dzuma (2)



















Janusz A. Zajdel
    
  Dżuma, Cholera i ciężka Grypa

    Nasza praca jest równie
potrzebna jak każda inna. Dawno już pogodziliśmy się z tym zajęciem, choć
niechętnie przyznajemy się do niego. Kiedy skierowano nas do tej roboty, szef
Służby Porządkowej Zarządu Linii Międzyplanetarnych widząc nasze skwa­ szone
oblicza powiedział:     - Cóż, panowie piloci! Kosmos też
trzeba od czasu do czasu pozamiatać.!     Z szefem
dyskusji nie ma. W ten sposób staliśmy się zamiata­ czami Kosmosu. Od kiedy
zawód pilota rakietowego stał się takim samym zawodem jak inne, nie każdy może
odkrywać nieznane planety.    Dostaliśmy więc ten mocno
już sfatygowany stateczek pa­ trolowy - "odkurzacz", jak go w przystępie
gorszego humoru nazwał Kuba.    - Zadziwia mnie beztroska
naszych praojców! - mawiał mój to­ warzysz. - Wszyscy wysyłali na orbity
różne sondy, satelity, rakiety... Tylko nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś
trzeba będzie to posprzątać.    To była prawda. Ze
starymi satelitami sprawa była jeszcze stosunkowo prosta. Specjalne rakiety,
wyposażone w odpowiedni sprzęt, cięły je na kawałki i wyrzucały w kierunku
Ziemi, w at­ mosferę, gdzie szczątki te ulegały spaleniu.
   Trudniejszych problemów przysparzały drobniejsze
bryłki i odłamki materii, pochodzące z rozbitych statków międzyplane­
tarnych, lub po prostu wyrzucone kiedyś lekkomyślnie z prze­ latujących
rakiet.    Tu zaczynała się rola naszego "odkurzacza".
Patrolowiec nasz był wyposażony w wykrywacz materii. Wyszukiwał w przestrzeni
naj­ drobniejsze okruchy i niszczył je strumieniem antyprotonów. Z okruchów
nie pozostawało ani śladu poza krótką ulewą promieniowa­ nia gamma. Do
większych odłamków nie strzelało się antymaterią. Ich dematerializacja
pociągałaby za sobą zbyt silne promieniowa- nie, przed którym osłony statku nie
chroniłyby nas w dostatecznym stopniu. Większe obiekty należało zabierać do
zasobników, by spa- lić je następnie w atmosferze podczas powrotu na Ziemię.
    Kuba bardzo nie lubił tych większych odłamków.
Sprawiały trochę kłopotu, a on był człowiekiem nie kochającym nadmiaru pra­
cy.     Na któryś z kolejnych rejsów polecono nam zabrać
pasażera. Gdy rola tego człowieka na pokładzie wyjaśniła się, Kuba wyraźnie nie
byt zachwycony.    - Mamy pecha że właśnie na nas musiało
to trafić! - mówił do mnie, rozparty w fotelu pilota. - Ten archeolog potrzebny
nam tu, jak meteor w dyszy wylotowej.     - To
paleobiolog - sprostowałem. - Interesuje się bakteriami i wirusami z ubiegłych
stuleci.    - No właśnie. Zobaczysz, że nic dobrego z
tego nie wyniknie. Jeszcze nam tu jakąś zarazę sprowadzi. Tak się zapalił do
pracy, że musiałem dziś podchodzić do pięciu czy sześciu zwykłych kos­
micznych śmieci i brać je na pokład dla jego uciechy. A tak w ogóle, to zupełnie
nie rozumiem tych naukowców z Instytutu Medy­ cyny Kosmicznej. Przez całe
wieki ludzkość biedziła się nad wygu­ bieniem tych wszystkich paskudnych
bakcyli - a teraz oni zatęsknili za nimi i szukają ich w Kosmosie.
    - Tu chodzi o jakieś badania naukowe - powiedziałem.
- Po prostu na Ziemi wytępiono te drobnoustroje tak skutecznie, że nie sposób
ich znaleźć.    - Ja myślę, że to jakiś spisek lekarzy,
którym się nudzi - zakpił Kubą i poprawiwszy się w fotelu przymknął oczy.
    Rakieta szła maleńkim ciągiem, sygnalizator materii
milczał. Ten rejon przestrzeni był już dość dokładnie oczyszczony.
   - Uważaj od czasu do czasu - powiedziałem, widząc, że
Kuba szykuje się do drzemki. - Mark prosił, by go obudzić, gdy się coś trafi!
Najbardziej interesują go szczątki statków z XX wieku. Szuka bakterii i wirusów
powodujących ówczesne choroby epi­ demiczne.    Kuba
wzruszył ramionami na znak, że go nic a nic nie ob­ chodzi.
