Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy

Józef Ignacy Kraszewski

 

ZYGMUNTOWSKIE CZASY

 

Powieść z roku 1572

”Zygmuniowskie czasy" napisane zostały w r. 1845, a zatem dwadzieścia i osiem lat temuwięcej niż ćwierć wieku. Było to studium historyczne z XVI wieku, wplecione w powieść, które więcej kosztowało poszukiwań i zbieraniny materiałów, niż może jest warte. Ci, co powiadają, że napisanie choćby historycznej powieści jest rzeczą lekką i łatwą, gdyby sobie zadali pracy prześledzenia pochodzenia tych okruszyn, z jakich się składają „Zygmuntowskie czasy", może by nieco sąd swój raczyli, odmienić.

Oprócz ksiąg, autor użył do sta obrazów Podola, Jedyssanu i Budżaku stepów, okolic naddniestrzańskich itp.wrażeń i studiów umyślnie w tym celu odbytej podróży . Fantazja podjęła się wysnuć te sznury, którymi się tu wiążą epizody w jedną całość. Nie do nas należy sądzić, czyśmy z zadania wywiązali się szczęśliwie. Skłonniejsi bylibyśmy do zaprzeczenia temu, niż do upierania się przy zdaniu przeciwnym. To pewna, że gdziekolwiek historia wchodzi do powieści, z poszanowaniem prawdy i najdrobniejszych jej szczegółów jest przedstawioną. Mnóstwo dziś zapomnianych podań i zwyczajów, z książek i ustnych tradycji miejscowych zaczerpniętych, wplotło się w ten różnobarwny wątek... Życie w XVI w. daleko barwniejsze, butniejsze, wyrazistsze było niż dzisiaj; autor ani się sadził na jaskrawość, ani miał prawo ją tłumić, gdzie była w pierwowzorze. Może to właśnie,iż osnute były na tle czysto polskim i średniowiecznym, sprawiło, iż „Zygmuntowskie czasy" nie były, o ile wiemy, tłumaczonymi; poważniejsza ich nieco treść uszczupliła im czytelników, tak że oprócz wydania 1846 innego nie miały. Dzisiejsze więc wydanie jest drugim i rzecz prawie nowa, choć w formie czuć zapewne jej ćwierćwiekowe przeleżenie... Dawne to dzieje i dla nas dziś — książka jest już własnych czasów dawnych, młodych, szczęśliwszych wspomnieniem.

Puszczamy ją w świat bez żadnych zmian i przerobień, znajdując niewłaściwym takie  przetwarzanie dokonanej źle czy dobrze i wydanej już raz książki, choćbyśmy może dziś inaczej zużytkowali materiał obfity, jaki ona zawiera... Lecz byłaby to już jakaś praca zbiorowa dwóch wcale innych ludzi... między którymi owe dwadzieścia osiem lat wielka stanowią różnicę. Ani wiemy, który z nich wart więcej... i któremu by przyznać należało prawo poprawiania drugiego... Zatem, jaką się zrodziła w roku 1845, taką niech idzie książka do nowego już pokolenia.

Drezno, dnia 1 maja 1873.

J. I. KRASZEWSKI

TOM PIERWSZY

 

I

 

GOMÓŁKA I GROSZ JAŁMUŻNY

 

Chłodnym rankiem jesiennym Kraków spoczywał jeszcze we mgłach, które nad nim zawisły jak szara wielka opona, gdy młody podróżny zbliżał się ku niemu gościńcem od Rusi wiodącym. Już ukazały się wieże białe i czarne dachy nastrzępione kominami, chorągiewki i gotyckie facjatki kamienic, już dolaty

wał uszu dźwięk rozkołysanych dzwonów, rozmaitymi głosy wołających na modlitwę, już zaczynało  blade i zimne słońce wrzesz niowe wybijać się zza chmur i tumanów, gdy ciężkie westchnie-nie wyrwało się z piersi jego, rzucił kij i sakwę podróżną a sam usiadł, a raczej ze znużenia czy trwogi padł na ziemię. Oczy jego zwróciły się na miasto, stanęły nieruchome, zaszły łzami, potem spuściły ku ziemi i smutnie pokryły powieką.

I kto wie, co w tej chwili działo się w duszy, drgało w sercu? To pewna, że niejedna myśl ciężka przeleciała przez głowę, niejedno uczucie zatrzęsło piersią. I jemuż to płakać? jemuż myśleć tak głęboko? To dziecina jeszcze, której rówiennicy biegają po łąkach za motylem, za bąkami i śmieją się wesoło tarzając na zielonej murawie. Dziecina, ale ją nieszczęście czy cud i łaska Boża uczyniły młodzieńcem przed laty; Widać z tych łzawych, mgłą zaszłych oczów, że już myśli, z czoła sfałdowanego, że cier-piał, z bladego lica, że mu i odrobina życia już zaszła goryczą

A tak młody jeszcze, tak młody Nie wiem, czy dożył czternastu lat, czy zaczął piętnaście. Cienki, chudy, słabowity, blady na twarzy, drobnych rąk, maleńkich nóg chłopczyk, z siwymi dużymi oczyma, jasnym na ramionach włosem i uśmiechającymi się smutnie usteczkami. W rysach jego jest coś przypominającego kobietę, coś niemęskiego, bojaźliwego, cierpiącego.

Na nim granatowy czekmanik wyszarzany, koszulka z grubego szarego płótna, pod szyją wstążeczką czerwoną związana; na głowie czapeczka maleńka, sukienna. Para butów wisi na kiju, który niesie na plecach, razem z lekkim podróżnym węzełkiem.

Jak gdyby się zląkł miasta, upadł na pagórku, zakrył twarz rękoma i płacze gorzko, a niekiedy podnosi oczy, popatrzy i zno-wu je chowa w dłonie.

A na gościńcu gwar, ruch, bo gdy się miasto ze dniem obudzi, z okolicy spieszą nakarmić olbrzyma — stolicę, i każdy niesie datek na zaspokojenie głodu jego. Tam fury siana, owsa, zboża, dalej wozy z powiązanymi bydlęty; stada owiec na rzeź pędzone, wieśniacy pojedynczo, ten z nabiałem, ten z kurką, tamten z wiankiem grzybów, z trochą jarzyny, z garnuszkiem masła, z zawiędłym serkiem! Na gościńcu gwarno, pył się podnosi kłębami, śpiewy, powitania, rozmowy rozlegają się wesołe, a Kraków coraz głośniej dzwoni, we dwadzieścia, we czterdzieści, w sto dzwonów kościelnych.

I wsłuchawszy się z daleka w te pomieszane głosy spiżowych ptaków, co tak wesoło teraz, tak dźwięcznie śpiewają, zdaje ci się, że słyszysz rozmowę jakąś pełną tajemnic, dziwaczną, wpółpoboż-ną, wpółszyderską; zdaje ci się, że chwytasz słowa tego języka niepojętego, który tak daleko rozlega się po świecie, a co chwila inaczej, a coraz rozmaiciej. Niekiedy smutnie jęczy, to płacze, to znów wesoło śpiewa, to coś poważnie mówi, to powolnie rozpowiada, to cię drażni urywanymi półsłówkami.

Aż ode dźwięku dzwonów rozbiły się mgły wiszące nad miastem, porwał je wiatr i poniósł kędyś daleko! Słońce zajaśniało blade, czyste i pozłociło kopuły, krzyże, dachy, chorągiewki i zielone drzew wierzchy, i czerwone wieżyczki bram i murów. Chłopiec podniósł oczy, ujrzał ten nowy widok przed sobą i zgarnąwszy z głowy czapeczkę ukląkł, przeżegnał się, począł modlić; łzy mu się toczyły po twarzy jak krople rosy, aż smutno było spojrzeć.

I choć ukląkł na pagórku opodal trochę od drogi, przecież niejeden jadący do miasta zapatrzył się na niego widząc go zwró

conym twarzą ku Krakowowi, spojrzał nań, czy tam jakiego cu downego zjawiska nie zobaczy, potem na chłopca znowu, potem ruszył ramionami i szedł dalej. Niejedna kobieta dłużej się zatrzymała, westchnęła, a odchodząc kilka razy zwróciła głowę, zobaczyć, czy się jeszcze modli. On się modlił i płakał ciągłej

Dwie przekupki wyjechały za miasto, żeby taniej dostać, czego im było potrzeba do straganów. Wprawdzie ówczesne urządzenia zakazywały wyskakiwać tak na drogi i żywność wykupywać, ale kiedyż to słuchają co do słowa urządzeń? Zawsze się od nich wykręcają ludzie, tłumacząc to tym, to owym, a jest to coś także nawet miłego w przestąpieniu zakazu, w strachu, co w szyję pędzi i w zwyciężeniu trudności i niebezpieczeństwa. Tego zapewne nie szukają przekupki za miastem, ale są, których i to goni.

Nasze dwie przekupki, pani Marcinowa i pani Janowa, szły drogą targując jaja i masło u przechodzących, już nawet jedna i druga miały ich sporo w fartuchach, gdy ujrzały chłopczyka, co jeszcze klęczał i modlił się ze złożonymi rękoma.

— Patrzajcie no, jejmość.

  Abo niosą jaja?

— Ej! co mi tam wasze jaja, a toć to tam na pagórku ktoś klęczy i modli się.

— Ho! a gdzie?

—Ot, na prawo.

—A! do kata! prawda! A ot i stara baba niesie garnek, pewnie z masłem.

— Patrzajcie no bo na te prześliczne chłopię. Jezu, co to za ładne niebożątko! Jak mi Pan Bóg miły, aniołeczek, jeno mu skrzydeł braknie!

— A ot jaja, pani Marcinowa.

— Wzięłoby ich licho! Patrzajcie no, czego on się tak zamodlił, a łzy mu na oczętach błyszczą?

—Kto go tam wie!... chodźmy lepiej do masła.

— Patrzajcie no...

— Chodźcie bo potargować...

— Ale bo wy kumo, nie zważacie!

— Modli się, to się modli; niech mu tam Bóg da wszystko dobre, a my do jaj i do masła, bo, dalipan, nadejdzie kto... albo...

— Dalipan, kumo, aniołeczek...

— Nie chcecie?

— Targujcie sami!

— To pomóżcież mi.

— Ot, zaraz; ano podejdę i popatrzę, wszak ci to on płacze, trzeba się popytać, zobaczyć, może go jaka krzywda spotkała...

— Pilnowalibyście swego, a patrzali, z czego chleb jecie.

Obie kumy ruszyły ramionami i pani Marcinowa zbliżyła się do chłopaka, a pani Janowa do garnków z masłem i króbek z jajami.

— Dzień wam dobry, chłopczyku! dzień dobry — zawołała potrząsając głową i podnosząc ją w górę.

Chłopiec ani pomyślał, żeby się to powitanie do niego stosować miało, i nie obejrzał się nawet.

— Patrzajcie, tak się zamodlił, że nie słyszy! — I powtórzyła swoje. — Dzień dobry, kochaneczku!

W tej chwili skończyła się modlitwa, chłopiec upadł na murawę pożółkłą i jakby się wahał, jakby lękał iść dalej, oparty na ręku siedział nieruchomie. Dosłyszał przecie pozdrowienia i powoli, przez ciekawość, odwrócił głowę i oczy zapłakanej Spotkał się z ciekawym wejrzeniem poczciwej pani Marcinowej, która swoją czerwoną, połyskującą zdrowiem twarz trzymała zwróconą w górę. Ale jeszcze nie uwierzył, żeby głos słyszany do niego się miał stosować.

Trzeci więc raz musiała pozdrowić go ciekawa przekupka...

— Dzień dobry ci, chłopczyku.

— Dzień dobry, matko — odpowiedział po cichu podróżny i  zawstydzony, znowu twarz zakrył dłonią.

— Coście się tak modlili, a podobno i popłakiwali? hę? — Alboż człowiek wie, skąd mu płacz i  modlitwa przycho-

chodzi?... Oboje Bóg daje — rzekł chłopiec.

Marcinowa głową ruszała: Jaki rozumny, gada gdyby ksiądz

— Wy z daleka? — spytała głośno.

— O! z daleka, matuniu!

— I pewnie do naszego Krakowa?

— A dokądżeby, matko?

— Musicie mieć kogoś z sobą?

— Pana Boga.

Marcinowa ciągle kiwała głową

— Oj! i  tak sam jeden szliście aż tu! miły Panie Jezu! sam jeden!

— Różnie bywało, matuniu, po większej części sam jeden

— Musicież mieć do kogoś zalecenie albo pismo, albo może Krewnych?

— Nic, nic... nikogo... Bożą opiekę i miłosierdzie ludzkie;

— Oj! oj! jakież to biedniątko! — wołała Marcinowa klaskając w dłonie. — Panie Jezu, z daleka! samo jedno, na łasce ludzkiej, na opiece Bożej! I nie bałeś się tak iść?

— A czegóż bym się miał bać?

— Złodziei, przypadków... Bóg wie  — dodała żegnając się — złego ducha.

— Cóż by ze mnie wzięli złodzieje? od złego ducha jest krzyż, na zły przypadek anioł stróż.

— Aż miło słuchać, taki dzieciak rozumny... A cóż myślicie robić w Krakowie?

— Nie wiem... i  dlatego widzicie mnie płaczącego, bo gdy mi już blisko tego Krakowa, o którym marzyłem, na którym nadzieja cała, to mnie strach taki bierze, taki strach, matko...

I znowu zapłakał.

— Nie bójcież się, moje dziecię! kto z Bogiem, Bóg z nim! Aniołowie pańscy z tobą, mój kochany... nie opuści cię Matka Boża, opiekunka sierot i biednych; wielki Kraków, jest w nim litości dość i chleba dostatek!

— Bodajby mi słowa wasze dobrą były wróżbą, matko... niech wam Bóg za nie nagrodzi.

— Nie ma za co! dalipan, nie ma za co! Ot, możeście nie jedli — spytała żywo...

— Mam jeszcze chleba kawałek...

— Naści do niego, moje dziecko, gomółkę. — Nie mam grosza...

— A kto cię o niego prosi! To mi później oddasz, kiedy ci się w  mieście powiedzie! Znajdziecie Marcinowa w straganie na rynku, pierwsza budka od brzegu, zielono malowana, na kółkach, na daszku kogut czerwony. Poznacie! A jakby wam chleba zabrakło, to przyjdźcie jutro do mnie, przyjdźcie, kochaneczku, zawsze łyżkę strawy znajdziecie.

Chłopak pocałował rękę, która mu drżąc wyciągnęła białą gomółkę, i łzy, ale radości zabłysły mu w oczach.

— Niech wam to Bóg zapłaci, dobra, litościwa niewiasto! — zawołał — nie urodziłem się na żebraka, na to, bym rękę do ludzi wyciągał... Bóg tak chciał, niech będzie wola Jego. O! nigdy nie zapomnę waszej jałmużny! i będę się za was modlił do Boga! Teraz, po waszych słowach, śmielszy i weselej wejdę do Krakowa. Ale pani Marcinowa, na którą kuma od dawna krzyczała odeszła już była dawszy gomółkę i zapalała się ogromnie, targując garnuszek masła. Chłopak tymczasem wdziewał buty, zapinał suknię, roztrząsł włosy poplątane na ramionach i zajadając gomółkę wziął kij i ruszył ku miastu.

Ale serce tak mu biło, że głód czuć się nie dawał, schował ser i wlepiwszy oczy w stolicę, której przedmieście pełne było gwaru i ruchu niedzielnego targu, szedł dalej, powolnie, oglądając się, ustępując i pilnując ścieżki pod kamienicami.

Mój Boże, jak tu wszystko wydawało mu się dziwnym, wielkim, strasznym prawie i cudownym. Wlepiał wejrzenie w. gma-chy, w ludzi, zastanawiał spoglądać na gwary, co mu się bitwami wydawały. Niedzielne dzwony głuszyły go, szum miejski nie-spokoił. Trafił na otwarte drzwi kościelne i zdejmując czapeczkę wszedł.

Ranna msza właśnie się odprawiać miała u Panny Marii i przed główny ołtarz wyszedł ksiądz w białym ornacie, za nim dwóch chłopców we świeżych komeżkach, niewiele było ludzi w kościele, Kilku dziadów pod kruchtą, kilku mieszczan w odświętnym odzieniu w ławkach, które kluczami sobie otwierali i wchodzili na własne miejsca, kilka kobiet klęczących u kratek, dzielących prezbiterium od nawy kościoła. Chłopiec przykląkł w progu, uderzył czołem, złożył ręce, a w tej chwili rozsunęły się firanki przed obrazem Matki Bożej i jakby światło z Jej wizerunku na ubogiego sierotę padło, organ zahuczał, dzwonki zabrzmiały, nabożeństwo się zaczęło.

On się modlił, modlił, a nieraz: łzy gorące na kamienną posadzkę spadały, nieraz zwrócił oczy na twarz Bogarodzicy, złotą uwieńczonej koroną.

Już ksiądz błogosławił krzyżem pobożnych i odszedł od ołtarza, a chłopiec nie wstał jeszcze.

Za nim słychać było szmer, dwoje jego wieku chłopiąt spoglą-dając .na niego rozmawiali cicho.

— Patrzaj no, Pawełku, jakiś obcy!

— I biedota, jak my, Janku.

— Oj! a modliłżeby się tak, gdyby nie był biedny?...

— Pewnie nie, Zaczepim go, jak będzie wychodził z kościoła, popytamy.

Gdy pacholęta szepczą, jakiś stary, w szarej kapocie, siwego wąsa i wystrzyżonej czupryny, ponurej, pomarszczonej twarzy człowiek, który w czasie mszy uważał pilnie na modlitwę gorącą podróżnego chłopięcia i w twarz się jego wpatrywał, zatrzymał się przy nim także, podparł na kiju sękatym i pogładziwszy czoło kiwnął na niego.

Chłopię, co się tego nie spodziewało, nie wzięło z początku wezwania do siebie i nierychło go usłuchało, aż go siwy za rękę pociągnąwszy, za sobą na cmentarz wywiódł.

Postawił go przeciw sobie, patrzał mu długo w oczy, marszczył się okrutnie, wąsy gryzł, a nareszcie burknął, jakby łajał.

—Co to ty za jeden?...

— Sierota, panie!

— Sierota! hm! sierota!!— powtórzył kilka razy siwy jegomość kręcąc głową i pod nosem dodał cicho: — Za syrotoju... Bok z kalitoju . — A skąd?

— Z daleka, panie.

— Z Polski?...

— Z Rusi litewskiej.

— O! z Rusi... Hora z horoju ne zojdetsia, patrzajcie, Rusin! A z kimżeś przyjechał?

—Przyszedłem sam.

— Sam!— zawsze burkając groźno mówił siwy — hm! po cóż? do kogo?

— Szukam przyporzyska , życia, chleba. — A tamże to nie masz nikogo? hę?

— Nikogo! — I chłopiec ciężko westchnął, a łzy ciche potoczyły się mu znowu na rękaw sukmanki.

Siwy jegomość podkasał, coś gderając pod nosem, połę szaraczkowej kapoty, dobył spod niej sakiewki i wyszukawszy gro-sza białego, dał go chłopcu.

— Naści, na, dobrześ się modlił, święcieś się modlił, Bóg ci to daje przeze mnie, nie ja! nie ja! A nie popsuj się w mieście, a nie oducz się modlitwy!

Chłopak ledwie miał czas począć dziękować, gdy siwy gderając jeszcze coś szybko odszedł, kijem wywijając nad głową, powtórzywszy:

Nad syrotoju Boh z kalitoju.

Ledwie odszedł, aliści przystąpili do niego dwaj chłopcy, co za młodym podróżnym wyszli z kościoła, spojrzeli mu w oczy i starszy, z ostrzyżoną krótko głową, męskiej postawy, czarnych oczów, rumiany, zatrzymując chłopaka, pozdrowił.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry.

— Słyszeliśmy, coście mówili z Rusinem, chcemy i my wam pomóc!

— A! mój Boże — zawołał rozrzewniony sierota — skądże tyle łaski Twej na mnie?

— Albożeście się to nie spodziewali od ludzi pomocy?

O! niewiele!

— To źle, bracie, to źle... Lud u nas dobry, a Bóg lepszy jeszcze, czasem i złego na poczciwy uczynek nakłoni. Widzicie nas dwóch ubogich przed sobą, a jest nas takich w Krakowie... — I obrócił się do towarzysza: — Wiele?

— Jak maku! a kto nas policzy?

— Widzicie! I każdy z nas chodzi żebrząc powszedniego chleba, a żadnemu go nie zabrakło jeszcze.

— To cud! — zawołał podróżny.

— To prosto tylko poczciwe serce poczciwego, ludu, co się z nami dzieli ostatnim kęsem. Nie chodzim do bogatych, nie stoim u drzwi pałaców, żebrzem u ubogich jak my, u pracujących, u tych, co znają niedostatek i rozumieją głód. U wrót kamienic, chatek, klasztorów co dzień dają nam jałmużnę, a śpiew żaka nieraz z kaletki i biały grosz wyprowadzi, Chodź z nami, tyś nasz.

— Pocałujmy się — rzekł drugi.

— Dobrze, uściskajmy się i pocałujmy naprzód. I uściskali się wesoło, aż raźniej zrobiło się podróżnemu na sercu.

Wzięli go pod ręce.

— A teraz ty nasz towarzysz... chodź do naszej gospody, po-prowadzim cię do swoich, nauczym, co masz robić...

 

II

 

ŻACY

 

W XVI wieku, gdy się nasza powieść zaczyna, Kraków był jeszcze prawdziwą Polski stolicą, dożywał on dni swoich i przeczuwając jakby, że wkrótce utraci ważność, którą młode na Mazowszu odziedziczy po nim miasto , wesoło, raźnie kończył swoją epokę wielkości i blasku... Wszystko tu wówczas było życiem, liczny dwór, bogate mieszczaństwo, znakomite duchowieństwo, pierwsza w kraju szkoła, utrzymywały w nim to życie... Bogate dwory panów polskich, litewskich, ruskich, mieniały się tu otaczając większy i wspanialszy od innych dwór królewski... O każdej dnia, o każdej nocy godzinie wrzały i szumiały ulice; zalewał je lud, zalewały ozdobne poczty panów, wspaniałe pochody uroczystości religijnych lub smutne pogrzebowe kondukta; po rynkach ożywiał miasto handel; po placach rozstawione stragany, budki, szałasy, ławki, stołki przyciągały i dworaków, i mieszczaństwo, i służbę wielkich panów. Gdzieś się obrócił, wszędzie natłok, ścisk, wrzawa wesoła, śmiechy i śpiewy. Na końcach nawet stolicy, z których zwykle życie ucieka, aby się skupić w ognisku, żydostwo w nieustannym ruchu i zajęciu utrzymywało się dniem i nocą.

Cały rok był jakby jednym wesołym dniem świątecznym przeciętym tylko kilką odpoczynkami. Ale te chwile spoczynku teraz już stawały się coraz częstsze — niestety — niejeden mieszczanin krakowski wsparłszy się na kiju poglądał smutnie na zamek królewski mówiąc w duchu:

— I znowu nie ma króla jegomości! I znowu Kraków pusty! Na próżno ksiądz Orzechowski admonicje mu daje słuszne, iż taki woli bawić w swoim Wilnie, przy swoich stadach tykocińskich, niż w starej stolicy Piastów! Litwina ciągnie serce do domu.

A jednak Zygmunt August mieszkał dość często w Krakowie i skargi te przedwczesne na opuszczenie stolicy dopiero za jego następców ostatecznie usprawiedliwić się miały. Nabranym z dawna życiem i siłami, .młodzieńczo żył jeszcze Kraków, nie przewidując bliskiego upadku.

Ludność jego podówczas niezmiernie rozmaita była, a właściwa miejscowa tonęła w daleko większej liczbie przybyszów. Do tych policzyć naprzód musimy ogromny tłum różnorodnych uczniów szkoły głównej i szkół pomniejszych, zwanych pospolicie jednym zbiorowym nazwiskiem — żaków. Tłum ten, wyróżniający się silnie obyczajami, zajęciem i energią młodości od reszty, składał się z młodzieży majętnej i ubogiej wszystkich prowincji dawnej Polski. Między nim jednak (choć w mniejszej liczbie) znajdowali się Węgrowie także, Czechy, Niemcy i sąsiednich krajów dzieci.

Pomimo że już w początkach XVI wieku wszędzie w Europie zaprzątniono się urządzeniem szkół i ustanowieniem pewnych dla młodzieży praw, w Krakowie jeszcze, jak i gdzie indziej, stare zwyczaje silniejsze były od nowych ustanowień.

Młody ten lud, nie łatwo poddający się zmianie, trzymał się tradycji swawoli jak. tarczy. Zwierzchność też szkolna nie nasta-wała w początku zbyt pilnie na spełnienie urządzeń, które się ostre wydawać musiały. Żacy więc, pomimo licznych rektora uniwersytetu, biskupa kanclerza i samego króla postanowień, byli jeszcze czym dawniej — wielkim tłumem napełniającym postra-chem mieszczan, a zwłaszcza heretyków i Żydów.

Odpłacali im za to niejednym uciskiem dworzanie wielkich panów i swawolna gawiedź magnatów, ale żak sowicie tę chwilę upokorzenia i ucisku oddawał różnowiercom, odemścił na nieznośnych mu Izraelitach.

Żyd był naturalnym wrogiem żaka; oba się nie cierpieli, oba na widok swój zadrżeć musieli mimowolnie, a był czas, gdy przerażone żydostwo nieraz kupami przed jednym żakiem pierzchało. Tłum żaków dzielił się na bardzo wiele klas i części, gdyż wszyscy, nawet ci, co się uczyli przy szkołach kościelnych parafialnych, liczyli się do ciała akademickiego i jego swobód używali. Ci zaś, którzy po bursach mieszkali i w kolegiach akademickich uczyli się, nie tylko tego połączenia z żaki szkolnymi nie unikali, ale widząc w nim powiększenie siły, sami je wyzywali.

W licznych założonych przez dobroczyńców bursach skupiała się akademicka młodzież; bursy te, zostające pod naczelnictwem starszego seniora , jednego ż kolegów uniwersytetu, to jest profesorów, mieściły w sobie bogatszą lub uboższą młodzież, wedle początkowego ich ustanowienia. W wielu z nich uczniowie mieli tylko dozór i pomoc do nauki, chleba codziennego żebrząc w pewnych godzinach, po mieście. A jak. wszędzie więcej jest ubogich niż majętnych, i tu, w liczbie żaków górowali żacy-żebracy, paupry, którym, jak ptakom, Pan Bóg przez ręce litościwych ludzi zsyłał strawę codzienną.

I nie myślcie, że przez to żak nabierał pokornej miny, postawy żebraczej, że się stawał bojaźliwym i płaszczącym. Przeciwnie, młodzież żebrząca owego czasu szaleńsza była od bogatej i srożej nadzieranej rodziny możnych panów. Pomimo że przepisy wy-magały po uczniach na ulicę wychodzących stroju duchownego, jednostajnego, mało na niego jednak zdobyć się mogło i niewielu nosiło; pomimo że surowo zakazywano przypasywać oręż, wszyscy go jednak mniej więcej oczywiście mieli, zwłaszcza starsi, a niezbrojni w szable nosili potężne kije, niemniej od białej broni Żydom straszne. Większa część akademickiej młodzieży pod wąsem była, bo aż do trzydziestu i za trzydzieści lat czasem przeciągała się nauka późno zaczęta. Seniorowie w bursach, rektorowie po szkołach, nie mogli utrzymać uczniów w nakazywanej ryzie, musieli patrzeć na ich postępki przez szpary. Młodzież, uzuchwalona i co chwila przywodząc w obronie stare zwyczaje, dokazywała też po młodemu. O! bo wiekowi temu wiele potrzeba na zużycie sił, jakie mu Bóg dał, ą na dobre czy na złe użyć ich musi koniecznie. I biada temu, kto w sobie nie poczuł młodości.

Tradycje wieków średnich wskazywały żakowi nieprzyjaciela, wroga w Żydzie. Oskarżano Żydów naprzód o wielką zbrodnię ich praojców, potem o męczarnie dziatek na paschę i używanie krwi chrześcijańskiej, o zatruwanie wody itp. Znęcano się też nad nimi bez litości, a żak, gdziekolwiek spotkał Żyda, nie mógł czy słowem, czy ręką nie zaczepić go przynajmniej. Było też dawne prawo, które dozwalało żakom wybierać opłatę od Żydów, wwożących do miasta cokolwiek bądź, wjeżdżających i wyjeżdżających, przechodzących nawet bramy. Opłata zwała się z hebrajskiego przekręconym nazwiskiem: kozubalec. Pomimo że kampsorowie , co ją pobierali, mieli na to pewne zwyczajowe przepisy, działy się liczne bezprawia, gdyż żacy sami oprócz tego, a często gwałtownie, nieprawy jeszcze kozubalec w różnych miejscach wydzierali przypadkowie.

Na widok też tłumu żaków, który na dany znak się gromadził wyrastając z ziemi, Żyd truchlał i wymykał się ciemnymi zaułki, klnąc po cichu i ukośne za sobą rzucając wejrzenia.

W XVI wieku przybył drugi tej młodzieży nieprzyjaciel — heretycy. Duchowieństwo przez szpary patrzało na prześladowanie protestantów, a młodzież nieraz okrutnych, dopuszczała się gwałtów na domostwach, jeśli nie na osobach nowowierców, ona reprezentowała wówczas oburzenie, opinię ludu. Musiano osobnymi prawami obostrzyć bezpieczeństwo majętności i osób innych wyznań, a i to niewiele pomogło.

W pewnych porach roku, w pewnych dnia godzinach rozlegał się śpiew młodzieńczy na ulicach Krakowa. Naówczas stawali u drzwi swych mieszczanie, uciekali Żydzi, otwierały się okienka, bielały w nich główki niewieście w krasnych czółkach bramowanych — żacy to śpiewali, chodzący za jałmużną.

To się zastanawiali u drzwi bogatszych mieszczan, panów, duchownych, to wpuszczeni wchodzili we wnątrz, to czasem obrawszy miejsce pod figurą, przy murze kościelnym, pod cmentarzem, wzywali litości przechodniów.

Ubodzy nosili garnuszek przy sobie, do którego składali darowane jadło, nosili sakwy, gdzie chleb codzienny chowali,

a książka w ręku, znamię żaka, była jakby cechą, po której się on poznawał.

Skłonni do wszelkiego rodzaju gwałtów, między sobą nie przychodzili nigdy prawie do sporów i zatargów, co by ich na długo rozdzielić mogły, owszem, silni jednością, utrzymać ją starali się. Żak wspomagał żaka książką, nauką, chlebem i ręką w potrzebie; na głos jednego zlatywali się wszyscy.

Chociaż wedle przepisów żacy powinni byli mieścić się w bursach ku temu urządzonych, mnóstwo jednakże wpisanych w ma-trykuły szkolne nie mieli stałego siedliska. Latem przepędzali noce na ulicach, u wrót kościołów, zimą wpraszali się do domów, a większa część ubogich, najmując się do posług bogatszym uczniom i mieszczanom, zarabiali i chleb powszedni, i przytulisko u pieca.

Jedynym wówczas w całej Polsce miejscem dla nauki był Kraków, w Wilnie zaledwie akademia jezuicka, pod tytułem tymczasowym gimnazjum, urządzać się zaczynała; toteż tu zbiegało się z dalekich stron, co było chciwego chleba nauki i przyszłości.

Niejeden sierota o zebranym kęsie wlókł się do stolicy jak do portu i znajdował w niej i utrzymanie powszednie, i obietnicę weselszego jutra.

Mało młodości potrzeba, bo żyje nadzieją, przyszłością i sama sobą. Żebrząc chleba, tułając się biednie, żacy byli szczęśliwsi od wielu, a pieśń pobożna, wesoła, dialog świąteczny, powinszowanie, oracja , co z ich ust wychodziły, wylewały się swobodnie, malując dusze pełne stoickiej na teraźniejszość obojętności, pełne nadziei w jutrze. I niejeden, niejeden z tych wesołych dzieci ulic wyszedł na znakomitego człowieka, na użytecznego krajowi i chlubę ubogiej swojej rodziny; niejeden chodził potem w szkarłacie i złotym łańcuchu.

Ale wróćmy do podróżnego naszego, którego co krok spotyka pomoc, litość i niespodziewana opieka, począwszy od jałmużny Marcinowej, która była wesołą wróżbą, wszystko się dla niego składało tysiąckroć lepiej, niż marzył. Miał już biały grosz w ręku i dwóch jak on młodych, jak on ubogich, a pełnych najlepszych chęci towarzyszów. Oni ciągnąc go z sobą w głąb miasta, tłumacząc mu nazwania ulic, gmachów, stroje ludzi, których spotykali, wypytywali sami ciekawie młode chłopię. Ale odpowiadając im otwarcie na pozór, w istocie nic nie mówił dzieciak, wzdychał i umyślnie jakby usuwał zapytania dalsze.

— I skądże ty jesteś? — pytali go.

— Z daleka, z Rusi, nie pytajcie więcej, nie powiem, powiedzieć nie mogę.

— Sierota?

— Sierota! o! najbiedniejszy z sierot, bo nie mam nikogo na całym Bożym szerokim świecie, nikogo!

— I nic — dodał Pawełek.

— Prócz tej sukmanki i pary koszul, prócz mego smutku i opuszczenia.

— A któż cię tu przysłał?

— Kto? Bóg. Coś mi ciągle do uszu szeptało: idź do Krakowa.

idź, tam naukę i chleb znajdziesz. I poszedłem, I przyszedłem, jak widzicie.

A potem westchnął znowu. — Cóż myślisz począć z sobą?

— Co Bóg natchnie. Zapiszę się do szkoły; będę służył za chleb powszedni i uczył się.

— Wszak my tak robim wszyscy! Ale czy znajdziesz służbę? czy wysłużysz chleb, jak się zapiszesz do szkoły?

— A! ja sam tego nie wiem!

— Słuchaj no — rzekł Pawełek — co ty umiesz? — Ja — prawie nic.

— Ale przecież coś umiesz?

— Niewiele, braciszku, bardzo niewiele

— Musiałeś gdzieś chodzić do szkoły, choćby do jakiego wiejskiego mistrza.

— Do szkoły? nie, ale uczyłem się.:

— Gdzieżeś się uczył?

  Sam, sam się uczyłem trochę, trochę ludzie dopomagali. Stary jeden ksiądz.

— Umiesz czytać?

— Po polsku i po łacinie.

—O! i po łacinie.

I trochę tłumaczyć.

— Patrz go! to dość, będziesz się mógł zapisać z nami. Chodź, chodź.

— Gdzież mnie prowadzić myślicie?

— Do naszego seniora, to dobre, poczciwe człowieczysko, on nam coś poradzi.

Zastanowili się w ulicy, bo właśnie napotkali tłum studentów, którzy z krzykiem biegli wywijając kijami, jakby kogoś gonili.

— Dokąd to, bracia? dokąd?

— Czyścim ulice, ksiądz z procesją tędy iść będzie, czyścim ulice z Żydów.

I poczęli wołać.

— Hola! hola! a do chlewa, łapserdaki, a do chlewa, precz, z drogi!

Żydzi tłumem nieśli się szybko, oglądając za siebie, w przeciwną stronę. Jeden tylko stał nieruchomy, z rękoma w kieszeniach, z czapką na uszy naciśniętą, poglądał na żaków nieśmiało, ale spokojnie dosyć i nie ustępował. Dwóch na czele wyprawy będących zatrzymali się przy nim i kiwnęli głowami.

Szulim lachem, Herr Hahngold, jak się macie? I ruszajcie precz, bo procesja idzie.

— Nu! nu! to ustąpię w czas, nie bójcie się, ustąpię. — I życzę w czas — dodał drugi żak — bo mimo żeś ty nasz kampsor i winniśmy ci wdzięczność i uszanowanie za twoje pieniądze i zdzierstwo, nie obeszłoby się bez admonicji po grzbiecie.

— A waj! A waj! co za zuchy! — odezwał się Hahngold — wojować z Żydem.

Mówił to udając zupełną spokojność na pozór, ale w wejrzeniach niepewnych, biegających, w ruchu rąk, które w kieszeniach drgały, wydawała się tajona bojaźń.

Kampsor to jest podskarbi bursy: pan Hahngold, bogaty Izraelita, który wybierał kozubalec dla żaków od swoich współwyznawców, nadto jest ważną figurą, abyśmy go tu lepiej czytelnikom poznać nie dali.

Hahngold miał może lat pięćdziesiąt, może więcej, ale wyglądał czerstwo jeszcze i rumiano: długa broda ryża, długie pejsy, podobnego lecz żółciejszego koloru, spływały mu na piersi i ramiona. Trocha twarzy spod włosów wyglądająca, czerwona, piegowata, z nosem spuścistym, świeciła dwojgiem oczu pokrytych rzęsami i brwiami zwisłymi, żółtosiwymi, spod których wejrzenie Żyda ze źrenic jego żółtopłowych padające dziwniej jeszcze połyskiwało. Oczki te nieustannie latały, obracały się, ciskały na wszystkie strony, a niekiedy ruchom ich towarzyszyły konwulsyjne drgania prawej ręki i nogi. Sinych ust ledwie spod wąsów i brody zarosłej cokolwiek widać było; kryły się one w czerwone włosy kampsora. Ubiór jego podobny był dzisiejszemu strojowi Żydów, pokrywał go płaszcz po wierzchu czarny, łatany i niepozorny, związany jedwabnym sznurkiem pod szyją. Na głowie miał głęboko wsuniętą czapkę z lisami, której wierzch z wypłowiałego żółtego aksamitu ledwie coś nad futro wychodził. Za pasem sukni, ukryty wprawdzie, ale jeszcze widoczny, długi miał nóż, w czarnej pochwie z rękojeścią hebanową, zakrzywioną. Obok niego wisiał na rzemyku kałamarz rogowy, futeralik na pióra i zwitek papieru, oplątany sznurkiem jedwabnym. Postać jego nie okazywała wcale dostatku i owszem przeciwnie, a jednak wieść powszechna, pomimo starannie objawianego ubóstwa, czyniła go niezmiernie bogatym. Został kampsorem bursarzy nie dla zysku, bo zysk w tym nie mógł być wielki, ale raczej dla zabezpieczenia się od napaści. Dom jego w oddalonej części miasta położony, ukryty w opalisadowanym podwórku, rzadko się dla kogo otwierał, on sam to jawił się wszędzie, przemykał w miejscach, gdzie mógł być najmniej spodziewany.

Spotykano go snującego się nieraz po korytarzach klasztornych, w ubogich mieszkaniach kolegiów akademickich, nawet na królewskim zamku; a zawsze z nasunioną na oczy czapką, spuszczoną głową, jak gdyby się taił i ukrywał. Z jego rozmowy dojść było można, że miał nauki więcej niż pospolicie uczeni żydowscy, a nauka ta nie ograniczała się Biblią i Talmudem. Umiał po syryjsku, chaldejsku i arabsku, mówił z łatwością wszystkimi prawie dialektami Wschodu; czytał traktaty hermetyczne, dzieła kabalistyczne i astrologiczne, powiadano nawet, że się wdawał w alchemię. Niektórzy utrzymywali, że wynalazł wielką tajemnicę, ale tego arkanu nikomu naturalnie powierzyć, do jego nawet zbadania nikomu przyznać się nie chciał. Że zaś ukazywał się wszędzie, gdzie kto zajmował się alchemią, gdzie się kurzyło w kominie od ognia retortowego, mówiono, że był w spółce ze wszystkimi alchemistami swojego czasu. Co robił w domu, gdzie nikogo nie dopuszczał, nie wiadomo i chyba w nocy tam zajmować się czymś mógł,, bo we dnie, wieczory, a często i późniejsze godziny nawet, postrzegano go w różnych miejscach miasta. Zawsze odarty, brudny, wzgardliwy, przybierający minę pospolitego Żyda, ale nie bez szyderstwa w oku, nie bez tajemnego jakiegoś uśmiechu skrytego w brodzie — ustępował z drogi wszystkim, kłaniał się i płaszczył widocznie umyślnie. Z tymi, którzy go bliżej nie znali, udawał nawet nieuka i gbura, a po każdy grosz, po każdy choćby najmniej znaczący zysk, równie chciwie wyciągał rękę. .

Taki był kampsor Hahngold, którego w tej chwili napotkawszy żacy usiłowali namówić do odwrotu. On jakby miał pilną potrzebę pozostać, oglądał się niespokojnie, trwożliwie na wszystkie strony, ruszał konwulsyjnie ręką w kieszeni i stał w bramie domu.

— No! no!  ruszaj, Hahngold, bo już słychać procesję, już dzwonią.

— Zaraz, zaraz, ot idę, ot idę.

A stał uporczywie. Wtem błąkający się na wszystkie strony wzrok jego padł na młodego chłopca, którego prowadzili z sobą dwaj żacy. Obejrzał go od stóp do głowy i wlepiał znowu oczy w twarz podróżnego z upartą ciekawością.

Kilka razy usta otwierał, jakby go coś gryzło i niepokoiło, czego nie śmiał powiedzieć, potem nieznacznie schwycił za rękaw Pawełka. Sorokę, który szedł z nieznajomym chłopcem, i odciągając go w bramę spytał cicho.

— Co to za jeden?

— Kto, ten chłopiec?

A?

— Pauper jak my, szuka chleba. Żyd głową pokręcił.

— A skąd to on?

— Mówi, że z Rusi.

— On mówi, że z Rusi? Ale skąd?

Nie chce powiedzieć.

— Dawno on tu? — I Żyd pilnie w twarz przybylca się wpatrywał.

— Tylko cośmy go spotkali. A gdzie go prowadzicie?

— Do naszego seniora, do pana Pudłowskiego, niech mistrz pomyśli, co z nim zrobić; niebożątko chce się wpisać, a podobno i otrząsin nie będzie miał za co sprawić i wpisu opłacić, bo mówi taki, że o żebranym chlebie się tu przyciągnął.

— A co jemu pomoże magister Pudłowski?

— Może co poradzi.

Hahngold głową pokręcił, oczyma rzucił i kiwnął na chłopca, który nieśmiało zbliżył się ku niemu.

— Co to? wy do szkoły przyszli? — Jeżeli mnie przyjmą.

— Jak wy się nazywacie?

— Maciek.

— Maciek! A! a więcej?

Chłopiec się zmieszał, sczerwienił i dodał:

— Więcej nie wiem.

— Jużciż macie nazwisko? — A! nazwisko!

— Tak, nazwisko — dorzucił Pawełek Soroka.

— Nazwisko — Skowronek.

— Piękny ptaszek! — zaśmiał się Paweł. — Ty Skowronek, ją Soroka, ot, nas dwoje ptaków, ale sroka większa i piękniejsza. Czarna na niej sutana, a komeżka biała.

Chłopiec nic nie odpowiedział, a Żyd zrobił minę, jakby nazwisku nie wierzył, i powtórzył kilka razy pod nosem:

— Skowronek, Skowronek!!

— A macie wy co pieniędzy z sobą? — spytał Hahngold.

— Jeden grosz biały, co mi go dał jakiś litościwy człowiek. — W szaraczkowej kapocie, siwy — dorzucił Żyd.

— Właśnie.

— Znam go — mruknął Żyd — zawsze jeden! zawsze ten sam! I dodał po cichu do siebie:

— To on, to on!

— Jeżeli go znasz, powiedzże mi, kto to  taki, niech wiem, komu wdzięczen?

— Wszyscy go znają w mieście. To Rusin, pan Czuryło. Oj! oj, a kto go nie zna. A dał ci tylko jeden grosz biały, mówisz?

Jeden.

Żyd się zawinął koło pasa, ale bardzo nieznacznie, odszpilił coś pod płaszczem, rozwiązał i milcząc szukał jakby czegoś; potem żywo dobył wyschłą rękę spod poły, w której błyszczała para srebrnych groszy, włożył je Skowronkowi w dłoń i nie czekając podziękowań umknął w dziedziniec.

— Dziecko szczęścia! — zawołał Paweł Soroka — wszak to same cuda cię spotykają! I ten Żydzisko, od którego grosza nie wydusić na zastaw, daje ci jałmużnę czy pożyczkę! Dziecko szczęścia! No, chodźmy.

Ale Skowronek tak był zdziwiony datkiem nowym, że się nie mógł z miejsca ruszyć, poglądał to na grosze, to na towarzysza swego, ust nie umiejąc otworzyć.

— Ot, po trochu zbierze się na otrząsiny, chodź, Maćku, do seniora — do pana Pudłowskiego, chodź, bo go potem nie zastaniemy.

Gdy to mówili, w ulicy dały się słyszeć dzwonki, śpiew i wszystka ludność poczęła się rozsuwać, przyklękać, czapki z głowy zdejmować. Uklękli i żacy, a Maciek się znowu modlił. Procesja przeszła, Soroka pociągnął go za sobą.

— To już niedaleko — mówił — ot, widzisz tam kamienicę na rogu, czerwoną, ganek mały na cienkich słupkach, a nad nim we wgłębieniu obraz św. Grzegorza biskupa, to nasza bursa; pospieszajmy, abyśmy zastali pana Pudłowskiego.

