kowbojeibarmani










ROBERT KAGAN - KOWBOJE I BARMANI (Siła i słabość)






Gazeta Wyborcza - 2002/08/17-18 ROBERT
KAGAN
KOWBOJE I BARMANI
 
 
Przekształcenie Europy w globalne supermocarstwo, przeciwwagę dla potęgi Stanów Zjednoczonych, mogło okazać się jednym z walorów przetargowych Unii Europejskiej. Ale Europa nie chce być silna. Jest i będzie słaba. Będzie coraz bardziej z tyłu za wszechpotężną Ameryką, aż ich drogi rozejdą się ostatecznie - uważa Robert Kagan. Publikujemy artykuł, który wzburzył Europejczyków
 
Czas przestać udawać, że Europejczycy i Amerykanie mają wspólny pogląd na świat, a nawet - że żyją w tym samym świecie.
Amerykanie są z Marsa, a Europejczycy z Wenus
Różnią się w kwestii tak istotnej jak władza - jej skuteczność, wymiar moralny, atrakcyjność. Europa przenosi się ze świata, w którym rządzi władza i siła, do samowystarczalnego świata praw i reguł, międzynarodowych negocjacji i kooperacji. Wkracza do posthistorycznego raju, gdzie panuje spokój i względny dobrobyt, świata będącego spełnieniem kantowskiego ideału "wiecznego pokoju". Stany Zjednoczone natomiast tkwią po uszy w historii, stosując siłę i władzę w anarchicznym świecie Hobbesa, gdzie międzynarodowe prawa i reguły zawodzą - gdzie bezpieczeństwo, obrona własna i krzewienie liberalnego porządku nadal wymagają potęgi militarnej.
Dlatego w odniesieniu do najważniejszych strategicznych i międzynarodowych problemów współczesności Amerykanie są jakby spod znaku Marsa, a Europejczycy - Wenus. W niewielu sprawach zgadzają się i coraz mniej rozumieją się nawzajem. I nie jest to przejściowy efekt jednych wyborów w USA albo jednego tragicznego zamachu. Przyczyny transatlantyckiego podziału są głębokie, zadawnione i zapewne trwałe. Kiedy trzeba określić narodowe priorytety, rozpoznać zagrożenia, kształtować i wprowadzać w życie politykę zagraniczną i obronną, drogi Stanów Zjednoczonych i Europy rozchodzą się.
Amerykański kij i europejska marchewka
Łatwiej zobaczyć ten kontrast Amerykaninowi mieszkającemu w Europie. Europejczycy są bardziej świadomi pogłębiających się różnic zapewne dlatego, że bardziej się ich boją. Niemal wszyscy europejscy intelektualiści sądzą, że nie łączy ich już z Amerykanami wspólna "kultura strategiczna". Skrajnie karykaturalna wizja ukazuje Amerykę jako opanowaną przez "kulturę śmierci", gdzie wojowniczość jest skutkiem agresywnego społeczeństwa, w którym każdy ma broń i istnieje kara śmierci. Nawet ci, którzy nie myślą tak prostacko, podkreślają zasadniczą różnicę między amerykańskim a europejskim sposobem uprawiania polityki zagranicznej.
Ich zdaniem Amerykanie łatwiej uciekają się do siły i w porównaniu z Europą są w dyplomacji mniej cierpliwi. Dzielą świat na dobro i zło, na wrogów i przyjaciół; Europejczycy zaś widzą obraz bardziej zniuansowany. W konfrontacji z przeciwnikiem Amerykanie wolą przymus od perswazji, politykę sankcji od zachęcania innych do słusznego postępowania, kij od marchewki. Problemy w polityce zagranicznej mają być rozwiązywane, zagrożenia - eliminowane. Mniej są skłonni do korzystania z pośrednictwa instytucji międzynarodowych, jak ONZ, i współpracy z innymi narodami; podchodzą z rezerwą do prawa międzynarodowego i gotowi są je przekraczać, ilekroć uznają to za niezbędne lub choćby użyteczne.
