Cartland Barbara Diona i Dalmatynczyk


DIONA I DALMATYNCZYK


Najpiękniejsze miłości










Rozdział 1

Rok 1819

Sir Hereward Grantley z trudem sadowił się w ogromnym fotelu. Krzywiąc się i sapiąc, dźwignął opuchniętą stopę na taboret i ostroż­nie próbował znaleźć oparcie dla obolałych pleców.

W tej samej chwili w radosnych susach ruszył ku niemu młody dalmatyńczyk. Nagle, potrącona psim ogonem, szklanka brandy zsu­nęła się ze stolika. Sir Hereward wpadł we wściekłość:

Pilnuj swego przeklętego psa! — krzyknął na bratanicę i dodał z pretensją w głosie: .

Mówiłem ci już, że nie ma prawa tutaj przebywać. Nie życzę go sobie w domu. Jego miejsce jest w psiarni.

Diona pospiesznie zbierała z dywanu kawałki szkła.


5 —



Bardzo przepraszam, stryju Herewardzie. Syriusz zrobił to niechcący. Chciał tylko przy­witać się z tobą. Wiesz przecież, że cię lubi.

Mam dostatecznie dużo własnych psów. Albo pójdzie do budy, albo trzeba będzie go zastrzelić.

Diona, przerażona, krzyknęła, a z drugiego kąta pokoju odezwał się głos:

Sądzę, ojcze, że to dobra myśl! W domu psy sprawiają tylko kłopot. Niedawno też widziałem, jak Syriusz polował w lesie, gdzie bez wątpienia wystraszył wysiadujące ptaki...

To nieprawda! — zaprotestowała Dio­na. — Syriusz nigdy beze mnie nie wychodzi. Wiem, że jest pora lęgowa, więc trzymamy się z dala od lasu.

Widziałem na własne oczy!

Diona wiedziała, że kuzyn Simon kłamie i domyślała się powodu jego zachowania.

Odkąd zamieszkała w wielkim, brzydkim domu stryja, Simon prześladował ją zalotami, a gdy je odrzuciła, stał się złośliwy. Teraz zaś wtrącił się do sporu zapewne powodowany chęcią zemsty za domniemaną zniewagę. Dwa dni temu bowiem, spotkawszy Dionę na scho­dach, usiłował ją pocałować. Broniła się, a kie­dy zrozumiała, że jest od niej silniejszy, nadep­nęła mu na nogę tak mocno, że jęknął z bólu.

Wyrwała się kuzynowi, wołając:

6 —


Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę cię! Jeżeli jeszcze raz ośmielisz się mnie dotknąć, powiem stryjowi Herewardowi!

Simon tylko czekał na stosowną okazję. Wstał od stołu, przy którym łapczywie po­chłaniał obfite śniadanie, mimo że pora po­rannego posiłku już dawno minęła, i podszedł do ojca.

Koniecznie trzeba zabić tego psa — stwie­rdził, wycierając usta. — Powiem Heywoodowi, żeby go zastrzelił, tak jak starego Rufusa, kiedy przestał się już do czegokolwiek nadawać.

Nie tkniesz mojego psa! — krzyknęła gniewnie Diona. — Jest młody, a szkodę wyrządził nieumyślnie! To pierwsza rzecz, którą stłukł w tym domu!

Pierwsza, którą zauważyliśmy! — wark­nął Simon.

Diona spojrzała na stryja.

Bardzo proszę. Wiesz jak ogromnie ko­cham Syriusza, jak wiele dla mnie znaczy. Tylko on pozostał mi po ojcu...

Raptem uświadomiła sobie, że mówiąc w ten sposób postępuje nierozważnie. Wszak sir He-reward Grantley nie znosił młodszego brata. Ojciec Diony był o wiele bardziej popularny w hrabstwie, znacznie lepszy w różnych dzie­dzinach sportu i, w dodatku, o wiele przystoj­niejszy.


7 —



Czasami Diona miała wrażenie, że stryj jest w gruncie rzeczy zadowolony, iż młodszy brat przypłacił życiem upadek z porywistego ogiera, gdy koń brał wysoką przeszkodę.

Wypadek taki nie powinien był się zdarzyć jeźdźcowi równie doświadczonemu jak jej

ojciec.

Całe hrabstwo opłakiwało Harry'ego Gran-tleya i Diona zrozumiała, że właściwie wtedy umarła także jej matka! Pani Grantley z każ­dym dniem robiła się coraz słabsza, a w rok później i ją również pochowano. Od tej pory stryj stał się prawnym opiekunem bratanicy. Diona musiała opuścić strony, gdzie tak szczę­śliwie upływało niegdyś jej życie.

Rodzinny dom zdawał się zawsze wypełniony słońcem, podczas gdy należący od trzystu lat do Grantleyów dwór był ogromny, ciemny i ponury.

Wkrótce też Diona pojęła, że kuzyn Simon przyczyni jej wielu zmartwień. Sir Herewardowi wydawało się, że przynajmniej pod jednym względem był lepszy od nieżyjącego brata — miał dziedzica. Na nieszczęście Simon nie był synem, z którego jakikolwiek ojciec mógłby być dumny. Miał dwadzieścia cztery lata, ale jego rozwój psychiczny zatrzymał się na etapie niedojrzałego nastolatka. Nie wyróżniał się też niczym szczególnym, oprócz nieprawdopodob-


8 —


nego wręcz apetytu. Kuzyn Diony jadł za czterech i wciąż był głodny.

W przyszłości Simon miał zostać szóstym baronetem. Wątła, wiecznie cierpiąca lady Grantley nie mogła mieć więcej dzieci, toteż sir Hereward uwielbiał jedynaka i dogadzał mu we wszystkim. Żywił przy tym nie uzasadnioną nadzieję, że podsycając wrodzony egoizm syna, wychowa Simona na mężczyznę.

Diona, z natury spostrzegawcza, szybko zauważyła niewesołą sytuację stryja i szczerze z nim współczuła. W niczym jednak nie po­prawiło to jej własnego losu.

Była nie tylko wyjątkowo ładna, ale też inteligentna. Wkrótce więc zrozumiała, że iry­tuje stryja, jak niegdyś irytował go jej tragicznie zmarły ojciec. Próby ułagodzenia sir Herewarda spełzały na niczym. Rzadko dzień mijał bez złorzeczeń na wyimaginowane przewinienia bratanicy, zmuszonej cierpliwie znosić wybuchy złości starszego pana.

Żona sir Herewarda całe dnie spędzała leżąc i skarżąc się na okropne bóle. Płakała i narzekała, nigdy nie uczyniła jednak naj­mniejszego bodaj wysiłku, by pokonać własną słabość.

Zachowanie Simona zaś stanowiło pasmo rozczarowań. Sir Hereward zaczął szukać po­ciechy w alkoholu. Nadmierne picie powodo-

9 —



wało kolejne ataki podagry. Chory cierpiał na srogie bóle gośćcowe, puchły mu nogi i ręce.

Teraz, kiedy gniew osiągnął stan wrzenia, starszy pan warknął do syna:

Masz rację. Powiedz Heywoodowi, żeby dziś wieczorem zastrzelił to zwierzę. Nie dopu­szczę, by przez jakiegoś psa, miały nie udać się jesienne polowania!

Diona uklękła przy fotelu stryja. W jej głosie brzmiało błaganie.

Nie możesz tego zrobić, stryju Herewar-dzie! Nie możesz być tak okrutny. Wiesz ile Syriusz dla mnie znaczy.

Przez chwilę miała wrażenie, że sir Hereward ustąpi. I wtedy odezwał się Simon:

Ten pies poluje na wszystko, co się rusza! Wczoraj widziałem, jak gonił kury i jeśli nie dostaniemy jaj na śniadanie, będzie to jego wina!

To kłamstwo! Kłamstwo! — krzyknęła

Diona.

Jednak zmyślona przez Simona historyjka zaważyła na decyzji sir Herewarda.

Wydaj polecenie Heywoodowi! — rzekł do syna. — I niech przekaże leśniczym, żeby zastrzelić każdego błąkającego się po lesie kota czy psa!

Diona zrozumiała, że nie ma sensu prosić stryja o litość. Chciało jej się krzyczeć z obu-

-10 —


rzenia na tę rażącą niesprawiedliwość i bezsen­sowne okrucieństwo. Naraz dostrzegła błysk złośliwego zadowolenia w oczach kuzyna Si­mona. Wstała więc i z wysoko podniesioną głową wyszła z jadalni. Dopiero gdy zamknęły się za nią drzwi, rzuciła się jak szalona do swojego pokoju. Dalmatyńczyk pobiegł za nią.

Syriusza ofiarował Dionie ojciec nie na długo przed tragicznym wypadkiem. Piesek był śmie­szny i nieporadny. Na białym futerku zaczęły pojawiać się ciemne plamki, gdyż Syriusz skoń­czył właśnie dwa tygodnie. Kiedy patrzył na Dionę z miłością, przytuliła go delikatnie i po­czuła, że bardzo go kocha.

Tylko Syriusz potrafił pocieszyć dziewczynę po śmierci rodziców. Lizał jej policzki i tulił się, gdy płakała bezradnie, jakby rozumiał jej rozpacz i samotność. Teraz miała już tylko jego.

Oczywiście żyli jeszcze inni członkowie ro­dziny Grantleyów, ale niestety mieszkali poza granicami hrabstwa. Nikt z nich jednak nie kwapił się, by udzielić Dionie gościny. Nie miała przecież pieniędzy. Jej ojciec cały swój niewielki kapitał wydał na zakup koni. Liczył, że ujeżdżone będzie można sprzedać z zyskiem. Wyniki treningu pierwszych trzech czy czte­rech wierzchowców przekroczyły wszelkie oczekiwania, więc zachęcony sukcesem nabył następne.

11 —



Może to ekstrawagancja — powiedział żonie — ale mam okazję za bezcen kupić od znajomego z Irlandii kilka rasowych koni. Głupio przepuścić taką szansę.

Oczywiście, najdroższy — przytaknęła. — Nie znam nikogo, kto byłby zręczniejszy od ciebie w ujeżdżaniu koni. Jestem pewna, że twój nowy nabytek przyniesie nam wielkie korzyści.

Harry Grantley nawet o tym nie wątpił. Gdy nadszedł oczekiwany przez niego transport, z radością odkrył, że wierzchowce wyglądały znacznie bardziej obiecująco, niż się tego spo­dziewał. Był jednak świadom, że są na tyle dzikie, iż okiełznanie ich wymagać musi ogrom­nej cierpliwości i wysiłku.

Cóż to będzie za przyjemność obser­wować pracę nad nimi — mówiła sobie Diona. W obawie o bezpieczeństwo córki ojciec nie pozwalał jej dosiadać nie wytrenowanego ko­nia. A przecież Diona była doświadczoną ama­zonką. Jeździła konno niemal od chwili, gdy nauczyła się chodzić.

I właśnie jeden z irlandzkich wierzchow­ców stał się mimowolnym sprawcą śmierci jej ojca. Nie ujeżdżone konie sprzedano przygod­nemu kupcowi. Mimo, że nie udało się uzyskać za nie dobrej ceny, panie Grantley mogły żyć dość wygodnie podczas smutnych miesięcy, które nastąpiły po śmierci sir Harry'ego.

12 —


Wkrótce Diona zauważyła, że matka z dnia na dzień robi się coraz słabsza i trudno ją czymkolwiek zainteresować. Tylko córce poświęcała jeszcze nieco uwagi. Nie śmiała się już jednak nigdy i rzadko na jej twarzy gościł blady uśmiech. W ciągu dnia pani Grantley udawało się zachować pozory opa­nowania, ale Diona była przekonana, że noce matka musiała spędzać rozpaczając za zma­rłym mężem.

Później Diona nie raz zastanawiała się, czy nie mogła, mimo wszystko, uratować matki. Zdawała sobie jednak sprawę, że przyczyną śmierci nie była żadna z chorób ciała. Wdowa po Harry'm Grantleyu po prostu nie potrafiła żyć bez mężczyzny, którego kochała ponad wszystko.

Świadomość, że rodzice byli ze sobą szczęś­liwi, dodawała Dionie sił do zniesienia ponurej atmosfery, panującej we dworze stryja. Dopiero teraz zrozumiała, że to nie mury i sprzęty tworzą dom, ale ludzie, którzy w nim żyją!

Właściwie Grantley Hall powinien uchodzić za piękny. Zdobiła go bowiem wyśmienita kolekcja obrazów i mebli, dziedziczonych z po­kolenia na pokolenie.

Sir Hereward jednak był człowiekiem trud­nym, rozgoryczonym, a w gruncie rzeczy, nie­szczęśliwym. Nic więc dziwnego, że cały dom

13 —



wydawał się Dionie ponury i równie zimny, jak serca jego mieszkańców.

Służący, starzy i zgorzkniali, boleśnie od­czuwali sposób, w jaki wydawano im polecenia, lecz ze strachu przed utratą posady nigdy nie odważyli się otwarcie zaprotestować.

Sir Hereward utrzymywał stajnię, słynną z doskonałych koni oraz psiarnię, jedną z naj­lepszych w hrabstwie. Ale nawet zwierzęta wydawały się Dionie inne niż wierzchowce i psy hodowane w jej rodzinnym majątku. Może dlatego, że nikt nie odnosił się tu do nich jak do indywidualnych istot.

Na początku stryj zgodził się, by Syriusz zawsze jej towarzyszył, a nawet sypiał koło łóżka Diony.

Po pewnym czasie jednak Simonowi udało się nastawić ojca wrogo wobec Syriusza. Sir Hereward przeklinał ulubieńca bratanicy, ile­kroć ów wszedł mu w drogę i wykrzykiwał, że „ten pies przeżre wszystko, do ostatniego pensa."

W taki to właśnie sposób stryj dawał Dionie do zrozumienia, że znalazła się w Grantley Hall na łaskawym chlebie i nie pozwolił bra­tanicy zapomnieć, iż musiał spłacić długi po jej ojcu.

Nie były to duże sumy, ale nawet niewielkie rachunki rozwścieczały sir Herewarda.

-14 —


Służących, których zatrudniali jej rodzice, kazał zwolnić i tylko dwoje najstarszych za­trzymał na posadzie dozorców, lecz, jak zapo­wiedział, jedynie do momentu, kiedy znajdzie się nabywca posiadłości Harry'ego Grantleya.

A potem — lubił straszyć — o ile nie trafi się jakieś miejsce, pójdziecie do przy­tułku.

Dionie krajało się serce z rozpaczy, ale nie miała żadnego wpływu na decyzje despotycz­nego stryja. W głębi duszy żywiła jednak nadzieję, że sir Hereward nie spełni swojej groźby. Natomiast staruszkowie dniami i no­cami zamartwiali się o swój niepewny los.

Wyjeżdżając z rodzinnego majątku, Diona zapewniła, że zrobi wszystko, co w jej mocy, aby im pomóc, kiedy dom zostanie sprzedany.

Myślę, że to mało prawdopodobne — pocieszała ich. — Z pewnością niewiele osób chciałoby mieszkać na takim odludziu i stryj szybko nie znajdzie nabywcy posiadłości. Przecież tatuś tylko dlatego tak bardzo lubił to miejsce, iż trudno o lepsze tereny jeździeckie.

Diona wiedziała też jak ważny dla jej ojca był kontakt z domem, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo i, przede wszystkim, ze starszym bratem. Za życia dziadka Diony, Harry'ego i jego przyjaciół zawsze w Grantley Hall życz­liwie witano. Później ojciec wstąpił do armii,

15-



walczył przez wiele lat i w 1802 roku, gdy wreszcie zapanował czas pokoju, ożenił się z kobietą, którą pokochał od pierwszego wej­rzenia. Zdecydował się wówczas osiąść w ma­łym dworku i rozpocząć przykładne życie ro­dzinne.

Chociaż Harry Grantley musiał odczuwać rozczarowanie, że dochował się tylko jednej córki, nigdy jej tego nie okazywał. Marzył zapewne o męskim potomku, który miałby szansę na godność baroneta. W tej sytuacji jako dziedzic rodowego tytułu pozostał jedynie Simon.

Diona musiała przezwyciężyć obezwładnia­jący smutek i zmierzyć się z kłopotami, jakie niosło życie. Gdy stryj stawał się szczególnie dokuczliwy, rozmyślała gorączkowo, czy nie ma jakiegoś sposobu, aby sama mogła za­rabiać na swoje utrzymanie. Rozważała też możliwość wyjazdu do innych krewnych. Lecz krewni Diony byli też krewnymi sir Here-warda...

Jestem twoim opiekunem. Masz robić to, co ci każę — zwykł powtarzać bratanicy. Widać było, że terroryzowanie sieroty po znienawi­dzonym bracie, sprawia mu wiele przyjemności. Wrażliwą, a zarazem spostrzegawczą dziew­czynę raziła nie tyle złośliwość wypowiedzi stryja, co wyraźnie wrogie uczucia.

-16 —


Chociaż rodzice Diony dobrze znali życie wielkomiejskie, przedkładali jednak wiejskie zacisze nad uroki Londynu. Czasami matka wspominała mimochodem, że gdy córka skoń­czy naukę, trzeba będzie wprowadzić ją w wie­lki świat i zaprezentować na dworze królews­kim. Lecz ojciec zmarł sześć miesięcy przed osiemnastymi urodzinami Diony. Nie zdążyła więc zobaczyć Londynu, ani nie brała dotąd udziału w żadnym balu z prawdziwego zdarze­nia. Oczywiście, jako dziecko bywała wraz z matką na przyjęciach wydawanych w hrabs­twie, ale gdy podrosła, wolała towarzyszyć ojcu w polowaniach lub obserwować gonitwy, w których uczestniczył. Podczas wypraw myś­liwskich poznała szlachtę hrabstwa. Jednak szczególną sympatią darzyli ją, uwielbiający Harry'ego Grantleya, okoliczni farmerzy. Na­zywali Dionę „ładną małą panną Grantley", na jej widok zrywali kapelusze z głów i częs­towali smacznym, świeżym wiejskim jedzeniem. Jakkolwiek byli uprzejmi i dobrzy, nie stano­wili towarzystwa, o jakim marzyła dla niej matka.

Chcę, żebyś odniosła taki sam sukces, jak ja, kiedy byłam debiutantką — mówiła pani Grantley. — Nie jestem próżna, moja najdroższa, ale powiem ci, że miałam wielu wielbicieli, czarujących i bogatych młodych


2 — Diona i dalmatynczyk


17 —



ludzi, którzy pytali mego ojca, czy mogą się o mnie starać.

To znaczy, że chcieli cię poślubić, ma­musiu?

Tak, ale ja ich nie chciałam. Czekałam, choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy... Na twojego ojca.

A w jaki sposób się poznaliście? Jak to się stało?

Zakochałam się w nim! Był taki przystoj­ny, onieśmielający, niezwykły! — pani Grantley westchnęła. — Szkoda, że nie miałaś okazji zobaczyć go w mundurze! Już sam ten widok wystarczał, aby serce młodej dziewczyny za­częło bić mocniej!

A czy on też zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia?

Tak! Natychmiast! I nie sądzę, żeby jakakolwiek para mogła być od nas szczęśliwsza!

Diona tęskniła za takim szczęściem, czystym i słonecznym. Życie z rodzicami było po prostu cudowne.

Wbiegła do pokoju, a za nią Syriusz. Staran­nie zamknęła drzwi. Wiedziała, że musi spokoj­nie zastanowić się, by znaleźć wyjście ze strasz­nej sytuacji, w której się znalazła.

Uklękła i objęła Syriusza. Łzy spływały jej po policzkach. Pies, wyczuwając rozpacz swojej pani, lizał ją po mokrej twarzy.


18 —


Diona wiedziała, że w żadnym wypadku nie może rozstać się z Syriuszem. Po cóż miałaby wtedy żyć? Głaszcząc i tuląc czworonożnego przyjaciela, raptem poczuła przypływ sił i zde­cydowania, czego nie doświadczała już od dawna.

Zamieszkawszy w domu stryja, Diona czuła się tak bardzo nieszczęśliwa, iż bez protestu przyjmowała wszystkie upokorzenia. Preten­sje, zaczepki i złośliwe uwagi, na które na­prawdę ani razu nie zasłużyła, znosiła z aniels­ką cierpliwością. Przepraszała i obiecywała poprawę.

Teraz jednak pojęła, że musi się zbuntować, nie tylko ze względu na siebie, ale i z powodu Syriusza. Przytuliła go mocniej, a pies znów polizał ją w policzek i zamerdał ogonem. Patrzył z niemą prośbą, jakby proponował wyjście na spacer.

Tak zrobimy, Syriuszu. Pójdziemy i nie wrócimy więcej. Och, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam...

Wstała i przekręciła klucz w drzwiach, by nikt nie zaskoczył jej podczas przygotowań. Musiała być dyskretna. Rozłożyła na łóżku ogromny jedwabny szal, który należał ongiś do jej matki. Na szalu zaczęła układać wszy­stko, co uznała za absolutnie niezbędne. Sta­rała się nie wybierać rzeczy ciężkich. Przecież


19 —



sama będzie musiała nieść węzełek. Zapakowa­ła drobiazgi i dwie cieniutkie, muślinowe suk­nie. Mimo to, pakunek okazał się całkiem spory.

Diona zawahała się przez moment. Potem zmieniła suknię na najlepszą, jaką miała, wło­żyła nowe buciki i elegancki czepeczek, który należał dawniej do jej matki.

Od miesiąca nie nosiła już żałoby. Sir Here-ward w przypływie złego humoru oznajmił, że nienawidzi lamentujących mu po domu „czar­nych wron".

Miała ładne stroje, gdyż stryj zmuszony był dać jej trochę pieniędzy na zakupy. Było to na samym początku pobytu Diony w Grant-ley Hall. Kiedy stanęła przed sir Herewardem w eleganckim stroju, kupionym w pobliskim miasteczku, przyjrzał się jej z niechętną ap­robatą. Wkrótce jednak zaczął znowu narze­kać, wypominając Dionie poniesione wydatki. Ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Suknie były nowe, a to znaczyło, że starczą na wiele lat.

Teraz zaś Diona martwiła się przede wszyst­kim brakiem pieniędzy. Żałowała, że musi zostawić tyle nowych rzeczy, ale na szczęście mogła wziąć ze sobą odziedziczoną po matce biżuterię: zaręczynowy pierścionek, wysadzaną diamentami broszę — prezent od Harry'ego

-20 —


z okazji narodzin córki i raczej brzydką, ale wartościową, bransoletę po babce.

Bransoletę można spieniężyć — pomyś­lała. — Jeśli ją sprzedam, będę miała za co kupić jedzenie dla Syriusza.

Włożyła pieniądze i biżuterię do torebeczki, podniosła tobołek i szepnęła do Syriusza, by szedł za nią. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Pies przekonany, że idzie na spacer, zaczął radośnie podskakiwać, ale Diona uspokoiła go gestem dłoni. Zrozumiał w lot. Wychowy­wała go od szczeniaka i nauczyła spełniać różne polecenia. Syriusz nigdy nie zachowy­wał się nieposłusznie, toteż kłamstwa, które rozpowiadał o nim Simon, tym bardziej ją oburzały. Nie było w nich nawet ziarna prawdy!

Syriusz ruszył za swoją panią. Przemknęli się do bocznej klatki schodowej, do tylnego wyjścia. Diona nie chciała przechodzić koło kuchni. O tej porze, a była już jedenasta, służba miała wolny czas na drugie śniadanie. Jedynie w hallu na parterze mogła zostać zauważona, ale, na szczęście, nikogo nie spotkała.

Znalazłszy się na podjeździe, skierowała się ku niewidocznej z frontowych okien ścieżce. Niemal biegła. Syriusz, węsząc za królikami, od czasu do czasu znikał w zaroślach, ale


21 —



posłusznie wracał, gdy wołała go przyciszonym głosem.

Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarła do niedużej bramy. Było to boczne wejście, nie tak okazałe jak główny wjazd. Diona wiedziała, że zastanie bramę otwartą. Para staruszków--dozorców zamykała ją tylko na wyraźny roz­kaz. Nie było ich teraz nigdzie widać, lecz Diona, mijając stróżówkę, przyspieszyła kroku.

Wybiegła na zakurzoną drogę. Przez chwilę zastanawiała się, w którą stronę się skierować, ale uświadomiła sobie, że właściwie nie ma wyboru. Droga w prawo prowadziła do wioski. Zwróciła się więc w lewo i w tym momencie dostrzegła nadjeżdżającą dwukółkę. Dziewczy­na zaniepokoiła się, czy to przypadkiem nie ktoś, kogo powinna się wystrzegać. Wkrótce jednak, ku swej uldze, rozpoznała właściciela powoziku. Gdy dwukółka podjechała bliżej, pomachała mu przyjaźnie.

Wszyscy we wsi znali starego Teda. Dostar­czał paczki, mleko, a czasami nawet podwoził podróżnych.

Ted ściągnął lejce tłustemu pstrokatemu koniowi i powozik zatrzymał się koło Diony.

Dobry dzień, panienko! Mogę w czym pomóc?

Och, tak! Czy możecie mnie zabrać ze sobą?

22 —


Stary zdziwił się. — A dokąd to panienka życzy jechać?

Za chwilę wam powiem.

Podała mu tobołek i wspięła się na dwu­kółkę, a Syriusz wskoczył w ślad za nią. Cały tył powozu zajmowały klatki z młodymi kogucikami, więc Diona usiadła koło wo­źnicy.

Dawno nie widziałem panienki, ale widzę, panienka i pies zdrowi — zagadnął Ted.

Tymczasem Syriusz, zbyt podniecony, by leżeć spokojnie na podłodze, zdołał wcisnąć się na ławeczkę obok Diony. Pies rozglądał się bacznie, a jego pani objęła go opiekuńczym gestem, jakby chciała ochronić ulubieńca przed czyhającymi niebezpieczeństwami.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie dziewczyna zdecydowała się zapytać: — Dokąd jedziecie? Chyba daleko?

A daleko — odparł Ted. — Zabieram te koguciki do jednej farmy w majątku jego lordowskiej mości. To szmat drogi. Potrzeba całego dnia, żeby tam dojechać.

Jego lordowskiej mości? — zdziwiła się Diona.

Ted skinął głową.

Do markiza Irchester. One tam będą... Mówił coś jeszcze, ale Diona już nie słuchała.

Znała nazwisko markiza Irchester, ale nigdy

23-



nie spotkała go osobiście. Słyszała, że jego dobra leżały gdzieś w sąsiednim hrabstwie, bliżej Londynu.

Markiz Irchester — powtórzyła zamyś­lona. Ojciec czasem opowiadał o koniach wy­ścigowych markiza. Niedawno też czytała w ga­zecie, że Irchester wygrał wielki wyścig w New-market. Poza tym nic o nim nie wiedziała.

Znów przez jakiś czas jechali w ciszy. Słychać było tylko stąpanie konia i skrzypienie piast dwukółki.

Jak sądzicie? Czy jest nadzieja, żebym dostała jakieś zajęcie na którejś z farm należą­cych do markiza?

Zajęcie, panienko? Czemu panienka mia­łaby pracować?

Bo uciekłam!

Chce panienka tam pojechać i harować jak biedni ludzie?! Ojciec panienki to by sobie chyba tego nie życzył.

Zamilkł, smutno kiwając głową. Po dłuższej chwili mówił dalej.

Dobry koniarz był z ojca panienki. Wie-lem go razy widział, a to na polowaniu, a to jak jechał do Grantley Hall. Nikt nie siedział w siodle lepiej niż on.

Tak, tak — przytaknęła Diona. — Ale zrozumcie, ja musiałam uciekać! Stryj Here-ward kazał zastrzelić Syriusza!

24 —


Ted spojrzał jej w oczy z niedowierzaniem. — Nie może być! To młodziutki pies! Dlaczego go zabijać?! — wykrzyknął.

Tatuś dał mi go tuż przed śmiercią. Nie mogę stracić Syriusza! Nie mogę! — Diona miała łzy w oczach. — Nie pozwoliłabym go zabić nawet, gdyby był stary i niedołężny!

Jasne, że nie! — zgodził się Ted. — Ale może by go panienka komuś oddała?

Nie. Zawsze mieszkał ze mną. Zama­rtwiałabym się tylko, czy jest należycie tra­ktowany i żywiony. To byłoby nie do znie­sienia!

Rozpacz, brzmiąca w jej głosie, powiedziała Tedowi więcej niż słowa. Zrozumiał, w jak trudnej sytuacji znalazła się jego młoda pa­sażerka.

Ale przecie panienka sama sobie nie poradzi. Nie może panienka jechać do jakichś krewnych?

Myślałam o tym, ale jestem pewna, że stryj Hereward zmusiłby mnie do powrotu. Straciłabym szansę na ocalenie Syriusza.

Ted zamyślił się.

Więc co panienka chce robić? — zapytał po chwili zatroskanym tonem.

Mogłabym pracować na farmie.

Ale panienka nie ma pojęcia o... krowach!

Nauczę się.

25 —



Srokaty koń spokojnie przemierzał dobrze znaną trasę. Diona dalej snuła swoje rozważa­nia, jakby chciała przekonać nie tylko Teda, lecz i samą siebie.

Znam się dobrze na koniach i psach — oświadczyła.

Tak, jego lordowska mość trzyma psy. Zdaje się spaniele. Nawet ładne — zauważył stary.

Diona spojrzała na Teda z nieukrywaną radością.

Może potrzebuje kogoś do opieki nad nimi?

Tam już jest chłopak od psów.

A nie może być dziewczyna od psów? — zapytała z uśmiechem.

Ale tam, panienka żarty sobie stroi. Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Diona uchwyciła się jednak tej myśli.

Och, jest mnóstwo zajęć, które kobiety mogą wykonywać równie dobrze jak mężczy­źni! — starała się przekonać Teda. — Mogła­bym opiekować się szczeniakami i chorymi zwierzętami. Mogłabym też tresować psy nie gorzej niż niejeden mężczyzna!

W żadnym z domów, które znam — ode­zwał się powoli Ted — gdzie są jakieś konie czy psy, nie widziałem, żeby zajmowała się nimi kobieta!


26 —


Ale to nie znaczy, że właściciel majątku nie zatrudniłby kobiety, gdyby nadarzyła się taka okazja! — upierała się Diona. — Rolnicy mają dziewki do krów. Dlaczego nie mogłoby być dziewczyny do psów i koni?

Ted przełożył lejce do jednej dłoni i wolną ręką podrapał się po głowie. Był zakłopotany.

Po prawdzie, to sam nie wiem. Może panienka ma rację. Tylko, jak żyję, nigdy czegoś podobnego nie widziałem...

Jednak spróbuję — oświadczyła Diona, ale już znacznie mniej pewnym głosem. — Jeżeli powiedzą: nie, będziemy musieli wymyślić coś innego... to znaczy ja będę musiała coś wymyślić.

Diona nagle uświadomiła sobie, że natknięcie się na dwukółkę Teda było nieprzewidzianym łutem szczęścia. Jednak, gdy dojadą już na miejsce, będzie zdana tylko na samą siebie. W tej samej chwili, Ted, jakby czytając w jej myślach, powiedział:

Jeśli mogę, dam panience radę. Niech panienka wraca do stryja i jeszcze raz go poprosi. Czuję, że inaczej napyta sobie panien­ka biedy...

Biedy? Myślicie o zabójcach, złodziejach? Syriusz mnie obroni!

Zdarzają się gorsze rzeczy, panienko Diono.

A co, na przykład?

27 —



Ted nie chciał dać odpowiedzi, albo nie dosłyszał. Przejechali kawał drogi, zanim znów się odezwał:

Mnie tam panienka nie przeszkadza, ale myślę sobie, że panienka źle robi, odjeżdżając tak daleko od domu.

Zaoszczędziliście mi długiego spaceru. A ja, i tak nie mam zamiaru wracać! — odparła.

Jechali już dość długo. Diona poczuła głód. Na śniadanie zjadła mało, a i to było kilka godzin temu.

Miałem przegryźć coś „Pod Zielonym Człowiekiem" w Little Ponders End, ale jeśli panienka nie chce, żeby ją ktoś zobaczył, pojedziemy mimo karczmy.

Ale ja też jestem głodna — smętnie zauważyła Diona. — A poza tym w Little Ponders End byłam tylko raz. Na polowaniu. Nie sądzę, żeby mnie tu ktoś poznał.

Po chwili namysłu dodała:

Jeśli zdejmę kapelusz i owinę głowę sza­lem, możemy udawać, że jestem dziewczyną ze wsi, która prosiła o podwiezienie...

Dobry pomysł, panienko Diono — ucie­szył się Ted. — Wezmę sera i chleba. Panienka nie musi nawet wysiadać. Znam karczmarza. Jest prawie ślepy, pewnie nawet na panienkę nie popatrzy.

Z dala majaczyły domki Little Ponders End.


28 —


Diona odwiązała wstążki kapelusza, który po chwili wsunęła pod ławeczkę. Rozsupłała to­bołek i wyciągnęła należący niegdyś do matki, bladobłękitny jedwabny szal. Nie był ozdobny, więc z pewnej odległości mógł uchodzić za wiejską chustkę.

