Ernest Hemingway To co prawdziwe o świcie



ERNEST HEMINGWAY

TO CO PRAWDZIWE O ŚWICIE

Przekład Teresa Lechowska i Zofia Zinserling




Ernest Hemingway (1899-1961), prozaik amerykański, jeden z najwybitniejszych pisarzy XX wieku. Nagroda Nobla 1954. Twórczość Hemingwaya, w dużej mierze autobiograficzna, jest odbiciem jego burzliwego, bogatego – niekiedy wręcz awanturniczego – życia i plonem doświadczeń, które zbierał jako mądry, bystry i wrażliwy obserwator. Miał więc dobrą znajomość świata i człowieka, a według jego słów pisarzem prawdziwym jest ten, „kto tworzy nie postacie i literaturę, lecz ludzi i życie”. Hemingway ukazuje człowieka poszukującego sensu życia w walce z naturą i wrogiem, który ma różne oblicza. Jego typowy bohater jest często brutalny i prymitywny, ale mężny, niepokonany, bo tchórzostwo według Hemingwaya to klęska. „Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać” i „Jest tylko jedna rzecz, której nie możesz przezwyciężyć, a jest nią śmierć”. Może właśnie dlatego, chcąc być wiemy swojej legendzie o człowieku niezwyciężonym, 2 lipca 1961 roku pisarz przyłożył do czoła strzelbę i nacisnął oba spusty.

Z ostatniego swego safari – w roku 1953 – Ernest Hemingway wrócił pokiereszowany (uległ w czasie tej podróży do Afryki Wschodniej dwóm kolejnym wypadkom lotniczym; po jednym z nich prasę światową obiegła fałszywa wiadomość o jego tragicznej śmierci!) i w niedobrej formie psychicznej. Ale na przekór wszystkim tym dolegliwościom zabrał się do pisania powieści przedstawiającej zdobyte w Kenii doświadczenia. Nie zdołał jednak nigdy doprowadzić pracy nad tym utworem do końca, ciągle odrywały go od niej inne utwory, nowe podróże, ważne wydarzenia w życiu rodzinnym i publicznym. Dopiero w 1998 roku wydobył ten utwór z papierów pośmiertnych pisarza jego syn Patrick. Wspaniała sceneria dzikiej przyrody afrykańskiej, pełne napięcia sceny z łowów na grubego zwierza, a przede wszystkim dramatyczne konflikty między podrywającymi się do buntu czarnymi gospodarzami tej ziemi a białymi osadnikami, którzy nią zawładnęli, przenikają w tej powieści w świat wewnętrzny narratora, w którym łatwo rozpoznać samego pisarza. Ta książka jest nie tylko wykreowaną w jego wyobraźni, pełną dramatyzmu opowieścią o myśliwskich i miłosnych pasjach, nie tylko porywającą lekturą przygodową, lecz także cennym źródłem wiedzy o Erneście Hemingwayu.



W Afryce to, co prawdziwe o świcie, w południe
jest tylko zmyśleniem i budzi większy respekt
niż urocze, zarośnięte szuwarami jezioro,
błyszczące na skraju spalonej słońcem
równiny. Chociaż przemierzałeś tę równinę
rankiem i masz pewność, że jezioro nie
istnieje, to przecież teraz właśnie tam jest,
absolutnie realne i piękne.

Ernest Hemingway



Podziękowania

W imieniu moich braci i własnym dziękuję Michaelowi Katakisowi, zarządzającemu prawami autorskimi Hemingwaya, za podtrzymywanie w nas wiary, że tę pracę warto wykonać.

Dziękuję tez pracownikom Biblioteki Kennedy’ego, a zwłaszcza Megan Desnoyers i Stephenowi Plotkinowi, za profesjonalną archiwistyczną pomoc, z jakiej korzystali wszyscy, którzy mieli przywilej pracować nad rękopisami Ernesta Hemingwaya.

Dziękuję także zespołowi redakcyjnemu Scribnera, przede wszystkim Charlesowi Scribnerowi III i Gillian Blake, za pomoc udzieloną wdzięcznemu amatorowi.

Specjalne podziękowania należą się mojej żonie, Carol, tak jak ja przekonanej, że pisanie jest ważne, a jedno słowo ma wartość tysiąca obrazów.

Patrick Hemingway

Wstęp

Opowieść ta rozpoczyna się w czasie i miejscu, które przynajmniej dla mnie wciąż ma ogromne znaczenie. Pierwszą połowę swego życia spędziłem w Afryce Wschodniej i wiele czasu poświęciłem lekturom z zakresu historii oraz literatury mniejszości angielskich i niemieckich, które zamieszkiwały na tym obszarze od niemal trzech pokoleń. Być może czytelnikowi łatwiej będzie śledzić akcję pierwszych pięciu rozdziałów książki, jeżeli zapozna się z pewnymi wyjaśnieniami, dotyczącymi wydarzeń, jakie zaszły w Kenii zimą 1953-1954 roku.

Jomo Kenyatta był wykształconym i bywałym w świecie czarnym Afrykaninem z plemienia Kikuju, który wiele czasu spędził w Wielkiej Brytami, gdzie ożenił się z Angielką. Jednakże po powrocie do kraju Kenyatta rozpętał – w każdym razie tak sądziła ówczesna brytyjska administracja kolonialna – powstanie czarnych robotników rolnych, znane jako powstanie Mau Mau, przeciwko przybyłym z Europy farmerom i posiadaczom ziemskim, którzy, zdaniem Kikuju, ukradli ziemię.

Jest to odwieczny zarzut Kalibana z Burzy:

Wyspa ta jest moją
Po mojej matce; ty mi ją wydarłeś.
Kiedyś tu przybył, jakżeś mi pochlebiał,
Szanował, dawał wodę z jagodami,
Ty mię uczyłeś, jak trzeba nazywać
I wielkie światło, i małe światełko,
Które się palą we dnie lub śród nocy,
A jam cię kochał; ja ci pokazałem
Źródła wód świeżych, bagna, grunt jałowy,
Grunt urodzajny…1

Ruch Mau Mau niewiele miał wspólnego z ogólnoafrykańskim zrywem niepodległościowym, który czterdzieści lat później oddał w ręce czarnej większości władzę w subsaharyjskiej części kontynentu. Było to raczej zjawisko typowe dla psychologii społecznej plemienia Kikuju. Członek plemienia stawał się Mau Mau przez złożenie bluźnierczej przysięgi, która wykluczała go z normalnego życia i zamieniała w kamikadze – ludzki pocisk, skierowany w pracodawcę, czyli przybyłego z Europy farmera. Najpowszechniejszym narzędziem rolniczym w Kenii jest ciężkie jednostronne ostrze, wycięte i wyklepane z blachy stalowej – produkowanej w środkowej Anglii! – zwane w suahili panga. Ostrzem tym karczuje się busz, kopie doły, a w sprzyjających okolicznościach – zabija ludzi; prawie każdy robotnik rolny je posiada. Nie jestem antropologiem i być może piszę bzdury, lecz tak właśnie postrzegali Mau Mau europejscy farmerzy, ich żony i dzieci. Co smutne, większość ofiar tej odmiany antropologii stosowanej należała do tych spośród Kikuju, którzy nie chcieli złożyć przysięgi Mau Mau i współpracowali z brytyjską administracją kolonialną.

Obszar, który w czasie, gdy toczy się akcja tej opowieści, zwano Białymi Wyżynami, był rezerwatem przeznaczonym wyłącznie dla białych osadników – i zarazem terenem, z którego Kikuju czuli się okradzeni, wyżej położonym i lepiej nawodnionym niż tradycyjne ziemie plemienia Kamba. Choć jednak Kamba posługiwali się odmianą języka bantu, blisko spokrewnioną z narzeczem plemienia Kikuju, musieli znacznie częściej uzupełniać swoje niepewne i mizerne plony za pomocą zbieractwa i łowiectwa, toteż ich przywiązanie do konkretnych terenów było dużo słabsze. Subtelne różnice kulturowe między tymi dwoma ludami najłatwiej wyjaśnić, porównując je do Hiszpanów i Portugalczyków – dwóch narodów, żyjących obok siebie na Półwyspie Iberyjskim. Większość z nas zna je wystarczająco, aby zrozumieć, dlaczego to, co przemawia do jednych, nie jest atrakcyjne dla drugich, i tak też rzecz się miała z ruchem Mau Mau. W ogromnej większości przypadków Kamba pozostawali nań obojętni, na szczęście dla Mary i Ernesta Hemingwayów; w przeciwnym razie bowiem oboje mogliby zostać zarąbani we własnych łóżkach przez swych zaufanych służących, których rzekomo tak dobrze znali.

Jednakże wraz z początkiem rozdziału szóstego groźba, iż grupa zaprzysiężonych Mau Mau z plemienia Kamba, zbiegłych z obozu karnego, zaatakuje myśliwski obóz Hemingwaya, ulatnia się jak poranna rosa w promieniach wschodzącego słońca i współczesny czytelnik może bez trudu podążać za dalszym biegiem wydarzeń.

Dzięki swej fortunnej pozycji młodszego syna spędziłem w okresie późnego dzieciństwa i dorastania wiele czasu z ojcem, najpierw w okresie jego małżeństwa z Marthą Gellgom, potem zaś – z Mary Welsh. Pamiętam, jak pewnego lata, gdy ukończyłem już trzynaście lat, wszedłem przez pomyłkę do sypialni ojca w domu, który Martha wynalazła dla nich na Kubie, i ujrzałem rodziców w trakcie aktu miłosnego, uprawianego w ów niemal wyczynowy sposób, jaki wtedy zalecały podręczniki ku większej szczęśliwości małżeńskiego pożycia. Natychmiast się wycofałem i nie sądzę, by mnie zobaczyli, lecz gdy redagowałem niniejszą opowieść, znalazłem fragment, w którym Papa oskarża Marthę o udawanie, i wyraźnie ujrzałem tę zapomnianą scenę sprzed pięćdziesięciu sześciu lat. Niezłe udawanie!

Niezatytułowany rękopis Hemingwaya liczy około 200 tysięcy słów i z całą pewnością nie jest dziennikiem. To, co przedstawiamy czytelnikowi, stanowi niewątpliwy twór fikcji, który został skrócony mniej więcej o połowę. Mam nadzieję, że Mary me będzie się na mnie zbytnio gniewać za to, że wyeksponowałem postać Debby, będącej jej mrocznym przeciwieństwem; Mary, z taką klasą grająca rolę żony, popełniła trwające dwadzieścia pięć lat sati, z dżinem – w miejsce drzewa sandałowego – w roli paliwa.

Istotą tych wspomnień jest dwuznaczny kontrapunkt fikcji i faktu. Autor kunsztownie wykorzystuje go we fragmentach, które czytelnikom lubiącym taką muzykę sprawią niewątpliwą przyjemność. Spędziłem trochę czasu w obozie na safari w Kimanie i poznałem tam wszystkich, białych i czarnych. Z powodów, których nie potrafię do końca wyjaśnić, ów pobyt przypomniał mi niektóre wydarzenia lata 1942 roku, które – niczym Fred, czternastoletni syn generała Granta – mój brat Gregory i ja spędziliśmy na pokładzie okrętu „Pilar”, wśród członków jego niezwykłej załogi, tymczasowo wcielonych do pomocniczej służby marynarki wojennej. Radiooperator na tym okręcie był zawodowym żołnierzem piechoty morskiej, niegdyś stacjonującym w Chinach. Tego lata, gdy polowaliśmy na U-boty, miał po raz pierwszy okazję przeczytać Wojnę i pokój, pełnił bowiem służbę tylko przez krótkie okresy, poza tym we dnie i noce pozostając w gotowości, a książka pochodziła z okrętowej biblioteki. Pamiętam, jak mówił nam, o ile głębsze znaczenie ma dla niego ta lektura, od czasu gdy w Szanghaju poznał białych Rosjan.

Pracę nad pierwszym i jedynym szkicem tej historii przerwał Hemingwayowi Leland Hayward – wówczas żonaty z panią, która uczestniczy w niniejszej opowieści za pośrednictwem telefonów zamiejscowych – członek ekipy kręcącej film Stary człowiek i morze; Papę poproszono wówczas o pomoc w złowieniu marlina na potrzeby filmu u wybrzeży Peru. Innym powodem, dla którego nigdy nie powrócił do rozpoczętego utworu, mógł być także kryzys sueski, który doprowadził do zamknięcia Kanału, i tym samym położył kres planom kolejnej podróży Papy do Afryki Wschodniej. Z lektury tej opowieści dowiadujemy się, że Hemingway wiele myślał o Paryżu „w dawnych czasach” – a więc może jeszcze inną przyczyną zaniechania pracy było jego odkrycie, iż lepiej idzie mu pisanie o Paryżu niż o Afryce? Mimo podniecających doznań, jakich dostarcza ów kontynent, i całej jego fotogeniczności, Hemingway przebywał na nim w sumie tylko kilka miesięcy i opuścił go w dość kiepskiej formie, po pierwsze w wyniku złapania ameby, po drugie – katastrofy lotniczej.

Człowiekiem, którego – gdyby jeszcze żył – prosiłbym o uwagi wstępne do tego tomu, był Ralph Ellison2, a to z powodu słów, jakie napisał w Shadow and Act:

„Czy nadal chcecie wiedzieć, dlaczego Hemingway jest dla mnie ważniejszy od Wrighta3? Nie dlatego bynajmniej, że był biały i bardziej „akceptowany”, lecz dlatego, że doceniał te spośród rzeczy ziemskich, które ja również kocham, a których Wright nie mógł poznać, gdyż był zbyt udręczony, upośledzony lub niedoświadczony: pogodę, broń, konie, miłość oraz nienawiść, a także nieprawdopodobne sytuacje, które odważni, pełni poświęcenia ludzie umieją zamienić w zwycięstwo i sukces. I również dlatego, że umiał tak precyzyjnie pisać o procedurach i technikach codziennego życia, że podczas recesji 1937 roku mogłem utrzymać siebie i brata, posiłkując się jego opisami strzelania do ptaków w locie; dlatego, że znał różnicę miedzy polityką i sztuką oraz był świadomy znaczenia, jakie ich prawdziwy związek może mieć dla pisarza. Dlatego wreszcie, że wszystko, co pisał – i to jest bardzo ważne – przesycone zostało duchem czegoś, co wykracza poza tragedię, a co jest mi znajome, bardzo bowiem przypomina ducha bluesa, który zdaje się najbliższą tragedii rzeczą, jaką wymyślili Amerykanie”.

Jestem niemal przekonany, że Hemingway czytał powieść Invisible Man i że pomogła mu ona dojść do siebie po dwóch katastrofach lotniczych, w których omal nie zginęła Mary i on sam. Zapewne miało to miejsce w połowie lat pięćdziesiątych, kiedy znów zajął się swym afrykańskim rękopisem, co najmniej rok po wydarzeniach, które spowodowały ten powrót do pracy twórczej. Umieszczając w tekście uwagi o pisarzach, którzy kradną pomysły od siebie nawzajem, Hemingway mógł mieć na myśli Ralpha Ellisona; scena z Invisible Man, w której występują szaleńcy zamknięci w szpitalu psychiatrycznym, bardzo przypomina scenę z weterynarzami w barze na Key West z Mieć i nie mieć.

Ellison napisał swój esej na początku lat sześćdziesiątych, niedługo po śmierci Hemingwaya latem 1961 roku, i oczywiście nie mógł czytać niedokończonego rękopisu afrykańskiego, któremu mam nadzieję, nadałem nie najgorszy kształt w Temu co prawdziwe o świcie. Brałem kartki, które mój ojciec zapisywał każdego ranka, i – wzorem Swetoniusza – poddawałem je zabiegowi opisanemu przezeń w De viris illustribus:

„Powiadają, że gdy Wergiliusz pisał swoje Georgiki, miał zwyczaj dyktować co rano bardzo wiele wersów, po czym poświęcał resztę dnia na zmniejszenie ich liczby; opatrywał to dowcipnym komentarzem, iż formuje swe wiersze niczym niedźwiedzica, która liże swoje dziecko, stopniowo nadając mu pożądany kształt”.

Tylko sam Hemingway byłby w stanie nadać swemu brudnopisowi najlepszą z możliwych postaci Ursus horribilis. Moja wersja Tego co prawdziwe o świcie jest zaledwie małym misiem, zabawką dziecka. Teraz i zawsze biorę go do łóżka; kiedy się do snu układam, niech Bóg mojej duszy strzeże; jeśli umrę, nim się zbudzę, niech Bóg duszę mą zabierze – i niech Bóg Cię błogosławi, Papo.

Patrick Hemingway
Bozeman, Montana
16 lipca 1998 roku

przełożyła Barbara Kopeć

Rozdział I

Sprawy nie były zbyt proste na tym safari, ponieważ sytuacja w Afryce Wschodniej bardzo się zmieniła. Biały myśliwy był moim przyjacielem od lat. Szanowałem go tak, jak nigdy nie szanowałem własnego ojca, a on miał do mnie zaufanie, choć nie całkiem na nie zasługiwałem. Było to przecież coś, na co należało sobie zasłużyć. Uczył mnie w taki sposób, że pozostawiał mi wolną rękę i tylko korygował popełnione przeze mnie błędy. Kiedy popełniłem błąd, wskazywał mi, na czym on polegał, a jeśli tego samego błędu ponownie nie popełniłem, w nagrodę wyjaśniał więcej. Miał jednak naturę koczownika i w końcu nas opuścił, bo musiał być na swojej farmie, jak w Kenii nazywają ranczo hodowlane o powierzchni dwudziestu tysięcy akrów. To człowiek o bardzo skomplikowanej osobowości, stanowiącej konglomerat absolutnej odwagi, wszystkich poczciwych ludzkich słabości oraz niezwykle subtelnego i bardzo krytycznego rozumienia ludzi. Przy całkowitym oddaniu rodzinie i domowi wolał mimo wszystko przebywać od nich z daleka. Kochał swój dom i żonę, i swoje dzieci.

– Masz jakieś problemy?

– Nie chcę się zbłaźnić ze słoniami.

– Nauczysz się.

– Co jeszcze?

– Wszyscy wiedzą więcej od ciebie, ale to ty musisz podejmować decyzje i dopilnować ich zrealizowania. Zostaw obóz i całą resztę Keitiemu. Spraw się tak dobrze, jak potrafisz.

Są ludzie, którzy uwielbiają dowodzenie i tak żarliwie do niego dążą, że niecierpliwią ich formalności przejmowania dowództwa od kogoś drugiego. Ja lubię dowodzenie, bo to idealna kombinacja wolności i niewoli. Możesz się cieszyć wolnością, a gdy staje się zbytnio niebezpieczna, znajdujesz ucieczkę w swoich obowiązkach. Od kilku lat nie dowodziłem nikim poza sobą samym i już mnie to znudziło, ponieważ znałem nader dobrze siebie, własne wady i mocne strony, które dawały mi niewiele wolności, a sporo obowiązków. Niedawno przeczytałem z niesmakiem różne książki poświęcone mojej osobie, napisane przez ludzi, którzy wiedzieli wszystko o moim życiu wewnętrznym, celach i motywach. Lektura tych książek przypominała lekturę opisu bitwy, w której walczyłeś, opisu sporządzonego przez kogoś, kto nie tylko nie był tam obecny, lecz także – w niektórych przypadkach – nawet się jeszcze nie urodził, wtedy gdy się toczyła. Wszystkie te osoby rozpisujące się o moim życiu, zarówno wewnętrznym, jak publicznym, pisały z absolutną pewnością, której ja nigdy nie odczuwałem.

Tego ranka życzyłbym sobie, żeby mój serdeczny przyjaciel i nauczyciel Philip Percival nie posługiwał się owymi osobliwymi stenograficznymi niedomówieniami, które stanowiły nasz normalny język. Życzyłbym sobie móc zapytać go o takie rzeczy, o które nie sposób pytać. A najbardziej tego, bym został poinstruowany w pełni i kompetentnie, tak jak instruują swoich lotników Brytyjczycy. Wiedziałem jednak, że prawa zwyczajowe, które ustaliliśmy między sobą, Philip Percival i ja, były równie rygorystyczne jak kodeks praw zwyczajowych plemienia Kamba Moją niewiedzę, jak już dawno zostało zdecydowane, mogłem zmniejszyć, jedynie ucząc się sam. Wiedziałem przy tym, że odtąd nie będę mieć nikogo, kto skorygowałby moje błędy, i mimo całego uczucia szczęścia, jakie miewa się, przejmując dowodzenie, poczułem się tego ranka bardzo osamotniony.

Od dłuższego czasu, zwracając się do siebie, używaliśmy nawzajem formy Pop. Na początku, przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy tak go nazwałem, pan Percival nie miał nic przeciwko temu, jeśli tylko do tego naruszenia zasad dobrych manier nie dochodzi publicznie. Potem, gdy ja przekroczyłem pięćdziesiątkę, dzięki czemu stałem się starszym, czyli mzee, on również zaczął mnie tak nazywać, co było poniekąd oznaką szacunku, łatwo uzyskaną, ale fatalną, jeśli ją cofnięto. Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, a raczej nie życzyłbym sobie przeżyć sytuacji, w której na gruncie prywatnym nazwałbym mego przyjaciela panem Percivalem albo on zwróciłby się do mnie po nazwisku.

Tak więc tego ranka sporo było pytań, które pragnąłbym zadać, i nad wieloma rzeczami rozmyślałem. Lecz, jak zwykle, przemilczaliśmy te kwestie. Czułem się bardzo samotny, a on oczywiście o tym wiedział.

– Gdybyś nie miał żadnych problemów, to nie byłoby zabawy – zauważył. – Nie jesteś myśliwym nastawionym mechanicznie, a ci, których się teraz nazywa białymi myśliwymi, to przeważnie ludzie zmechanizowani, co to mówią tutejszym językiem i kroczą po śladach innych. Język znasz dość słabo. Ale ty i twoi cieszący się złą sławą kompani porobili wszystkie te ślady, co tu są, możesz więc zrobić kilka nowych. Jeśli nie będziesz mógł znaleźć odpowiedniego słowa w swoim nowym narzeczu, kikamba, to po prostu mów po hiszpańsku. Wszyscy to uwielbiają. Albo pozwól mówić memsahib. Ona wysławia się trochę lepiej od ciebie.

– Och, idź do diabła.

– Idę, aby wam przygotować miejsce – odparł Pop.

– A słonie?

– Nawet o nich nie myśl – rzekł. – Olbrzymie głupie zwierzaki. Nieszkodliwe, każdy to powie. Tylko pamiętaj, jaki jesteś groźny dla wszystkich innych zwierząt. Ostatecznie to nie włochaty mastodont. Nie widziałem nigdy żadnego o podwójnie zakręconym ciosie.

– Kto ci o tym mówił?

– Keiti – odparł Pop. – Mówił mi, że upolowałeś ich tysiące poza sezonem. To były mastodonty i szablozębny tygrys, i twoje brontozaury.

– Skurczybyk – powiedziałem.

– Nie. On w to na wpół wierzy. Ma egzemplarz tego pisma i one wyglądają tam bardzo przekonująco. Myślę, że w pewne dni wierzy, a w pewne nie. To zależy od tego, czy przyniesiesz mu jakąś perliczkę i, generalnie, jak strzelasz.

– To był artykuł o zwierzętach prehistorycznych ze znakomitymi ilustracjami.

– Tak. Znakomitymi. Przepiękne obrazki. A ty jako biały myśliwy błyskawicznie zyskałeś na znaczeniu, bo, jak mu oznajmiłeś, do Afryki przyjechałeś tylko dlatego, że w domu wyczerpałeś limit odstrzału mastodontów i upolowałeś więcej szablozębnych tygrysów, niż miałeś na zezwoleniu. Ja zapewniłem go, że to święta prawda i że ty jesteś kimś w rodzaju zbiegłego kłusownika od kości słoniowej z Rawlins w Wyoming, które przypominało enklawę Lado w dawnych czasach, i przybyłeś tu, by oddać mi cześć jako temu, który wprowadzał cię jako chłopca, oczywiście bosego, i usiłował utrzymać w formie, zanim pozwolą ci wrócić do domu i dadzą nowe zezwolenie na odstrzał mastodontów.

– Pop, powiedz mi jedną sensowną rzecz na temat słoni. Wiesz, że muszę je likwidować, jeśli źle się zachowują i zostanę o to poproszony.

– Po prostu przypomnij sobie swoją starą technikę postępowania z mastodontem – odparł Pop. – Spróbuj wycelować z pierwszej lufy w środek drugiego pierścienia ciosu. Od przodu na siódmą fałdę na nosie, licząc w dół od pierwszej fałdy na wysokim czole. Nadzwyczaj wysokie mają czoła. Bardzo spadziste. Jeśli jesteś nerwowy, wpakuj mu w ucho. Przekonasz się, że to po prostu betka.

– Dziękuję – powiedziałem.

– Nigdy nie bolała mnie głowa o to, że nie będziesz dbać o memsahib, ale zadbaj też trochę o siebie samego i postaraj się być takim dobrym chłopcem, jak potrafisz.

– Ty też się postaraj.

– Starałem się przez wiele lat – odparł. Potem dodał klasyczną formułkę: – Teraz wszystko należy do ciebie.

I tak było. Wszystko należało do mnie owego bezwietrznego ranka w ostatnim dniu przedostatniego miesiąca tego roku. Spojrzałem na namiot jadalnię i na nasz namiot osobisty. Potem do tyłu, na małe namioty i ludzi poruszających się wokół ogniska, gdzie gotowano strawę, następnie na ciężarówki i na wóz myśliwski – z powodu obfitej rosy wszystkie auta wyglądały jak oszronione. Potem popatrzyłem przez drzewa na Górę, która tego ranka ze świeżym śniegiem połyskującym w pierwszych promieniach słońca wydawała się bardzo wielka i bliska.

– Dobrze ci się pojedzie tą ciężarówką?

– Całkiem dobrze. Wiesz, to niezła droga, jak jest sucho.

– Weź wóz myśliwski. Nie będę go potrzebował.

– Nie jesteś aż tak dobry – powiedział Pop. – Chcę zwrócić tę ciężarówkę i posłać ci jakąś przyzwoitą. Oni do tej nie mają zaufania.

Zawsze to byli oni. To byli ludzie, watu. Kiedyś to byli boye. I dla Popa nadal pozostali boyami. Tylko że on albo znał ich wszystkich jeszcze jako chłopców, albo znał ich ojców, gdy byli dziećmi. Przed dwudziestu laty ja też ich nazywałem boyami i ani im, ani mnie nie przeszłaby wtedy przez głowę myśl, że nie mam do tego prawa. I nikt nie miałby nic przeciwko temu, żebym używał tego słowa. W obecnej sytuacji jednak czegoś takiego się nie robiło. Każdy ma własne obowiązki i każdy ma swoje imię. Nieznajomość imienia to zarówno niegrzeczność, jak i oznaka niedbałości. Istniały też najrozmaitsze nazwy specjalne i skróty nazwisk oraz przyjazne i mniej przyjazne przydomki. Pop, klnąc na nich, robił to stale po angielsku i w języku suahili, a oni to uwielbiali. Ja nie miałem prawa ich przeklinać i nigdy tego nie robiłem. Wszyscy też od czasów ekspedycji do Magadi mieliśmy pewne tajemnice i sprawy, które ze sobą dzieliliśmy. Wiele spraw zaliczało się do tajemnic, a inne przekraczały granice tajemnic i oznaczały porozumienie. Niektóre z tajemnic nie były zbytnio wykwintne, niektóre zaś tak komiczne, że widząc, jak jeden z trzech nosicieli broni parska nagle śmiechem, wiedziałeś, o co chodzi, i gdy tylko popatrzyłeś w jego stronę, to obaj pękaliście ze śmiechu, aż musieliście się niemal trzymać za brzuchy.

Poranek był jasny i piękny, gdy przejeżdżaliśmy przez równinę, mając za plecami Górę i drzewa obozu. Na zielonej równinie przed nami pasło się, wymachując ogonami, dużo antylop Thomsona. Stada gnu i gazeli Granta żerowały w pobliżu kęp buszu. Dojechaliśmy do lądowiska, które urządziliśmy na długiej otwartej łące, jeżdżąc tam i z powrotem samochodem i ciężarówką po świeżej krótkiej trawie i karczując na jednym końcu pieńki i korzenie z kępy buszu. Wysoki drąg ze ściętego drzewka został przechylony wczorajszej nocy przez wicher i zrobiony domowym sposobem z worka od mąki rękaw wskazujący kierunek wiatru zwisał z niego bezwładnie. Zatrzymaliśmy auto, wysiadłem i pomacałem drąg. Był solidny, choć przechylony, i jak tylko nadleci wietrzyk, rękaw znów zacznie powiewać. Wiatr gnał chmury wysoko po niebie i ponad zielonymi łąkami roztaczał się przepiękny widok na Górę, tak stąd olbrzymią i rozłożystą.

– Chcesz zrobić kolorowe zdjęcia jej i lądowiska? – spytałem żonę.

– Widać ją nawet lepiej niż dzisiaj rano. Jedźmy zobaczyć lisy pustynne i poszukajmy tego lwa.

– Teraz go nie będzie. Jest za późno.

– Nie, może być.

Pojechaliśmy więc po starych śladach naszych kół. Ślady prowadziły do zasolonej równiny. Po lewej stronie mieliśmy płaską przestrzeń i nierówną linię wysokich zielonych liściastych drzew o żółtych pniach, które wyznaczały skraj lasu, gdzie mogło być stado bawołów. Na brzegu lasu rosła wysoka, stara, sucha trawa, leżało tam też wiele drzew powalonych przez słonie albo wyrwanych z korzeniami przez wichury. Przed nami rozpościerała się równina porośnięta świeżą, zieloną, krótką trawą, a na prawo były polany z kępami gęstego zielonego buszu i tu i ówdzie wysokimi drzewami cierniowymi o płaskich koronach. Wszędzie tutaj pasła się zwierzyna. Kiedy podjeżdżaliśmy, uciekała, niekiedy szybkim galopem, niekiedy truchtem, a niekiedy odbiegała tylko kawałek dalej, by żerować w pewnej odległości od auta. Zawsze jednak zwierzęta zatrzymywały się i znów się pasły. Kiedy odbywaliśmy ten rutynowy patrol albo gdy Mary fotografowała, nie zwracały na nas większej uwagi niż na lwa, jeśli nie wyruszył na łowy. Schodzą mu wtedy z drogi, ale nie są przerażone.

Wychylałem się z auta, szukając śladów na drodze, tak jak to robił Ngui, mój nosiciel broni, który siedząc za mną, wychyla! się na zewnątrz. Mthuka prowadzący wóz przepatrywał cały teren z przodu i po obu stronach. Miał najlepsze oczy z nas wszystkich i był nadzwyczajnie spostrzegawczy. Na obu policzkach jego ascetycznej, szczupłej i inteligentnej twarzy widniały plemienne blizny Wakambów w kształcie strzały. Całkiem głuchy, starszy ode mnie o rok, był synem Mkoli, ale nie muzułmaninem, jak ojciec. Uwielbiał polowania i wspaniale prowadził samochód. Nigdy nie pozwoliłby sobie na jakąś niedbałość albo nieodpowiedzialność, a przy tym on, Ngui i ja stanowiliśmy trójkę głównych nicponi.

Żyliśmy od dawna w wielkiej przyjaźni i pewnego razu zapytałem go, kiedy dorobił się tych wielkich rytualnych znaków plemiennych, jakich nikt inny prócz niego nie ma. U tych, co je mieli, były to ledwo widoczne blizny.

Roześmiał się i powiedział: – Na bardzo wielkiej ngomie. Żeby spodobać się pewnej dziewczynie.

Ngui i Charo, nosiciel broni Miss Mary, wybuchnęli śmiechem.

Charo był gorliwym muzułmaninem i słynął z wielkiej prawdomówności. Nie wiedział oczywiście, ile ma lat, ale Pop uważał, że musi mieć ponad siedemdziesiątkę. Nawet w turbanie na głowie był niższy od Miss Mary o jakieś dwa cale, i kiedy tak ich obserwowałem, jak stoją obok siebie i spoglądają przez szarą równinę w stronę, którędy zmierzają teraz ostrożnie, pod wiatr, do lasu kozły wodne, a wielki kozioł o pięknych rogach, patrząc do tyłu i na obie strony, wchodzi tam jako ostatni, pomyślałem sobie, jaką dziwną parą muszą zwierzętom wydawać się Miss Mary i Charo. Najwyraźniej żadne zwierzę nie czuło przed nimi strachu. Wielokrotnie mieliśmy tego dowody. Zwierzęta, zamiast się bać małej blondynki w zielonej bluzie i jeszcze mniejszego czarnoskórego mężczyzny w niebieskiej kurtce, raczej się chyba nimi interesowały. Zupełnie jakby pozwolono im oglądać cyrk albo przynajmniej coś bardzo osobliwego, a już drapieżniki wyraźnie były tą parą zafascynowane. Tego ranka wszyscy byliśmy odprężeni. Coś strasznego lub cudownego wydarzało się z pewnością każdego dnia w tej części Afryki. Codziennie rano, gdy się budziłeś, odczuwałeś takie podniecenie, jakbyś miał wziąć udział w zjeździe w zawodach narciarskich albo w wyścigach bobslejowych. Coś się wydarzy, wiedziałeś, i to zazwyczaj przed jedenastą. Nie pamiętam ani jednego ranka w Afryce, żebym po obudzeniu nie czuł się szczęśliwy. A przynajmniej dopóki nie przypomniałem sobie o nieukończonych sprawach. Tego ranka jednak wszyscy czuliśmy się odprężeni, bo chwilowo nie obarczała nas odpowiedzialność za dowodzenie, i cieszyłem się, że bawoły, które stanowiły nasz główny problem, znajdowały się najwyraźniej tam, gdzie nie mogliśmy ich dosięgnąć. Ze względu bowiem na to, na co liczyliśmy, ze zrobimy, to one powinny do nas przyjść, a nie my do nich.

– Co zamierzasz zrobić?

– Zatrzymać auto i szybko zawrócić, żeby poszukać śladów przy dużej wodzie, potem pojechać na to miejsce w lesie, na styku z trzęsawiskiem, i poszukać tam, a potem wysiąść. Będziemy mieć wiatr od strony słonia i może go zobaczysz. Ale prawdopodobnie nie.

– Możemy wracać przez krainę gerenuków?

– Oczywiście. Przepraszam, że wyruszyliśmy tak późno. Ale ten wyjazd Popa i cała reszta pokrzyżowała mi szyki.

– Chcę pojechać na to złe miejsce. Mogę się zorientować, czego będziemy potrzebowali jako choinki na Gwiazdkę. Myślisz, że mój lew tam jest?

– Prawdopodobnie. Ale na takim terenie go nie zobaczymy.

– To taka chytra bestia ten lew. Dlaczego nie pozwolili mi ustrzelić tego łatwego, pięknego lwa wtedy, pod tym drzewem? Właśnie w taki sposób kobiety strzelają lwy.

– W taki sposób one strzelają i najładniejszy czarnogrzywy lew, jakiego kiedykolwiek upolowała kobieta, miał pewno ze czterdzieści kul w ciele. Potem kobiety robią sobie piękne zdjęcia i muszą żyć z tym przeklętym lwem, i łgać na jego temat wszystkim swoim przyjaciołom, i okłamywać same siebie przez resztę życia.

– Żałuję, że chybiłam tego wspaniałego lwa w Magadi.

– Nie żałuj. Bądź dumna.

– Nie wiem, co mną powoduje. Muszę go dostać, i musi to być ten prawdziwy.

– Za długo na niego polujemy, kochanie. To wielki chytrus. Muszę mu pozwolić, żeby teraz nabrał pewności siebie i popełnił błąd.

– On nie popełnia błędów. Jest chytrzejszy od was obu, ciebie i Popa.

– Kochanie, Pop chciał, żebyś go dostała albo straciła, ale honorowo. Gdyby cię nie kochał, mogłabyś strzelić byle jakiego lwa.

– Nie rozmawiajmy o nim – powiedziała. – Chcę pomyśleć o choince. Będziemy mieli cudowną Gwiazdkę.

Mthuka zobaczył, że Ngui znalazł ślad, i podjechał autem Wsiedliśmy i skierowałem Mthukę ku wodzie po przeciwległej stronie trzęsawiska. Obaj, Ngui i ja, wisieliśmy po bokach auta, wypatrując śladów. Były tam stare ślady od kół i ślady zwierzyny prowadzące tam i z powrotem w kierunku zarośniętego papirusem trzęsawiska. Świeże ślady gnu i ślady zebr, i ślady kozła Tomi.

Teraz, gdy droga skręciła, znaleźliśmy się bliżej lasu, i wtedy ujrzeliśmy ślady jakiegoś człowieka. Potem drugiego, w butach. Te ślady pokropił lekko deszcz, zatrzymaliśmy się więc, żeby wysiąść i je zbadać.

– Ty i ja – powiedziałem do Ngui.

– Tak. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Jeden z nich ma wielkie stopy i chodzi, jakby był zmęczony.

– Jeden jest bosy i chodzi tak, jakby strzelba była dla niego za ciężka. Zatrzymaj auto – poleciłem Mthuce.

Wysiedliśmy.

– Patrz, bwana – powiedział Ngui. – Jeden chodzi tak, jakby był bardzo stary i niedowidział. To ten w butach.

– Patrz – powiedziałem ja. – Ten bosy chodzi tak, jakby miał pięć żon i dwadzieścia krów. Wydał majątek na piwo.

– Nigdzie nie dojdą – orzekł Ngui. – Niech bwana popatrzy, ten w butach chodzi tak, jakby lada chwila miał umrzeć. Słania się pod ciężarem strzelby.

– Jak myślisz, co oni tu robią?

– Skąd mogę wiedzieć? Patrz, ten w butach jest teraz silniejszy.

– Myśli o shambie – powiedział Ngui.

– Kwenda na shamba.

– Ndio – odparł Ngui. – He lat ma, zdaniem bwany, ten w butach?

– Nie twój interes – burknąłem.

Przywołaliśmy samochód i kiedy podjechał, wsiedliśmy i skierowaliśmy Mthukę w stronę wjazdu do lasu. Kierowca śmiał się i kręcił głową.

– Co wy wyprawiacie, tropicie samych siebie? – spytała Miss Mary. – Wiem, że to zabawne, bo wszyscy się śmiejecie. Ale wyglądało to całkiem idiotycznie.

– Bawiliśmy się.

Ta część lasu działała na mnie zawsze przygnębiająco. Słonie muszą coś jeść, a zatem powinny żywić się raczej drzewami niż dewastować farmy krajowców. Jednakże ogrom wyrządzanych zniszczeń był tak wielki w porównaniu z tym, co zjadały z obalonych przez siebie drzew, że oglądanie tego widoku wprawiało w przygnębienie. Słonie to jedyne zwierzęta, których liczba stale się zwiększała i które w Afryce rozprzestrzeniły się poza dotychczasowe tereny. Tyle ich przybywało, stając się takim problemem dla krajowców, że musiano je zabijać. Potem wystrzelano je bez opamiętania. Byli ludzie, którzy to robili z radością. Zabijali stare samce, młode samce, samice, słoniątka, i wielu lubiło swoje zajęcie. Swego rodzaju ograniczanie liczby słoni było niezbędne. Oglądając te szkody w lesie, to, jak powyrywane i oskubane są drzewa, i wiedząc, co potrafią słonie w ciągu jednej nocy zrobić na shambie krajowców, zacząłem rozmyślać nad problemem tego kontrolowania liczebności. Przez cały czas szukałem śladów dwóch słoni, które zmierzały, jak widzieliśmy, do tej części lasu. Znałem je i wiedziałem, dokąd zapewne udadzą się w tym dniu, niemniej póki nie ujrzę ich śladów i nie upewnię się, że już nas minęły, muszę uważać na Miss Mary podczas jej wędrówki po lesie w poszukiwaniu odpowiedniego drzewka na Gwiazdkę.

Zatrzymaliśmy samochód, wziąłem dużą dubeltówkę i pomogłem wysiąść Miss Mary.

– Niepotrzebna mi pomoc – oznajmiła.

– Posłuchaj, kochanie – zacząłem tłumaczyć – muszę zostać przy tobie z tą dużą dubeltówką.

– Pójdę tylko wybrać choinkę na Gwiazdkę.

– Wiem. Tylko że mogą tu być wszelkie możliwe zwierzęta.

– To niech Ngui zostanie ze mną, no i jest tu Charo.

– Kochanie, jestem za ciebie odpowiedzialny.

– Potrafisz też być z tego powodu okropnie nudny.

– Wiem. – Potem zawołałem: – Ngui!

– Bwana?…

Koniec żartów.

– Idź zobaczyć, czy te dwa słonie poszły w głąb lasu. Podejdź aż do skał.

– Ndio.

Poszedł przez otwartą przestrzeń, szukając w trawie śladów, z moim springfieldem w prawej ręce.

– Chcę tylko wybrać drzewko – odezwała się Miss Mary. – Potem któregoś ranka możemy tu przyjechać, wykopać je, zawieźć do obozu i tam posadzić, póki jeszcze jest chłodno.

– No to idź – powiedziałem.

Obserwowałem Ngui. Raz się zatrzymał i nasłuchiwał. Potem znowu ruszył ostrożnie przed siebie. Poszedłem za Miss Mary, która oglądała różne srebrzyste kolczaste krzewy, usiłując znaleźć najbardziej odpowiedni wielkością i kształtem, ale przez ramię spoglądałem wciąż na Ngui. Ten znowu się zatrzymał, nasłuchiwał, po czym machnął lewą ręką w głąb lasu. Rozejrzał się za mną, a ja przywołałem go z powrotem do nas. Stawił się szybko; tak szybko, jak mógł iść, nie ruszając biegiem.

– Gdzie są? – spytałem.

– Przeszły tędy i poszły do lasu. Słyszałem je. Stary samiec i jego askari.

– Dobra – powiedziałem.

– Posłuchać – szepnął. – Faro. – Pokazał w stronę leśnej gęstwiny po prawej. Niczego nie słyszałem. – Mzuri auto – rzekł, co w skrócie miało oznaczać: – Lepiej wsiąść do auta.

– Sprowadź Miss Mary.

Obróciłem się w stronę, którą wskazywał Ngui. Widziałem tylko srebrzyste krzewy, zieloną trawę i szpaler wysokich drzew ze zwisającymi z nich pnączami. Potem usłyszałem jakby ostry, głęboki pomruk. Był to dźwięk, jaki wydajesz, gdy dotykając językiem podniebienia, wydmuchujesz mocny strumień powietrza, tak że język wibruje niczym stroik. Dochodził z miejsca, które wskazywał Ngui. Aleja niczego nie mogłem dojrzeć. Przesunąłem do przodu bezpiecznik w swoim sztucerze .577 i obróciłem głowę w lewo. Miss Mary szła na ukos, by znaleźć się za mną. Ngui prowadził ją, trzymając za ramię, a ona poruszała się w taki sposób, jakby stąpała po jajkach. Charo podążał za nią. Potem usłyszałem znów ostry, chrapliwy pomruk i zobaczyłem, że Ngui cofa się z gotowym do strzału springfieldem, a Charo przesuwa się do przodu i chwyta Miss Mary za ramię. Zrównali się teraz ze mną i zmierzali tam, gdzie powinien stać samochód. Wiedziałem, że kierowca, Mthuka, jest głuchy i nie usłyszy nosorożca. Kiedy jednak ich zobaczy, będzie wiedział, co się dzieje. Nie chciałem się rozglądać, ale zrobiłem to, i zobaczyłem, że Charo ponagla Miss Mary. Ngui pospieszał wraz z nimi, niosąc springfielda i oglądając się przez ramię. Do moich obowiązków należało niezabijanie tego nosorożca. Musiałbym to jednak zrobić, gdyby zaatakował i gdybym nie miał innego wyjścia. Pierwszy strzał zamierzałem oddać w ziemię, skłaniając nosorożca do odwrotu. Gdyby nie zawrócił, miałem kropnąć go z drugiej lufy. Pięknie dziękuję, powiedziałem sobie w duchu. To łatwizna.

W tym momencie usłyszałem, że w wozie myśliwskim uruchomiony został silnik, a potem szybko jadący na niskim biegu samochód. Zacząłem się cofać, myśląc, że przyda się każdy jard, i z każdym zyskanym jardem czułem się coraz lepiej. Wóz myśliwski znalazł się tuż obok mnie, ostro skręciwszy, a ja zabezpieczywszy broń, podskoczyłem i złapałem się uchwytu przy przednim siedzeniu w momencie, gdy z gęstwiny wychynął, tratując pnącza, nosorożec. Była to, jak się okazało, duża samica i biegła galopem. Z auta wyglądała zabawnie z pędzącym tuż za nią młodym nosorożcem.

Przez chwilę prawie nas doganiała, ale w końcu auto umknęło. Mieliśmy przed sobą otwartą przestrzeń i Mthuka skręcił ostro w lewo. Samica nosorożca pogalopowała prosto przed siebie, po czym przeszła w kłus, podobnie jak i jej młode.

– Zrobiłaś jakieś zdjęcia? – spytałem Miss Mary.

– Nie mogłam. Ona była tuż za nami.

– Nie sfotografowałaś jej, kiedy wybiegła?

– Nie.

– Nie robię ci z tego zarzutu.

– Wybrałam za to choinkę na Boże Narodzenie.

– Widzisz, dlaczego chciałem cię chronić – powiedziałem niepotrzebnie i głupawo.

– Nie wiedziałeś, że ona tam jest.

– Ona tu gdzieś ma swoje legowisko i chodzi do potoku na skraju trzęsawiska, żeby się napić.

– Wszyscy mieli takie poważne miny – zauważyła Miss Mary. – Nigdy jeszcze nie widziałam was, żartownisiów, tak poważnych.

– Kochanie, byłoby okropne, gdybym musiał ją zabić. I martwiłem się o ciebie.

– Wszyscy tacy poważni – powtórzyła. – I wszyscy trzymali mnie za ramię. Wiedziałam, jak dostać się z powrotem do auta. Nikt nie musiał mnie trzymać za ramię.

– Kochanie – rzekłem. – Trzymali cię za ramię tylko dlatego, żebyś nie wpadła do jakiejś dziury albo o coś się nie potknęła. Oni przez cały czas patrzyli w ziemię. Ta samica nosorożca była już bardzo blisko i lada chwila mogła zaatakować, a nam nie wolno jej zabić.

– Skąd wiedziałeś, że to samica z młodym?

– To oczywiste. Jest tu od czterech miesięcy.

– Szkoda, że akurat w tym miejscu, gdzie rosną bożonarodzeniowe drzewka.

– A i tak będziemy mieć to drzewko.

– Ty zawsze tylko obiecujesz – powiedziała. – Ale wszystko jest prostsze i lepsze, jak jest tutaj pan P.

– Na pewno tak – przyznałem. – i o wiele łatwiejsze, kiedy tu jest A.D. Teraz jednak nie ma nikogo prócz nas i proszę, nie kłóćmy się w Afryce. Bardzo proszę.

– Nie chcę się kłócić – odparła. – i wcale się nie kłócę. Po prostu nie lubię patrzeć, jak wszyscy ci twoi żartownisie robią się tacy poważni i swobodni.

– Widziałaś kiedykolwiek kogoś zabitego przez nosorożca?

– Nie – przyznała. – I ty też nie.

– To prawda – odparłem. – I nie zamierzam widzieć. Pop też nie widział.

– Nie lubię, kiedy wszyscy robicie się tacy poważni.

– To dlatego, że nie mogłem zabić tej samicy. Jeśli możesz zabić, wówczas nie ma sprawy. Poza tym musiałem myśleć o tobie.

– No to przestań myśleć o mnie – burknęła. – Myśl o tym, żebyśmy mieli drzewko na Boże Narodzenie.

Zaczynałem czuć się rzeczywiście w jakimś stopniu poważny i solidny, i żałowałem, że nie ma z nami Popa, bo by nas rozerwał. Niestety, już go z nami nie było.

– Przynajmniej wrócimy przez krainę gerenuków, co?

– Tak – powiedziałem. – Skręcimy w prawo koło dużych skał, przetniemy błotnistą równinę na skraju wysokiego buszu, do którego pomknęły teraz pawiany, i pojedziemy dalej przez tę równinę na wschód, póki nie dojedziemy do kopczyka łajna drugiego nosorożca. Potem skierujemy się na południowy wschód, do starej manyatty i znajdziemy się krainie gerenuków.

– Przyjemnie będzie tam pobyć – oznajmiła Miss Mary. – Tylko zdecydowanie brakuje mi Popa.

– Mnie też – przyznałem.

Istnieją zawsze mistyczne krainy, które są częścią twojego dzieciństwa. Pamiętamy je i czasem odwiedzamy we śnie. Bywają tak piękne w nocy, jak wówczas, gdy byliśmy dziećmi. Ale jeśli kiedyś wrócimy, żeby je znowu zobaczyć, to ich tam nie ma. Za to w nocy są tak piękne jak przedtem, jeśli tylko człowiek ma szczęście, że mu się przyśniły.

W Afryce, kiedy mieszkaliśmy na małej równince w cieniu wielkich drzew cierniowych, niedaleko rzeki, na skraju trzęsawiska u stóp wysokiej góry, mieliśmy wokół siebie takie właśnie krainy. Nie byliśmy już naturalnie dziećmi, choć jestem pewien, że pod wieloma względami nadal nimi pozostawaliśmy. Dziecięcość jednak zaczęto uważać za rzecz godną pogardy.

– Kochanie, nie bądź dziecinny.

– Chryste, mam nadzieję, że jestem. To ty nie bądź dziecinna.

Można być wdzięcznym, jeśli nikt, z kim miałoby się ochotę przebywać, nie powie: – „Bądź dorosły. Bądź rozumny, bądź samodzielny”.

Afryka, będąc tak stara, jak jest, zamienia wszystkich, prócz zawodowych najeźdźców i niszczycieli, w dzieci. Nikt w Afryce nie powie komuś drugiemu: – „Dlaczego nie wydoroślejesz?”. Wszyscy ludzie i zwierzęta z każdym rokiem stają się o rok starsi, a niektórzy zyskują jeszcze dodatkowy rok wiedzy. Zwierzęta, które umierają najprędzej, uczą się najszybciej. Młoda gazela jest dorosła, rozumna i samodzielna w wieku dwóch lat. Inny zwierzak jest rozumny i samodzielny, mając cztery tygodnie. Ludzie wiedzą, że w relacji z tą krainą są dziećmi, starszeństwo zaś i senilizm, podobnie jak w wojsku, chodzą w parze. A jednak mieć serce dziecka to żaden wstyd. To honor. Mężczyzna musi zachowywać się jak mężczyzna. Musi zawsze walczyć zgodnie z rozsądkiem, mając szansę na wygraną, a w razie konieczności i bez jakichkolwiek szans, nie myśląc o wyniku walki. Powinien przestrzegać praw i zwyczajów swojego plemienia, jeśli tylko może, a jeśli nie może, to musi zaakceptować karę, jaką wymierzy mu jego plemię. Lecz nigdy nie jest rzeczą wstydliwą to, że zachował serce dziecka, prawość dziecka oraz świeżość uczuć i szlachetność dziecka.

Nikt nie wiedział, dlaczego Mary musi zabić gerenuka. Gerenuki to dziwne długoszyje gazele, a ich byki mają ciężkie, krótkie, zawinięte rogi osadzone na samym przodzie łba. Tutejsze gerenuki odznaczają się bardzo smacznym mięsem. Co prawda, do jedzenia jeszcze lepszy jest kozioł antylopy Tomi i impala. Boye uważali, że chęć zabicia gerenuka ma coś wspólnego z religią Mary.

Każdy rozumiał, dlaczego Mary musi zabić swojego lwa. Co prawda, niektórym spośród starszych, tych, co brali udział w setkach safari, trudno było pojąć, dlaczego musi go zabić w taki staroświecki, honorowy sposób. Niemniej wszyscy, nawet ci źli, byli święcie przekonani, że ma to coś wspólnego z jej religią, podobnie jak konieczność zabicia gerenuka niemal w samo południe. Najwyraźniej zabicie gerenuka w normalny i prosty sposób nie liczyło się dla Miss Mary.

Pod koniec porannych łowów czy też patrolu gerenuk powinien być w gęstym buszu. Jeśli jakiegoś na nieszczęście dojrzeliśmy, Mary i Charo wysiadali z auta i zaczynali podchody. Gerenuk wymyka! się, ucieka! albo odskakiwał. Ngui i ja podążaliśmy z obowiązku za dwójką podchodzących, a nasza obecność gwarantowała, że gerenuk będzie się wciąż poruszał. W końcu zrobi się zbyt gorąco, żeby za nim ganiać, i Charo wraz z Mary wrócą do auta. O ile mi wiadomo, podczas tego rodzaju polowań na gerenuki nie padł nigdy żaden strzał.

– Przeklęte gerenuki – użalała się Mary. – Dostrzegłam byka, patrzył prosto na mnie. Tylko że widziałam jedynie jego pysk i rogi. W dodatku krył się za krzakiem, nie mogłam więc stwierdzić, czy to przypadkiem nie lania. A potem zniknął mi z pola widzenia. Mogłam go strzelić, ale równie dobrze zranić.

– Upolujesz go innego dnia. Uważam, że bardzo dobrze ci szły te łowy.

– Gdybyście tylko ty i twój przyjaciel nie musieli się akurat zjawić.

– Kochanie, musieliśmy.

– Mam już tego dość. Przypuszczam, że teraz wszyscy chcecie pojechać do shamby.

– Nie. Myślę, że udamy się prosto do obozu i napijemy się czegoś zimnego.

– Nie wiem, dlaczego lubię tę zwariowaną część tego kraju – powiedziała. – Nie mam też nic przeciwko gerenukom.

– To jakby wyspa na pustyni. Żeby się tu dostać, musimy przejechać przez wielką pustynię. Każda pustynia jest piękna.

– Chciałabym móc strzelać dobrze i szybko i natychmiast, jak tylko zobaczę cel. Żałuję, że jestem niskiego wzrostu. Nie mogłam zobaczyć tego lwa, kiedy ty go zobaczyłeś i wszyscy inni też.

– Był w okropnym miejscu.

– Wiem, gdzie był, i wcale nie jest to tak daleko stąd.

– Nie – powiedziałem i zwróciłem się do kierowcy:

– Kwenda na campi.

– Dziękuję ci, że nie jedziemy do shamby – rzekła Mary.

– Czasami bywasz dobry, jeśli chodzi o shambę.

– To ty jesteś dobra, jeśli o to chodzi.

– Nie, nie jestem. Podoba mi się, że tam jeździsz, i podoba mi się, że uczysz się wszystkiego, czego powinieneś się nauczyć.

– Teraz nie zamierzam tam jeździć, dopóki po mnie w jakiejś sprawie nie przyślą.

– Przyślą po ciebie na pewno – powiedziała. – O to się nie martw.

Kiedy nie jechaliśmy do shamby, droga powrotna do obozu była bardzo malownicza. Długie polany ciągnęły się jedna za drugą. Łączyły się ze sobą jak jeziora, a zielone drzewa i krzewy tworzyły ich brzegi. Pojawiały się tam zawsze brązowo-białe gazele Granta, łyskając białymi lustrami na zadach; lanie biegły szybko i lekko, byki o dumnych ciężkich porożach pozostawały za nimi w tyle. Potem objeżdżaliśmy długim łukiem zielone krzewiaste drzewa i już wyłaniały się zielone namioty obozu, żółte plamy drzew, a za nimi Góra.

Był to pierwszy dzień, gdy pozostaliśmy sami w tym obozie, i kiedy usiadłem pod piatem namiotu jadalni w cieniu wielkiego drzewa i czekałem, aż Mary umyje się i przyjdzie, byśmy mogli razem wypić drinka przed lunchem, miałem nadzieję, iż nic się nie przydarzy i dzień upłynie bez kłopotów. Złe wieści miały jednak już wkrótce nadejść, choć nie widziałem ich zwiastunów czekających przy obozowych ogniskach. Ciężarówki z drewnem jeszcze nie było. Ludzie będą też wozić wodę i wróciwszy, przyniosą zapewne nowiny z shamby. Umyłem się, zmieniłem koszulę, włożyłem szorty i mokasyny, i było mi dobrze i chłodno w cieniu.

Tylny płat namiotu był podniesiony, od Góry dmuchał lekki wiaterek, przynosząc podmuch śnieżnej świeżości.

Mary weszła do namiotu i spytała:

– Czemu nie wypiłeś jakiegoś drinka? Przygotuję nam po jednym.

Wyglądała ładnie i świeżo w niedawno wyprasowanych spłowiałych myśliwskich spodniach i koszuli. Nalała campari i dżinu do wysokich szklanek i sięgając do brezentowego wiadra po syfon z zimną wodą, powiedziała:

– Tak się cieszę, że jesteśmy naprawdę sami. Będzie jak w Magadi, tylko przyjemniej. – Skończyła przygotowywać drinki, dała mi moją szklaneczkę i stuknęliśmy się. – Bardzo lubię pana Percivala i lubię, kiedy jest z nami. Ale to cudowne być tylko we dwoje. Ty i ja. Nie będę się złościła, że mnie osłaniasz, i nie będę drażliwa. Zrobię wszystko, prócz jednej rzeczy: nie polubię Informatora.

– Jesteś strasznie dobra – rzekłem. – Zawsze też najlepiej się bawimy, będąc we dwoje. Miej tylko do mnie cierpliwość, kiedy jestem głupi.

– Nie jesteś głupi i czekają nas wspaniałe dni. To o wiele ładniejsze miejsce niż w Magadi i mieszkamy tutaj, i mamy to wszystko dla siebie. Będzie wspaniale. Zobaczysz.

Koło namiotu rozległo się kaszlnięcie. Poznałem czyje i pomyślałem coś, czego lepiej nie napiszę.

– W porządku – powiedziałem. – Proszę wejść. – Był to informator z wydziału łowieckiego, mężczyzna wysoki i pełen dostojeństwa. Miał długie spodnie, czystą ciemnoniebieską sportową koszulę w cienkie białe prążki po bokach, szal na ramionach i kapelusz z okrągłym denkiem i wywiniętym rondkiem. Wszystkie elementy jego stroju wyglądały tak, jakby mu je podarowano. Rozpoznałem szal. Sprzedawano takie w jednym z hinduskich składów towarowych w Laitokitok. Informator miał ciemnobrązowe, dystyngowane oblicze i kiedyś musiał być przystojny. Po angielsku mówił poprawnie, powoli i mieszaniną akcentów.

– Sir – rzekł. – Mam przyjemność zameldować, że schwytałem mordercę.

– Jakiego mordercę?

– Mordercę Masaja. Jest poważnie ranny i towarzyszy mu jego ojciec i wuj.

– Kogo zamordował?

– Swojego kuzyna. Nie pamięta pan? Opatrywał pan jego rany.

– Ten człowiek nie umarł. Leży w szpitalu.

– Wobec tego winny jest tylko usiłowania morderstwa. Ale ja go schwytałem. Wiem, że wspomni pan, bracie, o tym w swoim sprawozdaniu. Ten niedoszły morderca, proszę pana, czuje się bardzo źle i chciałby, żeby opatrzył mu pan rany.

– Okay – powiedziałem. – Przyjdę i obejrzę go. Przykro mi, kochanie. – To było do Mary.

– Nie szkodzi – zapewniła. – Nic nie szkodzi.

– Czy mógłbym się napić, bracie? – spytał Informator. – Jestem zmęczony walką.

– Gówno prawda – rzekłem. – Przepraszam, kochanie.

– W porządku – odparła Mary. – Nie znam na to lepszego określenia.

– Nie miałem na myśli napoju alkoholowego – wyjaśnił wielkodusznie Informator. – Myślałem tylko o łyku wody.

– Dostaniemy ją – zapewniłem.

Niedoszły morderca, jego ojciec i wuj sprawiali wrażenie bardzo przygnębionych. Pozdrowiłem ich i wymieniliśmy uścisk dłoni. Niedoszły morderca był młodym moranem, wojownikiem, i wraz z innym moranem bawił się w walkę na włócznie. O nic nie chodziło, wyjaśniał jego ojciec. Po prostu się bawili i syn przypadkowo zranił tego drugiego młodzieńca. Wtedy tamten go dźgnął i zranił. Potem obaj potracili głowy i walczyli ze sobą, ale nie na poważnie, nie żeby się zabić. Kiedy chłopak zobaczył rany przyjaciela, przeraził się, że mógł go zabić, uciekł więc do buszu i tam się ukrył. Teraz przyszedł wraz z ojcem i wujem i chce się zgłosić. Ojciec wyjaśniał to wszystko, a młodzieniec potakująco kiwał głową.

Powiedziałem ojcu przez tłumacza, że tamten drugi chłopak jest w szpitalu i ma się dobrze i że nie słyszałem, by on albo któryś z jego krewniaków wniósł jakieś oskarżenie przeciwko jego synowi. Ojciec oznajmił, że i on słyszał to samo.

Z namiotu jadalni przyniesiono mi apteczkę, żebym mógł opatrzyć rany młodzieńca. Miał je na karku, na klatce piersiowej, w górnej części ramienia i na plecach, wszystkie solidnie zaropiałe. Oczyściłem je, polałem wodą utlenioną dla magicznego efektu bąbelkowania i żeby zabić wszystkie larwy, oczyściłem raz jeszcze, zwłaszcza tę na karku, brzegi posmarowałem merkurochromem, co dało zachwycający i intensywny efekt kolorystyczny, po czym zasypałem grubą warstwą sulfamidu, nakryłem gazą i zalepiłem na krzyż plastrem każdą ranę.

Za pośrednictwem Informatora, który pełnił funkcję tłumacza, zakomunikowałem starszym mężczyznom, iż, moim zdaniem, lepiej, żeby młodzi ludzie ćwiczyli walkę na włócznie, niżby mieli popijać sherry Golden Jeep w Laitokitok. Ja jednak nie reprezentuję prawa, ojciec zatem musi zabrać syna i oddać go w ręce policji w wiosce. Powinno się też tam na miejscu obejrzeć jego rany i wstrzyknąć mu penicylinę.

Obaj starsi mężczyźni, otrzymawszy tę informację, porozumieli się ze sobą, a potem przemawiali do mnie, ja zaś podczas ich przemowy pomrukiwałem ze zrozumieniem z tą specjalną modulacją głosu, która oznacza, że poświęcasz sprawie całą swoją uwagę.

– Oni mówią, sir, że chcą, by to pan wydał wyrok w tej sprawie, a oni go uznają. Twierdzą, że wszystko, co powiedzieli, to prawda, i pan już rozmawiał z innymi mzee.

– Wytłumacz im, że muszą zaprowadzić wojownika na policję. Policja pewno nie zrobi nic, bo nie złożono żadnej skargi. Ale muszą pójść do policyjnego borna, a rany trzeba zbadać i chłopak musi dostać penicylinę. To trzeba zrobić.

Uścisnęliśmy sobie ręce z dwoma starszymi mężczyznami i młodym wojownikiem. Był to przystojny chłopak, szczupły i prosty jak świeca, ale zmęczony, obolały z powodu ran, choć podczas ich oczyszczania nawet nie drgnął.

Informator poszedł za mną przed namiot, naszą sypialnię, gdzie starannie umyłem sobie ręce mydłem dezynfekcyjnym.

– Słuchaj – zwróciłem się do niego. – Chcę, żebyś powiedział policji dokładnie to, co mówiłem, i to, co mówili mi mzee. Jeśli spróbujesz coś zmyślić, wiesz, co się stanie.

– Jak mój brat może myśleć, że nie będę sumienny i nie wykonam swojej powinności? Jak mój brat może we mnie wątpić? Czy mój brat pożyczy mi dziesięć szylingów? Zwrócę je pierwszego.

– Dziesięć szylingów nie wyratuje cię z kłopotów, w które wdepnąłeś.

– Wiem. Ale to zawsze dziesięć szylingów.

– Masz tu dziesięć.

– Nie chce pan posłać jakichś prezentów do shamby?

– Zrobię to sam.

– Ma pan rację, mój bracie. Zawsze ma pan rację i jest podwójnie szczodry.

– Gówno prawda. Idź teraz i zaczekaj z Masajami na ciężarówkę. Mam nadzieję, że znajdziesz Wdowę, i nie upijaj się.

Wszedłem do namiotu, gdzie czekała Mary. Czytała ostatni numer „New Yorkera”, popijając swój dżin z campari.

– Jest poważnie ranny?

– Nie, ale rany są zainfekowane. Jedna wygląda dość kiepsko.

– Nie dziwię się, odkąd byłam w manyatcie tamtego dnia. Te muchy to było naprawdę coś okropnego.

– Mówią, że jaja składane przez muchy oczyszczają ranę – powiedziałem. – Ale larwy zawsze przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Przypuszczam, że oczyszczając ranę, jednocześnie znacznie ją powiększają. A rany na karku tego młodzieńca zbytnio powiększyć już by się nie dało.

– Tamten drugi był jednak ciężej ranny, prawda?

– Tak, ale leczono go we właściwy sposób.

– Masz całkiem sporą praktykę jako lekarz amator. Czy myślisz, że mógłbyś sam się wyleczyć?

– Z czego?

– Z tego, co ci czasem dolega. Nie myślę wyłącznie o sprawach fizycznych.

– A o jakich?

– Nie mogłam nie słyszeć, jak rozmawiałeś z Informatorem o shambie. Nie podsłuchiwałam, stałeś jednak tuż przy namiocie i mówiłeś dość głośno, bo on jest lekko głuchawy.

– Przykro mi – odparłem. – Czy powiedziałem coś złego?

– Nie. Tylko to o prezentach. Posyłasz jej dużo prezentów?

– Nie. Dla rodziny zawsze mafutę, cukier i rzeczy, których potrzebują. Lekarstwa i mydło. Kupuję jej dobrą czekoladę.

– Taką samą, jaką kupujesz dla mnie.

– Nie wiem. Może. Są tu tylko ze trzy rodzaje i wszystkie są dobre.

– Nie dajesz jej żadnych większych prezentów?

– Nie. Tę suknię.

– To ładna suknia.

– Czy musimy to robić, kochanie?

– Nie – powiedziała. – Już przestaję. Ale to mnie interesuje.

– Jeśli sobie życzysz, to nigdy więcej jej nie zobaczę.

– Tego nie chcę – oznajmiła. – Moim zdaniem, to wspaniale, że masz dziewczynę, która nie umie czytać ani pisać, nie możesz więc dostawać od niej listów. I to wspaniale, że ona nie wie, że jesteś pisarzem ani że w ogóle istnieje coś takiego jak pisarze. Ale ty jej nie kochasz, prawda?

– Lubię ją, bo jest tak cudownie zuchwała.

– Ja też jestem – powiedziała Mary. – Może dlatego ją lubisz, że jest taka jak ja. To całkiem możliwe.

– Lubię cię bardziej i ciebie kocham.

– Co ona o mnie myśli?

– Bardzo cię szanuje i bardzo się ciebie boi.

– Dlaczego?

– Pytałem ją o to. Powiedziała, że ty masz strzelbę, dlatego.

– Owszem, mam – przyznała Mary. – A co ona daje tobie w prezencie?

– Najczęściej kolby kukurydzy. Obrzędowe piwo. Wiesz, że wszystko opiera się na wymienianiu piw.

– Co naprawdę was łączy?

– Przypuszczam, że Afryka i jakiś rodzaj niezbyt prostej wiary, i coś jeszcze. Trudno to określić.

– Jesteście jakby mili dla siebie – skonstatowała. – Myślę, że chyba każę podać lunch. Jadasz lepiej tu czy tam?

– Tu. O wiele lepiej.

– Ale lepiej niż tutaj jadasz u pana Singha w Laitokitok.

– O wiele lepiej. A ty nigdy tam nie bywasz. Zawsze jesteś zajęta.

– Mam tam też swoich przyjaciół. Niemniej Lubię wejść do pomieszczenia na zapleczu i widzieć, że siedzisz sobie tam zadowolony z panem Singhiem, jesz, czytasz gazetę i słuchasz, jak pracuje tartak.

Ja też lubiłem przesiadywać u pana Singha i przepadałem za wszystkimi dzieciakami Singha i za panią Singh, która podobno pochodziła z plemienia Turkana. Była bardzo piękna, bardzo miła i wyrozumiała, i nadzwyczaj czysta i schludna. Arap Meina, mój najbliższy po Ngui i Mthuce przyjaciel i towarzysz, należał do jej wielkich adoratorów. Osiągnął już taki wiek, w którym, jeśli chodzi o kobiety, podstawową przyjemność czerpie się z patrzenia na nie, i mówił mi wiele razy, że pani Singh to prawdopodobnie najpiękniejsza kobieta na świecie po Miss Mary. Arap Meina, którego przez wiele miesięcy nazywałem Arab Minor, sądząc mylnie, że to nazwa typu angielskiej szkoły średniej, pochodził z plemienia Lumbwa, spokrewnionego z Masajami albo może będącego jednym z odgałęzień Masajów, plemienia wielkich łowców i kłusowników. Arap Meina był podobno niezwykle zręcznym kłusownikiem, specjalizującym się w kości słoniowej, a przynajmniej kłusownikiem, który wiele podróżował i rzadko bywał aresztowany, zanim został obserwatorem zwierzyny. Ani on, ani ja nie mieliśmy pojęcia, ile może liczyć lat, ale zapewne miał mniej więcej od sześćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu. Był bardzo odważnym i zręcznym łowcą słoni i pod nieobecność A.D., jego zwierzchnika, to on sprawował kontrolę nad słoniami w tym okręgu. Wszyscy go bardzo lubili, i czy był trzeźwy, czy też kompletnie pijany, demonstrował wybitnie wojskową postawę. Rzadko kiedy salutowano mi z taką mocą, z jaką potrafił zasalutować Arap Meina, oświadczając, że kocha zarówno Miss Mary, jak i mnie, i nikogo więcej, i to tak, że aż nie może tego wytrzymać. Lecz zanim osiągnął taki stan alkoholowej konsumpcji wraz z towarzyszącymi mu deklaracjami dozgonnej heteroseksualnej miłości, lubił przesiadywać ze mną na zapleczu baru pana Singha i patrzeć, jak pani Singh obsługuje klientów i krząta się przy pracach domowych. Wolał oglądać ją z profilu, a ja z dużą przyjemnością obserwowałem Arapa Memę obserwującego panią Singh i studiowałem oleodruki i malowidła na ścianie, wyobrażające oryginalnego Singha, którego zazwyczaj przedstawiano w trakcie duszenia lwa i lwicy; każde z nich jedną ręką.

Jeśli musieliśmy ustalić coś jasno i precyzyjnie z panem Singhiem lub jego żoną albo jeśli miałem odbywać jakieś oficjalne rozmowy z miejscową starszyzną masajską, posługiwaliśmy się młodzieńcem, który ukończył szkołę misyjną i który stojąc w drzwiach z butelką coca-coli w ręce, występował jako tłumacz. Zazwyczaj starałem się jak najmniej korzystać z usług chłopaka z misji, jako że oficjalnie został zbawiony i kontakt z naszą grupą mógł go tylko zdemoralizować. Arap Meina był podobno muzułmaninem, ale dawno zauważyłem, że nasi pobożni muzułmanie nie zjedliby niczego, co skłułby Arap Meina, to jest, dokonał rytualnego poderżnięcia gardła zwierzęciu, dzięki czemu, o ile dokona tego prawowierny muzułmanin, mięso wolno spożywać.

Któregoś dnia Arap Meina, sporo wypiwszy, powiedział paru osobom, że w dawnych czasach on i ja byliśmy razem w Mekce. Prawowici muzułmanie wiedzieli, że to nieprawda. Charo pragnął nawrócić mnie na islam jakieś dwadzieścia lat temu i nawet pościłem wraz z nim przez cały ramadan. Jednakże zrezygnował ze mnie jako ewentualnego konwertyty przed wielu laty. Ale nikt prócz mnie nie wiedział, czy naprawdę byłem kiedykolwiek w Mekce. Informator, który wierzył w najlepsze i najgorsze cechy każdego, był przekonany, że jeździłem do Mekki wielokrotnie. Metys Willie, kierowca wynajęty przeze mnie, ponieważ twierdził, że jest synem bardzo sławnego starego nosiciela broni, który, jak się dowiedziałem, wcale go nie spłodził, mówił każdemu w ścisłej tajemnicy, że wybieramy się do Mekki razem.

Wreszcie Ngui przyparł mnie do muru w teologicznej dyspucie i wprawdzie nie zapytał o to wprost, niemniej wtedy poinformowałem go, by wiedział, że nigdy w Mekce nie byłem i wcale się tam nie wybieram. Wyraźnie mu ulżyło.

Mary poszła się zdrzemnąć do namiotu, a ja siedziałem w cieniu namiotu jadalni, czytałem i rozmyślałem o shambie i Laitokitok. Wiedziałem, że nie wolno mi zbyt wiele myśleć o shambie, bo znajdę sobie jakiś pretekst, żeby się tam udać. Debba i ja nigdy nie odzywaliśmy się do siebie w obecności innych, ja tylko wypowiadałem formułkę pozdrowienia: – „Jambo, tu” – a ona skłaniała z wielką powagą głowę, jeśli był przy tym ktoś inny niż Ngui i Mthuka. Kiedy byliśmy tylko my trzej, ona śmiała się, śmiali się też oni, potem tamci zostawali w aucie albo odchodzili w innym kierunku, a ona i ja szliśmy na małą przechadzkę. Jeśli chodzi o występy publiczne, to najbardziej lubiła jeździć na przednim siedzeniu wozu myśliwskiego między Mthuką, który prowadził, a mną. Zawsze siedziała wyprostowana i spoglądała na wszystkich w taki sposób, jakby nigdy przedtem ich nie widziała. Czasami kłaniała się grzecznie swoim rodzicom, a czasem ich nie zauważała. Suknia, którą kupiliśmy w Laitokitok, teraz była porządnie zniszczona na przodzie i spłowiała od codziennego prania, jakie jej aplikowano, co stawało się widoczne, gdy Debba siedziała taka wyprostowana.

Zgodziliśmy się co do zakupienia nowej sukni. Miał to być prezent na Gwiazdkę albo jak upolujemy lamparta. Różne były lamparty, ale ten jeden posiadał specjalne znaczenie. Był – z pewnych powodów – równie ważny dla mnie, jak dla niej suknia.

– Mając drugą suknię, nie będę musiała tej prać tak często – tłumaczyła.

– Pierzesz ją tak często, bo lubisz bawić się pianą z mydła – odparłem.

– Może – powiedziała. – Ale kiedy będziemy mogli pojechać razem do Laitokitok?

– Niedługo.

– Niedługo jest niedobre – rzekła.

– Ale tylko to mam.

– Kiedy przyjdziesz wieczorem napić się piwa?

– Niedługo.

– Nienawidzę tego niedługo. Ty i niedługo jesteście kłamliwymi braćmi.

– A więc żaden z nas nie przyjdzie.

– Przyjdź i przyprowadź też niedługo.

– Przyjdę.

Kiedy jechaliśmy razem na przednim siedzeniu, lubiła dotykać ornamentu wytłoczonego na starej skórzanej kaburze mojego pistoletu. Był to ornament kwiatowy, bardzo stary i zniszczony, a ona pieczołowicie wymacywała go palcami, po czym odsuwała rękę i przyciskała udo do pistoletu i kabury. Potem siedziała jeszcze bardziej wyprostowana niż przedtem. Uderzałem leciutko jednym palcem w jej wargi, ona się śmiała, Mthuka mówił coś w języku kamba, a ona siedziała bardzo prosto i mocno przyciskała udo do kabury. Odkryłem dopiero po dłuższym czasie od tamtej chwili, gdy zrobiła to po raz pierwszy, że chciała w ten sposób odcisnąć sobie na udzie wytłoczony wzór.

Na początku zwracałem się do niej tylko po hiszpańsku. Uczyła się tego języka bardzo szybko, co jest proste, jeśli się zacznie od części ciała i czynności, które można wykonać, potem jedzenia i różnych pokrewieństw, nazw zwierząt i ptaków. Nie powiedziałem do niej nigdy ani słowa po angielsku, zachowaliśmy pewne wyrazy ze suahili, ale cała reszta to był nowy język, utworzony z hiszpańskiego i kamba. Wiadomości dostarczał Informator. Ani jej, ani mnie specjalnie się to nie podobało, bo uważał za swój obowiązek opowiadać mi dokładnie, co ona do mnie czuje, o czym się dowiadywał z drugiej ręki od jej matki, Wdowy. Takie komunikowanie się za pośrednictwem osoby trzeciej było uciążliwe, niekiedy żenujące, czasem interesujące, a niekiedy opłacalne.

Informator powiadał:

– Bracie, moim obowiązkiem jest poinformować ciebie, że twoja dziewczyna bardzo cię kocha, naprawdę bardzo, nawet za bardzo. Kiedy możesz ją odwiedzić?

– Powiedz jej, żeby nie kochała obrzydliwego starego człowieka, a tobie się nie zwierzała.

– Mówię poważnie, bracie. Ty nie wiesz. Ona pragnie, żebyś ją poślubił zgodnie z obyczajem twojego albo jej plemienia. Nie będzie żadnych kosztów. Bez płacenia za żonę. Pragnie tylko jednej rzeczy, być żoną, jeśli memsahib, moja pani, ją przyjmie. Rozumie, że memsahib to główna żona. Boi się też, jak wiesz, memsahib. Nie masz pojęcia, jakie to jest poważne. To wszystko.

– Mam słabe pojęcie – przyznałem.

– Od wczoraj nie możesz wyobrazić sobie, jak sprawy wyglądają. Ona prosiła mnie tylko o to, żebyś okazał pewnego rodzaju formalną grzeczność i wobec jej ojca, i matki. Sprawa została tylko do tego sprowadzona. Nie chodzi o płacenie. Tylko o pewną formalność. O wypicie kilku ceremonialnych piw.

– Nie powinien jej się podobać mężczyzna w moim wieku i z moimi przyzwyczajeniami.

– Bracie, sytuacja wygląda tak, że jej się podobasz. Mógłbym opowiedzieć ci wiele rzeczy. To poważna sprawa.

– Co jej się może we mnie podobać? – spytałem, popełniając błąd.

– Wczoraj podobało jej się, że złapałeś wioskowe koguty, po czym uśpiłeś je za pomocą jakichś czarów i położyłeś przed jej rodzinnym domkiem. (Żaden z nas nie powiedziałby: przed chatą.) Czegoś takiego nigdy me widziano i ja cię nie pytam, jakich czarów użyłeś. Ale ona mówi, że rzuciłeś się na nie niemal niezauważalnie, niczym lampart. Od tej chwili ona jest jak odmieniona. Ponadto ma na ścianach domku obrazki z czasopisma „Life” z wielkimi zwierzętami Ameryki i z pralką, z kuchenkami do gotowania i cudownymi piecykami, i maszynkami do mieszania.

– Przykro mi z tego powodu. To był błąd.

– To dlatego tak często pierze swoją suknię. Stara się dorównać pralce, żeby ci się przypodobać. Ona się boi, że zatęsknisz za pralką i odjedziesz. Bracie, sir, to tragedia. Nie możesz nic pozytywnego dla niej zrobić?

– Zrobię, co będę mógł – powiedziałem. – Ale pamiętaj, że uśpienie kogutów to nie były żadne czary. To taka sztuczka. Złapanie ich to też tylko sztuczka.

– Bracie, ona cię bardzo kocha.

– Powiedz jej, że me ma takiego słowa, jak „miłość”. Tak jak nie ma słowa „przepraszam”.

– To prawda. Ale jest taka rzecz, choć nie ma na nią słowa.

– Ty i ja jesteśmy w tym samym wieku. Nie ma potrzeby tak wiele wyjaśniać.

– Mówię to tylko dlatego, że to poważna sprawa.

– Nie mogę łamać prawa, skoro jesteśmy tu po to, żeby go przestrzegano.

– Bracie, nie rozumiesz. Nie ma tu prawa. Ta shamba istnieje nielegalnie. To nie jest kraina Kambów. Przed trzydziestu pięciu laty nakazano im się usunąć, ale nigdy się to nie stało. Nie ma tu nawet prawa zwyczajowego. Są tylko warianty.

– Mów dalej – rzekłem.

– Dziękuję, bracie. Pozwól, niech ci powiem, że dla ludzi z tej shamby prawo to ty i Bwana Zwierzyny. Ty jesteś ważniejszy niż Bwana Zwierzyny, bo jesteś od niego starszy. Ponadto jego tutaj nie ma i jego askari są razem z nim. Ty tu masz swoich młodzieńców i wojowników takich jak Ngui. Masz Arapa Meinę. Wszyscy wiedzą, że jesteś ojcem Arapa Meiny.

– Nie jestem.

– Bracie, proszę, staraj się mnie właściwie zrozumieć. Wiesz, w jakim znaczeniu mówię „ojciec”. Arap Meina mówi, że jesteś jego ojcem. Ponadto przywróciłeś go do życia po tym, jak umarł w samolocie. Przywróciłeś go znów do życia po tym, jak leżał martwy w namiocie Bwana Myszki. O tym się wie. Wie się o wielu rzeczach.

– Zbyt wiele rzeczy rozumie się niewłaściwie.

– Bracie, mogę się napić?

– Jeśli nie będę widział, jak sobie nalewasz.

– Na zdrowie – powiedział Informator. Wziął dżin kanadyjski zamiast Gordona, zyskując moją sympatię. – Musisz mi wybaczyć – dodał. – Żyłem przez całe życie z bwanami. Mogę mówić dalej czy zmęczył cię już ten temat?

– Zmęczyła mnie część tych spraw, a inne mnie interesują. Opowiedz mi więcej o historii tej shamby.

– Nie znam jej zbyt dobrze, bo oni są z plemienia Kamba, a ja jestem Masajem. Z tego widać, że z tą shambą jest coś nie w porządku albo ja nie powinienem tam mieszkać. Z tymi mężczyznami coś jest nie tak. Widziałeś ich. Z jakiegoś powodu tu przywędrowali. Daleko od kraju Kamba. Nie działa tu ani prawo plemienne, ani żadne inne. Znasz też warunki bytowe Masajów.

– Musimy o tym kiedyś pogadać.

– Chętnie, bracie, sprawy nie układają się dobrze. To długa historia. Ale pozwól mi opowiedzieć ci o shambie. Dlaczego udałeś się tam wczesnym rankiem i za moim pośrednictwem mówiłeś z taką surowością o całonocnej ngomie i wielkim pijaństwie? Ludzie powiadają, że widzieli w twoich oczach szubienice. Tego mężczyznę, który był wciąż tak pijany, że nic nie rozumiał, zabrano nad rzekę i pławiono w wodzie z Góry, póki nie zrozumiał, i tego samego dnia poszedł do sąsiedniej prowincji, wspinając się na Górę. Nie wiesz, jak surowym prawem jesteś.

– To mała shamba. Ale bardzo piękna. Kto sprzedał mieszkańcom cukier na piwo na tę ngomę?

– Nie wiem. Mogę się jednak dowiedzieć.

– Ja wiem – oznajmiłem i powiedziałem mu kto. Wiedziałem, że on wie. Lecz to on był informatorem i dawno przegrał życie, a zniszczyli go bwanowie, choć on całą winą za ten proces obarczał somalijską żonę. Tymczasem to bwana, wielki lord, największy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek mieli Masajowie, który lubił, jak twierdził postępować po staremu, to właśnie on go zrujnował – jeśli to, co mówił było prawdą. Nikt nie wiedział, ile jest prawdy w tym, co mówi Informator, ale opisywał owego wielkiego człowieka z taką mieszaniną podziwu i wyrzutów sumienia, że wyjaśniało to chyba wiele spraw, których nigdy nie rozumiałem. Nigdy nie słyszałem o żadnych reakcyjnych skłonnościach tego wielkiego człowieka, dopóki nie poznałem Informatora. Zawsze wyrażałem niedowierzanie wobec pewnych zdumiewających opowieści.

– Oczywiście usłyszysz – powiedział teraz do mnie Informator, kiedy kanadyjski dżin podsycił w nim informacyjny zapał – że jestem agentem Mau Mau, i możesz w to uwierzyć, bo mówiłem takie rzeczy o tym zacofaniu. Ale, bracie, to nieprawda. Ja naprawdę kocham i wierzę w bwanów. Wszyscy prawdziwi wielcy bwanowie poza jednym czy dwoma poumierali i ja powinienem był wieść zupełnie inne życie – ciągnął. – Myślenie o tych wielkich zmarłych bwanach napełnia mnie stanowczym pragnieniem, by wieść lepsze i milsze życie. Mogę jeszcze?

– Ostatni raz – powiedziałem. – I tylko jako lekarstwo.

Przy słowie lekarstwo Informator się rozchmurzył. Miał bardzo przyjemną i raczej szlachetną dużą twarz, pokrytą bruzdami i zmarszczkami od śmiechu, pogodnego opilstwa i rozwiązłości. Nie była to twarz ascetyczna, ale nie nosiła też znamion deprawacji. Była to twarz człowieka dostojnego, który będąc Masajem, zniszczony przez bwanów i somalijską żonę, mieszkał teraz w wyjętej spod prawa wiosce Kambów, mając status protektora Wdowy, i zarabiał osiemdziesiąt sześć szylingów miesięcznie, wydając każdego, kogo dało się wydać. Mimo wszystko była to twarz przystojna, spustoszona i wesoła, i bardzo lubiłem Informatora, choć całkowicie go potępiałem i kilka razy mu zapowiedziałem, że być może będę musiał dopilnować, by go powieszono.

– Bracie – rzekł. – Muszą być tego rodzaju lekarstwa. Jak inaczej wielki doktor o holenderskim nazwisku mógłby o nich napisać w tak poważnym piśmie, jak „Reader’s Digest”, gdyby nie istniały?

– Istnieją – odparłem. – Ale ja ich nie mam. Mogę ci je posłać.

– Bracie, a więc tylko jedna rzecz. Ta dziewczyna to bardzo poważna sprawa.

– Jeśli kiedykolwiek jeszcze to powiesz, będę wiedział, że jesteś głupcem. Powtarzasz się, jak wszyscy, kiedy się napiją.

– Usprawiedliwię się z tego.

– Idź, bracie. Postaram się naprawdę posłać ci ten lek i inne dobre lekarstwa. Za następnym razem bądź gotów powiedzieć mi więcej o historii tej shamby.

– Jest coś do przekazania?

– Nie mam nic do przekazania.

Zawsze mnie szokowało uświadomienie sobie tego, że Informator i ja jesteśmy w tym samym wieku. Oczywiście, nie dokładnie, ale należeliśmy do tej samej grupy wiekowej, co znaczyło mniej więcej tyle samo i było dość złe. A tymczasem ja miałem żonę, którą kochałem i która kochała mnie i tolerowała moje grzeszki, i mówiła o tej dziewczynie jako o mojej narzeczonej, i zachowywała się tolerancyjnie, ponieważ byłem pod pewnymi względami dobrym mężem, a także z innych powodów, wielkoduszności i dobroci, i bezstronności, pragnąc, bym dowiedział się o tym kraju więcej, niż miałem prawo wiedzieć. Byliśmy szczęśliwi co najmniej przez większą część każdego dnia i niemal zawsze w nocy, również tejże nocy, kiedy leżeliśmy razem w łóżku, pod moskitierą, z uniesionymi płatami namiotu, tak byśmy mogli widzieć długie, spalające się do cna polana wielkiego ogniska i cudowną ciemność, która zębato ustępowała, gdy nocny wiatr buchnął w ogień, a potem szybko zwierała paszczę, gdy wiatr przycichał, i byliśmy bardzo szczęśliwi.

– Mamy zbyt dużo szczęścia – odezwała się Mary. – Tak kocham Afrykę. Nie wiem, jak zdołamy ją kiedykolwiek pożegnać.

Noc była zimna, chłodny wiatr dmuchał od zaśnieżonej Góry i przyjemnie nam było pod kocami. Zaczynały się odzywać głosy nocy i usłyszeliśmy najpierw hienę, potem inne zwierzęta. Mary uwielbiała słuchać ich nocą. Te odgłosy są przyjemne, jeśli się kocha Afrykę, śmialiśmy się zgodnie, gdy zwierzęta łaziły po obozie i chodziły koło namiotu kucharza, gdzie na jednym z drzew wisiało mięso. Nie mogły go dosięgnąć, ale nie przestawały o nim gadać.

– Wiesz, jeśli kiedyś umrzesz, a mnie nie dopisze szczęście i nie umrzemy razem, i jeśli mnie ktoś spyta, jaką twoją cechę zapamiętałam najlepiej, to powiem, jak dużo miejsca potrafiłeś zostawić swojej żonie na brezentowym łóżku. Gdzie naprawdę ty sam leżysz?

– Na brzeżku i bokiem. Mam mnóstwo miejsca.

– Możemy spać wygodnie w łóżku, w którym jednej osobie wygodnie by nie było, jeśli tylko będzie dość zimno.

– O to chodzi. Musi być zimno.

– Czy możemy zostać dłużej w Afryce i nie wracać do domu aż do wiosny?

– Pewnie że tak. Zostańmy, dopóki nie wydamy ostatnich pieniędzy.

Potem usłyszeliśmy grzmot kaszlu lwa, który ruszył na łowy przez długą łąkę w górę od rzeki.

– Słuchaj – powiedziała Mary. – Przytul mnie mocno i słuchaj.

– Wrócił – szepnęła.

– Nie możesz być pewna, że to właśnie on.

– Jestem pewna – oznajmiła. – Słuchałam go przez wystarczająco wiele nocy. Przyszedł z manyatty, gdzie zabił dwie krowy. Arap Meina mówił, że on wróci.

Mogliśmy słyszeć charczący kaszel lwa, gdy przechodził przez łąkę w stronę miejsca, w którym zrobiliśmy lądowisko dla małego samolotu.

– Rano się dowiemy, czy to był on – powiedziałem. – Ngui i ja poznamy jego ślady.

– Ja również.

– Okay, to trop go ty.

– Nie. Chodziło mi tylko o to, że poznam jego ślady.

– Są strasznie wielkie. – Byłem senny i pomyślałem, że jeśli mamy z Miss Mary polować na lwa rano, to powinienem trochę się przespać. Od dłuższego już czasu wiedzieliśmy, co drugie z nas powie, a często nawet i pomyśli, jeśli chodzi o pewne sprawy, Mary więc oświadczyła:

– Lepiej pójdę do własnego łóżka, żeby ci było wygodnie i żebyś dobrze spał.

– Śpij tutaj. Mnie jest dobrze.

– Nie. Nie będzie dobrze.

– Śpij tu.

– Nie. Przed lwem powinnam spać w swoim własnym łóżku.

– Nie bądź takim cholernym wojownikiem.

– Jestem wojownikiem. Jestem twoją żoną i twoją miłością, i twoim małym bratem wojownikiem.

– Dobra – powiedziałem. – Dobranoc, bracie wojowniku.

– Pocałuj swojego brata wojownika.

– Idź do swojego łóżka albo zostań tu.

– Może zrobię jedno i drugie – oznajmiła.

W nocy słyszałem, że lew odezwał się kilkakrotnie podczas łowów. Miss Mary spała mocno i cicho oddychała. Ja leżałem, nie śpiąc i rozmyślając o zbyt wielu rzeczach, ale przede wszystkim o lwie i moich zobowiązaniach wobec Popa, wobec Bwany Zwierzyny i wobec innych. Nie myślałem o Miss Mary, jedynie o jej wzroście – miała pięć stóp i dwa cale – w porównaniu z wysokimi trawami i buszem, i o tym, że niezależnie od tego, jak zimny będzie ten ranek, ona będzie musiała być niezbyt grubo ubrana, bo kolba mannlichera 6.5 jest dla niej zbyt długa, a jeśli ramię będzie mieć wypakowane, strzelba może jej się ześliznąć, gdy uniesie ją do strzału. Leżałem, czuwając i myśląc o tym i o lwie, i w jaki sposób by się z tym uporał Pop, i jak bardzo się mylił ostatnim razem, i jak bardzo miał rację więcej razy, niż ja widziałem na własne oczy lwa.

Rozdział II

Zanim się rozwidniło, gdy węgle ogniska pokryły się szarym popiołem, które przesiewał wiaterek wczesnego poranka, włożyłem wysokie miękkie buty i stary szlafrok i poszedłem obudzić Nguiego śpiącego w swoim turystycznym namiocie.

Obudził się w złym humorze, bynajmniej nienastawiony jak mój pobratymiec, a ja sobie przypomniałem, że nie uśmiechał się nigdy przed wschodem słońca i czasami nawet więcej czasu zabierało mu oderwanie się od tych krain, w których przebywał podczas snu.

Rozmawialiśmy przy wygasłych popiołach kuchennego ogniska.

– Słyszałeś tego lwa?

– Ndio, bwana.

Ta grzeczność była zarazem nieuprzejmością, jak obaj wiedzieliśmy, bo omawialiśmy wyrażenie „ndio, bwana”, którego Afrykanin używa zawsze wobec Białego Człowieka, żeby się go pozbyć za pomocą potakiwania.

– Ile lwów słyszałeś?

– Jednego.

– Mzuri – powiedziałem, mając na myśli to, że sprawa wygląda lepiej, mówił prawdę, słyszał tego lwa.

Splunął, zażył tabaki, potem poczęstował mnie, wziąłem więc szczyptę i włożyłem pod górną wargę.

– To był ten wielki lew memsahib? – spytałem, czując na dziąsłach i spodzie górnej wargi przyjemne szczypanie tabaki.

– Hapana – odparł. To było zdecydowane zaprzeczenie.

Keiti stał teraz przy kuchennym ognisku z krzywym, pełnym powątpiewania uśmieszkiem. Zawiązywał sobie turban w ciemnościach, i z turbanu sterczał koniec, który powinien zostać wetknięty do środka. W oczach Keitiego też malowało się powątpiewanie. Nic z nastroju poważnego polowania na lwa.

– Hapana simba kuba sana – powiedział do mnie Keiti; w jego oczach można było wyczytać ironię, ale i przeprosiny, i absolutną pewność. Wiedział, że to nie był ów wielki lew, którego tyle razy słyszeliśmy. – Nanyake – dodał, pozwalając sobie na wczesnoporanny żart. W języku kamba to lew na tyle stary, by być wojownikiem, ożenić się i mieć dzieci, lecz nie na tyle stary, żeby pić piwo. To, że to powiedział i żartował w tym języku, było oznaką przyjaznych uczuć; o świcie, gdy przyjazne uczucia nie bywają zbyt gorące, miało pokazać, i to w sposób subtelny, że on wie, iż usiłuję uczyć się języka kamba z niemuzułmańskim i rzekomo złym elementem, co on pochwala albo toleruje.

Funkcjonowałem w tym lwim interesie niemal tak długo, jak zdołałem ogarnąć pamięcią wszystko, co się działo. W Afryce możesz pamiętać mniej więcej okres miesiąca, gdy tempo jest szybkie. A tempo było niemal nadmierne i były też te rzekomo zabójcze lwy w Salengai, lwy w Magadi, lwy tutejsze, przeciwko którym już czterokrotnie wnoszono oskarżenia, i ten nowy lwi intruz, który na razie nie miał ani fiszki, ani dossier. Był to lew, który parę razy zakaszlał, po czym ruszył łowić zwierzynę, do czego miał prawo. Należało to jednak udowodnić Miss Mary i wyjaśnić, że to nie lew, na którego tak długo polowała, przeciwko któremu wysuwano wiele oskarżeń i którego ślady wielkich łap, tylnej lewej, pokiereszowanej, tropiliśmy tak wiele razy tylko po to, by w końcu ujrzeć, jak zwierzę znika w wysokich trawach prowadzących do trzęsawiska zarosłego drzewami lub do gęstego buszu w krainie gerenuków koło starej manyatty w drodze na wzgórza Chulu. Był tak ciemny z tą swoją gęstą czarną grzywą, że sprawia! wrażenie niemal czarnego, wielką głowę zwieszał nisko i znikał w krainie, gdzie Mary nie mogła za nim pójść. Polowano na niego od wielu lat i z całą pewnością nie był to lew z obrazka.