I szli żwawo, trzeci towarzysz zniknął im połączywszy się z tymi, którzy oczyszczali ulice z żydostwa. Przyszli pod domostwo, którego wrota otworem stały, i schodami na prawo skierowali się na piętro.

W bursie panowało teraz milczenie głuche, bo żacy z niej wyciekli do kościołów, na ulice, coś tam tylko szelpotało w mieszkaniu starszych od przodu, pewnie któren chory przyzostał albo słudzy uprzątali izby. W tyłach od dziedzińca były obszerne izby ubogich, od których w tej chwili otwarte okna dawały dojrzeć tablic czarnych, ław porzniętych nożami, porysowanych węglami pieców i rozrzuconych linii i książek.

Wschody do mieszkania pana Pudłowskiego były zaniesione jesiennym błotem, brudne, wykoszlawione, chwiejące, a ściany zasypane napisami, rysunkami i nazwiskami, do których przyczepione dodatkowe kognominacje swawolników wyciągały się wzdłuż po murach różnymi charakterami i różnokształtnymi litery dopisywane. Nad niektórymi imionami wznosiły się wysoko nakreślone uszy ośle i wielkimi literami dodany

BEANUS

 

Ale oba nasi przychodnie nie mieli czasu zastanawiać się nad stylem lapidarnym i symbolami ściany zdobiącymi, spieszyli do niskich drzwiczek, u których zawieszona kozia łapka na sznurku zwiastowała, że nie oznajmiwszy się nie każdemu wchodzić, było można.

— Widzisz, Maćku Skowronku, jak się magister nasz ufortyfikował, żeby go żacy nie napadali. Każe dzwonić, nim wejdziesz, i pocałować kozią łapkę, nim pocałujesz jego łapkę. I nie dziw, ma niemało pracy, którą nie lubi gdy mu przerywają; pisze śliczną łaciną, fraszka Gamfredowa, poemat! Nikt nie wie o czym, łapaliśmy tylko karteczki, na których pełno było wierszy łacińskich, poprzekreślanych i pomazanych. Całe dnie siedzi, a niekiedy aż na dole słychać, jak skanduje. Kto go tam zresztą wie, co robi i dlaczego się zamyka, że i chłopiec bez pozwolenia nie wejdzie. Nawet dziurka od klucza zasłoniona. To człowiek skryty i niedocieczony.

Zadzwonili.

Chropowaty głos ozwał się ze środka po łacinie.

— Kto tam?

Studiosi ad Dominationem Vestram venientes!

Studiosi! — pisnął głos ze wnętrza. — Ite ad scholam occupatus sum.

O! to mu się zebrało na łacinę! a słyszysz, jaka łacina! zawołał Pawełek.

Domine magister — dodał — pauper ad te veniens studiosus.

Ite ad diabolum! Ite et attendite.

— Czy rozumiesz? mówi, żebyśmy szli do diabła, a my przyszli do niego i taki koniecznie się dostaniem — to tak zawsze.

Domine magister, beanus est, studiosus novus; ad Dominationem Vestram consilii gratia veniens.

Ite ad diabolum — powtórzył głos ze środka — studiosus et beanus, asini ambo

Gratias agimus. Aperite.

Na te ostatnie słowa uporczywie dopominającego się wpuszczenia Pawełka odryglowały się drzwi, wysunęła się głowa.

Oczekiwali jej wprawdzie żacy, ale nie w tym miejscu, w którym się im ukazała. Zwykle bowiem o półtrzecia lub dwa łokcie od ziemi wysuwa się facies patrzącego, tu zaś z podziwieniem Maćka wyrwała się jakby spod ziemi, bo ledwie o półtora łokcia od podłogi. I jakaż głowa, rozczochrana, z czarnymi włosy, czarnymi ślipiami, gębą wykrzywioną i wiszącymi wargami, popryszczona cała, nakryta biretem, a pierza pełna.

— A to ty, Soroko! — zawołał magister otwierając — po co nie w  porę przychodzisz? hę?

Dominatio vestra!

— Daj mi pokój ze swoją paskudną łaciną, którą paplesz jak prawdziwa sroka, aż mi uszy od niej więdną. Czego chcesz?

— Przyprowadzam nowego ucznia, beana, który wpisać się chce, niebożątko, choć dawno po św. Grzegorzu. Ubogi; nieborak przyszedł do Krakowa za nauką i chlebem.

Senior dopiero zwrócił krwią zaszłe oczy na Maćka i utkwił je w przybylcu, który się do ziemi pokłonił, potem puścił drzwi i poskoczył we wnątrz, a za nim żacy nasi.

Tu dopiero w całej swej postaci i splendorze okazał się im magister. Była to biedna, połamana figurka, niezmiernie niskiego wzrostu, garbata, głowa na ramionach przekrzywiono osadzona, ręce długie, nogi cienkie, a na końcu ich ogromne łapska, ozute w czarne skórzane trzewiki. Magister miał na sobie ubiór czarny, klerykalny, poplamiony, i biret na głowie.

Izba, do której weszli, wybielona niegdyś, z dwoma wysokimi wąskimi oknami, poprzedzona ciemną sionką, pełna była ksiąg, papierów i uczonych rupieci. Między oknami wisiał czarny krzyż drewniany, palma i gromnica. Przy stole stały dwa krzesła skórą wybite, ale przeglądające włosieniem spod podartych jej kawałków. Oba te krzesła pokryte były pyłem, dawno widać nikt na nich nie siedział; papiery także, chociaż w świeżym jakby nieładzie, książki, choć tylko co zdaje się otwarte, kurzem przysypane były.

Maciek mimowolnie zauważył, że sznurek od koziej łapki szedł mijając pierwszą tę izbę do drugiej. Widać tam musiał przesiadywać magister, ale od niej ciężko okowane drzwi zaparte były i klucz ogromny w zamku dowodził tylko, że świeżo ją odwiedzano.

— Czego  chcecie? — spytał garbusek żywo.

— Chce się wpisać beanus.

— Hę? o tej porze?

— Biedota, aż z Rusi przywędrował piechotą, za nauką. Garbusek oczy wytrzeszczył, biret posunął, rękami się po kola-

nach uderzył, usiadł i rzekł:

— Żywo, żywo, nie mam czasu. Co umiesz? jak ci imię? — Imię Maciej, nazwisko Skowronek, a nie umiem nic.

— Nic? to idźże do parafialnej szkółki liter się uczyć.

— Czytać umiem.

— To już nie nic, a więcej?

— Pisać umiem. — A widzisz.

— Po łacinie trochę.

— Rób wersję.

I rzucił mu Corneliusa na stół.

Chłopiec otworzył książkę i począł odważnie tłumaczyć. Magister i Soroka równie wielkimi oczyma patrzali, równie nastawionymi słuchali uszami.

— To przypadek! — rzekł niecierpliwie Pudłowski. — Weź fabuły Fedrowe.

I Maciek począł z równą pewnością tłumaczyć wcale dobrze drugie zadanie.

— Hę! hę! a gada, że nic nie umie. No! no, wpiszesz się jutro, możesz chodzić do szkoły, a, statkuj waść, a nie bądź ciekawy.

— Słowo w słowo to mówi każdemu — szepnął Soroka.

— Po ulicach się nie włócz darmo i nie w porę, broni nie noś, suknię przyzwoitą wdziej, Żydów nie bij i idź sobie do licha, bo ja nie mam czasu. A nie bądź ciekawy. Rób swoje, a cudzego nie patrz. — Hę! czegóż jeszcze stoicie! — zawołał — niedziela, wpisu nie ma! idźcie do licha i nie przychodźcie więcej, idźcie. A beanusowi dać pokój!

I pogroził palcem po nosie Soroce.

Dominatio vestra pozwoli go trochę otrząsnąć?

— Nie potrzeba; a idźcie z lichem, bo nie mam czasu.

To mówiąc odprowadził ich aż do drzwi, które za nimi zatrzasnął; ale ledwie się one zamknęły, Soroka pochwycił za dzwonek i zawołał:

Domine magister!

— Jeszcze czego?

— Pozwolicie otrząsnąć?

Ife ad diabolum cum beano.

— Otóż jest i pozwolenie.

I jakby na przekorę, jeszcze raz porwał za dzwonek.

— Idźcie precz! idźcie precz! Kto tam znowu? — Ja, Soroka.

— Jeszcze ty tu? — Czapkę zostawiłem w izbie.

Słychać było ryglowanie, stukanie i klęcie, potem ręka wysunęła się ze drzwi, wyrzuciła czapkę i znikła.

Soroka zadzwonił jeszcze raz.

A diabolus incarnatus!. Chcesz, abym cię ochłostał? — Chciałem podziękować za czapkę.

Głębokie odpowiedziało tylko milczenie. Soroka śmiał się po cichu, ale serdecznie.

— Teraz chodź do naszej gospody — rzekł do Skowronka — musisz się z beana otrząsnąć.

 

III

 

OTRZĄSINY

 

Żaków gospoda w odległej części miasta była położona. Budynek to stary, jednopiętrowy, z popękanymi od pożaru murami, z okopconymi ściany, dwoma nierównymi kominami nad spiczastym górującymi dachem. Kilka schodów kamiennych, wychełtanych, wiodło do wąskich dębowych drzwi okutych, które jedyne do niego wejście stanowiły. Nade drzwiami niezgrabnie namalowany ptaszek, a raczej pisklę z dziobem żółtym, otwartym, siedzące w gniazdku, otaczał wieniec suchych gałęzi, pod nim dwie miotły na krzyż leżały. Okna okiennicami popękanymi zaparte były, a cichość panowała we środku.

— Jeszcze nie ma nikogo — rzekł Pawełek zajrzawszy — poczekajmy i przejdźmy się ulicą.

To mówiąc wziął za rękę Skowronka, który w posłusznym szedł za nim milczeniu, i pociągał go dalej z sobą.

W tej chwili ubogi żak, boso, z dzbanuszkiem nadbitym i próżnym w ręku, zaszedł im drogę.

— A co? — spytał Soroka — gdzie nasi?

— Zebrali się w końcu ulicy z dwoma beanami i czekają na trzeciego.

— Prowadzę go właśnie. Chodźmy! chodźmy.

To mówiąc pociągnął Skowronka; ale ten się zatrzymał i cicho, łagodnie spytał towarzysza:

— Bracie, dokąd i po co idziemy?

— Dokąd? po co? — odpowiedział Paweł — nie powinien bym ci tej wielkiej wydawać tajemnicy, ale słuchaj, żal mi cię. Jesteś z nas najmłodszy. Wiesz, co znaczy beanus?

— Nie wiem, to nazwisko.

— Właśnie nazwisko takiego jak ty, każdego do szkoły przybysza. Każdy przybyły musi odbyć pewne próby, wytrzymać obrzęd otrząsin — beanorum depositio, pozbyć się starego siebie, nim między nas za brata przyjęty zostanie. Podziękuj swojej gwiaździe, żeś na nas trafił i że masz dwóch towarzyszów. Inaczej dłużej i srożej byś był męczony.

— Jak to? męczony? — zawołał bledniejąc Skowronek.

— Nie bój się, chodź, każdy żak przez to przejść musi, rzecz nieuchronna jak śmierć, nic ci się nie stanie, lepiej dziś niż jutro, Czekają, spieszmy.

Skowronek, zafrasowany, bojaźliwie posunął się za Soroką. Zbliżając się do miejsca, gdzie uliczka na prawo zwracała, spostrzegli ciemny tłum stojący w milczeniu. Tłum ten składał się z żaków samych, po większej części czarno, odarto dosyć i licho ubranych, zbrojnych w miotły, kije, motyki, grabie, siekiery drewniane, sznury i rozmaity oręż. Na czele tłumu, z wielkimi wąsy czarnymi, podparty w boki stał ogromny, barczysty, kuso ubrany żak, w czapce na bakier, poglądający w stronę gospody. Obok niego dwóch mizernej postawy w lichych sukniach chłopców, bladych i wylęknionych, zdawali się na coś oczekiwać. Ujrzawszy Sorokę wiodącego Maćka, zaszemrał ochoczo tłum i poruszył się stary. W oknach domostw otaczających ulicę liczne głowy mężczyzn, kobiet, dzieci mniej zwyczajnemu poczęły się przyglądać widokowi. Soroka postawił Skowronka obok dwóch chłopiąt, nie opodal ogromnego wąsacza, który na czele tłumu oczekiwał. Szepnęli coś do siebie po cichu, Soroka się umknął i w tejże chwili tłum nie-foremnie ściśnięty począł się rozbijać, rozdzielać, tworzyć w długi szereg par, stanowić porządkiem w milczeniu.

Na przodzie szedł stary, wąsaty żak — Magister ceremonii, którego zwano Depositorem, wiódł on za sobą na sznurku za szyję pobranych trzech beanów, to jest nowozaciężnych żaków, a w rę-ku niósł białą chorągiew z napisem:

 

COHORTA BEANORUM

 

Minę miał poważną aż do śmieszności, chód wymuszony. Za bea-nami postępowali w milczeniu chwilowym wszyscy przytomni temu obrzędowi żacy, po dwóch formując długi sznur czarny, wlokący się we dwoje i troje ulicą. Z pięcio czy sześciotysięcznej ludności akademickiej

znajdowała się tu część bardzo wielka. Kierowano się ku gospodzie, nad której drzwiami wywieszono w tej chwili napis na czarnej tablicy:

 

BALNEUM BEANORUM

 

Jak skoro postrzeżono gospodę, której drzwi zamknięte zostały, ozwał się ogromnym krzykiem tłum cały. Jedni wrzeszczeli bebe, drudzy nieforemnie podnosili głosy, cienkie, piszczące, dziwaczne, naśladujące głosy ptaków i zwierząt.

A na czele idący śpiewali pieśń, półłacińską, wpółpolską, której ułamki niekiedy tylko dochodziły do uszu biednych trzech żaczków.

— Gospodo, gospodo, prowadzim ci gości. Otwórz drzwi swoje, oto dzieci twoje wiodą tobie baranki, wiodą tobie ptaszęta, niosą ci koźląt kilkoro na ofiarę.

— Gospodo, gospodo, otwórz nam drzwi swoje, prowadzim ci podróżnych, daj się im umyć w łaźni, daj otrząsnąć z brudu i pyłu i odpocząć chwilę.

A drzwi stały zamknięte; poczęto w nie bić coraz silniej.

— Gospodo, otwórz się, albo cię będziem prosić, jak prosiły trąby murów Jerycho , jak prosił Samson , aby mu ustąpili Filistyni, Mamy w ręku, mamy nie oślą szczękę, ale całych trzech osłów.

Na te słowa otwarły się drzwi z hukiem, ogromny krzyk powitał wejście do żaczniczej gospody. Stary żak depositor postąpił na wschodki i pociągnął za sobą beanów.

— O! musicie być wielkimi osłami, kiedy się was ulękły okute drzwi dębowe. Chodźcie za mną, a otrzyjcie się z beanii waszej.

Chodźcie.

Ale na widok czarnego, ciemnego korytarza, w którym nic widać nie było, jeden z nowych żaków począł się silnie w tył opierać, krzyczeć, cofać, płakać, a nareszcie łajać; poskoczyli dwaj starsi za nim idący, podsadzili go i cały tłum za pierwszymi sypać się zaczął do gospody.

Na lewo otworzyły się wielkie drzwi i ukazała długa, ciemna, z przysłonionymi oknami, które niewiele przez szpary okiennic światła dopuszczały, sklepiona sala. Jak zewnątrz mury, tak tu sklepienia były spękane i w szparach. Ściany nagie, ława tylko ciężka obiegała dokoła. W pośrodku, gdzie wiedziono beanów, stało, rusztowanie wzniesione o łokieć od ziemi, na którym, widać były jakieś dziwne przygotowania.

Tu w porządku pewnym, leżały; piła ogromna, piłka ogrodnicza, topór, widły, pałki, osełka, grzebienie niezwykłej wielkości, jakich do czyszczenia konopi używają, świder, dłuto, młotek, kowadło, kilka wolich rogów, nożyce, kleszcze i obcęgi, sznury pozwijane w kręgi itd. Przyrząd ten cały. widziany o zmroku, jaki tu panował, wydawał się jakimś katowskim przygotowaniem przestraszającym. Ale gdy dwaj młodzi żacy targali się płacząc nazad, Maćkowi szepnął do ucha przechodzący Pawełek Soroka:

— Niczego się nie obawiaj, odpowiadaj śmiało i staw się ostro.

Maciek przyglądał się wszystkiemu, ale niczego nie zdawał lękać.

Wprowadzono ich na rusztowanie.

Wąsaty żak podniósł głos wśród powszechnego milczenia i spytał kolejno:

— Kto jesteś?

— Jam Jacek z Wieliczki.

— Jam Jasiuk z Proszowic.

I głośny śmiech rozległ się po sali, a tysiąc głosów zawołało: — Biedny Jacek.

— Biedny Jasiuk.

— Kto jesteś? — spytał żak depositor Maćka. A blisko stojący Pawełek podszepnął mu:

— Odpowiedz: Beanus sum.

I podnosząc niebieskie oczy Skowronek śmiało powtórzył:

Beanus sum.

— Be — be — be — beanus! — zakrzyczeli uczniowie wszyscy — vivat beanus, vivat asinus!

Quid est beanus? — spytał starszy.

A Pawełek podpowiedział:

— Spójrz na ścianę naprzeciw, co na niej napisane. I Maciek odezwał się:

Beanus Est Animal, Nesciens Vitam Studiosorum.

Vivat Beanus! — powtórzył tłum na różne głosy.

Quid est beania? — spytał znowu starszy depositor. Ale na to wszyscy milczeli i on sam z towarzyszeniem chóru, naśladującego głosem beczenie owiec, wyrzekł:

Beania est examen vel proba patientiae , ponieważeście beany, przystąpim tedy do otrząśnienia was z beanii waszej, oportet enim beaniam in hirco deponere .

To mówiąc podniósł z rusztowania trzy pary wołowych rogów, do których przywiązane były rzemienne listewki, i począł je przyczepiać do głów beanom. Dwóch pomocników, krzycząc i miotając się, wskoczyli na rusztowanie i umocowywać poczęli je na najeżonych łbach żaków. Maciek nie bronił się wcale i sam sobie uwiązał ogromne rogi, i na widok tego dziwnego stroju znowu ucichły, na chwilę tłum piszczeć, śpiewać i krzyczeć zaczął.

— Przytrzyjcie im rogi, koźlętom, niech im nie rosną wysoko, przytrzyjcie. Rogami biją kozy, żakom rogi nie przystały.

I rzuceni zostali silnie, aż padli na kolana, a mistrz depositor przystąpił z kolei do każdego i skrobał, piłował, za włosy pociąga-jąc, za uszy szczypiąc, aż przywiązane rogi nie spadły.

A na tym nie był koniec jeszcze, bo spytał głośno:

— Powiedzcie mi, proszę, czyż na tym ma być dosyć?

— A! mistrzu! toć to gbury, potrzeba ich opiłować i ociosać, obrębać, przekuć, przerobić i umyć, bo do ludzi niepodobni, a co dopiero do żaków!

— Patrzajcie — wołali posuwając się do rusztowania i szczy-piąc, targając, szturchając, kuksając nowicjuszów. — Co to za jedni? Czy to ptaszęta małe? czy to baranki nowonarodzone, czy to koźlątka? czy to oślątka? czy to kłody drzewa nie ociosane? Beany! Arcybeany!

— Kładnijcie się — zawołał depositor — na ziemię, o tak, i nie ruszajcie!

— Po jakiemużeście się pokładli? — zakrzyczał drugi — twarzą do nas, jak w trumnie, oczyma na wierzch.

I chłopcy odwrócili się znowu i pokładli inaczej, a depositor, ze swymi wystąpiwszy podniósł głos, biorąc w ręce sznur.

— Co będziemy robić z tymi niezdarnymi klocami? To do niczego! Weźcie je i ocieszcie, opiłujcie, oheblujcie, oskrobcie! Może przynajmniej tak będą do czegoś podobni.

Tu się rozpoczęła prawdziwa męka trzech żaków. Rzucili się ku nim wszyscy, targając, bijąc, szturchając, szarpiąc. Jedni sznurami znaczyli ich jak kłody drzewa, drudzy niby ociosywali, nie bez mnogich istotnych i bolesnych razów. Im srożej krzyczeli i wyrywali się żacy, tym zapalczywiej, rycząc ze śmiechu, rzucała się na nich młodzież cała. Maciek, który z pokorą i w milczeniu znosił wszystko, najmniej ucierpiał.

Po obciosaniu, oskrobaniu i opiłowaniu, o których dopełnieniu świadczyły liczne guzy i sińce, a poszarpane suknie, wzięto się do golenia. Osadzono trzech beanów na trzech pieńkach, poczęto im głowy i brody mydlić, wycierać grubą płachtą, potem golić grzebieniem ostrym. Dwom upartszym żakom obmyto w dodatku twarz smrodliwymi pomyjami, po które sami pod strażą dwóch starszych chodzić musieli, a młode chłopaki w czasie operacji szczypiąc za brodę i podbródek, za szyję i ramiona, uczyli przybylców participiów .

Cały ten obrzęd trwał dosyć długo, biednym dzieciakom wiekiem się wydał, bez końca. Maciek po cichu pytał znajomego:

— Kiedyż to się skończy?

— Miej cierpliwość, niedługo.

Ale pomimo tej obietnicy, po obcięciu rogów, opiłowaniu, ocio-saniu, oskrobaniu, po ogoleniu, umyciu i participiach, poczęto się znowu krzątać i przysposabiać do jakiejś nowej sceny.

Depositor rozgarnął tłum na podniesieniu ściśnięty i postąpił ku żakom.

— Dosyć tego — rzekł udając powagę — precz, precz. Niechaj przecie pokażą, z czym do szkoły przyszli, co umieją? Niechaj co napiszą. Dajcie kałamarza, pióra, papieru!

Wnet jeden podetknął ogromny kałamarz czarny, wielkim kor-kiem zatknięty, drugi potężne pióro nie zatemperowane, trzeci list papieru żółtego i pomiętego. Któryś z żaków jął się co żywo kałamarz odtykać. Ale pomimo że użył do tego wszystkiej pozo stałej z poprzedzających wycierpianych prób siły, nic nie Pokazał. Korek bowiem, wyciosany razem z kałamarzem, zrobiony był umyślnie dla beanów. Patrzając na usiłowania żaka tłum począł śmiać się i wrzeszczeć.

— Patrzcie, wszak ci to cielę i kałamarza nawet odetknąć nie

umie! O beanus! O!!

Drugi żak chcąc się lepiej popisać, pochwycił korek zębami nowe śmiechy, nowa radość i wrzawa,

Wtem depositor przystąpił do Maćka.

O! o! to ten pewnie pisać umie, bo mu jakiś papier z kieszeni nawet sterczy. — I przychylił się do chłopięcia, które niespokojnie oglądało się, udając, że mu wyciągnął z kieszeni papier, przysposobiony wprzódy.

— Toć to list od matuni!

Żacy rozśmieli się na całe gardło.

— Posłuchajmy no, co pisze.

Maciek choć wiedział dobrze, że list ten nie mógł być mu wyjęty z kieszeni, przecież mimowolnie poczerwieniał, pobladł i dwie łzy perliste zakręciły mu się w siwych oczach.

Depositor czytał poważnie, co następuje:

  — Miły synu! Od wyjścia twojego z domu, biedna matuś wasza oka jeszcze nie zamknęła, tak jej pusto i tęskno za tobą. Co za dziw! tak piękne i miłe postradawszy chłopię! Łzy mi z oczów płyną, gdyby ze źródła, aż mi na twarzy wyryły dwa głębokie rowy i głębszą jeszcze na brodzie sadzawkę. A ty tam kędyś wesoło w świat puściwszy się, biednej macierzy swojej ani wspomnisz? Dyć nie pamiętasz, ile boleści, ile bezsenności, ile choroby, ile głodu i tęsknicy, i wszelkiego złego przecierpianego dla cię — kosztujesz od czasu, jakeś na świat przyszedł! A tociem ja cię obwijała, chuchała, papką karmiła, mleczkiem poiła, zielonym trawki bawiła, białą płachtą ukrywała, krasną czapeczką stroiła, na rękach po nocach całych nosiła, nogami kołysała, hućkała, niańczyła, piersią własną żywiła, ażem sama z niewczasu wyschła i na pół przy-marła. A ty tego wszystkiego zapomniawszy — poszedłeś w świat, nie powiedziawszy: Bóg zapłać. Mnie się zaś gorzej jeszcze serce kraje, dusza ściska, gdy wspomnę, co tam beze mnie na świecie robić będziesz? A kto ci tam papki zgotuje, powijaczki wygrzeje, mleczka przyprawi, piersi da i utuli, gdy zapłaczesz? Jeszcze w taki niepoczciwy idziesz świat, gdzie cię ludzie nie pożałują, nie po-głaszczą, a owszem szturchańcami i łajaniem karmić i napawać będą! Boć to i na otrzęsinach najesz się dobrze wszystkiego, biedny chłopcze, aż mi na wspomnienie serce schnie i łzy się cisną na oczy. Oj! czemuś ty lepiej nie w ciepłej izbie za piecem, nie u pani matki pod fartuchem!

Gdy tych słów domawiał depositor, który list cały z udaną, a pełną śmieszności powagą i dziwacznymi intonacjami czytał, rzucił w oczy kartkę Maćkowi.

Śmiechy i oklaski wstrząsły stare okopcone sklepienie gospody żakowskiej.

Śmieli się wszyscy, nawet dwaj nowi beanowie, do rozpuku, a Maciek, któren w przeszłych próbach tak nieczułym czy wytrzymałym okazał się na bicie, razy i szyderstwo, wśród czytania listu nie wiedzieć dlaczego na imię matki zapłakał. Łzy potoczyły mu się gęste, czyste, srebrne po twarzy i lały ciągle, lały długo, po cichu — a z wejrzenia, z miny wyczytać było łatwo, że Maciek nad czymś niewidzialnym tłumowi, przed wspomnieniem jakimś tak gorzko zapłakał. I bliżej stojący tych łez potajemnych, mimowolnych, użalili się; a gdy reszta żaków śmiała się, oni w milczeniu stali.

— Czegoś płakał? — spytał go depositor po cichu, spostrzegłszy łzy.

— Po matce — odrzekł chłopiec cicho. Tyś sierota?

— Sierota! sierota! — zawołał Maciek zakrywając twarz rękoma. — A wy! wy! bez litości jesteście. Na co święte imię matki mieszać do tych obrzędów?

— Daruj! — rzekł wzruszony depositor, któremu czarny wąs drgnął jakimś konwulsyjnym wykrzywieniem wargi. — Stało się i skończyło! Taki zwyczaj!

— A teraz — dodał głośno nabierając znowu miny i tęgości. — Podziękujcie, beanowie, za skończone otrząsiny. Cóż to stoicie? nie myślicie dziękować?

— Za co? — spytał Jasiuk.

  Za co? — rzekł depositor. — O puste głowy! o beanowie prawdziwi! Alboż jeszcze nie wiecie, co to wszystko znaczyło! jak wielka nauka i symbolum w tym się wszystkim ukrywa? O beanowie prawdziwi! Będziecie żyć i będzie was życie, będą was ludzie otrząsać sto lat, a nie otrząsną z beanii. Tak jako my was dziś chwilę, tak lata długie potem bezduszny świat szarpać was będzie, naigrawać się, bić, przerabiać po swojemu, rogi przywięzywać i rogi obcinać, mydlić i golić. I każą wam pisać bez atramentu i czytać, gdzie nie napisano. A wszystko światu będzie źle, aż póki się nie pokłonicie mu i nie zrzucicie woli swej, poczciwości swej i dumy! Na progu życia ta maleńka próba, zwiastunka niektórych i cięższych, to jedno nic, w miarę tego, co was czeka. Walka z nędzą, walka z nauką, walka z dumą ludzką, z zawiścią człowieczą, z losem, z namiętnościami, z przykłady, walka ze wszystkim, Walka wszędzie, walka zawsze! A to tylko chwilka próby. A kto ze wszystkiej walki wyjdzie zwycięzcą, temu wieniec na skronie, łańcuch złoty na szyję i sława, i cześć. Ale z tysiąca wojujących, jeden zwycięzca, a dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć poległych; Podziękujcież za próbę i pojmijcie ją; idźcie w świat a pamiętajcie, żebyście do walki wszelkiej stawali odważnie, gotowi, bez łez i strachu, i stokroć pobici, stokroć podnosili się odważniejsi.

Jeden podobno Maciek słuchał przemowy depositora i pojął ją. Łzy mu się zatrzymały na powiekach ostatnie, oddech zawiązł w piersiach, brew zbiegła hardo.

Po perorze, po wymuszonym u beanów podziękowaniu, wzięto z nowootrzęsionych przysięgę, że się mścić za wyrządzone im przykrości nigdy i na nikim nie będą, na ostatek przystąpiono do zebrania okupu.

Dwaj pierwsi żacy, gdy nieskoro do mieszka się mieli, opatrzeni po kieszeniach i węzełkach, część znaczną grosza przyniesionego w ręku poborców usłużnych zostawić musieli.

Maciek ochotnie dobył trzy białe groszaki, ranną Opatrzności jałmużnę.

— Jestem sierota — rzekł — ubogi i opuszczony sierota, szedłem z daleka do Krakowa, o zebranym chlebie. Gdym słuchał mszy świętej dziś rano, dał mi grosz jeden biały, nieznajomy człowiek, dwa drugie wetknął mi w rękę jakiś nieznajomy litościwy Żyd.

— Kampsor Hahngold! — odezwał się głos z tłumu.

— Na zastaw? — spytał inny.

Gdzie tam! z dobrej woli, nie proszony, darmiuteńko.

— Dziwo! — zawołali bliżsi.

— Te trzy grosze, całe mienie moje, oddaję wam, jeśli chcecie...

Depositor odepchnął rękę Maćka.

— Schowaj je — rzekł cicho — zdadzą ci się, my ich nie potrzebujemy. — A teraz, panowie bracia, uściskajmy nowoprzybyłych i przyjmijmy ich między siebie.

Natychmiast bliżsi przystąpili i żwawo ściskać, całować, podawać ręce poczęli.

— Jeszcze słowo — ozwał się starszy pod wąsem. — Stajecie się bracią naszą, wcielcież się w ciało nasze nie jako wrzody paskudne, ale jako żywa krew, jako zdrowe ciało. Sprawa jednego niech będzie sprawą wszystkich. Żeby cię warzono i smażono w smole, nie powiadaj, co się dzieje w szkole. Za jednego wszyscy, jeden za wszystkich niech będzie gotów cierpieć, a choćby ginąć. Ostatnim chleba kąskiem się podzielić, ostatnią dla brata rozedrzeć opończę. Kochajmy się jak bracia, bądźmy jednym ciałem i jedną masą, bośmy biedni i inaczej zginiemy. A walcząc z biedą, nędzą i nauką, dobijać się przyszłości, lżej iść razem wszystkim niż każdemu pojedynczo. Zdrajca nie postanie między nami i wyjmiemy go z między siebie, jako wrzód wyjmują z ciała, jako kąkol z pszenicy. A teraz piwa i za. zdrowie żaków — zanucim pieśń powitania!

Ciemna sala zabrzmiała razem ogromną pieśnią powitania i tłum wesoło w kupki rozmaite zwijać się, odpływać, po ulicy i w gospodzie rozmieszczać począł.

 

IV

 

KOGUTY ŚW. GAWŁA 

 

Ponad Krakowem stolicą leciała jesień z szarymi skrzydły, z siwiejącym włosem, z rumianą, ale pomarszczoną twarzą, w szacie wpółbiałej, półszarej, półbrunatnej. I były na niej srebrzyste pręgi przymrozków rannych, dziwaczne rysunki krwawych i złocistych liści drzew, wypłowiałe łąk pokoszonych pasy i ciemne świerkowe gałęzie. I był na niej z jednej strony dostatek, z drugiej smutne smutnej zimy przeczucie. Bo komuż nie smutna zima? nam nawet, co pod jej panowaniem większą część życia przeżywamy, zawsze chce się powtarzać piękną pieśń poety, z tęskno-tą za wesołym krajem, gdzie pomarańcze kwitną. A gdybyśmy tam byli?

O! wówczas tęsknilibyśmy pod cieniem rozkwitłych pomarańcz za zimą naszej ziemi. Tęsknota za krajem wiecznej wiosny, to westchnienie duszy za utraconym rajem, miłość okolic ojczystych, to przywiązanie do miejsc krwią i łzami oblanych. Ciało pragnie świata — raju; dusza żąda rodzinnego kątka tylko.

W Krakowie mimo późnej jesieni nie było smutno, jak na wsi; bo w mieście nie ma właściwie mówiąc lata i wiosny. Przyleci jaskółka, ogrzeje się powietrze— ot i wiosna dla mieszkańca miasta; trzeba palić w piecu i, wziąć kożuch — ot zima. A piękne, a cudowne widoki, a rajskie wonie, a nieopisane dźwięki wiosny i lata — wszystko to dla niego stracone.

Przymrozek jesienny posrebrzył był dachy, pobielił kamienie i powoli ustępował promieniom słońca, które jaskrawo wschodząc rozgarniało mgłę, obwijając miękkim uściskiem budzącą się ziemię.

Dzwoniły dzwony, ruszał się lud, rynek zaludniał, budziły kominy ziejąc kłębami dymów, otwierały żelazem kute okiennice i żelazem ryglowane drzwi sklepów.

A w rynku, w rynku leżały wszystkie skarby jesieni nagromadzone razem. Tam śliwy okryte barwą sinawą, przyprowadzone z Węgier, rumiane jabłka Tyrolu, soczyste gruszki w niepozornej łupinie i bukowy owoc, przysmak próżniaków, i orzechy łakome dla dziewcząt, i warzywo na podziw i pożądanie gospodyń porozkładane tak ślicznie, tak misternie, że się wdzięk jego przyrodzony dwoił.

Czego to tam nie było na błogosławionym tym rynku! Owoce, warzywo, a bułki, a gomółki, a obwarzanki złociste, a słodkie pierniki, a makowe placuszki, a serki kminkiem tkane!

Za zielonymi, za żółtymi i czerwonymi stragany, przy budkach, przy ławkach, przy rozstawionych koszykach, przy rozsypanych na matach owocach, rozrzuconych popod murami garnkach iłżyckich — siedziały wesołe, rzeźwe, w boki pobrawszy się, czepce na ucho nasunąwszy, minę tęgą nastroiwszy, panie mieszczki i przekupki. A niekiedy ze straganu do straganu wylatywało to pozdrowienie uprzejme, to ostry przycinek, wnet odpłacony ostrzejszym jeszcze, wnet przyciśnięty obelgą, a nieraz na końcu zapieczętowany szturchańcem. I jak tu nie wojować, kiedy się siedzi łokieć w łokieć, nos w nos, kiedy się sobie obrzydnie, kiedy się radzi długie godziny dnia, a czasem odbierze, odwoła kupującego lub spuści z ceny towaru, by go nieprzyjaciółce wydrzeć.

Anioł by na miejscu przekupki trochę się pogniewał, cóż  dopiero przekupka, która nic w sobie anielskiego nie ma, nie miała i mieć nie pragnie.

A jednak w tych piersiach osłonionych grubymi chusty —

biją poczciwe serca; te usta nawykłe do przekleństw i wyrzekań — modlą się gorliwie i dobrym słowem nieraz biedaka obdarzą; a jednak to takie poczciwe kobieciska te panie mieszczki i przekupki, choć diabłami sadzą co chwila.

Widzicie tę budkę z czerwonym kogutkiem na daszku? zielono malowaną? czystą i ślicznie wyciosaną i w dobrym stojącą miejscu? Zajmuje ją znajoma nasza, pani Marcinowa. Obok stragan żółty, sosnowy, z prostych deszczek zbity, to sąsiadki pani Janowej sklep. Obie jednym handlują, a w zgodzie z sobą. Toteż za cud to niektórzy mają i mimowolnie poczęto obydwie imości szacować, że z sobą w zgodzie żyły i nigdy słowem jednym się nie zadarły.

Ale nie dziwo! pani Marcinowa dawniej siedziała na placu, gdy panią Janową śmierć męża, niegdy bogatego kupca, przyzwała na rynek, na kawałek chleba w pocie czoła zarabiać. Pani Janowa była poszła za wdowca, co miał dzieci z pierwszej żony, a ubogo się miała, bo ją wziął biedną sierotę, bez wyprawy nawet, w jednym kabaciku i białej koszulce. Póki żył mąż, wiodło się siako tako, a gdy zmarł, pasierbowie okazawszy, że majątek był macierzysty, bez szeląga macochę za drzwi wygnali, gierady. nawet nie dawszy. Zabrawszy w węzełek, co miała ciepłą ręką męża danego, nie bez sporów i o to jeszcze z pasierbami, wyszła pani Janowa drugi raz sierotą w ulicę i spojrzawszy w górę na lazurowe niebo, spytała się anioła stróża, co począć z sobą? Coś jej wtedy szepnęło, sprzedaj klejnociki, niepotrzebne suknie, a siądź kupczyć i pracować. Gorzko było Janowej zejść tak z rysiej szubki i łańcucha, z poczetnego miejsca w kościele, z rydwa-niku, na bruk, na piechotę i pracę. Ale co było począć?

I tak jednego białego ranku nowy żółty stragan sosnowy zatoczył się na próżne miejsce podle pani Marcinowej. Marcinowa wybiegła zobaczyć, co tam za licho sąsiadkę jej dało. A trzeba wiedzieć, że pani Janowa w lepsze czasy kupowała bułki i obwarzanki, jaja i masło u Marcinowej.

— Ha! tać to pani, jejmość!...

— To wy, Marcinowa! — I — poczęła płakać.

— No! no! dajcie pokój łzom, jejmościuniu. Dalipan, to taki dobry i wesoły chleb, żebym go na żaden inny nie pomieniała! Zobaczycie. A ja wam daję słowo, jak moją Jagusię kocham, że wam szkodzić nie będę, kupującego nie odwołam, owszem, pomogę.

Pani Janowa także przez samą wdzięczność dla sąsiadki nigdy jej szkodzić nie myślała. Wkrótce związały się przyjaźnią i razem już pędziły dnie często nudne, razem wychodziły za miasto, razem przy kądzieli i kominie trawiły wieczory.

Nie było w myśli pani Janowej w początku handlować tym co Marcinowa, owszem, chciała sobie obrać inny rodzaj towaru, ale Marcinowa nie pozwoliła.

— Czym innym dać sobie rady nie potraficie, na cenie się nie znacie, na gatunku, a tak ja wam pomogę...

— Ale ja wam zaszkodzę...

— Co tam! Będzie dla nas dwóch dosyć kupujących; gąb, chwała Bogu, nie braknie, gdzie jest dla jednego, wystarczy dwom, a Pan Bóg taki dopomoże.

Odtąd pani Marcinowa wzięła w opiekę jejmość, jak ją zwała, i tak się zajęła jej wychowaniem, że wkrótce uczeń mistrza prześcignął. Nie było oszczędniejszej nie było wyszczekańszej, zręczniejszej przekupki nad panią Janową, czy to chodziło o kupno, czy o przedaż. Groszem zawsze kupiła taniej, groszem przelała drożej. A każdy szeląg uciułany chowała skrzętnie, a i oczy jej się iskrzyły, wargi jej drgały na widok pieniędzy.

Byłaż to chciwość?

Marcinowa, która swoją Jagusię strojąc, sama dobrze żyjąc,

o jutrze zapominała, piwko z grzankami lubiła, tłustą gęsią

i kaczką na buraczkach nie gardziła, pojąć nie umiała, co się działo z Janową, która chodziła w odartym kabaciku i w święto nawet nie wystroiła się, nie pozwoliła gębie jadła, nie dopalone nawet trzaski z pieca na jutro wyciągała.

— Co to wam, jejmościuniu? — pytała Marcinowa gryząc orzechy — że tak się wędzicie, gdybyście jedenaścioro dzieci mieli, jak nie przymierzając Prakseda, u której co rok to prorok, a dlatego jedwabna turecka chustka na głowie i kabat kunami podszyty. Dla kogo zbieracie? jużci nie dla pasierbów?

Janowa uśmiechnęła się.

— Wy nic nie wiecie, Marcinowa! nic! U mnie gorzka myśl w duszy siedzi, ja jej na pokarm daję, co uzbieram, dlatego się wędzę i schnę w niedostatku.

— Panie Boże, to coś szatańskiego — zawołała przekupka — siedzi w duszy i je pieniądze, cóż to jest?

— Co to jest? O! wy mnie może nie zrozumiecie?

— A nu, spróbujemy.

— Wy wiecie, żem była w lepszej doli, że mnie jedli za życia mężowskie dzieci, pasierby, wyrzucając mi na oczy, żem sierota w jednej koszuli w dom ich weszła, aby się na ich chlebie spaść! O! dogryźli mi, dogryźli. A na koniec, jeszcze mój nieboszczyk leżał na tapczanie, gdy mnie bez litości za wrota naigrawając wygnali. I teraz co ranku jedzie jeden z nich lub jadą oba przez rynek podle straganów, a coraz mi rzucą w serce wejrzeniem szyderskim jak nożem. Ja pracuję, aby im oddać nóż za nóż, boleść za boleść! Ja chcę pieniędzy, bogactwa, złota, majątku, chcę kupić kamienicę, chcę choć na tydzień przed śmiercią ubrać się po dawnemu, pojechać do ich sklepu i rzucić im w oczy złotem, w duszę pogardą.

Hm! hm! piękna złość — odpowiedziała Marcinowa siebie uwędzić, aby im w oczy złotem rzucić! Będą się śmiać i po wszystkim... A potem, jejmościuniu, wiecie wy, wiele lat pracować potrzeba, żeby ze straganu rydwanem do kamienicy własnej wjechać? Może sto, a może więcej! Ja mojej Jagnie zbieram posag, a wiecie, com uzbierała? E! to i mówić nie warto!

— Ja zbieram mojej duszy zemstę, a wiecie, com zebrała? — dodała Janowa z uśmiechem.

— Kto kogo wie?

Janowa poszła w kącik, otworzyła kufer, z kufra wyjęła szkatułkę, w szkatułce wysunęła potajemnik i pokazała stosik złota zdumionej Marcinowej.

— Patrzcie! dalipan, więcej ode mnie i prędzej! No! to jejmość rodziłaś się na przekupkę.

— O! nie, moja Marcinowa — zawołała druga załamując ręce — o! nie... ale Bóg mi dał taki los... i robię, co muszę.

Pani Marcinowa, daleka od - zazdrości, życzyła tylko nadal szczęścia sąsiadce, a jednak parę razy mimowolnie westchnęła myśląc, że więcej może zemsta, brzydkie, niechrześcijańskie uczucie, zemsta i próżność, niż przywiązanie macierzyńskie i miłość.

Ale porzućmy dzieje żywota dwóch przekupek, a wróćmy do pięknego jesiennego poranka, który nad Krakowem płaszcz bladych słonecznych światłości roztaczał.

Na rynku (a było jeszcze wcześnie) ruch był wielki pomiędzy stragany. Każda gospodyni skupywała, co jej było na dzień do domu potrzeba... Słychać było i łajanie, i targi, i powitania mieszczek, i śpiewy dziadów pod kościołem, i stukanie rydwanów po bruku nierównym.

Pani Marcinowa wychyliwszy głowę zza stragana, oparłszy się o wystawę obu rękoma, gadała coś z panią Janową.

Wtem z ulicy przytykającej do straganów dały się słyszeć wrzaskliwe głosy jakieś, które przebiwszy hałas rynkowy do uszów obu paniom wleciały.

— Co to słychać? — spytała Marcinowa — czy pożar gdzie? czy winowajcę jakiego wiodą?

Pani Janowa odwróciła głowę, przysłuchała się trochę i dodała:

— Jeżeli się nie mylę, żakowskie to głosy.

— Żakowskie? albo to co?

— Musi być u nich jakieś święto. — No! a jakież by to?

— Kto ich tam wie... A może tak wrzawliwie za jałmużną idą.

— Ale nie... bo nie po swojemu dziś śpiewają.

Gdy to mówiły, z ulicy wysypał się tłum radośnie krzyczących żaków. Starsi szli przodem, dziatwa gnała się za nimi. Wszyscy prawie byli poubierani wedle ustawy uniwersyteckiej, w ciemne sutanki, ale z rozmaitymi niedostatkami i dodatkami.

U niektórych wisiały od pasa drewniane kałamarze, innym spod poły świeciła końcem pochew okutych szabelka, ci nieśli kije jałowcowe i tarniowe, drudzy opończą jaśniejszą lub płaszczykiem barwy nieprawnej odznaczali się.

Na wielu a wielu sukniach łaty różnego koloru pstro świeciły; ale wybaczyć musiano ubóstwu ten konieczny strój. Na twarzach bladych, rumianych, tłustych i chudych, ogorzałych i białych chłopiąt jaśniała rzeźwa młodzieńcza radość. Usta się śmiały, oczy iskrzyły. Biegli popychając się, targając, szarpiąc, przeganiając, wyzywając i częstymi bitwy naprędce uprzyjemniając pochód.