Miała nadzieję, że zdoła go udrapować na wzór nakryć głowy noszonych przez miejscowe dziewczęta.

Wjechali do wsi. Było pusto, tylko po stawie pływało stadko kaczek, a nieco dalej szczypały trawę dwa osły.

Zatrzymali się przed karczmą. Ted pozwolił koniowi swobodnie skubać trawę, a sam wszedł do środka. U wejścia do „Zielonego Człowie­ka" stała drewniana ława, którą popołudniami zajmowali mężczyźni z wioski. Teraz jednak nie było tu nikogo. Diona przysiadła na ławie i czekała.

Wkrótce pojawił się Ted. Niósł dwa talerze z plastrami sera i kromkami świeżego, jeszcze ciepłego, chleba.

Diona jadła z apetytem. Dawno już nic jej tak nie smakowało.

Ted znów zniknął w karczmie. Tym razem wrócił z dwoma cynowymi kubkami. Dla Dio-ny przyniósł jabłecznik, sobie zaś piwo.

Jedli w pośpiechu, nie chcąc ściągać na siebie uwagi.

29 —



Gdy skończyli, stary poszedł zapłacić, a dzie­wczyna usadowiła się w dwukółce. Syriusz usiadł obok niej.

I znów ruszyli w drogę. Po chwili milczenia Diona zwróciła się do Teda:

Proszę mi powiedzieć, ile jestem wam winna?

Panienka jest moim gościem. Skoro pa­nienka uciekła, powinna oszczędzać każdego pensa dla siebie i dla pieska.

Ależ nie mogę się na to zgodzić! — wy­krzyknęła speszona.

Zapłaci mi panienka, kiedy już się wzbo­gaci. Mam nadzieję, że uda się to panience niebawem — powiedział z uśmiechem.

Ja też mam taką nadzieję — westchnęła Diona.

Podróż w nieznane naraz wydała jej się smutna i przerażająca. Lecz przecież zdanie się na łaskę stryja było jeszcze gorsze. Sir Hereward niechybnie rozkazałby zarządcy Heywoodowi zabić Syriusza. A bez ukocha­nego psa samotność stałaby się nie do znie­sienia.

Diona pocieszała się w duchu, że sprosta wszystkim przeciwnościom. Najważniejsze, to nie rozstawać się z Syriuszem. Miała uczucie, iż ojciec będzie nad nimi czuwał.

Ojciec szczególnie nienawidził okrucieństwa

-30-


w jakiejkolwiek postaci. Cierpiał, gdy musiał dobić starego lub nieuleczalnie chorego ko­nia.

Z pewnością byłby wstrząśnięty pomysłem starszego brata, by zastrzelić Syriusza tylko dla kaprysu.

Mimo przekonania, że ojciec będzie się nią opiekował, Diona odczuwała coraz większe zaniepokojenie.

Dopiero teraz zaczęła uświadamiać sobie, jak małą posiadała wiedzę o świecie, jak nie­wielkie doświadczenie życiowe.

Owszem, dzięki trosce matki, zdobyła wy­kształcenie ogólne. Pobierała bowiem nauki nie tylko u mieszkającej w sąsiedztwie emery­towanej guwernantki, lecz również u miejs­cowego proboszcza, znakomitego humanisty.

Diona pokochała starego pastora jakby był jej własnym dziadkiem. Gdyby żył, właśnie do niego zwróciłaby się o pomoc. Choć nawet wtedy stryj mógłby odebrać ją spod gościnnego dachu plebanii. Był wszak jej prawnym opie­kunem.

Sprawiłabym tylko kłopot — pomyślała ze smutkiem.

Od starego przyjaciela myśli Diony podążyły ku innym postaciom z dzieciństwa. Wspomi­nała guwernantkę, bardzo już leciwą osobę, i nauczyciela z wiejskiej szkoły, który wprowa-

31-



dzał małą Dionę w tajemnice algebry i geo­metrii.

Właściwie dlaczego muszę się uczyć? — zapytała kiedyś matkę.

Ćwiczysz umysł, kochanie — odparła pani Grantley. — Chcę, byś otrzymała wszech­stronne wykształcenie. Będzie to z korzyścią dla ciebie, bez względu na to, jak potoczy się twoje życie.

Diona była wówczas zbyt młoda, by zro­zumieć, co matka ma na myśli. Wiedziała jednak, że rodzice przywiązują ogromną wagę do spraw edukacji. Dziadek Diony, dzięki wybitnym zdolnościom i gruntownemu wy­kształceniu, piastował ongiś ważne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

On to właśnie zaszczepił córce szacunek dla nauki i świadomość, jak wielką rolę odgrywa sprawny umysł, nie tylko w życiu mężczyzny, ale i kobiety.

Niedługo przed śmiercią pani Grantley oznaj­miła córce:

Bardzo pragnęłam i modliłam się, aby dać twemu ojcu syna. Wiele dla niego znaczy­łaś, bo, mimo że jesteś dziewczyną, doskonale rozumieliście się. Mógł rozmawiać z tobą, jak z chłopcem.

Widząc wyraz przykrości i rozczarowania na twarzy Diony, pospiesznie dodała:

-32 —


- Ojciec był z ciebie bardzo dumny, gdyż jesteś prześliczna, ale wiedział, że uroda nie wystarcza. Mężczyzna potrzebuje partnerki umiejącej inspirować i bawić. Niestety, więk­szość kobiet tego nie potrafi. — Ostatnie słowa mówiła już bardzo cicho. Diona ucałowała matkę i rzekła:

Zawsze pragnęłam, by ojciec mógł być ze mnie dumny i wiesz, mamo, że uwielbiałam z nim rozmawiać. Ale teraz dopiero widzę, że było to możliwe właśnie dzięki lekcjom, które wydawały mi się takie trudne, a szczerze mó­wiąc, czasem okropnie nudne.

Pani Grantley uśmiechnęła się do córki.

Pewnego dnia będziesz miała z nich praw­dziwy pożytek. Mój ojciec, a twój dziadek, mawiał: w najmniej spodziewanym momencie nawet drobiazgi nabierają ogromnej wartości.

Diona wiedziała, że matka nie ma na myśli spraw materialnych.

Oczywiście. To coś takiego, jak posiada­nie skarbów, których nikt nie może ci ukraść — przytaknęła z powagą.

Stwierdzenie Diony wywołało kolejny uśmiech na twarzy chorej.

Właśnie to chciałam powiedzieć! A ty, kochanie, posiadasz wiele nieoszacowanych skarbów. Pewnego dnia przekonasz się o ich wielkiej wartości.


3 — Diona i dalmatyńczyk



Wspominając tamtą rozmowę, Diona, mi­mo woli, poczuła się rozbawiona. Rzeczywiś­cie, praca przy doglądaniu krów lub psów będzie wielkim wyzwaniem dla inteligencji i wiedzy.

Gdybym była starsza, rozmyślała, może do­stałabym posadę opiekunki biblioteki. Ale czy ktoś słyszał o bibliotekarce z psem?

Pomysł ten wydał się jej tak zabawny, że dziewczyna roześmiała się cichutko.

Słysząc to, Ted powiedział:

Dobrze, że się panienka śmieje. Śmieje się panienka, jak jej świętej pamięci tatuś. To był dopiero pan. Każdy kłopot umiał obrócić w śmiech.

To prawda. Zawsze, kiedy będzie mi się źle działo, postaram się śmiać. I nigdy nie stracę nadziei, że będzie lepiej.

Racja, panienko — pokiwał głową Ted. Jednak jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.

Diona poczuła, że znów ogarnia ją smutek.

Koń zwolnił kroku i zaczął wspinać się na niewielkie wzniesienie. Wreszcie znaleźli się na szczycie wzgórza. Diona spojrzała w lewo. Na tle nieba rysowała się sylwetka pięknego, wiel­kiego budynku.

W popołudniowym słońcu pałac wyglądał imponująco. Na jednej z wież powiewała wspa­niała chorągiew.

34 —


Dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu:

Cudowne! Czyj to dom?

Jego lordowskiej mości. A majątek leży po drugiej stronie doliny. Właśnie tam je­dziemy.

Diona przez moment milczała. Po chwili powiedziała dobitnie:

Chcę jechać do pałacu. Wiem, że znajdę tam pomoc!



Rozdział 2


Markiz Irchester wrócił do domu znacznie wcześniej niż się go spodziewano. Mimo to, w Irchester Park zastał, jak zwykle, idealny porządek. Służący, chociaż nie byli uprzedzeni o przyjeździe pana, znajdowali się na pos­terunkach, a szef kuchni potrzebował zaledwie pół godziny, by uraczyć markiza wspaniałym obiadem.

Młody właściciel Irchester Park właściwie nie miał zamiaru przyjeżdżać na wieś. Przypa­dkiem jednak poprzedniej nocy usłyszał, iż książę regent planuje znów pobyt w Brighton i przeraził się, że będzie zmuszony mu towa­rzyszyć.

Rok wcześniej już przekonał się, jak bardzo Brighton go nudzi. Markiz dysponował, co prawda, własnym domem i nie był zmuszony


37 —



stawać w Pawilonie Królewskim, nie mógł jednak uniknąć monotonii życia towarzyskiego, konieczności słuchania pospolitych truizmów i męki rozmów z ludźmi, z którymi nie miał już o czym mówić.

Owszem, markiz szanował księcia regenta * i nawet mieli ze sobą sporo wspólnego: obaj byli znawcami i miłośnikami sztuki. Kochali doskonałe malarstwo i meble pochodzące ze znakomitych warsztatów, cenili piękno nie dostrzegane przez większość członków świty jego wysokości.

Jednakże teraz markiz uznał, że nie warto marnować już więcej czasu na jałowe rozrywki. Ciągnące się w nieskończoność obiady w Carl-ton House znaleźć miały godną kontynuację w Brighton, gdzie szef książęcej kuchni z pew­nością zechce rywalizować, w różnorodności i przepychu dań, z kuchmistrzami okolicznych panów.

Nagle markiz odczuł niesmak i przesyt. Ale, prawdę mówiąc, był jeszcze jeden powód tak

* Książę Regent — późniejszy Jerzy IV (1762-1830), najstarszy syn Jerzego III, znany z urody, intelektu i romansów. Z powodu choroby psychicznej ojca paro­krotnie pełnił funkcję regenta. Od 1811 r. występuje już zawsze jako książę regent. Niepopularny w kraju z po­wodu ekstrawaganckiego trybu życia. W 1820 r. wstępuje na tron. (przyp. red.)

-38 —


pospiesznego odjazdu. Romanse pana na Ir-chester Park budziły powszechne zaintereso­wanie, lecz wrodzone rozwaga i dyskrecja chroniły go jak dotąd od skandalu.

W affaires de coeur markiz okazał się równie biegły, jak w prowadzeniu rozległych interesów, czy jeździe konnej.

Przy jego urodzie i majątku flirty były nie­uniknione. Jak dotąd udawało mu się jednak uniknąć sytuacji, w której musiałby się ostatecz­nie zdeklarować.

Ale markiz Irchester dał się poznać nie tylko w londyńskich salonach. Dosłużył się wysokich odznaczeń w armii Wellingtona. Odegrał bo­wiem wielką rolę w działaniach operacyjnych, aż w końcu mianowany został jednym z dowód­ców armii okupacyjnej.

Kiedy nareszcie wrócił do domu, tak jak wielu innych żołnierzy, pragnął odrobić lata zmarnowane na ciągłej grze ze śmiercią.

Londyn czekał, aby ofiarować weteranom każdą możliwą rozrywkę i przyjemność. Po trudach i niebezpieczeństwach wojny smaczne jedzenie, wino i oczywiście kobiety zajęły mło­dego oficera bez reszty.

Markiz otworzył dom przy Park Lane, a z je­go fantastycznymi przyjęciami konkurować mogły jedynie obiady wydawane w Carlton House przez następcę tronu. Markiz był jednak

39-



bardziej wybredny w doborze gości, a zdobione sztychami zaproszenia do Irchester House cie­szyły się szczególną popularnością wśród słyn­nych piękności londyńskiego Beau Monde.

Ambitne matki córek na wydaniu dość szyb­ko zorientowały się, że nie uda im się upolować przystojnego pana Irchester House na zięcia.

Młody człowiek miał wyraźną predylekcję do wyrafinowanych i uwodzicielskich mężatek i do wesołych wdówek, których mężowie stracili życie na wojnie.

Jedną z takich dam, może najwybitniejszą, była lady Sybille Malden.

Lady Malden pochodziła ze starego książę­cego rodu. Miała już za sobą nieudane małżeń­stwo. W osiemnastym roku życia zakochała się w niejakim Christopherze Maldenie, tylko dla­tego, że wyglądał niezwykle atrakcyjnie w ofi­cerskim mundurze. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że jej urodziwy mąż, mówiąc oględnie, jest wyjątkowo nudnym człowiekiem i, jeszcze zanim poległ pod Waterloo, ich małżeństwo otwarcie uchodziło za nieporozumienie.

Lady Sybille owdowiała w wieku dwudziestu trzech lat. Była wówczas świadomą swych wdzięków światową damą. Gdy skończył się rok żałoby objawiła się, jako nowa gwiazda, na firmamencie londyńskiego życia towarzys­kiego. Natychmiast odniosła sukces, z którego

-40-


też umiała korzystać. Jej kochankami zo­stawali tylko mężczyźni o wielkim znaczeniu i jeszcze większym majątku. Byli jednak żonaci.

Mniej więcej sześć miesięcy wcześniej piękna wdowa poznała markiza Irchester i wtedy właśnie przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

Pierwsze małżeństwo okazało się nudne i nie dało oczekiwanego szczęścia. Teraz zdecydo­wana była nie wychodzić za mąż, lecz korzystać z życia na wszelkie możliwe sposoby.

Jako córka księcia, jakkolwiek by się nie zachowywała, mogła z całą pewnością liczyć na zaproszenia do najdostojniejszych domów. Natomiast jako kobieta wyjątkowej urody miała zawsze wokół tłum mężczyzn gotowych złożyć serce i majątek u jej ślicznych stóp.

To, że potrzebowała raczej nie wielbicieli, a ich bogactwa było dla wszystkich jasne. Jej ojciec nie posiadał dużego majątku, z którego utrzymywał i tak jeszcze kilku synów. Mąż natomiast nie zostawił jej w spadku fortuny niezbędnej do zaspokojenia licznych potrzeb wykwintnego życia.

Mimo kłopotów finansowych, nic nie mogło przeszkodzić Sybille w wynajęciu domu przy Berkeley Square i protekcjonalnym traktowa­niu najdroższych krawców z Bond Street.

Trudno było oderwać od niej oczy, gdy


41 —



przejeżdżała przez Hyde Park powozem za­przężonym w najpiękniejsze konie pełnej krwi. Jednak lady Malden uznała, że teraz, w dwudziestym ósmym roku życia, osiągnęła właśnie apogeum urody i czeka ją już tylko zmierzch starzenia się.

A przecież wysławiali ją wszyscy wybitni artyści, niemal na kolanach błagali, by zgodziła się pozować. Porównywali ją z Afrodytą, Si-monettą Botticellego i ślicznymi kobietami Fragonarda.

Mimo to, piękna wdowa z niepokojem myś­lała o najbliższych latach, gdy na jej twarzy pojawią się zmarszczki, a w złotych włosach pierwsze srebrne nitki.

Pewnego dnia ujrzała markiza Irchester i zro­zumiała czego pragnie.

Nie spotkali się wcześniej, gdyż ubiegłe dwa lata lady Sybille spędzała głównie za granicą.

Następca tronu jakiegoś bliżej nieznanego bałkańskiego księstewka podczas wizyty w Lon­dynie zakochał się w niej bez pamięci.

Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na tak dwuznaczny związek z cudzoziemcem. Stra­ciłaby wiele w oczach swych angielskich wiel­bicieli.

Pozwoliła więc zaprosić się do Paryża.

Miasto podźwignęło się już z upadku czasu wojny i na powrót stało się jednym z najbar-

-42-


dziej uroczych i najweselszych miejsc w Eu­ropie.

Sukcesy towarzyskie, jakie tam odniosła, uderzyły lady Sybille do głowy niczym młode wino. Nadszedł jednak dzień, kiedy uznała, że ma już dość Paryża i czas wracać do domu.

Z okazji powrotu lady Sybille wydano w De-vonshire House wspaniałe przyjęcie. Właśnie na tym balu poznała markiza. Oczywiście słyszała już o nim wiele, lecz nie poznali się wcześniej, gdyż ona była zajęta swoimi roman­sami, a on swoimi.

Wystarczyło jednak, że raz tylko zerknęła na markiza przez pełną gości salę balową. Natych­miast poprosiła gospodarza, aby go jej przed­stawiono.

W ciągu następnych dwóch miesięcy markiz przekonał się, że jest obiektem przemyślnego polowania. Dostrzegli to nawet mniej spo­strzegawczy od niego i sprawa stała się pub­liczną tajemnicą.

Trudno zresztą było nie dostrzec licznych, niby przypadkowych, spotkań na przyjęciach, kiedy to Sybille wciąż przebywała w pobliżu markiza. Gdziekolwiek by się nie pojawił, ona znajdowała się tam również.

Początkowo mówił sobie, że nie jest szcze­gólnie zainteresowany czynionymi mu awan­sami. Owszem, lady Malden była piękna, nie


43 —



można temu zaprzeczyć, ale on odznaczał się wybrednym gustem w doborze kochanek. A po­za tym w owym czasie polował na ponętną żonę pewnego węgierskiego dyplomaty.

Sam markiz lubił określać swoje zabiegi wokół płci pięknej słowem „polowanie". Zde­cydowanie jednak wolał uchodzić za myśliwego, niż za zwierzynę łowną. W rzeczywistości spra­wy wyglądały wręcz przeciwnie: większość ko­biet okazywała mu zainteresowanie w sposób zupełnie jednoznaczny. Często zastanawiał się, czemu w tych ładnych główkach tak mało kryje się rozumu.

W końcu, może pragnąc podsycić jawną zazdrość przyjaciół, zaczął ulegać lady Sybille.

Na początku nie był ani trochę rozczarowa­ny. Choć wyglądem przypominała olimpijską boginię, jej usta czarowały całkowicie ziems­kim ogniem, a całe ciało niespożytą namięt­nością.

Jednak markiz z wolna zaczął nabierać prze­konania, że Sybille pragnęła czegoś więcej, niż tylko przelotnego związku miłosnego, podczas gdy on sam nie oczekiwał, by romans ten potrwał dłużej niż którykolwiek z dotychcza­sowych. Nie musiał tego kochance oznajmiać. Była zbyt przebiegła, aby nie dostrzec jego intencji. On zaś, z taką samą intuicją, z jaką dowodził oddziałami, umiał dociec tajników

-44 —


myśli kobiety. I doszedł do wniosku, że lady Malden planuje małżeństwo.

Markiz wiedział, iż kiedyś wreszcie musi się ożenić. Krewni dawali mu do zrozumienia, że jego powinnością jest spłodzenie dziedzica. Istotnie, powinien mieć synów, aby było ko­mu przekazać stary tytuł szlachecki oraz ma­jątek.

Jednak od powrotu z wojny nie odczuwał żadnej potrzeby ustatkowania się. Długie lata żołnierskiej tułaczki obudziły w nim przemożną chęć odrobienia straconej młodości. Teraz był panem samego siebie, co mu ze wszech miar odpowiadało. Gdy służył pod rozkazami księcia Wellingtona, takie poczucie wolności wydawało się nie do pomyślenia.

Ożenię się kiedyś — powtarzał sobie — ale nie z przymusu.

Na razie jednak kłopotał się głównie swoim majątkiem, który, podczas ostatnich lat życia ojca, mocno podupadł. Stary pan Irchester zaniedbał rozległe dobra, a na domiar złego powierzył administrowanie nimi ludziom nie­udolnym. Markiz, podnosząc Irchester Park z upadku, odczuwał radość i ogromną satys­fakcję. Małżeństwo mogło więc poczekać. Od­krył przy tym, że ciężka praca także bywa doskonałą rozrywką. Związek z kobietą, która, nawet jeśli piękna, z pewnością okazałaby się


45 —



głupiutką gąską przeszkadzałby mu tylko w zaj­mowaniu się majątkiem.

Kiedyś w „White Club", popijając w towa­rzystwie jednego z najlepszych przyjaciół, oświadczył z zadumą w głosie:

Nie wiem, jak to tłumaczyć, że większość kobiet, z którymi spędziłem tyle czasu, jest tak zatrważająco źle wykształcona? Niepodobna rozmawiać z nimi o czymkolwiek, pomijając jeden tylko temat amorów.

Przyjaciel, z którym markiz służył ongiś w tym samym pułku, roześmiał się tylko. — Wiesz równie dobrze jak ja, że pieniądze wydaje się na kształcenie synów. Córkami zajmują się guwernantki, a one same niewiele umieją.

Masz rację — powiedział markiz, kiwając w zamyśleniu głową.

Pamiętał, że kiedy jego wysłano do Eton, a potem do Oksfordu, siostry zostały w domu w towarzystwie bladych, myszowatych kobie­tek, których twarzy nie sposób było zapamiętać.

Przypuszczam, że dlatego właśnie damy na kontynencie sprawiają wrażenie znacznie inteligentniejszych... — ciągnął swoje rozwa­żania.

Nie powiem, żeby mi nadmiernie zależało na umyśle kobiecym — odparł przyjaciel. — Je­śli kobieta jest ładna, to ją uwodzę, jeżeli brzydka, nie zauważam jej.

-46 —


Markiz roześmiał się. Nadal myślał jednak o banalnej wymianie zdań z lady Sybille, przy tych nielicznych okazjach, gdy nie byli zajęci igraszkami miłosnymi.

Pewnego wieczoru przyłapał kochankę, gdy rozmawiała z regentem, w sposób, który wydał mu się wysoce podejrzany. Nie mógł słyszeć, co mówili, ale bez wątpienia odnosiło się to do jego osoby. Lady Malden zerkała na markiza od czasu do czasu. W jej oczach malował się wyraz, z jakim głodny kot wlepia wzrok w mi­seczkę śmietanki, wyraz pożądliwości i zado­wolenia. Markiz czuł w powietrzu kłopoty. Tymczasem jednak prowadził uprzejmą kon­wersację z jednym z ambasadorów. I od swego rozmówcy niespodziewanie otrzymał klucz do rozwiązania zagadki.

Przypuszczam, że to ostatnie przyjęcie w Carlton House — mówił ambasador —jakim cieszymy się, zanim jego wysokość wyjedzie do Brighton.

Zapewne — zgodził się markiz.

Moja żona i ja zostaliśmy zaproszeni do Pawilonu Królewskiego w Brighton — ciągnął dygnitarz z nutą satysfkacji w głosie —jesteśmy zachwyceni, że pan i lady Sybille również tam będą. Jego wysokość wspominał o tym.

Markiz spojrzał na ambasadora, starając się dobrze zrozumieć zawartą w jego wypowiedzi

-47-



sugestię. Po chwili milczenia dyplomata wzru­szył bezradnie ramionami i dodał:

Moja żona zawierzyła mi pański sekret, ale obiecuję, że będę szalenie, ale to szalenie dyskretny. Naturalnie ja też jestem wielbicielem lady Sybille.

Nawet, gdyby podłoga otworzyła się, ziejąc u jego stóp głęboką przepaścią, markiz nie byłby bardziej zaskoczony i zakłopotany. Zro­zumiał teraz, co robi Sybille. Jak mógł być tak niedomyślny? Używała wszak tej samej broni, którą posługiwało się tyle kobiet: opinii pub­licznej.

Tylko że Sybille zaczęła od szczytu: od następcy tronu i jego otoczenia. Chciała zmusić kochanka do oświadczyn. Presję mieli wywierać krewni i znajomi regenta. Irchester znał już podobne przypadki wśród swoich przyjaciół.

Korzystając z tego, że gospodarz zajęty był rozmową z licznym gronem gości, markiz czym prędzej opuścił Carlton House, omijając z da­leka lady Sybille.

Wrócił do domu, na Park Lane. Zastanawiał się, co powinien w tej sytuacji zrobić. Z wprawą zdobytą podczas planowania wojennych ope­racji, błyskawicznie podjął decyzję. Pierwszym krokiem musi być opuszczenie Londynu, po­stanowił.

Wydał dyspozycje służbie: trzeba wszystko


48 —


przygotować do natychmiastowego wyjazdu do Irchester Park. Przeprowadził rozmowę z sekretarzem i wreszcie zasiadł przy biurku, by napisać list do regenta. Dziękował za goś­cinność i wyjaśniał, że został wezwany na wieś w nie cierpiącej zwłoki sprawie rodzinnej.

Do lady Sybille nie posłał ani słowa. Miał cichą i okrutną nadzieję, że będzie się martwiła jego zniknięciem.

Natychmiast po śniadaniu wyruszył z naj­większym pośpiechem do Irchester Park. Czuł się okropnie, jak lis ścigany przez sforę psów gończych.

Widok rodzinnych stron i pełne dostojeństwa piękno starego pałacu przyniosły mu ulgę jak dotyk kojącej ból dłoni.

Czy jego miłość oczekuje towarzyst­wa? — zapytał z szacunkiem kamerdyner.

Nie w tej chwili, Dawson — odparł markiz. — Mam sporo do zrobienia w Irchester Park i potrzebuję spokoju.

Wasza miłość znajdzie tu spokój. Tak się cieszymy, że pan wrócił, milordzie.

Szczerość brzmiąca w jego głosie spodobała się markizowi.

Lecz kiedy Irchester został sam, na twarzy pojawił mu się grymas zniecierpliwienia. Myślał o narastającej nudzie, przenikającej jego życie w ciągu ubiegłego roku. Jak melodia wygrywa-


4 — Diona i dalmatyńczyk


49 —



na przez katarynkę. Te same bale, przyjęcia, zebrania w Carlton House, Vauxhall, Rane-lagh. I ciągle te same kobiety. Piękne, do­świadczone, kuszące, budzące pożądanie, przy bliższym poznaniu odkrywały bezwiednie swą próżność, samolubstwo, skąpstwo, niewiary­godną głupotę i bezwzględność, gdy chodziło o ich małe, egoistyczne cele.

Czego ja chcę, czego szukam? Markiz nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

Poczuł tęsknotę za wojną, za podnietą, jaką daje skrajne niebezpieczeństwo, za odpowie­dzialnością, za najwyższym napięciem uwagi. Tam był cel — jaśniejący niczym gwiazda przewodnia — zwycięstwo.

Cel został osiągnięty i... rozczarował.

Czego naprawdę chcę?

To pytanie wciąż dręczyło go, gdy samotnie jadł obiad. Wyszedł na taras. Słońce zachodziło powoli za starymi dębami w wielkim ogrodzie, a w gasnącym świetle dnia ukazywały się już na niebie pierwsze gwiazdy i nów księżyca.

Za plecami markiza wznosił się, wsparty na tych samych od pięciuset lat fundamentach pałac — Irchester House. W początkach ubieg­łego wieku pradziad markiza zdecydował się na całkowitą przebudowę rezydencji.

W rezultacie powstał jeden z najświetniej­szych w kraju przykładów architektury geo-

50 —


rgiańskiej. Paradne apartamenty pałacu za­chwycały pięknem wystroju.

Markiz bowiem posiadał zbiory sztuki, które były przedmiotem zazdrości samego księcia regenta.

Irchester House otaczały ogrody i lasy. Ogro­dom markiz przywrócił ich pierwotny kształt, toteż zadowolić mogły swą urodą każdego konesera piękna. Rozległe lasy zaś pozwalały na organizowanie wspaniałych polowań. W do­linie płynął strumień, którego rozlewiska two­rzyły bagna. Tam właśnie, późną jesienią strze­lał kaczki i bekasy.

Na ogromnych obszarach swej posiadłości markiz mógł rozkoszować się nie tylko polowa­niem, ale i jazdą konną. A odkąd wrócił z Francji jego stajnie słynęły z najlepszych wierzchowców.

Mam wszystko, myślał, dlaczego miałbym pragnąć więcej? Jednak czegoś mu brakowało, czegoś niezmiernie ważnego, czego nie umiał określić.

Zmęczony postanowił położyć się wcześniej. Nie mógł jednak zasnąć w ogromnej sypialni, w której jego przodkowie przychodzili na świat i umierali.

Rozmyślał o sobie. Zawsze uważał, że jest panem samego siebie i doskonale daje sobie radę. W armii zaś przekonał się, że posiada umiejętność dowodzenia.

51 —



Pewna kobieta — nie była Angielką — po­równywała go do Aleksandra Wielkiego i szcze­rze mówiąc, podobało mu się to wyróżnienie. Aleksander był nie tylko wojownikiem, ale też człowiekiem wykształconym, idealistą nie po­przestającym na łatwych celach.

Taki przecież i ja jestem — mówił sobie markiz. A przecież nie czuł się zadowolony. Szczęście jest zawsze związane ze zmaganiami, z podjęciem walki, ze zwycięstwem. W czasie wojny wiedział, jak odnosić zwycięstwa. Pod­czas pokoju miał wrażenie, iż cel wymyka mu się z rąk.

Następnego dnia markiz wstał w kwaśnym humorze. Z drwiącym uśmiechem wspominał wczorajsze rozterki.

Po śniadaniu, by odwrócić uwagę od przy­krych myśli, wyruszył na konną przejażdżkę. Specjalnie wybrał tym razem szczególnie naro-wistego ogiera.

Wrócił w lepszym nastroju. Samotnie zjadł obiad, obmyślając listę osób, które chciałby gościć w Irchester Park. Miał kilku przyjaciół, których mógł zaprosić bez obawy, że będzie się z nimi nudził. Lecz towarzystwo wyłącznie męskie, prędzej czy później, stałoby się nie­znośne, przeto zastanawiał się nad kandydatu-

-52 —


rami dam. Nie wypadało zapraszać żadnej z pań, z którymi flirtował zanim poznał lady Sybille. Doświadczenie podpowiadało, że każda spośród jego dawnych kochanek natychmiast żądałaby przeprosin, robiła nieprzyjemne sceny i domagała się zadośćuczynienia za wyimagi­nowane krzywdy.

A niech to! Z kobietami zawsze same utrapienia. Obejdę się bez nich! — oświadczył sam sobie.

Od powrotu z Londynu nie miał i nie chciał mieć utrzymanki, chociaż było to modne w wyższych sferach. Raz tylko zastanawiał się, czy by nie wziąć pod opiekę ładnej baletniczki z Covent Garden, ale w ostatniej chwili doszedł do wniosku, że drażni go jej akcent i preten­sjonalność. Markiz był wybredny i takie właśnie drobiazgi często odpychały go od kobiet. Przy­jaciele nie mogli zrozumieć jego postępowania, a ponieważ nigdy nie rozmawiał o swoich sercowych perypetiach, cieszył się opinią wy­jątkowo dyskretnego. Salonowa plotka przy­pisywała mu zaś tłum pań na utrzymaniu.

Czego ja właściwie chcę? — zapytał siebie po raz setny i, jak zwykle, nie mogąc znaleźć odpowiedzi, kazał osiodłać konia.

Wrócił o czwartej. Czuł się już znacznie lepiej. Udał się więc do biblioteki, gdzie każ­dego popołudnia spędzał czas na lekturze.

53-



Rzucił spojrzenie na nagłówki właśnie dostar­czonych gazet i zaczął przeglądać wiadomości sportowe. Nie znalazł niczego zajmującego. Ziewnął lekko i w tym momencie drzwi ot­worzyły się, a Dawson zaanonsował:

Pan Roderic Nairn, proszę pana!

Markiz spojrzał zaskoczony na wkraczające­go do biblioteki siostrzeńca. Młody człowiek, ubrany zgodnie ze wszystkimi wymogami mo­dy, wyciągnął dłoń na powitanie.

Co tutaj robisz, Roderiku? — zdumiał się Irchester.

Jesteś zaskoczony wuju Lenoxie?

Dwudziestodwuletni syn starszej siostry mar­kiza był miłym młodym człowiekiem. Rozpiesz­czany od chwili urodzenia uparł się, że musi spróbować życia w Londynie. Matka wylała potoki łez, a wreszcie ubłagała markiza, by zechciał wziąć pod opiekę jej „najdroższy skarb".

Lady Beatrice Nairn była wdową po Szkocie, który zostawił w spadku wielkie, lecz nie przynoszące specjalnych dochodów, dobra. Nie mogła więc opuścić Szkocji, aby doglądać debiutu syna w stolicy, obawiając się pozo­stawić rozległą posiadłość bez swojego dozoru.

Lady Nairn była przekonana, że najukochań­szy synek będzie w Londynie wydany na pastwę licznych pokus. A markiz traktował swoje obowiązki nader lekko.


54 —


Chłopak musi samodzielnie stanąć na nogi — powiedział siostrze, kiedy zaklinała go, aby dbał o Roderika.

Ależ on jest taki młodziutki, a przy tym taki przystojny!