Europejczycy uważają, że mają większe wyczucie. Starają się wpływać na innych pośrednio, subtelniejszymi metodami. Łatwiej znoszą porażki i mniej się niecierpliwią, gdy trzeba czekać na efekty. Na ogół wybierają pokojowe rozwiązania, od przymusu wolą negocjacje, dyplomację i perswazję. Aby rozstrzygnąć spór, chętniej odwołują się do międzynarodowego prawa i umów, do światowej opinii publicznej. Próbują wykorzystywać handel i gospodarkę, by wiązać ze sobą narody. Często większą wagę niż do efektu przywiązują do samego procesu, wierząc, że w końcu nabierze realnych kształtów.
Ten podwójny portret jest oczywiście pełen uproszczeń. Europejczycy są przecież różni, np. Brytyjczycy patrzą na potęgę władzy bardziej po "amerykańsku" niż wielu Europejczyków z kontynentu. Istnieją też różnice po drugiej stronie Atlantyku. Demokraci w USA wydają się bardziej europejscy od Republikanów, a sekretarz stanu Colin Powell robi bardziej europejskie wrażenie niż sekretarz obrony Donald Rumsfeld. Wielu Amerykanów, zwłaszcza wśród intelektualnej elity, czuje się z własną "twardą" polityką zagraniczną równie nieswojo jak Europejczycy.
Mimo to owa karykatura ujmuje istotę rzeczy - Stany Zjednoczone i Europa różnią się dziś zasadniczo. Więcej łączy Powella z Rumsfeldem niż z Hubertem Vdrinem [były minister spraw zagranicznych Francji - red.], a nawet Jackiem Strawem [jego brytyjski odpowiednik]. Kiedy mowa o użyciu siły, Demokraci głównego nurtu mają więcej wspólnego z Republikanami niż z większością europejskich socjalistów i socjaldemokratów. W latach 90. nawet amerykańska lewica była bardziej skłonna do siłowych rozwiązań i miała bardziej manichejski światopogląd niż większość jej europejskich partnerów. Za Clintona USA bombardowały Irak, a także Afganistan i Sudan. Nie skłamiemy, twierdząc, że europejskie rządy tak by nie postąpiły. Pozostaje otwartą kwestia, czy zaatakowałyby Belgrad w 1999 r., gdyby nie zmusiły ich do tego Stany Zjednoczone.
Wbrew opinii wielu Europejczyków i niektórych Amerykanów różnice "kultury strategicznej" nie wynikają z charakteru narodowego. W końcu to, co Europejczycy uważają dziś za fundament swej bardziej pokojowej kultury, jest całkiem świeżej daty. Od zupełnie odmiennej kultury - dominującej przez stulecia przynajmniej do I wojny światowej - Europa odchodziła stopniowo. Europejskie rządy i narody wdały się z entuzjazmem w tę wojnę, wierząc w Machtpolitik. Korzenie ich dzisiejszego światopoglądu - podobnie jak Unii Europejskiej - sięgają oświecenia, ale mocarstwowa polityka europejska ostatnich trzech stuleci nie urzeczywistniała wizji filozofów i fizjokratów.
Nie ma też nic ponadczasowego ani w obecnej ufności USA w siłę jako instrument polityki międzynarodowej, ani w zastępowaniu prawa międzynarodowego jednostronnymi działaniami. Amerykanie są również dziećmi oświecenia, u zarania republiki byli najwierniejszymi apostołami tej wiary. Amerykańscy mężowie stanu XVIII i początku XIX wieku uderzali w tony charakterystyczne dla polityków dzisiejszej Europy, głosili chwałę handlu jako czynnika łagodzącego konflikty międzynarodowe, odwoływali się do międzynarodowych praw i opinii publicznej, a nie nagiej siły. Młode Stany Zjednoczone posłużyły się przemocą przeciw słabszym ludom zamieszkującym kontynent północnoamerykański, ale w konfrontacji z europejskimi gigantami głosiły wyrzeczenie się siły, potępiając atawistyczną politykę uprawianą przez ówczesne europejskie imperia.