Teraz, już ubrany, piłem herbatę w świetle wczesnego poranka przy rozpalonym ognisku i czekałem na Nguiego. Widziałem, jak idzie przez pole z włócznią na ramieniu, krocząc zamaszyście po trawie wciąż mokrej od rosy. Zobaczył mnie i skierował się w stronę ogniska, zostawiając za sobą wyraźny ślad.

– Simba durni kidogo – powiedział, informując mnie, że to było małe lwiątko. – Nanyake – dodał, żartując tak samo, jak Keiti. – Hapana mzuri dla memsahib.

– Dziękuję – rzekłem. – Pozwolę memsahib spać.

– Mzuri – odparł i poszedł do ogniska kuchennego.

Arap Meina przyjdzie z meldunkiem o wielkim czarnogrzywym lwie, który według Masajów z manyatty z Zachodnich Wzgórz zabił dwie krowy i jedną ze sobą powlókł. Uprzykrzał życie Masajom od dłuższego czasu. Wędrował wciąż z miejsca na miejsce i nie powracał po swoje łupy, jakby na lwa przystało. Arap Meina miał teorię, że lew kiedyś wrócił i pożarł ścierwo, które poprzedni strażnik łowiecki nafaszerował trucizną, i tak strasznie się pochorował, że nauczył się albo postanowił nigdy nie wracać do zabitej zwierzyny. Wyjaśniałoby to jego nieustanne przenoszenie się z miejsca na miejsce, ale nie przypadkowość, z jaką odwiedzał różne masajskie wioski czy manyatty. Teraz dolina, lizawki i kraina buszu roiły się od zwierzyny, bo po gwałtownych, silnych deszczach w listopadzie wyrosła bujna trawa i Arap Meina, Ngui i ja oczekiwaliśmy, że wielkie lwisko opuści wzgórza i zejdzie w dolinę, gdzie będzie mogło polować na skraju trzęsawiska. Zazwyczaj w taki właśnie sposób polowało w tym rejonie.

Masajowie potrafią być bardzo złośliwi, a bydło to dla nich coś znacznie więcej niż tylko bogactwo. Jak mówił mi Informator, jeden z wodzów wyrażał niezadowolenie z faktu, że mając dwa razy okazję zabicia tego lwa, czekałem, by zrobiła to kobieta Przekazałem wodzowi, że gdyby jego młodzieńcy nie upodobnili się do kobiet i nie spędzali wolnego czasu w Laitokitok, popijając sherry Golden Jeep, to nie musiałby prosić mnie o zabicie zwierzęcia, dopilnuję jednak, by zostało zabite, gdy tylko znów pojawi się w rejonie, gdzie się znajdujemy. Gdyby wódz zechciał sprowadzić swoich młodzieńców, to wziąłbym włócznię i wraz z nimi byśmy lwa zabili. Prosiłem, żeby zjawił się w obozie, to pogadamy na ten temat.

Przybył do obozu pewnego ranka z trzema innymi przedstawicielami starszyzny, a ja posłałem po Informatora, żeby służył nam jako tłumacz. Porządnie sobie pogadaliśmy. Wódz wyjaśnił, że Informator przekręcił jego słowa. Bwana Zwierzyny, A.D. zawsze zabijał lwy, które należało zabić, i był bardzo dzielnym i zręcznym człowiekiem, i oni mają wielkie do niego zaufanie i są mu bardzo oddani. Pamiętał też, że gdy przebywaliśmy tu ostatnim razem podczas suszy, Bwana Zwierzyny zabił lwa, a Bwana Zwierzyny, ja i młodzieńcy zabiliśmy lwicę. Ta lwica wyrządziła wiele szkód.

Odparłem, że te fakty są znane i że do obowiązków Bwany Zwierzyny, a również moich tym razem, należy zabijanie tych lwów, które atakują bydło, osły, owce, kozy albo ludzi. Zawsze to będziemy robić. Memsahib musi ze względów religijnych zabić właśnie tego lwa przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus. Pochodzimy z dalekiego kraju, jesteśmy plemieniem stamtąd, i to jest rzecz niezbędna. Ujrzą skórę tego lwa przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus.

Jak zawsze potem, czułem się lekko zatrwożony własnym krasomówstwem i miałem zwykłe nieprzyjemne uczucie z powodu podjętych zobowiązań. Miss Mary musi, pomyślałem, należeć do całkiem wojowniczego plemienia, skoro ona, kobieta, musi przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus zabić lwa, którego od tak dawna uważa się za niebezpiecznego szkodnika. Na szczęście nie powiedziałem, że musi to robić co roku. Keiti traktował Dzień Narodzin Dzieciątka Jezus bardzo poważnie, bo wiele razy był na safari z religijnie nastawionymi, a nawet bardzo pobożnymi bwanami. Większości z nich, ponieważ płacili tak słono za safari, a czasu nie mieli zbyt dużo, Boże Narodzenie nie przeszkadzało w strzelaniu. Zawsze jednak urządzano specjalną kolację z winem, a nawet z szampanem, i zawsze była to specjalna okazja. W tym roku nawet bardziej specjalna, bo mieszkaliśmy w stałym obozie i Miss Mary traktowała to tak poważnie, poza tym najwyraźniej stanowiło to nader istotny element jej religii i towarzyszyło temu wiele obrządków, szczególnie ten z drzewkiem, że Keiti, lubiący porządek i ceremonie, przypisywał temu wielkie znaczenie. Przemawiała do niego uroczysta celebracja drzewka, jako że w jego dawnej religii, z czasów gdy jeszcze nie był muzułmaninem, największą czcią otaczano zagajnik.

Prymitywniejszy element pogański w obozie uważał, że plemienna religia Miss Mary to jedna z surowszych odmian religii, skoro wymaga zabicia gerenuka w zgoła niemożliwych warunkach, uśmiercania złego lwa i czczenia drzewka, z którego – o czym szczęśliwie Miss Mary nie wiedziała – przyrządzano oszałamiający napój, zagrzewający Masajów do boju i polowania na lwy. Nie jestem pewien, czy Keiti wiedział, że to jedna z właściwości drzewa wybranego przez Miss Mary na choinkę na Boże Narodzenie, ale pięciu z nas wiedziało i utrzymywaliśmy to w wielkiej tajemnicy.

Oni nie wierzyli, że zabicie lwa na Gwiazdkę należy do obowiązków Miss Mary, bo byli z nią, gdy od kilku dobrych miesięcy poszukiwała dużego lwa. Ngui jednak wystąpił z teorią, że może Miss Mary musi zabić dużego czarnogrzywego lwa w tym roku gdzieś przed Bożym Narodzeniem, a będąc zbyt niską, żeby dojrzeć go w wysokich trawach, zabrała się do tego wcześnie. Zaczęła poszukiwania we wrześniu, żeby zabić lwa przed końcem roku czy kiedy tam wypada ten dzień narodzin Dzieciątka Jezus. Ngui nie byl pewien. Święto wypadało jednak przed innym wielkim świętem, Urodzinami Roku, dniem wypłaty.

Charo nie wierzył w żadną z tych teorii, ponieważ widział zbyt dużo memsahib, które zabiły zbyt dużo lwów. Czuł się jednak niepewnie, bo nikt nie pomagał Miss Mary. Widział, jak przed laty pomagałem Miss Pauline, toteż cała ta sprawa wydawała mu się zagadkowa. Bardzo lubił Miss Pauline, ale to było nic w porównaniu z tym, co czuł do Miss Mary, która najwidoczniej była żoną z innego plemienia. Wskazywały na to jej znaki plemienne. Były to słabe, niemal niewidoczne blizny na policzku i lekkie poziome nacięcia na czole – dzieło najlepszego na Kubie chirurga plastycznego operującego Mary po wypadku samochodowym – niezauważalne dla nikogo, kto nie potrafił tak jak Ngui odnaleźć prawie niewidocznych znaków plemiennych.

Ngui spytał mnie któregoś dnia dość obcesowo, czy Miss Mary pochodzi z tego samego plemienia, co ja.

– Nie – odparłem. – Ona jest z plemienia z północnego pogranicza naszego kraju. Z Minnesoty.

– Widzieliśmy znaki plemienne.

Potem, gdy rozmawialiśmy kiedyś o plemionach i religii, spytał mnie, czy będziemy gotować i pić wywar z drzewka Dzieciątka Jezus. Powiedziałem mu, że nie sądzę, a on na to rzeki:

– Mzuri.

– Dlaczego?

– Dla pana dżin. Dla nas piwo. Nikt nie sądzi, żeby Miss Mary miała to pić, o ile jej religia tego nie wymaga.

– Wiem, że jeśli zabije lwa, nie będzie musiała tego pić.

– Mzuri – powtórzył. – Mzuri sana.

Teraz, tego ranka, czekałem, aż Miss Mary sama się obudzi, tak aby dobrze wypoczęła i miała w zapasie porządną rezerwę normalnego snu. Lwem się nie martwiłem, ale sporo o nim myślałem i zawsze w związku z Miss Mary.

Jest wielka różnica między dzikim lwem i lwem łupieżcą a lwami, które fotografują turyści w parkach narodowych, podobnie jak między starym grizzly, który odkrywa twoje sidła i niszczy je, zrywa dachy z chat i pożera zapasy, i nigdy go nie można zobaczyć, a niedźwiedziami, które podchodzą w Parku Yellowstone do drogi, żeby je sfotografowano. To prawda, że co roku w parkach niedźwiedzie ranią jakichś ludzi i jeśli turyści nie zostaną w swoich autach, to mają kłopoty. Czasem mogą je mieć nawet i wtedy, gdy w autach zostaną, a niektóre niedźwiedzie stają się złe i trzeba je zlikwidować.

Lwy, te z obrazków, przyzwyczajone do tego, że się je karmi i fotografuje, niekiedy opuszczają teren, na którym są chronione i gdzie nauczyły się nie obawiać ludzi, a wówczas bez trudu bywają zabijane przez rzekomo zapalonych myśliwych i ich żony, naturalnie zawsze pod ochroną zawodowego myśliwego. Nie chodziło nam jednak o krytykowanie innych, w jaki sposób zabijali czy też będą zabijać lwy, lecz chodziło o znalezienie lwa i o to, by Miss Mary znalazła i zabiła inteligentnego i od dawna poszukiwanego lwa szkodnika w sposób, który można by określić jako zgodny jeśli nie z naszymi zasadami religijnymi, to z pewnymi regułami etycznymi. Polując, Miss Mary kierowała się nimi już od dawna. Były to bardzo surowe reguły i Charo, który kochał Miss Mary, bardzo się z ich powodu denerwował. Dwukrotnie poszarpały go lamparty, gdy sprawy wzięły zły obrót, uważał więc, że narzucam Mary zbyt surowe i niemal mordercze reguły etyczne. Nie ja je jednak wymyśliłem. Nauczyłem się ich od Popa, i to Pop podczas ostatniego polowania na lwa i swego ostatniego safari chciał, żeby wszystko było jak dawniej, zanim polowanie na niebezpiecznego zwierza uległo degradacji i stało się łatwe przez te „przeklęte auta”, jak je zawsze nazywał.

Ten lew dwukrotnie nas pokonał i w obu wypadkach ja miałem szansę go strzelić, tylko że z niej nie skorzystałem, bo lew należał się Mary. Ostatnim razem błąd popełnił Pop, bo tak mu zależało, żeby Mary upolowała tego lwa, zanim on będzie musiał nas opuścić, i popełnił błąd, jaki może się zdarzyć każdemu, kto stara się zbyt usilnie.

Później siedzieliśmy wieczorem przy ognisku, Pop palił fajkę, a Mary zapisywała coś w dzienniku, gdzie umieszczała wszystko, czego nie chciała powiedzieć nam: swoje strapienia, rozczarowania i swoją świeżo zyskaną wiedzę, którą nie miała ochoty się popisywać w rozmowach, i swoje triumfy, których nie chciała pozbawiać blasku przez mówienie o nich. Pisała przy świetle lampy gazowej w namiocie jadalni, a Pop i ja siedzieliśmy przy ognisku w piżamach, szlafrokach i przeciwmoskitowych butach.

– To cholernie sprytny lew – rzekł Pop. – Powinniśmy go byli dziś dostać, gdyby Mary była troszkę wyższa. Ale to mój błąd.

Unikaliśmy mówienia o błędzie, o którym obaj wiedzieliśmy.

– Mary go dostanie. Pamiętaj o tym. Nie sądzę, rzecz jasna, żeby był zbyt odważny. On jest za sprytny. Ale kiedy oberwie, będzie wystarczająco odważny, gdy nadejdzie właściwy moment. Nie pozwól, żeby ten moment nadszedł.

– Teraz strzelam całkiem nieźle.

Pop zignorował moje słowa. Zastanawiał się. Potem powiedział:

– Lepiej niż całkiem nieźle, naprawdę. Nie bądź jednak zbyt pewny siebie, ale zachowaj właściwą miarę pewności. On popełni błąd i ty go dostaniesz. Gdyby tylko jakaś lwica była w okresie rui. To on by pognał za nią daleko od swojego legowiska. Ale one już niedługo będą się kocić.

– Jaki rodzaj błędu on popełni?

– Och, jakiś popełni. Zobaczysz. Żałuję, że muszę wyjechać, zanim Mary go dostanie. Porządnie się nią opiekuj. Dopilnuj, żeby się wyspała. Od długiego czasu już się tym lwem zajmuje. Niech odpocznie i niech odpocznie ten cholerny lew. Nie polujcie na niego zbyt usilnie. Niech nabierze trochę pewności siebie.

– Coś jeszcze?

– Niech ona poluje na zwierzynę na mięso, no i postaraj się, żeby nabrała pewności.

– Myślałem, żeby pozwolić jej podchodzić na pięćdziesiąt jardów, a potem może na dwadzieścia.

– To może zadziałać – powiedział Pop. – Próbowaliśmy już wszystkiego innego.

– Myślę, że to zadziała. Potem może brać je z dalszej odległości.

– Ona oddaje cholerne strzały – rzekł Pop. – Potem, za dwa dni, kto wie, dokąd to zaprowadzi.

– Myślę, że już to wykombinowałem.

– Ja też. Ale nie podprowadzaj jej na żadne dwadzieścia jardów do lwa.

Przed więcej niż dwudziestu laty Pop i ja siedzieliśmy po raz pierwszy razem przy ognisku, czy raczej popiołach ogniska, i rozmawialiśmy o teorii i praktyce strzelania niebezpiecznego zwierza. On żywił niechęć i nie miał zaufania do strzelania do tarczy czy polowań na świstaki amerykańskie.

– Trafiają z odległości mili w piłeczkę golfową na głowie nosiciela kijów do golfa – powiedział. – Oczywiście nosiciela drewnianego lub stalowego, nie żywego. Nigdy nie pudłują, póki nie muszą strzelić z dwudziestu jardów naprawdę wielkiego kudu. Wtedy nie potrafią trafić nawet w górskie zbocze. Cholerna broń tak podskakiwała w ręce wielkiego Strzelca, że aż i ja się zacząłem trząść. – Pyknął z fajki. – Nigdy nie ufaj nikomu, póki nie zobaczysz, jak z odległości pięćdziesięciu jardów strzela do czegoś niebezpiecznego albo do tego, co naprawdę bardzo pragnie upolować. Nigdy mu tego nie kupuj, dopóki nie zobaczysz, jak strzela z dwudziestu. Krótki dystans pokazuje, co w środku w nich siedzi. Najlichsi z nich zawsze spudłują albo dadzą po miękkim z takiej odległości, z której nie można było nie trafić.

Rozmyślałem o tym i o dawnych szczęśliwych dniach, i o tym, jak przyjemna była cała ta wyprawa i jak byłoby okropnie, gdybyśmy Pop i ja nie wyruszyli znowu razem, kiedy do ogniska podszedł Arap Meina i zasalutował. Zawsze salutował z wielkim namaszczeniem, ale uśmiech zniknął z jego oblicza, gdy tylko opuścił rękę.

– Dzień dobry, Meina – powiedziałem.

– Jambo, bwana. Wielki lew zabijał, jak mówią w manyatcie. Zawlókł krowę daleko, w gęste zarośla. Nie wrócił do ścierwa, kiedy już się nażarł, tylko powędrował w stronę trzęsawiska po wodę.

– Ten lew z pokiereszowaną łapą?

– Tak, bwana. Teraz powinien zejść w dolinę.

– Dobra. I jakie jeszcze wieści?

– Mówią, że Mau Mau, których więziono w Machakos, uciekli z więzienia i zmierzają tą drogą.

– Kiedy?

– Wczoraj.

– Kto mówi?

– Masaj, którego spotkałem na drodze. Jechał w ciężarówce hinduskiego kupca. Nie wiedział, z której duki.

– Weź sobie coś do zjedzenia. Później muszę z tobą porozmawiać.

– Ndio, bwana – odparł i zasalutował. Jego strzelba błyszczała w słonecznym świetle poranka. Przebrał się w shambie w czysty mundur, wyglądał teraz bardzo szykownie i robił wrażenie zadowolonego. Przyniósł dwie przyjemne wiadomości. Był myśliwym, a teraz będziemy mieć polowanie.

Pomyślałem, że lepiej pójdę do namiotu i zobaczę, czy Miss Mary się obudziła. Jeśli spała nadal, to tym lepiej.

Miss Mary już się obudziła, ale nie całkiem. Jeśli zostawiała wyraźne polecenie, by obudzono ją o wpół do piątej lub piątej, budziła się szybko i skutecznie i niecierpliwiła ją każda zwłoka. Lecz dzisiejszego ranka budziła się powoli.

– O co chodzi? – spytała sennym głosem. – Dlaczego nikt mnie nie zawołał? Słońce jest już wysoko. O co chodzi?

– Kochanie, to nie był ten wielki lew. Pozwoliłem ci więc spać.

– Skąd wiesz, że to nie był ten wielki lew?

– Ngui sprawdzał.

– A co się dzieje z tym wielkim lwem?

– Jeszcze się nie pojawił w dolinie.

– Skąd wiesz?

– Przyszedł Arap Meina.

– Zamierzasz pojechać i sprawdzić, co z bawołami?

– Nie. Zamierzam dać temu wszystkiemu spokój. Mamy pewien niewielki kłopot.

– Mogę ci w czymś pomóc?

– Nie, kochanie. Pośpij sobie jeszcze.

– Myślę, że tak zrobię, skoro mnie nie potrzebujesz. Miałam przecudowne sny.

– Może ci się uda do nich powrócić. Każ podawać chakulę, jak będziesz gotowa.

– Pośpię jeszcze trochę – powiedziała. – To były naprawdę cudowne sny.

Sięgnąłem pod koc po swój pistolet z pasem i ze zwisającym z kabury rzemieniem do umocowania na nodze. Umyłem się w miednicy, przemyłem oczy roztworem kwasu bornego, przygładziłem włosy ręcznikiem, jako że były teraz tak krótko przystrzyżone, że nie wymagały ani szczotki, ani grzebienia, ubrałem się i przełożyłem prawą nogę przez rzemień od pistoletu, podciągnąłem go wyżej i zapiąłem klamrę pasa. Dawniej nie nosiliśmy nigdy pistoletów, a teraz wkładało się je na siebie równie machinalnie, jak zapinało rozporek u spodni. Nosiłem dwa dodatkowe magazynki w małym plastikowym woreczku w prawej kieszeni kurtki myśliwskiej i zapasową amunicję w zakręcanej wysokiej butelce z szeroką szyjką po kapsułkach wątrobianych. W tej buteleczce mieściło się przedtem pięćdziesiąt czerwono-białych kapsułek, a teraz sześćdziesiąt pięć sztuk kulek z wydrążonymi czubkami. Ngui nosił jedną buteleczkę, ja drugą.

Wszyscy lubili ten pistolet, ponieważ można było z niego ustrzelić perliczkę, mniejszego dropa, szakale, które roznosiły wściekliznę, a także zabijać hieny. Ngui i Mthuka uwielbiali go, bo wydawał krótkie, ostre szczeknięcia niczym pies i kłębki prochu pojawiały się przed biegnącą tuż przy ziemi hieną, a potem prask, prask, prask i hiena zwalniała bieg, i zaczynała kołować. Ngui wręczał mi pełen magazynek, wyjęty z mojej kieszeni, ja go wkładałem i potem znowu następny kłębek pyłu, po czym trzask, trzask i hiena rulowała z nogami w powietrzu.

Poszedłem do obozowiska ekipy, żeby pogadać z Keitim o tych wydarzeniach. Poprosiłem, żeby przyszedł tam, gdzie będziemy mogli rozmawiać na osobności, a on stał na spocznij, wyglądał staro i mądrze, i cynicznie, trochę rozbawiony, a trochę jakby wątpiący.

– Nie wierzę, żeby tutaj przyszli – rzekł. – To są Wakamba Mau Mau. Nie są aż tacy głupi. Usłyszą, że tu jesteśmy.

– Jedyny problem w tym, czy tu przyjdą. Jeśli tu przyjdą, to dokąd pójdą?

– Nie przyjdą tu.

– Dlaczego?

– Myślę, co bym zrobił, gdybym był Mau Mau. Nie przyszedłbym tu.

– Ale ty jesteś mzee i człowiek inteligentny. A to są Mau Mau.

– Nie wszyscy Mau Mau są głupi – odparł. – A ci to Wakambowie.

– Zgadzam się – powiedziałem. – Ale wszyscy zostali złapani, kiedy udali się do rezerwatu jako emisariusze Mau Mau. Dlaczego ich złapano?

– Bo chełpili się po pijanemu, jacy to oni są wielcy.

– No właśnie. I jeśli przyjdą tu, gdzie jest shamba Kambów, będą chcieli się napić. Będą potrzebować jedzenia, a jeszcze bardziej napitku, jeśli to ci sami, których uwięziono, jak się popili.

– Teraz będą już inni. Uciekli z więzienia.

– Pójdą tam, gdzie są trunki.

– Prawdopodobnie. Ale tutaj nie przyjdą. To Wakambowie.

– Muszę podjąć jakieś kroki.

– Tak.

– Zawiadomię cię o swoich decyzjach. Czy w obozie wszystko w porządku? Są jakieś zachorowania? Masz jakieś kłopoty?

– Wszystko w porządku. Nie mam kłopotów. Obóz jest zadowolony.

– A co z mięsem?

– Będziemy potrzebować mięsa wieczorem.

– Gnu?

Pokręcił z wolna głową i uśmiechnął się półgębkiem.

– Ilu nie może go jeść?

– A ilu może?

– Dziewięciu.

– Co mogą jeść inni?

– Impala mzuri.

– Jest tu mnóstwo kozłów impala i mam jeszcze dwie sztuki – powiedziałem. – Będę mieć mięso na dzisiejszy wieczór. Ale chcę zabić kozła, gdy słońce będzie zachodziło, wtedy zmrozi się w nocy w chłodzie idącym od Góry. A mięso trzeba zawinąć w gazę, żeby nie dostały się do niego muchy i go nie zepsuły. Jesteśmy tu gośćmi i ja ponoszę odpowiedzialność. Nie wolno nam niczego marnować. Ile czasu zabierze im droga z Machakos?

– Trzy dni. Ale oni tu nie przyjdą.

– Powiedz, proszę, kucharzowi, żeby mi zrobi! śniadanie.

Poszedłem z powrotem do namiotu jadalni, usiadłem przy stole i wziąłem jakąś książkę z jednego z regałów zaimprowizowanych z pustych drewnianych skrzynek. W tym roku ukazało się wiele książek o ludziach, którzy uciekli z obozów jenieckich w Niemczech, i była to właśnie książka o ucieczce. Odłożyłem ją z powrotem i wyciągnąłem inną. Nazywała się Ostatnia ucieczka, pomyślałem więc, że będzie zabawniejsza.

Otworzyłem ją, natrafiłem na rozdział o Bar Harbor i wtedy usłyszałem nadjeżdżające szybko auto, a kiedy wyjrzałem przez uniesiony tylny płat namiotu, zobaczyłem policyjnego landrovera pędzącego z ogromną szybkością wśród namiotów i wzbijającego tuman kurzu, który pokrywał wszystko, łącznie z powieszonym praniem. Otwarty wóz wjechał na ziemny trakt i gwałtownie zahamował tuż przy namiocie. Młody policjant wszedł do środka, zasalutował elegancko i wyciągnął rękę. Był to wysoki jasny chłopak o niezbyt inteligentnej twarzy.

– Dzień dobry, bwana – powiedział i zdjął mundurową czapkę.

– Jedliście śniadanie?

– Nie było czasu, bwana.

– O co chodzi?

– Już się zaczęło, bwana. Teraz tego nie unikniemy. Jest ich czternastu, bwana. Czternastu z tych najbardziej zdesperowanych.

– Uzbrojeni?

– Po zęby, bwana.

– To ci, co uciekli z Machakos?

– Tak. Skąd pan o tym wie?

– Obserwator zwierzyny przyniósł mi tę wiadomość dziś rano.

– Gubernatorze – rzekł; był to zwrot familiarny, którym się posługiwał, a który nie miał związku z tytułem gubernatora w koloniach – musimy znowu skoordynować nasze działania.

– Jestem do usług.

– Jak pan by się do tego zabrał, gubernatorze? Połączona operacja?

– To wasze shauri. Ja tu tylko zastępuję Bwanę Zwierzyny.

– Bądź pan człowiekiem, gubernatorze. Pomóż biednemu chłopakowi. Pan i Bwana Zwierzyny przedtem mi pomagaliście. W dzisiejszych czasach musimy wszyscy razem bawić się w tę grę. Rozegrać ją aż do samego końca.

– Racja – powiedziałem. – Ale ja nie jestem policjantem.

– Zastępuje pan jednak cholernego łowczego. Współpracujemy. Co by pan zrobił, gubernatorze? Ja będę współpracował aż do samego końca.

– Zorganizuję ochronę – rzekłem.

– Mógłbym dostać szklankę piwa? – spytał.

– Weźcie butelkę, to się podzielimy.

– W gardle mi zaschło od pyłu.

– Następnym razem nie zasypujcie nam pyłem całego pieprzonego prania – powiedziałem.

– Przepraszam, gubernatorze. Strasznie mi przykro. Ale byłem okropnie zaabsorbowany naszym problemem, no i myślałem, że padało.

– Przedwczoraj. Teraz jest sucho.

– I co dalej, gubernatorze? Zorganizuje pan zatem ochronę.

– Tak – odparłem. – Jest tu shamba Kambów.

– Nie miałem o tym pojęcia. Czy zarządca okręgu to wie?

– Tak. W sumie są tu cztery shamby, gdzie wyrabia się piwo.

– To nielegalne.

– Owszem, ale przekonacie się, że w Afryce często to robią. Proponuję umieścić człowieka w każdej z tych shamb. Jeśli pojawi się tam któryś z tych typów, on mi da znać, a ja tę shambę zablokuję i wtedy ich pojmiemy.

– Żywych lub umarłych – wtrącił.

– Jesteście tego pewni?

– Całkowicie, gubernatorze. To ludzie zdesperowani.

– Powinniśmy to sprawdzić.

– Nie ma potrzeby, gubernatorze. Słowo honoru. Ale w jaki sposób otrzyma pan, będąc tutaj, wiadomość z tej shamby?

– Przewidując tego rodzaju sytuację, zorganizowaliśmy coś w rodzaju Kobiecego Korpusu Pomocniczego. Kobiety są szalenie skuteczne.

– Brawo. Cieszę się, że pan tę siatkę założył. Czy ma duży zasięg?

– Spory. Na jej czele stoi fantastycznie łebska dziewczyna. Typ prawdziwej konspiratorki.

– Czy mógłbym ją kiedyś zobaczyć?

– W tym mundurze byłoby to trochę niebezpieczne. Pomyślę jednak o tym.

– Konspiracja – powiedział. – Zawsze myślałem, że to moja specjalność. Podziemie.

– Może być – rzekłem. – Możemy załatwić jakieś stare spadochrony i ćwiczyć, jak już będzie po tej historii.

– Mógłby mi pan podać trochę więcej informacji, gubernatorze. Mamy tę ochronę. Ochrona to brzmi sensownie. Ale musi być coś jeszcze.

– Trzymam swoje siły tu, pod ręką, ale są w pełni mobilne i można je przerzucić na każdy wymagający tego odcinek ochrony. Wracajcie teraz do bomy i wprowadźcie stan obronności. Potem sugerowałbym zablokowanie za dnia drogi na zakręcie mniej więcej o dziesięć mil stąd. Skontrolujcie odległość na swoim szybkościomierzu. Sugerowałbym też, żeby w nocy przesunąć tę blokadę tam, gdzie droga opuszcza trzęsawisko. Pamiętacie, gdzie jeździliśmy za pawianami?

– Nigdy tego nie zapomnę, bwana.

– Jeśli będziecie mieć jakieś kłopoty, to będę z wami w kontakcie. Zachowajcie wielką ostrożność, jeśli chodzi o strzelanie do ludzi w nocy. Tam jest całkiem spory ruch.

– Nie powinno być żadnego.

– A jednak jest. Na waszym miejscu powiesiłbym przy trzech dukach znaki zobowiązujące do przestrzegania całkowitego zakazu wychodzenia na drogi. Może to wam zaoszczędzić kłopotów.

– Czy może mi pan dać jakichś ludzi, bwana?

– Nie, chyba że sytuacja się pogorszy. Pamiętajcie, ja zapewniam ochronę. Powiem wam, co zrobię. Poślę przez was kartkę z wiadomością, którą możecie przetelefonować przez Ngong, i ściągnę samolot. I tak jest mi potrzebny jeszcze do czegoś innego.

– Słusznie, bwana. Może byłaby szansa na to, bym poleciał z panem?

– Nie sądzę – odparłem. – Potrzebni jesteście na ziemi.

Napisałem karteczkę, prosząc o to, żeby jutro o dowolnej godzinie po lunchu przyleciał samolot i przywiózł pocztę i papiery z Nairobi, poświęcając na przylot tu dwie godziny.

– Lepiej ruszajcie teraz do bomy – poradziłem. – i proszę, chłopcze, nie wjeżdżajcie nigdy do tego obozu w takim kowbojskim stylu. Obsypuje się wtedy pyłem jedzenie, namioty ekipy i suszące się pranie.

– Bardzo przepraszam, gubernatorze. To się już nigdy nie powtórzy. I dziękuję za pomoc w sprawach operacyjnych.

– Może spotkam was w mieście dziś po południu.

– Świetnie.

Wysączył swoje piwo, zasalutował i wyszedł, po czym zaczął przywoływać swojego kierowcę.

Mary zjawiła się w namiocie, wyglądając świeżo jak poranek i olśniewająco.

– Czy ten chłopak nie był z policji? O jakie kłopoty chodzi?

Opowiedziałem jej o ucieczce bandy z więzienia w Machakos i o całej reszcie. Nie przejęła się zbytnio.

Kiedy jedliśmy śniadanie, spytała:

– Nie sądzisz, że sprowadzenie teraz samolotu będzie bardzo kosztowne?

– Muszę dostać tę pocztę z Nairobi i wszystkie telegramy. Konieczne jest skontrolowanie bawołów, żeby porobić zdjęcia. Na pewno nie ma ich teraz na trzęsawisku. Powinniśmy wiedzieć, co się dzieje w okolicy wzgórz Chulu, no i mógłbym go doskonale wykorzystać w tej nonsensownej historii.

– Nie mogę teraz polecieć z powrotem do Nairobi po sprawunki na Gwiazdkę, bo nie upolowałam tego lwa.

– Mam przeczucie, że go dostaniemy, jeśli nie będziemy się przejmować, pozwolimy odpocząć jemu i tobie. Arap Meina mówił, że on zejdzie tędy w dolinę.

– Nie potrzeba mi żadnego odpoczynku – odparła. – To nie w porządku tak mówić.

– Okay. Chcę, żeby nabrał pewności i popełnił błąd.

– Chciałabym, żeby go zrobił.

Koło czwartej zawołałem Nguiego, a gdy przyszedł, powiedziałem mu, że ma wziąć Charo, strzelby i śrutówkę i kazać Mthuce podjechać wozem myśliwskim. Mary pisała listy, poinformowałem ją więc, że prosiłem o auto, a potem przyszli Charo i Ngui, wyciągnęli spod łóżek broń w długich futerałach, a Ngui zmontował duży sztucer .557. Znaleźli naboje, przeliczali je, sprawdzali pełne pociski do springfielda i manlichera. To była pierwsza z przyjemnych czynności związanych z polowaniem.

– Na co będziemy polować?

– Musimy zdobyć mięso. Spróbujemy eksperymentu, o którym Pop i ja rozmawialiśmy jako o ćwiczeniu w strzelaniu do lwa. Chcę, żebyś zabiła z odległości dwudziestu jardów gnu. Ty i Charo go wytropicie.

– Nie wiem, czy nawet uda nam się tak blisko podejść.

– Podejdziecie. Nie wkładaj na siebie swetra. Zabierz ze sobą, to go włożysz, jeśli w drodze powrotnej będzie chłodno. I podwiń rękawy teraz, jeśli masz zamiar to zrobić. Proszę, kochanie.

Miss Mary miała zwyczaj tuż przed złożeniem się do strzału podwijać prawy rękaw w swojej polowej kurtce. Może chodziło tylko o odwrócenie mankietu, ale płoszyło to zwierzęta w odległości stu i więcej jardów.

– Wiesz, że już tego nie robię.

– To dobrze. Wspomniałem o swetrze, bo może przeszkadzać. Trzon kolby wyda ci się zbyt długi.

– W porządku. A jeśli tego ranka, kiedy odnajdziemy lwa, będzie zimno?

– Chcę tylko zobaczyć, jak strzelasz bez swetra. Zobaczyć, jaka jest różnica.

– Wszyscy zawsze ze mną eksperymentują. Dlaczego nie mogę po prostu pojechać i strzelić, i czysto zabić?

– Możesz, kochanie. Teraz to zrobisz.

Pojechaliśmy za lądowisko. Przed nami po prawej stronie rozciągała się nierówna parkowa kraina i na jednej z łąk zobaczyłem pasące się dwie grupy gnu, a niedaleko od kępy drzew leżał stary byk. Pokazałem byka Mthuce, który już go dostrzegł i machnął moją ręką, pokazując, żebyśmy zatoczyli szeroki łuk w lewo, po czym zawrócili tam, gdzie nie będzie nas widać za drzewami.

Dałem znak Mthuce, żeby zatrzymał wóz, Mary wysiadła, za nią Charo niosący lornetkę połową. Mary miała swojego manlichera 6.5 i znalazłszy się na ziemi, odryglowała zamek, pociągnęła do tyłu, następnie pchnęła do przodu i stwierdziła, że nabój znalazł się w komorze, po czym zasunęła bezpiecznik.

– Co mam teraz zrobić?

– Widziałaś tego leżącego starego byka?

– Tak. I widziałam dwa inne byki w zaroślach.

– Ty i Charo zobaczcie, jak blisko możecie podejść do tego byka. Wiatr jest z odpowiedniej strony, powinniście więc podejść aż do drzew. Widzisz tę łachę?

Leżał tam stary byk gnu, czarny i dziwnie wyglądający ze swoją olbrzymią głową, wygiętymi w dół rozłożystymi rogami i dziką grzywą. Charo i Mary zbliżali się do kępy drzew, a byk tymczasem wstał. Wyglądał teraz jeszcze dziwniej i w pełnym świetle wydawał się bardzo czarny. Nie widział Mary i Charo, stał obrócony do nich bokiem i spoglądał w naszą stronę. Pomyślałem, jakie to ładne i osobliwie wyglądające zwierzę i że nie docenialiśmy gnu, bo widywaliśmy je codziennie. Nie było to zwierzę wyglądające szlachetnie, ale stworzenie o najbardziej niezwykłym wyglądzie, patrzyłem więc z przyjemnością na niego i na Charo i Mary, którzy zgięci wpół wolno podchodzili.

Mary znalazła się na skraju kępy drzew, skąd mogła już strzelać. Patrzyliśmy, jak Charo klęka, a Mary podnosi strzelbę i opuszcza głowę. Usłyszeliśmy strzał i niemal w tym samym momencie odgłos kuli uderzającej w kość, i zobaczyliśmy, że ciemna sylwetka byka unosi się w powietrze i ciężko wali na bok. Inne gnu rzuciły się galopem do ucieczki, a my pomknęliśmy z łoskotem w stronę Mary i Charo i czarnego pagórka na łące. Mary i Charo stali blisko byka, gdy gramoliliśmy się z wozu myśliwskiego. Charo był bardzo szczęśliwy i wyjął swój nóż. Wszyscy mówili:

– Piga mzuri. Piga mzuri sana, memsahib. Mzuri, mzuri, sana.

Objąłem Mary i powiedziałem:

– To był piękny strzał, kotku, i doskonałe podchodzenie. Teraz strzel go z dobrego serca w nasadę lewego ucha.

– Nie powinnam strzelić w czoło?

– Nie, proszę cię, w nasadę ucha.

Odesłała wszystkich gestem ręki do tyłu, odsunęła bezpiecznik, złożyła się do strzału, wzięła głęboki wdech i wydech, potem oparła się na wysuniętej do przodu lewej nodze i strzeliła, i mała dziurka pojawiła się dokładnie w miejscu połączenia nasady lewego ucha z czaszką. Przednie nogi byka z wolna znieruchomiały, a łeb nieznacznie się obracał. W jego śmierci dostrzegałem jakąś godność, objąłem więc Mary i odwróciłem w drugą stronę, żeby nie patrzyła, jak Charo skłuwa nożem zastrzelonego byka, by jego mięso mogli jeść wszyscy muzułmanie.

– Nie jesteś szczęśliwy, że podeszłam do niego tak blisko i zabiłam go czysto i dobrze, właśnie tak, jak powinnam? Nie jesteś ani troszeczkę dumny ze swojego kotka?

– Byłaś cudowna. Podchodziłaś do niego pięknie i zabiłaś go jednym strzałem, nawet nie wiedział, co się dzieje, ani nie cierpiał.

– Muszę ci powiedzieć, kochanie, że wydawał mi się strasznie wielki i wyglądał nawet dziko.

– Kotku, idź, wsiądź do auta i łyknij sobie z flaszki Jinny. Ja pomogę im załadować go z tyłu na wóz.

– Chodź napić się ze mną. Zapewniłam, posługując się swoją strzelbą, pożywienie dla osiemnastu osób i kocham cię, i chcę się napić. Czy Charo i ja nie podeszliśmy blisko?

– Podchodziliście wspaniale. Nie można było zrobić tego lepiej.

Flaszka Jinny znajdowała się w jednej z kieszeni starej hiszpańskiej podwójnej ładownicy. Była to półlitrowa butelka dżinu Gordona kupiona u Sułtana Hamuda i została tak nazwana na pamiątkę innej starej słynnej srebrnej kieszonkowej flaszki, która po przebyciu wielu tysięcy stóp w końcu puściła w szwach podczas wojny i przez którą przez moment myślałem, że trafiono mnie w tyłek. Starej flaszki Jinny nigdy już porządnie nie naprawiono, a my nazywaliśmy tę małą pękatą butelkę tak jak tamtą, starą, wysoką flaszkę kieszonkową z wyrytym na srebrnej zakrętce imieniem dziewczyny, a nie nazwami bitew, w których flaszka uczestniczyła, ani nazwiskami tych, co z niej pili, a teraz już byli martwi. Bitwy i owe nazwiska pokryłyby obie strony starej flaszki Jinny, nawet gdyby wyryto je w najskromniejszym wymiarze. Lecz ta nowa i niepozorna flaszka Jinny uzyskała status zbliżony do plemiennego skarbu.

Mary pila z niej i piła, i powiedziała:

– Wiesz, Afryka to jedyne miejsce, gdzie czysty dżin nie ma wcale smaku mocniejszego od wody.

– Jest trochę mocniejszy.

– Och, ja myślałam metaforycznie. Jeszcze raz się napiję, jeśli można.

Dżin rzeczywiście smakował wybornie, przyjemnie rozgrzewał i wprawiał w dobry nastrój, i mnie osobiście w ogóle nie wydawał się podobny do wody. Podałem Mary worek z wodą, a ona długo z niego piła, po czym oznajmiła:

– Woda jest też wspaniała. To nie fair porównywać dżin z wodą.

Zostawiłem ją z flaszką Jinny w ręce i poszedłem na tył auta, gdzie opuszczono klapę, żeby pomóc załadować byka. Windowaliśmy go w całości, żeby nie tracić czasu i dlatego, żeby ci, co lubią wnętrzności, mogli je sobie wziąć, gdy rozbierze się tuszę w obozie. Podczas windowania i ładowania do auta byka pozbawiono już godności i teraz leżał tam szklistooki i wielkobrzuchy, z łbem wykręconym pod zgoła absurdalnym kątem, z wywieszonym szarym jęzorem, zupełnie jak wisielec. Ngui, który wraz z Mthuką nadźwigał się najbardziej, wsadził palec w otwór po kuli tuż ponad łopatką zwierzęcia. Pokiwałem głową, podnieśliśmy szybko tylną klapę wozu, a ja wziąłem worek z wodą od Mary, żeby umyć ręce.

– Proszę, napij się, Papo – powiedziała. – Dlaczego jesteś taki ponury?

– Nie jestem ponury. Ale daj mi się napić. Chcesz strzelić następnego? Musimy upolować kozła Tomi albo impalę dla Keitiego, Charo, Mwindiego, dla ciebie i dla mnie.

– Wolałabym impalę. Ale nie chcę już dzisiaj więcej strzelać. Proszę cię, wolę nie strzelać. Nie chcę sobie zepsuć przyjemności. Strzelam wtedy, kiedy mam ochotę.

– Gdzie celowałaś, kotku? – zapytałem, choć robiłem to z dużą niechęcią. Pociągnęłam łyk trunku, zadając to pytanie, żeby wydawało się bardzo proste i nie nazbyt zdawkowe.

– W środek komory. W sam środek. Widziałeś dziurę po kuli.

Wielka kropla krwi stoczyła się z niewielkiej dziurki wysoko na grzbiecie, spłynęła na środek komory i tam się zatrzymała. Zauważyłem ją, gdy dziwny czarny byk gnu leżał w trawie, a w przedniej części jego ciała tliło się jeszcze życie, choć ta część była spokojna, tylna zaś już całkiem martwa.

– Dobrze, kotku – powiedziałem.

– Wezmę flaszkę Jinny – rzekła Mary. – Nie muszę już więcej strzelać. Jestem taka szczęśliwa, że strzeliłam go, tak jak lubisz. Chciałabym, żeby był tu też Pop.

Popa jednak tu nie było, a mówiąc bez ogródek, Mary strzeliła o czternaście cali wyżej, niż celowała, zabijając zwierzę strzałem w górną część kręgosłupa. A zatem nadal pewien problem pozostawał nierozwiązany.

Jechaliśmy teraz przez parkową krainę prosto pod wiatr, mając za plecami słońce. Z przodu widziałem kwadratowe białe łaty na zadach gazeli Granta i śmigające ogony gazeli Thomsona, które pasły się przed nami i czmychały przed zbliżającym się autem. Ngui wiedział, o co chodziło, tak samo Charo. Ngui obrócił się do niego i powiedział:

– Flaszkę Jinny.

Charo podał mu ją nad oparciem siedzenia między odwróconą do dołu strzelbą i śrutówką tkwiącą w uchwytach. Ngui odkręcił zakrętkę i wręczył mi flaszkę. Łyknąłem dżinu, ale wcale nie smakował jak woda. Nigdy nie mogłem pić, gdy polowaliśmy na lwa z Mary, bo byłem za nią odpowiedzialny, ale dżin mnie odprężał, a po tym byku wszyscy czuliśmy się spięci, prócz tragarza, który był szczęśliwy i dumny. Miss Mary też była szczęśliwa i dumna.

– On chce, żebyś się popisał – powiedziała. – Popisz się, Papo. Proszę, zrób to.

– Okay – odparłem. – Jeszcze jeden łyk, żeby się popisać.

Sięgnąłem po flaszkę Jinny, a Ngui potrząsnął głową.

– Hapana – rzekł. – Mzuri.

Przed nami na następnym moczarze pasły się dwa kozły Tomi. Oba miały piękne rogi, nadzwyczaj długie i symetryczne, i wymachiwały ogonami, pasąc się szybko i łakomie. Mthuka kiwnął głową na znak, że je widzi, i obrócił auto w taki sposób, żeby gdy je zatrzyma, zasłonić mnie podczas podchodzenia. Wyrzuciłem dwie łuski ze springfielda, włożyłem dwa pełne pociski, zatrzasnąłem rygiel, wysiadłem i zacząłem iść w stronę gęstej kępy buszu, tak jakby zupełnie mnie nie interesowała. Nie pochylałem się, bo busz był wystarczającą osłoną, więc doszedłem do wniosku, że przy tropieniu, kiedy wokół jest pełno zwierzyny, lepiej iść wyprostowanym i jakby nie zwracać na nie uwagi. Inaczej ryzykuje się zaalarmowanie innych zwierząt, a te, widząc cię, mogą zaalarmować to zwierzę, o które ci chodzi. Pamiętając, że Miss Mary prosiła, żebym się popisał, podniosłem ostrożnie lewą rękę i klepnąłem się z boku w szyję. Wyznaczało to miejsce, w które spróbuję strzelić, i wszystkie inne będą bez wartości. Nikt nie oznaczał w taki sposób strzału do równie małego zwierzaka jak Tomi, i to jeszcze mogącego być w biegu. Jeśli zdołam go tam trafić, będzie to dobre dla morale, a w przeciwnym wypadku będzie znaczyć, że było to oczywistą niemożliwością.

Przyjemnie się szło przez trawy usiane białymi kwiatami, przygarbiłem się, trzymając strzelbę z tyłu, tuż przy prawej nodze, lufą w dół. Kiedy się tak posuwałem do przodu, nie myślałem w ogóle o niczym, jedynie o tym, jaki ładny jest ten wczesny wieczór i że mam szczęście, bo jestem w Afryce. Dotarłem już teraz na prawy skraj kępy buszu i powinienem przykucnąć i dalej się czołgać, ale było tam za dużo traw i za dużo kwiatów, a ja miałem na nosie okulary, ponadto za stary bytem na to, żeby się czołgać. Odciągnąłem więc zamek, trzymając palec na spuście, żeby uniknąć szczęknięcia, zdjąłem palec ze spustu i opuściłem go cicho na miejsce, sprawdziłem szczerbinę, po czym wychynąłem z prawego krańca kępy.

Dwa kozły Tomi ruszyły galopem, gdy uniosłem strzelbę. Najbardziej oddalony miał obrócony łeb w moją stronę, gdy wyszedłem. Zarywały się małymi raciczkami, galopując w podskokach. Wybrałem drugiego, przerzuciłem ciężar na wysuniętą do przodu lewą stopę i trzymając go na muszce, prowadziłem gładko, po czym nacisnąłem spust, gdy lufa strzelby znalazła się przed nim. Strzelba kopnęła, suchy trzask, a ja ładując następny nabój, ujrzałem w górze cztery sztywne nogi i biały brzuch, po czym nogi opadały powoli w dół. Podszedłem do kozła, mając nadzieję, że nie strzeliłem w zad ani nie przysoliłem mu wzdłuż ciała, nie przyładowałem przez pomyłkę wysoko w grzbiet ani nie trafiłem w głowę, i usłyszałem nadjeżdżające auto. Wyskoczył z niego Charo z nożem w ręce, podbiegł do zwierzęcia i tam stanął.

– Halal – powiedziałem, podchodząc.

– Hapana – odparł Charo i czubkiem noża dotknął biednych martwych oczu.

– Halal tak czy inaczej.

– Hapana – powtórzył Charo. Nigdy nie widziałem, żeby płakał, a teraz był bliski płaczu. To był kryzys religijny dla niego, człowieka starego i pobożnego.

– Okay – powiedziałem. – Ngui, skłuj go.

Wszyscy zachowali milczenie ze względu na Charo. On powrócił do wozu myśliwskiego i pozostaliśmy tam tylko my, niewierzący. Mthuka potrząsnął mi dłoń i zagryzł wargi. Myślał o swoim ojcu, którego pozbawiono mięsa kozła. Ngui się śmiał, ale usiłował nie dać tego po sobie poznać. Nosiciel broni, którego Pop nam zostawił, miał twarz okrągłego ciemnobrązowego karzełka. Podniósł rękę do głowy z żalu. Potem klepnął się w kark. Tragarz przypatrywał się temu szczęśliwy, wesoły i głupi, i zadowolony, że wyjechał na polowanie z myśliwymi.

– Gdzie go trafiłeś? – spytała Mary.

– Obawiam się, że w szyję.

Ngui pokazał jej otwór, potem on, Mthuka i tragarz podnieśli koziołka i wrzucili go na tył samochodu.

– Trochę to za bardzo wygląda na czary – odezwała się Mary. – Kiedy mówiłam o popisaniu się, nie myślałam, żeby aż tak dalece.

Wróciliśmy do obozu i jechaliśmy przezeń wolno, żeby wysadzić Miss Mary i nie wzbić tumanów pyłu.

– To było przyjemne popołudnie – powiedziała. – Bardzo dziękuję tobie i wszystkim.

Udała się do swojego namiotu, gdzie Mwindi miał już przygotowaną gorącą wodę by wlać ją do brezentowej wanny, a ja byłem szczęśliwy, że ona jest szczęśliwa z powodu swojego strzału, i pewny, nie bez pomocy flaszki Jinny, że poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, i pal licho tę małą czternastocalową odchyłkę w pionie przy strzelaniu do lwa z odległości dwudziestu pięciu jardów. Pewno że pal licho. Auto podjechało ostrożnie na miejsce, gdzie rozbieraliśmy i obdzieraliśmy ze skóry zwierzęta. Zjawił się Keiti wraz z innymi, a ja zeskoczyłem na ziemię i oznajmiłem:

– Memsahib pięknie strzeliła gnu.

– Mzuri – powiedział Keiti.

Zostawiliśmy włączone reflektory samochodu na czas rozbierania zwierzyny, Ngui wyciągnął mój najlepszy nóż i dołączył do oprawiacza, który przykucnąwszy przy gnu, zabrał się do roboty.

Podszedłem do Nguiego, klepnąłem go w ramię i odciągnąłem z kręgu światła. Zajęty był rozbieraniem tusz, ale zrozumiał i wyszedł szybko poza zasięg reflektorów.

– Weź porządny duży kawał tu wysoko, z grzbietu, dla shamby – poleciłem. Pokazałem mu palcem na jego własnych plecach, skąd ma wziąć.

– Ndio – odparł.

– Owiń je w część żołądka, jak już zostanie oczyszczony.

– Dobrze.

– Daj im ładny kawał zwykłego mięsa.

– Ndio.

Chciałem oddać więcej mięsa, ale wiedziałem, że me należy tak robić, uspokoiłem więc swoje sumienie myślą, iż musimy je mieć na następne dwa dni operacji, i pamiętając o tym, powiedziałem Nguiemu:

– Dołóż też sporo duszonego mięsa dla shamby.

Potem odszedłem od świateł samochodu i udałem się pod drzewo, które znajdowało się poza zasięgiem światła ogniska kuchennego, gdzie czekała Wdowa, jej mały synek i Debba. Ubrani byli w swoje brązowe, teraz już wyblakłe stroje i opierali się o pień. Chłopczyk podszedł i uderzył mnie mocno głową w brzuch, a ja pocałowałem go w czubek głowy.

– Jak się masz, Wdowo? – spytałem.

Pokiwała głową.

– Jambo, tu – powiedziałem do Debby. Pocałowałem ją też w czubek głowy, ona się roześmiała, a ja podniosłem rękę, dotknąłem jej szyi i głowy, czując bliskość jędrnego piękna, potem ona dwukrotnie przylgnęła do mojego serca, pocałowałem więc ją znowu w głowę. Wdowa była bardzo spięta i rzekła:

– Kwenda na shamba – co znaczyło: chodźmy do wsi.

Debba nic nie powiedziała. Utraciła swoje rozkoszne, właściwe Kambom zuchwalstwo, gładziłem ją po schylonej głowie, co było przyjemne, i dotykałem sekretnych miejsc za uszami, a ona ukradkiem uniosła rękę i dotknęła moich najgorszych blizn.

– Mthuka zabierze was teraz autem – oznajmiłem. – Tam jest mięso dla rodziny. Ja nie mogę jechać. Jambo, tu – powiedziałem i było to coś najbardziej nieprzyjemnego i zarazem najbardziej miłego, co można powiedzieć i jak najszybciej skończyć sprawę.

– Kiedy pan przyjedzie? – zapytała Wdowa.

– Któregoś dnia. Kiedy będę miał obowiązek.

– Pojedziemy do Laitokitok przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus?

– Na pewno – odparłem.

– Kwenda na shamba – odezwała się Debba.

– Mthuka was zabierze.

– Proszę przyjechać.

– No hay remedio – rzekłem. To było jedno z pierwszych hiszpańskich zdań, jakich ją nauczyłem, i teraz bardzo starannie je wymawiała. To jedno z najsmutniejszych powiedzonek hiszpańskich, jakie znałem, i uważałem, że może najlepiej będzie, jeśli je sobie wcześniej przyswoi. Ona sądziła, że to składnik mojej religii, której się uczyła, nie wyjaśniłem jej bowiem, co znaczy, tylko poinformowałem, że musi to wyrażenie znać.

– No hay remedio – powiedziała z dumą.

– Masz piękne twarde ręce – zwróciłem się do niej po hiszpańsku. Był to jeden z naszych najwcześniejszych dowcipów i pieczołowicie go jej przetłumaczyłem. – Jesteś Królową Ngom.

– No hay remedio – odparła skromnie. Potem w ciemnościach powtarzała pospiesznie: – No hay remedio, no hay remedio, no hay remedio.

– No hay remedio, tu – rzekłem. – Weźcie mięsiwo i idźcie.

Tej nocy, kiedy się przebudziłem, słuchając, jak hieny gadają i debatują nad resztkami z rozbiórki tusz, i obserwując światło ogniska przez drzwi namiotu, myślałem o Mary teraz słodko śpiącej i szczęśliwej z powodu dobrego podchodzenia i czystego ustrzelenia gnu i zastanawiałem się, gdzie jest ten wielki lew i co teraz porabia w ciemnościach. Doszedłem do wniosku, że znowu będzie zabijał po drodze do trzęsawiska. Potem myślałem o shambie i o tym, że nie ma żadnego lekarstwa ani żadnego wyjścia. Gryzły mnie wyrzuty sumienia, że w ogóle zaplątałem się z tą shambą, ale teraz no hay remedio i może nigdy nie była na to pora. Ja tego nie zaczynałem. To zaczęło się samo. Potem znowu trochę myślałem o lwie i o Kamba Mau Mau, i że powinniśmy się ich spodziewać od jutrzejszego popołudnia. Potem przez chwilę nie było słychać w ogóle żadnych nocnych odgłosów. Wszystko zamarło i pomyślałem, o cholera, to może Kamba Mau Mau, a ja jestem rozmemłany, i chwyciłem winczester, którego magazynek rurowy załadowałem grubym śrutem, i nasłuchiwałem z otwartymi ustami, żeby lepiej słyszeć, czując jednocześnie bicie swojego serca. Potem znowu ozwały się nocne głosy, w dole przy strumieniu usłyszałem kaszel lamparta. Był to dźwięk podobny do tego, jaki wydawałaby struna C wiolonczeli, gdyby kowal przeciągał po niej raszplą. Lampart, łowiąc, zakaszlał ponownie, i cała noc zaczęła o nim gadać, a ja położyłem znów śrutówkę pod nogę i zacząłem usypiać, odczuwając dumę z Miss Mary i kochając ją, i będąc dumny z Debby i bardzo się nią interesując.

Rozdział III

Wstałem o świcie i poszedłem do namiotu kucharza i obozowiska załogi. Keiti był człowiekiem konserwatywnym, zawsze więc dokonywaliśmy inspekcji obozu ściśle po wojskowemu i mogłem się przekonać, że nic go nie zaniepokoiło. Nasze mięsiwo wisiało zawinięte w gazę i było go dla wszystkich pod dostatkiem na trzy dni. Część mięsa opiekali na patykach wcześnie wstający. Omawialiśmy plany pojmania Mau Mau, gdyby pojawili się w którejś z czterech shamb.

– Plan jest dobry, ale oni nie przyjdą – rzekł.

– Słyszałeś tę ciszę przed lampartem ostatniej nocy?

– Tak – powiedział i uśmiechnął się. – Ale to był lampart.

– Nie pomyślałeś, że to mogli być ci ludzie?

– Tak, ale nie byli.

– W porządku – odparłem. – Przyślij mi, proszę, do ogniska Mwindiego.

Usiadłem przy ognisku, które rozniecono na popiołach, ustawiając w stożek niedopalone pale i zwieńczając je małą miotłą, i piłem swoją herbatę. Do tej pory już wystygła, Mwindi więc przyniósł mi dzbanek świeżej. Był tak samo oficjalny i konserwatywny jak Keiti i odznaczał się podobnym poczuciem humoru, tyle że nieco bardziej rubasznym. Mwindi mówił po angielsku, a rozumiał lepiej, niż mówił. Był to stary człowiek i wyglądał jak bardzo czarny Chińczyk o wąskiej twarzy. Dzierżył wszystkie moje klucze i miał pieczę nad namiotem, słał łóżka, przygotowywał kąpiel, zajmował się praniem i czyszczeniem butów, przynosił poranną herbatę, przechowywał też moje pieniądze i całą sumę, którą przywiozłem i przeznaczyłem na safari. Te pieniądze leżały zamknięte w blaszanym kuferku, a on miał do niego klucze. Cieszył się, że darzono go zaufaniem, tak jak to bywało w dawnych czasach. Uczył mnie języka kamba, ale nie takiego samego, jakiego uczyłem się od Nguiego. Uważał, że Ngui i ja wywieramy na siebie wzajemnie zły wpływ, był jednak zbyt stary i zanadto cyniczny, aby przeszkadzało mu cokolwiek prócz zakłócenia porządku jego prac. Lubił pracować i uwielbiał odpowiedzialność, i to właśnie dzięki niemu życie na safari było uporządkowane i przyjemne.

– Bwana czegoś potrzebuje? – spytał, stojąc z poważną miną i wyglądając na przygnębionego.

– Mamy zbyt wiele broni i zbyt wiele amunicji w obozie – powiedziałem.

– Nikt nie wie – odparł. – Pan wiózł schowane z Nairobi. Nikt nic nie wie w Kitanga. My zawsze nosimy schowane. Nikt nie widzi. Nikt nie wie. Pan zawsze śpi z pistoletem u nogi.

– Wiem. Ale gdybym był Mau Mau, zaatakowałbym ten obóz w nocy.

– Gdyby pan był Mau Mau, wiele rzeczy by się stało. Ale pan nie jest Mau Mau.

– Dobra. Jeśli jednak nie będzie ciebie w namiocie, to musi w nim być ktoś uzbrojony i odpowiedzialny.

– Proszę, niech bwana postawi ich na zewnątrz. Nie chcę nikogo w namiocie. Za namiot ja odpowiadam.

– Będą na zewnątrz.

– Żeby dostać się do tego obozu, oni muszą przejść przez otwartą dolinę, bwana. Wszyscy ich zobaczą.

– W Obozie Drzewa Figowego Ngui i ja przeszliśmy trzy razy przez obóz od jednego końca do drugiego i nikt nas nie widział.

– Ja widziałem.

– Naprawdę?

– Dwa razy.

– Czemu o tym nie mówiłeś?

– Nie muszę mówić o wszystkim, co widzę, z tego, co pan i Ngui robicie.

– Dziękuję ci. Teraz już wiesz o straży. Jeśli memsahib i ja wyjedziemy, a ty będziesz wychodzić z namiotu, zawołaj strażnika. Jeśli memsahib będzie tam sama, bez ciebie, zawołaj strażnika.

– Ndio – rzekł. – Nie pije pan herbaty? Wystygnie.

– Dziś wieczorem porobię wokół namiotu jakieś pułapki, a na tym drzewie zostawimy latarnię.

– Mzuri. Zrobimy też wielkie ognisko. Keiti posyła teraz po drewno, tak że kierowca ciężarówki będzie mógł być wolny. On pójdzie do jednej z shamb. Ale ci ludzie, co to, jak mówią, mają tu przyjść, wcale nie przyjdą.

– Skąd jesteś tego taki pewien?

– Stąd, że głupio jest włazić tu w pułapkę, a oni nie są głupi. To Wakamba Mau Mau.

Siedziałem przy ognisku z dzbankiem świeżej herbaty i piłem ją powoli. Masaje to lud pasterski i wojowniczy. To nie są łowcy. Łowcami byli Wakambowie; najlepszymi łowcami i tropicielami, jakich w życiu widziałem. A teraz w ich rezerwacie biali ludzie i oni sami wybili zwierzynę i jedyne miejsce, gdzie mogli polować, znajdowało się w rezerwatach Masajów. Ich własny rezerwat był przeludniony i zbyt dużo znajdowało się w nim farm, a kiedy nie padały deszcze, nie było pastwisk dla bydła i zbiory przepadały.

Kiedy tak siedziałem, popijając herbatę, przyszło mi do głowy, że linia podziału w obozie, podziału przyjaznego, niemniej podziału duchowego i ideowego, nie przebiegała między pobożnymi a niewierzącymi, ani między dobrym a złym, ani miedzy starym a nowym, lecz w gruncie rzeczy między łowcami i wojownikami a resztą. Keiti był człowiekiem bojowym, wojownikiem, wielkim łowcą i tropicielem, i to on trzymał to wszystko w kupie dzięki swojemu wielkiemu doświadczeniu, swojej wiedzy i autorytetowi. Keiti jednak jest człowiekiem o znacznym i konserwatywnym dorobku i bogactwie, a w zmieniających się czasach, jakie dziś mamy, konserwatystom przypada trudna rola. Młodzi ludzie, którzy byli zbyt młodzi, by wyruszyć na wojnę, i nigdy nie uczyli się łowiectwa, bo w ich krainie już żadnej zwierzyny nie uświadczysz, będąc zbyt przyzwoici i niedoświadczeni, by zostać kłusownikami albo złodziejami bydła, podziwiali Nguiego i złych chłopaków, co to walczyli w Abisynii, potem w Birmie. Stali po naszej stronie we wszystkim oprócz ich lojalności wobec Keitiego, Popa i swojej pracy. Nie podejmowaliśmy żadnych prób ich pozyskania, nawrócenia czy przekupienia. Wszyscy byli ochotnikami. Ngui przedstawił mi całą rzecz, ufał mi i stawiał ją na gruncie czysto plemiennej lojalności. Wiedziałem, że my, łowcy Wakamba, uszliśmy razem daleką drogę. Kiedy tu jednak siedziałem, popijając herbatę i obserwując żółte i zielone drzewa, które zmieniały kolor, gdy padały na nie promienie słońca, zastanawiałem się, jak daleko zaszliśmy. Dopiłem herbatę, poszedłem do namiotu i zajrzałem do środka. Mary już wypiła swoją poranną herbatę i pusta filiżanka stała na spodeczku, tam gdzie moskitiera sięgała płóciennej podłogi obok łóżka polowego. Mary ponownie zasnęła i na poduszce widziałem jej lekko opaloną twarz i rozkosznie rozsypane jasne włosy. Usta miała zwrócone w moją stronę i kiedy tak obserwowałem ją pogrążoną we śnie, a jak zawsze bardzo mnie wzruszała jej piękna twarz, uśmiechnęła się lekko przez sen. Ciekaw byłem, co jej się śni. Potem wziąłem spod koca na moim łóżku śrutownicę i wyniosłem ją na zewnątrz, żeby wyjąć łuskę z lufy. To kolejny ranek, gdy Mary mogła się porządnie wyspać.

Poszedłem do namiotu jadalni i powiedziałem Nguilemu, który go sprzątał, co chcę na śniadanie. Miał to być sandwicz z jajkiem, porządnie wysmażonym na szynce albo bekonie i z plasterkami surowej cebuli. Jeśli są jakieś owoce, to też zjadłbym kilka, a na początek chciałem wypić butelkę piwa Tusker.

A.D. i ja pijaliśmy niemal zawsze piwo na śniadanie, o ile tylko nie polowaliśmy na lwa. Piwo przed śniadaniem albo na śniadanie było rzeczą bardzo dobrą, ale pod jego wpływem robiłeś się nieco wolniejszy, może o jedną tysięczną sekundy. Z drugiej strony sprawiało, że niekiedy różne sprawy, które nie były zbyt dobre, wydawały się lepsze, no i było bardzo korzystne dla ciebie, jeśli położyłeś się za późno i miałeś gastryczne wyrzuty sumienia.

Nguili otworzył butelkę piwa i nalewał je do szklanki. Uwielbiał nalewać piwo, pilnując, by piana sięgnęła aż po sam brzeg, i wówczas ją zdejmował, nie uroniwszy ani kropelki. Był bardzo ładny, prawie tak ładny jak dziewczyna, a przy tym wcale nie sprawiał wrażenia zniewieściałego, ale A.D. lubił się z nim droczyć i pytać, czy wyskubuje sobie brwi. Równie dobrze Nguili mógł to robić, jako że dla ludzi prymitywnych jedną z największych przyjemności jest zmienianie swojej powierzchowności, co nie wiąże się ze skłonnościami homoseksualnymi. Moim zdaniem, A.D. zbytnio się z nim droczył, a ponieważ nieśmiały, przyjazny i bardzo oddany Nguili wzorowo obsługiwał nas przy stole i uwielbiał myśliwych i wojowników, zwykliśmy zabierać go ze sobą czasami na polowania. Wszyscy trochę podkpiwali sobie z jego ogromnego zdumienia i nieznajomości zwierząt. Przy każdej wyprawie uczył się jednak czegoś i droczyliśmy się z nim raczej z życzliwości. Wszyscy traktowaliśmy każdą ranę czy katastrofę kogokolwiek z nas, która nie powodowała kalectwa ani nie zagrażała życiu, jak coś ogromnie komicznego, co było trudne do zniesienia dla tego chłopaka, tak delikatnego, miłego i życzliwego. Pragnął być wojownikiem i łowcą, na razie jednak pomagał w kuchni i obsługiwał jadalnię. Tymczasem tego roku, gdy zamieszkaliśmy tutaj i czuliśmy się wszyscy tacy szczęśliwi, największą przyjemność sprawiało mu nalewanie piwa tym, którym wolno było je pić, bo jemu samemu prawo plemienne tego zabraniało.

– Słyszałeś lamparta? – zapytałem.

– Nie, bwana. Zbyt mocno spałem.

Wyszedł, zawołał do kucharza, żeby przygotował mi sandwicza, i czym prędzej wrócił nalać mi znowu piwa.

Msembi, drugi steward w jadalni, był wysoki, przystojny i gburowaty. Nosił swój zielony strój zawsze tak, jakby uczestniczył w maskaradzie. Osiągał to, wkładając pod specjalnym kątem zieloną myckę, potrafił też manipulować swoim strojem w sposób, który wskazywał, że choć respektuje go jako strój obowiązujący w pracy, to jednak zdaje sobie sprawę z tego, że jest on nieco śmieszny. Będąc sami z Mary, nie potrzebowaliśmy dwóch ludzi do obsługi, ale kucharz wkrótce zamierzał odwiedzić swoją rodzinę i jednocześnie zabrać pieniądze przeznaczone dla rodzin ekipy, i pod jego nieobecność Msembi miał zająć się gotowaniem. Jak wszyscy, prócz mnie jednego, nienawidził Informatora i gdy tego ranka ten się pojawił koło namiotu jadalni i dyskretnie zakaszlał, spojrzał na mnie znacząco, pochylił się, przymknął oczy i obaj z Nguilim sobie poszli.

– Wejdź, Informatorze – powiedziałem. – Jakie są wieści?

– Jambo, mój bracie – rzekł Informator. Okutany był szalem i zdjął z głowy swój kapelusik. – Jest tu człowiek spoza Laitokitok i czeka na przyjęcie. Twierdzi, że jego shambę zniszczyły słonie.

– Znasz go?

– Nie, bracie.

– Wyjdź i przyślij go do środka.

Właściciel shamby wszedł i skłonił się w drzwiach.

– Dzień dobry, sir – powiedział.

Zobaczyłem, że włosy ma obcięte tak jak Mau Mau z miasta, rozdzielone na boku i częściowo wygolone brzytwą. To jednak mogło nic nie znaczyć.

– A te słonie? – spytałem.

– Przyszły ostatniej nocy i zniszczyły moją shambę – odparł. – Sądzę, że do pańskich obowiązków należy kontrolowanie ich liczby. Chciałbym, żeby pan przyjechał dziś wieczorem i zabił jednego, odstraszając resztę.

Opuścił obóz bez straży, i to wtedy, gdy doszło do tych idiotycznych wydarzeń, pomyślałem.

– Dziękuję za meldunek o słoniach – rzekłem. – Wkrótce przyleci tu samolot i zabierzemy cię ze sobą, żeby ocenić straty wyrządzone na twojej shambie i spróbować zlokalizować te słonie. Pokażesz nam swoją shambę i określisz poniesione szkody.

– Ale ja nigdy nie latałem, sir.

– To polecisz dzisiaj. Przekonasz się, że to zarówno interesujące, jak i kształcące.

– Ale ja nigdy nie latałem, sir. I mogę być chory.

– Chorować – poprawiłem. – Nie być chory. Trzeba mieć szacunek dla języka angielskiego. „Chorować” to właściwe słowo. Ale będą papierowe torebki. Nie interesuje cię ujrzenie z powietrza swoich włości?

– Interesuje, sir.

– To będzie bardzo ciekawe. Niemal tak, jakbyś miał mapę swojej posiadłości. Zapoznasz się z jej cechami topograficznymi i zarysami, czego w żaden inny sposób osiągnąć się nie da.

– Tak, sir – powiedział.

Czułem się lekko zawstydzony, ale przecież miał to uczesanie, a w obozie znajdowało się wystarczająco dużo rzeczy, żeby warto było zorganizować zbrojny napad, i jeśli Arap Meina, Ngui i ja zostaniemy stąd wywabieni historyjką o słoniach, to łatwo będzie obóz zaatakować.

Potem jeszcze raz próbował się wykręcić, nie wiedząc, że za każdym razem pogarsza tylko sprawę.

– Nie sądzę, że powinienem lecieć, sir.

– Słuchaj – powiedziałem. – Każdy z nas albo latał, albo chciałby polecieć. To będzie dla ciebie wyróżnienie, że zobaczysz swój kraj z powietrza. Nigdy nie zazdrościłeś ptakom? Nigdy me pragnąłeś być orłem czy choćby jastrzębiem?

– Nie, sir. Ale dziś będę latać.

Wtedy pomyślałem, że nawet jeśli to nasz wróg albo oszust, czy też po prostu chce zabicia słonia na mięso, to podjął właściwą i pełną godności decyzję. Wyszedłem i powiedziałem do Arapa Meiny, że ten człowiek jest aresztowany i nie należy go informować, tylko porządnie pilnować, nie pozwalając mu na opuszczenie obozu ani na zaglądanie do namiotów, i że zabierzemy go do ndege.

– On jest pilnowany – odparł Arap Meina. – Czy ja też polecę?

– Nie. Dość się nalatałeś ostatnim razem. Dziś poleci Ngui.

Ngui wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mzuri sana – rzekł.

– Mzuri – rzekł Arap Meina i też się uśmiechnął. Powiedziałem mu, że odeślę właściciela shamby, i poprosiłem Nguiego, żeby poszedł popatrzeć na rękaw wskazujący kierunek wiatru i wypłoszy! wszystkie zwierzęta z naszego prowizorycznego lądowiska na łące.

Mary zjawiła się w namiocie jadalni w czystym polowym stroju, wypranym i wyprasowanym przez Mwindiego. Wyglądała równie świeżo i młodo jak rano i zaraz zorientowała się, że piłem piwo przed albo przy śniadaniu.

– Myślałam, że robiłeś to tylko wtedy, kiedy był tu A.D. – powiedziała.

– Nie. Często piję rano, zanim się obudzisz. Nie piszę i jest to jedyna pora dnia, gdy jest chłodno.

– Dowiedziałeś się czegoś o tym lwie od wszystkich tych ludzi, którzy tu rozmawiali?

– Nie, nie ma o nim wieści. Nie odzywał się w nocy.

– Za to ty owszem – oznajmiła. – Rozmawiałeś z jakąś dziewczyną, ale nie ze mną. Na co nie było rady?

– Przykro mi, że mówiłem przez sen.

– Mówiłeś po hiszpańsku – dodała. – Wciąż o tym, że nie ma rady.

– Wobec tego widocznie rady nie ma. Przykro mi, że nie pamiętam tego snu.

– Nigdy cię nie prosiłam, żebyś był mi wiemy we śnie. Pojedziemy polować na lwa?

– Kochanie, co się z tobą dzieje? Uzgodniliśmy, że nie będziemy polować na tego lwa, nawet jeśli tu zejdzie. Zostawimy go w spokoju i pozwolimy mu nabrać pewności siebie.

– Skąd wiesz, że nie ucieknie?

– Kochanie, on jest sprytny. Zawsze odchodzi, gdy zabije bydło. Ale nabiera pewności po zabiciu zwierzyny. Staram się myśleć, używając jego głowy.

– Może powinieneś trochę myśleć, używając własnej głowy.

– Kochanie – odparłem. – Może zamówiłabyś śniadanie? Jest wątróbka z naszego koziołka Tomi i bekon.

Przywołała Nguilego i łaskawie zamówiła sobie śniadanie.

– Z jakiego powodu uśmiechałaś się we śnie po wypiciu herbaty?

– Och, to był cudowny sen. Spotkałam lwa i on był dla mnie taki miły, taki kulturalny i uprzejmy. Studiował w Oksfordzie, jak powiedział, i mówił niemal jak spikerzy BBC. Byłam pewna, że już go gdzieś kiedyś spotkałam, a potem on nieoczekiwanie mnie zjadł.

– Żyjemy w bardzo ciężkich czasach – rzekłem. – Widziałem, że się uśmiechałaś, więc wtedy jeszcze cię me zjadł, jak przypuszczam.

– Pewnie tak – zgodziła się. – Przykro mi, że byłam niemiła. On zjadł mnie zupełnie niespodziewanie. Bez najmniejszego ostrzeżenia, że mnie nie lubi. Nie ryczał ani nic, jak tamten lew w Magadi.

Pocałowałem ją, potem Nguili przyniósł smakowite małe plasterki osmażonej na brązowo wątróbki z paskami bekonu na wierzchu, podsmażone ziemniaki, kawę, mleko w puszce i kompot morelowy.

– Proszę, zjedz kawałek wątróbki i bekonu – powiedziała Mary. – Czeka cię ciężki dzień, najdroższy?

– Nie. Nie sądzę.

– Będę mogła polecieć?

– Nie wygląda na to. Ale może, jak będzie czas.

– Dużo jest pracy?

Powiedziałem jej, co musimy zrobić, a ona rzekła na to:

– Przykro mi, że przyszłam w takim kłótliwym nastroju. Myślę, że to przez to, że ten lew mnie pożarł. Jedz wątróbkę i bekon i dopij piwo, kochanie, i nie przejmuj się niczym, póki nie przyleci ndege. Nic nie osiągnęło stadium no hay remedio Nie myśl tak nigdy przez sen.

– A ty też nigdy nie myśl o tym, że zjada cię lew.

– Nigdy tak nie myślę za dnia. Nie jestem dziewczyną tego rodzaju.

– Ja nie jestem chłopcem no hay remedio, naprawdę.

– Owszem, trochę jesteś. Ale jesteś teraz szczęśliwszy niż wtedy, gdy cię poznałam, prawda?

– Jestem z tobą naprawdę szczęśliwy.

– I szczęśliwy z powodu wszystkich innych rzeczy. Och, jak cudownie będzie zobaczyć znowu Williego.

– On jest znacznie lepszy od nas obojga.

– Ale my możemy się postarać być lepsi – odparta Mary.

Nie wiedzieliśmy, kiedy będzie samolot, a nawet czy na pewno przyleci. Nie było potwierdzenia sygnału wysłanego przez młodego policjanta, niemniej oczekiwałem przylotu, poczynając od godziny pierwszej; choć Willie mógł przylecieć wcześniej, jeśli nad wzgórzami Chulu czy na wschodniej flance Góry zrobi się niesprzyjająca pogoda. Podniosłem się i popatrzyłem, jaka jest teraz. Nad wzgórzami Chulu była chmura, ale Góra wyglądała dobrze.

– Dziś chciałabym móc polecieć – rzekła Mary.

– Będziesz latać do woli, kochanie. Dzisiejszy lot to tylko praca.

– Ale czy przelecę nad wzgórzami Chulu?

– Obiecuję. Polecimy wszędzie, gdzie zechcesz.

– Kiedy zabiję tego lwa, chciałabym polecieć do Nairobi po zakupy na Boże Narodzenie. Potem chcę wrócić na czas, żeby mieć drzewko i pięknie je ozdobić. Wybraliśmy ładne drzewko, zanim pojawił się ten nosorożec. Będzie naprawdę cudownie wyglądać, tylko muszę przywieźć ozdoby, żeby je ubrać, no i prezenty dla wszystkich.

– Kiedy zabijemy tego lwa, Willie może przylecieć cessną i będziesz mogła obejrzeć wzgórza Chulu, i wzniesiemy się nad Górę, jeśli chcesz, i skontrolujemy włości, a potem polecisz z nim do Nairobi.

– Mamy na to dosyć pieniędzy?

– Pewnie.

– Chcę, żebyś się uczył i dowiedział się wszystkiego, nie powinniśmy więc marnować pieniędzy. Naprawdę nie obchodzi mnie, co robisz, jeśli to jest dobre dla ciebie. Chcę jedynie, żebyś jak najmocniej mnie kochał.

– Kocham cię jak najmocniej.

– Wiem. Ale proszę cię, nie krzywdź innych ludzi.

– Każdy krzywdzi innych ludzi.

– Ty nie powinieneś. Nie obchodzi mnie, co robisz, jeśli nie krzywdzisz innych albo nie łamiesz im życia. I nie mów no hay remedio. To jest zbyt łatwe. Kiedy wszystko jest fantastyczne i wszyscy wymyślacie sobie swoje kłamstwa i żyjecie w tym dziwnym świecie, który wszyscy macie, to po prostu jest fantastyczne i czasami czarujące, i ja się z was śmieję. Czuję, że jestem ponad takim nonsensem i taką nierzeczywistością. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć, ponieważ ja też jestem twoim bratem. Ten podlec Informator nie jest twoim bratem.

– On sobie to wymyślił.

– Potem nagle ten nonsens zrobił się tak realny, że zupełnie jakby kazało się komuś odrąbać ci ramię. Naprawdę odrąbać. Nie tak jak się odrąbuje we śnie. To znaczy naprawdę odrąbać, w taki sposób jak robi to Ngui za pomocą pangi. Wiem, że Ngui to prawdziwy brat.

Nic na to nie powiedziałem.

– Potem kiedy przemawiasz tak opryskliwie do tej dziewczyny. Kiedy mówisz w taki sposób, to tak jakby się obserwowało, jak Ngui zabija. Nasze życie nie bywa miłe, tam gdzie każdy się bawi.

– A ty się nie bawisz?

– Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa, nigdy, przenigdy. A teraz kiedy nabrałeś zaufania, jeśli chodzi o moje strzelanie, to jestem dziś naprawdę szczęśliwa i pewna siebie i mam nadzieję, że to się nie zmieni.

– Nie zmieni się.

– Ale wiesz, co mam na myśli, jak to nagle staje się takie odmienne od tamtego stanu przyjemnego snu? Tego stanu, który przypomina sen albo najmilsze czasy dzieciństwa nas obojga. Jesteśmy tu z Górą co dzień piękniejszą i wy sobie żartujecie i wszyscy są szczęśliwi. Wszyscy mnie tak kochają i ja też ich kocham. A potem jest ta inna sprawa.

– Wiem – powiedziałem. – To część tej samej sprawy, kotku. Nic nie jest takie proste, na jakie wygląda. Nie jestem naprawdę grubiański wobec tej dziewczyny. To po prostu zachowanie pewnego rodzaju form.

– Proszę cię, nie bądź nigdy grubiański wobec niej w mojej obecności.

– Nie będę.

– Ani wobec mnie w jej obecności.

– Nie będę.

– Nie zabierzesz jej do samolotu, żeby sobie polatała, co?

– Nie, kochanie. Obiecuję ci to święcie.

– Chciałabym, żeby był tu Pop albo przyleciał Willie.

– Ja też – powiedziałem, wyszedłem z namiotu i popatrzyłem znów na niebo. Nad wzgórzami Chulu zebrało się trochę więcej chmur, ale garb Góry był od nich wolny.

– Nie zamierzasz chyba wyrzucić z samolotu tego właściciela shamby? Ty i Ngui?

– Na miłość boską, nie. Uwierzysz mi, że nawet o tym nie pomyślałem?

– A ja tak, kiedy słyszałam, jak dziś rano z nim rozmawiasz.

– Kto teraz ma skłonności do złych myśli?

– Nie chodzi o to, że ty myślisz o takich złych rzeczach. Wy wszyscy postępujecie w taki okropnie nieprzewidywalny sposób, jakby nie istniały żadne konsekwencje.

– Kochanie, ja dużo myślę o konsekwencjach.

– Ale chodzi o tę dziwną nieprzewidywalność i tę nieludzkość, i te okrutne żarty. W każdym żarcie czai się śmierć. Kiedy zacznie znowu być miło i przyjemnie?

– Niedługo. Ten nonsens potrwa jeszcze przez kilka dni. Nie sądzimy, żeby ci ludzie tutaj przyszli, i gdziekolwiek się pojawią, zostaną schwytani.

– Chciałabym, żeby było tak jak wtedy, gdy co rano budziliśmy się i wiedzieliśmy, że wydarzy się coś cudownego. Nienawidzę tych łowców.

– To nie są łowcy, kochanie. Nigdy tego nie widziałaś. To coś, co dzieje się na północy. Tutaj każdy jest naszym przyjacielem.

– Nie w Laitokitok.

– Tak, ale ci ludzie zostaną schwytani. Nie martw się o to.

– Martwię się tylko o was wszystkich, kiedy jesteście źli. Pop nigdy nie był zły.

– Naprawdę tak myślisz?

– Mam na myśli to, jak zły jesteś ty i A.D. Nawet ty i Willie jesteście źli, kiedy jesteście razem.

Rozdział IV

Wyszedłem na dwór, żeby zobaczyć, co z pogodą. Nad wzgórzami Chulu wciąż wisiały chmury, ale stok Góry był od nich wolny. Kiedy obserwowałem niebo, wydało mi się, że słyszę samolot. Potem już byłem tego pewny, zawołałem więc, żeby podjechał wóz myśliwski. Mary wyszła z namiotu, wdrapaliśmy się na samochód i wyruszyliśmy z obozu w stronę lądowiska, jadąc przez świeżą zieloną trawę po śladach pozostawionych przez auta. Zwierzyna pierzchała nam z drogi kłusem, potem galopem. Samolot buczał nad obozem, po czym schodził w dół, aerodynamiczny, srebrny i błękitny, o pięknie lśniących skrzydłach, z opuszczonymi dużymi klapami, i przez moment niemal dotrzymywaliśmy mu kroku, zanim Willie, uśmiechając się przez pleksiglas, gdy błękitne śmigło nas wyprzedzało, sprowadził maszynę na ziemię, wylądował delikatnie niczym żuraw, po czym jeszcze kołował i zawróciwszy, jechał ku nam, młócąc powietrze śmigłem.

Willie z uśmiechem otworzył drzwi.

– Witajcie, moi drodzy. – Poszukał wzrokiem Mary i dodał: – Miss Mary, masz już tego lwa?

Mówił głosem jakby swingującym, w rytmie, w jakim porusza się wielki bokser, tańcząc tam i z powrotem, w sposób perfekcyjny, maksymalnie oszczędny. W tym głosie była słodycz, i to prawdziwa, ale wiedziałem, że potrafi powiedzieć najstraszniejsze rzeczy bez zmiany tonu.

– Nie mogłam go zabić, Willie! – zawołała Mary. – Jeszcze nie zszedł w dolinę.

– Szkoda – rzeki Willie. – Muszę stąd wziąć kilka drobiazgów. Ngui może mi pomóc. Dla ciebie, Miss Mary, fura listów. Papa ma kilka nowych rachunków. Tu jest ta poczta.

Rzucił mi dużą szarą kopertę, a ja ją złapałem.

– Dobrze widzieć, że zachowałeś pewne oznaki podstawowych refleksów – powiedział Willie. – A.D. przesyła pozdrowienia. Jest w drodze.

Wręczyłem pocztę Mary i zaczęliśmy rozładowywać samolot i układać w myśliwskim aucie paczki i skrzynki.

– Lepiej nie wykonuj żadnej fizycznej pracy, Papo – ostrzegł Willie. – Nie przemęczaj się. Pamiętaj, że oszczędzamy cię na Główne Wydarzenie.

– Słyszałem, że zostało odwołane.

– Ja jednak dalej wierzę – odparł Willie. – Co nie znaczy, że zapłaciłbym, by to zobaczyć.

– Ty i Willie! – powiedziała Mary. – Chodź, pojedziemy do obozu – zwróciła się do Williego.

– Już idę, Miss Mary – odparł Willie. Schodził już po schodkach na dół w swojej białej koszuli z podwiniętymi rękawami, w szortach z błękitnej serży i golfie, i z miłym uśmiechem ujął dłoń Mary.

Willie to przystojny mężczyzna, ma ładne wesołe oczy, opaloną żywą twarz i ciemne włosy, jest nieśmiały, lecz nie skrępowany. To najbardziej naturalna i najlepiej wychowana osoba, jaką znam. Cechuje go pewność właściwa wielkim pilotom. Jest skromny i robi to, co kocha, w kraju, który kocha.

Nie zadawaliśmy sobie nigdy żadnych pytań, prócz tych dotyczących samolotu i latania. Wszystko inne rozumiało się samo przez się. Zakładałem, że urodził się w Kenii, bo mówił świetnie w suahili, był taktowny i pełen zrozumienia wobec Afrykanów, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go spytać, gdzie się urodził, a mógł przecież przyjechać do Afryki w dzieciństwie.

Wjechaliśmy wolno do obozu, żeby nie wzbijać tumanów pyłu, i wysiedliśmy pod wielkim drzewem między naszymi namiotami a obozowiskiem ekipy. Miss Mary poszła do kucharza Mbebii, żeby kazać mu zaraz przygotować lunch, a Willie i ja udaliśmy się do namiotu jadalni. Otworzyłem butelkę piwa, które wisząc w brezentowym worku na drzewie, wciąż jeszcze było chłodne, i nalałem nam obu do szklanek.

– Jaki jest prawdziwy komunikat, Papo? – spyta! Willie.

Powiedziałem mu.

– Widziałem go – rzeki Willie. – Stary Arap Meina trzyma go pod silną strażą. Wygląda rzeczywiście trochę na takiego typa, Papo.

– Sprawdzimy tę jego shambę. Może ją ma i może rzeczywiście mieli kłopoty ze słoniami.

– Sprawdzimy też te słonie. To będzie oszczędność czasu, potem wysadzimy go tutaj, a następnie rozejrzymy się jeszcze w innej sprawie. Zabieram Nguiego. Jeśli są tam słonie i będziemy musieli tę kwestię rozwiązać, to Meina zna cały kraj i on, Ngui i ja to zrobimy, a Ngui i ja dokonamy szacunku.

– Wszystko to wydaje się rozsądne – rzeki Willie. – Chłopaki, jesteście tu całkiem nieźle zajęci, jak na to, że to spokojna okolica. Idzie już Miss Mary.

Weszła Mary zachwycona perspektywą posiłku.

– Będziemy jeść kotlety z antylopy, tłuczone ziemniaki i sałatę. Zaraz nam to podadzą. I niespodzianka. Bardzo ci dziękuję, Willie, za znalezienie tego campari. Ja się teraz napiję. A ty?

– Nie, dziękuję, Miss Mary. Papa i ja pijemy piwo.

– Willie, bardzo chciałabym móc lecieć. Ale i tak zrobię listę sprawunków, wypiszę czeki i przygotuję całą korespondencję, i jak zabiję tego lwa, polecę z tobą do Nairobi po zakupy na Gwiazdkę.

– Musisz bardzo dobrze strzelać, Miss Mary, sądząc po tym wspaniałym mięsiwie, które wisi owinięte gazą.

– Dla ciebie jest tam comber i kazałam im pieczołowicie go obracać, żeby przez cały dzień pozostawał w cieniu, po czym dobrze zapakować tuż przed twoim odlotem.

– Co słychać w shambie, Papo? – zapytał Willie.

– Mój teść ma jakąś kombinację dolegliwości płucno-żołądkowych – odparłem. – Leczę je mazidłem Sloana. Przeżył coś w rodzaju szoku za pierwszym razem, jak go nim nacierałem.

– Ngui powiedział mu, że tak nakazuje religia Papy – wtrąciła Mary. – Teraz oni wszyscy wyznają tę samą religię i osiągnęło to punkt, w którym w gruncie rzeczy jest to wręcz straszne. Wszyscy o jedenastej piją piwo i zagryzają wędzoną rybą, i tłumaczą się, że tak im nakazuje religia. Chciałabym, żebyś tu został, Willie, i powiedział mi, co się naprawdę dzieje. Oni mają okropne okrzyki bojowe i przerażające tajemnice.

– To Potężny Gitchi Manitu przeciwko Wszystkim Innym – wyjaśniłem Williemu. – Zachowujemy najlepsze rzeczy z różnych innych sekt, praw plemiennych i zwyczajów. Tyle że łączymy je w całość, w którą mogą wierzyć wszyscy. Miss Mary pochodzi z prowincji północnego pogranicza, z Minnesoty, i przed naszym ślubem nigdy nie była w Górach Skalistych, jest więc w gorszej sytuacji.

– Papa każe wszystkim oprócz muzułmanów wierzyć w Wielkiego Ducha – powiedziała Mary. – Wielki Duch to jedna z najgorszych postaci, jakie kiedykolwiek poznałam. Wiem, że Papa tworzy tę religię i z każdym dniem coraz bardziej ją komplikuje. On i Ngui, i inni. A Wielki Duch czasami nawet mnie przeraża.

– Staram się go trzymać na wodzy, Willie – rzekłem.

– Tylko że on mi się wymyka.

– Jaka jest jego opinia o samolocie? – zapytał Willie.

– Nie mogę tego zdradzić przed Mary – odparłem. – Jak będziemy w powietrzu, to ci powiem.

– Zrobię wszystko, żeby ci pomóc, Miss Mary, licz na mnie – oznajmił Willie.

– Ja tylko chciałabym, żebyś mógł tu zostać albo żeby był tu A.D. lub pan P. – powiedziała Mary. – Nigdy przedtem nie byłam obecna przy narodzinach nowej religii, toteż robię się nerwowa.

– Musisz być czymś w rodzaju Białej Bogini, Miss Mary. Zawsze jest jakaś piękna Biała Bogini, prawda?

– Nie sądzę, żebym nią była. Jedną z naczelnych zasad tej wiary, jak wywnioskowałam, jest to, że ani Papa, ani ja nie jesteśmy białymi.

– To na czasie.

– Tolerujemy białych i pragniemy, jak rozumiem, żyć z nimi w zgodzie. Tyle że na naszych warunkach. To znaczy na warunkach Papy i Nguiego, i Mthuki. To religia Papy, strasznie stara religia, a teraz on i inni dostosowują ją do zwyczajów plemienia Kamba i na jego użytek.

– Nigdy dotąd nie byłem misjonarzem, Willie – zapewniłem.

– To bardzo inspirujące. Spotkało mnie wielkie szczęście, że mamy tu Kibo, które jest niemal dokładnym odpowiednikiem jednego z podnóży pasma Wind River, gdzie po raz pierwszy objawiła mi się ta religia i gdzie miewałem moje wczesne wizje.

– Tak niewiele nauczono nas w szkole – rzekł Willie. – Czy mógłbyś mi, Papo, podać kilka informacji o górach Wind River?

– Nazywamy je Ojcami Himalajów – wyjaśniłem skromnie.

– Główne niskie pasmo ma mniej więcej wysokość tej góry, na której szczyt w zeszłym roku Szerpa Tensing zataszczył tego uzdolnionego nowozelandzkiego pszczelarza.

– Może chodzi o Everest? – zapytał Willie. – Była wzmianka o tym wydarzeniu w „East African Standard”.

– Tak, to był Everest. Wczoraj przez cały dzień próbowałem zapamiętać tę nazwę, kiedy mieliśmy w shambie wieczorne nauczanie.

– Całkiem niezłego wyczynu dokonał ten pszczelarz, dotaszczony tak wysoko i daleko od domu – oznajmił Willie.

– Jak do tego doszło, Papo?

– Nikt nie wie – powiedziałem. – Oni wszyscy nie kwapią się z opowiadaniem.

– Zawsze żywiłem wielki szacunek dla alpinistów – rzekł Willie. – Nikt z nich nie wydusi ani słówka. To ludzie tak małomówni jak A.D. albo ty sam, Papo.

– A także zimnokrwiści – dodałem.

– Leta chakula.

– Ndio, memsahib.

Kiedy wzbiliśmy się w powietrze i lecieliśmy obok Góry, obserwowaliśmy las, polany, pagórkowatą krainę i nierówny teren zlewisk, widzieliśmy w perspektywicznym skrócie biegnące pod nami zebry, zawsze z góry wyglądające na tłuste, potem samolot skręcał w poszukiwaniu drogi, żeby nasz gość, siedzący obok Williego, mógł się zorientować w terenie, gdy przed jego oczami znajdzie się droga i miasteczko; była droga prowadząca od trzęsawiska za nami w stronę miasteczka, gdzie mógł zobaczyć skrzyżowania dróg, sklepy, stację benzynową, drzewa wzdłuż głównej ulicy i inne drzewa prowadzące do białego budynku z wysokim drucianym płotem, policyjnej bomy, gdzie widać było maszt z powiewającą na wietrze flagą.

– Gdzie jest twoja shamba? – powiedziałem mu do ucha, a kiedy pokazał gdzie, Willie skręcił i przelecieliśmy nad borną, potem wzdłuż stoku Góry, gdzie było mnóstwo wyrębów i domów w kształcie stożka, i pól kukurydzy, która zieleniła się na czerwonobrunatnej ziemi.

– Widzisz swoją shambę?

– Tak. – Pokazał gdzie.

Potem jego shamba ze świstem wyskoczyła na nas od przodu i za skrzydłem, zielona i wysoka, i dobrze nawodniona.

– Hapana tembo – szepnął mi do ucha Ngui.

– A ślady?

– Hapana.

– Jesteś pewien, że to twoja shamba? – spytał tego człowieka Willie.

– Tak – odparł.

– Wydaje mi się, że jest w doskonałym stanie, Papo – zawołał do tyłu Willie. – Jeszcze raz obejrzymy.

