Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki Księżniczka imprezuje


Meg Cabot

KSIĘŻNICZKA IMPREZUJE

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7

Tytuł oryginału

THE PRINCESS DIARIES, VOLUME VII, PARTY PRINCESS

Mojej siostrzenicy Riley Sueham Cabot,

kolejnej księżniczce, która uczy się rządzić

Nieuprzejmość i złość tych, którzy ją otaczali, nie mogła zro­bić z niej osoby nieuprzejmej i zlej. Księżniczka musi być uprzej­ma, powiedziała sobie.

Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka

Przekład Wacława Komarnicka

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

Zdaje sobie sprawę, że nigdy Pan nie przeczyta tego listu, przede wszystkim dlatego, ze już pan nie żyje.

Ale i tak czuje się zmuszona napisać do pana, bo kilka mie­sięcy temu, w czasie szczególnie trudnego okresu mojego życia, pewna pielęgniarka poinformowała mnie, że powinnam się starać pełniej wyrażać moje uczucia.

Wiem, że pisanie listu do osoby zmarłej to niezupełnie to, o co chodzi, ale w obecnej sytuacji mam obok siebie bardzo mało ludzi, z którymi mogłabym porozmawiać o moich problemach. Głównie dlatego, że to właśnie ci ludzie są przyczyną moich problemów.

Prawdę mówiąc, doktorze Jung, od lat piętnastu i trzech kwar­tałów usiłuje osiągnąć samorealizację. Pamięta pan samorealizację, prawda? To znaczy powinien pan - w końcu to pan ją wymyślił.

Chodzi o to, że za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że jestem o krok od samorealizacji, wydarza się coś takiego, co mi to wszystko psuje. Jak ten cały numer z książęcym pochodzeniem. No bo dokładnie wtedy, kiedy uważałam, że już większym dziwadłem być nie mogę - pach! - okazuje się, że jestem jeszcze i księżniczką.

Zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom wcale się nie będzie wydawało, że to jakiś problem. Ale bardzo chętnie zobaczyłabym, jak oni by zareagowali, gdyby każdą wolną chwilę ich życia zaj­mowały lekcje dworskiej etykiety udzielane im przez ich babkę o wytatuowanych powiekach, gdyby napastowali ich paparazzi albo gdyby musieli uczestniczyć w nudnych oficjalnych imprezach państwowych w towarzystwie ludzi, którzy nigdy w życiu nie słyszeli o serialu The OC i nie mają pojęcia, co się ostatnio dzieje w związku. Setha i Summer, którzy wiecznie się rozstają, a potem się godzą,.

Ale książęce pochodzenie to nie jedyna sprawa, która staje mi na drodze, kiedy usiłuje osiągnąć samorealizacje. Jestem na przykład jedy­na, pozostająca, przy zdrowych zmysłach opiekunka, mojego małego brata - który ewidentnie ma pewne problemy rozwojowe, bo w wieku dzie­sięciu miesięcy nadal nie potrafi chodzić, nie przytrzymując się czyichś (zazwyczaj moich) dłoni (chociaż wykazuje niezwykły dla swojego wie­ku rozwój umiejętności werbalnych, ponieważ zna dwa słowa: „sa”, czyli samochód, i „Ok”, czyli kotek - których używa wymiennie na określenie wszelkich przedmiotów, nie tylko samochodów i kotów).

Ale to jeszcze nie wszystko. Dochodzi do tego fakt, że zosta­łam wybrana na przewodnicząca, samorządu w swojej szkole... ale i tak ciągle jestem tam jedna, z najmniej popularnych osób...

Albo to że wreszcie odkryłam, że mam prawdziwy talent (pisanie - w razie gdyby Pan się nie zdążył zorientować z tego listu), ale nigdy nie będę mogła się poświecić karierze pisarskiej, bo będę zbyt zajęta rządzeniem małym europejskim księstwem. Nie żebym, jak mówi moja nauczycielka angielskiego, pani Mar­tinez, która twierdzi, że w wypracowaniach stale nadużywam przymiotników - kiedykolwiek miała się doczekać publikacji, ani nawet chociaż zdobyć pracę jako asystentka scenarzysty na planie jakiegoś serialu komediowego.

Na koniec dodam, że zdobyłam miłość mężczyzny swoich ma­rzeń, po to tylko, żeby teraz patrzeć, jak go pochłania bez reszty dystopia w filmach science fiction... Prawie nigdy go już nie widuję.

Rozumie pan, do czego zmierzam? Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że samorealizację mam w zasięgu ręki, okrutnym gestem wyrywa mi ją przeznaczenie. Albo moja babka.

Ja się wcale nie skarżę, ja tylko mówię, że... No cóż, ile konkretnie musi znieść człowiek, zanim może się uznać za kogoś, kto osiągnął samorealizację?

Bo ja totalnie uważam, że już chyba więcej nie dam rady znieść. Czy ma pan jakieś wskazówki, które pomogłyby mi osiągnąć transcendencje przed ukończeniem szesnastego roku życia? Bo bardzo by mi się przydały. Dziękuję.

Pańska przyjaciółka

Mia Thermopolis

PS Ach, tak. Zapomniałam. Pan nie żyje. Przepraszam. Z tymi wskazówkami to już nieważne. Poszukam sobie w bibliotece.

Wtorek, 2 marca, po szkole, sala RZ

CODWUTYGODNIOWE POSIEDZENIE

CZŁONKÓW SAMORZĄDU SZKOLNEGO LiAE

Obecni:

Mia Thermopolis, przewodnicząca

Lilly Moscovitz, wiceprzewodnicząca

Ling Su Wong, skarbniczka

Pani Hill, doradca samorządu z ramienia Rady Peda­gogicznej

Lars van der Hooten, osobisty ochroniarz JKW M. Ther­mopolis

Nieobecni:

Tina Hakim Baba, sekretarz, wskutek konieczności nagłej przymiarki nowego aparatu ortodontycznego, ponieważ stary został spuszczony w toalecie przez jej młodszego brata.

(Co w sumie tłumaczy, czemu to ja piszę protokół. Ling Su nie może, bo ma artystyczny charakter pisma, który bardzo przypomina lekarski charakter pisma, co znaczy, że ludzkie oko nie jest go w stanie odczytać. A Lilly twierdzi, że ma zespół urazowy nadgarstka po przepisaniu na komputerze opowiadania, które wysłała na doroczny konkurs krótkich form literackich magazynu „Sixteen”.

Czy może powinnam raczej powiedzieć, pięciu opowia­dań, które wysłała na doroczny konkurs krótkich form lite­rackich magazynu „Sixteen”.

Nie wiem, skąd ona wzięła czas na napisanie pięciu opo­wiadań. Ja ledwie znalazłam czas, żeby napisać jedno.

Ale i tak uważam, że moje opowiadanie Nigdy więcej ku­kurydzy! jest całkiem niezłe. Zawiera wszystko, co powinno się znaleźć w opowiadaniu: Miłość. Wzniosłość. Samobój­stwo. Kukurydzę.

(Czego więcej można by żądać?)

Wniosek o zatwierdzenie protokołu posiedzenia z dnia

15 lutego: zatwierdzony.

Sprawozdanie przewodniczącej: Mój wniosek o to, żeby szkoła pozostawała w czasie weekendów otwarta i dostępna dla licznych kółek zainteresowań napotkał zdecydowany opór ze strony szkolnej dyrekcji. Postawiono następują­ce zastrzeżenia: koszt wynagrodzenia za nadgodziny dla bibliotekarki oraz koszt wynagrodzenia za nadgodziny dla strażnika ochrony przy wejściu do szkoły, który miał­by sprawdzać, czy wchodzący do LiAE są faktycznie jej uczniami, a nie jakimiś bezdomnymi z ulicy.

Replika wiceprzewodniczącej: Sala gimnastyczna jest otwar­ta w weekendy na potrzeby treningów sportowych. Strażnik ochrony na pewno mógłby sprawdzać legity­macje uczniów sportowców tak samo jak uczniów, któ­rzy naprawdę przejmują się swoimi stopniami. Poza tym nie macie wrażenia, że nawet średnio inteligentny strażnik ochrony będzie umiał odróżnić bezdom­nych z ulicy od uczniów LiAE?

Replika przewodniczącej na replikę wiceprzewodniczącej: Wiem. Wspomniałam o tym. Dyrektor Gupta przypo­mniała mi w odpowiedzi, że budżet treningów sporto­wych został zatwierdzony już jakiś czas temu, a na bibliotekę w weekendy budżetu nie ma. I że strażni­ków ochrony zatrudnia się przede wszystkim ze wzglę­du na posturę, a nie inteligencję.

Replika wiceprzewodniczącej na replikę przewodniczącej: No cóż, może w takim razie należy przypomnieć dyrektor Gupcie, że znakomita większość uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina nie uprawia sportów, natomiast po­trzebuje tych dodatkowych godzin w bibliotece, i że bu­dżet trzeba zweryfikować. I że postura to nie wszystko. Replika przewodniczącej na replikę wiceprzewodniczącej na wcześniejszą replikę przewodniczącej: Boże, Lilly, zro­biłam to. Powiedziała, że się jeszcze zastanowi.

(Dlaczego Lilly musi być taka wojownicza na tych na­szych posiedzeniach? Przez to wychodzę w oczach pani Hill na osobę pozbawioną jakiegokolwiek autorytetu).

Naprawdę myślałam, że Lilly już się pogodziła z tym, że nie zamierzam rezygnować z pełnionej funkcji po to, żeby to ona mogła zostać przewodniczącą. To było przecież całe mie­siące temu i miałam wrażenie, że mi przebaczyła, kiedy na­mówiłam tatę, żeby wystąpił w jej programie telewizyjnym, żeby mogła przeprowadzić z nim wywiad na temat europej­skiej polityki imigracyjnej.

I dobra, fakt, nie udało jej się w ten sposób uzyskać sko­ku wskaźnika oglądalności, jak tego oczekiwała.

Ale Lilly mówi prosto z mostu; że to nadal jeden z najpopu­larniejszych programów manhattańskiej kablówki ogólnego dostępu - zaraz po tym programie z udziałem Anioła Piekieł, który demonstruje, jak gotować jedzenie na rurze wydechowej - nawet jeśli ci producenci, którzy kupili prawa do jej progra­mu, jeszcze nie zdołali sprzedać go żadnej większej stacji.

Sprawozdanie wiceprzewodniczącej: Pojemniki do segrego­wania odpadów już przyjechały i zostały umieszczone obok wszystkich zwykłych koszy na śmieci na terenie szkoły. Są to specjalistyczne pojemniki podzielone na trzy segmenty: papier, butelki i puszki, z wbudowa­nym mechanizmem zgniatającym w części na puszki. Wykorzystanie przez uczniów częste. Powstał jednak pewien mały problem z naklejkami.

Replika przewodniczącej: Jakimi naklejkami?

Replika wiceprzewodniczącej na replikę przewodniczącej: Tymi na klapy pojemników, z napisem: „Papier, pusz­ki i baletki”.

R. przewodniczącej na r. wiceprzewodniczącej: One mają na­pis: „Papier, puszki i butelki”, nie „baletki”.

Wiceprzewodnicząca: No właśnie nie. Rozumiesz?

Przewodnicząca: Okay. Kto zatwierdzał napis na naklejkach?

Wiceprzewodnicząca: To chyba nasza sekretarz. Która jest dzisiaj nieobecna.

Skarbniczka: Ale to nie wina Tiny, ona przeżywa teraz strasz­ny stres z tymi ocenami na półokres.

Przewodnicząca: Musimy zamówić nowe naklejki. Napis „Papier, puszki i baletki” jest nie do przyjęcia.

Skarbniczka: Nie mamy pieniędzy na zamówienie nowych naklejek.

Przewodnicząca: Skontaktuj się z firmą, u której zamówione były naklejki, i poinformuj ich, że zaszła pomyłka, któ­rą trzeba natychmiast skorygować, i że ponieważ to była pomyłka z ich strony, nie powinni żądać za to zapłaty.

Wiceprzewodnicząca: Przepraszam, Mia, ale ty piszesz pro­tokół tego posiedzenia w swoim pamiętniku?

Przewodnicząca: Tak. Co z tego?

Wiceprzewodnicząca: A nie masz takiej specjalnej księgi pro­tokołów posiedzeń samorządu szkolnego?

Przewodnicząca: Mam. Ale w pewnym sensie ją posiałam. Nie martw się. Przepiszę protokół na komputerze po powrocie do domu. Wszyscy dostaną jutro wydruki.

Wiceprzewodnicząca: zgubiłaś księgę protokołów posiedzeń samorządu szkolnego?

Przewodnicząca: No cóż, niezupełnie. To znaczy mniej wię­cej wiem, gdzie ona leży. Tyle że w tej chwili nie mam do niej dostępu.

Wiceprzewodnicząca: Więc gdzie ona leży?

Przewodnicząca: Zostawiłam ją w pokoju twojego brata w akademiku.

Wiceprzewodnicząca: A coś ty robiła z księgą protokołów posiedzeń samorządu szkolnego w pokoju mojego bra­ta w akademiku?

Przewodnicząca: Po prostu byłam u niego w odwiedzinach, okay?

Wiceprzewodnicząca: To wszystko, co tam robiłaś? Poszłaś w odwiedziny?

Przewodnicząca: Tak. Pani skarbniczko, czekamy teraz na pani raport.

(Nie no, dajcie spokój. O co chodzi z tym „To wszyst­ko?” Przecież wyraźnie widać, że chodziło jej o seks. I to jeszcze przy pani Hill! Jakby Lilly nie wiedziała bardzo do­brze, na czym stoimy z Michaelem w tej kwestii!

A może ona się denerwuje tym, że Nigdy więcej kukury­dzy! jest lepsze niż jej wszystkie opowiadania? Nie, to nie­możliwe. Nigdy więcej kukurydzy! opowiada o wrażliwym, młodym samotniku, który wpada w taką rozpacz z powodu alienacji, jakiej doświadcza w pewnej ekskluzywnej szkole średniej na Upper East Side, do której go posłali rodzice, oraz tym, że w szkolnej stołówce upierają się, żeby dodawać kukurydzy do chili, ignorując jego częste prośby, żeby tego nie robiono, że w końcu skacze pod pociąg metra.

Ale czy to rzeczywiście lepsza fabuła niż w tych opowia­daniach Lilly, gdzie młodzi ludzie obojga płci zaczynają się zapoznawać z własną seksualnością? Sama nie wiem.

Wiem jednak, że pismo „Sixteen” raczej nie publikuje opo­wiadań z niedwuznacznymi scenami. Owszem, drukują arty­kuły o kontroli urodzin i historie dziewczyn, które złapały ja­kąś chorobę przenoszoną drogą płciową albo zaszły w niechcianą ciążę, albo zostały sprzedane jako białe niewolnice czy coś.

Ale nigdy nie nagradzają takich historii w tych swoich konkursach na opowiadanie.

Ale kiedy wspomniałam o tym Lilly, ona stwierdziła, że pew­nie zrobią wyjątek, jeśli opowiadanie okaże się szczególnie dobre, a jej opowiadania takie są - przynajmniej według niej samej.

Mam tylko nadzieję, że oczekiwania Lilly nie są za bar­dzo nierealistyczne. Bo, okay, pierwszą zasadą pisarską jest pisać o czymś, co się samemu zna z doświadczenia, i ow­szem, nigdy nie byłam chłopakiem, nie nienawidziłam ku­kurydzy i nie czułam się na tyle wyalienowana, żeby się rzu­cać pod pociąg metra.

Ale Lilly nigdy nie uprawiała seksu, a jej wszystkie pięć opowiadań mówi o seksie. W jednym z nich bohaterka upra­wia seks z nauczycielem. Normalnie widać, że ten kawałek nie został napisany z własnego doświadczenia. Bo poza tre­nerem Wheatonem, który jest zaręczony z mademoiselle Kle­in i nawet by nie spojrzał na żadną uczennicę, nie ma w tej szkole ani jednego nauczyciela płci męskiej, na którym dało­by się choć na chwilę oko zawiesić.

(No cóż, myślą tak wszyscy poza moją mamą, ewident­nie, skoro najwyraźniej uznała, że pan G. jest rzekomo tak seksowny - och! - że nie zdołała mu się oprzeć). Raport skarbniczki: Nie mamy już żadnych pieniędzy.

(Zaraz. Co Ling Su powiedziała przed chwilą???????)

Wtorek, 2 marca, hotel Plaza,
lekcja etykiety

No cóż, no to już po wszystkim. Samorząd uczniowski Liceum imienia Alberta Einsteina zbankrutował.

Jesteśmy spłukani.

Bez grosza.

Splajtowaliśmy.

Jesteśmy pierwszym samorządem w historii Liceum imie­nia Alberta Einsteina, który wydał cały swój budżet w ciągu siedmiu miesięcy, kiedy zostały do przeżycia jeszcze trzy.

Pierwszym samorządem w historii, któremu nie wystarczy pieniędzy na wynajęcie Sali imienia Alice Tully w Lincoln Cen­ter na uroczystość rozdania matur ostatniej klasie.

I najwyraźniej to moja wina, bo wyznaczyłam artystkę na skarbniczkę.

- Mówiłam ci, że nie umiem liczyć pieniędzy! - powta­rzała raz za razem Ling Su. - Mówiłam ci, że nie nadaję się na skarbniczkę! Mówiłam ci, żebyś mianowała Borisa skarb­nikiem! Ale ty się upierałaś przy tej swojej Władzy w Ręce Dziewczyn. No cóż, tak się składa, że ta dziewczyna jest przy okazji artystką. A artyści nijak się nie rozumieją na zesta­wieniach bilansowych i wpływach ze składek! My mamy na głowie ważniejsze rzeczy. Na przykład sprawiać, żeby sztuka stymulowała umysły i zmysły.

- Wiedziałam, że trzeba było wyznaczyć Shameekę na skarbniczkę - jęknęła Lilly. Kilka razy. Chociaż przypomnia­łam jej, też kilkakrotnie, że tata Shameeki zapowiedział jej, że wolno jej w jednym semestrze brać udział tylko w jednym zajęciu pozalekcyjnym, a ona już zdecydowała się wybrać cheerleading zamiast udziału w samorządzie studenckim - decyzja, która z pewnością będzie ją dręczyć po nocach, kie­dy będzie się starała zostać pierwszą kobietą afroamerykańskiego pochodzenia mianowaną do Sądu Najwyższego.

W gruncie rzeczy to nie jest wina Ling Su. To ja jestem przewodniczącą. Jeżeli czegoś się w ogóle nauczyłam w tym całym książęcym interesie, to tego, że władzy towarzyszy od­powiedzialność: można ją delegować, ile się chce, ale koniec końców TO TY zapłacisz cenę, jeśli coś pójdzie nie tak.

Powinnam była uważać. Powinnam była trzymać rękę na pulsie.

Powinnam była położyć szlaban na te hiperdrogie po­jemniki do segregowania odpadów. Powinnam była kazać im kupić zwykłe, niebieskie. To był mój pomysł, żeby wybrać te z wbudowanym zgniataczem.

O czym ja myślałam??? Dlaczego nikt nie spróbował mnie powstrzymać?

O mój Boże, ja już wiem, co to jest.

To moja własna, prywatna Zatoka Świń.

Poważnie. Na historii dowiedzieliśmy się wszystkiego o Za­toce Świń - pewna grupa strategów wojskowych jeszcze w latach sześćdziesiątych wymyśliła sobie taki plan, żeby zrobić inwazję na Kubę i obalić Castro, i namówiła prezydenta Kennedy'ego, żeby się na to zgodził. Tyle że po dotarciu na Kubę przekonali się, że wróg ma znaczną przewagę, a w dodatku nikt nie spraw­dził, czy góry, w których żołnierze mieli się bezpiecznie schronić, są istotnie po tej stronie wyspy (były po przeciwnej).

Wielu historyków i socjologów przypisywało winę za Za­tokę Świń wystąpieniu zjawiska zwanego syndromem grupo­wego ogłupienia, które zachodzi wtedy, kiedy pragnienie uzy­skania jednomyślności przez wszystkich członków grupy doprowadza do tego, że nikomu z nich nie chce się porządnie sprawdzić faktów - jak wtedy, kiedy NASA przed startem promu kosmicznego Columbia nie chciała słuchać inżynie­rów, którzy ostrzegali przed niebezpieczeństwem. Ale NASA udało się sztywno trzymać wyznaczonej wcześniej daty startu.

I to jest najwyraźniej dokładnie to, co zaszło w przy­padku naszych pojemników na odpady.

Panią Hill - jak się nad tym zastanowić - powinno się nazwać wyzwalaczem syndromu grupowego ogłupienia... No bo nie można powiedzieć, by wychodziła ze skóry, żeby nas spróbować powstrzymać. To samo dotyczy Larsa, skoro już o tym mowa. Od czasu, kiedy kupił sobie swojego nowego sidekicka, w ogóle przestał uważać na lekcjach, a teraz nie chce pomóc w sensownym rozwiązaniu tego problemu, na przykład udzielając nam pożyczki w wysokości pięciu tysię­cy dolarów, których nam brakuje.

Moim zdaniem to jest zwykły wykręt, skoro będąc na­szym doradcą, pani Hill jest przynajmniej częściowo odpo­wiedzialna za to fiasko. Owszem, zgoda, ja jestem przewod­niczącą i w ostatecznym rozliczeniu odpowiedzialność spada na mnie.

Ale przecież nie bez powodu mamy doradcę. Ja mam tyl­ko piętnaście lat i dziesięć miesięcy. Nie powinnam musieć sama się borykać z całym tym ciężarem. Pani Hill powinna chyba przejąć chociaż trochę tej odpowiedzialności. Gdzie ona była, kiedy cały roczny budżet przepuszczałyśmy na naj­droższe pojemniki do segregowania odpadów z wbudowanym zgniataczem?

Powiem wam gdzie - podsycała swoje uzależnienie od swetrów haftowanych we wzór amerykańskiej flagi poprzez oglądanie Home Shopping Network w pokoju nauczycielskim i w ogóle nie zwracała na nas uwagi!

Och, świetnie. Grandmère właśnie się na mnie rozdarła.

- Amelio, czy ty w ogóle uważasz na to, co mówię, czy po prostu mówię do ściany?

- Oczywiście, że uważam, Grandmère.

A tak naprawdę to muszę zacząć uważać na lekcjach eko­nomii. Może wtedy nauczę się trochę mocniej trzymać w gar­ści swój portfel.

- Ach tak - powiedziała Grandmère. - No to co ja mówiłam?

- Och. Zapomniałam.

- John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty. Słyszałaś o nim kiedykolwiek?

O Boże. Znów to samo. Ostatni świr Grandmère? Kupu­je sobie posiadłość nadmorską.

Tylko że, oczywiście, Grandmère nie wystarczyłoby, że jest właścicielką zwyczajnej nadmorskiej posiadłości. A więc kupuje sobie wyspę.

Tak właśnie. Swoją własną wyspę.

A ściśle mówiąc, wyspę Genowia.

Prawdziwa Genowia nie jest wyspą, ale ta, którą kupuje Grandmère, jest. Leży u wybrzeży Dubaju, gdzie pewna fir­ma budowlana skonstruowała grupę wysp, które razem two­rzą kształt widoczny aż z pokładu promu kosmicznego. Na przykład kiedyś zrobili grupę wysp w kształcie palmy i na­zwali je Palma.

A teraz robią taką grupę pod nazwą Świat. Są tam wyspy w kształcie Francji i południowej Afryki, i Indii, i nawet New Jersey, a oglądane z góry wyglądają zupełnie jak mapa świata, o tak:

0x01 graphic

Oczywiście, wyspy nie są zbudowane w odpowiedniej ska­li. Bo wtedy wyspa Genowia byłaby rozmiaru mojej łazienki. A Indie byłyby rozmiaru Pensylwanii. Wszystkie wyspy mają w sumie mniej więcej ten sam rozmiar - dość duże, żeby umieścić na nich potężną posiadłość z domkami dla gości i basenem - żeby ludzie tacy jak Grandmère mogli sobie ku­pić wyspę w kształcie kraju, jaki sobie wybiorą, i mieszkać potem na niej, zupełnie jak Tom Hanks w filmie Poza świa­tem.

Tyle że on nie zrobił tego z wyboru.

Poza tym na jego wyspie nie było willi o powierzchni czterech i pół tysiąca metrów kwadratowych, z supernowo­czesnym systemem ochrony, klimatyzacją i basenem, w któ­rym jest wodospad, jak to będzie u Grandmère.

Ale Grandmère ma ze swoją wyspą pewien problem: nie jest jedyną osobą startującą do przetargu.

- John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty - powtarza teraz bardzo naglącym głosem. - Nie mów mi, że go nie znasz. Chodzisz z nim do szkoły!

- Jakiś facet, z którym chodzę do szkoły, startuje do prze­targu na sztuczną wyspę Genowię? - Wydawało się to trochę niewiarygodne. Ja wiem, że mam najmniejszą tygodniówkę w całym LiAE, bo tata się martwi, że mogłabym przemorfować w kogoś takiego jak Lana Weinberger, która wszystkie swoje pieniądze przepuszcza na przekupywanie bramkarzy, żeby ją wpuszczali do klubów, do których nie mogłaby wejść legalnie z racji zbyt młodego wieku (tłumaczy to całkiem logicznie, pytając, że skoro Lindsay Lohan to robi, to cze­mu ona ma nie móc?). Poza tym Lana ma też własną kartę American Express, którą płaci za wszystko - od latte w De­likatesach Ho, po stringi w Agent Provocateur - a jej tata po prostu co miesiąc spłaca kartę. Lana to taka szczęściara.

Ale nieważne. Bo czy ktoś dostaje takie kieszonkowe, że może sobie kupić wyspę?

- Nie ten chłopak, który chodzi z tobą do szkoły. Jego ojciec. - Grandmère zmrużyła powieki, co zawsze jest złym znakiem. - John Paul Reynolds - Abernathy Trzeci bierze udział w przetargu przeciwko mnie. Jego syn chodzi z tobą do szkoły. Jest o klasę wyżej od ciebie. Na pewno go znasz. Po­dobno ma ambicje teatralne, podobnie jak jego ojciec, który jest kopcącym cygara, ordynarnym producentem.

- Przepraszam, Grandmère. Nie znam żadnego Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Czwartego. I w sumie mam nieco poważniejsze zmartwienia niż to, czy ci się uda kupić tę wyspę, czy nie - poinformowałam ją. - Prawdę mówiąc, jestem spłukana.

Grandmère się rozjaśniła. Ona uwielbia rozmawiać o pie­niądzach. Bo to często prowadzi do rozmawiania o zakupach, które są jej ulubionym hobby poza piciem sidecarów i pale­niem. Grandmère jest najszczęśliwsza, kiedy może robić wszystkie te trzy rzeczy naraz. Na jej nieszczęście, przy obo­wiązujących w Nowym Jorku przepisach dotyczących palenia (określanych przez nią jako faszystowski dryl) jedyne miejsce, gdzie może pić, palić i jednocześnie robić zakupy, to jej włas­ny dom. Tyle że wtedy pozostają zakupy przez Internet.

- Czy chcesz coś sobie kupić, Amelio? Coś nieco bar­dziej modnego niż te okropne wojskowe buciory, w których nadal chodzisz pomimo moich zapewnień, że nie podkreśla­ją one kształtu twoich kostek? Może takie urocze mokasynki z wężowej skóry od Ferragamo, jakie ci pokazywałam które­goś dnia?

- Ja nie jestem spłukana osobiście, Grandmère - powie­działam. Chociaż w sumie, to jestem, bo dostając zaledwie dwadzieścia dolarów tygodniówki, z czego powinnam opłacić wszystkie swoje rozrywkowe potrzeby, całą tygodniówkę tra­cę w czasie jednego wyjścia do kina, jeśli zaszaleję, i na ta­bletki z ginkgo biloba, i na napój gazowany. Boże broń, żeby mój tata mnie zaproponował kartę American Express.

Tyle że, sądząc po tej historii z pojemnikami do segrego­wania śmieci, tata chyba miał rację, nie dając mi dostępu do nielimitowanego kredytu.

- Chodzi mi o to, że zbankrutował samorząd Liceum imienia Alberta Einsteina - wyjaśniłam. - Cały budżet wy­daliśmy w siedem miesięcy zamiast w dziesięć. Teraz mamy poważne kłopoty, bo powinniśmy zapłacić za wynajem Sali imienia Alice Tully na czerwcową ceremonię wręczenia ma­tur. Ale nie możemy, bo nie mamy żadnych pieniędzy. A to znaczy, że Amber Cheeseman, która w tym roku ma wygłosić mowę na wręczeniu matur, zabije mnie, i to najprawdopo­dobniej będzie długa i bolesna śmierć.

Wiedziałam, że zwierzając się z tego Grandmère, ponoszę pewne ryzyko. Bo fakt naszego bankructwa to głęboko skry­wana tajemnica. Poważnie. Lilly, Ling Su, pani Hill, Lars i ja przysięgliśmy na własne życie, że nikomu nie powiemy praw­dy o tym, że szkolny samorząd ma pustą kasę, dopóki absolut­nie nie uda się tego uniknąć. Ostatnia rzecz, jakiej teraz po­trzebuję, to postawienie w stan oskarżenia i śledztwo.

A wszyscy wiemy, że Lana Weinberger podskoczy na pierwszą okazję pozbawienia mnie funkcji przewodniczącej samorządu. Tata Lany sam bez zmrużenia oka wyłożyłby pięć kawałków, gdyby uważał, że może tym wspomóc swoją ukochaną córunię.

Moi krewni? Niekoniecznie.

Ale zawsze zostaje pewna szansa - niewielka - że Grandmère jakoś się za mną wstawi. Już to kiedyś zrobiła. A tak na marginesie, z tego co wiem, ona i Alice Tully mogły być najlepszymi przyjaciółkami za czasów studiów. Może wystarczy, że Grandmère wykona jeden telefon i będę miała Salę imienia Alice Tully wynajętą za darmo!!!!

Tylko że Grandmère nie wyglądała tak, jakby miała za­miar w najbliższym czasie wykonywać jakieś telefony w mo­ich sprawach. Zwłaszcza kiedy zaczęła wydawać te cmokają­ce odgłosy językiem.

- Pewnie wydajesz wszystkie pieniądze na jakieś bania­luki i bibeloty - powiedziała, nawet nie do końca potępiają­cym tonem.

- Jeśli mówiąc banialuki i bibeloty - odparłam (zastana­wiając się, czy te słowa rzeczywiście istnieją, czy też nagle zaczęła mówić językami i skoro tak, to czy nie powinnam wezwać jej pokojówki) - masz na myśli dwadzieścia pięć no­woczesnych pojemników do segregowania odpadów, z osob­nymi segmentami na papier, puszki i butelki oraz z wbudo­wanym mechanizmem zgniatającym w części na puszki, nie wspominając już o trzystu kompletach do elektroforezy dla laboratorium biologicznego, których w żaden sposób nie mogę zwrócić, bo wierz mi, już o to pytałam, to tak.

Grandmère zrobiła taką minę, jakbym bardzo ją rozcza­rowała. Widać było wyraźnie, że uważa pojemniki do segre­gowania odpadów za wyrzucanie pieniędzy w błoto.

A ja nawet nie wspomniałam o całym tym problemie z na­klejkami: puszki i baletki.

- Ile potrzebujesz? - spytała zwodniczo swobodnym tonem.

Zaraz. Czy Grandmère miała zamiar zrobić coś niesły­chanego - i poratować mnie pożyczką?

Nie. Niemożliwe.

- Niewiele - powiedziałam, myśląc, że to zbyt piękne, żeby było możliwe. - Tylko pięć tysięcy. - W sumie to pięć tysięcy siedemset dwadzieścia osiem dolarów, bo tyle Lincoln Center życzy sobie od szkół za wynajęcie Sali imienia Alice Tully, która może pomieścić tysiąc osób. Ale nie zamierza­łam rozpraszać się szczegółami. Siedemset dwadzieścia osiem dolarów już jakoś zbiorę, jeśli Grandmère będzie chciała wybulić pięć tysięcy.

Ale cóż. To było zbyt piękne, żeby się okazało prawdziwe.

- No cóż, a co szkoły robią w takiej sytuacji, kiedy mu­szą szybko zebrać pieniądze? - Chciała wiedzieć Grandmère.

- Nie wiem - powiedziałam. Nie mogłam pozbyć się uczucia porażki. Poza tym skłamałam (a to dopiero coś no­wego...), bo doskonale wiem, co robią szkoły, które znajdą się w naszej sytuacji i muszą szybko zebrać jakieś pieniądze. Już to przedyskutowaliśmy, szczegółowo, podczas posiedzenia sa­morządu, po szokującej rewelacji Ling Su na temat stanu naszego konta bankowego. Pani Hill nie chciała udzielić nam pożyczki (wątpię zresztą, żeby miała pięć tysięcy dolarów odłożone w jakiejś skarpecie. Przysięgam, że nigdy nie wi­działam, żeby miała na sobie dwa razy to samo. A to oznacza bardzo wiele luźnych swetrów Quaker Factory, jak na jedną nauczycielską pensję), ale ochoczo pokazała nam katalog wysyłkowy świec, który miała gdzieś pod ręką.

Poważnie. To była cała jej ta wspaniała rada. Żebyśmy sprzedawali świece.

Lilly tylko spojrzała na nią i powiedziała:

- Sugeruje pani, że mamy wspierać nihilistyczną walkę pomiędzy tymi, którzy lubią mieć, a tymi, którzy lubią mieć jeszcze więcej, w stylu Czekoladowej wojny Roberta Cormiera, pani Hill? Bo wszyscy ją przeczytaliśmy na angielskim i wiemy doskonale, co się może zdarzyć, jeśli zakłóci się po­rządek świata.

Ale pani Hill z urażoną miną powiedziała, że możemy ogłosić konkurs na to, kto sprzeda więcej świec, nie narażając świat na kompletny upadek wartości ani nie wykazując się szczególnym nihilizmem.

Ale kiedy przejrzałam ten katalog świec i zobaczyłam te wszystkie zapachy - Truskawki i śmietana! Wata cukrowa! Kruche ciasteczko! - i te wszystkie kolory, przeżyłam swój własny, prywatny atak nihilizmu.

Bo szczerze mówiąc, wolałabym, żeby klasa maturalna zro­biła mi to, co Obi Wan Kenobi zrobił Anakinowi Skywalkerowi w Zemście Sithów (tzn. żeby odcięli mi nogi mieczem świetl­nym i zostawili mnie, żebym spłonęła żywcem na skraju krateru z lawą), niż zapukać do drzwi naszej sąsiadki, Ron­nie, i pytać ją, czy byłaby zainteresowana kupnem ślicznej świecy o zapachu truskawek ze śmietaną, odlanej w kształcie truskawki, za dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt pięć.

A wierzcie mi, klasa maturalna jest jak najbardziej zdol­na zrobić ze mną to, co Obi Wan zrobił Anakinowi. A już szczególnie Amber Cheeseman, która została w tym roku prymuską i która mogłaby bez trudu nakłaść mi po łbie, bo tak się składa, że chociaż jest o wiele niższa ode mnie, ma brązowy pas w hapkido.

To znaczy mogłaby mi nakłaść, gdyby stanęła na krześle albo gdyby ktoś ją podniósł, żeby w ogóle mogła mnie dosięg­nąć.

To w tym momencie posiedzenia samorządu szkolnego zmuszona byłam powiedzieć słabym głosem: „Wnioskuję o zamknięcie zebrania”. Na szczęście wniosek został jedno­myślnie przyjęty przez wszystkich obecnych.

- Nasza doradczyni proponowała, żebyśmy sprzedawali w systemie domokrążnym świece - powiedziałam z nadzieją, że Grandmère, zniesmaczona wizją wnuczki handlującej po domach podobiznami owoców z wosku, z miejsca wręczy mi pięć tysięcy zielonych.

- Świece? - Grandmère rzeczywiście miała nieco zniesmaczoną minę.

Ale z niewłaściwego powodu.

- Moim zdaniem dużo łatwiej byłoby sprzedawać słody­cze. Rodzice przeciętnego ucznia Liceum imienia Alberta Einsteina mają w pracy całe hordy kolegów i znajomych, którym można bez trudu wcisnąć batoniki - powiedziała.

Miała rację, oczywiście, ale kluczowe jest tu słowo „prze­ciętny”. Bo jakoś sobie nie wyobrażam mojego taty, który w tej chwili jest w Genowii, ponieważ trwa sesja Parlamen­tu, jak rozdaje wkoło formularze sprzedaży świec (czy czego­kolwiek innego) i mówi: „Słuchajcie teraz wszyscy, to zbiór­ka pieniędzy na szkołę mojej córki. Kto kupi najwięcej świec, automatycznie otrzyma szlachectwo”.

- Zastanowię się nad tym - powiedziałam. - Dzięki, Grandmère.

A potem ona znów zaczęła gadać o Johnie Paulu Reynoldsie - Abernathym Trzecim i o tym, że planuje urządzić to wielkie przyjęcie na cele charytatywne za tydzień od tej śro­dy i zebrać pieniądze na wsparcie dla genowiańskich hodow­ców oliwek (którzy strajkują w proteście przeciwko zarzą­dzeniom Unii Europejskiej zezwalającym hipermarketom na zbytnie obniżanie cen), żeby zaimponować projektantom Świata oraz innym uczestnikom przetargu na wyspy swoją niewiarygodną hojnością. (A tak w ogóle, to za kogo ona się uważa? Za jakąś Angelinę Jolie z Genowii?)

Grandmère twierdzi, że potem wszyscy ją będą błagać, żeby zamieszkała na sztucznej wyspie Genowii, a John Paul Reynolds - Abernathy Trzeci zostanie na lodzie, ple, ple, ple.

I łatwo jej mówić. No bo Grandmère niedługo będzie miała własną wyspę, na którą będzie sobie mogła uciekać. A gdzie ja się schronię przed gniewem Amber Cheeseman, kiedy odkryje, że swoje przemówienie do maturzystów wy­głosi nie z mównicy w Sali imienia Alice Tully, tylko przy barze sałatkowym w Outback Steakhouse na Zachodniej Dwudziestej Trzeciej?

Wtorek, 2 marca, poddasze

Właśnie myślałam, że ten dzień gorszy już być nie może... Ale nie, proszę, kiedy tylko weszłam do domu, mama podała mi pocztę.

Zazwyczaj lubię dostawać pocztę. Bo zazwyczaj w poczcie dostaję różne fajne rzeczy, na przykład ostatni numer „Psy­chology Today”, dzięki czemu mogę sobie sprawdzić, na ja­kie nowe zaburzenia psychiczne cierpię. I wtedy mam do czytania w wannie przed pójściem spać coś jeszcze oprócz lektury, przerabianej na angielskim (w tym miesiącu: O, pio­nierzy! Willi Cather. Ziew).

Ale to, co wręczyła mi mama, kiedy weszłam do domu dzisiaj wieczorem, nie było czymś fajnym ani czymś, co mogłabym sobie poczytać w wannie. Bo było o wiele za krót­kie.

- Dostałaś list z magazynu „Sixteen”, Mia! - powiedzia­ła mama z wielkim ożywieniem. - To na pewno w sprawie konkursu!

Ale ja od razu widziałam, że nie ma się czym ekscytować. Widać było, że ta koperta zawiera złe wiadomości. Wyraźnie było widać, że w środku jest tylko jedna kartka. Gdybym wygrała, na pewno załączyliby jakiś kontrakt, nie wspomi­nając już o mojej nagrodzie pieniężnej, prawda? Kiedy opo­wiadanie T.J. Burke'a o śmierci w lawinie jego przyjaciela, Deksa, zostało wydrukowane w piśmie „Powder” w Aspen Extreme, wysłali mu prawdziwy egzemplarz magazynu z jego nazwiskiem wypisanym wielkimi literami na okładce. To w ten sposób się dowiedział, że mu coś wydano.

Koperta, którą podała mi mama, wyraźnie nie zawierała kopii magazynu „Sixteen” z moim nazwiskiem wypisanym wielkimi literami na okładce, bo była zdecydowanie za cien­ka.

- Dzięki - powiedziałam, odbierając od mamy kopertę z nadzieją, że nie zauważy, że zbiera mi się na płacz.

- I co tam piszą? - zapytał pan Gianini. Siedział przy jadalnym stole i karmił swojego syna kawałeczkami ham­burgera, mimo że Rocky ma zaledwie dwa zęby, jeden na górze, a drugi na dole, i tak się składa, że żaden z nich nie jest trzonowy.

Ale zdaje się, że nikomu w mojej rodzinie nie robi to żadnej różnicy, że Rocky jeszcze w zasadzie nie umie żuć stałego pożywienia. Nie chce jeść jedzenia dla dzieci - chce jeść albo to co ja, albo to co Gruby Louie - więc je to, co akurat mają na obiad moja mama i pan G., a więc z reguły jakąś potrawę mięsną. Pewnie to wyjaśnia, dlaczego Rocky mieści się w dziewięćdziesiątym dziewiątym percentylu, jeśli chodzi o wzrost. Mimo moich nalegań mama i pan G. upie­rają się karmić Rocky'ego stałą dietą składającą się z takich składników, jak kurczak Generała Tso i lasagne z wołowiną. I argumenty? On to chyba lubi.

Jakby mało było tego, że Gruby Louie je wyłącznie Wy­tworną Ucztę Kurczakowo - Tuńczykową, mój młodszy braci­szek też wyrasta na mięsożercę.

A pewnego dnia na pewno wyrośnie na kogoś tak wyso­kiego jak Shaquille O'Neal wskutek tych wszystkich szkod­liwych antybiotyków, którymi przemysł mięsny faszeruje swoje produkty przed ubojem.

Chociaż obawiam się, że Rocky przy okazji będzie miał też intelekt Ptaszka Tweety, bo mimo tych wszystkich kaset wideo z Małym Mozartem, które mu puszczałam, i wielu, wie­lu godzin, które poświęciłam na czytanie mu klasyków takich jak Piotruś Królik Beatrice Potter i Kto zje zielone jajka sadzone Doktora Seussa, Rocky nie wykazuje najmniejszych oznak za­interesowania czymkolwiek innym poza ciskaniem smoczkiem z całej siły o ścianę, tupaniem po całym poddaszu (z parą rąk - zazwyczaj moich - które trzymają go w pionie za szelki jego ogrodniczek Osh Koshes... ćwiczenie, które, tak przy okazji, zaczyna u mnie powodować poważne bóle krzyża) i darciem się: „Sa!” albo „Ko!” jak najgłośniej się da.

Z całą pewnością można to uznać za objawy poważnego zapóźnienia w rozwoju społecznym. Albo zespołu Aspergera.

Mama jednak zapewnia mnie, że Rocky rozwija się nor­malnie jak na prawie roczne dziecko i że powinnam się uspo­koić i przestać być takim dzieciolizem (moja własna matka przejęła teraz określenie, które ukuła dla mnie Lilly).

Jednak pomimo tej zdrady, pozostaję superczujna na ob­jawy wodogłowia. Bo nigdy nic nie wiadomo.

- No i co tam piszą, Mia? - Mama zaciekawiła się li­stem. - Chciałam go otworzyć i zadzwonić do ciebie do bab­ki, żeby ci przekazać nowiny, ale Frank mi nie pozwolił. Powiedział, że powinnam szanować twoje osobiste granice i nie otwierać twojej poczty.

Rzuciłam panu G. spojrzenie pełne wdzięczności - a trudno zrobić coś takiego, kiedy człowiek usiłuje się nie rozpłakać - i powiedziałam:

- Dzięki.

- Och, przestań - powiedziała moja mama z wyraźnym niesmakiem. - Ja cię urodziłam. Karmiłam cię przez sześć miesięcy. Powinnam móc czytać twoją pocztę. Co tam jest?

Tak więc drżącymi palcami rozdarłam kopertę, wiedząc z góry, co znajdę w środku.

I bez żadnych niespodzianek, zobaczyłam na kartce ma­szynopisu:

Magazyn „Sixteen”

1440 Broadway

Nowy Jork, NY 10018

Szanowna Autorko,

dziękujemy Ci za pracę nadesłaną do maga­zynu „Sixteen”. Zdecydowaliśmy wprawdzie nie publikować jej, ale doceniamy Twoje zaintere­sowanie naszym konkursem.

Z poważaniem

Shonda Yost

Redakcja Literacka

Szanowna Autorko! Nawet nie chciało im się wypisać na maszynie mojego imienia i nazwiska! Nie było tam żadnego dowodu, że ktoś z nich w ogóle przeczytał Nigdy więcej ku­kurydzy!, a co dopiero zastanowił się poważnie nad jego zna­czeniem!

Chyba mama i pan G. zauważyli, że nie podoba mi się to, co czytam, bo pan G. powiedział:

- Jej, no to niefajnie. Ale następnym razem powalisz ich na kolana, tygrysku.

- Sa! - Rocky miał tylko tyle do dodania i rzucił kawał­kiem hamburgera o ścianę.

A moja mama stwierdziła:

- Zawsze uważałam, że magazyn „Sixteen” poniża mło­de kobiety, bo prezentuje wizerunki nieprawdopodobnie chudych i pięknych modelek, co może odbierać pewność siebie młodym czytelnikom i pogłębiać ich kompleksy na punkcie własnego wyglądu. A poza tym artykuły w „Sixteen” trudno byłoby określić jako pouczające. No bo, kogo to obchodzi, jakie dżinsy lepiej podkreślają twój typ sylwetki, biodrówki czy te z wysoką talią? A może by tak raz na odmianę nauczyć dziewczyny czegoś praktycznego, na przykład że jak robisz to na stojąco, to i tak możesz zajść w ciążę?

Wzruszona troską moich rodziców - i mojego brata - powiedziałam:

- Nie ma sprawy. Zawsze można spróbować w przyszłym roku.

Chociaż naprawdę wątpię, żebym kiedykolwiek zdołała napisać lepsze opowiadanie niż Nigdy więcej kukurydzy! To się już totalnie nie powtórzy, żeby coś mnie zainspirowało tak jak widok Faceta, Który Nie Cierpi Kukurydzy w Chili. Siedział w stołówce LiAE i wydłubywał kukurydzę ze swoje­go chili, ziarnko po ziarnku, z najsmutniejszą miną, jaką kiedykolwiek widziałam na ludzkiej twarzy. Nigdy już nie będę świadkiem niczego równie poruszającego. No, może pomijając minę Tiny Hakim Baba, kiedy dowiedziała się, że nie będą już kręcić Joan z Arkadii.

Nie wiem, kto napisał to coś, co „Sixteen” uznało za naj­lepsze opowiadanie konkursowe, i naprawdę nie mam ochoty się chwalić, ale jej opowiadanie nie może być tak frapujące i przykuwające uwagę, jak Nigdy więcej kukurydzy!

I to niemożliwe, żeby ona kochała pisarstwo tak jak ja.

Och, jasne, może jest w tym lepsza. Ale czy pisanie jest dla niej równie ważne jak oddychanie, tak jak dla mnie? Szczerze w to wątpię. Pewnie siedzi teraz w domu, a jej matka mówi: „Och, Lauren, to przyszło dzisiaj do ciebie z pocztą”, a ona otwiera odręcznie napisany list z magazynu „Sixteen”, przegląda swój kontrakt i mówi: „Hm, znów mi wydrukowa­li opowiadanie. A co mnie to obchodzi. Naprawdę chcę tylko znaleźć się w drużynie cheerleaderek i żeby Brian zaprosił mnie na randkę”.

Widzicie, mnie pisanie obchodzi bardziej niż cheerleading. Albo Brian.

No cóż, okay, nie bardziej niż Michael. Albo Gruby Louie. Ale już blisko.

Więc teraz ta głupia, zakochana w Brianie Lauren cho­dzi sobie i podśpiewuje: „La, la, la, właśnie wygrałam kon­kurs na opowiadanie magazynu »Sixteen«. Ciekawe, co dziś leci w telewizji?” I nawet się nie przejmuje tym, że jej opo­wiadanie przeczyta milion ludzi, nie wspominając o tym, że będzie mogła spędzić cały dzień, towarzysząc prawdziwej żywej redaktorce i zobaczyć, jak to jest w zabieganym, peł­nym pośpiechu świecie twardego dziennikarstwa dla nasto­latek...

Chyba że to Lilly wygrała.

O Mój Boże. a jeśli to Lilly wygrała???????

O dobry Boże w niebiesiech. Proszę, nie pozwól, żeby to Lilly wygrała konkurs na opowiadanie magazynu „Sixteen”. Ja wiem, że to źle modlić się o takie rzeczy, ale błagam Cię, Panie, jeśli istniejesz, czego wcale nie jestem pewna, bo po­zwoliłeś im przestać puszczać Joan z Arkadii i wysłać do mnie ten wstrętny list z odrzuceniem opowiadania, nie pozwól na to, żeby się okazało, że to lilly wygrała konkurs magazynu „Sixteen” na opowiadanie!!!!!!!!

O mój Boże. Lilly jest dostępna. Właśnie do mnie pisze na ICQ.

WomynRule: KG, odezwał się dziś do ciebie Mag. 16?

O Boże.

GrLouie: Hm. Tak. A do ciebie?

WomynRule: Tak. Dostałam najdurniejszy list odmowny pod słońcem. A dokładniej mówiąc, pięć. Widać, że nawet nie przeczytali moich tek­stów.

Dziękuję, Boże. Teraz w Ciebie wierzę. Wierzę, wierzę, wierzę. Już nigdy więcej nie zasnę w czasie mszy w genowiańskiej kaplicy pałacowej, przysięgam. Chociaż zdecydo­wanie nie zgadzam się z Tobą w całej tej kwestii grzechu pierworodnego, bo to nie była wina Ewy, że ten gadający wąż ją nabrał, i och, tak, uważam, że kobiety powinny móc zo­stawać kapłankami i że księżom powinno być wolno żenić się i mieć dzieci, bo, halo? Oni byliby o wiele lepszymi rodzi­cami niż mnóstwo innych ludzi, jak ta pani, która zostawiła swoje dziecko w samochodzie pod supermarketem, i silnik chodził, kiedy ona grała sobie w jakiegoś pokera na wideo, a ktoś jej ukradł ten samochód, a potem wyrzucił dziecko przez okno (dziecku nic się nie stało, bo siedziało w takim specjalnym foteliku samochodowym, który sprężynuje, i dla­tego zmusiłam mamę i pana G., żeby kupili dla Rocky'ego fotelik tej firmy, chociaż on drze się, jakby go żywcem ze skóry obdzierali, za każdym razem, kiedy usiłują go do niego wsadzić).

Ale i tak. Wierzę. Wierzę. Wierzę.

GrLouie: Tutaj to samo. No cóż, to znaczy dostałam jeden list. Ale mój też jest odmow­ny.

WomynRule: No cóż, nie traktuj tego za bardzo osobiście, KG. To pewnie zaledwie pierwszy z wielu listów odmownych, jakie dostaniesz w nadchodzących latach. Jeśli naprawdę chcesz zostać pisarką. Nie zapominaj, że niemal każ­da Wielka Książka, jaka dziś istnieje, zosta­ła gdzieś kiedyś odrzucona przez wydawcę. Może poza jedną Biblią. W każdym razie zastanawiam się, kto wygrał.

GrLouie: Pewnie jakaś głupia dziewczyna o imieniu Lauren, która wolałaby raczej zna­leźć się w drużynie cheerleaderek, albo żeby jakiś facet o imieniu Brian zaprosił ją na randkę, i w ogóle się nie przejęła tym, że niedługo zostanie publikowaną autorką.

WomynRule: Hm... Okay. Dobrze się czujesz, Mia? Nie bierzesz tego listu odmownego zbyt poważnie, mam nadzieję? W końcu to tylko ma­gazyn „Sixteen”, a nie „New Yorker”.

GrLouie: Nic mi nie jest. Ale pewnie mam rację. Co do Lauren. Nie uważasz?

WomynRule: Uhm, taa, jasne. Ale posłuchaj, to wszystko podsunęło mi totalnie świetny pomysł.

Okay, kiedy Lilly mówi, że ma totalnie świetny pomysł, nigdy tak nie jest. To znaczy pomysł nie jest świetny. Jej ostatnim świetnym pomysłem było, żebym startowała do wyborów na przewodniczącą samorządu szkolnego, i sami popatrzcie, czym to się skończyło. I nawet mnie nie proście, żebym wam opowiadała jak kiedyś, w pierwszej klasie pod­stawówki, wrzuciła moją lalkę Strawberry Shortcake na dach letniego domu Moscovitzów pod Albany, żeby sprawdzić, czy wiewiórki przyciągnie jej „bardzo jagodowy” zapach i czy zaczną gryźć jej plastikową buzię.

WomynRule: Jesteś tam jeszcze?

GrLouie: Jestem. Jaki to pomysł? Nie bę­dziesz wrzucała Rocky'ego na żadne dachy, i nic mnie nie obchodzi, jak bardzo cię interesuje, co mogą mu zrobić wiewiórki.

WomynRule: O czym ty gadasz? Dlaczego miałabym wrzucać Rocky'ego na jakiś dach? Wpadłam na pomysł, żebyśmy założyły nasz własny magazyn.

GrLouie: Co?

WomynRule: Mówię poważnie. Założymy nasz włas­ny magazyn. Nie jakiś głupi, o całowaniu po francusku i kaloryferku Haydena Christensena, jak w magazynie „Sixteen”, ale magazyn lite­racki, jak Salon.com. Tylko nie w Internecie. I dla nastolatków. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, bę­dziemy miały gdzie publikować swoje utwory. A po drugie, możemy sprzedawać magazyn i zaro­bić tych pięć kawałków, których nam brakuje na wynajęcie Sali imienia Alice Tully, i powstrzy­mać Amber Cheeseman przed zamordowaniem nas.