Dwa wieki później Amerykanie i Europejczycy zamienili się miejscami i perspektywami. Po części dlatego, że w ciągu tych 200 lat, a zwłaszcza ostatnich dekad, zmienił się diametralnie układ sił. Kiedy USA były słabe, preferowały strategie okrężne, strategie słabych; kiedy urosły w potęgę, zaczęły postępować, jak potęgom przystaje. Kiedy wielkie europejskie mocarstwa były potężne, wierzyły w siłę i chwałę oręża; teraz widzą świat oczami państw wyraźnie słabszych.
Amerykanie gotują, Europejczycy zmywają
Europa już od dawna była słaba militarnie, ale prawda ta wyszła na jaw całkiem niedawno. Druga wojna światowa niemal unicestwiła globalne europejskie mocarstwa. Niezdolne wysyłać znaczne siły niezbędne do utrzymania imperiów kolonialnych w Azji, Afryce i na Bliskim Wschodzie, zmuszone były po ponad pięciu wiekach imperialnej dominacji do rejterady na wielką skalę - była to największa chyba w dziejach ludzkości redukcja globalnych wpływów. Jednak przez pół wieku po II wojnie światowej słabość tę maskowała geopolityka zimnej wojny. Wciśnięta między dwa supermocarstwa osłabiona Europa była mimo to głównym strategicznym teatrem zmagań między komunizmem a demokratycznym kapitalizmem. Jej jedynym jednak doniosłym zadaniem była obrona własnego terytorium przed radzieckim atakiem, przynajmniej do czasu przybycia Amerykanów. Pozbawiona większości tradycyjnych instrumentów statusu mocarstwowego, pozostawała pępkiem geopolityki, co - w połączeniu z przywódczymi nawykami - pozwoliło Europie zachować międzynarodowe wpływy wykraczające daleko poza to, co wynikałoby z jej czysto militarnych możliwości.
Po zakończeniu zimnej wojny Europa utraciła strategiczne znaczenie, ale trzeba było paru lat, by rozwiał się miraż jej globalnej potęgi. W latach 90. wojna na Bałkanach koncentrowała uwagę zarówno Europejczyków, jak i Amerykanów na strategicznej roli kontynentu i utrzymującej się roli NATO. Do pierwszoplanowej pozycji Europy w dyskusjach o strategii przyczyniło się poszerzenie NATO o kraje dawnego Układu Warszawskiego i konieczność utrwalenia zwycięstwa w zimnej wojnie.
Potem pojawiły się pierwsze obietnice "nowej Europy". Łącząc się w jedną polityczną i ekonomiczną strukturę - co było historycznym osiągnięciem układu z Maastricht z 1992 r. - wielu liczyło na odbudowę dawnej wielkości Europy w nowym politycznym wydaniu. "Europa" stać się miała nowym supermocarstwem, nie tylko gospodarczym i politycznym, lecz również militarnym. Zajęłaby się kryzysami na kontynencie, takimi jak konflikty etniczne na Bałkanach, odzyskując pozycję uczestnika globalnej rozgrywki. W latach 90. Europejczycy mogli twierdzić z przekonaniem, że odbudowana zostanie potęga zjednoczonej Europy, a wraz z nią "wielobiegunowość" zniszczona w wyniku zimnej wojny i jej ostatecznego skutku. Większość Amerykanów zgadzała się (z mieszanymi uczuciami) z perspektywą wyłonienia się europejskiego supermocarstwa. Samuel Huntington przewidywał, że konsolidacja Unii Europejskiej będzie "najważniejszym elementem" ogólnoświatowej reakcji przeciw amerykańskiej hegemonii i doprowadzi do powstania w XXI wieku "realnego wielobiegunowego" układu.
Jednak zarówno roszczenia Europejczyków, jak i obawy Amerykanów okazały się nieuzasadnione. W latach 90. zamiast wzrostu europejskiego supermocarstwa mamy do czynienia ze względnym osłabieniem Europy. Konflikt bałkański na początku dekady odsłonił militarną słabość i polityczną dezorganizację Europy, a pod koniec dekady interwencja w Kosowie ujawniła transatlantycką lukę w zakresie technologii wojskowych i umiejętności prowadzenia nowoczesnej wojny. Luka ta w nadchodzących latach będzie się pogłębiać. Dysproporcja ta stała się u schyłku lat 90. jeszcze bardziej rażąca, kiedy stało się jasne, że europejskie mocarstwa mają nader ograniczoną możliwość przerzucania znaczących sił poza kontynent, do rejonów objętych konfliktem.