– Leć równo i wolno.

Pola znów wyrywały ku nam, ale wolniej i tak blisko, jakby już zaraz miały ulecieć. Nie było żadnych szkód i żadnych śladów.

– Uważaj, żeby samolot nie spadł.

– To ja go pilotuję, Papo. Chcesz to obejrzeć z drugiej strony?

– Tak.

Tym razem pola podchodziły delikatnie i bezgłośnie, jakby to była jakaś zielona, specjalnie zaaranżowana taca, którą zręczny i staranny sługa unosił ostrożnie, żebyśmy mogli ją sobie obejrzeć. Nie było żadnych szkód ani śladów słoni.

Szybko wznieśliśmy się w górę i zawróciliśmy, tak że mogłem widzieć tę shambę oraz wszystkie inne.

– Jesteś całkiem pewien, że to twoja shamba? – zapytałem tego człowieka.

– Tak – odparł i trudno było go nie podziwiać.

Nikt z nas się nie odezwał. Twarz Nguiego była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Wyjrzał przez okno z pleksiglasu i przeciągnął wskazującym palcem prawej ręki po gardle.

– Możemy równie dobrze to skończyć i wracać do domu

– powiedziałem.

Ngui położył rękę na bok samolotu, udając, że chwyta klamkę drzwi, i zrobił taki ruch, jakby ją obracał. Potrząsnąłem przecząco głową, a on się roześmiał.

Kiedy wylądowaliśmy na łące i podkołowaliśmy do miejsca, gdzie obok rękawa na przechylonej tyczce czekał samochód myśliwski, ten człowiek wysiadł jako pierwszy. Nikt się do niego nie odzywał.

– Pilnuj go, Ngui – powiedziałem.

Potem podszedłem do Arapa Meiny i odciągnąłem go na bok.

– Tak? – spytał.

– On pewno ma pragnienie – rzekłem. – Daj mu trochę herbaty.

Willie i ja podjechaliśmy myśliwskim autem do namiotów w obozie. Siedzieliśmy na przednim siedzeniu. Arap Meina znajdował się z tyłu z naszym gościem. Ngui został z moim sztucerem 30-06, żeby pilnować samolotu.

– Wydaje się, że to śliska sprawa – powiedział Willie.

– Kiedy podjąłeś decyzję, Papo?

– W kwestii prawa grawitacji? Zanim wyjechaliśmy.

– Bardzo szlachetnie z twojej strony. Źle dla towarzystwa. Wyłącz mnie z tej sprawy. Myślisz, że Miss Mary zechciałaby polatać dziś po południu? To by nas wszystkich rozerwało i moglibyśmy odbyć interesujący, instruktażowy i edukacyjny lot w ramach twoich obowiązków i wszyscy bylibyśmy w powietrzu, zanim odlecę.

– Mary będzie chciała polecieć.

– Moglibyśmy popatrzeć na wzgórza Chulu i skontrolować bawoły i inne twoje zwierzęta. A.D. mógłby być zadowolony, gdyby się dowiedział, gdzie naprawdę są te słonie.

– Zabierzemy Nguiego. On to zaczyna lubić.

– Czy Ngui ma wysoką pozycję w tej religii?

– Jego ojciec widział mnie pewnego razu, jak się zmieniłem w węża. To był jakiś nieznany gatunek węża, którego przedtem nigdy nie widziano. To ma pewien wpływ w kręgach naszych wierzących.

– I powinno mieć, Papo. Co piliście, ojciec Nguiego i ty, gdy wydarzył się ten cud?

– Nic, tylko piwo Tusker i pewną ilość dżinu Gordona.

– Nie pamiętasz, co to był za wąż?

– Skądże. Przecież to ojciec Nguiego miał tę wizję.

– No cóż, jedyna rzecz, jaką możemy w tym momencie robić, to liczyć na to, że Ngui pilnuje awionetki – powiedział Willie. – Nie chcę, żeby zamieniła się w stado pawianów.

Miss Mary miała wielką ochotę na latanie. Zobaczyła z tyłu w myśliwskim aucie gościa i odetchnęła z ulgą.

– Czy jego shamba została zdewastowana, Papo? – spytała. – Będziesz musiał tam pojechać?

– Nie. Nie było żadnych dewastacji i nie musimy tam jechać.

– A jak on się tam dostanie z powrotem?

– Myślę, że autostopem.

Napiliśmy się herbaty, ja wziąłem sobie campari i dżin z kapką wody sodowej.

– To egzotyczne życie jest urocze – powiedział Willie.

– Żałuję, że nie mogę do was dołączyć. Jak smakuje campari, Miss Mary?

– Jest bardzo dobre, Willie.

– Zachowam je sobie na stare lata. Powiedz, Miss Mary, czy widziałaś, żeby Papa zamienił się kiedyś w węża?

– Nie, Willie. Przysięgam.

– Wszystko nas omija – rzekł Willie. – Miss Mary, dokąd chciałabyś polecieć?

– Nad wzgórza Chulu.

Polecieliśmy więc tam przez Lwie Wzgórze i nad prywatną pustynię Miss Mary, potem w dół nad wielką bagnistą równinę, gdzie fruwało bagienne ptactwo i kaczki i gdzie widoczne były jak na dłoni wszystkie zdradliwe miejsca, które czyniły równinę całkiem nie do przebycia, Ngui i ja mogliśmy więc dostrzec popełnione przez nas błędy i zaplanować sobie nową i całkiem odmienną trasę. Potem przelatywaliśmy nad dalszą równiną ze stadami oryksów, gołębiej maści, w białe pasy i ze spiralnymi rogami. Były to byki ociężałe od swoich niewygodnych ozdób, odłączające się od krów, będących tym rodzajem antylop, które przypominają bydło.

– Mam nadzieję, Miss Mary, że nie było zbyt nudno

– rzekł Willie. – Starałem się nie niepokoić inwentarza A.D. i Papy. A tylko zobaczyć, gdzie jest. Nie chciałem wypłoszyć stąd żadnych stworzeń ani niepokoić twojego lwa.

– Było wspaniale, Willie.

Potem Willie odleciał; najpierw kołował w naszą stronę traktem dla ciężarówek, potem z wielkim rykiem, podskakując na szeroko rozstawionych, jakby żurawich nogach, bliżej, żeby ominąć trawę w miejscu, gdzie staliśmy, a potem wzbiwszy się pod takim kątem, że aż ścisnęło się serce, wszedł na właściwy kurs i zmniejszał się coraz bardziej w popołudniowym świetle.

– Dziękuję, że mnie zabrałeś – powiedziała Mary, gdy odprowadzaliśmy wzrokiem samolot Williego, póki nie zniknął nam z oczu. – Teraz już chodźmy i bądźmy dobrymi kochankami i przyjaciółmi, i kochajmy Afrykę, dlatego że jest. Kocham ją ponad wszystko.

– Ja też.

W nocy leżeliśmy razem w dużym łóżku, na dworze płonęło ognisko, a latarnia, którą powiesiłem na drzewie, dawała dość światła, by móc strzelać. Mary się nie przejmowała, ja tak. Wokół namiotu zainstalowano tak wiele potykaczy i wnyków, że wyglądał niczym osnuty pajęczyną. Leżeliśmy przytuleni do siebie i ona spytała:

– Czy nie było przyjemnie w samolocie?

– Owszem. Willie lata tak delikatnie. Bardzo też troszczy się o zwierzynę.

– Przestraszył mnie jednak, gdy startował.

– On był po prostu dumny z tego, co potrafi ten samolot, i pamiętaj, że nie miał żadnego ładunku.

– Zapomnieliśmy mu dać mięso.

– Nie. Mthuka je przyniósł.

– Mam nadzieję, że tym razem będzie dobre. Willie musi mieć kochającą żonę, bo jest taki szczęśliwy i przyjazny. Kiedy ktoś ma złą żonę, wtedy zaraz to po nim widać.

– A jeśli się ma złego męża?

– To też widać. Tyle że czasami nie tak od razu, bo kobiety są dzielniejsze i bardziej lojalne. Miły Wielki Kocie, czy jutro będziemy mieć jakiś normalny dzień, a nie te wszystkie zagadkowe i złe rzeczy?

– A jaki jest normalny dzień? – spytałem, obserwując ognisko i niemigocące światło lampy.

– Och, ten lew.

– Dobry, grzeczny, normalny lew. Ciekawe, gdzie on jest dzisiejszej nocy.

– Chodźmy spać i miejmy nadzieję, że jest szczęśliwy jak my.

– Wiesz, nigdy nie robił na mnie wrażenia naprawdę szczęśliwego.

Potem zasnęła i oddychała cicho, a ja złożyłem we dwoje poduszkę, żeby była twardsza i grubsza i bym lepiej widział przez otwarte drzwi namiotu. Odgłosy nocy były całkiem zwyczajne, wiedziałem, że w pobliżu nikogo nie ma. Za chwilę Mary będzie potrzebowała więcej miejsca, by spać naprawdę wygodnie, wtedy wstanie, nie budząc się, i powędruje do swojego łóżka, które czeka rozesłane i przygotowane pod moskitierą, a ja, kiedy będę wiedział, że Mary smacznie śpi, wyjdę w swetrze, butach przeciwmoskitowych i grubym szlafroku, podsycę ogień i będę czuwał, siedząc przy ognisku.

Były to wszystko problemy techniczne. Lecz ogień i noc, i gwiazdy sprawiały, że wydawały się nie takie ważne. Martwiłem się jednak kilkoma sprawami i żeby o nich nie myśleć, poszedłem do namiotu jadalni, nalałem ćwierć szklaneczki whisky, dolałem wody i zabrałem ze sobą do ogniska. Potem, popijając przy ogniu, zatęskniłem za Popem, bo siadywaliśmy razem przy tak wielu ogniskach, i pragnąłem, żebyśmy byli razem i mógł mi opowiadać o różnych rzeczach. W obozie znajdowało się wystarczająco dużo dóbr, by opłacało się urządzić nań najazd na wielką skalę, a zarówno A.D. jak i ja byliśmy pewni, że w Laitokitok i okolicy przebywa wielu Mau Mau. Sygnalizował ich obecność przed przeszło dwoma miesiącami, ale poinformowano go jedynie, że to nonsens. Wierzyłem Nguiemu, gdy mówił, że Wakamba Mau Mau do nas nie przyjdą. Uważałem jednak, że oni są najmniejszym z naszych kłopotów. Było rzeczą oczywistą, że Mau Mau mają swoich emisariuszy wśród Masajów i organizują Kikujów pracujących przy wyrębie lasów na Kilimandżaro. Czy istniała jakaś organizacja bojowa, tego nie wiedzieliśmy. Ja nie miałem władzy policyjnej i występowałem jedynie jako urzędujący strażnik łowiecki i byłem całkiem pewien, może niesłusznie, że jeśli znajdę się w tarapatach, mocnego zaplecza mieć nie będę. To tak jakby w dawnych czasach wysłano kogoś, żeby zorganizował ochotniczy oddział na zachodzie.

A.D. pojawił się po śniadaniu w berecie nasuniętym na jedno oko; jego chłopięca twarz była szara i czerwona od pyłu, a jego ludzie siedzący z tyłu landrovera jak zawsze wyglądali schludnie, groźnie i wesoło.

– Dzień dobry, generale – powiedział. – Gdzie twoja kawaleria?

– Sir – odparłem. – Osłania główny korpus. To jest główny korpus.

– Przypuszczam, że główny korpus to Miss Mary. Nie wysiliłeś się zbytnio, wymyślając to wszystko, co?

– A ty wyglądasz na trochę sfatygowanego bitwą.

– Jestem naprawdę diabelnie zmęczony. No, ale mam dobre wieści. Nasi kolesie w Laitokitok w końcu wszyscy zostaną wyłapani.

– Żadnych rozkazów, Amatorze Dżinu?

– Tylko dalej prowadzić ćwiczenia, generale. Wypijemy jedno chłodne piwko i muszę zobaczyć Miss Mary, a potem wyjeżdżam.

– Jechałeś przez całą noc?

– Nie pamiętam. Czy Mary szybko skończy?

– Sprowadzę ją.

– Jak strzela?

– Pan Bóg wie – odparłem nabożnie.

– Lepiej ustalmy jakiś krótki szyfr – powiedział A.D. – Ja zawiadomię, że przesyłkę otrzymałem, jeśli oni pojawią się tam, gdzie powinni się pojawić.

– Wyślę taką samą wiadomość, jeśli zjawią się tutaj.

– Jeśli pójdą tędy, to wyobrażam sobie, że usłyszę o tym za pośrednictwem swoich kanałów. – Gdy moskitiera się uniosła, dodał: – Miss Mary. Bardzo pięknie wyglądasz.

– Ojej – powiedziała. – Kocham Chungo. Całkiem platonicznie.

– Mam na myśli memsahib Miss Mary. – Pochylił się nad jej dłonią. – Dziękuję za inspekcję oddziałów. Wiesz, że jesteś ich pułkownikiem honorowym. I jestem pewien, że wszyscy w najwyższym stopniu są tym uhonorowani. Potrafisz jeździć konno po damsku?

– Ty też pijesz?

– Tak, Miss Mary – potwierdził uroczyście. – I chciałbym dodać, że brak zarzutu mieszania ras będzie pożądany w wypadku twojej nieskrywanej miłości do strażnika łowieckiego Chungo. Komisarz okręgowy nigdy o niej nie usłyszy.

– Obaj pijecie i stroicie sobie ze mnie żarty.

– Nie – zaprzeczył. – Obaj cię kochamy.

– Niemniej jednak pijecie – orzekła Mary. – Co mogę ci zaproponować do picia?

– Małe piwo Tusker ze smacznym śniadaniem – odparł. – Zgadzasz się, generale?

– Pójdę sobie – oznajmiła Mary. – Jeśli chcecie rozmawiać o sekretach. Albo pić piwo bez skrępowania.

– Kochanie – odezwałem się. – Wiem, że na wojnie ludzie odpowiedzialni za nią zazwyczaj mówią ci wszystko z góry, zanim się to wydarzy. Ale jest wiele rzeczy, których A.D. mi nie mówi. I jestem pewien, że są tacy, co pewnych rzeczy zbyt wcześnie nie mówią A.D. Ponadto gdy ludzie mówią ci wszystko o wojnie, to nie obozujesz w samym sercu kraju ewentualnego nieprzyjaciela. Chciałabyś wędrować samotnie, znając te plany?

– Nikt nigdy nie pozwala mi wędrować samotnie i zawsze ktoś się mną opiekuje, jakbym była bezradna i mogła się zgubić albo zrobić sobie jakąś krzywdę. W każdym razie mdli mnie od tych twoich gadek i zabaw w tajemnice i niebezpieczeństwa. Jesteś po prostu porannym piwoszem i wpajasz A.D. złe nawyki, a dyscyplina twoich ludzi jest wprost haniebna. Widziałam czterech, którzy najwyraźniej urządzili sobie całonocną pijatykę. Śmieją się i żartują, i nadal są na wpół pijani. Czasami jesteś śmieszny.

Przy drzwiach namiotu rozległ się głośny kaszel. Wyszedłem na zewnątrz i ujrzałem tam Informatora, który wydał mi się wyższy i bardziej dostojny niż kiedykolwiek i imponujący w swoim pijaństwie, okutany w szal i zwieńczony okrągłym kapelusikiem z wywiniętym rondkiem.

– Bracie, zgłasza się twój Informator Numer Jeden – oznajmił. – Mogę wejść i złożyć uszanowanie Lady Miss Mary i paść jej do nóg?

– Bwana Zwierzyny rozmawia z Miss Mary. Zaraz wyjdzie.

Bwana Zwierzyny wyszedł z namiotu, a Informator się skłonił. Wesołe zazwyczaj i łagodne w wyrazie oczy A.D. zwęziły się jak u kota i obrały Informatora z ochronnej warstwy pijaństwa, tak jak zdejmuje się zewnętrzne łuski z cebuli albo ściąga skórkę z banana.

– Jakie są wieści z miasta, Informatorze? – spytałem.

– Wszyscy się dziwili, ze nie przelecieliście nad główną ulicą i nie pokazaliście brytyjskiej potęgi w powietrzu.

– Czytaj potencji – rzekł A.D.

– Z szacunkiem informuję, że ja tego nie czytałem. Ja to mówiłem – kontynuował Informator. – Całe miasto wie, że Bwana Mzee udał się na poszukiwanie wchodzących w szkodę słoni i nie miał czasu na pokazy powietrzne. Właściciel shamby, wykształcony w misji, wrócił późnym popołudniem do miasta, po tym jak latał ndege Bwany, i śledziło go jedno z dzieci z baru i duki tego brodatego sikha. Dzieciak jest inteligentny, więc zanotował wszystkie jego kontakty. W miasteczku i w najbliższych okręgach jest, co można udowodnić, od stu pięćdziesięciu do dwustu dwudziestu Mau Mau. Arap Meina zjawił się w miasteczku wkrótce po właścicielu shamby, tym, co latał, i oddał się swojemu zwykłemu opilstwu i zaniedbywaniu obowiązków. Ze swadą rozprawia o Bwanie Mzee, przed którym właśnie stoję. Zgodnie z jego opowieścią, która cieszy się wielką wiarygodnością, Bwana zajmuje w Ameryce pozycję podobną do tej, jaką w świecie muzułmańskim ma Aga Khan. Tu, w Afryce, jest po to, żeby spełnić szereg ślubów, złożonych przez siebie i Memsahib Lady Miss Mary. Jeden z nich wiąże się z koniecznością zabicia przez Memsahib Lady Miss Mary przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus pewnego wskazanego przez Masajów lwa, który zabija bydło. Wiadomo i święcie się w to wierzy, że od tego zależy znaczna część sukcesów we wszystkich znanych sprawach. Poinformowałem pewne kręgi, że po spełnieniu tego ślubu Bwana i ja udamy się jednym z jego samolotów do Mekki. Chodzą słuchy, że pewna hinduska dziewczyna umiera z miłości do Bwany Zwierzyny. Chodzą słuchy…

– Zamknij się – powiedział A.D. – Gdzie nauczyłeś się słowa „śledzić”?

– Chodzę też do kina, gdy pozwalają mi na to moje skromne zarobki. Informator może wielu rzeczy się nauczyć w kinie.

– Niemal ci wybaczyłem – rzekł A.D. – Powiedz mi, czy w miasteczku uważa się Bwanę Mzee za człowieka rozsądnego?

– Z całym szacunkiem, bwanowie, uważa się go za szalonego w najwznioślejszej tradycji Świętych Ludzi. Chodzą też słuchy, że jeśli Czcigodna Lady Miss Mary nie zabije tego lwa szkodnika przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus, to dokona sati. Pozwolenie na to, jak mówią, uzyskano od Brytyjskiego Radży, oznaczono i wycięto specjalne drzewa, przeznaczone na jej stos pogrzebowy. To są te drzewa, z których Masajowie wyrabiają lek, znany obu bwanom. Mówią, że w wypadku tego sati, na które zaproszone zostały wszystkie plemiona, odbędzie się wielka ngoma i potrwa cały tydzień, a po niej Bwana Mzee weźmie sobie żonę z plemienia Kamba. Dziewczynę już wybrano.

– Innych wieści z miasta nie ma?

– Właściwie nie – odparł skromnie Informator – Jakieś opowieści o rytualnym zabiciu lamparta.

– Możesz odejść – powiedział A.D. do Informatora. Ten skłonił głowę i wycofał się w cień drzewa.

– No, Ernie – rzekł A.D – lepiej, żeby Miss Mary zabiła tego cholernego lwa.

– Tak – odparłem. – Od jakiegoś czasu też tak myślę.

– Nic dziwnego, że jest trochę poirytowana.

– Nic dziwnego.

– Nie chodzi o imperium brytyjskie ani o prestiż białych, bo jak się wydaje, w tej chwili dystansujecie się od nas, bladych twarzy. To stało się raczej sprawą osobistą. Mamy tych pięćset magazynków na nieistniejące zezwolenia na broń, które twój dostawca uzbrojenia wolał wysłać, niż dać się powiesić, gdyby je przy nim znaleziono. Myślę, że umieszczone na samym środku stosu podczas sati mogłyby zrobić piorunujące wrażenie. Na nieszczęście nie znam właściwego przepisu.

– Dostanę go od pana Singha.

– To trochę rozgrzeje Miss Mary – zauważył A.D.

– O ile wiem, sati zawsze rozgrzewa.

– Ona zabije tego lwa, ale zawrzyj z nią pokój i postępuj delikatnie i dobrze, i postaraj się, żeby on nabrał pewności.

– Taki był plan.

Porozmawiałem z ludźmi A.D., opowiedziałem kilka dowcipów, potem oni odjechali, okrążając obóz w dużej odległości, żeby uniknąć wzbijania pyłu. Rozmawialiśmy z Keitim o obozie i o tym, jak się sprawy mają, a ponieważ on był bardzo wesoły, wiedziałem, że wszystko jest w porządku. Poszedł nad rzekę i za drogę, kiedy jeszcze była rosa, i nie dostrzegł śladów żadnych ludzi. Posłał Nguiego, żeby obszedł obóz szerokim kręgiem aż za łąkę, na której mieliśmy lądowisko, i tamten też niczego nie widział. Nikt nie przyszedł do żadnej z shamb.

– Będą myśleć, że niedbały głupiec ze mnie, bo ludzie dwa razy chodzą w nocy po picie – rzekł. – Ale ja im nakazałem, mówcie, że mam gorączkę. Bwana musi spać dzisiaj.

– Będę spać. A teraz muszę iść i dowiedzieć się, co chce robić memsahib.

W obozie znalazłem Mary siedzącą na krześle pod największym drzewem i piszącą swój dziennik. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, byłem więc bardzo zadowolony.

– Przepraszam, że byłam kłótliwa – powiedziała. – A.D. mówił mi coś niecoś o twoich kłopotach. Przykro mi tylko, że przychodzą w okresie Gwiazdki.

– Mnie też. Na tyle kłopotów byłaś już wystawiona, a ja chciałbym, żebyś dobrze się bawiła.

– Bawię się dobrze. To taki cudowny ranek, cieszę się nim, ponadto obserwuję i rozpoznaję ptaki. Zauważyłeś tę cudowną kraskę gwarliwą? Będę całkiem szczęśliwa, po prostu obserwując ptaki.

Wokół obozu panował spokój i wszyscy zajęli się zwykłymi czynnościami. Martwiłem się, że Mary ma wrażenie, iż nigdy nie pozwalano jej polować samej; dawno już uświadomiłem sobie, dlaczego biali myśliwi są tak dobrze opłacani, i rozumiałem, czemu przenoszą obóz w takie miejsce, gdzie mogą odpowiednio ochraniać swoich polujących klientów. Pop nigdy nie pozwoliłby tutaj polować Miss Mary, to wiedziałem, i nie zgodziłby się na żadne głupstwa. Pamiętałem jednak, że kobiety niemal zawsze zakochują się w swoich białych myśliwych, i liczyłem na to, iż zdarzy się coś nadzwyczajnego, a wówczas mógłbym być bohaterem swojej klientki i w ten sposób zostać ukochanym myśliwym mojej ślubnej małżonki, a nie jej bezpłatnym i dokuczliwym strażnikiem przybocznym. Takie sytuacje nie zdarzają się zbyt często w realnym życiu, a kiedy się zdarzą, kończą się szybko, bo nie pozwalasz im się rozwinąć, wobec czego klientka myśli, że było to coś nadzwyczaj łatwego. Wydawało się naturalne, że zasługiwałem na reprymendę, bo z całą pewnością zgodnie z oczekiwaniami kobiety nie tak powinien się zachowywać biały myśliwy, ów pomocnik o żelaznych nerwach.

Poszedłem się zdrzemnąć na dużym fotelu pod wielkim cienistym drzewem i kiedy się obudziłem, chmury zeszły ze wzgórz Chulu i zaczerniły zbocze Góry. Wciąż jeszcze świeciło słońce, ale czuło się, że nadciąga wiatr, a po nim deszcz. Zawołałem Mwindiego i Keitiego i gdy lunął deszcz, który szedł przez równinę i przez drzewa niczym biała, jednolita, potem jakby poszarpana kurtyna, wszyscy już wbijali śledzie, luzowali i mocowali linki naprężające, a potem okopywali namioty. To była silna ulewa, a wiatr wprost dziki. Przez chwilę wyglądało, że porwie nasz główny namiot sypialnię, ale wytrzymał, gdy mocno wbiliśmy śledzie od strony nawietrznej. Potem ryk wiatru ustał, ale deszcz padał bez przerwy. Padał przez całą noc i niemal przez cały następny dzień.

Pierwszego wieczoru podczas deszczu zjawił się tubylczy policjant z wiadomością od A.D. „Przesyłka przejechała”. Askari był mokry, bo szedł na piechotę od miejsca, gdzie ciężarówka utknęła na drodze. Rzeka zrobiła się za głęboka, żeby można było ją przejechać.

Zastanawiałem się, jak A.D. tak szybko dowiedział się o tym i zdołał mi przekazać tę wiadomość. Musiał chyba wpaść na strażnika, który mu ją przynosił, i posłać tę wiadomość z powrotem jedną z hinduskich ciężarówek. Koniec kłopotów, wobec czego włożyłem płaszcz nieprzemakalny i poszedłem w strugach deszczu, brodząc w gęstym błocie i obchodząc płynące strumienie i jeziorka wody, do obozowiska ekipy, żeby dać znać o tym Keitiemu. Zdziwił się, że tak szybko dostałem tę wiadomość, ale ucieszył się z powodu odwołania alarmu. Byłyby poważne kłopoty, gdyby w takich warunkach i w deszczu miano kontynuować ćwiczenia. Powierzyłem Keitiemu zadanie poinformowania Arapa Meiny, gdyby się zjawił, że mógłby spać w namiocie jadalni, ale Keiti powiedział, iż Arap Meina jest zbyt inteligentny, by się zjawić i trzymać wartę przy ognisku w taki deszcz.

Jak się okazało, Arap Meina się zjawił, całkiem przemoczony, bo całą drogę z shamby odbył podczas najgorszej burzy. Dałem mu drinka i spytałem, czy nie chce zostać, przebrać się w suche ubranie i spać w namiocie jadalni. On jednak powiedział, że woli wrócić do shamby, gdzie ma suche ubrania i gdzie będzie mu wygodniej, bo ten deszcz będzie padać jeszcze przez następny dzień, a może nawet przez dwa dni. Zapytałem, czy widział, jak deszcz nadciągał, a on powiedział, że nie widział ani on, ani nikt inny, i jeśli ktoś tak twierdzi, to kłamie. Od tygodnia wyglądało na to, że zbiera się na deszcz, a potem lunęło bez ostrzeżenia. Dałem mu swój stary rozpinany sweter, żeby włożył go bezpośrednio na ciało, i krótką nieprzemakalną bluzę narciarską, do tylnej kieszeni włożyłem dwie butelki piwa, a on wypił małego drinka i wyruszył w drogę. To sympatyczny człowiek i życzyłbym sobie znać go przez całe życie, byśmy mogli spędzić je wspólnie. Przez chwilę rozmyślałem o tym, jakie dziwne byłoby nasze życie w pewnych miejscach, i rozmyślania te sprawiły mi przyjemność.

Wszystkich nas rozpieścił nadmiar pięknej pogody, ale starszym ludziom deszcz sprawiał więcej kłopotów i byli do niego nastawieni mniej tolerancyjnie niż młodzi. Ponadto oni, będąc muzułmanami, nie pili, nie mogłeś więc dać im kielicha na rozgrzewkę, gdy przemokli do szpiku kości.

W obozowisku szeroko debatowano nad tym, czy deszcz padał też na ich plemiennych ziemiach w rejonie Machako, przeważała jednak opinia, ze nie. Kiedy jednak deszcz nie ustawał i padało nieprzerwanie przez całą noc, wszyscy poweseleli, bo pewno padało również na północy. Przyjemnie było w namiocie jadalni przy akompaniamencie bębniącego deszczu, czytałem sobie, trochę popijając, i w ogóle o nic mnie głowa nie bolała. Teraz wszystko znalazło się poza moim zasięgiem, a ja witałem, jak zwykle, z radością to, że za nic nie muszę odpowiadać, i wspaniałą bezczynność bez obowiązku zabijania, tropienia, ochraniania, bez intryg, obrony albo udziału, no i witałem możliwość czytania. Sięgaliśmy już trochę głębiej do worka z książkami, niemniej wciąż jeszcze kryły się tam pewne skarby, przemieszane z lekturą obowiązkową, oraz dwadzieścia tomów Simenona po francusku, których nie czytałem. Jeśli masz moknąć na deszczu, gdy rozbiłeś obóz w Afryce, to nie ma nic lepszego od Simenona i z nim jest mi wszystko jedno, jak długo leje. Z każdych pięciu jego książek ze trzy pewno będą dobre, nałogowiec zaś będzie czytać nawet te złe, gdy pada, zabiorę się więc do nich i oznaczę je jako złe lub dobre; u Simenona nie ma stopni pośrednich i po sklasyfikowaniu pół tuzina tomów i poprzecinaniu kartek zanurzę się z rozkoszą w lekturze, przerzucając wszystkie moje kłopoty na Maigreta, będę toczył wraz z nim potyczki z idiotyzmami i z Quai de Orfèvres, i będę się czuł szczęśliwy z powodu jego przenikliwego i prawdziwego zrozumienia Francuzów, co może osiągnąć jedynie człowiek tej narodowości, ponieważ Francuzom jakieś nieznane prawo przeszkadza w zrozumieniu samych siebie sous peine des travaux forcés à la perpétuité.

Miss Mary wyglądała na pogodzoną z deszczem, który padał teraz równomiernie i niemniej rzęsiście; zrezygnowała z pisania listów i czytała coś, co ją interesowało. To był Książę Machiavellego. Zastanawiałem się, jakby to było, gdyby miało padać jeszcze przez trzy albo cztery dni. Mając Simenona w takich ilościach, jakimi dysponowałem, mogłem świetnie dać sobie radę przez jakiś miesiąc, gdybym przerywał czytanie i zajmował się rozmyślaniem między kolejnymi książkami, stronami lub rozdziałami. Przy przedłużającym się deszczu mógłbym zajmować się rozmyślaniem pomiędzy poszczególnymi akapitami, nie tyle na temat Simenona, ile innych spraw, i sądzę, że całkiem łatwo i z pożytkiem wytrzymałbym miesiąc, i to nawet gdyby nie było nic do picia i musiałbym używać tabaki Arapa Meiny albo wypróbowywać rozmaite znane nam już napary z drzew i roślin leczniczych. Patrząc na Miss Mary, na jej wzorową postawę, twarz piękną w swym spokoju podczas lektury, zastanawiałem się, co się stanie z osobą, która niemal od wieku dojrzewania wychowywała się na katastrofach codziennego dziennikarstwa, problemach socjalnych Chicago, niszczeniu cywilizacji europejskiej, bombardowaniu dużych miast, pewności siebie tych, którzy bombardowali w odwecie inne duże miasta, oraz na katastrofach na wielką i małą skalę, problemach i nieobliczalnych ofiarach małżeństwa, którym ulgę przynieść może tylko pewna maść uśmierzająca ból, prymitywny środek przeciwko kile, pasta składająca się z nowych i subtelniejszych form przemocy, zmian sceny, poszerzania wiedzy, odkrywania różnych sztuk, miejsc, ludzi, zwierząt, doznań; zastanawiałem się, czym byłby dla niej sześciotygodniowy deszcz. Potem przypomniałem sobie, jaka jest dobra, subtelna i dzielna, i jak wiele musiała znosić przez długie lata, i pomyślałem, że lepiej ode mnie dałaby sobie z tym radę. Kiedy tak rozmyślałem, zobaczyłem, że Mary odkłada książkę, zdejmuje z haka płaszcz nieprzemakalny, wkłada go, na głowę wsadza swój miękki kapelusz i wyrusza w strugach deszczu zobaczyć, jak się wiedzie jej żołnierzom.

Widziałem ich rano, nie było im wygodnie, ale dobry humor ich nie opuszczał. Wszyscy mieli namioty, oskardy i łopaty do okopywania, zresztą znali i widzieli już przedtem deszcz. Wydawało mi się, że gdybym usiłował przeżyć deszcz i w turystycznym namiocie pozostać suchy, to chciałbym, by możliwie jak najmniej łudzi w nieprzemakalnej odzieży, wysokich butach i w kapeluszach sprawdzało moje warunki życiowe, zwłaszcza gdy nie mogli nic zrobić dla ich polepszenia, co najwyżej kazać podać mi jakiś miejscowy grog. Potem uświadomiłem sobie, że nie sposób tak myśleć i że jeśli się chce wytrzymać ze sobą w czasie wyprawy, nie wolno być nastawionym krytycznie wobec swojej partnerki, a ostatecznie odwiedzanie żołnierzy to jedyne pozytywne działanie, jakie można było jej zaoferować.

Kiedy wróciła, strzepnęła krople deszczu z kapelusza, powiesiła swój burberry na słupku namiotu i zmieniła wysokie buty na suche pantofle, zapytałem, jak się mają żołnierze.

– Nieźle – odparła. – Zdumiewające, jak oni osłaniają ognisko kuchenne.

– Stanęli na baczność w tym deszczu?

– Nie bądź zgryźliwy – powiedziała. – Chciałam tylko zobaczyć, jak oni gotują podczas takiego deszczu.

– I zobaczyłaś?

– Proszę, nie bądź zgryźliwy i bądźmy szczęśliwi, i bawmy się dobrze, skoro mamy deszcz.

– Ja się dobrze bawiłem. Pomyślmy, jak to będzie cudownie po deszczu.

– Ja nie muszę – rzekła. – Jestem całkiem szczęśliwa, bo nie muszę nic robić. Mamy takie cudowne, podniecające życie na co dzień, że dobrze, kiedy człowiek jest zmuszony do zatrzymania się i zdania sobie z tego sprawy. Kiedy deszcz się skończy, będziemy sobie życzyć, żebyśmy mieli czas i mogli to bardziej docenić.

– Będziemy mieć twój dziennik. Pamiętasz, jak czytywaliśmy go w łóżku, i pamiętasz tę wspaniałą wyprawę przez zaśnieżoną krainę koło Montpellier i wschodni kraniec Wyomingu po śnieżycy, i ślady na śniegu, i jak widzieliśmy orły i ścigaliśmy się z ekspresem, tym Żółtym Niebezpieczeństwem, i całą drogę wzdłuż granicy Teksasu, i kiedy to ty prowadziłaś auto? Wtedy pisałaś znakomity dziennik. Pamiętasz, jak orzeł chwycił oposa, a ten był tak ciężki, że ptak musiał go wypuścić?

– Tym razem jestem wiecznie zmęczona i śpiąca. Wtedy zatrzymywaliśmy się wcześnie w motelu i miałam światło, przy którym mogłam pisać. Teraz to jest trudniejsza sprawa, bo zrywasz się o świcie i nie możesz pisać w łóżku, i musisz pisać na dworze, a tyle nieznanego robactwa i insektów zlatuje się do światła. Gdybym chociaż znała nazwy tych insektów, które mi przeszkadzają, byłoby to trochę łatwiejsze.

– Musimy myśleć o takich biednych ludziach jak Thurber i Joyce pod koniec życia, kiedy już nawet nie mogli zobaczyć, co piszą.

– Czasami nie mogę odczytać samej siebie i dzięki Bogu, nikt inny nie może przeczytać tego, co tam zapisałam.

– Zapisywaliśmy rubaszne dowcipy, bo była to wyprawa ludzi lubiących rubaszne dowcipy.

– Ty i A.D. opowiadacie takie pieprzne dowcipy i Pop także je opowiada. Wiem, ze i ja też wulgarnie dowcipkuję. Ale nie aż tak wulgarnie, jak wy wszyscy.

– Niektóre dowcipy są właściwe w Afryce, ale one nie dają się przenieść, bo ludzie nie uświadamiają sobie, jaki to jest kraj i jakie to są zwierzęta, tu gdzie jest cały świat zwierząt i istnieją drapieżniki. Ludzie, którzy nie znają drapieżników, nie mają pojęcia, o czym mówisz. Tak samo jak ci, którzy nigdy nie musieli zabijać, żeby jeść mięso, a także ci, którzy nie znają tych plemion i nie wiedzą, co jest naturalne i normalne. Wyrażam to niezręcznie, wiem, kotku, ale spróbuję napisać to tak, żeby było zrozumiałe. Tylko że musisz powiedzieć mnóstwo rzeczy, których większość ludzi nie zrozumie ani nawet nie wyobraża sobie, że można je robić.

– Wiem – rzekła Mary. – I kłamcy piszą książki, a jak możesz współzawodniczyć z kłamcą? Jak możesz rywalizować z człowiekiem, który pisze, jak strzelił i zabił lwa, a potem przywiózł go ciężarówką do obozu i nagle lew ożył? Jak możesz ze swoją prawdą rywalizować z człowiekiem, który mówi, że Wielki Ruaha nie dawał sobie rady z krokodylami? Ale nie musisz.

– Nie – powiedziałem. – I nie będę. Nie możesz jednak winić kłamców, bo w gruncie rzeczy każdy pisarz to urodzony kłamca, który zmyśla, opierając się na tym, co wie on sam albo inni ludzie. Ja piszę powieści i opowiadania, jestem więc też kłamcą i zmyślam, posługując się tym, co znam, i tym, co słyszałem. Jestem kłamcą.

– Ale nie kłamałbyś A.D. lub Popowi albo mnie o tym, co zrobił lew, lampart czy bawół.

– Nie. Ale to sprawa osobista. Tłumaczy mnie to, że tworzę prawdę, wymyślając prawdziwszą od tej, jaka mogłaby być. Tym różnią się dobrzy pisarze od złych. Jeśli piszę w pierwszej osobie, twierdząc, że chodzi o fikcję, to krytycy będą i tak usiłowali udowodnić, że nic takiego nigdy mi się nie przydarzyło. To równie głupie, jak usiłować udowodnić, że Defoe nie był Robinsonem Crusoe, a więc jego książka jest zła. Przykro mi, jeśli to, co mówię, brzmi jak wykład.

– Uwielbiam rozmawiać o pisaniu i o tym, co sądzisz i wiesz, i do czego przywiązujesz wagę. Ale możemy rozmawiać jedynie w deszczowy dzień.

– Wiem, kochanie. To dlatego, że jesteśmy tutaj w dziwnym okresie.

– Żałuję, że nie poznałam tego kraju w dawnych czasach z tobą i Popem.

– Nigdy tu nie byłem w dawnych czasach. Teraz wydają się dawne. Naprawdę teraz jest o wiele ciekawiej. W dawnych czasach nie moglibyśmy być przyjaciółmi i braćmi jak teraz. Pop nigdy by mi na to nie pozwolił. Kiedy Mkola i ja mieliśmy zostać braćmi, to nie traktowano tego poważnie. Tylko z przymrużeniem oka. Teraz Pop mówi ci różne rzeczy, których w dawnych czasach nigdy by nie powiedział.

– Wiem. Jestem zaszczycona tym, że mi mówi.

– Nudzisz się, kochanie? Ja jestem całkiem zadowolony, czytając i nie moknąc na deszczu. Ty też masz jeszcze listy do napisania.

– Nie. Uwielbiam z tobą rozmawiać. Brakuje mi tego, kiedy dzieje się tak wiele podniecających rzeczy i tyle jest pracy, i nigdy nie jesteśmy sami, jedynie w łóżku. Cudownie jest nam w łóżku i ty mówisz mi takie przyjemne rzeczy. Pamiętam je i te śmiechy. Ale to inny rodzaj rozmowy.

Deszcz bębnił wciąż w brezent namiotu. Tłumił wszystkie inne dźwięki i padał, nie zmieniając rytmu i intensywności.

– Lawrence próbował o tym mówić – powiedziałem. – Ja jednak nie mogłem go zrozumieć, bo zbyt dużo w tym było intelektualnego mistycyzmu. Nigdy nie wierzyłem, że spał z tą Indianką. Ani w to, że nawet tknął którąś z nich. Był wrażliwym dziennikarzem, podróżującym po kraju Indian, i miał swoje idiosynkrazje i różne teorie, i uprzedzenia. A także potrafił pięknie pisać. Jednakże po jakimś czasie, żeby pisać, musiał odczuwać złość. Pewne rzeczy robił doskonale i był u progu odkrycia czegoś, czego większość ludzi nie wie, gdy zaczął mieć tak wiele teorii.

– Ja to dobrze rozumiem – oznajmiła Miss Mary – ale co to ma wspólnego z shambą? Ogromnie lubię twoją narzeczoną, bo jest bardzo do mnie podobna, i uważam, że byłaby dobrą dodatkową zoną, gdybyś takiej potrzebował. Tylko nie musisz usprawiedliwiać jej jakimś pisarzem. O którym Lawrensie mówiłeś, o D.H. czy T.E.?

– Okay – odparłem. – Myślę, że bardzo dobrze to zrozumiałaś, będę więc czytać Simenona.

– Dlaczego nie pojedziesz do shamby i nie spróbujesz tam mieszkać w deszczu?

– Tu mi się podoba – powiedziałem.

– Ona jest miłą dziewczyną – zapewniała Miss Mary. – I może sobie myśleć, że niezbyt to elegancko z twojej strony, bo nawet się nie pokażesz w czasie deszczu.

– Chcesz zawrzeć pokój?

– Owszem.

– Dobrze. Nie będę opowiadał głupstw o Lawrensie i o niezgłębionych tajemnicach i pozostaniemy tu w deszczu, i do diabła z shambą. Nie sądzę zresztą, żeby Lawrence zbytnio ją lubił.

– A czy lubił polować?

– Nie. Ale to, dzięki Bogu, nie przemawia przeciwko niemu.

– Wobec tego twoja dziewczyna by go nie lubiła.

– Nie przypuszczam, żeby go lubiła. I to też, dzięki Bogu, nie przemawia przeciwko niemu.

– Ty go znałeś?

– Nie. Raz widziałem go razem z żoną na deszczu przed księgarnią Sylvii Beach na rue de l’Odeon. Patrzyli na wystawę i rozmawiali, ale do środka nie weszli. Jego żona, duża kobieta, ubrana była w jakieś tweedy, a on niski, w obszernym płaszczu, z bródką i bardzo wesołymi oczami. Nie wyglądał dobrze i z przykrością patrzyłem, jak moknie na deszczu. U Sylvii było ciepło i przyjemnie.

– Ciekawe, dlaczego nie weszli do środka.

– Nie wiem. To było w czasach, gdy jeszcze nie zagadywało się nieznajomych i zanim ludzie zaczęli prosić o autografy.

– Jak go rozpoznałeś?

– Jego fotografia wisiała w księgarni za piecem. Podziwiałem tom jego opowiadań pod tytułem Pruski oficer i powieść Synowie i kochankowie. Pisał też pięknie o Italii.

– Wszyscy, którzy potrafią pisać, powinni umieć pisać o Italii.

– Powinni. Ale to trudne i dla Włochów. Nawet trudniejsze niż dla innych. Jeśli jakiś Włoch w ogóle dobrze pisze o Italii, to jest fenomenem. Najlepiej o Mediolanie pisał Stendhal.

– Niedawno mówiłeś, że wszyscy pisarze to szaleńcy, a dzisiaj mówisz, że to wszystko kłamcy.

– Czy zaprawdę mówiłem, że wszyscy są szaleńcami?

– Tak, obaj, ty i A.D., tak mówiliście.

– Czy był tu wtedy Pop?

– Tak. Powiedział, że wszyscy łowczy są szaleńcami i tak samo wszyscy biali myśliwi, a białych myśliwych doprowadzili do szaleństwa łowczy i pisarze, i pojazdy motorowe.

– Pop ma zawsze rację.

– Mówił mi, żebym w ogóle się nie przejmowała tobą ani A.D., bo wy obaj jesteście szaleni.

– Jesteśmy – przyznałem. – Ale nie wolno mówić o tym osobom postronnym.

– Chyba nie myślisz naprawdę, ze wszyscy pisarze są szaleni?

– Tylko ci dobrzy.

– A wściekałeś się, kiedy tamten człowiek napisał książkę o tym, jaki byłeś szalony.

– Tak, bo on nic na ten temat nie wiedział ani nie wiedział, jak to działa. Podobnie jak nic nie wiedział o pisaniu.

– To okropnie skomplikowane – zauważyła Miss Mary.

– Nie będę próbował tego tłumaczyć. Spróbuję coś napisać, żeby ci pokazać, jak to działa.

Siedziałem więc przez chwilę i czytałem od nowa La Maison du Canal i myślałem o moknących na deszczu zwierzętach. Hipopotamy dzisiaj będą miały dobrą zabawę. Za to dla innych zwierząt, a zwłaszcza kotów, dzień nie był dobry. Zwierzynie tak wiele rzeczy sprawiało kłopot, że deszcz mógł przeszkadzać jedynie tym stworzeniom, które go dotąd nie zaznały, to znaczy urodzonym po ostatnim deszczu. Zastanawiałem się, czy wielkie koty polują w czasie opadów tak silnych jak ten dzisiejszy. Musiały to robić, żeby żyć. Zwierzynę znacznie łatwiej będzie podejść, lecz lew, lampart i gepard na pewno bardzo nie lubią tak się zamoczyć podczas łowów. Gepardom może to nawet i bardzo nie przeszkadza, bo do pewnego stopnia przypominają psy i futra mają odporne na wilgoć. Nory węży będą pełne wody i węże z nich wypełzną, a deszcz sprowadzi też latające mrówki.

Pomyślałem, jakie tym razem mamy szczęście w Afryce, bo mieszkamy na tyle długo w jednym miejscu, że poznaliśmy poszczególne zwierzęta i znamy siedziby węży, i węże, które je zamieszkują. Kiedy pierwszy raz byłem w Afryce, wiecznie się spieszyliśmy, przenosząc się z miejsca na miejsce, żeby upolować najlepszą zwierzynę jako trofeum. Jeśli zobaczyłeś kobrę, był to czysty przypadek, taki sam jakby ktoś znalazł grzechotnika na drodze w Wyomingu. Teraz znaliśmy wiele miejsc, w których znajdowały się kobry. Nadal jeszcze odkrywaliśmy je przez przypadek, ale one przebywały na tym terenie, gdzie mieszkaliśmy, i mogliśmy potem do nich wrócić, a kiedy przypadkowo zabiliśmy węża, był to wąż, który mieszkał w określonym miejscu i łowił na swoim terenie, tak jak my mieszkaliśmy na naszym terenie i wychodziliśmy poza jego obręb. To A.D. obdarzył nas owym wielkim przywilejem poznawania tego kraju, mieszkania w przepięknej jego części i wykonywania pewnej pracy, która uzasadniała naszą tu obecność, i zawsze byłem mu za to ogromnie wdzięczny.

Czasy strzelania do zwierząt dla zdobycia trofeów myśliwskich minęły już dla mnie dawno. Nadal lubiłem strzelać i czysto zabijać. Strzelałem jednak po to, żeby zdobyć mięso, które musieliśmy jeść, i żeby wspierać Mary, i tylko do zwierząt, które zostały wyjęte spod ochrony z powodu konieczności kontrolowania liczby zabójców, drapieżników i szkodników. Strzeliłem impalę na trofeum i oryksa na mięso w Magadi, a ten, jak się okazało, miał na tyle piękne poroże, że stało się też trofeum myśliwskim, i strzeliłem w sytuacji krytycznej samotnego bawoła, który przeznaczony został do zjedzenia w Magadi, gdy brakowało nam mięsa, i który miał parę rogów, wartą zachowania na pamiątkę krytycznej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się oboje, ja i Mary. Wspominam to teraz z przyjemnością i wiem, że zawsze będę to tak wspominał. Była to jedna z tych niewielkich rzeczy, z którymi możesz położyć się spać, z którą możesz budzić się w nocy i którą mógłbyś przywoływać w myślach w potrzebie, gdyby kiedyś poddano cię torturom.

– Pamiętasz, kotku, ten ranek z bawołem? – spytałem.

Popatrzyła na mnie przez stół w jadalni i powiedziała:

– Nie pytaj mnie o takie rzeczy. Myślę o lwie.

Tego wieczoru po zimnej kolacji wcześnie się położyliśmy, ponieważ Mary pisała swój dziennik późnym popołudniem, i leżąc w łóżku, słuchaliśmy bębnienia kropel po napiętym brezencie.

Lecz pomimo nieustannego szumu deszczu nie spałem najlepiej i budziłem się dwukrotnie zlany potem z powodu koszmarów. Ostatni był straszny, sięgnąłem więc poza moskitierę, wymacałem butelkę z wodą i kanciastą flaszkę dżinu. Zabrałem ją do łóżka, po czym zatknąłem z powrotem siatkę pod koc i nadmuchiwany materac na łóżku potowym. W ciemnościach zwinąłem poduszkę w rulon, tak bym mógł, kładąc się, oprzeć na niej głowę, potem odszukałem małą poduszeczkę z igieł sosny balsamicznej i podłożyłem ją sobie pod kark. Następnie sięgnąłem po pistolet przy mojej nodze i po latarkę, i wtedy dopiero odkręciłem zakrętkę flaszki z dżinem.

Upiłem łyczek w ciemnościach przy głośnym bębnieniu deszczu. Dżin smakował wybornie i przyjaźnie i dodał mi odwagi do zwalczenia tego koszmaru. Był to niemal tak straszny koszmar, jakie zdarzają się w złych snach i parę razy już je miewałem. Wiedziałem, że gdy polujemy na lwa Miss Mary, nie mogę pić; ale jutro przy takiej wilgoci nie będziemy na niego polować. Dzisiejsza noc była zła z pewnego powodu. Rozpuściło mnie zbyt wiele dobrych nocy i nabrałem przekonania, że więcej żadne koszmary nie będą mi się śnić. Teraz już wiedziałem. Może tak się stało dlatego, że namiot pieczołowicie osłonięto przed deszczem i brakowało właściwej wentylacji. A może dlatego, że przez cały dzień brakowało mi ruchu.

Łyknąłem sobie znowu dżinu, smakował nawet jeszcze lepiej i bardziej przypominał dawnego Wielkiego Zabójcę. Ostatecznie nie był to taki wyjątkowy koszmar, pomyślałem. Miewałem gorsze. I wiedziałem, że na długi czas skończyłem z koszmarami, tymi prawdziwymi, kiedy człowiek oblewa się potem, i miałem tylko dobre lub złe sny, a na ogół miewałem sny dobre. Potem usłyszałem głos Mary:

– Papo, ty pijesz?

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Mogłabym też trochę dostać?

Wystawiłem flaszkę spod moskitiery, a ona wyciągnęła rękę i wzięła ją ode mnie.

– Masz wodę?

– Tak – odparłem i podałem jej też butelkę z wodą. – Masz także swoją koło łóżka.

– Ale mówiłeś, żebym uważała na rzeczy, a ja nie chciałam cię budzić światłem.

– Biedny kotek. Nie spałaś?

– Owszem. Tylko miałam okropne sny. Zbyt straszne, żeby opowiadać je przed śniadaniem.

– Ja też miałem złe sny.

– Oddaję flaszkę Jinny – powiedziała. – Na wypadek, gdybyś jej potrzebował. Proszę, potrzymaj mnie mocno za rękę. Nie umarłeś i ani A.D., ani Pop nie umarli.

– Nie. Wszyscy mamy się dobrze.

– Bardzo ci dziękuję. I ty też śpij. Nie kochasz nikogo innego, prawda? Mam na myśli białą osobę.

– Nie. Ani białej, ani czarnej, ani też czerwonoskórej.

– Spij dobrze, mój miły – powiedziała. – Dzięki ci za ten wyborny śródnocny drink.

– Dzięki ci za odegnanie koszmarów.

– To jedna z tych rzeczy, do których jestem stworzona – odparta.

Leżałem i rozmyślałem o tym przez długi czas, wspominając wiele miejsc i naprawdę złe czasy, i myślałem, jak cudownie będzie teraz po deszczu i jakie były te koszmary, a potem zasnąłem i znowu obudziłem się zlany potem z przerażenia, ale nastawiwszy uszu słyszałem, że Mary oddycha spokojnie i regularnie, spróbowałem więc raz jeszcze usnąć.

Rozdział V

Ranek był zimny, nad całą Górą wisiały ciężkie chmurzyska. Znowu wiał silny wiatr, popadywał deszcz, ale już nie lało. Poszedłem do obozowiska ekipy pogadać z Keitim i przekonałem się, że jest bardzo wesoły. Włożył płaszcz nieprzemakalny i stary filcowy kapelusz. Pogoda prawdopodobnie do jutra się poprawi, powiedział, a ja mu na to, że poczekamy, aż się obudzi memsahib, i wtedy powbijamy śledzie namiotowe i poluzujemy mokre linki. Był zadowolony, że okopanie namiotów okazało się tak skuteczne i że ani namiot sypialnia, ani namiot jadalnia nie zostały zamoczone. Posłał po drewno na ognisko i wszystko wyglądało już lepiej. Powiedziałem mu, że widziałem we śnie silny deszcz, padający w rezerwacie. Było to kłamstwo, ale pomyślałem, że dobrze jest dołożyć dobre solidne kłamstwo na wypadek, gdyby nadeszły pomyślne wieści od Popa. Jeśli ma się zamiar przepowiadać, to trzeba to robić przy dużym prawdopodobieństwie sprawdzenia się przepowiedni.

Keiti wysłuchał mojego snu z uwagą i udanym respektem. Po czym powiedział mi, że w jego śnie silny deszcz lał aż po rzekę Tana, płynącą skrajem pustyni, i sześć ekip safari zostało odciętych i nie będzie mogło się ruszyć z miejsca przez wiele tygodni. To znacznie obniżyło – tak zresztą było skalkulowane – rangę mojego snu. Wiedziałem, że mój sen zrobił pewne wrażenie i będzie brany pod uwagę, ale pomyślałem, że powinienem go podbudować. Wobec czego powiedziałem Keitiemu, zgodnie zresztą z prawdą, że we śnie powiesiliśmy Informatora. Relacjonując to wydarzenie, podałem mu szczegółowe dane; gdzie, jak, dlaczego, jak on się zachował, jak go potem wywieźliśmy wozem myśliwskim i rzuciliśmy hienom na pożarcie.

Keiti nienawidził Informatora, i to od wielu lat, toteż ten sen bardzo mu się podobał, ale zależało mu na tym, bym wiedział, że jemu Informator w ogóle się nie śni. To było ważne, jak wiedziałem, niemniej podałem mu jeszcze kilka szczegółów dotyczących tej egzekucji. Zachwyciły go i rzekł rozmarzonym głosem, lecz całkiem rozsądnie:

– Nie wolno robić.

– Ja nie mogę. Ale może mój sen to zrobi.

– Nie wolno robić uchawi.

– Nie robię uchawi. Czy widziałeś kiedykolwiek, żebym wyrządził krzywdę jakiemuś mężczyźnie czy kobiecie?

– Nie mówiłem, że pan jest mchawi. Mówiłem, że nie wolno być mchawi i nie można powiesić Informatora.

– Jeśli chcesz go ocalić, mogę zapomnieć ten sen.

– Dobry sen – rzekł Keiti. – Ale robi za dużo kłopotu.

Dzień po silnej ulewie doskonale się nadaje na propagowanie religii, podczas gdy okres deszczu skłania jakby umysły ludzi do odwracania się od piękna ich wiary. Teraz deszcz zupełnie ustał, a ja siedziałem przy ognisku, piłem herbatę i rozglądałem się po przemoczonej deszczem krainie. Miss Mary spała sobie jeszcze smacznie, bo nie było słońca, które by ją zbudziło. Mwindi podszedł do stołu przy ognisku z dzbankiem świeżej gorącej herbaty i nalał mi trochę do filiżanki.

– Mnóstwo deszczu – rzekł. – Teraz skończony.

– Mwindi, wiesz, co powiedział Mahdi. „Wyraźnie widać z praw przyrody, że deszcz spada z niebios, gdy jest potrzebny. Zieleń i świeżość ziemi uzależnione są od niebiańskiego deszczu. Jeśli przestanie na jakiś czas padać, wtedy woda w górnej warstwie ziemi stopniowo wysycha. Tak więc widzimy, że istnieje siła przyciągania między wodami niebiańskimi i ziemskimi. Objawienie ma się tak do ludzkiego rozumu, jak woda niebiańska do wody ziemskiej”.

– Za dużo deszczu dla campi. Mnóstwo dobrze dla shamby – oznajmił Mwindi.

– „Tak jak na skutek braku wody z niebios woda ziemska zaczyna stopniowo wysychać; podobnie rzecz się ma z ludzkim rozumem, który bez objawienia z niebios traci swą czystość i moc”.

– Skąd mam wiedzieć, że to Mahdi? – powiedział Mwindi.

– Zapytaj Chara.

Mwindi coś mruknął. Wiedział, że Charo, choć bardzo nabożny, nie jest teologiem.

– Jeśli wieszać Informatora, to też powiesić policję – rzekł Mwindi. – Keiti kazał mi to powiedzieć.

– To był tylko sen.

– Sen może być bardzo mocny. Może zabić jak bunduki.

– Opowiem sen Informatorowi. Wtedy utraci moc.

– Uchawi – oznajmił Mwindi. – Uchawi kubwa sana.

– Hapana uchawi.

Mwindi przerwał tę wymianę zdań i zapytał niemal obcesowo, czy życzę sobie więcej herbaty. Patrzył w bok, obracając swój profil starego Chińczyka w stronę namiotów ekipy, a ja zobaczyłem to, co chciał, żebym zobaczył. A mianowicie Informatora.

Przyszedł mokry i nieszczęśliwy. Jego styl i wykwint nie zniknęły, za to przemokły do cna. Niezwłocznie zakaszlał po swojemu, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, i był to kaszel uzasadniony.

– Dzień dobry, bracie. Jak ty i jaśnie pani znieśliście tę pogodę?

– Trochę tu padało.

– Bracie, jestem chorym człowiekiem.

– Masz gorączkę?

– Tak.

Nie kłamał. Miał puls sto dwadzieścia.

– Usiądź, napij się czegoś i zażyj aspirynę, a ja ci dam lekarstwo. Idź do domu i połóż się do łóżka. Czy wóz myśliwski przejedzie drogą?

– Tak. Do shamby droga jest piaszczysta i wóz może objechać kałuże.

– Jak tam shamba?

– Nie potrzebuje deszczu, bo jest nawodniona. To smutna shamba przez ten ziąb ciągnący od Góry. Nawet drób jest smutny. Przyszła ze mną dziewczyna, której ojciec potrzebuje leku na piersi. Ty ją znasz.

– Poślę lek.

– Ona jest nieszczęśliwa, że nie przyjeżdżasz.

– Mam obowiązki. Jest zdrowa?

– Zdrowa, ale bardzo smutna.

– Powiedz jej, że zjawię się w shambie, gdy będę musiał.

– Bracie, co to za sen, że mnie powieszono?

– To sen, który mi się przyśnił, ale nie powinienem ci o nim mówić przed śniadaniem.

– A inni już o nim słyszeli.

– Lepiej, żebyś go nie słyszał. To nie był oficjalny sen.

– Nie zniósłbym, gdyby mnie powieszono – rzekł Informator.

– Ja cię nigdy nie powieszę.

– Ale inni mogliby źle zrozumieć moją działalność.

– Nikt cię nie powiesi, jeśli nie będziesz miał do czynienia z innymi ludźmi.

– Ale ja muszę stale mieć do czynienia z innymi ludźmi.

– Rozumiesz sens tego, co mówię. Teraz idź do ogniska się ogrzać, a ja przygotuję lekarstwo.

– Jesteś moim bratem.

– Nie – zaprzeczyłem. – Jestem twoim przyjacielem.

Poszedł do ogniska, a ja otworzyłem szafkę z lekarstwami i wyjąłem atabrinę, aspirynę, mazidło, jakieś sulfamidy, tabletki na kaszel, mając nadzieję, że zadałem mały cios uchawi. Niemniej nadal pamiętałem wszystkie szczegóły egzekucji Informatora mnie więcej z jednej trzeciej koszmarów i czułem się zawstydzony, że miewam takie nocne fantazje. Poinstruowałem go, co ma zażywać sam, a co dać ojcu dziewczyny. Potem poszliśmy razem do obozowiska ekipy i wręczyłem dziewczynie dwie puszki wędzonych rybek i słoik karmelków, po czym poprosiłem Mthukę, żeby zawiózł przybyszów do shamby i zaraz wrócił. Przyniosła mi cztery kolby kukurydzy i nawet nie popatrzyła na mnie, gdy do niej mówiłem. Przytuliła głowę do mojej piersi, tak jak to robią dzieci, i kiedy wsiadała do auta po drugiej stronie, gdzie nikt jej nie mógł zobaczyć, opuściła rękę i ścisnęła całą dłonią mięśnie mojego uda. Zrobiłem to samo, gdy siedziała w aucie, ale głowy nie uniosła. Wtedy pomyślałem sobie, do diabła z tym wszystkim, i pocałowałem ją w czubek głowy, a ona zaśmiała się tak zuchwale, jak zawsze, i Mthuka też się roześmiał, a potem odjechali. Droga była piaszczysta, stało na niej trochę wody, ale podłoże miała twarde i myśliwski wóz przejechał wśród drzew i nikt się nie obejrzał.

Poinformowałem Nguiego i Chara, że kiedy Miss Mary się obudzi i zje śniadanie, pojedziemy na rutynowy objazd na północ, tak daleko, jak się da. Teraz mogą przynieść strzelby i wyczyścić je po deszczu. Zapowiedziałem, żeby się upewnili, czy wytarli do sucha cały olej z gwintów lufy. Było zimno i wiał wiatr. Słońce zakrywały chmury. Deszcz jednak przestał padać, mógł, co najwyżej, zdarzyć się jakiś przelotny opad. Wszyscy byli bardzo zajęci i nie pozwalali sobie na żadne głupstwa.

Przy śniadaniu Mary dopisywał dobry humor. Spała świetnie po nocnym przebudzeniu się i miała przyjemne sny. W tym koszmarze śniło jej się, że Pop, A.D. i ja zostaliśmy zabici. Szczegółów nie zapamiętała. Ktoś przyniósł tę wiadomość. Chodziło chyba o jakąś zasadzkę. Chciałem ją spytać, czy śniło jej się powieszenie Informatora, ale pomyślałem, to okazałoby się zgrzytem, a ważne było to, że obudziła się w dobrym humorze i cieszyła się na ten dzień. Pomyślałem, że byłem wystarczająco wulgarny i wystarczająco niemoralny, by dać się uwikłać w Afryce w rzeczy, których nie rozumiałem, nie chciałem więc jej w nie wplątywać. I tak już sama wystarczająco się wplątywała, chodząc do obozowiska ekipy i poznając muzykę, rytm bicia w bęben i pieśni, i traktując wszystkich tak dobrze i tak uprzejmie, że się w niej zakochiwali. Wiem, że w dawnych czasach Pop nigdy by na to nie pozwolił. Tylko że dawne czasy minęły. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż Pop.

Kiedy zjedliśmy śniadanie i wóz myśliwski wrócił z shamby, Mary i ja wyruszyliśmy na wycieczkę tak daleko, jak dało się dojechać. Ziemia szybko wysychała, niemniej grunt wciąż był zdradliwy, koła ślizgały się i zapadały tam, gdzie jutro auto mogłoby przejechać bez trudności. Tak samo było nawet na twardym gruncie i w miejscach, gdzie droga została utwardzona. Trasa na północ prowadząca po śliskiej glinie okazała się nie do przebycia.

Na równinach zauważyliśmy świeżą jasnozieloną ruń traw, a rozproszona zwierzyna prawie nie zwracała na nas uwagi. Na razie większych ruchów zwierzyny nie było widać, ale zauważyliśmy ślady słoni, które przeszły przez drogę wczesnym rankiem, gdy ustał deszcz, i poszły w stronę trzęsawiska. Było to stadko, które widzieliśmy z samolotu, a samiec pozostawiał bardzo duże ślady, nawet jeśli się uwzględni to, że na mokrym błocku ślady się rozjeżdżają.

Było szaro, zimno i dmuchał wiatr, a na całej równinie i po ścieżkach oraz obok nich biegały siewki, żywiąc się pracowicie, a potem przeraźliwie pokrzykując w locie. Są trzy odmiany siewek, z których do jedzenia nadaje się tylko jedna. Moi ludzie jednak jeść ich nie będą, pomyślałem więc, że tylko marnuję naboje, strzelając do nich. Wiedziałem, że dalej na równinie mogą być kuliki, ale zapolujemy na nie kiedy indziej.

– Możemy pojechać jeszcze trochę dalej – powiedziałem. – Jest tam całkiem przyzwoity kawałek stosunkowo wysokiego terenu, gdzie możemy zawrócić – wyjaśniłem Mary.

– No to jedźmy.

Potem zaczęło padać, pomyślałem więc, że lepiej zawrócić, gdzie się da, i jechać do obozu, zanim utkniemy w jakimś grząskim miejscu.

W pobliżu obozu, który szczęśliwie się ukazał, okolony drzewami i osnuty szarą mgłą, gdzie widać było unoszący się dym z ognisk i białe i zielone namioty, wyglądające tak przytulnie i po domowemu, z niewielkich kałuż na otwartej prerii stepówki piły wodę. Wysiadłem z Nguim, żeby upolować dla nas kilka sztuk, a Mary pojechała do obozu. Stepówki tłoczyły się przy niewielkich kałużach i były rozproszone w niewysokich trawach, gdzie rosły piaskowe bodiaki. Ptaki wrzeszczały i nietrudno było je trafić, jeśli strzeliło się szybko, gdy wzbijały się w powietrze. To były stepówki średniej wielkości i wyglądały niczym tłuste pustynne gołąbki, przebrane za przepiórki. Uwielbiałem ich dziwny lot, podobny do lotu gołębia lub pustułki, i cudowny sposób posługiwania się długimi, nachylonymi do tyłu skrzydłami już w pełnym locie. Poderwanie ich w taki sposób nie umywało się do strzelania do nich, gdy ciągnęły rano w porze suchej wielkimi stadami i kluczami nad wodę, kiedy A.D. i ja ściągaliśmy tylko ptaki najwyżej przelatujące i z wysoka nadlatujące w naszą stronę i płaciliśmy za każdym razem szylinga kary, spuściwszy więcej niż jednego ptaka za jednym strzałem. Kiedy je płoszyłeś, pozbawiałeś się możliwości usłyszenia gardłowego kwakania stada gadającego na niebie. Nie lubiłem strzelać tak blisko od obozu, spuściłem więc tylko cztery parki, które wystarczą nam dwojgu co najmniej na dwa posiłki albo na jeden obfity, jeśli ktoś do nas wpadnie.

Ekipa nie lubiła jeść stepówek. Ja również ich nie lubiłem, podobnie jak mniejszych dropów, cyraneczek, bekasów czy ostrogoskrzydłych siewek. Niemniej są bardzo pożywne i świetnie będą się nadawały na kolację. Drobny deszcz już znowu ustał, ale mgła i chmury zeszły w dół, do stóp Góry.

Mary siedziała w namiocie jadalni nad campari z wodą sodową.

– Dużo strzeliłeś?

– Osiem. To trochę przypominało strzelanie gołębi w klubie de Cazadores del Cerro.

– One uciekają o wiele szybciej od gołębi.

– Myślę, ze się tylko tak wydaje, bo są mniejsze. Nic me ucieka szybciej niż naprawdę silny i szybki gołąb.

– Oj, zadowolona jestem, że jesteśmy tutaj zamiast strzelać w klubie.

– Ja też. Ciekaw jestem, czy mógłbym tam wrócić.

– Wrócisz.

– Nie wiem – powiedziałem. – Myślę, że chyba nie.

– Jest okropnie dużo rzeczy, do których nie jestem pewna, czy mogłabym wrócić.

– Chciałbym, żebyśmy w ogóle nie musieli wracać. Chciałbym, żebyśmy nie mieli żadnego majątku ani żadnych dóbr, ani żadnych obowiązków. Chciałbym, żebyśmy mieli tylko odpowiedni ekwipunek na safari, dobry wóz myśliwski i dwie dobre ciężarówki.

– Ja byłabym najbardziej popularną na świecie gospodynią w namiocie. Wiem dokładnie, jak by to było. Ludzie przylatywaliby swoimi prywatnymi samolotami i pilot by wysiadał i otwierał drzwi mężczyźnie, a ten by mówił: „Zakład, że nie potrafi pani powiedzieć, kim jestem. Założę się, że pani mnie nie pamięta. Kim jestem?” Czasami ktoś już ma to powiedzieć, a ja proszę Chara o moją bunduki i strzelam temu facetowi między oczy.

– I Charo będzie mógł go skłuć.

– Oni nie jedzą ludzi.

– Wakambowie jadali. W czasach, które ty i Pop zawsze nazywacie starymi dobrymi czasami.

– Ty jesteś częściowo Kambem. Zjadłbyś człowieka?

– Nie.

– Czy wiesz, że nigdy w życiu nie zabiłam człowieka? Pamiętasz, jak chciałam dzielić z tobą wszystko i czułam się tak okropnie, bo nigdy nie zabiłam żadnego szkopa, i jak wszyscy zaczęli się martwić?

– Pamiętam doskonale.

– Czy powinnam wygłosić mowę o tym, jak zabiję kobietę, która kradnie mi twoją miłość?

– Jeśli zrobisz mi też campari z wodą sodową.

– Zrobię i wygłoszę mowę.

Nalała czerwonego wytrawnego campari, dodała kapkę dżinu Gordona, potem strzyknęła wody sodowej z syfonu.

– Dżin to nagroda za słuchanie tej mowy. Wiem, że słyszałeś ją wielokrotnie. Ale ja lubię ją wygłaszać. Dobrze mi robi to, że ją wygłaszam, a tobie dobrze robi to, że jej słuchasz.

– Okay. Zaczynaj.

– Aha – powiedziała Miss Mary. – A więc ty myślisz, że potrafisz być lepszą żoną dla mojego męża niż ja. Aha. A więc myślisz, że pasujecie do siebie idealnie, doskonale i że będziesz dla niego lepsza niż ja. Aha. Myślisz więc, że ty i on będziecie razem wieść idealne życie, a on przynajmniej będzie mieć miłość kobiety, która zna się na komunizmie, psychoanalizie i prawdziwym sensie słowa „miłość”? Co ty wiesz o miłości, ździro? Co ty wiesz o moim mężu i o tym wszystkim, co razem przeżyliśmy i co mamy ze sobą wspólnego?

– Brawo, brawo!

– Pozwól mi mówić dalej. Słuchaj ty, wstrętna ździro, chuda tam, gdzie powinnaś być pulchna, wypakowana sadłem tam, gdzie powinnaś zdradzać pewne oznaki rasowości i dobrego wychowania. Słuchaj no, babo. Zabiłam niewinnego kozła z odległości jakichś trzystu czterdziestu jardów i zjadłam go bez skrupułów. Strzeliłam bawolca i gnu, którego przypominasz z wyglądu. Strzeliłam i zabiłam wielkiego i pięknego oryksa, który jest piękniejszy od każdej kobiety i ma bardziej dekoracyjne rogi niż jakikolwiek mężczyzna. Zabiłam więcej istot, niż ty próbowałaś złowić, i mówię ci, daj sobie spokój i przestań sadzić się na słodkości w stosunku do mojego męża, i wyjedź z tego kraju, bo inaczej cię uśmiercę.

– Wspaniała mowa. Może ją nawet wygłosisz w suahili?

– Nie ma potrzeby wygłaszać jej w suahili – orzekła Miss Mary. Po tej mowie zawsze czuła się trochę jak Napoleon pod Austerlitz. – Ta mowa przeznaczona jest wyłącznie dla białych kobiet. Zdecydowanie nie odnosi się do twojej narzeczonej. Od kiedy dobry kochający mąż nie ma prawa mieć narzeczonej, jeśli ona chce być tylko dodatkową żoną? To honorowe stanowisko. Moja mowa skierowana jest przeciwko każdej paskudnej białej kobiecie, która sobie wyobraża, że potrafi lepiej niż ja uczynić cię szczęśliwym. Zarozumiale babska.

– To wspaniała mowa i za każdym razem staje się coraz jaśniejsza i bardziej wyrazista.

– To prawdziwa mowa – rzekła Miss Mary. – Podtrzymuję każde jej słowo. Starałam się jednak unikać goryczy i wszelkich wulgarności. Nie pomyślałeś, mam nadzieję, że słodkości mają coś wspólnego ze słodką kukurydzą.

– Wcale tak nie pomyślałem.

– To dobrze. Te kolby kukurydzy, które ci przyniosła, były naprawdę ładne. Myślisz, że moglibyśmy je kiedyś upiec w popiele w ognisku? Uwielbiam je w takiej formie.

– Oczywiście że możemy.

– Czy jest coś specjalnego w tym, że przyniosła ci cztery kukurydze?

– Nie. Dwie dla ciebie i dwie dla mnie.

– Chciałabym, żeby ktoś się we mnie zakochał i przynosił mi prezenty.

– Wszyscy codziennie przynoszą ci prezenty, i ty to wiesz. Połowa obozu wycina dla ciebie szczoteczki do zębów.

– To prawda. Mam mnóstwo szczoteczek do zębów. I mam jeszcze nawet wiele z Magadi. Jestem zadowolona, że masz taką miłą narzeczoną. Chciałabym, żeby zawsze wszystko było takie proste jak tu, u stóp Góry.

– Naprawdę to wcale nie jest proste. Mamy po prostu szczęście.

– Wiem. I musimy być dla siebie dobrzy i mili, żeby zasłużyć na cale nasze szczęście. Och, mam nadzieję, że zjawi się mój lew i będę na tyle wysoka, by go dobrze widzieć, gdy nadejdzie właściwy moment. Czy jesteś świadom, jak wiele on dla mnie znaczy?

– Myślę, że tak. Wszyscy są świadomi.

– Niektórzy ludzie myślą, że mam bzika, to wiem. Jednakże w dawnych czasach ludzie wyruszali na poszukiwanie świętego Graala i złotego runa i nie uważano ich za szalonych. Wielki lew to coś znacznie lepszego i poważniejszego od wszystkich kielichów czy skór baranich. Nie obchodzi mnie, jak dalece były święte czy złote. Każdy ma coś, czego naprawdę pragnie, a ten mój lew jest dla mnie wszystkim. Wiem, ile cierpliwości okazałeś, jeśli chodzi o niego, i jak cierpliwi byli wszyscy. Ale teraz jestem pewna, że po tym deszczu go spotkam. Nie mogę się doczekać pierwszej nocy, kiedy usłyszę jego ryk.

– On ryczy wspaniale i wkrótce go zobaczysz.

– Ludzie postronni nigdy tego nie zrozumieją. Ale on mi to wszystko wynagrodzi.

– Wiem. Czy ty go nienawidzisz?

– Skądże. Ja go kocham. Jest cudowny i inteligentny, i nie muszę ci tłumaczyć, dlaczego muszę go zabić.

– Nie. Pewnie, że nie musisz.

– Pop wie. I wytłumaczył mi. Opowiadał mi też o tej strasznej kobiecie i o tym, że do jej lwa wszyscy strzelali czterdzieści dwa razy. Wolę o tym nie rozmawiać, bo nikt tego nie potrafi zrozumieć.

My natomiast rozumieliśmy, bo pewnego dnia razem widzieliśmy ślady pierwszego wielkiego lwa. Były dwukrotnie większe od normalnych lwich śladów, a ponieważ zostały odciśnięte w lekkim pyle, zmoczonym niedawno przez deszcz, ale na tyle tylko, że stal się wilgotny, odpowiadały prawdziwym tropom. Podchodziłem wtedy bawolce, żeby zaopatrzyć obóz w mięso, i kiedy obaj z Nguim zobaczyliśmy te ślady i oznaczyliśmy je źdźbłami trawy, zauważyłem pot występujący mu na czoło. Zaczekaliśmy na Mary, nie ruszając się, a ona na widok tych śladów wciągnęła powietrze głęboko w płuca. Widziała już wiele lwich śladów i kilka zabitych lwów, ale te ślady były wprost nieprawdopodobne. Ngui nie przestawał kręcić głową, a ja czułem, że się pocę pod pachami i w kroczu. Szliśmy po tych śladach niby ogary, znaleźliśmy miejsce, gdzie lew pił z błotnistego źródełka, a potem wdrapał się na zbocze. Nigdy w życiu nie widziałem takich śladów, a na błocie wokół źródła były jeszcze wyraźniejsze.

Nie wiedziałem, czy mam zawrócić i szukać bawolców, decydując się na strzelanie i na ryzyko, że huk wystrzału może skłonić lwa do wyniesienia się z tej okolicy. Potrzebowaliśmy jednak mięsa, w które ta kraina specjalnie nie obfitowała, a wszelka zwierzyna była płochliwa, bo tak dużo znajdowało się tu drapieżników. Wszystkie zebry, które zabiłeś, miały na skórze czarne poszarpane blizny po lwich pazurach, a przecież zebry są równie płochliwe i nieprzystępne jak pustynne oryksy. To kraina bawołów, nosorożców, lwów i lampartów, i nikt nie lubił na nie polować prócz A.D. i Popa, a Pop robił się nerwowy. A.D. miał za sobą tyle nerwówek, że w końcu już w ogóle nie wiedział, co to są nerwy, i nigdy nie dopuszczał do siebie myśli o niebezpieczeństwie, dopóki się z niego nie wyłabudał przy użyciu strzelby. Pop natomiast opowiadał, że nigdy nie udało mu się w tym kraju polować bez kłopotów, i upolował go, przemierzając mordercze równiny w nocy, by uniknąć skwaru, kiedy to temperatura w cieniu dochodziła do stu dwudziestu stopni Fahrenheita, wiele lat przed pojawieniem się tu A.D. i sprowadzeniem do Afryki Wschodniej samochodów.

Rozmyślałem o tym, gdy ujrzeliśmy ślady tego lwa, a później, gdy zaczęliśmy podchodzić bawolce, myślałem już tylko o nich. Lecz ślady lwa pozostały w mojej głowie, jakby je tam wypalono, wiedziałem też, że Mary, która już widziała inne lwy, wyobrażała sobie, jak ten lew musi wyglądać, idąc po jego śladach. Zabiliśmy nadającego się do jedzenia niezgrabnego gniadego bawolca o końskim łbie, który był taki niewinny, a może bardziej niewinny niż cokolwiek innego, i Mary dobiła go strzałem w podstawę czaszki. Zrobiła to, chcąc udoskonalić swoje umiejętności strzeleckie, ponadto zaistniała taka konieczność i ktoś musiał to zrobić.

Siedziałem w namiocie i myślałem, jak odrażające wydałoby się to prawdziwym wegetarianom, a jednak każdy, kto kiedykolwiek spożywał mięso, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że ktoś to zwierzę przedtem zabił, a skoro Mary, angażując się w zabijanie, chciała to robić bez zadawania cierpień, musiała się uczyć i wprawiać. Ci, którzy nigdy nie złowili ryby, a nawet puszki sardynek, i zatrzymują auto, gdy na drodze znajdzie się szarańcza, i nigdy nie jedli nawet rosołu, nie powinni potępiać tych, którzy zabijają, żeby jeść, i do których to mięso należało, zanim biały człowiek ukradł ich kraj. Kto wie, co czuje marchew albo młoda rzodkiewka, albo używana żarówka elektryczna, albo zużyta płyta gramofonowa, albo jabłonka w zimie. Kto zna uczucia przestarzałego samolotu, przeżutej gumy, niedopałka papierosa albo wyrzuconej książki, dziurawionej przez komiki? W moim egzemplarzu regulaminu wydziału łowieckiego nie omawiano żadnej z tych spraw ani nie znalazł się tam przepis dotyczący leczenia frambezji i chorób wenerycznych, co było jednym z moich codziennych obowiązków. Nie znajdowały się tam również przepisy odnoszące się do spadłych konarów drzew ani do pyłu, ani do gryzących much, innych niż muchy tse-tse; na przykład „patrz: Tereny występowania muchy tse-tse”. Myśliwi, otrzymawszy zezwolenie na odstrzał, mogli na jego podstawie polować przez ograniczony czas w jednej z krain Masajów, będących uprzednio rezerwatami, a obecnie terenami kontrolowanymi, i mieli wykaz zwierząt, które wolno im było zabić, wnosili następnie bardzo niewielką opłatę, a tę przekazywano później Masajom. Ludziom z plemienia Wakamba natomiast, którzy kiedyś zaopatrywali się w mięso, polując z narażeniem życia na terenach należących do Masajów, teraz nie wolno było tego robić. Wyłapywali ich jako kłusowników obserwatorzy zwierzyny, również w większości z plemienia Wakamba, a A.D. i Mary uważali, że obserwatorzy zwierzyny są bardziej kochani, niż się wydaje.

Niemal wszyscy obserwatorzy zwierzyny to typowi żołnierze rekrutujący się spośród łowców Wakamba. Lecz sytuacja w Ukambani robiła się bardzo trudna. Ludzie uprawiali tam rolę po swojemu i na staroświecki sposób, ale skracanie okresu ugorowania, które powinno trwać przez jedno pokolenie, przy rosnącej liczbie ludności Wakamba i niepowiększaniu się ich terenów, doprowadziło, podobnie jak w całej Afryce, ziemię do erozji. Ich wojownicy walczyli zawsze we wszystkich wojnach prowadzonych przez Wielką Brytanię, Masajowie natomiast nie walczyli nigdy w żadnej. Masajów rozpieszczano, chroniono, traktowano z bojaźnią, której nigdy nie powinni byli budzić, adorowali ich wszyscy homoseksualiści, jak Thessinger, pracujący dla imperium brytyjskiego w Kenii i Tanganice, ponieważ to tacy piękni mężczyźni. Mężczyźni są bardzo piękni, szalenie bogaci, niezwykle profesjonalni jako wojownicy – tyle że od dawna w ogóle nie walczyli. Zawsze byli uzależnieni od narkotyków, a teraz robią się z nich alkoholicy.

Masajowie nigdy nie zabijali zwierzyny, troszczyli się jedynie o swoje bydło. Do konfliktów między Masajami a plemieniem Wakamba dochodziło zawsze z powodu kradzieży bydła, nie zaś z powodu zabijania zwierzyny.

Wakambowie nienawidzą Masajów, bogatych pyszałków, popieranych przez władze. Gardzą nimi jako mężczyznami, których żony są absolutnie niewierne i niemal zawsze chore na syfilis, i jako tymi, którzy nie mogą tropić, bo zniszczyły im oczy choroby wywoływane przez brud i roznoszone przez muchy; a także dlatego, że ich włócznie wyginają się po jednorazowym użyciu; i wreszcie, przede wszystkim, dlatego, że stają się dzielni tylko pod wpływem narkotyków.

Wakambowie, którzy lubili walczyć, walczyć naprawdę, nie na sposób masajski, bo ten zazwyczaj jest masową histerią, wybuchającą wyłącznie pod wpływem narkotyków, wegetowali na poziomie niższym od minimum życiowego. Zawsze mieli swoich łowców, teraz jednak nie było gdzie łowić. Uwielbiali pić, a prawo plemienne ściśle ograniczało spożywanie alkoholu. Nie byli pijakami i pijaństwo surowo karano. Mięso stanowiło podstawę ich diety, ale teraz już go nie mieli i zabroniono im polować. Nielegalni myśliwi stali się tak popularni, jak w dawnych czasach przemytnicy w Anglii albo ci, co sprowadzali przyzwoite trunki do Stanów Zjednoczonych w czasach prohibicji.

Nie było jeszcze tak źle, kiedy przyjechałem tutaj przed wieloma laty. Nie było jednak też dobrze. Wakambowie zachowywali się absolutnie lojalnie wobec Brytyjczyków. Nawet młodzi mężczyźni i źli chłopcy byli lojalni. Tylko że młodzi mężczyźni burzyli się i sytuacja wcale nie była łatwa.

Mau Mau uważano za podejrzanych, ponieważ chodziło o organizację Kikujów, a przysięgi budziły odrazę w Wakambach. Dochodziło jednak do pewnej infiltracji. Niczego na ten temat nie było w rozporządzeniu o ochronie dzikich zwierząt. A.D. mówił mi, żebym się kierował zdrowym rozsądkiem, jeśli go mam, i że tylko gówniarze pakują się w tarapaty. Ponieważ wiem, że niekiedy można by mnie zaliczyć do tej kategorii osób, próbowałem posługiwać się możliwie jak najostrożniej zdrowym rozsądkiem i unikać, jak tylko się da, wszelkich gówniarstw. Od dłuższego czasu utożsamiałem się z Wakambami i teraz pokonałem ostatnią istotną przeszkodę na drodze do całkowitej identyfikacji. Nie ma innego sposobu na jej dokonanie. Wszelkie alianse między plemionami nabierają ważności wyłącznie w ten jeden sposób.

Teraz, po deszczu, wiedziałem, że wszyscy członkowie ekipy będą się mniej martwić o swoje rodziny i jeśli zdobędziemy jakieś mięsiwo, każdy będzie szczęśliwy. Mięso krzepi mężczyzn; wierzyli w to nawet starcy. Myślę, że spośród tych starszych mężczyzn w obozie jedynie Charo mógł być impotentem, choć nie miałem co do tego pewności. Mogłem zapytać Nguiego i ten by mi powiedział. Jednakże nie wypadało o to pytać, tym bardziej, że Charo i ja byliśmy od bardzo dawna zaprzyjaźnieni. Mężczyźni z plemienia Kamba, jeśli mieli mięso i mogli je spożywać, jeszcze długo po siedemdziesiątce zachowywali zdolność do uprawiania miłości. Pewne gatunki mięs są jednak lepsze od innych dla mężczyzn. Nie wiem, dlaczego zacząłem o tym myśleć. Zaczęło się to od zabicia byka owego dnia, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy ślady olbrzymiego lwa ze stoku Wielkiego Rowu, a potem wciąż powracało, jak opowieść starca.

– Może pójść i upolować kawał mięsa, co ty na to, Miss Mary?

– Potrzebujemy go, tak?

– Owszem.

– O czym rozmyślałeś?

– O problemach Kambów i o mięsie.

– O kłopotliwych problemach Kambów?

– Nie. W ogóle.

– To dobrze. Co zdecydowałeś?

– Że potrzebujemy mięsa.

– No to wyprawimy się po to mięso?

– To odpowiednia pora, żeby wyruszyć. Jeśli chcesz się przejść.

– Mam wielką ochotę się przejść. Kiedy wrócimy do domu, weźmiemy kąpiel, przebierzemy się i będzie już płonąć ogień.

Trafiliśmy na stado antylop impala, które zwykle trzymały się blisko drogi, tam gdzie przecinała rzekę, i Mary zabiła starego kozła z jednym rogiem. Był bardzo tłusty i w dobrej kondycji, miałem więc czyste sumienie, że przeznaczamy go na mięso, nigdy bowiem nie mógłby zostać uznany przez wydział łowiecki za trofeum, a skoro został wypędzony ze stada, nie nadawał się również do rozpłodu. Mary oddała do niego piękny strzał, trafiając go w komorę, dokładnie tam, gdzie celowała. Charo był bardzo z niej dumny i zdołał kozła w ułamku sekundy całkiem legalnie dobić. Strzelanie Mary, jak uważano, leżało teraz całkowicie w rękach Boga, a ponieważ mieliśmy różnych bogów, Charo sobie przypisywał całkowitą zasługę za ten strzał. Pop, AD. i ja widzieliśmy, że Miss Mary osiągnęła doskonałą formę strzelecką i strzela zdumiewająco i pięknie. Teraz nadeszła kolej Chara.

– Memsahib piga mzuri sana – oznajmił.

– Mzuri. Mzuri – powiedział do niej Ngui.

– Dziękuję ci – odparła Mary. – A więc to już trzy – rzekła do mnie. – Jestem teraz szczęśliwa i pewna siebie. Z tym strzelaniem to jest dziwnie, nie?

Myślałem właśnie, jak dalece dziwnie, i zapomniałem odpowiedzieć.

– Zabijanie żywych istot to niegodziwość. Ale cudownie jest mieć dobre mięso w obozie. Od kiedy mięso stało się tak ważne dla wszystkich?

– Zawsze było. To jedna z najstarszych i najważniejszych rzeczy. Afryka jest złakniona mięsa. Jeśli jednak będzie się zabijać zwierzynę w taki sposób, jak to robili Holendrzy w Południowej Afryce, to w ogóle jej nie będzie.

– A czy my zachowujemy zwierzynę dla krajowców? Dla kogo tak naprawdę troszczymy się o zwierzynę?

– Dla niej samej i żeby zarobić pieniądze dla wydziału łowieckiego, i żeby kręcił się interes z białymi myśliwymi, i żeby zarobić dodatkowe pieniądze dla Masajów.

– Podoba mi się nasza opieka nad zwierzyną dla samej zwierzyny – rzekła Mary. – A wszystko inne to pewien rodzaj szalbierstwa.

– To jest całkiem pomylone – powiedziałem. – Ale czy widziałaś kiedy bardziej pomylony kraj?

– Nie. A ty i twoja banda też wszyscy jesteście pomyleni.

– Wiem o tym.

– A czy ty naprawdę masz ułożone wszystko po kolei w głowie?

– Jeszcze nie. Teraz kierujemy się zasadą życia z dnia na dzień.

– No cóż, mnie się to i tak podoba – oznajmiła. -1 ostatecznie nie po to tutaj przyjechaliśmy, żeby zaprowadzić porządek w Afryce.

– Nie. Przyjechaliśmy, żeby porobić zdjęcia i napisać do nich teksty, no i zabawić się i nauczyć, czego się da.

– Ale na pewno w to też się zaplątaliśmy.

– Wiem. Ale bawisz się, czy nie?

– Nigdy nie byłam szczęśliwsza.

Ngui zatrzymał się i pokazał na prawą stronę drogi.

– Simba.

Był tam wielki ślad, tak ogromny, że aż wprost nie do wiary. Na lewej tylnej łapie wyraźnie widać było starą bliznę. Lew przeszedł spokojnie przez drogę mniej więcej wtedy, gdy Mary strzeliła kozła. Umknął do krainy buszu.

– To on – powiedział Ngui.

Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Gdyby dopisało nam szczęście, mogliśmy spotkać go na drodze. Był jednak ostrożny i pozwolił nam przejść. To bardzo inteligentny i niespieszący się lew. Słońce już niemal zaszło i przy zachmurzonym niebie w ciągu pięciu minut będzie za mało światła, żeby strzelać.

– Teraz sprawy nie są już tak skomplikowane – zauważyła radośnie Mary.

– Idź do obozu po samochód – powiedziałem do Nguiego.

– My zawrócimy i zaczekamy z Charem i z mięsem.

Tego wieczoru, gdy położyliśmy się do swoich łóżek, ale jeszcze nie spaliśmy, usłyszeliśmy ryk lwa. Był gdzieś na północ od obozu i z początku dotarł do nas cichy ryk, po czym stawał się mocniejszy i zakończył się westchnieniem.

– Przyjdę do ciebie – rzekła Mary.

Leżeliśmy blisko siebie w ciemnościach pod moskitierą, obejmowałem ją ramieniem i słyszeliśmy, jak lew zaryczał ponownie.

– Nie ma wątpliwości, że to on – odezwała się Mary.

– Cieszę się, że jesteśmy razem w łóżku, kiedy go słyszymy.

Wędrował na północny zachód, głucho pochrząkując, a potem rycząc.

– Czy on wzywa lwicę, czy też jest zły? Co on naprawdę robi?

– Nie wiem, kochanie. Myślę, że się złości, bo jest mokro.

– Ale on ryczał i wtedy, gdy było sucho i tropiliśmy go w buszu.

– Zażartowałem sobie, kochanie. Słyszałem tylko, że ryczy. Będę mógł go zobaczyć, jak się usadzi, a jutro ty zobaczysz, gdzie ryje ziemię.

– Jest zbyt wielki, żeby sobie z niego żartować.

– Muszę sobie z mego żartować, jeśli mam cię wspierać. Nie chcesz chyba, żebym zaczął się nim martwić?

– Posłuchaj go – powiedziała Mary.

Leżeliśmy razem i słuchaliśmy lwa. Nie można opisać ryku dzikiego lwa. Można jedynie powiedzieć, że się go słuchało i że ten lew ryczał. To zupełnie nie przypomina głosu wydawanego przez lwa w czołówce filmów Metro Goldwyn Mayer. Kiedy go usłyszysz, to najpierw czujesz ten ryk w mosznie, a potem przeszywa ci całe ciało.

– Ten ryk sprawia, że czuję się pusta w środku – odezwała się Mary. – To naprawdę król nocy.

Słuchaliśmy, a lew znowu ryczał, wędrując wciąż na północny zachód. Tym razem ryk zakończył się kaszlem.

– Miejmy nadzieję, że wyruszył na łowy – powiedziałem do Mary. – Nie myśl za wiele o nim i śpij dobrze.

– Muszę o nim myśleć i chcę o mm myśleć. To mój lew i ja go kocham i szanuję, i muszę go zabić. On znaczy dla mnie więcej niż wszystko inne, prócz ciebie i naszych ludzi. Wiesz, co on znaczy.

– Az za dobrze – przyznałem. – Ale musisz spać, kochanie. Mozę on ryczy, żeby me dać ci spać.

– W takim razie pozwólmy mu nie dać mi spać – odparła Mary. – Jeśli zamierzam go zabić, to on ma prawo nie pozwalać mi spać. Uwielbiam wszystko, co on robi, i wszystko, co go dotyczy.

– Ale powinnaś trochę pospać, kochanie. Nie będzie mu się podobało to, że nie śpisz.

– Ja go w ogóle nie obchodzę. Ale co do mnie, troszczę się o niego i dlatego go zabiję. Powinieneś to rozumieć.

– Rozumiem. Niemniej ty musisz teraz dobrze się wyspać, mój kotku. Bo jutro rano to się zacznie.

– Będę spać. I chcę jeszcze raz usłyszeć, jak się odezwie.

Była bardzo senna, a ja pomyślałem, że ta dziewczyna, która w całym swoim dotychczasowym życiu nigdy nie pragnęła nikogo zabijać, dopóki nie zetknęła się w czasie wojny ze złymi ludźmi, zbyt długo polowała na lwy w sposób nader honorowy, co bez wsparcia ze strony zawodowego myśliwego nie jest zajęciem rozumnym i może być bardzo szkodliwe, i najwyraźniej takie było w tym momencie. Potem lew znowu zaryczał i trzykrotnie zakaszlał. Odgłosy kaszlu dobiegały do namiotu prosto spod ziemi, jakby tam się znajdował.

– Teraz będę spać – oznajmiła Mary. – Mam nadzieję, że on nie kaszlał, dlatego że musiał. Czy lew może się zaziębić?

– Nie wiem, kochanie. Będziesz teraz spała mocno i dobrze?

– Już zasypiam. Ale musisz mnie obudzić na długo przed pierwszym brzaskiem, bez względu na to, jak będę rozespana. Obiecujesz?

– Obiecuję.

Potem usnęła, a ja leżałem daleko, tuż przy ścianie namiotu, i czułem, że śpi spokojnie, a kiedy lewe ramię zaczęło mnie boleć, wysunąłem je spod głowy Mary i wiedząc, że jest jej wygodnie, bo zajmuję niewielką część dużego łóżka, słuchałem lwa. Zachowywał milczenie mniej więcej do trzeciej nad ranem, kiedy coś upolował. Potem zaczęły się odzywać wszystkie hieny, lew się pożywiał i od czasu do czasu przemawiał grubym głosem. Nie słychać było odzewu ze strony lwicy. Jedna, jak wiedziałem, wkrótce się okoci, jej więc to nie dotyczyło, a druga była jego przyjaciółką. Uważałem, że wciąż będzie zbyt mokro na to, by go znaleźć, kiedy zrobi się jasno. Niemniej zawsze jakaś szansa na to istniała.