Jeszcze w ulicy jak w ulicy, ale gdy się wysypali na rynek i tyle pokus razem uderzyły ich oczy, porządek zupełnie się pomieszał. Większa część sypnęła się ku straganom, kto z groszem, a kto z daremną prośbą o jałmużnę. Zadrżały przekupki na widok groźnej fali, która w jednej chwili podmyła stopy straganom, wpadła na ławki i stoliki, zaczerniała wszędzie. Potrzeba było sto oczów, aby dopatrzeć ruchów tylu rąk wyciągniętych ze wszystkich stron i czyhających na owoce, na bułki, na placuszki. Oczy zaś mieszczek mimowolnie zwróciły się na samo ciało studenckiego pochodu, na Kupkę główną poważnym krokiem sunącą z pleśnią przez rynek.

Był to dzień żakom świąteczny, obrzędowy, dzień świętego Gawła, dzień koguciej bitwy i wesołej zabawy...

Przodem niesiono ogromnego koguta, nie oskubanego jak w Anglii do bitwy, ale w całych wspaniałych piórach, z ogonem połyskującym, z dziobem wyostrzonym i oczyma na wierzchu, nogi jego związane były wstążkami różnokolorowymi. Za tym królem kogutów następowały różnej maści i wzrostu, tłuste i chude, wielkie i małe, niesione przez żaków kury. Żacy drażnili je idąc, zwracali ku sobie wzajemnie i wyzywali się.

Karmione umyślnie zielem zwanym Matki Bożej wioski, ptaki te były jak w upojeniu jakimś, w rozdrażnieniu; trzepiotały się ku sobie i wyrywały jedne na drugie. Żacy wstrzymywała zapęd ten do bitwy niewczesny, wołając:

— Poczekajcie, panowie rycerze, poczekajcie ino trochę, zaraz staniemy w miejscu i krew popłynie!

A tymczasem pieśń koguciej wojny brzmiała wesoło...

W rynku znajdowała się gospoda pod kogutem, której gospodarz z dawna miał przywilej dostarczania na ten dzień placu bitwy i karmu żakom bez opłaty. Za to tłum ciekawych, zbierający się zawsze dla oglądania zapasów pojedynczych w swoim rodzaju, wynagradzał mu i kłopot, i koszta. Pamiętni dnia tego, już i dziś zebrali się mieszczanie, próżniacza gawiedź, nawet dworscy wielkich panów i szlachta uboższa, dla przypatrzenia szczególnej bitwie. Ulica przed domem pełna była ludu, podwórzec gospody i izby nabite, — okna głowami wychylonymi na ścianę.

Żacy z pieśnią głośną zawrócili się ku gospodzie, na której pogu stał już oczekujący na nich gospodarz, już wtoczyli cisnąc w dziedziniec. Za nimi posunął się tłum z wrzawą, tłocząc, popychając i waśniąc.

Plac bitwy, podwórzec, otoczony był ze czterech stron murami, galeriami zajętymi przez ciekawych różnej płci i wieku, a w obydwu na przestrzał bramach otwartych cisnęły się kupy pospólstwa, którego głowy tylko nad głowami widać było. Na posypanym piaskiem dziedzińcu rozstawili się żacy, zostawując między sobą niewielką przestrzeń wolną Koguciemu bojowi. Starszy, któregośmy widzieli depositorem beanów, naprzód rozwiązał wstęgi swego koguta i utrzymując rękami, postawił na ziemi.

— Do boju! do boju! — zawołali żacy — biały przeciwko żółtemu!...

Jakiś żaczek wysunął się z białym kogutem naprzeciw.

— Kto co stawi na mojego? — odezwał się starszy. Były bowiem we zwyczaju zakłady, a wygrywający zwykle właścicielowi koguta albo całą, albo znaczną część wygranej oddawał.

Między widzami wszczął się szmer, kilka rąk przycisnęły się w górę, kilka głosów wykrzyknęły:

— Bliżej, panowie zakładnicy!

Ale za ściskiem trudno się było zbliżyć. Nareszcie, gdy pieniądze złożone zostały z obu stron na przygotowanej ku temu czapce starszego żaczej gawiedzi, dwa koguty stanęły przeciw siebie

Oba już były rozdrażnione, nakarmione ostrymi potrawy, upojone i zajadłe.

Wielki kogut złocistopióry, poczuwszy się wolnym, nasrożyk, strzepnął skrzydła i puścił zaraz zniżywszy głowę jak baran, kiedy chce buksnąć barana. Biały przeciwnie, podniósł szyję i kukuryknął.

Wszyscy w śmiech z białego, zwłaszcza że na głos jego śpiewu, co było kogutów, wszystkie śpiewać poczęły na różne głosy. Biały tymczasem, wcześnie już odśpiewawszy zwycięstwo, a ujrzawszy przed sobą zapaśnika gotowego do boju, podskoczył, szyję wyciągnął, oczy wytrzeszczył, pióra mu się najeżyły i strzepnąwszy skrzydłami, dziobem w głowę nieprzyjaciela ciuknął.

Złocisty antagonista nie spodziewał się tak zuchwałej zaczepki i odurzony razem, do góry podniósł głowę, gdy tymczasem biały znowu zamachnąwszy się, podskoczywszy, dziobnął go koło szyi. Dłużej już cierpliwości brakło czerwonemu, chwycił się z całą siłą na słabego przeciwnika, jakby go miał zdusić i zniszczyć; Biały najeżywszy się cofać począł z otwartym dziobem, na każdy raz razem odpowiadając. Czerwony gonił go ciągle i przyparłszy do nóg właściciela skoczył na niego. Biały w tej chwili uniósł się w górę, podleciał, siadł zajadle na grzbiecie złocistemu wrogowi i począł bez litości stukać mu w głowę ostrym dziobem, bijąc się po bokach skrzydłami. Na próżno czerwony trzepał się chcąc uwolnić z niemiłego uścisku, szyją kręcił, wywracał, biegał w kółko, nic nie pomogło. Grzebień się zakrwawił, oko jedno zawisło wybite. Biały zmęczony skoczył na ziemię i stanął gotów do pojedynku naprzeciw żółtego. Ale żółty już się jak pijany; skutkiem ran we łbie i wydziubanego oka — zataczał. Niewiele kosztowało zwycięstwo małemu wojakowi, który go dokonał wywróciwszy olbrzyma, depcząc nogami po brzuchu i nastając na głowę i oczy.

Walka była dokonana, rozdzielono koguty, zakładający bez zwady wyjęli połowę zakładu z czapki, drugą zostawując właścicielowi białego wojownika.

Po pierwszym pojedynku nastąpił drugi i trzeci, i czwarty, z coraz wzrastającą wrzawą, zwiększającymi się zakłady i hucz-niejszą wesołością żaków.

Między innymi stał na ustroniu znajomy nasz Maciek sierota, Maciek Skowronek, podparty na dłoni, oczyma wprawdzie ścigając walkę, ale myślą widocznie gdzie indziej. Wśród powszechnej wesołości towarzyszów, twarz jego jednego była smutna.

Spośrodku tłumu widzów raz i drugi wychyliła się głowa szlachcica w szaraczkowej kapocie, któregośmy przed kościołem widzieli jałmużnę Maćkowi dającego. Zdawał on się szukać kogoś w tłumie niespokojnymi oczyma, potrząsając głową z nieukonten-towaniem. Nareszcie dopatrzył Maćka i począł powoli przez zebranych ku niemu się przybliżać.

Z drugiej strony kampsor Hahngold także na Maćka spoglądał i gdyby nie to, że lękał się przebijać przez ściśniętych mieszczan, widać było, jak pragnął także ku niemu zbliżyć, bo go świdrował oczyma i niespokojnie się kręcił.

Szlachcic w szaraczkowej kapocie z niemałą trudnością przysunął się nareszcie do Maćka i kładąc mu zwolna rękę na ramieniu powitał go z ruska.

— Szczoś tobi skażu .

Maciek się żywo odwrócił, a ujrzawszy pamiętną twarz dobroczynnego człowieka pokłonił się i uśmiechnął.

— Chodź no, waść, na stronę — rzekł Czuryło.

Oba z niemałą trudnością przebili się przez tłum i ustąpili w zagłębienie pod galerią, skąd, że nic widzieć nie było można, nikogo też nie było.

— No, a jak tobie powiodło się w Krakowie? — spytał Czuryło.

— Dzięki Bogu, dotąd wszystko szczęśliwie, zapisałem się w bursie, gdzie mam przytulisko; żacy-bracia przyjęli mnie za swego, a chleb powszedni Pan Bóg zsyła.

— Toś sobie nie znalazł jakiejś służby, żeby na chleb zarobić? — spytał Czuryło — wszakby to bezpieczniej było mieć przynajmniej pewną strawę codzienną.

— A któż ją z nas ma pewną? — rzekł Maciek. — Wiecie, wiele nas tu jest; więcej sług niż służby, więcej gąb niż chleba, a choć jeden drugiemu pomaga, nie każdy idzie spać syty. Czasem modlitwa zastępuje pokarm. Jednego dnia siadamy śpiewać pod figurą, pod cmentarzowym murem, drugiego chodzim od drzwi do drzwi, innego dzielim się z bracią, czym oni mają do podziału. Czasem się trafi wody przynieść, podwórko oczyścić, dziecka popilnować mieszczaninowi, to da łyżkę strawy.

Nad  syrotoju Boh z kalitoju — mruczał Rusin pod nosem. — Pamiętajcie tylko, choćby wam i głodno, i chłodno, i niewyśmienicie było na świecie, że taki zawsze poczciwym być trzeba. Cudze zawsze wam niech będzie cudzym, choćby głód doskwierał. Powiadają na Rusi — hołod krade a dołh mutyt, ale to brzydkie przysłowie.

Dobromu wsiudy dobre . Nie bójcie się, czem rabiejesz, to chuże. W Panu Bogu nadzieja.

— A toś ty z Rusi? — dodał po chwilce, wpatrując się mocno w chłopca.

— Z Rusi — rzekł Maciek oczy spuszczając.

— I sierota?

— Sierota.

— A twoi rodzice?

— Nie mam rodziców. — No, ale kto oni byli?

— Ja nie wiem — rzekł sierota po cichu.

Czuryło tak mu się w oczy patrzał, że Maciek musiał wzrok spuścić.

— I gdzieżeś się chował? — W Rusi.

— A mianowicie?

— Wybaczcie mi — rzekł Maciek ściśnięty pytaniami — wam to rzecz obojętna, a mnie dawniejsze czasy smutno jakoś wspominać.

Czuryło kręcił się, patrzał, pokiwał głową.

— Znaliście matkę? — rzekł.

Dziecko łzy miało w oczach i ocierając je rękawem nic odpowiedzieć nie mogło.

— Nie nazywano cię czasem innym imieniem wprzódy? — dodał uparty Rusin, ale po cichu.

— Nie pamiętam.

— Hm! hm; dobrze to, że lada komu nie ufacie i nie paplacie bez potrzeby, ale, mój kochanku, jam nie po prostu ciekawy, ja coś może o tobie wiem, o twoich, i...

Maciek oczy wlepił jeszcze łez pełne w starego i żywo spytał:

— A! panie, to być nie może, to być nie może.

A więcej jeszcze przelęknienia niż radości widać było w twarzy dziecięcia.

Czuryło tymczasem już milcząc rozwięzywał powoli sakiewkę i dobywszy z niej trochę pieniędzy, tajemnie, obejrzawszy się dokoła, oddał je Maćkowi.

— Chowaj na głodny czas, a jak ci będzie bardzo źle, bardzo ciasno, a trzeba ci będzie rady, popytaj się o Rusina Czuryłę, wszyscy go znają tutaj. Pokażą ci domostwo, w którym mieszkam.

— Słuchaj no jeszcze — dodał znowu zawracając. — Nie zaczepiał cię tu kto w Krakowie, nie wypytywał i nie obdarzał, prócz  mnie?

Maciek począł sobie przypominać.

— Zdaje się — nikt. Na wejściu w miasto jakaś przekupka — potem, potem, jakiś Żyd, kampsor.

— Hahngold?

— Podobno.

— Strzeż się go i nic mu nie mów! — To mówiąc palec położył na ustach.

— A cóż bym mu mógł powiedzieć?

Czort ne spyt! — rzekł Czuryło. — Dutka hraje, nyc ne znaje, dudar mouczyt, a wse znaje.

To mówiąc szybko odszedł, bo w tej chwili ujrzał oczy Hahngolda, wlepione w siebie i szukające, z kim by mówił. Maciek ruszył się z miejsca, nie wiedząc jeszcze, co z sobą począć, gdy posłyszał za sobą wołanie.

— Maćku, Maćku!

Odwrócił się: ręką i głową wzywał go do siebie żaczek braciszek, wierutny łotr, jak widać było na pierwsze wejrzenie.

Znano go w mieście pod imieniem Urwisa, zapomniawszy nawet, jak się zwał po ojcu i matce. Urwis był rodem z Krakowa, sierota, rodzice jego byli majętni, pożar ich zniszczył; matka rzuciwszy się w płomienie za dziecięciem, osłoniwszy je sobą od ognia, uratowała jedynaka, ale sama opalona straszliwie w kilka godzin umarła. Ojciec oszalał i skończył życie mizernie, włócząc się po ulicach, wołając co chwila: gore! gore! Na chwilę przed zgonem odzyskał przytomność, widząc pożar istotny, a przypomnienie strat, jakie poniósł, koniec mu przyspieszyło. Dopóki żył, nosił syna na ręku biegając z ulicy w ulicę i krzycząc po swojemu: gore! gore! Po śmierci jego został sierota na łasce, bez krewnych i opieki. Poczciwa uboga mieszczka wzięła go do siebie, dzieliła się z nim mizernym kawałkiem chleba, aż umarła. Po śmierci jej, już dorosły Urwis naturalnie został żakiem, wpisał się do bursy łatwo, bo wszyscy pamiętając nieszczęśliwego ojca i zgon matki pomagali sierocie.

Ale w pamięci dziecka nic nie zostało ze strasznej przeszłości. Zostawiony sam sobie, pieszczony niegdyś przez matkę, potem przez przybraną opiekunkę, stał się najswawolniejszym dziecięciem, przywódcą wszystkich żakowskich sztuczek, wszystkich bójek, zaczepek ulicznych i tumultów. Żywy, przytomny, zręczny, kłamca, łakomy; podbudzał drugich do złego, a sam, zdaje się, myślał tylko życie całe, co by spłatać? W najniebezpieczniejsze rzucał się figle i cało z nich wychodził; nie było dowcipniejszego wynalazcy ani zręczniejszego dokonywacza nad niego między żakami.

Żydzi lękali go się jak ognia, przekupki klęły i groziły, ile razy na oczy im się nawinął, mieszczanie ujrzawszy go włóczącego koło domu podwajali baczność na drzwi i okna.

Urwis miał już lat około dwudziestu i wąs mu się wysypywać zaczął. Będąc jednym z najstarszych żaków, prawem starszeństwa wywierał nad młodszymi władzę nieograniczoną, kierował dzieciukami, zaprawiał do złego; a gdy słuchać go nie chcieli, to sam lub z towarzyszami tłukł i prześladował. Bali się wszyscy Urwisa, Urwis nikogo. Odarty, zabrukany, w oszarpanej sukienczynie, podpasanej rzemiennym paskiem, w czapce na ucho włożonej, barczysty, silnie zbudowany, ogorzały, z oczyma czarnymi, włosy ciemnymi, z kijem nieodstępnym towarzyszem w ręku, przebiegał ulice świszcząc i rzucając bystre wejrzenia w prawo i lewo na stragany, na wiechy szynkowni, na kraśne dziewczęta.

Biło bo mu serce dziko na widok każdej kobiety; policzki czerwieniały, krew wrzała. Za uśmiech, za słówko byłby w ogień skoczył, za pocałunek dałby się był ćwiartować. Marzył o kobietach, myślał o nich tylko i ganiał tylko za nimi.

Ale jakkolwiek piękny i młody, oszarpany żaczek odpychany był wszędzie.

Stare przysłowia mówiły:

Gorzej niźli raka Obawiaj się żaka

— Papieru do wody, pióra do ognia, a żaka do żony nie przybliżaj.

Tych przysłowiów trzymali się wszyscy i nie było domu, do którego by żak dorosły mógł mieć przystęp. Skazany na wieczne z daleka poglądanie niewiastom w oczy, bez możności zbliżenia się ku nim, podwójnie gniewem i namiętnością gorzał Urwis. I byłby rzucił suknię żakowską, ale co potem począć, gdzie się udać, jak na chleb zapracować? A potem, nie bardzo bo mu się też i chciało pracować, wolał żakować, swawolą i piosenką przerywając rzadkie godziny nauki.

Taki to był towarzysz, który w tej chwili zawołał z tyłu na Maćka.

Maciek odwrócił się ku niemu.

— Czego chcecie?

— Słuchaj no! tyś nie głupi, z oczów ci patrzy roztropność. Wytrzeszczże oczy do góry, widzisz co tam na półce?

— Cóż? sery! — rzekł Maciek.

— Leźże po nie i dostań mi je.

— Alboż to twoje?

— Głupiś! Gdyby moje były, to bym sam po nie poszedł.

— A kiedy cudze, po cóż ich chcesz dostać?

— To dla żaka gratka. — Idźże sam po nią.

Urwis, który nie przywykły był do nieposłuszeństwa, spojrzał naprzód ostro w oczy Maćkowi, potem parsknął śmiechem. — Czy ty jeszcze beanus?

— Wszakżeście mnie otrząsali.

— Widać niedobrze, boś osioł, jak i był. Leź mi po sery, ja ich potrzebuję.

— Idź sobie po nie sam.

— Będziesz mnie słuchał, czy nie? — zawołał Urwis podchodząc z pięścią ku Maćkowi.

— Nie — rzekł chłopiec bledniejąc. — Posłucham kogo należy i w czym przystoi, ale nie gdzie idzie o kradzież.

— Co? ty mnie będziesz złodziejem robił?

— Ja? toć ty sam się nim stałeś!

Na te słowa Urwis rzucić się miał na sierotę, kiedy wrzask ogromny w podwórzu, zwiastujący zakończenie walki dwóch zajadłych kogutów, odwrócił jego uwagę. Spiął się na palce, spojrzał i zagroziwszy pięścią towarzyszowi pobiegł, przez tłum się cisnąć, do środka.

— Odpłacę ci w dobry czas! — mruczał bieżąc na środek — i nauczę posłuszeństwa!

Bitwy kogucie zbliżały się już do końca. Skrzydlaci zapaśnicy, pokaleczeni, leżeli na ziemi, niektórzy martwi do góry brzuchami, z podkurczonymi nogi i skrwawioną szyją, spoczywali na zawsze. Czapka, w której składano zakłady, była pełna drobnej monety różnego rodzaju. Ostatnia para tańcowała na krwawym piasku, dziobiąc się tym srożej, im dłużej na to oczekiwała. Widzowie rozżarzeni bardziej dwoili zakłady, spierali się i huczeli. Biały kogut, pierwszy zwycięzca, padł bez życia. Pozostały triumfator ostatni, ubrany we wstążki, wzniesiony do góry z okrzykami, z pieśniami, ukazał się tłumowi, który go powitał oklaskiem.

— A teraz do gospody! — zawołali żacy zbierając pieniądze zebrane.

— Do gospody!

 

V

 

BRACTWO MIŁOSIERDZIA

 

W tłumie, który w tej chwili z kamienicy żywo wszystkimi otwory odpływać zaczął i rozlał się na ulice, Maciek otoczony przez studentów współtowarzyszy, niesiony tą falą, posunął się ku bramie. Ale tu czuł się pochwyconym za rękę i głos, na który zadrżał, szepnął mu w ucho.

— Poczekaj.

Żywiej niż kiedy odwrócił się Maciek, postrzegł kobietę, która go za opończę wziąwszy w tył pociągała, oglądając się bacznie, czy na nią kto nie patrzy.

Kobieta ta była już niemłoda, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, ciemnych włosów, czarnych oczu, chuda, ale silnie zbudowana. Ubiór jej okazywał ubóstwo i dowodził, że się na żebraczy chleb puściła. Ciemna chusta poszarpana, zarzucona na głowę, podwiązana niedbale pod szyją, spadała jej na ramiona, szara siermięga okrywała plecy, podpasana rzemiennym z klamrą mosiężną pasem. Od pasa wisiał różaniec z krzyżykiem i medalem. W ręku miała kosztur wypolerowany rękami, sękowaty; przez ramię torbę, w której chleba kawałek ciężył, na sznurku z drugiej strony pasa — garnuszek.

Na twarzy niegdyś pięknej, a teraz wyrazu pełnej, czytać było można wzgardliwą dumę, bolesne zniechęcenie, smutek i niepokój. Czarne brwi zmarszczyły się i pofałdowały czoło, oczy zaczerwieniły, górna warga drżała konwulsyjnie, a w głowie jej było utajone łkanie. Kiedy po cichu chwytając Maćka za rękę wymówiła: „Poczekaj", zdało się, że łkaniem dokończyła wyrazu. Sierota też zatrzymał się jak osłupiały i wlepiwszy w nią oczy zdziwione zawołał: — Ty tu, ty tu!

Ona nic na to nie odpowiadając, poruszona, niespokojna, spoglądała na odpływający tłum, jakby oczekując, żeby się rozszedł i samych ich zostawił.

Wtem kampsor Hahngold, zszedłszy z galerii, na której się bitwie koguciej przypatrywał, zdawał się zmierzać do Maćka i postrzegłszy kobietę mocno w nią oczy wlepiać począł. Ona dostrzegłszy to usunęła się nieco, a Żyd postąpił ku Maćkowi, coś mrucząc pod nosem.

— A nu, jakże się wam tu powodzi? — odezwał się powoli do Maćka.

— Jak wszystkim; nic szczególnego mnie nie spotkało, wpisałem się, uczę i żebrzę.

Na to ostatnie słowo kampsor szydersko się sam do siebie uśmiechnął i rzucił wejrzeniem niedocieczonego wyrazu na żaka. — A czemu nie zajrzeliście do mnie? — Po cóż ja do was? — spytał Maciek.

— Choćby za jałmużną — rzekł Żyd gładząc brodę — wszak ci to chociem nie waszej wiary, ale u mnie ubogi ubogim, sierota sierotą!

— Sierota — wymówił z szczególnym przyciskiem i oczy wlepił w chłopca.

— Dziękuję wam za dobre chęci, ale niech to będzie na ostatni ratunek w biedzie.

— Wszak ci insi żacy często do mnie przychodzą. — Ja jeszcze miasta i mieszkań nie znam.

— To wam Urwis pokaże, on wie, gdzie ja mieszkam. Ja bym chciał z wami pogadać, ja wam dobrze życzę.

Żak coś niewyraźnie odbąknął, a Żyd postrzegłszy, że pan Czuryło wpatruje się w niego z daleka i śledzi rozmowy, ustąpił z niechęcią.

Przez cały czas tej rozmowy kobieta, stojąca na ustroniu, niecierpliwie rwała wiszący u pasa różaniec, a ujrzawszy odchodzącego kampsora posunęła się ku Maćkowi znowu,

On także już jej szukał oczyma.

Niemym spojrzeniem porozumiawszy się wysunęli na ulicę, a żebraczka chwyciwszy za rękę sierotę pociągnęła za sobą w jedno z tych ciemnych, ciasnych przejść, w które dawne miasta, stawiane bez planu, obfitowały.

Była to uliczka nie wiodąca nigdzie, zamknięta jak podwórze spiczastym gotyckim frontem domu, otoczona kamienicami kilkopiętrowymi, a w tej chwili zupełnie pusta. Od okien do okien przeciągnione sznury utrzymywały schnącą bieliznę, przepiórki i szczygły szczebiotały w klatkach na oknach, i niekiedy tylko ciszę głuchą przerywał stukot ciężkich drzwi lub wrzawa z przyległego rynku dochodząca.

Kobieta obejrzawszy się na wszystkie strony poczęła żaka ściskać i całować z macierzyńską czułością, ze łzami, z jękiem radości. On stał niemy, ale poruszony i niespokojny.

— Jakim sposobem wy tu, Agato? jakim sposobem wy w Krakowie?

— O, mój miły, nie pytaj mnie o to! — zawołała żebraczka ręce załamując. — Bóg mnie za tobą przywiódł aż tutaj, dzięki mu niech będą, że mi sił starczyło na długą, ciężką podróż, żem cię widzieć mogła i czuwać nad tobą będę. O! ty nie wiesz, com się nalękała o ciebie. Sierota! sam jeden! podróż tak długa, znikąd opieki. Żebrać! tobie trzeba było żebrać!

— Anioł stróż mnie prowadził; widzicie, doszedłem szczęśliwie i wiedzie mi się lepiej, niż spodziewać mogłem. Ale wy, Agato, w tym wieku, porzuciliście dom, krewnych, spokojny dach;

— Musiałam, moje dziecko, musiałam! Dzięki Bogu, że mnie tą myślą i odwagą natchnął! tylem się nalękała o ciebie.

— Czegóż się o mnie lękać było?

Daj Boże, abyś nigdy nie wiedział o tym.

Westchnęła kobieta i usiadła znużona na wschodach kamiennych najbliższej kamienicy, podparłszy się na ręku...

Po chwili odjęła ręce od twarzy zalanej łzami i przyciągnąwszy ku sobie chłopca znowu go ściskać i całować zaczęła, mrucząc:

— Jam cię karmiła własną piersią, jam się do ciebie przywiązała jak matka, a ty się pytasz, dlaczego biegłam za tobą w ślad aż tutaj? Biedne dziecię, ty jeszcze ani siebie, ani swojej doli nie pojmujesz. I lepiej ci z tym.

— Moja Agato — rzekł żak — powiedzcież mi tę wielką tajemnicę, którą mi tak dawno obiecujecie. Niechże ja wiem, kto jestem, co mi grozi; mam już lata, nie jestem dziecko, zrozumiem ciebie, a tajemnicę potrafię utrzymać.

— Nie śpiesz się pytać! Lepiej ci o tym nie wiedzieć — cicho odpowiedziała żebraczka — im później się dowiesz, tym lepiej dla ciebie. Tajemnica to łez, nie pytaj mnie o nią, wszak się jej dowiesz... Ale powiedz mi, powiedz mi — dodała żywo — tu w Krakowie niktże się cię nie wypytywał, nie zaczepiał, nie starał przybliżyć do ciebie?

— Owszem, Agato, owszem... Modliłem się jeszcze i płakałem postrzegłszy z daleka Kraków, gdy mnie już nieznajomi ludzie litością i jałmużną witać poczęli. Wziąłem to za dobrą wróżbę. Jakaś kobieta, mieszczka, dała mi gomółkę i chleba kawałek, zaraz potem dostałem jałmużnę od nieznajomego szlachcica, którego dziś spotkałem, i znowu mnie on obdarzył, a co więcej, dawał jakieś przestrogi.

— Któż on, kto taki? — żywo spytała kobieta. — Młody, stary?

— Stary, siwiejący... Rusin, zdaje mi się, że go nazywają Czuryło.

Kobieta rzekła do siebie:

— Wiem teraz.

— A więcej? — spytała — więcej nikt cię nie zaczepiał?

— Żyd, któregoście widzieli i którego mi się strzec kazał szlachcic.

— Strzeż się go, moje dziecko, strzeż się go, proszę. Co on ci mówił teraz?

— Kazał mi przy iść do siebie.

Nie idź do niego... nie idź do niego! — dodała żywo — unikaj go.

I do siebie mówiąc powstała.

— Oni go już zapłacili, oni juz czyhają na sierotę! Biedne dziecko!

— Kto oni? Agato?

— O! nie pytaj mnie, nie pytaj! Ale słuchaj... Ty wiesz, żem tu przyszła do ciebie, żeby czuwać nad moim dzieckiem, któremu przysięgłam być matką. I pozostanę w Krakowie, aby cię bronić.

— Od kogo, Agato?

— O! nie pytaj, nie pytaj... Jeśli ci się co złego przytrafi, jeśli rady lub pomocy będzie ci potrzeba, przychodź do mnie, przychodź. Ja będę siedzieć u kościoła Panny Marii.

— Żebrać!

— Tak, żebrać, moje dziecko, dla ciebie i  za ciebie. Znajdziesz u mnie radę, znajdziesz chleb, znajdziesz grosz zawsze. Mnie tak niewiele potrzeba, a ty tak młody. Ty się nie kalaj prosząc o chleb, będziesz go miał ode mnie, bądź spokojny! Będziesz go miał, bodajbym kraść miała!

Ostatnie słowa wymówiła z egzaltacją, chwyciła kij i  chciała odchodzić.

Maciek ją zatrzymał.

— Ja bym miał żyć twoją pracą! Ale ja tego nie potrzebuję; wierz mi, Agato, ludzie tu poczciwi i pieśń żaka prędzej od modlitwy żebraczej wyprosi chleb i strawę.

— Ale ja nie chcę, żebyś ty żebrał! — My tak żyjemy wszyscy.

— Wszyscy niech tak żyją, ale nie ty.

— Cóż ja od nich lepszego?

Kobieta chciała, zdaje się, coś powiedzieć, potem zastanowiła się, zmieszała i posunęła kilka kroków.

— Poczekajcie, słowo jeszcze, słowo... Agato!

— Jutro! jutro! znajdziecie mnie u wrót Panny Marii, a  teraz muszę śpieszyć.

— Może potrzebujecie pieniędzy — rzekł dobiegając do oddalającej się żak — oto co mi dał Czuryło, weźcie, weźcie.

— Ja! od ciebie! dajże mi pokój, dziecię! nie miałabym sumienia.

I wyrwała się mu chcąc ujść.

Wtem w cichej uliczce dał się słyszeć stłumiony gwar, szelest kroków i chód kilku pośpieszających osób. Nikogo jednak widać nie było, gdy nagle z ciasnego oszyjka między dwiema wysokimi kamienicami wyrwało się kilku żebraków, zmierzając ku uchodzącej Agacie.

Na przodzie szedł ogromny, barczysty chłop, z nagą, obrosłą czarnym włosem piersią, z rozczochraną głową, owiniętą szmatą zbrukaną, z kijem w jednym ręku, długim biczem w drugim. Kawał sukna granatowego, związany pod szyją, spadał mu na plecy, zdarte buty, powiązane łykiem i sznurami do nóg poranionych, okrywały niespełna stopę. Na żylastej szyi, którą włos głowy i brody w części osłaniał, spadał zwieszony na sznurze cynowy medal z N. Panną. Twarz sroga, zmarszczona, czarna od słońca i wiatru, zaczerwieniona ku policzkom i przy oczach, świeciła białkami, które czarnym ślepiom dodawały blasku i wyrazu zbójeckiego. Torby na ramionach zawieszone, krzyż z różańcem u pasa, oznajmywało dziada spod kościoła. Gdyby nie to, z twarzy, z olbrzymiej postawy i błysku oczów czarnych można go było wziąć za zbójcę.

Za nim szedł, jakby na przekorę, niski, garbaty, z przekrzywioną na ramię głową, zbytecznie wyrosłą i zupełnie łysą, drugi żebrak o kuli. Jeden przy drugim postawieni wydawali się, ten wyższym, a ten poczwarniej małym jeszcze, niż byli w istocie.

Garbus trzymał także bicz w ręku i choć sparty na kuli, podskakiwał żywo za wielkimi kroki posuwającym się olbrzymem.

Baba zgarbiona, w granatowej opończy, z garnkiem u pasa, szła za nimi i kilku jeszcze dziadów dalej.

Kobieta wskazywała niespokojnie palcem na Agatę i wołała do swoich:

— To ona! to ona!

— Stój! stój — zaryczał olbrzym machając biczem.

— Czekaj, włóczęgo! — cienko powtórzył garbus. I oba poskoczyli ku Agacie, która z początku rzuciwszy się uciekać, potem zastanowiła namyśliwszy i sama postąpiła ku goniącym. Maciek zatrzymał się i szedł za nią.

— Idź sobie, idź sobie! — odpychając go zawołała Agata — idź sobie.

— Ale oni...

— Nie bój się o mnie, powracaj, idź sobie...

Odepchnięty żak stanął na uboczu.

Tymczasem dwaj żebracy pochwycili kobietę i łysy garbus smagał ją biczem nielitościwie.

— Co ty za jedna? — spytał wpatrując się w nią zmarszczywszy olbrzymi dziad.

— Co ty za jedna? — powtórzył garbaty.

— Coś ty za jedna? — zawołali wszyscy obstępując dokoła, tak, aby nie dać jej uciec.

— Widzicie przecie, com za jedna — śmiało odpowiedziała Agata — gdybym nie była tym, czym jestem, nie żebrałabym po ulicach.

— A kto ci pozwolił żebrać po naszym mieście?

— Jak to? a od kogo ubogi brać ma pozwolenie żebrania? — Patrzajcie, udaje niewiniątko — rzekł łysy. — Czort jej nie wziął, języka w gębie nie zapomniała!

— Albo to nie wiesz, nicpotem jakaś, że w stolicy, bo i w każdym uczciwym mieście, ba, i w wiosce ręki wyciągać nie można, póki się do urzędu nie opowiesz. Albo to wy na odpuście czy co, gdzie każdy włóczęga pan? Gdybyście na wioskę się przyciągnęli, i tam w babińcu nie siąść, nie poznawszy się ze swymi i nie pokłoniwszy plebanowi, a wy tu myślicie sobie wolno sprzed nosa chleb nam zabierać, nie kiwnąwszy głową nikomu.

— Patrzcie ją! — zakrzyczeli wszyscy.

— Do gospody, do bractwa — dodali drudzy żwawo się poruszając. — Osądzić, obedrzeć i wysmagawszy, won za miasto.

— Kto całe życie żebrał — odpowiedziała śmiało Agata — to mu dobrze, bo wie, jakie tam ustawy macie, ale mnie to nowa rzecz.

— O! gotowa się kląć, że w zlocie chodziła do tej pory! — rzekł łysy.

— W złocie nie w złocie, ale pewnie nie w łachmanach.

— Otóż to! a teraz pewnie jakieś nieszczęście — dorzucił śmiejąc się i podnosząc biczysko. — Mężysko ją odumarło, co go nigdy nie miała, albo majątek straciła, niewidomy. Cha! cha!

Maciek rzucił się bronić kobiety, ale ona go odepchnęła.

— Idź sobie, idź, ja sobie dam rady z nimi — szepnęła — bądź

o mnie spokojny, idź, zaklinam, i bądź spokojny; znajdziesz mnie, gdziem ci przyrzekła.

Żak odstąpił, ale nie odszedł.

— No, no, moja królowo! do gospody — zawołali żebracy — do gospody. Niechaj Bractwo osądzi... Dość nas tu i bez ciebie, co żebrzemy, ą co dzień to ich jeszcze napływa z całego świata. Ale, chwała Bogu, jest na to prawo i biczysko.

— Czemuś się nie jawiła do gospody przyszedłszy do Krakowa?

— A któż tam wie gospodę waszą i zwyczaje?

— Tym ci gorzej, że nie wiesz o nich.

— No! dalej! ruszaj!

Ogromny dziad, którego zwali swoi Lagusem, zamachnął biczem na Agatę, a inni otoczywszy ją, powiedli wywrzaskując z sobą.

Szarpiąc i popychając, wyciągnęli Agatę na rynek, minęli kościół Panny Marii, zawrócili się na tył i wąską uliczką brudną pospieszyli ku wrotom niskiej, o jednym piętrze kamienicy, niedaleko zabudowań probostwa stojącej. Kilka starych drzew zwieszały poschłym liściem ubrane gałęzie nad dach mchem zielonym

i trawami pokryty, pośrodku którego wystawał okopcony, pęknięty komin, miejscami cegły żywe, miejscami reszty tynku ukazujący. W grubym murze domu tego kilka nierównej wielkości okien zakopconych, drewnianych i żelaznymi kraty obronnych, czerniały nieforemnie. Jedne drzwi, sklepione, niskie, obrukane rękoma, oklapane błotem, z wystającym progiem, otwierały się pośrodku. Obok nich, między wejściem a oknem, wisiał na dwóch kijach naciągniony, zmyty deszczami, blady obraz wystawujący.

niegdyś Łazarza z obwiązaną głową, na gnojowisku leżącego, któremu psy nogi lizały. Nieco wyżej drewniany krucyfiks czarne wyciągał ramiona. Okuta skarbona, wpuszczona w mur, miała nad sobą dawniej nadpis, teraz zupełnie zatarty.

Wewnątrz wszystkie izby były z grubego muru nie tynkowanego, niskie i sklepione. Cegły czerwone, pokryte kopciem, przybrały barwy smutne i ponure. Miejscami biały tynk zbrukany świecił tylko resztką dawnej farby. Sień ciemna dzieliła gospodę na dwoje.

Na prawo i lewo otwierały się mało oświecone dwie izby, z których lewa, znacznie większa i porządniejsza, służyła za miejsce schadzki tak zwanemu Bractwu Miłosierdzia, to jest zgromadzeniu żebraków, spisanych na liście urzędu. W prawo było mieszkanie bab i dziadów spod kościoła Panny Marii, wiodących rej między hałastrą.

Izba na lewo, oświecona niskimi dwoma okny, za grubym murem mało wpuszczającym światła, miała dokoła ławy dębowe, w pośrodku stół, od drzwi piec czarny, otoczony siedzeniem gliną wylepionym. W ścianie od głębi była szafa, na kilka zamków zamknięta, na której trzy krzyże i litery C.B.M. z daleka widniały.

Tu to Lagus smagając biczem Agatę, otoczony coraz zwiększającym się tłumem żebraków, pędził, łając i popychając, aby pośpieszała.

Kobieta, zaczerwieniona od gniewu, szła żywo, otulając się suknią swoją i po cichu rzucając przekleństwa.

Weszli nareszcie we drzwi i wtoczyli się bez porządku do ciemnej izby schadzek.

— Czego chcecie ode mnie? — zawołała Agata stając w pośrodku. — Jeżeli wam wolno żebrać w Krakowie, wolno i mnie.

— Otóż bo to, że nie! — zakrzyczał wyłażąc z kąta siwy starzec, siedzący tam nad książką, ubrany w granatowy giermak, pas skórzany i paciorki u pasa, z krzyżem na szyi na czarnym sznurku zwieszonym.

— Otóż bo to, że nie! — powtórzyli za nim wszyscy rozstępując się z uszanowaniem.

— Niechaj pan pisarz sądzi i powie, co z tą nędznicą robić mamy? Co dzień ich więcej tych włóczęgów, tak że prawdziwym ubogim kawałka chleba wkrótce zabraknie.

I Lagus razem z łysym garbusem, którego zwali Chelpą, smagnęli ją biczami. Agata krzyknęła i rzuciła się ku temu, którego zwali pisarzem, jakby wzywając jego pomocy.

— Precz, Biczownicy! precz — rzekł pisarz — ja ją wybadam. I powróciwszy za stół usiadł poważnie, zbierając się do

scrutinium, a dziadostwo rozstąpiło i porozsiadało na ławach, pod piecem, otaczając z dala Agatę. Lagus i Chelpa stanęli z obu stron obwinionej z biczami, jakby gotowi do smagania.

— Dlaczegoś — rzekł pisarz — przybywszy do Krakowa, nie stawiła się do urzędu?

— Do jakiego urzędu? — spytała kobieta.

— Do naszego. Powinnaś wiedzieć, że nie tylko w Krakowie, ale i we Lwowie, i Wilnie, i po wszystkich większych miastach są Bractwa Żebrzących, w których księgi wpisać potrzeba, aby mieć prawo rękę pod kościołem wyciągać.

— Nie wiedziałam o tym — odpowiedziała kobieta.

— Jak mogłaś o tym nie wiedzieć — zakrzyczał Lagus — kiedy i na wiosce, nie tylko żebrak, ale nawet pielgrzymi i pokutnicy idący do miejsc świętych, plebanom oznajmywać się muszą i mieć świadectwa pod pieczęcią od swego urzędu, aby po kraju swobodnie jałmużny prosić?

— Nie wiedziałam o tym — powtórzyła kobieta — a to dlatego, że pierwszy raz w życiu żebrzę i żem przyszła aż z Rusi, gdzie nie pytają ubogich, skąd i co zacz są, aby im dać jałmużnę, bo Pan nasz Jezus Chrystus nie przykazał śledzić ubogich i pytać, ale wspomagać.

— No! no! dosyć tego — rzekł pisarz. — Wiesz teraz, że nie wolno ci żebrać bez zezwolenia Bractwa; pokaż papiery.

— Nie mam żadnych.

— Osmagać i wypędzić — zawołali wszyscy.

— Cicho! — krzyknął pisarz stukając o stół. — Skąd jesteś? I to mówiąc zaczął się jej w oczy wpatrywać, podniósł się,

twarz jego zdziwienie wyrażała, powiódł ręką po oczach, potarł czoło, usiadł, zadumał się.

— Z Rusi, mówiłam wam i tym bardziej uwierzyć temu powinniście, że brat Groński mógłby sobie przypomnieć tę, która przed nim stoi.

Pisarz osłupiał, wszyscy spojrzeli na kobietę i szeptali.

— To być nie może! I skądże wy to? — zawołał pisarz Groński. — To być nie może! Wy! w tym odzieniu, na żebraczce?

— A wy sami, bracie Groński, nie mieliżeście lepszego losu? nie pamiętacież lat weselszych?

Stary pisarz westchnął i jakby natrętne odpychając wspomnienia zwrócił się do kobiety.

— Co było, to było; ale jakżeście to zaszli?

— Bieda lepiej pędzi od waszych biczowników i gorzej od nich smaga — odezwała się kobieta — choć i oni mało litości mają dla swojej braci!

— Takie to prawo — ozwał się z cicha pisarz — co chcecie. Musi się każdy wprzód wpisać, nim mu dozwolemy siąść pod kościołem. Dla spokojności to i bezpieczeństwa naszego się dzieje, aby włóczęgi, czarownicy, złodzieje i podpalacze między nami się nie kryli i całemu nie szkodzili Bractwu. Każdy też z nas, ile nas

tu widzicie — ma wyznaczony kościół i ulicę, za której zakres krom dni pewnych wyjść nie może. A po domach nawet żebrać nie wolno, prócz Wszystkich Świętych, Zadusznych Dni i Wielkiej Nocy. Takie to prawo!

— Wpiszcież mnie w swoje Bractwo — rzekła Agata — i pozwólcie siedzieć u Panny Marii.

— U Panny Marii! — rzekł łysy garbus — ho! ho! A jakeście przewąchali, gdzie lepiej! To nas, starszyzny, miejsce nie żeby lada włóczęga zasiadł przed zasłużonymi. My tam siedzim. Podziękujcie, jak wam na Kleparzu lub Kazimierzu wyznaczą kościółek, a nie myślcie tu nam prawo pisać.

— Bracie Groński — ozwała się kobieta — wy to dla mnie uczynicie.

— Pan pisarz tu nie król, a prawo starsze od niego — odparł Lagus — którego przestąpić nie godzi się.

— A jakież to prawo?

— Kto najpóźniej przychodzi, ostatnie miejsce zasiada: podziękujcie, kiedy was z miasta kijami i biczami nie wypędzim.

Agata wzruszyła ramionami.

Pisarz po chwili namysłu poszedł do szafy, odczepiwszy klucze otworzył ją i dobył księgi, począł przewracać karty szybko, potem głośno zawołał:

— Przyjmujecie ją do Bractwa?

— Nie! nie! — zawołali wszyscy — przepędzić z miasta, wysmagać. Nie wiadomo co za jedna!

— Ja ją znam — rzekł Groński — przed moją pielgrzymką do Rzymu i Kompostelli widziałem na Rusi. Ręczę za nią.

— Niech wam Bóg zapłaci, bracie Groński!

— Niechaj idzie, gdzie chce, nas tu i tak dosyć — zawołali Lagus i Chelpa — a do tego pewnie i wpisu nie ma czym zapłacić.

— Za wpis zapłacić? — zdziwiona odparła Agata. — A wieleż? Dziadowie i baby pokręcili głowami.

— Dziesięć groszy do skrzynki Bractwa za dusze zmarłe znikąd ratunku nie mające, a na Bractwo, a na kaleki i chore; na...

Agata poczęła szukać węzełka pod suknią i rozwiązywać go.

— I pozwolicie mi siąść podle P. Marii.

— Ale to być żadną miarą nie może, bo to miejsce starszych — rzekł pisarz sam z cicha,

— Ja więcej od wpisu zapłacę, a później...

— Obiecanka! — wołali drudzy — to być nie może.

Agata dobyła, nie wiadomo skąd, bo nie z węzła, błyszczącą sztukę złota i podnosząc ją w palcach do góry zawołała:

— Tyle dam od wpisu.

Pisarz niecierpliwie wargi zaciął, a dziadostwo zdumione stanęło.

— Kiedy jej tak złoto nie kosztuje — rzekł Lagus — widać ma sposoby nabywania go! Czarownica! czarownica! lekarka jakaś tam...! nie chcemy i pieniędzy, i jej. Wysmagać.

— Ja ręczę za tę kobietę — rzekł pisarz. Lagus głową pokręcił.

