095


28 lipca 2009 W piekle kolektywistycznego mrowiska.. Wielki konserwatysta Joseph Marie de Maistre napisał był kiedyś, że:” Każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje”(!!!). Dodajmy, szczególnie w demokracji, w monarchii z pewnością mniej. Oprócz rządu tubylczego, który nami rządzi na miejscu, mamy jeszcze inny rząd, poza granicami naszego kraju - to Komisja Europejska. Suwerenność danego kraju charakteryzuje się tym, że władza  nie toleruję innej władzy na danym terytorium. Nasz rząd toleruje władzę innego rządu na tym samym terytorium, na którym próbuje rządzić. A może rację miał Irving Stone, który twierdził, że:” Każdy rząd  kierowany jest przez kłamców i nie należy wierzyć w nic, co mówią”(???). Właśnie nasz nowy rząd, Komisja Europejska przyjęła strategię wpływu kryzysu na zatrudnienie we Wspólnotach Europejskich, zapowiadając, że na wsparcie osób dotkniętych utratą pracy przeznaczy - uwaga - 19 miliardów euro(????). Oczywiście te 19 mld nie pochodzi z powietrza, tylko z kieszeni tych, którzy  mają jakikolwiek wpływ na tworzenie Produktu Brutto. Wyciągając pieniądze,  socjalistyczna Komisja Europejska  pogłębia trudną sytuację w sektorze  efektywnym, a przerzuca je do sektora nieefektywnego - pielęgnując narośl biurokratyczną, która żyje z transferowania pieniędzy, na wytwarzanie, których nie ma najmniejszego wpływu Jak powiedziała jedna pani po wypadku:” Wiedziałam, że pies jest zazdrosny o samochód, ale gdybym myślała, że coś się stanie, nie prosiłabym go, żeby prowadził”(???). Gdybyśmy my mieli jakikolwiek wpływ na cokolwiek, o też byśmy nie prosili.. Te 19 miliardów jest od dawna zaplanowane w budżecie Europejskiego Funduszu Społecznego. Dla socjalistów wszelkiej socjal-maści, maści-mać - wszelkie fundusze to sposób na utrzymanie się na powierzchni, na szczycie kolektywistyczno-biurokratycznego mrowiska.. Im więcej funduszy - tym pełniejsze wykorzystanie….. Możliwości biurokracji, jeśli chodzi o trwonienie pieniędzy. Bo co innego biurokracja potrafi robić z pieniędzmi? Bardzo państwa przepraszam, mimo, że wydaje mi się, że bardzo dokładnie śledzę postępy socjalizmu biurokratycznego  w Polsce, przyznam się, że nie zauważyłem, kiedy „liberalna” Platforma Obywatelska powołała nowy byt biurokratyczny pod nazwą „Krajowy Konsultant ds. Grypy”(???). Musieli to zrobić pod osłoną nocy z niedzieli na poniedziałek. Ale na pewno Krajowego Konsultanta ds. Anginy jeszcze nie ma.. Chyba, że państwo coś na ten temat wiecie. Bo na pewno jest Krajowy Konsultant ds. Seksualności, a jest nim pan dr Lew Starowicz, znany satyr seksualności i wielki specjalista w tym zakresie.. A pan premier i tak twierdzi, że” koalicja nie jest zagrożona”, ale ciągle jest zagrożona nasza wolność, pod rządami „liberalnej” Platformy Obywatelskiej. Komisja Europejska przeznaczy też, 500 mln euro na mikrokredyty dla osób, które chcą rozpocząć działalność gospodarczą lub założyć mikroprzedsiębiorstwa. A co to są, mikroprzedsiębiorstwa? Jeden człowiek w budce  metr na metr?

W czasach kryzysu każdy normalny człowiek stara się jedynie przetrwać, ale zakładanie mikorprzedsiębiorstwa za pieniądze innych - to stały fragment  antyekonomicznej gry socjalistów. Wtedy, gdy pora oszczędzać - wydaje się najwięcej, Wymyślił to niejaki Keynes- wielki socjalistyczny ekonomista. „Prowadziłem samochód już czterdzieści lat, kiedy zasnąłem za kółkiem i miałem wypadek”(???). To samo, ale nie czterdzieści, lecz  osiemdziesiąt lat temu, w czasie kryzysu robił prezydent Roosevelt w Stanach Zjednoczonych. Zasadniczym elementem „Nowego Ładu”, bo tak nazwali piarowcy Roosevelta  wkomponowywanie elementów socjalizmu do amerykańskiego kapitalizmu, było uchwalenie w 1933 roku uchwały o uzdrowieniu krajowego przemysłu (National Industrial Recovery Act)). Pod rządami tej uchwały większość przemysłów wytwórczych zostało wcielonych przemocą do posiadających pełnomocnictwo rządowe karteli. Uchwała regulowała ceny i warunki sprzedaży. Uchwała podniosła  koszt prowadzania działalności gospodarczej przeciętnie o 40% (!!!!) - A przecież nie tego potrzebowała gospodarka amerykańska w czasie kryzysu. Podobnie socjaliści robią i dzisiaj. Tylko podnoszą koszty! Ustawa powołała do życia nową administrację - National Recovery Administration, która skróciła godziny pracy, rozluźniła dyscyplinę podnoszenia pensji i nałożyła nowe koszty na przedsiębiorstwa. Do kierowania działaniami głupawej biurokracji narodowej, Delano Roosevelt wyznaczył generała Hugh Johnsona, zwanego” Żelazne Portki”, kompletnego socjalistę  faszyzującego,  nie tylko o czerwonych poglądach, ale także o czerwonej twarzy, który był jawnym wielbicielem Benito Mussoliniego. Wyobraźcie sobie państwo,  że ci szaleńcy wprowadzili w życie ponad 500  kodeksów NRA zawierających regulacje prawne, począwszy od produkcji piorunochronów, aż do produkcji gorsetów  i biustonoszy, obejmujących  ponad 2 miliony pracodawców i 22 miliony pracowników.(???). Istniały kodeksy regulujące produkcję środków wzmacniających włosy, smycze dla psów, a nawet …. Komedii muzycznych(!!!). Jeden z krawców z New Jersey, Jack Magid, został aresztowany i osadzony w więzieniu, za to, że uprasował garnitur za 35, nie zaś za 40 centów, jak przewidywał” kodeks krawiectwa”. Informacje te pochodzą z książeczki  Lawrenca W. Reeda pt. „Wielkie mity wielkiego kryzysu”. Naprawdę ciekawa lektura. A historyk Ted Flynn, który napisał arcyciekawą książkę( Dwa tomy)” Nadzieja oszustów i przestępców”( Mistrzowski plan globalnej kontroli), w innej książce „The Roosevelt Myth”, opisał, co się działo pod rządami socjalisty Roosevelta. Władza zatrudniła specjalną policję odpowiedzialną za egzekwowanie bzdurnych antyrynkowych przepisów, które przeciągnęły amerykański kryzys, o co najmniej dziesięć, a może dwanaście lat.. Opisywał tak:” Jej funkcjonariusze przemierzali rejon, gdzie szyto części garderoby, niczym szturmujący żołnierze. Mogli wejść do fabryki, odprawić właściciela, ustawić w szeregu jego pracowników, poddać ich krótkiemu przesłuchaniu i natychmiast przejąć należące do niego księgi rachunkowe. Nocna praca była zakazana. Latające szwadrony tej prywatnej policji do spraw płaszczy i garniturów przechadzały się w nocy po rejonie, stukając trzonkami siekier w drzwi i wyszukując ludzi, którzy popełniali zbrodnię szycia pary spodni po zmroku. Wiele organów odpowiadających za tworzenie kodeksów utrzymywało, ze bez tak ostrych metod nie byłoby uległości, ponieważ społeczeństwo ich nie popiera”(!!!). Tak między innymi wyglądał „Nowy Ład”- socjalistyczny. Oczywiście, my po wariactwach socjalizmu tzw. realnego i nabrzmiewającego obecnego- jesteśmy przyzwyczajeni do wielu głupot, ale to wszystko działo się w Ameryce, ojczyźnie wolności. U nas funkcjonariusze państwowi  polują na pracujących w nocy w piekarniach, policjanci polują na kierowców, na co dzień, urzędnicy skarbowi na podatników, a funkcjonariusze Państwowej Inspekcji Pracy na sadowników, który zatrudniają pracowników  swoich sadach. Także - dla nas to nic nowego, ale w wolnorynkowej Ameryce? Albert Jay Nock (autor książki „Państwo nasz wróg”) o „Nowym Ładzie” napisał był tak:”. Ogólnokrajowa, zarządzana przez państwo mobilizacja próżnej bufonady i bezcelowego zamieszania”.(!!!) I jeszcze chwila wesołości na temat  Nowego Ładu.. „Rooseveltowska administracja prac cywilnych wynajmowała aktorów, by dawali darmowe występy, zaś bibliotekarzy, by katalogowali archiwa. Co więcej płaciła naukowcom za studiowanie historii agrafki, wynajęła stu waszyngtońskich pracowników, by uzbrojeni patrolowali ulice w celu odstraszania szpaków od budynków publicznych,  a także umieściła na publicznej liście płac mężczyzn do ścigania w wietrzne dni chwastów rozsiewanych przez wiatr?”. Taki był marnotrawny „Nowy Ład”… I taki będzie najbliższy „Nowy Ład bis”. Będą marnować, marnować i jeszcze raz marnować.. Właśnie przygotowują się do utworzenia… Funduszu Zabezpieczeń Turystycznych. Żeby tylko nie był obowiązkowy i nie obejmował również tych, co  turystykę uprawiają wyłącznie na własny rachunek... Chociaż kolektywne mrowisko musi zmieścić wszystkich.. Czy tego chcą - czy nie? Taka jest istota socjalizmu! WJR

QInvest: Nie kupiliśmy stoczni Co łączy katarski fundusz QInvest i polskie stocznie w Szczecinie i Gdyni? Z oświadczenia spółki przesłanego do "Naszego Dziennika" wynika, że nie są to relacje, na jakie wskazuje ministerstwo skarbu. QInvest występuje jako doradca klientów, którzy uczestniczą w procesie nabycia aktywów stoczni. Nie możemy ujawnić nazwy klienta z przyczyn poufnych. Transakcja jest obecnie na odpowiednim etapie i czekamy na jej zakończenie - poinformowała nas konsultant QInvest w Doha (stolica Kataru) Susie Pegan. - Od września ubiegłego roku zapotrzebowanie na nowe statki spadło o ponad 90 procent. W takich warunkach przeprowadzenie procesu restrukturyzacji stoczni to nie lada wyzwanie - powiedział nam Reinhard Lüken, sekretarz generalny Europejskiej Wspólnoty Stowarzyszeń Stoczniowych (CESA). Jego zdaniem, sytuacja Gdyni i Szczecina jest "niewątpliwie bardzo trudna" i częściowo wynika z kryzysu gospodarczego, który szczególne straty wywołał właśnie w branży stoczniowej. Pytany, czy słyszał o inwestycjach w branży stoczniowej katarskiej spółki, prezentowanej przez polski rząd jako inwestor, szef CESA nie wskazuje takowych. Zmęczeni całą sytuacją są już sami stoczniowcy w Gdyni i Szczecinie. Nie chcą już wyjaśnień ministra Grada w sprawie katarskiego rzekomego inwestora i zwracają się bezpośrednio do premiera. Krzysztof Zaremba, były członek PO, obecnie senator, w swoim liście rozesłanym do dziennikarzy oświadczył, że pytania, które dzisiaj spędzają sen z powiek nie tylko stoczniowcom, zadawał Donaldowi Tuskowi jeszcze w maju, kiedy Stocznia Szczecińska przestawała istnieć. Zaremba zarzucił rządowi, że wielokrotnie próbował się dowiedzieć, czy w razie nie wywiązania się ze spłaty należności za majątek stoczni wadium przepadnie, czy określono limit czasu na dokonanie transakcji, a po przekroczeniu tego limitu ustaną wzajemne zobowiązania stron i czy to inwestor złożył wniosek o przesunięcie terminu wpłaty? Premier i minister milczą. W liście senator tłumaczy, że wystąpienie Grada ze "śmieszną interpretacją", jakoby fakt nie wywiązania się z płatności przez inwestora za majątek stoczni w Szczecinie i Gdyni był spowodowany "listem małego i nieznanego stowarzyszenia, wydaje się absurdalnym oraz potwierdza przekonanie wielu szczecinian, stoczniowców", a także jego, że "cała tzw. transakcja była przygotowana na potrzeby ostatniej kampanii wyborczej". "Chcę wierzyć, że nie chodzi tutaj o spekulacje nieruchomościami. Chcę wierzyć, że ocena, iż za tą transakcją stoi duży operator nieruchomościami z rynku krajowego, jest nieprawdziwa" - pisze Zaremba. "Dzisiaj słyszymy zapewnienia przedstawiciela przyszłych, niedoszłych właścicieli majątku stoczniowego o tym, że produkcja statków będzie tylko w Gdyni, a w Szczecinie konstrukcji stalowych. To oznacza, iż przemysł okrętowy w Szczecinie został zlikwidowany przez rząd premiera Tuska, a góra 15 proc. powierzchni po stoczni może być potrzebna do ww. produkcji. Nasuwa się jeszcze jedno pytanie: skoro wątpliwości dotyczyły tylko majątku stoczni w Szczecinie, to, dlaczego inwestor nie zapłacił za majątek stoczni w Gdyni?". Senator podkreślił, że budżet Szczecina po trzech miesiącach nieistnienia stoczni odczuwa brak 10 mln złotych. Tymczasem zdaniem premiera Donalda Tuska, jedyna strata, która mogłaby wyniknąć z wycofania się z umowy katarskiego inwestora, wynika z "poświęconego czasu" i licznych zabiegów ze strony rządu, by udało się znaleźć nabywcę stoczni. - Nie będzie tragedii, jeśli inwestor się wycofa, ale uznam to za porażkę ministra Grada - mówił Tusk na konferencji prasowej. - Niech premier znajdzie w sobie odwagę, żeby spotkać się mimo wszystko ze stoczniowcami zarówno w Szczecinie jak i Gdyni i powtórzy im te słowa, że pomimo obietnic sześć tysięcy osób nie będzie miało zapewnienia pracy. Niech powie, że to, co było dumą polskiego stoczniowca, inżyniera i konstruktora, a mianowicie cieszące się olbrzymim uznaniem wszystkich armatorów światowych statki o najwyższym stopniu skomplikowania technologicznego nie będą tam powstawać. Że nie ma żadnej tragedii w tym, że blisko stutysięczna rzesza osób żyjąca z przemysłu okołostoczniowego straci nadzieję na godziwe i uczciwe życie - bulwersuje się Joachim Brudziński (PiS). - Jeśli jedynym rozwiązaniem ma być dymisja ministra Grada, to nasuwa się pytanie, jak długo można jeszcze tolerować premiera, który kieruje się tylko i wyłącznie własnym wizerunkiem, i jaka tragedia musi się stać, by szef rządu podał się do dymisji - dodaje. Zdaniem Brudzińskiego, "inwestora nigdy nie było", a sprawa jest jedną wielką mistyfikacją. Jego słowa potwierdził Zaremba, według którego oświadczenie premiera oznacza, że "transakcja to chwyt wyborczy". W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" senator uznał działania rządu za "niepoważne". - Moja ocena jest skrajnie negatywna - powiedział Zaremba. - Premier Tusk i PO powinni zapłacić polityczny rachunek wyborcom w Szczecinie i Gdyni, i zrobią to. Zamierzam wykorzystać wszystkie swoje kompetencje, by rząd poniósł konsekwencje tych zagrywek - stwierdził. W maju premier Donald Tusk chwalił się swoimi sukcesami, informując społeczeństwo: "Zwiedziłem pół świata, rozmawiałem z wieloma ludźmi, żeby znaleźć inwestora dla przemysłu stoczniowego w Polsce - udało się, jest taki inwestor". Wysiłki Tuska wychwalał również minister Aleksander Grad, który sukces nazwał "ukoronowaniem działań premiera". - Jeśli podczas kampanii wyborczej Tusk miał odwagę, by mówić, że jest inwestor, statki będą nadal budowane, a stoczniowcy będą mieli pracę, to niech dzisiaj nie chowa się za plecami ministra Grada - mówi Brudziński. Wojciech Kobry

To nie są nasi bohaterowie Czy minister Sikorski powinien składać kwiaty pod pomnikiem formacji walczących z Orlętami Lwowskimi? W czasie ostatniego pobytu na Ukrainie Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, złożył kwiaty pod pomnikiem żołnierzy Ukraińskiej Galicyjskiej Armii. Jednostki te walczyły w 1918 r. przeciwko Polakom o Lwów. Ukraińska Galicyjska Armia była regularną armią Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej - proklamowanej 1 listopada 1918 roku. Brała ona udział w walce m.in. o Lwów z wojskami odrodzonego państwa polskiego. Uczczenie tej jednostki przez ministra Sikorskiego mogło by wydać się, zatem kontrowersyjne, zwłaszcza, że żywo mamy w pamięci zachowanie Olexandra Motsyka, ambasadora Ukrainy w Polsce, który nie raczył złożyć wieńca u stóp pomnika żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK podczas uroczystości 65tej rocznicy ludobójstwa na Wołyniu na Skwerze Wołyńskim w Warszawie. Jan Ołdakowski, poseł PiS i dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, przyznaje, że składanie wieńców pod pomnikami armii, które w przeszłości walczyły przeciwko nam, jest sprawą niesłychanie delikatną. - Co do zasady nie jest to dobrze, ale są takie sytuacje dyplomatyczne, kiedy można coś takiego uczynić - mówi? Wskazuje na warunki, jakie muszą być spełnione, gdy polska delegacja decyduje się na uczczenie jakiegoś monumentu upamiętniającego wrogie nam w przeszłości jednostki wojskowe. - Można wykonać taki gest, ale musi to być związane z kontrgestem, bo branie udziału w samej takiej jednostronnej uroczystości jest nietaktowne. Jednak w sytuacji, kiedy możemy liczyć na jakąś wzajemność, wtedy ma to charakter kulturalny, to jakby przynieść komuś kwiaty - twierdzi poseł PiS. Odnosząc się do stosunków polsko-ukraińskich, uważa, że Ukraińcy mają większy problem w składaniu wieńców na polskich grobach. - My mamy większy gest w tej kwestii i jeżeli była 22 lipca zachowana ta zasada wzajemności, wtedy postawa polskiej delegacji jest uzasadniona. Natomiast, jeżeli był to tylko taki pusty gest, to trzeba było bardziej popracować nad samym scenariuszem imprezy - zaznacza Ołdakowski. Piotr Paszkowski (rzecznik MSZ) przyznaje, że Radosław Sikorski (szef MSZ), Grzegorz Schetyna (minister spraw wewnętrznych) i Mirosław Drzewiecki (minister sportu i turystyki) złożyli 22 lipca kwiaty na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. - Potwierdzam, że - jak wcześniej uzgodniono w programie wizyty - polska i ukraińska delegacja wspólnie złożyły wieńce pod pomnikiem Orląt Lwowskich oraz Ukraińskiej Armii Galicyjskiej - mówi Paszkowski. Dodaje, że tego typu sytuacja odbywa się podczas wszelkich wizyt delegacji polskich we Lwowie na wszystkich szczeblach: ministerialnym, premierów, prezydentów. - Ustępstwem z polskiej strony jest upamiętnianie Ukraińskiej Armii Galicyjskiej, zaś strona ukraińska składa kwiaty pod pomnikiem Orląt Lwowskich. Takie działania wpisują się w proces pojednania między Polską a Ukrainą. Już sam fakt zgody po długich i trudnych rozmowach na otwarcie cmentarza Orląt Lwowskich był gestem dobrej woli ze strony ukraińskiej - zaznacza rzecznik MSZ. Jego zdaniem, wzajemne oddawanie hołdu obu stronom walk jest efektem niepisanej umowy między Polską a Ukrainą. Można tylko ubolewać, że pojednanie polsko-ukraińskie ogranicza się do okresu wybijania się Polski na niepodległość. Pozostaje, bowiem trudny okres lat czterdziestych XX wieku - ludobójstwa OUN-UPA na polskiej ludności Kresów. Jacek Dytkowski

KOMPROMIS IDEALNY Mamy w tej chwili, obok takich drobiazgów jak los budżetu czy przyszłość mediów publicznych, dwa konflikty ideowo-polityczne naprawdę najwyższej wagi. Jednym jest koncert Madonny Ciccone, który ma się odbyć w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, a drugim obecność polityków na obchodach rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego na Cmentarzu Powązkowskim. Oba konflikty są lokalne, typowo polskie. Wydaje mi się, że nigdzie indziej w świecie nie byłyby możliwe, nawet przy najlepszych chęciach nakręcających takie spory mediów. Rozumiałbym protesty przeciwko Madonnie i jej śpiewkom motywowane artystycznie. Po co sprowadzać do Polski za duże pieniądze tani kicz, skoro tyle mamy niewykorzystanego dostatecznie kiczu na miejscu. Naszego, rodzimego. Jest u nas dostatek piosenkarek piszczących znacznie bardziej dotkliwie niż Madonna i miotających ciałem równie konwulsyjnie. Można by zastosować formułę „Dobre, bo polskie” i pozwolić się wypiszczeć naszym własnym wydrom. Rozumiałbym także to wzburzenie, gdyby udział w koncercie Madonny był obowiązkowy. Gdyby prowadzono pod przymusem na ten koncert, jak kiedyś zakłady pracy, szkoły, żołnierzy, a zwłaszcza kółka różańcowe czy sodalisów mariańskich. Ale przecież nie. To jest dobrowolne. Kto chce, ten płaci i nikomu nic do tego? Jak ktoś lubi piski wydawane przez podstarzałą dzidzibabę, o której mąż (były) powiada, że chrzęści i grzechocze w łóżku kościotrupem, to niech ma swoje zadowolenie? Jeśli idzie o konflikt o Powstanie Warszawskie, to rzecz sama w sobie jest mi miła. To znaczy wyeliminowanie polityków życia publicznego. Zgadzam się, że trzeba dla zdrowia psychicznego ogółu usunąć polityków obecnych z krajobrazu społecznego. Ale dlaczego zaczynać akurat od Powstania? To może poczekać. Zacznijmy od telewizji, najlepiej publicznej. Zamiast likwidować telewizję, zlikwidujmy polityków w TVP. Wszystkim wyjdzie na zdrowie. Wyobrażają sobie państwo, jaki entuzjazm społeczny wywołałaby informacja, że reforma mediów publicznych będzie polegać na odcięciu od nich polityków? Ludzie staliby w kolejkach po nocy, zapisywaliby się na listy społeczne, żeby opłacić abonament za taką telewizję. Na razie mamy, niestety, konflikty, a te najlepiej rozwiązywać w drodze kompromisu. Linie podziału przebiegają tak wyraźnie, że proponuję kompromis następujący: do uroczystości powstaniowych dopuścić tylko tych polityków, którzy przedstawią zaświadczenie, że byli na koncercie Madonny. Jak się chcą koniecznie pokazać od strony patriotycznej, to niech najpierw wycierpią swoje? Maciej Rybiński

Czy p. Aleksander Gudzowaty ma rację? {hesT} napisał: „Panie Januszu - jest większa afera, o której media milczą (PGNiG też się tam przewija). Proszę poczytać blog pana Gudzowatego na onet.pl. To jest dopiero cyrk!! ”Przeczytałem: Hulaj dusza, piekła nie ma

Wątpliwej jakości prywatyzacja! - Komentarz Znowu głośno o prywatyzacji. Nagła i nierozważna. Sposób myślenia wskazuje na księgowego, albo... No właśnie (?) Zastanówmy się. Prawdopodobny scenariusz wydarzeń (hipoteza). 1. Tworzenie nastroju „obawy” przed podwyżką podatków; 2.Sygnał, że prywatyzacja interwencyjna jest alternatywą dla wzrostu podatków; bardzo ogólnikowe stwierdzenie Premiera bez uściślenia, o jakie podatki tu chodzi; 3. Zaraz potem uspokajające oświadczenie Premiera, że nie będzie wzrostu podatków - bardzo lakoniczne i ni stąd ni zowąd; 4. Mocne oświadczenie Ministra Skarbu, że musimy prywatyzować majątek narodowy i to bardzo szybko; 5. Wyjaśniająca informacja Vice Premiera Grzegorza Schetyny, że nie chodzi tu o KGHM (?) Orlen i strategiczne przedsiębiorstwa - to typowe odwrócenie uwagi; 6. Ankieta, wynik, której potwierdził, że większość Polaków woli prywatyzację aniżeli podniesienie podatków. To jest bzdurna manipulacja; 7. Brak wyjaśnień dla jakiejkolwiek decyzji o prywatyzacji; 8. Demonstracja siły (KDT), świadcząca o zdecydowaniu Rządu, mimo bezprawności takiego działania, choćby ze względu na nieekwiwalentność metod siłowych, bezprawne i kosztowne użycie Agencji Ochrony itd., itd. To byli „damscy bokserzy”.; 9. Zapowiedź zwolnienia Ministra Skarbu. To wygląda na jego asekuracyjne odejście z urzędu. Przygotował wszystko i „zdążył uciec”; 10. Ciągle działa ustawa kominowa, która nigdy nie zapewni dobrego zarządzania w gospodarce. Czyli szansa w prywatyzacji jest coraz większa; Incydenty, które budzą wątpliwości i wskazują na z góry obmyślony scenariusz, który, być może przewiduje tanie przejęcie własności przez z góry wiadome grupy zainteresowanych (na to wskazuje szybkość działania). To, rzecz jasna, jest tylko hipotezą, ale sami osądźcie... 11.Zadziwia pośpiech i droga na skróty. Być może część pieniędzy nawet wpłynie w tym roku do budżetu, ale prawidłowo przeprowadzona prywatyzacja wymaga czasu; 12. To przypomina mi „inżynierię finansową”, możliwą do zastosowania dla sprywatyzowania majątku za pieniądze prywatyzowanego przedsiębiorstwa (z dnia 3 lipca „Żul żulowi oka nie wykole” i z dnia 20 lipca 2009 r. „Czy bogaci są potrzebni - Refleksje”). Jest jeszcze wiele innych „inżynierii finansowych” uprawdopodabniających rzekomą rzetelność prywatyzacji; 13. Czyli dobrze wybrany czas, przygotowanie prywatyzacji etc., etc. Najnowsza historia gospodarcza Polski zna takie przypadki. W tle tego wszystkiego znajduje się zapewne tupet, cynizm i desperacja; 14. Teraz jest najgorszy czas na prywatyzację, będzie to „prywatyzacja z kolan”. Skoro tak, to, dla kogo te „ciasteczka”?; 15. Brak jest towarzyszącego im projektu promowania biznesu dla obywateli polskich i przygotowania odpowiedniego projektu finansowego dla Polaków. Inaczej w Polsce zostaną się sami pracownicy, bez kapitału; 16. Prywatyzacja w tych warunkach tworzy możliwości do łamania prawa; Konkluzje: Z całą pewnością Premier nie powinien dopuścić do takiej prywatyzacji. To wymaga akceptacji społeczności. Sam Rząd moralnie nie jest tu kompetentny. Nie wolno jest przejadać majątku narodowego. Bądź, co bądź, obowiązkiem naszym jest myśleć o przyszłych pokoleniach. Chyba, że środki z prywatyzacji wzmocnią Fundusz Rozwoju Polski, a nie budżet. A co się stało z pieniędzmi za poprzednie prywatyzacje? Może trzeba się z tego rozliczyć?! Mamy tu do czynienia z następującą kwadraturą. Rząd nie jest sprawny, jest leniwy, pozbawiony konstruktywnych pomysłów. Ideologię oraz swoją „służebna rolę” zastępuje pustosłowiem. Nie ma zdolności do obywatelskiej odpowiedzialności, bo jak się czegoś nie umie, to trzeba się samemu zdymisjonować. A u nas cała polityka robiona jest pod zapewnienie Panu Donaldowi Tuskowi fotela prezydenckiego i „przyjemności” stąd wynikających dla „jego grupy”. Czy przypadkiem nie jest tu potrzebne trochę skromności i pokory i, rzecz jasna, dużo więcej umiejętności? Czy nie pora jest włączyć hamulec? Panie Premierze, niech Pan uczyni tą grzeczność i zastanowi się nad tym wszystkim. Albo lepiej, czy nie pora jest skończyć z tą imitacją w zarządzaniu? A ja złośliwie wszystkim miernym politykom życzę, ażeby ich leczyli tacy lekarze, jak oni sami. Aleksander Gudzowaty - i nie zgadzam się z {hesT}. Być może już tak otępiałem, że byle afera nie robi na mnie wrażenia... Ostatnie wpisy p. AG pomijam. Zajmijmy się tym o kupcach z KDT. P.AG zaczyna to chyba fikcyjnym cytatem (ja o nim w każdym razie nie słyszałem - a brzmi nonsensownie) z Tukidydesa (przezornie nazwanego Tukitydesem):, „Jeśli jesteś słaby - wydaj wojnę; jeśli jesteś silny - negocjuj”. Potępia w nim p. Hannę Gronkiewicz-Waltzowa za to, że z kupcami nie negocjowała. A co miała negocjować - i jak długo? Jeszcze 15 lat? P. AG pisze: „zastępowanie rządzenia siłą nie przystoi i jest podłe. Tak uważam”. Nie dodaje tylko, co ma zrobić ten, co ma rację, prawo i siłę, - gdy przeciwnik nie chce ustąpić... Gorszy jest jednak inny wpis: Premier Donald Tusk a biznes Dlaczego Premier Donald Tusk nie chce i unika kontaktów z polskim biznesem, wyłączając z tego bojkotu swoich znajomych z dawnych czasów? Pan Premier zrobił z tego cnotę. Z czego wynika taka niechęć Donalda Tuska? Ze strachu, czy ze słabości charakteru? Cały świat jest stworzony tak, że politycy utrzymują doskonały kontakt z biznesem i elitami swojego kraju. Proszę zauważyć model amerykański, dostrzegalny jest tam szacunek dla biznesu, jako głównego filaru podtrzymującego krajową gospodarkę na wysokim poziomie. Nadto prawie w każdym kraju tak jest, no, może z wyjątkiem Korei Północnej. Mało tego, ten kontakt cechuje wzajemny szacunek i życzliwość. Oczywiście cały czas rozumiemy to tak, że i polityk jest mądrym i porządnym człowiekiem i biznesmen także. Na tle tego bardzo niejasna jest Pana niechęć do biznesu. Bądź, co bądź, są to ludzie z sukcesem, każdy udowodniony. Ta grupa zawodowa powstawała w warunkach bardzo trudnych, kształtowanie się nowego Państwa. Nie było prawa właściwego, nie było gotowych, dobrych wzorców, była duża energia, na tyle silna, że nie pochłonęło jej polskie piekło. To oznacza, że są to ludzie zahartowani, o mocnym charakterze, mający w sobie coś z pioniera. Ale właśnie to narzuca politykom szansę skorzystania z ich doświadczenia i umiejętności. Proszę wybaczyć, ale politycy nie mają takich umiejętności, nie licząc talentów, cechuje ich raczej demagogia, posłuszeństwo i służalczość wobec swoich plemiennych wodzów. Ostatnie 20-lecie wykazało, jak bardzo słaba i krucha stała się elita polityczna. To wszystko wskazuje, że Pan Premier improwizuje w próżni, zarządzając Polską. Tupet i cynizm to zaledwie przydawki. A gdzie charyzma, gdzie umiejętności patrzenia poza horyzont, co powinno być cechą każdego przywódcy? Nie można prowadzić Rządu bez kontaktu z grupami zawodowymi czy elitami. To nie jest pustynia. Obowiązek kontaktu narzuca mądrość, zapobiegliwość i dobre wychowanie. A co mamy myśleć o tym przypadku? Zaczął Pan swoją kadencję od nawoływania do miłości. Cała dalsza historia jest zaprzeczeniem tego motywu. Panowie politycy bez przerwy obrzucają się inwektywami. Nic dziwnego, że nie macie już sił do pracy dla dobra kraju. Moja ocena wynika z obserwacji życia kraju, żenujących spektakli, etc., etc. Ja sam miałem zamiar spotkać się z Panem Premierem, o co w moim imieniu poprosił Pan Prezydent Lech Wałęsa. Miałem niezwykle ważne dla kraju dwa projekty gospodarcze. Jeżeli wierzyć Newsweek to Pan Premier obrugał Prezydenta, a mnie ze drwiną odrzucił. Mnie to oczywiście nie zdziwiło. Szkoda jednak, że nie nastąpiły prezentacje projektów, przecież, jak wiem, oczekuje Pan bezrobocia. To nie mnie Pan ośmieszył. Wiem jeszcze jedno, że Panowie politycy bardzo nie lubią krytyki. Jakość pracy polityków dowodzi, że krytyka ta będzie permanentna. Panie Premierze, bardzo proszę nie obrażać się. P.S. Panie Premierze, te tematy żyją swoją witalnością. Nie ogranicza ich „cisza” medialna. Są jak woda, która przeniknie przez każdą szczelinę. Ja proponuję, żeby biznes w rewanżu nie lubił Premiera! P.S. Naród nie ma obowiązku kochać swoich przywódców, ale przywódcy mają obowiązek każdego dnia udowadniać, że kochają Naród” [z greckiej polityki] Proszę Państwa! Dokuczył mi czarny PR na temat mojej osoby. Podobnie jak profesjonalne intrygi skierowane przeciwko mnie, np. „taśmy Oleksego”. Zrozumiałem, że „namalowano mnie na czarno” w interesie i za sprawą podłości urzędowych konkurentów. Moje życie jest całkowicie inne, aniżeli przedstawiają je specjaliści od czarnej propagandy, a fakty podawane nie odpowiadają prawdzie. Zrozumiałem, że moim obowiązkiem jest zaprezentować swoje poglądy. Przyjaciele podpowiedzieli blog, a Onet.pl zgodził się mnie przyjąć. Mam nadzieję, że to przedsięwzięcie wyrówna i uprawdopodobni prawdziwy mój wizerunek. Aleksander Gudzowaty p. AG pyta:, „Dlaczego Premier Donald Tusk nie chce i unika kontaktów z polskim biznesem (…) (…) Cały świat jest stworzony tak, że politycy utrzymują doskonały kontakt z biznesem i elitami swojego kraju. Mało tego, ten kontakt cechuje wzajemny szacunek i życzliwość. Proszę zauważyć model amerykański: dostrzegalny jest tam szacunek dla biznesu, jako głównego filaru podtrzymującego krajową gospodarkę na wysokim poziomie. Nadto prawie w każdym kraju tak jest - no, może z wyjątkiem Korei Północnej”. Nie zgadzam się z p.AG całkowicie!! Business to rzeczywiście jeden z trzech filarów podtrzymujących gospodarkę: konsument - kapitalista - pracownik. Oczywiście będąc u władzy natychmiast zniósłbym wszelkie możliwe ograniczenia dla businessu. Ale dlaczego - u Boga Ojca - miałbym się z przedstawicielami businessu spotykać??!!?? Nic dla nich już załatwić bym nie mógł, bo wszystkie możliwe ograniczenia zniosłem, niczego indywidualnie nikomu nie załatwię... I o to chodzi!! Dzisiejszy świat jest istotnie stworzony tak, że politycy utrzymują doskonały kontakt z businessem - czytaj: biorą odeń łapówki za załatwienie tego i owego. Mieszkają w domach businessmenów, latają ich samolotami - no, i potem są „życzliwi”. Businessman nie powinien się spotykać nawet z innymi businessmenami. Owszem: z kontrahentami - tak. Ale np. z konkurentami? O czym miałby z nimi mówić? Prawdy powiedzieć nie może - a kłamać nie powinien! Rząd ma kierować się (a) literą Prawa (b) poleceniami Władzy Ustawodawczej (c) rozsądkiem, (d) poczuciem sprawiedliwości. Spotykanie się z businessmenemi (a także: robotnikami, inżynierami, paniami domu, bankierami itd.) jest całkowicie zbędne. Najczęściej: szkodliwe. Zawsze: strata czasu. Na zakończenie: w Korei Płn. politycy jak najbardziej spotykają się z businessmenami: po prostu sami są businessmenami. To oni rządzą gospodarką. Wysłuchują, więc samych siebie z największą życzliwością, niewątpliwie... i jakie są skutki? JKM

Naprawić pojęcia! Mistrz Kong ( Fū-Zǐ Kǒng, w Polsce zwany Konfucjuszem) zapytany, od czego należy zacząć naprawę państwa odparł: „Od naprawy pojęć”. Dziś zamiast po polsku mówimy neo-nowo-mową, mającą ukryć prawdziwe znaczenie słów. Neo-nowo-mowa tworzy się oddolnie, - bo ludzie wstydząc się tego, co robią, nazywają to jakoś inaczej. Na przykład ćwierć pogranicza zachodniego żyło z kradzieży w Niemczech. Jednak oni oczywiście nie „kradną”, lecz „jumają”. I już jumaka czuje się czymś znacznie lepszym od pospolitego złodzieja. Podobnie z żebractwem. Dzisiejszy żebrak nie „żebrze” tylko „pozyskuje środki z Unii Europejskiej”. Niby to samo, - ale jak to ładnie brzmi! I jakie to oszczędne: zamiast jechać na Kurfürstendamm lub na Champs Élysées siedzimy w domu, wypełniamy papierki - i forsa wpływa na konto. Nowoczesność w polu i w zagrodzie! Nowoczesny żebrak bez konta jest NICZYM!

