Kozniewski Kazimierz Rehabilitacja

Kazimierz Koźniewski



Rehabilitacja




Maj, 1956

Milczał.

Towarzysz Gustaw Wagner milczał. Zdjął grube, dwustronnie szlifowane okulary, z kieszeni wyjął kawałek żółtej irchy i starannie przecierał szkła. Wykrzywił się przy tym - jak krzywił się zawsze - i grymas krótkowidza zniekształcił dużą kwadratową twarz, złożoną z geometrycznych figur. Od początku zebrania nie odezwał się ani jednym słowem.

Czyżby oczekiwali, że przemówi pierwszy? Że przełożony i rozkazodawca Bogdana Kilenia zacznie się usprawiedliwiać? Ułatwi im sytuację? Wybawi z kłopotu? Raz jeszcze zadecyduje za nich wszystkich? Nie wiedzieli więc, czy w tej chwili jest z nimi solidarny. Kogo popiera, komu jest przeciwny? Czekali na jego zdanie. Czyżby lękali się rozbieżności z generalną polityką swego resortu? Ależ właśnie teraz tworzą ją bardziej samodzielnie niż kiedykolwiek dotąd. Od niedawna wszystkie decyzje są nie ustalone, płynne, ciągle się zmieniające.

Oni jednak, od których w tej chwili zależy dostatecznie wiele, nie posiadają jeszcze żadnego wspólnego poglądu. Patrzą na niego - siedzącego wśród nich - czekają, aż się odezwie.

Ponad konarami drzew rozłożystych, gęstych i ciężkich napływało ku oknom wysokiego piętra majowe powietrze - gorące, już przedwieczorne. Nie był to czas sprzyjający naradom, a przecież odbywały się one w całym mieście, w całym kraju. Przy tysiącach zielonym suknem obłożonych stołów spierano się w tej chwili o strategię oraz próbowano ustalać taktykę najbliższych tygodni. Wszystko się zakołysało i bardzo trudno było odzyskać zagubioną równowagę.

Wzajemnie się oskarżano i indywidualnie broniono. Formułowano pytania i unikano odpowiedzi. Bito się we własne i cudze piersi. Badano atuty, studiowano akta i mozolnie, niezgrabnie stylizowano wnioski. Nikt nie był pewien swej racji. Mówiono: trzęsienie ziemi.

Siedzący przodem do okien wzdłuż długiego stołu narad w skupieniu obserwowali ciemniejący błękit nieba nad Ujazdowem i Czerniakowem. Siedzący tyłem zajmowali się byle czym. Norbert Szper powoli i dokładnie na czystej kartce papieru rysował fantazyjnego smoka, niebieską plamą cieniował ostre szpony i jeden spiczasty róg. Franciszek Partum brzuścem palca systematycznie zbierał z ciemnozielonej materii niewidoczne dla oczu pyłki. Waldemar Nocoń oglądał swe krótko przycięte, starannie utrzymane paznokcie.

Zazwyczaj nie pozwalali sobie na takie marnotrawienie czasu. Nie po to zwoływano egzekutywę, by celebrować wzajemne milczenie. Zbyt długo i zbyt dobrze się znali - Szper z Wagnerem wyliczali już sobie ponad trzydzieści lat kontaktów partyjnych, współpracy, sporów i zgody, wspólnych cel więziennych i wspólnej wolności - by zabranie głosu miało ich krępować.

Wszyscy oni potrafili określać i uzasadniać swoje racje. Potrafili - aż dotąd, do dnia dzisiejszego, może do wczoraj jeszcze.

Pytanie - tym razem już niecierpliwie ponaglające - postawione przez sekretarza egzekutywy organizacji partyjnej, towarzysza majora Henryka Wrzosa, godziło w nich wszystkich.

W niego, pułkownika służby bezpieczeństwa Gustawa Wagnera, oraz w nich, najbliższych współpracowników i podkomendnych. Wiedzieli, że nie unikną odpowiedzi - zresztą nie wyobrażali sobie, że mogliby jej nie udzielić. Nie zamierzali się uchylać, choć tak bardzo tego w tej chwili pragnęli. Łatwo było zwrócić legitymację partyjną Bogdanowi Kileniowi - literalnie czyniąc zadość pytaniom postawionym przez Wrzosa. Kileń odbierze sobie zasekwestrowaną przed laty legitymację - gdzie indziej będzie pracował, do innej należeć będzie organizacji partyjnej, bez najmniejszego więc kłopotu, natychmiast, mogli powiedzieć: tak. Wiedzieli jednak, że manewr z legitymacją Bogdana Kilenia posiada w tej chwili wagę szczególną.

Ich decyzja będzie wskazaniem - czy tego chcą, czy przed tym się bronią - dla setek, dla tysięcy towarzyszy czekających w rozterce i niepewności, aby wreszcie usłyszeć, jak zachować się winni wobec niepokoju politycznego, który od paru tygodni wstrząsa krajem. Atakowano ich urząd, który przyzwyczajono się - i oni przyzwyczaili się również - utożsamiać z partią i z rządem. Rehabilitacja Bogdana Kilenia mogła stać się ich samokrytyką albo ich samoobroną.

Publicyści drukowali w gazetach rozdygotane artykuły. W kawiarniach rzucano oskarżenia - wszystkie i jakiekolwiek. W fabrykach gniewnie analizowano zarobki, a zebrania organizacji partyjnych przemieniały się w kłębowisko inkwizytorskich żądań. Mieli odpowiadać na pytania majora Wrzosa, gdy nagle przestały ich obowiązywać dotychczasowe miary i kryteria, gdy co godzina musieli rewidować dokonane przedwczoraj, powiedziane wczoraj, pomyślane dziś rano.

Gustaw Wagner milczał. Każdy musiał decydować o sobie. Pozostawił im samodzielność.

Każdy z nich - siedmiu członków egzekutywy organizacji partyjnej departamentu ministerstwa - związany był z dramatem porucznika Bogdana Kilenia. W przypadku tym nie było nic osobliwego: sprawa inżyniera Suchowilka - jej tajemnice i jej ważność - znana była tylko towarzyszom zajmującym w departamencie stanowiska najważniejsze oraz paru innym, którzy stali się znaczącymi przez swój udział w tym misternym, jak im się wówczas zdawało, a groźnym, jak to dzisiaj mają ocenić, planie. Więc ich właśnie wybierano potem do wielu kolejnych egzekutyw, aż w końcu doszli do tej, od której zażądano generalnego rachunku. Ongiś byli oni przyjaciółmi, przełożonymi bądź kolegami Bogdana Kilenia, bardziej niż inni pracownicy departamentu przeżywający sensację jego aresztowania i skazania. Wyrok sądu nie okazał się ostateczny - jak zwykle żaden polityczny wyrok. Rzecz znowu wróciła do nich:

mieli zadecydować o rehabilitacji partyjnej człowieka, któremu sądy darowały niedawno przeważającą część kary. Darowanie kary, powodując natychmiastową wolność, nie przywracało jeszcze obywatelskiej czci. Bogdan Kileń zażądał partyjnej rehabilitacji. Do nich właśnie należało odmówić mu jej - lub mu ją przyznać.

Major Henryk Wrzos zająknął się leciutko - a jednak usłyszeli i zareagowali - gdy w zagajeniu wypadło mu użyć dwóch słów: oficer i towarzysz. Czy wszyscy oni wzdrygali się na myśl o łączącej ich niegdyś wspólnocie partyjnej i ideowej?

Lata całe odtrącali, grzebali pamięć o swoich dawno usuniętych i polikwidowanych przywódcach, przyjaciołach, towarzyszach: postarali się uwierzyć w sprawiedliwość oskarżeń, w które uwierzyć im było tak trudno, że wiarę taką niejeden spośród nich tylko pozorował, zakładając wyższość interesów społecznych nad losami jednostki. Już niemal we wszystko uwierzyli, już niemal zapomnieli i pogodzili się, gdy oto zakomunikowano im o fałszu, nieprawości i zbrodni. Wezwano ich - rozmaicie to określając i nazywając - by w dawno zaginionych znowu uznali najlepszych, najwierniejszych sprawie towarzyszy. Poczuli radość i ulgę, lecz równocześnie ogarnął ich lęk i zagubienie. Stracili pewność działania oraz pewność myślenia - niezbędne dla wyrokowania. Sprawę Bogdana Kilenia odruchowo porównywali teraz ze sprawą tamtych, oskarżonych o coś zupełnie innego i przez inne zupełnie sądzonych wokandy, gdy oni byli wyłącznie czytelnikami bałamutnych relacji prasowych. Bogdana Kilenia natomiast sądzili sami i dobrze znali racje, które spowodowały aresztowanie, oskarżenie i wyrok. Dany im został człowieczy przywilej wątpienia w sprawiedliwość wykonywaną przez innych - ale czy ktokolwiek kwestionuje własną odpowiedzialność i przez siebie określaną miarę sprawiedliwości?

Musieli odpowiedzieć na pytanie towarzysza Wrzosa. Domagał się tego od nich gwałtownie i coraz natarczywiej - sam będąc już gotów dać żądaną przez czasy odpowiedź.

- Zawsze za prędko znasz prawidłowe odpowiedzi na zbyt pospiesznie formułowane pytania - niespokojnie uśmiechał się Szper. W rozmowach prywatnych od dawna już przerzucali się sprawą Kilenia - wcześniej, nim wznowiła ją decyzja prokuratora, nim sąd uwolnił go z więzienia. Ale ich rozmowy były tylko unikami. Nawet Henryk Wrzos nie wypowiadał się jasno i bez wątpliwości. Omijali wszelkie wyraźne formuły. Plastycznie poddawali się wydarzeniom w kraju, w mieście, w partii - uginali się, odkształcali i z powrotem, elastycznie, przybierali kształt, jaki wydawał się im pierwotny. Czy Kileń był taki rzeczywiście? Jeszcze o tym nikt nie wiedział i oni sami tego również nie wiedzieli. Zmieniali swe opinie, poprawiali - dla ich poparcia lub dla ich zwalczania odnajdywali coraz to nowe argumenty, mnożyli je, wycofywali raz przyjęte, by nazajutrz do odrzuconych powrócić. Gustaw Wagner w rozmowach tych nie brał żadnego udziału.

Na koniec jednak padło pytanie oficjalne, ostateczne: tak - lub nie? Wydarzenia żądały od nich oświadczeń możliwie najjaśniejszych, a rzecznikiem tych wydarzeń okazał się niespodziewanie pierwszy sekretarz ich egzekutywy, major Wrzos, panicznie lękający się, by nie pozostać w ariergardzie wypadków. Istniały terminy śledztw, sądów i wyroków - dla rehabilitacji partyjnej takich terminów jednak nie było: nikt dotąd spraw tego rodzaju nie przewidywał.

Po kilkunastu minutach wzajemnego milczenia mogli odroczyć wydanie opinii jeszcze o tydzień, jeszcze o dwa tygodnie. I jeszcze milczeć o tym przy stole, a gadać poza tym pokojem.

Żeby zebrać pełniejszy materiał, żeby gruntowniej przemyśleć sprawę - do której już żadnych więcej materiałów nie było i nad którą już dostatecznie długo rozmyślali. Znali żonglerkę takich słów, znakomicie potrafili się nimi posługiwać - zarówno gwałtownie przyspieszając tok działań, jak i rozwlekając je na miesiące, na lata całe. Właśnie teraz, gdy w kraju nie doszło ani do pokazowych procesów schizmatyckich, ani do oskarżeń najpodlejszych - i to właśnie okazało się szczęśliwe - poznali dobrodziejstwo zwłoki, zysk dobroczynnej powolności w prowadzeniu spraw zawiłych, korzyść płynącą z niezapadłych wyroków. Pospieszyli się kiedyś ze skazaniem Kilenia - z tego czyniono im zarzut. Może więc teraz nie należy się spieszyć z rehabilitacją? Może działać ostrożnie, powoli rozpatrując argumenty i krok w tyle - a nie krok na przedzie - posuwać się za rzeczywistością. Może całą sprawę uznać za niegodną pośpiechu - jeżeli Kileń i tak jest już na wolności! W czyim właściwie interesie Wrzos tak ją przyspiesza? Kileń jest już z żoną, z dzieckiem. Może poczekać. Nie należy histeryzować na temat godności ludzkiej, co od paru tygodni modne jest w sposób szczególny, ale nie powinno ważyć na tej sprawie.

Dyskusja nie może się zacząć. Nikt jednak nie stawia wniosku o jej odroczenie. Milczy Wagner - milczą wszyscy.

Na początku zebrania towarzysz Wrzos określił temat:

- Prawem zajmą się prawnicy, historią - historycy. My natomiast winniśmy orzec, czy interes polityczny dni dzisiejszych wymaga, by Kileń z powrotem otrzymał legitymację partyjną.

My zajmujemy się teraźniejszością...

- Nie ma teraźniejszości bez przeszłości - mruknął Szper, - Powinniśmy jednak zdać sobie sprawę, czy słuszny był rozkaz wydany Kileniowi? Czy wolno nam było go wydać? Od nas zależy...

- Czy cokolwiek jeszcze od nas zależy? - szarpnął się Partum. Szper nie dokończył zdania.

Wrzos kontynuował zagajenie:

- Od nas zależy, czy Bogdan Kileń będzie miał zwróconą legitymację partyjną, czy nie.

Czy będzie zrehabilitowany jako towarzysz i oficer - w tym właśnie miejscu major leciutko się zająknął. - Sądy mają swoje oceny, prawa i kodeksy, my mamy swoje. Oczywiście nie muszą być one jednoznaczne. Tego już chyba nauczyliśmy się na całe życie. Jednoznaczność była zbyt kosztowna. Ale dalsze przewlekanie naszej oceny i decyzji, sprzeczne z tym odczuciem powszechnym, któremu wyraz dał sąd, byłoby droczeniem się z opinią publiczną. Droczeniem może zbyt już... Czy ocena partii winna więc być przeciwstawna wyrokowi sądu?

Któż może odnieść korzyść z takiej różnicy?

- Zawsze tak mawialiśmy, tylko odwrotnie ustawialiśmy zależność. Przyzwyczajenie stało się nam naturą... - Szper przerwał powtórnie. Wrzos nie zareagował, tylko kończył:

- Na razie nie chcę jeszcze wypowiadać swojego zdania. Kto z towarzyszy pragnąłby w tej sprawie...?

Nie chciał nikt. Nie mogli potwierdzić propozycji Wrzosa - taki unik był dla nich nie do przyjęcia. Decydować o partyjnej rehabilitacji Kilenia bez oceny tego wszystkiego, co wydarzyło się przed pięciu laty? Nie! - zbyt wiele szacunku mieli dla samych siebie. Choćby słowa głośno nie wymówili - każdy z nich musiał tę ocenę sam przeprowadzić, sam dla siebie tylko.

Z miasta napływały meldunki o potwornej gadaninie, o plotkach rwących zarówno spotkania w kawiarniach, jak i narady partyjne. Dowiadywali się w ten sposób, że w ich aparacie działały prowokacje. Kto ich prowokował? Kto nimi sterował? Wbrew nim samym? Może w innej jakiejś - ale nie w tej sprawie! Pamiętali dokładnie: byli zupełnie przeświadczeni o słuszności własnego postępowania. Nie mogli nie być o tym przekonani - Bogdan Kileń rzeczywiście był winien sabotażu. Sabotażu popełnionego w służbie.

Wyraźnie pamiętali okoliczności, w jakich wiosną pięćdziesiątego pierwszego Gustaw Wagner wydał rozkaz, który wszyscy zgodnie uznali za celowy i słuszny. Solidarnie żałowali, iż wykonanie zostało fatalnie pokrzyżowane postępowaniem Kilenia. Jego wina nie budziła -

budzić nie mogła - żadnych wątpliwości. Te pojawiły się o wiele później - dopiero teraz.

Rozkazodawca nadal jest ich przełożonym, towarzyszem, członkiem egzekutywy. Siedzi wśród nich i w własnej sprawie powinien zabrać głos. Niski, krępy, zbudowany z geometrycznych figur - kubistyczna rzeźba. Nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat, ale wygląda na znacznie starszego. Z bardzo bogatej rodziny łódzkiej, niegdyś niemieckich, później dokładnie spolszczonych fabrykantów. Od klas gimnazjalnych czynny w ruchu rewolucyjnym, którego walki, gorycze i sukcesy były dlań najważniejszą i jedyną treścią życia. W milczeniu bawi się długopisem, z cichutkim trzaskiem wyciska i chowa ruchomy grafit. Leciutkie skrzywienie warg może oznaczać zarówno gorycz, jak szyderstwo. Powinien - może? - ocenić swój rozkaz wydany pięć lat temu. Powinien - może? - wygłosić samokrytykę. Milczy.

Wyciska tylko i chowa grafit automatycznego instrumenciku.

Bogusław Damazyn wyjął chustkę i wytarł spocone czoło. Udręka wzajemnego milczenia.

Któryś na koniec zerwie się i wybiegnie stąd pierwszy, bez słowa. Major Wrzos zmuszony będzie odroczyć dyskusję nad rehabilitacją Kilenia do następnego tygodnia. Dręczące rozmowy prywatne, kuluarowe, korytarzowe rozpoczną się od nowa. Ale za tydzień milczenie będzie jeszcze trudniejsze do zniesienia. Milczenie nie będące zgodą ani na dalszą dyskryminację, ani na rehabilitację Kilenia.

Milczeli.

Bezradność? Lęk? Wiedzieli, że to, co między sobą nazywali siłą partii, co dla nich było prawdziwą partią - ich głos wspólny i jednolity - teraz powinien dać się słyszeć. I wiedzieli, że właśnie teraz nie może się odezwać. Nie mogą, nie potrafią odezwać się razem i zgodnie -

więc milczą, więc wahają się przemówić samodzielnie. W tej chwili milczenie wydaje się im jedynym ratunkiem przed sporem mogącym ich zniszczyć. Więc trudniej jest im w tej chwili przerwać to milczenie, niż rehabilitować Kilenia.

Dotąd solidarni - już solidarni nie są. To wiedzieli - i tego się bali najbardziej. Braku jednomyślności.

Odzwyczaili się od niej? Lękali się sporu? Lękali różnicy zdań? Sparaliżowało ich poczucie społecznej odpowiedzialności?

Henryk Wrzos zdjął zegarek z ręki i powoli, dokładnie nakręcał sprężynę. Szper meandrował spiralny ogon smoka. Partum zbierał pyłki ze stołu. Janina Łaszewska, zawsze ruchliwa, teraz tkwiła ścięta, zastygła, nieruchoma. Nocoń zapalił papierosa. Damazyn łamał zapałki i układał wzorek na zielonym suknie. Było coraz goręcej i duszniej. Wagner milczał. Głośno brzęcząca mucha obijała się o szybę, nie umiejąc trafić do otwartego okna.

- Qui tacet consentire videtur - Wrzos przerwał milczenie. - Akceptujemy więc prośbę Kilenia. Notuję uchwałę egzekutywy pozytywnie zalecającą organizacji partyjnej rehabilitację towarzysza Bogdana Kilenia, skazanego...

- Szczury, szczury! - krzyknął Partum i gwałtownie zerwał się od stołu. - Już i my mamy się bać tych gówniarzy z redakcji „Zwyczajnie”? My...

- Sąd... - zaczął Wrzos, ale Partum nie dał sobie przerwać.

- Sam powiedziałeś: inne są kryteria sądowe, inne nasze. Nie chcę mówić o decyzji sądu w tej sprawie i o tym, dokąd ona nas zaprowadzi. Ale dlaczegóż to my mamy kulić ogon pod siebie i odwoływać to, co było najprawdziwsze i najsłuszniejsze. Stawiam wniosek formalny:

oddalić prośbę Kilenia i zdjąć ten punkt z obrad naszej egzekutywy. Niech Kileń lata sobie po Warszawie, gdzie chce i do kogo chce, ale nam tego akceptować nie wolno. - Partum cofnął się od stołu, oparł o filar i szeptem, świszczącym, jakby się zmęczył, kończył perorę: - Nie wolno. Kwestionuję i odrzucam tę całą rehabilitacyjną farsę. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę...

- Pozazdrościć... - mruknął Szper, wysoki, zwalisty, tyjący mężczyzna o dużej nieregularnej twarzy, pod prawą szczęką przeciętej głęboką blizną. Siwe ruchliwe oczy, niesforna stercząca czupryna i miękki, melodyjny głos, w którym znakomicie modulowały się wszystkie akcenty: wątpliwości, szyderstwa, nacisku. Nie przerywając rysowania następnego już smoka - jednorożca, podjął dyskusyjne wezwanie: - Pozazdrościć ci spokojnego sumienia.

- Jak chcesz: możesz zazdrościć. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę. Ani teraz, ani później... - warczał Partum.

- Ani teraz, ani wtedy - Szper westchnął. Franciszek Partum, zanim przeszedł do ich departamentu, był prokuratorem. Oskarżał w procesie Bogdana Kilenia.

- Ani teraz, ani wtedy - Partum nie myślał ustępować, ale Wrzos wdał się głośno i apodyktycznie:

- To nie jest żadne stanowisko. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro, ani pojutrze... Upór i bezmyślność.

Po prostu: bezmyślność. Dzień dzisiejszy nie jest dniem wczorajszym. Coś się, u diabła, tymczasem zdarzyło. Zdarzyło wśród nas. I zdarzyło poza nami. A jakie będzie jutro?

Ty zawsze chcesz być niezmiennie taki sam? Niezależnie od okoliczności? Myślący człowiek każdy dzień poddaje nowej analizie, aby wysnuć nowe wnioski i nowe powziąć decyzje. Czasy się zmieniają...

- I władze się zmieniają... - znowu mruknął Szper.

- Raczej powiedz: i władze też muszą się zmieniać, podlegają bowiem procesom... -

Wrzos z jawną niechęcią spojrzał na Szpera. Szper powtórzył swoje:

- Chciałem powiedzieć to akurat, co powiedziałem: i władze się zmieniają...

- Masz rację! - Wrzos holendrował zuchwale. - I władze się zmieniają. Już się zmieniły i władze naszego ruchu, naszego obozu również. Każdy myślący człowiek powinien z tego faktu wyciągnąć konsekwencje. My cenimy dialektyczną zdolność myślenia, a ona wymaga od nas...

- ...ułaskawiających glejtów dla wszystkich naszych wrogów? Tak? Powiedz to wreszcie wyraźnie i bez osłonek. - Partum znowu wtargnął w tok sporu. - Menu na dziś: ułaskawienie wrogów pod beszamelem. Szef kuchni poleca... Ale nam wątpić nie wolno, i nikt poza niektórymi towarzyszami partyjnymi w to nie wątpi, że wtedy, przed pięciu laty, i wcześniej, i później, łeb chciano ukręcić i nam, i naszej rewolucji. To była wojna, Kileń za swój sabotaż i za swoją dezercję powinien być rozstrzelany. Zwyczajny dezerter. Jakże byliśmy wspaniałomyślni:

zamiast egzekucyjnego plutonu tylko więzienna cela. Gdyby oni nas wtedy zwyciężyli, gdyby oni nas wtedy pokonali, nikt by dziś nie gaworzył o żadnej rehabilitacji, a sam Kileń kiblowałby w jednej celi ze szczeniakami ze „Zwyczajnie”...

- Co dobrze by i o nim, i o nich świadczyło. Nie sądzisz, że tego rodzaju prognostyki muszą nas tylko utwierdzać w rehabilitacyjnej decyzji? - Szper domyślał rzecz do końca.

- Może i tak, ale ja pragnę zwrócić wam uwagę, że nikt by się z nimi nie patyczkował. I z nami też by się nikt nie patyczkował. My tylko dyskutujemy nad rehabilitacją. Może go jeszcze mamy przeprosić?

Z identyczną furią Partum piętnował Kilenia na rozprawie sądowej oraz przed procesem, podczas śledztwa, które było bardzo krótkie. Dla Partuma sytuacja była zupełnie jasna wówczas, jasna jest i teraz.

- Boisz się, że rehabilitacja Kilenia może się stać degradacją Partuma? - Szper szydził lekko.

- Moją degradacją? - eks-prokurator roześmiał się. - Tyle lat mnie znasz i wiesz dobrze, że mogę ruszyć do fabryki i toczyć wałki stalowe. Gotów jestem to uczynić nawet wbrew

wszystkim, byle tylko...

- Byle tylko twoje było na wierzchu.

- Jeżeli chcesz, to możesz tak powiedzieć. Byle tylko moje było na wierzchu. Dobra. Tylko że moje to jest i twoje. Mnie nie idzie o władzę i nie o te metamorfozy władzy, o jakich wy z takim wdziękiem dyskutujecie. Ale jeżeli chcemy, jeżeli mamy wolę przekształcić to społeczeństwo, nie możemy się cofać ani przed ulicą, ani przed literatami, ani przed kimkolwiek...

Partum siekł kantem dłoni w zielone sukno stołu. Wybuchnął. Oskarżał o tchórzostwo tych, którzy po latach gotowi są rehabilitować ówczesne tchórzostwo Kilenia. Gdy na chwilę zawiesił głos, Nocoń skorzystał z okazji:

- Chciałem przypomnieć: Kilenia nigdy nie oskarżaliśmy o tchórzostwo. Kileń był odważny.

Ostatecznie przeciwstawił się nam wszystkim i w śledztwie nie szukał wykrętów. Oskarżaliśmy go o zdradę, o zastarzałą prowokację, o konszachty z wrogiem, o wszystko, na co nie posiadaliśmy najmniejszych dowodów. Dlatego sąd zdjął mu teraz porcję kary, a my zastanawiamy się, czy nie powinniśmy go rehabilitować z zarzutów najcięższych i nieuzasadnionych.

- Nocoń mówił powoli, z namysłem, z wysiłkiem wydobywał słowa. Mówił boleśnie.

- Nie było dowodów? - Partum demonstracyjnie się zdziwił. - Nie opowiadajmy sobie bajek dla dzieci. Logika niezmiernie prosta: jeżeli postępowaniem swoim działam na korzyść wroga, to znaczy, że działam, że chcę działać na szkodę naszego ruchu, naszej idei i naszej polityki. Nie lubicie, wiem, że nie lubicie od pewnego czasu słówka: obiektywnie. Ale ono istnieje - jako słowo i jako zjawisko. Obiektywnie biorąc Kileń swoim postępowaniem działał na rzecz naszych wrogów, bez względu na tłumaczenia i usprawiedliwienia. Reguły walki politycznej mają swoją prawidłowość...

- Przestań! - Szper przerwał rysowanie i całym swym wielkim ciałem zwrócił się w stronę sąsiada. - Franek, przestań! Tym „obiektywizmem” posługiwaliśmy się jak maczugą. To złe słowo. Kilenia skazaliśmy nie dlatego, że nas zdradził - choć tak o tym krzyczałeś w sądzie -

ale dlatego, że wtedy myślał po prostu inaczej niż my wszyscy. Myślał uczciwiej. To był prawdziwy i autentyczny konflikt. Różnica poglądów na walkę z wrogiem. Ale jeżeli w czymkolwiek zmądrzeliśmy, to chyba w tym właśnie, iż przestaliśmy demonizować takie różnice.

Czy ty naprawdę sądzisz, że obowiązkiem komunisty znajdującego się nawet w ogniach społecznych i politycznych walk jest rezygnacja z własnej, samodzielnej myśli? Czy nasze prawo do myślenia mamy cedować tylko na tych, których uprzednio obdarowaliśmy specjalnym mandatem? Wstępując do partii mamy przestać myśleć samodzielnie, czekając, aż nas wybiorą na odpowiedzialne stanowisko? Wybiorą dlatego, że nie myśleliśmy samodzielnie...

Czy tak?

- Kileń był nie tylko członkiem partii, był żołnierzem skierowanym do walki frontowej...

- Demagogiczne rozróżnienie... - Szper zamachał ręką przed twarzą Partuma.

- Demagogiczne utożsamienie. Kileń był oficerem służby bezpieczeństwa, miał słuchać rozkazów i wykonywać je.

- Przyjmując ich do aparatu mówiliśmy - Szper kontynuował spór najostrzejszy - że potrzebujemy najlepszych komunistów, a nie policjantów, żandarmów, stupajów...

Szper dokładnie pamiętał jesień czterdziestego czwartego. Bogdan Kileń gwałtownie wzdragał się przed służbą w aparacie bezpieczeństwa. Szper długo musiał go namawiać i przekonywać. Ich wzajemne zaufanie datowało się jeszcze z dawnych lat, gdy razem - Bogdan, początkujący student, oraz Norbert, człowiek już dojrzały, matematyk pracujący w zakładzie ubezpieczeń społecznych - organizowali nielegalne przerzuty z kraju przez Zakopane i tatrzańskie ścieżki do Czechosłowacji, Francji i dalej, do Hiszpanii. Na koniec towarzysz Norbert sam tam powędrował, ostatecznie rozstając się z losem matematyka, a Kileń pozostał w Polsce, dzieląc z partią dni najbardziej trudne. Po ośmiu latach spotkali się w Warszawie, na Pradze, z której artyleria radziecka - mimo hitlerowskiego obstrzału - waliła w dymiące coraz bardziej ruiny lewobrzeżnego śródmieścia.

Towarzysz Józef - Norbert Szper - pierwszy wśród tłumu ulicznych przechodniów rozpoznał Kilenia: od wielu tygodni nastawiony był na odnajdywanie starych przyjaciół. Jeszcze w Lublinie opowiadali mu peperowcy, że Kileń czynny był w podziemiu warszawskim. Z Żoliborza, po kapitulacji dzielnicy, Kileń przedostał się na północ, wyminął opanowany przez akowców Kampinos, gdzieś na Kurpiach udało mu się prześliznąć przez front i wrócić na Pragę. W zimnym, nieprzytulnym pokoiku na Grochowie, w jakim Szper sypiał razem z gromadą innych oficerów, dwaj przyjaciele składali sobie relację z wojennych przeżyć. Po długiej rozmowie Szper przedstawił swą propozycję: szukał towarzyszy do pracy w aparacie bezpieczeństwa. Wtedy zaczęli się kłócić. Praca w bezpieczeństwie wydała się Kileniowi obrzydliwa. Szper długo pamiętał tę zdenerwowaną gadaninę: refren rozmowy powracał do niego natarczywie przez wszystkie lata. Słowa Bogdana, nerwowo rzucane w ciasnym pokoiku odartej z tynku praskiej kamieniczki, dźwięczały mu w uszach, gdy razem z Wagnerem słuchali taśm nagranych na procesie Kilenia: „Dlaczegóż to akurat ja mam wsadzać ludzi do więzienia, mam ich zamykać nawet i wtedy, gdy wiem - a to wiem! - że rewolucja powinna niszczyć swoich wrogów. Niezbędne, konieczne - świetnie to rozumiem, ale dlaczego akurat ja? A gdybyś mnie dzisiaj nie spotkał na ulicy? No więc - wyobraź sobie, żeśmy się nie spotkali.

Zapomnij, że mnie spotkałeś. Nie spotkaliśmy się! Rozumiem: każdy ustrój, każdy rząd musi posiadać policję, która z jednej strony dba o spokój reszty obywateli, ale z drugiej strony robi całkiem brudną robotę. Ale każdy ustrój potrzebuje również - ba, przede wszystkim -

inżynierów i nauczycieli, lekarzy i urzędników. Potrafię robić tyle innych rzeczy. Z wykształcenia jestem przecież mechanikiem. Dlaczegóż to ja mam być tym, który aresztuje?” Zdenerwowany Kileń biegał po przekątnej małego pokoiku. Wściekły, iż propozycja partyjna -

Szper tak zaakcentował jej charakter - trafiła akurat na niego. Wędrując dzisiaj rano ulicą Kawęczyńską mógł spotkać towarzysza, przyjaciela z zupełnie innego resortu państwowego.

Zresztą zamierzał wstąpić do wojska. Szper ofuknął go ostro: „Czy członek partii ma prawo w takim momencie historii uchylać się od trudnej, rzeczywiście delikatnej i moralnie niebezpiecznej roboty? Jeżeli w aparacie bezpieczeństwa nie znajdą się najlepsi partyjniacy - Szper powtarzał argumenty z czasów Dzierżyńskiego, jakby przemawiał na publicznym wiecu -

najlepsi towarzysze, na których uczciwości można bezwarunkowo polegać, niechybnie zaczną działać mechaniczne prawa każdego urzędu państwowego. Instytucja, skoro jest potrzebna, nie może nie powstać jedynie z tej przyczyny, iż nie ma stosownych pracowników, a że istnieć musi, więc zapełnią ją lada jacy. A wtedy? Tam gdzie na każdym niemal dokumencie znajduje się symbol tajności, gdzie pojedynczy człowiek otrzymuje niezmiernie szerokie prawa decydowania o losie innego człowieka, tam gdzie metody działania łatwiej demoralizują tych, którzy się nimi posługują, niż tych, dla których zwalczania winny one służyć - tam bardzo dużo, niemal wszystko, zależy od indywidualnego charakteru człowieka”. Szper dowodził z ferworem, gdyż od dłuższego już czasu przekonywał sam siebie: nie wolno tej najprzykrzejszej funkcji rewolucji spychać na barki innych. Nie brudzić sobie rąk - najłatwiejsze! Nader wygodnie jest upierać się, iż inni są godniejsi, inni bywają lepsi. Żaden z nich - Szper przekonywał Kilenia argumentami, z pomocą których niedawno pokonywał samego siebie - nie jest w stanie osądzić własnej wartości ani własnej przydatności. Tę znają jedynie towarzysze.

Nie wolno mówić: niech robią to inni.

Znali się od wielu lat, a rozmawiali jakby po raz pierwszy. Osiem lat wojennego rozstania było wystarczająco dużo, by musieli odnajdywać się na nowo. Właściwie obcy życiorys, obce poglądy, nieznane reakcje. Szper pamiętał: gdy do Moskwy przywędrowała delegacja peperowców z okupowanej przez hitlerowców Warszawy, bardzo długo te same słowa dla obu grup komunistów znaczyły coś jednak innego. Teraz też - rozmawiał z człowiekiem właściwie mu obcym i żyrował mu swe specjalne zaufanie. Ale jakże inaczej w czterdziestym czwartym można było postępować z ludźmi? Tych, których znało się naprawdę, było tak niewielu, rozpaczliwa garstka. Rachunek zaczynał się od nowa: ab urbe condita - powtórzy potem poeta. Na ślepo musieli ufać - innym i nawet sobie samym.

Norbert Szper, towarzysz Józef, darował Kileniowi szeroki kredyt. Darował mu tym skorzej, im gwałtowniej Kileń przeciwstawiał się jego propozycjom. Swoim wstrętem i oporem Kileń bardziej zyskiwał Szpera niż wspólnotą dawnej walki konspiracyjnej. Kileń tego nie wiedział, nie znał teorii Szpera. Szper lękał się tych, którzy do pracy w bezpieczeństwie zgłaszali się sami lub którzy na propozycję takiej pracy reagowali z ochoczą gotowością. Zawsze - zawsze! - ogarniała go odruchowa nieufność wobec tych, którzy najtrudniejsze decyzje polityczne, ideowe, osobiste, zawodowe podejmowali natychmiast, spontanicznie, bez jednej choćby bezsennej nocy. Jeszcze dawniej, przed wyprawą do Hiszpanii, dziwił się, a zdumienie to kryło ziarno odruchowej niechęci, ilekroć któryś z młodszych towarzyszy zbyt skwapliwie i beztrosko decydował się na los działacza nielegalnego, nieustannie poszukiwanego przez policję. Zdarzało się, iż uczyniwszy komuś propozycję pracy partyjnej, sam aż podpowiadał mu wahania, sam wyliczał tamtemu wszystkie jej niedogodności, rozpościerał przed nim widma ewentualnych klęsk. Pragnął, by każdy z nich parokroć cofał się i na nowo podejmował raz przyjęte propozycje. Chciał, by pierwszym słowem każdej odpowiedzi było słowo: nic! Był podejrzliwy wobec wszelkich entuzjastów. Dziwił się sam i namawiał na zdziwienie innych, jak można się było tak łatwo, od razu i z miejsca, godzić z perspektywą więzienia, z kłopotami i smutkiem z rzadka widywanej rodziny, z ryzykiem pedagogicznym kryjącym się w wychowywaniu dziecka, często długo - regułami konspiracji lub wyrokami więziennymi - pozbawionego ojca i matki. Szper, matematyk, który tę naukę tyle razy zdradzał dla drugiej wielkiej sprawy swego życia, dla partii komunistycznej - pragnął, by innym matematykom żal było ich wspaniałej dyscypliny, by toczył się w nich permanentny konflikt między wielkością pracy twórczej a ofiarą składaną walce ideowej. Upierał się, iż ludzie -

młodzi lub starsi - którzy nie zdają sobie sprawy z grożących im niebezpieczeństw i dramatów, są potencjalnie niebezpieczni i dla siebie, i dla partii. Szper mawiał zawsze: nie cenię zapaleńców, boję się fanatyków, wolę tych, którzy mają wątpliwości, mam zaufanie do tych tylko, którzy do siebie nie mają zaufania. Życie człowieka powodowane jest brakiem konfliktu krwi u rodziców, ale byt człowieka tyle tylko jest wart, ile w nim samym istnieje wewnętrznych konfliktów ideowych i niepokojów intelektualnych. Łatwo zapomniał - a może zbyt dobrze pamiętał? - jak on sam prosto, natychmiast i bez odwlekań, piętnastolatek w gimnazjum, przystąpił do organizacji komunistycznej, wtedy jeszcze nazywanej jaczejką. Z najwyższej klasy wypędzony za komunizm - maturę zdawał jako ekstern. Mając pretensję do innych - może miał ją i do samego siebie, iż kiedyś zaniedbał jakiegoś własnego rachunku.

Więc nieprzyjaźnią i niechęcią reagował wobec tych, którzy trudną i moralnie ryzykowną pracę w bezpieczeństwie podejmowali z nadmierną partyjną karnością, demonstrowali zadowolenie z otrzymanego przydziału. Podejrzewał ich o karierowiczostwo, o chęć zemsty na kimś, za coś. Groźnymi i niebezpiecznymi mogą stać się w aparacie bezpieczeństwa ci, którzy noszą w sobie tajoną zemstę lub którzy są fanatykami. Może oni nie lubią ludzi? - podejrzewał ich Szper. W pierwszym odruchu winni mu byli odpowiedzieć: nie. Potem dopiero ulec jego różnorakim perswazjom. Ulec naciskom autorytetu partyjnego - ale ulec wbrew sobie.

Na koniec Szper zmusił Kilenia do służby w aparacie bezpieczeństwa. Wszystkich potrafił zmusić do tego, do czego skłonić pragnął. Lubił przekonywać ludzi, spierać się z nimi, zbijać ich argumenty - akurat takie same, jakie on by formułował w tym sporze. Cenił zgodę wynikłą ze starcia i kłótni. Więc i Kilenia cenił właśnie za to, że tamten, już będąc w aparacie, nosił stałą niechęć do tej pracy. Kilenia drążyło nieustanne poczucie lęku przed wywołaniem czyjejś krzywdy, przed sprowokowaniem katastrofy. Był szoferem nigdy wewnętrznie nie pogodzonym z darowanym mu przywilejem prowadzenia maszyny, jaką można przejechać człowieka. Zwierzał się Szperowi, tym właśnie posługując się przykładem: „Jest mi nieustannie wstyd przechodniów, czuję wobec nich swą potencjalną winę, wstyd mi obywateli, u których pewnego dnia mogę odkryć wrogie wobec nas działanie, a wtedy ich zaaresztuję i zniszczę”.

Kileń nigdy nie stał się zawodowym tropicielem wrogów - był tylko sumiennym pracownikiem aparatu. Gdy po raz pierwszy doprowadził do celi mokotowskiego więzienia członka konspiracyjnej bandy, przybiegł do Szpera z dramatycznym żądaniem dymisji. Wyrzekł się rangi oficera bezpieczeństwa: „Zrobiłem, co do mnie należało, niech no każdy członek partii unieszkodliwi tylko jednego wroga, i teraz mogę już odejść”. W gorączkowym monologu siebie samego podstawiał na miejsce przychwyconego, a równocześnie porównywał się z agentami policyjnymi, którzy aresztowali go przed wojną. Ja - oni, tamci - ja, tamci -

oni. Nie umiał wywikłać się z sieci sylogizmów, którą zaciągnął na pole swego działania. Z trudem docierały do niego argumenty ściśle określające sytuację moralną, polityczną, społeczną, w jakiej rozgrywały się fakty jedynie z pozoru identyczne. Ich tożsamość była wyłącznie tożsamością gestów - ale wykonywanych z różnymi zamiarami. - Czy gesty mogą decydować o istocie naszego postępowania? Sam pomyśl - Szper atakował Kilenia. - Jeżeli przyjmiemy założenie o merytorycznej tożsamości gestów, zagubimy się w ahistorycznym, jałowym bezsensie. Będziemy się poruszać jak pijani w ciemnościach, wyłączymy motor myślenia, a może w końcu zaczniemy celować w samych siebie - tłumaczył młodszemu przyjacielowi.

I Kileń stygł - na jakiś czas. Nie umiał jednak dać sobie z tym wszystkim rady, ale któż z nas - rozumował Szper - mógłby o sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że opanował wątpliwości i niepokoje, aż do samego kresu białych nocy? Który z nas osiągnąłby taką spokojna pewność siebie - kiedyś Szper wykładał to Wagnerowi - natychmiast powinien rzucić pracę w rewolucyjnym bezpieczeństwie. - Nie rozumiem ciebie - odpowiedział mu wtedy Wagner i zalecił parotygodniowy odpoczynek, może w jakimś zagranicznym kurorcie. Po paru dalszych latach Szper przeraził się: wszystko wskazywało na to, iż on sam zdobył już swój zawodowy spokój, funkcja stała się dlań rutyną. Kileń takiego spokoju najwyraźniej nie zdobył nigdy.

To Szper poradził Wagnerowi, by w sprawie inżyniera Suchowilka posłużył się Bogdanem Kileniem.

- Policjantów, żandarmów, stupajów... mowa, trawa, jak ładnie to określa nasz najnowszy i najmłodszy wieszcz narodowy. Ja go też czytuję, a jakże - Partum ironizował. - Ale jak ty sobie wyobrażasz państwo, w którym każdy funkcjonariusz będzie robił, co mu się żywnie podoba? Żołnierz - jak chce. Policjant - jak mu w duszy gra. Urzędnik - wedle humorku.

Nawet w słodkiej Francji tak nie ma, a komuniści nigdy nie byli dyskusyjnym klubem delikatnych liberałów. Dlatego dziś mamy państwo socjalistyczne...

- Jeżeli jesteś taki uprzejmy, to powstrzymaj się od repetycji krótkiego kursu - syknął Wrzos. - Umiemy go na pamięć.

- Minął czas lekcji, już jest po dzwonku. Teraz jest czas dyskusji - sentencjonalnie zadekretował Szper.

- Teraz... - Partum wzruszył ramionami. - Teraz towarzysze rzucają legitymacje partyjne.

- Jedni rzucają, inni odbierają je znowu. To może i normalniej... - Szper nie poddawał się furii Partuma.

- Po prostu zmieniają się układy sił wewnątrz naszego obozu. To świadczy o naszej żywotności - Wrzos starał się być najbardziej rzeczowy.

- Ale wtedy, w pięćdziesiątym, przecież tak nie było - Łaszewska odezwała się po raz pierwszy. Spojrzeli na nią. Wysoka, szczupła, jeszcze młoda i efektowna, dotąd nie brała udziału w chaotycznej dyspucie. Siedząc naprzeciw Szpera uparcie śledziła jego szeroką dłoń kreślącą pokrętne smoki. Janina Wanda Bratys-Łaszewska - dwojga imion, dwojga nazwisk: za dwie kobiety wysoka i przygarbiona, za pół kobiety szczupła - żartowali z niej. Swego czasu pierwsza znalazła się na scenie, na której rozegrała się sprawa inżyniera Suchowilka - z Berlina przywiozła inicjującą wiadomość. Mówiła szybko i cicho:

- Wtedy walczyliśmy w Korei i wtedy do nas strzelano. Mówicie: jest czas walki i jest czas dyskusji. Wtedy był czas walki, może teraz jest inaczej, ale... ale czy powinniśmy tak prędko zmieniać nasze zdania i poglądy? Czy to dopiero nie jest najbardziej podejrzane? Ledwo zjazd coś uchwalił, a nawet tylko w tajemnicy nad czymś obradował, a my wszyscy już od razu...

- To już, jak mówisz, trwa bez mała dwa lata... - mruknął Szper. Łaszewska nie zwróciła na niego uwagi. Ciągnęła swoją myśl:

- Już, od razu... Jakby wszystko dotąd to były tylko nasze maski, które nareszcie z taką ulgą odrzucamy, jak kobiety odrzucają już niemodne sukienki. Towarzyszu Wrzos! Toż to dopiero teraz demonstrujecie, że rację mieli ci, którzy narzucali nam rezygnację z własnych przemyśleń na rzecz dyscypliny partyjnej.

- Powiedz mi, kiedy chcesz być samodzielny, a powiem ci, kim jesteś - zażartował Szper.

- Może to i dobrze, że każdy z czymś innym kiedy indziej nie chce się zgadzać.

- Więc lepiej upierać się przy błędach raz popełnionych? Czy tak mam cię rozumieć? -

Nocoń zapytał Łaszewską.

- Więc lepiej jest raz-dwa odrzucać wszystko? - Pytaniem odparowała pytanie. Ale Nocoń znał odpowiedź:

- Bywają chwile, gdy upieranie się przy starych błędach rodzi błędy następne. Komuniści zawsze potrafili dokonywać oceny realistycznej.

- Gdy byli o swoim błędzie przekonani. Ale ja wiem, że Kileń nie miał wtedy racji i nie miał prawa tak postępować, jak postępował. - Łaszewska wołała z pasją: - Nie miał prawa, nie miał prawa sabotować otrzymanego rozkazu!

- Ciekawe, czy pod Guadalajarą dyskutowałeś wydawane ci rozkazy? - Partum chciał boleśnie dotknąć Szpera. Wspomnienia hiszpańskie były dla towarzysza Józefa szczególnie drogie.

Tym droższe, im bardziej podejrzewane i dyskryminowane. Zawsze wydawało mu się, iż tam, pod silnym słońcem, wśród obcego narodu, osiągnął apogeum swej ideowej walki. Więc tylko odwarknął Partumowi:

- Ciebie pod Guadalajarą nie było.

- Ale w Warszawie też był front. Nie lada jaki.

- I jeszcześ się nie nastrzelał? Ciągle chcesz front montować w poprzek normalnego państwa...

- W pięćdziesiątym pierwszym to nie Partum tutaj front montował, ale oni nam nadsyłali dywersantów - zauważyła Łaszewska. - Oni chcieli strzelać.

- I strzelali. Niejeden poległ jeszcze wtedy - dopowiedział Damazyn. - I teraz też będą strzelać, jeżeli im tylko na to pozwolimy. Łupnąć ich po palcach, zanim sięgną po broń.

- Oszalałeś! - Szper nie wytrzymał. Uniósł się cały i krzyczał w prawdziwym gniewie. -

Co was wszystkich opanowało? Jeszcze nikt do nas nie strzelał i w moim przekonaniu strzelać nie będzie, tyle krzyczycie, a... taka gadanina to psu na budę... Jakbyście sobie co marzyli...

- Nagle się uspokoił, zmienił ton i drwiąco zwrócił się do Partuma: - Może to do ciebie, do ciebie jednego zaczną strzelać...

- Jak nie zrehabilituję Kilenia? Co? - Partum roześmiał się hałaśliwie.

- Rehabilitacja Kilenia - Wrzos znowu podjął zasadniczą dyskusję - to tylko logiczne domyślenie do końca sytuacji, w jakiej znalazła się nasza partia. I nie tylko nasza. Byłoby bardzo szczęśliwie, gdyby towarzysze zechcieli pamiętać również i o politycznych realiach naszego położenia.

- Gdybyśmy wtedy nie posłali Kilenia na prowokację, powiedzmy to wreszcie wyraźnie:

na prowokację, to dziś... - Szper zabębnił palcami w blat stołu.

- Gdybyśmy wtedy nie posyłali takich Kileniów na prowokację, jak dziś to odważnie określasz - Partum przerwał Szperowi - czyli wszelkimi środkami nie bronili naszego państwa przed agresją z zewnątrz, to dziś nie my rozważalibyśmy rehabilitację Kilenia, ale nam by doręczono wyroki skazujące.

- Niektórzy spośród nas mogą je i teraz otrzymać. Poczta już zaczęła przekazywać pierwsze anonimy. - Głos Łaszewskiej drżał lekko. Była bardzo zdenerwowana. - Ale kto inny też nam może wyrok doręczyć.

- Czekasz na taki wyrok? Na który? - zapytał Nocoń. Moment ciszy. Wszyscy równocześnie spojrzeli na Wagnera.

Wagner milczał. Jakby nie usłyszał. Łaszewska nie cofnęła się przed pytaniem. Po chwili odpowiedziała:

- Będę czekała i na anonim. Będę czekała i na wyrok jawny. Być może nawet, iż ten wyrok podpisze Bogdan Kileń. Będę czekała i będę broniła mojego zdania. Będę czekała, jak... -

szukała słowa, zaklęcia czy porównania, którym by mogła wzmocnić wiarygodność swego przeświadczenia i swego uporu.

- ...jak Kileń czekał na swoje aresztowanie - głośno podpowiedział Nocoń. Brutalnie i okrutnie. Brutalnie wobec Wandy, okrutnie wobec siebie. Waldemar Nocoń był tym, który przed pięciu laty aresztował Bogdana Kilenia.

Zatrzymał się na trzecim piętrze. Niepewny, spłoszony. Przed paru dniami - jak przed paru laty. Wahał się i bał się. Jak teraz powinien odezwać się do Kilenia? Po długim namyśle, po nocy bezsennej przyszedł tutaj, pod te drzwi, gdy nagle ogarnęły go wszystkie wątpliwości.

Nigdy Kilenia nie odwiedzał - ani dawniej, ani najdawniej. Z Kileniem nie łączyły go żadne, nawet najlżejsze stosunki towarzyskie. Nie miał najmniejszego obowiązku świadczyć jakiejkolwiek pomocy jego żonie czy jego dziecku. Często rozmyślał o Kileniu - nigdy o jego rodzinie.

Na drzwiach ślad usuniętej tabliczki, wizytówki - jeszcze z powrotem nie przybitej. Kobieta widać pragnęła zejść z oczu ludziom, sąsiadom i gościom, lękając się niechęci bądź współczucia. A może zmieniła nazwisko, sama potępiając męża lub takich potępień chcąc oszczędzić dziecku. Wszystko to było prawdopodobne - choć chyba w takim wypadku Kileń nie wróciłby do domu. Nocoń pomyślał: Kileń mieszka razem z żoną i dzieckiem w ich starym mieszkaniu. Gdyby żona wyrzekła się więzionego męża, coś by mówiono o tym u nich, w ministerstwie, a o Kileniowej milczano przez całych pięć lat. Tragedia miała więc przebieg normalny, bez scen czy zaburzeń godnych litościwej uwagi: było jej pewnie trudno, ale jakoś - drgnął teraz na obojętność słowa - jakoś dała sobie radę. W szkole malec bywał zapewne -

o takich historiach przychodziły meldunki - ofiarą złośliwości jednych kolegów, obiektem podziwu innych. W tym wieku dzieci jeszcze powtarzają opinie rodziców. Do rozumienia swego dramatu chłopiec dorastał dopiero z latami: był mały, gdy pewnego dnia ojciec wyszedł rano z domu i już nie wrócił. Nocoń nagle się zaniepokoił: w jaki sposób matka wtajemniczyła syna w katastrofę ojca? Co powiedziała dziecku? Przecież musiał pytać. Miał osiem lat i był już zapewne z ojcem w przyjaźni. Jak w takich sytuacjach zachowują się żony?

Czy istnieje jakaś prawidłowość, czy bywają jakieś psychiczne reguły? Czy chłopak mający teraz lat trzynaście nienawidzi tych, którzy pozbawili go dzieciństwa z ojcem? Nocoń pomyślał:

jeżeli nas nienawidzi - ma rację. Kileń będzie miał prawo wobec żony i syna ironicznie przywitać swego dawnego kolegę: o! znowu po mnie przychodzisz... Żart. Nocoń bał się tych żartów - i pragnął je usłyszeć. W tej chwili zapragnął się dowiedzieć, co przeżywa człowiek, którego witają takimi słowami? I jak ten człowiek powinien odpowiedzieć? Jak powinien się zachować?

Kroki. Ktoś wchodził po schodach. Zostanie zaskoczony pod drzwiami - mogą pomyśleć:

na przeszpiegach... Spiesznie nacisnął dzwonek.

Drzwi się otworzyły.

Chwilę przyglądali się sobie. Zdumienie w oczach, w całej postaci Kilenia. Kileń się zmienił?

Twarz mu schudła, ściągnęła się? Posiwiał? Czy może już wówczas był szpakowaty? W tej akurat chwili Nocoń nie potrafił dokładnie uświadomić sobie twarzy tamtego Kilenia - a przecież podjąwszy dzisiaj decyzję tej wizyty długo i uważnie oglądał starą fotografię dawnego kolegi, przechowywaną w biurku. Jakby się nic nie zmienił. Powinien był się zmienić. Grymas - a może to się tylko Noconiowi tak wydawało? - z lekka zdeformował usta gospodarza.

Kroki ludzi idących od dołu były coraz głośniejsze. Kileń odsunął się - gest zapraszający.

Nocoń wszedł.

Gospodarz bez słowa pokazał następne drzwi. Niewielki pokój. Jasny orzech: okrągły stół, cztery krzesła pokryte zielonym rypsem, mały kredens, tapczan zarzucony brązowym kocem, radio, wazonik ze sztucznymi kwiatami, duży kryształ z rachunkami za gaz i elektryczność, dwie reprodukcje szarych pejzaży, kilka bezbarwnych książek na etażerce, rozłożona „Trybuna”.

Kileń odsunął krzesła. Następny gest. Usiedli.

Ciągle - bez jednego słowa. Cisza przeciągała się. Dopiero teraz Nocoń stracił świadomość celu tej wizyty. Kileń pstryknął w paczuszkę papierosów - wysunęły się. Nocoń udał, że nic zauważył tego gestu.

Kileń zaczął pierwszy, głosem cichym, matowym, bardzo spokojnym:

- Chciałbym, żebyś wiedział, że ja nie mam do ciebie żalu. Do nikogo z was nie mam żalu.

Może jeden tylko Partum, ten prokurator... Ale jego też rozumiem...

- To źle... - Nocoń parsknął gwałtownie. Odzyskał mowę. Znowu rozumiał sens swojego tutaj przyjścia: - To źle!

