Braun Lilian Jackson 30 Kot, ktory wiedzial i inne opowiadania

background image

Lilian Jackson Braun

tom 30.

Kot, który wiedział i inne opowiadania

Przełożył Stanisław Kroszczyoski

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The CatWhoHad 14Tales

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Spis treści

1. Kot, który wiedział

2. Noc wielkiej kałuży

3. Fenomenalna koteczka

4. Bohater z ulicy Drummond

5. Szalony myszołowca z muzeum

6. Kot, który chadzał nad przepaścią

7. Kochankowie z Kanionu

8. Tipsy kontra inspekcja

9. Kot zwany Sumieniem

10. SuSu i duch

11. Stach i Strach

background image

12. Kot, który miał za długie wąsy

13. Grzech Madame Phloi

14. Noworoczna tragedia

1

Kot, który wiedział*

* Opowiadanie Kot, który wiedział zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery Queen's Mystery
Magazine" w grudniu 1963 roku.

Już w bardzo młodym wieku Phuut Phat zorientował się, że ludzie należą do gatunków niższych. Nie
widzą w ciemnościach. Jedzą i piją najprzedziwniejsze rzeczy. Przede wszystkim jednak mają tylko pięd
zmysłów * ci dwoje, którzy mieszkali z nim razem, nie potrafili nawet przekazad sobie myśli, nie uciekając
się do użycia słów.

Przez ponad rok, czyli odkąd przybył do tego domu, Phuut Phat usiłował wprowadzid własny, o wiele
doskonalszy system porozumiewania się, ale dwójka jego uczniów czyniła nader mizerne postępy w tej
dziedzinie. W porze kolacji siadał i koncentrował się, aż wreszcie któreś z nich nagle stwierdzało: „Pora
nakarmid kota" * jakby samo wpadło na tę myśl.

Jednak ich zdolnośd odbierania wiadomości przekazywa*nych przez Phuut Phata ograniczała się do
spraw najprostszych i podstawowych. Poza tym nie docierało do nich nic i Phuut Phat stracił już nadzieję,
że kiedykolwiek się rozwiną.

Poza tym jednak żyło mu się w tym domu całkiem wygodnie. Wszystko odbywało się regularnie, zgodnie
z codzienną rutyną, a tę Phuut Phat cenił nade wszystko. Ubolewał nad wszelkimi jej zakłóceniami *
które szczęśliwie zdarzały się nieczęsto * jak spóźnione posiłki, niepotrzebne hałasy, obce osoby w domu
lub wątróbka w inne dni niż niedziela. Zawsze w niedzielę jadał wątróbkę.

Dom, w którym mieszkał Phuut Phat, mieścił się w eleganckiej dzielnicy miasta. Był dwupiętrowy, pełen
puszystych dywanów, miękkich foteli i wysokich mebli, na których szczy*cie mógł zasiadad, by spoglądad
z góry na podejrzanych gości. Wystarczył jeden sus, żeby Phuut Phat znalazł się na najwyższej komodzie,
a kiedy pomykał z kuchni mieszczącej się na parterze na piętro do salonu i ku sypialniom na drugim
piętrze, wyglądało to niemal, jakby frunął nad wyłożonymi miękkim chodnikiem schodami * albowiem
Phuut Phat był kotem syjamskim. Jego płowa sierśd była delikatniejsza od gronostajów. Tam, gdzie
futerko przybierało kolor ciemnobrązowy, przypominało lśniący aksamit. Takich miejsc było osiem (a

background image

przed tą wizytą u doktora dziewięd). Jego skośne oczy miały barwę nieprzeniknionego błękitu.

Mieszkających w tym samym domu ludzi Phuut Phat na swój użytek określał jako Jedynkę i Dwójkę.
Jedynka zapewniała mu wszystkie wygody, zaspokajała jego próżnośd wyszukanymi komplementami, a
czasem ozdabiała mu szyję klejnotami zdjętymi z własnego nadgarstka.

Natomiast Dwójka przydawał się o tyle, że służył rozrywce i zabawie. Mówił niewiele, umiał jednak
potrząsad kluczykami umocowanymi na lśniącym łaocuszku, przesuwając je w tę i z powrotem ku uciesze
Phuut Phata. Ponadto co rano w garderobie wiązał krawat, którego grubszy koniec zataczał w powietrzu
fascynujące kręgi, a Phuut Phat, żeby mu sprawid przyjemnośd, skakał i chwytał go perłowymi
pazurkami.

Te codzienne igraszki, drzemki na puchowych poduszkach, wycieczki na schody przeciwpożarowe, gdzie
miał swój kojec, oraz dwa posiłki dziennie wyznaczały rytm życia Phuut Phata.

Aż kiedyś pewnej niedzieli zorientował się, że ustalony porządek uległ niepokojącemu zakłóceniu.
Niedzielne gazety, które zazwyczaj leżały rozrzucone na podłodze biblioteki,

by mógł rozszarpywad je pazurami na strzępy, zebrano w stos i ułożono schludnie na biurku.
Przestawiono meble. W domu znalazło się mnóstwo kwiatów, których nie pozwolono mu gryźd. Jedynka
była zdenerwowana, a Dwójka był zbyt zajęty, żeby się z nim bawid. Pojawiła się jakaś obca w białym
ubraniu, która zaczęła tłuc garnkami i pobrzękiwad szkłem, a kiedy Phuut Phat zwabiony zapachem
krewetek oraz wędzonych ostryg zjawił się w kuchni, aby dokonad inspekcji, kucharka przegoniła go
bezceremonialnie.

Phuut Phat przeszkadzał wszystkim. Wreszcie, żeby już nie plątał się pod nogami, umieszczono go w
drucianym kojcu na tarasie schodów przeciwpożarowych, skąd obserwował wróble uwijające się w
ogrodzie na dole, aż poczuł pustkę w żołądku. Wtedy podniósł wrzask, żeby wpuszczono go z powrotem
do domu.

Zastał Jedynkę przed toaletką; była zajęta swoimi włosami i w ogóle jej nie obchodziło, że jest głodny.
Wskoczył lekko na stolik, siadł wyprostowany pośród lśniących buteleczek, wyprężył ogon i skupił
spojrzenie błękitnych oczu na czole Jedynki. Zaczął się koncentrowad * koncentrowad * i koncentrowad.
Z Jedynką zawsze trudno się było porozumied. Jej umysł przeskakiwał z myśli na myśl całkiem jak jeden z
tych wróbli, które nie były w stanie usiedzied ani przez chwilę na tej samej gałązce. Jakby wcale nie
potrafiła się zrelaksowad. Phuut Phat musiał zmobilizowad całą swą wolę, aby przekazad jej, czego chce.

Nagle spojrzała w jego stronę. Coś wreszcie zaświtało w jej głowie.

* Ach, John * zawołała do Dwójki, który szczotkował właśnie zęby. * Może mógłbyś poprosid Millie, żeby
nakarmiła Phusia? Zapomniałam dad mu jeśd, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Jest już po piątej, a ja
jeszcze nie uporałam

się z moimi włosami. Powinieneś już włożyd marynarkę, niedługo zaczną schodzid się goście. I proszę,
powiedz Howardo*wi, żeby zapalił świece. Mógłbyś też przygotowad kilka płyt... Nie, zaczekaj

background image

chwileczkę. Jeżeli Millie wciąż jeszcze przygotowuje przystawki, może sam byś nakarmił Phusia?
Wystarczy otworzyd mu jakąś puszkę.

Na te słowa Phuut Phat począł wpatrywad się w Jedynkę z taką intensywnością, że wysyłane przezeo fale
energii psychicznej stały się niemal widoczne.

* Ojej, zapomniałam * zorientowała się Jedynka. * Dzisiaj niedziela, więc spodziewa się, że dostanie
wątróbkę. Ale najpierw pomóż mi zapiąd suknię i załóż Phusiowi na szyję moją bransoletkę ze
szmaragdami. A może nie, ja założę szmaragdy, a jemu damy ametysty... John! Zdajesz sobie sprawę, że
jest piętnaście po piątej?! Naprawdę, powinieneś już włożyd marynarkę.

* A ty powinnaś się uspokoid * stwierdził Dwójka. * Przecież nikt nigdy nie przychodzi punktualnie na
przyjęcia. Powiedz mi, Helen, dlaczego upierasz się, żeby urządzad spędy na tyle osób, skoro tak się przy
tym denerwujesz?

* Denerwuję się? Wcale się nie denerwuję. A poza tym to ty wpadłeś na pomysł, żeby zaprosid
jednocześnie twoich klientów i moich przyjaciół. Sam mówiłeś, że w ten sposób upieczemy całą masę
pieczeni na jednym cholernym rożnie... A teraz, proszę cię, nakarm już Phusia. Tak się we mnie wpatruje,
że głowa mnie od tego rozbolała.

Phuut Phat ledwie zdążył pochłonąd krem z wątróbki, umyd pyszczek i zająd strategiczną pozycję w
salonie, gdy zaczęli nadchodzid ludzie. Jego poirytowanie zakłóceniem codziennej rutyny łagodziła nieco
świadomośd, że goście będą się nim zachwycad. Jego imię w języku syjamskim podobno znaczyło „cudne
zjawisko", a on sam doskonale zdawał sobie sprawę ze swej urody. Ułożył się więc między dwoma
geo*rgiaoskimi lichtarzami ze srebra, unosząc wysoko głowę i wyciągając jedną łapkę do przodu, a drugą
podwijając z gracją; jego ogon tymczasem zwisał niedbale przez krawędź marmurowego gzymsu nad
kominkiem. Czekał na komplementy.

Gości było naprawdę wielu, a Phuut Phat jak zwykle miał okazję stwierdzid, że tylko nieliczni z nich
wiedzą, jak należy odnosid się do kota. Niektórzy gadali jakieś bzdury fałszywym, afektowanym tonem.
Inni wykonywali gwałtowne ruchy w jego kierunku albo, co było doprawdy oburzające, próbowali wziąd
go na ręce.

Właściwie tylko jeden naprawdę potrafił się zachowad odpowiednio, z szacunkiem i rezerwą. Phuut Phat
zmrużył oczy na znak uznania. Był to mężczyzna o dystyngowanym wyglądzie, który ciężko opierał się o
lśniącą laskę. Zachowując należyty dystans, powoli wyciągnął rękę w jego stronę, by Phuut Phat mógł ją
powąchad. Kot uprzejmie poruszył wąsami.

* Jesteś żywą rzeźbą * stwierdził gośd.

* To jest Phuut Phat * oznajmiła Jedynka, która przecisnęła się ku nim przez zatłoczony salon. * Jest
najważniejszą osobą w tym domu.

* Prawdziwy koci arystokrata * zauważył człowiek ze lśniącą laską, zwracając się do gospodyni tym
samym wytwornym tonem, którym zyskał sympatię Phuut Phata.

background image

* O tak, mógłby zdobywad medale na wystawach. Ale to domator, wychodzi tylko do klatki, którą
urządziliśmy dla niego na schodach przeciwpożarowych.

* Świetny pomysł! * stwierdził gośd. * Powinienem urządzid coś takiego dla mojej kotki. Mamy
szylkretową kotkę perską. Czy mógłbym obejrzed tę klatkę?

* Ależ oczywiście. Jest przy oknie biblioteki.

* Macie paostwo piękny dom.

* Dziękuję. Zarzucano nam, że urządziliśmy go pod kolor Phuut Phata, ale właściwie to poniekąd prawda.
Zresztą jak pan może zauważył, nie ma u nas żadnych łatwo tłukących się bibelotów. Kiedy Phuut Phat
zrywa się do lotu, nic nie jest w stanie go powstrzymad.

* W rzeczy samej, zauważyłem, że zbieracie.paostwo geor*giaoskie srebra * stwierdził gośd. * jest tu
kilka pięknych okazów.

* Widad, że zna pan się na srebrze. Paoska laska to także rzadki okaz.

Uśmiechnął się gorzko.

* Człowiek robi, co może, żeby z przykrej konieczności czerpad chod odrobinę satysfakcji estetycznej.

Jakby dla zilustrowania tych słów, postąpił dwa kroki, mocno kulejąc.

* Może miałby pan ochotę obejrzed moją kolekcję sreber na dole, w jadalni? * zaproponowała Jedynka.
* Same wczesne egzemplarze, mniej więcej z czasów Wrena.

Phuut Phat, który zorientował się, że rozmowa nie dotyczy już jego niezwykłych zalet, zeskoczył na dół i
chyłkiem wymknął się z salonu, poruszając nerwowo koniuszkiem ogona. Znalazł na podłodze oliwkę i
wturlał ją pod grzejnik. Kilka razy ktoś o mało go nie rozdeptał. W desperacji uciekł na górę do pokoju
gościnnego, gdzie odkrył stos futer z norek oraz soboli. Ułożył się wygodnie na samym jego szczycie i
usnął.

Po tak drastycznym zakłóceniu domowej rutyny Phuut Phat potrzebował kilku dni, by przyjśd do siebie,
toteż cały następny tydzieo upłynął mu jak we śnie * i nic dziwnego, spędził bowiem ten czas głównie w
ten właśnie sposób. Potem jednak znów nadeszła niedziela i krem z wątróbki, gazety rozsypane na
podłodze i błogi nastrój odprężenia wśród domowników.

* Phusiu! Nie tarzaj się w tych gazetach * zawołała Jedyn

ka. * John, pobrudzi sobie futerko od farby drukarskiej. Daj mu „Wall Street Journal", jest czystszy.

* Może chciałby pójśd do swojego kojca i zażyd nieco słoneczka.

* O właśnie, kochanie, zapomniałam cię spytad: kim był ten czarujący pan ze srebrną laską na naszym
przyjęciu? Jakoś umknęło mi jego nazwisko.

background image

* Nie mam pojęcia * stwierdził Dwójka. * Myślałem, że to ty go zaprosiłaś.

* Cóż, widocznie przyprowadził go ze sobą któryś z gości. Przypomniało mi się, bo chciał urządzid u siebie
w domu taki sam kojec. Ma szylkretowego persa. A mówiłam ci, że Hender*sonowie mają dwa kociaki
birmaoskie? Jesteśmy do nich zaproszeni w następną niedzielę na drinka i żeby obejrzed kotki.

Minął kolejny tydzieo, który odznaczył się tym, że Phuut Phat znalazł sobie nowy punkt obserwacyjny.
Odkrył mianowicie, że można wskoczyd na szczyt staroświeckiej szafy wznoszącej się niczym wieża w
hallu przy wejściu do biblioteki. Poza tym jednak był to tydzieo jak wszystkie inne, po którym nastąpił
równie pozbawiony wydarzeo weekend * ku zadowoleniu Phuut Phata.

W niedzielę Jedynka i Dwójka wybierali się na oględziny birmaoskich kociaków, toteż Phuut Phat
otrzymał swój posiłek wcześniej niż zwykle, po czym zasnął na sofie w bibliotece.

Obudził go dzwonek telefonu. Wokół panował mrok, poza nim nie było nikogo w domu. Podniósł głowę i
zaskrzeczał na aparat, ganiąc w ten sposób urządzenie za zakłócenie jego spokoju, aż dzwonek
posłusznie umilkł. Phuut Phat znów pogrążył się we śnie z pyszczkiem opartym o łapkę.

Gdy telefon zadzwonił po raz drugi, Phuut Phat wstał i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem,
przeciągając się z grzbietem wygiętym w łuk i ogonem skręconym w znak zapytania.

Aby wyrazid swą irytację, wskoczył na biurko i podrapał pazurami okładkę słownika Webster's
Unabridged. Przez chwilę zajmował się żuciem skórzanej zakładki. Potem zachciało mu się pid. Zeskoczył
więc i podążył do garderoby, gdzie znajdowała się jego miseczka z wodą.

Wszystkie światła były pogaszone, noc pochmurna, a jednak przemierzał mroczne pokoje pewnie,
omijając nogi mebli i zatrzymując się niekiedy, by sprawdzid jakiś niedostrzegalny dla ludzkiego oka pyłek
znajdujący się na dywanie w hallu. Nic nie mogło umknąd jego uwadze.

Phuut Phat chłeptał wodę, poruszając z wielką prędkością języczkiem, gdy nagle coś sprawiło, że
podniósł głowę i zaczął nasłuchiwad. Jego ogon zamarł w bezruchu. Wróble na podwórzu? Krople
deszczu uderzające o schody przeciwpożarowe? A potem znów zapadła cisza. Pił więc dalej, ale znów
zaniepokoił go podejrzany odgłos. Zdecydowanie działo się coś niedobrego. Ogon Phuut Phata napuszył
się jak wiewiórcza kita; kot z nastroszonymi wąsami bezgłośnie przemknął do hallu, spoglądając ku
bibliotece.

Dostrzegł jakąś postad na schodach przeciwpożarowych. Ten ktoś dobierał się do bibliotecznego okna.

Spoglądał jak skamieniały * aż okno otworzyło się i do pokoju wsunęła się czarna sylwetka. Phuut Phat
jednym susem znalazł się na samym szczycie wysokiej szafy.

Gdy znalazł się wysoko i mógł obserwowad wszystko z góry, poczuł się bezpiecznie. Tylko czy poczucie
bezpieczeostwa to nie za mało? W zamierzchłych stuleciach jego przodkowie strzegli świątyo Orientu.
Kryli się w cieniach, czaili na wysokich murach, gotowi w każdej chwili zaatakowad intruza i zmienid jego
twarz w krwawą masę, drąc skórę na strzępy tak właśnie, jak Phuut Phat szarpał niedzielne gazety.

background image

Poczuł, że gra w nim pierwotny instynkt, lecz w tej samej chwili przypomniał sobie również, że jest
przecież kotem cywilizowanym i jak najbardziej oswojonym.

Tymczasem włamywacz, skradając się na palcach, znalazł się już w hallu; Phuut Phat zorientował się, że
go zna. To był ten mężczyzna ze lśniącą laską. Jednak tym razem jego obecnośd miała w sobie coś
złowrogiego. Z główki laski dobywał się nikły promyk niebieskiego światła. Mężczyzna nie opierał się już
o laskę, lecz trzymał ją przed sobą, gdy kierował się ku schodom. Gdy intruz mijał szafę, sierśd na
grzbiecie Phuut Phata najeżyła się. Instynkt nakazywał: „Teraz, skocz na niego!" Jednak jakiś
nieokreślony lęk powstrzymał go od działania.

Bezgłośnie, całkiem jak kot, włamywacz zszedł na dół, nieświadom tego, że w ciemnościach obserwuje
go para czujnych oczu. Po chwili uszu Phuut Phata doszły stłumione odgłosy z jadalni. Czuł Zło. Na
szczycie szafy nic mu nie groziło, a jednak zadrżał.

Gdy mężczyzna pojawił się znów, dźwigał spory ciężar, który zaniósł do okna biblioteki. Potem zakradł się
na drugie piętro, a po dobiegających dźwiękach Phuut Phat zorientował się, że buszuje w sypialni. Kot
oblizał nerwowo nosek.

Włamywacz pojawił się znów, podążając za plamą niebieskiego światła. Gdy zbliżył się do szafy, Phuut
Phat uniósł się, wiodąc zmagania z jakąś niewidzialną siłą. Odczuwał przemożny impuls nakazujący mu
zaatakowad, a zarazem paraliżujący lęk.

„Na co czekasz? Skacz!!!" * nakazał dziki instynkt odziedziczony po przodkach.

„Nie ruszaj się z miejsca!" * ostrzegł obezwładniający strach.

„Skacz wreszcie!... Teraz... teraz... TERAZ!!!"

Phuut Phat wylądował na głowie mężczyzny, rozdzierając miękkie ciało pazurami ostrymi jak brzytwy.

Ohydny wrzask, jaki wydał z siebie intruz, podziałał na Phuut Phata niczym elektryczny wstrząs. Kot
poszybował w powietrzu * popędził jak strzała schodami na górę * do sypialni * by skryd się pod łóżkiem.

Przez dłuższy czas drżał na całym ciele, czuł suchośd w pyszczku, jego uszy niemal wywróciły się na lewą
stronę pod wpływem owego straszliwego przeżycia. W tym wszystkim było coś bardzo złego i bardzo
dziwnego, chociaż nie był w stanie pojąd, co tak naprawdę wprawiło go w takie pomieszanie. Wiedział
jednak, że z czasem powróci spokój, więc póki co leżał skulony w ciemnościach. Na łapkach miał ślady
krwi. Powąchał je z obrzydzeniem i zaczął wylizywad.

Czynił to powoli, ze wstrętem. Potem podwinął łapki pod tułów i czekał.

Kiedy Jedynka i Dwójka wrócili do domu, wyczuł ich jeszcze, nim trzasnęły drzwi taksówki. Powinien
wybiec im na spotkanie, ale był oszołomiony przejściami tego wieczoru, rozedrgany wewnętrznie, słaby i
niepewny siebie. Dosłyszał szczęk zamka w drzwiach wejściowych, odgłos kroków na schodach,
pstryknięcie włącznika światła w sypialni, gdzie krył się pod łóżkiem.

background image

Jedynka wydała cichy okrzyk, a potem zawołała głośno:

* John! Ktoś był w naszej sypialni. Okradli nas! W głosie Dwójki pobrzmiewało niedowierzanie:

* Dlaczego tak sądzisz?

* Moja kasetka z biżuterią! Zobacz! Jest otwarta * i pusta! Dwójka szybko otworzył drzwi szafy.

* Twoje futra wciąż tu są, Helen. A co z pieniędzmi? Miałaś w domu jakieś pieniądze?

* Nie, nigdy nie trzymam gotówki w domu. Ale srebra! Co ze srebrami? John, biegnij na dół, żeby
sprawdzid. Ja nie mam odwagi... Nie! Zaczekaj! * teraz w głosie Jedynki słychad było

panikę. * Gdzie jest Phuut Phat? Co się stało z Phuut Pha*tem?

* Nie mam pojęcia * stwierdził Dwójka, również mocno zaniepokojony. * Nie widziałem go, odkąd
przyszliśmy.

Przeszukali cały dom, wołając kota po imieniu; ich ograniczone zmysły nie były w stanie wyczud, że Phuut
Phat znajduje się przecież tuż obok, pod łóżkiem * pogrążony w rozważaniach o zmiennych kolejach losu
na tym małym świecie.

Kiedy wreszcie któreś z nich, czołgając się na czworakach, dostrzegło parę oczu lśniących pod łóżkiem,
został delikatnie wydobyty ze swej kryjówki, a Jedynka wzięła go na ręce, kołysząc i wtulając wilgotną,
słoną twarz w jego futerko, podczas gdy Dwójka stał obok, głaszcząc go niezdarnie. Uspokojony Phuut
Phat przestał drżed. Próbował zamruczed, ale na to było jeszcze za wcześnie, miał zbyt ściśnięte gardło.

Jedynka dalej trzymała Phuut Phata na rękach * a on wcale nie miał ochoty zeskoczyd, nawet gdy do
domu wpuszczono dwóch obcych ludzi. Ludzi, którzy zadawali pytania i oglądali wszystkie
pomieszczenia.

* Jesteśmy ubezpieczeni * powiedziała im Jedynka * ale tych sreber nie da się zastąpid niczym innym.
Były bardzo stare i bardzo rzadkie. Poruczniku, czy jest jakaś szansa, że je odzyskamy? * nerwowo bawiła
się uszkami Phuut Phata.

* Na tym etapie śledztwa trudno stwierdzid * odparł detektyw * ale może paostwo będziecie mogli nam
pomóc. Czy ostatnio nie wydarzyło się coś dziwnego? Na przykład jakieś dziwne telefony?

* Owszem * stwierdziła Jedynka. * Ostatnio kilka razy ktoś do nas dzwonił, ale nie odzywał się, kiedy
podnosiliśmy słuchawkę.

* Stara sztuczka. Sprawdzają w ten sposób, czy jesteście paostwo w domu.

Jedynka popatrzyła w oczy Phuut Phata.

* Phusiu, czy telefon dzwonił, kiedy nas nie było? * spytała, kołysząc go na rękach. * Jaka szkoda, że
Phuut Phat nie może nam opowiedzied, co się zdarzyło! Musiał się okropnie wystraszyd. Dzięki Bogu, że

background image

nic mu się nie stało.

Phuut Phat uniósł łapkę, aby ją polizad. Na jednym z pazurków pozostał jeszcze ślad ludzkiej krwi.

* Gdyby tylko Phuś mógł nam powiedzied, kto tu był! Phuut Phat zamarł w bezruchu z wyciągniętym
różowym

języczkiem. Wbił wzrok w czoło Jedynki.

* Zauważyliście paostwo jakichś obcych w okolicy? * dopytywał się porucznik. * Kogoś podejrzanego?

Ciało Phuut Phata stężało, jego błękitne oczy skupiły się na punkcie położonym pomiędzy brwiami
Jedynki, nieco powyżej nich. Przecież wiedział.

* Nic nie przychodzi mi do głowy. A ty coś zauważyłeś, John?

Dwójka potrząsnął głową.

* Biedny Phuś * powiedziała Jedynka. * Zobacz, jak się we mnie wpatruje. Na pewno jest głodny. Phusiu,
chciałbyś coś przegryźd?

Kot poruszył się niecierpliwie.

* Intrygują mnie te plamy krwi na parapecie * rzekł detektyw. * Czy paostwa kotek jest na tyle
agresywny, żeby zaatakowad obcego i podrapad do krwi?

* Boże jedyny, nie! * zawołała Jedynka. * To rozpieszczone domowe zwierzątko. Kiedy przyszliśmy,
znaleźliśmy go pod łóżkiem, był śmiertelnie przerażony.

* Tak więc jest pani pewna, że ostatnio nie wydarzyło się nic niezwykłego? A może był w domu ktoś, kto
mógł widzied srebra albo biżuterię? Może niedawno w paostwa domu robot*nicy dokonywali jakichś
napraw? Może ktoś, kto mył okna?

* Żałuję, ale nic nie przychodzi mi do głowy * stwierdziła Jedynka. * Naprawdę, nie przypominam sobie
żadnej podejrzanej osoby.

Phuut Phat poddał się.

Wyrwał się z objęd Jedynki i zeskoczył na podłogę. Pomaszerował w kierunku drzwi z opuszczonym
łebkiem, nie posiadając się z oburzenia. Przecież wiedział, kto to był. Wiedział! Człowiek z błyszczącą
laską. Jednak na próżno usiłował się z nią porozumied. Ludzki umysł jest tak zamknięty, że nic naprawdę
ważnego nie jest w stanie do niego dotrzed. A Jedynka była tak zaabsorbowana własną gadaniną, że jej
umysł absolutnie nie był w stanie nikogo ani niczego słuchad...

Nagle uwagę Phuut Phata zwrócił brzęk kluczyków. Odwrócił się i ujrzał Dwójkę kołyszącego nimi na
łaocuszku w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Nie mówił nic. Dwójka zawsze więcej myślał, niż mówił.
Byd może Phuut Phat próbował porozumied się nie z tym umysłem, co należało. Byd może tak naprawdę

background image

to Dwójka był numerem jeden w tym domu, a Jedynka numerem dwa?

Phuut Phat usiadł i w bezruchu zaczął się koncentrowad, wyciągając szyję. Kluczyki na łaocuszku kołysały
się, a Phuut Phat skupił spojrzenie niebieskich oczu na trzech zmarszczkach między brwiami a włosami
Dwójki. Kluczyki kołysały się w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Phuut Phat skupiał się coraz bardziej.

* Chwileczkę * odezwał się Dwójka, wyrywając się z zamyślenia. * Właśnie coś przyszło mi do głowy.
Helen, pamiętasz nasze przyjęcie sprzed dwóch tygodni? Był na nim taki facet, którego oboje nie
znaliśmy. Facet ze srebrną laską.

* Ależ tak! Interesował go kojec dla kota na schodach przeciwpożarowych. Dlaczego wcześniej o nim nie
pomyślałam? Tak, poruczniku, bardzo interesował się naszą kolekcją sreber.

* Czy to coś panu mówi, poruczniku? * spytał Dwójka.

* A i owszem * detektyw oraz drugi policjant wymienili spojrzenia, tamten skinął głową.

* Ten człowiek * dodała Jedynka * wyrażał się w bardzo wytworny sposób i miał nienaganne maniery.
Mocno kulał.

* Znamy go * stwierdził ponuro detektyw. * Tylko udaje kalekę. Budzi w ten sposób współczucie * i
zaufanie. Znamy jego sposoby działania i to, co paostwo opowiedzieli, pasuje do niego jak ulał. Nie
wiedzieliśmy tylko, że znów zaczął działad w tym sąsiedztwie.

* Tylko skąd te plamy krwi na parapecie? * zastanawiała się Jedynka.

Phuut Phat wygiął tułów, przeciągając się błogo, i wyszedł z pokoju, by rozejrzed się za jakimś miękkim,
ciemnym i spokojnym miejscem. Zamierzał porządnie się wyspad. Był zrelaksowany i
usatysfakcjonowany. Udało mu się nawiązad istotny kontakt z ludzkim umysłem, toteż doszedł do
wniosku, że może jednak, mimo wszystko, istnieje jakaś nadzieja. Byd może nadejdzie taki dzieo, że
nauczą się otwierad na nadchodzące komunikaty, odbierad je i rozumied. To prawda, że czeka ich jeszcze
długa droga, nim zdadzą sobie sprawę ze swoich możliwości. Ale jednak * jednak nie są tak zupełnie
beznadziejni.

2

Noc wielkiej kałuży

Dla Percy'ego duchy nie były niczym nowym. W Anglii, gdzie przyszedł na świat, pojawiały się
bezustannie. Tylko że brytyjskie zjawy potrafiły się zachowad zgodnie z regułami dobrego wychowania,
natomiast po wizycie dwójki nieokrzesanych prostaków, którzy nawiedzili letnią rezydencję Percy'ego w
Michigan, pozostał mu niesmak i rozgoryczenie.

background image

Percy był kawalerem w średnim wieku, cenił sobie spokój i wygodę, miał też swoje luksusowe nawyki.
Takim samym lekceważeniem obdarzał małe dzieci, jazgocące psy i hałaśliwych dorosłych. On sam
szczycił się nieskazitelnymi manierami oraz nieposzlakowaną opinią. Właściwie Percy'ego można by
uznad za konserwatywnego nudziarza * gdyby oczywiście był człowiekiem. Ponieważ jednak przyszedł na
ten świat jako kot, cieszył się powszechną estymą z racji wzorowego zachowania.

Był korpulentny, pręgowany * szary i czarny wzór na jego futerku był równie symetryczny jak prążki na
skrzydłach motyla. Coś w stanowczym wyrazie jego pyszczka nadawało mu wygląd osobnika wiernego
swoim przekonaniom, przywodząc zarazem na myśl dobrodusznego tygrysa ludojada.

Letnie weekendy Percy spędzał w otoczonym lasami letnim domku położonym na uważanym za dośd
ekskluzywną okolicę wybrzeżu jeziora Big Pine. Przesypiał tam całe godziny w towarzystwie Corneliusa i
Margaret lub przyglądał się bez mrugnięcia okiem spokojnej tafli jeziora.

Cornelius również nade wszystko cenił sobie wygodę, także był w średnim wieku i lubił spokój. Również
był korpulentny i podobnie jak Percy miał wygląd zarazem stanowczy i dobroduszny. Podczas
weekendów układał puzzle, odbywał niespieszne przechadzki razem z żoną albo próbował się nauczyd
łowid ryby. Margaret dziergała na drutach swetry lub krzątała się z upodobaniem w nowocześnie
wyposażonej kuchni. Goście * jeśli takowi się zjawiali * byli spokojni, kulturalni, w średnim wieku i nie
przejawiali skłonności do nadmiernego wysiłku. Życie toczyło się monotonnie i jednostajnie, czyli
dokładnie tak, jak Percy'emu to odpowiadało * dopóki nie nadeszła noc wielkiej kałuży.

Do letniego domku na sobotę i niedzielę zaproszono Bil*la Diddletona z żoną. Barek został zaopatrzony
w kosztowne trunki, które Cornelius lubił serwowad, a w lodówce znalazły się specjalności Margaret,
takie jak bisque z krewetek i cielęcina w auszpiku tudzież ciasto z jagodami. Uwielbiała raczyd gości
smakowitymi potrawami, a Cornelius również nie posiadał się z radości, gdy trafiła się okazja, by
przyodziad na siebie kucharski fartuch i przyrządzid steki, które specjalnie w tym celu sprowadzał z
Teksasu.

* Ciekawe, jaka jest ta nowa żona Billa * mruknęła znad swej robótki Margaret, gdy czekali na przybycie
Diddleto*nów. * Mam nadzieję, że potrafi docenid dobrą kuchnię.

* Brakuje jednego kawałka układanki * stwierdził Cornelius, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami
puzzlowej wersji Mony Lizy.

* Leży na podłodze, obok twojego lewego buta, mój drogi. Jak sądzisz, czy Bili przypadnie do gustu
Percyemu? Obawiam się, że nasz Percy nie przepada za osobami o tak ekspansywnym charakterze.

Na dźwięk swojego imienia Percy podniósł głowę. Zauważył, że kłębek włóczki potoczył się na podłogę,
ale nie stanowiło to dla niego nawet najmniejszej pokusy. Nigdy nie przeszkadzał Margaret w jej
robótkach ani Corneliusowi w układaniu puzzli. Pan domu uśmiechnął się przyjaźnie do swego
milczącego podopiecznego.

* Percy, ten pan, który wkrótce tu się zjawi, jest jednym z moich najlepszych klientów, toteż wszyscy
będziemy dokładali wszelkich starao, by przez najbliższe trzydzieści sześd godzin jakoś znieśd jego

background image

ekscesy.

Percy zmrużył oczy, wyrażając niedbałą zgodę. Jednak gdy Diddletonowie pojawili się, wzniecając krzyk,
rejwach i ogólny harmider, schronił się czym prędzej na antresoli, skąd mógł przyglądad się wszystkiemu,
zachowując dyskretny dystans.

Kobieta była drobna i nerwowa, a przemawiała przy tym piskliwym głosem, toteż Percy natychmiast
zakwalifikował ją do tej samej kategorii co małe, dziamgające pieski. Tym niemniej z zafascynowaniem
przyglądał się jej biżuterii połyskującej w promieniach słooca wpadających do wnętrza domu. Mężczyzna
był muskularny, arogancki i tryskający energią, całkiem jak boksery, z którymi Percy'emu zdarzyło się
mied do czynienia. Srebrzysty pręgowaniec miał bardzo określone poglądy dotyczące tej akurat psiej
rasy.

Gdy tylko Bili Diddleton znalazł się we wnętrzu, natychmiast zwrócił uwagę na poziomą belkę biegnącą
pod stropem salonu. Podskoczył i uwiesił się na niej, a następnie w tej pozycji przebył całą jej długośd. To
nietuzinkowe zachowanie sprawiło, że Percy poczuł się zażenowany.

* No proszę, proszę! * odezwał się Cornelius najjowialniej*szym tonem, na jaki go było stad. *
Przypuszczam, mój stary, że po tym pokazie atletycznej sprawności gotów jesteś na drinka. A co pani
mogę podad, pani Diddleton, jeśli wolno spytad?

* Mów mi Deedee * zachichotała.

* Ach, tak! Oczywiście. Z przyjemnością. Pozwolę sobie zaoferowad osiemnastoletnią szkocką...

* Mam lepszy pomysł * oznajmił Bili. * Pokaż mi barek, a sporządzę ci takiego drinka, że w życiu go nie
zapomnisz. Masz sok pomidorowy?

* Ten koktajl to specjalnośd Billa, pyszności * zapiszczała jego żona. * Składa się z soku pomidorowego,
piwa imbirowego, szkockiej... * uniosła wzrok, próbując przypomnied sobie czwarty składnik, i
natychmiast wrzasnęła przenikliwie. Między słupkami balustrady ujrzała pozbawioną ciała głowę, która
wpatrywała się w nią zielonymi oczami.

* To tylko nasz Percy * wyjaśniła Margaret. * Wcale nie jest taki groźny, na jakiego wygląda.

* Kot! Nie znoszę kotów!

Percy nie mógł oprzed się wrażeniu, że ten weekend nie zaczyna się najlepiej * i miał rację. Na lunch
Margaret przewidziała suflet z homarami, a następnie jedną ze swych specjalności, czyli sałatę, którą
przygotowywała od razu na stole, rozkoszując się pochwałami gości. Tym razem jednak Bili Diddleton
uparł się, że sałatą zajmie się osobiście.

* Siądź sobie i odpocznij, Meg * rzekł * a ja ci pokażę, jak eksperci radzą sobie z zielskiem.

* Czy to nie cudownie, że Bili cię wyręczy? * zauważyła Deedee. * Jest doskonałym kucharzem.
Przygotował też na ten weekend jedno ze swoich wspaniałych ciast.

background image

* Właściwie tort. Nazywam go „szczęśliwa siódemka" * wtrącił Bili. * Siedem warstw, z siedmioma
różnymi odmianami wódy. Musi się przegryźd przez dwadzieścia cztery godziny, zanim się do niego
dobierzemy... Co jest, Meg? Boisz się tych kilku kalorii?

* Ależ nie * odparła Margaret, siląc się na wesołośd. * Tyle że ja planowałam...

* Wyjaśnijmy to sobie od razu, kotku. Nie chcę, żebyście robili sobie kłopot z naszego powodu. Fajnie, że
nas tutaj zaprosiliście, więc weźmiemy na siebie częśd roboty.

* Bili ma takie dobre serce * szepnęła Deedee do Margaret.

* A to jeszcze nie wszystko. Słuchajcie, przywiozłem ze sobą cztery fantastyczne steki. Dziś wieczorem
pokażę wam, jak przyrządzid na grillu dobre mięso.

* Ach tak? No proszę, proszę! * rzekł zgnębiony Cornelius i dodał, żeby zmienid temat: * A tak przy
okazji, czy lubicie może stare cmentarze? Natrafiliśmy w lesie na dawne miejsce pochówków, prawdziwy
zabytek. Na nagrobkach * ciągnął, zapalając się do ulubionego tematu * widnieją imiona drwa*li,,którzy
przybyli tu ongiś w poszukiwaniu zarobku. Za dawnych czasów te okolice stanowiły największy ośrodek
przemysłu drzewnego na Środkowym Zachodzie. Znajdowało się tutaj pięddziesiąt tartaków oraz
pięddziesiąt saloonów.

Temat ten był jednym z koników Corneliusa, który interesował się historią i wiedział niemało o
przeszłości otaczającej ich krainy. Odmalował więc słowami barwny obraz przeszłości, kiedy to wraz z
rozpoczęciem sezonu rzeką napływały łodzie pełne rosłych, brodatych mężczyzn w czerwonych chustach
na szyjach; całe tysiące drwali opanowywały powstałe przy tartakach miasteczka, wrzeszcząc, plując śliną
żółtą od przeżutego tytoniu i pijąc na umór. Nosili buty z kolcami ostrymi jak gwoździe, dzięki którym,
gdy padał deszcz, nie ślizgali się na drewnianych chodnikach. Tymi samymi szpikulcami przebijali też
sobie wzajemnie żołądki, kiedy doszło do bójki. Drwali zabitych podczas bijatyk w saloonach albo
wrzucano do jeziora, albo * o ile zostało im jeszcze coś z wypłaty * grzebano ich na tym właśnie
cmentarzu. Nagrobek kosztował dwanaście dolarów, a w tę cenę wliczone było także epitafium.

* W późniejszych czasach przemysł drzewny przeniósł

się dalej na zachód * opowiadał Cornelius * a przytartacz*ne osady spaliły się lub rozsypały ze starości.
Pozostały tylko kamienne nagrobki, na których widnieją napisy, w których mowa jest na przykład o ospie
wietrznej albo o sójkach. Otóż kiedy któryś z drwali został zabity * albo „spławiony", jak to wówczas
określano, zapewne w nawiązaniu do ściętych, a więc martwych drzew, które spławiano rzeką * otóż
powiadano, że zamordowani drwale po śmierci wcielają się w szare sójki. Natomiast „ospa wietrzna" to
rodzaj obrazowego porównania. Chodzi o to, że skóra człowieka skopanego butami opatrzonymi w kolce
wyglądała, jakby była pokryta wysypką.

* Mamy dwa ulubione nagrobki * dodała Margaret * na obu są błędy ortograficzne. Morgan Black został
„spławion" w roku 1861, a „Świoski Ogon" Beebe „zmar ot wysypki" w tym samym roku.

background image

* No to zasuwamy! * zawołał Bili. * Niech no sobie zobaczę tę trupiarnię. Moim zdaniem to były szczere,
proste chłopaki * tak jak ja!

* A nie ma tam trującego bluszczu? * zaniepokoiła się Dee*dee, kurcząc się w fotelu.

* Ani trochę * uspokoiła ją Margaret. * Chodzimy na ten cmentarz w każdy weekend.

Ku zadowoleniu Percy'ego wszyscy czworo wybrali się na oględziny historycznych nagrobków. Jednak
niestety wrócili zbyt prędko jak na jego gust. Najwyraźniej ta wycieczka pobudziła wyobraźnię Billa
Diddletona.

* Szkoda, cholera, że ten cmentarz jest taki zapuszczony * stwierdził. * Fajnie by było wyciąd zielsko,
poprostowad nagrobki i wybudowad płot dookoła. Chętnie spędziłbym tu kiedyś tydzieo, żeby się tym
zająd * zapadło znaczące milczenie, ale Bili nie zniechęcił się, za to przyszła mu do głowy nowa

myśl: * Ejże, a czy może chłopaki łażą sobie po nocach? Chodzi mi o to, czy widujecie tu czasem jakieś
duchy?

* Bili! * oburzyła się jego małżonka. * Nawet nie mów takich rzeczy!

* Idę o zakład, że jak wejdę w trans, bez problemu sprowadzę tu kilku gości z zaświatów. Tacy jak oni na
pewno nie poszli sobie grzeczniutko do nieba * puścił oko do Corneliu*sa. * Może byśmy zaprosili ze
dwóch, żeby dotrzymali nam towarzystwa dziś w nocy? Na przykład ci wasi ulubieocy, Morgan Black i
„Świoski Ogon" Beebe? Ej, wy tam, przybywajcie!

Po kolacji usiedli wszyscy przy kominku. Bili odchylił głowę do tyłu, wyprostował się, zamknął oczy i
zaczął mruczed pod nosem. W domku zapanowała niesamowita cisza, słychad było tylko trzaskanie polan
w ogniu.

Margaret zadrżała, a w tej samej chwili Deedee krzyknęła piskliwie:

* Przestao już! To wcale nie jest śmieszne. Ciarki mnie przechodzą!

Bili drgnął, jakby przebudzony, i zabrał się do poprawiania ognia.

* No dobra, to jeszcze po kielichu i spad. Pora iśd w kimę, jeżeli mamy wstad jutro o piątej i iśd na ryby.
Meg, kotku, zostawiam „szczęśliwą siódemkę" na barze, żeby się przegryzła przez noc. Chyba kot się do
niej nie dobierze, co?

* Oczywiście, że nie * zapewniła Margaret, a Percy * który przyglądał się temu wszystkiemu z
niesmakiem * odwrócił głowę, nie posiadając się z oburzenia.

Kiedy tamci poszli spad, przeszedł się w ciemnościach po domu, przeciągając się i ciesząc samotnością.
Ogieo na kominku przygasł, na palenisku pozostał tylko żar. Była to spokojna bezksiężycowa noc, za
oknami widad było tylko czarne niebo, czarne jezioro i czarne sylwetki sosen.

Percy umościł się na dywaniku przed kominkiem i począł wylizywad futerko w cieple bijącym od

background image

paleniska, kiedy doszedł go od strony szczytów sosen jakiś dziwny dźwięk, na tyle niezwykły, że kot
zamarł w bezruchu z wyciągniętym języczkiem. Brzmiało to trochę jak wycie wiatru w górnych gałęziach,
które zazwyczaj zapowiadało burzę, ale wąsy Percy'ego dały mu znad, że tym razem nie ma to nic
wspólnego z pogodą. Gdy tak spoglądał w stronę czarnych okien, przez szkło przeniknęła czyjaś
obecnośd. Uczyniła to bezgłośnie, bezszelestnie. Percy poczuł chłodny powiew na wilgotnym po toalecie
futerku.

Owa obecnośd, gdy znalazła się wewnątrz, wydała z siebie niski, bolesny jęk, zwijając się przez chwilę w
bezkształtnej masie. Percy przyglądał jej się z zainteresowaniem, ona zaś tymczasem przybrała kształt *
zwalisty kształt ludzki.

Jak wspomnieliśmy, zjawy nie były dla Percy'ego niczym nowym. Jeszcze jako młody kociak kiedyś w
Anglii próbował otrzed się o kostki pewnego ducha i ku swemu zdziwieniu przekonał się, że jest to
niewykonalne, po prostu jakby otarł się grzbietem o powietrze. Ta zjawa była największa i
najtopor*niejsza ze wszystkich, jakie dotąd widział. W miarę jak nabierała kształtów, dostrzegł brodatą
postad w czapce włożonej na bakier, zszarganej kurcie i portkach wsuniętych w ciężkie buciory.
„Stuk*stuk*stuk" * rozległy się kroki na wypolerowanej drewnianej podłodze.

*Jasny gwint! * odezwał się głuchy, pobrzmiewający echem głos. * A co to znowu za chałupa? * duch
przyglądał się ze zdumieniem puszystym dywanom, mosiężnym ornamentom na kamiennej obudowie
komina i stolikowi ze szklanym blatem, na którym można było dostrzec niedokooczoną układankę.