Rozdział VI

Nazajutrz na długo przed świtem obudził nas Mwindi, przynosząc herbatę. Powiedział: – Hodi – i zostawił herbatę na stole pod drzwiami namiotu.

Zaniosłem filiżankę Mary i ubrałem się na dworze. Niebo było zasnute chmurami i gwiazdy niewidoczne.

Charo i Ngui przyszli po ciemku po broń i naboje, a ja zaniosłem swoją herbatę na stół, gdzie jeden z chłopców z obsługi namiotu jadalni rozpalał ognisko. Mary myła się i ubierała na pół śpiąca, na pół obudzona. Przeszedłem się po otwartym terenie za czaszką słonia i trzema wielkimi kępami buszu i przekonałem się, że grunt pod nogami jest nadal dość mokry. Podsechł jednak w ciągu nocy i był już suchszy niż poprzedniego dnia. Niemniej powątpiewałem w to, czy zdołamy dojechać o wiele dalej niż tam, gdzie, jak sobie wykombinowałem, lew udał się na łowy, i byłem całkiem pewien, że pomiędzy tym miejscem a trzęsawiskiem będzie zbyt mokro.

„Trzęsawisko” to w gruncie rzeczy określenie mylące. Było tam naprawdę trzęsawisko, porośnięte papirusem z mnóstwem przepływającej wody, szerokości z półtora mili i może ze cztery mile długości. Jednakże obszar, który nazywaliśmy trzęsawiskiem, obejmował również obszar otaczających je dużych drzew. Wiele z nich rosło na stosunkowo wysokim terenie, a niektóre były przepiękne. Tworzyły pasmo lasu wokół samego trzęsawiska, ale należały do zasobów leśnych tak zniszczonych przez żerujące słonie, że las ten stal się niemal nie do przebycia. Mieszkało w nim kilka nosorożców; niemal zawsze znajdowały się tutaj jakieś słonie, a czasami nawet wielkie stado. Z tego lasu korzystały także dwa stada bawołów. W głębi mieszkały lamparty i stamtąd wyruszały na łowy, tam też znajdował schronienie nasz lew, gdy schodził na równinę, żeby pożywić się zwierzyną.

Ten las wielkich, wysokich i powalonych drzew stanowił zachodnią granicę otwartej i zadrzewionej równiny i pięknych polan, ograniczonych na północy płaskimi zasolonymi równinami i silnie pociętym płaskowyżem lawowym, prowadzącym do innego wielkiego moczaru, który znajdował się między naszą krainą a wzgórzami Chulu. Na wschodzie była miniaturowa pustynia, stanowiąca krainę gerenuków, a jeszcze dalej na wschód porośnięte buszem wzgórza, które stopniowo wznosiły się coraz wyżej ku stokom Kilimandżaro. Nie było to aż tak proste, tak jednak wyglądało na mapie albo ze środka krainy równin i polan.

Lew miał w zwyczaju łowić i zabijać na równinie albo nocą na polanach, a potem, najedzony, wycofywać się do pasma lasu. Mieliśmy w planie zlokalizowanie go przy lupie i tam chcieliśmy go podejść; albo jeśli szczęście nam dopisze, przyłapać go w drodze do lasu. Jeśli nabierze odpowiedniej pewności siebie, to nie będzie wędrował aż do lasu, i wówczas moglibyśmy pójść jego śladami od ścierwa do miejsca, w którym zalegnie, napiwszy się wody.

Podczas gdy Mary się ubierała, a potem szła ścieżką przez łąkę do zagajnika, w którym ukryty był zielony namiot latryna, ja rozmyślałem o lwie. Musimy go ułowić, jeśli będzie choćby szansa na sukces. Mary dobrze strzelała i była pewna siebie. Jeśli jednak byłaby szansa tylko na postraszenie go albo wypłoszenie w wysokie trawy lub na trudny teren, gdzie ze względu na swój wzrost Mary nie będzie mogła go dojrzeć, to powinniśmy dać mu spokój, żeby nabrał pewności siebie. Miałem nadzieję, że stwierdzimy, iż lew poszedł sobie, najadłszy się i napiwszy wody stojącej wciąż w błotnistych dołach na równinie, po czym położył się spać w jednej z kęp buszu na równinie albo wśród drzew na polanach.

Auto już czekało wraz z Mthuką za kierownicą, sprawdzałem jeszcze wszystkie strzelby, kiedy wróciła Mary. Było teraz już jasno, ale nie na tyle, żeby strzelać. Chmury wciąż zalegały zbocza Góry i nic nie wskazywało na to, że wstało słońce, prócz nasilania się światła. Spojrzałem przez celownik mojej strzelby na czaszkę słonia, ale wciąż było zbyt ciemno na strzelanie. Obaj, Charo i Ngui, zachowywali się sztywno i z wielką powagą.

– Jak się czujesz, kotku? – zapytałem Mary.

– Cudownie. A jak myślałeś, że się będę czuła?

– Zażyłaś eygene?

– Oczywiście – odparła. – A ty?

– Też. Czekamy, żeby zrobiło się trochę jaśniej.

– Dla mnie jest wystarczająco jasno.

– Dla mnie nie.

– Powinieneś coś zrobić ze swoimi oczami.

– Zapowiedziałem, że wrócimy na śniadanie.

– Rozboli mnie głowa.

– Zabraliśmy trochę jedzenia. Jest w skrzynce z tyłu.

– Czy Charo ma dla mnie dużo amunicji?

– Zapytaj go.

Mary spytała, a Charo powiedział, że tak, ma.

– Mingi risasi – zapewnił.

– Chcesz podwinąć prawy rękaw? – zagadnąłem. – Prosiłaś, żebym ci przypomniał.

– Nie prosiłam, żebyś mi o tym przypominał w takim złym humorze.

– Dlaczego nie złościsz się na lwa zamiast na mnie?

– Wcale się nie złoszczę. Myślisz, że jest już teraz wystarczająco dużo światła, żebyś widział?

– Kwenda na simba – powiedziałem do Mthuki. Po czym do Nguiego: – Stań z tyłu i obserwuj.

Ruszyliśmy; opony trzymały się doskonale wysychającej drogi; ja wychylałem się, wysunąwszy nogi na zewnątrz przez wycięte drzwiczki; od Góry ciągnął poranny chłód; przyjemnie było czuć strzelbę. Przyłożyłem ją do ramienia i kilka razy wycelowałem. Nawet mając silne żółte skupiające szkła widziałem, że nie ma jeszcze wystarczająco dużo światła, by można było bezpiecznie strzelać. Jednakże dojazd tam, dokąd zmierzaliśmy, potrwa dwadzieścia minut, a światła z każdą minutą przybywało.

– Światło będzie całkiem dobre – oznajmiłem.

– Tak myślałam – powiedziała Mary.

Popatrzyłem na nią. Siedziała z wielką godnością i żuła gumę.

Przejeżdżaliśmy obok zaimprowizowanego lądowiska. Wszędzie pełno było zwierzyny, a nowa trawa chyba urosła o cal od wczorajszego ranka. Pojawiły się też białe kwiatki, rozsiane gęsto wśród traw i pobielające całe pole. Woda nadal stała w niższych partiach traktu, dałem więc znak Mthuce, żeby zjechał z niego w lewo i ją ominął. Ukwiecona trawa była śliska. Przez cały czas światła przybywało.

Mthuka zobaczył ptaki, które obsiadły gęsto dwa drzewa po prawej stronie za następnymi dwoma polanami, i pokazał mi je ręką. Jeśli pozostawały wciąż na górze, to znaczy, że lew był przy ścierwie. Ngui klepnął dłonią w dach auta, zatrzymaliśmy się. Pomyślałem, jak pamiętam, że to dziwne, że Mthuka zobaczył ptaki wcześniej od Nguiego, skoro tamten był o wiele wyżej. Ngui zeskoczył na ziemię i szedł obok auta, kuląc się, żeby nie było go spoza niego widać. Chwycił mnie za stopę i pokazał w lewo w stronę pasma lasu.

Olbrzymi czarnogrzywy lew, o niemal czarnym ciele, potrząsając swoją wielką głową i barkami, biegł kłusem w stronę wysokich traw.

– Widzisz go? – spytała cicho Mary.

– Widzę.

Teraz już biegł wśród traw i widać mu było tylko głowę i barki; potem tylko głowę; trawy kołysały się i zwierały za nim. Najwyraźniej usłyszał samochód albo może wcześniej wyruszył w stronę lasu i zobaczył nas, jak nadjeżdżamy drogą.

– Nie ma sensu, żebyś tam szła – powiedziałem do Mary.

– Wszystko to wiem – odparta. – Gdybyśmy wcześniej wyjechali, bylibyśmy go znaleźli.

– Nie było dość światła, żeby strzelać. Jeślibyś go zraniła, ja musiałbym za nim iść.

– My musielibyśmy za nim iść.

– Do diabła z tym „my”.

– Wobec tego jak proponujesz, żeby go dostać? – Była zła, ale zła jedynie z powodu utraty szansy, a nie zaślepiona złością na tyle, by oczekiwać, że pozwolę jej wejść w trawy wyższe niż ona sama i podążać za rannym lwem.

– Nabierze pewności siebie, jak zobaczy, że jedziemy dalej i nawet nie podchodzimy do jego ofiary, na to liczę. – Przerwałem, żeby powiedzieć: – Wsiadaj, Ngui. Jedź do przodu poli poli, Mthuka. – Potem kiedy czułem, że Ngui jest obok mnie i auto wolno jedzie drogą z dwoma moimi przyjaciółmi i braćmi, którzy obserwują siedzące na drzewach sępy, zwróciłem się do Mary: – Jak myślisz, co zrobiłby Pop? Pognałby za nim w trawy i do lasu i zabrałby cię tam, gdzie przy swoim wzroście nie mogłabyś nic zobaczyć? A co właściwie powinniśmy robić? Masz zginąć ty czy lew?

– Nie wprawiaj Chara w zakłopotanie swoimi krzykami.

– Nie krzyczałem.

– Powinieneś czasami słyszeć samego siebie.

– Posłuchaj – szepnąłem.

– Nie mów „posłuchaj” i nie szepcz. I nie stój jak wrośnięty na obu nogach, kiedy sytuacja nagli i trzeba coś zrobić.

– Ty to rzeczywiście czasami umilasz polowanie na lwa. Ile osób cię okłamywało, jak dotąd?

– Pop i ty, i nie pamiętam, kto jeszcze. A.D. pewno też by chciał. Skoro tak dużo wiesz, generale polujący na lwy, co to wie wszystko, to dlaczego ptaki nie sfrunęły na ziemię, jeśli lew porzucił swój łup?

– Bo albo jedna, albo obie lwice nadal są przy nim albo leżą w pobliżu.

– Nie pójdziemy zobaczyć?

– Zobaczymy z drogi kawałek dalej i w taki sposób, żeby żadnego zwierzaka nie spłoszyć. Chcę, żeby wszystkie czuły się pewnie.

– Zmęczyło mnie już trochę to zdanie: „Chcę, żeby czuły się pewnie.” Jeśli nie możesz zmienić sposobu myślenia, to mógłbyś spróbować zmienić sposób mówienia.

– Od jak dawna polujesz na tego lwa, kochanie?

– Wydaje mi się, że od zawsze, i mogłam go zabić trzy miesiące temu, gdybyście, ty i A.D., mi pozwolili. Miałam dużą szansę, a wy nie pozwoliliście mi go upolować.

– Bo nie wiedzieliśmy, że to ten lew. To mógł być lew, który przywędrował z Amboseli wraz z suszą. A.D. ma sumienie.

– Obaj macie sumienia zbzikowanych na punkcie buszu facetów – odparła Mary. – Kiedy zobaczymy te lwice?

– Czterdzieści pięć stopni w prawo i około trzysta jardów dalej tą drogą.

– A jaka jest siła wiatru?

– Około dwójki – odparłem. – Kochanie, dostałaś lekkiego bzika na punkcie lwów.

– Kto ma do tego większe prawo? Oczywiście, że dostałam. Ale ja traktuję lwy poważnie.

– Ja też, naprawdę. I myślę, że troszczę się o nie nie mniej niż ty, tylko o tym nie mówię.

– Mówisz o tym, i to dużo. Nie martw się. Ale ty i A.D. jesteście po prostu parą morderców kierujących się sumieniem. Skazujecie zwierzęta na śmierć i wykonujecie wyrok. No, a A.D. ma znacznie szlachetniejsze sumienie niż ty, i jego ludzie są bardziej zdyscyplinowani.

Dotknąłem uda Mthuki, dając mu znak, żeby zatrzymał auto.

– Patrz, kochanie. To jest to, co pozostało z zabitej zebry, oraz dwie lwice. Możemy znów żyć w przyjaźni?

– Ja jestem zawsze przyjazna – odparła. – Ty po prostu źle interpretujesz te sprawy. Czy mogę dostać lornetkę?

Wręczyłem jej silną lornetkę i zaraz zabrała się do obserwowania dwu lwic. Jedna była kotna i na skutek tego tak potężna, że wyglądała jak bezgrzywy lew. Druga pewno była jej dorosłą córką; a może wierną przyjaciółką. Obie leżały pod osłoną kępy buszu; jedna spokojna, dostojna i wyglądająca już matronowato, z brązową paszczą, ciemną od krwi; druga młoda i gibka, o brązowej paszczy, również powalanej ciemną krwią. Z zebry niewiele już pozostało, niemniej lwice pilnowały swojej własności. Z odgłosów słyszanych w nocy nie mógłbym powiedzieć, czy to one zabiły dla lwa, czy też zabił on, one zaś do niego dołączyły.

Ptaki gęsto obsiadły oba niewielkie drzewa, a w jednej z zielonych kęp buszu na największym drzewie musiała być ich jeszcze ponad setka. Sępy były potężne, przygarbione i gotowe runąć w dół, ale lwice znajdowały się zbyt blisko pasiastej ćwiartki i szyi zebry, które leżały na ziemi. Na skraju jednej z łach buszu ujrzałem szakala, wyglądającego porządnie i ładnie jak lis, a potem drugiego. Nie pokazały się natomiast hieny.

– Nie powinniśmy ich płoszyć – powiedziałem. – Wolałbym w ogóle się do nich nie zbliżać.

Mary była teraz przyjaźnie nastawiona. Obserwowanie lwów zawsze ją podniecało i sprawiało jej przyjemność.

– Jak myślisz, zabiły one, czy on? – zapytała.

– Myślę, że zabił on i pożarł to, na co miał ochotę, a one przyszły znacznie później.

– A ptaki przyjdą w nocy?

– Nie.

– Jest ich strasznie dużo. Popatrz na te, co rozpościerają i suszą skrzydła, zupełnie w taki sam sposób, jak myszołowy u nas.

– Jak na ptactwo królewskie, są okropnie brzydkie i jeśli zapadły na zarazę bydlęcą albo na inne choroby, to swoimi odchodami muszą je straszliwie szerzyć. Na pewno jest ich, jak na tę okolicę, za dużo. Insekty i hieny, i szakale potrafiłyby oczyścić tutejszy teren z padliny po każdych łowach, a hieny potrafią zabić wszystko, co chore i zbyt stare, zjeść to na miejscu i nie rozciągać po całej okolicy.

Widok lwic leżących pod osłoną buszu i doprawdy strasznych sępów, które obsiadły takimi chmarami drzewa, skłonił mnie do nadmiernego gadulstwa; także to, że znowu byliśmy w przyjaźni, i że do następnego dnia nie będę musiał przeciwstawiać lwu mojej naprawdę kochanej Miss Mary. Ponadto nie znosiłem sępów i uważałem, że stanowczo przecenia się ich przydatność jako czyścicieli środowiska. Ktoś zdecydował, że to najwięksi sprzątacze śmieci w Afryce, zrobiono z nich królewskie ptactwo, i teraz nie można było zmniejszać ich liczby, a rolę sępów jako roznosicieli chorób uważano za herezję wobec magicznego terminu „królewskie ptactwo”. Wakambowie myśleli, że to bardzo zabawne, i zawsze nazywaliśmy je ptakami króla.

Nie wyglądały teraz wcale zabawnie, usadowione nieprzyzwoicie nad resztkami zebry, i gdy kotna lwica podniosła się, ziewnęła i poszła się znowu pożywić, dwa duże sępy natychmiast opuściły się w dół, kiedy tylko znalazła się przy resztkach zebry. Młoda lwica machnęła raz ogonem i ruszyła na nie, a one uciekły, unosząc się w powietrze na ciężkich skrzydłach, gdy pacnęła je łapą jak kociak. Potem położyła się obok dużej lwicy i też zaczęła się pożywiać, a ptaki pozostały na drzewach, choć te sępy, co siedziały najbliżej, słaniały się niemal z głodu.

Niewiele czasu zabierze lwicom skonsumowanie resztek zebry, powiedziałem więc Mary, że pewno lepiej będzie zostawić je, niech sobie jedzą, i pojechać dalej, jakbyśmy w ogóle ich nie widzieli. Przed nami było niewielkie stadko zebr, a dalej gnu i o wiele więcej zebr.

– Bardzo lubię je obserwować – rzekła Mary. – Ale jeśli uważasz, że lepiej jechać dalej, to pojedźmy zobaczyć, co z zasolonymi równinami, i może zobaczymy bawoły.

Pojechaliśmy więc aż na skraj zasolonej równiny, ale nie zobaczyliśmy żadnych bawołów ani śladów bawołów. Równiny były nadal zbyt mokre i śliskie dla auta, podobnie jak ziemia w kierunku wschodnim. Znaleźliśmy ślady dwu lwic na skraju zasolonych równin, prowadzące w stronę zabitej zebry. Były to świeże ślady i nie dało się z nich wyczytać, kiedy ją dopadły. Uważałem jednak, że to lew musiał zabić zebrę, a Ngui i Charo zgadzali się ze mną.

– Może gdybyśmy pojechali z powrotem tą samą drogą, on przyzwyczaiłby się do widoku auta – rzekła Mary. – Głowa mnie nie boli, ale przyjemnie byłoby zjeść śniadanie.

Miałem nadzieję, że to właśnie zasugeruje.

– Jeśli nie będziemy strzelać w ogóle… – Nie dokończyłem zdania, bo powiedziałbym, że to dałoby mu pewność siebie.

– Może pomyśli, że auto jeździ sobie po prostu tam i z powrotem – dokończyła za mnie Mary. – Zjemy pyszne śniadanko, a ja napiszę wszystkie listy, które powinnam napisać, i będziemy cierpliwymi i dobrymi kotkami.

– Ty jesteś dobrym kotkiem.

– Pojedziemy z powrotem do obozu jak turyści i będziemy oglądać cudowne, na nowo zielone pola i cieszyć się z góry na pyszne śniadanko.

Kiedy jednak dojechaliśmy do obozu na śniadanie, zastaliśmy tam młodego policjanta, który czekał na nas w upaćkanym błotem landroverze. Auto stało pod drzewem, a dwaj askari siedzieli w obozowisku ekipy. Gdy nadjechaliśmy, policjant wysiadł z samochodu z wyrazem zatroskania i odpowiedzialności na swojej młodej twarzy.

– Dzień dobry, bwana – powiedział. – Dzień dobry, memsahib. Widzę, że robiliście państwo poranny objazd.

– Zjesz śniadanie? – zapytałem.

– Jeśli nie sprawię kłopotu. Pojawiło się coś ciekawego, gubernatorze?

– Nie, po prostu sprawdzałem żywy inwentarz. Jakie wieści z bomy?

– Chwycili ich, gubernatorze. Przydybali ich po drugiej stronie. Na północ od Namangi. Może pan odwołać swoich ludzi.

– Wielkie widowisko?

– Na razie nie znam szczegółów.

– Szkoda, że nie mogliśmy powalczyć tutaj.

Miss Mary popatrzyła na mnie ostrzegawczo. Nie uradowało jej to, że młody policjant zostanie na śniadaniu, ale wiedziała, że chłopak jest samotny, a choć była nastawiona nietolerancyjnie wobec głupców, to jednak przyjaźnie do momentu, gdy ujrzeliśmy wyczerpanego policjanta w oblepionym błotem samochodzie.

– To wiele by dla mnie znaczyło. Mieliśmy, gubernatorze, niemal doskonały plan. A może nawet był to plan doskonały. Jedyną sprawą, którą się martwiłem, była obecność tu memsahib. Proszę wybaczyć, że to mówię, proszę pani, ale to nie jest zajęcie dla kobiety.

– Ja w ogóle nie brałam w tym udziału – odparła Mary. – Jeszcze trochę cynaderek i bekonu?

– Owszem, brała pani udział – powiedział. – Była pani częścią osłony. Wymieniłem panią w swoim sprawozdaniu. Zapewne to nie to samo, co pochwalna wzmianka w raporcie z frontu. Niemniej to wszystko jest częścią osobistych dziejów. Pewnego dnia ci, co walczyli w Kenii, będą bardzo dumni.

Przekonałam się po wojnie, że na ogół ludzie są po prostu przeraźliwymi nudziarzami – oświadczyła Miss Mary.

– Tylko dla tych, którzy nie walczyli – zaprotestował policjant. – Mężczyźni walczący i, za pani pozwoleniem, walczące kobiety, mają swój kodeks.

– Spróbuj piwa – wtrąciłem. – Masz jakieś informacje o tym, kiedy znów będziemy walczyć?

– Pan, gubernatorze, dostanie je wcześniej niż ktokolwiek inny.

– Zbytek uprzejmości z twojej strony – rzekłem. – Mam jednak nadzieję, że chwały wystarczy dla wszystkich.

– Święta prawda – odparł miody policjant. – W pewnym sensie, gubernatorze, jesteśmy ostatnimi budowniczymi imperium brytyjskiego. W pewnym sensie jesteśmy podobni do Rhodesa i doktora Livingstone’a.

– W pewnym sensie – powiedziałem.

Tego popołudnia pojechałem do shamby. Było chłodno, bo słońce skrywały chmury nad Górą i silny wiatr dmuchał z wyżyny, gdzie deszcz, który padał na nas, musiał teraz już zamienić się w śnieg. Shamba znajdowała się na wysokości około sześciu tysięcy stóp, a Góra miała ponad dziewiętnaście tysięcy. Kiedy napadało dużo śniegu, nagłe zimne wiatry, wiejące od niej, nękały ludzi zamieszkujących płaskowyż. Wyżej na podgórzu domy – nie nazywaliśmy ich chatami – budowano w kotlinach dla osłony przed wiatrem. W tę jednak shambę wiatr uderzał z całą mocą, a owego popołudnia było bardzo chłodno i nieprzyjemnie, bo cuchnęło nie całkiem zamarzniętym łajnem i wszystkie ptaki i zwierzęta pochowały się gdzieś przed wiatrem.

Człowiek, którego Miss Mary nazywała moim teściem, miał zapalenie oskrzeli i silne reumatyczne bóle w plecach. Dałem mu lekarstwo, potem natarłem go mazidłem Sloana. Nikt z nas, Kambów, nie uważał go za ojca jego córki, ale skoro zgodnie z prawem plemiennym i zwyczajem formalnie nim był, musiałem okazywać mu szacunek. Robiliśmy zabieg schowani za domem i w obecności córki. Trzymała dziecko siostry na biodrze i włożyła mój ostatni dobry wełniany sweter, a na głowę rybacką czapkę podarowaną mi przez przyjaciela. Przyjaciel kazał wyhaftować na przodzie czapki moje inicjały, i to miało pewne znaczenia dla nas wszystkich. Póki nie zdecydowała, że chce ją mieć, te inicjały zawsze stanowiły pewien kłopot. Pod wełnianym swetrem miała ostatnią i nazbyt często praną suknię z Laitokitok. Zgodnie z etykietą nie powinienem się do niej zwracać, gdy trzymała dziecko swojej siostry, a ona z tych samych powodów nie powinna była patrzeć na zabieg, który wykonywano ojcu. Poradziła sobie z tym w taki sposób, że przez cały czas wzrok miała spuszczony.

Mężczyzna określany mianem potencjalnego teścia, wystawiony na próbę mazidła Sloana, nie odznaczał się specjalną dzielnością. Ngui, który dobrze mazidło Sloana znał i nie żywił szacunku wobec mężczyzn z tej shamby, chciał, bym porządnieje wcierał, i raz mi zasygnalizował, że kilka kropel spadło nie tam, gdzie trzeba. Mthuka ozdobiony pięknymi znakami plemiennymi na obu policzkach był absolutnie szczęśliwy w swojej głuchocie, przyglądając się, jak nieudolny, jego zdaniem, Kamba cierpi w dobrej sprawie. Postępowałem całkiem etycznie z tym mazidłem Sloana, ku rozczarowaniu wszystkich łącznie z córką, toteż stracili zainteresowanie.

– Jambo, tu – powiedziałem do córki na odjezdnym, a ona ze spuszczonym wzrokiem i wypiętą piersią odparła:

– No hay remedio.

Wsiedliśmy do auta, nikt nikomu nie pomachał na pożegnanie, chłód i sztywność. Zbyt dużo było jednego i drugiego i wszystkim nam było przykro, że widzimy shambę w tak żałosnym stanie.

– Ngui, jak oni mogą mieć w tej shambie tak żałosnych mężczyzn i takie cudowne kobiety – spytałem.

– Wielcy mężczyźni przechodzili przez tę shambę – odparł Ngui. – Dawniej to była droga na południe, przed tą nową drogą. – Złościł się na mężczyzn z tej shamby, bo byli to nieudolni Kambowie.

– Myślisz, że powinniśmy przejąć tę shambę?

– Tak – rzekł. – Pan i ja, i Mthuka, i młodzi ludzie.

Wkraczaliśmy w afrykański świat nierealności, który broniony jest i ufortyfikowany przez realność poza wszelką istniejącą realnością. Nie był to świat ucieczki czy świat marzeń na jawie. To był świat okrutny, utworzony z nierealności realnego. Jeśli istnieją nadal nosorożce, a widywaliśmy je każdego dnia, choć istnienie tutaj takiego zwierzęcia było oczywistą niemożliwością, to już wszystko stawało się możliwe. Gdybyśmy mogli, Ngui i ja, pogadać z nosorożcem, który przecież był nieprawdopodobny, w jego własnym języku, i to w taki sposób, że odpowiadałby nam na pytania, a ja mógłbym przeklinać i obrażać go po hiszpańsku, żeby się poczuł poniżony i sobie poszedł, to wówczas nierealność byłaby sensowna i logiczna na równi z realnością. Hiszpański traktowano jako język mojego i Mary plemienia i uważano za język używany do wszelkich celów na Kubie, skąd przybyliśmy. Wiedziano też, że mamy swój wewnętrzny czy też sekretny język plemienny. Nie sądzono, by łączyło nas cokolwiek z Brytyjczykami prócz koloru skóry i wzajemnej tolerancji. Kiedy był tu z nami Mayito Menocal, budził ogromny podziw swoim bardzo niskim głosem, tym, jak pachniał, swoją uprzejmością oraz tym, że przyjechał do Afryki i mówił zarówno po hiszpańsku, jak i w suahili. Z wielką rewerencją odnoszono się również do jego blizn, a ponieważ mówił w suahili z silnym akcentem camagueyskim i przypominał z wyglądu byka, naprawdę niemal go ubóstwiano.

Wyjaśniłem, że w swoim kraju był synem króla, w czasach, gdy kraj ten miał wielkich królów, i opisałem tysiące akrów ziemi, które do niego należały, i ich jakość, liczbę bydła będącego, jak wiedziałem, jego własnością, oraz ilości cukru, jakie produkował. Ponieważ cukier obok mięsa był ogólnie poszukiwanym przez Wakambów produktem żywnościowym i ponieważ Pop mnie poparł, zapewniając Keitiego, że wszystko to szczera prawda, a Mayito w sposób oczywisty był solidnym hodowcą bydła i dokładnie wiedział, o czym mówi, a kiedy mówił o tym, to mówił głosem bardzo zbliżonym do głosu lwa i nigdy nie był niesprawiedliwy, nieuprzejmy, pogardliwy czy chełpliwy, naprawdę więc go kochano. Przez cały ten czas, kiedy przebywał w Afryce, tylko raz powiedziałem o nim nieprawdę. Dotyczyło to jego żon.

Mwindi, który był wielkim jego admiratorem, zapytał mnie prosto z mostu, ile Mayito miał żon. Wszyscy chcieli to wiedzieć, a tego rodzaju danych nie mogli uzyskać od Popa. Mwindi miał jeden ze swoich ponurych dni i najwyraźniej doszło do dyskusji na ten temat. Nie wiedziałem, po której stronie się opowiedział, ale widocznie poproszono go, żeby tę kwestię rozstrzygnął.

Przemyślałem tę sprawę i aspekty dziwności i powiedziałem:

– W jego kraju nikt nie chciałby ich liczyć.

– Ndio – rzekł Mwindi. To był język właściwy dla mzee.

Mayito miał naprawdę jedną żonę. Była bardzo piękna.

Mwindi odszedł ponury jak zawsze.

A dzisiaj w drodze powrotnej z shamby Ngui i ja zaangażowaliśmy się w to typowe dla mężczyzn zajęcie, planowanie operacji, która nigdy się nie odbędzie.

– W porządku – powiedziałem. – Przejmujemy ją.

– Dobrze.

– Kto weźmie Debbę?

– Ona jest pańska. To pana narzeczona.

– Dobrze. Przejmiemy shambę, ale jak ją utrzymamy, jeśli przyślą kompanię Królewskich Strzelców Afrykańskich?

– Dostanie pan żołnierzy od Mayito.

– Mayito jest teraz w Hongkongu. W Chinach.

– Mamy samolot.

– Nie tego rodzaju. Co zrobimy bez Mayito?

– Pójdziemy na Górę.

– Bardzo zimno. Teraz cholernie tam zimno. Stracilibyśmy też shambę.

– Wojna to gówno – zauważył Ngui.

– Zgadzam się – rzekłem. Teraz obaj byliśmy zadowoleni. – Nie. Będziemy przejmować tę shambę dzień po dniu. Naszą jednostką będzie dzień. Mamy teraz to, co, jak wierzą starzy ludzie, będą mieć po śmierci. Dobrze nam się poluje, dobrzejemy, porządnie sobie popijemy, jak tylko memsahib zabije swojego lwa, i jeszcze za życia będziemy mieć szczęśliwe łowiska.

Mthuka zbyt był głuchy, żeby usłyszeć cokolwiek z naszej rozmowy. Był jak silnik, który funkcjonuje bezbłędnie, choć wskaźniki się zepsuły. Coś takiego zdarza się zwykle jedynie we snach, ale Mthuka miał najostrzejszy wzrok z nas wszystkich i był najlepszym kierowcą, a ponadto miał, jeśli taka rzecz w ogóle istnieje, absolutną percepcję pozazmysłową. Kiedy wjechaliśmy do obozu i samochód się zatrzymał, Ngui i ja wiedzieliśmy, że Mthuka nie słyszał ani jednego słowa z tego, co mówiliśmy, a jednak powiedział:

– Tak jest lepiej, o wiele, wiele lepiej.

W oczach miał współczucie i życzliwość i wiedziałem, że był człowiekiem lepszym i życzliwszym ode mnie i że ja nigdy takim nie będę. Podsunął mi swoją tabakierkę. Była w niej na pół normalna tabaka bez tych dziwnych dodatków Arapa Meiny, ale smak miała bardzo dobry, włożyłem więc sobie dużą szczyptę na trzy palce pod górną wargę.

Żaden z nas niczego nie pił. Mthuka trzymał się zawsze tak, że przypominał kulącego się z zimna żurawia. Niebo było zaciągnięte i chmura sięgała aż po równinę.

– Wakamba tu – powiedział, kiedy oddałem mu tabakierkę.

Obaj to wiedzieliśmy i nic nie można było z tym zrobić, Mthuka przykrył samochód, a ja poszedłem do namiotu.

– Shamba była w dobrym stanie? – spytała Miss Mary.

– W niezłym. Trochę zimno i dziko.

– Czy jest coś, co mogłabym zrobić dla kogoś stamtąd?

Ty dobry, kochany, życzliwy kotku, pomyślałem i powiedziałem:

– Nie. Myślę, że wszystko jest w porządku. Zamierzam zaopatrzyć Wdowę w apteczkę i nauczyć ją, jak się nią posługiwać. To okropne, że nie dba się o oczy dzieci, kiedy są Wakambami.

– Jeśli są kimkolwiek – powiedziała Miss Mary.

– Pójdę pogadać z Arapem Meiną. Czy zechciałabyś poprosić Mwindiego, żeby mnie zawołał, jak będzie gotowa kąpiel?

Arap Meina nie sądził, żeby lew wyruszył na łowy tej nocy. Powiedziałem mu, że wyglądał bardzo potężnie, gdy tego ranka uciekał do lasu. Arap Meina wątpił też, żeby lwice tej nocy polowały, choć mogły, i lew mógł do nich dołączyć. Zapytałem go, czy powinienem coś upolować i przywiązać to na drzewie albo przykryć krzakami i w ten sposób spróbować przywabić lwa. Powiedział, że lew jest zbyt inteligentny.

W Afryce znaczną część czasu spędza się na rozmowach. Tam gdzie ludzie są niepiśmienni, zawsze tak bywa. Jak już zacznie się polować, nie mówi się ani słowa. Wszyscy się rozumieją nawzajem, a w gorącym klimacie język staje ci kołkiem w ustach. Kiedy jednak wieczorem planuje się polowanie, zazwyczaj dużo się mówi, choć potem bardzo rzadko wszystko układa się tak, jak zaplanowano; zwłaszcza jeśli plany są zbyt skomplikowane.

Później, kiedy oboje leżeliśmy w łóżku tej nocy, lew udowodnił nam, że wszyscy się myliliśmy. Usłyszeliśmy, że ryczy na północ od miejsca, w którym urządziliśmy lądowisko. Potem wędrował, rycząc od czasu do czasu. Następnie kilka razy zaryczał jakiś inny i mniej imponujący lew. Przez dłuższy czas panowała cisza. Potem usłyszeliśmy hieny, a sposób, w jaki się odzywały i ich wysoki wibrujący śmiech upewniły mnie, że jakiś lew coś złowił. Potem rozlegały się odgłosy walki lwów. Kiedy ucichły, zaczęły wyć i śmiać się hieny.

– Ty i Arap Meina mówiliście, że noc będzie spokojna – powiedziała Mary bardzo sennym głosem.

– Ktoś coś zabił – rzekłem.

– Ty i Arap Meina pogadacie o tym rano. Ja muszę teraz usnąć, żeby wcześnie wstać. Chcę dobrze spać, nie będę więc kłótliwa.

Rozdział VII

Zasiadłem do jajek na bekonie, grzanki, kawy i dżemu. Mary piła już drugą filiżankę herbaty i wyglądała na całkiem zadowoloną.

– Czy to naprawdę nas dokądś zaprowadzi?

– Tak.

– Ale on nas każdego ranka przechytrza i może tak robić zawsze.

– Nie, nie może. Zaczniemy go wyciągać trochę za daleko, on popełni błąd, a ty go zabijesz.

Tego popołudnia po lunchu wyruszyliśmy przetrzebić pawiany. Musieliśmy zmniejszać ich liczebność, żeby chronić shamby, ale robiliśmy to w dość głupi sposób, próbując dorwać stada na otwartym i strzelać do nich, gdy uciekały, szukając schronienia w lesie. Żeby nie zasmucać ani nie doprowadzać do wściekłości miłośników pawianów, nie będę podawał szczegółów. Nie atakowały nas te dzikie zwierzęta, a gdy do nich docierałem, ich groźne psie zęby unieruchomiła już śmierć. Kiedy wróciliśmy do obozu z czterema odrażającymi zwłokami, zastaliśmy tam już A.D.

Był zabłocony i wyglądał na zmęczonego, ale i zadowolonego.

– Dzień dobry, generale – powiedział. Zajrzał na tył wozu myśliwskiego i uśmiechnął się. – Urządzałeś pawianobicie, jak widzę. Dwie parki. Wspaniały ułowek. Zamierzasz dać je zmontować Rolandowi Wardowi?

– Myślałem o montażu grupowym, z tobą i mną pośrodku.

– Jak się masz, Papo, i jak się ma Miss Mary?

– A co, jej tu nie ma?

– Nie. Powiedziano mi, że poszła na spacer z Charem.

– Ma się dobrze. Trochę za bardzo nabiła sobie głowę lwem. Ale jej morale jest dobre.

– Moje za to kiepskie – oznajmił A.D. – Może powinniśmy się czegoś napić?

– Bardzo lubię sobie wypić po pawianobiciu.

– Szykuje się nam udział w pierwszorzędnym pawianobiciu i to na dużą skalę – powiedział A.D. Zdjął beret, po czym sięgnął do kieszeni bluzy, skąd wyciągnął brązowawą kopertę. – Przeczytaj to i naucz się na pamięć naszej roli.

Zawołał do Nguliego, żeby przyniósł nam drinki, a ja zabrałem się do czytania rozkazów operacyjnych.

– To całkiem sensowne – orzekłem. Czytałem, pomijając chwilowo miejsca, które nie miały z nami związku i które będę musiał sprawdzić na mapie, i szukając tego, co nas dotyczyło.

– To jest sensowne – potwierdził A.D. – Moje morale nie z tego powodu jest kiepskie. To ma pozytywny wpływ na moje morale.

– Co się z tobą dzieje? Problemy moralne?

– Nie. Problemy z prowadzeniem się.

– Musiałeś być cudownie problemowym dzieckiem. Masz więcej cholernych problemów niż postaci Henry’ego Jamesa.

– Dajmy na to, jak Hamlet – odparł A.D. – I wcale nie byłem problemowym dzieckiem. Byłem dzieckiem bardzo szczęśliwym i sympatycznym, trochę tylko za grubym.

– Właśnie dziś po południu Mary zażyczyła sobie, żebyś wrócił.

– Rozumna dziewczyna – powiedział A.D.

Ujrzeliśmy ich, jak idą przez łąkę ze świeżą jasnozieloną trawą; jednakowego wzrostu, Charo, tak czarny, jak może być czarny człowiek, w swoim starym poplamionym turbanie i niebieskiej kurtce, Mary, w promieniach słońca jasna blondynka, w zielonym stroju myśliwskim, ciemniejszym na tle jasnej zieleni trawy. Wesoło gawędzili, a Charo niósł strzelbę Mary i jej grubą książkę o ptakach. Razem wyglądali zawsze tak, jakby występowali w starym Cirque Medrano.

A.D., umywszy się, przyszedł bez koszuli. Jego biały tors kontrastował z różowo-brązową skórą twarzy i karku.

– Spójrz na nich – powiedział. – Co za rozkoszna para.

– Wyobraź sobie, że wpadasz na nich, a nigdy przedtem ich nie widziałeś.

– Za tydzień trawa ich przerośnie. Już teraz sięga im prawie po kolana.

– Nie krytykuj trawy. Rośnie zaledwie trzy dni.

– Halo, Miss Mary! – krzyknął A.D. – Co wyprawialiście we dwójkę?

Mary wyprostowała się z dumą.

– Zabiłam gnu.

– A kto ci na to pozwolił?

– Charo. Charo powiedział, żeby go zabić. Gnu miał złamaną nogę. Naprawdę fatalnie złamaną.

Charo przełożył grubą książkę do drugiej ręki, a tą zatrzepał, żeby pokazać, jak noga była złamana.

– Myśleliśmy, że będziesz chciał kaucji – oznajmiła Mary. – Chciałeś, co? Gnu leży w pobliżu drogi. Słyszeliśmy potem, jak przejeżdżałeś, A.D. Ale nie mogliśmy cię widzieć.

– Postąpiłaś całkiem słusznie, zabijając go, i żadnej kaucji nie potrzebujemy. Tylko co ty robiłaś, polując sama?

– Nie polowałam. Identyfikowałam ptaki, a zresztą mam swoją listę. Charo nie zaprowadziłby mnie na miejsce, gdzie byłyby jakieś złe, niebezpieczne zwierzęta. Potem ujrzałam tego gnu, stał i wyglądał tak smutno, a noga ze sterczącą kością wyglądała wręcz okropnie. Charo powiedział, żeby go zabić, i ja to zrobiłam.

– Memsahib piga. Kufa!

– Strzeliłam go tuż za uchem.

– Piga! Kufa! – powiedział Charo i on i Mary popatrzyli na siebie z dumą.

– Po raz pierwszy zabiłam na własną rękę, bez ciebie czy Popa.

– Mogę cię pocałować, Miss Mary? – zapytał A.D.

– Oczywiście że możesz. Ale jestem strasznie spocona.

Pocałowali się, potem my się pocałowaliśmy i Mary powiedziała:

– Chciałabym też pocałować Chara, ale wiem, że nie powinnam. Czy wiecie, że impale szczekały na mnie, zupełnie jakby to były psy. Nic się nie boi Chara i mnie.

Potrząsnęła jego dłoń, po czym Charo poszedł zanieść do naszego namiotu jej książkę i strzelbę.

– Ja też lepiej pójdę się umyć. Dziękuję ci, byłeś taki miły i nie miałeś do mnie pretensji, że zabiłam to zwierzę.

– Wyślemy po nie ciężarówkę, a potem umieścimy je tam, gdzie należy.

Udałem się do naszego namiotu, a A.D. poszedł się przebrać w swoim. Mary myła się specjalnym mydłem i zmieniała koszulę, wąchając świeżą, upraną innym mydłem i wysuszoną na słońcu. Oboje lubiliśmy przypatrywać się, jak drugie z nas się kąpie, ale ja nigdy jej się nie przyglądałem, gdy w pobliżu był A.D., bo to mogłoby być dla niego trochę krępujące. Siedziałem na krześle przed namiotem i czytałem, kiedy Mary podeszła i objęła mnie za szyję.

– Dobrze się czujesz, kochanie?

– Nie – odparła. – Byłam taka dumna i Charo też, i to był jeden strzał jak pacnięcie peloty w ścianę. Kozioł nawet nie mógł go usłyszeć i Charo i ja pogratulowaliśmy sobie. Wiesz, jak to jest, gdy zrobi się coś samemu po raz pierwszy, i to całkiem na własną rękę. Ty i A.D. wiecie i dlatego on mnie pocałował.

– Wszyscy kiedyś cię całowali.

– Może, kiedy chciałam, żeby to zrobili. Albo ich do tego skłoniłam. Ale tym razem to nie było tak.

– Dlaczego nie jesteś w humorze, kochanie?

– Wiesz. Nie udawaj, że nie wiesz.

– Nie, nie wiem – skłamałem.

– Mierzyłam w sam środek komory. Był duży i czarny, i lśniący, a ja stałam od niego w odległości około dwudziestu jardów. Był na pół obrócony w moją stronę i patrzył w naszym kierunku. Widziałam jego oczy, takie były smutne. Wyglądał tak, jakby miał się zaraz rozpłakać. Nigdy nie widziałam niczego, co wyglądałoby bardziej żałośnie niż on, a jego noga wyglądała wprost okropnie. Kochanie, on miał taki długi smutny pysk. Nie muszę tego mówić A.D., prawda?

– Nie.

– Nie musiałam mówić i tobie. Ale mamy razem polować na tego lwa, a teraz ta moja cholerna pewność siebie znów się rozwiała.

– Będziesz pięknie strzelać. Jestem dumny z tego, że jestem z tobą i z tym lwem.

– To okropne, że potrafię również dobrze strzelać. Wiesz o tym.

– Pamiętam wszystkie piękne strzały, które masz na swoim koncie. I te wspaniałe dni, gdy strzelałaś lepiej od wszystkich w Escondido.

– Pomóż mi odzyskać pewność siebie. Tylko że tak mato mamy czasu.

– Odzyskasz ją i nic nie powiemy A.D.

Posialiśmy ciężarówkę po gnu. Kiedy z nim wróciła, A.D. i ja wspięliśmy się na platformę, żeby go obejrzeć. Te zwierzęta, gdy są martwe, nigdy ładnie nie wyglądają. Leża! wielkobrzuchy i pokryty pyłem, cala jego elegancja bez śladu zniknęła, rogi miał szare i niezbyt okazale.

– Mary oddała do niego pierwszorzędny strzał – orzekł A.D.

Gnu miał oczy zaszklone i język na wierzchu. Język też obsypany byt pyłem, a za uchem u podstawy czaszki ziała dziura.

– Jak myślisz, gdzie ona naprawdę mierzyła?

– Strzeliła go z odległości tylko dwudziestu jardów. Miała prawo tam mierzyć, jeśli chciała.

– Sądziłbym raczej, że celowała w komorę – skonstatował A.D.

Nic nie powiedziałem. Mydlenie mu oczu nie zdałoby się na nic, a gdybym skłamał, AD. nigdy by mi tego nie wybaczył.

– A co z tą nogą? – zapytałem.

– Ktoś w nocy polował samochodem. Mogłoby to być i co innego.

– Kiedy, według ciebie, to się stało?

– Dwa dni temu. Noga jest zarobaczona.

– A zatem to ktoś na wzgórzach. Nie słyszeliśmy w nocy żadnych samochodów. On musiał jakoś zejść w dół z tą nogą. Na pewno nie dałby rady wspiąć się pod górę.

– On nie jest tobą ani mną – powiedział A.D. – To gnu.

Zatrzymaliśmy się pod drzewem do uwiązywania koni i wszyscy wysiedliśmy z auta. Poszedłem z A.D. do ciężarówki, na której wciąż leżał gnu, i A.D. wyjaśnił swojemu głównemu obserwatorowi zwierzyny i innym obserwatorom, którzy tam się pojawili, gdzie chcemy, żeby przywiązano przynętę. Mieli ją tylko przywlec z drogi do drzewa, a potem powiesić tak, żeby nie dosięgły jej hieny. Jeśli lwy tam podejdą, to ją sobie ściągną. Przynętę należało wlec koło tego miejsca, gdzie wczoraj w nocy odbyły się łowy. Mieli podejść i umieścić ją na drzewie możliwie jak najszybciej, i zaraz wracać do obozu. Moi ludzie powiesili już wszystkie pawiany na przynętę, kazałem więc Mthuce porządnie wymyć auto. Powiedział, że zatrzymał się przy strumieniu i już je umył.

Wszyscy wzięliśmy kąpiel. Najpierw kąpała się Mary, a ja pomagałem jej się wycierać dużym ręcznikiem i przytrzymywałem przeciwmoskitowe buty. Na piżamę włożyła płaszcz kąpielowy i poszła wypić z A.D. drinka przy ognisku, zanim zabiorą się do gotowania. Zostałem z nimi do chwili, gdy przyszedł z namiotu Mwindi, i oznajmił:

– Kąpu, bwana. Wtedy zabrałem ze sobą drinka do namiotu, rozebrałem się i położyłem na wznak w brezentowej wannie, namydliłem się i relaksowałem w gorącej wodzie.

– Co, według starców, lew zrobi dzisiejszej nocy? – zagadnąłem Mwindiego, który składał moje ubranie i przygotowywał mi piżamę, szlafrok i przeciwmoskitowe buty.

– Keiti mówi, lew memsahib może zje przynętę, a może nie. A co mówi bwana?

– To samo co Keiti.

– Keiti mówi, pan mganga dla lwa.

– Nie. Tylko mały dobry lek, żeby określić, kiedy on umrze.

– Kiedy umrzeć?

– W ciągu trzech dni. Nie mogę określić, którego dnia.

– Mzuri. Może on umrzeć jutro.

– Nie sądzę. Ale może.

– Keiti też tak nie sądzić.

– A jak on sądzi, kiedy?

– W ciągu trzech dni.

– Mzuri. Podaj mi, proszę, ręcznik.

– Ręcznik przy pańskiej ręce. Podać jego, jeśli pan chcieć.

– Przepraszam – powiedziałem. W języku suahili nie ma słowa „przepraszam”.

– Hapana przepraszać. Ja tylko mówię, gdzie on był. Mam potrzeć plecy?

– Nie, dziękuję.

– Pan czuje się dobrze?

– Tak. Dlaczego?

– Hapana dlaczego. Pytam, żeby wiedzieć.

– Czuję się bardzo dobrze.

Wstałem, wyszedłem z wanny i zacząłem się wycierać. Chciałem powiedzieć, że czuję się dobrze i porządnie zrelaksowany, i trochę senny, i nie mam specjalnej ochoty na rozmowę, i wolałbym świeże mięso od spaghetti, ale nie pragnąłem niczego zabijać, i że martwię się o całą trójkę moich dzieci z różnych powodów, i że martwię się o shambę, i trochę martwię się o A.D., i dość martwię się o Mary, i że jako dobry szaman to jestem szarlatanem, lecz szarlatanem nie większym od innych, i że życzyłbym panu Singhowi, by omijały go zmartwienia, i mam nadzieję, że powiedzie się operacja, w którą mamy się włączyć od Bożego Narodzenia, i że będę mieć trochę więcej dwustudwudziestogramowych pełnych pocisków, i że Simenon będzie pisać mniej, za to lepszych książek. Nie wiedziałem, o jakich sprawach rozmawiałby Pop z Keitim podczas kąpieli, ale wiedziałem, że Mwindi chciał być przyjazny, ja też. Byłem jednak dziś wieczorem zmęczony, bez powodu, a on to wiedział i bardzo się martwił.

– Spytać mnie o słowa wakamba – powiedział.

Spytałem go więc o słowa z języka wakamba i usiłowałem wbić je sobie w pamięć, potem mu podziękowałem i udałem się do ogniska, żeby posiedzieć przy ogniu, ubrany w starą piżamę z Idaho, w ciepłych przeciwmoskitowych butach, zrobionych w Hongkongu, i w ciepłym wełnianym szlafroku z Pendleton w stanie Oregon, i żeby popijać whisky z wodą sodową, whisky z butelki podarowanej mi przez pana Singha na Gwiazdkę i wodę sodową, zrobioną z przegotowanej wody ze strumienia płynącego z Góry i ożywioną za pomocą naboju do syfonu wyprodukowanego w Nairobi.

Jestem tu obcy, pomyślałem. Whisky jednak powiedziała „nie”, a była to pora dnia, kiedy whisky miewa rację. Whisky mogła mieć rację, lecz równie dobrze mogła się mylić, i powiedziała, że nie jestem obcy, a ja wiedziałem, że o tej porze, w nocy, to prawda. W każdym razie moje wysokie buty powróciły do domu, bo zrobiono je ze strusiej skóry, i pamiętałem, jak ją znalazłem u szewca w Hongkongu. Nie, to nie ja znalazłem tę skórę. To był ktoś inny, po czym myślałem o tym, kto znalazł tę skórę, i o tamtych dniach, i potem myślałem o różnych kobietach, i o tym, jakie byłyby w Afryce, i jakie miałem szczęście, że znałem wspaniałe kobiety, które kochały Afrykę. Znałem też kilka naprawdę okropnych, które przyjechały tu tylko po to, żeby tu być, i znałem też kilka prawdziwych kurw i kilka alkoholiczek, dla których Afryka była po prostu kolejnym miejscem do jeszcze większego kurewstwa albo intensywniejszego opilstwa.

Afryka wszystkie je w pewien sposób zmieniła. Jeśli nie potrafiły się zmienić, to ją znienawidziły.

Byłem więc bardzo szczęśliwy, że mam znowu w obozie A.D., i Mary też. On również był szczęśliwy, że wrócił, bo czuliśmy się jakby jedną rodziną i tęskniliśmy za sobą, nie będąc razem. On kochał swoją pracę i niemal fanatycznie wierzył w nią i w jej znaczenie. Uwielbiał zwierzynę i chciał się o nią troszczyć i ją chronić, i myślę, że to chyba było prawie wszystko, w co wierzył, prócz bardzo surowego i skomplikowanego systemu etycznego.

Był nieco młodszy od mojego najstarszego syna i gdybym pojechał w połowie lat trzydziestych do Addis Abeby na rok, żeby pisać, jak planowałem, poznałbym go, gdy miał dwanaście lat, ponieważ przyjaźnił się wówczas z synem tych ludzi, u których miałem mieszkać. Nie pojechałem jednak, bo zamiast mnie pojechały tam wojska Mussoliniego, a mojego przyjaciela, u którego miałem mieszkać, posłano na inną placówkę dyplomatyczną, i tak oto straciłem szansę poznania A.D. w wieku lat dwunastu. Kiedy go poznałem, miał za sobą długą, bardzo trudną i niewdzięczną wojnę plus porzucenie protektoratu brytyjskiego, gdzie rozpoczynał swoją karierę zawodową. Dowodził nieregularnymi formacjami, co, jeśli jesteś przyzwoity, jest najmniej wdzięcznym sposobem prowadzenia wojny jaki istnieje. Jeśli akcję poprowadzisz znakomicie, tak że ty prawie nie masz strat w ludziach, a nieprzyjacielowi zadasz wielkie straty, to w dowództwie uznają ją za nieuzasadnioną i haniebną masakrę. Jeśli zmuszony jesteś walczyć w niesprzyjających warunkach i przy zbyt wielkiej przewadze nieprzyjaciela i zwyciężysz, choć za cenę potężnej jatki, doczekasz się krytyki: „Pozwolił, by zbyt wielu zginęło”.

Nie ma po prostu sposobu, żeby człowiek przyzwoity, dowodząc nieregularnymi formacjami, nie znalazł się w tarapatach. Istnieją pewne wątpliwości co do tego, czy jakikolwiek naprawdę przyzwoity i zdolny żołnierz może kiedykolwiek liczyć na cokolwiek prócz tego, że zostanie zniszczony.

Kiedy poznałem A.D., rozpoczął karierę i już osiągnął pewne sukcesy w innej dziedzinie i w innej kolonii brytyjskiej. Nie czuł się rozgoryczony i w ogóle nie oglądał się za siebie. Przy spaghetti i winie opowiedział nam, jak został zwymyślany przez pewnego świeżo przybyłego tu ekspatriowanego pracownika służby cywilnej za to, że użył pewnego niecenzuralnego wyrazu, który mogła usłyszeć młoda żona. Współczułem A.D., że narażony jest na zanudzanie ze strony takich ludzi. Dawnych pakka sahibów często opisywano i przedstawiano w sposób karykaturalny. Nikt natomiast nie zajmował się specjalnie tym nowym ich rodzajem, może trochę Waugh pod koniec Czarnego figla i Orwell całościowo w swoich Birmańskich dniach. Chciałbym, żeby Orwell jeszcze żył, i opowiedziałem A.D. o ostatnim z nim spotkaniu w Paryżu w roku 1945 po bitwie o Wyłom i o tym, jak wszedł ubrany w coś, co przypominało trochę ubranie cywilne, do pokoju 117 w Ritzu, gdzie wciąż znajdował się mały arsenał, żeby pożyczyć sobie pistolet, ponieważ śledzą go „oni”. Chciał, żeby to był mały pistolet, łatwy do ukrycia, znalazłem mu więc taki, ale ostrzegłem, że jeśli strzeli z niego do kogoś, to ten ktoś pewno ostatecznie umrze, ale może to nastąpić po dłuższej przerwie. Jednak co pistolet, to pistolet, a on potrzebował właśnie tego, jak pomyślałem, bardziej jako talizmanu niż jako broni.

Był bardzo wychudzony i w złej formie, spytałem więc, czy nie chciałby zostać i coś zjeść. Ale musiał iść. Powiedziałem, że mogę mu dać paru ludzi, którzy będą go pilnować, skoro śledzą go „oni”. Moi chłopcy znają miejscowych „onych”, i nigdy by mu się nie naprzykrzali ani nie narzucali. Rzekł, że nie, że potrzebuje tylko pistoletu i niczego więcej.

Pogadaliśmy o kilku wspólnych znajomych i poszedł. Posłałem dwóch swoich ludzi, którzy mieli przejąć go za drzwiami i pójść za nim, żeby sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Następnego dnia zameldowali:

– Papo, nikt go nie śledzi. To bardzo szykowny gość i świetnie zna Paryż. Sprawdzaliśmy u brata takiego to i takiego i on powiedział, że nikt za nim nie łazi. On utrzymuje kontakty z ambasadą brytyjską, ale nie jest agentem. To tylko pogłoski. Czy chcesz wiedzieć, dokąd poszedł?

– Nie. Zabawiał się?

– Tak, Papo.

– To się cieszę. Nie będziemy się o niego martwić. Ma pistolet.

– Taki bezwartościowy pistolet – zauważył jeden z nich. – Ale ostrzegłeś go co do niego, Papo?

– Tak. Mógł dostać każdy pistolet, jakiego by sobie zażyczył.

– Pewno byłby szczęśliwszy, gdyby sobie strzelił setę.

– Nie – powiedział drugi. – To byłoby zbyt niebezpieczne. Ten pistolet go uszczęśliwił.

Zgodziliśmy się z tą opinią.

A.D. źle sypiał i często leżał i czytał przez większą część nocy. W swoim domu w Kajiado miał doskonałą bibliotekę, a ja przywiozłem ze sobą cały wór książek, które ułożyliśmy w pustych skrzynkach w namiocie jadalni jak w bibliotece. W New Stanley Hotel w Nairobi była doskonała księgarnia i druga dobra trochę dalej, więc zawsze jak tylko pojawiałem się w mieście, kupowałem większość nowych książek na oko zasługujących na przeczytanie. Czytanie było najlepszym środkiem uśmierzającym przy bezsenności A.D. Niemniej jej nie leczyło, toteż często widywałem światło palące się przez całą noc w jego namiocie. Ze względu na swoją karierę, a i dlatego że został odpowiednio wychowany, nie mógł zadawać się z afrykańskimi kobietami. Nie uważał też, żeby były piękne czy pociągające, a te, które znałem ja i które mnie się najbardziej podobały, również za nim nie przepadały. Była jednak pewna dziewczyna w Ismaili, Hinduska, jedna z najsympatyczniejszych osób, jakie znałem w życiu, która śmiertelnie i beznadziejnie kochała się w A.D. Przekonała go, że kocha się w nim jej siostra, którą obowiązuje najsurowsza parda, i dlatego przez nią posyła mu prezenty i wiadomości. Była to smutna, lecz także niewinna i ładna historia i wszystkim nam się podobała. A.D. nie łączyło absolutnie nic z tą dziewczyną prócz tego, że z nią miło żartował, gdy wpadał do sklepu jej rodziny. Miał w Nairobi swoje białe dziewczyny, które lubił, ale ja nigdy z nim o nich nie rozmawiałem. Mary pewno tak. Na poważne tematy osobiste nasza trójka jednak nie plotkowała.

Inaczej sprawa wyglądała w shambie. Tam i w obozowisku ekipy nie było książek do czytania, ani radia i tam się rozmawiało. Pytałem Wdowę i tę dziewczynę, która postanowiła, że chce zostać moją żoną, dlaczego nie podoba im się A.D., ale początkowo nie chciały mi powiedzieć. W końcu Wdowa wyjaśniła, że niegrzecznie jest o tym mówić. Okazało się, że to kwestia zapachu. Wszyscy ludzie o takiej skórze jak moja zazwyczaj bardzo niemiło pachną.

Siedzieliśmy pod drzewem nad brzegiem rzeki, ja czekałem na pawiany, które, jak twierdziły kobiety, miały zejść w naszą stronę.

– Bwana Zwierzyny pachnie dobrze – powiedziałem. – Ja cały czas czuję, jak on pachnie. To dobry zapach.

– Hapana – zaprzeczyła Wdowa. – Pan pachnie jak shamba. Pachnie pan jak wędzona skóra. Pachnie pan jak pombe.

Nie lubiłem zapachu pombe i nie byłem pewny, czy chciałbym tak pachnieć.

Dziewczyna przytknęła głowę do myśliwskiej koszuli na moich plecach, która, jak wiedziałem, była słona od zaschniętego potu. Pocierała mi głową ramiona, potem kark, po czym obeszła mnie, chcąc, żebym pocałował ją w czubek głowy.

– Rozumie pan? – spytała Wdowa. – Pachnie pan tak samo jak Ngui.

– Ngui, czy pachniemy tak samo?

– Nie wiem, jak pachnę. Żaden mężczyzna nie wie. Ale pan pachnie tak samo jak Mthuka.

Ngui siedział po przeciwległej stronie drzewa i patrzył w dół rzeki. Podciągnął nogi, a głowę oparł o pień. U boku miał moją nową włócznię.

– Wdowo, rozmawiaj z Nguim.

– Nie – odparła. – Ja pilnuję dziewczyny.

Dziewczyna położyła mi głowę na kolanach i pieściła kaburę pistoletu. Wiedziałem, że chce, bym wodził palcami wzdłuż linii jej nosa i warg, a potem leciutko dotknął podbródka, następnie wyczuł miejsce, gdzie wycięła sobie włosy tak, by tworzyły linię prostą na czole i po bokach głowy, a wreszcie przejechał palcami wokół uszu i przez czubek jej głowy. Były to niezwykle subtelne zaloty i wszystko, na co mogłem sobie pozwolić w obecności Wdowy. A ona mogła również delikatnie mnie dotykać, gdyby sobie życzyła.

– Ty moja piękności o spracowanych rękach.

– Być dobrą żoną.

– Powiedz Wdowie, żeby sobie poszła.

– Nie.

– Dlaczego?

Powiedziała mi, a ja pocałowałem ją znów w czubek głowy. Dotykała mnie bardzo delikatnie rękami, a potem uniosła moją prawą dłoń i położyła tam, gdzie chciała ją czuć. Trzymałem ją tuż przy sobie i położyłem drugą rękę tam, gdzie powinna się znaleźć.

– Nie – zaprotestowała Wdowa.

– Hapana tu – powiedziała dziewczyna. Obróciła się i zwiesiła głowę, mówiąc coś w języku kamba, czego nie zrozumiałem. Ngui patrzył w dół rzeki, ja w górę, Wdowa przeniosła się za drzewo i leżała tam ku naszemu obopólnemu, nie dającemu się ugasić żalowi, a ja wyciągnąłem rękę, wziąłem strzelbę i położyłem ją obok prawej nogi.

– Idź spać, tu – powiedziałem.

– Nie. Śpię dziś wieczorem.

– Śpij teraz.

– Nie. Mogę dotknąć?

– Tak.

– Jako ostatnia żona.

– Jako moja żona o spracowanych rękach.

Powiedziała coś jeszcze w języku kamba, czego nie zrozumiałem, a Ngui rzekł:

– Kwenda na campi.

– Ja muszę zostać – odparła Wdowa. Kiedy jednak Ngui odchodził, idąc tym swoim niedbałym chodem i rzucając długi cień zza drzew, poszła z nim razem kawałek i mówiła coś w języku kamba. Potem wróciła znowu na swój posterunek o jakieś cztery drzewa dalej i patrzyła w dół rzeki.

– Poszli? – spytała dziewczyna.

Powiedziałem, że tak, a ona przysunęła się i leżeliśmy bardzo blisko siebie, potem przytknęła wargi do moich ust i bardzo ostrożnie się pocałowaliśmy. Lubiła bawić się i dotykać, i zachwycać się moją reakcją i bliznami, i między kciukiem a palcem wskazującym trzymała płatki moich uszu, tam gdzie chciała, żeby je przekłuto. Jej uszu nigdy nie przekłuwano i życzyła sobie, bym pomacał, w którym miejscu je dla mnie przekłuje, ostrożnie więc pomacałem i pocałowałem płatki uszu, a potem jeszcze leciutko ugryzłem.

– Ugryź je naprawdę kłami.

– Nie.

Ugryzła mnie lekko w ucho, żeby pokazać mi to miejsce, i było to bardzo przyjemne uczucie.

– Dlaczego nie robiłaś tego nigdy przedtem?

– Nie wiem. W naszym plemieniu tego nie robimy.

– Lepiej to robić. To jest lepsze i uczciwsze. – Będziemy robić dużo dobrych rzeczy.

– Już robimy. Ale ja chcę być pożyteczną żoną. Nie żoną dla zabawy albo żoną, którą się porzuca.

– Kto by ciebie porzucił?

– Ty – odparła.

Jak wspominałem, w języku kikamba nie ma słowa na miłość ani na przepraszam. Powiedziałem jej jednak po hiszpańsku, że bardzo ją kocham, i kocham ją całą, od stóp do głów, i potem wyliczaliśmy wszystkie kochane rzeczy, a ona była naprawdę szczęśliwa i ja też byłem szczęśliwy, i nie uważałem, żebym kłamał w wypadku którejkolwiek z nich czy też wszystkich.

Leżeliśmy pod drzewem i nasłuchiwaliśmy, czy pawiany nie schodzą w stronę rzeki, i przez chwilę spaliśmy, a potem Wdowa wróciła do naszego drzewa i szepnęła mi do ucha:

– Nyanyi.

Wiatr wiał w dół rzeki w naszą stronę, a gromada pawianów przechodziła przez rzekę po skałach u brodu, wychodząc z buszu i kierując się ku ogrodzonej plantacji kukurydzy, która miała wysokość dwunastu, czternastu stóp. Pawiany nie mogły nas zwietrzyć ani zobaczyć leżących w cieniu pod drzewem. Wynurzyły się najspokojniej z buszu i zaczęły przekraczać rzekę jakby w czołówce ataku. Na przedzie były trzy bardzo duże stare samce, jeden większy od drugiego, szły ostrożnie, potrząsając i ruszając spłaszczonymi łbami, długimi pyskami i olbrzymimi potężnymi szczękami. Widziałem ich wielkie muskuły, mocarne ramiona i zwaliste zady, wygięte w luk i podwinięte ogony i wielkie ciężkie cielska, a za nimi podążało całe stado, samice i młode wychodzące wciąż z buszu.

Dziewczyna stoczyła się bardzo wolno na bok, żebym miał jak strzelać, a ja ostrożnie i bardzo wolno uniosłem strzelbę i nadal leżąc, przełożyłem ją sobie przez nogę, odciągnąłem do tyłu zamek, przytrzymując go, z palcem na cynglu, po czym puściłem do przodu do pozycji naciągniętego kurka tak, by nie szczęknął.

Wciąż w pozycji leżącej, wycelowałem w komorę największego pawiana i delikatnie nacisnąłem spust. Usłyszałem głuche uderzenie, ale nie popatrzyłem, żeby sprawdzić, co się z nim dzieje, przewróciłem się na bok, zerwałem na nogi i zacząłem strzelać do pozostałych dwóch wielkich pawianów. Oba uciekały po skałach w stronę buszu i trafiłem najpierw trzeciego, potem drugiego, w momencie gdy przez niego przeskakiwał. Teraz wróciłem wzrokiem do pierwszego i zobaczyłem, że leży w wodzie pyskiem w dół. Ostatni, którego postrzeliłem, ryczał, strzeliłem więc, żeby go dobić. Reszta pawianów zniknęła mi z oczu. Przeładowałem strzelbę w zaroślach, a Debba spytała, czy mogłaby ją potrzymać. Stanęła z nią na baczność, naśladując Arapa Meinę.

– Była taka zimna – powiedziała. – Teraz jest taka gorąca.

Po strzałach nad rzekę zeszli ludzie z shamby. Był z nimi Informator i zjawił się Ngui z włócznią. Nie poszedł do obozu tylko do shamby i wiedziałem, jak pachnie. Pachniał pombe.

– Trzy zabite – rzekł. – Wszystko ważni generałowie. Generał Birma. Generał Korea. Generał Malaje. Buona notte.

Nauczył się tego „buona notte” w Abisynii, w Królewskich Strzelcach Afrykańskich. Wziął strzelbę od Debby, która trzymała ją teraz z wielką powagą i popatrywała na pawiany na skałach i w wodzie. Nie był to zbyt miły widok, kazałem więc Informatorowi powiedzieć mężczyznom i chłopakom, żeby wyciągnęli je z rzeki i posadził z łapami skrzyżowanymi na kolanach pod ogrodzeniem plantacji. Później przyślę jakiś sznur i powiesimy je na ogrodzeniu dla odstraszenia innych albo użyjemy jako przynęty.

Informator przekazał to polecenie i Debba, bardzo poważna, sztywna i obojętna, przyglądała się, jak wielkie pawiany, o długich łapach, ohydnych brzuchach i doprawdy złych pyskach i groźnych szczękach, wyciągano z wody na brzeg, a potem sadzano, spokojne w śmierci, pod murem. Jednemu głowa odchyliła się do tyłu jakby w kontemplacji. Dwa pozostałe pochyliły się do przodu, niby pogrążone w głębokim namyśle. Odeszliśmy stamtąd i udaliśmy się w stronę shamby, gdzie zostawiliśmy samochód. Ngui i ja szliśmy razem; znów niosłem strzelbę; Informator szedł z boku, a Debba i Wdowa z tyłu.

– Wielcy generałowie. Ważni generałowie – powiedział Ngui. – Kwenda na campi?

– Jak się czujesz, Informatorze, weteranie? – spytałem.

– Bracie, w ogóle się nie czuję. Mam złamane serce.

– O co chodzi?

– O Wdowę.

– To bardzo dobra kobieta.

– Tak. Ale teraz ona chce, żebyś był jej opiekunem, i nie traktuje mnie z szacunkiem. Pragnie udać się z tobą i małym chłopcem, o którego troszczyłem się jak ojciec, do ziemi Maiyito. Pragnie opiekować się Debbą, która pragnie być pomocniczą żoną dla Lady Miss Mary. Wszyscy skłaniają się do tego pomysłu, a ona opowiada mi o tym przez całą noc.

– To niedobrze.

– Ta Debba nie powinna była nigdy nieść twojej strzelby.

Zauważyłem, że Ngui popatrzył na niego.

– Ona jej nie niosła. Tylko trzymała.

– Nie powinna jej była trzymać.

– Ty to mówisz?

– Nie. Oczywiście że nie, bracie. Wioska to mówi.

– To niech wioska się zamknie, bo inaczej wycofam swoją ochronę.

Było to stwierdzenie bez większej wartości. Ale Informator był również umiarkowanie bezwartościowy.

– Zresztą nie miałeś kiedy usłyszeć czegokolwiek w wiosce, bo wydarzyło się to przed pół godziną. Nie zaczynaj intrygować. – Albo przestań, pomyślałem.

Dotarliśmy do shamby z czerwoną ziemią i wielkim świętym drzewem, i porządnie zbudowanymi domami. Syn Wdowy ubódł mnie głową w brzuch i stał, czekając, aż go pocałuję w czubek głowy. Poklepałem go zamiast tego po łepetynie i dałem mu szylinga. Potem przypomniałem sobie, że Informator dostaje tylko sześćdziesiąt osiem szylingów miesięcznie, a zatem szyling, który dałem temu chłopcu, równał się niemal połowie dziennego zarobku Informatora, zawołałem więc, żeby Informator wysiadł z auta, pogrzebałem w kieszeni myśliwskiej koszuli i znalazłem jakieś pozlepiane od potu dziesięcioszylingowe banknoty.

Odłączyłem dwa i wręczyłem Informatorowi.

– Nie opowiadaj głupstw o tym, kto trzyma moją strzelbę. Nie ma w tej shambie takiego mężczyzny, który potrafiłby utrzymać nocnik z gównem.

– A czy ja kiedy mówiłem, że jest, bracie?

– Kup Wdowie prezent i daj mi znać, co się dzieje w mieście.

– Już za późno, żeby dzisiaj tam pójść.

– Idź na drogę i zaczekaj na anglo-masajską ciężarówkę.

– A jak nie przyjedzie, bracie?

Normalnie powiedziałby: „Tak, bracie”. I następnego dnia: „Nie przyjechała, bracie”. Doceniłem więc jego postawę i wysiłki.

– Idź o świcie.

– Tak, bracie.

Przykro mi było z powodu shamby i Informatora, i Wdowy, i nadziei i planów wszystkich, toteż gdy odjeżdżaliśmy, nawet się nie obejrzałem.

Było to parę dni temu, jeszcze przed deszczem i powrotem lwa, i właściwie teraz nie miałem powodu o tym myśleć, tyle tylko że dzisiejszego wieczoru żałowałem A.D., który ze względu na obyczaje, prawo i zapewne również z własnego wyboru mieszkał samotnie na safari i przez całą noc musiał czytać.

Wśród książek, które przywieźliśmy ze sobą, była książka Alana Patona Za późno, ptaszku. Wydała mi się niemal nie do przebrnięcia z powodu arcybiblijnego stylu i nadmiaru pobożności. Pobożność tę chyba wyrabiano jak cement w betoniarce, po czym zanoszono w szaflikach na budowę książki, ale nie chodziło tylko o zapaszek tej pobożności; była ona jak ropa na morzu po zatonięciu tankowca. A.D. uważał jednak, że to dobra książka, postanowiłem więc czytać dalej, póki mój umysł nie dojdzie do wniosku, iż nie warto spędzać czasu z ludźmi tak głupimi, bigoteryjnymi, strasznymi, jakich stworzył Paton, i obarczonymi okropnym poczuciem grzechu z powodu ustawy z roku 1927. Kiedy wreszcie dobrnąłem do końca książki, przekonałem się, że A.D. miał rację, dlatego że Paton usiłował stworzyć takich właśnie ludzi; sam będąc bardziej niż trochę nabożny, starał się za wszelką cenę ich zrozumieć, albo przynajmniej nie mógł ich potępić inaczej, niż posługując się kolejną dawką Pisma Świętego. I w końcu w swojej wielkoduszności ich zaaprobował; pojąłem, o co chodziło A.D., gdy o niej mówił, niemniej myślenie o tym nie było rzeczą wesołą.

AD. i Mary rozmawiali sobie miło o mieście zwanym Londyn, które znałem głównie ze słyszenia, i to znałem konkretnie tylko w całkowicie nienormalnych warunkach, mogłem więc słuchać ich rozmowy i myśleć o Paryżu. To było miasto, które znałem niemal we wszelkich okolicznościach. Znałem je tak dobrze i kochałem, że nigdy nawet nie chciałem z nikim o nim rozmawiać, jedynie z ludźmi z dawnych czasów. W tych dawnych czasach wszyscy mieliśmy swoje kawiarnie, dokąd chadzaliśmy sami i nie znaliśmy tam nikogo prócz kelnerów. Te kawiarnie były sekretnymi miejscami i w dawnych czasach każdy, kto kochał Paryż, miał swoją własną kawiarnię. Były lepsze od klubów i przesyłano do nich pocztę, kiedy nie chciałeś, żeby dostarczano ci ją do mieszkania. Zazwyczaj miało się dwie lub trzy sekretne kawiarnie. Do jednej chodziło się pracować i czytać gazety. Nigdy nie podawało się nikomu adresu tej kawiarni. Chodziłeś tam rano, zamawiałeś café crème i brioche na tarasie, a potem, gdy sprzątnęli ten kąt, w którym stał twój stolik, wewnątrz i przy oknie, ty pracowałeś, a oni sprzątali, szorowali, pucowali resztę kawiarni. Przyjemnie było widzieć, jak inni pracują, i pomagało ci to też w pracy. Kiedy klienci zaczynali się schodzić, płaciłeś za pół butelki vichy i wychodziłeś, szedłeś na nabrzeże, gdzie wypijałeś apéritif, a potem zjadałeś lunch. Wiedziałeś o takich sekretnych lokalach, gdzie się jadało lunch, oraz restauracjach, do których chodzili ludzie, których znałeś.

Najlepsze sekretne miejsca zawsze odkrywał Mike Ward. Znał Paryż i kochał go bardziej niż którakolwiek ze znanych mi osób. Jak tylko Francuz odkrył jakieś sekretne miejsce, wydawał wielkie przyjęcie, żeby uczcić ten sekret. Mike i ja polowaliśmy na sekretne miejsca, gdzie mieli jedno albo dwa słabe wina i dobrego kucharza, zazwyczaj pijusa, i podejmowali ostatnie rozpaczliwe próby utrzymania się na powierzchni, zanim będą zmuszeni sprzedać lokal albo zbankrutować. Nie zależało nam na sekretnych miejscach, które zaczynały się cieszyć powodzeniem albo osiągnęły wysoką pozycję. Tak właśnie zawsze zdarzało się z sekretnymi lokalami Charleya Sweeny’ego. Kiedy cię tam zaprowadził, sekret stanowił już publiczną tajemnicę i trzeba było stać w kolejce w oczekiwaniu na stolik.

Niemniej Charles był bardzo dobry, jeśli chodziło o znajdowanie sekretnych kawiarni, i miał cudowną świadomość bezpieczeństwa własnych i twoich. Oczywiście były to nasze dodatkowe czy popołudniowe i wczesnowieczorne kawiarnie. O tej porze dnia mogłeś chcieć z kimś pogadać i czasami szedłem do jego dodatkowej kawiarni, a czasami on do mojej. Mógł powiedzieć, że chce przyprowadzić dziewczynę, którą powinienem, jego zdaniem, poznać, albo ja mu mówiłem, że przyprowadzę jakąś dziewczynę. Te dziewczęta zawsze pracowały. Inaczej nie byłyby poważne. Nikt, prócz głupców, nie trzymał dziewczyny. Nie miałeś ochoty, żeby plątała się koło ciebie w ciągu dnia, i nie życzyłeś sobie problemów, które sprowadzała. Jeśli chciała być twoją dziewczyną i pracowała, to była osobą poważną, i wówczas miała do dyspozycji noce, gdy chciałeś z nią spać, żywiłeś ją wieczorami i dawałeś jakieś rzeczy, kiedy ich potrzebowała. Nigdy nie przyprowadzałem wielu dziewcząt, żeby pochwalić się nimi przed Charleyem, który zawsze miał piękne i potulne dziewczyny, i wszystkie pracowały i wszystkie utrzymywane były w ryzach, ponieważ w owym czasie moją przyjaciółką była konsjerżka z mojego domu. Nigdy przedtem nie znałem żadnej młodej konsjerżki i okazało się to inspirującym doświadczeniem. Jej największy plus stanowił fakt, że nigdy nie mogła wychodzić, nie tylko w towarzystwie, ale w ogóle z domu. Kiedy ją poznałem jako lokator, kochała się w kawalerzyście z Garde Républicaine. Był to facet w kasku wspaniale ozdobionym końskim ogonem, z medalami, i wąsikiem, a jego koszary znajdowały się niezbyt daleko, w tej samej dzielnicy. Miał stałe godziny na swoje powinności i był postawnym mężczyzną, zwracaliśmy się zawsze do siebie oficjalnie, Monsieur.

Nie kochałem się w mojej konsjerżce, ale nocami czułem się wówczas bardzo samotny i kiedy pierwszy raz weszła po schodach i przez drzwi, w których tkwił klucz, a potem po drabinie prowadzącej do czegoś w rodzaju poddasza, gdzie przy oknie, skąd roztaczał się taki piękny widok na cmentarz Montparnasse, stało łóżko, i zdjęła pantofle na wojłokowych podeszwach, położyła się, a potem zapytała mnie, czy ją kocham, odpowiedziałem lojalnie.

– Oczywiście.

– Wiedziałam o tym – oznajmiła. – Wiem o tym od tak dawna.

Szybko się rozbierała, a ja patrzyłem na księżycowe światło na cmentarzu. Nie pachniała tak jak shamba, ale była czysta i drobna na skutek niedojadania, i oboje oddawaliśmy cześć widokowi, którego żadne z nas nie widziało. Miałem go jednak w głowie, potem ona oznajmiła, że ostatni lokator już przyszedł, i położyliśmy się, i wówczas mi powiedziała, że naprawdę to nigdy nie mogłaby kochać kawalerzysty z Garde Républicaine. Ja na to odparłem, że, moim zdaniem, Monsieur to miły człowiek, powiedziałem: un brave homme et très gentil, i musi doskonale wyglądać na koniu. Ona jednak zaprotestowała że nie jest koniem, a ponadto były pewne niedogodności.

Tak oto rozmyślałem o Paryżu, podczas gdy oni rozmawiali o Londynie, i pomyślałem, że każde z nas wychowywano inaczej, mamy więc szczęście, tak dobrze się rozumiejąc, i że życzyłbym sobie, by A.D. nie spędzał samotnie nocy, i że ja miałem cholerne szczęście, bo ożeniłem się z kimś tak cudownym jak Mary, i że powinienem uporządkować sprawy w shambie i starać się być naprawdę dobrym mężem.

– Jesteś okropnie milczący, generale – zauważył A.D. – Nudzimy cię?

– Młodzi ludzie nigdy mnie nie nudzą. Uwielbiam ich beztroską paplaninę. Nie czuję się wtedy stary i niechciany.

– Pierdziel się – powiedział A.D. – O czym rozmyślałeś z tą na wpół poważną miną? Nie zastanawiałeś się chyba ani nie martwiłeś tym, co przyniesie jutro?

– Kiedy zacznę się martwić tym, co przyniesie jutro, zobaczysz światło palące się w moim namiocie do późnej nocy.

– Pierdziel się raz jeszcze, generale – rzekł A.D.

– Nie używaj wulgarnych wyrazów, A.D. – odezwała się Mary. – Mój mąż to człowiek delikatny i wrażliwy i takie wyrazy wzbudzają w nim odrazę.

– Cieszę się, że coś wzbudza w nim odrazę – powiedział A.D. – Uwielbiam widzieć jego dobre strony.

– Starannie je ukrywa. O czym myślałeś, kochanie?

– O kawalerzyście z Garde Républicaine.

– Widzisz? – wtrącił się A.D. – Zawsze mówiłem, że on ma w sobie jakąś delikatność. Ujawnia się to całkiem nieoczekiwanie. To jego proustowska strona. Powiedz mi, był bardzo pociągający? Staram się być tolerancyjny.

– Papa i Proust mieszkali w tym samym hotelu – poinformowała Miss Mary. – Ale Papa zawsze twierdzi, że w różnym okresie.

– Bóg wie, co się naprawdę działo – upierał się A.D. Wydawał się tego wieczoru bardzo szczęśliwy i zupełnie nienapięty, a Mary ze swoją cudowną pamięcią do zapominania była również szczęśliwa i niczym się nie martwiła. Potrafiła w sposób najwspanialszy i niemal absolutny zapomnieć o wszystkich, których kiedyś znałem. Potrafiła sprzeczać się przez całą noc, a pod koniec tygodnia zapomnieć o tym całkowicie i szczerze. Miała wbudowaną selektywną pamięć, i to nie całkiem dla siebie korzystną. Przebaczała sobie w tej pamięci i przebaczała również tobie. To bardzo dziwna dziewczyna, a ja ją bardzo kocham. W tym momencie miała tylko dwie wady. Była za niska na honorowe upolowanie lwa i miała zbyt dobre serce, by stać się zabójczynią, i to właśnie, jak ostatecznie doszedłem do wniosku, sprawiało, że albo wzdragała się, albo zbyt wolno naciskała spust, gdy strzelała do jakiegoś zwierzęcia. Wydawało mi się to sympatyczne i nigdy mnie nie irytowało. Ją natomiast to złościło, ponieważ mentalnie rozumiała, dlaczego zabijamy, i pojmowała konieczność takich działań, i zaczęła nawet czerpać z tego przyjemność, zdecydowawszy, że nigdy nie zabije tak pięknego zwierzęcia jak impala i będzie zabijać jedynie ohydne i niebezpieczne bestie. W ciągu sześciu miesięcy codziennych polowań polubiła je, chociaż w gruncie rzeczy były czymś haniebnym, a nie haniebnym jedynie wtedy, jeśli polowało się honorowo, niemniej miała w sobie podświadomie coś bardzo dobrego, co powodowało, że chybiała celu. Kochałem ją za to; nie mógłbym kochać kobiety, która potrafiłaby pracować w rzeźni albo skracać cierpienia psów czy kotów, albo likwidować konie, gdy złamały sobie nogę podczas wyścigu.

– Jak się nazywał ten kawalerzysta? – zapytał AD. – Albertyna?

– Nie. Monsieur.

– Miss Mary, on nas wprawia w zakłopotanie – podsumował A.D.

Wrócili do rozmowy o Londynie. Ja też zacząłem myśleć o Londynie i nie wydał mi się nieprzyjemny, choć zbyt hałaśliwy i nienormalny. Uświadomiłem sobie, że nic o nim nie wiem, zacząłem więc rozmyślać o Paryżu i wspominać go bardziej szczegółowo niż przedtem. Obecnie martwiłem się lwem Mary, podobnie jak A.D., tylko każdy z nas inaczej dawał sobie z tym radę. Zawsze było to całkiem łatwe, kiedy już naprawdę do tego doszło. Lecz ta historia z lwem Mary trwała zbyt długo i chciałem już, do diabła, mieć go z głowy.

W końcu, gdy rozmaitych dudu, była to nazwa odnosząca się do całego robactwa, chrząszczy i insektów, nagromadziło się podłodze namiotu jadalni tyle, że trzeszczały pod stopami, poszliśmy do łóżek.

– Nie martw się jutrzejszym dniem – powiedziałem do A.D., gdy odchodził do swojego namiotu.

– Chodź tu na chwilkę – poprosił. Stanęliśmy w połowie drogi do jego namiotu, a Mary poszła do naszego. – Gdzie ona mierzyła, strzelając do tego nieszczęsnego gnu?

– Nie mówiła ci?

– Nie.

– Idź spać – rzekłem. -1 tak nie wkroczymy wcześniej niż w drugim akcie.

– Nie mógłbyś załatwić tego jak mąż z żoną?

– Nie. Charo prosi mnie o to od miesiąca.

– Ona zasługuje na wielką admirację – powiedział A.D. – A ty choćby na słabą admirację.

– Po prostu sama admiralicja.

– Dobrej nocy, admirale.

– Przyłóż teleskop do mojego ślepego oka i pocałuj mnie w dupę, Hardy.

– Nie rozróżniasz linii bitewnych.

Wtedy właśnie zaryczał lew. Podaliśmy sobie ręce z A.D.

– Pewno słyszał, jak przekręciłeś słowa Nelsona – orzekł A.D.

– Zmęczył się słuchaniem, jak ty i Mary rozmawialiście o Londynie.

– Głos mu dopisuje – zauważył A.D. – Idź do łóżka, admirale, i pośpij sobie trochę.

W nocy słyszałem jeszcze kilkakrotnie ryk lwa. Potem zasnąłem i Mwindi zbudził mnie, pociągając za koc w nogach łóżka.

– Chai, bwana.

Na dworze panowały całkowite ciemności, ale ktoś rozpalał już ognisko. Obudziłem Mary i dałem jej herbatę, ona jednak nie czuła się dobrze. Czuła się chora i miała silne skurcze.

– Chcesz to odwołać, kochanie?

– Nie. Tylko okropnie się czuję. Może po herbacie będzie mi lepiej.

– Możemy z tego zrezygnować. Może lepiej dać mu jeszcze jeden dzień odpoczynku.

– Nie. Chcę jechać. Pozwól mi tylko spróbować i czuć się lepiej, jeśli będę mogła to zrobić.

Wyszedłem na dwór, umyłem się w zimnej wodzie w miednicy, przemyłem oczy kwasem bornym, ubrałem się i poszedłem do ogniska. Widziałem, że A.D. goli się przed swoim namiotem. Skończył, ubrał się i przyszedł do mnie.

– Mary czuje się słabo – powiedziałem.

– Biedactwo.

– W każdym razie chce jechać.

– Naturalnie.

– Jak spałeś?

– Dobrze. A ty?

– Bardzo dobrze. Jak myślisz, co on robił ostatniej nocy?

– Myślę, że po prostu łaził tu i tam. I dawał głos.

– Sporo gadał. Chcesz wypić na spółkę ze mną butelkę piwa?

– To nam nie zaszkodzi.

Poszedłem po piwo, wziąłem też dwie szklanki i czekałem na Mary. Wyszła z namiotu i poszła ścieżką prowadzącą do namiotu latryny. Potem wróciła i ponownie tam pobiegła.

– Jak się czujesz, kochanie? – spytałem, gdy podeszła z filiżanką herbaty do stołu przy ognisku. Charo i Ngui zabierali spod namiotów broń, lornetki i torby na naboje i zanosili to wszystko do wozu myśliwskiego.

– Nie czuję się wcale dobrze. Mamy coś na to?

– Owszem. Ale po tym będziesz się czuć ospała. Mamy też terramycynę. Jest podobno dobra na oba przypadki, ale po niej też możesz się czuć dziwnie.

– Dlaczego musi coś mi się przytrafić, kiedy jest tu mój lew?

– Nic się nie martw, Miss Mary – wtrącił się AD. – Doprowadzimy cię do formy, a lew zyska na pewności siebie.

– Ale ja chcę na niego zapolować.

Miała najwyraźniej boleści i widziałem, że znowu ją chwytają.

– Kochanie, damy mu dziś rano spokój, niech sobie odpocznie. To zresztą najlepsza rzecz, jaką można zrobić. Nie przejmuj się i zatroszcz się o siebie. A.D. przecież może tu zostać parę dni dłużej.

A.D. potrząsnął ręką, z dłonią zwieszoną w dół, w geście zaprzeczenia. Mary jednak tego nie widziała.

– To jest twój lew, nie gorączkuj się, bądź w formie, żeby go zastrzelić, a przez cały ten czas, gdy zostawimy go w spokoju, będzie zyskiwał coraz bardziej na pewności. Jeśli w ogóle dzisiaj rano nie wyruszymy, to tym lepiej.

Poszedłem do wozu i powiedziałem, że nie jedziemy. Potem odszukałem przy ognisku Keitiego. Wyglądało na to, że wie o wszystkim, ale był bardzo delikatny i uprzejmy.

– Memsahib jest chora.

– Wiem.

– Może od spaghetti. A może to dyzenteria.

– Tak – odparł Keiti. – Myślę, że od spaghetti.

– Zbyt stare mięso.

– Tak. Może jakiś mały kawałek. Przyrządzano je w ciemnościach.

– Zostawimy w spokoju lwa i zajmiemy się memsahib. Lew zrobi się pewny siebie.

– Mzuri – powiedział Keiti. – Poli poli. Pan strzeli kwali albo kanga. Mbebia zrobi memsahib rosół.

Potem, gdy się upewniliśmy, że lew zostawił przynętę, jeśli przy niej był, pojechaliśmy z A.D. jego landroverem rozejrzeć się po okolicy.

Poprosiłem Nguiego o butelkę. Była zapakowana w mokry worek i nadal zimna po nocy, siedzieliśmy więc w samochodzie w cieniu drzewa, pociągaliśmy z butelki i rozglądaliśmy się po równinie wyschłego błota, i obserwowaliśmy małe tomi i czarne sylwetki gnu i zebr, które przy tym świetle wydawały się szarobiałe, gdy przebiegały przez równinę ku trawom po drugiej stronie i na jej koniec w kierunku wzgórz Chulu. Tego ranka wzgórza były ciemnoniebieskie i wydawały się bardzo oddalone. Natomiast gdy odwróciliśmy się, by popatrzeć do tyłu na wielką Górę, wydawała się bardzo bliska. Jakby wznosiła się tuż za obozem, a warstwa śniegu na niej była gruba i lśniła w słońcu.

– Moglibyśmy posłać Miss Mary na polowanie na szczudłach – powiedziałem. – Wtedy mogłaby go dojrzeć w wysokich trawach.

– Prawo łowieckie tego nie zabrania.

– Albo Charo mógłby nieść składaną drabinkę, taką, jaką mają w bibliotekach do sięgania na wyższe półki.

– To świetny pomysł – orzekł A.D. – Wymościlibyśmy szczeble i ona mogłaby na nich odpoczywać, opierając strzelbę o szczebel wyżej.

– Nie sądzisz, że byłaby zbytnio unieruchomiona?

– Charo musiałby się postarać, żeby drabinę uruchomić.

– Byłby to piękny widok – rzekłem. – Moglibyśmy zamontować na niej wentylator elektryczny.

– Moglibyśmy zbudować ją w formie wentylatora elektrycznego – powiedział radośnie A.D. – Tylko że wtedy pewno uznano by ją za pojazd, i to niedozwolony.

– A gdybyśmy toczyli ją na kółkach do przodu i Miss Mary wspinałaby się po niej jak wiewiórka, byłoby to niedozwolone?

– Wszystko, co się toczy, jest pojazdem – oznajmił A.D. tonem sędziego.

– Ja lekko się toczę, gdy chodzę.

– Wobec tego jesteś pojazdem. Ja cię dopadnę, dostaniesz pół roku i wyekspediują cię z tej kolonii.

– Musimy być ostrożni, A.D.

– Ostrożność i umiarkowanie to nasze hasła, prawda?

– Zostało jeszcze coś w tej butelce?

– Możemy podzielić się resztką.

Rozdział VIII

Ten dzień, kiedy Miss Mary strzeliła swojego lwa, był bardzo piękny. Mniej więcej tyle miał w sobie piękna. Białe kwiaty rozkwitły nocą, tak że o świcie, zanim wzeszło słońce, wszystkie łąki przypominały świeży śnieg, roziskrzony blaskiem księżyca w pełni, padającym przez mgłę. Mary wstała i ubrała się na długo przed pierwszym światłem. Prawy rękaw kurtki myśliwskiej miała podwinięty i sprawdziła wszystkie naboje w swoim manlicherze .256. Powiedziała, że nie czuje się dobrze, w co wierzyłem. Krótko skwitowała powitania moje i A.D., my zaś powstrzymywaliśmy się od żartów. Nie wiedziałem, o co Mary ma pretensję do A.D., pominąwszy jego skłonność do niefrasobliwego zachowania w obliczu bezsprzecznie poważnej pracy. Złościła się na mnie, co uważałem za zdrową reakcję. Jeśli będzie w złym nastroju, myślałem, może się zawziąć i strzelać tak celnie, jak, sądziłem, potrafi. To potwierdzało moją najnowszą i najbłyskotliwszą teorię, że ma zbyt miękkie serce, aby zabijać zwierzęta. Niektórzy ludzie strzelają łatwo i bez zahamowań; inni z potworną prędkością, na tyle jednak kontrolowaną, że wystarcza im czasu na ulokowanie kuli z precyzją chirurga robiącego pierwsze nacięcie; strzały innych są odruchowe i mordercze, jeśli nie stanie się coś, co zakłóci mechanizm strzelania. Tego ranka wyglądało na to, że Miss Mary będzie strzelać z piekielną determinacją i pogardą dla tych wszystkich, którzy nie podchodzą do sprawy z należytą powagą, uzbrojona w swoje złe samopoczucie, będące wymówką w razie pudła, pełna zaciekłej, niezłomnej stanowczości. Mnie to odpowiadało. Było nowym podejściem.

Czekaliśmy przy samochodzie, aż się na tyle rozwidni, aby wyruszyć, pełni powagi i zajadłości. Bardzo wczesnym rankiem Ngui prawie zawsze bywał w złym humorze, toteż miał minę uroczystą, zaciętą i ponurą. Charo, uroczysty i zacięty, lecz jakby wesoły, przypominał żałobnika, który nie przepadał za zmarłym. Mthuka, jak zwykle radosny w swej głuchocie, sokolim wzrokiem wypatrywał pierwszego przejaśnienia.

Każdy z nas był myśliwym i zaczynała się ta cudowna rzecz, polowanie. Na jego temat powypisywano mnóstwo mistycznych bzdur, lecz jest zapewne czymś znacznie starszym od religii. Jedni są myśliwymi, inni nie. Miss Mary była myśliwym, do tego dzielnym i uroczym, lecz została nim późno, nie w dzieciństwie, toteż często coś, co przytrafiało jej się w czasie polowania, spadało na nią tak nieoczekiwanie, jak pierwsza ruja na kotkę, gdy osiąga dojrzałość. Miss Mary porządkowała całą tę nową wiedzę i wszelkie przemiany jako rzeczy znane nam, ale nie innym ludziom.

