kowboje i obcy vinge


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.
Joan D. Vinge
Na podstawie filmu o tym samym tytule
Scenariusz:
Roberto Orci & Alex Kurtzman & Damon Lindelof
i Mark Fergus & Hawk Ostby
Zarys fabuły:
Mark Fergus & Hawk Ostby i Steve Oedekerk
Z angielskiego przełożył
Patryk Gołębiowski
Tytuł oryginału
COWBOYS AND ALIENS
Redaktor prowadzÄ…cy
Monika Koch
Redakcja
Dorota Kassjanowicz
Redakcja techniczna
Julita Czachorowska
Korekta
Jadwiga Piller
Maciej Korbasiński
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych 
żywych czy martwych  jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2011 Universal Studios and DreamWorks II Dist.
Cowboys & Aliens TM & © Universal Studios and DreamWorks II
Dist. Licensed by Universal Studios Licensing LLC.
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Åšwiat Książki Sp. z o.o.,
Warszawa 2011
Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o.
Świat Książki
Grupa Wydawnicza Weltbild
Warszawa 2011
Weltbild Polska Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca
informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w
jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie
w technikach cyfrowych lub podobnych - jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-7799-263-0
Nr 90451501
Mamom, które pozwalały swoim córkom
bawić się w  kowbojów
(i czytać science fiction)
Zwłaszcza mojej:
Carol (Erwin) Dennison Ward
13 grudnia 1921  17 marca 2010
Brakuje mi Ciebie, Mamo.
17 marca 2011
Chce walki? No to ją będzie miał.
Miranda Lambert, Gunpowder and Lead
Wszyscy ci samotni ludzie  skÄ…d oni siÄ™ biorÄ…?
Lennon i McCartney, Eleanor Rigby
Wszechświat składa się z historii, a nie atomów.
Muriel Rukeyser
ROZDZIAA 1
iosna uderzyła i ustąpiła na pustyni Terytorium No-
Wwego Meksyku z subtelnością żelaznej pięści odzianej
w aksamitną rękawiczkę. Przez kilka tygodni padały deszcze,
zwykle gwałtowne, po których pojawiała się tęcza. Pozba-
wiona kolorów ziemia okrywała się dywanem soczystej tra-
wy, czasami nawet pojawiały się dzikie kwiaty, ciesząc swym
pięknem zmęczone oczy ludzi.
Jednak bezmiar zieleni właśnie wiądł, obnażając popę-
kane, widmowe oblicze pustyni  rzeczywiste, niegodziwe
i bezlitosne.
Byli tacy, co w pustynnej prawdzie odnalezli spokój  lub
choćby jego obietnicę: ludzie, którzy nigdy nie widzieli in-
nych miejsc albo widzieli, lecz nie chcieli tam więcej wracać.
Albo i tacy, którzy dostrzegli szansę wzbogacenia się w tej
krainie niekryjącej swoich skarbów i wyraznie odsłaniającej
obszary, gdzie obfite złoża rudy  srebra, miedzi i przede
wszystkim złota  czekały na wyssanie niczym szpik z kości.
Rozsądny człowiek podążający drogą ku swojemu prze-
znaczeniu  na porzÄ…dnym koniu i z prowiantem przytro-
czonym do siodła, z zapasem wody w jednej manierce bądz
dwóch  cieszyłby się, że jest tu tak sucho.
Jednak ów mężczyzna, na którego padały promienie słoń-
9
ca wznoszącego się właśnie ponad odległą krawędzią płasko-
wyżu, nie miał nawet butów. Gdyby spojrzeć nań z góry, le-
żący niby trup na środku zakurzonego szlaku wyglądał jak
paproch na odludziu przypominajÄ…cym swym bezmiarem
niebo. Nogawki szaroburych spodni miał na wysokości ko-
lan porwane, opaleniznę i krótkie płowe włosy okraszały pot
i brud. Duża czerwona plama na poszarpanej koszuli zdra-
dzała miejsce głębokiej, wciąż jeszcze świeżej rany.