Percy poprawił się na swym dywaniku, podwijając łapki pod siebie, bo zrobiło się chłodno. Cały pokój
wypełniła zatęchła wilgod. Znów rozległo się „stuk*stuk*stuk". Odwrócił głowę i ujrzał jeszcze jedną
postad, która zmaterializowała się za nim. Był to również mężczyzna, odziany w takie same proste łachy
jak poprzedni, był jednak niższy od niego i nie nosił brody, za to po jego plecach spływał długi warkocz
spleciony z włosów.

* Któż to jak nie „Świoski Ogon" Beebe! * ryknęła pierwsza zjawa głosem na pozór chrapliwym i
gromkim, lecz w rzeczywistości niemal bezdźwięcznym. Głosem, który dosłyszed mógł tylko kot.

* Niech mnie diabli, przecież to Morgan Black! * zawołał drugi tym samym ryczącym i bezgłośnym
szeptem. Obaj drwale stali naprzeciwko siebie na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami luźno
zwisającymi w dół. * Suszy mnie jak jasna cholera * poskarżył się Świoski Ogon.

* A mnie łeb nawala jak nie wiem co * stwierdził Morgan, stęknął i dotknął rękami skroni.

* Pewnie obaj byliśmy nieźle ubzdryngoleni, jak nas spławili. Gadaj, stary opoju: jak żeś oberwał?

* Normalnie. Była rozróba w saloonie „Pod Czerwoną Beką".

Morgan siadł ciężko na sosnowej skrzyni, zdjął głowę z ramion i ułożył ją na kolanach, żeby porządnie
wymasowad sobie skronie.

* A mnie dorwali w Sawdust Flats * Świoski Ogon zachichotał upiornie. * Łyknąłem parę kielichów

background image

gorzały i właśnie miałem pójśd do Sadie Lou, żeby naostrzyd sobie siekierkę, jak to mówią, kiedy
napatoczyłem się na tego gościa z „Blue Nose", co ma krzywe nogi, no to od razu żem mu dał w oko. No i
nimem się obejrzał, a tu wyskoczyło na mnie siedmiu

jego koleżków. Jak już skooczyli mnie młócid buciskami, to taką miałem wysypkę na całej skórze, że w
życiu podobnej nie widziałeś. No i do Sadie Lou żem nie dolazł...

* To było w sześddziesiątym pierwszym * stwierdziła bezgłośnie głowa Morgana. * Dobry był rok, rzeka
wyjątkowo spławna na wiosnę.

* A ja właśnie zajmowałem się spławianiem bali. Hop, hop, z jednego na drugi! Mógłbym dopłynąd do
brzegu na baoce mydlanej!

* Gadanie.

Świoski Ogon siadł ostrożnie w miękkim skórzanym fotelu Corneliusa.

* Ożeż ty! Chałupka*cukiereczek, ja cię kręcę! * zaczął śpiewad, zawodząc upiornie: * Jak wycinaliśmy
las, brnąc w śniegu po pas, tyleśmy narąbali, że było pełno bali... A my też na*rąbani, hej ho!

* Przymknij się * warknął Morgan. * Zaraz łeb mi się rozsypie na kawałki.

* Dobrze ci gadad, a ja to co? Suszy mnie tak, że wypiłbym całą Tittabawassee. Najchętniej odgryzłbym
ucho temu frajerowi, który nas wezwał! Nie mogli zostawid nas w spokoju?

Morgan starannie umocował głowę z powrotem na ramionach.

* Nadchodzi świt. Zaraz się zmywamy.

* Było nie było, jakąś pamiątkę trzeba po sobie zostawid * stwierdził Świoski Ogon. * Czuję, jak mnie
nosi. Juhuuu!!! *wydał z siebie okrzyk będący zaświatową wersją dziarskiego wrzasku drwala,
przewracając stolik i wyciągając druty z robótki Margaret. Percy aż skurczył się ze zgrozy.

Następnie drwal przeszedł się po całym pokoju: stuk*stuk**stuk. Buciory uderzały kolcami o podłogę,
lecz nie zostawiały najmniejszego nawet śladu na wypastowanych deskach.

* A to co za breja?! * odezwał się, zrzucając siedmiowar*stwowy tort z baru. Wypiek wylądował na
podłodze z nieape*tycznym pacnięciem. * Juhuuu!

W oddali rozległo się pobrzmiewające echem pianie koguta na jednej z farm oznajmiające bliski świt.

* Przymknijże się, ty konusie jeden! * w głosie Morgana pobrzmiewała groźba. Wstał ze skrzyni,
zaciskając pięści. * Chcesz, żeby łeb mi odpadł? Gdybym tylko mógł cię dorwad, to...

* Godzina wybiła! * zawołał śpiewnie Świoski Ogon. * Dnieje na bagniskach!

Morgan Black rzucił się na niego, ale w tej samej chwili obie postacie rozpłynęły się w powietrzu. Jeszcze
przez moment w salonie unosiła się wilgotna mgiełka.

background image

* Dnie*e*eje na bagniskach! * grzmiał ostatni zamierający krzyk, jaki Percy usłyszał wraz z kolejnym
pianiem koguta. Mgiełka zaczęła znikad i topnied, i kurczyd się, aż nie pozostało z niej nic prócz sporej
kałuży na deskach podłogi. Potem zapanowała cisza i słychad już było tylko szum fal u brzegu jeziora i
pierwsze dwierkanie budzących się ptaków.

Kiedy ci tak hałaśliwi przybysze ulotnili się wreszcie, zadowolony Percy zwinął się w kłębek na dywaniku,
zakrywając jedną łapką uszy * i usnął. Obudził go pełen rozjuszenia wrzask.

*Jasna cholera! * ryknął Bili Diddleton. Ubrany był w strój rybacki i gumowe buty. * Jasna cholera, tort
diabli wzięli!

* Nie mogę zrozumied, jak to się stało * powtarzał Corne*lius. * Nigdy dotąd nie robił takich psikusów,
przenigdy.

*Trzy godziny przygotowywałem ten tort. Osiemnaście jajek i siedem różnych gatunków wódy!

Na dźwięk jego głosu u balustrady pojawiły się dwie zaspane kobiety.

* Patrzcie na mój tort! * krzyknął do nich Bili. * Przeklęte kocisko zrzuciło go na podłogę.

Margaret czym prędzej zbiegła na dół.

* Nie wierzę, żeby Percy mógł pozwolid sobie na coś takiego. Gdzie on jest? * tymczasem Percy,
przytłoczony ciężarem potwarzy, jaką nao rzucono, uznał, że najrozsądniej będzie zniknąd.

* Tam się schował! * zadudnił głos Billa. * Bydlak właśnie dał nura pod kanapę.

Zaraz potem rozległ się okrzyk Margaret, zdumionej i zaskoczonej.

* Moja robótka! Wyciągnął z niej druty. Percy! Niedobry kotek!

Percy położył uszy po sobie w pozbawionej nadziei rezygnacji, a zarazem niemym oburzeniu *
osamotniony w ciemnościach pod tapczanem.

* To całkiem nie w jego stylu * przekonywał Cornelius. * Naprawdę nie mogę pojąd, co skłoniło go do
takiego zachowania. .. Margaret! Moja układanka rozsypana, stolik przewrócony! Ten kot chyba musiał
oszaled!

Teraz po schodach z wolna zeszła Deedee.

* Zauważyliście, że podłoga jest cała mokra? Na samym środku pokoju jest wielka kałuża.

* Nietrudno zgadnąd, co to takiego! * żachnął się Bili, wprost ociekając sarkazmem i żądzą zemsty.

* Percy! * zawołali Margaret i Cornelius unisono. * Coś ty narobił?!

Do cna przytłoczony tym ostatnim niesprawiedliwym posądzeniem, Percy aż skurczył się, marząc tylko o
tym, by zniknąd jak tamci nocni goście. Był wyjątkowo schludnym kotem i szczególnie skrzętnie

background image

przestrzegał wszelkich zasad czystości wiążących się z jego kuwetką.

Margaret obeszła kałużę.

* Jakoś nie mogę uwierzyd, żeby Percy zrobił coś takiego.

* A kto inny mógł zostawid kałużę na podłodze? * spytał Bili wielce zjadliwym tonem. * Może duchy?

* Duchy! * pisnęła głośno Deedee. * Wiedziałam! Wszystko przez te twoje głupie zaklęcia, Bili! * zajrzała
do wielkiego kieliszka na brandy stojącego na barku. * Gdzie jest mój pierścionek z diamentem?
Włożyłam go do tego kielicha, kiedy pomagałam wczoraj Margaret w kuchni. Och, Bili! Tutaj stało się coś
strasznego. Jest mi zimno, cała się trzęsę. Czuję w powietrzu coś złowrogiego i zatęchłego. Wracajmy do
domu. Proszę!

Bili stał pośrodku pokoju, skrobiąc się lewą stopą w kostkę prawej nogi.

* Wiecie co, chyba rzeczywiście powinniśmy wracad, za*pim Deedee całkiem się rozklei.

* Zaraz przygotuję śniadanie * zaproponowała Margaret. *Od razu wszyscy poczujemy się lepiej.

* Nie chcę żadnego śniadania * zawodziła żałosnym tonem Deedee. *Ja chcę do domu. Dostałam jakiejś
wysypki na kostkach, oszaled można! * zademonstrowała im białe bąble.

* To od trującego bluszczu, dziewczynko * stwierdził Bili. *Chyba mam to samo.

* Niemożliwe * zaprotestowała Margaret. * Na tym cmentarzu nigdy nie było ani jednego źdźbła
trującego bluszczu!

Diddletonowie pospiesznie spakowali swoje rzeczy i odjechali znad jeziora Big Pine, nim jeszcze słooce
wzniosło się nad szczyty drzew.

Urażona duma Percy'ego nie pozwoliła mu opuścid schronienia pod kanapą, odmówił spożycia śniadania
i jeszcze przez dłuższy czas po owej nocy wielkiej kałuży odnosił się z niejakim chłodem do Corneliusa i
Margaret. Co prawda szybko

wybaczyli mu wszystko, ale co komu z przebaczenia za grzechy, których się nie popełniło? O incydencie
opowiedziano innym gościom, którzy pojawiali się w kolejne weekendy, toteż ku ubolewaniu Percy'ego
jego reputacja wielce ucierpiała na całej tej historii.

Pod koniec lata pierścionek z diamentem należący do Dee*dee znalazł się za sosnową skrzynią. Jednak
paostwo Diddleto*nowie nigdy nie odwiedzili już letniej rezydencji nad jeziorem. Należy też odnotowad
fakt, iż Cornelius i Margaret przestali chodzid na groby drwali. Niemal z dnia na dzieo cały cmentarz
porosły jadowite pnącza.

* Jakie to dziwne * rzekła Margaret. * Nigdy przedtem nie rósł tu trujący bluszcz!

* Nie mogę tego pojąd * oznajmił Cornelius.

background image

3

Fenomenalna koteczka

Pierwszy raz ze zjawiskiem kociej hiperaktywności mechanicznej zetknęliśmy się piętnaście lat temu. W
tamtych czasach mój mąż i ja nie mieliśmy w domu żadnego zwierzątka, toteż pełni najlepszych
zamiarów zgodziliśmy się zapewnid dom oraz utrzymanie pewnej młodziutkiej syjamskiej kotce na czas
kilku tygodni, podczas których moja mieszkająca na stałe w St. Louis siostra miała przebywad za granicą.
Geraldine zapewniła nas, że taki kociak w domu to sama radośd. W liście napisała:

„Nie powierzyłabym Sin*Sin nikomu innemu oprócz was. Na pewno nie sprawi wam najmniejszego
kłopotu. Pamiętajcie tylko, żeby nie wychodziła na dwór i nie miała kontaktu z żadnymi kocurami. Jest
już w takim wieku, że coś mogłoby jej strzelid do łebka, a ja nie chcę żadnej wpadki, bo to kotka z
imponującym rodowodem i zamierzam skrzyżowad ją z nie mniej rasowym kocurkiem, kiedy przyjdzie co
do czego. W zamian za opiekę Sin*Sin zapewni wam kocie ciepło i rozrywkę. To naprawdę przemiła i
bardzo mechaniczna kotka. Co wam przywieźd z Paryża?"

* Co to znaczy „mechaniczna kotka"? * spytałam Howar*da. Zajęty był naszą wieżą stereo, która już od
kilku tygodni zachowywała się dośd chimerycznie.

* Za czasów mojego dzieciostwa zabawki były nakręcane *odparł * ale teraz pewnie wszystkie są na
baterie.

* Nie, Geraldine pisze tak o swoim kociaku, prawdziwym *

wyjaśniłam. * Czy miałbyś coś przeciwko temu, gdybyśmy zaopiekowali się małą kotką na jakiś czas?

* Jeśli chcesz, to proszę bardzo * rzekł Howard * tylko mnie w to nie angażuj. Będę tak długo grzebał w
tym sprzęcie, dopóki nie znajdę przyczyny awarii. Wydaje mi się, że to coś we wzmacniaczu.

Jednak już bardzo niedługo mój mąż dokonał pewnego zaskakującego odkrycia: kiedy w grę wchodziła
Sin*Sin, nie sposób było uniknąd zaangażowania.

Odebraliśmy ją na lotnisku. Wewnątrz specjalnego pojemnika z otworami wentylacyjnymi widad było
drobny kłębuszek futerka. Kłębuszek drgnął. Był żywy. Umieściliśmy koci transporter na tylnej kanapie
samochodu.

* Teraz mogę odetchnąd * stwierdziłam. * Podróż minęła jej bezpiecznie.

Howard zasiadł za kierownicą z błogim wyrazem niezaan*gażowania na obliczu. Opuściliśmy lotnisko i
tylko odrobinę przekraczaliśmy ograniczenie prędkości, gdy nagle w paniczne przerażenie wprawił nas
szataoski wrzask, który rozległ się za nami. Brzmiało to jak krzyk rannej mewy, lecz było równie donośne
jak ryk syreny karetki pogotowia. Howard zjechał na pobocze i omal nie wpadliśmy do rowu. Okazało się,

background image

że Sin*Sin, która przed podróżą otrzymała słaby środek uspokajający, przychodziła właśnie do siebie i
postanowiła nam się przedstawid.

* Może chce wyjśd z tego pudła * wyraziłam przypuszczenie, mając jednocześnie nadzieję, że nie jest to
zwykły sposób przemawiania naszej nowej lokatorki. Gdy wydobyłam ją z pojemnika, ogarnęły mnie
wątpliwości. Cóż to za cudowne stworzenie, które powierzono mej opiece? Jej jasne futerko było w
dotyku delikatniejsze od mojej kurtki z wiewiórek i sprawiało wrażenie o wiele cenniejszego.
Rozmieszczone na

nim ciemnobrązowe akcenty wyglądały tak szykownie, że od razu poczułam się zwykłą, zaniedbaną kurą
domową. Natomiast jej oczy... były błękitne jak niebo i pełne tajemnic przerastających możliwośd
mojego pojmowania.

Przejęta i zdenerwowana, posadziłam ją na starym swetrze, zastanawiając się, czy dziesięcioletni kaszmir
jest dla niej czymś wystarczająco dobrym. Ciałko Sin*Sin było smukłe, zwinne i sprężyste.

Po drodze do domu zatrzymaliśmy się przy supermarkecie, aby kupid zapas kociej karmy i torbę żwirku
do jej kuwety. Właśnie, czy plastikowa kuweta wystarczy? Czy może spodziewała się czegoś z porcelany
albo kryształowej patery?

Poszliśmy po zakupy, pozostawiając ją na kaszmirowym sweterku. Oczywiście starannie zamknęliśmy
samochód. A jednak gdy wróciliśmy na parking objuczeni torbami, wokół samochodu zgromadził się
tłumek ciekawskich gapiów, a Sin**Sin znajdowała się na zewnątrz, na masce wozu. Jedno z tylnych
okien było otwarte na oścież!

Siedziała tak sobie niczym starożytny egipski posążek, wyciągając szyję i napawając się zachwytami
gawiedzi, które najwyraźniej uważała za coś w najoczywistszy sposób naturalnego. Z mocno bijącym
sercem przecisnęłam się przez tłum. Próbowałam ją złapad, ale ona tylko odsunęła się niedbałym,
wyniosłym ruchem i wskoczyła na dach samochodu. Pośród widowni rozległy się śmiechy.

* Nie straszcie jej * rzuciłam błagalnym tonem.

W ślad za nią wspiął się teraz Howard, wykonując dziwne, gwałtowne ruchy i mrucząc coś pod nosem,
gdy usiłował przechytrzyd siedmiomiesięczną kotkę. Rozbawienie gawiedzi nie poprawiło jego nastroju,
toteż gdy wreszcie udało mu się schwytad Sin*Sin, można było o nim powiedzied wszystko prócz tego, by
był niezaangażowany.

Odjechaliśmy spod supermarketu i kłóciliśmy się właśnie zawzięcie, czyją winą było pozostawienie
otwartego okna, gdy nagle do rzeczywistości przywołał nas chłodny podmuch. Tym razem otwarte było
drugie tylne okno, a Sin**Sin, wyciągając szyję, podziwiała mijany krajobraz i mrugała oczyma na
wietrze.

Wrzasnęłam, a Howard nadepnął na hamulec. Wreszcie nas oświeciło. Elektryczne szyby! Sin*Sin po
prostu przypadkiem stanęła na przycisk otwierający okno * najpierw jedno, potem drugie. Nie trzeba
dodawad, że resztę podróży spędziła zamknięta w swoim pojemniku, na cały głos wyrażając sprzeciw

background image

wobec takiego stanu rzeczy.

Gdy weszliśmy do domu, nowo przybyła obwąchała wszystko z wyraźną dezaprobatą, wzgardziła kolacją
podaną na jednym z moich najlepszych talerzyków, zignorowała mięciut*kie legowisko, które jej
przygotowaliśmy, i nawet nie spojrzała na głupie zabawki, które dla niej kupiliśmy. Obserwowaliśmy
każdy jej ruch z niepokojem, a Howard przyglądał jej się z takim zafascynowaniem, że całkiem zapomniał
o swojej wieży stereo.

* Powinniśmy zostawid ją na trochę w spokoju * stwierdziłam po jakimś czasie. * Wybierzmy się do kina,
niech pobę*dzie trochę sama. Będzie mogła zaznajomid się z nowym miejscem w swoim własnym
tempie.

Wyszliśmy więc, ale jakoś nie potrafiłam skupid się na akcji filmu. Żeby tylko Sin*Sin nie zrobiła sobie
jakiejś krzywdy! Czy aby na pewno w naszym domu nie ma czegoś, co mogłoby byd dla niej
niebezpieczne? Niektóre okna zostawiliśmy otwarte, były w nich tylko siatki * czy przypadkiem nie
wypchnie którejś z nich i nie ucieknie? A co będzie, jeżeli zacznie obgryzad liście którejś z moich roślin
doniczkowych i się otruje?

Do domu wróciliśmy około północy, a gdy wjechaliśmy

na naszą cichą uliczkę, mój niepokój przerodził się w przerażenie. Na gankach, chodnikach i trawnikach
pełno było sąsiadów. Chodzili w tę i we w tę, wymachując ramionami oraz perorując z oburzeniem.
Najwyraźniej protestowali w ten sposób przeciw czemuś. Tak, niewątpliwie nie przypadły im do gustu
jazgotliwe dźwięki gitar i łomot ciężkiej rockowej muzyki... dobiegającej najwyraźniej z naszego domu.

Pod nasze drzwi zajechał radiowóz, błyskając światłami na dachu.

* Co też paostwu przyszło do głowy? * zrugał nas policjant. * Czy tak postępują odpowiedzialni ludzie?
Co to za pomysł, żeby wyjśd z domu i zostawid radio rozkręcone na pełny regulator? Niby porządni
ludzie, a tu proszę, takie rzeczy!

Dźwięk wydawany przez wieżę Howarda był wprost ogłuszający. Rzucił się, żeby ją wyłączyd, tymczasem
ja próbowałam wytłumaczyd się przed policjantami i przeprosid sąsiadów.

* Z tym sprzętem coś jest nie tak * stwierdziłam. * Czasem działa, czasem nie działa, ale żeby się sama
włączyła? Tego nigdy byśmy się nie spodziewali.

Biedna Sin*Sin! Odniosłam wrażenie, że ona ucierpiała najbardziej. Leżała skulona pod łóżkiem,
najwidoczniej wstrząśnięta tym, że przyszło jej wbrew własnej woli mieszkad w tak hałaśliwym domu.
Pozwoliła jednak Howardowi wyciągnąd się ze swej kryjówki i dała mu się ugłaskad. Mój mąż był bardzo
dumny z tego, że udało mu się uspokoid to wrażliwe zwierzątko.

Następnego dnia rano wszyscy czuliśmy się lepiej. Gdy zasiedliśmy do leniwego niedzielnego śniadania,
Sin*Sin zabawiała nas, uganiając się za jakimś drobiazgiem, który skądś wytrzasnęła. Jak okazało się
później, była to częśd mojej maszyny do pisania. Łapczywie pochłonęła swój poranny posiłek i w ogóle

background image

widad było, że zaakceptowała swoje nowe otoczenie. Oboje promienieliśmy z zadowolenia.

* A tak nawiasem mówiąc * rzucił Howard * grzanki będą dużo cieplejsze, jeśli podłączysz opiekacz do
prądu.

* To dziwne * zauważyłam, wpychając wtyczkę do kontaktu. * Byłam pewna, że jest włączony.

W tym momencie oboje zerwaliśmy się na równe nogi, gdy z salonu dobiegł nas gromki, solenny głos:

* Odśpiewajmy teraz wszyscy razem hymn siedemdziesiąty trzeci * a kościelne organy zadudniły
pierwszymi akordami.

Pobiegliśmy tam oboje i oczom naszym ukazało się coś wręcz niewiarygodnego. Sin*Sin dotykała łapkami
przycisków wieży.

* Niesamowite! * zaparło mi dech w piersiach.

* Coś podobnego! * zawołał Howard z podziwem, zachwytem i niejaką dumą. * Sprytne zwierzątko,
prawda?

A to był dopiero początek.

Zasiedliśmy znów do śniadania, rozmawiając o tym, jaki to zmyślny kociak nam się trafił, aż nagle
ujrzeliśmy, jak przycupnęła na ułamek sekundy, wskoczyła bez trudu na stół kuchenny i wyłączyła
ekspres do kawy. Chwyciła mianowicie wtyczkę zębami i stanowczym ruchem pociągnęła ją do tyłu.
Następnie zeskoczyła i poszła sobie, kiwając z satysfakcją ogonem.

Geraldine użyła w swym liście trafnego określenia. W samej rzeczy Sin*Sin odznaczała się szczególnymi
uzdolnieniami mechanicznymi. Mogliśmy tylko żywid nadzieję, że to młode stworzenie o tak
specyficznych upodobaniach ma dośd rozumu, aby uniknąd porażenia prądem.

Czego nie mogła dokonad pazurkami, robiła właśnie zębami. Jej mały pyszczek miał moc obcęgów.
Sin*Sin przejawiała skłonnośd do wszystkiego, co dało się włączyd, wyłączyd lub przełączyd * a więc do
przycisków, guzików, dźwigienek, zasuwek, zatrzasków, pstryczków, pokręteł, wajch... Gdy zdarzyło jej
się mied do czynienia z jakimkolwiek urządzeniem mechanicznym, przechylała tylko główkę na bok i
spoglądała na nie z ukosa, kombinując tak długo, aż nie rozgryzła, jak to coś działa.

Ulubionym terenem jej zabaw była kuchnia, istny ogród pokus i rozkoszy. Gdy zaczęła interesowad się
leżącym tam zwykle na stole telefonem i jego klawiaturą, zrazu próbowaliśmy chowad go w szufladzie,
ale Sin*Sin niemal natychmiast odkryła, że otwarcie tejże nie sprawia jej najmniejszego kłopotu, a to
dzięki plastikowym kółkom umożliwiającym płynne wsuwanie i wysuwanie szuflady * niemal bez użycia
siły. Włożyliśmy więc telefon do szafki wiszącej na ścianie i tam był bezpieczny * oczywiście o ile uchwyty
jej drzwiczek były mocno związane drutem. Nie było to może najwygodniejsze rozwiązanie, ale lepsze to
od horrendalnych rachunków za rozmowy międzymiastowe, jakie z pewnością wkrótce zaczęłyby
nadchodzid, gdyby nie przedsięwzięte środki ostrożności.

background image

* Przecież to tylko na parę tygodni * przypomniał mi Ho*ward.

Przez te kilka tygodni Sin*Sin codziennie wyłączała wszystkie lampy, a od czasu do czasu także lodówkę.
Pewnego popołudnia, gdy została sama w domu, rozpracowała elektryczny młynek do kawy. Zmieliła
wszystkie ziarna, jakie były w po*jemniczku, i spaliła silnik urządzenia.

Ciekawe, że przyciski z napisem OFF jakoś nie budziły jej zainteresowania, natomiast te, na których
widniał napis ON, wręcz przeciwnie, uruchamiały zielone i czerwone światełka, inicjowały brzęczenie,
warczenie i buczenie nadające sens jej poczynaniom. Szczególną radośd sprawiało jej włączanie jednego
lub kilku telewizorów naraz w samym środku nocy, gdy mrok panujący we wnętrzach rozpraszało
migające światło kineskopu, a ciszę wypełniała zgiełkliwa muzyka lub podekscytowane głosy
telewizyjnych prezenterów.

W naszym domu właściwie nie ma wydzielonych pokojów i drzwi między nimi, nie mamy też piwnicy,
toteż wyjątkowo trudno było nam zamknąd gdzieś tego przemyślnego zwierzaka * lub uniemożliwid
Sin*Sin dostęp do którejś z części wnętrza. Jednak zadbaliśmy o to, by pod żadnym pozorem nie mogła
dostad się do żadnej z łazienek. Po prostu stan liczników ciepłej i zimnej wody wzrósł w zastraszającym
tempie, gdyż Sin*Sin uwielbiała ocierad się łebkiem o krany, a potem przyglądad się z lubością wodzie
wirującej w odpływie umywalki; potrafiła też siedzied całymi godzinami na rezerwuarze, spuszczając
wodę raz za razem. Nie było sensu na nią krzyczed, mała czarodziejka tylko mrużyła swe anielsko
błękitne oczęta, aż w koocu dawałam za wygraną i brałam ją na ręce, żeby kotkę przytulid.

Z czasem nauczyliśmy się przewidywad jej psikusy, chowad drobniejsze urządzenia i maskowad te
większe za pomocą dywanów lub koców; opracowaliśmy też szereg antykocich zabezpieczeo na bazie
drutu i taśmy klejącej. Howard nawet nie tknął swojej wieży hi*fi przez całe długie tygodnie!

* Sprawmy sobie własnego kota, kiedy Sin*Sin wróci do domu * zaproponował, gdy po raz czterdziesty
rozwiązała sznurówki u jego butów.

Gdy czas jej pobytu u nas miał już się ku koocowi, uznaliśmy, że mamy powody do satysfakcji. Nie
dopuściliśmy, by nawiązała kontakt z innymi kotami albo popełniła samobójstwo lub spaliła dom.

A jednak Sin*Sin miała w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Dwa dni przed spodziewanym
powrotem mojej siostry z Europy Sin*Sin osiągnęła wiek dojrzały. Zaraz też, nie szczędząc głosu,
oznajmiła nam o tym doniosłym wydarzeniu.

Histeryczny skowyt i zawodzenie rozlegało się nieprzerwanie, godzinami. Chod pozamykaliśmy wszystkie
okna, jej popisy wokalne przenikały ściany domu, toteż reakcje sąsiadów oscylowały między zwykłą
wściekłością a pogróżkami, w których mowa była o rychłym wytoczeniu nam procesu.

W desperacji zatelefonowaliśmy do weterynarza. Był już późny wieczór, więc zadzwoniliśmy na telefon
domowy. Lekarz oznajmił:

* To typowe dla syjamskich królowych. Najlepiej od razu skojarzyd ją z kocurem, bo w przeciwnym
wypadku oszalejecie paostwo od tego hałasu.

background image

* Nie możemy * wyjaśniłam. * Moja siostra z St. Louis ma własne.plany dotyczące jej zamążpójścia.

* W takim razie proponuję watę w uszy i zapraszam jutro rano do kliniki. Dam jej środek uspokajający.

; Póki co to Howard i ja łyknęliśmy pigułki na uspokojenie, a następnie zamknęliśmy Sin*Sin w
pomieszczeniu gospodarczym, zabezpieczywszy uprzednio drutem krany, pamiętając także o wyłączeniu
z kontaktów pralki oraz suszarki.

Pomieszczenie to było najbardziej oddalone od naszej sypialni, nie dośd jednak odległe, a połknięta
przeze mnie pigułka nie wystarczyła, by zapobiec efektowi potwornego harmi*dru, jaki obudził mnie
parę godzin po północy. Skowyt Sin*Sin był zgoła niczym w porównaniu z kakofonią wrzasków,
pomruków, prychania, jaka zaatakowała moje uszy * brzmiało to niczym ścieżka dźwiękowa efektów
specjalnych z horroru. Omal nie spadłam z łóżka, a następnie po omacku zaczęłam przedzierad się w
stronę pomieszczenia gospodarczego, krzycząc jednocześnie wniebogłosy, żeby obudzid Howarda. Kiedy
otwarłam drzwi, ujrzałam wokół siebie połyskujące w półmroku iskierki. Iskierki czerwone i białe, jarzące
się w ciemnościach jak odpryski fajerwerków, a to pośród wrzasków, łoskotu

i łomotu. Kiedy stanęłam tak w drzwiach, zdębiała z przerażenia, iskierki również znieruchomiały i
zawisły w przestrzeni. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że podobnie jak nieszczęścia, iskierki te
pogrupowane są w pary. Jak pary oczu.

Zaspany Howard wtoczył się za mną do pokoju i wymacał włącznik światła. Iskierki znikły, natomiast
oczom naszym ukazało się całe mnóstwo kotów * kotów na pralce, kotów na suszarce, kotów na koszach
z bielizną... jeden z nich spoglądał na nas ze skrzynki z bezpiecznikami. Koty znajdowały się wewnątrz
szafek, pod nimi i na nich. Koty szare, czarne, rude, pręgowane i łaciate, a wszystkie spoglądały na nas z
wyrzutem i oburzeniem.

Pośrodku całego tego zamieszania królowała Sin*Sin, była nieco oszołomiona, ale najwyraźniej bardzo z
siebie dumna. Udało jej się otworzyd klapę, przez którą dostawca wstawiał butelki z mlekiem, i tym
samym wpuścid do środka całą kocu*rzą populację z sąsiedztwa.

Odsyłając Sin*Sin z powrotem do St. Louis, wysłaliśmy też pisemne wyjaśnienie, którego jednak
Geraldine nie przyjęła najlepiej, a we właściwym czasie moja niewdzięczna siostra odesłała nam całą
czwórkę potomków Sin*Sin.

Każde z czworga kociąt wyglądało inaczej, ale wszystkie przejawiały szczególne zamiłowania i
uzdolnienia techniczne, chod nie dorównywały pod tym względem swojej matce, przewyższając jednak
zarazem w tej dziedzinie dachówce i koty domowe zamierzchłej epoki. Co więcej, pojawiające się nowe
technologie okazywały się coraz łatwiej przyswajalne dla kolejnych następujących pokoleo. Czy działo się
tak dlatego, że oglądały telewizję, miast wpatrywad się w mysie dziury? Czy może to kwestia przemian
genetycznych związanych z dodatkami zawartymi w kociej karmie? Zjawisko w każdym razie wydaje się
godne dalszej obserwacji, a my akurat mamy po temu znakomite warunki.

Obecnie Howard i ja prowadzimy coś w rodzaju schroniska dla bezdomnych lub niechcianych kotów,
które jest jednocześnie szkołą z internatem dla prawdziwie uzdolnionych i hi*peraktywnych

background image

technologicznie przedstawicieli kociego rodu, starając się zapewnid im odpowiedni start życiowy i
przyszłą karierę.

Nie należy lekceważyd fenomenu, jakim jest nasilająca się rewolucja technologiczna pośród kotów. Byd
może już bardzo niedługo nadejdą czasy, kiedy wszelkie urządzenia domowe, w szczególności
komputery, będą musiały spełniad określone normy kotoodporności. W przeciwnym razie coś, co
obecnie zaliczamy jeszcze do kocich psikusów, grozi KATASTROFĄ, kryzysem i wszechcywilizacyjnym
kociokwikiem.

4

Bohater z ulicy Drummond

W wyniku nieprzyjemnego incydentu, jaki miał miejsce na trawniku przed domem Jamisonów, kot
wycofał się pod krzak jałowca, aby przemyśled sytuację, a mały Vernon Jami*son pobiegł z rykiem do
domu. Ryczał całymi godzinami; z czasem zabrakło mu łez i płacz przestał brzmied przekonująco, wciąż
jednak rozlegał się z całą donośnością, na którą stad marudnego sześciolatka. Przed domem tymczasem
zgromadziła się dzieciarnia z całej okolicy, czyniąc zgiełk, przepychając się i krążąc wokół pewnego
miejsca na trawniku * zakrytego teraz wiklinowym koszykiem * tego właśnie miejsca, gdzie doszło do
wspomnianego wydarzenia.

Wreszcie pani Jamison zdecydowała się zadzwonid do agencji reklamowej, w której pracował jej
małżonek.

* Vernon płacze przez całe popołudnie i nie można go uspokoid * powiadomiła męża. * Nie wiem już, co
mam robid.

* Od czego się zaczęło?

* Urwał ogon Ślimakowi.

* Co urwał komu?

* Ogon! Urwał ogon Śliniakowi! * pani Jamison podniosła głos. * Chodzi o tego szaro*białego kota, który
włóczy się po sąsiedztwie. Wszystkie dzieciaki znęcają się nad tym nieszczęsnym zwierzęciem, a dziś
Vernon pociągnął go za ogon. Kawałek ogona został mu w rączce, no i od tego czasu Vernon płacze.
Teraz już dostał gorączki.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.

* Hm * odezwał się pan Jamison. * A czy ktoś zainteresował się temperaturą kota?

* Och, Sliniakowi nic się nie stało. Siedzi sobie pod jałowcem i ma tylko trzy czwarte ogona, ale chyba mu

background image

to nie przeszkadza. Gorzej, że dzieciaki z całej dzielnicy zadeptują twój trawnik.

* Mój trawnik! * zakrzyknął pan Jamison do telefonu. *Zaraz tam będę!

Wzdłuż ulicy Drummond, przy której mieszkali paostwo Jamisonowie, wznosiły się bliźniacze domki,
nieróżniące się od siebie niczym oprócz wyglądu frontowych trawników. Niektóre z nich przypominały
krowie pastwiska, inne zwykły ugór. Tylko gazon przed domkiem paostwa Jamisonów przywodził na myśl
zielony aksamit.

Każda z rodzin posiadała dwa samochody, trzy rowery, trójkołowy rowerek dla dziecka, wózek dziecięcy i
kosiarkę do trawy, nikt jednak nie przyznawał się do posiadania kota imieniem Sli*niak. Był to kot
pokaźnych rozmiarów, jak się rzekło szaro*bia*ły, który zawdzięczał swoje imię niemiłemu defektowi *
kot ten bowiem ślinił się niezwykle obficie. Całe strugi śliny bezustannie spływały mu po wąsach i futrze,
połyskiwały na jego piersi i gromadziły się w kałużę na każdym podeście, jaki obrał akurat, by zdrzemnąd
się w promieniach słooca. Jeśli któryś z mieszkaoców ulicy Drummond siadał na ogrodowym krzesełku i
w następnej chwili zrywał się co prędzej na równe nogi, oznaczało to, że wcześniej w tym samym miejscu
spał sobie smacznie Sliniak. Sliniak nie faworyzował nikogo i odwiedzał kolejno wszystkie domy,
obdarzając je swym wilgotnym błogosławieostwem.

Sliniak miał jeszcze jedną skazę na urodzie. Dwa lata wcześniej pewien mechanik naprawiający
telewizory cofał się swoim samochodem i nieszczęśliwie najechał na jego ogon, którego koocówka odtąd
zwisała żałośnie i najwyraźniej była nieczuła

na ból. Okoliczne dzieciaki udowodniły to wielokrotnie, przejeżdżając po ogonie Sliniaka rowerkami, a
ponieważ kot wyglądał tak, jak wyglądał, starały się go drażnid i robid miny mające wystraszyd go na
śmierd.

Sliniak tymczasem na wszystkie te szykany nie zwracał najmniejszej uwagi, a nawet z upodobaniem
włóczył się tam właśnie, gdzie zwykli gromadzid się milusioscy, ochoczo wystawiając się na zniewagi i
odpowiadając mruczeniem, gdy go tarmoszono.

* Zjeżdżaj stąd, Sliniak! *wrzeszczaładzieciarnia. *Ty parszywe kocisko! * a Sliniak ocierał się wówczas o
ich kostki, wpatrując się z uwielbieniem w swych dręczycieli.

O ile Sliniak przyjął utratę koniuszka ogona ze stoickim spokojem, Vernon, gdy ujrzał złowieszczą
pozostałośd w swej lewej dłoni, dał upust przerażeniu i poczuciu winy istnym maratonem ryku. Dopiero
zapewnienie, że zaraz z pracy przyjdzie ojciec, zdołało go uciszyd. Kiedy pojawił się pan Jamison, przede
wszystkim przegonił ze stanowiącego jego dumę trawnika ssących kciuki gapiów w wieku
przedszkolnym, a następnie zawołał do żony:

* Co ten koszyk robi na moim trawniku?

* Przykryłam nim ogon Sliniaka * wyjaśniła. * Nie chciałam go dotykad. Vernon jest w łóżeczku, dostał
kakao.

background image

Na widok ojca Vernon otworzył buzię, wydając przenikliwy wrzask, i złapał pana Jamisona za rękaw.

* Dosyd tego, młodzieocze! * uciszył go ojciec, uwalniając rękaw marynarki od kurczowego uchwytu
lepkich rączek Ver*nona. * Płacz nic tu nie pomoże, a już na pewno nie naprawi kociego ogona. To był
wypadek. Nic już nie da się poradzid * możesz tylko przeprosid i obiecad, że w przyszłości będziesz dobry
dla tego nieszczęsnego zwierzaka. To stworzenie boże, więc musimy odnosid się do niego z szacunkiem.

* Ale on jest wstręciuch * zaoponował Vemon, pociągając nosem. * Ciągle tylko się ślini.

* Pewnie cierpi na alergię. Jeżeli postanowisz, że będziesz dla niego dobry, na pewno ci przebaczy. I nie
wycieraj nosa paluchami.

* A co zrobimy z jego ogonem? * zaszlochał Vernon, wczepiając się w rękaw marynarki ojca.

* Wykopiemy dołek na podwórku za domem i godnie pochowamy koci ogon. Przestao już mnie ciągnąd
za rękaw! Ile razy ci powtarzałem, żebyś zostawił w spokoju moje ubranie?

Pochówkowi Ślimakowego ogona przyglądała się cała horda małoletnich żałobników; swą mokrą
obecnośd zaznaczył też kot we własnej osobie, ocierając się o łydki tych wszystkich, którzy zechcieli na to
pozwolid. Incydent, który kosztował go utratę części ogona, w żadnym stopniu nie zmniejszył uwielbienia
Sliniaka dla swoich prześladowców.

Pod koniec tygodnia ulica Drummond zapomniała już o kocim ogonie, a to pod wpływem nowych,
ekscytujących wydarzeo. Rozpoczęto mianowicie budowę kolejnej partii domków i okolica zaroiła się od
ciężarówek, spychaczy oraz koparek.

Pewnego popołudnia, gdy wszyscy mieszkaocy poniżej dziesiątego roku życia nadzorowali wykopki,
Vernon przybiegł do domu po swoje trzecie ciasteczko czekoladowe, a przy okazji oznajmił matce:

* Sliniak obwąchuje trawnik przed naszym domem. Zdaje mi się, że znalazł jakąś norę.

* O Boże! Mam nadzieję, że to nie krety, które rozkopują trawnik * zawołała pani Jamison. * Twój ojciec
chyba dostałby zawału.

Godzinę później Vernon przybiegł do domu po puszkę coli.

* Mamo? Sliniak ciągle obwąchuje to miejsce. Daj mi coś, żebym mógł zatkad norę.

* Ani mi się waż tykad trawnika twojego ojca. Pójdę i zobaczę, co to takiego.

Pani Jamison musiała przyznad, że Słiniak naprawdę odgrywał przedziwny rytuał, obwąchując zawzięcie
trawę, potem cofając się i marszcząc nosek. Po kilku sekundach wracał jednak w to samo miejsce, z
wyraźnym obrzydzeniem powtarzał identyczne ruchy, kichał i obnażał zęby.

Vernon przepłoszył kota, a pani Jamison przykucnęła, by dokładniej zbadad otwór w ziemi.

* O matko, to gaz! Gaz się ulatnia! * krzyknęła. * Biegnę zadzwonid po twojego ojca. Pilnuj, żeby wszyscy

background image

trzymali się z daleka. Jeżeli to rzeczywiście wyciek gazu, w każdej chwili może dojśd do wybuchu!

Vernon pobiegł czym prędzej do dzieciarni zgromadzonej przy koparkach.

* Słuchajcie, znalazłem dziurę, którą leci gaz! * pochwalił się. * Cała ulica wyleci w powietrze. Mama
dzwoni po gliny.

Nie minęło parę minut, a na ulicy Drummond pojawiły się dwa samochody pogotowia gazowego i
zahamowały z piskiem opon przed domkiem paostwa Jamisonów. Pracownicy pogotowia wyładowali z
nich czujniki oraz sprzęt do kopania w ziemi. Dwaj mężczyźni ruszyli biegiem do sąsiednich domów, aby
wszędzie odciąd dopływ gazu.

Vernon, który aż podskakiwał z podniecenia, podążył w ślad za jednym z nich.

* Hej, to ja znalazłem to miejsce, gdzie gaz się ulatnia *wrzasnął, chwytając pracownika pogotowia za
połę kurtki.

* Bohater z ciebie * stwierdził technik, uśmiechając się z przymusem i uwalniając się od Vernona. *
Niewykluczone, że uchroniłeś całą okolicę przed poważnymi kłopotami.

* Jestem bohaterem! * oznajmił Vernon kilka minut potem, gdy pojawił się jego ojciec.

Pan Jamison tylko jęknął.

* Już po moim pięknym trawniku! Przecież nie zostanie tu ani źdźbło trawy.

* A ja miałam ciasto w piekarniku i też przepadło * poskarżyła się jego żona, która przechadzała się tam i
z powrotem po pokoju, próbując uciszyd niemowlę, które dawno już należało nakarmid.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Na progu ujrzeli młodą kobietę z dyktafonem, za którą stał mężczyzna
dzierżący w dłoniach aparat fotograficzny.

* Jesteśmy z „Daily Times" * poinformowała. * O ile się nie mylę, paostwa synek ocalił całą dzielnicę od
katastrofy.

* To ja, to ja, to ja! * rozdarł się Vernon. * Jestem bohaterem! * i chwycił reporterkę za rękę.

* Vernonie! * zgromił go ojciec. * Trzymaj ręce z daleka od tej pani.

* Chcielibyśmy zrobid mu zdjęcie.

* Nie jestem pewien, czy życzę sobie, żeby zdjęcie mojego syna pojawiło się w gazecie * zastanowił się
pan Jamison. * To byłoby...

* Ale ja chcę, ale ja chcę! Ja chcę mied zdjęcie w gazecie! * wrzasnął Vernon i pociągnął za pasek od
aparatu. * Zrób mi zdjęcie!

* Spokojnie, młodzieocze * rzekł fotograf.

background image

* Kochanie * szepnęła pani Jamison do męża * niech już mu zrobią to zdjęcie. Nie ma w tym nic złego.

Tak więc cała rodzina zgromadziła się obok sterty ziemi, która kiedyś była trawnikiem * Vernon
uczepiony ramienia fotografa, a pani Jamison z niemowlęciem na ręku, które to dziecię darło się
wniebogłosy. Reporterka tymczasem usiłowała z nią porozmawiad.

* Proszę mi opowiedzied, jak to się stało.

* No więc... * zastanowiła się pani Jamison * Vernon przybiegł do domu i oznajmił mi, że Sliniak
obwąchuje trawnik przed naszym domem.

* Kto taki obwąchiwał trawnik? * zdziwiła się dziennikarka.

* No, Sliniak. Taki bezdomny kot, co się tu kręci... O, widzi pani? Siedzi tam, pod jałowcem. Straszny
łazęga, ale uwielbia dzieci.

* Ma ogon jak u owcy.

* To dziwaczna historia * odparła matka Vernona i westchnęła ciężko. * Kilka tygodni temu mój syn
urwał mu ogon.

* Naprawdę? Tak łatwo urwad kotu ogon?

* Akurat w tym wypadku było łatwo. Poza tym Sliniak najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.

* Hm. A co wydarzyło się dzisiaj?

* No... Sliniak obwąchiwał jakiś otwór w ziemi, więc poszłam zobaczyd, o co chodzi, i poczułam gaz. To
wszystko.

Tymczasem fotograf zdołał rozewrzed paluszki Vernona zaciśnięte na pasku od aparatu i próbował
upozowad go przed jałowcami.

* A teraz pochyl się * polecił * tak jakbyś sprawdzał to miejsce, w którym poczułeś gaz.