   - Dopóki ten śmieciarz siedzi mi nad głową; muszę
spełniać jego zachcianki. Ale wybacz, mój drogi, nie będę przecież sam so­
bie przysparzał roboty. Gdybym chciał brać na pokład każdy kawałek, jaki
zobaczę, to nie wykonalibyśmy nawet dziesięciu pro­ cent naszych normalnych
zadań.    Kuba przerwał, bo właśnie sygnalizator
zabrzęczał prze­ ciągle, a na ekranie zarysował się kształt sporej bryłki
materii. Kuba poruszył wprawnie dźwigniami, naprowadził obraz celu na przecięcie
linii celownika i strzelił. Bryłka zniknęła, lecz wskaźnik pokładowego
radiometru podskoczył niepokojąco w górę.    - Nie
wygłupiaj się - powiedziałem ostro. - Każdy taki strzał kosztuje nas dzienną
dawkę promieniowania. Za twoje lenistwo płacimy zdrowiem. Trzeba było
przechwycić, to był za duży obiekt na strzał.    -
Dobrze, dobrze... - zamamrotał Kuba. - Następny taki w ogóle ominę. Niech go
sobie zabierze ktoś inny.     Kuba popadał czasem w takie
stany rozdrażnienia i nie było na to żadnej rady: kiedy był zły na coś lub na
kogoś, bezwstydnie demonstrował swą niechęć do pracy. W gruncie rzeczy był to
jednak zupełnie porządny chłopak. Rozumiałem go doskonale. Podobnie jak ja, nie
był zachwycony tym, co robił. Wstępując do szkoły pi­ lotażu kosmicznego
obaj mieliśmy nadzieję na dokonanie rzeczy wzniosłych. Teraz, kiedy wsadzono nas
na ten nędzny stateczek, musieliśmy odroczyć na czas nieokreślony nasze plany
podboju od­ ległych ciał niebieskich i nawiązywania kontaktów z obcymi
cy­ wilizacjami. Ale, jak powiedział nasz szef, w Kosmosie także trzeba
czasem pozamiatać. Nasze zadania też były ważne, choć nie tak efektowne, jak
byśmy sobie życzyli.    Niechęć Kuby do naszego pasażera
umiałem sobie bez trudu wytłumaczyć: Mark robił przynajmniej coś interesującego,
badał coś, odkrywał - i tego właśnie Kuba mu zazdrościł. Podkpiwał, jak mógł, z
szukania w Kosmosie wytępionych na Ziemi drobnoustrojów - a jednak zazdrościł
Markowi tych nieco chyba beznadziejnych poszukiwań.     -
No to co, Alen? - spytał nagle Kuba, budząc się z drzemki. - Nudnawo tutaj.
Chyba polecimy na trzy tysiące, spenetrujemy okolice dwunastej stacji
pośredniej. Dostałem wczoraj komunikat z Centrali, że jakiś towarowiec miał
kłopoty z mikrometeorami.    - Wolałbym uzgodnić to z
Markiem. Szef kazał mu ułatwiać pracę... A przynajmniej, nie utrudniać.
   - Dobrze, więc idź go obudzić. Przyślij go tu, a sam
odpocznij.    Poszedłem w kierunku kabiny mieszkalnej.
Mark nie spał już lecz przeglądał swoje notatki i majstrował przy mikroskopie
elek­ tronowym.    - Masz coś ciekawego? - spytałem.
    - Zdaje się... - powiedział na pozór naturalnie, ale
wyczuwałem, że jest lekko podekscytowany. - To chyba skrystali­ zowany wirus
grypy. Zwalczono go ostatecznie w początkach XXI wieku. Chyba odmiana azjatycka.
Niestety, nie udało mi się go ożywić, a szkoda. Można by wyhodować większą
ilość...    - Po co? Żebyśmy się pochorowali?
   - Nie bój się! Trzymam wszystko w szczelnych
pojemnikach. Zresztą niczego jeszcze nie udało mi się wyhodować.
   - Ale po co w ogóle chcecie wskrzeszać te antyczne
bakcyle Tak z czystej ciekawości?    - Widzisz, potrzebne
są nam szczepionki. Pełny zestaw szczepionek przeciwko wszelkim chorobom
zakaźnym. Na wypadek kon­ taktu z cywilizacją pozaziemską...
   Muszę przyznać, że trochę mnie "zatkało". A więc ten
chłopak, mając tak poważne zadania, nawet nie pochwalił się przed nami, nie
wyjaśnił dotychczas, o co chodzi... Nabrałem od razu szacunku dla paleobiologa
i... jeszcze dotkliwiej odczuwałem, jak błaha jest moja rola zbieracza
kosmicznych odpadków.    - Więc jednak... naukowcy wciąż
wierzą w możliwość kontaktu z istotami pozaziemskimi?
   - A ty niby nie wierzysz? - uśmiechnął się Mark,
zbierając swoje notatki.