- Źle czy dobrze? Nie wiem. Nie czuję żalu. Jestem bardzo spokojny.

- To źle. Nie powinno się godzić ze złem. - Chciał powiedzieć: nie powinieneś się godzić, albo: nie powinniśmy się godzić, ale owo tykanie czy owa wspólnota wydały mu się tak niezręczne, moralnie nie usprawiedliwione, że ominął je zwrotem mniej obowiązującym.

- Nie godzę się... - Kileń przytaknął miękko i nijako.

- Bez żalu, bez gniewu nie przemienimy tego wszystkiego - Nocoń nabrał impetu.

- Wszystkiego? - Kileń jakby się zdziwił.

- Wszystkiego złego, co nas oblepiło...

- Aha...

Nieprzekonywające, wymuszone potwierdzenie zmroziło Noconia. Idąc tutaj lękał się pogardy i odtrącenia. Bał się - i jakoś tego oczekiwał. Czuł potrzebę takiej ekspiacji. Sprawiedliwość wymagała, aby Kileń żywił żal do człowieka, którego gest i słowo stały się dlań początkiem paroletniej nędzy i upokorzenia. Nocoń z gotowością czekał na pierwszy cios Kilenia.

Ostatni rok, ostatnie miesiące i tygodnie były dla Noconia szczególnie trudne. Czyn Kilenia, los Kilenia wydały mu się miarą rzeczy. Lecz oto Kileń jakby przesunął się na bok. Znowu się minęli? Znowu się mijają? Nieporuszeni tkwili na brzeżkach krzeseł pokrytych zielonym rypsem. Niewygodnie - ale wzajemnie sobą skrępowani, w ten sposób pragnęli zaznaczyć ulotność tego spotkania. Usiąść głębiej i wygodniej oznaczałoby zgodę na pełną obecność i długą rozmowę. Tej zgody Nocoń jeszcze nie otrzymał. I sam nie był pewien, czy jej pragnie.

- Nie wolno tak - zaprzeczył Kileniowi.

- Jak?

- Godzić się.

- Czy przyszedłeś, aby namawiać mnie na niezgodę?

Nocoń otrzymał cios. Poczuł ból aż fizyczny. Gwałtowny skurcz gdzieś tam w środku myśli i czucia. Bogdan Kileń też tak namawiał - tamtego! Suchowilka! - do niezgody, do gniewu, do buntu. Namawiał? - miał namawiać!

- Czy z tym przyszedłeś do mnie? - Kileń powtórzył pytanie, wolno rozciągając słowa.

- Nie... nie... - gwałtownie zaprzeczył. - Właściwie nie wiem, co mnie skłoniło, żeby przyjść tutaj. - Ciągle wymijał jakąkolwiek bezpośredniość. Nagle odczuł potrzebę desperackiej jednoznaczności. I natychmiast uczynił jej zadość. - Pragnąłem zobaczyć kogoś, kogo sam niesprawiedliwie aresztowałem...

- Sadyzm czy masochizm? - w rzeczowym pytaniu Kilenia przybysz wyczuł drwinę.

- Nie... nic takiego... po prostu... - zająknął się.

- Powtarzam: nie mam żalu.

- Ale ja mam żal! - aż krzyknął. - To moja wiara została nadużyta.

Kileń lekko wzruszył ramionami.

- Mnie na wolność wypuścili komuniści. - Dał do zrozumienia, że jego wiara nadal może istnieć.

- Ależ oskarżyli i uwięzili też komuniści!

- Tak jest. Każdy ruch polityczny przechodzi różne fazy. Popełnia błędy, niedorzeczności i zbrodnie. Tak jest. Ale wypuścili, sami mnie wypuścili. Sądzę, iż w tej chwili to jest najważniejsze.

Tamto stało się wcześniej, dawniej. Ważny jest porządek rzeczy...

- A więc wszystko w porządku? - zapytał Nocoń.

- Nie. Tak upraszczać nam nie wolno. Nie wszystko jest jeszcze w porządku. „Są w ojczyźnie rachunki krzywd... ” Pamiętasz? Pasuje, choć on to pisał na inną okazję, pod innym adresem, z inną myślą.

W żadną stronę nie wolno upraszczać. Od upraszczania zaczęło się tamto zło. Rozumiesz mnie?

Ja nie oskarżam komunizmu. Mogę oskarżać tylko niektórych komunistów. Różnica.

- Po tej mowie ostatniej... - Nocoń jęknął.

- Mnie ta mowa nie była potrzebna. Mnie uwolniono już na wiele miesięcy przed nią. A o tym wszystkim wiedziałem i tak...

- Mnie ona była potrzebna. Nie wierzyłem... - zaskomlał Nocoń. - To znaczy wiedziałem, ale wierzyłem, że to ma sens...

- To miało swój sens. Cel uświęcał dlań środki... - znowu zadrwił Kileń.

- ...straciło sens. Nigdy go nie miało. Nasz cel tego nie potrzebował.

- Nasz cel może tego nie potrzebował. Ale różne były cele. A zresztą... Czy jesteś tego zupełnie pewien?

Nocoń nie odpowiedział. Nie pojął pytania. Dlaczego akurat w tej chwili Kileń zadaje mu takie pytanie. Milczał. Kileń znowu zaczął:

- W tygodniku przeczytałem o trzęsieniu ziemi. To nie jest prawda. Ziemia trzęsła się wtedy, gdy komuniści więzili swych towarzyszy. Ale teraz ziemia się uspokaja. Ziemia niejednakowo się widać trzęsie. Pod jednym się uspokaja, gdy pod innym zaczyna drżeć. Są tacy, którzy teraz zwątpili w komunizm. Zwłaszcza teraz, gdy zwycięsko przeszedł próbę...

- Zwycięsko? Czy możemy być tego aż tak pewni?

- Ja o tym jestem przekonany. Bardzo rzadki wypadek w historii, gdy ruch ideowy sam zaczyna wycofywać się ze swych błędów.

- Bardzo mocno wierzysz. - Po raz pierwszy w tej rozmowie Nocoń zwrócił się wprost do Kilenia. Pomyślał: starzy komuniści, weterani, mieli rację, iż uwięzienie zawsze utwierdza politycznych w ich własnych racjach. - Może powinienem ci zazdrościć...

- Może powinieneś mi zazdrościć... Ale może nie trzeba aż takiej za to płacić ceny. Mogło mi być doskonale obojętne, że w imię komunizmu chciano zniszczyć uczciwego człowieka.

Ale to mi obojętne, jak wiesz, nie było...

- Nie było... I dlatego ja musiałem ciebie zaaresztować. I dlatego teraz nie mogę już być taki spokojny jak ty...

- Ale teraz to już jest twoja sprawa. Ja mam prawo jej nie rozumieć. Mnie też nikt nie chciał zrozumieć...

- Nikt...

Partum atakował Szpera, Wrzosa i Noconia, choć wspólnota tej trójki nie była ich sojuszem ani solidarnością:

- Gdybyśmy się wtedy nie bronili, to teraz by nam wszystkim doręczono wyroki. Albo i bez wyroków... Paniczyków ze „Zwyczajnie” uznano by za bolszewików, chłopom odbierano by ziemię, a kapitaliści objęliby z powrotem fabryki. Mordowano by tych, którzy na nas wyrzekają, ale którzy skorzystali na rewolucji. Historia nie zna terroru okrutniejszego niż ten, który bywa zemstą klas posiadających, gdy uda się im kontrrewolucja.

- Rację masz, ale brakuje ci wyobraźni - Szper przerwał Partumowi. - Biały terror zawsze jest najstraszliwszy, tylko że u nas, teraz, nie ma nawet cienia kontry... - Szper roześmiał się lekceważąco.

- Obyś miał rację i obyś ty się śmiał ostatni. Ale ja mam inne przeczucia i lękam się tego, co się stać może, gdy wzajemnie będziemy mieć wątpliwości w słuszność tego, cośmy uczynili.

- Partum mówił cicho, dobitnie, w najwyższym podnieceniu. - Lękam się tej siły, której wtedy będziemy musieli użyć, by zapobiec klęsce. Jak my wypuścimy lejce z dłoni, czyjeż ręce je pochwycą? Jak sądzisz? Czyje? - Chwilę milczał. - Musimy jednego i tylko jednego strzec jak źrenicy: przeświadczenia, że racja była nasza! Rozkaz Wagnera był słuszny!

- To przeświadczenie może uniemożliwić ci trzymanie tych lejców - powiedział Szper.

Obaj antagoniści nagle spojrzeli sobie prosto w oczy.

- Rozlane mleko - Wrzos nie wytrzymał. - Wtedy był pięćdziesiąty pierwszy, teraz jest pięćdziesiąty szósty. Żyli, którzy już nie żyją. Lojalność wobec przeszłości może być zbrodnią wobec teraźniejszości. Nie chodzi o rozkaz Wagnera, ale o rehabilitację Kilenia.

- Nikt nie żąda rehabilitacji Kilenia - warknął Damazyn. - Żadna instancja takiego wniosku nam nie przedstawiła.

- On sam się tego domaga - zauważył Nocoń.

- Jemu odpowiadać jeszcze nie mamy obowiązku - Damazyn upierał się.

- To my się tego sami domagamy - Szper znowu był bardzo poważny. - Sami dla siebie.

To my sami dla siebie jesteśmy największym autorytetem. I nam przede wszystkim wydaje się, iż mamy moralny i polityczny obowiązek rehabilitacji Kilenia. Nam samym jest to nawet bardziej potrzebne niż jemu. Jesteśmy może jedynym ruchem ideowym na świecie, który jest w stanie przeprowadzić krytykę własnych błędów. W tym jest nasza siła...

Nocoń pomyślał: powtarza Kilenia...

- I sami sobie wymierzymy nokaut. Polecimy na deski bez tchu... - krzyknął Damazyn.

- Mnie tam tchu nie zabrakło - odparował Szper. - Przeciwnie. Czuję więcej świeżego powietrza. Otworzyliśmy okno. Nawet kopniakiem. Tak też można. Wanda boi się nagłej zmiany przekonań. Rozumiem ją. Ale te zmiany myślenia trwały już dłużej, one się tylko nagle ujawniły. Fizyka ciał stałych i cieczy zna zjawisko nagłego ujawnienia się, poprzedzone długim procesem wewnętrznych zmian... Zjazd tylko objawił proces, który rozwijał się już od lat.

- Dwudziesty zjazd zażądał rehabilitacji Kilenia. - Nocoń skorzystał z wywodu Szpera. -

Te nowe fakty...

- Nowe?! Bajda! Czy możesz przysiąc, tak uczciwie, iż nic o nich przedtem nie wiedziałeś?

Dziewica. Panicz... - Partum natarł na Noconia.

- Wiedzieliśmy, czy nie wiedzieliśmy - Szper wtrącił się i nagle uspokoił gwarliwy szum.

- Akademicka dysputa. Jeżeli nawet nie wiedzieliśmy, to my za wszystko ponosimy odpowiedzialność, gdyż to wszystko działo się w naszym imieniu. My, i tylko my. Cały nasz ruch i każdy z nas oddzielnie. Jeżeli potrafimy przyjąć tę odpowiedzialność na siebie, udźwignąć ją, to wtedy będziemy istnieć nadal jako wielki ruch polityczny. Chcemy czy nie chcemy, musimy oceniać przeszłość.

- Ale przy tym musimy być konsekwentni. - Partum był uparty.

- Dlaczego akurat teraz? - Wrzos zamachał dłonią. - Ileż to razy brakiem konsekwencji można osiągnąć więcej niż uporczywym trzymaniem się litery! Ślepa konsekwencja to ogień, którym już tyle razy sami się oparzyliśmy!

- Ale czy wtedy mogliśmy się zachować inaczej? Wydać inne polecenie? Pytam was i pytam ciągle o to samo. Czy mogliśmy? - Partum zwracał się do Wagnera.

Wszyscy znowu patrzyli na Wagnera. Nie odpowiedział im. Nie mrugnął okiem, nie skrzywił ust. Milczący refren ich sporu.

- Powtarzam po raz trzeci - Wrzos pilnował swojego - nie chodzi o tamten rozkaz, ale o to, co powinniśmy uczynić dziś. Teraz! Historii nie przemienimy, ale dziś...

- Ale to dopiero jest cynizm! - parsknęła Łaszewska.

- Mylisz się, moja droga - odrzucił Wrzos. - Cynicznie jest zamykać oczy i zatykać uszy na wszystko, co się dzieje dookoła. Taki cynizm jest najgorszy. Niech inni reperują, choć ja popsułem.

Wszyscy znowu spojrzeli na pułkownika. Ale dyskusja toczyła się bez przerwy:

- Oczywiście! Z otwartymi oczami i uszami łatwiej znaleźć się szybko na linii - Łaszewska nie darowała złośliwości.

- A ty chcesz auto podczas burzy prowadzić tak, jakby świeciło piękne słońce. To jest samobójstwo - krzyknął Wrzos.

- Samobójstwa to ty pragniesz - Partum był twardy. - Ani w słońcu, ani w burzy nie należy wypuszczać z rąk kierownicy, ani osłabiać pracy motoru, a ty to właśnie proponujesz.

- Rozmawiamy jak dzieci: ty głupi, ty sam głupi...

- Szkoda, że nikt z was nie był wczoraj w Senatorskim Pałacu na zebraniu literatów i artystów...

Partum przerwał Szperowi:

- Usłyszałbym echa sprzed lat. Jeżeli wczoraj wytupali swego czołowego pisarza, to jak by to było przed pięciu laty, gdy Kileń osłabiał nas swym sabotażem...

- Przed pięciu laty oni nie tupali, zresztą teraz różni różnie tupią. Jedni dla draki, inni z

uciechy, przeciw nam, a jeszcze inni z bólu i troski - Szper zaczął jak nauczyciel do uczniów.

- To nie spiskowcy z Rittersee byli wczoraj w Pałacu Senatorskim. Ktoś inny miał pretensję o zjedzone żaby. Tam, wczoraj, dokonywano osobliwej roszady prawdy z błędami. Pomieszanie z poplątaniem. Demagogia przepierała się ze sprawiedliwością. Na tej szachownicy stoją jednak figury naszych błędów...

- A teraz mamy pozwolić, żeby rozwalili nam i tę drugą figurę? Figurę prawdy? - zapytała Łaszewska.

- Jeżeli nadal będziemy postępować jak dotychczas, to i ta figura zleci z szachownicy -

oświadczył Wrzos.

- Lękam się, że i tak ją wypuścimy z palców, gdy sami będziemy osłabiać naszą dłoń. - To powiedział Partum.

- Bzdura! - oburzył się Nocoń.

- A podszewką na wierzch wywracać, to nie bzdura? - Partum zacietrzewił się. - Dawniej dobre, teraz złe. Dawniej złe, teraz dobre? Tak?

- Mój miły, dotąd nie zauważyłem u ciebie nadmiaru krytycyzmu wobec praktyki, w której nas kształcono, a która zawsze zalecała realistyczną elastyczność wszelkich posunięć tudzież interpretacji. - To powiedział Szper.

- Nie czas i nie miejsce na złośliwości - Wrzos zainterweniował jako sekretarz egzekutywy.

- A kiedy bywa na nie czas i miejsce? - Łaszewska roześmiała się. Zawtórowali jej. Potrzebowali tej chwili odprężenia w dyskusji, która się dopiero zaczęła. Już wiedzieli, jaki jest układ sił. Już rzucono pierwsze karty. Antagoniści już się rozpoznali - a przynajmniej udawali wobec siebie, iż teraz dopiero się rozpoznali.

Wagner w milczeniu bawił się długopisem.

Luty, 1951

- Passionaria! - krzyknął tamten facet i powtórzył nieco ciszej: - Passionaria.

Zauważyła: mężczyzna siedzący pod oknem odwrócił ku niej głowę.

Zadrżała - takie powitanie! Szła od wejścia, on wstał od stolika i wyszedł jej naprzeciw.

Ten obcy człowiek zawołał: Passionaria... Zatrzymała się - porażona. Od przedwojennych, studenckich lat nikt jej tak nie nazywał. Aż tyle wie o niej? Aż tyle o niej wiedzą? Czekali na nią - specjalnie? Skąd mogli wiedzieć, iż to ona akurat przyjdzie na ich wezwanie? Dopiero w ostatniej chwili warszawska centrala zadecydowała, iż na tę rozmowę pójść winna kobieta - sytuacje bywają wtedy poręczniejsze. Więc oni musieli mieć swych konfidentów po stronie wschodniej, w urzędzie? Przyjmując polecenie wiedziała, iż waży się nawet na najgorsze -

ale tak od razu, przed jakąkolwiek wymianą słów... Oczekiwała, iż jacyś dwaj panowie mogą się koło niej pojawić z prawej i z lewej strony i zażądać, by się z nimi udała, ale nie przypuszczała, nie mogła przypuszczać, iż już w chwili aresztowania będą o niej wszystko wiedzieć.

To było nieprawdopodobne, a jednak... Passionaria! Na froncie, jak i zaraz po wojnie, tyle razy jej w życiu groziło niebezpieczeństwo, ale nigdy jeszcze nie przejął jej taki strach jak w tej chwili: uciec, zawrócić, wydostać się z tej kawiarni, zniknąć... Błyskawiczne myśli, jak wówczas gdy pod Wrocławiem pękła kierownica i samochód kołami do góry wylądował w rowie. Przeraziła się: obstawa nie zda się teraz na nic - tamtych jest niechybnie więcej i są u siebie. Zatroszczyła się o towarzyszy: byle oni się nie zdradzili, jeżeli ona już...

- To pani, to pani - tamten aż pląsał z radości. Pchał się z wyciągniętą dłonią, całował podaną mu rękę. Mnogością gestów zapraszał do swojego stolika, w odległy kąt pustawej cukierni. Zaledwie paru gości - rozpoznała ich: towarzysze z obstawy. Czy tamten mógł być sam? Rozradowany machał złożonym numerem „Die Welt” - ona miała wystający z torebki egzemplarz „Die Zeit”. Tak byli umówieni. W świetle lampy ukazywała się postać zgodna z zapowiedzianym rysopisem: blondyn, o wyjątkowo długiej, końskiej twarzy, z niewielkim jasnym wąsikiem, ubrany w beżowy prochowiec, jaki setki tysięcy berlińczyków noszą o tej porze roku. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, nim tamten zaczął się przypominać, Łaszewska panicznie przeszukiwała zakamarki pamięci: musiała już kiedyś go widzieć.

Usiedli przy stoliku. Tamten zręcznie wkroczył w rolę gospodarza - jak mężczyzna wobec kobiety. Już przywoływał kelnera, już pytał ją: kawę woli czy herbatę? Rekomendował kawę, w Berlinie nie potrafią parzyć herbaty.

- Pani mnie sobie nie przypomina? Ale ja panią poznałem od razu i momentalnie, tylko pani weszła... Pani Janina Bratys?

Bąknęła potwierdzenie swego panieńskiego nazwiska, nie będąc przekonana, czy postępuje właściwie. Nie mogła jednak zaprzeczyć. Passionaria, Bratys... Wściekłość ogarnęła Łaszewską na decyzję pułkownika Wagnera: akurat ją musiał tutaj posłać, kobietę o tak charakterystycznej figurze. Ją!

- Pani mnie nie pamięta? - pytał odbierając kawę od kelnera.

- Tak... - zaszeptała niepewnie i niewyraźnie. Tak - mogło znaczyć, iż pamięta, mogło znaczyć, iż nie pamięta.

Facet roześmiał się. Pomyślała: zagarnął mnie do worka i zadowolony.

- Wojna! Tyle twarzy, tyle przeżyć... Nic dziwnego. Byliśmy razem, równocześnie, na warszawskim uniwersytecie. Ja byłem na prawie, pani - na humanistyce, jeżeli się nie mylę.

Pewnie na polonistyce?

- Dlaczego: pewnie? - należało rozwinąć tę rozmowę.

- Cha, cha... - zachichotał przyjaźnie. - Na przyrodzie i na polonistyce było was najwięcej.

Was, z lewicy. Z przyrodą my nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale poloniści słuchali niektórych wykładów w naszym gmachu. W gmachu prawa. Historii filozofii Tatarkiewicza. Czy tak?

- Tak - znowu musiała odpowiadać zamiast pytać.

- W każdy czwartek, bardzo wcześnie rano już o ósmej. Czy tak? Znowu potwierdziła.

- Panią znaliśmy wszyscy. Z widzenia, oczywiście z widzenia. Pamiętam jak dziś: przyjaciele nieśli panią na rękach, w górze, jak na platformie jakiejś, ponad całym tłumem...

- Tak - pamiętała świetnie. Ryk tłuszczy endeckiej zapełniającej korytarze. Chcieli ją dopaść - zlinczowaliby chyba. Przyjaciele nieśli ją na rękach, wolno, krok za krokiem przebijali się ku wyjściu, pięściami broniąc siebie i jej. Z drugiej strony korytarza pchali się woźni rektoratu, też chcąc ich ująć. Naruszyli rozporządzenie rektora buntując żydowskich kolegów, by się nie poddawali zarządzeniom ustanawiającym ławkowe getto. Koledzy nieśli ją na rękach, a ona przemawiała przeciw tej haniebnej ustawie. Któż wtedy wiedział, iż przedhitlerowskiej - lecz ona im, nacierającym ze wszystkich stron, wymyślała właśnie od rasistów i od hitlerowców.

Potwierdziła więc i uśmiechnęła się: to było godne wspomnienia. Gdy później otrzymała -

w liście poleconym przysłanym wprost do domu - rektorską naganę z ostrzeżeniem, ojciec kazał jej ten dokument oprawić w ramki i powiesić nad tapczanem. „Możesz być z tego dumna”

- powiedział jej. Ojca zabili hitlerowcy, nagana rektorska spaliła się w powstaniu.

- Pokazywaliśmy sobie panią, rozmawialiśmy potem o pani, więc sobie zapamiętałem...

- Taką gidię, nietrudno... - żartem chciała opanować rozmowę.

- Byliście garsteczką, każdego z was widzieliśmy oddzielnie.

- Pan przypomina to sobie z satysfakcją? Pan był w tym tłumie?

- Z satysfakcją? E, raczej z rozczarowaniem. Cóż z tego, że nas wtedy było tak wielu?... -

Wzruszył ramionami. - I tak wyszło na to, czego pani pragnęła... Panią lepiej donieśli.

Nie, to nie była twarz z tłumu. Ta twarz - od dołu ku górze oświetlona lampką umieszczoną na kawiarnianym stoliku - stawała się coraz bardziej wyrazista. Nie, to nie był ktoś byle jaki z wielkiej gromady studentów, jacy swe antysemickie namiętności zaspokajali zagrzewaniem kolegów do bójek, w których sami - z ostrożności - woleli nie brać udziału. Nie był to również ktoś z drugiego, szarego tłumu tych, którzy swą niechęć do chuliganów mącących spokój uczelni lękali się ujawnić jakimkolwiek czynnym poparciem udzielonym gromadce walczących. Dwa były tam tłumy: tłum wrogi i tłum spodlony. Nie, to nie była twarz z tłumu.

Tego człowieka widziała oddzielnie.

Tamten gadał. Dystans między komunistyczną agitatorką a tłumem endeckich studentów zmalał do nieistotnej dla niego różnicy poglądów dawno zapomnianych. Coraz serdeczniej rozgadywał się o minionych czasach, o warszawskim uniwersytecie. Łaszewska powoli uspokajała się. Mijało wrażenie pułapki - może to rzeczywiście tylko przypadek? Kimże on jest? -

jej ciekawość jest usprawiedliwiona. Ich pozycje nie są równe: on o niej wie tak dużo, a jej nie wolno zapytać go o nazwisko, gdyż facet może się spłoszyć i cofnąć zapowiedzianą informację, po którą przywędrowała aż tutaj, ze wschodniego do zachodniego Berlina. Obserwowała go więc raczej, niż słuchała bezładnego, wartkiego toku wspomnień. Zauważyła jednak, iż tamten lepiej i swobodniej niż ona porusza się po obszarze przeszłości. Pamięta więcej profesorskich nazwisk, bliższa jest mu topografia miejsc ledwo przez nią pamiętanych. Tą przeszłością jakby żył ciągle, jakby ją celebrował. Jego najpiękniejsze lata? Rozpytywał o jakichś profesorów - czy są w Warszawie, czy żyją? Łaszewska nie znała tych nazwisk, nie wiedziała, co robią, nie rozumiała nawet, o kim on mówi. Tłumaczyła się - mrukliwie - nadmiarem zajęć nie pozwalających na jakiekolwiek powroty w przeszłość. Nie chciała mu powiedzieć, że ta przeszłość już nic a nic jej nie obchodziła. Śmieszyło ją, iż rozmowa nabrała cech tak jawnej serdeczności. Nagle facet zaczął się usprawiedliwiać.

- Gdybym wiedział, że to pani akurat przyjdzie, nie fatygowałbym tak... tak daleko... Zaufałbym i poszedł na waszą stronę. Zaryzykowałbym... - demonstrował przymilną skwapliwość.

Wiedziała, że kłamał. Po tamtej - wschodniej - stronie to ona mogłaby go rozpoznać. Ona lub ktoś inny z dawnych studentów warszawskiego uniwersytetu. Czy wtedy byłby zadowolony?

Czy bałby się odpowiadać za jakieś stare grzechy?

- Cóż za ryzyko? Co najmniej równe temu, na jakie ja się naraziłam przychodząc tutaj. Nie sądzi pan? - zlekceważyła.

Roześmiał się. W najzupełniej naturalny sposób oboje sobie nie ufali. Oboje lękali się prowokacji, aresztu, porwania. W tej grze podejrzeń i lęków tamten był teraz w sytuacji uprzywilejowanej: na własnym terenie oferował wiadomości, które ona miała odebrać. Musiała być cierpliwa - nad miarę swego niepokoju. Odnosiła wrażenie, iż facet celowo przewleka rzecz najistotniejszą, odsuwa zasadniczy cel rozmowy. Gada o Warszawie, pragnie wiedzieć, jak wyglądała w roku czterdziestym piątym, jakby już tego nie przeczytał w stu reportażach - i jak miasto wygląda dzisiaj. Usprawiedliwia swą ciekawość: po raz pierwszy spotkał kogoś, kto jeszcze tak niedawno był w Warszawie.

- Pani już jutro może być w Warszawie, a ja... - zająknął się i zakończył patetycznie - a mnie tam nawet i po śmierci nie położą...

Pomyślała: błazen. Cytat z Tadeusza Nowakowskiego - oczytana była w emigracyjnej literaturze.

Kabotyn. Udała, że nie rozumie tej literackiej frazy, choć korciło ją, by powiedzieć:

cztery przystanki U-bahnem i warszawskie cmentarze czekają, a jakże, jeżeli tylko tego tak bardzo panu potrzeba...

Facet jednak zmuszał do odpowiedzi. Wyciskał z niej informacje o jakimś domu - czy stoi? o jakiejś ulicy - czy już wybrukowana? o jakimś tramwaju - czy biegnie trasą przedwojenną?

Krajobraz minionego miasta pamiętał dokładniej niż ona - dla niego był to wizerunek czysty, niczym nie zmącony. Spróbowała mu wyjaśnić: jej trudniej przypomnieć sobie dawny układ ulic, skoro teraz stale porusza się po Trasie W-Z, trudniej jest przypomnieć sobie dawne domy, gdy ogląda ruiny ustępujące nowym murom. Warszawa na starej fotografii ją samą już dziwi i zaskakuje.

Powróciło zdenerwowanie. Nie przyszła tutaj dla wymiany wspomnień - ani o profesorach, ani o ulicach. Przyszła, by spotkać się ze zwyczajnym łobuzem, który za pośrednictwem stosownych kontaktów ujawnił chęć spieniężenia jakichś ważnych informacji. On chce zdradzić swoich, dobrze na tym zarobiwszy. A może tylko umiejętnie podrzucić wiadomość fałszywą, prowokatorską - to też w centrali brano w rachubę. Tak czy inaczej, ona ma od niego te dane odebrać. I to wszystko. Lecz może tamten gra na zwłokę, oczekując przybycia kogoś trzeciego?

Nakazywała sobie spokój i opanowanie. Berlin nie jest sanatorium dla nerwowo chorych.

Miasto nieustającej gry politycznej i wywiadowczej, w której każdy chwyt jest dozwolony.

Codziennie setki tysięcy ludzi kolejami podziemnymi i naziemnymi przejeżdżają przez granice sektorów - do pracy, do krewnych, z interesami - i zawsze wśród nich są prowokatorzy, szpiedzy, uciekinierzy, zdrajcy, apostołowie i apostaci. Saperzy od montowania prowokacji -

i specjaliści od rozbrajania min. Kłamcy i prawdomówni. Szmuglerzy i celnicy. Oprawcy i ofiary. Organizatorzy porwań i porywani. Czy tym razem ona ma być ofiarą? Kwestia pieniędzy.

Albo my ofiarowaliśmy mu więcej, albo oni więcej mu zapłacili za wywabienie kogoś z „bezpieki”? O tym myśli Łaszewska, gdy tamten opowiada duby smalone o swej tęsknocie do Warszawy. Korciło ją, by mu powiedzieć, iż starą Warszawę wydali na łup pożarów zapewne jego akurat przyjaciele, a spalili ją - to bardzo prawdopodobne - aktualni jego mocodawcy.

Ale przecież tego nie mogła mu w tej chwili powiedzieć. Uśmiechała się więc tylko. I dręczyło ją, że z tłumu zapamiętanych twarzy uniwersyteckich kolegów nie potrafiła wyłuskać tej jednej, jedynej.

Jak dużo mogła tracić czasu na oswajanie faceta? Może już starczy? Manifestacyjnie spojrzała na zegarek.

- Ojejej! Gadam i gadam - dojrzał gest Łaszewskiej i odegrał speszenie. - Pani się pewnie spieszy, a ja daję się ponosić wspomnieniom. Nie pamiętam o czyimś czasie, gdyż sam mam go tutaj aż nazbyt może wiele. Przepraszam.

- W Berlinie jest aż tak nudno? - Łaszewska chwyciła inną nitkę rozmowy. Byle już nie o warszawskiej przeszłości.

- W Berlinie? Rozmaicie... Wie pani, inaczej ogląda się miasto, w którym człowiek bawi się turystyką, inaczej, gdy się w nim pracuje. Owszem, Berlin jest nawet dość urozmaicony...

- roześmiał się.

- Urozmaicony... - parsknęła. Po raz pierwszy w tej rozmowie zareagowała spontanicznie.

Nie podobał się jej Berlin. Źle się czuła w tym mieście, do pobytu tutaj zmuszały ją tylko zawodowe konieczności. Żyła tu w nieustannym konflikcie zasad z pragnieniami. Żyła wśród ludzi usiłujących przekształcić ten kraj i ten naród. Powinna była - zdawała sobie sprawę -

oceniać to miasto i tych ludzi jedynie w kategoriach politycznego pragmatyzmu, a tego nie potrafiła. Jej dawne - okrutnie złowrogie - pragnienia nie zostały zaspokojone do końca. Ciągle jeszcze odczuwała żal do historii, iż tak wiele ocalało ze stolicy Trzeciej Rzeszy. A ten facet mówił: miasto urozmaicone...

- Urozmaicone... - powtórzył. - Cztery miasta w jednym, dwa ustroje w jednym mieście, gdzie indziej pani to znajdzie? Może pamięta pani Kaestnera? To zresztą pani powinna go raczej czytać i pamiętać niż ja. Jego Fabian miał fatalną opinię o tym mieście. Berlin był dla niego domem obłąkanych, gdzie w jednej dzielnicy rezyduje nierząd, a w drugiej występek, w trzeciej oszustwo, w czwartej nędza, a nad całym Berlinem wisi zagłada. Przed dwudziestoma laty Fabian modlił się o tę zagładę. Jego modlitwa dopełniła się. Może tylko w zbyt małym stopniu...

Spotkali się. Poczuła, iż mają jakąś więź, która ich łączy. W duchu zadrwiła z siebie: więź polskiej goryczy.

- Pan powiedział: miasto urozmaicone...

- Ciągle te cztery dzielnice... Żartowałem, oczywiście żartowałem. Ja zresztą nie mieszkam w Berlinie.

- Tylko? - Już chyba mogła pozwolić sobie na pierwsze pytanie.

- Po wojnie, gdy wyszedłem z oflagu, długo siedziałem w Londynie. Teraz przeprowadziłem się do Monachium... - Urwał to zdanie, jakby oczekując od niej kolejnego pytania.

- A! Do Monachium... To z Monachium przyjechał pan do Berlina, żeby się ze mną spotkać?

- W pani Monachium wywołuje zapewne określone skojarzenia, polityczne i historyczne.

Dla nas wszystkich je miało. - Wyminął jej pytanie. - Ale to jest takie samo miasto, jak każde inne. Może nawet ładniejsze, jakieś bardziej przytulne, miękkie, beztroskie...

- Przyjemne - zadrwiła.

- Ja zresztą nie mieszkam akurat w samym Monachium. W małej miejscowości letniskowej, nieco bardziej na południe... - znowu zawiesił głos oczekując pytania.

- Aha... - wydawało się jej, że krzyknęła. Cicho, ale krzyknęła. Zauważyła: dwaj towarzysze siedzący nieco dalej, pod oknami, odwrócili się. Speszyła się - nie chciała ich alarmować.

Ale facet zrozumiał jej okrzyk:

- Pani też już coś wie o Rittersee? - zaciekawiło go.

- Nie, nie, ja nie wiem nic. Czekam, aż pan mi coś powie... - ponad szerokością stoliczka pochyliła się ku niemu. I nagle - zobaczyła faceta. Zobaczyła go. Z tłumu studentów zalegających szerokie korytarze gmachu prawa wyłoniła się ta długa, końska fizys, zniekształcona grymasem wściekłości i nienawiści. Zobaczyła ją tuż przed sobą. Dzień pogromów. Inny, nie ten, w którym przemawiała unoszona na rękach kolegów. Parę miesięcy później. Korytarzami uganiały się bojówki pałkarzy, bijących napotykanych studentów Żydów oraz tych, którzy stanęli w obronie atakowanych. Ich wszystkich razem nazywano bardzo poręcznie: żydokomuną. Żydokomunę należy bić do krwi, do pierwszej krwi - głosiła podburzająca ulotka oenerowców. Student z twarzą końską rwał na czele pałkarzy. Usunęła się na bok. Dopadł ją, chwycił za włosy - wysoki jak i ona - i z całej siły uderzył ją dłonią w twarz. Zahuczał okrzyk pogardy: „Bokser, damski bokser, częstochowski rycerz” - krzyczeli jej przyjaciele, już skacząc na pomoc. Częstochowski rycerz - niewiele tygodni wcześniej pałkarze składali swe jasnogórskie przysięgi. Zakręcił się nurt walczących - i rozdzielił ich, nim krew z nosa pociekła jej na sukienkę. Końska twarz przepadła na lata całe - i wyłoniła się teraz, w Berlinie.

Uśmiechnięta.

Wstrząsnęła się. Poczuła tamto uderzenie - nie ból, lecz gest tamten. Ogarnął ją wstręt, chociaż odruchy wyszkolenia politycznego już w niej pulsowały. Niedawno tłumaczono jej w Warszawie: gdy ktoś teraz przechodzi na nasze pozycje, musimy przyjmować go z całym bagażem jego przeszłości, był on przecież jedynie produktem swojego środowiska, nie będziemy mu, jemu indywidualnie, wypominać tej przeszłości, choć ciągle ją generalnie oceniamy i nasz sąd generalny podtrzymujemy. Zgoda na współpracę nie oznacza zapomnienia -

jest propozycją formułowaną wyłącznie wobec przyszłości. Nie ma grzechów odpuszczenia, ale istnieją granice politycznego rozsądku. Zresztą - podawano zawsze przykłady słuszne i sprawiedliwe - przedwojenny przywódca polskich faszystów ratował Żydów w Oświęcimiu, pisarz endecki osobiście wywoził z Warszawy żydowskie dzieciaki, by je ukryć w klasztorach katolickich. To prawda, to wszystko prawda, ale - pytała sama siebie - czy kat Berezy zabity w Oświęcimiu przestałby być katem Berezy? Pomyślała: wszystko bez sensu, przecież ja od niego tylko mam kupić tajną i ważną wiadomość, nic więcej on mnie nie obchodzi. Nie obchodzi.

Nie obchodzi. Spojrzała na prawą dłoń unoszącą filiżaneczkę z kawą. Tą dłonią ją

uderzył.

Nie powiedziała mu prawdy. W berlińskiej placówce mieli już pierwsze sygnały o Rittersee:

niejasne i ogólnikowe, nawet ich nie przekazywali warszawskiej centrali, oczekując na bardziej ścisłe. Więc facet był z Rittersee.

- A co pan robi w tym Rittersee? - teraz nie może mu pozwolić aby wyskoczył z tematu.

Nie odpowiedział. Powoli zapalał papierosa, ofiarował jej ogień. Zastanawiał się. Czekała.

Po chwili zaczął mówić. Mówił szybko, zasypując Łaszewską dziesiątkami mało istotnych szczegółów o górkach, dolinach i strumykach bawarskiej miejscowości, jakby tymi drobiazgami pragnął przekonać słuchaczkę o swej wiarygodności. Ale na koniec przeszedł do spraw bardziej interesujących.

W Rittersee ulokowała się - zakomunikował to otwarcie - gromadka Polaków przygotowująca nielegalne przerzuty do kraju. Powiedział: instruktorów i kurierów. Pomyślała: dywersantów i szpiegów. Zadaniem ich będzie założenie w Polsce tajnych placówek - równocześnie wywiadowczych i politycznych. Kierują tym londyńscy emigranci: szefowie stronnictw i partii tamtejszych podpisali z możnymi cudzoziemcami umowę. Amerykański wywiad dostarcza im pieniędzy, w zamian za co oni zobowiązali się zebrane w kraju informacje przekazywać wyłącznie temu wywiadowi.

- Cudzoziemcom tłumaczymy, iż Polacy w kraju bardzo nie lubią obcych wywiadów, ta robota im śmierdzi, natomiast chętnie angażują się we własne, rodzime spiski kontrrewolucyjne o charakterze ideowo-politycznym - facet roześmiał się przeciągle i lekko. Jakby z aprobatą. Pomyślała: z nas czy z siebie i ze swoich przyjaciół? Ostatnia scena z Gogola czy pierwsza z zupełnie innej sztuki?

- Interes znakomity dla wszystkich. Business is business. - Facet ciągle ironizował. - Nasze stronnictwa za cudze pieniądze pragną odbudować siatkę swych krajowych zwolenników.

Strona finansująca liczy na lepsze informacje. Ewentualna wsypa nie obciąży konta żadnej z warszawskich ambasad i żaden attaché nie zostanie „non grata”. Fajne - co? Umowa została więc podpisana. Maszyna ruszyła. Berlin Zachodni przekazuje teraz do Rittersee zbiegów, którzy od was dali dęba, lądując na Kurfürstendamm. My ich czegoś tam nauczymy, coś im tam obiecamy, i zaczniemy ich wysyłać z powrotem. Za tymi pierwszymi poślemy następnych, już bardziej stosownych do nawiązywania politycznych, ideowych kontaktów.

Przerwał.

Łaszewską milczała. Bawiła się zapalniczką, okazując, iż jeszcze słucha, jeszcze czeka na informacje, których, jak dotąd, nie otrzymała.

Te wiadomości o Rittersee były nader ogólnikowe - wstęp tylko do jakiegoś raportu, i to raczej politycznego niż wywiadowczego. Cena umówiona przed spotkaniem nie była niska, nie odbiegała od innych transakcji tego rodzaju - ale, jak dotąd, nic nie usprawiedliwiało zapowiadanej wyjątkowości tych informacji. Same ogólniki.

- No, cóż... To, co pan mi opowiada, jest niewątpliwie interesujące, ale... to wiedzą wszyscy.

Codzienne praktyki. A że akurat z Rittersee? To najwyżej troska dla bawarskich władz administracyjnych. Pan się chyba orientuje, iż tego rodzaju wiadomości bardziej bywają interesujące dla dziennikarzy... A pan zwracał się do nas...

- Pani by może sobie życzyła, bym przekazał wam teksty odnośnych umów, dokumentów, z podpisem amerykańskiego oficera? - zażartował powściągliwie.

- Bardzo bym była rada, ale rozumiem trudność takiego przedsięwzięcia. Dokument ten leży z całą pewnością w jakimś londyńskim sejfie i pan go chyba na oczy nie widział. Nas interesują przede wszystkim efekty tego dokumentu...

- Właśnie: efekty! - Facet umilkł znowu. Na chwilę. - Mnie też idzie o efekty. Chciałem was tylko ostrzec. Nie, nie was - poprawił się. - Nie was. Gdyby was tam nie było, ja byłbym u siebie w domu i chyba byłbym bardzo szczęśliwy. Nie, na was mi nic nie zależy.

- A na kim? A na czym?

- Na kim? Pani mnie o to pyta? Zależy mi na ludziach w Polsce. Pani się uśmiechnęła.

Zdaję sobie doskonale sprawę, iż nie szukałem kontaktu z delegaturą ministerstwa oświaty...

Pani widzi, że mówię dość otwarcie. Ja myślę o tych setkach i tysiącach ludzi, dla których uwięzienia powinno zabraknąć wam pretekstu.

- Pretekstu? - Zdziwiła się. - Dlaczegóż mielibyśmy szukać pretekstów, skoro wy, panowie, z tego Rittersee faktycznie macie wysyłać dywersantów. Więc chyba nie potrzebujemy pretekstów, są fakty.

- Pani mnie nie rozumie.

- Nie bardzo.

- Za wielu nas już zginęło w tej ostatniej wojnie. Poniżej jakiegoś minimum biologicznego naród przestaje istnieć. Nam grozi taka katastrofa biologiczna. Jej odwrócenie jest dziś naszym pierwszym obowiązkiem. Gdy mówię: naszym, pani wybaczy, bynajmniej nie chcę jej wciągać do jakiejkolwiek ideologicznej ze mną wspólnoty. Wiem dobrze, iż właśnie pani, Passionaria, nie jest żadną koniunkturalną komunistką i za to właśnie panią szanuję...

Zamamrotała. Nie wypadało jej w tej chwili ujawniać, jak bardzo nisko sobie ceni szacunek człowieka kupowanego za gotówkę.

Facet ciągnął dalej retorycznymi piruetami. Tyle że przestał już opisywać uroki bawarskiego krajobrazu, lecz formułował patetyczny program ideowy:

- Nie ma nic ważniejszego nad oszczędność sił własnych. Z tego punktu widzenia winniśmy regulować nasz udział w największym konflikcie epoki: Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim. Wszystko, co naraża nas na dalszy szwank, jest antynarodowe, a więc po prostu szkodliwe i głupie, a co sprzyja oszczędności krwi i regeneracji fizycznej, jest warte zachodu.

Nic nowego - teorie takie już wielokrotnie słyszała - w Warszawie. Tutaj jednak nabierały one szczególnej wymowy: facet nie tylko chce zarobić forsę, ale usprawiedliwia się misją.

Ideologia kurwy! La putain respectueuse - tylko z odwrotnym znakiem sympatii niż u Sartre’a.

Zamiast strzelić go w gębę i splunąć - musi słuchać. W tym celu przeszła tutaj, do zachodniego Berlina, nie wolno jej zlekceważyć żadnej szansy. „Moja chata z kraju... ” - mawiali ci, którzy w Krakowie czy w Kielcach pragnęli żyć spokojnie i tylko odbudowywać swoje zniszczone gniazdo, bez zwracania uwagi na to, co wokół nich się zmieniło. Dla niej byli oni wstrętni, lecz przecież jakoś zasadniczo lepsi od tych, co chcieli przysyłać do kraju dynamit czy ustalać cele dla lotniczego bombardowania. Im to właśnie - tym najgorszym -

facet chciał krzyżować plany? Dopiero o wiele później Łaszewska zaczęła mieć wątpliwości, czy postępowanie jej berlińskiego rozmówcy naprawdę wynikało z pragmatycznej filozofii połączonej z ochotą na pieniądze, czy też z pobudek znacznie bardziej zawiłych, osobistych i podłych. Ale wtedy, w berlińskiej kawiarni, jeszcze tego nie przypuszczała.

- Znowu nam odrąbią palce. Inni zręczniej grali, a myśmy walczyli naprawdę - tokował. -

Po co? Żeby zginąć? Na serio pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie najłatwiej było polec. Nie wystarczyła nam tylko gestykulacja. Inni potrafili flirtować z Hitlerem, potem w jednej chwili dać mu kopniaka i wyciągnąć kasztany z ognia. A my musieliśmy spalić Warszawę i za Anglików ginąć pod Cassino i swoje dzieci wymieniać na konspiracyjne gazetki. Ani pożar Warszawy, ani cmentarz we Włoszech, ani miliardy tajnych gazetek nie skróciły wojny o jedną godzinę i nie zmieniły jej politycznego rezultatu.

- Pan sądzi, iż należało raczej kolaborować i czekać z założonymi rękami, aż inni nam podarują...

- Kolaborować? Pani zaraz używa takiego strasznego słowa! Kto mówi o kolaboracji?

Należało politykować, z tym i owym, i za tę cenę... Ale my się na ten temat nie dogadamy i nie w tym celu spotkaliśmy się.

- Właśnie.

- Pani była aktywna, domyślam się. Pani się to opłaciło. Pani wygrała wojnę dla siebie i dla swoich przyjaciół. A ja? A my? - znowu zawrócił temat, który już miał porzucić.

Przełknęła suchą ślinę i popiła zimną już kawą. Facet jest wstrętny, ale jego pasja ma w sobie tony prawdziwe. Tak dziko musiał w tym swoim oflagu zazdrościć innym, że walczą, aż zaczął nienawidzić walczących. Potem poszukał sobie teorii. Gdyby sam walczył - nie byłby zdolny do takiego poniżania żołnierzy. Może po prostu znienawidził samego siebie za to, iż w którymś dniu wojny nie zdobył się na decyzję ostateczną. Potem więc musiał gloryfikować tchórzostwo, aby nie strzelić sobie w łeb. A może po prostu zdrada wymaga uzasadnień -

najpotrzebniejszych samemu zdrajcy.

- Pani to nie odpowiada... Widzę, rozumiem. Nie o panią mi chodzi ani o pani towarzyszy.

Dla was, towarzyszko Passionario, byłoby nawet poręczniej, gdybym nie szukał tego spotkania i nie chciał wam powiedzieć tego, co powiem. Wtedy mielibyście pretekst. Tak, pretekst, to się pani nie podoba, ale tak jest. Uznali was, przysłali ambasadorów, jesteście państwem -

dmuchnął lekceważąco - przyznano wam prawo do utrzymywania porządku i ładu, niech więc u was będzie tak spokojnie, byście nie mieli podstaw do aresztowania zbyt wielu ludzi.

- I w tym celu przeprowadził się pan z Londynu do Rittersee? - Nie hamowała ironii.

- Dlatego znalazłem się tutaj. Durniom z klapami na oczach niczego nie wytłumaczę.

Wam też nie będę tłumaczył, ale wy musicie w tej sytuacji działać, zabiegać, zapobiegać.

Dlatego ja ich... tak jest... ja ich zdradzam. W tej chwili ich zdradzam. Nasz język niestety nie rozróżnia dwóch pojęć zdrady: tej sprawiedliwej i tej podłej. Zdrady wobec głupców siejących śmierć, zdrady w imię ochrony wartości wyższej, jaką jest dobro narodu - oraz tej autentycznej zdrady, będącej niczym więcej - tylko zdradą. Wszystko nazywamy jednakowo.

Niech więc będzie: zdradzam garść głupców, aby uchronić wielką gromadę ludzi, którym dochowuję wierności, tej najprawdziwszej. Nikomu nie może być obojętne, czy w wyniku tej całej dywersyjnej awantury ziemia otworzy się pod stopami trzynastu Polaków, czy trzydziestu tysięcy Polaków, których oni zwerbują, jeżeli nikt im w tym nie przeszkodzi. Ja chcę przeszkodzić...

Pomyślała: głupiec, wyobraża sobie, iż byśmy pozwolili na taki rozrost... Ale sens rachunku był prawidłowy: kontrrewolucyjne spiski niby trąba powietrzna niszczyły całe rodziny, domy, łamały życie, odbierały chleb.

W sześć godzin później siedząc w nocnym pociągu do Warszawy nieustannie o tym myślała:

lepiej zaraz zaaresztować pięciu czy za rok pięciuset? Facet wyraźnie przedstawiał preliminarz.

Bardzo konsekwentny. Może nawet za konsekwentny, za jednoznaczny... „Żaden król polski nie stał na szafocie... ” - a szkoda. Myślała: może dlatego, że pomiędzy dworem królewskim a buntownikami snuły się osobliwe figury, bądź motały się idee, proponujące konsekwentny rachunek oportunizmu. W praktyce był on zawsze akceptowany, musiał być akceptowany, ale niszczył tkankę narodową nie mniej, niż niszczyły ją więzienia i egzekucje.

Myślała: byłoby czyściej, gdyby facet zakładał w Polsce gniazda swej kontrrewolucji, a my byśmy je bezpardonowo niszczyli. Dramaty narodowe winny się rozgrywać do samego końca:

sięgać dna, choćby zmytego krwią. Ale - reflektowała się - czy pod rygorami historycznych ostateczności, czystości buchalterii historycznej, podpisze się ojciec, którego syn będzie aresztowany po wizycie agenta z Rittersee? Iluż to ludzi w naszym kraju tęskniłoby do takiej wzorcowej jasności rozstrzygnięć? Dwóch? trzech? żaden? Marzenia późnych poetów i historyków pragnących posługiwać się wielką i ostateczną materią rzeczy. Ludzie nie chcą rachować ani pokoleniami, ani historią. Nie znają historii, nie lubią historii. Może to i lepiej - myślała - zbyt wiele zbrodni zostało przez historię usprawiedliwionych. Więc lepiej - z całą pewnością lepiej - dziś zamknąć pięciu niż za rok pięciuset. Ale może facet pragnie tylko zaoszczędzić tych czterystu dziewięćdziesięciu pięciu swych potencjalnych przyjaciół, wrogów Polski Ludowej, sądząc, iż winni oni przyczaić się na chwilę bardziej stosowną niż obecna. Tylko że - myślała - raz odwleczone, może łatwo uciec. Zawsze ucieka. Żadna rzeka nie niesie dwakroć tej samej fali. Dziś potencjalny „kontra” - jutro zacznie mieć reumatyzm, będzie już mędrszy o pewne doświadczenia i będzie tłumaczył: „Pragnę być pożyteczny nowym czasom, a nie trwać jak skamielina przeszłości. Polska nowego klimatu więcej znaczy niż stare konfederatki. Wszystko płynie - płyńmy z owym wszystkim. Nowa epoka ma swoje kryteria i swoje prawa... ” I tak dalej. Lepiej, na pewno lepiej jest dziś zamknąć pięciu niż za rok pięciuset...

Facet znowu strzelał słowami, zasypywał ją istnym confetti frazesów. Wymyślał mocodawcom z Rittersee: głupcy bez państwa, bez władzy, bez programu. Jedni łobuzy, inni hołysze.

Brak im woli i niezależności, by wszystko rzucić w diabły i jechać do Kenii czy Ugandy polować na krokodyle lub zasiewać farmerskie pola. I nawet naprawdę dużo zarabiać. Ale im nie chodzi o pieniądze, królowa płaci wojenne emerytury - oni chcą działać, łapy trzymać w cieście... Pomyślała: dlaczegóż ty sam nie ciśniesz wszystkiego w pierony, tylko wzuwasz na siebie kapotę odpowiedzialności za miliony? Pojechałbyś na krokodyle do Kenii. Za wielki tchórz? Do łowienia krokodyli trzeba odwagi. A do sypania? Przecież on nawet nie sypie - te ogólniki nie są nawet sypaniem.

Za oknem kawiarni jest już zupełnie ciemno, czarno. Na bocznej uliczce nie instaluje się neonów, oszczędza się na świetle. Za szybą majaczy kontur strasznej ruiny. Wyjechać, wyjechać już z tego Berlina! Obce gruzy znosi się gorzej niż własne. Obce denerwują i są odrażające.

Tak bardzo już pragnęła wyjechać stąd.

- Pan mówi, pan ciągle mówi - przerwała mu, już dosyć miała tej całej gadaniny - o aresztowaniu trzynastu tysięcy. Ale my w tej chwili nie mamy żadnych podstaw, by aresztować choćby jedną osobę. Nawet jednego z tych agentów, których pan nam zapowiada. Kogo?

Zatrzepotał wargami - w nagłym zamilknięciu. Końska twarz spoważniała. Zapalił papierosa, już jej nie częstując. Wahał się - lub wahanie udawał - jakby już przedtem nie ustalono wysokości rat pieniężnych i sposobu ich przekazywania.

Na koniec powiedział prosto i bez żadnych ozdobników.

Za kilka tygodni z Rittersee do Polski wyruszy grupa agentów. Wędrować będą pojedynczo, przy czym sposoby ich przerzucania nie są jeszcze dokładnie ustalone. Każdy ma być skierowany inną drogą: lądem, morzem i powietrzem. Również nazwiska agentów nie są jeszcze ostatecznie ustalone. Przebiera się właśnie między najodpowiedniejszymi kandydatami.

- Nazwiska tych kandydatów! - zażądała.

Znał je na pamięć. Bez zaglądania do notesu - dobrze przygotowany - wyrecytował kilkanaście nazwisk i imion. Zapisała na karteczce. Troje spośród nich - była i kobieta - w parę miesięcy później aresztowano w kraju. W tym wypadku berliński informator był ścisły. I bez dalszego odwlekania zaproponował natychmiast coś znacznie ważniejszego. Nazwiska i adresy tych ludzi mieszkających w Polsce, do których mieli się zgłosić wysłani z Monachium dywersanci.

W Rittersee ustalono już pierwszą listę przyczółków. Na podstawie jakichś danych - facet nic o nich nie chciał powiedzieć - uznano, iż ci właśnie najlepiej nadają się do rozpinania siatki przyszłej organizacji.

Zapytany - nie umiał bliżej określić ludzi, których nazwiska podał. Tłumaczył: całą wojnę byłem poza krajem, są to więc ludzie najzupełniej mi obcy i nie znani. Akcentował tylko, iż od nich rzecz się zacznie - a więc i na nich powinna się chyba skończyć. Jakby podpowiadał władzom bezpieczeństwa tok ich działania. W pewnej chwili Łaszewska odniosła osobliwe wrażenie, iż cała złość faceta bardziej kierowała się przeciw tym, którzy żyją w kraju, niż tym, którzy z Rittersee organizowali sieć samego spisku. Facet wydawał się bardziej nienawidzić tych z Warszawy niż tych z Monachium. Tych, których sypał, niż tych, którym krzyżował plany. Tych, których wydawał bezapelacyjnie, niż tych, którzy niczym nie byli zagrożeni.