* Chwileczkę * przerwała pani Jamison. * Najpierw muszę go uczesad i włożyd mu czystą koszulkę. To
tylko chwilka.

Fotograf sapnął niecierpliwie i spojrzał w niebo, a reporterka rzekła do niego półgłosem:

* To nie dzieciak wyczuł gaz, tylko ten kot. *Właściwie to nawet lepiej. Zróbmy zdjęcia kotu * mężczyzna
wycelował aparat w Sliniaka i wystrzelał całą rolkę filmu.

Kiedy pojawił się Vernon w czystej koszulce oraz z włosami przylizanymi na mokro, fotograf zarządził:

* A teraz stao tam, gdzie ci mówiłem, i weź twojego kota na ręce, tak żeby było go widad.

* To nie mój kot! * wrzasnął Vernon. * Nie chcę mied zdjęcia z tym parszywym starym Sliniakiem.

background image

* Chcesz * zapewnił go fotograf. * Na pewno chcesz. Przecież teraz jest sławny. Wyniuchał gaz i uratował
całą dzielnicę.

* Nieprawda, wcale że nie uratował! * rozwrzeszczał się Vernon, tłukąc fotoreportera pięściami. * To ja
uratowałem dzielnicę! Zjeżdżaj stąd, Sliniak! * i rzucił w kota kamykiem, Sliniak zaś zmrużył rozkosznie
oczy i zamruczał głośno.

* Vernonie! * rzekł ostrym tonem pan Jamison. * Rób, co ci każe pan dziennikarz, albo jazda do domu!

* Już dobrze, dobrze * fotograf nagle zrobił się dziwnie zgodny. * Zrobimy tak, jak ten młody człowiek
sobie życzy * a następnie skierował aparat w stronę Vernona i pstryknął migawką * nie zakładając jednak
do aparatu nowego filmu. A zwracając się do reporterki, dodał półgłosem: * Wiejmy stąd. Nie mogę
znieśd tego bachora, który ciągle się mnie czepia za rękaw i próbuje mi wyrwad aparat. Zobaczymy, jak ci
z telewizji okiełznają gówniarza. Właśnie tu zajechali.

W wiadomościach o szóstej telewidzowie mogli podziwiad Sliniaka w całej okazałości, również
następnego dnia w „Daily Times" ukazało się jego zdjęcie. Notka pod spodem głosiła: „Mieszkający na
przedmieściach kot bez ogona zapobiegł wczoraj eksplozji. Czujne zwierzę wywąchało gaz ulatniający się
z rury uszkodzonej w wyniku prac budowlanych".

Zdjęcie kota ukazało się na pierwszej stronie i trzeba stwierdzid, że w pełni oddawało dobroduszny
charakter Sliniaka, z całą jego poczciwością i mokrym pyszczkiem. Tak się złożyło, że w sezonie
ogórkowym wobec braku innych, istotniejszych wydarzeo media z całego kraju przekazały tę wiadomośd

swoim odbiorcom. Niemal z dnia na dzieo Śliniak stał się osobistością sławną w całych Stanach
Zjednoczonych.

Cieszy się w tej chwili takim zainteresowaniem i otrzymuje tyle atrakcyjnych ofert, że pan Jamison podjął
się roli jego agenta. Ponieważ nikt z okolicznych mieszkaoców nie był w stanie udowodnid swych praw
własności do Sliniaka, mieszkaocy ulicy Drummond uznali go za dobro wspólne, przy czym
postanowiono, że właściciele wszystkich posesji położonych przy ulicy Drummond posiadad będą taką
samą liczbę udziałów w kocie. Na pierwszym walnym zebraniu udziałowców doszło do gorącej dyskusji
na temat proponowanej zmiany nazwy ulicy, aby uczcid jej bohatera. Nie osiągnięto jednak konsensusu i
sprawę odłożono do następnego spotkania.

Vernon został wysłany do szkoły z internatem. Teraz w jego dawnym pokoju rezyduje Sliniak. Nie ślini się
już. Po dwóch wizytach w klinice weterynaryjnej i przejściu na nową dietę, złożoną z wyważonej pod
względem składników odżywczych kociej karmy, wyzbył się tej nieapetycznej przywary. Tym niemniej na
T*shirtach i naklejkach wciąż widnieje jako Śliniak, a jego dzieje mają posłużyd jako kanwa dla
pełnometrażowego filmu.

background image

5

Szalony myszołowca z muzeum

Gdy zaparkowałam przed bramą muzeum w Lockmaster, obok mnie powoli przejechał radiowóz, a
siedzący za kierownicą policjant obejrzał sobie dokładnie tablicę rejestracyjną mojego wozu. Już to
powinno mi dad do myślenia, był to bowiem znak, że w tym sennym miasteczku dzieje się coś
niezwykłego. Jasne, że jeśli chodzi o muzea, bezpieczeostwo stanowi kwestię o podstawowym
znaczeniu, jednak na prowincji mało kto myśli w ten sposób.

Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, poprawiłam makijaż, wyciągnęłam ze schowka na rękawiczki
broszurę Towarzystwa Historycznego oraz wydobyłam spod fotela małe czarne pudełko. Okazało się już
dawno, że podczas zbierania materiałów do mojej książki, która miała zostad zatytułowana Małe muzea
na północnym wschodzie środkowych Stanów Zjednoczonych, kasetowy dyktafon jest znacznie
przydatniejszy od notesu, jeśli chodzi o utrwalanie informacji.

Policyjny patrol znów się pojawił, ja tymczasem przerzuciłam pasek magnetofonu przez ramię,
przejrzałam jeszcze raz broszurę, przypominając sobie podstawowe informacje o miejscu, które za
chwilę miałam odwiedzid. Czytałam na głos:

„Muzeum w Lockmaster mieści się w budynku z roku 1850 wybudowanym przez Fredericka
Lockmastera, zamożnego przedsiębiorcę, potentata przemysłu drzewnego, stoczniowego oraz
kolejowego. Wystrój wnętrza tej wspaniałej wiktoriaoskiej rezydencji również pochodzi z epoki, w której
powstał

budynek. Siedziba znajdowała się w posiadaniu rodziny aż przez pięd pokoleo. Ostatnio została
przekazana Towarzystwu Historycznemu z przeznaczeniem na muzeum".

Idąc wyłożonym cegłami chodnikiem prowadzącym do domu, dyktowałam dalej:

„...Trzykondygnacyjna konstrukcja drewniana z wieżyczkami, dwuspadowym dachem, balkonami,
oknami wykuszo*wymi i werandami. Położona na terenie obszernego ogrodu okolonego zdobnym
ogrodzeniem z kutego żelaza".

Muzeum można było zwiedzad tylko po południu, ale udało mi się wynegocjowad prywatną wizytę o
godzinie jedenastej. Gustowna tabliczka na drzwiach głosiła ZAMKNIĘTE. Nacisnęłam na przycisk
dzwonka. Czekając, aż ktoś się odezwie, nagrywałam dalej:

„Wspaniałe rzeźbienia przy wejściu, półkoliste witrażowe okienko nad drzwiami i okienka boczne z
trawionego szkła".

Tymczasem owego wspaniałego wejścia wciąż nikt nie otwierał. Zadzwoniłam powtórnie i czekając, aż
ktoś się objawi, odwróciłam się, by obejrzed sobie krajobraz. Radiowóz objeżdżał właśnie kwartał, już po
raz trzeci podczas mojej obecności.

background image

Było to piętnaste małomiasteczkowe muzeum, które zwiedzałam, toteż mniej więcej wiedziałam, czego
należy się spodziewad. Wewnątrz panowad będzie uroczysta cisza. Personel muzeum składad się będzie z
dwóch przemiłych pao w wieku około siedemdziesięciu pięciu lat, które na powitanie poproszą mnie,
bym wpisała się do księgi gości, a na pożegnanie powiedzą mi „dziękujemy za wizytę", zaś podczas gdy ja
będę zwiedzad, one podzielą się ze sobą półgłosem uwagami na temat ostatniego pogrzebu, jaki odbył
się w okolicy.

Jednak w Lockmaster sprawy miały się zgoła inaczej. Właśnie miałam zadzwonid po raz trzeci, kiedy
usłyszałam szczęknięcie otwieranego zamka i zgrzyt odsuwanej ciężkiej zasuwy.

Potem drzwi uchyliły się nieznacznie; wyjrzała zza nich drobna kobiecina o przestraszonych oczach i
rozwichrzonych siwych włosach. Najwyraźniej była czymś zdenerwowana. Jedną rękę trzymała za
plecami, a w drugiej dzierżyła sękaty kij, trochę grubszy od laski i nieco cieoszy od maczugi. Towarzyszył
jej przekarmiony zwierzak o jaskraworudym futrze, który przyglądał mi się z nieprzyjaznym błyskiem w
zmrużonych żółtych ślepiach.

Przedstawiłam się, włączając jednocześnie magnetofon. Kot * o ile to był kot * odpowiedział głębokim
gardłowym pomrukiem, który przeszedł w groźne warknięcie.

* Marmolado! Przestao natychmiast! * jęknęła kobieta. Teraz spostrzegłam, że jej oddech był
przyspieszony, jakby przybyła na moje spotkanie w pośpiechu z jakiegoś odległego zakątka domu. *
Proszę wejśd * zwróciła się do mnie. * To jest Marmolada, który pełni tu obowiązki myszołowcy.
Zazwyczaj jest dośd przyjazny, ale ostatnio miał traumatyczne przeżycia. Mam nadzieję, że mu pani
wybaczy.

Gdy znalazłam się w przestronnym frontowym hallu, rude kocisko wygięło grzbiet w pałąk i napuszyło
ogon jak lisią kitę, zwiększając w ten sposób dwukrotnie swój rozmiar, pokazało długie żółte kły i
położyło uszy po sobie, gotowe do ataku.

* Czy ten kot często ogląda horrory? * zainteresowałam się.

* Uciekaj stąd, Marmolado. Nie przeszkadzaj nam! * kobieta odsunęła zwierzaka kijem, który
Marmolada chwycił zębami. * Dobry kotek, dobry kotek * rzekła, starając się odzyskad swój drąg. Wtedy
zauważyłam, że lewą dłoo ma owiniętą chusteczką, na której widniały krwawe plamy.

* Co się pani stało? * spytałam zaskoczona.

* Mam nadzieję, że nie musiała pani długo czekad * stwierdziła, wciąż jeszcze mocno zdyszana. * Nie
słyszałam dzwonka. Mój aparat słuchowy chyba jest zepsuty. A może po prostu bateria jest słaba. To
Marmolada powiadomił mnie o pani przybyciu. Musi nam pani wybaczyd, bo dziś rano mieliśmy tu małe
zamieszanie. Ja tylko zastępuję panią Sheffield. Pogotowie zabrało ją półtorej godziny temu. Strasznie się
spieszyłam, żeby panią wpuścid do środka.

Z głównego hallu widziałam salon * przestronny i wystawnie urządzony, jednak stoły i krzesła były
poprzewracane, a podłoga usiana szczątkami potłuczonej porcelany.

background image

* Co tu się stało? * spytałam nieco głośniej.

* Nazywam się Rhoda Finney. Prawdziwym autorytetem, jeśli chodzi o kolekcję należącą do muzeum,
jest właśnie pani Sheffield, jednak zrobię co w mojej mocy, żeby przekazad pani najważniejsze
informacje. Może najpierw pozbędę się tej chustki. Krwawienie już chyba ustało. Nic poważnego * i
zwracając się do kota, który przybrał teraz pozę buldoga i bardzo podejrzliwie przypatrywał się nam obu,
dodała: *Mieliśmy małe nieporozumienie, co, kiciu?

Zwierzak zaczął oblizywad pazury. Jednak kiedy wyczuł na sobie moje spojrzenie, przerwał tę czynnośd,
mianowicie po to, by obdarzyd mnie przeciągłym syknięcio*prychnięciem, które wyglądało dośd
niebezpiecznie, a potem znów zajął się sobą.

* Obawiam się, że mamy tu w salonie straszny bałagan * ciągnęła dalej pani Finney * ale póki co kazano
nam niczego nie dotykad. Pani Sheffield półtorej godziny temu zobaczyła, co się stało, i dostała zawału.
Na szczęście pan Tibbitt przybył w porę i ją znalazł. Pan Tibbitt pełni funkcję naszego stróża. Ma
dziewięddziesiąt lat * to taki miły staruszek.

*, Czy to sprawka wandali? * teraz spytałam już naprawdę głośno. Marmolada rzucił mi bardzo
nieprzychylne spojrzenie, natomiast pani Finney opowiadała dalej, jakbym nie odezwała się ani słowem.

* Aby w pełni pojąd, jakie jest historyczne znaczenie tej siedziby, trzeba zdad sobie sprawę, że
zamieszkiwało ją pięd pokoleo rodu Lockmasterów. Twórcą rodzinnej fortuny był Frederick. Jako
drzewny potentat miał dostęp do najlepszych gatunków drewna i tylko takich użył przy budowie domu;
konstrukcja jest dziełem cieśli okrętowych zatrudnionych w jego stoczniach. Proszę zwrócid uwagę na tę
klatkę schodową, co za wspaniała robota * i przyciszonym głosem dodała: * Frederick był bardzo
przystojnym mężczyzną, nosił brodę i miał całe tuziny kochanek! Właściwie nie powinnyśmy opowiadad
takich intymnych szczegółów, ale dzięki temu postad nabiera życia, staje się ciekawsza, nie uważa pani?
Oczywiście jestem pewna, że pani.tego nie wydrukuje... Chodźmy teraz do salonu. Proszę uważad na
potłuczoną porcelanę.

Ściany zawieszone były gobelinami i obrazami olejnymi, a W głębi na podwyższeniu królowały bogato
zdobione organy, nad którymi wisiały cztery portrety. Obok brodacza Frederi*cka można było tam
podziwiad jakiegoś oficera z czasów wojny domowej, wytwornego dandysa z czasów edwardiaoskich i
współcześnie wyglądającego biznesmena w szarym, dwurzędowym garniturze.

* Cztery pokolenia * wyjaśniła moja przewodniczka. * Syn Fredericka nosił imię Charles. Nazywamy go
„Charles Koneser". Po wojnie, podczas której odznaczył się szczególnym bohaterstwem, nabył te dzieła
starych mistrzów, które widzi pani w tym pomieszczeniu, oraz tkaniny z Gobelin i francuskie meble...
wszystkie sygnowane. A także te organy, bardzo rzadki okaz. Wszystkie eksponaty opisane są w naszym
katalogu, który sprzedajemy po trzy dolary sztuka, ale pani oczywiście dostanie go gratis... O mój Boże!
Nasz bezcenny dywan z Au*busson, cały poplamiony krwią! Myśli pani, że to da się sprad? Teraz są takie
firmy i mają specjalny sprzęt... Marmolada od

rana wylizuje sobie pazury. Chyba smak ludzkiej krwi sprawił, że tak nagle zdziczał.

background image

Moje wysiłki, by wtrącid jakieś pytanie czy komentarz, zostały całkowicie zignorowane. Pani Finney
poprowadziła mnie do następnego pokoju.

* A teraz przechodzimy do trzeciego pokolenia * oznajmiła. * Theo był wielkim podróżnikiem, zwiedził
cały świat. Polował na grubą zwierzynę. Też był kobieciarzem, podobnie jak jego dziadek, ale o tym
proszę nie pisad. Zastrzelił się w Indiach * i podobno to wcale nie był wypadek, przynajmniej tak ludzie
mówią. Tutaj mamy palarnię dla panów.

Na wybitych skórą ścianach zawieszono głowy rozmaitych egzotycznych zwierząt oraz prymitywne
włócznie myśliwskie. Rudy kocur wciąż podążał za nami; teraz zaczął obwąchiwad moje buty, z bardzo
nieprzyjemnym wyrazem pyszczka.

* Kiciu, przestao! * ofuknęła go moja przewodniczka. * Nie wypada... Idź poszukad myszy... A więc
idziemy dalej: czwarte pokolenie urządziło tę wspaniałą bibliotekę zawierającą tysiące rzadkich
woluminów i pierwszych wydao. To dzieło Filipa Filantropa, jak go nazywamy. Właśnie on i jego
przeurocza żona, Margaret, przekazali tę siedzibę w darowiźnie Towarzystwu Historycznemu po tym, jak
wydziedziczyli syna. Prawdziwa rodzinna tragedia! Był jedynakiem. Nasz stróż nazwał go „Dennis
Wyrodek". Dennis przebywa teraz w więzieniu i prawdę mówiąc, wszystkim nam kamieo spadł z serca,
gdy się znalazł za kratkami. Ale tego proszę nie pisad w swojej książce, dobrze?

Zrezygnowałam już z zadawania pytao, podążałam tylko potulnie za moją przewodniczką.

Teraz oddychała już normalnie. Z wyraźną lubością ciągnęła swą opowieśd:

* Dennis był moim uczniem, kiedy pracowałam w szkole podstawowej, i już wtedy wiedziałam
doskonale, że nigdy do niczego nie dojdzie. Jego ojciec był zdania, że syn powinien chodzid do zwykłej,
publicznej szkoły, jak wszystkie inne dzieci, jednak nie był to dobry pomysł i skooczyło się na tym, że
musiał go od nas wypisad. A potem został relegowany z aż trzech college'ów * i to wcale nie najlepszych.
Wciąż pakował się w tarapaty, doprawdy bardzo niestosowne... Aż wreszcie aresztowano go, poszło o
jakieś narkotyki, czy coś w tym rodzaju. .. Marmolado! Zostaw gościa w spokoju!

Kot teraz zrobił się nagle bardzo serdeczny, zaczął ocierad się o rnoje kostki i pieszczotliwie skubad moje
nylonowe pooczochy.

* Przez Dennisa jego matce pękło serce * stwierdziła pani Finney. * Na górze może pani obejrzed jej
osobiste apartamenty, w całości utrzymane w tonie brzoskwiniowym. Nie pójdę z panią, bo moje kolana
się buntują podczas pokonywania tych dwudziestu dwóch stopni, jednak z pewnością stwierdzi pani, że
warto było się fatygowad. Proszę koniecznie obejrzed szklane gablotki, w których znajduje się
zgromadzona przez Margaret kolekcja jajek Faberge. Swego czasu znajdował się tam również zbiór
bezcennych klejnotów, które były w posiadaniu rodziny od czterech pokoleo. Kiedy zostały skradzione,
podupadła na zdrowiu i wkrótce potem umarła. Koniecznie też musi pani obejrzed jej łazienkę, jest cała
wyłożona czarnym onyksem. Filip całkiem niedawno zginął w katastrofie lotniczej, w Europie. Wszystko
to bardzo smutne.

Następnie znalazłyśmy się we wspaniałej jadalni mogącej pomieścid dwudziestu czterech gości i podczas

background image

gdy moja przewodniczka wychwalała tamtejsze boazerie, nagle znów pojawił się Marmolada. Przyniósł
martwą mysz, którą upuścił na czubek mojego buta. Bardzo ostrożnie zrzuciłam ją, aby nie urazid
zwierzaka, a zwłaszcza by znów go nie rozjuszyd. Trzeba przyznad, że był to bardzo niezwykły kot.

* Jakie to słodkie z jego strony! * wykrzyknęła pani Fin*ney. * Przyniósł pani prezent, żeby przeprosid za
swoje niegrzeczne zachowanie. Kici, kici, dobry kotek!

W tej samej chwili na tyłach domu dały się słyszed jakieś hałasy, a potem pojawił się łykowaty staruszek.
Zdawał się jak najbardziej pełen wigoru, tylko jego nogi i ramiona poruszały się jakoś sztywno, jakby był
robotem. Chod było lato, miał na sobie ciemny, wyjściowy garnitur, co prawda mocno już sfatygowany i
wypchany na łokciach oraz kolanach. Bez żadnego wstępu zaanonsował wysokim, skrzypiącym głosem:

* Specjaliści od odcisków palców przyjadą dziś po południu, więc nie możemy otworzyd muzeum. To
może potrwad nawet kilka dni. Wszystko zależy od postępów w śledztwie.

Pani Finney przedstawiła mi go:

* Oto pan Tibbitt, nasz stróż, którego wszyscy uwielbiamy. Był moim dyrektorem, kiedy uczyłam w szkole
podstawowej ... Skoro już pan przyszedł, panie Tibbitt, chciałabym pobiec do szpitala, żeby sprawdzid,
jak się miewa pani Sheffield.

* Dobrze się miewa. Jest na ostrym dyżurze * zapewnił ją pan Tibbitt. * Chod prawda jest taka, że nigdy
nic nie wiadomo. W jej wieku starczy byle co i trach! * rzucił okiem na lewą rękę pani Finney. * Lepiej
niech pani pokaże te zadrapania lekarzom. A jak tam Marmolada? Już mu lepiej?

* Stał się nieco bardziej towarzyski * wtrąciłam. * Kilka minut temu podarował mi mysz.

* Był wściekły jak osa, kiedy tu przyszedłem dziś rano * stwierdził pan Tibbitt. * Warczał, prychał i miotał
się jak tygrys po klatce. Szkoda, że nie może nam powiedzied, co wydarzyło się tu w nocy. Właśnie
wracam z komisariatu. Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem. Musi pani wiedzied, że w tym mieście
kiedyś mieliśmy tylko jednego policjanta. A i ten nie miał nic do roboty, tylko przeprowadzał dzieci przez
ulicę i w sobotę wieczorem odwoził pijaków do domu. Ale potem zaczęli pojawiad się turyści i trzeba
było kupid aż trzy radiowozy.

Elokwentna Rhoda Finney znikła z horyzontu, pozostawiając mnie pod opieką nie mniej elokwentnego
pana Tibbit*ta. Teraz jednak przynajmniej mogłam zadad kilka pytao:

* Myśli pan, że ci wandale to turyści?

* Nie, akurat o to ich nie można winid. Jest coś, o czym nie mówiłem przy Rhodzie, bo pewnie znowu
musiałbym wzywad karetkę. Słyszała pani o tych trzech skazaocach, którzy wczoraj uciekli z więzienia?

* Rzeczywiście, jakbym coś słyszała podobnego w porannych wiadomościach przez radio.

* Otóż jeden z nich wywodzi się z rodu Lockmasterów *oznajmił pan Tibbitt.

* Dennis Wyrodek?

background image

* O, widzę, że Rhoda dopuściła panią do rodzinnych sekretów. Owszem, tamtych dwóch złapali na
bagnach, ale Dennis jest wciąż na wolności. Ale daleko nie zajedzie. Jest na to za mało bystry.

* To myśli pan, że właśnie Dennis zdemolował salon?

* Nie mam żadnych wątpliwości. Dobrze wiedział, jak można dostad się do domu * otworzył klapę, przez
którą w dawnych czasach wrzucano węgiel do piwnicy.

* Czy to mogła byd zemsta za to, że został wydziedziczony? I dlaczego narobił bałaganu akurat w salonie?
Skoro taki jest zawzięty, można by się spodziewad, że spali cały dom...

* Już mówiłem, jest nie dośd bystry, żeby na to wpaśd. Policjanci znaleźli śrubokręt leżący na podłodze,
więc sądzą, że Dennis chciał nim zniszczyd portret swojego ojca wiszący nad organami. Ten chłopak jest
chory. Nie jestem pewien, co chciał tu zmajstrowad, ale najwyraźniej kot mu to uniemożliwił. Nie ma co,
te jego zębiska mogą przegryźd człowiekowi gardło. Mnie się

wydaje, że Dennis zakradł się do salonu i po ciemku nadepnął Marmoladzie na ogon... No i nagle jakby
rzuciło się na niego dziesięd kotów z wrzaskiem, zębami i pazurami.

* Z tego wniosek, że paostwa oficjalny myszołowca pracuje na drugim etacie jako ochroniarz?

* Hm, mam taką swoją teoryjkę * powiedział pan Tibbitt, a w jego zmętniałych oczach pojawił się błysk.
* Marmolada, o ile nie śpi, większośd czasu spędza na czatach obok tych starych organów. Podejrzewam,
że znajduje się tam jakaś wyjątkowo wydajna mysia dziura. Zawsze się złościł, kiedy likwidowałem mysie
gniazda, chod muszę stwierdzid, że nigdy nie był tak rozwścieczony jak dziś rano.

* Chyba go rozumiem * stwierdziłam. * Podejrzewał, że ktoś dobiera się do źródła źródeł, do
strategicznych zasobów, do najważniejszego złoża...

* No to spróbujmy przetestowad moją teoryjkę * zaproponował pan Tibbitt i poprowadził mnie do
salonu. Szedł krokiem raźnym, chod nieco niepewnym.

Poszłam za nim. Kot rzeczywiście tam był i wpatrywał się w organy, skulony jak do skoku, z wyciągniętą
głową * obraz idealnego skupienia i koncentracji.

* Niech pani podejdzie do organów * poinstruował mnie pan Tibbitt. * Zobaczymy, jak zareaguje.

* Pan chyba żartuje? * zaprotestowałam. Ale emerytowany dyrektor szkoły nie żartował, więc chod z
ociąganiem, weszłam do tamtego pomieszczenia, powoli, na paluszkach. Uszy Marmolady drgnęły.
Nasłuchiwał. Podeszłam bliżej, wówczas odwrócił głowę w moją stronę. Poderwał się, żółte ślepia
wpatrywały się we mnie groźnie.

* No, niechże pani idzie dalej * ponaglił mnie pan Tibbitt ze swojego bezpiecznego punktu
obserwacyjnego przy wejściu.

Kocur wygiął grzbiet w łuk, nastroszył ogon i obnażył morderczo wyglądające kły. A przecież ten sam
zwierzak przed chwilą ocierał się o moje kostki i przyniósł mi prezent! Postąpiłam jeszcze krok:

background image

Marmolada zaczął warczed i prychad jak opętany. Uciekłam z wrzaskiem, przewracając po drodze
miśnieoską podstawkę pod doniczkę.

* Widziała pani? Miałem rację * ucieszył się pan Tibbitt.

* Wielkie dzięki * tylko tyle byłam w stanie wykrztusid.

Od tamtego wydarzenia minęło kilka tygodni, podczas których zwiedziłam jeszcze dziesięd innych
małomiasteczkowych muzeów w całym stanie. Nie miały co prawda do zaoferowania zwiedzającym
takich atrakcji jak obrazy starych mistrzów, afrykaoskie oszczepy czy jajka Faberge, za to emanowały
ciszą i spokojem. Personel mówił niewiele, prosił tylko o wpisanie się do księgi gości, a potem, żegnając
się: „Dziękujemy za wizytę". W żadnym z nich nie grasował wojowniczy myszołow*ca, w żadnym nie było
świeżej krwi na dywanie.

Przy każdej nadarzającej się okazji przeglądałam lokalne gazety i słuchałam radia, które informowało o
pogrzebach tudzież rozgrywkach kręglarskich, jednak nie było już ani słowa o włamaniu do muzeum w
Lockmaster ani też o zbiegłym więźniu. Tylko kaseta tkwiąca w małej czarnej skrzynce stanowiła dowód,
że cała ta historia mi się nie przyśniła.

Kiedy pędziłam już szosą w stronę domu, moją uwagę zwrócił drogowskaz sygnalizujący zjazd do
odległego o pięddziesiąt mil Lockmaster. Postanowiłam więc zajrzed tam jeszcze raz. Muzeum było
otwarte dla zwiedzających, toteż parkowało przed nim kilka samochodów, natomiast radiowozu nie było
nigdzie widad. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: OTWARTE. ZAPRASZAMY!

Przy stoliku w sieni siedziały dwie przemiłe, siwowłose starsze panie i rozmawiały o artretyzmie.

* Prosimy wpisad się do księgi gości * odezwała się jedna z nich.

* Katalogi po trzy dolary * oznajmiła druga.

W salonie panował idealny porządek, zwiedzający przemierzali wnętrza, starając się czynid jak najmniej
hałasu i rozmawiając niemal szeptem. Na próżno rozglądałam się za Rhodą Finney, Marmoladą czy
panem Tibbittem... A więc jednak to był sen, a czarna skrzynka mnie okłamała!

Przesnułam się po parterze, a potem weszłam po dwudziestu dwóch stopniach, by raz jeszcze rzucid
okiem na łazienkę z czarnego onyksu i klejnoty Faberge. I tam * pośród brzoskwiniowych aksamitnych
draperii i buduarowych foteli z obiciami w tym samym kolorze * ujrzałam znajomą postad: staruszka w
ciemnym garniturze. Był przykucnięty, właśnie zatykał mysią dziurę. Lecz czynności tej przyglądał się
uważnie jakiś nieznany mi kot, szary i chudy!

* Panie Tibbitt! * zawołałam. * Pamięta mnie pan? Gdzie się podział Marmolada?

Z trudem wstał, rozprostowując każdy staw z osobna.

* Marmolada odszedł na wczesną emeryturę * odpowiedział tym samym wysokim głosem, który
pamiętałam. * Biedne kocisko całkiem zwariowało, zaczął się rzucad na gości i przewodników. Nigdy nie

background image

przyszedł do siebie po tamtych przeżyciach. Teraz mieszka u mnie.

* Nie brak mu tutejszej diety obfitującej w myszy?

* Nie, nie, nie. On nigdy nie jadł myszy. Był w pełni profesjonalnym łowcą. Pracownicy muzeum zawsze
zapewniali mu odpowiednią kocią karmę.

* A co z Dennisem Wyrodkiem? W gazetach nic nie było na ten temat.

* Z przyjemnością mogę stwierdzid, że znów wylądował w więzieniu * powiadomił mnie pan Tibbitt. * No
i znaleźli klejnoty.

* Jakie znów klejnoty?

* Jak to, nie pamięta pani? Tę kolekcję bezcennych kamieni szlachetnych, która znajdowała się w
posiadaniu rodziny od roku 1850! Oczywiście to Dennis je ukradł. Wtedy jeszcze tu mieszkał, toteż ukrył
je w domu, zamierzając wydobyd je ze skrytki, kiedy sprawa przycichnie. Jubilerzy na całym świecie
otrzymali opis tych kamyków, policja wszędzie ich szukała, a tymczasem one przez cały ten czas
znajdowały się tutaj, na miejscu. Kiedy Dennis uciekł, powrócił tu po swój łup. Oczywiście nie udało mu
się. Ten chłopak nigdy nie potrafił niczego zrobid porządnie.

* A kto znalazł klejnoty? I skąd się dowiedziano, że są w domu?

* Siądę sobie i odpocznę minutkę. Zaczynam się starzed *stwierdził pan Tibbitt, rozglądając się za
krzesłem, które nie byłoby obite brzoskwiniowym jedwabiem czy aksamitem. Okazało się, że w
onyksowej łazience jest też zwykła, czarna ławeczka. Tutaj emerytowany dyrektor dokooczył swej
opowieści: * Policjanci zwrócili uwagę na dziwne zachowanie Marmolady i zaczęli podejrzewad, że z
organami jest coś nie tak. Przypomnieli sobie tamtą nierozwikłaną zagadkę skradzionych klejnotów.

* Ale Marmolada chyba interesował się myszami, nie muzyką?

* Tak czy inaczej, sprowadzili eksperta od takich organów i powiedzieli mu o śrubokręcie. Pamięta pani,
koło instrumentu i rodzinnych portretów znaleziono śrubokręt leżący na podłodze.

Pamiętałam.

* Okazało się, że to był bardzo ważny ślad! Facet od organów odkręcił kilka śrubek, uniósł pokrywę
wiatrownicy * no i proszę, najspokojniej w świecie leżały tam sobie diamenty i szmaragdy warte fortunę!

Wyłączyłam magnetofon i pożegnałam się z panem Tib*bittem. Kiedy schodziłam na dół po dwudziestu
dwóch stopniach, zawołał za mną:

* Tylko niech pani nie pisze o tym wszystkim w swojej książce!

background image

6

Kot, który chadzał nad przepaścią

Tylko Dakh Wbng wie, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej księżycowej nocy na ścieżce wiodącej
wzdłuż skraju urwiska. Kot ze swej natury nie bywa mściwy i nie przejawia skłonności do bohaterstwa.
Czyni tylko to, co niezbędne, aby zapewnid sobie wyżywienie, ciepło, wygodę, święty spokój i aby od
czasu do czasu podrapano go za uszkiem. Ale Dakh Wong jest kotem syjamskim, a rasa ta słynie ze swej
inteligencji i wierności.

Dakh Wong ma nietypowe ubarwienie, mianowicie jego futerko jest wyjątkowo ciemne i między
ciemnobrązowymi uszkami a takim samym ogonem przybiera odcieo ciem*nopłowy, tylko na brzuszku
jest jaśniejsze. Jest kotem silnym i zwinnym, lecz skrywa swe możliwości pod płaszczykiem nienagannych
manier, a jego skośne oczy pełne są szafirowych sekretów.

Jako młode kocię Dakh Wong wiódł żywot przyjemny, obfitujący w jedzenie, ciepło, wygodę, troskę i *
nade wszystko * spokój. Aż pewnego dnia, kiedy był już dorosły, oddano go w ręce nieznajomej osoby, a
w rezultacie po raz pierwszy zetknął się ze złem i dane mu było poznad ludzką podłośd.

Nim został umieszczony w koszyku i zabrany, znajomy, łagodny głos powiedział:

* Dakh Wong to wyjątkowy kot. Nie sprzedałabym go nikomu prócz ciebie, Hildo.

* Wiesz, że u mnie będzie mu dobrze, Elizabeth.

* A co na to twój mąż? Czy lubi zwierzęta?

* Woli psy, ale to ja potrzebuję mied zwierzątko. Jack przebywa prawie cały czas poza domem. Te
wszystkie budowy, przy których się zatrudnia, rozrzucone są po całym stanie.

* Naprawdę, Hildo, nie mam pojęcia, jak ty wytrzymujesz w tej głuszy. Przecież kiedy byłaś jeszcze
dziewczyną z miasta, nie mogłaś usiedzied w miejscu.

* Jestem trochę samotna, ale mam moje pianino. Chciałabym uczyd gry na nim dzieci z okolic.

* To czemu tego nie robisz? Dobrze by ci zrobiło, jakbyś się czymś zajęła.

* Jack nie chce się zgodzid.

* Na Boga, co mu do tego?

Hilda sprawiała wrażenie zażenowanej.

* No, wiesz, czasami jest dziwny... Mam nadzieję, że Dakh Wong lubi muzykę. Czy w ogóle koty lubią
muzykę?

background image

Elizabeth przyjrzała się uważnie swojej starej przyjaciółce.

* Hildo, czy między tobą i Jackiem wszystko układa się tak, jak powinno? Martwię się o ciebie.

* Oczywiście, że wszystko się układa... Słuchaj, muszę już lecied, bo inaczej nie zdążę na autobus. Mam
nadzieję, że kot dobrze zniesie tę podróż * Dakh Wong obwąchiwał dziwną parę butów, szczególnie
zainteresowały go sznurowadła z frę*dzelkami. Nigdy jeszcze nie widział takich frędzelków.

* Zobacz, Elizabeth! To niesamowite, rozwiązał mi sznurówki.

* Pozwól, zawiążę ci.

* Dziękuję * a potem rozległo się westchnienie: * Czy te buty nie są okropne? A lekarz mówi, że już nigdy
nie będę mogła nosid zwykłych, ładnych bucików.

* To był okropny wypadek, Hildo, i to pod niejednym względem. Masz szczęście, że uszłaś z życiem.

* Wiesz, to nie była tak naprawdę wina Jacka.

* Tak, tak. Już mi mówiłaś. Dalej masz bóle?

* Prawie nie. Tylko już zawsze będę kulała w taki paskudny sposób. Chodby dlatego nie mam nic
przeciwko temu, żeby się schowad przed ludźmi na tej mojej wsi.

Wtedy właśnie Dakh Wong zmienił właścicielkę; zaprotestował * ale niezbyt głośno * i zapierał się trochę
łapkami, jednak kiedy znalazł się już wewnątrz przykrytego koszyka, ułożył się spokojnie i przez całą
długą podróż nie odezwał się ani razu. Od czasu do czasu czuł podnoszący go na duchu dotyk silnych
palców wsuwanych do wnętrza koszyka, a wówczas pozwalał się gładzid po uszach i miękkim futerku.

Nowa siedziba Dakh Wonga była po prostu niewielkim domkiem na wsi, w górach, nad urwiskiem. Dakh
Wong odkrył fascynujący nowy świat chodników z frędzlami, przestrzeni pod grzejnikami, szerokich
parapetów i miękkich foteli. Był tam też koncertowy fortepian.

Bardzo szybko ten dziwny mebel przypadł mu do gustu, ale też od razu okazało się, że kotom wstęp na i
do niego jest wzbroniony. Jednak gdy gasło światło, wolno mu było ułożyd się na cieplutkim łóżku,
przytulid się i wsłuchiwad w bicie serca swojej pani. Tylko w weekendy z nią nie sypiał.

* Hildo, powtarzam po raz ostatni: wywal tego zwierzaka z naszego łóżka!

* Przecież ci nie przeszkadza, Jack. Leży po mojej stronie.

* Nie chcę, żeby kręcił się po tej sypialni! Zamknij go w piwnicy.

* Tam jest zimno i wilgotno. Będzie wył przez całą noc.

* Dobra, jeżeli dla ciebie kot jest ważniejszy ode mnie, to ja idę się położyd na sofie.

* Nie fatyguj się. Sama pójdę się tam położyd.

background image

* Dzięki.

* Wiedziałam, że ten pomysł ci się spodoba.

* Nie trzaskaj drzwiami.

Dakh Wong zeskoczył z rozgrzanego łóżka i podążył śladem kapci schodzących powoli schodami,
ostrożnie, po jednym stopniu naraz. Położył po sobie uszka, a jego futro nastroszyło się nieco. Nie lubił
podniesionych głosów, a napięcie, które wyczuł, sprawiło, że poczuł się nieswojo.

Nie tylko kłótnie sprawiały, że w piątkowe wieczory, soboty i niedziele Dakh Wong odczuwał dyskomfort.
Musiał też wystrzegad się stóp. Nie mógł czud się bezpiecznie nigdzie na całej przestrzeni podłogi. A
tymczasem nade wszystko lubił wyciągnąd się jak długi na dywanie oświetlonym słoocem. Podłoga była
jego terytorium, a stopy powinny go obchodzid dookoła. Jednak w weekendy jego prawa nie były
przestrzegane.

Pewnej soboty obudził się nagle, przerażony, gdy miażdżący ciężar przygniótł koniuszek jego ogona, a
następnego dnia poczuł brutalne uderzenie w miękkie podbrzusze, kiedy leżał ufnie wyciągnięty
pośrodku przedpokoju.

* Cholera z tym kotem! Potknąłem się o niego! Mogłem złamad nogę. Hildo, czy słyszysz, co do ciebie
mówię?

* Powinieneś patrzed pod nogi. Znowu piłeś?

* Bardziej ci zależy na tym śmierdzącym zwierzaku niż na

mnie.

* Pachnie dużo ładniej niż to cygaro, które palisz.

* To jest mój dom i będę palił, co będę chciał, i będę chodził, gdzie mi się będzie podobad, i jeżeli ten
pchlarz będzie wchodził mi w drogę...

* Zaczynasz mówid jak ci prostacy, z którymi się zadajesz.

* .. .jeżeli będzie mi wchodził w drogę, to go utopię!

* On wcale nie ma pcheł, a tobie nie wolno go nawet tknąd. On należy do mnie. Nie mam zamiaru
usychad tu samotnie, w tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy
przez cały tydzieo nie ma do kogo ust otworzyd...

* Kobiety! O co wam wszystkim chodzi? Najpierw domagacie się całego mnóstwa urządzeo, które
oszczędzają wam pracy, a potem narzekacie, że nie macie nic do roboty. Może byś" zajęła się pieczeniem
chleba ałbo kucharzeniem, zamiast kupowad gotowe rzeczy * skoro tak ci się nudzi?

* Usiądź wreszcie i przestao chodzid, albo przynajmniej zdejmij te ubłocone buciory. Zapaskudzisz całą

background image

podłogę.

* Może spróbuj prad na tarce, jeżeli taka jesteś znudzona?

* Jestem pianistką, a nie praczką. Chyba już zapomniałeś, że zrezygnowałam z kariery, żeby za ciebie
wyjśd. Myślę, że niedługo zacznę dawad lekcje...

* Tak, tak. Żeby ludzie pomyśleli, że nie jestem w stanie utrzymad... chorej żony?

* Gdybyś usiadł wreszcie i posłuchał...

* I żeby brudne dzieciaki tutejszych wieśniaków kręciły się po moim domu? Wykluczone! Po moim
trupie!

* Uważaj! O mało nie nadepnąłeś mu na łapkę!

* Wstrętne kocisko!

Dakh Wong wkrótce nauczył się, że w weekendy najlepiej jest schodzid mu z oczu. Większośd czasu
spędzał na dworze. Lubił wysoko położone miejsca, a ścieżka wiodąca wzdłuż skraju przepaści nadawała
się znakomicie, by obserwowad z niej szeroki świat. U stóp kamiennego urwiska płynął spieniony
strumieo, a za nim rósł las, z którego poszycia dochodziły tajemnicze odgłosy.

Dakh Wong potrafił siedzied na tej ścieżce całymi godzinami, a wszystkie zmysły wciąż dostarczały mu
rozrywki. Przyglądał się liściom niesionym przez wiatr, wciągał noskiem zapach dzikich czereśni i
rozkoszny aromat rozgrzanej w słoocu ziemi, kosztował smaków takich jak goryczka źdźbła

trawy lub kwaśne owady, które chwytał; nasłuchiwał odgłosów gleby, gdy korzenie sięgały w dół,
poszukując wilgoci. Nasłuchiwał też hałasów dobiegających z domu * dźwięków kłótni, trzaskania
drzwiami, kroków okrutnych buciorów. Te wysoko sznurowane ciężkie buciska o grubych podeszwach i
tępych nosach sprawiały, że czuł się małym i bezbronnym stworzonkiem.

Gdy mijał weekend, znów powracało poczucie bezpieczeostwa. Jakby wiedział, że jest potrzebny, bo
trzymał się blisko niej i siadywał obok fortepianu, podczas gdy palce taoczyły po klawiszach, a stopa
naciskała pedał. Buty zawiązane były skórzanymi sznurówkami, a frędzelki na ich koocach podskakiwały
przy każdym ruchu.

Popołudniami towarzyszył frędzelkom na ścieżce wzdłuż urwiska. Po jednej stronie rosły krzewy dzikiej
czereśni, po drugiej pęki traw zwisające nad przepaścią. Buty z frędzelkami zawsze przemierzały tę
ścieżkę niepewnie, z wahaniem, ostrożnie. Zatrzymywały się przy drewnianej ławeczce, żeby odpocząd, a
potem podążały do drucianego ogrodzenia na koocu ścieżki. Znajdowała się tam furtka, a za nią
następny dom, lecz buty z frędzelkami nigdy nie szły dalej, zatrzymywały się przy furtce.

Pewnego dnia, po popołudniowym spacerze, na wielkim okrągłym stole w kuchni pojawił się jeden
talerz, jeden spodek i filiżanka, a Dakh Wong usadowił się na krześle, by obserwowad, jak kęsy wędrują z
talerza do ust, przenoszone widelcem.

background image

* Dobrze mi z tobą, Dakh Wong. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.

Zmrużył oczy.

* Jesteś dużym, silnym, dzielnym i mądrym kotem. Dakh Wong oblizał łapkę i przesunął nią

po swym pyszczku.

* Miałbyś może ochotę na trochę kraba z puszki? Dakh Wong z gardłowym pomrukiem wskoczył na stół.

* Ojejku! Kotom nie wolno chodzid po stole.

Dakh Wong usiadł z godnością, zachowując stosowny dystans od dzbanuszka ze śmietanką.

* Ale co tam, przecież nikt nie widzi. Jesteśmy tu tylko my dwoje, ty i ja. A my nikomu o tym nie
powiemy.

Przez resztę tygodnia spożywali posiłki razem, jednak gdy nadszedł piątkowy wieczór, Dakh Wong
wyczuł, że tego dnia wszystko będzie inaczej.

Na stole pojawił się brązowy obrus, mosiężne świeczniki i dwa talerze zamiast jednego. Dakh Wong był
w kuchni sam, dokonując inspekcji nakrytego stołu. Miejsce, które zazwyczaj zajmował, zastawione było
naczyniami, ale między świecznikami mógł zmieścid się bez trudu. Wskoczył leciutko, przeszedł zręcznie
pośród szkła i porcelany, a następnie ułożył się w malowniczej pozie na samym środku brązowego
obrusa.

Po chwili usłyszał znajome odgłosy. Na podwórzu zaparkował samochód, zachrzęścił żwir i ciężkie
buciory, których Dakh Wong się bał, podeszły do drzwi. Kot zwinął się w kłębek. Okrutne buty nie mogą
go dosięgnąd, kiedy leży na stole.

Drzwi otwarły się i zamknęły z głośnym trzaskiem, aż cały dom lekko zadrżał.

* Ej, Hildo! Hildo! Gdzie jesteś, do diabła? Co się stało z tymi drzwiami?

* Jestem tutaj. Byłam na górze, przebierałam się.

* A to po co? Ktoś ma przyjśd?

* Nie, nikt. Pomyślałam, że byłoby miło...

* Coś ty, do diabła, zrobiła z tymi drzwiami?

* To jest klapa dla kota. Poleciłam ją zainstalowad, żeby Dakh Wong mógł wchodzid i wychodzid, kiedy
chce. Zobacz, jest na zawiasach...