Jak większość jego rówieśników. Przecież nie może być na wieki przywiązany do mamu-sinego fartuszka!

Martwię się o niego. Nie ma ojca, do którego w nagłej potrzebie mógłby się zwrócić o radę — odparła strapiona matka.

Nie dręcz się na zapas — zirytował się markiz. — Jeśli wpadnie w kłopoty, to go wyciągniemy.

Właśnie o to przez cały czas cię proszę — i lady Beatrice rozpłakała się. — Nie umiała­bym go ochronić, tak jak ty! Boję się, że przy swoim braku doświadczenia wpadnie w ręce jakiejś zepsutej kobiety.

Markiz rozumiał siostrę. Uważał jednak, że Roderic, zgodnie z prawami młodości, powi­nien się wyszaleć. Nie dręczył więc siostrzeńca kazaniami, a wręcz przeciwnie, zapowiedział mu, że w razie potrzeby może liczyć na pomoc.

Dlatego rok temu, Irchester bez zmrużenia oka, uregulował niewysokie długi karciane młodzieńca i nie rzekł mu z tego powodu złego słowa.

Pełne zrozumienia podejście spowodowało,

55 —



że chłopak, początkowo nieufny, zaczął trak­tować opiekuna jak przyjaciela. Nie ukrywał też przed nim niczego. Markiz szybko zorien­tował się, że Roderic jest człowiekiem prosto­linijnym, chociaż może niezbyt inteligentnym. Roderic zbliżył się do fotela, w którym zasiadał wuj, i zaczął niepewnym głosem:

Mam problem wuju Lenoxie, dlatego przyjechałem.

Jak się tu dostałeś?

Po krótkiej chwili milczenia młody człowiek odrzekł:

Twoim powozem.

Markiz mocno zacisnął usta i ostro zapytał:

Sam powoziłeś?

Chciałem, ale Sam mi nie pozwolił. Irchester odetchnął. Sam doskonale radził

sobie z końmi.

No i...?

Nie wiedziałem, że wyjechałeś z Lon­dynu — mówił Roderic. — Kiedy udałem się do Irchester House, pan Swaythling powiedział mi, że pojechałeś na wieś. Oznajmiłem, że muszę się z tobą natychmiast zobaczyć.

I Swaythling kazał Samowi odwieźć cię do Irchester Park?

Tak. Miałem nadzieję na pobicie twojego rekordu.

Jak długo jechaliście?

-56 —


Trzy godziny i czterdzieści pięć minut. Oczy markiza błysnęły.

O dziesięć minut dłużej.

To samo powiedział Sam. Byłem roz­czarowany.

Cieszę się, że nadal jestem w dobrej formie — stwierdził markiz z ukontento­waniem.

Jak mogłoby być inaczej? — pospieszył z komplementem Roderic.

A teraz opowiedz mi, dlaczego tak pręd­ko przybyłeś z Londynu. Masz wierzycieli na karku?

Nie! Nie! Tym razem to nie pieniądze. Markiz przyjrzał mu się z niepokojem.

Chodzi o zakład ze znajomymi z klubu — kontynuował młody człowiek.

Ach, tak. O zakład.

Chcę zwyciężyć i myślę, że nikt poza tobą nie jest w stanie mi pomóc.

Lenox Irchester poprawił się w fotelu. Szy­kowało się dłuższe opowiadanie.

Mów, słucham. Tylko zacznij od po­czątku.

To zdarzyło się wczoraj po lunchu. Wszy­scyśmy już sporo wypili...

Co to znaczy „my"? — przerwał markiz.

Och, moi znajomi, poznałeś ich. Edward, George, Billy i Stephen...

57 —



Markiz skinął głową.

Znał ich. Byli młodymi arystokratami, przy­jaciółmi Roderika z Eton. Zdaniem markiza pili zbyt dużo, a jakichkolwiek pożytecznych zajęć mieli za mało. Siostra, gdyby ich razem zobaczyła, byłaby jednak pewnie zachwycona. Typowi chłopcy z dobrych domów.

Rozmawialiśmy i żartowaliśmy — mówił dalej Roderic. — I wtedy dołączył do nas sir Mortimer Watson.

Markiz skrzywił się lekko. Wiedział wiele o sir Mortimerze, lecz nic co by świadczyło na jego korzyść. Rozmyślnie więc go unikał. Przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności Watson został przyjęty do „White Club". Często bywał też na wyścigach. Większość przyzwoitych dżentelmenów oddalała się pospiesznie na jego

widok.

Ta świnia, Watson, znów chce oskubać przy kartach jakiegoś dzieciaka — markiz przypomniał sobie niedawno usłyszaną w klubie uwagę.

Postawił nam drinka, i sam nie wiem kiedy, zaczęliśmy się spierać, czy zagraniczne kurtyzany są ładniejsze od angielskich, czy odwrotnie.

Przerwał na moment, po czym dodał:

Sir Mortimer twierdził, że zagraniczne Córy Koryntu są nie tylko ładniejsze, ale

-58-


i inteligentniejsze i z łatwością umieją grać role osób z lepszych sfer.

Markiz pomyślał, że sir Watson ma sporo racji. Roderic tymczasem mówił dalej.

Potem Edward, który jak wiesz, nie lubi sir Mortimera, powiedział, że cudzoziemki są, przepraszam za wyrażenie „rynsztokowe", jeśli tylko zajrzeć pod puder i szminkę. A angielskie dziewczyny mają wrodzoną ogładę i umieją zachowywać się elegancko.

Markiz przypomniał sobie, że ów Edward to lord Somerford, który całkiem niedawno otrzy­mał tytuł i fortunę.

Oczywiście, większość z nas poparła Ed­warda — opowiadał Roderic. — Potem sir Mortimer postawił tysiąc funtów przeciw jed­nemu, że nikt z nas nie dostarczy dziewczyny, która mogłaby współzawodniczyć z pewną, znaną mu dobrze, Francuzką. Jest ona ponoć nie tylko piękna, ale też bez trudu może uchodzić za damę.

Nigdy nie słyszałem podobnej bzdury! — zawołał wtedy Edward. — Z pewnością dziew­czyny od krów w naszym majątku bardziej przypominają damy niż jakaś importowana piękność!

Roderic uśmiechnął się i mówił dalej:

Byliśmy naturalnie bardzo rozgorączko­wani i zgodziliśmy się spotkać z sir Mortimerem

59 —



za tydzień. Każdy ma przyprowadzić służącą łub kurtyzanę, żeby udowodnić, że byle An­gielka będzie lepsza od jego zagranicznej pa­nienki.

Roderic skończył i popatrzył na wuja z oba­wą.

Ile musicie wpłacić do wspólnej puli?

Złożyliśmy się po sto gwinei — od­powiedział Roderic — które oczywiście straci­my, jeśli bezstronny sędzia wybierze jego dziewczynę. Sir Mortimer wyłożył pięćset funtów.

Markiz był pewien, że Watson nie ryzyko­wałby, ni z tego ni z owego, takiej sumy. Po człowieku jego pokroju należało spodziewać się jakiegoś podstępu. Ładne wyzwanie znalazł dla głupich, podpitych młodzików.

Więc cóż zamierzasz zrobić? — zapytał siostrzeńca.

To dlatego przyjechałem do ciebie wuju Lenoxie!

Tak? A to czemu?

Żebyś mi wynalazł jakąś piękną dziew­czynę od krów.

Markiz roześmiał się. — Drogi chłopcze, zdajesz sobie chyba sprawę, że Watson wy­strychnął was na dudków. Nie stanąłby do zakładu, gdyby nie miał czegoś specjalnego w zanadrzu.

-60 —


Roderic zrobił nadąsaną minę.

Wuju, żaden z nas nie chce przegrać.

Ja też nie pragnę, żeby on wygrał. Nie lubię go — uspokoił siostrzeńca markiz.

Musimy coś zrobić. Edward wyjechał do swego majątku w Hertfordshire, a reszta roz­gląda się po teatrach...

No i...?

Co mamy zrobić? — w głosie młodego człowieka brzmiała desperacja.

Zapłać sto gwinei i uznaj przegraną. Roderic, który przysiadł wcześniej na krześle,

wstał gwałtownie.

A niech to. Już nie pierwszy raz sir Mortimer mnie nabrał!

Tak?

Nie mówiłem ci, już kiedyś założyłem się z nim. Byłem wtedy lekko wstawiony, w efekcie straciłem dwieście gwinei. Nastę­pnego ranka czułem się okropnie. Nawet żółtodziób nie powinien okazać się takim durniem.

Zatem dostałeś nauczkę. Taki człowiek jak Watson zawsze wyciągnie pieniądze. od naiwnych.

Tak, ale tym razem chciałem go pobić jego własną bronią. Czy mogę jutro rozejrzeć się po twoich farmach, wuju? Może znajdę jakąś piękność, która ich zaskoczy?


61 —



To dopiero będzie cud! Sam byłbym zaskoczony!

Właśnie, potrzebuję cudu! Jestem op­tymistą i wierzę, że się wydarzy.

Mam nadzieję, że twoja wiara zostanie wynagrodzona. Uważam, że najpiękniejsza wiejska dziewczyna przeniesiona na Picadilly może dużo stracić ze swej atrakcyjności.

Ty mnie rozmyślnie chcesz przygnębić — jęknął Roderic. — Czy wiesz, co mi powiedział Edward, zanim przyjechałem tutaj?

Opowiedz — zachęcił go markiz, sam w coraz lepszym humorze.

Powiedział: jedyną osobą, która może ci pomóc, jest twój wuj.

A to dlaczego?

Dodał jeszcze, że jeśli jest ktoś, kto zna ładne kobiety i umie sprawić, żeby nie uciekły, to chyba tylko Irchester!

Dziękuję — powiedział markiz. — Po­doba mi się ten komplement. Jednak za­pewniam cię, że kobiety, z którymi byłem związany nie były i nie są dziewczynami od krów.

Więc co mam zrobić? — Roderic był

smutny.

Markiz zastanawiał się nad odpowiedzią, kiedy drzwi dyskretnie się uchyliły.

Przepraszam jaśnie pana — rzekł Daw-

62 —


son. — Jest tu młoda dama. Nalega na widzenie z panem.

Jak się nazywa? — zapytał markiz.

Nie podała nazwiska, ale twierdzi, że to bardzo ważne, aby mogła z panem pomówić osobiście.

Powiedziałeś „młoda dama", Dawson?

Właściwie powinienem powiedzieć „mło­da kobieta", proszę jaśnie pana. Ma ze sobą dużego psa.

Młoda kobieta z psem, która nie chce powiedzieć jak się nazywa? — zastanowił się markiz. — To brzmi jak jedna z twoich zaga­dek, Roderiku.

Siostrzeniec spoglądał przez okno, minę miał smutną. Milczał.

Wydaje mi się, że to dość dziwaczna prośba, Dawson. Czy sądzisz, że ona zamierza wejść tu z psem?

Zaproponowałem, żeby został na ze­wnątrz, ale powiedziała: pies przyjechał ze mną i chcę, żeby jego wysokość go zobaczył — od­parł Dawson.

Podejrzewam, że chce mi sprzedać psa.— rzekł sucho markiz. — Trzeba jej będzie po­wiedzieć, że mam już dużo psów i nie po­trzebuję więcej.

Spodziewał się, że kamerdyner opuści pokój, ale ten zawahał się.

63 —



To bardzo piękny pies, proszę jaśnie pana. Niezwykły. Może zabrzmi to imper-tynencko, ale ta kobieta jest wyjątkowo ładna i coś dziwnego było w sposobie, w jaki nalegała na widzenie z panem, milordzie.

Roderic odwrócił się od okna.

Ładna? Dawson, powiedziałeś, że jest

ładna?

Bardzo, bardzo ładna, paniczu, niezwykle

ładna!

Roderic spojrzał na markiza.

Słyszałeś wuju Lenoxie? Mam przeczucie, że właśnie stał się cud!

Markiz zaśmiał się z przymusem.

Jeśli to naprawdę cud, w co nie wierzę, to zapłacę tych sto gwinei za ciebie.

Dobrze! — wykrzyknął zachwycony Ro­deric. — Dawson, zawołaj ją! Natychmiast zawołaj tę młodą kobietę i jej psa!

Dawson spojrzał na markiza, aby się upew­nić. Ten skinął głową.

Tak jest, milordzie — powiedział kamer­dyner i wyszedł.


Rozdział 3


Ted spojrzał na Dionę zaskoczony.

Panienko, myślę że to błąd — powie­dział bez przekonania. — Jego wysokość chyba jest w domu. Powinniśmy pojechać na farmę.

Diona potrząsnęła głową.

Nie, Ted. Pójdę od razu do pałacu, czuję że mam rację.

Intuicja podpowiadała jej, że w Irchester Park otrzyma pomoc. Wiedziała, że to szansa, aby uratować Syriusza.

Powóz jechał powoli, zmęczony koń Teda wlókł się noga za nogą.

Proszę mi obiecać, że nie powiecie niko­mu, gdzie jestem. Gdyby wiadomości o miejscu mego pobytu doszły do stryja Herewarda, zabrałby mnie stąd i zabił Syriusza.


5 — Diona i dalmatyńczyk


65 —



Panienka Diona może mi zaufać, to jasne — odparł stary i zamyślił się.

Po chwili znów się odezwał:

Gdyby panienka znalazła się w kłopo­tach, proszę powiadomić farmera Burrowsa. Pośle po mnie. Przyjadę tak szybko, jak tylko dam radę.

Dziękuję, dziękuję za pomoc i za waszą

dobroć.

Ted ściągnął lejce i powóz zatrzymał się. Diona wysiadła, a Syriusz zeskoczył za nią. Ted podał dziewczynie jej niewielki bagaż.

Proszę dbać o siebie, panienko Diono. Niech panienka pamięta, przyjadę, kiedy do­stanę wiadomość.

Nie zapomnę. Jeszcze raz dziękuję. Ruszyła w stronę domu. Wiedziała, że stary

człowiek patrzy za nią z troską. Doszła do szarego kamiennego mostu nad jeziorem i za­trzymała się. Pomyślała, że może to dziwnie wyglądać, jeśli pojawi się w pałacu, dźwigając owinięty szalem cały swój dobytek.

Obok mostu rosła kępa krzaków. Diona ukryła tobołek między gałęziami i poczuła się lepiej. Miała nadzieję, że nikt nie natrafi na kryjówkę zanim będzie mogła zabrać stąd swoje rzeczy. Była zdenerwowana i przerażona, ale nie widziała innego wyjścia. Wolała szorować podłogi niż wrócić do stryja i narazić Syriusza


66 —


na śmierć. Prośby na pewno by nie poskut­kowały. Powiem markizowi, rozważała, że mogę robić cokolwiek, ale najbardziej użytecz­na byłabym w psiarni.

Przebycie szarych, kamiennych schodów wio­dących do frontowego wejścia wymagało ogro­mnego wysiłku woli.

Nie musiała kołatać. Lokaj pełniący służbę w sieni dostrzegł ją i, gdy znalazła się przed wielkimi drzwiami, otworzył.

Chcę widzieć się z markizem Irchester! — powiedziała tonem, jakiego używała jej matka.

Lokaj bez słowa spojrzał na kamerdynera, który nadszedł właśnie w tej chwili. Miał siwe włosy i wyglądał niezwykle dostojnie.

Panienka do jego wysokości? — spytał namaszczonym tonem.

Tak. Chcę się z nim zobaczyć.

Kogo mam zaanonsować?

Diona nie chciała zdradzić swego nazwiska. Kamerdyner oświadczył więc, iż nie może przeszkadzać jego wysokości, o ile nie będzie wiadomo, że sprawa jest naprawdę istotna. Ale Diona nie ustępowała. Musiała spotkać się z człowiekiem, na którego pomoc liczyła.

Wreszcie kamerdyner, pokonany jej uporem, odszedł. Stała w westybulu i czuła, że trzech innych służących przygląda się jej i Syriuszowi z zachwytem.

67 —



Piękny pies — powiedział jeden z nich. Diona pomyślała, że jeśli wzięli ją za osobę

z wyższych sfer, są zapewne zdziwieni, dlaczego nie przybyła w towarzystwie matki lub opie­kunki.

Ma na imię Syriusz. Mam go od szcze­niaka — odparła.

To szybkie psy, dobre na gonitwy.

Tak, wiem — uśmiechnęła się z dumą. Usłyszeli kroki powracającego kamerdynera.

Lokaj wyprostował się służbiście i zamilkł. Diona poczuła niepokój.

Tędy, panienko, proszę — rzekł kamer­dyner.

Więc udało się. Ale to dopiero początek. Pomóż mi tatusiu, proszę.

Kamerdyner otworzył drzwi z taką miną, jakby wiedział, że popełnia błąd, wpuszczając nieznajomą przed oblicze jaśnie pana.

Usłyszała:

Młoda kobieta, milordzie!

Weszła. W pierwszym momencie widziała tylko tysiące książek, od sufitu do podłogi. Dopiero po chwili dostrzegła, że w bibliotece jest dwóch mężczyzn. Jeden, całkiem młody, patrzył na nią w dziwny sposób. Drugi był chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widzia­ła w życiu. Wydał się jej władczy i potężny. Tak właśnie wyobrażała sobie markiza Irchester.

68 —


Siedział odprężony w fotelu z wysokim opar­ciem. Nogi skrzyżował niedbale. Wyglądał jak król na tronie. Ogarnęło ją nieprawdopodobne uczucie, że powinna paść przed nim na kolana.

Zamiast tego dygnęła wdzięcznie. Ponieważ obydwaj milczeli, podeszła bliżej. Nie mogła wiedzieć, iż jej widok zaskoczył ich zupełnie. W najlepszej sukience ze wzorzystego muślinu przewiązanej błękitną wstążką wyglądała nad­zwyczaj pięknie. Wianuszek z polnych kwia­tków zdobił jej słomkowy kapelusz, a po­nieważ rękawiczki były dla niej za drogie, założyła mitenki, które nie zakrywały kształt­nych palców.

Podeszła jeszcze kilka kroków. U jej boku stąpał dalmatyńczyk. Kiedy znalazła się blisko markiza, uznała że należy jeszcze raz dygnąć.

Panienka życzyła sobie widzieć się ze mną? — spytał Irchester.

Tak, proszę pana.

Powiedziała panienka, że to pilne?

Bardzo pilne, wasza wysokość.

Ciekawe. Jak się panienka nazywa? Po chwili wahania powiedziała:

Diona...

Markiz spojrzał nieco zdziwiony.

I to wszystko?

Tak. Tak, proszę pana. Mam powody aby nie podawać mojego nazwiska.


69 —



Proszę mi więc powiedzieć, jaki jest po­wód pani przyjazdu tutaj.

Z trudem zaczęła:

Zastanawiałam się, czy wasza wysokość nie zatrudniłby mnie jako dziewczynę do psów...

W oczach markiza dostrzegła wyraz zasko­czenia. Drugi mężczyzna podszedł teraz bliżej i przyglądał się jej w sposób, który wprawił ją w jeszcze większe zakłopotanie.

Jako dziewczynę do psów? — upewnił się

markiz.

Tak, proszę pana. Może na to nie wy­glądam, ale mam duże doświadczenie z psami i końmi... Potrzebuję pracy.

Nigdy nie słyszałem... — zaczął markiz, ale Roderic przerwał mu.

Dlaczego nie miałaby być dziewczyną

do krów? Diona spojrzała na niego i odpowiedziała:

Mogę pracować w oborze, ale wolałabym w psiarni. Wiem, że kobiety zwykle nie do­glądają psów. Lecz przecież nic nie stoi na przeszkodzie... Umiem wiele rzeczy, które uwa­ża się za trudne tylko dlatego, że wykonują je mężczyźni.

Spojrzała markizowi prosto w oczy.

A co panienka potrafi?

Kobieta lepiej opiekuje się szczeniakami,

-70-


jeśli muszą być karmione ręką. Umiem też zajmować się chorymi końmi. Uczył mnie tego ojciec i jego stajenni...

W tej chwili uświadomiła sobie, że pragnąc zaprezentować się jak najlepiej, nieopatrznie popełniła błąd.

Ojciec panienki ma konie? — zaintereso­wał się markiz.

Tak, proszę pana.

I nie chce, aby panienka pomagała dalej w stajni?

Mój ojciec... Nie żyje, proszę pana. Markiz dosłyszał drżenie jej głosu, mimo że

było ledwo wyczuwalne.

Domyślam się, że nie zostawił panience żadnych pieniędzy?

Suchy, rzeczowy ton rozmówcy pomógł Dio-nie opanować się. Odparła całkiem spokojnie:

To prawda, proszę pana. Muszę teraz sama zarabiać na życie. Dla mnie to ważne, bym mogła zacząć pracę jak najszybciej. Nawet od zaraz.

Gdyby nie była tak zdenerwowana, szybka odpowiedź markiza zastanowiłaby ją.

To znaczy, jeśli dobrze zrozumiałem, że panienka nie ma dokąd pójść, gdybym jej nie przyjął?

Tak...

W tym momencie Roderic wydał cichy okrzyk tryumfu:

71 -



Cud! Wuju Lenoxie, cud! Wygrałem za­kład! Spójrz na nią! Spójrz! To osoba, której

szukamy!

Markiz machnął niecierpliwie ręką. Roderic postąpił ku przybyłej i natarczywie poprosił:

Czy możesz zdjąć kapelusz?

Diona spojrzała na niego ze zdziwieniem.

Zaraz wyjaśnię, ale proszę zdjąć kapelusz.

Było to dziwne żądanie, ale nie miała powo­du odmawiać. Pomyślała, że dziewczyny na farmie nie noszą się tak jak ona. Szkoda, że nie wzięła ze sobą stroju do pracy. Zabrała jednak spódnicę do jazdy konnej. Zapakowała ją w ostatniej chwili, mimo że sporo ważyła.

Diona sięgnęła do wstążek przy kapeluszu.

Rozumiem, iż są jakieś powody, dla których przyprowadziła panienka swego psa? Panienka chce go sprzedać?

Ależ nie! Nie oddałabym go nawet za milion funtów. To właśnie z jego powodu szukam pracy. Chciałam pracować w psiarni, aby on mógł mi zawsze towarzyszyć.

Markiz wyciągnął dłoń. Diona zdziwiła się, gdy Syriusz podszedł do niego bez oporu. Pies był zazwyczaj nieufny wobec obcych.

To wyjątkowo piękny okaz swojej rasy — zauważył właściciel Irchester Park. — Rozu­miem, dlaczego panienka nie chce się z nim rozstać.


72 —


- Mam go odkąd był szczeniakiem. Jest dla mnie całym światem, moją miłością.

Dziewczyna powiedziała to tak gorąco, że markiz uniósł brwi zaskoczony.

Zdjęła kapelusz i przygładziła złociste włosy, które spadły na ramiona. Roderic jęknął z za­chwytu.

Wuju, ona jest piękna! Właśnie jej szu­kałem!

Diona spojrzała na niego ze zdumieniem. To bardzo dziwny młodzieniec, pomyślała.

Natomiast markiz w duchu przyznał Rode-rikowi całkowitą rację. Ta dziewczyna istotnie była piękna. Chociaż, pomyślał żartobliwie, nie miała różowych policzków angielskiej wieś­niaczki, o jaką chodziło Roderikowi.

Tymczasem Roderic dalej wykrzykiwał:

Znalazłem! Jestem pewien, że sir Mor-timer zgłupieje z wrażenia i tysiąc gwinei nasze!

Roderiku! Spokojnie. Musisz jeszcze przekonać Dionę, aby pomogła ci w tym doniosłym zadaniu.

Ze sposobu, w jaki markiz to powiedział, Diona wyczuła, że nie pochwalał zamysłów młodego mężczyzny.

Proszę jaśnie pana. Ja chcę pracować u milorda, z psami — powtórzyła.

Rozważę tę niezwykłą propozycję. Myślę jednak, iż powinna panienka wysłuchać naj-

73 —



pierw, co do powiedzenia ma mój siostrzeniec. Pozwoli panienka, że przedstawię. Pan Roderic Nairn — panna Diona!

Znów w głosie gospodarza wyczuła ironię. Dygnęła. Syriusz podbiegł do niej. Położyła dłoń na jego łbie i poczuła otuchę. Nie może stchórzyć. Co zrobiłaby ze sobą i Syriuszem? Syriusz polizał jej rękę, a ona pogłaskała go po karku. Spojrzała na markiza. Zupełnie innym niż przed chwilą tonem powiedział:

Proponuję, żeby pani usiadła i wysłuchała mego siostrzeńca. Jego propozycja może w pier­wszej chwili wydać się nie tyle niepojęta, co nieprzystojna.

Przepraszam, jeśli zachowałem się nieele-gancko — powiedział szybko Roderic. — To dlatego, że wuj powiedział mi, iż to, co chcę znaleźć jest niemożliwe. I że tylko cud może mi pomóc...

Uśmiechnął się bardzo miło i dokończył:

Kiedy pani weszła, cud się dokonał!

Diona poczuła, że nogi odmawiają jej po­słuszeństwa. Przysiadła ostrożnie na krzesełku blisko fotela markiza, a Syriusz ułożył się przy niej. Położyła kapelusz na kolanach i podniosła ogromne, fiołkowe oczy na Roderika Nairna. Zastanawiała się, cóż on ma zamiar powiedzieć. Wszystko, co do tej pory usłyszała w bibliotece, zaskakiwało ją. Myślała, że markiz zechce


74 —


sprawdzić jej umiejętności i będzie wypytywał o nazwisko. Bardzo ją to niepokoiło, gdyż nie lubiła kłamać. Roderic przysiadł na poręczy fotela i zaczął:

Przypuszczam, że wie pani, iż mężczyźni w Londynie lubią się zakładać. Szczególnie dotyczy to członków mojego „White Club".

Wiem, ponieważ... — w ostatniej chwili ugryzła się w język.

Harry Grantley nie raz rozbawiał żonę i cór­kę opowiadaniami o zakładach, spośród któ­rych najdziwaczniejsze zapisywano w specjalnej księdze. Diona pomyślała, że musi bardzo uważać. Dobrze, że nie dokończyła!

Ja i kilku moich przyjaciół — mówił Roderic — założyliśmy się z pewnym członkiem klubu, że uda nam się znaleźć Angielkę, naj­lepiej prostą dziewczynę od krów, ładniejszą i inteligentniejszą niż zachwalana przez naszego przeciwnika cudzoziemka.

Diona zdumiała się.

Z pewnością — powiedziała — będzie to nierówne współzawodnictwo, o ile dziewczęta pochodzą z różnych klas społecznych. Przecież wieśniaczki nie mają żadnego wykształcenia.

Markiz zacisnął usta i zwrócił twarz w stronę siostrzeńca. Wiedział, że Roderic dobiera ostro­żnie słowa, by nie dać poznać, że chodzi o zawodniczki podejrzanej konduity. A więc


75 —



znacznie bardziej błyskotliwe niż zwykła wieś­niaczka. To, że Diona wytknęła słabość wywo­du, rozbawiło Irchestera.

Tymczasem Roderic usiłował znaleźć logicz­ną odpowiedź.

To nie musi być dziewczyna od krów. Podałem tylko taki przykład. Lecz cudzoziem­ka, którą sir Mortimer chce zaprezentować, jest nie tylko piękna, ale i błyskotliwa. I oczy­wiście ma maniery damy.

Diona zastanawiała się przez chwilę.

Nie myślę, aby którakolwiek ze znanych mi wieśniaczek miała szansę na wygranie takie­go współzawodnictwa.

Ależ — zaoponował Roderic — właśnie pani jest odpowiednią osobą. Powiedziała pani, że może pracować w oborze. A jestem pewien, że wuj Lenox z zachwytem zatrudni panią w psiarni...

Urwał i po chwili dodał z naciskiem:

Ale najpierw musi pani wygrać dla mnie

ten zakład.

Co... muszę... zrobić? —jęknęła Diona. Obawiała się, że młody człowiek proponuje coś, czego absolutnie nie zaaprobowaliby ro­dzice. Ojciec wyrażał się bardzo niepochlebnie o zatwardziałych hazardzistach i bezmyślnych dandysach, których nazywał „niczym więcej jak wieszakami na ubrania".

-76-


Podawał za przykład Beau Brummella*, znanego z dbałości o swój wygląd, choć minęły już lata od czasu kiedy słynny galant zmuszony został opuścić Anglię.

Nie pojmuję — mówił Harry Grantley — jak to możliwe, żeby mężczyzna chciał spędzić dwie lub trzy godziny, strojąc się. To już nie tylko marnowanie cennego czasu, to marno­wanie życia!

A ja słyszałam, ojcze — zaoponowała Diona — że Brummell był szalenie inteligent­nym człowiekiem.

Dowcipnym. I na tyle bystrym, że potrafił uczynić z siebie arbitra elegancji i osobę pożą­daną w towarzystwie. Jednocześnie jednak nie miał ani odrobiny samokontroli. Nie umiał powstrzymać się od hazardu i zgrywał się do ostatniego pensa. Czy może być przykład więk­szej głupoty?

Całkowicie się z tobą zgadzam — do rozmowy włączyła się matka Diony. — Wydaje mi się jednak, że to, w dużej mierze, wina tych


* Brummell, George Bryan (1778-1840) — zwany Beau Brummell, słynny dandys narzucający modę soc-jecie londyńskiej w pocz. XIX w. Przez lata cieszył się opieką księcia regenta, późniejszego Jerzego IV. Z po­wodu długów i kłótni z księciem, zbiegł ok. 1813 r. do Francji, gdzie w kilkanaście lat potem zmarł w szpitalu dla obłąkanych, (przyp. red.)

77 —



wszystkich klubów. Tam młodzi ludzie wy­stawiani są na różne pokusy. Chcą się pokazać przed pozostałymi, więc nieuchronnie zaczynają pić zbyt dużo, żeby dodać sobie odwagi do ponoszenia wydatków, na które nie mogą sobie pozwolić.

Ojciec uśmiechnął się.

Doskonałe usprawiedliwienie, ale męż­czyzna musi się zachowywać jak na mężczyznę przystało i radzić sobie o własnych siłach.

Obawiam się jednak, że zazwyczaj spro­wadza się to do szukania oparcia w innych — odparła spokojnie pani Grantley.

Wspomnienie tej rozmowy sprzed lat spra­wiło, że Diona zdenerwowała się jeszcze bar­dziej.

Wszystko, o co chcę panią prosić — tłu­maczył tymczasem Roderic — to żeby przyje­chała pani do Londynu i pozwoliła zabrać się do... Nie do klubu, bo tam kobiety nie mają wstępu, ale do pewnego domu, gdzie będą oczekiwały inne zawodniczki, no i ta cudzozie­mka. Ona z pewnością, nawet w połowie, nie jest tak ładna jak pani.

A w jaki sposób oceniana będzie in­teligencja zawodniczek? — zapytała Diona.

Roderic znów musiał się namyślić. Markiz był w coraz lepszym humorze. Podobało mu się pytanie Diony. Było rozsądne. Zapewne

-78 —


sam sir Mortimer nie umiałby na nie od­powiedzieć.

Przypuszczam — rzekł wreszcie młody człowiek — że będzie to rozmowa, chyba po obiedzie, a potem może zatańczymy. Sędziowie ocenią maniery dziewcząt podczas jedzenia i tańca.

Diona z trudem złapała oddech. Propozycja wzięcia udziału w tak podejrzanym konkursie była dla niej absolutnie nie do przyjęcia. Obiad z jakimiś nieznanymi mężczyznami, bez przyzwoitki, tańce w towarzystwie dziewczyn od krów i Bóg wie kogo jeszcze, kiedy na dodatek nie wiadomo, kto jest panią domu. Matka z pewnością nigdy by jej na to nie pozwoliła.

Nie mogę tego uczynić — powiedziała szybko.

A to dlaczego? — zdumiał się Roderic. Po chwili, jakby sobie coś przypomniał,

dorzucił:

Naturalnie zostanie pani wynagrodzo­na. — Zawahał się i dodał. — Otrzyma pani dwadzieścia funtów i nową suknię.

Diona wyprostowała się na krzesełku.

Nie! — zawołała. — Nie mogę się zgo­dzić, aby nieznajomy mężczyzna kupował mi suknię! Nie chcę brać udziału w tych... za­wodach!

79-



Przyszło jej na myśl, że gdyby zgodziła się i pojechała do Londynu, w klubie mógłby zobaczyć ją jakiś dawny znajomy ojca. Było mało prawdopodobne, ażeby starsi, szacowni dżentelmeni należeli do towarzystwa Nairna, ale jednak możliwe. Cóż by pomyśleli, widząc córkę Grantleya, udającą wiejską dziewczynę.

Roderic przerażony krzyknął:

Nie mów tak! Musisz mi pomóc! Ponieważ zarówno postawa, jak i ton głosu

nie pozostawiały wątpliwości, że dziewczyna czuje się obrażona, Roderic zwrócił się o pomoc do markiza.