GrLouie: Ale, Lilly... Żeby założyć nasz własny magazyn, potrzebujemy pieniędzy. Wiesz o tym. Żeby zapłacić za druk i inne takie. A my nie mamy ani grosza. To jest właśnie nasz problem. Pamiętasz?

Boże. Może ja mam tylko trzy z minusem z ekonomii, ale nawet ja wiem, że żeby założyć jakiś interes, potrzebny jest kapitał. W końcu oglądałam Adepta, na miłość boską.

Poza tym ja w sumie lubię co miesiąc oglądać sobie kaloryferek Haydena Christensena w „Sixteen”. To sprawia, że prenumerata się opłaca.

WomynRule: Nie, jeśli namówimy panią Marti­nez, żeby została naszym doradcą i pozwoliła nam korzystać ze szkolnej fotokopiarki.

Pani M.! W głowie mi się nie mieściło, że Lilly porusza w rozmowie ze mną temat pani M. Pani Martinez - moja nauczycielka angielskiego - i ja nie mamy wspólnego zdania, jeśli chodzi o moją karierę pisarską. Chociaż przyznaję, ona sobie trochę odpuściła od czasu tego całego zajścia na po­czątku roku szkolnego, kiedy dała mi czwórkę.

Ale niewiele.

Ja wiem na przykład, że pani M. nie dostrzegłaby w Nigdy więcej kukurydzy! tego przykuwającego uwagę studium psychologicznego postaci i poruszającego komentarza spo­łecznego, które są w nim zawarte. Pewnie powiedziałaby, że opowiadanie jest melodramatyczne i pełne banałów.

I dokładnie dlatego nie zamierzałam jej pokazywać te­go opowiadania przed publikacją w „Sixteen”. Tyle że teraz to chyba nigdy do tego nie dojdzie. To znaczy do publika­cji.

GrLouie: Lilly, nie chciałabym psuć ci dob­rego nastroju, ale bardzo wątpię, czy uda nam się zebrać pięć kawałków ze sprzedaży lite­rackiego czasopisma dla nastolatków. Bo wiesz, nasi koledzy ledwie mają czas na czytanie lek­tur, na przykład O, pionierzy!, a co dopiero jakichś zbiorów napisanych przez uczniów opo­wiadań i wierszy. Moim zdaniem potrzebny jest nam jakiś bardziej realny plan zdobycia go­tówki niż zarabianie na sprzedaży magazynu, który nawet jeszcze nie powstał.

WomynRule: No to co proponujesz w takim ra­zie? Sprzedaż świec?

Aaaaaaaaaacccccccccchhhhhhhhhh! Bo wiecie, poza świecami w kształcie truskawek są jeszcze świece w kształcie bananów i ananasów. I ptaków. Ptaków reprezentujących różne stany. Na przykład, dla Indiany jest świeca - kardynał, bo kardynał jest ptakiem reprezentującym Stan Twardych Ludzi.

Co gorsza - piszę to z wahaniem - jest nawet prawdziwa replika arki Noego, z parą zwierząt każdego rodzaju (nawet z jednorożcami). Odlanymi w wosku.

Nawet ja nie zdołałabym wymyślić czegoś równie obrzyd­liwego.

GrLouie: Oczywiście, że nie. Po prostu uwa­żam, że powinnyśmy się trochę bardziej zasta­nowić nad całą sprawą, zanim zabierzemy się do...

SkinnerBx: Cześć, Thermopolis. Jak leci?

Michael!!!! Michael do mnie pisze na ICQ!!!!!!

GrLouie: Przepraszam, Lilly, muszę spadać.

WomynRule: Dlaczego? Czy mój brat właśnie do ciebie pisze?

GrLouie : Taa ...

WomynRule: Och. Ja wiem, czego ON chce.

GrLouie: Lilly, MÓWIŁAM ci, że my CZEKAMY z seksem...

WomynRule: Nie o to mi chodziło, głupku je­den. Chodziło mi o to, że... A zresztą nieważ­ne. Napisz mi e - maila, jak już z nim pogadasz. Ja mówię poważnie o tym magazynie, KG. To jedyna szansa, żebyś zobaczyła swoje nazwisko w druku - poza stronami w „US Weekly” - Sławni ludzie są tacy sami jak my!

GrLouie: Zaraz - ty wiesz, czemu Michael do mnie pisze na ICQ? Skąd wiesz? Co się dzieje? Powiedz mi, Lilly...

WomynRule: (niedostępna)

SkinnerBx: Mia? Jesteś tam?

GrLouie: Michael! Jestem tu. Przepraszam. Mam podły dzień. Nie mamy w oficjalnej kasie ani grosza, a „Sixteen” odrzuciło Nigdy wię­cej kukurydzy!

SkinnerBx: Zaraz... Rząd Genowii nie ma kasy? Nic o tym nie widziałem w Netszkapie. Jak do TEGO doszło?

To dlatego mój chłopak jest taki cudowny. Nawet jeśli nie rozumie nic z tego, co się dzieje w moim życiu, to i tak się o mnie troszczy.

GrLouie: Chodziło mi o szkolny samorząd. Jesteśmy pod kreską na pięć tysięcy. A „Six­teen” mnie odrzuciło.

SkinnerBx: „Sixteen” odrzuciło Nigdy więcej kukurydzy!? Jak mogli? Przecież to kapitalne opowiadanie!

Widzicie? Widzicie, dlaczego go kocham?

GrLouie: Dzięki. Ale chyba dla nich nie dość kapitalne, żeby je opublikować.

SkinnerBx: No to są durni. A o co chodzi z tymi pięcioma tysiącami pod kreską?

Wyjaśniłam Michaelowi pokrótce sprawę tych bezzwrot­nych pojemników na odpady i to, że zostanę porwana i po­ćwiartowana przez Amber Cheeseman, jak tylko się dowie, że będzie wygłaszała swoją mowę na rozdanie matur w Hell's Kitchen, a nie w Lincoln Center.

SkinnerBx: Nie może być aż tak źle. Masz mnóstwo czasu, żeby zorganizować pieniądze.

Zazwyczaj mój chłopak to najbystrzejszy z ludzi. To dla­tego chodzi na uniwersytet należący do Ligi Bluszczowej, gdzie zalicza program kursów, który nawet dla Stephena Hawkinga, tego geniusza na wózku inwalidzkim, który od­krył miniaturowe czarne dziury - oraz to, jak sprawić, żeby zakochała się w człowieku jego własna pielęgniarka - stano­wiłby wyzwanie, a co dopiero dla przeciętnego studenta.

Ale czasami...

No cóż, czasami po prostu Nie kuma.

GrLouie: Czy ty kiedykolwiek widziałeś Amber Cheeseman, Michael? Może ona ma metr dwadzieś­cia wzrostu i gada głosem wiewiórki, ale umie rzucić przez ramię faceta o wadze stu kilo w ułamku sekundy i ma przedramiona tak duże jak gorylica Koko.

SkinnerBx: Hej, wiem. Mogłabyś spróbować sprzedawać świece. Któregoś roku zrobiliśmy tak, żeby zebrać kasę na Klub Komputerowy!

Nieeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!! Tylko nie to! Ty też, Michael??!!!!!!!!!!!!

SkinnerBx: Są takie świece w kształcie tru­skawek. W grupach terapeutycznych mojej mamy i taty każdy kupił po jednej. Pachną jak praw­dziwe truskawki.

Aaaaaaaaaaaaaaarrrrrrrrrrrrrrgggggggggggggggg - ghhhhhhhhh!

GrLouie: Super! Dzięki za wskazówkę!

Zmiana tematu. Już.

GrLouie: No a jak TOBIE minął dzień?

SkinnerBx: Nieźle. Oglądaliśmy THX 1138 na zajęciach i dyskutowaliśmy o jego wpływach na późniejsze filmy o dystopiach z tej samej epo­ki, takich jak Ucieczka Logana, gdzie podob­nie jak w THX 1138 młody człowiek usiłuje umknąć ograniczeniom jedynego świata, jaki zna. A to mi przypomina... Co robisz w naj­bliższy weekend?

Och, fajnie! Randka! Dokładnie czegoś takiego potrze­bowałam, żeby się rozchmurzyć.

GrLouie: Idę gdzieś z tobą.

SkinnerBx: Miałem nadzieję, że powiesz do­kładnie coś takiego. Ale może zamiast gdzieś iść, zostaniemy w domu? Mama i tata jadą za miasto na jakąś konferencję, a Maya musi iść na pedikiur, więc zapytali mnie, czy nie mógł­bym przyjechać do domu na weekend i zostać z Lilly - wiesz, przez to, co się stało ostat­nim razem, kiedy ją zostawili samą w domu.

No, ja się nie dziwię. Bo ostatnim razem państwo dokto­rostwo Moscovitz spuścili Lilly z oczu, kiedy wyjechali na weekend do swojego letniego domu w Albany. Pozwolili Lilly zostać samej, bo miała do oddania jakąś pracę o Aleksandrze Hamiltonie i potrzebowała dostępu do Internetu, którego nie mają w swoim letnim domu, a Michael miał ostatnie zaliczenia, a gosposia Moscovitzów, Maya, musiała pojechać do Republiki Dominikany, żeby znów wyciągnąć z więzienia swojego siostrzeńca. Więc nikt z nich nie mógł z nią zostać, a Lilly zaprosiła do siebie Normana, tego swojego prześla­dowcę, żeby zrobić z nim wywiad do odcinka Lilly mówi pro­sto z mostu pod tytułem: Czemu tylko dziwadło, się mną intere­sują?

No cóż, Norman poczuł się urażony określeniem „dziwad­ło”, chociaż dokładnie tym właśnie jest. Upierał się, że zdro­wy podziw dla stóp jest w gruncie rzeczy jak najbardziej nor­malny. A potem, kiedy Lilly poszła do kuchni przynieść im po puszce coli, zakradł się do pokoju jej mamy i ukradł jej ulubione buty, szpilki od Manolo Blahnika!

Ale Lilly zauważyła obcas wystający Normanowi z kie­szeni kurtki i kazała mu oddać szpilki. Norman tak się wściekł z powodu tego wszystkiego, że założył teraz własną stronę internetową www.niecierpieLillyMoscovitz.com, na której jest forum, i takie różne, gdzie ludzie, którzy niena­widzą Lilly i jej programu, mogą zamieszczać różne teksty (a okazuje się, że jest zadziwiająco wielu ludzi, którzy niena­widzą Lilly i jej programu). Poza tym jest też trochę osób, które nawet nie wiedzą, kto to jest Lilly, ale dołączyły do forum, bo nienawidzą wszystkiego i wszystkich).

Muszę powiedzieć, że po tym wszystkim jestem nieco zdziwiona, że państwo doktorostwo Moscovitz w ogóle ją zostawiają bez rodzicielskiej opieki, nawet jeśli będzie tam Michael.

GrLouie: Fajnie! Totalnie przyjdę! Co bę­dziemy robić? Zrobimy sobie maraton filmowy?

Tylko, błagam, nie te obrzydliwe filmy, które musi oglą­dać w ramach tych swoich ulubionych zajęć z science fiction. Już mnie zmusił do obejrzenia Brazil, jednego z najbardziej przygnębiających filmów wszech czasów. Czy Blade Runner, kolejny kawał dołującego kina, może pozostawać dużo w tyle?

GrLouie: Ooooch, to może obejrzymy sobie na DVD Buffy ze szkoły średniej? Ja uwielbiam ten odcinek z balem maturalnym, na którym do­staje tę błyszcząca parasolkę...

SkinnerBx: Myślałem raczej o tym, żeby zro­bić imprezę.

Zaraz. Co? Czy on powiedział... imprezę?

GrLouie: Imprezę?

SkinnerBx: Taa. No wiesz. Impreza. Takie spo­tkanie, ludzie się zbierają, żeby się razem bawić. W sumie tu w akademiku nie bardzo możemy robić imprezy, bo nikt nie ma tak dużego poko­ju, żeby weszło do niego powiedzmy, tak z osiem osób. Ale w mieszkaniu moich rodziców zmieści się ze trzy razy tyle. Więc pomyślałem sobie, czemu nie?

Czemu nie? Czemu nie? Michael, bo my nie jesteśmy ludźmi imprezującymi. My jesteśmy takimi ludźmi, którzy siedzą w domu i oglądają filmy na DVD. Czy on zapomniał, co się stało, kiedy po raz ostatni zrobiliśmy imprezę? Albo, mówiąc dokładniej, co się stało kiedy po raz ostatni JA zor­ganizowałam imprezę?

A poza tym wyraźnie czułam, że on nie mówi o cheetos i siedmiu minutach w niebie. Mówił o imprezie dla studen­tów. Wszyscy wiedzą, jak wyglądają studenckie imprezy. Przecież oglądałam Menażerię (która razem z Golfiarzami na­leży do ulubionych filmów wszech czasów pana G., i za każ­dym razem, kiedy któryś z nich leci w telewizji, one je musi oglądać, nawet jeśli puszczają je na jednym z tych kanałów, gdzie wycina się wszystkie pikantniejsze kawałki, co pozba­wia te filmy praktycznie wszystkich wątków).

GrLouie: Ja w żadnym razie i pod żadnym po­zorem nie ubiorę się w togę.

SkinnerBx: Nie taką imprezę, głuptasie. Po prostu normalną imprezę, no wiesz, z muzyką i jedzeniem. W przyszłym tygodniu zacznie się półsemestr i wszyscy muszą sobie przed zali­czeniami upuścić trochę pary. A poza tym, wiesz, Doo Pak jeszcze nigdy nie był na żadnej prawdziwej amerykańskiej imprezie.

Kiedy usłyszałam tę zadziwiającą nowinę na temat współlokatora Michaela z akademika, moje twarde, nienawidzące imprez serce nieco zmiękło. Nigdy jeszcze nie był na żadnej prawdziwej amerykańskiej imprezie! Przecież to po prostu szokujące! Oczywiście, że musimy zorganizować imprezę choćby po to, żeby pokazać Doo Pakowi, jak wygląda praw­dziwa amerykańska gościnność. Może mogłabym zrobić ja­kiś wegetariański dip.

SkinnerBx: A pamiętasz Paula? No cóż, właś­nie przyjechał, tak samo jak Felix i Trevor, więc oni też przyjdą.

Serce przestało mi mięknąć. To nie to, że ja nie lubię Paula, Feliksa czy Trevora, wszystkich członków kapeli Mi­chaela, Skinner Box, która na razie zawiesiła działalność. Tylko tak się składa, że ja wiem, że chociaż Paul, klawiszowiec, przyjechał z Bennington, gdzie studiuje, na wiosenne ferie, to Felix, perkusista, dopiero co skończył odwyk (nie żeby było w tym coś złego, ja się w sumie cieszę, że znalazł pomoc, ale, halo? Odwyk w wieku osiemnastu lat? No już bez przesady). A Trevor, gitarzysta, jest z powrotem w domu, bo go wywalili z UCLA za coś tak skandalicznego, że nie chce nawet nikomu powiedzieć, co to było.

Moim zdaniem to nie są tacy przyjaciele, którzy powinni cię odwiedzać w domu, kiedy nie ma rodziców. Bo mogliby „przypadkiem” podpalić mieszkanie. Tylko tyle mówię.

SkinnerBx: I pomyślałem, że zaproszę jeszcze parę innych osób z akademika.

Parę innych osób z akademika?

Serce jeszcze bardziej mi skamieniało. Bo wiedziałam, co to oznacza. Dziewczyny.

Bo w akademiku Michaela mieszkają też dziewczyny. Widuję je w holu, kiedy idę go odwiedzić. Noszą głównie czarne ciuchy, nie wyłączając beretów - beretów! - i cytują fragmenty Monologów waginy, i nigdy nie czytają „US We­ekly”, nawet w poczekalni u lekarza. Wiem, bo raz kiedyś wspomniałam, że w którymś numerze widziałam Jessicę Simpson bez makijażu, a one tak na mnie popatrzyły... Są zupełnie jak te dziewczyny z Legalnej blondynki, które pa­skudnie traktowały Elle, kiedy poszła do szkoły prawniczej, bo uważały, że jeśli ktoś jest blondynką i lubi ciuchy, to musi być głupi.

Ja sama też spotkałam się z podobną formą dyskrymina­cji ze strony takich dziewczyn, bo skoro jestem blondynką, a na dodatek księżniczką, to one automatycznie zakładają, że muszę być głupia. Normalnie wiem, z czym musiała się na co dzień borykać księżna Diana.

Nie wydaje mi się, żebym mogła sobie poradzić na im­prezie wśród takich dziewczyn. Bo takie dziewczyny wiedzą, jak się zachowywać na imprezach. Potrafią palić i pić piwo.

Nie cierpię palenia. A piwo śmierdzi tak samo paskudnie jak ten skunks, którego kiedyś dziadek przejechał swoją półciężarówką, kiedy wracaliśmy do domu po wystawie stano­wej w Indianie.

Co temu Michaelowi odbiło? No dajcie spokój, impreza! Przecież to tak do niego nie pasuje.

Ale z drugiej strony studia to czas poszukiwania własnej tożsamości i odkrywania, kim naprawdę jesteś i co chcesz robić w życiu.

O mój Boże! A jeśli on teraz postanowił, że będzie imprezować???? Imprezowanie stanowi ogromną część doświad­czeń studenta. Przynajmniej sądząc z tych wszystkich fil­mów na Lifetime Channel, w których albo Kellie Martin albo Tiffani - Amber Thiessen grają studentki prowadzące kampa­nię na rzecz zamknięcia klubu studenckiego, w którym ich przyjaciółka czy współlokatorka z akademika została zgwał­cona na imprezie i/lub udusiła się na śmierć własnymi wy­miocinami.

Ale to przecież nie jest ten rodzaj imprezy, o jaki chodzi Michaelowi. Prawda?

Zaraz. Rodzice Michaela nie pozwoliliby mu zorganizo­wać takiej imprezy. Nawet gdyby chciał. A przecież na pew­no nie chce. Bo Michael nie cierpi stowarzyszeń studenckich i mówi, że nic na to nie poradzi, ale nieufnością napawa go każdy heteroseksualny facet, który zgadza się należeć do klu­bu nieprzyjmującego kobiet.

Skoro już mowa o państwu doktorostwu Moscovitz:

GrLouie: Michael, czy twoi rodzice o tym wiedzą? 0 tej imprezie?

SkinnerBx: Oczywiście. Myślisz, że zrobiłbym coś takiego, nie pytając ich o zdanie? Wiesz, odźwierni totalnie by mnie zakapowali.

Och, jasne. Odźwierni. Odźwierni w apartamentowcu Michaela widzą wszystko i wiedzą wszystko. Zupełnie jak Yoda.

A plotkują jak C - 3PO.

Ale zaraz. Czy państwu doktorostwu Moscovitz to nie przeszkadza? Że Michael urządza studencką imprezę w do­mu, kiedy ich nie ma... a za to jest Lilly?

To zupełnie do nich niepodobne.

Nie, mnie się to totalnie w głowie nie mieści. Żeby robić imprezę, kiedy w domu nie ma rodziców... To naprawdę duży krok naprzód. To zupełnie jak... dorośli.

SkinnerBx: Więc przyjdziesz, tak? Faceci pró­bowali mi wmawiać, że nijak się nie zgodzisz. Przez to, że jesteś księżniczką.

!

GrLouie: Księżniczką? Ale o co im chodziło? SkinnerBx: Och, wiesz, nic takiego. To zna­czy, że jesteś raczej mało imprezowa.

Mało imprezowa? A co to w ogóle znaczy? Oczywiście, że jestem mało imprezowa. Przecież Michael sam też jest mało imprezowy...

A przynajmniej do niedawna tak było. Dopóki nie po­szedł na studia.

O Boże. Może powinnam mu powiedzieć, że nie mam nic przeciwko imprezowaniu. Tylko przeciwko gwałtom na randkach i wymiotom.

GrLouie: Ja przecież lubię imprezować. To zna­czy w odpowiednich okolicznościach. To znaczy lubię imprezować jak każda dziewczyna.

Bo to prawda. Nawet wcale nie kłamałam. Imprezowałam już. Może nie jakoś tak ostatnio. Ale jestem pewna, że imprezowałam. Na przykład w czasie mojej imprezy urodzi­nowej zaledwie w zeszłym roku.

I okay, skończyło się katastrofą, kiedy moja najlepsza przyjaciółka została przyłapana na całowaniu się w szafie z pomocnikiem kelnera.

Ale mimo wszystko to jednak była impreza. Co znaczy, że jestem imprezową dziewczyną.

No i dobrze, może nie imprezową w takim sensie, w ja­kim imprezową dziewczyną jest Paris Hilton. Owszem, lu­bię red bulla i tak dalej. Cóż, może nie do końca, bo raz wypiłam puszkę, którą wyciągnęłam z minibarku taty w apar­tamencie w hotelu Plaza, i skończyło się na tym, że do czwar­tej rano nie mogłam zasnąć, tylko tańczyłam do muzyki di­sco z kablówki.

Ale kto by w ogóle chciał być podobny do Paris? Ona bardzo często nawet nie potrafi powiedzieć, gdzie jest jej własny pies. Rozumiecie, z tym całym imprezowaniem trze­ba znać umiar. Nie można imprezować przez cały czas. Bo można wtedy zapomnieć, gdzie się zostawiło swojego pieska rasy chihuahua. Albo ktoś mógłby puścić w obieg zawstydza­jące wideo z twoim, ekhm, imprezowaniem.

Ogranicz liczbę imprez - i red bulla - a automatycznie ograniczysz liczbę kompromitujących filmów wideo.

Tylko tyle chciałam powiedzieć.

SkinnerBx: Dokładnie coś takiego im powie­działem. Świetnie! To pogadamy później. Ko­cham cię....Nanoc!

SkinnerBx: (niedostępny)

O Boże. W co ja się wpakowałam?

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

Zdaje sobie sprawę, że nadal pan nie żyje. jednakże ostatnio sytuacja jeszcze się niespodziewanie pogorszyła, i to znacznie, i jestem obecnie przekonana, że nigdy nie zdołam przekroczyć ba­riery własnego ego i osiągnąć samorealizacji.

Po pierwsze, odkryłam, że puściłam z torbami samorząd szkol­ny, i wkrótce zostanę zamordowana przez małą, ale niezwykle silna, prymuskę klasy maturalnej.

Potem moje opowiadanie odrzucił magazyn „Sixteen”.

A teraz jeszcze mój chłopak uważa, że przyjdę na imprezę, która, organizuje w mieszkaniu swoich rodziców pod ich nieobecność.

I trudno mi go w sumie winić za to, że tak uważa, bo ja w pewnym sensie powiedziałam, że przyjdę.

Ale powiedziałam, że przyjdę, bo gdybym odmówiła, to wyda­łabym się psujozabawą i nieimprezową księżniczką.

Oczywiście, w żaden sposób bym się na to nie zgodziła, gdybym sobie nie przypomniała, że w marcu Michael nie może jeszcze poru­szać ze mną kwestii seksu, bo to miesiąc temu wypadał wyznaczony czas na takie rozmowy. Więc nie grozi mi, że coś takiego będzie mu chodziło po głowie. No, wie pan, to znaczy w czasie imprezy.

Ale będę musiała udzielać się towarzysko wśród osób, których nie znam. Co w gruncie rzeczy muszę robić przez cały czas w ra­mach obowiązków księżniczki Genowii.

Jednak udzielanie się towarzysko wśród studentów to zupeł­nie co innego niż udzielanie się towarzysko wśród dygnitarzy i różnych członków rodzin królewskich. Na przykład dygnitarze i członkowie rodzin królewskich nie powiedzą, ci oskarżycielskim tonem, że twoja limuzyna w znaczącym stopniu przyczynia się do niszczenia warstwy ozonowej, bo wielkie samochody, na przy­kład sportowe wozy i och, tak, limuzyny należące do arystokracji, wytwarzają, o czterdzieści trzy procent więcej zanieczyszczeń powodujących globalne ocieplenie i o czterdzieści siedem procent więcej spalin niż przeciętny samochód, tak jak wytknęła mi to w zeszłym tygodniu jakaś dziewczyna przed akademikiem Mi­chaela, kiedy przyjechałam go tam odwiedzić.

Czy można by trafu jeszcze gorzej?

Ja naprawdę potrzebują samorealizacji. Tak, i to natychmiast. Proszę o pomoc.

Pańska przyjaciółka

Mia Thermopolis

Środa, 3 marca, godzina wychowawcza

W limuzynie, w drodze do szkoły dzisiaj rano, zapyta­łam Lilly, co też przyszło do głowy jej rodzicom, żeby pozwo­lić Michaelowi na zorganizowanie w ich mieszkaniu wielkiej imprezy, kiedy ich nie będzie w domu. A ona mi na to: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem Ruth i Morty'ego?”

Ruth i Morty to imiona rodziców Lilly. Uważam, że to z jej strony wielki brak szacunku, że zwraca się do rodziców po imieniu. Nawet ja do nich nie mówię po imieniu, a prze­cież prosili mnie o to milion razy.

Znam ich bardzo długo - niemal tak długo jak sama Lil­ly - ale nie umiem się do nich zwracać inaczej niż: doktor Moscovitz. Czasem mówię: pan doktor Moscovitz albo pani doktor Moscovitz (ale tylko za ich plecami), kiedy muszę jakoś zaznaczyć, o które z nich mi chodzi.

Ale nigdy nie będę mówić do nich Ruth i Morty. Nawet wtedy, kiedy Michael i ja się pobierzemy, a oni zostaną mo­imi teściami. Dla mnie na zawsze pozostaną państwem dok­torostwem Moscovitz.

- Ale oni zdają sobie sprawę, że ty tam będziesz, praw­da? - spytałam Lilly. - Na tej imprezie?

- O Bosz - powiedziała Lilly. - Jasne. Co się z tobą dzieje?

- Nic. Ja tylko... Trochę się dziwię, że twoi rodzice po­zwalają Michaelowi zorganizować imprezę, kiedy nie ma ich w domu. To wszystko.

- Taa, niech będzie - mruknęła Lilly. - Moim zdaniem Ruth i Morty mają teraz większe zmartwienia.

- Na przykład?

Ale nigdy się nie dowiedziałam. Bo dokładnie wtedy li­muzyna trafiła na jedną z tych wielkich dziur w asfalcie przed wjazdem na FDR i obie z Lilly podskoczyłyśmy na siedze­niu, waląc się głowami w szyberdach.

I potem, kiedy dotarłyśmy do szkoły, Lilly kazała mi iść ze sobą do gabinetu pielęgniarki, żeby nam dała zwolnienie z WF - u, bo pewnie mamy wstrząs mózgu.

Ale pielęgniarka tylko nas wyśmiała.

Założę się, że dałaby nam zwolnienie, gdyby wiedziała, że każą nam grać w siatkówkę. Znowu. Dlaczego my nie może­my uprawiać jakichś luzackich dyscyplin, jak pilates czy joga, tak jak uczniowie z podmiejskich szkół z internatem?

To strasznie nie fair.

Środa, 3 marca, ekonomia

No dobra, więc po tym, co się stało wczoraj z pieniędzmi samorządu, zacznę jak najuważniej słuchać na tych lekcjach:

Niedostatek - pewien stan napięcia powstającego mię­dzy naszymi ograniczonymi zasobami a naszymi nie­ograniczonymi potrzebami i pragnieniami. Niektóre przykłady zasobów, których pragniemy i po­trzebujemy, a które są ograniczone (występuje ich nie­dostatek), to:

Towary

Usługi

Zasoby naturalne

Fundusze na wynajem sal koncertowych, w których można zorganizować ceremonię wręczenia matur.

Ponieważ wszystkie zasoby są ograniczone w porów­naniu z naszymi potrzebami i pragnieniami, jednost­ki tak samo jak rządy muszą podejmować decyzje do­tyczące tego, jakie towary i usługi mogą zakupić, a z jakich muszą zrezygnować.

(Na przykład rząd może zdecydować, że społeczeństwo naprawdę potrzebuje pojemników do segregowania odpadów z wbudowanym zgniataczem i z naklejką Papier, puszki i bu­telki na klapie).

Wszystkie jednostki i rządy, z których każdy dysponu­je różnym poziomem (niedostatecznych) środków, two­rzą część swojego systemu wartości wyłącznie na pod­stawie problemu niedostatecznych zasobów.

(Gdyby tylko Amber Cheeseman zrozumiała, że recykling jest ważniejszy niż jej przemówienie na uroczystości rozda­nia matur).

Zatem, ze względu na niedostatek zasobów, ludzie i rządy muszą podejmować decyzje co do sposobu wy­datkowania swoich środków.

(Ale przecież ja dokładnie to zrobiłam!!! Zdecydowałam, jak wydatkować środki LiAE - przeznaczając je na zakup po­jemników do sortowania odpadów - a to się naraz obróciło przeciwko mnie!!! Bo wydatkowałam je nieprawidłowo!!! Dla­czego NIE PISZA O TYM W PODRĘCZNIKU????)

Środa, 3 marca, angielski

OMB, Mia! Słyszałam o tym, co się stało wczoraj na posie­dzeniu! O tym całym braku funduszy! W głowie mi się nie mie­ści, że te pojemniki do segregowania odpadów okazały się na koniec takie drogie! A te naklejki Puszki i baletki! Nie mam po­jęcia, jak to się stało! Tak strasznie mi przykro! - Tina.

Nie ma sprawy. Naklejki Puszki i baletki zostaną wymienio­ne. I znajdziemy jakiś sposób, żeby je zdobyć. To znaczy pienią­dze. Tylko nie mów o tym nikomu, dobrze? Usiłujemy utrzymać to w sekrecie, dopóki nie podejmiemy konkretnych decyzji.

Totalnie! Żywej duszy nie powiem! Ale miałam taki pomysł. Jak zebrać pieniądze. Czy ty widziałaś te zapachowe świece, które zbierała orkiestra na wycieczkę do Nashville?

NlE BĘDZIEMY SPRZEDAWAĆ ŚWIEC.

Ja tylko tak proponuję. Pomyślałam sobie, że one wyglą­dają całkiem fajnie. Są na przykład takie milusie, w kształcie truskawek.

Żadnych świec.

Och, okay. Ale wiem, że mogłabym sprzedawać je na tony swoim ciotkom i wujkom w domu, w Arabii Saudyjskiej.

Żadnych świec.

Okay! Rozumiem. Czy coś się stało? To znaczy poza tymi pieniędzmi? Bo nie obraź się, ale wydajesz się trochę... przy­gnębiona. Przez te świece?

Nie chodzi o świece.

No to o co chodzi?

O nic. Rodzice Michaela wyjeżdżają na ten weekend z mia­sta i on urządza imprezę w ich mieszkaniu, i chce, żebym przyszła.

No to powinnaś się cieszyć!

Cieszyć??? Czyś ty oszalała??? Tam będą studentki.

I co?

I co???Jak to: „ I co „??? Nie rozumiesz, Tina? Jeśli Micha­el zobaczy mnie na tle stada studentek na imprezie, zda sobie sprawę, że ja nie jestem imprezową dziewczyną.

Ale Mia, ty nie jesteś imprezową dziewczyną.

Ja to wiem! Ja tylko nie chcę, żeby Michael o tym wie­dział!

Ale Michael wie, że ty nie jesteś imprezową dziewczyną. Wiedział o tym, że raczej nie jesteś imprezowa, kiedy cię po­znał. No bo przecież ty nigdy nie byłaś imprezowa. Ty nawet nie chodzisz na imprezy. Takie dziewczyny jak Lana Weinberger - one chodzą na imprezy, ale nie takie dziewczyny jak my? Nas nawet nie zapraszają na imprezy. My w sobotę wieczorem sie­dzimy w domu i oglądamy to, co akurat leci na HBO. Albo cza­sem wychodzimy gdzieś ze swoimi chłopakami, albo zostaje­my na noc u przyjaciółek. Ale my nie chodzimy na imprezy. Przecież nie jesteśmy popularne.

Dzięki, Tina.

No cóż, wiesz, o co mi chodzi. I co w tym złego, że ktoś nie jest imprezową dziewczyną? Dlaczego nie miałabyś po prostu pójść na tę imprezę, dobrze się bawić i poznać nowych ludzi?

Bo sam pomysł, że muszę spędzić wieczór z bandą studen­tek, które będą uważały, że jestem jakąś durnowatą księżnicz­ką, sprawia, że pocą mi się ręce.

Uuu. Ale one nie będą uważały, że jesteś jakąś durnowatą księżniczką, Mia, kiedy cię już poznają. Bo ty nie jesteś żadną durnowatą księżniczką.

Halo, i ty mnie znasz?

No cóż, dobra. Jesteś księżniczką. Ale na pewno nie je­steś durna. Dobra, ledwie ciągniesz z geometrii. Czy to świad­czy o durnocie?

No właśnie, ja dokładnie o tym mówię! Te dziewczyny są BYSTRE, chodzą na uniwersytet, który jest w Lidze Bluszczo­wej, a ja... ledwie ciągnę z geometrii.

Jeśli naprawdę nie chcesz iść, to czemu nie powiesz Michaelowi, że twoja babka ma dla ciebie na ten wieczór inne plany?

Nie mogę! Michael tak się ucieszył, kiedy się zgodziłam!!!! Nie chcę mu znów łamać serca. Wystarczy, że muszę to robić co trzy miesiące, kiedy mnie pyta, czy zmieniłam zdanie co do tego całego seksu (jakby była na to jakaś szansa. Rozumiem, on jest facetem, więc nie oglądał chwytającej za serce historii niezamężnej nastoletniej matki zagranej przez Kirsten Dunst - Ciężarna piętnastolatka na Lifetime Channel). Zresztą, nie­ważne. Ja mam tylko piętnaście lat. Nie jestem gotowa, żeby komuś oddać złotą gałąź mojego dziewictwa!

A przynajmniej nie do balu maturalnego! Na podwójnym puchowym łożu w hotelu Four Seasons!

Dokładnie. I chociaż wiem, że Michael jest najwierniejszym i najuczciwszym z chłopaków, to jeśli nie pójdę na imprezę, urok egzotycznych studentek, tańczących sugestywnie na stoliku do kawy jego rodziców, może się okazać pokusą nie do odpar­cia nawet dla niego! Czy teraz już rozumiesz mój kłopot?

Hej, dziewczyny. Wiecie co?

Och! Cześć, Lilly!

Hm. Cześć, Lilly.

O czym gadacie?

O niczym.

O niczym.

Taa, jasne. Widać, że gadacie o niczym. Ale nieważne. Chy­ba jednak znalazłam sposób na rozwiązanie naszych problemów finansowych. Wiecie, kto się zgodził zostać doradcą naszego no­wego magazynu literackiego?

Lilly, totalnie doceniam twój entuzjazm w tej całej sprawie, ale magazyn literacki nie wygeneruje takich przychodów, że­byśmy zdołały odrobić to, co już straciłyśmy. W sumie, biorąc pod uwagę koszt druku i tak dalej, w efekcie tylko wydamy jeszcze więcej pieniędzy, których już nie mamy.

Magazyn literacki? To może być niezłe! I wtedy miałabyś gdzie opublikować Nigdy więcej kukurydzy!, Mia.

Nie mogę pozwolić, żeby Nigdy więcej kukurydzy! ukazało się w szkolnym magazynie literackim.

Och, pewnie twoje opowiadanie jest za dobre, żeby się ukazy­wać w zwyczajnym szkolnym piśmie.

Wcale nie o to chodzi. Ja po prostu nie chcę, żeby Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili je przeczy­tał. No bo, dajcie spokój. On się w nim na koniec zabua.

Och, to by było bardzo niezręczne! To znaczy, gdyby się zorientował, że to jest o nim. Mogłabyś urazić jego uczucia.

Dokładnie.

Ciekawe, że wcale ci to nie przeszkadzało, kiedy chciałaś opublikować swoje opowiadanie w „Sixteen”, magazynie o ogólnokrajowym zasięgu, który ma milion czytelniczek.

Żaden szanujący się facet nie da się złapać z magazynem „Sixteen” w ręku, i ty o tym wiesz, Lilly. Ale jest bardzo praw­dopodobne, że przeczyta szkolny magazyn literacki!

Nieważne. Posłuchaj, pani Martinez bardzo spodobał się po­mysł szkolnego mag. lit. Pytałam ją tuż przed lekcją i powiedziała, że jej zdaniem to świetny pomysł, bo Liceum imienia Alberta Ein­steina ma gazetę, ale żadnego czasopisma literackiego, i że będzie to znakomita okazja dla wielu artystów, poetów i prozaików naszej uczniowskiej społeczności, żeby opublikowali swoje dzieła.

Hm, taa, ale jeśli nie weźmiemy od nich opłat za drukowanie ich utworów, to nie wiem, jakim cudem mamy cokolwiek zarobić.

Czy ty nie rozumiesz, Mia? Możemy brać pieniądze za wydrukowane egzemplarze. Założę się, że sprzedamy mnóstwo egzemplarzy!

Dzięki, Tina. Brak jadu w twojej uwadze stanowi całkiem odświeżającą odmianę po negatywistycznej postawie niektórych innych osób.

Przepraszam. Naprawdę próbuję nie nastawiać się nega­tywnie. Ja tylko usiłuję być praktyczna. Chyba lepiej wyszłybyśmy na sprzedaży świec.

Och, szkoda, że nie widziałaś takich ślicznych świeczek z arką Noego! Mają tam te wszystkie zwierzątka, parami... Na­wet maleńkie jednorożce! Czy jesteś pewna, że nie chcesz wziąć pod uwagę sprzedawania świec, Mia?

Aaaaaaaaacccccccccchhhhhhhhhh!!!!

Och, przepraszam. Chyba jednak nie.

Środa, 3 marca, francuski

Słyszałam, co się dzieje - Shameeka.

Kto ci powiedział????

Ling Su. Strasznie się tym martwi. Nie wie, jak to się mogło stać. No, że tak zawaliła sprawę.

Ach, sprawę pieniędzy. No cóż, to w sumie nie jej wina. Posłuchaj, usiłujemy tak trochę trzymać to w sekrecie. Więc czy mogłabyś nikomu o tym nie wspominać?

Totalnie rozumiem. Kiedy maturzyści to odkryją, nie będą za szczęśliwi. A zwłaszcza Amber Cheeseman. Może i jest mała, ale słyszałam, że silna jak goryl.

Taa, dokładnie o to mi chodzi. Dlatego usiłujemy nie rzucać się z tym w oczy.

Jasne. Będę milczeć jak grób.

Dzięki, Shameeka.

Cześć, dziewczyny. Czy to prawda? - Perin.

Czy co prawda?

Że samorząd studencki zbankrutował.

Kto ci powiedział?

Hm, słyszałam o tym od recepcjonistki w sekretariacie, kie­dy zaniosłam usprawiedliwienie. Ale nie martw się, nikomu nie powiem. Ona mówiła, żeby nie powtarzać.

Och. No cóż. Tak. To prawda.

I zakładacie magazyn literacki, żeby pokryć straty?

A kto ci powiedział?

Lilly. Chciałam tylko powiedzieć, że chociaż moim zdaniem ten magazyn literacki jest świetnym pomysłem, to kiedy w mojej poprzedniej szkole musieliśmy szybko zarobić tro­chę gotówki, sprzedawaliśmy takie cudne zapachowe świeczuszki w kształcie prawdziwych owoców, i zarobiliśmy mają­tek!

Jaki fajny pomysł! Co ty na to, Mia?

Nie!

Środa, 3 marca, RZ

A dzisiaj w czasie lunchu Boris Pelkowski postawił swo­ją tacę obok mojej i powiedział:

- Słyszałem, że jesteście bez grosza.

I ja kompletnie straciłam panowanie nad sobą.

- Ludzie, słuchajcie! - wrzasnęłam do wszystkich sie­dzących przy naszym stole. - Musicie przestać o tym pa­plać! Usiłujemy utrzymać to w sekrecie!

A potem wyjaśniłam im, że bardzo sobie cenię własne życie i że wolałabym, żeby nie zostało przedwcześnie zakoń­czone przez rozwścieczoną maturzystkę prymuskę (brązowy pas w hapkido, siła gorylicy w górnej części tułowia), (nawet jeśli zabijając i/lub okaleczając mnie, wyrządziłaby mi w gruncie rzeczy przysługę, skoro wtedy nie musiałabym żyć w upokorzeniu spowodowanym tym, że mój chłopak mnie porzuci, bo nie jestem imprezową dziewczyną).

- Ona by cię nigdy nie zabiła, Mia - zauważył Boris po­mocnie. - Lars by ją wcześniej zastrzelił.

Lars, który prezentował ochroniarzowi Tiny, Wahimowi, wszystkie gry na swoim nowym sidekicku, podniósł oczy, sły­sząc swoje imię.

- Kto planuje zabić księżniczkę? - spytał czujnie.

- Nikt - odpowiedziałam, zgrzytając zębami. - Bo zbie­rzemy pieniądze, zanim ona się czegokolwiek dowie. Jasne???

Chyba moja powaga naprawdę musiała zrobić na nich wrażenie, bo powiedzieli chórem:

- Okay.

A potem, na szczęście, Perin zmieniła temat.

- Oho, wygląda na to, że znów dodali kukurydzy - po­wiedziała, pokazując palcem na Faceta, Który Nie Cierpi kie­dy Dodają Kukurydzy do Chili. Bo siedział sam na swoim zwykłym miejscu, z obrzydzeniem wydłubywał kukurydzę z chili, a potem odkładał ją na tacę.

- Biedny facet - westchnęła Perin. - Robi mi się przy­kro, wtedy widzę, jak siedzi tam samotnie. Wiem, jak to jest.

Zapadła chwila bolesnej ciszy. Wszyscy wspominaliśmy, jak Perin siedziała samotnie na początku roku szkolnego, bo była nowa. Dopóki jej nie zaadoptowaliśmy.

- Rozumiem. - Tina zerknęła w stronę Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili. - Mnie to przypomina, że los, który go spotyka w opowiadaniu Mii, mógłby go też spotkać w prawdziwym życiu.

!!!!!

- Może powinnyśmy go zaprosić, żeby z nami usiadł - powiedziałam. Bo ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, na doda­tek do wszystkiego innego, to poczucie winy, że przeze mnie jakiś facet popełnił samobójstwo.

- Nie, dzięki - sprzeciwił się Boris. - Ja mam już dość problemów z trawieniem tego paskudnego jedzenia, żeby jesz­cze musieć to robić w towarzystwie prawdziwego dziwadła.

- Halo? - mruknęła pod nosem Lilly. - Poznajcie się. Kotle, to jest garnek. Który ci przygania.

- Słyszałem. - Boris zrobił urażoną minę.

- Bo miałeś słyszeć - zanuciła śpiewnie Lilly.

A potem wyjęła plik ulotek ze swojego segregatora Hello Kitty. Widać zajrzała do biura administracji i coś tam sko­piowała. Zaczęła rozdawać kopie obecnym.

- Porozdawajcie to w czasie popołudniowych lekcji - po­wiedziała. - Mam nadzieję, że do jutra dostaniemy tyle zgło­szeń, że pierwszy numer uda nam się złożyć jeszcze w tym tygodniu.

Spojrzałam na jasnoróżową ulotkę. Widniało na niej:

Hej, wy!

Macie powyżej uszu, kiedy media wam mówią, co jest modne, a co nie?

Macie dość tej papki, którą nam ciągle wciskają czaso­pisma dla młodzieży i gazety naszych rodziców? Chcecie czytać historie napisane przez was samych, o problemach, które rzeczywiście są dla was ważne?

W takim razie zgłaszajcie własne artykuły, wiersze, opowiadania, komiksy, mangi, nowelki i zdjęcia do pierw­szego w dziejach Liceum imienia Alberta Einsteina maga­zynu literackiego

Różowy odbycik grubego Louie!!! Różowy Odbycik Grubego Louie przyjmuje obecnie utwory do numeru 1, rocznik i.

O mój Boże.

O mój Boże.

- Zanim zaczniesz się wypowiadać negatywnie w sprawie tytułu naszego magazynu, Mia - odezwała się Lilly (chyba dlatego że musiała zauważyć, jak pobielały mi wargi) - chcia­łabym tylko zaznaczyć, że jest ogromnie kreatywna i oryginal­na i nigdy nie będziemy musieli się martwić, że jakikolwiek magazyn literacki na świecie mógłby mieć taką samą nazwę.

- Bo go nazwałaś od tyłka mojego kota!

- Tak - powiedziała Lilly. - Rzeczywiście. Dzięki filmom opartym na twojej biografii twój kot jest sławny, Mia. Wszy­scy wiedzą, kto to jest Gruby Louie. To dlatego nasz maga­zyn będzie się sprzedawał. Bo kiedy ludzie zorientują się, że ma coś wspólnego z księżniczką Genowii, będą go rozchwy­tywać jak gorące bułeczki. Ponieważ, z powodów dla mnie tajemniczych, ludzie naprawdę się tobą interesują.

- Ale ten tytuł nie dotyczy mnie! - jęknęłam. - On doty­czy mojego kota! I jego odbytu, mówiąc dokładniej!

- Tak - powiedziała Lilly. - Przyznaj, że to trochę nie­poważne. Ale właśnie dlatego przyciągnie uwagę. Ludzie nie będą mogli przejść obojętnie. Postanowiłam, że na pierwszą okładkę zrobię zdjęcie zadka Grubego Louie, a potem...

Dalej coś mówiła, ale ja nie słuchałam. Nie mogłam tego słuchać.

Dlaczego musi mnie otaczać tylu wariatów?

Środa, 3 marca, geografia i środowisko

Kenny właśnie mnie poprosił, żebym przepisała nasze ćwi­czenia na temat stref wulkanicznych. Nie chodzi o to, żebym od nowa miała odwalić całą robotę (chociaż to i tak nie byłoby „od nowa”, skoro w ogóle jej nie odrabiałam - to on ją zrobił), ale żebym przepisała ćwiczenia na czystej kartce, która nie bę­dzie poplamiona pizzą, tak jak ta praca, którą dysponujemy obecnie. Bo Kenny odrabiał wczoraj lekcje przy obiedzie.

Wolałabym, żeby Kenny nieco bardzie uważał na nasze prace domowe. Dla mnie to pewien kłopot, tak je przepisy­wać. Wiecie, Lilly nie jest jedyną osobą, której dokucza ze­spół urazowy nadgarstka. W końcu to nie ona musi wypisy­wać ludziom tryliony autografów za każdym razem, kiedy wysiada z limuzyny przed hotelem Plaza. Ludzie zaczynają się tam ustawiać w kolejce codziennie po południu, bo wie­dzą, że będę jechała na lekcję etykiety do Grandmère. Przez cały czas muszę mieć przy sobie pisak Sharpie tylko w tym jednym celu.

Wypisywanie raz za razem Księżniczka Mia Thermopolis to wcale nie bagatelka. Szkoda, że moje nazwisko jest takie dłu­gie.

Może powinnam się przestawić na pisanie tylko: JKW Mia. Ale nie chciałabym się wydać nadęta.

Kenny właśnie pokazał mi ulotkę o Różowym Odbyciku Grubego Louie i spytał, czy moim zdaniem jego traktat na temat brązowych karłów mógłby się nadawać do druku.

- Nie wiem - odpowiedziałam. - Ja nie mam z tym nic wspólnego.

- Ale to się nazywa jak twój kot - powiedział ze zdziwie­niem.

- Taa - odparłam. - Ale ja i tak nie mam z tym nic wspólnego.

On mi chyba nie wierzy.

W sumie trudno go winić.

Praca domowa

Godzina wychowawcza: nie dotyczy

WF: UPRAĆ SPODENKI GIMNASTYCZNE!!!

Ekonomia: rozdział 8

Angielski: strony 116 - 132, O, pionierzy!

Francuski: écrivez un histoire comique pour vendredi

RZ: zdecydować, co na siebie włożę na impre­zę

Geometria: ćwiczenia

Geografia i środowisko: spytać Kenny'ego

Środa, 3 marca, hotel Plaza

Z Grandmère zdecydowanie coś jest nie tak. Zrozumia­łam to w tej samej chwili, w której weszłam do jej aparta­mentu. Była dla mnie zdecydowanie za miła. Powiedziała coś w rodzaju: „Amelio! Jak się cieszę, że cię widzę! Siadaj! Poczęstuj się czekoladką!” i podsunęła mi pod nos te trufle z Maison de Chocolat.

Och, jasne. Coś się kroiło.

Albo to, albo się upiła. Znowu.

LiAE naprawdę powinno zorganizować jakieś szkolenie na temat radzenia sobie z dziadkami popadającymi w alko­holizm. Bo mnie by się przydało parę wskazówek.

- Mam dobre wiadomości - oświadczyła. - Chyba będę mogła ci pomóc w tych twoich drobnych finansowych kłopo­tach.

Nie?! Niemożliwe!!! Grandmère zdecydowała się na po­życzkę? Och, dzięki ci Boże! Dzięki!

- Kiedy ja chodziłam do szkoły - ciągnęła - popularne było Mikado, wiesz? Wystawiałyśmy to. Operetkę Gilberta i Sullivana. Dość trudna sprawa, zwłaszcza że byłyśmy szkołą żeńską, a w tej operetce jest aż tyle wiodących ról męskich. Pamiętam, że Genevieve - no wiesz, ta, która kiedyś maczała mi ukradkiem końce warkoczy w kałamarzu - była strasznie rozczarowana, że musi zagrać rolę Mikada. - Po twarzy Grandmère przemknął złośliwy uśmieszek. - Wiesz, Mikado powinien być dość postawny. Pewnie Genevieve złościła się, że obsadzono ją zgodnie z warunkami fizycznymi.

Okay. A więc najwyraźniej nie zapowiadało się na żadną pożyczkę, a Grandmère chciała sobie tylko poprzynudzać tro­chę i powspominać, i zdecydowała, że ja tego wszystkiego wysłucham.

Zastanawiałam się, czy w ogóle zauważy, że zaczęłam pi­sać SMS - y do Michaela. Właśnie powinien kończyć zajęcia z analizy stochastycznej i optymalizacji.

- Ja, oczywiście, grałam główną rolę - ciągnęła Grandmère w zadumie. - Pierwsza naiwna, Yum - Yum. Ludzie mówili, że byłam najlepszą Yum - Yum, jaką kiedykolwiek oglądali, ale jestem pewna, że chcieli mi tylko pochlebić. Ale i tak, z moimi pięćdziesięcioma centymetrami w talii, w kimonie wyglądałam wręcz absurdalnie zachwycająco.

SMS: Utknęłam u Gr.

- Nikt nie mógł się zdziwić bardziej niż ja, kiedy okaza­ło się, że na widowni był pewien reżyser z Broadwayu - señor Eduardo Fuentes, jeden z najbardziej wpływowych reżyse­rów teatralnych swojej epoki - który podszedł do mnie po premierze i zaproponował, żebym zagrała główną rolę w przedstawieniu, które właśnie reżyserował w Nowym Jor­ku. Oczywiście, nawet tego nie brałam pod uwagę...

SMS: Tęsknię

- ...ponieważ wiedziałam, że przeznaczone mi są rzeczy o wiele ważniejsze niż kariera w teatrze. Chciałam być chi­rurgiem albo może projektantką mody, jak Coco Chanel...

SMS: Kocham Cię

- Oczywiście, był zrozpaczony. Nie zdziwiłabym się, gdy­by się okazało, że trochę się wtedy we mnie podkochiwał. Naprawdę wyglądałam nieźle w tym kimonie. Ale oczywiście moi rodzice nigdy by się na to nie zgodzili. A gdybym rze­czywiście pojechała z nim wtedy do Nowego Jorku, nigdy bym nie poznała twojego dziadka.

SMS: Zabierzcie mnie stąd.

- Powinnaś była słyszeć moją interpretację Trzech mło­dych panien: Trzy młode panny ze szkoły to my...

SMS: O mój Boże, ona teraz śpiewa, przyślijcie pomoc.

- ...zadziorne zwykle takie panny są...

Na szczęście w tym momencie Grandmère przerwała, bo złapał ją atak kaszlu.

- Ojej! Tak. Pozwól, że ci powiem, że tamtego roku by­łam prawdziwą sensacją.

SMS: To jest gorsze niż to, co mi zrobi AC, kiedy dowie się o $.

- Amelio, co ty wyczyniasz z tym telefonem komórko­wym?

- Nic - powiedziałam, szybko naciskając klawisz: wy­ślij.

Grandmère nadal była rozrzewniona swoimi wspomnie­niami.

- Amelio. Mam pomysł.

O nie.

Widzicie, znam dwie osoby, od których nigdy nie chcę słyszeć słów: „Mam pomysł”.

Jedna to Lilly.

Grandmère to ta druga.

- Możesz zerknąć? - pokazałam na zegar. - Już szósta. No cóż, chyba będę się zbierać. Nie masz przypadkiem w pla­nach kolacji z jakimś szachem albo coś? I czy czasem jutro nie przypadają twoje urodziny? Na pewno chciałabyś poświę­cić im chwilę refleksji...

- Siadaj, Amelio - rozkazała Grandmère swoim najbar­dziej przerażającym głosem.

Usiadłam.

- Uważam - powiedziała Grandmère - że powinniście wystawić musical.

A przynajmniej przysięgam, że to właśnie usłyszałam.