* Klapa dla kota! Zniszczyłaś zupełnie dobre drzwi! Kto to zrobił?! Kto wyciął tę dziurę?

* Taki bardzo miły pan, który mieszka obok. Nie zapłaciłam ani centa, jeżeli o to ci chodzi.

background image

* Skąd znasz tego mężczyznę? Dlaczego nie wziął od ciebie pieniędzy?

* Poszłam kiedyś na spacer tą ścieżką wzdłuż urwiska, przecież lekarz kazał mi dużo chodzid * a sąsiad
właśnie naprawiał płot, więc zaczęliśmy rozmawiad. Dakh Wong był wtedy ze mną, a tamten pan
stwierdził, że przydałoby się zrobid dla niego wejście. Więc przyszedł tutaj ze skrzynką pełną narzędzi...

* I ty wpuściłaś do domu obcego mężczyznę, chociaż byłaś sama?

* Jack, ten pan ma siedemdziesiąt lat. I trzynaścioro wnucząt. Jeden z jego wnuków chce grad na
pianinie, a ja będę go uczyd, czy to ci się podoba, czy nie.

* Ile ma lat?

* A co to ma za znaczenie?

* Chcę wiedzied, co tu się dzieje, kiedy mnie nie ma.

* Daj spokój, Jack.

* Ja cię już nie interesuję, więc pewnie kręcisz z kimś na boku.

* Obrażasz mnie. Nie musisz byd taki niemiły.

* Nie potrafisz docenid prawdziwego mężczyzny. Szkoda, że nie wyszłaś za jednego z tych długowłosych
pedałów.

* Jack, przestao mnie męczyd. Przebierzesz się czy chcesz koniecznie zapaskudzid całą podłogę tymi
buciskami?

* Dobre sobie. Wycięłaś wielką dziurę w drzwiach, ale robisz mi piekło, żebym tylko broo Boże nie
porysował podłogi!

Głosy stawały się coraz donioślejsze, a Dakh Wong czuł się coraz bardziej niepewnie. Poruszył się
nerwowo.

* Hildo! Ten bydlak jest na stole!... Jasna cholera, won stąd!

Brutalna dłoo zrzuciła Dakh Wonga na podłogę, a bezlitosny bucior uderzył go w brzuch z taką siłą, że aż
wyleciał w powietrze.

* Jack! Jak możesz kopad mojego kota!

* Ten wszarz nie będzie mi chodził po stole!

Dakh Wong wymknął się przez klapę w drzwiach i zatrzymał się na ganku, by wylizad obolałe miejsce,
nim udał się nad urwisko. Pośród traw rosnących przy ścieżce zwinął się w zamyślony kłębek i począł
nasłuchiwad brzęczenia wieczornych owadów.

background image

Wkrótce usłyszał, że samochód odjechał, czyniąc przy tym więcej hałasu niż zwykle, a potem zobaczył
idące ścieżką buty z frędzelkami.

; * Dakh Wong! Gdzie jesteś?... Biedny kotek! Nic ci się nie stało?

Silne dłonie uniosły Dakh Wonga i przygładziły jego futro. Pozwolił się mocno przytulid, a jego ucho
drgnęło, gdy spadła na nie kropelka wilgoci.

* Już nie wiem, co mam robid. Naprawdę nie wiem. Tak dalej byd nie może.

Złowrogie buciory nie pojawiły się już tego weekendu, ani następnego, ani jeszcze następnego, za to
dom zaczęły odwiedzad inne obce stopy. Goście przychodzili przez furtkę znajdującą się u kooca ścieżki
nad przepaścią, niosąc ze sobą gwar i śmiech, drobne przysmaki dla Dakh Wonga, i uważali, gdzie
stąpają.

Pewnego wieczoru, który nastąpił po popołudniu wypełnionym muzyką, goście odeszli ścieżką, a Dakh
Wong wyciągnął się jak długi pośrodku dywanu w salonie. Nagle uniósł łebek. W ciemnościach na
zewnątrz rozległ się złowrogi odgłos * znajomy łoskot ciężkich buciorów na ganku. Zwalisty mężczyzna
chwiejnie wtoczył się do domu.

* Jack!... Więc jednak zdecydowałeś się wrócid! Gdzie byłeś?

* A co to ma za znaczenie?

* Znowu piłeś.

* Piłem... i myślałem... i piłem... i...

Dakh Wong usłyszał, że w kuchni coś ciężkiego spadło na podłogę.

* Jesteś pijany jak bela! Nie jesteś nawet w stanie usiedzied na krześle.

* Chcę znaleźd kota. Gdzie jest ten śmierdziel? Zaraz go utopię.

* Jack, lepiej idź sobie.

Rozległ się kolejny łoskot. Dakh Wong przemknął przez dom jak brązowy cieo, przez kuchnię i na
zewnątrz. Przycupnął pod schodami, by nasłuchiwad gniewnych głosów.

* Ostrzegam cię, Jack. Nie urządzaj burd. Idź już sobie.

* Chcesz mnie wywalid z mojej własnej chałupy?

* Z nami koniec, Jack. Nieodwołalnie.

* Znaczy się, że co?

* Występuję o rozwód.

background image

* Hurra! Teraz się wreszcie zabawię.

* Już się nieźle zabawiasz, jak to nazwałeś. Myślisz, że nie wiem, co się dzieje w tej przyczepie, w której
mieszkasz? Otóż wiem, zapewniam cię, ze wiem, co tam wyprawiacie * ty razem z twoimi koleżkami!

* Dobra, dobra. Będziesz miała swój rozwód. I tak nikt cię nie chce. Kto by chciał taką... taką kalekę!

* Jestem kaleką z twojej winy, to ty prowadziłeś po pijanemu! A teraz będziesz mi za to płacił * i płacił * i
płacił.

* Ty zdziro!

* Kiedy dopadną cię moi prawnicy, nie zostawią ci nawet centa dla twoich kumpli!

* Ty obrzydła kaleko, ty czarownico! Połamię ci te paluchy!

* Nawet nie waż się mnie tknąd!

* Zabiję cię...

* Przestao!... PRZESTAO...

Dakh Wong usłyszał krzyki, a potem kroki. Zaraz potem zobaczył buty z frędzelkami, które kulejąc,
oddalały się pospiesznie od domu i znikły w ciemnościach. Kierowały się w stronę przepaści, i to prędzej,
niż kiedykolwiek zdarzyło mu się to widzied.

Skoczył w ślad za nimi i odgłosem szlochania oraz cichych jęków, podczas gdy stopy czyniły nadludzkie
wysiłki, by jak najszybciej dotrzed do furtki. Ścieżka była jasno oświetlona księżycową poświatą, wijąc się
między mrocznymi krzewami dzikiej czereśni a czernią przepaści.

Tymczasem w domu rozległ się jakiś łomot, potem znów * i donośne przekleostwa. Następnie Dakh
Wong ujrzał okrutne buciory przechodzące przez podwórze i kierujące się w stronę ścieżki.

Przed sobą miał buciki z frędzlami uciekające w panice, za sobą * nadciągające ciężkie buciska. Położył
uszy, a jego smukły ogon najeżył się niczym szczotka. Stanął pośrodku ścieżki, wyginając grzbiet w łuk.

A potem, niespodziewanie, jakby nagle opanowało go rozleniwienie, przycupnął na ścieżce, położył się i
zamarł w bezruchu. Tak się złożyło, że swą ciemną postad ułożył tam właśnie, gdzie na ścieżkę padał cieo
gałęzi, toteż w tej plamie mroku Dakh Wong był tylko niewidocznym kłębkiem ciemnobrązowego
futerka.

Buciory dudniły coraz bliżej, głos zagrzmiał tuż*tuż:

* Dorwę cię, ty zdziro! Załatwię cię na cacy!

Dakh Wong zamknął oczy. Buty nadeszły, uderzyły go boleśnie w bok. Prychnął wściekle i zerwał się na
równe łapy;

background image

tymczasem mężczyzna stracił równowagę, zachwiał się... i złe buciory znikły za krawędzią urwiska.
Słychad jeszcze było drobną lawinę kamyków spadających do przepaści, a potem już tylko głośny plusk,
gdy coś bardzo ciężkiego wpadło do płynącego w dole strumienia. Kot zabrał się do wylizywania
obolałego boku.

Jedynie Dakh Wong wie, co naprawdę stało się tamtej nocy na ścieżce wiodącej wzdłuż urwiska i
dlaczego postąpił wtedy tak, a nie inaczej. Koty z natury nie są mściwe ani nie miewają też skłonności do
bohaterskich czynów, lecz Dakh Wong jest kotem syjamskim, a kiedy słyszy, jak ludzie rozmawiają o
nieszczęśliwym wypadku, do którego doszło na ścieżce, jego szafirowe oczy pełne są nieodgadnionych
tajemnic.

7

Kochankowie z Kanionu

(Poniższy wywiad z panią P.R.G. został nagrany w domu spokojnej starości dla kobiet w grudniu 1985
roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych zainicjowanego przez Gattville
Community College).

* Ależ oczywiście, z przyjemnością podzielę się moimi wspomnieniami z lat dwudziestych. A o czym
właściwie chciałabyś posłuchad, moja droga?

* Jak wyglądało życie kobiet w latach dwudziestych?

* Och, wspaniale! Dopiero co zyskałyśmy prawo do głosu,

o tym chyba wiesz? Nosiłyśmy krótkie włosy i krótkie spódniczki nad kolano, i nie nosiłyśmy już halek.
Mówili na nas „chłopczyce". Moi rodzice nie posiadali się z oburzenia, bo taoczyłam tego okropnego
charlestona, paliłam papierosy w długich cygarniczkach i próbowałam udawad, że nie mam biustu.
Niektóre z nas wyjeżdżały do Paryża, a tam to dopiero był ubaw. Piękne czasy...!

A najlepsze z tego wszystkiego było, że nareszcie uzyskałyśmy dostęp do całego mnóstwa wspaniałych
zawodów * nie byłyśmy już skazane wyłącznie na stenografię i uczenie w szkole. Czułyśmy, że nadszedł
nasz czas, rozumiesz?

* A jakie zawody uważano wtedy za wspaniałe?

* Można było pracowad w reklamie... zostad dziennikarką... albo handlowcem... dostad pracę w
wydawnictwie...

background image

i temu podobne. Ja zostałam ilustratorką i nigdy nie zapomnę mojej pierwszej pracy w agencji
reklamowej. Mieściła się w budynku naprzeciwko Kociego Kanionu. Pamiętasz historię Pałace Theater i
skandal, jaki był z tym związany? No nie, jasne, że nie pamiętasz. Jesteś o wiele za młoda.

* Co to był Koci Kanion?

* Ogromna, ogromna wyrwa w ziemi, w której aż roiło się od bezdomnych kotów! Z początku gazety
podniosły wrzawę, pisząc, że to obelga dla uczciwych obywateli i pomnik korupcji. A wszystko zaczęło się
od tego, że zburzyli Pałace Theater. Ale najpierw zadzwonię po herbatkę... Halo, Marie? Czy mogę prosid
o dzbanek herbaty i jakieś ciasteczka do numeru sto pięd? I dwie filiżanki, jeśli można prosid. Mam
gościa. Dziękuję, Marie.

Zaraz, o czym to ja mówiłam? Aha, no właśnie, Pałace Theater. Wyglądał jak grecka świątynia, istniał od
zawsze i słynął z doskonałej akustyki. Występowali w nim wszyscy wielcy artyści tamtej epoki * Caruso,
pani Barrymore, boska Sarah * po prostu wszyscy.

* Gdzie się znajdował?

* W samym sercu miasta na East Side. Teraz tamtędy biegnie autostrada. Musisz wiedzied, że w latach
dwudziestych śródmieście obfitowało w rozmaite atrakcje, a przy tym było tam czysto i bezpiecznie. To
zbrodnia, że zburzono Pałace Theater, no ale spekulanci od nieruchomości postanowili wybudowad
wielgachny biurowiec o wysokości dwudziestu dwóch pięter.

* Czy nikt nie próbował ich powstrzymad?

* Owszem, kilka osób napisało oburzone listy do gazet, ale nie było żadnych demonstracji czy kampanii
protestacyjnych, jak to się teraz robi. Prawdziwe manifestacje odbywały się tylko na rzecz praw
wyborczych kobiet, nim je nam przyznano, albo wtedy, gdy protestowali robotnicy lub jeśli chodziło o
odwołanie * albo utrzymanie * prohibicji.

Tak więc teatr został zburzony i rozkopano cały obszar między czterema ulicami na East Side. Zaczęły
powstawad fundamenty nowego drapacza chmur. Jednak gdy tylko budowa ruszyła, władze miejskie
prawie od razu nakazały wstrzymanie prac. Z początku dlatego, że użyto cementu niespełnia*jącego
odpowiednich norm, ale potem okazało się, że cały projekt jest wadliwy i z inżynieryjnego punktu
widzenia nie nadaje się do realizacji! Zaraz też wyszło na jaw, że przy okazji ktoś wziął ogromną łapówkę,
wszczęto procesy; ujawniono, iż w sprawę zamieszani byli też politycy, ktoś popełnił samobójstwo. ..
Sprawy sądowe ciągnęły się całymi latami, gazety wciąż o tym trąbiły * a tymczasem teren budowy
ogrodzono płotem. Wówczas zdarzyło się coś dziwnego, mianowicie wszystkie dzikie i bezdomne koty z
całego miasta odkryły ten wielki wybetonowany wykop, tak samo jak swego czasu odkryły paryskie
cmentarze i rzymskie ruiny. Czy byłaś w Europie, moja droga? Powinnaś się tam wybrad, póki jesteś
młoda.

* Jaka była reakcja opinii publicznej na tę kocią inwazję?.

* Wyobraź sobie, że ludzie zaczęli przychodzid na East Side, żeby przyglądad się tym stadom kotów

background image

gnieżdżących się w wykopie, który stał się prawdziwą atrakcją turystyczną. Jeden z lokalnych
dziennikarzy nazwał miejsce Kocim Kanionem, a po jakimś czasie władze miejskie wybudowały tam
specjalny płot widokowy.

* Co to jest płot widokowy?

* To było zwykłe, drewniane ogrodzenie złożone z trzech poziomych belek, ale na górnej belce
umieszczono szeroką półkę, o którą można było się wygodnie oprzed. Na tyle szeroką, że mieścił się tam
koszyk z wiktuałami i termos, toteż pracownicy okolicznych biur często przychodzili tam na lunch.

Wyobraź sobie, że biurowce wokół Kanionu miały po cztery czy pięd pięter, ale prawie w żadnym nie
było windy!

Znajdowały się tam również małe hoteliki, przytulne knajpki, sklepy odzieżowe, galerie i zakłady
kapelusznicze. Na pewno w życiu nie widziałaś zakładu kapeluszniczego, moja droga, ale w tamtych
czasach były ważniejsze niż stacje benzynowe. Kapelusze nosili wszyscy, a mało kto mógł sobie pozwolid
na automobil.

Moja agencja reklamowa znajdowała się na piętrze ponad galerią sztuki i jej okna wychodziły na Koci
Kanion. Pierwszego dnia pracy wprost nie mogłam się doczekad pory lunchu, żeby móc pobiec z moim
szkicownikiem do tego płotu widokowego, o którym ci mówiłam.

Wykop był bardzo głęboki i przedstawiał sobą bardzo urozmaicony krajobraz; wznosiły się tam
betonowe słupy, piętrzyły betonowe płyty, w szczelinach pieniło się zielsko... a po tym wszystkim
uganiały się koty, skacząc niczym kozice, inne zaś skubały chwasty albo myły się w słoocu.

Była tam jedna biała puszysta kotka inna od pozostałych. Widad było, że jest młoda, ale nie zadawała się
z innymi ko*ciakami. Siedziała na wysoko położonej półce * spokojna, wyniosła, jak księżniczka na
tronie. Stałam przy płocie i rysowałam ją, kiedy podszedł do mnie jakiś młody człowiek i zajrzał mi przez
ramię.

* Świetne rysunki * stwierdził. * Pewnie jest pani artystką i wystawia pani w jednej z tych galerii?

* Nie * odpowiedziałam. * Właśnie zaczęłam pracowad w agencji reklamowej. Uwielbiam ten płot. Ktoś
wpadł na doskonały pomysł.

* Dziękuję * odparł. * To był projekt mojej firmy. Jestem architektem.

To był bardzo przystojny młody człowiek, a ja uważałam, że byd architektem to coś wyjątkowo
szałowego. Robił zdjęcia Kanionu jednym z tych skrzynkowych aparatów fotograficznych, które
sprzedawano wówczas po dolarze za sztukę. A trzeba ci wiedzied, moja droga, że robiło się nimi lepsze
fotografie niż wieloma nowomodnymi i skomplikowanymi aparatami. Ten młody człowiek powiedział do
mnie:

* Mógłbym bez kooca przyglądad się pejzażowi, jaki tworzą te wszystkie plany, masy, wyniesienia i
zagłębienia. Przypominają mi jakąś abstrakcyjną kompozycję, a jednocześnie jakby miniaturowe

background image

średniowieczne miasto * a właściwie dwa miasta, pomiędzy którymi rozciąga się pole bitwy.

Opowiedział mi wtedy, że koty zajmujące jedną stronę wykopu nigdy nie zadają się z tymi, które
mieszkają po przeciwnej stronie. Jedynie w nocy, kiedy księżyc wchodził w określoną fazę, oba kocie
plemiona spotykały się na betonowej płaszczyźnie pośrodku i wówczas rozpoczynała się straszna,
krwawa bitwa.

Koty po tamtej stronie były raczej bure * najczęściej szare *a te po naszej różnokolorowe * rude, czarne,
łaciate, pręgowa*ne... wszelkiej barwy i maści. Architekt, który miał na imię Paul, nazywał je „Bure" i
„Pstre".

* Jeśli będzie pani tu zaglądad odpowiednio często * powiedział * szybko zorientuje się pani, kto jest
władcą którego królestwa i które koty są jego wojownikami. Na przykład królem Pstrych jest ten
czarno*biały kocur o wojowniczym wyglądzie.

A ja na to:

* A ta mała, biała kotka, która siedzi w słoocu, to Księżniczka. Nigdy nie zniża się do żadnych pospolitych
czynności, nie gania za motylami i nie uprawia zapasów z innymi młodymi kotami. Siedzi tylko na swym
tronie i snuje piękne, szlachetne myśli. Jeśli zdarzy jej się zejśd do kociego pospólstwa, kroczy powoli, z
godnością.

O, nadchodzi nasza herbata... Dziękuję ci, Marie... Mam

nadzieję, że ciasteczka są z czekoladą... Tak! Podobnych przysmaków nie mieliśmy w latach
dwudziestych.

* Czym się żywiły te wszystkie koty?

* Czym się żywiły? Po prostu wyłaziły z Kanionu i szły na żebry przy kuchennych drzwiach okolicznych
restauracji. Poza tym jestem pewna, że polowały na gryzonie i grzebały w śmietnikach. No i oczywiście
ludzie, którzy przyszli je oglądad, dzielili się z nimi swoimi posiłkami. Na własne oczy widziałam, jak koty
zajadały się pączkami, winogronami, oliwkami, kanapkami z masłem orzechowym, jajkami na twardo...
Nie grymasiły, chętnie częstowały się wszystkim, co im rzucono.

Niektóre zaprzyjaźniały się z odwiedzającymi, którzy zabierali je do domu. Strasznie chciałam przygarnąd
tę białą kotkę, ale właściciel mieszkania, które wynajmowałam, był po prostu tyranem i nawet nie chciał
o tym słyszed. A moja Księżniczka miała niebiaosko błękitne oczy! Odkryłam to pewnego dnia, gdy
wzięłam ze sobą moją lornetkę teatralną. Gdy powiedziałam o tym Paulowi, on odparł, że lubi
dziewczyny, które mają niebieskie oczy. A muszę ci powiedzied, moja droga, że kiedy byłam młoda, moje
oczy miały bardzo intensywny odcieo. Jednak z wiekiem zblakły, niestety.

* A jak radziły sobie koty w niepogodę?

* Tam było pełno wnęk i szczelin, w których mogły się schronid, a zimą władze miejskie dostarczały do
Kanionu bele słomy, które także stanowiły pewne zabezpieczenie przed chłodem. Zresztą te zwierzaki

background image

były odporne, przeszły twardą szkołę życia.

Ale, ale! Jeszcze nie opowiedziałam ci o kociej mamie!

Kiedy po raz drugi spotkałam się z Paulem przy płocie widokowym, rozmawialiśmy o moim ulubionym
aktorze. Słyszałaś kiedyś o takim gwiazdorze, który nazywał się Francis X. Bush*man? Powiadano, że to
najprzystojniejszy mężczyzna na świe*

cie. Otóż gawędziliśmy sobie o jego roli w filmie Ben Hur, kiedy z tramwaju wysiadła jakaś dziwna postad
objuczona dwiema wielkimi torbami. Ubrana była byle jak, w jakieś nędzne, wypchane ciuchy, a na
nogach miała męskie półbuty. Wyglądała jak czarownica.

* Oho, nadchodzi kocia mama * stwierdził Paul. * Pojawia się tu prawie codziennie.

Chociaż na ogrodzeniu wisiały tabliczki z napisem „Wstęp wzbroniony", kobieta przecisnęła się między
belkami i zeszła na dół do Kanionu. Rozpoczęła oględziny kotów. Któryś z nich kulał, więc ona wyciągnęła
mu coś z łapki za pomocą pesety. Wpuszczała im krople do oczu, przemywała rany wacikami. Gdy jakiś
zwierzak sprawiał wrażenie osowiałego, wpychała mu do pyszczka pigułkę. Na koniec podeszła do
Księżniczki i poczęstowała ją czymś do jedzenia. Pewnie był to smaczny kąsek godny jej wysokości, może
na przykład pieczona pierś bażanta. Nie wiem, co takiego jej przyniosła, ale biała kotka posiliła się bardzo
ochoczo.

* Czy ta „kocia mama" była opłacana przez władze miejskie?

* Nie, robiła to zupełnie bezinteresownie, a przy tym nadzwyczaj fachowo i z wielkim spokojem. No i
była przy tym niezwykle tajemniczą postacią. Paul powiedział mi, że czytał w gazecie poświęcony jej
artykuł, z którego jednak niewiele się dowiedział. Mieszkała gdzieś na farmie w pobliżu granic miasta.
Kiedy zdarzyło jej się znaleźd w Kanionie martwego kota, zabierała go ze sobą tramwajem i urządzała mu
pogrzeb. Niektórzy utrzymywali, że to jakaś zdziwaczała milionerka, sama wiesz, kochana, jakie plotki
ludzie rozpowiadają. Inni twierdzili, że była swego czasu pielęgniarką w szpitalu, lecz usunięto ją z pracy
w wyniku oskarżenia o to, że z litości przyspieszyła zgon nieuleczalnie chorego pacjenta. Inni zaklinali się
i twierdzili, że wiedzą z całą pewnością * rzekomo była to wdowa po lekarzu, którego zastrzeliła z
powodu zdrady małżeoskiej, i miała za sobą pobyt w więzieniu. Jak było naprawdę, tego nigdy się nie
dowiedziałam.

Najpierw zajmowała się Pstrymi, a potem przechodziła przez pole bitwy i nie mniej troskliwie zajmowała
się Burymi. Następnie wspinała się z powrotem na górę, żeby przejśd wzdłuż płotu, potrząsając puszką i
powtarzając: „Kilka centów na lekarstwa dla kotków? Kilka centów na kotki?" Muszę przyznad, że miała
wyjątkowo dźwięczny głos.

Pewnego dnia spytałam ją o moją białą ulubienicę. Dlaczego tak różniła się od innych i trzymała się na
uboczu? Skąd ta jej wyniosłośd? Kocia mama popatrzyła na mnie, zaskoczona:

* Ta biała kotka? * powtórzyła. * To pani nie wie? Przecież jest ślepa.

background image

Jakby grom we mnie strzelił.

* Skąd tu się wzięła? * spytałam.

* Jakiś cholerny s... ją wyrzucił.

No wiesz, kochana, użyła takiego słowa, że nie mogę go powtórzyd. A potem poszła dalej, wyciągając do
gapiów rękę z puszką i prosząc o datki na koty.

Było w tej białej koteczce coś takiego, że serce mi się ściskało. Błagałam właściciela mieszkania, żeby
pozwolił mi ją wziąd do domu, ale nie, nie ma mowy * powtarzał * żadnych zwierząt. W biurze mój pulpit
do rysowania ustawiony był przy oknie wychodzącym na północ, czyli na Kanion, toteż kiedy tylko
podnosiłam wzrok, żeby dad oczom odpocząd, machinalnie zaczynałam rozglądad się za kłębuszkiem
białego futerka odcinającym się od szarości betonu i zieleni chwastów.

Pewnego dnia ujrzałam coś pięknego. Młody kocur z plemienia Burych śmiało przekroczył granicę, a
działo się to w biały dzieo. Wiedziałam, że jest młody, bo był smukły i zwinny, pewny siebie, a szedł
krokiem dumnym i zdecydowanym. Dostrzegł moją Księżniczkę siedzącą na osłonecznionej półce i
podszedł do niej bardzo blisko. Rzecz jasna, nie mogła go zobaczyd, ale byłam pewna, że wyczuła jego
obecnośd. Pozostał przy niej przez jakąś minutę, a potem dał drapaka na swoją stronę, jakby ktoś go
trafił z procy.

Nazwałam go sobie Książę z Bajki. Odtąd często ją odwiedzał, a pewnego dnia ujrzałam, jak dotykają się
noskami z Księżniczką. To było takie romantyczne i takie smutne, aż chciało mi się płakad.

Pewnie zrobiłam się sentymentalna, bo Paul i ja zaczęliśmy „mied się ku sobie", jak to się wtedy mówiło,
no i wiesz, cały czas bujałam w obłokach...

* A co w tamtych czasach młodzi ludzie robili na randkach?

* No, na przykład chodziłam z Paulem na kolacje do jakiegoś lokalu, za pięd dao płaciło się tylko dolara! A
potem do klubu jazzowego albo do kinematografu. Wówczas kino*teatry urządzone były z wielkim
przepychem, ale wyświetlały oczywiście tylko czarno*białe filmy, nieme, a aktorzy wyglądali, jakby ktoś
ich unurzał w mące. Czasami Paul odwiedzał mnie w moim mieszkaniu, a ja go częstowałam kurczakiem
a la king przyrządzonym na podgrzewaczu. Potem słuchaliśmy koncertu symfonicznego przez radio; z
orkiestrą, która grała na żywo, wyobrażasz sobie? Nie to co teraz.

* Czy pani i Paul byliście już wtedy ze sobą?

* Nie w takim sensie, jak wy, młodzi, teraz to rozumiecie! To były prawdziwe zaloty, całkiem
staromodne. Mówiło się, że „chłopczyce" są bezwstydne i rozwiązłe, ale ja w każdym razie byłam
okropnie romantyczna. Ale zaraz, zaraz, o czym to ja mówiłam...?

* O tym, że szary kocur trącał się noskiem ze ślepą kotką.

* O tak, to było takie ich zalecanie się, takie wzruszające...! Zaczynał się październik, zbliżała się zima.

background image

Liście spadały z drzew, a ja miałam takie dziwne przeczucie, że coś się kooczy i nigdy już nie będzie tak
jak przedtem. Paul wyjechał w interesach do Chicago na kilka dni, w dodatku swoim autem, a nie
pociągiem. Patrzyłam, jak jego ford model T oddala się, i czułam się strasznie samotna.

Właśnie wtedy zauważyłam też, że Książę z Bajki nie odwiedził tego dnia Księżniczki. Rysowałam przy
swoim pulpicie, ale wciąż zerkałam przez okno. Minęło parę dni, ale nadal się nie pojawiał. Siedziała na
tym swoim skrawku betonu, czekała na niego i czekała, a ja wiedziałam, że za nim tęskni.

A potem któregoś dnia... Księżniczka także znikła! To miejsce, które zawsze zajmowała, było puste, nie
było jej też widad nigdzie w okolicy. Wciąż spoglądałam przez okno w tamtą stronę, przeszukiwałam
wzrokiem szary, betonowy pejzaż niedokooczonej budowy, próbując dopatrzyd się jej białego futerka. A
była taka bieluteoka! No i po pracy poszłam nad Kanion, wypatrywałam oczy w nadziei, że ją ujrzę. Ale
na próżno. Zachodziłam w głowę, co też się z nią stało.

Następnego ranka wyglądałam uważnie przez okno mojej agencji, czekając, aż pojawi się kocia mama ze
swoimi torbami. Kiedy przyjechała, popędziłam w dół po schodach i przebiegłam ulicę, nie zwracając
uwagi na samochody; krzyczałam za nią i machałam rękami, żeby na mnie zaczekała.

* Proszę pani, proszę pani! Chodzi mi o tę białą kotkę * wołałam, ledwo mogłam złapad oddech. * Wie
pani, chodzi mi o tę ślepą kotkę. Gdzie się podziała? Nigdzie jej nie ma!

* A, tak. Wiem * kocia mama skinęła głową. * Nie żyje. Wczoraj ją pochowałam.

Rozpłakałam się.

* Nie, nie, to niemożliwe! * wyszlochałam. * Co jej się stało?

* Najadła się trujących ziół * wyjaśniła kocia mama. * Niektóre z tych chwastów są trujące, wszystkie
koty wiedzą, że trzeba ich się wystrzegad.

* Ale ona przecież była ślepa * jęknęłam. * Nie mogła wiedzied, że są trujące!

* Gdzie tam * obruszyła się tamta kobieta. * Pewnie, że wiedziała. Wszystkie koty wiedzą. To instynkt,
moja pani.

Wróciłam do biura, zalana łzami, a mój szef powiedział mi, żebym poszła do domu. Wieczorem tego
samego dnia, kiedy snułam się z kąta w kąt po moim mieszkaniu, nie mogąc sobie znaleźd miejsca,
zadzwonił telefon. To był Paul! Dojechał na miejsce bezpiecznie, udało mu się wszystko załatwid i bardzo
za,mną tęsknił. A potem, zanim zdążyłam przekazad mu smutną wiadomośd, opowiedział mi o
przedziwnym wydarzeniu.

Tego dnia, kiedy wyjechał do Chicago, po jakimś czasie w chłodnicy jego auta zagotowała się woda. W
tamtych czasach to się zdarzało bardzo często, jak wiesz. Zatrzymał się więc, żeby dolad wody, a kiedy
odkręcał przykrywkę chłodnicy, usłyszał żałosne miauczenie. Podniósł więc klapę silnika, spod której
wyskoczył szary kot, który dał nura w krzaki. Paul szukał go przez chwilę, ale nie znalazł, był jednak
pewien, że to Książę z Bajki, który jakimś sposobem wlazł do silnika forda T zaparkowanego przed

background image

budynkiem, w którym mieściło się biuro Paula. Na pewno chciał się ogrzad, a potem nie był w stanie się
wydostad.

* Ale tego chyba nie mógł wiedzied na pewno, prawda? Przecież jest dużo szarych kotów.

* Poczekaj, kochana, to jeszcze nie cała historia... Następnego dnia spotkaliśmy się z Paulem przy płocie
widokowym. Kocia mama odbywała swój obchód. Niektóre koty wspinały się na brzeg wykopu, aby
żebrad o resztki jedzenia. A w dole środkiem pola bitwy podążał szary kot.

* To on! * zawołałam. Wyglądał doprawdy żałośnie, był

brudny i wychudzony, jedno ucho miał nadszarpnięte, a całe futro poplamione krwią. Widad było, że
idzie z trudem, jakby bolały go wszystkie łapy. Kierował się w stronę kanionu opanowaną przez Pstrych.

* Musiał przebyd całą tę drogę z powrotem, nie wiem, ile to mil! * zdumiał się Paul.

* Jest strasznie wynędzniały, widad, że ma za sobą okropne przejścia * stwierdziłam. * Czy kocia mama
go zauważyła? Może ona będzie mogła mu pomóc?

* Obawiam się * dodał Paul * że poparzył sobie łapki pod klapą silnika... Patrz na niego, dokąd on idzie?

Szary kot oczywiście szukał Księżniczki. Nieszczęsne zwierzę chwiejnym krokiem podeszło do miejsca,
gdzie zwykle się spotykali. A potem wymizerowany Książę z Bajki odwrócił się i z wielkim trudem wdrapał
się na górę, by wyjśd z wykopu. Chciałam do niego podejśd, ale Paul powiedział:

* Nie dotykaj go. Teraz pewnie pójdzie poszukad sobie czegoś do jedzenia, a kiedy się pożywi, zacznie się
myd. Koci język najlepiej leczy wszystkie kocie rany.

Kiedy ranny kot, kulejąc, wyszedł na ulicę za nami, oznajmiłam:

* Nie będę więcej tu przychodzid. Za bardzo się wzruszam i przejmuję ich losem. Zaraz poproszę szefa,
żeby przestawili moją rysownicę w inne miejsce...

Przerwał mi pisk opon hamującego automobilu, a potem krzyki przechodniów. Ktoś biegł w stronę płotu,
krzycząc:

* Gdzie jest ta pani, która leczy koty?!

Paul ruszył w tamtą stronę, ale prawie od razu zawrócił.

* Chodźmy stąd * rzekł, prowadząc mnie w przeciwnym kierunku. * Nie patrz w tamtą stronę.

To było sześddziesiąt lat temu, a ja wciąż pamiętam, jakby zdarzyło się wczoraj.

* Smutna historia.

* Tak, kochanie, bardzo smutna historia. Smutna, ale jest jeszcze epilog.

background image

Wyszłam za mąż, oczywiście za mojego architekta. A wiesz, co dostałam od niego w ślubnym prezencie?
Dwa kociaki. Ko*curek był szary, a koteczka biała i puszysta. Nazwałam je Romeo i Julia.

8

Tipsy kontra inspekcja

(Poniższy wywiad z panem C. W. został nagrany na taśmę magnetofonową w domu spokojnej starości
dla emerytowanych marynarzy w listopadzie 1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych
przekazów historycznych zainicjowanego przez Gattville Community College).

* No pewno, że pamiętam czasy Wielkiego Kryzysu, jeszcze jak. Herbert Hoover, prohibicja, kolejki po
chleb, kuchnie polowe z gorącą zupą, Franklin Delano Roosevelt, zniesienie prohibicji... To wszystko
miało miejsce za moich czasów i dobrze to pamiętam. Jeśli chcesz wiedzied, młody człowieku, nie żyło się
wtedy lekko. Brałem się za zmywanie garów, zamiatałem ulice * imałem się każdej roboty, jaką mogłem
dostad. Przede wszystkim na statkach, jeśli mi się udało. To było jeszcze, zanim zlikwidowali nabrzeże
portowe i wybudowali te fl*kuśne wieżowce, posadzili drzewa i takie tam różne.

*Ajak wyglądało nabrzeże w latach trzydziestych?

* Przy biegnącej nim ulicy znajdowały się przede wszystkim doki i magazyny portowe. Trochę dalej *
kamienice czynszowe, sklepy rzeźnickie, sklepy kolonialne, kilka niedrogich knajpek, dwa kościoły,
szkoła. Były tam i lokale z nielegalnym wyszynkiem, ale to przed zniesieniem prohibicji. Nie powiem,
przyjemna była okolica. Wszyscy się tu znali. Budynek szkoły zaopatrzony był w schody
przeciwpożarowe, które opuszczało się z pierwszego piętra, z tym że były zabudowane, więc wyglądały
jak ogromna, cynowa rynna. Teraz po tym wszystkim już śladu nie ma.

A był u mnie w zeszłym tygodniu taki jeden kumpel. Robił za rzeźnika w Nick's Market na nabrzeżu.
„Prosiak", tak żeśmy go nazywali. Dalej jest tłusty jak świnia i pali te swoje cygara*śmierdziuchy.
Gadaliśmy sobie o dawnych czasach. O tym, jak to hamburgery kosztowały trzynaście centów za funta.
Albo tramwaje: za bilet płaciło się dziesiątaka. Aż tu Prosiak mówi do mnie:

* Idę o zakład, że nie pamiętasz, jak to było z Tipsy i facetem od inspekcji zdrowotnej.

A ja mu na to:

* Lepiej się nie zakładaj, bobyś przegrał. Opowiadałem o Tipsy moim wnukom. Ta historia przetrwa,
kiedy ani mnie, ani ciebie nie będzie już pośród żywych.

background image

r A co to za historia, która opowiedział pan wnukom?

* Już ci mówię. Chodziło o to, że dzięki tej Tipsy śmialiśmy się w czasach, kiedy mało co nas cieszyło. Nie
było roboty. Nie było zasiłków dla bezrobotnych. Nie miałem z czego opłacid czynszu. Niektórzy z nas
przymierali głodem, nim nastały lepsze czasy. Tak to już było w czasach Wielkiego Kryzysu, chłopcze. A
Tipsy dawała nam radośd.

* Ale kto to był ta Tipsy?

* Najzabawniejsza kotka, jaką ktokolwiek widział! Kręciła się w okolicach „Nick's Market", polując na
myszy. Wtedy to nikt nawet nie myślał o karmie dla kotów, nie wydaje mi się. Ludzie sami nie mieli co do
garnka włożyd. Koty i psy same musiały się starad o swoje żarcie.

* A co wspólnego miała Tipsy z inspekcję zdrowotne?

* No właśnie, to jest cała historia! Widziałem na własne oczy, jak inspektor po raz pierwszy natknął się
na Tipsy. Poszedłem sobie do sklepu Nicka, żeby kupid u niego na krechę

coś na ząb, a przy okazji pogadad sobie z Prosiakiem. Żona Ni*cka siedziała przy kasie, nachmurzona jak
buldog. Nick wtedy jeszcze siedział w kiciu za bimbrownictwo. A Tipsy siedziała sobie na wystawie
sklepu, pośród pęczków marchwi i główek kapusty, i się myła. Powiem ci, że w całym tym sklepie kotka
była najczystsza.

No, aż tu wchodzi jakiś facet w brązowym garniaku, białej koszuli i krawacie, no mówię ci, wygląda
niczym ważniak z ratusza. Przytachał ze sobą grubą księgę w czarnych okładkach. Wetknął nos do
lodówki na mięso, powęszył trochę na zapleczu i zapisał coś w tej swojej księdze. Popatrzył krzywo na
Tipsy, ale ta nie zwróciła na niego uwagi, tylko podrapała się w ucho.

No i mówi ten cały inspektor do żony Nicka:

* Macie dwa tygodnie, żeby posprzątad w sklepie i pozbyd się zwierzaka.

* Zwierzaka? * żona Nicka rzuciła mu wściekłe spojrzenie. * Chwileczkę, co ze zwierzakiem? Jakiego
zwierzaka?

* Proszę pozbyd się tego kota! * nakazał inspektor, głośno i wyraźnie, bo zorientował się, że kobiecina
coś nie za bardzo rozumie po angielsku. * Kota! Tego kota, który siedzi na wystawie!

Na to żona Nicka wstała i wzięła się pod boki, podeszła do urzędasa, jakby chciała mu przyłożyd.

* Żadnego kota się nie pozbędę. A inspektor:

* Takie jest zarządzenie władz miejskich, moja paniusiu. W sklepach spożywczych nie wolno trzymad
kotów.

* Ha! * odpowiada ona. * Znaczy się, władze miejskie popierają myszy w sklepach spożywczych?

background image

* Od tego są pułapki! Pułapki, rozumie pani? * rzecze inspektor. * Jeżeli ten zwierzak jeszcze tu będzie za
dwa tygo*

dnie, może się paniusia spodziewad grzywny w wysokości dziesięciu dolarów.

A ona wtedy otwiera kasę i wręcza mu dychę.

* To ja zapłacę od razu, a kot zostanie.

* Nie chcę od pani pieniędzy * on na to. * Ja tylko mówię, jakie jest prawo. Tłumaczę: niech pani się
pozbędzie kota!

* Dobra, niech będzie dwadzieścia * i kobiecina podaje mu już dwa banknoty.

Wtedy Prosiak wychodzi zza swojej lady z mięsem, a musisz wiedzied, że żona Nicka to była jego
teściowa, no więc mówi do niej:

* Widzi mama? A nie mówiłem? Trzeba wywalid ze sklepu tego śmierdziela.

* Akurat! Jeśli ktoś tu śmierdzi, to chyba ty!

Wtedy Prosiak zwraca się do inspektora, próbując załagodzid sprawę:

* Panie, zrozum pan. Ona pochodzi z Europy. Wciąż jej powtarzam, że kot nie może siedzied na
warzywach, bo to niehigieniczne.

* Aha! * powiada ona do Prosiaka. * Już ty pilnuj swoich hamburgerów, żeby były higieniczne, tylko żeby
mi więcej w nich nie było niedopałków cygar.

* Dlaczego była taka uparta?

* Jeśli chcesz wiedzied, chłopcze, to Tipsy przyciągała klientów do sklepu. Siedziała sobie na wystawie i
łapała muchy, ale z zewnątrz wyglądało to, jakby machała łapą do ludzi idących chodnikiem. Dzieciaki nie
posiadały się z zachwytu i przychodziły właśnie tam, żeby wydad swoje kilka centów. Ale dorośli też mieli
z tego niezły ubaw. Aż miło było popatrzed, jak ktoś się uśmiecha pomimo całego tego Wielkiego
Kryzysu.

* A skąd wzięło się to imię * Tipsy? Znaczy chyba tyle co „wstawiona", „na cyku"?

* A widzisz, w tym rzecz, bo to zabawna historia. Cała była biała, tylko na łebku miała czarną łatę.
Wyglądało to, jakby czapka zsunęła jej się na oko. Jak jakiemuś pijaczkowi. Ale mało tego, bo w dodatku
jeszcze trochę koślawo łaziła, tak właśnie, jakby się zataczała. Pewnie miała coś nie tak z łapką.

* I co się stało, kiedy minęły dwa tygodnie? Została w sklepie?

* Zaraz ci powiem, co było dalej. Prosiak zawsze kłócił się ze swoją teściową, no i teraz doszedł do
wniosku, że rzeczywiście, kota trzeba się pozbyd. Któregoś wieczoru, kiedy stara poszła na górę, żeby się
położyd, wpakował Tipsy do pudła i w tym pudle zatargał ją do drugstore'u sześd ulic dalej. Akurat tam

background image

byłem, wpadłem sobie na lody. W tamtych czasach można było dostad trzy kulki za dziesięd centów.
Mieli tylko w trzech smakach: czekoladowym, waniliowym i truskawkowym. ,

* Hej, Sam * mówi Prosiak do właściciela. * Dalej masz kłopot z myszami? No to mam coś dla ciebie.

* Ale ja nie chcę kota * stwierdził Sam.

Jednak Prosiak i tak wypuścił Tipsy z pudełka, a ona zaraz zaczęła latad po sklepie. Dostała kota, jak to
mówią. Trzeba było słyszed, jak klienci pokrzykiwali, jaki się zrobił rwetes. I mówią do Sama:

* Nie ma mowy, Sam, musisz ją zatrzymad.

No i Tipsy została. Od razu poczuła się jak u siebie w domu. Złapała parę myszy, a potem poszła sobie
spad na czystych ręcznikach za dystrybutorem wody sodowej.

Sam zawsze grał z nami w karty na zapleczu baru Gusa, więc usłyszałem od niego, co się wydarzyło
następnego dnia. Tipsy zabawiała gości, kiedy do sklepu wszedł ten sam inspektor. Od razu zauważył
Tipsy i dobrze jej się przyjrzał. Chyba ją rozpoznał, ale nie był pewien.

* Proszę bardzo, oranżada dla pana * rzecze Sam. * Wszystko w porządeczku?

* Wszystko oprócz kota * wyjaśnia inspektor. * Prawo zabrania trzymad zwierzęta w zakładach
sprzedających żywnośd lub napoje.

Sam nie był kimś, kto chciałby zadzierad z ratuszem i władzami, więc wywalił Tipsy na dwór.

* A co na to klienci?

* Pewnie, że trochę byli rozczarowani, ale to jeszcze nie koniec, słuchaj dalej. Ta mała bestyjka swoim
chwiejnym krokiem powędrowała prosto z powrotem do sklepu Nicka, chociaż, jak mówiłem, dzieliło ją
od niego sześd ulic. Kiedy następnego dnia Prosiak przyszedł do roboty, ujrzał przed wystawą sklepu
zgromadzony tłum, ludzie śmiali się w kułak, a dzieciaki podskakiwały. Tipsy urzędowała w najlepsze
pośród fasolki szparagowej i machała łapkami do widzów.

Wieczorem Prosiak wpakował ją do pudła po mleku w proszku i zaniósł do Gusa. Za prohibicji Gus
prowadził nielegalną knajpę. Po zniesieniu prohibicji założył w tym samym miejscu „Drwalkę Gusa".
Urządził lokal tak, że od środka wyglądał jak chata z bali.

Akurat dostałem u niego robotę i pomagałem za barem, kiedy Prosiak wmaszerował z tym swoim
kartonem.

Gus trzepnął go w plecy i mówi do mnie:

* Nalej temu frajerowi czerwonej herbatki, niech sobie kiszki rozgrzeje * Gus od czasu do czasu lubił
posługiwad się żargonem drwali.

Gus to w ogóle był fajny facet, chociaż wyglądał, jakby był pomylony. Siwe kudły sterczały mu na

background image

wszystkie strony, miał nos jak haczyk i wodniste oczy. W dawnych czasach prowadził saloon na północy
kraju, gdzie miał klientelę złożoną głównie z drwali. Twardy był z niego gośd. Kiedy go poznałem, nie był

już pierwszej młodości, ale i tak zdarzało się, że w jednej chwili przeskakiwał przez bar, żeby wywalid za
drzwi jakiegoś robotnika z huty albo dokera, kiedy tamten zaczynał rozrabiad.