Tyle, że USA z pustego kraju zaludnionego przez skalpujących Indian stały się największym mocarstwem, - bo Amerykanie NIE otrzymywali pomocy z UE! Przeciwnie: pomagali krewnym w Europie... Pewien polski milioner wspominał: "Byłem już w Ameryce ustawiony - a tu przyszedł kryzys. Straciłem pracę, po paru tygodniach skończyły mi się pieniądze. Któregoś dnia w desperacji poprosiłem przechodnia o papierosa. Ten minął mnie bez słowa z szyderczym uśmiechem. Do dziś jestem mu wdzięczny. Jestem pewien, że gdyby dał mi tego papierosa, za chwile poprosiłbym następnego o 10 centów. I stoczyłbym się na dno. A tak - wziąłem się w garść, znalazłem pracę - dziś jestem milionerem!" Niestety: Bruksela zamiast szyderczego uśmiechu serwuje €urosy. Czy żebracy będą w przyszłości w stanie zerwać z nałogiem żebractwa? JKM

Miłość żąda ofiar 22 lipca (dawniej E Wedel) w Lublinie i w Koszalinie tamtejsza lewica uczciła 65 rocznicę narodzin Polski Ludowej. Ten nawrót nowej, świeckiej tradycji pokazuje, że nic nie jest przesądzone, że wszystko jeszcze przed nami, chociaż oczywiście już w nowych formach, dostosowanych już nie do gustu Chorążego Pokoju i Ojca Całej Postępowej Ludzkości, czyli nieśmiertelnego towarzysza Stalina, tylko do tak zwanych „standardów europejskich”. Co to oznacza - najlepiej ilustruje przypadek pana europosła Michała Kamińskiego. Miał on zostać jednym z 14 zastępców byłego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, który, jak wiadomo, został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ale nic z tego nie wyszło, bo ubiegł go jakiś brytyjski konserwatywny ambicjoner. Poseł Kamiński pocieszał się, że w tej sytuacji już na pewno zostanie jednym z pięciu szefów frakcji parlamentarnych, konkretnie - frakcji konserwatywnej. Ale „na pewno” to wszyscy umrzemy, bo oto jakiś rabin zarzucił mu, że jest antysemitą, a na dodatek - homofobem, więc szefem frakcji konserwatywnej w PE być nie może. Najwidoczniej według standardów przyjętych w środowisku rabinów, szefem frakcji konserwatywnych powinni być filosemiccy sodomici, a jeśli już nie sodomici - to przynajmniej ich admiratorzy. No, no! Ho, ho! Więc biedny poseł Kamiński gimnastykuje się niczym podczas tańca na rurze, że żadnym antysemitą, ani homofobem nie jest - zupełnie tak samo, jakby za Józefa Stalina spotkał się z oskarżeniem o rewizjonizm czy - Boże uchowaj! - kontrrewolucję, którymi podówczas mełamedzi w służbie bolszewików chętnie szafowali. Właśnie jeden taki, w osobie profesora Leszka Kołakowskiego, wziął i umarł, co stworzyło okazję do peanów, jaki to wielki filozof, a zwłaszcza, - jaki uczciwy. Najpierw, bowiem błądził, a potem rewokował. Co prawda błądził w okresie, gdy błądzenie przynosiło i prestiż i korzyści, a rewokował w momencie, gdy rewokowanie również było sowicie wynagradzane, ale to tym lepiej, bo cóż wynagradzać w dzisiejszych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość, a przynajmniej - spostrzegawczość i refleks? Gdyby jeszcze okazało się, że błądził i rewokował bez swojej wiedzy i zgody, to byłoby doskonale, ale nie bądźmy nazbyt wymagający. Tymczasem w kraju zaczynają sprawdzać się słowa wypisane ongiś na sztandarach, że „miłość żąda ofiary”. Chodzi naturalnie o sławną „politykę miłości”, zadeklarowaną w swoim czasie przez premiera Tuska. Objawiła się ona ostatnio w postaci całodziennych utarczek w centrum Warszawy, gdzie kilkuset kupców, mających stoiska w hali Kupieckich Domów Towarowych, tuż pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, próbowało bronić się przed eksmisją, nakazaną przez niezawisły sąd. Przybyły w asyście kompanii barczystych ochroniarzy firmy „Zubrzycki” komornik zastał drzwi zabarykadowane i zdeterminowanych kupców w środku. Ochroniarze zaczęli halę gazować, co prawda nie sławnym Cyklonem, tylko łagodniejszym gazem łzawiącym, ale i tak wywołało to wątpliwości, które przybrały postać pytania, od kiedy to prywatne firmy mogą wobec obywateli używać środków, wchodzących w skład państwowego monopolu przemocy. Oczywiście pytanie to, jak zresztą wiele innych, pozostało bez odpowiedzi, bo w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej nie wszyscy muszą wszystko wiedzieć. Skoro, bowiem nawet sam minister Skarbu pan Grad nie wie, komu właściwie sprzedał stocznie i czy w ogóle je sprzedał, to cóż tu wymagać od innych? Bowiem okazało się, że katarski kontrahent, który zresztą jest tylko pośrednikiem, nie wpłacił umówionych 380 milionów złotych, bo Komitet Obrony Stoczni wysłał mu list ostrzegający, że te całe stocznie, to były pralnią pieniędzy i w ogóle. Zdenerwowany pan minister Grad zapowiedział skierowanie sprawy do niezawisłej prokuratury i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wie, co te instytucje miałyby sprawdzać. Bo jeśli informacje z listu są prawdziwe, to tylko patrzeć, jak pojawi się seria efektownych samobójstw, niczym wśród osób zamieszanych w zabójstwo Krzysztofa Olewnika. Jak wiadomo, w monitorowanych przez 24 godziny na dobę celach powiesili się wszyscy domniemani sprawcy tego mordu, a ostatnio - nawet strażnik więzienny, który jednego z tych powieszonych pilnował? On też nie tylko się powiesił i to na drzewie, przy drodze z Morąga do Raju, ale jeszcze, na wszelki wypadek, bodaj dwukrotnie uprzedził, że to samobójstwo i żeby nikogo nie winić. Dzięki temu organy, które pojechały spenetrować sprawę, miały jasną sytuację i pan minister Andrzej Czuma już z całkowicie czystym sumieniem mógł ogłosić, że jest to samobójstwo ponad wszelką wątpliwość. W takiej sytuacji wątpliwości mógłby mieć jedynie książę Gorczakow, co to nie wierzył niezdementowanym informacjom prasowym. Więc jeśli nawet samobójcy zachowują się tak praworządnie i taktownie, to jest oczywiste, że nie wolno dopuszczać do lekceważenia niezawisłego sądu, który nakazał eksmisję Kupieckich Domów Towarowych. Toteż prokuratura otrzymała już stosowne zawiadomienia o przestępstwach i - jak mówi poeta - „wnet się posypią piękne wyroki”, jeśli oczywiście niezawisłe sądy nie dostaną rozkazów, by sprawę zbagatelizować. Wykluczyć tego do końca nie można, bo i kupcy ze swej strony też złożyli skargi, a skoro nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara, to lepiej może nie stawiać sprawy na ostrzu noża, w myśl zasady: leben und leben lassen. Bo trzeba nam też pamiętać, że po całodziennej bitwie w centrum Warszawy notowania rządu premiera Tuska miały spaść, aż o całe, 5 % - w czym niektórzy podejrzliwcy upatrują następstw przecięcia przez generała Czempińskiego magicznego kręgu, jaki dotychczas chronił Platformę Obywatelską. Coś może być na rzeczy, bo oto właśnie Władysław Frasyniuk, Marian Filar, Dariusz Rosati, no i oczywiście - doktor Andrzej Olechowski, wystąpili do premiera Tuska, żeby energicznie zabrał się za ojca Tadeusza Rydzyka, któremu fiskus wyliczył jakieści straszliwe zaległości podatkowe. Widać gołym okiem, że razwiedka kombinuje, jakby tu wplątać Platformę Obywatelską w serię uciążliwych i niepewnych wojen na wszystkich frontach i w ten sposób zneutralizować jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. W taką możliwość nie wierzy poseł Janusz Palikot, który w „Gazecie Wyborczej” wylicza 88 powodów, dla których najlepszym kandydatem będzie Donald Tusk. Oczywiście na pewno ma rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi, ale co będzie, kiedy agenci, którymi PO musi być naszpikowana, jak sztufada słoniną, dostaną rozkaz, żeby Tuska i Platformę nie tylko zdradzić, ale i skompromitować? W tej sytuacji ostatnie słowo będzie należało do naszej Katarzyny Wielkiej, czyli pani Anieli, która już tam jakiegoś faworyta na stanowisku tubylczego prezydenta w Polsce zatwierdzi. Wygląda, bowiem na to, że po sławnej wizycie prezydenta Obamy w Moskwie, ster polityki europejskiej już całkiem przejmują strategiczni partnerzy, podczas gdy USA dbają już tylko o załatwienie w Polsce interesów żydowskich. Świadczy o tym również wyznaczenie na amerykańskiego ambasadora w Warszawie pana Lee Feinsteina, który nie tylko jest wrogiem antysemityzmu „we wszystkich jego przejawach”, ale przede wszystkim pragnie „jak najszybszego” przekazania organizacjom „przemysłu holokaustu” żądanych przez nie pieniędzy. W tej sytuacji, gdy zasadnicze decyzje, co do naszego przeznaczenia wydają się już podjęte, osobliwego znaczenia nabiera żałośliwy list, jaki napisali byli prezydenci państw Europy Środkowo-Wschodniej, żeby Ameryka o tym regionie nie zapomniała. Ależ wcale nie zapomniała, - o czym świadczy zarówno deklaracja wydana po praskiej konferencji „Mienie ery holokaustu”, jak i choćby - misja pana Feinsteina. SM

Sikorski umywa ręce Pominięcie w uchwale Sejmu słowa "ludobójstwo" w odniesieniu do rzezi Polaków dokonanej na Kresach Wschodnich przez ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA miało, wedle naszych władz, służyć uniknięciu wywołania konfliktu między Polską a Ukrainą. Ale nawet tak powściągliwa uchwała, nieoddająca całej prawdy historycznej, wywołała protesty ukraińskich nacjonalistów, którzy nie dość, że zaprzeczają czystkom etnicznym na polskiej ludności, to jeszcze oskarżają Sejm o ukrywanie "okupacyjnej istoty Armii Krajowej i innych polskich formacji wojskowych" pod "obłudnymi słowami o obronie cywilnej ludności". Mimo padających na Polskę fałszywych oskarżeń głosu w tej sprawie nie potrafiło dotąd zabrać Ministerstwo Spraw Zagranicznych. "Polskie władze bezpodstawnie oskarżają OUN i UPA o czystki etniczne, zapominając o systematycznym terrorze przeciw Ukraińcom ze strony Polski w ciągu kilku wieków. Oświadczamy, że OUN i UPA walczyły na ukraińskiej ziemi i nigdy nie sięgały po polskie etniczne terytoria w odróżnieniu od polskich bandyckich formacji zbrojnych" - tak brzmi oświadczenie szefa wołyńskiego ośrodka ogólnoukraińskiego związku "Swoboda" Anatolija Witiwa. Nacjonaliści uważają, że uchwała "prowokuje antyukraińską histerię", a użyty termin "Kresy Wschodnie" świadczy o wrogich zamiarach Polski wobec etnicznego terytorium Ukrainy. "W uchwale okupacyjna istota Armii Krajowej i innych polskich formacji wojskowych została przykryta obłudnymi słowami o obronie cywilnej ludności. Wołyń pamięta takich obrońców, którzy masowo niszczyli Ukraińców w latach II wojny światowej, palili całe wołyńskie wsie" - czytamy. "Swoboda" zażądała od władz Rzeczypospolitej Polskiej rezygnacji z tego typu kroków, a od prezydenta Ukrainy i Rady Najwyższej udzielenia oficjalnej odpowiedzi na uchwałę Sejmu RP. Wczoraj oświadczenie w podobnym tonie wydał lwowski oddział partii. Choć podobne głosy z Ukrainy płyną niemal każdego dnia od podjęcia przez Sejm RP uchwały, to Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie potrafiło na nie zareagować i - jak ustaliliśmy - żadnych kroków w tej sprawie nie zamierza podejmować. - Ministerstwo Spraw Zagranicznych, podobnie jak wszystkie pokrewne resorty w innych krajach, nie podejmuje polemiki z treściami głoszonymi przez wszelakie organizacje lub ugrupowania, bez względu na ich rangę, reprezentatywność czy liczebność - poinformował nas Piotr Paszkowski, rzecznik resortu. - Jestem zaskoczony brakiem jakiejkolwiek reakcji ministra spraw zagranicznych pana Radosława Sikorskiego. Nazywanie Armii Krajowej okupantem jest rzeczą skandaliczną i musi spotkać się z reakcją rządu polskiego - zauważa ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, autor książki "Przemilczane ludobójstwo na Kresach". W jego ocenie, "milcząca polityka MSZ" zachęca nacjonalistów ukraińskich do kolejnych słownych ataków na Polskę. - Obawiam się, że jeśli rząd będzie milczał, to akty słownego terroru i opluwania Polski będą się nasilały. W końcu może dojść do rękoczynów, do niszczenia polskich pomników czy nawet agresji wobec Polaków - dodaje kapłan. Jego zdaniem, MSZ powinno jednoznacznie stanąć w obronie interesów Polski i zdecydowanie reagować na tego typu ataki. - Proszę zauważyć, że strona ukraińska na swój sposób chce się z problemem zmierzyć, choć robi to w sposób fałszywy. Po stronie polskiej mamy tylko bezwzględne milczenie - mówi ks. Isakowicz-Zaleski. Postawa MSZ dziwi, szczególnie, że w swojej uchwale Sejm zobowiązał m.in. władze publiczne do dbania o historyczną pamięć o tych tragicznych wydarzeniach. Do zarzutów stawianych Armii Krajowej przez nacjonalistów ukraińskich z dużą rozwagą i spokojem podchodzi Andrzej Żupański z prezydium Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy AK. Jak zauważa, tego typu głosy nie są poparte żadnymi badaniami historycznymi, są oparte na fałszu i AK nie zamierza z nimi polemizować. Jak zaznacza Żupański, AK dysponuje wynikami wspólnych badań historyków polskich i ukraińskich na temat ludobójstwa na Kresach Wschodnich, które są jednoznaczne i nie podlegają dyskusji? - Nacjonaliści ukraińscy nigdy nie opierali się na historycznej prawdzie, a wyłącznie na swoich przekonaniach. Można było się, więc spodziewać ich ostrego protestu wobec uchwały Sejmu RP - podkreśla. W ocenie Żupańskiego, dziś ważne jest to, co dalej strona polska zrobi w sprawie ludobójstwa na Wołyniu. AK chce o tym rozmawiać z politykami. - Powstaje pytanie:, co dalej? Czy Polska ma zamiar zrobić następny krok? Jeśli tak, to logicznie patrząc, jest nim postulat pod adresem Ukrainy o potępienie tej zbrodni - dodaje. Jednak tego typu apel musi wyraźnie określać, o potępienie, jakiej zbrodni chodzi i jakie są podstawy, by twierdzić, że miała ona miejsce. W ocenie AK, tu bazą winny być wspólne badania historyków polskich i ukraińskich lub tylko badania polskie, ale poparte dowodami nie do obalenia. Żupański, pytany o postawę MSZ, zauważa, że milczenie wobec ataków nacjonalistów ukraińskich na Polskę jest niezgodne z polityką państwa i jest sprawą oczywistą, że w tym temacie powinna być reakcja nie tylko Radosława Sikorskiego, ale i premiera Donalda Tuska. Jak zauważa Ewa Siemaszko, współautorka monografii o ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej na Wołyniu, "Swoboda" jest partią skrajnie nacjonalistyczną i jej ostra reakcja na uchwałę Sejmu RP była do przewidzenia? Jak zaznacza, na razie nie jest to ugrupowanie dominujące na Ukrainie, ale mające spore wpływy w zachodniej części kraju? Jeśli jednak ta partia zdobędzie szersze poparcie, sytuacja Polaków na Ukrainie może się skomplikować. Siemaszko ostrą reakcję nacjonalistów na użyty przez Sejm RP termin "Kresy Wschodnie" uznaje za "alergiczną". - Polska uznała niepodległość Ukrainy w obecnych granicach i ze strony naszego kraju nie było żadnych przejawów chęci powrotu do granic z przeszłości, w przeciwieństwie do środowisk nacjonalistycznych na Ukrainie, które takie pragnienia wyrażały - zaznacza. Siemaszko ocenia także, iż na głosy nacjonalistów strona polska powinna zareagować. - To nie musi być ostra reakcja, ale w ogóle być powinna. Jeśli się stawia pierwszy krok, to trzeba iść dalej i nie ulegać presji nacjonalistów ukraińskich, trzeba być konsekwentnym - dodaje. Wywołująca kontrowersje wśród nacjonalistów ukraińskich uchwała Sejmu RP w sprawie tragicznego losu Polaków na Kresach Wschodnich została podjęta 15 lipca br. z okazji 66tej rocznicy "rozpoczęcia przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińską Powstańczą Armię na Kresach II Rzeczypospolitej tzw. antypolskiej akcji - masowych mordów o charakterze czystki etnicznej i znamionach ludobójczych". Sejm RP złożył "hołd pomordowanym Rodakom i obywatelom polskim innych narodowości oraz członkom Armii Krajowej, Samoobrony Kresowej i Batalionów Chłopskich, którzy podjęli dramatyczną walkę w obronie polskiej ludności cywilnej" i przywołał "bolesną pamięć o ukraińskich cywilnych ofiarach". Ponadto Sejm wyraził "szczególne uznanie i wdzięczność tym Ukraińcom, którzy często z narażaniem własnego życia pomagali i ratowali swych polskich sąsiadów". W uchwale zabrakło określenia mordów terminem "ludobójstwo" oraz wzmianki o mordach w Małopolsce Wschodniej. Sejm jednak zauważył, że "tragedia Polaków na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej winna być przywrócona pamięci historycznej współczesnych pokoleń". Jak podkreślili parlamentarzyści, "jest to zadanie dla wszystkich władz publicznych w imię lepszej przyszłości i porozumienia narodów naszej części Europy, w tym szczególnie Polaków i Ukraińców?. Marcin Austyn

Pyrrusowe zwycięstwo prezydent Warszawy Co osiągnęła swym sukcesem w egzekwowaniu prawa Hanna Gronkiewicz-Waltz? Kupcy stracili firmy, zatrudniani przez nich ludzie pracę, warszawiacy popularny sklep. Tylko dla pustego „triumfu prawa”. Warto było? - pyta publicysta „Rzeczpospolitej”. Brutalna egzekucja wyroku nakazującego kupcom ze spółki KDT opuszczenie hali na warszawskim placu Defilad, wzbudziła namiętne spory. Trudno oprzeć się wzburzeniu, gdy się widzi bite kobiety, ludzi oślepionych gazem, policjantów z pałkami szarżujących na przechodniów. Kto jest winien? Zdaniem jednych policja i wynajęci przez komornika ochroniarze, którzy natychmiast po zjawieniu się na miejscu brutalnie zaatakowali blokujących wejście kupców i pracowników Kupieckich Domów Towarowych. Drudzy podkreślają zaś, że komornik działał na mocy prawomocnego wyroku, i zarzucają kupcom, iż celowo dążyli do zamieszek, używając kobiet i dzieci w charakterze żywych tarcz. Jak zwykle w takich razach nie sposób ustalić, komu pierwszemu puściły nerwy, kto pierwszy użył gazu, a kto rzucił kamieniem?

Ślepy rygoryzm Pani prezydent Warszawy i jej urzędnicy starają się zredukować całą sprawę do sporu prawnego: był wyrok sądu, więc trzeba go było wykonać, i nie ma dyskusji. Nie zgadzam się z argumentacją opartą na takim ślepym prawniczym rygoryzmie. Prawo oczywiście powinno być szanowane. Ale stosowanie prawa tylko wobec niektórych (a każdy przyzna, że stanowczość okazana wobec kupców jest w III RP wyjątkiem, nie regułą) bynajmniej nie uczy obywateli szacunku dla niego, a wręcz przeciwnie. Nie każdy wyrok sądu jest sprawiedliwy (niektóre przecież ulegają kasacji) i są sytuacje, gdy w imię interesu społecznego mądrzej byłoby się od egzekwowania wyroku powstrzymać. Spór o KDT do takich właśnie należał. Zresztą, jeśli mamy stawiać prawo ponad wszystko, to nie można nie zauważyć, iż egzekucja prawa wobec kupców odbyła się w drodze bezprawia. Komornik może wprawdzie ustanawiać pomocników przy egzekucji, ale nie wolno im używać przemocy. W cywilizowanym państwie przemocy wolno używać tylko policji. Firma ochroniarska wynajęta przez komornika (Za czyje pieniądze? Na jakiej podstawie prawnej?) Nie miała prawa „wyręczać” policji w spałowaniu i spryskiwaniu gazem obywateli.

Po co usunięto kupców Zwolennicy Hanny Gronkiewicz-Waltz odpowiadają na to, że trzeba było wynająć ochroniarzy, bo policja ponoć odmówiła, (co też narusza prawo) umożliwienia komornikowi wykonywania jego powinności. Wygląda na to, że kupcy padli ofiarą wewnątrzpartyjnego sporu w Platformie Obywatelskiej. Prezydent Warszawy parła za wszelką cenę do eksmisji, minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna był temu przeciwny. Pierwsza miała po swojej stronie prawo, drugi bez wątpienia wykazał więcej politycznego rozumu. Apologeci brutalnej egzekucji argumentują, że miasto i tak wykazało wiele cierpliwości, bo sądowy termin eksmisji upłynął już pół roku temu. Odwrócę ten argument: ile czasu upłynie teraz, zanim w miejscu hali KDT, po jej zapowiadanej rozbiórce, cokolwiek się zacznie dziać? Otóż, co najmniej kilka lat. Stacja metra, która ma tu powstać, jest w fazie projektów - formalności niezbędne, by budowa mogła ruszyć, zajmą jeszcze wiele, wiele miesięcy. A zanim nie powstanie metro, na pewno nie ruszy budowa zapowiadanego muzeum sztuki nowoczesnej. Nie istniała, więc żadna pilna przyczyna, by za wszelką cenę usuwać kupców jak najszybciej. Tym bardziej, że po wielu latach sporów kupcy przystali na kolejną z oferowanych im propozycji lokalizacji nowej hali (nie potępiałbym ich za to, że wcześniej odrzucili wiele innych; mało, który warszawiak wie, gdzie jest np. Annopol, nie mówiąc już o gotowości pojechania tam na zakupy). Działka przy ulicy Okopowej jest pusta, teoretycznie można by zacząć tam budować nową halę KDT już dziś, ale miasto, powołując się na kwestie proceduralne, godzi się, aby zbudowano ją dopiero w roku 2012. Dlaczego?

Władza powinna wspierać kupców Nawet mając w ręku korzystny dla siebie wyrok, miasto nie musiało występować o egzekucję - prawo przewiduje przecież możliwość jej odroczenia. Można było przyspieszyć budowę nowego pawilonu i ścierpieć istnienie blaszaka jeszcze przez kilka miesięcy, skoro stał tam już dziesięć lat. Za takim postępowaniem przemawiał dobrze rozumiany społeczny interes. Po pierwsze KDT był źródłem utrzymania dla ponad 2,5 tysiąca ludzi. Był przy tym przedsięwzięciem wspólnym drobnych, rodzimych przedsiębiorców, jakich rozsądek nakazuje ze wszystkich sił wspierać i jakich w krajach zachodnich władza wspiera na rozmaite sposoby. Po drugie KDT był realną i wygodną dla warszawiaków konkurencją wobec drogich galerii handlowych. A co osiągnęła swym sukcesem w egzekwowaniu prawa pani prezydent? Kupcy stracili firmy, zatrudniani przez nich ludzie pracę, warszawiacy popularny sklep, kilkudziesięciu ludzi poturbowano, nie wspominając o kosztach finansowych. Tylko dla pustego „triumfu prawa”. Warto było? Powtórzę: plac boju i tak będzie teraz przez parę lat straszyć pustką. Kompromis z kupcami był możliwy, niedaleki i przyniósłby korzyść wszystkim. Prezydent Warszawy tymczasem dążyła z determinacją do usunięcia kupców z centrum. Postawiła na swoim, - ale właściwie, po co? Dla pokazania, kto tu rządzi, czy pod wpływem jakiegoś lobbingu? Obie możliwości jednakowo zasługują na zdecydowane potępienie. Rafał A. Ziemkiewicz

Konserwatysta marzy o anarchii Kupcy z KDT zastosowali tę samą metodę, co górnicy demolujący budynki rządowe: „zrobimy zadymę, pokażemy siłę, to nam ustąpią” - pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Mój redakcyjny kolega Rafał Ziemkiewicz napisał: „nie każdy wyrok sądu jest sprawiedliwy (niektóre przecież ulegają kasacji) i są sytuacje, gdy w imię interesu społecznego mądrzej byłoby się od egzekwowania wyroku powstrzymać. Spór o KDT do takich właśnie należał” („Rz” 23.07.2009). Jak na zadeklarowanego konserwatystę dość oryginalne stwierdzenie.

W czyim interesie Kierując się proponowaną przez publicystę zasadą, należałoby ignorować te wyroki, które uznamy za sprzeczne z „interesem społecznym”. Kto miałby jednak określać „interes społeczny”? Hanna Gronkiewicz-Waltz? Rafał Ziemkiewicz? A może miłośnicy rzucania kamieniami w policję? Jak ma funkcjonować państwo, jeśli urzędnicy będą się zastanawiać, czy ten lub inny wyrok, ten lub inny przepis nie są sprzeczne z pojmowanym przez nich „interesem społecznym” i w zależności od tego, do jakiego dojdą wniosku, będą dany przepis stosować, a wyrok wykonywać? Można by uznać np., że w interesie społecznym nie leży zamykanie kiboli rzucających kamieniami w policję, bo kilku spośród nich ma chore dzieci. Można w ogóle nie walczyć z kibolami, bo przecież kupują oni bilety na mecze i zaludniają trybuny, a gdyby im się tego zabroniło, to spadłyby obroty w kasach, kluby piłkarskie wpadłyby w tarapaty finansowe, a polska piłka nożna upadłaby jeszcze niżej. Interes społeczny wymaga przecież, by liga się rozwijała i wychowywała dobrych graczy dla kadry narodowej. Niech metro się nie buduje, niech setki tysięcy warszawiaków jeżdżą do pracy autobusami, bo w interesie społecznym jest utrzymanie uprzywilejowanych stanowisk handlowych dla grupy bojowo nastawionych kupców. Kupców, którzy - to prawda - ciężko pracują i mają rodziny. Ale czy pozostali mieszkańcy stolicy nie pracują i nie mają rodzin? W oczach kupców „interes społeczny” jest po ich stronie. W oczach większości warszawiaków - jak wynika z badań - nie jest.

Kupcy jak górnicy W demokracji tak to już jest, że spory rozstrzyga sąd. To m.in. na funkcjonowaniu tej instytucji i respektowaniu jej wyroków zasadza się porządek demokratyczny. A mój zacny kolega proponuje, by wyroki sądu przefiltrować przez „interes społeczny” i wedle uznania stosować się do nich lub nie. To prawda, wyroku sądu nie należy wykonywać w sposób partacki. Tu mogę się zgodzić z wieloma krytykami pani prezydent Warszawy, że tę akcję można było przeprowadzić w dużo bardziej profesjonalny sposób. Gdyby do kupców wysłano zawodowych negocjatorów i psychologów, gdyby do akcji wcześniej włączono policję, gdyby lepiej rozeznano się w sytuacji, być może udałoby się uniknąć zadymy. Być może. Bo - jak mogliśmy się przekonać - kupcy byli gotowi użyć wszystkich możliwych środków, by bronić swoich stoisk. Od wystawiania na szwank zdrowia swoich dzieci po wzywanie do pomocy ulicznych gangsterów. Jak rozumiem, w imię „interesu społecznego” należałoby teraz kiboli zaprosić na kawę i przyznać im medal honorowego mieszkańca Warszawy w dowód wdzięczności za obronę soli polskiego kapitalizmu - sprzedawców z Kupieckich Domów Towarowych?

Kupcy zastosowali tę samą metodę, co górnicy demolujący budynki rządowe: „zrobimy zadymę, pokażemy siłę, to nam ustąpią”. I mam wrażenie, że mój kolega Rafał Ziemkiewicz tych górników i te metody, a zwłaszcza tych polityków uginających się przed zadymiarzami dotąd potępiał.

Niebezpieczne pomysły Jeśli na jednej szali kładę interes grupy kupców, którzy mogą handlować w innym miejscu, a na drugiej - interes niemal dwóch milionów mieszkańców Warszawy, którym brakuje przestrzeni publicznej, interes stolicy europejskiego państwa, która do dziś nie może sobie poradzić z rozsądnym zagospodarowaniem centralnego placu miasta, bo prawdopodobnie najdroższa działka w tej części Europy jest zajęta przez brzydką budę z tanimi ciuchami, to przeważa ta druga. Państwo nie może się uginać przed partykularnym interesem wąskiej grupy walczącej o przywileje dla siebie (prowadzenie stoisk handlowych w centrum stolicy to niewątpliwy przywilej). Nie może też pozwalać, by taka grupa blokowała rozwój miasta (a tak się działo przez kilkanaście lat wskutek niezdarności urzędników). Wyroki sądu muszą być wykonywane, bo inaczej moglibyśmy tę instytucję po prostu zlikwidować. Propozycja, by wykonanie wyroków uzależnić od tego, czy samemu się uzna, że jest ona zgodna z „interesem społecznym” czy nie, to pomysł na wprowadzenie anarchii. Igor Janke

O czym nie szumią rzepy Dopiero dziś, ale lepiej późno, niż wcale. Na wiec potępienia warchołów dotarł, bowiem nasz gospodarz z Salonu 24, redaktor Igor Janke. Janke polemizuje z Ziemkiewiczem, przy okazji zaś powtarza argumenty o "przestrzeganiu prawa", równocześnie zaś - wzorem swoich kolegów - nie zauważa wszystkich pytań, które narosły wokół sprawy. Trudno, bowiem zadowolić się nic nieznaczącym wtrąceniem, że interwencja mogłaby być przeprowadzona bardziej profesjonalnie. Ale według Jankego i tak nie udałoby się uniknąć zadymy, bo kupcy z KDT to tak naprawdę zdeterminowani bandyci. Po raz kolejny raz pojawia się pytanie, czy wobec osób łamiących prawo dopuszczalne jest łamanie prawa, bo jednym wielkim złamaniem prawa była cała egzekucja komornicza. Dziennikarze, przepisując w zasadzie ten sam tekst, nie zauważają uparcie następujących kwestii:

- agencja ochrony Zubrzycki została wynajęta przez miasto do ochrony obiektu, nie zaś przez komornika do wsparcia podczas egzekucji

- nieznana jest w związku z tym podstawa prawna wydawania rozkazów pracownikom Zubrzyckiego przez komornika

- pracownicy firmy ochroniarskiej nie mieli prawa używać gazu ani pałek teleskopowych w zamkniętym pomieszczeniu

- policja ma obowiązek dbać o bezpieczeństwo wszystkich stron podczas egzekucji komorniczej

- przedstawiciele miasta twierdzili, że gaz został wpuszczony do pomieszczeń przez samych kupców, tymczasem istnieje film, na którym widać wyraźnie pracowników ochrony wpuszczających gaz do pomieszczenia. Odkąd film został ujawniony, watek gazu w ogóle zniknął z komentarzy dziennikarskich

- władze miasta stołecznego Warszawy są udziałowcami KDT, zasiadają we władzach spółki i wciąż pobierają wynagrodzenie z tego tytułu

- kwestią dodatkową jest brak zainteresowania faktem wyboru tej konkretnej agencji ochrony, pomimo licznych wątpliwości dotyczących jej właściciela

- naruszenie praw pana Tadeusza Kossa. Tutaj należy dodać, że wszelkie rozważania o budowie łącznika są czystą teorią, dopóki miasto nie porozumie się w tej sprawie z właścicielem, jak wynika, bowiem z planów łącznik między stacjami metra ma znajdować się prawie w całości na działce Kossa. Tymczasem miasto dotąd nie podjęło z nim żadnych rozmów ani konsultacji, co więcej - gdy po odzyskaniu placu Koss zaoferował miastu sprzedaż gruntu, wiceprezydent Jacek Wojciechowicz stwierdził, że miasto nie jest tą ziemią zainteresowane. Tego wątku jak dotąd nie poruszył zdaje się nikt, choć wszyscy bezproblemowo przejmują propagandowe hasło o odpowiedzialności kupców za brak drugiej linii metra. Oczywiście zarówno Igor Janke, jak i każdy inny piszący o sprawie w "Rzepie" dziennikarz mógłby mi odpowiedzieć, że przecież tekst w ogóle tych spraw nie dotyczył, ja, więc odpowiem pytaniem - a właściwie, dlaczego? Z lenistwa? Powtarzam, wyegzekwowanie jednego prawa ze złamaniem kilku innych praw jest przegraną, nie zwycięstwem prawa jako takiego. Co więcej - państwo do końca było bezsilne, gdyż prawo wyegzekwowała, z naruszeniem innych praw i przy bierności organów państwa, prywatna siła paramilitarna. Budyń78

Rozwój miasta Na stronie dzisiejszej Rzepy Igor Janke polemizuje z RAZ-em na gorący temat ubiegłego tygodnia - sprawy KDT. Nie wnikając już w samą istotę sporu,  chciałabym zadać Autorowi kilka najprostszych głupich pytań.

1. Czy kupcy tak sobie stoją i kasa im sama leci, czy też ktoś u nich kupuje? A jeśli kupuje, to czy przyganiany jest na siłę, czy sam przychodzi? Bo np. metro służy warszawiakom, a przecież ktoś na nim chyba zarabia, co nie? Jednym słowem - czy handel to tylko interes sprzedających, czy może kupujących również?

2. Czy warszawiacy, a zwłaszcza mieszkańcy centrum to sami bogaci ludzie, których stać na zakupy  w bardzo drogich sklepach?

3. Co to konkretnie jest ta "przestrzeń publiczna", której brakuje mieszkańcom stolicy?

4. Co Autor ma na myśli pisząc "rozsądne zagospodarowanie" centralnego placu miasta? Na czym wedle Autora polega ów ROZSĄDEK?

5. Czy możliwość robienia zakupów za normalne w miarę ceny w centrum miasta to też przywilej, którego należy mieszkańców centrum pozbawić, bo w stosunku do mieszkańców np. Ursynowa stanowią zaledwie garstkę? Idąc wczoraj Bracką nieopodal Szpilki zobaczyłam, że w miejscu gdzie niedawno całkiem jeszcze był uroczy nieduży sklepik, w którym zaopatrywałam się w artykuły biurowe, na wystawie znajdują się dwa manekiny pomalowane na złoto ozdobione maseczkami karnawałowymi, a na szczelnie zamalowanych drzwiach widnieje napis: TYLKO DLA DOROSŁYCH. W ten sposób moj partykularny interes, aby w razie, gdy np skończy mi się tusz w drukarce, lub zabraknie papieru szybciutko skoczyć za róg, został wyparty przez interes większości warszawiaków?????? Czy to jest właśnie rozwój stolicy? HANKA

O interesie społecznym I. Janke przyznaje się otwarcie, że nie wie, co to jest interes społeczny, choć zarazem, jak można sądzić, wie, czym jest państwo - i jest to rzecz ciekawa, gdyż do tej pory wydawało mi się, że jednym z istotnych składników etosu dziennikarzy jest działanie w interesie społecznym i to czasami wbrew uzurpatorskim zapędom administracji państwowej. Nie trzeba być znawcą politologii, by dostrzegać prostą prawdę, iż nie zawsze państwo działa w interesie społecznym, czyli dla dobra obywateli tudzież dla dobra ogółu. Bywają okresy historii, kiedy państwo funkcjonuje wyłącznie w interesie jakiejś uzurpatorskiej mniejszości i jego działanie ogranicza się do takiego sterowania obywatelami, by temu interesowi nie zagrażali. Nie wchodząc w szczegóły, można by wyróżnić trzy formy państwowości we współczesnym świecie: autonomiczną, okupacyjną i kolonialną. W zależności od tego, w jakiej formie państwowości egzystujemy, różnie może być rozumiany interes społeczny. Nie muszę chyba dodawać, że może on być sprzeczny z interesem państwa. Jeśli żyjemy w strefie okupacyjnej, to działanie na rzecz naszej rodziny czy przyjaciół może się kłócić z działaniami administracji państwowej. W tym wypadku zresztą administracja okupacyjna (vide „Polska Ludowa”) może sięgać i zwykle sięga w odpowiedzi po środki represji z fizyczną likwidacją niesubordynowanych obywateli włącznie. W przypadku państwowości kolonialnej nie sięga się raczej po środki ludobójcze, ale, podobnie jak w porządku okupacyjnym, interes społeczny jest definiowany z punktu widzenia interesu establishmentu, zwłaszcza, że przynajmniej część obywateli traktowana jest instrumentalnie, czyli jako niewolnicy. Inaczej się sprawy mają w przypadku państwa działającego autonomicznie i w interesie jego obywateli. Establishment ma świadomość służby obywatelom i podlega społecznej kontroli na wszystkich szczeblach, a ponadto stara się on działać tak, by wypracować warunki do maksymalnej kooperacji możliwie wszystkich „warstw”, środowisk czy instytucji stanowiących elementy składowe państwa. Ten czynnik kooperacji jest podstawowym wyróżnikiem sprawnie działającego (sprawnie, tj. w interesie społecznym) państwa. Jeśli administracja, rozwiązania legislacyjne, poszczególne służby (np. mundurowe lub specjalne) itd. działają na rzecz minimalnej kooperacji społecznej, a mają na celu maksymalne antagonizowanie poszczególnych grup zawodowych, środowisk, instytucji itd., to mamy do czynienia z państwem okupacyjnym lub kolonialnym, którego interesy są zwyczajnie nie do pogodzenia z interesami obywateli. Co odróżnia okupanta od kolonizatora? Ten pierwszy zwykle eksploatuje zajęty teren, nie licząc się z kosztami społecznymi i, jak wspomniałem, sięgając po eksterminację, co bardziej krnąbrnych jednostek - wiedząc, że jego działalność może mieć (lub ma) charakter tymczasowy i kiedyś może dojść do wybuchu buntu przeciwko władzy i establishmentowi. Ten drugi z kolei eksploruje zajęte terytorium, dając wyżyć przynajmniej części (uprzywilejowanych zwykle) obywateli, a więc stara się zachowywać jak gospodarz, tak by eksploatacja trwała możliwie jak najdłużej i by zarazem nadmierną opresją społeczną nie prowokować tubylczej ludności do buntu. Okupant może być zewnętrzny (obce, agresywne państwo) lub wewnętrzny (np. mafia). Kolonizator z natury jest zewnętrzny i wybiera sobie do „administracji państwowej” jakichś lokalnych zaprzańców na zajmowanym terenie. W Polsce akurat tradycje zaprzaństwa są, jak wiemy, wieloletnie, tedy wybierać jest naprawdę, w kim. Problem z naszym krajem polega jednak na tym, że wypracowano państwowość mieszaną, okupacyjno-kolonialną (przy oficjalnych pozorach autonomii), której cechy ujawniają się na przemian, dlatego czasami Polska zachowuje się jak kolonia, a czasami jak strefa okupacyjna w zależności od tego, która z destrukcyjnych grup rządzących różnymi obszarami naszego państwa, szczególnie się aktywizuje. Przykładowo, ktoś (za niezły kawał grosza) kupuje dom na nowym osiedlu, które nie jest jeszcze w całości ogrodzone i „monitorowane”. Wprowadza się z rodziną, po czym przybywa do niego przedstawicielstwo „firmy ochroniarskiej”, czyli mafii, nie bójmy się tego słowa, proponując swoje niezastąpione usługi, oczywiście. Jeśli klient grzecznie odmawia, to po niedługim czasie paskudny los sprawia, że ktoś plądruje mu dom lub przynajmniej wyprowadza spod niego samochód (ukradłszy kluczyki z przedpokoju) i klient zaczyna pojmować, jaka jest zależność między jego interesem a interesem mafii, która zapewni mu bezpieczeństwo. Podpisuje, więc zgodę na „ochronę” i odtąd faktycznie ma spokój. Proste. Analogicznie funkcjonuje „polskie państwo”. Jeśli jakaś grupa obywateli jest podporządkowana, tzn. respektuje drakońskie prawa ustanawiane przez establishment w interesie establishmentu, to nie dzieje się jej wielka krzywda. Jeśli nie, paskudny los zaczyna się mścić. Janke natomiast zastanawia się: „Jak ma funkcjonować państwo, jeśli urzędnicy będą się zastanawiać, czy ten lub inny wyrok, ten lub inny przepis nie są sprzeczne z pojmowanym przez nich „interesem społecznym” i w zależności od tego, do jakiego dojdą wniosku, będą dany przepis stosować, a wyrok wykonywać?” Powiem, więc tak:, jeśli urzędnicy nie wiedzą, czym jest interes społeczny, to ich działalność na rzecz państwa będzie iluzoryczna. Chyba, że służą okupantowi lub kolonizatorowi. FYM