Zrób coś wuju Lenoxie —jęknął. — Wy­tłumacz pannie Dionie, że jest cudem, o który się modliłem, nawet jeszcze większym cudem, niż mogłem sobie wymarzyć!

Myślę — odparł markiz powoli — że twoja propozycja wydałaby się, podobnie jak i Dionie, przerażająca i szokująca także wielu godnym szacunku wiejskim dziewczętom.

Szokująca? — zdziwił się niepomiernie Roderic.

Nagle dotarło do niego, że wuj specjalnie zaakcentował słowa „godnym szacunku" i zro­zumiał, dlaczego.

Wstał z poręczy fotela i błagalnie zwrócił się do dziewczyny:

Proszę, panno Diono, niech mi pani nie

-80 —


odmawia pomocy, której tak rozpaczliwie po­trzebuję. Diona milczała, więc po chwili dodał:

Mówi pani, że musi zarobić. To jest najprostsza droga. Zapłacę pięćdziesiąt funtów, jeżeli przyjmie pani moją propozycję.

To... za dużo! — zaprotestowała Dio­na. — Zresztą, nie mogę... jechać do Londynu.

Nie takie to straszne, jak pani sądzi — przekonywał Roderic. — Obiecuję, że będę się panią opiekował.

Markiz spojrzał przenikliwie na Dionę. Nie może jechać do Londynu, pomyślał. Miał wrażenie, iż Roderic niewłaściwie pojął od­powiedź dziewczyny.

Irchester przepadał za wszelkiego rodzaju łamigłówkami i tajemnicami, dla rozwiązania których musiałby szczególnie natężać swój bystry umysł. Po powrocie do Anglii z zapa­łem zabrał się do wykrywania słabych punk­tów w organizacji odziedziczonych dóbr rodo­wych. Sporo czasu poświęcił na dociekanie, w jaki sposób pieniądze ojca zostały roz­trwonione bądź ukradzione i kto, spośród zatrudnionych w majątku, nie zasługuje na zaufanie.

Teraz ożywił się również, gdyż tajemnicza panna wydała mu się nadzwyczaj intrygująca. I to nie z powodu niecodziennej urody. Było

6 — Diona i dalmatyńczyk — 81 —



jasne, że dziewczyna ukrywa coś ważnego i z pewnością nie pochodzi z prostego stanu. Postanowił przerwać Roderikowi.

Mam pewną propozycję i pragnę, abyście oboje jej wysłuchali — oświadczył.

Diona zwróciła się w stronę markiza, to samo niechętnie uczynił Roderic.

Wyobrażam sobie, choć mogę się mylić, że Diona ma za sobą daleką drogę i musi być zmęczona. Wspomniała, iż nie ma dokąd pójść. Proponuję więc, aby przyjęła moją gościnę na dzisiejszą noc, a jutro, czy też po dzisiejszym obiedzie, rozważyła twoją propozycję ponownie.

Diona już rozchyliła usta, żeby powtórzyć swoją odmowę, lecz markiz nie pozwolił jej dojść do słowa.

Chciałbym również porozmawiać z moim zarządcą, czy uważa za możliwe zatrudnienie kobiety w psiarni. Mamy już bowiem czterech mężczyzn do opieki nad psami.

Diona spojrzała z wdzięcznością. Jej twarz rozjaśniła się, a z oczu zaczął znikać wyraz lęku.

Wasza wysokość naprawdę tak zrobi? — zapytała bez tchu.

Zrobię, jeśli zgodzisz się przenocować tu dziś.

Z Syriuszem? — upewniła się.

Oczywiście, moje zaproszenie obejmuje również i jego.


82 —


Och, więc serdecznie dziękuję. Dziękuję milordzie!

Wstała, a markiz powiedział:

Przypuszczam, iż ma pani jakiś bagaż? Mówił z lekką ironią, jakby przypuszczał, że

nic ze sobą nie zabrała. Diona zarumieniła się.

Nie chciałam, aby było mi ciężko, spako­wałam więc tylko kilka rzeczy do tobołka. Zostawiłam go w krzakach, po drugiej strome mostu.

Pomyślała, że musiało to zabrzmieć dzie­cinnie.

Markiz nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Rzekł:

Roderiku, zadzwoń.

Mam nadzieję — zwrócił się do Diony — że nie odmówi nam pani przyjemności swego towarzystwa przy obiedzie?

Spodziewał się, że przyjmie zaproszenie z ta­ką samą skwapliwością, z jaką przyjęła propo­zycję noclegu, ale ku swemu zdziwieniu, do­strzegł, że zawahała się przez moment, zanim odpowiedziała:

Chyba nie będzie mi wypadało?

Słucham?

Skoro mam być dziewczyną do psów, nie wypada, abym zasiadała przy jednym stole z chlebodawcą.

Markiz uśmiechnął się.


83 —



Jesteś dosyć niezwykłą dziewczyną do psów. Pragnę zauważyć, że jeszcze cię nie zatrudniłem. Więc będzie w porządku, jeśli zjesz z nami obiad.

Przez chwilę Diona rozważała jego argu­menty.

Dziękuję, milordzie — powiedziała w koń­cu. — Czuję się zaszczycona pańskim zapro­szeniem.

Przestrzegam londyńskich pór posiłków. Obiad jemy o ósmej. Myślę, że zechce pani odpocząć. Spotkamy się w Błękitnym Salonie kwadrans przed posiłkiem. Służba wskaże pani drogę.

Dziękuję milordzie.

Do biblioteki wszedł Dawson.

Pan dzwonił, milordzie?

Tak, panna Diona zostaje tu dziś na noc. Umieść ją w pokoju gościnnym. Zostawiła swoje rzeczy w krzakach, po drugiej stronie mostu.

Twarz Dawsona nawet nie drgnęła. Powie­dział obojętnie:

Zabiorę je, milordzie.

Poproś panią Fielding, aby zaopiekowała się panną Dioną. Panna Diona zje obiad wraz z paniczem Roderikiem i ze mną.

Dawson skłonił głowę. Diona dygnęła.

Dziękuję panu, milordzie. Bardzo, bardzo dziękuję.

84 —


Była już zupełnie spokojna.

Markiz przyglądał się jej, gdy ruszyła za Dawsonem. Zastanawiał się, co naprawdę ukry­wa. Intrygowało go to.

Gdy drzwi się zatrzasnęły, Roderic poderwał z krzesła poduszkę, podrzucił ją i radośnie zawołał:

Wygrałem! Wygrałem! Nikt, powtarzam nikt, nie dostarczy tak ładnej dziewczyny!

Rzucił poduszkę na krzesło.

Dziękuję, wuju Lenoxie! Zawsze wiedzia­łem, że masz sportowego ducha, a teraz jestem gotów tysiąc razy wypić twoje zdrowie i publi­cznie ogłosić, że nie ma drugiego takiego jak ty!

Jestem bardzo wdzięczny — powiedział oschle markiz.

Przez moment byłem przerażony, że ona ucieknie, ale zrozumiałem twoje ostrzeżenie, aby odnosić się do niej z szacunkiem. Sam bym o tym nie pomyślał.

Oczywiście, ona jest godna szacunku! — powiedział ostro markiz. — A co więcej, wąt­pię, czy kiedykolwiek w życiu słyszała o „Có­rach Koryntu", a jeśli nawet, to czy wie, co ten zwrot naprawdę oznacza.

Roderic wbił w niego wzrok.

Naprawdę tak sądzisz, wuju?

Myślę, Roderiku, że musisz nauczyć się oceniać ludzi nie tylko według pozorów.


85 —



Ale, tu nie ma o czym mówić. Przyjechała bez przyzwoitki, chce dostać pracę w psiarni. Co mam myśleć o takiej panience?

Markiz dopiero po chwili odpowiedział:

Sam powinieneś umieć wyciągnąć wnio­ski. Po prostu ostrzegam cię Roderiku, że ona zapewne uciekła z domu i ukrywa się. Jeśli będziesz ją dalej straszył, odejdzie.

Roderic zaprotestował gwałtownie.

Nie pozwolę na to!

Więc uważaj, jak się zachowujesz i co mówisz.

Roderic przez chwilę zastanawiał się nad słowami wuja. Wreszcie rzekł:

Jeśli ona jest, jak mówisz, godna szacun­ku, na pewno nie będzie zachwycona pozna­niem wybranki Watsona, która z pewnością jest, jak mawiają Francuzi, „kurtyzaną". Cho­ciaż nigdy nie byłem w Paryżu, wiele o nich słyszałem. Są ponad zwykłe filles de joie. I ocze­kują, że każdy wystarczająco bogaty mężczyzna obsypie je diamentami i orchideami.

Przerwał, przypomniawszy sobie z kim roz­mawia.

Zresztą komu to mówię? Byłeś w Paryżu i wiesz, o co mi chodzi.

Markiz zmrużył oczy.

Uważam, że w Anglii nie ma prawdzi­wych kurtyzan. Dlatego Watson mógł bez

-86-


obawy sprowokować zakład z bandą naiwnych młodzików.

A niech go licho! Kawał łajdaka! I po­wiadasz wuju, że żaden z nas nie ma szans z Watsonem?

Przeciwnie, uważam, że macie szansę. Jeśli sędziowie będą uczciwi, Diona zaćmi każdą francuską kurtyzanę!

Roderic wyprostował się.

Naprawdę tak uważasz, wuju Lenoxie?

Tak.

Więc muszę ją namówić, albo... ty!

Ja nie mam z tym nic wspólnego! — za­protestował markiz.

Ale musisz mi pomóc. Wiesz, równie dobrze jak i ja, że każda kobieta zrobi wszyst­ko, co zechcesz. Na twoją prośbę nawet skoczy ze skały!

Markiz roześmiał się.

Taką cieszę się reputacją?

Edward kiedyś powiedział o tobie: nie­pokonany na wojnie i niepokonany w łóżku.

Roderic dostrzegł zmarszczkę między brwia­mi wuja, więc dodał szybko:

Ja tylko powtarzam, co powiedział Ed­ward. Nie obrażaj się. Proszę, wiesz przecież, że muszę pokonać tego łobuza. W przeciwnym razie, on roztrąbi swoje zwycięstwo po całym Londynie!

87-



I tego właśnie należy uniknąć za wszelką cenę — zauważył markiz — ale nie wolno być zbyt pewnym siebie. Nie, żeby Diona nie miała wszelkich szans na zwycięstwo, ale dlatego, że może nie zgodzić się na wzięcie udziału w takim współzawodnictwie.

Markiz wstał i, nie czekając na odpowiedź Roderika, wyszedł z biblioteki. Uśmiechał się, sytuacja zdecydowanie bawiła go.


Rozdział 4


Schodząc na obiad, Diona czuła się jak boha­terka sztuki teatralnej. Wprawdzie matka opi­sywała jej piękne domy, w których gościła za młodu, a potem już jako mężatka, ale przepych Irchester Park zupełnie Dionę oszołomił. Sy­pialnia nie była wprawdzie duża, lecz urządzo­no ją wygodnie i elegancko. Łoże pod bal­dachimem wspartym na czterech kolumienkach ozdobiono przewiązanymi srebrnym sznurem zasłonami.

Gdy dziewczyna rozglądała się z zachwytem po przydzielonym jej pokoju, gospodyni po­wiedziała tonem wyrażającym najwyższą deza­probatę:

Rozumiem panienko, że bagażem są rze­czy, które ma panienka w szalu?

Właśnie w tej chwili lokaj wręczył wystrojo-

89 —



nej w koronkowy czepeczek pokojówce węzełek Diony.

Nie chciałam zabierać w drogę zbyt cięż­kiego bagażu — tłumaczyła się speszona — dla­tego nie wzięłam żadnych kufrów.

Pani Fielding zacisnęła usta, więc Diona dodała:

Dom opuściłam w wielkim pośpiechu. Gospodyni milczała. Diona, aby dodać sobie

animuszu uniosła podbródek i oświadczyła, naśladując sposób mówienia matki:

Bardzo miło z pani strony, że się pani o mnie troszczy. A ten dom, to najładniejszy dom, jaki kiedykolwiek widziałam.

Pani Fielding udobruchała się. Po chwili już zupełnie innym tonem zwróciła się do Diony:

Panienka życzy sobie, aby pies spał obok panienki w pokoju?

Tak, oczywiście. Obiecuję, że nie będzie z nim żadnych kłopotów. Jest przyzwyczajony do warunków domowych.

Gospodyni sapnęła niedowierzająco, więc Diona dodała:

Mam go od szczeniaka. Opiekuje się mną. Gdyby złodzieje próbowali włamać się tutaj, to zapewniam, że stanąłby w obronie domu. Potrafi być groźny!

Gospodyni spojrzała trochę dziwnie, lecz po chwili uśmiechnęła się.

90 —


- Myślę, że to rozsądnie ze strony panienki, mieć go przy sobie. Emilia będzie się opiekować panienką. Niech ją panienka prosi o wszystko, czego tylko panienka potrzebuje.

Mówiąc to, wysunęła się majestatycznie z po­koju, dumna jak królowa. Dionie zachciało się śmiać.

Zaczęła żałować, że nie ma tu matki. Razem mogłyby podziwiać dom i śmiać się z za­bawnych sytuacji. Zastanawiała się, czy będzie miała okazję zobaczyć obrazy i inne piękne rzeczy. Żeby tylko markiz dał jej pracę, wes­tchnęła w duchu. Przypomniała sobie o czym mówił pan Nairn. Jakże mogłaby jechać do Londynu i brać udział w tym dziwnym przy­jęciu?

Diona miała zaledwie mgliste wyobrażenie, na czym polegać będzie konkurs, ale prze­czuwała, że jest to impreza zupełnie dla niej niestosowna.

Przecież chciała tylko pracować przy psach i mieć pewność, że stryj jej tu nie znajdzie. Propozycja pana Nairna komplikowała wszy­stko.

W Londynie czyhały tysięczne zasadzki, a gdyby ktoś ją rozpoznał, to byłaby katastrofa. Wiedziała o tym bardzo dobrze, dlatego pomysł młodego człowieka przerażał ją. Ulgę natomiast przynosiła Dionie myśl, że ona i Syriusz mają

91 —



gdzie spędzić dzisiejszą noc i że za darmo dostaną posiłek.

Objaśniła Emilii, co Syriusz jada na kolację. Zaledwie Diona zdążyła się umyć, gdy służąca wróciła z miską pełną świeżego, pociętego w kawałeczki mięsa. Syriusz aż podskoczył z radości.

Diona obawiała się czymkolwiek narazić pani Fielding, więc na wszelki wypadek roz­łożyła na dywanie ręcznik i dopiero wtedy pozwoliła Emilii ustawić miskę dla Syriusza. Chciała mieć pewność, że nie dostarczy powodu do narzekań na nią i na psa.

Kiedy pokojówka pomagała jej przebrać się w białą muślinową suknię, jedną z tych, które zabrała z Grantley Hall, Dionie przyszło do głowy, że markiz i pan Nairn wystąpią w stro­jach wieczorowych. Sukienka była bardzo ład­na, ale matka na pewno nie uznałaby jej za odpowiednią na wieczór.

Chyba powinnam odmówić uczestnictwa w obiedzie, pomyślała spłoszona. Może po­prosić o jedzenie do sypialni?

Jednak jedzenie w samotności wydawało jej się smutne i nudne. Posiłek w towarzystwie markiza z pewnością okaże się przyjemniejszy i w niczym nie będzie przypominał obiadów w Grantley Hall. Sir Hereward zawsze mono­polizował konwersację przy stole. Monologo-


92 —


wał, wiecznie zirytowanym tonem, o sprawach hrabstwa lub własnym majątku. Od pozosta­łych biesiadników stryj oczekiwał jedynie po­mruków aprobaty.

Diona dobrze pamiętała ciekawe rozmowy rodziców, dyskusje, podczas których mierzyli się na dowcip i intelekt.

Jeżeli jest coś, czego nie mogę znieść — mawiał ojciec — to młode dziewczęta z nieobec­nym spojrzeniem, myślące jedynie o tym, ile jedzenia mogą sobie nałożyć na talerz.

Chyba nie mówisz tego o naszej córce? — roześmiała się pani Grantley.

Chciałbym, żeby była taka jak ty. Piękna i dowcipniejsza od innych kobiet — odparł jej mąż.

Miło mi to słyszeć, ale Diona jest jeszcze bardzo młoda. Nie podróżowała tyle, co ty. Nie zna świata. Dopiero wkracza w życie.

Nauczy się błyskotliwej rozmowy. Nie znoszę dzwonów, które nie dzwonią, ptaków, co nie śpiewają i kobiet, które nie mają nic do powiedzenia!

Roześmieli się wszyscy troje.

Wspominając tę rozmowę, Diona pomyślała, że nawet jeśli nie będzie miała wiele do powie­dzenia, może przynajmniej posłuchać mądrzej­szych od siebie.

Markiz onieśmielał ją, ale była pewna, iż


93 —



wszystko, co mówi warte jest uwagi. Wolała słuchać jego niż pana Nairna.

Dawson czekał na dole. Dziewczynie wydało się, że spojrzał z dezaprobatą na jej prostą muślinową suknię.

Kiedy ją kupowała, suknia wyglądała zbyt skromnie. Diona poprosiła zatrudnione u stryja szwaczki o przyszycie falbany z prawdziwej koronki. Koronka otaczała też dekolt, a przód sukni zdobiły wstążki z niebieskiej paryskiej satyny. Wprawdzie strój ten nie przypominał wymyślnych modeli z „Lady's Journal", lecz był naprawdę ładny.

Błękitny Salon, do którego Dawson wpro­wadził Dionę, oświetlał ogromny, kryształowy żyrandol, w którym płonęła chyba setka świec. W ich migotliwym blasku wszystko zdawało się błyszczeć. Diona uśmiechnęła się. Ruszyła przed siebie po miękkim dywanie z Aubusson. Opodal kominka stał wielki wazon z bukietem kwiatów.

Markiz i Nairn trzymali w dłoniach kielichy szampana. Markiz wygląda wspaniale, pomyś­lała Diona. Nawet bardziej wytwornie niż ojciec na balach myśliwskich lub obiadach z dostoj­nikami z hrabstwa.

Miał biały fular, zawiązany w przemyślny węzeł, nad który wystawały rogi wysokiego kołnierzyka. Śnieżna biel materiału odcinała


94 —


się od lekko opalonej twarzy. Na doskonale skrojonym surducie nie było widać najmniejszej fałdki, a krój spodni „drain-pipe" zgodny był z wymogami ostatniej, lansowanej przez księcia regenta, mody. Nowy ten fason uwalniał dżen­telmenów od konieczności wkładania przy mniej formalnych okazjach jedwabnych poń­czoch do satynowych, sięgających kolan bry­czesów.

Roderic Nairn wyglądał miło i elegancko, lecz markiz nosił swój wykwintny strój z taką naturalnością, jakby nieświadom był własnego wyglądu.

Gdy szła ku nim przez salon, obaj mężczyźni zamilkli. Dygnęła, a markiz powiedział:

Dobry wieczór, Diono! Mam nadzieję, że dobrze się panią zajęto?

Wszyscy są tacy mili, a Syriusz dziękuje panu za wyśmienity obiad.

Syriusz na dźwięk swego imienia podniósł ogon i zamerdał. Cały czas trzymał się za plecami Diony.

Dziwne imię dla zwierzęcia — zauważył markiz.

Dziwne? Wasza wysokość zapewne wie, że Syriusz to pies Oriona. Razem polowali.

Markiz zdziwił się. Znał, rzecz jasna, mito­logiczne pochodzenie imienia, ale nie spodzie­wał się, że Diona też coś wie na ten temat.


95 —



Och, starożytni Grecy... Uczyłem się o nich w Oksfordzie, ale już wszystko zapomniałem! — zawołał Roderic, jakby było się czym chwalić.

Jest to raczej powód do żalu — zauważył markiz. — Nie wiesz też zapewne, że Diona to imię utworzone od Dione.

Roderic wyglądał dość niemądrze i Diona musiała się roześmiać.

Ma pan rację — powiedziała. — Mama chciała nazwać mnie Dione, bo, jak żartowała, jestem córką Nieba i Ziemi, czyli mojej matki i ojca.

Znowu roześmiała się i opowiadała dalej:

Tatuś uznał, że Dione to imię za trudne dla Anglików i mogłabym mieć z tego powodu kłopoty. Wolał formę Diona i tak mnie ochrzczono.

Oczy markiza błysnęły.

Myślę, drogi Roderiku — zwrócił się do siostrzeńca — że szykuje się nam bardzo in­telektualny wieczór! Szkoda, że sędziowie za­kładu nie słyszą nas teraz.

Chciałbym, żeby panna Diona powtó­rzyła to wszystko w ich obecności — oświadczył Nairn.

Diona nie chciała popsuć nastroju oświad­czeniem, że, za żadne skarby, nie weźmie udziału w nieprzyzwoitym konkursie, więc zręcznie zmieniła temat rozmowy.

96 —


- Chciałam, aby Syriusz miał na imię Tisz-trja, jak gwieździsty pies czczony w Persji, ale tata powiedział, że to imię jest nazbyt trudne do wymówienia. Zbyt skomplikowane.

Przerwała. Markiz słuchał z zamyśloną miną. Po chwili mówiła dalej:

Wtedy pomyślałam, że nadam mu imię innego niebiańskiego psa, mianowicie chiń­skiego T'ien-kon, który odpędza złe duchy.

W chwili, gdy wymówiła „złe duchy", przy­szło jej na myśl, iż T'ien-kon mógłby „od­pędzić" stryja Herewarda.

Obawiam się, że imiona moich psów wydadzą się pani zbyt pospolite — zauważył markiz. — Wybierał je zarządca psiarni.

Czy wasza wysokość ma jakiegoś dal-matyńczyka?

Dwa. Starsze, ale z dobrym rodowodem. Ciekaw jestem, jak wypadną w porównaniu z Syriuszem.

Będzie mi przykro, jeśli Syriusz okaże się gorszy.

A ja, oczywiście, poczuję się dotknięty, jeśli zwycięży — odpowiedział markiz żartob­liwie.

Roześmiała się w sposób uroczy i naturalny. Jakże inaczej brzmi afektowany śmiech kobiet, które spotykałem w Londynie, pomyślał ma­rkiz.


7 — Diona i dalmatyńczyk



Po chwili Diona rzekła:

Muszą panowie wybaczyć mi ten nie­odpowiedni strój, ale opuściłam dom w wielkim pośpiechu i nie mogłam zabrać ze sobą zbyt wielu rzeczy.

Po ustach markiza przemknął słaby grymas.

Więc uznałaś, Diono, że ta bardzo ładna sukienka, w której pani przyjechała, jest od­powiednia do pracy w psiarni?

Diona spłonęła rumieńcem. Pomyślał, że chyba zachował się nieuprzejmie.

Po chwili milczenia dziewczyna odpowie­działa:

Ja naprawdę przyjechałam tu tylko po to, aby dostać pracę. Oczywiście, jeśli wasza wysokość zatrudni mnie, to sprawię sobie... odpowiednie ubranie.

Markiz nie zdążył nic odrzec, gdyż w tej chwili Dawson zapowiedział, że obiad został podany. Roderic podał Dionie ramię.

Wygląda pani bardzo ładnie, ale wątpię żeby psy mojego wuja mogły wyrazić swój zachwyt równie elokwentnie jak ja!

Diona roześmiała się.

Jeśli okaże się pan zbyt wymowny, wów­czas Syriusz będzie zazdrosny. A on robi się niebezpieczny, kiedy mnie broni.

Przez panią staję się nerwowy — oświad­czył Roderic.


98 —


Patrząc na Dionę pomyślał, że kiedy się śmieje wygląda powabniej niż jakakolwiek Francuzka, nawet wybitna piękność. Postano­wił być ostrożny i niczym jej nie zrażać. Miał nadzieję, że wuj Lenox pomoże mu.

Weszli do jadalni. Na widok tego wnętrza Diona aż krzyknęła z zachwytu.

Utrzymaną w tonacji bladej zieleni salę projektował sam Robert Adam. W ścianach podzielonych jońskimi pilastrami znajdowały się nisze, w których ustawiono posągi greckich bóstw. Plafon przedstawiał Wenus w otoczeniu tłuściutkich putt, które pozdrawiały wyłaniają­cego się z pienistych fal Neptuna. Obok boga morza pląsały nereidy.

Jadalnię oświetlały ogromne świece osadzone w rzeźbionych kandelabrach pochodzących, jak sądziła Diona, z Włoch lub Hiszpanii.

Na stole ustawiono mniejszy, srebrny kande­labr. Nie było natomiast białego obrusa, zgod­nie z modą wprowadzoną przez następcę tronu.

Diona usiadła po prawej stronie markiza. Czuła się tak podekscytowana, że musiała podzielić się swoimi wrażeniami.

Ojciec mówił, że panuje moda, aby nie kłaść obrusa na stole z politurowanym blatem, ale nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Jak, dzięki temu, pięknie prezentuje się ten kandelabr w stylu Jerzego I.


99 —



Markiz znów się zdziwił.

Ma pani rację. Skąd pani wie, że to Je­rzy I?

Słucham? — zapytała zaskoczona. Markiz postanowił sformułować pytanie

inaczej.

Jeśli chodzi o srebra, to myli się powsze­chnie trzy style georgiańskie — Jerzego I, II i III.

Przecież srebra z okresu Jerzego I są dużo prostsze w rysunku. Dlatego ten kan­delabr tak świetnie pasuje do wnętrza ozdo­bionego jońskimi, a nie korynckimi, kolu­mnami.

Markiz pomyślał, że nawet wyrobiona Fran­cuzka przegra z Dioną.

Zresztą w tej chwili mało go obchodzili sir Mortimer, Roderic i ich zakład. Markiz usiło­wał bowiem złożyć fragmenty układanki i no­tował w myśli każdy ślad, mogący naprowadzić na rozwiązanie tajemnicy: kim jest Diona.

Tymczasem Roderikowi znudziło się mil­czenie i też postanowił błysnąć erudycją. Zaczął więc mówić o koniach i wyścigach w Ascot.

Diona dowiedziała się, że markiz zdobył tam złoty puchar i nie zaskoczyło jej to. Musiał wspaniale finiszować, gdyż jego koń pobił faworyta o szyję.

Szkoda, że tego nie widziałam. Zawsze

100 —


pragnęłam pojechać do Ascot, lecz obawiam się, iż nigdy nie będę miała okazji.

Zapewne kiedyś obiecywano zabrać ją na wyścigi, ale z jakiejś przyczyny jej marzenia się nie spełniły, pomyślał markiz.

Diona zamilkła. Markiza coraz bardziej in­trygowała zagadka pochodzenia dziewczyny. Bez wątpienia była damą, choć zdawało się niemożliwe, aby panna z dobrego domu po­dróżowała wyłącznie w towarzystwie psa. I ja­kim cudem zdobyła się na tyle odwagi, żeby chcieć samodzielnie zarabiać na życie? Dlaczego nie miała pieniędzy? Dlaczego krewni pozwolili jej na równie niebezpieczną eskapadę?

To tajemnica, którą musiał rozwiązać. Naj­prościej było pozwolić, aby mówiła o sobie. Miał zbyt wiele doświadczenia, zdobytego w czasie przesłuchań dezerterów i niesubordy-nowanych żołnierzy, żeby wystraszyć dziew­czynę dociekliwymi pytaniami. Zamiast tego prowokował ją do rozmowy na różne tematy.

Chyba nie muszę cię pytać, czy lubisz jazdę konną, ale czy jesteś dobrą amazonką? — zapytał.

Myślę, że nie będzie to próżność, jeśli powiem „tak". Ojciec tak uważał, a on znał się na tym i był surowym sędzią.

Czy twój ojciec brał udział w jakichś wyścigach?


101 —



Diona zawahała się, nie chcąc zapewne, aby odpowiedź zdradziła jej sekret. Doszła jednak do wniosku, że markiz nie mógł słyszeć o ojcu i odpowiedziała:

Brał udział w lokalnych gonitwach, to wszystko.

To mi przypomina, że powinienem zor­ganizować tutaj bieg z przeszkodami. Wydałem już polecenie, aby tor wyścigu został odpowied­nio przygotowany, ale jeszcze go nie spraw­dzałem. Chcę mieć takie same przeszkody, jak na Grand National.

Wspaniały pomysł, wuju Lenoxie! — za­wołał Roderic. — Gdybym mógł pojechać na którymś z twoich koni, miałbym zwycięstwo w kieszeni!

Markiz roześmiał się.

Gdybyś dosiadł mojego wierzchowca w swoich barwach, uznano by to za czyn niegodny sportowca.

W takim razie zainwestuję we własne konie!

Niestety, sądząc z obecnego stanu twoich oszczędności, nie byłaby to rozsądna decyzja.

Skoro więc nie pożyczysz mi żadnego konia ze stajni w Irchester Park, będę zmuszony pozostać obserwatorem — oświadczył Roderic wesoło.

Diona zrozumiała, że Nairn i tak postawi na


102 —


swoim, więc uśmiechnęła się do niego, a on rzekł:

Jeśli masz zamiar brać udział w tych zawodach, doradzam ci: uklęknij przed wujem Lenoxem i błagaj, żeby pozwolił ci dosiąść jednego ze swoich koni — są lepsze od najlep­szych.

Domyślam się — powiedziała Diona. — Mam nadzieję, że będzie mi wolno opiekować się w razie potrzeby również końmi jego wysokości.

Markiz poprawił się w fotelu.

Poważnie rozważasz pracę w stajniach i psiarni?

Ależ, czemu nie? Nie rozumiem! — rzekła nieco buńczucznie. — Konie dobrze znoszą kobiecą rękę i czasami to właśnie my posiada­my magiczną, znaną Cyganom, moc, która nieokiełznanego wierzchowca skłania do spo­koju i posłuszeństwa.

A ty znasz jakieś cygańskie zaklęcia? — zapytał markiz z lekką ironią w głosie.

Diona odwróciła od niego wzrok. Rozważa­ła, co odpowiedzieć.

Lenox Irchester również potrafił zmuszać do posłuszeństwa. Używał do tego magii własnej osobowości. Skoncentrował myśli na Dionie, aż wreszcie znów na niego spojrzała.

Niewiele wiem na ten temat — odparła. Cyganie mają swoje sekrety.


103 —



A czy zawierzali je kiedykolwiek tobie? -spytał cicho markiz.

Oczy Diony zamigotały.

Wtajemniczyli ojca. Traktował ich jak przyjaciół. Kiedy mieli do sprzedania jakiegoś naprawdę świetnego konia, zawsze propono­wali go najpierw nam.

I nie zdarzyło się, żeby was oszukali?

Nie. Oczywiście, że nie. Cyganie nigdy nie oszukają przyjaciela. A nas uważali za przyjaciół.

Dlaczego? — Pytanie zostało postawione z takim naciskiem, iż Diona nie śmiała od­mówić udzielenia odpowiedzi.

Mieli obozy na naszej ziemi i co roku wracali. — Spojrzała na markiza i ciągnęła:

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie tknęli niczego, co do nas należało. Ani razu nie zginęło nam kurczę, czy choćby jajko. A kiedy ruszali w drogę, zostawiali po sobie idealny porządek. Jedynie ślady wypalonych ognisk przypominały nam o nich.

Diona sięgnęła myślami w przeszłość. Nie tylko Cyganie, ale każdy kto poznał jej ro­dziców, musiał ich pokochać. Szczęście, które od nich promieniowało, ogarniało całe ich otoczenie.

Gdy znalazła się u stryja, miała wrażenie, że otoczyły ją ciemności. W Grantley Hall nie

104 —


kochano jej, a nawet nie akceptowano. Twarz dziewczyny wyrażała więcej niż Diona mogła przypuszczać.

Nagle jej oczy napotkały badawczy wzrok markiza i przez moment obydwojgu wydawało się, że sprzęgła ich ze sobą jakaś dziwna siła.

Nie miało znaczenia ani gdzie byli, ani kim byli. Na chwilę stali się cząstką wie­czności.

I wtedy odezwał się Roderic, przywracając obydwoje do rzeczywistości.

Pomówmy o zawodach. Wuju Lenoxie, jakie przewidujesz nagrody? Kogo zamierzasz zaprosić?

Przyjaciół i każdego z sąsiadów, który ma dostatecznie dobre konie.

Jego odpowiedź uświadomiła Dionie, że osobą, która na pewno nie powinna wziąć udziału w zawodach jest właśnie ona. Okoliczni ziemianie, a przynajmniej niektórzy spośród nich, mogli okazać się znajomymi jej rodziców i bez trudu ją rozpoznać. A może będą wśród nich przyjaciele stryja, których znała, chociaż nigdy nie miała okazji z nimi rozmawiać. Ilekroć w Grantley Hall próbowała przyłączyć się do konwersacji, sir Hereward ostro przywo­dził ją do porządku, każąc pilnować własnego nosa zamiast wściubiać go tam, gdzie nie powinna. Znajomi stryja na pewno ją pamiętali.


105 —



Jeśli chciała pozostać w ukryciu, absolutnie nie mogła dopuścić, aby zobaczyli ją sąsiedzi ma­rkiza.