Ale przecież musiałam się przesłyszeć. Bo nikt przy zdro­wych zmysłach nie powiedziałby czegoś takiego.

Zaraz. Czy ja właśnie napisałam: „przy zdrowych zmys­łach”?

- Musical? - Hm, Grandmère ostatnio ograniczyła pale­nie. Nie rzuciła, skąd! Ale lekarz powiedział jej, że jeśli nie ograniczy, koło siedemdziesiątki nie będzie już wychodzić spod namiotu tlenowego.

Więc Grandmère zaczęła ograniczać papierosy i pali tyl­ko po posiłkach. A to dlatego, że nie jest w stanie znaleźć namiotu tlenowego, który by pasował do któregoś z jej stro­jów od wielkich projektantów.

Stwierdziłam, że widocznie plaster nikotynowy, który sobie przylepiła, zepsuł się, czy coś, i wysyła czysty, nierozcieńczony dwutlenek węgla do jej krwiobiegu.

Bo to było jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodziło na myśl, tłumaczące czemu mogła uznać, że to dobry pomysł, żeby Liceum imienia Alberta Einsteina wystawiło jakiś mu­sical.

- Grandmère - powiedziałam - może powinnaś odkleić ten plaster. Powoli. A ja tymczasem zadzwonię do twojego lekarza...

- Nie bądź śmieszna, Amelio - prychnęła, oburzona su­gestią, że mogłaby cierpieć na jakieś zaburzenia z powodu tętniaka mózgu czy udaru, a przecież w jej wieku to wysoce prawdopodobne, jak podaje Yahoo! Zdrowie. - To zupełnie normalny pomysł na zebranie funduszy. Ludzie od wieków organizują amatorskie przedstawienia i koncerty, żeby zbie­rać środki na różne cele.

- Ale, Grandmère... - zaczęłam wyjaśniać - Klub Dra­matyczny już wystawia tej wiosny jeden musical, Hair. Mają już próby i wszystko.

- I co? Odrobina konkurencji mogłaby ich nieco ożywić - powiedziała Grandmère.

- Och! - Jak ja miałam wyjaśnić Grandmère, że jej po­mysł jest kompletnie nie na poziomie? No, prawie tak zły jak handel świecami? Albo założenie magazynu literackiego i nazwanie go „Różowym Odbycikiem Grubego Louie”?

- Grandmère, doceniam twoją troskę w sprawie mojego ekonomicznego błędu. Ale nie potrzebuję twojej pomocy. Na­prawdę, wszystko będzie dobrze. Sama znajdę jakiś sposób na zarobienie gotówki. Lilly i ja już nad tym pracujemy, i obie...

- No to możesz powiedzieć Lilly - przerwała mi Grandmère - że wasze problemy finansowe się skończyły, bo twoja babka ma zamiar wystawić spektakl, który sprawi, że ludzie będą błagać o bilety, wszyscy liczący się w Nowym Jorku przedsta­wiciele środowisk teatralnych zapragną mieć swój udział w tym przedsięwzięciu. To będzie zupełnie oryginalne przed­stawienie, żeby można było wylansować wasze niezliczone talenty.

Musiała mieć na myśli talenty Lilly. Bo ja nie mam żad­nych zdolności w tym kierunku.

- Grandmère - powiedziałam. - Nie. Mówię serio, na­prawdę. Nie potrzebujemy twojej pomocy. Poradzimy sobie, okay? Poradzimy. Cokolwiek zamierzałaś, daj sobie z tym spokój. Bo przysięgam, jeśli znów się wtrącisz, zadzwonię do taty. Nie łudź się, że tego nie zrobię!

Ale Grandmère już się oddaliła, polecając pokojówce, żeby znalazła jej rolodeksa... Najwyraźniej miała do wykonania kilka telefonów.

No cóż, powinno się dać ją bez trudu powstrzymać. Mogę po prostu powiedzieć dyrektor Gupcie, żeby jej nie wpusz­czała do szkoły. A przy tych wszystkich nowych kamerach ochrony i tak dalej nie mogą twierdzić, że nie widzieli, jak wchodziła - ona się nigdzie nie rusza bez limuzyny o wydłu­żonej karoserii i łysego miniaturowego pudla. Więc nietrud­no ją rozpoznać.

Środa, 3 marca, poddasze

Lilly mówi, że Grandmère projektuje swoje uczucie bez­radności wobec groźby przebicia jej oferty zakupu sztucznej wyspy Genowia przez Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Trzeciego na moje problemy z sytuacją finansową szkolnego samorządu.

- To klasyczny przypadek przeniesienia - tyle mi powie­działa Lilly, kiedy do niej zadzwoniłam, żeby ją po raz ostatni błagać o zmianę nazwy tego jej literackiego magazynu. - Nie rozumiem, czemu się tym tak przejmujesz. Jeśli tak ją to uszczęśliwia, to niech sobie wystawi to małe przedstawienie. Ja chętnie zagram główną rolę... To dla mnie żaden problem wziąć na siebie jeszcze jeden obowiązek poza funkcją wice­przewodniczącej, rolą twórczyni i prezenterki Lilly mówi pro­sto z mostu i wydawcy „Różowego Odbycika Grubego Louie”.

- Taa - powiedziałam. - W tej sprawie, Lilly...

- No cóż, to był mój pomysł, prawda? - przypomniała mi Lilly. - Czy nie ja powinnam być redaktorem naczelnym? Ten magazyn będzie hitem, tyle już mamy nadesłanych świetnych utworów.

- Lilly - powiedziałam, mobilizując wszystkie swoje sta­rannie pielęgnowane umiejętności przywódcze i przemawia­jąc głosem spokojnym, opanowanym, takim, jakim tata prze­mawia w Parlamencie. - Nic mnie nie obchodzi, czy będziesz redaktorem naczelnym i tak dalej. I uważam, że to świetnie, że się tym zajmujesz - że stwarzasz forum, na którym arty­ści i pisarze z LiAE będą mogli wyrażać samych siebie. Ale czy nie sądzisz, że powinnyśmy się skoncentrować na tym, jak zarobić tych pięć kawałków, których nam brakuje na uro­czystość rozdania...

- „Różowy Odbycik Grubego Louie” zarobi tych pięć kawałków - odparła Lilly z pełnym przekonaniem. - Zarobi więcej niż pięć kawałków. Powali na kolana rynek wydawni­czy, który już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Magazyn „Sixteen” straci znaczenie, kiedy ludzie dostaną w ręce „Ró­żowy Odbycik Grubego Louie” i przeczytają uczciwe, nieokrojone kawałki z życia amerykańskich nastolatków, a po­tem 60 Minut zacznie się dobijać do moich drzwi, błagając o wywiady, i nie wątpię, że Quentin Tarantino poprosi o pra­wa do ekranizacji...

- Wow - powiedziałam, prawie nie słuchając. Czy ja je­stem jedyną osobą, która dostrzega wielki kłopot, w jakim się znajdziemy, kiedy Amber Cheeseman zorientuje się, że nie mamy pieniędzy na opłacenie Sali imienia Alice Tully? - Te utwory nadesłane do redakcji są dobre, tak?

- Fantastyczne. Nie miałam pojęcia, że nasi koledzy ze szkoły są tacy utalentowani. A Kenny Schowalter napisał odę do swojej prawdziwej miłości, która wycisnęła mi łzy...

- Kenny napisał jakąś odę?

- No cóż, on twierdzi, że to traktat na temat brązowych karłów, ale wyraźnie widać, że to hołd złożony kobiecie. Ko­biecie, którą kiedyś kochał i w tragicznych okolicznościach utracił.

Hej! Kogo Kenny kochał kiedyś i utracił? Poza...

Mną?

Ale nie mogłam pozwolić, żeby ta nowina zbiła mnie z tropu! Najważniejsze to nie zbaczać z tematu. Musiałam zmusić Lilly do zmiany nazwy jej magazynu literackiego.

Och, i zarobić pięć tysięcy dolarów...

Ooooch! Michael pisze do mnie na ICQ!

SkinnerBx: Hej! No więc o co chodziło z tą twoją babką? Naprawdę śpiewała?

GrLouie: Co? Ach, tak. I nie tylko. Co u cie­bie?

SkinnerBx: Super. Bardzo się cieszę, że przy­chodzisz w ten weekend.

Okay, no więc moje życie tak totalnie już się skończyło. Myślałam, że Amber Cheeseman stanie się przyczyną mojego zgonu, ale okazuje się, że umrę, zanim ona zdoła odkryć, że przepuściłam pieniądze na jej uroczystość wręczania matur na przyjazne dla środowiska pojemniki na odpady, bo będę musiała sama się zabić wcześniej, bo tylko w taki sposób wykręcę się od pójścia na tę imprezę.

Bo ja nie mogę iść na tę imprezę. Nie mogę. Widzicie, ja wiem, co się stanie, jeśli tam pójdę: będę strasznie nieśmiała i zastraszona przez tych wszystkich inteligentniejszych, star­szych ludzi i skończy się na tym, że będę siedziała sama w ką­cie, a Michael będzie do mnie podchodził i pytał: „Czy wszystko w porządku?”, a ja będę odpowiadała: „Tak”, ale on będzie wiedział, że kłamię, bo skrzydełka nosa będą mi lata­ły (Notatka dla samej siebie: Czy on wie o tym, że skrzydeł­ka nosa mi latają, kiedy kłamię? Sprawdzić), a potem odkryje, że nie jestem imprezową dziewczyną i że w sumie jestem tym totalnym społecznym wyrzutkiem, za jakiego się uważam.

Poza tym ja nawet nie mam beretu.

Nie pozwolę, żeby do tego doszło. Po prostu mu powiem, że nie mogę przyjść.

Okay. No to jedziemy.

GrLouie: Michael, naprawdę mi przykro, ale...

Kasuj kasuj kasuj

Nie mogę odmówić. Bo co, jeśli on to odbierze osobiście? Jeśli sobie pomyśli, że ja w ten sposób jego odrzucam?

Jeśli postanowi leczyć zranioną dumę w ramionach jed­nej z tych wstrętnych dziewuch ze studiów????

Zaraz. Muszę się jakoś pozbierać. Michael nie jest taki. On by mnie nigdy nie zdradził z żadną dziewczyną, choćby mu się nie wiem jak narzucała. Owszem, Craig zdradził Ashley z Manny w Degrassi, kiedy Ashley nie chciała upra­wiać z nim seksu. To jednak nie znaczy, że Michael zrobiłby tak samo. Bo on jest lepszy niż Craig. Który, tak przy okazji, cierpiał wtedy na dwubiegunowe zaburzenie afektywne. A poza tym jest postacią fikcyjną.

Poza tym dziewczyny ze studiów nie noszą stringów. Bo uważają, że to seksistowskie.

Tina ma rację. Muszę być z nim po prostu uczciwa. Muszę się zebrać na odwagę i powiedzieć to.

GrLouie: Michael, ja nie mogę iść na twoją imprezę, bo ja w sumie w ogóle nie lubię im­prez, a poza tym uważam, że totalnie się zanu­dzę w towarzystwie studentów, zwłaszcza że wy ciągle gadacie o dystopijnych filmach SF...

Kasuj kasuj kasuj

Nie mogę tego powiedzieć! O Boże. Co ja teraz zro­bię????

GrLouie: Jasne! Nie mogę się doczekać!

Boże, jestem taką straszną kłamczucha.

SkinnerBx: A coś słyszałem, że ona w przyszłą środę wydaje jakieś przyjęcie dla Boba Dylana?

GrLouie: Boba Dylana? Tego piosenkarza?

SkinnerBx: Taa. Bono i Elton John podobno też tam mają być.

Przez chwilę myślałam, że może Michael nawdychał się biernie za dużo dymu z marihuany. W akademiku o to nie­trudno.

A potem przypomniałam sobie o imprezie charytatywnej Grandmère w celu zebrania pieniędzy dla genowiańskich ho­dowców oliwek.

GrLouie: Och, racja. Tak, to zabawne. Skąd się o tym dowiedziałeś?

SkinnerBx: Z Netszkapy. Piszą, że organizuje coś pod nazwą Aide de Ferme czy jakoś tak?

Pomoc dla farmerów. Powinnam była zgadnąć.

GrLouie: Och. Taa. Rzeczywiście.

SkinnerBx: No więc, czy jest jakaś szansa, żebyś mnie tam przemyciła? Bardzo chciałbym zapytać Boba, czy nadal wierzy, że jednostka potrafi zmienić znany nam świat za pomocą jed­nej piosenki. Myślisz, że to się da zrobić? Obiecuję, że nie narobię ci wstydu w obecno­ści światowych liderów.

Och! Jakie to słodkie! Michael chce poznać sławnego człowieka! To takie do niego niepodobne.

No, ale z drugiej strony, Bob Dylan nie jest taką znów przeciętną sławą. Przecież on praktycznie wymyślił swój włas­ny język. A przynajmniej tak to brzmi, ile razy Michael pusz­cza jedną z jego płyt.

Poza tym Michaelowi na pewno przyda się trochę tej głę­bokiej muzycznej mądrości. On nie ma chyba żadnego prob­lemu ze zrozumieniem, co Bob Dylan mówi.

A dodatkowy bonus dla mnie: będę miała w przyszłą śro­dę randkę!

I dobra, on mnie praktycznie wykorzystuje po to, żeby poznać Boba Dylana. Ale nieważne.

Widzicie, to jest właśnie takie wspaniałe, kiedy ma się chłopaka. Jeszcze przed chwilą był najgorszy dzień pod słoń­cem, a wystarczy, żeby chłopak cię gdzieś zaprosił i od razu: pfff! Złe rzeczy znikają. Naprawdę, to potężna siła.

GrLouie: To się chyba da załatwić.

Michael zaczął mi wtedy pisać bardzo miłe rzeczy, na przykład że jestem takim skutecznym liderem, zarówno dla Genowii, jak i dla LiAE, i że nie może się doczekać naszego spotkania w weekend, i co zrobi, kiedy mnie już zobaczy, i że jego zdaniem jestem najlepszą pisarką na świecie, i że

Shonda Yost, redaktorka literacka magazynu „Sixteen”, jest chyba ćpunką na cracku, skoro nie uznała Nigdy więcej kukurydzy! za najlepsze opowiadanie w tym swoim konkur­sie.

I to wszystko było bardzo miłe, ale naprawdę nie przy­czyniało się w żaden sposób do rozwiązania problemu, który naprawdę mi ciążył:

Co ja mam zrobić z tą imprezą?

Ach, tak. I skąd wezmę pieniądze na wynajęcie Sali imie­nia Alice Tully?

Czwartek, 4 marca, w limuzynie
w drodze do szkoły

Jestem tak strasznie zmęczona. Wczoraj wieczorem właś­nie się kładłam do łóżka, kiedy dostałam wiadomość na ICQ. Myślałam, że to Michael pisze, że mnie kocha. No, wiecie, po raz ostatni przed położeniem się spać.

Ale to był Boris Pelkowski. Akurat on, ze wszystkich ludzi na ziemi.

JoshBell2 : Mia! Czy ja dobrze słyszę, że twoja babka organizuje w przyszłą środę wieczorem imprezę, na którą zaprasza słynnego skrzypka i mojego osobistego artystycznego idola, Joshuę Bella?

Na litość boską.

GrLouie: Joshua Bell chyba nie jest zainte­resowany nabyciem wyspy na Świecie wzniesio­nym u wybrzeży Dubaju, prawda?

JoshBell2 : Nic mi o tym nie wiadomo. Mógłby sobie kupić Indianę, wielki stan, z którego pochodzi, a tak się składa, że jest to też miejsce narodzin wielu innych muzycznych ge­niuszy, włącznie z Hoagy Carmichaelem i Michaelem Jacksonem. Gdyby to nie był jakiś za duży kłopot, Mia - czy mogłabyś mnie wprowa­dzić na tę imprezę? Ja muszę go poznać. Mam coś bardzo ważnego do powiedzenia Joshui Bel­lowi.

No cóż. Może i Boris jest teraz seksowny, ale nadal jest dziwny.

GrLouie: Chyba uda mi się znaleźć jakiś spo­sób, żeby cię tam przemycić.

JoshBell2: Och, dzięki, Mia! Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Jeśli cokolwiek kie­dykolwiek mógłbym dla ciebie zrobić - poza tym, żeby ćwiczyć w szafie na materiały pi­śmienne, bo już to przecież robię - to daj mi znać!

Jakby to nie było wystarczająco niespodziewane, za chwilę odezwała się do mnie Ling Su.

Painturgirl: Hej, Mia! Słyszałam, że w środę wieczorem twoja babka robi imprezę i będzie na niej Matthew Barney, ten kontrowersyjny artysta konceptualny.

GrLouie: Niech zgadnę: Matthew Barney kupuje sobie wyspę na Świecie u wybrzeży Dubaju.

Painturgirl: Skąd wiedziałaś? Kupuje Islandię dla swojej żony, Björk. Jest jakaś szansa, żebyś mnie tam wprowadziła, żebym go mogła poznać?

GrLouie: Nie ma sprawy.

Painturgirl: Mia Thermopolis, jesteś wspaniała!

A potem pojawiła się wiadomość od Shameeki:

Beyonce_to_ja: Cześć, Mia!

GrLouie: Czekaj, już wiem: słyszałaś, że Beyonce przyjdzie na imprezę, którą urządza moja babka w środę wieczorem, żeby zebrać fun­dusze dla genowiańskich hodowców oliwek, i chciałabyś, żebym cię tam przemyciła, żebyś mogła ją poznać.

Beyonce_to_ja: W sumie to Halle Berry. Kupuje Kalifornię. Beyonce też tam będzie????

GrLouie: Możesz się uważać za osobę zapro­szoną.

Beyonce_to_ja:Naprawdę???? Jesteś niesamowi­ta!!!!!!!!!!!!

A potem Kenny:

E=MC2: Mia, czy to prawda, że twoja babka robi imprezę w przyszłym tygodniu, na której pojawi się światowej sławy naukowiec, doktor Rita Rossi Coldwell?

GrLouie: Chyba tak. Chcesz przyjść?

E=MC2: A MOGĘ? Dzięki wielkie, Mia.

GrLouie: Nie ma za co.

A potem Tina:

Iluvromance: Mia, czy to prawda, że twoja babka robi imprezę, na której będą te wszystkie sławy?

GrLouie: Tak. A kogo chcesz spotkać?

Iluvromance: Wszystko jedno! Każda sława mi odpowiada!

GrLouie: Zrobione. Wal jak w dym.

Iluvromance: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Sławni lu­dzie!!! Jestem taka podekscytowana!!!!!!

I wreszcie, na koniec, Lilly:

WomynRule: Hej! Co ja słyszę? Twoja babka zaprosiła Benazir Bhutto na jakąś imprezę w przyszłą środę?

O nie! Tylko nie to. Jeszcze i Benazir? Ciekawe, co ona kupuje? Sztuczny Pakistan?

GrLouie: Chcesz tam przyjść i ją poznać?

WomynRule: Wiesz, że tak. Ona i ja mamy parę spraw do omówienia. Przede wszystkim jej po­parcie dla talibanu w ciągu tych wszystkich lat.

GrLouie: Czuj się zaproszona.

WomynRule: Super. Do zobaczenia jutro, KG.

Chyba to wszystko, co napisałam do Carla Junga - no, wiecie, że zostałam przewodniczącą szkolnego samorządu, ale nadal jestem bardzo niepopularna - okazuje się niepraw­dą. Jestem całkiem popularna.

Dzięki mojej babce.

Czwartek, 4 marca, godzina wychowawcza

Ja ją zabiję.

Mówiłam jej nie. Osobiście i stanowczo powiedziałam jej, że nie.

Jak ona może mi to robić?

Znowu?

Czwartek, 4 marca, WF

Powaga. Jak ona to w ogóle zrobiła? Tak szybko?

One są wszędzie. Ściany są nimi oblepione. Otworzyłam swoją szafkę, i jedna spadla mi w ręce.

Powtykała je do wszystkich szafek.

To musiało zająć godziny. Jak ona tego dokonała? Komu za to zapłaciła?

Boże. To mógł być ktokolwiek. Nawet jakiś nauczyciel. Przecież ledwie zarabiają na życie. Ja wiem, bo widziałam, jak w domu walały się czeki z wypłatą pana G.

No tak, więc są wszędzie. Jasnożółte ulotki z napisem:

Przesłuchanie dzisiaj o 15.30

Hotel Plaza

Wielka Sala Balowa

Nowy, oryginalny musical

Warkocz!

Zapraszamy wszystkich

Niepotrzebne żadne wcześniejsze dokonania aktorskie

Już podsłuchałam, że jacyś członkowie Klubu Drama­tycznego - ci, którzy zajęci są próbami do Hair - patrząc chmurnie spod oka i kolczyków w brwiach, mówią:

- Warkocz!? A co to jest Warkocz!? Nigdy nie słyszałem o tym musicalu. Czy to jakaś nowa produkcja Andrew Lloy­da Webbera?

Są wściekli, że ktoś wystawia spektakl - zwłaszcza taki, który ma w tytule włosy - który mógłby odciągnąć ICH wi­downię.

I nie mogę powiedzieć, żebym się im dziwiła.

Ale nie mam zamiaru wyrywać się z informacją, że to moja BABKA jest winowajczynią. Bo wiecie, Amber Cheeseman nie jest jedyną osobą z tej szkoły, która mnie zabije jednym cio­sem kantem dłoni. Niektórzy z tych teatralnych typków... Oni wiedzą, jak władać szablą i tak dalej. Znają fechtunek.

A ja naprawdę nie potrzebuję, żeby mi rapierem prze­szyto serce, dziękuję uprzejmie.

Nawet mnie nie pytajcie, czy posługują się nunchaku.

Co tej Grandmère wpadło do głowy? Co to jest War­kocz!?

I dlaczego ona w ogóle nie potrafi odczepić się i nie wtrą­cać w moje życie? Przecież ja już mam dosyć problemów, dziękuję bardzo. Choćby dziś rano, kiedy weszłam do pokoju Rocky'ego, żeby go pocałować na do widzenia przed wyjściem do szkoły, bardzo radośnie pokazał na mnie palcem i wrza­snął:

- Sa!

Tak. Mój brat uważa, że jestem samochodem.

Dlaczego jestem jedyną osobą, która dostrzega, że to może być zwiastun jakiegoś potencjalnego problemu????

Czwartek, 4 marca, ekonomia

Okay, no więc teraz uważam:

Zadaniem ekonomii jest zrozumieć problem niedostat­ku. W jaki sposób zaspokoić nieograniczone potrzeby ludzkości za pomocą ograniczonych i/lub niedostatecz­nych dostępnych zasobów?

Nazywa się to użytecznością - korzyściami czy zaspo­kojeniem, jakie jednostka wyciąga ze skonsumowania pewnego dobra lub usługi.

Im więcej konsumuje jednostka lub rząd, tym większa będzie łączna użyteczność.

A zatem użyteczność Grandmère musi być największa

NA CAŁYM WIELKIM ŚWIECIE.

Czwartek, 4 marca, angielski

O mój Boże. Lana wie.

Nie wiem, skąd się dowiedziała, ale wie. Wiem, że wie, bo podeszła do mnie na korytarzu i powiedziała:

- Wiem.

!!!!!!!!!!!!!!!!!

I powiedziała to bardzo znaczącym tonem. Rozumiecie?

Tyle że... Ja nie wiem, CO ona wie. Czy ona wie, że to Grandmère stoi za konkurencyjnym musicalem?

Czy wie, że przepuściłam wszystkie pieniądze maturzys­tów?

Czy wie o tym, że - ach! - boję się, że Michael odkryje, że nie jestem imprezową dziewczyną?

Ale skąd miałaby to wiedzieć? Nie zwierzałam się z tego lęku nikomu - nikomu, poza Tiną Hakim Babą, ale jej po­wiedzieć coś w sekrecie, to jak kamień w studnię. Ona niko­mu nie powie.

A już zwłaszcza nie Lanie.

Zresztą, cokolwiek Lana wie, mówi, że nikomu nie powie...

...pod warunkiem, że spełnię jej żądanie.

Jej żądanie!!!!

Powiedziała, że mam się z nią spotkać na klatce schodo­wej trzeciego piętra zaraz po lunchu, wtedy powie mi, czego chce za zachowanie milczenia.

Nie wiem, skąd popularni ludzie wiedzą o klatce schodo­wej trzeciego piętra. Myślałam, że to azyl wyłącznie dla ge­niuszków.

Boże, ciekawe, czego ona chce. No bo jeśli na przykład chce zostać moją najlepszą przyjaciółką?

Poważnie! Jeśli ona chce, żebym udawała, że ją lubię, żeby jej zdjęcie mogło znaleźć się w „US Weekly” obok moje­go? Albo żebym ją zabrała na kolejny arystokratyczny ślub, na który będę zaproszona, żeby mogła zawracać głowę księ­ciu Williamowi? No, wiecie, ona tylko czeka na okazję, żeby dopaść go na osobności i udowodnić mu, że jej imię jest naj­częściej wypisywanym imieniem na ścianach męskiej toalety w LiAE (jak twierdzi Boris)?

Ale zaraz... A jeśli w ogóle nie o to chodzi? Jeśli ona wcale nie chce, żebym udawała, że jestem jej przyjaciółką, ale zażąda, żebym zrezygnowała z funkcji przewodniczącej samorządu szkolnego - żeby to ona mogła zostać przewodni­czącą????

To jest totalnie możliwe. Ona nigdy tak naprawdę nie pogodziła się z faktem, że ją pokonałam w tych wyborach. Ona tylko udawała, że jej to nie obchodzi - po swojej prze­granej opowiadała wszystkim, że funkcja przewodniczącej sa­morządu jest w sumie obciachowa, i ona sama nie wie, co jej odbiło, że w ogóle startowała w wyborach.

Ale jeśli zmieniła zdanie? Jeśli wcale nie uważa, że to obciach, i chce mi odebrać moje stanowisko?

Chociaż, czy to by rzeczywiście było najgorsze? Przewod­niczenie samorządowi to w sumie masa roboty za darmo. Za te pojemniki na odpady nawet nie usłyszałam jednego „dziękuję”.

Dobra, w naklejkach na klapach jest błąd, ale i tak...

Gdyby Lana zażądała mojego stanowiska, przynajmniej odzyskałabym znaczącą ilość wolnego czasu. Wtedy może mogłabym popracować nad tą książką, którą miałam zamiar zacząć pisać. Mogłabym przerobić Nigdy więcej kukurydzy! na powieść. Mogłabym spróbować ją sprzedać jakiemuś praw­dziwemu wydawcy. Nie musiałabym się martwić, że Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili ją prze­czyta, bo kto w liceum ma czas czytać coś dla przyjemności? Nikt.

I wtedy mogłabym zostać publikowaną autorką i wystą­pić w Book TV, i wypowiadać się wnikliwie na temat symbo­lizmu i innych takich.

Boże. Byłoby cudownie.

Ale zaraz. Lana nie może zostać przewodniczącą, nawet jeśli ja ustąpię ze stanowiska. Jeśli ja ustąpię, Lilly, jako wi­ceprzewodnicząca, przejmie moją funkcję.

A więc to nie tego Lana chce. Musi chcieć ode mnie czegoś innego.

Tylko czego? Ja Nic nie mam. Ona na pewno o tym wie. Nic, poza tronem Genowii, który mnie czeka któregoś dnia w przyszłości...

Czy to może być to, czego ona chce? Nie mojego tronu, ale na przykład korony?

Ja nie mogę oddać mojego diademu. Tata by mnie zabił. Jest wart jakiś milion dolców czy coś. To dlatego Grandmère musi go trzymać w skarbcu w Plaza.

Zaraz - a jeśli ona chce dostać Michaela???

Ale dlaczego miałaby go chcieć? Nigdy go nie chciała. Kiedy jeszcze chodził do LiAE, uważała chyba, że on jest zupełnie głupkowaty i niepociągający (czy ktokolwiek wyka­zał się kiedyś większą ślepotą?)

Poza tym słyszałam, że ona się ostatnio spotyka z Daltonem z drużyny koszykówki.

Lepiej, żeby nie chciała Michaela, tylko tyle powiem. Dobra, może sobie wziąć mój tron.

Ale nie mojego chłopaka.

Mia, co się dzieje? - T.

Nic! Czemu uważasz, że coś się dzieje?

Bo wyglądasz, jakbyś właśnie połknęła skarpetę.

Tak? Nie chciałam. Nic się nie dzieje. Zupełnie nic.

Och. Myślałam, że coś się stało z Michaelem. Rozmawia­łaś z nim już? O tym, że nie jesteś imprezową dziewczyną?

Uch. Nie.

Mia! Z facetami trzeba postępować stanowczo. Jak mówi Ms. Dynamite w Zgaś go! - Rozumiem, że go kochasz/l że jest ci smutno/Ale to nie znaczy, że możesz zostać jego podnóż­kiem.

Ja wiem!

Cześć, dziewczyny. Mamy masę zgłoszeń do pierwszego nu­meru. Pani Martinez i ja spotykamy się w czasie lunchu, żeby zdecydować, co pójdzie do druku, a co nie. Pierwszy rocznik „Ró­żowego Odbycika Grubego Louie” będzie super.

Proszę, zmień tę nazwę.

Nie mogę, bo taka jest nazwa tego magazynu. Jesteś jedyną osobą, której się nie podoba. No cóż, poza dyrektor Guptą. Ale przecież jej opinia się nie liczy. A przy okazji, KG, o co chodzi z tym całym Warkoczem!, który wystawia twoja babka?

Skąd wiesz, że to ona?

Och, a kto inny organizowałby przesłuchania w Plaza? Bosz. No? Co to jest?

Nie wiem. Kolejna intryga, za pomocą której moja szalo­na babka ma zamiar mnie upokorzyć i zdenerwować.

Boże, a tobie kto nasikał do płatków dziś rano?

Nikt!!! Mam po prostu dosyć tego, że zawsze wtrąca się w moje życie!!!

Mia martwi się, że Michael odkryje, że ona nie jest imprezową dziewczyną.

Tina!!!!!!!!!!!!

No cóż, przepraszam, Mia. Ale to jest po prostu takie ab­surdalne. Nie sądzisz, że to absurdalne, Lilly?

A co to jest imprezowa dziewczyna?

Oj wiesz. Jak Lana. Albo Paris Hilton.

Ach!!!! A dlaczego w ogóle miałabyś chcieć być podobna do Paris Hilton????

Nie chcę. To nie tym się martwię. Tylko...

Paris Hilton to jedna z tych kobiet, które są za ładne, żeby były prawdziwe. Zgodzisz się, Tina?

Totalnie. Totalnie nie powinnaś myśleć, że ona ci zagraża, Mia.

Ona mi nie zagraża! Ja tylko...

Poczytaj to sobie:

Kobiety, które są za piękne,

żeby naprawdę istnieć,

i które powinny zostać zesłane

wszystkie razem

na bezludną wyspę,

żeby reszta normalnych ludzi

przestała mieć takie okropne kompleksy

Lilly Moscovitz

1. Paris Hilton. Zaraz - jest ładna, może jeść, na co ma ochotę, i nigdy nie tyje ani w ogóle nie musi ćwiczyć, I do tego jest jeszcze dziedziczką fortuny? Czy na tej ziemi nie ma żadnej sprawiedliwości? Okay, jest do­bra dla zwierząt i homoseksualistów i ewidentnie na tyle bystra, że znalazła sobie narzeczonego, który spo­krewniony jest z jedną z najbogatszych rodzin na świe­cie. Ale czy ona kiedykolwiek próbowała wykorzystać swój rozum do czegoś więcej niż tylko udział w telewi­zyjnym reality show? A co z lekarstwem na raka, Paris? Co ze sposobem na przetwarzanie wody morskiej, żeby jej krople unosiły się w atmosferę i zwiększały sto­pień odbijania promieni słonecznych, co obniży tem­peraturę i zahamuje proces globalnego ocieplenia, a w rezultacie uratuje naszą planetę? Dalej, Paris, wiemy, że mogłabyś to zrobić, gdybyś się postarała. Z twoimi pieniędzmi i twoją głową naprawdę mogła­byś zmienić świat!

2. Angelina Jolie. Po prostu pozbądźmy się jej! Ona jest o wiele za piękna, z tymi głupimi odętymi ustami i sterczącymi kośćmi biodrowymi. Nic mnie nie ob­chodzi cała ta gadanina, że ukradła Brada Jennifer, ani ta adoptowana sierotka z Etiopii, ani czy się kie­dyś obściskiwała z własnym bratem, czy nie. Pozbądź­my się jej! Jest za ładna!

3. Keira Knightley. O mój Boże. Jak ja jej nienawidzę! Ona jest o wiele za piękna, żeby żyć! Już wystarczy, że miała okazję obściskiwać się z Orlando w Piratach, a teraz jeszcze gra Elizabeth Bennett w kolejnej ekra­nizacji Dumy i uprzedzenia? Przepraszam, ale ona się nie nadaje na Lizzie Bennett. Lizzie Bennett miała być bystra, nie piękna. Przecież to cały sens tej hi­storii - że Lizzie nie jest tradycyjnie prześliczna, tak jak Kaira jest. Boże! Po prostu niech spada na wy­spę!

4. Jessica Alba. Była znośna w głównej roli w tym postapokaliptycznym serialu telewizyjnym Cień anioła. Przynajmniej nigdy nie musiałyśmy oglądać jej kaloryferka, bo w Seattle, gdzie toczyła się akcja serialu, jest za dżdżyście, żeby można było nosić krótkie ko­szulki. A potem pojawił się ten mały filmik o hiphopowej tancerce imieniem Honey, a potem Sin City i Fantastyczna Czwórka, i pani Alba pokazywała nam non stop cały swój kaloryferek. A potem jej imię zaczęło się pojawiać w piosenkach Eminema. Czy nam to jest potrzebne? Czy trzeba nam, żeby najwybit­niejszy poeta naszych czasów rozwodził się o Jessice Albie? Nie trzeba. Wynocha mi stąd.

5. Halle Berry. Czy muszę mówić coś jeszcze? Och, jasne, ona usiłowała wyglądać paskudnie w Mon­ster's Ball - Czekając na wyrok. Szkoda, że jej się nie udało. Halle Berry nie zdołałaby wyglądać paskud­nie, nawet gdyby od tego zależało jej życie. Wydaje się, że ona istnieje tylko po to, żeby nas, resztę ko­biet, wpędzać w poczucie niższości. Bye, bye, Halle Berry.

6. Natalie Portman. Pewnie trzeba obsadzić kogoś na­prawdę pięknego w roli matki księżniczki Lei. Ale i tak. Czy oni musieli obsadzić kogoś tak niemożli­wie pięknego, że nawet te okropne kwestie w Ataku klonów - w tej części, w której Amidala i Anakin ta­rzają się po wzgórzu wśród tych dziwacznych krowopodobnych stworów - brzmią sensownie? Jasne, Na­talie usiłowała się zrehabilitować, grając różne role w filmach niezależnych, gdzie nie musiała ubierać się w obcisłe kostiumy. Ale to nie ma znaczenia, na ile kolorów przefarbuje sobie pani włosy, panno Portman. Nadal uważamy, że jest pani za ładna, żeby żyć.

7. Shannyn Sossamon. Po Obłędnym rycerzu jeszcze miałam wątpliwości. Mówiłam sobie tylko: jak ktoś tak śliczny mógł żyć w średniowieczu? Ale kiedy zo­baczyłam Żyć szybko, umierać młodo, wiedziałam już: Shannyn Sossamon jest o wiele za piękna, żeby grać dziewczynę, którą faceci rzucają i bez przerwy zdradzają. To by się NIGDY nie mogło zdarzyć. Po­zbądźmy się jej!

8. Thandie Newton. Mogłam ją znieść w roli Audrey Hepburn w tej przeróbce Szarady, bo Audrey Hep­burn też była za piękna, żeby żyć, więc należało się spodziewać, że aktorka grająca tę rolę też musiała być piękna. I mogłam ją jeszcze znieść w przygodowym SF Kroniki Riddicka, bo przecież grała w sumie istotę z obcej planety. Ale kiedy pokazała się jako dziewczy­na doktora Cartera w Ostrym dyżurze, wiedziałam, że przyszła pora - pora, żeby się jej pozbyć! Co Thandie Newton robi w telewizji? Ona jest o wiele za ładna, żeby występować w telewizji! Powinna się trzymać filmów na duży ekran! I nie ma mowy, żeby jakiś lekarz z Chicago pojechał sobie do Kongo i wrócił z Thandie Newton. Okay??? Kobiety, które wyglą­dają jak ona, nie jeżdżą do Kongo. Proszę mi ją za­brać z oczu!

9. Nicole Kidman. Okay, i kim niby jest ta Nicole Kid­man? Mam uwierzyć, że jest istotą ludzką? Bo moim zdaniem ona może być jedną z tych istot z obcej pla­nety, które wychodzą z ludzkich skór w filmie Kokon. Pamiętacie? Bo Nicole promieniuje pięknem i świat­łem w taki sam sposób jak ci kosmici. Hej, może ona jest jedną z tych istot z kosmosu, na które czekają scjentolodzy, tych, które mają rzekomo po nas tu wró­cić, żeby nas uratować (no cóż, a przynajmniej wszyst­kich swoich wyznawców scjentologów), zanim znisz­czymy naszą planetę, nadmiernie eksploatując jej zasoby. Może to dlatego Tom Cruise się z nią ożenił. Nicole Kidman, phone home! Powiedz statkowi - matce, żeby się pospieszyli!

10. Penélope Cruz. Kolejna kosmitka! Chociaż nie jaś­nieje aż tak jak Nicole, Penélope jest zdecydowanie za piękna, żeby być człowiekiem. Może to dlate­go Tom Cruise tak długo się z nią spotykał! On myślał, że ona może być kosmitka, jak Nicole, ale potem się okazało, że Penélope po prostu wy­grała na loterii genowej i jest z natury taka prze­śliczna. Co się stanie, kiedy Tom Cruise odkryje, że Kate Holmes też nie jest kosmitka? Czy ją też porzuci? Ile zostało jeszcze nieziemsko pięk­nych KOBIET, Z KTÓRYMI MÓGŁBY SIĘ OŻENIĆ/SPOTYKAĆ Tom? Dlaczego statek - matka scjentologów nie po­śpieszy się i nie wróci, żeby je wszystkie stąd za­brać?????

Czwartek, 4 marca, francuski

Nieważne. To takie bezsensowne.

Odprężenie - każda międzynarodowa sytuacja, w któ­rej wcześniej wrogie sobie narody, ale nie zaangażowa­ne w otwartą wojnę, „ocieplają” swoje stosunki i ich wzajemne groźby się zmniejszają.

Boże, byłoby cudownie, gdyby Lana chciała odprężenia.

Czwartek, 4 marca,
klatka schodowa trzeciego piętra

Okay, no więc ja tu jestem, a Lany nie ma.

Powiedziała: po lunchu. Jestem pewna, że tak właśnie powiedziała.

Teraz jest po lunchu.

No więc gdzie ona jest???

Boże, jak ja nienawidzę tego całego skradania się. Tak trudno mi było pozbyć się tych ludzi. To znaczy nie Lilly, bo ona miała spotkanie z panią Martinez. Ale mam na myśli Tinę i Borisa, i Perin, i wszystkich. Musiałam im powie­dzieć, że idę tu, żeby na osobności zadzwonić sobie do Mi­chaela.

A Tina zrozumiała to tak, że ja chcę zadzwonić do Mi­chaela i powiedzieć mu, że nie jestem imprezową dziewczy­ną. Powtarzała co chwila: „Bądź dzielna, mała!”, aż wreszcie Shameeka zaczęła pytać: „Dziewczyny, o czym wy gadacie?”

Ale Tina ma rację. Muszę przestać okłamywać Michaela i powiedzieć mu prawdę. Tylko muszę wymyślić, jak mu to powiedzieć, żeby nie wydać swojego mrocznego sekretu - że nie jestem imprezową dziewczyną.

Ale jak??? Jak mam to zrobić? Można by pomyśleć, że taka notoryczna kłamczucha jak ja nie będzie miała trudno­ści z wymyśleniem jakiejś wymówki, która pozwoliłaby mi się wykręcić z tego wszystkiego... Na przykład że muszę w ten weekend wziąć udział w jakiejś specjalnej książęcej uroczy­stości.

Szkoda, że żadna koronowana głowa ostatnio nie umar­ła. Jakiś królewski pogrzeb byłby idealną wymówką.

A skoro nikt ostatnio nie wyciągnął nóg, to może jakiś... ŚLUB?

Taa! Mogłabym powiedzieć, że jedna z moich kuzy­nek z rodu Grimaldich znów wychodzi za mąż i muszę po­jechać na ten ślub. Michael na pewno by mi uwierzył, bo przecież nie czyta żadnych czasopism, które podają tego typu wiadomości... Chyba że spróbuje to sprawdzić w Netszkapie.

Może po prostu wyślę mu SMS - a. Taa, zaraz mu napiszę SMS - a i powiem: „Sorki, muszę jechać na weekend do Ge­nowii! Żałuję, ale obowiązek wzywa! Może następnym ra­zem!”

Tyle że wziąwszy wszystko pod uwagę, chyba byłoby proś­ciej, gdybym zwyczajnie przestała kłamać. Bo niedługo nie będę w stanie spamiętać wszystkich tych moich historyjek, pogubię się w nich i...

Ktoś idzie!!!

To Lana!!!

Czwartek, 4 marca, RZ

Okay. To było niesamowite.

A więc faktycznie chodziło o pieniądze. A ściślej, o to, że ich nie mamy. To miała na myśli Lana, kiedy powiedziała, że wie.

A na koniec, w zamian za milczenie, chciała tylko, że­bym ją zaprosiła na imprezę Grandmère. Tę ze zbieraniem funduszy dla genowiańskich hodowców oliwek.

Powaga.

Byłam tak zaszokowana - wiecie, ja się naprawdę spo­dziewałam, że Lana poprosi mnie o coś, co mi skomplikuje życie o wiele bardziej niż zwykłe zaproszenie na jakąś im­prezę - że powiedziałam:

- Dlaczego miałabyś chcieć iść na to? Ty też chcesz poznać Boba Dylana?

Lana tylko popatrzyła na mnie jak na idiotkę (nic nowe­go) i odparła:

- Och, nie. Ale będzie tam Colin Farrell. Bierze udział w przetargu na Irlandię. Wszyscy to wiedzą.

Wszyscy poza mną, jak widać.

Ale i tak udawałam, że wiem. Powiedziałam:

- Ach. Racja. Jasne. Taa. Okay.

A potem powiedziałam, że załatwię jej zaproszenie.

- Dwa zaproszenia - syknęła Lana, prawie tak samo jak Gollum syczał „mój ssskarbie” we Władcy Pierścieni. - Tri - sha też chce pójść. - Trisha Hayes jest największą popleczniczką Lany, coś jak Igor dla doktora Frankensteina. - Cho­ciaż jeśli jej się wydaje, że to ona poderwie Farrella, to się chyba naćpała.

Nie komentowałam tej ewidentnej rysy na ich bezwarun­kowej, siostrzanej, wzajemnej miłości. Zamiast tego powie­działam:

- Och, taa, okay, dwa zaproszenia.

Ale wtedy, bo przecież nie potrafię utrzymać języka za zębami, dodałam:

- Ale, hm, jeśli nie pogniewasz się, że pytam... Skąd wiesz? No, o pieniądzach?

Znów się skrzywiła i powiedziała:

- Sprawdziłam w sieci, ile kosztowały te głupie pojem­niki na „puszki i baletki”. A potem parę liczb do siebie doda­łam. I wiedziałam, że musicie być bez grosza.

Boże. Lana jest jeszcze bardziej przebiegła, niż kiedy­kolwiek mi się wydawało. Przebiegła oraz o wiele lepsza z matematyki niż ja.

Może to ona powinna była zostać przewodniczącą.

W tym momencie należało się pożegnać. Zamiast tego musiałam powiedzieć:

- Aha, Lana. Mogę cię o coś zapytać?

A ona zmrużyła oczy:

- Co?

Nie mogłam uwierzyć w słowa, które wymknęły mi się z ust:

- Jak się, hm, imprezuje?

Na co Lana szeroko otworzyła wysmarowane błyszczykiem usta.

- Jak się co?

- No, wiesz - powiedziałam. - Imprezuje. Wiem, że ty chodzisz na wiele, hm, imprez. Więc tak się tylko zastana­wiałam... Na przykład co się na nich robi? W jaki sposób się, no, imprezuje?

Lana tylko potrząsnęła głową, a jej proste jak druty ja­sne włosy (ona nigdy nie musi się martwić, że jej włosy będą przypominały znak drogi podporządkowanej), zalśniły w świetle jarzeniówek.

- Boże - powiedziała. - Ty jesteś kompletnie niedoro­zwinięta.

Ponieważ była to niezaprzeczalna prawda, nic nie odpo­wiedziałam.

Najwyraźniej to był właściwy ruch, bo Lana kontynu­owała:

- Po prostu tam idziesz. I, oczywiście wyglądasz fantas­tycznie. A potem łapiesz jakieś piwo. Jeśli muzyka jest do przyjęcia, tańczysz. Jeśli jest tam jakiś fajny chłopak, podry­wasz go. To wszystko.

Zastanowiłam się nad tym.

- Nie lubię piwa - powiedziałam.

Ale Lana mnie zignorowała.

- I ubierasz się w coś seksownego. - Przemknęła spoj­rzeniem od moich glanów aż po czubek głowy, a potem doda­ła: - Chociaż w twoim przypadku to może być niełatwe zada­nie.

A potem odeszła zamaszystym krokiem.

To nie może być aż tak proste. To znaczy imprezowanie. Po prostu idziesz, pijesz, tańczysz i hm... podrywasz? Ta informacja w niczym mi nie pomaga. Co robisz, jeśli grają szybkie utwory? Czy powinnaś je tańczyć? Wyglądam, jak­bym miała jakiś atak, kiedy usiłuję tańczyć szybko.

I co powinnaś zrobić z tym całym piwem, kiedy tańczysz? Odstawiasz je na stolik do kawy czy co? Czy po prostu trzy­masz je i tańczysz? A jeśli tańczysz szybko, to czy ono się nie rozleje?

I czy powinnaś przedstawić się wszystkim obecnym w po­koju? Grandmère upiera się, że na przyjęciach powinnam zadbać, żeby z każdym z gości przywitać się osobiście, uścis­nąć mu rękę i zapytać o zdrowie. Lana nic o tym nie wspo­mniała.

Ani o ostatniej ważnej rzeczy: co powinnaś zrobić ze swo­im ochroniarzem?

Boże. To całe imprezowanie jest jeszcze trudniejsze, niż mi się wydawało.

Czwartek, 4 marca, geometria

Właśnie przyszło mi do głowy coś okropnego. To znaczy jeszcze bardziej okropnego niż te rzeczy, które zwykle przy­chodzą mi do głowy, na przykład że Rocky może cierpieć na rozpad osobowości albo że to znamię na moim prawym bio­drze mi rośnie i zamieni się w stukilogramowy guz, jak ten, który urósł takiej pani, którą widziałam w dokumentalnym fil­mie na Discovery Channel Zdrowie pod tytułem Stukilowy guz.

A mianowicie to, że Lana być może osiągnęła już samo­realizację.

Poważnie. No bo ten szantaż przed chwilką na klatce schodowej - przecież to było niemalże piękne. To było kla­syczne.

I okay, zrobiła to w sposób totalnie pokrętny i manipulatorski. Ale dostała to, co postanowiła zdobyć.

Ona nie mogła osiągnąć samorealizacji. Nie, to by było totalnie niesprawiedliwe.

Ale nie da się zaprzeczyć, że ona wie, jak zdobywać to, czego chce od życia. Podczas gdy ja tylko dryfuję, przez cały czas wszystkich okłamując i zdecydowanie nie dostając tego, czego pragnę.

Sama nie wiem. To znaczy, jasne, ona jest czystym, nie­skażonym złem.

Ale trzeba by się nad tym zastanowić.

Przeciwległe kąty zewnętrzne - para kątów po ze­wnętrznej stronie dwóch prostych przeciętych siecz­ną, ale leżących po przeciwnych stronach siecznej.

Czwartek, 4 marca, geografia i środowisko

Przed chwilą Kenny zapytał mnie, czy przepiszę nasz raport z ćwiczeń lepkości. Bo cały zalał sosem Alfredo, kiedy wczoraj podczas kolacji uzupełniał odpowiedzi.

To chyba niewielka cena za to, że nie muszę w sumie wiedzieć, co to jest ta lepkość.

Praca domowa

Godzina wychowawcza: nie dotyczy

WF: UPRAĆ SPODENKI GIMNASTYCZNE!!!

Ekonomia: pytania na końcu rozdziału 8

Angielski: strony 133 - 154, O, pionierzy!

Francuski: przepisać histoire

RZ: obciąć czarną aksamitną spódnicę do kolan na mikromini na imprezę. Znaleźć be­ret!!!!

Geometria: rozdział 17, zadania ze stron 224 - 230

Geografia: a kto by się przejmował? Kenny odrobi.

Czwartek, 4 marca, Wielka Sala Balowa,
hotel Plaza

Mnóstwo ludzi przyszło na przesłuchania do musicalu. No, naprawdę mnóstwo.

Co jest dziwne, jeśli pamiętać, że nikt z Klubu Drama­tycznego nawet nie może wziąć udziału w przesłuchaniach do Warkocza!, bo wszyscy są zajęci próbami do Hair.

Co znaczy, że wszyscy ci ludzie, którzy pojawili się tu dzisiaj, to albo teatralni neofici (co oznacza „początkującego albo świeżo nawróconego”, jak twierdzi Lilly), tak jak Lilly i Boris, i Ling Su, i Perin (ale nie ma Shameeki, bo ona dostała pozwolenie tylko na jedne zajęcia pozalekcyjne w se­mestrze).

Ale przyszedł też Kenny z paroma swoimi kumplami - naukowcami - geniuszkami. I Amber Cheeseman, która podwinęła rękawy szkolnego mundurka, żeby się chwalić gorylimi przedramionami.

Nawet Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukury­dzy do Chili się pokazał.

Och. Naprawdę nie wiedziałam, że w LiAE jest tylu ak­torów z ambicjami.

Chociaż jak się nad tym zastanowić, aktorstwo to jedna z tych profesji, gdzie można zarobić tonę pieniędzy, nie ma­jąc żadnej prawdziwej inteligencji ani talentu, jak to nam dowiodło wiele gwiazd filmu.

Więc nawet można zrozumieć, czemu ta droga kariery pociąga tak wielu ludzi.

Grandmère zdecydowała się przeprowadzić to tak, jakby to było prawdziwe przesłuchanie. Kazała swojej pokojówce porozdawać wszystkim wchodzącym formularze zgłoszenio­we. Mieliśmy je wypełnić, a potem stanąć i dać sobie zrobić zdjęcie polaroidem przez szofera Grandmère, a potem poda­wać zdjęcie i formularz maleńkiemu, strasznie staremu face­towi w wielkich okularach i z fularem na szyi. Staruszek siedzi za długim stołem ustawionym jak w tym wideoklipie Jennifer Lopez I'm Glad do filmu Flashdance - na środku sali. Grandmère zasiadła obok niego, ze swoim roztrzęsio­nym (mimo fioletowej zamszowej kurteczki lotniczej) mi­niaturowym pudlem Rommlem na kolanach.

Podeszłam do niej, wymachując swoim formularzem i torbą od Number One Noodle Son, w której wcześniej scho­wałam prezent dla niej.

- Ja tego nie wypełnię - poinformowałam ją, z rozma­chem kładąc formularz na stole. - To twój prezent urodzino­wy. Wszystkiego najlepszego.

Grandmère wzięła ode mnie torbę - w środku były piko­wane atłasowe wieszaki na ubranie, zamówione specjalnie dla niej u Chanel (Nieważne. To tata podsunął mi ten po­mysł - i zapłacił za nie) i powiedziała:

- Dziękuję. Proszę, siadaj, droga Amelio.

Wiedziałam, że ta „droga” Amelia to było tylko z myślą o facecie siedzącym obok niej, nie ze względu na mnie.

- W głowie mi się nie mieści, że to robisz - zaczęłam. - To znaczy... Czy naprawdę w taki sposób chcesz spędzić uro­dziny?

Grandmère tylko machnęła na mnie ręką.

- Kiedy będziesz w moim wieku, Amelio - powiedziała - wiek stanie się czymś bez znaczenia.

Och, nieważne. Ona jest po sześćdziesiątce, nie po dziewięćdziesiątce. Zamiast atłasowych wieszaków powinnam była kupić jej jeden z tych T - shirtów, które widziałam dziś w mieście, takich z napisem: Królowa Sceny i logo Dairy Queen.

Lilly pomachała do mnie, więc usiadłam z nią i z Tiną, i całą resztą. Lilly zaraz się odezwała:

- No więc o co tu chodzi, KG? Robię z tego relację dla „Atomu”, więc niech to lepiej będzie coś sensownego.

Lilly zawsze załapuje się na najlepsze zlecenia dla szkol­nej gazety. Ja już totalnie spadłam do pisania okazjonalnych artykulików - na przykład o koncercie szkolnej orkiestry albo ostatnich nabytkach do biblioteki - bo jestem zbyt zajęta obowiązkami przewodniczącej i księżniczki, żeby regularnie pisać i dotrzymywać terminów.

- Sama nie wiem - powiedziałam. - Chyba dowiem się wtedy, kiedy i ty się dowiesz.

- Tak nieoficjalnie - nalegała Lilly. - No dawaj. Kto to jest ten mały koleś w okularach?