Nie wiedzą sąsiedzi, czyli o polskim Berlinie Pani Barbara Sommer, minister edukacji landu Nadrenia Północna-Westfalia zapowiedziała przygotowanie wspólnego dla Niemiec i Rosji podręcznika historii. Według pani minister podręcznik ma posłużyć zacieśnieniu więzów między młodymi Niemcami i Rosjanami, dopomóc w poznaniu historii własnego kraju i kraju SĄSIADA. Rzecz w tym, że Niemcy i Rosja nie są sąsiadami. Dzieli je Polska! W dawnych czasach funkcjonował dowcip:, „z kim graniczy Związek Radziecki? Z kim chce.” Czyżby pani minister z Nadrenii uważała, że Federacja Rosyjska, jeśli zechce, to tak jak ZSRR, będzie graniczyć z Niemcami? A czy Rosja tego zechce? Rosjanie już dziś uważają, że mogą prowadzić politykę zagraniczną i gospodarczą omijając Polskę. Dla wielu Rosjan Polacy przestali być partnerami i stali się „wrogami”, a w najlepszym wypadku - kimś obojętnym. Pretensje historyczne, przenoszenie lub niszczenie pomników, wreszcie wstąpienie Polski do NATO potraktowano w Rosji jednoznacznie jako przejaw polskiej rusofobii. Jednym z wpływających na kształt obecnej polityki rosyjskiej jest filozof i geopolityk Aleksander Dugin. Utrzymuje on bliskie kontakty z generałami sztabu generalnego oraz ze środowiskiem miesięcznika „Orientir” wydawanego przez Ministerstwo Obrony Rosji. Ostatnia jego książka „Podstawy geopolityki. Geopolityczna przyszłość Rosji.”(1997) została zalecona jako podręcznik w akademiach wojskowych i dyplomatycznych Rosji. A konsultantem naukowym książki był generał odpowiadający w rosyjskim sztabie generalnym za sprawy planowania strategicznego. Otóż Dugin udzielił wywiadu polskiemu pismu „Fronda”. Zdający pytania dziennikarz wyraził obawy, co do sojuszu Rosji z Niemcami. Dugin potwierdził, że celem Rosji jest: „Zjednoczyć się z Niemcami i stworzyć potężny blok kontynentalny.” I dodał, że „Rosja w swoim geopolitycznym... Rozwoju nie jest zainteresowana w istnieniu niepodległego państwa polskiego w żadnej formie.” A więc podręcznik pani Sommer może się przydać. Zastanawia jednak dziwaczne w gruncie rzeczy pragnienie Niemiec graniczenia z Rosją. Jeśli bowiem prześledzimy historię Europy to stwierdzimy, że Niemcy dwa razy graniczyły z Rosją i dwa razy wyszły na tym niczym przysłowiowy Zabłocki na mydle. Pierwszy raz  granica niemiecko - rosyjska powstała w XVIII wieku, po udanej operacji ćwiartowania Polski w rozbiorach. Było wówczas całkiem sympatycznie, bo już nie tylko Prusy, Pomorze i Śląsk stały się „niemieckie”, ale także kolebka polskiej państwowości Wielkopolska z Gnieznem i Poznaniem. Niestety, w 1914 r. mili sobie sąsiedzi wzięli się za łby. A w 1918 r. powstało odrodzone państwo polskie i Niemcy musieli się wynieść z Poznania, Bydgoszczy, Katowic. Drugi raz Niemcy mieli granicę z Rosjanami po wspólnym z nimi dobiciu polskiego wojska na polach bitewnych września 1939 r. I znowu sympatyczni sobie sąsiedzi wg wzoru, kto się lubi ten się czubi wzięli się za łby. W efekcie, w 1945 r. Niemcy musiały oddać Polakom Opole, Wrocław, Szczecin, Gdańsk, Olsztyn, a rodzice malutkiej, Eriki Steinbach gwałtownie opuszczali okupowaną Rumię  nie chcąc czemuś spotkać  nadciągających krasnoarmiejców. To prawda, że Polska nie wychodziła dobrze na tych niemiecko - rosyjskich miłostkach. Druga RP była przecież terytorialnie mniejsza od rozebranej na części Pierwszej  - utraciła, mimo wygranej wojny z bolszewikami w 1920 r., ogromne obszary na wschodzie. Także obecna Trzecia RP jest mniejsza od Drugiej - znowu uszczuplona o ziemie wschodnie. Jednak Niemcom los Polski raczej powiewa, więc nie o Polaków tu chodzi. Rozważamy racjonalność pragnienie graniczenia z Rosją z niemieckiego punktu widzenia. I stwierdzamy, że dwa razy Niemcy z Rosjanami graniczyli i dwa razy w rezultacie tego sąsiedztwa dostali po grzbiecie. Co więcej, jak długo Polska istniała, to wschodnia granica Niemiec była bezpieczna? Potężna Pierwsza Rzeczpospolita nie odbierała słabym i skłóconym Niemcom Śląska i Pomorza, a gdyby nie II wojna światowa, to dziś Wrocław i Szczecin byłyby niemieckie. Dziwne, że Niemcy nie widzą tej zbawiennej dla nich roli polskiej przesłony od strony ukochanej przez nich Rosji. Można  przypuszczać, że jeśli niemieckie pragnienie sąsiedztwa z Moskalem po raz trzeci się ziści, to niewykluczone, że w efekcie tego i Berlin będzie polskim miastem. Wszak historyk podaje: „nazwa Berlin najprawdopodobniej, według hipotezy Reinholda Trautmanna, jest zniekształconą nazwą Bralin, (za czym przemawia m.in. zapis w dokumencie z 1215 roku nazwy miejscowości jako Braline) i pochodzi od nazwy osobowej Bral, czyli skróconej formy słowiańskiego imienia złożonego Bratosław”. A Bratosław to „staropolskie imię męskie, złożone z członów Brat(c)- ("bratu", "członkowi wspólnoty rodowej", "człowiekowi bliskiemu") i -sław ("sława"). Imię to mogło oznaczać "tego, kto sławi swoich bliskich". Polscy publicyści często twierdzą, że Niemcy to państwo poważne. Politycy niemieccy uchodzą za zimnych i konsekwentnych realizatorów realpolitik. Też mi real! Romuald Szeremietiew

Bomba zegarowa, tortury i pranie mózgów w USA W USA rząd Busha-Cheney'a szerzył fałszywą i demoralizującą propagandę, że istnieje masowe zagrożenie bombami zegarowymi. Powstał powszechnie powtarzany symbol „tykającej bomby,” przed którą władze mogą jakoby natychmiast uratować zagrożonych obywateli, jedynie za pomocą tortur, jako niby błyskawiczny sposób ujawnienia miejsca i szczegółów tykającej bomby oraz umożliwienia natychmiastowego jej rozbrojenie. Typowo dla tego rodzaju propagandy, głównym zagrożeniem i tematem jest „tykająca bomba”, a nie łamanie prawa stosowaniem tortur. Jest to skuteczna metoda demoralizacji ludzi, których straszy się globalną wojną przeciwko terroryzmowi - wojnę tę prezydent Bush nazywał „globalną wojną przeciwko terrorowi.” Dramatyczny obraz „tykającej bomby zegarowej” odwraca uwagę od cynicznego kłamstwa dotyczącego działania tortur, które w historii nigdy nie nadawały się do ustalania miejsca i stanu bomby zegarowej, o której władze dowiedziałyby się jakoby na kilka minut przed jej wybuchem i rozpaczliwie starałyby się dowiedzieć gdzie ta bomba znajduje się. Dramat zagrożenia niewinnych obywateli lub ważnych urządzeń obrony państwa, odwraca uwagę od dwu podstawowych faktów: a mianowicie łamanie prawa przez stosowanie tortur i wielkie kłamstwo dotyczące skutków samych tortur, które stosowane przez pewien okres czasu nadają się wyłącznie do wymuszania fałszywych zeznań na torturowanych ludziach, którzy odpowiednio spreparowani podpisują fałszywe zeznania potrzebne władzom w ich grze politycznej. Typowym przykładem fałszywej propagandy w czasie ataku na Irak była jakby bliska współpraca i wzajemna pomoc rządu Saddam'a Hussein'a z Al-Qaidą Osamy bin Ladena. Stworzenie i udokumentowanie tej cynicznej fikcji, niemającej nic wspólnego z rzeczywistością, wymagało kilkudziesięciu zabiegów topienia aresztowanych działaczy Al-Qaidy, co trwało przez kilka do kilkunastu tygodni. Fakt ten jest ilustracją nonsensu, jakim jest przekonywanie Amerykanów, że jedynym ratunkiem przed katastrofalnym wybuchem bomby zegarowej jest stosowanie tortur. Ostatnio w wielu programach telewizyjnych kłamliwą propagandą o skuteczności a nawet wręcz konieczności stosowania tortur, przekonywał amerykanów były wiceprezydent Dick Cheney i jego córka, afiszująca się jako lesbijka. Naturalnie media masowego przekazu traktują te wypowiedzi mniej krytycznie niż prasa internetowa. Ivan Eland opublikował 18 lipca 2009 r. artykuł w piśmie internetowym Antiwar.com, pod tytułem: „Zbrodnicza Motywacja Bezprawia Rządu Busha” („The Sinister Purpose Behind Bush Administration Lawlessness”). Pozorny brak zdrowego rozsądku w łamaniu prawa i stosowaniu tortur i tajnych akcji CIA oraz nielegalny podsłuch obywateli, stosowany przez rząd Busha, był w istocie rzeczy perfidny i cyniczny. Od dawna skompromitowane tortury nie działają i nie dają na czas informacji, żeby zapobiec wybuchowi bomby zegarowej, ale często dają fałszywe zeznania, kiedy torturowany człowiek stara się uzyskać przerwanie bólu i daje takie zeznania, jakie wydają mu się, że są zgodne z życzeniami jego oprawców. Natomiast na polu bitwy wiedza wroga, że będzie torturowany, motywuje go do bardziej zaciekłej walki i naturalnie do stosowania tortur na wziętych do niewoli żołnierzach USA. Dzieje się tak mimo istnienia prawa międzynarodowego zakazującego stosowanie tortur. Mimo wielkiej akumulacji kryminalnych praw amerykańskich i międzynarodowy oraz wypowiedzi pisarzy przeciwko stosowaniu tortur, rząd Busha w czasie jego pierwszej kadencji z entuzjazmem nakazał stosowanie tortur, a następnie ostrzeżony o możliwych konsekwencjach, oficjalnie tortury zakazał, ale pozostawił wiceprezydentowi wolną rękę, żeby Dick Cheney nie tylko stosował tortury, ale również stosował skrytobójstwa na ludziach podejrzanych o udział w aktach terroru. Ostatnio wyszło na jaw, że wiceprezydent Dick Cheney łamał prawo amerykańskie, kiedy nakazał CIA nie tylko łamanie prawa, ale i nie meldowanie natychmiastowe zbliżających się akcji, takich jak szeroko zakrojone plany licznych skrytobójstw. Wice prezydent Dick Cheney świadomie i zdecydowanie zdecydował się działać ponad prawem, o czym obecnie nie ma ochoty publicznie mówić, tak jak to niedawno straszył publiczność schematem tykających bomb zegarowych, jako uzasadnieniem stosowania tortur. Trudno powiedzieć, jaką rolę odgrywała arogancja Busha i Cheney'a, ale można zacytować obecnego szefa sztabu prezydenta Obamy, zaciekłego syjonisty, Rhama Emanuela, który powiedział, że „każdy kryzys powinien być odpowiednie wyeksploatowany.” Podczas gdy odzywały się głosy potępiające używanie prowokacji 9/11 do najazdu na Irak, jak dotąd niewielu Amerykanów potępia łamanie prawa i stosowanie tortur i skrytobójstw, wprowadzone przez rządy Busha-Chenney'a na podstawie dominującej władzy wykonawczej, w formie „imperialnej prezydentury,” stosowanej od czasów Zimnej Wojny, począwszy od prezydenta Trumana i jego decyzji ludobójstwa za pomocą bomb atomowych. Prezydent Obama usiłuje poprawić opinię o USA i teraz w ramach gry dyplomatycznej, otrzymuje zbiorowe listy na zamówienie CIA, od byłych prezydentów krajów post-satelickich. Listy te wzywają o większe wpływy Waszyngtonu na politykę Europy Środkowo Wschodniej. Treść takiego listu podaje Washington Post z 19 lipca, 2009. W liście tym wyróżnia się podpis byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, również byłego czeladnika, KGB, który, jeszcze niedawno, w czasie jego kadencji, posłusznie zgodził się na torturowanie w Polsce, przez agentów CIA, przywożonych w tym celu na lotnisko w Szymanach, przywódców Al-Qaidy. Faktycznie konstytucja USA nakazuje system kontroli władz ustawodawczych nad władzami wykonawczymi. System ten był wielokrotnie gwałcony w historii USA i rząd Busha stworzył z niego tak zwany „executive, juggernaut,” czyli „prawo łamiącą” władzę wykonawczą, która ignoruje prawa zatwierdzone przez władzę ustawodawczą, i stwarza dyktaturę opartą na rządach za pomocą dekretów. Bush'owi udało się stworzyć „superimperialną prezydenturę,” która jest najgorszym i jednocześnie najbardziej szkodliwym skutkiem jego rządów dla Stanów Zjednoczonych. Po rządach Busha-Cheney'a pozostał fałszywy i skuteczny symbol „tykającej bomby,” przed którą władze mogą „natychmiast” niby ratować zagrożone społeczeństwo za pomocą tortur. Takimi sposobami Bush'owi udało się stworzyć „super-imperialną prezydenturę” i na długo utrzymać system łamania konstytucji amerykańskiej oraz deprawować rządy w USA. Iwo Cyprian Pogonowski

Singer, Schultz i tło historyczne Żydów-Arendarzy w Rzeczypospolitej. Isaac Baszewis Singer (1904-1991) otrzymał Nagrodę Nobla w 1978 roku za jego twórczość w języku Jiddisz i był przez wielu krytyków uważany za Szekspira w literaturze tego języka. Urodzony niedaleko Warszawy, Singer od dzieciństwa był pogrążony w kulturze i języku żydowskim, (po angielsku Yiddish) do tego stopnia, że prawie zupełnie nie znał języka polskiego do 15tego roku życia. Mówił, że w dzieciństwie język polski był jemu tak obcy jak język chiński. Trzeba pamiętać, że pod zaborem rosyjskim przed Pierwszą Wojną Światową, nie było szkół powszechnych w języku polskim. Singer był autorem artykułów w żydowskiej nowojorskiej gazecie „Forverts,” w której występował pod pseudonimem Iccok Warszawski. W artykule z 17 września 1944 pod tytułem „Żydzi i Polacy żyli razem przez 800 lat, ale nie byli zasymilowani”, Singer napisał między innymi, że: „Rzadko zdarzało się żeby Żyd uważał za stosowne i potrzebne mu żeby nauczyć się mówić po polsku; rzadko zdarzało się żeby Żyd był zainteresowany historią Polski lub polityką polską”. Pisząc o Drugiej Rzeczpospolitej (1918-1939) Singer stwierdził, że „nawet w kilku ostatnich latach należało do rzadkości żeby Żyd mówił dobrze po polsku. Pośród trzech milionów Żydów mieszkających w Polsce, dwa i pół miliona osób nie umiało napisać po polsku najprostszego listu. Żydzi mówili po polsku bardzo słabo. W Polsce żyło kilkaset tysięcy Żydów, dla których język polski był równie obcy jak język turecki”. W następnym artykule na ten sam temat w piśmie „Forverts” z 20 marca 1964 roku, Singer napisał: „Moje usta [i narządy mowy] nie mogły przywyknąć do miękkich spółgłosek w języku polskim. Moi przodkowie żyli w Polsce od wieków, ale w rzeczywistości byłem i czułem się w Polsce cudzoziemcem mówiącym oddzielnym językiem i pogrążonym w innej kulturze i religii. Czułem się bardzo obco w Polsce w tej sytuacji i często myślałem o przeniesieniu się do Palestyny”. Bruno Schultz (1892-1942) był Żydem i jednocześnie członkiem polskiej inteligencji urodzonym w Drohobyczu w Małopolsce Wschodniej, wówczas Galicji Wschodniej, według nazwy nadanej w czasie zaborów przez Austrię, od Halicza, starego grodu Rusi Czerwonej. Stało się to w celu stworzenia konfliktu między Polakami i mniejszością ruską. Pierwszy słownik języka ukraińskiego był wydany we Wiedniu. Z upadkiem znaczenia Austrii szkolnictwo polskie było w rozkwicie w całej Małopolsce tak, że nawet ortodoksyjni Żydzi przeważnie znali język polski. Bruno Schultz pisał wyłącznie po polsku i był laureatem Polskiej Akademii Literatury w 1938 roku. Był on utalentowanym grafikiem tak, że prasa w języku Jiddisz zaczęła publikować jego rysunki w 1930 roku. Schultz biegle mówił po polsku i po niemiecku oraz rozumiał gwarę żydowską. Bruno Szultz został on zabity na ulicy, w Drohobyczu, przez niemieckiego oficera, w mieście, w którym w latach 1924-1941 był profesorem gimnazjalnym. Niestety odmówił on pomocy udzielonej przez jego polskich przyjaciół i nie uciekł z miejscowego getta. W ten sposób stracił on możliwość przeżycia wojny. Żydzi, którzy dobrze znali język polski mieli większe szanse uratować się niż ortodoksyjni Żydzi, którzy mówili tylko po żydowsku. Baszewis Singer opisał stan przepaści językowej i kulturalnej między Polakami i Żydami, który to stan przyczynił się do tragicznego losu Żydów pod niemiecką okupacją. Niemcy poznawali wielu Żydów po ich wyglądzie i ubraniu jak też przez obcięcie napletka (obrzezanie). Ortodoksyjni Żydzi znali język polski tylko wtedy, kiedy był on im potrzebny do zarabiania na życie. Żydzi w zachodnich prowincjach Polski nie mówili gwarą żydowską. Mówili oni po niemiecku, zwłaszcza, że w czasie dokonywania zaboru pruskiego masy biednych Żydów, nazywanych „bettel Juden”, czyli Żydów-żebraków były wypędzane na wschód. Zamożni Żydzi, którzy pozostali w zaborze pruskim w krótkim czasie przenosili się w głąb Niemiec i wyłącznie używali języka niemieckiego. Nie wielu Żydów zostało na terenach zaboru pruskiego i stanowili oni bardzo mały procent żydostwa polskiego. Niestety znajomość poprawnego języka niemieckiego Żydów w zachodniej Polsce nie uchroniła ich od tragicznego losu, kiedy po przegranej bitwie pod Moskwą, Hitler porzucił swój wcześniejszy plan deportacji wszystkich Żydów z terenów okupacji niemieckiej na wyspę Madagaskar i postanowił dokonać zagłady Żydów, żeby nie dopuścić do najazdu tak zwanych „Żydów Wschodnich” na Niemcy, w razie klęski Niemiec w Drugiej Wojnie Światowej. Isaak Baszewis Singel i Bruno Schultz są ważnymi postaciami historycznymi społeczeństwa żydowskiego w czasach Drugiej Rzeczypospolitej, czyli Polsce odrodzonej w 1918 roku po zaborach (1762-1795). Naturalnie stosunki Żydów z nie-Żydami panujące w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej, czyli w Rzeczypospolitej Szlacheckiej stanowiły tło dalszej historii Żydów na ziemiach Polski przed rozbiorami. Na większości ziem etnicznie Polskich nie był stosowany ten szkodliwy dla tych stosunków system Arendy, który był używany przy tworzeniu wielkich latyfundiów magnackich, opartych na zmianach prawa dziedziczenia dokonanych w 1589 roku, kiedy sejm zatwierdził legalne przekazywanie majątku najstarszemu synowi. Największe latyfundia na wschodzie Rzeczypospolitej były terytorialnie większe niż wszystkie Wyspy Brytyjskie razem wzięte. System Arendy polegał na przeważnie jednorocznych z góry opłacanych dzierżawach majątków, nieraz składających się z kilku wsi. Około trzy czwarte Żydów w Rzeczypospolitej Szlacheckiej żyło na terenach gdzie stosowany był system Arendy. Fakt, że Żydzi-Arendarze uzyskiwali z góry płatne dzierżawy z prawem do kontrolowani chłopów zamieszkałych w dzierżawionych majątkach był powodem wielu konfliktów społecznych i powodował pogromy Żydów zwłaszcza na Ukrainie. Trzeba pamiętać, że Arendarze mieli prawo karać chłopów karami pieniężnymi jak również w niektórych majątkach karą śmierci. Arendarz miał prawo nakładać podatki oraz pobierał wypłaty na koszty kościelne od chłopów na wschodnich terenach Rzeczypospolitej. Koszty kościelne były pobierane od chłopów przez Żydów-Arendarzy za chrzty, śluby, pogrzeby oraz czasem za sam wstęp do kościoła lub cerkwi. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenia na chłopach robiły tego rodzaju wydatki związane z ich religią, a nakładane przez Żydów-Arendarzy. Iwo Cyprian Pogonowski

Bromski: 50 procent poparcia uderzyło Platformie do głowy Posłowie PO z partyjniacką konsekwencją bronią swojego legislacyjnego potworka, jakim jest nowa ustawa medialna. Nawet, jeśli własny rozum każe im myśleć inaczej - pisze reżyser i scenarzysta. Po raz drugi już w ciągu tygodnia minister Rafał Grupiński („Dziennik”, a teraz „Rzeczpospolita”) oskarża mnie, że występując w obronie mediów publicznych, czynię to we własnym interesie jako producent seriali czerpiący zyski z telewizji publicznej. O to samo oskarża Macieja Strzembosza. Wcześniej podobne insynuacje wypowiadała publicznie pani poseł Śledzińska-Katarasińska.

Mentalność polityków Otóż po pierwsze: nie jestem producentem, lecz scenarzystą i reżyserem. Nie produkowałem żadnych seriali telewizyjnych, owszem, napisałem i wyreżyserowałem serial „U Pana Boga w ogródku”, wyprodukowany dla TVP SA przez państwowe Studio OKO. Tak, więc to nie ja zarabiam na telewizji, lecz telewizja zarabia na mnie (proszę sprawdzić wyniki oglądalności w TVP oraz wpływy z reklam przy emisji takich moich filmów, jak choćby „U Pana Boga za piecem”, „Kariera Nikosia Dyzmy”, „To ja, złodziej”, „Dzieci i ryby”, „Sztuka kochania”, „Kuchnia polska” itd.). Przy okazji niech biuro ministra sprawdzi również, ile TVP SA zarobiła na produkowanym przez Macieja Strzembosza serialu „Ranczo”. Podłość tych insynuacji polega na świadomym kłamstwie: Strzembosz produkował m.in. „Miodowe lata” dla Polsatu, „Kasię i Tomka” dla TVN i nie potrzebuje telewizji publicznej, żeby utrzymać się ze swojego zawodu. Po drugie: najwidoczniej w mentalności niektórych polityków, jak pan minister Grupiński czy pani poseł Śledzińska-Katarasińska, nie mieści się, że nie zawsze działa się we własnym interesie, że są ludzie, którzy działają w interesie społecznym. No cóż, każdy sądzi według własnej miary. Przypominam, że jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich mam obowiązek bronić interesu społecznego środowiska filmowców, i to zarówno tych utalentowanych, jak i tych nie utalentowanych, jak z właściwą sobie subtelnością podzielił środowisko pan minister Grupiński. Po trzecie: ustawa medialna, której (jak wieść niesie) współautorem jest pan Rafał Grupiński, jest bublem prawnym. Uzależnia media publiczne od ministra finansów, rządu i większości parlamentarnej. Nie gwarantuje stabilności finansowej (nie da się zaplanować budżetu). Zmusza telewizję do dalszej komercjalizacji. Grozi upadkiem publicznego radia, regionalnych oddziałów TVP oraz kanałów tematycznych, takich jak TVP Kultura. Specjaliści od prawa unijnego uważają, że nie jest zgodna z prawem europejskim, co grozi koniecznością zwrotu nieformalnie uzyskanej pomocy publicznej (podobnie jak w wypadku polskich stoczni), a w konsekwencji zmierza wprost do likwidacji mediów publicznych, o czym mówią bez wyjątku wszyscy: najwybitniejsi artyści, intelektualiści, autorytety prawne i naukowe, medioznawcy, eksperci polscy i zagraniczni. A Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w liście skierowanym do prezydenta RP wyraża zaniepokojenie projektem ustawy grożącym ograniczeniem wolności słowa w Polsce.

Nie rozumieją po polsku Najwidoczniej jednak posłowie Platformy nie rozumieją, kiedy się do nich mówi po polsku, i z konsekwencją partyjniacką zaprzeczają rzeczom dla wszystkich oczywistym, broniąc swojego legislacyjnego potworka, nawet gdyby własny rozum kazał im myśleć inaczej. Widocznie 50 proc. poparcia w sondażach uderza do głowy. Od lat postulujemy ideę mediów publicznych wolnych od uzależnień politycznych, z ograniczeniami w nadawaniu reklam, edukacyjnych, umożliwiających społeczeństwu dostęp do wysokiej kultury, promujących kulturę języka i obyczaju, wyznaczających mediom prywatnym wysokie standardy programowe. Stowarzyszenia twórcze, dziennikarskie i autorskie zawiązały porozumienie w tym celu już w listopadzie, 2005 r. Dziwię się, że przeciwko takim mediom i takiej telewizji publicznej występuje przedstawiciel premiera RP, minister w jego kancelarii Rafał Grupiński. Nie oczekuję przeprosin od pana ministra Grupińskiego, uprzedzam jednak obywatela Rafała Grupińskiego, że jeśli swoje insynuacje powtórzy po raz trzeci, wymuszę takie przeprosiny na drodze sądowej. Jacek Bromski

Ale jaja…! Poniżej zamieszczam materiał, jaki znalazłem na jednej z polonijnych stron internetowych. Materiał tez świadczy o niewyobrażalnym wręcz problemie wzajemnego oszukiwania się i o niebywałej nieuczciwości ludzi zasiadających  w radach dyrektorów polonijnych organizacji. Nie powinienem właściwie uogólniać, więc powiem wprost: chodzi o prezesa i część dyrektorów obecnej Rady Dyrektorów Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej. Jestem ogromnie ciekaw sprawozdania Komisji Rewizyjnej naszego banku na Walnym Zebraniu w październiku i nie tylko w kontekście tego, co poniżej, ale również w kontekście horrendalnych wydatków na szkolenia i wyjazdów naszych dyrektorów na zlot unii kredytowych do Barcelony, w kontekście dotacji na Katedrę Języka Polskiego przy Uniwersytecie Columbia - przypomnę: status Unii Kredytowej mówi bardzo wyraźnie, że dotować można głównie wydarzenia i instytucje służące członkom unii kredytowej, jako części społeczeństwa -, również w kontekście zwolnienia Krystyny Myssury, jak też i “nominowania” nowych sponsorów, a nade wszystko w kontekście wstrzymania przelewu składek członkowskich dla Centrum Polsko-Słowiańskiego w zderzeniu z faktem, że zarówno Copiaque, jak i Clark owe składki otrzymały i to w zwiększonych kwotach. Przerażająca jest gra organizacji wymienianych w poniżej cytowanym tekście polegająca na zmienianiu poglądów, poczynań i powiązań. Przypomnę: jeszcze dwa lata temu Patriotyczny Klub Dyskusyjny był zlokalizowany w Centrum PiS, a jego szef był członkiem Rady Dyrektorów tejże organizacji. Na koszt Centrum poleciał do Ameryki Południowej na spotkanie z Panem Kobylańskim - jakoś nie było wówczas sygnałów, że należy zmienić Radę Dyrektorów, lub jej członków. PKD organizował przy pomocy i w siedzibie Centrum spotkania z dziennikarzami i działaczami opozycyjnymi z Polski. Wszystko wyglądało całkiem dobrze. Po spotkaniu z premierem Tuskiem przewodniczący PKD publicznie zaprotestował przeciwko wręczeniu premierowi upominku (statuetka Empire State Building) oraz złożeniu deklaracji poparcia dla D. Tuska przez delegację Centrum. Miał do tego pełne prawo. Co więcej całkowicie się z nim zgadzałem w tej kwestii? Delegacja nie miała upoważnienia Członków. Czy musiał jednak rezygnować z udziału w Radzie Dyrektorów? No i właśnie. Z chwilą jego rezygnacji natychmiast rozpoczął walkę z Centrum, jako “wrzodem” na ciele Polonii. Nastąpił całkowity zwrot w kierunku Unii Kredytowej, jako instytucji, która pomogłaby zwalczyć obecnych dyrektorów CP-S. Apogeum nastąpiło 8 marca br. na zebraniu członków CP-S poprzedzonym sławetnym (zamkniętym) spotkaniem “Liderów” Polonii, miesiąc wcześniej, 6 lutego. Teraz wygląda na to, że Patriotyczny Klub Dyskusyjny został wykolegowany przez radę Dyrektorów Unii, a ściśle chyba mówiąc przez jej prezesa. Śmiem wątpić w prawdziwość pełnego epitetów, ale bez konkretów opisu Rady Dyrektorów Centrum zamieszczonego w poniższym tekście. Cytuję ten tekst w całości, aby nie być posądzonym o manipulowanie opinią publiczną. Żal mi patriotów z Klubu Dyskusyjnego, ale chyba powinni być nieco bardziej przewidujący i wziąć pod uwagę, że gra na dwa fronty, zmienianie poglądów, przewracanie „kabotów” na drugą stronę nigdy nie kończy się sukcesem. Ta interesująca lektura pokazuje kompletny brak szansy Polonii na wejście w “rynek” amerykański, czyli zbudowanie polonijnego lobby. Zapraszam do tej ekscytującej lektury pozwalając sobie na komentarze pod niektórymi paragrafami (na czerwono): „ZAMIENIŁ STRYJEK - SIEKIERKĘ NA KIJEK!” 8 Marca b.r. na zebraniu w CP-S Pan Krzysztof Matyszczyk w imieniu Unii Kredytowej zadeklarował definitywne rozwiązanie nabrzmiałego problemu, jakim jest obecna sytuacja w CP-S. W oparciu o 1500 podpisów, z których około 90% zebrali członkowie Patriotycznego Klubu Dyskusyjnego, Unia Kredytowa wniosła sprawę do sądu o odwołanie obecnej Rady Dyrektorów CP-S (z p. Kamińską i p. J. Jóźwiakiem na czele) i zwołanie Nadzwyczajnego Walnego Zebrania, celem wyboru nowej Rady Dyrektorów. O powyższym fakcie powiadomiła mnie 8 kwietnia p. Marzena Wierzbowska (członek Rady Dyrektorów Unii Kredytowej) oraz o zainwestowaniu w procedury prawne z tym związane, 20 tys. dolarów. No, proszę, a na dotowanie polskich koncertów Unia może wydać najwyżej $1500, tak przynajmniej zawsze mi tłumaczy odmowę pokaźniejszego sponsorowania. Kto w takim razie daje prawo Radzie Dyrektorów na desygnowanie 20 tysięcy do walki z Centrum Polsko-Słowiańskim? Łapczywa zgoda na to, zadeklarowana przez PKD stawia ten klub również na pozycji raczej “niszczycieli”, niźli walczących o dobro Polonii. Wynajęci adwokaci ustalili, iż zgodnie z prawem stanowym Nowego Jorku, do usunięcia Rady Dyrektorów CP-S, potrzeba 10% podpisów ogółu członków, a nie jak zapisano w statucie CP-S - 20%. A ile kosztowali “wynajęci” adwokaci…? To takimi sprawami nasza Unia ma się statutowo zajmować? Pani M. Wierzbowska również poinformowała mnie, że p. Marek Zawisny, proponuje powołanie Tymczasowej Rady Dyrektorów CP-S, w celu przygotowania do zwołania Nadzwyczajnego Zebrania i wyborów w CP-S - twierdząc, że taki jest wymóg prawny. W skład Rady weszłoby 9 osób w tym 3 osoby z Patriotycznego Klubu Dyskusyjnego. Pani Wierzbowska nalegała, by jeszcze tego samego dnia (tj. 8 kwietnia) podać nasze kandydatury. Zaproponowałabym wszedł do tej Rady (H.P.) a oprócz mnie Arkadiusz Tomaszewski i Jan Welenc. Nie wyraziłem zgody na swój udział. Powiedziałem też, że takie decyzje wymagają namysłu i konsultacji. Pani Wierzbowska skonsultowawszy się z przedstawicielem Unii Kredytowej przyznała, że sprawa nie jest aż tak pilna i że sprawa ta może poczekać do piątku 10 kwietnia. Zebrani odnieśli wrażenie jakby p. Wierzbowska zaangażowana była w tym sporze, po drugiej stronie, mimo że jest ona członkiem naszego klubu. W każdym razie lojalność naszej klubowej koleżanki została nadwątlona z wynikającymi stąd oczywistymi konsekwencjami. W dniu 10 kwietnia miało miejsce spotkanie naszego Klubu, w tym również p. M. Wierzbowska (członek Patriotycznego Klubu). Pani Wierzbowska, przedstawiła pokrótce cel tego spotkania, którym było podjęcie decyzji w/s partycypacji naszego Klubu w Tymczasowej Radzie Dyrektorów CP-S. Pan Marek Zawisny przekazał za pośrednictwem p. Wierzbowskiej propozycje włączenia do Tymczasowej Rady Dyrektorów trzech przedstawicieli Klubu przy dziewięcioosobowym składzie Rady. Jakby nie patrzeć na sprawę 3 osobowa reprezentacja, stanowiąca 1/3 składu Rady byłaby pozbawiona jakiegokolwiek wpływu na podejmowane decyzje, które Klub z racji uczestnictwa w obradach, musiałby uwiarygodniać. Branie odpowiedzialności za decyzje w wypracowaniu, których, Klub nie partycypuje na równych prawach, godziłoby w dobre imię i transparentność działalności. Wyznaczenie Klubowi roli petenta w rozgrywce o unormowanie spraw CP-S w interesie Polonii, w pewien sposób jest dla nas nie do przyjęcia. Okazało się, bowiem że potrzebni bylibyśmy do czarnej roboty tj. akcji zbierania podpisów, natomiast do decydowania byliby inni. Nie godzimy się na instrumentalne a tym samym poniżające traktowanie członków naszego Klubu.  To wielce chwalebne stwierdzenie, ale w kontekście ostatnich zdań równie wielce niewiarygodne. A co tam robi Marek Zawisny i z jakiej racji? Uzdrowiciel, odnowiciel? Myślałem, ze swoje już zrobił…? A co do Pani Wierzbowskiej: Jakież to dziwne - kiedy zbierałem podpisy pod moją petycją na członkostwo w Radzie Dyrektorów Unii, zbierała je również pani Wierzbowska; zdumiewała mnie wówczas nasza zgodność w bardzo negatywnej ocenie pracy Rady Dyrektorów. Skoro jednak weszła do niej natychmiast zmieniły się jej poglądy. Teraz znalazła pracę w Clark dzięki właśnie Radzie Dyrektorów…i wszystko jest w porządku. Choć, jak widać nie bardzo, bo zaufanie zostało nadwątlone postawą w stosunku do PKD. W toku dalszych narad ustaliliśmy, że Klub nie może jednak pozwolić sobie na kompromitację w oczach Polonii. Bowiem Powołanie Tymczasowej Rady Dyrektorów przez zwołaną doraźnie grupę a nie przez przedstawicieli 50 tysięcy członków byłoby krokiem bezprawnym. Taka Rada, która sama sobie ustala prawa, wyznacza cele i zadania, byłaby bardziej niebezpieczna niż dotychczasowe kierownictwo CP-S. W tej sprawie zdecydowaliśmy się przedstawić na piśmie warunki dalszego naszego uczestnictwa w uporządkowaniu spraw CP-S. Wystąpiliśmy z pismami do Przewodniczącego Rady Dyrektorów Unii Kredytowej (PSFUK), pana Krzysztofa Matyszczyka i Menadżera Unii Kredytowej pana Bogdana Chmielewskiego. Poniżej treść pisma (patrz załącznik, 1) Ponieważ w określonym terminie nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi na pisma wysłane listem poleconym zdecydowaliśmy się wziąć udział w spotkaniu z kandydatami do Tymczasowej Rady licząc, że pójdą na pewne konieczne ustępstwa. I można powiedzieć, iż 20 kwietnia (poniedziałek) udało się dokonać kilku satysfakcjonujących nas ustaleń. Panowie, trochę cierpliwości; CP-S nie otrzymało od Unii Kredytowej odpowiedzi od listopada ubiegłego roku na ponad 20 pism. Nie gorączkujcie się. Uzgodniliśmy: 1/ spotkanie z członkami Centrum PolskoSłowiańskiego w Domu Narodowym (piątek 24 kwietnia, godz. 6 wieczorem). Miała to być szansa dla członków CP-S by określili, kto powinien a kto nie - wejść do tej Tymczasowej Rady. 2/ Unia Kredytowa zadeklarowała ogłoszenie zebrania w nowojorskiej prasie. 3/ Wszyscy tymczasowo wybrani, zobowiążą się notarialnie poświadczonym podpisem, sprawować tę funkcję tylko przez czas niezbędny do wybrania zgodnie z wymaganym prawem, nowej Rady CP-S. A wszystko poza plecami Członków, poza protokołem, poza statutem, czyli poza prawem. Pięknie. Niestety już następnego dnia przedstawiciele Unii zmienili zdanie (odstąpili od zorganizowania spotkania z członkami CP-S). W związku z tym wszystkie 3 osoby z Klubu powiadomiły Unię o wycofaniu swych kandydatur. Napisaliśmy kolejne pismo, wysłane również listem poleconym (patrz załącznik, 2) w którym wyraziliśmy również swój pogląd na te niewłaściwe posunięcia ze strony Unii Kredytowej. No, cóż dobrze Wam tak. Poszliście nie pod ten adres, nie do tych ludzi, nie na tę stronę płotu. Możecie tylko mieć pretensje do siebie. Przecież pisałem w lutym, że pan Matyszczyk 6 lutego rano udzielił mi obietnicy i prawa wejścia na zebranie “liderów”, a tego samego dnia, wieczorem odwołał swojej słowa. Spodziewaliście się honorowej gry? Fantaści. A przecież całym sercem chcieliśmy ją wspomagać w tym wielkim przedsięwzięciu, jakiego się Unia podjęła w dniu 8 marca na zebraniu w CP-S. Rany boskie, my naprawdę, jako Polonia możemy zorganizować “wielkie przedsięwzięcia”, ale nie muszą one mieć nic wspólnego z  wzajemnym niszczeniem się. Tylko w legalny sposób należy walczyć z nielegalnością. Jestem za i absolutnie nie przeciw. Jesteśmy w 100 procentach zgodni z tym, co zadeklarował Pan Matyszczyk, że należy uczynić CP-S miejscem służącym wreszcie tym wszystkim, dla których ta instytucja została niegdyś powołana do życia. W chwili obecnej CP-S przypomina raczej cielsko wieloryba na plaży, zżeranego od środka przez robole. Centrum działa, robi bokami, bo Unia nie daje składek, a Panowie bierzecie kij bejsbolowy i chcecie dobić wieloryba na piasku, w pełni patriotycznych uczuć. Unia Kredytowa, prawdopodobnie z zamiarem zawłaszczenia CP-S, podjęła samodzielnie akcję zbierania podpisów pod petycjami, do których mamy zastrzeżenia. Dopisano tam również (wbrew ich woli) nazwiska A. Tomaszewskiego i dr J. Szałygi. “Zawłaszczenia CP-S” - nareszcie otwieracie oczy…nie za późno? Jesteśmy przeciwni zbieraniu podpisów pod 3 petycjami. Legalna droga sądowa jest w stanie szybciej, skuteczniej i równie zgodnie z prawem dokonać zmian personalnych w CP-S a tym samym uzdrowić całą sytuację w Centrum. Nadzwyczajne Walne Zebranie z pewnością wyniesie na te stanowiska ludzi niezdyskredytowanych. Święte słowa. Apelujemy do wszystkich o rozwagę i nie pozbywanie się lekkomyślnie przez członków CP-S, swych praw członkowskich na rzecz nikogo innego, choćby tą osobą miał być nawet człowiek największych cnót i przymiotów. Tak, rozwaga jest nam niezbędnie potrzebna. Szkoda, że daliście się wmanewrować. Pamiętam, że gdzieś w okolicach połowy kwietnia ktoś powiedział mi, że “prędzej, czy później Unia zrobi “Patriotów” na szaro używając ich do czarnej roboty. Prorok, jaki, czy co? Henryk Pawelec

Załącznik 1 Listy do obu Panów są jednakowej treści Nowy Jork, 04/11/09 Pan Krzysztof Matyszczyk Przewodniczący Rady Dyrektorów PSFUK Jak Panu wiadomo Patriotyczny Klub Dyskusyjny całym sercem zaangażował się w akcję zbierania podpisów na petycjach domagających się usunięcia Rady Dyrektorów Centrum Polsko-Słowiańskiego i zwołania Nadzwyczajnego Walnego Zebrania, na którym wybrano by nową Radę Dyrektorów CP-S. Tego chcą wszyscy członkowie CP-S zmęczeni samowładztwem panującym we władzach Centrum. Znowu epitety, ale konkretów za grosz, czyli urabianie opini społecznej. Czemu nie nazwał Pan zgody na Pański wyjazd do Ameryki Południowej “samowładztwem? Uważamy, że Tymczasowa Rada Dyrektorów jest potrzebna do przygotowania wyborów. Ta Rada powinna być wybrana podczas Nadzwyczajnego Walnego Zebrania, gdzie członkowie zgodnie z zapewnieniem sformułowanym na petycjach, mogliby taką Radę powołać. Byłoby to również zgodne z obietnicą, którą złożył członkom CP-S na Forum 8 marca 2009 roku Pan Przewodniczący Rady Dyrektorów PSFUK. Po starannym przeanalizowaniu sprawy, nie wyrażamy zgody na powołanie Tymczasowej Rady Dyrektorów na innych zasadach aniżeli te określone powyżej. Nie będziemy uczestniczyć w zarządzie powołanym niezgodnie z prawem. Jest dla nas niezwykle ważne, by przede wszystkim nie zawieść zaufania członków CP-S, którzy chcieliby autentycznych zmian we władzach Centrum. Na przestrzeni lat było zbyt wiele zakulisowych rozstrzygnięć. Uważamy, że mnożenie petycji nie będzie dobrze odebrane przez członków CP-S, na których poparcie liczymy wszyscy. Nie chcemy narażać dobrego imienia naszego Klubu. Jak dotychczas Klub postrzegany jest pozytywnie i ta opinia wśród Rodaków jest dla nas najważniejsza? Mając czyste ręce zawsze jesteśmy w stanie znaleźć posłuch i poparcie Rodaków. Nie możemy w związku z tym nadużywać ich zaufania. Zawsze możecie Państwo na nas liczyć, jeśli wyznaczona nam rola będzie klarowna dla wszystkich. Rozważcie Państwo ten problem jeszcze raz pod kątem dobra obu instytucji: CP-S i P-SFUK, tak od strony wiarygodności tych instytucji w oczach członków, jak i od strony planów rozszerzenia zakresu działań obu instytucji. Z poważaniem Arkadiusz Tomaszewski Jan Welenc Elżbieta Kulec Resztki włosów stają mi dębem na łysej głowie, kiedy czytam tak wzniosłe wywody pisane przez ludzi, którzy najpierw godzą się na niecną grę z jakimiś “Tymczasowymi Radami Dyrektorów”, potem rozczarowani protestują. W którymś momencie zabrakło Wam rozeznania sytuacji, tak, jak niektórym z “Liderów”, zwłaszcza tym, którzy sporadycznie włączają się w polonijne podwórko…

Załącznik 2 Nowy Jork Pan Krzysztof Matyszczyk Przewodniczący Rady Dyrektorów PSFUK Oświadczenie My niżej podpisani oświadczamy, iż braliśmy udział w zebraniu informacyjnym dn. 04/20/09 w siedzibie PSFUK na Mc Guiness Blvd. pod przewodnictwem Pana Przewodniczącego Krzysztofa Matyszczyka. Celem zebrania było wytypowanie Tymczasowej Rady Dyrektorów CP-S, której zadaniem byłoby przygotowanie Walnego Zebrania członków CP-S i rozliczenie obecnej Rady Dyrektorów CP-S z dotychczasowej działalności. Na zebraniu udało się dojść do porozumienia w kwestii zwołania na dzień 04/24/09 w Domu Narodowym na Driggs Ave o godzinie 6PM zebrania informacyjnego dla członków CP-S, publikując wcześniej informację o spotkaniu w prasie. To proponowane przez nas spotkanie w Domu Narodowym miało na celu uzyskanie, bądź też nie uzyskanie akceptacji członków dla proponowanych 9 osób, które miałyby podjąć działania jako Tymczasowa Rada Dyrektorów na czas bardzo określony, wyłącznie do czasu zwołania Walnego Zebrania członków. Ponadto proponowaliśmy również, by wszyscy proponowani tymczasowi dyrektorzy złożyli notarialnie poświadczone podpisy, iż nie będą uzurpować sobie prawa do przedłużania swego uczestnictwa w Radzie po tym, jak doprowadzimy do zwołania Walnego Zebrania członków. Niestety ktoś zdecydował, iż nie podjęto działań zmierzających do zorganizowania spotkania z członkami w Domu Narodowym. Czujemy się w związku z tym zwolnieni od brania na swe barki odpowiedzialności za niedoinformowanie członków o tym, co w naszym wspólnym interesie próbowaliśmy wespół z PSFUK zrobić i nie wyrażamy obecnie zgody na nasze uczestnictwo w tej Radzie. Jako szeregowi członkowie zarówno PSFUK jak i CP-S chcielibyśmy widzieć Centrum w służbie Polonii zgodnie z wizją nieżyjącego już księdza Longina Tołczyka. Wydaje się nam, że najrozsądniejszym posunięciem na dzień dzisiejszy, byłoby zespolenie wszystkich skutecznych w działaniu ludzi dobrej woli. Chętnie widzielibyśmy przedstawicieli Unii Kredytowej działającej wespół z Forum Obrony Praw Polonii. Muszę tu oświadczyć, że mam conajmniej dwa powody, aby uznać wiarygodność FOPP za zerową:

 1- Sprawa Stasia Drzewieckiego, w której przez półtora roku na głównej stronie Forum widniał artykuł szkalujący mnie kompletnie bezpodstawnie o niezapłacenie młodemu artyście honorarium za koncert w Carnegie Hall. Prosiłem, błagałem: przyjdźcie, zobaczcie dokument potwierdzający odbiór pieniędzy przez ojca młodocianego pianisty, podpisany przez tegoż ojca. Niestety, “władcy” z Forum mieli swoje “pewne i twarde dowody”, że okradłem dzieciaka. Prezes tegoż Forum ośmielił się do mnie zadzwonić po…sześciu latach, by złożyć mi życzenia Bożonarodzeniowe (o ironio) i gdzieś, między wierszami przeprosić, że “trochę daliśmy ci niesłuszny wycisk, ale wiesz, takie rzeczy się zdarzają”. “Pocałuj mnie, prezesie tam, gdzie pana majstra można w dupę pocałować” - Kobuszewski-Gołas w skeczu o hydrauliku, Kabaret Dudek.