Mężczyzna, który mógłby uchodzić za zmarłego, drgnął
i zajęczał cicho, uderzony potężną falą upału. Bezlitosne pro-
mienie słońca przeszywały zamknięte powieki i opiekały mu
skórę, która zaróżowiła się jak wystawiona na żar otwartego
piekarnika. To go otrzezwiło; jeszcze raz poruszył się nerwowo.
Usiadł gwałtownie z okrzykiem przerażenia, jak obudzony
z koszmaru. Ciężko oddychał, jakby całą noc biegł. Rozejrzał
się dokoła pustym wzrokiem, jak ktoś, kto nie ma pojęcia,
gdzie się znalazł.
Myszołowy krążyły nad nim niesione ciepłymi prądami
powietrza i przyglądały mu się zaintrygowane bardziej niż
zwykle; ale wkrótce odleciały zawiedzione.
Oślepiony mężczyzna nie dostrzegł ich, omiatając wzro-
kiem panoramę, która rozmywała mu się przed oczami. Mru-
gał, aż w końcu zorientował się  z dokładnością do kilku
tysięcy kilometrów kwadratowych  gdzie jest. Na pustyni.
Zgubił się na pustyni.
Popatrzył na gołe stopy, które wystawały mu z nogawek
niczym dziwne rośliny. Gdzie, u diabła, podziały się buty?
Skrzywił się, czując ostry ból głęboko w prawym boku. Za-
krył ranę dłońmi i się pochylił.
Zabolało jeszcze bardziej. Wyprostował się, nadal siedząc,
i odsunął dłonie. Były czerwone i lepkie.
Co, u diabła? Spojrzał na koszulę, na czerwoną plamę;
10
popatrzył na wciąż przesiąkającą krew o intensywnej barwie.
Rana... postrzałowa? Podciągnął materiał, obejrzał oblepiony
zakrzepłą krwią otwór. Skrzywił się i ponownie zakrył obola-
Å‚e miejsce koszulÄ….
Niegrozne trafienie. OdetchnÄ…Å‚ z ulgÄ…. Nawet za mocno nie
krwawi, mimo silnego bólu. Wytarł dłonie o żwir, wziął jesz-
cze jeden głęboki oddech, tym razem świadomie, rozważnie.
Farciarz ze mnie, pomyślał, nie zastanawiając się, skąd przy-
szło mu to do głowy.
Kiedy jeszcze raz oglądał sobie dłonie, coś dziwnego zwró-
ciło jego uwagę, sprowadzając go z powrotem do rzeczywi-
stości, w której się znalazł.
Na lewym nadgarstku miał szeroką, grubą, metalową ob-
ręcz. Pozostałość po kajdankach? Na to była za duża, to prędzej
okowy, choć z kolei na to wydawała się za lekka.
Przyjrzał się obręczy uważnie, przekonany, że nigdy wcześ-
niej czegoś takiego nie widział. Składała się z różnobarwnych
kawałków metalu, w jakiś sposób i z nieprawdopodobną pre-
cyzją spojonych w jedną całość.
Kto, u diabła, mógłby coś takiego zrobić? Nawet jeżeli nie
był to fragment kajdan, to niepokojąco je przypominał.
I przede wszystkim, dlaczego miał to na sobie? Czy zakuł go
ten, kto go postrzelił?
Był ranny i zgubił się gdzieś na pustyni bez kapelusza,
a nawet butów. Jego stopy tak zostały poranione kamieniami,
jak gdyby przeszedł długą drogę; prawą rękę miał podrapaną
do krwi, a w prawej nogawce świeciła dziura, przez którą wi-
dać było paskudnie posiniaczone kolano.
Z całą pewnością wyglądał tak, jak się czuł. A czuł się
fatalnie. Nie mógł się jednak błąkać tu zbyt długo, bo już by
nie żył.