Diona nie odzywała się, ale markiz zauwa­żył, że jej nastrój przygasł. Tym bardziej po­czuł się zaintrygowany. Przyszło mu na myśl, że uciekła z powodu narzucanego jej przez rodzinę narzeczonego. Potem jednak doszedł do wniosku, a pomogła mu w tym doskonała znajomość duszy kobiecej, że dziewczyna jest jeszcze zupełnie niewinna, nietknięta nawet pocałunkiem. Kiedy po raz pierwszy na niego patrzyła, w jej wzroku malowały się tylko szacunek i obawa. Nie uczyniła najmniejszego gestu obliczonego na przyciągnięcie męskiej uwagi, zapewne nawet nie potrafiłaby zacho­wywać się kokieteryjnie.

Markiz spojrzał na Roderika i uznał, że młody człowiek rozmawia z Dioną nader ocho­czo, a przy najmniejszej zachęcie z jej strony z pewnością zacząłby flirtować. Jednakże dzie­wczynie taka myśl nawet nie zaświtała w gło­wie. Nie wyglądało też, by Diona czuła się zażenowana faktem, iż zasiada do obiadu sama z dwoma atrakcyjnymi, młodymi mężczyznami. Zachowywała się jak dziecko. Z zapałem za­chwycała się jadalnią, srebrami i wykwintnymi daniami.

- Nigdy nie jadłam nic wspanialszego! —


106 —


zawołała, gdy obiad się skończył. — Lecz jednej rzeczy nie potrafię zrozumieć.

Jakiej? — zapytał markiz.

Jeśli wasza wysokość ma doskonałego kuchmistrza w Irchester Park, a w Londynie drugiego, który pewnie tutejszemu w pełni dorównuje, to w jaki sposób wasza wysokość zdołał zachować tak dobrą linię?

Pytanie zabrzmiało jak przejaw czystej cie­kawości, nie jak komplement, więc markiz odpowiedział skromnie:

Dużo ćwiczę.

Tak myślałam. Tatuś zawsze narzekał, że jadamy zbyt dużo posiłków przyprawionych śmietaną. Obawiał się utyć, a to nie byłoby wskazane przy jeździe konnej.

Ja także nie chcę być zbyt ciężki dla moich koni. Ale przez tyle lat służby w armii otrzymywałem posiłki tak skromnie racjono-wane, że teraz lubię się wprost przejadać. Za długo miałem do czynienia z przymusowym postem — wyjaśnił markiz.

Muszę przyznać, że i ja byłam dzisiaj bardzo łakoma. Jadłam o wiele więcej niż zazwyczaj i cieszył mnie każdy kęs.

Roześmiała się, a Roderic wraz z nią.

Razem przeszli do salonu, gdyż markiz i Rode­ric zgodnie oświadczyli, iż pragną jeszcze w towa­rzystwie Diony wypić kieliszek portwajnu.

107 —



Diona podeszła do wysokiego, wychodzące­go na ogród, okna. Jej smukła sylwetka spowita w białą suknię rysowała się na tle gwiazd i ginących w mroku drzew. Mogłaby być niebiańską istotą, grecką czy rzymską boginią, która przybyła tu, aby uwodzić i czarować zwykłych śmiertelników, myślał Irchester, przy­glądając się jej z zachwytem.

Markiz był pewien, że Diona nie pomoże Roderikowi. Miał też uczucie, że dziewczyna może zniknąć równie tajemniczo, jak się poja­wiła i nie uprzedzi o swoich planach.

Zostali sami. Roderic wyszedł odetchnąć wieczornym powietrzem. W ogrodzie słychać było Syriusza buszującego po krzakach. Markiz stanął obok Diony w otwartym oknie.

Odwróciła głowę i spojrzała na gwiazdy.

Czy błaga pani Oriona, tam nad naszymi głowami jest jego konstelacja, aby nie domagał się powrotu Syriusza?

Pytanie zostało zadane lekkim tonem i mar­kiza zaskoczyła niespodziewana żarliwość i emocja w głosie Diony.

Nikt, nikt nie zabierze mi Syriusza! Jest mój! Mój... Nikt go nie skrzywdzi!

Markiz spojrzał na nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Jej reakcja zaskoczyła go w najwyższym stopniu. Po chwili spytał cicho:

-108 —


- Pani protest... Brzmi tak, jakby ktoś groził, że to zrobi?

Diona spojrzała w stronę Syriusza, biegają­cego między ciemnymi krzewami.

Ja... Nie chcę o tym mówić. Zamilkli. Dopiero po dłuższym czasie ode­zwała się.

Czy mogę pana prosić o łaskę?

Oczywiście.

Czy może pan obiecać, że nie powie o mojej obecności tutaj, i o tym, że jestem razem z dalmatyńczykiem?

Uważa pani, że pieskowi coś grozi?

Tak! Jest w niebezpieczeństwie! Proszę, może mi pan obiecać?

Chyba zrozumiałe, że jestem ciekaw przy­czyn takiej prośby.

Przykro mi, że muszę tyle ukrywać, ale dla pana to nie ma wielkiego znaczenia, a dla mnie... ogromne. Musimy zachować... anoni­mowość.

Oczywiście, będę respektował pani życze­nie, ale mam w zamian za to prośbę.

Podniosła oczy i znów zobaczył w nich strach. Zrozumiał, że Diona obawia się, iż ponowione zostanie życzenie Roderika. Jednak, ku zdumieniu dziewczyny, markiz rzekł:

Jeśli boi się pani i myśli, że mógłbym jej w czymś pomóc, proszę powiedzieć mi o tym.


109 —



Usłyszał westchnienie ulgi.

Dziękuję z całego serca! Wiedziałam, że u pana znajdę pomoc.

Tak? — Pomyślał, że ona nie powie już ani słowa. Lecz spojrzała na gwiazdy i rzekła:

Coś, co tatuś nazywał intuicją kazało mi wejść do tego domu. Czułam, że otrzymam pomoc... I nie omyliłam się.

Markiz wiedział, o czym mówi Diona. Nie­raz, gdy rozum, doświadczenie i rozsądek nie na wiele się zdawały, intuicja ratowała mu życie. I nigdy go nie zawiodła.

Była pani pewna, że jej pomogę? Spojrzała na niego.

Byłam też przede wszystkim bardzo wy­straszona... — przyznała.

A teraz?

Nadal, ale to nie z pana powodu.

Pomogę pani uwolnić się od strachu... Potrząsnęła głową.

Nikt mi w tym nie pomoże, ale jeśli moglibyśmy, ja i Syriusz, zostać tu przez jakiś czas, będziemy bardzo wdzięczni.

Mówiłem już, iż zastanawiam się jak pomóc. Nie lubię podejmować pospiesznych decyzji. Na razie będzie pani po prostu moim gościem.

Kiedy odpowiadała, ujrzał w jej źrenicach odbicie gwiazd.

110 —


- Dziękuję... Dziękuję panu! Nie będę mu­siała spać w stogu siana, ani pod płotem! Bałam się tego! Markiz roześmiał się.

Myślę, że łóżko w sypialni jest znacznie wygodniejsze.

Diona wpatrywała się w ciemność, lecz Ir-chester miał wrażenie, że nie widzi ani Syriusza biegającego gdzieś daleko, ani Roderika, ani gwiazd odbijających się w jeziorze.

Powiedziała niemal szeptem:

Myślę, że mamusia byłaby zaszokowana moim pobytem tutaj. Ale ja, nie wiem dlaczego, czuję, że to dobre i właściwe miejsce i sam Bóg mnie tu przywiódł.

Kiedy wrócił Roderic, a za nim nadbiegł pies, Diona znów zadziwiła markiza. — Mam nadzieję — powiedziała — że nie będzie to zbyt niegrzecznie, jeśli Syriusz i ja pójdziemy już do sypialni. Jestem bardzo zmęczona, mam za sobą długi dzień, dużo zdenerwowania i nie­pokoju. Czuję się tak wyczerpana... Jakbym cały dzień spędziła w siodle.

Markiz przyzwyczajony był do kobiet, które szukały wszelkich możliwych pretekstów, aby nie rozstawać się z nim.

Myślę, że to rozsądny pomysł. Mam nadzieję, Diono, że w swoim obfitym bagażu ma pani ubrania nadające się do jazdy konnej!


111 —



Proponuję, aby nazajutrz, po śniadaniu wyru­szyła pani z Roderikiem i ze mną na konną przejażdżkę.

Diona przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa. Wreszcie odezwała się, nie ukrywając radości:

Naprawdę?! Mam spódnicę do jazdy konnej. Obawiam się tylko, że jest nieco dziwna.

Och, przecież jedynie konie będą ją oglą­dały. Nie sądzę, aby chciały składać skargę!

Dziewczyna roześmiała się cicho:

O której godzinie jest śniadanie? Nie chcę się spóźnić.

O ósmej. Oczywiście, jeśli będzie pani jeszcze spała, Roderic i ja zrozumiemy to i pojedziemy we dwóch — dokuczał jej markiz, ale Diona oświadczyła z powagą:

Wstanę i będę ubrana już o szóstej na wypadek, aby panowie nie czekali na mnie!

Nie ma takiej potrzeby. Wystarczy po­prosić panią Fielding, aby obudziła panią o odpowiedniej porze.

Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy, bo w domu musiałam się sama budzić.

To następny ślad, pomyślał markiz. Miesz­kała w domu, w którym nie było wielu służą­cych. Choć podczas obiadu zauważył, że była przyzwyczajona do tego, aby obsługiwano ją

112 —


przy stole. Zwróciło również jego uwagę, że stanowczo i bez zastanowienia dziękowała za niektóre gatunki win, musiała więc je znać.

Kładąc się spać, markiz rozmyślał o spra­wach dotyczących Diony. Przedstawiała sobą pasjonującą zagadkę. Prędzej czy później będzie musiał również poważnie zastanowić się nad problemem posady i związanymi z nią kom­plikacjami. Nie może przecież zatrudniać dziew­czyny w psiarni, a jednocześnie gościć przy swoim stole. Gdyby miała pracować przy psach, nie mogłaby też dłużej mieszkać w pa­łacu. Diona, zapewne, jeszcze o tym nie pomyś­lała, ale wkrótce i ona zda sobie sprawę z kło­potliwej sytuacji.

Chociaż nie powiedziała tego wprost, rozu­miał że wszystko, co dotyczyło jej tajemniczej ucieczki, miało związek z Syriuszem. Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której uwaga byłaby bardziej skupiona na tym, czy psu nie dzieje się jakaś krzywda niż na atrakcyjnym męskim towarzystwie. Dziwne. Piękne kobiety chętnie, odchylając głowy, spoglądały w gwiazdy, aby uwydatnić długą linię szyi. Diona uczyniła" to samo, jednak w sposób całkiem naturalny. Nieświadoma spojrzenia markiza, nawet nie pomyślała, że ten gest mógłby zrobić na nim wrażenie. Żegnając się przed pójściem na górę, wyciągnęła do Irchestera rękę i powiedziała:


8 — Diona i dalmatyńczyk


113 —



Dziękuję, milordzie, za dobroć. Ten wie­czór był dla mnie przeżyciem, którego nigdy nie zapomnę.

Markiz, mimo wszystko, spodziewał się, że Diona doda to, co kobiety zawsze mówiły mu miękkim, kuszącym tonem: nigdy nie zapomnę spędzonego z panem wieczoru.

Ona zaś zamiast tego powiedziała:

Dziękuję za możliwość obejrzenia pań­skiego pięknego domu. Mam nadzieję, iż jutro zwiedzę go dokładniej. Dziękuję też za wspa­niały obiad.

Miło mi, że jest pani zadowolona — od­parł uprzejmie markiz.

Syriusz także dziękuje. — Dała znak dalmatyńczykowi i pies natychmiast do niej podszedł. — Powiedz: dziękuję, Syriuszu! — rozkazała. Zwierzę przysiadło na tylnych łapach i pochyliło łeb.

Coś wspaniałego! Widzę, że jest dosko­nale wychowany i naprawdę szczerze okazuje wdzięczność.

Oboje dziękujemy! — oświadczyła Diona. Uśmiechnęła się, ale w jej spojrzeniu nie

było nic intymnego ani prowokującego. Z oczu zniknął również wyraz lęku.

Markiz i Roderic odprowadzili Dionę do podnóża schodów. Dziewczyna powiedziała dobranoc, dygnęła, po czym, jak podlotek,

114 —


pomknęła razem z Syriuszem na górę. Zanim zniknęła im z oczu, odwróciła się jeszcze i ra­dośnie pomachała dłonią.

Jest doskonała! — wykrzyknął Rode­ric. — Doskonała! Och, wuju Lenoxie! Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zaprezentuję ją sir Mortimerowi!

Markiz nie odpowiedział. Ruszył z powrotem do salonu, a minę miał zafrasowaną. Ostatnia uwaga Roderika rozdrażniła go. Nie chciał nawet myśleć, że ktoś tak nie zepsuty jak Diona, miałby mieć cokolwiek do czynienia z sir Mortimerem Watsonem.



Rozdział 5


Kiedy Simon wszedł do jadalni, ojciec siedział już za stołem. Młody człowiek obficie napełnił talerz i zapytał:

Są jakieś wiadomości od Diony?

Przez chwilę sir Hereward milczał. Wreszcie mruknął:

Wróci, kiedy będzie głodna.

Simon rozsiadł się wygodnie i rozpoczął śniadanie. Sposób, w jaki rzucał się na jedzenie zawsze przyprawiał Dionę o mdłości.

Tymczasem sir Hereward czytał listy. Nagle wykrzyknął wzburzonym głosem:

Dobry Boże!

Simon oderwał wzrok od talerza:

Co się stało, tato?

Trudno uwierzyć.

W co? — dopytywał się Simon.


117 —



Sir Hereward jeszcze raz z największym niedowierzaniem popatrzył na trzymaną w ręku kartkę papieru.

To jest list od radcy prawnego twego stryja. Pisze, że Diona właśnie odziedziczyła, zapisany jej przez matkę chrzestną duży spadek.

Spadek?

Osiemdziesiąt tysięcy funtów!

Myślałem, że ona nie dysponowała żad­nymi pieniędzmi — w głosie Simona zabrzmiało szczere rozczarowanie.

Oczywiście! — przytaknął z wściekło­ścią sir Hereward. — Ale teraz, dzięki chrze­stnej matce, o której istnieniu nigdy nawet nie słyszałem, Diona stała się bogata. Ad­wokat, zresztą najzupełniej słusznie, skon­taktował się ze mną, jako prawnym opie­kunem.

Ale ty nie wiesz, gdzie ona teraz jest. Simon, jak zwykle, odkrywczym tonem

stwierdzał to, co oczywiste, więc sir Hereward nawet nie zwrócił na niego uwagi. Zmarszczył natomiast brwi i rzekł sam do siebie:

Osiemdziesiąt tysięcy funtów! Ona ma zaledwie dziewiętnaście lat! Simonie, mam po­mysł. I ty zyskasz dzięki spadkowi Diony.

Ja, ojcze?

Tak.

118 —


Sir Hereward uśmiechnął się w sposób, który z pewnością przeraziłby Dionę, gdyby tylko mogła zobaczyć wyraz twarzy stryja.

Diona rozmyślała wracając konno przez park. Ostatnie dni należały do najszczęśliw­szych w jej życiu. Jeździła na doskonałych wierzchowcach, a radosna perspektywa wy­praw w towarzystwie markiza i Roderika spra­wiała, że każdego ranka Diona ochoczo zry­wała się z łóżka i witała rozpoczynający się dzień uśmiechem.

Zaraz po śniadaniu galopowali na łąki, wjeżdżali w chłód lasów, przesadzali tuziny żywopłotów i ogrodzeń.

Wracali właśnie z takiej wyprawy. W pałacu czeka na nich wyśmienity posiłek, który upłynie przy interesującej rozmowie. Od czasu śmierci ojca Diona nie miała okazji do prawdziwie błyskotliwej, intelektualnej konwersacji, toteż teraz przyłapywała samą siebie na tym, że przed zaśnięciem obmyśla tematy do kolejnych dyskusji. Większość ożywionych utarczek słow­nych odbywała się między nią a markizem. Roderic zaś był doskonałym słuchaczem. Od czasu do czasu wspierał to jedną, to drugą stronę, co czyniło spór bardziej interesującym.

Czasami, gdy nie mogła spać, Diona roz-

119-



myślała. Miała wrażenie, iż jeśli zapali świecę, zobaczy nie pięknie udrapowane kotary łoża, w którym spędziła ostatnich kilka nocy, lecz ciemnobrązowe, aksamitne zasłony sypialni w Grantley Hall, równie ponure jak cały dom stryja i wszyscy jego mieszkańcy.

Tutaj czuła się szczęśliwa. Powoli zapominała o strachu przed sir Herewardem i o niebez­pieczeństwie grożącym Syriuszowi.

Psy markiza, co stwierdziła z zadowoleniem, mimo że bardzo rasowe, nie dorównywały jej ulubieńcowi. Nawet zarządca psiarni przyzna­wał, że Syriusz to zwierzę wyjątkowej urody.

Poranne biegi za końmi dobrze wpłynęły na jego sylwetkę. Jest po prostu piękny, my­ślała Diona. Zwróciła wzrok na markiza i na­gle przyszło jej do głowy, że tym samym przymiotnikiem można by określić właściciela Irchester Park.

Pora wypróbować tego konia na torze przeszkód — odezwał się Roderic. — Przeko­nam się, jak skacze. Muszę przecież zadecydo­wać, na którym z twoich wierzchowców pojadę podczas zawodów.

Markiz uśmiechał się. Milczał. Roderic za­wrócił i pogalopował w stronę trasy wyścigów po drugiej stronie parku.

Jest pełen zapału — stwierdziła Diona. Jechali właśnie stępa przez kamienny most.

120 —


Czy sądzi pan, że ma szansę na zwy­cięstwo?

Zanim markiz zdążył otworzyć usta, roze­śmiała się i sama sobie udzieliła odpowiedzi:

Wiem: zwycięży, o ile pan osobiście nie weźmie udziału w wyścigu.

Chce pani przez to powiedzieć, że powi­nienem dać mu fory?

Oczywiście — odparła. — Ponieważ jest pan za dobry we wszystkich konkurencjach, co odbiera szansę innym śmiertelnikom.

To pochlebstwo! Podejrzewam, że ma pani ochotę poprosić mnie o pozwolenie, by podczas zawodów dosiąść Championa lub Mer­kurego.

Istotnie, właśnie te konie podobały się Dło­nie najbardziej i była zdumiona, że markiz to zauważył. Przypomniała sobie jednak, iż nie powinna pokazywać się na zawodach. Odparła więc:

Obawiam się, że na długo przed terminem wyścigu będzie pan musiał zadecydować, czy zaangażuje mnie pan do pracy... Jeśli nie, poszukam miejsca gdzie indziej.

Każdym nerwem czuła, że za nic w świecie nie chce opuścić Irchester Park, a ściślej mó­wiąc, że nie może rozstać się z Lenoxem Irchesterem.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Dopiero

121 —



gdy przystanęli na schodach pałacu, markiz powiedział:

Muszę z panią porozmawiać. Kiedy się pani przebierze, Diono, proszę zejść do biblio­teki. Będę tam na panią czekał.

Zaniepokojona podniosła na niego oczy, ale on nawet na nią nie spojrzał.

Diona pobiegła do sypialni. W napięciu zastanawiała się, co też markiz ma jej zakomu­nikować. Nie chciała tracić czasu na toaletę, więc tylko rozpuściła włosy, upięte do konnej jazdy, a pokojówka Emilia pomogła jej się przebrać.

Tym razem Diona wybrała skromną sukien­kę z białego muślinu, ozdobioną bladozielony­mi, jak wiosenne pączki, wstążkami. Przypięła jeszcze do gorsu dwie malutkie, wyjęte z wazo­nu, różyczki i już była gotowa.

Panienka zawsze taka ładna! — z za­chwytem pochwaliła pokojówka.

Diona uśmiechnęła się do niej i szybko wyszła z pokoju.

Tak jak oczekiwała, markiz odpoczywał w swoim ulubionym fotelu w pobliżu pięknego kominka projektu braci Adamów. Nad komin­kiem wisiała, malowana na desce, tarcza her­bowa rodu Irchesterów.

Kiedy tak zbliżała się do markiza, przyszło Dionie na myśl, iż siedząc bez ruchu, Lenox

122 —


Irchester wygląda jak postać z obrazu jakiegoś wybitnego artysty, jeszcze jeden wizerunek w galerii portretów przodków.

Markiz powitał ją bez uśmiechu. Poważny wyraz jego szarych oczu sprawił, że znów poczuła się zdenerwowana.

Co się stało? Chyba nie zrobiłam nicze­go... złego? — wyjąkała.

Oczywiście, że nie. Jednak nadszedł czas, żeby porozmawiać o pani przyszłości.

Diona, czując, jak lodowata dłoń ściska jej serce, zapytała:

Czy pan Nairn wspomniał znowu o tym... konkursie?

Rzeczywiście, mówił o tym — potwierdził markiz.

Ja... obawiam się, że pan będzie się na mnie gniewał, ale... Proszę... nie mogę zrobić tego, o co on mnie prosi.

Dlaczego?

Bo, wiem, że to coś... coś, czego moi rodzice z pewnością by nie zaakceptowali, a poza tym... nie mogę jechać do Londynu.

Dlaczego? — po raz wtóry zapytał Ir­chester.

Diona była pewna, że odmowa odpowiedzi rozgniewa markiza, więc spojrzała na niego błagalnie i rzekła:

Proszę spróbować zrozumieć. Ja... się


123 —



ukrywam. Gdybym pojechała do Londynu, ktoś mógłby mnie rozpoznać.

Zauważyła, że popatrzył na nią ze zdzi­wieniem.

Podobno nigdy nie była pani w Lon­dynie — przypomniał jej własne słowa.

To prawda, ale znam ludzi, którzy tam mieszkają i gdybym wzięła udział w konkursie pana Nairna... To...

Jej głos się załamał. Przerażona, iż markiz będzie nalegał na przyjęcie propozycji Roderi-ka, padła na kolana.

Proszę o pomoc — błagała. — Wszystko jest straszliwie poplątane... Byłam tutaj taka... szczęśliwa... z panem...

Markiz spojrzał Dionie w oczy. Milczał, ale pojęła, że ją rozumie. Po dłuższej chwili powiedział cicho:

Mówisz Diono, że była pani tu ze mną szczęśliwa. Ja także czułem się bardzo szczęś­liwy. Pragnę więc coś zaproponować.

Nie spuszczała z niego wzroku. Irchester zawahał się, jakby zastanawiając, nad dobo­rem słów:

Mam nadzieję, że pewnego dnia powierzy mi pani swój sekret. Jednak tymczasem nie może pani przebywać tutaj jako osoba o nie­określonym statusie. Pojedziemy do Londynu. Tam ukryję panią w bezpiecznym miejscu.


124 —


Do Londynu? Przecież ja muszę pracować.

Ale nie jako dziewczyna do psów!

Więc, co mam robić?

Przez chwilę się zastanawiał, wreszcie odparł:

Mam mały, ale wygodny dom. Obydwoje z Syriuszem będziecie tam bezpieczni. Nie zamieszkam z wami na stałe, ale możemy widywać się dość często. Będę też zabierać panią do moich wiejskich posiadłości, gdzie możemy jeździć konno.

Diona spoglądała na niego zdumiona jakby nie dokładnie rozumiała, co jej proponuje. Wreszcie powiedziała:

Z panem czułabym się bezpiecznie, ale w jaki sposób miałabym zarabiać na życie?

Markiz wyciągnął do niej rękę, a ona, po sekundzie wahania, również podała mu dłoń. Przyciągnął Dionę bliżej i otoczył ra­mieniem.

Poczuła siłę jego mięśni i te dziwne wibracje, które już wcześniej poznała.

Jesteś śliczna — rzekł głębokim głosem — i bardzo młoda. Ktoś musi się tobą opiekować.

Sposób, w jaki to powiedział sprawił, że ogarnęło Dionę dziwne, nie znane jej wcześniej uczucie. Patrzyła na markiza szeroko otwar­tymi oczami i nic już poza nim nie widziała.

Razem będziemy szczęśliwi — powiedział Irchester łagodnie.


125 —



Nagle drzwi do biblioteki uchyliły się. Diona i markiz odsunęli się od siebie gwałtownie. Do pokoju wszedł Dawson i zaanonsował:

Sir Hereward Grantley i pan Simon Grantley, milordzie!

Diona wydała stłumiony okrzyk, a Syriusz, który przez cały czas spokojnie leżał obok fotela, zawarczał głucho.

Do pokoju, kulejąc z powodu podagry, wkroczył sir Hereward.

Szedł z trudem, wspierając się na lasce wykończonej gałką z kości słoniowej. Na jego widok Diona poczuła, że kamienieje. Zapadła cisza.

Sir Hereward stanął w odległości kilku stóp od markiza. Nie zwrócił jednak na gospodarza uwagi, tylko szorstko warknął do Diony:

A więc tutaj jesteś! Ładnie mnie urządzi­łaś, znikając w tak haniebny sposób!

Dopiero teraz Diona odważyła się odetchnąć. Ze zdenerwowania drżała na całym ciele. Sy­riusz znowu zawarczał. Reakcja psa przywró­ciła dziewczynie przytomność umysłu. Odwa­żyła się odezwać:

Stryju... uciekłam, aby ratować Syriusza. Przecież chciałeś go zabić. A ja nie mogłam go stracić! Nie mogłam...

Trzeba było porozmawiać ze mną, a nie postępować jak ostatnia idiotka. — Sapnął

126 —


i po chwili dodał: — Możesz teraz wrócić do domu. Jeśli Syriusz będzie grzeczny, daruję mu.

Zmiana tonu była tak niespodziewana, że Diona aż otworzyła szerzej oczy.

Tymczasem Simon, pragnąc włączyć się do rozmowy, wykrzyknął:

Ojciec chce powiedzieć, że teraz, kiedy odziedziczyłaś majątek, sama możesz utrzymy­wać Syriusza i spłacić długi swojego ojca!

Simonie! Bądź cicho! — ryknął sir Here­ward i dopiero wówczas dostrzegł stojącego nie opodal markiza. Wyciągnął do niego rękę w geście powitania i powiedział:

Proszę mi przebaczyć, milordzie, tak nieoczekiwane wtargnięcie do pańskiego domu, ale dopiero ostatniej nocy dowiedziałem się, że moja niesubordynowana podopieczna właśnie tutaj przebywa.

Markiz zignorował wyciągniętą dłoń i chłod­nym tonem zwrócił się do sir Herewarda:

Chciałbym usłyszeć, o co w tej historii chodzi.

Wyjaśnię panu — wyrwał się znów Si­mon. — Moja kuzynka, Diona, otrzymała właśnie spadek po matce chrzestnej. Proszę sobie wyobrazić: osiemdziesiąt tysięcy funtów dla takiej młodej dziewczyny!

Simonie, o czym ty mówisz? — wyjąkała Diona.

127 —



Nie ma potrzeby, abyśmy przed obcymi omawiali nasze rodzinne sprawy! — wtrącił sir Hereward nerwowo. — Na zewnątrz czeka powóz. Diono, pójdziesz teraz ze mną. Wszy­stko ci później wytłumaczę.

Przepraszam, stryju Herewardzie, ale nie zamierzam wracać do Grantley Hall. Byłam tam nieszczęśliwa. Mimo moich próśb i błagań, chciałeś zastrzelić Syriusza. Nie chcę ryzyko­wać, że taka sytuacja się powtórzy.

Już ci powiedziałem, że możesz zatrzymać psa — odparł ze złością stryj.

Możesz go sobie mieć — znowu wtrącił się Simon — ponieważ mnie poślubisz! Z takim posagiem trzymaj i tuzin psów, jeżeli ci na tym zależy.

O czym ty mówisz...?

Diona tak się zdenerwowała, że słowa z tru­dem wydobywały się z jej ust.

Cicho bądź, Simonie! — huknął na syna sir Hereward. — Ja to załatwię.

Simon, który lekceważył wszystkich z ojcem włącznie, zupełnie nie zmieszany uśmiechnął się do Diony. Na widok wyrazu jego twarzy dziew­czynę przeszły ciarki. Był to ten sam obrzydliwy uśmiech, z jakim młody człowiek usiłował nie­gdyś całować stawiającą opór kuzynkę.

Sir Hereward gestem dłoni nakazał synowi milczenie, po czym zwrócił się do markiza:

128 —


Milordzie, proszę przyjąć moje przepro­siny za zakłócanie pańskiego spokoju naszymi rodzinnymi kłopotami. Zabiorę zaraz moją bratanicę i więcej nie będziemy pana niepokoić. Diona nieśmiało przysunęła się do markiza. Miała wrażenie, że za chwilę się udusi.

Ponieważ zostałem już niejako wprowa­dzony w sprawy pańskiej bratanicy — odezwał się Lenox Irchester — należy mi się wyjaśnienie z pańskiej strony. Jakie są pana zamiary co do jej przyszłości?

Nie widzę żadnego powodu... — zaczął sir Hereward, ale przełknął ślinę i opanował się. — Diona jest sierotą. Pragnę, aby poślubił ją mój syn, który odziedziczy po mnie tytuł i majątek.

I sądzi pan, że pańska bratanica przy­stanie na taki plan?

W głosie markiza zabrzmiała wyraźna ironia. Twarz sir Herewarda pokraśniała. Odrzekł gniewnie:

Jestem jej opiekunem i, jak jego wysokość dobrze wie, zgodnie z prawem musi mi być posłuszna.

W jednej chwili Diona pojęła grozę sytuacji. Zapragnęła natychmiast ukryć się przed zbliża­jącym się niebezpieczeństwem i gotowa była w każdej chwili rzucić się do drzwi.

Markiz jakby przeczuwając decyzję Diony,


9 — Diona i dalmatyńczyk


129 —



mocno ujął dziewczynę za nadgarstek, unie­możliwiając jej ucieczkę. Spojrzała mu w oczy z wyrzutem. Widział, że była blada i drżała ze strachu. Syriusz zawarczał ostrzegawczo. Mar­kiz zacieśnił uścisk i przyciągnął Dionę bliżej ku sobie, po czym zwrócił się do sir Herewarda:

Obawiam się, sir Grantley, że pana plany są nieaktualne, ponieważ panna Diona dziś właśnie zaręczyła się ze mną!

Zapadła długa cisza. Nagle jednocześnie dało się słyszeć głośne westchnienie Diony i wściekły wrzask Simona.

Nie możesz jej mieć! Ona jest moja! Moja! Tata powiedział, że ona wyjdzie za mnie! I tak ma być!

Markiz nie zwracał uwagi na krzyki młodego człowieka. Obserwował sir Herewarda. Ten zaś świadom był w pełni wagi słów wypowie­dzianych przez Irchestera. Sir Hereward czuł beznadziejność sytuacji. W pierwszej chwili zaskoczenia nie potrafił zebrać myśli, więc, gdy wreszcie umilkł przenikliwy, histeryczny głos Simona, rzekł tylko:

Ona nie może wyjść za mąż wbrew mojej woli!

Wiem o tym — markiz zachowywał cał­kowity spokój — ale nie sądzę, by odmówił pan swej zgody.

Ich oczy spotkały się. Spojrzenie Irchestera

130 —


było pełne pogardy. Sir Hereward opuścił wzrok.

W tych okolicznościach mogę mieć tylko nadzieję, milordzie, że jest pan świadom swych czynów i nie będzie pan później rozczarowany.

Markiz nie odpowiedział, więc sir Hereward dodał:

Sądzę, że kolejnym krokiem będzie spo­rządzenie przez pańskich prawników intercyzy małżeńskiej...

Markiz nadal milczał. Nie wykonał też żad­nego gestu zapraszającego, by niespodziewani goście usiedli. Jego opanowanie jeszcze bardziej zirytowało sir Herewarda. Rzucił więc z pasją:

Żegnam, milordzie!

Sir Grantley, nie obdarzywszy Diony nawet jednym spojrzeniem, ruszył powoli w stronę drzwi.

Ależ, tato! — protestował Simon. — Obiecałeś mi! Powiedziałeś, że poślubię Dionę! Jak ona może wyjść za kogoś innego?! To nie w porządku! Przecież on nie potrzebuje jej pieniędzy. Ma swoje własne!

Sir Hereward w milczeniu opuścił bibliotekę. Simon wybiegł za nim. Przez otwarte drzwi słychać było jeszcze jego jękliwe skargi, sła­bnące w miarę, jak nieproszeni goście oddalali się.

Dopiero, gdy głosy zupełnie ucichły, markiz


131 —



puścił rękę Diony. Dziewczyna osunęła się na kolana i objęła ramionami Syriusza, który, wyczuwając stan ducha swojej pani, polizał ją delikatnie w policzek. Markiz podszedł do drzwi.

Zaraz po lunchu jedziemy do Londynu. Natychmiast! — oświadczył stanowczo.