2 - Zamieszczenie na Internecie zdjęcia Janusza Jóźwiaka za biurkiem prezentera Dziennika Telewizyjnego z plakietką PZPR. Prawdziwy film (a nie zdjęcie, do którego można dolepić i gołą babę), nie pokazuje jednak emblematu PZPR. Z całą stanowczością stwierdzam, że Forum Ochrony Praw Polonii nie jest dla mnie wiarygodne. Wręcz odwrotnie, poznałem je od strony naciągania faktów. Tylko i wyłącznie w zjednoczeniu się ludzi nie tylko tych mających na uwadze dobro Centrum, ale i ludzi mających doświadczenie z sal sądowych, można liczyć na bardzo realne w tym konkretnym przypadku zwycięstwo. Chodzi nam wszystkim o nic innego jak tylko zgodne z prawem zwołanie Walnego Zebrania członków CP-S. Nie ma sensu straszenie ludzi procesami jako rzeczą kosztowną i nieskuteczną, jak to sugerował na spotkaniu mecenas Zawistny, bo tak bynajmniej nie jest. Doprowadzenie do Walnego Zebrania członków udowodni szybko jak nikłym poparciem cieszy się obecna Rada Dyrektorów CP-S. Zatem, zgodnie z prawem poczekajmy do statutowego Walnego Zebrania i zróbmy, co powinno być zrobione. W tym nawoływaniu o “zgodę z prawem” tyleż jest i bezprawia, niestety. Jeszcze dziś brzmi w uszach wszystkich obecnych na zebraniu 8 marca br. kategoryczna wypowiedź Pana Matyszczyka, stwierdzającego jednoznacznie, że tym razem Unia Kredytowa rozwiąże ten nabrzmiały problem definitywnie i raz na zawsze. A mnie bierze czkawka na wspomnienie tego żenującego wystąpienia “pana boga Matyszczyka” Jak dotychczas jedynym prawnikiem skutecznie procesującym się jest Garth Molander. Jeśli Unii Kredytowej leży wciąż na sercu dobro Centrum, w co absolutnie nie wątpimy, to powinniście Państwo zespolić swe siły z tymi, którzy wiedzą jak walczyć z tym konkretnym przeciwnikiem i potrafią wygrywać. Zaoszczędzicie sobie i kosztów i czasu. Centrum jest do uratowania, ale przy użyciu legalnych środków prawnych. Trzy petycje, jakie zostały nam wręczone w celu zbierania podpisów, dostarczą jedynie CP-S więcej argumentów w walce z tymi, którzy chcą autentycznego uzdrowienia Centrum. Wszystkie, bowiem proponowane petycje z punktu prawnego nadają się do unieważnienia. Ponadto petycja cedująca wszelkie prawa członka w dysponowaniu jego głosem na rzecz Krzysztofa Matyszczyka może li tylko narazić wszystkich nas na kpiny i posądzenia o złą wolę. Zacytujmy: „Niniejszym czyni się wiadomym, że ja….. Będący członkiem CP-S niniejszym wyznaczam i nominuję Krzysztofa Matyszczyka… na mojego pełnomocnika w celu wzięcia udziału we wszelkich zebraniach bądź zgromadzeniach Członków… z pełnym prawem oddania głosu i działania za mnie, w moim imieniu i moim zastępstwie, w taki sam sposób, w tym samym stopniu i z tym samym efektem, jak gdybym był osobiście obecny. Udzielam XX pełnego prawa nominowania i wycofywania zastępców. Niniejszym wycofuję również jakiekolwiek uprzednio udzielone przeze mnie pełnomocnictwa.” Co mogłoby i powinno odczuwać 50 tysięcy członków po złożeniu swych podpisów pod takową deklaracją lepiej nie myśleć? Ma Pan stuprocentową rację; lepiej nie myśleć. Choć myśleć powinno się przed, a nie po. Petycja jest dowodem na to, że prezes polskiego banku doszedł już do urojonego apogeum o swojej wielkości, nieomylności, ale i bezczelności i pogardy dla Członków. Pamiętam, że kiedyś chciałem upoważnić mojego brata w do załatwiania wszelkich spraw zawodowych i rodzinnych w moim imieniu. Pełnomocnictwo musiało być najpierw potwierdzone przez notariusza, potem przez Konsulat RP. Prezes miliardowej instytucji załatwia sprawę pełnomocnictwa “na gębę” i to w kraju, w którym urząd notariusza powołano głównie po to, aby nie dochodziło do przekrętów. W kraju, w którym “na gębę” to można ledwie obiad w restauracji zamówić. Czy On ma członków aż za tak wielkich idiotów? A wiecie, do czego to prowadzi? Proszę sobie wyobrazić, że prezes uzbierał 2 tysiące podpisów; rzuca je na stół podczas walnego zebrania i mówi: Tu mam 3 tysiące (a co tam tysiąc w lewo, tysiąc w prawo?) Podpisów członków, w imieniu, których składam wniosek o przekształcenie Unii Kredytowej w spółkę prywatną.  Czy ktoś z tych bezwolnych, którzy złożyli podpis będzie miał cokolwiek do zrobienia? Nie, klamka zapadła - podpisałem pełnomocnictwo. Pomijam fakt, że dzieje się to w kraju, w którym zaledwie kilka procent tubylców wie, czym były metody komunistyczne. Ale wiedzą w stu procentach polscy emigranci. No, to jazda, podpisujcie! Przypominamy w tym miejscu, iż PSFUK otrzymała już od 1200 członków pełnomocnictwo w sprawie podjęcia działań na rzecz zwołania Walnego Zebrania. Teraz natomiast czujemy się manipulowani. TO JEST WRĘCZ NIEPRAWDOPODOBNE: 1200 BEZWOLNYCH LUDZI. PRZERAŻAJĄCE!!!!!! I PAŃSTWO TERAZ DOPIERO CZUJECIE SIĘ WYMANEWROWANI? GRATULUJĘ REFLEKSU. Mamy nadzieję, że Dyrekcja PSFUK przeanalizuje wszystkie za i przeciw jeszcze raz i wybierze opcję, która pozwoli przekazać członkom Centrum ich instytucję. Napisał Pan kilka stron, a na koniec wyraża Pan nadzieję? To jakaś paranoja. TO MOŻE NIECH JUŻ TA UNIA NIE ANALIZUJE NICZEGO, A ZAJMIE SIĘ KRYZYSEM, BO ROZLICZENIA NA STRONIE NCUA NIE NAPAWAJĄ OPTYMIZMEM. Musicie Państwo zdawać sobie sprawę z tego, że wszyscy członkowie Centrum teraz patrzą na Was z nadzieją w oczach. A skąd pan wie, że “wszyscy członkowie” z takąż samą “nadzieją w oczach” patrzą na Radę Dyrektorów Unii Kredytowej? Podam Panu setki nazwisk członków ciułających pieniądze w Unii, którzy z nadzieją oczekują rezygnacji conajmniej 6 członków obecnej Rady Dyrektorów. Arek Tomaszewski  Jan Welenc Elżbieta Kulec Jadwiga Ziemianowicz Henryk Pawelec Niedawno przeczytałem po raz kolejny historię o życiu i “radosnej twórczości”  Henryka Ósmego. Jest tam, świetnie do tej sytuacji pasujące zdanie: „Prawi ludzie są szykanowani, kanalie wywyższa się według kaprysu króla”.

STYGMAT JUDASZA Odpowiedź na zarzuty wobec Patriotycznego Klubu Dyskusyjnego, a szczególnie kilku jego członków, jakie ukazały się 9 lipca na blogu pana Janusza Sporka. Początkowo nie miałem zamiaru reagować na tekst, „Ale jaja”, przez swoją rozwlekłość, małą klarowność, niczego niewnoszący do spraw, które są w nim podejmowane. Uznając za słuszną, ludową sentencję: „Nie ruszaj świeżego „G....”, bo będzie bardziej śmierdzieć”. Jednak pojawiające się tam komentarze, (choć jestem niemal pewny, że wyszły spod ręki autora „Jaj..), Zmobilizowały mnie do zajęcia stanowiska wobec kontrowersyjnego tekstu, wymierzonego „de facto” w Patriotyczny Klub Dyskusyjny w celu jego poniżenia w oczach Polonii. Obalenie wszystkich zarzutów, (choć niezbyt trudne) pod adresem moim i PKD, nie dałoby się spisać na „wołowej skórze”, jako że zostały sprytnie wymieszane z faktami i zamotane racjami (trudno dociec czyimi) oraz okraszone oderwanymi od rzeczywistości wnioskami i postulatami. Większość z nich, to wierutne kłamstwa a reszta to półprawdy, czyli nieprawdy. Jednak napisane w miejscu powszechnie dostępnym, zaczynają żyć swoim życiem i jakiś skutek odnoszą. Zasada talmudyczna oczerniania jest prosta: „...i tak uwierzą, jako że półmózgowcy i ćwierćmózgowcy stanowią minimum 50% każdej populacji.” W związku z tym, że wyprostowanie kłamstw, zawartych w blogu p. Sporka, na temat PKD, mój i jeszcze paru osób z PKD, wymagałoby dwukrotnie więcej słów (wykazanie kłamstwa + opisanie rzeczywistego stanu rzeczy), poprzestanę na problematyce bardziej ogólnej. Wiem, że odnosząc się do „sporkowych” kłamstw, nobilituję go, umacniam go w błędnym przekonaniu, że jest kimś, (czego chciałbym uniknąć) ograniczam ripostę do minimum. Jeśli uznam, że niezbędne są wyjaśnienia szczegółowe - podam je do publicznej wiadomości. Chodzi, bowiem o tych, którzy „zabłądzą” przypadkiem na „sporkowe podwórko” i mogą przyjąć jego wersję za prawdziwą. Pana, Sporka znam osobiście z paru dyskusji w sprawach politycznych i jego próbą dyskredytowania PKD, jest efektem diametralnie różnych poglądów od naszych. Ja jestem Polakiem i myślę po polsku, natomiast, co do polskości p. Sporka mam poważne wątpliwości. Według moich kryteriów, do patriotów polskich zaliczyć się go nie da. A jakie to kryteria? Proste. Jeśli ktoś w konflikcie interesów polskiego i obcego (nawet teoretycznie), zawsze znajduje się po stronie polskiej, jest patriotą. Pan Sporek niestety z reguły wybierał miejsce jako antagonista polskiego interesu narodowego. A my (związani z PKD) nazywani jesteśmy uszczypliwie „patriotami”, co ma nas poniżyć w oczach Polonii i Polaków. Tak, jesteśmy patriotami, kochamy swój Kraj Ojczysty i współbraci, nawet, jeśli musimy bronić się przed nimi. Tak, jesteśmy patriotami i wcale tego się nie wstydzimy, ba jesteśmy dumni z tego. Nazywanie nas „patriotami” zawiera (w mniemaniu p. Sporka) element szyderstwa, jako że wg niego, bycie patriotą jest postawą niegodną i wstydliwą. No cóż! Patriotyzm jest stanem uczuciowym, którego nie da się zmierzyć ani ocenić. Tylko czyny na rzecz Polski i Polonusów są miernikiem patriotyzmu polskiego. Wypada, więc zapytać p. Sporka, pretendującego do mina Polaka o to, co on dla Polski zrobił. My, może zrobiliśmy niewiele, ale wystarczająco dużo, aby wrogowie nas nienawidzili i atakowali jak p. Sporek. Prosiaczek jako kandydat na szynkę, nie ma żadnych uczuć wobec miejsca gdzie odcięto jego pępowinę ani gdzie go skonsumują. Jego ojczyzną jest koryto i jest patriotą koryta. A Darwin bajał, że człowiek jest najwyżej rozwiniętym ssakiem. Okazuje się, że prześmiewca, któremu mój patriotyzm w czymś wadzi, stawia się na równi z moim psem, który jest zawziętym kosmopolitą i szczeka na patriotów każdej nacji. Zarzut, z którego jestem szczególnie dumny, brzmi tak: Patriota przejęty rolą uzdrawiania Polski poprzez sprowadzanie na Greenpoint Wybitnych Opozycjonistów. Tak, jestem przejęty misją uwolnienia Polski od „robali”, które toczą Jej organizm. Zapraszamy, owszem wybitnych opozycjonistów z Kraju (utrzymanie więzi z Ojczyzną to jeden z naszych celów) i to jest, jak się wydaje, przyczyną ataku na PKD i jego członków. No, bo kogo mamy zapraszać, piewców poprawności politycznej i chwalców polskich klik rządzących? Kontakt z krajowymi opozycjonistami, niweluje w pewnym stopniu skalę kłamstwa, sączonego nam przez oficjalne tuby. Zresztą opozycja, zawsze i wszędzie jest zaczynem pożytecznych przemian. To nie ci, którzy są u władzy zmieniają świat na lepsze, lecz właśnie opozycja. Niech żyje opozycja w Polsce, bo nasza Ojczyzna wymaga gruntownego oczyszczenia ze ścierwa. Może ten, któremu solą w oku są spotkania Polonii z opozycjonistami, zaprosi nie-opozycjonistów, zobaczymy wówczas, jakie tłumy będą „waliły” na takie imprezy. Pan Sporek, wytacza także „ciężki zarzut” z powyższym związany tj fakt zaproszenia na spotkanie z Polonią Mariana Jurczyka, uznanego dziś za TW SB. Wyjaśniam, że wówczas, nie było prawomocnego wyroku i w świetle prawa Jurczyk był niewinny. Zresztą ja, który „przesiedziałem swoje” od 13 grudnia 1981, nie czuję szczególnej awersji do M. Jurczyka. Sam nie wiem jak zachowaliby się inni [np. p. Sporek] na jego miejscu, kiedy nieznani sprawcy (podczas jego pobytu w „ciupie”), najpierw mordują jego żonę a potem syna i synową. A że nie podpisał „cyrografu” jestem pewien. Od aresztowania do Świąt Bożego Narodzenia, co trzeci dzień nas „maglowali” żeby podpisać współpracę. Kto podpisał - świętował w domu, reszta siedziała dalej? Jurczyk siedział rok i 3 miesiące to znaczy nie podpisał. A osądzać Jurczyka i jemu podobnych, tylko ten ma prawo, kto sam był w mroźną grudniową noc, wieziony na skrzyni Stara w nieznane a potem wygniatał prycze w różnych więzieniach i aresztach. Krytycy z „zerowym kontem” - mordy w kubeł i możecie tylko bulgotać. A najmniej ma tu do powiedzenia pan Sporek. Gdy p. Jurczyk siedział za patriotyzm, on z błogosławieństwem PZPR, dyrygował Orkiestrą Dętą Domu Kultury w Czerwionce a później w Rybniku. A kiedy już nas, najaktywniejszych ludzi Solidarności, wypychano z Kraju, p. Sporek zapewne też jako „kombatant”, oddelegowany został (czy nie przez gen Kiszczaka?) do organizacji koncertów Polonii w NY. Dziś „biadoli”, że takiemu oddanemu polskości menadżerowi, Unia Kredytowa ogranicza sponsorowanie koncertów (cyt. No, proszę, a na dotowanie polskich koncertów Unia może wydać najwyżej $1500, tak przynajmniej zawsze mi tłumaczy odmowę pokaźniejszego sponsorowania). To i tak za dużo o 1500 $, a piosenkarki, które chcą wystąpić w organizowanych przez p. Sporka koncertach, zapewne w jakiś sposób odwdzięczają się??? Sądzę, że p. Sporek za „Bóg zapłać” koncertów nie organizuje. Ja rozumiem awersję „blagiera” Sporka do Jurczyka. Jurczyk jako prezydent Szczecina, nie pozwolił niemieckim żydom, wykupić centrum miasta, ot i wróg „całego narodu wybranego”. I jeszcze jedno casus Jurczyk. Propozycję, aby zaprosić także Kwaśniewskiego uważam za niestosowną. „Kwach” nie był, ani nie jest opozycjonistą. Natomiast do tej kategorii należy z pewnością L. Wałęsa. Jest tylko jedna subtelna różnica, która dyskwalifikuje „człowieka, który obalił (w pojedynkę) komunizm” jako gościa PKD. Otóż Wałęsa był TW, zanim został liderem Solidarności, natomiast Jurczyk został TW, (jeśli w ogóle został), kiedy już Solidarność została zlikwidowana przez Kiszczaka i Geremka. A teraz słów kilka na temat „zawieruchy” wokół Centrum Polsko-Słowiańskiego. PKD dążył legalnymi środkami doprowadzić do zmiany władz Centrum, sprawujących swe funkcje w sposób autorytarny. Kiedy jednak okazało się, że kierownictwo UK, także miało taki zamiar, zostaliśmy sojusznikami? Okazało się jednak, że UK chciała uwolnić CP-S od p. Kamińskiej i sama zawłaszczyć Centrum. PKD wycofał się z sojuszu z UK, kiedy uznaliśmy, że UK gra wobec nas nie fair. PKD nie pozwolił na wykorzystanie swoich możliwości wpływu na członków CP-S, ani jednej ani drugiej stronie. O zawłaszczenie CP-S, toczą bój dwie koterie o niejasnych intencjach. Trafny komentarz do tej sytuacji, (ale już bez PKD) dała na „sporkowym” blogu chyba p. Maria: Ot, tak to się porobiło na Zielonym Punkciku, chcą go zniszczyć swoi - pazernością, nieuczciwością i żądzą łatwego, cudzego - a życie przecież takie krótkie i piękne - czy warto?. Nic dodać nic ująć. Mniemam, że pod nickiem Maria, kryje się właśnie p. Sporek (pozorowanie poczytności blogu). Czytając tą uwagę „między wierszami”, w rzeczywistości brzmi ona tak: „odwalcie się od pani Kamińskiej”. Nasz PKD, skupia ludzi autentycznie zainteresowanych sprawami Polonii i Polski, nie bezrobotnych hochsztaplerów, żyjących nie wiadomo na czyj rachunek, lecz jako-tako radzących sobie w amerykańskiej rzeczywistości i posiadających niezależne źródła dochodów. Nie musimy jak p. Sporek łaknąć „obrywów” z polonijnych instytucji. Jeśli podejmowaliśmy starania o zmiany w CP-S, to nie dla uzyskiwania dywidend ani władzy nad kimkolwiek, lecz w celu przywrócenia tego Centrum całej Polonii, o działalności, którego, decydowałyby ciała demokratyczne a nie jak dotychczas, kliki podejrzanych typków. P. Sporek zarzuca, PKD że kiedy ja na koszt CP-S, leciałem na organizowaną przez J. Kobylańskiego konferencję, to nasz klub nie domagał się zmiany Rady Dyrektorów CP-S. To prawda, wówczas wszystko było ok. Wtedy nie znałem jeszcze kierunku działania p. Kamińskiej i spółki. Ale od tego wylotu, zaczęły się problemy na linii PKD - prezes Kamińska, realizująca instrukcję min Sikorskiego w sprawie bojkotu J. Kobylańskiego. Wcześniej prezes Kamińska, maskowała swoje poglądy i nie było podstaw do jej „detronizacji”. A później już były. Czy to takie dziwne p. Sporek?. Natomiast, co do korzystania przez PKD z pomieszczeń Centrum, to wyjaśniam, że spotkania były organizowane, przez PKD dla Polonii w tym członków CP-S (a nie dla weteranów Waffen SS). Jest to jedno z zadań CP-S - a obiekty Centrum P-S są, bowiem własnością członków a nie Rady Dyrektorów. Pan, Sporek z radości merda kością ogonową (jak burek na myśl o kiełbasie) na samą możliwość, że PKD mógł zostać „wykolegowany” przez Unię Kredytową. Nic z tego p. Sporek. PKD przejrzał zamiar UK i wycofał się ze współpracy, jeszcze zanim cokolwiek zrobił dla zmian w kierownictwie CP-S z korzyścią dla niewiarygodnego koalicjanta (UK). Żalu wylewanego nad naszym nieszczęściem przez p. Sporka, członkowie PKD nie przyjmują, bo nie my czujemy się przegrani, ba odczuwamy satysfakcję, że nie daliśmy się wciągnąć w mętne interesy podejrzanych koterii. Łzy panie blogerze, niech pan leje nad losem całej Polonii, że nie udało się nam zrealizować zamiarów PKD w odniesieniu do CP-S. A propos tego fragmentu blogu (p. Sporka) w którym użył zdania „…przewracanie kabotów” na drugą stronę..” Czy może ktoś wie, co to jest „kabot”? Oj z językiem ojczystym, p. Sporka coś nie tęgo. Także zwracanie się do mnie per „Pawelcu”, jest obraźliwym wypryskiem (to też „.... Jaja”). Bowiem nazwiska pochodzące od przyrody nieożywionej (takie jak moje - rzeczownik nieżywotny rodzaju męskiego), odmienia się przez przypadki w sposób szczególny. Biernik, (kogo/co) jest równy mianownikowi, (kto? Co) i wołaczowi (o?). Według reguły, p. Sporka, należałoby zwracać się np. do Kościuszki - Kościuszku, do Donalda Tuska - Tusku, mogę, więc i ja do niego - Sporku. Ale może w jego chederze tego nie „wykładano”. Co do oceny działalności p. Wierzbowskiej, to trudno się nie zgodzić z opinią Sporka? Wierzbowska spełniała warunki do objęcia funkcji Dyrektora wykonawczego CP-S, lecz także świetnie maskowała swoje zamiary. Nie ma, co ukrywać - zaufaliśmy jej, trudno, bowiem zakładać, że każdy jest Judaszem. Nie raz już, ludzkość (a nasz naród w szczególności) doświadczała podobnych zdrad, lecz nikt przed Sporkiem nie obwiniał za to zdradzonych (to przebłysk odkrywczego geniuszu Sporka). A teraz Sporku, przygotuj się na podsumowanie odpowiedzi. Nietrudno zauważyć, że tekst pt, „Ale jaja” składa się wyłącznie z zarzutów i krytyki, skierowanej pod różnymi adresami (tak by nie można było rozszyfrować, komu Sporek służy). Myślę, że zgodnie z zasadą prawa rzymskiego „Is fecit, cni prodest” (ten uczynił, czyja korzyść). Tekst, „Ale jaja”, służy sprawie p. Kamińskiej. Świadczy o tym fakt, iż p. Sporku, „zapomniałeś na śmierć” opisać na temat Walnego Zebrania Sprawozdawczo-Wyborczego w CPS na rok 2009. Przecież jesteś Sporku dobrze poinformowany o tym, że 30 czerwca minął termin kadencji pełnienia funkcji członka Rady Dyrektorów pani B. Kamińskiej i J. Józwiakowi. Ale o tym na twoim „blagierze” ani słowa. Pewien czeski pisarz - Capek, sformułował następującą definicję krytyki: „Krytykować - to znaczy dowieść komuś, że nie robi tego tak, jakbym ja to robił, gdybym potrafił”. Na mojej rodzinnej Lubelszczyźnie, mówiono: „Krytykować potrafi każdy głupek”. Niestety Sporku, masz braki nie tylko w pisowni polskiej, ale musisz także zajrzeć do kanonu praw krytyki. Krytyka to nie obrzucanie przysłowiowym błotem, każdego, kogo się nie lubi. Krytyka czegoś, np. działalności publicznej, polega na przedstawianiu faktów i wykazaniu ich szkodliwego skutku a nie manipulowanie informacjami rzeczywistymi (wybiórczość, fragmentaryczność) lub zafałszowanymi bądź wręcz fałszywymi. O tym powinieneś pamiętać człowieku zanim kogoś, kogo nie znosisz - zrównasz niesłusznie z błotem. (Tak czynią niestety obecne - „ścierwy” globalistyczne, którym wydaje się, że świat mają w swoim ręku! i nie poniosą żadnych konsekwencji.) No cóż Sporku skrytykowałeś, to teraz przedstaw swoje propozycje odnośnie tej sytuacji, myślę, że nie będziesz przysłowiowym głupkiem. Nieładnie, oj nieładnie Sporku udawać bezstronnego będąc, zaprzedany jakiemuś „korytodawcy”. Niczym, więc nie różnisz się od p. Wierzbowskiej, podążającej ścieżką już wydeptaną.... Stygmat Judasza „paruje” z tekstu autora, „Ale jaja”, jak smród z odkrytego szamba. Henryk Pawelec

KOLEJNA KOMPROMITACJA "BUFETOWEJ" Delegacja "Solidarności Walczącej" nie będzie mogła wziąć udziału w oficjalnych obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego na Powązkach - zadecydowała Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy. 24 lipca działacze mazowieckiej "Solidarności Walczącej" otrzymali telefon z Kancelarii Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy. Urzędnicy poinformowali, że delegacja "SW"... nie będzie mogła wziąć udziału w oficjalnych obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego na Powązkach. W obchodach Powstania Warszawskiego weźmie udział sześć oficjalnych delegacji: Prezydenta RP, Premiera RP, Sejmu RP, Senatu RP, Stowarzyszenia Kombatantów oraz Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy. W wyniku decyzji miejskich urzędników  członkowie Stowarzyszenia "Solidarność Walcząca" będą mogli oddać hołd powstańcom i złożyć wieniec dopiero po zakończeniu oficjalnych uroczystości, a więc wtedy, gdy rozebrane zostaną barierki. "Solidarność Walcząca" to antykomunistyczna, niepodległościowa organizacja podziemna, założona we Wrocławiu w czerwcu 1982 r. przez Kornela Morawieckiego. Była jedną z największych niepodległościowych organizacji niezależnych, wywodzących się z pierwszej w bloku wschodnim masowej organizacji społecznej NSZZ "Solidarność". Od momentu powstania do 1989 r. "SW", jako jedyna organizacja podziemna w Polsce, nadawała każdego tygodnia audycje własnego radia we Wrocławiu, a także sporadycznie w Warszawie, Poznaniu, Rzeszowie, Zakopanem. Przypomnijmy, że w maju tego roku urzędnicy stołecznego magistratu zabronili organizacji na placu Teatralnym koncertu pieśni patriotycznych "Polskie Śpiewanie". W tym samym czasie w Warszawie bez problemu odbył się propagandowy koncert w ramach tzw. "Święta Europy".

Andrzej Milczanowski uniewinniony Z powodu "znikomej szkodliwości społecznej" sąd umorzył jeden z zarzutów wobec byłego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, który w grudniu 1995 r. w Sejmie ujawnił tajemnicę, iż premier Józef Oleksy miał być źródłem informacji dla wywiadu ZSRR, a później Rosji. Zarazem Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił go z pozostałych zarzutów, dotyczących ujawnienia w 1995 r. tajemnicy państwowej w sprawie rzekomego szpiegostwa Oleksego m.in. marszałkom Sejmu i Senatu oraz szefowi MSZ. Szczegóły nie są znane; sąd utajnił uzasadnienie wyroku, który jest nieprawomocny. Nie wiadomo, czy Oleksy - który jest oskarżycielem posiłkowym - złoży apelację, bo nie przyszedł na ogłoszenie wyroku. Prokurator, który wnosił o skazanie byłego ministra na półtora roku więzienia w zawieszeniu, powiedział, że wystąpi o pisemne uzasadnienie wyroku i dopiero po tym zdecyduje, czy apelować. Milczanowski, który liczy się z apelacją, powtórzył, że nie ma sobie nic do zarzucenia w całej sprawie. Wczoraj prokurator wniósł o skazanie byłego ministra na półtora roku więzienia w zawieszeniu. Również pełnomocnik Oleksego mec. Wojciech Tomczyk wnosił o ukaranie go. On sam i jego obrońca mec. Andrzej Tomaszewski wnosili o uniewinnienie. Milczanowski (obecnie notariusz w Szczecinie), któremu grozi do pięciu lat więzienia, powtarza, że wypełniał tylko swój obowiązek i dziś postąpiłby tak samo. Prokuratura Okręgowa w Warszawie oskarżyła, Milczanowskiego, że 21 grudnia 1995 r. z trybuny Sejmu, jako szef MSW, ujawnił tajemnicę państwową mówiąc, iż premier Oleksy był źródłem informacji dla wywiadu ZSRR, a później Rosji - m.in. podczas kontaktów z oficerem KGB Władimirem Ałganowem. Ponadto zarzucono mu, że "bezprawnie powiadomił" o zarzutach wobec Oleksego m.in. ówczesnego prezydenta-elekta Aleksandra Kwaśniewskiego, marszałków Sejmu i Senatu oraz szefa MSZ. Prokuratura oparła się m.in. na sprawozdaniu sejmowej komisji nadzwyczajnej, która badała legalność działań w sprawie Oleksego. Według przyjętego w 1996 r. przez Sejm sprawozdania, działania oficerów UOP i Milczanowskiego mogły naruszać prawo. W lutym 2008 r. sąd okręgowy uznał, że Milczanowski naruszył tajemnicę państwową, ale działał w stanie wyższej konieczności i uniewinnił go. Według sądu Milczanowski, przekazując informacje operacyjne w sprawie rzekomej współpracy Oleksego z obcym wywiadem, znajdował się w sytuacji wyjątkowej i dobro niższej wartości - tajemnicę państwową - poświęcił dla dobra wyższego - interesu państwa. W listopadzie 2008 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił ten wyrok i zwrócił sprawę I instancji. O tej decyzji, podjętej na wniosek prokuratury i pełnomocnika Oleksego, zdecydowały względy formalne.

Oleksy: Przetrącono moje życie, wyrok szokujący Jako "kapitulację państwa prawa" i "uznanie bezkarności mieszania się służb w politykę" ocenił Józef Oleksy uniewinnienie przez sąd Andrzeja Milczanowskiego, byłego szefa MSW, w sprawie rzekomego szpiegostwa Oleksego. Były premier, który w procesie miał status pokrzywdzonego, zapowiedział apelację. Za "szokujące" uznał on zaś umorzenie przez sąd z powodu "znikomej szkodliwości społecznej" ujawnienia przez Milczanowskiego w 1995 r. tajemnicy państwowej w sprawie Oleksego. - Może w rozumieniu sądu ta szkodliwość jest znikoma, ale w rozumieniu moim i wielu demokratów ta szkodliwość jest olbrzymia. Przetrącono moje życie, sponiewierano moje nazwisko, a Rzeczpospolitą postawiono pod podejrzeniem wpływu obcych służb - powiedział Oleksy, przypominając, że ten wyrok nie oczyszcza Milczanowskiego w całości, bo części zarzutów sąd nie mógł już osądzić, ponieważ się przedawniły. Były premier uważa, że nad Milczanowskim był roztoczony ochronny "parasol medialny". - Nie miałem wątpliwości też, co do losów tej sprawy, gdy prezydent Wałęsa nagrodził awansami generalskimi czterech oficerów UOP uczestniczących w tej prowokacji przeciwko mnie - dodał Oleksy, który powiedział też, że pisze książkę na temat tych wydarzeń.

W aferze Oleksego ofiarą jest Milczanowski Z prof. Tomaszem Nałęczem, historykiem, byłym szefem komisji śledczej ds. afery Rywina, rozmawia Mariusz Staniszewski. Wczoraj sąd uniewinnił Andrzeja Milczanowskiego za ujawnienie informacji, że Józef Oleksy był agentem rosyjskiego wywiadu. Czy ten wyrok jest dowodem, że w polskiej polityce nie odpowiada się za słowa? Nie, ten wyrok nie powinien budzić emocji. Sąd nie stwierdził, że nic się nie stało, ale doszedł do wniosku, że minister Milczanowski działał w stanie wyższej konieczności. Kierował się racją stanu, interesem kraju.
Ale złamał tajemnicę państwową. W życiu państwa są sytuacje, gdy w imię wyższych racji na szali kładzie się złamanie gryfu tajności. W1995 roku minister Milczanowski był przekonany, że państwu zagraża niebezpieczeństwo. Odchodził z urzędu i posiadał informacje, że premier jest powiązany z obcymi służbami. Gdy pełnię władzy przejmowało ugrupowanie, z którego wywodził się Oleksy, Milczanowski miał prawo sądzić, że sprawa zostanie schowana pod sukno. Postanowił, więc powiedzieć o ustaleniach służb najważniejszym organom państwa. Nie plotkował o tym na przyjęciu, ale ujawnił te informacje Sejmowi, przyszłemu prezydentowi. W tej sytuacji należy się zastanowić, czy nie powinno się zmienić przepisów o tajemnicy państwowej. Bo to przecież absurd, że o tak ważnej sprawie minister spraw wewnętrznych nie może poinformować prezydenta czy Sejmu.
Ale ujawniając tę tajemnicę, złamał Józefowi Oleksemu życie i karierę. Nie złamał. Po tym wystąpieniu Józef Oleksy był marszałkiem Sejmu, wicepremierem, ministrem spraw wewnętrznych i administracji. Ani na chwilę nie przestał być osobą publiczną. Ze sceny politycznej zniknął natomiast Andrzej Milczanowski. Swoim wystąpieniem złamał własną karierę. Dziś jest osobą prywatną.
W sprawie Oleksego ofiarą jest Milczanowski? Nie pomniejszam cierpień Józefa Oleksego i jego rodziny, ale więcej szkód poniósł Milczanowski. Ujawnienie tajemnicy z pewnością nie było dla niego łatwą decyzją. Dostał na biurko dokumenty o ogromnym znaczeniu i coś musiał z nimi zrobić. Poza tym trzeba też spojrzeć na praźródło tego dramatu. Czyli oficera KGB Władimira Ałganowa.
Józef Oleksy wszedł w niedopuszczalne kontakty z agentem obcego wywiadu. Sam nie ukrywał zresztą zażyłości z Ałganowem. Oleksy w wolnej, demokratycznej Polsce zachowywał się jak w PRL-u, gdy kontakt z oficerem KGB nie był dyshonorem, a nawet ułatwiał karierę. W państwie demokratycznym polityk nie powinien utrzymywać bliskich kontaktów z agentem obcych służb.
A więc Oleksego spotkał najniższy z możliwych wymiarów kary? W każdym normalnym, demokratycznym państwie udowodnienie kontaktów z oficerem wywiadu obcego państwa kończy karierę polityka raz na zawsze. Brytyjski minister obrony musiał odejść, gdy udowodniono mu, że korzystał z usług tej samej prostytutki, co agent KGB. Podobną cenę zapłacił kanclerz Niemiec Willi Brandt. Musiał podać się do dymisji, gdy wyszło na jaw, że jego sekretarz był agentem Stasi. Brandt oczywiście nie miał o tym pojęcia, ale musiał odejść.
A Józef Oleksy wiedział, kim jest Ałganow? Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości? ·Czyli uważa Pan, że wczoraj w Polsce wygrała praworządność? Ten wyrok potwierdza, że żyjemy w wolnej, demokratycznej Polsce, w której sądy działają niezależnie. Wszystkie wyroki w tej sprawie są zresztą podobne. Sądy nie mówią, że nic się nie stało. Przyznają, że zostało złamane prawo, ale równocześnie uznają, że ówczesny minister spraw wewnętrznych działał w warunkach wyższej konieczności. Sąd uwierzył, że Andrzej Milczanowski kierował się racją stanu. Przyznam, że ja również jestem w stanie w to uwierzyć.
Były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro też dostał kiedyś na biurko dokumenty. Wynikało z nich, że lekarz Mirosław G. zabił pacjenta. Ujawnił to i... w sądzie przegrał. To zupełnie inna sprawa. Minister Ziobro grając na niskich odruchach opinii publicznej, zawyrokował o winie człowieka, wobec którego dopiero wszczynano śledztwo. Był wówczas urzędującym ministrem. Nikt go nie wyrzucał, nie próbował utrącić sprawie głowy, Mirosław G. nie był politykiem, jego działalność nie groziła bezpieczeństwu państwa. Minister Milczanowski działał w innych okolicznościach. Czyli oficera KGB Władimira Ałganowa. Józef Oleksy wszedł w niedopuszczalne kontakty z agentem obcego wywiadu. Sam nie ukrywał zresztą zażyłości z Ałganowem. Oleksy w wolnej, demokratycznej Polsce zachowywał się jak w PRL-u, gdy kontakt z oficerem KGB nie był dyshonorem, a nawet ułatwiał karierę. W państwie demokratycznym polityk nie powinien utrzymywać bliskich kontaktów z agentem obcych służb.
A więc Oleksego spotkał najniższy z możliwych wymiarów kary? W każdym normalnym, demokratycznym państwie udowodnienie kontaktów z oficerem wywiadu obcego państwa kończy karierę polityka raz na zawsze. Brytyjski minister obrony musiał odejść, gdy udowodniono mu, że korzystał z usług tej samej prostytutki, co agent KGB. Podobną cenę zapłacił kanclerz Niemiec Willi Brandt. Musiał podać się do dymisji, gdy wyszło na jaw, że jego sekretarz był agentem Stasi. Brandt oczywiście nie miał o tym pojęcia, ale musiał odejść.
A Józef Oleksy wiedział, kim jest Ałganow? Co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości? Czyli uważa Pan, że wczoraj w Polsce wygrała praworządność? Ten wyrok potwierdza, że żyjemy w wolnej, demokratycznej Polsce, w której sądy działają niezależnie. Wszystkie wyroki w tej sprawie są zresztą podobne. Sądy nie mówią, że nic się nie stało. Przyznają, że zostało złamane prawo, ale równocześnie uznają, że ówczesny minister spraw wewnętrznych działał w warunkach wyższej konieczności. Sąd uwierzył, że Andrzej Milczanowski kierował się racją stanu. Przyznam, że ja również jestem w stanie w to uwierzyć.
Były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro też dostał kiedyś na biurko dokumenty. Wynikało z nich, że lekarz Mirosław G. zabił pacjenta. Ujawnił to i... w sądzie przegrał. To zupełnie inna sprawa. Minister Ziobro grając na niskich odruchach opinii publicznej, zawyrokował o winie człowieka, wobec którego dopiero wszczynano śledztwo. Był wówczas urzędującym ministrem. Nikt go nie wyrzucał, nie próbował utrącić sprawie głowy, Mirosław G. nie był politykiem, jego działalność nie groziła bezpieczeństwu państwa. Minister Milczanowski działał w innych okolicznościach.