Pamiętam tamten bar, cały zrobiony był z bali, a za kontuar robiła sosnowa decha gruba na trzy cale. To
było coś! Stał tam też żelazny, pękaty piec, od którego do komina biegła rura, miała chyba z piętnaście
metrów długości. Ściany całe zawieszone były zwierzęcymi łbami * łosi i jeleni. Wypchany szop pracz,
wypchana łasica * takie tam. Gus przechwalał się, że sam je wszystkie ustrzelił, ale nikt mu w to nie
chciał wierzyd. Bo Gus miał słabośd do zwierzaków. Wszyscy wiedzieli, że prędzej by ustrzelił człowieka
niż chodby królika. Tam, na północy, miał oswojoną wiewiórkę ziemną; jakiś pijak założył się z drugim, że
żywcem odgryzie zwierzakowi głowę * no i odgryzł, ale Gus za to o mało go nie zabił, bo przyłożył mu z
całej siły w łeb bosakiem do przenoszenia bali.

* I co powiedział Gus, kiedy zobaczył Tipsy?

* Jak zobaczył pudło, spytał Prosiaka:

* Co tu masz, tłuściochu?

* Nowy wynalazek do zabijania szczurów * odpowiada Prosiak.

Gus zajrzał do pudła, a Tipsy prychnęła mu prosto w nos. Stary był zachwycony.

* Ale ma charakterek, no nie?! * zawołał.

Postawił ją na barze, a Tipsy dalej przed siebie po tej desce, zataczając się od jednego kooca do drugiego.
Lawirowała między kuflami i kieliszkami, a z tą czarną łatą na oku * no mówię ci, sto pociech!

I mówię do Gusa, tak dla śmichu:

* To co, szefie, tej pani trunków już nie podajemy? Powiadam ci, chłopcze, Tipsy stała się atrakcją całego
nabrzeża. Codziennie odstawiała na barze regularną komedię.

Dawałeś jej zgaszonego peta, a ona dawaj za nim gonid, łapad, rzucad w powietrze, tłuc go łapkami, a
potem nagle siadała na nim i udawała głupią, że to niby nie wie, gdzie się podział. Odkąd się pojawiła,
nalewałem gościom o wiele więcej gorzały i piwa.

Gus mieszkał na górze i pozwalał jej spad na swojej poduszce.

* I wiecie co? * powiadał. * Ta bestyjka owija mi się wokół łba jak futrzana czapa * przechwalał się * a
kiedy chce wyjśd, to gryzie mnie w nos.

No i wychodziła, wychodziła. Zaczęła się robid coraz grubsza i coraz bardziej leniwa, no i wszyscy
wiedzieliśmy, że będzie się kocid. I niech mnie, jeżeli Gus nie zaczął jej kupowad mięsa i nie postarał się o
pudło z piaseczkiem, żeby nie musiała zasuwad na dwór.

background image

. * Czy interes przestał się kręcid, kiedy Tipsyjuż nie dawała swoich przedstawieo?

* A skąd, w życiu! Wszystko szło jak po maśle. Ludziska zakładali się, ile będzie kociaków i jakiego koloru.
W koocu zrobiła się gruba jak beka i kiedy próbowała łazid, nie wiadomo było * śmiad się czy płakad. Gus
zrobił się nerwowy. Przygotował już pudełko, w którym kocięta miały przyjśd na świat, i nie pozwalał
nikomu stroid sobie żartów z wyglądu Tipsy.

Aż tu pewnego dnia któż to wchodzi do baru, jak nie nasz inspektor od higieny. Zobaczył Tipsy i mało go
szlag nie trafił. Znowu zaczął swoją gadkę o dziesięciu dolarach kary.

Kiedy się wyniósł, mówię do Gusa:

* No i co teraz zrobisz?

* Jasny gwint, zapłacę i tyle * odpowiada. * Ta mała jest tego warta.

Dziesięd dolców! To było więcej, niż człowiek zarabiał na tydzieo, o ile w ogóle dostał jakąś robotę.

Następnego wieczoru do baru wparowała banda marynarzy z frachtowca przewożącego cement
zacumowanego przy nabrzeżu. Zaczęli rzucad świoskie gadki o Tipsy, a Gus się wściekał. Wreszcie jeden z
tych kretynów próbował dad jej trochę whiskey w popielniczce. Gus przeskoczył przez bar jakby diabeł w
niego wstąpił i łapie marynarza za klapy:

* Ty taki owaki! * wrzeszczy. * Wynocha mi stąd, bo cię na kopach wyniosę!

Wmieszali się inni marynarze, no a stali bywalcy nie mogli na to pozwolid. To dopiero była rozróba! Pięści
poszły w ruch, porozbijane łby, powywracane stoły...! Ktoś chyba zamachnął się krzesłem, bo całe
piętnaście metrów rury od pieca zwaliło się w dół. W całym lokalu zrobiło się czarno od dymu i sadzy!

* A gdzie była Tipsy podczas tej bójki?

* Właśnie do tego zmierzam. W koocu jedni i drudzy dali nogę, a Gus i ja przez całą noc sprzątaliśmy.
Kiedyśmy się już z tym jako tako uporali, zaczęliśmy jej szukad. Ale nic z tego, kamieo w wodę.

Gus jakby bzika dostał. Przeczesaliśmy piwnicę, pudła na lód, kosze ze śmieciami, szukaliśmy wszędzie. Ja
poszedłem pytad w okolicznych sklepach, a Gus wybrał się na nabrzeże. Ale nic z tego, po Tipsy ślad
zaginął.

* Przepadła * mówi Gus i wyciera nochal. * Tamten statek odpłynął wczoraj w nocy. Marynarze ukradli
ją, jak nic. Kto wie, może ją utopili? * Nigdy nie widziałem faceta tak załamanego.

Wieczorem w barze nie było wesoło. Wszystkie zakłady odwołano, a o dziesiątej było już pusto.
Następnego dnia * to samo. Goście brali po jednym piwku, czasem dwa, a potem sobie szli gdzie indziej.
Gus nie miał serca do niczego.

Zostaliśmy sami w barze, tylko ja i on, i nawet nie chciało

background image

nam się gadad. Aż tu nagle słyszymy coś dziwnego. Do licha, jakby miauknięcie, czy co? Gus od razu
zrywa się i wrzeszczy:

* To Tipsy! Gdzie ona jest? Musiała gdzieś ugrzęznąd.

Zaczęliśmy nasłuchiwad. No i tak, znów miauknięcie. Dochodziło z czarnej dziury w ścianie, dziury, w
którą kiedyś wetknięta była rura od pieca. W środku coś jakby się poruszało... A potem wylazł stamtąd
czarny kot. Niósł w pyszczku coś małego i czarnego, z początku pomyślałem, że może mysz.

* To nie Tipsy * mówię, ale jak zeskoczyła na dół i zatoczyła się, wszystko stało się jasne. To była Tipsy, a
jakże.

* Jak zareagował Gus?

* Chłopie, o mało nie zwariował. Zaczął wrzeszczed, skakad z radości i tak dalej. Po nabrzeżu wieśd
rozeszła się lotem błyskawicy i jeszcze tej samej nocy był u nas taki ruch jak u nikogo.

Tipsy wylizała do czysta wszystkie kociaki. Okazało się, że dwa są pręgowane, a cztery czarno*białe. Cała
rodzinka kłębiła się teraz w tym swoim pudełku na barze, aż tu... zgadnij, kto przychodzi!

* Inspektor?

* Ano właśnie, nikt inny! Gus bierze od niego mandat i tak jakby uśmiecha się półgębkiem.

* Ile to mnie będzie kosztowad, panie inspektorze? Dziesięd baksów? * pyta.

* Siedemdziesiąt dolarów * mówi tamten. * Po dziesięd za każde zwierzę w zakładzie. Grzywna płatna w
ratuszu. W ciągu najbliższych tygodni może pan się spodziewad kolejnej inspekcji.

* Siedemdziesiąt cholernych dolców! * mówię potem do Gusa. * To już lepiej je potopid.

* Nie ma mowy * odpowiada Gus. * Wystawimy je na loterii i zbierzemy tyle, że starczy na tę karę.

No i fakt, bilety sprzedawały się jak gorące bułeczki. Ale Gus nie oddał kociaków tak od razu, o nie. Nie
pozwolił, żeby odebrad je mamie, bo były za młode. No i tak się stało, że cała ferajna baraszkowała po
knajpie, kiedy ten cholerny inspektor znów się pojawił.

Przeliczył ogony i znów wypisał mandat na siedemdziesiąt dolarów.

* Czego pan się napijesz, inspektorze? * pyta Gus i puszcza do mnie oko. * Ja stawiam.

* Przykro mi. Przepisy nie pozwalają * odpowiada inspektor i tak śmiesznie potrząsa nogą, bo jeden z
tych pręgowanych zaczął mu się wspinad po spodniach.

Wreszcie kociaki miały siedem tygodni i nadszedł czas, żeby wylosowad zwycięzców. To było w sobotę
wieczorem, knajpa pękała w szwach. Jednak Gus był jakiś dziwnie spokojny. Myślałem, że szkoda mu
Tipsy, że będzie musiała rozstad się ze swoimi małymi. Aż tu po losowaniu nagle mówi jakby nigdy nic:

background image

* Wszystkie drinki na koszt firmy, dopóki wódy starczy. O północy zamykają mi knajpę.

Goście podnieśli wielki rwetes, nikt nie chciał mu wierzyd.

* Śmieszna rzecz, chłopaki * mówi Gus. * Za prohibicji prowadziłem spelunę, a kiedyś na północy o mało
nie załatwiłem jednego faceta * nikt palcem nie kiwnął. A teraz sprawiłem sobie małego kotka i
odbierają mi licencję.

Prosiak też tam był i powiedział:

* Gus, nie rób z siebie durnia. Sprawa nie jest warta świeczki. Pozbądź się kota.

Na to Gus:

* Ani mi to w głowie. Tipsy i ja zbudujemy sobie chatkę na północy, dobrze będzie nam się żyło. W North
Kennebeck będzie miała używanie. Lasy, pola i żadnych urzędasów.

Wtedy ostatni raz widzieliśmy Gusa i jego Tipsy.

* Czy słyszał pan, co się z nimi potem działo?

* Nie, tego nie mogę powiedzied. Ale parę lat temu pojechaliśmy sobie z kumplami na ryby, na północ.
Takim dużym wozem kempingowym. Zatrzymaliśmy się właśnie w North Kennebeck, żeby nakopad
trochę robaków. Żadnych chat tam już nie ma, a wszystkie drogi pokryte są asfaltem. Wszędzie osiedla
mieszkaniowe, ulice z krawężnikami... Chyba w tym mieście pełno jest kotów, bo jak zajrzałem do
sklepu, to zobaczyłem z pięddziesiąt różnych rodzajów kociego żarcia w puszkach. Pytałem ludzi, czy ktoś
może słyszał o takim jednym starym, co miał na imię Gus. Ale nikt go nie pamiętał. No i nic dziwnego,
przecież to było ze czterdzieści kilka lat temu. Czas płynie, nie ma co.

Poszliśmy do restauracji w North Kennebeck i zamówiliśmy kanapki. Po pięd dolców! Przypomniały mi się
czasy Wielkiego Kryzysu, kiedy sandwicze można było dostad za dziesięd centów sztuka, a wielką michę
zupy za pięd. Chociaż nie powiem, knajpka była przyjemna, taka właśnie jakby chata z bali. Ludziska
powiadali, że stoi już od bardzo dawna. Właściciele się zmieniali, ale nazwa pozostała. Tawerna „U
Tipsy", chłopcze, tak się to miejsce nazywało.

9

Kot zwany Sumieniem

(Poniższy wywiad z panią A.J.T. został nagrany w domu spokojnej starości w Gattville w październiku
1985 roku w ramach projektu dotyczącego ustnych przekazów historycznych z inicjatywy Gattville

background image

Community College).

* Nie krzycz na mnie! Nie jestem głucha. Nic już nie widzę, ale słuch mam dobry. Chcesz wiedzied, ile
mam lat? W gazecie pisali, że sto, ale ja tam nie wiem. Ostatnie moje urodziny, jakie pamiętam, to
dwudzieste piąte. Dostałam wtedy dwadzieścia pięd czerwonych róż na te dwudzieste piąte urodziny. I
to drogich! Takich, co to kosztowały pewnie z dolara za tuzin. Przyjechały z Chicago pociągiem, a chłopak
z dworca przywiózł mi je rowerem do domu. Róże w grudniu! Wyobrażasz sobie?! Na pogrzeb pana
Freddiego przyjechał cały wagon pełen kwiatów, ale to było w kwietniu.

Przysuo mój fotel do okna, żebym poczuła słooce... O właśnie, tak jest dużo lepiej. Masz głos, jakbyś był
jeszcze bardzo młody. Jesteś może z gazety?

* Me, proszę pani. Jestem z college'u.

* Co? Z jakiego college'u? Z college'u? Ci z gazety zrobili mi zdjęcie. Też zrobisz mi zdjęcie...? Mów
głośniej! Wszyscy tylko mamroczą.

* Me będę robid zdjęd, proszę pani. Chcemy tylko zarejestrowad pani wspomnienia dotyczące Gattville w
dawnych czasach. Zbieramy ustne przekazy historyczne.

* Ustne co? Ja tam nic nie wiem. Będziesz zapisywał, co ci opowiem? A mogłabym powiedzied niejedno.
Za mojej młodości był wybuch w spichlerzu i pół miasta się spaliło. A znowu któregoś lata przyjechał cyrk
i uciekł z niego lew.

Co to za dźwięk? Słyszę jakiś szum.

* To tylko magnetofon, proszę pani...

* Co takiego? Co to znowu za pomysły... ? A słyszałeś o inwazji szaraoczy? Kiedy nadciągnęły do Gattville,
najpierw słychad było ich brzęczenie. A potem na całą okolicę spadła czarna chmura. Zjadały wszystko,
zboża, drzewa, wszystko *nawet pranie rozwieszone na sznurach.

A znowu innym razem do Gattville przyjechał sam prezydent. Ale nie wysiadł z pociągu, tylko wygłosił
przemówienie z tylnego pomostu wagonu... Jesteś tam jeszcze?

* Tak, proszę pani. To wszystko jest bardzo ciekawe.

* Całe miasto * no, prawie * poszło na dworzec i krzyczeli: „Teddy! Teddy!" Największy tłum, jaki
kiedykolwiek widziałam w Gattville, jeżeli nie liczyd pogrzebu pana Freddiego. Ciotka Ulah poszła na
dworzec z transparentem na kiju: PRAWA WYBORCZE DLA KOBIET! A po drugiej stronie było napisane:
ZAMKNĄD SALOONY! Z tej ciotki to było niezłe ziółko, nie powiem.

* To był Theodore Roosevelt, tak?

* Gdzie jest mój kot? Chcę mojego kota. Sprawdź na łóżku. .. Nie? W takim razie na stole. To nie jest

background image

prawdziwy kot. Prawdziwego nie pozwolą mi tu trzymad, ale lubię mied coś futrzanego na kolanach.
Mówię do niego i głaszczę go. Ma tylko jedno oko, ale co z tego? I tak to tylko guziki. Może mógłbyś mi
przysład taki guzik? Potem ktoś naprawi mu to oko.

Miałam takie buciki z szarej giemzy, a przy nich dwanaście guziczków z masy perłowej. Ależ były śliczne!
Włożyłam je na pogrzeb i całkiem mi się zniszczyły, kiedy szłam za trumną.

Błoto było, bo to przecież kwiecieo... Kot też był na pogrzebie. W Gattville zawsze było mnóstwo kotów.
Trzy w sklepie, a w spichlerzu zawsze siedem albo i osiem. Kuzyn Willie powiadał, że nasze miasto
powinno nazywad się Catville, Kocie Miasto. Ciotka Ulah złościła się i twierdziła, że nie wolno tak mówid,
ale wujaszek Bili śmiał się jak opętany.

Bank też miał swojego kota. Stare dokumenty trzymano w pudłach, w piwnicy, no i pewnej zimy zalęgły
się tam myszy, które narobiły niezłego bigosu. Tak więc sprawili sobie kotkę. Na imię miała Konstancja.
Była czarna, z białymi łapkami, i miała zielone oczy. Ojejku, co to były za oczy! Gdy spoglądała, ludzie
czuli się nieswojo. Zdawało się, że Konstancja zna wszystkie twoje myśli i patrzy na ciebie z wyrzutem.
Wujaszek Bili nazwał ją Sumienie. Powiedział kiedyś: „Gdyby ktoś włamał się i chciał obrabowad bank,
Sumienie tylko by na niego popatrzyła, a facet by zmiatał, gdzie pieprz rośnie". No i potem wszyscy już
nazywali ją Sumienie.

Posłuchaj! Słyszysz sójki? To mi przypomina tamten pogrzeb. Czy za oknem rośnie drzewo? Sójki lubią
dęby...

* Przepraszam panią, ale co to był za pogrzeb, o którym pani mówiła?

* Nie krzycz tak! Nie jestem przecież głucha... Pogrzeb? No jak to, przecież pogrzeb pana Freddiego.
Chyba wiesz, co się z nim stało? Pisali o tym na pierwszej stronie „County Gazette". Wszyscy przepadali
za panem Freddiem. Bardzo przystojny był z niego mężczyzna. Nosił taki mały wąsik, miał pofalowane
włosy i błękitne oczy. Kiedy dorastał tu, w Gattville, mówili na niego po prostu Freddie. Ale potem został
dyrektorem banku, miał swoje prywatne biuro, kasjera, stenotypistkę i w ogóle. Toteż wtedy ludzie
zaczęli mówid na niego „pan Freddie". Rozumiesz, darzyli go szacunkiem. Wcale nie był stary. Miał
zaledwie czterdzieści lat, kiedy umarł... Jesteś tam jeszcze?

* Tak, proszę pani. Bardzo ciekawie pani opowiada.

* Farmerzy przyjeżdżali do miasta, żeby poprosid o pożyczkę na kupno nasion, a pan Freddie przyjmował
ich bardzo uprzejmie, jakby czynili bankowi nie wiadomo jaki honor. Kobiety zawsze przynosiły mu
ciasteczka swojego wypieku albo słoik domowych konfitur. Najbardziej lubił konfitury z agrestu.
Dziewczyny zaglądały do banku, że niby chcą rozmienid pięd centów, a to tylko po to, żeby pan Freddie
się do nich uśmiechnął.

Był żonaty, ale nie był szczęśliwy. Ożenił się z wdową, dużo starszą od siebie, kiedy jeszcze był w
college'u. Rzadko kiedy pojawiała się w Gattville, właściwie tylko w niedziele, bo ciągle* chorowała.

Pan Freddie nie chodził do kościoła, ale wszyscy powtarzali, że jest prawdziwym darem niebios. Po

background image

wybuchu w spichlerzu zorganizował nam ochotniczą straż pożarną. I zadbał, żeby miasto zlikwidowało
drewniane chodniki, a zamiast nich położyło ceglane. Namówił ich też, żeby w szkole założyd kanalizację.
Kiedy burzyli stare latryny na szkolnym dziedziocu, wujaszek Bili stwierdził, że odtąd udając się za
potrzebą, uczniowie będą składad hołd panu Freddiemu. Wujaszka Billa zawsze trzymały się takie żarty.

Słyszysz? To ta starucha z drugiej strony korytarza! Nic tylko zrzędzi. Dlaczego starzy ludzie muszą czynid
wokół siebie tyle zamieszania?... O czym to ja mówiłam?

* O pogrzebie, proszę pani.

* O pogrzebie?... A, tak. O pogrzebie pana Freddiego. To był bardzo pracowity człowiek, nieraz tyrał po
sześd albo i siedem dni w tygodniu, chyba że wyjeżdżał do Chicago. Musiał pracowad do późnego
wieczora, bo w godzinach otwarcia banku bezustannie nachodzili go klienci. Wchodzili do jego
prywatnego gabinetu i zwierzali mu się ze swoich kłopotów.

W Gattville nie było prawnika, a pan Freddie znał się na tych rzeczach i radził im, co mają robid. Albo
kiedy mieli kłopoty w rodzinie. A nawet jak ktoś nie mógł spad w nocy. Pan Freddie wszystkich
wysłuchiwał * był taki życzliwy, z sympatią *kiedy wychodzili z banku, od razu czuli się lepiej. Powiadało
się, że z pana Freddiego więcej pożytku niż z księdza i doktora razem wziętych. Nikt nie mógł zrozumied,
dlaczego się powiesił.

O, słyszysz? Idzie pielęgniarka. Słyszę jej buty: skrzyp*skrzyp*skrzyp na podłodze. Moje buciki nigdy nie
skrzypiały.

* Czas na pigułkę, słodka staruszeczko! Wyciągamy rączkę... A teraz do buzi! Tutaj jest szklanka wody...
Niedługo przyjdę znowu, kiedy będzie pora drzemki. Bądź grzeczną dziewczynką. Nie flirtuj za bardzo z
tym miłym młodym panem.

* Phi, też coś! Słyszałeś, jak mnie nazwała? Nie jestem żadną staruszeczką i wcale nie jestem słodka.
Głupia pielęgniara! Skrzyp*skrzyp*skrzyp! Ja tam zawsze miałam porządne buciki. Na przykład takie z
białej giemzy z osiemnastoma guziczkami i koronką na górze. To były buciki na lato.

* Przepraszam, proszę pani. Mówiła pani, że pan Freddie odebrał sobie życie?

* Co takiego? A, tak. To Matt go znalazł. Matt był kasjerem. Pan Freddie zawsze przychodził do banku
najwcześniej i otwierał, ale kiedy Matt zjawił się tam w sobotę rano, drzwi były zamknięte na klucz. To
było dziwne, bo wtedy wypadał dzieo wypłaty w tartakach, czyli dla banku huk roboty. Tak więc Matt
obszedł budynek, żeby sprawdzid, czy jest już powóz pana Freddiego i koo w stajni. No i tam go właśnie
znalazł, powieszonego! To było straszne!

Matt biegł środkiem ulicy i krzyczał: „Ratunku! Morderstwo!" Poleciał prosto do kuźni. Bo widzisz, kowal
był jednocześnie konstablem. Zatelegrafowali do sądu okręgowego i wkrótce do miasta galopem
nadjechał koroner. Miał co prawda jeden z tych nowomodnych automobili, ale mówił, że nie ma do
niego zaufania. Głupia maszyna ciągle tylko się psuła.

background image

Telefonistka z centrali zadzwoniła do wszystkich abonentów * w Gattville było już dziewiętnaście
telefonów * no i wkrótce całe miasto wyległo na ulicę. Nikomu się w głowie nie mieściło, że pan Freddie
mógłby zrobid coś takiego. Tego dnia chyba nikt nie tknął żadnej roboty. Tylko właściciel sa*loonu miał
mnóstwo pracy. Wujek Bili powiedział, że saloon był pełny po brzegi.

Stary Joshua przez całą noc sporządzał trumnę, był stolarzem. A panna Tillie, krawcowa, wyłożyła ją
aksamitem. Biedny pan Freddie! Położyli go na stole w poczekalni banku. Przecież nie mogli go zanieśd
do domu.

* Dlaczego?

* Co?... No przecież z powodu jego żony. Kiedy to się stało, całkiem pomieszało jej się w głowie. A
zawsze była słabego zdrowia... Chcę się napid wody. Na stole jest dzbanek... Co to ja mówiłam?

* Opowiadała pani o pogrzebie...

* Naczelnik stacji kolejowej zebrał zamówienia na kwiaty i zatelegrafował do Chicago. Nigdy nie
widziałeś tylu kwiatów naraz! Na pogrzeb przyszło całe miasto. Oczywiście poza żoną pana Freddiego i
pielęgniarką, która musiała się nią zajmowad. Naczelnik stacji też nie mógł, z powodu telegrafu i
pociągów, ale wszyscy inni przyszli * nawet tacy, co zwykle tylko przesiadywali w saloonie, i ta tłusta
dziewczyna, która mieszkała w ruderze za torami, też. Wszystkie kobiety płakały. Mężczyźni także
powyjmowali chusteczki do nosa. Tyle było siąkania i chlipania, że mało kto słyszał, co mówi kaznodzieja.
Panna Tillie zwyczajnie zemdlała.

Potem mężczyźni ponieśli trumnę na cmentarz na wzgórzu. Musiałam w moich nowych bucikach brnąd
przez głębokie błoto i cały czas unosid rąbek spódnicy. Błękitne sójki skrzeczały z wielkiego dębu, tak
jakoś gniewnie, pogardliwie. I wtedy zobaczyłam Sumienie, tę kotkę z banku, jak szła razem z procesją.
Trzymała się trochę na uboczu, przedzierając się przez zarośla. Pewnie nie chciała ubłocid sobie tych
białych łapek.

Gdzie są moje krople od kaszlu? Zobacz na stole. Od tego gadania zasycha mi w gardle. Rzadko kiedy
mam okazję z kimś rozmawiad. Tylko mówię do mojego kota. Nikt nigdy do mnie nie przychodzi. Dawniej
odwiedzała mnie matka i przynosiła czekoladki, ale już nie przychodzi.

* Czy wyszło na jaw, dlaczego pan Freddie popełnił samobójstwo?

* Co takiego? Mówże głośniej! Nie mamrocz pod nosem!... Następnego dnia po pogrzebie bank znowu
był otwarty. Matt wyelegantował się jak nie wiem co, włożył swój najlepszy garnitur, jakby to była
niedziela. Myślał, że teraz to on zostanie dyrektorem banku. Nigdy nie lubiłam tego Matta. Nosił takie
przylizane włosy. Wydawało mu się, że to niby szykowne!

Tymczasem nowego dyrektora przysłali z Chicago. Nosił takie okulary na sprężynce, tak samo jak
prezydent, i miał taki wyraz twarzy, jakby te okulary bardzo go bolały. To się nazywało pince*nez.
Wszyscy wiedzieli, że bank już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Nikt już nie witał ich uśmiechem,
skooczyły się pogaduszki! Jakby nad miasto nadciągnęła wielka, czarna chmura. Gorsza od szaraoczy. No

background image

a potem ten okularnik zaczął wynajdywad różne rzeczy.

Starzeję się. Gdzie jest mój szal? Czy mamy teraz zimę? Kiedyś lubiłam zimę, ale teraz wszystko jest
inaczej. Nie słychad już dzwoneczków sao.

* Przepraszam, proszę pani. Opowiadała pani o nowym dyrektorze banku. Co takiego odkrył?

* Co znowu?... A, co to był za skandal! Klienci się skarżyli, bo nagle okazało się, że muszą płacid za
prowadzenie rachunku. Pan Freddie nigdy nie kazał im płacid. Ale okularnik wyjaśnił, że tylko właściciele
naprawdę dużych rachunków zwolnieni są z opłat. Wtedy wszczął się rwetes! Przecież to wszystko byli
najbogatsi ludzie w mieście * właściciele hotelu, ci od tartaków, spichlerza i tak dalej. Wujek Bili mówił,
że już wtedy przeczuwał coś niedobrego. Był księgowym w hotelu, no i mieli zdeponowaną w banku
sporą sumkę. A okularnik powiadomił ich, że saldo wynosi tylko połowę tego, co zdeponowali!

A potem do miasta zaczęli zjeżdżad się obcy * inspektorzy, kontrolerzy i nie wiem kto jeszcze. Okazało
się, że brakuje mnóstwa pieniędzy. Najpierw, że dziesięciu tysięcy, potem pięddziesięciu, a wreszcie
osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Mówili, że pan Freddie prowadził podwójną księgowośd i że te lewe
wpisy zrobione były jego charakterem pisma.

Matt powiedział inspektorom, że o wszystkim wiedział, że pan Freddie kradnie pieniądze, i ostrzegł go,
ale pan Freddie odpowiedział: „Nic się nie przejmuj, to nie twoja sprawa. Tak się zrobi, żeby wszystko się
zgadzało". Matt bał się powiedzied coś więcej, bo pan Freddie wyrzuciłby go z pracy. Tak powiedział
inspektorom.

Osiemdziesiąt tysięcy dolarów! Wujek Bili powiedział, że to tyle, ile normalny człowiek nie zarobi przez
całe życie.

* Co pan Freddie zrobił z tymi pieniędzmi?

* Że co? Nikt nie mógł dojśd, gdzie się podziały te pieniądze. Wdowa ich nie miała. Pan Freddie nie był
hazardzistą. Nie był rozrzutnikiem. Przecież nawet nie miał porządnego powozu, tylko taką jednokonną
bryczkę. Byle jaką. A płaszcz nosił ze zwykłej wełny, nie podszyty futrem, jak jakiś bogacz.

Wujek Bili powiedział: „Do licha, jeżeli Freddie tak gładko obrobił bank, to dlaczego założył sobie sznur
na szyję?" I powiedział: „Na mój rozum ta kotka, Sumienie, zjawiła się w jego gabinecie i tak na niego
popatrzyła, że mu poszło w pięty".

* Czy kiedykolwiek znaleziono te osiemdziesiąt tysięcy?

* Niby co?... Ta stara znów się wydziera. Która jest godzina?

* Dochodzi trzecia, proszę pani. Czy ta sprawa została kiedykolwiek wyjaśniona?

* Co takiego?... Nie wiem. Jestem już zmęczona. Wiem tyle, że Matt rzucił pracę i wyjechał. Do Chicago,
czy dokądś tam. I jeszcze coś się stało, ale nie chcę o tym mówid.

* Dlaczego nie? Proszę opowiedzied. Przecież to już historia.

background image

* No... nie wiem... Biedna Sumienie!... Znaleźli ją w szopie na tyłach banku. Była sztywna jak kij! Ktoś
udusił ją drutem.

* Kto taki? Może Matt?

* Jestem zmęczona. Nie chcę już rozmawiad. Nikomu jeszcze nie opowiedziałam reszty tej historii.
Zjadłabym czekoladkę. Masz może czekoladki?

* Me, proszę pani, ale następnym razem przyniosę czekoladki. Może opowiedziałaby pani tę historię do
kooca? Bardzo ciekawie pani opowiada.

* Nie pamiętam. Teraz chcę się zdrzemnąd. *Jakie czekoladki lubi pani najbardziej?

* Czekoladki?... Najbardziej takie nadziewane, w bombonierkach. Abigail zawsze takie dostawała, kiedy
wyjeżdżała do Chicago.

* Kim była Abigail?

* W Chicago dostawała mnóstwo prezentów: jedwabne sukienki, giemzowe rękawiczki, wysokie botki
zapinane na guziczki. Ludzie w Gattville brali ją na języki. Skooczyła dwadzieścia jeden lat, a nie miała
męża. Ale mało ją to obchodziło... Była najładniejszą dziewczyną w mieście. Wszyscy tak mówili.

* Przepraszam panie, ale kto to był Abigail?

* No jak to, przecież tą stenotypistką w banku! Umiała pisad na maszynie i w ogóle. Wiedziała, co się
stało, ale to była tajemnica.

* Czy wiedziała, co stało się z tymi osiemdziesięcioma tysiącami dolarów?

* Obiecałam, że nie powiem, ale... czy ja wiem? Nigdy mnie nie odwiedza. Byłyśmy dobrymi
przyjaciółkami, ale teraz nigdy do mnie nie przychodzi.

* Czy to Abigail dostała te pieniądze?

* Abigail?... Nie, gdzie tam. Abigail nie miała tych pieniędzy. .. Ten Matt je dostał. Był kasjerem w banku.
Pan Freddie mu je dał.

* Dlaczego? Czy pani pamięta?

* Czy pamiętam? Oczywiście, że pamiętam! Matt groził mu, że wszystko powie, jeżeli pan" Freddie mu
nie zapłaci. Z początku chciał tylko trochę. Matt powiedział panu Freddiemu, że wszystko tak urządzi,
żeby nikt się nie dowiedział... Która jest godzina? Jestem już zmęczona.

* Bardzo proszę, niech pani mi powie, dlaczego Matt groził panu Freddiemu? Co takiego miał
powiedzied? Teraz już może pani wyjawid ten sekret. Przecież to wszystko zdarzyło się bardzo dawno
temu.

* Nie wiem. Nie pamiętam... Chodziło o Chicago. Wiesz, oni tam ze sobą, we dwójkę...

background image

* Abigail i pan Freddie?

* Abigail mi o tym opowiedziała... Jeździła w odwiedziny do babki. A potem spotykała się z panem
Freddiem w hotelu. Kupował jej prezenty. No i wyprawiali tam różne rzeczy.

* Co pani rozumie przez „różne rzeczy"?

* No chyba wiesz! Różne rzeczy! Abigail mi o tym powiedziała. .. Wiedziała, że to grzech, ale żal jej było
pana Freddie*go. Jej matka nie była dla niego dobra. Ciągle tylko chorowała.

* Chce pani powiedzied, że żoną pana Freddiego była matka Abigail? To znaczy, że był ojczymem Abigail?

* Nie wiem. Zadajesz za dużo pytao.

* Co stało się z Abigail po pogrzebie i po tym, jak odkryto nadużycia w banku?

* Nie wiem. Wyjechała. Nie wiem, dokąd wyjechała. Nigdy nie przyszła mnie odwiedzid. A byłyśmy
dobrymi przyjaciółkami... Niepotrzebnie skrzywdziła tę kotkę, Sumienie. Bardzo żałuję, że to zrobiła... A
teraz już idź sobie, jestem zmęczona. Gdzie jest pielęgniarka?... Słyszę jej kroki: skrzyp**skrzyp...

* Oj, niegrzeczna dziewczynka! Za dużo mówiłyśmy, a teraz jesteśmy zmęczone. Teraz trzeba już do
łóżeczka. Abby, powiedz do widzenia młodemu panu. Obudź się i powiedz do widzenia. Abigail! Abigail!
Obudź się!

10

SuSu i duch*

* Opowiadanie SuSu i duch zostało opublikowane po raz pierwszy w „Ellery Queen's Mystery Magazine"
w kwietniu 1964 roku.

Kiedy moja siostra i ja wróciłyśmy z wakacji, dowiedziałyśmy się, że nasz ekscentryczny sąsiad, który
poruszał się na wózku, został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Było nam przykro, ale zarazem
nie byłyśmy zaskoczone. To był dziwak, trudny człowiek, którego nikt nie lubił, toteż nikt w naszym bloku
nie przejął się jego zniknięciem. Nikt oprócz naszej syjamskiej kotki.

Otóż przyjaźo, jaka łączyła SuSu i pana van Vlieta, była zjawiskiem tak niezwykłym, że aż niepokojącym.

Po pierwsze, gdyby nie SuSu, w ogóle nie zawarłybyśmy znajomości z panem van Vlietem, ponieważ
raczej nie utrzymywałyśmy kontaktów z sąsiadami. To był bardzo duży budynek i mieszkało w nim pełno

background image

różnych dziwnych typów, od których naszym zdaniem najlepiej było trzymad się z daleka. Z drugiej
jednak strony tamto mieszkanie miało liczne zalety: pokoje duże, czynsz umiarkowany, a z okien
roztaczał się piękny widok na rzekę. Był tam też niewielki park położony nad rzeką u stóp budynku i w
nim właśnie po raz pierwszy ujrzałyśmy pana van Vlieta.

Pewnego niedzielnego popołudnia moja siostra Gertrudę i ja wyszłyśmy z SuSu na spacer do tego parku.
Właściwie nie wiem, czy można nazwad parkiem ten dośd szeroki trawnik dzielący nasz budynek od
dawnego nabrzeża. Od czasu do czasu cumowały tam jeszcze barki i holowniki, a SuSu * która lękała się
tych wielkich potworów * wolała nie zbliżad się za bardzo do brzegu.

Był to jeden z ostatnich pogodnych dni listopada. Wkrótce rzeka miała zamarznąd, czekała nas pora
mroźnych wiatrów. Zimą nasz „park" pustoszał, nikt tam nie chodził * bo i po co?

SuSu lubiła żud trawę i tym właśnie była bardzo zajęta, kiedy coś odwróciło jej uwagę, wabiąc ją ku rzece.
Ciągnąc uparcie za smycz, zaprowadziła nas przez trawnik do biegnącego nabrzeżem chodnika, gdzie
ujrzałyśmy mężczyznę w średnim wieku siedzącego w wózku inwalidzkim. Wózku doprawdy niezwykłym:
wykonany był niemal całkowicie z lanego żeliwa, jak podstawa staromodnej maszyny do szycia, i wybity
wyleniałym pluszem. Wysokie oparcie i wyszukane zdobienia sprawiały, że ów fotel na kółkach
przypominał ruchomy tron, a zasiadał w nim człowiek o wyglądzie udzielnego monarchy. Owa
majestatyczna postura kontrastowała jednak w absurdalny sposób z jego zszarganym odzieniem.

Ku naszemu zaskoczeniu to właśnie do niego ciągnęła nas SuSu. Zagruchała radośnie i wskoczyła mu na
kolano, a on pogłaskał ją po futerku.

* Rozpoznaje mnie * wyjaśnił nam z wyraźnym obcym akcentem, jakby germaoskim. * W poprzednim
życiu ja także byłem kotem.

Spojrzałam znacząco na Gertrudę, ale moja siostra bez mrugnięcia okiem przyjęła jego słowa do
wiadomości.

Nie można powiedzied, żeby miał miłą powierzchownośd * ostry podbródek, uszy umieszczone zbyt
wysoko i oczy, które były właściwie tylko szparkami; a kiedy uśmiechał się, wyglądał jeszcze gorzej. Tym
niemniej SuSu wyraźnie była pod jego urokiem. Ocierała się o jego kostki, a on drapał ją tam, gdzie
należy drapad kota. Razem stanowili przedziwną parę * SuSu

ze swoim przepysznym jasnym futerkiem, o wyglądzie kotki luksusowej i kosztownej * oraz ten człowiek
na wózku w znoszonej kurtce, z kolanami przykrytymi kapą zjedzoną przez mole.

W trakcie niezbyt długiej rozmowy wyszło na jaw, że pan van Vliet wraz ze swym towarzyszem, który
popychał wózek, wprowadzili się właśnie do dużego apartamentu na naszym piętrze. Zastanawiałam się,
po co tym dwóm tak wiele pokoi. Zaś co do jego towarzysza, trudno było stwierdzid, czy jest niemową,
czy tylko nietowarzyskim mrukiem. Ten niski i krępy mężczyzna o okrągłej głowie bez szyi jakby
umieszczonej bezpośrednio na ramionach miał w oczach jakiś taki nieprzyjemny błysk. Stał za wózkiem
swojego mocodawcy w ponurym milczeniu.

background image

Gdy wracałyśmy do siebie, Gertrudę spytała:

* Jak ci się podoba nasz nowy sąsiad?

* Wolę koty, zanim się wcielą w ludzi * odparłam.

*Ale to ciekawa postad * stwierdziła moja siostra, jak zwykle nastawiona życzliwie wobec otoczenia.

Kilka dni później piłyśmy kawę po kolacji, a SuSu * również spożywszy swój wieczorny posiłek *
dokonywała toalety, siedząc w blasku lampy. Przyglądałyśmy się jej ruchom pełnym gracji, gdy nagle
zawahała się i zamarła w bezruchu z jedną łapką w powietrzu. Widad było, że nasłuchuje. A potem z jej
gardła dobył się zupełnie nowy, nigdy jeszcze przez nas niesłyszany dźwięk, który przypominał melodyjne
gaworzenie. W następnej chwili stanowczym krokiem skierowała się ku drzwiom naszego mieszkania.
Tam usiadła, nasłuchując i wyczekując, chociaż my obie wciąż jeszcze niczego nie słyszałyśmy.

Minęły jeszcze całe dwie minuty, nim rozległ się dzwonek u drzwi. Poszłam, żeby otworzyd, i nie mogę
powiedzied, żebym była zachwycona widokiem pana van Vlieta w jego królewskim fotelu na kółkach.

SuSu tymczasem od razu wskoczyła mu na kolana * z doprawdy niezwykłą dla niej ufnością * a on, kiedy
pogładził ją po uszach i podrapał pod pyszczkiem, obdarzył mnie uśmiechem wąskich ust i
szparkowatych oczu, mówiąc:

* Goedenavond. Właśnie rozpakowywałem stare skrzynie i znalazłem coś, co chciałbym paniom
podarowad.

Wytwornym gestem wręczył mi mały obrazek w ramie, toteż poczułam się zobowiązana, żeby zaprosid
go do środka. Wtoczył się na swoim żelaznym fotelu do naszego mieszkania z pewnym trudem, podczas
gdy gumowe opony zostawiały głębokie bruzdy w puszystym dywanie.

* Jak pan daje radę poruszad się samodzielnie na tak ciężkim wózku? * spytałam. * Przecież musi ważyd
chyba z tonę.

* Ale to dzieło sztuki * oświadczył pan van Vliet, gładząc pieszczotliwie podłokietniki wyłożone pluszem.

Gertrudę natychmiast po jego przyjściu zerwała się i przygotowała mu filiżankę kawy. Kosztując jej,
stwierdził:

* Chciałbym, żeby pani nauczyła parzyd kawę tego mojego niezgułę. Przyrządza najgorszą zootje, jaką
kiedykolwiek miałem w ustach. W Holandii lubimy, żeby kawa była sterk, i dodajemy trochę cykorii. Ale
ten człowiek to klootzak. Nie trzymałbym go ani przez minutę, gdybym mógł sam sobie poradzid.

SuSu pocierała łebkiem o guziki kurtki Holendra, a on uśmiechał się, zadowolony, pokazując małe,
kwadratowe zęby.

* Czy wszystkie koty tak lgną do pana? * spytałam, trochę zazdrosna. SuSu tymczasem wpadła w
ekstazę, ponieważ zaczął drapad ją po karku.

background image

* To całkiem naturalne * stwierdził. * Umiem czytad

w ich myślach, a one oczywiście czytają w moich. Z pewnością wie pani, że dla kotów to nic
nadzwyczajnego. Idzie człowiek do lodówki po piwo, a kot ani drgnie, jednak jeśli wybierze się pani do
kuchni, by przygotowad kotu posiłek, co się dzieje? Nim dotknie pani klamki, kot wpada do kuchni jak
bomba, niezależnie od tego, gdzie się akurat znajdował. Pani fale mózgowe docierają do kota nawet
wtedy, kiedy wydaje się, że śpi.

Gertrudę zgodziła się z nim:

* Rzeczywiście, chyba to prawda.

* Jasne, że to prawda * pan van Vliet wyprostował się z godnością. * Wszystko, co mówię, jest prawdą.
Koty potra*

,fią znacznie więcej, niż się paniom wydaje. Nie tylko odczytują nasze myśli, ale umieją też i są w stanie
przekazad człowiekowi jakąś myśl, zaszczepid mu ją w głowie. A także wyczuwają, kiedy coś ma się
zdarzyd.

* Z pewnością ma pan rację * rzekła moja siostra. * SuSu wiedziała, że pan się zjawi na długo, nim
usłyszała dzwonek.

* Oczywiście, że mam rację. Ja zawsze mam rację * oznajmił pan van Vliet. * Moja babka we Vlissingen
miała kocura imieniem Donker, zanim umarła, a potem jeszcze przez wiele lat po swoim pogrzebie
wracała, żeby pogłaskad kota. Każdego wieczoru Donker sadowił się przed fotelem, na którym zawsze
urzędowała grootmoeder, a potem przeciągał się i mruczał, chociaż niby nikogo tam nie było. To się
powtarzało każdego wieczora, o wpół do dziewiątej.

Po tej wizycie zaczęłam nazywad go Duchem Babci, i on bowiem pojawiał się u nas kilka razy na tydzieo
właśnie o wpół do dziewiątej. Przypuszczałam, że to z powodu kawy parzonej przez Gertrudę.

* Stęskniłem się już za moją ślicznotką * powtarzał, a SuSu była po prostu wniebowzięta. Prawdę
mówiąc, byłam zadowolona, że pan van Vliet nigdy nie zostawał u nas długo, chociaż Gertrudę zazwyczaj
zachęcała go, by posiedział jeszcze trochę.

Ten obrazek, który nam podarował, niespecjalnie przypadł mi do gustu. Było to sylwetkowe
przedstawienie trzech postaci * mężczyzny we fraku i cylindrze, kobiety w czepku i szerokiej sukni oraz
kota z ogonem wzniesionym dumnie jak lanca. Powiesiłam jednak obrazek na ścianie, żeby sprawid
przyjemnośd mojej siostrze, chociaż w niezbyt honorowym miejscu, bo nad zlewem w kuchni.

Któregoś dnia Gertrudę, która jest bibliotekarką, wróciła do domu bardzo podekscytowana.

* Słuchaj, pod tymi sylwetkami jest podpis * oznajmiła. *Sprawdziłam w bibliotece, kim był Augustin
Edouart. Okazuje się, że to był bardzo sławny artysta i nasze sylwetki mają ponad sto lat. Ten obrazek
może byd sporo wart.

background image

* Wątpię * stwierdziłam. * Takie wycinanki robiliśmy, kiedy byłam w trzeciej klasie.

Jednak ponieważ moja siostra nalegała, zaniosłam to dzieło do antykwariusza * a ten stwierdził, że to
niezły okaz, wart prawdopodobnie kilkaset dolarów.