— Jak chcecie, ręczcie nie ręczcie, a pamiętajcie, żeby z tego licha nie było.

— U Panny Marii? — spytała Agata.

— Siedźcie, gdzie chcecie — zawołał Lagus — aby nie podle mnie, żeby szatan, co  cię zdławi, i o mnie nie zaczepił. Agata rzuciła sztukę złota na stół i stanęła oczekując. Pisarz odwrócił kartę, podniósł głowę,

— Agata?...

— Piszcie: Agata Rusinka.

— I dodajcie — rzekł garbus — Złotniczka, to jej chrzestne w Bractwie będzie nazwisko.

Agata smutnie się uśmiechnęła.

— A kiedyście się szczęśliwie wpisali — rzekł gburowato Lagus — niechże wam pan pisarz prawa przeczyta, abyście się ich trzymali, bo na to my, starszyzna, wybrani jesteśmy i Biczownikami nazwani, aby prawa naszego biczem pilnowali.

Tylko co się ten obrzęd dokończył i pisarz ustąpił nieco na bok szepcąc  coś do Agaty, gdy dzwony kościelne odezwały się z wieży Panny Marii i dziadostwo spiesznie rozpraszać zaczęło. Pozostał tylko pisarz Groński i Agata.

 

VI

 

KSIĄŻĘTA

 

Powiedzcie mi — odezwał się Groński, gdy się wszyscy roze -szli i on sam tylko z Agatą pozostał — co was tu przypędziło, co do tego stanu przywiodło, jakim sposobem .wzięliście, torby żebracze i kij i po co wędrowali aż tu do Krakowa!

— Długa to i smutna historia — odpowiedziała Agata — a nie każdemu nawet powiedzieć bym ją chciała.

— Przecież mnie, com wam był użyteczny.

— Niech wam to Pan Bóg nagrodzi. Może kiedyś nawzajem i ja wam. Ale skąd ta ciekawość, panie Groński? Rzecz to wam obca zupełnie.

— Nie ze wszystkim to tylko ciekawość — odparł uśmiechając się stary. — Gdyby zaś i tak, nie dziwujcie się. Ze wszystkich namiętności ta się najdłużej zostaje w człowieku. Sam nie powie często, dlaczego chce wiedzieć, a chce. Nareszcie, gdy mi o sobie powiecie, lepiej wam będę mógł w przypadku posłużyć.

— Obca to dla was rzecz, smutna, a i ja spełna wszystkiego nie wiem.

— Jak to? wy sami o sobie, pani Agato.

— O sobieć to wiem, ale nie... — potrząsła głową. — Nie wydacie tajemnicy?

— Więcej ich słyszałem w życiu, niż myśleć możecie — rzekł stary — a nikt się na mnie nie żalił, abym go zdradził.

— Na Boga ukrzyżowanego?

— Na Boga ukrzyżowanego, przysięgam wam, kiedy chcecie, że milczeć będę jak kapłan po spowiedzi.

— Słuchajcież. — I westchnęła ciężko kobieta poczynając w te słowa:

— Pamiętacie, kiedyście byli na Rugi, w waszym pielgrzymim stroju, wybierając się do Rzymu i jakeście na dwór nasz przywędrowali. Trochę to temu dawno i niemało naówczas dworów przeszedłszy, może wam w pamięci nie utkwiło.

— Owszem, pani Agato, bom ci chorował u was tam i kilka miesięcy przeleżał; dobrze dwór księżnej pamiętam.

— Więc i panią naszą pamiętacie?

— Któż by o niej zapomniał? to był prawdziwy anioł z ciała i z duszy! Dla ubóstwa, dla poddanych, dla księży, dla wszelkiego ludu.

— O! nie krwawcie mi serca wspomnieniem, anioł, prawda, w ludzkim ciele anioł. A taka nieszczęśliwa.

— Ona?

— Nie mieniałabym się na jej los, choć i mój teraz nie złocony. Nie wiem o jej młodości wiele, ale jak ją zapamiętam, łzy a łzy tylko na oczach jej widziałam. Jedyna dziedziczka wielkich majętności, oddana w opiekę przez umierającego z ran ojca stryjom, popadła w ciężką niewolę. Dzielnice stryjowskie nadwerężone były, a naszej pani najpiękniejsze dobra ruskie łakomą gratką dla nich. Bóg wie, co tam za projekta osnuto na majętności, żeby z imienia nie wyszły. Oba stryjowie mieli synów i oba każdy swego ożenić z nią pragnęli. Jeszcze była w klasztorze, gdy panowie stryjowie z kolei jej synów do kraty wozili usiłując namówić do małżeństwa, którego ona z bojaźni Bożej, dla bliskości i widząc, że to się wszystko przez łakomstwo działo, nie bardzo chciała. Ale w mocy ich będąc, co począć miała. Szczęściem stryjowie między sobą o bogatą dziedziczkę waśnić się poczęli. Z początku pokrywało to się pozorami polityki światowej, ale nareszcie buchło ze zgorszeniem wszystkich na jaw. Nie spotkali się już inaczej, tylko z ostrymi przymówki i szablami na wpół z pochew dobytymi.

O opiekę nad małoletnią w sądach się rozpierać poczęli ze zgorszeniem ludzkim i obrazą Bożą, boć Bóg naprzód, a potem i ludzie wiedzieli, o co tu chodziło: nie o sierotę, ale o jej wiano i o imiona, które chciano w familii zatrzymać.

Testament, którym nieboszczyk ojciec księżniczki naznaczył stryjów obu opiekunami, nie wiem tam dlaczego, sądy skasowały, a unikając dalszych następstw, król jegomość naprzód stary, potem teraźniejszy, wzięli na się opiekę księżniczki. Królowa tedy Bona kazała ją na swój dwór wieść, ale panowie stryjowie oba razem już oparli się temu i z klasztoru ją wyrwawszy osadzili w zameczku w Bracławskiem, kędy, prawda, ciężko po nią było królowi jegomości sięgnąć, ale za to łatwo było Tatarom. Stryjom zaś może o to i szło, aby imię na nich spadło i na dzieci.

Tymczasem Pan Bóg srodze karać począł opiekunów.

Ojciec i trzech synów razem, napadnięci przez Tatar, walecznie się im broniąc, zginęli. Ojciec zabity na miejscu, a synowie pobrani w niewolę, tak że o nich wieści nawet od zbiegów i posyłanych szpiegów na Budżak dostać nie było można. Stryj więc pozostały przy opiece i nadziei obszernych majątków księżniczki utrzymał się. Tymczasem król jegomość o księżniczkę pisał i namiestnikowi wojewodzie rozkazał ją na swój dwór odsyłać, aby tu do wzrostu doszedłszy, wedle woli jego za mąż wydana została. Ale księciu stryjowi nie było to po myśli. Jeden z jego synów wojskowo się za granicą bawił, drugi był przy nim. Tego jako starszego ojciec za męża sierocie naznaczył, pewien będąc, że gdy raz małżeństwo się dokona, król, jak to już nieraz bywało, przebaczy i zapomni obrazy.

Zaledwie lat piętnastu doszła księżniczka jejmość na owym zameczku w Bracławskiem, gdy ją, w nocy zajechawszy, stryj jegomość na kobierzec z synem swym postawił, do ślubu zmusił i tym sposobem za mąż wedle woli wydał. Że zaś małżeństwo to bez dyspensy zawarte, dla bliskości unieważnione być mogło, tajemnie do Rzymu wysławszy, ukrywał je stryj.

Zaszła, jak to często bywało, trwoga od Tatar; już ja naówczas w usługach księżniczki byłam i razem z nią siedziałam na zameczku owym, nie opodal od Bracławia i Winnicy. Pan młody nasz, któremu rękę dawszy pani nasza, przywiązać się wszakże do niego nie mogła, niedługo pobywszy na zamku, gdzie i ślub ten i wzajemne niechęci jak najskrzętniej przed ludźmi ukrywano, puścił się za powracającymi ordy ku Dniestrowi. Ojciec wyjechał dopiąwszy swego do Krakowa na czas.

Znowu więc zostałyśmy się same jedne, ze strachem niemałym, do którego chociaż po trochu byłyśmy już przywykłe, bo nie było kilku miesięcy, żebyśmy pożóg tatarskich albo i Tatarów podle zamku ciągnących nie widziały. Jednakże dla małej załogi serce nam biło, a usta się kleiły do nieustannej modlitwy.

Księżniczka we łzach tonęła, ani ją było można pocieszyć, bo miała to małżeństwo swoje za niebłogosławieństwo Boże i przewidywała smutki, nieszczęścia, kary. Jeszcześmy nie mieli wiadomości o mężu naszej pani, który z niewielką garścią nad Dniestr za Tatarami poszedł, próbując, czy im co zdobyczy i niewolnika nie odbije, gdy za nowym naleganiem królewskim stryj, już uspokojony, wyjeżdżać na dwór królewski kazał.

Wyjechaliśmy, a całą drogę księżna pani płakała i sypała jałmużny. Przybyliśmy do Krakowa na samo koronowanie królowej Barbary, a że wielki był podówczas dwór, wystawa, wspaniałość, jakoś się i naszej pani łez ujęło. Poczęła ją królowa Bona ku sobie tulić i wielce łaskawie serce jej jednać. Król też jegomość dziwnym na nas okiem patrzał, bo księżniczka tak była do Barbary Radziwiłłównej podobna, krom tylko, że znacznie od niej młodsza, iż ludzie je za dwie siostry, zwłaszcza że obie były książęcego rodu, mieli. Ona tu uchodziła za dziewicę, chociaż zamężna, ale nikt o tym małżeństwie na dworze nie wiedział, i poczęli niektórzy do królowej starej i króla starania czynić o jej rękę. Aż spadło na nas niespodzianie nieszczęście. Zdrowie księżnej zmieniło się, aniśmy wiedziały, co to ma znaczyć, gdy stare kobiety naprzód odkryły, że książęcy ród miał się pomnożyć.

Wielka była rozpacz księżnej, niespokojność nasza, bo małżeństwo tajonym być musiało, a w takim razie wstyd wielki i nieuchronny; królowa Bona z fukiem, groźbą i srogim gniewem wystąpiła na nas, a księżniczka z płaczem wszystko wyznała. Wezwano listami pilnymi księcia starego; ale gdy się to dzieje, znad Dniestrowej wyprawy syna mu przywieźli strzałą tatarską w oko prawe ugodzonego tak, że ducha wyzionął. Starzec, który od drugiego syna z zagranicy Wieści nie miał, ostatniego prawie swojego rodu grzebiąc, wpadł w rozpacz, zachorował, poszedł chory jeszcze na Tatarach mścić się i w stepie z niemocy zmarł.

Księżniczka została sama! Małżeństwa jej dowodów wyszukać nie podobna było, bo tajnie się odbyło i stary książę sam się tym zajmował.

Tymczasem dziecię, syn na świat przyszedł i jakby szczególnym zrządzeniem losu ostatni już tego rodu mężczyzna; brat męża księżniczki do kraju, dowiedziawszy się o śmierci swoich i wypadkach zaszłych z nami, powrócił.

Wielkie długi poczyniwszy za granicą, na których opłacenie poszła majętność ojcowska i spadła po drugim stryju niewielka puścizna, został prawie bez mienia, i gdyby go król jegomość starostwem nie poratował, chleba by może nawet nie miał. Naturalnie zwrócił, oczy na księżniczkę i naprzód żenić się z nią chciał. Ale pomimo instancji królowej pani, króla i prałatów, ona słuchać o tym nie mogła mówiąc, że ją i tali Bóg dosyć za pierwszy związek pokarał.

Stąd niechęć wielka ku pani naszej, stąd pragnienie zemsty. A że dowodów pierwszego małżeństwa żadnych, krom kilku

świadków, którym usta stulono groźbą i groszem, nie było, zaniesiony manifest dziecięciu urodzonemu kondycji, jego i do dóbr macierzystych przyjścia zaprzeczył. Nie dość na tym, książę pan zaprzysiągł się dziecię ze świata zgładzić.

Na dworze, jak zwykle na dworach bywa wielkich, różne o nas chodziły głosy: jedni to dziecię za prawego potomka, drudzy, zwłaszcza że poumierali stary książę i syn wrychle, za nieprawy płód mieli. A i dwór królowej Bony na języki ludzkie więcej niż inne miejsce był wystawiony, bo królowej nie cierpiąc, rozwięzłość jej obyczajów i rozwalnianie ich zarzucano; łacno było ludziom wmówić, że księżna pani winna, że nigdy zamężną nie była, a wszystko, co się jej tyczyło, baśnią tylko.

Byli i tacy, co króla jegomości, dla wielkiej piękności księżnej i podobieństwa jej z Barbarą, posądzali. Ale my wiemy, jaki to fałsz. Królowa Bona może lękając się, aby po śmierci Barbary (którą, Boże odpuść, wcześnie przewidziała) Zygmunt nasz pan do księżniczki nie obrócił się, kazała jej odjechać.

Zabraliśmy się tedy na Ruś, ku Wołyniowi, kędy dobra jej były, z dziecięciem. Ale nie spał nasz nieprzyjaciel. Kilka razy dziecię wydrzeć nam usiłowano, kilka razy napadnieni w drodze, ledwieśmy losowi, odwadze naszych ludzi i szczęściu całość naszą winni. Z wielkim utrapieniem nareszcie przybyliśmy na miejsce. Ale i tu za nami szli wysłańcy, zdrajcy, Cyganie, truciznicy, tak że z oka dziecka spuścić na chwilę nie było można, że chwili spokojnej nie mieliśmy.

Pomimo przywiązania swego do syna, nie mogła dłużej księża na utrzymać go przy sobie. Z największą więc tajemnicą poruczono dziecię mnie, com już była wykarmiwszy je wprzód, bo mi moja córeczka zmarła, oddaliła się od dworu do innego majątku. Staś, takie było imię synowi pani, miał na nieszczęście w twarzy swej piętno pochodzenia niezmazane, rodzinne i po nim go wysłańcy Krzysztofowi poznawali. Poczęto chodzić koło mnie próbując i pieniędzmi, i siłą, i groźbą dziecko dostać; wreszcie do tego przyszło, że jeść mu, nie skosztowawszy wprzód sama, nie śmiałam dać, żem każdy chleba kawałek dla niego przeznaczony kryła.

Dziecię rosło i prześladowanie ciągłe z nim. Jak najtajemniej znowu oddałam je do nauki sama, zacierając ślady za sobą. Ukryliśmy chłopię w Polesiu głębokim, w cudzych dobrach, domek nająwszy, mistrza sprowadziwszy.

Tak dziecię rosło w ciągłym strachu matki, która się o nie dowiadywać, widywać go nie śmiała i na moje tylko ręce na potrzeby jego posyłała. Tymczasem jednej nocy napadnięto dwór, kędy Staś był z. mistrzem, starca zabito, a dziecko ze strachu w ogród się schowawszy, porwania, a może śmierci uniknęło. Szczęściem ja przybyłam nazajutrz, jakby przeczuwszy nieszczęście i zabrałam dziecię. Umyśliłam je zaraz do Krakowa wysłać, bo nigdzie jak w wielkim mieście się ukryć; ale na to potrzeba

było zezwolenia matki, a potem pieniędzy i ludzi zaufanych. U krewnego porzuciwszy Stasia, sama ruszyłam na zamek księżnej pani, aliści w drodze nie dojechawszy dowiaduję się, że jej nie. ma, że nie wiadomo gdzie znikła, a książę Krzysztof objął już prawem spadku majętność. Co by się z księżną stało, nie wiedziałam i dowiedzieć się nie mogłam. Jedni mówili, że zabita, drudzy, że do lochu zamknięta, inni, że gdzieś w klasztorze, a wszyscy się na to zgodzili, że z domu wyjechawszy z jednym sługą, zapewne przez nasadzonych na to umyślnie ludzi porwaną być musiała.

Dziecięciu więc książęcej krwi nie pozostało nic, nikt, prócz mnie. Na mnie oczy zwrócone były; potrzeba było oddalić je stamtąd, musiałam do Krakowa samego jednego chłopaka wyprawić pod opieką Bożą i aniołów stróżów. Sama później dopiero tu nadeszłam za nim. Dlatego mnie widzicie pod żebraczym odzieniem, innego wziąć nie mogłam, bo i tu na mnie patrzą. A zdaje mi się nawet, że i na dziecko już poglądają i domyślają się czegoś.

Pisarz, który całego tego opowiadania uważnie, głową nie kiedy tylko potrząsając, słuchał, wstał nareszcie z ławy.

— Niepojętych mi rzeczy naprawiliście — odezwał się. — Dziwne dziwy! Ale cóż się z księżną stało?

— Nikt nie wie.

— Nie staraliście się dowiedzieć?

— Czyż myślicie, że nie? Chodziłam, badałam, śledziłam, ale wszystko na próżno.

— Dziecko jest tutaj?

— Tu w Krakowie, między żakami ubogimi, ale pod łachmankiem jego sukni ubogiej znać pochodzenie, widać z twarzy ród książęcy.

— Tym ci gorzej. Ale powiedzcież mi, czegóż się jeszcze lęka stryj, co go prześladuje, wszak dowodów urodzenia nie ma żadnych?

— Są — odpowiedziała Agata. — Jest metryka dziecięcia, są metryki ślubne, przez zaufanego duchownego wysłane do Rzymu, świadkowie; wreszcie same rysy twarzy już także niemałym dowodem. Ale z przemocą, co począć?

— Jak dawno księżna znikła?

— Zaledwie kilka miesięcy.

— Jakże mógł książę objąć jej majętność nie mając dowodów śmierci?

— Wymyślono dowody, bo tam oni, co chcą, to czynią, a wiecie, że powadze starego imienia książęcego, bogactwu i związkom mało co u nas oprzeć się potrafi.

— Prawdać to — rzekł pisarz przysiadując znowu. — Biedne dziecko. I czymże myślicie mu być tu pomocą?

— Przynajmniej on żebrać chleba nie będzie, ja za niego — rzekła Agata. — A chcecie wiedzieć, dlaczego upierałam się siedzieć pod kościołem Panny Marii? dlaczegom to prawo opłaciła tak drogo? Bo mi stąd łatwiej dopatrzeć dziecięcia i jemu mnie tu znaleźć.

— Opłaciliście, prawda — rzekł Groński — opłaciliście drogo prawo siadania pod kościołem, ale nie myślcie, by to na tym był koniec. I żebrać wam tam, i usiedzieć spokojnie nie dadzą, będą prześladować, męczyć, aż oddalą, bo starszyzna zazdrosna, a jałmużna u Panny Marii warta więcej niż stragan na rynku.

— Na wszystkom gotowa dla dziecięcia — odrzekła Agata.

I powstawszy z ławy, pożegnawszy pisarza wyszła.

W samych drzwiach spotkała się z kampsorem Hahngold, który na próg izby niechętnie wkraczając pytał stłumionym głosem:

— Lagus jest, Lagus?

— Nie ma go — odpowiedział pisarz — wiecie zapewne, gdzie go szukać, a nie idźcie tu, Żydzie, bo to poświęcone miejsce! Precz! precz!

Żyd umknął uliczką., Agata wyszła powoli za nim, on nie uważał na nią.

 

VII 

 

SKRZYDŁA  

 

Nie wiedzieć dlaczego tknęło Agatę zapytanie Żyda o Lagusa, poznała w nim kampsora, którego widziała rozmawiającego z Maćkiem, i nieznacznie pociągnęła się za Żydem z daleka, mrucząc modlitwę, oglądając się, zatrzymując, a na oko wcale niby nie myśląc go śledzić. Żyd też nie postrzegł szpiega za sobą, przytrzymując oburącz i płaszczyk swój, i czapkę pośpieszył w miasto. Przebyli kilka ulic, a Lagusa nigdzie nie dostrzegli; Żyd się widocznie niecierpliwił i pomyślawszy trochę zawrócił ku szyn-kowni, nad której drzwiami wisiała wiecha zielona, sosnowa. Był to dom czerwono dawniej malowany, z którego miejscami tynk z farbą razem poopadał, na górnej facjacie trójkątnej, w owalnym polu, stał bocian na jednej nodze, zwano też kamienicę i szynkownię: Pod bocianem. Okiennice dolnego mieszkania, czerwone, pomalowane były niezgrabnie w dzbany, kieliszki, flasze i obwarzanki.

Zza drobnych szybek wyglądało potwierdzenie malowidła,

takież flasze, dzbany, kieliszki i obwarzanki. Do drzwi otwartych,

po trzech wschodach kamiennych zabłoconych wszedłszy, miałeś przed sobą długą, wąską, sklepioną izbę, gdzie zasiadała sławna swym piwem, miodem i lipcem Krzaczkowa .

Krzaczkowa, wdowa po mieszczaninie Krzaczku, od lat już kilkudziesięciu panowała w zadymionej szynkowni, za czerwoną kratką, obwodzącą i stół zastawiony dzbanami, i wejście do lochu zawsze na wpół otwarte.

Ławy, piec, stół dębowy, półki zastawione talerzami, misami, łyżkami — składały cały sprzęt izby, do której zbiegała się gawiedź miejska, szuja ludu, na piwo, na sławny marzec pani Krzaczkowej.

Dokoła gwarzyli u czerwonych dzbanów klechowie z Podgórza, z okolic Krakowa, starsi żacy, dzwonnicy kościelni, ubodzy mieszczanie i wyrobnicy.

Tam pielgrzym w czarnej sukni, kapeluszu z szerokimi skrzydły, ubranym w muszle, z tykwą żółtą u pasa, koszturem w ręku, rozpowiadał dzieje swej podróży zgromadzonemu pospólstwu; dalej rybałt stary opisywał wymownie wyprawę na Wołosz , gdzie się sławy i kalectwa dobił. Dalej jeszcze dzwonnik traktował starą babkę spod kościoła powierzając jej tajemnicę kruchty i historię ostatniego pogrzebu, w czasie którego dziwy się działy.

Za stołem siedziała poważna, niezmiernej otyłości, czerwona i połyskująca pani Krzaczkowa. Na głowie jej zwinięta niedbale chustka jaskrawa nie zajmowała jednak wszystkich włosów siwych, które się spod niej wymykały kosmami. Niegdyś niebieskie, a teraz siwe, blade oczy, obłąkane i dzikie, chodziły nieustannie z kąta w kąt izby. Przygłuchła już, domyślała się jednak, wzrokiem sobie dopomagając, czego komu i wiele było potrzeba. Nalewała i wysyłała na izbę przez małego odartego chłopczyka, który u nóg jej razem z kotem czarnym siedział czekając rozkazów.

W chwili kiedy Żyd uważnie uchylając drzwi zaglądał do szynkowni, pielgrzym w kapeluszu z szerokimi skrzydły na cały głos, rozpowiadał o podróży swej, niedawno odbytej do Rzymu, Wszyscy słuchali go z natężoną uwagą, nawet pani Krzaczkowa, która przy głuchocie pojętna była i domyślna. Strój opowiadającego mówił jej tyle co usta, boć nie pierwszego to pielgrzyma słuchała.

— Nim się zaciągniesz do Rzymu, okropna to i daleka droga, bracie — mówił pielgrzym. — Naprzód skały i góry takie, że nie tylko chmury często o ich wierzchy zawadzają i rozdzierają się, ale księżyc czasami rogiem zaczepi i siądzie, dopóki wiater go nie wyrwie. Co to nasze góry i skały! ziarnka piasku przy tamtych. Rok idziesz do góry, a rok spuszczać się potrzeba. To potem dolina, ale przejść trudno dolinę, gdyż najeżona kamieniami, tak że z jednego na drugi skakać potrzeba, bo inaczej przejść nie można. A obejrzysz się, toś jak w lochu, dokoła znowu góry. Na wierzchu ich śniegi, w środku jesień, niżej lato, niżej wiosna, a najniżej dopiero taka pora roku jak wszędzie. Przeskakawszy dolinę, znowu góry. Często między górą a górą rzeka płynie i ponad nią półtorej mili wisi most. Co za most! Spróchniały kijek nad przepaścią, a ośliźniesz się, to się poleć Panu Bogu, amen tobie! To znowu na wierzchach gór będą stawy zamarzłe. I żebyć choć po ludzku, jak to u nas gładko, ale gdzie tam! Panują tam wielkie wiatry, bałwany się wznoszą na kilkadziesiąt łokci, a mróz bywa taki, że bałwan cały w powietrzu kośnieje, twardnieje, i tak całe czasem jezioro zamarznie. Drapiesz się więc z bryły na bryłę, a gdzieniegdzie skaczesz przez wodę, co jeszcze płynie. Dalej tedy znowu góry. Ale tu już co innego, ze środka ich, bo tam są bramy piekielne, bucha nieustanny dym i płomień, lecą popioły i kamienie, zieje siarczysta para.

U wrót tych piekielnych nie ma żadnych straży, idź, kiedy chcesz, o pass cię nie zapytają pewnie. Nocami słychać i wurkot, i krzyki potępieńców, i jęki okropne, tak że ci, co tam blisko mieszkają, nigdy nie śpią ze strachu, chyba na jedno oko i to stojąc.

— A jakże tam ludzie mieszkają?

— Ot, tak jak i tu, przyzwyczaiwszy się, a nawet kraj, żeby nie to, że tamtędy droga do piekła, wcale żyzny, dobry i wygodny. Wino rośnie jak u nas kapusta, a na drzewach wiszą jabłka złote i srebrne.

Na te właśnie słowa wszedł Żyd i po cichu zawołał:

— Lagus!

Dziad, który siedząc na ziemi oparty o ławę z zajęciem słuchał opowiadania, podjął się, aby zobaczyć, kto go woła, a ujrzawi szy kampsora dał mu znak ręką i wyszedł ku niemu.

Oba oddalili się spiesznie potem od szyneczku pani Krzaczkowej i następująca zawiązała się między nimi rozmowa.

— Słuchaj, Lagus, tyś nie zapomniał drogi do Węgier?...

— Ja? a jak chcieliście, bym ją zapomniał, nie tak ci to dawno.

— Niedawno, prawda, jakeście przeprowadzali Cyganów i kradzione konie tamtędy, i złapany.

— Na co to przypominasz, mój rebe .

— A trzeba przypomnieć — dorzucił Żyd — boś mnie winien.

— No, no, pamiętam.

— Otóż ja cię sam chcę wysłać do Węgier.

— Z czym, z kim, po co? wy? Juźci nie z kradzionym koniem?

— Lepiej, bo może z kradzionym dzieckiem.

  Hę? chrześcijańskim?

— Chociaż mu ani życia, ani wiary odbierać nie myślę i ja go nie wysyłam, ja tylko pomagam.

Tu ruszył ramionami.

— Za pieniądze — rzekł Lagus.

— Rozumie się, za pieniądze, i wy nie darmo pójdziecie także

— Samo z siebie,

— Ja wam wskażę miejsce, w które go pod kwit oddacie, a wróciwszy odbierzecie, co wam za to należeć będzie

— Cóż to za dziecko? — spytał Lagus.

— Tobie na co wiedzieć, dziecko... dosyć... Niepotrzebne tu. 

Tracić go nie chcą, to go wyszlą. Ot, po wszystkim.

— Powiedzcie mi jednak, co to za dziecko, bo  kto was wie, czy za to wisieć nie można, a mnie już nie chciałoby się na starość.

— Nu... To i młodemu jeszcze gorzej się nie chce...

— Stary woli spokojność —  rzekł Lagus — już człowiekowi nie do Węgier chodzić, a lepiej pod kościołem leżeć z wyciągniętą ręką... Lada dzień nabiorą mi rany, com je sobie na nogach jaskrem porobił i wilczym łykiem, to dopiero sypią się jałmużny i bez Węgier. Jakież to dziecko, panie rebe?

— Co wam o tym wiedzieć? Ja tobie na ręce oddam, a ty, jak bywało, konia poprowadzisz.

— Wiele jemu lat? — spytał Lagus patrząc w oczy Żydowi — Nu, dziecko... czternaście, piętnaście lat.

— I gada mi o dziecku! toć chłopiec? — Chłopiec i dziecko, wszystko jedno.

— Dziecko na ręku poniesiesz, a takiego chłopca jak prowadzić?

— O! wa! za rękę, a choćby związawszy. — Toć ludzie zobaczą.

— Jaki ty głupi, Lagus — rzekł Żyd odwracając się — on musi pójść z tobą po dobrej woli.

— No, to na cóż go. prowadzić?

— On sam nie trafi — rzekł Hahngold śmiejąc się szydersko —A zechceż on pójść dobrowolnie? — W tym ja... nauczę cię, co masz gadać.

— I jakaż za to zapłata?

— Zapłata? No, no... jak odprowadzisz, to się potargujemy. Lagus głową pokiwał.

— Zapewne! Ty to taki mądry ze wszystkim, ale ja nie ze wszystkim głupi.

— Naprzód czy ty się tego podejmiesz?

— Czemu nie, ale to jak dla jakiej zapłaty. Bo, widzicie, ja taki coś i siedząc na miejscu użebrzę, po wtóre, com sobie nogi teraz pokaleczył, to trzeba do drogi pogoić, a potem powróciwszy kaleczyć znowu, nareszcie i praca, i szelmostwo coś warto, To się dobrze potargować potrzeba i pieniądze na rękę.

  A kto mnie za ciebie zaręczy? — rzekł Żyd.

— A mnie za ciebie kto? — odpowiedział Lagus. — Co, to ty nie wiesz, kto ja taki i gdzie ja bywam, i z kim mam do czynienia. Albo to ty mnie nie znasz?

— A kto ciebie zna i wie, ktoś ty taki?

Żyd splunął niecierpliwie.

Nastąpiła chwila milczenia.

— No, chcesz ty czy nie chcesz? — rzekł Żyd.

— Chcę, ja ci mówię, że chcę, ale tak, jak powiedziałem, zgoda i pieniądze naprzód.

— Zobaczymy — zawołał Hahngold i odszedł szybko.

Dziad postał chwilę na miejscu, pomyślał, popatrzył za Żydem, potem hazad powrócił do szynkowni kiwając głową.

Agata, która zza węgła wysłuchała całej rozmowy kampsora z Lagusem, ani na chwilę nie wątpiła, że mowa była o Maćku sierocie. Zbladła ze strachu, chciała zaraz biec do niego, ale nie wiedząc, gdzie go szukać, musiała z rozpaczą w sercu pozostać. Siadła na ulicy i płakała.

Żyd tymczasem biegł do bursy, której seniorem był pan Pudłowski, tajemniczy ów człowiek, któregośmy na początku tej powieści widzieli. Sunął się popod domostwy jak cień i o szarym zmroku dopadł drzwi jego, jak zawsze zamkniętych na zamek. Nim pociągnął za kozią łapkę, kampsor obrócił się chcąc swawolących żaków popytać o seniora, i pierwszy, co mu wpadł w oko był Maciek siedzący z książką w ręku na wschodach.

Żyd przysunął się chciwie do niego.

— A ja zawsze z wami spotykać się muszę.

— Prawda, że to rzecz szczególna — odrzekł żak wracając oczy do książki — rzekłby kto, że za mną gonicie.

— Ja? a toż by czemu — śmiejąc się zawołał niechętny Hahngold.

— Czemu? alboż ja wiem?

— To ja wiem — przerwał drugi żak nadchodzący. — Żydzi potrzebują krwi chrześcijańskiej na paschę i wybrali ciebie pewnie.

Maciek pobladł, Hahngold zaciął usta i zwrócił oczy iskrząca na mówiącego żaka, który się śmiał na całe gardło;

— Jest pan Pudłowski? — spytał żywo i nagle Żyd.

— Spytajcie się koziej łapki, to wam powie.

— Wolę się waszmościów spytać.

— A my co wiemy? Jak się nauka skończy, mistrz leci i zamyka się, a gdzie jest i co robi, nikt go już potem nie wie! Spytajcie koziej łapki.

Żyd widocznie chciał coś jeszcze mówić' do Maćka, ale na przekorę mu stał drugi żaczek, musiał więc mrucząc odejść. Po chwilce usłyszeli chłopcy siedzący na wschodach daleki głos dzwonka potem odryglowanie drzwi, potem zamykanie ich znowu, potem już nic więcej.

— Otóż to tak zawsze — rzekł żaczek do Maćka — jak to paskudne Żydzisko przyjdzie do mistrza, zawsze się na całe godziny zamykają z sobą. Ludzie bardzo gadają o czarnoksięstwie,

o jakichś tam diabelstwach. Kto wie, to nie bez przyczyny! Za tymi drzwiami do drugiej izby prowadzącymi nikt jeszcze z nas nie był, nikt nawet przez dziurkę nie zajrzał!

Maciek słuchał obojętnie, uśmiechając się, słów studenta; my tymczasem z Hahngoldem zajrzmy do pana Pudłowskiego.

Usłyszawszy dzwonek mistrz wybiegł z drugiej izby, w której zawsze siedział, i wedle zwyczaju spytał:

Kto tam?

— Kampsor.

Prędko odryglowały się i otwarły drzwi. Żyd się wcisnął

i na nowo je zamknięto pilnie. Ale jak wszystkich nie przyjął go pan Pudłowski w pierwszej izbie, w milczeniu wziął za rękę i powrócił do drugiej.

Ta druga była obszerniejsza od pierwszej, jak tamta sklepiona i naga, dwoje okien wychodziły z niej na dwie ulice. Bursa bowiem była domostwem narożnym. Jedno krzesło, jeden stół i rupięcie rozmaite zajmowały całą komnatę.

Ze sprzętów trudno było dojść, jakiego rodzaju zatrudnienie sprowadzało tu Pudłowskiego. Ani jednej książki nie było na stole, na krzesłach dwóch, na oknie. Natomiast ogromny tygiel z jakąś masą zastygłą, mnóstwo patyków, kości, pierza, piór, podartych pargaminów, zawalały podłogę. Na ścianach wisiały wypchane ptaki począwszy od orła do wróbla, wszystkie z rozpiętymi skrzydły, Na stole dwa bocianie skrzydła ucięte czerniały.

Mieszkanie to nie miało ani alchemicznego pieca, ani retort i bań, ani flasz, ani innych przyborów wielkiego dzieła. Widać było, że gospodarz zajmował się jakąś tajemniczą sprawą, ale to pewna, że nie robieniem złota, ani filozoficznego kamienia. Ptasie skrzydła, ptaki i reszta sprzętu nie zdawały się też mieć związku z żadną gałęzią magii , a astrologicznych i kabalistycznych znaków nigdzie dostrzec nie było można.

Gdy weszli, Żyd tajemnie w brodzie i wąsach się uśmiechał a potem odwracając do Pudłowskiego, który zdawał się czekać zapytania, rzekł:

— No, jak idzie?

— Jak idzie? Idzie, ale ciężko! Sam Pan Bóg wie, ile mnie to pracy, bezsennych nocy, medytacji i życia kosztować będzie.

— Ale jak się zrobi?

— Jak się zrobi, rebe Hahngold — zawołał Pudłowski chwytając i ściskając go za rękę silnie, wlepiając weń oczy rozżarzone, zapalone, ogniste — jak się to zrobi, co myślę. Ja jestem sławny nad sławnymi, mistrz nad mistrze, ja jestem jak TubalKain , co wynalazł...

Żyd wzruszył ramionami i przerwał Pudłowskiemu oglądając się.

— Kiedyż się spodziewacie końca?

— Końca! — rzekł smutnie Pudłowski zwieszając głowę. — Alboż wiem! alboż przewidzieć mogę? może jutro, a może mi życia nie wystarczy. Życie w tę pracę wsiąka jak woda w piasek. Zdaje ci się, że pracujesz, a skończywszy nie zostanie śladu roboty...

  — I spodziewacie się?

— Gdybym się nie spodziewał, dawno bym wszystko porzucił, a jął się znów do wierszy łacińskich...

— Na czymże stanęliście?

— Jedno rozbieram, drugie buduję, sam nie wiem... Uważałem już budowę wszystkich skrzydeł ptasich, jakie tylko dostać mogłem, i zdaje mi się, że skrzydła dla człowieka zrobić by niezawodnie można. Struś wprawdzie łata ciężko, ale lata, a ptak Skała....

Żyd się przyśmiechnął.

— Nie wierzycie w Skałę? Jest o nim przecie podanie ciągłe, pewne.

— Ale szpik kości ptasich?

— Co mi tam szpik, kości! Wszystko głupstwo! Dość na tym, że ptak z mięsa i kości złożony lata, człowiek więc latać musi i będzie... Trzeba mu tylko w proporcję większych skrzydeł niż ptakowi.

— A gdzież siła, aby nimi poruszył? — spytał Żyd

— Siła!... Siłę można sztucznie podwoić, potroić!

— No! czemuż skrzydeł nie robicie?

— Od dawna je robię...

Aleście ich nie próbowali?

— Nie gotowe! Wszystko sam muszę robić... Wszystko! pierze skubać, pióra dobierać, lotki ciosać, układać, sprężyny wprawiać, życia mi nie wystarczy i na jedno skrzydło.

Żyd wciąż się uśmiechał, ale tak nieznacznie, że Pudłowski cały zajęty swoją myślą dostrzec nie mógł uśmiechu. Owszem wierząc w to, że Żyd dzieli jego przekonanie, coraz zapalczywiej tłumaczył mu postęp swojej dziwacznej pracy.

— Gdybym mógł dostać skrzydeł u Skały! A! dałbym połowę życia. Budowa ich objaśniłaby mnie najlepiej o skrzydłach dla człowieka.

— Czemu nie wybierzecie się w drogę po nie? — spytał Hahngold.

— Żartujesz, rabbi! ja żartów nie lubię, chodźmy stąd, wy mnie nie pojmujecie.

I chciał drzwi odemknąć, gdy go Żyd wziął za rękę. — Posłuchaj mnie, mistrzu, ja cię o coś chciałem pytać.

— No, o co?

— O jednego, z twoich żaków. Pudłowski splunął pogardliwie.

— O którego z tych błaznów?

— Kto się ostatni wpisał.

— Chodźmy do pierwszej izby, tam są matrykuły. Weszli i mistrz zaryglowawszy drzwi wyciągnął książkę, w której wyczytał imię Maćka Skowronka.

— Maciek Skowronek! Blady, blondyn, młody.

— Łacinnik dobry... uczy się wybornie.

— Nie wiecie co o jego rodzie i rodzicach?

— Sierota.

— Nie mówił co o sobie..

— Albożbym go pytał?

— Zawołajcie go i popytajcie, ja będę w drugiej izbie.

— Tobie to do czego, Hahngold?

— Co wam z tego, mnie to potrzebne... Ja wam dostanę skrzydeł strusich.

— Pewnie?

— Dostanę niezawodnie.

— Tylko mi nic w tamtej izbie nie ruszajcie! Na Boga, nie dotykajcie nawet, moglibyście zniszczyć pracę lat kilku zdmuchnięciem jednego piórka.

Żyd śmiejąc się skrył.

Pudłowski wysadził głowę za drzwi i począł wołać:

Heu! heu! studiosi! Jest tam kto? Kilka piszczących głosków ozwały się,

— Zawołać mi Maćka Skowronka.

— Jest tutaj.

— Chodź sam do mnie.

Pudłowski kiwał niecierpliwie palcem, stukał nogą i wpuściwszy chłopię zasiadł na krześle, wlepił w nie oczy, chrząknął i tak począł:

— Imię twoje... Maciek Skowronek?

Tak jest.

— Skąd rodem?

— Z Rusi.

— Dalej...

— Cóż dalej ?..

— Rodzice, jakiego stanu, kondycji, żyjący czy zmarli, kto opiekun i bliski?

— Sierota, rodziców nie mam i nie pamiętam... — Któż oni byli?

—Ubodzy ludzie... szlachta..., z Rusi.

— Mianowicie?

Chłopiec się zająkał.

— Nie wiem.

— Gdzieś się wychował?

— Na łasce u ludzi.

— Ale gdzie? — W Polesiu ruskim

Pudłowski tak się niecierpliwił tyra badaniem, którego się podjął dla strusich skrzydeł, że obiema nogami tupał, zżymał  się i rzucał.

— Masz kogo krewnych? —  Nikogo.

— Kto cię tu przysłał?

— Po śmierci księdza, który mnie uczył, sam poszedłem.

— Sam?

— Z aniołem stróżem.

Mistrz kiwnął głową poważnie.

— Powiedzże mi co więcej o sobie?

— Cóż? chyba, żem bardzo biedny.

— Masz siostry, braci?

— Nikogo.

— Idźże sobie, a ucz się, będę o tobie pamiętać. A nie bądź ciekawy.

Maciek rzuciwszy mimowolnie okiem po izbie dostrzegł czapki

żydowskiej na krzesełku, zrozumiał wszystko, zimno mu się zrobiło, wyszedł drżący.

Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Hahngold wcisnął się milczący, zamyślony.

— Słyszałeś?

Słyszałem.

— Dowiedziałeś się, czegoś chciał?

— Wszystkiego.

— A skrzydła strusie?

— Będą.

— Czymże cię zajmuje ten sierota?

— Czym? Nic... tak! ciekawość!

— O! o!... myślicie żartować ze mnie, w tym coś jest.

— A co ma być?

— Tajemnica...

Hahngold ruszył ramionami i milczący pociągnął Pudłowskiego, który natychmiast poszedł zamknąć się w swojej pracowni.

 

VIII

 

TARG O CZŁOWIEKA

 

Przenieśmy się teraz do mieszkania znajomego nam już z poprzedzających rozdziałów powieści kampsora Hahngolda, który własny swój. domek w Kazimierzu, w części miasta dla Izraelitów wyznaczonej, zajmował. Dworek jego, otoczony dokoła z ogrodem i przytykającymi domostwy razem wysoką palisadą i w części murami nawet, miał wchód jedną tylko bramą na dolną uliczkę patrzący.

Brama sama tak rzadko się Gtwierała, że jej zawiasy pordzewiały, popaczyły się skrzydła. Furtka kuta, z wagą i ogromnym zamkiem, opatrzona zaporą wewnątrz, stanowiła wejście zwykłe... Minąwszy dziedzińczyk, był domek bez piętra niski a długi, od frontu lichy, trochę porządniejszy od tyłu. Ganek na dwóch słupkach sparty okrywał wchód do sieni i izb gospodarskich. Tu jednak nic nie zwiastowało ani majętniejszego Izraelity, ani uczonego człowieka. Wszystko było prosto, a nawet ubogo po żydowsku. Mosiężne szabaśniki wisiały od sufitów, proste ławki sosnowe służyły do siedzenia, a po kątach wznosiły się wysoko wysłane kotary za różnobarwnymi firankami, ze stosami poduszek i pierzyn. Minąwszy kilka podobnie urządzonych izdebek ciasnych i brudnych, natrafiało się dopiero na kute drzwi, do pracowni Hahngolda wiodące. Za te drzwi nikt już z domowych nie wchodził, ani żona, ani dzieci kampsora, a z odwiedzających ci tylko, których on sam wezwał. Dwie obszerne sklepione izby, z których jedna wpółciemna, składały to tajemne schronienie.

I tu było ubogo, ale za widocznym opuszczeniem i zaniedbaniem przeglądało skąpstwo, dawał się czuć gdzieś ukryty dostatek. Stół osłoniony starym zdartym dywanem, okryty księgami, papierem, zarzucony był astrologicznymi karty, kabalistycznymi znakami na pargaminach, narzędziami, które alchemika zdradzały.

Nigdzie jednak, nawet w drugiej izbie nie było pieca, retort i porządnego przyboru pracujących około wielkiego dzieła, bo Hahngold namiętnie oddając się alchemii, nigdy jednak swoim kosztem i u siebie w domu prób nie czynił. Wyczytawszy co nowego w księgach, szedł do znajomych adeptów hermetycznych tajni i tam próbował materiałami i narzędziami cudzymi. Tu więc w domu urywkowe tylko, pojedyncze recipiensy, retorty i flaszki z precipitami zdradzały alchemika.

Więcej nad to było śladów kabały, hebrejskiej, rachunków astrologicznych bałamutnych, horoskopów i niezrozumiałych jakichś wykreśleń. Na ścianach nie było tych ciekawości upodobanych mędrcom dawnych czasów, ani skór wężowych, ani wypchanego krokodyla, ani mumij, ani kości trupich, których zresztą Żyd bez narażenia się u swoich współwyznawców na imię niedowiarka, chować by nie mógł.

Natomiast wisiały szuby, suknie, broń bogata, pasy itp. w zastaw zapewne wzięte fanty... Druga izba, wpółciemna, pełna była kufrów, skrzyń, odzienia, pudeł, pudełek.

Tak prozaicznie- wcale wyglądał ten tajnik Hahngolda... Nic w nim dla pochwalenia się, nic dla wygody własnej... Łóżko twarde i wąskie, krzesło, z którego powychodziły włosy, na którym porozpadała się skóra, lichtarz mosiężny, dzban cynowy i drugi porcelanowy z pokryciem miedzianym. Okna zakratowane ledwie przepuszczały światło, zamykały je wewnątrz jeszcze okiennice kute i grube, widoku z nich żadnego, powietrza mało, światło smutne.

A jednak nigdzie lepiej, nigdzie milej ł wygodniej nie przesiadywał Hahngold jak u siebie; zatopiony w medytacjach nad tajniami Talmudu i Kabały chaldejskiej, nie zważał na to, co go otaczało.