Sojusz SLD z PiS to wciąż egzotyka Jeśli nawet lewica poprze weto prezydenta, nie będzie to oznaczać poważnej koalicji z PiS - z Józefem Oleksym, byłym członkiem Sojuszu Lewicy Demokratycznej i byłym premierem, rozmawia Anna Gwozdowska Czy koalicja PiS z SLD i ich wspólny powrót do władzy, przed czym przestrzegał na naszych łamach ("Polska" 25-26 lipca 2009) Roman Giertych, jest rzeczywiście możliwy? W polityce wszystko jest możliwe, a zwłaszcza w polskiej polityce. Jednakże koalicję PiS-SLD uważam obecnie za pomysł nierealny. Musiałyby nastąpić jakieś niezwykłe okoliczności, które spowodowałyby tak fundamentalne przetasowanie układu politycznego. To prawda, że koalicja PSL z Platformą jest wciąż nadgryzana przez samych ludowców, ale mimo to nie widzę dla niej w tej chwili zagrożenia.
A narzekania Waldemara Pawlaka? Te wszystkie niedomówienia i role rozdzielane w PSL to medialny show. Ludowcy są oczywiście niezadowoleni z wpływów w rządzie, ale tak było we wszystkich koalicjach, w których uczestniczyli. Na ogół jednak PSL nie opuszczał ich z własnej woli, tylko był z nich usuwany przez politycznych partnerów. Dlatego uważam, że tekst Giertycha i ton Kasandry, którego używa, wynikają wyłącznie z chęci ponownego zaistnienia w polityce.
Roman Giertych stara się wkraść w łaski Platformy? Tak bym tego nie odbierał, choć jego gry nigdy nie były przejrzyste, ale na pewno ma swój interes w tym, żeby przestrzegać i siać grozę. Nic mi natomiast nie wiadomo, żeby między PiS a SLD toczyły się jakiekolwiek rozmowy. A jeśli Roman Giertych ma na myśli coś więcej niż tylko porozumienie w sprawie publicznych mediów, to jest to po prostu egzotyka.
Giertych przewiduje jednak, że porozumienie w sprawie mediów publicznych zapoczątkuje polityczną koalicję pod patronatem Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego. Na temat kontaktów prezydentów Kaczyńskiego i Kwaśniewskiego słyszy się różne rzeczy. Sądzę, że łączą ich raczej stosunki typu: były prezydent z urzędującym. Aleksander Kwaśniewski potrafi być bardzo ujmujący, jeśli widzi w tym jakiś cel. Nie wyobrażam sobie jednak, że mógłby mieć wpływ na zmontowanie tak egzotycznej koalicji.

Prezydent nie wetowałby ustawy medialnej, gdyby nie liczył na SLD. Jeśli nawet Sojusz poprze weto prezydenta wraz z PiS, to nie będzie to oznaczać, że zawiązany został jakiś bardziej długotrwały polityczny sojusz.
SLD będzie w sprawie mediów głosować tak jak PiS? Nie byłbym tym zdziwiony, bo nowa ustawa jest zła, a SLD mówił o tym od dawna. Poza tym w sprawie mediów PO prowadzi nieczystą grę i być może poniesie tego konsekwencje. Ale, powtarzam, takie czy inne głosowanie nad wetem prezydenta nie daje podstaw do spekulowania o zbliżeniu PiS z SLD.
Tak dużo je dzieli? Decyduje o tym doktryna antypisizmu obowiązująca w poprzedniej kampanii wyborczej. SLD dostosował się do tych reguł i przyjął, że PiS jest czarnym ludem i wszelkim złem dla Polski. Dziś jednak nie leży w interesie SLD traktowanie PiS jak głównego wroga.
Czy PiS i SLD coś łączy? Wyczulenie społeczne występuje w znacznie większym stopniu w PiS i SLD niż w Platformie czy nawet w PSL. Ludowcy przeszli na pozycje całkowicie liberalne. Na dodatek jako partia obrotowa, tkwiąca przy władzy, PSL nie akcentuje już poglądów, które je kiedyś charakteryzowały. W sumie, więc między PiS a SLD różnic jest bardzo dużo, ale w odniesieniu do gospodarki lewicy bliżej jest do PiS niż do Platformy.
W czasie kryzysu taka wspólnota poglądów może się okazać decydująca. Może po wyborach, ale póki, co żadne zasadnicze przetasowania się nie dokonają.
A kiedy odbędą się wybory? Zarówno ze względu na prezydencję, którą w Unii obejmie Polska, jak i z powodu wyraźnej niemocy rządu wybory powinny zostać przyspieszone. Mogłyby się odbyć wiosną 2011 roku.
Do tego czasu koalicji PiS i SLD na pewno nie będzie? Chyba, że byłby to sojusz PiS-SLD i PSL. Ale wydaje się to równie mało prawdopodobne jak porozumienie PiS i PO.

Sytuacja ze stoczniami rozwija się dynamicznie. Głos zabrał sam pan Premier! Cytuje najpierw za PAPą: „Premier Donald Tusk uważa, że katarski inwestor nie wycofa się z zakupu stoczni w Gdyni i Szczecinie. Jego zdaniem, nawet gdyby do tego doszło, to można ponownie ogłosić sprzedaż obu polskich stoczni. "Niezależnie od tego, co się stanie z zainteresowaniem tego funduszu, to nie można mówić o klęsce. Została rozstrzygnięta procedura sprzedaży - jest wadium. Jeśliby się okazało, że ten inwestor stracił zainteresowanie z różnych powodów, to będziemy podejmowali na nowo próbę sprzedaży tego majątku. Sytuacja nie jest jakaś nadzwyczajna. A oprócz tego jestem na tyle spokojny, że wszystkie zapewnienia płynące ze strony naszych partnerów katarskich brzmią dość uspokajająco - to nie jest tak, że stracili zainteresowanie" - powiedział w poniedziałek Tusk podczas briefingu na gdańskim lotnisku w Rębiechowie. Tusk podkreślił, że polska strona nie jest też bezradna wobec inwestora. "Umówiliśmy się na wieloletnią strategiczną współpracę, na bardzo duże inwestycje w Polsce. To jest taka chwila próby dla obu stron - także ja jestem dość spokojny, jeśli chodzi o finał tej sprawy" - wyjaśnił. Premier dodał, że współpraca z Katarem ma nie tylko dotyczyć zakupu gazu z tego kraju, ale także dużych inwestycji w inne gałęzie polskiego przemysłu. "W Szczecinie i Gdyni nie mieliśmy do czynienia z regularną prywatyzacją. Stocznie przez długie lata upadały, a mój rząd miał odwagę sprawę rozstrzygnąć ostatecznie, żeby już przede wszystkim podatnicy więcej nie dopłacali do dość skandalicznych czasami kontraktów, jakie w obu stoczniach zawierano" - zaznaczył szef rządu. Minister skarbu Aleksander Grad poinformował w ubiegłą środę, że główny inwestor stoczni Gdynia i Szczecin - Stichting Particulier Fonds Greenrights - przekaże pieniądze za ich majątek do 17 sierpnia. Zgodnie z planem, termin był wyznaczony na 21 lipca. Wątpliwości inwestora wzbudził list od Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni, w którym napisano m.in., że stocznia w Szczecinie mogła być "pralnią brudnych pieniędzy". Resort skarbu przesłał w czwartek pismo do Prokuratury Rejonowej Śródmieście w Szczecinie oraz do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, by zbadały powody wysłania przez Szczecińskie Stowarzyszenie Obrony Stoczni listu do głównego inwestora stoczni Gdynia i Szczecin. Grad ocenił list jako "jawny sabotaż". Spółka Polskie Stocznie, powołana do zarządzania majątkiem zakładów w Gdyni i Szczecinie, poinformowała w czwartek, że główny inwestor stoczni Stichting Particulier Fonds Greenrights oraz katarski fundusz, QInvest otrzymały list od Stowarzyszenia. "Informacje podane w liście podlegają aktualnie analizie inwestora, który otrzymał także wyjaśnienie od strony polskiej. List ten wpłynął na potrzebę wydłużenia terminu płatności za aktywa stoczniowe" - napisały w komunikacie Polskie Stocznie. W maju Stichting Particulier Fonds Greenrights zakupił kluczowe aktywa stoczni Gdynia i Szczecin, a 17 czerwca otrzymał gwarancje banku Qatar Islamic Bank. Inwestor ma zapłacić za majątek stoczni Gdynia i Szczecin odpowiednio - ponad 287 mln zł oraz ponad 94 mln zł. Stichting Particulier Fonds Greenrights jest jedynym udziałowcem spółki Polskie Stocznie. Natomiast QInvest jest inwestorem w tej spółce". Teraz kilka słów komentarza: Proszę przeczytać dwa pierwsze zdania. Skąd akurat JE Donald Tusk ma wiedzieć, czy QInvest się wycofa - czy nie wycofa. I po co wygłasza takie zdania? Bo drugie jest banalne: wiadomo, że jak klient nie kupi, to można sprzedać innemu klientowi. Czy płacimy p. Premierowi za wygłaszanie banałów?!? Zdanie: "W Szczecinie i Gdyni nie mieliśmy do czynienia z regularną prywatyzacją. Stocznie przez długie lata upadały, a mój rząd miał odwagę sprawę rozstrzygnąć ostatecznie, żeby już przede wszystkim podatnicy więcej nie dopłacali do dość skandalicznych czasami kontraktów, jakie w obu stoczniach zawierano" - to święta prawda. Szkoda tylko, że gdy przez lata tłumaczyłem, że to żadna prywatyzacja, to uważano mnie za wariata - i raz podawano to jako przykład "udanej prywatyzacji' - a raz jako przykład, ze "prywatyzacja to nic dobrego". Teraz problem w tym, czy „Rząd” rzeczywiście te stocznie sprzedał? I komu? Nikt jakoś nie wspomina, ze udziałowcami w tym interesie jest paru Żydów będących podobno byłymi pracownikami armii i wywiadu Państwa Izrael. Wreszcie: do tej pory mówiono, że list „Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni” zaszkodził, bo sygnatariusze twierdzili, że majątek Stoczni został przejęty niezgodnie z prawem; teraz okazuje się, że zaszkodziła informacja, że Stocznia mogła być „pralnia brudnych pieniędzy”. To wszystko, oczywiście, jest totalna bzdurą. JE Aleksander Grad uznał ten list za „jawny sabotaż”. Zaraz:, jeśli informacje są prawdziwe - to trudno mówić o sabotażu. A jeśli fałszywe - wystarczy sprostować. Na zakończenie przypominam, że bodaj 15 lat temu polskim hutom miano przedłożyć okres ochronny o rok. Zaprotestowała Bruksela. Przyjechał jednak do Polski jakiś towarzysz komisarz, pogadał z kierownictwem hut, zainkasował zapewne gigantyczna łapówkę.. I hutom przedłużono okres ochronny! Wtedy ja napisałem, do kogo trzeba w Brukseli z solennym protestem - i, proszę sobie wyobrazić, po miesiącu KE cofnęła decyzje tow. Komisarza. Pisałem o tym parokrotnie - i jakoś nikt nie oskarżył mnie o sabotaż... Co prawda - to trochę inna sprawa?.. JKM

Z ręką w nocniku Jeśli ktoś nie wierzy, to niech sprawdzi: większość problemów, jakie Stany Zjednoczone miały w polityce międzynarodowej, miała swój początek w tym, że porzucony przez USA amerykański agent zaczynał stawać dęba i kąsać rękę, z której dotychczas jadał. Tak było w Wietnamie, kiedy agent kominternu Ho Chi Minh, hołubiony przez Amerykanów w czasie wojny z Japonią, został później uznany za sukinsyna jakiegoś takiego nie naszego, no i narobił bałaganu, z którego potem musiał Amerykę wyciągać do spółki z Chinami prezydent Nixon. Podobnie było z późniejszym egipskim prezydentem Naserem, irackim dyktatorem Saddamem Husajnem, czy wreszcie - ze straszliwym Osamą Bin Ladenem. No a teraz, kiedy prezydent Obama ułożył się z ruskimi szachistami co do warunków, na jakich zachowają chwalebną powściągliwość w sytuacji, gdy suwerenny Izrael uderzy na Iran, płaczliwą suplikę podpisała drużyna byłych prezydentów, wzmocniona dwoma politykami drobniejszego płazu w osobach Janusza Onyszkiewicza i Adama Daniela Rotfelda. Ameryka - powiadają sygnatariusze - nie może zapomnieć o Europie Środkowej. Uuu, to bardzo poważna zastawka, - ale właściwie, dlaczego „nie może”? Co sygnatariusze listu zrobią Ameryce, jeśli ta ewentualnie o Europie Środkowej „zapomni”? Powiedzmy sobie otwarcie i szczerze, zarówno Lech Wałęsa, jak i Aleksander Kwaśniewski, nie mówiąc już o panu Onyszkiewiczu, czy Rotfeldzie, będą mogli w takiej sytuacji Ameryce, jak to się mówi, „skoczyć”. Sytuacja jest następująca: Cesarstwo Europejskie, którego politycznym kierownikiem są i będą Niemcy, dąży do ułożenia sobie poprawnych stosunków z Cesarstwem Rosyjskim, czego symbolem i przekonującym dowodem jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, które bez szwanku przetrwało próby niszczące w rodzaju testu gruzińskiego w sierpniu ub. roku, czy testu gazowego na przełomie roku 2008-2009. Wychodzi to naprzeciw oczekiwaniom innych uczestników Cesarstwa Europejskiego, w rodzaju Francji, czy Italii, które nie ukrywają dążenia do „europeizacji Europy”, czyli stopniowego eliminowania wpływu Stanów Zjednoczonych na politykę europejską. Dotychczas jednak Cesarstwo Amerykańskie nie rezygnowało z aktywnej polityki w Europie, której celem było wzniecenie zarzewia konfliktu między Cesarstwem Rosyjskim i Cesarstwem Europejskim. Taki konflikt, bowiem zmusiłby Cesarstwo Europejskie do zabiegania o przyjaźń z Cesarstwem Amerykańskim, dzięki czemu Ameryka odgrywałaby w polityce europejskiej rolę arbitra i w ten sposób kręciła całą Europą. Podsycanie zarzewia konfliktu między Cesarstwem Europejskim i Rosyjskim odbywało się dotychczas przy pomocy dywersantów, w rodzaju Gruzji, czy Ukrainy, gdzie dzięki taki zwanym kolorowym rewolucjom Amerykanie ulokowali swoich agentów - oraz Polski, na której czele stał Aleksander Kwaśniewski, który za obietnicę posady sekretarza generalnego ONZ, a przynajmniej NATO, poświęcał polski interes państwowy. W rezultacie Polska wyszła z Iraku z przysłowiowym fiutem w garści, podczas gdy taka np. Turcja nigdy na takie plewy nabrać się nie dała. Inna rzecz, że w Turcji agentów bez ceregieli biorą na powróz, podczas gdy u nas mija już 14 rok od oskarżenia Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji - i nic. Ale bo też agenci stanowią u nas sól ziemi czarnej, zażywają reputacji autorytetów moralnych, a w najgorszym razie - wachlują się męczeńskimi palmami. Więc kiedy okazało się, że Ameryka może w Azji Środkowej mieć askarisów z Europy Środkowej za darmo, a pan Rotfeld, na skinienie Kondolizy, poderwał białoruski Związek Polaków, żeby w charakterze namiastki tamtejszej demokratycznej opozycji robił dywersję Łukaszence, prezydent Obama uznał, że nadszedł czas, by korzystniej sprzedać to co jeszcze zostało do sprzedania. W zamian za uznanie rosyjskiej strefy wpływów na wschód od linii Ribbentrop-Mołotow i odstąpienie od budowy tarczy (jeśli zniknie zagrożenie ze strony Iranu, to tarcza nie będzie potrzebna) w Czechach i Polsce, Stany Zjednoczone mogą uzyskać od ruskich szachistów obietnicę neutralności w momencie, gdy suwerenny Izrael będzie obrzucał bombami irańskie instalacje atomowe.

Nie oznacza to naturalnie, że Stany Zjednoczone o Europie Środkowej zapomną. O tym nie ma mowy, a najlepszym tego dowodem jest praska konferencja „Mienie ery holokaustu” oraz przyjęta tam deklaracja, uznająca prawo żydowskich organizacji przemysłu holokaustu nawet do tzw. mienia bezspadkowego, no i wreszcie - mianowanie ambasadorem USA w Warszawie pana Lee Feinsteina, o którym pan Waldemar Piasecki w magazynie internetowym „Forum Żydzi, Chrześcijanie, Muzułmanie” pisze, że ma „żydowskie korzenie”, co mu sięgają całej „Europy Środkowo-Wschodniej”, więc nic dziwnego, że jest również zwolennikiem bezpieczeństwa Izraela, wrogiem „wszelkich przejawów antysemityzmu”, a także „opowiada się za szybkim rozwiązaniem bolesnego problemu zadośćuczynienia za zrabowane przez władze komunistyczne mienie ich obywateli, w tym wielu ofiar holokaustu”. Panie Wałęsa, panie Kwaśniewski, panie Onyszkiewicz! Wyjąć rękę z nocnika! Nie mazać się! Już wiecie, jaki jest rozkaz, co macie robić i z jakiego klucza śpiewać! SM

Między 78, a 87 Dzięki p. PJO zajrzałem na stronę (to „DZIENNIK” jeszcze wychodzi??): Koniec samowolki piratów drogowych

Dość ignorowania przepisów! Policja dobierze się do kierowców, którzy łamią prawo. Posypią się mandaty - piraci nie ukryją się nawet na osiedlowych uliczkach i parkingach. Auto blokujące miejsce dla niepełnosprawnych będzie odholowane. Nowe przepisy rząd może przyjąć za kilka tygodni. Policja dostanie wreszcie narzędzie do pilnowania porządku na małych uliczkach. Jak donosi "Metro", rząd ma już gotowy projekt nowelizacji prawa o ruchu drogowym, przygotowany przez MSWiA. Zlikwiduje on lukę prawną, wiążącą ręce drogówce. Obecnie zasady prawa drogowego, poza nielicznymi wyjątkami, nie obowiązują na drogach polnych, ulicach osiedlowych, terenach prywatnych czy obiektach takich jak supermarkety lub dworce - czyli tzw. drogach wewnętrznych. Teraz policja będzie mogła sprawdzać na wewnętrznych drogach np. trzeźwość kierowców i rowerzystów, łapać za nieużywanie świateł i pasów czy jazdę niesprawnym samochodem. Będzie też mogła wlepiać mandaty za złe parkowanie i odholowywać auta, stojące w miejscach gdzie zatrzymywać się nie wolno. Nowe prawo pozwoli też uwolnić tzw. koperty dla osób niepełnosprawnych. Rząd nowe prawo drogowe może przyjąć już za kilka tygodni. Z której dowiedziałem się, że „Rząd” zamierza upaństwowić nam tereny prywatne - a przynajmniej: ich powierzchnie. Konkretnie: również moje podwórko będzie objęte Kodeksem Drogowym i policja będzie mogła ukarać mnie za nieprawidłowe parkowanie lub jazdę bez świateł na moim własnym podwórku!!! Już widzę, jak do mojego uszkodzonego samochodu stojącego w warsztacie, pozbawionego lusterek i ręcznego hamulca, podchodzi mechanik, zapala silnik, podjeżdża na kanał - a tu wyskakuje policjant z drogówki i łupie mandat za poruszanie się niesprawnym pojazdem.Ręce opadają, a włosy podnoszą do góry.Na tej samej stronie można podziwiać Arcydzieło Manipulacji; cytuję: „Za kierownicą facet jest gorszy od kobiety. Padł ostatni bastion męskiej dominacji! Facet nie jest już mistrzem kierownicy, koronę odebrała damska ręka. Jak wynika z badań przeprowadzonych przez specjalistów Dekry, tylko, co 4ty ankietowany uważa mężczyzn za lepszych kierowców? Dwóch z trzech uważa, że kobiety są ostrożniejsze”.

Proszę się przyjrzeć konstrukcji Arcydzieła! Najpierw jest „facet” - nie „mężczyzna”. Potem jest „ostatni bastion” - bo, jak wiadomo, w np. biegach, szachach, podnoszeniu ciężarów, brydżu i skokach o tyczce kobiety są lepsze od dawna. We „Formule 1” też, jak wiadomo, startują same prawie kobiety. Dalej: „lepszy” jest nie ten, kto lepiej prowadzi, - lecz ten, kogo za „lepszego” uważa ankietowany przez „Dekrę” (chodzi zapewne o żonę, córkę i syna właściciela rzeczonej„Dekry”). A kogo uważają za „lepszego”? Jest uzasadnienie:

„Dwóch z trzech uważa, że kobiety są ostrożniejsze”. Spytałem moją przyjaciółkę: „Ile to jest 7 × 8?”. Po głębokim namyśle odpowiedziała: „78”. Po dalszej chwili: „Nie - chyba 87”. Po dalszym namyśle: „Wiesz, z ostrożności powiem, że gdzieś tak między 78, a 87”. I kto powie, że ta niewiasta nie jest ostrożną arytmetyczką? Ode mnie jest na pewno ostrożniejsza! To wszystko jest, oczywiście, zabawne; jednak, szczerze pisząc: wolałem, jak w sezonie ogórkowym żurnaliści zajmowali się Potworem z Loch Ness. JKM

Słowo o Łemkach… Przed tygodniem napisałem o wysiedleniach całych narodów. Byłem wtedy w Zdyni na Łemkowskiej Watrze - skąd wywiozłem kilka obserwacyj. Łemkowie to taki naród żyjący na Podkarpaciu - w tym i na Rusi Zakarpackiej. Razem z Hucułami, Bojkami i niektórymi innymi szczepami bliskimi Ukraińcom nazywani byli dawniej "Rusinami" (Ukraina dawniej nazywana była „Małorusią”). Łemkowie mówią językiem bardziej zbliżonym do ukraińskiego, niż do słowackiego lub polskiego (ciekawostka: nazwa "Łemkowie" utworzona jest analogicznie do nazwy np."Okcytanie”!!), są na ogół greko-katolikami lub prawosławnymi i uważają się za naród spokrewniony z Ukraińcami właśnie. Podczas wojny wielu Łemków uległo wielkoukraińskiej propagandzie, niektórzy dawali schronienie bojówkarzom UPA, niektórzy nawet dobrowolnie wyjechali na sowiecką Ukrainę, (czego potem na ogół ciężko żałowali). Komuniści objęli, więc Łemków akcją "Wisła" - i wysiedlili na Ziemie Odzyskane. Dając godzinę na spakowanie rzeczy. Co ważne: większość Łemków otrzymała tam poniemieckie gospodarstwa większe (i o lepszej ziemi) niż własne? Część dostała gorsze. U wszystkich tkwi jednak poczucie krzywdy, - bo jak inaczej nazwać takie narodowo-socjalistyczne metody postępowania? Efektem była ruina gospodarcza tych okolic. Jeśli wieś liczyła przed wojną 860 osób - a po 47 roku zostało ich 80, jeśli większość chałup, część cerkwi i budynków wiejskich już dawno przestała istnieć - to jak to nazwać? Z uwagi na nieurodzajną ziemię nikt nie chciał się tu osiedlać, górale z kolei, (co im się bardzo chwali) nie chcieli brać cudzego (znany jest przypadek górala, który objął gospodarstwo wraz z domem. Gdy rok temu pojawili się właściciele, poprosił tylko, by mógł jeszcze zimę przemieszkać w jednym z pokojów - i na wiosnę wyniósł się w swoje strony). Poszanowanie własności prywatnej świadczy o kulturze… Łemkowie, szczerze pisząc, też nie bardzo się palą do powrotów. Czy mieliby w zamian za „ojcowiznę” oddawać kwitnące gospodarstwa pod Jelenią Górą lub na Mazurach? Orać nieurodzajną glebę? W sumie te "watry" to raczej świadectwo nostalgii za przeszłością, - ale co roku zjeżdża się kilka lub kilkanaście tysięcy ludzi, by kultywować łemkowskie tradycje. Daje się też na tych watrach zauważyć dość nachalna propaganda ukraińska. Łemkowie jednak są na ogół na nią odporni. Uważają się za odrębny, choć blisko spokrewniony z Ukraińcami, naród. Najwyższa pora, by III RP coś zrobiła dla umocnienia w Łemkach dumy narodowej. I poczucia odrębności. Bo próby nachalnej polonizacji dają efekt odwrotny do zamierzonego. Zwłaszcza wobec mocnego urazu w stosunku do Polaków. Bo Łemkowie traktują wysiedlenia nie jako prześladowanie ze strony "komunistów", lecz jako prześladowanie ze strony "Polaków". Niesłusznie: była to reakcja na nie „antykomunistyczne”, lecz „antypolskie” poczynania UPA… I kilka obserwacyj z oficjalnego zapalenia watry. Wisiały trzy flagi: na miejscu środkowym: słowacka (zapewne z uwagi na to, że była krótsza i chciano zachować symetrię…), po prawej, honorowej ukraińska, na najpośledniejszym miejscu: polska. Otwierający obrady przywitał najpierw reprezentanta prezydenta Ukrainy, potem reprezentanta prezydenta Polski, "Aleksandra Kaczyńskiego", potem przedstawiciela prezydenta Słowacji. Na zakończenie przemówienia zgłosił pretensję, że buduje się oto pomnik ku czci konfederatów barskich", ale akurat u stóp góry, na której konfederaci powiesili kilkunastu Rusinów - za to, że byli Rusinami. Co jest wysoce nietaktowne? Akurat tu się z nim zgadzałem, bo konfederatów barskich uważam za warchołów i zbrodniarzy, którzy swoim postępowaniem spowodowali, że JCM Katarzyna II Wielka poczuła się wręcz w obowiązku wystąpić jako obrończyni praw innowierców w Polsce. Z tą drobną poprawką, że konfederaci powiesili zapewne owych Rusinów nie za to, że byli Rusinami, lecz za to, że byli prawosławnymi. Ale to taki drobny niuans. Powtarzam: Łemkowie mają do Polaków zadawnione pretensje, a III RP nie robi nic konkretnego, by tym ranom pozwolić się zabliźnić. Daje tylko pieniądze. Również na organizację tej watry. Co jest, w gruncie rzeczy, obraźliwe? JKM

29 lipca 2009 Lepszy jest ten rząd, który mniej rządzi... W jednym z  raportów  Milicji Obywatelskiej  sprzed lat, jeden z policjantów napisał  był następująco”: Do pomieszczenia, w którym znajdowały się zwłoki, prowadziły drzwi, nad którymi zawieszony był krzyż z figurką mężczyzny w wieku około 30 lat”(????) Myślę, że  gdybym dzisiaj dysponował raportami Policji Obywatelskiej, byłoby podobnie.. Bo dlaczego miałoby nie być?… W końcu III Rzeczpospolita jest przedłużeniem PRL-u.., Ale w wersji bardziej komicznej, dramatyzm sytuacyjny jakby przyspieszał, a ilość głupot i rzeczy   kompletnie  nie do uwierzenia, nawarstwia się w  postępie geometrycznym. Właśnie władza kombinuje zmiany w Kodeksie Drogowym, w wyniku, których to zmian, prywatna powierzchnia podwórka będzie traktowana jak część drogi publicznej i policja obywatelska, będzie mogła zatrzymać właściciela za na przykład,  przekroczenie prędkości, brak świateł, czy złe parkowanie.(???). Można go będzie też  sprawdzić alkomatem! Bo poza Kodeksem Drogowym obowiązuje już prawo, na mocy, którego właściciel posesji obowiązany jest trzymać porządek na drodze publicznej przylegającej do jego posesji(????). Czy państwo sobie wyobrażacie, że właściciel jest traktowany jak niewolnik i musi panom urzędnikom posprzątać na chodniku, który przylega do jego posesji, a nie jest jego(???) Coś nie do uwierzenia w tamtej komunie, a prawdziwe w tej komunie.. Teraz dojdzie traktowanie kierowców na własnym podwórku, jakby jeździli po drodze publicznej. Krok  po kroku, i we własnym domu nie będzie bezpiecznie.. Bo  niczyje zdrowie ani życie nie jest bezpieczne, kiedy obraduje parlament,  czy  chociażby jakaś rada miejska, czy osiedlowa.. Demokracja ma swoje prawo! Prawo większości! Przegłosują, że mogą cię zbadać alkomatem w twoim własnym domu- i zbadają! I oskarżą cię o próbę uśmiercenia przechodnia! Chociaż nic się nie zdarzyło, ale  przecież mogło się zdarzyć.. W wyniku sprawnej prewencji wykryją wroga publicznego, kiedyś zwanego wrogiem ludu. Ale zanim to nastąpi, nastąpiło orzeczenie w sprawie pana  ministra Andrzeja Milczanowskiego, byłego szefa MSW, który swojego czasu oskarżył  pana premiera Józefa Aleksego  o szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu. Rzecz bardzo poważna tak jak samo oskarżenie i całość wlecze się, że już niektórzy sprawy  nie pamiętają, a osiem z jedenastu zarzutów wobec pana Milczanowskiego już się przedawniło- może o to chodziło. Diabeł chyba raczy więcej na ten temat wiedzieć. Pana premiera Oleksego kilka lat temu, o ile pamiętam, sąd uniewinnił od zarzutów, wyglądałoby, więc, że skazanym będzie pan minister Milczanowski. Bo albo jeden kłamie, albo drugi. Jeden z nich- w państwie praworządnym, demokratycznym  i prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości- został uniewinniony, a wczoraj został uniewinniony drugi(???) Rzecz zupełnie niesłychana! Nikt nie jest winien! Ani jeden, ani drugi.. I jeszcze sąd utajnił orzeczenie ze względu na ważny interes państwowy(???). Ale pan Milczanowski swój cel osiągnął! Premier Oleksy został odwołany z funkcji premiera.. Wyrok, co prawda jeszcze nie jest prawomocny, ale z pewnością prawomocny będzie. Ale swoją drogą ciekawy jestem orzeczenia sądu w tej sprawie… Dwie oskarżające się strony z przeciwnych biegunów, i żadna nie jest winna? Jakieś zupełnie nowe praktyki sprawiedliwościowe goszczą w naszych sądach.. Które się największym filozofom nie śniły? „Dochodzenie zostało utajnione, bo świnia została zjedzona”- napisał jakiś milicjant obywatelski w notatkach służbowych  i to w czasach śmiesznego PRL-u, kiedy to „  sklepowa znajomym dawała od tyłu”- jak napisano w innej notatce  z tamtego okresu. Tylko nie wiadomo, czy miała wtedy okres, czy też nie.. A pan prezydent Lech Kaczyński rozdawał ostatnio w swojej kancelarii nasze pieniądze, które dostał od Sejmu na swoje prowadzenie się i rozdał tego 3, 3 miliona złotych(???). Oczywiście wcześniej Sejm te pieniądze skonfiskował nam, bez naszej zgody. Całość poszła na premie dla urzędników  kancelarii, Biura Bezpieczeństwa Narodowego i Biura Ochrony rządu. Prawie 700 osób skorzystało podczas kryzysu, który rzekomo panuje w Polsce, a jeśli- to dotyczy nas, ciężko na wszystko pracujących, a nie dotyczy biurokracji pasożytującej. Ona zawsze się „ wyżywi”- jak mówił pan Jerzy Urban, będąc rzecznikiem  rządu, w mrocznych czasach  poprzedniej komuny. Pan prezydent podzielił te nasze pieniądze stosunkowo sprawiedliwie wśród swoich, bo na każdego wypadło średnio po 4800 złotych. Nie dostał ich pan Piotr Kownacki, który wcześniej nachlapał, to i owo o kancelarii, i został wylany  z posady, ale wydaje mi się, że zrobił to celowo, bo przecież wiedział, co może mu grozić. Przekalkulował sobie, że już i tak pan prezydent Lech Kaczyński nie zostanie powtórnie prezydentem, więc dał dyla z kancelarii, bo ma jakieś inne plany. Pożyjemy oczywiście, zobaczymy oczywiście, gdzie pan Piotr Kownacki się odnajdzie politycznie- oczywiście.. Przyszpilony na ścianie publicznej wyobraźni- da sobie radę! Bo przecież pan Piotr Kownacki nie jest głupcem, bo tylko głupiec widzi swoją głupotę, w takim samym stopniu, co swoje, na przykład uszy. Platforma Obywatelska Unii Europejskiej rozdała niedawno prawie pięćdziesiąt milionów złotych rękoma pani prezydent Gronkiewicz-Waltz urzędnikom magistratu warszawskiego, to pan prezydent nie chciał być gorszy.  Nie dziwię mu się. W końcu jak mu wszyscy, którzy dla niego pracują pouciekają…. (???) Cóż po Kancelarii, w której nie ma  wiernych urzędników, i to w nadmiarze.? Rządzący ma wtedy poczucie wielkiej siły, która  za nim stoi! Sam myślę sobie, jak bym się czuł, gdyby za mną stało z tysiąc urzędników, a ode mnie by zależało, kto ile dostanie za, kawał niepotrzebnej nikomu roboty.. O ile pamiętam w przedwojennej kancelarii prezydenta pracowało 39 osób… A dzisiaj?? Wiem, wiem, wiem - czasy się zmieniły. Socjalizmu jest tysiąc razy więcej- to więcej musi być wszędzie urzędników. Ilość urzędników jest miarą poziomu socjalizmu biurokratycznego pleniącego się w danych społecznościach. Im ich więcej- tym więcej socjalizmu! Ale w państwowej spółce budującej państwowe stadiony, też rozdawali jakieś pieniądze z nadania Platformy Obywatelskiej, jak najbardziej -szczególnie Obywatelskiej. Ale tu brali sobie powyżej 100 000 złotych na łebka, i tylko w wąskim gronie.. Wiadomo! Im mniej uczestniczących w  podziale łupów, tym więcej przypada  na łebka.. Na klasycznym westernie  dokładnie widać, jak herszt łupiących, zabija  wcześniejszych wspólników napadu, a nadmiar pieniędzy przeznaczony dla nich, przeznacza na premię dla siebie.. Wtedy ma oczywiście więcej! Nieraz koń nie wytrzymuje nadmiaru złota, jaki musi potem transportować.. Tak jak koń transportujący turystów nad Morskie Oko. W zakładzie psychiatrycznym pacjent zawraca się do nowego doktora: - Pana, panie doktorze, lubimy bardziej niż poprzedniego doktora. - Dlaczego?- pyta nowo przyjęty doktor - Bo pan jest swój człowiek! A poza tym” Koalicja sprawnie walczy z kryzysem”. Zamykają się kolejne zakłady, na przykład w Łapach, gdzie wcześniej rząd, w ramach gospodarki planowej, socjalistycznej, zamknął administracyjnie cukrownię.

Bo uznał - za podszeptem soc- Unii - że mamy za dużo cukru(????) A co z olejem?- Chciałoby się zapytać. WJR

"Przyjaciel" Olewnika zostaje w areszcie Warszawski sąd apelacyjny zmienił kontrowersyjną decyzję sędziego z Płocka w sprawie Jacka K. Dzięki temu podejrzany o udział w porwaniu Krzysztofa Olewnika nie wyjdzie z aresztu. DZIENNIK dotarł do uzasadnienia decyzji płockiego sądu. Jego lektura zaskakuje. Podejrzany nie wyjdzie na wolność. "Warszawski sąd poparł nasze argumenty" - cieszy się Zbigniew Niemczyk, p.o. wiceszefa gdańskiej prokuratury apelacyjnej. Jackowi K., byłemu przyjacielowi i wspólnikowi w interesach Krzysztofa Olewnika, gdańska prokuratura zarzuciła, że razem z gangsterami Wojciechem Franiewskim i Sławomirem Kościukiem porwał i więził Krzysztofa Olewnika. Obaj bandyci już nie żyją. "Jacek K. jest teraz jedynym żyjącym członkiem grupy przestępców, który zna całą prawdę o porwaniu" - uważa mecenas Ireneusz Wilk, pełnomocnik rodziny Olewników. Warszawscy sędziowie zmienili decyzję Sądu Okręgowego w Płocku. Pięć dni temu sędzia Dariusz Wysocki nie zgodził się z wnioskiem prokuratorów o przedłużenie aresztu Jackowi K. Prokuratura odwołała się od tej decyzji. "Mieliśmy nowe dowody. Jacek K. po wyjściu z aresztu mógł sprowadzać śledztwo na fałszywe tropy" - mówi prokurator Niemczyk. Sędziowie z warszawskiej apelacji aresztowali Jacka K. na kolejne trzy miesiące, do 11 sierpnia. Prokuratura podkreśla, że już po aresztowaniu Jacka K. zdobyła nowe dowody przeciw niemu. Mężczyzna, siedząc w areszcie, próbował docierać do świadków i przekonywać ich do składania korzystnych dla niego zeznań. Tworzył fałszywe alibi. Grafolodzy potwierdzili autentyczność jego notatek, w których opisywał stan zdrowia Olewnika, gdy ten był już więziony. O roli Jacka K. w porwaniu opowiedział także jeden ze świadków koronnych, który był członkiem grupy porywającej bogatych ludzi. "W pewnym momencie sędzia pisze, że Jacek K. znał gangsterów i mógł grać na dwa fronty z porywaczami Krzysztofa Olewnika i z jego rodziną, od której mógł żądać pieniędzy. Sędzia, więc stwierdza, że Jacek K. mógł popełnić przestępstwo, a mimo to nie decyduje się na areszt" - dziwi się znany adwokat Jacek Kondracki. Co jeszcze znalazło się w uzasadnieniu płockiego sądu, do którego dotarł DZIENNIK? Oto pytania ważne dla sprawy i odpowiedzi, które zawiera ten dokument:

• Czy to prawdopodobne, że Jacek K. brał udział w porwaniu swojego przyjaciela? Zdaniem sędziego nie. Stwierdza on, że dowody prokuratury "uprawdopodobniają", że Jacek K. popełnił przestępstwo i wziął udział w porwaniu Krzysztofa Olewnika. Ale dowodzi, że "wysokość tego prawdopodobieństwa" nie może być "w wystarczającym stopniu potwierdzona". Sędzia stwierdza, że tego "prawdopodobieństwa nie można aktualnie uznawać za przeważające nad innymi prawdopodobnymi scenariuszami wydarzeń z udziałem Jacka K. (...)". I dlatego nie można go aresztować.

• Czy spotkania z porywaczami to mocny dowód? Nie. Co prawda sędzia przyznaje, że Jacek K. bywał w towarzystwie osób "mających lub mogących mieć związek" z porwaniem Olewnika? „Okoliczności te świadczą o zainteresowaniu i zaangażowaniu Jacka K. w sprawę uprowadzenia Krzysztofa Olewnika, jak i o utrzymywaniu kontaktów z osobami z kręgu sprawców bądź z kręgu podejrzeń o współudział w uprowadzeniu" - pisze sędzia. Ale to jego zdaniem wcale nie znaczy, że Jacek K. pomagał w porwaniu swojego byłego przyjaciela.

• Jacek K. nie wziął udziału w porwaniu, tylko chciał wyciągnąć pieniądze? Tak twierdzi sędzia. Argumentuje, że Jacek K., kontaktując się z gangsterami, którzy porwali Olewnika, liczył na "własną, określoną korzyść". I to było "zasadniczym lub współistniejącym motywem kontaktów Jacka K. ze światem przestępczym". Wiele osób wyłudziło od Olewników pieniądze za pomoc w odnalezieniu ich syna i "starało się prowadzić własną grę". Sędzia dochodzi, więc do wniosku, że "prawdopodobne jest, zatem i to, że Jacek K. mógł prowadzić grę na dwa fronty".

• Nie tylko Jacek K. miał kontakty z gangsterami, więc to nie on stał za porwaniem? To kolejna hipoteza sędziego. Przypomina on, że w otoczeniu rodziny Olewników miało miejsce "wzajemne przenikanie się świata biznesu i przestępczości zorganizowanej, służb specjalnych, aparatu ścigania, a także polityki". Dodaje, że świadczy o tym "lista osób goszczących w poczęstunku odbywającym się w domu Krzysztofa Olewnika, po którym nastąpiło jego uprowadzenie". Sędzia w końcu stwierdza: "Spośród tych osób nie tylko Jacek K. miał kontakty z gangsterami".