Diona przez chwilę nie mogła pojąć znacze­nia jego słów. Wreszcie szepnęła:

Do Londynu...

W bibliotece zostali już tylko ona i Syriusz.

Jechali na tyle szybko, iż nie sposób było rozmawiać. Diona z zadowoleniem pomyślała, że w tej sytuacji nie musi zadać pytań, których i tak w najbliższej przyszłości nie uniknie.

Wypłakawszy się w samotności swojej sypia­lni, Diona ogromnym wysiłkiem woli zdołała nakazać sobie opanowanie i na lunch zeszła już całkiem spokojna.

W bibliotece, oprócz Irchestera, zastała rów­nież Roderika. Nie miała pojęcia, czy Nairn słyszał o scenie, która rozegrała się tu pod jego nieobecność, nie chciała jednak, by poruszano ten temat. Markiz wyczuwając jej nastrój, rozpoczął rozmowę o biegach terenowych z przeszkodami. Przedstawił Roderikowi przepisy zawodów, po czym zaczęli rozważać, kogo należałoby zaprosić.

132 —


Zanim lunch dobiegł końca Diona nabrała przekonania, że Roderic nie ma pojęcia o nie­spodziewanej wizycie sir Herewarda i Simona. Zaskoczyło ją natomiast i wydało się zastana­wiające, iż nie był ciekaw, dlaczego tak nagle wyruszają do Londynu. Czy przypadkiem nie wziął takiego obrotu spraw za początek reali­zacji planu związanego z zakładem. Zapewne uznał, że markiz zabiera ją do stolicy wcześniej, aby zdążyła odpocząć i należycie przygotować się do konkursu. Ta myśl ogromnie Dionę niepokoiła. Był już najwyższy czas, by ujawnić Roderikowi całą prawdę i uświadomić mu, że córka Harry'ego Grantleya absolutnie nie może brać udziału w podobnie podejrzanych przed­sięwzięciach.

A zresztą — pomyślała nieco spokojniej — najlepiej będzie zdać się na pomoc markiza. Uratował ją raz, uratuje więc znowu.

Mimo że nie potrafiła przeniknąć uczuć i myśli Irchestera, Diona była przekonana, że nie ma on zamiaru się z nią ożenić. Słowa, które wypowiedział podczas wizyty stryja za­pewne nic nie znaczyły. Intrygowała ją nato­miast niezrozumiała propozycja markiza, by zamieszkać w Londynie, a wspomnienie tonu, jakim to mówił, i dotyku obejmujących ją ramion budziły w Dionie nieznane jej dotąd emocje. Pomyślała, choć natychmiast wydało

133 —



jej się to niedorzeczne, iż gdyby nie przybycie stryja Herewarda, markiz z pewnością by ją pocałował. Stali wtedy tak blisko siebie, a kiedy ją obejmował, czuła zawrót głowy, nagły jak światło błyskawicy. Przez chwilę nie mogła oddychać, ani myśleć.

Teraz obserwowała markiza ukradkiem, gdy całą swoją uwagę skupiał na powożeniu. Wy­glądał niezwykle pociągająco. Diona zrozu­miała, iż tęskni do dotyku jego ust. Tak, pragnęła pocałunków.

Dawniej pocałunek kojarzył się jej tylko z obrzydliwymi zalotami Simona. Kiedy uciek­ła, pełna wstrętu obiecywała sobie, że nigdy nie pozwoli dotknąć się żadnemu mężczyźnie. A te­raz, musiała szczerze to przyznać, niepokoiła się, czy Lenox Irchester, wiedząc, że ma do czynienia z panną Grantley, zechce kiedykol­wiek znowu ją pocałować.

Rozsądek podpowiadał, iż „zaręczyny" zo­stały ogłoszone stryjowi, aby ratować ją przed zakusami Simona.

Zbliżali się już do Londynu, a Diona ciągle zastanawiała się nad uczuciami markiza i raz po raz powtarzała sobie w duchu, że niemożliwe jest, ,by naprawdę myślał o małżeństwie. Zapew­ne, doszła do wniosku, postanowił się nią po prostu zaopiekować.

Diona niewiele wiedziała o mężczyznach


134 —


i o miłości, choć życie rodziców było dla niej przykładem szczęścia, które pragnęła osiągnąć we własnym małżeństwie.

Simon chciał ją obejmować i całować, co napawało Dionę wstrętem. Markiz był zupełnie inny, lecz i on nie ofiarowywał jej takiej miłości, na którą czekała i którą mogłaby przyjąć, nie tracąc przy tym szacunku dla samej siebie.

Uratował mnie, ale nie mogę mu ule­gać — postanowiła. A jeśli stryj odnajdzie ją i ponownie zacznie nakłaniać do małżeństwa z Simonem? Byłoby to straszne i poniżające. Sama myśl o związku z kuzynem, o jego dotyku i pieszczotach, sprawiła, że Dionę zalała fala obrzydzenia.

Musiała chyba zadrżeć, gdyż markiz obrócił się ku niej i zapytał:

Wszystko dobrze? Nie jest ci zimno?

Nie, oczywiście, że nie.

Zatrzymali się tylko, by wymienić konie i natychmiast ruszyli dalej. Roderic podróżował w towarzystwie Sama innym faetonem.

Markiz powoził osobiście i Diona domyśliła się, że ma on zamiar pobić swój własny rekord przejazdu do Londynu.

Gdy nareszcie dotarli do Irchester House, Dionę znów ogarnął lęk.

Weszła za markizem do ogromnej sieni, gdzie powitał ich starszy mężczyzna. Był to pan


135 —



Swaythling, osobisty sekretarz, mający pieczę nad wszystkimi domami markiza. Diona znała go ze słyszenia, gdyż jego nazwisko padało niejednokrotnie podczas rozmów markiza i Ro-derica.

Otrzymałeś wiadomość, Swaythling? — zapytał Irchester.

Tak, milordzie. Posłaniec przyjechał pół godziny temu.

Wykonałeś moje instrukcje?

Wszystko zostało urządzone zgodnie z pańską wolą, milordzie.

Świetnie! — wykrzyknął markiz i zwrócił się do Diony:

To jest mój sekretarz, pan Swaythling, który z właściwą sobie operatywnością zdołał już znaleźć dla ciebie przyzwoitkę.

Sekretarz z szacunkiem skłonił się przed Dioną.

Mam nadzieję, panno Grantley, że bę­dzie pani zadowolona. Przypuszczam, że teraz pragnie pani obmyć się i przebrać po podróży, bo, jak sądzę, była to bardzo szybka jazda. Na górze czeka na panią ochmistrzyni, pani Norton.

Dziękuję — odparła krótko Diona.

Markiz w milczeniu przyglądał się, jak po­woli idzie po schodach — smutna, onieśmielona i samotna. Gdy pan Swaythling zwrócił się do

136 —


niej po nazwisku, zdała sobie nagle sprawę, że nadszedł moment, kiedy jej pozycja w domu markiza musi zostać ostatecznie jasno sprecy­zowana.

Pani Norton dygnęła. Diona skinęła jej głową.

Panienka jest pewnie śmiertelnie zmęczo­na. Jechać ze wsi z taką szybkością, z jaką jego wysokość zawsze pędzi! Gdybym to ja miała podróżować, w którymś z tych szybkich powo­zów, umarłabym chyba ze strachu.

Mnie to sprawiło przyjemność, chociaż, mam wrażenie, że jestem cała pokryta ku­rzem — uśmiechnęła się dziewczyna.

Wyruszając w drogę, Diona włożyła najlep­szą suknię i kapelusz. Nie musiała więc wstydzić się swojego wyglądu w tym eleganckim domu.

Rozejrzała się po pokoju. Był ogromny, a okna wychodziły na ogród.

Słyszałam, że bagaż panienki gdzieś się zapodział. Krawcowe będą tu w ciągu godziny.

Krawcowe? — zdumiała się Diona.

Już miała powiedzieć, że nie stać jej na nowe suknie. Tym bardziej nie miała zamiaru po­zwolić, aby markiz za nie płacił, gdy nagle przypomniała sobie, że przecież teraz jest bar­dzo bogata.

Podczas podróży tak zaprzątnięta była roz­myślaniami o Lenoxie Irchesterze, że zupełnie

137 —



zapomniała, po co w gruncie rzeczy przyjechał stryj i jak ważną wiadomość uzyskała dzięki tej nieprzyjemnej wizycie.

Była naprawdę bogata. Niezwykłe uczucie po długim okresie niedostatku. Od momentu przybycia Diony do Grantley Hall nieustannie podkreślano jej ubóstwo, ciągle przypominano o długach ojca. Teraz to już się nigdy nie powtórzy.

Dobrze pamiętała matkę chrzestną. Lady Campbell, choć dużo starsza, przyjaźniła się ogromnie z panią Grantley. Obecnie musiała by mieć już chyba dobrze po siedemdziesiątce, myślała Diona.

Udręczona atmosferą panującą w domu stry­ja, Diona nie raz miała ochotę zwrócić się o pomoc do lady Campbell, lecz wszelki kon­takt z nią urwał się na dwa lata przed śmiercią matki. Chrzestna mieszkała w Northumber-land, za daleko dla Diony.

Widocznie przez ten czas jednak myślała o mnie. Wiem przecież, jak bardzo nas kocha­ła — snuła rozważania Diona — i dlatego uczyniła mnie swoją spadkobierczynią. Dziew­czyna żałowała, że nie próbowała zobaczyć się, czy choćby napisać do staruszki, ale po śmierci rodziców czuła się tak przygnębiona i bezradna, iż nie potrafiła zdobyć się na jakikolwiek wyraz sprzeciwu wobec stryja.

138 —


- Byłam słaba i samolubna — skarciła się w duchu. — Ojciec nigdy nie zaniedbał starych przyjaciół. Jaka szkoda, że nie można cofnąć czasu. Potem myśli jej popłynęły innym torem. Gdyby pieniądze nadeszły za życia rodziców, mogliby cieszyć się nimi we trójkę. Diona kupiłaby ojcu najlepsze konie i nie doszłoby do wypadku z dzikim ogierem. Pojechaliby też do Londynu, jak pragnęła matka, i Diona wy­stąpiłaby na wielkim balu jak prawdziwa de-biutantka. Teraz było już za późno. Pieniądze nie miały dla niej znaczenia, tyle że uniezależ­niały ją od łaski stryja.

Raptem przypomniała sobie o czymś bardzo ważnym, co powinno zostać zrobione od razu! Musiała się pospieszyć. Nie przebierała się więc, a tylko zmyła kurz z twarzy i rąk i, z pomocą pokojówki, ułożyła włosy.

Zbiegła na dół. Kamerdyner wskazał jej drogę do salonu, gdzie spodziewała się znaleźć markiza. Zauważyła go stojącego w pobliżu kominka i ruszyła ku niemu prawie biegiem, lecz nagle z rozczarowaniem stwierdziła, że nie był sam.

Na sofie siedziała przystojna pani w średnim wieku, ubrana z niebywałą elegancją i przymil­nie spoglądała na markiza.

Oto Diona Grantley — przedstawił Ir-chester. — Diono, sądzę, że powinna pani

139 —



podziękować mojej kuzynce, pani Lamborn, która zgodziła się przybyć tutaj i pełnić rolę twojej opiekunki.

Diona dygnęła, a pani Lamborn wyciągnęła rękę:

Niezmiernie mi miło, iż mogę panią po­znać, Diono Grantley. Kuzyn wspominał mi o wielkim szczęściu, które panią spotkało. Moje gratulacje.

Pieniądze szczęścia nie dają — uciął markiz tonem tak chłodnym, jakby chciał ostudzić entuzjazm pani Lamborn. Ale ta roześmiała się tylko:

Owszem, tak się mówi. Ale wielu pan­nom, niezbyt powabnym, odziedziczony mają­tek dziwnie dodał atrakcyjności. Oczywiście, nie dotyczy to panny Grantley.

Dziękuję — odparła Diona, zdenerwo­wana, że tracą czas na tak bezsensowne roz­ważania, po czym zwróciła się naglącym tonem do markiza:

Czy mogę spytać o coś bardzo ważnego i pilnego?

O co chodzi?

Jeśli rzeczywiście mam tyle pieniędzy, w co nadal trudno mi uwierzyć, to czy mogę wysłać od razu zasiłek ludziom, których zaraz po śmierci ojca odesłano na emeryturę? Stryj Hereward potraktował ich w taki sposób, że


140 —


zapewne przymierają głodem. To samo dotyczy służących, pozostawionych aby opiekować się naszym domem, zanim zostanie sprzedany.

Proszę zwrócić się do Swaythlinga, żeby wykonał pani zarządzenia — odparł markiz.

Czy mogę pójść do niego natychmiast?

Oczywiście.

Gdzie go znajdę?

Markiz, z pobłażliwą miną, jakby opędzał się od natrętnego dziecka, ruszył w stronę drzwi. Mijając kuzynkę, skłonił się lekko:

Wybacz mi na chwilę, Noreen.

Ależ oczywiście — odparła pani Lam­born.

Markiz szybkim krokiem przemierzył kory­tarz, potem drugi i wskazał Dionie drzwi, za którymi mieścił się gabinet sekretarza. Na ich widok pan Swaythling podniósł się zza biurka.

Panna Grantley — powiadomił go Irches-ter — ma dla pana szereg poleceń. Ponieważ przejęcie spadku zajmie nieco czasu, na razie ja będę pełnił funkcję bankiera panny Diony.

Dziewczyna wyglądała na skonsternowaną.

Nie chcę sprawiać kłopotu, ale bardzo leży mi na sercu los tych ludzi. Służyli wiernie moim rodzicom i ufali im.

Lenox Irchester spojrzał na nią łagodnie.

Byłoby niegodziwością pozostawienie ich w niedostatku.


141 —



Wiedziałam, że pan to zrozumie — uśmiechnęła się Diona.

Proszę poinformować pana Swaythlinga dokładnie, czego pani sobie życzy — markiz ruszył ku drzwiom, lecz Diona zatrzymała go na moment, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Chciałabym później porozmawiać z pa­nem na osobności.

Oczywiście, ale sądzę, że najpierw powin­na pani poznać się lepiej z panią Lamborn. Na pewno okaże się bardzo pomocna.

Markiz powiedział to tonem innym niż po­przednio i odszedł. Spoglądając za nim, poczuła nagle pustkę, sama nie mogła zrozumieć dla­czego.

Proszę mi dokładnie wszystko powie­dzieć, panno Grantley — dobiegł ją, jakby z oddali, głos sekretarza.

Straciłam markiza — ta rozpaczliwa myśl kołatała się w głowie Diony. Nie umiała po­wiedzieć, na czym polegało zerwanie więzi. Zdarzenia toczyły się tak szybko, że czasami Diona miała wrażenie, jakby brakło jej tchu. A przecież, gdy ujrzała stryja w Irchester Park, od razu pojęła, iż wszystko musi się zmienić. W Londynie zasiadali do stołu we czworo. Pani Lamborn opowiadała o ludziach, których

142 —


Diona nie znała, głównie o krewnych jej i mar­kiza. Roderic wciąż się dąsał, gdyż markiz stanowczo zabronił mu mieszać Dionę w spra­wę zakładu z Watsonem.

Pewnego razu Roderic szepnął Dionie, tak aby pani Lamborn nie usłyszała:

Wuj przynajmniej mógł się nie sprzeci­wiać, żebym rozejrzał się po wsi. Może znalazł­bym jakąś ładną dziewczynę. Mogłem chociaż spróbować...

Jest pan pewien, że markiz nic tu nie pomoże? — również sciszonym głosem zapytała Diona.

Powiedział, żeby zdać się na niego. Ale przecież nie mogę stracić twarzy przed wszyst­kimi znajomymi z klubu, sam muszę coś zrobić.

Diona uśmiechnęła się.

Jestem pewna, że markiz wymyśli coś mądrego i przechytrzy tego obrzydliwego czło­wieka.

Wątpię — ponuro odparł Roderic. Rozmawiali w odległym kącie salonu. Diona

pomyślała, że jeśli będą zachowywać się tak tajemniczo, pani Lamborn zacznie podejrzewać ich o jakieś wspólne sekrety. Podeszła zatem do markiza i jego kuzynki. Odniosła jednak wraże­nie, że nie mieli oni ochoty na jej towarzystwo, więc, smutna i zmęczona wydarzeniami dnia, zapragnęła znaleźć się już w swojej sypialni.


143 —



Wyszła jeszcze tylko z Syriuszem na krótki spacer do ogrodu. Ogród był niewielki, ale jak wszystko co należało do markiza pięknie utrzy­many. Widok kwiatów i drzew na chwilę pocieszył Dionę. Kładąc się do łóżka, czuła się jednak straszliwie samotna i nieszczęśliwa.

Następnego dnia pani Lamborn zabrała Dio­nę po zakupy, które zajęły im czas od rana do wieczora.

Diona i jej nowa opiekunka samotnie zjadły szybki posiłek, gdyż Irchester wyszedł gdzieś wcześniej. Zobaczyli się dopiero wieczorem, podczas obiadu, ale markiz znowu rozmawiał głównie z kuzynką. Dionie przypomniały się smutne obiady w domu stryja, w czasie których siedziała milcząc — smutna i znudzona.

A jednak tu było inaczej. Mogła przynaj­mniej patrzeć na markiza i słyszeć jego głos. Starając się, by tego nie zauważył, przyglądała mu się ukradkiem i próbowała siłą myśli ściąg­nąć, choć na chwilę, jego uwagę.

Kiedy życzyli sobie dobrej nocy, czuła że markiz staje się wobec niej coraz bardziej oficjalny. Miała ochotę uciec i ukryć się. Roz­sądek podpowiadał, iż zamiarem markiza jest wprowadzenie Diony do towarzystwa i znale­zienie dla niej, z pomocą pani Lamborn, od-


144 —


powiedniego męża. Bo przecież właśnie za stosowną partią powinni się rozglądać opieku­nowie debutante.

Dzięki staraniom markiza, Diona ubierała się teraz szczególnie elegancko, a pani Lamborn dała jej do zrozumienia, że uzyskała zaprosze­nia na wszystkie liczące się bale aż do końca sezonu. Mimo, że był już środek lata, sporo osób zdecydowało się pozostać w Londynie. Kiedy jednak życie towarzyskie w stolicy za­mrze całkowicie, wezmą udział w wielu przyję­ciach w wiejskich rezydencjach.

Kuzyn Lenox zna, rzecz jasna, wszystkie te miejsca — i pani Lamborn zaczęła wymie­niać, pełnym szacunku tonem, nazwy posiad­łości — Syon House należący do księcia i księż­nej Northumberland, Osterley — dom hrabios-twa Jersey w Chiswick...

Lista ciągnęła się bez końca, a wreszcie Diona przestała cokolwiek rozumieć i nie pró­bowała już nawet zapamiętywać nazwisk wszy­stkich tych nie znanych jej ludzi.

Chcę tylko jednego — powtarzała sobie w duchu — porozmawiać z markizem, tak jak w Irchester Park. Bolała ją myśl o tamtych szczęśliwych chwilach. Wspominała wspólne konne wyprawy i pasjonujące, a czasem zabaw­ne, dyskusje przy stole.

Diona czuła, jak ogarnia ją rozpacz. Prze-


10 — Diona i dalmatyńczyk


145 —



wracała się w łóżku z boku na bok, zmęczona i niespokojna. Było zbyt gorąco, aby mogła zasnąć.

Nagle usłyszała dziwny dźwięk dochodzący zza okna. Wiedziona ciekawością wyskoczyła z pościeli, odsunęła zasłony i wyjrzała. Księżyc bladosrebrzystym blaskiem oświetlał ogród. Wśród cieni drzew Diona odróżniała zarysy rabat kwiatowych.

Dźwięk powtórzył się. Brzmiał jak jęk bólu jakiegoś zwierzęcia. Syriusz wspiął się na okno przednimi łapami i warknął.

Co to może być, Syriuszu? — szepnęła.

Pies znów zawarczał. Jednocześnie Diona usłyszała cichutki skowyt. Teraz była już pew­na, że jakieś małe zwierzę, może kot, wpadło w pułapkę.

Nie zastanawiając się dłużej, Diona narzuciła szal na koszulę nocną, otworzyła drzwi i wy­biegła na korytarz. Pies nie odstępował jej ani na krok. Dotarli do bocznej klatki schodowej, którą odkryła wieczorem, wychodząc na spacer z Syriuszem.

Tamtędy najszybciej będzie można wydostać się z domu. Teraz od ogrodu dzieliły ją już tylko drzwi wejściowe. Diona przekręciła tkwią­cy w zamku klucz i odsunęła skobel. Syriusz wybiegł pierwszy, a ona podążyła za nim. Nagle zatrzymała się w pół kroku. Przerażona

146 —


chciała wzywać pomocy, lecz krzyk został stłumiony, nim jeszcze wydobył się z gardła. Na głowę zarzucono jej jakąś grubą i ciężką tkaninę. Próbowała walczyć, ale nie potrafiła się wyrwać. Z przerażeniem poczuła, że traci równowagę i jacyś ludzie niosą ją przez ogród.



Rozdział 6


Lenox Irchester położył się późno i chociaż był zmęczony, nie mógł zasnąć. Sprawy, o któ­rych myślał bez przerwy, i teraz nie pozwalały mu zmrużyć oka. W końcu jednak zmorzył go sen.

Obudził się nagle z uczuciem niepokoju. Zza drzwi dobiegał niezwykły hałas. Coś w nie drapało, po chwili usłyszał ostre szczekanie. Przez moment wydawało mu się, że jest na wsi i to jeden z jego psów próbuje dostać się do pokoju. Ale zaraz oprzytomniał. Leżał w swojej londyńskiej sypialni, a za drzwiami musiał znajdować się Syriusz.

Markiz zapalił świecę, wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi. Syriusz, jak burza, wpadł do pokoju. Głośno zaszczekał i, oglądając się, czy markiz idzie za nim, wybiegł na korytarz.


149 —



Zatrzymał się po raz kolejny, znów odbiegł kawałek i obejrzał ponownie. Przy tak wymow­nym zachowaniu psa, Irchester nie mógł nie zrozumieć, że stało się coś złego, i Syriusz prosi o pomoc.

Markiz chwycił szlafrok, pozostawiony przez lokaja na krześle obok łóżka, i narzuciw­szy go na koszulę, z zapaloną świecą w ręku podążył za Syriuszem. Spodziewał się, że pies pobiegnie prosto do sypialni Diony. Idąc ciemnym, wąskim korytarzem, zastanawiał się, co też mogło się zdarzyć. Czy aby Diona nie zachorowała?

A jeśli tak, dlaczego nie posłużyła się dzwonkiem i nie wezwała pokojówki? Syriusz minął jednak otwarte drzwi sypialni Diony i nawet się nie obejrzał. Na widok pustego łóżka i otwartego okna, markiz poczuł lęk. To bardzo dziwne. Musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście. Syriusz wyraźnie prowadził go w stronę drzwi wejściowych. Co jakiś czas przystawał, by upewnić się czy markiz nadal mu towarzyszy.

Irchesterowi zaświtało w głowie straszne podejrzenie. Zawrócił szybko do swojej sypia­lni. Jeśli jego domysły są słuszne, musi się ubrać. Syriusz przystanął przed drzwiami i tyl­ko cichym wyciem okazywał zniecierpliwienie. Markiz błyskawicznie naciągnął obcisłe, jasne


150 —


spodnie, które nosił poprzedniego dnia, po czym wsunął nogi w wysokie buty. Złapał pierwszą ze stosu białych, starannie ułożonych koszul w szufladzie komody. Owinął jeszcze szyję fularem, narzucił lekki płaszcz i już był gotów. Lata służby wojskowej przyzwyczaiły go do sprawnego, szybkiego działania. Tym­czasem Syriusz skomlał nagląco.

Jeszcze od drzwi markiz zawrócił i otworzył szufladę komody. Wyciągnął pistolet, z którym nie rozstawał się podczas nie zawsze bezpiecz­nych podróży.

Syriusz zaskomlał głośniej. Markiz wsunął broń do kieszeni i pobiegł za psem. Ku zdu­mieniu markiza ruszyli nie do głównego wejścia, ale w kierunku rzadko używanej bocznej klatki schodowej. Dopiero na dole, na widok otwar­tych drzwi do ogrodu, Irchester pojął, co stało się z Dioną.

Syriusz mknął już między drzewami, a mar­kiz spieszył za nim. Wiedział, że Dionę upro­wadzono. Zapewne wyniesiono ją przez wiodą­cą do stajen bramę na końcu ogrodu.

Irchester gorączkowo zastanawiał się, gdzie, u diabła, złoczyńcy mogli ukryć dziewczynę. To oczywiste, że została porwana i wiadomo przez kogo. Okazał naiwność, sądząc, że sir Hereward tak łatwo da za wygraną. A przecież brak jakichkolwiek prób kontaktu ze strony


151 —



radców prawnych starego Grantleya powinien był wydać się wystarczająco podejrzany.

Markiz stał w pustej alejce. W ciemności nocy słyszał jedynie dźwięki dolatujące ze stajni. Sam już nie wiedział, co czynić. I nagle przy­pomniał sobie. Przecież sir Grantley ma dom w Londynie!

Dowiedział się o tym przez przypadek dawno temu, tuż po zakończeniu wojny, ale z łatwością potrafił jeszcze odtworzyć w pamięci potrzebną mu scenę. Oczyma wyobraźni zobaczył pewną śliczną młodą damę, która mówiła:

Mam nadzieję, że przyjdzie pan jutro na kolację. Bez trudu znajdzie pan mój dom na Park Street. Nieduży, wciśnięty między znacznie bardziej imponujące budowle, z których jedna należy do hrabiego Warnshaw, druga zaś do sir Herewarda Grantleya.

Po czym roześmiała się i dodała:

Chociaż jestem wciśnięta między tych dwóch panów, nie ma pan powodu do zazdro­ści. Obaj są wiekowi i niezbyt pociągający.

Markiz pamiętał, że jej dom stał naprzeciwko szeregu budynków wzniesionych w miejsce ciągnących się wzdłuż całej Park Street stajni pałacowych. Przypomniał sobie coś jeszcze. Dama dbając o reputację, po dwóch wizytach dała mu klucz do ogrodu. Co prawda, ogród należał do kilku sąsiadujących ze sobą domów,

152 —


ale czasami, zwłaszcza nocą, markiz używał klucza i nigdy nie natknął się na nikogo obcego. Teraz zastanawiał się, w jaki sposób wykorzys­tać posiadaną znajomość terenu.

Byłoby błędem — pomyślał, prawie bieg­nąc — dzwonić lub pukać do domu Grantleya. Służba zapewne otrzyma rozkaz, by nikogo nie wpuszczać, a sam nie zdołam sforsować drzwi.

Zwolnił kroku i przeszedł na drugą stronę Park Street. Odnalazł przejście prowadzące do ogrodów na tyłach szeregu domów z czer-wonobrunatnej cegły.

Bez trudu dotarł do bramy. Tak jak przypu­szczał, była zamknięta. Pomyślał, że wyłamanie zamka spowoduje hałas, który w ciszy nocnej z pewnością zwróci na niego uwagę. Położył więc dłoń na łbie Syriusza, i głaszcząc powie­dział rozkazującym tonem:

Siad, Syriuszu. Siad.

Pies posłuchał. Markiz, bez większego tru­du, wdrapał się na mierzący blisko sześć stóp * wysokości mur i po chwili był już w ogrodzie. Odsunął zasuwę blokującą furtkę i wpuścił Syriusza. Pies zdawał się doskonale rozumieć, o co chodzi. Bezszelestnie podążał za mar­kizem gdy ten skradał się między drzewami i krzewami.


* 1 stopa ~ 30,5 cm


153 —



Pomimo panujących ciemności, markiz bez trudu odnalazł dom sir Herewarda. Na dole paliło się światło, zasłony nie były zaciągnięte, a dwa okna, szczęśliwym zrządzeniem losu, pozostawiono szeroko owarte.

Najpierw uszu markiza doszedł bełkotliwy, męski głos, a w chwilę potem Irchester usłyszał Dionę. Mówiła:

Nie poślubię go! Nie poślubię!

Jeszcze w ogrodzie Diona zorientowała się, kto ją porwał. Z głową owiniętą ciężką tkani­ną, miała wrażenie, że za chwilę się udusi. Niosący ją mężczyźni szli bardzo szybko. Po jakimś czasie usłyszała głos, który od razu rozpoznała.

Uważaj na bramę! — warknął sir He­reward.

Mężczyźni przystanęli na chwilę. Stryj za­klął, tak dobrze znanym jej, rozwścieczonym tonem:

Z drogi, precz, przeklęty psie! Usłyszała skowyt. Pewnie to sir Hereward

uderzył laską Syriusza. W tym samym momen­cie trzasnęła furtka i Diona domyśliła się, że Syriusz został zamknięty w ogrodzie. Zadrżała ze strachu, sukno na twarzy dusiło ją coraz bardziej. Wiedziała, iż tylko jeden człowiek

154 —


mógłby ją uratować. Trzeba więc skłonić Sy­riusza, by obudził markiza.

Gdy dalmatyńczyk był jeszcze całkiem malu­tki, oprócz zwyczajnej tresury, Diona próbo­wała na nim też ćwiczeń w wykonywaniu rozkazów przekazywanych jedynie za pomocą siły umysłu.

Ojciec opowiedział jej o zdumiewających przykładach transferencji myśli. Zjawisko to było ponoć dobrze znane w Indiach. Zdarzały się przypadki, że ludzie potrafili kontaktować się ze sobą na bardzo dużą odległość.

Tato, nie rozumiem. Jak to możliwe? — dziwiła się Diona.

Uczeni od dawna wiedzą, że żywe istoty emitują specyficzne fale. Myślę, iż na tym właśnie opiera się zjawisko transferencji myśli.

Dalej nie rozumiem...

Nasze myśli są falami — tłumaczył ojciec. — Wysyłamy je w określonych kie­runkach, do innych ludzi. Ale odebrać taki przekaz potrafi tylko ktoś szczególnie wra­żliwy.

Tato, to fascynujące. Spróbuję przesłać ci w ten sposób jakąś informację.

Często robimy to z twoją matką. Czasami ona odpowiada na pytanie, którego jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć na głos.

Diona postanowiła wypróbować tę metodę

155 —



w tresurze Syriusza. Wkrótce też zaczęła od­nosić sukcesy. Potrafiła wezwać go do siebie bez użycia słów, nawet z drugiego końca ogro­du. Jednak, gdy chciała aby Syriusz spełnił jakikolwiek inny rozkaz, efekty były znikome. Toteż teraz Diona obawiała się, że pies nie zrozumie jej polecenia.

Biegnij po markiza! Biegnij po marki­za! — powtarzała w myśli. Czuła napięcie każdego nerwu, gdy tak natężała umysł, by zmusić Syriusza do wykonania rozkazu. Tym­czasem mężczyźni wnosili ją już do jakiegoś budynku.

Wreszcie pozwolono Dionie stanąć na nogi i zdjęto jej z twarzy okropne sukno.

Przez moment niczego nie mogła dostrzec, było jej tylko straszliwie gorąco i duszno. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zobaczyła że znajduje się w wielkim, oświet­lonym świecami pokoju. Przed nią stali stryj i Simon. Mimo że spodziewała się ich widoku, zadrżała ze zgrozy. Simon przyglądał się jej z wyrazem twarzy, który wzbudził w Dionie wstręt, a zarazem przerażenie. Nerwowo za­garnęła szal na piersi, okrywając szczelniej nocną koszulę.

Dostarczyłem ją tutaj — oświadczył sir Hereward. — Teraz wszystko załatwimy!

Stryj mówił do kogoś za jej plecami. Od-

- 156 —


wróciła głowę i zobaczyła ubranego na czarno mężczyznę. Kim mógł być? Wydawał się zbyt niski i wątły, jak na jednego z porywaczy. Może więc lokaj?

Nagle, ku swemu przerażeniu, dostrzegła białą koloratkę. Nieznajomy był duchownym! Dionę przejęła trwoga. Nie było trudno domyślić się powodu, dla którego sprowadzono pastora.

Dziewczyna poczuła się schwytana w pułapkę bez możliwości ucieczki. Jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej, żeby za wszelką cenę grać na zwłokę. Powoli osunęła się na podłogę i mocno zacisnęła powieki. Miała nadzieję, że stryj da się oszukać i uzna, że ze strachu straciła przytomność.

Zemdlała! — zawołał Simon. — Widzisz ojcze, co narobiłeś?! Zemdlała, a może nawet umarła!

Oczywiście, że żyje! — odburknął gniew­nie sir Hereward. — Przynieś szklankę wody!

Skąd? Nie mam pojęcia, gdzie tu jest woda!

Rozkaż służącemu, głupcze! — zagrzmiał sir Hereward.

Spiesznie wychodząc, Simon potknął się i Diona z nadzieją pomyślała, że zbyt prędko nie zdoła spełnić rozkazu ojca. Stryj pozostał przy niej.

Tuż obok siebie słyszała jego ciężki oddech.