Europejczycy mogli rozmieścić siły pokojowe na Bałkanach; dostarczyli znaczną ich część w przypadku Bośni i Kosowa. Jednak brak im sił i środków, by rozmieścić i utrzymywać siły bojowe na potencjalnie wrogim terytorium, nawet w Europie. Rola Europy ograniczała się w najlepszym przypadku do uzupełnienia korpusu sił pokojowych, kiedy USA - zwykle same - przeprowadziły już decydującą część operacji militarnej i ustabilizowały sytuację. Jak ujmowali to niektórzy Europejczycy, faktyczny podział pracy polegał na tym, że Amerykanie "przygotowali danie", a Europejczycy "pozmywali". Oczekiwanie powrotu do statusu wielkiego mocarstwa byłoby nierealistyczne - chyba że narody Europy zgodziłyby się przesunąć znaczną część funduszów z programów socjalnych na wojskowe.
A na to Europejczycy nie byli gotowi. Nie tylko nie chcieli ponosić kosztów rozmieszczenia sił poza Europą, ale po zakończeniu zimnej wojny nie byli też skłonni opłacać sił niezbędnych do prowadzenia bez amerykańskiej pomocy choćby ograniczonych akcji na własnym kontynencie. Nie wydaje się istotne, czy pytano europejską opinię publiczną o gotowość wydania pieniędzy na wzmocnienie NATO lub niezależną europejską politykę zagraniczną i obronną. Odpowiedź byłaby taka sama. Zamiast uznać upadek Związku Radzieckiego za okazję do zademonstrowania potęgi globalnej, Europejczycy dostrzegli możliwość zarobienia na pokoju. Średni budżet obronny krajów europejskich spadał poniżej 2 proc. PKB. A więc mimo wszystkiego, co mówiono o przekształceniu Europy w globalne supermocarstwo, w latach 90. jej militarny potencjał w porównaniu z USA spadał nieustannie.
Skutki zakończenia zimnej wojny były bardzo różne po obu stronach Atlantyku. Również Amerykanie chcieli skorzystać z pokoju, obniżając wydatki na obronę bądź zachowując je na niezmienionym poziomie przez większość lat 90. Nadal jednak przekraczały one 3 proc. PKB. Tuż po upadku radzieckiego imperium doszło do inwazji Iraku na Kuwejt i największej operacji militarnej USA w tym ćwierćwieczu. Potem rządy amerykańskie ograniczały zimnowojenny potencjał, jednak nie aż tak, jak można było oczekiwać. Nadal amerykańska potęga militarna, a zwłaszcza zdolność przerzucania oddziałów do dowolnego punktu globu, nie ma sobie równych w dziejach świata.
Jednocześnie sam fakt upadku ZSRR znacznie zwiększył potęgę Ameryki względem reszty świata. Rozmieszczony we wszystkich zakątkach globu jej ogromny arsenał militarny - kiedyś ledwie wystarczający do zrównoważenia potęgi ZSRR - nie miał już istotnej przeciwwagi. Naturalną konsekwencją owego "jednobiegunowego" układu była większa skłonność USA do użycia siły poza własnymi granicami. Zniknięcie ZSRR sprawiło, że Stany Zjednoczone poczuły się w prawie interweniować praktycznie wszędzie, gdzie chcą. Świadczy o tym kontynuowanie akcji wojskowych rozpoczętych za administracji Busha seniora atakiem na Panamę w 1989 r., wojną w Zatoce Perskiej w 1991 r. i rok później interwencją humanitarną w Somalii, a potem, za prezydentury Clintona, interwencją na Haiti, w Bośni i Kosowie. Amerykańscy politycy mówili o pożytkach izolacjonizmu, ale USA interweniowały na świecie częściej niż kiedykolwiek w czasach zimnej wojny. Dzięki nowym technologiom miały też poczucie, że mogą używać siły w bardziej ograniczony sposób - atakować tylko z powietrza bądź rakietami - i coraz częściej to czyniły.