My czterej, którzy obserwowaliśmy zachodzące w niej przemiany i widzieliśmy, jak od wielu miesięcy poluje z zaciekłością i powagą, jak się zmaga z wszelkimi możliwymi przeciwnościami, przypominaliśmy cuadrillę bardzo młodego matadora. Jeśli matador jest poważny, ludzie z jego zespołu też zachowują powagę. Znają wszystkie wady matadora i są dobrze opłacani na różne sposoby. Nieraz tracili całą wiarę w niego i wielokrotnie ją odzyskiwali. Kiedy siedzieliśmy w wozie myśliwskim albo krążyliśmy dokoła niego w oczekiwaniu na światło, które pozwoli nam wyruszyć, bardzo wyraźnie przypominały mi się chwile przed walką byków. Nasz matador zachowywał powagę, więc i my ją zachowywaliśmy, bo, rzecz niezwykła, kochaliśmy naszego matadora. Nasz matador nie czuł się dobrze. Tym bardziej musieliśmy go osłaniać i stwarzać mu jeszcze lepsze szanse robienia tego, co zechce. Kiedy jednak siedzieliśmy pochyleni, a sen wysączał się z nas powoli, odczuwaliśmy takie szczęście, jak myśliwi. Chyba nikt nie jest taki szczęśliwy, jak oni, bo zawsze czeka ich nowy, ledwo rozpoczęty, niewiadomy dzień, a Mary też była myśliwym. Ale wyznaczyła sobie to zadanie, jej przewodnikiem i nauczycielem zaś był Pop, który jej wpoił zasady absolutnej czystości i prawości w zabijaniu lwa, uczynił ją swoją ostatnią uczennicą i narzucił jej etos, co nie udało mu się w przypadku żadnej innej kobiety, więc musiała zabić swojego lwa nie tak, jak się to robi, lecz tak, jak się robić powinno; Pop odkrył wreszcie w Mary ducha walczącego koguta, wcielonego w kobietę; oddaną, spóźnioną zabójczynię, która ma ten jeden feler, że nie sposób przewidzieć, gdzie wsadzi kulę. Pop wpoił jej zasady etyczne, po czym musiał odjechać. Teraz miała zasady, ale tylko A.D. i mnie do towarzystwa, na żadnym z nas zaś nie mogła polegać całkowicie, tak jak na nim. Więc teraz znów wyruszała na swoją korridę, stale odkładaną.

Mthuka skinieniem głowy dał mi znak, że zaczyna się robić dostatecznie jasno, i pojechaliśmy przez łany kwiatów, bielejących na łąkach, które wczoraj były zielone. Kiedy zrównaliśmy się z drzewami lasu, a po lewej mieliśmy wysoką, suchą, żółtą trawę, Mthuka z cichym poślizgiem zatrzymał samochód. W milczeniu odwrócił głowę, ja zaś dojrzałem na jego policzku szramę w kształcie strzały i blizny plemienne. Podążyłem za jego wzrokiem. Wielki czarnogrzywy lew, z olbrzymim łbem wystającym z żółtej trawy, szedł ku nam. Tylko ten łeb widać było nad sztywną, wysoką trawą.

– Co byś powiedział na to, gdybyśmy zatoczyli koło i wrócili do obozu? – szepnąłem do A.D.

– Najzupełniej się zgadzam – odparł cicho.

W tym czasie lew zawrócił i skierował się do lasu. Widać było jedynie, jak porusza wysoką trawą.

Po powrocie do obozu i po śniadaniu Mary zrozumiała, dlaczego właśnie tak postąpiliśmy, i przyznała, że zrobiliśmy rzecz słuszną i konieczną. Ale korridę znów odwołano, kiedy ona była gotowa i sprężona, toteż nie zaskarbiliśmy sobie jej sympatii. Odczuwałem żal z powodu złego samopoczucia Mary i chciałem, aby się odprężyła, jeśli potrafi. Nic by nie przyszło z dalszego mówienia o tym, że lew w końcu popełnił błąd. Obaj z AD. mieliśmy pewność, iż teraz go dostaniemy. Nie jadł w ciągu nocy i rano wyszedł rozejrzeć się za przynętą. Znów wrócił do lasu. Będzie leżał głodny i jeśli nic go nie zaniepokoi, powinien wyjść na otwarte wczesnym wieczorem; to znaczy, jeśli zechce. Jeśli tego nie zrobi, A.D. będzie musiał niezależnie od wszystkiego wyjechać nazajutrz, a Mary i ja zostaniemy z lwem sami. Lew zmieni! jednak dotychczasowy sposób postępowania i popełnił gruby błąd, więc przestałem się martwić, że go nie podejdziemy. Może wolałbym polować na niego z Mary, bez A.D., lecz ogromnie lubiłem polować również z A.D., a nie byłem aż taki głupi i nie chciałem, aby wydarzyło się coś złego, kiedy będę sam z Mary. A.D. zbyt wyraźnie pokazał, jak mogłoby być. Zawsze się łudziłem, że Mary trafi dokładnie tam, gdzie powinna, lew zruluje, tak jak to tylekroć widziałem, i padnie martwy, jak tylko lew potrafi być martwy. Zamierzałem wsadzić mu dwie kule, jeśli przekoziołkuje żywy, i koniec. Miss Mary zabiłaby wtedy swojego lwa i na zawsze byłaby z tego powodu szczęśliwa, ja bym go tylko dostrzelił, ona wiedziałaby o tym i kochałaby mnie bardzo na wieki wieków amen. Czekaliśmy na to już szósty miesiąc. Właśnie wtedy nowy landrover, jeden z tych nowocześniejszych, większych i szybszych modeli, których nigdy przedtem nie widzieliśmy, wjechał do obozu przez cudowne pole białych kwiatów, miesiąc wcześniej pokryte kurzem, tydzień wcześniej błotem. Prowadził go rumiany mężczyzna średniego wzrostu, w spłowiałym mundurze khaki, jaki noszą funkcjonariusze kenijskiej policji. W czasie podróży osiadł na nim pył, a w kącikach oczu mężczyzny rysowały się białe kurze łapki, ślad uśmiechu.

– Zastałem kogoś w domu? – spytał, wchodząc do namiotu jadalni i zdejmując czapkę. Przez zasłonięte muślinem wejście od strony Góry widziałem samochód, kiedy zajeżdżał.

– Zastał pan wszystkich – odparłem. – Jak się pan miewa, panie Harry?

– Nieźle.

– Niech pan siada i pozwoli, że coś panu przyrządzę. Może pan zostać na noc, prawda?

Usiadł, wyciągnął nogi i poruszył ramionami, zadowolony jak kot.

– Nie mogę się napić. Żaden porządny człowiek nie pije o tej porze.

– Na co pan ma ochotę?

– Wypiłby pan do spółki ze mną piwo?

Otworzyłem butelkę, nalałem piwa i patrzyłem, jak gość się odpręża, a w jego śmiertelnie zmęczonych oczach pojawia się uśmiech, gdy unosimy szklanki.

– Niech pan każe złożyć swoje rzeczy w namiocie młodego Pata. To ten zielony, pusty.

Harry Dunn był nieśmiały, przepracowany, poczciwy i bezwzględny. Lubił i rozumiał Afrykanów, a płacono mu za to, że zmuszał ich do przestrzegania prawa i wykonywał rozkazy. Cechowała go zarówno łagodność, jak nieustępliwość, nie był mściwy ani pełen nienawiści, głupi ani sentymentalny. Nie żywił uraz w kraju, gdzie się je żywi, i nigdy nie dostrzegłem u niego najmniejszej małostkowości. Stał na straży prawa w czasach korupcji, nienawiści, sadyzmu i niemałej histerii, a każdego dnia zapracowywał się do granic ludzkich możliwości; nigdy nie zabiegał o uznanie czy awans, bo znał swoją wartość i wiedział, co robi. Miss Mary powiedziała raz, że ten człowiek to przenośna forteca.

– Dobrze się tu bawicie?

– Doskonale.

– Coś niecoś słyszałem. Co to takiego z tą koniecznością zabicia lamparta przed Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus?

– To do tego reportażu w magazynie, do którego robiliśmy zdjęcia we wrześniu. Zanim się poznaliśmy. Mieliśmy ze sobą fotografa, on zrobił tysiące zdjęć, a ja machnąłem krótki artykuł i zrobiłem podpisy pod ilustracje. Mają piękne zdjęcie lamparta i choć go strzeliłem, nie jest mój.

– Jak to się stało?

– Polowaliśmy na dużego, bardzo inteligentnego lwa po drugiej stronie Ewaso Ngiro, za Magadi, pod skarpą.

– Daleko od mojego obwodu.

– Próbowaliśmy podejść tego lwa i tamten mój przyjaciel wspiął się na skalisty pagórek ze swoim nosicielem broni, aby wyjrzeć i zobaczyć, czy lew się nie pokazał. Był dla Mary, bo my obaj zabiliśmy już lwy. Więc nie wiedzieliśmy, co się, u diabła, dzieje, kiedy usłyszeliśmy, że przyjaciel strzela, a potem coś z rykiem wali się na ziemię. Był to lampart, wzbił nieprzeniknioną chmurę gęstego kurzu i wciąż ryczał, ale nikt nie wiedział, gdzie z tej chmury wyjdzie. Mój przyjaciel, Mayito, dwa razy kropnął go z góry, ja strzeliłem w ruchomy środek tumanu, zrobiłem unik i skoczyłem na prawo, bo tamtędy powinien uciekać. Potem tylko raz pokazał w półmroku łeb, wciąż wściekle rycząc, ja strzeliłem go w szyję i pył zaczął osiadać. Przypominało to strzelaninę w kurzu przed dawnym barem u nas na Zachodzie. Z tą różnicą, że lampart nie miał broni, znajdował się jednak na tyle blisko, że mógł każdego poharatać, i strasznie był rozwścieczony. Fotograf pstryknął zdjęcia: Mayito z lampartem, my wszyscy z lampartem, ja z lampartem. Lampart należał do Mayito, bo on trafił go pierwszy i trafił po raz drugi. Ale lampart najlepiej wyszedł na zdjęciu ze mną, więc redakcja chciała je wykorzystać, na co powiedziałem, że nie może, jeśli sam nie strzelę dobrego lamparta. I jak dotąd spudłowałem trzy razy.

– Nie wiedziałem, że zasady etyczne są takie surowe.

– Niestety, są. Takie jest również prawo. Pierwsza krew i nieprzerwany pościg.

Arap Meina i główny zwiadowca przynieśli wiadomość, że dwie lwice z młodym zabiły coś daleko na skraju zasolonej równiny. Przynęta nie została odkryta, tylko w paru miejscach poszarpana przez hieny, więc obaj starannie ją znowu nakryli. Na okolicznych drzewach siedzą ptaki, co niewątpliwie zwabi lwa, ale nie mogą się dobrać do resztek zebry, zawieszonych na tyle wysoko, aby na pewno go skusić. W nocy nie jadł ani nie zabił, skoro zaś nie był głodny i nic go nie spłoszyło, prawie na pewno wieczorem znajdziemy go na otwartej przestrzeni.

Wreszcie zjedliśmy lunch i Mary była bardzo pogodna, łaskawa dla nas wszystkich. Chyba spytała nawet, czy nie chcę dokładki zimnego mięsa. Kiedy podziękowałem i zapewniłem, że mam dość, oświadczyła, że dobrze mi zrobi, bo każdy mężczyzna, który dużo pije, musi jeść. To nie tylko odwieczna prawda, lecz także coś, co było treścią przeczytanego przez nas artykułu z „Reader’s Digest”. Ten numer pisma leżał teraz w latrynie. Powiedziałem, że zamierzam kandydować jako prawdziwy pijak i nie oszukiwać moich wyborców. Churchill pil dwa razy więcej niż ja, jeśli wierzyć pogłoskom, a właśnie dostał literacką Nagrodę Nobla. Ja próbuję po prostu rozsądnie zwiększać ilości wypijanych trunków, na wypadek, gdybym też zdobył nagrodę; kto wie?

A.D. stwierdził, że ta nagroda jest równie dobra jak moja i że powinienem ją otrzymać za samochwalstwo, skoro Churchillowi przyznano ją, przynajmniej po części, za krasomówstwo. AD. mówił dalej, że nie śledził przyznawania nagrody tak uważnie, jak powinien, lecz według niego mógłbym ją dostać za pracę na polu religii i za troskę o krajowców. Zdaniem Miss Mary, mógłbym ją zdobyć za pisanie, gdybym czasami próbował coś pisać. Do głębi poruszony, obiecałem, że jak już zabije lwa, nie będę robił nic innego, tylko pisał, aby jej sprawić przyjemność. Odparta, że gdybym pisał choć trochę, na pewno sprawiłoby jej to przyjemność. A.D. spytał, czy zamierzam pisać, jaka tajemnicza jest Afryka, i dodał, że jeśli mam zamiar pisać w suahili, może mi dostarczyć podręcznik języka, jakim się posługują w głębi kraju, może się okazać dla mnie nieoceniony. Miss Mary odparła, że mamy tę książkę, ale, jej zdaniem, i tak byłoby lepiej, gdybym próbował pisać po angielsku. Zaproponowałem przepisanie ustępów książki, dzięki czemu łatwiej mi będzie wyrobić sobie styl śródlądowy. Miss Mary oświadczyła, że nie potrafię prawidłowo napisać ani powiedzieć w suahili choćby jednego zdania, ja zaś z wielkim smutkiem przyznałem jej rację.

– Pop mówi tak pięknie, A.D. również, więc powinieneś się wstydzić. Nie rozumiem, jak można tak źle jak ty mówić jakimś językiem.

Chciałem odpowiedzieć, iż kiedyś, przed laty, wyglądało na to, że będę nieźle mówił w języku suahili. Byłem jednak głupi, bo zamiast zostać w Afryce, wróciłem do Ameryki, gdzie na różne sposoby zabijałem tęsknotę za Afryką. Później, zanim zdążyłem znów tam pojechać, wybuchła wojna w Hiszpanii, zaangażowałem się w to, co się dzieje na świecie, i na dobre czy złe pozostałem zaangażowany, dopóki w końcu tu nie wróciłem. Niełatwy był ten powrót i zerwanie więzów odpowiedzialności, na pozór cienkich jak pajęczyna, w rzeczywistości mocnych jak stalowe liny.

Wszyscy dobrze się teraz bawili, żartowali i podśmiewali jedni z drugich, ja też trochę pożartowałem, lecz starałem się być bardzo skromny i skruszony w nadziei, że odzyskam względy Miss Mary i nie zepsuję jej humoru, na wypadek, gdyby lew się pojawił. Piłem wytrawny jabłecznik Bulwera, który okazał się cudownym trunkiem. A.D. przywiózł trochę z Kajiado. Jabłecznik był bardzo słaby, orzeźwiający i w ogóle nie spowalniał strzelania. Sprzedawano go w butelkach o pojemności pełnej kwarty, z zakrętkami, i kiedy budziłem się w nocy, popijałem go zamiast wody. Szalenie miły kuzyn Mary dał nam dwie kwadratowe poduszeczki z płótna workowego, wypełnione szpilkami balsamowca. Zawsze kładłem moją pod kark, a jeśli spałem na boku, przytulałem do niej ucho. Pachniała Michiganem z moich lat chłopięcych i chciałbym mieć koszyczek z turówki wonnej albo ją w nim trzymać w czasie podróży, a w nocy brać do łóżka pod moskitierę. Jabłecznik także smakował Michiganem i wciąż pamiętałem tłoczarnię, z drzwiami nigdy nie zamykanymi na klucz, tylko na skobel i drewniany kołek, i zapach worków, których używano do tłoczenia, a które później rozkładano, aby wyschły, po czym zarzucano na głębokie kadzie, gdzie mężczyźni, przywożący jabłka wozami, zostawiali część soku jako zapłatę za tłoczenie. Obok tłoczarni, w głębokiej sadzawce poniżej tamy, strumień wody tworzył wir i zawracał. Zawsze można tam było złowić pstrąga, jeśli się miało cierpliwość, ilekroć zaś go złapałem, po zabiciu wkładałem go do dużego wiklinowego koszyka, ustawionego w cieniu, i przykrywałem liśćmi paproci, a potem wchodziłem do tłoczarni, zdejmowałem z gwoździa na ścianie blaszany kubek, ściągałem z którejś kadzi ciężki worek, nabierałem jabłecznika i piłem. Tutejszy jabłecznik przypominał mi Michigan, zwłaszcza w połączeniu z poduszką.

Teraz siedziałem przy stole, zadowolony, że Mary chyba czuje się lepiej, i liczyłem, że lew pokaże się późnym popołudniem, ona go kropnie i zawsze już będzie szczęśliwa. Bardzo weseli skończyliśmy lunch i postanowiliśmy się zdrzemnąć, a ja obiecałem zawołać Miss Mary, kiedy nadejdzie pora wyjazdu na poszukiwanie lwa.

Mary zasnęła niemal natychmiast, ledwie się wyciągnęła na łóżku potowym. Tył namiotu był podniesiony i wiejący od Góry miły, chłodny wietrzyk, przelatywał przez namiot. Zazwyczaj spaliśmy zwróceni głowami do wejścia, ale przeniosłem poduszki na drugą stronę łóżka, złożyłem na pół i z jaśkiem z balsamowca pod karkiem, bez butów i spodni, przy jasnym świetle, padającym z tyłu, czytałem znakomitą książkę Geralda Hanleya, autora innej dobrej książki pod tytułem Konsul o zachodzie. Opisywał lwa, który sprawił mnóstwo kłopotu i pozabijał prawie wszystkich bohaterów. A.D. i ja zwykliśmy czytywać tę książkę rano w latrynie i czerpać z niej natchnienie. Paru osób lew nie zabił, ale każdej miało się przytrafić coś złego, więc właściwie było nam to obojętne. Hanley pisał bardzo dobrze, jego świetna książka działała inspirująco, jeśli się polowało na lwy. Widziałem raz lwa, nadbiegającego pędem, co wywarto i nadal wywiera na mnie wielkie wrażenie. Tego popołudnia czytałem książkę wyjątkowo powoli, bo była taka dobra, że nie chciałem jej skończyć. Miałem nadzieję, że lew zabije bohatera albo Starego Majora, obaj byli bowiem szalenie szlachetni i sympatyczni, a ja bardzo polubiłem lwa i chciałem, aby zabił którąś z postaci pierwszoplanowych. Spisywał się doskonale i właśnie zabił kogoś innego, szalenie sympatycznego i ważnego, kiedy uznałem, że lepiej będzie resztę zachować na później, wstałem, podciągnąłem spodnie, włożyłem buty, nie zapinając ich na suwaki, i poszedłem zobaczyć, czy A.D. się obudził. Kaszlnąłem przed jego namiotem, tak jak to zawsze robił Informator przed namiotem jadalnią.

– Wejdź, generale – powiedział A.D.

– Nie – odparłem. – Dom człowieka jest jego twierdzą. Czy czujesz się na siłach stawić czoło groźnym bestiom?

– Jeszcze za wcześnie. Czy Mary spała?

– Wciąż śpi. Co czytasz?

– Lindbergha. To cholernie dobre. A ty co czytałeś?

– Rok lwa. Wypacam z siebie lwa.

– Czytasz to od miesiąca.

– Od sześciu tygodni. Jak ci idzie z mistycyzmem powietrza?

Tego roku obaj, poniewczasie, pełni byliśmy mistycyzmu powietrza. Ja w końcu dałem sobie z nim spokój w roku 1945, kiedy leciałem do domu przestarzałym, nieremontowanym, zużytym B-17.

O właściwej porze obudziłem Mary, a tymczasem nosiciele broni wyciągnęli spod łóżek jej strzelbę i mój duży sztucer i sprawdzili naboje.

– Jest tam, kochanie. Jest tam i ty go dostaniesz.

– Zrobiło się późno.

– Nie myśl o niczym. Tylko wsiądź do samochodu.

– Muszę włożyć buty, wiesz o tym.

Pomogłem jej to zrobić.

– Gdzie mój cholerny kapelusz?

– Twój cholerny kapelusz jest tutaj. Nie biegnij, ale idź do najbliższego landrovera. Myśl tylko o tym, że go trafisz.

– Nie mów do mnie tak dużo. Daj mi spokój.

Mary i A.D. siedzieli z przodu, Mthuka prowadził. Ngui, Charo, ja i zwiadowca zajmowaliśmy tylne ławki bezdrzwiowego wozu. Sprawdzałem naboje w lufie i w magazynku 30-06, jak również w moich kieszeniach, oglądałem szczerbinę celownika i wykałaczką usuwałem z niej kurz. Mary trzymała swoją strzelbę pionowo, więc miałem ładny widok na świeżo wytartą ciemną lufę, na płytkę celownika, przylepioną taśmą, na tył głowy Mary i na haniebny kapelusz. Słońce stało tuż nad wzgórzami, gdy przecięliśmy pole kwiatów i ruszyliśmy na północ starym szlakiem, równoległym do lasu. Gdzieś z prawej strony znajdował się lew. Samochód zahamował, wszyscy wysiedli i tylko Mthuka pozostał za kierownicą. Tropy lwa prowadziły w prawo, w stronę kępy drzew i zarośli po naszej stronie samotnego drzewa, pod którym, nakryta gałęziami, leżała przynęta. Nie dobrał się do niej, podobnie zresztą jak ptaki. Wszystkie siedziały na drzewach. Obejrzawszy się na słońce, oceniłem, że najpóźniej za dziesięć minut skryje się za wzgórzami daleko na zachodzie. Ngui wdrapał się na mrowisko i wyjrzał zza niego ostrożnie. Ręką, trzymaną tak blisko twarzy, że ledwie dało się dostrzec jej ruch, wskazał kierunek, po czym szybko zlazł z kopca.

– Hiko huko – powiedział. – Jest tam. Mzuri samochód.

Obaj z A.D. znów popatrzyliśmy na słońce, po czym AD. skinieniem przywołał Mthukę. Wsiedliśmy do wozu i A.D. wyjaśnił Mthuce, jak ma jechać.

– Ale gdzie on jest? – zapytała Mary A.D.

Ten położył dłoń na ramieniu Mthuki, który zatrzymał landrovera.

– Tu zostawimy wóz – wyjaśnił A.D. Mary. – On musi być w tej dalekiej kępie drzew i zarośli. Papa pójdzie na lewej flance i uniemożliwi mu przedarcie się z powrotem do lasu. Ty i ja pójdziemy prosto na niego.

Słońce wciąż świeciło nad wzgórzami, gdy szliśmy w stronę, w której powinien znajdować się lew. Ngui podążał za mną, a na prawo Mary nieco wyprzedzała A.D., Charo zaś trzymał się za nim. Kierowali się prosto na drzewa z rzadkim podszyciem u podnóży. Teraz widziałem lwa i parłem w lewo, skosem do przodu. W świetle tworzył wielką plamę czerni i długą smugę brązowawoszarego złota. Obserwował nas, a ja myślałem, w jakie złe miejsce się obecnie wpakował. Z każdym krokiem coraz skuteczniej odcinałem go od bezpiecznej kryjówki, do której tak często się wycofywał. Nie miał innego wyboru, jak przedrzeć się w moją stronę, wyjść na Mary i A.D., czego nie zamierzał zrobić, chyba że zostałby zraniony, albo podjąć próbę schronienia się pod osłoną następnej kępy drzew i gęstych zarośli, położonej o czterysta pięćdziesiąt jardów dalej na północ. Aby się tam dostać, musiałby przebiec przez odsłoniętą równinę.

Uznałem, że dostatecznie daleko odbiłem w lewo, więc wolno zacząłem podchodzić do lwa. Stał po uda zanurzony w podszyciu i zobaczyłem, że odwraca łeb, aby popatrzeć na mnie, a potem odwraca go znowu i obserwuje Mary i A.D. Głowę miał olbrzymią i ciemną, kiedy nią jednak poruszył, nie wydała się za duża w stosunku do tułowia, ciężkiego, ogromnego i długiego. Nie wiedziałem, jak blisko A.D. spróbuje podpuścić Mary do lwa. Nie śledziłem ich. Śledziłem lwa i czekałem na odgłos strzału. Dzieliła mnie teraz od niego tak mała odległość, jakiej potrzebowałem, aby móc go strzelić, jeśli się zbliży, a w moim przekonaniu zraniony ruszyłby na mnie, bo jego naturalna kryjówka znajdowała się za moimi plecami. Mary wkrótce musi go dostać, myślałem. Nie może zbliżyć się bardziej. Może jednak A.D. chce, aby się zbliżyła. Patrzyłem na nich kątem oka, ze spuszczoną głową, nie odrywając wzroku od lwa. Widziałem, że Mary chce strzelić i że AD. na to nie pozwala. Nie starali się podejść bliżej, więc wyobrażałem sobie, że stoją w miejscu, w którym lwa przesłaniają jej jakieś gałęzie. Obserwowałem go i wyczułem zmianę w jego ubarwieniu, kiedy szczyt pierwszego wzgórza zakrył słońce. Przy tym świetle jeszcze dobrze było strzelać, ale szybko się ściemni. Patrzyłem na lwa, który bardzo nieznacznie przesunął się w prawo, później spojrzałem na Mary i A.D. Widziałem jego oczy. Mary w dalszym ciągu nie strzelała. Lew znowu wykonał bardzo nieznaczny ruch, a ja usłyszałem dubeltówkę Mary i suche plaśnięcie kuli. Trafiła go. Lew dał susa w zarośla, wychynął z nich po drugiej stronie i ruszył na północ, w stronę gęstych krzaków. Mary strzelała do niego i na pewno trafiła. Posuwał się długimi skokami, kołysząc wielką głową. Strzeliłem i wzbiłem za nim kłąb kurzu. Zawróciłem tak jak on, nacisnąłem spust i znów znalazłem się z tyłu. A.D. kropił z dużej dubeltówki i widziałem kurz, wykwitający pod kulami. Po wzięciu lwa na celownik i założeniu do przodu strzeliłem jeszcze raz i wzbiłem przed nim tuman kurzu. Biegł teraz ciężkim kłusem, zawzięcie, ale zaczynał maleć w celowniku i wydawało się niemal pewne, że dotrze do odległej kryjówki, kiedy znów pokazał się w celowniku, mały, oddalający się prędko, a ja delikatnie obróciłem się do przodu, uniosłem sztucer i przesuwając przez niego, nacisnąłem spust. Nie zakurzyło się, zobaczyłem natomiast, jak lew osuwa się do przodu, przednimi łapami orze ziemię, wielki łeb mu opada, i dopiero potem usłyszeliśmy pacnięcie kuli. Ngui walnął mnie w plecy i objął ramieniem. Lew próbował wstać, ale, trafiony przez A.D., zrulował na bok.

Podszedłem i pocałowałem Mary. Była szczęśliwa, coś tu jednak nie grało.

– Strzeliłeś przede mną – powiedziała.

– Nie mów tak, kochanie. Strzeliłaś i trafiłaś. Jak mógłbym strzelić pierwszy, skoro czekaliśmy tyle czasu?

– Ndio. Memsahib piga – odezwał się Charo. Szedł tuż za Mary.

– Oczywiście, że ty go trafiłaś. Za pierwszym razem chyba w nogę. I trafiłaś drugi raz.

– Ale ty go zabiłeś.

– Kiedy już został trafiony, wszyscy mieliśmy obowiązek nie dopuścić, aby uciekł w gęstwinę.

– Ale ty strzeliłeś pierwszy. Wiesz, że to zrobiłeś.

– Nie zrobiłem. Zapytaj AD.

Szliśmy całą grupą do miejsca, gdzie leżał lew. Było to daleko, a w miarę jak się zbliżaliśmy, on rósł i wydawał się coraz bardziej martwy. Słońce zachodziło, szybko zapadał zmrok. Światło, odpowiednie do strzelania, już zgasło. Czułem się jak wyciśnięty przez wyżymaczkę i bardzo zmęczony. Obaj z A.D. byliśmy mokrzy od potu.

– Oczywiście, że go trafiłaś, Mary – zapewnił ją A.D. – Papa nie strzelał, dopóki lew nie wyszedł na otwarte. Trafiłaś go dwa razy.

– Dlaczego nie mogłam strzelić, kiedy chciałam, kiedy on tam stał i patrzył na mnie?

– Z uwagi na gałęzie, które mogły spowodować odchylenie się lub rozpadnięcie kuli. Dlatego kazałem ci czekać.

– Potem się poruszył.

– Musiał się poruszyć, żebyś go mogła zastrzelić.

– Ale czy naprawdę trafiłam go pierwsza?

– Oczywiście że tak. Nikt by nie strzelał przed tobą.

– Czy nie kłamiesz, żeby mi zrobić przyjemność?

Charo był już kiedyś świadkiem takiej sceny.

– Piga! – rzekł gwałtownie. – Piga, memsahib. Piga!

Kantem dłoni trzepnąłem Nguiego w biodro, spojrzałem na Chara, a ten podszedł bliżej.

– Piga – przemówił chrapliwie. – Piga, memsahib. Piga bili.

A.D. zrównał się ze mną i spytał:

– Czemu się pocisz?

– Jak daleko nad nim mierzyłeś, ty draniu?

– Półtorej stopy. Dwie. To było jak strzał z łuku.

– W drodze powrotnej zmierzymy odległość krokami.

– Nikt by w to nie uwierzył.

– My uwierzymy. Tylko to się liczy.

– Pójdź i wytłumacz jej, że go trafiła.

– Wierzy boyom. Ty roztrzaskałeś mu kark.

– Wiem.

– Słyszałeś, jak długo trwało, zanim doleciało do nas plaśnięcie kuli?

– Słyszałem. Pójdź z nią pogadać.

Z tyłu podjechał landrover.

Teraz stanęliśmy przy lwie, był on lwem Mary, ona wiedziała o tym i widziała, jaki jest wspaniały, długi, ciemny, piękny. Łaziły po nim muchy wielbłądzie, a jego żółte oczy jeszcze nie zmatowiały. Przeczesałem palcami gęstą czarną grzywę. Mthuka zatrzymał samochód, podszedł i uścisnął dłoń Mary. Klęczała przy lwie.

Wtedy zobaczyliśmy ciężarówkę nadjeżdżającą po równinie od strony obozu. Słyszeli tam strzały i zjawili się z Keitim w komplecie, z wyjątkiem dwóch ludzi, pełniących straż. Śpiewali pieśń lwa, a kiedy wysypali się z ciężarówki, Mary nie miała już wątpliwości, kto go zabił. Widziałem wiele martwych lwów i dużo świętowania. Takiego jednak nigdy. Pragnąłem, aby to wszystko przypadło Mary w udziale. Pewny, że teraz niczego jej nie brakuje, poszedłem do kępy drzew i gęstych zarośli, do której uciekał lew. Prawie mu się udało i myślałem, jak by to było, gdybyśmy musieli szukać go tam z A.D. Chciałem obejrzeć to miejsce jeszcze przy świetle. Lew miał do przebiegnięcia zaledwie sześćdziesiąt jardów, więc my dotarlibyśmy tam już po ciemku. Pomyślałem, co mogłoby się stać, i wróciłem, aby wziąć udział w ogólnej radości i fotografowaniu. Reflektory ciężarówki i landrovera nakierowane były na Mary i lwa, A.D. zaś pstrykał zdjęcia. Ngui przyniósł mi flaszkę Jinny z pozostawionej w landroverze torby na naboje; pociągnąłem mały łyk i podałem mu piersiówkę. Wypił łyczek, pokręcił głową i zwrócił mi flaszkę.

– Piga – powiedział, na co obaj wybuchnęliśmy śmiechem.

Pociągnąłem długi łyk, poczułem rozchodzące się po kościach ciepło i napięcie ześlizgujące się ze mnie jak skóra z węża, który ją zrzuca. Do tego momentu nie uświadamiałem sobie, że wreszcie dostaliśmy lwa. Z fachowego punktu widzenia było to jasne, kiedy zwalił go ten niewiarygodny, daleki strzał jak z łuku, a Ngui rąbnął mnie w plecy. Ale wtedy Mary martwiła się i denerwowała, a my, idąc do niego, byliśmy tak znieczuleni i obojętni, jakby właśnie zakończył się atak. Teraz, w trakcie picia, świętowania i fotografowania, znienawidzonego i niezbędnego fotografowania, zbyt późnym wieczorem, bez flesza, bez zawodowców, którzy należycie unieśmiertelniliby lwa Miss Mary na taśmie filmowej, teraz, na widok jej szczęśliwej twarzy, rozbłysłej w blasku reflektorów, i wielkiego lwiego łba, tak ciężkiego, że go nie mogła podnieść, dumny z niej i przepełniony miłością do lwa, pusty w środku jak pusty pokój, na widok krzywej szramy uśmiechu Keitiego, który pochylał się nad Mary, aby dotknąć niewiarygodnej czarnej lwiej grzywy, teraz, kiedy wszyscy gruchali w języku kikamba jak ptaki i każdy mężczyzna z osobna pysznił się tym naszym lwem, naszym i należącym do nas wszystkich, i będącym lwem Mary, ponieważ ona polowała na niego od wielu miesięcy i trafiła go, jak to się mówi, stojąc w krytycznej chwili na własnych nogach, a obecnie, szczęśliwa i rozświetlona blaskiem reflektorów, przypominała małego, nie całkiem nieubłaganego, jasnego anioła, wszyscy zaś kochali ją i tego naszego lwa, teraz zacząłem się odprężać i dobrze się bawić.

Charo i Ngui opowiedzieli całą historię Keitiemu, on podszedł do mnie, uścisnął mi rękę i powiedział:

– Mzuri sana Bwana. Uchawi tu.

– Poszczęściło się – odparłem i Bogu wiadomo, że musiało się poszczęścić.

– Nie poszczęściło się – zaprzeczył Keiti. – Mzuri. Mzuri. Uchawi kuba sana.

Wtedy przypomniałem sobie, że śmierć lwa wyznaczyłem na to popołudnie, że teraz jest już po wszystkim i Mary zwyciężyła, więc porozmawiałem z Nguim, Mthuką, nosicielem broni Popa i innymi o naszej religii. Kiwaliśmy głowami, śmialiśmy się, Ngui chciał, żebym jeszcze pociągnął z flaszki. Choć woleli zaczekać, aż pojedziemy do obozu na piwo, chcieli, abym napił się z nimi teraz. Dotykali tylko butelki wargami. Mary wstała po zrobieniu zdjęć, zobaczyła, że pijemy, poprosiła o flaszkę, napiła się i podała ją A.D. Zwrócili mi ją, wypiłem, następnie położyłem się obok lwa, przemawiałem do niego bardzo cicho po hiszpańsku i prosiłem, aby nam darował, że go zabiliśmy, równocześnie zaś wymacywałem rany. Były cztery. Mary trafiła go w łapę i w zad. Na grzbiecie znalazłem miejsce, gdzie ja trafiłem w kręgosłup, i większy wlot kuli A.D. dalej z boku, za łopatką. Wciąż głaskałem lwa i przemawiałem do niego po hiszpańsku, lecz wiele płaskich, bezlitosnych much wielbłądzich przelatywało z niego na mnie, toteż palcem wskazującym narysowałem w kurzu przed nim rybę, po czym starłem ją dłonią.

W drodze do obozu Ngui, Charo i ja zachowywaliśmy milczenie. Raz usłyszałem, jak Mary pyta AD., czy rzeczywiście nie strzeliłem wcześniej niż ona, na co on odpowiedział, że ma swojego lwa. Że trafiła go pierwsza i że te rzeczy nie zawsze udają się idealnie, a kiedy zwierzę zostanie zranione, trzeba je dobić, że mieliśmy cholerne szczęście, ona zaś powinna odczuwać radość. Wiedziałem jednak, że radość ogarnia ją i opuszcza, bo spodziewała się czegoś innego, coś innego marzyło jej się, budziło strach i kazało na siebie czekac przez całe sześć miesięcy. Było mi okropnie przykro z powodu tego, co czuje, wiedziałem, że nikomu innemu nie sprawia to najmniejszej różnicy, jej natomiast ogromną. Gdybyśmy jednak mieli zrobić to od początku, w żaden sposób nie moglibyśmy tego zrobić inaczej. A.D. podprowadził ją bliżej, mz ktokolwiek, wyjąwszy znakomitego myśliwego, miał prawo ją podprowadzić. Gdyby lew zaszarżował, kiedy go trafiła, A.D. zdążyłby strzelić tylko raz, zanim lew by ich dopadł. Duży sztucer był morderczy i skuteczny na wypadek ataku lwa, a zarazem utrudniał strzelanie do niego z odległości dwustu czy trzystu jardów. Wiedzieliśmy to obaj i nawet nie żartowaliśmy na ten temat. Strzelanie do lwa z tak bliska groziło Mary wielkim niebezpieczeństwem, a zarówno A.D., jak ja wiedzieliśmy, że przy tej odległości, na jaką ją podprowadził, dopuszczalny błąd nie mógł przekraczać osiemnastu cali przy strzale do żywego zwierzęcia. Teraz nie pora była o tym rozmawiać, lecz Ngui i Charo również zdawali sobie z tego sprawę, a mnie od dawna się to śniło. Lew, decydując się na podjęcie walki pod gęstą osłoną, gdzie miał duże szanse zabicia kogoś, dokonał wyboru i nieomal wygrał. Nie był głupi ani tchórzliwy. Chciał walczyć tam, gdzie miałby przewagę.

Po przyjeździe do obozu zasiedliśmy w fotelach przy ognisku i wyciągnąwszy nogi, popijaliśmy z wysokich szklanek. Potrzebny tu był Pop, którego zabrakło. Na moje polecenie Keiti zaniósł trochę piwa ludziom, a ja czekałem, aż to nastąpi. Stało się tak raptownie, jak podczas oberwania chmury w suchym łożysku strumienia nagle rozlega się ryk wysokiej, spienionej wody. Musieli tylko zadecydować, kto poniesie Miss Mary, i już, pochyleni w dzikim tańcu wakamba, wylali się zza namiotów, śpiewając pieśń lwa. Duży boy z jadalni i kierowca ciężarówki postawili na ziemi krzesło, po czym Keiti, tańcząc i klaszcząc w dłonie, poprowadzi! do niego Miss Mary. Dźwignęli ją w górę i zaczęli z nią tańczyć wokół ognia, zataczać coraz szersze kręgi, aż na skraj obozu, okrążać lwa złożonego na ziemi, potem wrócili i tańczyli dokoła ogniska kuchennego i ogniska krajowców, dokoła samochodów i ciężarówki do transportu drzewa, zbliżali się i oddalali. Zwiadowcy rozebrali się, zostali tylko w szortach, tak jak wszyscy inni, z wyjątkiem starych mężczyzn. Obserwowałem jasną głowę Mary i czarne, silne, piękne ciała tych, co ją nieśli, przykucali i przytupywali w tańcu, a następnie przysuwali się, aby jej dotknąć. Po tym wspaniałym, dzikim tańcu lwa postawili krzesło z Mary obok jej fotela przy ognisku, kolejno uścisnęli jej rękę, i to był koniec. Mary czuła się szczęśliwa, w radosnym nastroju zjedliśmy smaczny posiłek i poszliśmy spać.

W nocy ocknąłem się i nie mogłem już zasnąć. Przebudzenie było bardzo raptowne. W otaczającej mnie absolutnej ciszy usłyszałem po chwili równy, regularny oddech Mary i z ulgą pomyślałem, że nie będziemy musieli co rano przygotowywać jej na spotkanie z lwem. Później zrobiło mi się żal, że śmierć lwa nie była taka, na jaką Mary liczyła i jaką sobie zaplanowała. Świętowanie, naprawdę dziki taniec, miłość i wierność wszystkich jej przyjaciół złagodziły uczucie zawodu. Po z górą stu porannych pościgach za wielkim lwem, uczucie to na pewno jednak powróci. Mary nie zdawała sobie sprawy z tego, co jej groziło. Może zresztą ona tak, a ja nie. Ani A.D., ani ja nie chcieliśmy o tym mówić, bo obaj zrobiliśmy swoje akurat w porę i nie na darmo aż tak się pociliśmy w chłodzie wieczoru. Pamiętałem, jakie lew miał oczy, kiedy zwrócił je na mnie, spuścił, a potem skierował na Mary i A.D., od których już ich nie odrywał. Teraz, w łóżku, myślałem, że lew potrafi przebiec sto jardów z zatrzymanego startu w niewiele ponad trzy sekundy. Z brzuchem tuż nad ziemią mknie szybciej od charta i nie skacze, dopóki nie dopadnie ofiary. Lew Mary musiał ważyć czterysta funtów z okładem i mieć dość sił, aby przeskoczyć przez wysoką cierniową bomę z krową w pysku. Polowano na niego od wielu lat i był bardzo inteligentny. Ale uśpiliśmy jego czujność, toteż popełnił błąd. Cieszyłem się, że przed śmiercią leżał na wysokim żółtym kopcu, ze spuszczonym ogonem, z wielkimi łapami wygodnie wyciągniętymi do przodu, i ponad swoją krainą spoglądał w stronę niebieskiego lasu i bieli śniegów na dużej Górze.

Zarówno A.D., jak ja chcieliśmy, aby padł od pierwszego strzału Mary albo, zraniony, zaszarżował. Rozegrał to jednak po swojemu. Pierwszy strzał mógł odczuć zaledwie jak ostre, piekące ukłucie. Druga kula, która przeszła wysoko przez mięsień nogi, kiedy sadził susami w stronę gęstwiny, gdzie zmusiłby nas do walki, wywołała ból najwyżej taki, jak mocne uderzenie. Z niechęcią myślałem o tym, jak odczuł mój daleki strzał z przyrzutu, oddany w nadziei, że go dosięgnie i powali, a przypadkiem ulokowany w kręgosłupie. Pocisk był pełny, dwustudwudziestogramowy i nie musiałem sobie wyobrażać, jakie wywołałby uczucie. Nigdy jeszcze nie skręciłem karku i nie wiedziałem. Cieszyłem się, że A.D. cudownym dalekim strzałem położył go na miejscu. Teraz lew nie żyje, a nam będzie brak polowania na niego.

Próbowałem zasnąć, lecz zacząłem myśleć o lwie i o tym, co należałoby robić, gdyby dopadł gęstwiny, przypominałem sobie, czego inni doświadczyli w takich okolicznościach, aż wreszcie uznałem, że to nie ma znaczenia. Powinniśmy przedyskutować sprawę z A.D. i omówić z Popem. Pragnąłem, aby Mary się obudziła i powiedziała: „Taka jestem szczęśliwa, że ustrzeliłam mojego lwa”. To jednak przechodziłoby oczekiwania, a była trzecia nad ranem. Przypomniałem sobie, jak Scott Fitzgerald napisał, że w duszy jest zawsze trzecia nad ranem. Przez wiele miesięcy trzecia nad ranem o dwie albo o półtorej godziny wyprzedzała porę wstawania, ubierania się i wkładania butów przed polowaniem na lwa Miss Mary. Wyciągnąłem moskitierę spod materaca i sięgnąłem po butelkę jabłecznika. Schłodziła się w nocy, a ja złożyłem dwie poduszki na pół, oparłem się o nie plecami, szorstki jasiek z balsamowca wsunąłem sobie pod szyję i myślałem o duszy. Najpierw muszę potwierdzić prawdziwość słów Fitzgeralda. Powtarzał to zdanie w kolejnych artykułach, w których wyrzekał się tego świata i swoich dotychczasowych, niezwykle tandetnych ideałów, a siebie samego po raz pierwszy nazywał pękniętym talerzem. Sięgając pamięcią do tych lat, przypomniałem sobie cytat. Brzmiał mniej więcej tak: „W naprawdę ciemną noc duszy jest zawsze trzecia nad ranem”.

Siedziałem rozbudzony w afrykańską noc, świadom, że o duszy nie wiem w ogóle nic. Ludzie wciąż o niej mówili i pisali, ale kto o niej wiedział? Nie znałem nikogo, kto by wiedział cokolwiek na jej temat albo czy taka rzecz istnieje. Wiara w duszę wydawała się bardzo dziwna i miałem świadomość, na jak wielkie napotkałbym trudności, gdybym próbował objaśnić co do niej Nguiego, Mthukę i innych, choćbym nawet sam coś o niej wiedział. Zanim się obudziłem, miałem sen, a w nim końskie ciało, lecz ludzką głowę i ramiona, więc się zastanawiałem, dlaczego nikt nie doświadczył tego wcześniej. Sen, bardzo logiczny, ukazujący właśnie ten moment, kiedy w ciele dokonuje się przemiana, wydawał się niesłychanie trafny i dobry, a mnie ciekawiło, co pomyśleliby o nim inni, gdybym go im opowiedział. Teraz nie spałem, czułem chłód i świeżość jabłecznika, nadal jednak odnosiłem wrażenie, że mam mięśnie jak we śnie, kiedy moje ciało było ciałem konia. To nie ułatwiało rozważań o duszy, więc próbowałem ją sobie wyobrażać w tych kategoriach, w które wierzyłem. Zapewne źródło czystej, świeżej wody, tryskające nie mniej obficie w czasie suszy i niezamarzające zimą, jest najbardziej zbliżone do tego, co mamy zamiast duszy, o której się mówi. Przypomniałem sobie, że w moim dzieciństwie grał na trzeciej bazie w chicagowskiej drużynie White Sox zawodnik nazwiskiem Harry Lord, który potrafił odbijać piłkę, dopóki miotacz drużyny przeciwnej nie opadł z sił albo dopóki się nie ściemniło i nie przerwano gry. Byłem wtedy bardzo młody i wszystko wyolbrzymiałem, ale pamiętam, jak zaczynał zapadać zmrok, bo działo się to jeszcze w czasach, kiedy meczów nie rozgrywano przy sztucznym świetle, Harry dalej odbijał piłki, tłum zaś krzyczał: „Lord, Lord, ratuj swoją duszę”. Nigdy tak blisko nie zetknąłem się z duszą, jak wówczas. W wieku chłopięcym przyszło mi raz do głowy, że dusza uleciała ze mnie z wiatrem, a następnie wróciła. Ale w tamtych czasach odznaczałem się wielkim egoizmem, a tyle się nasłuchałem i naczytałem o duszy, że zakładałem, iż ją posiadam. Później zacząłem się zastanawiać, czy gdyby lew zabił Miss Mary, A.D., Nguiego, Chara lub mnie, nasze dusze gdzieś by uleciały. Nie potrafiłem w to uwierzyć i przypuszczałem, że wszyscy bylibyśmy po prostu martwi, może bardziej martwi niż lew, a przecież o jego duszę nikt się nie troszczy. Najgorsza byłaby podróż do Nairobi i śledztwo. Naprawdę wiedziałem jednak tylko tyle, że bardzo odbiłaby się na karierze A.D. śmierć Mary albo moja. A.D. miałby pecha, gdyby sam zginął. Na pewno fatalnie wpłynęłoby na moje pisanie, gdybym to ja zginął. Charo ani Ngui nie mieliby ochoty zginąć, a gdyby spotkało to Miss Mary, szalenie by się zdziwiła. Czegoś takiego należy unikać, więc co za ulga, że nie trzeba już stawiać się w sytuacji, w której każdego dnia może się to zdarzyć.

Ale jaki to ma związek ze zdaniem: „W naprawdę ciemną noc duszy jest zawsze trzecia nad ranem”? Czy Miss Mary i A.D. mają dusze? O ile mi wiadomo, nie są religijni. Jeśli jednak ludzie mają dusze, muszą być religijni. Charo jest bardzo gorliwym muzułmaninem, toteż musimy przypisywać mu duszę. Zostajemy zatem tylko: Ngui, ja i lew.

Teraz, o trzeciej nad ranem, rozprostowałem moje do niedawna końskie nogi i pomyślałem, że wstanę, wyjdę na dwór, posiedzę przy żarze, nacieszę się końcem nocy i pierwszym brzaskiem. Naciągnąłem przeciwmoskitowe buty, włożyłem szlafrok, zapiąłem na nim pas z pistoletem i poszedłem do dogasającego ogniska. Siedział przy nim A.D. w swoim fotelu.

– Dlaczego nie śpimy? – spytał cichym szeptem.

– Śniło mi się, że byłem koniem. Bardzo wyraźnie. Opowiedziałem A.D. o Fitzgeraldzie, zacytowałem napisane przez niego zdanie i zapytałem, co o tym sądzi.

– Każda godzina może być zła, kiedy człowiek się budzi

– odparł. – Nie rozumiem, dlaczego wybrał akurat trzecią. Wydaje się całkiem dobra.

– Chyba po prostu odczuwał strach, niepokój i wyrzuty sumienia.

– Obaj mieliśmy ich dosyć, prawda?

– Pewnie; mogliśmy nimi handlować. Miał chyba jednak na myśli swoje sumienie i rozpacz.

– Ty nigdy nie poddajesz się rozpaczy, Ernie?

– Jeszcze nie.

– Pewnie już byś to zrobił, gdyby tak miało być.

– Widziałem ją z tak bliska, że mógłbym jej dotknąć, ale zawsze ją odtrącałem.

– Skoro mowa o odtrącaniu różnych rzeczy, czy nie napiłbyś się ze mną piwa?

– Zaraz je przyniosę.

Duża butelka piwa Tusker też była chłodna w płóciennym bukłaku z wodą. Nalałem piwa do dwóch szklanek i postawiłem butelkę na stole.

– Przykro mi, że muszę jechać, Ernie – powiedział A.D.

– Myślisz, że ona naprawdę źle to zniesie?

– Tak.

– Wytrzymaj. Może zniesie to znakomicie.

Rozdział IX

Poszedłem do namiotu, bo chciałem zobaczyć, czy Mary się obudziła, ale nadal była pogrążona w głębokim śnie. Przecknęła się, napiła herbaty i znów zasnęła.

– Damy jej pospać – powiedziałem do A.D. – Nic się nie stanie, jak nie ściągniemy skóry nawet do wpół do dziesiątej. Powinna wyspać się jak najlepiej.

A.D. czytał książkę Lindbergha, ja natomiast nie miałem tego ranka ochoty na Rok lwa, więc czytałem o ptakach. Była to dobra nowa książka Praeda i Granta, a wiedziałem, że polując na jedno zwierzę zbyt wytrwale i skupiając na nim uwagę, dużo straciłem, bo nie obserwowałem ptaków w należyty sposób. W braku zwierząt moglibyśmy mieć dużo radości z podglądania ptaków, lecz zdawałem sobie sprawę, że paskudnie je zaniedbałem. Mary spisywała się znacznie lepiej. Zawsze widziała ptaki, których ja nie dostrzegałem, albo bacznie je obserwowała, kiedy ja siedziałem w płóciennym fotelu, po prostu zapatrzony w dal. Teraz, w trakcie lektury, uzmysłowiłem sobie, jaki byłem głupi i ile zmarnowałem czasu.

W domu, z mego ocienionego miejsca nad basenem, lubiłem oglądać tyrany spadające w dół i łapiące owady na powierzchni wody, patrzeć, jak ich szarobiałe piersi zielenieją od odbicia basenu. Przepadałem za widokiem gołębi, które gniazdowały w topolach, i przedrzeźniaczy, kiedy śpiewały. Ptasie przeloty jesienią i na wiosnę wprawiały mnie w stan podniecenia, a po południu cieszyły małe bąki, zlatujące się, aby pić z basenu, i szukające żab drzewnych w ściekach. Tutaj, w Afryce, stale widziało się wokół obozu piękne ptaki. Siadały na drzewach i krzakach cierniowych, chodziły po ziemi, ja tylko częściowo dostrzegałem je jako ruchome plamy koloru, Mary natomiast kochała i znała wszystkie. Nie pojmowałem, jak mogłem tak zgłupieć i znieczulić się na nie, i bardzo było mi wstyd.

Uprzytomniłem sobie, że przez dłuższy czas zwracałem uwagę tylko na drapieżniki, ptaki padlinożerne, te nadające się do jedzenia czy jakoś związane z polowaniem. Później pomyślałem, ile ich jednak zauważyłem, a powstała z tego taka długa lista, że moje samopoczucie się poprawiło, lecz mimo to postanowiłem częściej obserwować ptaki w sąsiedztwie obozu i pytać Mary o wszystkie, których nie znam, zwłaszcza zaś naprawdę na nie patrzeć zamiast omijać je wzrokiem.

Patrzeć na różne rzeczy, ale ich nie widzieć, to ciężki grzech, myślałem, i łatwo się go popełnia. Zawsze dawał początek jakiemuś złu i, moim zdaniem, nie zasługujemy na to, aby żyć na świecie, jeśli go nie widzimy. Próbując zrozumieć, dlaczego przestałem dostrzegać ptaszki dokoła obozu, tłumaczyłem to po części tym, że za dużo czytałem, co miało na celu odwrócenie uwagi od poważnego polowania, po części zaś tym, że piłem, aby się odprężyć po powrocie z niego. Podziwiałem Mayita, który prawie nic nie pił, bo chciał wszystko z Afryki zapamiętać. My z A.D. jednak piliśmy i wiedziałem, że to nie jest zwykły nawyk lub sposób ucieczki. Było to celowe przytępianie wrażliwości, tak wyczulonej, jak czuła potrafi być błona filmowa; gdyby wrażliwość wciąż pozostawała równie wielka, byłaby nie do zniesienia. Pięknie to sobie tłumaczysz, myślałem, choć wiesz przecież, że ty i A.D. pijecie, bo bardzo lubicie, i Mary też bardzo lubi, a picie to dla nas taka dobra zabawa. Lepiej idź zobaczyć, czy się nie obudziła, powiedziałem sobie.

Poszedłem do namiotu, gdzie ona wciąż spała. Uśpiona zawsze wyglądała pięknie. Jej twarz nie wyrażała ani radości, ani smutku. Po prostu istniała. Dzisiaj jednak była zanadto ściągnięta. Chciałem jakoś uszczęśliwić Mary, ale mogłem to zrobić tylko w taki sposób, że pozwolę jej spać.

Znowu wyszedłem na dwór z książką o ptakach, rozpoznałem dzierzbę, szpaka i żołnę, a usłyszawszy ruch w namiocie, wróciłem tam i zobaczyłem, że Mary siedzi na brzegu polowego łóżka i wkłada mokasyny.

– Jak się czujesz, kochanie?

– Okropnie. A ty pierwszy strzeliłeś do mojego lwa i wolałabym cię nie oglądać.

– Więc na chwilę zejdę ci z drogi.

Napotkany w obozowisku krajowców Keiti powiedział mi, że zwiadowcy planują naprawdę wielką ngomę, że wszyscy nasi ludzie będą tańczyć i przyjdzie cała shamba. Jego zdaniem, mieliśmy mało piwa i coca-coli, więc obiecałem pojechać do Laitokitok samochodem myśliwskim z Mthuką, Arapem Meiną i każdym, kto chce zrobić we wsi zakupy. Ponieważ Keiti prosił także o posho, miałem się postarać o jeden czy dwa worki i o cukier. Wakamba lubili gatunek mąki kukurydzianej, sprowadzany przez Kajiado i sprzedawany w hinduskiej duce, której właściciel był stronnikiem Agi Khana. Nie lubili innego gatunku, sprzedawanego w pozostałych hinduskich składach towarowych. Nauczyłem się rozpoznawać ten ich ulubiony gatunek po kolorze, sypkości i smaku, ale zawsze mogłem się pomylić, więc miał to sprawdzić Mthuka. Coca-cola była dla muzułmanów, którzy nie mogli pić piwa i dla dziewcząt i kobiet, które przyjdą na ngomę. Arapa Meinę miałem wysadzić w pierwszej masajskiej manyatcie, gdzie zachęci Masajów do obejrzenia lwa, dzięki czemu zyskają pewność, że został zabity. Nie byli zaproszeni na ngomę, organizowaną wyłącznie dla Wakamba.

Zatrzymaliśmy się przed stacją benzynową i duką, gdzie załatwialiśmy sprawunki. Keiti wysiadł. Podałem moją strzelbę Mwengiemu, nosicielowi broni Popa, a ten zamknął ją w stojaku, dobudowanym do oparcia przedniego siedzenia. Keitiemu powiedziałem, że pójdę do pana Singha zamówić piwo i napoje bezalkoholowe, a Mthuce kazałem nabrać benzyny, przyjechać do pana Singha i postawić wóz w cieniu. Nie poszedłem z Keitim do dużego składu towarowego, lecz ocienioną drzewami stroną uliczki powędrowałem do sklepu.

W środku panował chłód, z kuchni w części mieszkalnej dolatywał zapach gotowania, a z tartaku woń trocin. Pan Singh miał zaledwie trzy skrzynki piwa, sądził jednak, że uda mu się dostać jeszcze dwie naprzeciwko. Trzej starsi Masajowie przyszli z sąsiedniej obskurnej spelunki. Jako przyjaciele powitaliśmy się nawzajem z godnością, ja zaś wyczułem, że już popijali sherry Golden Jeep, co tłumaczyło objawy miłości, pomieszanej z powagą. Pan Singh miał tylko sześć butelek zimnego piwa, więc kupiłem dwie dla nich trzech, jedną dla siebie i powiedziałem im, że Miss Mary zabiła dużego lwa. Wypiliśmy za nasze zdrowie, za Miss Mary i lwa, po czym wymówiłem się interesami, które muszę załatwić z panem Singhiem na zapleczu.

Nie chodziło o prawdziwe interesy. Pan Singh chciał, abym z nim coś zjadł i napił się whisky z wodą. Pragnął powiedzieć mi coś, czego nie mogłem zrozumieć, więc wyszedł i przyprowadziwszy chłopca po szkole misyjnej, polecił mu tłumaczyć. Młody człowiek nosił spodnie, wepchniętą w nie białą koszulę i duże, ciężkie, czarne buty z kwadratowymi noskami, świadczące o jego wykształceniu i ucywilizowaniu.

– Sir – zaczął – tu obecny pan Singh życzy sobie, abym panu powiedział, że ci trzej masajscy wodzowie stale naciągają pana na piwo. Zbierają się w piwiarni obok, która nazywa się herbaciarnią, a jak widzą, że pan przyjeżdża, przychodzą tu tylko po to, aby pana wykorzystać.

– Znam tych trzech starszych, i to nie są wodzowie.

– Użyłem tego określenia, bo tak się mówi do Europejczyka – odparł absolwent szkoły misyjnej. – Ale uwaga tu obecnego pana Singha jest słuszna. Nadużywają pańskiej przyjaźni, jeśli chodzi o piwo.

Pan Singh przytaknął z powagą i podał mi butelkę White Heather. Z misyjnej angielszczyzny zrozumiał dwa słowa: przyjaźń i piwo.

– Jedno musi pozostać jasne. Nie jestem Europejczykiem. Jesteśmy Amerykanami.

– Ale tu nie ma takiego rozróżnienia. Zalicza się was do Europejczyków.

– Trzeba to będzie skorygować. Nie jestem Europejczykiem. Pan Singh i ja jesteśmy braćmi.

Dolałem wody do mojej szklanki, tak samo jak pan Singh. Przepiliśmy do siebie i objęliśmy się ramionami. Potem stanęliśmy wpatrzeni w oleodruk, na którym protoplasta Singha każdą ręką ściskał lwa za gardło. Obaj byliśmy głęboko poruszeni.

– Rozumiem, że jesteś wyznawcą Dzieciątka Jezus? – zapytałem wykształconego w szkole misyjnej Chaggę.

– Jestem chrześcijaninem – odrzekł z godnością.

Pan Singh i ja popatrzyliśmy na siebie ze smutkiem i pokręciliśmy głowami. Następnie pan Singh zwrócił się do Tłumacza; a on powiedział:

– Tu obecny pan Singh mówi, że zostawia te trzy butelki zimnego piwa dla pana i pańskich ludzi. Kiedy wrócą masajscy mzee, poda im wino.

– Wyśmienicie – powiedziałem. – Zechcesz zobaczyć, czy moi ludzie przyjechali wozem myśliwskim?

Wyszedł, a pan Singh postukał się palcem wskazującym w czoło i podał mi White Heather w kanciastej, niskiej butelce. Wyraził żal, że nie zdążymy zjeść razem. Radziłem mu nie wyjeżdżać nocą na te cholerne drogi. Zapytał, jak podoba mi się Tłumacz. Odrzekłem, że jest cudowny i ma mocne czarne buty na dowód swego chrześcijaństwa.

– Dwaj pańscy ludzie są na dworze z myśliwską ciężarówką – oznajmił od drzwi Tłumacz.

– Z wozem myśliwskim – poprawiłem go i poszedłem po Mthukę.

Zjawił się w swojej kraciastej koszuli; wysoki, przygarbiony, z rozciągniętymi wargami i pięknymi bliznami plemienia Kamba na policzkach. Pozdrowił panią Singh, siedzącą za kontuarem z belami materiału, paciorkami, lekami i różnymi nowościami na sprzedaż, i obrzucił ją spojrzeniem pełnym uznania. Jego dziadek był ludożercą, jego ojcem był Keiti, on zaś miał co najmniej pięćdziesiąt pięć lat. Pan Singh dał mu jedną butelkę zimnego piwa, mnie drugą, zakorkowaną. Mthuka wypił jedną trzecią zawartości i powiedział:

– Zaniosę to Mwengiemu.

– Nie. Mamy zimne i dla niego.

– Teraz pójdę z tym i będziemy pilnować.

– Zostały jeszcze dwie butelki – zapewnił pan Singh.

Mthuka kiwnął głową.

– Niech pan da Tłumaczowi sok pomarańczowy – poprosiłem.

Trzymając sok, Tłumacz zwrócił się do mnie:

– Czy mógłbym zadać parę pytań, zanim wrócą pańscy przyjaciele, Masajowie, sir?

– Mianowicie?

– Ile pan ma samolotów, sir?

– Osiem.

– Musi pan być jednym z najbogatszych ludzi na świecie.

– Jestem nim – odrzekłem skromnie.

– Więc dlaczego przyjeżdża pan tutaj, aby pracować jako strażnik łowiecki, sir?

– Dlaczego niektórzy jeżdżą do Mekki? Dlaczego człowiek dokądś jeździ? Dlaczego ty byś pojechał do Rzymu?

– Nie jestem wyznania katolickiego. Nie pojechałbym do Rzymu.

– Odgadłem po butach, że nie jesteś tego wyznania.

– Mamy z wyznaniem katolickim wiele wspólnego, ale nie czcimy obrazów.

– Wielka szkoda. Jest mnóstwo wspaniałych obrazów.

– Chciałbym być zwiadowcą i pracować u pana albo u Bwana Zwierzyny.

Właśnie wtedy wrócili starzy Masajowie, prowadząc ze sobą dwóch nowych kompanów. Nigdy przedtem ich nie widziałem, ale najstarszy z moich przyjaciół powiedział mi, że wiele kłopotu sprawiają im lwy, które nie tylko uprowadzają z bom bydło, lecz także osły, moranów, toto, kobiety i kozy. Chcieliby, abyśmy przyjechali z Miss Mary i uwolnili ich od tego postrachu. Wszyscy ci Masajowie byli już pod gazem, a jeden zachowywał się dość niegrzecznie.

Znaliśmy tylu delikatnych Masajów, wspaniałych i niezepsutych, lecz oni nie nawykli do picia, będącego dla Wakamba czymś naturalnym, alkohol ich wyniszczał i tylko niektórzy członkowie starszyzny pamiętali czasy, kiedy byli wielkim, panującym plemieniem wojowników i łupieżców, a nie przeżartymi przez syfilis czcicielami bydła, antropologiczną ciekawostką. Ten nowy towarzysz z grona starszyzny był pijany o jedenastej rano i grubiański pod wpływem alkoholu. Wskazywało na to jego pierwsze pytanie, toteż postanowiłem skorzystać z usług Tłumacza, aby zachować między nami należyty dystans, jak również dlatego, że skoro tych pięciu miało długie włócznie, co świadczyło o słabej dyscyplinie plemiennej, Tłumacz niemal na pewno zostałby przebity włócznią pierwszy, bo to on wypowiedziałby irytujące słowa, gdyby takie słowa w ogóle padły. W razie gdyby w małym frontowym pomieszczeniu sklepowym doszło do sprzeczki z pięcioma pijanymi, uzbrojonymi Masajami, na pewno przeszyliby mnie włócznią. Obecność Tłumacza oznaczała jednak, że mam szansę postrzelić z pistoletu trzech moich zalanych przyjaciół, a nie jednego, najwyżej dwóch. Przesunąłem pochwę pistoletu tak, że znalazła się z przodu na mojej nodze, z zadowoleniem stwierdziłem, że jest zapięta, i małym palcem rozpiąłem sprzączkę na rzemyku.

– Tłumacz, Duże Buty – poleciłem. – Tłumacz dokładnie.

– Tu obecny mówi, sir, że podobno jedna z pańskich żon, powiedział „kobiet”, zabiła lwa, więc jest ciekaw, czy w pana plemieniu zabijanie lwów pozostawia się kobietom.

– Powiedz wielkiemu wodzowi, którego nie znam, że w moim plemieniu czasami pozostawiamy zabijanie lwów kobietom, tak jak w jego plemieniu on pozostawia młodym wojownikom picie sherry Golden Jeep. Są młodzi wojownicy, którzy spędzają czas na piciu i nigdy nie zabili lwa.

Tłumacz mocno się w tej chwili pocił i sytuacja nie ulegała poprawie. Masaj, przystojny mężczyzna, zapewne w moim wieku, może starszy, przemówił. Tłumacz zaś powiedział:

– Tu obecny mówi, sir, że gdyby pan chciał być grzeczny i rozmawiać jak wódz z wodzem, nauczyłby się pan jego języka, żebyście mogli ze sobą rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną.

Teraz było już po wszystkim, a uwaga okazała się na tyle niestosowna, że odparłem:

– Powiedz temu wodzowi, nieznanemu mi dotychczas, że się wstydzę, iż nie nauczyłem się dobrze władać jego językiem. Miałem obowiązek polować na lwy. Zona, którą tu przywiozłem, ma obowiązek polować na lwy. Jednego zabiła wczoraj i są tu jeszcze dwie butelki zimnego piwa, a choć zostawiłem je dla moich ludzi, jedną wypiję z tym wodzem, i tylko z nim, pan Singh zaś wszystkim innym wodzom poda wino.

Tłumacz to przetłumaczył, po czym Masajowie podeszli uścisnąć mi rękę. Zapiąłem rzemyk na pochwie i delikatnie przesunąłem pistolet z powrotem na udo, gdzie się powinien znajdować.

– Sok pomarańczowy dla Tłumacza – zwróciłem się do pana Singha.

Tłumacz wziął napój, lecz Masaj, który szukał zwady, zaczął coś do niego mówić z przejęciem, poufnie. Tłumacz pociągnął jeden łyk, aby przepłukać gardło, i zwrócił się do mnie:

– Tu obecny wódz pyta w największym zaufaniu, ile pan zapłacił za tę żonę, która zabija lwy. Mówi, że taka żona w hodowli mogłaby mieć wartość znakomitego byka.

– Powiedz temu wodzowi, obdarzonemu, jak widzę, wielką inteligencją, że za tę żonę zapłaciłem dwa małe samoloty, jeden większy i sto sztuk bydła.

Wypiliśmy z Masajem, a potem on przemówił do mnie znowu, szybko i z powagą.

– On mówi, że to dużo za żonę i że żadna kobieta nie może być tyle warta. Mówi, że wspomniał pan o bydle. Czy to były krowy, czy byki również?

Wyjaśniłem, że ndege nie były samolotami nowymi, ale używanymi na wojnie. A bydło to były same krowy.

Stary Masaj oświadczył, że to już łatwiej zrozumieć, ale że żadna kobieta nie może być warta tyle pieniędzy.

Zgodziłem się, że cena jest wysoka, lecz zapewniłem, że ta żona jest jej warta. Teraz, oznajmiłem, muszę wracać do obozu. Zamówiłem jeszcze jedną kolejkę wina, a dużą butelkę piwa zostawiłem staremu. Piliśmy ze szklanek i ja postawiłem moją dnem do góry na kontuarze. Nalegał, abym wziął inną szklankę, więc nalałem sobie połowę i wypiłem. Uścisnąłem mu dłoń, czując zapach skóry i dymu, suszonego nawozu i potu, bynajmniej nie przykry, po czym wyszedłem na drogę, zalaną ostrym światłem, do samochodu myśliwskiego, częściowo ocienionego liśćmi. Pan Singh kazał załadować z tyłu pięć skrzynek piwa, jego syn zaś przyniósł ostatnią butelkę z zimnym piwem, owiniętą w gazetę. W bloczku pan Singh podliczył, ile kosztowało piwo i butelka wina dla Masajów, zapłaciłem mu i wręczyłem banknot pięcioszylingowy Tłumaczowi.

– Wolałbym dostać pracę, sir.

– Możesz wykonywać dla mnie tylko pracę tłumacza. Wykonałeś ją i dostałeś zapłatę.

– Chciałbym pojechać z panem jako tłumacz.

– Tłumaczyłbyś moje rozmowy ze zwierzętami?

– Mógłbym się nauczyć, sir. Mówię w języku suahili, Masajów, Chaggów i oczywiście po angielsku, jak pan widzi.

– Mówisz językiem Kambów?

– Nie, sir.

– My nim mówimy.

– Mógłbym się go z łatwością nauczyć, sir Mógłbym pana uczyć prawidłowego posługiwania się suahili, a pan mógłby mnie uczyć myślistwa i języka zwierząt. Niech pan nie uprzedza się do mnie dlatego, że jestem chrześcijaninem. To rodzice posłali mnie do szkoły misyjnej.

– Nie podobało ci się w tej szkole? Pamiętaj, że Bóg słucha. Słyszy każde twoje słowo.

– Nie, sir. Nienawidziłem szkoły. Jestem chrześcijaninem, bo mnie tego nauczono i byłem głupi.

– Zabierzemy cię kiedyś na polowanie. Ale będziesz musiał przyjść boso i w szortach.

– Nie cierpię moich butów, sir. Muszę je nosić z uwagi na Bwana McCrea. Gdyby mu doniesiono, że nie miałem butów albo ze byłem z panem u pana Singha, wymierzyłby mi karę. Nawet choćbym pił tylko coca-colę. Coca-cola to pierwszy krok, mówi Bwana McCrea.

– Zabierzemy cię kiedyś na polowanie. Ale nie należysz do plemienia myśliwskiego. Co ci z tego przyjdzie? Przestraszysz się i będziesz nieszczęśliwy.

– Wykażę się, sir, jeśli me zapomni pan o mnie. Dam tych pięć szylingów w składzie towarowym Benjiego jako zaliczkę na włócznię. W nocy będę chodził bez butów, żeby mieć stopy twarde jak myśliwy. Jeśli żąda pan ode mnie dowodu, dam dowód.

– Jesteś dobrym chłopcem, ale nie chcę się wtrącać w twoją religię i nie mam ci nic do zaofiarowania.

– Dam panu dowód – powtórzył.

– Kwisha – odparłem. I zwróciłem się do Mthuki: – Kwenda na duka.

W duce panował tłok; Masajowie robili zakupy i obserwowali innych kupujących. Kobiety śmiało obrzucały człowieka od stóp do głów wzrokiem, młodzi wojownicy, z grubymi, farbowanymi ochrą warkoczykami i grzywkami zachowywali się bezczelnie i wesoło. Masajowie dobrze pachną, ich kobiety mają zimne ręce, więc je podają i długo trzymają dłoń, której ciepłem się rozkoszują, radośnie ją badając, nie wykonując żadnego ruchu. U Benjiego huczało jak w ulu, podobnie jak u nas w hinduskim składzie towarowym w sobotę po południu lub raz na miesiąc w dzień wypłaty. Keiti znalazł posho, coca-colę i napoje bezalkoholowe, potrzebne na ngomę, zamówił też parę zbędnych rzeczy z wysokich półek, żeby móc patrzeć, jak je zdejmuje i podaje śliczna, inteligentna Hinduska, zakochana w A.D. na wielki dystans i podziwiana przez nas wszystkich, którzy kochalibyśmy się w niej, gdybyśmy mieli jakiekolwiek szanse. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Keiti lubi obserwować tę dziewczynę, i cieszyłem się, że to nam daje nad nim pewną przewagę. Przemówiła do mnie swoim ślicznym głosem, zapytała o Miss Mary, powiedziała, że lew sprawił jej ogromną radość, a patrząc na nią z wielką przyjemnością, słuchając głosu dziewczyny i ściskając ją za rękę, widziałem, do jakiego stopnia zadurzony jest Keiti. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na jego elegancką, świeżą, porządnie odprasowaną odzież, na najlepszy mundur myśliwski i przyzwoity turban.

Sprzedawcy zaczęli z pomocą Mthuki wynosić worki z mąką i skrzynki z napojami, ja zapłaciłem rachunek i kupiłem kilkanaście gwizdków na ngomę. Następnie, ponieważ w sklepie brakowało rąk do pracy, wyszedłem przypilnować strzelby, a Keiti pomagał ładować skrzynki, co też chętnie bym robił, gdyby wypadało. Kiedy polowaliśmy sami, zawsze pracowaliśmy razem, w mieście i w miejscach publicznych jednak byłoby to źle zrozumiane, więc ulokowawszy się na przednim siedzeniu, ze strzelbą między nogami, wysłuchiwałem próśb Masajów, którzy chcieli z nami zjechać z Góry. Chociaż podwozie ciężarowego chevroleta, z zamontowanym na nim nadwoziem samochodu myśliwskiego, miało dobre hamulce, prócz ładunku mogliśmy zabrać najwyżej sześć dodatkowych osób. Zdarzały się dni, kiedy jechało ich tuzin albo więcej, lecz na zakrętach bywało zbyt niebezpiecznie, co czasami przyprawiało Masajki o mdłości. Nigdy nie zwoziliśmy na dół wojowników, często natomiast zabieraliśmy ich pod górę. Mimo iż zrazu wywoływało to lekkie rozgoryczenie, zwyczaj ten się przyjął i wwożeni przez nas mężczyźni tłumaczyli go innym.

Wreszcie, po załadowaniu wszystkiego, cztery kobiety usiadły z tyłu ze swymi torbami, zawiniątkami, tykwami i różnymi bagażami, trzy zajęły drugie siedzenie, na lewo od Keitiego, a ja, Mwengi i Mthuka przednie. Ruszyliśmy, Masajowie nam pomachali, a ja otworzyłem butelkę z zimnym piwem, wciąż owiniętą w gazetę, i podałem ją Mwengiemu. Dał mi ręką znak, abym się napił, więc niżej osunąłem się na siedzeniu, schodząc z oczu Keitiemu. Pociągnąłem łyk, oddałem butelkę Mwengiemu, on zaś pił długo kątem ust, bo nie chciał podnosić i pokazywać dużej butelki. Kiedy mi ją zwrócił, poczęstowałem Mthukę.

– Później – powiedział.

– Jak zemdli którąś z kobiet – rzekł Mwengi.

Mthuka prowadził bardzo ostrożnie, wyczuwał ładunek na stromiznach zakrętów. Zwykle między nim a mną siedziała Masajka, o której wiedzieliśmy, że jest odporna na mdłości, a jeszcze dwie poddawane byłyby próbie na drugim siedzeniu, między Nguim a Mwengim. Teraz uważaliśmy, że trzy kobiety na jednego Keitiego to marnotrawstwo. Jedna z nich była słynną pięknością, mojego wzrostu, cudownie zbudowaną, o najzimniejszych i najbardziej natarczywych dłoniach, jakie znałem. Na ogół siadała z przodu, między Mthuką a mną, trzymała mnie za rękę, lekko, ale z rozmysłem kokietowała Mthukę drugą ręką, patrząc na nas obu i śmiejąc się, gdy reagowaliśmy na jej umizgi. Miała klasyczny typ urody, śliczną skórę i była całkowicie bezwstydna. Wiedziałem, że zarówno Ngui, jak Mthuka darzą ją względami. Ja ją intrygowałem, szalenie lubiła wywoływać widoczne reakcje, a kiedy wysiadała przed swoją manyattą, prawie zawsze ktoś jej towarzyszył i później pieszo wracał do obozu.

Dzisiaj jednak, jadąc drogą, rozglądaliśmy się po naszym terenie i Mthuka nie mógł nawet wypić piwa, bo jego ojciec, Keiti, siedział tuż za nim, a ja myślałem o moralności i piciu piwa z Mwengim; w papierze, którym owinięta była butelka, wydarliśmy dziurkę, aby zaznaczyć miejsce, od którego całe piwo należy do Mthuki.

Zgodnie z podstawowymi zasadami moralności moi dwaj najlepsi przyjaciele mogli iść z tą Masajką, gdybym natomiast zrobił to ja w czasie, kiedy przechodziłem próbę jako mkamba i darzyłem Debbę odwzajemnianym uczuciem, dowiódłbym swej rozwiązłości, okazał się nieodpowiedzialny i niepoważny. Z drugiej strony byłoby bardzo źle, gdybym w widoczny sposób nie zareagował na zaczepkę albo na zachętę. Te proste badania naszych plemiennych zwyczajów zawsze uprzyjemniały wyprawy do Laitokitok i były pouczające, lecz niekiedy, dopóki człowiek tych zwyczajów nie zrozumiał, mogły u niego wywoływać uczucie rozczarowania i zaskoczenia, choć z kolei wiedział, że jeśli chce być dobrym mkambą, nigdy nie może doznawać rozczarowania ani się przyznawać, że jest zaskoczony.

W końcu ktoś zawołał z tyłu, że zemdliło kobietę, więc na mój znak Mthuka zahamował. Wiedzieliśmy, że korzystając z postoju, Keiti pójdzie w krzaki się wysiusiać, co zrobił bardzo godnie i od niechcenia, a ja tymczasem podałem kwartową butelkę Mthuce, który szybko wypił swoją część, resztę zaś zostawił Mwengiemu i mnie.

– Wypij, zanim się ogrzeje.

Po ponownym załadowaniu i trzykrotnym rozładowywaniu samochodu pozbyliśmy się pasażerek, przecięliśmy strumień i przez parkową okolicę zmierzaliśmy do obozu. Na widok stada impali przechodzących przez las wysiadłem wraz z Keitim, aby im przeciąć drogę. Na tle ciemnej zieleni wydawały się rude, a gdy gwizdnąłem niemal bezgłośnie, młody kozioł obejrzał się do tyłu. Wstrzymałem oddech, lekko nacisnąłem spust i strzaskałem mu kark, Keiti podbiegł, aby go skłuć, tymczasem zaś pozostałe impale płynnymi susami uciekły pod osłonę drzew.

Nie poszedłem z Keitim, aby zobaczyć, jak skłuje kozła, była to zatem sprawa jego sumienia, a wiedziałem, że zasady ma mniej surowe niż Charo. Nie chciałem jednak, aby muzułmanie wstrzymali się od jedzenia, tak jak nie chciałem ustrzelić kozła na mięso, toteż wolno poszedłem po sprężystej trawie, a kiedy się zbliżyłem, Keiti poderżnął mu już gardło i stał uśmiechnięty.

– Piga mzuri – powiedział.

– Czemu nie? – odpadem. – Uchawi.

– Hapana uchawi. Piga mzuri sana.

Rozdział X

Wszędzie pod drzewami siedzieli mężczyźni, a poza obozowiskiem krajowców kobiety o ślicznych brązowych głowach i twarzach, w barwnych tkaninach, w pięknych szerokich naszyjnikach z paciorków i bransoletach. Z shamby przyniesiono wielki bęben, zwiadowcy zaś mieli trzy inne. Było jeszcze wcześnie, ale ngoma już się powoli zaczynała. Minęliśmy ludzi zajętych przygotowaniami, stanęliśmy w cieniu, kobiety się zbliżyły, a dzieci podbiegły, aby zobaczyć wyładowywanie zwierzyny. Oddałem Nguiemu strzelbę do czyszczenia i poszedłem do namiotu jadalni. Dął teraz dosyć mocny wiatr od Góry i wewnątrz było chłodno, przyjemnie.

– Zabrałeś wszystkie nasze butelki z zimnym piwem – powiedziała Miss Mary. Wyglądała teraz znacznie lepiej i była bardziej wypoczęta.

– Jedną butelkę przywiozłem z powrotem. Jest w torbie. Jak się czujesz, kochanie?

– A.D. i ja czujemy się o wiele lepiej. Nie znaleźliśmy twojej kuli. Tylko jego. Mój lew wygląda tak szlachetnie i pięknie, kiedy jest biały i obnażony. Odzyskał teraz godność, którą miał za życia. Dobrze się bawiłeś w Laitokitok?

– Tak. Zrobiliśmy wszystkie zakupy.

– Powitaj go serdecznie, Miss Mary – powiedział A.D. – Oprowadź go i zadbaj o jego wygodę. Widziałeś już kiedyś ngomę, mój dobry człowieku?

– Tak, sir – odparłem. – Mamy je i u nas. Bardzo je lubimy.

– Czy to jest coś, co w Ameryce nazywają baseballem? Zawsze uważałem to za rodzaj palanta.

– W Ameryce, sir, nasze ngomy są czymś w rodzaju dożynek, z tańcami ludowymi. Według mnie, przypominają raczej waszego krykieta.

– Owszem – zgodził się A.D. – Ale ta ngoma to coś nowego. Tańczyć będą wyłącznie krajowcy.

– Pyszna zabawa, sir – powiedziałem. – Czy wolno mi pójść na ngomę w towarzystwie Miss Mary, jak pan nazywa tę uroczą młodą damę?

– Już zostałam zamówiona – oznajmiła Miss Mary. – Idę z panem Chungo z wydziału zwiadowców.

– Niezły z pani numer, Miss Mary – oświadczył A.D.

– Czy pan Chungo to ten świetnie zbudowany młody mężczyzna z wąsami i w szortach, który przymocowywał sobie strusie pióra na głowie, sir?

– Wyglądał na znakomitego faceta, sir. Czy to pański kolega z wydziału zwiadowców? Muszę przyznać, sir, że ma pan wspaniały zespół ludzi.

– Jestem zakochana w panu Chungo i to mój bohater – oświadczyła Miss Mary. – Mówił mi, że łżesz i nigdy nie trafiłeś lwa. Jak powiedział, wszyscy boye wiedzą, że kłamiesz, a Ngui i paru innych tylko udaje twoich przyjaciół, bo wciąż obsypujesz ich prezentami i nie wymagasz dyscypliny. Zwrócił moją uwagę na to, jak wtedy, kiedy wróciłeś do domu pijany, Ngui złamał twój najlepszy nóż, za który tyle zapłaciłeś w Paryżu.

– Tak. Tak – zgodziłem się. – Pamiętam, że widziałem starego Chunga w Paryżu. Tak. Tak. Pamiętam. Tak. Tak.

– Nie. Nie – rzekł A.D. z roztargnieniem. – Nie. Nie. Nie pana Chunga. Nie jest członkiem.

– Tak. Tak – powiedziałem. – Niestety, jest, sir.

– Pan Chungo powiedział mi jeszcze coś interesującego. Mianowicie, że do swoich pełnych kul używałeś trucizny do strzał, wyrabianej przez Kambów, i że Ngui robi ją dla ciebie, a cała ta historia risai moja, zabicia od jednego strzału, jest wynikiem trucizny. Zaproponował, że mi pokaże, jak szybko trucizna rozejdzie się w strużce krwi kapiącej z jego nogi.

– Ojej, ojej. Myśli pan, że powinna pójść na ngomę z pańskim kolegą, panem Chungo, sir? Może to być absolutnie w porządku, ale ona mimo wszystko jest memsahib, sir. Nadal stosuje się do niej akt o Brzemieniu Białego Człowieka.

– Pójdzie na ngomę ze mną – powiedział A.D. – Zrób nam drinka, Miss Mary; albo nie, ja go zrobię.

– Umiem jeszcze robić drinki – odparta Miss Mary. – Wy dwaj nie bądźcie tacy ponurzy. To o panu Chungo zmyśliłam. Ktoś tu musi czasem żartować prócz Papy i jego pogan, ciebie i Papy z waszymi nocnymi szaleństwami i niegodziwościami. O której wstaliście wszyscy dziś rano?

– Nie za wcześnie. Czy to wciąż ten sam dzień?

– Dni zlewają się jeden z drugim, jeden z drugim i jeden z drugim – powiedziała Miss Mary. – To mój wiersz o Afryce.

Miss Mary tworzyła wspaniały poemat o Afryce, kłopot jednak polegał na tym, że czasami układała go sobie w głowie i zapominała zapisać, po czym ulatniał się jak sen. Trochę zanotowała, ale nikomu nie chciała tego pokazać. Wszyscy bardzo wierzyliśmy w jej poemat i ja nadal wierzę, lecz wolałbym, aby go naprawdę pisała. Czytaliśmy wtedy Georgiki w przekładzie C. Day Lewisa. Choć mieliśmy dwa egzemplarze, stale ginęły lub gdzieś się zapodziewały, jak jeszcze żadna ze znanych mi książek. Mój jedyny zarzut pod adresem mantuańczyka sprowadzał się do tego, że pod jego wpływem wszyscy ludzie o przeciętnej inteligencji uważali się za zdolnych do pisania wielkiej poezji. Dante budził takie przekonanie tylko w szaleńcach. Oczywiście nie była to prawda, ale przecież prawie nic nie jest prawdą, zwłaszcza w Afryce. W Afryce to, co prawdziwe o świcie, w południe jest tylko zmyśleniem i budzi większy respekt niż urocze, zarośnięte szuwarami jezioro, błyszczące na skraju spalonej słońcem równiny. Chociaż przemierzałeś tę równinę rankiem i masz pewność, że jezioro nie istnieje, to przecież teraz właśnie tam jest, absolutnie realne i piękne.

– Czy to naprawdę jest w poemacie? – zapytałem Miss Mary.

– Tak, naturalnie.

– Więc to zapisz, nim zacznie brzmieć jak opis wypadku drogowego.

– Nie musisz psuć ludziom poematów ani strzelać ich lwów.

A.D. podniósł na mnie wzrok niczym znużony uczeń, ja zaś powiedziałem:

– Znalazłem moje Georgiki, jeśli je chcesz. Egzemplarz bez przedmowy Louisa Bromfielda. Po tym można go poznać.

– Mój można poznać po tym, że jest podpisany.

– I ma przedmowę Louisa Bromfielda.

– Kto to taki ten Bromfield? – zapytał AD. – Czy to prowokacja?

– To człowiek piszący, właściciel bardzo znanej farmy w Ameryce; w Ohio. Ponieważ jest dobrze znany z powodu swej farmy, uniwersytet w Oksfordzie zamówił u niego tę przedmowę. Przewracając kartki, widzi farmę Wergiliusza, zwierzęta Wergiliusza i ludzi Wergiliusza, nawet jego surowe, prostackie rysy czy gesty, nie pamiętam już co. Muszą to być prostackie gesty, jeśli jest farmerem. Tak czy owak, Louis może go zobaczyć i twierdzi, że to tworzy wielki, nieśmiertelny poemat bądź poematy dla wszelkiego rodzaju czytelników.

– Widocznie mam wydanie bez Bromfielda – powiedział A.D. – Chyba zostawiłeś je w Kajiado.

– Moje jest podpisane – powtórzyła Miss Mary.

– Owszem – zgodziłem się. – A twój podręcznik suahili, używanego w głębi kraju, też z podpisem, jest teraz w tylnej kieszeni moich spodni, przepocony i pozlepiany. Dam ci swój i możesz go podpisać.

– Nie chcę twojego. Chcę mieć swój, tylko dlaczego musiałeś go tak przepocić, że aż się pozlepiał, i zniszczyć?

– Nie wiem. Prawdopodobnie było to częścią mojego planu zniszczenia Afryki. Ale tu go masz. Radziłbym ci wziąć czysty.

– W tym sama zapisywałam słowa, których me ma w oryginale, i robiłam znaki umowne.

– Przepraszam. Widocznie rano, po ciemku, przez omyłkę włożyłem go do kieszeni.

– Ty nie popełniasz omyłek – stwierdziła Miss Mary. – Wszyscy o tym wiemy. I o wiele lepiej byś zrobił, gdybyś się uczył suahili, a nie próbował wciąż mówić nieznanym językiem i czytać książki wyłącznie francuskie. Każdy wie, że czytasz po francusku. Czy po to musiałeś przyjeżdżać aż do Afryki?

– Może. Nie wiem. Pierwszy raz miałem komplet Simenona, a dziewczyna z księgarni w tym długim pasażu u Ritza była taka miła, że zamówiła, a potem dostała wszystkie tytuły.

– Które ty później zostawiłeś w Tanganice u Patricka. Z wyjątkiem paru. Myślisz, że je przeczytają?

– Nie wiem. Pat bywa niekiedy tajemniczy, jak ja. Może przeczyta, może nie. Ale ma sąsiada żonatego z Francuzką, i dobrze byłoby, gdyby ona je miała. Nie. Pat by je przeczytał.

– Czy uczyłeś się kiedyś francuskiego i umiesz mówić tym językiem gramatycznie?

– Nie.

– Jesteś beznadziejny.

A.D., marszcząc się, spojrzał na mnie.

– Nie – zaprzeczyłem. – Nie jestem beznadziejny, bo jeszcze mam nadzieję. Kiedy ją stracę, dowiesz się o tym diabelnie szybko.

– Na co masz nadzieję? Na niechlujstwo umysłowe? Na zabieranie cudzych książek? Legendy o lwie?

– To coś w rodzaju aliteracji. Lepiej mów o leżeniu.

Teraz leżę i zasnę.
Odmieniaj „leżeć” i z kim,
I jak uroczo być może.

Odmieniaj mnie każdego ranka i nocy,
I ogień, nie deszcz ze śniegiem, nie blask świecy
Góra zimna i bliska, gdy śpisz.

Ciemne pasma drzew to nie cisy,
Śnieg jednak nadal jest śniegiem.
Odmień mi raz śnieg.

I dlaczego Góra zbliża się
I oddala?

Odmieniaj mnie, odmienialna miłości.
Jaki rodzaj kukurydzy przynosisz?

Nieładnie było tak mówić, zwłaszcza do osób zaprzątniętych Wergiliuszem, ale nadeszła pora lunchu, okres zawieszenia broni w przypadku wszelkich nieporozumień, zapewniający osobom, które zasiadały do tego znakomitego posiłku, równe bezpieczeństwo, jak ongiś podobno ściganym przez prawo złoczyńcom zapewniały kościoły, choć ja nigdy zbytnio w te sanktuaria nie wierzyłem. Toteż zapanowała zgoda, wszystko puściliśmy w niepamięć, Miss Mary poszła się zdrzemnąć po jedzeniu, a ja zobaczyć ngomę.

Bardzo przypominała inne ngomy, tyle że była niezwykle miła i ładna, zwiadowcy zaś włożyli w nią wiele wysiłku. Tańczyli w szortach, każdy miał cztery strusie pióra na głowie, przynajmniej z początku. Dwa były białe, dwa ufarbowane na różowo, a trzymały się dzięki zastosowaniu rozmaitych metod, począwszy od przypinania skórzanymi paskami i rzemykami, na przywiązywaniu i wkręcaniu we włosy skończywszy. Do tańca zwiadowcy pozakładali na kostki nóg obrączki z dzwonkami, a tańczyli dobrze, z pięknym opanowaniem i dyscypliną. Dudniły trzy bębny, niektórzy wybijali też rytm na puszkach i pustych blaszanych beczkach po benzynie. Odtańczyli cztery tańce klasyczne i trzy lub cztery zaimprowizowane. Młode kobiety, dziewczęta i dzieci włączyły się dopiero do tych ostatnich. Wszystkie tańczyły, lecz do późnego popołudnia nie robiły figur ani nie stawały w dwóch rzędach. Sposób tańca dzieci i młodych dziewcząt wskazywał, że przywykły do znacznie dzikszych ngom w shambie.

Miss Mary i A.D. wyszli z namiotów, pstrykali kolorowe zdjęcia, jej zaś wszyscy gratulowali i ściskali dłoń. Zwiadowcy dawali pokazy zręczności. Jeden miał kręcić młynka nad monetą do połowy zakopaną w ziemi, zatrzymać się z nogami pionowo uniesionymi w powietrzu, ugiąć ramiona, opuścić głowę, chwycić krawędź monety zębami, a potem się wyprostować, fiknąć koziołka i stanąć. Tą bardzo trudną sztuczką pięknie popisał się Denge, najsilniejszy i najzwinniejszy, najżyczliwszy i najłagodniejszy ze zwiadowców.

Przez prawie cały czas, siedząc w cieniu, wybijałem rytm na jednej z pustych beczek po benzynie, w którą uderzałem podstawą dłoni, zajęty obserwowaniem tancerzy. Podszedł do mnie Informator, a przykucnąwszy w swoim niby to perskim szalu i w kapeluszu z okrągłym denkiem, zapytał:

– Dlaczego jesteś smutny, bracie?

– Nie jestem smutny.

– Każdy wie, że jesteś smutny. Musisz być wesoły. Popatrz na swoją narzeczoną. Jest Królową Ngomy.

– Nie kładź ręki na moim bębnie. Tłumisz dźwięk.

– Bębnisz bardzo dobrze, bracie.

– Akurat. W ogóle nie umiem bębnić. Ja tylko nie przeszkadzam. Dlaczego ty jesteś smutny?

– Bwana Zwierzyny powiedział mi coś bardzo nieprzyjemnego i kazał się stąd wynosić. Odwaliliśmy kawał wspaniałej roboty, a on uważa, że tu próżnuję, i wysyła mnie gdzieś, gdzie łatwo mogę zostać zabity.

– Wszędzie możesz zostać zabity.

– Tak. Ale tutaj jestem ci użyteczny i umrę szczęśliwy.

Taniec stawał się coraz dzikszy. Lubiłem patrzeć na tańczącą Debbę, lecz jej nie widziałem. To takie proste i na pewno przytrafiało się wszystkim amatorom tego rodzaju baletu, pomyślałem. Wiedziałem, że Debba popisuje się przede mną, bo tańczyła na końcu, przy parze połączonych bębnów po nafcie.

– Jest bardzo piękną dziewczyną – oświadczył Informator. – I Królową Ngomy.

Bębniłem dalej, dopóki tańczono, po czym wstałem, odszukałem odzianego w zieloną szatę Nguilego i poprosiłem o dopilnowanie, aby dziewczęta miały coca-colę.

– Chodź do namiotu – zwróciłem się do Informatora.

– Jesteś chory, prawda?

– Bracie, istotnie mam gorączkę. Możesz mi ją zmierzyć i zobaczyć.

– Dam ci atabryny.

Mary wciąż fotografowała, dziewczyny zaś stały sztywne, wyprostowane, z piersiami sterczącymi na tle przepasek podobnych do obrusów. Mthuka łączył niektóre z dziewcząt w grupy i wiedziałem, że próbuje zdobyć dobre zdjęcie Debby. Obserwowałem ich i widziałem, jak nieśmiało Debba spuszcza oczy przed Miss Mary, jak prosto się trzyma. Brakowało jej zuchwałości, z jaką odnosiła się do mnie, i stała na baczność niczym żołnierz.

Informator miał język biały, niczym wysmarowany kredą, a przycisnąwszy go trzonkiem łyżki, zobaczyłem w gardle paskudną żółtą i białawo-żółtą plamę. Włożyłem pod język pacjenta termometr, który wskazał sto jeden stopni i trzy kreski.

– Jesteś chory, Informatorze, stary wygo – powiedziałem.

– Dam ci trochę penicyliny i pastylek penicylinowych i odeślę cię do domu samochodem myśliwskim.

– Mówiłem, że jestem chory, bracie. Ale nikogo to nie obchodzi. Mogę się napić, bracie?