Spojrzał raz jeszcze na metalową bransoletę i nagle coś
11
ścisnęło go w żołądku  coś więcej niż dezorientacja, więcej
niż strach; to uczucie najbardziej kojarzyło mu się ze ślepą
nienawiścią. Podniósł z ziemi kawałek skały i zaczął raz za
razem uderzać nim ze wszystkich sił w obręcz. Ciosy nie wy-
rządziły jej najmniejszej szkody, a w nim wzbierała panika.
Metal był lekki, powinien być miękki... ale nie był. Od tłu-
czenia rozbolały go tylko dłonie i ramiona; skalny odłamek
nawet nie zarysował powierzchni bransolety.
Zaklął pod nosem i wyrzucił kamień. Wyprostował się,
położył ręce na kolanach, spróbował wziąć się w garść. Z tru-
dem przełykał ślinę przez suche gardło; miał spękane wargi
i ściskało go w żołądku z głodu. Ogólna słabość nie była tyl-
ko konsekwencją utraty krwi. Spoglądając na skórę przedra-
mion poniżej podwiniętych rękawów, stwierdził, że nie był
poparzony od słońca.
Dlaczego tu się znalazł? Jak tu trafi ł? I gdzie, do diabła,
w ogóle był? Niczego nie pamiętał. Zacisnął powieki, żeby
osłonić oczy przed promieniami; otulony ciemnością spró-
bował wejrzeć w głąb siebie. Skoncentrował się, wyciszył
emocje, uspokoił oddech, odzyskał nad sobą kontrolę. Mu-
siał się opanować; zawsze w gotowości, wypatrując okazji albo
czyjegoś potknięcia...
W końcu otworzył oczy, zadziwiająco niebieskie, połysku-
jące niczym oszlifowany szafir. Obmacał zniszczone ubranie,
przeszukał kieszenie spodni, mając nadzieję na znalezienie
pieniędzy, czegokolwiek...
Nic. Przynajmniej siedział na jakiejś drodze: długim, nie-
naturalnie szerokim paśmie ziemi łączącym nie wiadomo co
z nie wiadomo czym, niewiele lepszym od pustych połaci
z pojedynczymi kępami jadłoszynu.
W oddali widział niebieskoszary, wyszczerbiony zarys łań-
cucha górskiego, bliżej zaś płaskowyż, nad którym właśnie
12
wzeszło słońce. Po drugiej stronie szlaku znajdowało się wy-
żłobione urwisko z czerwonawego piaskowca wysokiego na
jakieś dziesięć metrów. Przynajmniej nie ma tam Apaczów,
pocieszył się w myślach. Ci już by o to zadbali, żeby jego
dzień był i krótszy, i dużo mniej przyjemny.
Jeszcze raz się rozejrzał, szukając czegoś, co wylądowało
tu razem z nim. Dostrzegł błysk metalowego, na wpół zako-
panego przedmiotu. Podniósł go ostrożnie i wytarł z piasku.
Ferrotyp, portret młodej kobiety. Choć zdjęcie było wygięte
i miało podniszczone krawędzie, mógł się dobrze przyjrzeć jej
twarzy. Była słodka i urocza; część niezebranych z tyłu ciem-
nych włosów spływała jej swobodnie wzdłuż ramion ciemny-
mi, lśniącymi falami.
Nie miał pojęcia, kim ona jest. Dlaczego miał ze sobą fo-
tografiÄ™ obcej osoby?
A mimo to... Jeszcze raz przypatrzył się jej twarzy, jej uro-
czemu uśmiechowi, oczom, w których płonęła... miłość do
niego? Na chwilę stanęło mu serce, przestał oddychać. Wpa-
trywał się w zdjęcie jak gotowa do skoku puma, która mierzy
wzrokiem łanię, i zupełnie nieoczekiwanie zatracił się w od-
męcie patrzących na niego oczu.
Skonsternowany włożył kartonik do kieszeni spodni. Ża-
łował, że nie ma dla niego lepszego miejsca  na przykład pod
kapeluszem. Kapelusz. Cholera, gdzie się podział jego kapelusz?
Zapowiadał się długi i upalny dzień.
Przestał się rozglądać i zamarł na odgłos kopyt na drodze.