   Siedzę
przy sterach, wpatruję się w ekran, od czasu do czasu brzęknie sygnał; wtedy
celuję i wciskam spust, by posłać strużkę antymaterii w jakiś drobny meteorek.
Słowem - normalnie, czyli trochę nudno. Kuba, zamiast czuwać ze mną, śpi w
najlepsze na fotelu obok. Brzęk sygnału - na ekranie spory obiekt chyba za duży
na strzał. Może zostawić? Nie, wezmę go. Może Markowi się przyda. Powoli biorę
kurs na lśniący przedmiot. Reguluję wizjer, powiększam obraz.. "Co to?" pytam
sam siebie trochę zdziwiony. Przedmiot połyskuje metalicznie, ma kształt
ściętego stożka i wymiary nie przekraczające kilkunastu centymetrów. Nie wygląda
na odłamek większej całości - sam w sobie stanowi regularny kształt. Zbliżam się
do niego coraz badziej. "Co to jest?" - myślę i sięgam do dźwigni chwytak Widzę
na ekranie, jak łapa manipulatora obejmuje ten dziwny stożek i cofa się z pola
widzenia. Po chwili mam go tuż przed sobą, już we wnętrzu statku, za szybą
komory próżniowej. I nagle...     Boczna powierzchnia
stożka rozsuwa się nieco, z jego wnętrza wynurza się miniaturowa postać w
maleńkim skafandrze kos­ micznym...     - Alen! Alen!
- woła istotka w skafandrze...














   - Alen!
Alen! - woła Mark i szarpie mnie za ramię.     Budzę się,
siadam na posłaniu i rozglądam się półprzytomnie po kabinie sypialnej. Obok stoi
Mark. W przezroczystym pojemniku trzyma niewielki odłamek postrzępionego metalu.
    - Co to? - pytam. - Co się stało?
    - Nic się nie stało. Nie mogłem cię obudzić, spałeś
tak twardo. Twoja kolej czuwania. A tu mam kawałek dwudziestowiecznego kosmolotu
. - przed chwilą złapaliśmy to z Kubą.    Minęło kilka
minut, nim wróciłem do rzeczywistości. Mój sen był tak wyrazisty, że potrafiłbym
chyba narysować każdy widziany w nim szczegół. Ale to był, niestety, tylko
sen...    - Chcesz pewnie popracować, Mark? Pójdę więc
posiedzieć z Kubą.    - Dziękuję ci, właśnie chcę to
obejrzeć pod mikroskopem.    Załbrał się ochoczo do
swoich eksperymentów. Podziwiałem coraz bardziej jego cierpliwość. "Minęły czasy
błyskotliwych in­ dywidualnych odkryć, teraz liczy się tylko mrówcza praca
wielkich zespołów ludzi" - pomyślałem, idąc w kierunku kabiny nawiga­
cyjnej, z której dobiegały dziwne pohukiwania Kuby. Zatrzymałem się w wejściu i
nie zauważony, zza jego pleców śledziłem ekran, na którym pojawiały się co
chwila drobne kształty mikrometeorów. Widocznie weszliśmy w okolice dwunastej
stacji.     Korzystając z nieobecności Marka, Kuba używał
sobie do woli. Brał na cel pojedyncze odłamki lub całe ich skupiska, wciskał
spust miotacza i siekł szeroką wiązką antymaterii, pokrzykując z uciechą:
    - Dżuma, cholera i ciężka grypa! A masz!! Ospa,
lumbago i zapalenie ucha środkowego! Bęc!!     Przez
chwilę obserwowałem go z rozbawieniem, potem spoj­ rzałem znów na ekran i
dech mi zaparło.    Na jego środku, na skrzyżowaniu
pajęczych nici celownika zobaczyłem... błyszczący stożek z mojego snu!
   - Stój! Nie strzelaj! - krzyknąłem, lecz okrzyk mój
zabrzmiał równocześnie z pojawieniem się błysku na ekranie.
   Kuba odwrócił głowę, mrugnął wesoło okiem i rzucił
kpiąco:    - Mówiłeś coś do mnie? ...







    powrót















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak rozumieć tytuł Camusa Dżuma
Dzuma A Camusa jako powieść parabola
dżuma jako powieść parabola
Postawy obywateli wobec zagrozenia Dzuma A Camusa
dzuma
Dżuma streszczenie szczegółowe
Dżuma
janusz a zajdel dżuma, cholera i ciężka grypa
39 dzuma
39 dzuma
dzuma
Dzuma cholera i ciezka grypa

więcej podobnych podstron