• Nie można przesłuchać głównego świadka, więc nie można aresztować Jacka K.? Chodzi o nieżyjącego już Piotra Skwarskiego. To jeden z członków grupy Wojciecha Franiewskiego i Sławomira Kościuka, głównych porywaczy i zabójców Krzysztofa Olewnika. Skwarski rozpoznał na wspólnym zdjęciu Jacka K. i Kościuka. Sędzia chciałby jednak "bezpośrednio poznać to źródło dowodowe", ale to niemożliwe, "bo świadek nie żyje".

• To nieważne, że na wolności Jacek K. będzie wpływał na świadków? Dla sędziego - nieważne. Bowiem dowody prokuratury są za słabe, by dalej trzymać Jacka K. w areszcie. Sędzia pisze: "Zebrane dowody wskazują na prawdopodobieństwo popełnienia przez Jacka K. zarzucanych czynów w stopniu nie na tyle wysokim, by pozwalało to na przetrzymywanie podejrzanego w areszcie, co zwalnia od oceny, czy istnieje obawa matactwa lub innych poważnych aktów procesowej destrukcji".

• Czy są jakiekolwiek powody, by aresztować Jacka K.? "Nie ma zatem przeważających, sensownych argumentów, które przemawiałyby za trzymaniem obecnie Jacka K. w areszcie" - twierdzi sędzia. I tak kończy swój wywód: "Zdecydowanie lepiej będzie pozbawić go wolności dopiero wtedy, ale i tylko wtedy, jeżeli ostatecznie okazałoby się, że na to z całą pewnością zasłużył". Sędzia Dariusz Wysocki z Płocka w poniedziałek chciał wypuścić Jacka K. z aresztu. Uzasadnienie jego decyzji pokazaliśmy Kazimierzowi Olejnikowi, byłemu zastępcy prokuratora generalnego. Znany oskarżyciel nie zostawił suchej nitki na decyzji sędziego z Płocka: "Sędzia podjął wysoce kontrowersyjną decyzję. Zachował się tak, jakby to już był proces, na którym orzeka się o winie Jacka K. A przecież sędzia miał tylko ocenić, czy są wystarczające powody do przedłużenia aresztu. Zgodnie z polskim prawem prokuratura przed sądem musi tylko uprawdopodobnić, że podejrzany popełnił przestępstwo. I to wystarczy, by sąd zastosował areszt. W tym przypadku sędzia sam przyznał, że popełnienie przestępstwa przez Jacka K. jest uprawdopodobnione. Powinien, więc go aresztować. Nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobił. Bardzo mnie też dziwi, dlaczego sędzia tak mocno stanął po stronie podejrzanego. Zupełnie zapomniał, że istnieje coś takiego jak interes pokrzywdzonego, czyli rodziny Krzysztofa Olewnika oraz interes wymiaru sprawiedliwości! To było makabryczne porwanie, tragiczna śmierć. A sąd wypuszczając głównego podejrzanego z aresztu nie dał nawet szansy prokuratorowi, by w tej najwyższego kalibru sprawie mógł dokończyć śledztwo. Tylko zachował się tak, jakby wniosek o przedłużenie aresztu był już gotowym aktem oskarżenia."

Maciej Duda

Szukał katów Olewnika, a był wtyką mafii? Grzegorz K., policjant prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, sprzedawał informacje gangsterom? Tak twierdzi gdańska prokuratura, która miała nawet postawić mu zarzuty. K. miał handlować informacjami ze śledztw, ale też działać w narkobiznesie. Radio RMF FM twierdzi, że prokuratura ma dowody na przestępczą działalność Grzegorza K. Nie dotyczą one sprzedaży informacji ze śledztwa w sprawie głośnego mordu biznesmena z branży mięsnej. Chodzi o inne sprawy. Funkcjonariusz miał w nich służyć gangsterom "radami". Prokuratorzy mają być nawet przekonani, że Grzegorz K. podżegał też do produkcji narkotyków. Jak to się stało, że ktoś, na kim ciążą takie zarzuty, mógł być szefem policyjnej specgrupy do ścigania morderców Krzysztofa Olewnika? RMF FM twierdzi, że funkcjonariusz przeszedł na "ciemną stronę" wiele lat temu? Miał współpracować z gangsterami 10 lat. Współpracę miał rozpocząć w 1998 roku, kiedy był jeszcze naczelnikiem wydziału kryminalnego łomżyńskiej policji. Przeniesiony później do Warszawy ówczesny młodszy inspektor stanął na czele grupy operacyjno-śledczej, która miała wyjaśnić sprawę Olewnika. MP

Porywacz Olewnika pracował dla specsłużb? Czy Wojciech Franiewski, herszt porywaczy Krzysztofa Olewnika, był agentem służb specjalnych? Wkrótce sejmowa komisja śledcza zapyta o to u źródła. Już teraz prokurator Zbigniew Niemczyk nadzorujący śledztwo w sprawie porwania, mówi: "To więcej niż prawdopodobne, że chroniły go służby". Marek Biernacki z PO, przewodniczący sejmowej komisji śledczej: "Zwrócimy się do wszystkich służb specjalnych żeby sprawdziły, czy mają informacje o Franiewskim. Poprosimy także IPN, żeby jeszcze raz dokładnie sprawdził archiwa."

Człowiek podobny do piosenkarza Posłów i prokuratorów fascynuje biografia Franiewskiego. Człowieka, który wielokrotnie uciekał z więzień i konwojów, nawet Komendy Głównej MO, a mimo to dostawał przepustki, latami się ukrywał. Kiedy w końcu trafiał za kratki, zawsze wychodził na przedterminowe zwolnienia? Żadnego wyroku nie odsiedział do końca. Nie był typowym, warszawskim karkiem. W ostatnich latach wyglądał jak przeciętny obywatel: łysiejący mężczyzna z brzuszkiem. Kilka lat po porwaniu Olewnika wpadł, bo ekspedientka, która sprzedawała mu komórkę, (z której później dzwonili porywacze), rozpoznała go jako przystojnego mężczyznę "podobnego do piosenkarza Andrzeja Zauchy". Łysiejący pan z brzuszkiem był wyjątkowo zatwardziałym przestępcą. To on zorganizował porwanie, to on wydał polecenie: zabić Olewnika. Dlaczego z taką łatwością wodził policję za nos? Czy ktoś mu pomagał? Roztaczał nad nim parasol ochronny? Swoje tajemnice Franiewski zabrał do grobu: w czerwcu 2007 r., jeszcze przed rozpoczęciem procesu porywaczy, powiesił się w areszcie.

Bandyta wychodzi z komendy Był złodziejskim wirażką, bandytą z fantazją. W 1979 r. milicja zatrzymała go i przewiozła do Płocka. Miał tu usłyszeć zarzuty za kradzież dużego fiata. Ale Franiewski wolał nie słuchać: wyskoczył przez okno z drugiego piętra komisariatu. Już na ulicy zabrał rower jakiemuś przechodniowi i na dwóch kólkach ruszył do rodzinnej Warszawy. Po zmroku, kilkadziesiąt (!) kilometrów za Płockiem zatrzymała go milicja, bo... rower nie miał świateł. Franiewski miał za to w kieszeni świeżutki nakaz aresztowania, który uciekając, zwędził z milicyjnego biurka. Powędrował za kraty. Wpadł głupio, ale przez następne 10 lat udowadniał, że potrafi używać szarych komórek. Czy tylko? W listopadzie 1983 r. uciekł z zakładu w Czarnem przy pomocy własnoręcznie zrobionej składanej drabiny. W grudniu 1984 r. został złapany i doprowadzony do komendy MO na Woli w Warszawie. Poradził sobie - wydłubał dziurę w ścianie celi i uciekł. Znowu został złapany latem 1985 r. W sierpniu, prawie dwa miesiące po zatrzymaniu, oficjalnie z powodu nieuwagi funkcjonariuszy, zniknął z komendy MO w pałacu Mostowskich w Warszawie. W jaki sposób? Opowiada osoba znająca akta spraw porwania Olewnika: "To brzmi jak science fiction, ale odbyło się prosto. Przy okazji korzystania z toalety. Jeden z milicjantów wprowadził Franiewskiego do kibla. Został przy drzwiach. Wtedy do toalety wszedł inny milicjant, bez munduru. I to on wyprowadził bandytę z komendy bocznym wyjściem."

IPN: Franiewskiego u nas nie ma Franiewski po dziwnej ucieczce z komendy głównej MO zajął się kradzieżami aut dyplomatów i wysokich urzędników. Ukradł poloneza Kancelarii Sejmu PRL, auto prominenta ze Stronnictwa Demokratycznego, samochód ministra środowiska PRL. Wśród aut było też jedno wyjątkowe: samochód Franciszka Szlachcica, generała brygady MO, działacza PZPR, byłego wiceministra spraw wewnętrznych. Szarej eminencji bezpieki. Czy bez ochrony mógł w ten sposób igrać z milicją i bezpieką? Ryszard Terlecki, historyk IPN: "To mogło się odbywać za przyzwoleniem służb. Wielu gangsterów działało dla SB, po prostu zarabiali pieniądze dla bezpieki. Ale nie w PRL, raczej na Zachodzie. Kradli złoto, auta, futra, kosztowności i przerzucali je za żelazną kurtynę. Fantami dzielili się z mocodawcami." Ale Terlecki podkreśla: w archiwach zostało niewiele dokumentów potwierdzających ten proceder: - To były najwrażliwsze dane, większość zniszczono w 1989 r. O Franiewskim milczą archiwa IPN. "Prawdopodobnie z IPN zniknęły też jego akta paszportowe, choć były" - mówi nam jeden z prokuratorów badających sprawę porwania Olewnika. "Wiemy, że wyjeżdżał na Zachód." Ale Andrzej Arseniuk, rzecznik IPN, nie potwierdza wersji o zaginięciu akt.

Prokuratura sprawdza notes Franiewskiego W 1989 r. Franiewski dostał pierwszy poważny wyrok - siedem lat więzienia.

Za murem miał wysoką rangę. Nikogo się nie bał. Chwalił się kumplom: na jego skinienie pod więzienie w Płocku podjedzie kilkadziesiąt samochodów z bandytami. Czy rzeczywiście mógł wezwać "chłopców z miasta"? Do najazdu rzeczywiście doszło. Pod koniec lat 90. pod areszt śledczy w Płocku, w którym siedział Franiewski, podjechali bandyci w kilkadziesiąt samochodów. Policja nie przeszkadzała im w pokazie siły. Czy mógł działać swobodnie, bo nie bał się policji? Krzysztofa Olewnika przetrzymywał przez pewien czas na własnej działce. Nie bał się przechowywać w domu fantów pochodzących z przestępstw. W aktach sprawy, w zeznaniach świadków, pojawia się informacja, że Franiewski blisko współpracował z "policjantem Andrzejem". Według jednych informacji miał być to funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego (CBŚ w pewnym momencie przejęło prowadzenie sprawy). Według innych "policjant Andrzej" miał pracować w komendzie w Płocku. "Policjant Andrzej" miał przez kontakty z celnikami wystawiać grupie Franiewskiego tiry, które następnie porywali bandyci. Być może kluczem do zagadki tej postaci (i do kilku innych w tej sprawie) jest notatnik, który znaleziono w czasie rewizji w domu Franiewskiego. Jest w nim, co najmniej kilka numerów telefonów policjantów. Prokuratura przyznaje, że od kilku miesięcy bada notatki Franiewskiego. Wojciech Cieśla, Maciej Duda

Rosyjscy szpiedzy tropili w Polsce sekrety NATO Dwaj wojskowi wydaleni z Polski w 2008 roku byli oficerami GRU, których rozpracowały nasze służby. To największa afera szpiegowska ostatnich lat w naszym kraju. Mogła poważnie przeszkodzić w poprawie stosunków między Polską a Rosją. Pod koniec kwietnia 2009 r., tuż przed spotkaniem ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem, agencja Interfax i opiniotwórczy dziennik „Kommiersant” opublikowały informację o „zatuszowanym skandalu szpiegowskim” z 2008 r. Ujawniły, że Polska wydaliła dwóch rosyjskich wojskowych, a Rosja dwóch polskich. „Rz” przedstawia kulisy tej afery. Polski kontrwywiad wojskowy, co najmniej od 2007 r. rozpracowywał dwóch zastępców attaché wojskowego Ambasady Rosji w Warszawie - komandora Aleksieja Karasajewa i pułkownika Siergieja Peresunko. Służby zajęły się nimi, bo obaj rosyjscy dyplomaci próbowali uzyskać dostęp do tajemnic państwowych dotyczących m.in. planów lokalizacji na terenie Polski elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, nowych technologii w armii oraz wszystkiego, co odnosi się do NATO, np. nowego dowództwa batalionu łączności sojuszu w Bydgoszczy. Interesowały ich też pikantne szczegóły z życia osobistego wyższej kadry dowódczej Sił Zbrojnych RP. W listopadzie 2008 r. zgromadzono dowody, które nie pozostawiały złudzeń, że Karasajew i Peresunko są szpiegami. W tym czasie gabinet Donalda Tuska starał się poprawić relacje z Moskwą. Zrezygnowano, więc z rutynowego wezwania rosyjskiego ambasadora i wręczenia mu noty uznającej obu dyplomatów za osoby niepożądane w Polsce. Sprawę załatwiono, korzystając z kontaktów służb specjalnych obu krajów. W ciągu kilku dni Karasajew i Peresunko wyjechali. Oficjalna wersja naszego MSZ: decyzję o wyjeździe obu dyplomatów w listopadzie (19 i 25) podjęła strona rosyjska. W odpowiedzi Rosjanie dyskretnie wydalili dwóch oficerów Wojska Polskiego z ambasady w Moskwie. Według informatorów „Rz” operacja SKW zakończyła się sukcesem: rosyjskim szpiegom podsuwano nieistotne informacje. - Dowodem na to jest brak informacji o zatrzymaniu Polaków pod zarzutem udzielania pomocy obcemu wywiadowi - mówi płk Grzegorz Reszka, były p.o. szefa SKW. Sprawdziliśmy: prokuratury powszechna i wojskowa ani żandarmeria nie otrzymały żadnego doniesienia o współpracy obywateli RP z Peresunką i Karasajewem.

Powiedzieli dla „Rzeczpospolitej”

Piotr Żochowski - Ośrodek Studiów Wschodnich:, Od kiedy Polska przystąpiła do NATO rosyjski korpus generalski, wychowany na teorii wroga ukształtowanej jeszcze za czasów ZSRR, uważa nas za szczególnie aktywnego członka sojuszu. W związku z planami rozmieszczenia elementów tarczy antyrakietowej to postrzeganie naszego kraju raczej nie zostanie zrewidowane.

Zbigniew Wassermann - poseł PiS: Szukając rozwiązania zagadki, dlaczego Rosjanie dokonali przecieku kontrolowanego tuż przed wizytą szefa polskiego MSZ w Moskwie, trzeba się zastanowić, czy nie jest to dowód na fiasko polityki ocieplenia stosunków z Rosją forsowanej przez rząd. Rosjanie liczą się tylko z tymi, którzy rozmawiają z nimi stanowczo. Jarosław Jakimczyk

Tajemnice wojskowe na celowniku GRU „Rzeczpospolita” ujawnia kulisy działalności w Polsce zastępcy attaché wojskowego Ambasady Rosji. Służba Kontrwywiadu Wojskowego w listopadzie ubiegłego roku zakończyła tajną akcję, w której zgromadziła dowody na szpiegowską działalność dwóch dyplomatów z rosyjskiej ambasady w Warszawie: komandora Aleksieja Karasajewa i pułkownika Siergieja Peresunki. Szef MSZ Radosław Sikorski zrezygnował z rutynowych działań i nie wezwał ambasadora Władimira Griszyna, by wręczyć mu notę uznającą obu dyplomatów za osoby niepożądane w Polsce. Dlaczego? Polskiemu rządowi zależało na poprawie relacji z Moskwą. Skończyło się na kontaktach służb specjalnych obu krajów. Polacy zażądali natychmiastowego wyjazdu Rosjan. W ciągu kilku dni Karasajew i Peresunko opuścili Polskę. Rosjanie równie dyskretnie wydalili dwóch oficerów Wojska Polskiego pracujących w ambasadzie w Moskwie. O sprawie można by było zapomnieć. Ale niespodziewanie znalazła ona swój ciąg dalszy.

Rosyjska rozgrywka Pod koniec kwietnia 2009 roku w stolicach Polski i Rosji trwały ostatnie gorączkowe przygotowania do zaplanowanego na 6 maja, tuż przed szczytem Unii Europejskiej, moskiewskiego spotkania szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem. W tym gorącym okresie agencja Interfax nieoczekiwanie opublikowała kulisy „zatuszowanego skandalu szpiegowskiego” z listopada 2008 r. z udziałem polskich oficerów. Te same informacje podał potem dziennik „Kommiersant”.

- Wiele wskazuje na to, że był to przeciek kontrolowany - mówi oficer kontrwywiadu znający kulisy afery. Obecny eurodeputowany Janusz Zemke, który jako poseł SLD przez kilka kadencji zasiadał w Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, nie wyklucza, że za przeciekiem kryły się konserwatywne kręgi z rosyjskiego Sztabu Generalnego i podlegającego mu wywiadu wojskowego GRU. Dlaczego? Bo nie podobają im się reformy i cięcia budżetowe nowego ministra obrony Anatolija Serdiukowa. Przeciek zbiegł się w czasie z dymisją generała Walentyna Korabielnikowa, wieloletniego szefa GRU.

Kim byli szpiedzy Pierwszy pojawił się w Polsce 27 czerwca 2005 r. urodzony we Lwowie Siergiej Peresunko. Zrobił w rosyjskich służbach błyskawiczną karierę, bo do naszego kraju przyjechał jako 34-latek w stopniu pułkownika. Z kwestionariusza osobowego złożonego w Departamencie Wojskowych Spraw Zagranicznych MON, do którego dotarliśmy, wynika, że Peresunko był oficerem piechoty morskiej zatrudnionym w sztabie dowództwa floty wojennej. Polski kontrwywiad nie ma wątpliwości, że był pracownikiem GRU. - Pracownicy wywiadu zatrudniani są w różnych miejscach pod przykryciem. Zresztą Rosjanie nie wysyłają do ataszatów wojskowych oficerów liniowych z prawdziwego zdarzenia - opowiada Janusz Zemke. W ostatnim dniu października 2006 r. do Peresunki dołączył drugi szpieg z GRU - 43-letni wówczas Aleksiej Karasajew. Przyjechał jako komandor marynarki wojennej urodzony w Sewastopolu. Naszym służbom przedstawił się jako starszy inżynier, specjalista od artyleryjskiego i przeciwlotniczego uzbrojenia okrętów, zatrudniony wcześniej w państwowej centrali handlu bronią Rosoboronexport. Obaj nowi pracownicy rosyjskiej ambasady w Warszawie wykorzystywali każdą dogodną sytuację, by się spotykać z polskimi oficerami.

Spotkania, wystawy i cmentarze Nie opuszczali żadnego z oficjalnych spotkań organizowanych przez MON dla korpusu dyplomatycznego. W 2006 r. odwiedzili między innymi Komendę Główną Żandarmerii Wojskowej i Centrum Szkolenia Sił Pokojowych w Kielcach. W 2007 r. wizytowali 22. Bazę Lotniczą i 41. Eskadrę Lotnictwa Taktycznego w Malborku. Byli także w Dowództwie Marynarki Wojennej w Gdyni. W porcie na Oksywiu weszli na pokład kilku jednostek 3. Flotylli Okrętów. W Akademii Marynarki Wojennej przedstawiono im program szkolenia podchorążych. - Udostępniliśmy wyłącznie jawne informacje, które można znaleźć przez Internet - mówi kmdr ppor. Piotr Adamczak, zastępca rzecznika prasowego dowódcy MW. Oficerowie GRU - jak udało nam się ustalić - brali również udział w organizowanych przez MON licznych spotkaniach dotyczących aktualnej sytuacji i rozwoju Sił Zbrojnych RP. Zapraszani byli też na Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego w Kielcach, targi Balt Military Expo i Air Show w Radomiu (2007). Wszystkie wojaże Peresunki i Karasajewa od początku monitorował polski kontrwywiad. - To była rutynowa obserwacja, bo chodziło o dyplomatów z ataszatu wojskowego objętego specjalną opieką naszych służb - tłumaczy Zemke. Rosyjscy szpiedzy wykorzystywali jeszcze jeden pretekst do swobodnego podróżowania po Polsce - odwiedzali cmentarze wojenne Armii Radzieckiej, które znajdują się pod opieką specjalnego wydziału memorialnego, działającego od kilku lat przy Ambasadzie Rosji. Wszystkie wyjazdy Peresunki miały wspólny mianownik: uczestniczył tylko w tych uroczystościach, w których brali udział oficerowie z doborowych jednostek Wojska Polskiego. Był w Siedlcach 11 września 2005 r. wraz z przedstawicielami dowództwa 1. Siedleckiego Batalionu Rozpoznawczego, który wchodzi w skład 1. Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej im. Tadeusza Kościuszki. Z kolei w Jastrzębiu-Zdroju 24 lipca 2007 r. rosyjski szpieg mógł poznać dowództwo 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego, wizytówki polskich Wojsk Lądowych. Siergiej Peresunko przedstawiał się jako oficer piechoty morskiej. Aleksiej Karasajew - jako specjalista od uzbrojenia okrętów W tym czasie zarówno on, jak i Karasajew, byli już jednak celem nie tylko rutynowej obserwacji, ale i operacji polskich służb specjalnych. Rozpracowanie rosyjskich szpiegów częściowo było prowadzone za granicą, gdzie oficerowie GRU byli mniej ostrożni podczas spotkań z Polakami, którym oferowali pieniądze za tajne informacje. - Ze względów bezpieczeństwa operacje szpiegowskie często prowadzone są na terytorium państwa trzeciego. W odpowiedzi na to kontrwywiad czasem też decyduje się na działania ofensywne za granicą - tłumaczy wieloletni oficer polskiego wywiadu cywilnego. - SKW zachowało się w pełni profesjonalnie - ocenia europoseł Zemke. Według naszych informatorów podczas wielomiesięcznej operacji Służba Kontrwywiadu Wojskowego za pośrednictwem polskich obywateli karmiła obu Rosjan bezwartościowymi lub fałszywymi informacjami.

Brak doniesień, czyli sukces? - Dowodem na to jest brak informacji o zatrzymaniu Polaków pod zarzutem udzielania pomocy obcemu wywiadowi - mówi płk Grzegorz Reszka, który 19 listopada 2007 r. został p.o. szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Już pierwszego dnia urzędowania otrzymał meldunek o operacjach SKW przeciwko szpiegom z ataszatów wojskowych kilku państw.

Sprawdziliśmy, czy SKW donosiło o współpracy obywateli RP z Siergiejem Peresunką i Aleksiejem Karasajewem. - Do Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej nie wpłynęło zawiadomienie SKW w tej sprawie - mówi mjr Michał Chyłkowski, oficer prasowy ŻW. Płk Jerzy Artymiak, rzecznik naczelnego prokuratora wojskowego: - Naczelna Prokuratura ani podległe jej jednostki nie otrzymały takich zawiadomień, więc nie prowadzą żadnego postępowania przygotowawczego w tym zakresie. Również rzeczniczka Prokuratury Krajowej Katarzyna Szeska poinformowała nas, że żadna z prokuratur powszechnych nie otrzymała z SKW zawiadomienia dotyczącego współpracy obywateli Polskich z dwójką oficerów GRU. Dla obu Rosjan ujawnienie ich personaliów oznacza koniec „dyplomatycznej” kariery. - Jeżeli nawet wyjadą znów do jakiegoś kraju, miejscowe służby kontrwywiadowcze obrzydzą im życie, nie spuszczając ich na chwilę z oka - mówi poseł Marek Biernacki (PO), który zasiadał w Komisji ds. Służb Specjalnych, kiedy szpiedzy wyjeżdżali z Polski.

Jarosław Jakimczyk

Bohaterowie "Kamieni na szaniec" W okresie PRL żołnierze Armii Krajowej traktowani byli przez władzę, co najmniej nieufnie. Częstokroć spotykały ich represje i szykany, traktowano ich jako obywateli drugiej kategorii. Wielu z nich do 1989 r. pozostawało pod "opieką" komunistycznych służb specjalnych. Losy żołnierzy AK w PRL są obecnie tematem wielu publikacji. Jedną z takich prac jest książka Agnieszki Pietrzak, doktorantki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, poświęcona żołnierzom batalionu Armii Krajowej "Zośka" represjonowanym w latach 1944-1956. Żołnierze batalionu "Zośka" w większości byli harcerzami Szarych Szeregów i podległych im Grup Szturmowych. Po podporządkowaniu ich Kierownictwu Dywersji Komendy Głównej AK powstał Oddział Specjalny "Jerzy". Jego żołnierze po przejściu odpowiedniego przeszkolenia likwidowali konfidentów i volksdeutschów oraz dokonywali akcji dywersyjnych. 26 marca 1943 r. żołnierze OS "Jerzy" przeprowadzili akcję pod Arsenałem, w trakcie której uwolniono z rąk Niemców ppor. Jana Bytnara "Rudego" oraz 21 innych osób. 1 września 1943 r. Grupy Szturmowe przekształcono w batalion, który przyjął nazwę "Zośka" na cześć poległego w walce z Niemcami ppor. Tadeusza Zawadzkiego "Zośki". W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego batalion liczył 320 żołnierzy. W trakcie walk w jego szeregi wstąpiło wielu ochotników. Batalion zakończył działania bojowe 23 września 1944 roku. Łącznie służyło w nim w trakcie powstania 520 ludzi. Śmierć w boju poniosło 360 żołnierzy, czyli 70 proc. stanu osobowego. Po kapitulacji 2 października 1944 r. żołnierze batalionu "Zośka" zostali osadzeni w kilku niemieckich obozach jenieckich. Niektórzy opuścili stolicę wraz z ludnością cywilną. Część żołnierzy uczestniczyła w tzw. drugiej konspiracji, tworząc m.in. jednostkę dyspozycyjną Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych. Jej żołnierze, podobnie jak inni "zośkowcy", ujawnili się potem przed komunistami. Powojenne próby powrotu żołnierzy "Zośki" do normalnego życia rodzinnego i zawodowego przerwały aresztowania dokonywane przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w latach 1945-1947 i ponownie 1948-1950 w ramach tzw. sprawy "Zośka". Łącznie aresztowano 37 żołnierzy służących w batalionie. W pierwszym okresie powodem aresztowania była akowska przeszłość poszczególnych żołnierzy. W drugim przypadku funkcjonariusze UB próbowali udowadniać, iż żołnierze batalionu "Zośka" tworzą tajną organizację prowadzącą antypaństwową działalność. Jednym z aresztowanych był por. Jan Rodowicz "Anoda", zamęczony przez przesłuchujących go funkcjonariuszy MBP 7 stycznia 1949 roku. W rezultacie aresztowań żołnierze "Zośki" byli skazywani na kary więzienia. Agnieszka Pietrzak opisuje przebieg ich procesów sądowych, warunki "odbywania kary" w stalinowskich więzieniach, a także represje, jakie dotknęły rodziny powstańców. Przedstawia także sytuację skazanych po opuszczeniu więzienia i ich dalszą inwigilację przez SB. Osobny podrozdział książki poświęcony został dochodzeniu sprawiedliwości przez żołnierzy batalionu "Zośka" w demokratycznej Polsce po 1989 roku. W 65tą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego należy pamiętać, iż po wojnie wielu powstańców spotkały represje i szykany ze strony władz PRL, gdyż stanowili oni zaprzeczenie oskarżeń wysuwanych wobec Armii Krajowej i przez swoją walkę z Niemcami podważali legitymizację władzy sprawowanej przez partię komunistyczną. Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie zaprasza jutro na spotkanie z panią Barbarą Wyrzykowską, członkiem Szarych Szeregów, łączniczką AK, uczestniczką Powstania Warszawskiego, w latach 80tych działaczką NSZZ "Solidarność". Po nim nastąpi wykład Agnieszki Pietrzak pt. "Żołnierze Batalionu Armii Krajowej 'Zośka' represjonowani w latach 1944-1956". Spotkanie zakończy pokaz i omówienie sowieckich kronik filmowych przedstawiających walki na przedpolach Warszawy latem 1944 roku. Początek spotkania o godz. 12.00 w budynku IPN przy ulicy Szopena 23 w Rzeszowie. Uroczystości rocznicowe zakończy 1 sierpnia o godz. 17.00 złożenie kwiatów pod pomnikiem Chwały Żołnierzy AK Podokręgu Rzeszów.

Dr Mariusz Krzysztofiński

Osądzić tych, co wywołali powstanie warszawskie! WCzc.Jarosław Kaczyński brnie dalej - domagając się uznania daty wybuchu powstania za święto narodowe. Równie dobrze można by chcieć uznać za święto narodowe Indonezji datę wybuchu wulkanu Krakatau. Z tą różnicą, że za wybuch wulkanu Indonezyjczycy nie byli odpowiedzialni. Prawdą jest, że powstańcy walczyli bohatersko - i powstańcom należy się chwała. Jednak, co to ma wspólnego z czczeniem rocznicy wybuchu powstania? Jawajczycy też bohatersko walczyli z zalewającą ich lawą... Przywódcy, którzy zdecydowali o wybuchu powstania - dwóch było najprawdopodobniej sowieckimi agentami - powinni trafić pod sąd wojenny. Tylko PRL-owcy tego zrobić nie mogli - a uczciwi Polacy nie chcieli tego robić, - bo jakże popierać komunistów? Jest oczywiste, że komuniści potępiali to powstanie nie, dlatego, że było głupotą, - lecz dlatego, że było skierowane przeciwko nim; więc jak stawać z nimi w jednym szeregu. W normalnym kraju pod sądem stanęli  dowódcy, którzy poprowadzili do szarży Lekką Brygadę... Przywódcom powstania się upiekło. Ale żeby ich jeszcze gloryfikować???!!? JKM

Powstanie Warszawskie było klęską i błędem Doprowadzenie do wybuchu Powstania Warszawskiego było jednym z największych błędów popełnionych przez dowództwo AK. Ten zryw nie miał najmniejszych szans powodzenia - powiedział prof. Jan Ciechanowski w czwartek podczas promocji kolejnego wznowienia swojej książki "Powstanie Warszawskie". Jan Ciechanowski - polski historyk mieszkający od końca lat 40. w Wielkiej Brytanii - jako nastolatek walczył w Powstaniu Warszawskim, został ranny i dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. - Już podczas powstania zastanawialiśmy się, jak to się stało, że doszło do jego wybuchu. Poszliśmy w bój bez broni. Gdy 1 sierpnia moja kompania nacierała na gmach Sejmu, na 170 ludzi mieliśmy 3 karabiny, 7 pistoletów, 1 pistolet maszynowy strzelający tylko ogniem pojedynczym i 40 granatów. Jak zobaczyliśmy, że właściwie nie mamy broni, to pytaliśmy dowódcę:, z czym do gości? Ale byliśmy zdyscyplinowanymi żołnierzami - na rozkaz stanęliśmy do walki i na rozkaz ją zakończyliśmy - mówił Ciechanowski. Historyk jest zdeklarowanym krytykiem decyzji o wybuchu powstania. Uważa, że dowództwo AK popełniło poważne błędy, których konsekwencje okazały się katastrofalne. "Powstanie zakończyło się straszliwą klęską, katastrofą i ruiną, która nie dotknęła żadnej innej stolicy w Europie od czasu najazdu Hunów na Rzym. 200 tys. ludzi zginęło, 500 tys. wygnano i skazano na poniewierkę. Miasto zrównano z ziemią" - mówił Ciechanowski. Historyk przypomniał słowa Bora-Komorowskiego, który powiedział, że powstanie militarnie było wymierzone w Niemców, ale politycznie - w Rosjan. - Te rachuby okazały się całkowicie mylne. Powstanie było na rękę Niemcom, ponieważ stwarzało doskonałą okazję realizacji powziętego już wcześniej planu zniszczenia stolicy. Dla Niemców zrównanie Warszawy z ziemią było równoznaczne z przetrąceniem kręgosłupa polskości. Zrealizowali ten plan stosunkowo niewielkim kosztem - straty Niemców w powstaniu wyniosły nieco ponad 1700 osób. Rzeź żołnierzy AK była też na rękę Rosjanom - powiedział Ciechanowski. Historyk uważa, że decyzja o wybuchu powstania była nieprzemyślana. Przypomniał, że co najmniej do połowy lipca 1944 roku Komenda Główna AK nie brała pod uwagę powstania w Warszawie. Ze stolicy wysyłano ludzi i broń na wschód, by wesprzeć kolejne etapy akcji "Burza". Plany operacyjne zmieniono niemal w ostatniej chwili, mając już wiedzę o militarnym i politycznym fiasku podobnych wystąpień w Wilnie i Lwowie. Do 14 lipca 1944 roku Tadeusz Bór-Komorowski w ogóle nie myślał o powstaniu w Warszawie. W depeszy do Londynu z tego dnia stwierdził nawet, że doprowadziłoby to tylko do wielkich strat. Zmienił zdanie o 180 stopni 21 lipca po spotkaniu z Tadeuszem Pełczyńskim i gen. Leopoldem Okulickim, przyjmując ich argumenty o załamaniu Wehrmachtu i zbliżaniu się Sowietów. Zdaniem Ciechanowskiego, wielki wpływ na decyzję Bora miał gen. Okulicki, który parł do powstania. Gen. Komorowski podjął ostateczną decyzję 31 lipca, ponieważ mu powiedziano, że czołgi rosyjskie pojawiły się pod Pragą. Dowódca Okręgu Warszawskiego AK płk Antoni Chruściel "Monter" stwierdził, że jeśli tego dnia nie zapadnie decyzja o powstaniu, to dłużej nie będzie mógł utrzymać ludzi w półalarmie - potem nie będzie mógł ich zebrać i wybuch powstania opóźni się. Dowódcy powstania liczyli, że Rosjanie wejdą do Warszawy za 3 do 7 dni, jednocześnie mając świadomość, że powstanie nie może liczyć na poparcie Stalina. Ciechanowski zgadza się z oceną Władysława Andersa, który wybuch powstania określił jako "nieszczęście" i "zbrodnię". Książka Ciechanowskiego ukazała się po raz pierwszy w 1971 roku w Wielkiej Brytanii, pierwsza edycja w Polsce miała miejsce w 1984 roku. Obecnie ukazuje się jej wznowienie nakładem Bellony i Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora.

Znieść zniżki? Podobno - dzwoniono do mnie z prośba o wypowiedź w tej sprawie - „Rząd” zamierza zlikwidować ulgi na przejazdy dla „bogatych” studentów - pozostawiając je tylko „ubogim”. Pomysł jest absurdalny. Gdy paręnaście lat temu w Królestwie Szwecji komuniści złożyli wniosek, by odebrać dzieciom z zamożnych rodzin darmowe mleko w szkołach, konserwatyści zawyli (i słusznie!) - Ale socjaliści pragmatycznie wyliczyli, że sprawdzanie, kto jest dostatecznie bogaty, kosztowałoby więcej, niż oszczędność na mleku. Nie mówiąc już o antagonizowaniu klas. Jest to klasyczny problem z dziedziny: „Socjalizm bohatersko walczy z problemami... Nieznanymi w żadnym innym ustroju”. Zamiast odbierać ulgi niektórym, należy je całkowicie znieść! Oczywiście - po waloryzacji. Jeśli miasto - państwo czy ktokolwiek dopłaca do tych ulgowych biletów milion złotych, to należy ten milion podzielić między uprawnionych - i wręczyć go im w gotówce. Oczywiście te paręnaście złotych bogatym studentom będzie naplewat', - ale uboższym: nie. Ubożsi odczują to pozytywnie. I o to chodzi. Przy okazji nastąpi racjonalizacja. Student za 1.50 wsiadał by przejechać trzy przystanki - za 3 zł pomyśli... i pójdzie może piechotą. Zdrowiej, w autobusie luźniej - a i browar zarobi... Albo księgarnia! JKM

My nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych Ach, jak przyjemnie publicyście, kiedy jego twierdzenia na temat prawdziwego kształtu naszej młodej demokracji nieoczekiwanie potwierdzi sam niezawisły sąd! Bo właśnie niezawisły sąd ponownie uniewinnił p. Andrzeja Milczanowskiego z zarzutu, iż 21 grudnia 1995 roku ujawnił tajemnicę państwową, informując z trybuny sejmowej, iż Józef Oleksy był agentem rosyjskiego wywiadu. Warto podkreślić, że niezawisły sąd nie zajmował się rozstrzyganiem, czy informacja przedstawiona przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, p. Milczanowskiego jest prawdziwa, czy nie, a tylko - ujawnieniem tajemnicy. Tak czy owak, orzeczenie niezawisłego sądu jest kolejną poszlaką, świadczącą, iż prawdziwą konstytucją III Rzeczypospolitej nie jest konstytucja z 1997 roku, tylko kilka uzgodnionych na gębę przy okrągłym stole prostych zasad, wśród których najważniejsza wydaje się zasada: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. Przemawia za tym nie tylko upływ 14 lat od ujawnienia przez min. Milczanowskiego tej rewelacji o premierze Józefie Oleksym, ale przede wszystkim to, iż mimo upływu tak długiego czasu nikt w tej sprawie nie został skazany. A ktoś powinien, bo jeśli zarzuty min. Milczanowskiego były prawdziwe, to skazany powinien być Józef Oleksy, a jeśli prawdziwe nie były - to Andrzej Milczanowski. Tymczasem, dzięki niezawisłemu sądowi, przekonaliśmy się, że jest odwrotnie, co znaczy, że stojąca u fundamentów systemu prawnego III Rzeczypospolitej zasada: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych” - jest ściśle przestrzegana. SM

Platforma Pałowania Kupców Czy za pacyfikacją hali Kupieckich Domów Towarowych w Warszawie stała gorliwość Hanny Gronkiewicz-Waltz w przestrzeganiu prawa, czy kryją się za tym interesy PO? Czy wejście komornika poprzedzone agresją ochroniarzy było legalne oraz kim jest wybrana przez komornika Ryszarda Moryca i miasto ekipa ochroniarska „Zubrzycki”? Dlaczego policja nie chciała pomóc kupcom? Dlaczego pogotowie zaczęło udzielać pomocy dopiero po godzinie od rozpylenia gazu? Co tak naprawdę stanie na miejscu hali KDT? We wtorek przed halą KDT, do której chciał wkroczyć komornik, doszło do kilkugodzinnych starć kupców z pracownikami agencji ochrony i policją. Wszystko wskazuje na to, że użyto siły wobec kupców nie tylko niewspółmiernie do oporu, ale bezprawnie i w interesie biznesowym polityków Platformy Obywatelskiej.

ITI vs. KDT - To, co robił TVN przekraczało wszelkie granice. Zrobili z nas bandytów i chuliganów. TVN należy przecież do firmy ITI, a ta ma swoje królestwo w Złotych Tarasach, które znajdują się w z drugiej strony Pałacu Kultury, a więc niedaleko nas. Jak nas stad wykurzą, to Złotym Tarasom na pewno przybędzie klientów - powiedziała Aleksandra Byszak, kupiec z KDT? - TVN robił relację na zlecenie ITI, żeby nas oczernić. Nie pokazywali, jak nas masakrowali, jak prosiliśmy o pomoc policję, jak nikt nie chciał z nami gadać i tego, że komornik już po paru minutach rozmawiał z nami poprzez pałowanie i gazowanie przez wynajętych przez niego i miasto ochroniarzy - dodał Jacek, kupiec z KDT. - Złote Tarasy bynajmniej nie są hołubione przez urząd miasta. Proszę pamiętać, że trwa spór miasta z właścicielem Złotych Tarasów, dotyczący wyceny udziałów miasta w tym centrum handlowym. Wy z „Najwyższego Czasu!” jako wolnorynkowcy powinniście znać zasady rynku i wiedzieć, że klientela Złotych Tarasów i ekskluzywnych firm w nich zainstalowanych nie jest tożsama z klientelą KDT nastawioną na dużo tańsze produkty. I że miasto nie powinno dawać przywilejów jednej arbitralnie wybranej grupie kupców, traktować ich lepiej niż innych, niezależnie od tego, czy handlują drogimi, czy tanimi produktami - odciął się w rozmowie z nami p.o. rzecznika prasowego Urzędu Miasta Warszawa, Tomasz Andryszczyk. - To, że Złote Tarasy mają część innych produktów to jedno, a fakt, że ludzie nie mając dwóch wielkich sklepów do wyboru, pójdą do jedynego przy Pałacu Kultury, czyli do Złotych Tarasów, to drugie. Poza tym jest tak, że ludzie często wchodzą po prostu tam, gdzie mają bliżej - stwierdziła Aleksandra Byszak, kupiec z KDT. Pikanterii sprawie dodają ustalenia tygodnika „Newsweek”, który dotarł do historii konta wyborczego Platformy Obywatelskiej z wyborów parlamentarnych 2005 r., w których Gronkiewicz-Waltz starała się o mandat poselski. 23 września wpłynęły na rachunek PO dwie, identycznie opisane wpłaty przeznaczone na jej kampanię. Współzałożyciel ITI, Jan Wejchert, oraz prezes koncernu Wojciech Kostrzewa przelali ze swych kont po 10 tys. zł z wyraźnym dopiskiem „na kampanię Hanny Gronkiewicz-Waltz”. W tym kontekście relacjonowanie egzekucji komorniczej w KDT przez stację TVN wydaje się czymś więcej niż tylko nierzetelnością dziennikarską.