Skargi na wojowniczego hegemona
Dlaczego ta rosnąca dysproporcja sił nie znalazła odzwierciedlenia w różnicy strategicznych perspektyw między Europą a USA?
Także w latach zimnej wojny amerykańska przewaga militarna i relatywna słabość Europy powodowały istotne, niekiedy zasadnicze nieporozumienia. Gaullizm, Ostpolitik i rozmaite inne działania na rzecz europejskiej niezależności i jedności nie były jedynie przejawem honoru Europejczyków i ich pragnienia swobody. Odbijały też ich przeświadczenie, że Ameryka podchodzi do zimnej wojny zbyt konfrontacyjnie, militarystycznie i niebezpiecznie. Europejczycy sądzili, że wiedzą lepiej, jak sobie radzić z Sowietami - kusić i wciągać do współpracy, wiążąc politycznie i ekonomicznie, okazywać cierpliwość i wyrozumiałość. Było to stanowisko zrozumiałe, podzielane przez wielu Amerykanów. Jednak odzwierciedlało ono również słabość Europy w porównaniu z USA, ograniczoność jej opcji militarnych, poczucie zagrożenia radziecką potęgą; może też było refleksem europejskiej pamięci o niedawnej wojnie. Niezaangażowani bezpośrednio w subtelności dtente, Amerykanie skłonni byli to uważać za politykę ustępstw, powrót do bojaźliwej mentalności lat 30. Jednak ustępstwa nie są nigdy epitetem w oczach tych, którym autentyczna słabość nie zostawia innych możliwości. Dla nich jest to polityka rozsądku.
Koniec zimnej wojny pogłębił tę lukę i w efekcie zaostrzył spór. Choć obecnie uważa się, że transatlantyckie napięcia zapoczątkowała w styczniu 2001 r. prezydentura George'a W. Busha, były one widoczne już za kadencji Clintona, a nawet jego poprzednika, Busha seniora. W 1992 r. stanęły na porządku dziennym wzajemne oskarżenia w sprawie Bośni, kiedy USA odmówiły działania, a Europa działać nie umiała. To za Clintona Europejczycy zaczęli skarżyć się, że "wojowniczy hegemon" ich poucza. To wtedy minister Vdrine ukuł termin hyperpuissance dla określenia amerykańskiego Behemota - zbyt potężnego, by nazywać go jedynie "supermocarstwem". Także w latach 90. wybuchł spór w związku z amerykańskimi planami obrony przeciwrakietowej, a wielu Europejczyków sarkało na Amerykanów, że wolą argument siły i sankcje od dyplomacji i perswazji.
W administracji Clintona - względnie umiarkowanej - narastała złość na powściągliwych Europejczyków, a zwłaszcza ich odmowę stawienia czoła Saddamowi Husajnowi. Rozłam w antyirackim sojuszu nie zaczął się wraz z amerykańskimi wyborami w 2000 r., ale w 1997 r., kiedy administracja Clintona nasilała presję na Bagdad i napotkała opór Francji i (w mniejszym stopniu Wlk. Brytanii) w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Nawet podczas wojny w Kosowie niektórzy sojusznicy - zwłaszcza Włochy, Grecja i Niemcy - niepokoili się bezkompromisowym, militarystycznym nastawieniem USA. Chociaż w konfrontacji z Belgradem Europejczycy i Amerykanie stanęli ostatecznie ramię w ramię, efektem wojny w Kosowie było w Europie mniej zadowolenia ze zwycięskiej kampanii, a więcej troski z powodu rzekomej wszechwładzy Ameryki. Obawy te wzrosły po amerykańskiej akcji zbrojnej po 11 września 2001 r.