Kiedy Gertrudę to usłyszała, zawołała:

* Jeżeli handlarz mówi kilkaset, to znaczy, że pewnie rzecz jest warta parę tysięcy. Myślę, że powinnyśmy
oddad ten obrazek panu van Vlietowi. Biedak nie wie, jak cenne rzeczy rozdaje.

Zgodziłam się z nią; prawdopodobnie mógłby go sprzedad i kupid sobie porządny fotel inwalidzki.

O wpół do dziewiątej wieczorem tego samego dnia SuSu zaczęła prężyd się i gaworzyd.

* Oto nadciąga Duch Babci * zauważyłam, a wkrótce potem usłyszałam dzwonek.

* Panie van Vliet * powiedziałam, gdy Gertrude nalała już

mu kawy * pamięta pan te sylwetki, które od pana dostałyśmy? Okazało się, że są wartościowe, musi je
pan zabrad z powrotem.

* Oczywiście, że to wartościowa rzecz * stwierdził. * Przecież nie dawałbym w prezencie czegoś, co jest
tylko rommell

* Ale czy zna się pan na antykach?

* Mevrouw, w moim mieszkaniu mam antyki warte co najmniej milion dolarów. Zapraszam obie panie,
jutro musicie koniecznie przyjśd i obejrzed sobie moje skarby. Postaram się, żeby mój klootzak gdzieś
sobie poszedł na ten czas, to będziemy mogli wypid w spokoju filiżankę kawy.

* A tak przy okazji, co to znaczy klootzak?. * spytałam.

, * Nic dobrego * wyjaśnił pan van Vliet. * Gdyby ktoś mnie tak nazwał, dałbym mu w nos... Niech panie
wezmą ze sobą moją ślicznotkę. Na pewno spodoba jej się ta graciarnia, będzie mogła sobie pozwiedzad.

Nasza kotka sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, o czym mowa.

* SuSu będzie zachwycona * rzekła Gertrudę. * Przez całą zimę nie wychodzi z mieszkania.

* Proszę zrobid jej na drutach sweterek i wyprowadzad na spacery do parku, także zimą * polecił
Holender tym rozkazującym tonem, który zawsze mnie irytował. * Nieraz otulam się kocem i wybieram
się wieczorem do parku. To świetnie robi na bezsennośd.

* Ale SuSu nie cierpi na bezsennośd * powiadomiłam go. * Śpi dwadzieścia godzin na dobę.

Pan van Vliet popatrzył na mnie z wyższością.

* Myli się pani. Koty nigdy nie śpią. Ludziom tylko się wydaje, że one śpią, a tymczasem koty są

background image

najbardziej rozbudzonymi stworzeniami na tej planecie.

Po jego odejściu odezwałam się do Gertrude:

* Wiem, że lubisz tego faceta, ale przyznasz chyba, że jest mocno szurnięty.

* Jest tylko trochę ekscentryczny.

* Jeżeli naprawdę ma antyki warte milion dolarów, w co osobiście wątpię, dlaczego mieszka w tym
paskudnym bloku? Dlaczego przynajmniej nie kupi sobie wózka, którym łatwiej byłoby mu się poruszad?

* Pewnie dlatego, że jest Holendrem * brzmiało wyjaśnienie Gertrudę.

* A co powiesz na te niestworzone historie, które opowiada o kotach?

* Zaczynam przypuszczad, że są prawdziwe.

* No i kim jest ten człowiek, który z nim mieszka? Służącym, pielęgniarzem, opiekunem czy czym tam
jeszcze? Spotykam go nieraz w windzie, ale on nie odzywa się ani słowem, nigdy. Mam wrażenie, jakby
wcale nie miał imienia, a pan van Vliet traktuje go niczym niewolnika. Nie jestem pewna, czy
powinnyśmy jutro tam iśd. Cała ta sytuacja jest zbyt dziwaczna.

A jednak poszłyśmy. Apartament Holendra zapchany był po brzegi meblami i bibelotami. Gospodarz
krzyknął do swego towarzysza:

* Zabierz ten rommel, żeby panie mogły usiąśd.

Krępy mężczyzna z ponurym wyrazem twarzy zdjął jakieś malowidła i ozdobne tkaniny z rzeźbionej sofy.

* A teraz wynoś mi się stąd! * krzyknął pan van Vliet. *Kup sobie piwo * i rzucił tamtemu trochę
pieniędzy, całkiem jakby rzucał psu kośd.

Podczas gdy SuSu rozpoznawała nowy teren, piliśmy kawę, a potem pan van Vliet oprowadził nas po
swych skarbach, lawirując fotelem na kółkach pośród labiryntu mebli. Pokazywał nam coś tam niejakiego
Chippendalea, jakiegoś Thomasa

Afflecka i jeszcze coś z Newport. Wedle jego słów były to bezcenne okazy, ale dla mnie wyglądały na
zatęchłe relikty dawno minionej przeszłości.

* Zajmuję się handlem antykami * wyjaśnił pan van Vliet. *Teraz jestem przykuty do tego nieszczęsnego
fotela, ale kiedyś miałem własny antykwariat i brałem udział we wszystkich znaczących targach. No a
potem... trafił mi się paskudny wypadek samochodowy i teraz sprzedaję z tego mieszkania. Wyłącznie
osobom, które przedtem się ze mną umówią.

* I jak panu idzie? * zainteresowała się życzliwa Gertrudę.

* Całkiem nieźle, nie narzekam. Ludzie z muzeów znają mnie, a kolekcjonerzy z całego kraju przyjeżdżają
tu, bo i czemu nie? Kupuję. Sprzedaję. Całą fizyczną robotę wykonuje ten mój człowiek, Frank. Jest

background image

doskonałym asystentem dla an*tykwariusza * mocny w barach, słaby w głowie.

* Gdzie go pan znalazł?

* Gdzieś tam, na śmietniku. Nauczyłem go, w jaki sposób może byd użyteczny dla mnie, nie tyle jednak,
żeby potrafił byd użyteczny sam dla siebie. Sprytnie pomyślane, co? * pan van Vliet mrugnął okiem. *
Frank to właśnie klootzak, ale bez niego byłbym bezsilny... Ho, ho! Patrzcie panie na tę ślicznotkę.
Znalazła skarb!

SuSu obwąchiwała właśnie srebrne naczynie z dwoma uchwytami.

Pan van Vliet pokiwał głową z uznaniem.

* To kubek na caudle, czyli gorącą mieszankę wina, jajek, chleba i cukru z przyprawami, którą kiedyś
podawano obłożnie chorym. Naczynie wykonał Jeremiah Dummer z Bostonu w siedemnastym wieku dla
pewnej damy z Salem. Powiadano, że była czarownicą. Patrzcie na tę ślicznotkę. Ona wie!

Odkaszlnęłam i powiedziałam:

* No tak, tak. Szczęśliwie się składa, że ma pan Franka.

* Myśli pani, że o tym nie wiem? * obruszył się pan van Vliet. * Właśnie dlatego dbam, żeby nie miał
pieniędzy. Gdybym zaczął mu płacid, Bóg wie co zacząłby sobie myśled. A klootzak, który zaczyna myśled
* ho, ho, nie ma nic gorszego!

* Jak dawno zdarzył się paoski wypadek?

* Pięd lat temu, a wszystko to była wina tego idioty. To on, to on mi to zrobił! * głos naszego sąsiada
narastał w miarę tych słów aż do krzyku, mężczyzna poczerwieniał na twarzy, tłukąc pięściami oparcia
swojego fotela. Jednak wtedy podeszła SuSu i otarła się o jego kostki, a on pogłaskał ją i wyraźnie się
uspokoił. * No tak, tak. Pięd lat w tym przeklętym fotelu. Jechaliśmy na targi antyków moim kombi.
Prawie sto na godzinę, a ten kretyn nie zatrzymał się na czerwonym świetle i walnął prosto w
ciężarówkę. W ciężarówkę wiozącą żwir!

Gertrudę zasłoniła twarz dłoomi.

* Jakie to okropne, panie van Vliet!

* Pamiętam, jak pakowałem rzeczy do samochodu na te targi. Narzekałem wtedy, że mięśnie mnie bolą.
Ha! Ile bym dziś dał za takie zakwasy!

* Czy Frank też był ranny?

Pan van Vliet machnął niecierpliwie ręką.

* Owszem, w głowę. Przez sześd godzin wyciągali kawałki kryształu z Waterford z jego durnego łba.
Odtąd zrobił się już zupełnie gek * postukał palcem w skroo.

background image

* Gdzie pan znalazł taki niezwykły fotel inwalidzki? * spytałam.

* Ho, ho, mevrouw, niech pani nigdy nie pyta handlarza, gdzie coś znalazł. Został wykonany dla pewnego
milionera, który wzbogacił się na budowie kolei, w 1872 roku. Plusz jest oryginalny. Pomyślałem sobie,
że skoro już muszę spędzid resztę życia w fotelu inwalidzkim, sprawię sobie taki, który zapewni mi
przynajmniej przyjemnośd estetyczną. A teraz przejdźmy do celu dzisiejszej wizyty. Drogie panie,
chciałbym panie prosid o pewną przysługę.

Podjechał do biurka, a Gertrudę i ja wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia.

* Na tym biurku leży nowy testament, który właśnie sporządziłem, i potrzebuję świadków. Kilka
wyjątkowo rzadkich okazów chcę przekazad muzeom. Cała reszta ma byd sprzedana, a uzyskane środki
przeznaczone na założenie fundacji.

* A co z Frankiem? * zaniepokoiła się Gertrudę, która zawsze troszczy się o bliźnich.

* E tam! Ten klootzak na nic nie zasługuje!... Nim jednak panie podpiszą te papiery, muszę zanotowad
jeszcze jedną rzecz. Jak brzmi pełne imię mojej ślicznotki?

Obie zawahałyśmy się, ale w koocu powiedziałam:

* W jej rodowodzie zapisane jest imię Superior Suda z Syjamu.

* Doskonale! Będzie to więc Fundacja Superior Suda. Będzie mi bardzo miło. Pisanie testamentu to dośd
paskudna rzecz, tak samo jak fotel inwalidzki, więc warto wymyślid sobie coś miłego.

* Hm, A jaki będzie cel tej... fundacji? * spytałam niepewnie.

Pan van Vliet obdarzył nas jednym ze swych enigmatycznych uśmiechów.

* Będzie ona sponsorowad badania naukowe * oznajmił. *Chciałbym, żeby różne uczelnie zajęły się
studiowaniem wysoko rozwiniętych zdolności percepcyjnych i mentalnych kota domowego oraz
zastosowaniem uzyskanej wiedzy dla udoskonalenia umysłu ludzkiego. Drogie panie, nie mógłbym w
żaden lepszy sposób zadysponowad moim majątkiem. Człowiek jest

o całe eony w tyle za najskromniejszym dachowcem * popatrzył na nas chytrze, mrużąc oczy. * Akurat
coś o tym wiem.

Poświadczyłyśmy podpis naszego sąsiada. Co innego mogłyśmy zrobid? Kilka dni później wyjechałyśmy
na wakacje i nie ujrzałyśmy pana van Vlieta już nigdy więcej.

Co roku w zimie Gertrudę i ja wybierałyśmy się na południe, spędzając tam razem z SuSu trzy tygodnie.
Po naszym powrocie przykra wiadomośd o naszym ekscentrycznym sąsiedzie została nam przekazana w
sposób nader bezceremonialny.

Gdy wiozłyśmy windą nasze bagaże na górę, spotkałyśmy w niej Franka, który odezwał się po raz
pierwszy. Już to samo w sobie było dla nas wstrząsem.

background image

Bez żadnych wstępów czy formułek grzecznościowych oznajmił nam po prostu:

* Zabrali go.

* Jak to? Co pan mówi? * odezwałyśmy się obie naraz.

* No, zabrali go * było trochę zaskakujące, że głos tego muskularnego mężczyzny brzmiał tak piskliwie i
nieczysto.

* Co się stało panu van VIietowi? * dopytywała się moja siostra.

* Odbiło mu. Przyjechali jego krewni z Pensylwanii i zabrali go ze sobą. Siedzi teraz u czubków.

Widziałam wyraz twarzy Gertrudę, gdy spytała:

* Czy to coś poważnego? Frank wzruszył tylko ramionami.

* A co się stanie ze wszystkimi jego antykami?

*Jego krewni powiedzieli mi, żebym się pozbył tych rupieci.

* Ale przecież są bardzo cenne, prawda?

* Skąd. Śmiecie. Wtykał wszystkim ten kit o muzeach i tak dalej * znów wzruszył ramionami i postukał się
palcem w czoło. * Był tego, gek.

Dotarłyśmy z siostrą do naszego mieszkania w zdumionym

milczeniu, chod właściwie nie mogłam się doczekad, żeby to powiedzied:

* A mówiłam ci, że ten twój Holender jest niespełna rozumu.

* Jaka szkoda * rzekła półgłosem.

* Zwród uwagę na zmianę, jaka zaszła we Franku. Teraz zachowuje się jak wolny człowiek. To musiało
byd coś strasznego, ta niewola u starego Scrooge'a.

* Będzie mi brakowad pana van Vlieta * szepnęła Gertrudę. * Był bardzo interesującym człowiekiem.
SuSu na pewno też będzie za nim tęsknid.

Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem miałyśmy okazję przekonad się, że SuSu wcale nie ma
zamiaru wyrzec się swojego przyjaciela tak łatwo, jak my to uczyniłyśmy.

Rozpakowywałyśmy po kolacji nasze bagaże, gdy SuSu rozpoczęła swe przedstawienie. Zaczęła pląsad i
mruczed gardłowo, dokładnie w taki sam sposób, jak robiła to przez całą zimę, kiedy tylko pan van Vliet
zbliżał się do naszych drzwi. Gertrudę i ja spoglądałyśmy na nią, spodziewając się w każdej chwili odgłosu
dzwonka. Gdy SuSu pobiegła truchtem ku drzwiom, poszłyśmy za nią. Zachowywała się wprost
przedziwnie. Wyginała szyję, poruszała łebkiem tak, jakby się o coś ocierała, a potem przewróciła się na

background image

grzbiet i przeciągnęła rozkosznie, przez cały czas mrucząc na cały głos... ale dzwonek oczywiście się nie
odezwał.

Spojrzałam na zegarek.

* Jest wpół do dziewiątej. SuSu pamięta.

* To wzruszające, przyznasz? * powiedziała Gertrudę. Nie był to jednak koniec pokazów w wykonaniu
SuSu, lecz

zaledwie początek. Odtąd niemal co wieczór o tej samej porze odprawiała ten sam rytuał.

Przypomniało mi się, że kiedy przeniosłyśmy miejsce do

spania SuSu z pokoju gościnnego, nasza kotka jeszcze przez kilka dni i tak spała tam gdzie przedtem.

* Koty zawsze potrzebują trochę czasu, żeby zmienid swoje przyzwyczajenia. Ale po jakimś czasie
zapomni o wizytach pana van Vlieta.

SuSu nie zapomniała. Minęło tymczasem kilka tygodni. Niespodziewanie wcześnie nadeszło
przedwiośnie i gwałtowne roztopy. Ludzie zaczęli wychodzid na ulice bez płaszczy, kabriolety jeździd ze
spuszczonymi dachami, a na nabrzeżu pojawiło się już kilku myślących pozytywnie wędkarzy, chod rzeką
wciąż jeszcze płynęła kra.

Pewnego z tych ciepłych wieczorów postanowiłyśmy zabrad SuSu do parku na pierwszy wiosenny spacer,
spodziewając się, że zainteresują ją wyschnięte źdźbła zeszłorocznej trawy. Ona jednak ciągnęła prosto
ku rzece. Zaciekawiło nas to, więc pozwoliłyśmy się jej prowadzid i oto na chodniku biegnącym wzdłuż
brzegu znów ujrzałyśmy, jak powtarza swój niezwykły występ * mrucząc, wyginając grzbiet, wyciągając
szyję.

* Znowu to robi * stwierdziłam. * Chciałabym wiedzied, co jej strzeliło do łebka.

Gertrudę odpowiedziała niemal niedosłyszalnym szeptem:

* Pamiętasz, co pan van Vłiet opowiadał o kotach i o duchach?

* Popatrz na tego zwierzaka! Mogłabym przysiąc, że ociera się o czyjeś kostki. Wolałabym, żeby już
przestała, bo zaczynam czud się nieswojo.

* Zastanawiam się * rzekła moja siostra bardzo powoli *czy pan van Vliet naprawdę znajduje się w
szpitalu psychiatrycznym.

* Co chcesz przez to powiedzied?

* Czy może jest... gdzieś tam? * Gertrudę lekko drżącą ręką wskazała w stronę rzeki. * Myślę, że pan van
Vliet nie żyje, a SuSu o tym wie.

* Przestao fantazjowad * ofuknęłam ją. * Naprawdę przesadzasz, Gertrudę!

background image

* A ja myślę, że Frank zepchnął tego nieszczęśnika do wody na jego wózku. Pewnie którejś nocy, kiedy
pan van Vliet nie mógł spad i zażądał, żeby Frank go zawiózł do parku.

* Nie mówisz poważnie, Gertrudę.

* Nie widzisz tego?... Mroźna noc. Późno, nad rzeką nie ma nikogo. Pan van Vliet owinięty w koc na
swoim wózku. Boże jedyny, przecież ten wózek poszedł na dno, jakby był z ołowiu! Coś strasznego!
Lodowata woda. I ten biedny, bezbronny człowiek.

* Ale przecież...

* A teraz Frank jest wolny i ma te wszystkie antyki. Może sprzedad je i do kooca życia tarzad się w
bogactwie. Nikogo nie obchodzi, że van Vliet zniknął bez śladu, nikt nie będzie zadawad pytao.

* Pewnie zniszczy testament * dodałam, poddając się sugestywnej wizji Gertrudę.

* Czy zdajesz sobie sprawę, ile jest warta komoda z New*port? Sprawdziłam to w bibliotece. Mebel
bardzo podobny do tego, który widziałyśmy w mieszkaniu pana van Vlieta, został sprzedany za kilkaset
tysięcy dolarów podczas aukcji na Wschodnim Wybrzeżu.

* No tak, ale co z tymi krewnymi w Pensylwanii?

* Dałabym głowę, że pan van Vliet nie miał żadnych krewnych, ani w Pensylwanii, ani gdzie indziej.

* Nawet jeśli to prawda, to co właściwie mamy zrobid? *spytałam ze złością. * Powiadomid dozorcę
budynku? Może zgłosid się na policję? I powiedzied im, że zostało popełnione morderstwo, a wiemy o
tym stąd, że nasza kotka codziennie o wpół do dziewiątej widzi ducha ofiary? Wyjdziemy na dwie stare
panny, które są odrobinę gek.

Prawdę mówiąc, rzeczywiście zaczęłam się trochę niepokoid o Gertrudę * dopóki kilka dni później nie
znalazłam w gazecie pewnej krótkiej notki...

Przerzucałam strony podczas śniadania, aż tu nagle, na samym dole siódmej strony, coś rzuciło mi się w
oczy. Nie do wiary...

* Posłuchaj tego * odezwałam się do siostry. * „W dole rzeki wyłowiono ciało niezidentyfikowanego
mężczyzny. Policja twierdzi, że zwłoki prawdopodobnie przebywały kilka tygodni pod lodem...
Mężczyzna około pięddziesięciu pięciu lat miał uszkodzony kręgosłup, więc z pewnością był
niepełnosprawny... Nie zgłoszono zaginięcia żadnej osoby odpowiadającej temu opisowi".

Przez dłuższą chwilę moja siostra wpatrywała się w dzbanek z kawą. Potem wstała i podeszła do
telefonu.

* Teraz * powiedziała drżącym głosem * wystarczy, żeby policja zbadała dno rzeki na wysokości naszego
domu. Znajdą tam staroświecki wózek inwalidzki. Żeliwny. Z resztkami oryginalnego pluszu * zamrugała
oczami. * Proszę cię, wystukaj numer * podała mi słuchawkę. * Nie widzę cyferek na klawiszach.

background image

11

Stach i Strach

Kiedy poznałam Jane, miała zwyczaj powtarzad: „Wolę mied koty niż dzieci". Minęło dziesięd lat; miała
już i dziecko, i kota. Stacha i Stracha, Stracha i Stacha... doprawdy przedziwną parkę. Miała też za męża
zdolnego inżyniera, który robił karierę; śliczny domek na przedmieściach Chicago i co rokunowy
samochód.

Przez te dziesięd lat utrzymywałyśmy ze sobą dośd luźny kontakt, głównie za pośrednictwem kartek
świątecznych i pocztówek wysyłanych z wakacji. Jednak pewnej wiosny wybrałam się na konferencję
do Chicago, więc zadzwoniłam do Jane, żeby z nią pogadad.

Była zachwycona!

* Lindo, po prostu musisz wpaśd tutaj z wizytą, kiedy już się uporasz ze wszystkimi spotkaniami. Ed ma
budowę w Arabii Saudyjskiej, a ja zostałam tu sama ze Stachem i ze Strachem. Bardzo bym chciała, żebyś
zobaczyła ich obu. No i pogadamy sobie o dawnych czasach.

Opisała mi dokładnie drogę:

* Kiedy opuścisz autostradę, przejedziesz cztery mile na północ, potem skręd w lewo przy fabryce cydru,
aż znajdziesz się w Maplewood Farms. To będzie taka kręta szosa. Mieszkamy w ostatnim domu, białym
z czarnymi okiennicami, a przed nim rośnie ogromny klon. Nie możesz zabłądzid.

W piątek późnym popołudniem wynajęłam samochód i ruszyłam w drogę ku luksusowym
przedmieściom, wspominając sobie przy okazji, jak to kiedyś obie mieszkałyśmy w namiotach i wcale nie
skarżyłyśmy się na nasz los. A teraz Jane miała dom w Maplewood Farms, a ja apartament w Nowym
Jorku z widokiem na Upper East Side.

Kiedy Jane i ja poznałyśmy się, obie wyszłyśmy właśnie za młodych inżynierów, którzy budowali tamę w
północnej głuszy. Pierwsze lato przekoczowałyśmy w rozbitych bezładnie tu i tam namiotach i byłyśmy
przekonane, że to wspaniała przygoda. Cóż, byłyśmy młode, świeżo po ślubie, niemal jeszcze miałyśmy
ryż we włosach. Po jakimś czasie dla inżynierów wybudowano domki, chod słowo „budy" byłoby
właściwie lepszym określeniem. Pamiętam, że Jane udekorowała wnętrze swojej chatki zdjęciami kotów,
a na Gwiazdkę Ed podarował jej bursztynową perską kotkę, którą nazwała Mapie Sugar. Właśnie wtedy
wygłosiła owo sławetne oświadczenie o kotach i dzieciach. Wszystko to wydawało się zamierzchłą
przeszłością.

Gdy dotarłam do Maplewood Farms, zwolniłam, jadąc krętą szosą i podziwiając malownicze domostwa,

background image

aż u jej kresu dostrzegłam wóz straży pożarnej. Na trawnikach i na chodniku stały grupki ludzi, którzy
przyglądali się, ale nie okazywali niepokoju. Właściwie wszyscy sprawiali wrażenie raczej rozbawionych.

Zaparkowałam samochód i podeszłam do dwóch par, które stały pośrodku ulicy, sącząc koktajle.

* Co się stało? * spytałam.

Kobieta w marokaoskim kaftanie uśmiechnęła się i wyjaśniła:

* Strach wspiął się na wielki klon i nie potrafi z niego zejśd.

* Trzeci raz w tym miesiącu * uzupełnił mężczyzna w haftowanej meksykaoskiej koszuli. * Oto na co idą
nasze podatki!... Przynieśd ci drinka, kochanie?

Drugi z mężczyzn zaproponował:

* Może powinno się ściąd to drzewo?

* Albo trzymad Stracha na smyczy * rzuciła pierwsza kobieta i wszyscy się roześmiali.

Drabina strażaków wzniosła się ku gałęziom wielkiego klonu, po czym na górę wspiął się jeden ze
strażaków. Zniknął pośród zieleni. Minęła chwila czy dwie i pojawił się znowu, a zgromadzeni gapie
powitali go triumfalnym okrzykiem. Na rękach niósł sześcioletniego chłopca ubranego w dżinsy i bluzę z
napisem „Chicago Cubs".

Jane, która czekała u stóp drabiny, przytuliła i dobrotliwie zbeształa dzieciaka * uroczego chłopczyka,
który po ojcu odziedziczył blond włosy, a po matce wielkie, brązowe oczy. Potem ze łzami w oczach
padłyśmy sobie w objęcia.

* Myślałam, że Strach to twój kot!

* Nie, kot ma na imię Stach * wyjaśniła Jane. * Siedzi tam, na schodkach przed domem. Nie może się
doczekad, żeby cię poznad.

Stach okazał się wspaniałym, pokaźnych rozmiarów koci*skiem o gęstym jasnym futrze oraz
nieskazitelnie białym pod*gardlu. Podążył za nami do domu, powiewając puszystym ogonem solennie i z
godnością.

Jane poleciła synkowi:

* Pokaż cioci Lindzie pokój gościnny, a potem zaprowadź ją na taras.

Strach zawlókł moją torbę na górę, a potem przyglądał się z wielkim zainteresowaniem, jak ją
rozpakowywałam.

* Czy jesteś moją ciocią? * zainteresował się.

* Nie taką prawdziwą, ale możesz do mnie mówid „ciociu Lindo". Będzie mi bardzo miło.

background image

A potem całą czwórką zebraliśmy się na sekwojowym tarasie, z którego rozciągał się widok na
nieskazitelny gazon oraz

porosły drzewami jar, u którego wejścia rosły kępki żonkili. Jane, Stach i ja rozsiedliśmy się wygodnie na
wyłożonych poduszkami fotelach z kutego żelaza, tymczasem Strach * który teraz miał na sobie
jednoczęściowy kombinezon w wojskowy kamuflaż * postanowił usadowid się u moich stóp na
puszystym dywaniku. Był naprawdę przemiłym chłopczykiem i wyglądał uroczo we fryzurce w stylu
Bustera Browna. Dośd zaborczo oparł się o moje nogi, a kiedy pogładziłam go po włosach, popatrzył na
mnie i uśmiechnął się, uszczęśliwiony, a potem polizał palce i przygładził swoje blond pukle. Pomyślałam
sobie, że jest równie próżny jak jego przystojny ojciec.

Gdy piliśmy sobie wódkę z sokiem pomaraoczowym, spytałam Jane, dlaczego tak dziwnie nazywa
swojego synka.

* Tak naprawdę ma na imię Ed, po ojcu * odpowiedziała Jane * ale urodził się w Halloween i odtąd Ed
mówi na niego „Strach". Oczywiście w szkole nauczycielka zwraca się do niego per Edward, ale dla
wszystkich kolegów i sąsiadów nadał jest Strachem... Lindo, jesteś żywym obrazem kobiety sukcesu,
zupełnie jak na zdjęciach w magazynach. Zazdroszczę ci.

* Czy jesteś inżynierem? * wtrącił się Strach.

* Nie, jestem szefem działu sprzedaży w firmie produkującej podzespoły elektroniczne.

* O * powiedział, a po chwili spytał jeszcze: * Czy to coś trudnego?

* Nie, jeżeli ktoś lubi obwody drukowane i mikroprocesory.

* O * powiedział i wdrapał mi się na kolana.

* Strachu, kochanie * upomniała go mama * zawsze pytaj o zgodę, zanim wejdziesz komuś na kolana.

* Wszystko w porządku * zapewniłam ją. * Lubię małych chłopców.

* Wiesz, on uwielbia, jak go pieścid.

* A kto tego nie lubi?... A powiedz mi, kiedy Ed pojawi się w domu?

* Dopiero za trzy tygodnie.

* Nie przeszkadza ci, że wyjeżdża na tak długo? Zawahała się.

* Owszem... ale wiesz, coś za coś. Dzięki temu żyjemy sobie dostatnio. Mamy pieniądze na gospodynię,
która przychodzi pięd razy w tygodniu, na dobrą szkołę dla Stracha i fantastyczne wakacje.

Podczas naszej rozmowy kot nasłuchiwał, odwracając głowę i patrząc na tę z nas, która mówiła.

, * Stach wygląda na bardzo inteligentnego kota * zauważyłam.

background image

* Bo rzeczywiście tak jest. Dobrze mi w jego towarzystwie. Właściwie jakby był człowiekiem. No,
prawie... Lindo, nigdy nie powiedziałaś mi, dlaczego rozwiodłaś się z Billem.

* Chciałam byd niezależna, poświęcid się własnej karierze *odpowiedziałam. * Miałam powyżej uszu roli
małżonki inżyniera budującego tamy. Zaczęłam dostawad hyzia, nie mogłam wytrzymad w obozowisku, a
w dodatku Bili strasznie chlał. Krótko mówiąc, wszystko było nie tak.

W tej chwili na trawnik sfrunął rudzik, ptaszek z czerwonym brzuszkiem, który pewnie dostrzegł tam
jakiegoś robaka. Na jego widok Strach ożywił się niezmiernie, zeskoczył z moich kolan i ruszył w pogoo za
ptaszkiem, który zręcznie wymykał mu się, oddalając się jednak tylko na tyle, by znaleźd się tuż poza
zasięgiem chłopca.

* Ten rudzik przylatuje każdego wieczoru, kiedy siedzimy na tarasie * stwierdziła Jane. * Chyba lubi
drażnid się ze Strachem. Co ciekawe, Stach nie wykazuje najmniejszego zainteresowania ptakami.

* Czy planujesz więcej dzieci, Jane?

* Chcielibyśmy adoptowad dziewczynkę. Po tym, co przeszłam ze Strachem, nie odważę się na drugi
poród. Wiesz, urodził się w obozowisku * jakiś rok czy dwa po tym, jak ty wyjechałaś. Nie miałam
właściwej opieki prenatalnej, bo nie zamierzałam chodzid do tego tak zwanego lekarza w obozowisku.
Pamiętasz go może?

Skinęłam głową.

* Pamiętam, że w jego gabinecie czud było whiskey zamiast środkami odkażającymi.

* Dostawiał się do każdej kobiety. Mówię ci, do każdej!

* Przedsiębiorstwo nie było w stanie skłonid jakiegoś naprawdę dobrego lekarza, żeby pracował w takich
warunkach.

Nagle przez płot przeskoczył spory pies, który pobiegł prosto w stronę chłopca. Strach wylegiwał się
właśnie na trawniku, żując źdźbło trawy, ale zerwał się na równe nogi i popędził do najbliższego drzewa.

* Strachu, bardzo cię proszę, żadnego wspinania się! * zawołała jego matka. * Juneau nic ci nie zrobi.
Chce tylko się z tobą pobawid.

Do płotu podszedł mężczyzna w meksykaoskiej koszuli, wołając:

* Do mnie, Juneau. Do domu, piesku * i zwracając się do nas, wytłumaczył: * Znowu zerwała się z
łaocucha. Bardzo przepraszam.

Dokładnie w chwili, gdy skooczyłyśmy drugiego drinka, Stach zeskoczył ze swego fotela z głośnym
łomotem dobrych paru kilogramów kota uderzających o deski i podszedł do Jane, kładąc łapę na jej
kolanie.

* Stach informuje mnie, że czas już na kolację. Lindo, włożę kokilki do mikrofalówki, żeby się zagrzały, i

background image

nakarmię tymczasem kota. Pani Phipps przygotowała dla nas przed wyjściem

zapiekankę z kurczaka. Może zechcesz poszukad mojej latorośli i powiedzied jej, że pora już się umyd.

Przeszłam się po ogrodzie, dostrzegając przy okazji perfekcyjnie profesjonalne grządki z kwiatami, aż
odnalazłam Stracha. Grzebał w ziemi pośród żonkili.

* Co porabiasz? * zainteresowałam się.

* Grzebię w ziemi * poinformował mnie.

* Zabłocisz sobie cały kombinezon. Chodź się umyd. Pora na kolację.

Wstał i pociągnął nosem, unosząc głowę.

* Kurczak! * zapiszczał głośno i pobiegł do domu, ale nie prosto, lecz zataczając radosne kręgi. Kilka
minut później pojawił się przy stole; wyglądał nieskazitelnie w spodenkach khaki, tygrysio pręgowanej
koszulce oraz ze starannie wyszczotko*waną blond fryzurką.

Jedliśmy przy stole na tarasie. Stach próbował wskoczyd na sekwojową balustradkę, ale omsknęła mu się
łapa i spadł na dół, lądując przy tym na grzbiecie.

* Słowo daję, nigdy nie widziałam tak niezdarnego kota * mruknęła Jane. * Chodź do nas, Stachu. Ciocia
Linda nie będzie miała nic przeciwko temu, jeżeli siądziesz z nami do kolacji * wskazała czwarte krzesło, a
on wskoczył na nie, po czym usadowił się, wyprostowany i uważny. * Matką Stacha była ta kotka, Mapie
Sugar. Pamiętasz ją, Lindo? Miała pięd ko*ciaków, ale tylko ten przeżył. Trochę dziwny, ale czyż nie jest
piękny?

Strach wybierał kawałki kurczaka ze swojej kokilki i pochłaniał je łapczywie.

* Tylko nie zapomnij o brokułach, kochanie * napomniała go mama. * Od tego chłopcy rosną duzi i silni.
Chwaliłeś się cioci Lindzie, że będziesz uczył się pływad?

* Ale ja nie chcę pływad * oznajmił na to.

* Zobaczysz, kochanie, będzie bardzo fajnie. Może któregoś dnia zdobędziesz mistrzostwo w pływaniu,
tak jak twój tatuś, zanim jeszcze miał wypadek.

* Ale ja nie chcę pływad * powtórzył i podrapał się gwałtownie w ucho.

* Bardzo proszę, nie przy stole * pouczyła go mama. Aby zmienid temat, który wyraźnie okazał się
drażliwy, spytałam:

* A co lubisz najbardziej, Strachu?

* Chodzid do zoo * odparł natychmiast.

* Masz jakieś ulubione zwierzątka?

background image

* Lwy i tygrysy! * jego oczy zabłysły.

* Oj, zapomniałabym! * zawołałam. Przeprosiłam ich i pobiegłam na górę po prezenty, które
przygotowałam na tę okazję: apaszkę od znanego projektanta dla Jane oraz czapeczkę z futrzastym
tygrysem dla Stracha. Mój podarunek dla Stacha * plastikowa piłeczka z dzwonkiem w środku * wydawał
się żałośnie nieodpowiedni dla tak statecznego kota. Przyszło mi do głowy, że dużo lepsza byłaby kaseta
wideo z jakimś szekspirowskim przedstawieniem.

Kiedy Strach powędrował do łóżka, Jane i ja oddałyśmy się wieczornej pogawędce w salonie, przy czym
towarzyszył nam * rzecz jasna * Stach. Jane opowiadała o swojej pracy charytatywnej i o tym, co się
dzieje w country clubie oraz o projektach inżynieryjnych na całej planecie, którymi zajmował się Ed.
Natomiast ja (zanudzając ją pewnie na śmierd) perorowałam na temat tyrystorów, ignitronów tudzież
transformatorowych czujników przemieszczeo liniowych o układzie różnicowym z przesuwanym
rdzeniem. Stach nasłuchiwał uważnie, wtrącając od czasu do czasu nader rzeczowe „miau".

* Przypomina mi jakiegoś sędziego sądu najwyższego albo nobliwego premiera. Ile on ma lat?

* Tyle samo co Strach. Mówi się, że w kocim życiu każdy rok liczy się za siedem lat u człowieka, więc tak
naprawdę miałby czterdzieści dwa do czterdziestu dziewięciu lat. On i Strach przyszli na świat tego
samego dnia, zawsze obchodzimy wspólne urodziny. Nie opowiadałam ci nigdy o tym, jak urodził się
Strach, prawda? To prawdziwy cud, że wyszłam z tego żywa... Napijmy się jeszcze, to ci opowiem.

Nalała sherry i mówiła dalej:

* Ed zamierzał we właściwym czasie przewieźd mnie samolotem do szpitala, ale Strach zaczął się rodzid o
trzy tygodnie za wcześnie, kiedy Eda nie było. Wyjechał, żeby zatrudnid nowych pracowników. Lekarz był
jak zwykle w jednym ze swoich legendarnych ciągów, więc stanowczo odmówiłam i stwierdziłam, że nie
pozwolę mu się nawet dotknąd. Żona szefa i taka jedna dziewczyna z działu personalnego były przy mnie,
ale ja wrzeszczałam jak opętana i jęczałam, a one wpadły w panikę. Wreszcie szeryf przywiózł z
najbliższego miasteczka akuszerkę, i dopiero wtedy podniosłam wrzask! Brakowało jej tylko miotły i
czarnego spiczastego kapelusza. Z początku myślałam, że przebrała się na Halloween!

* Dobry Boże! * jęknęłam. * Przysłali ci Córę! Nazywała się Córa Sykes albo Sypes, czy jakoś tak.
Opiekowała się mną, kiedy rozchorowałam się paskudnie na tę okropną gorączkę błotną. Miałam
wrażenie, że próbuje mnie otrud.

* Była zła do szpiku kości. Nienawidziła wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z tamą.

* Właściwie nic dziwnego, że była rozgoryczona * odezwałam się w obronie Córy. * Po ukooczeniu tamy
jej farma miała byd całkowicie zalana. Została zmuszona do opuszczenia domu, w którym spędziła całe
swoje życie.

Jane zamyśliła się.

* Lindo, czy wierzysz w czary?

background image

* Raczej nie.

* Po tym, jak wyjechałaś, dużo mówiło się w obozowisku o tej kobiecie. Ona sama twierdziła * ba,
przechwalała się * że jej przodkowie przybyli tam z Salem w Massachusetts. Coś ci to mówi?... Wielu
ludziom mówiła, że rzuciła klątwę na tamę.

* O tym coś słyszałam.

* Odniosłam wrażenie, że ta klątwa działa. Po tym strasznym wypadku Eda nastąpiła cała seria dziwnie
pechowych wydarzeo i coś w rodzaju epidemii. Mało komu o tym opowiadałam, Lindo, ale... Strach
urodził się niewidomy.

* Jane! Nie miałam pojęcia! Ale teraz wszystko już dobrze, prawda?

* Owszem, w porządku, ale wtedy byliśmy przerażeni. Gadałyśmy tak i gadałyśmy, aż wreszcie
przypomniałam

sobie, że następnego dnia muszę wcześnie wstad, żeby zdążyd na samolot.

Kiedy położyłam się do łóżka, zrobiło mi się nieswojo. Ma*plewood Farms oraz przeżycia związane z
budową tamy były czymś tak odległym od przyjaznego świata generatorów tachometrycznych czy
poczciwych standardowych złączek, że szczerze zatęskniłam za Nowym Jorkiem. Było też coś
niepokojącego w zachowaniu chłopca i sposobie bycia tego kota. Postanowiłam, że przemyślę to później,
kiedy będę mogła spojrzed na wszystko z dystansu. Póki co byłam tak wykooczona po pracowitym
tygodniu, że sennośd brała górę nad wszystkimi innymi odczuciami.

O jakiejś nieprzyzwoicie wczesnej godzinie i jeszcze przez sen poczułam coś bardzo dziwnego. Nie
otwierając na razie oczu, próbowałam zorientowad się, o co chodzi. Nie, nie byłam w moim nowojorskim
apartamencie. Ani w hotelu w Chicago. Byłam w Maplewood Farms, a Strach lizał mnie po twarzy!!!

Usiadłam gwałtownie.

* Mamusia pyta: „jajka czy francuskie tosty?" * wyrecytował.

* Dziękuję, Strachu, ale wystarczy mi bułka i kubek kawy. Jest za wcześnie na cokolwiek innego.

Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą, gdy nadeszła chwila pożegnania i ruszyłam w stronę lotniska. Cała
ta sytuacja w Maplewood Farms była jak dla mnie zbyt niezwykła i sprawiała, że czułam się nader
nieswojo. Jednak póki siedziałam za kierownicą, nie miałam odwagi o tym myśled. Dopiero gdy zajęłam
miejsce w samolocie i dodałam sobie sił szklaneczką krwawej Mary, dokonałam przeglądu wszystkich
faktów: Strach wspinał się na drzewa, gonił za ptakami i lizał po twarzy. Właściwie jeszcze tylko
brakowałoby, żeby mruczał! To prawda, że Jane zawsze miała szmergla na punkcie kotów, ale czy to
możliwe, żeby z tego powodu jej chłopczyk zachowywał się tak szczególnie... Hm, strach pomyśled...

Jednak niestety wszystko się zgadzało. Przypomniałam sobie, że chłopiec ocierał się o mnie głową, kiedy
był zadowolony, i jak mrużył przy tym oczy. Bał się psów. Nie miał ochoty na lekcje pływania. W zoo

background image

najbardziej podobały mu się wielkie koty. Ślinił palce, zanim przygładził włosy. A potem przypomniałam
sobie jeszcze jedno: urodził się ślepy, jak mały kociak! Wzdrygnęłam się i zamówiłam kolejną krwawą
Mary.

O ile ten chłopiec przejawiał aż nazbyt wiele kocich cech, Stach nie posiadał żadnej z nich. Czy można to
jakoś wytłumaczyd? Cóż... obaj przyszli na świat tego samego dnia. W dodatku w tej samej chacie. Dla
obu matek * czyli dla Jane i dla Mapie Sugar * były to trudne narodziny. No i była przy tym ta wstrętna
baba, Córa, mniejsza o jej nazwisko.

Dawni znajomi z czasów tamtej budowy opowiedzieli mi o klątwie Córy rzuconej na tamę i chod nie
wierzę w takie

bzdury, musiałam przyznad, że zarówno sam projekt był pechowy, jak i ludziom związanym z nim
szczęście nie sprzyjało. Na przykład moje małżeostwo rozpadło się, a Bili popadł w alkoholizm.
Przystojny, próżny i wysportowany mąż Jane stracił nogę, gdy przewrócił się na niego buldożer. Inni
ginęli zmiażdżeni przez pnie ścinanych drzew lub pogrzebani w błocie, gdy obsunęła się ściana wykopu.
Co więcej, tama nigdy nie została ukooczona!

Projekt, który kosztował życie i zdrowie tylu ludzi, podczas realizacji którego dokonano ogromnych
spustoszeo w środowisku naturalnym, który kosztował miliardy dolarów * został w koocu zarzucony.
Pojawiły się pogłoski, że to z powodu nacisków politycznych, przekroczenia budżetu, objęcia władzy
przez nową administrację w Waszyngtonie...

Teraz zaczęłam się zastanawiad: czy w tym, co powiadano na temat Córy, nie było jednak odrobiny
prawdy? Kiedy sprowadzono ją do obozowiska, żeby zaopiekowała się mną podczas choroby,
nieustannie, chod bezgłośnie, poruszała ustami. Czy mamrotała wówczas pod nosem jakieś zaklęcia?

Czy rzuciła coś w rodzaju klątwy na te dwa stworzenia, które narodziły się w jej obecności? Czy istnieje
możliwośd zamiany cech osobowości między niemowlęciem a kotem? Czy owa czarownica zamieniła w
pewnym sensie ich dusze? Wiem o wiele więcej na temat tyrystorów i ignitronów niż o duszach, ale bez
wątpienia taka koncepcja, o ile zupełnie nie była racjonalna, to wydawała się całkiem spójna. Na
wysokości dziesięciu tysięcy metrów nie takie pomysły przychodzą do głowy.

Wszystko to miało miejsce na początku czerwca. Po powrocie wysłałam do Jane kartkę z
podziękowaniami, a w sierpniu otrzymałam od niej pocztówkę z Alaski. Jane wraz z Edem wybrali się tam
na wakacje, żeby pokazad Strachowi góry lodowe i białe niedźwiedzie, ale on zafascynowany był głównie
tamtejszym ptactwem.

A potem w grudniu jak zwykle przyszła od nich kosztowna kartka świąteczna, wraz z załączonym krótkim
listem.

Kochana Lindo... smutna wiadomośd!... Mój ulubieniec, Stach, w dniu Halloween został rozjechany przez
samochód dostawczy z piekarni. Samochód, którym przywieziono tort urodzinowy dla niego i dla
Stracha! Nigdy już nie będę miała drugiego takiego kota jak Stach. Wciąż mi go brakuje... Poza tym u nas
wszystko w porządku. Strach skooczył siedem lat i robi się już z niego mały mężczyzna. Przestał drapad

background image

się w ucho i lizad ludzi po twarzy, zresztą kiedy u nas byłaś, pewnie sama zauważyłaś te różne jego
dziecięce przywary. Uczy się pływad, a na Gwiazdkę chce dostad psa. Mam wrażenie, że po prostu
przeszedł pewną fazę w rozwoju.

Pozdrowienia, Jane

Moje przypuszczenia okazały się słuszne! Przedziwne przemieszanie cech ludzkich i kocich było sprawką
tej zgorzkniałej, kipiącej nienawiścią kobiety, która wałęsała się w pobliżu budowy. A śmierd Stacha w
jakiś tajemniczy sposób przełamała klątwę.

12

Kot, który miał za długie wąsy

W porównaniu z innymi wiejskimi posiadłościami mieszczącymi się w okolicy, Hopplewood Farm nie była
zbyt rozległa. Jej areał starczał akurat na potrzeby pana i pani Hopple oraz ich trojga dzieci * a więc
wznosił się tam dom z ośmioma sypialniami i garaż na sześd samochodów, poza tym znalazło się jeszcze
miejsce na basen kąpielowy, kort do gry w tenisa oraz teren golfowy tudzież stajnię i sąsiadujący z nią
corral otoczony kilkusetmetrowym ogrodzeniem, łączkę wystarczająco dużą, by pan Hopple mógł
lądowad na niej swoją awionetką, i oczywiście kwatery dla służby, cieplarnię i hangar.