„Zubrzycki”, czyli Wejście Smoka Podstawą prowadzonej egzekucji komorniczej był prawomocny wyrok sądu, jednak zgodnie z artykułem 765. ustawy z dnia 17 listopada 1964 roku - Kodeks postępowania cywilnego (Dz. U. Nr 43, poz. 296 ze zm.) komornik może wezwać na pomoc policję, nie ochronę, nie wspominając o tym, że kupcy czekali na komornika z dokumentacją i z zadeklarowaną wcześniej wolą rozmowy. Bierność policji do godziny 12:40 (a więc ponad czterogodzinną) wytknęła Komendzie Głównej Policji oraz Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji Helsińska Fundacja Praw Człowieka, dokładając do tego zarzuty o bezprawnym użyciu przez ochroniarzy środków przymusu bezpośredniego. Komornik rozpoczął egzekucję o godzinie 8:00. Czekali na niego kupcy z rodzinami i dziećmi. - Nie spodziewaliśmy się takiego potraktowania. Czekaliśmy z dokumentacją, z którą chcieliśmy zapoznać komornika. Nie o około 11:00, ale kilka minut po 08:00 zaczęto nas w szale gazować, bić pałami. Gazowano ludzi w zamkniętym pomieszczeniu. Jak trafiłam do karetki, już tam leżał chłopak, bo tak go przeciągnęli po bruku. Kiedy opatrywali mu rany w karetce byłam ja, on i jeszcze dwie osoby poparzone gazem. Tam przecież szło na ostro. Pucha gazu za puchą. To była ósma z minutami - powiedziała Aleksandra Byszak z KDT. - Niedaleko stał kordon policji. Dopiero jak ochroniarze odpuścili, bo wiedzieli, że tym wejściem nie wejdą, to policjanci zwracali im uwagę, że przesadzają, ale nie mieli pozwolenia, żeby nam wcześniej pomóc. Rozmawialiśmy potem z rzecznikiem prasowym policji, który nam powiedział, że policja była tu po to, żeby ochraniać firmę ochroniarską! - dodał kupiec, pokazując nam, gdzie rozgrywały się sceny walki. - Jak wpadli do hali to było pałowanie. Oni byli jak ZOMO. Szli i lali każdego. Ciężko to w tej chwili opowiedzieć, ale były sceny, że potrafili kobietę złapać za kark, nie dopatrzyłem czy młodą, czy starszą, bo wszędzie był dym gazu, ale walnęli ją głową o ścianę. Dopóki nie weszła większa ilość policji na halę, to była tragedia. Jeden nasz kolega dopiero wczoraj został wypuszczony z komendy i jest cały fioletowy. Zrobił obdukcję. Jest cały fioletowy, ma wybite cztery czy pięć zębów. Został wciągnięty przez grupę ochroniarzy do pomieszczenia, gdzie wcześniej, na co dzień urzędowała ochrona hali, zamknęli drzwi i zaczęli go tam kopać i maltretować - powiedziała Aleksandra Byszak. Ochrona „Zubrzyckiego” znana jest głównie w Warszawie z brutalnego rozwiązywania kibicowskich zadym na stadionie Legii Warszawa. Warto podkreślić, że to właśnie ITI, właściciel Multikina ze Złotych Tarasów, jest właścicielem Legii. Jak ustalił „Dziennik” Agencja Ochrony „Zubrzycki” swoje kontrakty zawdzięcza dobrym układom w warszawskim ratuszu i w PZPN. To właśnie ochrona warszawskiej imprezy sylwestrowej w 1995 roku była pierwszym dużym kontraktem Zubrzyckiego. Według dziennika: „czarne chmury nad agencją zebrały się w 2007 roku, kiedy Zubrzyckiego zatrzymało CBA. Był zamieszany w głośną aferę Centralnego Ośrodka Sportowego, w której aresztowano też ministra sportu Tomasza Lipca. Zubrzyckiego oskarżono o ustawienie przetargu na ochronę COS i wręczenie łapówki o wysokości 300 tys. zł. Po kilku miesiącach wyszedł on z aresztu i do dziś nie usłyszał wyroku w tej sprawie, ale jego agencji groziła utrata koncesji. Kto wybrał tę agencję do przeprowadzenia egzekucji komorniczej w KDT? Komornik i Urząd Miasta odbijają piłeczkę. - Kontrakt na asystę komorniczą w trakcie działań komorniczych został podpisany przez komornika. Przyznaję, że miasto podpisało również umowę z firmą „Zubrzycki”, ale na działania związane z ochroną obiektu już po samej egzekucji komorniczej. Czyli nasza umowa dotyczy samej ochrony obiektu przez firmę „Zubrzycki”. Nasza umowa nie dotyczyła asysty komorniczej w ubiegły wtorek - tłumaczył rzecznik prasowy ratusza, który na zarzuty wobec właściciela agencji odpowiedział: „Agencja ochrony Zubrzycki” jest jedną z większych agencji w kraju, a z jej usług korzysta miasto dzisiaj, korzystało z nich też za kadencji poprzednich prezydentów Warszawy, w tym Pawła Piskorskiego i Lecha Kaczyńskiego. Z usług agencji korzystają również Legia Warszawa i Polonia Warszawa, dwa zwaśnione warszawskie kluby, ostatnio agencja chroniła uroczystość rozpoczęcia budowy Muzeum Historii Polskich Żydów. Jeśli nawet na właścicielu agencji ciążą jakieś zarzuty, trzeba pamiętać, że w Polsce obowiązuje zasada domniemania niewinności. Gdyby pan Zubrzycki został skazany prawomocnym wyrokiem sądu, nie korzystalibyśmy z jego usług”.

Pogotowie i policja w śpiączce? Według relacji kupców nie tylko policja nie chciała przyjść z pomocą kupcom i biernie przyglądała się, jak ci - w tym kobiety a nawet dzieci - są gazowani i bici. Biernie zachowywało się również pogotowie, które od godziny 8:00 do 9:00 do hali weszło tylko raz do kupca z zawałem serca. W tym czasie pomocy rannym i poparzonym gazem kupcom udzielali… harcerze-wolontariusze po przeszkoleniu medycznym, o czym opowiedzieli nam zarówno kupcy, jak i sami harcerze.- Zastanówcie się, co mogło znaczyć praktyczne milczenie w tym dniu ministra MSWiA Grzegorza Schetyny i premiera Donalda Tuska. Jak bym był politologiem, domniemywałbym, że chodzi albo o podział w samej PO, gdzie widocznie prezydent Gronkiewicz nie należy do tandemu Tusk-Schetyna, albo doszło do wspólnego porozumienia zawierającego się w haśle: „Hanka, rozpędź KDT, a konsekwencje weź na klatę” - powiedział nam poseł PO chcący zachować anonimowość?

„Alternatywne” lokalizacje - Pierwszą propozycję alternatywnego miejsca dla KDT mieliśmy tutaj przy Placu Defilad z drugiej strony. Miasto mówiło nie, stawiało warunki, które spełniliśmy. Później miasto dało absurdalne nowe warunki, że obiekt przepadnie nam, jeśli nie będzie oddany w jakimś tam czasie. My wiemy, jak może wyglądać procedura odbioru obiektu. Może być przedłużana w nieskończoność. Takich warunków było kilka - powiedział nam Jacek, kupiec z KDT. - Grupa ITI posiada dość pokaźne udziały w Złotych Tarasach, którym w ostatnich czasach nie powodziło się zbyt dobrze. Niewątpliwie likwidacja KDT jest dla nich korzystna i nie chodzi tu o blaszaną halę w centrum, ale o to, by rozbić naszą spółkę, aby nie mogła rozpocząć działalności w nowym miejscu np. przy Okopowej. Ratusz przyznał przecież ITI prawie 500 mln PLN. Przyznał to prywatnej spółce, a jednocześnie dąży do likwidacji naszej, w której posiada pakiet udziałów (KDT) - powiedziała Byszak. - Miasto poinformowało nas, że możemy przystąpić do przetargu o działkę przy ul. Okopowej. Ceną wywoławczą było 45 mln zł. Kiedy udziałowcy podjęli uchwałę na walnym zgromadzeniu o przystąpieniu do przetargu cena wywoławcza wzrosła do 64 mln zł., Pomimo że niezależni rzeczoznawczy sądowi wycenili ten grunt na 42 mln zł. Każdy widzi jak na dłoni, że jest to celowe działanie miasta przeciwko spółce KDT - dodał kupiec.

Co w miejsce KDT? Dotarliśmy do dwóch urzędników ratusza, którzy chcą pozostać anonimowi. Ich relacje zgodne są tylko w jednym: projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej w miejsce KDT to plan, który jest już historią. Według jednego z naszych informatorów, ma stanąć tam nowe centrum kupieckie (zapewne z obcym kapitałem, czyżby robota ITI?). Według drugiego, skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej to lokalizacja, w której docelowo wybudowane zostanie Centrum Kultury Żydowskiej. Jaki scenariusz zostanie zrealizowany? Pozostaje poczekać. Platforma Obywatelska miała wspierać przedsiębiorców, ale raczej nie chodziło o oddolne, rodzime inicjatywy, wyłącznie z polskim kapitałem, jak miałoby to miejsce w przypadku KDT, które doskonale i skutecznie konkurowały z sieciami zagranicznych hipermarketów i stawiały na rozwój polskiego handlu. Warto przypomnieć, że kupcy z KDT regularnie płacili czynsz i podatki, co z kolei regularnie obchodzone jest (z przymrużeniem oka polskich władz) przez podmioty zachodnie.

Robert Wit Wyrostkiewicz

Historia narodowego socjalizmu Przeciętnemu Europejczykowi „narodowy socjalizm” kojarzy się wyłącznie z Adolfem Hitlerem - o ile w ogóle z czymkolwiek, bo wielu ludzi nie wie, co oznacza skrót „nazizm”, a „narodowy” i „socjalistyczny” uważają za pojęcia sprzeczne. Tymczasem jest to potężny kierunek polityczny - właściwie dominujący w Europie Środkowej. Już śp. Jan Emeryk Dahlberg lord Acton stwierdził w 1862 roku (!), że nacjonalizm - to logiczny następca i właściwie ostatnie stadium rozwoju socjalizmu. Bo przecież socjalista angielski głoszący, że wszyscy mają mieć po równo, wcale nie chce, by Anglicy dzielili się po równo z Hindusami! Dlatego Adolf Hitler jest bardziej praktyczny, niż np. Leon Bronstein (ps.”Lew Trocki”). Internacjonalistów-bolszewików wykończył był Józef W. Djugashvili (ps.”Stalin”), który mając państwo - w odróżnieniu od Hitlera - wielo-narodowe, głosił socjalizm nie „narodowy”, lecz „państwowy”. Ponieważ jednak po wojnie zaczął pisać o „narodzie sowieckim”, to i stalinizm można by uznać za „narodowy socjalizm”…

Bolszewicy (podobnie jak obecni twórcy „Unii Europejskiej”) nie zwracali uwagi na narodowość - liczyła się ideologia i „klasa społeczna”. Jeśli wśród czołówki bolszewików mamy 85% Żydów, to nie dlatego, że byli oni faworyzowani: tylko perwersyjny umysł bardzo inteligentnych skądinąd Żydów pozwalał na „zrozumienie” absurdalnego przecież „marksizmu”, a Żydzi masowo lgnęli do bolszewików, bo ci obiecywali właśnie likwidację nacjonalizmu (mało kto pamięta, że np. do rewolucji na pobyt w Moskwie czy St. Petersburgu Żydzi musieli mieć specjalne zezwolenia!). Natomiast Żydów kapitalistów Żydzi-rewolcjoniści likwidowali równie ochoczo, jak innych kapitalistów. To Adolf Hitler otworzył jednak epokę narodowego socjalizmu. Nie swoim antysemityzmem (to sprawa rasowa, a nie narodowa!!) - lecz np. planami przeniesienia Polaków w całości, jako narodu, w okolice Uralu. Zaczęto myśleć o przesiedlaniu ludzi wedle kryterium narodowego! Zauważmy jednak, że gdy np. w 1940 roku po arbitrażu Hitlera odebrano Siedmiogród Rumunom i przyznano Węgrom - konserwatywny rząd śp. adm.Mikołaja Horthyego nie zaczął wysiedlać z Transsylwanii Rumunów czy Serbów (ani, oczywiście, Niemców…). Konserwatyści nie uznają zasady narodowej. Dobry poddany to ten, kto kocha Monarchę i płaci mu podatki; jego wiara lub narodowość są obojętne. Horthyego obalono w 1944, monarchie w Bułgarii i Rumunii w 1948… Dalsze postępki rządów w Europie Środkowej to realizacja doktryny Adolfa Hitlera. Bo czymże innym przesiedlenie Niemców z Ziem Odzyskanych jak nie realizacją doktryny narodowego socjalizmu? A wysiedlenie z Karpat Łemków i Ukraińców (tym ostatnim dawano do wyboru: ZSRS albo Ziemie Odzyskane)? A wysiedlenie z Krymu Tatarów? A podział Czechosłowacji czy Jugosławii? Zgodnie z przepowiedniami lorda Actona, socjalizm przerodził się w narodowy socjalizm. Rumuni w odzyskanym Siedmiogrodzie zabraniali Węgrom mówić po węgiersku - i dzięki temu śp. Mikołaj Ceauşescu miał (wśród Rumunów…) całkiem spore poparcie. Podobnie jak Stalin, który wymordował bolszewików. Bo dla prostego l**u internacjonalizm bolszewicki to niezrozumiały wymysł żydowski; natomiast nacjonalizm - to normalne, plemienne braterstwo. Bolszewicy zaczęli zwalczać nacjonalizm (ten sam błąd popełniają dziś federaści!) - w wyniku czego wystąpiła typowa reakcja: nieprawdopodobny wzrost sympatii dla nacjonalizmu. Federaści też nie zlikwidują nacjonalizmu: za jakiś czas postąpią podobnie jak Stalin: będą używali pojęcia „narodu europejskiego” i krzewili „nacjonalizm europejski”. Nie będą mieli innego wyjścia. W ten sposób właśnie obecnie panujący euro-socjalizm stanie się „narodowym socjalizmem”. I nie mam najmniejszej wątpliwości: paliwem, podsycającym nowy narodowy socjalizm staną się znów Żydzi. Nowe kierownictwo UE zyska poparcie dla tej idei rzucając l**owi Żydów na pożarcie. Jak w 1935: Żyd zrobił swoje - Żyd może odejść. Jest rzeczą zdumiewającą, że Żydzi masowo popierają dziś utworzenie UE - podobnie jak w 1922 popierali utworzenie ZSRS. Cóż: nawet inteligentni ludzie nie uczą się, jak widać, na błędach… Miejmy nadzieję, że UE nie powstanie… JKM

30 lipca 2009 Podnoszenie temperatury w państwie poprzez potrząsanie termometrem... Wiem, że dobry horror musi zaczynać się od trzęsienia ziemi, a napięcie musi potem tylko narastać. Inaczej nici z trzęsawiska. A Polska jest dodatkowo laboratorium ideologicznym- a to parytety, a to zapłodnienie in vitro, a to pary homo i seksualne, a to trzęśawka w państwowej służbie zdrowia, a to problem przymusu ubezpieczeń  i wynikających z niego wspaniałych siedzib ubezpieczeniowego przymusu.. Coś na podobieństwo piramid w Starożytnym Egipcie- budowanych siłą niewolników. Dzisiejsze budowane są za pieniądze współczesnych niewolników.. Pani minister  zdrowia, poprzez Narodowy Fundusz Zdrowia jej podlegający, wymierzyła kary państwowym szpitalom jej podlegającym(???) Czy ktoś widział coś bardziej kuriozalnego? Kary te będą pochodzić z naszych kieszeni, tak jak wszystko, co dotyczy istnienia państwowej służby zdrowia. I za co? Bo trzy szpitale nie przyjęły jakiegoś maniaka - prowokatora z TVN, który symulował, że zachorował na świńską grypę? Gdyby  państwowe szpitale miały płacić kary w wysokości 1 miliona złotych za nieprzyjęcie jakiegoś pacjenta- to nie wypłaciłyby się przez tysiąc lat(!!!). A tu popatrzcie państwo, wystarczy, że zgłosił się jakiś przedstawiciel obecnie obowiązującej ideologii świńskiej grypy, bo z ptasią jakoś maniakom zbijania fortuny na głupocie nie wyszło- i już posypały się kary! Bo socjaliści obecnie forsują propagandowo zagrożenie świńska grypą, tak jakby zagrożenia innymi chorobami nie było. Nawet dali mu maskę a la M. Jackson.. Pamiętacie państwo chodził po Warszawie w takiej dziwnej  higienicznej masce, a za nim plejada notabli warszawskich bez masek.. I jakoś go nie pytali, dlaczego chodzi w tej śmiesznej masce.(???). W grę muszą wchodzić jakieś bajońskie pieniądze skoro, co drugi dzień propaganda kołata do naszych umysłów, żeby nas przekonać, że dzieją się straszne rzeczy w obszarze grypy.. świńskiej! Całe autokary podjeżdżają pod szpitale, ale państwa służba zdrowia jest - przynajmniej w Łodzi zwarta i gotowa. I pojawił  się problem niekorzystnego podziału składek. Jak to w socjalizmie zdrowotnym i nie tylko, bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w prywatnych formach organizacji ludzkiego wysiłku? Lekarze mogą dostać pieniądze dla nich przeznaczone, ale muszą iść w tej sprawie do sądu, bo coś tam nie jest tak. Ale w sądzie będą mogli wygrać i wtedy wszystko wróci do …..punktu wyjścia. Przyznam się państwu, że nie mogę już połapać się w tych wariactwach panujących  w państwowym lecznictwie, gdzie zamiast rynku, rządzi biurokracja i doprowadza do zawału ten cały bajzel. Szczęśliwi pacjenci to ci, którym przydarzyło się chorować w pierwszej połowie roku, bo wtedy jeszcze były pieniądze, ale w drugiej- marny ich los. Ale jak to spowodować, żeby chorować w pierwszej połowie, a nie chorować w drugiej połowie roku? Ale będą dodatkowe opłaty, ministerstwo już nad tym pracuje, będzie, więc można za te dodatkowe ubezpieczenia mieć odrębny pokój i pielęgniarkę przez 24 godziny. No, nie w sensie dosłownym, ale w przenośni. Tylko, jakim sposobem, gdy pacjent, który opłacił dodatkowe ubezpieczenie i należy mu się dodatkowy pokój i pielęgniarka przez 24 godziny -  jednocześnie  spowoduje, że  przybędzie usług w TVN 24, pardon, w służbie zdrowia przez 24 godziny? Tego właśnie nie rozumiem,, Wyjdzie, więc na to, że ten, co opłacił dodatkowe ubezpieczenie zostanie obsłużony przez pielęgniarkę do dyspozycji przez 24 godziny i dodatkowy pokój, a reszta po przesunięciu i roszadach w socjalistycznej kolejce reglamentacji i poniżenia, zostanie przesunięta do dalszych czynności sprawdzających, czy czasami nie symuluje. Tym sposobem potwór, nazywający się państwową służbą zdrowia, pożre tych wszystkich, którzy się dodatkowo nie ubezpieczyli i zostali przesunięci w kolejce do dalszego czekania, a potem ma się rozumieć leczenia. Część nie doczeka, i umrze, najpierw wszyscy chudzi, a potem wszyscy grubi i być może o to w tym wszystkim chodzi. A sześć miliardów złotych ma wpłynąć dodatkowo do systemu marnotrawstwa i poniżania pacjentów, poniżania  za ich własne pieniądze wpłacone do systemu pod przymusem. Bardzo dobrze to obmyśliła pani Ewa Kopacz z Platformy, za przeproszeniem Obywatelskiej, bo „obywatel” w socjalizmie pomieszanym z komunizmem, jest tylko pretekstem do wyciągania z niego pieniędzy. Pani Ewo, przydałaby się jeszcze jeden, co najmniej jeden Narodowy Fundusz Zdrowia, bo dodatkowe pieniądze potrzeba będzie jakoś sprawiedliwie podzielić, przez 24 godziny oraz dodatkowe pokoje  przeznaczone do ich podzielenia.. żeby było sprawiedliwie. Wszystkim! No i przydałby się Centralny Rejestr Usług Medycznych, żeby całość usług scentralizować, powierzyć je centralnej biurokracji, żeby centralnie, w dodatkowym pokoju i przez dwadzieścia cztery godziny, robiła nam dobrze i mogła w każdej chwili zinwentaryzować wszystkie usługi świadczone w państwowej służbie zdrowia. Będzie to od cholery kosztowne, ale przecież w państwowej służbie zdrowia koszty nie mają jakiegokolwiek znaczenia, liczy się dobro pacjenta wystarczy, że w systemie jest dość pieniędzy, a że pieniędzy nigdy nie jest dość, stąd wynikają- zdaniem wszelkich socjalistów- kłopoty tego sztandarowego pomysłu socjalistycznego. Jakby każdy z nas miał, na co dzień dość pieniędzy, ale nie w sensie, że nie chce ich  już wcale widzieć, ale ma ich wystarczająco- to też nie miałby żadnych problemów. Chyba, że z ich wydawaniem. A na pewno z  posiadaniem pieniędzy będą mieli kłopoty ci wszyscy, którzy padną ofiarami kolejnej ustawy pichconej   w sferach rządowych dla dobra „obywateli” i  ich dzieci, przez Platformę Obywatelską, której dobroć i sprawiedliwość( ustawy, bo dobroć i sprawiedliwość Platformy Obywatelskiej już mamy!) będzie polegała na tym, że gminy będą zobowiązane do sprawdzania, przynajmniej raz w miesiącu, czy dany „obywatel” ma dokumentacyjne powiązania z firmą, która odbiera od niego śmieci, które on najprawdopodobniej, a można powiedzieć , że prawie na pewno wyrzuca do najbliższego lasu. Wszyscy od góry są przestępcami, tylko muszą być dobrze przesłuchani- jak mówił przesławny Ławrentij Beria. Nie ma ludzi niewinnych - są tylko źle przesłuchani. No, więc będą dobrze przesłuchani, przynajmniej raz w miesiącu, a jeśli przesłuchanie się uda, to zapłacą jedynie 2000 złotych, za to, że nie mają podpisanego kontraktu z firmą, która wywozi śmieci. Bo jak będą mieli podpisany kontrakt, to już śmieci do lasu wyrzucać nie będą, jak im się zachce.? I ustawodawcy nie przyjdzie do głowy, że wyrzucanie  śmieci do lasu to co innego, a  podpisanie kontraktu na jeden worek odbierany ze śmieciami, a drugi wyrzucany do lasu-  to jeszcze co innego. A poza tym, czy „obywatel” nie ma prawa do zjadania własnych śmieci?

Powinien mieć, przynajmniej  w ramach praw człowieka i obywatela- jednego worka na rok! A, że przez państwowość lasów, niewolnicy państwa, wyrzucają często śmieci do niczyjego lasu? Jakoś nie słyszy się, że wyrzucają śmieci sąsiadowi na posesję, na której ten akurat mieszka.. No i będą mieli problem ci wszyscy, którzy spędzają czas na swoich działkach  dwa miesiące w roku.. Nie wiem, czy będzie istniała prawna możliwość uwolnienia się od  nieposiadania dokumentacji śmieciowej, tym bardziej, że „ ekologia”  staje się coraz bardziej agresywna i wymagająca.  a jakoś nie dotyczy ona  rosnącej sterty  biurokratycznych papierów. Ilość papierów i biurokracji może wzrastać w nieskończoność, byleby „obywatele”  zachowali wokół otaczającej go przyrody, spokój i ciszę. A w przyszłości, chodzili w cichych kapciach, żeby nie burzyć jej spokoju.. Bezrobocie wtedy spadnie drastycznie, bo każdy będzie mógł mieć swojego kapciowego.., tak jak swojego czasu pan Lech Wałęsa. Każdy będzie mógł mieć takiego kapcowego, na jakiego sobie  zasłużył. Żarty żartami, ale mówiąc poważnie… Przydałoby się nareszcie jakieś Biuro  Administracji Cen.(???). Aż korci i świerzbi, żeby to wszystko w końcu uregulować? W takim bałaganie nie da się żyć! Co prawda ten bałagan powstaje przez ciągłe regulowanie wszystkiego, ale kto o tym wie? Zwykły „obywatel” domaga się - zresztą słusznie - żeby to wszystko wreszcie działało sprawnie poprzez wyregulowanie tego wszystkiego  z całą rządową determinacją. I rząd robi, co może! A to wszystko jest tak, jakby szukać Pana Boga przez mikroskop. Choćby najdoskonalszy! WJR

Marynarka Wojenna RP nie ma, czym pływać Jedynie 3 okręty należące do polskiej marynarki wojennej są w pełni sprawne i spełniają wszystkie normy techniczne - dowiedziała się "Polska" w Ministerstwie Obrony Narodowej Pozostałe są albo remontowane, albo mają poważne wady uniemożliwiające ich wykorzystanie w działaniach wojennych. Część okrętów jest przestarzała i nie nadaje się do użytku. Z takim sprzętem polscy marynarze nie byliby w stanie bronić wybrzeża nawet przez jeden dzień. Marynarka Wojenna nie chce komentować naszych ustaleń - Informacje na temat sprawności okrętów wojennych stanowią tajemnicę państwową - napisał nam kapitan Grzegorz Łyko z Biura Prasowego Marynarki Wojennej. Łyko poinformował nas, że marynarka posiada na stanie 52 okręty i 30 pomocniczych jednostek pływających. Aktualnie remontowanych jest 10 okrętów. Tymczasem oficerowie sztabowi, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że potrzeby floty są znacznie większe. - Do hal remontowych powinn0 trafić 49 okrętów - mówi "Polsce" znający sprawę oficer Marynarki Wojennej. Tak się nie dzieje z powodu kryzysu gospodarczego i oszczędności w Ministerstwie Obrony. Remont okrętu wojennego to koszt przynajmniej 500 tysięcy złotych. Większość okrętów wymaga bardziej kosztownych napraw. Według naszych informatorów szefostwo marynarki wojennej od dawna alarmuje ministra obrony Bogdana Klicha, że taka flota nie poradzi sobie z obroną granic morskich. - Minister Klich spotyka się regularnie z przedstawicielami wszystkich polskich formacji zbrojnych - napisało nam Biuro Prasowe MON. - Tematy tych spotkań i ich efekty nie są jednak podawane do publicznej wiadomości. Kolejne plany modernizacji sił zbrojnych uwzględniają tylko znikomą część potrzeb marynarki. Według ekspertów taka sytuacja zagraża bezpieczeństwu Polski. - Będziemy mogli skutecznie się bronić tylko wtedy, gdy nasze wody zaatakuje flota złożona z innych 3 okrętów - ironizuje Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony w rządach Jana Olszewskiego i Jerzego Buzka. - Trudno jednak oczekiwać, że ktokolwiek zaatakuje nas takimi siłami. W konfrontacji z regularną flotą nie wytrzymamy dłużej niż kilka godzin. Zdaniem Szeremietiewa fatalne wyposażenie marynarki wojennej to wynik wieloletnich zaniedbań rządów, które nie doceniały znaczenia sił wodnych. - Dla kolejnych ekip politycznych zawsze najważniejsze były wojska lądowe - mówi Szeremietiew. - Marynarzy nie doceniano, co jest o tyle dziwne, że w razie agresji zbrojnej, marynarka wojenna razem z lotnictwem przyjmuje na siebie pierwszy atak. Podobnego zdania jest Janusz Zemke - eurodeputowany Lewicy, były wiceszef resortu obrony i wieloletni szef sejmowej Komisji Obrony Narodowej. - To skandaliczne zaniedbanie. Taka sytuacja wymaga natychmiastowych zmian w budżecie MON, aby zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby naszej marynarki - mówi Zemke, dodając, że w czasach kryzysu państwo powinno szukać oszczędności, ale nie w siłach zbrojnych. - W czasach I i II Rzeczpospolitej mieliśmy bardziej sprawną flotę wojenną niż teraz - zwraca uwagę Stanisław Olas - przedstawiciel PSL w Komisji Obrony Narodowej. Olas zapewnia, że będzie popierał wszelkie zmiany w budżecie, które mogą pomóc marynarce wojennej. - Szukajmy oszczędności, ale nie kosztem bezpieczeństwa - mówi Olas. Niesprawne okręty to tylko jeden z wielu problemów polskiej floty. Jak ustaliliśmy w MON, brakuje także specjalistycznych systemów radarowych i urządzeń pozwalających wykrywać samoloty i statki przeciwnika. - Nie ma sensu remontować okrętów wojennych, jeśli nie zadbamy o wyposażenie ich w najnowsze technologie radarowe - mówi Stanisław Bisztyga - senator PO z Komisji Obrony Narodowej. - Remonty okrętów muszą iść w parze z ich wyposażeniem w nowoczesny sprzęt. Bez tego cała nasza flota zostanie rozbita w pierwszej bitwie. Sytuację komplikują dodatkowo problemy gdyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej, która dotychczas utrzymywała się z remontów i przeglądów okrętów wojennych. Stocznia jest na granicy bankructwa, a ponad półtora tysiąca jej pracowników od maja nie dostaje wypłat. Powodem jest brak zamówień. Rząd obiecywał wprawdzie, że zleci stoczni zbudowanie siedmiu okrętów wojennych najnowszej generacji, jednak w ciągu ostatnich lat zbudowano tylko kadłub jednego okrętu, za który zresztą MON jeszcze nie zapłacił. Praca stanęła, a stoczniowcy winą za złą sytuację firmy obarczają rząd. - Rząd dąży do tego, by stocznia upadła - mówi Mirosław Kamiński - szef Solidarności w Stoczni Marynarki Wojennej. - Jeśli do tego dojdzie, to my nie będziemy mieli pracy, a naszych wód będzie bronił złom. Leszek Szymowski

JAK KLICH CHCE BRONIĆ POLSKI W dokumencie pt. Wizja sił zbrojnych RP - 2030 Ministerstwo Obrony wyklucza „inwazję sił zbrojnych, połączoną z dążeniem do zajęcia terytorium kraju”. Przeciwnikiem przyszłych Sił Zbrojnych RP mają być przede wszystkim... lokalne oddziały partyzanckie, najemnicy oraz rebelianci wykorzystujący do walki „dzieci-żołnierzy”. Jedną z niewielu obietnic, zrealizowanych przez Platformę Obywatelską, jest zniesienie obowiązkowego poboru do wojska. Sama idea powołania blisko 100-tysięcznej armii zawodowej nie budzi wątpliwości. Warto się jednak zastanowić, czy rezerwa narodowa na poziomie ok. 20 tysięcy, a taką zakłada ministerstwo, nie jest zbyt mała? Taki stan liczebny armii wydaje się odpowiedni przy realizacji misji zagranicznych (np. na użytek wojny z terroryzmem), ale już do obrony terytorium Polski przed agresją innego państwa może okazać się niewystarczający. Dziś oczywiście takiego zagrożenia nie ma, ale poważni przywódcy powinni być gotowi na najgorszy scenariusz. Tymczasem zdaniem MON-u i jego szefa w osobie Bogdana Klicha w najbliższych 20 latach żadna napaść nam nie grozi. W opublikowanym w ubiegłym roku dokumencie pt. Wizja sił zbrojnych RP - 2030 ministerstwo wykluczyło „inwazję sił zbrojnych, połączoną z dążeniem do zajęcia terytorium kraju”. W innej części tego opracowania zapisano, że przeciwnikiem przyszłych Sił Zbrojnych RP będą przede wszystkim lokalne oddziały partyzanckie, najemnicy oraz odziały rebelianckie wykorzystujące do walki także „dzieci-żołnierzy” (?). Minister Klich wychodzi chyba z założenia, że nasza armia ma służyć głównie do prowadzenia wojen post-kolonialnych, nazywanych dla niepoznaki misjami stabilizacyjnymi czy pokojowymi, bo trudno sobie wyobrazić, że Polska stanie się przedmiotem ataku ze strony białoruskich kinder-terrorystów czy rosyjskich partyzantów. Generał Stanisław Koziej, związany wcześniej z resortem obrony narodowej jako wiceminister, a potem doradca, wskazuje na niepokojącą rzecz. Otóż w programie rozwoju sił zbrojnych, obniżono wydatki z budżetu MON na modernizację techniczną z 25% na 20%, podczas gdy wskaźnik ten w innych armiach profesjonalnych wynosi, co najmniej 30%. (Armia będzie zawodowa, ale nie profesjonalna, „Gazeta Prawna” z 15.05.2009). Z jednej strony mamy, więc problem z relatywnie niskim poziomem wydatków na nowy sprzęt, a z drugiej, prasa donosi na przykład o zakupie za 420 mln złotych rakiet typu ziemia-woda od norweskiego koncernu Kongsberg dla Nadbrzeżnego Dywizjonu Rakietowego. Będzie to już szósty model rakiet używanych przez naszą armię. Co więcej, po podpisaniu tego kontraktu i wpłaceniu zaliczki skandynawskiej firmie (stanowiła ona 10% wszystkich środków na roczne wydatki MON na sprzęt?) Transakcja ta znalazła się pod lupą CBA i kontrwywiadu wojskowego. O stosunku obecnego rządu do armii dobitnie świadczy sytuacja z początku bieżącego roku, kiedy koalicja „zaskoczona” kryzysem zaczęła szukać 20 mld zł oszczędności w poszczególnych resortach. Gdzie dokonano największych cięć? Oczywiście w Ministerstwie Obrony. Argumenty, które wówczas padały ze strony polityków koalicji wołały niekiedy o pomstę do nieba. Pojawiały się na przykład głosy, iż wojsku można obciąć pieniądze, bo głównym filarem bezpieczeństwa Polski jest przecież członkostwo w NATO, a w razie - nie daj Boże - zagrożenia, mamy gwarancje naszych sojuszników. Ile one mogą być warte wykazał już przypadek Turcji, która w 2003 roku jako członek Paktu - w kontekście inwazji na Irak - zwróciła się do Kwatery Głównej NATO o zaplanowanie działań na wypadek ataku Bagdadu na ten kraj. Struktury polityczne Paktu, z inicjatywy m.in. Francji, odmówiły wówczas spełnienia tej prośby. Zauważmy, że chodziło wyłącznie o „zaplanowanie” działań, a nie wysłanie wojsk na pomoc Turcji. Polska ze względu na swoją historię i pamięć o 1939 r. powinna być szczególnie ostrożna wobec międzynarodowych gwarancji i skupić się na rozbudowie oraz prawdziwej modernizacji własnej armii. Trudno jednak mówić o profesjonalizacji Wojska Polskiego, którą rzekomo wprowadza ekipa ministra B. Klicha, skoro w latach 2007-2008 z lotnictwa wojskowego odeszło ponad 140 doświadczonych pilotów podkupionych przez prywatne firmy. Nasza armia nie może sobie pozwolić na takie straty, bo wykształcenie takiego fachowca jest długotrwałe i niezwykle kosztowne. Warto zastanowić się nad jeszcze jedną kwestią. Polska jest 38-milionowym krajem, największym w Europie Środkowej, a na zagraniczną misję bojową jest w stanie wysłać jednocześnie tylko ok. 2 tysięcy żołnierzy (sic!). Pojawiają się przy tym oczywiście problemy dotyczące transportu, logistyki i jakości sprzętu wojskowego.  Wystarczy przypomnieć, że żołnierze w Iraku jeździli honkerami, (czyli zmodyfikowaną wersją tarpana), a kiedy okazało się, że opancerzenie tego wehikułu nie chroni przed pociskami przeciwnika, wojskowi zabezpieczali je na własną rękę za pomocą blach znalezionych na złomowiskach. Ponadto trzeba było wymienić kamizelki kuloodporne na takie, które chronią przód i tył, bo pierwsza partia zabezpieczała wyłącznie z przodu. Problem transportu lotniczego w polskiej armii częściowo miał rozwiązać zakup odpowiednich samolotów. I tak, wiosną tego roku, w spadku po Amerykanach dostaliśmy samoloty marki hercules. Herculesy doskonale sprawdzają się w wielu armiach świata, problem jednak w tym, że Jankesi przekazali nam maszyny 40-letnie. Polacy urządzili nawet uroczystą quasi-paradę z okazji przylotu pierwszej z nich. Radość była jednak przedwczesna, bo po dokładnym przeglądzie technicznym samolotu okazało się, że jest on w takim stanie, że nadaje się wyłącznie do lotów szkoleniowych. Kiedy osiągnie pełną sprawność operacyjną? Podobno w ciągu 2 lat. Prawdziwą zgrozą jednak powiewa, jeśli spojrzymy na to, co dzieje się w Marynarce Wojennej RP. Od 20 lat nie wprowadzono do użytku żadnej nowej jednostki zbudowanej od podstaw w polskiej stoczni z myślą o naszej flocie. Jedyne dwie fregaty rakietowe, które posiadamy, mają 30 lat. Także wszystkie okręty podwodne czasy młodości mają już dawno za sobą. Ponorweskie okręty podwodne prawdopodobnie skończą swój żywot operacyjny już za 6 lat, kiedy osiągną 40 lat służby. To wszystko można znaleźć w rozmowie z osobą chyba najlepiej zorientowaną w temacie, czyli z samym dowódcą Marynarki Wojennej RP, wiceadmirałem Andrzejem Karwetą (Flota czeka na strategiczne decyzje polityków, „Raport. Wojsko - Technika - Obronność” 2008 nr 6). Polska, dostosowując armię do standardów NATO, musiała wykonać naprawdę sporo pracy. W znacznej mierze udało się zbliżyć nasze siły zbrojne do poziomu przynajmniej części państw członkowskich Sojuszu. Niestety, nie można spocząć na laurach. Obecna ekipa rządowa, likwidując obowiązkowy pobór do wojska, niewątpliwie zapewniła sobie przychylność młodych, a to być może przyczyniło się do jej wyborczego zwycięstwa w 2007 r. Miejmy jednak nadzieję, że mniej efektowna z punktu widzenia PR-u, a konieczna dalsza, kompleksowa reforma Wojska Polskiego nie zostanie jednak pogrzebana. Marcin Chełminiak

O opieszałości chrześcijan W III RP objawiły się tzw. instalacje, które miały uderzać w to, co większość Polaków w sposób naturalny, autentyczny kocha i szanuje: Boga, religię, własny kraj, jego historię i tradycję. W jednej z takich instalacji naturalnej wielkości postać Papieża Jana Pawła II przygniatał głaz. W innej w centralnym miejscu krzyża artystka umieściła genitalia. Widzieliśmy Matkę Bożą ze zdeformowaną twarzą, polskie flagi wepchnięte w psie ekskrementy itd., itp. Było tego bardzo dużo, a każdy następny wybryk jest ohydniejszy, jakby trwał jakiś makabryczny konkurs. Do tych przejawów działania chorych, opanowanych nienawiścią umysłów możemy dołączyć film kręcony przez niejakiego Aro Korola, pseudoartystę, Polaka (?) od lat mieszkającego w Anglii. Już dziś, na rok przed premierą, można zobaczyć czołówkę filmu określonego jako dokumentalny, o znamiennym tytule "Córka Hitlera". Czołówka przedstawia zdjęcia obozu koncentracyjnego przeplatane wypowiedziami ojca Tadeusza Rydzyka, które zdaniem autora filmu są antysemickie. Z powodu tego szczególnego "daru" uznawania czegoś za antysemickie lub nie autor filmu, chcąc nie chcąc, przypomina mi słowa przypisywane kilku zbrodniarzom hitlerowskim, choć to jednak Heinrich Himmler miał zwyczaj mówić, że Żydem jest ten, kogo on za takiego uzna. Dopóki w naszym życiu publicznym i społecznym realne, faktyczne przejawy rasistowskich zachowań będą traktowane, nie tylko przez prawo, na równi z niesłusznymi oskarżeniami o takowe zachowanie, dopóty arbitralność oskarżeń może wywoływać podobne jak wyżej skojarzenia. I nic dziwnego, że w internecie Aro Korol został już nazwany "Goebbels's son". Aro Korol może liczyć na to, na co liczą jemu podobni. Będzie wkrótce bardziej znany niż dziś. Do tej pory sprofanował naszą pamięć historyczną filmem o bitwie pod Monte Cassino oraz zasłynął z prowokacji w czasie ostatniej pielgrzymki Radia Maryja do Częstochowy. To on wpiął mikrofon w kurtkę pewnemu człowiekowi oszalałemu z nienawiści do Kościoła i kazał mu prowokować napotkanych pielgrzymów, filmując całość z oddalenia. Z tego powodu dziennikarz Jakub Kumoch stawia redakcji "Gazety Wyborczej" wiele niewygodnych pytań, w tym i to, czy prawdą jest, że brytyjskiej ekipie filmowej stale towarzyszyła dziennikarka tej gazety Dorota Steinhagen. To rzeczywiście ciekawe, jak doszło do spotkania Aro Korola, dziennikarki "GW" i oszalałego prowokatora. Jak wiemy, ofiarą tej prowokacji padł ojciec Piotr Andrukiewicz, którego wbrew faktom oskarża się o czynną napaść na prowokatora. To oczywiste, że Aro Korol nie jest w tym, co robi, sam. Może powoływać się też na stowarzyszenie "Nigdy więcej", które doliczyło się już setek przejawów rasizmu i antysemityzmu w Polsce, ale nie odnotowało ani jednego przypadku obrazy uczuć religijnych Polaków. Wracając do tego pseudofilmu, trudno wyobrazić sobie coś bardziej absurdalnego jak łączenie polskiego katolickiego kapłana z odpowiedzialnością za niemieckie zbrodnie II wojny światowej, których motorem był rasizm i antysemityzm. Jednymi z pierwszych ofiar niemieckich obozów zagłady byli właśnie katoliccy księża, szczególnie znienawidzeni przez oprawców za swoją godną i moralną postawę. Zastanawiam się, co jeszcze może się wydarzyć, do jakiego jeszcze może dojść incydentu, skandalu, gdy coraz dziś liczniejsza, bardzo wpływowa i najzwyczajniej rozzuchwalona swoją bezkarnością grupa ludzi walczących ponoć z rasizmem, ksenofobią, homofobią, nietolerancją i antysemityzmem będzie przesuwać granice, które wytyczało dotąd prawo, wolność, demokracja i zwykła przyzwoitość. Trudno sobie wręcz wyobrazić, co może się stać, gdy zwycięży bezsilność i tolerancja wobec tych, którzy postanowili czynnie wprowadzać w życie swoje antychrześcijańskie, antykatolickie i antypolskie, a więc także antyludzkie fobie, posługując się kłamstwem, brudem i prowokacją. Jak zwykle w takich sytuacjach wiadomo tylko jedno, że bierna postawa wyzwala znacznie większą samowolę i bezkarność niż aktywne, pełne zaangażowania próby obrony naruszonych praw i dóbr. W Księdze Syracha, napisanej po hebrajsku w 190 roku przed narodzeniem Chrystusa, tego samego Syracha, który twierdził, że "jacy władcy miasta, tacy i jego mieszkańcy", jest mowa o słabości dobra, które ulega złu. Do mnie zaś najbardziej przemawia zdanie wypowiedziane przez Papieża Piusa X, tym bardziej że ten Włoch o nazwisku Giuseppe Melchiorre Sarto był - jak podają liczne źródła - synem Polaka z Wielkopolski czy Górnego Śląska (nie można tego jednoznacznie ustalić), którego ojciec nazywał się Jan Krawiec. Wyemigrował za chlebem do Włoch i tam zmienił nazwisko z Krawca na Sarto, a imię Jan na Giovanni, co się po włosku dosłownie przełożyło na to samo. Otóż późniejszy Papież Pius X (1835-1914) powiedział: "W naszych czasach, bardziej niż kiedykolwiek, główną siłą ludzi złych jest lękliwość i nieudolność dobrych, a cała żywotność królestwa Szatana ma swoje korzenie w opieszałości chrześcijan". Dlatego nie pozostaje nam nic innego jak w poczuciu solidarności z tymi, których spotyka krzywda, powtórzyć: Alleluja i do przodu!