Ale zanim zdążyła zapytać mnie o coś jeszcze, Grandmère wstała - zrzucając biednego Rommla z kolan na posadzkę sali balowej, gdzie ślizgał się przez chwilę, zanim znalazł na gładkiej nawierzchni oparcie dla swoich łapek - i powiedzia­ła zwodniczo łagodnym głosem (zwodniczo, bo Grandmère, oczywiście, nie jest łagodna):

- Witam. Dla tych, którzy mnie nie znają, jestem Clarissa, księżna wdowa z Genowii. Niezmiernie się cieszę, wi­dząc, że dzisiaj tylu z was przybyło na przesłuchania. Nie wątpię, że nasz spektakl okaże się dla Liceum imienia Alber­ta Einsteina oraz dla świata teatru ważnym, historycznym wydarzeniem. Ale zanim powiem na ten temat coś więcej, proszę mi pozwolić przedstawić, bez dalszych ceregieli, zna­nego na całym świecie reżysera teatralnego, señora Eduardo Fuentesa.

Señor Eduardo Fuentes! Nie! To niemożliwe!

A jednak... a jednak. To był ten najsłynniejszy reżyser, który tyle lat temu poprosił Grandmère, żeby pojechała z nim do Nowego Jorku i zagrała główną rolę na Broadwayu!

Wtedy musiał być jakoś po trzydziestce. Teraz ma chyba ze sto lat. Jest taki stary, że wygląda jak skrzyżowanie Larry'ego Kinga z rodzynką.

Señor Eduardo usiłował wstać z krzesła, ale był na to zbyt rachityczny i słaby, więc tylko zdołał unieść się nieco ponad siedzenie. Grandmère natychmiast go posadziła nie­cierpliwym pchnięciem, a potem ciągnęła swoje przemówie­nie. Prawie słyszałam, jak jego kruche kostki trzaskają pod naciskiem jej dłoni.

- Señor Eduardo Fuentes wyreżyserował niezliczoną licz­bę sztuk i musicali dla wielu słynnych światowych scen, włącznie z Broadwayem i londyńskim West Endem - poin­formowała nas Grandmère. - Powinniście wszyscy czuć się niezwykle zaszczyceni perspektywą pracy z tak znakomitym i szanowanym profesjonalistą.

- Dziękuję - udało się wtrącić señorowi Eduardo Fuentesowi. Zamachał dłońmi i zamrugał oczyma oślepionymi jasnym światłem lejącym się z sufitu sali balowej. - Dziękuję bardzo, bardzo. To wielka dla mnie przyjemność patrzeć na tyle młodych twarzy, rozjaśnionych ożywieniem i...

Ale Grandmère nie miała zamiaru pozwalać nikomu, nawet światowej sławy reżyserowi po osiemdziesiątce, by sku­piał uwagę na sobie.

- Panie i panowie - przerwała mu - weźmiecie udział, jak powiedziałam, w przesłuchaniu do premierowego spek­taklu, który nigdzie jeszcze nie był wystawiany. Jeśli zosta­niecie obsadzeni w tej sztuce, w gruncie rzeczy przejdziecie do historii. Niezmiernie się cieszę, witając was tu dzisiaj, ponieważ musical, którego fragmenty będziecie czytać, zo­stał napisany prawie w całości - tu skromnie spuściła rzęsy - przeze mnie.

- Och, super - powiedziała Lilly, gorliwie bazgrząc w swoim reporterskim notatniku. - Słyszysz to, KG?

Owszem, słyszałam. Grandmère napisała sztukę? Sztu­kę, którą my mamy wystawić, żeby zebrać pieniądze na uro­czystość rozdania matur LiAE?

Normalnie przepadłam. Przepadłam.

- Utwór ten - ciągnęła Grandmère, unosząc plik kar­tek, najwyraźniej scenariusz - jest dziełem całkowicie orygi­nalnym i, mówię to bez fałszywego wstydu, genialnym. War­kocz! to w sumie klasyczna historia miłosna, opowiadająca o parze młodych ludzi, którzy muszą pokonać niezliczone trudności, aby być razem. Co sprawia, że Warkocz! jest jesz­cze bardziej frapujący, to fakt, że został oparty na histo­rycznych wydarzeniach. Wszystko, co dzieje się w tej sztuce, kiedyś rzeczywiście się wydarzyło. Tak! Warkocz! to histo­ria niezwykłej młodej kobiety, która, chociaż spędziła całe życie jako prosta dziewczyna z ludu, pewnego dnia zosta­ła nieoczekiwanie przywódczynią. Tak, poproszono ją, aby objęła tron małego kraju, o jakim zapewne słyszeliście - Genowii. A imię tej dzielnej kobiety? Ależ oczywiście, to sama...

Nie. O mój Boże, nie. Na rany boskie, nie. Grandmère napisała sztukę o mnie. O moim życiu. Ja się zabiję. Ja się...

- ...Rozagunda.

Zaraz. Co? Rozagunda?

- Tak - ciągnęła Grandmère. - Rozagunda, prapraprapra - i tak dalej, babka naszej obecnej księżniczki, która w ob­liczu zagrożenia wykazała się niezwykłą odwagą i została za swoje wysiłki nagrodzona tronem kraju obecnie znanego jako Genowia.

O Mój Boże.

Grandmère napisała sztukę o życiu mojej przodkini Rozagundy.

I chce, żeby moja szkoła ją wystawiła.

Tak publicznie.

- Warkocz! jest właściwie historią o miłości; Ale opowieść o wielkiej Rozagundzie to coś więcej niż zwykły romans. Ten utwór to... - Tu Grandmère przerwała, trochę dla drama­tycznej pauzy, trochę po to, żeby popić wody ze szklanki sto­jącej przed nią na stole. Wody? A może czystej wódki? Nigdy się nie dowiemy. Chyba że podejdę tam i pociągnę sobie spo­ry łyk. - ...musical.

O Mój Boże.

Grandmère napisała musical o życiu mojej przodkini Rozagundy.

Rzecz w tym, że ja uwielbiam musicale. Piękna i bestia to chyba moje ulubione przedstawienie broadwayowskie wszech czasów, a to przecież musical.

Musical o księciu, na którego rzucono czar, i zaczytanej w książkach piękności, która jednak nauczyła się go ko­chać.

Nie mówi o feudalnym podżegaczu wojennym i dziew­czynie, która go udusiła na śmierć.

Najwyraźniej nie byłam jedyną osobą, która zdała sobie z tego sprawę, bo Lilly podniosła szybko rękę i zawołała:

- Przepraszam?

Grandmère zrobiła zaskoczoną minę. Nie przywykła, żeby jej przerywać, kiedy ciągnie jedną ze swoich mówek.

- Proszę zaczekać z pytaniami, aż skończę - rzekła Grandmère, nieco zmieszana.

- Wasza Wysokość! - Lilly nie zwracała na to uwagi. - Czy chce nam pani powiedzieć, że ta sztuka, Warkocz!, rze­czywiście opowiada historię prapraprapra... i tak dalej bab­ki Mii, Rozagundy, w roku 568 zmuszonej poślubić wo­dza Wizygotów Alboina, który podbił Włochy na własność?

Grandmère najeżyła się jak Gruby Louie, kiedy skończy mi się Uczta Kurczakowo - Tuńczykowa w Kawałkach i mu­szę mu dać jedzenie o innym smaku, na przykład Podroby Indycze.

- Dokładnie to usiłuję wam wyjaśnić - powiedziała sztywno. - O ile pozwolicie mi mówić dalej.

- Taa - powiedziała Lilly. - Ale musical? O kobiecie, którą zmuszono do małżeństwa z mężczyzną, który nie dość, że morduje jej ojca, to jeszcze w noc poślubną każe jej pić wino z czaszki zamordowanego ojczulka? A w rezultacie ona go zabija (to znaczy męża)? Nie uważa pani, że ten materiał jest nieco przyciężki na musical?

- A ten musical, którego akcja rozgrywa się w bazie woj­skowej w czasie drugiej wojny światowej. To nie jest przyciężki temat? O ile pamiętam, nazywa się Południowy Pa­cyfik. - Grandmère uniosła brwi. - A co z musicalem o woj­nach wielkomiejskich gangów w Nowym Jorku w latach pięć­dziesiątych? West Side Story, taki chyba nosi tytuł...

Wszyscy obecni na sali zaczęli szeptać - wszyscy poza señorem Eduardo Fuentesem, który chyba się zdrzemnął. Nigdy przedtem o tym nie pomyślałam, ale Grandmère mia­ła w pewnym sensie rację. Mnóstwo musicali ma w sumie dość poważne tło, jeśli się nad tym zastanowić. Cóż, gdyby się uprzeć, można by powiedzieć, że Piękna i Bestia opowia­da o straszliwie zniekształconym potworze, który porywa i więzi młodą dziewczynę z ludu.

To całkiem w stylu Grandmère zniszczyć jedyną opo­wieść, którą zawsze całym sercem uwielbiałam.

- A może także - ciągnęła Grandmère ponad szeptami zebranych - może ten musical o ukrzyżowaniu pewnego czło­wieka z Galilei... Taki utwór pod tytułem Jesus Christ Super­star?

W całej sali balowej dały się słyszeć stłumione okrzyki zdziwienia. Grandmère dobiła przeciwnika i dobrze o tym wiedziała. Teraz jedli jej z ręki.

Wszyscy, poza Lilly.

- Przepraszam - odezwała się znów Lilly - ale kiedy do­kładnie ten, hm, musical ma zostać wystawiony?

Dopiero wtedy Grandmère straciła nieco - zaledwie odro­binę - rezon.

- Za tydzień od dzisiaj - powiedziała z czymś, co mogę określić wyłącznie jako udawany spokój.

- Ależ, Wasza Wysokość! - zawołała Lilly, przekrzykując szepty i okrzyki wszystkich zgromadzonych, pomijając señora Eduardo Fuentesa, który, oczywiście, nadal drzemał. - Nie może pani przecież oczekiwać, żeby obsada opracowała cały spektakl do przyszłego tygodnia. My chodzimy do szkoły - mamy lekcje do odrabiania. Ja osobiście jestem redaktor­ką szkolnego magazynu literackiego, którego pierwszy numer zamierzam wydać w przyszłym tygodniu. Nie mogę zrobić tego wszystkiego oraz nauczyć się na pamięć całej sztuki.

- Musicalu - szepnęła Tina.

- Musicalu - poprawiła się Lilly. - To znaczy... jeśli do­stanę rolę. To jest... to jest niemożliwe!

- Nic nie jest niemożliwe - zapewniła nas Grandmère. - Czy potraficie sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby nie­żyjący już John F. Kennedy uznał, że to niemożliwe, żeby człowiek postawił stopę na Księżycu? Albo gdyby Gorba­czow powiedział, że niemożliwe jest zburzenie muru ber­lińskiego? Albo kiedy mój mąż nieboszczyk w ostatniej chwili doprosił króla Hiszpanii i dziesięciu jego partnerów do gry w golfa na uroczysty obiad. Czy ja powiedziałam: „niemożliwe”? Przecież to by wywołało międzynarodowy skandal! Ale słowa „niemożliwe” w moim słowniku nie ma. Kazałam kamerdynerowi wyłożyć jeszcze jedenaście nakryć, kucharzowi rozwodnić zupę, a mistrzowi piekarskiemu ubić jeszcze jedenaście sufletów. I obiad był tak wielkim sukce­sem, że król i jego przyjaciele zostali na kolejne trzy dni, i przy stołach do bakarata przegrali setki tysięcy dolarów, które poszły na dofinansowanie biednych głodujących sie­rot Genowii.

Nie mam pojęcia, co ta Grandmère wygaduje. W Geno­wii nie ma żadnych głodujących sierot. W czasie panowania mojego dziadka też ich nie było. Ale nieważne.

- I czy ja już wspominałam - Grandmère rozgląda się po sali balowej, wypatrując wdzięczniejszych słuchaczy - że za udział w przedstawieniu dostaniecie dodatkowe stopnie z an­gielskiego? Już to załatwiłam z waszą dyrektorką.

Szepty, które przybrały już wątpiący ton, nagle roz­brzmiały nowym ożywieniem. Amber Cheeseman, choć już podnosiła się do wyjścia - najwyraźniej ze względu na ko­nieczność pamięciowego opanowania roli w tak krótkim cza­sie - zawahała się, zawróciła i znów usiadła na swoim miej­scu.

- Ślicznie - powiedziała Grandmère, wręcz promienie­jąc na ten widok. - A zatem... Może zaczniemy przesłucha­nia?

- Musical o kobiecie, która dusi mordercę swojego ojca własnymi włosami - mruczała pod nosem Lilly, bazgrząc w notatniku. - No to teraz już nic mnie nie zaskoczy.

Nie była jedyną osobą wytrąconą z równowagi. Señor Eduardo też miał mocno niepewną minę.

Ach nie, zaraz. On sobie tylko poprawiał maseczkę tle­nową.

- Najważniejsze są oczywiście dwie role, Rozagundy i złego wodza, którego dusi włosami, Alboina - wyjaśniła Grandmère. - Ale pozostają jeszcze role ojca Rozagundy, jej pokojówki, króla Włoch, zazdrosnej kochanki Alboina i dziel­nego kochanka Rozagundy, kowalczyka Gustawa.

Zaraz. Rozagunda miała kochanka? Jak to się stało, że żadna z książek o historii Genowii, które czytałam, nie wspo­mina o tym?

I gdzie on się podziewał, kiedy jego dziewczyna zabijała jednego z najbrutalniejszych socjopatów, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi?

- A więc, bez dalszej zwłoki - zawołała Grandmère - zacznijmy przesłuchania!

Podniosła ze stołu dwa zgłoszenia z doczepionymi zdję­ciami, nawet nie patrząc na señora Eduarda, który leciutko pochrapywał.

- Czy mogę prosić na scenę Kennetha Schowaltera i Am­ber Cheeseman? - powiedziała.

Tyle że, oczywiście, nie było tam żadnej sceny, więc na moment zapanowało zamieszanie, zanim Kenny i Amber zo­rientowali się, gdzie mają stanąć. Grandmère wskazała im miejsce przed długim stołem, za którym drzemał señor Edu­ardo, a Rommel lizał sobie intymne miejsca.

- Gustaw - powiedziała, podając Kenny'emu kartkę. A potem: - Rozagunda. - Podała kartkę Amber.

- A teraz - oświadczyła Grandmère - próba!

Lilly obok mnie trzęsła się i usiłowała nie roześmiać głoś­no. Nie wiem, co ją tak rozśmieszyło w tej całej sytuacji.

Chociaż w pewnym sensie zrozumiałam, czemu się śmie­je, kiedy Kenny zaczął mówić:

- Nie trwóż się, Rozagundo! Albowiem choć dziś w nocy oddasz mu swe ciało, wiem, że twe serce moje zawsze będzie.

A już naprawdę zrozumiałam, dlaczego Lilly się śmieje, kiedy zaczęła się muzyczna część przesłuchania i Kenny zo­stał poproszony o odśpiewanie wybranej przez siebie piosen­ki - jakiś facet akompaniował na fortepianie ustawionym w rogu sali - i zdecydował się zaśpiewać Baby Got Bock Sir Mix - a - lot. Jakoś tak zaśpiewał to: „Trzęś, trzęś, trzęś tym zdrowym tyłkiem, mała”, że łzy śmiechu popłynęły mi po twarzy (chociaż musiałam to robić bardzo cichutko, żeby nikt nie zauważył).

Zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy Grandmère powiedziała:

- Och, dziękujemy bardzo, młody człowieku.

Bo przyszła kolej na Amber, która wybrała sobie piosen­kę Celine Dion My Heart Will Go On z Titanica, piosenkę, do której Lilly ułożyła taki taniec, który pokazuje palcami, oparty na „wodnym tańcu” z hotelu Bellagio w Las Vegas, gdzie wykonywany jest niemal co godzinę w tej wielkiej fon­tannie przed wejściem do hotelu dla rozrywki turystów, spa­cerujących wzdłuż Strip.

Śmiałam się tak bardzo (chociaż cicho), że nawet nie sły­szałam, jak Grandmère wywołała nazwisko kolejnej kandy­datki do roli Rozagundy.

A przynajmniej dopóki Lilly nie trąciła mnie jednym z tańczących palców.

- Amelia Thermopolis Renaldo, proszę bardzo! - powtó­rzyła Grandmère.

- Wszystko fajnie, Grandmère - zawołałam, nie ruszając się z miejsca - ale ja nie oddałam zgłoszenia. Pamiętasz?

Grandmère spojrzała na mnie złym okiem, a wszyscy inni wstrzymali oddech.

- No to po co tu siedzisz? - spytała lodowatym tonem. - Jeśli nie masz zamiaru brać udziału w przesłuchaniu?

Och, bo od półtora roku spotykam się z tobą codziennie w hotelu Plaza po lekcjach, pamiętasz?

Ale zamiast tego odparłam:

- Jestem tu, żeby kibicować przyjaciołom.

Na co Grandmère powiedziała tylko:

- Nie strój sobie ze mnie żartów, Amelio. Ja nie mam na to cierpliwości ani czasu. Wstawaj. Już.

Powiedziała to swoim najbardziej książęco - wdowim gło­sem - głosem, który świetnie znam. To ten sam głos, którego używa na moment przed wyciągnięciem jakiejś totalnie że­nującej historii z mojego dzieciństwa, żeby mnie publicznie upokorzyć - opowiadając na przykład, jak uderzyłam klatką piersiową o boczne lusterko limuzyny, kiedy jeździłam na rolkach na podjeździe pod jej chateau, Miragnac, a potem zauważyłam, że jakoś tak opuchłam i pokazałam to tacie, a tata powiedział: „Och, Mia, to chyba nie jest opuchlizna. Chyba zaczyna ci rosnąć biust”, a Grandmère przez całą resz­tę mojego pobytu u niej każdemu opowiadała, że jej wnucz­ka wzięła własny biust za obrzmienia po uderzeniu.

Cóż, jak się nad tym zastanowić, nie była to wcale aż tak wielka pomyłka, skoro dzisiaj nie jest o wiele większy niż wtedy.

Ale totalnie widziałam, że wywali tę historię przy wszyst­kich, jeśli nie zrobię tego, co mi kazała.

- Dobra - powiedziałam przez zaciśnięte zęby i wsta­łam, a w tej samej chwili Grandmère wywołała nazwisko kolejnego faceta, którego chciała posłuchać.

I tak się stało, że tym facetem był John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty.

Który wstał i okazał się...

...Facetem, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili.

Czwartek, 4 marca,
w limuzynie w drodze do domu

Oczywiście, ona wszystkiemu zaprzecza. To znaczy Grandmère. Temu, że chce wystawić tę sztukę - przepra­szam, musical - żeby podlizać się Johnowi Paulowi Reynoldsowi - Abernathy'emu Trzeciemu, obsadzając jego synka w głównej roli.

Ale czy jest jakieś inne wyjaśnienie? Czy ja naprawdę mam uwierzyć, że ona robi to po to, żeby pomóc mi wybrnąć z mojego małego finansowego kłopotu?

Taa. Jasne.

Kiedy przesłuchania się skończyły, totalnie ją z tym skon­frontowałam.

- A jak to ja cię niby tym razem wprawiam w zażenowa­nie, Amelio? - chciała się dowiedzieć, kiedy wszyscy już po­szli i zostałyśmy tylko ja i ona, Lars i reszta jej personelu - no i señor Eduardo, oczywiście, i Rommel. Ale oni obaj spa­li. Trudno było powiedzieć, który chrapał głośniej.

- Bo masz zamiar dać - o mało go nie nazwałam Facetem, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili - Johno­wi Paulowi Reynoldsowi - Abernathy'emu Czwartemu głów­ną rolę w twojej sztuce tylko po to, żeby jego tata poczuł się wobec ciebie zobowiązany i może odstąpił od przetargu na tę sztuczną wyspę Genowię! Ja wiem, co ty knujesz, Grandmère. W tym semestrze uczę się ekonomii, więc wiem wszystko o nie­dostatku i użyteczności. Przyznaj się!

- Warkocz! to musical, nie sztuka - tylko tyle odpowie­działa mi na to Grandmère.

Ale nie musiała mówić nic więcej. Samo jej milczenie jest już przyznaniem się do winy! John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty jest wykorzystywany!

Oczywiście, on nic o tym nie wiedział. A jeśli nawet wiedział, to mu to niespecjalnie przeszkadzało. Dziwne, ale pomijając awersję do kukurydzy, Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, jest całkiem pogodny. „J.P.” - poprosił Grandmère, żeby tak go nazywała - jest prawie przerażająco wielki (trochę podobny do ochroniarza granego przez Adama Baldwina (który wcale nie jest krew­nym Aleca), ma przynajmniej z metr osiemdziesiąt pięć. Jego miękkie brunatne włosy wyglądają na o wiele mniej zmierzwione i o wiele bardziej błyszczące, kiedy nie patrzy się na nie w zdecydowanie niekorzystnym oświetleniu sto­łówki.

A z bliska, jak się okazuje, J.P. ma też zadziwiająco niebieskie oczy.

Zobaczyłam je - oczy J.P. - z bliska, bo Grandmère kaza­ła nam przerobić scenę, w której Rozagunda właśnie udusiła Alboina i zaczyna od tego świrować, a Gustaw wpada do sy­pialni, śpiesząc na pomoc swojej ukochanej, nie chcąc, żeby zniewolił ją jej świeżo poślubiony małżonek, ale nie zdając sobie sprawy, że:

a) już upiła faceta do nieprzytomności, więc w ogóle nie mógłby jej zniewolić, i

b) zabiła go, kiedy zasnął, opity tą całą genowiańską grap­pą.

No cóż. Lepiej późno niż wcale.

Nie mam pojęcia, dlaczego Grandmère kazała mi brać udział w tej farsie zwanej przesłuchaniem, skoro i tak wi­dać wyraźnie, że ma zamiar obsadzić J.P. jako Gustawa - tylko po to, żeby udobruchać jego ojca. Chociaż, szczerze mówiąc, J.P. był naprawdę dobry, w aktorstwie oraz w śpie­wie (wykonał totalnie prześmieszną interpretację The Safe­ty Dance Men Without Hats). I że obsadzi Lilly jako Rozagundę. No bo Lilly była zdecydowanie najlepsza wśród dziewczyn (jej wersja Bad Boyfriend Garbage powaliła wszyst­kich na kolana) i ma najwięcej doświadczenia w całym tym występowaniu, ze względu na swój program telewizyjny i tak dalej.

Poza tym świetnie zabiła Alboina - co jest całkowicie zrozumiałe, bo jeśli jest w LiAE ktoś, kto byłby zdolny udu­sić człowieka warkoczem, to na pewno jest to Lilly. Och, i mo­że Amber Cheeseman.

Ale przez cały czas mojego przesłuchania Grandmère się darła: „Mów wyraźnie, Amelio!” albo: „Nie odwracaj się ple­cami do widowni, Amelio! Twoje pośladki nie są tak wymowne jak twarz!” (Co wywołało atak zduszonych śmiechów z tej strony sali, gdzie siedzieli moi przyjaciele).

I wcale nie zrobiło na niej wrażenia moje wykonanie Barbie Girl Aquy (a już zwłaszcza refren: C'mon Barbie/Let's go party, który w gruncie rzeczy jest mocno ironiczny, biorąc pod uwagę moją kompletną niezdolność do tego. To znaczy do imprezowania).

Naprawdę o co w tym wszystkim chodzi? Przecież ona i tak nie ma zamiaru mnie obsadzić, więc po co te krzyki? Zresztą co ja w ogóle wiem o aktorstwie? Poza tym małym epizodem, kiedy grałam mysz w Lwie i Myszy w czwartej klasie podstawówki, raczej nie jestem osobą, którą można by nazwać doświadczoną w sztukach dramatycznych.

To była totalna ulga, kiedy Grandmère wreszcie pozwoli­ła mi usiąść.

A potem, kiedy wracaliśmy na nasze miejsca, J.P. powie­dział do mnie:

- Hej, to było śmieszne, nie?

A ja mu nie odpowiedziałam ani słowem!!!

Bo taka byłam zaskoczona!!!!!!!

Bo dla mnie J.P. jest Facetem, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili. Nie jest żadnym Johnem Pau­lem Reynoldsem - Abernathym Czwartym. Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili nie ma nazwiska. On jest po prostu... Facetem, Który Nie Cierpi, kiedy Doda­ją Kukurydzy do Chili. Facetem, o którym napisałam opo­wiadanie. Opowiadanie odrzucone przez magazyn „Sixteen”. Opowiadanie, które pewnego dnia chciałabym przerobić na powieść.

Opowiadanie, pod koniec którego Facet, Który Nie Cier­pi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili rzuca się pod pociąg metra.

Jak ja mam rozmawiać z facetem, który rzuca się pod metro - nawet jeśli była to tylko moja fikcja literacka?

Co gorsza, wychodząc po przesłuchaniach, Tina (With You Jessiki Simpson) odezwała się:

- Hej, wiesz co? Ten Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili jest w sumie niezły. Jeśli akurat nie świruje przy kukurydzy.

- Taa - zgodziła się Lilly. - Rzeczywiście. Jest niezły.

Czekałam, aż Lilly doda coś w rodzaju: „Szkoda, że jest takim dziwadłem” albo „Gdyby nie ta cała kukurydza”. Ale ona tego nie zrobiła. Nie zrobiła tego.

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Moje przyjaciółki uważają, że Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili jest niezły! Facet, którego ja zabiłam w swoim opowiadaniu!

I to wszystko wina Grandmère. Gdyby nie wbiła sobie do głowy, żeby kupić tę głupią sztuczną wyspę, nigdy by jej nie wpadło na myśl, żeby napisać musical - a co dopiero go wy­stawiać na scenie - dla mojej szkoły, a ja nigdy bym nie po­znała Faceta Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, nie mówiąc już o odkryciu, że przezywają go J.P., i że w przeciwieństwie do postaci z mojego opowiadania nie jest samotnikiem - egzystencjalistą, ale w sumie całkiem fajnym facetem, który nieźle śpiewa i którego moje przyjaciółki uzna­ły za całkiem interesującego (i mają rację, rzeczywiście taki jest).

Boże, jak ja jej nienawidzę.

No cóż, fakt, źle jest nienawidzić ludzi.

Ale ja jej nie kocham, ujmijmy to w ten sposób. W su­mie, na liście ludzi, których kocham, Grandmère nie znaj­duje się nawet w pierwszej piątce.

CI, których kocham,

po kolei

zależnie od tego, jak mocno ich kocham

1. Gruby Louie

2. Rocky

3. Michael

4. Moja mama

5. Mój tata

6. Lars

7. Lilly

8. Tina

9. Shameeka/Ling Su/Perin

10. Pan G.

11. Pavlov, pies Michaela

12. Państwo doktorostwo Moscovitz

13. Młodsze rodzeństwo Tiny

14. Pani Holland, moja nauczycielka wychowania oby­watelskiego z zeszłego półrocza

15. Buffy, postrach wampirów

16. Ronnie, nasza sąsiadka z przeciwka

17. Boris Pelkowski

18. Dyrektor Gupta

19. Rommel, pies Grandmère

20. Kevin Bacon

21 000. Pani Martinez

22 000. Odźwierny w hotelu Plaza, który kiedyś nie chciał mnie wpuścić do środka, bo nie byłam wy­starczająco elegancko ubrana.

23 000. Trisha Hayes

24 000 000. Lana Weinberger

25 000 000 000. Grandmère

I wcale się tego nie wstydzę. Sama sobie na to zasłużyła.

Czwartek, 4 marca, poddasze

Zgadnijcie, co dzisiaj zrobił na kolację pan G.?

Och, tak. Chili.

Nie było w nim kukurydzy, ale zawsze.

Może to ja powinnam rzucić się pod pociąg metra.

Czwartek, 4 marca, poddasze

Wiedziałam, że zostanę zarzucona e - mailami w tej samej chwili, w której włączę komputer. I miałam rację.

Od Lilly:

WomynRule: Czy twoja babka w ogóle zdaje sobie sprawę, że temat tej jej sztuczyny praktycznie nie nadaje się dla widzów poniżej osiem­nastego roku życia? Jest tam próba gwałtu, nieumiarkowane spożywa­nie alkoholu, morderstwo, sceny przemocy - chyba jedyne, czego nie ma, to przekleństwa, a to tylko dlatego że akcja toczy się w roku 568. I czy ty zauważyłaś, jak fałszowała Amber Cheeseman? Totalnie pobi­łam ją na łopatki. Jeśli nie dostanę roli Rozagundy, to będzie parodia sprawiedliwości. Zostałam stworzona do tej roli.

Od Tiny:

Iluvromance: Fajnie było dzisiaj! Naprawdę chciałabym dostać rolę Rozagundy. Wiem, że jej nie dostanę, bo Lilly tak dobrze wypadła na prze­słuchaniu, że tę rolę na pewno ma w kieszeni. Ale tak fajnie byłoby zagrać księżniczkę. Wiem, dla ciebie to nic, bo ty w prawdziwym życiu grasz rolę księżniczki i tak dalej. Ale dla kogoś takiego jak ja. Wiem, że Lilly ją dosta­nie. Mam tylko nadzieję, że nie dostanę roli kochanki Alboina. Nie chciała­bym grać jakiejś kochanki. Poza tym mój tata chybaby się nie zgodził.

Od Ling Su:

Painturgirl: Okay, ja widzę, że Lilly dostanie rolę Rozagundy, ale jeśli przypadnie mi rola kochanki, to chyba będę krzyczeć! Azjatyckie aktorki zawsze muszą odgrywać seksualne niewolnice. Albo, co gorsza, zwy­czajne służące... jak ta pokojówka Rozagundy. Przydzielanie ról według kryteriów rasowych jest nie fair! Kategorycznie się na to nie zgadzam. Mam nadzieję, że nie uważasz mojej interpretacji Hollaback Girl Gwen Stefani za zbyt wojowniczą. Poza tym, czy twojej babce potrzebna będzie pomoc przy scenografii? Bo ja totalnie dobrze maluję zamki i inne takie.

Od Perin:

InoigoGrlFan: Ale dzisiaj było super! Chociaż nie wypadłam za do­brze. Byłam po prostu zbyt zaskoczona. Wiesz, kiedy twoja Grandmère kazała mi czytać rolę Gustawa zamiast Rozagundy. Zwłaszcza po tym jak zaśpiewałam Nas nie dogoniat Tatu. Ale to na pewno dlatego, że na przesłuchanie zgłosiło się o wiele więcej dziewczyn niż chłopaków. Chyba nie sądzisz, że ona mnie uważa za chłopaka, prawda???

Od Borisa:

JoshBell2: Mia, jak sądzisz, czy twoja babka zgodziłaby się dodać do musicalu scenę, w której Gustaw wyjmuje skrzypce i gra serenadę pod oknem Rozagundy? Bo ja naprawdę uważam, że to by dodało przedstawieniu pewnej emocjonalnej głębi, gdyby tak się zdarzyło, że to ja zagram Gustawa. Jeśli chodzi o historyczne realia, to rebec, instrument, z którego wywodzą się skrzypce, znany był już pięć tysięcy lat przed naszą erą. ja wiem, że She Will Be Loved Maroon 5's nie było najbardziej udanym wyborem, ale Tina powiedziała, że twojej babce nie spodoba się jedyna inna piosenka, jaką pamiętam, to znaczy Eminema Cleaning Out My Closet.

Od Kenny'ego:

CzerwKarzeł: Mia, zmartwiła mnie sugestia twojej babki, kiedy wra­całem na swoje miejsce po przesłuchaniu, że ktokolwiek zagra rolę Gustawa kowalczyka, powinien mieć na twarzy nieco zarostu. To za­brzmiało prawie tak, jakby dawała do zrozumienia, że ja zarostu nie posiadam, podczas gdy ja naprawdę mam zarost, tyle że bardzo jasny. Mam nadzieję, że twoja babka nie będzie się kierowała uprzedzeniami wobec blondynów.

Od Shameeki:

Beyonce_to_Ja: Wszyscy mówią wyłącznie o tych dzisiejszych prze­słuchaniach! Wygląda na to, że Lilly dostanie główną rolę (a to mi no­wina). Szkoda, że nie mogłam tam być. Czy to prawda, że był tam Fa­cet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili????

Poważnie. Jakby zapomnieli, że mają jeszcze jakieś inne zmartwienia poza tym, kto dostanie role Gustawa i Rozagundy.

Na przykład że nadal jesteśmy spłukani.

Chyba to dla nich nie jest takie ważne, bo to nie oni przewodniczą samorządowi.

Jedną rzecz powiem na temat sztuki napisanej przez Grandmère: nie mogła lepiej wybrać tematu. Ta historia do­skonale ukazuje problemy koronowanych głów, a mianowi­cie, że kiedy przychodzi do podejmowania decyzji o randze państwowej, człowiek jest całkiem sam. Tak jak Rozagunda w tej sypialni tysiąc pięćset lat temu. Tak jak ja teraz. I cała odpowiedzialność spada na mnie.

To wszystko za dużo dla jednej samotnej nastolatki. Po­trzebuję, żeby mi ktoś pomógł, żeby mi ktoś powiedział, co należy zrobić. Czy powinnam po prostu wyjaśnić sprawę z Amber, zwierzyć się jej i od razu ponieść karę?

Czy może jest jakaś szansa, że uda mi się zdobyć pienią­dze, zanim ona się połapie?

W takich chwilach zdaję sobie sprawę, jak w gruncie rzeczy niedostateczny jest mój system rodzinnego wsparcia. No bo, ja nie mogę zwrócić się o radę w tej sprawie do mojej matki. To ona jest odpowiedzialna za to, że co najmniej raz na miesiąc wyłączają nam kablówkę, bo ona zapomina zapłacić rachunek - a przynajmniej tak było, póki pan G. się nie wprowadził.

I nie mogę zwrócić się do taty. Jeśli odkryje, że totalnie zawaliłam sprawę budżetu szkolnego, nie będzie jakoś specjalnie zachwycony perspektywą przekazania mi budżetu pań­stwowego. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuję, to seria wykładów mojego taty na temat racjonalnego planowania ko­munalnego.

Już powiedziałam Grandmère i sami widzicie, co dobre­go z tego wynikło. Do kogo jeszcze mogłabym się zwrócić, poza Michaelem, naturalnie?

A wszyscy wiemy, jak bardzo pomocny on się okazał w tej sprawie.

Skoro mowa o Michaelu, to jedyny dzisiejszy e - mail, któ­ry nie dotyczył przesłuchań do Warkocza!, był właśnie od nie­go. A to też tylko dlatego, że on już nie chodzi do LiAE, więc nie ma pojęcia o tym, co się tam dzieje:

SkinnerBx: Hej, Thermopolis! jak leci? Zastanawiałem się, czy nie miałabyś ochoty wpaść jutro na maraton filmów SF. Muszę kilka obej­rzeć, żeby się przygotować do tych dodatkowych zajęć z historii dystopii w filmach SF, a skoro w sobotę wieczorem mamy imprezę, to pomyś­lałem, że powinienem je obejrzeć, póki jest jeszcze trochę czasu. Chcesz posiedzieć ze mną?

Oczywiście, byłoby to bardzo niewłaściwe, gdybym powie­działa to, co chciałam powiedzieć, a mianowicie: „Michael, kocham cię nad życie, żyję tylko dla ciebie, tylko dzięki tobie zachowuję zdrowe zmysły w tych huraganach codzienności i nic nie sprawi mi większej przyjemności niż obejrzenie z to­bą jutro wieczorem paru filmików o dystopii w SF”.

Bo trochę głupio mówić takie rzeczy w e - mailach.

Ale tak właśnie myślałam.

GrLouie: Bardzo chętnie.

SkinnerBx: Świetnie. Możemy coś zamówić z Num­ber One Noodle Son.

GrLouie: A ja mogę zrobić jakiś dip.

SkinnerBx: Dip? A po co?

GrLouie: Na imprezę! Czy na imprezach nie serwuje się dipów?

SkinnerBx: Och. Taa. Ale ja po prostu myśla­łem, że zamówię coś w sobotę po południu.

Wyjechałam z tym dipem tylko po to, żeby okazać entu­zjazm dla imprezy Michaela, ale widać mój plan kompletnie spalił na panewce. Nie poddawałam się jednak, bo nie mog­łam pozwolić, by Michael się domyślił, że wcale nie jestem tą imprezą zachwycona.

GrLouie: Dip domowej roboty to zawsze coś lepszego. Mogę go zrobić i zostawić u ciebie na noc w lodówce, żeby się dobrze przegryzł. Tak się cieszę na tę imprezę.

SkinnerBx: Ach. Okay. Jak sobie tylko ży­czysz. To do zobaczenia jutro wieczorem.

GrLouie: Nie mogę się doczekać!

Chociaż, prawdę mówiąc, mogę... i na imprezę, i na te filmy SF. Bo filmy, które Michael musi oglądać na te zajęcia, to prawdziwy koszmar. Dajcie spokój, Zielona pożywka? Prze­praszam, ale to obrzydlistwo.

Poza tym wiele z tych filmów zawiera naprawdę przera­żające sceny, a przerażające filmy już mi kompletnie pogięły psychikę. Poważnie. Moim zdaniem przerażające filmy są odpowiedzialne za połowę, jeśli nie więcej, mojej nerwicy.

Jak mnie pogięły przerażające filmy

1. Nie mogę znieść krzeseł odsuniętych od stołu, bo przypominają mi Ducha i muszę je z powrotem przy­suwać. To samo z wysuniętymi szufladami.

2. Nie mogę patrzeć na te czerwono - białe kominy fab­ryczne po przeciwnej stronie FDR, żeby nie pomyśleć o biednym Melu Gibsonie w Teorii spisku.

3. Nie mogę przejść przez żaden most, żeby nie myśleć o Przepowiedni. To samo dotyczy widoku fabryk che­micznych.

4. Po obejrzeniu Blair Witch Project, nie mogę już:

a) chodzić do lasu,

b) obozować na świeżym powietrzu,

c) wchodzić do ciemnych piwnic.

Nie mówię, że kiedykolwiek robiłam coś z tych rzeczy. Ale teraz naprawdę nie mogę.

5. Przez długi czas nie mogłam oglądać telewizji, żeby nie wyobrażać sobie, że z telewizora wyjdzie ta dziew­czyna i zabije mnie jak w Kręgu i Kręgu 2.

6. Za każdym razem, kiedy widzę jakąś boczną aleję, spodziewam się, że leży w niej trup. Ale to pewnie dlatego, że oglądałam za wiele odcinków Prawa i po­rządku, a nie przez te filmy.

7. Nawet mi nie wspominajcie o wodzie gotującej się w garnku na kuchence (królik Whitey w Fatalnym zauroczeniu).

8. Małe białe pieski = Skarb z Milczenia owiec.

9. Jakikolwiek supernowoczesny, pozbawiony okien bu­dynek na odludziu, gdzie na pewno pobierają orga­ny od ludzi w śpiączce jak w filmie Coma.

10. Pola kukurydzy = film Znaki. I tak wszyscy zginiemy.

11. Po Titanicu już nigdy, przenigdy nie odważę się na morski rejs.

12. Ile razy widzę na drodze cysternę z benzyną, jestem pewna, że zginę, bo kiedy w filmie pojawia się taka cysterna, zaraz wybucha.

13. Jeśli jedzie za nami ciężarówka z naczepą, zawsze zakładam, że będzie chciała nas staranować jak w Po­jedynku.

14. Nie mogę przejeżdżać przez Tunel Holland, żeby nie myśleć, że zacznie przeciekać jak w Tunelu.

15. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdecyduję się na dzieci, a to przez Dziecko Rosemary. Zdecydowanie nigdy nie za­mieszkam w Dakocie. Nie wiem, jak Yoko Ono to znosi.

16. Nigdy nie zaadoptuję dziecka dzięki Synalkowi.

17. Nigdy nie dam sobie zrobić znieczulenia ogólnego, chyba że do jakiejś poważnej operacji. Przez film Obudziła się w ciąży.

18. Owszem, omówiłam ten temat z mechanikami od na­praw wind, i wiem, że jeśli się nie umieści bomby na szczycie wagonika, jak w Speed - niebezpieczna prędkość, to jest niemożliwością, żeby wszystkie podtrzymujące win­dę liny pękły naraz. Ale i tak. Nigdy nic nie wiadomo.

19. Dzięki Szczękom nigdy więcej nie wypłynę na ocean.

20. Telefon? Na pewno dzwoni ktoś, kto się zaczaił w twoim własnym domu.

Widzicie? Mnie te filmy pogięły. Imprez też pewnie nie cierpię, tylko dlatego że tak mnie straumatyzował film Za­bójczy kurort, który oglądałam z Michaelem, spodziewając się, że to jakaś komedia, jak Straż wiejska. Tymczasem okazało się, że to horror o młodych ludziach, którzy giną w ośrodku wypoczynkowym, zazwyczaj w trakcie imprez.

Michael nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie jest moje poświęcenie. No, że w ogóle się zgadzam oglądać to, co za­mierza mi jutro wieczorem puścić.

Podejrzewam nawet, że jednym z głównych powodów, dla których nie przekroczyłam jeszcze własnego ego i do tej pory nie osiągnęłam samorealizacji, są psychiczne blizny po obej­rzeniu tych wszystkich filmów. Zastanawiam się, czy doktor Carl Jung wiedział o tym, kiedy wymyślił samorealizację. Ale czy oni w ogóle mieli wtedy, kiedy on żył, jakieś filmy?

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

Cześć. Wiem, że nadal pan nie żyje, ale tak się zastanawiałam - kiedy pan wymyślał te cala, samorealizacje, czy wziął pan pod uwagę filmy, które mogą, pogiąć ludzka, psychikę? Bo bardzo trudno jest przekroczyć własne ego, kiedy bez przerwy myśli się o takich rzeczach jak cysterny z benzyna, wybuchające na autostradach.

I co z nastolatkami? My mamy specyficzne troski i lęki, któ­rych dorośli wyraźnie są zupełnie pozbawieni. Na przykład nigdy nie widziałam, żeby jakiś dorosły zamartwiał się z tego powodu, że pewna prymuska z maturalnej klasy prawdopodobnie wyda na niego wyrok śmierci.

I co z chłopakami? Na gałęziach jungowskiego drzewa samo­realizacji nie ma ani słowa o chłopakach. Ja rozumiem, że aby zebrać owoce życia (zdrowie, szczęście, zadowolenie), trzeba za­cząć pracą od korzeni {współczucie, miłosierdzie, zaufanie).

Ale czy naprawdę można ufać swojemu chłopakowi, kiedy na przykład planuje zrobienie imprezy, na która zaprasza dziewczy­ny ze studiów, które często palą i prawie bez przerwy cytują Nietzschego?

Ja wcale nie chcą pana krytykował, ani nic. Ja tylko napraw­dę chciałabym to wiedzieć. Czy pan kiedyś oglądał Come? To było naprawdę okropnie przerażające. I wyobrażam sobie, że gdyby ją pan kiedykolwiek obejrzał, to mógłby pan zrewidować niektóre ze swoich poglądów na samorealizacją. Na przykład całą tą kwestią zaufania. Zgoda, wiem, że dobrze jest ufać własnemu lekarzowi - do pewnego stopnia.

Ale czy można naprawdę mieć jakąkolwiek pewność, że on nie ma zamiaru specjalnie wywołać u człowieka śpiączki, żeby pobrać od niego organy i sprzedać je jakiemuś bogaczowi z Boliwii?

Nie. Nie można. Wiec, rozumie pan? Na tej całej pańskiej teorii jest pewna rysa.

No i co ja mam z tym wszystkim teraz zrobić?

Nadal pańska przyjaciółka

Mia Thermopolis

Piątek, 5 marca, w limuzynie w drodze do szkoły

Jeśli Lilly jeszcze raz zrobi jakąś uwagę o tym, że jej in­terpretacja Rozagundy sprawi, że Julia Roberts w roli Erin Brockovich wyda się aktorką z amatorskiego teatrzyku, to chyba eksploduje mi głowa, przestrzeli ten szyberdach i wy­ląduje w East River.

Piątek, 5 marca, godzina wychowawcza

Właśnie ogłosili przez radiowęzeł, że w południe zosta­nie wywieszona przy biurze administracji lista z obsadą musicalu.

Takie to już moje szczęście. Atmosferę można by kroić nożem. I wcale nie tylko dlatego, że wszyscy się denerwują, czy dostaną wymarzone role.

Ale Klub Dramatyczny dostaje kompletnego szału, że ktoś będzie wystawiał jakiś konkurencyjny musical. Twier­dzą, że skontaktują się z autorami Hair i zawiadomią ich o tym, co robi Grandmère - bo wiecie, nazwa jej musicalu jest aluzją do ich przedstawienia.

Mam nadzieję, że to zrobią.

Chociaż jeśli Grandmère zostanie pozwana do sądu i bę­dzie musiała przerwać prace nad przedstawieniem, to ja znów będę musiała wrócić do sprzedawania świec, żeby zebrać tych pięć tysięcy, które są mi potrzebne.

Z drugiej strony, nie ma żadnej gwarancji, że muzyczna wersja historii mojej przodkini Rozagundy w ogóle zdoła za­robić pięć tysięcy dolarów. No bo kto by kupował bilet na sztukę napisaną przez moją babkę? Raz wygłosiła przemó­wienie, żeby zebrać pieniądze dla genowianskich jednostek policyjnych do spraw zwierząt. Wiecie, co powiedziała? Że najlepszą rzeczą, jaką można zrobić dla zwierzęcia, jest unie­śmiertelnienie go przez obdarcie ze skóry i użycie jego futra jako uroczego chodniczka lub narzuty na tapczan.

Więc sami rozumiecie, co mam na myśli, kiedy to mó­wię.

Piątek, 5 marca, WF

Lana właśnie mnie zapytała, czy mam już dla niej te zaproszenia. Zapytała mnie o to, kiedy wkładałam bieliznę po prysznicu po meczu siatkówki, a więc w chwili, kiedy człowiek jest wyjątkowo odsłonięty i bezbronny.

Powiedziałam, że nie miałam jeszcze okazji się tym za­jąć, ale że się zajmę.

A Lana popatrzyła wtedy na moje majtki z Jimmym Neu­tronem i powiedziała:

- Jasne, dziwaku.

I odeszła, zanim zdążyłam jej wyjaśnić, że noszę bieliznę z podobizną Jimmy'ego Neutrona, bo on mi trochę przypo­mina mojego chłopaka.

Chodzi mi o jego geniusz. Nie o fryzurę.

Ale chyba to i tak nie ma znaczenia. Bardzo wątpię, żeby Lana zrozumiała - nawet jeśli to ona nosiła kiedyś piłkar­skie spodenki swojego faceta pod szkolną spódnicą.

Piątek, 5 marca, ekonomia

Popyt = ile (ilościowo) jakiegoś produktu czy usługi chcą nabyć konsumenci.

Podaż = ile może zaoferować rynek.

Równowaga = kiedy popyt równa się podaży, mówi się, że gospodarka znajduje się w równowadze. Ilość dóbr dostarczanych jest dokładnie równa ilości dóbr pożądanych.

Nierównowaga = ile razy cena albo jakość nie odpo­wiada popytowi/podaży.

(A więc, w zasadzie, samorząd uczniowski LiAE znajdu­je się ostatnio w stanie nierównowagi, bo nasze fundusze [zero] nie równają się popytowi - koszt wynajmu Sali imie­nia Alice Tully - 5728,00 dolarów).

Alfred Marshall, twórca Zasad ekonomii (ok. 1890): „Ekonomia jest z jednej strony nauką o zamożności, a z drugiej, ważniejszej strony, nauką o człowieku”.

Ha. A więc w ten sposób ekonomia staje się w zasadzie nauką społeczną. Jak psychologia. Bo w sumie nie dotyczy liczb. Dotyczy ludzi i tego, co są gotowi dać (albo zrobić), żeby dostać to, czego chcą.

Jak Lana, na przykład. Która była gotowa wykapować mnie przed Amber, gdybym jej nie załatwiła tych zaproszeń na imprezę Grandmère.

To był klasyczny przykład podaży (ja miałam podaż) oraz popytu (jej popytu na zaproszenia).

Cóż, wszystko to razem każe mi uznać, że Lana Wein­berger być może wcale jeszcze nie osiągnęła samorealizacji.

Ona jest po prostu naprawdę niezła z ekonomii!

Piątek, 5 marca, angielski

Jeszcze jedna lekcja i pojawi się lista z obsadą! Och, mam taką nadzieję, że Boris dostanie rolę Gustawa! On jej tak bar­dzo pragnie!

Ja też mam nadzieję, że ją dostanie, Tina! Mam nadzieję, że wszyscy dostaną te role, których pragną.

A jakiej roli pragniesz ty, Mia?

Ja???? Żadnej!!! Przecież ja nawet nie oddałam fotografii ani nie wypełniłam formularza, pamiętasz? W takich rzeczach jestem beznadziejna. To znaczy w aktorstwie i takich różnych.

Ależ nie pomniejszaj się! Naśladowanie Chiary idzie ci na­prawdę świetnie. I uważam, że jako Rozagunda byłaś znakomi­ta! Nie masz ani odrobiny ochoty na tę rolę?

Nie, naprawdę. Ja jestem pisarką, nie aktorką. Pamię­tasz??? Ja chcę pisać teksty które będą wypowiadać na sce­nie inni. No cóż, niezupełnie, bo na pisaniu dla teatru zupełnie się nie da zarobić. Ale rozumiesz, o co mi chodzi.

Och, racja. To brzmi sensownie.

No cóż, mogę tylko powiedzieć, że jeśli nie dostanę roli Rozagundy, to wszyscy będziemy wiedzieli, że to się stało przez słowo na N.

Nagość???? A gdzie tam są rozbierane sceny????

Nie, ty idiotko. Nepotyzm. Faworyzowanie członków wła­snej rodziny.

Ale to się nie zdarzy, bo Mia wcale tak naprawdę nie uczestniczyła w przesłuchaniu i ona nawet nie chce żadnej roli. Więc wszystko będzie dobrze, Lilly! O rany, mam nadzieję, że wszyscy dostaniemy role, na których nam zależy - nawet jeśli to oznacza brak roli!

Podpiszę się pod tym!

Piątek, 5 marca, lunch

Alternatywny Wiosenny Musical

Liceum imienia Alberta Einsteina

Warkocz!

Obsada:

Chór Amber Cheeseman, Julio Juarez,

Margaret Lee, Eric Patel

Lauren Pembroke, Robert Sherman

Ling Su Wong

Ojciec Rozagundy Kenneth Schowalter

Pokojówka Rozagundy Tina Hakim Baba

Król Włoch Perin Thomas

Alboin Boris Pelkowski

Kochanka Alboina Lilly Moscovitz

Gustaw John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty

Rozagunda Amelia Thermopolis Renaldo

Pierwsza próba dzisiaj o 15.30

Hotel Plaza, Wielka Sala Balowa

Ja wiem, że powinnam korzystać ze swojej komórki wy­łącznie w sytuacjach awaryjnych. Ale w tej samej chwili, w której zobaczyłam tę listę, zrozumiałam, że to taka właś­nie sytuacja. Poważnie awaryjna. Bo Grandmère nie zdaje sobie sprawy z powagi tego, co zrobiła.

Zadzwoniłam do niej na komórkę.

- Halo, dodzwonili się państwo do Clarissy, genowiańskiej księżnej wdowy. Albo robię zakupy, albo znajduję się obecnie w salonie piękności, więc nie mogę odebrać telefonu. Proszę zostawić wiadomość i swój numer po sygnale, a po­staram się wkrótce oddzwonić.

Boże, ale jej nagadałam. To znaczy jej skrzynce głosowej.

- Grandmère! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, obsadza­jąc mnie w głównej roli w swoim musicalu? Wiesz, że nawet nie chciałam brać udziału w przesłuchaniach do niego i że nie mam absolutnie żadnego talentu aktorskiego!

Tina, stojąca obok mnie, cały czas ciągnęła mnie za rę­kaw i mówiła:

- Ale twoja interpretacja Barbie Girl była świetna!

- No cóż, okay, może i umiem śpiewać - wrzasnęłam do telefonu - ale Lilly jest o wiele lepsza! Lepiej oddzwoń do mnie natychmiast, żeby to wszystko odkręcić, bo popełniasz ogromny błąd. - Ten ostatni fragment dodałam ze względu na Lilly, która wprawdzie przyjęła to wszystko bardzo spo­kojnie (po przeczytaniu listy zniknęła na długą chwilę w ła­zience), ale nadal miała czerwone obwódki wokół oczu, kie­dy dołączyła do nas w kolejce po lunch.

- Nie martw się - powiedziałam do Lilly. - Rola Rozagundy jest ci przeznaczona, naprawdę.

Ale Lilly udawała, że jej to nie obchodzi.

- Nieważne. I tak mam dosyć roboty. Nawet nie wiem, skąd bym wzięła czas, żeby nauczyć się na pamięć tego tekstu.

Co jest po prostu absurdalne, bo Lilly ma fotograficzną pamięć wzrokową i prawie sto procent pamięci słuchowej (co sprawia, że strasznie trudno się z nią kłócić, bo czasami wy­ciąga rzeczy, które powiedziałaś tak z pięć lat temu i nawet nie pamiętasz, że coś takiego mówiłaś. Ale ona pamięta. I to dokładnie).

To jest tak okropnie nie w porządku! Jeśli ktokolwiek zasługuje na główną rolę w Warkoczu!, to właśnie ona!