Europejczycy tolerancyjni? Nie przesadzajmy
Za dzisiejszy spór transatlantycki nie odpowiada George W. Bush. To problem siły jako takiej. Potęga militarna Ameryki rodzi skłonność do jej użycia. Militarna słabość Europy rodzi zrozumiałą doń awersję. Europa, co łatwo zrozumieć, pragnie gorąco świata, w którym nie liczy się siła, lecz dominuje prawo międzynarodowe i międzynarodowe instytucje, zakazane są jednostronne działania mocarstw, a wszystkie narody, bez względu na swoją potęgę, mają równe prawa i są w równym stopniu chronione przez uzgodnione reguły międzynarodowego postępowania. Europejczycy są żywo zainteresowani podważeniem i ostatecznym wykorzenieniem brutalnych reguł świata, w którym siła decyduje o bezpieczeństwie i powodzeniu narodów.
Naturalna, historyczna kontrowersja między silnym i słabym jest istotną treścią obecnej transatlantyckiej debaty o jednostronności (unilateralizmie) amerykańskiej polityki. Większość Europejczyków jest przekonana, że ich sprzeciw wobec amerykańskiego unilateralizmu bierze się z wiary w ideały porządku światowego. Mniej skłonni są przyznać, że wrogość ta ma też na względzie korzyść własną. Europejczycy obawiają się bowiem nieliczenia się Ameryki z innymi. Boją się, że przedłuży to istnienie hobbesowskiego świata, w którym mogą być w coraz większym stopniu ofiarą. USA może i są hegemonem łagodnym, ale w tej mierze, w jakiej opóźniają nadejście ładu światowego zapewniającego więcej bezpieczeństwa słabym, są czynnikiem obiektywnie zagrażającym.
To jeden z powodów sprawiających, że w ostatnich latach głównym celem europejskiej polityki stało się - jak to ujął jeden z europejskich obserwatorów - "uwielostronnienie" Stanów Zjednoczonych. Europejczycy nie jednoczą się przeciwko amerykańskiemu hegemonowi, budując konkurencyjną potęgę. Ostatecznie Europa nie rośnie w siłę. Cel i taktyka Europejczyków to cel i taktyka słabych. Mają nadzieję powstrzymać potęgę Ameryki, nie przeciwstawiając jej własnej potęgi. Chcą - byłby to niezwykły sukces subtelnego, okrężnego działania - powstrzymać Behemota, apelując do jego sumienia.
Ta rozsądna strategia dotąd skutkuje. USA są, owszem, Behemotem, ale obdarzonym sumieniem. Nie są Francją Ludwika XIV ani Anglią Jerzego III. Amerykanie nie przekonują - nawet siebie samych - że ich działania usprawiedliwia raison d'tat. Amerykanie nigdy nie zaakceptowali reguł działania dawnej Europy, nigdy nie byli uczniami Machiavellego. Społeczeństwo amerykańskie jest na wskroś liberalne i postępowe. Jeśli wierzy w siłę i władzę, to tylko jako środek wiodący do celu, jakim jest liberalna cywilizacja i liberalny ład światowy. Amerykanie podzielają nawet wiarę Europejczyków w bardziej uporządkowany ład powszechny oparty nie na sile, ale regułach - ostatecznie o to właśnie walczyli w czasach, gdy to oni egzekwowali zasady Machtpolitik.
Wspólne ideały i aspiracje kształtują politykę po obu stronach Atlantyku, ale trudno zaprzeczyć, że Europejczycy i Amerykanie patrzą na świat i rolę siły w polityce międzynarodowej zupełnie inaczej. Europejczycy sprzeciwiają się unilateralizacji po części dlatego, że nie mają dla niej zrozumienia. Badania opinii publicznej pokazują, że Amerykanie stale opowiadają się za działaniem jednostronnym - nawet pod egidą ONZ - ale faktem jest, że Amerykę na to stać, co wielokrotnie udowodniła, odnosząc sukcesy. Europejczykom odwoływanie się do multilateralizmu i prawa międzynarodowego przynosi wymierne zyski przy niewielkich kosztach własnych. W przypadku Amerykanów, którzy ryzykują przynajmniej częściową utratę swobody działania, popieranie uniwersalnych reguł wynikać może jedynie z idealizmu.