– Mnie nigdy to nie szkodziło, kiedy brałem penicylinę. Może dobrze ci zrobi na gardło.

– Z pewnością, bracie. Myślisz, że Bwana Zwierzyny pozwoli mi zostać tutaj i służyć pod tobą teraz, kiedy możesz zaświadczyć, że jestem chory?

– Nie będziesz tryskał energią, dopóki jesteś chory. Może powinienem cię odesłać do szpitala w Kajiado.

– Proszę, nie rób tego, bracie. Możesz leczyć mnie tutaj, a ja będę na miejscu w razie nagłej potrzeby, mogę też być twoimi oczami, uszami i prawą ręką w bitwie.

Dopomóż nam, Boże, pomyślałem; Informatorowi takie rzeczy strzelają do głowy, choć nic nie pił, niczym się nie podniecił, niczego nie brał, a ma zapalenie gardła i przypuszczalnie ropień na migdałku. Cóż, świadczy to o niezłym morale, choćby tylko w gębie.

Nalałem Informatorowi do kubka pół na pół soku limetowego Rose’a i whisky na uśmierzenie bólu gardła, potem miałem mu dać penicylinę, pastylki i osobiście odwieźć go do domu.

Mieszanka dobrze mu zrobiła na gardło, alkohol jeszcze bardziej poprawił morale.

– Bracie, jestem Masajem. Nie boję się śmierci. Gardzę nią. Do ruiny doprowadzili mnie bwanowie i Somalijka. Odebrała mi wszystko: własność, dzieci, honor.

– Już mi mówiłeś.

– Tak, ale teraz, kiedy kupiłeś mi włócznię, zaczynam życie od nowa. Posłałeś po lekarstwo, które przywraca młodość?

– Lekarstwo nadejdzie. Może jednak przywrócić młodość tylko wtedy, kiedy ona gdzieś jest.

– Jest. Słowo daję, bracie. Czuję teraz jej przypływ.

– Bo wypiłeś.

– Może. Ale ją czuję.

– Dam ci lekarstwo, a potem odwiozę cię do domu.

– Nie. Proszę cię, bracie. Przyjechałem z Wdową i ona musi wrócić ze mną. Ale na nią jest jeszcze za wcześnie. Podczas ostatniej ngomy straciłem ją na trzy dni. Zaczekam i pojedziemy razem ciężarówką.

– Powinieneś leżeć w łóżku.

– Lepiej, żebym zaczekał na Wdowę. Bracie, nie wiesz, czym grozi kobiecie ngoma.

Miałem o tym niejasne wyobrażenie, a nie chciałem, aby Informator mówił z takim gardłem, lecz on zapytał:

– Czy mógłbym jeden, ostatni raz napić się przed lekarstwem?

– Dobra. Chyba z medycznego punktu widzenia to nie zaszkodzi.

Tym razem do soku Rose’a dodałem cukru i przyrządziłem dobrą, dużą porcję trunku. Jeśli Informator ma czekać na Wdowę, może upłynąć dużo czasu, słońce niebawem zajdzie i zrobi się zimno.

– Razem dokonamy wielkich czynów, bracie – rzekł Informator.

– Nie wiem. Czy nie uważasz, że powinniśmy dokonać paru wielkich czynów oddzielnie, dla wprawy?

– Wymień jakiś wielki czyn, a ja go dokonam.

– Obmyślę coś, jak tylko wyleczysz gardło. Teraz sam muszę dokonać wielu małych czynów.

– Mogę ci pomóc w małych czynach, bracie?

– Nie w tych. Tych muszę dokonać sam.

– Bracie, weźmiesz mnie ze sobą do Mekki, jeśli razem dokonamy wielkich czynów?

– Może w tym roku nie pojadę do Mekki.

– Ale w przyszłym?

– Jeśli takie będzie życzenie Allaha.

– Czy pamiętasz Bwanę Blixena, bracie?

– Aż za dobrze.

– Bracie, zdaniem wielu, to nieprawda, że Bwana Blix nie żyje. Mówią, że zniknął do czasu śmierci swoich wierzycieli, a potem wróci na ziemię, jak Dzieciątko Jezus. Zgodnie z teorią na temat Dzieciątka Jezus. Co nie znaczy, że się pojawi jako rzeczywiste Dzieciątko Jezus. Czy może w tym być prawda?

– Chyba nie może w tym być prawdy. Bwana Blix rzeczywiście nie żyje. Moi przyjaciele widzieli go martwego w śniegu, z roztrzaskaną głową.

– Zbyt dużo wielkich ludzi nie żyje. Pozostała nas mała garstka. Opowiedz mi, bracie, o swojej wierze, o której słyszałem rozmowy. Kto jest wielkim Panem, najważniejszym dla twojej wiary?

– Nazywamy go Potężnym Gitchi Manitu. To nie jest jego prawdziwe imię.

– Rozumiem. Był w Mekce?

– Udaje się do Mekki tak, jak ty czy ja moglibyśmy się wybrać na bazar albo wejść do duki.

– Czy jesteś jego bezpośrednim przedstawicielem, tak jak słyszałem?

– O tyle, o ile jestem tego godny.

– Ale reprezentujesz jego władzę?

– Ty nie powinieneś o to pytać.

– Wybacz mi, bracie, moją nieświadomość. Ale czy on przez ciebie przemawia?

– Przemawia przeze mnie, jeśli chce.

– Czy ludzie, którzy nie są, mogą…

– Nie pytaj.

– Mogą…

– Zaaplikuję ci penicylinę i powinieneś iść – powiedziałem. – Nie wypada mówić o religii w namiocie jadalni.

Informator nie miał takiego zaufania do doustnej penicyliny, jakiego spodziewałem się po kimś, kto może dokonać wielkich czynów, ale niewykluczone, że się zawiódł w swoich nadziejach na popisanie się męstwem, kiedy to zostanie ukłuty dużą igłą. Polubił natomiast jej przyjemny smak i z zadowoleniem wypił dwie łyżki stołowe. Ja dotrzymałem mu towarzystwa na wypadek, gdyby został otruty, jak również dlatego, że nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć podczas ngomy.

– Lekarstwo jest takie smaczne, więc czy, twoim zdaniem, może być skuteczne, bracie?

– Wielki Manitu sam je bierze – zapewniłem.

– Niech się dzieje wola Allaha – rzekł Informator. – Kiedy mam wypić resztę z butelki?

– Rano, po przebudzeniu. Jeśli obudzisz się w nocy, ssij te pastylki.

– Już mi lepiej, bracie.

– Teraz idź i pilnuj Wdowy.

– Idę.

Przez cały ten czas słyszeliśmy dudnienie bębnów, słabe brzęczenie dzwoneczków na nogach i odgłosy gwizdków policji drogowej. Nadal nie czułem się w odświętnym nastroju ani nie miałem ochoty na tańce, więc po odejściu Informatora zmieszałem dżin Gordona z campari i dolałem trochę wody z syfonu. Gdyby dobrze połączyło się to z podwójną dawką doustnej penicyliny, stanowiłoby jakiś dowód, choć może me w dziedzinie czystej nauki Proces przebiegał chyba harmonijnie i w pewnym stopniu zaostrzał łomot bębnów. Nasłuchiwałem uważnie, ciekaw, czy gwizdki policyjne nie brzmią bardziej przenikliwie, lecz wydawało się, że nie. Uznawszy to za doskonały znak, wyszukałem w zroszonym kropelkami wody płóciennym bukłaku kwartę chłodnego piwa i wróciłem na ngomę. Ktoś grał na denku mojej metalowej bańki, więc znalazłem drzewo, o które mogłem wygodnie się oprzeć. Kiedy usiadłem, podszedł do mnie Tony.

Tony był świetnym facetem, jednym z moich najlepszych przyjaciół. Ten Masaj służył w stopniu sierżanta w korpusie czołgów, a okazał się bardzo dzielnym i dobrym żołnierzem. Był jeśli nie jedynym Masajem w armii brytyjskiej, to przynajmniej jedynym masajskim sierżantem. Pracował w wydziale łowieckim u A.D., któremu wciąż zazdrościłem takiego podwładnego, dobrego mechanika, człowieka lojalnego, oddanego, zawsze wesołego, biegle mówiącego po angielsku, znakomicie – rzecz jasna – po masajsku, w językach suahili, trochę w chagga i kamba. Budową zupełnie nie przypominał Masaja, bo miał krótkie, dość krzywe nogi, grube, potężne ramiona, klatkę piersiową i szyję. Nauczyłem go boksu, dość często odbywaliśmy spotkania sparingowe, byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i kompanami.

– To wspaniała ngoma, sir – powiedział Tony.

– Tak – przyznałem. – Nie tańczysz, Tony?

– Nie, sir. To ngoma Kambów.

Teraz taniec był bardzo skomplikowany, z udziałem młodych dziewcząt, wykonujących niedwuznaczne figury kopulacyjne.

– Jest trochę ślicznych dziewczyn. Która najbardziej ci się podoba, Tony?

– A panu, sir?

– Nie umiem się zdecydować. Cztery są naprawdę piękne.

– Jedna jest najlepsza. Wie pan, którą mam na myśli, sir?

– Jest urocza, Tony. Skąd pochodzi?

– Z shamby Kambów, sir.

Rzeczywiście była najlepsza, żadna się do niej me umywała. Obserwowaliśmy ją obaj.

– Widziałeś Miss Mary i Kapitana Strażnika Łowieckiego?

– Tak, sir. Byli tutaj niedawno. Jestem naprawdę szczęśliwy, że Miss Mary zabiła swojego lwa. Pamięta pan pierwsze dni i kłucie lwa włócznią ze smarkatym Masajem, sir?

Pamięta pan Obóz Drzewa Figowego? Długo polowała na swojego lwa, sir. Dziś rano powiedziałem jej masajskie przysłowie. Powtórzyła panu?

– Nie, Tony. Chyba nie.

– Powiedziałem jej, że się mówi: „Zawsze panuje głucha cisza, kiedy umiera wielki byk”.

– To bardzo prawdziwe. Teraz panuje cisza, choć ngoma jest taka hałaśliwa.

– Pan też to zauważył, sir?

– Tak. Przez cały dzień była we mnie cisza. Napijesz się piwa?

– Nie, dziękuję, sir. Poboksujemy się wieczorem?

– Masz ochotę?

– Jeśli pan ją ma, sir. Ale jest dużo nowych chłopców, z którymi trzeba spróbować. Lepiej to zrobić jutro, bez ngomy.

– Dzisiaj, jeśli chcesz.

– Może jutro byłoby lepiej. Jeden chłopak jest niezbyt przyjemny. Nie zły. Tylko nieprzyjemny. Zna pan takich.

– Chłopak z miasta?

– Poniekąd, sir.

– Umie się boksować?

– Właściwie nie, sir. Ale jest szybki.

– Trafił cię?

– Tak, sir.

– Co tańczą teraz?

– Nowy taniec bokserski. Widzi pan? Wchodzą w zwarcia, zadają lewe sierpowe, tak jak pan uczy.

– Lepiej niż uczę.

– Jutro będzie najlepiej, sir.

– Ale jutro nie będzie ciebie.

– Zapomniałem, sir. Proszę mi wybaczyć. Wciąż o czymś zapominam od śmierci wielkiego byka.

Zrobimy to po naszym powrocie. Teraz pójdę sprawdzić ciężarówkę.

Wybrałem się na poszukiwanie Keitiego i znalazłem go w pobliżu tancerzy. Minę miał bardzo wesołą i zaborczą.

– Proszę, żebyś ich odesłał do domu ciężarówką, kiedy się ściemni – powiedziałem. – Mthuka może też parę razy obrócić samochodem myśliwskim. Memsahib jest zmęczona, powinniśmy wcześnie zjeść kolację i pójść do łóżek.

– Ndio – zgodził się.

Znalazłem Nguiego, który sarkastycznie odezwał się w mroku:

– Jambo, bwana.

– Jambo tu – odpowiedziałem. – Czemu nie tańczyłeś?

– Za dużo prawa – odparł. – Dziś nie mój dzień na tańce.

– Mój też nie.

Tego wieczoru kolacja upłynęła w wesołym nastroju. Kucharz Mbebia usmażył wyśmienite panierowane kotlety z lwiej polędwicy. We wrześniu, kiedy pierwszy raz jedliśmy lwie kotlety, wywiązała się dyskusja i uznano to za dziwactwo czy przejaw barbarzyństwa. Teraz jedli je wszyscy i uchodziły za przysmak. Mięso było białe jak cielęcina, kruche, przepyszne, zupełnie pozbawione zapachu dziczyzny.

– Chyba nie dałoby się odróżnić tego kotleta od cotoletta Milanesa w naprawdę dobrej włoskiej restauracji, tyle że mięso jest lepsze – powiedziała Mary.

Ja byłem przekonany, że mięso będzie dobre, kiedy pierwszy raz zobaczyłem lwa po ściągnięciu z niego skóry. Mkola, mój ówczesny nosiciel broni, powiedział mi, że najsmaczniejsza jest polędwica. Lecz wtedy utrzymywał nas w ryzach Pop, który próbował zrobić ze mnie przynajmniej na pół pakka sahiba, ja zaś nigdy nie ośmieliłem się wyciąć polędwicy i poprosić kucharza, aby ją przyrządził. W tym roku natomiast, gdy zabiliśmy pierwszego lwa i poprosiłem Nguiego o wzięcie dwóch polędwic, coś się zmieniło. Pop twierdził, że to barbarzyństwo i że nikt nigdy nie jadł lwa. Prawie na pewno było to jednak nasze ostatnie wspólne safari i doszliśmy do punktu, w którym obaj żałowaliśmy raczej rzeczy niezrobionych niż zrobionych, więc sprzeciwiał się tylko dla formy, a kiedy Mary pokazała Mbebii, jak przygotować kotlety, kiedy poczuliśmy ich piękny zapach i Pop zobaczył, że mięso kroi się identycznie jak cielęcinę i że nam bardzo smakuje, spróbował trochę i też mu smakowało.

– W Ameryce, polując w Górach Skalistych, jadłeś niedźwiedzia. Jego mięso przypomina wieprzowinę, lecz jest za tłuste. Jesz wieprzowinę, a świnią zjada większe paskudztwa niż niedźwiedź czy lew.

– Nie dręcz mnie – powiedział Pop. – Jem to cholerstwo.

– Czy nie jest dobre?

– Tak. Niech to diabli. Jest dobre. Ale mnie nie dręcz.

– Dobierz sobie, panie P. Proszę, weź dokładkę – odezwała się Mary.

– Dobra, wezmę – odparł cienkim, żałosnym falsetem. – Ale nie gapcie się na mnie, kiedy będę jadł.

Miło było o nim rozmawiać, bo kochaliśmy go oboje z Mary, a ja bardziej niż jakiegokolwiek ze znanych mi mężczyzn. Mary powtórzyła mi pewne rzeczy, których dowiedziała się od Popa w czasie długiej podróży przez Tanganikę, gdy pojechaliśmy polować w krainie nad Wielką Ruahą i na równinie Bohara. Słuchając tych opowieści i wyobrażając sobie to, o czym nie mówił, czułem jego bliskość i uważałem, że nawet nieobecny potrafi znaleźć wyjście z trudnych sytuacji.

Cudownie było również jeść lwa, po raz ostatni mieć go tuż obok i delektować się jego smakiem.

Tej nocy Mary oświadczyła, że jest bardzo zmęczona, i położyła się do własnego łóżka. Ja przez jakiś czas leżałem bezsennie, po czym wyszedłem i usiadłem przy ognisku. Usnąłem w fotelu, wpatrzony w ogień, zaprzątnięty myślami o Popie, zasmucony tym, że nie jest nieśmiertelny, a równocześnie szczęśliwy, że mógł spędzić z nami tyle czasu, że udało nam się przeżyć wspólnie trzy albo cztery rzeczy takie jak dawniej i że po prostu cieszyliśmy się z przebywania razem, z rozmów i żartów.

Rozdział XI

Wczesnym rankiem, kiedy chodząc w ślad za Nguim, patrząc, jak lekko stawia w trawie duże kroki, i myśląc, że jesteśmy braćmi, uznałem za głupie być białym w Afryce. Przypomniało mi się, jak przed dwudziestu laty, zaprowadzony, abym posłuchał muzułmańskiego misjonarza, dowiedziałem się wraz z innymi obecnymi o zaletach ciemnej skóry i wadach pigmentacji białego człowieka. Byłem dostatecznie opalony, aby uchodzić za mieszańca.

– Popatrzcie na białego człowieka – mówił misjonarz. – Chodzi, a słońce go zabija. Jeśli się obnaży, spieczone słońcem ciało pokrywa się pęcherzami i ropieje. Biedak musi stać w cieniu, wyniszczać się alkoholem, stinghas i chutta pegs, by nie myśleć o potworności słońca, które wzejdzie nazajutrz. Zwróćcie uwagę na białego człowieka i jego mwanamuki; jego memsahib. Kobieta od słońca dostaje brązowych plamek; brązowych plamek, jakby zwiastunek trądu. Jeśli się nie skryje przed słońcem, oblezie z niej skóra, jak z kogoś, kto przeszedł przez ogień.

W ten śliczny poranek nie próbowałem sobie przypominać dalszego ciągu kazania wymierzonego przeciw białemu człowiekowi. Było długie i wiele żywszych fragmentów wyleciało mi z głowy, lecz zapamiętałem jeden, o niebie białego człowieka, które znów ukazywało się jako coś przerażającego. Wiara w nie nakazuje białemu uderzeniami kija popychać białe piłeczki po ziemi albo przerzucać większe piłki tam i z powrotem nad siatkami, jakich używa się na dużych jeziorach do połowu ryb, i robić to, dopóki zmęczony słońcem nie skryje się do klubu, gdzie wyniszcza się alkoholem i przeklina Dzieciątko Jezus, jeśli nie ma tam jego wanawaki.

Razem z Nguim przeszliśmy przez kolejną kępę zarośli, gdzie w norze mieszkała kobra. W dalszym ciągu przebywała gdzieś na zewnątrz albo udała się z wizytą, nie zostawiwszy adresu. Żadnego z nas nie pasjonowało polowanie na węże. Było obsesją białego człowieka i koniecznością, gdyż nadepnięte węże gryzły bydło i konie; na farmie Popa wyznaczono stałą nagrodę w szylingach za zabicie zarówno kobry, jak żmii afrykańskiej. Człowiek nie mógł upaść niżej, niż polować na węże dla zapłaty. Kobry znaliśmy jako szybkie, zwinne stworzenia, umykające do swych nor, tak małych, że wciśnięcie się do nich wydawało się niemożliwe, z czego stroiliśmy żarty. Krążyły opowieści o okrutnych mambach, które wznoszą się wysoko na swych ogonach i ścigają bezradnych kolonistów lub nieustraszonych strażników łowieckich, jadących konno, lecz nas nie wzruszały te historie, bo docierały z południa, gdzie hipopotamy z imionami własnymi przemierzały rzekomo setki mil po suchym terenie w poszukiwaniu wody, a węże dokonywały biblijnych czynów. Wiedziałem, że to musi być prawda, skoro pisali tak ludzie szanowani, ale tamte węże nie przypominały naszych, w Afryce zaś liczą się tylko własne węże.

Nasze były płochliwe, głupie albo tajemnicze i potężne. Zgrywałem się na ich zapalonego łowcę, na co nie nabrał się nikt, może prócz Miss Mary, wszyscy natomiast mieliśmy na pieńku z plującą kobrą, bo opluła A.D. Tego ranka, po stwierdzeniu, że węża nie ma i nie wrócił do swej nory, powiedziałem Nguiemu, że i tak jest zapewne dziadkiem Tony’ego, więc powinniśmy go szanować.

Nguiemu spodobała się ta myśl, ponieważ węże są przodkami wszystkich Masajów. Wyraziłem też przypuszczenie, że wąż jest przodkiem jego dziewczyny z masajskiej manyatty. Ta wysoka ślicznotka miała w sobie coś z węża. Nguiego nieco rozweseliła i trochę przestraszyła możliwość takiego pochodzenia kochanki, a ja spytałem, czy, jego zdaniem, Masajki mogą mieć zimne ręce i, co dziwniejsze, niekiedy inne części ciała dlatego, że płynie w nich wężowa krew. Najpierw zaprzeczył; Masajki zawsze były takie. Później, kiedy ramię przy ramieniu szliśmy w stronę wysokich drzew obozu, zarysowanych żółto i zielono na tle pomarszczonej brązowej podstawy Góry i śniegu w jej partiach szczytowych, obozu niewidocznego, oznaczonego tylko przez te wysokie drzewa, przyznał, że to może być prawda. Włoszki, oświadczył, mają zimne i gorące ręce. Ręka potrafi być zimna, potem ogrzać się do temperatury gorącego źródła, a Włoszki w jeszcze inny sposób parzą jak gorące źródło, o ile pamięta. Nie ponoszą większej niż Masajki bubo, kary za stosunek cielesny. Może Masajki mają wężową krew. Powiedziałem, że jak następnym razem zabijemy węża, wszyscy dotkniemy jego krwi, aby się przekonać. Nigdy nie dotykałem krwi tryskającej z węży, bo ich nie lubiłem, podobnie jak Ngui. Zgodziliśmy się jednak, że to zrobimy i zachęcimy do tego innych, jeśli zdołają przezwyciężyć wstręt. Miało to służyć naszym codziennym badaniom antropologicznym, toteż szliśmy dalej, pochłonięci tymi sprawami i naszymi własnymi błahymi problemami, które próbowaliśmy włączyć w szersze zagadnienia antropologii. Wreszcie pod żółtymi i zielonymi drzewami, w pierwszych blaskach słońca przybierającymi barwę intensywnej, ciemnej zieleni i połyskliwego złota, ukazały się namioty, dostrzegliśmy też szary dym ognisk, zwiadowców zwijających obóz, a przy ognisku przed naszymi namiotami, teraz pogrążonymi w cieniu pod drzewami i w świetle nowego dnia, postać A.D., który w płóciennym fotelu siedział przy drewnianym stole i czytał, z butelką piwa w ręce.

Ngui wziął moją strzelbę, zarzuci! ją na ramię, na którym niósł starą śrutówkę, ja zaś podszedłem do ogniska.

– Dzień dobry, generale – powitał mnie A.D. – Wcześnie wstałeś.

– My, myśliwi, musimy ponosić trudy – powiedziałem. – Polujemy na własnych nogach, a sytuacja zawsze jest krytyczna.

– Ktoś powinien kiedyś tej cholernej sytuacji zaradzić. Napij się piwa.

Nalewał je do szklanki bardzo ostrożnie, a gdy utworzyła się czapa piany i zagroziła przelaniem, czekał, aż opadnie.

– Szatan znajdzie robotę dla leniwych rąk – odparłem i podniosłem do ust szklankę, napełnioną tak, że piana nad wezbranym bursztynowym płynem przypominała czoło lawiny. Nie uroniwszy ani odrobiny, zanurzyłem w szklance górną wargę i pociągnąłem pierwszy łyk.

– Nieźle jak na myśliwego, który nic nie strzelił – przyznał A.D. – Takim pewnym rękom i przekrwionym oczom w czerwonych obwódkach Anglia zawdzięcza swą wielkość.

– „Pod piaskiem żelazistym krzywymi skorupami pijemy zgodnie z przykazaniami” – zacytowałem. – Przeleciałeś już nad Atlantykiem?

– Nad Irlandią. Strasznie zielona. Nieomal widzę światła Le Bourget. Nauczę się latać, generale.

– Niejeden już to mówił. Chodzi o to, jak będziesz latał?

– Wyprostuję się i polecę – rzekł A.D.

– Na własnych nogach, w krytycznej sytuacji?

– Nie. Samolotem.

– Pewnie zdrowiej jest samolotem. I będziesz stosować te zasady w życiu, synu?

– Wypij swoje piwo, Billy Grahamie – powiedział A.D. – Co poczniesz, jak wyjadę, generale? Mam nadzieję, że się nie załamiesz? Nie doznasz psychicznego urazu? Liczę, że jesteś na to przygotowany. Nie jest za późno na obronę flanki.

– Jakiej flanki?

– Jakiejkolwiek. To jeden z nielicznych terminów wojskowych, jaki zachowałem w pamięci. Zawsze chciałem bronić flanki. W prawdziwym życiu zawsze gdzieś broni się umocnionej flanki. Dopóki nie odeprę flanki, będę doznawać niepowodzeń.

Mon flanc gauche est protégé par une colline – powiedziałem, bo aż za dobrze to pamiętałem. – J’ai les mitrailleuses bien placés. Je me trouve très bien ici et je reste.

– Uciekasz się do obcego języka – rzekł A.D. – Nalej jednego, pojedziemy i skończymy z tym mierzeniem, a przez ten czas moje łotry będą musiały się uwinąć ze wszystkim, co mają do zrobienia dziś rano, zanim wyjadą do miasta, aby żyć z żebraniny.

– Czytałeś kiedyś Sierżanta Szekspira?

– Nie.

– Zdobędę dla ciebie egzemplarz. Dał mi go Duff Cooper. On to napisał.

– To nie są wspomnienia?

– Nie.

Czytaliśmy serię „Wspomnień” w jednym z tych lotniczych wydań na cienkim papierze, dostarczanych do Nairobi cometami, które lądują w Entebbe. Niezbyt mi się podobały ich odcinki w gazetach, Sierżant Szekspir natomiast bardzo mi się spodobał i lubiłem Duffa Coopera, kiedy był bez żony. W książce jednak pojawiała się tak często, że A.D. i mnie odrzucało od lektury.

– Kiedy zamierzasz napisać swoje wspomnienia, A.D.?

– zapytałem. – Nie wiesz, że starzy ludzie zapominają?

– Właściwie nie myślałem jeszcze o pisaniu.

– Będziesz musiał pomyśleć. Prawdziwe stare wygi się wykruszają. Mógłbyś zacząć od wczesnego okresu. Zajmij się pierwszymi tomami. Daleko stąd i dawno temu w Abisynii byłoby dobre na początek. Opuść uniwersytet i czas spędzony w kręgach cyganerii londyńskiej i kontynentalnej. Przejdź do Młodzika wśród sudańskich żołnierzy, potem opisz swoje pierwsze lata na stanowisku strażnika łowieckiego, dopóki je pamiętasz.

– Mógłbym się posługiwać twoim niezrównanym stylem z Niezamężnej matki na froncie włoskim? – spytał A.D.

– Zawsze uważałem to za twoją najlepszą książkę, jeśli nie liczyć Pod dwiema flagami. To było twoje, prawda?

– Nie. Moja była Śmierć gwardzisty.

– Też dobra – pochwalił A.D. – Nigdy ci nie mówiłem, ale wzorowałem się na niej w życiu. Mama dała mi ją, kiedy wyjeżdżałem do szkoły.

– Naprawdę nie chcesz się zająć tym bzdurnym mierzeniem? – zagadnąłem z nadzieją w głosie.

– Chcę.

– Czy powinniśmy zabrać neutralnych świadków?

– Nie ma takich. Pojedziemy sami.

– Więc jedźmy. Zobaczę, czy Miss Mary wciąż śpi.

Zasnęła po wypiciu herbaty i wyglądało na to, że może pospać jeszcze ze dwie godziny. Usta miała zamknięte, twarz na tle poduszki gładką jak kość słoniowa. Oddychała swobodnie, kiedy jednak poruszyła głową, odgadłem, że coś jej się śni.

Wziąłem strzelbę, którą Ngui powiesił na drzewie, i zająłem w landroverze miejsce obok A.D. Jechaliśmy, dopóki nie natrafiliśmy na stare ślady i nie znaleźliśmy miejsca, z którego Miss Mary strzelała do lwa. Wiele się tu zmieniło, jak zawsze na dawnym pobojowisku, lecz wypatrzyliśmy łuski po nabojach jej i A.D., a na lewo po moich. Jedną włożyłem do kieszeni.

– Teraz pojadę do miejsca, gdzie padł, a potem ty zmierzysz krokami odległość w linii prostej.

Patrzyłem, jak odjeżdża, z brązowymi włosami lśniącymi w porannym słońcu; duży pies obejrzał się na mnie, po czym odwrócił łeb i wbił wzrok prosto przed siebie. Kiedy land-rover zatoczył koło i przystanął przed gęstą kępą drzew i zarośli, postawiłem stopę o krok na lewo od najdalej na zachód wyrzuconej łuski i zacząłem do niego iść, licząc po drodze kroki. Prawą ręką trzymałem lufę strzelby, którą niosłem na ramieniu, a z tej odległości samochód wydawał mi się bardzo mały i skrócony. Duży pies wyskoczył z niego, A.D. zaś przechadzał się obok. Oni też byli bardzo mali, a czasami widziałem tylko psi łeb i szyję. Nie dochodząc do landrovera, zobaczyłem zgniecioną trawę w miejscu, gdzie po raz pierwszy położył się lew.

– Ile? – spytał A.D., więc mu powiedziałem. Pokręcił głową. – Zabrałeś flaszkę Jinny?

– Tak.

Łyknęliśmy obaj.

– Nigdy, przenigdy nie powiemy nikomu, jaki to był daleki strzał – zarzekł się A.D. – Po pijanemu ani na trzeźwo, gnojkom ani przyzwoitym Ludziom.

– Nigdy.

– Teraz nastawimy prędkościomierz, ty wrócisz samochodem w prostej linii, a ja zmierzę odległość krokami.

Nasze obliczenia różniły się o parę kroków, była też niewielka rozbieżność między odczytem na szybkościomierzu a krokami, więc od całej długości odjęliśmy cztery kroki. Potem wróciliśmy do obozu, wpatrzeni w Górę i smutni, bo do świąt nie mieliśmy już razem polować.

Po odjeździe A.D. i jego ludzi zostałem sam ze strapieniem Miss Mary. Właściwie nie sam, bo z Miss Mary, obozem, naszymi ludźmi i dużą górą Kilimandżaro, przez wszystkich zwaną Kibo, ze zwierzyną, ptakami, nowymi łanami kwiatów i robakami, które wykluwały się z ziemi, aby te kwiaty zjadać. Brązowe orły zlatywały się, żeby zjadać robaki, tak że stały się pospolite jak kury; orły w długich brązowych spodniach z piór oraz inne, z białymi głowami, przechadzały się w towarzystwie perliczek i zajadały robaki, które doprowadziły do rozejmu między całym ptactwem. Potem zleciały się na robaki wielkie stada europejskich bocianów i zaroiło się od nich na płaskiej połaci, porośniętej wysokimi białymi kwiatami. Orły nie rozproszyły smutku Miss Mary, gdyż nie znaczyły dla niej tyle, co dla mnie.

Nigdy nie leżała pod jałowcem nad granicą lasu, u szczytu przełęczy w naszych górach, ze strzelbą kalibru 22, i nie czekała, aż orły zlecą się do końskiej padliny, wyłożonej jako przynęta dla niedźwiedzia, dopóki nie zostanie zabity. Teraz była to przynęta dla orła, a potem znów będzie dla niedźwiedzia. Orły szybowały bardzo wysoko, kiedy się je pierwszy raz zobaczyło. Wpełzało się pod krzak jeszcze po ciemku i widziało, jak orły nadlatują od słońca, które wygląda zza przeciwległego szczytu przełęczy. Był on zaledwie wzniesieniem, trawiastym pagórkiem, z odsłoniętymi na samym wierzchołku głazami i jałowcami rozsianymi na stoku. Tam, na dużej wysokości, wędrowało się bardzo łatwo, kiedy się ją osiągnęło, orły zaś nadlatywały z daleka ku ośnieżonym górom, które byłyby widoczne, gdyby się stało, a nie leżało pod krzakiem. Trzy orły zataczały koła, wzbijały się w powietrze, dawały się unosić jego prądom, a człowiek je obserwował, dopóki od słońca nie zaczynały mu latać przed oczami plamy. Wtedy zamykał oczy i poprzez czerwień powiek nadal widział słońce. Otwierał oczy, spoglądał w bok od oślepiającego słońca, widział rozpostarte skrzydła, szerokie, wachlarzowate ogony, duże głowy i czuł, że jest obserwowany. W chłodzie wczesnego poranka spoglądał na konia, na jego za stare i zbyt odsłonięte obecnie zęby. Zawsze trzeba mu było unosić wargę, aby je zobaczyć, podatną i gumowatą. Kiedy przyprowadziłem go na miejsce, gdzie miał umrzeć, i upuściłem uzdę, stał, jak nauczono go stać, a pogłaskany po gwiazdce na czarnym czole, tam, gdzie zaczynała się pokazywać siwizna, pochylił łeb i skubnął mnie wargami w szyję. Popatrzył w dół, na osiodłanego konia, którego zostawiłem na skraju lasu, jakby się dziwił, co on tam robi i co to za nowa zabawa. Pamiętałem, jak cudownie widział zawsze po ciemku, jak czepiałem się jego ogona, bo do siodła miał przytroczoną skórę niedźwiedzią, i schodziłem w dół, gdy nie mogłem niczego zobaczyć, a szlak wiódł w mroku skalną rynną przez las. Koń nigdy się nie mylił i rozumiał wszystkie nowe zabawy.

Więc przyprowadziłem go tutaj przed pięcioma dniami, bo ktoś musiał to zrobić, ja zaś mogłem to zrobić jeśli nie delikatnie, to nie zadając cierpienia, a było obojętne, co się stanie później. W końcu kłopot polegał na tym, że uznał to za nową zabawę i właśnie się jej uczył. Przyjemnie cmoknął mnie gumowatymi wargami, potem sprawdził, gdzie stoi drugi koń. Wiedział, że z takim rozłupanym kopytem nie nadaje się pod wierzch, ale było to coś nowego, czego chciał się nauczyć.

– Żegnaj, Stary Latawcze – powiedziałem, trzymając jego prawe ucho i głaszcząc je u nasady palcami. – Wiem, że to samo zrobiłbyś dla mnie.

Oczywiście nie zrozumiał i chciał mnie jeszcze raz pocałować na dowód, że wszystko jest w porządku, kiedy zobaczył, jak wyciągam sztucer. Myślałem, że zdołam temu zapobiec, dostrzegł go jednak, poznał, co to takiego, stał bardzo spokojnie i tylko dygotał, a ja strzeliłem w miejsce, gdzie krzyżowały się linie, biegnące od lewego oka do prawego ucha i od prawego oka do lewego ucha. Momentalnie ugięły się pod nim nogi, runął i stał się przynętą dla niedźwiedzia.

Leżąc pod jałowcem, nadal odczuwałem smutek. Do końca życia będę żałował Starego Latawca, w każdym razie tak sobie wtedy mówiłem, ale patrzyłem na jego wargi, których tam nie było, bo wyżarły je orły, na puste oczodoły i na miejsce, w którym otworzył go niedźwiedź, teraz zapadnięte, na dziurę wygryzioną przez niedźwiedzia, zanim go spłoszyłem. Patrzyłem i czekałem na orły.

Jeden opadł wreszcie, niczym nadlatujący i wybuchający pocisk, ze złożonymi lotkami, z upierzonymi nogami i szponami wyciągniętymi do przodu, jakby chciał zatopić je w Starym Latawcu i go zabić. Potem napuszony zaczął się przechadzać dokoła i zanurzać dziób w jamie. Pozostałe orły przyfrunęły spokojniej, ociężale, miały jednak takie same skrzydła o długich piórach, takie same grube szyje, duże łebki, zakrzywione dzioby i złote oczy.

Leżąc i patrząc, jak zjadają mojego przyjaciela i towarzysza, którego zabiłem, uznałem, że ładniejsze są w powietrzu. Wyrok na nie zapadł, toteż pozwoliłem im jeść przez chwilę, kłócić się i paradować z wybranymi kawałkami wnętrzności.

Żałowałem, że nie mam dubeltówki, ale jej nie wziąłem, więc w końcu uniosłem winchestera .22 i starannie strzeliłem jednego orła w głowę, drugiego dwa razy po miękkim. Zaczął podfruwać w górę, ale nie zdołał się wznieść i opadł z rozpostartymi skrzydłami, ja zaś musiałem go ścigać po wysokim zboczu. Prawie każdy inny zraniony ptak czy zwierzę schodzi na dół, orzeł wprost przeciwnie. Kiedy go dopadłem i chwyciłem za nogi powyżej morderczych, czepiających się szponów, nadepnąłem mu na szyję, złożyłem skrzydła i przytrzymałem, popatrzył na mnie oczami pełnymi takiej nienawiści i buntu, jakich nigdy jeszcze nie widziałem u żadnego zwierzęcia ani ptaka. Był to orzeł przedni, w pełni wyrośnięty i na tyle duży, aby porywać młode owce gruborogie, duży do trzymania, więc teraz, gdy obserwowałem orły spacerujące z perliczkami i przypomniałem sobie, że te ptaki z nikim nie spacerują, ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na myśl o smutku Miss Mary, lecz nie mogłem jej powiedzieć, czym są dla mnie orły ani dlaczego zabiłem tamte dwa, drugiemu roztrzaskawszy głowę o drzewo w lesie, ani co za nie kupiłem w Lame Deer na terenie rezerwatu.

Orły i perliczki żerujące razem widzieliśmy z samochodu myśliwskiego na polanach w lesie strasznie zniszczonym przez wielkie stado z górą dwustu słoni, które na początku roku przeszły tędy, powyrywały i powaliły drzewa. Pojechaliśmy tam, aby sprawdzić, czy są bawoły, i może napotkać lamparta, bo wiedziałem, że żyje na dużych, nieuszkodzonych drzewach w pobliżu bagna, porośniętego ciborą papirusową. Zauważyliśmy jednak tylko inwazję gąsienic i dziwny rozejm między ptakami. Mary upatrzyła jeszcze parę ewentualnych choinek, a ja za dużo rozmyślałem o orłach i dawnych czasach. Dawne czasy miały jakoby być prostsze, ale nie byty; tyle że trudniej się w nich żyło. W rezerwacie żyło się trudniej niż w shambie. Może nie. Właściwie nie wiedziałem, ale zdawałem sobie sprawę, że biali zawsze zabierali innym ziemie, a ich zamykali w rezerwacie, gdzie mogli iść do diabła i ginąć jak w obozie koncentracyjnym. Tutaj rezerwaty nazywały się trochę inaczej i było dużo gadania o tym, jak dobrze sprawuje się rządy nad tubylcami, o których obecnie mówi się Afrykanie. Myśliwym nie pozwalano jednak polować, a wojownikom wojować. A.D. nienawidził kłusowników, ponieważ musiał w coś wierzyć i uwierzył w swoją pracę. Oczywiście powtarzałby z uporem, że gdyby nie wierzył w swoją pracę, nigdy by się jej nie podjął, i to też byłoby prawdą. Nawet Pop w jednym z największych kanciarstw, w oszustwie, jakim było safari, kierował się bardzo surowymi, najsurowszymi zasadami. Klienta należy brać z uwagi na każdego ewentualnego centa, lecz musi on mieć wyniki. Wszyscy Wielcy Biali Myśliwi, choć napomykali, że kochają zwierzynę, a nie znoszą niczego zabijać, zazwyczaj myśleli o zachowaniu jej dla następnego klienta, który się pojawi. Nie chcieli jej płoszyć niepotrzebnym strzelaniem i pragnęli, aby kraj pozostał taki, że gdy przyjadą tu z kolejnym klientem i jego żoną albo z inną parą klientów, tym klientom wyda się niezepsutą, nieopolowaną Afryką, przez którą pozwolą się przegonić, jeśli będą mieli zapewnione najlepsze wyniki.

Pop wszystko to wytłumaczył mi przed wielu laty i kiedy pod koniec safari łowiliśmy ryby na wybrzeżu, powiedział: „Wiesz, nikt nie miałby sumienia zrobić tego komuś dwa razy. To znaczy, jeśliby kogoś lubił. Następnym razem, gdybyś miał środek transportu, lepiej go zabierz, ja ci znajdę boyów i będziesz mógł polować wszędzie tam, gdzie już byłeś, i w nowych miejscach, a zapłacisz za to nie drożej niż za polowanie w Ameryce”.

Okazało się jednak, że bogatym odpowiada cena, więc wciąż wracali, cena za każdym razem była wyższa, a ponieważ inni nie mogli sobie na safari pozwolić, nabierało atrakcyjności. Starzy bogacze umierali, lecz nieodmiennie pojawiali się nowi i liczba zwierząt malała, w miarę jak rosły ceny na giełdzie papierów wartościowych. Był to również bardzo dochodowy przemysł dla kolonii, co sprawiało, iż wydział łowiecki, kontrolujący zatrudnionych w tym przemyśle, w miarę jego rozwoju stworzył nową etykę, która decydowała albo prawie decydowała o wszystkim.

Na nic się zdało rozmyślać teraz o etyce, tym bardziej zaś o Lame Deer, gdzie siedziałem na skórze mulaka przed tipi, z dwoma orlimi ogonami, rozpostartymi i ułożonymi spodnią częścią do góry, tak że widać było ich śliczne białe końce i miękkie piórka, nic nie mówiłem, kiedy je oglądano, i trzymałem język za zębami, gdy się targowano. Najbardziej nimi zainteresowanemu Czejenowi zależało wyłącznie na piórach z ogona. Nie pragnął żadnych innych rzeczy albo też wszystkie inne rzeczy zostały usunięte. Dla niego orłami na terenie rezerwatu były te, które krążyły wysoko na niebie; niedostępne stawały się wówczas, kiedy siadały na stosie szarych głazów i lustrowały okolicę. Czasami dało się je znaleźć i zabić w zawiei, przycupnięte pod skałą, tyłem do siekącego śniegu. Ten człowiek jednak już sobie me radził w zamieci. Radzili sobie tylko młodzi, oni zaś odeszli.

Siedziałem w milczeniu, nic nie mówiłem i czasami dotykałem ogonów, bardzo delikatnie gładziłem pióra. Myślałem o moim koniu i o drugim niedźwiedziu, który po zabiciu orłów przyszedł przełęczą do konia, nadal stanowiącego przynętę, i trochę za nisko strzelony w złym świetle, wzięty na muszkę od strony lasu, przy dobrym wietrze, przekoziołkował raz, potem stanął, ryknął i klasnął obiema wielkimi łapami, jakby chciał zabić coś, co go gryzie, następnie padł na cztery łapy i stoczył się niczym ciężarówka z szosy, a ja strzeliłem dwa razy, kiedy leciał w dół, za drugim razem z tak bliska, że poczułem zapach osmalonego futra. Myślałem o nim i o pierwszym niedźwiedziu. Ściągnąłem z niego skórę, a w Lame Deer wyjąłem z kieszeni długie, suszone pazury i położyłem przy orlich ogonach. Nie mówiłem nic, gdy zaczęło się targowanie. Pazurów grizzly nie widziano tu od bardzo wielu lat, toteż zrobiłem dobry interes.

Tego rana nie było dobrych interesów do zrobienia, najlepsze zaś okazały się bociany. Mary tylko dwukrotnie widziała je w Hiszpanii. Za pierwszym razem w kastylijskim miasteczku, gdy przez płaskowyż jechaliśmy do Segowii. To miasteczko miało bardzo ładny rynek, na którym zatrzymaliśmy się w upale dnia, aby z oślepiającego blasku wejść w mrok gospody i napełnić winem nasze bukłaki. W gospodzie panował miły chłód, podawali tam bardzo zimne piwo, w miasteczku zaś raz na rok odbywała się na tym ślicznym placu walka byków i każdy, kto chciał, mógł walczyć z trzema różnymi bykami, wypuszczanymi z klatek. Ludzie prawie zawsze odnosili rany lub ginęli i było to wielkie doroczne wydarzenie towarzyskie.

Tamtego szczególnie upalnego kastylijskiego dnia Miss Mary odkryła bociany, gniazdujące na wieży kościelnej, która była świadkiem tylu wypadków z bykami. Zona właściciela zajazdu zaprowadziła ją na piętro, skąd Mary mogła fotografować bociany, a ja rozmawiałem przy barze z właścicielem miejscowego przedsiębiorstwa przewozowego. Mówiliśmy o tym, że w różnych miastach kastylijskich zawsze są na wieżach kościelnych bocianie gniazda, ze słów transportowca zaś wnioskowałem, iż liczba bocianów nie maleje. W Hiszpanii nikt im nigdy nie zakłócał spokoju. To jedne z niewielu ptaków naprawdę szanowanych i oczywiście przynoszących szczęście swej wiosce.

Właściciel gospody opowiedział mi o moim rodaku, jakimś ingles, uważano go za Kanadyjczyka, a przebywał w miasteczku od pewnego czasu, z zepsutym motocyklem i bez pieniędzy. Niewątpliwie miał kiedyś otrzymać pieniądze, więc zamówił niezbędną część do motocykla w Madrycie, ale nie nadeszła. Wszyscy go tu lubili i chcieli, żeby został, więc może spotkam krajana, kto wie, czy nawet nie z tego samego miasta. Poszedł gdzieś malować, ale podobno można go odnaleźć i przyprowadzić. Właściciel gospody powiedział coś interesującego, a mianowicie, że ten mój rodak w ogóle nie zna hiszpańskiego, z wyjątkiem jednego słowa: joder. Nazywają go tu pan Joder i jeśli chcę, mogę dla niego zostawić wiadomość. Nie wiedziałem, co za wiadomość powinienem zostawić temu rodakowi o tak zdecydowanym nazwisku, toteż ostatecznie postanowiłem zostawić banknot pięćdziesięciopesetowy, złożony w pewien sposób, który mogą znać starzy podróżnicy po Hiszpanii. Wszyscy byli tym zachwyceni i zapewniali, że pan Joder niewątpliwie wyda tych dziesięć duros wieczorem, nie wychodząc z baru, ale gospodarz obiecał dopilnować wraz z żoną, aby coś zjadł.

Zapytałem, jak maluje pan Joder, na co transportowiec powiedział: „Hombre, to me jest Velazquez, Goya ani Martinez de Leon. Daję głowę. Ale czasy się zmieniają i czyż my mamy prawo krytykować?” Miss Mary zeszła z piętra, skąd fotografowała, i oświadczyła, że choć zrobiła dobre, wyraźne zdjęcia bocianów, będą na nic, ponieważ nie miała obiektywu teleskopowego. Zapłaciliśmy rachunek, wypiliśmy zimne piwo na koszt właścicieli, pożegnaliśmy się i wyjechaliśmy z placu i oślepiającego światła na stromą drogę nad miastem, prowadzącą w góry, do Segowii. Zatrzymałem się powyżej miasta, obejrzałem do tyłu i zobaczyłem bociana, swoim ślicznym lotem zbliżającego się do gniazda na kościelnej wieży. Frunął od rzeki, w której kobiety prały kijankami bieliznę. Potem zobaczyliśmy stadko kuropatw, przecinające szosę, a jeszcze później wilka, w tej samej pustej, wyżynnej, porośniętej paprociami okolicy.

Działo się to tego roku, kiedy zatrzymaliśmy się w Hiszpanii w drodze do Afryki, a teraz jechaliśmy przez zielonożółty las, zniszczony przez słonie, mniej więcej w tym samym czasie co przez płaskowyż do Segowii. Na świecie, na którym mogło się to zdarzyć, nie pora na smutek. Byłem przekonany, że już nigdy nie zobaczę Hiszpanii, a wróciłem tylko po to, aby Mary pokazać Prado. Pamiętałem wszystkie tak bardzo mi drogie obrazy, miałem je jakby na własność, więc nie potrzebowałem jeszcze raz oglądać ich przed śmiercią. Ogromnie ważne okazało się jednak, abym obejrzał je z Mary, nawet jeśli będę musiał w tym celu pójść na kompromis albo się poniżać. Chciałem również, aby zobaczyła Nawarrę i obie Kastylie, wilka na płaskowyżu, gniazdujące we wsi bociany. Chciałem jej pokazać niedźwiedzią łapę, przybitą do drzwi kościoła w Barco de Avila, chociaż nie należało się spodziewać, że nadal tam wisi. Bez trudu natomiast znaleźliśmy bociany, mieliśmy znaleźć ich więcej, widzieliśmy też wilka i z bliska patrzyliśmy na Segowię, z przyjemnej wysokości, z drogi niewybieranej przez turystów, ale naturalnie używanej przez podróżników. Nie ma już takich dróg wokół Toledo, lecz nadal widać Segowię tak, jakby się ją widziało, chodząc po wyżynie, toteż przyglądaliśmy się miastu bacznie, podobni do ludzi, którzy widzą je po raz pierwszy, a mimo iż nie wiedzieli o jego istnieniu, zawsze spodziewali się je zobaczyć.

Jakaś niewinność cechuje podejście do pięknego miasta czy wspaniałego obrazu, w teorii tylko raz. To jedynie teoria, moim zdaniem, fałszywa. Moje podejście do wszystkich rzeczy, które kochałem, nieodmiennie pozostaje takie samo, wspaniale natomiast jest pokazywać je drugiej osobie i mniej się wtedy odczuwa samotność. Mary pokochała Hiszpanię i Afrykę, posiadła ich tajniki w sposób naturalny, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy. Nigdy nie tłumaczyłem jej rzeczy tajemnych, tylko techniczne bądź komiczne, największą zaś przyjemność sprawiały mi jej odkrycia. To głupota oczekiwać lub liczyć, że kobieta, którą kochasz, pokocha wszystkie te rzeczy co ty. Mary jednak kochała morze, mieszkanie na małej łódce, łowienie ryb. Kochała obrazy i pokochała amerykański Zachód, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy tam we dwoje. Nigdy niczego nie udawała, co dla mnie było wielkim darem po związku z urodzoną symulantką, a życie z prawdziwą symulantką sprawia, że mężczyzna widzi wiele rzeczy w bardzo niekorzystnym świetle i może raczej wybrać samotność niż chcieć się czymkolwiek dzielić.

Tego ranka, kiedy zaczynało się robić gorąco, a chłodny wiatr od Góry jeszcze nie powiał, przecieraliśmy sobie nowy szlak z lasu zniszczonego przez słonie. Po wydostaniu się na otwartą prerię i uprzednim wyrąbaniu przejścia w paru złych miejscach, zobaczyliśmy pierwsze duże stado pożywiających się bocianów. Były to prawdziwe bociany europejskie, biało-czarne z czerwonymi nogami, a wcinały gąsienice, jakby były bocianami niemieckimi i wykonywały rozkazy. Podobały się Miss Mary i cieszyły ją, ponieważ oboje nas zmartwił artykuł o bocianach jako o gatunku ginącym, a teraz się okazało, że zdrowy rozsądek nakazuje im po prostu lecieć do Afryki, tak jak nam; nie rozproszyły jednak jej smutku, więc wciąż kierowaliśmy się ku obozowi. Nie znałem lekarstwa na smutek Miss Mary. Był odporny na orły i na bociany, podczas gdy ja pozostawałem w stosunku do jednych i drugich całkowicie bezbronny, toteż zaczynałem pojmować, jaki jest wielki.

– O czym myślałeś przez całe rano, kiedy byłeś taki niezwykle milczący?

– O ptakach, różnych miejscach i o tym, jaka jesteś miła.

– To ładnie z twojej strony.

– Nie traktowałem tego jako ćwiczeń duchowych.

– Nic mi nie będzie. Ludzie nie wskakują i nie wyskakują z bezdennych otchłani ot, tak sobie.

– Ustanowią taką konkurencję na następne Igrzyska Olimpijskie.

– Zapewne w niej zwyciężysz.

– Mam swoich kibiców.

– Twoi kibice nie żyją, podobnie jak mój lew. Przypuszczalnie wyciąłeś ich w pień tego dnia, kiedy czułeś się wyjątkowo wspaniale.

– Popatrz na to kolejne pole bocianów.

W Afryce robi się niebezpiecznie, kiedy wielki smutek trwa bardzo długo, w obozie jest zaledwie dwoje ludzi, a ściemnia się zaraz po szóstej wieczorem. Przestaliśmy rozmawiać i myśleć o lwach, pustkę zaś, w której zawisł smutek Miss Mary, znów wypełniały codzienne czynności, dziwne, piękne życie i zbliżanie się nocy. Po przygaśnięciu ogniska przywlokłem długi, ciężki, suchy pień ze stosu drewna, które po południu przywieziono ciężarówką, i rzuciłem go na węgle; siedząc w fotelach, patrzyliśmy, jak wietrzyk rozdmuchuje żar i drzewo zaczyna się palić. Od śniegów na Górze wiało tak lekko, że człowiek nie czuł nic prócz chłodu, widział natomiast wiatr w ogniu. Wiatr bywa dostrzegalny na wiele sposobów, najrozkoszniejszy jednak jest nocą, kiedy powoduje rozbłyskanie, przygasanie i wybuchanie płomieni ogniska.

– Nigdy nie jesteśmy sam na sam z naszym ogniskiem – powiedziała Mary. – Teraz się cieszę, że zostaliśmy z nim we dwoje. Czy ta kłoda będzie się palić do rana?

– Chyba tak – odparłem. – Jeśli nie zerwie się wiatr.

– Dziwnie jest teraz, kiedy rano nie myśli się o lwie, a ty nie masz żadnych trosk ani problemów. Nie masz ich, prawda?

– Nie. Wszystko się uspokoiło – skłamałem.

– Brakuje ci tych problemów, które musieliście rozwiązywać z A.D.?

– Nie.

– Może teraz uda nam się naprawdę pięknie sfotografować bawoły i zrobić inne ładne kolorowe zdjęcia. Dokąd, twoim zdaniem, poszły bawoły?

– Chyba w stronę wzgórz Chulu. Przekonamy się, kiedy Willie przyleci cessną.

– Czy to nie dziwne, że po zrzuceniu z Góry tylu tych kamieni przed setkami lat miejsce stało się niedostępne, całkowicie odcięte, i odkąd ludzie zaczęli używać pojazdów na kołach, nikt tam nie może dotrzeć?

– Są teraz bezradni bez swoich kół. Krajowcy nie chcą już chodzić jako tragarze, a mucha zabija juczne zwierzęta. Jedyne części Afryki, jakie pozostały, to te chronione przez pustynie i muchę. Tse-tse jest najlepszym przyjacielem zwierzęcia. Zabija tylko obce zwierzęta, intruzów.

– Czy to nie dziwne, że my naprawdę kochamy zwierzęta, a prawie co dzień musimy je zabijać, aby jeść mięso?

– To nie gorsze niż lubić swoje kury, a jeść jajka na śniadanie i kurczaki, kiedy się ma ochotę.

– Jest pewna różnica.

– Oczywiście że tak. Ale zasada pozostaje ta sama. Obecnie, wraz z nową trawą, pojawiło się tyle zwierzyny, że przez długi czas możemy nie mieć kłopotów z lwami. Nie mają powodu niepokoić Masajów, kiedy jest takie mnóstwo zwierzyny.

– Masajowie i tak mają za dużo bydła.

– Oczywiście.

– Niekiedy uważam chronienie ich inwentarza za głupotę z naszej strony.

– Jeśli ktoś przez dłuższy czas nie czuje się w Afryce głupcem, jest cholernym durniem – powiedziałem, we własnym przekonaniu dość pompatycznie. O tej spóźnionej porze uogólnienia pojawiały się jak gwiazdy, niektóre niechętne w swym oddaleniu i obojętności, inne zawsze jakby bezwstydne w swym blasku.

– Nie uważasz, że powinniśmy się położyć? – zapytałem.

– Chodźmy – powiedziała. – I bądźmy dobrymi kotkami, zapomnijmy o tym, co było złe. A już w łóżku możemy posłuchać nocy.

Więc położyliśmy się szczęśliwi, kochaliśmy się, nie nękani troskami, i nasłuchiwaliśmy odgłosów nocy. Hiena zbliżyła się do namiotu po naszym odejściu od ogniska, ja wlazłem pod moskitierę, prześcieradło i koce, plecami dotykałem brezentowej ściany namiotu, a Mary wygodnie ulokowała się pośrodku łóżka. Hiena warknęła parę razy swym dziwnym, wysokim głosem, odpowiedziała jej druga, przeszły przez obóz i powędrowały dalej. Widzieliśmy, jak wiatr rozdmuchuje żar ogniska. Mary powiedziała:

– My, kotki w Afryce, z naszym dobrym, wiernym ogniem i zwierzętami, które mają swoje nocne życie. Czy naprawdę mnie kochasz?

– A jak ci się zdaje?

– Że tak.

– Nie wiesz?

– Tak, wiem.

Po chwili usłyszeliśmy pokasływanie dwóch polujących lwów, a hieny umilkły. Później daleko na północy, pod kamiennym lasem, za krainą gerenuków, ryknął lew, duży, sądząc po grubym, wibrującym głosie. Tuliłem do siebie Mary, lew zaś kasłał i pochrząkiwał.

– To nowy lew – szepnęła.

– Tak – przyznałem. – I nie wiemy o nim nic złego. Zachowam cholerną ostrożność, jeśli Masajowie będą coś na niego gadać.

– Dobrze się nim zaopiekujemy, prawda? Wtedy będzie naszym lwem, tak jak ognisko jest nasze.

– Pozwolimy mu być jego własnym lwem. Na tym mu rzeczywiście zależy.

Zasnęła najpierw, ja w chwilę później, a kiedy się obudziłem i znowu usłyszałem lwa, leżała już w swoim łóżku, cicho oddychając.

Rozdział XII

– Memsahib chora? – zapytał Mwindi, kiedy układał poduszki tak, aby Mary mogła leżeć głową do podniesionego końca namiotu, i dłonią sprawdzał nadmuchiwany materac na łóżku polowym, zanim wygładził i ze wszystkich stron podwinął prześcieradła.

– Tak. Trochę.

– Może dlatego, że jeść lwa.

– Nie. Była chora przed zabić lwa.

– Lew biec bardzo daleko, bardzo szybko. Być bardzo zły i smutny, kiedy umierać. Może zrobić truciznę.

– Bzdura – powiedziałem.

– Hapana bzdura – rzekł Mwindi z powagą. – Bwana Kapitan Strażnik Łowiecki też jeść lwa. Też chorować.

– Bwana Kapitan Strażnik Łowiecki chorować na to samo dawno w Salengai.

– Jeść lwa i w Salengai.

– Mingi bzdura – odparłem. – Chorować, zanim ja zabić lwa. Hapana jeść lwa w Salengai. Tutaj po safari jeść lwa z Salengai. Po ściągnięciu z lwa skóry w Salengai wszystkie skrzynki załadowane mięsem. Nikt nie jeść tego rana. Źle pamiętasz.

Mwindi wzruszył ramionami pod długą zieloną szatą.

– Jeść lwa i Bwana Kapitan Strażnik Łowiecki chory. Memsahib chora.

– Kto jeść lwa i zdrowy? Ja.

– Shaitani – rzekł Mwindi. – Ja już widzieć, jak pan na śmierć chory. Dużo lat temu, kiedy pan młody, pan zabić lwa i na śmierć chory. Pan umrzeć. Każdy to wiedzieć. Ndege. Bwana. Memsahib. Każdy pamiętać, jak pan umrzeć.

– Jadłem lwa?

– Nie.

– Byłem chory przed zabiciem tego lwa?

– Ndio – odrzekł Mwindi niechętnie. – Bardzo chory.

– Ty i ja za dużo gadamy.

– Jesteśmy mzee. Gadać w porządku, jak się chce gadać.

– Kwisha gadać – powiedziałem. Zmęczyła mnie łamana angielszczyzna i nie bardzo mi się podobało to, co sobie wykoncypował.

– Jutro memsahib leci ndege do Nairobi. Doktor w Nairobi wyleczy ją z choroby. Wróci zdrowa i silna. Kwisha. – Dałem do zrozumienia, że to koniec rozmowy.

– Mzuri sana – orzekł Mwindi. – Ja wszystko spakować. Wyszedłem z namiotu. Pod dużym drzewem czekał z moją dubeltówką Ngui.

– Wiem, gdzie są dwa kwali. Zdejmę je dla Miss Mary. Zanim Mary się pokazała, wypatrzyliśmy dwa frankoliny, kąpiące się w pyle na skraju kępy dużych eukaliptusów. Były to małe, jędrne, dość ładne ptaki. Spłoszyłem je i zaczęły skulone biec w kierunku zarośli, więc jednego strzeliłem na ziemi, drugiego, gdy się podrywał.

– Jest ich więcej? – spytałem Nguiego.

– Tylko te dwa.

Oddałem mu dubeltówkę i do obozu szedłem, niosąc dwa tłuste ptaki, ciepłe, o przejrzystych oczach i miękkich, rozwiewanych przez wiatr piórach. Poproszę Mary, aby poszukała frankolinów w książce o ptakach. Na pewno nigdy przedtem ich nie widziałem i może to być jakaś miejscowa odmiana. Z jednego ugotuje się smaczny rosół, a drugi dobrze jej zrobi, jeśli zechce zjeść coś solidniejszego. Dam jej trochę terramycyny i chlorodyny przeciw biegunce. Nie ręczyłem za terramycynę, ale chyba nie wywoływała u Mary niepożądanych reakcji.

Siedząc w wygodnym fotelu w chłodzie namiotu jadalni, zobaczyłem, że Mary idzie do naszego namiotu. Umyta się, podeszła do wejścia i usiadła.

– Ojej – powiedziała. – Nie mówmy o tym, dobrze?

– Mógłbym cię tam wozić samochodem myśliwskim.

– Nie. Jest duży jak karawan.

– Zażyj to teraz, jeśli zdołasz przełknąć.

– Czy zrobiłabym coś strasznego, gdybym się napiła dżinu z limetą dla poprawy morale?

– Nie powinnaś pić, ale ja zawsze to robiłem, a jeszcze tu jestem.

– Nie mam stuprocentowej pewności, czy jestem tu, czy nie. Miło byłoby się przekonać.

– Przekonamy się.

Przyrządziłem drinka i zapewniłem, że nie ma pośpiechu z braniem lekarstwa. Lepiej niech się położy do łóżka, odpocznie i poczyta, jeśli ma ochotę, a jeśli woli, ja jej poczytam.

– Co strzeliłeś?

– Dwa malutkie frankoliny. Przypominają niewielkie kuropatwy. Zaraz przyniosę ci je do obejrzenia. Będzie z nich kolacja dla ciebie.

– A co z lunchem?

– Zjemy trochę dobrego rosołu z koziołka Tomi i tłuczonych kartofli. Szybko zwalczysz chorobę, nie taką ciężką, abyś nie mogła jeść. Podobno terramycyna jest skuteczniejsza od dawnego yatrenu. Ale czułbym się pewniej, gdybyśmy mieli yatren. Byłem przekonany, że go mamy w apteczce.

– Ciągle chce mi się pić.

– Wiem. Pokażę Mbebii, jak robić wodę ryżową, będziemy chłodzić butelkę w bukłaku, abyś mogła pić, ile zechcesz. Gasi pragnienie i podtrzymuje sity.

– Nie rozumiem, dlaczego musiałam zachorować. Prowadzimy takie cudowne, zdrowe życie.

– Mogłabyś równie dobrze dostać malarii, kotku.

– Ale co wieczór zażywam środek przeciwmalaryczny, zawsze ci o nim przypominam, jeśli nie pamiętasz, i wieczorem przy ognisku zawsze mamy na nogach buty przeciwmoskitowe.

– Owszem. Ale na bagnach, kiedy tropiliśmy bawoły, pocięły nas setki razy.

– Nie, dziesiątki.

– Mnie setki.

– Ty jesteś większy. Obejmij mnie i przytul mocno.

– Szczęśliwe z nas kotki – powiedziałem. – Wszyscy dostają malarii w kraju, gdzie panuje, a my byliśmy w dwóch krajach bardzo malarycznych.

– Ale ja brałam lekarstwo i tobie o nim przypominałam.

– Więc jej nie dostaliśmy. Byliśmy jednak i w kraju paskudnej śpiączki, sama zaś wiesz, ile tam było much tse-tse.

– Okropne byty nad Ewaso Ngiro. Pamiętam wieczorne powroty do domu, kiedy cięły jak rozpalone do czerwoności szczypczyki do wyskubywania brwi.

– Nigdy nie widziałem rozpalonych do czerwoności szczypczyków.

– Ja też nie, ale muchy tak tną w gęstym lesie, gdzie żył nosorożec. Ten, który zapędził A.D. i Kibę do rzeki. Obóz był jednak śliczny, a zabawa wyśmienita, kiedy zaczęliśmy polować sami. Bawiliśmy się dwadzieścia razy lepiej niż w czyimś towarzystwie i ja byłam taka grzeczna, posłuszna, pamiętasz?

– Tak blisko podchodziliśmy do wszystkiego w wielkich zielonych lasach i wydawało się, że jesteśmy tam pierwszymi ludźmi.

– Pamiętasz miejsce, gdzie był mech i drzewa takie wysokie, że prawie nigdy nie docierało tam słońce, my stąpaliśmy ciszej niż Indianie, a ty na tak małą odległość podszedłeś ze mną do impali, że nas nie zauważyła, i pamiętasz, jak znaleźliśmy stado bawołów zaraz za rzeczką, na wprost obozu? To był cudowny obóz. Pamiętasz, jak lampart co noc przez niego przechodził, zupełnie jakby Boise czy pan Willy włóczył się nocą po Finca?

– Tak, moja grzeczna kotko, i nie będziesz bardzo chora, bo terramycyna poskutkuje wieczorem albo z rana.

– Myślę, że już skutkuje.

– Cucu nie mógłby powiedzieć, że jest lepsza od yatrenu i carbsone, gdyby naprawdę nie była dobra. Cudowne leki budzą w człowieku strach, kiedy czeka, aż zaczną działać. Ale pamiętam czasy, kiedy yatren uchodził za cudowny lek i był nim rzeczywiście.

– Mam świetny pomysł.

– Mianowicie jaki, mój grzeczny, kochany kotku?

– Przyszło mi właśnie do głowy, że Harry mógłby przylecieć cessną, moglibyście razem skontrolować wszystkie twoje zwierzęta i rozwiązać twoje problemy, a potem ja poleciałabym z nim do Nairobi, poszłabym do dobrego lekarza poradzić się w sprawie tej dyzenterii czy co to tam jest, kupiłabym dla wszystkich prezenty gwiazdkowe i to, co powinniśmy mieć na Gwiazdkę.

– My nazywamy to Dniem Narodzin Dzieciątka Jezus.

– A ja w dalszym ciągu Gwiazdką – powiedziała. – Potrzebujemy mnóstwa rzeczy. Nie uważasz, że byłoby to zbytnią rozrzutnością?

– Uważam, że byłoby czymś wspaniałym. Nadamy sygnał przez Ngong. Kiedy chciałabyś mieć samolot?

– Co powiesz na pojutrze?

– Pojutrze jest najcudowniejszym dniem, jaki nadchodzi po jutrze.

– Ja sobie po prostu poleżę spokojnie, będę czuć wietrzyk od naszej ośnieżonej Góry. Ty idź, zrób sobie drinka, czytaj i zażywaj wygody.

– Pójdę i pokażę Mbebii, jak ma przyrządzić wodę ryżową.

W południe Mary czuła się znacznie lepiej, po południu znów się przespała, a wieczorem całkiem wydobrzała i zgłodniała. Byłem zadowolony z działania terramycyny, która nie wywołała żadnych negatywnych reakcji, i powiedziałem Mwindiemu, odpukując w drewnianą kolbę sztucera, że wyleczyłem Miss Mary silnym i sobie tylko znanym dawa, lecz nazajutrz wysyłam ją ndege do Nairobi, aby europejski lekarz potwierdził, że dobrze ją kurowałem.

– Mzuri – rzekł Mwindi.

W dobrych nastrojach zjedliśmy lekki, choć smaczny wieczorny posiłek i w obozie znów zrobiło się wesoło, a choroba i nieszczęście, jakie ściągnęliśmy na siebie, jedząc lwie mięso, mimo iż rano próbowały zapanować, przestały być tematem rozmowy. Zawsze przytacza się teorie na wytłumaczenie każdego pecha, pierwszą zaś i najważniejszą rzeczą jest obwinianie kogoś lub czegoś. Samą Miss Mary miał rzekomo prześladować wyjątkowy, niewytłumaczalny pech, i właśnie odbywała za niego pokutę, równocześnie jednak uchodziła za osobę, która innym przynosi wielkie szczęście. Otaczano ją też miłością. Arap Meina dosłownie ją wielbił, Chungo, główny zwiadowca A.D., był w niej zakochany. Arap Meina czcił bardzo nieliczne rzeczy wskutek beznadziejnego pomieszania pojęć religijnych, zaczął natomiast czcić Miss Mary, czasem wręcz ekstatycznie, nieomal jak szaleniec. Kochał A.D., lecz to uczucie było jakby połączeniem uczniowskiej fascynacji i przywiązania. Mnie pokochał do tego stopnia, że musiałem mu tłumaczyć, iż wolę kobiety od mężczyzn, aczkolwiek jestem zdolny do głębokiej i trwałej przyjaźni. Całą tę miłość i przywiązanie, które rozsiewał na jednym stoku Kilimandżaro z absolutną szczerością i prawie zawsze z wzajemnością, darząc nimi zarówno mężczyzn, jak kobiety, dzieci, chłopców i dziewczęta, wszelkie napoje alkoholowe i dostępne zioła o silnym działaniu, a tych było wiele, całą tę ogromną umiejętność kochania skupił teraz na Miss Mary.

Arap Meina nie był nadmiernie urodziwy, chociaż odznaczał się wielką elegancją i wojskową postawą w mundurze, z włosami zawsze porządnie zawiniętymi nad uszami, tak że tworzyły węzły podobne jak u greckich bogiń, rodzaj zmodyfikowanych niobów. Miał jednak do zaofiarowania szczerość starego kłusownika, który zaprzestał niedozwolonych polowań na słonie i mógł złożyć Miss Mary w darze swoją nieposzlakowaną uczciwość, niemal jakby to było dziewictwo. Wakamba nie są homoseksualistami. Nie wiem, jak Lumbwa, bo Arap Meina był jedynym bliżej mi znanym Lumbwą, ale powiedziałbym, że on czuł silny pociąg do obu płci, a fakt, że Miss Mary miała najkrócej w Afryce ostrzyżone włosy, upodabniające jej twarz do twarzy chamickiego chłopca, i figurę tak kobiecą, jak dobra, młoda masajska żona, powodował, że miłość Arapa Meiny skupiała się na niej, aż przekształciła się w bałwochwalczą cześć. Nie mówił o niej Mama, jak Afrykanin nazywa każdą białą mężatkę, jeśli nie chce użyć tytułu memsahib, tylko zawsze Mamusia. Nikt nigdy nie nazywał Miss Mary Mamusią i zabroniła tego Arapowi Meinie. Był to jednak najwyższy tytuł, jaki zaczerpnął ze swoich kontaktów z językiem angielskim, więc nazywał ją Mamusią Miss Mary albo Miss Mary Mamusią, w zależności od tego, czy używał swoich silnych ziół i kory różnych drzew, czy też po prostu starym zwyczajem zaglądał do butelki.

Po obiedzie, siedząc przy ognisku, rozmawialiśmy o przywiązaniu Arapa Meiny do Miss Mary, a ja się martwiłem, że nie widziałem go tamtego dnia, kiedy Mary powiedziała:

– Nie ma nic złego w tym, że każdy kocha się w każdym, tak jak to jest w Afryce, prawda?

– Nie.

– Jesteś pewien, że nagle nie wyniknie z tego coś okropnego?

– Okropne rzeczy wynikają z tego ciągle u Europejczyków. Piją za dużo, wikłają się w romanse, a potem winę zwalają na wysokość.

– Jest coś z wysokością czy też z wysokością na równiku. Nie znałam jeszcze miejsca, gdzie czysty dżin smakowałby jak woda. To najprawdziwsza prawda, więc musi być coś z wysokością czy w ogóle.

– Na pewno jest. Ale my, którzy ciężko pracujemy, polujemy na własnych nogach, wypacamy z siebie alkohol i włazimy po cholernej stromiźnie, wspinamy się z różnych stron na tę Górę, nie musimy się przejmować alkoholem. Wydostaje się porami. Kochanie, więcej się nachodzisz do latryny i z powrotem niż prawie wszystkie kobiety po całej Afryce, kiedy przyjeżdżają tu na safari.

– Nie wspominajmy o latrynie. Prowadzi do niej teraz cudowna ścieżka, a zaopatrzenie w najlepsze czytadła jest zawsze wyśmienite. Czy skończyłeś już tę książkę o lwie?

– Nie. Odkładam ją sobie do czasu, kiedy zostanę sam.

– Nie odkładaj do tego czasu za dużo.

– Odłożyłem jedynie tę książkę.

– Mam nadzieję, że nauczysz się z niej, jak być ostrożnym i grzecznym.

– I bez czytania taki jestem.

– Nie, nie jesteś. Bywacie z A.D. wcielonymi diabłami i wiesz o tym. Na myśl, że ty, dobry pisarz, wartościowy człowiek i mój mąż, wyprawiasz z A.D. te straszne rzeczy po nocach…

– Musimy po nocach poznawać zwierzęta.

– Bynajmniej tego nie robicie. Tylko popisujecie się przed sobą różnymi diabelstwami.

– Naprawdę jestem innego zdania, kotku. Robimy różne rzeczy dla zabawy. Kiedy człowiek przestaje to robić, równie dobrze mógłby nie żyć.

– Ale nie musisz robić rzeczy niebezpiecznych, udawać, że landrover jest koniem, a ty startujesz w gonitwie o Wielką Krajową. Żaden z was nie jest na tyle dobrym jeźdźcem, aby się ścigać na torze w Aintree.

– Masz rację, i dlatego musimy poprzestawać na landroverze. My z A.D. uprawiamy proste sporty uczciwego mieszkańca wsi.

– Jesteście dwoma najbardziej nieuczciwymi i niebezpiecznymi mieszkańcami wsi, jakich zdarzyło mi się znać. Nie próbuję już nawet utrzymywać cię w ryzach, bo wiem, że to beznadziejne.

– Nie mów o nas źle tylko dlatego, że nas opuszczasz.

– Wcale tego nie robiłam. Tylko przez chwilę z przerażeniem myślałam o was dwóch i o tym, co uważacie za zabawę. Tak czy owak, dzięki Bogu, nie ma tu A.D., więc nie zostaniecie razem.

– A ty baw się dobrze w Nairobi, pójdź do lekarza, kup potrzebne ci rzeczy i nie martw się o tę manyattę. Będzie dobrze zarządzana, utrzymywana w porządku i nikt nie narazi się na niepotrzebne ryzyko. Pod twoją nieobecność dopilnuję tu ładu i dam ci powód do dumy.

– Czemu nie napiszesz czegoś, aby mi dać prawdziwy powód do dumy?

– Może i napiszę. Kto wie?

– Nie przeszkadza mi twoja narzeczona, dopóki mnie kochasz bardziej. Kochasz mnie bardziej, prawda?

– Kocham cię bardziej, a będę kochał jeszcze bardziej, jak wrócisz z miasta.

– Chciałabym, żebyś też mógł polecieć.

– A ja nie. Nie znoszę Nairobi.

– Jest dla mnie nowe, chcę je poznać, są tam również mili ludzie.

– Poleć, baw się dobrze i wracaj.

– Teraz żałuję, że muszę lecieć. Ale zabawnie będzie polecieć z Williem, a potem zabawnie będzie przylecieć tutaj, wrócić do mojego dużego kotka i przywieźć prezenty. Nie zapomnisz o lamparcie, prawda? Obiecałeś przecież Billowi, że przed świętami ustrzelisz lamparta.

– Nie zapomnę, ale wolałbym to zrobić niż się tym martwić.

– Chciałam się tylko upewnić, że pamiętasz.

– Pamiętam. Będę też myć zęby, nie zapomnę gasić gwiazd w nocy i przeganiać hien.

– Nie żartuj. Wyjeżdżam.

– Wiem, i to wcale nie jest zabawne.

– Ale wrócę i przywiozę wielkie niespodzianki.

– Największą, najlepszą niespodzianką jest zawsze widok mojej kotki.

– Jeszcze lepiej, kiedy ona leci naszym własnym samolotem. I będę miała cudowną, specjalną niespodziankę, ale to sekret.

– Chyba powinnaś się położyć do łóżka, kotku, bo choć czujesz się lepiej, musisz dobrze wypocząć.

– Zanieś mnie do łóżka, tak jak, moim zdaniem, musiałbyś mnie zanieść rano, gdybym rzeczywiście zaczęła umierać.

Więc ją zaniosłem, a ważyła akurat tyle, ile powinna ważyć ukochana kobieta, kiedy mężczyzna bierze ją w ramiona; nie była ani za wysoka, ani za niska, nie miała długich, dyndających, bocianich nóg wysokiej amerykańskiej piękności. Łatwo i dobrze było ją nieść, a do łóżka wśliznęła się tak gładko, jak prawidłowo wodowany statek zsuwa się z pochylni.

– Czyż łóżko nie jest rozkosznym miejscem?

– Łóżko jest naszą ojczyzną.

– Kto to powiedział?

– Ja – odrzekłem nie bez dumy. – Po niemiecku robi to większe wrażenie.

– Czy to nie miłe, że nie musimy rozmawiać po niemiecku?

– Tak – przyznałem. – Zwłaszcza że nie umiemy.

– Robiłeś wielkie wrażenie swoim niemieckim w Tanganice i w Cortinie.

– Udaję, że mówię po niemiecku. Dlatego brzmi to tak imponująco.

– Bardzo cię kocham po angielsku.

– Ja też cię kocham, śpij dobrze, a jutro będziesz miała udaną podróż. Oboje zaśniemy jak grzeczne kotki i będziemy ogromnie się cieszyć, że wyzdrowiejesz.

Kiedy Willie z warkotem nadleciał nad obóz, pojechaliśmy szybko tam, gdzie rękaw wisiał sflaczały na okorowanym słupie, i obserwowaliśmy jego krótkie, delikatne lądowanie na kwiatach, umyślnie zmiażdżonych, przygniecionych do ziemi przez ciężarówkę. Rozładowaliśmy i załadowaliśmy samochód myśliwski, a ja przerzucałem listy i telegramy, podczas gdy Mary i Willie rozmawiali na przednim siedzeniu. Posegregowałem listy, te adresowane do nas obojga dorzuciłem do listów Mary i pootwierałem depesze. Nie było w nich nic naprawdę złego, a dwie brzmiały zachęcająco.

W namiocie jadalni Mary czytała swoją korespondencję przy stole, my z Williem podzieliliśmy się butelką piwa, a ja otwierałem najgorzej zapowiadające się listy. Nie było w nich nic takiego, co wymagałoby odpowiedzi.

– Jak tam wojna, Willie?

– Chyba jeszcze trzymamy budynek rządowy.

– Torr?

– Zdecydowanie w naszych rękach.

– New Stanley?

– Ciemny, cholerny teren? Słyszałem, że A.D. wysłał na patrol hostessy z linii lotniczych, które dotarły aż do restauracji. Wygląda na to, że okupuje ją facet nazwiskiem Jack Błock. Ta próba wymaga wielkiego męstwa.

– W czyim ręku jest wydział łowiecki?

– Wolałbym nie mówić. Według ostatnich doniesień, Siakiego i Takiego.

– Znam Siakiego – powiedziałem. – Ale kim jest Taki?

– Domyślam się, że to człowiek nowy. Podobno Miss Mary zabiła pięknego, wielkiego lwa. Zabierzemy go ze sobą, Miss Mary?

– Oczywiście, Willie.

Po południu, zgodnie z prognozą Williego, przestało padać, więc odlecieli, a ja poczułem się bardzo samotny. Nie chciałem jechać do miasta i wiedziałem, jaki będę szczęśliwy sam z ludźmi, problemami i krajem, który kochałem, ale brakowało mi Mary.

Po deszczu zawsze robiło się pusto, na szczęście jednak miałem listy, nic nieznaczące w chwili nadejścia. Znów ułożyłem je schludnie, uporządkowałem też wszystkie gazety. Był „East African Standard”, a w wydaniach lotniczych „Times” i „Telegraph”, drukowane na papierze jak cienka łupina cebuli, „Times Literary Supplement” i w wydaniu lotniczym „Time”. Po otwarciu listy okazały się dość nudne, toteż odczułem radość, że jestem w Afryce.

Jeden, pieczołowicie i za niebagatelną sumę przesłany przez moich wydawców pocztą lotniczą, pochodził od mieszkanki Iowy.


Guthrie Center, Iowa
21 lipca 1953

Pan Ernest Hemingway
Hawana, Kuba

Przed paru laty czytałam Pańską książkę Za rzekę, w cień drzew, drukowaną w odcinkach w „Cosmopolitan”. Po pięknym wstępnym opisie Wenecji oczekiwałam podobnego dalszego ciągu i czegoś dużej miary, lecz gorzko się rozczarowałam. Z pewnością była okazja do ujawnienia zepsucia, będącego POWODEM wojen, jak również wskazania na hipokryzję samej organizacji wojskowej. Pański oficer natomiast był niezadowolony głównie dlatego, że ON miał OSOBISTEGO PECHA i stracił dwie kompanie, w rezultacie zaś nie dostał awansu. Mało lub WCALE nie żałował tych młodych ludzi. Na ogół wyglądało to na bezowocne wysiłki, jakie podejmuje stary mężczyzna, aby siebie i innych starych mężczyzn przekonać, że młoda, piękna, nawet bogata kobieta potrafi kochać starego mężczyznę dla niego samego, nie dlatego, że może jej zapewnić bogactwo i wysoką pozycję.

Później ukazał się Stary człowiek i morze, a ja zapytałam mojego brata, który jest człowiekiem dojrzałym i przez cztery i pół roku służył w wojsku podczas wojny, czy ta książka świadczy o większej dojrzałości emocjonalnej autora niż Rzeka i drzewa, a on się skrzywił i zaprzeczył.

Zdumiewa mnie, że grupa ludzi mogła Panu przyznać Nagrodę Pulitzera. Przynajmniej nie każdy się z tym zgadza.

Wycinek zrobiłam z felietonu Harlana Millera Przy kawie, opublikowanego w „The Des Moines Register and Tribune”, i od pewnego czasu zamierzałam wysłać. Wystarczy dodać, że Hemingway jest emocjonalnie niedojrzały i strasznie nudny, a recenzja będzie kompletna. Miał Pan cztery „żony”, jeśli zaś nie stał się Pan moralny, dawne błędy powinny chociaż nauczyć Pana trochę zdrowego rozsądku. Czemu nie napisać przed śmiercią CZEGOŚ, co jest warte zachodu?

G.S. Held


Tej kobiecie nic się w książce nie podobało i miało pełne prawo się nie podobać. Gdybym był w Iowie, zwróciłbym wydane na nią pieniądze w nagrodę za umiejętność wypisania się i wzmiankę o wojnie, dla mnie raczej drugiej światowej niż długiej i świńskiej. Przeczytałem załączony wycinek:

Może trochę zanadto mnie poniosło, kiedy pisałem o Hemingwayu, najbardziej przecenianym pisarzu naszych czasów, choć mimo to dobrym. Jego główne wady: (1) słabe poczucie humoru, (2) młodociany rodzaj realizmu, (3) skąpy idealizm albo jego brak, (4) napuszoność owłosionego torsu.

Przyjemnie było siedzieć w pustym namiocie jadalni sam na sam z listami i wyobrażać sobie dojrzałego emocjonalnie brata, który może krzywi się w kuchni nad jakimś kąskiem z lodówki albo siedzi przed telewizorem i ogląda Mary Martin w roli Piotrusia Pana. Pomyślałem, jak to ładnie ze strony tej pani z Iowy, że do mnie napisała, i jak milo byłoby, gdyby jej emocjonalnie dojrzały, krzywiący się brat kiwa! głową tu i teraz.

Nie możesz mieć wszystkiego, pisarzu, stary człowieku, powiedziałem do siebie filozoficznie. Odbijesz sobie na jednym, co stracisz na drugim. Po prostu musisz machnąć ręką na tego emocjonalnie dojrzałego brata. Mówię ci, machnij na niego ręką. Musisz zrobić to sam, chłopcze. Więc machnąłem na niego ręką i dalej czytałem Naszą Panią z Iowy. Po hiszpańsku nazywałem ją w myślach Nuestra Señora de los Cycki jak Balony i z chwilą, gdy przyszło mi do głowy takie znakomite nazwisko, poczułem przypływ synowskiej miłości i Whitmanowskiego ciepła. Ale kieruj je pod jej adresem, ostrzegałem samego siebie. Nie dopuść, aby doprowadziły cię do skrzywionego.

Podniecające było również czytanie hołdu, jaki mi złożył błyskotliwy młody felietonista. Powodowało proste, lecz natychmiastowe katharsis, nazwane przez Edmunda Wilsona „szokiem poznania”, i pozwalało się zorientować, jaki jest ten młody felietonista, który rzeczywiście miałby przed sobą świetlaną przyszłość w „East African Standard”, gdyby przyszedł na świat w imperium brytyjskim, a co za tym idzie, mógł dostać zezwolenie na pracę. Pomyślałem znowu, niczym ktoś zbliżający się na skraj przepaści, o ukochanej twarzy skrzywionego brata mojej korespondentki, lecz w moich uczuciach do niego dokonała się przemiana, zamiast darzyć go poprzednią sympatią, widziałem siedzącego nocą w kukurydzy, niezdolnego zapanować nad rękami, kiedy słucha, jak rosną łodygi. Na naszej shambie kukurydza osiągała wysokość tej ze Środkowego Zachodu. Tu nikt jednak nie słuchał, jak rośnie nocą, bo noce były chłodne, a kukurydza rosła po południu i wieczorem, gdyby zaś nawet rosła nocą, zagłuszałoby ją wycie hien i szakali, porykiwanie polujących lwów, hałas, jaki robią lamparty.

Do diabła, pomyślałem, z tą głupią suką z Iowy, pisującą do nieznanych sobie ludzi o sprawach, o których nie ma pojęcia. Życzyłem jej, aby dostąpiła łaski szczęśliwej śmierci w możliwie najkrótszym czasie, przypomniałem sobie jednak ostatnie zdanie listu: „Czemu nie napisać przed śmiercią CZEGOŚ, co jest warte zachodu?”, i pomyślałem, ty głupia suko z Iowy, już to zrobiłem i zrobię jeszcze wiele razy.

Berenson czuł się dobrze, co mnie ucieszyło, i przebywał na Sycylii, czym niepotrzebnie się zmartwiłem, bo znacznie lepiej ode mnie wiedział, co robi. Marlena miała kłopoty, ale odniosła sukces w Las Vegas i załączyła wycinki. Zarówno list, jak wycinki były bardzo wzruszające. W domu na Kubie panował porządek, ale nie brakowało wydatków. Wszystkie zwierzaki miały się dobrze. W nowojorskim banku zostały jakieś pieniądze. Tak samo w paryskim, tyle że mniej. W Wenecji wszyscy czuli się dobrze z wyjątkiem tych, którzy trafili do domów opieki albo umierali na różne nieuleczalne choroby. Jeden z moich przyjaciół odniósł poważne obrażenia w wypadku motocyklowym, a ja przypomniałem sobie nagie zanurzanie się w nieprzeniknionej mgle podczas jazdy wzdłuż wybrzeża wczesnym rankiem. Opis rozmaitych złamań budził moje wątpliwości, czy on, nade wszystko lubiący strzelać, będzie do tego kiedykolwiek zdolny. Moja znajoma, podziwiana przeze mnie i kochana, miała raka i nie dawano jej więcej niż trzy miesiące życia. Inna dziewczyna, którą poznałem przed osiemnastu laty jako osiemnastolatkę, kochałem i darzyłem przyjaźnią, kochałem, gdy dwukrotnie wychodziła za mąż i czterokrotnie zbijała majątek dzięki własnej inteligencji, umiała go tez – miałem nadzieję – zachować, zdobyła wszystkie rzeczy namacalne, przeliczalne, dające się nosić, przechowywać i zastawiać, straciła zaś wszystkie inne, ta dziewczyna napisała list pełen nowinek, plotek i rozpaczy. Wiadomości były prawdziwe, rozpacz nieudawana, a do takich narzekań każda kobieta ma prawo. Jej list zasmucił mnie najbardziej, ponieważ nie mogła teraz przyjechać do Afryki, gdzie dobrze by się jej żyło, choćby tylko przez dwa tygodnie. Wiedziałem, że skoro nie przyjeżdża, nigdy już jej nie zobaczę, chyba że mąż wysłałby ją do mnie w interesach. Ona pojedzie wszędzie tam, gdzie zawsze obiecywałem ją zabrać, ale ja nie pojadę. Może się wybrać z mężem i mogą razem się denerwować. On zawsze będzie miał zamiejscowy telefon, potrzebny mu tak, jak mnie potrzebny jest widok wschodzącego słońca, a Mary widok gwiazd w nocy. Ona będzie mogła wydawać pieniądze, kupować rzeczy, gromadzić ruchomości i jadać w bardzo drogich restauracjach, a Conrad Hilton otwiera, wykańcza albo zamierza budować hotele dla niej i jej męża we wszystkich miastach, które kiedyś chcieliśmy zwiedzać razem. Teraz ona nie ma żadnych trudności. Z pomocą Conrada Hiltona mogłaby swoje utracone wdzięki wygodnie układać w łóżku, zawsze w zasięgu zamiejscowego telefonu, a przebudziwszy się w nocy, mogłaby naprawdę wiedzieć, czym jest nic i ile jest warte tej nocy, mogłaby ćwiczyć liczenie pieniędzy, aby zasnąć, co pozwoliłoby jej obudzić się późno i nie za wcześnie powitać kolejny dzień. Może Conrad Hilton otworzy hotel w Laitokitok, myślałem. Wtedy mogłaby przyjechać tutaj, zobaczyć Górę, a przewodnicy hotelowi zabraliby ją do pana Singha, Browna i Benjiego, i może byłaby tablica na miejscu dawnego budynku policji, i mogliby kupować pamiątkowe włócznie w Anglo-Masajskim Składzie Towarowym, sp. z o.o. W tym hotelu mieszkańcy każdego pokoju mieliby na zawołanie białych myśliwych, z opaskami z lamparciej skóry na kapeluszach, a zamiast Biblii gedeonitów przy każdym łóżku, obok telefonu zamiejscowego, leżałyby egzemplarze Białego myśliwego, Czarnego serca i Czegoś Cennego, wydrukowane na specjalnym uniwersalnym papierze, z autografami, a obwoluty z podobiznami autorów były wykonane tak, aby jarzyły się w ciemności.

Zachwycała mnie myśl o tym hotelu, o jego projektowanym wystroju i oferowanych w nim atrakcjach, jak całodobowe safari z zagwarantowaną wszelką zwierzyną, spanie co noc we własnym pokoju z zainstalowanym aparatem telewizyjnym, karta dań, w recepcji sami komandosi anty-Mau Mau i lepsi biali myśliwi, drobne uprzejmości, okazywane gościowi, który na przykład pierwszego wieczoru przy obiedzie znajduje obok talerza nominację na honorowego łowczego, a drugiego i na ogół ostatniego wieczoru dyplom honorowego członka Wschodnioafrykańskiego Stowarzyszenia Zawodowych Myśliwych, nie chciałem jednak zaprojektować wszystkiego do końca, zanim się spotkam z Mary, A.D. i Williem. Miss Mary, jako była dziennikarka, miała ogromną inwencję. Nigdy nie słyszałem, aby jakąś historię opowiadała dwa razy tak samo, zawsze natomiast odnosiłem wrażenie, że ją przerabia do późniejszych wydań. Potrzebowaliśmy również Popa, bo chciałem, aby wyraził zgodę na ustawienie go w holu, na wypadek, gdyby kiedyś umarł. Mogłoby to wywołać sprzeciw jego rodziny, ale musielibyśmy omówić cały projekt i podjąć najsłuszniejszą decyzję. Pop nigdy nie deklarował wielkiej miłości do Laitokitok, które uważał za swego rodzaju jaskinię rozpusty, i w moim przekonaniu chciał zostać pochowany wśród wysokich wzgórz własnego kraju. Ale moglibyśmy to chociaż przedyskutować.

Teraz, świadomy, że najskuteczniejszym lekiem na samotność są żarty, szyderstwo i pogarda dla najgorszej ze wszelkich ewentualności, że wisielczy humor jest najbardziej uzasadniony, jeśli nie najtrwalszy, gdyż z konieczności bywa chwilowy, a często źle oceniany, śmiałem się w trakcie lektury smutnego listu i rozmyślań o Hiltonie w Laitokitok. Słońce już prawie zaszło i wiedziałem, że Mary powinna być teraz w hotelu New Stanley, zapewne w wannie. Lubiłem ją sobie wyobrażać w wannie i miałem nadzieję, że wieczorem zabawi się w mieście. Nie gustowała w odwiedzanych przeze mnie podejrzanych knajpkach, więc sądziłem, że chyba pójdzie do Travelers Club czy czegoś podobnego, i cieszyłem się, że to ona robi sobie taką przyjemność, nie ja.

Zwróciłem się myślą ku Debbie i mojej obietnicy, że zabiorę ją i Wdowę do sklepu, gdzie sobie kupią materiały na suknie, w których będą obchodzić Dzień Narodzin Dzieciątka Jezus. To oficjalne kupowanie strojów w obecności mojej narzeczonej i wybieranie tkanin, za które zapłacę, na oczach od czterdziestu do sześćdziesięciu Masajek i wojowników, było najbardziej oficjalną i ostateczną okazją, jaką miało do zaoferowania Laitokitok w tym sezonie towarzyskim czy zapewne każdym innym. Byłem pisarzem, co jest wstydliwe, ale czasami również wygodne, więc nie mogąc zasnąć, zastanawiałem się, jak w takiej sytuacji postąpiłby Henry James. Pamiętałem jego sylwetkę na balkonie weneckiego hotelu, gdzie stal z dobrym cygarem w ustach, ciekaw, co musi dziać się w mieście, gdzie o wiele trudniej jest nie nawarzyć sobie piwa niż go nawarzyć. Wtedy, w bezsenne noce, zawsze wielką pociechą była mi myśl o Henrym Jamesie, który stał na balkonie swojego hotelu, spoglądał na miasto i przechodzących w dole ludzi, z ich potrzebami, obowiązkami, kłopotami, drobnymi oszczędnościami i prostymi przyjemnościami, na porządne, dobrze zorganizowane życie kanału; myślałem o Jamesie, który nie znal ani jednego miejsca, dokąd mógłby pójść, i pozostawał ze swoim cygarem na balkonie. Teraz, szczęśliwy w nocy, bo mogłem spać lub nie spać, zależnie od chęci, lubiłem rozmyślać o Debbie i Jamesie, zastanawiać się, jak by to było, gdybym wyrwał cygaro pocieszenia z ust Jamesa i wręczył je Debbie. Wetknęłaby je za ucho albo może oddała Nguiemu, który oprócz wielu innych rzeczy nauczył się palić cygara w Abisynii, gdzie jako żołnierz z formacji Królewskich Strzelców Afrykańskich stawiał niekiedy opór wojskom białych i ich poplecznikom, kiedy indziej ich pokonywał. Później przestałem myśleć o Henrym Jamesie, jego cygarze pocieszenia i o ślicznym kanale, który wyobrażałem sobie przy dość silnym wietrze, wspomagającym wszystkich moich przyjaciół i braci, zmuszonych do walki z prądem, i już nie chciało mi się myśleć o grubej, krępej postaci, o łysinie, godnym kroku i kłopotach z odejściem, więc pomyślałem o Debbie, o dużym, nakrytym skórą, zakopconym, pachnącym czystością, ręcznie wyszorowanym drewnianym łóżku w dużej chacie, o czterech butelkach sakramentalnego piwa, za które płaciłem, bo przychodziłem w uczciwych zamiarach; piwo miało własną nazwę, zgodną z plemiennym obyczajem; chyba, w odróżnieniu od wielu rodzajów rytualnego piwa, nazywało się Piwem do Spania w Łóżku Teściowej i równało się posiadaniu cadillaka w kręgach Johna O’Hary, jeśli są jeszcze takie kręgi. Miałem błogą nadzieję, że tak, i pomyślałem o O’Harze, tłustym jak boa dusiciel, który połknął cały ładunek magazynu „Collier’s”, zgryźliwym jak muł, pociętym przez muchy tse-tse, mozolnie poruszającym nogami, martwym, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Życzyłem mu szczęścia i pomyślności, równocześnie zaś przypominałem sobie z rozbawieniem wieczorowy, biało lamowany krawat, jaki miał w Nowym Jorku na przyjęciu z okazji swojego debiutu towarzyskiego, a także nerwowość, z jaką przedstawiała go pani domu, i jej wielkoduszną nadzieję, że on się me ulotni. Nawet w najgorszej sytuacji każdego może rozweselić wspominanie O’Hary w jego szczytowym okresie.