Nieśpiesznie zbliżający się jezdzcy.
Jego dłoń instynktownie, bezwiednie powędrowała do
biodra. Nie znalazłszy tego, czego szukała, zacisnęła się
w pięść, a do niego dotarło, co jeszcze zapodział. Rewolwer.
Jedyne, co cenił sobie na równi z życiem.
Spojrzał na rękę; nie miał żadnego pomysłu, co z nią zrobić.
13
Siedział zrezygnowany, wpatrzony w swoje bose stopy, czeka-
jÄ…c, co siÄ™ teraz stanie.
Nie musiał czekać długo. Nawet nie spoglądając za sie-
bie, wiedział, że jezdzcy zjeżdżają ze wzgórza: z odgłosów wy-
wnioskował, że jest ich trzech.
W końcu podniósł głowę i zmierzył ich wzrokiem, gdy
znalezli się w jego polu widzenia; okrążyli go i zatrzymali
konie: trzech brodaczy  na oko twardzieli w typowej burej
odzieży  w towarzystwie czarnego psa. Ich ubrania pokrywa-
ła warstwa kurzu, jakby od dłuższego czasu byli w podróży.
Wyglądali na rodzinę: to mógł być ojciec z dwoma synami.
Starszy siwowłosy mężczyzna miał cylinder  przypominał
w nim właściciela zakładu pogrzebowego.
Kiedy nieznajomi się do niego zbliżyli, mężczyzna do-
strzegł długi skalp z czarnymi włosami, wiszący jak trofeum
przy siodle najstarszego z trójki. Inny skalp zwisał z siodła
jednego z synów. To aż nadto wystarczyło, by bosonogi czło-
wiek mógł się zorientować, że jezdzcy parali się raczej zabija-
niem niż pochówkiem.
Zmierzyli go wzrokiem. W końcu starszy mężczyzna po-
wiedział:
 Jedziemy do Rozgrzeszenia. Wiesz, jak daleko jesteśmy
na zachód?
Siedzący na ziemi odwzajemnił spojrzenie, a w oczach
miał taką pustkę jak w głowie. Rozgrzeszenie? Czy to jakieś
miejsce na mapie? Czy może jezdzcy wychodzili z założenia,
że jeżeli będą wystarczająco długo jechać na zachód, to zmyją
z siebie grzechy?
Nowo przybyli wiercili się niecierpliwie w siodłach, cze-
kając na odpowiedz, której nie mógł udzielić.
 Może to niemowa?  powiedział jeden z synów.
Ojciec zsiadł z konia. Był objuczony bronią  w kaburze
14
miał pistolet, za paskiem nóż do skórowania, a przez ramię
przewieszonÄ… strzelbÄ™ marki Winchester.
Tkwiący na przykurzonej drodze mężczyzna wstał nie-
pewnie, a najstarszy z trójki zatrzymał się przed nim i zapytał:
 Masz jakiś dobry powód, żeby nie odpowiadać, przy-
jacielu?
Mężczyzna nadal zachowywał milczenie; nie był pewien, czy
wystarczyłoby mu śliny, gdyby chciał coś z siebie wydusić. Nie
przyszło mu do głowy, żeby poprosić o wodę, a nikt z przyby-
łych go nie poczęstował. Był aż nadto świadomy tego, że dwaj
młodsi ustawiają konie, okrążają go i odcinają mu drogę uciecz-
ki, zarazem zbliżając się powoli, by lepiej mu się przyjrzeć.
 Patrzcie  powiedział jeden z nich.  Ma kajdany na
nadgarstku... I jest ranny.
Ojciec spojrzał na przegub dłoni nieznajomego, na dziw-
ną metalową bransoletę. Jego mina bynajmniej nie zdradzała
szczególnego zaskoczenia.
Ranny został otoczony.
 Może urwał się z pudła  rzekł drugi syn.  Będzie za
niego nagroda...
Aowcy nagród. Nawet jeżeli nie byli nimi wcześniej, to
zostaną nimi teraz. Najstarszy ściągnął strzelbę z ramienia,
odbezpieczył ją i wymierzył w milczącego człowieka, robiąc
w jego stronÄ™ kolejny krok.