157 —



Nadal udając omdlenie, Diona nie przery­wała wewnętrznego wołania o pomoc. Tym razem jednak zwracała się w myślach bezpo­średnio do Irchestera.

Jeśli Syriusz zdołał zrozumieć przesłany mu rozkaz, markiz zauważył już jej tajemnicze zniknięcie. Ale czy domyśli się, gdzie jej szukać? Pamiętała, że stryj ma w Londynie dom, z któ­rego rzadko korzystał.

Ale nigdy w tym domu nie była i nie potrafiła nawet przypomnieć sobie, gdzie się dokładnie znajduje.

A markiz przecież nie znał stryja — myślała gorączkowo — i mało prawdopo­dobne, by w ogóle wiedział, że sir Hereward ma tu jakąś posiadłość. Jednak tlący się jeszcze w jej sercu wątły płomień nadziei sprawił, iż znów zaczęła wzywać pomocy. Oczyma wyobraźni ujrzała twarz markiza i całą siłą woli skoncentrowała się na prze­kazywaniu mu w myślach, tak, jak zgodnie z opowiadaniami ojca, robili to wtajemniczeni Hindusi.

Pomóż mi! Uratuj mnie! Proszę... Uratuj mnie! Kocham... cię!

Kiedy dopowiadała dwa ostatnie słowa, uświadomiła sobie, iż przecież on jej nie kocha i przestraszyła się, czy w tej sytuacji zrozumie jej przesłanie.

158 —


Rozmyślania Diony przerwały kroki powra­cającego Simona. Stryj zapytał:

Masz wodę? Podnieś jej głowę i wlej do gardła.

A jeśli nie przełknie? Duchowny odezwał się po raz pierwszy:

Ja to zrobię.

Diona wyczuła, że przyklęknął obok niej. Simon zapewne podał mu szklankę.

Kiedy podłożył jej ramię pod plecy i uniósł głowę, poczuła wstręt. Ten człowiek był równie odpychający jak Simon. Dotyk jego rąk koja­rzył jej się z czymś obrzydliwym, diabelskim. Miała ochotę wyszarpnąć się, lecz on radził sobie znacznie lepiej niż młody Grantley. Przy­cisnął brzeg szklanki do jej ust i chociaż stawiała opór, musiała przełknąć odrobinę, a woda spływała stróżką po podbródku i na koszulę nocną.

No, dalej! — ponaglał sir Hereward.

Myślę, że wraca do siebie — zawiadomił pastor. — Poruszyła oczami.

Najlepiej chlusnąć jej wodą w twarz! — zniecierpliwił się sir Hereward.

Tego Diona nie życzyła sobie zupełnie, więc ostrożnie poruszyła rękoma i odepchnęła od ust szklankę.

Już w porządku! — stwierdził sir Here­ward. — A teraz wstawaj i przestań nam


159 —



opóźniać ceremonię — zwrócił się ostro do

Diony.

Niedobrze mi, stryju — jęknęła omdle­wająco.

Zaraz będzie ci jeszcze gorzej, jeśli nie zrobisz tego, co ci każę! Simon! Pomóż jej, niech wstanie i rozpoczynamy!

Simon niezdarnie usiłował podźwignąć Dionę z podłogi, w czym, równie nieudolnie, pomagał mu pastor. Diona, widząc, że dalszy opór nie ma sensu, sama podniosła się i odgarnąwszy włosy z czoła zwróciła się do sir Herewarda:

Stryju, proszę pozwolić mi ubrać się w coś

przyzwoitego.

Po ślubie będziesz mogła wrócić do Ir-chester House i zabrać swoje ubrania — od­rzekł sir Grantley z drwiną w głosie. — Teraz nie ma powodu, abyś narażała narzeczonego na dalszą stratę czasu.

Jeśli masz zamiar wydać mnie za Simona ja... Nie godzę się! Nigdy go nie poślubię! Diona wiedziała, że nie ma już nic do stracenia, więc krzyczała dalej. — Jak śmiałeś postąpić ze mną w taki sposób! Porwałeś mnie! To... Bezczelność! To bezprawie, dobrze o tym wiesz!

Milcz! — ryknął sir Hereward. — Byłaś sierotą bez grosza przy duszy, kiedy wziąłem cię do swego domu. Ubrałem, nakarmiłem, spłaciłem długi twego ojca! Mieszkałaś w Gran-

160 —


tley Hall za darmo i oto podziękowanie, ty niewdzięcznico!

To nie kwestia wdzięczności — odparła Diona chłodno. — Jestem gotowa podziękować ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, chociaż ani przez moment nie byłam u ciebie szczęśliwa! Ale twojego syna nie poślubię! On nie może być moim mężem. W ogóle... niczyim mężem!

Diona zdawała sobie sprawę, że jej słowa brzmią obraźliwie, ale teraz, gdy musiała sto­czyć samotną walkę w obronie własnej czci i honoru, nagle przestała się bać. Wolałaby raczej umrzeć, niż pozwolić, by Simon choćby ją dotknął i z pewnością zabiłaby się, gdyby musiała z nim żyć, jako żona. Słysząc jej zuchwałą odpowiedź, sir Hereward spurpuro-wiał na twarzy i ostro zwrócił się do pastora: — Rozpoczynaj! No, dalej!

Nie poślubię go! Nie poślubię! — po­wtarzała z rozpaczą Diona.

Sir Hereward Grantley podniósł laskę.

Będę cię bić dotąd, dopóki nie zrobisz tego, co każę... — zasyczał już niemal fioletowy ze złości. Postąpił krok w jej stronę. Przerażona krzyknęła.

Naraz rozległo się szczekanie i do pokoju wskoczył Syriusz.

Usłyszawszy podniesione głosy, nie czekając na markiza, ruszył swojej pani na pomoc.


- Diona i dalmatyńczyk


161 —



Teraz biegał radośnie wokół niej, szczęśliwy, że ją odnalazł. Diona westchnęła z ulgą, gdy w otwartym oknie ukazał się również markiz.

Tylko moment zajęło mu przedostanie się do środka. Ale tę krótką chwilę sir Hereward zdołał wykorzystać. Ze zdumiewającą w jego wieku szybkością i siłą chwycił Dionę za szyję i odciągnął aż pod ścianę. Teraz trzymał dziew­czynę przed sobą, jak tarczę.

Lenox Irchester spojrzał z pogardą na roz­grywającą się przed nim scenę. Pastor i Simon wlepiali weń osłupiały wzrok. Stary Grantley zaś, niemal zgniatając Dionę w stalowym uścis­ku, wolną ręką wyszarpnął z kieszeni płaszcza pistolet i zawołał:

Milordzie! Wdarłeś się do mojego domu! Albo natychmiast wyniesiesz się stąd, albo przydarzy ci się przygoda, którą nazwać można pożałowania godnym wypadkiem.

Pan poważnie grozi mi śmiercią? — ton markiza świadczył o chłodnym opanowaniu.

Nie zawaham się ani chwili, jeśli będzie się pan dalej wtrącał — odparł gniewnie sir Hereward, celując w pierś Irchestera.

Diona z trudem chwytała powietrze, gdyż stryj coraz mocniej ściskał jej szyję. Przerażona pomyślała, że gotów jest wypełnić swoje groźby, jeżeli tylko markiz będzie próbował interwe­niować. Zrozumiała, że musi ulec, poddać się

162 —


życzeniu stryja i poślubić Simona, aby nie dopuścić do tragedii. Spróbowała więc odezwać się, ale stryj wzmocnił uścisk i, zamiast słów, z ust Diony wyrwał się jęk bólu.

W tym momencie Syriusz zrozumiał, że jego pani grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Rzucił się na sir Herewarda i wbił mu zęby w rękę. Zaatakowany starzec podniósł pistolet i wy­mierzył do dalmatynczyka. Ale markiz był szybszy. Huk wystrzału odbił się echem w ogro­mnym pokoju. Sir Hereward zatoczył się, a broń wypadła mu z bezwładnej dłoni. Puścił Dionę i zdrową ręką złapał się za zranione prawe ramię.

Dziewczyna rzuciła się rozpaczliwie w stronę markiza. Nie mogła mówić, trzymała się go tylko kurczowo, jakby był ostatnią deską ratun­ku na wzburzonym morzu. Markiz objął ją wolną ręką i, mierząc z pistoletu, wycofywał się tyłem w kierunku wyjścia. Gdy znaleźli się wreszcie przy drzwiach, z naciskiem powiedział:

Jeżeli myśli pan, że zdoła mnie zatrzymać, to się pan myli!

Bandyto! Nie miałeś prawa strzelać do mojego ojca! — histerycznie wrzasnął Simon.

Lenox Irchester nie zadał sobie trudu, aby zwrócić na niego uwagę, spojrzał natomiast z wyrzutem na pastora. Czarno ubrany męż­czyzna z modlitewnikiem w ręku kulił się pod


163 —



ścianą, jakby był oskarżony o dokonanie bez­prawia.

To nie moja wina! Robiłem tylko to, co mi kazano — zaczął się tłumaczyć, ale markiz nie zniżył się do odpowiedzi.

Wiedział, jakiego typu duchownego najął sir Hereward. W Londynie było takich wielu. Za odpowiednio wysoką zapłatą udzielali nielegal­nych ślubów, a potem przysięgali, że ceremonia odbyła się w świątyni i zgodnie z prawem.

Markiz po raz ostatni spojrzał na zgroma­dzonych w pokoju. Sir Hereward opadł cięż­ko na krzesło, krew spływała mu z przed­ramienia.

Irchester pociągnął Dionę do sieni. Dopiero teraz uważniej przyjrzał się dziewczynie i do­strzegł, że jest bosa. Wziął ją więc na ręce, a kiedy lokaj otwierał przed nimi drzwi, zwrócił się do niego:

Poślij po doktora. Twój pan skaleczył się!

Nie czekając na odpowiedź, markiz zniósł Dionę po schodkach i ruszył w stronę Irchester House. Diona ukryła twarz w jego ramionach, obejmowała go kurczowo, jakby bała się go znów utracić i cicho płakała.

Markiz szedł szybkim krokiem, a Syriusz biegł za nim, radośnie machając ogonem. Nie­bawem znaleźli się przed domem.

Markiz otworzył furtkę i weszli do ogrodu.

- 164 -


Kiedy kroki markiza przestały uderzać o bruk, Diona uniosła głowę i rozejrzała się.

Przyszedłeś... — szepnęła. — Byłam pew­na, że Syriusz jakoś da panu znać, co mi się przydarzyło.

I dał mi znać — odparł cicho markiz.

Próbowałam też przekazać panu wiado­mość, gdzie jestem...

Znalazłem cię! I na szczęście zdążyłem. Diona znów wtuliła twarz w klapę jego

płaszcza i objęła go mocniej. Markiz wniósł ją do domu, ale zamiast pójść na górę, skręcił w korytarz prowadzący do frontowego holu.

W dużym, wyściełanym fotelu obok głów­nego wejścia drzemał lokaj. Na dźwięk kroków ocknął się nagle i zerwał na równe nogi.

Zapal świece w salonie — rozkazał markiz.

Służący pospieszył spełnić polecenie, a mar­kiz wniósł Dionę do pokoju. Po chwili za­płonęły dwa kandelabry.

Wystarczy, dziękuję — powiedział markiz i lokaj wyszedł, cicho zamykając drzwi.

Diona uniosła głowę. Włosy spływały jej na ramiona, a w oczach odbijał się blask świec. Próbowała coś powiedzieć, lecz wzruszenie tłumiło jej głos.

Uratowałeś mnie! Uratowałeś mnie! — wyszeptała wreszcie.

Tak, uratowałem cię.


165 —



Irchester postawił Dionę na podłodze, ale nadal nie wypuszczał jej z ramion. Pochylił się nad nią i zbliżył usta do jej warg. Miała wrażenie, że zaraz zacznie krzyczeć ze szczęścia, ale on już całował ją gwałtownie, jakby sam sobie chciał udowodnić, że jest bezpieczna, i że znów są razem.

Nie mogła uwierzyć, że to prawda. Wszystko, co się z nią działo okazało się jeszcze cudow-niejsze, niż sobie wyobrażała. Usta markiza były twarde, sprawiały niemal ból, ale ona już się nie bała, bo wiedziała, że nie straciła wcale uczuć człowieka, który był dla niej całym światem.

Irchester ze wzruszeniem tulił Dionę, taką drobną i bezbronną w jego objęciach. Coraz czulej i delikatniej całował jej nienawykłe do pieszczot wargi.

I właśnie wtedy Diona pojęła, iż odkryła skarb, którego istnienia nawet nie przeczuwała. To było piękno kwiatów, gwiazd, księżyca i jego srebrnych błysków w tafli wody. To była muzyka, słyszana w marzeniach i słońce, i mi­łość, za którą tęskniła, odkąd opuściła dom i zamieszkała w Grantley Hall. Cudowną tę doskonałość ofiarowywał jej ukochany męż­czyzna. Wiedziała, że należy do niego duszą, sercem i ciałem.

Kiedy na moment uniósł głowę, szepnęła:

- 166 -


- Kocham cię... Byłam pewna, że... moja miłość... przywiedzie cię do mnie...

Markiz milczał i nie przestawał jej całować. Obydwoje czuli, jakby ogarniał ich płomień, a ich usta zdawały się coraz bardziej rozpalone. Nieoczekiwanie markiz chwycił Dionę na ręce i zaniósł na sofę.

Tyle przeszłaś — oświadczył — że po­winnaś czymś się wzmocnić. Bóg mi świa­dkiem, że obydwoje zasłużyliśmy na kieliszek czegoś dobrego.

Chciała mu powiedzieć, że nic jej nie po­trzeba, ale Irchester wyciągnął już butelkę szampana ze srebrnego kubełka z lodem. Na­pełnił kielich, podał jej i, nie odrywając od niej wzroku, przysiadł na brzegu sofy. Wyraz jego szarych oczu onieśmielał Dionę i nagle zdała sobie sprawę, że ubrana jest tylko w nocną koszulę, a szal całkiem zsunął jej się z ramion. Speszona, próbowała otulić się szczelniej, na­dającą się raczej do ozdoby, jedwabną tkaniną. Na ten widok markiz nie mógł powstrzymać uśmiechu.

Kto by uwierzył, że tak maleńkiej osobie mogły się przydarzyć równie wielkie przygody?

Na szczęście zdążyłeś... W porę.

Myślę, że za to powinnaś podziękować Syriuszowi.

Dalmatyńczyk, który przez cały czas leżał


167 —



grzecznie przy kominku, usłyszawszy swoje imię, nastawił uszy.

Czy Syriusz... powiedział ci, co się ze mną dzieje? — zapytała nieśmiało Diona.

Opowiedział wszystko w najbardziej wy­mowny sposób. Najpierw obudził mnie drapa­niem w drzwi i wyciem. Potem zaprowadził do ogrodu, gdzie zobaczyłem, że zamek u furtki jest wyłamany — relacjonował markiz.

Usiłowałam dawać mu polecenia za pomo­cą myśli, ale obawiałam się, że tego nie zrozumie.

W oczach markiza odmalowało się zdumie­nie. Zacinając się, gdyż była mocno wytrącona z równowagi pocałunkami, Diona przytoczyła teorię ojca na temat przenoszenia myśli. Opo­wiadała, jak porywacze nieśli ją zawiniętą w grube sukno, a ona próbowała przekazywać rozkazy Syriuszowi.

Markiz słuchał uważnie, wreszcie cicho rzekł:

Potem chyba wysyłałaś myśli bezpośred­nio do mnie.

Czułeś to?

Teraz jestem tego pewien. To twoje myśli musiały sprawić, że nagle przypomniałem sobie, gdzie znajduje się dom sir Herewarda. Udało mi się dostać do ogrodu i kiedy dotarłem aż pod owarte okno, usłyszałem, jak ten łajdak straszył cię pobiciem.

Próbowałam grać na zwłokę — westchnę-


168 —


ła Diona — ale chyba jestem... tchórzem... więc, gdybyś nie przybył na czas, nie potrafiła­bym już dłużej się opierać.

Markiz ujął dłoń dziewczyny i podniósł do ust.

Nigdy nie widziałem kogoś równie dziel­nego i... cudownego! — szepnął, patrząc jej prosto w oczy. Jego głos brzmiał tak dziwnie, że spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdu­mienia oczami.

Wstał i wyjął kielich z jej ręki.

Nalegam, abyś położyła się już spać. Przeszłaś piekło... Jutro o wszystkim poroz­mawiamy.

Nie chcę cię opuszczać — zaprotestowała Diona.

Wiem, kochanie. I ja nie pragnę się z tobą rozstawać, ale powinienem być rozsądny za nas obydwoje.

Odstawił kielich na stolik i pomógł Dionie podnieść się z sofy.

Poza tym, pomyśl o Syriuszu. On także potrzebuje odpoczynku.

Roześmiała się, a o to mu właśnie chodziło. Gdy tak stała obok niego, bosa, z jasnymi włosami opadającymi na ramiona i oczami niemalże zbyt ogromnymi w porównaniu z de­likatną twarzyczką, wydała mu się drobna jak dziecko.


169 —



Diono, mamy sobie tyle do powiedzenia, ale wiem, nawet jeśli nie chcesz się do tego przyznać, że jesteś śmiertelnie zmęczona.

To była prawda. Dionę zaskoczyło, że mar­kiz tak doskonale wyczuwa jej reakcje. Ponownie wziął ją w ramiona.

Mogę iść sama — broniła się.

Lubię cię nosić, jesteś taka lekka, że mogłabyś być nimfą z naszego jeziora w Ir-chester Park — odparł.

Od kiedy ujrzałam to jezioro, byłam pew­na, że rzeczywiście można tam napotkać nimfy, ale nie mówiłam o tym, bo bałam się, że mnie wyśmiejesz za takie fantazje.

W dzieciństwie wierzyłem w czarodziej­skie mieszkanki jeziora. Teraz, gdy jestem dorosły, nagle przekonałem się, że istnieją naprawdę — roześmiał się markiz, wynosząc Dionę z salonu. Lokaj spojrzał na nich za­skoczony. Markiz zaniósł Dionę do sypialni. Zdjął z niej szal, ułożył dziewczynę w łóżku, otulił do snu jak dziecko i rzekł:

Śpij smacznie, najdroższa, śnij, że oboje z Syriuszem jesteście bezpieczni. Nic złego już się nie zdarzy.

Ponieważ nie znała słów, jakimi mogłaby wyrazić tak wielką miłość, Diona po prostu wyciągnęła ramiona. Całował ją dopóki nie poczuła, że cały pokój zaczyna wirować, a oni,

-170-


spleceni uściskiem, zdają się wzlatywać do gwiazd. Chciała żeby to szczęście trwało wiecz­nie, lecz markiz raptem powiedział zmienionym głosem:

Dobranoc, moja droga.

Wysunął się delikatnie z jej ramion i przez chwilę jeszcze stał i spoglądał na nią z góry, a ona czuła, że w nich obydwojgu płonie nadal jakiś tajemniczy ogień.

Markiz zgasił świecę i wyszedł, cicho za­mknąwszy za sobą drzwi. Przez moment Diona nie mogła uwierzyć, że już go nie ma.

W ciągu tej nocy stał się dla niej tak bliski, że czuła się jego częścią, jakby byli ze sobą nierozerwalnie związani. Zamknęła więc oczy i powtarzała:

Dziękuję Ci, Boże, dziękuję! To miłość, o której zawsze marzyłam! Dziękuję! Dziękuję!




Rozdział 7


Diona ocknęła się przepełniona uczuciem szczęścia. Leżała i rozmyślała, jakie to cudow­ne, że już nigdy nie będzie musiała się bać i nie będzie już nigdy samotna. Syriusz spoglądał na nią sponad brzegu łóżka. Domyśliła się, że to właśnie on ją obudził.

Pewnie chcesz wyjść, Syriuszu? — po­ciągnęła za brokatowy pas dzwonka i niemal natychmiast w drzwiach ukazała się poko­jówka.

Czy ktoś może wyprowadzić Syriusza do ogrodu? I proszę z nim tam pozostać.

Dobrze, panienko — dygnęła służąca. Syriusz wyczuł, że idzie na spacer i radośnie

podbiegł do drzwi, a jego pani przeciągnęła się i zapytała:

Która to godzina?

173 —



Prawie jedenasta, panienko. Diona jęknęła ze zgrozy.

Nie miałam pojęcia, że jest tak późno!

Jego wysokość nakazał, żeby panienki

nie budzić!

Czy jego wysokość jest na dole?

Nie, panienko. Wyszedł i powiedział, że wróci na lunch, a pani Lamborn kazała po­wtórzyć, że przedpołudnie spędzi chodząc po

sklepach.

Ponieważ Syriusz wymknął się już na kory­tarz, pokojówka pospieszyła za nim.

Diona wyskoczyła z łóżka i rozsunęła zasłony. Wyjrzała do ogrodu i przypomniała sobie wyda­rzenia ubiegłej nocy. Gdyby nie Syriusz i markiz byłaby teraz żoną Simona. Ta myśl przyprawiła ją o dreszcz zgrozy. Ale przecież wszystko co złe, skończyło się. Była absolutnie przekonana, że stryj zostawi ją już teraz w spokoju. Nie powin­na nigdy więcej myśleć o smutnych dniach spędzonych w Grantley Hall, ani o Simonie. Czuła się znów jak za życia rodziców. Słońce świeciło specjalnie dla niej, śpiewały ptaki, a ziemia zdawała się być jej własnym rajem.

Diona włożyła jedną z najładniejszych sukie­nek. Miała nadzieję, że spodoba się w niej markizowi. Nie chciała tracić ani chwili, więc zbiegła na dół w towarzystwie Syriusza, który wrócił ze spaceru, właśnie gdy się ubierała.

- 174 -


Postanowiła pójść do biblioteki, gdyż wie­działa, że jest to ulubiony pokój markiza. Było tutaj znacznie mniej książek niż w Irchester Park, za to ściany zdobiła piękna kolekcja płócien przedstawiających głównie konie i sceny myśliwskie.

Diona przyglądała się obrazom, wspomi­nając jednocześnie, jak dobrym jeźdźcem jest markiz i jaka to radość jeździć konno w jego towarzystwie.

Nagle drzwi biblioteki otworzyły się. Diona odwróciła się radośnie, przekonana, że to mar­kiz wcześniej wrócił do domu, i zastygła ze zdumienia. Zobaczyła bowiem najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek zdarzyło jej się spotkać. Nieznajoma ubrana była z wyszukaną elegancją w suknię, która musiała kosztować majątek i najmodniejszy kapelusz-budkę, przy­brany strusimi piórami o barwie srebrzysto-zielonej morskiej wody. Efektu dopełniały bry­lantowe kolczyki i piękna kolia otaczająca szyję.

Przez moment Diona nie mogła wykrztusić słowa, tymczasem dama podeszła bliżej. Do­piero wtedy dziewczyna przypomniała sobie o dobrych manierach i dygnęła. Dostrzegła przy tym ze zdumieniem, że niespodziewany gość patrzy na nią z nieukrywaną niechęcią.

A więc to prawda! — głos nieznajomej


175 —



zabrzmiał ostro i nieprzyjemnie. — Mówiono mi, że markiz trzyma u siebie młodą kobietę, ale nie wierzyłam!

Diona, oszołomiona agresywnym tonem roz­mówczyni, odparła:

Tak, mieszkam tutaj, ale opiekuje się mną kuzynka markiza, pani Lamborn.

Uprzejme wyjaśnienie bynajmniej nie uspo­koiło pięknej pani. Wprost przeciwnie. Wyda­wała się coraz bardziej rozgniewana.

Kim jesteś i skąd się tu wzięłaś? — zapy­tała już wręcz niegrzecznie.

Diona stropiła się, lecz odpowiedziała:

Nazywam się Diona Grantley. Przyje­chałam do Londynu razem z jego wysokością dwa dni temu.

Jak sądzę, narzucałaś się mu! — warknęła dama. — Twoja obecność tutaj wywołała mnó­stwo plotek bardzo niepożądanych dla reputacji jego wysokości! Czy masz przyzwoitkę, czy nie, młody mężczyzna z jego pozycją nie może trzymać w domu jakiejś dziewczyny. Im wcześ­niej stąd wyjedziesz, tym lepiej.

Mam wyjechać...?

Tak, wyjedziesz stąd natychmiast.

Ja... nie... rozumiem.

Więc mogę ci to wyjaśnić! Jestem lady Sybille Malden. Markiz, do którego domu wtargnęłaś ma zamiar mnie poślubić!

-176 —


Poślubić...? — Dionie pociemniało w oczach. Miała wrażenie, że sufit zaraz spad­nie jej na głowę.

Tak, poślubić — powtórzyła lady Sybille ostro i dobitnie. — I nie pozwolę wystawiać na pośmiewisko mego przyszłego małżonka. Jes­tem przekonana, że nie przyszło ci nawet na myśl, iż tak dwuznaczna sytuacja kompromituje markiza w towarzystwie.

Nie... Nie przyszło mi to na myśl.

No, to teraz już wiesz — rzekła szorstko lady Sybille. — Im szybciej wyjedziesz i wrócisz tam, skąd przybyłaś, tym lepiej dla mnie i dla niego!

Przyglądała się Dionie. Zauważyła słoneczne światło na jej włosach i bezbrzeżny smutek w ogromnych oczach o zdumiewającej barwie. Nagle, jakby ten widok zupełnie wytrącił ją z równowagi, lady Sybille tupnęła nogą.

Słyszałaś, co mówiłam! — krzyknęła. — Wynoś się stąd i nigdy nie wracaj! Lenox Irchester należy do mnie!

Diona, wstrzymując płacz, odwróciła się i wybiegła z biblioteki. Drzwi oddzieliły ją od tej strasznej kobiety. Teraz prędko na górę. Prawie bez tchu wpadła do sypialni. Wiedziała już, dlaczego markiz nie poprosił jej o rękę. Była głupia i naiwna. Jak mogła myśleć, kiedy całował ją wczorajszej nocy, że należy do niego

12 — Diona i dalmatyńczyk — 177 —


177 —



i pozostanie z nim na zawsze? Gorączkowo zastanawiała się dokąd powinna się udać, gdzie się ukryć. Chcę do domu, pomyślała, niczym skrzywdzone dziecko. Stryj wprawdzie może odnaleźć ją w majątku rodziców, ale zapewne już tam jej szukał i jest nadzieja, że prędko nie powróci.

Tak, muszę wrócić do domu — powtó­rzyła i otarła łzy. — Nigdzie indziej.

Nieopodal szafy, na krześle leżało duże okrągłe pudło na kapelusze, które pani Lam-born kupiła poprzedniego dnia na Bond Street. Diona sprawnie je opróżniła, a na miejsce eleganckich okryć głowy wrzuciła kilka sukie­nek, które, prawie im się nie przyglądając, ściągnęła z wieszaków. Dołożyła jeszcze nocną koszulę i szczotkę do włosów. Pudełko było pełne. Przykryła je i obwiązała wstążkami. Wydało jej się dosyć ciężkie, chociaż niewiele się w nim pomieściło. Dziewczyna przypo­mniała sobie jeszcze o szalu matki, którego przecież nie mogła tu zostawić. Wreszcie wło­żyła kapelusz, rękawiczki i przypasała satynową sakiewkę na chusteczki.

Przyszło jej na myśl, że powinna mieć pie­niądze. Przez moment zastanawiała się, czy są jej rzeczywiście niezbędne, lecz rozsądek pod­powiadał, że brak pieniędzy może uniemożliwić jej sprawną ucieczkę.

178 —


Zeszła na dół z Syriuszem u nogi. Służący chciał odebrać od niej pudło, więc wyjaśniła, siląc się na naturalny ton:

Muszę spotkać się na mieście z panią Lamborn. Proszę sprowadzić mi dorożkę.

Mogę posłać do stajni, żeby zaprzęgli, panienko — zaproponował lokaj.

Nie potrzeba. Pani Lamborn ma powóz i dołączenie do niej nie zajmie mi więcej niż kwadrans.

Racja, panienko — potwierdził i wyszedł poszukać dorożki. Diona zaś pospieszyła do biura pana Swaythlinga.

Sekretarz pracował przy biurku. Na jej widok wstał i uśmiechnął się.

Dzień dobry, panno Grantley. Czym mogę panience służyć?

Chciałabym dostać trochę pieniędzy — powiedziała i zaczerwieniła się lekko.

Ależ, oczywiście! Ile panienka potrzebuje?

Sporo, będę dzisiaj miała duże wydatki. Może dwadzieścia funtów?

Swaythling uniósł brwi. Wysokość kwoty zdziwiła go niepomiernie, ale uprzejmie od­powiedział:

Naturalnie. Jednak, gdyby panienka zechciała poprzestać na piętnastu funtach wypłaciłbym je od razu panience w bank­notach.

179 —



Dobrze — zgodziła się Diona i otworzyła uwiązaną przy nadgarstku satynową sakiewkę.

Sekretarz wyciągnął banknoty z szuflady, a po chwili dołożył do woreczka Diony jeszcze pięć złotych suwerenów.

Niech panienka uważa na kieszonkowych złodziejaszków — zażartował.

Dziękuję za przestrogę, będę uważała.

Mam nadzieję, że zakupy się udadzą.

Gdy Diona wyszła, usiadł znowu przy biur­ku. W tym czasie służący przywołał dorożkę i zdążył umieścić w niej pudło Diony.

Chcę pojechać do sklepu madame Bertin na Bond Street.

Polecenie zostało przekazane dorożkarzowi i ruszyli. Nie ujechali daleko, gdy Diona zawołała:

Proszę się zatrzymać! Zmieniłam zda­nie! — a po chwili dodała:

Jedziemy na Picadilly do „Białego Nie­dźwiedzia".

Dorożkarz pokiwał głową na znak, że zro­zumiał i skręcił z Park Lane. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, pomyślała Diona, że wiem gdzie można wynająć karetkę pocztową.

Dowiedziała się o tym przez zupełny przypa­dek. Kiedy w drodze powrotnej do Londynu udało się markizowi wygrać wyścig z Roderi-kiem, ten ostatni oświadczył:


180 —


Naturalnie! Pobiłeś mnie! Miałeś najlep­sze konie! Te, którymi powozi Sam są okropnie powolne. Lepiej już byłoby wynająć pocztę na Picadilly „Pod Białym Niedźwiedziem"!

Czy ty mnie przypadkiem nie chcesz obra­zić? — zapytał markiz z udaną groźbą w głosie.

Roderic roześmiał się.

Ależ skąd. Po prostu doprowadza mnie do szału, że żaden woźnica nie może się z tobą równać.

Tak mi pochlebiasz, że zaczynam się zastanawiać, o co mnie za chwilę poprosisz.

Wszyscy się roześmieli. Diona pomyślała, że w towarzystwie tych mężczyzn nie sposób być smutną. Czasami, nawet podczas poważnej rozmowy, markiz albo Roderic wtrącali jakieś żartobliwe uwagi.

Nazwa „Biały Niedźwiedź" wydała jej się dziwaczna i być może dlatego utkwiła w pa­mięci.

Kiedy dorożka wjechała na podwórko, Dio­na była już całkiem pewna, że doskonale zatarła za sobą ślady. Ani stryj, ani markiz nie odnajdą jej.

Być może markiz nawet nie będzie próbował mnie szukać, pomyślała, albo, wręcz przeciwnie, uzna to za swój obowiązek? Wiedziała, iż teraz, gdy poznała prawdę, nie mogłaby znieść jego uprzejmości i troski.


181 —



On ma zamiar poślubić lady Malden, po­wtarzała w duchu. Jakaż byłam głupia, gdy wyobrażałam sobie, że mogę coś dla niego znaczyć!

Diona zapłaciła za dorożkę i wynajęła za­przężoną w dwa konie karetkę. Wydała sporo pieniędzy, ale to nie miało dla niej znaczenia. Dziesięć minut później, z Syriuszem u boku, jechała zatłoczonymi ulicami. Aż wreszcie wy­dostali się z miasta na gościniec. Wracała do domu. Było to jedyne miejsce, o którym mogła bez wahania powiedzieć, że należało naprawdę do niej. Ale czuła, że jej serce pozostało w Lon­dynie. Ofiarowała je markizowi, a on wkrótce poślubi lady Sybille Malden.

Kiedy tylko markiz pojawił się w klubie, Roderic natychmiast odciągnął go na bok i konfidencjonalnym szeptem zapytał:

Jak to załatwiłeś? W jaki sposób doko­nałeś tak zręcznej sztuki?

Markiz uśmiechnął się nieznacznie.

Z tego co mówisz, wnioskuję, że konkurs sir Mortimera nie odbędzie się.

Właśnie nas poinformował, że z powo­dów, których nie może wyjawić, musi wycofać się z zaproponowanego przez siebie zakładu — Roderic nie ukrywał radości.


182 —


Wspaniale! — stwierdził markiz.

Jak tego dokonałeś? Co zrobiłeś, że Wat-son poddał się bez walki?

Myślę, że najrozsądniej zapomnieć o tej sprawie.