Myślałem o naszych planach na święta, które zawsze kochałem i pamiętałem z tak wielu krajów. Wiedziałem, że to Boże Narodzenie będzie albo cudowne, albo rzeczywiście straszne, gdyż zdecydowaliśmy się zaprosić wszystkich Masajów i Wakambów, a tego rodzaju ngoma, jeśli nie zostanie odpowiednio zorganizowana, może położyć kres innym. Będzie magiczne drzewko Miss Mary, w którym Masajowie rozpoznają to, czym jest naprawdę, jeśli sama tego nie zrobi. Nie wiedziałem, czy powinniśmy jej powiedzieć, ze w istocie działa ono jak wyjątkowo silny gatunek marihuany, bo sprawa miała rozmaite aspekty. Po pierwsze, Miss Mary z zaciętym uporem obstawała przy tym akurat drzewie, co Wakambowie uznali za jeden z jej obcych plemiennych obyczajów z Thief River Falls, podobnie jak potrzebę zabicia lwa. Arap Meina wyjawił mi, że we dwóch moglibyśmy upijać się tym drzewem przez wiele miesięcy, a gdyby zjadł je słoń, kilka dni chodziłby pijany.

Wiedziałem, że Miss Mary przyjemnie spędza wieczór w Nairobi, bo nie jest głupia, my mieliśmy tylko to jedno miasto, w hotelu New Stanley podawano świeżego wędzonego łososia, a główny kelner wykazywał zrozumienie i współdziałał. Ryby z wielkich jezior, bezimienne, będą smaczne jak zawsze, potraw z curry natomiast nie powinna jeść tak zaraz po biegunce. Na pewno jednak zjadła dobry obiad i miałem nadzieję, że teraz siedzi w przyzwoitym nocnym lokalu, toteż pomyślałem o Debbie, o wyprawie po materiał, którym przykryje dwa rozkoszne wzgórki, obnoszone z taką dumą i skromnością; materia! niewątpliwie je uwypukli, czego była świadoma. Wyobrażałem sobie, jak będziemy oglądać różne perkale, Masajki ze swymi długimi spódnicami, muchami i szalonymi, symulującymi mężami z salonów piękności będą nas obserwować, pełne śmiałości i syfilitycznej, zimnorękiej urody, a my, Kambowie, z nigdy nieprzekłuwanymi uszami, dumni i gorzej niż bezczelni z najrozmaitszych powodów, nieznanych Masajom, będziemy macać materiały, oglądać wzory i kupować inne rzeczy, co nam doda w składzie towarowym znaczenia.

Rozdział XIII

Kiedy rano Mwindi przyniósł herbatę, siedziałem przy popiele ogniska już ubrany, w dwóch swetrach i wełnianej kurtce. W nocy zrobiło się bardzo zimno, więc byłem ciekaw, na jaką pogodę się zanosi.

– Rozpalić ogień? – zapytał Mwindi.

– Mały ogień dla jednego człowieka.

– Kazać – powiedział Mwindi. – Pan lepiej jeść. Memsahib nie ma, pan zapomina jeść.

– Nie chcę jeść przed polowaniem.

– Może polowanie bardzo długie. Pan jeść teraz.

– Mbebia śpi.

– Żaden stary nie spać. Tylko młody. Keiti mówić, że pan jeść.

– Dobra. Zjem.

– Co pan chce jeść?

– Pulpety z dorsza i pokrajane, podsmażone kartofle.

– Pan zjeść wątrobę z koziołka i bekon. Keiti mówić, że memsahib kazała panu przypominać o proszkach na gorączkę.

– Gdzie one są?

– Tu. – Wyciągnął flakonik. – Keiti mówić, że mam pilnować łykania.

– Dobrze. Łyknąłem.

– Co pan włożyć? – zapytał Mwindi.

– Krótkie buty i ciepłą kurtkę na początek, a koszulę z tulejkami na pełne naboje później, jak się zrobi upał.

– Kazać innym się przygotować. Dziś bardzo dobry dzień.

– Taak?

– Wszyscy tak myśleć. Nawet Charo.

– Dobrze. I ja czuję, że to dobry dzień.

– Nic się panu nie śnić?

– Nie. Naprawdę nie.

– Mzuri – rzekł Mwindi. – Powiedzieć Keiti.

Po śniadaniu wyruszyliśmy prosto w stronę Chulu dobrym szlakiem, wiodącym na północ przez krainę gerenuków. Szlak ze starej manyatty ku wzgórzom, gdzie teraz, po powrocie na bagna, powinny się znajdować bawoły, był szary od błota i zdradliwy. Dojechaliśmy nim jednak możliwie najdalej, po czym zostawiliśmy Mthukę z samochodem, bo wiedzieliśmy, że błoto podeschnie na słońcu. Prażyło ono teraz dolinę, którą zostawiliśmy za sobą, i zaczęliśmy się wspinać na strome, niskie, poszarpane pagórki, pokryte bryłami lawy i świeżą trawą, gęstą, wilgotną po deszczu. Nie chcieliśmy zabijać bawołów, lecz należało mieć dwa sztucery, ponieważ na tych wzgórzach przebywały nosorożce i trzy widzieliśmy poprzedniego dnia z cessny. Bawoły powinny zmierzać ku nowym, bujnym pastwiskom na skraju papirusowych moczarów. Pragnąłem je policzyć, w miarę możności sfotografować i ustalić, gdzie jest olbrzymi stary byk z cudownym porożem, którego nie widzieliśmy już ponad trzy miesiące. Zamierzaliśmy nie płoszyć ich ani nie dopuścić, by się zorientowały, że za nimi idziemy, a tylko sprawdzić, gdzie są, co po powrocie Mary pozwoliłoby zrobić im odpowiednie zdjęcia.

Poniżej nas wypatrzyliśmy duże stado. Szły w nim dumne byki stadne i duże stare krowy, młode byki, młode krowy i cielaki. Widziałem zakrzywione i grubo karbowane rogi, zaschłe błoto i płaty wytartej skóry, ciężko poruszającą się czerń i wielką szarość, a także ptaki, małe, ostrodziobe, ruchliwe jak szpaki na trawniku. Bawoły sunęły wolno, pasąc się po drodze, nie pozostawiając za sobą trawy, do nas zaś doleciał intensywny bydlęcy zapach, po czym opadły nas muchy. Z koszulą naciągniętą na głowę naliczyłem sto dwadzieścia cztery bawoły. Wiało z dobrej strony, więc nas nie zwietrzyły, ptaki nas nie widziały, bo byliśmy wyżej od nich, znalazły nas tylko muchy, one jednak nie rozgłaszały nowin.

Dochodziło południe, zapanowała straszna spiekota, a my nie przewidywaliśmy, że nam się tak poszczęści. Jechaliśmy przez parkową okolicę, zajęci obserwacją drzew rokujących jakieś nadzieje. Polowaliśmy na lamparta szkodnika, gdyż mieszkańcy shamby, w której zabił szesnaście kóz, prosili, abym go strzelił, skoro zaś działałem z ramienia wydziału łowieckiego, dozwolony był pościg samochodem. Lampart, niegdyś oficjalnie uznany za szkodnika, teraz za zwierzynę królewską, nie słyszał o swym awansie i przeklasyfikowaniu, bo w przeciwnym razie nie zabiłby tych szesnastu kóz, co uczyniło go przestępcą i cofnęło do kategorii wyjściowej. Szesnaście kóz w ciągu nocy to za dużo, zwłaszcza że zjeść mógł najwyżej jedną. W dodatku osiem z tych kóz należało do rodziny Debby.

Wyjechaliśmy na przepiękną polanę, z rosnącym na lewo od nas wysokim drzewem o dwóch górnych gałęziach, z lewej i prawej strony, idealnie poziomych, przy czym ta prawa znajdowała się w większym cieniu. Drzewo było zielone, z gęsto ulistnionym wierzchołkiem.

– Wymarzone drzewo dla lamparta – powiedziałem Nguiemu.

– Ndio – odrzekł bardzo cicho. – I jest na nim lampart.

Mthuka zauważył, że na coś patrzymy, a choć nas nie słyszał i nie mógł ze swojej strony zobaczyć lamparta, zatrzymał samochód. Wysiadłem ze starym springfieldem, przez cały czas leżącym mi na kolanach, gdy zaś pewnie stanąłem na nogach, dojrzałem długiego, ciężkiego lamparta, wyciągniętego na prawym konarze. Na jego cętkowanym tułowiu plamami kładły się cienie liści, poruszanych przez wiatr. Lampart zajmował na wysokości sześćdziesięciu stóp miejsce idealne, jak na ten śliczny dzień, a popełnił większy błąd niż wtedy, kiedy niepotrzebnie zabił tych szesnaście kóz.

Uniosłem sztucer, raz wciągnąłem i wypuściłem z płuc powietrze i strzeliłem, mierząc bardzo starannie w wypukłość szyi za uchem. Było wysoko, spudłowałem paskudnie, a lampart, długi i ciężki, rozpłaszczał się na gałęzi, gdy wyjmowałem łuskę i strzelałem w jego łopatkę. Spadł z głuchym plaśnięciem, zataczając łuk. Ogon i łeb miał zadarte, grzbiet zaklęśnięty. Wygięty jak księżyc w nowiu, runą! i z ciężkim łoskotem uderzył o ziemię.

Ngui i Mthuka walili mnie po plecach, Charo ściskał mi dłoń, podobnie jak nosiciel broni Popa, który krzyczał, poruszony upadkiem lamparta, i raz po raz łapał mnie za rękę sekretnym sposobem Kambów. Po chwili ładowałem już sztucer wolną ręką; Ngui, w podnieceniu chwyciwszy pięćset siedemdziesiątkę siódemkę zamiast dubeltówki, podchodził z nią ostrożnie, aby obejrzeć plagę mojego teścia, mordercę szesnastu kóz. Ciało lamparta jednak znikło.

Zleciał w zaklęśnięcie terenu, ślady farby, jaskrawe i obfite, prowadziły na lewo od drzewa, do kępy zarośli, gęstych jak korzenie korzeniary na trzęsawisku, i nikt już nie łapał mnie za rękę tajnym sposobem Kambów.

– Panowie – przemówiłem po hiszpańsku. – Sytuacja zasadniczo się zmieniła.

Istotnie tak było. Wiedziałem, co robić, bo przećwiczyłem to z Popem, lecz każdy zraniony lampart w gęstych krzakach jest innym zranionym lampartem. Żaden nie zachowa się tak jak inny, tyle że każdy się rzuci i rzucać się nie przestanie. Dlatego za pierwszym razem celowałem w nasadę głowy i szyję. Było jednak za późno na analizę spudłowanych strzałów.

Pierwszy problem stwarzał Charo. Dwukrotnie poharatały go lamparty i był w podeszłym wieku, a choć nikt nie wiedział, ile ma lat, na pewno mógłby być moim ojcem. Rwał się do pościgu jak pies myśliwski.

– Ty się, do jasnej cholery, trzymaj z daleka i właź na dach samochodu.

– Hapana, bwana – zaprotestował.

– Ndio, do diabła, ndio – powtórzyłem.

– Ndio – odparł, co u nas uchodziło za obraźliwe, bo powinien powiedzieć: „Ndio, bwana”.

Ngui ładował wielostrzałowego winczestera dwunastkę loftkami, które odpowiadają angielskiemu grubemu śrutowi. Nigdy niczego nie strzelaliśmy loftkami, a nie chciałem, żeby się coś zacięło, więc wysunąłem ejektor i wprowadziłem wyjęte prosto z pudełka naboje numer 8, ze śrutem na ptactwo, resztę zaś upchałem po kieszeniach. Przy bliskim strzale z dubeltówki z lufami o pełnych czokach ładunek drobnego śrutu jest skupiony jak piłka i przypomniałem sobie wygląd ludzkiego ciała, w którym został ulokowany: małą dziurkę z granatowoczarną obwódką na plecach skórzanej kurtki, cały zaś śrut w piersi.

– Kwenda – zwróciłem się do Nguiego i ruszyliśmy śladem farby.

Ja go osłaniałem, on tropił, nosiciel broni Popa został w samochodzie z pięćset siedemdziesiątką siódemką. Charo zamiast na dach wlazł na tylne siedzenie z najlepszą z trzech włóczni. My z Nguim podążaliśmy pieszo śladami farby. Ngui podał mi ostry fragment kości, wydobyty z grudki zakrzepłej krwi. Był to kawałek łopatki, który włożyłem do ust. Nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego. Zrobiłem to bez namysłu. W ten sposób jednak związałem się bliżej z lampartem, rozgryzłem grudkę, skosztowałem świeżej krwi, o smaku podobnym do mojej, i zrozumiałem, że lampart nie tylko stracił równowagę. Ngui i ja szliśmy śladem farby, dopóki nie zniknął w kępie gęstych zarośli. Krzewy miały liście bardzo zielone i lśniące, a krew lamparta, posuwającego się susami nierównej długości, widniała nisko, na wysokości jego łopatek, w miejscu, gdzie wczołgał się w gąszcz.

Ngui wzruszał ramionami i kręcił głową. Obaj zachowywaliśmy teraz wielką powagę i nie było już białego człowieka, który by cicho przemawiał z głębi nieprzebranego zasobu swej wiedzy, ani białego człowieka, który gwałtownie wydawałby rozkazy, zdumiony głupotą swoich „chłopców” i złorzeczący im jak leniwym psom gończym. Był tylko jeden ranny lampart, w straszliwie niekorzystnej sytuacji, zestrzelony z wysokiej gałęzi drzewa, który zniósł upadek, jakiego nie przeżyłby żaden człowiek, i zajął stanowisko tam, skąd, w razie gdyby zachował swą cudowną, niewiarygodną kocią witalność, mógłby okaleczyć lub ciężko poturbować każdego, kto by go ścigał. Wolałbym, aby nie zabił tych kóz i abym ja nie podpisał umowy, że go zabiję i zostanę sfotografowany, a moje zdjęcia ukażą się w czasopismach o zasięgu krajowym. Gryząc z satysfakcją kawałek jego łopatki, pomachałem w stronę samochodu. Ostrym koniuszkiem odpryśniętej kości zaciąłem się od środka w policzek i poczułem znajomy smak własnej krwi, zmieszanej z krwią lamparta.

– Twendi kwa chui. – Użyłem trybu rozkazującego w liczbie mnogiej, jak mąż stanu. – Idźmy do lamparta.

Nie było nam łatwo go podchodzić. Ngui miał springfielda 30-06 i dobre oczy. Nosiciel broni Popa miał pięćset siedemdziesiątkę siódemkę, która mogła go kopnąć w tyłek, gdyby z niej strzelił, i oczy równie dobre jak Ngui. Ja miałem starego, ukochanego, wygładzonego od użycia winczestera model 12, z magazynkiem rurowym, szybszego niż wąż, ongiś nadpalonego, z trzykrotnie zmienianym łożyskiem, i od trzydziestu pięciu wspólnie spędzonych lat nieomal najbliższego przyjaciela i towarzysza, jakiego się ma w życiu, z którym łączyły mnie sekrety, triumfy i nikomu niewyjawiane klęski. Obkładaliśmy splątane, skrzyżowane korzenie zarośli na lewo od śladu farby, czyli od strony zachodniej, skąd widzieliśmy samochód za zakrętem, ale nie mogliśmy dostrzec lamparta. Później czołgaliśmy się z powrotem, zaglądając w mrok między korzeniami, dopóki nie wydostaliśmy się z drugiej strony. Nie zobaczyliśmy lamparta, więc znów poczołgaliśmy się do miejsca, gdzie na ciemnozielonych liściach krew była jeszcze świeża.

Nosiciel broni Popa stał za nami z gotowym do strzału dużym sztucerem, a ja usiadłem i zacząłem strzelać śrutem numer 8 w plątaninę korzeni od lewej strony w prawą. Przy piątym strzale lampart ryknął donośnie. Ryk rozległ się w głębi zarośli, trochę na lewo od farby na liściach.

– Widzisz go? – zapytałem Nguiego.

– Hapana.

Powtórnie naładowałem długi rurowy magazynek i oddałem dwa szybkie strzały w kierunku, skąd dobiegł mnie ryk. Lampart ryknął znowu i dwa razy zakasłał.

– Piga tu – powiedziałem do Nguiego, a on strzeli! w tę stronę.

Po kolejnym ryku lamparta Ngui rzekł:

– Piga tu.

Strzeliłem dwukrotnie, po czym odezwał się nosiciel broni Popa:

– Widzę go.

Wstaliśmy, Ngui też go zobaczył, ja nie.

– Piga tu – zwróciłem się do niego.

– Hapana. Twendi kwa chui – odparł.

Więc znów ruszyliśmy do przodu, lecz tym razem Ngui wiedział, gdzie idziemy. Mogliśmy się posunąć zaledwie o jakiś jard, do wzniesienia, z którego wyrastały korzenie. Podczas gdy się czołgaliśmy, Ngui wskazywał mi kierunek, klepiąc mnie to w jedną, to w drugą nogę. Wtem dojrzałem ucho lamparta i małe plamki na wypukłościach jego szyi i łopatki. Strzeliłem w miejsce, gdzie kark łączył się z łopatką, strzeliłem jeszcze raz, nie było ryku, my się wyczołgaliśmy, naładowałem sztucer i we trzech obeszliśmy od zachodu wysepkę sitowia, przy której stał samochód.

– Kufa – powiedział Charo. – Mzuri kuba sana.

– Kufa – zawtórował mu Mthuka.

Obaj widzieli lamparta, przeciwnie niż ja.

Wysiedli z samochodu i poszliśmy wszyscy. Poleciłem, aby Charo trzymał się ze swą włócznią z tyłu, rzekł jednak:

– Nie. On nie żyje, bwana. Widziałem, jak umiera.

Osłaniałem dubeltówką Nguiego, kiedy wyrąbywał sobie przejście, tnąc pangą korzenie i krzaki, jakby były naszymi wrogami, po czym wspólnie z nosicielem broni Popa wywlekał martwe zwierzę. Wrzuciliśmy je do samochodu. Był to dobry lampart, my zaś polowaliśmy na niego dobrze, wesoło i po bratersku, bez białych myśliwych, strażników łowieckich czy zwiadowców, on był lampartem Kambów, skazanym za niepotrzebne zabijanie w ich nielegalnej shambie, a my wszyscy byliśmy Wakambami i odczuwaliśmy pragnienie.

Tylko Charo dokonał starannych oględzin lamparta, bo lamparty dwukrotnie go już okaleczyły, i pokazał mi, że z bliska śrutem trafiłem pierwszy raz prawie w to samo miejsce w łopatce, co pierwszą kulą. Wiedziałem, że tak być musiało, ponieważ gąszcz korzeni i pagórek spowodowały odchylenie się innych ładunków, lecz przepełniała mnie tylko radość i duma z nas wszystkich, z tego, jacy byliśmy przez cały dzień, radość na myśl o powrocie do obozu, w cień, do zimnego piwa.

Zajechaliśmy na sygnale. Wszyscy wybiegli na nasze spotkanie, a Keiti był szczęśliwy i chyba ze mnie dumny. Wysiedliśmy, tylko Charo został w samochodzie, aby przyglądać się lampartowi. Keiti dotrzymywał mu towarzystwa, dopóki lampartem nie zajął się oprawiacz. Nie zrobiliśmy zdjęć. Zapytał:

– Piga picha?

Na co odpowiedziałem:

– Piga gówno.

Ngui i nosiciel broni Popa zanieśli broń do namiotu, położyli na łóżku Miss Mary, ja powiesiłem aparaty fotograficzne. Na moje polecenie Msembi ustawił stół pod drzewem, przyniósł krzesła i cały zapas zimnego piwa, dla Chara zaś coca-colę. Nguiego zwolniłem na razie z czyszczenia broni i posłałem po Mthukę; mieliśmy uroczyście napić się piwa.

Mwindi zachęcał mnie do kąpieli. Lada moment miał naszykować wodę. Oznajmiłem, że się umyję w miednicy, i poprosiłem o znalezienie mi czystej koszuli.

– Powinien pan się wykąpać w dużej wannie – powiedział.

– Zrobię to później. Zanadto jestem zgrzany.

– Skąd pan ma tyle krwi? Od chui?

Zabrzmiała w tym starannie ukrywana ironia.

– Od zadrapań gałęziami.

– Pan dobrze przemyje niebieskim mydłem. Ja posmaruję czerwonym.

Zawsze używaliśmy merbrominy zamiast jodyny, jeśli mogliśmy ją dostać, choć niektórzy Afrykanie woleli jodynę, bo piekła, więc uważali, że jest skuteczniejsza. Obmyłem zadrapania, zdarłem z nich szczotką strupy, a Mwindi starannie je wysmarował.

Włożyłem czyste ubranie, świadomy, że Mthuka, Ngui, nosiciel broni Popa i Charo robią to samo.

– Chui przyszedł?

– Nie.

– Więc czemu wszyscy tak się cieszyć?

– Bardzo zabawna shauri. Bardzo zabawne polowanie przez całe rano.

– Czemu pan chce być Afrykaninem?

– Będę Kambą.

– Może – powiedział Mwindi.

– Pieprzyć może.

– Idą pana przyjaciele.

– Bracia.

– Może bracia. Charo nie pana brat.

– Charo to mój dobry przyjaciel.

– Tak – ze smutkiem rzekł Mwindi, podając mi ranne pantofle, trochę za ciasne, o czym wiedział, i patrząc, jak z bólem je wkładam. – Charo dobry przyjaciel. Ma dużo pecha?

– W czym?

– We wszystkim. I jest szczęściarz.

Wyszedłem do zgromadzonych wokół stołu, przy którym czekał Msembi w swojej zielonej szacie i zielonej mycce, z piwem w bukłaku ze spłowiałego zielonego brezentu. Chmury bardzo wysoko płynęły po niebie, najwyższym niebie na świecie, a obejrzawszy się, zobaczyłem za namiotem Górę, wyniosłą i białą ponad drzewami.

– Panowie – powiedziałem z ukłonem, po czym wszyscy zajęliśmy krzesła bwanów, Msembi zaś nalał piwa do czterech wysokich szklanek.

Dla Chara była coca-cola, ja z uwagi na jego wiek ustąpiłem mu pierwszeństwa, więc Mwindi ją nalał najpierw. Charo zmienił turban na odrobinę mniej szary, włożył niebieską marynarkę z mosiężnymi guzikami, spiętą u góry agrafą, którą dostał ode mnie przed dwudziestu laty, i schludne, mocno połatane szorty.

Po rozlaniu trunków wstałem i wzniosłem toast:

– Za królową.

Kiedy wypiliśmy, powiedziałem:

– Za naszego chui, panowie. To zwierzyna królewska.

Znów wypiliśmy, zgodnie z nakazami dobrego wychowania i protokołu, lecz z entuzjazmem. Msembi nalał drugą kolejkę, tym razem zaczynając ode mnie, a kończąc na Charo. Choć bardzo szanował go jako człowieka starszego, gazowany napój musiał stawiać niżej od piwa Tusker.

A noi – zwróciłem się z ukłonem do Nguiego, który nauczył się po włosku od prostytutek, po zdobyciu burdeli Addis Abeby, i od kochanek, pośpiesznie porzuconych przez żołnierzy uciekającej armii. – Wakamba rosa è la libertà, Wakamba rosa triomferà.

Wypiliśmy do dna, Mwindi nam dolał.

Następny toast był nieco ordynarny, lecz zgodnie z ówczesną tendencją i potrzebą ułożenia dla naszej nowej religii jakiegoś zaskarżalnego programu, który później mógłby służyć wznioślejszemu i szlachetniejszemu celowi, powiedziałem:

– Tunaua.

Wypiliśmy z powagą, choć zauważyłem opory Chara, kiedy zaś usiedliśmy, słowami: – Na jehaad tu – spróbowałem pozyskać muzułmański elektorat, co nie było łatwe.

Wiedzieliśmy, że Charo popiera tylko uroczyste picie piwa i braterstwo, nigdy natomiast nie będzie mógł się stać wyznawcą naszej nowej religii ani stronnikiem politycznym.

Msembi podszedł do stołu, nalał następną kolejkę i powiedział, że teraz piwo jest kwisha, na co odparłem, że to cholernie zła gospodarka, więc natychmiast się zbieramy i ruszamy po nie do Laitokitok. Weźmiemy na drogę zimne mięso i parę puszek wędzonej ryby.

– Kwenda na shamba – zaproponował Mthuka.

Zgodziliśmy się więc wstąpić do shamby po kilka butelek piwa, jeśli je tam mają, dla podtrzymania grupy na duchu, zanim dojedziemy do innej shamby, gdzie je warzą, albo do Laitokitok. Ngui twierdził, że powinienem zabrać moją narzeczoną i Wdowę i że obaj z Mthuką są w dobrych stosunkach z trzecią masajską shambą po drodze. Nosiciel broni Popa zapewnił, że on również i że zaopiekuje się Wdową. Chcieliśmy wziąć Msembiego, ale było nas czterech, z Wdową i moją narzeczoną będzie sześcioro, a nie wiedzieliśmy, na jakich Masajów się natkniemy. W Laitokitok zawsze jest ich pełno.

Poszedłem do namiotu, gdzie Mwindi już otworzył blaszany kufer i wyjął z niego moją starą tweedową marynarkę z Hongkongu, z pieniędzmi w wewnętrznych kieszeniach, zapiętych na guziki.

– Ile chcieć pieniędzy? – zapytał.

– Czterysta szylingów.

– Dużo pieniędzy – zauważył. – Co pan robić? Kupować żonę?

– Kupować piwo, może posho, lekarstwa dla shamby, prezenty gwiazdkowe, nową włócznię, benzynę do samochodu, whisky dla mtoto policji, wędzone ryby.

Roześmiał się na wzmiankę o wędzonych rybach.

– Wziąć pięćset – powiedział. – Chcieć też twarde szylingi?

Twarde szylingi trzymałem w skórzanej sakiewce. Po odliczeniu trzydziestu zapytał:

– Włożyć dobrą marynarkę?

Najbardziej lubił mnie w zwyczajnej marynarce, też z Hongkongu.

– Nie. Włożę skórzaną kurtkę. Wyjmij zapinaną na suwak.

– Wziąć też wełnianą. Od Góry ciągnąć zimno.

– Ubierz mnie, jak chcesz – powiedziałem. – Ale buty niech będą bardzo luźne.

Miał dla mnie świeżo uprane bawełniane skarpety, a kiedy je włożyłem, wciągnął mi buty, nie zapinając ich z boków na suwaki. Do namiotu wszedł Ngui w czystych szortach i nowej sportowej koszuli, której nigdy przedtem nie widziałem. Powiedziałem mu, że weźmiemy tylko 30-06, na co odparł, że ma amunicję. Duży sztucer wytarł do czysta i wsunął pod łóżko polowe. Nikt z niego nie strzelał, ponieważ zaś ze springfielda strzelało się nabojami z niekorozyjnymi spłonkami, mógł zostać oczyszczony wieczorem.

– Pistolet – rzekł Ngui surowo, toteż wetknąłem prawą nogę w pętlę przy kaburze, a on zapiął mi szeroki pas na brzuchu.

– Flaszka Jinny. – Mwindi podał Nguiemu ciężką hiszpańską skórzaną ładownicę.

– Pieniądze? – spytał Ngui.

– Hapana – odparłem. – Pieniądze kwisha.

– Za dużo pieniędzy – rzekł Mwindi. Zamknął na klucz blaszany kufer, w którym trzymał pieniądze.

Wyszliśmy do samochodu. Keiti wciąż był życzliwy, więc dla zachowania pozorów spytałem, czego potrzeba ekipie. Poprosił o worek posho, jeśli dostanę ten dobry gatunek, sprowadzany z Kajiado. Posmutniał w chwili naszego odjazdu, lekko przekrzywił i zwiesił głowę, lecz wargi rozchylał w uśmiechu.

Markotny i zawstydzony, że nie spytałem, czy chce z nami jechać, wyruszyłem do shamby. Drogę zdążyliśmy już porządnie przetrzeć, a będzie jeszcze lepsza, zanim to się skończy, pomyślałem.

Rozdział XIV

Mthuka się nie wystroił, miał na sobie tylko czystą kraciastą koszulę i sprane, połatane spodnie. Nosiciel broni Popa włożył żółtą sportową koszulę bez deseniu, świetnie pasującą do koszuli Nguiego, czerwonej jak muleta. Żałowałem, że jestem ubrany tak tradycyjnie, ale ponieważ zgoliłem głowę poprzedniego dnia, po odlocie cessny, i zupełnie o tym zapomniałem, uznałem, że bez czapki wyglądałbym dość barokowo. Moja głowa, ogolona czy nawet krótko ostrzyżona, wygląda, niestety, na plastyczne odtworzenie historii całkowicie zaginionego plemienia. Nie jest aż tak efektowna, jak Wielki Rów, lecz ma historyczne cechy ukształtowania terenu, które zainteresowałyby zarówno archeologa, jak antropologa. Niepewny reakcji Debby, włożyłem starą czapkę rybacką, z długim, opuszczonym daszkiem, i nie martwiłem się ani nie przejmowałem moim wyglądem, gdy wjeżdżaliśmy do shamby i zatrzymywaliśmy się w cieniu dużego drzewa.

Dowiedziałem się później, że Mthuka wysłał Nguilego, chłopaka, który chciał zostać myśliwym, ale był pomocnikiem stewarda, i kazał mu uprzedzić Wdowę i moją narzeczoną o naszym przyjeździe i wyprawie do Laitokitok, gdzie miały kupić stroje na Dzień Narodzin Dzieciątka Jezus. W języku Kambów ten chłopak był jeszcze nanake, więc nie miał prawa pić piwa, dotarł jednak do shamby bardzo prędko, aby pokazać, że jest dobrym biegaczem, i rozradowany, spocony opierał się o pień dużego drzewa, starając się nie dyszeć.

Wysiadłem z samochodu, aby rozprostować nogi i podziękować nanake.

– Biegasz lepiej od Masaja – powiedziałem.

– Jestem Kambą – odparł. Próbował oddychać bez wysiłku, a ja wyobrażałem sobie, że w ustach musi mieć smak pensów.

– Chcesz pojechać na Górę?

– Tak. Ale nie wypada i mam swoje obowiązki.

Właśnie wtedy zbliżył się do nas Informator. Miał na sobie szal w perski wzór, kroczył zaś z wielką godnością, kołysząc się na piętach.

– Dobry wieczór, bracie – przemówił, a ja zobaczyłem, że na słowo „bracie” Ngui odwraca się i spluwa.

– Dobry wieczór, Informatorze – odrzekłem. – Jak zdrowie?

– Lepiej – powiedział. – Mogę z tobą jechać na Górę?

– Nie możesz.

– Będę służył za tłumacza.

– Mam na Górze tłumacza.

Synek Wdowy podszedł i mocno walnął mnie w brzuch główką. Pocałowałem go w czubek głowy, on wziął mnie za rękę i stanął wyprostowany jak świeca.

– Informatorze – powiedziałem – nie mogę prosić mojego teścia o piwo. Proszę, przynieś nam piwa.

– Zobaczę, jakie jest.

Jeśli ktoś lubił piwo z shamby, uważał je za dobre, smakiem zbliżone do arkansaskiego piwa swojej roboty z okresu prohibicji. Pewien szewc, bardzo waleczny w czasie pierwszej wojny światowej, warzył podobne, które pijaliśmy we frontowym pokoju jego domu. Pojawiły się moja narzeczona i Wdowa. Narzeczona, w zbyt spranej sukni i bardzo pięknej chustce na głowie, zajęła w samochodzie miejsce obok

Mthuki i spod spuszczonych powiek rzucała krótkie, triumfalne spojrzenia innym mieszkankom wioski. Wdowa usadowiła się między Nguim a nosicielem broni Popa. Posłaliśmy Informatora po jeszcze sześć butelek piwa, ale dostał zaledwie cztery. Dałem je mojemu teściowi. Debba nie patrzyła na nikogo, siedziała bardzo wyprostowana, z piersiami sterczącymi pod tym samym kątem co broda.

Po uruchomieniu przez Mthukę samochodu zostawiliśmy za sobą wieś, wszystkich ludzi zazdrosnych lub pełnych dezaprobaty, liczne dzieci, kozy, matki karmiące, kury, psy i mojego teścia.

– Que tal, tu? – zapytałem Debbę.

– En la puta gloria.

To był drugi z jej ulubionych zwrotów hiszpańskich. Jest tak dziwny, że nie da się dwa razy przetłumaczyć go tak samo.

– Czy chui cię zranił?

– Nie. Nic się nie stało.

– Był duży?

– Nie bardzo.

– Ryczał?

– Wiele razy.

– Nikomu nie zrobił krzywdy?

– Nikomu. Nawet tobie.

Mocno przyciskała do swego uda kaburę z wytłaczanej skóry, następnie lewą rękę położyła tam, gdzie chciała ją trzymać.

– Mimi bili chui – powiedziała. Żadne z nas nie grzeszyło zbytnią znajomością suahili, ale pamiętałem dwa angielskie lamparty, a ktoś musiał wiedzieć o lampartach już dawno temu.

– Bwana – odezwał się Ngui głosem chrapliwym z miłości, gniewu albo czułości.

– Wakamba, tu – powiedziałem. Roześmiał się i stłumił to coś złego.

– Mamy trzy butelki Tuskera. Ukradł je dla nas Msembi.

– Dziękuję. Jak wjedziemy na duże wzniesienie, zatrzymamy się i zjemy wędzone ryby.

– Dobre zimne mięso – rzekł Ngui.

– Mzuri – powiedziałem.

U ludu Wakamba nie ma homoseksualizmu. W dawnych czasach, po próbie Kingole, która zgodnie z wyjaśnieniami Mwindiego oznaczała, że zbierano się oficjalnie, aby kogoś zabić, homoseksualistów skazywano, związanych zostawiano w rzece czy innym zbiorniku wody na parę dni, gdy zaś skruszeli, zabijano i zjadano. Marny byłby tu los wielu dramatopisarzy, pomyślałem. Ale, jeśli zaś jest jakieś ale, to ma się w Afryce szczęście, zjedzenie kawałka pederasty, nawet wymoczonego w czystych i niemal przejrzystych nurtach Athi, przynosi jakoby wielkiego pecha, a zdaniem niektórych moich starszych przyjaciół, smakuje on gorzej od kozła wodnego i może spowodować owrzodzenia, zwłaszcza w pachwinach i pod pachami. Stosunki płciowe ze zwierzętami też karano śmiercią, choć uchodziły za mniej odrażające od homoseksualizmu. Mkola, który był ojcem Nguiego, skoro na podstawie obliczeń dowiodłem, że ja nim być nie mogę, uważał mężczyznę ujeżdżającego swoje owce czy kozy za równie obrzydliwego jak gnu. Keiti i Mwindi nie tykali gnu, lecz tej zagadki antropologicznej jeszcze nie rozwiązałem. Kiedy tak roztrząsałem te fakty i zwierzenia, bardzo zakochany w Debbie, uczciwej dziewczynie Kamba, pełnej skromności i prawdziwego, pierwotnego zuchwalstwa, Mthuka zatrzymał samochód pod drzewem, skąd otwierał się widok na wielką wyrwę, wyłom w krajobrazie i słaby połysk blaszanych dachów Laitokitok na tle niebieskości lasu na Górze, której białe stoki oraz ścięty wierzchołek budziły w nas uczucia religijne i długotrwałą nadzieję, gdy tymczasem z tyłu cały nasz teren leżał rozpostarty, jakby oglądany z samolotu, ale bez ruchu, stresu i wydatku.

– Jambo, tu – zwróciłem się do Debby, na co odpowiedziała:

– La puta gloria.

Pozwoliliśmy jej i Wdowie, bardzo szczęśliwej między Nguim a nosicielem broni Popa, w ich koszulach czerwonej i żółtej, z czarnymi ramionami i delikatnymi nogami, otworzyć puszki z wędzoną rybą i dwie puszki podrabianego holenderskiego łososia. Wdowa i Debba nie dawały sobie z tym rady i złamały jeden otwieracz, ale Mthuka szczypczykami odgiął denko i odsłonił niby wędzonego łososia, chlubę Holandii w Afryce, po czym zabraliśmy się do jedzenia, wymienialiśmy się nożami i piliśmy z tych samych butelek. Po pierwszym łyku Debba wytarła szyjkę i krawędź butelki nakryciem głowy, kiedy jednak powiedziałem, że szankier jednej osoby jest szankrem wszystkich, skończyły się ceregiele. Chociaż piwo było ciepławe, na wysokości ośmiu tysięcy stóp, skąd patrzyliśmy w dół jak orły, miało wyborny smak. Popijając nim zimne mięso, wysuszyliśmy butelki, które zatrzymaliśmy do wymiany, a puszki, po wyjęciu otwieraczy, złożyliśmy na stosik i zostawiliśmy pod kępą wrzosu przy drzewie.

Nie towarzyszyli nam zwiadowcy, zatem nie było ludzi, którzy wyprzedali swoje dziedzictwo Wakambów, aby zdradzać własnych braci, nie było kultu Miss Mary, kata ani szczeniaków z policji, toteż korzystaliśmy z pewnej swobody i oglądaliśmy się na krainę, gdzie nie postała stopa białej kobiety, także Miss Mary, wyjąwszy te wyprawy, kiedy zabieraliśmy ją niechętnie, lecz podnieceni jak dzieci, w miejsca, do których nigdy nie należała i w których kary równoważyły drobne zaszczyty, o czym nie wiedziała.

Więc oglądaliśmy się na naszą krainę i wzgórza Chulu, niebieskie i dziwne jak zawsze, szczęśliwi, że Miss Mary nigdy tam nie była, po czym wróciliśmy do samochodu, gdzie głupio odezwałem się do Debby:

– Będziesz inteligentną żoną.

Ona zaś inteligentnie zajęła moje miejsce, chwyciła swą ukochaną kaburę pistoletu i odpowiedziała:

– Lepszą niż teraz żoną nigdy nie będę.

Pocałowałem ją w kędzierzawą głowę i ruszyliśmy dalej piękną drogą, dziwnie krętą, wijącą się pod Górę. Blaszane dachy miasteczka nadal lśniły w słońcu, a gdy zmalała odległość, ukazały się drzewa eukaliptusowe i przepisowa droga, bardzo cienista, z brytyjską mocą wiodąca do niewielkiego fortu, więzienia i domów, w których ludzie, wymierzający brytyjską sprawiedliwość i odwalający papierkową robotę, zażywają wypoczynku, jeśli ich nie stać na powrót do ojczystego kraju. Nie zamierzaliśmy zakłócać ich spokoju, choć to oznaczało, że nie zobaczymy skalnych ogrodów i wartkiego strumienia, znacznie dalej przekształcającego się w rzekę.

Polowanie na lwa Miss Mary trwało długo i wszystkich prócz fanatyków, neofitów i tych, co naprawdę w nią wierzyli, dawno już zmęczyło. Charo, nienależący do żadnej z tych kategorii, powiedział mi kiedyś: „Niech pan zabije tego lwa, kiedy ona będzie strzelać, i raz z tym skończy”. Pokręciłem głową, bo choć niewierzący, byłem jej stronnikiem, pielgrzymowałem do Composteli, a okazało się, że warto. Charo jednak pokręcił głową z niesmakiem. Był muzułmaninem, dzisiaj jedynym w naszym towarzystwie.

Nie potrzebowaliśmy nikogo do podrzynania gardeł jakimkolwiek zwierzętom i wszyscy szukaliśmy naszej nowej religii, której pierwsza stacja takiego krzyża, jaki miałby być, znajdowała się przed składem towarowym Benjiego. Była to stacja benzynowa, w sklepie zaś Debba i Wdowa miały wybrać materiały na suknie z okazji Dnia Narodzin Dzieciątka Jezus.

Nie wypadało, abym z nimi wchodził do środka, choć przepadałem za rozmaitymi tkaninami, zapachami tego miejsca i znajomymi Masajkami, wanawaki, które chciałyby coś kupić, ale nie kupowały, gdy tymczasem ich zdradzam mężowie wystawali na ulicy i popijali południowoafrykańskie sherry Golden Jeep, z włócznią w jednej ręce, butelką w drugiej. Byli zdradzani, kiedy stali na jednej albo na dwóch nogach, ponieważ zaś wiedziałem, gdzie ich znajdę, ruszyłem prawą stroną wąskiej, ocienionej drzewami ulicy, trochę szerszej niż język u buta, o czym wiedział każdy jej mieszkaniec i przechodzień. Na obolałych nogach, z nadzieją, że się nie wynoszę i nie pysznię pistoletem, szedłem do popijających Masajów. Powiedziałem „sopa”, uścisnąłem kilka zimnych dłoni, nic nie wypiłem i powędrowałem dalej. Po przejściu ośmiu kroków skręciłem w prawo do sklepu pana Singha. Z nim wymieniliśmy uściski, panią Singh pocałowałem w rękę, czym zawsze sprawiałem jej przyjemność, gdyż była Turkanką, ja zaś nieźle nauczyłem się całowania w rękę, co przypominało podróż do Paryża, o którym nigdy nie słyszała, ale którego ozdobą byłaby w najpiękniejszy dzień. Później posłałem po wykształconego w szkole misyjnej Tłumacza. Wszedł, a misyjne buty zdjął i podał jednemu z licznych synów pana Singha, zawsze z czystymi turbanami na głowach i zjadliwie grzecznych.

– Jak się pan miewa, Singh? – zapytałem przez Tłumacza.

– Nieźle. No. Robię interesy.

– A piękna madame Singh?

– Spodziewa się za cztery miesiące.

– Felicidades. – Znów pocałowałem madame Singh w rękę, z elegancją Alvarita Caro, ówczesnego markiza Villamayor, miasta, z którego po wkroczeniu tam kiedyś zostaliśmy wyparci.

– Mam nadzieję, że wszyscy mali Singhowie są zdrowi.

– Wszyscy z wyjątkiem trzeciego, który skaleczył sobie rękę w tartaku.

– Mam ją obejrzeć?

– Opatrzyli go w misji. Dostał sulfamid.

– Znakomity dla dzieci. Ale szkodzi na nerki starym mężczyznom, takim jak my.

Pani Singh wybuchnęła swoim szczerym turkańskim śmiechem, on zaś rzekł:

– Mam nadzieję, że pańska memsahib jest zdrowa. Że pańskie dzieci i wszystkie samoloty są zdrowe.

O samolotach Tłumacz powiedział „w dobrym stanie”, więc poprosiłem, aby nie byl pedantyczny.

– Memsahib, Miss Mary, jest w Nairobi. Poleciała samolotem i wróci samolotem. Wszystkie moje dzieci są zdrowe. Z bożym przyzwoleniem wszystkie samoloty także.

– Słyszeliśmy nowiny – powiedział pan Singh. – O lwie i lamparcie.

– Każdy może zabić lwa i lamparta.

– Ale ten lew był od Miss Mary.

– Naturalnie. – Napawała mnie dumą pięknie wyrzeźbiona, mała i jędrna, wybuchowa i urocza Miss Mary, o głowie jak z egipskiej monety, o rubensowskich piersiach i sercu z Bemidji, Walker albo Thief River Falls, z każdego miasta, gdzie zimą jest czterdzieści pięć stopni poniżej zera.

W takiej temperaturze serca stają się gorące, lecz potrafią też być zimne.

– Miss Mary da sobie z lwem radę.

– Ale ten lew był trudny. Wielu od niego ucierpiało.

– Wielki Singh dusił lwa jedną ręką – powiedziałem. – Miss Mary strzelała z manlichera 6.5.

– To mały sztucer jak na takiego lwa – zauważył pan Singh.

Domyśliłem się, że służył w wojsku, więc zaczekałem, aż pokieruje rozmową. Nie pozwoliła mu na to inteligencja.

– A lampart? – zapytała pani Singh.

– Każdy mężczyzna powinien być zdolny do zabicia lamparta przed śniadaniem.

– Zje pan coś?

– Jeśli madame pozwoli.

– Proszę jeść – powiedziała. – To drobiazg.

– Pójdziemy na zaplecze. Nic pan nie pil.

– Możemy napić się teraz, jeśli ma pan ochotę.

Tłumacz poszedł na nami, a pan Singh przyniósł butelkę

White Heather i dzbanek wody. Tłumacz pokazał mi swoje bose stopy.

– Chodziłem w butach tylko wtedy, kiedy widzieli mnie religijni donosiciele – wyjaśnił. – O Dzieciątku Jezus wyrażałem się zawsze z pogardą. Nie odmawiałem pacierzy porannych ani wieczornych.

– Co jeszcze?

– Nic.

– Zaliczasz się do konwertytów negatywnych – orzekłem.

Mocno wdusił mi głowę w brzuch, jak syn Wdowy.

– Pomyśl o Górze i o Szczęśliwych Łowiskach. Dzieciątko Jezus może nam być potrzebne. Zawsze wyrażaj się o nim z szacunkiem. Z jakiego jesteś plemienia?

– Z tego samego co pan.

– Nie. Jak jesteś zapisany?

– Jako Masaj Chagga. Pochodzimy z pogranicza.

– Z pogranicza wywodzili się dobrzy ludzie.

– Tak, sir.

– Nigdy nie mów „sir” w naszej religii ani w naszym plemieniu.

– Nie będę.

– Jaki byłeś, kiedy cię obrzezali?

– Nie najlepszy, ale dobry

– Dlaczego zostałeś chrześcijaninem?

– Z głupoty.

– Mógłbyś być czymś gorszym.

– Nigdy nie zostałbym muzułmaninem. – Już miał dodać „sir”, ale go powstrzymałem.

– To długa, dziwna droga, i może powinieneś wyrzucić buty. Dam ci stare i możesz je sobie dopasować do nóg.

– Dziękuję. Czy mogę latać samolotem?

– Oczywiście. Ale to nie dla dzieci ani dla chłopców z misji.

Powiedziałbym, że go przepraszam, ale nie ma takiego słowa w suahili ani w kamba, a należy panować nad językiem, kiedy się wie, że nie wolno popełniać błędów.

Tłumacz zapytał o moje zadraśnięcia, więc wyjaśniłem, że podrapały mnie drzewa cierniowe; pan Singh przytaknął i pokazał mu kciuk, zraniony we wrześniu piłą. Blizna była imponująca, a ja pamiętałem, kiedy to się stało.

– Walczył pan też dzisiaj z lampartem – powiedział Tłumacz.

– Nie było walki. Ten średniej wielkości lampart, który zabił szesnaście kóz w shambie Kambów, zginął bez walki.

– Wszyscy mówili, że walczył pan z nim gołymi rękami i zabił go z pistoletu.

– Wszyscy łżą. Lamparta kropnęliśmy najpierw ze strzelby, potem z dubeltówki.

– Ale dubeltówka jest na ptaki.

Pan Singh uśmiał się z tego i jeszcze bardziej mnie zaciekawił.

– Jesteś bardzo dobrym wychowankiem misji – zwróciłem się do Tłumacza. – Ale z dubeltówek nie zawsze strzela się ptaki.

– Jednak w zasadzie. Dlatego mówi się sztucer, nie strzelba.

– A co powiedziałby pieprzony babu? – zapytałem pana Singha po angielsku.

– Babu siedziałby na drzewie. – Pan Singh pierwszy raz posłużył się tym językiem.

– Bardzo pana lubię, panie Singh – oświadczyłem. -1 szanuję pańskiego wielkiego przodka.

– Szanuję wszystkich pańskich wielkich przodków, choć ich pan nie wymienił.

– Byli nikim.

– Usłyszę o nich we właściwym czasie – rzekł pan Singh. – Napijemy się? Kobieta, Turkanka, przyniesie więcej jedzenia.

Tłumacz łaknął teraz wiedzy, której woń sięgała do piersi, a jako półkrwi Chagga szeroką klatkę piersiową miał nisko.

– W bibliotece misyjnej jest książka, w której piszą, że wielki Carl Akeley zabił lamparta gołymi rękami. Czy mogę w to wierzyć?

– Jak chcesz.

– Naprawdę pytam jak chłopak spragniony wiedzy.

– Nie pamiętam tych czasów. Wielu mężczyzn zadawało to samo pytanie.

– Ale muszę znać prawdę.

– Bardzo mało jest o tym w książkach. Wielki Carl Akeley był jednak wielkim człowiekiem.

Nie potrafiłem zawrócić go z tropu wiedzy, bo sam poszukiwałem jej przez całe życie i musiałem się zadowalać faktami, współrzędnymi i deklaracjami, składanymi po pijanemu albo pod przymusem. Ten chłopak, który zdjął buty, szorował stopami o drewnianą podłogę na zapleczu sklepu pana Singha i tak bardzo chciał zdobywać wiedzę, że nie zdawał sobie sprawy, jak pana Singha i mnie krępuje to publiczne utwardzanie stóp, przeszedł teraz, bosy jak pies myśliwski, od planimetrii do czegoś, co wybiegało daleko poza rachunek różniczkowy i całkowy.

– Czy można usprawiedliwić Europejczyka, który bierze sobie afrykańską kochankę?

– My nie usprawiedliwiamy. To funkcja sądownictwa. Kroki podejmuje policja.

– Proszę się nie wykręcać – powiedział. – Przepraszam, sir.

– „Sir” to ładniejsze słowo niż „bwana”. Kiedyś miało pewne znaczenie.

– A więc może pan wybaczyć taki związek, sir?

– Jeśli dziewczyna kocha mężczyznę i nie działa pod przymusem, dla mnie to me grzech, pod warunkiem, że odpowiednio zabezpieczy się potomstwo, płacąc od rodu, nie od osoby.

Wyglądało to na nieoczekiwane utrudnienie i podobnie jak pan Singh cieszyłem się, że mogłem je stworzyć bez zmiany tempa. Tłumacz sięgnął do podstawowych wiadomości, jakie mu wtłoczono do głowy.

– To grzech w oczach Boga.

– Czy nosisz Go przy sobie i jakie krople stosujesz, aby Mu zapewnić największą jasność widzenia?

– Proszę, niech się pan ze mnie nie śmieje, sir. Rzuciłem wszystko, idąc na służbę do pana.

– Ja nie mam służby. Jesteśmy ostatnimi wolnymi jednostkami w kraju niewiele większym od Connecticut i wierzymy w bardzo wyświechtany frazes.

– Mogę go usłyszeć?

– Frazesy to nudziarstwo, chłopcze z misji… Życie, wolność, pogoń za szczęściem. – Potem, dla zadośćuczynienia za wypowiedziany frazes i dlatego, że pan Singh spoważniał i był gotów się włączyć, dorzuciłem: – Utwardzaj stopy tak dobrze jak dotąd. Miej normalny stolec i pamiętaj, że jest skrawek obcego poletka, które na zawsze pozostanie Anglią.

Nie umiał przestać, czego powodem mogła być płynąca w jego żyłach krew Chagga albo przynależność do plemienia Masajów.

– Ale pan nie jest przedstawicielem Korony – powiedział.

– W zasadzie i tymczasowo tak. Czego chcesz? Szylinga królowej?

– Chciałbym go wziąć, sir.

Niezbyt delikatnie było zrobić coś takiego, lecz wiedza jest mniej delikatna i gorzej wynagradzana. Wyjąłem twarde szylingi z kieszeni i położyłem na dłoni chłopca. Nasza królowa bardzo pięknie i lśniąco prezentowała się na srebrnej monecie, a ja powiedziałem:

– Teraz jesteś donosicielem – i dodałem: – Nic w tym złego – bo zobaczyłem, że pana Singha uraziło to brzydkie słowo. – Zostajesz mianowany tymczasowym tłumaczem wydziału łowieckiego i będziesz otrzymywał miesięcznie siedemdziesiąt szylingów tytułem wynagrodzenia, dopóki ja będę pełnić funkcję tymczasowego strażnika łowieckiego. Po wygaśnięciu mojej kadencji ty też przestaniesz zajmować swoje stanowisko i od tego dnia będziesz dostawał siedemdziesiąt szylingów zasiłku. Będzie on wypłacany z moich prywatnych funduszy, a ty masz oświadczyć, że nie zgłaszasz żadnych pretensji, a w przyszłości nie będziesz występował z roszczeniami do wydziału łowieckiego ani do żadnych innych i te de, i niech Bóg się nad tobą zlituje. Zasiłek będzie wypłacany jednorazowo. Jak ci na imię, młody człowieku?

– Nathaniel.

– W wydziale łowieckim będziesz Peterem.

– To zaszczytne imię, sir.

– Nikt cię nie prosił o uwagi, a twoje obowiązki ograniczają się wyłącznie do dokładnego i pełnego tłumaczenia, kiedy i jeżeli ktoś tego od ciebie zażąda. Będziesz się kontaktował z Arapem Meiną, który udzieli ci dalszych wskazówek. Czy chcesz pobrać zaliczkę?

– Nie, sir.

– W takim razie możesz już iść i utwardzać stopy na wzgórzach za miastem.

– Gniewa się pan na mnie, sir?

– Bynajmniej. Ale gdy dorośniesz, może się przekonasz, że sokratyczna metoda zdobywania wiedzy jest przeceniana, a jeśli nie będziesz zadawać pytań, ludzie nie będą się uciekać do kłamstw.

– Do widzenia panu, panie Singh – powiedział były konwertyta, wkładając buty na wypadek, gdyby w pobliżu kręcił się szpieg z misji. – Do widzenia, sir.

Pan Singh skinął głową i odrzekł:

– Do widzenia.

Ledwie młody człowiek wyszedł tylnymi drzwiami, pan Singh niemal w roztargnieniu skierował się w ich stronę, po czym wrócił, aby nalać kolejną porcję White Heather i podać mi dzbanek chłodzonej wody. Później rozsiadł się wygodnie i powiedział:

– Jeszcze jeden cholerny babu.

– Ale nie gnojek.

– Nie – przyznał pan Singh. – Tyle że traci pan na niego czas.

– Dlaczego my dwaj nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą po angielsku?

– Przez uszanowanie – odparł pan Singh.

– Czy protoplasta Singh, pański przodek, mówił po angielsku?

– Nie mógłbym tego wiedzieć. Nie było mnie wtedy na świecie.

– Jaki pan miał stopień, panie Singh?

– Chce pan również znać mój numer porządkowy?

– Przepraszam – powiedziałem. – I to pańska whisky. Znosi pan jednak obcy język od dłuższego czasu.

– Robiłem to z przyjemnością – odparł pan Singh. – Dobrze się go nauczyłem. Jeśli pan chce, z radością będę panu służył jako wolontariusz. W chwili obecnej donoszę trzem agendom rządowym, z których żadna nie koordynuje zebranych informacji ani nie ma odpowiedniego łącznika.

– Rzeczy nie zawsze są dokładnie takie, na jakie wyglądają, a to imperium funkcjonuje od dawna.

– Podziwia pan sposób jego funkcjonowania?

– Jestem cudzoziemcem, gościem i nie krytykuję.

– Chciałby pan, żebym był pańskim donosicielem?

– I dawał mi odbitki wszystkich innych dostarczanych informacji?

– Nie ma odbitek ani ustnej informacji, jeśli się nie posiada magnetofonu. Ma go pan?

– Nie przy sobie.

– Z czterema magnetofonami mógłby pan powiesić połowę mieszkańców Laitokitok.

– Nie pragnę wieszać połowy jego mieszkańców.

– Ani ja. Bo kto by kupował w duce?

– Panie Singh, gdybyśmy robili każdą rzecz jak należy, spowodowalibyśmy katastrofę gospodarczą, ale teraz muszę iść do mojego samochodu.

– Pójdę z panem, jeśli pan pozwoli. Trzy kroki z tyłu i z lewej strony.

– Proszę się nie trudzić.

– To żaden trud.

Pożegnałem się z panią Singh, obiecałem przyjechać po trzy skrzynki Tuskera i skrzynkę coca-coli, po czym wyszedłem na śliczną, główną i jedyną ulicę Laitokitok. Miasta jednoulicowe budzą to samo uczucie co mała łódka, wąski kanał, źródło rzeki albo szlak wiodący przełęczą. Czasami, widziane po powrocie z trzęsawisk, różnych górzystych okolic, pustyni i zakazanych wzgórz Chulu, Laitokitok wydawało mi się ważną stolicą, kiedy indziej przypominało rue Royale. Dziś było zwyczajnym Laitokitok, przywodzącym na myśl dawne Cody czy Sheridan w stanie Wyoming. Spokojny i miły spacer z panem Singhiem obu nam sprawiał przyjemność. Zatrzymałem się przed Benjim, ze stacją benzynową i szerokimi schodami jak w zachodnim składzie towarowym, obok grupy Masajów zgromadzonych wokół samochodu myśliwskiego, i powiedziałem Mwengiemu, że przypilnuję strzelby, kiedy on będzie coś pił albo kupował. Ponieważ wolał zostać ze strzelbą, wszedłem po stopniach do zatłoczonego wnętrza. Debba i Wdowa, z pomocą Mthuki, wciąż grzebały w tkaninach i odrzucały jeden wzór po drugim. Nie znosiłem zakupów i odrzucania materiałów, toteż przy drugim końcu długiej lady w kształcie litery L zacząłem się zaopatrywać w leki i mydło. Po włożeniu ich do pudła zająłem się wybieraniem konserw; głównie wędzonych ryb, sardynek, krewetek, różnego rodzaju podrabianego łososia, a do tego pewnej liczby puszek z miejscowym mięsem na prezent dla mojego teścia, następnie kupiłem po dwie puszki każdego rodzaju ryb, eksportowanych z Afryki Południowej, włącznie z odmianą, która na etykiecie miała po prostu nazwę RYBA. Później nabyłem sześć puszek langust z Przylądka, a przypomniawszy sobie, że skończył się nam płyn Sloana, wziąłem butelkę i sześć kostek mydła Lifebouy. Teraz zebrał się już tłum Masajów, obserwujących te zakupy. Debba patrzyła na nich z góry, dumnie uśmiechnięta. Obie z Wdową nadal nie mogły się zdecydować, a do obejrzenia pozostało najwyżej kilka sztuk materiału.

Mthuka podszedł i poinformował mnie, że samochód jest pełny i że znalazł dobre posho, o które prosił Keiti. Dałem mu banknot stuszylingowy i kazałem zapłacić za to, co kupią kobiety.

– Powiedz im, żeby kupiły po dwie suknie – poleciłem. – Jedną na cambia, drugą na Dzień Narodzin Dzieciątka Jezus. – Mthuka wiedział, że żadnej kobiecie nie potrzeba dwóch nowych sukni. Potrzebna jej stara i nowa. Mimo to poszedł, przemówił do kobiet w kikamba, a Debba i Wdowa spuściły wzrok, bez śladu dawnego zuchwalstwa, rozjaśnione czcią, jakbym właśnie dokonał odkrycia elektryczności i jakby światło zabłysło w całej Afryce. Nie odwzajemniłem ich spojrzenia, nadal zajęty zakupami; teraz przeszedłem do działu z twardymi cukierkami w słojach i tabliczkami czekolady najrozmaitszych gatunków, zwyczajnej i z orzechami.

Przestałem się orientować, jak stoję z pieniędzmi, ale mieliśmy w samochodzie benzynę i posho, więc powiedziałem obsługującemu mnie krewniakowi właściciela, aby ostrożnie zapakował wszystko do pudeł, które wezmę po zapłaceniu rachunku. Dzięki temu Debba i Wdowa zyskają czas na wybieranie, a ja pojadę do pana Singha po towary butelkowane.

Ngui poszedł tam wcześniej. Znalazł farbkę w proszku, potrzebną do przefarbowania moich koszul i podkoszulków myśliwskich na kolor masajski. Wypił ze mną butelkę Tuskera, drugą zaniósł Mwengiemu do samochodu. Mwengi pełnił służbę, ale na przyszły raz miało być inaczej.

W obecności Nguiego znów prowadziliśmy z panem Singhiem rozmowę w obcym języku i w powolnym, łamanym suahili.

Ngui zapytał mnie w kamba, jak bym chciał przelecieć panią Singh, i z zadowoleniem stwierdziłem, że pan Singh jest albo znakomitym aktorem, albo nie miał czasu bądź okazji nauczyć się kamba.

– Kwisha maru – odpowiedziałem Nguiemu, co wydawało się dwuznaczne.

– Buona notte – rzekł i trąciliśmy się butelkami.

– Piga tu.

– Piga tu.

– Piga chui, tu – wyjaśnił lekko, moim zdaniem, podchmielony Ngui panu Singhowi, który zgięty w ukłonach gratulował mi i dawał do zrozumienia, że te trzy butelki są na koszt firmy.

– Nigdy. Nem, nem, soha – przerzuciłem się na węgierski.

Pan Singh powiedział coś w obcym języku, a ja na migi poprosiłem go o rachunek. Zaczął pisać, więc po hiszpańsku zwróciłem się do Nguiego:

– Vanamos. Ya es tarde.

– Avanti Savoia – rzekł. – Nunaua.

– Drań jesteś – powiedziałem.

– Hapana – zaprzeczył. – Przyjaciel od serca.

Z pomocą pana Singha i paru jego synów załadowaliśmy wszystko do samochodu. Tłumacz oczywiście nie mógł tego robić, bo chłopak z misji nie powinien nosić piwa i zostać zauważony. Minę miał jednak tak smutną i wyglądał na tak zmartwionego słowem „nunaua”, że poprosiłem go o wzięcie skrzynki z coca-colą.

– Czy mogę z wami pojechać?

– Czemu nie?

– Mogłem zostać i pilnować strzelby.

– Nie zaczyna się pierwszego dnia od pilnowania strzelby.

– Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że mogłem wyręczyć pańskiego brata Kamba.

– Skąd wiesz, że to mój brat?

– Mówił pan do niego „bracie”.

– Jest moim bratem.

– Muszę się dużo nauczyć.

– Nigdy nie bądź z tego powodu przygnębiony. – Zajechałem przed frontowe schody Benjiego, gdzie czekali Masajowie, którzy chcieli zjechać z Góry.

– Pieprzyć ich wszystkich – rzekł Ngui. Po angielsku umiał powiedzieć tylko to, a w każdym razie tylko to mówił, gdyż od pewnego czasu angielski uważano za język kata, urzędników państwowych, służby cywilnej i w ogóle bwanów. Ten piękny język wychodził w Afryce z użycia, był tolerowany, lecz nie aprobowany. Ponieważ Ngui, mój brat, przemówił w tym języku, ja w nim odpowiedziałem:

– Długich, krótkich i wysokich.

Ngui obrzucił wzrokiem natrętnych Masajów, których chętnie zjadłby na obiad, gdyby urodził się dawniej, ale jeszcze za mojego życia.

– Samych wysokich – odpowiedział w kamba.

– Tłumaczu – zacząłem i zaraz się poprawiłem: – Peter, zechcesz wejść do duki i powiedzieć mojemu bratu Mthuce, że możemy ładować?

– Jak poznam pańskiego brata?

– Jest Kamba tu.

Ngui z dezaprobatą odniósł się do Tłumacza i jego butów i już przeciskał się ze skondensowanym zuchwalstwem nieuzbrojonego Kamby między Masajami, którzy zgromadzili się w nadziei na przejażdżkę z włóczniami, ale bez dodatnich odczynów Wassermanna, niczym proporce powiewające na drzewcach.

W końcu wszyscy wyszli na ulicę i załadowano sprawunki. Wysiadłem, aby wpuścić Mthukę na siedzenie kierowcy, zrobić miejsce Debbie i Wdowie i uregulować rachunek. Po zapłaceniu zostało mi dziesięć szylingów, więc wyobrażałem sobie minę Mwindiego, kiedy wrócę do domu bez pieniędzy. Prócz tego, że był ministrem finansów, wyznaczyłem mu też rolę mojego sumienia.

– Ilu możemy wziąć Masajów? – zapytałem Mthukę.

– Tylko Kambów i sześciu innych.

– Za dużo.

– Czterech innych.

Wsiedliśmy z Nguim, rozgrymaszonym Mwengim i Debbą, bardzo podnieconą, sztywną z dumy, na nic niezwracającą uwagi. Nasza trójka zajęła przednie siedzenie, piątka Kambów tylne, Wdowa, Ngui i czterech mniej faworyzowanych rozlokowało się w tyle na workach posho i skrzynkach. Moglibyśmy wziąć jeszcze dwie osoby, gdyby na dwóch złych odcinkach drogi Masajowie zawsze nie dostawali mdłości.

Zjechaliśmy ze wzgórza, jak nazywaliśmy stok w dolnej części dużej Góry, po czym Ngui zabrał się do otwierania butelek z piwem, tak ważnych w życiu Wakambów, jak każdy inny sakrament. Spytałem Debbę, jak się czuje. Dzień był długi i w pewnej mierze męczący, a po zakupach, zmianie wysokości i tych zakrętach miała prawo czuć się nie najlepiej. Teraz rozciągała się przed nami dolina, widzieliśmy całe ukształtowanie terenu, więc Debba chwyciła za wytłaczaną kaburę mojego pistoletu i powiedziała:

– En la puta gloria.

– Yo también – odparłem i poprosiłem Mthukę o podanie tabaki. Wziąłem ją od niego i dałem Debbie, lecz nie chciała zażyć ani szczypty. Tę tabakę, bardzo dobrą, słabszą niż posiadana przez Arapa Meinę, czuło się po wepchnięciu pod górną wargę. Debba nie mogła zażywać tabaki, lecz w swej dumie podała ją Wdowie, gdy zjeżdżaliśmy ze wzgórza. Była to znakomita tabaka z Kajiado, Wdowa wzięła trochę i zwróciła tabakierkę Debbie, ona mnie, ja Mthuce.

– Nie zażywasz tabaki? – zapytałem Debby. Znałem odpowiedź, więc postąpiłem głupio i po raz pierwszy tego dnia ktoś zachował się nieprzyjemnie.

– Nie mogę zażywać tabaki – odparła. – Nie jestem twoją żoną, więc mi nie wolno.

Nic nie dało się na to powiedzieć, toteż milczeliśmy, a ona znów położyła rękę na kaburze, którą naprawdę kochała, ozdobionej w Denver przez firmę Heiser i Spółka lepszym wzorem niż jakikolwiek inny wzór, wytłoczony czy wytatuowany. Był piękny, kwiecisty, gładki od mydła do siodeł, rozjaśniony i zniszczony przez pot.

– Mam cię całego w pistolecie – powiedziała.

Odpowiedziałem bardzo niegrzecznie. U Kambów zuchwalstwo kobiety zawsze przeradza się w bezczelność i coś znacznie gorszego, jeśli nie ma miłości. Miłość to straszna rzecz, której człowiek nie życzyłby sąsiadowi, i jak we wszystkich krajach, jest to ruchome święto. Wierność nie istnieje i nigdy się jej nie zakłada, z wyjątkiem pierwszego małżeństwa. To znaczy, wierności ze strony męża. To było pierwsze małżeństwo i niewiele mogłem zaoferować prócz tego, co miałem. Było to mało, lecz miało swoje znaczenie, a żadne z nas nie żywiło wątpliwości.

Rozdział XV

Wieczór upłynął nam dość spokojnie. W namiocie Debba nie chciała się wykąpać, podobnie jak Wdowa. Bały się zarówno Mwindiego, który musiał przynieść gorącą wodę, jak dużej zielonej brezentowej wanny na sześciu nóżkach. Było to zrozumiałe i zostało zrozumiane.

Wysadziliśmy parę osób przy masajskich manyattach, mieliśmy już za sobą etap buńczuczności, a sprawy, po ciemku i w określonym miejscu, okazały się dość trudne, nie było od nich odwołania i o tym się nie myślało. Kazałem Wdowie wyjść, skoro jednak się nią opiekowałem, nie wiedziałem, czy prawo Kambów pozwala jej tam przebywać. Byłem gotów przyznać jej te prawa, jakie dawało jej prawo Kambów, a ona była bardzo miłą, delikatną, dobrze ułożoną kobietą.

Informator pojawił się w okresie niepokoju i oboje z Debbą widzieliśmy, jak kradnie butelkę z lwim tłuszczem. Wiedzieliśmy, że do tej butelki po Grand MacNish Ngui dolał tłuszczu z elanda, zanim on i ja postanowiliśmy być braćmi. Taki sfałszowany tłuszcz przypominał whisky, rozcieńczoną ze stu do osiemdziesięciu sześciu procent, więc kiedy się obudziliśmy i zobaczyliśmy, jak Informator kradnie butelkę, Debba roześmiała się bardzo wesoło, jak zawsze.

– Chui tu – powiedziała.

A ja:

– No hay remedio.

– La puta gloria – rzekła.

Mieliśmy bardzo ubogie słownictwo, nie odznaczaliśmy się wielką rozmownością, nie potrzebowaliśmy tłumacza, chyba że chodziło o prawo Kambów, i przespaliśmy się ze dwie minuty, podczas gdy Wdowa zaciekle nas pilnowała. Widziała, jak Informator kradnie niekształtną butelkę ze zbyt białym lwim tłuszczem, dobrze każdemu z nas znanym, i to jej kaszel zwrócił naszą uwagę.

Wtedy wezwałem Msembiego, zacnego, z gruba ciosanego chłopaka, który usługiwał w jadalni, pochodził z Kambów trudniących się łowiectwem, nie uprawą roli, ale nie był dobrym myśliwym, a od czasu wojny spadł na pozycję służącego. Wszyscy byliśmy na służbie, ja rządowej, w wydziale łowieckim, jak również w służbie u Miss Mary i w magazynie „Look”. Moja służba u Miss Mary dobiegła końca na razie, po śmierci jej lwa. Moja praca w „Look” dobiegła końca chwilowo; miałem nadzieję, że na zawsze. Oczywiście myliłem się. Lecz ani Msembi, ani ja nie mieliśmy nic przeciwko służbie i żaden z nas nie służył naszemu Bogu ani naszemu królowi tak dobrze, aby się tym puszyć.

Jedynymi prawami są prawa plemienne, ja zaś byłem mzee, czyli należałem do starszyzny, zachowałem też status wojownika. Trudno jest być jednym i drugim, a starsi mzee mają za złe zajmowanie pozycji tak niezgodnej z przepisami. Należałoby zrezygnować z czegoś, w razie konieczności ze wszystkiego, zamiast czepiać się każdej rzeczy. Dostałem taką nauczkę w miejscowości Schnee Eifel, gdzie konieczne okazało się przejście z pozycji ofensywnej na defensywną. Człowiek oddaje coś, co zostało zdobyte wielkim kosztem, jakby nie było warte dziesięciu centów, i staje się kimś, kogo łatwo jest bronić. Robi to z trudem i niejednokrotnie należałoby go po prostu zastrzelić; zginąłby jednak szybciej, gdyby się w ten sposób nie przystosował.

Powiedziałem więc Msembiemu, że ma za pół godziny podać obiad w namiocie jadalni i położyć nakrycia dla Debby, Wdowy i dla mnie. Zachwycony, z typową dla Kamby energią i złośliwością, poszedł wydać polecenia. Niestety, stało się inaczej. Debba była dzielna, a pozycji takiej jak la puta gloria większość ludzi nigdy nie osiągnie. Wdowa wiedziała, że rozkaz jest bezwzględny i że nikt nigdy nie wziął Afryki w jeden dzień ani w jedną noc. Lecz tak miało być.

Popsuł to Keiti, powodowany lojalnością wobec bwanów, plemienia i religii muzułmańskiej. Miał dość odwagi i dobrego gustu, aby nikomu nie przekazywać polecenia, toteż zastukał w słupek namiotu i spytał, czy możemy porozmawiać. Mógłbym odmówić, ale jestem zdyscyplinowany. Nie przestrzegam tej dyscypliny, której dwunastu najlepszych nauczył Pop, tylko żelaznej dyscypliny, której uczymy się przez całe życie.

– Nie masz prawa wziąć młodej dziewczyny gwałtem – powiedział Keiti. (Tu się mylił. Nigdy, przenigdy nie było mowy o gwałcie). – Mogłyby z tego wyniknąć wielkie kłopoty.

– Dobrze – odparłem. – Mówisz w imieniu wszystkich mzee?

– Ja jestem najstarszy.

– W takim razie każ swojemu synowi, który jest starszy ode mnie, przyprowadzić samochód myśliwski.

– Nie ma go tutaj – odrzekł Keiti, a my wiedzieliśmy o tym, jak też o tym, że Keiti nie ma władzy nad swymi dziećmi, wiedzieliśmy, dlaczego Mthuka nie jest muzułmaninem, lecz było to dla mnie nazbyt skomplikowane.

– Ja będę prowadził – oświadczyłem. – Nie jest to bardzo trudne.

– Proszę, niech pan odwiezie młodą dziewczynę do jej rodziny. Pojadę z wami, jeśli pan chce.

– Zabiorę dziewczynę, Wdowę i Informatora.

Mwindi stal teraz w swojej zielonej szacie i czapce obok Keitiego, mówiącego po angielsku z najwyższym trudem.

Msembi nie miał tam nic do roboty, ale kochał Debbę, tak jak my wszyscy. Ona udawała, że śpi, i była żoną, którą każdy z nas chciałby kupić, chociaż wiedzieliśmy, że nigdy nie będziemy posiadać tego, cośmy kupili.

Msembi był kiedyś żołnierzem, a dwaj surowi członkowie starszyzny zdawali sobie sprawę z tego i ze zdrady, jaką popełnili, zostając muzułmanami, że zaś z czasem każdy zalicza się do starszyzny, Msembi szybko rzucił się na nich, zadowolonych z siebie, i z iście afrykańskim pieniactwem posłużył się zniesionymi już tytułami i własną znajomością prawa Kambów.

– Nasz bwana może zatrzymać Wdowę, bo ona ma syna, który opiekuje się nią z urzędu – powiedział.

Keiti kiwnął głową, Mwindi również.

Położyłem temu kres i zrobiło mi się przykro ze względu na Debbę, która, we własnym odczuciu okryta chwałą, zjadła posiłek i przespała noc, co wprawdzie było nam zabronione, ale co robiliśmy tyle razy, nieosądzani przez znakomitych członków starszyzny, zawdzięczających swoją pozycję czemuś wyjątkowemu, nie, to niesprawiedliwe, starszeństwu. Rzuciłem w głąb namiotu:

– No hay remedio. Kwenda na shamba

To był początek końca tego dnia w moim życiu, który stwarzał najwięcej okazji do szczęścia.

Rozdział XVI

Pogodzony z decyzją starszyzny, odwiozłem Debbę z Wdową oraz Informatorem do shamby, zostawiłem ją tam z kupionymi dla niej rzeczami, po czym wróciłem do obozu. Rzeczy się liczyły, a one obie miały z czego uszyć suknie. Nie chciałem rozmawiać z moim teściem, nie udzieliłem mu wyjaśnień i wszyscy zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy wracali, może nieco spóźnieni, z zakupów. Widziałem wypukłość butelki po Grand MacNish, owiniętej perskim szalem Informatora, a zawierającej sfałszowany lwi tłuszcz, ale to było głupstwo. Mieliśmy lepszy lwi tłuszcz i moglibyśmy go mieć, gdybyśmy zechcieli, największą zaś z drobnych satysfakcji człowiek odczuwa wtedy, kiedy ktoś, od pisarza wzwyż, a wzwyż to długa droga, go okradnie i uważa, że nie został nakryty. Pisarzom nie wolno dać tego do zrozumienia, bo mogłoby im to złamać serca, gdyby je mieli, a niektórzy mają, kto zaś powinien osądzać wydolność serca innego człowieka, jeśli nie rywal? Z Informatorem sprawa przedstawiała się inaczej, bo w grę wchodziła jego lojalność, już i tak wątpliwa. Keiti nienawidził Informatora, nie bez przyczyny, gdyż w dawnych czasach był on jego zwierzchnikiem i nieraz miewali ze sobą na pieńku, odkąd Informator, jako kierowca ciężarówki, uraził Keitiego, bo z młodzieńczym wtedy zuchwalstwem i zdradziecką szczerością wypowiadał się o wielkim panu, zdaniem wszystkich innych, człowieku starej daty. Keiti kochał Popa od momentu, gdy poszedł do niego na służbę, a jak każdy Kamba, brzydząc się homoseksualizmem, nie mógł znieść aluzji masajskiego kierowcy do białego człowieka, zwłaszcza tak sławnego. Ilekroć łobuzy malowały szminką usta posągu, wzniesionego temu człowiekowi, jak to robiły co noc w Nairobi, Keiti nie chciał patrzeć na posąg, gdy go mijał. Charo, gorliwszy muzułmanin od Keitiego, patrzył i śmiał się tak jak my wszyscy. Ale kiedy Keiti został żołnierzem królowej, to już raz na zawsze. Był prawdziwie wiktoriański, podczas gdy my, należący do epoki króla Edwarda, Jerzego, znów na krótko Edwarda, później Jerzego, a teraz szczerze i zupełnie oddani Elżbiecie, o ile umieliśmy służyć i pozwalała nam na to plemienna lojalność, mało mieliśmy wspólnego z wiktoriańskością Keitiego. Tej nocy było mi tak przykro, że nie chciałem żywić osobistej urazy ani myśleć o własnych sprawach, zwłaszcza zaś być niesprawiedliwym w stosunku do kogoś, kogo podziwiałem i szanowałem. Wiedziałem jednak, że Keitiego bardziej szokuje perspektywa obiadu, do którego zasiadłbym z Debbą i Wdową przy stole w namiocie jadalni, niż martwi naruszenie prawa Kambów, bo jako dorosły mężczyzna, z pięcioma starymi żonami i jedną piękną młodą, nie mógłby rozstrzygać, czy jesteśmy moralni, czy nie.

Podczas tej nocnej jazdy, kiedy próbowałem nie czuć rozgoryczenia, rozmyślałem o Debbie i o tym, jak samowolnie pozbawiono nas szczęścia, na które mógł patrzeć przez palce każdy, niezależnie od starszeństwa. Przyszło mi do głowy, że gdybym skręcił w lewo i czerwoną drogą dotarł do drugiej shamby, znalazłbym tam dwóch z naszej grupy, a żadnych Lotów ani Putyfarów, tylko zonę Simenona, i przekonałbym się, czy jagodzica nie stanie na przeszkodzie prawdziwej miłości. Ale i tego nie należało robić, więc wróciłem do obozu, zaparkowałem samochód i w namiocie jadalni czytałem Simenona. Msembi strasznie się martwił, ale my dwaj też nie byliśmy rozmowni.

Z wielką galanterią zaproponował, że pojedzie z kierowcą ciężarówki po Wdowę. Na to odrzekłem „hapana” i czytałem dalej.

Msembi wciąż się gryzł, a że nie czytał Simenona, zaproponował następnie wspólną wyprawę samochodem i przywiezienie dziewczyny. Twierdził, że taki jest zwyczaj Kambów i że nie należy płacić nic prócz grzywny. Zresztą shamba jest nielegalna; nikt nie ma prawa postawić nas przed sądem, a ja dałem mojemu teściowi dużo prezentów i w tym dniu zabiłem dla niego lamparta.

Po namyśle nie podjąłem takiej decyzji. Nieco wcześniej zapłaciłem plemienną cenę za spanie w łóżku mojej teściowej, co jest grubiaństwem. Skąd miał o tym wiedzieć Keiti? Wiedział jakoby wszystko, lecz stworzyliśmy znakomity zespół, możliwe, że bardziej nieokrzesany, niż to dostrzegał. Nie mam pewności, bo szanowałem go i podziwiałem, zwłaszcza od czasu Magadi. Tropił tam, choć nie potrzebował, z oboma swoimi wężami powyżej kości policzkowych i pod turbanem, dopóki ja nie poczułem się wykończony, a Ngui nie zaczął mieć trudności. Tropił mimo upału, choć dobry obozowy termometr wskazywał w cieniu sto pięć stopni Fahrenheita, a my mieliśmy tylko jedno drzewko, pod którym, skonany, robiłem sobie przerwę. Ten cień uważałem za wielki dar i oddychałem głęboko, usiłując obliczyć, ile mil dzieli nas od obozu, fantastycznego miejsca z cudownym cieniem drzew figowych, szemrzącym strumykiem i zroszonymi workami do chłodzenia wody.

Keiti dał nam wtedy wycisk bez żadnej ostentacji i miałem powody go szanować. Lecz dzisiejszej nocy nadal nie byłem pewny, dlaczego interweniował. Oni zawsze to robią dla twojego dobra. Wiedziałem jedno: Msembi i ja nie powinniśmy wracać jak pijusy i zaczynać od nowa.

Afrykanie podobno nigdy nie odczuwają z żadnego powodu przykrości. Wymyślili to biali, którzy czasowo okupują kraj. Afrykanie jakoby nie odczuwają bólu, bo nie płaczą, to znaczy niektórzy. A jednak nieokazywanie bólu, kiedy ktoś go zadaje, jest sprawą plemienną i wielkim luksusem. My w Ameryce mieliśmy telewizję, filmy i kosztowne żony, na noc zawsze smarujące się kremem, trzymające futra z dzikich, niehodowanych norek na przechowaniu w chłodnym miejscu, gdzie wystawiają na nie kwit, jak w lombardzie; Afrykanie z lepszych plemion korzystali z luksusu, jakim jest nieokazywanie bólu. My, Moi, jak nas nazywał Ngui, nigdy nie zaznaliśmy prawdziwych trudów, chyba że na wojnie; jedyną nagrodą za nudę tego koczowniczego żywota bywa niekiedy walka i przyjemność grabienia, rzucona jak kość psu przez obojętnego pana. My, Moi, czyli w tym momencie Msembi i ja, wiedzieliśmy, co to znaczy splądrować miasto, wiedzieliśmy też, choć głośno nie należało o tym mówić, tylko potajemnie korzystać z nabytej wiedzy, jakim mechanizmem należy się posłużyć, aby stało się tak jak w Biblii, gdy mężczyźni, chwyciwszy za miecze, uprowadzili kobiety w niewolę. Tego się już nie robi, lecz każdy, kto kiedyś to robił, był bratem. Dobrych braci trudno jest znaleźć, złego brata natomiast spotkać można w każdym mieście.

Informator był moim bratem, co nieustannie deklarował. Nie ja go jednak wybrałem. W tym czymś, co mieliśmy teraz, co nie było safari, lecz zagrażało bwanie bezpośrednią zniewagą, Msembi i ja staliśmy się dobrymi braćmi. Dziś w nocy, choć nie padło na ten temat ani słowo, obaj pamiętaliśmy, że wszyscy łowcy niewolników, którzy różnymi trasami przybyli od strony morza, byli muzułmanami, ja zaś wiedziałem, że dlatego Mthuka, z blizną w kształcie strzały na każdym policzku, nigdy się nie nawróci ani się nie da nawrócić na modną religię jak jego ojciec, Keiti, drogi, uczciwy Charo i Mwindi, uczciwy, zręczny snob.

W tej chwili dzieliłem się z nim naszym smutkiem. Raz wszedł Nguili, uniżony, jak być powinien nanake. Gotów dorzucić swój smutek, jeśli to jest dopuszczalne. Nie było dopuszczalne, więc czule klepnąłem go po zielono odzianym zadku i powiedziałem:

Morgen ist auch noch ein Tag. – To stare niemieckie powiedzenie znaczy coś wręcz przeciwnego niż no hay remedio, prawdziwy i piękny zwrot, który tu wprowadziłem, poczuwając się do winy, jakbym był defetystą czy kolaborantem. Przy pomocy Msembiego starannie przetłumaczyłem powiedzonko na kamba, a później, zawstydzony, że mruczę pod nosem, spytałem Nguiego, czy zechciałby poszukać moich włóczni, bo po wschodzie księżyca wybieram się na polowanie.

Było to nieco więcej niż teatralne, ale taki jest Hamlet. Z nas trzech zapewne mnie najbardziej poruszyło to, że popełniłem stary błąd, wypowiadając nieopatrzne słowa. Teraz, gdy księżyc pokazał się nad krawędzią góry, wolałbym mieć dobrego, dużego psa i nie być zobowiązanym do zrobienia czegoś, co uczyni mnie lepszym od Keitiego mężczyzną. Zobowiązałem się jednak, więc sprawdziłem włócznie, włożyłem miękkie mokasyny, podziękowałem Nguilemu i wyszedłem z namiotu jadalni. Dwaj mężczyźni stali na straży ze strzelbami i amunicją, na drzewie przed namiotem wisiała latarnia, a ja, zostawiwszy za sobą jej światło i księżyc nad prawym ramieniem, wyruszyłem na długą wędrówkę.

Dobrze było trzymać ciężkie drzewce włóczni, owinięte plastrem, aby zapobiec ślizganiu się spoconej ręki. Kiedy człowiek posługuje się włócznią, obfity pot spływa mu często spod pach i z przedramion na drzewce. Przyjemnie było czuć pod stopami ściernie, a potem gładki ślad opon, wiodący na zrobione przez nas lądowisko, i drugi ślad, który zwaliśmy Wielką Drogą Północną. Tej nocy po raz pierwszy wyszedłem sam z włócznią i pragnąłem, aby towarzyszył mi jeden z dawnych Uczciwych Erniech albo duży pies. Zawsze wiadomo, czy coś jest w najbliższej kępie zarośli, jeśli się ma owczarka niemieckiego, bo on natychmiast się cofa i idzie z pyskiem przy kolanie człowieka. Ale solidny strach, jaki mnie przenikał, gdy tak szedłem w nocy z włócznią, to luksus, za który trzeba płacić, a podobnie jak największe luksusy, na ogół tego wart. Mary, A.D. i ja pozwalaliśmy sobie na rozmaite luksusy, nieraz potencjalnie kosztowne, lecz jak dotąd zawsze warte swej ceny. Nie były jej warte idiotyzmy codziennego życia, wciąż ulegającego niszczeniu, myślałem, zajęty oglądaniem różnych krzaków i suchych drzew, bo pamiętałem o kobrach i miałem nadzieję żadnej z nich nie nadepnąć, gdyby wypełzła na łowy.

W obozie słyszałem dwie hieny, teraz jednak umilkły. Gdzieś koło starej manyatty odezwał się lew, toteż postanowiłem trzymać się od niej z daleka. I tak nie starczało mi odwagi, aby tam podejść, a była to również kraina nosorożców. Przed sobą, na równinie, ujrzałem w świetle księżyca jakiś uśpiony kształt. Poznałem, że to gnu, i wyminąłem jego czy ją; antylopa okazała się samcem; następnie wróciłem na szlak.

Latało dużo nocnych ptaków i siewek, widziałem lisy długouche i kicające zające, lecz oczy im nie błyszczały jak wtedy, kiedy krążyliśmy landroverem, bo nie miałem latarki, a księżyc się w nich nie odbijał. Wzniósł się teraz wysoko, dobrze oświetlał okolicę, więc szedłem szlakiem szczęśliwy, że jestem w nocy na dworze, obojętny na to, czy pokaże się jakieś zwierzę. Cały ten bezsens z Keitim, dziewczyną, Wdową, naszą niedoszłą ucztą i nocą w łóżku jakby stracił znaczenie. Obejrzałem się do tyłu; znikły światła obozu, widziałem natomiast Górę, wysoką, ze ściętym szczytem, rozbłysłą bielą w blasku księżyca, i żywiłem nadzieję, że nie wpadnę na coś, co należałoby zabić. Pewnie mógłbym upolować antylopę gnu, ale wtedy musiałbym ją oprawić i albo zostać przy niej, aby odpędzać hieny, albo zrobić pobudkę w obozie, sprowadzić ciężarówkę i mieć okazję do popisu, pamiętałem jednak, że tylko sześcioro z nas ją jada i że potrzebne mi dobre mięso na dzień powrotu Miss Mary. Szedłem więc wolno w księżycowej poświacie, słyszałem mchy małych zwierząt i głosy ptaków, gdy podrywały się z pylistego szlaku, myślałem o Miss Mary i o tym, czym się zajmuje w Nairobi, czy pójdzie do fryzjera, jak będzie wyglądać w nowym uczesaniu, jaką ma figurę i jak nieznacznie różni się budową ciała od Debby, jak wróci do mnie pojutrze o drugiej i jak to cholernie dobrze się składa.

Zdążyłem już prawie dojść do miejsca, gdzie zabiła swojego lwa, kiedy z lewej usłyszałem lamparta polującego na skraju dużego trzęsawiska. Zastanawiałem się, czy nie pójść dalej na zasolone równiny, ale wiedziałem, że gdybym to zrobił, jakieś zwierzę na pewno by mnie skusiło, więc zawróciłem i ubitym szlakiem ruszyłem do obozu, wpatrzony w Górę, w ogóle niezainteresowany łowami.

Rozdział XVII

Kiedy rano Mwindi przyniósł herbatę, podziękowałem mu i popijając ją przed namiotem, przy resztkach ogniska, rozmyślałem i wspominałem, po czym ubrałem się i poszedłem na poszukiwanie Keitiego.

Nie spełniły się moje nadzieje na dzień zupełnie spokojny, poświęcony lekturze i rozważaniom. Arap Meina stanął u wejścia do namiotu jadalni, dziarsko zasalutował i oznajmił:

– Bwana, są drobne kłopoty.

– Jakie?

– Niewielkie.

W czymś, co pełniło rolę recepcji, na terenie za ogniskami kuchennymi, pod kilkoma dużymi drzewami, stali przywódcy dwóch masajskich manyatt. Nie byli wodzami, ponieważ wódz to ktoś, kto przyjął pieniądze albo tani medal od Brytyjczyków i został kupiony. Ci zwyczajni naczelnicy wiosek, oddalonych jedna od drugiej o ponad piętnaście mil, mieli kłopoty z lwem. Usiadłem w fotelu przed namiotem, trzymając moją laskę mzee, i usiłowałem chrząkać inteligentnie i z dostojeństwem, niezależnie od tego, czy rozumiałem, czy nie rozumiałem tłumaczenia Mwindiego i Meiny. Nikt z nas dobrze nie znał masajskiego, lecz ci dobrzy, poważni mężczyźni najwyraźniej mieli prawdziwe kłopoty. Na ramieniu jednego widniały cztery długie blizny, jakby zrobione grabiami, drugi stracił kiedyś oko, a ohydna blizna ciągnęła mu się od miejsca trochę powyżej linii włosów na czole, przez utracone oko, niemal do szczęki.

Masajowie przepadają za rozmowami i dyskusjami, ale ci dwaj nie byli gadatliwi, więc obiecałem im i ich milczącym towarzyszom, że prośbę rozpatrzymy. Aby to powiedzieć, musiałem zwrócić się do Mwindiego, on do Arapa Meiny, ten z kolei do naszych klientów. Wsparty na lasce mzee, z przybitym i przyklepanym do jej rączki srebrnym szylingiem, chrząkałem w najczystszym języku masajskim, który trochę przypomina jęki rozkoszy, wydawane przez Marlenę Dietrich, wypowiadane przez nią słowa zrozumienia czy miłości. Odgłosy się różnią, są jednak głębokie, modulowane, o rosnącej wysokości dźwięku.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym Mwindi, który ogromnie lubił zwiastować możliwie najgorsze nowiny, oznajmił po angielsku:

– Bwana, są dwie panie z bubu.

Bubu to każda choroba weneryczna, włącznie z jagodzicą, co do której władze różnią się w opinii. Jagodzicę na pewno wywołuje krętek, bardzo podobny do krętka kiły, ale na temat zakażenia nim każdy ma inne zdanie. Człowiek może jakoby zachorować, kiedy napije się z cudzej szklanki, nierozważnie usiądzie na sedesie w publicznej toalecie albo pocałuje obcą osobę. Zakres moich doświadczeń był bardzo ograniczony: takiego nieszczęśnika nigdy nie spotkałem.

Jagodzicę zdążyłem już jednak poznać niemal tak dobrze, jak znałem mojego brata. To znaczy, miałem z nią częsty kontakt, ale nigdy nie zdołałem ocenić, czym jest naprawdę.

Obie Masajki były dość ładne, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że im ktoś jest w Afryce piękniejszy, tym ciężej przebiega u niego choroba. Msembi ogromnie lubił leczyć i bez niczyjej zachęty wyciągnął wszystkie środki przeciw jagodzicy. Ja z grubsza oczyściłem nadżerkę i rzuciłem tampon na rozżarzone jeszcze węgle. Potem po brzegach posmarowałem ją gencjaną dla efektu psychologicznego. Gencjana cudownie wpływa na morale pacjenta i budzi zaufanie lekarza i widzów swym ślicznym fioletem o złotym odcieniu. Zazwyczaj robiłem nią małą kropkę na czole męża.

Następnie, dla uniknięcia ryzyka, spryskiwałem nadżerkę sulfatiazolem, czasami zmuszony wstrzymywać przy tym oddech, po czym smarowałem ją aureomycyną i robiłem opatrunek. Zawsze dawałem doustnie penicylinę, a jeżeli jednodniowa kuracja nie skutkowała, zwiększałem dawki do tak dużych, na jakie było nas stać. Później wyjmowałem spod pachy tabakę i każdej pacjentce połowę wsadzałem za ucho. Msembi przepadał za tą częścią kuracji, lecz prosiłem go o przyniesienie miski z wodą i dobrego, naprawdę niebieskiego, dwuprocentowego mydła Nekko, abym mógł umyć ręce po uściśnięciu dłoni każdej pacjentce. Ręce miały zawsze śliczne i zimne, a gdy się raz poda Masajce rękę, nawet w obecności męża, ona za nic nie chce jej puścić. Może to być zwyczaj plemienny albo wyraz sympatii do lekarza. O tę jedną z nielicznych rzeczy nie mogłem spytać Nguiego, bo brakowało nam słów. W zamian za oddane usługi Masajka mogła przynieść parę kolb kukurydzy. To jednak zdarzało się tylko w wyjątkowych wypadkach.

Następny pacjent nie działał pobudzająco nawet na lekarza amatora. Był przedwcześnie postarzały, sądząc po uzębieniu i genitaliach. Oddychał z trudem, miał sto cztery stopnie gorączki, język biały i obłożony, białe naloty i czopy w gardle, widoczne, gdy nacisnąłem mu język. Lekkim dotknięciem okolic wątroby wywołałem ból prawie nie do zniesienia. Powiedział, że bardzo dokucza mu głowa, brzuch, piersi i że od dawna nie może się wypróżnić. Nie wiedział, od jak dawna. Gdyby był zwierzęciem, lepiej byłoby go zastrzelić. Ponieważ jednak był bratem w Afryce, dałem mu chlorchininy na obniżenie temperatury, w razie gdyby się okazało, że to malaria, łagodny środek przeczyszczający i aspirynę na wypadek, gdyby ból nie ustąpił. Potem wygotowaliśmy strzykawkę, ułożyliśmy go płasko na ziemi i zrobiliśmy mu zastrzyk z półtora miliona jednostek penicyliny w zmęczony, zapadnięty, czarny lewy pośladek. Mieliśmy świadomość, że marnujemy penicylinę. Kiedy jednak wszystko stawia się na jedną kartę, nie ma innego wyjścia, a my, jako wyznawcy naszej religii, czuliśmy się tacy szczęśliwi, że usiłowaliśmy z dobrocią odnosić się do innych, któż zaś chomikowałby penicylinę, gdy chory o własnym napędzie zmierza ku Szczęśliwym Łowiskom.