- Przynajmniej grając kochankę Alboina - powiedziała Lilly bardzo dzielnie - będę miała tylko parę linijek tekstu... „Czemu chcesz się żenić z nią, która ciebie nie pragnie, kie­dy mogłeś mieć mnie, która cię uwielbiam?” - czy coś takie­go. Więc zostanie mi dużo czasu na sprawy, które naprawdę się liczą. Na przykład „Różowy Odbycik Grubego Louie”.

Dobra, naprawdę żal mi Lilly, bo ona totalnie zasługuje na rolę Rozagundy.

Ale i tak ciągle nie cierpię tej nazwy!!!

Piątek, 5 marca,
lunch, trochę później

No więc wszyscy teraz ześwirowali, bo w drodze powrot­nej z kolejki do naszego stołu zatrzymałam się przy miejscu, gdzie J.P. siedział sam jak palec i zaprosiłam go, żeby się do nas przysiadł.

Nie wiem, o co im chodzi. Zachowują się, jakbym nagle zdarła z siebie ubranie i zaczęła przy wszystkich tańczyć hula. A tylko powiedziałam naszemu znajomemu facetowi, z któ­rym w najbliższej przyszłości będziemy spędzać sporo czasu, że może z nami siedzieć przy lunchu, jeśli ma ochotę.

A on podziękował.

I po chwili John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty sta­wiał swoją tacę z lunchem obok mojej.

- Och, cześć J.P. - przywitała go Tina.

Rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Borisowi, bo to on tak ostro się sprzeciwiał, kiedy zaproponowałam, że zaproszę do nas J.P., wtedy kiedy był jeszcze dla nas Facetem, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili.

Ale Boris roztropnie powstrzymał się od wygłaszania uwag na temat osób nienawidzących kukurydzy.

- Dzięki - powiedział J.P., wślizgując się na miejsce, które mu zrobiliśmy przy stoliku. Nie, żeby był gruby. On jest po prostu... duży. Wiecie, naprawdę wysoki i tak dalej.

- I co sądzisz o tym falafelu? - J.P. spytał Lilly, która wyglądała na zdziwioną, że mówi do niej facet, z którego przez ostatnie dwa lata, no cóż, kpiliśmy sobie.

Ale jeszcze bardziej się zdziwiła, kiedy zobaczyła, że oboje na swoich tacach mają dokładnie to samo: falafel, sałatkę i czekoladowy napój Yoo - hoo.

- Jest niezły. - Spojrzała na J.P. z nieco dziwnym wyra­zem twarzy. - Jeśli dodasz do niego dość dużo tahini.

- Wszystko jest dobre - odpowiedział J.P. - jeśli się doda dużo tahini.

Święte słowa!!!!!!

Boris oczywiście odezwał się z wielce niewinną miną:

- Nawet kukurydza?

Tina rzuciła mu kolejne ostrzegawcze spojrzenie...

...ale było za późno. Zło już się stało. Boris najwyraźniej nie umiał nad sobą zapanować. Zaczął złośliwie śmiać się w chusteczkę, udając, że wydmuchuje nos.

- No cóż - powiedział J.P, pogodnie chwytając przynętę - tego nie wiem. Ale może gumki do ścierania też.

Perin rozjaśniła się na te słowa.

- Zawsze uważałam, że gumki mogą być smaczne po usmażeniu - powiedziała. - No bo czasami, kiedy jem kal­mary, właśnie to mi się przypomina. Smażone gumki. Więc założę się, że z tahini też by dobrze smakowały.

- Och, jasne - odparł J.P. - Usmaż coś, a od razu robi się smaczne. Zjadłbym nawet jedną z tych serwetek, gdyby ją usmażyć.

Tina, Lilly i ja wymieniłyśmy zaskoczone spojrzenia. J.P., jak się okazuje, jest nawet... zabawny.

W taki dowcipny, a nie dziwaczny sposób.

- Moja babka robi czasami smażone pasikoniki - wtrąci­ła się Ling Su. - Są całkiem zjadliwe.

- Widzicie - powiedział J.P. - Mówiłem wam. - A po­tem, patrząc na mnie, dodał: - Nad czym tak pilnie pracu­jesz, Mia? Coś do oddania na następnej lekcji?

- Nie zwracaj na nią uwagi - parsknęła Lilly. - Ona po prostu pisze w swoim dzienniku. Jak zwykle.

- A więc to jest dziennik? - powiedział J.P. - Zawsze się trochę zastanawiałem. - A potem, kiedy rzuciłam mu pyta­jące spojrzenie, dodał: - No cóż, ile razy cię widzę, nie odry­wasz nosa od tego notesu.

Co może oznaczać tylko jedno: przez ten cały czas, kiedy my obserwowaliśmy Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, on obserwował nas!

Co jeszcze dziwniejsze, otworzył swój plecak i wyciągnął liniowany notes Mead z czarną marmurkową okładką, całą pokrytą napisami: Nie zaglądać! Prywatna własność!

Zupełnie taki sam jak mój!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

- Je też jestem fanem liniowanych notesów Mead - wy­jaśnił. - Tylko że ja nie piszę pamiętnika.

- A co w nim jest, w takim razie? - spytała Lilly, jak zawsze gotowa zadawać wścibskie pytania.

P.J. zrobił nieco zażenowaną minę.

- Och od czasu do czasu coś twórczo napiszę. To znaczy nie wiem, czy to jest naprawdę twórcze. Ale, wiesz, nieważ­ne. Próbuję.

Lilly zapytała go natychmiast, czy ma coś, co chciałby opublikować w pierwszym numerze „Różowego Odbycika Grubego Louie”. Przerzucił parę kartek, a potem spytał:

- A może to?

I odczytał głośno:

Niemy film

J.P. Reynolds - Abernathy Czwarty

Przez cały czas widzi nas

Cicha maszyna śledcza Gupty

Jakaż to mucha ma tyle oczu?

Za każdym zakrętem korytarza następna niespodzianka.

Szpiedzy Gupty nie są tak silni

Bo wiemy, że ich władza opiera się na strachu

Gdybym miał wybór, nie byłoby mnie tutaj

Niestety czesne mi opłacili aż do końca roku.

Wow. To znaczy... Wow. To było w sumie... Totalnie do­bre. Nie rozumiem do końca tego wiersza, ale moim zda­niem mówi chyba o tych kamerach ochrony i o tym, że dy­rektor Gupcie się wydaje, że wie o nas wszystko, chociaż tak nie jest. Czy coś.

Tak naprawdę nie wiem, o czym jest ten wiersz. Ale na pewno jest dobry, bo Lilly była pod prawdziwym wrażeniem. Próbowała namówić J.P., żeby dał go do druku w „Różowym Odbyciku Grubego Louie”. Chyba uważa, że w ten sposób można przywalić całej szkolnej dyrekcji.

Boże. Nieczęsto spotyka się faceta, który pisze wiersze. Albo w ogóle coś czyta. Pomijając instrukcję do Xboksa.

Jakie to dziwne, pomyśleć, że Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, jest pisarzem, jak ja. A je­śli przez cały ten czas, kiedy ja pisałam opowiadania o J.P., on pisał opowiadania o mnie? Na przykład jeśli napisał opo­wiadanie Nigdy więcej wołowiny! - o tym, jak dodali mięsa do wegetariańskiej lasagne, a ja przypadkiem zjadłam odrobinę i dostałam ataku prawdziwej furii?

Boże. To by było trochę... przykre.

Piątek, 5 marca, RZ

Grandmère oddzwoniła zaraz po dzwonku sygnalizują­cym koniec przerwy na lunch.

- Amelio - powiedziała świętoszkowatym tonem. - Chciałaś ze mną rozmawiać?

- Grandmère, co ty sobie myślisz, obsadzając mnie w tym swoim musicalu? - spytałam ostro. - Wiesz, że ja nie chcę w nim występować. Przecież nie wypełniłam zgłoszenia na przesłuchanie, pamiętasz?

- Czy to wszystko? - Grandmère wydawała się rozczaro­wana. - Myślałam, że masz korzystać ze swojej komórki wy­łącznie w sytuacjach awaryjnych. Mnie się raczej nie wydaje, żeby to była sytuacja awaryjna, Amelio.

- No cóż, i tu się mylisz - poinformowałam ją. - To jest sytuacja awaryjna. Poważny kryzys w naszych stosunkach: twoich i moich.

Grandmère chyba uznała, że to szalenie zabawna uwaga.

- Amelio - powiedziała - przypomnij mi, na co się skar­żyłaś najbardziej od momentu, kiedy odkryłaś, że jesteś księż­niczką?

Musiałam się zastanowić.

- Że wszędzie chodzi za mną ochroniarz? - spytałam szeptem, żeby Lars nie podsłuchał, bo nie chciałam urazić jego uczuć.

- A co jeszcze?

- Że nigdzie nie mogę pójść, żeby nie wlekli się tam za mną paparazzi?

- Zastanów się jeszcze raz.

- Że w czasie wakacji muszę chodzić na te sesje Parla­mentu zamiast pojechać na obóz, jak moi przyjaciele?

- Lekcje etykiety, Amelio - powiedziała Grandmère. - Nienawidzisz ich i nie cierpisz. No cóż, domyślasz się?

- Czego?

- Lekcje etykiety zostają zawieszone na czas trwania prób do Warkocza! Co o tym myślisz?

W jej głosie niemal było słychać to całe samozadowole­nie. Była totalnie przekonana, że mnie przegadała.

Nie miała pojęcia, że moja lojalność wobec przyjaciół przerasta moją nienawiść do lekcji etykiety!

- Niezła sztuczka - poinformowałam ją. - Ale wolała­bym się uczyć mówić w pięćdziesięciu tysiącach języków „Pro­szę mi podać masło” niż patrzeć, jak Lilly nie dostaje roli, na którą zasługuje.

- Lilly nie jest zadowolona ze swojej roli? - spytała Grandmère.

- Tak! Ona jest najlepszą aktorką z nas wszystkich, powinna dostać główną rolę! A ty jej dałaś tę głupią rólkę kochanki Alboina, gdzie ma wszystkiego ze dwie linijki tek­stu!

- W teatrze nie ma marnych rólek, Amelio - powiedzia­ła Grandmère. - Są tylko marni aktorzy.

Co? Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi.

- Nieważne, Grandmère - mruknęłam. - Jeśli chcesz, żeby ta twoja sztuka się udała, powinnaś była obsadzić Lilly w głównej roli. Ona...

- A czy ja już wspominałam - przerwała mi Grandmère - jak bardzo się ucieszyłam, że miałam okazję poznać kole­żankę, Amber Cheeseman?

Krew mi w żyłach normalnie stężała i stanęłam jak wry­ta przed wejściem do sali RZ, z telefonem przytkniętym do ucha.

- C - co?

- Ciekawe, co powiedziałaby Amber - ciągnęła Grandmère - gdybym jej przy okazji wspomniała, że przepuściłaś pie­niądze przeznaczone na jej ceremonię rozdania matur na pojemniki do segregacji odpadów.

Byłam tak zaszokowana, że nic nie powiedziałam, tylko stałam tam, a Boris usiłował mnie ominąć z futerałem na skrzypce w ręku, mówiąc:

- Hm, przepraszam, Mia.

- Grandmère - powiedziałam z trudem, bo w gardle kom­pletnie mi zaschło. - Nie zrobisz tego.

Jej odpowiedź wstrząsnęła mną do głębi:

- Och, zrobię.

Grandmère, chciałam krzyknąć, nie możesz szantażo­wać swojej jedynej wnuczki!!!!!!!!!!!! Co się z tobą dzie­je????????

Ale, oczywiście, nie mogłam. Wykrzyczeć tego. Bo by­łam już w sali RZ. Z komórką przy uchu.

I chociaż to jest rozwój zainteresowań, i wszyscy na tych zajęciach i tak są niesłychanie dziwaczni, to nie można tam chodzić po klasie i wrzeszczeć do telefonu.

- Pomyślałam, że to zmieni twój punkt widzenia - mru­czała do telefonu Grandmère. - Ja, oczywiście, nic nie po­wiem twojej małej przyjaciółeczce na temat stanu szkolnej kasy. Ale w zamian za to ty mi pomożesz rozwiązać mój obec­ny kryzys, grając główną rolę w Warkoczu. Faktem jest, Ame­lio, że jako potomkini Rozagundy nadasz tej roli pewien rys szczególnej autentyczności, czego nie mogłaby zrobić twoja przyjaciółka Lilly - poza tym, tak przy okazji, jesteś o wiele atrakcyjniejsza niż Lilly, która w pewnym oświetleniu przy­pomina często takiego pieska z małą, płaską mordką.

Mopsa! A ja myślałam, że tylko ja to zauważyłam!

- Do zobaczenia na próbie dziś po południu - gruchała Grandmère. - Och, i jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, młoda damo, nikomu nie wspomnisz o naszej małej umowie. Niko­mu, włącznie z twoim ojcem. Zrozumiano?

A potem odłożyła słuchawkę.

!!!!!!!!!!!!!!!!

W głowie mi się to nie mieści. Naprawdę nie mieści. Cóż, w głębi ducha chyba zawsze to wiedziałam. Ale ona nigdy przedtem nie zrobiła tego tak jawnie.

Jednak muszę to chyba powiedzieć, skoro taka jest prawda:

Moja babka to zły człowiek. Tak. Zły.

Bo jaka kobieta posunęłaby się do szantażu, żeby wymu­sić coś na własnej wnuczce.

Już wam mówię jaka: niedobra.

Albo Grandmère jest może socjopatką. To by mnie w naj­mniejszym stopniu nie zdziwiło. Wykazuje wszelkie objawy. Może tylko poza częstym łamaniem prawa.

Ale chociaż Grandmère nie łamie może praw federalnych, to z pewnością przez cały czas łamie prawa wszelkiej przy­zwoitości.

Kiedy skończyłam rozmawiać z Grandmère, poczułam na sobie wzrok Lilly, obserwującej mnie znad komputera, na którym składała pierwszy numer „Różowego Odbycika Gru­bego Louie”.

- Coś nie tak, Mia? - spytała.

- Ta rola Rozagundy - wyjaśniłam jej. - Przykro mi, ale Grandmère nie chce ustąpić. Mówi, że muszę ją zagrać albo powie Sama Wiesz Komu Sama Wiesz Co i ona mi skopie tyłek jak stąd do wieczności.

Ciemne oczy Lilly zalśniły za okularami.

- Och, tak powiedziała, tak? - Lilly nie wydawała się zdziwiona.

- Naprawdę mi przykro, Lilly - powiedziałam całkowi­cie szczerze. - Byłabyś o wiele lepszą Rozagundą niż ja.

- Nieważne. - Lilly pociągnęła nosem. - Wystarczy mi moja rola. Naprawdę.

Ale ja widziałam, że ona tylko stara się być dzielna. A w środku cierpi.

I nie dziwię się jej. To wszystko jest zupełnie bez sensu. Jeśli Grandmère chce, żeby to przedstawienie odniosło suk­ces, to czemu nie chce obsadzić najlepszej dostępnej aktor­ki? Czemu upiera się, żeby ta rola przypadła mnie, chyba najgorszej aktorce w całej szkole - może z wyjątkiem Amber Cheeseman?

Och, no cóż. Kto pojmie, dlaczego Grandmère robi choć połowę z tego, co robi? Wyobrażam sobie, że kryje się za tym jakaś logika.

Ale my, zwykli śmiertelnicy, nigdy jej nie zrozumiemy. To przywilej zarezerwowany wyłącznie dla innych kosmitów ze statku - matki, który podrzucił tu moją babkę z tej złej planety, na której się urodziła.

Piątek, 5 marca, geografia i środowisko

Przed chwilą Kenny spytał mnie, czy nie przepisałabym naszej pracy domowej na temat masy molowej, bo wczoraj wieczorem, odrabiając lekcje, poplamił ją sosem seczuańskim.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Może to resztki szaleń­stwa szarpiącego mną po rozmowie z Grandmère. Może część jej podłości przeniosła się na mnie czy coś takiego. Nie wiem, jak inaczej to wyjaśnić.

W każdym razie cokolwiek to było, zdecydowałam się za­stosować do tej sytuacji teorię ekonomii. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Cała ta samorealizacja w moim przypadku się nie sprawdziła. Czemu nie dać szansy staremu, poczciwemu Alfredowi Marshallowi? Wszyscy inni to robią. Na przykład Lana.

I ona zawsze dostaje to, czego ona sama chce. Tak jak Grandmère zawsze dostaje to, na co ona ma ochotę.

Więc powiedziałam Kenny'emu, że nie zrobię tego, chy­ba że dzisiejszą pracę domową też odrobi.

Spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie, ale powiedział, że odrobi. Chyba spojrzał na mnie dziwnie dlatego, że i tak odrabia prace codziennie.

Ach, nieważne. Nie mogę uwierzyć, że aż tyle czasu mi zajęło odkrycie, jak działa społeczeństwo. Przez cały ten czas myślałam, że potrzebuję jungowskiej transcendencji, żeby osiągnąć spokój ducha i zadowolenie.

Ale Grandmère - i, o ironio, Lana Weinberger - pokazały mi, na czym polegał mój błąd w myśleniu.

Otóż nie chodzi o to, że aby móc zebrać owoce radości i miłości, trzeba w sobie obudzić i rozwinąć zaufanie i współ­czucie.

Nie. Tu chodzi o prawa popytu i podaży. Jeśli masz na coś popyt i potrafisz znaleźć odpowiednią zachętę, żeby lu­dzie ci to dali, to wtedy oni zapewnią ci podaż.

I równowaga pozostanie stabilna.

To w pewnym sensie zadziwiające. Nie miałam pojęcia, że Grandmère jest takim ekonomicznym geniuszem.

Ani że kiedykolwiek ja nauczę się czegoś od Lany.

To w pewnym sensie rzuca nowe światło na wszystko.

I naprawdę mam na myśli - wszystko.

Praca domowa

Godzina wychowawcza: nie dotyczy

WF: spodenki gimnastyczne!!! Spodenki gim­nastyczne!!! Spodenki gimnastyczne!!!

Ekonomia: na poniedziałek przeczytać roz­dział 9

Angielski: strony 155 - 175, O, pionierzy!

Francuski: vocabulaire 3éme étape

RZ: znaleźć taki stanik wodny, który mi kie­dyś Lilly kupiła dla żartu. Założyć go na impre­zę.

Geometria: rozdział 18

Geografia i środowisko: a kto by się przejmo­wał? Kenny odrobi! Ha!

Piątek, 5 marca, Sala Balowa,
hotel Plaza

Pierwsza próba Warkocza! była czymś, co Grandmère na­zwała „próbą czytaną”. Mieliśmy przeczytać wspólnie scenariusz, w grupie. Każdy aktor czytał głośno swój tekst, tak jakby występował na scenie.

Czy mogę tylko zauważyć, że próby czytane są szalenie nudne?

Pod scenariusz wetknęłam swój pamiętnik, żeby nikt nie widział, że zamiast słuchać piszę. Chociaż trochę było mi niezręcznie wyciągać scenariusz spod notesu, kiedy przycho­dził znak na jeden z moich tekstów.

Znak to ostatnia linijka poprzedzająca to, co ty sama masz potem powiedzieć. Dowiaduję się dzisiaj mnóstwa rze­czy związanych z teatrem.

Na przykład tego, że chociaż Grandmère napisała dialo­gi do Warkocza!, nie napisała do niego muzyki. Muzykę skom­ponował jakiś facet o imieniu Phil. Phil to ten sam gość, który grał na fortepianie, akompaniując nam wczoraj w cza­sie przesłuchania. Grandmère, jak się okazuje, zapłaciła Philowi masę pieniędzy, żeby napisał muzykę, która będzie pasowała do jej tekstów.

Mówi, że wzięła jego nazwisko z tablicy ze spisem perso­nelu Hunter College.

Ale Phil nie wygląda, jakby miał mnóstwo czasu, żeby się cieszyć niespodziewanym napływem gotówki. Musiał za­liczyć nieprzespaną noc, żeby skomponować muzykę do War­kocza! i wydaje mi się, że nie zdołał jeszcze odespać. W czasie próby czytanej z trudem otwierał oczy.

I nie on jeden. Señor Eduardo ani razu nie otworzył oczu po pierwszej linijce tekstu (wypowiadanej przez Rozagundę: „Och, a jużci, cóż to za radość mieszkać w tej sennej, spokoj­nej wiosce tuż przy morskim wybrzeżu” znak: pierwsza pio­senka).

Możliwe, że señor Eduardo już nie żyje.

No cóż, to nie byłoby takie złe. Wszyscy mogliby mówić: „Umarł, robiąc to, co kochał najbardziej”, jak w tym okropnym filmie w telewizji, gdzie dziewczyna spadła z drzewa i skręci­ła kark tego samego dnia, kiedy dostała nowego konia.

Ach, nie, właśnie zachrapał. Więc jeszcze żyje.

No, moja linijka:

- Ach, Gustawie, nie śmiej zwać siebie wieśniakiem! Gdyż podkowy, jakie kujesz dla naszych koni, dodają siły ich krokom, a miecze, jakie wykuwasz dla naszego ludu, dodają mu odwagi w walce przeciwko tyranii!

A potem była kolej, żeby J.P. powiedział swoją linijkę. Wie­cie, J.P. nie jest złym aktorem. I nie mogłam nie zauważyć, że pod swoim scenariuszem schował swój notes Mead.

Wiecie, co by było najdziwniejsze? Gdyby on pisał o mnie w tym samym czasie, kiedy ja piszę o nim. Może J.P. to taka chłopięca odmiana mnie samej? Mamy naprawdę dużo wspól­nego - poza tym, że on nie jest z pochodzenia księciem.

Ale i tak porozmawiałam z nim trochę, zanim próba się zaczęła (bo widziałam, że wszyscy pozostali go ignorują - no cóż, Boris i Tina byli zajęci całowaniem się, co robią teraz o wiele częściej, bo Boris już nie nosi aparacika, a Lilly prze­glądała z Kennym swoje notatki redakcyjne do jego traktatu o brązowych karłach, a Perin usiłowała przekonać Grandmère, że jest dziewczyną, a nie facetem, a Ling Su usiłowała nie dopuszczać do mnie Amber Cheeseman (co mi obiecała jako członkini chóru). J.P. powiedział mi, że niespecjalnie interesuje się aktorstwem - że zgłaszał się na przesłuchania do każdego przedstawienia wystawianego w LiAE, bo jego mama i tata mają kompletnego świra na punkcie teatru i za­wsze chcieli, żeby ich syn jakoś się związał z artystycznym biznesem.

- Ale ja bym wolał zarabiać na życie pisaniem - powie­dział J.P. - Nie żeby, rozumiesz, było wiele zajęć dla poety. Ale chodzi mi o to, że raczej wolałbym być pisarzem niż aktorem. Bo aktorzy, jak się nad tym zastanowić, mają za zadanie tylko zinterpretować to, co napiszą inni. Nie mają żadnej władzy. Prawdziwa moc kryje się w słowach, jakie wypowiadają, a te słowa napisał ktoś inny. To właśnie mnie pociąga. Być siłą, kryjącą się za Juliami Roberts i Jude'ami Law tego świata.

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

To jest takie niesamowite!!!! Bo ja powiedziałam kiedyś niemal dokładnie to samo!!!! Chyba.

I naprawdę rozumiem, co on czuje - ta presja, żeby coś robić tylko po to, żeby uszczęśliwić rodziców. Przykład? Lek­cje etykiety. Och, i niezawalanie geometrii, mimo że w żaden sposób na nic mi się w przyszłości nie przyda.

Jedyny problem w tym, że chociaż startował do wszyst­kich spektakli wystawianych przez LiAE, nigdy nie dostał żadnej roli. Uważa, że to przez koteryjne układy w Klubie Dramatycznym.

- Myślę, że gdybym naprawdę chciał dostać rolę w ja­kimś ich przedstawieniu - powiedział mi - mógłbym spróbo­wać wkręcić się do ich paczki - wiesz, siadać z nimi przy lunchu, wystawać z nimi na schodach pod szkołą, przynosić im kawę z delikatesów, dać sobie założyć kolczyk w nosie, zacząć palić papierosy aromatyzowane goździkami, takie rze­czy. Ale prawdę mówiąc, ja nie cierpię aktorów. Oni są tacy pochłonięci sobą! Po prostu zmęczyła mnie rola widowni dla ich ciągłych spektakli, rozumiesz? Bo tak to w sumie wyglą­da, kiedy z jednym z nich gadasz. Jakby specjalnie dla ciebie recytowali jakiś monolog.

- No cóż - powiedziałam, myśląc o wszystkich tych hi­storiach o nastoletnich aktorach, jakie czytałam w „US Week­ly”. - Może to dlatego, że nie czują się pewnie. Wiesz, to się zdarza większości nastolatków. Ten brak wiary w siebie.

Nie wspominałam, że ze wszystkich nastolatków, z jaki­mi kiedykolwiek rozmawiał J.P., ja jestem prawdopodobnie najmniej pewna siebie. Sądzę zresztą, że mam dość powo­dów, żeby się czuć niepewnie. Bo ile znacie nastolatek, które nie mają zielonego pojęcia, jak się imprezuje, i w dodatku są szantażowane przez własne babki?

- Może - powiedział J.P. - A może jestem zbyt krytycz­nie nastawiony. Prawdę mówiąc, chyba nie należę do takich typów, które lubią się łączyć w grupy. Jestem raczej typem samotniczym. W razie gdybyś nie zauważyła.

J.P. uśmiechnął się do mnie szeroko z tymi słowami, ta­kim trochę nieśmiałym uśmiechem. Zaczynałam w pewnym sensie rozumieć, o co chodziło Tinie i Lilly, kiedy powiedzia­ły, że on jest niezły. On faktycznie jest niezły. W taki wielki, niedźwiedziowaty sposób.

A co do aktorów, ma rację. Sądząc z tego, co widziałam, kiedy udzielali się w talk - show, oni nigdy nie przestają mó­wić o sobie!

I okay. Rozumiem, że o to pyta prowadzący. Ale i tak.

Ups, znów moja kolej:

- Służko, przynieś mi najzacniejszej grappy z piwnic! Nauczę tego łajdaka, co to znaczy igrać sobie z rodem Renal­do.

O Boże. Dopiero za dwie godziny zobaczę Michaela. Jesz­cze nigdy bardziej nie potrzebowałam poczuć zapachu jego szyi niż teraz. Oczywiście, nie mogę mu powiedzieć, co mnie martwi - całej prawdy o tym, że nie jestem imprezową dziew­czyną - ale przynajmniej mogłabym znaleźć nieco pociechy, stojąc obok niego w kuchni jego rodziców, kiedy będę robiła ten dip i słuchała pomruku jego głębokiego głosu, którym będzie opowiadał o teorii chaosu czy czymś takim.

Proszę, niech to się już skończy.

Ups, znów moja kolej:

- W imię mojego ojca, ześlę cię lordzie Alboinie do pie­kła, gdzie miejsce twoje!

Taa! Powinszowania i życzenia szczęścia! Alboin nie żyje! Zaśpiewajmy finałową piosenkę, a potem ukłon i kurtyna! Hura! Możemy wszyscy iść już do domu! Albo na randki!

Nie, zaraz. Grandmère ma jeszcze jakąś ostatnią uwagę:

- Chciałabym wam wszystkim podziękować, że zgodzi­liście się dołączyć do mnie w tej niezwykłej przygodzie, któ­rą wspólnie przeżyjemy. Próby i spektakl Warkocza! powin­ny stać się jednym z największych spełnień artystycznych, w jakich kiedykolwiek weźmiecie udział. I uważam, że sa­tysfakcja będzie o wiele większa, niż kiedykolwiek oczekiwa­liście...

Miło, że przy tych ostatnich słowach spojrzała dokład­nie na mnie. Czemu ona nie powie prosto z mostu: „A Am­ber Cheeseman zabije cię za przepuszczenie całej kasy na ceremonię rozdania matur”.

- Jednak abyśmy mogli osiągnąć nasz cel, musimy pra­cować, i to ciężko - ciągnęła. - Próby będą się odbywać co­dziennie i będą trwały do późnego wieczoru. Będziecie mu­sieli poinformować rodziców, żeby nie oczekiwali was na obiedzie przez cały przyszły tydzień. I oczywiście do ponie­działku opanujecie na pamięć swoje role.

Jej stwierdzenie wywołało jeszcze większe poruszenie i szepty. Rommel, który najwyraźniej odczuł psychiczny nie­pokój przepełniający pomieszczenie, zaczął w sposób nieopa­nowany wylizywać sobie intymne okolice, jak zawsze w chwi­lach stresu.

- Wasza Wysokość, nie sądzę, żeby udało mi się do tego czasu nauczyć tych wszystkich włoskich zwrotów - powie­działa nerwowo Perin.

- Nonsens - oświadczyła Grandmère. - Nessum dolore, nessum guadagno.

Ale nikt w ogóle nie wiedział, co to znaczy, więc wszyscy zaczęli świrować.

Poza J.P. Powiedział głębokim, spokojnym, bardzo ta­kim w stylu Bodyguarda głosem:

- Hej, ludzie, spokojnie. Chyba damy radę. To będzie nawet zabawne.

Potrwało parę chwil, nim jego słowa dotarły do zebra­nych. Ale kiedy tak się wreszcie stało, Lilly, co najciekawsze, poparła go:

- Wiecie co? J.P. ma rację. Też uważam, że sobie poradzimy.

Na co Boris wybuchnął:

- Przepraszam, ale czy to nie ty skarżyłaś się, że nie wiesz, jak ci się uda uporać przez weekend z pierwszym nu­merem szkolnego magazynu literackiego?

Lilly zdecydowała się zignorować tę uwagę. J.P. miał nie­co zmieszaną minę.

- No cóż, nie przypominam sobie niczego takiego - po­wiedział - ale założę się, że uda nam się jakoś spotkać jutro przed południem i może w niedzielę też, i zrobić jeszcze parę prób czytanych, i do poniedziałku będziemy znali teksty na pamięć.

- Znakomity pomysł - powiedziała Grandmère, klasz­cząc w dłonie na tyle głośno, że señor Eduardo otworzył pół­przytomne oczy. - Zyskamy więcej czasu na pracę z choreo­grafem i instruktorką śpiewu.

- Choreografem? - Boris zrobił przerażoną minę. - Instruktorką śpiewu? A dokładniej mówiąc, ile czasu ma nam to zająć?

- Tyle - odpowiedziała gwałtownie Grandmère - ile będzie potrzeba. A teraz wracajcie do domu i trochę odpocznijcie! Radzę, żebyście zjedli porządną kolację, musicie mieć siły na ju­trzejsze próby. Stek, średnio wysmażony, mała porcja sałatki i pieczony ziemniak z mnóstwem masła i soli to idealny posiłek dla aktora, który chce zachować siły. Oczekuję, że wszystkich was tu zobaczę jutro o dziesiątej: I zjedzcie porządne śniadanie - jajka na bekonie i mnóstwo kawy! Nie chcę, żeby mi tu ktoś mdlał z wyczerpania! I udanej próby czytanej, moi drodzy! Wspaniale! Pokazaliście tu wiele zdrowych, nieskażonych emo­cji! Dajcie sobie teraz nawzajem oklaski!

Powoli, jedna po drugim, zaczęliśmy klaskać - było oczy­wiste, że jak tego nie zrobimy, to Grandmère nigdy nas stąd nie wypuści.

Niestety, nasze oklaski zbudziły drzemiącego maestro. Czy tam reżysera. Czy jak go zwać.

- Dziękuję! - Señor Eduardo obudził się już na tyle, żeby uznać, że oklaski są przeznaczone dla niego. - Dziękuję wam wszystkim! Ale nie zdołałbym tego dokonać, gdyby nie wa­sza pomoc. Jesteście zbyt uprzejmi.

- No cóż - powiedział do mnie J.P. - Do zobaczenia ju­tro rano, Mia. Nie zapomnij zjeść tego steku! I bekonu!

- Ona jest wegetarianką - przypomniał mu Boris, nadal zły, że opuści tyle godzin gry na skrzypcach.

- Wiem. To był żart. Przecież po tym cyrku, jaki odsta­wiła w stołówce z tym mięsem w wegetariańskiej lasagne, chyba cała szkoła wie, że ona jest wegetarianką.

- Ach, taa? - powiedział Boris. - I kto to mówi? Facet, Który Nie Cierpi, kiedy...

Musiałam zatkać Borisowi usta dłonią, zanim zdążył do­kończyć.

- Dobranoc, J.P. - rzuciłam. - Do zobaczenia jutro!

A potem, kiedy wyszedł z sali, puściłam Borisa i wytar­łam rękę w serwetkę.

- Boże, Boris - jęknęłam. - Ależ ty się ślinisz.

- Mam problem z nadmiernym wydzielaniem śliny - po­informował mnie.

- Teraz mi mówisz?

- Hej, Mia - zaczepiła mnie Lilly, kiedy szłyśmy do wyj­ścia. - Coś za mocno reagujesz. I w ogóle, co się z tobą dzie­je? Podoba ci się ten cały J.P. czy co?

- Nie - odpowiedziałam obrażona. Jezu, przecież ja się spotykam z jej bratem już od półtora roku. Powinna już do tej pory wiedzieć, kto mi się podoba. - Ale moglibyście przy­najmniej miło go traktować.

- Mia po prostu czuje się winna - stwierdził Boris - bo go uśmierciła w swoim opowiadaniu.

- Nieprawda - rzuciłam.

Ale jak zwykle, strasznie kłamałam. Bo czuję się winna, że uśmierciłam J.P. w swoim opowiadaniu.

I niniejszym przysięgam, że nigdy już nie uśmiercę w swoich utworach żadnej postaci wzorowanej na żywym człowieku.

Chyba że będę pisała książkę o Grandmère, oczywiście.

Piątek, 5 marca, 10.00 wieczorem,
salon Moscovitzów

Okay, te filmy, które muszę oglądać z Michaelem... Są tak przygnębiające! Dystopijna science fiction to po prostu nie dla mnie. Już samo słowo „dystopijny” działa mi na ner­wy. Bo dystopia to przeciwieństwo utopii, która oznacza spo­łeczeństwo idealne albo totalnie pokojowe. Jak ta utopijna społeczność, którą usiłowano zbudować w New Harmony w Indianie, gdzie mama mnie kiedyś zaciągnęła, kiedy usiłowałyśmy na trochę uciec od babci i dziadka w czasie wizy­ty w Versailles (tym w Indianie).

W New Harmony wszyscy usiedli razem i zaplanowali coś w rodzaju idealnego miasta, z tymi wszystkimi ładnymi budynkami i ładnymi ulicami, i ładnymi szkołami, i tak da­lej. Wiem, że to brzmi odpychająco. Ale wcale takie nie jest. New Harmony jest całkiem luzackie.

Dystopijne społeczności natomiast nie są luzackie. Nie ma tam ładnych budynków, ulic ani szkół. Wyglądają bardzo podobnie do tego, jak wyglądało Lower East Side, zanim wprowadzili się tam ci wszyscy zamożni geniusze od firm komputerowych i otworzyli te wszystkie bary tapas i aparta­menty na wynajem za trzy tysiące dolarów miesięcznie bez opłat. Wiecie, takie miejsca, gdzie najwięcej jest stacji ben­zynowych i barów ze striptizem, a od czasu do czasu, na dokładkę, jakiś diler narkotyków sterczący na rogu ulicy.

To w takich społecznościach żyli prawie wszyscy bohate­rowie dystopijnych filmów SF, które dziś oglądaliśmy.

Człowiek Omega? Dystopijne społeczeństwo spowodowa­ło plagę, która omal nie zabiła całej ludności i wszystkich (poza Charltonem Hestonem) zamieniła w zombie.

Ucieczka Logana? Utopijne społeczeństwo, które zamie­nia się w dystopijne, kiedy wychodzi na jaw, że dla wyżywie­nia populacji za pomocą ograniczonych zasobów, jakie im pozostały po wojnie nuklearnej, rząd zmuszony jest zabijać obywateli w dzień ich trzydziestych urodzin.

2001: Odyseja kosmiczna jest następna w kolejce, przy­najmniej kiedy już wyjdę z łazienki, ale poważnie obawiam się, że więcej już dziś nie zniosę.

Znoszę to wszystko jedynie dlatego, że mogę się zwinąć w kłębek obok Michaela na kanapie.

I że w czasie nudnych kawałków się całujemy.

I że w czasie przerażających kawałków chowam twarz na jego piersi, a on mnie ściśle otula ramionami i mogę sobie powąchać jego szyję.

I chociaż w normalnych warunkach zupełnie by mi to wystarczyło, to pozostaje ten drobiazg, że kiedy sprawy między Michaelem i mną zaczynają się robić naprawdę namiętne - na tyle że on naciska guzik pauzy na pilocie - słyszymy Lilly, która po przeciwnej stronie korytarza wrzeszczy:

- Przeklinam cię, Alboinie, boś jest ordynarnym psem, za jakiego zawsze cię miałam!

Chciałabym tylko zaznaczyć, że czasami trudno dać się porwać chwili. Na przykład kiedy twój jedyny ukochany bie­rze cię w ramiona, a ty słyszysz, jak ktoś drze się:

- Poślubisz zatem tę pospolitą genowiańską dziewkę, chociaż mogłeś mieć mnie, Alboinie? Fi!

I może dlatego Michael poszedł właśnie do kuchni przy­nieść trochę popcornu. Wygląda na to, że 2001: Odyseja kosmiczna to może być nasz jedyny sposób na zagłuszenie nie­koniecznie słodkich tonów, które dobiegają z pokoju, gdzie Lilly i Lars ćwiczą jej rolę.

Chociaż - biorąc pod uwagę że tak się teraz staram zbyt często nie kłamać - powinnam chyba przyznać, że nie tylko wojownicze okrzyki Lilly powstrzymują mnie przed poświę­ceniem Michaelowi pełnej uwagi, z punktu widzenia całowa­nia. Prawdę mówiąc, ta cała impreza ciąży mi niczym ten bananowy wąż Britney w czasie rozdania nagród VMA.

To mnie ciągle dręczy. Naprawdę. Zrobiłam ten dip - francuski cebulowy, z torebki Knorra - i wszystko, żeby tyl­ko myślał, że nie mogę się doczekać jutrzejszego wieczoru.

Ale jest dokładnie odwrotnie.

Chociaż przynajmniej mam pewien plan. Dzięki Lanie. Mniej więcej wiem, co zamierzam robić w czasie imprezy. I mam już strój. No cóż, w pewnym sensie. Chyba obcięłam tę spódnicę nieco za krótko.

Chociaż Lana pewnie powiedziałaby, że nie ma za krót­kiej mini.

Ooooch, Michael wrócił i niesie popcorn. Czas na cało­wanie!

Sobota, 6 marca, 00.00

Niewiele brakowało: kiedy wróciłam dziś o północy od Moscovitzów, mama na mnie czekała (no cóż, niezupełnie czeka­ła na mnie. Oglądała sobie tę trzyczęściową Ekstremalną chi­rurgię na Discovery Zdrowie, o facecie z niesamowicie wielkim znamieniem na twarzy, którego nawet ośmiu chirurgów nie mogło do końca usunąć. A on nie mógł włożyć maski na tę stronę twarzy, jak facet z Upiora w operze, bo to znamię miało takie górki i dołki, i odstawało za bardzo, żeby jakąś maskę dało się dopasować. Więc Christine powiedziałaby: „Och, to­talnie widzę te blizny pod twoją maską, głupku”. Poza tym on i tak na pewno nie dysponuje podziemnym lochem, do które­go mógłby ją zawlec. Ale nieważne).

Chociaż usiłowałam wśliznąć się do środka po cichutku, mama mnie przyuważyła, musiałyśmy więc odbyć tę rozmo­wę, której naprawdę wolałabym uniknąć:

Mama (naciskając „mute” na pilocie): Mia, co ja słyszę? Twoja babka wystawia jakąś sztukę o twojej przodkini Rozagundzie i obsadza cię w głównej roli?

Ja: Aha. Taa. No właśnie.

Mama: W życiu nie słyszałam czegoś bardziej absurdal­nego! Czy ona sobie nie zdaje sprawy, że ty ledwie ciągniesz z geometrii? Nie masz czasu na granie głównej roli w żadnej sztuce. Musisz się skoncentrować na lekcjach. Masz już dość zajęć pozalekcyjnych z tym samorządem szkolnym i lekcja­mi etykiety. A teraz jeszcze to?

Ja: Musical.

Mama: Co?

Ja: To jest musical, nie sztuka.

Mama: Nic mnie nie obchodzi, co to jest. Jutro dzwonię do twojego ojca i mówię mu, żeby położył temu kres.

Ja (przerażona, bo jeśli ona to zrobi, to Grandmère total­nie puści farbę do Amber Cheeseman na temat pieniędzy, a ja oberwę łokciem w grdykę. Ale tego też nie mogę mamie powiedzieć, więc muszę skłamać. Znowu!): Nie! Nie rób tego! Proszę, mamo! Ja naprawdę... och... mnie się to naprawdę podoba.

Mama: Co ci się podoba?

Ja: Ta sztuka. To znaczy musical. Ja naprawdę chcę w nim wystąpić. Teatr to moje życie.

Mama: Mia, czy ty się dobrze czujesz?

Ja: Świetnie! Tylko nie dzwoń do taty, dobrze? On na­prawdę w tej chwili jest bardzo zajęty Parlamentem i wszyst­kim. Nie zawracajmy mu głowy. Naprawdę podoba mi się ta sztuka Grandmère. Jest zabawna i w ogóle, i to dla mnie fajna szansa, żeby, hm, poszerzyć swoje horyzonty.

Mama: No cóż... Sama nie wiem...

Ja: Proszę, mamo. Przysięgam, że moje stopnie się nie pogorszą.

Mama: No cóż. Niech będzie. Ale jeśli mi przyniesiesz do domu chociaż jedną tróję z klasówki, to dzwonię do Genowii.

Ja: Och, dzięki mamo! Nie martw się, nie przyniosę.

A potem musiałam iść do swojego pokoju i pooddychać przez chwilę do papierowej torebki, bo wydawało mi się, że zaczynam hiperwentylować.

Sobota, 6 marca, 14.00,
Sala Balowa, hotel Plaza

Okay, no więc aktorstwo jest chyba nieco trudniejsze, niż mi się wydawało. Tak, napisałam niedawno, że ludzie zosta­ją aktorami, bo to naprawdę łatwe zajęcie, za które dostaje się kupę pieniędzy...

Może to i prawda. Ale okazuje się, że łatwe wcale nie jest. Trzeba pamiętać o całej masie rzeczy.

Na przykład o układzie. To znaczy o tym, jak masz się poruszać po scenie, wypowiadając swoje kwestie. Zawsze myś­lałam, że aktorzy po prostu to sobie wymyślają w miarę gra­nia.

Ale okazuje się, że reżyser mówi im, gdzie dokładnie mają stawać, a nawet przy którym słowie w której kwestii mają zrobić krok. I jak szybko. I w jakim kierunku.

A przynajmniej jeśli tym reżyserem jest Grandmère.

Och, ona nie jest naszym reżyserem, oczywiście. A przy­najmniej cały czas nas o tym zapewnia. Señor Eduardo, usa­dzony w kącie i okryty pod samą brodę jakimś pledem, jest właściwym reżyserem tej sztuki. To znaczy musicalu.

Ale skoro on zapada w sen, gdy tylko uda mu się wy­krztusić: „I... Gramy!” - Grandmère była taka miła, że prze­jęła jego obowiązki.

Ja nie twierdzę, że to nie był jej plan od samego począt­ku. Ale z całą pewnością nie przyznaje się do tego.

W każdym razie oprócz tego całego tekstu musimy jesz­cze zapamiętać układ ruchowy.

Ale ten układ to nie choreografia. Choreografia jest wte­dy, kiedy tańczysz, jednocześnie śpiewając piosenki.

Do tego Grandmère zatrudniła zawodową choreografkę. Ma na imię Piórko. Piórko jest podobno bardzo znana, bo zrobiła choreografię do kilku broadwayowskich przebojów. Teraz musi być u niej bardzo krucho z forsą, skoro zgodziła się robić choreografię do takiej nudy jak Warkocz! Ale nie­ważne.

Piórko w niczym nie przypomina tych choreografów, któ­rych widziałam w filmach, na przykład Honey albo Światła sceny. W ogóle się nie maluje, twierdzi, że jej trykot jest zro­biony z konopi i ciągle nam każe znaleźć nasze centrum ener­getyczne i skoncentrować się na energii chi.

Kiedy Piórko mówi takie rzeczy, Grandmère ma poiryto­waną minę. Ale wiem, że nie chce się drzeć, bo przy tak napiętych terminach trudno jej będzie znaleźć innego choreo­grafa, jeśli Piórko się obrazi i rzuci pracę, do czego tancerze najwyraźniej mają skłonności.

Ale Piórko nie jest taka zła jak nasza nauczycielka śpie­wu, madame Puissant, która zazwyczaj pracuje ze śpiewaka­mi operowymi i która kazała nam wszystkim ustawić się i wykonywać te ćwiczenia wokalne, czy wokalizy, jak ona je nazywa, które obejmowały wyśpiewywanie: „Moja mamoooo, moja droooga” ciągle od nowa na coraz bardziej wznoszącą się nutę, póki nie poczuliśmy, że „drga nam coś u podstawy nosa”.

Zauważyłam, że Grandmère darzy madame Puissant wielką aprobatą. A przynajmniej nie przerywa jej co chwila. Jakby tego wszystkiego nie było dosyć, musieliśmy jesz­cze przetrwać przymiarkę kostiumów, a w moim przypadku również przymiarkę peruki. Bo oczywiście Rozagunda musi mieć ten niesamowicie długi warkocz, ponieważ taki jest, w sumie, tytuł sztuki.

To znaczy musicalu.

Mówię po prostu, że wszyscy martwili się opanowaniem pamięciowym swoich ról na czas, a tu okazało się, że do wystawienia sztuki - to znaczy musicalu - potrzeba o wiele więcej niż tylko nauczyć się roli na pamięć. Trzeba opano­wać układ ruchów i choreografię, nie wspominając nawet o tych wszystkich piosenkach i o tym, jak się nie potykać o własny warkocz (to znaczy o kawałek liny, ponieważ war­kocz nie jest jeszcze gotowy i Grandmère przyczepiła mi do głowy jedną z tych aksamitnych lin, które zagradzają Palmiarnię, żeby ludzie się tam nie wpychali, kiedy jest jeszcze zamknięta przed południem.

Chyba trudno się dziwić, że dokucza mi lekka migrena. Chociaż nie gorsza niż ta, której dostaję, kiedy wciskają mi na głowę mój diadem.

W tej chwili J.P. i ja mamy krótką przerwę, bo Piórko ćwiczy z chórem choreografię do piosenki Genowia, którą mają śpiewać wszyscy poza nami. Okazuje się, że Kenny nie dość, że nie umie grać ani śpiewać, nie umie też tańczyć, więc zajmuje im to bardzo dużo czasu.

Ale to mi nie przeszkadza, bo mam dzięki temu czas, żeby zaplanować strategię imprezową na dzisiejszy wieczór i porozmawiać z J.P., który, jak się okazuje, sporo wie o te­atrze. To dlatego, że jego ojciec jest słynnym producentem. J.P. kręcił się po kulisach sceny od małego i spotkał mnó­stwo sławnych ludzi.

- John Travolta, Antonio Banderas, Bruce Willis, Renée Zellweger, Julia Roberts... w sumie w zasadzie wszyscy, któ­rych warto poznać - odparł, kiedy go zapytałam, co miał na myśli, mówiąc „mnóstwo sławnych ludzi”.

Nieźle! Założę się, że Tina zamieniłaby się z J.P. w no­wojorską minutę, nawet jeśliby to oznaczało zamianę w chłopca.

Zapytałam J.P, czy są jacyś sławni ludzie, których nie poznał, a chciałby, ale on wymienił tylko jednego: Davida Mameta, sławnego dramatopisarza.

- No, wiesz - powiedział. - Glenngary Glen Rose. Sek­sualna perwersja w Chicago. Oleana.

- Och, jasne. - Jakbym naprawdę wiedziała, o czym on mówi.

Powiedziałam mu też, że to i tak robi wrażenie - to, że poznał prawie wszystkich z Hollywood.

- Taa - zgodził się. - Ale jak się nad tym zastanowić, to sławni ludzie są tylko ludźmi, jak ty czy ja. To znaczy jak ja, w każdym razie. Bo ty - no cóż, jesteś sławna. Musisz często się z tym spotykać. No, z tym, że ludzie myślą, że jesteś - sam nie wiem... Kimś niepowtarzalnym. A tak naprawdę tak nie jest. To tylko taki sposób postrzegania ciebie przez pu­blikę. To musi być naprawdę trudne.

Czy kiedykolwiek padły z czyichś ust prawdziwsze sło­wa? Popatrzcie tylko, z czym się borykam w tej chwili: z tym przekonaniem, że nie jestem imprezową dziewczyną. Kiedy z całą pewnością nią jestem. Przecież idę dziś wieczorem na imprezę, prawda?

I okay, totalnie się tego boję i musiałam poprosić o radę w tej sprawie najpodlejszą dziewczynę w całej szkole.

Ale to nie znaczy, że nie jestem imprezową dziewczyną.

W każdym razie J.P, oprócz tego, że poznał wszystkich sławnych ludzi na świecie (poza Davidem Mametem), był na wszystkich spektaklach, jakie kiedykolwiek wystawiono, włącznie z - nie mogłam uwierzyć własnym uszom - Piękną i Bestią.

I posłuchajcie tylko: to jest także jego ulubiony musical.

Nie mieści mi się w głowie, że po tak długim czasie, kie­dy widziałam w nim wyłącznie jako Faceta, Który Nie Cier­pi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili - tego dziwaka ze sto­łówki - on okazuje się takim naprawdę fajnym, luzackim facetem, który pisze wiersze o dyrektor Gupcie i lubi Piękną i Bestię, i chciałby poznać Davida Mameta (ktokolwiek to jest).

Ale to chyba tylko wskazuje, jak nasz obecny system szkolnictwa, przeładowany i anonimowy, utrudnia dorasta­jącej młodzieży przełamanie przyjętych z góry założeń na temat kolegów i poznanie prawdziwego człowieka, który skry­wa się pod nadaną mu etykietką, czy to jest Księżniczka, Geniuszek, Aktorka, Mięśniak, Cheerleaderka, czy Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili.

Ups. Próba chóru się skończyła. Grandmère woła teraz główne postacie.

Co oznacza J.P. i mnie. Gramy mnóstwo wspólnych scen. A póki nie przeczytałam scenariusza Warkocza!, nie przyszło mi nawet do głowy, że Rozagunda miała chłopaka.

Sobota, 6 marca, 18.00,
w limuzynie w drodze do domu z hotelu Plaza

O mój Boże, jestem taaaaaka zmęczona, że z trudem otwieram oczy. Aktorstwo jest strasznie trudne. I kto by przypuszczał? Bo wiecie, te dzieciaki z Degrassi sprawiają, że wydaje się takie proste. Ale oni chodzą do szkoły i wszyst­ko, przez cały czas kręcenia tego programu. Jak oni to ro­bią?

Oczywiście, nie muszą śpiewać, poza tymi odcinkami, w których jest przesłuchanie do jakiejś kapeli czy coś. Okazu­je się, że śpiewanie jest jeszcze trudniejsze niż aktorstwo. A ja myślałam, że to rzecz, z którą będę miała najmniej kło­potów, a to ze względu na moje intensywne prywatne trenin­gi, w razie gdybym musiała brać udział w karaoke w czasie trasy objazdowej, jak Britney w Crossroads.

No cóż, muszę wam tylko powiedzieć, że darzę całkiem nowym szacunkiem Kelis, bo żeby umieścić na swojej płycie tę jedną, idealną wersję Milkshake, musiała ją przećwiczyć pięć tysięcy razy. Madame Puissant kazała mi przećwiczyć „piosenkę Rozagundy” przynajmniej tyle samo razy.

A kiedy już całkiem zachrypłam i nie mogłam śpiewać wysokich nut, kazała mi złapać od spodu za fortepian, na którym akompaniował mi Phil, i ciągnąć w górę!

- Proszę śpiewać z przepony, księżniczko! - wrzeszczała co chwila madame Puissant. - Żadnego oddychania klatką piersiową. Z przepony! Nie z klatki! Śpiewać z przepony! W górę!!! Podnieś ten fortepian!!!

Byłam bardzo zadowolona, że przynajmniej poprzednie­go dnia pomalowałam paznokcie świeżym lakierem (żeby mnie mniej kusiło obgryzanie). Bo przynajmniej za to nie mogła się na mnie drzeć.

A choreografia? Dajcie spokój. Niektórzy ludzie pogar­dzają cheerleaderkami (no dobrze, ja też pogardzałam - pomi­nąwszy Shameekę - ale już nie pogardzam). To jest trudne!!! Zapamiętanie tych wszystkich kroków??? O mój Boże! Mo­głabym teraz powiedzieć: „Piórko, zabierz sobie całą moją chi, bo ja już nie zrobię ani jednego palce—pięta więcej!”

Ale Piórko nie miała dla mnie ani odrobiny miłosierdzia - a jeszcze mniej dla Kenny'ego, który nie potrafiłby wyko­nać przejścia palce - pięta nawet za cenę własnego życia.

I wiecie co? Jutro wszyscy mamy się stawić o dziesiątej rano na kolejną dawkę tego samego.