Wśród podanych nazwisk znalazło się jedno bardzo charakterystyczne: Suchowilk. Inżynier Paweł Suchowilk. Adres na Żoliborzu. Precyzyjnie określony. Z sześciu wymienionych jedyny, o którym facet zechciał powiedzieć coś więcej. Po wojnie Suchowilk czas jakiś przebywał w Londynie, tam zaciągnął polityczne i organizacyjne zobowiązania, które - w Rittersee wiedzą - gotów jest honorować. Oczywiście - facet zastrzegł się - dane te mogą być niedokładne, uzyskał je przez przypadek, mógł wadliwie je odczytać, źle je usłyszeć.

Już wszystko. Wystarczająco wiele. Łaszewska nie powiedziała tego facetowi, ale w sumie uzyskała więcej, niż oczekiwała. Bez słowa wyciągnęła z kieszeni małą kopertę. Zręcznie podsunęła ją pod serwetkę. Reszta będzie przekazana - to było ustalone zawczasu i teraz nie potrzebowali tego potwierdzać - gdy Łaszewska wróci do wschodniego Berlina. Jeszcze dzisiaj wieczorem.

Pożegnanie było sztywniejsze niż powitanie. Powiedział: - Do widzenia pani. - Nie odpowiedziała i nie podała mu ręki.

Gdy z kawiarni wyszła na ciemną uliczkę, od razu przyspieszyła kroku. Cień ruin wyglądał strasznie. Mignął przed nią towarzysz z obstawy. Szła za nim. Skręcili w sień jakiegoś domu.

Przeszli przez podwórze, inną bramą wyszli na inną ulicę. Tam już czekała taksówka. Kwadrans jazdy. Znów dom przechodni. Następne auto. Zgubić tych, którzy mogli śledzić. Nikt ich nie śledził. Auto podwiozło na miejsce. Szybko przekroczyła szerokość ciemnej, granicznej ulicy.

Nazajutrz rano Janina Łaszewska już była w Warszawie. Pułkownik Gustaw Wagner przyjął ją natychmiast. Bardzo prędko zdołano ustalić, iż jedyne podane bezbłędnie, bez przeinaczeń czy fałszów, jedyne dokładne spośród wszystkich sześciu „przyczółków”, było właśnie imię, nazwisko i adres inżyniera Pawła Suchowilka.

II - Suchowilk? Suchowilk? Paweł Suchowilk? - Pułkownik Gustaw Wagner nie miał pamięci do nazwisk. To niecodzienne nazwisko wydało mu się doskonale znane, a jednak nie mógł połapać się od razu, o kogo chodzi.

Łaszewska referowała przebieg berlińskiej rozmowy.

- Suchowilk! - Major Henryk Wrzos wiedział wszystko i od razu. Jeszcze zanim przyniesiono teczkę. Wrzos w przeciwieństwie do szefa miał fenomenalną pamięć do ludzkich historii.

Bezbłędnie orientował się w powiązaniach personalnych, momentalnie potrafił ustawić każdą postać na właściwym miejscu szachownicy politycznej i organizacyjnej. - Ten sam, który wyrzucił Adama Doboszyńskiego ze swojego mieszkania, gdy tamten do niego przyszedł zaraz po przyjeździe do Warszawy... Jakoby wyrzucił... - poprawił się, gdyż w tym momencie ogarnęły go wątpliwości, czy tamto śledztwo dotarło do samego dna sprawy, czy nie dali się zwieść jakimś mistyfikacjom.

Dossier inżyniera Pawła Suchowilka już leżało na biurku pułkownika. Wrzos niecierpliwie sięgnął po plik dokumentów: czy aby się w czymś nie pomylił? Kartkował.

- No, oczywiście, oczywiście - ucieszył się. Wszystko mu się zgadzało najzupełniej prawidłowo.

Jak trzeba: syn właściciela dużej, stołecznej firmy budowlanej. Maturę zdał w tym samym znanym warszawskim gimnazjum, z którego w latach drugiej Rzeczypospolitej wychodzili przyszli młodzi przywódcy organizacji tak zwanych narodowych, zarówno w ich bardziej konserwatywnym, jak i w bardziej radykalnym, faszyzującym wydaniu. - Wychowywano ich tam katolicko i anty... anty... wszystko - Wrzos lubił obszernie referować swą kartotekową wiedzę. - Antykomunistycznie, antysemicko, antyukraińsko, antymasońsko. Pod tym względem dom rodzinny tego Suchowilka i szkoła średnia znakomicie się ze sobą musiały uzupełniać. A więc matura - rok 1928. Ktoś tu nam zaznaczył, że spośród swoich kolegów Suchowilk wyróżniał się ciekawą, zachłanną inteligencją oraz nieprzeciętnymi cechami przywódcy i organizatora. Maturę otrzymał nieco wcześniej, niż przewidywały ówczesne obyczaje gimnazjalne: nie mając siedemnastu lat. Wróżono mu piękną karierę życiową. Potrafił rozkazywać innym i inni chętnie go słuchali. Swą konspirację zaczął zresztą wcześnie - już w szkole należał do tajnego koła młodzieży wszechpolskiej. Śladem ojca wybrał politechnikę, wydział budowlany, miał chyba zostać dziedzicem firmy, ale po pierwszym roku zmienił kierunek studiów - na mechaniczny. Nie mając dwudziestu lat, był już jednym z przywódców obwiepolskiej młodzieży na swojej uczelni.

Major Henryk Wrzos przekładał kartki. W związku ze sprawą Adama Doboszyńskiego Suchowilk był kilkakrotnie przesłuchiwany, pilnie spisywał swe życiorysy, inni też dużo o nim mówili. W środowisku dawnej młodzieży Stronnictwa Narodowego był postacią dość popularną.

- A gdy się rozpadli, przystał do bardziej dynamicznych. Do Obozu NarodowoRadykalnego, do ONR-u. Jasne. Prawda? - Wrzos referował i komentował. - Ale na „Falangę”

już mu rozpędu nie starczyło. „Falanga” to byli już ci trochę młodsi, którzy chcieli wyrugować z przywództwa tych trochę starszych. Oto meandry polskiego faszyzmu. I kto wie, czy Suchowilk nie stanąłby na czele tej ich politycznej organizacji, gdyby pewnego dnia jako młody inżynier, już wtedy żonaty, nie zakochał się w innej kobiecie, urzędniczce pracującej w tej samej co i on fabryce obrabiarek. O tym bardzo dużo nam opowiadali ludzie z tamtego środowiska. Romantyczna afera z nader istotnym dla losów inżyniera finałem. Swą pierwszą żonę poznał Suchowilk w organizacji politycznej - była to córka adwokata, wybitnego działacza starej endecji, obrońcy konsystorskiego zresztą, sama zaciekła, fanatyczna zwolenniczka ONR-u. Natomiast druga kobieta Suchowilka nie miała nic wspólnego ani z działalnością polityczną inżyniera, ani z dostojnymi rodzinami warszawskiej inteligencji burżuazyjnej. Ojciec jej był nauczycielem gdzieś w Kieleckiem, ona sama pozostawała najzupełniej odległa sprawom tak pasjonującym inżyniera Suchowilka. Ich wzajemne uczucie musiało być silne i piękne. Przetrwało wojnę, są ciągle razem i - zupełnie osobliwe - w otoczeniu inżyniera nie ustaliliśmy obecności żadnej innej kobiety, którą by dziś, ściślej przed dwoma laty, darzył jakimś specjalnym zainteresowaniem. Dla niej Suchowilk zaryzykował całą swą dotychczasową karierę polityczną. Zażądał rozwodu. Rozwód w katolickiej rodzinie - tak po katolicku upolitycznionej, tak obnoszącej swój światopogląd - był skandalem towarzyskim oraz politycznym.

No, wyobrażam to sobie. Znałem takich. Przeciw Suchowilkowi rozpoczęto w jego własnym obozie akcję gwałtowną, ale dyskretną. Nikt - ani rodzina mecenasa, ani organizacja polityczna, ani sam bohater skandalu - nie był specjalnie zainteresowany w ujawnianiu tych perypetii. Musiał ustąpić z ONR-u - wygryziono go, a może i sam miał już tego dosyć po tylu przyjacielskich rozmówkach. Zmienił wyznanie na reformowane, otrzymał rozwód - i to już akurat było lato 1939. Lipiec 1939. Zmobilizowany, po zakończeniu kampanii wrześniowej odmówił opuszczenia kraju, porzucił swój oddział na granicy węgierskiej i wrócił do Warszawy, do kobiety, która oczekiwała dziecka. Z pierwszą żoną dzieci nie miał.

Major Wrzos przedstawiał sprawę szeroko. Informacje zebrane w teczce były precyzyjne i wyczerpujące. Im bardziej zbliżały się do współczesności, tym były obszerniejsze i bogatsze w szczegóły. Trzy kolejne życiorysy Suchowilka - każdy z nich coraz większy. - To nie jest zła metoda takie pisanie życiorysów - pochwalił Wrzos.

Z rozpoczęciem konspiracji inżynier Suchowilk jakiś czas zwlekał. Całą jesień trzydziestego dziewiątego oraz zimę czterdziestego przypuszczalnie się rozglądał - i zapewne tyleż myślał o mającym się urodzić dziecku, co szukał dla siebie nowego ideowego miejsca. Zbyt długo i zbyt głęboko związany był z określonym zespołem i politycznym, i towarzyskim, by w powszechnej tajnej mobilizacji, którą wszyscy rozpoczynali od ludzi sobie ideowo najbliższych, nie czuć drastycznego osamotnienia.

- On - charakteryzował Wrzos - który miał cechy przywódcy, tym razem pozbawiony był swego wojska. Jednych przyjaciół już utracił i nie mógł włączyć się w ich robotę. Nie mógł i - pewnie - nie chciał: obrzydzili mu siebie. Innych przyjaciół jeszcze nie zyskał - sam pewnie jeszcze nie wiedział, kim był w tej chwili. Najchętniej, zwierzał się po latach, wróciłby znowu nad węgierską granicę, tym razem z żoną - przeszedłby dobrze sobie znane Karpaty lub Tatry, aby znaleźć się we Francji, gdzie - wyobrażał sobie to dość naiwnie - wszystko, co polskie, zaczynało się od zera, od nie zapisanej karty, od zbrojnego czynu. Oczekiwali jednak dziecka, a potem, z niemowlęciem, wyprawa taka była ryzykowna. Pewnego dnia, wczesną wiosną roku czterdziestego, skorzystał z propozycji wrześniowego kompana, oficera zawodowego ukrywającego się przed branką do oflagu, i aż nieoczekiwanie dla samego siebie znalazł się w czysto technicznej komórce tajnego wojska, wtedy jeszcze nazywającego się Związkiem Walki Zbrojnej. Komórka ta zajmowała się łącznością z zagranicą, głównie z Budapesztem.

Suchowilk znał doskonale Tatry, namiętnie uprawiał wysokogórską wspinaczkę.

Zlecono mu inspekcyjną opiekę nad komórką przerzutową w Krakowie i na Podkarpaciu.

Parokrotnie sam przechodził granicę górami na południe i z powrotem. Polubił tę kurierkę i obywał się bez przewodników - zdarzało się, że powierzano mu szczególnie cenne przesyłki oraz przeprowadzanie ludzi o dużym politycznym znaczeniu. Kiedyś zaproponowano mu pracę identyczną, ale na szczeblu nieco wyższym, w cywilnej walce konspiracyjnej. W delegaturze rządu londyńskiego. Zgodził się, I tak wielokrotnie wędrował z Warszawy przez Słowację do Budapesztu, z Warszawy do Królewca w mundurze niemieckiego oficera, z Warszawy do Berlina - do wszystkich punktów pośrednich na drodze do Londynu. Aresztowany podczas dworcowej łapanki w Tarnowie - został wykupiony z powiatowego więzienia: Niemcy nie zorientowali się, kogo mają w ręku. Aresztowany na Słowacji - uciekł konwojentom z Hlinkowej Gwardii. Aresztowany w Zakopanem - zdołał, przeciąwszy sobie żyły w lewej ręce, uzyskać przeniesienie do szpitala, skąd zorganizowano mu ucieczkę.

Pułkownik Wagner aż cicho gwizdnął z uznaniem - fajny facet. Tacy są zdolni do wszystkiego - major Wrzos był chłodniejszy.

Suchowilk zapomniał o swych dawnych pasjach politycznych, pogrążył się cały w tej pełnej wrażeń robocie. W chwilach szczerości mawiał do swych towarzyszy - co po latach ludzie powtarzali śledczym i prokuratorom - iż w ten sposób czystą techniką konspiracji odrabia grzechy swego przedwojennego życia. Bardzo krytycznie był nastawiony do tego wszystkiego, co robił przed wojną.

Po trzeciej ucieczce zakazano mu wędrówek za granicę. Powierzono mu komórkę zajmującą się przygotowywaniem fałszywych dokumentów - niezbędnych i dla kurierskich podróży, i dla legalizacji działaczy konspiracyjnych. Nowa jego placówka zajmowała się również, w skali masowej, wyrabianiem dokumentów ochronnych dla Żydów, którzy ukrywali się poza gettem. Wagner mruknął: - Osobliwego rachunku zażądała historia od dawnego antysemity, nie od niego jednego zresztą. - Dostarczał więc Żydom fałszywych papierów, lokował ich -

wiele razy i szczęśliwie - jako pracowników w przedsiębiorstwach ważnych wojennie -

kriegswichtig, a więc nieco lepiej przez okupanta widzianych - wreszcie przerzucał na Węgry, gdzie w tym czasie łatwiej było się ukrywać niż w Gubernatorstwie. Zeznania zebrane w dossier pochlebnie oceniały tę pracę inżyniera Suchowilka - znajdowały się tam świadectwa ludzi zajmujących po wojnie poważne stanowiska, którzy swe ocalenie jemu właśnie zawdzięczali.

Major Wrzos powiedział: - Jego szerokie znajomości mogą być bardzo przydatne dla tych panów z Rittersee. - Ale jeden z dokumentów miał wymowę dwuznaczną. Major Wrzos przez chwilę zatrzymał się na tej sprawie. Ktoś też po latach - wskazywał na udział inżyniera w wydaniu hitlerowcom trojga ukrywających się Żydów, dwóch młodych kobiet i mężczyzny. Oskarżenie nie precyzowało zarzutu w sposób jednoznaczny, było raczej podejrzeniem, być może nawet pomówieniem - drastycznie różniło się od wszystkich pozostałych dokumentów, pochodziło ponadto od kogoś, czyje konto w sprawie żydowskiej było mocno nieczyste, kto sam już za to odpowiadał przed sądem. Nie obudziło więc wiary i nie stało się przedmiotem żadnych oskarżeń. Było jednak.

- Jeżeli my mamy taki dokument, ktoś inny może znać ten fakt nieco lepiej, dokładniej, i kto wie, czy sprawa z ostatnich miesięcy wojny nie może dziś posłużyć komuś w tym celu, by zyskać posłuszeństwo inżyniera Suchowilka. Kto wie... - major Wrzos ciągle komentował.

Powstanie - na szlaku walk najtrudniejszych: Wola, Starówka, kanały, Śródmieście. Na Starówce mieszkała z dzieckiem żona w ostatnim miesiącu drugiej ciąży. Inżynier zdecydował się na wielkie ryzyko: kanałami wyprowadził ją ze Starego Miasta, niosąc na ręku pięcioletniego synka - wyszli na Foksal. Natychmiast po opuszczeniu kanału, w bramie numer 11 - Suchowilk to świetnie zapamiętał - „tam gdzie dzisiaj jest Polska Agencja Prasowa” -

żona inżyniera urodziła córeczkę. Do niewoli nie poszedł.

- I od tego właśnie miejsca cała dotąd wyraźna sprawa gmatwa się nieco. Kiedyś już nawet o tym przed laty rozmawialiśmy. Pamiętacie? - pytał Wrzos. Wagner coś sobie przypominał, nader niedokładnie. - W tym właśnie miejscu własnoręcznie pisane życiorysy inżyniera Suchowilka przestają się pokrywać z zeznaniami innych osób. Suchowilk, pytany, upierał się przy swojej wersji. Inni przesłuchiwani nie byli tak absolutnie swojego pewni. W końcu rzecz nie grała tak wielkiej roli, machnęliśmy wtedy ręką, ale teraz... Kto wie, co gdzie się nam schowało... Suchowilk z uporem pisał: „poszedłem do niewoli... ” Inni twierdzą, że przez obóz w Pruszkowie, wśród ludności cywilnej, wyprowadził żonę, synka i niemowlę. Wyprowadził ich - a ściślej: wysforował - na wolność; udało mu się pewnie uchronić i siebie, i swoich przed wywózką. I tutaj ciągle powtarzają się jakieś niejasności. Żona z dziećmi znalazła się w Zakopanem - on sam się tam nie pokazał. Jakoby się ukrywał - a może rzeczywiście był w tym obozie. Ostrożności mające uchronić go przed gestapo - potem okazały się dogodne, gdy zechciał ukrywać się przed nimi. Widziano go w Krakowie jesienią 1944 roku. Ale on sam o sobie tak napisał: „wywieziony do Niemiec, w drodze do oflagu zdołałem uciec z transportu i korzystając ze znajomości i kontaktów z tras przerzutowych, przez naszych ludzi w Berlinie dotarłem do granicy szwajcarskiej, przeszedłem ją, a stamtąd do wolnej już wtedy Francji, gdzie pozostałem... ” Zauważcie, jak to sprytnie pomyślane: zabrany do oflagu, dzięki ucieczce nie figuruje w ewidencji obozu. Nie możemy sprawdzić, a tymczasem mamy informację, iż do wiosny czterdziestego piątego jeszcze był w Krakowie, jeszcze działał w rozlatującej się coraz bardziej delegaturze. Równocześnie Suchowilkowa przeprowadziła się z Zakopanego do Suchedniowa, gdzie jej ojciec znowu zaczął uczyć w szkole. Inżynier znikł z kraju. Zapewne przez ten ówczesny chaos, przez nie istniejące granice i fronty, ruszył na zachód. Jesienią czterdziestego piątego był już, z całą pewnością już był, w Londynie. W życiorysie to tak wygląda: „Jesienią przeniosłem się z Paryża do Londynu”. W Londynie już widzi go wiele osób, już stale jest na widoku. Odtąd wszystkie jego własne zeznania pokrywają się z zeznaniami innych. Tylko ta niejasna, dwuznaczna luka dwunastu miesięcy. Dlaczego nie chciał nam się przyznać, iż wtedy był w kraju. Co robił, że mu zależy na tajemnicy?

- A może to jemu trzeba wierzyć, a nie tamtym innym informatorom? - zauważył pułkownik Wagner.

- A jakiż interes mieliby ci inni, którzy zeznali, iż widzieli go w Krakowie? Montował jakąś działalność wymierzoną przeciw nam, już tylko i wyłącznie przeciw nam - i dlatego nie chce się do tego przyznać. Może organizował to „Nie”, a potem „WiN”? Kto go wie...

- Gdyby się wtedy przyznał, iż w lecie czterdziestego piątego uciekł z kraju, już od nas uciekł, tobyśmy go gorzej przyjęli, kiedy wrócił do kraju. Wrócił legalnie? - Wagner rozważał rozmaite warianty.

- Najlegalniej w świecie. Wiosną czterdziestego szóstego transportem okrętowym, do Gdyni. Badany - na przedwojennego działacza politycznego oraz funkcjonariusza delegatury zwróciliśmy uwagę - opowiedział dość szczegółowo o rozmowach prowadzonych w Londynie.

Powiedział: „Skończyło się, ostatnia rozmowa z generałem Borem skończyła się trzaśnięciem drzwiami!” Ten gest inżyniera Suchowilka potwierdziły nam zeznania innych osób oraz informacje dochodzące z Londynu. W trzy lata później znowu pojawił się w kręgu naszych obserwacji. To już była sprawa Doboszyńskiego. Czy rzeczywiście Doboszyńskiego wyrzucił ze swego mieszkania i nie chciał z nim o niczym gadać? Tak to wyglądało. Wtedy dyskutowaliśmy owe dwuznaczności w życiorysie, ale tak nienagannie, lojalnie zachowywał się przez te wszystkie lata od powrotu do kraju, tak wreszcie postąpił z Doboszyńskim - że uznaliśmy za niewskazane, by jeszcze cokolwiek czynić. Nie dopominaliśmy się zbyt natarczywie o stare rachunki. Dość zresztą wtedy było innych, ważniejszych kłopotów. Rzecz całą odłożyliśmy na półkę...

Inżynier Paweł Suchowilk założył na Żoliborzu niewielki warsztat ślusarsko-mechaniczny, początkowo wyłącznie naprawczy, potem produkujący drobne, ale istotne części różnych skomplikowanych mechanizmów. Zakład ten stosunkowo szybko wyrobił sobie doskonałą opinię. Od fabryk państwowych zaczął otrzymywać zamówienia na drobne detale i krótkie ich serie, jakich wielkie zakłady nie chciały się podejmować ze względu na ich nieopłacalność.

Zajął się produkcją niektórych elementów dotąd sprowadzanych z zagranicy. Żona, odchowawszy córkę, zaczęła pracować w biurze projektów budowlanych jako urzędniczka. Nieźle im się wiedzie. W dużej spalonej willi odremontowali mieszkanie.

Pułkownik Wagner przewrócił ostatnią kartę dossier. Major Wrzos myślał głośno:

- ...No i za wcześnie go odłożyliśmy. Jak długo będą się ciągnąć te sprawy? Spławił Doboszyńskiego - a może nie spławił? Może Doboszyński miał mu jedynie o czymś przypomnieć i żadnego nie miał do Suchowilka interesu. Tylko się sprytnie przeciw nam umówili.

Czyżby w Londynie dokładniej znali przebieg rozmowy Suchowilka z Doboszyńskim? Myślałem, że o Doboszyńskim wiedzieliśmy wszystko, a jednak drań wysłał jakieś wiadomości za granicę, o których nie mieliśmy pojęcia. Ale ja nie daruję. Teraz to nie daruję. Jeden już ziemię gryzie, drugiego dopadnę jak dwa a dwa cztery. Cacy, cacy... jaki grzeczny. Przyjaciół z konspiracji nie spotykał, Mikołajczyka nie popierał, nawet „Gazety Ludowej” nie czytał... I co? Osiadł, zapuścił korzenie, wszyscy mu uwierzyli, i wtedy dopiero zaczyna się bal... A myśmy byli durnie. Tyle razy dziwiłem się wtedy, skąd on taki grzeczny, taki spokojny. To nawet zgodne z klasycznymi zasadami pracy agentów długofalowych: lata siedzisz jak trusia, i dopiero potem, gdy dawno się do ciebie przyzwyczaili, zaczynasz drążyć, pomaleńku, pomaleńku...

Dopiero teraz wszystkie klocki tego Suchowilka zaczynają mi do siebie pasować.

Rozegram teraz ciebie, rozegram...

Major Wrzos nawet jakby się cieszył.

Pułkownik Wagner na rewelacje Łaszewskiej reagował spokojniej.

Major Henryk Wrzos osaczył inżyniera Suchowilka.

Nazajutrz po powrocie Łaszewskiej z Berlina wokół warsztatu, mieszkania i osoby Pawła Suchowilka już krążyli obserwatorzy. Od tej pory inżynier przebywał - nie wiedząc o tym -

w towarzystwie ludzi, którzy skrupulatnie notowali każdy jego krok: wyjście z domu, spacer, pobyt w warsztacie, każdą przyjmowaną wizytę. Roili się dookoła niego. Na wywoływanych zdjęciach fotograficznych pojawiały się sylwetki postaci dzwoniących do drzwi mieszkania państwa Suchowilków. Podwładni majora Wrzosa rozpoznawali na tych fotografiach twarze ludzi, z którymi inżynier spotykał się w kawiarni, którzy przychodzili do jego warsztatu. Odszukiwano je potem w kartotekach i rozczytywano się w ich życiorysach lub zestawiano nowe życiorysy. Wędrowano tymi tropami dalej. Ustalano nazwiska, imiona, zajęcia rozmaitych mężczyzn i kobiet - wykreślano zawiłe schematy ich wzajemnych powiązań towarzyskich i zawodowych. Mapa bytu inżyniera Suchowilka prędko zapełniała się znakami konwencyjnymi.

Naniesiono na nią drogi jego codziennych wędrówek, wstawiono adresy jego najbliższych znajomych. Wykreślano funkcje i parametry jego pracy. Te wszystkie zadania śledczych nie były trudne - życie inżyniera Suchowilka toczyło się niezmiernie monotonnie, spotykał się z niewielu ludźmi, poza kręgiem klientów prowadził skromne tylko życie towarzyskie, a zespół jego przyjaciół wydawał się być jeszcze węższy. Żadnych - na przykład - kontaktów z sąsiadami.

Jakby zazdrosne - więc podejrzane - chronienie domu i mieszkania przed gośćmi. Żadnych zainteresowań dla innych kobiet - poza żoną. Raz jeszcze potwierdziła się opinia już kiedyś zanotowana w dossier inżyniera: odludek i domator, któremu wystarczały dom rodzinny i warsztat. Major Henryk Wrzos krzywił się ironicznie: - Taki działacz polityczny, taki działacz konspiracyjny i taki odludek, taki mizantrop! Nie! W żadnym razie! Jest to tylko i wyłącznie maskarada, działanie mające nas wprowadzić w błąd! - Zadaniem wyznaczonym dla podkomendnych majora było ustalenie prawdy o inżynierze Suchowilku, skoro wiedzieli już, jakim celom ta dotychczasowa maskarada ma służyć. On czeka na sygnał! - taka była hipoteza robocza majora Wrzosa.

Świat obojga Suchowilków nasycono więc niedyskrecją i ciekawością. Niewiarygodne, jak bardzo człowiek jest odkryty dla oczu, które chcą się zająć jego życiorysem, dla tych wszystkich, którzy są go ciekawi. Człowiek może być właściwie zupełnie nagi - nic go nie potrafi ochronić przed cudzym słuchem i wzrokiem.

Zapamiętano sobie dobrze: berliński informator dokładnie wymienił warsztat inżyniera Suchowilka, bezbłędnie usytuował, ściśle określił rodzaj produkcji. Na warsztat więc zwrócono specjalną uwagę. Inżynier z nikim nie potrzebował się spotykać w mieście. Interesanci sami przychodzili do maleńkiej fabryczki, jak można by nazwać warsztat tak doskonale zmechanizowany.

Czterech wykwalifikowanych robotników, ludzi w starszym wieku, mogło stanowić najbardziej precyzyjną łączność między inżynierem a wszelkimi innymi grupami czy organizacjami, również kontrrewolucyjnymi - przewidywał major Wrzos. Starannie rozpracowano czterech pracowników inżyniera. Nie stwierdzono jednak nic podejrzanego.

Warsztat, w którym inżynier spędzał dwie trzecie dnia, coraz więc liczniej odwiedzali interesanci.

Pojawiły się nowe zlecenia - i jeżeli nawet nie mógł ich, zawalony robotą, przyjąć, trwały rozmowy, pertraktacje, namawiania, przerywane odwiedzinami innych klientów. Państwowe zakłady przemysłowe zaczęły nagle mnożyć liczbę swych pracowników kontaktujących się z warsztatem inżyniera Suchowilka. Leżący w szufladzie biurka majora Wrzosa graficzny wykaz kontaktów przemysłowych inżyniera nie miał już białych plam ani znaków zapytania.

Każde nazwisko było sprawdzone - i uzasadnione. Każda instytucja wysyłająca do żoliborskiego warsztatu swych pracowników - starannie przeanalizowana. Aż mnożyć się zaczęły zabawne epizody. Obcy sobie wzajemnie agenci informowali o pojawieniu się w otoczeniu inżyniera nowych twarzy, klientów nieoczekiwanych, o tożsamości nagle bardzo trudnej do ustalenia. W departamencie Wagnera major Wrzos natychmiast rozwiązywał te krzyżówki - z rosnącym wciąż rozczarowaniem.

Nic. Nic. Nic.

Nie stwierdzono żadnych najlżejszych porozumień, najmniejszych związków mogących stanowić wskazówkę jakichś konszachtów politycznych. Rozmowy w kawiarni, których istotne fragmenty docierały do tych, co pragnęli je usłyszeć, były najbardziej banalną gadaniną znajomych, mocno już sobą znudzonych, przeważnie z rzędu malkontentów, ograniczających się do jałowych utyskiwań, plotkarskich powtórzeń, kombatanckich wspominków. W mieszkaniu inżyniera rozmowy te mogły mieć nieco inny przebieg, ale goście rzadko odwiedzali dom Suchowilków. W warsztacie każda bardziej poufna lub nieco dłuższa konferencja z kimś obcym, spoza grona pracowników, była stosunkowo łatwa do podsłuchania.

Nic. Nic. Nic.

Lada tydzień u Suchowilka zamelduje się ktoś z Rittersee - z hasłem kiedyś uzgodnionym.

Ktoś - kogo będzie można wyśledzić na granicy, a w jakiś czas potem zatrzymać. Ale czy go właśnie trzeba zatrzymać? Czy nie należy dopuścić do spotkania agenta z inżynierem? Ale wtedy - co dalej?

- Mamy się zdać na bieg przypadków? - towarzysz Wagner zapytał najbliższych, zgromadzonych wokół biurka. Z prawej strony siedział Wrzos, z lewej Szper. - Otrzymaliśmy szansę jedną na tysiąc. Zostaliśmy uprzedzeni. To nie bywa takie częste. Potrafimy z tej sytuacji wyciągnąć korzyści największe czy też je przegapimy? Będziemy działać twórczo czy powędrujemy utartym szlakiem? Mamy czekać biernie czy inicjować wydarzenia?

- Nie liczmy na to, iż powtórzy się historia z Doboszyńskim - major Wrzos powtarzał swoje zdanie. - Nie, tamto się nie powtórzy. Tym razem Suchowilk już nie wyrzuci za drzwi kuriera z Rittersee.

- A jeżeli... - Szper zgłosił zastrzeżenie.

- O, nie! w żadnym razie! - Wrzos był zbyt pewny siebie. Czuł, że teraz jest już na dobrym tropie. Wszystkie klocki nareszcie logicznie mu pasowały. W tym rozumowaniu nie odkrywał już żadnych luk. - Suchowilk najwyraźniej związany jest odpowiednimi umowami.

Jak tam naprawdę było z Doboszyńskim - też nie wiemy. Może się dowiemy... Jestem najzupełniej przekonany, że tym razem Suchowilk ulegnie prośbom, namowom...

- Szantażowi...

- Nie wierzę w to, aby rzecz miała się opierać na szantażu. Upłynął termin długofalowej akomodacji Suchowilka w naszym państwie. Ośrodek dyspozycyjny daje sygnał: czas podjąć pracę.

- A jeżeli Suchowilk wyrzuci i tego faceta? Tam, w Londynie, przed paru laty wszystko mogło wyglądać inaczej, inaczej im się rysowała przyszłość. Teraz jest inaczej. Zmieniły się czasy i zmienili się ludzie. Odbudował sobie rodzinę i wyraźnie dba o nią. Może już nie zechce honorować swych starych zobowiązań? - Szper formułował wątpliwości.

- Zechce, nie zechce, zechce, nie zechce... Możemy obrywać listki i rachować, który nam ostatecznie wypadnie. Ja twierdzę, że Suchowilk się zgodzi, ty masz wątpliwości. Musimy sprawdzić. Tym razem musimy, za wszelką cenę musimy o nim wiedzieć wszystko. Raz wreszcie. Musimy przyjąć najtrudniejszą dla nas tezę roboczą: Suchowilk zgodzi się z rozkazem nadanym mu z Monachium! Suchowilk przystąpi do montowania szerszej siatki agenturalnej.

A gdyby nawet ograniczył się wyłącznie do dostarczenia informacji z własnego zakładu, bez jakiejkolwiek siatki spiskowej, to i tak fachowcy od spraw przemysłu z jego cząstkowych informacji potrafią wysnuć wnioski bardziej ogólne i dosyć trafne. Nie zapominajmy, że w warsztacie Suchowilka produkowane są części pewnych aparatur używanych w przemyśle zbrojeniowym. Wystarczy więc może tylko rachować i znać się na wojsku...

- Trzy możliwości: odrzucenie, szantaż i akceptacja! - Wagner rozstawiał swe sześcienne palce. - A my będziemy się przyglądać bezczynnie takim ich rozmowom. Przez zamknięte drzwi. Praktycznie bezradni. Jedyne, co możemy uczynić, to zamknąć któregoś z nich lub obu razem. Co nam z tego przyjdzie? Powiększy się stan aresztantów? I zostanie zmarnowana szansa jakiejkolwiek penetracji. Czy wolno nam pozwolić, by rzecz cała rozegrała się wyłącznie między Suchowilkiem a oczekiwanym z Monachium gościem? Więc...

- Wielki gabinet Wagnera oświetlony był wszystkimi górnymi i bocznymi lampami. Wagner lubił tak późno w nocy zwoływać najbliższych na sztabowe narady. To ostatnie kwadranse doskonałego myślenia. Jeszcze wszystko jest jasne, ostre, twardo obrysowane. Za godzinę już będą we mgle i przed oczami będą mieć mgłę. Będą zmęczeni, zmaglowani dniem, wypruci z sił. Kawa stanie się wstrętna. Teraz myślą jeszcze logicznie i precyzyjnie. Czy mają się tylko przyglądać? Wagner pyta - i pytaniem podpowiada odpowiedź.

Nie o słowa zresztą chodziło. Byli trójką przyjaciół, piechurów wyćwiczonych w długim marszu. Wspólne decyzje dojrzały w nich równocześnie. Obydwaj wiedzieli, co Wagner pragnie usłyszeć, co myśli. Akceptowali to. Decyzji nie próbowali formułować. Nawet nie należało tego czynić. Słowa niszczą niektóre sytuacje. Słowa mają właściwość kompromitacji.

Nie domówione łatwiej godzić z przymusem okoliczności. Podpułkownik Norbert Szper powiedział:

- Radziłbym ci posłużyć się Bogdanem Kileniem; całą konspirację przesiedział w kraju, jest dostatecznie mądry, ostrożny i absolutnie pewny.

Koło południa major Wrzos wezwał do siebie porucznika Bogdana Kilenia. Zaaprobowali propozycję Szpera. Kileń jest najwłaściwszy do przeprowadzenia tego zadania.

Decyzja Wagnera, podczas narady nocnej nie ujęta w słowa, teraz musiała być przetłumaczona na rozkazy jasne i wyraźne. Wrzos objaśnił Kileniowi strategię działania. Nie wolno narażać się na ryzyko przypadków, na czyjąś taką czy inną dobrą wolę. Kurier idący z Rittersee powinien trafić - absolutnie celnie! Powinien być przez inżyniera przyjęty wyjątkowo gościnnie i przekonać się, że wokół Suchowilka już wcześniej nieco skupiła się gromadka ludzi, którzy na własną rękę, nie czekając na jakikolwiek sygnał z zagranicy, podjęli się ryzykownej pracy, dla których kontakt z wysłannikiem londyńskim będzie już tylko logicznym ukoronowaniem prowadzonej działalności.

Jasne?

Kileń nie odpowiedział. Uporczywie patrzył w róg biurka i nerwowo bawił się skręcaniem i rozkręcaniem kawałka papieru. Nie zrozumiał propozycji, rozkazu?

Major Wrzos zaczął powtórnie - ton wyraźniej. I jeszcze raz potem, jeszcze dobitniej -

choć nie było to przyjemne rozmawiać o sprawach, jakie - niewątpliwie konieczne - nigdy nie należą do najczystszych.

- Należy, rozumiecie mnie, otoczyć inżyniera takim kokonem spisku, by działając w tym układzie, więc spiskując, podlegał naszej stałej kontroli. Treść informacji przekazywana za granicę za jego pośrednictwem lub mimo niego, ale na jego konto, musi być akurat taka tylko, jaka z korzyścią dla nas powinna trafić do tamtych cudzoziemskich biur. Powinniście, wy sami, wy osobiście, uzyskać pełną kontrolę nad poczynaniami podejmowanymi przez wrogów 35

w stosunku do Suchowilka, nad czynnościami samego inżyniera i grupy spiskowców z nim współdziałającej. Osiągniemy to wtedy, gdy Suchowilk zamiast samemu zabiegać o stworzenie kontrrewolucyjnego ośrodka - przyjdzie do gotowego, stanie się jego uczestnikiem. Stanie się - dzięki wam właśnie! Ośrodek ten założy Kileń - spośród funkcjonariuszy aparatu. Wy go założycie! - major Wrzos przechylił się ponad biurkiem ku nieruchomo tkwiącemu Kileniowi.

- Wy go założycie! Historia ruchu robotniczego zna już taki wypadek. Prawda?

- Powrót Sawinkowa - szepnął Kileń.

- Powrót Sawinkowa - potwierdził Wrzos.

Reguła spiskowa dopuszcza kontaktowanie się trójek, maksimum piątek. Poza jedną jedyną piątką, z którą kiedyś poznać będzie musiał inżyniera - reszta organizacji będzie legendą.

Mitem. Papierem - myślał Kileń. - A więc będzie spisek kontrrewolucyjny i nie będzie go równocześnie. Będzie on istniał dla tamtych z Rittersee i dla Suchowilka, nie będzie istniał dla nas, i nie będzie istniał dla naszego społeczeństwa. Dla społeczeństwa - to jest najważniejsze.

Stworzymy tarczę.

- Jasne?

- Aha... - burknął Kileń. Wrzos oczekiwał potwierdzenia mniej wstrzemięźliwego. Oczywiście, że Kileń nie zerwie się na baczność i nie wykrzyknie: „Rozkaz, towarzyszu majorze!”

Nikt tego tak nie przyjmie - z lekkim, ochoczym przytupem. Ale mógłby powiedzieć coś podobnego.

Major Wrzos rad by coś podobnego usłyszeć.

Nie usłyszał. Bogdan Kileń ani nie zaprotestował, nie chcąc czy nie mogąc wykonać polecenia, ani nie potwierdził, iż wykona je z najlepszą wolą. Uniósł się ociężale - i chciał odejść;

odebrał już rozkaz, wyraźnie nie miał ochoty go komentować. Rozkaz wykonać musi. Wrzos przytrzymał go za rękę: czy aby Kileń dobrze zdaje sobie sprawę, iż podstawienie organizacjimirażu jest w rzeczywistości najskuteczniejszym środkiem ochrony własnych obywateli przed pokusą, która mogłaby ich zaprowadzić na ławę oskarżonych? Czy Kileń dobrze to rozumie? Porucznik wymruczał potwierdzenie.

Zdecydowano: Bogdan Kileń jako pracownik jednej z ważnych placówek przemysłowych zostanie skierowany do warsztatu inżyniera z nowymi, atrakcyjnymi dla Suchowilka propozycjami.

Konferencja z inżynierami dostarczyła Kileniowi niezbędnych elementów. Okolicznością szczególnie pomyślną było i to, iż przed wojną studiował na politechnice, więc problemy mechaniki nie były dlań obce. Naprawdę znał się na nich.

Bogdan Kileń zapukał do drzwi warsztatu mechanicznego inżyniera Pawła Suchowilka.

Uczynił to niechętnie, z ociąganiem się. Parę kół zatoczył po sąsiednich ulicach, nim zdecydował się na ten gest rozpoczynający akcję.

Otworzono przed nim drzwi. Wylegitymował się - jak należało. Przyszedł z ramienia dużej instytucji przemysłowej pracującej dla celów zbrojeniowych, która proponując Suchowilkowi wykonanie nader zyskownych elementów, zastrzegła dla obywatela Bogdana Kilenia ścisły kontakt i współpracę w toku całej produkcji - dla sprawowania kontroli oraz ewentualnych ułatwień w dostawach niezbędnych materiałów.

Paweł Suchowilk, wysoki, przystojny mężczyzna o jasnych blond włosach i dużym, nieco przytłaczającym czaszkę czole - przeczytał uważnie przedstawiony mu dokument, złożył go starannie i wsunął między dwa zgięte, grube druty, przytrzymujące papiery akurat potrzebne.

Kileń patrzył na wargi inżyniera. Nie w oczy tamtemu, nie w twarz, ale właśnie na wargi.

Pragnął i uświadomił sobie to pragnienie, by tamten powiedział: nie! „Powiedz: nie! powiedz:

nie! powiedz... ” - chciałby hipnotyzować. Suchowilk powinien odrzucić ofertę i przywiązany do niej upokarzający warunek obserwatora.

Inżynier umowy nie odrzucił. Mruknął tylko: - Pan kontroler... - tonem człowieka godzącego się z jakąś, nawet nie bardzo poważną, przykrością. Kiedyś, później, Suchowilk przyznał się Kileniowi, iż w tej pierwszej chwili wziął go po prostu za agenta którejś z formacji bezpieczeństwa, kontrwywiadu zapewne, przydzielonego doń w trosce o tajemnicę wojskowej produkcji. Uznał to zresztą za rzecz zrozumiałą, wynikającą z interesu państwowego, w tym wypadku będącego również i interesem Suchowilka, gdyż oferta była pod względem zarobkowym bardzo atrakcyjna. Warunek przyjął i zaaprobował.

- Nie będę krył - dodał tylko - że nie jestem zachwycony perspektywą dalszego, choćby czasowego, zatłaczania tego kantorka czy warsztatu. Sam się pan przekona, że każda dodatkowa osoba na naszej małej przestrzeni stwarza trudności ruchu. No, ale...

Przyjęcie było bardziej rzeczowe niż serdeczne. Inżynier był powściągliwy i chłodny.

Rozmowy ograniczały się do informacji niezbędnych. Pokazywał Kileniowi wykonane rysunki, w pierwszym stanie produkcji, wkrótce potem przygotowywane formy i oporządzenia - i czekał spokojnie na uwagi, dostosowując się do roli w reżyserowanym nie przez siebie przedstawieniu. Nie zdziwiła go nieporadność tych uwag. Kileń chaotycznie i bezładnie za każdym razem wyrażał swe całkowite uznanie - i zapadało wzajemne milczenie. Brakowało tematu, aby rozmowę kontynuować dalej. Liznąwszy wykonaną pracę - pan kontroler mógł już tylko siedzieć w kantorku lub przyglądać się robotnikom w warsztacie. Kileń nie zorientował się w ciągu tych pierwszych dni, iż tylko rzeczowe zastrzeżenia lub krytyka wobec zademonstrowanych mu planów czy elementów produkcji mogłyby spowodować dłuższą dyskusję, która skacząc z problemu na problem dałaby szansę na ich wzajemny, bardziej istotny kontakt. Pochwały pełne aprobaty były jałowe, niczemu nie służyły. Kontroler z fabryki zaaprobował - zgoda! Nie ma więc o czym gadać! Aż do jutra - może jutro wyłonią się jakieś nowe kłopoty? Może ich jednak nie będzie? Wówczas Kileń zaaprobuje przedstawiony mu przedmiot lub rysunek, a Suchowilk znowu uśmiechnie się z powściągliwą grzecznością.

Przez moment porucznik będzie się trzepotał bezradnie w siatce towarzyskich banałów, nawet o pogodzie nie będzie wypadało zaczynać, aż wreszcie inżynier położy kres jednym słowem, akcentując koniec dzisiejszej rozmowy. Zapowie to, co jutro przedstawi Kileniowi już gotowe - i przybysz będzie musiał zrozumieć, iż wprawdzie nikt go z warsztatu nie usuwa, ale obecność jego raczej zawadza, niż pomaga. Przesunie się więc jeszcze między obrabiarkami, pozdrowi pracujących, oni odpowiedzą mu burkliwie - i wyjdzie na ciche alejki Żoliborza wściekły na majora Wrzosa, na siebie i na Suchowilka.

Kileń oceniał: Paweł Suchowilk nie jest człowiekiem sympatycznym; bardziej zraża tych, z którymi rozmawia, niż ich pozyskuje. Wyczuwa się w nim jakby pogardliwą wyniosłość dla każdego rozmówcy, jakąś granicę nieprzepuszczalności wobec drugiego człowieka. Jego uśmiech jest ironiczny - stanowi maskę i wyznanie równocześnie. Maska kryje niechęć wobec cudzych spraw; obchodzą go one widać bardzo niewiele. Kileń zna ten typ ludzi, którym nikt nigdy nie czyni zwierzeń, którzy nie są spowiednikami, choć może mogą być apostołami.

W jaki sposób ten człowiek mógł być przywódcą młodzieży akademickiej? - zastanawiał się Kileń. Czarował ich swą wzgardliwą obojętnością? Była to młodzież faszyzująca - i łatwo się brała na lep charyzmatycznego dystansu. A może - domyślał się porucznik - rozwód z pierwszą żoną był tylko pretekstem do rozstania się z przyjaciółmi ideowymi, którym Suchowilk już przestał odpowiadać jako przywódca. I on sam - być może - coraz bardziej niezręcznie czuł się w roli pierwszego wśród ludzi, którzy go coraz mniej obchodzili. W konspiracji najchętniej działał sam - dlatego był tak świetnym kurierem. Potem był znakomitym szefem komórki mającej czysto techniczny zakres działania, do tej pracy już wówczas nie musiał nikogo przekonywać. Suchowilk niewiele mówił i nie bardzo chciał słuchać innych. Jawnie dawał do zrozumienia, iż czyni to niechętnie, z przymusem. Nikogo nie dopuszczał do przyjaźni.

I taki właśnie Paweł Suchowilk odpowiadał Bogdanowi Kileniowi. Wzgardliwy, nieprzystępny, niechętny. Przez pierwsze dni dziwacznej współpracy tych dwóch mężczyzn coraz bardziej nieprawdopodobna wydawała się Kileniowi chwila wzajemnej szczerości; aby inżynier uchylił, choćby na szparę, tę opończę niechęci, w którą się owinął. Czy wtedy padnie pomiędzy nimi jakieś bardziej ludzkie słowo? Słowo, którego Kileń oczekiwał i lękał się równocześnie: wtedy bowiem będzie musiał przedstawić inżynierowi swoją propozycję działania.

- Skoro w macierzystym zespole politycznym nikt mu nie podał ręki, gdy Suchowilk jawnie zlekceważył sobie ich statut światopoglądowy, widać brakowało mu tam prawdziwych przyjaciół, których pozyskać nie potrafił lub nie chciał. - Porucznik Bogdan Kileń nieco szerzej komentował meldunek o niepowodzeniach pierwszych kontaktów z Suchowilkiem. - Z samej niechęci do tego niemiłego człowieka można było w czasie okupacji dać posłuch dwuznacznym oskarżeniom. Może w Londynie drzwiami sobie trzasnęli nie polityczni antagoniści, ale ludzie osobiście sobie niechętni. W klęsce moralnej, politycznej, zawodowej ludzie niesympatyczni stają się dwakroć bardziej nieprzyjemni. Inżynier Suchowilk, który wszystkich innych uważa za głupszych od siebie, jest właśnie taki.

- Układasz romans psychologiczny, zamiast zajmować się agitowaniem inżyniera - parsknął Wrzos. Kileń kontynuował swoje:

- I to, co bierzemy za rezultat jego świadomej działalności politycznej, dywersyjnej, ta separacja od ludzi, wydaje się być konsekwencją jego nieprzyjemnego charakteru. On nie lubi ludzi, ludzie nie lubią jego. Los mizantropa. Nikt nie chce być powietrzem, a dla niego jesteśmy jak powietrze.

- Ale czy sądzicie - Wagner wtrącił się do dialogu dwóch oficerów - że tam, w Londynie czy w Monachium, gorzej znają Suchowilka, niż wyście go poznali w ciągu tych paru dni?

Musimy przyjąć logiczne założenie, iż oni go znają lepiej. I dlatego wytypowali go na organizatora spisku. Organizatorem takiej agenturalnej grupy musi być ktoś, kto niemal od pierwszego słowa potrafi zyskiwać sympatię i zaufanie innych ludzi.

- Ja też tak myślę: oni go chyba lepiej znają - Wrzos przytwierdził Wagnerowi. - A teraz, akurat przy kolacji, Suchowilk mówi do żony: „Wyobraź sobie, że w życiu nie widziałem takiego sztywniaka, tak człowiekowi niechętnego, jak ten kontroler przysłany z fabryki... ”

Może to tobie brakuje serdeczności, może to ty bronisz się przeciwko bliższym z nim kontaktom?

Krępuje cię dwuznaczność sytuacji? Co?

- Nie wiem, czy postąpiliśmy najlepiej, akurat Kilenia wysyłając na tę robotę? - Wrzos zgłosił Szperowi swoje wątpliwości. Ale na zmianę było już za późno, należało pomóc Kileniowi.

Wrzos planował głośno: - Trzeba stworzyć sytuację, która rzuci - tak jest, rzuci - Suchowilkowi w ramiona Kilenia. Co?

Zakwestionowali zeznania dochodowe właściciela warsztatu, zapowiedzieli bardzo wysoki domiar. Słuchając ich Kileń przyznawał rację inżynierowi. Urzędnicy czepiali się niesprawiedliwie i niesłusznie, ale Suchowilk, zamiast grzecznie dyplomatyzować, tonem pełnym pogardy udowadniał im ich ignorancję - jeszcze bardziej burząc przeciw sobie obu młodych ludzi. Suchowilk obrażał ich. Kileń czuł, że młodzieńcy, którzy przyszli tropić oszustwa bogatego panka z prywatnej inicjatywy i którzy widzą, jak panek ten nimi pogardza - nie puszczą teraz swej ofiary. Muszą otrzymać polecenie odejścia - tak jak otrzymali polecenie przyjścia.

Jeżeli pozostawi się ich samych, racje inżyniera, w świetle praw i przepisów choćby najsłuszniejsze, nie zdadzą się na nic. Urząd zmusi go do zapłacenia kwot nadmiernie wysokich - zupełnie rujnujących. Kileniowi wydawało się, iż w oczach Suchowilka zamigotał strach.

Czyżby pojął, iż przegrywa? Pojął, ale taktyki nie zmienił - i nadal rozmawiał z nimi, jak z dwoma smarkatymi durniami. Więc może ten strach to tylko złudzenie? A może jest to jednak ta szpara człowieczej słabości, na jaką czekał? Zadrażnić więc, czy łagodzić stosunki inżyniera z administracją państwową? Czy ubiegać się o sympatię Suchowilka podsuwając mu kumoterskie usługi? Czy też, przeciwnie, jątrzyć bardziej jeszcze, gdyż niesprawiedliwość dokonana przez urzędników państwowych zwiększa szansę przyjęcia kontrrewolucyjnych propozycji?

Wybrał przyjacielską usługę. Na rozprawie sądowej prokurator Partum z przyjęcia tej właśnie metody uczynił porucznikowi zarzut, jako że przegrywającemu wszystko liczy się na straty.

Dwaj młodzi rewidenci wyszli z kantorka. Kileń zaproponował:

- Załatwi się. Niech pan będzie najzupełniej spokojny. Oni nie mieli racji. Ostatecznie...

wie pan... załatwi się...

- Chcę być traktowany zgodnie z prawem i z przepisami. Jestem uczciwy i żądam, aby w stosunku do mnie postępowano uczciwie. - Suchowilk żachnął się na propozycję Kilenia. Źle ją zrozumiał. Porucznik zaakcentował swą bezinteresowność. Inżynier nawet mu nie podziękował.

Chęć przysługi przyjął jako coś najbardziej naturalnego, po prostu należnego mu.

Major Wrzos ponownie porozumiał się z Urzędem Skarbowym. Rewidenci już się powtórnie w żoliborskim warsztacie nie zjawili. Suchowilk zadzwonił do wydziału finansowego.

Odpowiedziano mu, że w całej pełni uznano prawdziwość jego zeznań, on miał rację, a wszystko wynikało z przykrego nieporozumienia. Wtedy inżynier zaprosił Kilenia do niedalekiej knajpki - maleńkiej, prywatnej, urządzonej w ocalałym parterze wypalonej ruiny. W knajpce tej smacznie karmiono.

- Często tutaj bywam - zwierzył się Suchowilk. Kileń o tym doskonale wiedział. Zdawkowo wyraził zdumienie, iż takie knajpki jeszcze się uchowały, i skwapliwie - dla rozgadania - opowiedział anegdotkę o Ilji Erenburgu. Będąc niedawno w Warszawie pisarz radziecki wybrał się samochodem do Berlina i koniecznie pragnął jechać przez Kostrzyn, choć było to nadłożenie drogi. Dlaczego akurat tamtędy? - pytali go przyjaciele. - Tam na stacji kolejowej jest bufet - tłumaczył im - który koniecznie pragnę odwiedzić. Pisarz zapamiętał sobie, jak w rok po zakończeniu wojny przypadkiem przejeżdżał przez Kostrzyn i w bufecie na dworcu -

wielkim węźle kolejowym, jak wyspa życia tkwiącym wśród gruzów miasta - podano mu tak smakowicie usmażony befsztyk, że smak tego mięsiwa czuł po latach. Zajechali więc do Kostrzynia.

Pełne rozczarowanie. W bufecie był tylko wyschnięty śledź i żylasty zuchelek mięsa.

Przed trzema laty bufet był jeszcze prywatny... Erenburg westchnął: - Tak, tak, socjalizm to dobra rzecz, tylko że źle wpływa na miłość i na kuchnię...

Se non č vero, č ben trovato - inżynier posłużył się wioską maksymą, lecz nawet się nie uśmiechnął, jakby w wysłuchiwaniu takich anegdot nie znajdował nic specjalnie frapującego.

Zamawiał kunsztowny obiad, dysponował wino. Nie podniecał się oczekiwaniem na dobrą kuchnię. Wyznał, iż z całą pewnością jest smakoszem mniejszym od Erenburga. Nawet i pod tym względem był pozbawiony bardziej ludzkiej słabości. Jedzenie było dla niego tylko jedną z czynności wykonywanych w ciągu dnia - to wszystko. Kileń pomyślał: czy tak jest naprawdę, czy Suchowilk starannie odgrywa wypracowaną przez siebie rolę? Porucznik nie miał najmniejszej wątpliwości, iż zaproszenie na obiad wynikło z wykalkulowanego i ustalonego rytuałem ceremoniału: należy zapraszać do restauracji tych, którzy nam oddali jakieś istotne przysługi. Tak się robić zwykło - i powinno. Kileń pamiętał uwagę w teczce inżyniera: żadnych kobiet w jego towarzystwie! W tej chwili nie dziwił się tym kobietom, jeżeli i dla nich również pan Paweł był tak oschłym gospodarzem biesiady.

Rozmawiali o byle czym. Warsztat - warsztat! podatki - podatki! Anegdotki - anegdotki!