Domostwo w przeszłości było zbudowanym z kamienia młynem i nadal zdobiło je gigantyczne koło
młyoskie, które nie obracało się już od wielu lat. Obecni właściciele przebudowali swą siedzibę wielkim
nakładem kosztów i umeblowali ją amerykaoskimi antykami sprzed dwóch lub więcej stuleci. Zdjęcia
tego wnętrza dwukrotnie publikowano w specjalistycznych czasopismach.

Paostwo Hopple, których przodkowie wywodzili się spośród wczesnych osadników, byli zdrowymi,
prostodusznymi ludźmi o prostych upodobaniach, kochającymi rodzinę i naturę. Lubili urządzad pikniki
na łące oraz wyprawiad się na wycieczki swoim dwunastometrowej długości wozem kempingowym.
Otaczali się zwierzętami. Oprócz czterech klaczy pełnej krwi arabskiej i pociągowego kucyka mieli też
rasowe psy myśliwskie zamieszkujące psiarnię za szklarniami, ho*

dowlę angorskich królików, nieco polskich kur, które znosiły jaja w pstrokatych skorupkach, i mieszkające
wewnątrz domu stadko czterech egzotycznych kotów zwanych przez rodzinę „gangiem".

Ponadto przez krótki czas przebywał tam również kot, który miał zbyt długie wąsy.

Gang składał się z pary syjamczyków o czekoladowych pyszczkach i łapkach, szylkretowego persa oraz
czerwonego kota abisyoskiego. Wszystkie posiadały imponujące rodowody tudzież sprawiały wrażenie,
jakby doskonale o tym wiedziały. Ich łapki nigdy nie zbrukały się włóczęgą po podwórku i okolicach,

background image

zwłaszcza że miały do swej dyspozycji obszerny apartament wyposażony w pluszowy dywan, miękkie
siedziska, wybitą skórą drabinę, rozmaite tajne kryjówki oraz cztery kosze do spania. Przez wielkie okna
mogły obserwowad koło młyoskie, na którym ptaki zakładały swe gniazda, a kiedy pogoda sprzyjała,
mogły wychodzid sobie na zabezpieczony siatką balkon. Miały też swoją łazienkę z czterema kuwetami
opatrzonymi kocimi imionami.

Kiedy na scenie pojawił się kot o zbyt długich wąsach, zaczynał się czerwiec, toteż w domu przebywała
tylko jedna z pociech paostwa Hopple, mianowicie Donald, sześcioletni chłopczyk o wielkich,
rozmarzonych oczach, którego szofer dowoził codziennie do prywatnej szkoły położonej w sąsiednim
okręgu. John był uczniem wojskowej szkoły z internatem w Ohio, a Mary przebywała w pensjonacie dla
dziewcząt w Wirginii. Donald, John i Mary. Paostwo Hopple lubili zwyczajne, proste imiona nawiązujące
do amerykaoskiej tradycji.

Swą najmłodszą pociechę otaczali troską i uczuciem, a także obsypywali zabawkami, które miały za
zadanie rozwinąd jego zdolności oraz zainteresowania. Donald miał swój własny komputer, teleskop i
kolekcję kaset wideo, specjalną dziecinną

gitarę i kije golfowe odpowiednich rozmiarów oraz strój kosmonauty NASA. Tym niemniej ku
zmartwieniu swego ojca chłopczyk w najmniejszym stopniu nie wykazywał zainteresowania
sugerowanymi mu w ten sposób formami rozrywki. Najbardziej lubił baraszkowad z nierasowymi kotami
wszelkiej maści zamieszkującymi stajnię i opowiadad im historyjki na dobranoc.

Temat ten został poruszony w rozmowie pewnego piątkowego wieczoru na początku czerwca. Pan
Hopple przyleciał właśnie z Chicago, a przez poprzednich dziesięd dni przebywał na Bliskim Wschodzie w
interesach. W szytym u londyoskiego krawca garniturze z wełny czesankowej, półbutach (oczywiście
również na miarę) i bardzo realistycznie wyglądającym tupeciku sprawiał wrażenie wzorca zamożnego
przedsiębiorcy, człowieka sukcesu w każdym calu. Gdy wylądował, na łączce czekał już na niego dżip,
małżonka powitała go czule i radośnie, a najmłodszy syn podskakiwał z ukontentowania i prosił, żeby
tatuś pozwolił mu nieśd swój neseser.

Następnie, podczas gdy mały Donald brał prysznic, a później przebierał się do kolacji, jego rodzice
rozkoszowali się szarą godziną w swym małżeoskim apartamencie. Pan Hopple, który miał na sobie
jedwabny szlafrok, otworzył wielką holenderską szafę, która kiedyś ponod należała do Petera
Stuyvesan*ta, a teraz służyła jako barek.

* To co zwykle, kochanie? * spytał.

* Nie wydaje ci się, że z tej okazji powinniśmy napid się szampana, kotku? * zasugerowała jego żona. *
Taka jestem szczęśliwa, że wróciłeś bezpiecznie do domu. W lodówce chłodzi się butelka Dom Perignon.

Pan małżonek rozlał szampana i wzniósł czuły toast ku czci swej uroczej żony. Pani Hopple swego czasu,
czyli dwadzieścia lat wcześniej, zdobyła tytuł ogólnokrajowej miss i wciąż prezentowała się nader
atrakcyjnie, czy to w strojach od paryskich projektantów na balu charytatywnym, czy to w dżinsach, gdy
krzątała się po gospodarstwie.

background image

* Przede wszystkim opowiedz mi, co tam słychad u naszego drobiazgu * poprosił pan Hopple. *
Myślałem o nich przez cały ten tydzieo.

Paostwo Hopple nigdy nie nazywali swych dzieci „dziedmi".

* Mam dobre wiadomości od Johna * powiadomiła go małżonka z promiennym uśmiechem. * Zdobył
kolejne dwa wyróżnienia z matematyki i dostał się do drużyny golfowej. Zamierza wybrad się w lecie na
naukowy obóz matematyczny, ale najpierw chciałby zaprosid do domu pięciu kolegów z roku na
polowanie i ryby.

* Zuch chłopak! Ma przed sobą niezłe perspektywy, nie ma to jak zdrowa równowaga: ciało i umysł.
Brawo! Czy interesuje się już dziewczynami?

* Nie sądzę, kochanie. Ma dopiero dziesięd lat, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Za to Mary w ten
weekend będzie miała pierwszą randkę, i to z synem ambasadora...

* Ambasadora? Jakiego kraju? * przerwał jej pospiesznie pan Hopple.

* Z jakiejś południowoamerykaoskiej republiki, jak mi się zdaje. Nawiasem mówiąc, tej wiosny wygrała
wszystkie możliwe zawody hippiczne i prosi nas o podpisanie zgody na to, żeby grała w polo. Ma świetne
stopnie. Zaczyna mówid o Har*vardzie, chce iśd na zarządzanie.

* Zuch dziewucha! Pewnego dnia moja firma będzie nazywała się Hopple & Córka SA. No a jak tam
postępy Donal*da?

Pani Hopple wciąż promieniała.

* Jego nauczyciel twierdzi, że w czytaniu prześciga swych

rówieśników o trzy lata, a przy tym cechuje się nadzwyczaj bujną wyobraźnią. Byd może będziemy mieli
w rodzinie pisarza, kochanie. Donald wciąż wymyśla rozmaite historyjki. Pan Hopple pokręcił z
ubolewaniem głową.

* Miałem nadzieję, że Donald zdobędzie się na coś więcej. Czy spędza wiele czasu przy komputerze albo
bawiąc się teleskopem?

* Obawiam się, że ani trochę, ale nie chcę go do niczego zmuszad. To takie inteligentne dziecko, a do
tego jakie grzeczne! W tej chwili interesuje się przede wszystkim kotami. Trójkolorowa kotka w stajni
okociła się w zeszłym miesiącu, pewnie pamiętasz, a Donald zachowuje się jak troskliwy ojciec chrzestny.
Czasami wydaje mi się, że może będzie z niego weterynarz.

* Jakoś nie miałbym ochoty w przyszłości przedstawiad go swoim znajomym słowami „mój syn, kooski
lekarz". Z dwojga złego już lepiej, żeby został literatem * pan Hopple dolał szampana do kieliszków. * A
co nowego w gospodarstwie, moja kochana?

* W tym tygodniu akurat sporo się zdarzyło, mój miły. Spisałam całą listę. Po pierwsze, wygląda na to, że
w nocy ze środy na czwartek mieliśmy przerwę w dostawie prądu; rano wszystkie elektryczne zegary

background image

spóźniały się o czterdzieści siedem minut. Sprawdziłam, w nocy nie było żadnej burzy, która mogłaby byd
tego przyczyną. Swoją drogą, trochę szkoda. Deszcz bardzo by się przydał. Poza tym od tego czasu mamy
kiepski odbiór telewizji. Technik sprawdził wszystkie odbiorniki i stwierdził, że działają bez zarzutu.
Natomiast personel się skarży. Nasz konserwator twierdzi, że to za sprawą testów nuklearnych.

* No właśnie, a co poza tym, jeśli chodzi o personel? * paostwo Hopple nigdy nie nazywali służby
„służbą".

* Całkiem sporo. Obie pokojówki oznajmiły, że są ciężarne.

Musiałam zwolnid stajennego z powodu jego sposobu wyrażania się... A kucharka domaga się premii.

* Daj jej tyle, ile żąda * polecił pan Hopple. * Suzette jest dla nas bezcenna. Mam nadzieję, że
przynajmniej ogrodnicy są w pełni zdrowia i zadowoleni z życia.

Pani Hopple zerknęła na listę.

* Pan Bunsen skarży się na artretyzm, podobno pogorszyło mu się. Powinniśmy zatrudnid jeszcze
jednego pomocnika dla niego.

* Zatrudnijmy dwóch. To lojalny pracownik * stwierdził jej małżonek. *Jak się sprawdza nasz nowy
konserwator?

* Mam tylko jedno zastrzeżenie. Kiedy odwozi Donalda do szkoły, straszy chłopca jakimiś absurdalnymi
opowieściami o rosyjskich spiskach i przybyszach z kosmosu czy zatrutej żywności.

* Natychmiast z nim porozmawiam. Czy udało ci się znaleźd kogoś na miejsce tamtego stajennego?

* Szczęśliwie tak. Dyrektor szkoły polecił mi jednego z uczniów klasy maturalnej, który wyraża się, jak
przystało. Ma dobre maniery, a poza tym ostatnio uzyskał pierwszą nagrodę w stanowej olimpiadzie w
dziedzinie wiedzy ścisłej. Kto wie, może będzie miał pozytywny wpływ na naszego synka, kochanie.
Dzisiaj Donald po raz pierwszy włożył swój strój kosmonauty.

* To brzmi obiecująco. Jak nazywa się ten chłopak?

* Bobbie Wynkopp. Mieszka w tym małym domku obok naszej południowej bramy.

* Przypomnij mi, kochanie, żebym go zapytał, czy widział jakichś intruzów na południowej łące. Kiedy
podchodziłem dziś do lądowania, widziałem ślady ognisk. Nie mam nic przeciwko piknikowiczom, ale nie
życzę sobie, żeby przy tej suszy ktoś zaprószył ogieo.

Rozległ się melodyjny dźwięk gongu i paostwo Hopple, dokooczywszy toalety, udali się na dół, by spożyd
kolację.

Donałd zasiadł do stołu w swoim jedwabnym włoskim gar*niturku, wyraźnie żądny aprobaty i uwagi
swoich rodziców, nie mogąc się doczekad, kiedy rozmowa skieruje się na jego temat. Gdy służąca podała
pory w winegrecie, pan Hopple zadał wreszcie właściwe pytanie:

background image

* Ha, młody człowieku, jak tam twoje przygody w tym tygodniu?

* Znakomicie, proszę taty! * odparł chłopczyk, a jego wielkie oczy lśniły. * Widziałem w stajni bardzo
dziwnego kota *siedział na dwóch poduszkach i dobrał się do porów, z wprawą posługując się
przystosowanymi do jego chłopięcych rozmiarów nożem oraz widelcem, które sporządzono specjalnie
do jego użytku, wzorując się na rodzinnych srebrach. * Nie mam pojęcia, skąd się wziął. Ma bardzo
długie wąsy * Donald wyciągnął obie rączki, pokazując dłoomi długośd rzędu czterdziestu czy
pięddziesięciu centymetrów.

* Coś mi się zdaje, że zmyślasz * stwierdził pan Hopple z szerokim uśmiechem.

Donald wiedział, że ojciec tylko z nim się tak przekomarza.

* Naprawdę! Jest trochę za mały, żeby mied takie długie wąsy. To dziwny kot, mówię wam.

Jego matka wtrąciła dobrotliwie:

* Małe kotki często mają długie wąsy i wielkie uszy, złotko. Potem, kiedy dorastają, wszystko się
wyrównuje.

Donald potrząsnął głową.

*To nie jest mały kotek, mamo. Zachowuje się całkiem jak dorosły. Czasem jego wąsy są bardzo długie, a
czasami robią się krótkie. To dziwny kot. Nazwałem go Wąsacz.

* Patrzcie paostwo! * odezwał się jego ojciec, starając się zachowad należytą powagę. * Kot ze
składanymi wąsami!

Donald wyjaśnił:

* Te wąsy robią mu się długie, kiedy czegoś szuka. On wszędzie wtyka nos. Jest strasznie wścibski.

* Kochanie, raczej należałoby powiedzied, że jest dociekliwy * poprawiła go dyskretnie mama.

* Jego wąsy świecą w ciemności * opowiadał dalej chłopczyk z coraz większą swadą. * Kiedy znajdzie się
w jakimś ciemnym kącie, robią się zielone, tak samo jak ekrany naszych komputerów. A jego uszy kręcą
się w kółko i w kółko * tu Donald zakręcił w powietrzu palcem, próbując uzmysłowid rodzicom, jak wiruje
bąk, słowo „żyroskop" nie było mu bowiem jeszcze znane. * Właśnie w ten sposób fruwa. Unosi się
prosto jdo góry, jak helikopter.

Dorośli szybko wymienili się spojrzeniami.

* Ten twój pan Wąsacz to bystry gośd * zauważył pan Hopple. * Jakiego jest koloru?

Donald zastanowił się przez moment.

* Czasami jest niebieski, ale najczęściej jest zielony. Chociaż wczoraj widziałem, jak zrobił się cały
fioletowy. Ale to dlatego, że się wściekł.

background image

* Rozgniewał się, kochanie * poprawiła go mama. * A co sądzi nasz nowy stajenny o panu Wąsaczu?

* Bobbie go nie widział. Wąsacz nie lubi dorosłych. Kiedy tylko widzi dorosłych, zaraz znika. Myk * i już
go nie ma!

Pani Hopple zadzwoniła w dzwonek, dając w ten sposób znad personelowi, że czas na kolejne danie.

* A jaki głos ma to niezwykłe zwierzątko, kochanie? Czy burczy jak nasze syjamczyki, czy też może
miauczy jak wszystkie inne koty?

Donald rozważał odpowiedź na to pytanie, przeżuwając, a następnie przełykając ostatni kęs pora. W
następnej chwili wydał z siebie dośd nieoczekiwany ciąg dźwięków:

* AWK AWK ngngngngnghhhhhhhhhhhhhhh bip*bip**bip bip*bip*bip AWK.

Służąca, która weszła, by zebrad ze stołu talerze, popatrzyła na Donalda z wyraźnym niepokojem, a
nawet gdy przyniosła następne danie, spoglądała w stronę chłopczyka mocno podejrzliwie.

Właśnie w tej chwili chłopczyk zawołał:

* O, tam jest! Patrzcie, tam jest Wąsacz! * pokazał paluszkiem na okno, lecz nim dorośli zdążyli się
odwrócid, Wąsacz zniknął.

Główne danie utrzymane było w wiejskim stylu, zgodnie z gustem obojga paostwa Hopple: mieszanka
białej fasoli, jag*nięciny, mięsa z wieprzowych żeberek, domowej kiełbasy, ziół i odrobiny gotowanego
bażanta. Ich kucharka, towar importowany ze słynącej z win francuskiej krainy, nie chciała nawet tknąd
takiego wynalazku jak kuchenka mikrofalowa, toteż zgodnie z jej życzeniem zbudowali prymitywną
kuchnię opalaną węglem * ku zadowoleniu Suzette. Cassoulet, który został im właśnie podany, grzał się
na fajerkach przez cały dzieo. Wraz z jego nadejściem na stół zmienił się temat rozmowy i do kooca
posiłku nie pojawiła się już żadna wzmianka o Wą*

saczu.

Po kolacji Donald poświęcił się swym zwykłym obowiązkom polegającym na nakarmieniu gangu * co
oznaczało, że musiał zawieźd ich posiłek na górę oszkloną windą, opłukad ich zabytkową miskę na wodę
(srebrną, przypisywaną Paulo*wi Revere) i napełnid ją na nowo wodą mineralną z butelki. Jego rodzice
tymczasem sączyli kawę, którą podano im w bibliotece.

* Miałaś rację co do małego * zauważył pan Hopple. *Daje się ponosid wyobraźni.

Na co jego żona odparła:

* Opowieśd Donalda jest prawdopodobnie oparta na rzeczywistych faktach. Zapewne to jakiś bezdomny
kot, pewnie komuś okociła się kotka i wyrzucił małe, może na przykład z samochodu.

* Masz na wszystko wyjaśnienie, kochanie. I tak świetnie sobie radzisz na gospodarstwie. Czy masz jakieś
określone plany na weekend?

background image

* Nie, mój drogi. Wiedziałam, że po tak długiej podróży będziesz potrzebował spokoju i wypoczynku.
Zaprosiłam tylko wnuczęta ogrodnika na lunch z Donaldem. Są w jego wieku, a on powinien od czasu do
czasu spotykad się ze zwykłymi dziedmi.

Zazwyczaj co sobotę paostwo Hopple spożywali wystawne śniadanie w oranżerii, ale ponieważ tego dnia
obie pokojówki cierpiały na poranne mdłości, cała rodzina zgromadziła się w kuchni. Zasiedli do starego
drewnianego stołu pochodzącego z francuskiego klasztoru, pod baldachimem miedzianych garnków i
suszących się ziół, a Suzette przyrządziła jajecznicę na otwartym ogniu, używając do tego wielkiej
miedzianej patelni o bardzo długiej rączce.

Po śniadaniu Donald spytał:

* Mamo, mamo, czy mogę zanieśd trochę karmy gangu kotkom w stajni?

* Hm, oczywiście * odparła miękko * ale zastanów się, czy na pewno warto je dokarmiad w ten sposób.
W koocu to tylko nierasowe dachówce.

* Dwa z tych kotków są bardzo mądre, mamo. Tak samo mądre jak syjamczyki.

* Dobrze, Donaldzie. Skoro jesteś takiego zdania, zamierzam to uszanowad.

Kiedy znikł w podskokach, pani Hopple zwróciła się do małżonka:

* Widzisz? Cała historia o Wąsaczu była tylko wytworem jego fantazji. Już o niej zapomniał... A przy
okazji, miałam ci przypomnied, żebyś spytał Bobbiego o ślady po ogniskach.

Mąż podziękował jej za odświeżenie pamięci, podszedł do interkomu i połączył się ze stajnią.

* Dzieo dobry, Bobbie. Mówi Hopple. Nie poznaliśmy się jeszcze, ale słyszałem o tobie wiele dobrego.

* Dziękuję panu.

* Ponieważ mieszkasz blisko południowej bramy, chciałem cię spytad, czy zauważyłeś jakichś obcych na
łące. Ktoś tam palił ognisko, a to mi się nie podoba.

* Nie, proszę pana. Nic podobnego nie widziałem * poinformował go nowy stajenny * ale przez trzy dni
mnie tu nie było. Wie pan, wyjechałem na konferencję naukową.

* W takim razie jeśli zauważysz jakichś intruzów dopuszczających się niedozwolonych czynności, bardzo
proszę, żebyś natychmiast do nas zadzwonił. O dowolnej porze.

* Jasne, proszę pana * odpowiedział Bobbie.

* Jeszcze jedno pytanie: czy widziałeś... czy widziałeś jakieś dziwne koty w stajni albo gdzie indziej na
terenie posiadłości?

* Tylko kilka kociaków i starą kotkę, która jest ich matką.

background image

* Żadnego przybłędy o nietypowo długich wąsach?

Tu nastąpiła chwila milczenia, po której młody człowiek odpowiedział:

* Nie, słyszałem tylko dośd dziwne odgłosy, trochę to przypominało kwakanie, a potem jakby pikanie
jakiegoś elektronicznego urządzenia. Nie mogłem dojśd, co to takiego.

* Dziękuję, Bobbie. Jestem z ciebie zadowolony, tak trzymad! Pan Hopple wyłączył interkom.

* Te dziwaczne dźwięki to oczywiście Donald * powiedział do żony. * Jak myślisz, powinniśmy od razu iśd
z tym do doktora czy jeszcze trochę poczekad?

* Ależ kochanie, on po prostu się bawi. Wkrótce z tego wyrośnie. To zupełnie normalne, że małe dzieci
wyobrażają sobie nieistniejących przyjaciół i prowadzą z nimi rozmowy.

* Zapewniam cię, że ja nigdy czegoś takiego nie robiłem *oświadczył jej małżonek i udał się do swego
gabinetu, poprosiwszy uprzednio, by mu nie przeszkadzad.

Gdy zbliżało się południe, konserwator wziął mercedesa i pojechał do miasta, aby przywieźd bliźnięta
Bunsen (braciszka i siostrzyczkę). Pani Hopple powitała je ciepło i wręczyła koszyk piknikowy, do którego
kucharka zapakowała dośd jedzenia dla tuzina dzieciaków.

* Donaldzie, mój kochany, nie zapomnij wziąd ze sobą pa*gera * przypomniała mu. * Dam ci sygnał,
kiedy nadejdzie czas, żebyś przyprowadził swych gości z powrotem.

Donald zawiózł bliźnięta na łąkę wózkiem zaprzężonym w kucyka. Ponieważ uważnie obserwował swego
ojca w sytuacjach towarzyskich, potrafił doskonale odgrywad rolę gospodarza i cały piknik przebiegł
pomyślnie. Nikt się z nikim nie pobił, nikt się nie przewrócił i nikt nie zwymiotował.

Gdy pani Hopple wezwała synka za pośrednictwem page*ra, powiózł swych gości z powrotem ku
domowi, zaglądając po drodze w kilka szczególnie interesujących miejsc, takich jak psiarnia, królikarnia,
kurnik i stajnia.

* Czy dobrze się bawiliście? * zwróciła się pani Hopple do podekscytowanych bliźniąt.

* Zjadłem cztery takie te z czekoladą * powiadomił ją chłopczyk.

* Mama kazała pani powiedzied, że dziękujemy * wyrecytowała dziewczynka.

* A ja widziałem węża * dodał chłopiec.

* I widzieliśmy Wąsacza * uzupełniła dziewczynka.

* Jest zielony!

* Wcale że nie, jest niebieski i ma zielone wąsy.

* Oczy mu się świecą.

background image

* A z wąsów sypią się iskry. * I umie latad.

* Naprawdę? * zdziwiła się uprzejmie mama Donalda. *A może powiedział wam coś ciekawego?

Bliźnięta popatrzyły po sobie, a w następnej chwili chłopczyk zakwakał po kaczemu, dziewczynka zaś
wypowiedziała następujące słowa:

* Bip*bip*bip!

Oho * pomyślała sobie pani Hopple * mój Donald nieźle ich wyszkolił! Mimo wszystko jednak wzmianka
o iskrach wzbudziła u niej pewien niepokój. Ponieważ paostwo Hopple mieszkali tak daleko od miasta,
nic dziwnego, że lękali się ognia. Wyszła więc w pośpiechu i dosiadła motorynki, by udad się do stajni.

Bobbie był w corralu i zapewniał koniom niezbędną ilośd ruchu. Donald rozprzęgał kucyka. W stajni *
owszem, było kilka kotów, ale ani śladu stwora z rozżarzonymi wąsami. Pani Hopple odzyskała zwykłe
pogodne usposobienie i nawet zaśmiała się z samej siebie i ze swej łatwowierności.

W drodze powrotnej do domu dogoniła ogrodnika, który mozolnie wspinał się pod górę, niosąc kosz
tulipanów i żonkili. Zganiła go dobrotliwie:

* Panie Bunsen, dlaczego nie kazał pan zanieśd kwiatów któremuś z chłopaków?

* E tam. Trzeba rozruszad stare gnaty * odparł staruszek *bo inaczej całkiem mi zesztywnieją.

* Pan Hopple poczynił już kroki, żeby zatrudnid dla pana pomocników.

* E tam. Na co to się zda? W dzisiejszych czasach młodzi nie garną się do roboty.

* A tak przy okazji, paoskie wnuczęta są przeurocze, panie Bunsen. Bardzo miło mi było je gościd.

* Za dużo telewizji oglądają * poskarżył się. * Trawa żółknie na potęgę. Dwa tygodnie bez deszczu!... I to
jeszcze nie wszystko. Jakieś paskudztwo zalęgło się w szklarni. Zeżarło pączki geranium. A jeszcze do tego
traktor się zepsuł. Nie mam pojęcia, co z nim jest. Po prostu nie chciał dziś odpalid i już.

* Musi pan koniecznie w poniedziałek rano zadzwonid po mechanika * doradziła mu pani Hopple. *
Proszę powiedzied, że zapłacimy za ekspresową naprawę.

* Ba. Akurat dużo to zmieni. I tak przyjedzie, kiedy będzie mu się chciało.

Wyraźnie negatywne nastawienie do rzeczywistości przejawiane przez pana Bunsena w żadnej mierze
nie wpłynęło na samopoczucie pani Hopple, która zawsze była w dobrym humorze. Deklamując sobie w
myślach jakiś fragment wiersza Wordswortha, zaniosła kwiaty do specjalnego pokoju w całości
wyłożonego ceramicznymi kafelkami. Właśnie zastanawiała się, które z pięddziesięciu lub więcej
zgromadzonych tam wazonów będą odpowiednie, gdy usłyszała dobiegający z pobliskiej kuchni jakiś
dziwny hałas, więc pobiegła sprawdzid, co się dzieje.

Suzette stała przy kominku * który teraz był wygaszony i wysprzątany do czysta * tłukąc garnkami i

background image

patelniami oraz wrzeszcząc coś do komina. Z jej urywanych okrzyków, składających się w trzech
częściach ze słów angielskich, a w dwóch z francuszczyzny, pani Hopple dowiedziała się, że diable pojawił
się sur le toit i próbował dostad się przez cheminee do la cuisine.

Pani Hopple wyraziła swe uznanie dla determinacji kucharki w jej zmaganiach z nieczystą siłą na dachu,
zapewniając

ją zarazem, że w kominie jest solidna krata, toteż nic nie może się tą drogą dostad do kuchni * ani szop
pracz czy wiewiórka albo myszy polne, ani też sam diabeł.

Powróciwszy do komórki z wazonami, wybrała srebrne wiaderko od szampana na czerwone tulipany i
zaczęła zastanawiad się, do czego włożyd żonkile, kiedy w czynności tej przeszkodził jej brzęczyk
interkomu.

* Chciałem powiedzied, że traktor działa, pani Hopple *oznajmił ogrodnik. * Odpalił, jakby nigdy nic. Za
to okazało się, że w cieplarni kilka szyb jest stłuczonych.

Podziękowała panu Bunsenowi i znów zajęła się kwiatami, uśmiechając się do siebie na myśl o tym, że
staruszek nie mógł się powstrzymad, by dobrej wiadomości nie okrasid jakąś wieścią o niepomyślnym
wydźwięku. Gdy układała już żonkile w miedzianym dzbanie, do pomieszczenia wpadł Donald.

* Nigdzie nie mogłem cię znaleźd, mamo! * zawołał, bardzo wzburzony. * Wszystkie króliki gdzieś znikły!
Myślę, że ktoś je ukradł!

* Nie, kochanie * odparła spokojnie. * Myślę, że znajdziesz je w cieplarni, gdzie przypuszczalnie raczą się
pączkami geranium. A teraz chciałabym wiedzied, co powiesz na truskawki z bitą śmietaną dziś
wieczorem? * był to ulubiony deser całej rodziny, toteż Donald najpierw kilka razy radośnie podskoczył,
a potem uściskał serdecznie swą mamę.

Chwilę później oznajmiła Suzette, używając przy tym języka zrozumiałego dla kucharki:

* Teraz wybieram się na fermę, żeby przywieźd fraises oraz creme.

Pani Hopple zawsze z radością witała każdy pretekst, by przejechad się po okolicznych drogach swoim
kabrioletem marki Ferrari. A teraz właśnie wybierała się na farmę truskawkową po świeżo zebrane
owoce i do mleczarskiego gospodarstwa, by zaopatrzyd się tam w tłustą śmietankę.

Przede wszystkim pobiegła na górę, by znaleźd jakąś chustę, którą będzie mogła upiąd włosy. Mijając
drzwi do apartamentu zajmowanego przez gang, usłyszała wydawane przez Donalda te śmieszne
odgłosy, na które koty odpowiadały donośnym miauczeniem. Już położyła dłoo na klamce, ale w
ostatniej chwili rozmyśliła się, postanawiając, że nie będzie wtrącad się do zabawy swojego synka. Gdy
po kilku chwilach wracała, ubrana w kaszmirowy sweterek i w jedwabnej chustce na głowie, Donald
właśnie wychodził z kociego apartamentu, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.

* Dobrze się bawisz, kochanie? * spytała.

background image

* Był tam Wąsacz * powiadomił ją. * Wspiął się po kole młyoskim i zaglądał przez okno. Wpuściłem go
do środka. Strasznie lubi nasze koty.

* Powiedziałabym, że raczej „bardzo lubi nasze koty", kochanie. Mam nadzieję, że zamknąłeś potem
okno. Przecież nie chcemy, żeby nasz gang wymknął się na zewnątrz, prawda?

Cała w skowronkach udała się do garażu i usadowiła się w wygodnym fotelu samochodu. Nacisnęła guzik
pilota, by otworzyd bramę, i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nic jednak się nie wydarzyło. Silnik nawet nie
zakaszlał, a solidna brama ani drgnęła. Pani Hopple powtórzyła próbę po raz drugi. I jeszcze raz,
wkładając w to całą siłę woli. Na próżno.

Konserwator nie przywiózł jeszcze z powrotem mercedesa, którym odwiózł bliźnięta do domu, ale
przecież miała do dyspozycji jeszcze trzy inne samochody. Wsiadła do rollsa, który również nie zapalił.
Cadillac także nie zareagował. Podobnie jak i dżip.

Cóż za tajemnicza sprawa * pomyślała * coś tu jednak jest

nie tak. Konserwator z pewnością stwierdziłby, że to wina KGB albo kwaśnych deszczów.

Zdecydowanym krokiem pomaszerowała do domu i natychmiast udała się do gabinetu swego męża,
który był bardzo zajęty swoim komputerem, neseserem i dyktafonem. Wysłuchał jednak cierpliwie jej
nieprawdopodobnej historii, westchnął ciężko i udał się do garażu, by osobiście zbadad sytuację. Pani
Hopple tymczasem wykonała serię dwiczeo oddechowych, by odzyskad utraconą równowagę.

* Wszystko w porządku * oznajmił pan Hopple po powrocie. * Wszystkie samochody działają, a brama
się otwiera. Myślę, kochanie, że przyda ci się nieco urozmaicenia. Zjedzmy dziś kolację w restauracji.
Włożysz swoją nową sukienkę od Saint Laurenta, pojedziemy do klubu. Suzette da chłopcu kolację.

* Nie możemy, mój drogi. Obiecałam Donaldowi, że dziś na deser będą truskawki z bitą śmietaną.

Tak więc paostwo Hopple zostali w domu i spędzili rodzinny wieczór w tradycyjnym stylu. Kolację
podano na tarasie, po czym na gazonie odbyła się partyjka krokieta, a następnie prażenie kukurydzy na
gorących węglach ogrodowego kominka. Donald nie wspominał już o Wąsaczu, a jego rodzice nie
zadawali pytao na temat niezwykłego kota.

Wczesnym rankiem w niedzielę, kiedy czerwcowe słooce i świergoczące ptactwo bezskutecznie
próbowały obudzid wszystkich, którzy jeszcze spali, dokonał tego dzwonek telefonu, który rozdzwonił się
w Hopplewood Farm.

Pan Hopple * bardzo jeszcze senny * uniósł się na łokciu i rzucił okiem na cyfrowy radiobudzik.

* Czwarta trzydzieści! Któż to dzwoni o tak nieludzkiej godzinie?

Pani Hopple uniosła się do pozycji siedzącej.

* Ten stary zegar nad kominkiem pokazuje piątą dwadzieścia pięd. To znaczy, że znowu była przerwa w
dostawie prądu.

background image

Jej małżonek odkaszlnął i podniósł słuchawkę: *Tak?

* Witam, panie Hopple. Tu mówi Bobbie Wynkopp. Proszę wybaczyd, że dzwonię tak wcześnie, ale sam
pan powiedział, że jeżeli cokolwiek zobaczę...

* Tak, tak, Bobbie. O co chodzi?

* Chciałem spytad... to wypalone miejsce na łące, które pan widział... jakich było rozmiarów?

* Bo ja wiem... Na ile mogłem to ocenid z powietrza... hm... to był krąg o średnicy rzędu trzech metrów.

* Otóż to. Właśnie pojawił się drugi.

* Co takiego? Czy widziałeś jakichkolwiek intruzów? * pan Hopple całkiem już się rozbudził.

Po chwili milczenia Bobbie odezwał się:

* Panie Hopple, obawiam się, że pan mi nie uwierzy, ale dziś w nocy obudziłem się, bo nagle w moim
pokoju zrobiło się strasznie jasno. Wie pan, śpię na strychu, a okno mam od strony łąki. To było takie
dziwne zielone światło. Otóż wyjrzałem przez okno... ale nie uwierzy mi pan, panie Hopple.

* Bardzo proszę, Bobbie, mów dalej.

* No... tam lądował jakiś... pojazd. Nie taki jak paoski samolot, panie Hopple. Był cały okrągły, coś na
kształt frisbee. Opadał prosto w dół * bardzo powoli, zupełnie bezgłośnie, wie pan. No i bardzo jasno
świecił.

* Bobbie, jeżeli chcesz mi wmówid, że pojawił się tam latający spodek, to mogę tylko powiedzied, że coś
ci się przyśniło... albo miałeś jakieś urojenia.

* Nic podobnego, proszę pana. Przysięgam, absolutnie nie spałem! A nie zażywam niczego takiego, co to
wie pan... Może pan spytad, kogo pan chce.

* Dobrze, dobrze. Mów dalej, Bobbie.

* Najdziwniejsze było to, że... ten pojazd był bardzo mały! O wiele za mały, żeby pomieścid jakąkolwiek
załogę, wie pan, chyba że ci... no, kosmici... mieliby po trzydzieści centymetrów wzrostu. No więc
wylądował i coś zaczęło się wokół niego dziad. Nie bardzo widziałem co, bo nad łąką zaczęła unosid się
mgła. Pobiegłem na górę po lornetkę mojego taty. Nie mogłem jej znaleźd po ciemku, bo nie działało
światło. Wie pan, nie było prądu... Halo, panie Hopple, czy pan mnie słucha?

* Ależ tak, słucham cię uważnie. A twoi rodzice? Czy oni również widzieli ten... pojazd?

* Nie, i bardzo żałuję, że go nie widzieli. Bo tak to wygląda, jakbym zwariował albo coś zmyślał. Moja
mama była w szpitalu na nocnym dyżurze, no a kiedy mój tato pójdzie spad, to już nic go nie jest w stanie
obudzid.

* No tak. A co zobaczyłeś przez lornetkę?

background image

* Było już za późno. Startowali. To coś uniosło się prosto do góry * wie pan, strasznie powoli. A zanim
zdążyłem ustawid ostrośd... hop! Znikło i już. Nie żartuję. Wcale nie mogłem potem zasnąd. Kiedy już
trochę się rozjaśniło, poszedłem na łąkę, żeby się rozejrzed. To coś wypaliło krąg w trawie, właśnie o
średnicy około trzech metrów. Sam pan może go zobaczyd. Nie wiem, może trzeba sprowadzid kogoś,
żeby sprawdził, czy nie ma tam jakiegoś promieniowania albo czegoś takiego. Sam nie wiem, czy dobrze
zrobiłem, że tam poszedłem.

* Dziękuję ci, Bobbie. To niezwykle interesująca opowieśd. Jeszcze porozmawiamy o tej sprawie, ale
najpierw muszę zorientowad się w sytuacji. Póki co na twoim miejscu traktowałbym to jako informację
ściśle tajną.

* Tak jest, panie Hopple. Ściśle tajne!

Gdy skooczyli rozmowę, małżonka pana Hopple spytała:

* Czy stało się coś złego?... Kochanie, czy coś się stało?

Pan Hopple stał już przy oknie wychodzącym na południową stronę i spoglądał ku łące, bardzo uważnie.

* Słucham cię, moja droga? Co mówiłaś? Ten młodzieniec opowiedział mi przedziwną historię... Trzy
metry przekroju! Ma rację, to bardzo niedużo.

Rozległ się głośny łomot, gdy sześcioletni chłopiec zderzył się z drzwiami i wpadł jak bomba do sypialni.

* Kochanie! * przypomniała mu mama. * Zawsze pukamy przed wejściem.

* Już ich nie ma! Już ich nie ma! * zawołał dziecięcym, piskliwym głosem. * Chciałem im powiedzied
dzieo dobry, a ich już nie ma!

* Tak, ale kogo nie ma, złotko?

* Gangu! Kotów! Wyszły przez okno i potem na dół po kole młyoskim!

* Donaldzie! Zostawiłeś otwarte okno?

* Nie, mamo. Okno jest wybitne. To znaczy, wybite * poprawił się natychmiast, dostrzegłszy spojrzenie
mamy. * Szkło jest jakby... roztopione! Myślę, że Wąsacz to zrobił. On je porwał!

Wyprosiła go stanowczo z sypialni.

* Idź się ubrad, kochanie. Odnajdziemy gang. Zorganizujemy wielkie poszukiwania.

Pani Hopple narzuciła na siebie peniuar i szybkim krokiem wyszła z sypialni. Gdy po chwili wróciła, jej
mąż wciąż wpatrywał się w dal przez południowe okno.

* Donald mówi prawdę * rzekła. * Szkło w oknie naprawdę się stopiło. Jakie to dziwne!

Pan Hopple ani drgnął, wpatrzony w przestrzeo, niby w transie.

background image

* Kochanie, co ci jest? Słyszałeś, co powiedział Donald? Jej pan i mąż otrząsnął się. Odszedł od okna i
stwierdził:

* Możesz sobie organizowad wielkie poszukiwania, jeśli masz na to ochotę, ale gangu już nie
odnajdziemy. Nie wrócą do nas. Ani Wąsacz, też nie.

I miał rację, jak zwykle. Koty znikły jak kamfora. Przepadły też dwa najbystrzejsze kociaki ze stajni * tak
przynajmniej twierdził Donald. Natomiast króliki rzeczywiście odnalazły się w cieplarni, gdzie używały
sobie w najlepsze.

Teraz życie w Hopplewood Farm toczy się całkiem zwykłym trybem. Brama garażu otwiera się za każdym
razem, silniki samochodów działają bez zarzutu. Telewizory świetnie odbierają wszystkie programy.
Przerwy w dostawie prądu zdarzają się tylko wtedy, gdy naprawdę są po temu poważne przyczyny, takie
jak gwałtowne burze czy testy nuklearne. Króliczki nie opuszczają swojej królikami. Na traktorze można
polegad. Nikt nie próbuje wkraśd się przez komin. Szyby w oknach nie ulegają termicznym
przekształceniom.

Tylko mały Donald, który byd może podejrzewa znacznie więcej, niż może się to wydawad, podczas
kolacji rozmawia przy stole o planetach i planetoidach, a w nocy, kiedy jego rodzice sądzą, że śpi słodko,
wpatruje się w niebo przez swój teleskop.

13

Grzech Madame Phloi*

* Opowiadanie Grzech Madame Phloi zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery Queen's Mystery
Magazine" w czerwcu 1962 roku.

Madame Phloi od samego początku darzyła instynktowną i silną niechęcią człowieka, który wprowadził
się do sąsiedniego apartamentu. Był gruby, a mankiety jego spodni wydawały nieprzyjemny zapach
hydrantu przeciwpożarowego.

Spotkali się po raz pierwszy w zdezelowanej windzie, która miała ruszyd w mozolną drogę na dziesiąte
piętro tego starego budynku, ongiś bardzo eleganckiego i modnego, teraz jednak popadającego już z
wolna w ruinę. Madame Phloi odbyła właśnie przechadzkę po miejskim parku, podczas której
przeżuwała źdźbła miejskiej trawy i goniła za spłowiałymi motylkami; gdy wraz ze swą towarzyszką
weszła do windy, ta ostatnia była już w połowie wypełniona nowym sąsiadem.

Trudno wyobrazid sobie dwie bardziej kontrastujące postacie niż ten grubas i Madame, ale nie było to

background image

niczym aż tak niezwykłym w apartamentowcu, który miał za sobą wspaniałą przeszłośd i żadnej
przyszłości przed sobą. Sąsiad był potężnie zbudowany, niechlujny, odziany byle jak. Madame Phloi była
długonogą arystokratką o błękitnych oczach, a jej płowozłote futerko na łapkach, pyszczku i koniuszku
ogona przechodziło w ciemny brąz.

Madame Phloi odnosiła się do ludzi grubych z lekceważeniem. Przecież gdy ktoś taki siadł, nie sposób
było mu wskoczyd na kolana, miejsce należne kotu zajmował już bowiem

własny brzuch tłuściocha. No a jaki pożytek z człowieka, któremu nie można rozłożyd się na kolanach?
Tym niemniej zwykła grzecznośd wymagała, by powąchad jego spodnie, jednak natychmiast potem
Madame Phloi cofnęła się, marszcząc nosek i obnażając zęby.

* Zabierz pani ode mnie tego kota! * wrzasnął grubas, tupiąc gwałtownie na Madame Phloi. Jej
towarzyszka pociągnęła za smycz, chod nie było takiej potrzeby, bo Madame jednym susem do tyłu
znalazła się w bezpiecznym kącie windy. Urządzenie zadrżało, lecz nadal z wysiłkiem pięło się pod górę.

* Nie lubi pan zwierząt? * zapytał ze zdziwieniem miły głos na drugim koocu smyczy.

* Paskudne, fałszywe stworzenia * tłuścioch wykrzywił się z wielką niechęcią. * Tam gdzie poprzednio
mieszkałem, zakradł się jakiś kot i zeżarł mi papugę.

* Bardzo mi przykro z tego powodu. Ale jeśli chodzi o Madame Phloi i Thapthima, zapewniam, że nie ma
powodów do zmartwienia. Nigdy nie opuszczają naszego mieszkania, chyba że na smyczy.

* Co? Ma pani aż dwa? No to niech pani je trzyma z dala ode mnie, bo poukręcam im łby. Nie ukręciłem
kotu łba, odkąd miałem czternaście lat, ale dobrze pamiętam, jak to się robi.

Podłużnym czarnym pudłem, które trzymał w ręce, grubas wykonał gwałtowny ruch w stronę Madame
Phloi, która przecież spokojnie siedziała sobie w kąciku, nie zagrażając nikomu, chod cała spięta i z
uszami położonymi po sobie. Po tej zaczepce jej futerko nastroszyło się, próbowała umknąd, ale nie
miała dokąd. Nawet gdy jej towarzyszka wzięła ją na ręce, gdzie była bezpieczna, Madame Phloi drżała
na całym ciele.

Uspokoiła się dopiero w domu, czyli w swoim skromnym, lecz zaopatrzonym w odpowiednią liczbę
poduszek apartamencie. Na sztywnych łapkach powędrowała ku słonecznej plamie, gdzie spał Thapthim,
i polizała czubek jego głowy. Potem przeprowadziła kompletną toaletę własnej osoby, a mianowicie po
to, by pozbyd się z futerka smrodu tamtego osobnika. Thapthim nie obudził się.

To zaspane, pozbawione ambicji, życzliwe całemu światu stworzenie * jej syn * pozostawało dla
Madame Phloi zagadką, gdyż ona sama była zawsze czujna i pełna energii. Nie próbowała go zrozumied,
po prostu go kochała. Spędzała godziny, czyszcząc mu łapki, pierś i inne okolice ciała, gdzie bez trudu
mógłby sięgnąd sam własnym języczkiem. Podczas posiłków jadła powoli, żeby zostawid mu coś na deser,
kiedy upora już się ze swoją miseczką, a on zawsze łakomie rzucał się na dodatkową porcję. A kiedy spał,
czyli przez większośd czasu, pełniła przy nim straż, przybierając królewską, wyprostowaną pozę * nim nie
ogarnęło jej zmęczenie. Wówczas zwijała się w kłębu*szek i zapadała w niespokojną półdrzemkę.

background image

Trzeba przyznad, że Thapthim był przemiłym kotem. Lubiły go inne koty, duże i małe psy, ludzie, a nawet
do pewnego stopnia osoby cierpiące na lęki i fobie dotyczące kotów. Jego pyszczek wyglądał jak
prześliczny brązowy kwiatek, a wielkie błękitne oczy spoglądały na świat czule i ufnie. Odkąd był
maleokim kociątkiem, nie miał nic przeciwko temu, by mruczed za dotknięciem dłoni * czyjejkolwiek
dłoni. Z czasem stał się tak przyjazny, że zaczynał mruczed nawet wtedy, gdy ktoś w pokoju na niego
popatrzył. Co gorsza, przychodził, kiedy go wołano, pałaszował wszystko, co znalazło się w jego
miseczce, a kiedy padało polecenie, by skądś zszedł... schodził!