Boris powiedział dzisiaj wieczorem, kiedy wszyscy wy­chodziliśmy:

- W życiu nie musiałem tak ciężko pracować na jakiś dodatkowy stopień.

Co było bardzo trafną uwagą. Ale, jak zauważyła Ling Su, lepsze to niż sprzedawanie po domach jakichś świec.

I wtedy musiałam ją uciszyć, bo niedaleko stała Amber Cheeseman!

Tyle że J.P. usłyszał, jak uciszam Ling Su, i zaczął pytać:

- Co? Po co ta wielka tajemnica? Możesz mi powiedzieć, przysięgam, że zabiorę ją ze sobą do grobu.

Rzecz w tym, że kiedy ludzie spędzają ze sobą wspólnie tyle godzin, tak jak my, odkąd zaczęły się te próby, w pewien sposób... pojawia się więź. To znaczy, nie da się tego unik­nąć. Po prostu aż tyle czasu spędzacie w swoim towarzy­stwie. Nawet Lilly, która ma zdecydowanie antytowarzyskie tendencje, wrzasnęła, kiedy wkładaliśmy płaszcze:

- Hej, ludzie! O mało nie zapomniałam! Wieczorem jest u mnie impreza! Powinniście totalnie przyjść, rodzice są za miastem!

Uznałam, że to z jej strony dość śmiały krok - w końcu to impreza Michaela, a nie jej, i nie wiem, czy będzie bardzo zachwycony, kiedy pojawi się cała banda dzieciaków ze szko­ły średniej (pomijając mnie, oczywiście).

Ale, rozumiecie, to przykład na to, jak się do siebie zbli­żyliśmy.

I wyjaśnia też, czemu poczułam, że powinnam powie­dzieć J.P. prawdę - że nasz szkolny samorząd ma trochę za mało gotówki, żeby opłacić ceremonię rozdania matur i że to przede wszystkim dlatego wystawiamy Warkocz!

Wydawało się, że J.P. jest zaskoczony czy wręcz zaszoko­wany - ale nie tym, jak w pierwszej chwili myślałam, że tak namieszałam w naszym budżecie.

- Naprawdę? - spytał. - A ja tu sobie przez cały czas myślałem, że to taki wyszukany podstęp ze strony twojej babki, która chce wyrolować mojego tatę z tego przetargu na sztuczną wyspę Genowię.

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Po prostu gapiłam się na niego z otwartymi ustami, dopóki nie zaśmiał się i nie powiedział:

- Mia, nic się nie przejmuj. Nikomu nie powiem. O tych pieniądzach na rozdanie matur ani o spisku twojej babki.

Ale wtedy ja się bardzo zaciekawiłam i zaczęłam go wypytywać:

- A w ogóle dlaczego twój tata chce kupić tę wyspę?

- Bo może - odpowiedział J.P., i wcale przy tym nie żar­tował, chyba po raz pierwszy, odkąd go poznałam. On w su­mie nigdy nie wygląda, jakby się czymś martwił czy przej­mował - pomijając kukurydzę, oczywiście.

Od razu zrozumiałam, że dla Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Czwartego temat Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Trzeciego był niemiły. Więc przestałam się dopyty­wać. Właśnie tego typu rzeczy człowiek się uczy w czasie lekcji etykiety - jak zmieniać temat, kiedy nagle sytuacja robi się niezręczna.

- No cóż, to do zobaczenia jutro - powiedziałam.

- A wybierasz się na imprezę do Lilly? - chciał wiedzieć.

- Och - odparłam. - Tak.

- No to może do zobaczenia jeszcze dziś.

Co było bardzo słodkie. No wiecie, że J.P czuje się w na­szym towarzystwie na tyle swobodnie, że mógłby chcieć przyjść na imprezę do Lilly. Nawet jeśli nie wie, że to impre­za Michaela, a nie Lilly.

W każdym razie mam teraz o wiele poważniejsze zmar­twienia niż J.P. i Lilly, i Grandmère, i jej diaboliczne spiski w celu uzyskania panowania nad pewną wyspą.

Niedziela, 7 marca, 1.00 w nocy, poddasze

Tak mi wstyd. Poważnie. Jestem zażenowana do bólu. Chyba nigdy w życiu jeszcze się tak nie wstydziłam.

Zgoda, wiem, że już to wcześniej mówiłam, ale tym ra­zem naprawdę mówię serio.

Przez chwilę naprawdę mi się tam wydawało, że ten mój plan działa. To znaczy mój plan dowiedzenia Michaelowi, że naprawdę jestem imprezową dziewczyną.

Nie do końca rozumiem, co poszło nie tak. Wszystko sobie zaplanowałam. Zrobiłam dokładnie tak, jak mówiła Lana. Kiedy tylko dojechałam do mieszkania Lilly i Micha­ela, przebrałam się z ciuchów, które miałam na próbie, w ubranie imprezowe;

- czarne rajstopy,

- czarną aksamitną spódnicę (przekształconą w mini - brze­gi były trochę nierówne, bo Gruby Louie łapał mnie za nożycz­ki, kiedy ją obcinałam, ale nieważne, i tak wyglądała dobrze),

- czarne martensy,

- czarny top, który mi został po Halloween, kiedy prze­brałam się za kota, a Ronnie, sąsiadka z mieszkania obok, powiedziała, że wyglądam jak króliczek „Playboya” o płaskiej klatce piersiowej, więc nigdy go już więcej nie wkładałam,

- czarny beret, który moja mama nosiła kiedyś, kiedy wykonywała akty obywatelskiego nieposłuszeństwa ze swo­imi znajomymi Guerrilla Girls,

- wodny stanik, którego oczywiście wcale tak bardzo nie napełniałam, bo bałam się przecieków.

Poza tym użyłam czerwonej szminki i seksownie roztrze­pałam sobie włosy, jak Lindsay Lohan, kiedy wychodzi z no­wojorskich klubów, takich jak Butter, świeżo uniknąwszy spotkania ze swoim byłym, Wilmerem.

Ale zamiast od razu powiedzieć: „Bardzo seksowne” na widok mojego nowego stroju, Michael - który otwierał drzwi pierwszym przychodzącym gościom - tylko uniósł brwi, patrząc na mnie, jakby był czymś nieco zaniepokojony.

A Lars aż podniósł oczy znad swojego sidekicka, kiedy przechodziłam, i zaczął coś mówić, ale potem najwyraźniej zmienił zdanie, bo wrócił do opierania się o ścianę i ogląda­nia różnych rzeczy w sieci.

A wtedy Lilly, która zajmowała się szykowaniem kamery, żeby sfilmować zabawę do odcinka swojego programu Lilly mówi prosto z mostu o dynamice męsko - damskich relacji w no­woczesnym środowisku wielkomiejskim, odezwała się:

- A ty niby za kogo się przebrałaś? Za mima?

Ale zamiast się na nią wściekać, tylko odrzuciłam głowę, tak jak robi to Lana, i powiedziałam:

- Też się przyczepiłaś!

Bo usiłowałam zachowywać się dojrzale przy znajomych Michaela, którzy właśnie wchodzili.

I chyba mi się udało, bo Trevor i Felix się odezwali:

- Mia?

Zupełnie jakby mnie nie poznali. A Paul rzucił:

- Fajne patyki.

Co pewnie miało być komplementem na temat moich nóg, które wyglądają na bardzo długie, kiedy mam na sobie krótką spódnicę.

Nawet Doo Pak powiedział:

- Och, księżniczko Mio, wyglądasz znakomicie bez tych rybaczek.

A J.P. - który pojawił się nieco później, w tej samej chwi­li co Tina i Boris - powiedział:

- Pani, twoja piękność zawstydziłaby nawet najurokliwszy zachód słońca nad Morzem Śródziemnym.

Co jest jedną z kwestii z naszej sztuki, ale nieważne, i tak było miłe.

I z tymi słowami złożył mi dworski ukłon, też prosto z naszej sztuki. To znaczy z musicalu.

Michael był jedyną osobą, która nic nie powiedziała. Ale stwierdziłam, że po prostu, był zbyt zajęty puszczaniem mu­zyki i dbaniem, żeby wszyscy goście poczuli się swobodnie. I nie był za bardzo zachwycony, że Lilly zaprosiła Borisa i tych innych, nie pytając go najpierw o pozwolenie.

Więc próbowałam mu jakoś pomóc. No, żeby sprawy to­czyły się gładko. Podeszłam do paru dziewczyn z jego akade­mika, które właśnie weszły - a żadna z nich nie nosiła beretu ani nawet jakichś specjalnie seksownych ciuchów - i powie­działam:

- Cześć, jestem dziewczyna Michaela, Mia. Macie ocho­tę na dip?

Nie wspominałam, że sama zrobiłam ten dip, bo nie wydaje mi się, żeby jakaś prawdziwie imprezowa dziewczy­na sama robiła dip. Na przykład wątpię, żeby Lana kie­dykolwiek zrobiła jakiś dip. Zrobienie dipu było z mojej stro­ny złym posunięciem, ale takim, które łatwo zatuszować, bo przecież nie musiałam mówić ludziom, że sama go zrobi­łam.

Studentki powiedziały, że żadnego dipu nie chcą, nawet kiedy je zapewniłam, że zrobiłam go z niskotłuszczowego majonezu i kwaśnej śmietany. Bo ja wiem, że studentki za­wsze zwracają uwagę na linię, żeby nie przybrać tych przy­słowiowych siedmiu kilogramów studentki pierwszego roku. Chociaż tego im nie powiedziałam, oczywiście.

Ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby ich odmowa spo­życia dipu mnie przygnębiła. Przecież chodziło mi tylko o to, żeby jakoś nawiązać z nimi rozmowę.

Tylko że one jakby nie miały większej ochoty ze mną rozmawiać. A Boris z Tiną całowali się na kanapie, a Lilly pokazywała J.P., jak działa jej kamera. Więc właściwie nie miałam z kim rozmawiać.

No więc tak jakoś zdryfowałam do kuchni i wzięłam sobie piwo. Stwierdziłam, że to właśnie zrobiłaby imprezowa dziew­czyna. Bo Lana tak mi powiedziała. Zdjęłam kapsel otwiera­czem, który leżał gdzieś na wierzchu, i ponieważ widziałam, że wszyscy inni piją piwo prosto z butelki, też się tak napiłam.

O mało się nie zakrztusiłam. Bo piwo smakowało jeszcze gorzej, niż pamiętałam. Chyba gorzej niż pachniał ten skunks, którego dziadek potrącił samochodem.

Ale skoro nikt inny się nie krzywił, próbowałam nad sobą zapanować i zdecydowałam się popijać bardzo małymi łyka­mi. Dzięki temu piwo było nieco znośniejsze. Może to w taki sposób piwosze sobie z tym radzą. Popijając bardzo małymi łyczkami. Więc popijałam małymi łyczkami, aż zauważyłam, że J.P. trzyma kamerę Lilly i celuje we mnie. I w tym samym momencie schowałam to piwo za siebie.

J.P. opuścił kamerę. Z bardzo zażenowaną miną powie­dział:

- Przepraszam.

Ale nie z takim zażenowaniem, jakie ja sama poczułam, kiedy Lilly, która stała obok niego, odezwała się:

- Mia, a co ty wyrabiasz?

- Nic - warknęłam zirytowanym głosem. Bo wyobraża­łam sobie, że tak by się poczuła imprezowa dziewczyna, gdy­by jakaś przyjaciółka pytała ją, co robi. Chyba że byłaby im­prezową dziewczyną z Girls Gone Wild, bo w takim przypadku po prostu podniosłaby spódnicę do kamery.

Ale ja uznałam, że nie jestem tego typu imprezową dziew­czyną.

- Pijesz? - Lilly wydawała się zaszokowana. No cóż, może bardziej rozbawiona niż zaszokowana. - Piwo?

- Próbuję się po prostu dobrze bawić - odpowiedziałam. Byłam boleśnie świadoma spoczywającego na mnie spojrze­nia J.P. Dlaczego miałabym z tego powodu czuć się niezręcz­nie, nie mam pojęcia. Ale tak było. - Myślisz, że będąc w Ge­nowii, nic nie piję?

- Jasne - powiedziała Lilly. - Toast szampanem z zagra­nicznymi dygnitarzami. Wino do obiadu. Ale nie piwo.

- Nieważne. - Odsunęłam się od niej. I wpadłam prosto na Michaela, który się odezwał:

- A, hej, więc tu jesteś.

- Och, no tak - odpowiedziałam, znów odrzucając włosy bardzo swobodnie i zupełnie jak imprezowa dziewczyna. - Po prostu dobrze się bawię.

- A od kiedy ty pijesz piwo? - chciał wiedzieć Michael.

- Boże, Michael - odparłam ze śmiechem. - Nieważne.

- Mnie też powiedziała to samo - Lilly poinformowała brata, odbierając kamerę J.P. i wycelowując obiektyw prosto w nasze twarze.

- Lilly - powiedział Michael. - Przestań filmować. Mia...

Ale zanim zdążył powiedzieć to, co miał do powiedzenia.

Party Shuffle na jego komputerze (podłączył głośniki w po­koju rodziców do swojego twardego dysku) zaczęło odtwa­rzać pierwszą nieco wolniejszą piosenkę tego wieczoru - Speedof Sound Coldplay - więc się odezwałam:

- Och, uwielbiam tę piosenkę.

I zaczęłam tańczyć, tak jak mi powiedziała Lana.

Prawdę mówiąc, wcale nie jestem nawet taką znów fan­ką Coldplay, bo w gruncie rzeczy nie pochwalam, że lider tej kapeli pozwolił swojej żonie, Gwyneth Paltrow, nazwać ich córeczkę Apple. Co się stanie z tym biednym dzieckiem, kiedy pójdzie do liceum? Wszyscy będą się z niej wyśmie­wać.

Ale chyba piwo, skunksowate czy nie, podziałało. Bo już wcale nie czułam się ani trochę tak skrępowana jak wtedy, za­nim zaczęłam je popijać. W sumie poczułam się nawet dobrze. Chociaż byłam jedyną tańczącą osobą w tym całym pokoju.

Ale stwierdziłam, że nie ma sprawy, bo często się zdarza, że jak jedna osoba zacznie tańczyć, tańczą potem wszyscy. Po prostu czekają tylko, aż ktoś przełamie lody.

Ale tańcząc, nie mogłam nie zauważyć, że nikt do mnie nie dołącza. A przede wszystkim Michael. Stał tam tylko i gapił się na mnie. Tak samo Lars. I Lilly, chociaż ona to robiła przez obiektyw kamery. Boris i Tina przestali się cało­wać i zaczęli się na mnie lampić. Te dziewczyny ze studiów też się na mnie gapiły. Jedna z nich pochyliła się i szepnęła coś do drugiej, a tamta zachichotała.

Stwierdziłam, że są zazdrosne, bo ja przynajmniej zada­łam sobie jakiś trud, żeby się ubrać na imprezę, z beretem i wszystkim, i tańczyłam dalej.

I to wtedy J.P. przyszedł mi na ratunek. On też zaczął tańczyć.

Niezupełnie tańczył ze mną, bo mnie nie dotykał ani nic. Ale jakoś tak podszedł do miejsca, gdzie tańczyłam, i za­czął przesuwać nogami, tak jak zwykle tańczą wielcy faceci, jakby nie chcieli na siebie zwracać zbytniej uwagi.

Byłam taka podekscytowana, że ktoś wreszcie zaczął tań­czyć, że jakoś tak zachybotałam się (Piórko nauczyła nas nazywać to „shimmy” - to znaczy wtedy, kiedy tak trochę kręcisz ramionami) bliżej niego, i uśmiechnęłam się do nie­go z wdzięcznością. A on odpowiedział uśmiechem.

Rzecz w tym, że potem już chyba tańczyliśmy ze sobą. To znaczy tak się jakoś zdarzyło, że tańczyłam z innym facetem. Na oczach mojego chłopaka. Na imprezie wydanej przez mojego chłopaka.

Co pewnie należy uznać za paskudne.

Chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. W tam­tej chwili byłam w stanie myśleć tylko o tym, jak głupio się czułam, kiedy nikt nie chciał ze mną tańczyć i jak szczęśliwa byłam, że J.P. - w przeciwieństwie do moich innych tak zwa­nych przyjaciół - nie zostawił mnie tam samej jak palec, tańczącej na środku przy wszystkich... a już zwłaszcza przy Michaelu.

Który nawet mi nie powiedział, że ładnie wyglądam. Ani że mu się podoba mój beret.

A J.P. powiedział, że wyglądam piękniej niż najurokliwszy zachód słońca nad Morzem Śródziemnym. J.P. podszedł do mnie i zaczął ze mną tańczyć.

A Michael tylko tam stał.

Kto wie, jak długo J.P. i ja tańczylibyśmy - podczas gdy Michael tylko tam stał - gdyby wtedy drzwi wejściowe nie otworzyły się i nie stanęli w nich pan doktor i pani doktor Moscovitz.

I okay, Michael przecież dostał ich pozwolenie na zorga­nizowanie imprezy, i wcale się o to nie gniewali ani nic.

Ale i tak!!! Weszli do środka akurat wtedy, kiedy tańczy­łam! Z innym facetem! To było niesłychanie żenujące!!! Ro­dzice Michaela!!!!

Byłam prawie tak samo zawstydzona jak wtedy, kiedy weszli, a Michael i ja całowaliśmy się na kanapie, w czasie ferii zimowych (no cóż, robiliśmy coś więcej, nie tylko się całowaliśmy. Odchodziło tam trochę akcji pod T - shirtem, ale nad stanikiem. Co, przyznaję, dla dziewczyny, która nie za­mierza uprawiać seksu aż do swojego balu maturalnego, jest nieco ryzykownym zachowaniem. Ale nieważne. Prawdę mówiąc, na tyle się zajęłam tym całowaniem, że nawet nie zauważyłam, co Michael robi z rękami, a potem było już nieco za późno. Bo wtedy już mi się to podobało. Więc wła­ściwie, pomyślałam sobie, dzięki bogu, że państwo doktoro­stwo Moscovitz weszli akurat wtedy. Bo kto wie, gdzie zna­lazłyby się ręce Michaela za moment?

Teraz byłam jeszcze bardziej zażenowana niż wtedy, wierzcie mi lub nie. Przecież ja tańczyłam! Z innym face­tem!

I nawet nie wiem, czy to zauważyli, bo powiedzieli:

- Przepraszamy, nie przeszkadzajcie sobie.

I szybko przeszli korytarzem do swojego pokoju, zanim ktokolwiek z nas zdążył się choćby przywitać.

Ale i tak za każdym razem, kiedy pomyślę, co mogliby zobaczyć, robi mi się na zmianę zimno i gorąco - właśnie tak podobno czuł się Alec Guiness, kiedy oglądał samego siebie w tej scenie z Gwiezdnych Wojen: Nowa nadzieja, gdzie Obi Wan mówi o uczuciu silnego zakłócenia Mocy, jakby miliony głosów zakrzyknęły w strachu i nagłe ucichły.

Co gorsza, jak tylko państwo doktorostwo Moscovitz po­szli - ja totalnie przestałam tańczyć, kiedy ich zobaczyłam, w gruncie rzeczy sparaliżowało mnie - podeszła Lilly i szepnęła:

- Czy ty usiłowałaś tańczyć seksownie, czy co to było? Bo wyglądałaś trochę tak, jakby ci ktoś wrzucił kostkę lodu za bluzkę a ty byś ja próbowała wytrząsnąć zza ubrania.

Tańczyć seksownie! Lilly uznała, że ja tańczyłam sek­sownie! Z J.P.! Na oczach Michaela!

Po tym, oczywiście, nie mogłam już utrzymać mojej maski imprezowej dziewczyny. Po prostu odeszłam sobie i usiadłam w kącie na kanapie.

A Michael nawet do mnie nie podszedł zapytać, czy ja rozum straciłam, ani nie poszedł wyzwać J.P. na pojedynek, ani nic. Zamiast tego poszedł za rodzicami, pewnie żeby sprawdzić, czy wrócili wcześniej, bo coś się stało, czy też może ta konferencja skończyła się wcześniej.

Siedziałam tam przez jakieś dwie minuty, słuchając, jak wszyscy wkoło mnie śmieją się i dobrze się bawią, i czułam, że dłonie zaczynają mi się pokrywać zimnym potem. Byłam otoczona ludźmi - otoczona nimi! - ale przysięgam, jeszcze nigdy w życiu nie czułam się bardziej samotna. Seksowne tańce! Ja tańczyłam seksownie! Z innym chłopakiem!

Nawet Lilly przestała mnie filmować, widocznie uznawszy, że Doo Pak, po raz pierwszy próbujący chipsów Cool Ranch Doritos, jest o wiele ciekawszy niż mój dojmujący wstyd.

J.P. był jedynym, który potem odezwał się do mnie cho­ciaż słowem - poza Tiną, siedzącą na kanapie po przeciwnej stronie, która pochyliła się i powiedziała:

- Bardzo ładnie tańczyłaś, Mia.

Zupełnie jakbym tam odstawiła jakiś występ czy coś.

- Hej - powiedział J.P., podchodząc do miejsca, gdzie sobie usiadłam. - Chyba o tym zapomniałaś.

Trzymał w ręku moje w trzech czwartych puste piwo! Substancja odpowiedzialna za to, że sobie w ogóle wyobrazi­łam, że to może być dobry pomysł, jeśli sobie seksownie po­tańczę z innym chłopakiem!

- Zabierz to ode mnie! - jęknęłam i schowałam głowę w kolanach.

- Och - powiedział J.P. - Przepraszam. Och... Nic ci nie jest?

- Nie - powiedziałam w stronę własnych ud.

- A czy mogę cokolwiek dla ciebie zrobić? - spytał.

- Czy możesz wywołać wir czasoprzestrzennego konti­nuum, żeby nikt nie pamiętał, jaką idiotkę przed chwilą z sie­bie zrobiłam?

- Hm. Obawiam się, że nie. A jak zrobiłaś z siebie idiot­kę?

To było z jego strony bardzo słodkie - udawał, że nic nie zauważył i tak dalej. Ale poczułam się od tego jeszcze gorzej.

I to dlatego zrobiłam ostatnią rzecz, która wydawała­by mi się możliwa: zabrałam swoje rzeczy - i ochroniarza - i wyszłam stamtąd, zanim ktokolwiek mógł zobaczyć, że pła­czę.

I płakałam przez całą drogę do domu.

I teraz mogę tylko mieć nadzieję, że J.P. kłamał i że na­prawdę wie, jak wywołać wir w czasoprzestrzennym konti­nuum, który sprawi, że wszyscy obecni na tej imprezie zapo­mną, że ja tam w ogóle byłam.

A zwłaszcza Michael.

Który do tej pory musiał się już zorientować, że jestem, w najgorszym tego słowa znaczeniu, dziewczyną imprezową.

O Boże.

Chyba potrzebna mi aspiryna.

Niedziela, 7 marca, 9.00 rano, poddasze

Żadnych SMS - ów od Michaela. Żadnych e - maili. Żad­nych telefonów.

To już oficjalne: jest tak zniesmaczony, że nawet nie chce mnie znać.

I ja mu się nic a nic nie dziwię. Poszłabym rzucić się ze wstydu w wody East River, gdybym nie miała próby.

Przed chwilą zadzwoniłam do Zabar i korzystając z kar­ty kredytowej mamy (hm, bez jej wiedzy, bo ona nadal śpi, a pan G. zabrał Rocky'ego na spacer, żeby kupić sok pomarańczowy), zamówiłam bajgle i wędzonego łososia, którego mają dostarczyć do apartamentu Moscovitzów, w ramach moich przeprosin.

Nikt nie może się długo gniewać, jak dostanie bajgla „ze wszystkim” z Zabar.

Prawda?

Seksowne tańce! Co ja sobie wyobrażałam????

Niedziela, 7 marca, 17.00,
Wielka Sala Balowa, hotel Plaza

Niepotrzebnie się w ogóle martwiliśmy, że nie zdołamy się nauczyć na pamięć ról do poniedziałku. Już znam swoją na wyrywki, tyle razy przećwiczyliśmy całość.

I stopy strasznie mnie bolą po tych wszystkich (wcale nie seksownych) tańcach. Piórko mówi, że wszyscy musimy zdo­być coś, co się nazywa buty do jazzu. Jutro ma nam przy­nieść kilka par.

Tylko że do jutra to mi stopy odpadną.

Poza tym gardło mnie boli od tego całego śpiewania. Ma­dame Puissant kazała nam popijać rozpuszczoną witaminę C na gorąco.

Phil, akompaniator, wygląda, jakby miał za moment paść. Nawet Grandmère zaczyna opadać z sił. Tylko señor Eduar­do, drzemiący na swoim krześle, sprawia wrażenie wypoczę­tego. No cóż, señor Eduardo i Rommel.

O Boże. Kazała im jeszcze raz przećwiczyć Genowio, moja Genowio. Nienawidzę tej piosenki do szaleństwa. Dobrze, że ja w tym numerze nie występuję. Czy ona nie widzi, że do­prowadza nas na sam skraj załamania? Mój Boże, czy nie ma jakichś zasad, które określają, ile godzin dziennie można zmuszać dziecko do pracy?

Och, nieważne. Przynajmniej nie muszę myśleć o upokorzeniach wczorajszego wieczoru. W pewnym sensie. To zna­czy Lilly nadal wykorzystuje każdą okazję, żeby poruszyć ten temat: „Och, Mia, wielkie dzięki za bajgle” albo: „Hej, Mia, może udałoby ci się wpleść ten seksowny taniec w scenę zabijania Alboina” lub: „A gdzie twój beret?”

Na co wszyscy, którzy tam nie byli, zaczynają pytać: „O czym ona mówi”, a Lilly tylko się uśmiecha szalenie zna­cząco.

No i jeszcze pozostaje kwestia Michaela. Lilly mówi, że jego tam nawet nie było, żeby móc odebrać te bajgle, kiedy zostały dostarczone. Wczoraj wieczorem po imprezie wrócił do akademika, bo rodzice byli już w domu i nie potrzebowa­li, żeby pilnował Lilly.

Wysłałam mu chyba ze trzy SMS - y z przeprosinami, że taki ze mnie głupek.

Ale dostałam wyłącznie to:

Musimy pogadać.

Co, oczywiście, może oznaczać tylko jedną rzecz...

Och, zaraz. J.P. podał mi przed chwilą karteczkę. Kar­teczkę dlatego, że nieco wcześniej, kiedy pochylił się do mnie, żeby powiedzieć, że sznurowadło glana mi się rozwiązało, nawrzeszczeli na nas za szepty.

J.P.: Nie jesteś na mnie wściekła, prawda?

Ja: A czemu miałabym być na ciebie wściekła?

J.P: Za to, że z tobą tańczyłem?

Ja: A czemu miałabym się wściekać na ciebie za to, że ze mną tańczyłeś?

J.P: No cóż, gdybyś miała przez to kłopoty ze swoim chłopakiem czy coś.

Zaczynało coraz bardziej wyglądać na to, że totalnie je mam - Ale to nie była niczyja wina, tylko moja... A z pewnoś­cią nie J.P.

Ja: Nie. To było z twojej strony bardzo miłe. Dzięki temu nie czułam się największym dziwadłem we wszechświecie, jestem taka głupia. W głowie mi się nie mieści, że wypiłam to piwo. Byłam po prostu taka zdenerwowana, wiesz. Że nie jestem wystarczająco imprezową dziewczyną.

J.P.: No cóż, jeśli to jakaś pociecha, wyglądałaś, jakbyś świetnie się bawiła. Nie tak jak dzisiaj. Dzisiaj wyglądasz - no cóż, właśnie dlatego pomyślałem, że może jesteś na mnie wściekła. Albo ze względu na wczorajszy wieczór, albo może przez to, co powiedziałem wcześniej, kiedy wspomniałem o tej awanturze, którą zrobiłaś wtedy w stołówce.

Ja: Nie. Dlaczego miałabym się o to gniewać? To prze­cież prawda. Zrobiłam awanturę, kiedy odkryłam, że dodali mięsa do lasagne. Miała być wegetariańska.

J.P.: Wiem. Oni wszystko potrafią schrzanić w tej stołów­ce. Czy ty widziałaś kiedykolwiek, co oni robią z chili?

Ja: Chodzi ci o to, że czasem dodają kukurydzy?

J.P.: Taa, dokładnie. To jest po prostu nie do przyjęcia. W chili nie powinno być kukurydzy. To nienaturalne. Nie sądzisz?

Ja: No cóż, tak naprawdę nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Ja na przykład lubię kukurydzę.

J.P: No cóż, a ja nie. Nigdy jej nie lubiłem, odkąd... zresztą nieważne.

Ja: Odkąd co?

J.P: Nie, nic. Naprawdę. Nic ważnego.

Ale oczywiście teraz musiałam się dowiedzieć.

Ja: Nie ma sprawy, możesz mi powiedzieć. Ja nikomu nie powtórzę ani słowa, obiecuję.

J.P.: No cóż, to tylko... Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że jedyny sławny człowiek, którego chciałbym spotkać to David Mamet?

Ja: Taa...

J.P.: No cóż, moi rodzicie kiedyś go poznali. Byli u niego w domu na obiedzie ze cztery lata temu. A ja byłem taki podekscytowany, kiedy się o tym dowiedziałem, że zachowy­wałem się - no wiesz, tak jak się człowiek zachowuje, kiedy na dwanaście lat i uważa, że cały świat kręci się dokoła nie­go: „A powiedziałeś mu o mnie, tato? Powiedziałeś mu, że jestem jego największym fanem?”

Ja: Taa. I co powiedział twój tata?

J.P.: Powiedział: „Tak, synu, twoje imię faktycznie padło w czasie rozmowy”. Okazuje się, że owszem, mój tata mu o mnie opowiedział. Opowiedział mu o tym, jak to było, kiedy po raz pierwszy nakarmili mnie w dzieciństwie kukurydzą.

Ja: Taa?

J.P: I jak bardzo się zdziwili następnego ranka, kiedy w mojej pieluszce znaleźli całe jej ziarna. Kukurydzy znaczy.

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

No tak, coś takiego zdarzyło się za pierwszym - i jedy­nym - razem, kiedy nakarmiliśmy Rocky'ego kukurydzą. Więc dokładnie wiem, jakie to obrzydliwe.

Ja: Ooooooooooohhhhhhhhhhh! Ups. To znaczy prze­praszam. To musiało być straszliwie żenujące. To znaczy dla ciebie. Że powiedzieli coś takiego o tobie twojemu idolowi. Nawet jeśli byłeś tylko dzieckiem wtedy, kiedy to się wyda­rzyło.

J.P: Żenujące? Myślałem, że umrę ze wstydu! Od tamtej pory ani razu nie zdołałem przełknąć kukurydzy!

Ja: Och, w takim razie wszystko jasne.

J.P: Co jasne?

Ja: Nic. No ta twoja awersja do kukurydzy.

J.P.: Taa. Rodzice. Oni potrafią człowiekowi namieszać, wiesz?

Ja: Mów do mnie jeszcze.

J.P.: Żyć się z nimi nie da. Nie ma się za co żyć bez nich. A skoro przy tym jesteśmy, co powiesz na taki wiersz:

Płacą za twoje jedzenie

Dach nad głową i szkołę

W zamian chcą decydować

Czy ci na cokolwiek pozwolą.

Nie masz żadnej kontroli

Władzy nad swym życiem

Przynajmniej do osiemnastki

Gdy wreszcie możesz uciec.

Ja: To jest świetne! Powinieneś wysłać ten wiersz do ma­gazynu Lilly!

J.P.: Dzięki. Może go zgłoszę - razem z wierszem o dy­rektor Gupcie. A ty będziesz miała coś swojego w tym nume­rze? To znaczy w magazynie Lilly?

Ja: Nie.

Bo, oczywiście, jedyna rzecz, jaką ostatnio napisałam (poza notatkami w pamiętniku) to Nigdy więcej kukurydzy! A ja już powiedziałam Lilly, że nie może tego opublikować. Z czego teraz bardzo się cieszę, bo naprawdę nie wydaje mi się, żeby J.P. mógł być zachwycony moim opowiadaniem. Cóż, biorąc pod uwagę historię, którą mi właśnie opowiedział o tym, dlaczego nie lubi kukurydzy...

O Boże. Grandmère mnie woła do sceny duszenia.

Chciałabym, żeby ktoś mnie udusił. Bo wtedy ja i Mi­chael już nie musielibyśmy gadać. Bo po prostu bym już nie żyła.

Niedziela, 7 marca, 21.00, poddasze

W głowie mi się to nie mieści. Czemu wszystko musi się układać coraz gorzej? Po pierwsze, nadal nie udało mi się skontaktować z Michaelem. Nie odbiera komórki i nie ma go w sieci, a Doo Pak mówi, że nie ma go też w pokoju i że on nie ma pojęcia, gdzie może być „Mike”.

Taa, a ja mam o tym całkiem niezłe pojęcie - może być gdziekolwiek, byle dalej ode mnie.

Takie już moje szczęście, że z dwojga rodzeństwa Moscovitzów pisze do mnie bez przerwy na ICQ akurat to, od któ­rego ja chciałabym się znaleźć jak najdalej. Właśnie dosta­łam odpowiedź od Lilly na moje przypomnienie, żeby czasem nie zamieszczała Nigdy więcej kukurydzy! w swoim magazy­nie.

WomynRule: Och, przepraszam, ale ten tekst zostaje. To mój najlepszy kawałek. A przy oka­zji, wkładasz na tę imprezę swój beret?

GrLouie: Czy ty się wreszcie odczepisz z tym głupim beretem? I na jaką imprezę? 0 czym ty w ogóle mówisz? Lilly, nie możesz opublikować mojego opowiadania bez mojej zgody. A ja co­fam zgodę na publikację.

WomynRule: Imprezę Aide de Ferme, którą organizuje twoja babka. I nie możesz cofnąć zgody. Bo kiedy jakiś kawałek jest już raz złożony do biura redakcji „Różowego Odbycika Grubego Louie”, staje się własnością „Różowego Odbycika Gru­bego Louie”.

GrLouie: Okay, a) przestań tak go nazywać, b) Ten magazyn nie ma żadnego biura redakcji. Biuro redakcji mieści się w twojej sypialni. A Aide de Ferme jest przyjęciem na cele charytatywne, a nie impre­zą.

WomynRule: Miałam na myśli biuro redakcji w sensie przenośnym. A teraz na poważnie. Skoro ty nie będziesz nosiła beretu, to ja mogę włożyć?

To okropne. Biedny J.P.

I co się dzieje z rodzeństwem Moscovitzów? Ja mogę zrozumieć, czemu Michael ma mnie dość, ale dlaczego Lilly zachowuje się tak dziwacznie w sprawie tego opowiadania?

Gdybym nie była tak wycieńczona, zawróciłabym limu­zynę i pojechała najpierw do Lilly, żebym mogła jej wbić do głowy nieco rozumu, a potem do Michaela, żeby móc go prze­prosić osobiście.

Ale jestem zbyt zmęczona, żeby zrobić cokolwiek poza prysznicem i pójściem do łóżka.

Poważnie, nie mam pojęcia, jak Paris Hilton to robi - występy w telewizji, projektowanie własnej biżuterii i ko­smetyków oraz imprezowanie co wieczór do późnych godzin? Nic dziwnego, że wtedy zgubiła swojego psa i myślała, że został porwany...

Chociaż szanse, że kiedykolwiek zgubię Grubego Louie są raczej znikome, bo on jest o wiele za ciężki, żeby go nosić ze sobą na małej poduszeczce, tak jak Paris nosi Dzwonecz­ka. Poza tym gdybym kiedyś próbowała coś takiego zrobić, chybaby mi pazurami poorał twarz.

Poniedziałek, 8 marca, godzina wychowawcza

No więc dzisiaj rano znów „pożyczyłam” kartę kredytową mojej mamy i zamówiłam dla Michaela takie wielkie ciastko z dostawą do domu. Tym razem zadbałam o to, żeby je wy. słać do niego do akademika. Kazałam ciastkarzowi ozdobić podwójnie czekoladowe ciastko o średnicy trzydziestu centy­metrów napisem z lukru: Przepraszam.

Zdaję sobie sprawę, że wysyłanie komuś ciastka - nawet o średnicy trzydziestu centymetrów z napisem z lukru: Prze­praszam - jest żałośnie nieadekwatnym sposobem wyrażania skruchy, że tańczyło się seksowne tańce z innym facetem.

Ale nie stać mnie na to, żeby zamówić dla Michaela to, na co naprawdę ma ochotę, to znaczy wycieczkę promem kos­micznym.

Kiedy już zamówiłam ciastko, wyszłam ze swojego poko­ju i znalazłam Rocky'ego, który obiema piąstkami trzymał za futro Grubego Louie i wrzeszczał:

- Kii! Kii! Kii!

Biedny Gruby Louie wyglądał, jakby przed chwilą po­żarł skarpetę.

Ale tak naprawdę przełykał własny impuls pochlastania pazurami mojego młodszego braciszka na wstążki. Gruby Louie to taki dobry kot, on po prostu pozwalał, żeby Rocky go trzymał za futro.

Ale to nie znaczy, że nie miał na swojej pomarańczowej mordce wyrazu czystej paniki. Widziałam, że jeszcze parę sekund i nie wytrzyma.

Oczywiście przyszłam mu z pomocą i zawołałam:

- Mamo! Czy nie mogłabyś popilnować swojego dziecka przez jedną jedyną minutę?!

Ale, oczywiście, mama nie zdążyła jeszcze wypić kawy, więc była zupełnie niezdolna do kontrolowania swojego dziec­ka, a co dopiero dostrzeżenia, że cokolwiek się dzieje, pomi­jając Diane Sawyer na ekranie telewizora, w który była wpa­trzona.

Ona nie ma zielonego pojęcia, jakie to szczęście, że nadeszlam w samą porę. Gdyby Gruby Louie rzeczywiście stracił panowanie nad sobą i rzucił się na Rocky'ego, mały mógłby dostać gorączki od zaniedbanych kocich zadrapań i umrzeć. Gorączka po kocich zadrapaniach to superpoważna i total­nie lekceważona dziecięca choroba. Jeśli się nie uważa, może spowodować anoreksję.

Nie sądzę, żeby w przypadku Rocky'ego ktoś zauważył anoreksję, bo on ma rozmiary przeciętnego czterolatka, cho­ciaż nawet nie skończył jeszcze roku.

Właściwie, gdyby Rocky, tak jak Gruby Louie, był poma­rańczowy, wyglądałby zupełnie jak Oompa Loompa.

Poważnie nie mam pojęcia, jak, mając na głowie mojego małego braciszka, przyjaciół, rodziców, obowiązki księżnicz­ki, babkę i te kłopoty z seksownymi tańcami, kiedykolwiek zdołam osiągnąć samorealizację.

Poniedziałek, 8 marca, WF

Lana podeszła do mnie, kiedy przed chwilą byłam pod prysznicem, i zapytała, gdzie są jej zaproszenia na imprezę charytatywną Aide de Ferme. Byłam taka zmęczona - i przed­ramiona tak mnie bolały od duszenia Borisa, nie mówiąc już o waleniu w tę głupią piłkę do siatkówki, chociaż trafiłam w nią tylko ten jedyny raz... Bo przez resztę czasu po prostu się uchylałam, kiedy widziałam, że na mnie leci - że powie­działam:

- Przestań sikać w gacie, przekazałam sekretarce babki, odpowiedzialnej za imprezę, listę nazwisk moich znajomych, okay? Ty i Trish dostaniecie zaproszenia. Masz się tam tylko pojawić.

Miała taką nieco zaskoczoną minę. Chyba byłam trochę ostra.

Coraz wyraźniej widzę, że aktorki spotykają się z wielo­ma fałszywymi oskarżeniami. Na przykład te, które rzeko­mo mają „temperamencik”. Cameron Diaz i tak dalej. Jeśli ma połowę tego stresu co ja, to nie dziwię się, że świruje i kopie fotografów, i rozwala im aparaty.

To tylko dowodzi, że to, co czasem uważamy za naganne zachowanie, może być po prostu objawem totalnej frustracji spowodowanej tym, że ktoś jest zmuszany do wysiłku prze­kraczającego jego fizyczne i umysłowe możliwości.

Tylko tyle powiem.

Poniedziałek, 8 marca, ekonomia

Elastyczność

Elastyczność to stopień, w jakim krzywa popytu lub podaży reaguje na zmianę cen.

Elastyczność różni się dla różnych produktów w za­leżności od tego, jak niezbędny jest dany produkt kon­sumentowi.

Wydaje mi się, że w oczach Michaela straciłam wiele na elastyczności po tym całym seksownym tańcu na imprezie.

A może to przez ten beret.

Poniedziałek, 8 marca, angielski

Wszyscy są zbyt zmęczeni, żeby choćby wymieniać notatki. Poza tym ewidentnie nikt z nas nie czytał w weekend O, pionierzy!

Pani Martinez mówi, że naprawdę ją rozczarowaliśmy. Proszę się ustawić w kolejce, pani M., proszę się ustawić w kolejce.

Poniedziałek, 8 marca, lunch

J.P. znów z nami siedzi. Jest jedyną osobą przy naszym stole (a przynajmniej z osób grających w sztuce - to znaczy w musicalu), która nie popada w katatonię z wyczerpania. Nawet napisał nowy wiersz. Oto on:

Zawsze chciałem

Zagrać w sztuce

Ale radość wartkiego tekstu

Z dnia na dzień maleje

Więc teraz jestem tu

Chcę zawrócić

Mam dość układów

Mam dosyć prób

Niech ktoś mi pomoże

Usłyszy moje prośby

Zabierze mnie z tego wariatkowa

To znaczy musicalu Warkocz!

Zabawne. Pośmiałabym się, gdyby przepona tak bardzo mnie nie bolała od podnoszenia tego głupiego fortepianu.

Nadal ani słowa od Michaela. Wiem, że ma właśnie zali­czenie z historii dystopii w filmach SF. Więc to by wyjaśnia­ło, czemu do mnie nie zadzwonił z podziękowaniem za ciast­ko.

Z powodu zaliczeń. Wcale nie dlatego, że nie chce nigdy więcej w życiu ze mną rozmawiać, ani oglądać mnie na oczy po tym moim seksownym tańcu.

Mam nadzieję.

Poniedziałek, 8 marca, RZ

Dobra, ona oszalała.

Poważnie. Co się z nią dzieje? Spodziewa się, że wszyscy jej pomożemy poskładać ten jej głupi magazyn literacki - dosłow­nie, bo właśnie wtargała do środka trzy tysiące siedemset kar­tek, które najwyraźniej mamy ułożyć stronami i pospinać zszy­waczem - ale nadal nie chce wycofać Nigdy więcej kukurydzy!

- Lilly - powiedziałam. - Proszę. My teraz znamy J.P My się z nim przyjaźnimy. Nie możesz puścić tego opowiada­nia. To na pewno urazi jego uczucia! Przecież ja mu się ka­załam zabić pod koniec.

- J.P. jest poetą. - Tylko tyle odpowiedziała mi Lilly.

- I co z tego? Co to ma do rzeczy?

- Poeci przez cały czas się zabijają. To fakt statystyczny. Spośród wszystkich literatów poeci mają najkrótszą średnią długość życia. Jest o wiele bardziej prawdopodobne, że zabije się poeta niż prozaik. J.P. prawdopodobnie zgodziłby się z twoim zakończeniem Nigdy więcej kukurydzy! - bo to i tak droga, którą kiedyś w przyszłości wybierze.

- Lilly!

Ale ona się nie ugięła.

Odmówiłam segregowania stron i spinania zszywaczem z powodów etycznych, więc zmusiła do tego Borisa.

Widać, że on nie ma na to ochoty. Jest zbyt zmęczony, żeby ćwiczyć na skrzypcach.

Wiecie co? Zaczynam się zastanawiać, czy sprzedawanie świec nie byłoby prostsze.

Poniedziałek, 8 marca, geografia i środowisko

Kenny nie był wczoraj wieczorem zbyt zmęczony, żeby zrobić nasze ćwiczenia.

Ale był zbyt zmęczony, żeby je uchronić przed poplamie­niem sosem marinara.

Przepisałam je za darmo. Oficjalnie zrezygnowałam już z metod Alfreda Marshalla. Może one działają stosowane przez Grandmère i Lanę, ale w moim przypadku nie przyno­szą nic dobrego.

Nadal ani słowa od Michaela. A jego zaliczenia z historii dystopii w filmach SF już powinno się było skończyć.

To już chyba oficjalna informacja.

On mnie nienawidzi.

Praca domowa

Godzina wychowawcza: nie dotyczy

WF: Uprać spodenki gimnastyczne!!! W gło­wie mi się nie mieści, że zapomniałam!

Ekonomia:??? Jestem zbyt zmęczona, żeby się przejmować

Angielski: mtg (mam to gdzieś)

Francuski: mtg

RZ: i co jeszcze?

Geometria: mtg

Geografia i środowisko: mtg (Kenny mi po­wie)

Poniedziałek, 8 marca,
w limuzynie w drodze do domu z hotelu Plaza

To jest normalnie niewiarygodne.

Naprawdę. Już za wiele tego dobrego. Po tym wszyst­kim...

Okay. Muszę się wziąć w garść. Muszę się wziąć w garść.

Zaczęło się stosunkowo niewinnie. Wszyscy leżeliśmy tam sobie na podłodze sali balowej, wykończeni po ostatniej pró­bie.

A potem ktoś - to chyba była Tina - powiedział:

- Hm, Wasza Wysokość? Moi rodzice chcieliby wiedzieć, gdzie będą mogli kupić bilety na to przedstawienie, żeby mogli je na pewno zobaczyć.

- Nazwiska wszystkich waszych rodziców już zostały umieszczone na liście gości - odparła Grandmère ze swojego miejsca, gdzie siedziała i paliła papierosa (najwyraźniej po­zwala sobie teraz na palenie po próbach, tak samo jak na palenie po posiłkach). - Na środę.

- Na środę? - zapytała Tina z nieco dziwną intonacją.

- Zgadza się - odpowiedziała Grandmère, wydychając ob­łok niebieskiego dymu. Señor Eduardo lekko zakaszlał przez sen, kiedy mijała go ta chmura.

- Ale czy nie w środę wieczorem ma się odbyć to przyję­cie charytatywne Aide de Ferme? - spytał ktoś inny, chyba Boris.

- Zgadza się - odpowiedziała znów Grandmère.

I wtedy to do nas wreszcie dotarło.

Pierwsza poderwała się na nogi Lilly.

- CO? - wykrzyknęła. - Chce nam księżna kazać wystę­pować w tej sztuce przed tymi wszystkimi ludźmi, którzy przyjdą na księżny imprezę?

- To musical - odpowiedziała mrocznym tonem Grandmère - - Nie sztuka.

- Powiedziała pani, kiedy pytałam w zeszłym tygodniu, że będziemy wystawiać Warkocz! dokładnie za tydzień! - krzyknęła Lilly. - A to był czwartek!

Grandmère zaciągnęła się papierosem.

- Ojej - powiedziała bez najmniejszego śladu porusze­nia. - No to się pomyliłam o jeden dzień, tak?

- Ja nie mam zamiaru - powiedział Boris, prostując się na całą swoją wysokość - dać się udusić włosami jakiejś dziew­czyny na oczach Joshui Bella.

- A ja nie mam zamiaru - oświadczyła Lilly - grać czy­jejkolwiek kochanki na oczach Benazir Bhutto - nieważne, ile czasu wspierała taliban!

- Nie chcę grać jakiejś pokojówki na oczach sławnych ludzi - zaprotestowała słabo Tina.

Grandmère bardzo spokojnie zgasiła papierosa na pustym talerzyku, który ktoś zostawił na klapie fortepianu. Widzia­łam, że Phil nerwowo spogląda na kopcący niedopałek. Naj­wyraźniej tak samo się obawia raka płuc od biernego palenia jak ja.

- A więc - powiedziała Grandmère, a jej przepalony gitanami głos niósł się bardzo donośnie w pustej sali balowej - to są podziękowania, jakie otrzymuję za to, że do waszego nudnego, przeciętnego, zwyczajnego życia wprowadziłam nieco blasku i sztuki.

- Uhm - odezwał się Boris. - W moim życiu jest już miejsce dla sztuki. Nie wiem, czy jest pani tego świadoma, księżno, ale jestem koncertującym skrzypkiem i...

- Próbowałam - obwieściła Grandmère, ignorując Bori­sa - zrobić coś, aby ubarwić wasze nudne życie, waszą co­dzienną szkolną harówkę. Próbowałam podarować wam coś znaczącego, czego moglibyście wyglądać z niecierpliwością. I tak mi się odpłacacie. Odmawiając podzielenia się tym, nad czym tak ciężko pracowaliśmy, z innymi. Co z was za akto­rzy????

Popatrzyliśmy na nią w osłupieniu. Bo przecież nikt z nas nie uważał się za aktora.

- Czy nie zostaliście - pytała ostro Grandmère - zesłani za tę ziemię z boskim zobowiązaniem do podzielenia się swo­imi talentami z innymi? Ośmielacie się kwestionować ten boski plan, odmawiając światu prawa do obejrzenia waszych artystycznych wysiłków? Czy to właśnie chcecie mi powie­dzieć? Że pragniecie sprzeciwić się woli boskiej?!

Tylko Lilly miała dość odwagi, żeby się odezwać.

- Och. Wasza Wysokość, nie sądzę, żebym sprzeciwiała się woli Bogini, o ile Ona rzeczywiście istnieje, stwierdzając, że nie mam ochoty zrobić z siebie idiotki przed bandą świa­towych liderów i gwiazd kina.

- Za późno! - wykrzyknęła Grandmère. - Już to zrobi­łaś! Bo tylko osioł czuje się jak osioł! I w ogóle skąd ci się wzięło to określenie? Prawdziwa artystka nigdy nie wstydzi się swojej pracy. Nigdy.

- Świetnie - powiedziała Lilly. - Nie wstydzę się. Ale...

- Ten spektakl - ciągnęła Grandmère - w który wszyscy włożyliście tyle trudu, jest zbyt ważny, żeby się nim nie po­dzielić z tyloma ludźmi, ilu nam się tylko uda zgromadzić. A jaka okazja byłaby po temu bardziej stosowna niż przyję­cie na cele charytatywne, żeby zebrać fundusze dla biednych hodowców oliwek z Genowii? Czy wy tego nie widzicie? War­kocz! niesie przesłanie - przesłanie nadziei - i jest szalenie ważne, żeby ludzie - a zwłaszcza genowiańscy farmerzy - to przesłanie usłyszeli. W obecnych mrocznych czasach nasz spektakl pokazuje, że w ostatecznym rozliczeniu źli nie zwyciężą i że nawet najsłabsi spośród nas mogą odegrać ważką rolę w udaremnieniu ich zapędów. Gdybyśmy mieli odmówić ludziom tego przesłania, czy w gruncie rzeczy nie przykła­dalibyśmy ręki do zwycięstwa zła?

- O Chryste! - usłyszałam, jak mruczy pod nosem Lilly.

Ale na wszystkich pozostałych te słowa zrobiły spore wra­żenie.

Dopóki do nich nie dotarło, że środa wieczorem to już pojutrze.

A kilkoro z nas - no cóż, Kenny - nadal nawet nie opano­wali choreografii.

I właśnie dlatego Grandmère powiedziała, że mamy się przygotować na to, że jeśli będzie trzeba, jutrzejsza wieczor­na próba potrwa do samego rana.

Przemowa Grandmère rzeczywiście robiła spore wraże­nie. My naprawdę nie możemy pozwolić, żeby złoczyńcy zwy­ciężyli.

Nawet jeśli tymi złoczyńcami jesteśmy... no cóż, my sa­mi.

I to dlatego powiedziałam przed chwilą Hansowi, żeby mnie zawiózł do Eagle Hall, akademika, w którym mieszka Michael. Mam zamiar wybłagać od niego przebaczenie, na­wet jeśli będę musiała tarzać się po podłodze, jak Rommel, kiedy się zorientuje, że czas na kąpiel.

Poniedziałek, 8 marca, w limuzynie
w drodze do domu z akademika Michaela

O mój Boże! O Boże!

Tylko tyle przychodzi mi na myśl.

A poza tym: ależ ze mnie idiotka.

Poważnie. No bo wszystkie wskazówki miałam w zasięgu ręki, a po prostu nie umiałam ich złożyć w całość.

Okay, może jak to wszystko spiszę sobie jakoś porządnie, to będę to umiała jakoś przetrawić.

No więc weszłam do Eagle Hall, gdzie mieszka Michael, i zadzwoniłam do jego pokoju z recepcji. Był akurat u siebie - dzięki Bogu. Wydawał się nieco zdziwiony, kiedy usłyszał mój głos w słuchawce, ale powiedział, że zaraz zejdzie na dół, bo ochroniarze bardzo pilnują, żeby do akademika nie dostał się ktoś niepowołany. Wpuszczają tylko mieszkańców. No i ich gości, ale wtedy mieszkaniec akademika musi zejść na dół, a gość zostawia w recepcji legitymację i tak dalej.

Brałam to za dobry znak, że Michael w ogóle zgodził się zejść po mnie na dół i wpisać do książki odwiedzin.

Póki go nie zobaczyłam.

I wtedy zrozumiałam, że nie ma w tym nic dobrego.

Bo Michael miał naprawdę smutną minę. To znaczy naprawdę smutną.

Owszem, wiedziałam, że on ma w tym tygodniu zalicze­nia. To już w zasadzie wystarczy, żeby człowieka przygnębić.

Ale Michael nie wyglądał, jakby go przygnębiały zalicze­nia.