A nie był to jeden z tych mędrców izraelskich, co dla nauki zapominają o świecie i tracą wszelką władzę praktycznego prowadzenia się. Hahngold i pracował po swojemu w księgach, i ruszał się po świecie. Wszędzie go było pełno. Niemal wszystkich znał profesorów akademii, zachodził do królewskiego zamku, włóczył się po pałacach, pisał horoskopy, przepowiadał z ręki, wróżył z liter przypadkiem otwartej księgi, smażył w tyglu mniemane złoto, a oprócz tego pożyczał pieniądze na zastawy, na lichwę, podejmował się szpiegostw i najrozmaitszych spraw, byle mu one wypłacały czas stracony. Niczym nie gardził, co tylko zysk przynieść mogło. Magazyny obok jego domu będące zawierały mnóstwo kosztownych towarów, które od kupców brał zastawą. Wszystko tam znalazłeś, począwszy od zboża aż do złota i pereł.

Następujący dzień miał się już ku zachodowi, gdy znajoma nam Agata, zmęczona i zbladła ze znużenia, pukała do furty kampsora. Dwa ogromne psy ozwały się z łańcuchów naszczekując, a Żydówka wybiegła odsunąć okienko i spojrzeć na przybywającego.

— Czego tam chcecie — spytała — tu  jałmużny nie dają. Idźcie sobie.

— Ja nie po jałmużnę przychodzę — odezwała się kobieta  — ale za ważną sprawą; powiedzcie Hahngoldowi, że tu idzie o to dziecko, o którym mówił Lagusowi.

Kobieta ruszyła ramionami i odeszła.

Długo musiała czekać Agata, nim jej furtę otworzono, nareszcie pisnęły wrzeciądze i wpuszczono ją na podwórze.

Hahngold w czarnym żupanie gładził brodę na ganku. Spojrzał, brwi namarszczył i pokiwał głową, niecierpliwym ruchem ręki przesunął jarmułkę i splunął.

— Lagus cię przysłał?

— Nie... ale potrzebuję z wami pomówić na osobności.

— Któż cię przysłał?

— Samam przyszła.

— Za czym?

— Pomówim na osobności.

— Mówcie, mówcie, co tam chcecie, ja czasu nie mam.

Słyszałam waszą wczorajszą rozmowę z Lagusem...

— I cóż? — spytał Żyd obojętnie, wykrzywiając gębę wzgardliwie.

— Wiem, o kogo wam idzie i kto was namówił na to.

— I cóż? — tak samo powtórzył Żyd.

— Mogłabym was wydać i oskarżyć... Hahngold zaśmiał się na głos, plunął kilka razy i zawołał na

służącą. — Czekajcie, czekajcie, to nie koniec — dodała Agata.

— I cóż? — znowu po swojemu dodał Żyd.

— Wiele wam za stracenie dziecka obiecano?

—Co wam do tego?

— I  bardzo!.Ja wam w dwójnasób obiecuję, jeśli tego nie uczynicie, a pomożecie nam. — Komu?

—Temu dziecięciu. Hahngold ramionami ruszył. — Żebraczka, baba spod kościoła! — dodał.

— Tak, tak! ale nie ja wam obiecuję, a matka. Ty wiesz, on ma matkę.

— Ona zginęła.

— Ona nie zginęła, żyje... jest tu i wkrótce...

Żyd pilniej począł się przysłuchiwać, sam nie wiedział, wierzyć czy nie wierzyć, śmiać się czy umawiać. Z jednej strony pędziła go chęć zysku, z drugiej lękał się oszukaństwa, osoba wybrana do poselstwa go dziwiła. Ale wkrótce począł rozumować, że zmyślona żebraczka umyślnie strój taki dla niepoznania przybrała. Ta myśl niespokoić go poczęła.

— Ale majątki nie w waszym ręku — rzekł po cichu — co wy możecie.

— Wiecie albo nie, że matka zna dobrze króla pana, bo się na dworze królowej starej chowała. Król jej majętności zagrabione oddać przymusi, ona do króla wprost udała się... On tu wkrótce przybędzie... Marny dowody na księcia, mamy je w ręku...

Żyd począł się niespokoić.

— Co tu gadać — rzekł — ja tak nic nie mogę prędko robić, przyjdźcie jutro, przynieście pieniędzy, jak najwięcej pieniędzy,

inaczej nie uwierzę.

Wskazał na furtę, kiwnął głową i zabierał się wchodzić do domu, gdy u furty właśnie stukać znowu poczęto, wybiegła sługa, Hahngold zatrzymał się w ganku.

Agata nie okazując po sobie pomieszania w milczeniu ode szła.

Dopełniła, co zamierzyła, resztę polecając Bogu.

Nowy przybyły był mężczyzną małego wzrostu, blondyn, nie wykwintnie, ale z cudzoziemska ubrany. Biała kresa otaczała twarz rumianą, kręcącymi się puklami włosów ocienioną, na nim. zielona aksamitna krótka suknia z ozdobami takiegoż atłasu, płaszczyk czarny na ramieniu, kapelusik z piórem czarnym, szpada stercząca u boku na szarfie haftowanej złotem, na nogach trzewiki z zielonymi wypustki i puklami wstążek takiegoż koloru; Zatrzymał się u furtki, a ujrzawszy Żyda pozdrowił go żartobliwym:

Szulim lachem.

Doszedłszy do ganku podał rękę kampsorowi, uśmiechając się poprawił włosy i siadając na ławce spytał:

  A cóż?

— Jeszcze nic — rzekł Żyd obojętnie — i zdaje się, że na niczym nawet skończy.

  Jak to?

— Trudniej to, niż się wam zdaje.

— Trudno! trudno! Chcesz chyba co utargować więcej, rebe. Ale to trzeba mówić, a nie szukać trudności, których nie ma.

Żyd po swojemu wzgardliwie ruszył ramionami i wskazał na wychodzącą z podwórka żebraczkę.

— Cóż to ma za związek?

— Ona także w tym interesie przychodziła...

Kto?

Ta kobieta?

— Ta kobieta! — I nieznajomy powstał z ławki żywo. — Od kogo?

— Od matki. — Matka nie żyje.

— Żyje — odpowiedział Żyd zimno.

Niespokojność zielono ubranego, jegomościa wzrastała, chociaż ją pokryć usiłował, i przybierając postawę żartobliwą dodał:

— Żartujecie sobie ze mnie... Gdzież ona jest? — Udała się do króla

Nieznajomy pobladł.

— Kto wam to mówił?

  Kto? co wam do tego, kiedy nie wierzycie.

— Ale to być nie może.

— Nu... to i dobrze.

— A nasza umowa?

— Co to za umowa?

  Myślicie ją zrywać? — żywo spytał zielono ubrany.

— Ona się sama zerwała — odpowiedział Żyd;

— Więc dobrze...— I powstał z ławki, a twarz mu się zarumieniła. — Znajdziem kogo innego na wasze miejsce.

— I owszem.

Nieznajomy straszył odejściem swoim Żyda, ale widać było że i sam nierad odchodził. Żyd stał zimny i nieporuszony. — Cóż będzie?

— Cóż chcecie, żeby było?

— Stoi umowa, czy nie? Słowo i koniec.

— Ja nie chcę się w to mieszać. Sprawa już u króla.

— Kto wam nabił głowę tymi baśniami... Wy chcecie więcej pieniędzy?... Dodam więc.

— Dodajcie w dwójnasób, a będzie jeszcze za mało — rzekł Żyd.

— W dwójnasób? — zawołał nieznajomy niecierpliwie... — Ja z drugiej strony będę miał więcej.

— Z jakiej drugiej strony, kiedy jej nie ma... Matka nie żyje.

— Ona żyje. Ona przyjechała do Tykocina.

— To być nie może, — Zobaczycie.

— Jakieś oszustwo.

— Wszak król ją zna dobrze, on osądzi.

Przybyły z niecierpliwością targnął kapelusz, zżymał się, klął po cichu i palce zagryzłszy stanął zadumawszy się mimo woli, pomimo że udawać chciał obojętność.

— Ale na wszystko można znaleźć radę — dorzucił Hahngold.

— Zapewne — mruknął nieznajomy — zawsze jest jakaś rada;

— Dziecko można jeszcze zawczasu uprzątnąć, nim król do Krakowa przyjedzie.

— Wszakżeśmy o to się umówili.

— Umówili, prawda, ale ja myślałem, że to łatwo przyjdzie, a to i bardzo trudno. Jego strzegą.

— Kto go strzeże?

— Kto? Niewidomi, nieznajomi ludzie. Jakieś kobiety, jacyś szlachta, co nad nim czuwają nieustannie.

— To niepojęta — zgrzytając zębami przerwał przybyły, którego twarz rumiana zmieniła się w pąsową, a rubaszny wyraz twarzy ustąpił gniewliwemu.

— Pieniędzy! — szepnął Żyd — a dziś się wszystko skończ...

— Wiele?

  — Dwa razy tyle, cośmy się umówili.

— Dwa razy... oszalałeś! Ja nie mam nawet tyle i chyba...

— To na cóż nam darmo gadać? Bądźcie zdrowi...

— Czekaj, czekaj... ostatnie słowo... dam dwa razy tyle, i dziś, dziś dziecka w Krakowie nie będzie? Nie będzie — rzekł Żyd.

— Słowo?

— Słowo i ręka, a pieniądze.

—Dam w zastaw klejnoty.

— Gdzie one są?

Nieznajomy zdawał się namyślać, wahać, niespokoić, a nareszcie dodał:

— Jak zobaczę, że wy swego dopełnicie, ja je oddam.

— Hm! — wzgardliwie rzekł Żyd — a kto za was ręczy?

  — Szlacheckie słowo! .

— Ten, co się o takie rzeczy jak wy umawia, nie może dać szlacheckiego słowa.

Nieznajomy zapłonił się, zżymnął. 

Do stu kaduków — zakrzyczał — a kto mi zaręczy za was? Hahngold.

— Co to jest? nie krzyczcie tak! dajcie mnie pokój... Ja i was, i waszej wiary nie chcę... Bądźcie zdrowi.

— Gdybym nawet oddał wam pieniądze czy klejnoty, wyście gotowi mi znowu powiedzieć jutro 6 nowych trudnościach i więcej wymagać.

— To być może — rzekł Żyd spokojniej.

— Więc cóż? — Dobranoc i po wszystkim, bo już późno;

— Czekaj... ja stąd tak nie odejdę... wyście mnie zawiedli, ja...

Nu... co?

— Ja się mścić będę! — zakrzyczał rwąc za rękaw Żyda nieznajomy.

Hahngold rozśmiał się.

— A to jak? — spytał szydersko.

To  mówiąc zmarszczył brwi, splunął, odwrócił się tyłem i porzucił nieznajomego na ganku. Służąca poszła mu furtę otworzyć. Zmierzchło już zupełnie, gdy zielono ubrany posłaniec skoczył na ulicę z oznakami najwyższej niecierpliwości.

Hahngold wyjrzał za nim i uśmiechnął się mówiąc do siebie: — Jutro przyjdzie.

IX

 

LAGUS

 

W bursie, do której wpisany był Maciek, panował nazajutrz rozruch, jaki zwykle oznajmuje wyjście żaków ze szkoły. Było to po południu. Pudłowski kręcił w zaniku kluczem dobywając się do swego mieszkania, dziatwa tymczasem zbiegała hałasując ze wschodów, śpiewała, krzyczała i rzucając po kątach książki, linie, papiery, wybierała się za jałmużną.

U drzwi pod obrazem św. Grzegorza biskupa dzielili się żacy na kupki pobrawszy garnuszki swoje w ręce, książki pod pachę, torebki na plecy.

Każda gromadka puszczała się w swoją stronę rozpoczynając śpiewać cienkimi głosy pieśni znajome mieszczanom krakowskim, wywołujące jałmużnę.

Jedni usiedli niedaleko bursy, pod murem cmentarza i  kościoła, wywodząc śpiew i czekając miłosierdzia przechodzących, drudzy puścili się samopas do domów, w których służbę sprawując kawałek chleba zapewniony mieli, inni kupkami w porządku od bramy do bramy idąc, u każdej się zastanawiali i śpiewali póty, aż im otworzono i rzucono zwykły datek w garnuszki i torebki. Ten datek równo się potem między żebrzącą dzielił gromadkę. Pieśni śpiewane były po większej części nabożne, a zwykła i najstosowniejsza: O Opatrzności. Bo i dzieci te jakże podobne były ptaszętom pieśni, którym ojciec niebieski zsyła ziarno pokarmu.

Lecz w tej pielgrzymce ciężkiej, a co dzień powtarzanej, ile przykrości do zniesienia? ile utrapień dla dzieci... Ile drzwi nie litościwie zamkniętych? ile szyderstwa czasem?

Tam strach żaków, indziej skąpstwo zapierały wrota. Domy możnych i szlachty omijali żacy, do nich tylko w święta z dialogami i pieśnią uczęszczając, codzienna kwesta odbywała się najwięcej i wyłącznie prawie po mieszczanach.

Wesołe, choć głodne gromadki często się w tej wędrówce z drogi zbijały. Ukazywał się Żyd, ten nieprzyjaciel żaka główny, wszyscy sypali się na niego i póty szturchali, póki nieprawego kozubalca nie wymogli. Starsi zaglądali pod czółka i zasłony mieszczek przechodzących, wedle upodobania grzecznym słówkiem lub ostrą przymówką je witając. Młodsi zwracali się z drogi dla ptaszęcia, dla popatrzenia na różowe i złociste straganów owoce i bułki.

Im dalej tak szli żacy, tym kupki zmniejszały coraz i dzieliły. Niektórzy mieli upodobane swoje wrota i wyrzekając się zbiorowej jałmużny udawali po swoją.

W jednej z tych gromadek, wybiegających jak czarne mrówki z bursy, był Maciek Skowronek, Pawełek Soroka, a na czele Urwis.

Ten wytuzawszy już Maćka za to, co nazywał nieposłuszeństwem w dzień św. Gawła popełnionym, szedł na czele orszaku przez kilkanaście kroków, głośniej od innych pieśń zawodząc. Potem jakby coś przypomniawszy sobie zamilkł, zawrócił i wprost zbliżył do Maćka, którego pochwyciwszy za rękę uprowadził na stronę.  

— Słuchaj no — rzekł — ty pamiętasz, jakiegom ci guza nabił?

— Juściż pamiętać muszę, bo go jeszcze mam. — To dobrze... niech ci to będzie nauką, żebyś starszych słuchał. A teraz za guza ci nagrodzę. Choć tylko ze mną. — Dokąd?

— Co ci do tego? Nie będziesz pewnie żałował. — Na cóż się mamy od braci oddzielać? — Zobaczysz na co.

— Porzućcie mnie, weźcie Pawełka Sorokę, ja pójdę ze swymi...

— Ale kiedy ja ci każę iść z sobą!

— Zmiłuj się, daj mi pokój!

Urwis nastawił ogromnego kułaka i podsunął go pod nos Maćkowi. — Widzisz? — spytał z flegmą;

— Widzę — rzekł drżący chłopiec i umknął w tej chwili puściwszy się jak strzała naprzód ulicą. Urwis podkasał poły, nasadził mocniej czapkę i za nim.

Na próżno wysilał się Maciek, bo co chwila bliżej niego był Urwis, któren groźbami i przekleństwy ścigał uciekające dziecię.

Na zawrocie ku rynkowi wielkiemu porwał Urwis za ramię żaczka i uderzywszy go silnie w głowę zmusił się zatrzymać. Maciek padł na kamienie płacząc.

— Cicho, błaźnie, cicho! Dam ci pokój, a milcz i chodź ze mną. Słyszysz, chodź ze mną!

— Idę — smutnie łkając wyjąkał wstając sierota. — Idę, ale gdzież mnie prowadzisz?

— Pod kościół do Panny Marii, tam jest ktoś, co się z tobą chce widzieć.

Maciek, któremu na myśl przyszła Agata, stanął, oczyma błysnął i weselej już odpowiedział Urwisowi.

— Czemużeście mi tego wprzód nie powiedzieli, ja wiem, kto tam na mnie czeka i sam pójdę.

— Nie, nie, ja cię zaprowadzę —  trochę zdziwiony odrzekł Urwis — to bezpieczniej będzie.

— Chodźmy.

I szybko puścili się ku kościołowi, w którym właśnie sobotni odprawiał się nieszpór; a na cmentarzu, kruchcie i na ulicy zasiedli dziadowie, wyciągali ręce śpiewając różaniec. Z daleka dał jakiś znak Urwis, z tej ciżby powstał olbrzymiego wzrostu dziad, z koszturem w ręku i dosyć szybko pośpieszył ku żakom

Był to Lagus, straszniejszy niż kiedy, bo z obnażonymi nogami, które już pokrywały narwane i rozgnojone rany od jaskru i wilczego łyka. Pomimo tych ran jednak szedł żwawo. Na widok jego, przypomniawszy sobie, gdzie go widział, Maciek przerażony chciał uciekać, ale Lagus już był tuż, a Urwis pilnie go wstrzymywał.

— To on?

To on — odparł Urwis — macie go i róbcie, co wiecie. — Za mną, chłopcze — rzekł dziad biorąc go za rękę. — Dokąd? po co? — wyrywając się zakrzyczał sierota — Jakie macie prawo mnie zatrzymywać? O Boże, ratujcie! ratujcie!

— Cicho! cicho! szarańczo — odfuknął Lagus — na próżno się zapierasz i wrzeszczysz, moje ty dziecko jesteś i musisz iść za ojcem.

— Za ojcem! — głośniej jeszcze zapłakał żak szarpiąc się. — Na Boga! ratujcie, ratujcie mnie.

— Cicho! bo ci ręce połamię — odrzekł ponuro Lagus— ręce i nogi połamię, niecnoto. Idź, nie opieraj się i nie, krzycz, bo ci łeb o ścianę rozbiję. Idź, mówię, a nic ci się złego nie stanie.

— Ale dokądże mnie prowadzicie?

  Milcz, dzieciuchu, milcz.

Pomimo gróźb, Maciek nie przestawał wzywać ratunku ludzi i gdy mimo kościoła przechodzili, spodziewając się, że tam być musi Agata, znowu głośniej jeszcze krzyczeć począł. Ale nikt nawet głowy na wołanie nie odwrócił; przechodzący myśleli, że dziad prowadzi własne krnąbrne dziecko. Lagus tymczasem wlokąc za sobą Maćka pospieszał.

Już byli uszli kilkaset kroków, a dziad ściskając rękę żaka w żelaznej swej dłoni burczał ciągle na płaczącego, gdy na zawrocie w uliczkę oko w oko spotkali się z panem Czuryłą.

W szaraczkowej swej kapocie, podpierając się kijem, stary szlachcic kroczył powolnie, gdy naprzód głos dziecka, potem widok jego uderzył zamyślonego.

Czuryło poznał sierotę i podnosząc kij, cały sczerwieniony zastąpił drogę dziadowi.

— Stój, łajdaku — zawołał — gdzie to dziecko wleczesz? Lagus zmieszał się, a Maciek począł wołać:

— Ratuj mnie, panie! ratuj mnie, panie!

— To moje dziecko, co wam, dokąd je prowadzę.

— Kłamiesz, złodzieju! — zawołał Czuryło — nie twoje, ja je znam; to Maciek sierota, gdzie go prowadzisz! Puść go zaraz, a nie, to ci łeb rozbiję.

Lagus zdawał się chwilę rozmyślać, potem nagle porwał żaka oburącz i jak piórko na plecy zarzuciwszy puścił się uciekać. Ale Czuryło drogę mu zastępując kijem po łbie uderzył.

Jedną ręką trzymając żaka, żebrak drugą świsnął potężnym swoim koszturem, który czapkę tylko z głowy szlachcicowi zrzucił. Na krzyk dziecka i Czuryły okna się pootwierały, na ulicę, ale nim ciekawi dobiec potrafili, już żebrak zepchnąwszy starca puścił się szybko dalej. Szlachcic, odurzony razem i upadkiem, ostatkiem sił jeszcze rzucił się gonić za Lagusem.

Na próżno; żebrak wkrótce zniknął na zakręcie. Wybiegli mieszczanie poczęli zatrzymywać pana Czuryłę i rozpytywać go

Opowiadanie, choć krótkie, zabrało chwilę czasu, kilku zaraz puściło się w pogoń na różne strony, ale za późno. Lagus skrył się między budowlami gdzieś i zawiązawszy chłopcu gębę szmatą, przycisnąwszy dłonią, czekał, aby się uspokojono.

Tymczasem, jak z małej częstokroć rzeczy, rozruch w mieście powstaje; wołanie pana Czuryły, rozbieżenie się kilku ludzi, zruszyło wszystkich, pootwierały się okna, powybiegały kobiety, zaczęły się formować kupki ludzi i z ulicy w ulicę najdziksze przebiegać poczęły wieści. Jedni mówili o pożarze, drudzy o rozboju, inni o porwaniu dziecka, inni o pochwyceniu kobiety, inni o gwałcie popełnionym na kościele, inni o samobójstwie.

Czuryło rzuciwszy nagromadzonych w miejscu, gdzie się spotkał z żebrakiem, pospieszył do bursy. Po drodze spotkał gromadki idących za jałmużną i kilką słowy opowiedział im o porwanym żaku.

Natychmiast wrzaskiem rozległa się ulica, wszyscy spod kościołów, spod figur, z domów, chodzący za chlebem i jedzeniem, skupili się i rzucili w różne strony, zwołując bracią zewsząd do wspólnej obrony. Wnet przerobiono ten wypadek na napaść żydowską, na zamordowanie żaka przez Izraelitów. Przechodzący Żydzi napadnieni, odarci, bliższe domy żydowskie zrabowane.

Noc już była, a tumult wzmagał się jeszcze. Na próżno seniorowie wyszli i profesorowie kolegiów, aby uśmierzyć rozruch, który się obiecywał przerodzić w ogólne zamieszanie i pociągnąć całą młódź uczącą.

Jak zwykle żakom przestrachu tylko było potrzeba do wrzawy. Historia Maćka sieroty, coraz dziwniej opowiadana, rozżarzała niechęć przeciw Żydom. Rozstawiono po ulicach straże, obsadzono drogi na przedmieścia, a kupy zbrojne w kije, ożogi, szable, przebiegały po rynkach i aż po ciemnych zakątkach miasta. Wszystkie domy pozatarasowywano, z mieszczan nikt już nie śmiał wyjrzeć na miasto i głowy tylko ciekawszych wyzierały przez wpółotwarte okna.

Z ciemnej uliczki powolnym krokiem wysunął się Lagus, sam jeden, podpierając koszturem i stękając. Spotkał się z kupą żaków, która go zatrzymała.

— Skąd idziesz, sprośny dziadzie? — krzyczały dzieci.

— Skąd, zwyczajnie z włóczęgi, dziateńki, za jałmużną. Ale co wara takiego, że po nocach wrzawę robicie?

— Żydzi żaka porwali! — zawołali wszyscy, — Żydzi, Żydzi! Bij Żydów!

— Patrzcie niewiernych — dodał dziad — zawsze swoje zawsze swoje, taki to prawda, że im do macy krew potrzebna chrześcijańska! I jakże to było?

— Szlachcic na swoje oczy widział, jak odarty Żyd. — Taki widział.

— Na swoje oczy, nawet go Żyd pobił.

  Ale nie Żyd — zawołał ktoś z boku — tylko dziad, patrzajcie, to może ten sam.

Lagus zadrżał.

— Dziad! o to już, dziateńki, złość ludzka! Co im dziadowie zawinili? Dziad! a po co dziadu dziecko?

I począwszy mruczeć pacierz odsunął się kilka kroków. Wtem Czuryło pilnujący się ulic ciągle ujrzał Lagusa,

— Trzymajcie dziada — zawołał — to on! to on!

— Łapaj, goń!

Ale Lagus puścił się, co miał sił, ulicą i roztrącał, w prawo i lewo koszturem machając, żaków. Byłby pewnie umknął, gdyby nie Agata, która rozstawiwszy ręce, rozkrzyżowana, drogę mu zastąpiła. Lagus, nie mogąc się w pędzie wstrzymać, wywrócił i padł. Żacy przybiegli i krzyczącego, wyrywającego się, pochwycili. Nadbiegł Czuryło.

— Gdzieś podział dziecko? — zawołał — mów, gdzie je podziałeś?

— Ja? dziecko? jakie dziecko? —  I Lagus jęczeć począł. — Co chcecie od biednego żebraka.

— Czegóżeś uciekał — przerwał bijąc go szlachcic;

— Przeląkłem się! panie. Na Boga, puśćcie mnie, czego chcecie od biednego nędzarza? co wam winien?

— To on go porwał, to on — powtarzał Czuryło — wiązać go i na ratusz do więzienia.

— Do więzienia! — krzyczała Agata przychodząc do przytomności. — Mów, mów, co zrobiłeś z dziecięciem?

— Z jakim dziecięciem? — ach! zlitujcie się, zlitujcie się! To Żydzi! to Żydzi, to nie ja! ten szlachcic sam nie wie, co mówi. Puśćcie mnie.

Gdy tak krzyczą i kupa pospólstwa coraz większa dokoła się zbiega, a żacy Lagusa krępować myślą, dzwon kościelny, jeden i drugi, ozwał się ponuro na pożar.

— Gore! gore! — krzyknęło kilka głosów.

— Gore! — głośniej jeszcze wrzasnął dziad.

—Trzymajcie go! — wołał Czuryło — trzymajcie go!

Agata i szlachcic uczepili się Lagusa, gdyż w tej chwili żacy zapomniawszy o wszystkim poczęli podnosić głowy, szukając łuny na niebie.

Urwis tymczasem w  pośrodku stojąc odwoływał swoich do ognia. Dziad obejrzał się tylko, strzęsnął, zamachnął kijem i widząc, że nań mniej zważają, między ciemne domostwa uciekł.

Dzwony coraz głośniej, jeden za drugim, ze wszystkich krańców miasta wołały: Gore! gore! Lud przerażony szukając ognia i  żacy puścili się także na ratunek do pożaru.

TOM DRUGI

 

I

 

GANEK PLEBANII

 

Pogodny ranek późnej jesieni świecił nad proszowicką okolicą.; Słońce przebiwszy sine i białawe chmury pędzące z zachodu-północy na wschód, blado jaśniało na niebieskawym tle oczyszczonego sklepienia. Wiatr unosił żółte i brunatne liście drzew i kręcił tumanami piasku świszcząc żałośnie między drzewami i budowlami. Długie nici pajęcze osnuły łodygi zeschłych kwiatów, gałęzie drzew i powiewały unosząc się w powietrzu. Z daleka siniały góry, żółciały łąki, ciemniały, stłuczone ścierniska, a drzewa odarte z zieloności resztą sukienek żółtych i czerwonych odbijały na szarych przestrzeniach.

I ptastwo świergotliwe umilkło.

Wróble tylko bawiły się ćwierkając pod strzechami domostw, kruki i kawki kracząc pędziły z gajów na łąki, z łąk na posiane pola, zieloną wesołą runią okryte.

Piękny ten dzień jesieni był jak wesoły dzionek starości rzeźwej, zdrowej, ale niemniej jednak starej. Pomimo przygrzewającego słońca chłód był w powiewie wiatru, trawy zmarłe szeleściały dziko pod nogami, liście krzyczały nadeptane, wołając: Jutro zima. I kruki krakały: Zima, i wróbel ćwiergotał o mrozach.

A ludziom podobała się przedłużona jesień i ciepło, bo wieśniacy przewracali ziemię, wytrząsali nawozy, a miło im też być musiało siąść na progu chaty, spocząć i obejrzeć się. Wesela i skrzypki brzmiały dokoła, ślub się spotykał ze ślubem i nowożeńcy wzajem błogosławili. W dolinie leżała wioska otoczona sadami, teraz już czerniejącymi tylko, rzędem jeden za drugim bielały kominy, wznosiły się dachy; dwór kędyś dalej, bo go nie widać, tylko w górnym końcu wsi kupa gęsta drzew starych otoczyła bielejący kościółek z wystrzeloną wieżyczką i czarnym krzyżykiem. Kościółek to stary, z boku podparł się na szkarpach, które go jak kule starca podtrzymują; czoło trójkątne, ząbkowane, z owalnym głęboko wsuniętym oknem, świeci czerwonymi i polewanymi cegiełkami. W dwóch wyżłobieniach stoją dwaj święci pańscy, biskupi z mitrami na głowie, z pastorałami w ręku, księgami Otwartymi na kolanach. Poznasz starą budowę, bo ją ziemia dokoła zasunęła i wchodząc do środka troje schodków przebyć musisz; a mur gruby jak dawniej tylko stawiano, a od czoła w nim, jak czarne oczy, czarne strzelnice widne z dala. Ponad dachem spiczastym wznosi się wycinana kopułka czarna ze dzwonkiem i krzyżykiem, z której wywieszają w czasie czterdziestogodzinnego nabożeństwa chorągiewkę czerwoną.

Obok kościołka dzwonnica, tak stara jak on, nie tynkowana, z dachem stromym, z krzyżem żelaznym, z sześcią różnej wielkości dzwonami. Dokoła domu Bożego toczy się gruby mur we framugi, z bramą warowną, a na węgłach dwie kośnice stoją. W jednej katafalk stary i kości kupa, a w drugiej skład kamieni i gruzu, mieszkanie sów i wróbli, przytulisko jaskółek. W rząd przy murze stare lipy wychyliły głowy na świat ze cmentarza i patrzą w okolicę szumiąc coś do siebie, rozmawiają tajemniczo nad grobami. A gdy wicher zawyje — mowa ich namiętna i gniewliwa, gdy niebo pogodne — milczą i drzemią. Zieloną darnią porósł cmentarz przy kościołku. Dwie ścieżki żółte suną się przez ciemną darń: jedna do bramy kościoła, druga od kościoła do dzwonnicy; wydeptana trawa zieleni się jednak na drożynie do kośnicy. A po cmentarzu wypukło podnoszą się stare mogiły zarosłe i wypukłej jeszcze żółte nowe usypy. Na jednych krzyżyk drewniany, na drugich wątła brzózka, czarny świerk, gdzie indziej kamień głęboko zapadły, piorunem strzaskany a mchami porosły, pokrzywy pozginały się nad nim, zewsząd zakryły go oczom ludzkim, mchy zarosły w głoskach napisu. Na framugach muru cmentarnego zblakły malowania i napisy, połupały się kamienie grobowe, i widać tylko w płomieniach dusze zmarłe wyciągające ręce do góry i żebrzące litości, widać tylko szare okruchy głazów, pocięte niewyraźnymi już głoskami.

W tyle cmentarza niewielka bramka otwiera się na wysadzoną lipami młodszymi uliczkę, wiodącą do plebanii otoczonej drzewy, opasanej murkami i płotami. Na dziedzińczyku, obrosłym dziką różą, bzem i czeremchą, stoi domek maleńki o kilku oknach wąskich,

o ganku na słupkach z ławkami, o dachu słomianym, kominach pierzastych. Przed nim sadzaweczka pełna kaczek i gęsi, chodzą w podwórku jędyki, trzepioczą się kury, leży ogromny spasły wieprz ryjem do góry. Spoza plebanii wysuwają się wiśniowe

i śliwkowe drzewa owocowego ogródka. Na prawo duży, trochę pusto wyglądający murowany budynek o jednym kominie, jednych drzwiach i trojgu okien. Ale okna pozalepiane, tynki poobrywane i drzwi na jednej tylko wiszą zawiasie. Jeszcze dalej, to stajenka, to chlewki, to szopki i brogi księdza plebana.

Na ganku, na ławkach dębowych, siedzi naprzód stary dziad w szarej opończy, krzyżem sinym naznaczonej, skórzanym pasem ściągniętej, na siwej głowie czapeczka z uszami, spod niej poorane wygląda czoło, blady kościsty nos zwisły na wargi i szara broda, to dzwonnik kościelny, stary Grzegorz.

Obok niego dziwaczna postać klechy organisty, długiego, chudego, ze spiczastą jak dach kościelny głową, krótko ostrzyżoną i najeżonym włosem do góry. Twarz jego siwoczerwona, nos czerwonosiny, usta sine, czoło czerwone, policzki pomarańczowe. Broda dawno nie golona powychodziła grubymi czarnoszpakowatymi włosy na wierzch, niżej szyja, podobna jędyczej, z pomarszczoną, brunatną skórą nagą, wystaje z zapiętej sukni; kilka dorodnych brodawek zdobi, tę twarz, w  barwy bogatą, a strzegą jej dwie wieże, dwoje uszu kosmatych, odstających, zwisłych. To klecha organista.

Dalej rozsiadł się na ławie i sparł o ścianę w giermaku ciemnym rektor szkoły, alias magister, trochę otyły, zupełnie łysy, blady, nalany, z troistym. podbródkiem, oczyma małymi, policzki wiszącymi, brwią namarszczoną. Postać to groźna nawet gdy się uśmiecha, a tak nawykła do surowości, że jej się czoło łyse za lada słówkiem fałduje, usta nadymają jakby do łajania, nozdrza rozpierają sapiąc.

Za magistrem usiadł Albertus klecha. O! i ta pocieszna zaiste figura, bo półklesza, półżołnierska. Giermak ci to na nim łatany, ale kusy, ale spięty; czapczyna na ucho przewalona, nogę na nogę założył i poświstuje. Wąs mu się kręci koło nosa, a pod szyją coś by broda;

Twarz chuda, kości z niej powyskakiwały, aż skórę pomarszczyły na policzkach, na skroniach, koło oczów. A marszczki Albertusowej twarzy niegroźne są ani smutne, wszystkie się śmieją, chichoczą, wszystkie stworzył uśmiech, każdą wyryła radość i naznaczyła piętnem swoim. Siwe oczki mają się ochotę przymrużać, usta szerokie same się rozchodzą, nos drga cały i skakać się zdaje z radości. I kto pojmie patrząc na strój odarty, łatany, za-plamiony, czego się on u licha tak cieszy? Choć goło, ale wesoło! to prawidła życia Albertusowego, wszakże go zapewne znacie?

Na ostatek jeszcze jedna, jeszcze jedna osoba, co ją widzicie na progu, należy do zgromadzenia i czynny bierze udział w rozmowie. To Magda, księża gospodyni lub pospoliciej kucharka, krakowianka rodem, herod baba. Dość spojrzeć, aby się, na niej poznać.

Nie otyła i nie chuda, raczej jednak koścista i żylasta niż mięsista, pani Magda doszła już może lat pięćdziesięciu, ale się krzepko trzymać Pomarszczona twarz rumiana jeszcze i świecąca, oczy siwe żyją i latają w źrenicach, tylko brwi nadto już odrosłe trochę je osłaniać poczęły zbyteczną wegetacją nie najwdzięczniejszego koloru. Bo w tych włosach, zapewne pod różnymi wpływy i w różnych epokach wyrosłych, są i ciemnawe, są i cienkie, są i olbrzymiej grubości. Wprawdzie i oczy otoczyły się już różową obwódką, ale to im tylko wyrazu dodaje. Mówiliśmy o rumianych i błyszczących policzkach, które żółty meszek obsiadł, zwłaszcza na brodzie i koło nosa. Nos dawniej miławo zadarty, dziś się otworzył do zbytku i rozszerzył zdradziecko. Usta wklęsły i usunęły w głąb po stracie zębów, z których jeden tylko wytrzymalszy na przedzie, cytrynową powleczony barwą i jeden czarny, trochę wyszczerbiony, na świadectwo o przeszłości pozostali. Broda wprawdzie wyskoczyła zbytecznie na świat, ale wszystko czas swój mieć musi, i broda też świata skosztować potrzebuje Teraz na nią najpierwszą kapie z łyżki strawa. I sprawiedliwie, Włosy pani Magdy są tego niepewnego koloru, któren z pomieszania siwych i blond powstaje, ale nie jest bez wdzięku, zwłaszcza gdy go zdobi pierze i pył.

Otóż i wizerunek gospodyni, ale martwy i bez życia, bo mu braknie wyrazu odwagi, pewności siebie, energii, jaki zdobi Magdę. Podpasana fartuchem, z głową chustką obwiązaną, z warzęchą w ręku, kluczem za pas wetkniętym, woreczkiem skórzanym z jednej strony a koronką z drugiej — Magda wesoło przedrwiwa się z dzwonnika, Wojtaszka , organisty i magistra.

Z kogo bo się Magda nie śmieje! Sam staruszek ksiądz pleban miesza się widocznie, gdy Magda puści mu język mimo uszu i dowodzić zacznie czego, a obcy, a żacy, a dziadowie truchleją wpadłszy w jej szpony.

Taką jest pani Magda, ale nie zawsze taką była. Życie jej przeszłe pełne niedocieczonych tajemnic; wzdycha wspominając ubiegłe lata, a gdy piwa wypije, a dobrego, czasem nawet wyrwie się jej wielce znaczące słowo, nieraz przez dzwonnika podsłuchane i powtarzane tajemniczo organiście.

Ej! nie wiecie, ktom była!

Kto była? nikt w świecie nie wie. — Już starą przywędrowała na plebanię i z początku pokorna, potulna, usłużna, służby, się podjęła zamiatając prochy przed plebanem, uśmiechając do dzwonnika nawet, kłaniając grzecznie rektorowi. Niestety! to był tylko miodowy miesiąc jej służby, póki zaufania wszystkich i wszystkich — wszystkich nie otrzymała kluczów; powoli potem gburować już zaczęła naprzód dzwonnika,. potem sarkać na Albertusa, potem wymyślać na żarłoczność organisty, obojętnie poglądać na rektora, a finalnie pozwoliła sobie nawet verba veritatis delikatnie powiedzieć plebanowi. Ostatecznie i łajać go zdało się jej wkrótce potrzebnym, tak była pewną, że się bez niej obejść nie mogą i że do niej przywykli na zawsze. Magda stanęła wkrótce na czele rządów w plebanii. Były i usiłowania wybicia się, i próby usamowolnienia, ale Magda trzymając w ręku klucze spiżarni pokonała nimi wewnętrznych nieprzyjaciół; pierwszy Albertus, zważywszy bezsilność swoją, z wroga stał się pochlebcą i zaprosił na piwo, i odkrył Magdzie zamachy na nią tajemne i knowania kleszego gminu. Magda ruszyła ramionami i rozśmiała się biorąc w boki.

Albertus, do reszty podbity, kazał dać drugą kwartę piwa i ogadał przyjaciela od serca, rektora. Na dzwonnika dziwne rzeczy pletli wszyscy; dzwonnik ostatni poddał się i do ostatka. mruczał, a szanując zapewne w nim tę szlachetną niepodległość, Magda szacowała go więcej podobno nad Albertusa, który ją czasem za kawałek słoniny w ręce całował.

Panowanie Magdy w chwili, gdy trafiamy na nią, było już absolutnym i nie znajdowało oporu nigdzie. Lękano się nawet po kątach szemrać, gdyż zawsze nazajutrz ktoś niechętnych donosił. Wszyscy, się potem klęli, że nic nie mówili, a Magda wiedziała jednak, co gadano.

Dzwonnik nigdy w plotki się nie wdawał, ale bardzo otwarcie, nawet w oczy królowej plebanii powiedział, że zawojowała księdza i dwór księży.

Poznajmy się teraz z innymi osobami zgromadzonymi w plebanii na ganku — poczynając od dzwonnika.

Dzwonnik, starzec siwy i zgarbiony, zawsze mruczący, gdy go nikt nie słuchał, milczący, gdy kto z niego słowo chciał wyciągnąć, był rodem z tej wioski, służył dworsko, sterał zdrowie i uczepił się sznura dzwonowego na starość. Kochał poczciwego księdza, oddawał sprawiedliwość Magdzie kucharce, a Albertusa próżniakiem zwał i nicpotem. Prawdziwie nabożny, bardzo przesądny, dzielił czas modlitwą, pomrukiwaniem i snem. Rzadko a rzadko rozgadał się aż do wywnętrzenia z serdecznych tajemnic. Wszak ci je każdy ma, nawet stary dzwoni.

Organista, nieoszacowany organista czerwonego lica i pomarszczonej szyi, długi i chudy, miał wiele przymiotów ukrytych i jedną oczywistą wadę. Któż policzy ukryte przymioty? Wadą była żarłoczność, która do rozpaczy przywodziła Magdę, i opilstwo, nieznośne księdzu plebanowi. Cienki i chudy jak szczypa, zapewne z niepokoju o ten brak ciała opychał się niezmiernie, ale zawsze na próżno; już, już zdało się, że żołądek nieco się wzdyma, nabrzmiewa, podnosi, aliści nazajutrz opadł, chudł i płaszczył znowu. Nogi i ręce cienkie były i spiczaste, ani nadziei utycia! Słyszał on zapewne, że piwo tuczy, i wdał się, w ten niebezpieczny trunek, któren go wkrótce potem poznajomił z wódką i przy-

bliżył tęsknym pragnieniem do miodu i wiszniaku. Cóż gdy wzbudzając głód, nalewając ten wiecznie próżny żołądek, trunki organistę nie tuczyły. Czerwieniał, to prawda, zakwitał jak piwonią, wyrastały mu coraz nowe brodawki, ale nic więcej. Rozpacz źle często doradza i ona zapewne szepnęła organiście, aby nie porzucał trunku.

Zagrożony utratą pięknego głosu (chociaż nieco schrzypłego) — nie przestał on pocieszać się kuflem, któren dowcipnie i z łacińska nazywał konsolatorem.

Na próżno pleban reflektował, próżno groziła Magda, organista na nic nie zważał. Rano jeszcze — jak rano, szły responsoria jako tako, ale nieszpór często czuć było kuflem, często przerywał się czkawką i mieszał cienkimi fałszywymi tony. Zapominał partesów , gubił się w wigiliach , od graduału co dzień bardziej się wykręcał, a wszystko to z powodu tej nieszczęsnej chudości, której nic pokonać nie mogło, co go do rozpaczy przywodziła.

Ludzie mówili mu, że czasem ożenienie tuczy; i długo rozmyślając ożenił się nareszcie organista z córką swego współbrata i sąsiada z drugiej parafii. Ale i to nic nie pomogło, gorzej nawet schudł jeszcze podobno, nos mu się spuścił niżej, i gdy żona umarła po roku pożycia, powiadał na pogrzebie niepocieszony mał-

żonek:

— Gdyby jeszcze rok, byłbym wysechł na wędzonkę.

Tyle o przezacnym organiście, a teraz o rektorze słowo.

Rektor, czyli senior lub mistrz szkoły przy plebanii utrzymującej się, był dawniej i długo wędrownym klechą, rybałtem-pielgrzymem, od kościoła do kościoła, od szkółki do szkółki chodzącym za chlebem, strawą i groszem. W kilku miejscach ofiarowano mu stałą ugodę roczną, ale młodość ma prawa swoje. Naszemu rybałtowi chciało się światu zobaczyć, chleba z różnych pieców skosztować (jak sam mówił), aby na starość wspomnieć o czym było. Wędrował więc po Krakowskiem, Podgórzu, po Śląsku, w Wielkiej Polsce, na Litwie aż, i nic nie zrobiwszy siadł nareszcie przy tutejszej szkole dzieci uczyć. Dziwnego to charakteru człowiek, do bójki skłonny, w zwadzie smakujący, pięścią dowodzić skory, kijowych argumentów chwytać się ochoczy, ale w gruncie najlepszy i najpoczciwszy.

Guza nabiwszy pierwszy do niego żelazo zimne i chustkę w wodzie z octem zmaczaną przykładał; łeb rozpłatawszy sam go zawiązywał, przepraszał i stante pede do zgody przychodził, która po tej próbie była już wiecznotrwałą. Liczyć bowiem nie możemy chwilowych szturchańców, w uniesieniu czasem rzuconych, niejako dla wypróbowania przyjaźni.

Otóż podobno rysy tych wszystkich, których przed chwilą widzieliśmy na ganku. Należeli oni do tego wielkiego gminu żyjącego przy kościołach w Polsce, któren imieniem klechów, rybałtów lub w ostatku żaków zwano. To nazwisko służyło wszystkim bez wyłączenia sługom kościelnym; żaków zaś — bardziej uczącym się i młodzieży szkolnej. Chociaż niektórzy wywodzą klechów od klechdy , my byśmy raczej widzieli w tym zepsuty wyraz clericus (clerc). Co się tycze rybałta — i to nie naszego pochodzenia nazwisko, przyszło ono do nas z włoskiego, zapewne w XVI wieku, ze znaczeniem takim, jakie doń we Włoszech, Anglii i Francji przywiązywano, to jest rozpustnika, włóczęgi, urwisa. Początkowo w wiekach średnich wyrazem ribaldi oznaczano ciurów, sługi wlokące się za wojskiem „servientes exercitus, qui publica lingua dicuntur Ribaldi" , później dopiero w XIII wieku ribaldus służyć począł za nazwisko klechom i kleszemu gminowi Jakim sposobem rybałt u nas klechę znaczyć mógł i za synonim jego użyty został? Obyczaje tej klasy tłumaczą.