Jego mądra rodzicielka nie mogła pochwalad tak niekocich manier, bo wskazywały one na niejaki brak
charakteru i raczej nic dobrego nie mogło z tego wyniknąd. Starała się świecid mu przykładem: kiedy
podawano kolację, obwąchiwała talerzyk

wyniośle i odchodziła, chodby potrawa była niewiadomo jak kusząca. Tak powinien postępowad każdy
szanujący się przedstawiciel kociego rodu. Owszem, po minucie czy dwóch powracała i obdarzała posiłek
łaską swej uwagi, jednak zawsze czyniła to bez widocznego entuzjazmu.

Gdy w stronę kota wyciągają się ludzkie ręce, kocią powinnością jest cofnąd się, odskoczyd, podroczyd się
nieco i poflirto*wad, nim nastąpi moment harmonii, a kot pozwoli się schwytad i pogłaskad. Musiała z
przykrością stwierdzid, że Thapthim na wszelkie oznaki życzliwości ze strony ludzi reagował,
przewracając się od razu na grzbiet, mrucząc donośnie i przymykając z rozkoszy oczęta.

Już od wczesnego wieku poznał zasady, którymi rządził się ten dom:

* Nie wolno spad w szafce z garnkami.

* Tylko czasami wolno siadad na stole, na którym stoi maszyna do pisania.

* Siadad na stole, gdzie znajduje się dzbanek z kawą, nie wolno nigdy.

Otóż smutną prawdą było to, że Thapthim przestrzegał wszystkich tych reguł. Tymczasem Madame Phloi
wiedziała doskonale, że każdy zakaz to wyzwanie, a kwestią dobrego tonu i charakteru jest, by go łamad.
Posłuszeostwo byłoby zaprzeczeniem własnej godności... Ale wszystko wskazywało na to, że jej syn nigdy
nie zrozumie, jakimi naprawdę istotnymi wartościami należy się kierowad w życiu.

Rzecz jasna Thapthim budził powszechny zachwyt w człowieczym świecie maszyn do pisania oraz
pełnych kawy dzbanków i wyrażano się z uznaniem o tym, jaki to grzeczny kotek. Tyle że Madame Phloi
również cieszyła się niemałym uznaniem, i to w dodatku z właściwych powodów. Szanowano ją za jej
niezależnośd, podziwiano, gdyż zawsze potrafiła postawid

na swoim w nader przebiegły sposób, zachwycano się jej białym futerkiem na piersi i tajemniczym
błyskiem w błękitnych niczym ostróżki oczach. Była klasyczną kotką syjamską, zarówno z wyglądu, jak i
ze sposobu bycia. Przechylając wdzięcznie na bok główkę i spoglądając tymi prześlicznymi oczyma,
potrafiła wyczarowad spod noża i widelca cały stek.

Dopóki do sąsiedniego mieszkania nie wprowadził się tamten grubas z czarnym pudłem, Madame Phloi

background image

nie napotkała na swej drodze żadnych wrogów. Dwoje jej towarzyszy, którzy zajmowali to samo
mieszkanie co ona i Thapthim, były to bezimienne istoty wielkiej poczciwości, które często wychodziły i
wracały. Jedno z nich stanowiło idealny cel, jeśli miało się ochotę coś przekąsid między posiłkami,
wystarczyło dotknąd łapką jego kostki i przysmak pojawiał się jakby znikąd. To drugie służyło do
ogrzewania kotów podczas chłodnych nocy, a kiedykolwiek Madame miała ochotę, by podrapano ją po
brzuszku lub wymasowano kości policzkowe, na tę właśnie istotę zawsze mogła liczyd.

Jednak jej życie nie składało się tylko z pieszczot i przysmaków; Madame Phloi miała też swoje
obowiązki. Pełniła mianowicie funkcję oficjalnego obserwatora i nasłuchiwacza domowego.

W domu było sześd okien, które należało obserwowad, ich zewnętrzne parapety przechodziły bowiem w
biegnący wokół całego budynku szeroki gzyms, po którym z upodobaniem przechadzały się gołębie.
Kroczyły dumnie, przeszukiwały sobie piórka i całkiem nie zwracały uwagi na Madame, która siedziała na
parapecie wewnątrz i przyglądała im się beznamiętnie, lecz uważnie przez siatkę w oknie.

O ile jej dzienna praca polegała na przyglądaniu się, to po zapadnięciu zmroku trzeba było nasłuchiwad, a
to wymagało znacznie większego skupienia. Madame Phloi wsłuchiwała się

w odgłosy dobiegające z wnętrza ścian. Słyszała skrobanie korników, szumiące rury, a czasem pęknięcie
jakiejś starej gipsowej płyty, głównie jednak odzywały się głosy duchów niezliczonych pokoleo
nieżyjących już myszy.

Któregoś dnia wieczorem, wkrótce po incydencie w windzie, Madame Phloi wsłuchiwała się w odgłosy
budynku. Thapthim oczywiście spał, a tamci dwoje w milczeniu przewracali kartki książek. Nagle rozległ
się dziwny i zarazem okropny dźwięk dochodzący zza ściany. Uszy Madame stanęły na bacznośd, a zaraz
potem kotka położyła je po sobie.

Otóż zza tej ściany dobiegało jakieś niekooczące się rozdzierające skrzypienie, czegoś takiego Madame
jeszcze nigdy nie słyszała. Był to odgłos mrożący krew w żyłach i przyprawiający jej uszka o ból. Wrażenie
było tak przykre, że Madame Phloi uniosła łebek i zaprotestowała na swój sposób, wydając rozdzierający
skowyt. Jazgot obudził nawet Thapthima. Rozejrzał się dookoła, mocno zaniepokojony, potrząsnął
gwałtownie łebkiem i zasłonił uszy łapkami, próbując w ten sposób odciąd się od obmierzłego hałasu.

Tamci dwoje również zwrócili uwagę na dziwny odgłos.

* Słyszysz? * odezwało się jedno z nich, to, które miało taki łagodny głos.

* To pewnie nasz nowy sąsiad * stwierdziła druga istota. *Nie do wiary!

* Kto by pomyślał, że taki gbur jest w stanie zagrad coś tak subtelnego? Zdaje mi się, że to Prokofiew?

* Moim zdaniem raczej Bartok.

* Kiedy jechałam z nim windą, niósł pudło ze skrzypcami. Próbował uderzyd nim Madame Phloi.

* To jakiś szaleniec... Ale popatrz na koty! Najwyraźniej nie przepadają za muzyką skrzypcową.

background image

Madame Phloi i Thapthim wybiegli w podskokach z pokoju tak pospiesznie, że zderzyli się ze sobą po
drodze do kryjówki pod łóżkiem.

Nie był to jedyny odgłos z sąsiedniego mieszkania, jaki dotarł do uszu Madame Phłoi. Już następnego
wieczoru, gdy wkroczyła do salonu, by rozpocząd nasłuchiwanie, jej uszy zarejestrowały stłumione przez
ścianę trzepotanie, któremu towarzyszyło bardzo komunikatywne świergotanie. Taka muzyka
odpowiadała jej jak najbardziej, ułożyła się więc wygodnie na sofie, by się nią napawad, podkuliwszy
uprzednio brązowe łapki pod kremowy brzuszek.

Wkrótce jednak przyjemnośd tę jej zakłócono; głośno trzasnęły drzwi, a potem za ścianą rozległ się
dudniący jak grzmot głos grubasa.

* Coś ty tu narobiła, parszywe ptaszysko! * usłyszała. * Musiałaś akurat do skrzypiec?! Wracaj do klatki, i
to już, bo inaczej łeb ci rozwalę!

Groźba ta wywołała całą falę pospiesznego świergotu.

* Zamknij się, głupie bydlę! Zamknij się i wracaj do klatki, bo cię...

Tutaj nastąpił ogłuszający trzask, a potem zapanowała już cisza, tylko od czasu do czasu słychad było
żałosne „pip!".

Madame Phloi była wprost zafascynowana. Właściwie gdy następnego dnia podjęła obserwację okien,
gołębie wydały jej się zupełnie nieinteresujące. Thapthim rzecz jasna spał, a tamci wyszli na cały dzieo,
przedtem jednak pamiętali, by otworzyd okno i położyd poduszeczkę na chłodnym marmurowym
parapecie.

Na niej właśnie siedziała * mały, lecz czujny kłębuszek futerka * wdychając rozkoszne letnie zapachy,
widząc wszystko i wiedząc wszystko. Wiedziała na przykład, że ta istota, która idzie właśnie korytarzem
dziesiątego piętra, ma na stopach stare tenisówki i lekko kuleje, a zaraz zatrzyma się przy ich

drzwiach, odstawi kubeł i otworzy zamek za pomocą uniwersalnego klucza.

Właściwie ledwo raczyła odwrócid główkę, gdy do pokoju wkroczył pomywacz okien. Należał on do
licznej świty jej wielbicieli. Pachniał przyjaźnie, chod czud go też było wilgotną piwnicą i mopem do mycia
podłogi. Mówił do rzeczy, nie obrażał inteligencji Madame piskliwymi, czułostkowymi głupotami, jak to
zdarzało się niektórym.

* Zeskakuj, koteczko * odezwał się melodyjnym głosem. *Charlie musi wyjąd tę siatkę. Zobacz,
przyniosłem tu trochę serka dla ślicznej kici.

Wręczył jej skromny podarunek w postaci kawałka cheddara, który Madame Phloi obwąchała i
zorientowała się, że jest w niewłaściwym gatunku. Dotknęła go łapką, którą natychmiast otrząsnęła.

* Ho, ho! Jaka wybredna koteczka * zaśmiał się Charlie. *A teraz siedź sobie tutaj i patrz, jak Charlie
będzie mył to okno. Tylko nie wyskakuj mi na gzyms, bo Charlie tam za tobą nie pójdzie. Co to, to nie!

background image

Wszystko tu takie stare, że aż się sypie, a ten gzyms to już najbardziej. Któregoś dnia jakiś gołąb tupnie
za mocno i wszystko poleci w dół!... Ejże, tu jest stłuczone szkło! Ktoś rozbił okno.

Charlie usiadł na marmurowym parapecie i wychylił się tyłem nad przepaścią, opuszczając okno, by umyd
je od zewnątrz. Podczas gdy Madame Phloi uważnie śledziła każdy jego ruch za szybą, do pokoju wszedł
zaspany Thapthim, ziewnął, przeciągnął się i pochłonął ser.

* A teraz Charlie z powrotem założy siatkę, żebyście mogły sobie patrzed na te zwariowane gołębie.
Siatka też się rozłazi. Wszystko się sypie, cały ten dom.

Pamiętał, żeby położyd z powrotem poduszeczkę na twardym i zimnym parapecie. Potem zajął się
kolejnymi oknami,

a Madame powróciła na swe stanowisko, sadowiąc się jednak na samym skraju poduszki, by większą jej
częśd zostawid dla Thapthima.

Tego ranka gołębie pojawiły się późno, pewnie wystraszyła je czynnośd mycia okien. Właśnie kiedy za
oknem zaszumiała pierwsza para błękitnoszarych skrzydeł nadlatującego gościa, Madame Phloi
zauważyła maleoką szczelinę w siatce, tuż przy ramie. Każdy otwór, chodby najmniejszy, stanowił dla niej
pokusę, ba, wręcz przymus, żeby udowodnid samej sobie, że potrafi przecisnąd się wszędzie, chodby było
nie wiadomo jak ciasno, chodby nawet nie było po temu żadnego rozsądnego powodu...

Odczekała, aż Charlie, kulejąc, opuści mieszkanie, i zaczęła napierad na siatkę nosem * z początku
ostrożnie i nieśmiało, a potem uparcie i stanowczo. Cal po calu przerdzewiała siatka odrywała się od
ramy, aż wreszcie cały jej róg zwisł luźno. Wówczas Madame Phloi przeszła na drugą stronę: nos i uszy,
szczupłe barki, wytworne przednie łapki, smukły tors, tylne łapki sprężyste jak stal i wreszcie długi,
dumny ogon. Po raz pierwszy w życiu znalazła się na gołębiej promenadzie. Przeszedł ją rozkoszny
dreszcz.

Po drugiej stronie siatki letargiczny Thapthim, niebotycznie zdumiony tym przedziwnym rozwojem
wypadków, spoglądał na swą nieustraszoną rodzicielkę, wysunąwszy różowy języczek na pół centymetra.
Przez moment zetknęli się noskami przez siatkę, a potem Madame podjęła odkrywczą wyprawę. Szła
ostrożnie, starannie dobierając miejsca, w których stawiała łapki, gołębie bowiem pozostawiły na
gzymsie mnóstwo niechlujnych pamiątek.

Gzyms miał około sześddziesięciu centymetrów szerokości. Zachowując wielką ostrożnośd, podeszła do
samej krawędzi, spuszczając nosek i unosząc wysoko ogon. Dziesięd pięter ni*

żej poruszały się rozmaite przedmioty oraz istoty, ale nie dopatrzyła się w nich niczego interesującego.
Idąc samą krawędzią, ominęła potłuczone szkło i skierowała się w stronę mieszkania grubasa *
powodowana jakąś na poły zapomnianą ciekawością.

Okno stało otworem, nie było w nim siatki. Madame Phloi zajrzała dyskretnie do wewnątrz. Ku swemu
zaskoczeniu ujrzała cielsko grubasa rozwalone na podłodze; jego ogromny brzuch unosił się i opadał
rytmicznie, czemu towarzyszyło chrapanie. Phloi była zaniepokojona, widząc człowieka leżącego na

background image

podłodze, była bowiem zdania, że podłoga jest miejscem przeznaczonym wyłącznie dla kotów. Oblizała
nerwowo nosek i wpatrywała się w niego wielkimi oczyma. W ciemnym kącie pokoju coś zatrzepotało i
zaskrzeczało. Grubas otworzył oczy.

* PSIK! Wynocha mi stąd, ale już! * wrzasnął, dźwigając się na nogi i potrząsając pięścią w stronę okna.

Madame Phloi trzema susami znalazła się przy oknie swojego mieszkania i przecisnęła się przez siatkę do
bezpiecznego wnętrza. Zerknęła jeszcze za siebie, aby sprawdzid, czy grubas jej nie ściga, a upewniwszy
się, że niebezpieczeostwo zostało zażegnane, wymyła Thapthimowi uszy, potem wylizała swoje własne
łapki i zasiadła w oczekiwaniu na gołębie.

Tak jak każdy normalny kot Madame Phloi żyła zgodnie z Regułą Trzech. Wzbraniała się przed każdą
nowością trzykrotnie, nim ją w koocu zaakceptowała. Próbowała pokonad przeszkodę trzykrotnie, zanim
rezygnowała, i po trzykrod podejmowała daną czynnośd, nim się nią nużyła. Nic więc dziwnego, że
odbyła jeszcze dwa wypady na gołębią promenadę i w koocu udało jej się namówid do tego również
Thapthima, który za ostatnim razem przyłączył się do niej.

Razem przycupnęli na krawędzi, spoglądając na świat położony w dole. Poczucie swobody było
upajające. Thapthim dokonał brawurowego i lekkomyślnego skoku w pogoni za gołębiem, lądując na
grzbiecie matki. Ta ofuknęła go i pacnęła łapką w ucho. On pacnął ją w nos. Rozpoczęły się wielkie zapasy
na niby; tarzali się oboje w tych zmaganiach tuż przy krawędzi przepaści, nic sobie nie robiąc z
czyhającego niebezpieczeostwa i wydając przy tym gardłowe pomruki świadczące

o najwyższym ukontentowaniu.

Nagle Madame Phloi zerwała się na równe łapy i przycupnęła w obronnej pozycji. Grubas wychylił się
przez okno.

* Kici, kici, kici! * szczebiotał właśnie takim falsetem, jakiego nie znosiła, wysuwając spodek z czymś do
jedzenia. Madame zamarła, ale Thapthim zwrócił swe piękne, ufne oczy na nieznajomego i ruszył w jego
stronę po gzymsie. Mrucząc i kołysząc przyjaźnie ogonem, wszedł prosto w pułapkę. Wszystko wydarzyło
się w ciągu kilku sekund: spodek cofnął się, a Thapthim został uderzony podłużnym czarnym pudłem
niczym kijem bejsbolo*wym, wypadł poza krawędź gzymsu i znikł. Spadał w ciszy.

Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, śmiejąc się

i gawędząc pogodnie, dźwigając całe naręcza zakupów, od razu zorientowali się, że stało się coś złego.
Nikt nie powitał ich w drzwiach. Madame Phloi zwinięta w smutny kłębuszek na parapecie wpatrywała
się w uszkodzoną siatkę, a Thapthima nigdzie nie było.

* W siatce jest dziura! * usłyszała głos, ten łagodniejszy.

* Założę się, że wyszedł na gzyms.

* Mógłbyś wychylid się i sprawdzid? Tylko ostrożnie.

background image

* Przytrzymaj Phloi.

* Widzisz go?

* Ani śladu! Pełno tu szkła, a okno u sąsiada jest wybite.

* Przypuszczasz, że ten człowiek...? Niedobrze mi na samą myśl.

* Nie martw się na zapas, kochanie. Znajdziemy go... Słyszysz? Dzwonek do drzwi. Może ktoś go znalazł i
właśnie odnosi do domu.

W drzwiach stał Charlie, przestępując z nogi na nogę.

* Przepraszam paostwa * odezwał się. * Nie zginął paostwu jeden z kotków?

* Tak! Znalazł go pan?

* Biedaczysko * rzekł Charlie. * Znalazłem go dokładnie pod paostwa oknem, leżał w krzakach.

* Nie żyje! * jęknął ten łagodny głos. *Tak, proszę pani. Wysoko tutaj.

* Gdzie... gdzie on teraz jest?

* Zabrałem go do piwnicy, proszę pani. Zajmę się nim, proszę pani. Tak mi się zdaje, że lepiej, żebyście
paostwo już nie oglądali tego biedaka.

A Madame Phloi wciąż wpatrywała się w dziurę i czekała na powrót Thapthima. Od czasu do czasu
sprawdzała też inne okna, tak na wszelki wypadek. Ale czas mijał, a on nie wracał, więc sprawdziła za
kaloryferami i pod łóżkiem. Zażądała, by otworzyd drzwi szafek, i próbowała dostad się do schowka.
Obwąchała dokładnie drzwi wejściowe. Wreszcie pośrodku salonu wydała pojedynczy, rozpaczliwy i
donośny jęk.

Nieco później tego samego wieczoru pojawił się znów Charlie.

* Chciałem tylko powiedzied pani, że wszystkim ładnie się zająłem * powiedział. * Miałem takie pudełko,
w sam raz właściwych rozmiarów * białe, z eleganckiego sklepu. I owinąłem go starą niebieską zasłoną.
Jego futerko ładnie wyglądało na tym tle. No i pochowałem biedaka dokładnie pod paostwa oknami,
pośród krzaków.

A Madame Phloi wciąż szukała, wciąż i wciąż powracała na parapet, by pilnowad miejsca, gdzie Thapthim
zniknął.

Wzgardziła jedzeniem. Odrzuciła wszelkie wysiłki, które miały na celu, by ją pocieszyd. Przez całą noc
siedziała w ciemnościach z szeroko otwartymi oczami i czekała.

Teraz okno w salonie było szczelnie zamknięte, lecz następnego dnia Madame, która została sama w
pustym mieszkaniu, zabrała się do siatek w sypialni. Jedna z nich była nowa i nic nie dało się zrobid, ale
druga przerdzewiała już nieco i wkrótce kotka przeciskała się już przez szparę, która pod jej naporem

background image

wciąż się poszerzała.

Znalazłszy się na gzymsie, ominęła ostrożnie potłuczone szkło, zbliżając się do miejsca, gdzie zniknął
Thapthim. I oto wszystko się powtórzyło. Pojawił się on * ten gruby człowiek * trzymając w ręce
spodeczek.

* Kici, kici, tutaj.

Madame Phloi przycupnęła, a następnie cofnęła się nieco.

* Dad kici mleczka? * znów ten sam obrzydły falset, ale tym razem nie uciekła do domu. Siedziała bez
ruchu na gzymsie, kilkanaście centymetrów poza jego zasięgiem. * Kici, kici. Dobry kotek.

Madame Phloi podpełzła bardzo ostrożnie ku spodkowi w wyciągniętej ręce, a grubas ukradkiem
wykonywał jakieś manewry drugą ręką.

Madame cofnęła się ukośnie * trochę w stronę domu, a trochę zbliżając się do skraju przepaści.

* Kici, kici. Dobry kotek * nawoływał grubas, wychylając się nieco bardziej z okna, ale pod nosem
powtarzał też: * Fałszywy zwierzak! Dorwę cię, chodby nie wiem co. Zachciało ci się mojej papużki, co?

Madame Phloi wszystkimi zmysłami wyczuwała niebezpieczeostwo. Położyła uszy po sobie, jej wąsy
nastroszyły się, a biały brzuszek przywarł do powierzchni gzymsu.

Zbliżyła się jednak nieco, a gruby mężczyzna próbował złapad ją ręką. Szybko cofnęła się o krok,
wpatrując się bez mrugnięcia oczu w jego twarz ociekającą potem. Zauważyła, że odstawił spodek na
bok i wystawił nieco więcej tłustego brzucha za okno.

Znów podeszła, znalazła się niemal w zasięgu jego palców, a on gwałtownym ruchem wyciągnął po nią
oba potężne ramiona.

* Tym razem cię dorwę, śmierdzielu * warknął pod nosem i opierając jedno z kolan o parapet, rzucił się
na Madame Phloi. Gdy wymknęła się mu między palcami, wylądował na gzymsie całym swym ciężarem.

Zmurszała konstrukcja nie wytrzymała, kawałek gzymsu zapadł się pod nim. Grubas wrzasnął, usiłując
chwycid się powietrza, a w tej samej chwili kremowopłowa błyskawica znikła z pola widzenia.

Tłuścioch nie spadał w milczeniu.

A Madame Phloi? Kiedy kobieta i mężczyzna wrócili do domu, zastali ją zgiętą we dwoje pośrodku plamy
słooca na jej dywanie w salonie. Zajęta była dokonywaniem toalety swego pięknego, brązowego ogona.

14

background image

Noworoczna tragedia

* Opowiadanie Noworoczna tragedia zostało po raz pierwszy opublikowane w „EHery Queens Mystery
Magazine" w marcu 1968 roku.

1 stycznia

Kochany Tomku,

oto zaczął się kolejny nowy rok. Modlę się i mam nadzieję, że wojna wkrótce się skooczy, a Ty otrzymasz
przydział bliżej domu. Myślę o Tobie bez przerwy.

Jest godzina czwarta nad ranem i pewnie powiesz, że.to dziwna pora na pisanie listów, ale jestem taka
zdenerwowana. Kochany synku, dopiero co pod naszym domem wydarzył się okropny wypadek. Jestem
w domu sama * Jim jest w pracy * a ja muszę komuś o tym opowiedzied.

Jim ma dzisiaj specjalny dyżur nocny właśnie z powodu Nowego Roku, więc do północy czytałam sobie
na sofie jakiś kryminał, a gdy wybiła dwunasta, otworzyłam okno, żeby posłuchad trąbienia klaksonów i
bicia w dzwony. (Przepraszam za ten gryzmoł. Na stole siedzi kot, który przygląda się, jak piszę, i właśnie
potrącił łapką mój długopis. Taki bezdomny dacho*wiec, którego przygarnęłam).

O północy cała okolica wyglądała jak choinka w Boże Narodzenie: zielone światła na stacji benzynowej,
czerwony neon na „Wallys Tavern", migające światła na skrzyżowaniach. Samochody jechały powoli, bo
najpierw padała zamarzająca mżawka, a potem śnieg, a ja odmówiłam krótką modlitwę, prosząc Pana
Boga, żeby Jim wrócił bezpiecznie do domu.

Potem włożyłam na siebie ten śliczny ciepły szlafrok, który dostałam od Ciebie na Gwiazdkę, i
zdrzemnęłam się na sofie, bo obiecałam, że będę na niego czekad. Od czasu do czasu budziły mnie
syreny * policyjne, pogotowia, strażackie * a potem znów zapadałam w drzemkę.

Nagle całkowicie rozbudził mnie bardzo głośny hałas. Bum**bum * i jeszcze głośniejszy trzask, a potem
dźwięk tłuczonego szkła. Coś się stało za domem, bo stamtąd dobiegły te odgłosy. Pobiegłam do okna w
kuchni i wyjrzałam. Zobaczyłam czarny samochód, który najwyraźniej wjechał na chodnik i uderzył w
ścianę tego starego magazynu. Drzwi po obu stronach były otwarte, wewnątrz paliło się światło, a z
fotela kierowcy zwisał jakiś kształt, z głową na śniegu. Nawet nie mogłam stwierdzid, czy to mężczyzna,
czy kobieta.

Byłam wstrząśnięta, ale miałam jednak dośd przytomności umysłu, żeby zadzwonid po policję. Kiedy
znów podeszłam do okna, na ulicy panował absolutny spokój, jak w kostnicy. Żadnych samochodów, nikt
nie podbiegł do rozbitego wozu. W oknach wszystkich domów było ciemno. A tam w dole ktoś leżał
samotnie i umierał albo już nie żył.

background image

Pomyślałam o Tobie, Tomku, i o tym, co bym czuła, gdybyś był ranny i samotny, i nie mogłam
powstrzymad łez. Postanowiłam, że muszę zejśd na dół. Złapałam kurtkę myśliwską Jima i zbiegłam trzy
piętra po schodach, bo nie chciałam czekad na windę, a potem przez tylne wyjście, tani gdzie stoją kubły
na śmieci, wybiegłam na ulicę.

To był młody mężczyzna mniej więcej w Twoim wieku i myślałam, że serce mi pęknie. Miał zakrwawioną
głowę, plamy krwi były też na śniegu. Od razu wiedziałam, że już nie żyje. Ale nie mogłam go zostawid
samego, więc zaczęłam się modlid, dopóki nie zobaczyłam świateł radiowozu skręcającego w tę uliczkę.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że stoję w śniegu, a mam na sobie kapcie, szlafrok i myśliwską kurtkę, więc
pobiegłam z powrotem do budynku i patrzyłam, co działo się dalej, ukryta w cieniu bramy.

Z radiowozu wyskoczył policjant i zawołał do swojego kolegi:

* Wezwij ludzi z kostnicy. Temu gościowi już nic nie po*

może!

I właśnie wtedy zobaczyłam, że w ciemnościach coś się porusza. Z początku pomyślałam, że to jakiś
okropny szczur, bo jest ich sporo w tej okolicy. A potem z cienia wyłonił się czarny kot i podszedł prosto
do mnie, wyciągając łapkę. Zrozumiałam, że chce, żeby go zabrad ze śniegu. Wzięłam go na ręce *sam
zresztą wiesz, jak bardzo lubię koty * a łapki miał po prostu lodowate. Ja też już się trzęsłam, więc
pojechaliśmy oboje na górę, żeby się ogrzad.

Patrzyłam przez okno, jak zabierają ciało, i nie mogłam nie myśled o jego biednej matce i o tym, jak
policjanci zastukają do jej drzwi, a potem zawiozą ją do kostnicy. Chciałabym wiedzied, kim był. Może
napiszą o tym w gazecie.

Chciałabym, żeby Jim już wrócił. A ten kot siedzi na stole, wpatruje się we mnie i rzuca cieo na papier,
tak że nie widzę, co piszę. Jest bardzo smukły i czarny, z żółtymi oczami. Musi należed do kogoś w tym
domu, ale póki co najwyraźniej nie ma zamiaru sobie pójśd.

Wciąż myślę o tym młodym człowieku, który pewnie wypił za dużo podczas noworocznego przyjęcia.
Może nawet mieszkał w tym budynku i właśnie wracał do domu? Nie znam żadnego z naszych sąsiadów.
Jim twierdzi, że to same szumowiny i lepiej trzymad się od nich z daleka. Rzeczywiście to nie jest
najlepsza dzielnica, ale mieszkanie jest bardzo porządne i Jim ma blisko do komisariatu.

W przyszłym roku pójdzie na emeryturę, a wtedy kupimy sobie mały domek w Northport i tam się
przeprowadzimy. Swoją drogą, nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś wyjdę za mąż * i to za
policyjnego detektywa! Pamiętasz, jak Ty i ja, kiedy jeszcze mieszkaliśmy właśnie w Northport,
zaczytywaliśmy się przygodami Herkulesa Poirot czy inspektora Maigreta?

Słyszę, że Jim już wraca. Dokooczę później.

background image

1 stycznia, po południu

Wracam do mojego listu... Jim postanowił się zdrzemnąd. Opowiedziałam mu o wypadku, na co
stwierdził:

* Kolejny pijak! Ludzie sami się proszą o nieszczęście.

Nie opowiedziałam mu, że zeszłam na dół w szlafroku i kapciach, więc trochę się plątałam, gdy chciał
wiedzied, skąd wziął się kot. Siedzi tu dalej i chodzi za mną jak cieo.

Właśnie podali przez radio, kto to był! Pierwsza ofiara wypadku drogowego w tym roku: Wallace Sloan,
dwadzieścia pięd lat, zamieszkały pod numerem 18309 w Hamilton. Samochód uderzył w dwa słupki, a
następnie rozbił się o ceglany budynek.

Wrak został już odholowany, a teraz pojawiła się ekipa, która naprawia słupki. Spytałam dozorcę, czy
ktoś nie szuka czarnego kota, ale nie, o niczym nie wiedział.

Kochany synku, uważaj na siebie. Modlimy się, żebyś jak najprędzej wrócił do domu.

Twoja kochająca matka

4 stycznia Kochany Tomku,

bardzo się cieszę, że ciasto się nie pokruszyło w drodze. Czy karmią tam Was przyzwoicie? Czy dostałeś
mój list, w którym

pisałam o wypadku? Teraz wiem już trochę więcej: kiedy Jim usłyszał nazwisko tamtego biedaka,
powiedział:

* To ten młody facet, który był właścicielem „Wally's Tavern". Straszna speluna.

Potem w poniedziałkowej gazecie przeczytałam nekrolog. Wallace Sloan pozostawił żonę i czwórkę
dzieci! A był jeszcze taki młody! Od razu pomyślałam o jego rodzinie. Wiem dobrze, co to znaczy byd
wdową z małym dzieckiem. A co dopiero, kiedy jest ich czworo! Biedna kobieta!

Tomku, pewnie powiesz, że dziwnie się zachowuję, ale * poszłam na jego pogrzeb. Jim myślał, że
wybrałam się do centrum po zakupy, bo rozpoczęły się styczniowe wyprzedaże. To była strasznie smutna
ceremonia, bardzo przygnębiająca, bo prawie nie było żałobników, a wdowa wyglądała, jakby sama była
jeszcze dzieckiem. Gdy wyszliśmy z domu pogrzebowego, nawiązałam rozmowę z sąsiadką paostwa
Sloan. Powiedziała mi:

* Ludzie mysią, że Wally był pijany, jak to wszyscy w Nowy Rok, ale coś pani powiem: on nigdy nie tknął
ani kropli alkoholu. Ciężko pracował, dniami i nocami. Pewnie nie mógł inaczej, w koocu czworo
dzieciaków... i piąte w drodze. Przypuszczam, że był śmiertelnie zmęczony i po prostu zasnął za
kierownicą.

Dziwna sprawa! Bo widzisz, Tomku, jechał w kierunku wschodnim, najwyraźniej z tego dużego parkingu

background image

za stacją benzynową, gdzie zostawiają swoje samochody klienci baru. Jeżeli nie był pijany, to jak mógł
zasnąd, ujechawszy zaledwie kilkadziesiąt metrów? W dodatku na tej ulicy? Przecież tu jest tyle dziur w
asfalcie i wybojów!

Właściwie nie wiem, dlaczego tak zajęła mnie ta historia. Pewnie czytam zbyt wiele kryminałów. A Ty,
Tomku, czy masz czas na lekturę? Może chcesz, żebym Ci wysłała coś do czytania?

Tak więc nie bardzo wiem dlaczego, ale zaczęłam się rozpytywad w sklepiku i teraz wiem na pewno dwie
rzeczy. Po

pierwsze, Wally Sloan zawsze parkował za stacją benzynową, a po drugie, nigdy nie pił.

Kot nadal u nas mieszka i chodzi za mną krok w krok. Pewnie jednak nie ma właściciela. Nazwałam go
Cieo. Kupiłam trochę karmy i urządziłam mu toaletkę. Wcale nie chce nigdzie wychodzid, tylko trzyma się
ciągle blisko mnie. Naprawdę, bardzo miły kotek.

Muszę już nakryd do stołu. Jim teraz pracuje w dzieo. Na kolację będziemy mieli klopsiki, takie jak lubisz.
Wkrótce znów napiszę.

Ucałowania od mamy

5 stycznia

Kochany Tomku,

słuchałam dziś wiadomości i dziękowałam Bogu, że jesteś w obsłudze naziemnej. Czy u Ciebie wszystko
w porządku? Czy potrzebujesz czegoś, co mogłabym Ci wysład?

Muszę opowiedzied Ci najnowsze wieści! Dzisiaj odwiedziłam żonę Wally'ego Sloana. Opowiedziałam jej
zmyśloną historyjkę, że niby poznałam Wally'ego w jego lokalu. Zaniosłam jej domowe ciasto owocowe i
duży słoik moich konfitur z truskawek, a ona o mało nie zemdlała. Chyba ludzie z miasta nie są
przyzwyczajeni do czegoś takiego. Nie to co w Northport.

Pomyślałam sobie, że może będzie to dla niej jakąś pociechą, że ktoś czuwał przy nim w tę noc, kiedy
zdarzył się wypadek. Kiedy opowiedziałam jej, jak się za niego modliłam, uścisnęła moją dłoo, a potem
wybiegła z płaczem do sypialni.

Mają ładny dom. Była tam też jej matka, więc spytałam ją:

* Sądzi pani, że córka jakoś sobie poradzi? * bo wiesz, myślałam o tych czterech maleostwach.

* Pewnie, że da sobie radę * odpowiedziała matka; była jakaś taka oschła i rozgniewana. * Poradzi sobie,
ale nie dzięki niemu! Nie zostawił nic prócz długów.

* Jaka szkoda * powiedziałam. * Przecież Wally tak ciężko pracował.

Obruszyła się.

background image

* Akurat. Prowadził bar, ale co to za praca? Mógł dostad porządną posadę w centrum, ale wolał zadawad
się z hołotą i spędzad całe dnie na wyścigach.

Ha, drogi Watsonie! To coś nowego. Wiemy już, że Wally był hazardzistą! Po powrocie do domu
postanowiłam opracowad plan działania. Kot ciągle kręcił się przy mnie, wtykając swój nosek we
wszystko, co próbowałam robid. Powiedziałam więc do niego:

* Cieniu, co zrobiłaby na moim miejscu panna Marple? A jak postąpiłaby Hildegarde Withers?

Cieo zawsze spogląda na mnie tak, jakby wiedział, o czym mówię * albo jakby sam próbował mi coś
powiedzied.

Po kolacji Jim poszedł na spotkanie swojego klubu, a ja przeszłam się po domu, od drzwi do drzwi. Pod
numerem 408 otworzył mi jakiś starszy pan. Spytałam:

* Przepraszam najmocniej, jestem sąsiadką spod numeru 410. W Nowy Rok przybłąkał się do mnie kot, a
ktoś powiedział, że to może paoski. Jest czarny.

* Nasz kot to rudzielec * oświadczył * i wygrzewa się właśnie na kaloryferze.

Zadzwoniłam do około dwudziestu mieszkao. Niektórzy sąsiedzi od razu mówili „nie" i zatrzaskiwali mi
drzwi przed nosem, ale większośd z nich była bardzo sympatyczna. Najpierw zamienialiśmy parę słów o
kotach, a potem wspominałam mimochodem o wypadku. Niektórzy znali Wally'ego, bo chodzili do jego
baru.

Pod numerem 503 powitała mnie jakaś kobieta w średnim

wieku, która wyglądała jak prawdziwa... jak by to powiedzied... zdzira? Zaprosiła mnie na drinka. Gdyby
Jim się dowiedział, że przyjęłam jej zaproszenie, chyba dostałby zawału, no ale nic mu nie powiedziałam.
Zresztą wypiłam tylko małe piwo. A oto co usłyszałam:

* Teraz ta cholerna knajpa jest zamknięta i człowiek musi chlad w domu. Co to za przyjemnośd, ja się
pytam?

Miała szkliste oczy i włosy w nieładzie.

* Szkoda faceta * dodała. * Z Wally'ego był miły gośd. Chojny. A takich lubię.

* Czyli z tego wynika, że jego bar przynosił znaczne dochody * zauważyłam.

Uśmiechnęła się do mnie (a ma okropne zęby!):

* Pani chyba żartuje. Wally dorabiał sobie na boku, jak każdy, nie?

Wspomniałam, że o ile wiem, grał na wyścigach.

* Grał? Gdzie tam, do diabła. Przyjmował zakłady i z tego miał forsę! Gdyby się wydało, straciłby licencję
na wyszynk, więc raczej się z tym krył. Gus robił za jego pośrednika.

background image

*Gus?

* No, wie pani, Gus. Ten mechanik ze stacji benzynowej. Zbierał zakłady dla Wally'ego. W sylwestra była
niezła zadyma w barze. Gus zwlekał z wypłatą, a tamten facet próbował odebrad swoją forsę na siłę.

* Ale nikomu nic się nie stało?

* Nie, tylko Gus ma podbite limo. Wally wywalił ich obu z knajpy. Trudno mied Lany'emu za złe, bo
postawił pięd stówek, a jego koo wygrał, dwadzieścia do jednego.

* Larry? Kto to taki?

* No zna pani Larry'ego, to ten z trzeciego piętra. Robi za pielęgniarza w szpitalu. Kawał chłopa. Jakby
chciał, toby starł Gusa na miazgę.

Rzecz jasna zeszłam od razu na dół i sprawdziłam skrzynki pocztowe. Pod numerem 311 mieszka L.
Marcus. Wróciłam na górę i zadzwoniłam do jego drzwi, ale nie było go w domu.

Ciekawa jestem, dlaczego Gus zwlekał z wypłatą. Dwadzieścia do jednego! Przecież to daje dziesięd
tysięcy, prawda? Jak myślisz, czy wypadek Wallyego był jakoś związany z tym zakładem?

Napiszę Ci, jeżeli dowiem się czegoś więcej.

Twoja kochająca mama

PS. Dzisiaj jest piątek. Wczoraj nie miałam kiedy wysład tego listu do Ciebie. A dziś rano głaskałam Cienia
i rozmyślałam o tym wypadku. Pamiętałam wszystko wyraźnie, ze szczegółami. Czarno*biała scena, jak w
starym filmie. Czarna krew na białym śniegu, czarna ściana magazynu * zaparkowane w pobliżu
samochody przykryte białym śniegiem * czarne ślady opon tam, gdzie samochód Wallyego wjechał na
chodnik * dwa przewrócone słupki, czarne * nawet kot był czarny.

A potem przypomniałam sobie coś, co dotyczyło samochodu Wally'ego. Był cały czarny! A przecież jeżeli
stał na otwartym parkingu, to na masce i na dachu powinien byd śnieg, prawda? A był mróz i padało bez
przerwy przez cały wieczór. Trochę śniegu musiałoby zostad, nawet po tym zderzeniu.

Tomku, czy pamiętasz wypadek wujka Roya trzy lata temu? Pamiętasz, co było przyczyną? Otóż to
nasunęło mi pewien pomysł, więc wybrałam się na stację benzynową, żeby porozmawiad z Gusem. Jim
pojechał dziś do pracy razem ze swoim partnerem, więc wyprowadziłam samochód z garażu i
powiedziałam Gusowi, że pasek klinowy wydaje jakieś dziwne dźwięki (oczywiście to nieprawda). A
potem zaczęłam mówid o wypadku.

* Wszyscy wiemy, że Wally nie pił. Może coś było nie tak z jego samochodem?

* Owszem * przyznał Gus. * Mówił mi, że ma luzy w kierownicy. Na to ja, żeby zostawił wóz na parkingu i
dał mi kluczyki, a ja zajmę się tym w poniedziałek. Ale wychodzi na to, że postanowił jednak pojechad
nim do domu, kretyn! Przecież dalibyśmy mu jakąś zastępczą brykę.

background image

Potem spytałam go, czy nie wie czegoś o czarnym kocie, bo zaraz po wypadku taki właśnie się do mnie
przybłąkał. Na to odpowiedział:

* Dzieciaki Wally'ego mają czarnego kota. Wally czasami zabierał go do baru, kiedy szczury zanadto się
rozpleniły.

* A czy w sylwestra kot był w barze?

* Nie wiem * odparł. * Nie było mnie tam. A jednak miał wyraźnie podbite oko!

* Ojej * powiedziałam. * Coś się panu stało w oko.

* Nic takiego * odrzekł. * Grałem w hokeja na lodzie. Na razie to tyle, Tomku. Napiszę, kiedy będę
mogła. Wciąż

czytam Twoje listy, od nowa i od nowa.

Twoja mama

9 stycznia

Kochany Tomku,

tylko kilka słów, żeby Ci napisad, że moje podejrzenia okazały się słuszne! W piątek wieczorem po kolacji
powiedziałam do Jima:

* Kochanie, czy wierzysz w Opatrznośd? Kiedy zginął Wally Sloan, Opatrznośd sprawiła, że przez okno
wyjrzała żona detektywa, wścibska starsza pani, która lubi czytad kryminały * i dodałam: * Mam
wrażenie, że Wally Sloan został zamordowany. Chyba mechanik z warsztatu poluzował coś przy
kierownicy jego samochodu, tak że Wally stracił panowanie nad wozem, gdy wjechał na pierwsze
wyboje. Znasz Gusa ze stacji benzynowej? Policja powinna go przesłuchad. Poza tym kobieta spod
numeru 503 może coś wiedzied. Aha, i pielęgniarz spod 311.

Tomku, szkoda, że nie mogłeś widzied miny, jaką zrobił Jim.

To było w piątek. Dzisiaj ludzie z wydziału zabójstw wiedzą już wszystko. Gus przegrał piędset dolarów
Larry'ego w kości, w ogóle nie obstawił tamtego konia! A potem próbował się wykpid, zwalając wszystko
na Wally'ego. Żeby sprawa się nie wydała, uszkodził samochód, powodując śmiertelny wypadek.

Na tym samochodzie nie było śniegu, więc byłam pewna, że był pod dachem w warsztacie, no i jakoś
przyszło mi do głowy, że to pewnie Gus przy nim majstrował. Jim jest teraz ze mnie bardzo dumny, a
mam nadzieję, że Ty również, Tomku, mój kochany.

Ucałowania od mamy

PS. Zapomniałam Ci powiedzied. W piątek wieczorem Cieo zniknął. Jakimś tajemniczym sposobem
wydostał się z mieszkania i od tego czasu już go nie widzieliśmy. Zupełnie jakby chciał mi coś powiedzied,

background image

a kiedy prawda wyszła na jaw, uznał swoje zadanie za spełnione. Jaka szkoda. To był taki miły kotek.
Bardzo go polubiłam.

Spis treści

Kot, który wiedział

Noc wielkiej kałuży

Fenomenalna koteczka

Bohater z ulicy Drummond

Szalony myszołowca z muzeum

Kot, który chadzał nad przepaścią

Kochankowie z Kanionu

Tipsy kontra inspekcja

Kot zwany Sumieniem

SuSu i duch

Stach i Strach

Kot, który miał za długie wąsy

Grzech Madame Phloi

Noworoczna tragedia


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Braun Lilian Jackson Kot który 30 Kot który wiedział i inne opowiadania
Jackson Braun Lilian Kot, ktory wiedzial i inne opowiadania t 30
Braun Lilian Jackson 21 Kot, który patrzył w gwiazdy
Braun Lilian Jackson 29 Kot, który miał 60 wąsów GTW
Braun Lilian Jackson 27 Kot, ktory wykradal banany
Braun Lilian Jackson 29 Kot, ktory mial 60 wasow
Braun Lilian Jackson 08 Kot, który wąchał klej
Braun Lilian Jackson 28 Kot, ktory spuscil bombe
Braun Lilian Jackson 09 Kot, który zszedł pod podłogę
Braun Lilian Jackson 22 Kot, który obrabował skarbonkę
Braun Lilian Jackson 06 Kot, który bawił się w listonosza
Braun Lilian Jackson 03 Kot, który się włączał i wyłączał
Braun Lilian Jackson 04 Kot, który nie polubił czerwieni
Braun Lilian Jackson 24 Kot, którego nurtowal strumień
Braun Lilian Jackson Kot ktory sie wlaczal i wylaczal
Braun Lilian Jackson Kot ktory wachal klej
Braun Lilian Jackson Kot, który 27 Kot, który wykradał banany
Braun Lilian Jackson Kot, który 07 Kot, ktory znal Szekspira
Braun Lilian Jackson Kot któty 02 Kot, ktory jadal welne

więcej podobnych podstron