Wyglądał, jakby miał depresję, bo właśnie się przekonał, że jego dziewczyna jest kompletną wariatką i będzie musiał z nią zerwać.

Mimo wszystko pomyślałam sobie, że może się mylę. Pro­jektuję coś na niego, czy jakoś tak.

Więc przez całą drogę na górę, w windzie powtarzałam sobie, co mu mam powiedzieć. Jak mam się zachować, kiedy wyciągnie sprawę seksownych tańców. I piwa. Miałam nadzie­ję, że bez większego trudu zdołam go przekonać, że cierpia­łam wtedy na chwilowe zaburzenia równowagi hormonalnej. Powinno się udać, bo teraz jestem już lepiej przygotowana do aktorstwa, po całym ostatnim tygodniu.

Poza tym, cóż, jestem największą kłamczucha na świecie.

Ale ta sprawa z J.P. To mogło się okazać trudniejsze do wyjaśnienia. Bo sama nie byłam pewna, czy to w ogóle rozu­miem.

A potem, kiedy znaleźliśmy się na piętrze Michaela, Lars dyskretnie usiadł sobie w kąciku telewizyjnym, gdzie leciał jakiś mecz, a my poszliśmy do pokoju, który na szczęście okazał się pusty, bo współlokator Michaela, Doo Pak, był na spotkaniu Stowarzyszenia Studentów Koreańskich.

- A więc - zaczęłam, kiedy już usiadłam na porządnie zasłanym łóżku Michaela. Usiłowałam mówić zupełnie swo­bodnie. Chociaż wcale nie czułam się swobodnie. W gruncie rzeczy czułam się tak, jakby cała krew w żyłach zamieniała mi się w lód. Gdyby ktoś mi w tym momencie odrąbał ramię, jestem pewna, że rozprysłoby się na tysiące kawałków za­miast krwawić, jak jeden z tych zamrożonych facetów w krio­genicznym więzieniu w Człowieku Demolce (to też dystopia w filmie SF).

Bo nagle byłam pewna, że Michael ze mną zerwie, ponie­waż w czasie jego imprezy okazałam się takim niedojrzałym dziwadłem.

I zanim się zorientowałam, co robię, usłyszałam własne słowa:

- Słuchaj, przepraszam cię za ten głupi seksowny taniec. Naprawdę, naprawdę przepraszam. A między mną a J.P. nic hie ma. Poważnie. Chodziło tylko o to, że ja ześwirowałam. Bo wiesz, wszystkie te superinteligentne dziewczyny ze stu­diów...

Michael, który usiadł naprzeciwko mnie na krześle przy biurku, zamrugał oczami.

- Seksowny taniec?

- Tak - powiedziałam. - Ten, który zatańczyłam z J.P.

Michael uniósł brwi.

- A więc to właśnie było to? Seksowny taniec?

- Tak.

Czułam, że policzki zaczynają mnie palić. Czy mogła­bym tylko powiedzieć, że kiedy Buffy wykonała seksowny taniec w Bronze, żeby wywołać zazdrość Angela w jednym odcinku, to - jestem pewna - Angel poszedł i zabił potem kilka wampirów tylko po to, żeby odreagować seksualną frust­rację? A tymczasem mój chłopak nawet nie zauważył, że na jego oczach tańczę seksowny taniec.

Usiłowałam nie zastanawiać się nad tym, co to może oznaczać dla przyszłości naszego związku. Ani jak to świad­czy o moich uzdolnieniach. W kierunku seksownego tańca znaczy.

- To nie była do końca moja wina - upierałam się. - No cóż, to znaczy ten seksowny taniec owszem. Ale zaprosiłeś mnie na imprezę, wiedząc, że będę tam najmłodszą i naj­mniej inteligentną osobą. I spodziewałeś się, że jak ja się poczuję? Byłam totalnie zastraszona!

- Mia - odezwał się Michael nieco suchym tonem. - Zde­cydowanie nie byłaś tam najmniej inteligentną osobą. A poza tym jesteś księżniczką. I ty byłaś zastraszona?

- No cóż - powiedziałam. - Może i jestem księżniczką, ale i tak zdarza się, że bywam zastraszona. Zwłaszcza przez starsze dziewczyny. Studentki. Które znają się na... studenc­kim życiu. I bardzo mi przykro, że zachowałam się jak głu­pek. Ale czy to, co zrobiłam, jest naprawdę takie niewybaczal­ne? Przecież ja tylko wypiłam jedno piwo i zatańczyłam jakiś seksowny taniec z innym facetem. I ściśle rzecz biorąc, na­wet nie tańczyłam z nim, tylko w pewnym sensie naprzeciw niego. I okay, może koniec końców nie wypadło to zbyt seksownie. I zdaję sobie teraz sprawę, że ten beret był pomyłką, To wszystko było totalnie niedojrzałe, wiem. Ale... - czu­łam, że oczy napełniają mi się łzami. - Ale i tak mogłeś do mnie zadzwonić, zamiast urządzać dwa ciche dni!

- Ciche dni? - powtórzył Michael. - O czym ty mówisz? Wcale nie urządzałem ci cichych dni, Mia.

- Przepraszam - powiedziałam, walcząc z napływający­mi łzami - ale zostawiłam ci chyba z pięćdziesiąt wiadomo­ści, a poza tym wysłałam ci bajgle oraz to gigantyczne ciast­ko, a dostałam od ciebie tylko tego tajemniczego SMS - a: musimy porozmawiać...

- Daj spokój, Mia. - Michael miał teraz trochę rozzłosz­czoną minę. - Byłem zajęty...

- Zdaję sobie sprawę z tego, że twoje zajęcia z historii dystopii w filmach SF są szalenie absorbujące - przerwałam. - I wiem, że zachowywałam się jak idiotka na twojej impre­zie. Ale mogłeś przynajmniej...

- Mia, ja nie byłem zajęty nauką - teraz on mi przerwał. - I owszem, na mojej imprezie zachowywałaś się jak idiotka. Ale to też nie o to chodzi. Rzecz w tym, że usiłowałem się uporać z rodzinną katastrofą. Moi rodzice... Moi rodzice postanowili się rozejść.

Och. Co??????

Gapiłam się na niego, oniemiała. Uznałam, że musiałam się przesłyszeć.

- Słucham?

- Tak. - Michael wstał i odwróciwszy się do mnie pleca­mi, przegarnął dłonią włosy. - Moi rodzice postanowili dać sobie spokój. Powiedzieli mi w dzień imprezy.

Odwrócił się do mnie i zobaczyłam, że chociaż próbował tego nie okazywać, jest mu przykro. Bardzo przykro.

I to wcale nie dlatego, że jego dziewczyna nie jest impre­zową dziewczyną. Ani za bardzo imprezową. Wcale nie z po­wodu którejś z tych dwóch rzeczy.

- Powiedziałbym ci wtedy - odezwał się. - Gdybyś jesz­cze została. Ale kiedy wyszedłem z ich pokoju, ciebie już nie było.

Patrzyłam na niego z przerażeniem, zdając sobie sprawę z całej głupoty, jaką się wykazałam tamtego wieczoru. Ucie­kłam z jego imprezy, zawstydzona tym, że dałam się przyła­pać rodzicom Michaela na seksownym tańcu z innym face­tem, i założyłam, że on też tak samo tę sprawę traktował... bo z jakiego innego powodu tak sobie wyszedł i mnie tam zostawił samą?

Ale teraz zrozumiałam, że miał bardzo ważny powód, żeby tak wtedy zniknąć. Rozmawiał z rodzicami. Którzy wcale nie mówili mu, że powinien zerwać ze swoją dziwkowatą, seksownie tańczącą dziewczyną.

Nie, oni go informowali, że się rozstają.

- Wcale nie pojechali na konferencję w ten ostatni week­end - ciągnął Michael. - Okłamali mnie. Pojechali na maratonową sesję z terapeutą małżeństw. To była taka ostatnia próba przekonania się, czy potrafią się jakoś dogadać. Która się nie udała.

Gapiłam się na niego. Czułam się tak, jakby ktoś mnie kopnął w żołądek. Nie bardzo mogłam złapać oddech.

- Ruth i Morty? - Usłyszałam własny szept. - Rozstają się?

- Ruth i Morty - potwierdził. - Rozstają się. Wróciłam myślami do czegoś, co powiedziała Lilly tego

dnia, kiedy walnęłyśmy się głowami w szyberdach limuzyny. Powiedziała, że chyba Ruth i Morty mają teraz ważniejsze zmartwienia.

Rzuciłam Michaelowi skołowane spojrzenie.

- Czy Lilly wie?

- Rodzice czekają na odpowiedni moment, żeby jej po­wiedzieć - odparł Michael. - Nawet mnie nie chcieli nic mówić, ale... no cóż, czułem, że coś jest nie w porządku. W każdym razie oni chyba uważają, że ten magazyn, nad którym pracuje Lilly, i ta wasza sztuka...

- Musical - poprawiłam.

- ...którymi wydaje się w tej chwili strasznie przejęta, no cóż, pomyśleli, że powiedzą jej o tym później. Ja nieko­niecznie zgadzam się z ich decyzją, ale postanowili załatwić to po swojemu. Więc proszę, nic jej nie mów.

- Ona chyba wie. W limuzynie któregoś dnia... powie­działa coś takiego.

- Nie zdziwiłbym się. Musi przynajmniej coś podejrze­wać. Przez cały rok widziała w domu ich kłótnie, podczas gdy ja byłem tu, w akademiku, nieco na uboczu.

- O Boże - westchnęłam, czując przypływ współczucia dla Lilly. Nagle w pewien sposób zrozumiałam, czemu się tak dziwnie zachowywała. Na przykład z tym magazynem literac­kim. No bo skoro wiedziała, że jej rodzice się rozchodzą, to by wyjaśniało jej wahania nastroju i ogólne świrowanie.

Szkoda, że nie miałam żadnej takiej wymówki dla włas­nych świrów.

- Michael - powiedziałam. - Nie miałam pojęcia. Za­chowałam się tamtego wieczoru jak kompletna wariatka. Myślałam, że czujesz do mnie niesmak. Że cię rozczarowa­łam. Bo nie jestem imprezową dziewczyną.

- Mia - Michael pokręcił głową, prawie jakby on sam też nie mógł uwierzyć, że to się wszystko dzieje. - Byłem na ciebie wściekły. Ja wcale nie chcę imprezowej dziewczyny. Ja tylko chcę...

Ale zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, drzwi się otwo­rzyły i do środka wszedł Doo Pak, tak samo pogodny jak zawsze... a zwłaszcza na mój widok.

- Och, cześć, księżniczko! - zawołał. - Tak sobie pomyś­lałem, że tu jesteś, bo widziałem Larsa przy telewizorze! Jak się dzisiaj czujesz? Dziękuję ci bardzo za to wielkie ciastko z przeprosinami. Mike i ja jedliśmy je przez cały dzień.

Miałam zamiar powiedzieć: „Nie ma za co”. Miałam za­miar powiedzieć: „U mnie świetnie, Doo Pak. A jak u cie­bie?”

Chociaż wcale nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć:

- Spadaj, Doo Pak! Spadaj stąd! Michael, skończ to, co zacząłeś mówić. Chcesz tylko czego???

Bo wiecie, to zabrzmiało jak coś trochę ważnego - zwłasz­cza biorąc pod uwagę to „byłem na ciebie wściekły”, które usłyszałam tuż przedtem.

Ale wtedy zadzwonił telefon i Doo Pak go odebrał i po­wiedział:

- O, dzień dobry pani Moscovitz! Tak, Mike jest tutaj. Chce pani z nim rozmawiać? Trzymaj, Mike.

I chociaż Michael pokazywał ręką, jakby podrzynał ko­muś gardło, i szeptał: „Nie ma mnie tu”, było już za późno. Musiał wziął słuchawkę i powiedzieć:

- Uhm, mama? Taa, cześć. Nie, to nie jest dobry mo­ment, czy mógłbym oddzwonić do ciebie później?

Ale słyszałam, jak jego matka brzęczy i brzęczy w ten telefon.

A Michael, jak zawsze posłuszny syn, słuchał. A ja tam siedziałam i myślałam: państwo doktorostwo Moscovitz się rozchodzą? To niemożliwe. To nie do przyjęcia. To jest po prostu coś nienaturalnego, żeby oni się rozstawali. To zupełnie tak, jakby... no cóż, jakbyśmy rozstawali się my z Michaelem.

Co być może właśnie się dzieje. Bo widzicie, wcale nie powiedział wyraźnie, że mi wybacza. Za ten cały numer z J.P. Przyznał, że był wtedy na mnie wściekły, ale nie powiedział, czy jeszcze jest.

O mój Boże. Czy żeby Moscovitzowie nie byli jedyną parą, która się właśnie rozstaje?

Ale tego oczywiście nie mogłam się w żaden sposób do­wiedzieć. A przynajmniej nie w tamtej chwili, bo Michael nadal trzymał słuchawkę przy uchu i mówił:

- Mamo. Mamo, ja wiem. Nie martw się.

I wtedy zrozumiałam, że dzieje się z nim - i z nami - coś takiego, czego żadne ciastko z napisem: Przepraszam nie zała­twi.

I zrozumiałam też, że nic więcej nie mogę teraz na to poradzić.

I dlatego wstałam i wyszłam. Bo co innego mogłam zrobić?

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

Wiem, że nadal pan nie żyje. Ale moje sprawy pogorszyły się jeszcze bardziej.

I teraz nie martwię się już tak bardzo o to, czy uda mi się przekroczyć własne ego i osiągnąć samorealizację.

Teraz martwię się o moich przyjaciół.

Och, mam też sporo własnych problemów, oczywiście. Ale właśnie się dowiedziałam, że rodzice mojego chłopaka się rozsta­ją. Doktorze Jung, to może załamać takiego człowieka w rozkwi­cie młodości jak Michael. Nie tylko najwyraźniej rozdziera mu to serce, ale poza tym może wywołać poczucie odrzucenia, które może rzutował na mój związek z nim. Bo jeśli, wzorując się na przykładzie rodziców, Michael uzna, że zakończenie jakiegoś związku jest sposobem na rozwiązanie istniejącego w nim kon­fliktu?

To się totalnie może zdarzyć. Wiem, bo widziałam to raz w jakimś filmie.

A w naszym związku właśnie trwa konflikt, wywołany od­tańczeniem przeze mnie seksownego tańca w zupełnie nieodpo­wiednim momencie.

Czy sprawy mogłyby się potoczyć jeszcze gorzej?

Proszę przysłać jakąś pomoc.

Pańska przyjaciółka

Mia Thermopolis

Poniedziałek, 8 marca, północ,
poddasze

Wiecie, co mi to przypomina? Nigdy więcej kukurydzy! Poważnie. Ten fragment, w którym bezimienny główny bo­hater spaceruje ulicami Manhattanu, otoczony ludźmi, a przecież ostatecznie tak strasznie, zupełnie sam. Tak sa­motny, że zdaje sobie sprawę, że nie pozostaje mu już nic innego, tylko rzucić się pod pociąg metra.

Co, jak się nad tym zastanowić, jest szalenie egoistycz­nym postępkiem, bo ten biedny maszynista kierujący pocią­giem do końca życia będzie miał uraz.

W każdym razie moje życie nagle zaczęło imitować moją sztukę!!! Poważnie!!! Moja fikcyjna opowieść zaczyna się za­mieniać w prawdę - tylko nie z J.P. jako głównym bohaterem.

Ale ze mną.

Jak tylko wsiadłam do limuzyny, wysłałam Michaelowi długą wiadomość z sidekicka Larsa, mówiąc mu, jak bardzo go kocham i jak strasznie mi przykro, i ze względu na jego rodziców, i na to, że okazałam się taka niedojrzała i skoncen­trowana na sobie. I na ten seksowny taniec.

Naprawdę spodziewałam się, że kiedy dojadę do domu, dostanę bardzo długiego e - maila, że on mnie też kocha i że przebacza mi za to, że w czasie imprezy zachowywałam się tak idiotycznie.

Ale on nie odpisał.

Wcale.

W głowie mi się to nie mieści. Co ja mam teraz zrobić? Już mu wysłałam ciastko z napisem: Przepraszam. Nie mam pojęcia, co jeszcze zrobić. Kupiłabym mu tę przejażdżkę pro­mem kosmicznym, gdybym myślała, że to coś pomoże. Ale nie wydaje mi się.

Poza tym nie stać mnie na przejażdżkę promem kosmicz­nym. Nie mogę sobie nawet pozwolić na zabawkę - model promu kosmicznego.

Jakby tego wszystkiego było mało, w głowie ciągle mi brzmią ostatnie słowa Michaela: „Mia, ja nie chcę imprezowej dziewczyny. Ja chcę tylko...”

On chce tylko czego?

Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem. Ale nie mogę przestać się martwić, że czymkolwiek jest to coś, czego chce Michael, ja tym nie jestem.

I w tej chwili trudno mi nawet mieć do niego pretensje.

Wtorek, 9 marca,
w limuzynie po drodze do szkoły

Kiedy Lilly wsiadła do limuzyny, powiedziała:

- O mój Boże, a tobie co się stało?

A ja odpowiedziałam:

- Ale o co ci chodzi?

A ona na to:

- Wyglądasz beznadziejnie. Co jest, w ogóle w nocy nie spałaś czy co? Twoja babka cię zabije, dziś wieczorem mamy próbę kostiumową.

Więc najwyraźniej jeszcze nie wie, że ja wiem o jej rodzi­cach. Możliwe nawet, że Michael się pomylił i Lilly sama o nich też nie wie. Nie do końca.

Chyba że faktycznie jest tak dobrą aktorką, za jaką się uważa.

A to znaczy, że nie mogę jej powiedzieć, dlaczego wyglą­dam beznadziejnie. Lilly chybaby mnie odruchowo zabiła za to, że wiem, że jej rodzice się rozchodzą, zanim ona w ogóle się o tym dowiedziała. Poza tym Michael prosił, żebym to zachowała dla siebie.

Chyba mógłbym jej powiedzieć, że moim zdaniem Mi­chael i ja rozstajemy się ze względu na mój seksowny taniec z J.P.

Ale czy to nie za wiele spraw, z którymi musiałaby się w tej chwili uporać? No bo jeśli ona wie o swoich rodzicach? Czy to naprawdę fair z mojej strony, żebym oczekiwała, że upora się z ich rozstaniem oraz z moim? Jeśli w ogóle to jest właśnie to, co się w tej chwili dzieje między mną a Michaelem?

Nie. To by było nie fair.

Więc zamiast powiedzieć jej prawdę, odezwałam się tylko:

- Nie wiem sama. Chyba się przeziębiłam.

- No to padaka - powiedziała Lilly. A potem opowie­działa mi, jak udało jej się poukładać stronami i zszyć nie­mal dwadzieścia egzemplarzy magazynu. Zostało już tylko dziewięćset osiemdziesiąt. Bo oczywiście Lilly uważa, że każ­da osoba ze szkoły kupi jeden egzemplarz.

Nie zawracałam sobie głowy spieraniem się z nią. Po pierwsze, w środku czułam kompletną pustkę, jakby zupeł­nie mnie to wszystko nie obchodziło.

A po drugie, ona znów była dla mnie totalnie wredna, kiedy ją jeszcze raz poprosiłam, żeby usunęła z magazynu Nigdy więcej kukurydzy! Powiedziała:

- Ciekawe, gdzie byśmy byli dzisiaj, gdyby Woodward i Bernstein poprosili „Post” o wycofanie artykułu o Watergate? Ha? Gdzie byśmy teraz byli?

Ale opublikowanie afery Watergate jest czymś zupełnie innym niż opublikowanie Nigdy więcej kukurydzy! To pierw­sze mogło obalić prezydenturę. To drugie urazi czyjeś uczu­cia.

Nieważne. Lilly powiedziała:

- Twój kawałek jest na okładce. Dokładnie pod napi­sem „Różowy Odbycik Grubego Louie”. „Opowiadanie napisane przez naszą własną księżniczkę z LiAE, Mię Ther­mopolis”. Nie mogę go usunąć, nie przerabiając okładki. I spisu treści. Musiałabym na nowo zaprojektować okładkę, a potem ją wydrukować, i skopiować tysiąc stron OD nowa. Nie zrobię tego. Po prostu nie.

Powiedziałam jej, że pomogę kopiować. Ale ona tylko po­kręciła głową.

Nie mogę uwierzyć, że gotowa jest urazić uczucia przyja­ciela, tylko dlatego że nie chce jej się stać przy fotokopiarce przez chwilę dłużej. I to po tym wszystkim, co dla niej zrobi­łam. Na przykład chroniąc jej wrażliwą psychikę przed praw­dą na temat jej rodziców, a także prawdopodobnie na temat Michaela i mnie.

Och.

Wtorek, 9 marca, godzina wychowawcza

Nadal nie mieści mi się to w głowie. Bo przecież to zu­pełnie tak, jakby rozstawali się Wilma i Fred Flinstonowie. Albo Homer i Marge Simpson. Albo Lana Weinberger i Josh Richter.

No cóż, chociaż nie byłam zrozpaczona, kiedy oni się rozstali.

Byłabym zrozpaczona,

gdybym się dowiedziała,

że się rozstają:

Sarach Michelle Gellar i Freddie Prinze

Junior Kelly Ripa i Mark Consuelos

Jessica Simpson i Nick Lachey

Scooby Doo i Shaggy

Melissa Etheridge i Tammy Lynn Michaels

Bruce Springstin i Patti Scialfa

Russel i Kimora Lee Simmons

Ben Affleck i Matt Damon

Danny DeVito i Rhea Perlman

Will i Jada Pinkett Smith

Królowa Elżbieta i książę Filip

Tom Hanks i Rita Wilson

Kevin Bacon i Kyra Sedgwick

Gwen Stefani i Gavin Rossdale

Ellen DeGeneres i Portia de Rossi

Hermiona i Ron

Jay - z i Beyonce

Tea Leoni i David Duchovny

Sandy i Kirsten Cohen

Tina Hakim Baba i Boris Pelkowski

Moja mama i pan G.

W głowie mi się nie mieści, że Moscovitzowie się rozsta­ją. Przecież to psychiatrzy ze szkoły jungowskiej. Jeśli oni nie potrafią stworzyć udanego związku, to jaka nadzieja po­zostaje dla reszty z nas?

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

No cóż, już teraz rozumiem. Totalnie wszystko rozumiem.

Trochę mi to zajęto. Ale prawda wreszcie do mnie dotarła.

To zabawne, że przez cały ten czas uważałam, że transcen­dencja mnie uszczęśliwi. Że poznając swoje prawdziwe ja, uzy­skam na koniec to całkowite szczęście. O kurcze, ale mnie pan nabrał. Musiał się pan zaśmiewać do rozpuku w niebie, czy gdzie tam pan teraz jest. Bo przez cały czas pan wiedział, nie? Znał pan prawdę.

A prawda jest taka, że nie ma żadnego jungowskiego drzewa samorealizacji. Nie ma żadnego przekraczania swojego ego. Pań­stwo doktorostwo Moscovitz dowiedli tego właśnie swoim roz­staniem.

Prawda jest taka, że jesteśmy wszyscy zupełnie sami.

A potem się umiera.

Niech się pan nie martwi, Już zrozumiałam.

Więcej listów już do pana nie napiszę. Żegnam na zawsze.

Pańska była przyjaciółka

Mia Thermopolis

Wtorek, 9 marca, ekonomia

Użyteczność marginesowa = dodatkowa satysfakcja al­bo ilość użyteczności uzyskana z każdej dodatkowej jedno­stki konsumpcji. Użyteczność marginesowa zmniejsza się z każdym dodatkowym zwiększeniem konsumpcji danego do­bra.

Innymi słowy, im mniej czegoś masz, tym bardziej tego pragniesz.

Zjawisko, które znam aż za dobrze.

Wtorek, 9 marca, angielski

Mia, nic ci nie jest? Wyglądasz, jakbyś zaczynała na coś chorować.

Och, u mnie świetnie, Tina. Po prostu świetnie.

Och.

Okay, kłamię. Michaelowi jest przykro ze względu na ten seksowny taniec, który wykonałam z J.P. Ale jeszcze bar­dziej jest mu przykro z powodu, który nie ma nic wspólnego ze mną. Jaki to powód - nie mogę ci powiedzieć. Już mu przesłałam ciastko z napisem: Przepraszam. Nie wiem, co jesz­cze mam zrobić.

Mia, nic więcej nie powinnaś robić. Chłopcy różnią się od dziewczyn. Nie lubią rozmawiać o swoich uczuciach. Prawdo­podobnie najlepiej będzie zostawić go w spokoju. Jakikolwiek jest ten powód, Michael znów będzie sobą, kiedy się z tym upora. Jak Boris i jego Bartók.

Naprawdę tak myślisz? Tak trudno jest po prostu sie­dzieć tu i nic nie robić! I kto nie lubi mówić o swoich uczu­ciach????

Ja wiem. Ale chłopcy tacy właśnie są. Trochę jak wybryk natury.

O czym rozmawiacie?

O niczym.

O niczym

Och, jasne. Znów o niczym. Nieważne. Słuchajcie. Lunch. Pomożecie mi składać?

Jasne.

Nie'.!!! J.P. zobaczy to opowiadanie o nim!!!! On z nami teraz siedzi przy lunchu!

Taa, a tak w ogóle to o co ci chodzi? Czy to już ci zostanie na zawsze, czy tylko dopóki nie wystawimy tego musicalu?

Moim zdaniem chodzi o to, że ktoś tu leci na Mię.

CO????

Tak uważasz?

To nieprawda!!!!

Nie wiem sama, Mia. Jest ta sprawa z seksownym tań­cem. I ja widzę, że on się na ciebie bardzo często gapi, kiedy nie patrzysz.

Hm, a skąd wiesz, że nie gapi się NA mnie, Tina?

Och... No cóż, to możliwe, że on gapi się na ciebie, Lilly. Ale naprawdę uważam, że...

A czy ty chcesz, żeby on się na ciebie gapił, Lilly?

Tego nie powiedziałam. Pytałam tylko, skąd Tina ma taką pewność, że nie chodzi o mnie. Przecież bardzo często siadamy razem. Możliwe, że to na mnie on leci, nie na Mię.

O mój Boże. Tobie się podoba J.P.

Nieprawda!!!!!!!

Tak, prawda. Totalnie ci się podoba.

O mój Boże, a bardziej niedojrzałe mogłybyście jesz­cze być??? Nie zamierzam już więcej brać udziału w tej rozmowie.

O mój Boże. On jej się totalnie podoba.

Tak! Jasne, że tak?

To zadziwiające. J.P. nie wygląda na faceta w jej typie.

Bo jest przystojny, mówi po angielsku i pochodzi z za­możnej rodziny?

Racja. Ale on jest kreatywny. I wysoki. I bardzo dobrze tańczy.

No to ja tego nie rozumiem. Jeśli on jej się podoba, dla­czego miałaby puszczać moje opowiadanie, skoro to urazi jego uczucia?

Nie wiem. Kocham Lilly, ale nie mogę powiedzieć, żebym ją rozumiała.

Taa. Można to odnieść do wszystkich Moscovitzów.

Och, Mia. I co zrobisz w kwestii Michaela?

Ja? Nic. No bo co ja mogę zrobić?

Tak dobrze znosisz to obecne ochłodzenie waszych sto­sunków. To znaczy pomijając fakt, że masz taką minę, jakbyś miała za moment zwymiotować.

Bo ja wymiotuję, Tina. Tyle że wewnętrznie.

Wtorek, 9 marca, lunch

Dzisiaj przy lunchu J.P. odezwał się:

- Nic ci nie jest, Mia?

A ja na to:

- Nie. Dlaczego?

A on na to:

- Bo straciłaś kolory.

A ja na to:

- Kolory? Ale o czym ty mówisz?

A on na to:

- Sam nie wiem. Po prostu nie wyglądasz dobrze

To mi nie brzmi jak słowa wypowiedziane przez kogoś, kto żywi do mnie skrywaną, płomienną namiętność.

Więc Tina na pewno jest w błędzie. Jemu podoba się Lilly.

Byłoby fajnie, gdyby zaczęli się spotykać. Bo wtedy Lilly miałaby jakiś powód do radości, kiedy już się dowie prawdy o rodzicach. I o Michaelu, i o mnie.

A poza tym wtedy Lilly miałaby mniej czasu, żeby pró­bować mnie psychoanalizować w stołówce, tak jak to zaczęła robić przed chwilą:

Lilly: Co się dzieje, K.G.? Dlaczego nie skończyłaś swo­jego Diabelskiego Doga?

Ja: Bo nie mam ochoty na Diabelskiego Doga.

Lilly: A odkąd to ty nie miewasz ochoty na Diabelskiego Doga?

Ja: Od dzisiaj. Wystarczy?

Reszta stolika:

- Ooooooooooooooo!

Ja: Przepraszam. Nie chciałam być niemiła.

Lilly: Rozumiem. Wszyscy wiemy, że coś jest nie tak, Thermopolis. Zeznawaj.

Ja: Wszystko jest w porządku! Jestem tylko zmęczona, okay?

J.P.: Hej, czy ktoś chce obejrzeć moje odciski? Od tych nowych jazzowych butów? Popatrzcie tylko.

Czy to tylko moja wyobraźnia, czy J.P. usiłował odwrócić uwagę Lilly, żeby przestała się mnie czepiać?

Boże, on jest taki miły.

Muszę odebrać Lilly to opowiadanie. Tylko jak? Jak????

Wtorek, 9 marca, RZ

No cóż. To nie wyszło mi najlepiej.

I okay, może powinnam była po prostu dać sobie spokój z tym tematem, czy on jej się podoba.

Ale i tak nie musiała mówić pani Hill, że próbowałam sabotować jej magazyn, a potem zabierać to wszystko i włas­noręcznie zszywać w pokoju nauczycielskim.

W moich żyłach krąży krew wielu pokoleń silnych, nie­zależnych kobiet. Jak jedna z nich poradziłaby sobie z tą sytuacją? To znaczy, poza uduszeniem Lilly.

Wtorek, 9 marca, klatka schodowa, trzecie piętro

Kenny wziął przepustkę do łazienki i parę minut później ja też wzięłam przepustkę do łazienki, i oboje zerwaliśmy się z geografii i środowiska, i spotkaliśmy się z Tiną, która urwa­ła się z geometrii, i z Borisem, który zwiał z angielskiego, i z Ling Su, która uciekła z malarstwa, i schowaliśmy się tutaj, żeby przećwiczyć choreografię, która nadal nam nie bardzo wychodzi.

Mam wyrzuty sumienia z powodu tej ucieczki i rozu­miem, że wykształcenie to rzecz ważna.

Ale tak samo ważne jest niezrobienie z siebie idioty na oczach Bono.

Wtorek, 9 marca, Wielka Sala Balowa, hotel Plaza

Kiedy dziś po południu weszliśmy do sali balowej, stro­iła tam instrumenty cała orkiestra symfoniczna.

A poza tym dokoła biegali wszyscy ci dźwiękowej i oświet­leniowcy, którzy wrzeszczeli:

- Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu. Raz, dwa, trzy, pró­ba mikrofonu.

I była też scena.

Tak. Prawdziwa scena.

Zupełnie jakby ekipa programu Odmienimy twój dom po­jawiła się tu w nocy i skonstruowała tę wielką scenę, z kompletem ruchomych dekoracji, włącznie z murami zam­kowymi, plażą, sklepikami wioskowymi i kuźnią kowalczyka.

To było niewiarygodne.

Tak jak podły humor Grandmère, kiedy weszliśmy.

- Spóźniłaś się! - wrzasnęła się na mnie.

- Och, taa, przepraszam, Grandmère - powiedziałam. - Na Piątej Alei był wypadek z udziałem powozu zaprzężone­go w konia.

- Karygodny brak profesjonalizmu! - darła się Grandmère, która najwyraźniej zdecydowała się zignorować moje tłumaczenie. - Gdyby to był prawdziwy broadwayowski show, wszyscy byście wylecieli na bruk! W teatrze nie ma żadnych wymówek dla spóźnień!

- Hm - powiedział J.P. - Ten koń wpadł do dziury w as­falcie. Dziesięciu taksówkarzy go wyciągało. Ale nic temu koniowi nie będzie.

Ta informacja sprawiła, że Grandmère przeszła komplet­ną metamorfozę. Czy raczej sprawiła to osoba, która jej prze­kazała tę informację.

- Och, John Paul - uśmiechnęła się. - Nie zauważyłam, że tu stoisz. Pozwól tu, mój drogi, poznasz panią kostiumo­log. Będziesz miał przymiarkę swojego stroju.

!!!!!

Jezu!!! Nieważne, kto się podoba J.P., ja czy Lilly. Przy­najmniej wyraźnie widać, kto podoba się Grandmère.

Włożyliśmy wszyscy swoje kostiumy i zaczęliśmy próbę kostiumową. Żeby naszych głosów nie zagłuszyły wszystkie te sekcje smyczków i rogów, i inne takie, musieliśmy sobie przyczepić te małe mikrofony, zupełnie jakby to było jakieś profesjonalne przedstawienie. Czułam się naprawdę dziwnie, śpiewając do mikrofonu - prawdziwego, a nie zrobionego ze szczotki do włosów, bo tak zazwyczaj sobie śpiewam. Nasze głosy naprawdę się niosły.

Jestem w pewnym sensie zadowolona, że ćwiczyłam z ma­dame Puissant podnoszenie fortepianu tyle razy. Bo przy­najmniej trafiam te wszystkie wysokie nuty.

Ale ta nasza próba na klatce schodowej nie pomogła Ken­ny'emu opanować choreografii. Nadal jest beznadziejny. Zu­pełnie jakby jego stopy nie miały połączenia z resztą nóg czy coś i nie przyjmowały komend wydawanych przez mózg. Grandmère kazała mu stawać za plecami chóru w czasie nu­merów tanecznych.

A teraz wygłasza „uwagi dla aktorów”. To właśnie robi po każdej próbie. W czasie trwania przedstawienia robi no­tatki i zamiast nas zatrzymać, żeby coś powiedzieć, odczytu­je nam swoje notatki po zakończeniu całości. W tej chwili instruuje Lilly, żeby nie podnosiła trenu sukni obiema ręka­mi, kiedy schodzi po stopniach zamku, witając Alboina. Dama, mówi Grandmère, unosi tren sukni jedną ręką.

- Ale ja nie jestem damą - mówi Lilly. - Jestem prosty­tutką, zapomniała księżna?

- Kochanka - poprawia Grandmère - nie jest prostytut­ką, młoda damo. Czy Camilla Parker - Bowles była prostytut­ką? A madame Chang Kaj - szek? Evita Peron? Nie. Niektóre z tych najważniejszych kobiecych wzorców do naśladowania zaczęły karierę jako czyjeś kochanki. Ale to nie znaczy, że się kiedykolwiek prostytuowały. I bardzo proszę się ze mną nie sprzeczać. Będziesz używała tylko jednej dłoni, unosząc tren sukni.

A teraz przeszła do J.P. Oczywiście, on wszystko robi idealnie.

Chociaż ja naprawdę nie wiem, jak podlizywanie się dzie­ciakowi Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Trzeciego ma go skłonić do odstąpienia od przetargu na sztuczną wyspę Genowię.

A z drugiej strony, ja już sobie darowałam próby domyś­lania się, co się kryje za postępowaniem Grandmère. Ta ko­bieta to zdecydowanie enigma owinięta tajemnicą. Dokład­nie wtedy, kiedy wydaje mi się, że już ją rozszyfrowałam, ona wychodzi z jakimś nowym zwariowanym spiskiem.

Więc teraz powinnam chyba przyjąć wobec niego obojęt­ną postawę. Grandmère nigdy mi nie zdradzi prawdziwych motywów kierujących jej postępowaniem - na przykład dla­czego tak się upiera, żebym grała Rozagundę ja, a nie ktoś, kto naprawdę zrobiłby to dobrze. To znaczy Lilly.

I nigdy mi nie zdradzi, dlaczego niby to uprzedzająco miłe traktowanie J.P. miałoby jej pomóc wygrać tę jej wy­spę. Właśnie przed chwilą musieliśmy wysłuchać, jak mówi­ła:

- Naprawdę podobał mi się ten dyskretny ukłon, któ­rym zakończyłeś ostatni numer, John Paul. Ale czy mogła­bym ci coś zasugerować? Moim zdaniem, byłoby uroczo, gdy­byś po ukłonie porwał Amelię w ramiona i ją pocałował, odchylając jej tułów do tyłu. - Piórko, kochanie, pokaż mu, co miałam na myśli...

Zaraz. Co?????

Wtorek, 9 marca, w limuzynie,
w drodze do domu z hotelu Plaza

O mój Boże!!!!!!!!!!!!!! J.P. musi mnie pocałować!!!!!!!!!! w tej sztuce!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

To znaczy w musicalu!!!!!!!!!!!!!!!!!

W głowie mi się to nie mieści. Przecież tego pocałunku nawet nie ma w scenariuszu. Grandmère najwyraźniej doda­ła go, bo - sama nie wiem, po co. On tu niczego nie wnosi. Jest tylko głupim pocałunkiem na koniec między Rozagun­da i Gustawem.

Wątpię, żeby to było w ogóle historycznie uzasadnione.

Ale z drugiej strony to, że wszyscy mieszkańcy miastecz­ka i król Włoch zbierają się razem po tym, jak Rozagunda zabiła Alboina i śpiewają o tym, jacy są szczęśliwi, że on już nie żyje - to też raczej mało historycznie uzasadnione.

Grandmère wie, że serce oddałam innemu mężczyźnie - nawet jeśli w obecnej chwili nie układa się między nami naj­lepiej.

- Na miłość boską, Amelio - powiedziała, kiedy do niej podeszłam, cicho, bo oczywiście nie chciałam, żeby J.P. wie­dział, że nie jestem w stu procentach za tym całowaniem. Nie chcę zdradzać swojego chłopaka, całując innego faceta - a zwłaszcza faceta, który patrzył, jak wykonuję seksowny ta­niec niecały tydzień temu - ale nie chciałam też ranić uczuć J.P. Więc cicho zapytałam, czy postradała zmysły.

- Ludzie oczekują pocałunku między głównymi bohate­rami na koniec musicalu - ucięła Grandmère. - Byłoby okru­cieństwem ich rozczarować.

- Ale Grandmère...

- I proszę cię, nie opowiadaj mi, że uważasz pocałunek z Johnem Paulem za taką wielką zdradę twojego uczucia do Tamtego Chłopaka. - „Tamten chłopak” to określenie Grandmère dla Michaela. - To się nazywa aktorstwo, Amelio. Czy uważasz, że sir Lawrence Olivier miał pretensje, kiedy jego żona, Vivien Leigh, musiała całować się z Clarkiem Gable w Przeminęło z wiatrem? Z całą pewnością nie. On rozumiał,

Że to gra aktorska.

- Ale...

- Och, Amelio, przestań! Ja nie mam na to czasu! Mam milion rzeczy do załatwienia przed jutrzejszym przedstawie­niem, trzeba wydrukować programy, spotkać się z ludźmi z cateringu. Ja naprawdę nie mam czasu stać tu i sprzeczać się z tobą. Macie się pocałować i basta. Chyba że chcesz, żebym zamieniła parę słów z pewną członkinią chóru...

Rzuciłam spanikowane spojrzenie w stronę Amber Cheeseman. Nie mam wyjścia, i Grandmère to wie.

Może dlatego miała na twarzy ten nieznaczny, zarozu­miały uśmieszek, kiedy zamaszyście odeszła obudzić señora Eduarda i odesłać go do domu.

A jakby tego wszystkiego było mało, kiedy przed chwilą wyszłam przed hotel i ruszyłam w stronę limuzyny, z cienia wyłonił się J.P i zawołał mnie po imieniu.

- Och - powiedziałam zaskoczona. On na mnie czekał? No cóż, najwyraźniej. Tylko... Po co? - Co się stało? Trzeba cię podwieźć do domu? Możemy cię podrzucić, jeśli chcesz.

Ale J.P. powiedział tylko:

- Nie, nie potrzebuję podwiezienia. Chcę z tobą poroz­mawiać. W sprawie pocałunku.

!!!!!!!!!!!!!!

Okay. No więc wcale od tego nie zaczęłam świrować.

Ale nie mogłam tego okazywać ani nic, bo w limuzynie czekała na mnie Lilly, i ona totalnie widziała nas stojących na tym czerwonym dywanie, i opuściła okno, i zawołała:

- Hej, chodźcie! Muszę jechać do domu i spinać maga­zyn!

Boże, ona czasami bywa denerwująca.

- Posłuchaj, Mia - powiedział J.P., kompletnie ignoru­jąc Lilly, na co sobie jak najbardziej zasłużyła. - Wiem, że masz teraz kłopoty ze swoim chłopakiem i że one się zaczęły częściowo przeze mnie... nie, nie próbuj zaprzeczać. Tina już mi powiedziała. Naprawdę się o ciebie martwiłem, bo przez cały dzień byłaś taka przygnębiona, więc wydusiłem to z niej. Więc posłuchaj. Nie musimy się całować. Kiedy bę­dziemy tam na scenie w czasie przedstawienia, i tak możemy właściwie robić to, co chcemy. Bo przecież twoja babka nie będzie mogła nas powstrzymać. Więc chciałem ci tylko po­wiedzieć, że jeśli nie chcesz, to nie musimy. Ja się nie obrażę ani nic. Totalnie cię rozumiem.

O mój Boże!

Czy ktoś kiedyś na całym świecie powiedział komuś coś milszego?????

To było takie przemyślane i dojrzałe. W przeciwieństwie do tego, jak ja go potraktowałam!

I chyba dlatego to zrobiłam.

Wspięłam się na palce i pocałowałam Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, w policzek.

- Dziękuję ci, J.P. - powiedziałam. J.P. zrobił szalenie zaskoczoną minę.

- Za co? - spytał lekko łamiącym się głosem. - Ja tylko powiedziałem, że nie musisz mnie całować, jeśli nie masz na to ochoty.

- Wiem. - Uścisnęłam mu rękę. - To dlatego cię pocało­wałam.

I wskoczyłam do limuzyny.

Gdzie Lilly natychmiast zarzuciła mnie pytaniami:

Lilly: Co to miało być?

Ja: Powiedział, że nie muszę go całować.

Lilly: No to dlaczego go pocałowałaś?

Ja: Bo pomyślałam, że jest taki miły.

Lilly: O mój Boże. On ci się podoba.

Ja: Tylko jako przyjaciel.

Lilly: A odkąd to całujesz swoich przyjaciół płci męskiej? Borisa nigdy nie całowałaś.

Ja: Och. Czy ty słyszałaś kiedykolwiek, że on ma pro­blem z nadmiernym wydzielaniem śliny? Ja nie wiem, jak Tina to znosi.

Lilly: Co się między wami dzieje, Mia? Między tobą i J.E?

Ja: Nic. Mówiłam ci, że jesteśmy tylko przyjaciółmi.

I chociaż wiedziałam, że nie powinnam tego tematu po­ruszać, bo Lilly wkrótce usłyszy fatalne nowiny na temat rozstania jej rodziców - jeśli w końcu ktoś się zdecyduje jej o tym powiedzieć - ale totalnie go poruszyłam. Bo byłam już taka wściekła.

Ja: Ciekawszym pytaniem jest, co się dzieje między tobą a J.P.?

Lilly: Mną? Ja go nie całowałam. Ani nie tańczyłam z nim seksownych tańców. Ja go tylko lubię jak przyjaciela, tak jak ty twierdzisz, że go lubisz.

Ja: No to dlaczego nie usunęłaś tego opowiadania, które o nim napisałam, ze swojego magazynu? Przecież ty wiesz, że to zrani jego uczucia. Gdybyś naprawdę go lubiła jak przy­jaciela, czemu miałabyś chcieć go zranić?

Lilly: Przecież to nie ja go zranię. To ty go zranisz. Ja tego opowiadania nie napisałam.

Boże. Czemu ona musi mi to wypominać?

Środa, 10 marca, północ, poddasze

Żadnych e - maili od Michaela.

I żadnych innych wiadomości.

Zdaję sobie sprawę, że on ma w tej chwili dużo na głowie i że w zasadzie nie może się koncentrować na mnie i na mo­ich potrzebach. Nie spodziewałam się, że wrócę do domu i znajdę wielki bukiet róż z wetkniętą karteczką z napisem: Kocham cię.

Ale jakiś telefon z informacją, że nadal jeszcze ze sobą chodzimy, byłby mile widziany.

Taa. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wróciłam o domu, gdzie wszyscy już spali. Znowu.

Rola aktorki oddanej swojej sztuce to nie przelewki. Te­raz już wiem, jak musi się czuć Meryl Streep, kiedy na czwo­rakach wraca wieczorem do domu po próbach kolejnego na­gradzanego Oscarem filmu. Już nigdy nie będę myślała, że aktorstwo to łatwy chleb.

W każdym razie idę za radą Tiny i dam Michaelowi tro­chę przestrzeni. Tak jak ona daje ją Borisowi, kiedy musi nauczyć się jakiegoś nowego Bartóka.

I nie mogę powiedzieć, żebym miała do Michaela preten­sje o to, że do mnie nie dzwoni ani nie e - mailuje. Bo najwy­raźniej nie jestem najbardziej stabilną emocjonalnie osobą, jaką zna. Nie wiem, o czym myślałam, usiłując dowodzić, że jestem dziewczyną imprezową, skoro to oczywiste, że nią nie jestem. W gruncie rzeczy usiłowałam po prostu manipulo­wać Michaelem, a to nigdy nie jest dobry pomysł. Chyba że nie Grandmère albo Laną, które są mistrzyniami sztuki manipulacji - a zwłaszcza manipulacji w zakresie popytu i podaży.

Ale to nie znaczy, że postępują właściwie.

Poważnie. Nawet jeśli umiesz coś zrobić dobrze, to jesz­cze nie znaczy, że powinnaś to robić.

Weźmy na przykład moje opowiadanie. No bo, jasne, umiem pisać.

Ale czy to mi daje prawo, żeby pisać opowiadania o lu­dziach, którzy faktycznie żyją i którzy mogliby to opowiada­nie przeczytać, i mogłoby im się zrobić przykro?

Nie. To, że masz jakąś władzę, jeszcze nie znaczy, że po­winnaś jej używać. Albo, w każdym razie, nadużywać.

Bo to właśnie robią Grandmère i Lana w ramach tego całego ekonomicznego działania. Jeśli człowiek ma już tyle szczęścia, że posiada jakiś talent - jak mój, do pisania - to jest jego moralnym obowiązkiem wykorzystywać ten talent w dobrym celu.

I teraz już rozumiem, dlaczego tak wyszło z Michaelem. No wiecie, kiedy tańczyłam ten seksowny taniec. Bo usiło­wałam manipulować ludźmi. I to się na mnie zemściło! Bo manipulowanie jest niedobre. Jest złe.

Jestem złym człowiekiem nadużywającym wiedzy ekono­micznej. Jestem...

Ktoś do mnie pisze na ICQ!!!!!!!!!!!!!!!

Niech to będzie Michael.

Niech to będzie Michael.

Niech to będzie Michael.

Niech to...

Och. To Lilly.

WomynRule: Wiesz, naprawdę nie powinnaś była go całować, skoro nawet nic do niego nie czu­jesz. A jeśli on nabierze fałszywych wyobra­żeń? Już z nim seksownie tańczyłaś, a teraz jeszcze zaczynasz go całować? Jak na osobę tak. bardzo przejmującą się jego uczuciami, z całą pewnością czegoś tu sobie nie przemyś­lałaś do końca.

GrLouie: Ach, tak? No cóż, jak na kogoś, kto go lubi wyłącznie jako przyjaciela, zdecydowanie bardzo się przejmujesz tym, że mogłabym mu się podobać.

WomynRule: Tylko dlatego że myślałam, że spoty­kasz się z moim bratem. Ale najwyraźniej je­den facet ci nie wystarczy. Musisz mieć wszyst­kich.

GrLouie: Co??? Co ty wygadujesz? J.P. Mi się nie podoba .

WomynRule: Jasne, że nie. Założę się, że gdy­bym widziała w tej chwili twój nos, latałyby ci skrzydełka.

GrLouie: OMB, ja nie kłamię. Lilly, ja kocham twojego brata i tylko twojego brata. A ty to wiesz. Co się z tobą dzieje?

WomynRule: (niedostępna)

O Boże. To dobrze, że rodzice nie powiedzieli jej jeszcze o swoim rozstaniu. Jeśli ona tak reaguje, kiedy jeszcze o tym nie wie, to nie chcę się nawet zastanawiać, jak zacznie się zachowywać, kiedy się dowie.

Chyba że ona wie, jak podejrzewa Michael, i tylko udaje, że nie wie. To by w znacznym stopniu wyjaśniało jej obecne zachowanie.

Ale nieważne, przynajmniej wiem, co mam teraz robić. Moja misja jest, nareszcie, jasna. Ogarnęło mnie uczucie spokoju.

A nie, zaraz, to tylko Gruby Louie zasnął mi na stopach.

Ale i tak jest nieźle. Bo mam plan.

Wiem jak powstrzymać J.P. przed przeczytaniem Nigdy więcej kukurydzy! Nie wiem, co zrobię z całą resztą bałaganu w tym moim życiu.

Ale wiem, co mam zrobić z „Różowym Odbycikiem Gru­bego Louie”.

I prawdę mówiąc, moim zdaniem i Carl Jung, i Alfred Marshall przyjęliby ten plan z aprobatą.

Papeteria Jej Wysokości

Księżniczki Amelii Mignonette

Grimaldi Thermopolis Renaldo

0x01 graphic

Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung!

Cześć. Przepraszam za mój ostatni list. Mnie wtedy trochę... wie pan... odbito.

No cóż, o tym wszystko powinien pan wiedzieć. W końcu całą swoją karierę poświecił pan na badania nad takimi psycholami jak ja.

W każdym razie chciałam tylko powiedzieć, żeby się pan nie martwił. Sprawy układają się lepiej. Chyba wreszcie coś zrozu­miałam. No wie pan, te całą kwestie transcendencji. To nie cho­dzi o to, co się dzieje wewnątrz człowieka. To chodzi o to, że liczy się, to, CO UZEWNĘTRZNIASZ.

Nie, nie, nie chodzi mi o rozbieranie się. Ale mam na myśli to, co się przekazuje dalej w świat. Chodzi o to, żeby być miłym dla innych i mówić prawdę, a nie kłamać przez cały czas, i wyko­rzystywać swoje zdolności do czynienia dobra, a nie zła. Na przykład jeśli twój chłopak robi imprezę, powinnaś po prostu iść i postarać się dobrze bawić, a nie oszukiwać i manipulować, żeby on sobie pomyślał, że jesteś imprezową dziewczyną.

A jeśli twoja przyjaciółka ma zamiar opublikować w magazy­nie opowiadanie, które naprawdę mogłoby zranić czyjeś uczucia, to powinnaś ją powstrzymać.

Racja?

W każdym razie bardzo poważnie zamierzam przez resztę swojego życia Mówić Prawdę i Robić Dobre Uczynki. Naprawdę tak zamierzam. Bo wiem już, że tylko w taki sposób zdołam osiągnąć samorealizację i że ludzie tacy jak moja babka czy Lana, którzy uciekają się do kłamstw i szantażu, i nadużywa­nia praw podaży i popytu, nigdy nie osiągną duchowego oświe­cenia.

W każdym razie, skoro teraz przysięgłam już iść Drogą Praw­dy i tak dalej, czy sądzi pan, że jest jakaś szansa, że ta cześć mojej samorealizacji, która przyjdzie wskutek robienia wszyst­kich tych dobrych uczynków, mogłaby oznaczać, że uda mi się uprosić mojego chłopaka, żeby mi wybaczył, że byłam taką idiot­ką? Bo ja za nim naprawdę tęsknie.

Mam nadzieję, że nie proszę o zbyt wiele. Uczciwie nie chcę być samolubna. Tylko że wie pan. Ja go kocham i tak dalej.

Pańska pełna nadziei przyjaciółka

Mia Thermopolis

Środa, 10 marca,
godzina wychowawcza

A więc Lilly najwyraźniej nie ma zamiaru się do mnie odzywać. Nie czekała na mnie dziś rano pod swoim domem, żebym ją zabrała i podwiozła do szkoły. A kiedy podbiegłam i nacisnęłam domofon ich mieszkania, nikt nie odpowie­dział.

Ale wiem, że nie leży w domu chora, bo przed chwilą widziałam ją pod delikatesami Ho, jak płaciła za swoją sojo­wą latte.

A kiedy do niej pomachałam, odwróciła się tyłem.

Więc teraz oboje Moscovitzowie mnie ignorują.

To bardzo fajny początek mojego pierwszego dnia na Drodze Prawości.

Środa, 10 marca, WF

Okay, ja wiem, że urywanie się z WF - u nie jest może najbardziej bezpośrednią drogą do przekroczenia własnego ego.

Ale ja to robię naprawdę w dobrej sprawie!

Nawet Lars tak uważa. Co jest dogodne, bo będę potrze­bowała jego pomocy, żeby to wszystko przenieść. Bo ja nie mam takiej siły w przedramionach, żeby dźwigać trzy tysią­ce siedemset kartek papieru.

A przynajmniej nie naraz.

Środa, 10 marca, ekonomia

Okay, a więc pewnie czeka mnie jeszcze spory kawał do przejścia na tej Drodze Prawości. No bo ja totalnie myśla­łam, że robię dobrze.

Z początku.