Klechy dzielili się na dwie klasy: żonatych i nieżonatych (uxorati et adolescentes). Ci ostatni na wyświęconych i świeckich (ordinati et saeculares). Do klechów liczono dzwonników (campanatores) i organistów (organarii). Przy większych kościołach klecha starszy, zwany pospolicie senior, rektor albo mistrz (magister), utrzymywał szkołę, a w niej żaków uczył kantu z partesów (z nut z partytury), graduału, chorału , mszy, lamentacyj, psalterium pogrzebowego , wigilij itd., najczęściej bezpłatnie

Do; szkółek, takich uczęszczały sieroty i dzieci chłopskie (wątpić, żeby ubogiej szlachty?). Klecha od siebie i swoim kosztem utrzymywał dla kościoła i szkółki kantora. Kantor (zawsze klecha) niżej stał w hierarchii kleszej; za nim był już immediate dzwonnik. Bardzo było małe myto klechów, dwanaście do piętnastu groszy i tak zwana od chłopków petycja (proszone), snopkowe, z którego plebani czwarciznę mieli prawo pobierać. Do klechów należał także czwarty grosz uzbieranej przez dziada jałmużny, czwarta część ofiarnego chleba itd. Plebani w święta, w uroczystości, obowiązani im byli dawać obiady. Oprócz wymienionych kleszego gminu członków, liczyli tu się także zakrystiani, i kalafaktor szkółki, mający pod swoim zarządem piece, ławy, dyscypliny etc., nazywający się także sufletą.

Chodzili klesi za jałmużną po wsiach, także z opłatkami, które roznosili wieśniakom (dawano je bydłu jako prezerwatywę od chorób) święcili domostwa, czytali ewangelię itp. Ubierali się ciemno w giermaki albo bekiesze długie; w kościele brali na siebie komże. Niekiedy sam klecha zastępował dzwonnika. Do kantora z profesji należało śpiewanie psalterium i wigilij nad umarłymi, w czym niekiedy zastępowały ich baby spod kościołów. Za śpiewy nad umarłymi gdzieniegdzie wyznaczano myto osobne, a oprócz tego zapraszać ich musiano na stypy.

Niewiele tam w nich nauki, trocha łaciny mechanicznie nabranej, którą chętnie się popisywali; wiele za to przesądów i guślarstwa. Klecha dla gminy był mędrcem i w obliczu jego ton doktoralny przybierał; z jego rąk woda święcona, ziele z wianuszków, wosk od świec, rdza dzwonów, popiół z palmy, były wielkimi lekarstwy na wszystkie choroby.

Ale zajrzmy do plebanii i plebana.

Na prawo było królestwo Magdy, kuchnia, spiżarnia, izba jej i alkierzyk z okienkiem na ogródek zasiany ziały lekarskimi, szałwią, majerankiem, bożym drzewkiem, rutą, miętą itd. Za tych to ziół szczyptę, za dziewannę, ślaz, macierzankę, lipowy kwiat, zbierane starannie i suszone na strychu — Magda dostawała na wsi i jaja, i kury, i osełki masła, i gomółki sera, i bułkę białą, i co lepiej — flaszę miodu, piwa beczułkę. Magda bowiem była wielką lekarką i uchodziła za skutecznie bardzo doradzającą.

Na lewo mieszkał pleban w dwóch izbach z alkierzykiem na księgi i suknie za skład służącym. Stara plebanią W ziemię wsiadła, o oknach wąskich, ciemna, wilgotna, z sufitem, na którym krzyżowały się ciemne belki dębowe, z kominem wysokim, piecem zielonym, kaflowym i podobnym przypieckiem, wcale nie była wygodnym pomieszkaniem.

Czułeś wszedłszy do pierwszej izby, że to było przytulisko doczesne człowieka, któren nie. dbał, jak mu jest na świecie, bo na nim nie żył, bo z niego uciekał. Szary mrok panował tu w południe nawet, a zakradające się rano i wieczorem słońce długimi pasy przerzynało na chwilę tylko jednostajny zmierzch, powiększony jeszcze splecionymi u okien gałęźmi wiśni, bzów i leszczyny.

Ściany były nagie prawie. Na jednej wisiał ciemny obraz Jezusa ukrzyżowanego, na drugiej Matka Boża Bolesna. Na stoliku pod oknem stał krucyfiks biały, od much upstrzony, otoczony kilką książkami. Dalej szafka za szkłem z trochą ksiąg i naczynia. Na kominie dwa niebieskie kielichy miały jeszcze w sobie resztę zesłych kwiatów wiosennych, które w nich zwiędły nie wyrzucone, pochyliły się i poczerniały.

Na drzwiach, nad oknami, białą kredą popisane były krzyże.

W drugiej izbie stało wąskie, prawdziwie mnisze łóżeczko, sukienną kołdrą pokryte, z poduszką sianem wypchaną. Nad nim krzyż, palma i gromnica, medal częstochowski, wianki Bożego Ciała, u głów stoliczek z książkami.  Trochę odzienia na kołkach, trochę papierów na półkach i na stolikach, nie dopalona świeca w lichtarzu i rozpoczęte pisać kazanie.

Nic więcej; nic, co by do wygody, co by do uprzyjemnienia życia posłużyć mogło. Zupełne zaprzanie się siebie widać było zewsząd. Człowiek, co to mieszkanie zajmował, nigdy też nie pamiętał o sobie, cały wylany, dla ludzi, słaby dla nich i pobłażający, surowydla siebie i był jednym z tych rzadkich fenomenów , które dowodzą, że miłość własna nie jest konieczną osią, na której się życie ludzkie obraca.

Powróciwszy z kościoła usiadł w pierwszej izbie u okna, położył brewiarz na kolanach i odmawiał szybko pacierze, cały nimi zajęty, przewracał karty troskliwie; niekiedy przyklękał, żegnał się i bił w piersi.

Stary to już był człowiek, starszy twarzą niż wiekiem: bo lice miał blade, chude, wcześnie obrane z świeżości, oczy prawie zgasłe, głowę obnażoną. A jednak na twarzy błąkał się wyraz łagodności i dobroci, i oczy, zdaje się, nie umiałyby spojrzeć srogo. Złamany na wpół, z nogami pokurczonymi, chylił się ku ziemi. Wszystko w nim zapowiadało i dobroć, i zbyteczną słabość charakteru.

Dzieckiem jeszcze, syn bogatych rodziców, wziął suknię duchowną, dla powiększenia dzielnicy braterskiej wyrzekł się bez szemrania świata, majątku, rodziny i całą duszą oddał Bogu. Bóg mu zapłacił wszystkie ofiary.

Zapomniawszy, że się urodził i wychował w dostatkach, stał się ubogim i pokornym, nie chełpiąc z tego uczucia obowiązku; Słabość zdrowia nie wymawiała go od najcięższych posług ubóstwu, ód najdrobniejszych obrzędowych powinności kapłańskich. Nieraz chory w gorączce machinalnie domawiał kapłańskie swoje pacierze. Nie mając koni piechoto szedł spowiadać, pocieszać i dzielić się ostatnim chleba kawałkiem. Sam też często jeść nie miał czego i Magda surowo go za to burowała, gdy on uśmiechając się łagodnie; odpowiadał tylko:

— Dosyć mi chleba i wody, bardzo dosyć, nawet mi się jeść nie chce.

Nigdy nie chwalił się z tego, co czynił; owszem — zdawał się jeszcze wymawiać jak z grzechu z cnót swoich, a pomawiany nigdy nie bronił. „Cierpieć potwarze nauczył nas Chrystus — mawiał czasem — a cierpieć je milcząc tym większa zasługa".

Ludzie go nie pojmowali, on się o nich nie troszczył, dopełniwszy obowiązków wolne chwile poświęcał modlitwie, a w ostatku czasem moment poufałej rozmowie, w którą wlać umiał naukę. Lecz najwięcej uczył przykładem, któren, może dla niepodobieństwa naśladowania niepojęty, mniej był skutecznym.

Domowi panowali nad nim, jak im się podobało, bo się do-

mowymi nie zaprzątał sprawami. Magda robiła, co chciała, odmawiała jedzenia, gdy jej się podobało. Nigdy się nie poskarżył. Cale co innego było w kościele, tam ksiądz pleban odzyskiwał energię, tam panował strojąc ołtarze, ubierając obrazy, zamiatając sam prawie. A gdy nadchodziło jedne z tych wielkich wesołych świąt naszego kościoła, na które jest zwyczajem stroić dom Boży, swy-

mi rękoma robił wszystko.

Raz spadłszy z rusztowania w wigilię Bożego Ciała, rękę zła-mał. Ale sam je związawszy, w leszczotki wziąwszy, nie wydawszy jęku, położył się powtarzając tylko ciągle:

— Nie będę mógł jutro mieć mszy świętej! Srogie dla mnie utrapienie!!

Nie dziw, że taki człowiek jak nasz ksiądz pleban nie postrzeżony żył na wsi i nie wzniósł się wyżej w kościelnych dostojeństwach; Raz jeden pokochany przez biskupa, który go wyciągnąć pragnął i zbliżyć do siebie, ukląkłszy przed nim płacząc mu powiedział:

— Będę posłusznym Waszej Pasterskiej Mości, ale łzami mój odjazd stąd obleję, któż mnie tu u moich biednych zastąpi? Na wyższych stopniach jest wielu zdatniejszych, jam nie do nich stworzony. Uwolń mnie, pasterzu, zostaw tutaj, a całe życie będę ci wdzięcznym.

Biskup nie nalegał więcej i tak pleban pozostał na miejscu.

 

II

 

RYBAŁCI

 

Teraz, gdyśmy poznali bliżej osoby znajdujące się na ganku plebania, posłuchajmy ich rozmowy. Łatwo się domyślać, że gromada ka klechów o sobie mówiła i na swój los wedle zwyczaju narzeka-ła, chociaż tutaj najmniej do tego miała prawa. Pleban nie tylko ich opłacał z własnej kieszeni, karmił, lecz jeszcze dochody kościelne, jałmużny, ofiary pobożnych po większej części im oddawał. A jednak słysząc dokoła narzekania braci klechów, i ci na swój los się żalili. Próżniaczy ten gmin, jak zwykli ludzie, którzy czegoś liznęli i sądzą się godni lepszego losu, zawsze mieli się za najnieszczęśliwszych, upokorzonych, uciśnionych.

Jedna Magda brała stronę księdza plebana, już to przez uczucie mimowolne sprawiedliwości, już dlatego, że w jej rozumieniu pleban był jej stroną.

Właśnie sparta na uszaku drzwi, podniósłszy głowę do góry, perorowała do organisty, który stękał najgłośniej.

— Warn bo zawsze źle a źle — mówiła — choćby wam anioła z niebios sprowadzić i ten by takim próżniakom nie dogodził, co by do góry brzuchem leżeli cały Boży dzień i jeszcze do gęby by im strawę wlać, a potem pyska utrzeć... hę!

— Jak sobie chcecie — odrzekł suchy organista kręcąc gębą wyschłą z pragnienia — ja taki swoje.

— Pop swoje, czort swoje.

— Jak sobie chcecie, a ja swoje! Próżniaki, powiadacie! próżniaki! A nic że to, że ja co dzień do mszy św. przygrywam i przyśpiewuję, a nieszpór, a inne prace ciężkie. U naszego jegomości spoczynku chwili nie ma.

Doprawdy? — zawołała Magda — już wam źle i z nim? A popatrzcie no się na sąsiady, gdzie i myto zalega od kilku lat, i organista młóci albo gnój na pole wywozi dla proboszcza.

— Aha! — odparł czerwony klecha — a taki oni tam mniej pracują jak my tu. U nas to prawdziwie dopiero ciężko. Chwili tchnąć nie można, msze śpiewa a śpiewa, nabożeństwa, panie Boże odpuść, sam komponuje, co ich nawet ani w kalendarzu, ani w rubryceli nie znajdziesz. Święta sobie przymyśla, nieszpory inwentuje, aby mu ludzi poczciwych nękać. Bo to nawet i Panu Bogu taka natrętność nie musi być miła, pokoju mu nie daje. I że sam żelazny, myśli, że i my kamienni! A tu nie wytrzymać w takiej pracy, mnie w gardle zasycha, głosu braknie.

— Bo pijesz —  zawołała Magda rezolutnie; organista z uczuciem obrażonej dumy powstał jak był cienki i długi.

— Bo pijesz! — zakrzyczał wznosząc rękę. — I to mi za złe mają, że gdy człek pada od znużenia, to się pokrzepi jaką szklanką, aby żył? Dalej, dalej, niech sobie proboszcz gdzie chce szuka organisty, ja nie wytrzymam.

— Tak było i mówić — rzekła Magda — podziękujcie na św. Marcina i ruszajcie z Bogiem, a ja, ot i wiem już zastępcą na wasze miejsce.

Organista spojrzał z niechęcią na kucharkę i padł na ławę w rozpaczy.

— Tego byście i chcieli! tego... Ale nie! nic nie będzie z projektu. Kiedym tu głos mój sterał i skaleczał nieustannie becząc, teraz chcecie łupinę precz wyrzucić? O! nie!

Magda się rozśmiała.

— I porzuciłbyś, stary, bredzić — dodała. — Gdzież już lepiej, spokojniej jak u nas. Bogu byś dziękował, żeś się tu dostał. Gdybyś u innego plebana pijany responsoria nieszporne mieszał, dawno by cię wypędził.

— A ta mi zawsze pijaństwem w oczy kole!— ruszając ra-miony rzekł klecha.

— Spojrzyj na  innych, spojrzyj — mówiła dalej Magda. — Ot, najbliższy wszak ci organistę okłada kijem poczciwie i dobrze robi, a waści kiwnął choć palcem kiedy nasz poczciwy proboszcz? powiedział złe słowo? Częściej wy na nieboraka pogdyracie, gdy się wam Boga chwalić nie chce, i radzi byście święto w kaszy zjeść, aby tylko nie śpiewać... Porzućcie, porzućcie.

— Już to pozwólcie sobie powiedzieć — przerwał mistrz szkoły marszcząc się swoim zwyczajem— że u naszego dobrodzieja ciężko to ciężko.

— I wy to mówicie?

— I ja! otóż to! bo przynajmniej po ludziach człek, choć goły, ale nic nie robi za to, a tu tak pilnują. — Żebyście darmo chleba nie jedli.

— Śliczny chleb!

— E! nie grzeszcie.

— Albo to my nie warci lepszego? hę?

— Powroza — dodała cicho kucharka.

Dzwonnik w czasie całej rozprawy milczał, organista sam do siebie obyczajem pijanych coś prawiąc ręką w powietrzu zamachiwał.

Albertus uśmiechał się.

— Boga chwalić — rzekł nareszcie — Boga chwalić. Ot co, ja to zaznałem prawdziwej biedy i teraz już nie piszczę. W żołnierce to, panie.

— No! to przynajmniej człek niegłodny a rzekł organista obie ręce podnosząc.

— A tu kiedyście głodni? — spytała kucharka. Śliczne jadło! śliczne jadło! — żywo wołał klecha krupnik, barszcz; nigdy jajecznicy, nigdy nic delikatnego... A piwa! kwarta, dwie, do garnca nigdy nie dochodzi, człek utyć nie może, bo więcej wyekspensuje się śpiewając, niż potem podłata jadłem, i tak go ciągle po trochu ubywa.

To mówiąc rozpaczliwie ręką machnął.

— Gdym służył wojskowo — rzekł Albertus — szliśmy na Wołosz, panie... zbliżaliśmy się nad Dniepr... otóż...

— Aleście piwo mieli? — rzekł organista. Często i wody brakło.

Organista nie dowierzając odwrócił się z pogardą nie chcąc słuchać

— Są tam, bracie, takie stepy — mówił Albertus — że, jak okiem zajrzysz, ani trawy, ani wody, ani drzewka...

— Ani piwa! — mruczał organista.

— Bywało tak, że trzy dni żyjemy sucharami, i to szczupło rozdawanymi, pijemy powietrze.

— Głupi napój — serio spluwając przerwał czerwony klecha — głupi napój, choćby nawet w czasie słoty.

— Wtem ukazują się Tatarzy

— Na Woteszczyźnie? — rzekł śmiejąc się magister — rozmijacie się, bracie Albercie, z prawdą.

— I bardzo nie! — odparł Albertus — bo Wołosz a Tatarzy to jedna ziemia, nie przymierzając jak Litwa i Polska, tylko Tatarzy tu ku morzu, a Wołosz...

A Wołosz co pije? — spytał organista — piwo? — Kto ich tam wie, pewniej wino, bo tam mają winnice. — Diabeł ich nie brał! — rzekł kręcąc głową klecha. A Tatarzy — dodał Albertus — piją mleko kobyle, z którego robią mocny napój.

— Może być i niezły, kiedy mocny —  szepnął do siebie gestykulując organista.

Tandem często — mówił Albertus znowu — bywało, głodni rzucamy się na Tatara albo na Wołochów...

— Tym też tężej się bijecie — dorzucił mistrz — człowiek głodny zły jak pies.

Spragniony jeszcze gorszy — sentencjonalnie rzekł organista. .

— Cóż kiedy i głodny i spragniony.

— Wściekły! — zawołał klecha — powiadam wam wściekły!

— To bywało, jak weźmiem Tatarów między siebie — kontynuował Albertus — to na miazgę tłuczem, tłuczem i nawalim trupa, że potem od fetoru zgnilizny na cztery mile powietrze się psuje. Raz tedy, braciszkowie, dwudziestu pięciu Tatar wysłanych za językiem napadają na mnie, gdym za wodą do krynicy poszedł; krynica była w urwisku jaru, jakich tam jarów w stepie gęsto. Nic nie obawiając się, nie domyślając niczego, idę sobie... aż tu z dolinki wymykają się Tatarzy w dwadzieścia pięć ludzi, a siedemdziesiąt pięć koni, bo trzeba wiedzieć, że każdy wiedzie z sobą parę luźnych

— A wyż co? — spytała Magda — w nogi!

Gdzie tam, inny byłby uciekał, ale ja tylko się obejrzał wkoło, do szabli wziąłem i dalej na nich... pierwszego, co się potknął, ciąłem w łeb, drugiego toż samo.

— A trzeci ciebie.

— Ale nie! ubiłem piętnastu, a dziesięciu uciekło, odarłem trupa.

Dzwonnik głową tylko kiwał w czasie opowiadania.

— Pamiętacie, Albercie — rzekł z cicha — jak roku przeszłego był tu wasz towarzysz?

— A! a! pomnę, Zaręba!

— I co o waszym męstwie powiadał? — żeście mężnie w krzakach siedzieli i kury po dziedzińcu ganiali.

Magda się rozśmiała szeroko. Albertus nic nie zważając mówił dalej:

— To było życie, teraz mi już po tamtym wszystko dobrej

— Życie wojackie, prawda, ciężkie — rzekł magister — ale ma swoje wielkości i pociechy, ma dnie swobody i hulanki, a nasze?

— A nasze to piekło piekielne! — zawołał organista. — Z rana śpiewaj, w południe śpiewaj, wieczorem śpiewaj, śpiewaj nad umarłym, śpiewaj, gdy się żenią, a w gardle sucho.

— Albo jak ja, ucz smarkaczów od rana do wieczora i w dodatku kościelną służbę sprawuj i fetory wąchaj.

— Mógłbym i ja się poskarżyć — ozwał się milczący dzwonnik — ale dam pokój.

— I lepiej zrobicie — odpowiedziała Magda — pożal się Boże stękać, kiedy nie ma czego. Niech inni klechowie narzekają, nie wy. U innych to proboszczów bieda, gdzie i w polu rób, i pierze drzyj, i do kuchni posłuż, i myta nie dadzą, i z petycyj czwarciznę odbiorą, i...

— Toteż klechowie uciekają —  zwycięsko zarzucił organista — a my siedzim.

— I stękacie sami nie wiedząc czego.

— Praca jak we młynie, człek dnia nie spocznie.

— Wam bo taki darmo chce się chleb jeść.

Nastąpiła chwilka milczenia, w czasie której Magda rzuciwszy okiem dokoła wskazała palcem na drogę. Na gościńcu coś czerniało. Wszyscy się obrócili i każdy idącego ku plebanii inaczej sobie wytłumaczył.

— Stara kowalowa jaja niesie pewnie — rzekła Magda — to i dobrze, bo mi ich braknie na piątek.

— Któryś to z moich żaków — szepnął magister.

— Czy nie piwo niesie Grzegorz? — spytał sam siebie organista — dobrze by zrobił.

— Może jaki żołnieraka — mruknął Albertus.

— Ni to, ni drugie — po chwili przypatrywania się uważne go rzekła kucharka — jakieś chłopiątko bose, z głową obwiązaną, w mizernej sukienczynie, ku nam kroczy.

— Nowa gęba, co nas w obiedzie odje — gadał organista bo jak tylko jaki odartus, to go pewniusieńko proboszcz na obiad zaprosi.

Gdy tak wszyscy rozmawiają i zgadują, i oglądają, chłopię tymczasem przybliża się do wrót powoli, otwiera furtkę i bojaźliwie na dziedziniec wchodzi. Dwa psy chwyciły się nań szczekać, ale dzwonnik je zwołał. Ubogi chłopiec obejrzawszy się postąpił powoli na psy oglądając ku gankowi.

Wszyscy ciekawe nań wytrzeszczyli oczy. Magister czując żaka marszczył się groźnie, jak na nauczyciela przystało. Albertus gawronił głupawo, organista rachował, wiele go u obiadu odje dziecko, dzwonnik litościwie nań spoglądał, Magda także kobiecym uczuciem ruszyła przeciw niemu od proga.

— A skąd to, kochanku? — spytatał.

— Już go kocha — mruczał organista — o to zaraz i do miski poprosi, i jeść nie będzie dla nas czego

Chłopię podniosło niebieskie oczy, poruszyło ustami i zmieszane nic nie powiedziało.

Magda widząc skrwawioną jego głowę, szmatą przewiązaną, żywo powtórzyła:

— A co ci to w głowę moje dziecko!

I na to jednak chłopię nie umiało odpowiedzieć.

— Ani chybi, niemy — rzekł organista — a każdy niemy je za dwóch gadających

— Pozwólcie mi spocząć — dobywszy nareszcie głosu żałośliwie zagadał chłopiec — uciekam z Krakowa, gdzie mnie straszne o mało nie spotkało nieszczęście. Jestem żakiem z Bursy św. Grzegorza.

— A cóż ci się stało? spytali wszyscy — co ci się stało? W tej chwili i głośniejszą słysząc rozmowę w ganku, i jakiś

ruch mniej zwyczajny, proboszcz skończywszy pacierz wychyla się, a ujrzawszy chłopaka żywo na ganek wyszedł.

Na jego widok powstali wszyscy, pozdejmowali czapki, a organista uśmiechać się, udając bardzo trzeźwego, począł, jedna Magda nie straciła fantazji.

— Co to za chłopiec? — spytał proboszcz.

— Nie wiadomo, dobrodzieju — pospieszyła odpowiedzieć kobieta — jakiś biedniaka, tylko co przyszedł gościńcem, prosi odpocząć, coś gada, że go jakiś przypadek spotkał w Krakowie i musi być prawda, bo głowę ma zakrwawioną.

Pleban łagodnie przemówiwszy wziął dziecię za rękę i poprowadził z sobą do izby.

— A co, nie mówiłem — zaburczał organista — że aby jak: odarty włóczęga się zjawił, to go za największego gościa przyjmie i do miski przypuści, żeby nas odjadał. Już go i do izby wziął

Wszyscy ciekawie zbliżyli się do drzwi podsłuchiwać i poglądać, ale proboszcz nie myśląc wypytywać chłopięcia naprzód się wziął do oglądania mu głowy.

— Co ci w głowę? — spytał troskliwiej.

— Rozbita — rzekł chłopiec.

— Uderzyłeś się?

— Uderzony byłem przez złego człowieka.

— Siadaj, moje dziecko. — Wody i szmat! — zawołał pleban. — Magdo, ciepłej wody, czystej chusty, a prędzej, nie godzi się, żeby chory czekał!

Magda porwała się szybko i pobiegła do kuchni, organista ramionami ruszał.

Ksiądz tymczasem uważnie rozwiązywał, zakrwawioną szmatę, która z krwią zapiekłą poprzystawała do jasnych włosów chłopięcia; odwilżono ją, odjęto i pokazała się rozcięta na czaszce głęboko skóra, Ksiądz ujrzawszy ranę, na którą dziecko nie stękało nawet, wzdrygnął się, ale przemagając uczucie przykrości jął się zaraz opatrywać, obmywać i zawiązywać. — Może ci co dać jeść? — spytał.

— Kawałek chleba — odpowiedział Maciek — bo drugi dzień nie jadłem.

— Drugi dzień! — I ruszył się proboszcz żywo za drzwi, ale Magda już go uprzedziła do kuchni.

— Mówi, że drugi dzień nie jadł! — mruknął organista — żeby miał prawo lepiej od nas koło misy się uwijać. To podle!

— Powiesz mi, co cię tu zapędziło — rzekł proboszcz — ale wprzód trzeba, abyś zjadł i spoczął. Siedź, a nie ruszaj się, ja ci pościelę.

To mówiąc sam poszedł w kącie pierwszej izby robić posłanie.

Sam ściele — mówił organista pode drzwiami — a nie wie nawet dla kogo. Taki on zawsze, a organisty to mu nie żal i każe śpiewać a śpiewać.

Gdy klechowie pode drzwi podglądają, gdy Magda przygotowuje jedzenie dla Maćka, a pleban ścieli mu na ziemi, chłopak ogląda się ciekawie, bojaźliwie i składa ręce, jakby się modlił w duchu.

—Zmiłujcie się — rzekł — nie frasujcie o mnie, ja spocznę i pójdę dalej, spocznę na dworze, gdziekolwiek.

— Tu ci będzie lepiej. A naprzód zjecie, co Bóg dał, potem się wyśpisz, a nareszcie mi powiesz, coś za jeden i co ci się stało

Pleban część swojej pościeli oddał dziecku i sam poszedł przyśpieszać jedzenie w kuchni, które nareszcie wniosła Magda, zamykając drzwi przed klechami stojącymi w sieni

Ciekawość przykuła ich do proga; ale widząc, że pleban nie myśli się wypytywać przybyłego, aż po nakarmieniu i wypoczynku, pozostali w ganku oczekując opowiadania. Tymczasem zbliżało się południe, słońce coraz lepiej przygrzewało, a dzwonnik musiał odejść wydzwonić dwunastą.

Reszta klechów zjadłszy obiad w kuchni usiadła znowu w ganku. Ksiądz czuwał nad dzieckiem, z brewiarzem w ręku modlił się poglądając niekiedy na śpiącego, którego rysy twarzy nabrały czerwoności ze znużenia, gorączki po opatrzeniu rany i posilniejszego pokarmu.

Kilka razy pleban odrywał się od modlitwy mimowolnie wlepiając oczy w chłopię, które go uderzało fizjonomią, niezwykłą pospolitym dzieciom gminu. Płeć nawet mimo opalenia, mimo zżółknienia i chudości, miała w sobie coś delikatnego, żywy rumieniec ją krasił, ale to była czerwoność nie zdrowia — rozdrażnienia, gorączki.

Długo, długo myślał ksiądz nad posłaniem chłopięcia. Klesi ciągle dosiadywali w ganku prócz dzwonnika, który do szkoły spać poszedł. Magda zaglądała niekiedy uchylając drzwi, czy się przybyły nie przebudził. Nareszcie Maciek otworzył oczy zdziwione, jaśniejące żywym blaskiem, powiódł nimi dokoła i zdał się przypominać, gdzie jest, co się z nim stało.

— Nie chcesz pić? — spytał go łagodnie proboszcz;

Magda już pobiegła za wodą i przyniosła ją, aby mieć powód posłuchać, co dziecko mówić będzie.

— Dziękuję, dziękuję — prawie płacząc odpowiedział chłopiec i chwycił rękę proboszcza, którą gwałtem ucałował, pomimo że ją stary wyrywał, a łza kręciła mu się już w oku.

— No, teraz, moje dziecko, jeśli cię to nie męczy, powiedz mi co o sobie.

Maciek powstał na posłaniu.

— Boję się, abyście mnie nie wzięli za kłamcę, za oszusta — odpowiedział — tyle się ze mną rzeczy dziwnych działo.

— Mów prawdę, moje dziecko, mów mi wszystko, może ci się przydam na co? Ty jeszcze nie powinieneś nawet umieć kłamać, tak młody!

— I na cóż bym wam miał mówić fałsz? obcy przyszedłem, pójdę, a litości waszej wypraszać nie potrzeba, bo jej i tak tyleście mi już okazali.

I powiódł ręką po czole.

— Któż jesteś? Kto twoi rodzice? — spytał proboszcz.

W tej chwili Magda przycisnęła się do ściany ciekawie, jakby się lękała, aby ją nie wyprawiono, a klechowie słysząc głos dziecka skoczyli do drzwi, które nieznacznie roztwarli trochę.

Maciek tak mówił:

— Szczerze, ojcze, ja nic nie wiem o sobie, ani kto byli moi rodzice, ani gdziem się rodził. Jak zapamiętam, dawno, bardzo dawno, było mi bardzo dobrze na świecie. Jak przez sen przypominam sobie piękną młodą Kobietę, która mnie Bardzo kochała, którą nazywałem matką, ona mnie Stasiem. Ale ,to dawno i nie mogę przypomnieć, czy to jawa, czy marzenie. Mieszkaliśmy w pięknym pałacu. Zdaje się, że poznałbym miejsce, gdybym na nie trafił. Pałac stał na wysokim wzgórzu, a u stóp pagórka rozłożone było białe miasteczko, w nim kościołek i cerkwie.

— To na Rusi — rzekł proboszcz do siebie.

— I cerkwie z blaszanymi kopułami. Pośrodku rynku stał murowany ratusz z wieżą. Dalej płynęła rzeka skalistym łoży-

skiem, dalej czerniały lasy na górach rozsypane. Koło zamku były stare, bardzo stare drzewa, takie same lipy jak tutaj, właśnie spojrzawszy na cmentarz wasz przypomniałem sobie dzieciństwo. Na pagórku za pałacem był ogród, gdzie mnie niańka moja, Agata, nosiła. Jak wielkie wschody, okryte murawą ciągnęły się od zamku do rzeki ogrodowe kwatery kondygnacjami. W pośrodku zasadzone były kwiaty piękne, jużem potem nigdy takich kwiatów w życiu nie widział. Wolno mi było je zrywać wszystkie, bawić się nimi. Agata mnie pieściła, a matka kochała bardzo. Nie wiem, czemu byliśmy zawsze sami i często ta, którą nazywałem matką, gorzko, długo płakała.

— Tak trwało dość długo, nie wiem, co się potem stało, dlaczego Agata w nocy wyniosła mnie z zamku, oddała jadącym ludziom jakimś, a ci zawieźli daleko. Pamiętam, płakałem całą drogę i nie prędkom się utulił na miejscu. Tam już nie było matki, był domek mały, lichy, słomą kryty, kilka izb w nim białych, las dokoła, sad owocowy smutny, stara jakaś kobieta. Zabroniono mi wspominać o matce, zaczęto mnie nazywać Maćkiem i stara mówiła, żem jej syn.

— Agata i dawniejsza moja matka często w nocy mnie odwiedzały. To znowu nie wiem, jak długo trwać mogło, ciężkom się do nowego życia przyzwyczajał, starej kobiety kochać nie mogłem. Ona pilnowała mnie jednak troskliwie, ale tęskno było za matką, która choć czasem na chwilę skrycie się pokazała, to mi ją nazywać mamą zabraniano i mówić o niej zakazywano,

Ona przybywszy płakała zawsze, sadzała mię na kolanach i tuliła do siebie, a gdy przyszło się rozstać, to ją Agata gwałtem prawie odprowadzać musiała.

— Jednej nocy wrzawa się zrobiła w domu, stara pochwyciła mnie z łóżeczka, skoczyła ze mną przez okno i ukryła się w sadzie. Słyszałem wołanie dokoła, szukanie, chodzenie, i dopiero rano wróciliśmy do domu. W kilka dni Agata wywiozła mnie stąd. Droga była długa i niewygodna; jechaliśmy wozem prostym, ja w sukmance, ona w siermiędze. Nocowaliśmy po lasach w lichych budkach, a Agata ciągle się czegoś obawiała. Z pól rozległych i wzgórzystych dostaliśmy się w lasy bez końca, smutne, czarne, gęste lasy, środkiem których wiła się droga wąska zarzucona kłodami, poprzerzynana strumykami i błotnistymi brody. Czasem przerzadzał się las, widać było pole lub szeroko rozłożone kępiaste błota, ale za nimi lasy znowu, które zdaje się końca nie miały.

— Stanęliśmy nareszcie we wsi jakiejś, otoczonej także borem czarnym, w małym domku, w którym mieszkał stary już ksiądz. U niego zostawiła mnie Agata i tu znowu ucząc się trochę, swobodniej biegając, pobyłem czas jakiś. Lat nie liczyłem, podrosłem, smutno mi jakoś było, Agata nie przybywała.

— Przywykłem nareszcie i do nauki, do samotnego życia, gdy znowu ksiądz powiedział, że muszę się z nim rozstać. Powiedział mi, że się nazywam Maciek Skowronek, że jestem ubogich rodziców dziecię, sierota i kazał iść do Krakowa uczyć się. Dali mi trochę pieniędzy na drogę, przewodnika do wielkiego gościńca i po kilkakroć powtórzywszy, jak mam iść, co robić, co odpowiadać, jeżelibym był pytany, puścili już samego.

— Samego jednego! — zawołała Magda.

— Strasznie to pachnie kłamstwem — dodał zza drzwi organista —- a dali mu jeść nie rozpytawszy wprzódy. I przepadło.

— Szedłem więc jałmużną żyjąc, po klasztorach i po szlacheckich dworach nocując, biedy kosztując, bardzo długo, sam jeden czasem, czasem w towarzystwie różnych ludzi, aż do Krakowa. Tu mi nieco lepiej być poczęło, ludzie dawali obfitą i nieproszoną często jałmużnę, wpisałem się do szkoły, dziękowałem Bogu, że mnie tu przyprowadził. Ale nie wiem dlaczego, wiele ludzi rozpytywali mnie ciekawie, com był za jeden. Szlachcic imieniem Czuryło, Żyd jakiś, kampsor bursy, sani senior pan Pudłowski, chcieli wymóc na mnie, abym więcej co powiedział nad to, co zwykle mówiłem; to jest, żem był sierotą i nazywał się Maćkiem. Tymczasem Agata pod odzieniem żebrackim przybyła do Krakowa.

— Patrzajcie — zawołała Magda — poczciwe kobiecisko.

— Powiedziała, że szlachcic, który raz wraz jałmużny mi dawał, kazał wystrzegać się Żyda , co mnie często także ujmował to datkiem, to dobrym słówkiem.

— Patrzajcie niewiernego! — bąknął magister za drzwiami — zbić by gałgana na gorzkie jabłko, bo to nie bez celu!

— Jeden z braci bursarzy, którego zwano pospolicie Urwisem, ogromny, barczysty chłop, na św. Gaweł wybił mnie pod jakimś pozorem, W parę dni potem, gdyśmy wyszli za jałmużną, pochwy-

cił za rękę i powiódł do kościoła Panny Marii. Ja myślałem, że do Agaty, która tam siedziała, ale on oddał mię w ręce dziadowi ogromnemu, którego wprzód raz widziałem, bo napastował był Agatę o to, że żebrała; ten pochwyciwszy mnie gwałtem, pociągnął za sobą, nie wiem dokąd. Szczęściem w drodze napotkaliśmy pana Czuryłę, który począł mnie bronić i kazał dziadowi puścić. Ale Lagus na ramiona mnie porwawszy uciekł. Wszczął się rozruch na ulicy, żacy bracia rozbiegli się mnie szukać. Dziad nie mogąc iść dłużej schronił się ze mną w podwórko spalonego domostwa i wpadł do piwnicy zawalonej. Tu związawszy mi gębę chustką i przycisnąwszy ręką, abym nie krzyczał, nasłuchując ze strachem, siedział nade mną długo; nareszcie począł chwyciwszy mnie za głowę tłuc nią o kamienie.

— O przeklęty zbójca! — zawołała Magda — ja go znam, tego Lagusa.

Tu dopiero postrzegła się, że niepotrzebnie wymówiła ze znajomością, bo proboszcz ostro spojrzał na nią. Ona dodała ocierając usta fartuchem:

— To jest, jak gdybym go już znała, tego łotra.

— Cóż dalej, moje dziecko? — odezwał się proboszcz.

— Rozbiwszy mi głowę, gdym zalany krwią upadł na gruzy, dziad wychwycił się z piwnicy, podsłuchał i całkiem wypadłszy znikł mi z oczu.

— Długo leżałem bezprzytomny i jak ogłuszony, nareszcie bojąc się, aby po mnie nie wrócił znowu, wyczołgałem się powoli z lochu i szmatą, którą miałem ściśnięte usta, przewiązawszy głowę oddaliłem o kilka kroków na kupę słomy i popiołu. Dalej już iść nie mogłem, a zawsze w strachu, żeby mnie nie znalazł dziad, zanurzyłem się w słomę i popiół, tak że snopek tylko, narzucony na głowę, dozwalał mi trochę wolniej oddychać i oglądać się. Nadszedł wieczór, zmierzch, potem noc. Słyszałem krzyki żaków w sąsiednich ulicach, ale nie śmiałem wyjść, aby mnie dziad nie schwytał, a potem i słabo mi było.

— Drzemałem, gdy głosy mnie zbudziły, przeląkłem się usłyszawszy Lagusa, który do piwnicy schodził. Z nim był ktoś drugi. Żyd podobno, alem go dobrze widzieć nie mógł, bo i ciemno było, i jam się coraz głębiej zagrzebywał ze strachu. Rozmowę tylko urywaną słyszałem.

— On tu jest — mówił dziad — w lochu.

— Musiał uciec do tej pory.

— Nie, nie mógł uciec, bom mu głowę dobrze natłukł i po-

dobno rozkrwawił, a tak przybił, że się nie ruszy prędko. I gębę ma zawiązaną.

— Lepiej było nogi i ręce.

— Nie było czym.

Lagus zsunął się do zawalonej piwnicy, ale szukał, macał i chodził na próżno, począł kląć. Skrzesali w lochu ognia i rozpalili latarkę, obeszli wszystkie kąty, znaleźli trochę krwi po tynku, gdziem sobie palce ocierał.

— Uciekł, ale nie może być daleko — mówił Lagus — on tu gdzieś się zaszył, ja go znajdę.

Słysząc to struchlałem.

— Okropności — zawołała Magda aby go tylko nie znalazł!

Klechowie słuchali i nie dowierzając patrzali po sobie.

— Bajkę, widzę, plecie, a oni wierzą — trzęsąc głową rzekł organista — poszedłbym już na piwo, darmo stoję bredni słuchając.

— Cicho, cicho, idź, kiedy chcesz— odparł magister przytulając się do przemknionych drzwi. Maciek mówił dalej:

— Lagus wyszedł z lochu, a znalazłszy ślad nóg moich na popiele w trop nimi poszedł z tym drugim ku mojemu ukryciu. W oczach mi się  zaćmiło, dech wstrzymałem, byłem pewny, że mnie zobaczą, skurczyłem się i zamknąłem oczy. Ale widać ślady skończyły się u kupy słomy i popalonych snopków zrzuconych z dachu, bo Lagus kręcił się, mruczał, deptał, klął, począł chodzić w prawo i lewo, stąpił kilka razy aż na moją rozbitą głowę, ale żem ja ani stęknął, a słoma się wszędzie pod nogami jednakowo uginała, zszedł nareszcie do budowli, oglądał je długo z latarką, a nic nie znalazłszy nareszcie znowu do oczekującego Żyda wrócił.

— A co?

— Nie ma, licho wie, co się z nim stało! Ale musi tu gdzieś być niedaleko, bo przybity dobrze, daleko się nie zawlókł. Ja tu się położę i będę czekał do dnia, po dniu, jak zaświta, to go znajdę.

Chwilę jeszcze gadali, potem Żyd odszedł, a Lagus został, położył się na słomie obok mnie, skrobał, stękał i nareszcie zasnął. Jak tylko usłyszałem chrapanie jego  i upewniłem się, że spał, wywlokłem się mimo bólu i strachu z ukrycia, prześliznąłem mimo, wyrwałem z podwórza i począłem uciekać, co mi tchu stało, padłem na murawie i do dnia leżałem. Jak dzień, bojąc się, aby mnie znowu Lagus nie pochwycił, począłem z Krakowa uciekać, sam nie wiem dokąd, dostałem się aż tutaj.

Chłopiec zamilkł, proboszcz, który przez czas opowiadania pilnie się w niego wpatrywał, zdawał się szukać w jego oczach i twarzy dowodów prawdy całej powieści.

— I cóż myślisz począć z sobą? — spytał ksiądz.

  — Nie wiem, pójdę — rzekł Maciek — pójdę w świat. Gdyby Agata wiedziała, co się ze mną stało! — szepnął.

— Gdzie jest Agata? gdzie ją znaleźć? — spytał ksiądz.

— Mówiła mi, że będzie siedzieć pod kościołem Panny Marii.

— A tymczasem zostaniecie u mnie — dodał zamyślony proboszcz — spoczniesz.

— Już go wziął pod opiekę — rzekł organista. — Więcej jedną gębą, a obiad obiadem, taki sam jak wczoraj. Nie ma na świecie sprawiedliwości!!

 

III

 

DZIAD

 

Nazajutrz bardzo rano, jeszcze na dzień się nie zajmowało, ksiądz proboszcz już wstał i pacierze odmawiał, poszedł zbudzić czeladź naprzeciwko i posłał po organistę i dzwonnika.

W szkole spoczywali wszyscy klechowie i spali jeszcze w najlepsze, gdy kołatać zaczęła do drzwi Magda wołając:

— Wstawajcie, koguty już piały, ksiądz proboszcz się obudził, każe na pacierze dzwonić, będzie miał rano mszę, bo chce jechać do Krakowa.

Ale na próżno stukała; głębokim snem ujęci po wieczornej wczorajszej biesiadzie, rybałci zbudzić się nie dawali i jakby przeczuwając to najście podparli kołkiem drzwi szkoły wewnątrz.

Od drzwi poszła Magda do okna i kołatać zaczęła znowu. Głuchy dzwonnik przewrócił się na drugi bok, a organista, którego sny niespokojne trapiły, pierwszy się schwycił.

— Wstawajcie! — wołała Magda.

— Co? ogień! złodzieje? — krzyknął — że nas budzicie po nocy?

— Już dzień, proboszcz wstał.

— Gdzie dzień, gdzie dzień! Wstał! wielka rzecz! ja nie wiem, czy on kiedy śpi! Jak on żyje! nic nie je, nie pije piwa — jeno wodę, modlitwą jedną się krzepi, dziwny człowiek. Ależ to noc.

— Zrobiwszy z nocy dzień w karczmie, teraz z dnia chcecie zrobić noc, wstawajcie no. Niechaj dzwonią na pacierze, już szó-

sta na półzegarzu.

Organista kułakiem w bok szturchnął dzwonnika,

— Do ciebie piją, bracie; idź, dzwoń.

Ten się przeciągnął, splunął, ziewnął i znowu położył.

  — Wstawajcie — wołała Magda ciągle u okna — do kościoła.

— Do kościoła! po nocy! Jeszczeż nie roraty — mruczał organista. — Dość, że człowiek musi chudnąć, bo się ani naje, ani wyspie, ani napije.

— A wczoraj, słyszę, dobrzeście dokazywali w karczmie.

— Już! dokazywali! powiedźcie to jeszcze proboszczowi! — rzekł organista zbliżając się do okna. — Ja wam powiem czystą prawdę, jak to było.

— A wprzódy pobudźcie waszych.

  — Zbudzą się i sami, bo już oto dzwonnik łaje, a kiedy zacznie łajać, to i wstanie.

— Jakże to było — spytała Magda, zawsze ciekawa, tuląc się do okna mimo chłodu rannego i lekkiego przyodziewka, który miała na sobie.

— Oto tak, całkiem szczera prawda, jakem poczciwy. Słucham tedy.

— Ku wieczorowi, po waszej wieczerzy, gdzie taki (uderzcie się w piersi), bo klusek było omal jak zawsze, a gęba jedna przybyła na nie, poszliśmy z magistrem tak sobie wsią, Boże uchowaj, bez żadnej myśli, powietrza zachwycić,

— I cóż tedy, coście zachwycili?

— Ot, co, posłuchajcie. Spotykamy Bartosza. Czołem, czołem, daj Boże dobry czas. A jak tam na polu? Gadu, gadu, idziemy. Mnie czegoś zaczyna się w gębie robić sucho, ale sucho jak w piecu, gorąco, piecze, szarpie. „E! źle — myślę — choroba. Mówię o tym Bartoszowi, a on na to: „Nie ma jak popłukać piwskiem. Właśnie dobre w karczmie. Ja się wymawiam.

— Wy? wy?