Nie możesz mnie zostawić dręczonego ciekawością przez resztę życia — nalegał Ro­deric.

Markiz pomyślał, że byłby to zaiste okrutny los.

Naprawdę podziękowania należą się pew­nemu mojemu przyjacielowi, który zdołał do­wiedzieć się, dzięki komu to sir Mortimer chciał wygrać zakład.

Odnalazł francuską kurtyzanę!

No, właśnie — potwierdził markiz.

Ale ty musiałeś przekonać ją jakoś, żeby nie przyjeżdżała do Anglii — powiedział do­myślnie Roderic.

Udział w konkursie wyperswadował jej jeden z moich znajomych. Paryż jest znacznie zabawniejszym miejscem niż Londyn.

Roderic wydał okrzyk tryumfalnej radości:

Wuju Lenoxie! Należy cię nazwać geniu­szem! Jestem ci wdzięczny na wieki za ocalenie honoru tak własnego, jak i moich przyjaciół! Widzisz, nie znaleźliśmy żadnej kobiety, która byłaby wystarczająco piękna i inteligentna!

Następnym razem wystrzegaj się sir Mor-

183 —



timera i nie przyjmuj jego zakładów — oświad­czył poważnie markiz.

Nie, nie będę. Możesz być tego całkiem pewnym — zaklinał się Nairn. — Kto się raz sparzył, na zimne dmucha!

W tym momencie zauważył znaczący wyraz twarzy markiza, więc dodał z lekkim żalem:

Jeżeli o mnie chodzi, to sparzyłem się nawet dwa razy.

Świetnie, jestem zadowolony, że mogłem

ci pomóc.

Markiz uśmiechnął się i odszedł, aby poroz­mawiać ze znajomym, który dawał mu znaki z drugiego końca sali. Ale pobyt w klubie nie sprawiał tego dnia markizowi przyjemności. Irchester ze zdumieniem uświadomił sobie, że tęskni za Dioną i zdecydował się natychmiast wracać do domu.

Chciał zobaczyć się z nią już z samego rana, ale wiedział, że po tak męczącej nocy musiała dobrze się wyspać.

Teraz czuł, że musi ją jak najszybciej zoba­czyć. Narastał w nim dziwny niepokój, przypo­minający zamęt uczuć, którego doznawał, gdy została porwana. Dręczony irracjonalnym lę­kiem, markiz popędził konie.

Gdy dotarł do domu, ujrzał czekającego na schodach Swaythlinga. Ogarnęło go przeczucie nieszczęścia. Wysiadł z faetonu i skierował


184 —


szybkie kroki do holu. Sekretarz podążał za nim, a wyraz niepewności malował się na jego twarzy. W końcu odezwał się cicho:

Czy pozwoli pan, milordzie, do gabinetu? Muszę panu coś powiedzieć.

Tak, oczywiście.

W milczeniu weszli do środka i dopiero wtedy markiz zapytał:

Czy stało się coś złego?

Milordzie, myślę, że powinienem pana uprzedzić, iż lady Sybille jest tutaj już od ponad godziny...

Sekretarz dostrzegł, że oczy markiza pociem­niały. — Kiedy przyjechała, udała się prosto do biblioteki, chociaż lokaj usiłował wprowa­dzić ją do salonu. A w bibliotece była właśnie panna Grantley.

Markiz zesztywniał, lecz milczał. Swaythling zaś kontynuował:

Milordzie, może martwię się bez potrze­by, ale panna Grantley przyszła zobaczyć się ze mną w dwadzieścia minut po przybyciu lady Sybille. Oświadczyła, że wybiera się do sklepów w towarzystwie pani Lamborn.

Swaythling zawiesił głos, jakby zbierając myśli przed przekazaniem najgorszej wiadomo­ści. Po chwili zaczął szybko mówić dalej:

Poprosiła mnie o wydanie dwudziestu funtów. Mówiła, że musi kupić masę drobiaz-


185 —



gów. Nie uznałem tego za dziwne czy niepoko­jące, dopóki nie wróciła pani Lamborn, która twierdzi, że panna Grantley wcale nie spotkała się z nią w mieście.

W jaki sposób Diona opuściła dom? — zapytał rzeczowo markiz.

Odjechała dorożką, milordzie.

Dorożką? Przecież mamy konie w staj­niach.

Lokaj powiedział mi, że doradzał jej wzięcie powozu, ale ona uparła się, żeby we­zwać dorożkę. I to właśnie mnie zdziwiło i zaniepokoiło, milordzie.

Na czole markiza pojawiła się głęboka bruz­da. Zapytał:

Czy panna Diona wzięła coś ze sobą?

Niosła duże pudło na kapelusze. Lokaj mówił, że ciężkie. No i naturalnie miała ze sobą sakiewkę.

Markiz starał się spokojnie rozważyć sytua­cję. W tym momencie rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła, przydzielona Dionie przez markiza, pokojówka.

Przepraszam panie Swaythling, ale do­myśliłam się, że jego wysokość jest u pana i postanowiłam znieść to na dół...

A cóż to takiego? — zapytał sekretarz.

List, który znalazłam na toaletce w sypia­lni panny Grantley. Nie wiedziałam, że jeszcze


186 —


raz wchodziła na górę. List zauważyłam dopie­ro przed chwilą.

Dziękuję.

Swaythling zamknął drzwi i wręczył papier markizowi. Pomyślał jednocześnie, że jednak chyba nie pomylił się podejrzewając, że panna Grantley wcale nie zamierzała odwiedzać sklepów.

Tymczasem markiz otworzył list.

Dziękuję za ocalenie mnie przed stryjem Herewardem i dziękuję za okazanie mi serca pisała Diona. Mam nadzieję, że będzie Pan bardzo, bardzo szczęśliwy, ale ponieważ moja obecność w Pańskim domu szkodzi Panu, Syriusz i ja musimy odejść tam, gdzie nikt nas nie znajdzie. Proszę się o mnie nie martwić. Jestem pewna, że dam sobie radę. Jeszcze raz ogromnie dziękuję.

Diona"

Markiz przeczytał list jeszcze raz, po czym zwrócił się do sekretarza:

Swaythling, gdybyś był sam jeden na świecie i musiał się ukrywać, to dokąd byś się udał?

Sekretarz, który znał markiza od lat, ledwie rozpoznał głos swego pana.

...I gdybyś miał przy duszy tylko dwadzieś­cia funtów? — dokończył markiz zupełnie cicho.

Swaythling zamyślił się, zanim udzielił od­powiedzi:


187 —



Nie wyobrażam sobie, dokąd w tych okolicznościach mogła pojechać panna Grant-ley. Przecież ona nie ma domu...

Nie dokończył, gdyż markiz przerwał mu raptownie.

Co to był za adres, który ci dała, gdy chciała wysłać pieniądze dla starych słu­żących ojca?

Sekretarz przez chwilę szukał wśród stosu papierów na biurku, wreszcie podał markizowi zapisaną kartkę.

Co pan zamierza, milordzie?

Idę do stajni.

Zapomniał pan, że lady Sybille czeka w bibliotece?

Niech czeka — odparł markiz i szybkim krokiem wyszedł z gabinetu.

Diona znów znalazła się w starym dworze, w którym przeżyła z rodzicami tyle szczę­śliwych lat.

Dotarła na miejsce w południe. Podróż trwa­ła długo, gdyż za każdym razem, kiedy zmie­niali konie, Diona pozwalała Syriuszowi trochę pobiegać. Właściciele przydrożnych zajazdów namawiali ją, aby coś zjadła i wypiła, ale Diona nie czuła głodu. Natomiast z każdą milą oddalającą ją od Londynu, narastał w jej sercu

188 —


nieznośny ciężar. Wyobraźnia przywoływała wspomnienie urodziwej twarzy markiza i doty­ku jego warg, które całowała ubiegłej nocy. Rozmyślała o cudownym uczuciu wzlatywania do gwiazd i zjednoczenia ze wszechświatem — i ze sobą nawzajem.

Już nigdy nie będę szczęśliwa — szepnęła do siebie. Diona bała się przyszłości. Może już zawsze będzie musiała ukrywać się przed stry­jem. W jaki sposób ma się obronić, by nie wydał jej za Simona?

Lecz gdy przekroczyła próg domu, w którym spędziła pogodne dzieciństwo, poczuła, jakby to ojciec i matka znów wzięli ją w ramiona i pojęła, że ich miłość będzie ją nadal chronić przed złem.

Starzy Briggsowie ucieszyli się z jej przyjazdu ogromnie. Nie otrzymali jeszcze wiadomości o zmianie sytuacji majątkowej Diony, więc zasiadła z nimi, jak dawniej, w kuchni i długo opowiadała o kłopotach i smutkach, których zaznała od czasu, gdy ostatni raz się widzieli. Znała Briggsów od wczesnego dzieciństwa i uważała za członków rodziny. Gdy usłyszeli, w jaki sposób stryj Hereward usiłował zmusić ją do poślubienia Simona, wydawali się równie wstrząśnięci i przerażeni, jak z pewnością byliby przerażeni jej rodzice.

Od razu, kiedy zobaczyłam oczy tego


189 —



młodego, wiedziałam, że coś jest z nim nie w porządku — oświadczyła pani Briggs. — Wy­glądał jak ten biedny Jake ze wsi, co to zawsze wszyscy się z niego śmiali i nazywali „głup­kiem". Nikt nie pomyślał nawet, że może być czyimś mężem.

Teraz rozumiecie, dlaczego musiałam się ukrywać — powiedziała smutno Diona.

Diona miała rację przypuszczając, że stryj odwiedzi dwór Grantleyów w poszukiwaniu zbiegłej bratanicy. Briggsowie opowiadali, że sir Hereward przybył w towarzystwie lo­kaja, ogromnego mężczyzny o srogim wy­glądzie, który, mimo ich protestów, zrewi­dował cały dom.

Panno Diono, to była obraza i despekt, nie ma na to słów — relacjonował stary Briggs, oburzony w najwyższym stopniu.

Nie przypuszczam, żeby stryj Hereward szukał mnie tutaj ponownie. Ale jeśli zrobi to, jestem gotowa ukryć się w lesie, albo w piwnicy, dopóki nie odjedzie.

Nie dopuścimy do tego, kochanie — po­wiedziała łagodnie pani Briggs. — Teraz idź na górę, przebierz się w coś świeżego, a ja zabiorę się do przygotowania smacznego obiadu.

Diona uczyniła to, co poleciła jej staruszka. Jednak nie poszła do siebie, lecz otworzyła drzwi do sypialni matki.

-190 —


Pokój był uroczy. Wprawdzie Grantleyowie mieli mało pieniędzy, ale matka Diony od­znaczała się wyśmienitym gustem.

Diona rozwarła okiennice i, kiedy światło słoneczne zalało pokój, przekonała się, że Briggsowie utrzymywali wszędzie nieskazitelną czystość. Białe, muślinowe draperie ocieniały duże łóżko, w którym sypiała niegdyś jej matka. Pościel była nadal śnieżnobiała, podobnie jak delikatna tkanina zdobiąca toaletkę.

Przez otwarte okno napływał do pokoju oszałamiający zapach róż. Ojciec ze znawstwem sadził je i pielęgnował.

Znajoma woń uzmysłowiła Dionie, że rodzice nadal czuwają nad nią. Atmosfera miłości, za którą tak tęskniła w pałacu stryja, znów ją otoczyła. Mimo dręczącego smutku i rozpaczy, Diona poczuła ulgę.

Była tu sama, nie musiała zważać na opinię innych, mogła więc wreszcie wypłakać swój żal i poczucie straty.

On ma zamiar się ożenić — powtarzała we łzach. Tęskniła za ramionami, których siłę i urok poznała ostatniej nocy. Czuła jego usta na swoich wargach i słyszała piękny, głęboki głos, od którego zamierało jej serce w pier­siach.

Kocham go, kocham go — powtarzała na głos, jakby zwierzała się matce. — On


191 —



wypełnia cały mój świat, niebo i ziemię... Nigdy nie pokocham nikogo innego... Zaszlochała i dodała:

Mamo, w taki sam sposób kochałaś ojca, teraz to rozumiem. Co mam teraz zrobić? Jestem całkiem sama.

Poczuła mokry nos Syriusza na dłoni. Pies usiłował pocieszyć swoją panią. Objęła go

i rzekła:

Teraz zostaliśmy sami, Syriuszu. Ja i ty. Sami. Musisz się mną opiekować, gdyż nikt inny tego nie uczyni...

Siedziała tak w sypialni matki, nie zauważa­jąc upływającego czasu.

Słońce zaczęło zachodzić w powodzi czer­wonego blasku. Dopiero wtedy Diona zorien­towała się, że już zapada zmierzch. Włożyła szybko czystą suknię, a te które przywiozła ze sobą rozwiesiła, zupełnie jakby chciała pokazać

je matce.

Strój podróżny był całkiem zakurzony. Od­łożyła go na bok. Trzeba poprosić panią Briggs by później się nim zajęła, pomyślała.

Biała, ozdobiona różyczkami krepdeszynowa suknia, w którą przebrała się Diona, pochodziła z eleganckiego sklepu przy Bond Street. Była wykwintna, a zarazem odpowiednia dla młodej dziewczyny, najpiękniejsza spośród wszystkich, jakie Diona kiedykolwiek posiadała. Gdy spoj-

-192-


rzała na siebie w lustrze, dziewczyna zrozumia­ła, że prosiła o tę suknię, aby wydać się ładniejszą markizowi. Teraz nawet najwspanial­sza kreacja nie potrafiła wzbudzić jej zaintere­sowania.

I znów myśli wróciły do markiza. Broniąc się przed narastającą rozpaczą, Diona posta­nowiła zejść na dół do Briggsów. Miała na­dzieję, że rozmowa z nimi zaprzątnie jej uwagę choćby na krótki czas.

Była już na schodach, gdy usłyszała turkot kół na podjeździe. Drzwi wejściowe o tej porze dnia stały jeszcze otworem i Dionę ogarnął strach, że pomimo zastosowania tylu środków ostrożności, stryj ją właśnie odnalazł. Nawet jeśli to ktoś z miejscowych, myślała gorącz­kowo, ważne jest by nie wiedział, że jestem tutaj. Wieść o mnie mogłaby wszak dotrzeć do sir Herewarda.

Owładnięta paniką, nie zdołała wymyślić nic innego, jak ukryć się za pierwszymi z brzegu drzwiami. To był gabinet ojca. Podobnie jak u markiza, sceny myśliwskie i półki z książkami wypełniały ściany. Wnę­trze tonęło w półmroku. Diona ruszyła do kąta, gdzie spodziewała się znaleźć duży fotel, za którym, w razie potrzeby, mogła się scho­wać. Przykucnęła i pełna nadziei, że nikt jej tu nie zdoła dostrzec, przytuliła się do

13 — Diona i dalmatynczyk — 193 —



Syriusza, dotknięciem dłoni nakazując mu absolutną ciszę.

Wkrótce usłyszała odgłos otwieranych drzwi. Ktoś wszedł do sieni. Po krokach rozpoznała, że to był mężczyzna. Boże, jednak stryj ją odnalazł. Ale, w jaki sposób? Zapewne sir Hereward i Simon rozpowiadali we wsi o ma­jątku, który odziedziczyła, a miejscowi far­merzy, w najlepszej wierze, zrobili wszystko, by pomóc ją odnaleźć. Diona zaczęła się gorąco modlić, aby stryj, mimo wszystko, nie zorien­tował się, że ona tu jest.

Nagle poczuła ukłucie w sercu. Przypomniała sobie, że swój, ozdobiony piórami i kwiatami, kapelusz rzuciła niedbale na stół w sieni. Zacis­nęła palce na sierści Syriusza. Pies poruszył się i cichutko zawył. Diona syknęła, żeby go uciszyć i w tej chwili drzwi do pokoju otworzyły się. Zamarła i wstrzymała oddech, ale Syriusz, radośnie szczekając, wyrwał się z jej ramion. Podskakiwał zachwycony i merdał ogonem.

Diona?

To był głos markiza. Wstała i zobaczyła jego sylwetkę na tle jasnego prostokąta drzwi. Rzu­ciła się biegiem przez pokój, prosto w objęcia Lenoxa Irchestera, a on przytulił ją mocno i całował, jak poprzedniej nocy.

Dla Diony nic już nie miało znaczenia, prócz tego, że znów należała do ukochanego męż-

- 194 -


czyzny. Wreszcie markiz zapytał zdławionym głosem:

Jak mogłaś uciec w taki sposób? Jak mogłaś opuścić mnie po tym, co powiedziałem ci ostatniej nocy?

Diona milczała, więc znów ją przytulił. Miała wrażenie, że leci wprost do nieba. Wre­szcie odezwała się cichym, lekko dosłyszalnym głosem:

Zrobiłam ci krzywdę. Skompromitowa­łam cię, mieszkając w twoim domu w Lon­dynie...

Skąd ci przyszły do głowy takie niedo­rzeczności? — zdziwił się markiz.

Lady Sybille... Ona właśnie wyjaśniła mi, że zamierzasz ją poślubić.

Markiz złapał Dionę za rękę i wyciągnął z ciemnego pokoju. Wpadający przez okna blask zachodzącego słońca pozwolił mu do­strzec delikatne rumieńce, ślady pocałunków i smutek w jej oczach. Ogarnęła go czułość i wzruszenie, gdy patrzył na maleńkie usta i jasnozłote włosy, lśniące niczym nimb wokół drobnej twarzy.

Rzekł bardzo cicho:

Weź kapelusz, widziałem że leży na stoliku.

Diona, wstrząśnięta spotkaniem, stała nadal jak skamieniała. Markiz sięgnął więc po kape-


195 —



lusz, włożył go dziewczynie na głowę i zawiązał pod brodą wstążki.

Spoglądała na niego spokojnie, z miłością której nie umiała i nie chciała już nigdy ukry­wać. Podali sobie ręce i wyszli.

Powóz, którym przyjechał markiz pokryty był kurzem, lecz konie wyglądały całkiem rześko. Stajenny, krzątający się przy powozie, uśmiechnął się do Diony i dotknął dłonią kapelusza na powitanie. Rozpoznała go, gdyż często towarzyszył swemu panu, i również się

uśmiechnęła.

Markiz pomógł jej wsiąść, potem wziął lejce, usadowił się na miejscu woźnicy i zaciął konie.

Dopiero gdy wyjechali na polną drogę, Dio-na odzyskała głos.

Dokąd mnie zabierasz? — zapytała nie­śmiało.

Do kościoła.

Spojrzała na niego, jakby się przesłyszała. Powtórzyła ze zdumieniem:

Do kościoła?!

Pobierzemy się, proboszcz już na nas czeka — odparł spokojnie Irchester.

Diona milczała, ogłuszona niezwykłym bie­giem wydarzeń. Po jakimś czasie w oddali ukazał się, zbudowany z szarego kamienia kościółek. Diona znała go doskonale. Każdej niedzieli chodziła tu na msze. Tutaj też na

-196 -


przykościelnym cmentarzu pochowani byli jej rodzice. W czasie podróży dziewczyna ochło­nęła na tyle, by zapytać:

Ale jak możesz mnie poślubić?

Zupełnie po prostu — odparł markiz radośnie. I natychmiast dodał:

Powinienem był zrobić to wcześniej. Nie chcę więcej ryzykować, że mi znów uciekniesz!

Zajechali przed bramę kościoła i markiz pomógł Dionie wysiąść.

Czy małżeństwo ze mną przyniesie ci szczęście? — zapytała. — Naprawdę tego chcesz?

Markiz zwrócił się do niej łagodnie:

Myślę, że oboje tego chcemy...

Diona spojrzała mu uważnie w oczy i zro­zumiała, że miał rację. Już teraz stanowili jedność.

Markiz ujął Dionę pod rękę i wprowadził ją do kościoła. Usłyszała łagodny dźwięk orga­nów. Na stopniach ołtarza czekał na nich pastor. Parę lat temu zastąpił starego probosz­cza, jej nauczyciela i w krótkim czasie zdołał zaskarbić sobie przyjaźń rodziny Grantleyów.

Markiz powiódł Dionę wzdłuż głównej nawy do ołtarza. Po chwili obrządek zaślubin rozpo­czął się.


197 —



Wracali polną drogą do jej rodzinnego domu. Z trudem mogła uwierzyć, że jest mężatką. Jak przez mgłę pamiętała zdecydo­wane słowa markiza i własną, złożoną drżą­cym głosem przysięgę. Marzenie stało się rzeczywistością. Muzyka wypełniała ich serca. Diona czuła, że jej rodzice są razem z nią szczęśliwi, bo pragnęli, aby ich córka przeżyła tak wspaniałe chwile.

Jestem zamężna, myślała, i kocham go bar­dziej niż umiem wypowiedzieć. Nikt nie mógł mieć nigdy piękniejszego ślubu.

Diona czuła miłość i szczęście promieniujące od markiza. Serce biło jej jak oszalałe. Nawet Syriusz zdawał się dzielić ich radość.

Wierny dalmatyńczyk biegł za faetonem, gdy jechali do kościoła i przez cały czas trwania ceremonii zaślubin nie odstępował swojej pani. Gdy tak wspominała niedawne przeżycia, powóz zajechał przed dwór. Markiz wziął Dionę na ręce i przeniósł ją przez próg. Syriusz biegł przed nimi.

Weszli do bawialni. Pani Briggs zostawiła wszystkie okna otwarte i dom wypełniał cudow­ny zapach kwiatów z ogrodu.

Markiz niespiesznie rozwiązywał wstążki ka­pelusza Diony. Przez moment patrzył jej prosto w oczy. Potem schylił się nad nią i pocałował w czoło, w oczy, w usta. Całował ją tak delikat-


198 —


nie, że Dionie chciało się płakać ze szczęścia. Przytuliła się do niego z całej siły.

Jesteś moja. Moja, nigdy cię nie stracę...

Kocham cię... Kocham cię... — odpo­wiedziała mu oszołomiona. — Kocham cię, ale chyba nie powinieneś był mnie poślubiać...

Nigdy przez całe moje życie nikogo tak nie kochałem. Moja najdroższa, moja śliczna, to było nieuchronne.

Znów ją pocałował, a po chwili dodał:

Żadne z nas nie potrafiłoby już żyć bez drugiego. Jesteśmy jednością.

To właśnie czuję, ale nie wiedziałam, że i ty tak to odbierasz.

Markiz uśmiechnął się.

Wiem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. Walczyłem z tą miłością, gdyż sądziłem, że nie chcę nikogo poślubić...

... Ale lady Sybille powiedziała...

Zapomnij o niej — przerwał. — Ona nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Myślę, że postąpiłem głupio zabierając cię do Londynu, ale uczyniłem tak z uwagi na twoje dobro.

Z uwagi na moje dobro?

Tak. Jesteś bardzo młoda, słabo znasz świat. Postanowiłem dać ci to, co nazywa się sportową szansą. W ten sposób mogłaś poznać innych mężczyzn. Gdybyś zechciała, mogłabyś pokochać któregoś z nich.

199 —



Diona krzyknęła z oburzenia:

Jak mogłeś coś podobnego pomyśleć? To oczywiste, że nigdy nie pokochałabym nikogo bardziej niż ciebie. To byłoby niemożliwe!

Tak. Popełniłem błąd i zostałem za to ukarany. Nie chciałbym już nigdy więcej cier­pieć takich męczarni jak ostatniej nocy, gdy zorientowałem się, że zostałaś porwana, albo jak dzisiaj, gdy dowiedziałem się, że uciekłaś. I to tylko dlatego, że lady Malden opowiadała

jakieś nonsensy.

To znaczy, że nie obiecywałeś lady Sybille

małżeństwa?

Nigdy nie prosiłem o rękę żadnej kobiety,

z wyjątkiem ciebie. Diona roześmiała się.

Mnie również nie prosiłeś! Dlatego, kiedy ona opowiadała, że macie się pobrać, pomyś­lałam, że chciałeś ukryć mnie w jakimś małym domku na uboczu, gdzie bylibyśmy razem, ale nie jako mąż i żona.

Markiz przytulił ją.

Musisz zapomnieć o złych chwilach. W głupi sposób próbowałem obronić źle pojętą wolność i niezależność. Od początku powinie­nem wiedzieć, że to przegrana bitwa.

Markiz pomyślał, że wyraża się niezbyt jasno,

więc dodał:

Kocham cię. Moje serce tęskniło za tobą,

-200 —


ale jak większość mężczyzn obawiałem się związać na zawsze z jedną kobietą, która mogłaby mnie znudzić. Diona struchlała.

A co się stanie, jeżeli... ja cię znudzę? — spytała z lękiem w głosie.

Nie, najdroższa, to niemożliwe. Nigdy nie zdarzyło się, abym się nudził w twoim towarzystwie. Gdy byłaś przy mnie, jedna dramatyczna scena następowała po drugiej. Myślę, że teraz jestem wręcz upoważniony do odpoczynku, czyli... Do miodowego miesiąca.

A gdzie spędzimy miodowy miesiąc?

Pojedziemy do Dover, a stamtąd po­płyniemy moim jachtem.

Oczy Diony rozszerzyły się z zachwytu.

Dokąd? Powiedz, dokąd?

Popłyniemy tam, gdzie tylko będziesz sobie życzyła. Świat jest ogromny i znam wiele pięknych miejsc, które chciałbym ci pokazać. Będziemy się kochać, a gdy wrócimy, razem podejmiemy wspólne obowiązki.

Diona zaczerpnęła tchu.

To brzmi tak cudownie, cudownie! Jesteś pewien, że nie będziesz mną znudzony?

A oczekujesz tego po mnie? — zapytał z uśmiechem.

Nie, ale obawiam się, że... Markiz przerwał jej delikatnie.


201 —



Zapomniałaś już, że łączy nas nie tylko związek uczuć, ale i myśli. Że ty potrafisz odczytać moje myśli, a ja twoje.

To znaczy, że naprawdę słyszałeś mnie wtedy, w noc porwania?

Tak. I dzisiaj też — potwierdził mar­kiz. — Jestem pewien, że podświadomie wzy­wałaś mnie, choć chciałaś uciec ode mnie jak najdalej.

Byłam absolutnie przekonana, że masz zamiar poślubić lady Sybille... Przeżyłam strasz­ne chwile, chciałam umrzeć.

Ostatnie słowa Diona wymówiła na tyle cicho, że ledwie zdołał ją dosłyszeć.

Ich usta spotkały się. Całował ją tak długo, aż wszystko wokół stało się ciemnością. Czuła tylko zapach róż i słyszała muzykę w głębi serca.

Kocham cię... Kocham cię...

Nie była pewna, czy powiedziała to głośno, czy tylko pomyślała.

Znacznie później, gdy pokój oświetlał już tylko blask gwiazd i stojącego wysoko na niebie księżyca, Diona poruszyła się w ramio­nach markiza.

Nie śpisz? — wyszeptała.

Jestem zbyt szczęśliwy, żeby spać.

-202-


Naprawdę? Nie jesteś znudzony, rozcza­rowany?

Roześmiał się.

Wątpię, czy kiedykolwiek mi się to przy tobie przydarzy! A ty moja najdroższa? Czy nie skrzywdziłem cię, ani nie uraziłem?

Diona głęboko westchnęła.

Ach... Nie wiedziałam, że miłość jest taka cudowna!

Pocałowała go w ramię i stwierdziła:

Być z tobą, to jak być w niebie. Teraz czuję się jeszcze szczęśliwsza. I cieszę się, że tę noc mogliśmy spędzić w domu wypełnionym miłością moich rodziców, że mogliśmy leżeć w ich łóżku. Oni byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie!

Oprócz nas! — poprawił ją markiz. — Je­stem przekonany, moja śliczna, że żaden męż­czyzna nie może się nazwać takim szczęściarzem jak ja. Będę walczył mężniej niż wtedy, gdy byłem żołnierzem, aby cię chronić, abyś nie doznała żadnej krzywdy.

Diona przytuliła się mocniej do niego.

Kocham cię, mój najdroższy... Kocham cię. Kocham cię — szeptała namiętnie. — Nie znam innych słów, prócz tych dwóch: kocham cię. Kocham cię!

I one mi wystarczą. To właśnie pragnę usłyszeć. Ale możesz kochać mnie bez słów. Za


203 —



każdym razem, moja najdroższa, gdy dotykam twego ciała czuję, że wyznaje mi miłość. Za każdym razem, kiedy patrzę w twoje oczy, widzę w nich wszystko, co chciałabyś mi wyznać.

Mówisz właśnie to, o czym chciałam ci powiedzieć — rzekła cicho Diona. — Jesteś wspaniały, cudowny.

Chciałbym, najdroższa, chciałbym być cudowny. Teraz wiem, jak wiele szczęścia da­wali innym twoi rodzice. My także musimy kochać się podobną miłością.

Diona lekko westchnęła.

Jak mogłam kiedykolwiek wątpić, że mama i ojciec opiekują się mną nawet po śmierci? To oni skierowali moje kroki do Irchester Park. Myślę, że od samego początku, chociaż budziłeś we mnie ogromny respekt, podświadomie wiedziałam, że to właśnie ty jesteś człowiekiem, z którym chcę spędzić resztę

życia.

Na chwilę przerwała, zaczerpnęła tchu i za­pytała nieśmiało:

Czy nasze małżeństwo nie będzie miało negatywnego wpływu na twoją pozycję spo­łeczną? Poślubiłeś dziewczynę z niezamożnej

rodziny.

Markiz wiedział, że Dionę znów gnębi myśl o lady Sybille. Odparł więc łagodnie, ale z na­ciskiem:

-204-


Nie jesteś, moja uwielbiana żono, jedy­ną osobą na świecie, której zdarzyło się rato­wać ucieczką. Pamiętasz, że kiedy pojawiłaś się w Irchester Park, przybyłem tam właśnie niespodziewanie dla służby. Otóż, musisz wie­dzieć, że wówczas uciekłem z Londynu przed pewną kobietą, która próbowała złapać mnie w sidła...

Nagle jego ton zmienił się.

Ale oczywiście, tak jak i ty, wierzę, że było to przeznaczenie wiodące mnie na spot­kanie z tobą. Zwróciłaś się wtedy do mnie o pomoc, właśnie wtedy...

Och! Naturalnie, że to los, przeznacze­nie! — przytaknęła Diona. — No, i Syriusz. Gdyby nie strącił szklanki brandy stryja Here-warda... I gdyby nie obudził cię wtedy, byś uchronił mnie przed małżeństwem z Simonem... Nie byłabym tutaj teraz...

Markiz instynktownie przytulił ją mocniej, a Diona mówiła dalej:

To była ekscytująca, frapująca, niezwykła historia. Mam wrażenie, że przeczytałam o niej w książce, a nie przeżyłam naprawdę...

A może powinnaś napisać o tym książkę? A na pewno kiedyś opowiemy ją naszym dzieciom.

W ciemności markiz nie mógł dostrzec ru­mieńca, który wypłynął na policzki Diony, ale


205 —



wyczuł jej konsternację. Diona wtuliła twarz w ramię męża. Usłyszał jej stłumiony głos.

Czy sądzisz, że teraz zostało poczęte nasze

dziecko?

Markiz uśmiechnął się zanim odpowiedział:

Jeśli chcesz, możemy zrobić to dla pew­ności jeszcze raz.

Aż do tej... chwili... nie wiedziałam... skąd się biorą dzieci... — mówiła urywanym głosem. — To jest... coś cudownego.... nie chcę tylko jednego... Chcę mieć kilkoro dzieci... Czy możesz, bardzo proszę, kochać się ze mną dalej?

Moja śliczna, mogę cię kochać, przytulać, pieścić, dopóki gwiazdy nie zgasną na niebie, dopóki księżyc nie zajdzie.

Jego usta wędrowały po miękkiej skórze żony, delikatnie gładził jej ciało.

I znów poczuła, że ogień zapłonął w jej piersiach i na jej wargach. Aż wreszcie poddała się i bez reszty pogrążyła w radości i zapom­nieniu. To było boskie uczucie i wiedziała, że Bóg błogosławi ich szczęściu.

Namiętność ogarnęła ich swoim płomieniem i stali się jednością ciała i duszy. Na wieczność.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cartland Barbara Diona i dalmatyńczyk
106 Cartland Barbara Diona i Dalmatyńczyk
Cartland Barbara Podroz po gwiazde
Cartland Barbara Córka pirata
Cartland Barbara Princessa
Cartland Barbara Nie zapomnisz o miłości
107 Cartland Barbara Wyjątkowa miłość
Cartland Barbara Znak miłości
Cartland Barbara Forella
28 Cartland Barbara Światło bogów
Cartland Barbara Maska miłości
Cartland Barbara Poskromienie tygrysicy
Cartland Barbara Kobiety też mają serca
24 Cartland Barbara Klątwa klanu
Cartland Barbara Lwica i Lilia Rh
4 Cartland Barbara Raj odnaleziony
Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 66 Powrót syna marnotrawnego
75 Cartland Barbara Niezwykła misja
Cartland Barbara Chwile miłości

więcej podobnych podstron