Europejczycy twierdzą często, że Amerykanie mogą żądać "pełnego" bezpieczeństwa, gdyż są osłonięci dwoma oceanami. Sami zaś wiedzą, co to znaczy żyć za pan brat z niebezpieczeństwem, ze złem, bowiem taki był los Europy od stuleci. Stąd bierze się jej większa tolerancja dla zagrożeń, takich jak Saddam Husajn czy irańscy ajatollahowie. Amerykanie - zdaniem Europejczyków - wyolbrzymiają zagrożenie, jakie stwarzają te reżimy.
Nawet przed 11 września argumentacja ta była nieco przesadzona. Gdy powstawała amerykańska państwowość, Stany Zjednoczone żyły w stanie zagrożenia, otoczone przez wrogie europejskie imperia. Co do europejskiej tolerancji wobec zagrożenia i zła - też nie przesadzajmy. Przez niemal trzy stulecia europejscy katolicy i protestanci woleli się nawzajem zabijać, a nie tolerować, zaś dwa minione stulecia nie dowiodły szczególnej tolerancji Francuzów i Niemców.
Niektórzy Europejczycy twierdzą, że właśnie z tego powodu okazują większą tolerancję dla cierpienia niż Amerykanie, a zatem większe zrozumienie zagrożeń. Bardziej prawdopodobna wydaje się teza odwrotna. Pamięć o okropieństwach I wojny światowej sprawiła, że ludność Wielkiej Brytanii i Francji nie tyle tolerowała nazistowskie Niemcy, ile obawiała się ich, a to poważnie przyczyniło się do polityki obłaskawiania Hitlera w latach 30.
Lepszym wytłumaczeniem większej tolerancji Europy na zagrożenia wydaje się jej względna słabość. Tolerancja jest też bardziej realistyczną reakcją w Europie, która narażona jest na mniej zagrożeń niż potężne Stany Zjednoczone.
Psychologię słabości łatwo pojąć. Człowiek uzbrojony jedynie w nóż może uznać, że krążący po lesie niedźwiedź jest groźny. A polowanie na niedźwiedzia z nożem jako jedyną bronią jest znacznie bardziej ryzykowne niż przyczajenie się w nadziei, że zwierzę nie zaatakuje. Jednak ten sam człowiek zupełnie inaczej oszacuje ryzyko, jeśli ma strzelbę.
Wasze problemy nie są naszymi problemami, nasi przyjaciele
Europejczycy uznali nie bez racji, że groźba, jaką stanowi Saddam Husajn, jest dla nich znośniejsza niż ryzyko jego usunięcia. Amerykanie umieścili poprzeczkę tolerancji dla Saddama niżej - lecz równie rozsądnie - zwłaszcza po 11 września. Europejczycy lubią mówić, że Amerykanie mają obsesję "załatwiania spraw", ale na ogół jest tak, że ci, którzy są w stanie problemy załatwić, są bardziej skłonni do tego niż ci, którzy takiej możliwości nie mają. Amerykanie mogą sobie wyobrazić atak na Irak i obalenie Saddama, i dlatego w ponad 70 proc. opowiadają się za taką akcją. Europejczycy uznają to samo za niewyobrażalne i straszne.
Niezdolność reagowania na zagrożenia prowadzi nie tylko do tolerancji, ale i do zaprzeczeń. To normalne wypierać ze świadomości coś, na co nic nie możemy poradzić. Według jednego z badaczy europejskiej opinii publicznej samo definiowanie "zagrożeń" różni polityków amerykańskich i europejskich. Zdaniem Stevena Evertsa Amerykanie mówią o takich "zagrożeniach" zewnętrznych, jak "rozpowszechnienie broni masowego rażenia, terroryzm i >>państwa zbójeckie

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KOWBOJSK
Kowbojskie życie Stachursky
Kokainowi kowboje 2 (Cocaine Cowboys 2) pl
kowboje i obcy vinge
Narkotykowy kowboj Drugstore Cowboy [DVDRip]
wolowina po kowbojsku
Kowboje
Kowboje Biesiadne
Shanghai Noon aka Kowboj z Szanghaju DVDrip
Tradycyjne & Biesiadne Kowboje

więcej podobnych podstron