Kileń popisał się serią dwuznacznych, męskich dowcipów. Suchowilk skwitował je niechętnym półuśmieszkiem. Każdy podpowiadany przez Kilenia temat był przyjmowany przez inżyniera i kontynuowany w sposób tak dokładnie unicestwiający, że porucznik musiał rozwinąć cały swój niebogaty kunszt towarzyski, aby ten obiad nie męczył zbyt długimi pauzami milczenia. Wiosna - wiosna! Wycieczki - wycieczki! Zakopane - Zakopane...

Odzew? Leciutka, ledwo wyczuwalna zmiana w tonie rozmowy. Zakopane było hasłem wywoławczym. Cichy, cichutki ton zza siódmej kotary. Suchowilk drgnął, zareagował. Zakopane uwierało go - jak drewniany kółeczek na obrzeżu buta.

- Nie lubię, wie pan, nie lubię teraz jeździć do Zakopanego. Przed wojną bywałem tam parę razy w roku, w zimie, w lecie, na wiosnę, nawet jesienią, gdy ścieżki i hale były już puste, ale jeszcze twarde, nie rozmyte deszczami. Wolę bezludne góry. Dlatego lubię wspinaczki.

Podczas wojny też tam jeździłem... Teraz pojechaliśmy do Zakopanego, niedawno, razem z żoną. I nieprędko wybiorę się tam po raz drugi. O, nie...

- Dlaczego? - Kileń uważnie pochylił się nad stolikiem. Dłonią przesłonił klapę, mogła zabrudzić się sosem pieczeni.

- Kiermasz... Nie cierpię kiermaszów, jarmarków, odpustów. Balów zresztą również nie lubię. Wszyscy w góry... To się zresztą zaczęło już przed wojną. W tym celu budowali kolejkę na Kasprowy Wierch. - Powiedział wyraźnie: Kasprowy Wierch, ani razu nie posłużył się popularnym skrótem. Kileń rozumiał: dla Suchowilka był to zawsze Wierch, na który godzinę z hakiem podchodziło się z Goryczkowej czy z Gąsienicowej. - Wie pan - ożywił się inżynier - wtedy należałem do takiego towarzyskiego, raczej nieformalnego, komitetu przeciwników budowy kolejki. Namawialiśmy ludzi, by pisali artykuły wymierzone w tę budowę. To była straszna historia...

- Upodabnialiśmy się do Zachodu, do Szwajcarii, Alp, Tyrolu - zauważył Kileń.

- Z cywilizacji braliśmy jej najgorszą stronę. Tę, która człowieka pozbawia osobistego współzawodnictwa z naturą. Która pozbawia człowieka satysfakcji z przezwyciężania własnymi muskułami przeszkód stawianych mu przez przyrodę. Gdybym mógł, tobym spalił te obie kolejki, na Kasprowy Wierch i na Gubałówkę. Od nich poszła ta cała zaraza, ta szarańcza...

Kileń rozlewał wino. Milczał. Jeszcze nie wiedział, czy przytaknąć inżynierowi, czy też raczej mu się sprzeciwić. Inżynier podniecił się:

- Przysiągłem, że noga moja nie postanie w wagoniku. Czy pieszo, czy na deskach, sam zawsze wchodziłem na górę, na Kasprowy Wierch. Potem zacząłem zresztą omijać ten szczyt.

Tam było tylu ludzi. - Zatrzepotał ręką. - Raz tę przysięgę złamałem. Podczas okupacji wypadło mi w Kuźnicach, w zabudowaniach szkoły gospodarskiej, czekać na łącznika. Góry wtedy były piękne i zupełnie puste, z rzadka pojawiał się jakiś niemiecki wachman, a tak nie było nikogo... Nikogo, kto chciałby się pokazać. Czekałem więc w Kuźnicach, gdy z góry dano sygnał: człowiek ginął w skale. Nim sygnał dotarł do pogotowia, skoczyliśmy w trzech, ci dwaj to byli jacyś przygodni mężczyźni z Zakopanego. Po dwudziestu minutach znaleźliśmy się kolejką na Wierchu, niemal biegiem przez Świnicę. Uratowaliśmy - szwabskiego studenta, który w Tatrach urządzał sobie wakacje. Pomyślałem wtedy: a nie trzeba było jechać kolejką, tamtego by diabli wzięli, jeden mniej... Nigdy już potem nie pojechałem. Nie lubię, wie pan, Żeromskiego. Mierzi mnie jego gadulstwo, on sam gubi się w tym baroku słów, żadnej skromności języka, ale raz jeden ofiarował on nam zdanie niezwykle piękne:

Bo takie są moje obyczaje”...

Kileń spróbował przeciwstawić się. Doskonale pamiętał przedwojenne spory o kolejkę budowaną w Zakopanem. Na zebraniach partyjnych i na konwentyklach towarzyskich nie było zgody. Pewnie w tym czasie, gdy Suchowilk inspirował artykuły w endeckich gazetach -

Szper rozgadywał się na ten sam temat. Jego również denerwowała budowa kolejki, ale rozumiał i uznawał racje przeciwne. Próbował tłumaczyć je Kileniowi - towarzysz Bogdan słuchał jednym uchem, mało go te całe zakopiańskie wojny obchodziły. Teraz przypomniał sobie rozumowanie Szpera: Tatry są skarbem, o który my, kochankowie i szamani gór, jesteśmy bardzo zazdrośni, pragniemy oglądać je sami, jakby w obawie, że wzrok profanów, ceprów, rozmyje ich piękno. Ale przecież ci ludzie o wiotkich nogach i słabym sercu, fizycznie spracowani, którzy na urlopie muszą odpocząć, też posiadają jakieś elementarne prawo do piękna gór. Czy mają być tego pozbawieni, nie mogąc pozwolić sobie na wysiłek górskiej wędrówki?

Każdy postęp polega na tym, by ułatwić rzeszom ludności osiągnięcie tego, co początkowo było zarezerwowane tylko dla elity.

Ostrożnie powtarzał teraz tamte argumenty towarzysza Szpera. Ominął słowo: postęp - taka nomenklatura nie przystoi w roli, którą będzie musiał odegrać.

Suchowilk posiadał inne kryteria ocen.

- To było paskudne. Właśnie wtedy rozpoczął się proces rozmieniania Tatr na drobne.

Dziś trwa on nadal i wypędza z gór najzagorzalszych entuzjastów.

Mógł potakiwać Suchowilkowi. Zakopane było mu dość obojętne; nie znosił gór - dusiły go te pionowe ściany, wolał równinę z jeziorami. Ale przeląkł się, iż Suchowilk znowu mu się wyśliźnie, przepadnie, jak przepada co dzień, gdy Kileń bez słowa krytyki aprobuje produkcyjne opracowania. Może w dyskusyjnym starciu - pomyślał - Suchowilk odsłoni się przed nim bardziej niż w rozmowie pełnej rewerencji? Ujął się więc za humanistycznymi walorami szerokiej, górskiej turystyki.

- To dobrze, iż coraz więcej ludzi czerpie z gór radość i zadowolenie - dowodził.

- Ale czyim kosztem? - oponował inżynier. - Kosztem tych, którzy górom zawsze byli najbliżsi, jedynych, którzy są w stanie zrozumieć ich piękno.

- Ale przecież - Kileń powtarzał i parafrazował usłyszane przed wojną słowa szczere - jeżeli piękno gór wychowywało jednostki na ludzi szlachetnych, to dlaczego nie ma wychowywać ich dziesiątek na ludzi równie szlachetnych?

- Dlatego - inżynier był uparty - że dobroczynne skutki wszelkiej miłości realizują się tylko w intymnym obcowaniu dwojga. Gdy miłość równocześnie i razem próbuje uprawiać więcej ludzi - jest to już rozpusta. Inaczej góry oddziałują na pojedynczego wędrowca - onieśmielają go, straszą, uczą pokory. Inaczej na grupę wspinaczy - mierzą się dwustronne siły, rodzi się chęć pokonania natury. A jeszcze inaczej na falangę masowej wycieczki, na ludzki kierdel, zajęty bardziej sobą niż górami. Ci w kierdelu nie dostrzegają gór - widzą siebie tylko.

Kileń już wiedział: nie wolno mu potakiwać. Inżynierowi trzeba się sprzeciwiać. Ale tak, by nie znaleźć się naprzeciw niego, by nie zdradzać się, iż myślą zupełnie inaczej - z całą pewnością inaczej, i to na wszystkie tematy. Teraz musiał panować nad dyskusją: wyczuć moment skoku na następny kamień - jak przez górski strumień. Z dyskusji o Zakopanem przeskoczyć na bardziej ogólną i bardziej zasadniczą. Na tym następnym kamieniu Kileń winien znaleźć się razem z inżynierem. Być jego echem - zachowując jednak tę pobudzającą Suchowilka odrębność własnego zdania w drugorzędnych nieistotnych, ale wyczuwalnych szczegółach.

Dostrzegł ten kamień. Masowe wędrówki po górach - to już realizacja pewnej polityki. To już coś więcej niż tylko automatyczny popyt na kolejkę w sytuacji, gdy stworzono podaż.

Przeskoczył. Pociągnął Suchowilka. Zachybotał się - a nuż inżynier wyczuje manewr i z powrotem zamknie się w skorupie obojętnej uprzejmości? Nie! Suchowilk podjął temat. Czy istotnie masowy napływ ludzi do Zakopanego jest wyrazem awansu społecznego? Czy ludzie jadą w Tatry dla zaspokojenia jakiejś już wyższej potrzeby estetycznej lub intelektualnej, czy jeszcze dlatego, że pobyt w Zakopanem łączył im się nadal ze statusem zarówno społecznej, jak i materialnej wyższości? Czy jest to więc wewnętrzna potrzeba czy socjalna satysfakcja?

Czy popierając tę satysfakcję rząd ludowy doprowadza do świadomości szerokich mas poczucie emancypacji i równouprawnienia? Kileń wyraził wątpliwość, czy w chwili obecnej Tatry nadal mogą pozostać zamkniętym rezerwatem dostępnym tylko garstce wyćwiczonych i garstce wrażliwych. Suchowilk nadal zazdrośnie chciał ekskluzywności gór. Skrzyżowali argumenty.

Kileń pomyślał: może od lat Suchowilk tęsknił do takiej partii szachów - jałowej, potrzebnej jedynie do treningu myśli. Obracał się nieustannie w kręgu osobników, którzy wyzbyli się indywidualnego zdania. Nie chcieli nic spostrzegać - nic wartościować. Nie byli ciekawi -

Kileń znał ich z lektury wywiadowczego materiału - ci towarzysze kawiarnianych kwadransów Pawła Suchowilka. Dawno już przestali być mu partnerami jakiejkolwiek polemiki, a bez takich partnerów każdy usycha. Kileń miał nadzieję, iż po jakimś bardzo długim okresie postu jest dla Suchowilka pierwszym partnerem do prawdziwej rozmowy.

Ale może mu się to tylko wydawało?

Suchowilk zamówił następny wermut i natychmiast skomentował to anegdotycznym wspomnieniem:

- W niewiele dni po ataku Hitlera na Rosję założyliśmy się z kolegą, oficerem zawodowym, dwójkarzem zresztą, o codzienny wermut. Tamten, przecież wywiadowca, upierał się, iż najdalej pierwszego września czterdziestego pierwszego roku Hitler uroczyście wjedzie do Moskwy, a ja twierdziłem, ze zwyczajnej zresztą przekory, że nastąpi to znacznie, znacznie później. Chciałem po prostu pożartować z fachowca, jako że po wrześniu straciłem wszelki szacunek dla wiedzy zawodowych oficerów. Umówiliśmy się: od dnia wkroczenia Hitlera do Moskwy, jeżeli nastąpi to przed pierwszym września, ja stawiam co dzień flaszkę wermutu aż do pierwszego września. Po pierwszym zaś września, aż do zajęcia Moskwy - on stawia nam co dzień butelkę. Zakład nie został nigdy rozstrzygnięty, a raczej nie został nigdy wypłacony.

W połowie sierpnia zagarnięto go z ulicy. Łapanka. Oświęcim. Potem kartka do rodziny, iż prochy są do odebrania. Ilekroć od tamtego czasu zamawiam flaszkę wermutu...

- A o co teraz chce się pan założyć i w tym zakładzie stawiać wermut? O czyje wejście, o czyje wyjście, z Moskwy, do Moskwy? z Warszawy, do Warszawy? - z przymusem roześmiał się Kileń. Zdawało mu się, iż taki dowcip jest specjalnie potrzebny w jego sytuacji.

- Nie! O niczyje wejście, o niczyje wyjście już się z panem nie założę! Nie! To wszystko mam już over... - Suchowilk machnął dłonią. Ale w geście tym nie było żadnej rezygnacji, a w głosie inżyniera Kileń nie posłyszał nuty goryczy. A nawet zdawało się, iż zabrzmiał w nim ton swobodnej, wyzwolonej radości.

Suchowilk był coraz sympatyczniejszy. Jutro major Wrzos skomentuje to po prostu: wino zawsze robi swoje! Wino! Poić go trzeba, mój drogi, poić go trzeba! Jego i siebie, ale głównie jego. Przy winie straciliście swą wzajemną oschłość.

Tak powie Wrzos. Czy tak myśli Suchowilk?

Nagle ogarnął Kilenia niepokój: nie stracić kontaktu, jaki się między nimi nawiązał! Pospiesznie, natychmiast wzbogacał swój kunszt dyskusyjny. To spierał się i przeciwstawiał - to powtarzał jak echo. Potakiwał - i atakował. Godził się - i bronił.

Gdy późnym wieczorem wyszli przed baraczek na świeże powietrze - już byli dla siebie inni.

Nazajutrz zawiodła dostawa surowca. Niebezpieczeństwo przestoju zażegnał Kileń w parę godzin. Suchowilk znowu poprosił go na obiad, który przeciągnął się do kolacji.

Major Wrzos był zupełnie zadowolony.

III - Wermut? Koniak? Winiak? - Z narożnej, trójkątnej szafki wyjmował kolorowe butelki i szeregował je starannie na niskim stoliku przeznaczonym do prezentacji spirytualiów. - A może po prostu, zwyczajnie, po katolicku, czystą? - roześmiał się wesoło, serdecznie, ludzko.

Suchowilk był teraz zupełnie inny - innego Kileń znał z warsztatu, z pierwszych dni znajomości.

- Obiecywał pan kawę - jęknął porucznik. Restauracyjne posiedzenie przeciągnęło się nad miarę. Kileń miał już zupełnie dość picia, utrudzony był przy tym manewrowaniem ledwo napoczętymi kieliszkami, by jednak - o czym służbowo pamiętał - w siebie wlać mniej niż w Suchowilka.

- Kawa... - gospodarz parsknął z wesołą pogardą. - Słówko-omnibus, słówko-pretekst i słówko-terror. Wieczorem, gdy odprowadzisz kobietę do jej domu, pod bramą zaprasza na małą kawę. Dziewczynę do siebie też zapraszasz na kawę. Wszyscy wszystkich częstują kawą. Wszystko nazywa się kawą. Po kawie panowie w naszym wieku już zaczynają źle sypiać i żaden mądry nie zaryzykuje kawy wieczorem. Po wódce śpi się doskonale. Starzy Polacy odwiedzając kogoś po raz pierwszy przynosili wódkę. Pan nic nie przyniósł...

- Jak? O tej porze? - Kileń jęknął oburzony. Sklepy już dawno były pozamykane, gdy Suchowilk nagle i niespodziewanie zawołał na kelnera: płacić! I jeszcze ponaglał: jak najprędzej do domu, na kawę. Zagarnął Kilenia, nie puścił, aż pod furtką willi. Kileń się nie opierał; następny krok w planowanej akcji - tym donioślejszy, iż raporty obserwatorów brzmiały jednakowo:

inżynier gości niemal nie przyjmuje, nikt go nie odwiedza, nikogo do domu nie zaprasza.

Więc przełamanie jakiejś reguły, dopuszczenie do konfidencji? Tak przy tym gwałtowne, że po drodze Kileń nie zdołał niczego kupić - ani flaszki wina, ani kwiatów dla pani domu.

- Gość zapomniał, gospodarz musi... - żartował Suchowilk napełniając oba kieliszki.

Gabinet był wielki. Kileniowi wydawało się, iż zbyt ogromny na prywatne potrzeby człowieka.

Salon, w którym można by zmieścić trzy pokoje przykryte wysokimi antresolami, przytłoczył go, oszołomił, zagubił. Z zewnątrz willa nie zdradzała sali tej wielkości i tej wysokości.

Niskie półki upchane książkami, rozłożyste biurko, tapczan rozmiarów niezwyczajnych, wygodne fotele, każdy inny, kilka stolików, trzy duże puszyste, bardzo kolorowe dywany - i krzaki z ogrodu wpychające się w okna. Cale urządzenie było bardzo wygodne, lecz z miejsca poraziło porucznika niedogodnością proporcji. Można było tutaj przyjmować gości, ale czy można było tutaj żyć na co dzień? Zabłysło wiele lamp i wtedy Kileń zobaczył na ścianach, ponad półkami, wiszące obrazy. Wielkie reprodukcje tworzące jak gdyby kolorowy fryz wokół pokoju na wysokości oczu - ponad nim, ku sufitowi, były już tylko puste ściany.

Kileń wstrząsnął się z niechęcią. Mieszkać w galerii takich obrazów? Poznał mistrzów, których nie lubił. Twarze i postacie kobiet storturowane, zmasakrowane geometrią. Ileż tych kobiet jest tutaj? Kileń pomyślał: jakby znęcał się nad sobą samym, nad swą żoną, nad swoimi dziećmi. Dlaczego zawiesił te właśnie obrazy? Czaszki zwierząt. Cień Guerniki. Koń Guerniki.

Maszkara ludzkiej ręki, w palcach ściskającej pierś kobiecą, przechodzącą w twarz storturowanego człowieka i w piszczel ludzkiego golenia - romb grozy, Hiob Euklidesa. Wraki spalonych domów na wielkiej pustyni - jak dwie kobiety, wdowa i sierota. Trzy żydowskie płaczki - trzy pocięte bombami słupy tramwajowe. I znowu ruina domu - jak truchło żebraka, jak płacz rabina. Wyprute z mięśni, z wnętrzności, puste, worek, ciało ludzkie, i zegar z lejącego się ciasta, i skrzypce z lejącego się ciasta - szmaty nikomu niepotrzebne, z drogi odrzucone na pobliskie drzewo. Dwa geometryczne potwory nad brzegiem czystego, lazurowego morza, z fal wyłania się potwór trzeci...

- Jak pan może...? - zawołał nieruchomiejąc przed niesamowitą plażą. - Jak pan może budzić się rano, pan tutaj śpi razem z żoną przecież, i pierwsze spojrzenie na te koszmary, na te strzaskane domy, na ten romb okrutny? Jak pan może... - chyba krzyczał.

- Pierwsze codzienne spojrzenie, jak pierwszy codzienny pacierz? Prawda? - Suchowilk roześmiał się cicho. Przejęcie zaproszonego przybysza czyniło mu satysfakcję. - Tak sobie też czasem myślę, że to jest mój codzienny, poranny pacierz. Chleba naszego powszedniego...

Przecież to nasz chleb codzienny, krajobraz każdego dnia naszej epoki! Czy pan nie sądzi, że z naszego morza, z naszego horyzontu, co dzień wychyla się jakiś potwór? Czy pan nie widzi, że ci wszyscy malarze tak zdumiewająco trafnie potrafili przedstawić nam to, co jest treścią naszego bytowania? Niesamowite wariactwo sprzeczne z logiką, sadyzm naszej epoki...

- Oni przedstawili sadyzm epoki, ale pan jest masochistą, pan torturuje sam siebie! - Kileń znów krzyknął.

- A może ja tylko co dzień zabezpieczam siebie i moich najbliższych przed okrucieństwem nadchodzącego dnia? Ta sztuka jest jak szczepionka - uodparnia na prawdziwą chorobę.

- A może ona ogłusza, może paraliżuje, może uniemożliwia opór przeciw okrucieństwu, może obezwładnia...

- Punkt widzenia - mruknął Suchowilk. - Jednego może obezwładnia, innego uodparnia.

Dla mnie jest ona czymś ważnym, bardzo ważnym nawet. Te obrazy to może jestem nawet ja sam. Nad tym może się pan zastanawiać. Przed wojną prawie nie znałem malarstwa Picassa.

W naszym środowisku pogardzano tą zdegenerowaną sztuką i nie oglądano jej. Boicie się czarnego luda? Boicie się bolszewickiego komisarza z nożem w zębach? Boicie się Picassa?

Jak można, ktoś krzyczał z oburzeniem, pociąć ciało kobiety i uczynić z niej potwora? Linke był komunistą, a o Salwadorze Dali nawet nie słyszałem. Aż pewnego jesiennego dnia, w Londynie, znalazłem się na wystawie, chyba pierwszej po wojnie, współczesnego malarstwa europejskiego. Były tam oryginały i były reprodukcje dzieł jeszcze nie wyjętych z wojennych schronów. Już wtedy miałem za sobą dwukrotny koniec świata. Już dwa razy zawalił mi się świat, a druga katastrofa bywa zawsze bardziej dotkliwa niż pierwsza. Tak jak druga miłość jest zawsze bardziej dojrzała niż pierwsza. Choćby dlatego, że jesteśmy starsi, a najgorsza i najgłupsza jest zawsze młodość. Ale dlatego też katastrofy wieku dojrzałego są dla nas okrutniejsze niż katastrofy naszej młodości. Ja po drugiej katastrofie, po drugim końcu świata, byłem człowiekiem dwakroć dojrzalszym. I już nawet wiedziałem, że nie mam prawa wierzyć, w co wierzyłem, ufać, czemu ufałem, o niczym wiedzieć, co wiedziałem przedtem. Nie wiedziałem, co mam myśleć - do dziś zresztą nie wiem, proszę pana. Wtedy, pusty jak workowate ciało przerzucone przez drzewo, znalazłem się na londyńskiej wystawie i ujrzałem te obrazy. Każdy chyba człowiek ma w życiu taką chwilę, gdy widzi kobietę po raz pierwszy -

choćby ją przedtem również oglądał tysiąc razy. Nagle - tak jakoś padły promienie słoneczne tego dnia - ona się skrzywiła, ty jesteś w szczególnym nastroju, sto przypadkowych pozycji sumuje się razem w tym niepowtarzalnym rachunku - i oto spostrzegasz, że kobieta jest tak piękna, jak nigdy dotąd. Jest piękna dla ciebie, odkryłeś ją dla siebie i tylko dla siebie. I takie było moje odkrycie tych obrazów. Spojrzał na nie wtedy pusty, martwy człowiek, który nie wie nic. Nie wie nic.

- Pan nie wie? - Kileń wpadł inżynierowi w słowa. Poczuł, że może to właśnie jest moment, by bardzo spokojnie i głosem pewnym oznajmić inżynierowi, iż są jednak ludzie nie opodal, w zasięgu dłoni, którzy wiedzą, co jest dobre i słuszne, którzy widzą. co czynić należy, i którzy gotowi są przyjąć inżyniera do swego grona. Chwila, w której mógłby wypełnić rozkaz pułkownika Wagnera. Sam Suchowilk mu ją podpowiadał. - Pan nie wie? - Kileń powtórzył swe zdziwione pytanie.

- A pan wie? - krzyknął inżynier. - Pan wie? Pan wie naprawdę?

I Kileń nie odpowiedział. Suche słowa ugrzęzły w suchej krtani. Zbiły się, skręciły w kulę, która zadusiła dźwięk. Nie potrafił wydobyć głosu. Milczał.

- Pan też nie wie! - zatriumfował inżynier. - Pan nie wie. Ja nie wiem. Ci malarze też tego nie wiedzą. Są bezradni i porażeni. Ja też byłem bezradny i porażony. Pojąłem ich... Ale do tego potrzeba było wojny, gruzów Warszawy, Pawiaka i Oświęcimia. Picasso masakruje ciała ludzkie - krzyczeliśmy dawniej! Ależ z badań gestapo znoszono ludzi, znoszono kobiety stokroć bardziej zmasakrowane. Masakrowali je oficerowie niemieccy, z których każdy miał trzy, cztery twarze, trzy, cztery dusze. Masakrowane były kobiety, z których każda miała trzy, cztery twarze i trzy, cztery dusze. Picasso to wiedział wcześniej, on to wszystko wcześniej wiedział. Ten koń z Guerniki...

- To była Hiszpania... - szepnął Kileń.

- Hiszpania... - parsknął Suchowilk. - Niech pan mi tylko nie mówi o Hiszpanii. Paru lotników, paru komunistów i tyle krzyku... To nie była wiedza o Hiszpanii, to była wiedza o własnym domu paryskim, o własnej ulicy, wiedza o samym sobie... Wiedza o nas wszystkich...

Wiedza o naszej bezradności, o naszej bezmyślności, o naszej wielorakości. Wielorakości w okrucieństwie.

Kileń słuchał, milczał. Chciał krzyknąć, że wszystko nieprawda, że wszystko nie jest tak!

Świat jest przecież piękny i staje się coraz piękniejszy. Świat ze swej nędzy z martwych powstaje w tęczy rewolucji. Ci malarze proponujący schemat niewiary są pesymistami w optymistycznym świecie. Ale tego właśnie nie wolno mu powiedzieć. Nie wolno być sobą - raz jeszcze boleśnie odczuł wędzidła swej podłej roli. Obrazy są przeciwko niemu - teraz, w tej galerii sypialnego salonu. Obrazy były przeciwko niemu - zawsze przedtem, gdy je oglądał w wielu reprodukcjach. Znał je dłużej niż Suchowilk. Nigdy ich nagle nie odkrywał, gdyż był z nimi zżyty. Reprodukcje Picassa od dawna krążyły między towarzyszami, jeszcze przed wojną pokazywali je sobie z zachwytem: oto bunt sztuki przeciw burżuazyjnej estetyce, przeciwko burżuazyjnemu światu. Pamiętał zażartą dysputę o Linkem: jedni się nim zachwycali i kategorycznie kanonizowali malarza na komunistę, inni sprzeciwiali się tej ideowej nominacji, w wizerunkach niesamowitych miast dostrzegając nie pierwszy etap nowej sztuki, ale ostatni starej. Wszystko pamiętał - ale pamięć nie ułatwiała mu zgody na okrucieństwo tego malarstwa. Mógł je ideowo - razem z wszystkimi - aprobować, mógł nimi być - zgodnie z poglądem wszystkich - zażenowany, ale obrazy te niezmiennie budziły jego odruchową niechęć.

One mu się po prostu nie podobały, jak nie podobały mu się te wszystkie wysłodzone konterfekty przodowników pracy, ojczyźnianych poranków i jutrzenek socjalizmu. Między fałszem optymizmu - tłumaczył sam sobie - a fałszem pesymizmu znajdował się przecież cały wielki świat sztuki realistycznej i dramatycznej. Ale czy mógł to w tej chwili powiedzieć inżynierowi Suchowilkowi? Picasso storturował kobietę, Dali storturował świat cały. Kileń pomyślał: jakże storturowany musi być człowiek, jeżeli pragnie budzić się codziennie pośród obrazów, w galerii ludzkiej klęski.

- Czego nie umiem wygadać, czego nie potrafię uczynić, gdyż mam żonę, którą kocham, i dzieci, które spłodziłem, czego ja więc po prostu nie mogę - oni namalowali. Oni za mnie namalowali bankructwo mojego życia. Pan mnie rozumie?

Kileń milczał.

W przedpokoju willi nikt ich nie przywitał, za ścianą nikt się nie poruszył, korytarzem nikt się nie przesunął. Inżynier sam podał kieliszki i szklanki.

- Emilka śpi - zakomunikował Suchowilk, a Kileń odruchowo i źle pomyślał o obserwatorach, którzy jeszcze wczoraj meldowali: „Żona inżyniera razem z dziećmi wyjechała do Częstochowy, do krewnych”. Po sekundzie pretensja o błąd w sztuce śledzenia okazała się niesłuszna - porucznik musiał skarcić sam siebie. Przecież Suchowilkowej na imię było Zofia, Emilia to imię gosposi. Tych wiadomości zaczerpniętych z dossier nie wolno mu było zapomnieć.

Inżynier podsunął kieliszki. Nalewał koniak. Dopiero teraz objaśnił:

- Jesteśmy sami. Żona z dziećmi wyjechała na parę dni.

Kileń pomyślał: to znaczy dla niego - samotność czy swoboda?

- Słomiany wdowiec... - porucznik roześmiał się nie swoim grymasem. Podniósł kieliszek - tego wymagał rytuał, niby za kawalerską swobodę mężczyzny. W tym grymasie i w tym geście wszystko było sztuczne - wydawało mu się, że powinien reagować tak, jak w podobnych sytuacjach czynią inni mężczyźni. Nabierają nagłej rubaszności i hałaśliwie zachwalają małżeńską wolność.

Gest porucznika zawisł w próżni. Suchowilk nie uniósł kieliszka. Burknął tylko:

- Panie Bogdanie, po co pan się zgrywa? To wszystko nieprawda. Ja nie potrzebuję takiej słomianej swobody. - Zaprzeczył ostro. - Rozumie pan? Ja nie potrzebuję...

Raz jeszcze powtórzył dobitnie i wyraźnie - i wtedy dopiero wypił. Haustem, do dna. Kileń nie chciał manewrować - odstawił nie wypity kieliszek.

- Dlaczego pan nie pije? - zaciekawił się Suchowilk.

- Pan odrzucił mój toast - Kileń wykorzystał pretekst.

- Bo nie lubię tych naiwniutkich, męskich niby żartów. Nie lubię tej męskiej fanfaronady.

Mogę pić, gdy mam ochotę - nie potrzebuję udawać słomianego gieroja. Niech się pan ze mną jednak napije.

Napełnił swój kieliszek, Kileń już nie miał wymówki: wstrętny smak wypełnił mu usta i przełyk. Zadrżał. Bywają dni, w których każdy następny kieliszek obdarowuje większą radością, bywają noce, gdy powiększa on siłę odrazy. Taka noc zaczynała się dla Kilenia.

Gospodarz znowu napełnił kieliszki. Gość zakwilił boleśnie, poskarżył się na tę szybkość.

- Skromny z pana pijak - fuknął pogardliwie Suchowilk. - Harcerz!

Takiego tonu nigdy dotąd u Suchowilka nie słyszał. Zawsze odnosił wrażenie, że inżynier nie wymierza ludzkich postępków, że cudze uczynki i słowa są mu najzupełniej obojętne, zawsze zbyt słabe, by spowodować jego reakcję. Aż raptem: serdeczność, ironia, pogarda, wesołość. Cała gama.

- Wódka? - inżynier nacierał bez przerwy.

- O tej porze? - Kileń się bronił.

- O tej porze?... A kiedy indziej? Może w południe? Przy klientach, wśród pracowników?

Zamówienia, rysunki, linijki, milimetry, multimilimetry... Wtedy? Kiedy więc człowiek ma pić?

- A czy człowiek pić musi?

- Musi! - Suchowilk stuknął kieliszkiem o blat stołu. - Musi! - Zerwał się z krzesła i wielkim kręgiem puścił się po pokoju wymijając meble. - A niby co ma robić innego? Mnie nikt nie zaprasza i ja się do nikogo nie wpraszam. Nie wpraszam się! Nie chodzę na wiece, na zebrania, na pochody. Ma pan dla mnie inne propozycje? Rzygać mi się chce. Może do kina na umoralniające obrazy, w których zawsze dobro zwycięża i wszyscy są z tego strasznie zadowoleni.

Po wódce też można rzygać, ale bez tych arcymoralnych koszmarków. Nikt nic ode mnie nie chce - moje szczęście, moje nieszczęście. Nikt ode mnie niczego nie potrzebuje.

- A pan by może pragnął, aby to ktoś pierwszy zwrócił się z jakąś frapującą propozycją?

- Z jaką? - Suchowilk zaprzestał swego marszu po przekątnych.

- Nie wiem... Może ktoś mógłby się do pana z czymś zwrócić.

- Abym odkuł jakiś nowy element maszyny. Z tym się do mnie zwracają...

- Nie o tym myślałem i nie na taką propozycję pan czeka.

- Może pan myślał o partii? Może do polityki? Może do... - roześmiał się hałaśliwie i znowu ruszył w krąg pokoju. Kileniowi wydawało się, iż nieoczekiwanie wykipiała z inżyniera jakaś furia, dotąd zamrożona. Gospodarz mówił głośno i szybko: - Ani do partii, ani do polityki... Nikt mnie nie chce i ja nikogo nie chcę. Koniec, kropka, punkt! To tylko Szekspir pytał „być albo nie być?” Ja znam odpowiedź na to pytanie. A kiepscy satyrycy parodiują Hamleta: pić albo nie pić? Pić! Przeszkadzam komu? Zmarnowałem choć milimetr stalowej masy? Bzdura. Musisz mnie o to pytać? Ona i tak zbyt często mnie o to pyta. Nie po to pana zaprosiłem...

Odpływał - inżynier odpływał gdzieś w przestrzeń. Coraz był mniejszy - jakby w szkłach odwróconej lornetki. Poza zasięgiem ręki. Kileń zamknął powieki. Bolały go oczy. W tym pokoju, w tym mieszkaniu, gdzie wkraczał z nadzieją odkrycia wspólnoty z inżynierem Suchowilkiem, tracił z nim kontakt, gubił gdzieś tego pokrętnego człowieka, którego powinien uczynić swym przyjacielem i którego czynić tym przyjacielem w żadnym razie nie chciał.

Czy to więc dobrze - Kileń próbował myśleć - czy źle, że Suchowilk oddala się i maleje, odpływa mu i niknie? W restauracji przez całe popołudnie rozmawiali blisko i przyjaźnie - tą jeszcze oficjalną bliskością, która nie budziła w Kileniu obaw, iż nieuchronnie zbliża się chwila, kiedy będzie musiał powiedzieć inżynierowi to, co mu powiedzieć i uczynić kazano.

Paplali o swych wojennych przygodach - jak wszyscy w tym pokoleniu. Ich temat. Suchowilk o nielegalnych wędrówkach przez strzeżone, hitlerowskie granice i o ucieczce z gestapo, Kileń o partyzantce, której barwę dyskretnie zamazywał - ostatecznie wszyscy strzelali tak samo. Lecz teraz, we własnym mieszkaniu, Suchowilk zdjął swa maskę albo też założył inną.

Stał się wybuchowy i swobodny, gościnny i agresywny. Nowa konfiguracja w ich wzajemnej grze. Kilenia ogarnęło wrażenie, jakby wszystko dookoła stało się jakieś nieokreślone, niepewne, dwuznaczne. Jakby trzymał w dłoni odwróconą lornetkę. Teraz Suchowilk jest daleki, maleńki i ciągle się zmniejsza. Ale wystarczy odwrócić szkło optycznego aparatu, by inżynier stał się wielki i znalazł się tuż obok, w bliskości tak fatalnej, iż Kileń wreszcie będzie musiał wyrzec te słowa, które od siebie odsuwa; będzie musiał uczynić inżynierowi propozycję, przed którą sam wzdryga się najbardziej. Z niebieskiego morza na ścianie wyłaniają się potwory.

Pomyślał: gdy rozum śpi, budzą go potwory. Pomyślał: to Goya. Pomyślał: to wódka.

Pomyślał: Suchowilk jest pijany, ja jestem pijany, może ja jestem trzeźwy, a on jest pijany, może obaj jesteśmy pijani. Pomyślał: jesteśmy pijani, każdy inaczej.

Zląkł się nagle, nieoczekiwanie. Teraz inżynier może go zdemaskować. W „Przekroju”

wydrukowano niedawno opowiadanie angielskiego pisarza o hinduskim agencie, który zaprzyjaźnił się z człowiekiem inwigilowanym przez siebie. Obserwowany rozpoznał swego obserwatora. Suchowilk może już go przeniknął, może go rozpoznał. Suchowilk jest taki mądry, taki straszliwie mądry. Kileń pomyślał: pijąc dam się zdemaskować, nie pijąc - zgubię go gdzieś na zawiłych drogach dwubytu, w meandrycznym labiryncie nietrzeźwości. Ponura maskarada. Lęk dwoił czujność, czujność budziła wrogość - wobec człowieka, który mógł go zdemaskować. Inżynier był coraz gwałtowniejszy - Kileń drętwiał, stygł, i sam się odsuwał pełen przewrotnych obaw. To może on, a nie inżynier, odpływał w drugą stronę, to może on -

a nie inżynier - był coraz mniejszy, może siebie samego oglądał przez szkła odwrotnej lornetki.

Suchowilk zatrzymał się przy stoliku - na gościa nie zwracał już uwagi, pije czy nie pije, obojętne - pospiesznie nalał sobie kieliszek i wychylił cały. Nalał następny - zostawiwszy szkło wypełnione, gotowe do podjęcia, poleciał dalej, w krąg, między meble. Gadał:

- Pan był może kiedyś w grocie górskiej? Krople kapią z góry i narastają od dołu. Stalaktyty i stalagmity. Z góry i z dołu. Sople nudy, pomiędzy którymi nie sposób się nawet przecisnąć.

Murują mnie one, jak Barbarę Ubryk zamurowano za życia. Ją za grzech nieczystej wyobraźni.

Mnie... ja... Sam siebie chyba zamurowałem, albo pokutując za grzechy, albo popełniwszy grzechy niewiedzy w świecie, w którym każdy, i mędrzec, i dureń, nosi za pazuchą buławę odnowiciela... Oni wiedzą wszystko, ja nie wiem nic... Rozumiesz?

Charczał. Usiadł w fotelu. Mocował się z czymś, co gryzło.

Kileń milczał.

Siedział na widowni. Przedstawienie było interesujące. Na scenie szamotał się aktor recytujący wyuczoną rolę. Myślał: który Suchowilk jest prawdziwy? Ten zapięty pod szyję - w swojej fabryczce, czy ten rozchełstany - w swoim pokoju? Myślał: co to znaczy „człowiek prawdziwy”? Czy wtedy jest prawdziwy, gdy działa tak, jak nam się wydaje, iż działać powinien?

Czy wtedy, gdy postępuje zgodnie ze swoimi własnymi myślami, których my nigdy poznać nie jesteśmy w stanie? Czy człowiek jest prawdziwy w stosunku do siebie samego, czy zawsze i wyłącznie w stosunku do drugich? Który Suchowilk jest autentyczny - pełen energii i zaradności w tworzeniu życia swojego i swojej rodziny? czy ten pusty, zagubiony, niczego niepewny? Nakładają się na siebie dwa konterfekty Suchowilka. Dwie twarze na jednej twarzy. Dwie figury w jednej postaci. Idiotyczny problem, idiotyczne myśli - Kileń sam siebie skarcił. Ten tekst nic mnie nie powinien obchodzić, ta rola jest błazeńska, on się zgrywa po pijaku. I to wszystko.

- Sople nudy, pomiędzy którymi nie umiem się przecisnąć - Suchowilk powtarzał kwestię.

- Codziennie o tej samej godzinie ludzie z tymi samymi interesami. Nie do mnie nawet: do moich maszyn i do moich robotników. Nie do mnie. Do mnie nawet nikt nie zapuka przed świtaniem - mleczarz jedynie. Ja nawet nie jestem dla nich wrogiem - i oni to znakomicie wiedzą. Nawet wrogiem nie jestem. Jestem powietrzem, niczym. Najwyżej machlojki podatkowe i też chyba niezbyt groźne - jeszcze przepraszają. Panie... - jakby przez sekundę szukał w pamięci imienia lub nazwiska swego gościa - panie Kileń! Czy pan zdaje sobie sprawę, że ja od lat mam tak jedwabne, spokojne życie, jakiego nigdy nie miałem przedtem... Zazdrościć!

Zazdrościć mi! Jakby oni specjalnie dla mnie zrobili rewolucję.

- To źle? - Kileniowi wyrwało się zdumione półpytanie. Do spokojnego życia tęsknią całe pokolenia, ale on, oficer służby bezpieczeństwa, ma w tej chwili inne zadanie. Nie powinien gasić dziwnej pretensji inżyniera, powinien ją podsycać, powinien mu wskazać, iż krok od niego istnieje życie zupełnie inne. Powinien inżynierowi przytakiwać, a on się zdziwił. Za późno ugryzł się w język.

- Czy źle? Pan ciągle tylko pyta i pyta. I żąda pan mojej odpowiedzi. Czy to źle, że ja mam życie spokojne? Ależ doskonale! Jak gestapo nas pędziło, przeklinaliśmy: obyś żył w ciekawych czasach! Czasy są ciekawe, ale moje życie jest nudne... Ot co, mistrzu, nudne...

Kileń pomyślał: teraz... powie: „Rozmaicie można układać pasjansa swojego życia; od pana tylko zależy, by ono nie było nudne; dlaczego nie chce pan stanąć wśród tych, którzy... ”

Powiedział:

- Czy pan nie sądzi... - i zaraz splątał się. - Ostatecznie wszystko zależy wyłącznie od pana...

- przerwał. Znowu suche słowa w suchej krtani.

- Ode mnie? Jak?

Kileń milczał. Suche słowa w suchej krtani.

- Jak? - tamten nacierał. Kileń milczał.

- O czym pan myślał mówiąc tak? Kileń ciągle milczał.

- He - tamten parsknął gniewnie. - Po co gadać, skoro sam nie wiesz. Nikt nie wie!

Suchowilk sięgnął po koniak. I raz jeszcze wyciągnął do gościa dłoń z kieliszkiem. Kileń solidarnie podniósł do ust swój kieliszek, przechylił ku zaciśniętym wargom - i odstawił nietknięty.

Zapach napoju paraliżował mu wargi i przełyk. Ani kropli.

- Pij! Pij! - Suchowilk zauważył manewr. - Pij! - Krzyczał. zerwał się i gwałtownie chwycił Kilenia za klapy marynarki. Wyższy był i silniejszy. Porucznik się nie bronił. Gospodarz uniósł gościa z fotela, potrząsnął nim i zawarczał. - Dlaczego nie chcesz ze mną pić?

Dlaczego chcesz być trzeźwiejszy ode mnie?

- Nie, nie... - Kileń poddawał się przemocy gestów, nie odpychał rąk inżyniera, ale nie był zdolny ani wychylić koniaku, ani usprawiedliwić swej niechęci.

- Po co przyszedłeś? - Suchowilk cisnął go z powrotem na fotel.

- Po co... - porucznik zatrzepotał ramionami.

- Ja ci powiem: żeby mi się przyglądać, żeby mnie podglądać. Co?

Kileń zadrżał.

- Zabawny jestem... Prawda? Cholernie jestem zabawny. I interesujący. Jak mnie ubiorą w kaftan, będę jeszcze zabawniejszy. Jednego jestem niezmiernie ciekawy - nagle się uspokoił i z powrotem opadł w fotelu - czy będzie to nadmiar inteligencji, czy nadmiar matołectwa?

Niedowład czy nadczynność szarych komórek? Schizofrenia czy prostracja? Rozkojarzenie jaźni czy smutek? Wtedy przyjdziesz mnie odwiesić? Genialny Hašek napisał w Szwejku, że

tam dopiero jest idealnie. Przyjdziesz?

Kileń pomyślał: pijane bydlę pijane bydlę. Od którego nic wolno mu odejść.

- Odwiedzisz? Odwiedzisz? Milczenie.

- Pogardzasz mną? Pogardzasz? O, przepraszam! I’m sorry. Pardon! - Inżynier odsunął się do tyłu, na oparcie fotela. - Przepraszam pana. Nie mam prawa ani takich propozycji panu robić, ani pana tak tykać. Ale może by mi pan tego prawa jednak udzielił? Jak pan sądzi? Pan, pana, panu, panie... niewygodnie, nieporęcznie. Nawet rugać się jest kiepsko. Paweł jestem! -

zerwał się i jakby zatańczył baletowe pas wokół siedzącego Kilenia. Zegar w sąsiednim pokoju przyjemnym tonem bił godzinę, własnym echem odpowiadając na każde uderzenie.

Propozycja bruderszaftu. Major Wrzos miauknie z radości: to już dobrze, przyjaciele... Ale czy nazajutrz, już trzeźwy, inżynier zechce kontynuować pijackie braterstwo?

- No... - ponaglał Kilenia.

Kileniowi kurczył się przełyk. Boże! Będzie musiał się napić.

- No... harcerzom i tego nie wolno?

Musi wyciągnąć dłoń po kieliszek. Musi się napić. Przepletli ręce. Wypili równocześnie.

Teraz najgorsze.

Ale inżynier odsunął rękę, cofnął się krok do tyłu i powiedział tylko:

- Paweł jestem!

- Bogdan! - prezentacji stało się zadość. Pierwsze słowa po bruderszafcie są nijakie i głupawe.

Nie wiadomo, jak zacząć nowy rozdział znajomości. Można się lekko, radośnie śmiać.

- Nie cierpię dubeltówek z mężczyznami. Całować się z chłopem... Nie! - obruszył się Suchowilk, jakby usprawiedliwiając.

Kileń skwapliwie przytaknął. On również tego nie znosił.

- Właściwie jawna potworność. Mężczyzna z mężczyzną. Nie! - Inżynier kontynuował temat, dobry w rozmowie. - Bywało, podczas okupacji, że musiałem spać na jednym tapczanie z innym jakimś facetem, kurierem, łącznikiem, kamratem. Odsuwałem się na sam kraj łóżka, żeby przypadkiem moja noga nie dotknęła nogi tamtego. Ja mogę dotykać tylko ciała kobiety. Uwielbiam kobiece ciało.

- Poszatkowane przez Picassa?

- Picasso ubóstwia ciało kobiety. Jego całe malarstwo to jeden wielki poemat na cześć ciała, właśnie ciała kobiety. Nie duszy, ale ciała. On nie szatkuje ciał kobiecych, on tylko wie, że miłość jest wieloraka. Czyś nie dostrzegł, ile twarzy, ile ciał ma kobieta złączona z tobą w miłosnym akcie? Picasso poszatkował kobietę? Ale każdy z nas deformuje ją każdej nocy, gdy łono staje się twarzą, twarz łonem, gdy nasze ciało jak szalone wiruje ponad jej ciałem i wszystkie jej obrazy nakładają się na siebie. Ubóstwiam kobiece ciało. Uwielbiam kobiety. Z mężczyzną nawet trudniej mi jest rozmawiać. Z kobietą zawsze jestem bardziej szczery...

Kileń pomyślał: czego on znowu chce? Porucznik pragnął doszukać się sensu. Zapytał:

- Gdyby teraz zamiast mnie była tu kobieta, byłbyś z nią szczery?

- Szczery? - inżynier jakby dopiero pojął własne słowa. - Szczery? E, ja tam zawsze jestem szczery... - zbagatelizował. - Tylko nie trzeba tej szczerości brać zbyt poważnie. Ja sam siebie nie biorę nigdy zbyt poważnie. Wiesz... Zresztą... To się tylko tak mówi. Nie ma jednej szczerości. Inna jest szczerość z mężczyzną, inna z kobietą. Kobiecie można jednak powiedzieć więcej, gdyż ona lepiej potrafi słuchać. Tym słuchaniem prowokuje słowa. Ludzie bardzo rzadko umieją słuchać. Mężczyźni najrzadziej. Słuchając, myślimy o sobie i o naszych sprawach. Co nas tam inni obchodzą... Z kobietami tak świetnie się pracuje, ponieważ są histeryczkami.

Tak, właśnie dlatego, że są historyczkami. Nie patrz zdziwiony na mnie. Historyczki mają rozwiniętą wrażliwość, a więc lepiej rozumieją drugiego człowieka, ostrzej równocześnie na niego reagują... Lubię historyczki, łatwiej się z nimi porozumieć, choć są trochę ciężkie we współżyciu... Bzdury gadam? Może! Ale to tak przyjemnie móc gadać, co ślina na język przyniesie. Gadać, gadać, a ty umiesz słuchać. Jak kobieta...

Czyżby uchyliła się opończa? Przez szparę Kileń dostrzegł jakby zarys ludzkiej sylwetki.

- Ze mną nie potrzebujesz uważać ani na milimetry, ani na linijki - zapewnił inżyniera.

- Z tobą... Ba! Może my mamy być teraz już przyjaciółmi? Co? - Suchowilk znowu się zdumiał.

- W jakimś sensie już jesteśmy przyjaciółmi.

- W jakimś sensie... Masz rację... albo nie masz racji. Kto cię tam wie. Dziwny jesteś.

Mruk. O mnie też gadają, że jestem mruk. Mruk do mruka... - Suchowilk wypił. - Wydałeś mi się sympatyczny od pierwszego wejrzenia. Masz w sobie coś z kobiety, umiesz słuchać...

- Powiedziałeś...

- Powtarzam. Umiesz słuchać. A człowiek ma tak mało przyjaciół.

- Potrzebujesz przyjaciół. - Kileń sam nie wiedział, czy zapytał, czy skonstatował. Inżynier wyczuł pytanie.

- O Boże! Znów mnie pytasz. To już męska cecha charakteru. Przestań pytać. Czy ja potrzebuję przyjaciół? Kiedyś nie potrzebowałem. Zadania, problemy, akcje, ludzie, jak to się kręci, ta cała karuzela, to i przyjaciół nie potrzeba. Wtedy wydajesz polecenia. Przyjaciele przychodzą o zmroku, przyjaciele przychodzą, gdy kończy się dzień...

- Teraz?

- O zmroku...

- Czy chcesz... - Kileń każde słowo wymawiał oddzielnie, jakby po kolei rozstawiał delikatne szklane zabawki - ... bym... był... twoim... przyjacielem?

Inżynier się żachnął:

- Dziesięcioletni chłopak pyta rówieśnika, czy chcesz być moim przyjacielem, a nie stary koń starego konia. Ładna propozycja. A jakbym chciał? A jakbym nie chciał? Chcesz być przyjacielem, to znaczy, że już wszystko jest over... Wszystko skończone. biją w dzwony, trumna czeka...

Kileń pomyślał: znowu zaczął grać.

- Napij się - inżynier podsunął porucznikowi kieliszek - napij się, mój przyjacielu...

- Musimy?

- Zamorduję! - Suchowilk zerwał się i zaczął gonić po salonie. - Bogdan! Jak Boga kocham, zadźgam. zamorduję. Znowu pytanie. My? Kto my? Jacy my? Ty i ja, to ma być od razu: my?

- Jak inaczej mają do siebie i o sobie mówić dwaj faceci razem siedzący przy jednym stoliku?

Ani: wy. Ani: oni. Tylko: my. Nikogo poza nami w tym pokoju nie ma.

- Nas też nie ma! Jesteś ty, jestem ja. Każdy oddzielnie. Zapamiętaj to sobie: każdy oddzielnie.

Nas nie ma.

- Gra słów - Kileń wzruszył ramionami. Był zły. Pijacki bełkot.

- Gra słów - mówisz? Zgoda. Wszystko są słowa, a za słowa się płaci. Filozof! Wypij!...

Ten jeden jedyny raz jeszcze, wypij, ja cię proszę...

- Potem będzie jeszcze jeden, również ostatni, i jeszcze jeden...

- Będzie - zgodził się inżynier. - A tobie zależy, żeby nie pić. Chcesz być taki cholernie trzeźwy? A na czym ci właściwie zależy? - zaciekawił się gospodarz.

- To tobie na czymś zależy. - Kileń odpowiedział byle jak. Trochę bez sensu przerzucił akcent, żeby tylko trwała ta powichrowana rozmowa, której przebieg jutro zostanie możliwie dokładnie zanotowany przez jednego z rozmówców, a więc ten rozmówca powinien być trzeźwy. Zostanie ona również dokładnie zanalizowana, więc nie wolno mu uronić ani słowa, a słowa stale się wymykają, takie śliskie i nijakie. Na czym więc Suchowilkowi zależy?

- Zależy mi na spokoju - odpowiedział inżynier.

- Przed chwilą marzyłeś o przygodach i skarżyłeś się na nudę.

- To było przed chwilą... Koniec, kropka, punkt. Ja sobie spokój kupiłem na wyprzedaży narodowej. Nawet tanio sprzedawali. Już kupiłem - roześmiał się.

- Za wódkę?

- Znowu pytanie? Punkt karny. Trzecie ostrzeżenie.

- Cała rozmowa ludzi zawsze się składa z pytań i z odpowiedzi. Nie pyta ten tylko, kogo nic i nikt nie obchodzi.

- Czasem składa się ona z rozkazów i potakiwań.

- Chcesz mi wydawać rozkazy? - odparował Kileń. - Proszę! Możesz roz...

Kieliszek inżyniera, ostro rzucony, uderzył o książki, ochlapał grzbiety wódką i rozbił się na podłodze. Suchowilk bez słowa sięgnął po drugi i napełnił. Kileń był wściekły.

- Chcesz może, bym ci tylko potakiwał?

- Znowu pytanie. Punkt czwarty. Kiedy przestaniesz pytać?

- Już nie będę pytał. Będę milczał.

- Będziesz milczał? - inżynier się zaniepokoił.

Kileń nie odpowiedział.

- Ale będziesz siedział? Nie pójdziesz?

Milczenie.

- Pij! - Podsunął kieliszek. - Pij!

Gość nie reagował na zachęty gospodarza.

- Po cóżeś przyszedł? Być trzeźwym i milczeć. Ładna zabawa. Gówniarz jesteś - Suchowilk wymyślał, nie ruszając się z fotela. - Jesteś skromny gówniarz. Rozumiesz mnie? Słyszysz mnie?

Ani słowa, ani gestu - ze strony Kilenia.

- Pij! Pij! Pij! - histeria Suchowilka.

Kileń pomyślał: jak długo może trwać taka scena?

Inżynier przestał krzyczeć. Odchylił się na tylne oparcie i długo obserwował Kilenia.

Obaj byli już milczący i zupełnie spokojni. Trwało to. Aż Suchowilk zaczął.

- Nie chcesz pić - dobrze! Nie chcesz gadać - dobrze! Będziesz słuchał; skoro jesteś taki kobiecy. Opowiem ci, co mi się razu. pewnego przydarzyło w Krakowie. Słuchasz?

Kileń zgodził się.

- „Pan w tę stronę?” - facet głową pokazał w kierunku Błoni. Staliśmy na progu dość podłej knajpy. Instynktownie zaprzeczyłem; nie lubię, gdy mnie obcy obcesowo zaczepia.

Poza tym wyglądał na pijanego. Pokazałem w kierunku Wawelu, komentując ten ruch raczej pomrukiem niż słowem. - „Szkoda” - pożałował bardzo szczerze. Nie uraziła go jednak moja szorstkość. Namawiał, nie rezygnując. - „Chciałem pokazać panu coś ciekawego, stąd niedaleko!”