Totalnie pamiętałam kombinację zamka szyfrowego Lil­ly z czasów, kiedy dostała grypy i musiałam przynieść jej książki.

A kiedy otworzyłam drzwi do jej szafki, stos kopii „Ró­żowego Odbycika Grubego Louie”, numer 1, rocznik I leżał tam sobie i czekał na sprzedaż w czasie dzisiejszego lunchu.

Tak łatwo było je zabrać.

No cóż, niezupełnie tak łatwo, bo swoją wagę miały. Ale Lars i ja podzieliliśmy stos magazynów między sobą i zaczę­łam się gorączkowo rozglądać, szukając jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy je ukryć - jakiegoś miejsca, gdzie Lilly nigdy by ich nie znalazła, bo to przecież jasne, że będzie szukać jak wściekła - kiedy wpadły mi w oko drzwi do mę­skiej łazienki.

Rozumiecie? Przecież nie będzie ich tam szukać!

No wiec Lars i ja władowaliśmy się tam, z tym wielkim naręczem papieru, a ja ledwie zdążyłam zarejestrować fakt, że w męskich łazienkach w LiAE nie ma luster nad umywal­kami ani drzwi w kabinach w toalecie (co jest moim zdaniem kompletnie seksistowskie, bo czy chłopcy nie potrzebują pry­watności albo czy nie chcą czasem sprawdzić, czy włosy im się dobrze układają?), zanim zdałam sobie sprawę, że nie jesteśmy tam sami.

Bo przy jednej z umywalek stał John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty i wycierał dłonie w papierowy ręcznik!!!!!!

- Mia? - J.P spoglądał to na mnie, to na Larsa. - Och, cześć. Co jest grane?

Oboje z Larsem zamarliśmy bez ruchu.

- Hm, nic - odpowiedziałam.

Ale J.P. mi nie uwierzył. Najwyraźniej.

- Co to jest to wszystko? - zapytał, wskazując na wielkie naręcza papierów, pod którymi oboje się uginaliśmy.

- Hm - powiedziałam, rozpaczliwie szukając jakiejś wy­mówki.

A potem przypomniałam sobie, że podobno mam kro­czyć Drogą Prawdy i że przysięgłam na pamięć doktora Car­la Junga, że już nigdy nie skłamię.

No więc nie miałam wyboru i musiałam powiedzieć:

- No cóż, prawdę mówiąc, to są kopie mojego opowiada­nia dla „Różowego Odbycika Grubego Louie”, które wykrad­łam z szafki Lilly i mam zamiar schować w męskiej łazience, bo nie chcę, żeby ktokolwiek je przeczytał.

J.P. uniósł brwi.

- Dlaczego? Uważasz, że opowiadanie nie jest dobre?

Naprawdę chciałam powiedzieć: tak.

Ale skoro przysięgłam mówić od tej pory wyłącznie praw­dę, zmuszona byłam, powiedzieć:

- Niezupełnie. Prawdę mówiąc, napisałam to opowiada­nie o, hm, o tobie. Ale to było kiedy cię jeszcze nie znałam! I ono jest naprawdę głupie, i żenujące, i ja nie chcę, żebyś je przeczytał.

J.P. uniósł brwi jeszcze wyżej.

Ale nie wyglądał, jakby się złościł. Wyglądał - w sumie, wyglądał, jakby mu to wszystko pochlebiło.

- Napisałaś o mnie opowiadanie, hm? - Oparł się o jed­ną z umywalek. - Ale nie chcesz, żebym je przeczytał. No cóż, rozumiem twój dylemat. Ale i tak nie wydaje mi się, żeby ukrywanie ich, nawet w męskiej łazience, zdało egza­min. Ona na pewno poprosi kogoś, żeby tu sprawdził, nie sądzisz? To jest pierwsze miejsce, w którym bym poszukał, na miejscu Lilly.

Rzecz w tym, że kiedy to powiedział, zrozumiałam, że ma rację. Schowanie tych kopii w męskiej łazience nie po­wstrzyma Lilly przed znalezieniem ich.

- No to co ja mam z nimi zrobić? - zajęczałam. - To znaczy gdzie ja mam to schować, żeby ona tego nie znalazła?

J.P. zastanawiał się nad tym przez moment. A potem wyprostował się i powiedział:

- Idźcie za mną.

I wyminął nas, wychodząc z łazienki na korytarz.

Popatrzyłam na Larsa. Wzruszył ramionami. A potem poszliśmy za J.P. do holu, gdzie zobaczyliśmy, że wskazuje nam ręką...

...jeden z pojemników do segregacji odpadów. Jeden z tych zamówionych przeze mnie, na którym widniał napis: Pa­pier, puszki i baletki.

Skuliłam ramiona z rozczarowaniem.

- Ona tu totalnie zajrzy - jęknęłam. - Tu jest nawet napisane papier.

- Nie - powiedział J.P. - jeśli włożymy je do zgniatacza.

I zużyty papierowy ręcznik, którym wytarł sobie ręce, wrzucił do części pojemnika na puszki...

...w którym zgniatacz natychmiast obudził się do życia i zaczął swoje zgniatanie, rozdzierając papierowy ręcznik na strzępki.

- Voilà - powiedział J.P. - Twój problem został rozwią­zany, raz na zawsze.

Ale kiedy wreszcie wewnętrzne urządzenie do zgniatania puszek ucichło, spojrzałam na stos magazynów trzymany na rękach.

I wiedziałam, że nie będę mogła tego zrobić. Po prostu nie mogłam. Niezależnie od tego, jak strasznie nie podobała mi się ta okładka i kryjące się pod nią opowiadanie mojego autorstwa, wiedziałam, że nie mogę zniszczyć czegoś, nad czym Lilly tak ciężko pracowała.

- Księżniczko? - Lars przestąpił z nogi na nogę pod cię­żarem stosu magazynów i wskazał w stronę korytarzowego zegara. - Zaraz będzie dzwonek.

- Ja... - Spojrzałam znad połyskujących różowo okładek magazynu na J.P. i znów opuściłam oczy. - Ja nie mogę tego zrobić, J.P. Przepraszam, po prostu nie mogę. Byłoby jej tak przykro... A ona w tej chwili przechodzi naprawdę trudny okres. Nawet jeśli sama jeszcze o tym nie wie.

J.P. pokiwał głową.

- Hej - powiedział. - Ja rozumiem.

- Nie - sprzeciwiłam się. - Chyba nie rozumiesz. Moje opowiadanie o tobie jest naprawdę bardzo głupie. To znaczy naprawdę głupie. I wszyscy je przeczytają. I dowiedzą się, że to o tobie. Co przyznaję, robi ze mnie idiotkę, nie z ciebie durnia. Ale ludzie mogą... no... wiesz... Śmiać się. Kiedy przeczytają. A ja naprawdę nie chcę urazić twoich uczuć, tak samo jak nie chcę urazić uczuć Lilly.

- O mnie tak bardzo bym się nie martwił - powiedział J.P. - Jestem samotnikiem, pamiętasz? Nie obchodzi mnie, co o mnie myślą ludzie. Poza nielicznymi wyjątkami.

- No to... - Skinęłam w stronę trzymanego naręcza pa­pierów. - Jeśli je odłożę, skąd je wzięłam, a Lilly zacznie je sprzedawać podczas lunchu, nie przejmiesz się?

- Ani trochę - powiedział J.P.

I nawet pomógł Larsowi i mnie wepchnąć je z powrotem do szafki Lilly.

A potem zadzwonił dzwonek i wszyscy zaczęli wylewać się na korytarz i musieliśmy powiedzieć sobie do widzenia, żeby się nie spóźnić na następną lekcję.

A najsmutniejsze jest to, że Lilly nigdy się nawet nie dowie, jak bardzo J.P. dla jej dobra się poświęcił. On ją to­talnie lubi. To takie oczywiste.

Środa, 10 marca, angielski

Hej, denerwujesz się dzisiejszym wieczorem? Naszym wiel­kim debiutem? Ja tam się denerwuję!

Mówiąc prawdę, nie miałam okazji nawet się nad tym za­stanowić.

Serio? O mój Boże - Michael nadal się do ciebie nie ode­zwał?

Nie.

Pewnie ma zamiar cię zaskoczyć wielkim bukietem róż po dzisiejszym przedstawieniu!

Szkoda, że nie mieszkam w Tinalandii.

Środa, 10 marca, lunch

Weszłam do stołówki i ona tam była. W kiosku, który sobie urządziła, pod tymi wszystkimi szyldami, które rekla­mowały dzisiejszą sprzedaż pierwszego numeru nowego szkolnego magazynu literackiego.

Wiedziałam, że muszę się zachować. Ze względu na trud­ną sytuację domową Lilly. Albo na to, że sytuacja stanie się niedługo trudna, nawet jeśli Lilly tego jeszcze w tej chwili nie wie.

Więc podeszłam do niej i się odezwałam:

- Proszę jeden egzemplarz.

A Lilly odparła bardzo urzędowym tonem:

- Będzie się należało pięć dolarów.

Totalnie nie mogłam uwierzyć własnym uszom.

- Pięć dolarów??? Żartujesz sobie???? Na co Lilly powiedziała:

- No cóż, wydawanie magazynu nie jest rzeczą tanią. To ty ciągle nudziłaś, że musimy odrobić te pieniądze, które przepuściliśmy na pojemniki na odpady.

Wyłuskałam z kieszeni pięć dolarów. Ale miałam wątpli­wości, czy pismo jest tego warte.

Nie było. Poza moim opowiadaniem i traktatem Kenny'ego o brązowych karłach było tam parę mang, jeden z wierszy J.P. i... wszystkie pięć opowiadań, które Lilly napi­sała na konkurs magazynu „Sixteen”. Wydrukowała pięć wła­snych opowiadań w swoim magazynie!

Nie wierzyłam własnym oczom. Dobra, wiem, że Lilly ma o sobie całkiem niezłe mniemanie, ale...

Dokładnie wtedy weszła dyrektor Gupta. Ona nigdy nie wchodzi do stołówki. Plotka głosi, że kiedyś wdepnęła w resztki lasagne i tak ją to zbrzydziło, że nigdy więcej już nie postawiła stopy w stołówce.

Ale dzisiaj weszła do stołówki i nie zwracając uwagi na żadne potrawy, w jakie mogłaby wdepnąć, podeszła prosto do kiosku Lilly!

- Oho - powiedziała do mnie Ling Su. - Wygląda na to, że ktoś podpadł.

- Może Gupcie nie podoba się ilustracja na okładce - zasugerował Boris.

- Och. Myślę, że prędzej nie odpowiada jej to opowiada­nie autorstwa Lilly - powiedziała Tina, podnosząc swój eg­zemplarz. - Czy wy to czytaliście? To jest totalnie nie dla ludzi poniżej osiemnastego roku życia!

W zasadzie nie przeczytałam żadnego z tych opowiadań Lilly. Ona mi tylko o nich opowiadała. Ale nawet pobieżny rzut okiem na treść pokazał mi, że...

Och, taa. Lilly podpadła, i to bardzo.

Wszystkie egzemplarze „Różowego Odbycika Grubego Louie” zostały skonfiskowane przez trenera Wheetona, któ­ry przyniósł sobie w tym celu wielki czarny plastikowy wo­rek na śmieci...

- To jest odebranie nam prawa wolności wypowiedzi! - wołała Lilly, kiedy dyrektor Gupta wyprowadzała ją ze sto­łówki. - Ludzie, nie siedźcie tak! Wstańcie i protestujcie! Nie pozwólcie się stłamsić!

Ale wszyscy siedzieli tylko na swoich miejscach i żu­li. Uczniowie LiAE są totalnie przyzwyczajeni do tłamszenia.

Trener Wheeton, zauważywszy egzemplarz magazynu Lilly w moich rękach, podszedł do mnie i powiedział:

- Przepraszam, Mia. Zadbamy, żebyś odzyskała pienią­dze.

Wrzuciłam go do worka.

Bo co innego miałam zrobić?

J.P. i ja popatrzyliśmy na siebie.

Nie jestem pewna, czy mi się to nie przywidziało, ale wydawało mi się, że on się śmiał.

Cieszę się, że ktoś umie znaleźć w tym wszystkim coś zabawnego.

A wtedy Tina wzięła mnie na bok.

- Słuchaj, Mia - powiedziała cicho. - Nie chciałam nic mówić przy reszcie, ale chyba coś właśnie zrozumiałam. Kie­dyś czytałam taki romans, gdzie bohaterka i jej zła siostra bliźniaczka, obie naraz zakochały się w tym samym facecie, bohaterze książki. I ta zła bliźniaczka robiła różne rzeczy, żeby ta bohaterka źle wypadła w jego oczach. To znaczy w oczach bohatera.

- Taa?

Ale co to miało wspólnego ze mną, zastanawiałam się. Ja nie mam siostry bliźniaczki.

- Widzisz, pamiętasz, jak prosiłaś Lilly, żeby usunęła Nigdy więcej kukurydzy!, a ona nie chciała się na to zgodzić, chociaż wiedziała, że to urazi uczucia J.P.

Do czego ona zmierzała?

- Taa?

- No cóż, a jeśli Lilly odmówiła wycofania twojego opo­wiadania, dlatego, że chciała, by J.P. je przeczytał? Bo wie­działa, że jeśli je przeczyta, to wścieknie się na ciebie i po­tem już cię nie będzie lubił. A wtedy będzie mógł polubić zamiast ciebie.

Najpierw chciałam powiedzieć: „Nie, Lilly nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła”.

Ale wtedy przypomniałam sobie ostatnie słowa, które do mnie wypowiedziała w czasie jazdy limuzyną do domu z Pla­za:

„To nie ja go zranię. To ty go zranisz. To nie ja napisa­łam to opowiadanie”.

O mój Boże! Czy Tina mogła mieć rację? Czy Lilly lubi J.P., ale myśli, że on woli mnie? Czy to dlatego była taka uparta i nie wycofała Nigdy więcej kukurydzy!?

Nie. To przecież niemożliwe. Bo Lilly nie zachowuje się dziwnie i zaborczo w sprawach chłopaków. Ona po prostu taka nie jest.

- Ja nie mówię, że ona to robiła świadomie - powiedzia­ła Tina, kiedy o tym wspomniałam. - Ona prawdopodobnie nawet sama przed sobą nie przyznała się, że lubi J.P. Ale podświadomie to może być powód, dla którego nie chciała wycofać twojego opowiadania.

- Nie - powiedziałam. - Daj spokój, Tina. To szaleń­stwo.

- Naprawdę? - spytała Tina. - Zastanów się nad tym, Mia. Czego Lilly ostatnio nie przegrała, konkurując z to­bą? Najpierw przewodnicząca samorządu. Potem rola Rozagundy. A teraz to. Ja tylko mówię, że to by wiele wyjaśnia­ło.

No cóż, to by rzeczywiście wiele wyjaśniało. Gdyby było prawdą. Ale nie jest. J.P. wcale mnie nie lubi w taki sposób, a Lilly wcale w taki sposób nie lubi jego.

A nawet gdyby tak było, to ona nigdy by mi czegoś takie­go nie zrobiła. Bo to ona jest siódmą w kolejności osobą na liście osób, które kocham najbardziej na całym świecie. I je­stem pewna, że na jej liście jestem trzecia. Albo może czwarta. To dlatego, że ona nie ma chłopaka, młodszego rodzeństwa, macochy ani ojczyma, ani żadnych zwierząt.

Środa, 10 marca, RZ

Lilly wróciła. Wygląda naprawdę blado. Najwyraźniej, dyrektor Gupta zadzwoniła do jej rodziców.

Którzy przyjechali do szkoły. Na spotkanie.

Nie wiem, o czym rozmawiali na tym spotkaniu. Ale najwyraźniej Lilly ma przedstawić zawartość następnego numeru „Różowego Odbycika Grubego Louie” pani Marti­nez, zanim pozwolą jej go sprzedawać. Bo Lilly wcale nie pokazała pani Martinez swoich opowiadań.

Ani mojego.

Ani nazwy magazynu. Którą zmieniono na Zyn.

Tak po prostu. Zyn.

Co brzmi, jak powiedziałam Lilly, chcąc być miła, cał­kiem chwytliwie.

Lilly nie odpowiedziała mi nic. Żadnego: „dzięki” ani „przepraszam”.

A ja nie mówię do niej nic w rodzaju: „Chcesz pogadać?” „Przepraszam”.

I żałuję, że nie mogę.

Ale po prostu boję się tego, co usłyszę w odpowiedzi.

Środa, 10 marca, klatka schodowa,
trzecie piętro

Dla mnie to chyba jakiś dzień bicia rekordów w łama­niu szkolnych zasad. Bo Kenny i ja totalnie zerwaliśmy się z geografii i środowiska i jesteśmy tu teraz z Tiną, po raz ostatni ćwicząc choreografię przed wieczornym przedstawie­niem.

Kenny mówi, że tak się denerwuje, że chce mu się wy­miotować. Tina też.

Ja? Mówiąc prawdę - a jest to teraz moją życiową misją, aby mówić wyłącznie prawdę - mogłabym zwymiotować wła­sne jelita, tak jestem przerażona.

Bo dzisiaj wieczorem będę musiała zrobić coś, czego nie zrobiłam jeszcze nigdy w życiu. To znaczy pocałować chło­paka.

To znaczy innego chłopaka niż Michael.

No cóż, okay, pomijając Josha Richtera, ale on się nie liczy, bo to było zanim Michael i ja zaczęliśmy ze sobą cho­dzić.

Wychodzi na to, że dzisiaj wieczorem będę zdradzać swo­jego chłopaka.

I okay, ja wiem, że to nie jest prawdziwa zdrada, skoro to tylko sztuka - to znaczy musical - i my tylko gramy role, i wcale się sobie nawzajem nie podobamy ani nic.

Ale mimo wszystko. Ja będę całowała innego mężczyznę. Mężczyznę, przed którym zaledwie w zeszłą sobotę wykony­wałam seksowny taniec. Na oczach mojego chłopaka.

A nawet jeśli Michael się nie dowie o tym całowaniu, ja będę wiedziała.

Co ja mogę na to poradzić? Jak mam nie czuć, że go w pewien sposób zdradzam?

Zwłaszcza jeśli skończy się na tym - i to jest to, czego boję się najbardziej - że mi się spodoba. To znaczy całowanie J.P.

O Boże. W głowie mi się nie mieści, że to w ogóle napisa­łam.

Oczywiście, że mi się nie spodoba. Ja kocham tylko jednego chłopaka, Michaela. Nawet jeśli on w obecnej chwi­li niekoniecznie to uczucie odwzajemnia. Nigdy by mi nie sprawiło przyjemności całowanie się z kimś innym. Ni­gdy.

O Boże. Dlaczego on do mnie nie dzwoni?????

Środa, 10 marca, prapremiera spektaklu

Jeszcze nie zadzwonił.

A tu jest taka masa ludzi.

Mówię poważnie.

Nie mogę ich w sumie rozpoznać, bo Grandmère nie po­zwala nam wyglądać zza kurtyny. Mówi:

- Jeśli wy możecie widzieć widownię, to widownia widzi was.

Twierdzi, że to nieprofesjonalne pokazywać się w kostiu­mie przed rozpoczęciem spektaklu.

Biorąc pod uwagę, że to amatorska produkcja, Grandmère ma kompletnego bzika na punkcie naszego profesjona­lizmu.

Ale i tak widzę, że jest tam ze dwadzieścia pięć rzędów krzeseł, a w każdym jest ze dwadzieścia pięć miejsc, i wszyst­kie są zajęte. A to by dało razem... pięć tysięcy widzów!

A nie, zaraz. Boris mówi, że to tylko sześćset dwadzieś­cia pięć osób.

Ale to i tak mnóstwo ludzi. I nie wszyscy z nich mogą być naszymi krewnymi, prawda? Najwyraźniej tam gdzieś siedzą jacyś sławni ludzie. Według Netszkapy, w której to sobie sprawdziłam tuż przed wyjściem do Plazy, bilety na przyjęcie charytatywne Aide de Ferme Grandmère są wyprzedane - donacje dla genowiańskich hodowców oliwek płynęły szerokim strumieniem przez cały tydzień od gwiazd filmu i muzyków rockowych. Najwyraźniej impreza charytatywna Grandmère - ze swoim muzycznym hołdem złożonym genowiańskiej historii - jest najmodniejszym miejscem, w jakim się można znaleźć dziś wieczorem.

Mogę się totalnie mylić, ale wydaje mi się, że widziałam Prince'a - to znaczy artystę, kiedyś znanego jako Prince - który właśnie się domagał miejsca przy przejściu.

A reporterzy? Jest ich tu na pęczki, skuleni koło orkie­stry, z kamerami gotowymi do akcji. Już widzę jutrzejsze nagłówki wybite wielką czcionką na pierwszej stronie „Post”: Księżniczka gra księżniczkę. Albo co gorsza: Księżniczka się kłania.

Aż się wzdrygnęłam.

Jak znam życie, zrobią J.P. i mnie zdjęcie w czasie poca­łunku i to zdjęcie wybiorą sobie na stronę tytułową.

I Michael je zobaczy.

A wtedy totalnie ze mną zerwie.

Okay, jestem taką płytką osobą, że zamartwiam się, że mój chłopak ze mną zerwie, kiedy on obecnie przechodzi najboleśniejszy chyba kryzys osobisty swojego życia i najwy­raźniej ma o wiele poważniejsze zmartwienia niż przejmo­wanie się swoją głupią dziewczyną - licealistką.

I dlaczego ja się w ogóle tym martwię, kiedy powinnam się koncentrować na występie? Przynajmniej według Grandmère.

Wszyscy za kulisami są naprawdę zdenerwowani. Amber Cheeseman stoi w kącie i robi sobie jakąś rozgrzewkę hapkido, bo to uspokaja. Ling Su wykonuje ćwiczenia oddechowe, których się nauczyła na jodze w Y. Kenny chodzi tam i z po­wrotem, mrucząc:

- Palce - pięta - obrót. Palce - pięta - obrót. Jazzowe ręce, jaz­zowe ręce, jazzowe ręce. Palce - pięta - obrót.

Tina pomaga Borisowi powtórzyć rolę. Lilly siedzi cicho zupełnie sama i usiłuje nie zaplątać się w długi biały tren swojego kostiumu.

Nawet Grandmère znów złamała swoje zasady i pali pa­pierosa, mimo że ostatni posiłek jadła parę godzin temu.

Tylko señor Eduardo jest spokojny. To dlatego że śpi na krześle w pierwszym rzędzie, a obok niego drzemie je­go równie wiekowa żona. To były jedyne dwie osoby, które rozpoznałam, zanim Grandmère przyłapała mnie na zerka­niu.

Dwie minuty do podniesienia kurtyny.

Grandmère właśnie zwołała nas wszystkich do siebie. Gasi papierosa i mówi:

- No cóż, dzieci. Stało się. Nadeszła chwila prawdy. Wszystko, nad czym z takim trudem pracowaliście przez ostatni tydzień, zmierzało właśnie do tej chwili. Czy odnie­siecie sukces? Czy będziecie się potykać i zrobicie z siebie głupków przed rodzicami i przyjaciółmi, nie wspominając o sporej liczbie sławnych gości? Tylko wy o tym zadecyduje­cie. To zależy wyłącznie od was. Ale zrobiłam dla was wszyst­ko, co możliwe. Napisałam coś, co prawdopodobnie jest naj­lepszym musicalem wszech czasów. Na materiał nie możecie zwalać winy. Tylko na samych siebie, od tej chwili. A teraz, dalej, dzieci. Wasza kolej rozwinąć skrzydła, tak jak ja kie­dyś - i polecieć! A więc lećcie, dzieci! Lećcie!

A potem mówi do walkie - talkie, które ma przy sobie, a którego nikt z nas wcześniej nie zauważył:

- Na litość boską, już siódma, grajcie wreszcie tę uwer­turę.

I odzywa się muzyka...

Środa, 10 marca, prapremiera spektaklu

O mój Boże, oni szaleją z zachwytu! Poważnie! Jeszcze w życiu nie słyszałam, żeby widownia tak głośno klaskała! Dostają kota! A my nawet jeszcze nie doszliśmy do finału!

Wszyscy radzą sobie tak świetnie! Boris nie zapomniał tekstu - i odśpiewał swoją Piosenkę watażki idealnie:

Będę zabijał i rabował

Robię to przecież co dzień

Żadnej roboty innej nie chcę

Ach jak ja lubie mordować

Chór:

Jedziemy lasem w noc czy w dzień

A na mój widok, w oczach kmieci

Pojawia się paniczny łęk

Ach, jak ja kocham takie życie!

A Kenny wcale nie pokręcił choreografii. No cóż, okay, trochę pokręcił, ale nie na tyle żeby ktoś zauważył.

I można by było usłyszeć brzęczenie muchy, kiedy Lilly śpiewała swoją piosenkę!

Skąd miałam wiedzieć

Kiedy matka mu mnie sprzedawała

Że pewnego dnia nauczę się

Kochać go tak bardzo?

Choć on tylko gwałci i plądruje

Dla mnie zawsze było cudem

Że gdy skończy wojenne rzemiosło

Do mnie wraca po miłość i pociechę

Trzymała tę widownię w garści! Jej głos aż drżał, pełen znaczeń, zupełnie jak uczyła ją madame Puissant! I pamię­tała, żeby tren unosić tylko jedną ręką, kiedy wchodziła na schody.

A J.P. praktycznie dostał owację na stojąco za piosenkę kowalczyka.

Jak ktoś taki jak ona

Pokochał takiego jak ja?

Choć mogła mieć każdego

Wzięła mnie na swojego?!

Jak ona mogła

Pokochać mnie?

A ta piosenka, którą śpiewam, zanim duszę Borisa, była taka potężna!!! Normalnie słyszałam, jak ludzie na widowni - ci, którzy nie są zaznajomieni z genowiańską historią - aż sapnęli, kiedy śpiewałam: „Więc tym warkoczem/otoczę w krąg/gruby kark jego/niech sczeźnie drań”. Poważnie.

Chociaż zmierzch kończy już dzionek

Co jutro przyniesie nie wie z nas nikt

Leżę tu na łożu nienawiści

I czekam na chwilę swego przeznaczenia...

Chór:

Ojcze, Genowio, razem będziem walczyć

Ojcze, Genowio, przyszłość powstaje dziś!

Przeżegnam się i polecę

Panu Śmierć ojca pomszczę, to przysięgłam

I tym warkoczem okręcę mu szyję

Poranek zoczy, że zło już nie żyje!

I wtedy, kiedy śpiewałam ten drugi refren: „Ojcze, Genowio, razem będziem walczyć/Ojcze, Genowio, przyszłość po­wstaje dziś!”, jestem prawie pewna, że słyszałam, jak Grandmère - Grandmère, uwierzycie? - cicho chlipnęła!

No cóż, okay, może to tylko lekki nieżyt nosa. Ale i tak.

Och, czas już na wielki finał! No tak. Pora na wielki pocałunek.

Naprawdę mam nadzieję, że Tina się myli i że J.P. wca­le mnie w taki sposób nie lubi. Bo nieważne, co się stanie, moje serce należy do Michaela, i tak już będzie zawsze. Nie, żeby pocałowanie kogoś w czasie przedstawienia - to znaczy musicalu - było zdradą. Bo totalnie nie jest. J.P i ja tylko...

A w ogóle gdzie jest J.P? Powinniśmy trzymać się za ręce i wybiec razem na scenę, z wyrazem radości na twa­rzach, a potem on ma mnie pocałować.

Ale jak ja mogę trzymać go za rękę i wbiec z nim na scenę, kiedy jego tu nie ma????

To jakieś szaleństwo. Był tu po ostatnim numerze. Gdzie on się...

Och, wreszcie idzie.

Zaraz - to ktoś przebrany w kostium J.P. Ale to nie jest J.P.

Środa, 10 marca, wielkie przyjęcie

O mój Boże. W głowie mi się nie mieści, że TO się w ogóle dzieje.

Poważnie. To było jak sen. Bo kiedy wyciągnęłam rękę do J.P, żeby wybiec z nim na scenę, zorientowałam się, że trzymam za rękę Michaela.

- Michael? - nie powstrzymałam okrzyku. Chociaż nie wolno nam rozmawiać, bo nasze mikrofony mogą to wyła­pać. - A co ty tu...?

Ale Michael przyłożył palec do ust, pokazał na mój mi­krofon, a potem złapał mnie za rękę i zaciągnął na scenę...

Dokładnie tak, jak robił to J.P. w czasie prób.

A potem, kiedy wszyscy śpiewali: „Genowio! Genowio!”, Michael, przebrany w kostium J.P., porwał mnie w ramiona, przechylił w tył i dał mi najdłuższy filmowy pocałunek w usta w całym moim życiu.

Nikt nie zauważył, że to nie J.P., dopóki nie przyszła kolej na ukłony na proscenium, kiedy wszyscy się chwytamy za ręce i kłaniamy widowni.

- Michael! - zawołałam znowu. - Co ty tu robisz?

W tym momencie nie musieliśmy już się przejmować mikrofonami, bo widzowie klaskali tak głośno, że i tak nic by nie usłyszeli.

- Jak to co tu robię? - zapytał Michael z szerokim uśmie­chem. - Czy ty naprawdę myślałaś, że będę stał bezczynnie, kiedy ty się będziesz całowała z jakimś innym gościem?

I to wtedy minął nas J.P. i powiedział:

- Cześć, stary. Niezły numer.

I wyciągnął dłoń, którą Michael lekko przyklepał.

- Zaraz - powiedziałam. - Co tu się dzieje?

I to wtedy weszła między nas Lilly i objęła mnie ramie­niem za szyję.

- Och, K.G. - powiedziała. - Wyluzuj.

I wtedy opowiedziała, jak ona i jej brat - przy pomocy J.P. - wymyślili ten plan, żeby Michael i J.P. zamienili się w czasie finału, żeby to Michael, a nie J.P. mógł być tym, który mnie pocałuje.

I dokładnie tak potem zrobili.

Ale jak im się udało zrobić to za moimi plecami, nigdy się nie dowiem. Nie no, serio.

- Czy to znaczy, że mi wybaczasz tamten seksowny ta­niec? - zapytałam Michaela, kiedy już pozdejmowaliśmy bro­dy i warkocze i zostaliśmy sami za kulisami. Wszyscy inni już zeszli na widownię, gdzie gratulowały im rodziny - albo różne sławne osoby, o których poznaniu marzyli.

Ale na co mi sławni ludzie, skoro osoba, którą podzi­wiam najbardziej na świecie, stała dokładnie naprzeciwko mnie?

- Tak, wybaczam ci tamten seksowny taniec - powie­dział Michael, mocno mnie obejmując. - Jeśli ty mi wyba­czysz, że ostatnio byłem takim nieobecnym chłopakiem.

- To nie twoja wina. Martwiłeś się rodzicami. Totalnie rozumiem.

Na co on odpowiedział po prostu:

- Dzięki.

I to mi kazało zrozumieć, właśnie tam i wtedy, że tworze­nie dojrzałego związku nie ma nic wspólnego z piciem piwa i seksownymi tańcami. Ma natomiast wiele wspólnego z moż­liwością liczenia na to, że druga strona nie zerwie z tobą, tylko dlatego że pewnego wieczoru zatańczyłaś z jakimś facetem na jakiejś imprezie, ani nie weźmie tego do siebie osobiście, jeśli nie możesz dzwonić tak często, jakbyś chciał, bo jesteś zajęty radzeniem sobie z zaliczeniami i rodzinnym kryzysem.

- Naprawdę mi przykro, Michael - powiedziałam - mam nadzieję, że między twoimi rodzicami sprawy się jakoś uło­żą. I, hm, tak serio... To, co się zdarzyło na twojej impre­zie... To piwo, ten beret, ten seksowny taniec... nic takiego się już więcej nie powtórzy.

- No cóż, ten seksowny taniec to mi się w sumie całkiem podobał - przyznał Michael.

Wybałuszyłam na niego oczy.

- Naprawdę?

- Naprawdę. - Michael pochylił się, żeby mnie pocało­wać. - Jeżeli mi obiecasz, że następnym razem zatańczysz go tylko dla mnie.

Obiecałam. No coś takiego.

A kiedy wreszcie Michael odsunął głowę, żeby zaczerp­nąć powietrza, powiedział nieco drżącym głosem:

- Mia, prawdę mówiąc, ja nie chcę imprezowej dziew­czyny. Ja zawsze chciałem tylko ciebie.

Och. A więc to to zamierzał wtedy powiedzieć.

- A teraz może byśmy zdjęli te głupie kostiumy i dołą­czyli do zabawy? Co ty na to? - spytał Michael.

A ja powiedziałam, że bardzo chętnie.

Środa, 10 marca, nadal wielkie przyjęcie

Teraz trwają mowy. Przemawiają twórcy Świata. I dopiero po jakiejś minucie przypomniałam sobie, że przecież właśnie po to Grandmère zorganizowała swoją imprezę. Nie po to, żeby zebrać pieniądze dla genowiańskich hodowców oliwek ani nawet nie po to, żeby wystawić sztukę. To znaczy musical.

Tylko żeby podlizać się ludziom, którzy będą decydować, kto dostanie którą wyspę. Jak tu zdecydować, kto bardziej zasługuje na Irlandię: Bono czy Colin Farrell? Jak rozstrzyg­nąć, kto powinien dostać Anglię - Elton John czy David Beckham?

Chyba ostatecznie sprawę rozstrzygnie to, kto zaoferuje więcej pieniędzy. Ale i tak cieszę się, że nie muszę być osobą, która będzie musiała podjąć tę decyzję, gdyby, powiedzmy, oferty okazały się równe.

Ale wiem, że zdecydowano już, kto dostanie Genowię. To się stało dość oczywiste, kiedy J.P., totalnie czerwony i onie­śmielony, został zaciągnięty do miejsca, gdzie stałam w po­bliżu Grandmère, przez wielkiego, łysiejącego, palącego cy­garo faceta.

- Tu jest! - huknął wielki łysiejący facet - jak się szybko zorientowałam, John Paul Reynolds - Abernathy Trzeci, czyli tata J.P. - Młoda dama, którą pragnąłem poznać, księżnicz­ka Genowii, osoba odpowiedzialna za to, że mój tu obecny chłopak wylazł ze swojej skorupy!!! Jak się masz, kochana?

Byłam pewna, że tata J.P. ma na myśli Grandmère. No, wiecie, bo to ona obsadziła J.P. w swoim spektaklu, co, jak sądzę, można uznać za „wyciągnięcie go ze skorupy”.

Ale, ku swojemu zdziwieniu, zobaczyłam, że pan Rey­nolds - Abernathy Trzeci spogląda na mnie, a nie na Grandmère.

Grandmère miała taką minę, jakby poczuła jakiś niemi­ły zapach. Pewnie chodziło o to cygaro.

Ale powiedziała tylko:

- John Paul. To jest moja wnuczka, jej wysokość księż­niczka Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo (Grandmère zawsze przestawia moje nazwiska. To sprawa między nią a moją mamą).

- Miło mi pana poznać - powiedziałam, wyciągając rękę...

Która zupełnie zniknęła w wielkiej, mięsistej łapie Joh­na Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Trzeciego.

- No wspaniale - powiedział, pompując energicznie moją dłonią z góry na dół, a J.P. stał obok ojca z rękoma wciśnię­tymi głęboko w kieszenie z taką miną, jakby chciał umrzeć. - No wspaniale. Bardzo się cieszę, mogąc poznać dziewczy­nę, która - przepraszam, księżniczkę, która - jest pierwszą osobą w tej snobistycznej szkółce, która zaprosiła mojego chłopca do stołu na lunch!

A ja tam tylko stałam, spoglądając to na J.P., to na jego ojca. W pewien sposób nie mieściło mi się to w głowie. Nikt w LiAE nie zaprosił nigdy J.P. do swojego stołu w czasie lunchu.

Z drugiej strony, on sam powiedział, że niechętnie się przyłącza do ludzi. I naprawdę dziwnie zachowywał się w sprawie tej kukurydzy w chili. A jeśli się nie zna kryjącej się za tym historii... cóż, można to uznać za dziwactwo. Przy­najmniej dopóki się go lepiej nie pozna.

- Proszę tylko spojrzeć, ile to dla niego zmieniło! - ciąg­nął pan Reynolds - Abernathy Trzeci. - Jeden mały lunch i chłopak dostaje główną rolę w szkolnym musicalu! I nawet ma teraz przyjaciół! Przyjaciół studentów! Jak się nazywa tamten facet, J.P.? Ten, z którym wczoraj cały wieczór prze­gadałeś przez telefon? Mike?

J.P. twardo wbijał wzrok w podłogę. Nie miałam mu tego za złe.

- Taa - powiedział. - Michael.

- Właśnie, Mike - ciągnął pan Reynolds - Abernathy Trze­ci. - A tu mamy księżniczkę. - Uszczypnął mnie w podbró­dek. - Dzieciak sam jadał lunch, odkąd zaczął się uczyć w tej szkole dla zarozumialców. Miałem zamiar go przenieść, gdy­by to dłużej potrwało. A teraz jada lunche z księżniczką! Coś niebywałego. Clarisso, masz niezwykle udaną wnuczkę!

- Dziękuję ci, John Paul - powiedziała Grandmère z wdziękiem. - A sama chciałabym zaznaczyć, że masz uro­czego syna. Jestem pewna, że daleko zajdzie w życiu.

- Cholerna racja, że zajdzie - powiedział pan Reynolds - Abernathy i teraz uszczypnął w podbródek J.P. - Jada lunche z księżniczkami. No cóż, chciałem tyko podziękować. Aha, i powiedzieć ci, że wycofałem się z przetargu na tę wy­spę - jak ona się nazywa? A, racja! Genowia! „Razem zwy­ciężymy!” Świetny tekst, tak przy okazji. W każdym razie, co to ja... Aha, jest cała twoja, Clarisso, ze względu na to, jaką przysługę twoja mała wnuczka wyrządziła mnie i temu mojemu dzieciakowi.

Grandmère wybałuszyła oczy tak, że omal jej nie wyszły na szypułkach. Rommel też, tak mocno go ścisnęła.

- John Paul, jesteś zupełnie pewien? - spytała Grandmère.

- Stuprocentowo - odparł John Paul Reynolds - Abernathy Trzeci. - To pomyłka, że w ogóle startowałem do tego przetargu. Nigdy nie zależało mi na Genowii, ale trzeba było tej dzisiejszej sztuki, żebym zdał sobie z tego sprawę. To ta druga, ta gdzie mają wyścigi samochodowe...

- Monaco - podpowiedziała Grandmère chłodno, wyglą­dając, jakby zwąchała coś jeszcze obrzydliwszego niż dym z cygara. Ale ona tak zawsze wygląda, kiedy ktoś wspomina najbliższych sąsiadów Genowii.

- O, to to. - Tata J.P. miał minę pełną wdzięczności. - Muszę sobie zapamiętać. Kupuję ją dla mamy J.P., wiesz, jako prezent na rocznicę ślubu. Ona uwielbia tę aktorkę, tę, która była tam księżną, jak jej tam było?

- Grace Kelly - podpowiedziała Grandmère jeszcze zim­niejszym tonem.

- No właśnie. - Pan Reynolds - Abernathy Trzeci złapał syna za ramię. - Chodź, mały - powiedział. - Podjemy sobie, zanim ci, ekhm, ludzie - gapił się prosto na Cher, która fak­tycznie miała na sobie dość skąpy strój, ale niewątpliwie jest człowiekiem - wszystko nam pożrą.

Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu, odwróci­łam się do Grandmère i powiedziałam:

- Okay, przyznaj się. Wcale nie wystawiłaś tej sztuki, żeby zabawić masy, które przyszły, żeby zebrać pieniądze na genowiańskich hodowców oliwek, ale żeby ojciec J.P. zaciąg­nął u ciebie dług wdzięczności i zdecydował się odstąpić od przetargu na sztuczną wyspę Genowię, tak?

- Może z początku - powiedziała Grandmère. - Ale póź­niej, przyznaję, trochę mnie porwał nurt wydarzeń. Wiesz, Amelio, jak się raz połknie bakcyla, to on już zostaje w orga­nizmie. Nigdy nie zobojętnieję całkowicie na urok sztuki dramatycznej. A zwłaszcza nie teraz, kiedy - spojrzała w stro­nę tych wszystkich reporterów i krytyków teatralnych, któ­rzy czekali, aż złoży swoje oświadczenie - musical okazał się takim sukcesem.

- Nieważne - powiedziałam. - Odpowiedz mi jeszcze tylko na jedno pytanie. Dlaczego to było dla ciebie takie waż­ne, żebyśmy się pocałowali z J.P. na koniec? I na odmianę powiedz mi prawdę, a nie te bzdety o widowni, która domaga się pocałunku na zakończenie musicalu.

Grandmère poprawiła Rommla w ramionach, żeby móc się przyjrzeć swojemu odbiciu w wykładanej brylantami puderniczce, którą wyciągnęła z torebki.

- Och, na litość boską, Amelio - powiedziała, sprawdzając, czy makijaż jest nadal idealny. - Masz prawie szesnaście lat i w całym twoim życiu całowałaś się tylko z jednym chłopakiem.

Odkaszlnęłam.

- Z dwoma, tak po prawdzie - powiedziałam. - Pamię­tasz Josha...

- Pfuit! - powiedziała Grandmère, zamykając z trza­skiem puderniczkę. - W każdym razie jesteś o wiele za mło­da, żeby poważnie traktować tamtego chłopaka. Księżniczka musi pocałować wiele żab, zanim stwierdzi na pewno, że znalazła swojego księcia.

- I ty miałaś nadzieję, że John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty okaże się moim księciem... - powiedziałam. - Bo w przeciwieństwie do Michaela ma bogatego tatę... I ten tata stawał przeciw tobie w przetargu o sztuczną wyspę Genowię.

- Taka myśl przemknęła mi przez głowę - powiedziała wymijająco Grandmère. - Ale na co ty narzekasz? Oto twoje pieniądze.

I jakby nigdy nic wręczyła mi czek na dokładnie pięć tysięcy siedemset dwadzieścia osiem dolarów.

- Pieniądze, które rozwiążą twój niewielki finansowy problem - ciągnęła Grandmère. - To tylko mały procent tego, co udało nam się dzisiaj zebrać. Genowiańscy farmerzy nie zauważą, że czegoś brakuje.

W głowie mi się zakręciło.

- Grandmère! Mówisz poważnie?

Już nie muszę się martwić, że Amber Cheeseman wbije mi przegrodę nosową w płat czołowy mózgu! To tak, jakby sen stał się rzeczywistością.

- Widzisz, Amelio! - Grandmère bardzo była z siebie zadowolona. - Ty pomogłaś mnie, ja pomogłam tobie. Tak się postępuje w rodzie Renaldich.

Co mnie w sumie rozśmieszyło.

- Ale ja ci załatwiłam twoją wyspę - powiedziałam, czu­jąc, że rośnie we mnie bąbelek triumfu. Tak, triumfu. - To ja zaprosiłam J.P., żeby siadał z nami przy lunchu, i to dlatego jego tata wycofał się z przetargu. Wcale nie musiałam się zni­żać do skomplikowanych łgarstw ani do szantaży czy dusze­nia warkoczem, co jest, jak rozumiem, drogą Renaldich. Ale jest jeszcze inna droga, Grandmère. Może będziesz miała ocho­tę kiedyś ją wypróbować. Nazywa się: „Bądź dla ludzi miła”.

Grandmère spojrzała na mnie i zamrugała zdumiona.

- A gdzie by była Rozagunda, gdyby była miła dla lorda Alboina? Uprzejmość - powiedziała - do niczego cię w życiu nie doprowadzi, Amelio.

- Au contraire, Grandmère - powiedziałam: - Uprzejmość załatwiła ci sztuczną wyspę Genowię, a mnie pieniądze, któ­rych potrzebowałam...

I pozwoliła odzyskać chłopaka, dodałam w duchu.

Ale Grandmère tylko przewróciła oczami i powiedziała:

- Czy moje włosy wyglądają jak trzeba? Idę teraz do fo­tografów.

- Wyglądasz świetnie - odparłam.

Bo co mi szkodzi zachować się miło?

Jak tylko Grandmère pochłonął tłum reporterów, zbliżył się J.P., który przyniósł mi kieliszek musującego cydru. Wzię­łam go od niego z wdzięcznością i napiłam się. Od całego tego śpiewania człowiekowi chce się pić.

- A więc - powiedział J.P. - To był mój tata.

- On cię chyba naprawdę kocha - powiedziałam dy­plomatycznie. Bo nieuprzejmie byłoby powiedzieć: Boże, mia­łeś rację! On jest żenujący! - Pomijając kwestię kukurydzy.

- Taa - powiedział J.P. - Chyba. Nieważne. Zła na mnie?

- Zła na ciebie? - zawołałam. - Dlaczego ty mnie zawsze pytasz, czy jestem na ciebie zła? Jesteś chyba najfajniejszym facetem, jakiego znam!

- Poza Michaelem - przypomniał mi J.P, oglądając się na Michaela, który ucinał sobie pogawędkę od serca z Bo­bem Dylanem... Niedaleko miejsca, w sumie, gdzie Colin Farrell ignorował Lanę Weinberger i Trishę Hayes. Które zgodnie odymały usta z tego powodu.

- No cóż, oczywiście - powiedziałam do J.P. - Poważnie, to było takie słodkie, to co dla mnie zrobiłeś... I dla Michaela. Naprawdę nie wiem, jak mam ci dziękować. Nie wiem, czy zdołam ci się kiedykolwiek odwdzięczyć.

- Och - uśmiechnął się J.P. - Jestem pewien, że coś wy­myślisz.

- Ale mam jedno pytanie. - Wreszcie zebrałam się na odwagę, żeby zapytać go o coś, co nie dawało mi spokoju już od jakiegoś czasu. - Jeśli tak strasznie nie lubisz kukurydzy, to po co w ogóle bierzesz to chili w stołówce?

- No cóż, nie cierpię kukurydzy. Ale uwielbiam chili.

- Och. Okay. To do zobaczenia jutro - powiedziałam i lekko pomachałam mu ręką na pożegnanie. Chociaż w ogó­le tego nie rozumiałam.

Ale, wiecie, doszłam do wniosku, że i tak w sumie rozu­miem mniej więcej z piętnaście procent tego, co do mnie mówią ludzie. Na przykład to, co przed chwilą powiedziała do mnie Amber Cheeseman przy barze z kawiorem:

- Wiesz, Mia, po tym wszystkim, co o tobie czytałam, myślałam, że się okażesz sztywna jak kij. A z ciebie jest na­prawdę imprezowa dziewczyna!

Tak więc chyba określenie „imprezowa dziewczyna” bywa przez ludzi różnie rozumiane.

A sekundę później jakoś tak chyłkiem podeszła do mnie Lilly. Gdybym nie znała prawdy - no wiecie, o jej rodzicach - mogłabym powiedzieć:

- Hej, Lilly! A co ty wyrabiasz, podchodząc tak chył­kiem? To do ciebie nie pasuje.

Ale skoro wiedziałam, że musi się czuć przygnębiona - teraz widać już było wyraźnie, że wie - powiedziałam tylko:

- Cześć.

- Cześć. - Lilly patrzyła przez salę na Borisa, który po­trząsał dłonią Joshui Bella tak mocno, że mógł ją za chwilę połamać. Za nim stały dwie osoby, które mogły być wyłącznie panią i panem Pelkowskimi, oboje uśmiechali się promien­nie do idola swojego syna, a za nimi moja mama i pan Giani­ni oraz rodzice Lilly przysłuchiwali się uważnie czemuś, co im opowiadał Leonard Nimoy. - Jak leci?

- W porządku - powiedziałam. - Rozmawiałaś z Bena­zir?

- Nie pokazała się - odparła Lilly. - Ale ucięłam sobie miłą pogawędkę z Colinem Farrellem.

Uniosłam brwi.

- Naprawdę?

- Taa. On się ze mną zgadza, że IRA należy rozbroić, ale ma dość radykalne poglądy na temat tego, jak powinno się to zrobić. Ach, a potem pogadałam sobie jeszcze z Paris Hilton.

- A o czym rozmawiałaś z Paris Hilton?

- Głównie o procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie. Chociaż powiedziała też, że mam świetne buty - powiedziała Lilly.

I obie spojrzałyśmy na czarne kozaki Converse, na któ­rych narysowała mnóstwo srebrnych gwiazd Dawida, żeby podkreślić swoje żydowskie pochodzenie, i które włożyła spe­cjalnie na dzisiejszą okazję.

- Są ładne - przyznałam. - Słuchaj, Lilly. Dzięki. Za to, że pomogłaś mi wyprostować sprawy z Michaelem.

- Od czego ma się przyjaciół? - Lilly wzruszyła ramio­nami. - I nie martw się. Nie powiedziałam Michaelowi, że pocałowałaś J.P.

- Ależ to nic nie znaczyło! - zawołałam.

- Nieważne - powiedziała Lilly.

- Nie znaczyło - upierałam się. I wtedy, bo wydało mi się, że to będzie właściwe, dodałam: - Słuchaj. Naprawdę mi przykro ze względu na twoich rodziców.

- Wiem - powiedziała Lilly. - Powinnam była... Ja już od jakiegoś czasu wiedziałam, że coś się między nimi nie układa. Morty, odkąd skończył szkołę podyplomową, coraz bardziej odchodził od neopsychoanalitycznej szkoły psychia­trii. On i Ruth od lat się o to kłócili, ale do kryzysu doszło po artykule w „Psychology Today”, w którym jungowskim psychiatrom oberwało się za esencjalizm. Ruth uważa, że postawa Mortyego wobec neopsychoanalizy jest wyłącznie efektem kryzysu wieku średniego i że Morty zaraz zacznie kupować sobie ferrari i jeździć na urlopy do Hamptons. Ale Morty upiera się, że jest na krawędzi dokonania znaczącego przełomu. Żadne z nich nie chce ustąpić. Więc Ruth popro­siła Morty'ego, żeby się wyprowadził, dopóki nie uporząd­kuje swoich priorytetów. Albo nie wyda tej pracy.

- Och - powiedziałam. Bo nie miałam pojęcia, jak na to zareagować. Czy pary się faktycznie rozpadają z takich powodów? Słyszałam już o ludziach, którzy się rozwiedli, bo jedna osoba wiecznie gdzieś gubiła nakrętkę od pasty do zębów.

Ale żeby się rozstawać ze względu na różnice metodolo­giczne w pracy?

No, nieważne. Przynajmniej nigdy nie będę się musiała martwić, że to spotka Michaela i mnie!

- Ale i tak nie powinnam była dusić tego wszystkiego w sobie - ciągnęła Lilly. - Powinnam była ci powiedzieć. Przy­najmniej łatwiej byłoby ci zrozumieć, dlaczego zachowywa­łam się ostatnio jak taka idiotka.

- Ale przynajmniej - powiedziałam śmiertelnie poważ­nie - miałaś jakąś wymówkę. Że świrowałaś i tak dalej. A ja­ką ja mam?

Lilly się roześmiała. O to mi chodziło.

- Przepraszam, że nie chciałam wycofać twojego opowia­dania. Miałaś absolutną rację. To było wredne wobec J.P. Nie wspominając, że obraźliwe w stosunku do twojego kota.

- Taa. - Obejrzałam się za siebie, gdzie J.P. stał niedale­ko Doo Paka, który bez tchu opowiadał o czymś Eltonowi Johnowi. - J.P. to naprawdę fajny facet. I wiesz co...? - No cóż, czemu nie? Na razie uprzejmość jeszcze mnie nie zawio­dła. - ...Wydaje mi się, że mu się podobasz.

- Zamknij się - warknęła Lilly. Wcale nie takim apa­tycznym głosem, jakim odzywała się do tej pory. - Ja już sobie dałam spokój z facetami. Nic nie wnoszą w moje życie, poza kłopotami i bólem serca. Właśnie przed chwilą mówi­łam Davidowi Mametowi...

- Zaraz - przerwałam. - Tu jest David Mamet?

- Taa - powiedziała Lilly. - Kupuje sobie sztuczną wy­spę Massachusetts czy coś. A co?

- Lilly - odezwałam się z ożywieniem. - Podejdź do J.P. i powiedz mu, że chcesz go komuś przedstawić. A potem zaprowadź go do Davida Mameta.

- Dlaczego?

- Nie pytaj. Po prostu to zrób. Przysięgam, że nigdy tego nie pożałujesz. Założę się, że zaraz potem zaprosi cię na randkę.

- Naprawdę uważasz, że ja mu się podobam? - spytała Lilly, przyglądając się J.P. niepewnie.

- Zdecydowanie - odparłam.

- No to spróbuję - powiedziała Lilly z nagłą determina­cją. - Od razu.

- Trzymam kciuki.

I poszła.

Ale nie udało mi się zobaczyć, jak zareagował J.P., bo w tej samej chwili Michael podszedł do mnie i objął mnie w talii.

- Cześć. Jak Bob? - spytałam.

- Bob - powiedział Michael - to niesamowity luzak. A co u ciebie?

- A wiesz co? Świetnie.

I raz w życiu, dla odmiany, nie kłamałam.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki Księżniczka imprezuje
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 07 Księżniczka imprezuje
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 07 Księżniczka imprezuje
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 5 Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 1I2 Urodziny Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki i pół Gwiazdkowy prezent
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki i pół Akcja Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki Księżniczka na dworze
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 3I4 Walentynki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki Księżniczka Uczy Się Rządzić
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki i pół Urodziny Księżniczki

więcej podobnych podstron