 Nasz nieznajomy będzie miał pecha  podsumował sta-
ry, zerkając na bose stopy mężczyzny, a potem z powrotem
na jego twarz.
Malowała się na niej obojętność. Napotkany przez nich
człowiek w głowie czuł pustkę. Stał bez ruchu z rękami
opuszczonymi wzdłuż ciała.
 Obróć się bardzo powoli  polecił ojciec  i ruszaj przed
siebie.
15
Mężczyzna nawet nie drgnął; stary zrobił kilka kroków,
skracając między nimi dystans.
Pies zaczął warczeć, jakby wyczuł zagrożenie. Ranny wciąż
nie ruszał się z miejsca, a na jego twarzy ani na moment nie
pojawiło się zwątpienie. Strzelba była teraz w odległości kilku
centymetrów od niego.
 Mówię ci, żebyś się ruszył.
Lufa trąciła go w pierś.
Wtedy znienacka zareagował, niczym atakujący wąż. Zła-
pał za strzelbę; wystrzał nastąpił w chwili, kiedy wyszarpnął
broń staremu. Pocisk minął się z celem, a siwowłosy poleciał
do tyłu; atakujący zdążył jednak wyciągnąć mu z pochwy
przy pasku nóż.
Nie zwalniając tempa, wziął zamach i wbił ostrze w udo
tego syna, który stał bliżej, po samą rękojeść. Chłopak spadł
z konia i zawył z bólu. Mężczyzna przetrącił mu kark celnym
ciosem kolby w szyjÄ™.
Wychwyciwszy kątem oka ruch, przerzucił broń do dru-
giej ręki; kiedy się odwrócił, zobaczył, że stary próbuje się
podnieść i unosi rewolwer. Mężczyzna ponownie przełado-
wał strzelbę  nie miał już czasu, żeby wycelować  i strzelił.
Pocisk trafił ojca w klatkę piersiową; tym razem nie wyglądał
na kogoś, kto miałby jeszcze wstać. Drugi syn właśnie skła-
dał się do strzału. Mężczyzna ze strzelbą rzucił się na niego
i ściągnął go z siodła. Choć chłopak spadł, nadal trzymał re-
wolwer. Zanim zdążył wystrzelić, atakujący go człowiek cis-
nął jego nadgarstkiem o skałę i broń wypadła na ziemię. Syn
chwycił przeciwnika za szyję, a ten zdzielił go w nos kantem
dłoni; poczuł, jak coś pęka, a opór młodzieńca słabnie. Ude-
rzył go w twarz raz jeszcze, i znowu... Aż w końcu opuściła
go ślepa furia i dotarło do niego, że nie tłucze napastnika,
tylko trupa.
16
Sturlał się ze zwłok i upadł na plecy, oszołomiony, zziaja-
ny. Z trudem ukląkł, potem się podniósł.
Stał na szlaku, znów sam, jedyny żywy człowiek. Cisza
była wręcz ogłuszająca; słyszał tylko bicie własnego serca.
Jego wzrok powędrował od ciała do ciała, a następnie ku po-
siniaczonym, obolałym dłoniom. Wpatrywał się w nie. Zno-
wu pokryły się krwią, lecz tym razem krew nie była jego.
Wytarł ręce o zakrwawioną koszulę, nadal przyglądając się
masakrze, zaskoczony, że to on był jej sprawcą.
Tylko bezwzględny morderca mógł zrobić to, co przed
chwilą zrobił on. Ale on przecież nie był... nie mógł być morder-
cą... nie czuł się mordercą. Był tylko... był... Chryste Panie, kim
on właściwie był? Nie mógł sobie przypomnieć. Nie pamiętał
niczego. Nawet własnego imienia.
Złapał się za głowę, jakby chciał zatrzymać resztkę zmy-
słów do czasu, kiedy opanuje sytuację.