- Co ciekawego, ciekawego dla nas obu, mogło być na tej krótkiej, szerokiej ulicy wiodącej z Plant ku Błoniom? Warsztaty? Mury? Płoty? Ilekroć przyjeżdżałem do Krakowa, a wówczas podróżowałem tam często, ten właśnie odcinek przemierzałem wielokrotnie, rano idąc do miasta, wieczorem wracając na nocleg, do przyjaciół. - „Akurat dziś musi pan inaczej...

szkoda” - westchnął facet. - „Tak często chodzi pan tędy... ” - Nagle zrobiło mi się głupio i niewyraźnie, choć roześmiałem się krótko i niepewnie. Nie jest miło dowiedzieć się, iż ktoś nas obserwuje Szczególnie dla mnie... Poczułem, że z tym obcym człowiekiem o bladej, trudnej do zapamiętania twarzy, ubranym w znoszony prochowiec, już teraz nie będę się mógł rozstać. Wiedząc, że mnie śledzi, po stokroć umierałem ze strachu i ciekawości. Z progu narożnej knajpy bez słowa skręciłem w prawo. Ku Błoniom. Chwilę kroczyliśmy obok siebie w zupełnym milczeniu. Drażnił mnie zalatujący od niego zapach słodkiej wiśniówki - ponieważ mój przewodnik był podchmielony, a ja zupełnie trzeźwy. Tak jak ja ciebie drażnię w tej chwili. O tej późnej porze ulica była zupełnie pusta. Krakowianie przewracali się już chyba na drugi bok. Księżowski pałac i naukowe muzeum tworzyły martwe bloki. Na parterze drukarni migotały żarówki, ale strażnik drzemał schowany w budce. Rzadko rozstawione lampy użyczały małego światła. Zatrzymał się. Drgnąłem, był to odruch zdumienia i lęku, ale przede wszystkim lęku; boimy się tych, którzy nas natrętnie śledzą. - „Pan się tutaj zawsze zatrzymuje”

- nie pytał, lecz stwierdzał fakt doskonale mu znany. Śledził mnie, bydlę, uważnie.

Ciekawy byłem, czy wie tylko tyle, że idąc tędy istotnie zawsze się zatrzymywałem, czy też domyśla się również, dlaczego fascynuje mnie ten fragment starego ulicznego muru. Gdy wkrótce po powrocie do kraju dostrzegłem tę egzotyczną, bądź co bądź, osobliwość, ciągnęło mnie w to miejsce. I nietrudno odpowiedzieć: dlaczego? Ale cóż on wiedział o tym? - „Cholerna farba!” - odezwał się i w głosie jego brzmiało uznanie. Istotnie, farba musiała być znakomita.

Od końca wojny minęły już cztery lata. Okupacja trwała pięć i pół roku. Razem dziewięć i pół. Na ile lat przed wojną powstał napis? Na rok, na dwa, na trzy lata? - „Istotnie, potwierdziłem, farba doskonała”. „Teraz już nie ma takich farb” - dodał. Odburknąłem coś nieokreślonego. - „O, ja wiem dobrze” - powtórzył tonem fachowca. - Chemik? - pomyślałem sobie, ale on już wyjaśniał szczegółowo i inaczej: - „Pracuję w radzie narodowej i do naszego referatu stale przychodzą meldunki: co zamaluję ten napis, to spływa im przy pierwszym deszczu. Tandeta! Te farby dzisiejsze. I znowu wszyscy czytają. Wszyscy. Zatrzymują się jak pan, i czytają. Minęło, przeleciało z wiatrem... ” - facet nagle rozgadał się, uchwyciwszy mnie za prawe ramię, bym musiał go słuchać. - „Wojna. Ludzi wymordowali. Wszystko się przewaliło. Minął faszyzm... ” - jakoś dwuznacznie zaakcentował to ostatnie słowo, nie odczułem, czy z nadmierną powagą, czy z nadmierną ironią. - „Ale to pozostało! Prawda?” -

Szukał u mnie potwierdzenia. Potaknąłem. Rzeczywiście pozostało. Widocznie tamtego, równie jak mnie, frapował ironiczny grymas historii zastygły na murze, ni to memento, ni to groźba, a może zwyczajna bezsilność. On gadał dalej: „Tak sobie myślę, że chłopakowi, który to malował, wiara z serca przeszła w pędzel. On nawet nie był taki najmłodszy. Przed wojną właśnie zaczął prawo, student pierwszego roku. Akurat w grudniu miały być wybory. Do samorządu.

Tak nazywała się wtedy rada narodowa. Prawda?” - Mruknąłem potwierdzająco.

Nieustannie żądał ode mnie takich przytakiwań. Ciągnął dalej: „Dostał rozkaz. W dzień wybrał sobie miejsce. W nocy wziął blaszankę z farbą i wyszedł razem z kolegami. Mur był długi, gładki i wygodny. A ulica zawsze pusta. Wtedy i teraz. Trzej koledzy zaczaili się w trzech punktach”. - Facet machnął ręką w stronę Kopca, w stronę Plant i za siebie, wskazując na róg małej, bocznej uliczki. „Mieli uważać na policjantów. Wtedy byli granatowi, ale nikt ich jeszcze granatowymi nie nazywał. Pamięta pan”. - Pamiętałem. - „Student malował szerokim pędzlem maczanym w blaszance. Mrówki chodziły mu po karku. Malował tak pierwszy raz w życiu. Bał się. Ale był to taki lęk, wie pan, lęk wspaniałej nadziei i wiary, że zaraz potem wszystko się zmieni... wódz stanie na czele, tamtych... wie pan... ” - konfidencjonalnie nachylił mi się do ucha. Wiedziałem - „...Won! Jeżeli tylko pięknie wymaluje ten napis. Potem pochwalono go przed frontem, w mieszkaniu. Matka ich uciszała, żeby tak na baczność nie tłukli obcasami, bo przyjdą z dołu. Tej nocy na całym mieście wykonano kilkadziesiąt takich napisów. Do dziś przetrwał tylko jeden jedyny. On tylko wygrał... ” - facet zakasłał dwuznacznie.

- „I jemu tylko nie mogą dać rady. Co kilka miesięcy ktoś dzwoni z góry i ochrzanią przez telefon... ” - chichotał...

Chichotał tamten czy chichotał Suchowilk? Kto się śmiał? Inżynier wspominał czy powtarzał?

Kto to wszystko tak opowiada: facet spotkany w Krakowie czy Suchowilk układający nowelę? Kileń w myśli rachował lata: wybory samorządowe, grudzień, trzydziesty ósmy. Nie, wtedy już Suchowilk rozstawał się ze swoimi przyjaciółmi ideowymi i w żadnym wypadku nie targał nocami kubełków z farbą. Robili to młodsi. On rozkazywał, a może już nawet i nie rozkazywał. Czyją krakowską przygodę opowiada inżynier? Kileń słuchał w napięciu, jak mógł najuważniej. Choć znał pointę: z Krakowa donosili do Warszawy o tym napisie nie do pokonania. Suchowilk opowiadał:

- „Prowokacja! krzyczą w telefon. Z referatu zaraz gna robotnik z kubełkiem farby. Chlapie wapnem ile wlezie, na palec grubo. Uwierzy pan, którejś nocy ktoś pokruszył wapno młotkiem. Było tandetne. Temu, co nim obrzucał, nie zależało widocznie na rzetelnej pracy.

Uderzyć było raz i drugi, a sypał się cały płat. Panie, wszystko zależy, jaką ręką się to robi.

Tamten był głupi szczyl, ale malował gracko. Marzyło mu się, że od tego zależy los świata i korony polskiej. Choć i zimno mu było, szło na śnieg, i bał się policjantów. A majowym robotnikom to wszystko jedno. Pochlapią, nie pochlapią. Raz młotkiem ktoś odbije, kiedy indziej deszcz spłucze. Farba była cholerna, pierwszej klasy... ” - Facet zamilkł. Odciągnął mnie nieco do tyłu. Z odległości nawet w tym mdłym świetle napis był doskonale widoczny. Duże ciemne litery, może metrowej wysokości. „Cała blaszanka farby poszła na to” - westchnął.

Napis był czytelny, dopiero teraz zwróciłem uwagę na wyraźne ślady walki z nim prowadzonej.

ONR CZUWA!” - przeczytał, ciepło i płynnie łącząc trzy pierwsze litery przedzielone czarnymi krepami. Nagle roześmiał się nadmiernie i głośno krzyknął: „No i co z tego, że wierzył!... ”

- Puścił mnie, odbiegł szybko w ciemną, boczną uliczkę. Jasną plamę prochowca przesłonił słup reklamowy.

Suchowilk zamilkł. Milczeli obaj - gospodarz i gość. Po chwili inżynier dokończył swą opowieść - i na to właśnie zakończenie czekał Kileń.

- W parę miesięcy później, tuż po Nowym Roku, znowu przyjechałem do Krakowa. Idąc z Plant ku Błoniom spostrzegłem, że stary mur został rozebrany i zastąpiony elegancką, drucianą siatką. Nie można powiedzieć: ulica od razu prezentowała się szykowniej.

Teraz Kileń z kolei powinien pokwitować usłyszane. Pochwalić tych, którzy rozebrali płot? Solidaryzować się z tragedią dawnego szeregowca, który przegrał życie? Na to nie pozwala mu lojalność wobec samego siebie. Z całego serca był przeciw tamtemu młodziakowi.

Milczał.

Suchowilk wyręczył go komentarzem, którym usiłował zmylić tropy:

- Sądzisz, że tamten nie był pijany? - odczekał brak odpowiedzi. - Był zalany i miał rację, że pił. Trzeba było pić temu urzędniczkowi z rady narodowej... Idiota!

Kto miał być idiotą? Ten facet? Kileń? On sam wreszcie - mówiący?

- Biedny, złamany facet - Kileń pożałował. Współczuć można zawsze, a najbardziej przegrywającemu przeciwnikowi.

- Biedny? Złamany? E! - Suchowilk fuknął gniewnie. - Ani biedny, ani złamany. Infantylny idiota. Nic nie rozumiał z tego wszystkiego, co się wokół niego stało i co się wokół niego dzieje. Tylko się pyszni, że jego przetrwało. Moje, moje, tańczy z radości i nic nie pojmuje, jak byle chłopak na ulicy wielkiego miasta. Nigdy mi nie żal, jak ktoś z własnej głupoty wpada pod auto. Nie żałuję durniów, którzy nie potrafią myśleć...

- Którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. - Kileń powiedział to z chłodnym naciskiem, patrząc w oczy inżynierowi.

- Ci, którzy nie potrafią przeprowadzać całościowych rachunków, nic nie mają do roboty na tym świecie. Niech rozbierają ich płoty, niech wpadają pod auta, niech ich trafiają pioruny...

Wiesz co? Na wierzchu będą zawsze tylko ci, którzy potrafią rachunki przeprowadzać do końca, którzy są uparci i dyskretni. I twardzi. Z tego powodu Polacy nie lubią Anglików. A ja ich właśnie podziwiam. Czy chcesz posłuchać jeszcze jednej historii? Opowiadam ją, zawsze z podziwem i uznaniem, co najmniej raz w roku. W tym roku kontyngent jeszcze nie jest wyczerpany.

Słuchasz?

Kileń pochylił głowę.

- Znasz historię gubernatora Singapuru?

Kileń zaprzeczył ruchem głowy. Suchowilk zaczął:

- W lutym czterdziestego drugiego Japończycy bez wielkiego wysiłku zajęli ważny dla Brytyjczyków punkt strategiczny. Weszli od lądu, gdy oczekiwano ich od strony morza. Gubernator mający bronić Singapuru okazał się zwyczajnym durniem, w dodatku poważnie zaniedbał swe obowiązki. Zdążył uciec przed Japończykami, ale wkrótce potem został wezwany do Londynu. Wszyscy wiedzieli, że leci do Anglii na proces sądowy. Miał być oskarżony o niedopełnienie obowiązków. Niestety, był on również którymś tam członkiem rodziny królewskiej, więc proces mógł się stać wyjątkowo paskudnym widowiskiem publicznym. Broniąc się, pan gubernator mógł wyciągnąć na światło różne sprawy, których ujawnienie nie musiało być Anglikom na rękę. Zwłaszcza w czasie wojny i przez członka rodziny królewskiej...

Nie! W Londynie, już po wojnie, poznałem polskiego pilota, lotnika - służył nie w dywizjonach polskich RAF-u, ale w dywizjonach angielskich. Jeden z wielu, wielu tysięcy naszych pilotów w RAF-ie. W czterdziestym drugim, w parę miesięcy po utracie Singapuru, dywizjon, w którym służył ów pilot, stacjonował na lotnisku w południowej Walii. Latali na patrole nad Zatokę Biskajską. Jakiegoś wieczoru siedzieli na dyżurze w dispersal point, gdy nadano alarmujące polecenie: nad zatoką pojawiła się maszyna niemiecka, należało wystartować - w kilka myśliwców - i Szkopa wrzucić do wody. Poleciały trzy maszyny. W określonym miejscu dostrzegli sylwetkę lecącego samolotu. Wtedy dowódca tej eskadry - może to się nie nazywa eskadrą, może jakoś inaczej - tej grupy myśliwców - zaraportował do bazy, że samolot przed nimi jest chyba brytyjski, niemieckie mają inną sylwetkę. Zapytał więc: czy nie zaszła omyłka i czy mają atakować? Z bazy natychmiast przyszło potwierdzenie poprzedniego rozkazu. Samolot nazi! atakować! Szef pilotów raz jeszcze powtórzył swą obiekcję. I raz jeszcze otrzymał rozkaz: strącić do morza! Dialog powtórzył się po raz trzeci. W takich wypadkach pilot musi słuchać dyspozycji z bazy. Rządzi nim ziemia. Dał sygnał ataku. W kilka sekund już było po wszystkim. Wielka maszyna wpadła w morze. Wróciwszy z lotu do bazy -

piloci poszli spać. Nazajutrz rano, wcześnie rano, cały dywizjon został rozpuszczony, zupełnie nieoczekiwanie, na urlop. Wszyscy się rozjechali po całej Wielkiej Brytanii. I każdy z nich w trakcie tego urlopu otrzymał przydział do zupełnie innej jednostki bojowej. Ich poprzedni dywizjon został po prostu rozsypany. Może w tym celu, by nie było zbyt wielkiej gadaniny, by nikt nie mógł zastanawiać się z przyjaciółmi, jaki to wtedy samolot strącili w Biskaje: brytyjski czy niemiecki? W parę tygodni później w prasie ukazała się niewielka notatka:

samolot, którym eks-gubernator Singapuru wracał do Londynu, został nad Zatoką Biskajską zaatakowany przez samoloty hitlerowskie i strącony do morza. Zginęli wszyscy. I tak nie odbył się proces być może dla rządu brytyjskiego nader niewygodny. - Suchowilk roześmiał się.

Po chwili milczenia Kileń wykrztusił pytanie, na które gospodarz czekał:

- I tobie się podoba ten tryb załatwiania problemów politycznych?

- Nie wiem, czy mi się podoba. Nie jestem w ogóle pewien, czy takie określenia jak „podoba”

lub „nie podoba” mogą tutaj mieć zastosowanie. Wiem jedno tylko, że ktoś bardzo trzeźwy przeprowadził w pewnym czasie i w pewnym miejscu absolutnie chłodną kalkulację.

Co się państwu brytyjskiemu, akurat prowadzącemu wojnę, bardziej opłaci: kilku zabitych, jakby poległych na froncie - pan gubernator wracał wojskową maszyną - czy proces mogący przynieść tylko szkodę publiczną, stanowiący żer dla wrogiej propagandy. Ktoś przeprowadził ścisły rachunek. - Suchowilk umilkł. Chwilę się zastanawiał. Dokończył: - A może ci opowiedzieć drugą historyjkę, też o ścisłym rachunku, tyle że już z bliższego terytorium, z Warszawy?

- Opowiedz.

- Z nazwiskiem czy bez nazwiska?

- Głupie pytanie. Zawsze z nazwiskiem.

- Ostrzegam. Może ci być przykro. Mnie to jest zupełnie obojętne. Moje sentymenty tej strony nie dotyczyły, ale twoje?... nie wiem...

- Z nazwiskiem.

- Znasz nazwisko: Rydz-Śmigły? Znasz imię: Edward?

- Znam zawód: marszałek.

- To nie zawód, to godność. Mimo tej godności pewien wielki publicysta, zagorzały piłsudczyk, wiosną 1940 roku tak zakończył artykuł o marszałku: „A Rydz był po prostu głupi!”

Rydz może był głupi, ale ci, którzy zadecydowali o jego śmierci, głupcami nie byli w żadnym razie. To będzie historyjka o śmierci Rydza.

- Mówią, że nielegalnie wrócił do Warszawy w czterdziestym pierwszym, jesienią czy zimą, i zaraz umarł.

- Umarł. Ale jak umarł? Tego nie wiesz.

- Na serce.

- Nie. Rozmawiałem potem z góralami, którzy go prowadzili przez granicę, z Węgier przez Słowację. Silny chłop, doskonale maszerował, ani się nawet nie zadyszał. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć łat. W kwiecie wieku. Nie, mój kochany, to nie było serce, to był arszenik.

Przytomni lekarze wezwani przez przyjaciół zrobili sekcję zwłok po tej tak podejrzanie nagłej śmierci. I znaleźli ślady trucizny. Od powrotu do Warszawy nie opuszczał mieszkania. Podano mu ją w posiłku...

- Kto?

- Kto podał? Nie wiem. Kto był tym zainteresowany? Łatwo się domyślić. Rydz wrócił do Warszawy, by rozrabiać. Już w Budapeszcie, po ucieczce z Rumunii, przyjmował oficerów i odbierał od nich przysięgi wierności - nie dla Sikorskiego, dla siebie. W Warszawie zażądał rozmowy z Grotem. Grot mu jej odmówił, ale od depesz między Warszawą, Komendą Główną, a Londynem, sztabem Naczelnego Wodza, aż huczało. Kazano Rydzowi wracać przez Budapeszt do Stambułu. Odmówił. Chciał być w Warszawie. Może on sam chciał się rehabilitować, ale taka rehabilitacja znaczyła rozróbę w podziemiu polskim. Mogła oznaczać rozłam, niepokoje w komendzie głównej organizacji wojskowej. Obecność Rydza w Warszawie była wszechstronnie niebezpieczna. Mógł przecież wpaść w ręce Niemcom, a to też byłoby politycznie groźne, jako że Rydz był po prostu głupi... I wtedy ktoś tam przeprowadził rachunek do samego końca... Jak nad Biskajami. Tylko inne musiał uwzględnić elementy. Konspiracja i walka polityczna to nie są zabawy dla niewinnych panienek. I ktoś wydał mało budujący - jeżeli rzecz ujmować moralnie - rozkaz. Ktoś wziął to na własne polityczne i obywatelskie sumienie. Ktoś przeprowadził ścisły rachunek. - Groźne to są rachunki - poprawił Suchowilk.

- Jak się nie ma własnej racji, to szczególnie łatwo podziwia człowiek tych, którzy mając silę z cyniczną bezwzględnością realizują swoje cele. Jakże często słabi wielbią cynizm silnych.

- O co ci chodzi? - Suchowilk spojrzał na Kilenia, jakby z niepokojem czy z gniewem.

- Właściwie nie chodzi mi o nic. Głośno tylko pomyślałem.

Znowu zapadło milczenie. Suchowilk bawił się trzema kieliszkami - ustawiał jeden na drugim. Nocne, trudne zmęczenie. Wybiła następna godzina. Kileń wstał i uczynił gest odejścia.

Powiedział:

- Już późno.

- Ale ty zostaniesz! - inżynier przytrzymał gościa za rękę. - Zostaniesz ze mną.

- Już powinienem być w domu.

- Zostań... - prośba, błaganie.

- Nie...

- Zostań, proszę cię, zostań - Suchowilk stanął przed Kileniem. - Błagam cię, zostań. Pościelę tutaj sobie i tobie.

- Nie lubisz spać z mężczyznami.

- Przyniosę drugie, składane łóżko.

- Nie. Idę.

- Proszę...

Wyraźny lęk inżyniera zaskoczył Kilenia.

- Czego się boisz? Boisz się zostać sam? - porucznik zaryzykował pytanie, które znowu mogło sprowokować furię. Nie sprowokowało.

- Powiedziałeś, że możemy być przyjaciółmi. Więc proszę jak przyjaciel przyjaciela. Nie mogę cię, oczywiście, zatrzymać, ale proszę... - niemal jęczał.

- Dlaczego?

- Nie wystarczy ci, że proszę? Zatelefonujesz do żony, że zatrzymał cię przyjaciel...

Kileń zastanawiał się.

- Nie pójdziesz. - Suchowilk chwycił go za rękę w przegubie i szarpnął ku sobie. Porucznik spróbował uwolnić ramię. Zwarli się w błyskawicznej, gwałtownej bójce. Ten, by zatrzymać, tamten, by odejść. Stoczyli się na tapczan. Dwaj ciężcy mężczyźni, niezgrabni w fizycznym wysiłku, przygnietli się własnym ciężarem i znieruchomieli.

- Nie odchodź, nie odchodź, proszę... Przyjdzie świt, godzina ponura... Nie umiem się budzić.

Krzyczę... Musi być ktoś koło mnie...

- A jakbym nie przyszedł?

- Tobym się męczył. Może bym kogoś znalazł. Kurwy jeszcze są w Warszawie... O świcie dzieją się najgorsze sprawy. Połamali mnie... Proszę cię, proszę cię... - szeptał. Szeptał coraz ciszej i ciszej. Kileń szarpnął się. Łatwo uwolnił rękę.

Przeraził się.

Suchowilk na wznak leżał na tapczanie. Bez ruchu.

Kileń pochylił się nad leżącym. Serce? Inżynier oddychał równo i głęboko. Już spał.

Kileń ułożył go na tapczanie. Żeby tamtemu było wygodnie. Potem zsunął dwa fotele.

Zdjął buty. Marynarkę zawiesił na krześle. Wyciągnął się na fotelach. Już było za późno, by dzwonić do żony. Trudno. Zdarzało się, że bez uprzedzenia nie wracał na noc do domu. Należy to uważać za służbę.

Inżynier chrapał lekko.

IV Nazajutrz w samo południe krzyk bólu zagłuszył na moment warkot pracujących maszyn.

Suchowilk wyskoczył z kantorka. W warsztacie już zatrzymano obrabiarki, wszyscy skupili się wokół rannego, Józefikowi przecięło prawą rękę. Inżynier, nagle spokojniejszy i bardziej niż zazwyczaj opanowany, nie tracił sekundy. Akcją ratowniczą zadyrygował sprawnie i szybko. Sam zatamował płynącą krew i założył pierwszy opatrunek. Ponaglał podających:

jodoform, gaza, wata, bandaż. Chłopak pobiegł po auto. Gdy wespół z Kileniem podali ramiona rannemu - taksówka już stała przed domem. Suchowilk ofiarował kwotę tak wysoką, że szofer ani sekundy nie zawahał się z przyjęciem pokrwawionego i pojechał jak mógł najszybciej.

Józefik jęczał: ręka, moja ręka. Inżynier uspokajał go troskliwie i serdecznie:

wszystko będzie w porządku, nie takie rany nie pozostawiały śladu.

Wiedział dokładnie, co należało czynić: najpierw pogotowie, potem szpital z ostrym dyżurem.

Towarzyszyli więc Józefikowi przez wszystkie stacje tej pierwszej męki, aż winda zabrała rannego na piętro szpitala. Potem pojechali do żony Józefika. Suchowilk osobiście zawiadomił ją o wypadku, zostawił dodatkowe pieniądze niezbędne dla domu i rannego, kazał stale do siebie przychodzić i telefonować. Znał doktora ordynującego w tym szpitalu.

Gdy późnym popołudniem pieszo - dla uspokojenia - wracali na Żoliborz, Suchowilk odezwał się do Kilenia:

- Dziękuję d. Byłeś mi bardzo przydatny. W takiej chwili czuję się pewniej mając kogoś obok siebie.

- Tobie może być potrzebny ktoś jeszcze? Nie przypuszczałem, że potrafisz się tak opanowywać.

Zaimponowałeś mi. Masz konspiracyjny trening. Z tobą można by konie kraść. -

Uznanie Kilenia było bezwarunkowo szczere.

- Histerycy zawsze są najbardziej opanowani w chwilach kryzysu. Znana sprawa. Wariaci na co dzień. To się jakoś musi przecież w organizmie sumować. - Suchowilk roześmiał się.

- Nie zauważyłem, żebyś był histerykiem.

- Nawet dzisiejszej nocy tego nie zauważyłeś?

- Nie... Wypiliśmy o dwa kieliszki za dużo, to nie jest jeszcze histeria.

- Miły jesteś, ale nie wiesz, jakie bogactwo we mnie się kryje. Daję słowo honoru: histeryk, roztrzęsiony, stary histeryk. Jak zobaczyłem krew płynącą z ręki Józefika, myślałem, że wyrzygam się. Wszystko podeszło mi do gardła...

- I dlatego działałeś tak precyzyjnie? - Kileń chciał zadrwić.

- Tak jest. Na tym polega owo opanowanie histeryków. Forma szaleństwa. Samemu sobie na przekór. A myśli się jeszcze coś innego. Myśli chodzą już zupełnie same, bywają głupie i rozpustne.

Wiesz, co mi cały czas pulsowało we łbie? Głupota, ale człowiek za to nie odpowiada. Tłukło mi się po głowie, jak refren jakiś: bo na nim robotnicza krew, bo na nim robotnicza krew... I tak w koło.

Przez ten cały czas: tam w warsztacie, w aucie, w pogotowiu. Cztery wielkie słowa...

- Cztery wielkie słowa... - wymamrotał Kileń. Dla niego słowa te istotnie były wielkie i przejmujące. Za wielkie, by w takiej sytuacji mogły przyjść na myśl. Ale Kileń mający złowić Suchowilka chyba te właśnie słowa powinien jakoś zlekceważyć. Wymruczał więc je tylko, jakby zdumiony rangą przydaną im przez inżyniera.

- Z całą pewnością: słowa wielkie... - inżynier nagle poczuł chęć do dysputy. Szli szerokim wiaduktem, pod nimi gwizdał przesuwający się pociąg. - Wielkie słowa. Nie same z siebie - oczywiście. Frazes z piosenki, trzy, cztery banalne słowa. I jak te nasze „marsz, marsz, Dąbrowski”, o wielkim uczuciowym ładunku. Te cztery słowa coś bardzo istotnego znaczyły dla owej garstki rzucających bomby pod carskie karety i uczących się Marksa na pamięć. A oni właśnie po dziesięcioleciach stali się jedną z dwóch podstawowych sił decydujących o losach współczesnego świata, i to w dodatku siłą ciągle ofensywną. Imponująca droga. Od spisków po Stalingrad i Berlin. Jeżeli tym ludziom na ich drodze do wielkości towarzyszyły te słowa - są to słowa wielkie. Jak ich sztandar...

- Sztandar... - znowu szepnął Kileń, nie umiejąc się inaczej znaleźć w rozpędzonym monologu inżyniera. Wiedział: teraz powinien zaprzeczyć Suchowilkowi, nawiązać kontakt poprzez opór - pięknie się to już zaczęło udawać. Ale nie mógł zdobyć się na cień oporu, na pozór oporu, gdy inżynier gotów był aprobować to, co dla niego - członka partii i komunisty - było ważne. Czyż mógł więc zaprzeczyć Suchowilkowi? Czyż mógł zaprzeć się swego sztandaru? Potrafi tylko mamrotać i pozorować dialog.

- Faktycznie płynie ponad trony i faktycznie jest na nim robotnicza krew. - Suchowilk perorował z przejęciem. - Czy mi się to podoba czy mnie to mierzi: oni są górą! Za wariata uznałbym tego, kto by mi przed trzynastu laty przepowiadał, że ja w polskim reżimie komunistycznym z uznaniem będę myślał o tym wszystkim, co dla mojego kraju, a więc dla mnie, dokonali ci z żydokomuny.

- Z uznaniem? - Kileń wyraźnie zaakcentował swoje zdumienie. Suchowilk mógł wziąć to za sprzeciw, lecz istotnie było to zdumienie. Dlaczegóż inżynier Suchowilk z uznaniem ma traktować rewolucję polskich komunistów? Rewolucję wymierzoną przeciw Suchowilkom.

Bogdan Kileń lubił czyste sytuacje: komuniści winni mieć zwolenników i sojuszników, winni mieć przeciwników i wrogów. Kąśliwie powiedział kiedyś do Szpera: po cóż ten cały front narodowej jedności, to wszechogarniające kochajmy się? ten przerost taktyki nad zasadami?

Walka klas ma swoje żelazne rygory - nie tylko polityczne, ale i moralne. Zwolennikiem komunistów powinien być robotnik, któremu rewolucja przeinaczyła jego proletariacki los, powinien być chłop, który dostał ziemię, może nim być radykalny inteligent, który zawsze śni o nowym porządku świata, ale nigdy właściciel prywatnego warsztatu, dawny szef reakcyjnej młodziakierii, urzędnik londyńskiego ruchu oporu! Dlaczegóż to ten akurat ma mieć dla komunistów uczucie pozytywne? Kileń brzydził się Szawłami przerastającymi w Pawłów. Nie wierzył im. Mącił mu czystość rysunku i jasność rachunku. Zdumienie Kilenia było więc szczere.

- Z uznaniem. Tak jest: z uznaniem. I dwa są źródła tego uznania. Dwie są pozycje mego narodowego rachunku, gdyż ja ciągle uważam się za narodowca. Jestem egoistą - nie boję się tego słowa - który dobro własnego społeczeństwa przedkłada nad wszystko inne. Jestem narodowym egoistą...

Kileń burknął coś - nieartykułowanego.

- I jako ten właśnie oświadczam, iż oni mają dwie kolosalne zasługi dla naszego narodu.

- Jakie? - Kileń był niezmiernie ciekawy, czymże zasłużył się Suchowilkom.

- Po pierwsze: zdobyli i utrzymali władzę. Mniejsza o metody. Zwycięzców nie sądzą.

Zdobyli władzę, utrzymali porządek, zapobiegli kolosalnemu rozlewowi krwi. To jedno. I drugie. Wprowadzili, może raczej wypchnęli nasz kraj na tor przemian socjalistycznych.

- I pan to uznaje za zasługę? - Porucznik był tak zdumiony, że zapomniał o nocnym braterstwie.

Nagle objawił mu się inny - niezrozumiały, zagadkowy - inżynier. Poprawił się: - I ty to uznajesz za zasługę?

- Za ich zasługę, a za swój zysk. Już ci w nocy powiedziałem: rachunki trzeba przeprowadzać do końca. Konsekwentnie wszystko domyśleć. Nie bać się wniosków. Rozumiesz: to peperowcy zapobiegli nowej, drugiej, hekatombie naszej narodowej krwi. Stałaby się ona najtragiczniejszym faktem, gdyby władzę w czterdziestym czwartym zdobyli moi przyjaciele, a ja razem z nimi. My bowiem działaliśmy na przekór sytuacji istniejącej w realnej rzeczywistości politycznej naszego świata. A dla nas, dla Polaków, to było najważniejsze, aby po okupacyjnym upuście krwi zatamować krwotok, a więc znaleźć się w pozycji opływowej, aerodynamicznej, w stosunku do sił decydujących o historii współczesnej. Za naszą antyhitlerowską i antyniemiecką postawę zapłaciliśmy daniną krwi - i ja ją aprobuję. Nie mieliśmy innego wyboru, ale też wojnę kończyliśmy wykrwawieni, na czworakach, niemal na biologicznej granicy istnienia. Następny krwotok, a przestalibyśmy istnieć jako naród.

- Jeżeli naród utożsamiać z inteligencją? - Kileń zaryzykował sprzeciw. Oburzyło go wulgarne kunktatorstwo inżyniera, ale czy mógł mu krzyknąć, teraz, na ulicy, że naród to również robotnicy i chłopi, że w czterdziestym czwartym mieli oni dostatecznie wiele sił biologicznych, że nikt nie był jeszcze zgubiony.

Suchowilk miał wszystko od dawna przemyślane. Odgadywał obiekcję Kilenia:

- Inteligencja nasza decyduje o substancji narodu. Naród chłopów i robotników mógł jeszcze trwać, przetrwać, po latach stworzyć nawet zupełnie inny naród, drugi naród polski. Znasz historię Czechów. Pod Białą Górą tak zmiażdżono, tak w pień wycięto czeską szlachtę i czeskie rycerstwo, że pozostał tylko lud...

- I naród czeski odrodził się dzięki temu ludowi. Cała ich szlachta została zgermanizowana.

- Ano, ano, była tak słaba, że musiała zostać zgermanizowana. Przekroczyła granice upływu krwi. Bezradna biologicznie poddała się silniejszemu. Germanizacja czeskich chłopów była trudniejsza, przy tym nikt w owych czasach o to specjalnie nie zabiegał - odwrotnie, niż byłoby dzisiaj. Między germańskim okupantem a czeskim chłopem istniała niesłychanie ostra granica folkloru językowego i obyczajowego. W ramach jednej grupy kulturowej czy plemiennej - germańskiej, romańskiej, słowiańskiej - podobna asymilacja, szczególnie przy dzisiejszych technikach propagandowych, odbywałaby się znacznie prędzej i łatwiej. Otóż ja się bałem w czterdziestym piątym i przez parę późniejszych lat, że polska inteligencja może zniknąć biologicznie. Po prostu rozpłynąć się jako warstwa kierownicza narodu, a wtenczas i naród zmieni swój charakter. Awansujące warstwy będą pozbawione jakby prawidła kulturowego...

- Wytworzą własną kulturę. Historia zna już te procesy.

- Ale nie będzie to już moja kultura. To już będzie inna kultura.

Kileń pomyślał: dlatego wróciłeś z Londynu do Warszawy, aby kontynuować inteligencką szlachetczyznę. Suchowilk wydał mu się obrzydliwy. Te nocne majaczenia, że pusty i wypruty, i te dzienne kalkulacje dotyczące opieki komunistów nad szlachetczyzną.

- Tego się bałem. Ale komuniści zapobiegli hekatombie krwi. Może wbrew moim własnym założeniom uchronili naszą inteligencję. Ster państwa ustawili z biegiem sił politycznych decydujących o Europie. Zatrzymali krwotok, ranom pomogli się zasklepić. Komuniści ocalili rzeczpospolitą inteligencką.

Kileń pomyślał: jakże brakuje mu wiecowej trybuny, jak on lubi przemawiać, jak świetnie pasowałby do sali pełnej ludzi, a tak marnuje się dla jednego tylko słuchacza. Powiedział:

- Myślisz paradoksami. Ale nie przyszło ci do głowy, że zwycięska i awansująca klasa społeczna i tak potrafi całemu narodowi, z inteligencją włącznie, narzucić swój status kulturalny?

- W to wierzą komuniści. I tego się obawiają ich przeciwnicy.

- Właśnie... - Kileń aż krzyknął.

- Tylko że ja się tego nie lękam. W układzie jednego narodu i dwóch klas społecznych może się powtórzyć schemat Rzymu i Grecji. Tylko polscy Grecy muszą być dostatecznie silni biologicznie, by polskim Rzymianom przekazać swoje rozumienie sprawy narodowej, swoją kulturę...

Kileń pomyślał: by ich zatruć... Więc tylko warknął:

- I tak będą rządzili Rzymianie.

- W greckiej kulturze, w greckiej todze... - brzmiała odpowiedź Suchowilka, bardzo pewnego swojej racji. - Za sto lat wdzięczny naród odsłoni spiżowy pomnik Bieruta, może właśnie stojącego w greckiej tunice. Zobaczysz!

- Zobaczę... - roześmiał się Kileń. - Za sto lat. Może za sto lat będą już burzyć pomniki?

Może już nie być socjalizmu? - dokończył szeptem, jakby wstydząc się tego, co powiedział.

Inżynier spojrzał na niego wzrokiem dziwnym; w szepcie odczuł lęk.

- Za sto lat może nie być socjalizmu w dzisiejszym pojęciu sekretarza byle jakiej organizacji partyjnej w fabryce albo nawet wykładowcy nauk politycznych na wyższej uczelni. Ale to, co będzie za sto lat, będzie rezultatem tak konsekwentnej ewolucji socjalizmu, że potomni nasz czas i nasz porządek będą uważać za swój, prekursorski. I to jest moje drugie źródło uznania dla komunistów.

- Też tak przekrętne? - zauważył Kileń.

- Może. Doświadczenia dziejowe pouczają, że nowa formacja ustrojowa zawsze na koniec wypiera starą, poprzednią. Proces ten nigdy nie jest prosty ani całkowity, stare enklawy mają twardy żywot. Ale generalnie biorąc nowa formacja staje się wszechdecydującą, choć zawsze daleko odchodzi od swych form wyjściowych i zasad. Od paru lat zyskałem przeświadczenie, może zbyt późno jak na program mojego własnego życia, iż nową formacją, która kiedyś, kiedyś, w którymś swym zmodyfikowanym wariancie, zapanuje na całej ziemskiej kuli, będzie komunizm. Jakiś niedzisiejszy komunizm...

Kileń pomyślał: oto moja rozmowa że Szperem. Dopalała się śmierdząca karbidówka w zaciemnionym pokoiku na Pradze ostrzeliwanej niemieckimi pociskami. Kończyła się przegadana noc wspomnień i przepowiedni. Pierwsze spotkanie po wojennych latach. Chaos słów wzajemnie podejmowanych i odbieranych. I zgodna ich obu konkluzja: świat będzie ewoluował w stronę komunizmu, który się będzie zmieniał, tracąc swe pierwotne kanty i ostrości... I zgodna ich obu radość. A rok później, w jakimś londyńskim pokoiku, pewien reakcjonista rozmyślał podobnie.

Kileń powiedział:

- Jeżeli tak głęboko wierzysz, iż siła historii działa jako fatum, to po cóż ta osobliwa twoja wdzięczność dla polskich komunistów? Że przeszczepiają rzeczpospolitą inteligencką do pnia komunistycznego sukcesu? Co najmniej zabawne...

- Zabawne... Ale zauważ, proszę, społeczeństwa, z których łona wyszedł feudalizm, zrobiły na tym świetną karierę. Do dziś odcinają kupony. Wielka Brytania jako kolebka kapitalizmu wraz z rozprzestrzenianiem się tego systemu urosła na imperialną siłę. Pierwsza fala każdej nowej formacji czerpie z niej zyski. Ci, do których ta formacja dociera na samym końcu - ci muszą się zadowalać ochłapami, ponoszą straty, bywają wyzyskiwani. W miarę jak będzie się rozpościerał socjalizm - te społeczeństwa będą robić interes najlepszy, które pierwsze teoretyczny ideał ujęły w państwową siłę. A Polska znajduje się w tej chwili w drugim rzucie socjalizmu światowego, tuż za czołówką. Mam więc nadzieję, ba, nawet i pewność, iż za jakiś czas zaczniemy odcinać kupony od swej pozycji wyjściowej...

- Wykorzystując tych, którym ten socjalizm będziemy przekazywać. Tak? - Z wewnętrznym oburzeniem powiedział to komunista Kileń. Agent Kileń przełknął tylko zjadliwe wyzwisko.

- No... nawet i tak...

- Coś jakby... socjalistyczny imperializm? - parsknął chichotem Kileń.

- Możesz sobie to i tak nazwać. Ja się nie boję słów. Polska znajduje się w tej chwili jakby na czele w świat idącej fali... Była kiedyś taka młodzieżowa, zuchowata piosenka. I to jest dla mnie źródłem pewnej satysfakcjonującej nadziei. Od nas zależy, czy potrafimy skorzystać z tej dziejowej szansy...

- Od nas? Ode mnie? Od ciebie?

- Myślę o całym państwie, rządzie, społeczeństwie.

- W które ty się pod żadnym warunkiem nie chcesz włączyć. Klarowałeś mi to całą noc.

Skoro jednak tak myślisz, powinieneś jakoś... działać, przekonywać, wpływać...

- Wygłupiać się. Na śmieszność narażać siebie i swoich. Tak? Agitatorów mamy na pęczki.

- Przepraszam cię: przekonania człowieka winny się realizować w działaniu... - Kileń starał się tkwić w przybranej roli, posługując się przy tym poglądami, które słuszne są w każdej sytuacji. Z ogromnym trudem mu to przychodziło.

- Nie każdy winien tak postępować. Trzeba mieć twarz - jedną jedyną twarz własną. Kiedyś postawiłem na kartę, która przegrała. Potem znowu postawiłem na kartę, która przegrała.

To były karty jednego koloru. Mam dostatecznie wiele szacunku dla samego siebie, by nie grać jak szuler, zawodowo, każdą kartą i o każdą stawkę. Opowiadano mi o pewnym pośle, otóż na pierwszej powojennej sesji sejmu usiadł dokładnie w tym samym fotelu, który zajmował na ostatnim plenum sejmu przedwrześniowego... A że parlament się zmienił, że kraj się zmienił, że stronnictwa nie te... - inżynier chichotał. - Pewien pisarz, mówiono mi, zapragnął stworzyć entuzjastyczną książkę o Polsce Ludowej, podobną w zamyśle do tej, jaką przed wojną napisał o Polsce sanacyjnej...

- Sztafeta dziejów tak podaje swoje żywe pałeczki - roześmiał się Kileń.

- Tylko że ja nie gustuję w takiej zabawie. Niech się ludzie śmieją z kogoś innego.

- Byli politycy, którzy nie bali się takich wolt. Podobno najpiękniejszy pomnik w Paryżu, pomnik idący po Polach Elizejskich, to Clemenceau razem z tłumem przechodniów.

- Ale do tego potrzeba wojny i jej rozgrzeszających lub uwznioślających aktów. A ja już następnej wojny nie chcę. Na bohatera narodowego już się nie nadaję. Przegrałem dwa razy, więc odszedłem od stołu gry. Niech inni ryzykują, jest ich dostatecznie wielu i aż palą się do tego. Lecz gdyby wypadło mi spróbować po raz trzeci, to dla własnej moralnej satysfakcji mógłbym grać tylko moją własną, dotychczasową kartą. Nawet dokładnie wiedząc, iż ta karta przegrywa...

Kileń pomyślał: ciepło, ciepło... Może Wrzos i Wagner mają rację? Odczuł jakby leciutką ulgę.

- Nie będę zmieniał kart, nie będę zmieniał twarzy. Mogę raczej przegrać w starych szeregach, niżbym miał zwyciężać w nowych. Bo takie są moje obyczaje, jak powiedział pisarz, którego bardzo nie lubię.

Kileń pomyślał: mówi prawdę czy tylko się zgrywa? I zaryzykował, z całą świadomością dokonywanej prowokacji:

- Więc chcesz raz jeszcze zmierzyć się z nimi? W starej gromadzie? Chcesz podjąć próbę odwrócenia kierunku łodzi, której przez ciebie podziwiani nadali inny bieg? I to wszystko ze świadomością przegranej?

- Nie, nie, nie! Żadnych sterów nikomu nie chcę wyrywać ani odwracać. Ale gdybym miał działać - choć nie muszę, choć nie chcę - to raczej zdecydowałbym się grać starą kartą, niż sięgać po nową. Kwestia gustu, a nie rozumu.

- Śmieszne.

- Może i śmieszne. Ale nie będę nikomu przeszkadzał, do czego zresztą może nawet i miałbym moralne prawo.

Kileń zadrżał.

- Nie będę nikomu również pomagał - ciągnął inżynier - do czego żadnego prawa nie mam i mieć nie będę. Stoję sobie z boku i patrzę.

- Jak inni się męczą, jak inni ryzykują. Nie wydaje mi się taka postawa najbardziej moralna.

Jedni rządzą, inni im przeszkadzają, a ty... a ty... stoisz sobie z boku...

- A ty? - Suchowilk nagle zastąpił Kileniowi drogę i obaj zatrzymali się na środku chodnika, rozwidlającego się w okrągły, rozłożysty plac. - A ty co robisz?

- Ja? - Kileniowi wydało się, iż mu poczerwieniała twarz. Zmieszał się i zaniepokoił. -

Ja... - bełkotał nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. Pytanie zaskoczyło go zupełnie.

- Ty też nic nie robisz... - po sekundzie wyręczył go Suchowilk. - Urzędniczysz, zarabiasz, żyjesz... Jak wszyscy. Ale to jeszcze za małe prawo, by mnie strofować. - Odsunął się i znowu ruszyli. - Tylko że ja przy tym myślę. A to też jest coś warte.

- Dla kogo? - Kileń zdecydował zachować dotychczasową postawę.

- Dla mnie. Z czasem może jeszcze i dla kogoś... Ktoś powinien przeprowadzać rachunki do samego końca. Prawda? Doskonałość tramwaju jako środka komunikacji miejskiej najsprawiedliwiej jest w stanie ocenić tylko ten, kto spokojnie stoi sobie na chodniku. Pasażer jadący w czerwonym pudle złości się i na tłok, i na powolną jazdę. Człowiek, który dostał się pod tramwaj, ma prawo do wielkiej krytyki i wielkiego żalu. Ale ten, co sobie spokojnie stoi na chodniku...

- Szczególnie wygodne poczucie nieodpowiedzialności...

- Gdybym przyłączył się do rządzących, powiedziano by o mnie: koniunkturalny karierowicz.

- Gdybyś chciał przyłączyć się do tych, którzy walczą z rządem... - Kileń czuł drętwość i sztuczność własnego głosu. Zdecydował się wypowiedzieć swą kwestię.

- Inni orzekliby, żem głupiec.

- Ale jeszcze inni pochwaliliby twoją odwagę - Kileń brnął dalej.

- Tylko że ja sam siebie uznałbym za głupca.

- Wolałbyś, żeby cię uważano za karierowicza, za głupca czy za bohatera?

- Wolałbym już przez nikogo nie być w żaden sposób nazywany ani określany. Mnie już wynazywano dosyć. - Posuwali się ku Wiśle. Dokoła był zieleniejący ogród żoliborskiego miasta. Pasja dysputy przemieniała się we wzburzenie. - Mnie już dosyć osmyczyła tak zwana opinia publiczna. Dwa razy już mnie ona sponiewierała. I przed wojną, i po wojnie. Wolę już stać na chodniku i tylko patrzeć, jak inni jeżdżą tramwajami lub autami. Ja mój odcinek już przejechałem. Kiedyś - inżynier podjął wątek nowej opowieści - w głębokiej nocy okupacyjnej warszawskiej makabry poproszono mnie, bym spróbował ocalić życie trojga porządnych ludzi...

Szli powoli. Suchowilk opowiadał. Kileń słuchał.

V Najpierw zatelefonował. Ceremonialnie pytał, czy mógłby przyjść z wizytą, do domu, odwiedzić, porozmawiać. Z tonu Kilenia Szper poznał, że znowu wypadnie mu łagodzić jego duchowe troski. Porucznika musiała ogarnąć kolejna faza wyrzutów sumienia, znowu chce rzucać służbę w bezpieczeństwie. W związku ze sprawą „Brzegu”?

Być może. Szper - po uczestnictwie w decyzjach wstępnych - już dalej nie interesował się tą akcją, ale na ostatniej odprawie u pułkownika Wagnera major Wrzos mruczał coś i warczał -

wydawał się być niekontent z Kilenia. To warczenie Szper brał prawie pod własnym adresem.

Kileń przyszedł. Wczesnym wieczorem.

Rozmowa potoczyła się tak, jakby nie widzieli się od lat kilku. Co dzień spotykali się w ministerstwie. Dobrzy przyjaciele - gadający o wszystkim równocześnie, nie wyczerpujący żadnego tematu ani żadnej informacji. Przepytywanie? - myślał Szper. - Badanie gruntu?

Zazwyczaj - znał przecież wizyty Kilenia - porucznik zaczynał od razu i z furią. Deklarował bunt: trzęsienie ziemi i koniec świata następowały natychmiast, jedno po drugim. Dopiero później się uspokajał. Teraz zaczynał chłodno, rozważnie, obojętnie, jakby przyszedł tylko z obowiązku towarzyskiego.

Więc o żonie i o synku. Wszystko w najlepszym porządku. Nareszcie, cieszył się, ma dom po tylu latach kawalerskiej tułaczki. Kileń bardzo kochał syna. Był dumny, że dzieciak świetnie się uczy i że jest taki ambitny. Przynosi same piątki. Piątkami syna puszył się przed starym towarzyszem - objaśniał szczegóły tej nauki. Drobiazgowa opowieść o szkolnych przygodach jedynaka czyniła mu wyraźną przyjemność. Tak szczęśliwego i przejętego Szper pamiętał go tylko z dawnych, przedwojennych lat, gdy w pierwszym okresie ich znajomości udawało się Kileniowi z sukcesem wykonać któreś z partyjnych poleceń. Potem już taki nie bywał.

Pysznił się sukcesami syna, ale zwierzał się z niepokoju. W tych stopniach bardzo dobrych, w tych wyłącznych pochwałach, kryje się przecież zarodek niebezpieczeństwa. Lepszą - upierał się - szkołą życia byłaby mieszanina stopni dobrych i złych, bardzo dobrych i o wiele gorszych, nawet bardzo złych. Zbyt dobry uczeń - Kileń perorował z podejrzaną elokwencją - przyzwyczaja się wyłącznie do sukcesów, powodzenie staje się treścią jego życia.

Potem - wystarczy jedno czy drugie niepowodzenie, trzaśnie głową o jakiś mur, których dokoła pełno, i klęska gotowa. Załamie się - przy pierwszej porażce. Nie jest dobrze mieć w szkole same sukcesy - trzeba uczyć się przegrywać bez żadnych dramatów. Chłopak raz przyniósł dwójkę, jakaś uwaga, coś zupełnie błahego - i od razu tragedia. Zatruty dzień, mimo że rodzice stopień ten przywitali z humorem, bez jednej wymówki, niemal z radością, jak każdą najlepszą ocenę. Właśnie wtedy Kileń przeraził się dobrych stopni, które wydelikacają, zamiast hartować. A szkoła - obok rodziny - winna być pierwszym treningiem życia społecznego.

Cóż to jednak za trening, który nie uczy odporności, który nie garbuje skóry? Może -

Kileń pytał Szpera - w tym właśnie tkwi przyczyna osobliwego zjawiska, że w życiu dorosłych rzetelne sukcesy często stają się udziałem bynajmniej nie najlepszych uczniów.

Gadał. Szper słuchał.

Przede wszystkim mówił o dziecku. Po raz pierwszy w ciągu ich całej znajomości Kileń wydawał się być całkowicie zaabsorbowany swym domem i swym dzieckiem. Syn dojrzał widać do przyjaźni z ojcem, ojciec - do syna. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi - akcentował porucznik. Jaka przyjaźń winna ojca łączyć z synem? - pytał Szpera, a brzmiało to śmiesznie, jak gdyby do odpowiedzialnego funkcjonariusza władz bezpieczeństwa przyszedł po rozwiązanie nurtujących go problemów pedagogicznych. Czy przyjaźń ich obu - dorosłego i małego człowieka - winna wynikać z koleżeńskiej niemal równości, czy też lepszy będzie autorytet ojca zdobyty pewną niedostępnością? Kileń przypominał własnego ojca, do którego nigdy by nie śmiał odezwać się po imieniu - jak do niego mówi jego mały synek.

Sprawa nieprosta - owa granica poufałości dziecka i rodziców. Nie sposób jej rozstrzygnąć jednym twierdzeniem - takim czy innym.

Syn, żona, dom - trójkąt jego pasji. Mówił - i mówił.

Szper myślał: niecierpliwymi telefonami nie zmusza się nikogo do rozmów o szczęściu rodzinnym i piątkach własnego dziecka. Czekał więc - częstując kawą, podsuwając herbatniki.

Kileń jednak krąży uparcie: syn, dom, żona, syn, dom...

Szper zdecydował się wreszcie przerwać ten monolog. Zapytał: jak idzie rozpracowanie inżyniera? - formułując pytanie najbardziej ogólnikowo, by Kileń nie wyczuł, iż po departamencie rozchodzą się echa o kłopotach związanych z realizacją tak dobrze pomyślanego planu.

Kileń zbagatelizował to pierwsze pytanie - dalej mówił o sztuce teatralnej, na której byli razem z żoną, o przeczytanej ostatnio powieści i znowu o synku i jego problemach. Raptem zatoczył ogromne koło. W jednym zdaniu, bez logicznego związku, przesunął zwrotnicę rozmowy.

Dopadł Suchowilka. O pracy własnej - ani słowa. Zaczął natomiast opowiadać Szperowi dzieje pewnej okupacyjnej przygody - zastrzegł się: czy wolno nazywać to przygodą? -

inżyniera Pawła Suchowilka.

Szper potrafił słuchać. Bezbłędnie wyczuwał brzegi i dno zwierzeń. Od pierwszych zdań wiedział już, że Kileń przyszedł do niego, by opowiedzieć mu tę właśnie historię. Choć sens opowiadania długo nie był jeszcze dla Szpera jasny.

Dzieje klęski - nazwał to Kileń. Albo inaczej, nieco lżej - dzieje porażki. Szper uśmiechnął się z pewnym lekceważeniem:

- Nie powinieneś przesadzać, nie nadawaj temu wymiaru zbyt poważnego. Biorąc pod uwagę tło historyczne wydarzenia, uczulenie inżyniera... Nie...

Szper nie pojmował, dlaczego Kileń tak akcentuje znaczenie tej historii, ani bardziej ważkiej, ani bardziej znaczącej niż miliony innych okupacyjnych tragedii. Nic więcej, nic więcej.

Kileń nadużywał przymiotników i był podniecony.

W drugiej połowie okupacji inżynier Paweł Suchowilk zajmował się organizacją kontaktów delegatury z zagranicą. Z wyłączeniem sieci radiowej - o tę troszczyli się inni. Jemu podlegała organizacja tras przerzutowych, punktów kontaktowych, placówek zaopatrujących kurierów w prawdziwe i fałszywe dokumenty, pieniądze, papiery. Jego kontakty, z których potem sam skorzystał w czterdziestym piątym uciekając z kraju, na południu sięgały przez Budapeszt na Bałkany, aż do Stambułu, na północy przez porty bałtyckie do Sztokholmu, na zachodzie - przez Berlin i Paryż - aż do Szwajcarii i Portugalii. Ładna robota - nie ulega wątpliwości. Kileń wartościował zawodowo. Bywały wsypy, donosy i zdrady. Kłopoty typowe i normalne. Nie one mogły wstrząsnąć Suchowilkiem. Nic o nich chciał Kileń opowiedzieć Szperowi.

Rzecz banalna. Pewnego dnia znajomi z konspiracji zwrócili się do Pawia Suchowilka -

istotne, iż do niego najzupełniej osobiście, a nie oficjalnie, jako do szefa placówki łączności -

z gorącą prośbą, by ułatwił ucieczkę z Generalnego Gubernatorstwa, a więc ocalił życie, trojgu Żydom. Dwóm kobietom i jednemu mężczyźnie. Ludziom w sile wieku. On - doktor R., przed wojną znakomicie zapowiadający się chirurg. One - jego żona oraz ich przyjaciółka, nasza towarzyszka O. Kileń posługiwał się literami zamiast nazwisk - powtarzał je za Suchowilkiem.