— Istotnie, słowo uczciwe,. żem się wymawiał, nawet od pokusy chciałem odwrócić, ale Bartosz zawołał: „Ja stawię". To już co innego. Dałem się namówić. Garniec na nas trzech, Istotnie kropla, nie więcej. Idziemy, pijem. Aż tu nadchodzi Strzępa, Brożycki, Janko Zawalidroga, Skuba, Świdrzycki, inni. Poczynają stawiać, każdy prosi i tak zabawiliśmy się wesoło i uczciwie do północka. — Bez guza? — spytała Magda.

— Ja tylko o uszak sobie łba nadbiłem, ale był rektor, a jak on jest, to. nie minie na sucho. To on tam sobie trochę pięści natarł, ale bez wielkiego przypadku obeszło się. Janko Zawalidroga oko ma podbite, pewnie przyjdzie dziś do was po lekarstwo, ot, będziecie mieli i jaja na piątek, bom mu nawet powiedział,że jaj potrzebujecie.

Gdy organista spowiada się przed ciekawą Magdą, inni wyciągają i wstają powoli, dzwonnik mruczy, magister maca się,

gdzie wczoraj oberwał szturchańca.

— Ot i dzionek, wstawajcie, a do kościoła;

— Otóż to życie nasze! jak świt do kościoła, a wyspać się nie ma kiedy, żeby człowiek nie litował się nad księdzem, to by go dawno porzucił. — To mówiąc organista ziewnął i począł wdziewać czarny łatany kubrak, który w nocy służył mu za kołdrę, a we dnie za suknię.

W plebanii palił się już ogień na kominie kuchennym, płonęła świeczka w lichtarzu w księżej izdebce, proboszcz czytał brewiarz; skuliwszy się od chłodu, na łóżku Maciek spał jeszcze.

Wtem głos wielkiego dzwonu rozległ się powoli, wzywając na pacierze. We wsi coraz gęściej zabłysły światła i dobrze już na dzień wybierać się poczęło, bielało wschodnie niebo, biegały na zachód ściśnięte obłoki

Jak tylko rozwidniało, ksiądz poszedł do kościoła z nieukontentowanym organistą, który się za gębę trzymał, stękając na ciężki ból zębów.

— Cóż ci to takiego? — pytał proboszcz. — Nie wiem, co mi takiego. Inflamacja. — Zbytnie użycie trunku.

— To są potwarze, Reverendissime , potwarze Magdy długojęzycznej. Ale ja cierpię niewinnie i cieszę się z prześladowania, przyjdzie czas, że wszystko wyjdzie jak oliwa na wierzch.

Proboszcz nic nie odpowiedział, zbliżali się do zakrystii i wchodzili do kościoła.

Miło było zajrzeć do niego. Stary ten i opuszczony dawniej budynek, teraz jaśniał świeżością i piękny był nie bogatymi ozdoby, ale starannym utrzymaniem i nieporównaną czystotą. Szara światłość wchodzącego dnia wpadała doń przez długie, z szyb maleńkich w ołów oprawnych złożone okna. Podłoga wyłożona siwym kamieniem, wymieciona i zmyta, połyskiwała. W pośrodku, naprzeciw ołtarza, wielki, z czterema żelaznymi kółkami kamień grobowy wskazywał wejście do sklepów. Kilka innych nagrobków, zatartych nogami, widniały tu i ówdzie wypuklejszym herbem lub ozdoby otaczającymi. W ścianach także wpuszczone kamienie z postaciami rycerzy w całej zbroi, popiersiami i napisami zdobiły przysionek i nawę. Sklepienie ostre

i śmiałe, z gzymsowanymi kąty, wznosiło się malowniczo nad kościołem i bocznymi kaplicami.

Przez dwa jego otwory spuszczały się na sznurze ozdobnym lampa, gorejąca u ołtarza, i wielki brązowy, ze szkłami świecznik. Wielki ołtarz, roboty snycerskiej, zdobiły drewniane, biało pomalowane posążki dwóch świętych ewangelistów; robione kwiaty stały dokoła obrazu i cymborium w niebieskich złocistych naczyńkach. Wszędzie czystość i porządek, wszędzie znać było nieustanny dozór księdza. Ściany, podłogi, ołtarze, nagrobki nawet, chór, ambona połyskiwały i drzewo ławek świeciło się wytarte niedalej jak wczora. Na chorągwiach nie dojrzałeś pyłu ani pajęczyn za obrazami, ani kupek śmieci po kątach. Pozapalawszy świece, organista oczekiwał w zakrystii na Albertusa, który zwykle do mszy sługiwał, sam potem mając pójść na chór, gdzie już dzwonnik próbując miechów, czy nie  sapią, kalikować poczynał, gdy drzwi się otwarły i Maciek z obwiązaną głową wsunął się.

Proboszcz się odwrócił i spytał go:

— Czegoś wstał, chłopcze, tak rano?

— Zadzwoniono na mszę — odpowiedział Maciek.

— U księdza to najlepiej być obcym — mruknął organista —

ot, temu bębnowi, co się wczoraj daleko prędzej położył, jeszcze wymawia, że wstał rano; a mnie posłał budzić!

Maciek narzucił komżę, wziął mszał i stanął we drzwiach zakrystii trzymając za sznurek od sygnaturki. Ksiądz nic już nie powiedział, tylko szepnął chłopcu cicho:

— Msza święta na twoją intencję.

Wyszli, zabrzmiał organ, nabożeństwo się rozpoczęło. Oprócz Magdy, dzwonnika i Albertusa, który się przywlókł na Sanctus, nikogo nie było w kościołku.

Dwa kubki mleka już oczekiwały na proboszcza i Maćka, gdy powrócili; organista, który je napatrzył w kuchni, zżymał się widząc, że będzie musiał czekać  na ogólne śniadanie.

— Obcemu zawsze lepiej. Nie ma i nie ma taki sprawiedliwości na świecie!

— Powiedzcie dzwonnikowi, niech mi konia do wózka zaprzęże — rzekł ksiądz — i poda pod ganek.

  Chwała Bogu, jedzie — szepnął organista — to i dobrze, człek, spocznie.

Wtem proboszcz ku niemu się obrócił;

— Wy zaś pamiętajcie dziś i jutro, jeślibym nie wrócił, o kościele; niech chwała Boża za mojej niebytności nie cierpi. Proszę odegrać i odśpiewać nieszpór, a jutro rano różaniec.

Organista w głowę się poskrobał.

— Jeślibym zaś sam nie był, poproszę po drodze wikarego z Olszowa , aby ze mszą przyjechał.

— Taki i dnia nie da spocząć! — ruszając ramionami rzekł klecha. — Cóż z nim począć, uparty i nieprzeparty. Byłbym poszedł na jaki dzień do Łeszczy, a tu nie ma sposobu.

Za chwilę wózek stał zaprzężony w ganku.

— Wy zaś, Magdo — rzekł proboszcz wdziewając płaszcz — pilnujcie chłopięcia tego, aby miał wygodę do mego powrotu.

To mówiąc wsiadł do wózka i przeżegnawszy się, jak zwykle czynił przed każdą drogą, począwszy modlitwę po cichu,. Zaciął konia z lekka i z bramy probostwa drogą ku Krakowu się posunął.

Na probostwie bezkrólewie, z którego klechowie radzi byli bardzo, i gdyby ich Magda nie wstrzymywała, pozwoliliby sobie wiele. Magister dał żakom pokój, i razem z Albertusem, organistą i dzwonnikiem posiadali na ganku stękać po swojemu.

Miało się już ku południowi, gdy im zabrakło przedmiotu do rozmowy, dawno wyczerpanego nieustannymi gderaniami i poczęli wszyscy ozierać się, ziewać, oczekując tylko obiadu, aby się spać położyć lub ruszyć po wsi za jałmużną zwyczajną. Wtem furta skrzypła, psy zaszczekały i rzuciły się ku niej, wszedł odarty dziad.

Magda na głos psów wyrwała się z kuchni, spojrzała, zbladła, ale szybko dała znak w krąg wszystkim, aby milczeli; poznali Lagusa.

Sama pobiegła do izby i ukryła Maćka w alkierzu, a powróciwszy stanęła w ganku. Olbrzymiego wzrostu, barczysty, zarosły, wpół zgiąwszy się dla nadania sobie pozoru starości, szedł Lagus klepiąc pacierz i rzucając na wszystkie strony oczyma, których białka migały dziwnie.

Klechowie domyślili się nieco po znaku Magdy, iż poznała Lagusa lub wreszcie przeczuła go, spojrzeli po sobie, pokręcili głowami, czekali.

— Niech będzie pochwalony — ozwał się dziad stojąc u słupa, oganiając się psom i szukając oczyma to tu, to ówdzie, jakby się co ujrzeć spodziewał.

— A skąd to Pan Bóg prowadzi? — rzekła Magda drżącym głosem.

Lagus podniósł głowę, długo wlepiał w nią oczy, zdawał się dziwić, chcieć coś powiedzieć, potem szepnął: — Z Krakowa.

— A dokąd?

— Gdzie oczy prowadzą. Zwyczajnie dziadowska droga. Magister ścisnął pięść przypomniawszy sobie wczorajszą przez chłopca opowiadaną historię i czując już w sobie ochotę wojowania.

— Co tam słychać w Krakowie?

— Ach! nic, wszystko po staremu.

Milczeli znowu, dziad ciągle się. oglądał i westchnął.

Magda mu wyniosła chleba kawałek do torby i powiedziała: — Idźcie z Bogiem, księdza proboszcza nie ma w domu,

— Pozwólcie mi przynajmniej spocząć.

— Czemuż, czemuż, spocznij sobie, mój kochany, usiądź, posil się. Więcej ci dać nie możemy, bo i nie ma co.

— Już to wiem — rzekł dziad — co plebania to nie dwór, zwłaszcza kędy klechów dużo- .

Magister ścisnął pięści zęby razem, chciał już kułakiem w bok poczęstować przybylca, ale spojrzawszy na ramiona jego dał pokój.

„Mógłby oddać — pomyślał — niech go kaduk, zdaje się silniejszy od Janka Zawalidrogi".

Po chwili milczenia. Lagus rozpoczynając westchnieniem spytał: — Nie widzieliście tu czasem jakiego chłopaka, sieroty?

Wszyscy spojrzeli po sobie, Lagus, który w tej chwili chleb z torby dobywał i oczy miał spuszczone, nie widział tego.

— Kogo? kogo?

— Oh tak, chłopięcia, sieroty? — Jakże on wyglądał?

— A był tu jaki?

— Wczoraj — obojętnie zawołała Magda — ale dziś rano przenocowawszy tu poszedł dalej. Cóż to za jeden? Nieborak, miał głowę skaleczoną, mówił, że się uderzył.

Lagus podniósł oczy szybko, popatrzył i dodał:

— Doprawdy? skaleczył się, biedaczek! i bardzo? — Dosyć mocno w głowę.

— Opatrzyliśmy go tutaj — dodał Albertus!

— A dokąd pociągnął?

— Oto wsią, przed siebie, nie wiadomo dokąd. Ale czemuż to o niego pytacie?

— Bo to moje dziecko!

— Twoje — rzekł magister hamując się, aby nie uderzyć Lagusa i miarkując pod spojrzeniem Magdy.

— Juściż! kawał łotra! Uciekł mi z Krakowa, to za nim się wlekę.

— O! dogonicie go rychło — rzekła Magda bo powoli się wlecze, słaby, nieborak.

Lagus, który przed chwilą miał odpoczywać, wstał, pochował, co wyjął, do torby i zarzuciwszy ją na plecy rzekł:

— Ot, trzeba mi za nim spieszyć, bądźcie zdrowi, Bóg zapłać. Żaki i po drodze wszyscy mi mówili, że go tu widzieli idącego. Niech będzie pochwalony,

Odchodząc rzucił okiem na Magdę, która z niespokojnością wyglądała, żeby ruszył, ciągle dając znaki klechom, aby się czym nie wydali.

Tylko co był za furtą i psy go odprowadziły szczekaniem, a już w ganku po milczeniu chwilowym wrzała rozmowa ożywiona. Lagus spojrzał przez płot, zastanowił się, przyczaił, poszedł kilka kroków, aby go widzieli, i zawróciwszy na cmentarz popod murem przesunął, furtką ku plebanii wcisnął, między drzewy począł schylony przełazić, aż się dostał naprzeciw ganku, skąd mógł głosy rozmawiających słyszeć.

Magister wykrzykiwał najgłośniej,

Patrzcie zuchwalca, i goni za nim.

— Ale bo kto wie — rzekł organista, któremu ciągle tkwiło w myśli, że go sierotą będzie odjadał — może to wszystko bajki,

co on gadał, a to istotnie wisus jaki i własne jego dziecko?

— Wstydź się, wstydź się — przerwała Magda z oburzeniem — takie rzeczy przypuszczać. Toż mu z oczów prawda patrzy, temu dziecku, i także pańską ma twarzyczkę. Ja nie wiem.

— A ja wiem — przerwał klecha — że byleby się gdzie dymiło z komina, to darmojady się znajdują. Radzi jesteście, żeście nowego złapali? księdzu w to graj!

— I mnie się zdawało z początku — odezwał się magister — że to wszystko wierutne bajki, ale teraz zaczynam wierzyć po trochu, bo ten dziadzisko ma zbójecką twarz i  wejrzenie takie, że się na widok jego same pięści ściskają.

— Wam to i na widok innych się trafia.

— Człek nie kamień — rzekł mistrz.

Długo tak rozmawiali, a Magda pobiegła przestraszonemu chłopięciu dać znak, że dziad już poszedł, uspokajając je i zalecając, aby do okien nie chodził.

Tymczasem Lagus lękając się, aby go nie zobaczono, po chwili wysunął się nazad na cmentarz, ze cmentarza na drogę ku wsi i poszedł ku karczmie. Obejrzawszy dobrze położenie plebanii, przejścia, bramki, zamknięcia, usiadł zamyślony na karczemnej przyzbie. Tu dobywszy chleba i słoniny, a potem jakiegoś proszku z gałgana, począł kręcić gałki, pozawijał je w szmatę, schował do torby, a spojrzawszy na słońce, na kupie siana w sieni położył spać.

Jak tylko obiad zjedli klechy, każdy w swoją stronę rozeszli się, ci za nie dobranym snopkowym, czyli petycją, inni do znajomych, organista nasz do karczmy, jak zwykle niby bez celu, z założonymi w tył rękoma, ale w istocie szukając tylko powodu, aby zajrzeć garncowi piwa w oczy.

W tej przechadzce tak się nieznacznie zbliżył pod samą karczmę, drzwi jakoś znalazł otwarte. Żyd się z nim przywitał, potem chłodno było na dworze, musiał więc wejść i usiąść na ławie. Na stole właśnie stała kwarta piwa jakby przygotowana. Umoczył usta tylko dla spróbowania, a umoczywszy je — pił, żeby się rozsmakować.

 

IV

 

PROBOSZCZ W KRAKOWIE

 

Nie będziemy opowiadać, jak ksiądz proboszcz nasz dojechał do Krakowa, jak stanął u ks. bernardynów, gdzie go serdecznie przyjęto, jak naprzód do kościoła na modlitwę, potem się udał na miasto.

Biedny ksiądz, który dawno już stolicy nie widział, czuł się w niej bardzo obcym, wytarta jego sutanna każdego innego byłaby wstrzymała, ale on nie wstydził się swojego ubóstwa, nie lękał się niczego, nie był przystępnym śmiechom ludzkim. Po nabożeństwie posunął się wolnym krokiem, ku kościołowi Panny Marii, ale zbliżając się miarkował, że nie wie, jak dopytać się o Agatę, gdyż może być niejedna żebraczka tego imienia pod kościołem. Biedził się więc za wcześnie i potrząsając kilką groszakami, z kieszeni dobytymi, szukał oczyma twarzy, która by większą w nim ufność wzbudziła.

Wszyscy żebracy siedzący na cmentarzu (to jest na placyku otaczającym kościół) wyciągnęli razem ręce widząc zbliżającego się z groszami w ręku księdza.

  — Na miłość Bożą, groszyk jałmużny!

— Mój ojcze, miejcie litość nad biedną kaleką!

— Groszyk ślepemu!

— Szeląg mnie, ojcze!

— W imię Najświętszej Panny!

— Na kości św. Stanisława.

— Będziemy się modlić za was.

— Niech was. Bóg pocieszy.

— Ja mam dziecko.

Wszyscy swym krzykiem głuszyli biednego proboszcza, który stał, wahał, nie wiedział co począć, dzielił jałmużnę, a widząc, że mu nie wystarcza przygotowanego, dobył resztę, jaką miał.

— Nie mógłby mi kto z was powiedzieć — odezwał się. wreszcie — gdzie tu jest niejaka Agata, niedawno przybyła?

Wszyscy spojrzeli po sobie zdziwieni, że o ich towarzyszkę

pytano.

— Musi to być coś w tym! — mruczały zazdrośnie. — Patrzajcie! Agata, już ją znają.

— Agata — rzekła siedząca na rogu babka. — Była ona, ale jej nie ma, dziś podobno nie przychodziła. Wszak nie przychodziła?

— Nie, nie, i wczoraj jej nie było — rzekł ktoś z boku.

— Ale na cóż jej potrzebujecie, może to i kto inny potrafi, ojcze?

— Nie, nie, to ja chciałem tak informacji. Więc powiadacie, że jej nie było?

— Dziś i wczoraj nawet.

— Ale nie wiecie, gdzie mieszka?

  — A gdzie ma mieszkać? na bruku jak my. Zresztą kto ją wie, to jakaś wielka pani, bo się drogo do Bractwa wkupiła.

— Może pan pisarz wie — zawołała druga — bo oni się dawno znają.

— Jaki pan pisarz?

— A naszego Bractwa. Pielgrzym Groński.

— Gdzież go można znaleźć?

Zawsze siedzi w gospodzie.

— W jakiej?

— Ot tu, w naszej — i kilka rąk wskazały na dom Bractwa. Ksiądz pomyślawszy chwilę udał się tam. Zastał Grońskiego

nad książką, modlącego się i przebierającego różaniec.

Na widok duchownego powstał stary, ucałował jego rękę i otarłszy ławę prosił usiąść.

— Dziękuję wam — rzekł ksiądz — alem ja tu do was za interesem. Nie wiecie, co się stało z Agatą, żebraczką u Panny Marii?

— A cóż się z nią stać miało? — Gdzie jest?

— Musi być pod kościołem.

— Nie ma jej od dwóch dni. Miałem potrzebę widzieć się z nią.

— Jak to! nie ma — zawołał Groński. — Dziwna rzecz, oto tymi dniami jeden z biczowników Bractwa i ona znikli nie wiedzieć gdzie.

Ksiądz milczał, Groński ozwał się po chwili:

— A wy, ojcze, nie o dziecko, którym Agata się opiekuje, pytać chcieliście?

— Skądże wy wiecie o nim?

— Ja — rzekł pisarz — znam Agatę dawno i wiem całą dziecięcą historię.

— Wy?

— Jeszcze przed pielgrzymowaniem moim do Rzymu leżałem z choroby w domu księżnej, matki dziecięcia,

— Księżnej! mówicie?

— Tak, ruskie to książęta, Sołomereccy; ale, jeśli wolał łaska, ja wam wszystko opowiem.

— Bardzo was proszę — rzekł ksiądz siadając — słucham. Brat Groński usiadł niżej na ławie i począł księdzu opowiadać

to, co słyszał od Agaty. Powieść jego tak się zgadzała z opowiadaniem dziecka, że proboszcz coraz bardziej zajęty i poruszony, zaledwie dosłuchawszy opowiadania pożegnał pisarza i udał się rozpytywać seniora szkoły, Pudłowskiego.

Pudłowski był mu. dawno znajomy, nie wahał się więc zabiec do niego i coś więcej, jeżeli można, dowiedzieć.

Szkoła była pusta i proboszcz dwa razy pociągnąć musiał kozią łapkę, nim mu z widoczną niecierpliwością człowieka oderwanego od pracy otworzył senior. Chwilę popatrzał zmordowanymi oczyma na proboszcza, nim go sobie przypomniał; nareszcie opuścił drzwi i uśmiechając się z przymusem do środka poprosił.

— Dawno niewidzianego, dawno — rzekł jąkając i niespokojnie ozierając się na drzwi do drugiej izby. — Cóż za szczęśliwy traf sprowadza?

— Rad jestem, że was w dobrym zdrowiu zastaję. — Jakkolwiek, dosyć.

I wskazał na krzesło, z którego zrzucił na ziemię czapkę żydowską. Czapka ta dowodziła, że Hahngold był u seniora zamknięty w drugiej izbie. Proboszcz nie mając czasu do stracenia rozpoczął pytania.

— Straciliście jednego z waszych żaczków — rzeki — niedawno.

— A! tak, nie pamiętam, tak! podobno. Jakże się zwał? zaraz! Maciek Skowronek! Wiecie o nim?

— Trochę — rzekł proboszcz —  ale wprzód powiedzcie mi, co Wam o nim wiadomo.

— Prawdziwie, to coś niepojętego — niechętnie odrzekł Pudłowski — już mnie kilka osób o to dziecko pytało. Jednak to plebeius.

Ksiądz się uśmiechnął. — Nie tak, jak myślicie. — Jak to? Sierota z Rusi?

— Sierota, nie całkiem, a co się tyczy plebejuszostwa, princeps, non plebeius, ex sanguine procerum Regni.

Pudłowski osłupiał i zerwał się z krzesła, ale ksiądz w tej chwili zwróciwszy oczy na żydowską czapkę z żółtym aksamitnym wierzchem położył palec na ustach.

— Jak? co? kto? — począł pytać senior.

— Ktoś tu u was jest?

— To, to, kampsor nasz, dla spraw bursy, to najlepszy człowiek. Ksiądz głową niedowierzająco poruszył.

— Dość wam — rzekł — na ten raz wiedzieć, że dziecię to ma nieprzyjaciół, co je zgubić pragną, że tu w Krakowie jest ktoś, co nań czyha, że wydane zostało w ręce dziadowi przez niejakiego confratra żaka, przezwanego Urwisem, Weźcie go na spytki, każcie zawołać.

Pan Pudłowski zajęty cały nowiną wybiegł za Urwisem z małą jednak nadzieją, żeby go złapać można, bo żak ten częściej był pod oknami mieszczek niż w Bursie, Dziwnym przypadkiem zszedł go senior na wschodach.

— Chodź tu — zakrzyczał — chodź tu, mam ci coś powiedzieć. Urwis chciałby był uciekać, bo mu czegoś pilno było, ale nie

miał sposobu. Spuściwszy uszy wszedł powoli na górę przemyślając tylko, za które z niezliczonej liczby przestępstw kara nastąpi. Pudłowski w milczeniu wprowadził go do izby i, jakby chciał go bardziej jeszcze przestraszyć, zaryglował drzwi za nim.

— A teraz — rzekł — chceszli wyjść cało, mów prawdę. Urwis pobladł.

— Ty wydałeś w ręce żebraka Maćka Skowronka? Zaciął się żak, ale prędko rzekł zbierając na odwagę:

— Ja.

— Za co? i dlaczego? Chyba nie wiesz, żeś go wydał na stracenie? na śmierć? — dodał ksiądz.

— Na śmierć? — zawołał bursarz załamując ręce — ja! ja! W tej chwili dał się słyszeć szelest za drzwiami drugiej izby; Senior i proboszcz zwrócili oczy, ale prędko je znowu skiero

wali na żaka, który miał łzy w oczach. Urwis był największym łotrem, ale myśl, że wydał na zginienie brata, że popełnił największą w przekonaniu swoim zbrodnię, zdradzając tego, kogo bronić był obowiązany, przejęła go tak, że na kolana upadł.

— To być nie może! — zawołał — ja! ja! Ja powiem wam wszystko, całą prawdę.

— Mów — ozwał się Senior.

— Wieczorem spotkał mnie dziad Lagus i począł pytać o Maćka. „Są tu — powiada — jego krewni, co mu dobrze życzą, przyjdźcie z nim do mnie, ja go im przywiodę. A jeśli się będzie opierał, nic nie zważajcie, choćby płakał, nagrodzą mu się te łzy, bo on nic nie wie, jakie go szczęście czeka."

— W istocie czekało go — dodał pleban — porwanie zbójeckie i mało nie śmierć, rozbicie głowy.

Żak uszy sobie zatknął, powstał żywo i krzyknął:

— Zabiję tego psa dziada!

— Dajcie mu pokój, przyjdzie nań kara i bez was,

— Ale gdzie jest Skowronek? kto go ocalił?

— Bądźcie o niego spokojni, a dziękujcie Bogu, że was od ciężkiej zgryzoty sumienia uwalnia.

Pudłowski na skinienie księdza odryglował drzwi w milczeniu, a żak wpółoszalały wyszedł, raczej poleciał pod kościół szukać Lagusa, którego jednak nigdzie znaleźć  nie mógł.

Proboszcz tymczasem pomówiwszy z seniorem, któremu wszystkiego, co wiedział, nie widział potrzeby mówić, dawszy jednak do zrozumienia, że chłopiec u niego się znajduje, pożegnał go i odszedł.

Ledwie się drzwi za nim przywarły, gdy drugimi blady, pomieszany wszedł z kryjówki swojej Hahngold.

— Skąd ten ksiądz? — spytał się Pudłowskiego.

— Stąd niedaleko, z okolicy, gdzieś spod Proszowic podobno, doprawdy nie pamiętam miejsca.

Hahngold wziął za czapkę.

— Muszę śpieszyć — rzekł — wybaczcie, czas drogi.

— A moje strusie skrzydła?

— Będą, będą!

To mówiąc, kampsor łapał za klamkę i spuścił się żywo ze wschodów, tak że odchodzącego powoli proboszcza zastał jeszcze w ulicy. Tu obejrzawszy się dokoła, nacisnąwszy na uszy czapkę, nasunąwszy pod brodę płaszcz, posunął się powoli za księdzem.

Proboszcz powracał już do klasztoru; nie mogąc nigdzie wywiedzieć się o Agacie postanowił powrócić do domu, aby czuwać nad chłopięciem. Dnia tego późno już mu było powracać, chciał więc przenocować u bernardynów, a nazajutrz rano odjechać.

Żyd poszedł za nim aż do furty i widząc księdza wchodzącego do klasztoru, jakby się namyślił, zawrócił w miasto. Na zakręcie ulicy spotkał go zielono ubrany nieznajomy.

— Ja was szukam i zawołał Żyd łapiąc.

— Mnie, a cóż?

— Chłopiec jest.

— Gdzie?

— Wiem gdzie, ale nie ma na to rady, bardzo się Już sprawa rozmazała. Przyjechał tu ksiądz dowiadywać się o niego. On na wsi u księdza.

— Daleko?

— Koło Proszowic, ale Lagus go znajdzie, bo już poszedł szukać w tę stronę.

Nieznajomy zamyślił się.

— Trzeba kogoś więcej posłać, wyście mi przyrzekli, róbcież. Kampsor brał się za brodę i głową kiwał.

— Naprzód by wiedzieć miejsce. Aj! aj, co mnie to pracy kosztuje!

— Przynajmniej nie mówcie, żeście nie zapłaceni! Żyd ramionami wstrząsł z pogardą.

— Taka sprawa?

I odszedł. Udał się wprost stąd do szynkowni Krzaczkowej, którąśmy wyżej opisali. Tu jak zawsze nie brakło pijących i zgromadzenie, pod wieczór zwiększone, szumnie się nad kuflami bawiło.

Żyd głowę tylko we drzwi wcisnął, dał jakiś znak i wywiódł za sobą potężnego młodego chłopca z krzywą ręką. Był to zna-jomy mu żebrak, zwany od swego kalectwa Krzyworączką, siedział on pod kościołem ks. bernardynów, jadł w klasztorze i sypiał tam, posługując, ile mu kalectwo dozwalało. Kampsor znał go, jak znał wszystkich prawie uliczników.

Dobył grosz biały i pokazał go.

— Kto wczoraj zajechał do bernardynów z księży?

— Proboszcz spód Proszowic.

— Jak się nazywa?

Żebrak całą rękę wyciągając po datek powiedział nazwisko, Żyd odszedł szybko, a Krzyworączka wrócił do szynkowni uśmiechając się.

Stąd Aron pobiegł do swego domu nie dając się już zatrzymywać po drodze.

Nazajutrz rano po mszy wózek księdza wytaczał się z podwórza oo. bernardynów i śpieszył w stronę domu. Dzień był chmurny, wilgotny i smutny, proboszcz zamyślony odmawiał pacierze, koń truchcikiem biegnąc poparskiwał. Na śród drogi poczęła szkapa nakuliwać i ledwie dojechawszy do pierwszej plebanii z wielkim zmartwieniem swoim zatrzymać się musiał. Na próżno oglądano kopyto biednej klaczy, nic nie okazywała choroby zatratowania, stłuczenia, a jednak kulała. Nazajutrz wiedli ją do wody, toż samo, zawsze w nadziei ozdrowienia konia, proboszcz się zatrzymywał, aż nareszcie straciwszy ją wziął kij w rękę i poszedł piechotą.

Nie męczyła go droga, bo był przywykły do podobnych pielgrzymek, ale niespokojny i o dziecko, i o kościół, i o dom, w którym zwykle po jednym dniu niebytności dziwnie przewrócony porządek zastawał, śpieszył, jak mógł, nieborak.

Dobrze zmierzchało, gdy ujrzał nareszcie stare lipy otaczające cmentarz i białe mury kościołka.

— Dzięki Bogu — rzekł w duchu.

Dzwon właśnie odzywał się na pacierze, proboszcz się przeżegnał i modlić począł. Tak coraz bardziej zbliżał się ku plebanii, mimowolnie zwracały się jego oczy na ten domek, w którym przeżył lat tyle spokojnych i szczęśliwych.

Z biciem serca ludzi przywykłych do swojego kątka otworzył furtkę, zajrzał w dziedziniec, psy poczęły się koło niego łasić. W ganku postrzegł swoich klechów i Magdę.

Ona poznawszy proboszcza wybiegła przeciw niemu.

— To dobrodziej! Ale cóż to jest? pieszo.

— Klacz zakulała. Jak się macie? A gdzie mały?

— Mały — powtórzyła kręcąc fartuch w palcach Magda mały? — I zafrasowana nie wiedziała co mówić.

Mów, mów, co się z nim stało?

Poszedł — rzekła Magda łykając ślinę i jąkając się poszedł dalej.

— Dokąd? kiedy poszedł? toście go chyba wypędzili?

— My, nie, to on sam. poszedł. Dobrowolnie.

— Ale to być nie może! — zawołał proboszcz szybko zmierzając ku domowi — to być nie może!

Wszyscy klechowie i Magda widocznie byli pomieszani.

 

V

 

WDOWA

 

Przenieśmy się teraz ze stolicy daleko w głąb kraju, na Podlasie, do Knyszyna, kędy ostatni z Jagiełłów dokonywa smutnie żywota, otoczony kobietami, pochlebcami, tłumem chciwych i podłych ludzi, bez serca w piersi i wstydu na czole.

Późnym wieczorem jesieni ciągnie się po błocie do miasteczka skórą wybijany rydwan, osłoniony zewsząd firankami skórzanymi, zaprzężony czterema lichymi końmi. Na przodzie jego siedzi Żyd woźnica i stary, osiwiały, ciemno ubrany mężczyzna. W milczeniu zacina konie Żyd spoglądając na cel podróży: miasteczko i zamek.

Stary przy nim siedzący mężczyzna podparł się na ręku i smutno zadumał namarszczywszy. Niekiedy obejrzy się w tył na rydwan, jakby za firankami kogoś tam siedzącego chciał dojrzeć, to znowu podeprze i zamyśli, i wzdycha.

— A jest tu dobra gospoda? — spytał stary Żyda

— U! wa! czy to wy koniecznie chcecie w najlepszej stanąć?

— Czemuż by nie, mój Mortchel?

— Wy nigdy w Knyszynie nie bywali?

— Nie, mój kochany.

— To wy nie wiecie, jak to drogo! Kiedy król JM. mieszka, ciągle do niego panowie wielcy jeżdżą, że często wszystkie domy ich końmi, ludźmi i pocztami zajęte, bo na zamku miejsca nie ma. Za kątek dla koni i dla człowieka każą sobie płacić! Jakbyśmy w najlepszej gospodzie stanęli, choćby nawet miejsce znaleźć, nie na długo by nam worka stało.

— A trudnoż, Mortchel, naszej pani stanąć nie wiedzieć gdzie.

— Ja to wiem — odpowiedział Żyd kiwając głową — jej potrzeba wygody, nu, ale za wygodę każą płacić i dobrze płacić.

— Cóż robić, póki jaki grosz mamy!

— Ja bym i swego nie pożałował — odpowiedział Żyd cicho. — Wy wiecie, że ja naszą panią kocham jak wy, jak wszyscy jej ludzie, ale taki nie życzę do wielkiej gospody w rynku zajeżdżać.

— A dokądże?

— Hm! to się wam będzie zdawało nic do rzeczy, ale posłuchajcie tylko. Ja tu znam krewnego, który ożenił się z siostrzenicą mojej Sory, zajedźmy do niego. Dla naszej pani każę wyczyścić izbę osobną, a konie i wóz w stodółce postawim, choć to dom niepozorny, ale będzie wygodnie, a kosztować nie będzie. Tu i tak zdadzą się pieniądze, by ich najwięcej było.

I Mortchel ząciąwszy konie w kałuży, usiłował różnymi głosy zachęcić je, aby wśród grzęzawicy zmęczone nie stanęły.

— Uważaj, Mortchel, jak lepiej, aby tylko pani było wygodnie.

— Zresztą zobaczymy.

W tej chwili, pomimo deszczu lejącego o firanki rydwanu, rozwarła się zasłona białą ręką posunięta i ukazała się głowa kobieca, bladości śmiertelnej, rysów twarzy dziwnie pięknych, oczu zamglonych świeżym płaczem, ale ognistych jeszcze. Kobieta wyglądająca mogła mieć lat trzydzieści kilka, a rysy dowodziły niedawno i niezupełnie jeszcze znikłej wielkiej piękności; cierpienie jakieś czy choroba wypiętnowały na niej marszczki, odjęły nie tylko rumieniec, ale nawet wszelkie krwi ślady. Rzekłbyś, że powstała z trumny i otwarła oczy pod całunem. Ręka jej była tak biała jak twarz. Ciemna suknia osłaniała szerokimi fałdy kibić jej wysmukłą i cienką, ramiona białości marmurowej, kreza stojąca otaczała szyję, głowę wdowi czepiec czarny objął i wychudła twarz zasłaniał. Nieznajoma spojrzała, przeżegnała się, zadrżała i poczęła modlić. Cichym, miłego dźwięku głosem spytała starego sługi, który się w tej chwili odwrócił.

— To Knyszyn?

— Tak, pani, tak.

I firanka zapuściła się znowu, a Żyd z starym sługą szeptać coś poczęli. W powozie było słychać płacz i łkanie tłumione, przerywane jakby rozmową urywaną.

Niemłoda już i skromnie bardzo ubrana kobieta, rysów twarzy grubych, wyrazistych, ale tchnących dobrocią, siedziała w powozie obok pierwszej. Ona to starała się ją pocieszyć i utulić rzewnymi łzami płaczącą.

— Pani, pani, czyż łzy pomogą? zbliżamy się do celu, może Bóg da, że król JM. wymierzy nam sprawiedliwość. Nie ma jeszcze czego rozpaczać!

— A! moja Janowa, czyż utrata dziecięcia, czyż wszystko, co przecierpiałam, nie Wyciskają łez mimo woli? One same płyną. Mój Staś! Bóg wie gdzie, może go już pochwycili, może...

— Bóg strzeże sieroty. Agata poszła za nim. pan Czuryło.

— Wszystko ja to sobie mówię, a jednak płaczę mimo woli. Kto wie, czy król poznać mnie zechce, czy zechce się ująć za krzywdę.

— Ja nie wątpię.

— Szczęśliwaś, moja kochana.

I nieznajoma znowu gorzko płakać zaczęła.

— Zbliżając się do miejsca, w którym ostatnia moja nadzieja, strach za serce ściska. Sama jedna! jak się dostać do niego, jak uprosić, jak mu wytłumaczyć?

— Chyba pani w opiekę Bożą nie wierzysz nad dzieckiem i nad sobą? — ozwała się Janowa.

— O! gdybym w nią nie ufała, dawno bym umarła.

— Tyle jej pani moja miałaś dowodów.

— I tyle przeciwności.

— Bóg zsyła krzyże tym, których kocha — odpowiedziała Janowa usiłując jakkolwiek towarzyszkę z płaczu zachodzącą się utulić. Ale nie pomagało, ona płakała a płakała.

Wjechali w miasteczko, którego szerokie ulice, osławione lichymi domki, gdzieniegdzie przeciętymi nowszą porządniejszą budową, pełne były błota. Wielka murowana gospoda wznosiła się wpośród rynku otoczonego domostwy żydowskimi, kramikami drewnianymi otwierającymi się na zewnątrz klapą podpartą na wbitym w ziemię palu. W tych sklepikach lichych wyglądały białe zasłony Żydówek siedzących na garnkach z żarem i węglami, czarne płaszcze Żydów zgarbionych nad książką modlitwy, wiszące w oknach rozmaite towary, leżące na wystawach naczynia, owoce itp. Deszcz lał jak z wiadra miotany silnym wiatrem, drzewa chyliły się, resztę liści tracąc porwanych burzą, kilku ludzi z głową przykrytych workami, podkasaną suknią, wywróconym kożuchem, kilka bab w fartuchach zarzuconych na włosy, brodziło zalanymi błotem ścieżkami. Na prawo widać było zamczysko. Nieznajoma spojrzała nań przez firanki i modlić się znowu zaczęła. Minęli kościół, minęli rynek, Mortchel woźnica kilka razy spotykanych Żydów zapytał i zakręcił w prawo na ciasną uliczkę. Ale tu ciężko było rydwanowi przejechać. Ta część mieściny miała jeszcze smutniejszy i biedniejszy pozór. Ściśnięte domki żydowskie i mieszczańskie, przegrodzone rzadko płotkami, najczęściej przypierające prawie do siebie, stykały się dachami, ścianami; wystawały na ulicę gankami: wysokie żerdzie, na których zawieszony był sznur łączący pokrewne domy żydowskie, wznosiły się tu i ówdzie. Studnie, błotniste, głębokie kałuże, kupy śmieci, gnojów, drew, materiału budowlanego, przerzynały w poprzek czarny ten zaułek. Karoca niekiedy wpadła po osie w wodę, grzęzła w błocie rzadkim, to znów krajała miękką i rozlazłą od deszczu ziemię, to wznosiła się na nasypy słomy i gnojów, z których nagle spuszczała w rowczaki wiodące ścieki miejskie do fos zamkowych.

Trzeba było i powolności żydowskich koni, i uwagi połączonej Żyda i starego sługi, aby bez wywrotu lub zagrzęźnienia przebyć ten piekielny kawałek drogi.

Zatrzymał się Żyd u wrót nieco większego domu, któren z wywieszonych skór dokoła i zapachu właściwego garbarnią się wydawał. Stał on nad wodą, z jednej strony na ziemi, z drugiej na gęsto nabitych palach oparty; miał wjazdowe wrota, ganek z galeryjką niezgrabną, kilka okienek w części pęcherzami i szkłem zaciągnionych. Czerwono malowane okiennice z wyciętymi sercami wisiały od wiatru dygocząc na drewnianych, z gruba wyrobionych zawiasach.

Widząc zatrzymujący się powóz u drzwi swoich, garbarz z zakasanymi po łokieć rękawy, zawalanymi farbą rękoma, w kaftanie tylko i jarmułce na głowie, wyszedł na ganek. Mortchel ujrzawszy go zlazł, podał rękę, wszedł do izby całując pałce dotknięte do umieszczonego na uszaku hebrajskiego napisu i począł coś mówić z gospodarzem. Stary sługa tymczasem smutnie podparłszy się został na kozłach, z cierpliwością bezprzykładną znosząc bijący deszcz w same oczy.

— A co, Paleju?

— A co, pani, stojemy, czekamy, Żyd poszedł szukać gospody dla nas — odpowiedział stary na zapytanie z wnętrza powozu wychodzące.

Widać było gospodarza żywo rozmawiającego z woźnicą czas jakiś, przekonywającego jakby o czymś, potem wychodzącego na ganek i wracającego znowu, koniec końcem zaczęto wymiatać i uprzątać pierwszą izbę, wynosić żydowskie pierzyny do alkierza, Żydówki uwijały się, kręciły, a Mortchel podnosząc zasłonę i zdejmując czapkę przystąpił do rydwanu.

— Jasna pani może wysiąść, ugodziłem gospodę, nie będzie bardzo wygodnie, ale — Żyd nie dokończył i poskrobał się.

— Wszędzie mi będzie dobrze — odpowiedziała nieznajoma.

— Trzymaj konie, a ja panią wysadzę — przerwał stary — bo po błocku tym nie przejdzie.

I Palej żywo mimo wieku z siedzenia swego skoczywszy podbiegł ku wysiadającej, wziął ją jak dziecko na ręce i schylając się uważnie wniósł do izby; za nimi starsza niewiasta powlokła się powoli.

Izba, do której weszli, smutną, brudną i nagą miała prawo wydawać się przybyłym, a jednak wszyscy już trochę z biedą i podróżą oswojeni znaleźli ją wygodną, chociaż kury co chwila wbiegały dowiadywać się z alkierza, choć podłoga czarna była od błota, pułap niski i zasmolony, ściany wylapione gliną, piec garbowaty i okopcony, ławy niskie i chwiejące, chociaż wiatr chodził od okna do okna wahając pajęczynami poosnowanymi po kątach.

Na gołym tapczanie usiadła przybyła i pozostała nieruchoma, zamyślona, gdy słudzy krzątali się tymczasem znosząc tłumoki, robiąc posłanie, zatykając dziury i starając się jako tako izbę uprzątnąć.

— Spytajcie o króla — rzekła nareszcie nieznajoma.

Stary sługa, którego zwano Palejem, niegdyś kozak, jak to po części z wąsów zawiesistych, po części z fantazji poznać było można, zafrasował się, poskrobał w głowę i odpowiedział cicho:

— Już ja się pytałem.

— Król jest?

— Jeszcze w Lublinie — mruknął Palej.

Młoda kobieta spojrzała na niego i opuściła ręce. — Ale prędko przyjedzie — dodał — spodziewają się co chwila. Już, słyszę, koniuszy odebrał wiadomość i wozy idą.

— A tymczasem spoczniemy — przerwała kobieta — pani potrzebujesz spoczynku.

— Spokojności, nie spoczynku, Janowa — zawołała kobieta — a póki nie będę miała pewności, póki król nie wyrzecze między mną a nieprzyjacielem, póty wszelka myśl spoczynku dla mnie daremna.

W tej chwili ubrany w czarny żupan, podpasany pasem jedwabnym, gospodarz domu podnosząc nieco jarmułkę wszedł do izby.

— Prawda to, że się króla JM. spodziewają? — spytała żywo przybyła.

— Lada dzień — rzekł gładząc brodę Żyd — już pan koniuszy miał posłańca. Pan Bisławski, starosta nasz, czeka na Najjaśniejszego Pana, wozy idą; już Kniaźnik przyjechał. On dziś albo jutro pewnie będzie.

— Kto to Kniaźnik?

— Jasna pani nie wie? — z podziwieniem spytał Żyd. — Nu! to wielka figura, choć mały człowieczek, przez niego można wszystko zrobić, On, pan podkomorzy i krajczy, a Egid, to co chcą, to robią. Kniaźnik to pokojowiec królewski, a teraz jemu i senatorowie kłaniają się, a on im niejeden raz drzwi przed nosem zamyka. I Żyd z niejaką wzgardą i oburzeniem poruszył ramionami.

 

VI

 

KNYSZYN

 

Pomimo błota i deszczu, wszystko, co żyło w miasteczku, leciało do okien, zaczerniało w gankach, wytoczyło się w uliczki. Długi sznur krytych skórami wozów, koni powodnych, rydwanów jezdnych sunął się do zamku, na którego dziedzińcu, moście zwodzonym, podwórzach, w komnatach, panował ruch niezwykły. Po kominach rozpalano ognie naprędce, wymiatano podłogi, wykadzano izby smółką i wymyślniejszymi kadzidły. Czeladź zamkowa i przybywająca zajęta była uprzątaniem, biegała, wołała i potrącała się znosząc paki, rozwijając tłumoki, wprowadzając przyjeżdżających.

Z królem Zygmuntem Augustem jechali do Knyszyna z panów senatorów: Franciszek Krasiński, biskup krakowski, Mikołaj Krzysztof Radziwiłł, marszałek wielki litewski, Stanisław Sędziwój Czarnkowski, referendarz koronny. Każdy z nich wiódł przyzwoity stanowi swemu i dostojeństwu dwór, a połączone poczty biskupa, marszałka, referendarski, panów Mikołaja i Jerzego Mniszchów, podkomorzego i kraj czego, nareszcie królewski dwór, napełniały tak dziedziniec, że się w nim obrócić i przecisnąć przezeń trudno było.

Króla właśnie dworzanie jego Mikorski i Wilkowski z karocy wziąwszy na  ręce do komnat byli wnieśli i posadzili w wielkim, złoconą skórą wybijanym krześle, stojącym przed ogniem.