Czarny pies przytruchtał i usiadł przed nim, jak gdyby
rozpoznał swojego nowego pana. Zdegustowany mężczyzna
odwrócił głowę. Jego wzrok zatrzymał się na manierce wi-
szącej przy siodle najbliżej stojącego konia. Sięgnął i zdjął ją
z kuli siodła, odkorkował. Nadal był żywy. Jeżeli chciał, aby
to nie uległo zmianie, potrzebował wody, i to natychmiast.
Przynajmniej zabił już wszystkich, którzy byli do zabicia;
czuł satysfakcję, że dał się ponieść instynktom. Kiedy unosił
manierkę do ust, poczuł, że drżą mu dłonie. Zmusił się, żeby
przełykać powoli, aż zaspokoił pragnienie. Pies chłeptał reszt-
ki, które ściekały mu po brodzie.
Potem mężczyzna przeszukał sakwy; z rzeczy, które go
interesowały, znalazł trochę suszonej wołowiny i sucharów.
Jadł, zbierając manierki i prowiant.
Kiedy trochę się uspokoił i wróciły mu siły, jeszcze raz
przyjrzał się zwłokom. Przykląkł i przeszukał ich kieszenie,
17
zabierając pieniądze. Gdziekolwiek teraz przebywali, nie były
im już potrzebne. Znowu się podniósł i zaczął rozmyślać.
Przydałyby mu się buty i kapelusz  i ubranie bez śladów
krwi.
Lepiej od jego odzieży prezentowała się tylko koszula na-
leżąca do mężczyzny z przetrąconym karkiem. Byli podob-
nej postury. ZdjÄ…Å‚ z trupa marynarkÄ™, kamizelkÄ™ i koszulÄ™,
wyrzucił swoje zapaskudzone krwią ubranie. Nowe wkładał
ostrożnie  podczas walki odnowiła mu się rana w boku.
Kiedy zapinał koszulę z jasnego lnu, zobaczył, że przez
materiał przesiąka świeża krew. Wcisnął koszulę do spodni
i włożył ciemną kamizelkę, licząc na to, że zakryje nią ranę.
Przez chwilę chciał pozbyć się płaszcza  za duży upał. Ale
wtedy przypomniał sobie, że jest na pustyni. Jeżeli uda mu
się przeżyć resztę tego dnia, wieczorem zrobi się cholernie
zimno.
Ostatni mężczyzna, którego zabił, miał na sobie rurko-
wate skórzane ochraniacze na spodnie  wyglądały na prawie
nowe. Wziął je i przypiął sobie, żeby zasłonić dziury na kola-
nach. Przyłożył stopę do pięty nieznajomego  nie wyglądało
to najgorzej. Wcisnął obolałe nogi w skarpety i buty mężczy-
zny, i poczuł, że może teraz od biedy ujdzie za osobę godną
szacunku.
Kapelusz, pomyślał. Jeżeli dostanie za chwilę udaru, to
nie będzie mógł mieć do nikogo pretensji. Wybrał ten, który
najbardziej przypadł mu do gustu, i przymierzył. Pasował jak
ulał. Zsunął rondo tuż nad oczy, osłaniając je przed słońcem
i ludzką ciekawością. Sięgnął po rewolwer.
Ludzką ciekawością... Jakich ludzi miał właściwie na myśli?
Wtedy przypomniała mu się płytka ze zdjęciem. Wyciągnął ją
z kieszeni, zdjął kapelusz i ostrożnie wsunął ją pod denko, po
czym zadowolony zakrył sobie głowę z powrotem.
18
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym BezKartek.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wypracowanie Ten Obcy Charakterystyka Pestki
Analog 12 72 Vinge, Vernor Original Sin v1 0
jezyk obcy nowozytny
Vinge Joane D Myszołap 01
Jak opanować dowolny język obcy(1)
kowbojeibarmani
ten obcy
029 Obcy PrÄ…d
08 03 S1 W J Obcy
Jak opanowac dowolny jezyk obcy fragment
TEN OBCY
Vernor Vinge Singularity

więcej podobnych podstron