W teczce inżyniera, w materiałach bezpieczeństwa, znajdują się pełne imiona i nazwiska. Suchowilk został lojalnie, ale czy potrzebnie? - uczyniono to, aby uniknąć jakichkolwiek dwuznaczności - poinformowany, że towarzyszka O. należy do PPR. Proszono, by przerzucił ich na południe, na Węgry, gdzie jesienią czterdziestego roku można się było ukryć lepiej niż w Gubernatorstwie. Antysemityzm tamtejszy nie stwarzał jeszcze niebezpieczeństwa dla życia, zwłaszcza uchodźcom z Polski, nie rzucającym się w oczy swym wyglądem.

Suchowilk podjął się przerzutu. Przyjął opiekę nad trojgiem ludzi. Przygotowania do drogi miały trwać parę dni, a że troje prześladowanych już się spaliło w swoich melinach - Suchowilk ofiarował im schron tymczasowy. Nie mógł czy też nie chciał wykorzystywać tajnych lokali delegatury - poprosił o przysługę swych starych przyjaciół; znajomość sprzed wojny kontynuowana była przez cały czas okupacji. Niegdyś związani z tym samym ugrupowaniem politycznym co inżynier, podczas wojny przeszli ewolucję poglądów, jeżeli nie politycznych, to moralnych i ludzkich. Suchowilk zadecydował, że w mieszkaniu bezdzietnego małżeństwa chwilowi podopieczni znajdą lepsze schronienie.

On sam już wtedy nie mieszkał z rodziną - lecz gdzieś u ludzi, zgodnie z obyczajem większości zawodowych konspiratorów.

Państwo W. zgodzili się natychmiast, chociaż mieszkanie nie było przygotowane do ukrywania kogokolwiek. Dwa amfiladowe pokoje bez żadnych zabezpieczeń. Ale to wszystko miało trwać cztery, pięć, sześć dni najdłużej - obiecywał Suchowilk. Dozorca dużej kamienicy był człowiekiem absolutnie zaufanym, konspirował w którejś z organizacji i jego rzetelność lokatorzy sprawdzili niejednokrotnie.

Troje nieszczęśliwych przyjęto najbardziej serdecznie. Panowie nocowali w jednym pokoju, panie w drugim. Sytuacja mniej konspiracyjna, bardziej towarzyska. Po prostu - goście, których nie pytano, jak długo pragną bawić.

Suchowilk przychodził codziennie. Z popołudniową wizytą. Zawsze z jakimś prezentem.

Paniom kwiatki, panom - buteleczkę. Był aż zabawny w celebrowaniu tej sprawy.

Na tych trojgu uciekinierach zależało Suchowilkowi zupełnie wyjątkowo. Do tej pory wszystkie prośby o pomoc dla Żydów - było ich dużo - zgłaszano doń poprzez organizację, niejako oficjalnie. Bynajmniej nie każdy mieszkaniec Polski spotykał się z prośbą czy propozycją ukrycia Żydów. W jednych mieszkaniach gromadziły się całe ich dziesiątki, w innych nie było nikogo, co bynajmniej nie świadczyło o złej woli gospodarza. Do Suchowilka z taką prośbą nikt się nigdy przedtem nie zgłosił. Inżynier, choć rozumiał okupacyjne reguły, przeżywał to boleśnie - stale mając wrażenie, iż pamiętają, jak Marszałkowską, Królewską, Bagnem prowadził antysemicką watahę chuliganów w akademickich czapeczkach. Pytał siebie samego: omijają mnie z przypadku czy z nieufności?

Propozycja ukrycia i ocalenia trojga Żydów była dla Suchowilka moralnym wybawieniem.

Młodego chirurga znał sprzed wojny, z akademickich studiów - dzieliły ich wrogość i rasa.

Pamiętał, dobrze pamiętał, że niejedną akcję kierował przeciw młodym żydowskim studentom medycyny, wydziału znienawidzonego przez endeków, gdyż gęsto obsadzonego przez młodzież lewicową. I oto teraz miał zadośćuczynić krzywdom, jakie kiedyś wyrządził. Więcej - miał zasłużyć na zaufanie bardzo specjalne: powierzono mu nie tylko Żydówkę, ale i komunistkę.

Nie żywił sympatii dla komunistów, peperowcy byli dlań pomniejszycielami Polski, ale prześladowało ich to samo gestapo. Uznał, iż przyszło mu zdawać maturę z człowieczej lojalności. Był to jedyny dyplom, jakiego brak podczas całej okupacji dotkliwie odczuwał.

Tej matury właśnie nie zdał.

Gdy po raz pierwszy po południu zadzwonił do drzwi mieszkania państwa W. - troje ukrywających się pospiesznie przebiegło do drugiego pokoju. Gdy piątego dnia o tej samej porze rozległ się dzwonek w przedpokoju, nikt się w stołowym nie ruszył. Panie zajmowały się sobą, panowie przerwali rozmowę, a gospodarz poszedł otworzyć. Otworzywszy - cofnął się o krok, speszony. Na progu zamiast Suchowilka stał inny ich znajomy - Edward Koźbiał.

To jedno nazwisko Kileń zakomunikował Szperowi w pełnym brzmieniu. Tak jak mu je powtórzył w swoim opowiadaniu Suchowilk.

Edward Koźbiał! - po dziś dzień Suchowilk nie jest w stanie pojąć okrutnego zbiegu okoliczności.

Akurat Koźbiał musiał tego dnia zjawić się u państwa W. Dawniej Suchowilk i młodszy od inżyniera o parę lat Koźbiał żyli w przyjaźni. Byli kompanami w oenerowskich bojówkach - rozstali się gwałtownie: Koźbiał brutalnie zaatakował inżyniera, gdy ten zdecydował się na rozwód. Syn zamożnego chłopa spod Częstochowy, najpierw, przed maturą, relegowany z paru gimnazjów, potem usunięty z wydziału prawa, zawsze za organizowanie antysemickich burd i pogromów - wysoki, kościsty, o wydłużonej twarzy rycerzy i zakonników z obrazów el Greca. On właśnie był tym prokuratorem politycznym, który ze specjalną furią piętnował Suchowilka. On doprowadził do wykluczenia inżyniera z ich macierzystego obozu politycznego. Potem przestali się widywać. Suchowilk wiedział tylko, że Koźbiał działa czynnie na poważnym szczeblu w dowództwie Narodowych Sił Zbrojnych.

Raz na rok - i nie częściej - Koźbiał odwiedzał państwa W. Stare sentymenty do pani domu.

Zadzwonił - o tej samej godzinie, w której oczekiwano Suchowilka. Za późno było na jakiekolwiek zabezpieczenie, troje ukrywających się nie zdążyło przeskoczyć do sąsiedniego pokoju. Zresztą - godzina szósta po południu, gdy policyjna wypadała na dziewiątą, pozwalała na przyjmowanie gości. Państwo W. działali automatycznie i zgodnie, bez żadnych porozumień, zbyt dobrze znali przekonania Koźbiała, by ryzykować aluzje do prawdziwego stanu rzeczy. Znając go - żadne nie przypuszczało jednak najgorszego. A więc: goście i gospodarze, obie strony weszły natychmiast i gładko w swoje role. Sytuacja, początkowo zwyczajna - pani W. nawet szepnęła mężowi, że to dobrze, iż Suchowilk jakoś nie przychodzi - w miarę zbliżania się godziny policyjnej stawała się coraz bardziej kłopotliwa, gdyż Koźbiał nie zdradzał najmniejszej ochoty do zakończenia wizyty. Czyżby chciał prosić o nocleg? Państwo W.

dostrzegli w swoich oczach wzajemne przerażenie. Patrząc na zegarek Koźbiał usprawiedliwiał swój brak pośpiechu: nocuje u znajomych w sąsiedniej akurat kamienicy, przyjechał do Warszawy z Kieleckiego tylko na parę dni - jeden skok i już jest w domu.

Pan W. dyskretnie przekazał swój plan doktorowi R. Ten wstał i zakomunikował: „Na nas już czas, idziemy”. Towarzyszki jego zrozumiały manewr. Gdy w przedpokoju żegnali się z gospodarzami - wyskoczył za nimi Koźbiał. „To ja z państwem, gospodarze muszą trochę wypocząć!” - deklarował się żartobliwie, jak mężczyzna, któremu spodobała się ładna kobieta - a obie były podobno bardzo ładne - korzysta z okazji, by jeszcze jej choć chwilę asystować.

To było najgorsze. Troje Żydów zamierzało ukryć się na klatce schodowej przy strychu, przeczekać odejście Koźbiała i wrócić do mieszkania. Teraz musieli z nim razem wyjść na ulicę. Czy zdążą się go pozbyć - konwencjonalnym zdaniem o innym kierunku drogi - i wrócić przed dziewiątą? Pan W. wybiegł za nimi - czuwać. Z daleka widział, jak Koźbiał odprowadza ich uporczywie, jak razem znikają za rogiem ulicy. Było już tak późno, że pełen obaw wrócił do domu i zatelefonował pod umówiony numer. Inżynier dopiero przed chwilą pojawił się na nocleg, miał dzień wyjątkowo trudny, wszystkie terminy mu się zbuntowały, nie mógł odwiedzić swych podopiecznych.

Państwo W. przez całą noc nie zmrużyli oka. Co jakiś czas któreś z nich zbiegało do bramy nadsłuchiwać - może tamci wracają chyłkiem.

Nikt więcej nie zobaczył ani doktora R., ani jego żony, ani towarzyszki O. Informacje zebrane przez inżyniera potwierdzały najgorsze. Punkty wywiadowcze raportowały: rzeczywiście tego wieczoru, krótko po godzinie policyjnej, do pobliskiego komisariatu policji granatowej przyprowadzono troje ukrywających się Żydów, ujętych na ulicy wskutek denuncjacji.

Opis zewnętrzny zgadzał się. Przyprowadzili ich dwaj volksdeutsche, werkschutze i jeden gestapowiec. Opowiadali, iż Żydów tych wskazał im jakiś pan na ulicy. Z komisariatu zatelefonowano po auto z niemiecką żandarmerią. Przyjechali i zabrali aresztowanych. Dalszy ślad ginął.

Wtedy Suchowilk oskarżył Koźbiała przed kierownictwem walki podziemnej. Domagał się rozprawy sądowej i wyroku śmierci. Zbyt wątłe były jednak dowody oskarżenia. Zresztą Koźbiał był nieosiągalny, zaszył się w dalekich wsiach i majątkach, którymi władały eneszetowskie brygady. Byłyby trudności z wykonaniem wyroku, a i wyrok sam nie mógł być wydany na mocy tak skąpo umotywowanych podejrzeń.

Podejrzenia niedostateczne, by osądzić Koźbiała - wystarczały, by zniesławić Suchowilka.

Ktoś komuś tak szepnął, że oskarżając Koźbiała inżynier załatwiał porachunki sprzed wojny.

Ktoś komuś powiedział, że niezbyt roztropnym posunięciem było powierzenie opieki nad trojgiem żydowskich zbiegów dawnemu, przecież zdeklarowanemu antysemicie i oenerowcowi.

Ktoś komuś tak mówił - nie dopowiadając do końca. O, nie! Zarzutów tych nie precyzowano, nie oskarżano Suchowilka, ale tu i ówdzie wyrażano zdumienie, półgłosem, mimochodem, ktoś znacząco wzruszył ramionami. Wystarczyło. Przylepiło się do inżyniera. Judenfresser, kiedyś przed laty na uniwersytecie, pamiętacie...

Kileń powtarzał Szperowi wyznanie Suchowilka.

Plotki rozpuszczali ci spośród dawnych, przedwojennych przyjaciół inżyniera Suchowilka, którzy nie chcieli darować mu decyzji z lata trzydziestego dziewiątego oraz późniejszego, pełnego już przejścia na inne, chociaż dość nieokreślone, pozycje polityczne. Znaleźli okazję.

Nie tylko więc nie zdał tej swojej matury - ludzkiej - ale jeszcze bardziej został wtrącony w błoto, z którego raz udało mu się wydobyć. W warunkach konspiracyjnych plotki były nieuchwytne, nie do stwierdzenia, nie do zaprzeczenia.

Raz jeszcze Suchowilk spotkał Koźbiała na swej ścieżce. Może go nawet specjalnie szukał?

- domyślał się Kileń. - Może dlatego zaraz po wojnie inżynier ruszył na Zachód. W Londynie dopadł Koźbiała, który z Brygadą Świętokrzyską, w ślad za armią niemiecką, uciekł z Polski. Wobec emigracyjnych sądów wojennych Suchowilk ponowił swe oskarżenie - mając na nie jeszcze mniej niż przedtem materialnych dowodów: oboje państwo W. zginęli w powstaniu. Jednak tym razem Suchowilk był w sytuacji korzystniejszej - choć wobec problemów politycznych i personalnych, ożywiających podówczas polskich londyńczyków, sprawa jakiejś okupacyjnej denuncjacji wydawała się dosyć błaha. Za Suchowilkiem przemawiało świadectwo pełnych lat okupacji, wzorowo pełnione konspiracyjne funkcje, ludzie, których szczęśliwie przerzucił przez granicę, a którzy teraz byli w Londynie, powstańcze Virtuti, wreszcie ucieczka spod reżimu, jak określano Polskę. Na kierownictwie Brygady Świętokrzyskiej ciążył zarzut współpracy z gestapo i z Wehrmachtem; pod każdym względem byli oni politycznie niewygodni. Pozycja polityczna Suchowilka była silniejsza - przynajmniej przez kilka miesięcy - niż pozycja Koźbiała. A tam, gdzie dowody są nikłe - liczą się zawsze pozycje oskarżyciela i oskarżonego. Suchowilk pokonał więc Koźbiała. Ale było to zwycięstwo pyrrusowe i sam inżynier nie przesadzał w ocenie jego wagi. Rzecz bowiem nie doszła do sądów ani obywatelskich, ani wojskowych, skończyła się na potępieniu Koźbiała przez opinię maleńkiego, emigracyjno-londyńskiego światka. Zmusiła ona Koźbiała do opuszczenia Londynu i wyjazdu do Niemiec, ale też nie wymierzała mu żadnej kary.

Może to właśnie pchnęło Suchowilka z powrotem do Polski? - znowu domyślał się Kileń, lecz zaraz sam sobie odpowiadał: - Nie, Suchowilk wracał przede wszystkim do żony i dzieci.

Gdy wrócił - w Warszawie znów ugodziła weń tamta plotka. Ktoś komuś powiedział, że Suchowilk wykończył troje Żydów. Ci, co tak gadali - inżynierowi to powtórzono - dalecy byli od zamiarów oskarżania go przed jakimkolwiek sądem. Ot, po prostu komentowali zachowanie człowieka, który ich zdaniem postępował nie najbardziej właściwie - gdyż wrócił z Londynu do kraju, zamiast żonę i dzieci ściągnąć tam, do siebie, na Zachód. To było, ich zdaniem, zupełnie niestosowne, niewłaściwe. Na domiar człowiek ten nie tylko wrócił do kraju, ale zachowywał się dziwnie, nie popłynął razem z nimi pod prąd, zaczął się od nich różnić -

czegóż innego można było jednak oczekiwać od kogoś, kto już w czasie okupacji, podobno, wydał jakichś trzech Żydów. On ukradł, jemu ukradli - dlaczegóż nie rzucić w niego kamieniem.

Niech ma. Może się o taki kamień nareszcie potknie.

- Rozumiecie? - Kileń zakończył swą opowieść. - Rozumiecie? - powtórzył jeszcze bardziej natrętnie.

Szper powoli palił papierosa. Czekał - co Kileń ma jeszcze do powiedzenia. Apel o zrozumienie racji Suchowilka - a może samego Kilenia? - był jednak ostatnim słowem porucznika, który zamilkł i bawił się kawałkiem znalezionego sznurka. Szper już pojął sens wizyty Kilenia, ale nie mógł się z nim zgodzić.

- Mobilizujesz w ten sposób sympatię dla Suchowilka? - od lat dawnych tak się już ułożyło, że Szper tykał Kilenia, ten natomiast używał formy mniej bezpośredniej. - A właściwie po co? Czy istnieje dostateczny powód, by sympatią obdarzać tego pana, który jakieś tam swoje sprawy rozgrywa na swój własny rachunek? A może ty chcesz judzić przeciwko niemu?

Ostatecznie kto tam może wiedzieć, jak naprawdę było z trojgiem zaginionych ludzi...

Kileń skrzywił się - grymasem odrazy.

- Czy wam nic nie mówi to, że - dokładnie porównałem! - opis faceta, który Łaszewskiej zdradził w Berlinie nazwisko Suchowilka, jest co do joty zgodny z rysopisem Koźbiała, tak jak przedstawił mi go inżynier? Czy wam to nic nie mówi? Koźbiał sypie z osobistej zemsty.

- Ale czy sypie fałszywie? - Szper uśmiechnął się serdecznie. - Pomyśl: to jedno tylko jest ważne. Czy sypie fałszywie? Czy Suchowilk istotnie zobowiązał się do współpracy z kimś, kto przyjdzie doń z hasłem, z Monachium? Do współpracy z nim. a nie z nami, jako rządem tego kraju, nie z tobą, nie - tylko z nim. Jeżeli tak... Wielki boże marksistowski! Koźbiał wydał Żydów, Suchowilk oskarża go słusznie. Wierzę ci, w Warszawie Koźbiał już by siedział na ławie oskarżonych, a świadectwo Suchowilka byłoby dla naszych sędziów niemal wiążące.

Ale Koźbiał jest za Łabą, a ja tutaj mam mobilizować swoją sympatię dla człowieka, który niezależnie od tego, jak bardzo przyzwoity był w czasie okupacji, w walce z hitlerowcami, może z równą energią i wewnętrzną uczciwością być zaangażowany w walkę z nami? Prawda?

Ja wiem, że nasza propaganda nadużywa przymiotników opluwających naszych wrogów.

Mogę nawet żywić szacunek dla mojego przeciwnika politycznego, ale on jest moim przeciwnikiem i moim najwyższym obowiązkiem wobec dziejów tego kraju jest zwalczać wszelkimi środkami tego, kto staje w poprzek interesów mojego społeczeństwa. Inaczej cała historia świata od wieków byłaby tylko pustą grą, a przecież tak nie jest. Bądźmy szczerzy: konflikt między Suchowilkiem a Koźbiałem jest przejawem wewnętrznego rozkładu środowiska faszystowskiego - niezależnie od tego, którego z dwóch panów darzyć będziemy większą sympatią. To tak jest - i nie pomogą nam żadne mity. Precyzyjne i ścisłe określenia społeczne.

Innym językiem mogą do siebie mówić tylko zakochani, nasz język musi być dokładny, choć wielu wydaje się nudny i odrażający. Jeżeli ktoś się pokłócił z faszystą, to jeszcze nie żaden powód, iż ma być naszym towarzyszem. Czy złość może kogokolwiek obdarowywać immunitetem nietykalności, gdy sprzeniewierzył się obywatelskiej lojalności państwowej?

Państwa jakiegokolwiek, ale nade wszystko państwa naszego. Odpowiedz, Bogdanie, proszę cię, odpowiedz.

Kileń bawił się sznurkiem - i milczał.

Szper rozumiał już wszystko: Suchowilk zyskał sobie Kilenia, sam sobie z tego nie zdając sprawy. Nie pierwszy i nie ostatni to wypadek w aparacie bezpieczeństwa - tego i wszystkich innych na przestrzeni dziejów. Szper mówił dalej:

- Chcesz mnie pozyskać dla sympatii, jaką żywisz wobec Suchowilka. A może jest inaczej:

instynktownie szukasz we mnie oparcia, aby nie poddać się rosnącej w tobie sympatii dla inżyniera? W swoim życiu, zapewniam cię, byłem świadkiem większych dramatów niż ten, że kogoś zła plotka uwiera w jego wygodnym i przecież beztroskim życiu. Suchowilk na pewno jest na swój sposób porządnym człowiekiem. Tylko cóż to znaczy: porządny człowiek?

Gdybyż tylko kryminaliści i złodzieje spiskowali przeciwko Polsce Ludowej! Niestety...

I cóż my mamy robić? Walka polityczna to twarda walka - czy muszę ci to powtarzać?

Czy dlatego, że Suchowilk padł przed laty ofiarą oszczerstw - niechby nawet padł rzeczywiście!

- to my mamy przestać bronić ludzi przed morderczymi skutkami kontrrewolucji? Pomyśl:

przed laty nie on wydał troje ukrywających się ludzi, ale jeżeli teraz my nie okażemy stosownej zapobiegliwości, to albo on sam, albo działający wokół niego spowodują katastrofę i śmierć nie trzech, ale setek. Musimy działać najskuteczniej. Najskuteczniej. Wiele powodów mogłoby nas zmusić do zmiany planów, ale w żadnym razie nie mógłby tego uczynić wzgląd na sympatię dla Suchowilka. Poróżnienie się inżyniera z niektórymi spośród jego dawnych znajomych w żadnym, ale to w żadnym stopniu nie przesądza o ewentualnej decyzji Suchowilka:

wzięcie udziału czy powstrzymanie się od kontrrewolucyjnej działalności. Pragniesz, bym okazał swą sympatię dla Suchowilka? Z tego, co wiem o nim jako o człowieku, ani przez moment nie sądzę, by w swoich decyzjach ideowych czy politycznych kierował się tym, że ktoś kiedyś uderzył w niego oszczerczym słowem. Nie dajmy się mistyfikować! To nie

oszczerstwa decydują o podejmowaniu politycznych wyborów. Jeżeli Suchowilk będzie działać przeciwko nam, to nic dlatego, że kiedyś miał z Koźbiałem zatarg o porzucenie pierwszej żony czy, później, o jakieś oszczerstwo. My również z naszych posunięć wobec inżyniera musimy te względy eliminować. Tych wartości nie wolno nam kłaść na szali. A jeżeli nawet, przez nieporozumienie, one się tam znajdują, to szala obciążona sprawą publiczną, polityczną, ideową przeważy nad tą drugą, na której podrzucisz czyjś prywatny honor czy osobiste nerwy.

Szper widział, że Kileń już go nie słucha. Cofa się jak robak przed nasuwającym się cieniem człowieka. Kileń już się oskorupił. Zawsze tak było. Za każdym razem Kileń reagował identycznie: zamykał się w sobie, jakby z grzeczności tylko wysłuchując argumentów Szpera, którego sam do nich prowokował, od którego sam chciał je usłyszeć. Dopiero następne dnie czy tygodnie wykażą Szperowi, czy zdołał przełamać wątpliwości Kilenia. Kileniowi - Szper to wiedział - nie były potrzebne argumenty, a jedynie opór człowieka, do którego miał zaufanie.

Skoro opór ten wyczuł - odzyskiwał równowagę. Jakby oparł się plecami o ścianę. Zawsze szukał takiego oparcia.

Szperowi wydawało się, iż teraz też wszystko odbywało się według tej samej psychicznej strategii. Gdy wyłożył Kileniowi racje wymagające bagatelizowania kłopotów inżyniera Suchowilka, gdy pytał, jak rządzić milionami, uwzględniając kaprysy jednostek - Bogdan Kileń skręcił i od razu podjął nowy temat rozmowy: o niedawno widzianym filmie, który mu się nie podobał, o wystawie obrazów współczesnych, które były szare, nudne i jałowe. Na koniec pożegnał się - późnym wieczorem.

Wszystko normalnie. Wszystko w porządku. Norbert Szper wypełnił swój - narzucony przypadkiem - obowiązek: podtrzymywał służbową dyscyplinę podwładnego, zlikwidował niepokój jego sumienia. Szper nie odczuwał żadnej potrzeby, by Wagnerowi czy też Wrzosowi meldować o swojej rozmowie z porucznikiem Kileniem. Była to przecież rozmowa najzupełniej prywatna.

VI Nic? Nic!

Jeszcze nic...

Już niemal miesiąc. Jak długo to może trwać?

Sytuacja...

- Ciągle powtarzacie: sytuacja! Kileń! Sytuację my tworzymy, my sami, ona nie może nas krępować, inaczej powinniśmy zamknąć interes na kłódkę i iść na spacer.

- Towarzyszu Wrzos! To się tylko tak mówi, że my ją tworzymy, ale jednak...

- Już z nim jesteście na „ty”!

- Już z nim jestem na „ty”, ale zaproponować mu to, co dla niego będzie chyba najtrudniejsze...

- Chyba... Zaręczam wam, że na to najtrudniejsze on sam jest najlepiej przygotowany. On tylko czeka.

- Nie jestem o tym przekonany.

- Ale nie macie żadnej pewności. Nam trzeba pewności, a nie domniemywań. Jeżeli nie czyni się nawet głupiej próby...

- Taką głupią próbę też trzeba przygotować.

- Już ją przygotowujecie ponad miesiąc.

- Zawsze mi skręca, umyka w bok, gdy tylko rozmowa do tego się zbliża... Jakby przeczuwał i instynktownie się bronił.

- To się tylko wam tak zdaje. Wyraźnie powiedział, że gotów jest wziąć udział w starej zabawie.

- Zastrzegł się, że nie chce w niej brać udziału, ale jeżeli już go zmuszą do działania, to tylko w tym starym układzie...

- Chyba dość przejrzyście dał do zrozumienia, że gotów jest dać się zmusić.

- Ja to inaczej pojmuję. On nie chce.

- Od czego my jesteśmy? Potrafimy go zmusić.

- Może byśmy go potrafili zmusić, gdybyśmy - biorąc rzecz absurdalnie - wystąpili z tymi żądaniami jako urząd. Ale jako prywatna osoba, ja sam...

- Prywatnej osobie, przyjacielowi, mówi się więcej niż nam, do protokołu.

- Właśnie. Mówi się więcej. Dlatego, gdy jestem z nim w cztery oczy i gdy padają takie rozmaite słowa, wtedy czuję bardzo wyraźnie, że akurat to jedno słowo, na które wy, towarzyszu, czekacie, zburzy od razu całe nasze porozumienie.

- Ależ nam nie zależy na tym porozumieniu. My z tej waszej przyjaźni nie mamy żadnej, najmniejszej korzyści. Może on zachowa swoje do was zaufanie, ale stracicie nasze zaufanie...

My musimy mieć zupełnie jasną sytuację...

- Jeżeli będzie mi ufał, to może zrobi to, co mu poradzę. Może się zgodzi...

- Nieprawda, nieprawda! Kileń! Nieprawda. On nigdy za wami nie pójdzie, wy go do niczego nie nakłonicie. To jest facet bardzo samodzielny. My mu tylko przedstawimy łatwiejszą okazję zrealizowania planów, które on ma już od dawna.

- A jeżeli on ich wcale nie ma?

- Wiecie to na pewno?

- Na pewno... Nie...

- No, więc... Kręcimy się w kółko jak pies za własnym ogonem. Nic o nim nie wiemy na pewno, gdyż wam brakuje odwagi, by rzecz postawić wprost i bez ogródek. Czym ryzykujemy?

- Powtarzam: od razu wszystko pęknie.

- Albo nagle się wyłoni. Tylko że w Monachium nie będą czekać, aż się z tego wszystkiego wykokosicie.

- Jeszcze trochę cierpliwości...

- Nie! Jutro albo dziś jeszcze weźmiecie ze sobą Damazyna i przedstawicie go Suchowilkowi jako tego, który ma wam pomagać w kontrolowaniu pracy warsztatu z ramienia tej waszej fabryki, jak jej tam... Damazyn to potrafi załatwić.

- Damazyn...?

- I tak miał być w tej waszej spiskowej komórce. Ktoś to musi wreszcie, do diabła, zrobić.

- Wszystko zepsuje.

- Jeszcze nic do psucia nie ma. Niestety. Nie ma nic. Dziś zaraz przedstawicie Damazyna Suchowilkowi. To jest rozkaz.

Major Wrzos nie pozwala wezwać inżyniera Suchowilka do Departamentu. Damazyn jest przekonany, że łatwiej doszliby z inżynierem do porozumienia w pokojach ministerstwa niż w kantorku na Żoliborzu. Damazyn już wie, że to wszystko nie będzie proste. Kileń poznał go z Suchowilkiem przed trzema dniami. Facet zrobił na Damazynie wrażenie odrażające: absolutna grzeczność, gładkie słówka, chłodna wstrzemięźliwość. Czuje się, iż Suchowilk albo ludźmi pogardza, albo ich o coś podejrzewa. Dlaczego Wrzos nie pozwala go wezwać do urzędu? Po cóż odgrywać tę całą, tak skomplikowaną, komedię?

Damazyn odesłał auto i z wiaduktu nad Dworcem Gdańskim już dalej wędrował piechotą.

Myślał: jak zacząć? Bez ukrywania, od razu rzucić karty na stół - czy też kluczyć zdaniami, by dotrzeć do jakiegoś pretekstu, od którego będzie się można odbić i dopiero skoczyć. Kileń takiego pretekstu szuka już czwarty tydzień. Damazyn zdecydował: będzie strzelał od razu.

Tak zresztą radził mu i Wrzos. Zmarnowano już zbyt wiele czasu.

- A... pan... - Suchowilk okazał gościnne zdumienie. Byli sami w maleńkim kantorku. Za ścianką szumiały maszyny głuszące niektóre słowa. Suchowilk uniósł głowę znad rysunków i obliczeń. Damazyn usiadł - zaproszony. Przywitanie nabierało serdeczności, gospodarz już rozpoczynał swe uprzejmościowe gusła. Parzył kawę. Manewrował filiżaneczkami. Suchowilk śmiał się: nasza czarna msza. Te nic nie znaczące gesty, byle jakie słowa tylko utrudniały Damazynowi pierwsze uderzenie. W urzędzie wiedziałby, jak zacząć - tam znał wszystkie potrzebne słowa, tam zawsze był silniejszy. Gorączkowo szukał tego pierwszego z najpierwszych słów, tego najlepszego zdania, po którym następne już będą się toczyć własnym impulsem. Inżynier pyta: cukier? - i zaraz dodaje, że prawdziwi smakosze nie używają cukru do kawy. Przybysz na złość wpakował trzy łyżeczki. Ciemny napój był gorący i słodki. Za gorący i za słodki. Damazyn siorbał powoli, by zyskać jeszcze chwilę. Suchowilk przestał się kręcić po kantorku. Usiadł przy swoim stole. Podniósł do ust filiżankę.

- Mam ważną do pana, inżynierze, sprawę. - Głos musiał być miły, serdeczny, budzący zaufanie, a wszystko się w nim burzyło przeciw tej filuterii.

Suchowilk odstawił filiżankę. Skłonił głowę.

- Uprzedzam, jeżeli zmiany będą zbyt wielkie... - wymownym ruchem wskazał na rozłożone papiery, praca już była zaawansowana.

- Zmiany? - Damazyn demonstracyjnie wzruszył ramionami. - Nie... To nie chodzi o zmiany. Nie o tym chcę z panem mówić. To mnie teraz nic nie interesuje.

Suchowilk popatrzył na gościa.

- A co innego może pana interesować?

- Pan należał swego czasu do delegatury rządu londyńskiego?

Suchowilk odstawił uniesioną filiżankę. Nawet mu ręka nie drgnęła. Damazynowi wydawało się, że tylko lekko zatrzepotał powiekami. Przez moment inżynier ociągał się z odpowiedzią:

- A... to pana interesuje. Zainteresowanie, innymi słowy, raczej historyczne. - Damazynowi wydawało się, iż gospodarz jakby drwi z niego. - Informacja pana jednak nie jest ścisła.

Ja nie należałem do delegatury, która była ciałem złożonym wyłącznie z polityków... - Chciał być dokładny, jak człowiek, który nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, ubezpiecza się z każdej strony.

- Pan pracował w delegaturze - Damazyn poprawił się.

- Tak jest. Żadna tajemnica. Już parę lat temu...

- Toteż nie pytam - przerwał inżynierowi. - Stwierdzam, dla porządku, żeby pan zdawał

sobie sprawę, iż jestem zorientowany.

- Ja wiem, że panowie jesteście na ogół dobrze zorientowani.

- Teraz pan czeka...

- To pytanie czy znów konstatacja?

- Ja wiem, że teraz pan czeka.

- Na co ja mam teraz czekać? - Suchowilk jeszcze był spokojny.

- Pan to już lepiej wie ode mnie.

- Ja? - Inżynier jednym haustem dopił kawę. Odsunął filiżankę. I nagle zmienił ton. - Pan stroi sobie jakieś głupie żarty. Kim pan jest i z czym pan do mnie w tej chwili przychodzi?

Albo będzie pan kontrolował moją pracę, jaką dla was wykonuję, albo... - Uczynił ręką gest wypraszający. Za drzwi. - Proszę jasno i wyraźnie.

- Wydaje mi się, iż to, co mówię, jest bardzo jasne i wyraźne. Pan czeka. Wiemy...

- Co za „my”?

- Ludzie, którzy też czekają i którzy mają do pana interes. Nie jestem sam.

- Akurat do mnie? - z wyraźnym trudem hamował rosnące wzburzenie.

- Akurat do pana. Wiemy, co pan kiedyś robił. Mamy do pana zaufanie.

- Nie zależy mi na niczyim zaufaniu.

- Niech mnie pan wysłucha. Zmieni pan zdanie.

- Wątpię! - inżynier krzyknął.

Damazyn wiedział, że musi zachować spokój. Rozmowa wpadła w niebezpieczny zakręt.

- Do pańskiego warsztatu przychodzą rozmaici ludzie. Pan tutaj produkuje różne rzeczy.

- Które pan winien kontrolować. Raczej te wyroby niż mnie.

- Jestem przedstawicielem tylko jednej fabryki, a pan produkuje dla paru rozmaitych zakładów.

Pan więcej wie niż każdy z nas. I dlatego nie wolno panu bezczynnie czekać.

- Gada pan ciągle zagadkami. Na co czekam? Na nic nie czekam. Czego pan chce?

- Chcę, żeby pan z nami współpracował.

- Niczego innego nie czynię. Ciągle mam do czynienia z pana fabryką.

- Tutaj nie chodzi o fabrykę.

- Nie rozumiem. A raczej zaczynam rozumieć i pragnę panu oświadczyć, że ja jestem lojalnym obywatelem.

- Pańska lojalność nic mnie w tej chwili nie obchodzi.

- Pana to nie interesuje? - Suchowilk zdziwił się nieco. Zaakcentował słowo: „pana”.

W tym momencie Damazyn zrozumiał myśli Suchowilka i speszył się - jakby stracił rozpęd.

W urzędzie wszystko było jaśniejsze. Rozszyfrował - cwaniak! Przez skórę? Konspiratorzy ze sobą rozmawiają widać inaczej. Bez omawiania, bez owijania. Nie mógł się jednak cofnąć. Musiał atakować. Zapytał wprost.

- Za kogo pan mnie właściwie bierze?

- Pan sam doskonale wie...

- Nie chciałbym, żeby między nami były jakieś nieporozumienia.

- To pan zaczął mówić zagadkami. Nie ja. Panowie sądzicie, że u mnie, w moim warsztacie, ktoś może mieć jakieś zainteresowania szpiegowskie?

- Wywiadowcze - uściślił Damazyn. Suchowilk wzruszył ramionami: żadna różnica.

- Panowie chcielibyście, bym pomógł wam w wykryciu ewentualnych... - mówił głosem spokojnym, bez specjalnej emocji. - Doskonale orientuję się, iż w nowoczesnym państwie każdy dorosły obywatel może się spotkać z propozycją współdziałania z kontrwywiadem.

Znajomość historii oraz polityki zabezpiecza mnie, może pan być pewien, przed naiwnymi wzruszeniami, jakie propozycje tego rodzaju przeważnie prowokują.

Damazyn zaczął się śmiać:

- To pan mnie bierze za agenta władz bezpieczeństwa? - starał się być zdumiony jak można najbardziej.

Inżynier nie odpowiedział. Damazyn uznał, iż zrobił ruch właściwy. W ciasnym kantorku było bardzo gorąco. Małe okienko uplasowane wysoko pod sufitem dostarczało niewiele świeżego powietrza. Suchowilk był spocony. Damazyn odczuwał duszność.

Rzecz musi się toczyć dalej.

- Jeżeli zaprzeczę - ciągnął Damazyn - pan uzna to za potwierdzenie, gdyż tajny agent oczywiście nigdy się nie przyznaje. Teraz rozumiem te gorące deklaracje lojalności. Nie, ja nie jestem z bezpieki... Skończmy z tymi niewczesnymi żartami.

Patrzył Suchowilkowi prosto w oczy... A tyle czasu zużył, aby przekonać majora, że faceta trzeba wezwać do nich do biura... Wytrzymano by go kilkanaście minut w poczekalni, w wielkiej murowanej bramie. Wartownik długo by oglądał i miętosił w palcach przepustkę inżyniera. Telefon jeden i drugi. Facet by już kruszał... Konwojent dwakroć dłużej prowadziłby Suchowilka przez zawiły labirynt klatek schodowych i korytarzy, jak to zazwyczaj w bloku zlepionym z paru budynków - są one dostatecznie ciasne, zawiłe i nieprzyjemne. Puste korytarze, drzwi z obu stron szczelnie zamknięte. Potem już tylko posadzić go przed stołem i powiedzieć: albo... albo... Damazyn nie znosi takiego cackania się. Miał piętnaście lat, gdy z folwarcznych czworaków uciekł do partyzantki, a siedemnaście, gdy z lasu trafił prosto do urzędu i otrzymał władzę. Tę straszną władzę, jak ją zwykł nazywać Szper. Ale Damazyn ani się z nią nie krył, ani się jej krępował. Wiedział: ona mu się należała. I miał jedno tylko pragnienie:

zwyciężyć tych, którzy zagrażali rewolucji. Tej rewolucji, która jego matkę, rodzeństwo i jego samego wyniosła z kurnego czworaku folwarcznego i obdarowała ludzkim życiem w mieście. Wszystko było takie proste i wyraźne - po cóż się patyczkować? Nie rozumiał taktyki majora i pułkownika: rzecz cała dałaby się załatwić bardziej po prostu. Alternatywa:

albo - albo. Nie tacy godzili się od razu i z miejsca. Ten też zgodziłby się symulować konspirację wobec monachijczyka. Powtarzałby tamtemu, co by mu kazano. Powtarzałby nam, co tamten by mu mówił. Już by mu Damazyn grał - a tamten tańczyłby, tańczyłby. Ale Wrzos nie dał się przekonać - i ciuciubabka trwa nadal.

- Rzeczywiście, skończmy te niewczesne żarty. - Inżynier spojrzał na zegarek. - Właściwie powinienem pana wyrzucić za drzwi, ale boję się, zwyczajnie się boję: podejrzewam bowiem, iż mimo tych zaprzeczeń jest pan funkcjonariuszem bezpieczeństwa w szatkach kontrolera fabrycznego.

- Dziad swoje, baba swoje... Nie jestem z bezpieki. Wręcz przeciwnie. Takich jak ja bezpieczeństwo poszukuje i tępi. Jak pan widzi, mam do pana ogromne zaufanie. W zamian żądam, w imię pańskiej patriotycznej przeszłości...

- Patriotycznej... - inżynier aż zawarczał.

- Tak jest: patriotycznej, właśnie patriotycznej. Żądam, by przestał pan czekać i zaczął współpracować z nami.

- Z kim?

- Pan nie rozumie, czy pan udaje?

- A jeżeli udaję, to co? Pan ma interes, pan musi się wyrażać jasno. Kogo pan tutaj reprezentuje?

Damazyn zawahał się. Tak właśnie - wyreżyserował sam siebie - powinien się zawahać.

Na koniec:

- Konspirację. Polską konspirację, która przetrwała i która w obecnej sytuacji międzynarodowej, gdy Stany Zjednoczone już są w wojnie z państwem komunistycznym, ma większe szansę bytu, niż miała jeszcze niedawno. Pan kiedyś był razem z nami, w delegaturze...

- Był... Czas przeszły.

- To nigdy nie ustaje. Te zobowiązania trwają. Pan przysięgał.

- Ale dorosły człowiek może chcieć złamać swoją przysięgę. Ja już się do żadnych zobowiązań nie poczuwam. Już je zlikwidowałem.

- Zdrada samego siebie.

- Frazesy... Głupie frazesy...

- Pan nie ma prawa... - krzyknął Damazyn, ale czuł, że to już tylko bezsilny wykrzyknik.

Odmowa zupełnie wyraźna. Takiej najwidoczniej spodziewał się Kileń. W ministerstwie facet by nie śmiał tak odmówić.

- O! To pan mi moje prawo wyznacza lub odbiera. Paradne! - Suchowilk wyczuł bezsilne wahania rozmówcy.

- Pan musi z nami pracować! Pan musi! - Damazyn nagle uniósł się, w pasji tak gorącej, iż sam się nią zdumiał. Przestał grać: rzeczywiście i najszczerzej chciał zmusić Suchowilka do współdziałania. Taka współpraca inżyniera była dlań teraz koniecznością. Absolutną koniecznością.

Tak fikcja miesza się z faktami. - Pan jest nam potrzebny!

- Ale wy mi nie jesteście potrzebni. - Suchowilk odzyskał spokój. - W tym największy jest ambaras, żeby dwoje...

- Znowu żarty!

- Ja nie żartuję.

- Ja też nie będę żartował. W roku 1946, w zimie, był pan w Londynie. Czy tak?

- Skoro pan nie jest z bezpieczeństwa, to jakim prawem urządza mi pan tu przesłuchania?

- Nie będę pytał. Będę mówił.

- Jeżeli będę chciał słuchać.

- Radzę!

Suchowilk podszedł do drzwi, otworzył je i zza progu oświadczył:

- Proszę, niech pan sobie gada.

Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Damazyn sam został w pokoju. Za ścianką szumiały maszyny.

Takiej bezczelności nie oczekiwał. Zdecydował, iż nie wyjdzie stąd, póki nie zmusi inżyniera do wysłuchania tego, co ma mu do powiedzenia. Siedział więc i czekał. Patrzył w 72

drzwi. Niech no tylko tamten otworzy i wejdzie... Stoi pewnie i czeka pod drzwiami. Podsłuchuje?

Damazyn zastanawiał się, czy nie zacząć głośno krzyczeć, aż Suchowilk przerazi się, iż ktoś może usłyszeć takie propozycje... Idiotyczny pomysł! Wszystko razem robi się idiotyczne i dziecinne.

Milczy. Czeka. Patrzy w drzwi. Niech no tylko tamten otworzy...

Otworzył. Wszedł.

- W Londynie podpisał pan zobowiązanie... - Damazyn już recytował.

Suchowilk wyszedł i trzasnął drzwiami.

Damazyn zamilkł. Suchowilk po raz wtóry otworzył drzwi, wszedł, nie zwracając uwagi na ponowioną recytację Damazyna. Zamknął drzwi za sobą i pozostał w kantorku.

- W Londynie podpisał pan zobowiązanie, że po powrocie do kraju...

Suchowilk przerwał mu:

- No, to i co? Podpisałem. I nie chcę dotrzymać. Już powiedziałem: dorosły, przytomny człowiek może zmienić swe przekonania. Może cofnąć dane słowo, może nie chcieć wykonać przysięgi. Ja nie chcę być niewolnikiem ani własnej, ani czyjejkolwiek głupoty. Już raz rozmawiałem o tym z pewnym dość popularnym osobnikiem. Jeżeli pan tyle wie, to i tamta rozmowa winna być panu wiadoma.

Damazyn pomyślał: ale frant kuty...

- Nie wiem, z kim pan i o czym rozmawiał. Raz złożony podpis obowiązuje. Nadszedł czas...

Inżynier podniósł obie pięści do góry i krzyknął:

- Milcz! Milcz! Za co mnie macie? Za idiotę, który w zmienionych dawno okolicznościach będzie dotrzymywał wywietrzałych zobowiązań? Ja nie chcę być ani zabójcą, ani samobójcą!

Rozumiesz mnie!

- Ani samobójcą, ani zabójcą? - Damazyn udał zdumienie i byle jak zaczepił się o ostatnie słowa, gdyż czuł, iż więcej już nic nie potrafi tutaj powiedzieć, ale był na Suchowilka nadmiernie rozjuszony, by natychmiast zejść mu z pola.

- Ani sam nie chcę gnić, ani innych prowadzić do więzienia. Dosyć! Zmieniłem się i już!

- Często się pan zmienia. - Pozostało już tylko droczenie.

- A często... Raz, drugi, trzeci... Rachuj pan, jeżeli dla pana to rozrywka - wściekłość chlustała z inżyniera.

- Ciekawe, czy tak samo będzie się pan zachowywał, jak na Koszykowej zapytają o zagraniczne wycieczki z czterdziestego piątego?

- Szantaż!

- Nie.. Kubeł wody tylko...

- Jeżeli wszystkich tak werbujecie do tej waszej konspiracji, to niewielki będzie z nią kłopot.

- Niech pana o to głowa nie boli.

- To i mną proszę się nie martwić.

- Gdzie indziej zaczną się martwić i nie sądzę, by byli tym razem tak bardzo zachwyceni tą pana... lojalnością. - Damazyn powiedział to tak szczerze i serio, że coś musiało zastanowić inżyniera, gdyż spojrzał na swego gościa innym wzrokiem. Jakby się trochę uspokoił i rzekł znacznie ciszej:

- Gotów bym postawić sto do jednego, że pan jest jednak po prostu prowokatorem... Jeżeli to pana nie obraża, ta nazwa...

- Nie bądź pan śmieszny - Damazyn wzruszył ramionami.

- Ja jestem śmieszny, a pan jest gówniarz... - Znowu wzburzenie inżyniera. - Proszę stąd wyjść natychmiast i więcej mi się tutaj nie pokazywać...

Damazyn przesunął się o krok ku drzwiom. Nie należało już dłużej ciągnąć awantury.

- Pan sądzi... - jeszcze chciał kłuć, ale gospodarz nie dał mu przyjść do słowa.

- Co ja sądzę, to powiem pańskim przełożonym, tym co pana tutaj do mnie skierowali...

Oni powinni wiedzieć, co mają za ptaszka... Zabawa z ogniem...

- A pan to robi też tylko zabawki? Dla fabryk zbrojeniowych? Dla nich pan to robi, a dla nas... - już tylko pogadywał, powoli cofając się ku wyjściu, aby rejterować nie za szybko.

- Precz!

- A może forsa... - Był wściekły. Cała gra na nic. Nic go w tej chwili nie obchodziło, iż z placu schodził jako prawdziwy zwycięzca: przed sobą miał pokonanego, zrezygnowanego kontrrewolucjonistę. O tym nie myślał. Myślał o fiasku gry.

- Jeszcze słowo... - Inżynier podniósł do góry krzesło.

Damazyn był już za drzwiami.

- Potańcujemy... - zdążył krzyknąć.

W zamknięte drzwi coś huknęło.

Damazyn wyszedł na piękny, zielony, już przebijający wczesną wiosną Żoliborz. Za godzinę major Wrzos otrzyma wyczerpujący meldunek. Damazyn będzie mógł powtórzyć swoje zdanie: Suchowilka należało wezwać do ministerstwa, do nich, na Koszykową.

- Ten Damazyn, kto to?

- Dlaczego o niego pytasz?

- Był dzisiaj tutaj i...

- Mówił mi, że się do ciebie wybiera.

- Czy ty go sam sobie dobrałeś na współkontrolera mojego warsztatu?

- Nie. Przydzielono mi go.

- Nie ufają ci?

- Nie wiem. Widać uważali, że we dwóch będziemy czynić to sprawniej.

- Tylko że ja się na niego nie zgadzam.

- O!

- Tak. Powiedz im to. Na niego nie zgadzam się w żadnym razie. Jeżeli sam im tego nie chcesz powiedzieć, może ci być niezręcznie, ja im to napiszę albo się sam wybiorę do dyrektora.

Podejrzany facet.

- Nic nie zauważyłem.

- Pooglądaj go sobie. Nie ufaj mu.

- Czy nie przesadzasz? Znasz go dopiero trzy dni, a ja jednak parę miesięcy... Nic nie zauważyłem.

- Był tu przed godziną. Jeszcze nie mogę przyjść do siebie.

- Co się stało?

- Stać - to nic się nie stało. Ale noga jego tutaj więcej nie postanie, choćbym miał już od was żadnych więcej zamówień nie dostać. Skąd on się wziął u was?

- Nie wiem. Skąd mogę to wiedzieć? Przyjęto go do pracy jak tylu innych. Biuro personalne, może czyjś telefon, nie wiem... U nas pracuje kilka tysięcy ludzi.

- Łobuz albo wariat.

- Czy dowiem się, o co chodzi?

- To groźny facet.

- Jak to: groźny? Groził ci?

- To jakiś agent bezpieki albo wprost przeciwnie. Robił... zaczął mi robić jakąś tak dziwaczną propozycję, że go po prostu wyrzuciłem za drzwi. Jeżeli to prowokator - dla mnie dobrze, żem go wyrzucił. Albo wariat, z którym nie chcę mieć nic do czynienia.

- O!

- Tak. Jakieś spiski knuje i mnie proponuje, bym razem z nimi...

- O rany...

- Wypędziłem go na zbitą mordę... Już gotów byłem wezwać moich, żeby go siłą wynieśli, ale sam uciekł.

- Boże!

- Tak wściekły dawno już nie byłem. I w tak durnej sytuacji. Czy to koniec?

- Jak to rozumiesz?

- Zwyczajnie. I on może próbować namawiać innych, choć że mną mu się nie udało, i mnie mogą namawiać inni, jego przyjaciele... Mówił, że ich jest więcej. Może to był bluff...

- Pewnie bluff...

- Powinienem chwycić za telefon i wezwać milicję...

- Boże!

- Znasz go? Kto on właściwie taki?

- Nie wiem... Tyle tysięcy ludzi u nas pracuje... On pracuje już dłużej, ale ja go dopiero poznałem...

- Być może, iż on specjalnie został do was przysłany, żeby potem do mnie przyjść...

- Myślisz, że to jednak... Ktoś tam... z góry?

- Myślę tak i myślę owak. Ktokolwiek on jest, dobrze zrobiłem, że go wyrzuciłem precz.

Niech on mi się nie waży tutaj przyjść, bo wtedy naprawdę zatelefonuję po milicję, niech oni z nim rozmawiają... Grzecznie lub niegrzecznie. Ale mnie to już nie będzie wtedy nic obchodzić.

VII Porucznik służby bezpieczeństwa Waldemar Nocoń tkwił za biurkiem, na foteliku możliwie blisko przysuniętym do blatu, jakby z potrzeby oparcia. Był sam. Sprawdził na zegarku:

kwadrans po jedenastej. Powinien wstać i pójść do pokoju Kilenia. Mógł to zrobić za godzinę, za dwie, ale nie później! Najlepiej byłoby, gdyby to uczynił natychmiast. Nie mógł się ruszyć.

Odwlekał. Może lepiej zatelefonować do Kilenia. Słuchawkę z tamtej strony odbierze sekretarka i powie, że porucznik właśnie wyszedł na miasto i wróci dopiero około trzeciej...

...i Nocoń otrzyma w darze cztery godziny. A może... A może nagły alarm z miasta odwoła porucznika Noconia do całkiem innej sprawy, może major Wrzos zmieni swój rozkaz. A może...

Może Kileń nie wróci już nigdy? Na wartowni, wychodząc z ministerstwa, pokazał strażnikowi legitymację służbową. Taksówką będzie mógł pojechać na Dworzec Główny.

Pierwszy pociąg za miasto, do najbliższej stacji węzłowej. Przesiadka. Gdy człowiek dorosły zapowiada powrót o trzeciej, jego nieobecność zwraca uwagę dopiero późnym wieczorem.

Nie wcześniej niż nazajutrz rano rozpoczną się poszukiwania. Kileń ma przed sobą dostatecznie wiele czasu, by świetnie znając sposoby, za pomocą których szuka się ukrywających, samemu skryć się dobrze i na długo. Kileń nie wie przecież, że już kwadrans po trzeciej, kwadrans po zapowiedzianej godzinie powrotu do biura, kolega i towarzysz Nocoń zarządzi alarm, rozpocznie poszukiwania, wydatnie skracając czas, na jaki mógł liczyć uciekający.

Kileń jest jednak sprytny, przezorny, poszukiwania mogą trwać bardzo długo i bez rezultatu.

Aż któregoś dnia meldunki doniosą, że w Berlinie Zachodnim uciekinier z Polski, porucznik służby bezpieczeństwa, poprosił o azyl.

Otrząsnął się z tych myśli. Zupełne brednie. Za chwilę istotnie w słuchawce telefonicznej może usłyszeć informację, że porucznik Kileń wyszedł na miasto, ale w żadnym razie nie będzie to oznaczać ucieczki. Kileniowi uciec nie wolno - jeżeli wszystko to, co o nim powiedział major Wrzos, było prawdziwe. Major Wrzos nie miał jednak obowiązku ujawniać porucznikowi Noconiowi całej prawdy.

Pułkownik Gustaw Wagner był zdania, że aresztowanie oficera z aparatu o takim stażu partyjnym wymaga nie tyle normalnego toku śledczego, kiedy zatrzymanie jest już tylko niezbędnym zabiegiem kosmetycznym, dość obojętne, przez kogo dokonanym - ale właśnie aktu swoistej celebracji. Jeżeli ma ono osiągnąć cel - polityczny, nie tylko represyjny - aresztujący kolega winien dokładnie znać powód tej bolesnej decyzji. Major Wrzos wytłumaczył więc wszystko Noconiowi, który ze sprawą inżyniera Suchowilka dotychczas nic nie miał wspólnego.

- Oto nakaz aresztowania porucznika Bogdana Kilenia - pierwsze słowa Wrzosa. Nocoń zadrżał. Miał zatrzymać kogoś, z kim pracował już tyle lat, towarzysza, choć może nie przyjaciela - dzielił ich wiek, dzieliły doświadczenia. Pierwsza, odruchowa myśl Noconia, podsunięta przez całą publicystykę i propagandę, przez szkolenia i referaty: w samym jądrze ich aparatu znalazł się niebywale inteligentny i sprytny agent wroga. Jednak i jego rozpoznano! -

podziw dla potęgi własnej instytucji - nic się nie ukryje! Miał więc aresztować i badać - rozpoczynała się wielka gra. Przejmowała grozą, ale pobudzała ambicję. Wyciągnął dłoń po sakramentalną kartkę papieru, na której Wrzos składał swój podpis. Był szczęśliwy.

Usłyszał następne zdanie wypowiedziane przez przełożonego - i cofnął rękę: „Jaskrawo zaniedbał swój obowiązek, przeciwstawił się... ” - Wrzos wyjaśniał sprawę. Gdy mówił, mała kartka papieru leżała między nimi na szklanym blacie biurka.