Wojciech Leszczyński

Co się stało z charyzmatyczką Hanną? Wielu porządnych katolików zaciągając się w szeregi PO, szybko odchodzi od swoich ideałów W 1995 r. w kościele św. Andrzeja w Krakowie uczestniczyłem w rekolekcjach, które osobiście prowadziła... Hanna Gronkiewicz-Waltz, wówczas ulubienica wielu środowisk katolickich, w tym ZChN. W tamtych latach pani prezes NBP nie tylko afiszowała swoją przynależność do Odnowy w Duchu Świętym, ale i podróżując służbowo po Polsce, ustawicznie nawiedzała kurie biskupie, nieraz częściej niż filie swojego banku. Na rekolekcje poszedłem z ciekawości, bo widok kobiety przemawiającej do duchownych z ambony był jak na konserwatywne miasto bardzo egzotyczny. Nauki były nadzwyczaj egzaltowane, ale od strony teologicznej beznadziejne. Niektórzy księża zagryzali wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, gdy charyzmatyczka Hanna popełniała lapsus za lapsusem. Mimo wszystko dałem się jej uwieść i za kilka miesięcy w wyborach prezydenckich zagłosowałem na nią. Dodam też, że w rekolekcjach tych, oprócz duchownych, uczestniczył prawie cały krakowski establishment, w tym wielu bankowców. Wśród nich dwóch panów, którzy już wtedy znani byli z afer, a którzy w kościele siedzieli w pierwszej ławce z rękami złożonymi jak aniołki. Kilka dni później uczestniczyłem także w poświęceniu warsztatów terapii zajęciowej w Nowej Hucie. Pani prezes uroczyście przecinała wstęgę. Pod adresem osób niepełnosprawnych złożyła wiele deklaracji, ale żadnej z nich nie zrealizowała. Typowe gruszki na wierzbie. Niemniej jednak wszyscy wtedy mocno jej klaskali.Również obecnie pani Hanna Gronkiewicz-Waltz, już jako prezydent stołecznego miasta, jest przez władze kościelne zapraszana na spotkania katolickie, na których z wielkim zapałem mówi o swojej wierze. W 2005 r., na osobiste zaproszenie biskupa tarnowskiego Wiktora Skworca, sympatyka PO, uczestniczyła w III Forum Ruchów i Stowarzyszeń Katolickich. Po jej wystąpieniu można było przeczytać na oficjalnej diecezjalnej stronie internetowej: "Dla Hanny Gronkiewicz-Waltz Eucharystia była ważną częścią życia już od najmłodszych lat. Występując na tarnowskim Forum, wspominała o dziecięcych przeżyciach związanych z Pierwszą Komunią św. Podkreśliła jednocześnie, że umacniającą rolę Eucharystii odkryła w Odnowie w Duchu Świętym. [...] Jej zdaniem, Eucharystia zobowiązuje do dawania świadectwa przez osoby, które w niej uczestniczą". Jeszcze ciekawiej pani prezydent wypowiedziała się rok temu u ojców dominikanów w ramach "Areopagu na Freta" w Warszawie. Prasa katolicka relacjonowała: "Hanna Gronkiewicz-Waltz przyznała, że jako katoliczka i polityk wciąż staje wobec wyborów sumienia. [...] Uważa też, że w polityce nie zawsze bezkompromisowość jest najlepsza. Ważna jest roztropność i troska o dobro wspólne oraz uwaga nie tylko na to, o co, ale i z kim się walczy. Wyznała, że wiara pomaga jej w pracy, bo uczy ją pokory i zaufania do wiedzy innych". Warto te uduchowione wypowiedzi skonfrontować z tym, co pani prezydent czyni, na co dzień. Dziś, bowiem, widząc maltretowanie kupców przez wynajętych osiłków z gazrurkami oraz cynizm bijący z konferencji prasowych, zastanawiam się, co się stało z charyzmatyczką Hanną, która tak łatwo przekształciła się w drapieżnego polityka? Jaki mechanizm zadziałał? Jaki mechanizm zadziałał także w przypadku Stefana Niesiołowskiego, który swego czasu w szeregach wspomnianego ZChN też afiszował się ze swoim katolicyzmem, a który dziś jako aktywista PO jest "dyżurnym opluwającym", poniżającym publicznie, kogo tylko się da? A może charyzmatyczka Hanna opowie o tym na kolejnym sympozjum katolickim, na którym znów będzie najważniejszą gwiazdą? Oby tylko nie zabrakło jej cywilnej odwagi. Co do cywilnej odwagi, to ze smutkiem muszę stwierdzić, że i tym razem rządowi prominenci bali się uczcić ofiary ludobójstwa na Kresach? A okazja była znakomita, bo wicepremier Grzegorz Schetyna i min. Mirosław Drzewiecki przebywali w tych dniach z oficjalną wizytą we Lwowie. Udali się wprawdzie na Cmentarz Orląt Lwowskich, gdzie złożyli kwiaty, ale za żadne skarby, pomimo próśb tamtejszych Polaków, nie chcieli wyjechać parę kilometrów poza rogatki, aby zapalić znicze na mogiłach rodaków pomordowanych przez UPA. Obaj ministrowie, bowiem, zagorzali czciciele piłkarskiego bożka, boją się jak ognia dotknąć problemu odradzającego się ukraińskiego faszyzmu, wierząc naiwnie, że jak będą zatykali uszy i zamykali oczy, to EURO 2012 na Ukrainie się odbędzie. Otóż jest dokładnie odwrotnie, bo właśnie ów brak reakcji może spowodować, że mecze nie zostaną tam rozegrane. Już teraz, bowiem Kresowianie chcą pisać listy do władz FIFA i UEFA, aby alarmować o tym, co dzieje się na ulicach Lwowa i innych miast. Na przykład jeden z czytelników pisze: "Wróciłem z trzydniowego pobytu w Złoczowie. To, co tam zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Byłem świadkiem przemarszu paramilitarnej grupy ubranej w mundury SS. Byli uczestnikami rajdu dla uczczenia 65. rocznicy bitwy SS "Galizien". Bitwa miała miejsce w Lackiem. Posiadam zdjęcia, które sam zrobiłem, oraz ulotki, które ci współcześni esesmani rozkładali w większych sklepach". Ciekawe, czy min. Schetynie wystarczy odwagi, aby zareagować także na listy, w których wiele osób, w tym dr hab. Bogusław Paź z Uniwersytetu Wrocławskiego, wzywa go do reakcji na propagowanie w Polsce (ostatnio na XXVII Watrze Łemkowskiej) kultu Bandery i UPA. Jeżeli minister nie odpowie albo odpowie wymijająco, to znaczy, że stoi po stronie zbrodniarzy. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

MYŚL MARSZAŁEK ANNY WIECZNIE ŻYWA Dziennik „Rzeczpospolita” wielokroć ukazywał na mnie jako osobnika po uszy umoczonego w aferze korupcyjnej w MON. To „zainteresowanie” moją osobą było w redakcji dziennika czymś stałym - lista tekstów na mój temat jest imponująca. W czasach PRL propaganda twierdziła, że wskazania Lenina będą „wiecznie żywe”. Okazuje się, że nie tylko „myśl leninowska” ma taki „wieczny” walor. Dziennik „Rzeczpospolita” wielokroć ukazywał na mnie jako osobnika po uszy umoczonego w aferze korupcyjnej w MON. To „zainteresowanie” moją osobą było w redakcji dziennika czymś stałym - lista tekstów na mój temat jest imponująca. Przy czym dziennik wiele razy podkreślał z dumą, jak to „śladem jego publikacji” spotykają mnie coraz liczniejsze zarzuty. Redakcyjny dostojnik Jan Skórzyński, w komentarzu „Dymisja pod presją” (11 lipca 2001 r.) stwierdzał: „Wczoraj premier zdecydował o jego odwołaniu. Jest to powód do satysfakcji.” Dodawał z troską, że gdyby nie demaskatorskie teksty dziennikarzy, to pewnie „jego”, czyli mnie, nikt by z MON nie odwołał. A jako dobry obywatel podkreślał: „Wolelibyśmy jednak, aby na coraz częstsze przypadki korupcji na wszystkich piętrach władzy reagowały powołane do tego służby. Dziennikarskiej satysfakcji mielibyśmy wtedy mniej, ale obywatelskiej - znacznie więcej.” Od tamtego lipca 2001 r. w redakcji „Rzeczpospolitej” zaszły zmiany. Gazetą kierują inni ludzie i inni do niej piszą Nie pracują w dzienniku obsypani wszelkimi nagrodami demaskatorzy „afery” Anna Marszałek i Bertold Kittel. Opuścił stanowisko zastępcy redaktora Jan Skórzyński, który dziś zdaje się pracuje w IPN. Dostrzegam zmianę, jaka zaszła chociażby w publicystyce dziennika. Znajduję wiele interesujących i potrzebnych tekstów. A jednak mimo zmian coś z tamtych „lipcowych” czasów zostało. Została w „Rzeczpospolitej” niechęć do mojej osoby. W grudniu 2007 r. dziennikarze „Rzeczpospolitej” Janina Blikowska i Marek Kozubal ("Prywatna firma zamiast fundacji charytatywnej”, 07-12-2007) zamieścili taki passus: „Przyznaje, że znał Ireneusza Sekułę (podejrzany o interesy z mafią polityk lewicy, który popełnił samobójstwo), Leszka Danielaka ps. Malizna (siedzi w więzieniu za kierowanie gangiem pruszkowskim), Wiesława Niewiadomskiego ps. Wariat (zastrzelony boss gangu wołomińskiego), Zbigniewa Farmusa (podejrzany o korupcję asystent byłego wiceministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa) oraz Janusza Graffa (podejrzany o korupcję w Ministerstwie Finansów).” Farmus 18 grudnia 2006 r., a więc na rok przed tym artykułem, został uniewinniony przez sąd od zarzutów korupcyjnych. Trudno przyjąć, że redaktorzy o tym nie wiedzieli. Dlaczego więc mimo to jest on nadal „podejrzanym o korupcję” i w jakim celu umieścili także moje nazwisko w tej gromadce osób podejrzewanych o przestępstwa? Inny przykład. Redaktor Tomasz Pietryga w art. „Upiory w sypialni Marii Radziwiłł” (12-04-2009) cytuje wypowiedź pana Sobańskiego: „ - I to właśnie szef RdR odarł nas ze złudzeń - opowiada Michał Sobański, opisując spotkanie w pałacu z Szeremietiewem. - Powitał nas ciepło, przyznał, że byłym właścicielom należy zwracać, zwrócił jednak uwagę, że dekret Bieruta wciąż obowiązuje. Byliśmy w szoku. Bo oto usłyszeliśmy, że niepodległościowa partia sankcjonuje dokument wymyślony w Moskwie przez Stalina.” Rzeczywiście były wątpliwości, co do zasadności roszczeń rodziny Sobańskich. Urzędnicy miejscy twierdzili, że właściciel pałacyku przed 1939 r. obciążył jego hipotekę i tych obciążeń nie uregulował. A ponadto budynek był w czasie działań wojennych zniszczony w 45 procentach i z racji skali odbudowy nie podlegał zwrotowi. O tym mówiłem panu Sobańskiemu rozumiejąc jego zapewnienia, że chciałby z rodziną zamieszkać w budynku będącym własnością jego przodków. Ostatecznie rodzina Sobańskich pałacyk odzyskała i... natychmiast go sprzedała Janowi Wejchertowi. Tego nie ma jednak w artykule red. Pietrygi. Jestem ja, w roli zwolennika stalinowskich dekretów. Ostatnio (03-07-2009) w związku z wyborem Jerzego Buzka na przew. PE ukazał się artykuł „Dobry człowiek, ale nie polityk”. Autorzy tekstu Eliza Olczyk, Karol Manys zamieszczają coś takiego: Walendziak opowiada taką historię: - Czytał plan uzbrojenia po zęby polskiej armii przygotowany przez Romualda Szeremietiewa, wiceministra obrony. Był to tak kosmiczny pomysł, że na koniec listy życzeń sam dopisałem dla żartu „i lotniskowiec operujący na Bałtyku”. Buzek przeczytał cały program i dopiero, gdy doszedł do lotniskowca, powiedział: „No nie, z tym to chyba przesadził”. Jako sekretarz stanu w MON przygotowywałem roczne plany zakupów uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Roczny plan powstawał w uzgodnieniu ze Sztabem Generalnym WP i dowództwami rodzajów sił zbrojnych. Jego ramy określały możliwości finansowe, czyli przygotowywana przez ministra Finansów prognoza budżetu MON na następny rok. Projekt planu, po przejściu długiej i skomplikowanej procedury, przedstawiałem do podpisu ministrowi ON. Minister przedstawiał go do zatwierdzenia Radzie Ministrów. Trudno przyjąć, aby w tych uwarunkowaniach ówczesny min. ON Janusz Onyszkiewicz zaaprobowałby jakiś mój „kosmiczny” plan uzbrojenia wojska. A jeszcze trudniej wyobrazić, by Wiesław Walendziak mógł do takiego planu dopisywać jakieś lotniskowce. Jak - długopisem? Do resortowego dokumentu, zamkniętego rzeczowo w rubrykach, zbilansowanego finansowo? O tym wszystkim nie dowie się czytelnik „Rzeczpospolitej”. Cóż jednak będzie wnosić z artykułu? Będzie sądził, że nie miałem pojęcia o planowaniu zakupów uzbrojenia i modernizacji armii. Szeremietiew, jeśli już nie złodziej, to przynajmniej dureń! Za sprawą „Rzeczpospolitej” rozpętała się burza, nie tylko medialna, która zniszczyła mnie jako osobę zaufania publicznego. Minęło długie 8 lat zanim nierychliwe sądy uniewinniły mnie z zarzutów wielokroć opisywanych i powtarzanych na łamach tej gazety. Dziś „Rzeczpospolita” miast przyznać, że „śladem jej publikacji” wyrządzono komuś krzywdę woli być wierna przesłaniu Marszałek Anny, aby Szeremietiewa ludziom bezustannie obrzydzać.

Romuald Szeremietiew

ESBECKA INWIGILACJA POLONII W drugiej połowie lat 70. PRL-owską Służbę Bezpieczeństwa zaczęła niepokoić działalność powstałego w 1974 roku w Chicago Komitetu Obywatelskiego przy Kongresie Polonii Amerykańskiej, skupiającego działaczy polonijnych otwarcie występujących przeciw systemowi komunistycznemu - wynika z akt IPN. Esbeckie źródło informacji w Chicago, występujące w tej sprawie pod kryptonimem „TOKA”, przekazało centrali SB w Warszawie 22 czerwca 1976 roku raport na temat tej grupy polonijnej. Służba Bezpieczeństwa została poinformowana wówczas, iż w Chicago zaktywizował się Komitet Obywatelski, „powołany do życia 23 stycznia 1974 roku przez 28 organizacji weterańsko-społecznych do: 1. koordynacji pracy w celu odzyskania niepodległości i wolności narodu polskiego, 2. Popierania legalnego prezydenta i jego rządu w Londynie, 3. Współpracy z narodami w niewoli sowiecko-rosyjskiej”. Rezydenturę esbecką w konsulacie PRL w Chicago oraz kierownictwo Departamentu I SB w Warszawie zaniepokoiły zwłaszcza takie działania wspomnianego Komitetu Obywatelskiego, jak organizacja cyklu odczytów profesora J. Lerskiego w Chicago na przełomie maja i czerwca 1976 roku oraz to, że jego pobyt w Chicago łączył się z faktem powołania władz „Studium Spraw Polskich w Ameryce Północnej”. Agentura chicagowska SB donosi także centrali, iż Komitet Obywatelski gościł w Chicago w marcu 1974 roku przewodniczącego Rady Narodowej RP w Londynie, F. Wilka oraz utrzymuje stałego delegata do Związku Narodów Zaprzyjaźnionych (antykomunistycznej organizacji międzynarodowej) pułkownika Piotra Harcaja. Zaniepokojenie SB wywołało również utrzymywanie przez Komitet Obywatelski ścisłych kontaktów z Kongresem Polonii Amerykańskiej, np. ustanowienie delegatów Komitetu do KPA.
Sprawa „SALAMANDRA” Kapitan SB, E. Fulczyński, który podpisał się pod raportem, sporządzonym na podstawie donosów esbeckiego informatora o kryptonimie „TOKA”, zwraca uwagę na „antysocjalistyczny” charakter „tez ideowo-politycznych” Komitetu Obywatelskiego, opracowanych przez znanego w Chicago działacza polonijnego, Jana Morelowskiego, zwłaszcza na takie sformułowania tez, jak: „główny cel naszej pracy to dążenie do odzyskania niepodległości Polski”, „uznajemy i współpracujemy z KPA z jednym zastrzeżeniem, - że przestrzegane będą paragrafy 1 i 5 jego statutu”. Esbecy obawiali się, że Komitet Obywatelski wpłynie na radykalizację postawy samego Kongresu Polonii Amerykańskiej wobec komunistycznych władz PRL. Po zapoznaniu się z raportem esbeckiej rezydentury w konsulacie PRL w Chicago, kapitan Eugeniusz Fulczyński, inspektor Wydziału VIII Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych 15 września 1976 roku pisze w „Postanowieniu o założeniu teczki rozpracowania obiektowego”, (które oznaczone jest jako „tajne specjalnego znaczenia”): „…rozpatrzywszy materiały dotyczące `Komitetu Obywatelskiego' przy KPA w Chicago, stwierdzam, że program `Komitetu', którego celem działalności jest m.in. `koordynacja pracy w celu odzyskania przez naród Polski niepodległości i wolności', posiada wyraźnie charakter dywersyjny - antypolski i antysocjalistyczny. Wnoszę o założenie rozpracowania obiektowego kryptonim „SALAMANDRA”…” Postanowienie to zatwierdził następnie Dyrektor Departamentu I MSW, który zajmował się zdobywaniem dokumentów i informacji, dotyczących politycznych, ekonomicznych, militarnych i wywiadowczych planów i zamierzeń „wrogów socjalizmu”, które oceniane były przez komunistów jako „skierowane przeciwko PRL i innym krajom socjalistycznym”. W ten to sposób Komitet Obywatelski został także formalnie uznany przez SB za „obiekt”, który należy poddać systematycznej inwigilacji. SB zebrała informacje na temat najbardziej aktywnych działaczy Komitetu Obywatelskiego. Esbecka agentura chicagowska zwracała uwagę na szczególnie antysocjalistyczny charakter działań „aktywu Komitetu Obywatelskiego, wybranego 30 stycznia 1976 roku” (na plenarnym zebraniu Komitetu), wymieniając w swych raportach następujących działaczy:
- Pułkownik dyplomowany Aleksander Kajkowski, który został wówczas wybrany prezesem Komitetu Obywatelskiego, był równocześnie prezesem Niezależnego SPK i członkiem Rady Nadzorczej Studium Spraw Polskich,
- dr Leon Konopka, wiceprezes Komitetu,
- dr Jan Morelowski, wcześniej prezes, a później wiceprezes Komitetu oraz równocześnie prezes Polskiego Towarzystwa Prawniczego i sekretarz Komitetu Wykonawczego Studium Spraw Polskich, a także delegat Komitetu do Kongresu Polonii Amerykańskiej, a ponadto: Stanisław Jarosz, Artur Kozłowski, Stefan Kowalik, Tadeusz Wojna, Michał Bojczuk, Piotr Harcaj, Kazimierz Iwonicki, Zofia Jaworska, Stanisław Jaworski, Marian Karczmarski, Jerzy Miklaszewski, Zygmunt Podbielski, Julian Sak, Władysław Stępień, Kazimierz Szternal, Henryk Wilimczyk, Julian Witkowski, Jerzy Zalewski, Władysław Libida, Alfred Stokinger, Leopold Serbałowicz, Edmund Sawczyński, Feliks R.Jędrzejak, Franciszek Dziubiński, Bolesław Rogowski, Jerzy Pasiński, Wanda Zbierzowska (lub Zwierzowska)-Frydrych, Zygmunt Wygodzki, Stanisław Kos, Kazimierz Skowron. W ocenie Służby Bezpieczeństwa najbardziej antykomunistycznie nastawionymi działaczami Komitetu Obywatelskiego byli dr Jan Morelowski (którego miałem przyjemność poznać osobiście w 1983 roku w czasie mojej pierwszej wizyty w USA), autor „antysocjalistycznego” programu Komitetu, Michał Bojczuk, określany w raportach SB jako „napastliwy działacz antykrajowy”, Władysław Stępień, przedstawiany z kolei jako „zajadły działacz antykrajowy”, Jerzy Zalewski, o którym SB pisała - „jeden z czołowych niezłomnych” oraz Julian Witkowski - „antykrajowy, zajadły i napastliwy wobec PRL” (jego także miałem okazję poznać osobiście). Rezydenci SB w Chicago sugerowali warszawskiej centrali, że „warto się bliżej przyjrzeć” Komitetowi Obywatelskiemu, gdyż „zbliża się bardzo do Studium Spraw Polskich”, uważanego za siedlisko i źródło antykomunizmu w środowisku polonijnym w USA. Studium powołane zostało do życia bezpośrednio po zorganizowanym 30 maja 1976 roku przez Komitet odczycie profesora J. Lerskiego. Jego czołowymi działaczami byli członkowie Komitetu: Morelowski, Kajkowski i Stępień. Służba Bezpieczeństwa obawiała się aktywności Studium, które miało „formułować założenia długofalowej polityki niepodległościowej na potrzeby Kongresu Polonii Amerykańskiej”. Komitet Obywatelski współpracował także ściśle z Komitetem Katyńskim przy KPA, a sam Kajkowski był jednocześnie prezesem obydwu komitetów.

Gołębie i jastrzębie w KPA Z dokumentów dostępnych w archiwach IPN, a dotyczących sprawy „SALAMANDRA”, wynika, że Służba Bezpieczeństwa dysponowała precyzyjnymi informacjami na temat wewnętrznych stosunków w organizacjach Polonii amerykańskiej. Swego rodzaju ciekawostką jest, że rezydent SB w konsulacie PRL w Chicago, który przekazywał raporty do warszawskiej centrali, nie podpisywał się kryptonimem, lecz nazwiskiem „J. Rafałowski” i wymieniał swoją funkcję „Attache”, co było nietypowe dla oficera SB w takiej sytuacji. Tenże attache Rafałowski pisze w swojej tajnej „notatce służbowej” 6 sierpnia 1976 roku: „Komitet Obywatelski w Chicago działa w warunkach pozwalających na uzyskiwanie wpływu na Kongres Polonii Amerykańskiej, (…) Mimo że prezes Wydziału Stanowego, T. Kowalski rywalizuje z grupą A. Mazewskiego z pozycji bardziej umiarkowanych, gdy chodzi o politykę wobec kraju, jednak Zarząd Wydziału zdominowany jest również przez działaczy kombatanckich. Grupa działaczy kombatanckich aktywizujących się na płaszczyźnie Komitetu Obywatelskiego stanowi w zasadzie oparcie dla najbardziej antykrajowego (czytaj: antysocjalistycznego, przyp.M.C.) skrzydła w Zarządzie Centralnym Kongresu Polonii Amerykańskiej z Kazimierzem Łukomskim na czele”. Esbecki informator donosi także centrali, iż działacze Komitetu Obywatelskiego „nie zaniedbują żadnej okazji dla wywierania presji na kierownictwo Kongresu Polonii Amerykańskiej, w tym bezpośrednio na prezesa A. Mazewskiego”, chcą działać na rzecz „narodów ujarzmionych przez komunizm”. Służba Bezpieczeństwa obawiała się, więc, że skrzydło „radykałów”, skupionych wokół wiceprezesa KPA Łukomskiego (uważanego przez esbeków za „jastrzębia antykomunistycznego”), może mieć znacznie większy wpływ na politykę Kongresu Polonii Amerykańskiej (zwłaszcza na prezesa Mazewskiego) niż grupa popierająca bardziej ugodowego wobec PRL szefa oddziału KPA w stanie Illionois, Kowalskiego. Podczas moich wizyt w USA kilka lat później, kiedy to miałem okazję rozmawiać z wiceprezesem KPA Łukomskim, mogłem sam przekonać się, iż faktycznie funkcjonowała wówczas frakcja „jastrzębi” i „gołębi” w Kongresie Polonii Amerykańskiej. Zainteresowanie SB działaniami Komitetu Obywatelskiego przy Kongresie Polonii Amerykańskiej wynikało także i z tego, że - jak zauważa w swym raporcie wspomniany attache, „władze Komitetu `zalecają informowanie' w każdy dostępny sposób administracji amerykańskiej, a zatem i jej wyspecjalizowanych służb, o `zagrożeniu' ze strony ZSRR i komunizmu dla tych narodów (ujarzmionych, przyp.M.C.)”. SB obawiała się, że Morelowski, Kajkowski i ich koledzy są w stanie przekazywać wiarygodne informacje na temat sytuacji w tzw. „obozie socjalistycznym” amerykańskim politykom i instytucjom i w ten sposób oddziaływać na politykę USA wobec państw komunistycznych, w tym PRL. Agentura SB w Chicago informuje warszawską centralę z pewnym oburzeniem: „Komitet w swych uchwałach zalecił, by osoby odwiedzające konsulat PRL nie mogły być wybierane do KPA i Komitetu Obywatelskiego”. Warto w tym miejscu przypomnieć, że nieco później, bo w latach 80. w Chicago aktywny był osobnik, który przybył do USA jako „bohater” opozycji antykomunistycznej, a nie tylko odwiedzał konsulat, ale nawet poprosił o paszport konsularny PRL. W zmienionej już Polsce został odznaczony jakimś orderem przez Prezydenta RP. Być może kiedyś wrócimy jeszcze do tego przypadku. Morelowski, Kajkowski, Witkowski i inni oskarżeni zostali przez chicagowską esbecję o to, że „koncentrują się na działaniu politycznym, bazującym na ideologii antykomunizmu, `wyzwalania kraju' i zwalczania PRL w interesie `rządu londyńskiego'”. Attache w konsulacie PRL w Chicago, J.Rafałowski tak oto kończy swój tajny raport: „Działalność Komitetu Obywatelskiego będziemy śledzili nadal, próbując rozszerzać nasze rozeznanie kadrowe tej organizacji i metody przenikania środowisk polonijnych”. Publiczną tajemnicą było, że dyplomaci PRL (np. sekretarze ambasad, attache kulturalni etc.) byli równocześnie oficerami SB i funkcjonowali jako rezydenci Służby Bezpieczeństwa za granicą. Jednak osobliwym było zachowanie Rafałowskiego, który podpisując swoją tajną „notatkę służbową” jako attache, obiecywał warszawskiej centrali SB rozszerzenie metod inwigilacji Polonii amerykańskiej. 26 listopada 1980 roku porucznik Jan Zawadzki, inspektor Wydziału XI Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wydaje „Postanowienie o zakończeniu i przekazaniu sprawy do archiwum Departamentu I”, stwierdzając: „Wnoszę o zaniechanie dalszego prowadzenia sprawy rozpracowania obiektowego, kryptonim `Salamandra' i przekazanie jej do archiwum”, co faktycznie nastąpiło 5 grudnia 1980 roku. SB oczywiście nie zmieniła zdania na temat Komitetu, w dalszym ciągu uważając, że „program Komitetu posiadał charakter dywersyjny - antypolski, antyradziecki”. Sprawa „Salamandra” trafiła do esbeckiego archiwum z powodów czysto pragmatycznych. Główni działacze Komitetu, Morelowski i Kajkowski zaangażowali się wówczas bardzo mocno w działalność Północno-Amerykańskiego Studium Spraw Polskich, które w tym momencie stało się dla SB nowym obiektem zainteresowania. Dodać należy, że przekazanie jakiejś sprawy do archiwum Służby Bezpieczeństwa, nie oznaczało bynajmniej, że SB nie mogła do niej wrócić. Gdy sprawa stawała się znowu interesująca z punktu widzenia „organów”, SB mogła ponownie wydać „postanowienie o założeniu teczki rozpracowania obiektowego”. W swego rodzaju aneksie warto wymienić organizacje, które wchodziły w skład wielce zasłużonego dla Polonii i Polski Komitetu Obywatelskiego przy Kongresie Polonii Amerykańskiej: Koło Armii Krajowej - Oddział Chicago, Oddział Karpatczyków, Polsko-Amerykańska Rada Pracy, SPK - Koło Nr 15, SPK „Wierność Żołnierska”, Niezależne SPK, SPK - Koło Nr 52 Narodowe Siły Zbrojne, SWAP - Okręg 1, SPK - Koło Nr 31 im. 2 Korpusu, Stowarzyszenie Byłych Żołnierzy 1-szej Dywizji Pancernej, Koło Byłych Żołnierzy 5 Kresowej Dywizji Piechoty, Koło Byłych Żołnierzy 2 Dywizji Strzelców Pieszych, Związek Harcerstwa - Obwód Chicago, Stowarzyszenie Samopomocy Nowej Emigracji, Stowarzyszenie Weteranów Lotnictwa Polskiego w Chicago, Bryg. Koło Młodych „Pogoń”, Związek Saperów Polskich w USA, Stowarzyszenie Byłych Więźniów Politycznych Niemieckich i Sowieckich Obozów Koncentracyjnych, Związek Polskich Spadochroniarzy - Koło Chicago, Związek Miłośników Wilna, Związek Wołynia, Klub Młodzian i Przyjaciół, Związek Przyjaciół Wsi Polskiej, Koło „Wrocław” Związku Ziem Zachodnich, Radiowy Program Niepodległościowy dr. Włodzimierza Sikory. Marek Ciesielczyk

KTO KUPIŁ STOCZNIE Tajemnica handlowa rzecz ważna. Ale opinia publiczna ma święte prawo do rzetelnej informacji, zwłaszcza, że chodzi o istotny interes gospodarczy, a los stoczni w Gdyni i w Szczecinie jest nim niewątpliwie. Szczególnie, jeśli nie wiadomo, kto kryje się za firmami, które mają przejąć stocznie. Los stoczni w Szczecinie i Gdyni jest coraz bardziej niepewny, a transakcja sprzedaży ich aktywów mętna. Minister skarbu upiera się, że stocznie uratowano dzięki sprzedaży. Ale to coraz bardziej wątpliwe - nie wiadomo, kto kupił stocznie i czy naprawdę transakcja się odbyła. Choć gdy sprawdziliśmy, okazało się, że Polska Agencja Rozwoju Przemysłu otrzymała wadium - 8 mln euro przekazane pośrednio jako należność od Stichting Particulier Fonds Greenrights (SPF Greenrights).

Wadium wystarczy? To całkiem satysfakcjonuje premiera Donalda Tuska, który wprawdzie zagroził odwołaniem ministra skarbu Aleksandra Grada, jeśli do końca sierpnia obie stocznie nie będą sprywatyzowane, ale w tej samej wypowiedzi oświadczył, że „nie musimy sprzedawać stoczni Arabom”. Jakim jednak Arabom, gdy katarski Qinvest głośno zaprzecza, że kupił polskie stocznie, a SPF Greenrights skorzystał z jego usług tylko jako bankowego pośrednika w płaceniu? Może premier wie, że za SPF Greenrights stoją jacyś inni Arabowie? Przetarg na stocznie w Szczecinie i Gdyni wygrał tajemniczy fundusz zarejestrowany w Curacao (Antyle Holenderskie): Stichting Particulier Fonds Greenrights. Brytyjski Lloyd na swoich stronach internetowych informuje, że ten enigmatyczny fundusz: „powstał jedynie dla sfinalizowania zakupu aktywów dwóch polskich stoczni. Jest on typowym wehikułem koniecznym dla przeprowadzenia całej transakcji”. I dla powołania w Polsce spółki Polskie Stocznie SA zarejestrowanej po dokonaniu transakcji w warszawskim sądzie. Z wpisu rejestrowego wynika, że SPF Greenrights jest jedynym akcjonariuszem tej spółki.

Nowy rodzaj instytucji z Antyli Greenrights to jeden z licznych SPF. Stichting particulier fonds (SPF) to nie jest nazwa własna firmy, lecz określenie nowego rodzaju finansowej struktury korporacyjnej powstałej kilkanaście lat temu na Antylach Holenderskich. Jest odpowiednikiem inwestycyjnych funduszy powierniczych. Oparta na przepisach holenderskiego prawa handlowego, wymaga jedynie symbolicznego wpisu w lokalnej Izbie Handlowej (na Antylach), uniemożliwiającego kontrolę np. pochodzenia kapitału funduszu i osób założycieli. Jest szczególnie dogodna do przeprowadzenia trudnych i skomplikowanych operacji wymagających dyskrecji, a nawet anonimowości. SPF są ostatnio często powoływane przez niewiadomego pochodzenia założycieli z Dalekiego Wschodu i wykorzystywane do zagadkowych transakcji finansowych na wielką skalę. Tajemnicze wehikuły umożliwiają zupełne zacieranie śladów prania brudnych pieniędzy, legalizacji zysków z narkobiznesu, ale jednocześnie pomagają w eliminowaniu biurokratycznych przeszkód w biznesie światowym. Mają, więc wielu zwolenników, m.in. na Tajwanie i w Chinach. Tajwański portal Pamir.law.group zachęca do powoływania SPF, które w świecie biznesu nazywane są wehikułami transakcji finansowych. SPF Greenrights został zarejestrowany w Izbie Handlowej w Curacao niemal w przeddzień zgłoszenia do przetargu stoczniowego w Polsce. Został wpisany na listę pod kolejnym numerem i tylko tyle o nim wiadomo. Zagadkowe jest, dlaczego katarski bank, posiadający specjalny organ do badania zgodności operacji bankowych z przepisami szariatu, podjął się pośrednictwa przy zapłacie za stocznie. Szariat wymaga pełnego wglądu w dokumenty obu stron transakcji i sprawdzenie jej rzetelności. Status SPF na to nie pozwala.

Kryzys i brak koniunktury Zarówno Lloyd, jak i Europejska Wspólnota Stowarzyszeń Stoczniowych (CESA) oceniają, że globalny kryzys powoduje duże problemy w przemyśle stoczniowym. Zapotrzebowanie na nowe statki spadło o przeszło 90 proc. Armatorzy nie mają środków, banki nie chcą udzielać kredytów. Właściwie nikt nie inwestuje obecnie w branży stoczniowej. Skąd się, więc wzięła firma, która nie tylko kupiła aktywa zlikwidowanych polskich obiektów, ale i obiecuje wznowić w nich produkcję? Wiceprezes spółki Polskie Stocznie Paweł Paszkowski jest mimo to optymistą - produkcja statków ruszy. Na pewno w Stoczni Gdynia, co do Szczecina - być może będą i statki, i wielkie konstrukcje stalowe. Nie są za to optymistami związkowcy z obu stoczni i czekają na spotkanie z ministrem skarbu państwa, choć jak nam powiedzieli - wiele sobie nie obiecują po tym spotkaniu.

Bajki i wykręty ministra Grada? Nie są też optymistami przedstawiciele Szczecińskiego Stowarzyszenia Obrony Stoczni, którzy wystosowali list do katarskiego banku Qinvest, zalecający Arabom sprawdzenie sytuacji prawnej sprzedanej stoczni. Pismo orzymali także inni partnerzy w transakcji. Minister Grad twierdzi, że ten list był przyczyną zwłoki w przekazaniu przez Qinvest należności za aktywa obu stoczni. Rzeczywiście - katarski bank poprosił o tę zwłokę (do 17 sierpnia), gdyż widzi konieczność dodatkowego audytu. Trochę późno, bo poważne problemy z prawną sytuacją stoczni szczecińskiej były znane od dawna. W 2006 r. Norwegowie, którzy byli wówczas zainteresowani zakupem całej stoczni (nie tylko aktywów), stwierdzili, że status właścicielski tej stoczni nie jest jasny. I pod tym względem nic się raczej nie zmieniło. Jednak sytuacja stoczni w Gdyni nie budzi takich wątpliwości, mimo to decyzja o odłożeniu zapłaty do 17 sierpnia dotyczy także jej. Zapytani przedstawiciele spółki Polskie Stocznie twierdzą, że wprawdzie były dwa zupełnie odrębne zakupy aktywów dokonane przez SPF Greenrights, ale „obecnie jest to jedna całość spółki”. Rząd zgodził się na przesunięcie terminu spłaty łącznej (380 mln zł). Choć nie jest to zgodne z ustawą kompensacyjną, na podstawie, której sprzedano aktywa obu stoczni. Musiał jednak poinformować o tym przesunięciu Komisję Europejską, której odpowiedzi do 27 lipca jeszcze nie otrzymał.  

Teresa Wójcik



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
p19 095
p08 095
Czym różni się skrzynia VW 095 od 096, automatyczne skrzynie
P18 095
095 Rodzaje audycji radiowych Iid 8133
03 2005 095 097
ep 12 095 096
08 2005 094 095
p04 095
ep 11 095 097
095 McCallum Kristy Strzelec i panna
Alarm 24V 095 01 01 schemat
095
095 , ZABURZENIA PSYCHOSOMATYCZNE
Id-3 (D-4) strona 095-101
095 , ZABURZENIA PSYCHOSOMATYCZNE
Id-3 (D-4) strona 095-101
095 2id 8132
P28 095

więcej podobnych podstron