Mwindi, który wczuwał się w ducha tego wszystkiego, chodzi! w swojej zielonej szacie i zielonej mycce i uważał nas za nieislamskich nicponiów, lecz także za nicponiów Kamba, oznajmił:

– Bwana, jest jeszcze jeden Masaj z bubu.

– Przyprowadź go tutaj.

Miły chłopak, jeszcze wojownik, choć był dumny, wstydził się swojej przypadłości. Objawy miał klasyczne. Obmacałem szankier, twardy i nienowy, obliczyłem w pamięci, ile zostało nam penicyliny, przypomniałem sobie, że mężczyzna nigdy nie powinien wpadać w panikę, że dysponujemy samolotem, którym możemy ją sprowadzić, kazałem chłopakowi siadać, znów wygotowaliśmy igłę i strzykawkę, choć nie wiedziałem, czego jeszcze gorszego mógłby się nabawić. Msembi watą nasączoną alkoholem przetarł pośladek, tym razem jędrny i płaski, taki, jaki powinien mieć mężczyzna, ja wbiłem igłę i patrzyłem na oleisty wyciek, znak mej nieudolności i marnowania czegoś, co obecnie stało się jakby hostią, po czym przez Mwindiego i Arapa Meinę powiedziałem chłopcu, już wyprostowanemu i dzierżącemu włócznię, kiedy powinien przyjść na sześć kolejnych zastrzyków, zanim z kartką ode mnie uda się do szpitala. Nie uścisnęliśmy sobie dłoni, bo był młodszy ode mnie, ale uśmiechaliśmy się, on z dumą, że dostał zastrzyk.

Mthuka nie miał tu wprawdzie mc do roboty, lecz przywędrował, aby przyglądać się leczeniu. Liczył na jakiś zabieg chirurgiczny, ponieważ wykonywałem je według książki, którą trzymał Ngui, a która urzekała go kolorowymi ilustracjami, niekiedy złożonymi i po rozłożeniu ukazującymi równocześnie organy i z tyłu, i z przodu ciała. Wszyscy bardzo lubili zabiegi chirurgiczne, dzisiaj ich jednak nie wykonywałem. Mthuka, długi, niezgrabny i głuchy, z pięknymi bliznami, zrobionymi dawno temu, aby przypodobać się dziewczynie, w kraciastej koszuli i kapeluszu, który niegdyś należał do Tommy’ego Shevlina, powiedział:

– Kwenda na shamba.

– Kwenda – odrzekłem i zwróciłem się do Nguiego: – Dwa sztucery. Ty, ja i Mthuka.

– Hapana halal?

– Okay. Przyprowadź Chara.

– Mzuri – zgodził się Ngui, ponieważ byłoby obrazą, gdybyśmy upolowali dobre zwierzę na mięso, a nie skłuli go przepisowo dla muzułmańskiej starszyzny.

Keiti aż za dobrze wiedział, ze wszyscy jesteśmy nicponiami, lecz teraz, skoro mieliśmy poparcie poważnej religii, a ja mu wyjaśniłem, że jej początki sięgają czasów równie dawnych, jeśli nie dawniejszych niż Góra, traktował ją serio. Chyba moglibyśmy nabrać Chara, co byłoby straszne, bo pokrzepienie czerpał z własnej wiary, o wiele bardziej uporządkowanej niż nasza, nikogo jednak nie nawracaliśmy i zrobiliśmy wielki krok naprzód, gdy Charo poważnie odniósł się do religii.

Miss Mary nie znosiła tego, co wiedziała o religii, a wiedziała bardzo mało, nie jestem też pewien, czy w naszej grupie wszyscy chcieli, aby została jej członkiem. Gdyby do tego doszło zgodnie z prawem plemiennym, nikt by nie protestował, słuchano by jej i cieszyłaby się szacunkiem. Ale nie mogę ręczyć, że miałaby szanse, gdyby sprawę poddano pod głosowanie. Naturalnie jej własna grupa, ze wszystkimi zwiadowcami na czele, pod przewodem wspaniałego, sztywnego, prostego jak trzcina i przystojnego Chunga, obrałaby ją na Królową Niebios. W naszej religii jednak miało nie być wydziału łowieckiego, a ponieważ zamierzaliśmy znieść zarówno chłostę, jak karę śmierci dla wszystkich prócz naszych wrogów, i nie mieć niewolników z wyjątkiem tych, których pojmaliśmy osobiście, a także całkowicie i bezwzględnie zakazać kanibalizmu, chyba że ktoś z własnego wyboru pozostanie ludożercą, Miss Mary mogłaby nie dostać tylu głosów, ile na pewno oddaliby na nią jej ludzie.

Pojechaliśmy do shamby, posłałem Nguiego po Debbę, ona zaś usiadła przy mnie i jedną ręką ujęła wytłaczaną kaburę pistoletu. Kiedy ruszyliśmy, pozdrawiały ją dzieci albo starcy, co przyjmowała z miną honorowego pułkownika, któremu salutują jego żołnierze. W tym czasie czerpała modele postępowania w miejscach publicznych ze zdjęć w tygodnikach ilustrowanych, jakie ode mnie dostała, a wybrała godność i wdzięk lepszych członków rodziny królewskiej, zupełnie jak sztukę materiału w duce. Nigdy nie pytałem, kogo naśladuje przed publicznością, ale mogła szukać wzorca w całym roczniku magazynów, z dobrymi fotografiami widowisk. Próbowałem ją nauczyć unoszenia nadgarstka i falowania palców, bo tak witała mnie grecka księżniczka Aspazja poprzez dym i zgiełk Harry’s Bar w Wenecji, lecz jak dotąd nie mieliśmy takiego baru w Laitokitok.

Więc teraz oddawano jej honory, a ja siedziałem sztywny i uprzejmy, podczas gdy krętą drogą wjeżdżaliśmy pod Górę, gdzie spodziewałem się zabić zwierzę dostatecznie duże, tłuste i soczyste, aby każdego uszczęśliwić. Polowaliśmy pilnie i niemal do zmroku, leżąc na starym kocu, rozpostartym na wysokim zboczu wzgórza, czekaliśmy, aż jakieś zwierzę wyjdzie żerować na otwartej przestrzeni. Nie pokazało się jednak żadne, więc gdy nadeszła pora powrotu, strzeliłem kozła Tomi, bo właściwie niczego więcej nie potrzebowaliśmy. Poprowadziłem go lufą, usiedliśmy oboje z Debbą, ja położyłem jej palec z przodu na spuście i gdy brałem kozła na muszkę, czułem, jak Debba przyciska mój palec, tuli głowę do mojej głowy i wstrzymuje oddech. Powiedziałem:

– Piga.

Nacisnęła spust, ja zrobiłem to o jeden oszukańczy ułamek sekundy wcześniej i kozioł, który pasąc się, machał ogonem, padł martwy, z czterema dziwnie sztywnymi nogami wzniesionymi do nieba, a Charo pobiegł do niego w swych obszarpanych szortach, starym niebieskim blezerze i wyświechtanym turbanie, aby poderżnąć mu gardło i uczynić jego mięso pokarmem dozwolonym.

– Piga mzuri – powiedział Ngui do Debby.

Próbowała zwrócić się do niego po królewsku, lecz nie potrafiła, więc z płaczem odparła:

– Asanta sana.

Siedzieliśmy dalej, ona płakała, po czym przestała raptem i na dobre. Patrzyliśmy, jak Charo robi swoje, a wóz myśliwski wyłania się zza szczytu wzgórza, podjeżdża do zwierzęcia, Mthuka wysiada, opuszcza klapę i razem z Charo, też maleńki z tej odległości, podobnie jak duży samochód, pochyla się, podnosi zabitego kozła i wrzuca go do środka. Samochód zbliżał się, z każdą chwilą większy. W pewnym momencie zapragnąłem zmierzyć, z jak daleka oddałem strzał. Ale byłoby to głupie, bo mężczyzna powinien trafić z każdej odległości, jeśli uwzględni, że mierzy z góry.

Debba patrzyła na antylopę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu; wetknęła palec we wlot kuli, ulokowanej dokładnie nad łopatkami, ja zaś ostrzegłem, że podłoga jest zakrwawiona. Znajdowały się nad nią żelazne pręty, aby ubite zwierzę nie dotykało rozgrzanej blachy i aby powietrze mogło krążyć swobodnie, ale tył samochodu, choć zawsze porządnie myty, przypominał kostnicę.

Debba odeszła od swego zwierzęcia i zajęła miejsce między mną a Mthuką. Zjeżdżaliśmy na dół, świadomi jej dziwnego stanu, a ona w milczeniu mocno trzymała mnie za ramię i ściskała wytłaczaną kaburę pistoletu. W shambie znów przybrała królewską pozę, nie wkładała w to jednak serca. Tymczasem Ngui sprawił kozła, bebechy i płuca rzucił psom, rozciął i oczyścił żołądek, do zrobionego z niego worka włożył serce, nerki i wątrobę, po czym kazał jakiemuś dzieciakowi zanieść je do domu Debby. Stał przed nim mój teść, któremu kiwnąłem głową. Wziął biały, wilgotny worek wraz z czerwoną i fioletową zawartością, po czym wszedł do chaty, naprawdę ładnej ze swym stożkowatym dachem i czerwonymi ścianami.

Wysiadłem z samochodu i pomogłem Debbie zejść ze stopnia.

– Jambo tu – powiedziałem, gdy bez słowa znikała w domu.

Ściemniło się już i po naszym powrocie w obozie płonęło ognisko, przy którym stał mój fotel i stolik z drinkami. Mwindi przygotował dla mnie wodę, więc się wykąpałem, namydlając się starannie, po czym w piżamie, butach przeciwmoskitowych i grubym szlafroku usiadłem przy ogniu. Keiti czekał.

– Jambo, bwana – powiedział.

– Jambo, panie Keiti – odparłem. – Zabiliśmy małego kozła Tomi. Charo ci powie, że jest taki, jak trzeba.

Uśmiechnął się, więc zrozumiałem, że znów jesteśmy przyjaciółmi. Miał najładniejszy, najczystszy uśmiech ze wszystkich moich znajomych.

– Siadaj, Keiti – poleciłem.

– Nie.

– Jestem ci bardzo wdzięczny za to, co zrobiłeś wczoraj wieczorem. Zachowałeś się odpowiednio i dokładnie tak, jak powinieneś. Widziałem się z ojcem dziewczyny, złożyłem nieodzowne wizyty i dałem prezenty. Ty nie mogłeś o tym wiedzieć. Ojciec nic nie jest wart.

– Wiem. Tą shambą rządzą kobiety.

– Jeśli będę miał z dziewczyną syna, otrzyma stosowne wykształcenie i będzie mógł sobie obrać zawód żołnierza, lekarza czy prawnika. Właśnie taki. Jeśli zechce być myśliwym, będzie mógł zostać ze mną jako mój syn. Czy to jasne?

– Bardzo jasne – rzekł Keiti.

– Jeśli będę miał córkę, dostanie posag albo będzie mogła przyjechać i zamieszkać ze mną jako moja córka. Czy to jasne?

– Jasne. Ale może lepiej, żeby została z matką.

– Zrobię wszystko zgodnie z prawem i zwyczajami Kambów. Ale głupie prawa nie pozwalają mi ożenić się z dziewczyną ani zabrać jej do domu.

– Może się z nią ożenić jeden z pana braci – powiedział Keiti.

– Wiem.

Na tym stanęło i byliśmy równie dobrymi przyjaciółmi jak zawsze.

– Chciałbym kiedyś w nocy pójść i zapolować z włócznią – powiedział Keiti.

– Dopiero się tego uczę – odparłem. – Jestem bardzo głupi, a bez psa to trudne.

– Nikt nie zna nocy. Ani ja. Ani pan. Nikt.

– Chcę ją poznać.

– Pozna pan. Ale niech pan będzie ostrożny.

– Będę.

– Nikt nie zna nocy, chyba że siedzi na drzewie albo w jakimś bezpiecznym miejscu. Noc należy do zwierząt.

Keitiemu delikatność nie pozwalała mówić o religii, miał jednak taki wyraz oczu jak człowiek, którego zaprowadzono na szczyt wysokiego wzgórza, skąd roztacza się przed nim widok pokus tego świata, co mi przypomniało, że nie powinniśmy gorszyć Chara. Teraz wyraźnie zwyciężaliśmy i mógłbym już zaprosić Debbę i Wdowę na obiad, z wydrukowanym menu i oznaczonymi miejscami dla gości.

– Oczywiście w naszej religii wszystko jest możliwe.

– Tak. Charo opowiadał mi o waszej religii.

– Ma niewielu wyznawców, ale jest bardzo stara.

– Owszem – zgodził się Keiti.

– W takim razie dobranoc – powiedziałem. – Jeśli wszystko jest w porządku.

– Wszystko jest w porządku – odparł Keiti, więc znów powiedziałem dobranoc, on jeszcze raz się ukłonił, a ja pozazdrościłem Popowi takiego człowieka.

Ale, myślałem, ty dopiero zaczynasz mieć swoich ludzi i chociaż Ngui pod wieloma względami nie dorównuje Keitiemu, jest prostszy i zabawniejszy, czasy zaś się zmieniły.

Leżąc w łóżku, wsłuchiwałem się w odgłosy nocy i próbowałem zrozumieć ich wszystkich. Keiti powiedział coś bardzo prawdziwego; nikt nie zna nocy. Ale ja zamierzałem ją poznać, jeśli zdołam to zrobić sam i na własnych nogach. Zamierzałem ją poznać, z nikim natomiast nie chciałem się nią dzielić. Można się dzielić pieniędzmi, nie można kobietą, ja nie dzieliłbym się nocą. Nie mogłem usnąć, a nie chciałem brać proszka na sen, bo pragnąłem słuchać nocy i jeszcze się nie zdecydowałem, czy wyjdę o wschodzie księżyca. Wiedziałem, że brak wprawy w posługiwaniu się włócznią nie pozwala mi polować w pojedynkę, bo mógłbym nawarzyć sobie piwa, moim obowiązkiem natomiast, zarówno jak wielką, prawdziwą przyjemnością będzie oczekiwanie w obozie na powrót Miss Mary. Miałem też obowiązek być z Debbą, sprawiało mi to szaloną przyjemność, ona jednak na pewno pośpi smacznie przynajmniej do wschodu księżyca, po którym wszyscy płacimy za nasze szczęście czy smutek. Leżałem w łóżku, ze starą dubeltówką wygodnie umieszczoną pod bokiem, między nogami trzymałem pistolet, mojego najlepszego przyjaciela i najsurowszego krytyka wszelkich nieprawidłowych refleksów i decyzji, pistolet w wytłaczanej kaburze, którą Debba tylekroć gładziła swymi twardymi rękami, i myślałem, jakie to szczęście, że znam Miss Mary i mam zaszczyt być jej mężem oraz mężem Miss Debby, Królowej Ngomy. Teraz, kiedy mieliśmy religię, było to łatwe. Ngui, Mthuka i ja mogliśmy rozstrzygać, co jest, a co nie jest grzechem.

Ngui naprawdę miał pięć żon, o czym wiedzieliśmy, i dwadzieścia sztuk bydła, w co powątpiewaliśmy. Ja miałem tylko jedną legalną żonę, zgodnie z prawem amerykańskim, ale wszyscy tu pamiętali i poważali Miss Pauline, która była w Afryce dawno temu i którą zwłaszcza Keiti i Mwindi podziwiali i kochali. Wiedziałem, że w ich przekonaniu była moją ciemną indiańską żoną, a Miss Mary jest moją jasną indiańską żoną. Ich zdaniem, Miss Pauline została w domu, aby doglądać shamby, podczas gdy ja przywiozłem Miss Mary tutaj. Nigdy im nie mówiłem, że Miss Pauline nie żyje, bo nie chciałem ich martwić. Nie mówiliśmy im też o innej żonie, której by nie polubili, zdyskwalifikowanej, więc nie mającej tej rangi ani niezaliczającej się do tej kategorii. Nawet najbardziej tradycjonalistyczni i sceptyczni członkowie starszyzny zakładali na ogół, że jeśli Ngui ma pięć żon, ja muszę ich mieć co najmniej dwanaście, co wynika z różnicy majątkowej.

Powszechnie uchodziłem za męża Miss Marlene, ona zaś, na podstawie otrzymywanych przeze mnie fotografii i listów, za pracownicę mojej malej shamby rozrywkowej o nazwie Las Vegas. Wszyscy uważali Miss Marlene za autorkę Lily Marlene, dla wielu była samą Lili Marlene, a każdy setki razy słyszał, jak przez tubę starego, nakręcanego korbką patefonu śpiewała gardłowym głosem piosenkę, Jonny w czasach, gdy Błękitna rapsodia zaliczała się do przebojów. Ta melodia zawsze głęboko wszystkich poruszała, toteż kiedy z powodu oddalenia od mojej shamby rozrywkowej byłem smutny czy przygnębiony, co w tamtych czasach rzadko się zdarzało, Molo, przyrodni brat Nguiego, pytał, czy puścić płytę, a ja mówiłem, że tak, on kręcił korbką przenośnego patefonu i uszczęśliwieni słuchaliśmy ślicznego, niskiego, atonicznego głosu mojej pięknej, nieistniejącej żony, która śpiewa w shambie rozrywkowej i tak dobrze, wiernie nią zarządza.

Z czegoś takiego tworzy się legendy, a to, że jedną z moich żon jest jakoby Lili Marlene, nie przeszkadzało w wyznawaniu religii. Nauczyłem Debbę zdania „Vámonos a Las Vegas” i podobało się jej prawie tak samo jak: „No hay remedio”. Bata się jednak Miss Marlene, choć powiesiła jej duże zdjęcie, w prawie zupełnym negliżu, na ścianie nad łóżkiem, obok reklam pralek, pojemników na śmiecie, dwucalowych steków i plastrów szynki, obrazków mamuta, konika o czterech palcach i tygrysa szablozębnego, powycinanych z magazynu „Life”. To były wielkie dziwy jej nowego świata, a strach czuła tylko przed Miss Marlene.

Ponieważ nie spałem i nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zasnę, myślałem o Debbie, Miss Marlene, Miss Mary i pewnej znajomej dziewczynie, którą wówczas bardzo kochałem. Była smukłą Amerykanką, rozkosznie prężną, co budzi zachwyt ludzi nieświadomych, że mała, twarda, kształtna pierś jest lepsza. Miała jednak dobre murzyńskie nogi i kochające serce, choć wciąż na coś narzekała. Ale myślenie o niej sprawiało mi przyjemność, kiedy leżałem rozbudzony i zasłuchany w noc. Myślałem trochę o niej i chacie, o Key West, domku myśliwskim, różnych szulerniach, w których bywaliśmy, o ostrym porannym chłodzie, kiedy polowaliśmy razem, o wietrze wiejącym w ciemnościach, o smaku górskiego powietrza i zapachu szałwii w tych czasach, gdy lubiła polować na coś innego niż pieniądze. Mężczyzna nigdy nie jest naprawdę sam i rzekomo ciemne godziny duszy, kiedy jest zawsze trzecia nad ranem, to jego najlepsze godziny, jeśli nie pije nałogowo ani nie boi się nocy i tego, co przyniesie mu dzień. Ja bałem się jak każdy współczesny mężczyzna, może nawet bardziej. Lecz z biegiem lat strach zaczął uchodzić za formę głupoty, tego samego rodzaju co wystawianie czeków bez pokrycia, zarażenie się chorobą weneryczną albo jedzenie cukierków. Strach to przywara dziecięca i choć lubiłem czuć jego bliskość, tak jak się lubi robić coś złego, dorośli mężczyźni nie powinni się bać, chyba że w obliczu prawdziwego, bezpośredniego niebezpieczeństwa, z którego człowiek powinien zdawać sobie sprawę i na które nie może głupio się narażać, jeśli ponosi odpowiedzialność za innych. To pod wpływem odruchowego strachu włos jeży się na głowie w chwili rzeczywistego zagrożenia, a gdy ktoś przestaje tak reagować, pora się zabrać do innej pracy.

Więc myślałem o Miss Mary i o tym, jaka była dzielna przez tych dziewięćdziesiąt sześć dni, kiedy szła śladem swojego lwa, za niska, aby go kiedykolwiek dobrze zobaczyć; kiedy robiła coś nowego z niedostateczną znajomością rzeczy i nieodpowiednimi narzędziami; kiedy naginała nas do swej woli, tak że wszyscy wstawaliśmy na godzinę przed świtem i mieliśmy dość lwów, zwłaszcza w Magadi, aż wreszcie Charo, lojalny i wierny Miss Mary, lecz stary i zmęczony lwami, powiedział: „Bwana zabije tego lwa i raz z tym skończy. Żadna kobieta nigdy nie zabije lwa”.

Rozdział XVIII

Był piękny dzień do latania, a Góra wydawała się bardzo bliska. Siedziałem oparty o drzewo i obserwowałem ptaki oraz pasącą się zwierzynę. Ngui przyszedł po dyspozycje, więc poleciłem, aby on i Charo wyczyścili i naoliwili broń, naostrzyli i naoliwili włócznie. Keiti i Mwindi przenosili połamane łóżko do pustego namiotu Bwany Myszy. Wstałem i poszedłem je obejrzeć. Nie było bardzo uszkodzone. Jedna ze skrzyżowanych nóg miała długie pęknięcie pośrodku, złamała się jedna z głównych tyczek, na których rozpięty był brezent. Łatwo da się to zreperować, więc obiecałem kupić drewno, przypiłować na miarę i obrobić u pana Singha.

Keiti, bardzo uradowany powrotem Miss Mary, powiedział, że wstawi nam identyczne łóżko połowę Bwany Myszy, a ja znów zasiadłem w fotelu, z atlasem ptaków i herbatą. Miałem takie uczucie, jakbym się ubrał na przyjęcie za wcześnie tego ranka, rześkiego jak wiosna na alpejskim płaskowyżu. Później, idąc do namiotu jadalni na śniadanie, zastanawiałem się, co mi dzień przyniesie. Najpierw przyniósł Informatora.

– Dzień dobry, bracie – powiedział. – Jak twoje dobre zdrowie?

– Nigdy nie było lepsze, bracie. Co nowego?

– Mogę wejść?

– Oczywiście. Jadłeś śniadanie?

– Wiele godzin temu. Na Górze.

– Dlaczego?

– Wdowa była taka trudna, że odszedłem i włóczyłem się sam po nocy, jak ty, bracie.

Wiedziałem, że kłamie, więc spytałem:

– To znaczy, stanąłeś na drodze i zabrałeś się do Laitokitok ciężarówką z którymś z chłopców Benjiego?

– Coś w tym rodzaju, bracie.

– Mów dalej.

– Bracie, dzieją się straszne rzeczy.

– Nalej sobie swojego przysmaku i opowiedz.

– Jest wyznaczona na Wigilię i dzień Bożego Narodzenia, bracie. Chyba to będzie masakra.

Chciałem zapytać: „Urządzimy ją my czy oni?”, ale się powstrzymałem.

– Opowiedz mi więcej – zażądałem, spoglądając na jego dumną, brązową, porysowaną zmarszczkami skruchy twarz, gdy do szaro-czerwonych ust podnosił szklaneczkę kanadyjskiego dżinu z gorzkimi kropelkami.

– Dlaczego nie pijesz dżinu Gordona? Żyłbyś dłużej.

– Znam swoje miejsce, bracie.

– Twoje miejsce jest w moim sercu – zacytowałem świętej pamięci Fatsa Wallera.

Łzy napłynęły Informatorowi do oczu.

– Więc ta wigilia świętego Bartłomieja szykuje się na Wigilię Bożego Narodzenia – powiedziałem. – Nikt nie ma za grosz szacunku dla Dzieciątka Jezus?

– To masakra.

– Kobiet i dzieci także?

– Nikt tak nie mówił.

– Co kto mówił?

– Gadali u Benjiego. Dużo gadali w sklepach masajskich i w herbaciarni.

– Czy pozabija się Masajów?

– Nie. Masajowie przyjdą tutaj na twoją ngomę dla Dzieciątka Jezus.

– Czy o ngomie jest głośno? – zapytałem, aby zmienić temat i pokazać, że wiadomości o grożących masakrach nic nie znaczą dla mnie, człowieka, który brał udział w wojnie z Zulusami i którego przodkowie zabili nad Little Big Horn George’a Armstronga Custera. Pogłoski o masakrach nie powinny wzruszać nikogo, kto udaje się do Mekki, nie będąc muzułmaninem, tak jak ktoś inny mógłby się wybrać do Brighton czy Atlantic City.

– O ngomie mówi się na Górze – rzekł Informator. – O niej i o masakrze.

– Co powiedział pan Singh?

– Był dla mnie niegrzeczny.

– Bierze udział w masakrze?

– Jest pewnie jednym z prowodyrów.

Informator rozwinął szal i wyjął paczkę. Była to butelka whisky White Heather w tekturowym pudełku.

– Prezent od pana Singha – wyjaśnił. – Radzę dobrze jej się przyjrzeć przed wypiciem, bracie. Nigdy nie słyszałem tej nazwy.

– Wielka szkoda, bracie. Nazwa może być nowa, ale whisky jest dobra. Początkowo nowe gatunki whisky zawsze są dobre.

– Mam dla ciebie informacje o panu Singhu. Niewątpliwie odbył służbę wojskową.

– Nie do wiary.

– Jestem tego pewny. Nikt, kto nie służył radży, nie mógłby skląć mnie tak jak pan Singh.

– Uważasz państwa Singh za wywrotowców?

– Zasięgnę języka.

– Informacja była dziś nieco mglista.

– Bracie, miałem trudną noc. Oziębłość Wdowy, moje wędrówki po Górze.

– Napij się jeszcze, bracie. Mówisz jak bohater Wichrowych wzgórz.

– Czy to była bitwa, bracie?

– Na swój sposób.

– Musisz mi o niej kiedyś opowiedzieć.

– Przypomnij mi. Teraz chcę, abyś przenocował w Laitokitok, trzeźwy, i wrócił z wiadomościami, których nie wyssiesz z palca. Idź się przespać do hotelu Browna. Nie, śpij na werandzie. Gdzie spałeś tej nocy?

– Na podłodze w herbaciarni, pod stołem bilardowym.

– Pijany czy trzeźwy?

– Pijany, bracie.

Mary na pewno zaczeka, aż otworzą bank, bo zechce odebrać pocztę. Dzień dobry jest do latania, na nic się nie zanosi, a Willie chyba nie będzie się śpieszył ze startem. Wziąłem parę butelek chłodnego piwa do wozu myśliwskiego, po czym z Nguim, Mthuką i Arapem Meiną siedzącym z tyłu pojechałem na lądowisko. Meina stanie na straży przy samolocie, bardzo bystry i szykowny w swoim mundurze, z trzysta trójką na świeżo wypolerowanym i natłuszczonym pasie. Okrążyliśmy łąkę, aby spłoszyć ptaki, po czym schroniliśmy się w cieniu dużego drzewa i po wyłączeniu przez Mthukę silnika rozsiedliśmy się wygodnie. Charo przyszedł w ostatniej chwili, gdyż jako nosicielowi broni Miss Mary wypadało mu ją powitać.

Minęło południe, więc otworzyłem jedną z kwartowych butelek Tuskera i pociągałem z niej z Mthuką i Nguim.

Arap Meina odbywał karę za niedawne pijaństwo, lecz wiedział, że później go poczęstuję.

Opowiedziałem Nguiemu i Mthuce mój sen, z którego wynikało, że powinniśmy się modlić do słońca o wschodzie i drugi raz o zachodzie.

Ngui oświadczył, że nawet ze względów religijnych nie uklęknie jak poganiacz wielbłądów albo chrześcijanin.

– Nie musisz klękać. Odwróć się, popatrz na słońce i módl się.

– O co modlimy się we śnie?

– O to, aby żyć mężnie, umrzeć mężnie i pójść prosto na Szczęśliwe Łowiska.

– My już jesteśmy mężni – odparł Ngui. – Więc czemu mamy się o to modlić?

– Módlcie się, o co chcecie, jeśli to będzie dobre dla nas wszystkich.

– Ja się modlę o piwo, mięso i nową żonę z twardymi rękami. Może pan dzielić się ze mną moją żoną.

– To dobra modlitwa. O co ty się modlisz, Mthuka?

– Żebyśmy dalej mieli ten samochód.

– O coś jeszcze?

– O piwo. Żeby pan nie został zabity. O dobry deszcz w Machakos. O Szczęśliwe Łowiska.

– A pan o co się modli? – zapytał mnie Ngui.

– O Afrykę dla Afrykanów. Kwisha Mau Mau. Kwisha wszelkie choroby. O dobry deszcz wszędzie. O Szczęśliwe Łowiska.

– Niech się pan pomodli o dobrą zabawę – podsunął Mthuka.

– Niech się pan pomodli o to, żeby się pan przespał ż żoną pana Singha.

– Muszę się modlić o rzeczy dobre.

– Niech pan zabierze żonę pana Singha na Szczęśliwe Łowiska.

– Za dużo ludzi chce należeć do religii – powiedział Ngui.

– Ilu zabieramy?

– Zaczniemy od oddziału. Może zrobimy z tego drużynę, może kompanię.

– Kompania bardzo duża jak na Szczęśliwe Łowiska.

– Ja też tak uważam.

– Pan dowodzi Szczęśliwymi Łowiskami. My jesteśmy radą, ale pan dowodzi. Nie Wielki Duch. Nie Gitchi Manitu. Hapana Król. Hapana Queen’s Road. Hapana J.E. Hapana KO. Hapana Dzieciątko Jezus. Hapana Policja. Hapana pułk szkocki. Hapana wydział łowiecki.

– Hapana – powiedziałem.

– Hapana – zawtórował mi Mthuka.

Podałem piwo Arapowi Meinie.

– Jesteś człowiekiem religijnym, Meina?

– Bardzo.

– Pijesz?

– Tylko piwo, wino i dżin. Mogę także pić whisky i wszystkie trunki czyste lub kolorowe.

– Upijasz się czasem, Meina?

– Ty powinieneś wiedzieć, mój ojcze.

– Jakie wyznawałeś religie?

– Teraz jestem muzułmaninem.

Charo odchylił się do tyłu i zamknął oczy.

– Czym byłeś przedtem?

– Lumbwą – odrzekł Meina. Mthuce trzęsły się ramiona.

– Nigdy nie byłem chrześcijaninem – dodał Meina z godnością.

– Za dużo mówimy o religii, a ja nadal zastępuję Bwanę Zwierzyny i za cztery dni obchodzimy Dzień Narodzin Dzieciątka Jezus. – Spojrzałem na zegarek. – Przepędźmy teraz ptaki z lądowiska i wypijmy piwo, zanim przyleci samolot.

– Samolot już leci – oznajmił Mthuka. Uruchomił silnik, a ja podałem mu resztę piwa. Wypił jedną trzecią, Ngui tyle samo, ja połowę tego, co zostało, i wręczyłem butelkę Meinie. Na nasz widok już szybko podrywały się bociany, prostowały w powietrzu nogi, jakby wciągając podwozia, i niechętnie zbierały się do lotu.

Samolot, niebieski i srebrzysty, na patykowatych nogach, pojawił się nad obozem, zrobił okrążenie, my zaś pognaliśmy skrajem polany. Zobaczyliśmy go przed nami; duże klapy miał opuszczone, kiedy nas mijał, aby gładko wylądować, zataczał koło, z dziobem butnie zadartym, i obsypywał kurzem białe kwiaty, sięgające nam do kolan.

Miss Mary znalazła się teraz z naszej strony i zeskoczyła na ziemię w wielkim pośpiechu. Uścisnąłem ją mocno, pocałowałem, ona zaś każdemu podała rękę, zaczynając od Chara.

– Witaj, Papo – powiedział Willie. – Niech Ngui trochę tego odbierze. Samolot jest dosyć wyładowany!

– Wykupiłaś chyba całe Nairobi – zwróciłem się do Mary.

– Kupiłam tyle, na ile było mnie stać. Nie chcieli sprzedać klubu Muthaiga.

– Kupiła hotele New Stanley i Torr’s – wtrącił się Willie. – Więc zawsze będziemy mieli gdzie się zatrzymać, Papo.

– Co jeszcze kupiłaś?

– Chciała mi kupić cometa – powiedział Willie. – Wiesz, teraz można dostać je tanio.

Do obozu jechaliśmy z Miss Mary na przednim siedzeniu, przytuleni do siebie. Willie rozmawiał z Nguim i Charem. Już na miejscu Mary poprosiła o przeniesienie zakupów do pustego namiotu Bwany Myszy. Ja, podobnie jak w samolocie, miałem się trzymać z daleka i na nic nie patrzyć, więc nie patrzyłem. Duży pakiet listów, gazet, czasopism i kilka depesz zabrałem do namiotu jadalni, gdzie piliśmy z Williem piwo.

– Dobrze się leciało?

– Nie trzęsło. Ziemia właściwie już się nie nagrzewa, odkąd noce zrobiły się zimne. Mary widziała swoje słonie w Salengai i bardzo duże stado dzikich psów.

Weszła Miss Mary. Wszyscy złożyli jej oficjalne wizyty, więc promieniała. Ludzie ją kochali, witali serdecznie, z zachowaniem form. Przepadała za grzecznościowym terminem „memsahib”.

– Nie wiedziałam, że łóżko Myszki jest połamane.

– A jest?

– I nie wspomniałam o lamparcie. Pozwól, że cię pocałuję. A.D. śmiał się z twojej depeszy o nim.

– Mają swojego lamparta. Nie muszą się martwić. Nikt nie musi się martwić. Nawet lampart.

– Opowiedz mi o nim.

– Nie. Kiedyś, jak będziemy wracać do domu, pokażę ci to miejsce.

– Mogę zobaczyć listy, które już przeczytałeś?

– Otwórz wszystkie.

– Co się z tobą dzieje? Nie cieszysz się z mojego powrotu? W Nairobi było mi cudownie, chodziłam gdzieś każdego wieczoru i wszyscy byli dla mnie mili.

– Nauczymy się być dla ciebie mili i niedługo będzie tutaj zupełnie jak w Nairobi.

– Proszę cię, bądź grzeczny, Papo. To lubię. Poleciałam do Nairobi tylko do lekarza i po prezenty pod choinkę, zresztą wiem, że chciałeś, abym się dobrze bawiła.

– Doskonale, a teraz wróciłaś. Jeśli mnie mocno uściśniesz i pocałujesz, stanie się to odtrutką na Nairobi.

Mary była szczupła i połyskliwa w swoim khaki, jędrna, bardzo ładnie pachnąca, o srebrzysto-złotych, krótko przystrzyżonych włosach, toteż powrót do białej czy europejskiej rasy przyszedł mi tak łatwo, jak żołnierzowi najemnemu Henryka IV powiedzenie, że Paryż wart jest mszy.

Willie, rad z połączenia się rodziny, zapytał:

– Czy oprócz lamparta są jakieś nowiny, Papo?

– Nie.

– Żadnych kłopotów?

– Droga w nocy jest skandaliczna.

– Moim zdaniem, trochę za bardzo liczą na to, że pustyni nie da się przebyć.

Posłałem po comber dla Williego, a Mary poszła do namiotu po swoje listy. Pojechaliśmy na lądowisko i Willie wystartował. Twarze wszystkich zalśniły, kiedy ostro poderwał maszynę, po czym, gdy w oddali zmalała do rozmiarów srebrnej plamki, wróciliśmy do domu.

Mary była czuła i urocza, Ngui rozżalony, że go nie zabrałem. Wkrótce zapadnie wieczór, będzie „Time” i brytyjskie gazety lotnicze, jaskrawe, przygasające światło, ognisko i trunek w szklance.

Do diabła z tym wszystkim, myślałem. Zanadto skomplikowałem sobie życie i coraz bardziej je komplikuję. Poczytam teraz taki numer „Time’a”, którego nie chce Miss Mary, ona już wróciła, porozkoszuję się ogniskiem, będziemy się delektować drinkami, później obiadem. Mwindi nalewa dla niej wody do zielonej brezentowej wanny, ja wykąpię się jako drugi. Zmyję z siebie wszystko, wymoczę się, pomyślałem, więc po opróżnieniu, wymyciu i ponownym napełnieniu wanny wodą, podgrzaną na ognisku w dawnych puszkach po benzynie, zanurzyłem się w niej, odmakałem i pocierałem się mydłem Lifebuoy.

Osuszywszy się ręcznikiem, włożyłem piżamę, stare buty przeciwmoskitowe z Chin i szlafrok. Po raz pierwszy od wyjazdu Mary brałem gorącą kąpiel. Brytyjczycy w miarę możności robili to co wieczór, ja natomiast wolałem każdego ranka, zanim włożyłem ubranie, wyszorować się w miednicy, powtórzyć to po powrocie z polowania i wieczorem.

Pop nie znosił takiego mycia, ponieważ rytuał „kąpu” był jednym z nielicznych przeżytków dawnego safari. Ilekroć więc był z nami, starałem się zażywać gorącej kąpieli. Ale myjąc się do czysta, znajdowałem kleszcze, złapane w ciągu dnia, i Mwindi lub Ngui wyciągał te, których nie mogłem dosięgnąć. Dawno temu, kiedy polowałem sam z Mkolą, wwiercały nam się w palce u nóg, pod paznokcie, larwy lądzieni i każdego wieczoru przy świetle latarni on wydłubywał je mnie, ja jemu. Nie podziałałoby na nie żadne kąpu, zresztą nie mieliśmy wanny.

Myślałem o tamtych czasach i o trudach, a raczej prostocie tamtego polowania. Wtedy, jeśli człowiek posyłał po samolot, był na pewno nieznośnie bogaty i nie dopuszczał, aby znudziła go jakaś część Afryki, gdzie podróż nastręcza trudności, albo umierał.

– Jak się naprawdę czujesz po kąpieli, kochanie, i czy dobrze się bawiłaś?

– Czuję się doskonale. Doktor dał mi to, co już brałam, i trochę bizmutu. Ludzie byli dla mnie bardzo mili. Ale wciąż za tobą tęskniłam.

– Wyglądasz prześlicznie – powiedziałem. – Jak zrobiłaś sobie taką ładną fryzurę Kambów?

– Trochę bardziej podcięłam włosy z boków dziś po południu – odparła. – Podoba ci się?

– Opowiedz mi o Nairobi.

– Pierwszego wieczoru spotkałam przypadkiem bardzo miłego mężczyznę, który mnie zabrał do Traveler’s Club, gdzie dość mi się podobało, a potem odprowadził mnie do hotelu.

– Jaki był?

– Nie najlepiej go pamiętam, ale był dość miły.

– A drugiego wieczoru?

– Wybrałam się z Alekiem i jego dziewczyną gdzieś, gdzie panował straszny tłok. Obowiązywały stroje wieczorowe, a on nie był odpowiednio ubrany. Nie pamiętam, czy tam zostaliśmy, czy poszliśmy gdzieś indziej.

– Brzmi to cudownie. Całkiem jak Kimana.

– A ty co robiłeś?

– Nic. Chodziłem tu i ówdzie z Nguim, Charem i Keitim. Chyba byliśmy na jakiejś kościelnej kolacji. Co robiłaś trzeciego wieczoru?

– Naprawdę nie pamiętam, kochanie. Och, tak. Wybraliśmy się gdzieś we czwórkę: Alec ze swoją dziewczyną, AD. i ja. Alec był trudny. Poszliśmy w parę innych miejsc i odprowadzili mnie do hotelu.

– Podobnie żyto nam się tutaj. Tylko zamiast Aleka trudny był Keiti.

– Dlaczego?

– Nie pamiętam. Który numer „Time’a” chciałabyś przeczytać?

– Przejrzałam jeden. Czy tobie to robi różnicę?

– Żadnej.

– Nie powiedziałeś, że mnie kochasz ani że się cieszysz z mojego powrotu.

– Kocham cię i cieszę się z twojego powrotu.

– To dobrze, a ja tak się cieszę, że jestem w domu.

– Coś jeszcze zdarzyło się w Nairobi?

– Namówiłam tego miłego mężczyznę, z którym poszłam pierwszego wieczoru do klubu, aby mnie zabrał do Muzeum Coryndon. Ale chyba go znudziło.

– Co z rusztu jadłaś w restauracji?

– Dobre ryby z dużych jezior. W filetach, ale podobne do okoni i szczupaków. Nie mówili jakie. Po prostu nazywali je samaki. Mieli naprawdę dobrego świeżego wędzonego łososia, sprowadzonego samolotem, i chyba ostrygi, ale nie pamiętam.

– Piłaś wytrawne greckie wino?

– W wielkich ilościach. Alec go nie lubi. Wydaje mi się, że był w Grecji i na Krecie z tym twoim przyjacielem z RAF-u, którego też nie lubi.

– Alec był bardzo trudny?

– Tylko w drobiazgach.

– My w niczym nie bądźmy trudni.

– Nie bądźmy. Mogę ci przyrządzić jeszcze jednego drinka?

– Bardzo dziękuję. Jest tu Keiti. Czego ty się napijesz?

– Campari z odrobiną dżinu.

– Lubię, jak jesteś w domu i w łóżku. Pójdźmy do łóżka zaraz po kolacji.

– Dobrze.

– Obiecujesz nie wychodzić w nocy?

– Obiecuję.

Więc po kolacji siedziałem i czytałem lotnicze wydanie „Time’a”, Mary pisała w swoim dzienniku, po czym wzięła latarkę i świeżo wyrąbaną ścieżką poszła do namiotu latryny, a ja zgasiłem gazowy płomyk, powiesiłem latarnię na drzewie, rozebrałem się, rzeczy starannie ułożyłem na kufrze w nogach łóżka i wyciągnąłem się na materacu, pod który upchałem moskitierę.

Mimo wczesnej pory bytem zmęczony i senny. Po chwili, gdy w łóżku znalazła się Miss Mary, odsunąłem gdzieś tę drugą Afrykę i znowu tworzyliśmy naszą własną Afrykę, inną od tej, w której byłem na początku. Do piersi podeszła mi czerwień, pogodziłem się z tym i przestałem myśleć, czułem tylko to, co czułem, w łóżku zaś Mary budziła rozkoszne uczucia. Kochaliśmy się raz, drugi i trzeci, w ciszy i po ciemku, bez słowa, nie myśląc o niczym, a później, jak deszcz meteorów w zimną noc, spadł na nas sen. Może i był deszcz meteorów, bo dostatecznie się ochłodziło i wypogodziło. W pewnym momencie, gdy Mary przeniosła się na swoje łóżko, powiedziałem:

– Dobranoc, błogosławiona.

Obudziłem się z pierwszym światłem i w swetrze włożonym na piżamę, w butach przeciwmoskitowych i szlafroku, na którym zapiąłem pas z pistoletem, poszedłem poczytać gazety przy ognisku. Msembi właśnie je rozpalał, a Mwindi przyniósł czajniczek herbaty. Ułożyłem gazety po kolei i zabrałem się do najstarszych. Konie powinny akurat finiszować w Auteuil i Enghien, ale te pisma brytyjskie w wydaniach lotniczych nie podawały wyników gonitw we Francji. Poszedłem zobaczyć, czy Miss Mary się obudziła. Była już na nogach, ubrana, świeża, lśniąca, i zakrapiała oczy.

– Jak się masz, kochanie? Jak spałeś?

– Wyśmienicie – odparłem. – A ty?

– Aż do tej chwili. Zasnęłam zaraz po tym, jak Mwindi przyniósł herbatę.

Objąłem ją i pod świeżą tak wczesnym rankiem koszulą wyczułem rozkoszne kształty. Picasso nazwał ją kiedyś moim kieszonkowym Rubensem i rzeczywiście nim była, tyle że nie przekraczała wagi stu dwunastu funtów i nigdy nie miała rubensowskiej twarzy. Teraz, takiej czyściutkiej i świeżo umytej, szeptałem coś do ucha.

– O tak, a ty?

– Tak.

– Czy to nie cudowne, że jesteśmy tutaj sami, mamy własną Górę i śliczny krajobraz, niczym niezeszpecony?

– Tak. Chodź na śniadanie.

Zjadła normalne śniadanie: wątrobę impali przypieczoną na ruszcie z bekonem, pół melonowca, skropionego sokiem z cytryny, wypiła też dwie filiżanki kawy. Ja wypiłem kawę z mlekiem z puszki, ale bez cukru, tylko jedną filiżankę, bo nie wiedziałem, co będziemy robić, a nie chciałem, aby mi bulgotała w żołądku.

– Tęskniłeś za mną?

– O tak.

– Ja strasznie za tobą tęskniłam, ale było tyle rzeczy do zrobienia. Na nic nie miałam czasu, naprawdę.

– Widziałaś się z Popem?

– Nie. Nie przyjechał do miasta, a ja nie miałam czasu ani środka transportu, aby pojechać do niego.

– Widziałaś A.D.?

– Zjawił się jednego wieczoru. Powiedział, żebyś się kierował własnym rozumem, ale postępował ściśle według ułożonego planu. Kazał mi to zapamiętać.

– Nic więcej?

– Nic. Zapamiętałam to sobie. Zaprosił tu Wilsona Blake’a na święta. Przyjadą w przeddzień wieczorem. Mówił, żebyś był gotów polubić jego szefa, Wilsona Blake’a.

– Kazał ci to zapamiętać?

– Nie. To była tylko taka uwaga. Spytałam, czy to rozkaz, a on powiedział, że nie, że ma taką propozycję i nadzieję.

– Przyjmuję propozycje. Jaki był A.D.?

– Trudny nie w tym znaczeniu co Alec. Jest zmęczony. Podobno tęskni do nas i wypowiada się bardzo szczerze.

– Na czym to polega?

– Głupcy zaczynają go chyba irytować i traktuje ich niegrzecznie.

– Biedny A.D. – powiedziałem.

– Wy dwaj macie na siebie dosyć zły wpływ.

– Może. A może i nie.

– Cóż, moim zdaniem, ty masz na niego zły wpływ.

– Czy nie przerabialiśmy tego już ze dwa razy?

– Nie dziś rano – odparła Miss Mary. – Na pewno nie ostatnio. Napisałeś coś, kiedy mnie nie było?

– Niewiele.

– Pisałeś listy?

– Nie. Och, tak, napisałem do A.D.

– Więc co robiłeś, mając tyle czasu?

– Wypełniałem drobne zadania i rutynowe obowiązki. Po zabiciu tego nieszczęsnego lamparta pojechałem do Laitokitok.

– Cóż, wybierzemy się po prawdziwą choinkę i jedną rzecz załatwimy.

– Dobrze. Będziemy musieli wziąć taką, która się zmieści do samochodu myśliwskiego. Ciężarówkę odesłałem.

– Weźmiemy tę wybraną.

– Dobrze. Wiesz, co to za drzewo?

– Nie, ale poszukam go w atlasie.

– Dobrze. Więc jedźmy.

W końcu pojechaliśmy po choinkę. Zabraliśmy Keitiego, łopaty, pangi, tkaninę workową do owinięcia korzeni drzewa, cięższe i lżejsze sztucery w stojaku za przednim siedzeniem. Na moje polecenie Ngui przyniósł cztery butelki piwa dla nas i dwie coca-coli dla muzułmanów. Czekało nas ważne zadanie, a pominąwszy fakt, że po zjedzeniu liści tego drzewa słoń przez dwa dni chodziłby pijany, mieliśmy dokonać czegoś tak pięknego i nienagannego, że mógłbym o tym napisać do prasy religijnej.

Wszyscy zachowywaliśmy się dobrze i nie komentowaliśmy dostrzeżonych tropów. Poznawaliśmy po nich, co przecinało w nocy drogę. Podobnie jak ja, Ngui obserwował stepówki, długimi, falistymi wstęgami spływające nad wodę za zasolonymi równinami. Obaj powstrzymywaliśmy się jednak od uwag. Chociaż byliśmy myśliwymi, tego ranka pracowaliśmy w wydziale leśnictwa Pana naszego, Dzieciątka Jezus.

Właściwie pracowaliśmy u Miss Mary, więc poczuwaliśmy się do lojalności wobec całkiem innej osoby. Wszyscy byliśmy najemnikami i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że ona nie jest misjonarką. Nie obowiązywały jej nawet chrześcijańskie nakazy; nie musiała chodzić do kościoła jak inne memsahib i ta sprawa z drzewem była jej shauri, jak lew.

Starą drogą, która zdążyła zarosnąć trawą i chwastami od czasu, kiedy korzystaliśmy z niej po raz ostatni, wjechaliśmy w głąb lasu, między ciemnozielone i żółte pnie drzew, po czym wydostaliśmy się na polanę z drzewami o srebrnych liściach. Ngui i ja zatoczyliśmy koło, on w jedną stronę, ja w drugą, bo chcieliśmy sprawdzić, czy ta samica nosorożca z cielakiem nadal jest w zaroślach. Natrafiliśmy tylko na impale, a ja na trop bardzo dużego lamparta. Polował na skraju trzęsawiska. Zmierzyłem dłonią odciski łap i wróciliśmy do kopaczy.

Uznaliśmy, że me możemy kopać równocześnie z nimi, a ponieważ Keiti i Miss Mary wydawali rozkazy, usiedliśmy pod dużymi drzewami, okalającymi polanę. Ngui podał mi swoją tabakierę. Wzięliśmy po szczypcie tabaki i obserwowaliśmy znawców leśnictwa przy pracy. Przykładali się do niej wszyscy prócz Keitiego i Miss Mary. Na nasze oko drzewo w żaden sposób nie mogło się zmieścić w wozie myśliwskim, kiedy jednak wreszcie zostało wykopane, zmieniliśmy zdanie i poszliśmy pomóc w załadunku. Jako że było bardzo kolczaste, sporo trudu wymagało wepchnięcie go do środka. Korzenie nakryliśmy mokrymi workami, pień przywiązaliśmy mniej więcej w połowie długości, reszta zaś wystawała na zewnątrz

– Nie możemy wracać tą samą drogą – powiedziała Miss Mary. – Drzewo połamie się na zakrętach.

– Więc pojedziemy inną.

– Samochód się nią przedostanie?

– Na pewno.

Ta droga prowadziła przez las, w którym natrafiliśmy na tropy czterech słoni i na świeże łajno. Ślady, wiodące na południe, wskazywały, że przeszły tędy spore samce.

Trzymałem teraz między kolanami sztucer, ponieważ, jadąc tutaj, widzieliśmy z Nguim i Mthuką te tropy w miejscu ich przecięcia z drogą północną. Mogły biec od strumienia, który wpadał do bagna Chulu.

– Droga do obozu jest teraz wolna – zakomunikowałem Miss Mary.

– Doskonale – odparła. – Przywieziemy drzewo w dobrym stanie.

W obozie Ngui, Mthuka i ja trzymaliśmy się na uboczu, a tymczasem ochotnicy i entuzjaści kopali dół. Kiedy był gotowy, Mthuka wyjechał z cienia, wyciągnięto i zasadzono drzewo, które bardzo ładnie i wesoło wyglądało przed namiotem.

– Czyż nie jest śliczne? – zapytała Miss Mary.

Zgodziłem się z nią.

– Dziękuję, żeś nas tak ładnie dowiózł do domu i nie straszył słoniami.

– One by się tam nie zatrzymały. Muszą iść na południe, gdzie znajdą dobrą osłonę i paszę. Nic. by nam nie zrobiły.

– Obaj z Nguim okazaliście się bystrzy.

– To te samce, które widziałaś z samolotu. One były bystre. Nie my.

– Dokąd pójdą teraz?

– Mogą jeszcze jakiś czas paść się w lesie nad górnym trzęsawiskiem. W nocy przetną drogę i przedostaną się do krainy słoni, która się ciągnie w stronę Amboseli.

– Muszę pójść i dopilnować zakończenia pracy.

– Wyjdę na drogę.

– Twoja narzeczona stoi tam pod drzewem ze swoją przyzwoitką.

– Wiem. Przyniosła nam parę kolb kukurydzy. Odwiozę ją do domu.

– Nie chciałaby przyjść i zobaczyć drzewa?

– Chyba nic z tego nie zrozumie.

– Zostań w shambie na lunch, jeśli masz ochotę.

– Nikt mnie nie zapraszał – odparłem.

– Więc wrócisz na lunch?

– Nawet wcześniej.

Mthuka zajechał pod drzewo, pod którym zawsze na nas czekano, i kazał Debbie i Wdowie wsiadać. Synek Wdowy tryknął mnie w brzuch, a ja pogłaskałem go po głowie. Ulokował się z tyłu obok Debby i swojej matki, ale wysiadłem i zaprosiłem Debbę na przednie siedzenie. Dowiodła odwagi, przychodząc do obozu z kukurydzą i czekając na nasz powrót, więc nie chciałem, aby wracała do shamby na innym siedzeniu niż zazwyczaj. Ponieważ jednak Miss Mary tak ładnie zachowała się w sprawie shamby, wszyscy czuliśmy się jak związani słowem honoru.

– Widziałaś drzewo? – spytałem Debbę.

Zachichotała. Wiedziała, co to za drzewo.

– Pojedziemy i znowu będziemy strzelać.

– Ndio. – Siedziała sztywno wyprostowana, gdy mijaliśmy chaty na skraju shamby i zajeżdżaliśmy pod duże drzewo. Wysiadłem, bo chciałem zobaczyć, czy Informator przygotował jakieś okazy botaniczne do przewozu, lecz niczego nie zdołałem znaleźć. Pewnie ma je w herbarium, pomyślałem. Kiedy wróciłem, Debby już nie było, więc wsiedliśmy z Nguim do samochodu, a Mthuka zapytał, dokąd jedziemy.

– Na campi – odparłem. Po namyśle dodałem: – Szeroką drogą.

Dzisiaj trwaliśmy zawieszeni między naszą nową afrykańską Afryką, dawną wyśnioną i wymyśloną Afryką, a powrotem Miss Mary. Niebawem wrócą tacy zwiadowcy, jakich przyprowadzi A.D., zjawi się też wielki Wilson Blake, który będzie mógł obrać taktykę, przenieść nas, wyrzucić, zamknąć jakiś obszar albo dopilnować, aby ktoś dostał sześć miesięcy, co zrobi z taką łatwością, z jaką my moglibyśmy zawieźć do shamby kawałek mięsa.

Nikogo z nas nie rozpierała radość, lecz byliśmy odprężeni i dosyć zadowoleni. Na świąteczny obiad zabijemy elanda, ja zaś dopilnuję, aby Wilson Blake dobrze się bawił. A.D. prosił, bym spróbował go polubić, więc spróbuję. Kiedy go poznałem, nie przypadł mi do serca, pewnie z mojej winy. Starałem się go polubić, ale chyba niezbyt usilnie. Może jestem już za stary, aby lubić ludzi, kiedy próbuję. Pop w ogóle nie starał się ich lubić. Był grzeczny lub umiarkowanie grzeczny, po czym spod przymrużonych powiek przyglądał im się niebieskimi, lekko przekrwionymi oczami, jakby ich nie widział. Czekał, aż popełnią błąd.

Tam, na stoku wzgórza, siedząc w samochodzie pod wysokim drzewem, postanowiłem w jakiś specjalny sposób okazać Wilsonowi Blake’owi moją sympatię i uznanie. W Laitokitok niewiele może mu się spodobać, nie wyobrażałem też sobie, aby mógł się czuć naprawdę szczęśliwy na przyjęciu wydanym na jego cześć w jednej z nielegalnych masajskich pijalni czy u pana Singha na zapleczu. Żywiłem poważne wątpliwości co do tego, czy on i pan Singh będą się ze sobą zgadzać. Wpadłem jednak na pomysł absolutnie idealnego prezentu. Zaczarterujemy Williego, który pokaże panu Blake’owi z samolotu wzgórza Chulu i całe jego terytorium, nigdy dotychczas przez niego niewidziane. Nie przychodziło mi do głowy nic lepszego ani pożyteczniejszego i zaczynałem lubić pana Blake’a, niemal przyznawać mu klauzulę największego uprzywilejowania. Ja nie dotrzymam mu towarzystwa, lecz, skromny i pracowity, zajmę się może fotografowaniem okazów botanicznych albo rozpoznawaniem zięb, podczas gdy A.D., Willie, Miss Mary i pan Blake będą oglądać kraj.

– Kwenda na campi – poleciłem Mthuce, a Ngui otworzył kolejną butelkę piwa, abyśmy mieli co pić w czasie przeprawy przez strumień. Przynosiło to wielkie szczęście, więc każdy z nas łyknął z butelki, obserwując rybki w rozlewisku powyżej brodu, pokrytego długimi zmarszczkami. W strumieniu były dobre zębacze, lecz ogarnęło nas takie rozleniwienie, że nie mieliśmy ochoty ich łowić.

Rozdział XIX

Miss Mary czekała w cieniu pod podwójną klapą namiotu jadalni. Jego tył był podniesiony i od Góry nadlatywał świeży, chłodny wiaterek.

– Mwindi się martwi, że polujesz boso i wychodzisz nocami.

– Mwindi to stara baba. Zdjąłem buty raz, bo skrzypiały, a skrzypiały z jego winy, ponieważ nie nasmarował ich tłuszczem, jak należy. Jest taki cholernie prawy.

– Łatwo nazywać prawym kogoś, komu twoje dobro leży na sercu.

– Daj spokój.

– No więc dlaczego stosujesz tyle środków ostrożności, a czasami żadnych?

– Bo czasami ktoś zawiadamia o możliwości pojawienia się złych ludzi, a potem się słyszy, że poszli gdzieś indziej. Zawsze stosuję takie środki ostrożności, jakich nam potrzeba.

– Ale kiedy wychodzisz w nocy sam.

– Ktoś zostaje z tobą i z bronią, zawsze też są światła. Zawsze ktoś cię pilnuje.

– Ale dlaczego ty wychodzisz?

– Bo muszę.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ zaczyna brakować czasu. Skąd mogę wiedzieć, kiedy zdołamy tu wrócić? Skąd mogę wiedzieć, czy jeszcze kiedyś wrócimy?

– Martwię się o ciebie.

– Zazwyczaj śpisz smacznie, kiedy wychodzę, i równie smacznie, kiedy wracam.

– Nie zawsze. Czasami dotykam łóżka, a ciebie w nim nie ma.

– Cóż, teraz nie mogę wychodzić, dopóki nie ma księżyca, a wschodzi bardzo późno.

– Czy naprawdę tak bardzo chcesz wychodzić?

– Tak, naprawdę, kochanie. I zawsze zostawiam przy tobie kogoś na straży.

– Czemu ze sobą nikogo nie zabierasz?

– To na nic być z kimś.

– Kolejne szaleństwo. Ale nie pijesz przed wyjściem, prawda?

– Nie, myję się porządnie i smaruję lwim tłuszczem.

– Dzięki, że smarujesz się nim po wyjściu z łóżka. Czy nocą woda nie jest zimna?

– Wszystko jest takie zimne, że człowiek tego nie zauważa.

– Teraz pozwól przyrządzić sobie drinka. Czego się napijesz? Wódki z dżinem i limetą?

– To byłoby znakomite. To albo campari.

– Zrobię to dla nas obojga. Wiesz, co chcę dostać na Gwiazdkę?

– Chciałbym wiedzieć.

– Nie wiem, czy powinnam ci mówić. Może to za drogie.

– Nie za drogie, jeśli mamy pieniądze.

– Chcę pojechać i naprawdę zobaczyć kawałek Afryki. Wrócimy do domu, a niczego przedtem nie zobaczymy. Chcę zobaczyć Kongo Belgijskie.

– Ja nie.

– Nie masz cienia ambicji. Wolałbyś siedzieć w jednym miejscu.

– Byłaś kiedyś w lepszym miejscu?

– Nie. Ale tylu rzeczy nie widzieliśmy.

– Wolałbym mieszkać w jakimś miejscu i rzeczywiście uczestniczyć w jego życiu niż tylko oglądać nowe dziwne rzeczy.

– Aleja chcę zobaczyć Kongo Belgijskie. Czemu nie mogę zobaczyć czegoś, o czym słuchałam przez całe życie, kiedy jesteśmy tak blisko?

– Nie jesteśmy aż tak blisko.

– Możemy polecieć. Możemy całą tę podróż odbyć samolotem.

– Posłuchaj, kochanie. Przejechaliśmy z jednego końca Tanganiki na drugi. Byłaś na równinie Bohoro i spływaliśmy Wielką Ruahą.

– To przecież było zabawne.

– Kształcące. Byłaś na wyżynie Mbeya i na Wyżynie Południowej. Mieszkałaś na wzgórzach, polowałaś na równinie, żyłaś tu, u stóp Góry, i na dnie Wielkiego Rowu za Magadi, a opolowałaś tereny niemal aż do Nairobi.

– Ale nie byłam w Kongo Belgijskim.

– Nie. Czy naprawdę tego chcesz na Gwiazdkę?

– Tak. Jeśli to nie jest zbyt kosztowne. Nie musimy lecieć zaraz po świętach. Nie śpiesz się.

– Dzięki – powiedziałem.

– Nie tknąłeś swojego drinka.

– Przepraszam.

– To nie jest zabawne, jeśli dajesz komuś prezent i nie jesteś z tego zadowolony.

Pociągnąłem łyk smacznego, niesłodzonego trunku i pomyślałem, jak bardzo kocham to miejsce, w którym jesteśmy.

– Nie zrobi ci różnicy, jeśli zabiorę ze sobą Górę, prawda?

– Mają tam cudowne góry. To tam są Góry Księżycowe. Czytałam o nich i widziałam zdjęcie w magazynie „Life”.

– W numerze afrykańskim.

– Masz rację. W numerze afrykańskim.

– Kiedy pierwszy raz pomyślałaś o tej wyprawie?

– Przed odlotem do Nairobi. Przyjemnie ci będzie lecieć z Williem. Jak zawsze.

– Ułożymy sobie z nim trasę. Przylatuje tu pierwszego dnia po Bożym Narodzeniu.

– Nie musimy się stąd ruszać, dopóki nie zechcesz. Zostań, dopóki nie zrobisz wszystkiego.

Odstukałem w niemalowane drewno i dokończyłem drinka.

– Jakie miałaś plany na południe i wieczór?

– Myślałam, że odpocznę i podgonię pisanie dziennika. Wieczorem moglibyśmy wyjść razem.

– Dobrze – powiedziałem.

Wszedł Arap Meina, więc go spytałem o pierwszą manyattę. Powiedział, że jest tam lwica i lew, co wydawało się dziwne o tej porze roku, i że zabiły pięć sztuk bydła podczas trzeciej kwadry księżyca, a lwica poharatała mężczyznę, kiedy ostatni raz przeskoczyły przez ciernistą bomę, ale niegroźnie.

Nikt nie poluje na tym terenie, pomyślałem, a zanim zobaczę A.D., nie mogę go zawiadomić, więc każę Informatorowi rozpowiadać o lwach. Powinny pójść w dół albo na drugą stronę wzgórza, lecz usłyszymy o nich, chyba że ruszą w stronę Amboseli. Poinformuję A.D., a on zadecyduje, co z tym zrobić.

– Myślisz, że wrócą do tej manyatty?

– Nie. – Meina pokręcił głową.

– Uważasz, że to te same, które zaatakowały tamtą manyattę?

– Nie.

– Po południu wybiorę się do Laitokitok po benzynę.

– Może tam mógłbym się czegoś dowiedzieć.

– Tak.

Poszedłem do namiotu. Okazało się, że Miss Mary nie śpi i czyta przy podniesionej tylnej klapie.

– Kochanie, trzeba się wybrać do Laitokitok. Chciałabyś pojechać?

– Nie wiem. Właśnie ogarniała mnie senność. Dlaczego musimy jechać?

– Arap Meina przyniósł nowiny o lwach, które wyrządzają szkody, muszę też kupić benzyny do ciężarówki. Wiesz, tego, co nazywaliśmy paliwem.

– Rozbudzę się, doprowadzę do porządku i pojadę z wami. Dużo masz szylingów?

– Mwindi je wyjmie.

Przez otwartą parkową okolicę dotarliśmy do drogi, która się pięła pod Górę, i zobaczyliśmy dwa piękne kozły Tomi, zawsze pasące się blisko obozu.

Mary zajęła tylne siedzenie z Charo i Arapem Meiną, Mwengi ulokował się z tyłu na skrzynce, a ja zacząłem się martwić; Mary powiedziała, że nie muszę się stąd ruszać, dopóki nie zechcę. Zostanę jeszcze przez trzy tygodnie nowego roku. Będzie mnóstwo roboty po świętach i później. Wiedziałem, że nigdy dotąd nie byłem w tak dobrym miejscu, że prowadzę życie wspaniałe, choć skomplikowane, i codziennie się czegoś uczę, bynajmniej zaś nie pragnąłem latać nad całą Afryką, skoro mogłem latać nad własnym krajem. Ale może zdołamy znaleźć jakieś wyjście.

Choć mi mówiono, że mam się trzymać z dala od Laitokitok, ten wyjazd po benzynę i prowianty, jak również doniesienia Arapa Meiny o lwach nadawały naszej wizycie charakter czegoś absolutnie normalnego i niezbędnego, więc A.D. na pewno wyraziłby na nią zgodę. Nie zobaczę się z policjancikiem, wstąpię natomiast na jednego do pana Singha, gdzie jak zawsze kupię trochę piwa i coca-coli dla obozu. Poleciłem Arapowi Meinie pójść do sklepów masajskich, rozgłosić nowinę o lwach, zasięgnąć języka i to samo zrobić w innych masajskich melinach.

U pana Singha zastałem paru znanych mi członków masajskiej starszyzny, pozdrowiłem ich wszystkich i powiedziałem parę komplementów pani Singh. W rozmowie z jej mężem posługiwałem się moim podręcznikowym suahili.

Przed sklepem stało paru starszych, bardzo spragnionych Masajów, więc kupiłem im piwo i pociągnąłem symboliczny łyk z własnej butelki.

Peter przyniósł wiadomość, że zaraz przyjedzie samochód, więc kazałem mu poszukać Arapa Meiny. W tyle samochodu, obok przywiązanej linami beczki, siedziały trzy Masajki. Miss Mary wesoło gawędziła z Charem. Ngui poszedł z Mwengim po skrzynki. Podałem im moją butelkę piwa, którym się podzielili. Mwengi pił z błyskiem najwyższej rozkoszy w oczach, Ngui jak rajdowiec, gaszący pragnienie w punkcie obsługi. Połowę zostawił Mwengiemu, jedną butelkę wyniósł dla Mthuki i dla mnie, a dla Chara otworzył coca-colę.

Arap Meina zjawił się z Peterem i zajął miejsce z tyłu, przy Masajkach Wszyscy siedzieli na skrzynkach, Ngui z przodu obok mnie, Mary z Charem i Mwengim za stojakiem na broń. Pożegnałem Petera i ruszyliśmy drogą, po czym skręciliśmy na zachód, pod słońce.

– Dostałaś wszystko, czego chciałaś, kochanie?

– Właściwie nie ma nic do kupienia. Ale znalazłam parę potrzebnych rzeczy.

Pomyślałem o moich ostatnich zakupach, co nie miało sensu. Miss Mary była wówczas w Nairobi, gdzie łatwiej jest robić sprawunki niż w Laitokitok, aleja się dopiero uczyłem kupować tutaj, i to mi się podobało, bo przypominało zakupy w domu towarowym i na poczcie w Cooke City, w stanie Montana.

W Laitokitok nie mieli tekturowych pudełek z nabojami przestarzałego kalibru, które co roku, późną jesienią, stare wygi kupowały na sztuki, od dwóch do czterech, aby się zaopatrzyć w mięso na zimę. Tutaj w sprzedaży były włócznie. Klient czuł się jednak swojsko, a prawie wszystko, co leżało na półkach czy w koszach, znajdowało zastosowanie, jeśli mieszkał w tych stronach.

Dzisiaj kończy się kolejny dzień, jutro wstanie nowy i, jak dotąd, nikt nie zakłóca mi spokoju, nikogo nie widzę, patrząc pod słońce czy przed siebie, bądź obserwując okolicę podczas jazdy w dół. Przypomniałem sobie, że Mthuka musi być spragniony, a kiedy otwierałem butelkę piwa i wycierałem jej szyjkę i krawędź, Miss Mary zadała bardzo słuszne pytanie:

– Czy żonom nigdy nie chce się pić?

– Przepraszam, kochanie. Jeśli chcesz, Ngui da ci pełną butelkę.

– Nie. Chcę wypić tylko jeden łyk z tej.

Podałem jej butelkę, wypiła, ile chciała, i zwróciła mi resztę.

Pomyślałem, jakie to miłe, że w Afryce nie ma słowa „przepraszam”, po czym doszedłem do wniosku, że lepiej tak nie myśleć, bo się poróżnimy, pociągnąłem piwa, aby je oczyścić po Miss Mary, wytarłem szyjkę i krawędź butelki czystą chusteczką do nosa i podałem piwo Mthuce.

Charo czegoś takiego nie pochwalał i wolałby widzieć, że pijemy ze szklanek, jak należy. My jednak piliśmy właśnie w ten sposób i nie chciałem myśleć o nieporozumieniu z nim.

– Chyba jeszcze sobie łyknę – powiedziała Miss Mary.

Ngui na moje polecenie otworzył dla niej butelkę. Podzielimy się nią my dwoje, Mthuka może poczęstować Nguiego i Mwengiego, kiedy sam zaspokoi pragnienie. Nie powiedziałem tego na głos.

– Nie wiem, dlaczego musisz tak komplikować sprawę piwa – zaczęła Mary.

– Na drugi raz zabiorę dla nas filiżanki.

– Nie próbuj jeszcze bardziej jej komplikować. Nie chcę filiżanki, kiedy piję z tobą z jednej butelki.

– To sprawa plemienna – odparłem. – Naprawdę nie próbuję niczego jeszcze bardziej komplikować.

– Dlaczego musiałeś tak starannie wycierać butelkę po mnie, później po sobie, zanim podałeś ją dalej?

– To plemienne.

– Ale dlaczego dziś jest inaczej?

– Ze względu na fazy księżyca.

– Stajesz się zbyt plemienny i nie wyjdzie ci to na dobre.

– Bardzo możliwe.

– Wierzysz w to wszystko.

– Nie. Tylko stosuję w praktyce.

– Wiesz za mało, aby cokolwiek stosować w praktyce.

– Codziennie czegoś się uczę.

– Mam tego dość.

Kiedy jechaliśmy w dół długim zboczem, Mary zobaczyła dużego kongoni, stojącego nieco niżej na grani, w odległości jakichś sześciuset jardów. Nikt go nie widział, dopóki wszystkim go nie pokazała. Zatrzymaliśmy samochód, a ona i Charo wysiedli, aby go podejść. Pasł się daleko i wiatr nie doniósłby tam ich zapachu, bo wiał wysoko nad wzgórzem. Ponieważ nie było tu niebezpiecznych zwierząt, zostaliśmy w wozie, nie chcąc utrudniać podchodu.

Obserwowaliśmy Chara, który prowadził Mary, też pochyloną, od jednej osłony do drugiej. Kongoni skrył się teraz, lecz widzieliśmy, jak Charo zastyga w bezruchu, Mary zrównuje się z nim i podnosi strzelbę. Po odgłosie strzału i ciężkim plaśnięciu kuli Charo pobiegł do przodu i zniknął nam z oczu, podobnie jak Mary.

Mthuka poprowadził samochód na przełaj, przez orlice i kwiaty, do miejsca, gdzie Mary z Charem stali nad martwym kongoni. Kongoni, czyli bawolec, ani za życia, ani po śmierci nie jest ładnym zwierzęciem, ten stary byk był jednak bardzo tłusty i w znakomitym stanie, więc długi, smutny pysk, szkliste oczy i poderżnięte gardło nie pozbawiały go uroku w oczach amatorów mięsa. Masajki, bardzo podniecone wyczynem Miss Mary, który wywarł na nich wielkie wrażenie, wciąż jej dotykały, pełne podziwu i niedowierzania.

– Ja pierwsza go zobaczyłam – powiedziała Mary. – Pierwszy raz zobaczyłam coś pierwsza. Zobaczyłam go wcześniej niż ty. Wy z Mthuką siedzieliście z przodu. Zobaczyłam go wcześniej niż Ngui, Mwengi i Charo.

– Zobaczyłaś go wcześniej niż Arap Meina – dodałem.

– On się nie liczy, bo patrzył na Masajki. Charo i ja podeszliśmy go sami, a kiedy się na nas obejrzał, trafiłam go dokładnie tam, gdzie chciałam.

– Nisko w lewą łopatkę i w serce.

– Właśnie tam mierzyłam.

– Piga mzuri – rzekł Charo. – Mzuri mzuri sana.

– Położymy go z tyłu. Kobiety mogą jechać z przodu.

– Nie jest ładny – orzekła Mary – ale na mięso wolę upolować coś, co nie jest piękne.

– Jest cudowny i ty jesteś cudowna.

– Cóż, potrzebowaliśmy mięsa, a zobaczyłam najlepsze mięso, jakie możemy mieć, zwierzę tłuste i mniejsze tylko od elanda, i zobaczyłam je sama, i tylko z Charo podeszłam je i sama kropnęłam. Więc będziesz mnie kochał i nie będziesz odchodził ode mnie w myśli?

– Teraz ty siadaj z przodu. Nie będziemy już polować.

– Mogę wypić trochę mojego piwa? Po tym podchodzie jestem spragniona.

– Możesz wypić całe swoje piwo.

– Nie. I ty się napij na cześć tego, że pierwsza go zobaczyłam i że znów jesteśmy przyjaciółmi.

W przyjemnym nastroju zjedliśmy kolację i wcześnie poszliśmy spać. Męczyły mnie w nocy złe sny, więc obudziłem się i ubrałem, zanim Mwindi przyniósł herbatę.

Tego popołudnia wybraliśmy się na przejażdżkę po okolicy i znaleźliśmy tropy, które świadczyły o powrocie bawołów do lasu nad trzęsawiskiem. Bawoły przyszły z rana i jak bydło wydeptały ścieżkę szeroką i głęboką, teraz już wystygłą, a gnojaki kłębiły się na kupkach łajna. Bawoły skierowały się do lasu, na polany i prześwity, gęsto porośnięte bujną, świeżą trawą.

Zawsze lubiłem oglądać gnojaki zajęte swoją robotą, a odkąd się dowiedziałem, że to święte egipskie skarabeusze w nieco odmienionej postaci, myślałem, że może znajdziemy dla nich miejsce w naszej religii. Teraz pracowały bardzo pilnie, bo poranne odchody bawołów wysychały. Obserwując chrząszcze, układałem w myślach ich hymn.

Ngui z Mthuką patrzyli na mnie, pogrążonego w głębokiej zadumie. Po chwili Ngui przyniósł aparaty Miss Mary, na wypadek gdyby zechciała sfotografować gnojaki, ale nie miała ochoty.

– Nie sądzisz, Papo, że kiedy się zmęczysz oglądaniem gnojaków, moglibyśmy pojechać dalej i zobaczyć coś innego? – spytała.

– Pewnie, możemy znaleźć nosorożca, jeśli cię zainteresuje, a w pobliżu kręcą się dwie lwice i lew.

– Skąd wiesz?

– Kilka osób słyszało lwy wczoraj w nocy, a nosorożec przeciął szlak bawołów tam, z tyłu.

– Jest za późno, kolory nie wyjdą dobrze.

– Mniejsza z tym. Może po prostu na nie popatrzymy.

– Są bardziej inspirujące od gnojaków.

– Nie szukam inspiracji. Szukam wiedzy.

– Pole, na szczęście, masz szeroko otwarte.

– Tak.

Poleciłem Mthuce poszukać nosorożca, który miał ustalone zwyczaje, toteż skoro się ruszył, łatwo go będzie znaleźć.

Istotnie był mniej więcej tam, gdzie być powinien, ale tak jak powiedziała Miss Mary, światłoczułość filmów będących wówczas w sprzedaży, nie pozwalała na zrobienie dobrych kolorowych zdjęć o tej porze. W szarobiałej glinie wyschniętego koryta rzecznego nosorożec znalazł kałużę, więc wytapiany w niej bielał jak widmo na tle ciemno-zielonych zarośli i czarnych brył lawy.

Odeszliśmy, nie zakłócając jego spokoju, a on zachowywał wspaniałą i głupią czujność po odlocie krążących nad nim bąkojadów, które zatoczyły szerokie koło i unoszone wiatrem, pofrunęły nad zasolone równiny, rozpostarte aż do trzęsawisk. Tej nocy, przy bardzo małym księżycu, lwy będą polować, toteż byłem ciekaw, co przed zapadnięciem nocy czuje zwierzyna Nigdy nie jest bezpieczna, a szczególnie w takie noce, więc myślałem, jak w podobnych ciemnościach wielki pyton wypełza z bagna, zwija się na skraju równiny, leży i czeka. Ngui i ja zapuściliśmy się kiedyś na bagno po jego śladzie, zbliżonym do śladu jednej olbrzymiej opony samochodu ciężarowego albo do głębokiej koleiny tam, gdzie wąż się czasami zapadał.

Znaleźliśmy tropy dwóch lwic na równinie, a potem na szlaku. Jedna była bardzo duża i choć spodziewaliśmy się, że będą gdzieś leżeć, nie zdołaliśmy ich wypatrzyć. Lew, moim zdaniem, był zapewne w pobliżu starej, opuszczonej masajskiej manyatty, i to on mógł napadać na Masajów, których odwiedziliśmy tego rana. Lecz te domysły nie wystarczały, aby go zabić. W nocy będę nasłuchiwać odgłosów polowania, a nazajutrz, jeśli zobaczymy lwy, będę je mógł znowu rozpoznać. A.D. mówił zrazu, że może trzeba będzie oczyścić ten obszar z czterech lub sześciu lwów. My strzeliliśmy trzy, Masajowie zabili czwartego, a jeszcze jednego ranili.

– Nie chcę zanadto zbliżać się do bagna, aby bawoły nas nie zwietrzyły. Może jutro wyjdą się paść na otwartą przestrzeń – powiedziałem do Mary, która przyznała mi rację. Idąc do obozu na piechotę, odczytywaliśmy z Nguim ślady na równinie.

– Wyruszymy wcześnie – zwróciłem się do Mary – i mamy bardzo dużą szansę znaleźć bawoły na otwartej przestrzeni.

– Wcześnie pójdziemy do łóżka, będziemy się kochać i słuchać odgłosów nocy.

– Znakomicie.

Rozdział XX

Leżeliśmy w łóżku, a że było dość zimno, zwinąłem się w kłębek i zwrócony plecami do płachty namiotu, czułem się cudownie pod paroma kocami. W łóżku ludzie nie mają rozmiarów, są sobie równi, idealnie dopasowani, kiedy się kochają. Zabezpieczeni przed chłodem pościelą i własnym, z wolna ogarniającym nas ciepłem, szeptaliśmy cicho, po czym usłyszeliśmy pierwszą hienę; zupełnie jakby śpiewała flamenco, głosem donośnym w nocy niczym ryk z megafonu. Była blisko, potem druga odezwała się za namiotami krajowców. Wiedziałem, że obie zwabiło suszące się mięso i bawoły poza terenem obozu. Mary umiała naśladować hieny i teraz bardzo cicho zawyła pod kocami.

– Ściągniesz je do namiotu – powiedziałem.

Wtedy usłyszeliśmy ryk lwa na północy, w stronie starej manyatty, później pokasływanie i pochrząkiwanie lwicy, co upewniło nas, że zwierzęta polują. Zdawało nam się, że słyszymy dwie lwice, potem w oddali ryknął jeszcze jeden lew.

– Szkoda, że musimy rozstać się z Afryką – powiedziała Mary.

– Wolałbym nigdy nie rozstawać się z tym miejscem.

– Z łóżkiem?

– W dzień musielibyśmy to robić. Nie, z tym obozem.

– I ja go kocham.

– Więc dlaczego musimy wyjechać?

– Może będą miejsca jeszcze cudowniejsze. Nie chcesz przed śmiercią zobaczyć miejsc najcudowniejszych?

– Nie.

– Cóż, teraz jesteśmy tutaj. Nie myślmy o wyjeździe.

– Dobrze.

Hiena podjęła nocną pieśń i ciągnęła ją daleko poza granice możliwości. Potem trzy razy ucichła raptownie.

Mary naśladowała wycie, śmialiśmy się, łóżko połowę uważaliśmy za duże, wspaniałe łoże, czuliśmy się w nim wygodnie i swojsko.

– Jak zasnę – powiedziała Mary – wyprostuj się porządnie i zajmij należną ci część łóżka, a ja przejdę na moje.

– Opatulę cię.

– Nie, ty śpij. Mogę sama opatulić się przez sen.

– Śpijmy już.

– Dobrze. Ale nie pozwól mi zostać, bo będzie ci ciasno.

– Nie będzie.

– Dobranoc, mój najdroższy.

– Dobranoc, moja śliczna.

Przed zaśnięciem, spleceni w delikatnym uścisku, słyszeliśmy, jak ten bliższy lew wydaje basowe, głuche pochrząkiwania, a ten drugi ryczy gdzieś daleko.

Spałem, kiedy Mary poszła do swojego łóżka, i obudziłem się dopiero wtedy, kiedy lew zaryczał całkiem blisko obozu. Wydawało się, że potrząsa linkami namiotu, jego dychawiczny kaszel rozlegał tuż obok. Musiał być poza namiotami krajowców, ale kiedy mnie zbudził, głos jego brzmiał tak, jakby przechodził przez obóz. Potem znów ryknął i już wiedziałem, z jakiej odległości. Na pewno znajdował się przy szlaku wiodącym na lądowisko. Posłuchałem, jak odchodzi, i zasnąłem.

Osoby

Narrator

Choć autor nigdy w życiu nie prowadził dziennika, w rok po wydarzeniach, które stały się dla niego źródłem inspiracji, napisał tę historię w pierwszej osobie. Jak powiedział kiedyś swojej trzeciej żonie, Marcie Gellhom: „My sobie tylko siedzimy po turecku na bazarze, a jeśli ludzi nie zainteresuje to, co mówimy, pójdą dalej”.

Mary

Czwarta i ostatnia żona Ernesta Hemingwaya.

Philip (Pan P., Pop)

Philip Percival, najstarszy i najbardziej doświadczony ze wszystkich białych zawodowych myśliwych, przewodnik, między innymi Teddy’ego Roosevelta i George’a Eastmana. Jego cechy fizyczne Hemingway nadal baronowi Brorowi von Blixenowi, który posłużył za wzór białego myśliwego w Krótkim szczęśliwym życiu Franciszka Macombera.

Amator Dżinu (A.D.)

W brytyjskiej administracji Kenii, będącej wówczas kolonią, łowczy okręgu Kajiado. Ten bardzo rozległy obszar obejmował większość terenów łowieckich na południe od Nairobi i na północ od granicy Tanganiki (obecnie Tanzanii) z Kenią. W czasie opisywanego safari Hemingwayowie polowali wyłącznie w okręgu Kajiado.

Harry Dunn

Starszy funkcjonariusz policji w tejże administracji.

Willie

Pilot wynajmowany do przelotów nad buszem. Jak każdy pilot, który nie zrzuca bomb na ludność cywilną, człowiek bardzo szlachetny.

Keiti

Szef i autorytet w ekipie białego myśliwego podczas safari. Jego edwardiańskie poglądy na stosowność zachowania Europejczyków mało się różniły od zapatrywań szefa służby domowej w filmie, który mogło oglądać wielu czytelników: Okruchy dnia, z Emmą Thompson i Anthonym Hopkinsem.

Mwindi

Podwładny Keitiego, odpowiedzialny za służbę domową podczas safari.

Nguili

Steward i kuchcik.

Msembi

Steward.

Mbebia

Kucharz gotujący na safari. Do tej ważnej pracy należało mieć wysokie kwalifikacje. Córka ostatniego gubernatora generalnego Konga Belgijskiego, która wraz z mężem uczestniczyła w prowadzonym przeze mnie miesięcznym safari, powiedziała mi, że u nas pieczona dzika kaczka była smaczniejsza od tej, jaką ostatnio jadła w Tour d’Argent w Paryżu. Pierwsi z tych kucharzy nauczyli się swego rzemiosła od biegłych w gotowaniu Europejek. Szkolenie takiego kucharza ładnie opisane jest w Pożegnaniu z Afryką Isaka Dinesena (czyli Karen Blixen).

Mthuka

Czarny kierowca afrykański. Biali myśliwi z mojego pokolenia, którzy nauczyli się swego rzemiosła po drugiej wojnie światowej, jeździli wysokimi bezdrzwiowymi wozami, zaprojektowanymi przez nich samych i stanowiącymi ich własność, a nie część wyposażenia, w jakie zaopatrywał wyprawę dostawca sprzętu. W przypadku safari Hemingwayów było inaczej. Percival używał samochodu od dostawcy, a ten wóz prowadził Mthuka. Po przejęciu ekipy od Percivala Hemingway też zatrudniał Mthukę w charakterze kierowcy.

Ngui

Nosiciel broni i tropiciel Hemingwaya. Nikt, kto lubił polować na grubą zwierzynę i był na tyle sprawny fizycznie, aby to robić, nie oddałby swojej strzelby nosicielowi. Oczekiwano, że nosiciel broni, odpowiednik tubylczego przewodnika w Maine czy Kanadzie, będzie posiadał wszystkie te umiejętności, jakimi zdaniem generała Baden Powella i Ernesta Thompsona Setona powinien odznaczać się skaut. Musiał znać zwierzęta i ich zwyczaje, przydatne właściwości dzikich roślin, wiedzieć, jak się tropi, a zwłaszcza jak się idzie śladem farby, jak należy się troszczyć o siebie samego i innych w afrykańskim buszu, krótko mówiąc, musiał być Skórzaną Pończochą albo Krokodylem Dundee.

Charo

Nosiciel broni Mary Hemingway. W tej historii Hemingway stara się pokazać, co w różnych kulturach, zależnie od miejsca i czasu, uchodzi za etyczne. Zachodnia etyka dopuszcza małżeństwo mężczyzny z kolejnymi kobietami i kobiety z kolejnymi mężczyznami po śmierci jednego z współmałżonków czy po rozwodzie, ale nie poligamię czy poliandrię. Mary ma w chwili, kiedy rozgrywa się akcja książki, jednego męża, który, zgodnie z etycznymi normami Zachodu, był trzykrotnie żonaty, trzy razy się rozwiódł, a którego druga, rozwiedziona żona, Pauline, zmarła. Mężowi Mary, przedtem również dwukrotnie zamężnej, etyka Zachodu nie pozwala poślubić drugiej kobiety w tym czasie, lecz nie zabrania tego na przyszłość. Bardzo zaniepokojona taką możliwością Mary pragnie zabić lwa inaczej niż przed dwudziestu laty Pauline, w nowy, doskonalszy sposób. Charo był nosicielem broni Pauline na tamtym, poprzednim safari.

Mwengi

Nosiciel broni Philipa Percivala.

Arap Meina

Zwiadowca. Zwiadowca był w Kenii najniższym rangą funkcjonariuszem służby ochrony zwierzyny. Nie było białych zwiadowców. W czasie tego safari nie było czarnych strażników łowieckich. Może to tylko zbieg okoliczności, że Arap Meina nazywa się tak samo jak miody wojownik Kipsigis, który zabrał Beryl Markham na polowanie z oszczepem na guźca w Z nocą na zachód, a później poległ w czasie pierwszej wojny światowej.

Chungo

Przystojny, wypucowany na glans główmy zwiadowca, zatrudniony przez A.D. Czytelnikom może przypominać Denzela Washingtona w roli Księcia w znakomitej wersji filmowej Wiele hałasu o nic.

Informator

Nazywa się tak, bo tym właśnie jest: informatorem policyjnym. Hemingway sam dużo pracował w wywiadzie, najpierw podczas wojny domowej w Hiszpanii, gdzie wprowadził określenie „piąta kolumna” do angielskiego i wielu innych języków, potem na Kubie w czasie drugiej wojny światowej, gdzie pomógł schwytać kilku spośród wysyłanych do Hawany przez Hiszpanię szpiegów niemieckich, z których jeden został stracony. Hemingway okazuje Informatorowi sympatię i współczucie, czego nie robi nikt inny w tej książce.

Bwana Mysz

Patrick, średni syn Ernesta Hemingwaya, znany także jako „mysz”.

Wdowa

Matka Debby, znajdująca się pod dwuznaczną opieką Informatora.

Debba

Młoda czarna Afrykanka. Hemingwaya krytykowano za nieumiejętność realistycznego przedstawiania kobiet w utworach beletrystycznych. Byłby to poważny zarzut pod adresem wybitnego pisarza, podobny do stwierdzenia, że Stary Mistrz nie potrafił narysować postaci ludzkiej. W domu rodzinnym Hemingway wychowywał się z czterema siostrami, więc na pewno miał okazję czegoś się nauczyć. Innego rodzaju krytykę nazywa się dziś przestrzeganiem poprawności politycznej. Jej przedstawiciele uważają sztukę za narzędzie inżynierii społecznej. W hitlerowskich Niemczech politycznie poprawne było pokazywanie Żydów jako brudasów, którzy zanieczyszczają czysty strumień aryjski. Niezależnie od swoich poglądów na artyzm literacki czytelnicy powinni zwrócić uwagę na postać Debby.

Pan Singh

Dla celów administracyjnych ludność dawnej kolonialnej Kenii, której pierwszą sylabę biali wymawiali „Ki”, a nie „Ke” jak w czasach postkolonialnych, dzielono na Europejczyków, Azjatów i Afrykanów, zależnie od tego, z którego kontynentu pochodziła Pan Singh jest Azjatą i sikhem Jego współwyznawcy wywodzą się z Pendżabu i oburzają się na sposób rozwiązania przez rząd Indii kryzysu ze Złotą Świątynią, który doprowadził do zabójstwa pani Ghandi. Sikhowie to ludzie wojowniczy, uzdolnieni technicznie, wielu z nich obsługuje obrabiarki, jest pilotami, inspektorami policji i elektrotechnikami. Zaprzyjaźnionemu ze mną policjantowi, sikhowi, przypadł niemiły obowiązek aresztowania bardzo swarliwej, tłustej, ordynarnej Europejki, oskarżonej o to, że otruła męża z uwagi na jego ubezpieczenie. Chociaż wprost nazwala mojego przyjaciela pierdzącym curry draniem, dokonał aresztowania z największą dbałością i zawodową uprzejmością.

Pani Singh

Bardzo przystojna żona pana Singha.

Słowniczek suahili

askari – „żołnierz”, słowo zapożyczone z tureckiego

bili – niegramatyczna forma liczebnika „dwa”; powinno być: mbili

borna – 1) palisada, przestrzeń chroniona albo otoczona jakimkolwiek ogrodzeniem; 2) budynki i tereny biura zarządu okręgu

bunduki – strzelba, słowo zapożyczone z arabskiego

bwana – 1) tytuł dodawany do nazwiska Europejczyka, który nie ma innego tytułu; 2) pan (wyraz używany, kiedy Afrykanin zwraca się do Europejczyka)

chai – herbata

chakula – żywność

chui – lampart

duduś – angielska liczba mnoga słowa oznaczającego owada:

dudu duka – sklep

dumi – samiec

hapana – nie

hiko huko – ono (on) jest tam

hodi – halo (używane dla zwrócenia na siebie wagi lub w rozmowach telefonicznych)

Jambo – 1) niepokój 2) (wykrzyknik) powitanie: „Co słychać?”, na co prawidłową odpowiedzią jest „sijambo”: „W porządku, stary” (dosłownie: „Nic złego”)

kanga – perliczka

kidogo – mały

kikamba – język plemienia Kamba

kongoni – bawolec Coke’a

kubwa – duży

kufa – umrzeć

kuhalal – poderżnąć gardło

kuleta – przynieść

kupiga – strzelić, walnąć albo uderzyć

kuua – zabić

kwali – frankolin, przypominający bażanta ptak łowny

kwenda – iść

kwisha – skończone; forma ściągnięta wyrazu „imekwisza”

mafuta – tłuszcz, smalec

manyatta – masajski odpowiednik bomy

mbili – dwójka (Zwróć uwagę na to, Czytelniku, że w rozmowie z Debbą w rozdziale czternastym Hemingway z rozmysłem nieprawidłowo używa tego słowa.)

mchawi – czarownik

memsahib – tytuł dodany do nazwiska Europejki niemającej innego tytułu; forma ściągnięta „Madam Sahib”

mganga – czarnoksiężnik, dobry czarownik

mimi – ja

mingi – dużo

moja – jeden

moran – masajski odpowiednik askari

mtoto – dziecko

mwanamuke – kobieta

mzee – stary mężczyzna

mzuri – dobry

ndege – ptak. samolot

ndio – tak

ngoma – uroczystość taneczna

nyanyi – pawian

panga – maczeta, pałasz, nóż myśliwski

poli poli – powoli

pombe – piwo warzone w domu

posho – mąka kukurydziana

risasi – kula

samaki – ryba

sana – bardzo

shamba – małe poletko uprawne

shauri – sprawa, interes, troska

simba – lew

tembo – słoń; może też oznaczać napój alkoholowy tu – jedyny, tylko

uchawi – czarnoksięstwo, w złym znaczeniu tego słowa

Ukambani – w kraju plemienia Kamba

wanawaki liczba mnoga od mwanamuki, kobiety

watu – ludzie

1 William Szekspir, Burza, I. 2, Przełożył Leon Ulrich.

2 Ralph Waldo Ellison (1914-1994) - pisarz amerykański, autor powieści The Invisible Man.

3 Richard Wright (1908-1960) - pisarz amerykański, autor powieści Syn swego kraju.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Santiago to główny bohater książki Ernesta Hemingwaya pt
Co to jest prawdziwy Kredyt Socjalny Louis Even
To co udalo sie zapamietac z egzaminu Historii Filozofii
Obliczcie wasze zapotrzebowanie na kalorie zanim zaczniecie drastycznie ograiczać to co jecie
No to co My kibice (Po zielonej trawie)
To co zapamietalem, FIR UE Katowice, SEMESTR IV, Rynki finansowe, Rynki Finansowe
Ja po prostu kocham to co robię, Linux, płyty dvd, inne dvd, 1, Doradca Menedzera
Obciążęnia to co mówię
protest przeciwko stacjom bazodanowym, To, co nam zagraża!, promieniowanie elektromagnetyczne
To co dobre
Pieniądz i polityka monetarna (17 stron) , Pieniądz - powszechny ekwiwalent wartości; wszystko to co
ATT00005, Człowiek nie tknięty filozofią zna w pierwszym rzędzie to, co może zobaczyć, czego może do
Nie udalo mi sie skopiowac testu, Nie udało mi się skopiować testu, ale wysyłam to co w nim jest:
Sieci Komputerowe, inf sc w2, Przez sieć komputerową rozumiemy wszystko to, co umożliwia komputerom
Infekcyjne bakteryjne chorobysk ry, Niebieski-to co mówiła
wszystkie wyk c5 82ady to co m c3 b3wi c5 82a
To co mówimy - kalkulacja kosztorysowa, geodezja, ROK II, Zarys budownictwa
Izrael ma 400 bomb atomowych, ► Różne, To co niewyjaśnione

więcej podobnych podstron