Więc Kileń nie jest prowokatorem. Major Wrzos nie czyni nawet najlżejszej aluzji. Noconiowi gmatwa się logiczny ciąg rozumowania. Wiedział - nauczono go tego - że w ruchu robotniczym działają obce agentury. Muszą działać. Jest zgodne z elementarną logiką i strategią walki politycznej, że agentury starają się lokować w najbardziej newralgicznych punktach rewolucyjnej władzy - w bezpieczeństwie, a nie w urzędzie handlu detalicznego. A więc należy być stale czujnym - pierwsze przykazanie, którego słuszność Nocoń honorował. Prowokatorem może okazać się każdy - każdy z nich. Czujność, przebiegłość i ostrożność. Waldemarowi Noconiowi smakowała gra o takich regułach. Młody, nieżonaty, o stosunkowo świeżym stażu partyjnym i politycznym, służbę w bezpieczeństwie traktował jako spełnienie młodzieńczych marzeń o przygodzie. Kileń - przebiegły prowokator, agent wrogiego wywiadu, który wkradłszy się do aparatu skutecznie zwodził ich przez całe lata - taki Kileń byłby frapującym przeciwnikiem. Nawet łut satysfakcji: bardziej, okazuje się, można ufać młodym, którzy z partią zetknęli się dopiero po wojnie, niż tym starym, z przeżartej prowokatorami -

jak uczono - partii przedwojennej...

Major milczy o prowokacji: słowem jednym nie podpowiada jej Noconiowi. Więc inne były powody postępowania Kilenia? Nagle - te inne powody - nie znane mu jeszcze, ale bezspornie istniejące - budzą ciekawość Noconia. Ciekawość - jakby sympatię, przez sam fakt swego istnienia. Są! I dobrze. Nie wolno ich negować - gdyż wtedy ani Nocoń nie miałby żadnego prawa do swych osobistych poglądów, ani żaden z jego kolegów oficerów. Miał Kileń swoje powody - mają i inni. Są myślącymi ludźmi. Odruchem sympatii do Kilenia - do oficera mającego swoje poglądy - Nocoń instynktownie broni autorytetu umiłowanej pracy, własnej pozycji służbowej. Broni siebie i towarzyszy przed utratą indywidualności, przed sprostytuowaniem ich służby.

I nagle stracił chęć, aby być akurat tym, który zaaresztuje Kilenia. Gorączkowo tłumaczył Wrzosowi: poniemieckie bandy, dokumenty znalezione w Kurii, konspiracja tych smarkaczy z Kalisza - w tym wszystkim bierze udział. A tutaj jeszcze: Kileń - nie da rady! Niechby ktoś inny... - wykręcał się. Chciał się wyśliznąć z tej pułapki. Wrzos nie cofnął rozkazu. Wtedy Nocoń zażądał precyzyjnych i wyraźnych decyzji: w domu? na ulicy? gdzie? Major Wrzos instruował: tutaj, w biurze. Bez nadawania nadmiernego rozgłosu, ale i bez jakiejkolwiek przesadnej dyskrecji. Wszyscy powinni wiedzieć, że kogoś, kto tak jaskrawo zaniedbał się w pracy, popełnił aż polityczny błąd, może więcej niż błąd, spotyka kara.

Nocoń wrócił do gabinetu - nieprzytomny.

Może Kileń ucieknie?

Tego jednak właśnie nie zrobi i zrobić nie może.

Będzie czekał na aresztującego - choćby najdłużej. Powinien czekać. Przez dnie całe, przez całe tygodnie nawet. Będzie wychodził - i będzie wracał na posterunek oczekiwania.

Ucieczką na stronę wroga przekreśliłby własną słuszność. Nie będąc wrogiem - mógł bronić się tylko wobec własnego trybunału. Wobec własnych towarzyszy dopiero argumenty mają pełne i prawdziwe brzmienie... Swoich racji można dowodzić tylko wewnątrz ruchu - na zewnątrz każdy staje się zdrajcą, który przestaje się liczyć, choć może dokuczyć. Odchodzi się wtedy, gdy się zmienia przekonania - ale nie wtedy, gdy własną wykładnię uważa się za najsłuszniejszą.

Nocoń bronił samego siebie przed widmem ucieczki Kilenia. Kileń uciekając uwolniłby wprawdzie Noconia od zmory wykonania rozkazu, ale równocześnie odebrałby mu prawo do posiadania własnego zdania.

Najpóźniejszy wnuk nie przyzna racji temu, kto zdradził, może ją natomiast przyznać temu, kto niesłusznie został osądzony. Zdrajcom nie przysługuje prawo rehabilitacji - żelazne prawo, które musi, które powinien znać Bogdan Kileń. Dyskusja wewnątrz własnego obozu, wewnątrz własnego systemu światopoglądowego umacnia nas wszystkich. Dyskusja, w której argumentem jest zdrada - stanowi atut na rzecz wroga klasowego. Nocoń myśli: czy komunista może pragnąć wzmocnić swego wroga?

Nie! Kileń nie ucieknie. Będzie czekał.

Przezwyciężając opór, Nocoń nakręca wewnętrzny numer telefoniczny. Gra straciła swój urok. Odzywa się sekretarka:

Porucznik Kileń wyszedł, uprzedził, że wróci za dwie godziny... ”

Poczuł się niedobrze. Chciał wstać i iść do umywalni - nie poruszył się. Dłonią otarł pot z czoła. Zadygotał. Nie wykonał rozkazu - pozwolił Kileniowi uciec. Już nie było marzeń, już nie deliberował z sobą samym na temat wolności własnego zdania - był tylko strach. Zlekceważył wydany mu rozkaz. Z wszystkimi konsekwencjami. Dotąd był tylko czyjś dramat -

teraz już własny. Za kilka godzin major Wrzos wezwie porucznika Bednarka i podsunie mu rozkaz aresztowania porucznika Noconia, który nie wykonał rozkazu. Czy on ma takie racje, jakie ma Kileń? Ale czy Kileń ma je naprawdę, jeżeli uciekł?

Dwie godziny nieruchomo przy biurku. Strach jest obrzydliwy. Za chwilę odezwie się telefon od majora Wrzosa: no, jak tam...?

Telefon. Głos kobiecy:

- Towarzysz Nocoń? Dzwoniliście do towarzysza Kilenia. Już właśnie wrócił. Połączyć?...

Bez słowa odłożył słuchawkę. Nie chciał rozmawiać z Kileniem. Chciał tylko wiedzieć, czy jest, czy wrócił do swego pokoju.

Poczuł odprężającą ulgę - zagrożenie przestało istnieć. Kileń nie uciekł, a więc i jemu nic w tej chwili nie grozi. Jemu - Noconiowi. Żaden porucznik Bednarek już nie zatelefonuje, aby zapytać, czy towarzysz Nocoń jest u siebie, w swoim pokoju?

A więc powinien wstać - i iść tam.

Nagle zabrakło mu siły, by unieść się z fotela i tam iść.

Dlaczego on tak prędko wrócił? Skoro miał wrócić - skoro miał i tak wrócić, skoro nie miał żadnych zamiarów ucieczki - mógł uczynić to jeszcze o godzinę, o dwie godziny później.

Nocoń zapomniał o strachu, który go przenikał jeszcze przed chwilą - teraz już tylko myślał przerażony o tym, co się za moment stanie, co się stać musi. Kileń mógł jeszcze o godzinę, o dwie, o trzy przeciągnąć swą nieobecność - Nocoń marzył o niespełnionym. W ciągu tych paru godzin mogła odmienić się sytuacja. Coś się mogło stać! Alarm z miasta - nikogo pod ręką, tylko Nocoń w swoim pokoju. Major Wrzos decyduje: Niech jedzie Nocoń, nowa sprawa zawsze okazuje się najpilniejsza i najważniejsza. Major Wrzos zmienia swój poprzedni rozkaz i ktoś inny otrzymuje polecenie aresztowania kolegi... Może porucznik Bednarek?

Dlaczego on tak prędko wrócił do siebie? Teraz porucznik Waldemar Nocoń musi wstać i iść tam - po Kilenia.

Powoli szedł długim korytarzem. Na pamięć znał wypukłości i spadki podłogi, schodki i uskoki powstałe z przebicia jednego korytarza przez trzy sąsiednie kamienice. Potknął się raz i drugi. Ramieniem uderzył o ścianę. Na koniec dotarł do drzwi Kilenia. Wejdzie - i jak ma się do niego zwrócić? Bogdanie? Poruczniku? Towarzyszu? Akcentować serdeczność czy oficjalność? Twardość czy współczucie?

Za sobą, na korytarzu, usłyszał kroki. Zaraz ktoś zauważy, że porucznik Nocoń stoi pod drzwiami pokoju Kilenia - i podsłuchuje. Gwałtownie nacisnął klamkę.

Potem wymagano od niego skrupulatnych protokołów i zeznań - nic umiał sobie dokładnie przypomnieć, co stało się za drzwiami. Był mało przytomny. Kileń siedział przy biurku i chyba - ale czy na pewno? czy na pewno? - nie przywitał go żadnym gestem. Nocoń nic nie powiedział - ani towarzyszu, ani poruczniku. Nic. Zamknął za sobą drzwi - przecież nie mógł zostawić otwartych - wyjął nakaz aresztowania i bez słowa, w zupełnym milczeniu, położył papier przed Kileniem. „Wbrew przepisom” - mruknął gorliwie, a może tylko pedantycznie, ktoś protokołujący ten fragment zeznań Noconia: nakazu aresztowania nie wolno dawać do rąk, należy go tylko pokazać tak, by aresztowany mógł przeczytać, a nie mógł chwycić czy zniszczyć. Nocoń położył kartkę i gwałtownie odbiegł, odskoczył parę kroków do tyłu. Jakby demonstrując brak solidarności z werdyktem wypisanym na stroniczce zadrukowanego papieru.

Kileń chyba - ale czy na pewno? - nawet nie spojrzał na kartkę papieru. Musiał dokładnie przeczuwać cel wizyty Noconia.

A dalej? Ma powiedzieć Kileniowi: wstań i chodź! Powiedzieć: idziemy! Czekać, aż Kileń sam się uniesie i powie: no, to idziemy! Uścisnąć mu dłoń - gestem przeproszenia i współczucia?

Nie - ktoś mógłby zrozumieć to jako gest solidarności. Nie! Usiąść na krześle i czekać, aż tamten się zbierze? Popędzać go, przyspieszać? Nocoń wiedział: z biurka, z szuflad nie wolno Kileniowi zabrać żadnych papierów, dokumentów, notatek, niczego. Pozwolić mu zatelefonować do domu? Powiedziałby, przerywając straszne milczenie: zatelefonuj do żony!

Ale major Wrzos wyraźnie kazał, aby do żony Kilenia z meldunkiem nieszczęścia zatelefonował on - Nocoń!

Kileń nie ruszył się od biurka. Nie drgnął. Nocoń stał na środku pokoju - bezradny. Miał uczucie, że Kileń ciągle go jeszcze nie dostrzega, nie widzi papierka leżącego przed sobą na biurku, nie wie, że to już koniec, że przyszedł kolega, porucznik Waldemar Nocoń, z nakazem aresztowania jego, Bogdana Kilenia.

Wtem okazało się, że Kileń cały czas mówi. Jego ciche słowa zaczęły docierać do Noconia jakby z najdalszej dali. Czy już długo tak mówił, czy dopiero zaczął? Powiedział już coś istotnego? Nocoń przeląkł się, że wszystkiego nie słyszał. Zacząć musiał bardzo cicho, szeptem lub mruczeniem, potem dopiero głos jego potężniał, wzmacniał się, aż wreszcie Nocoń zaczął rozumieć najpierw pojedyncze słowa, potem zdania - wreszcie wszystko.

...złą, złowieszczą, ale przecież dla niego dostatecznie dobrą, jego własną, by wybór musiał stać się dramatem. I mnie kazano ten dramat poznać i zrozumieć. Nie mogłem wzruszyć ramionami, choć na taki odruch miałem, w pierwszej chwili, ochotę. Jego racje nigdy nie były moimi racjami, ale ja przecież, w tym planie, nie mogłem zlekceważyć jego wartości, skoro od nich miałem się jakoś odwoływać. Ten jego dramat był dla mnie zafałszowany, w całym układzie przesłanek i skutków, ale przecież musiałem go honorować, jeżeli miałem go nakłonić do podjęcia innych czynów - tak niebezpiecznych i tak dwuznacznych, jak żadne dotąd.

Żeby pozyskać jego zaufanie, nie mogłem toczyć z nim dyskusji, które by ujawniły biegunową obcość naszych przekonań. Musiałem jak gdyby stać się jego drugim ja. Musiałem szukać z nim rozmów i rozmowy te prowokować. Musiałem cofnąć się w tamte czasy, które przecież były i moimi czasami - i jego przeżycia weryfikować moją pamięcią. Sięgnąłem do protokołów, aktów i dokumentów - i to nie tylko tych, które znajdują się w naszych kasach ogniotrwałych.

Stałem się jego ekspertem, który więcej wiedział o nim samym niż on, Suchowilk, chciał wiedzieć o sobie. Musiałem mu wierzyć, choć wierzyć nie chciałem, gdy mi tłumaczył - krótko, ulotnie, niechętnie - jak to z pierwszymi kompanami politycznymi rozstał się z powodu kobiety, żony, rozwodu. Czyż mogłem się roześmiać i powiedzieć mu, ilu to jego czcigodnych przyjaciół deklamujących o Kościele, matce naszej, i o Polsce, jej najwierniejszej córze, publicznie warczących na jakiekolwiek sprzeniewierzenia się zasadom etyki katolickiej, miało już za sobą pierwszą i wtórą przygodę rozwodów, miało dom żony i dom kochanki, kiepsko alimentowane eks-małżonki lub nowe śluby zyskane wraz ze zmianą wyznania w pokoikach wileńskich kauzyperdów świeckich i duchownych. A cały ten ich starczy wódz ideowy, który w stosunkach z kobietami nie miał najmniejszych względów czy hamulców...

Nie. Rozwód był tylko pałką, którą go oćwiczono, gdy zechciał przejść do drugiego salonu.

Ale rozwód brzmi bardziej romantycznie... Więc i Suchowilk gada o rozwodzie, tym chętniej iż miłość do drugiej kobiety okazała się i piękna, i trwała. Ale przecież to szło o coś innego -

wiedziałem doskonale. Wybierał inny salon polityczny, przesiadał się na innego konia.

Szczególnie inteligentny, prędzej zorientował się w ślepej uliczce swego dotychczasowego, skrajnie reakcyjnego programu politycznego. Ówczesny rząd był sprytniejszy: miał władzę i podbierał te propagandowe hasła, którymi szermowała polityczna prawica. Co mądrzejszy wolał wtedy zaspokajać swe ambicje na salonach rządowych, niż czekać w kolejce na zmiłowanie historii. Tym bardziej iż tych czekających coraz bardziej obciążało odium grzechów hitlerowskich: między europejskimi faszystami i hitlerowcami zacierały się różnice, a Suchowilk miał już wtedy i większe ambicje, i - powiedziałem ci - był bardziej inteligentny, może nawet bardziej sprytny i przewidujący. Rzekł im więc: do widzenia! A oni wtedy go opluli:

rozwodnik! heretyk! Po latach inżynier chce wierzyć, iż wtedy uczyniono mu krzywdę, połamano go psychicznie i politycznie. Nieprawda. Nieprawda, ale czyż ja mogłem mu to powiedzieć?

Dla mnie znaczenie miała nie obiektywna historia Polski, ale subiektywna historia tego jednego człowieka. Skoro on czuł się zelżony - był, dla mnie, zelżony. Skoro czuł się połamany i przegrany, był połamany i przegrany. Choć naprawdę splugawiony, opluty - połamany został dopiero w cztery lata później: dawni koleżkowie zaatakowali go - w odwet za tamtą historię - wtedy akurat, gdy on sam o tamtym swym politycznym salcie już niemal zapomniał.

Nie zdążył przejść na salony rządowe, rząd przestał mieć salony. Ale kiedy stanął, razem z wszystkimi, do trudnej walki, narażał się co dzień i co chwila, kiedy zamiast, jak dawniej, pędzić Żydów - chronił ich, przerzucał za granicę kaźni, wyprowadzał z domu niewoli -

wtedy rzucono nań najbrudniejszą ścierkę oszczerstw. Gadano, że zamordował troje ludzi.

Chciano go zasmarować raz na zawsze - tak, aby się udusił. Mówili: „nic dziwnego... ” - z tym dwuznacznym akcentem, by każdy mógł się domyślić, że człowiek, który dla kobiety porzucił religię, zdolny jest również do wydania Żydów w ręce gestapo. Wytrzymał ten cios, lecz zaraz potem nokaut wymierzyła mu historia. To on powiedział: historia Polski znokautowała mnie. I ja musiałem mu potakiwać, choć wiedziałem, że to nie historia narodu była dla niego niełaskawa, ale wyłącznie postawa jego klasy społecznej. Jednak w tym właśnie najbardziej musiałem być z nim zgodny, musiałem mu przytakiwać, gdy upierał się, iż on walczył o inne państwo, na innej scenie pragnąc odegrać jakąś tam swoją wymarzoną rolę. A tutaj scena mu się zmieniła i dla niego akurat zabrakło stosownego podium. Wtedy on sobie powiedział twardo: ta Polska nie jest dla mnie, ta Polska jest przeciwko funkcjonariuszom delegatury rządu londyńskiego. Wmówił sam sobie, iż to jest Polska dla innych. I w jakimś stopniu miał przecież rację. Nie zamazujmy ostrych konturów tej sprawy. Dla nich to był autentyczny dramat. Oni walczyli o inną Polskę niż ta, która powstała nad Wisłą, i nawet nad Odrą. Oni też kiedyś marzyli o swych zwycięstwach, paradach i o tej radości, jaką sprawić im miało wywalanie wrót hitlerowskiego więzienia. To ich marzenia zawiedzione zostały przez dzieje współczesne, które będąc sprawiedliwe dla całych narodów - dla grup i dla jednostek są niekiedy okrutnie bezlitosne. Można sparafrazować Szekspira: to nie tylko ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś, ale ktoś również musi ginąć, aby żyć mógł ktoś inny. Nigdy nie byłem zwolennikiem jedności i tych sentymentalnych, wszechnarodowych kochań panatadeuszowych.

Walka klas nie toczy się w rękawiczkach. Jedni zyskują, inni tracą. Oto placówka szkolenia politycznego, jaką znamy na pamięć. To są oczywiste prawdy, ale nic bardziej bolesnego niż przyłożenie tych prawd oczywistych do życia pojedynczego człowieka. A ja właśnie miałem mieć do czynienia z pojedynczym człowiekiem. Jego zaufanie miałem zdobyć. Więc - czy miał on rację, czy racji nie miał - ja musiałem mu współczuć w jego osobistym dramacie. A dramat ten wyglądał tak: najpierw upadł ten rząd, upadło to państwo, któremu chciał - po swej apostazji - zacząć służyć. Potem opluto go i zniesławiono. Na koniec to państwo, o które walczył, okazało się nieporozumieniem historii. Przywódcy, którym chciał zaufać, za których mógł co dzień, przez pięć lat, dostać strzał prosto w serce, ci przywódcy okazali się głupcami, nie rozumiejącymi rozwoju historii. Dosadniej i jaśniej: za młodu był wśród faszystów - i oto faszyzm uderzył w jego naród, niosąc totalne zniszczenie. A gdy potem, jako człowiek dojrzały, z tym niszczycielskim faszyzmem przeprowadził swą wielką i potężną walkę - okazało się, iż była ona prowadzona pod sztandarami racji samobójczych.

A przecież byli tacy, co tę walkę o naród i państwo przeprowadzili w imię racji zweryfikowanych przez bieg wydarzeń. To byliśmy my. Pewien wybitny pisarz rzekł kiedyś: Polacy są za inteligentni na swe położenie geograficzne. Suchowilk okazał się za inteligentny na te werdykty skazujące, raz po raz doręczane mu przez historię współczesną. Dokonał próby zrozumienia i przewartościowania własnego stanowiska. Orzekł: komuniści mają rację, ale mnie historia połamała i ja już nie będę się w nią bawił. Skazał sam siebie. Sam na siebie zarzucił siatkę, która go omotała, czyniąc bezsilnym i bezradnym. A ja nie mogłem z nim dyskutować o Polsce, o nowej Polsce. On sam chce to sobie wmówić - czyni to gładko i bardzo inteligentnie. I ja musiałem mu w tym towarzyszyć - musiałem mówić jedno, myśląc inaczej.

Dwie racje we mnie się przepierały: jego i moja. Taka mieszanka rodzi swoje skutki: coraz lepiej zaczynałem rozumieć jego racje. Racje człowieka, który uznał się za pokonanego. Za pokonanego w swoim osobistym pojedynku z dziejami własnego narodu. Zapytasz mnie: litujesz się nad nim? Nad kimś, odpowiem ci, kto tam, w Londynie, podpisał zobowiązanie zamordowania Bogdana Kilenia. Może nie było tam wymienione moje nazwisko - ale byłem wymieniony ja, w mojej społecznej funkcji. Gdy spotkasz Bogdana Kilenia - to go zastrzel, gdyż jest twoim śmiertelnym wrogiem. I to była prawda. Zastrzel Kilenia zza węgła - w przeciwnym razie on cię zastrzeli. On takie zobowiązanie podpisał w Londynie. Ale po powrocie do Warszawy zwątpił w tę prawdę. Zwątpił w każdą prawdę. Ja otrzymałem natomiast zupełnie inny rozkaz. Co dzień wracałem i nawracałem na Żoliborz, gdzie miałem stworzyć osobliwego homunkulusa... Miałem człowieka skonstruować na nowo i na nowo połamać. Miałem być jak ów rabin Levi. Miałem stworzyć Golema. Chodziłem tam wierząc, że odebrany rozkaz jest słuszny i potrzebny. Ta wiara była niezbędna, bym mógł pracować w aparacie. Już nigdy nie będę pracował w aparacie. Rozumiesz...

- Rozumiesz? - Kileń powtórzył pytanie. Rozumiał - nie rozumiał. Słowa aresztowanego docierały doń z pewnej odległości - odległości psychicznej. Starał się je zrozumieć. Starał się je zapamiętać. Cały czas miał dojmujące przeświadczenie, że major Wrzos każe mu to wszystko później możliwie dokładnie, możliwie szczegółowo powtórzyć. Pamięć jego pracowała aż z bolesną intensywnością - karbując to, co usłyszał. - Rozumiesz? - Kileń powtórzył raz jeszcze. Przytaknął. Chciał rozumieć. I znowu nagle jakby przerwa, jakby Kileń przestał mówić. Nocoń się zląkł, że major Wrzos nie uwierzy, iż on mógł nie usłyszeć tych słów...

Fizycznym wysiłkiem wydobył się z zapaści i znowu usłyszał, że Kileń ciągle mówi.

...każdy dzień skrupulatnie obmyślaliśmy razem z Wrzosem. Dzień dobry, dzień dobry -

codzienne przywitanie. Rozmowa o produkowanych elementach, wspólna kawa, coraz częściej restauracja, alkohol, wizyta u niego w domu. Fachowa maskarada, aby się tylko niczego nie domyślił. Aby się niczego nie domyślił. Bałem się zdemaskowania - jako funkcjonariusz, z uwagi na naszą grę, i jako człowiek - zyskiwałem jego przyjaźń, ale i on zyskiwał moją przyjaźń. Te zależności występują i występować muszą zawsze - nawet mimo naszej woli. A maskarada musiała być serdeczna, aby każdy krok codziennie przybliżał nas ku przyjaźni i zwiększał nasze obopólne zaufanie. Tego zaufania nie mogłem stracić - ale stale musiałem pamiętać o najważniejszym: nie jestem sobą! Jak długo można nie być sobą? Maska musi mi zacząć przyrastać do twarzy, albo twarz przeradzać się w maskę. Stale musiałem uważać, aby nie przegapić żadnej okazji, która umożliwiała mi przestawienie toczących się rozmów - z byle jakich, produkcyjnych i technicznych, na cokolwiek bardziej ludzkie. O polityce, o dzieciach, o muzyce i literaturze, o kobietach wreszcie - o kobietach rozmawiał najmniej chętnie:

albo głęboko skrywa swoje sprawy osobiste, albo naprawdę bardzo kocha swą żonę, o której zawsze mówi pięknie. Zdawało mi się, iż już wdarłem się w mechanizm jego myśli, iż już odkryłem wiarygodne motywacje jego uczynków. Ale zrozumieć drugiego człowieka - to przestać rozumieć samego siebie, to obezwładniać samego siebie. Zdziwienie w twoich oczach? Zgorszyło cię to, co powiedziałem - prawda? W naszych decyzjach i w naszych czynach winna być niemała doza egoizmu i egotyzmu - jeżeli one mają być skuteczne. Naszą własną siłą, a nie rozumieniem i współczuciem, musimy przepierać nasze racje. Ot co! Gdy nazbyt wnikliwie zaczynamy rozumieć racje cudze, cudze nienawiści, cudze miłości - zaczynamy tracić pewność własnych rozeznać, własnych wniosków, własnych decyzji. Bezradne stają się nasze pretensje i postulaty, gdy nazbyt doskonale rozumiemy pobudki i powody postępowania drugiego człowieka. A gdy wszyscy mają rację i wszyscy są uczciwi - wybucha piekło niemożności działania. Paraliż własnej woli i własnej słuszności. Gwarancją mojego czynu jest nieznajomość drugiego człowieka. Wtedy mam pewność siebie i mogę działać z impetem. Ciągle patrzysz na mnie wzrokiem zdumionym, może nawet speszonym. Sądzisz, że gadam bzdury? Może i gadam bzdury. Cokolwiek bym teraz powiedział - nie będę miał słuszności. Nigdy nie mają słuszności ci, którzy nie wiedzą, jak postąpić, którzy przegrywają i których się aresztuje. On też przegrał - więc też nie miał słuszności. Stanął przed murem bezsensu, gdy myśmy świętowali wolność, sukces logiki i rozumienia sensu dziejów. Nam się wszystko potwierdzało - historia pisze akurat naszą kartę dziejów. Jemu wszystko zostało zaprzeczone. Jego myślenie zbankrutowało. A on sam stał się bankrutem tym bardziej tragicznym, iż pozbawionym jakichkolwiek złudzeń - tak żywych wśród jego dawnych przyjaciół - iż przyszłość przyjmie ich apelację. Za inteligentny jest na takie złudzenia, ale kompani w Londynie tego nie rozumieli - nie rozumieją do dziś, stale rachując na cud pierwszy, może drugi, może nawet trzeci, rachując na sąd ostateczny nawet. Więc trzepnął im drzwiami i wrócił do Polski, czyli do miejsca, w którym zostawił żonę i dzieci. Z nimi bowiem i dla nich chciał tylko żyć, tylko i wyłącznie żyć. Rozumiesz? Nie rozumiesz! Nie powinieneś tego rozumieć - ja sam tego przez długi czas nie pojmowałem. Zwyciężony zwycięzcy nie towarzysz.

Jak my możemy rozumieć, iż ktoś zgadza się na wegetację - my budowniczowie nowych scen, nowego życia. Obruszysz się: wegetacja - wymówisz to z naganną pogardą. I to w dodatku wegetacja z ładnym mieszkaniem, z dochodami zapewniającymi życie wcale wygodne.

Ale dla człowieka, który pragnął jednego tylko: być kimś na czele innych - dla takiego człowieka wszystko poniżej jest wegetacją. Gorzej - pełną wewnętrzną zgodą na wegetację.

Miał dość - połamany, wybebeszony, wypruty. To nie jacyś inni, to on sam sobie powiedział:

koniec! Teraz już tylko mam wychowywać dzieci. Czy swoim dzieciom również chciał przekazać model życiowej bierności, życiowego bankructwa? Czy chciał je może pouczać, że gorliwych życie najdotkliwiej bije? Tej właśnie zasady niejeden nauczył się w latach ostatnich - w tych samych latach, które nas natchnęły wiarą w moc naszego działania. Nie, on nie chciał swym dzieciom przekazywać rozgoryczenia. Nie wiem zresztą, jak on to robi - jak można kogoś wychowywać na przekór sobie, jakby samemu sobie na wspak. Może się tylko łudzi, iż to mu się uda. Postanowił: dzieci mają być lojalne wobec istniejącego państwa i rządu, dzieci mają być twórcze i pozytywne. Jak on chce osiągnąć ich pozytywną postawę, gdy główny pokój mieszkania zawiesił obrazami klęski i nicości? Nie wiem. Powiedział mi: gdy dorosną, same o sobie zadecydują. Postąpił tak, jak czynią ateusze, którzy chrzczą dzieci i posyłają na naukę religii, też sądząc, iż niczym nie wpływają na ich dorosłe decyzje i dojrzałe wybory. Jest to złudzenie, może nawet krzywda robiona dzieciom, ale on chce, by dzieci były dlań zadośćuczynieniem za własną przeszłość i za własną klęskę. Może łudzi się, że im przypadnie rola jemu kiedyś odebrana. W tej sytuacji pojawiłem się ja - aby go połamać po raz trzeci. I zrobiłbym to - zrobiłbym to na pewno - tylko bez tej przyjaźni, którą miałem pozyskać, która była warunkiem sine qua non powodzenia naszego zadania. Rozumiesz? Aby go połamać i zniszczyć, musiałem go przedtem złożyć i odrodzić. Natchnąć wiarą w jego własne siły. Jak długo bowiem w siebie nie wierzył - nie mógł się zdobyć na uczestnictwo w kontrrewolucyjnym spisku. Jasne! Patrzyłem co dzień na niego, na jego żonę i na jego dzieci. Żebym nie wszedł do tego domu, ich życie toczyłoby się spokojnie i szczęśliwie. Ale ja miałem zadanie: wytłumaczyć mu, że jest człowiekiem sprawnym, pełnym życia, energii, któremu nie wolno ograniczać się tylko do techniczno-zawodowej pracy. I mogło się tak stać, że przekonałbym go i że pewnego dnia inżynier Paweł Suchowilk, pełen nowej energii, zszedłby się na tajemnym spotkaniu z paru innymi kontrrewolucjonistami... Wtedy moja misja zostałaby uwieńczona pełnym powodzeniem. Jednego dnia byśmy sprytnie podeszli i omotali jakiegoś przybysza z Monachium, ale nazajutrz wcześnie rano ktoś by zapukał do drzwi Suchowilka.

To bylibyśmy my... Może to byłbyś ty! Ty - i ciąg dalszy. Ta cała sprawa ma kryptonim:

Brzeg”. Niby że Rittersee - jezioro, i Żoliborz - joli bord, ładny brzeg. Brzeg jeziora, ładny brzeg - więc krótko: brzeg! Jego właśnie wyrzuciło na brzeg. Jak ryba na brzegu leży i ciężko dyszy. Zlecono mi go z powrotem wrzucić do wody, ale tak zgrabnie, by odzyskawszy siły, zaraz z powrotem wpadł do zarzuconej już sieci... Miałem odmasować jego mięśnie, ożywić jego serce, zelektryzować jego aktywność, niby ten lekarz kurujący skazanego na śmierć... A co stanie się z dziećmi, które w pewnej chwili zrozumieją, iż ojciec był obłudnikiem: wychowywał ich w lojalności do systemu, który sam zwalczał i podgryzał. Po takiej operacji z dzieci wyrosną cynicy: w najgorszym razie chuligani, najlepszym - karierowicze. A czy dla nas to będzie zysk? Rozumiesz? Rachunek trzeba układać pełny i obliczać do końca. Rachunek ten wyglądać może tak: on jest chory i połamany, ale jego rodzina jest szczęśliwa, wobec tego i on jest jakoś szczęśliwy. Jakoś... nie ma ludzi szczęśliwych we wszystkim i zawsze. Ale ja oto układałem mu już inny życiorys: zacznie na nowo walczyć przeciw nam, wpadnie wtedy do więzienia, a jego najbliżsi dostaną wyrok nędzy i rozpaczy. Ja właśnie miałem do tego doprowadzić. On jest lojalny aż do granic wychowywania swych dzieci. W naszej sytuacji każdy taki obywatel to zysk stokrotny. Opłaci się nam tracić obywatela czy nie opłaci? Rachunek taki należy przeprowadzić do końca - do samego końca. Znalazłem się więc wobec żywego człowieka, który jest szczęśliwy wśród swoich najbliższych. Czy wśród nas - w kraju?

w świecie? - jest tak wielu ludzi szczęśliwych, że możemy lekkomyślnie niszczyć cudze szczęście? Nie zawahać się tysiąc razy przed podpisaniem takiego wyroku? Rozumiesz? Nie rozumiesz. I dobrze. Nie wolno zbyt wiele rozumieć, gdyż wtedy zasypie nas lawina pytań i zagadek. A skoro się już raz zacznie samemu sobie odpowiadać na te pytania...

VIII Nie pojechali do sądu. Nie chcieli towarzyszyć rozprawie. Wagner unikał jakichkolwiek zgromadzeń - nie znosił pokazywania się, zbędnych demonstracji, byle jakiej popularności.

Szper nie miał ochoty oglądać Kilenia na ławie oskarżonych.

Siedzieli w gabinecie Gustawa Wagnera. Dwaj starzy, najstarsi przyjaciele. Sekretarz przyniósł taśmę z procesu. - Mowa prokuratora - objaśnił.

- Posłuchamy, co powiedział Franek? - zaproponował Wagner. - Powinniśmy to wiedzieć - uzasadnił.

Szper wzruszył ramionami.

Wagner nacisnął klawisz. Zabrzmiała prokuratorska mowa.

Wysoki sądzie! Paweł Suchowilk! Paweł Suchowilk - imię to i nazwisko wielokrotnie padało

na tej sali. Nie znajduje się on jednak na ławie oskarżonych ani nie było go wśród świadków. O tej porze siedzi zapewne w swoim wielkim gabinecie, który nam oskarżony Kileń tak plastycznie opisał. Pewnie rozmawia z dziećmi, pewnie słucha radia, czyta jakąś książkę lub gazetę - nie przeczuwając, iż tyle razy w ciągu ostatnich godzin wspominaliśmy tutaj o nim. Pewnego dnia przestał odwiedzać go ów osobliwy przyjaciel, Bogdan Kileń. Może wtedy Paweł Suchowilk po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak mało w gruncie rzeczy wie o swoim przyjacielu. Nie zna nawet jego adresu, telefonu być może na próżno szukał w spisie numerów. A gdy zwrócił się z pytaniem do instytucji delegującej Kilenia, usłyszał lakoniczną odpowiedź, iż tamten z dnia na dzień porzucił pracę i wyjechał z Warszawy. Być może, ta odpowiedź wystarczyła inżynierowi, zresztą akurat wynikły dlań nowe kłopoty. Odwiedził go mianowicie tajny wysłannik z Monachium, ściślej z Rittersee. Informacje uzyskane w Berlinie okazały się najzupełniej dokładne. Jak wiemy, a wiemy to zupełnie ściśle, Suchowilk w najostrzejszych słowach odmówił jakiejkolwiek z tym nowym przybyszem współpracy. I dla Suchowilka rzecz cała skończyła się najszczęśliwiej. Za chwilę więc zamknie radio i poprosi żonę, czy przed nocą nie zechciałaby się nieco przespacerować. Jeden z miliona naszych obywateli...

Naszych? - Oczywiście z pewną przesadą. Właściciel doskonale prosperującego warsztatu przemysłowego. Sytuacja materialna i społeczna odbiera mu wprawdzie tę milionową typowość, ale nadaje mu ją jego postawa obywatelska. Jest jednym z milionów obywateli żyjących spokojnie i lojalnie nastawionych wobec ludowej władzy.

Oskarżony Kileń zapewniał nas tutaj obłudnie, że dzięki niemu Paweł Suchowilk nie pomnożył liczby obywateli przestępczych - został obywatelem lojalnym. Paweł Suchowilk! -

przyjmijmy, iż ten jeden jedyny obywatel został uratowany dla naszego państwa dzięki Bogdanowi Kileniowi. Choć, gwoli ścisłości, należy pamiętać, iż swoją obywatelską postawę inżynier Suchowilk potrafił demonstrować niezależnie od znajomości z oskarżonym Klientem.

Ale na chwilę zgódźmy się z tym, iż to oskarżony Kileń niczym anioł stróż chronił Pawła Suchowilka przed pokusami udziału w zgubnym działaniu politycznym. Przyjmijmy więc, że Pawła Suchowilka ochronił... Ale iluż to innych Pawłów Suchowilków, o innych imionach i nazwiskach, ale również mających żony i dzieci, znajdzie się jutro pod kluczem aresztów, pojutrze na ławach oskarżonych, popojutrze w celach długoterminowych więzień? Iluż takich Pawłów Suchowilków zostanie oderwanych od swych warsztatów pracy, a dłonie ich i myśli zostaną zmarnowane dla naszego bogactwa narodowego? Ilu? I będę się upierał, że perfidna akcja oskarżonego Kilenia zmierza do tego, by ochroniwszy jednego inżyniera Suchowilka, tym łatwiej móc doprowadzić do aresztowania wielu dziesiątków innych Suchowilków.

Kim był, a ściślej kim jest - gdyż jego sytuacja nie uległa zmianie - inżynier Paweł Suchowilk?

Jest obywatelem lojalnym. Należy on do tej - zresztą niemałej - grupy ludzi, którzy na rewolucji wyraźnie stracili, jeżeli nie majątek, to w każdym razie uprzywilejowaną pozycję społeczną. Niegdyś, przed paru laty, gotowi oni byli poprzeć, i popierali, a nawet organizowali, kontrrewolucyjne spiski przeciwko nam. Ale im bardziej odległe stają się lata rewolucji, im bardziej władza ludu staje się trwała i silna - tym bardziej obywatele ci, z najrozmaitszych zresztą przyczyn, rodzinnych, zdrowotnych, a wreszcie i rozumiejąc sens wydarzeń dziejowych i rację przemian społecznych, tracą chęć do osobistego udziału we wszelkiego rodzaju kontrrewolucyjnych awanturach. Stają się oni chłodni, ostrożni i właśnie lojalni.

My, komuniści, nie cierpimy tego słowa - lojalny! Ma ono dla nas niedobry zapach i niedobry smak. Lojalni byli ci, którzy godzili się bez protestu z ustrojem wyzysku i nędzy. Lojalni byli ci, którzy denuncjowali nas granatowej i tajnej policji sanacyjnej. Ale koło historii przetoczyło się naprzód i odwróciła się jej karta. I choć pozostał w nas moralnie piękny odruch niechęci wobec ludzi lojalnych - tylko lojalnych, a nie naprawdę przekonanych o słuszności socjalizmu - to teraz musimy pamiętać, iż lojalność ich ma już inny znak wartościujący.

Na rzecz całą musimy już spojrzeć z innego punktu widzenia. Z punktu widzenia tych, którzy tym państwem rządzą. Lojalność obywateli tego kraju - nawet już i lojalność sama - rachuje się teraz na naszym koncie. Oni są już bowiem lojalni w stosunku do nas.

Jednym z takich lojalnych jest Paweł Suchowilk. Polski Ludowej w sercu nie nosi, ale też przeciw niej nie spiskuje. Wystrzega się tego bardzo starannie. Podobno - jeżeli mielibyśmy wierzyć słowom oskarżonego - nawet dzieci swe chowa na lojalnych obywateli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Wolelibyśmy wprawdzie, aby chował je na świadomych budowniczych socjalizmu, by najszczerzej i najgoręcej z nami tworzyli nowy świat. Niestety! Ci lojalni obywatele nie kierują się rytmem serc, ale wskazówkami własnego rozumu. Dla nas zresztą lepiej, iż postępują oni według wskazówek własnego rozsądku raczej niż własnego uczucia.

Dzięki temu bowiem - czy im samym się to podoba czy nie - są oni faktycznym ogniwem w utrwalaniu siły naszego socjalistycznego państwa.

Ale w tej chwili - by być zupełnie dokładnym - obywatele ci są raczej preliminowani na stronę naszych zysków. Byśmy ich rzeczywiście mogli zapisać, całkowicie i niepodzielnie, na naszą kartę, a na stratę naszych wrogów, muszą dalej trwać i rozwijać się sprzyjające temu okoliczności. Proces adaptowania się tych obywateli do socjalizmu musi odbywać się bez żadnych przeszkód. Nic nie powinno go zakłócać. Czas działa na naszą korzyść - więc tamci z Londynu czy z Monachium podejmują interwencję. Oni bowiem zgadzają się na lojalność -

ale tylko będącą kamuflażem „kontry”. Faktyczna zgoda z nami - jest ich klęską. W ich interesie leży, by nad Wisłą nie było spokoju, by raz po raz, nieustannie, wybuchały nowe konflikty pomiędzy obywatelami a władzą ludową, by były one najostrzejsze i by kończyły się...

Im marzą się nawet krzyże, ale więzienie też jest im dobre! Wtedy podnoszą wrzask o niewinnie prześladowanych.

Oskarżony Kileń świetnie wie, o co w tej całej grze chodzi. Akcja szmuglowana z Rittersee przez naszą granicę ma służyć dwom celom. Cel bliższy - wzniecanie w Polsce niepokojów już teraz. I cel dalszy - zbieranie informacji szpiegowskich dla przyszłej wojny imperialistycznej.

Nie jesteśmy dziećmi i wiemy, że nikt nie gromadzi swych popleczników na tajnych konwentyklach, aby pić z nimi kawę i rozmawiać o pięknych dziewczynach. Choć o tym właśnie zapewniają nas oskarżeni na niejednym takim procesie. Wolne żarty! Nie na koniak do inżyniera Suchowilka i nie na rozmowę o obrazach współczesnych malarzy przywędrował agent z Rittersee, ale po to, by naruszyć spokój naszej pracy, by ludzi lojalnych drastycznie wytrącić z koleiny ich nowych, już socjalistycznych, zobowiązań państwowych. I by ten sam inżynier Suchowilk znalazł się na koniec za kratami celi więziennej - a znaleźć by się musiał, jeżeliby nie okazał większej mądrości bądź ostrożności. Żona i dzieci miały zostać bez ojca - nieszczęśliwe.

To również należy do preliminarza dywersyjnych zadań. Potem w zachodniej, reakcyjnej prasie pisałoby się, że w Polsce aresztuje się niewinnych. Tylko niewinni są u nas więzieni! Że cała ta jarmarczna reklama pozostaje w rażącej sprzeczności z innym hasłem emigracyjnej reakcji: „Nikt nie godzi się z reżimem” - jakoś nie kłopoczą się propagandziści złej sprawy, własnym zwolennikom wystawiając jak najgorsze ideowe świadectwo. Jeżeli bowiem wszyscy są przeciw, a więzi się tylko niewinnych - to znaczy, że ci przeciwnicy socjalizmu są dość szmaciani, bez kości i bez kręgosłupa.

Jednym z takich „niewinnych” miał być właśnie Paweł Suchowilk. Miał rozpocząć działalność konspiracyjną i - w nieuchronnej konsekwencji - zostać aresztowany. Jest osobistą zasługą Pawła Suchowilka, iż na to się już nie zgodził - na rolę takiej osobliwej ofiary. Dziś już wiemy, że pewnego dnia zgłosił się do mieszkania inżyniera agent z Rittersee. Zgłosił się - i został brutalnie odprawiony z niczym. Dziś widzieliśmy go na tej sali. Oskarżony Kileń tłumaczył nam, iż wiedział, że tak właśnie się stanie, wiedział, że inżynier wyrzuci agenta z Rittersee. Władze bezpieczeństwa nie miały prawa mieć takiej ufności, miały obowiązek dokonania próby. I gdyby nawet chodziło o tego jednego inżyniera Suchowilka - próba taka już byłaby usprawiedliwiona. Ale przecież ten wielki, dywersyjny interes został uruchomiony i w Rittersee, i w innych miejscowościach, nie dlatego, by wciągnąć w matnię jednego Suchowilka, ale by ogarnąć setki, marzyły im się nawet tysiące takich Suchowilków. Suchowilk miał być tylko pierwszym ogniwem łańcucha... Liczono, iż on skłoni do współpracy pięciu dalszych, ci zaś dwudziestu pięciu następnych, w trzecim rzucie byłyby już dziesiątki, w czwartym setki, w piątym tysiące...

Jeżeli uchwycimy i zadławimy ten proces w pierwszym ogniwie łańcucha - będziemy musieli aresztować tylko jednego przestępcę i tylko jednego obywatela pozbawimy statusu i korzyści - przyznaję: korzyści obustronnych - obywatela lojalnego. Jeżelibyśmy uchwycili dopiero drugie ogniwo - już dwudziestu pięciu Pawłów Suchowilków odejść by musiało od swych warsztatów, od swych żon i rodzin. Jeżeliby i wtedy nam się nie udało - uderzyć musielibyśmy w setki, a wkrótce potem w tysiące. Oczywiście - wolno nam mieć nadzieję, iż bardzo prędko łańcuch taki zostałby przerwany w podobny sposób, jak w naszym wypadku uczynił to konkretny Paweł Suchowilk, ale władze bezpieczeństwa nigdy nie mogą zakładać tego rodzaju najszczęśliwszego układu. O taką sytuację mogą zabiegać politycy, w nią mogą politycy wierzyć, czy nawet być jej najzupełniej pewni, ale władze bezpieczeństwa powołane są do przewidywania najgorszego, a nie najlepszego, i do zapobiegania temu najgorszemu właśnie. Władze bezpieczeństwa musiały liczyć się z tym, iż kontrrewolucyjna dywersja może się udać, może objąć setki, nawet tysiące. Te setki czy ten tysiąc nawet są wobec milionów obywateli nikłą garsteczką, ale dla ich żon, matek i dzieci - wystarczy! I dla nas, jako państwa, też wystarczy. I stu aresztowanych jest za wiele, i dziesięciu aresztowanych jest za wiele... Oskarżony Kileń mówił tutaj, jakby ochronił nas przed jakąś hańbą - hańbą aresztowania jednego Pawła Suchowilka, który mógł być lojalnym obywatelem. Oskarżony Kileń tak tutaj zeznawał, jakby oczekiwał, że za sekundę otworzą się drzwi i wejdzie żona inżyniera Suchowilka i położy przed nim na parapecie ławy oskarżonych wiązankę czerwonych róż.

Jeżeli jednak Paweł Suchowilk nie został aresztowany i nie wdał się w złowieszczą awanturę, zawdzięcza to nie działaniu oskarżonego Kilenia - ostatecznie agent z Rittersee trafił do żoliborskiej willi i przypomniał Suchowilkowi jego stare zobowiązania i Suchowilk mógł był wyrazić swą zgodę - ale wyłącznie własnej ostrożności i własnemu rozsądkowi. Ze tak się stanie, mogliśmy się z tym liczyć. Ktoś jednak przedtem uczynił jakby próbę generalną, na którą oskarżonemu Kileniowi nie starczyło odwagi. Przyjmijmy jednak na chwilę wersję oskarżonego. Być może, że to on ocalił Suchowilka. Wtedy pani Suchowilk poda mu czerwone kwiaty wdzięczności, ale ileż żon i córek przeklinać będzie nie znanego sobie Bogdana Kilenia za to, że wczoraj, dziś lub jutro życie spokojne w kraju naszym zostanie tak zmącone.

Dlaczego?

Oskarżony Kileń świetnie wie, dlaczego.

Dlatego, że swoim osobliwym sabotażem uniemożliwił - a raczej chciał uniemożliwić -

penetrację służby bezpieczeństwa w głąb kontrrewolucyjnego środowiska. Nie jest to samo, gdy się aresztuje agenta obcego wywiadu łapiąc go niejako na gorącym uczynku i przerywając nić jego pracy - i to, gdy się uzyskuje możność pełniejszego wglądu w całą sieć nieprzyjacielskiej agentury. Aresztowanie agenta z Rittersee było likwidacją tego jednego agenta - i niczym więcej. Stu takich agentów może swe siatki rozpinać poza naszymi plecami. I będzie - za to im grubo płacą! Gdyby jednak agent z Rittersee trafił poprzez inżyniera Suchowilka w zespół ludzki, który w jego mniemaniu byłby już działającą organizacją spiskową, kontrrewolucyjną, to nie tylko zostałby sparaliżowany, nie wiedząc nawet o tym, ale stałby się, razem z tą grupą spiskową, ośrodkiem kontaktów dla innych agentów i dla innych kurierów.

Uzyskalibyśmy możność tak istotnego wglądu w środowisko wroga, że w krótkim czasie mielibyśmy szansę sparaliżować całą siatkę przestępców przysłanych z Rittersee. Ileż matek i żon przyniosłoby nam wtedy czerwone róże wdzięczności! „Nie wódź nas na pokuszenie!” - modlą się katolicy, wiedząc, że natura ludzka grzeszną jest i lepiej od niej z góry odsuwać wszelkie pokusy. My chcemy pokus tych zaoszczędzić wielu naszym lojalnym obywatelom.

Tym rzetelniej nam się to uda, im głębsze i szersze rozeznanie mieć będą nasze władze bezpieczeństwa w całej grupie przysyłanych do Polski dywersantów i agentów.

A tego właśnie nie chciał, tego właśnie nie chciał Bogdan Kileń.

Norbert Szper gwałtownym ruchem zatrzymał obracającą się szpulę magnetofonu. Momentalnie umilkł głos prokuratora. Warknął:

- Tak mówiono Adolfowi, tak mówiono Werze...

- Nie... - szepnął cicho Wagner.

Przez chwilę w gabinecie między dwoma towarzyszami panowało milczenie. Wagner powtórzył cicho: - Nie...

- A właśnie, że tak - odpowiedział mu Szper. - Tak tez musiano na nich krzyczeć. Oni też mieli swojego Partuma. Tak nimi musiano poniewierać - szeptał. - Wiemy o tym dobrze...

- Nie... - znowu cichym głosem zaprzeczył Wagner.

- Nie wiesz? Ty nie wiesz? Nie chcemy tego wiedzieć. Kilenia trzeba było aresztować, należało go oskarżyć i trzeba go skazać. Tak jest, byłem sam za tym. Za niewykonanie rozkazu.

- Więc? - znowu szept Wagnera.

- Ale ta cała reszta? Te stryczki słów. Cała ta przekorna kazuistyka oskarżenia. Od kiedy to komuniści kazuistyką bronili się przed prawdą?

- Nie...

- Masz rację. To stare dzieje...

- Nie...

- Nie przecz, Gustawie, nie przecz. Tak im wszystkim mówiono, a my wszyscy wiedzieliśmy, że to jest nieprawda. Wiedzieliśmy i wiemy, że bywają czasy, w których interes nadrzędny wymusza na nas...

- Nie...

- Tak... Niech nam będzie wolno mowie o popełnionych błędach, niech nam będzie wolno mówić o błędach sprawiedliwości, ale po co mamy...

- Przestań.

- Ta kazuistyka myśli i słów dusi mnie. Rozumiesz. Ona mnie dusi. Gustaw, ona mnie dusi.

My sami się dusimy...

- Nie...

- Tak. Okrutna gimnastyka słów.

- Przestań.

- Dlaczego mam przestać?

- Wiesz dobrze, dlaczego.

- Wiem. Wiem. Wiem bardzo dobrze. I wiem, że przestanę. Wiem wszystko. Ogniwa łańcucha...

- Nie...

- Tak.

Norbert Szper gwałtownie nacisnął klawisz mówiącej maszyny. Prokurator Partum dalej ciągnął swój wywód.

Pytaliśmy, kim jest Paweł Suchowilk - jeden z bohaterów tej sprawy. Zapytajmy teraz, kim jest Bogdan Kileń - drugi jej bohater.

Wysoki sądzie!

Zdawać by się mogło, iż moja prokuratorska mowa jest najzupełniej zbędna. Oskarżony Kileń przyznał się do niewykonania otrzymanego rozkazu, do poważnego przestępstwa służbowego. Niczego nie zataił - w dziedzinie faktów materialnych. Niczego zataić nie mógł.

Próbował usprawiedliwiać się tylko - wykładając nam tutaj swoją własną teorię władzy socjalistycznej.

Wystąpił więc tutaj jak krytyk rozkazów swoich przełożonych. Pragnę jednak zauważyć, iż odbierając ów rozkaz, nad którym szeroko się tutaj, przed sądem, rozwodził, oskarżony nie odmówił jego wykonania - ani wtedy, ani nigdy potem. Dopiero w trakcie kontaktów z inżynierem Suchowilkiem ogarnęły go - jak zeznawał - wątpliwości. Nie zdradza się jednak z nimi ani wobec przełożonych, ani wobec kolegów. Melduje niezmiennie, że już lada dzień, lada godzina rozkaz będzie wypełniony... Zwodzi przełożonych. Dopiero tutaj dowiedzieliśmy się, że swoje problemy duchowe pragnął przedyskutować z kolegami. Jednak aż do chwili aresztowania - kiedy to towarzyszowi naszemu zaprezentował namiętny monolog - sprawa ta w nim jeszcze do takich dyskusji nie dojrzała. Dojrzała natomiast do sabotowania rozkazu, do unicestwienia zamiarów bezpieczeństwa, do sparaliżowania poważnej akcji.

Długo nie mógł zdecydować się na obronę własnych racji. Więc najpierw działanie - później dopiero myśl. Najpierw odruch - później uzasadnienie. Jakim więc prawem mamy wierzyć, iż uzasadnienie tutaj przedstawione sądowi nie jest niczym innym jak usprawiedliwieniem, jak wykrętem dorobionym post factum...

Gra słów! Wszystko to jest grą słów. Pogląd czy usprawiedliwienie? Oskarżony Kileń ma być ukarany po prostu i zwyczajnie za popełnione przestępstwo służbowe. Ale może powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie nieco inne: może bynajmniej nie mamy do czynienia z żadnym uchybieniem czy nawet z przestępstwem służbowym, lecz wprost przeciwnie - z doskonałym wypełnieniem swych służbowych zobowiązań!

Tylko w czyjej służbie?

Znacie, obywatele sędziowie, zasadę: kto skorzystał? Kto czerpał korzyść, ten... I tak dalej.

Kto więc odniósł największą korzyść z takiej działalności oskarżonego Kilenia?

Inżynier Paweł Suchowilk! Tak jest. Nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale sam oskarżony Kileń powiedział przed sądem, iż pewny był niezłomności Suchowilka, jego absolutnej niechęci do jakiegokolwiek działania nielegalnego. Dlaczegóż więc nie uczynił inżynierowi tych propozycji, do których go zobowiązywał rozkaz, skoro i tak był przekonany, że Suchowilk je odrzuci? Jeżeli o tym był przekonany - to nie dla ochrony inżyniera Suchowilka Kileń nie wykonał otrzymanego polecenia. Przypominam: oskarżamy go nie o to, że w rachunku ostatecznym nie udało mu się skłonić inżyniera Suchowilka do jakiejś działalności, choćby nią była tylko fikcyjna konspiracja, ale o niewykonanie rozkazu, o to, iż w ogóle nie zaczął z inżynierem mówić o sprawie. Skarżymy go o sabotaż rozkazu. Rzecz w tym, iż ani Kileń, ani nikt inny nie mógł być pewny ostatecznej odpowiedzi inżyniera Suchowilka. A może Kileń właśnie dlatego nie chciał postawić inżynierowi takiego pytania, gdyż nie był pewny odpowiedzi?

A nuż Suchowilk by się zgodził? Gdyby inżynier powiedział „a” - Kileń musiałby wtedy uczynić „b” i „c”. Wtedy rozszyfrowanie agentów z Rittersee mogłoby się stać faktem.

Prawda? Wtedy nastąpiłoby pełne sparaliżowanie ich akcji. Prawda? Czyżby nie tego najbardziej obawiał się Kileń? Wniosek logiczny jest tylko jeden: Kileń nie chciał dopuścić, by został uczyniony jakikolwiek krok, by jakikolwiek krok pierwszy mógł w tej sprawie być uczyniony.

I oto mamy odpowiedź na pytanie: kto odniósł i kto miał odnieść istotną korzyść z sabotażu Bogdana Kilenia. Nikt inny - tylko wrogowie nasi. Wrogowie naszego ludowego państwa.

Im, i tylko im, osobliwa służba Bogdana Kilenia przyniosła największe korzyści.

Nie po raz pierwszy!

Oskarżony znieruchomiał w tej chwili. Dotąd grymasami i podrzucaniem ramion reagował na to, co się tutaj mówiło, co tutaj słyszał. Teraz znieruchomiał. Logiczne wnioskowanie jest ciężarem niekiedy przytłaczającym. A my staramy się w tej chwili myśleć logicznie i przeprowadzać cały rachunek. Cały - od początku do końca.

Bogdan Kileń nie urodził się ani w izbie czworaczej, ani w suterenie pełnej pary z balii.

Ojciec Kilenia był właścicielem dużego warsztatu rzemieślniczego - i już dawno zapomniał o swym proletariackim pochodzeniu. Należał do jakiegoś wyznaniowego zgromadzenia, mówiono o nim, iż był bardzo starannym płatnikiem organizacyjnych składek. Brat Kilenia poszedł w ślady ojca. Tylko Bogdan Kileń inaczej, tak się wszystkim zdawało, pokierował swymi ideowymi krokami, wybrał inne polityczne szlaki. A może dlatego brakuje mu pewnych życiowych doświadczeń. I może dlatego odczuwa on pewne sympatie... Powiedział przed sądem, iż jego zadaniem było pozyskać przyjaźń byłego uczestnika prawicowych, reakcyjnych organizacji, inżyniera Suchowilka. Tak pilnie nawet jej szukał, że załagodził starcie z urzędnikami wydziału skarbowego, byle tylko nie prowokować jakichś zadrażnień, jakichś kontrowersji pomiędzy organami naszej władzy państwowej a Suchowilkiem, gdyż te kontrowersje ułatwiłyby mu może wykonanie rozkazu - do tego właśnie oskarżony Kileń w żadnym razie nie chciał dopuścić. Nie, nikt mu przyjaźni z inżynierem Suchowilkiem nie nakazywał.

Świadek major Wrzos, przełożony Kilenia, dość jasno powiedział to dziś przed sądem.

Przyjaźń wymaga bowiem szczerości, a on, funkcjonariusz urzędu, miał być szczery z nami, a nie z tamtym, podejrzanym o potencjalną, choć nie faktyczną działalność spiskową. Okazało się, że bardziej był szczery z nim niż z nami...

Pamiętacie nasze dyskusje z roku trzydziestego szóstego i trzydziestego siódmego? Dziś odczytaliśmy tutaj zeznania towarzyszy, które bezspornie wyjaśniały, że oskarżony Kileń, podówczas młody akademik, już wtedy miał wątpliwości i chętniej przebywał w towarzystwie takich, którzy okazali się trockistami i zdradzili partię, niż tych, którzy do dziś dochowali wierności partyjnym sztandarom.

Wiele tutaj, przed sądem, mówiono o strasznej okupacyjnej przygodzie inżyniera Suchowilka.

Troje Żydów zostało chwyconych i zamordowanych przez hitlerowców, gdy on nad nimi akurat sprawował opiekę. Oskarżony Kileń pamięta zapewne towarzysza „Karola”:

aresztowano go dziwnym zbiegiem okoliczności w Zakopanem, akurat w mieszkaniu, do którego na melinę przyprowadził go właśnie Kileń, z ramienia „Życia” zajmujący się organizowaniem przerzutów do Czechosłowacji. Wywiad partyjny nie umiał wtedy ustalić, skąd poszła wsypa. Dziś też już nie potrafimy tego ustalić, ale okoliczności są co najmniej dwuznaczne, jeżeli nie... Oskarżony Kileń wzruszył ramionami... To było dawno! W Warszawie mawia się teraz: dawno i nieprawda. Czy nieprawda? Rzeczywiście to było dawno, ale nie wszystko spaliło się w pożarach wojny. Spaliły się dokumenty, ale nie spopielała jeszcze pamięć naszych towarzyszy. Doskonale pamiętają oni wszystkie wahania, jakie przed laty przeżywał dzisiejszy oskarżony, Bogdan Kileń. Wahania te miały swoje konsekwencje w jego nie zawsze niezawodnej postawie partyjnej.

A wahania każdego towarzysza partyjnego zawsze opłacają się naszym wrogom. Każdy słabszy w naszych szeregach jest obiektywną szansą naszych wrogów.

Nie! Dziś nie możemy sądzić oskarżonego Kilenia za tamte wahania. Zresztą - do tego byłaby stosowna raczej inna instancja, partyjna. Nie będziemy go sądzić za tamte czasy. Ale powinniśmy dostrzegać, iż korzenie sabotażu dokonanego przez oskarżonego sięgają bardzo głęboko. Dziś powinniśmy natomiast z całą precyzją odpowiedzieć na pytanie: kto z postępowania Bogdana Kilenia odniósł, obiektywnie rzecz biorąc, korzyść największą? A skoro na to pytanie daliśmy już odpowiedź - będziemy wiedzieć dokładnie, czyjej sprawie on służył naprawdę.

Miłosierdzie, dobroć, szlachetność - ile razy słowa te powtórzył oskarżony w swym dzisiejszym przemówieniu? Miłosierdzie, szlachetność, dobroć... Znamy, zanadto dobrze znamy litanię tych pięknych słów. Słychać je od czasu, gdy właściciele fabryk i kopalń, banków i magazynów, lasów i ziemi ornej zaczęli zyskiwać na robotniczej krzywdzie. Wtedy sprawiedliwość zastępowano miłosierdziem. Wtedy głodowe płace dopełniano jałmużną i litowano się nad biedakami. Łaska była zawsze tańsza niż sprawiedliwość. A kiedy tej właśnie domagał się proletariusz - krzyczano o miłosierdziu i dobroci. Od setek i setek lat proletariat w każdym swym pokoleniu skazany był na miłosierdzie, na szlachetność, na dobroć - i zawsze było to poniżanie, wyzyskiwanie, był to głód i niewolnicza praca, było to gwałcenie ludzkich praw. A gdy na koniec wybuchła rewolucja, to nie zrewoltowane masy były okrutne czy mściwe, ale ci właśnie, którzy najstraszliwszym białym terrorem walczą, by nadal zamiast sprawiedliwości było tylko litościwe miłosierdzie. My nie chcemy, aby nam okazywano miłosierdzie, szlachetność czy dobroć - my chcemy mieć tylko sprawiedliwość, sprawiedliwość równą dla wszystkich. Żądaliśmy jej, gdy krew naszą długo lali kaci - i chcemy jej teraz, gdy już jesteśmy władzy egzekutorami.

Sprawiedliwość - nie co innego - wymaga, byśmy dbali o los nie tylko jednej rodziny, jednego Pawła Suchowilka, ale byśmy dbali o pokój i o spokój wszystkich obywateli tego kraju, byśmy wszystkim polskim rodzinom zapewniali niczym nie zmąconą pracę i radosny po niej odpoczynek. Byśmy zawczasu gasili żagiew każdego pożaru, który mógłby zakłócić nasze życie. To sprawiedliwość - nie co innego - nakazuje nam dbać o wszystkich, a nie tylko o jednostkę.

Ta właśnie sprawiedliwość domaga się najwyższego wyroku dla oskarżonego Kilenia. O taki wyrok proszę sąd. Wyrok sprawiedliwy i wysoki, który by po równi stanowił karę za zbrodnię popełnioną przez oskarżonego, jak i przestrogą był dla wszystkich, którzy w aparacie naszej ludowej władzy mogą prowadzić swą krecią robotę.

Odrąbiemy im dłonie...

Głos nagle umilkł. Prokurator skończył mówić. „Odrąbiemy im dłonie” - dźwięczało w gabinecie bezgłośnym echem. Szpula magnetofonu kręciła się dalej, szemrząc aż słyszalną ciszą. Obaj oficerowie nieporuszeni siedzieli w swych fotelach. Żaden nie wymówił słowa.

Milczenie trwało między nimi. Szpule się ciągle kręciły, Wagner obracał w palcach nóż do przecinania papieru. Szper tkwił nieruchomo - nie ruszył ręką, nie podniósł się. nie uczynił kroku w kierunku maszyny. Szeroko otwartymi oczami patrzył na Wagnera - Wagner zdjął okulary i powoli, w milczeniu. wycierał grube szkła. Czekali? Czekali na następne słowo prokuratora Partuma? Czekali na inne zakończenie tej oskarżycielskiej mowy? Być może, iż obaj w tej chwili myśleli o tym samym. O człowieku, który też - gdy umilkły słowa prokuratora -

mógł czekać już tylko w milczeniu. Krążek magnetofonu obracał się ciągle - pusta taśma i głuchy sprzęt. Obaj starzy towarzysze milczeli. Milczeli ciągle. Czy milczeli tak samo?

Maj, 1956

Waldemar Nocoń rozwścieklił się:

- Karność jest zawsze ostatnim argumentem, jakim się pragnie pokryć błędy własne, i pierwszym, którym terroryzuje się przeciwnika.

- Głupie i naiwne frazesy. Nic więcej. - Partum ciągle obstawał przy swoim. - Tysiąc słów możecie wychlustywać na temat tej ślepej karności, ale jak ślepą odróżnić od świadomej, na przykład w naszej sytuacji? Gadać można i gadać przeciw karności i agitować za światłym wyborem człowieka rozumnego, a przecież nie zdołasz zmienić zwyczajnych, ludzkich spraw, w których karność jest elementem zasadniczym. Gada filozof, jęczy moralista, a bez karności jak bez powietrza... - coraz prędzej, coraz zapalczywiej krążył po dużym gabinecie Wagnera dawny oskarżyciel Kilenia. Wyrzucał z siebie argumenty z pasją gorętszą niż przed pięciu laty na sali sądowej. Nie godził się na żadną tezę, mogącą stać się obroną byłego porucznika.

- Żołnierzy, którzy nie wykonali rozkazu, odznaczano na froncie - parsknął Nocoń.

- Ukłony od starego Fryca z czytankowych anegdotek. Częściej odznaczano tych, którzy rozkazy wykonywali ściśle.

- Anegdotki anegdotkami, ale wy, towarzyszu Partum, nie chcecie pojąć, że rozkaz wydany przez Wagnera i podtrzymany przez nas wszystkich zresztą był najbardziej sprzeczny z istotą moralnych stosunków, jakie winny panować między obywatelem a rządem. Rząd nie może nakłaniać do zbrodni. Rozkaz Wagnera był niemoralny i Kileń pierwszy to odczuł... -

Nocoń najbardziej zaabsorbowany był moralną stroną sprawy.

- Pięć lat czekałeś z tą rewelacją - roześmiał się Damazyn.

- Za to, że my byliśmy ślepi albo leniwi, to Kileń ma ciągle cierpieć? Tak? - Szper raz jeszcze zabrał głos. - Gdyby Kileń był takim samym oportunistą, to dzisiaj on by się zastanawiał nad rehabilitowaniem innych. Zawszeć to wygodniejsze...

- To ja byłem tym oportunistą? - krzyknął Partum. - Ja? Kpisz czy...

- Nie, ty w żadnym razie nie byłeś oportunistą. Nie ty, i nie Wagner. Z nas dwóch to raczej ja nim byłem... Ale w tej chwili swoim uporem narobisz więcej zła, niż wtedy zrobiłeś swoją prokuratorską mową. Dziś skazywać Kilenia po raz wtóry - to zbrodnia. Wtedy, po raz pierwszy, była to może...

- Konieczność - Łaszewska przerwała Szperowi.

- Operujemy wyłącznie wśród konieczności - wtrącił się Wrzos. - Partum rozumie konieczności wczorajsze, a głuchy jest na dzisiejsze. Skutki mogą być bardzo opłakane.

- Koniunkturalny rozkaz Wagnera podnosicie dziś do zasady i upieracie się przy tym wbrew elementarnej sprawiedliwości. To jest już zupełna podłość. - Nocoń dygotał z furii.

Ale w tej dyskusji nikt nie chciał ustąpić. Partum: - Ubóstwiam takie słówka: koniunktura i zasady. Zasadniczy i koniunkturalny. Wszystko można nimi określić i wszystko przekreślić.

Nobilitować i poniżać. Jak chcesz, jak humor. Zawsze i wszystko jest kompromisem zasad z koniunkturą i na tym najlepszym ze światów nigdy nie działo się inaczej. Każdy przytomny człowiek nieustannie odmierza dawkę zasad i dawkę koniunktury...

Szper krzyknął zachwycony:

- Ależ taki Każdy, z wyjątkiem ciebie jednego, z wyjątkiem Franciszka Partuma właśnie, który zasady raz ustanowione uważa za niezmienne. Ty, nie my, trzymasz się w tej chwili litery zasady, odrzucasz jakąkolwiek koniunkturę i nie chcesz pojąć, iż nadszedł czas rewizji.

- A ty chcesz zasadę wymazać na rzecz koniunktury. Ja mogę być dogmatykiem, ale ty jesteś oportunistą. Ja gotów jestem wyrazić zgodę na koniunkturę pod warunkiem respektowania zasady. A tą zasadą jest siła państwa...

- Ileż zbrodni popełniono już pod tą firmą! - westchnął Szper. - Zawsze w imię racji stanu, zawsze w imię siły państwa...

- W obłędnym strachu przed wiecującymi literacinami zapomniałeś tylko o przymiotniku tego państwa...

- Wolę lękać się sprawiedliwego gniewu, niż drżeć o własną posadę. Przepraszam, powiem to delikatniej: o władzę... - Szper wzruszył ramionami. Pomyślał o rozmowie, jaką miał z Kileniem w kilka godzin po jego uwolnieniu. Przysłowie uczy: nie jest to samo, gdy dwóch mówi tak samo.

- O władzę dla komunistów... Bądźmy dokładni - precyzował Partum. - Siłę własnego państwa najłatwiej przychodzi wyklinać demagogom z Senatorskiego Pałacu, którzy nie ponoszą za nic odpowiedzialności. Żadna idea nie wygra, gdy się celowo psuje instrumenty jej realizacji - w naszym wypadku gdy psuje się socjalistyczne państwo. Za każdym razem należy się przyjrzeć, jakie to państwo i komu zależy na jego sile, a komu na jego słabości...

- Kali ukraść krowę, Kalemu ukraść krowę. Czy tak? - pytał Nocoń.

Partum, krążący po gabinecie, zatrzymał się nagle. Jakby czyhał na tych kilka słów. Pochylił się nad tkwiącym nieruchomo przy stole Noconiem i krzyknął:

- Tak jest! Tak jest! Sienkiewicz świetnie wiedział, dlaczego należało ośmieszyć Kalego.

Kto miał krowę, o której ukradzeniu śnił Murzyn? Kto? Dla kogo Sienkiewicz pragnął tę krowę zachować?

- Krowę miał inny Murzyn - roześmiał się Szper.

- A może krowę miał człowiek biały? Kolonizator. I oto masz swojego Sienkiewicza. Nic nam bliżej nie wyjaśniając - popełnia zwyczajne nadużycie. Nadużycie moralne. Kim innym jest bowiem Kali kradnący krowę innemu Murzynowi z tej samej wioski, a kim innym, gdy krowę tę odbierać będzie białemu kolonizatorowi. W jednym wypadku będzie to złodziejstwo, w innym akt społecznej rewindykacji. Bez dokładnej odpowiedzi, bez przymiotników, wszystko staje się czczą gadaniną. Kali ukradł krowę, Kalemu ukradziono krowę. Słuszność i niesłuszność, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, wszystko w jednym garnku pomieszane.

Te same metody, chwyty, sposoby użyte w sprawie słusznej są sprawiedliwe, w sprawie niesłusznej - niesprawiedliwe...

- Sprawiedliwe było powiedzieć Kileniowi, iż od dziecka był na żołdzie wrogów komunizmu, iż zawsze był zdrajcą? To było sprawiedliwe?

Słowa Noconia zabrzmiały w nagłej, zrodzonej nimi ciszy.

Cisza zupełna. Na to winien odpowiedzieć sam Partum. I Partum zaczął powoli mówić:

- Dwie są oddzielne sprawy. Psychologia starcia. Starcie w sądzie nie jest od tego wolne.

Prokurator jest po to, by pomnażać to wszystko, co przemawia na niekorzyść przeciwnika.

Fakt, który można komentować dwojako, człowiek w walce będzie komentował na niekorzyść przeciwnika.

- Psychologia walki usprawiedliwia chłopaka obrzucającego wyzwiskami kolegę, ale nie prokuratora - zauważył Szper. - Zresztą tam nie było żadnych faktów, których wymowa byłaby dwojaka. Tam wszystko było jasne i czyste.

- Tylko poważne idee mają poważnych przeciwników. Jeżeli wszystkich naszych przeciwników sprowadzać będziemy do mianownika prowokatorów i agentów, to i my sami... -

Nocoń ciągle i frontalnie zderzał się z Partumem.

- Masz rację - Szper zgodził się natychmiast - Mnie osobiście bardzo zależy na moralnym i politycznym autorytecie naszej partii.

- A mnie nie? Śmieszne - zadrwił Partum. - Ale jestem nawet gotów przyznać, iż niesłuszne były wszelkie moje insynuacje dotyczące przeszłości Kilenia. Były to uderzenia wymierzone w zapale i w zapalczywości bitewnej. Ale czy wskutek tego - i to jest sprawa druga - że prokurator miał mowę niesłuszną, niesprawiedliwą, krzywdzącą, czy zmienia się cokol 91

wiek w istocie przestępstwa? Jeżeli pięć lat temu moja mowa pełna była błędów, to teraz my - my sami! - mamy dokonywać aktów samobójczych, których konsekwencją będzie osłabienie naszego państwa?

- To jest sedno rzeczy - zaoponował Szper. - Sedno sporu. Ty sądzisz, że rewizja przeszłości osłabia nasze państwo, a ja jestem zdania, że je wzmacnia.

- Nie tylko to - Nocoń mówił wyraźnie i głośno. - Nie tylko to. Jeszcze coś istotniejszego:

czy wolno nam, jako partii, zaakceptować zasadę, iż cel uświęca środki?

- Ależ to jest owa elastyczność, o którą wam tak idzie - ciągle gorączkował się Partum. -

Mogę być i jezuitą - gorszymi mnie obrzucano obelgami. Ale przecież, powtarzam i powtarzam, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania jakiegokolwiek organizmu państwowego, społecznego, rodzinnego nawet, w którym by dwa miliardy ludzi codziennie nie przeprowadzały rachunku polegającego na zestawieniu dwóch wartości: metod i celów. Stale je zestawiamy w rachunku obyczajowym, materialnym, ideowym. To są przecież wartości relatywne! W każdej sytuacji musi być dokonywany rachunek zupełnie odrębny. Ten rachunek jest udziałem komisarza policji, który złapanemu przestępcy spuszcza lanie, by natychmiast wydał wspólnika uciekającego z łupem. Co jest społecznie ważniejsze: wytropienie rzezimieszka czy pohańbienie godności ludzkiej przez fakt mocnego lania?

Na to Szper:

- Rachujmy do samego końca. Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy czy...

- Jakiego przestępcy? To jest pytanie. - Łaszewska znowu poparła Partuma.

- Bez tego ustalenia na nic wszystkie twoje racje, Norbercie.

- Słuchajcie mnie do końca! Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy czy przyzwyczajenie się funkcjonariusza władzy do nadużywania prawa?

- A co jest groźniejsze: brutalna policja czy kraj spalony atomowym atakiem? Na twoje pytanie odpowiadam moim pytaniem - krzyknął Partum. - Złodziejowi możesz dać uciec, deklinując litanię praworządności, ale czy wolno ci praworządnością zasłonić przestępcę, który zagraża życiu twojego miasta, kraju i narodu? Zło mniejsze musi być porównywane ze złem większym. Trzeba myśleć...

- Tak jest! - ucieszył się Nocoń. - Trzeba myśleć. Więc nie ślepa karność, ale umiejętność rachowania zysków i strat. Kileń obrachował je wcześniej, niż my tego dokonaliśmy. Zestawił zło mniejsze i większe.

- I tak Hamlet z Laertesem wymienili szpady - zauważył Szper.

Nocoń uśmiechnął się z triumfem. Partum - kwaśno. Nie po raz pierwszy tego wieczoru przecięły się ścieżki dyskusji. Tak krzyżowały się im tropy, myliły argumenty. W obronie swych stanowisk chwytali się - jak zawsze w dyspucie - zdań podsuniętych przez przeciwnika.

Byle uderzyć. Byle trafić w miejsce nie osłonięte niczym. Każde trafienie osłabia przeciwnika, który na koniec będzie zmuszony uderzyć trzykrotnie dłonią o deskę.

Za oknami szumiały aleje. Piskliwie hamowały auta. Ktoś tam krzyknął. Gwar ludzkich głosów gęstą falą podpływał od dołu. Ponad drzwiami parku płynął od rzeki wiatr. Noc była piękna, spokojna i dobra.

Niedopałki śmierdziały mdlące. Popiół osypywał się z glinianych spodeczków. Połamane zapałki - nerwowa zabawa dyskutujących - zaśmiecały sukno stołu. Na dnie pustych filiżanek stygły fusy kawy. Flaszki po wodzie sodowej były już próżne. Walały się porwane kartki z notesów - początkowo próbowali porządkować dyskusję, potem dali temu spokój. Pomięta, zakurzona, stłamszona martwa natura gabinetów konferencyjnych. Szper pomyślał: czy jakiś współczesny Piotr Claesz potrafi pokazać znużenie obradujących ludzi poprzez pełne popielniczki i puste filiżanki do kawy? Claesz był ulubionym malarzem Szpera.

Byli zmęczeni, ale rutyna długich rozmów pozwalała im na przeciąganie sporu. Każdy w kółko powtarzał swoje zdanie. Jak na starobuddyjskim modlitewnym bębenku powracały, powtarzały się te same motywy, słowa, obsesje. To już nie była dyskusja, ale walka na punkty - nikt nie potrafił zdobyć przewagi zupełnej. Nie przekonam - choć wymieniali argumenty, nie pogodzeni - choć znali potrzebę porozumienia.

Nie mogli się zgodzić. Partum gotów był udzielić Kileniowi łaski, Szper, Wrzos i Nocoń żądali rehabilitacji.

Na granatowym niebie tkwiły gwiazdy. Na Czerniakowie i na Powiślu świeciły się okna.

Alejami spacerowali ludzie. Partum krążył po gabinecie. Szper przestał rysować swe kunsztowne smoki. Pułkownik Gustaw Wagner milczał - przez cały czas.

Późnym wieczorem - przed paroma tygodniami - Szper usłyszał lekki, niepewny dzwonek u drzwi wejściowych. O tej porze? - zdziwił się, nawet zaniepokoił. Oficer dyżurny zawsze telefonicznie zapowiadał funkcjonariusza z dokumentami. Któryś z przyjaciół? Wiedzieli wszyscy, iż nie uznaje nieoczekiwanych wieczornych wizyt. Odłożył francuski kryminał i dźwignął się z miękkiego fotela. W wizjerze dojrzał postać mężczyzny, tak źle oświetlonego, iż nie mógł go rozpoznać. Nigdy nie pytał: kto tam? Sięgnął po rewolwer - teraz wszystko było możliwe - i otworzył osłaniając się skrzydłem drzwi.

Za progiem - Bogdan Kileń.

Odruch starego konspiratora: przechylił się i bez słowa, najszybciej, wszarpnął Kilenia do środka. Na schodach ktoś mógł go zauważyć. Zatrzasnął drzwi i gwałtownie zapytał:

- Co? - Kileń jeszcze powinien siedzieć w więzieniu. - Już? - Myśl pierwszą, o ucieczce, szlusowała bardziej prawdopodobna: o zwolnieniu. Rozważano tę możliwość, ale dopiero ją rozważano.

- Dzisiaj o trzeciej po południu. Natychmiast po rozprawie. Decyzją sądu...

Poplątane i spłoszone myśli Szpera: w departamencie siedział do wieczora, nikt nie wiedział, że Kileń został zwolniony, Kilenia uwolniono bez ich wiedzy, do tego doszło... Czy ma się z tego bardzo cieszyć, czy jeszcze ma być tym przerażony? Bez ich wiedzy i bez ich zgody...

nikt ich o nic nie zapytał...

Kileń mówił:

- Jak mogłem najszybciej, chciałem wam, właśnie wam, podziękować. Pierwsze wyjście na miasto, może nie w porę, ale żona dopiero teraz mi wszystko opowiedziała... Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem... Towarzyszu Norbercie, nie mam słów wdzięczności...

- Z pewnością masz ochotę na łyk świeżego powietrza, ja też chętnie się przejdę - przerwał Szper przybyszowi. Kileń jeszcze nie ściągnął płaszcza, a Szper już zrzucał papucie, chwytał półbuty i jesionkę. Z pośpiechem, doświadczony i świadomy, wypychał gościa z przedpokoju, nie chcąc rozmawiać w mieszkaniu.

Z pierwszego piętra zeszli na małą, krótką ślepą uliczkę. Noc już była wiosennie ciepła.

Szper przyspieszył kroku - i usprawiedliwił się żartem:

- Z alei Przyjaciół zrobiła się aleja nieprzyjaciół. Zaraz któregoś spotkamy. Wyprowadzają psy przed wieczorem. Łyskamy na siebie z wzajemną obawą i niechęcią. Kto poleci następny.

Już się zaczął bal...

Z malej uliczki wyszli na większą. Szper skręcił w prawo, ku ludniejszej części miasta. Z podłej knajpy wyleciała trójka pijanych. O tej porze ulice już pustoszały. Dopiero teraz Szper podjął wątek przywitania:

- Nic nie wiedziałem, że cię zwolniono.

- Nie wiedzieliście? - zdumiał się Kileń.

- Nie wiedziałem.

- O! - Kileń krzyknął radośnie. Lecz zaraz upewnił się. - Ciągle jesteście w ministerstwie?

- W komitecie - poprawił Szper. - Ministerstwa już nie ma.

- Wiem. Ministerstwo komitet, komitet ministerstwo. Takie obracanie słowami słów.

- Może nie powinieneś ironizować. Z obracania słowami słów wykręciło się i twoje zwolnienie To nie jest takie nic...

- E... Ciągle ci sami ludzie. Komórki do wynajęcia.

- Nie zawsze ci sami... A ci sami nie są już tacy sami. Wszystko się zmienia i wszyscy się zmieniają.

- Maleńkie, nieśmiałe kroczki.

- Wolałbyś sprint stumetrówki?

- Wolałbym sprint na dystansie o wiele dłuższym.

- Żeby się zmęczyć, żeby nawaliło serce i żeby wypaść z toru. Przed metą. A ty wiesz chociaż, jaka jest meta?

- Wiem. I wy też świetnie to wiecie, towarzyszu Norbercie. Wy też to świetnie wiecie.

Gdybyście nie wiedzieli, tobym od was w grypsie tych pięciu słów nigdy nie dostał. A one właśnie trzymały mnie wiarą w ludzki sens socjalizmu. Tak mnie trzymały, tak trzymały...

- To był obowiązek przyjaźni.

- Jeżeli odpowiedzialny funkcjonariusz aparatu władzy przesyła gryps pod celę człowiekowi skazanemu za zdradę, to jest coś więcej niż przyjaźń, to jest...

- Nie odczytałeś z tej karteczki aby zbyt wiele? - Szper roześmiał się sucho. Spod arkady wyszli na szeroki, jasno latarniami rozświetlony plac. Kileń zatrzymał się i patrzył:

- Podoba ci się? - spytał Szper, - Podoba - oceniał z pewnym namysłem. - Podoba. Dotąd znałem to tylko z fotografii, w gazetach. Podoba... Dobre to...

- Za tydzień zacznie cię złościć monumentalna monotonia tych brył i bezsens trzech słupów, i zwężenie Marszałkowskiej, i kikut ulicy Waryńskiego, i wszystko... Każdy najpierw się zachwyca, potem krytykuje. C’est la vie. - Szper się rozgadywał, jakby rozmowę pragnął skierować w jakieś inne koryto. Ale Kileń pilnował swoich myśli:

- To wszystko miałem sobie obejrzeć jutro... Dziś wyszedłem, żeby wam dziękować, to było dla mnie najważniejsze. Bez was oni by...

- Powtarzam: przyjaźń.

- Powtarzam: przyjaźń do zdrajcy. Oho! Tego wasza partia nigdy nie uczyła.

- Wasza partia... - akcent zdziwienia.

- Już chyba nie moja. Odebraliście mi legitymację.

- Legitymację się również oddaje.

- Jak to?

- Po prostu. Jak najprędzej złożysz prośbę o rehabilitację. O partyjną rehabilitację.

- Ja mam prosić? Chyba nie ode mnie winna wyjść inicjatywa. Raczej od partii.

- To może nie być prośba. Może być żądanie. Ale ono musi wyjść od ciebie.

- Sponiewieranego, zelżonego, psychicznie zatłuczonego. Ode mnie prośba żadna nie...

- Od ciebie! Nie jest praktycznie obrażać się na partię.

- Ha! A dlaczegóż to?

- Nie dla żadnej partyjnej mistyki. Ta już chyba wyparowała. Tylko dlatego, że istnienie partii gwarantuje nam w tej chwili porządek w tym kraju. A nas nie stać, po prostu nic stać, na ryzyko wewnętrznej wojny domowej. To jest za wielkie ryzyko. Rozumiesz?

- To partia, tak czy inaczej, zawsze ma mieć rację?

- Nie idzie o rację. Idzie o konkretną sytuację państwową. Zresztą - Szper zatrzymał się, chwycił Kilenia za rękę i bardzo stanowczo zadeklarował: - Idzie jednak o ten finalny cel całego naszego działania. My ciągle wierzymy, że socjalizm kiedyś stworzy społeczeństwo ludzi szczęśliwych. Czy ty w to jeszcze wierzysz?

- Jaki socjalizm?

- Ha, jaki... Różne mu teraz dajemy przymiotniki. Ale przecież ten socjalizm pojawi się na koniec jako wypośrodkowanie naszych wszystkich błędów i naszych słuszności, naszych fałszerstw i naszych racji. Nasze błędy nie są w stanie przekreślić zasadniczej, podstawowej słuszności walki społecznej.

- Nie są w stanie przekreślić? Warn wolno być optymistą. Mnie wolno być w tej chwili pesymistą. Ale zgodzimy się w jednym: te, lekko mówiąc, błędy - bardzo utrudniają walkę tym, którzy za wspaniałe cele gotowi byliby oddać wiele swoich sił, swego serca i swego zapału.

- Masz rację. Gorzko płacimy za wszelkie zło rodzące się wśród nas. Ale nie zapominaj: to komuniści dzisiaj wypuścili cię z więzienia.

- Komuniści mnie wtedy aresztowali.

- Ruch od niesprawiedliwości do sprawiedliwości, od błędów do prawdy jest moralnie prawidłowy. Komuniści dziś sami odczyszczają się ze swego własnego błota, my sami dzisiaj oceniamy siebie bardziej krytycznie, niż inni nas oceniają. My sami nie chcemy przyjąć tych usprawiedliwień historii, która nawet zbrodnie jest gotowa wybaczyć zwycięzcom. My sami sobie nie chcemy wybaczyć żadnych zbrodni.

- To mówi towarzysz Norbert Szper. Czy wielu towarzyszy z partii gotowych jest to powtórzyć?

Nie odpowiedział Kileniowi. Chwilę szli w milczeniu. Światła lamp układały się we wstęgę długiej perspektywy.

- Nasze warszawskie Pola Elizejskie. Ten widok nie jest najgorszy. - Szper przerwał milczenie.

- Widok na perspektywę Marszałkowskiej czy na zmianę w partii?

- I jeden, i drugi.

- I ja akurat mam wam w tym pomagać? W zmianie partyjnych widoków.

- Ty też powinieneś nam w tym pomóc. Jeżeli uczciwi ludzie zbyt pochopnie będą rozstawać się czy tylko rozmijać z partią...

- To partia się ze mną rozstała.

- Powtarzam: legitymacje się oddaje... Mając wokół nas więcej przyzwoitych, dzielnych ludzi, możemy działać lepiej.

- Już raz przekonywaliście mnie tak. Pamiętacie? I ładnie na tym wyszedłem.

- Miałem rację wtedy i mam ją teraz. I wtedy byli nam potrzebni najlepsi, i teraz są nam potrzebni. Gdyby wtedy było ich więcej...

- To co? To ja bym nie został aresztowany? Chyba żarty. W aparacie wielu było ludzi porządnych, po człowieczemu porządnych, i co to pomogło? Za ocalenie jednak człowieka inny człowiek musiał swoje odcierpieć. Rachunek zamknął się na zero.

- Rachunek liczbowy, ale nie moralny. Jeżeli pewnego dnia mogła nastąpić przemiana, to przedtem już musiały istnieć jej warunki, musiały się rodzić niespokojne pytania i musiała się formułować opinia...

- Ale do tego wszystkiego jeszcze musiała przyjść pewna wielka śmierć. Śmierć jednostki...

- Która nic by nie zmieniła, gdyby warunki ogólne nie dojrzały do takiej zmiany. Jednego człowieka łatwo by zastąpiono drugim. Gdyby nie było takich spraw jak twoja...

- To ja powinienem się cieszyć? Jeżeli poległym ciałem dasz innym szczebel do sławy grodu... Tylko że ja nie mam gustu, by być martwym szczeblem. Ot co! Ja się cieszę, że żyję.

I bardzo wyraźnie widzę, iż moim sprzeciwem nie zdołałem wpłynąć na nic ani na nikogo.

Dopiero ta jedna śmierć... Ten wielki przypadek...

- Przypadki tylko wtedy bywają katalizatorami, gdy istnieją już warunki do całej reakcji.

Za każdym pojedynczym człowiekiem, pozornie samotnym, rozwinięte są określone siły społeczne, określone interesy, walory bardziej powszechne. Za każdym człowiekiem i przeciw każdemu. Były siły, które ciebie unicestwiły, ale były siły, które ty swym postępowaniem wyrażałeś.

- Bezsilne siły samotnego człowieka.

- I nadal pragniesz być bezsilny? Nadal chcesz być samotny?

- Pięć lat byłem samotny. Mogę być i dłużej.

- Inna jest samotność w więziennej celi, inna - wśród ludzi czynnych, wolnych, czymś zaabsorbowanych.

- Tych samotnych jest dziś dostatecznie wielu... My też jesteśmy siłą...

- Siłą, ale jaką, wobec czego, dla czego?

- Dla wierności sobie samemu - chociażby. To bardzo ważne, taka wierność z Conrada albo z Żeromskiego. Bo takie są moje obyczaje... Przepióreczkę dudni się przecież w teatrach nieustannie. Jak ważna jest wierność samemu sobie, przekonałem się dziś przed południem.

Okazało się, że rację miałem ja - a co by było, gdybym się jej w międzyczasie wyrzekł? Nie miałbym prawa wyjść na wolność. Przynajmniej nie miałbym prawa wyjść na wolność z głową podniesioną. Rację miałem ja, a nie wy. Przepraszam: wy wszyscy, ale was wyłączając, was osobiście...

- Czy naprawdę wierzysz, że dziś przed sądem zwyciężyła twoja samotna racja?

- Moja! Choć nie wyłącznie moja.

- Na nic by się ta twoja racja nie zdała, gdyby sędziowie dziś inaczej nie myśleli niż przed pięcioma laty. A myśleli inaczej, gdyż siła społeczna poza nimi istniejąca po prostu ich do takiej zmiany skłoniła. To jednak partia przesunęła wskazówki zegarów. A w partii działały takie siły i takie fermenty, których ty, twoja sprawa, była zaczynem myślenia, niepokoju, impulsów rozmaitych. Zależności są wzajemne. Twój samotny bunt był ziarnem. Był jednym z tysiąca i tysiąca ziaren wrzucanych w partyjną glebę. Tylko że żniw już nie przeprowadzisz samotnie. Nas musi być więcej, najwięcej...

- Więc...

- Więc, relata refero, powinieneś wrócić do partii, aby wesprzeć siły odnowy...

- Ślimaczącej się stopa za stopą.

- Tylko rewolucje bywają błyskawiczne. Gdyż tylko rewolucjoniści nie mają nic do stracenia.

My już jesteśmy po rewolucji i mamy zbyt wiele do stracenia, aby poruszać się byle jak i nieostrożnie...

- Macie do stracenia władzę. To na pewno.

- Władzę mamy do stracenia. To na pewno. Ale władza ta chroni społeczne zdobycze jakże ogromnej masy ludzi. Jakaż krzywda by się stała milionom, gdyby pozbawiono ich przywilejów społecznych, z których jeszcze nie potrafią dobrze korzystać, ale które nam zawdzięczają.

Nad tym się zastanów.

- Czy to nie wy raczej powinniście się zastanowić, iż kontynuowanie krzywd wynikających z nieprawości może do cna splugawić wszystkie społeczne zdobycze. Uprzywilejowani będą nieszczęśliwymi.

- Skoro wyszedłeś na wolność, skoro sądy nasze tyle spraw rewidują, to czyż nie dostrzegasz zdrowienia? Prostujemy się, ale musimy to czynić z rozwagą.

- Do ostrożności i rozwagi na ogół wzywają ci, którzy lękają się o własny żłób.

- Jesteś niesprawiedliwy, zresztą masz prawo być niesprawiedliwy. Ilekroć pilnujemy, by dziecka nie wylać razem z brudną wodą, tylekroć odkrzykują nam o żłobie.

- Ludzie mają gorzkie doświadczenia.

- Gorzkie i uczciwe, ale równie uczciwa jest troska o to, by ponosząc odpowiedzialność za tyle milionów ludzi, ponosić ją do końca. Tych ludzi nie można narażać. Kto maszynę zepsuł, powinien ją teraz zreperować...

- Ale czy ten, który ją zepsuł, potrafi ją zreperować?

- Sytuacja jest bowiem aż modelowo prosta - Szper zlekceważył odpowiedź na pytanie Kilenia. Ujął kompana pod ramię. Powoli zbliżali się ku Alejom. - Partia sama rozpoczęła swą wielką przemianę. Ruch ideowy, każdy ruch ideowy, tak długo jest coś wart, jak długo sam potrafi się przemieniać i regenerować. Czytałeś mowę?

- Nie czytałem. Słyszałem tylko o niej.

- Dam ci ją. I teraz są przed nami trzy ewentualności. Albo nic się nie zmieni, gdy okażemy się twardzi i głupi. Mało prawdopodobne, ale teoretycznie możliwe. Albo partia sama oczyści się ze swego zła. Albo - i to jest trzecia możliwość - wszystko się rozwali, rozpęknie, a w próżni natychmiast pojawi się kontra, czyli restauracja. Historia zna takie wydarzenia.

Też możemy mieć swoje Waterloo i swego Ludwika XVIII. Zresztą krańcowości się stykają.

Jeżeli nie przeprowadzimy odnowy, to stracimy władzę i wszystko runie. Wtedy też niecierpliwe siły odnowicielskie zaczną działać z takim ferworem i tak na ślepo, że zanim sprintem przelecą dziesięć kilometrów, zmęczą się i zejdą z bieżni. Na to czekają rozmaite Ludwiki Osiemnaste, bardziej domowo zwane Andersami. Wybór między tymi ewentualnościami stoi przed każdym człowiekiem w tym kraju. Przed tobą również.

- Ja wyboru dokonałem jeszcze wtedy, gdy inni nie chcieli nawet o tym myśleć. Najwyżej nie podpisane grypsy przysyłali mi do więziennej celi.

- Złośliwość za złośliwość. Nie wiem, czy twój wybór przed pięciu laty dokonany był wtedy równie świadomy, jak to ci się dziś wydaje. Natomiast wysyłanie grypsów zawsze było, sam mi to przed chwilą powiedziałeś, działaniem w pełni świadomym. Świadomym wszelkich konsekwencji. Taki gryps mógł być złapany... Co? Ale taki gryps był tylko grypsem. Kroplą, ziarnkiem piasku, sam znaczył tak niewiele. I wtedy jeszcze nie mógł znaczyć.

Twój czyn znaczył więcej, a też był przedwczesny. Nie daremny, ale przedwczesny.

Działanie przedwczesne może być równie mało skuteczne, jak działanie zbyt późne. Rok piąty był rewolucją przedwczesną, ale czy dlatego w roku siedemnastym nie należało podjąć nowej próby?

- Racje grupy nie zawsze bywają racją jednostki. Ktoś kogo wypalił rok piąty, już w siedemnastym mógł nie mieć ani siły, ani ochoty. Ani sił, ani ochoty na żaden nowy wybór...

- Ktoś? Tak, ktoś może już nie mieć sił. Ale powiem ci coś, Bogdan, powiem ci coś bardzo ważnego...

- Słucham.

- Jeżeli w ósmej godzinie swej nowej wolności przyszedłeś do mnie, zamiast siedzieć z żoną i synem...

- Przyszedłem podziękować.

- E! To tłumaczenie dla niej i dla ciebie, ale nie dla mnie. Jeżeli przyszedłeś akurat do mnie, do którego masz zaufanie, to właśnie dlatego, że czujesz, iż przez ciebie wybór też musi być dokonany.

- Ale nie na rzecz oportunizmu.

- Na rzecz działania maksymalnie skutecznego. Do którego tęskniłeś przez te wszystkie lata. Nie sztuka się szarpać. Sztuka osiągać rzetelne rezultaty. Szarpać się potrafi każdy. Ale nie każdy potrafi osiągnąć rezultaty. Chciałbym, żebyś mnie zrozumiał, żebyś mnie zrozumiał...

Naprzeciwko starego hotelu, w młodym, nowo założonym parku dziewczyny zaczepiały przechodzących mężczyzn. Kileń w milczeniu, nie odpowiadając Szperowi, patrzył na wyniosłą sylwetkę Pałacu, wyraźną na tle granatowego nieba. Szper nie mówił już nic. Powiedzieli sobie bardzo dużo. Ruszyli w Aleje.

Buddyjski bębenek zebrania obracał się ciągle. Partum znowu krzyknął ze złą furią: dezerter!

I znowu Wrzos oświadczył, iż on nie pojmuje sensu tej całej gadaniny, która jest akademickim sporem z samym życiem. Nie można aż tak być przeciw wszystkim, gdy wszyscy są w tej chwili raczej za Kileniem niż za Partumem.

- Jako sekretarz tej egzekutywy - wołał major Wrzos - zamykam tę bezsensowną dyskusję i po prostu zarządzam głosowanie.

Sprzeciwił się Szper:

- Nie możemy głosowaniem rozstrzygać spraw tak zasadniczych. A sprawą zasadniczą jest dowolność interpretacji prawa i praworządności przez każdego funkcjonariusza aparatu, który żąda dla siebie przywileju nieomylności. I przywileju bezkarności. Dyskusja nad rehabilitacją Kilenia jest w gruncie rzeczy dyskusją nad odpowiedzialnością administracji państwowej za popełnione błędy. Taka zasada, zasada odpowiedzialności, powinna obowiązywać w państwie socjalistycznym jako najbardziej moralna z zasad społecznego współżycia. Zaczęliśmy naprawiać nasze błędy. Przede wszystkim musimy to uczynić wobec Kilenia.

- Darowaliśmy mu już karę - powiedziała Łaszewska.

- Ale należy mu przyznać rację. Rehabilitować go.

- Możemy poczekać z tym na taki czas, gdy znowu będziemy dostatecznie silni, by nasze błędy nie były wykorzystane przeciw nam - to było stanowisko Damazyna.

- Jeżeli nie zrewidujemy naszego stanowiska i nie uznamy naszych błędów, nigdy nie będziemy silni. - Nocoń też był uparty.

- Znowu przesada - Partum zamachał ręką.

- Machaniem rąk nie odpędzisz problemu - Szper też nie chciał ustąpić z pola. - A problem wygląda tak: koniec z metodami działania frontowego. Kiedy z państwa okrążonego i atakowanego staliśmy się, my, obóz socjalistyczny, pierwszą potęgą świata, inspiratorem wszystkiego, co się dziś gdziekolwiek dzieje - wtedy musimy kończyć z frontowym postępowaniem z własnymi obywatelami. Do tej pory troszczyliśmy się przede wszystkim o zapewnienie naszym państwom należytej pozycji międzynarodowej, żeby nikt nam nie zagrażał.

Teraz musimy troszczyć się o szczęście i byt naszych obywateli. Kali ukradł krowę, Kalemu ukradziono krowę. Pięknie to wyłożyłeś, ale socjalistyczny prokurator nie może pozwolić, aby w jego państwie jakiekolwiek dalsze rewindykacje czynione były przez każdego obywatela na własną rękę. Sam wiesz, że przemoc mogła nam służyć tylko w czasie rewolucji -

teraz służyć nam może jedynie prawo. Musimy je honorować z całą zapobiegliwością. Inaczej będziemy demoralizować samych siebie i nasze społeczeństwo. Demoralizować przeciw nam.

- Wiecie, kim byli bersekierzy? - Nocoń wsparł Szpera. - Najbardziej bojowym oddziałem Normanów, specjalnie trenowanym do walki. Bersekierzy byli tak niepohamowani w swej dzikości, że Normanowie trzymali się od nich z daleka: wojownicy byli we własnych obozach i pływali na oddzielnych łodziach. Służyli sprawie zwycięstwa, ale na co dzień Normanowie nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia. To właśnie byli bersekierzy.

- Czy chcesz powiedzieć, że to my właśnie... - domyślił.się Damazyn.

- Jeszcze nic nie chcę powiedzieć. Domyślasz się za szybko. Nie, my nie jesteśmy bersekierami.

Już choćby dlatego, iż tamci byli specjalnie kształconą drużyną, a my jesteśmy falą masowego ruchu ideowego. Nie jesteśmy, ale możemy się nimi stać...

- Bezpieczeństwo nie może być izolowane ani od partii, ani od społeczeństwa - zadeklarował Wrzos. - Dlatego nie wolno nam uczynić nic takiego, co byłoby w sprzeczności z powszechnym odczuwaniem...

- Nie o bezpieczeństwie myślałem - zniecierpliwił się Nocoń. - Ale o wielkiej gromadzie partyjnych, nawet i bezpartyjnych, którzy czują potrzebę walki jeszcze i po zwycięstwie, gdy wszyscy inni chcą już tylko zażywać owoców pokoju. Ci zapalczywi mogą się stać nieznośni w codziennym życiu, gdyż reguły bitewnego starcia chcą stosować nadal. Kileń pierwszy, w każdym razie jako jeden z pierwszych, zrozumiał, że musimy zdobyć się na ufność w stosunku do ludzi. I wobec tych, co byli przeciwko nam, i wobec tych, którzy byli nam obojętni i którzy nadal są tylko obojętni. Sam Partum pięknie mówił w swej mowie oskarżycielskiej, że obywatele są już lojalni na nasz rachunek - ale żądał kary dla Kilenia, iż z takiej postawy wysnuł praktyczne konsekwencje. Przed pięciu laty w sprawie inżyniera Suchowilka wybraliśmy złą ewentualność, gdyż nie mieliśmy zaufania do własnych obywateli. Na procesie Kilenia wygłoszona została mowa obrończa z urzędu. Nie była to prawdziwa mowa obrończa, pan mecenas targował się tylko o wysokość kary, ale nie śmiał zakwestionować całego aktu oskarżenia. Dzisiaj dopiero, teraz, wygłaszamy prawdziwą mowę obrończą Kilenia. Należało powiedzieć nie to, że Kileń popełnił mniejsze zło, niż zarzucał prokurator, ale to, że myśmy popełnili zło większe, niż nawet sam Kileń podejrzewał. Nie wolno nam było stosować prowokacji wobec własnego, lojalnego obywatela. Własnemu obywatelowi należało ufać...

- Jeżeli w tej chwili dobrze was rozumiem, to do naszego spisku należało dopuścić inżyniera Suchowilka i razem z nim prowadzić grę przeciw tamtym facetom z Rittersee? Czy tak?

Więc nie chodzi wam o tę, jak nazywacie, prowokację, ale o sposób jej prowadzenia? - dopytywał Partum.

Cisza.

Wszyscy pomyśleli równocześnie: czy wolno Noconiowi w tym sporze zająć stanowisko wyłącznie taktyczne, czy może ograniczyć się do analizowania wyłącznie konspiracyjnej techniki? Nocoń spróbował odpowiedzi:

- Tak mówiąc dokonujecie pewnego istotnego nadużycia. Element prowokacji istniał jedynie wobec inżyniera Suchowilka. W stosunku do agentów z Rittersee nie występowała żadna prowokacja. Oni walczyli z nami, my walczyliśmy z nimi. Chcieliśmy skonstruować pułapkę - nic więcej. Prowokacją jest stwarzanie sytuacji fałszywej, niejako samobójczej dla prowokowanego. Nic takiego nie dotyczyło naszych wrogów. Z tamtymi walka była zwyczajna, wobec Suchowilka postępowaliśmy tak, jak postępować nie było wolno. Kileń wcześniej

niż my, powtarzam to i powtarzam, zorientował się, iż należy przesunąć nóżkę cyrkla, by powiększyć krąg ludzi, do których już mogliśmy mieć zaufanie. I za to został skazany...

- Został skazany za nieposłuszeństwo rozkazom.

- Formalnie tak, ale w rzeczywistości stoi on w kręgu spraw, które wynikły z braku zaufania do naszych własnych obywateli, do naszych własnych towarzyszy. Trzymano w więzieniach ludzi fałszywie oskarżonych i teraz musimy odrabiać błędy najstraszliwsze ze strasznych.

- I z kolei popełniać błędy następne; osłabiać samych siebie. Pozwalać, by nas duszono.

- Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty. - To Nocoń.

- Właśnie! Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty. - To Damazyn.

Te same słowa zabrzmiały inaczej. Diametralnie inaczej. Znaczyły one coś zupełnie innego, gdy je wymówił Nocoń. I coś zupełnie innego, gdy je wypowiedział Damazyn.

Znowu się zderzyli. Znowu zamilkli. Już naprawdę powiedzieli sobie wszystko. Partum w milczeniu poruszał przecząco głową. Szper patrzył sztywno przed siebie. Jeszcze Nocoń chciał jakby coś dodać, ale nie powiedział już nic więcej.

Jeszcze gadać? Jeszcze argumentować? Poczuli przeraźliwe zmęczenie. Tyle z siebie wyrzucili - i nikt drugiego nie przekonał. Swą wielką kłótnię zaczynali ciągle od nowa. Od tego samego punktu - nie posunęli się o krok naprzód. Spór o porucznika Kilenia. Łaska czy rehabilitacja?

Kileń czy Wagner? Nie rozstrzygnęli niczego, ale każdy z nich czuł, że ma rację i słuszność.

Byli zmęczeni.

Wstać. Zgasić ostatniego papierosa. Wyjść stąd. Znaleźć się na cichej, ciemnej ulicy. Pustej już zupełnie. Do domu. Do domu. Położyć się. Zamknąć oczy. A potem do rana nie móc usnąć.

Czy Kileń wie, że dziś, akurat w tej chwili, rozpatruje się jego sprawę? Czy śpi na szerokim tapczanie, którego wygodę teraz ocenia najlepiej? Czy może i on odlicza swe bezsenne godziny? Może lepiej sypiał w więzieniu?

Major Wrzos już wiedział, że nic dziś nie załatwią. Godziny zupełnie zmarnowane. Zły był. Jutro będą telefonować i pytać - różni. Ci wszyscy, którzy z odmiennymi uczuciami i sprzecznymi interesami czekają na rehabilitację Kilenia. Poczekają. Kileń też będzie musiał czekać. Wrzos powoli zagarnia do teczki rozrzucone dokumenty. Potrzebne i niepotrzebne, wszystkie. Nie wie, jak zakończyć tę naradę. Posiedzenie egzekutywy rozpływa się w ciszy nocnej, w zmęczeniu, w niezadowoleniu, w niedopełnieniu.

Pierwszy, bez słowa, wyszedł Damazyn - trzasnął drzwiami. Partum okrakiem tkwił na krześle - jakby jeszcze czekał na dalszy ciąg sporu. Łaszewska grzebała w torebce. Szper podszedł do okna i głęboko wdychał ciepłe powietrze. Jakieś dalekie radio grało północną godzinę.

- Dwudziesty dziewiąty maj tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty rok - głośno powiedział Nocoń. Nikt nie znał przyczyny tak precyzyjnego obwieszczenia dnia, który się rozpoczynał.

Była to trzecia rocznica ślubu Noconia. Musiał pamiętać o kwiatach.

Pułkownik Gustaw Wagner siedział nieporuszony i milczący.

Warszawa 1960-61. 1972-73.

Spis treści Maj, 1956

Luty. 1951

Maj, 1956



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kozniewski Kazimierz Piatka z ulicy Barskiej
Kozniewski Kazimierz Sto koni do stu brzegow
Kazimierz Koźniewski Rehabilitacja
Kozniewski rehabilitacja
Koźniewski Rehabilitacja
Podstawowe pojęcia rehabilitacji i fizjoterapii 2
Rehabilitacja w chorobie Parkinsona
FORMY I METODY REHABILITACJI(1)
Rehabilitacja po endoprotezoplastyce stawu biodrowego
REHABILITACJA PULMONOLOGICZNA ZAGADNIENIA
Rehabilitacja geriatryczna 2
REHABILITACJA URAZŕW SPORTOWYCH
rehabilitacja ginekologia 2
Rehabilitacja medyczna prezentacja ćw I
Specyfika rehabilitacji w chorobach wewnętrznych
Programowanie rehabilitacji 2
Rehabilitacja pulmonologiczna wyklad V
Metody rehabilitacji u dzieci metodą Weroniki Sherborne
rehabilitacja kardologiczna wyklad II

więcej podobnych podstron