Izba, w której spoczywał August, wybita była materią czerwoną w kwiaty złociste, wyciskane, w ramach drewnianych, brunatnych. Sufit jej, z belek ciemnych złożony, ozdabiały między nimi w kwadratach umieszczone gwiazdy złociste. Podłoga kamienna pokryta była suknem zielonym. Jedne drzwi wiodły do wielkiej sali, drugie do sypialni, w środkowej ścianie wysoki komin z szarego kamienia, z zegarem i zwierciadłem, płonął rozpalonym ogniem; kilka krzeseł bez poręczy, siedzenie dywanem perskim kryte, stolik lakierowany, na którym leżała czapka z futrem i kij okowany z złoconą gałką, składały cały sprzęt tej komnaty. Okna jej, wpółzasłonione firankami z materii podobnej obiciu, wychodziły na stronę miasteczka.

Ostatni z Jagiełłów, wyciągniony w krześle przed kominem, spoczywał. Znużony drogą zdawał się wpółuśpiony, oczy miał przeniknięte, ręce zwieszone, wysunione nogi, ciało z osłabienia wygięte, piersi wklęsłe. August miał na sobie długą suknię czarną, na wierzch jej narzucone lekkie futerko sobolowe, na  głowie myckę fioletową zakrywającą uszy, na rękach rękawice żółte. Wychudłe ciało jego fałdująca się i opadająca suknia, jakby na kościach zawieszona, okrywała; długie ręce, guzowate kolana sterczały i łamały futro, ramiona widne były przez kołnierz futrzany, któren się na nich powyginał. Grubo poobwijane nogi od kolan począwszy do stopy, jedwabną czarną materią pokryte, spoczywały na poduszce z złocistą wytartą frędzlą. Przez rękawiczki żółte widać było kości palców wychudłych i kilka pierścieni.

Twarz spoczywającego blada, zielonawej cery, nieco na policzkach samych jaskrawymi wypieczonymi rumieńcami ożywiona, z sinymi usty, długa była, koścista, martwa. Nos pociągły spuszczał się ku wardze dolnej, odstawionej, oczy, głęboko wnurzone w kość otaczającą, pomarszczona obejmowała powieka. Rzadki ciemny włos wymykał się na skroń spod mycki, broda rzadka, także rozdwojona, czarna, spływała na piersi, wąs długi i gęsty sprzecznością swej barwy czynił z dali twarz bledszą jeszcze.

Król zostawał w tym stanie dziwnym półsnu, półjawy, w którym marzenie jak mgła przechodzi po rzeczywistości i miesza się z nią niepojęcie, swymi barwy krasząc ją, samo ciemniejąc od niej. Czarne, ale dawno zagasłe oczy otwierały się czasem na wpół i powolnie przymykały znowu, usta zadrgały czasem i roztwarły, ręce poruszały i ścisnęły; pierś poruszała się często, ciężko, jakby uciśniona, a niekiedy wyparło się z niej westchnienie głębokie.

W całej postawie króla widać było znużenie, wycieńczenie, brak siły, jakieś moralne opadnięcie i niemą prawie rozpacz. Chwilowo otwierające się oczy były prawie osłupiałe.

Niedaleko króla, w kącie, na niskim stołeczku, z opartą o mur głową, założonymi rękoma, podkurczonymi nogi,, drzemał chłopak lat około dwudziestu, bladej twarzy, jasnego włosa rozpuszczonego po skroniach, z sinymi znaki pod oczyma i zeschłymi usty. Siwe jego oczy raz wraz miotały otwierając się wejrzeniem na króla, nos miał zadarty nieco, usta szerokie i grube.

Śmiały, bezwstydny, zepsuty wcześnie, widać było, że ten człowiek nie lękał się pana, który bez władzy i znużony leżał o kilka kroków od niego.

Kniaźnik (to było imię pokojowca) przybierał najwygodniejszą do snu postawę nie troszcząc się wiele o króla, niekiedy szeroko ziewnął, pociągnął się, strząsł i spojrzawszy przelotnie, znów drzemał. Na nim była krótka sukienka ciemna, pasek skórzany z klamrą srebrną, łańcuch cienki, srebrny na szyi, pończochy czarne, trzewiki takież z wstęgami zielonego koloru.

August odpoczywał, marzył, a marzenie jego i spoczynek przerywały drgania zdradzające boleść ciała czy duszy, doskwierającą chwilami.

Smutno było w tej komnacie i dochodząca tylko wrzawa z dziedzińca przerywała ciszę, którą syczenie ognia w kominie i chód zegaru ledwie ożywiały nieco.

W sali przytykającej do komnaty, u wpółzapuszczonego okna, stały dwie osoby: mężczyzna i kobieta.

Mężczyzna słusznego wzrostu, czarnego wąsa, z cudzoziemska ubrany i fizjonomii obcej, w płaszczyku aksamitnym, z szpadą u boku, łańcuchem z portretem króla na szyi; trzymał on kapelusz z piórami czarnymi w ręku, a drugą poprawiał pukle ciemnych włosów i wymuskany wąsik. Czarne oczy, wysokie wypukłe czoło, ciemne łukiem zgięte brwi, żółtawej barwy cera młodego człowieka, dziwnie odbijały od białorumianej twarzyczki, pełnej świeżości, życia i wesela kobiety.

Widać było z jej ubrania, że świeżo także przybyła, bo suknia na niej połamana i włosami futra zdjętego tylko co pokryta, kreza biała pomięta, rękawiczki na drobnych ręku, półbuciki na nogach, czółko nad gładkim wypogodzonym czołem jeszcze zasłoną białą narzucone. Dziwnej regularności rysy kobiety, ożywione podróżą, rumienią się napływającą krwią, która krasi policzki, nozdrza nieco otwarte i usta koralowe.

Postać jej i twarz pełne są wdzięku, oko malarza lubowałoby w tych kształtach malowniczych, zaokrąglonych, nieco tylko może zbyt ciałem okrytych. Owal twarzy, oprawa oczów, kształt nosa, wygięcie ust zachwyciłyby snycerza; ale w dziwnej tej piękności fizjonomii, gdy tylko z niej zejdzie uśmiech będący na zawołanie, gdy się brwi skupią, gdy gwałtowniejsze uczucie poruszy muskułami wszystkimi, czytasz coś fałszywego, coś odpychającego.

W jednej chwili pociąga cię uśmiechem i wejrzeniem, i przejmuje strachem i niepewnością, gdy na nią z boku spojrzysz, a ona się twego badania nie spodziewa.

Mężczyzna — to podkomorzy koronny, kobieta — to Barbara Giżanka, królewska kochanka, matka dziecięcia Augustowego, i niegdyś Mikołaja Mniszcha ulubiona, potem przywiedziona do łoża ostatniego z Jagiełłów przez chciwych łupieży dworaków.

Ale nie ta to już anielskiej piękności dziewica, którą Mniszech w klasztorze zamkniętą dla ukrycia oczom młodzieży, pod suknią kobiecą i imieniem siostry Opackiej odwiedzał, którą uwiódł i uwiedzioną frymarczył, płacąc łaską królewską za swój występek; nie ta to już Giżanka, na której przyjście stawali ludzie dziwić się wdzięcznej twarzyczce, niewinnemu uśmiechowi, której zda się na anioła tylko skrzydeł brakło. Dziś ona i starsza, i zmieniona bardzo, kibić wysmukła pogrubiała, twarzy owal nieco się zaokrąglił, puszek go okrywa od dołu nieznaczny, rumieniec żywszy, ale białość ciemniejsza. Dziś ona gasi inne kobiety, ale ją by zgasiła piętnastoletnia Basia Giżanka, wyglądająca kracistym oknem klasztoru na przybycie Mniszcha.

Pewna siebie, śmiała, żywa, Barbara nie spuszczała już oczów jak dawniej, gdy utrapione poczynając życie płoniła się na każde wejrzenie, krwią zalewała na szepty tajemne dworaków; teraz ona nie lęka się ni wejrzeń, ni obmowy, serce jej nie bije, dłoń chłodna wyciąga się po klucze od królewskiego skarbcu, po klejnoty, po zapisy; ona chce pieniędzy, złota i złota, aby ozłocić swą hańbę, a oto niedaleko w cieniu książęca mitra czeka na jej skronie zwiędłe i pokryje całą przeszłość. I miłostki klasztorne, i powolność dla Augusta, i więcej może jeszcze — coś jeszcze.

Oni rozmawiają z sobą.

— Na Boga! panie podkomorzy — woła ściskając go za rękę Giżanka — chwile drogie, korzystać z nich potrzeba, nie mamy czego czekać.

— Zapewne, Basiu, zapewne — wpółobojętnie odparł podkomorzy — ale nie widzę, czego byś więcej pragnąć mogła.

— Jak to? — żywo i coraz zapalając się podchwyciła kobieta. — Więc macie mnie za nagrodzoną już? O! dziękiż wam za wspaniałość! Ale choć się to wam tak zdaje, może królowi jegomości zdawać się inaczej. I odstąpiła na krok rozgniewana nieco.

— Cicho! cicho! Zawsześ w ukropie kąpana. Mało ci? bierz, co dają, niech dają, ja ci na drodze nie stoję, nie wyrywam z ręki, ale pomnij potem, aby inni...

— Któż mi to może odebrać co mam z łaski króla jegomości?

— Kto? kto wie?

I spuścił oczy w ziemię,

— Ale któż przecie?

— Senatorowie szemrzą!

— Niech szemrzą, z Bogiem, zapłacę ich, kiedy będzie potrzeba. Ja mam przyjaciół, wy także, wy musicie mnie bronić, bo moja sprawa waszą, panie Mikołaju. Ale do tego daleko, a teraz pora nagrody, za którą się dobrze i długo wysługiwało,

Mniszech się uśmiechnął nieznacznie.

— Moja Basiu — rzekł — ja najlepiej wiem, że ci król jegomość dość  już zapłacił!

Kobieta zaczerwieniła się cała, zapłonęła i z ściśniętymi usty posunęła się ku podkomorzemu.

— Zaprawdę dosyć! Za to, żem młoda, żem poczciwa wstyd i młodość u łoża schorzałego, obrzydłego starca zagrzebała, za dnie nudy śmiertelnej, za spodlenie, za sromotę.

— Ale powiedz mi, czegoż więcej żądać możesz? król cię uszlachcił.

— Co mi tam uszlachcenie! — rzekła kobieta rzucając ręką dumnie — ja się uszlachcę sama, mnie trzeba złota, złota!

— Wzięłaś go dosyć także, gdybym liczył, Basiu, trzydzieści, czterdzieści tysięcy czerwonych złotych, może więcej.

— Gdyby dwa razy tyle, cóż to za moje ofiary, panie podkomorzy? Wolałabym ubóstwo poczciwe, o! wolałabym dziś jeszcze, ale gdym przez was zesromocona...

— Cicho, Basiu, na wszystko, cicho! — niespokojnie zawołał mężczyzna — gubisz mnie.

— Gdym zesromocona — kończyła kobieta — muszę w purpurę i złoto ubrać moją hańbę, okryć ją zewsząd złotem,

— A któż ci broni? — niespokojnie przerwał oglądając się Mniszech.

— O! ja wiem, że wam to nie na rękę — śmiejąc się mówiła, zniżając głos, Giżanka — wy byście chcieli sami tylko z  króla korzystać, sami się zbogacić.

— Ja? Cicho, kobieto! — I usta mu zadrżały, a oko zapaliło się gniewem.

— Tak, wy! myślicie, że nic nie wiem? A ceduły królewskie do kupców lwowskich wam dane? a skrzynie z lubelskiego zamku uwięzione? a powierzone wam klejnoty?

Mniszech tak silnie porwał za rękę Barbarę Giżankę, że mało nie krzyknęła.

— Słuchaj — rzekł ponuro — milcz! milcz jak grób lub źle będzie z tobą. Com zrobił, to odrobić potrafię.

— Ja mam dziecię! — zawołała dumnie kobieta — królewskie dziecko!

— Królewskie! — szydersko odparł Mniszech — czemu nie książęce?

Z kolei Giżanka pobladła.

— Mogę tego dowieść — mówił podkomorzy koronny — jesteście ze wszech miar w moim ręku, a chcecie pokoju i zgody, nie rozpoczynajcie wojny!

— Dlaczegoż chcecie mnie od  króla i łaski jego odsunąć? on konający, lekarze i baby życia mu roku nie dają... dlaczego nie pozwalacie mi korzystać z ostatku?

— Korzystaj sobie, jak chcesz! — rzekł Mniszech — ja ci nie przeszkadzam, ale pomagać też nie myślę.

— Będziesz mi pomagać! Nie.

— Chcesz więc, abym przed światem powiedziała wszystko? Wszystko!... Słyszysz, panie podkomorzy, wszystko!

Mniszech stał niemy, blady, gniewny, ale się widocznie miarkował.

— Mówże, czego chcesz?

— Zbliżyć się do króla, po tom przybyła, całą drogę odpychacie mnie od niego.

— Niech cię Kniaźnik do niego prowadzi — rzeki ze wzgardą Mniszech — on to jest królewskim seraju dozorcą.

Giżanka czerwieniła się i rwała chustkę w ręku.

— Panie Mikołaju, pomnijcie na przeszłość, nie przyprowadzajcie mnie do rozpaczy!

— Nie rozumiem cię.

— Więc zrozumiecie mnie później.

To mówiąc odwróciła się szybko Giżanka i rzuciwszy wejrzenie, w którym się gniew i chęć zemsty malowały, odeszła we wnątrz zamku.

Drzwi się ledwie za nią przeniknęły, gdy podobny nieco z rysów, ale widocznie młodszy od podkomorzego, wsunął się mężczyzna. Tych samych rysów twarzy, niemal tegoż charakteru, różnił  się chłodem, którym tchnął cały. Nie było śladu uczucia w tej wymierzonej postawie, wejrzeniu, minie, w zimnym i pogardliwym z góry zapatrywaniu się na to, co go otaczało.

— Coś zrobił temu szatanowi, Giżance — spytał pan Jerzy, krajczy koronny, brata — spotkałem ją, jakby się z piekła wyrwała, całą w płomieniach i gniewie, nie raczyła mi nawet odpowiedzieć, tylko rzuciła okiem i poszła.

— Ja? nic! — odrzekł Mikołaj — cała rzecz, że mi się widzi, jakoby już powinna mieć dosyć, a jej się zdaje, że zawsze mało zapłacona za swoje usługi. — Ten wyraz wymówił z szczególnym przyciskiem. — Chce się jej na nowo zacząć ssać królewskie skrzynie.

— Dajże jej pokój, bracie, kruk krukowi oka kłuć nie powinien.

— Panie Jerzy! — zawołał Mikołaj gniewnie.

— Czegóż się pyrzysz? — rzekł chłodno krajczy. — Kto złe robi, powinien się z nim tak oswoić, żeby go wyrzuty nie obchodziły. Ssała Giżanka, ssałeś i ty, panie bracie, po połowie z nią. Dajcież sobie wzajemnie pokój, bo discordia res magnae dilabuntur.

I uśmiechnął się wzgardliwie.

— Zresztą — rzekł siadając — do mnie to nie należy starszego strofować, róbcie sobie, co chcecie.

I pociągnął ręką po czole. P. Mikołaj przechadzał się po sali zachmurzony. Wyjrzał oknem.

— A! I Szawłowski tu? — rzekł z gniewem.

— Któż to ten Szawłowski?

— Hm! szwagier Giżanki — zawołał podkomorzy — pewnie myśli coś wywozić z zamku, gdy go tu z sobą sprowadziła, ale zobaczemy.

— Podzielicie się po starej znajomości i będzie cicho — szepnął Jerzy.

Na te słowa wszedł zaufany Mniszchów sługa Jaszewski i stanął we drzwiach dając znaki panu podkomorzemu, że mu coś chce powiedzieć. Był to chudy, szpakowaciejący, chytrej fizjognomii szlachcic, na którego policzku zospowaconym blizn się różnego pochodzenia krzyżowało mnóstwo. Szara kapota na nim, szabelka kusa, pas skórzany.

— A co? — spytał podkomorzy cicho.

— Szawłowski tu jest.

— Widziałem go. Pilnuj mi Giżanki każdego kroku, każdego skinienia, gdzie pójdzie, z kim mówić będzie, co czynić. Nie dozwalaj, o ile możności, wychodzić z mieszkania.

— Dobrze, panie, nic więcej?

— Tyle na teraz, idź!

Jaszewski szasnął nogą i wyskoczył szybko.

Na drugim końcu zamku cale odmienne odgrywały się sceny, i tam ze smutkiem na twarzach usiedli w zimnej izbie: ksiądz biskup krakowski, Sędziwój Czarnkowski i świeżo przybyły Tarnowski młody.

Głębokie milczenie panowało czas jakiś, przerywane tylko westchnieniem lub niecierpliwym poruszeniem referendarza koronnego.

— Po co my się tu wleczem za dworem — zawołał wreszcie rozgniewany widocznie biskup — aby być świadkami tego nieszczęścia, tego spodlenia pana naszego, tej ruiny skarbu, tego panowania faworytów i nierządnic!

— Pojmuję — rzekł Czarnkowski — i podzielam oburzenie wasze, ale myśmy jak żołnierze na posterunku, czy zrobią co, czy nic nie dokażą, stać muszą.

— Muszą! — powtórzył biskup poprawiając niecierpliwie piuski i przebierając w  palcach łańcuch złoty na szyi wiszący. — Ale to ohyda.

— To nieszczęście — odparł referendarz smutnie. — Nieszczęście z daleka się przygotowało, królowa matka, niech jej Bóg da...

— Sprawiedliwość — przerwał biskup żywo.

— Tak, nic więcej — mówił dalej Czarnkowski — wychowała go na niewieściucha, dwie żony wydarła mu sama, sama wprawiła do rozpusty, pchnęła w nią, bo myślała, że panować będzie, gdy August w uściskach nałożnic uśnie.

— Panowała też czas jakiś.

— Skorupa się za młodu napiła, możeż być inaczej? Za resztę może Bogu kardynał odpowie.

— O! gdyby nie Commendoni, i Augusta życie inne, i  losy naszej ziemi odmienne by może były — dodał biskup z westchnieniem.

— To  nieszczęsne ożenienie trzecie zatruło mu życie — kończył referendarz — ze łzami błagał, aby je rozerwano. Nigdy nie zapomnę słów jego, gdy wstręt dla nieboszczki z powodu choroby, którą cierpiała, wstręt niepohamowany powziąwszy, składając ręce z płaczem mówił do Commendoniego:

„Wolałbym umrzeć niż żyć z tą kobietą, któż z prywatnych łudzi w stadle małżeńskim tak jest nieszczęśliwym jak ja? Nie mam żony, przecież czuję się skrępowany więzami małżeństwa, Prócz mnie nie pozostaje jednej latorośli szczepu królewskiego, w sile wieku i zdrowia widzę nieszczęsny przeciętą wszelką potomstwa nadzieję, co jedyną było i domu, i życia pociechą, jedyną Rzeczypospolitej podporą; ten ród Jagiełłów na zawsze przecina się i gaśnie ze mną i w tej ciężkiej niedoli ni sposobu, ni końca nie widzę. Z żoną bezżenny, mąż bez żony, dziwowiskiem małżeństwa na wszystkie wieki w oczach świata zostanę".

Commendoni ni tym, ni łzami, ni obcych dowodami nie dał się poruszyć, stał on przy nierozwiązaniu małżeństwa, przy świętości związku.

— Jako duchowny miał słuszność — rzekł biskup — ale nie zawsze jedno prawo służyć może dla wszystkich.

— Tak, bo król straciwszy nadzieję nowego małżeństwa i potomstwa, z rozpaczy równie jak nawyknienia rzucił się w objęcia tych poczwar, które teraz z niego życie i spokój wysysają. Zdrowie utracił, skarbiec zmarnował, spraw publicznych zaniedbał.

— I jeden pokojowiec, jeden! — tu głos biskupa stłumiło oburzenie — zamyka nam drzwi, nie dopuszczając senatorów, szydząc z nich.

— Król nie wie, co się z nim dzieje — rzekł referendarz — życie mu ucieka, boi się o nie, otoczył babami, w których czarnoksięskie leki więcej wierzy niż w naukę Fogelfedera, ostatek sił szafuje na kobiety, kona znękany, bez myśli, bez zastanowienia.

— On się zabija — dodał biskup.

— Dobrowolnie. To nic innego jak rozpacz! Wyznajmy, panie, w prywatnym życiu nie było nieszczęśliwszego człowieka! Piękna i łagodna Elżbieta, którą kochał tak, wydarta mu po kilku miesiącach pożycia. Co wycierpiał za Barbarę, a jak krótko się nią cieszył! Z trzecią żyć mu kazano, gdy zbliżyć się do niej nie mógł. Litujcie się nad nim.

— Lecz gdzie męska wytrwałość, gdzie?

Tu wszedł medyk królewski Fogelfeder, blady, pomieszany i nisko się skłoniwszy biskupowi rzekł z cicha:

— My tu, a i czarownice za nami!

— Co? — zawołał biskup bledniejąc.

— Są już tu — kiwając głową zawołał z oburzeniem Niemiec, którego blada zawsze twarz i niebieskie ogromne oczy teraz jeszcze bardziej pobladły i zmieniły się dziwacznie. To mówiąc, miął kawałek papieru w ręku, a drugą szarpał na sobie nieznacznie czarne odzienie. Widać było i niepokój, i gniew tłumiony w jego przeciągniętej twarzy.

— Kto je przywiódł? — spytał biskup.

— Za wyraźnym rozkazaniem Jego Królewskiej Mości sprowadzona z Wilna jedna, druga — nie wiem skąd, trzecia już tu dawno pono czekała na nas.

— Kto z nimi przyjechał?

— Z Wilna Budzikową dworzanin królewski przywiózł.

— Cóż z nią myślą czynić?

— Wszak nie na co innego, tylko dla leków ją przywieźli — rzekł w rozpaczy Fogelfeder — ja za życie królewskie odpowiadam, jak się nazywam lekarzem, a te baby, one mu gotowe dać ziele jakie, one gotowe nieczystą mocą odpędzać chorobę.

— To są czarownice — rzekł referendarz — ja słyszałem o nich, ale nie można dopuścić, aby one co z Królem Jegomością czyniły.

— A! zlitujcie się, nie dopuśćcie — przerwał załamując ręce Fogelfeder.

— Chodźmy — rzekł biskup.

— Chodźmy — dodał referendarz.

— Posłać po pana marszałka litewskiego, pójdziemy wszyscy razem, upadniem mu do nóg, będziemy błagać go.

I żywo ruszyli się do drzwi, gdy te otwarły się z trzaskiem i wszedł Mikołaj Radziwiłł.

— Dokąd? — spytał widząc zbierających się do wyjścia.

— Do króla.

— Pięć razy byłem i nie dopuszczono mnie do niego — rzekł z gniewem marszałek. — Ci faworyci stoją jak psy u drzwi i szczekają, myślą, że im kto z pyska kości weźmie, które gryzą.

— Ale to być nie może, aby nas nie dopuszczono — zawołał biskup — tu idzie o życie królewskie! Czarownice są w zamku, które go leczyć mają, my na to dozwolić nie możem. Ta hałastra sprowadza z końca świata oszustów i niegodziwe niewiasty, aby z nimi wyciągnąć grosz z szkatuły królewskiej i podzielić go między siebie. To zgroza!

— Chodźmy — rzekł Radziwiłł — ale z góry powiadam waszmościom, że nas nie dopuszczą. Dla nas król albo śpi zawsze, albo chory.

Przeszli dziedziniec i skierowali się ku komnatom królewskim; Fogelfeder, który z początku szedł za nimi, przyzostał potem i do izdebki swej zasmucony odszedł. Senatorowie bez przeszkody dostali się do sali, ale skoro ukazali się tutaj, Mikołaj Mniszech zaszedł im drogę.

Pomimo grzecznego ukłonu i uśmiechu, jakim powitał przybywających, widać było jakiś blask szyderski w jego oku.

— Do Króla JMości przychodzim — rzekł biskup.

— Poszlę spytać — odpowiedział Mniszech. — Najjaśniejszy Pan znużony drogą spoczywa i oznajmił, aby dziś nikogo doń nie przypuszczano.

— Sprawa pilna — dodał Radziwiłł ponuro.

— Poszlę spytać — powtórzył podkomorzy.

To mówiąc puknął we drzwi komnaty lekko i nastawił ucha.

Wyszedł Kniaźnik, spojrzał zuchwale po przybyłych i gburowato odezwał się:

— Nie można.

— Śpi? — rzekł mrugając oczyma Mniszech.

— Nie śpi, ale nie można — odrzekł służalec.

— Dlaczego? — odezwał się referendarz.

— Dlaczego? bo nie można.

Wszyscy poczerwienieli. Kniaźnik ani się zastanowił, ani uląkł, powiódł po nich oczyma tylko i ziewnął.

— Ale my musim zaraz widzieć się z Królem Jegomością!

— To być nie może — odpowiedział Mniszech.

— Ale cóż się z królem dzieje? czy wam tylko o wszelkiej godzinie do niego wolno? — z oburzeniem rzekł biskup.

Podkomorzy wpółuśmiechnięty ruszył ramionami, podszedł do drzwi, otworzył je ostrożnie, zdawało się, jakby coś mówił po cichu i zaraz powrócił.

— Król Jegomość przyjąć nie może.

— Ale, na Boga, dlaczego? mówiliście, że sprawa nagła?

— Mówiłem, Król Jegomość odpowiedział: „poczeka do jutra". Biskup żywo się odwrócił oczyma mówiąc do towarzyszy:

— Chodźmy, to próżno.

I wyszli. Mniszech śmiał się szydersko, siadając w krześle.

W dziedzińcu spotkali Fogelfedera.

— A cóż? — spytał Niemiec trwożliwie — a cóż?

— To, co zawsze — rzekł referendarz — odprawiono nas z kwitkiem.

— Na Boga! ale do jutra czasu nie będzie, te kobiety! te kobiety! one króla oczarują, one go struć mogą!

I w rozpaczy ręce łamał.

Mniszech, który z okna sali widział wszystko, coraz weselej śmiał się i z gniewu senatorów, i z rozpaczy lekarza, której powodu się domyślał.

Zmierzchło. W komnacie królewskiej dwie świece woskowe stały na kominie, August dawno się był przebudził, ale siedział w tym samym położeniu, z wyciągnionymi nogami, na których ból ciągle się uskarżał. Niekiedy westchnienie z piersi mu się wyrywało, niekiedy zadrzemał, to znów jakby umyślnie budził się i wołał Kniaźnika.

— Kniaźnik!

— Jestem, N. Panie.

— Zawołaj podczaszego Jakuba.

Kniaźnik zawrócił się, jakby iść chciał, i wstrzymał chwilę.

— Po co? — spytał.

I zbliżywszy się do ucha króla szepnął mu:

— Jest Anna z Witowa.

— Jest? to dobrze! — odpowiedział król — ale zawołaj mi Jakuba.

— Na cóż W. Królewskiej Mości Jakuba?

— Zawołaj mi Jakuba — powtórzył król podnosząc oczy, Kniaźnik z widocznym ociąganiem się wyszedł nareszcie po

podczaszego. Król znowu drzemać począł.

Chwila tak upłynęła, gdy chód blisko dał się słyszeć, podniosła zasłona sypialni, wcisnął po cichu Kniaźnik, a za nim człeczek małego wzrostu, rudy, krótko ostrzyżony, krępy, barczysty, z oczyma żółtymi prawie i zarosłą brodą.

Król posłyszawszy idących odwrócił się nieco i z ciężkością podniósł.

— Jest Korycka? — spytał.

— Dzisiaj przyjechała.

— Niech wszystko będzie gotowe, po wieczerzy będę u niej. Zaprowadźcie ją do siebie a wypytajcie wprzódy, co mi za radę dać może na moje nogi. O! bolą mnie straszliwie. — I biedny król jęknął łapiąc się za kolano. — A pamiętajcie o niej! lepiej szatana nie gniewać, jak przeszłą razą groziła, że mi słabość naśle, gdy jej sukna nie dali.

To rzekłszy król opadł wysilony na krzesło i oczy zmrużył, Kniaźnik dał znać Jakubowi, aby odszedł.

Przejdźmy teraz z nim razem do jednej z dolnych izb zamkowych, w których czeladź i dwornie królewskie, panów senatorów i sług Augustowych, zasiadły za stołami, podzieliły się w kupki, z cicha rozmawiając między sobą.

Izba ta długa, sklepiona, oświecona ogniem wielkiego komina i kilką świecami po stołach w mosiężnych świecznikach rozstawionymi, wystawiała obraz dziwnej rozmaitości. Stroje sług krajowe i zagraniczne, barwy różnej, twarze polskie i cudzoziemskie, mieszały się tu z sobą. Polacy, Litwa, Węgrowie, Tatarzy, Kozacy, Rusowie, Francuzi, Niemcy po społu tu gwarzyli. Jedni grali w kości, drudzy rozprawiali cicho, inni zajadali w kącie, inni drzemali na ławach. Stary dziad lirnik u proga piszczał na nie strojonym instrumencie towarzysząc sobie niemniej fałszywym głosem. Nie wiem skąd przybyły Cygan, odarty, ogorzały, osmolony, skakał grając na drumli, Żyd zabierał się brząkać na cymbałach. Dodawszy do tego gwar, śmiechy i krzyki, można mieć wyobrażenie szumu, jaki panował w czeladnej.

Na ustroniu dwóch starych już ludzi rozmawiali z sobą. Jeden z nich był to kozak Palej, przybyły tegoż dnia z nieznajomą kobietą do Knyszyna, drugi sługa pana Mikołaja Radziwiłła, Iłło, Litwin. Oba starcy byli smutni, poglądali na ten gwar i ruch otaczający z wyrazem jakiegoś politowania.

— Byćże to może — mówił Palej — król tak bardzo ma się źle?

— Najgorzej, bo lekarzy nie słucha, a w czary wierzy, coraz to mu inną babę sprowadzą, a co jedna podleczy, to druga zaszkodzi mu; zresztą choćby i pozdrowiał, kiedy wyssą z niego zdrowie baby drugie, co za pieniądze starca kochają.

— Któż? to ta Giżanka zapewne — spytał Palej — bo to o niej szeroko gadają, jakoby ją król udarował i uszlachcił.

— Czy to jedna Giżanka! — zawołał Iłło. — Jedną trzyma Jakub, drugą Kniaźnik, trzecią podkomorzy, czwartą Zieliński, łożebny, piątą Konarski, starszy nad strażą, a kłócą się tylko, który swoją podstawi słabemu królowi.

— Toż zgroza! — rzekł Palej.

— Mało tego — mówił Iłło dalej — mieniają się kobiety co chwila i okropno patrzeć na biednego pana, który traci przytomność, klucze z rąk puszcza, wszystko, co ma, rozdaje, kona, prawie co dzień nieprzytomniejszy. Nieraz choremu, gdy się zalękną o życie jego, każą podpisywać sobie ceduły, przywileje. Bóg wie.

— A panowie senatorowie?

— Im drzwi przed nosem zamykają, jak dziś się stało.

— Powiedzcie mi, do kogo tu mojej pani udać się z tą sprawą?

— Do kogo? — gorzko uśmiechając się rzekł Litwin — a juści nie do Radziwiłła pana mego, ani do referendarza, ani do biskupa, ale  do Mniszchów, do Giżanki, a bodaj do Kniaźnika lub Jakuba podczaszego, to będzie najskuteczniej,

— Ale ona nie  zechce!

— Inaczej nic nie zrobi — smutnie dodał Iłło. — Chceli wyprosić co, nie inaczej jak pieniędzmi i u nich,

— Ale my nie mamy pieniędzy.

— To trudno.

— Nie można by jednak, aby księżna pani poradziła się księcia marszałka i widziała z nim jutro?

— Dlaczego nie? Ja mu dziś jeszcze o tym powiem, ale z góry przestrzegam, że nic przez nas nie zrobicie, raczej by wam, jako Rusinowi i znajomemu, do Kniaźnika się udać.

— Ależ Kniaźnik pokojowiec tylko,

— On więcej tu znaczy drzwi w ręku trzymając niż książę marszałek.

Palej poskrobał się po głowie i zamyślił.

— Z lichem bym mu się pokłonił, ale mi wstyd dla mojej pani takich pomocników jednać.

Iłło uśmiechnął się.

— Muszę do księcia — rzekł — bądźcie zdrowi — ścisnął za rękę starego i odszedł.

W drugim końcu izby Jakub podczaszy szeptał cicho z Jaszewskim, Mniszchów sługą, któregośmy widzieli wysłanego pilnować Giżanki.

— Pogniewali się, powiadasz? — pytał Jakub rudą gładząc brodę.

— I kazał mi ją szpiegować.

— To już dziś nie pójdzie do Króla Jegomości?

— Nie puszczą jej.

— To i to dobrze — rzekł Jakub — bo ja mam inną. Wszystkie tu trzy zebrały się razem w Knyszynie, jakby się wyzwały.

— Jak to trzy? — szepnął Jaszewski.

— E! nie licząc innych, to trzy starsze królewskie kochanki. Barbara Giżanka, Anna z Witowa, co ją tam król wielkim kosztem utrzymuje, i ta nawet zazdrośnica Zuzanna przyjechała z Korycką.

— Przecież? Już się nie gniewa?

— Pomiarkowała, że to diabła warto. Korycka ją przywiozła sama i myśli pewnie podstawić na miejsce Giżanki, której panowanie minęło. Ej! nabrała bo się dosyć!

— Byłoby z nas połowy!

Tak mówili, gdy Żyd Egid wpadł do izby, popatrzał dokoła, dostrzegł Jakuba podczaszego i popędził ku niemu roztrącając lirnika, cymbalistę i Cygana.

Żyd Egid, znany domownik i zaufany pana podkomorzego, był to stary już z siwą długą brodą, bladą twarzą, pomarszczonym czołem i czarnymi oczyma, nawisłą brwią osłonionymi, człowiek. Uchodził on za czarnoksiężnika, za pośrednika w ciężkich sprawach, w potrzebie szpiega i sługę zaprzedanego Mniszchom. Żywo chwycił za rękę Jakuba i odprowadził ku kominowi.

— Słysz! tu jest Korycka? — spytał. — A jest.

— I z nią Zuzanna?

— Podobno.

— Pan podkomorzy chce się widzieć z Korycka, nim król ją wezwie.

— Na co?

— Czy ja wiem! — Żyd ruszył ramionami.

— O! ty nie wiesz. Cóż by to było, żebyś ty nie wiedział?

— Ja nic nie wiem, ja robię, co każą.

— No to ja ci powiem, jeżeli chcesz.

— Powiedz.

Rudy Jakub pokazał śmiejąc się rząd czarnych zębów szkaradnych i szepnął Egidowi:

— Pokłócili się z Giżanką, chcą Zuzannę, siostrzenicę Koryckiej, podstawić na miejsce tamtej. Prawda?

— Albo ja wiem! a jakby tak?

— No, ja się nie przeciwię, i ja wolę Orłowską od Giżanki. Giżanka, jak jej nadali szlachectwo, jak córkę urodziła, nosa do góry zadarła, jej się zdaje, że ona królowa i na ludzi nie patrzy,

— Wołaj Koryckiej, tylko cicho! niech nikt nie wie i nie widzi! Rozumiesz?

— Takżeś trafił na nowotnego.

Rozeszli się. Egid począł grzać się u komina, a Jakub cofając nieznacznie ku drzwiom po drodze to tego, to drugiego zaczepiał, wałęsał się, kręcił, aż doszedłszy do końca izby znikł.

Przenieśmy się teraz do izby, w której podkomorzy chodzi wielkimi krokami oczekując powrotu Egida. Nie rozpakowane tłumoki zawalają podłogę, łoże żelazne nie pokryte jeszcze pawilonem, w kącie stoi stół z kamienną płytą na wierzchu — u okna, na nim świeca woskowa w lichtarzu ciężkim, srebrnym.

Pan Mikołaj chodzi kroki wielkimi i stając co chwila, przysłuchując się odbijającym w sklepionym korytarzu odgłosom kroków. Nareszcie zaszelpotało u drzwi, weszła niewiasta, podkomorzy pospieszył ku niej, skinął na Jakuba idącego za nią, aby pozostał na straży za drzwiami, a sam poprowadził Korycką, ona to bowiem była, aż ku oknu. Na twarzy jego widna niespokojność, pomieszanie.

Korycka, stara już, zgarbiona, ale jeszcze rzeźwa niewiasta, kiedyś może piękna była, ale siedem dziesiątków lat najpiękniejsze niszczą twarze.

Z dawnej piękności nos tylko pozostał kształtny, wąziutki, prosty, i oczy nie ze wszystkim zgasłe; ale zęby powypadały, usta się skrzywiły, plecy zgięły, włosy siwe, ręce drżące, pierś wyschła. Na niej czarne odzienie, czarna na głowie obsłona, korale na szyi, na chudych palcach u rąk pierścienie ołowiane, mosiężne, rogowe, a między nimi złote z kosztownymi kamieniami. Korycka spogląda śmiało w oczy i pod jej wejrzeniem niejeden się zmięsza, bo zapuszcza w duszę, zdaje się, wzrok, bo nim dobiera się do tajni, których nikt odkryć by nie chciał. Odważna do zuchwalstwa prawie, pewna siebie, wie, jak gdzie począć, wie, że rzadko kto ustraszyć się nie da.

— Dwa słowa tylko.

Korycka wlepiła oczy w niego i kiwnęła głową.

— Jest z tobą Zuzanna?

Ona znowu głową tylko poruszyła.

— Ja ją na miejsce Giżanki chcę wziąć. Stara splunęła.

— Ona i bez was je zajmie, jak ja zechcę.

— Nie, beze mnie nie — odparł Mikołaj. — Powiedz królowi, gdy cię o zdrowie swoje pytać będzie, aby dawną kochankę porzucił, chceli być zdrów, a nową wziął. Król lęka się o siebie, posłucha. Ja wam dobrze życzę.

— I chcecie się mścić na Giżance — dodała stara.

— Może, pamiętaj, jak kazałem.

— Kazałeś? — pytała stara. — Ja nie słucham niczyich rozkazów, nawet królewskich.

Mniszech dobył worka i wsunął go w ręce Koryckiej, ona zważyła na dłoni, popatrzała i słowa nie powiedziawszy wejrzeniem pożegnała podkomorzego, który ją do drzwi odwiódł, wziął kapelusz ze stoła i pospieszył do sali, gdzieśmy go wprzód widzieli.

Tu pusto było, brat tylko jego Jerzy siedział w krześle, zadumany. Mikołaj doszedł na palcach do drzwi komnaty Augusta, posłuchał chwilę i usiadł przy bracie. Spojrzeli po sobie. Jerzy z pogardą zimną, Mikołaj z niespokojem tylko i nic nie rzekli. Rozumieli się bez słów. Potem z założonymi rękoma, odwróciwszy głowy, jeden w tę, drugi w inną stronę poglądając, pozostali nieporuszeni.

Z tajemnych myśli obudziło Mikołaja lekkie dotknięcie jego ręki.

Był to Stanisław Fogelfeder, który cały drżący, na palcach przystąpił ku niemu i błagającym wzrokiem zdawał się o coś prosić.

— Co to jest, czego chcecie? — spytał gburowato Mniszech nie wstając.

— Panie, zlituj się.

— Co to jest?

— Król, król, wy wiecie, jak ja go kocham.

— Spodziewam się, że nie więcej ode mnie. Doktor zmilkł, poprawił krezę, spuścił głowę.

— Zlitujcie się, panie, nie dozwalajcie tym białogłowom.

— Jakim? panie Fogelfeder.

— Tym czarownicom.

— Dajcie mi pokój! ja nic nie wiem!

— One chcą królowi dawać jakieś leki, one króla zabiją! Na Boga, wy będziecie mieć na sumieniu — dodał doktor przywiedziony do rozpaczy. Mniszech poczerwieniał.

— Idźcie spać — zawołał — a jak się wyśpicie, wyjdzie wam to z głowy. Dajcie mi pokój.

Fogelfeder zwrócił się do Jerzego, ale krajczy jakby się do niczego mieszać nie chciał, wstał i odszedł.

Niemiec postąpił pod drzwi królewskie, ale pochwycony silnie za rękę przez podkomorzego odstąpić musiał.

— Zawołają was, gdy będzie potrzeba — rzekł podkomorzy wskazując drugie drzwi.

Fogelfeder otarł łzy płynące po bladej twarzy i powoli, jakby się spodziewał, że go odwołają nazad, odszedł.

W komnacie króla zegar wydzwonił dziesiątą. W zamku uciszał się gwar powoli, czeladna izba na dole i inne mieszkania wyludniały, jedni spoczywać szli, drudzy po swoich kwaterach w mieście rozchodzili. W królewskiej tylko izbie pałały jeszcze ognie za zasuniętymi firanki, ale i te wkrótce przygasać zaczęły.

Cisza głęboka zastąpiła wrzawę.

Wejdźmy teraz do sypialni Augusta. Na wysłanym wysoko łożu zrzucone lezą suknie, August w czarnej długiej opończy bez pasa, w czapce sobolowej, sparty na lasce z gałką złocistą, stoi oparty na Kniaźniku, pogląda na drzwi niespokojnie, niekiedy uderza kijem o podłogę.

Jakub podczaszy ze świecą w ręku stoi u proga.

— Gdzie Mniszech? — spytał król nieukontentowany wyraźnie. — Czy go wołano?

Na drugie wyrzeczenie tych słów otwarły się drzwi i Mikołaj ze świecą w ręku, poprzedzany przez dworzanina Stanisława Czarnotulskiego, wszedł do sypialni. August, opierając się na Kniaźniku, tejże chwili ruszył się z miejsca skinąwszy, aby szli przodem.

Boczne drzwiczki uchylono i naprzód Czarnotulski, za nim Mniszech, potem król oparty na Kniaźniku, nareszcie Jakub podczaszy, wyszli w korytarz, na którego końcu było mieszkanie Jakuba, gdzie czekała Korycka. Nikogo nie spotkali w korytarzu, z dala świeciła otwarta komnata, w której znajdowała się wróżkalekarka.

Ubrana, jakeśmy ją uprzednio widzieli, z podniesioną głową, stała nad stągwią wody, w której zanurzony był czerpak. Zmierzyła króla oczyma, gdy wszedł, tak że August spuścić musiał wzrok i zatrząsłszy się powitał ją skinieniem głowy. Korycka pochyliła się ku ziemi i nic nie mówiąc zaczerpnęła wody, nad którą jakieś tajemnicze słowa szemrała, a napiwszy się jej wprzód sama, podała ją królowi mówiąc:

— Wypij, Najjaśniejszy Panie.

August obejrzał się na Mniszcha, z początku wahał się, potem wychylił napój krztusząc się z odrazą.

— To nie dość — szepnęła baba — obmyć się całemu w tej wodzie potrzeba. Zostawcie nas samych.

I wskazała na drzwi. Podkomorzy pierwszy wyszedł, za nim inni, August niespokojnie obejrzawszy się rozbierać począł. Ale bezsilny musiał wzywać pomocy Koryckiej, która odzienie zeń zdejmując urwała sznurek od lędźwi i szybko go schowała, jak sama zeznała potem, w mniemaniu, że posiadanie tego sznurka zapewni jej panowanie nad królem.

Potem oblała go wodą całego, szemrząc jakieś słowa tajemnicze, otarła sama i trzęsącego się z chłodu posadziwszy, dała znać dworskim, aby weszli. Sama wzięła świecę w rękę i wiodąc wszystkich za sobą w milczeniu spuszczać się poczęła ze wschodów. Król dla zimna pozostał i czarownica nie wymagała, aby zszedł, pozostały Mniszech zawiódł go do izby Jakuba, gdzie pozostał. Korycka tymczasem zniósłszy wodę, w obecności wszystkich zlała ją do rzeki wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa.

Po chwili powróciła, August kaszlnął i trząsł się: kobieta znowu dała znak, aby wszyscy odeszli.

— Bądźcie zdrowi, N. Panie! — rzekła mu — choroba od Was odeszła i pociekła z wodą.

August głową z powątpiewaniem poruszył.

— Będziecie zdrowi — dodała — a zdrowie Wasze winni jesteście nie mnie, ale tej kobiecie.

— Tej kobiecie! — smutnie powtórzył August spoglądając na palec.

— Pamiętacie ją, N. Panie? — mówiła Korycka — ona to Wam dawno, w młodości jeszcze, dała prostą obrączkę, którą pókiście nosili, póty zdrowia i szczęścia Wam nie brakło.

— Szczęścia! — cicho szepnął August wstrząsając głową.

— Porzućcie Giżankę — dodała Korycka — porzućcie ją, ona Wam zdrowie odjęła swoimi czarami, swoimi leki, wszak macie Zuzannę!

— Zuzanna jest tu? — spytał chory podnosząc się.

— Tutaj, i pozostanie, jeśli N. Pan rozkażesz.

— Niech zostanie.

— A Giżance rozkażcie się oddalić.

— I ona tu? — żywiej rzekł August.

— I ona. Anna...

— I Anna? — powtórzył powstając Zygmunt. Stara wlepiła oczy w króla.

— Dziękuję ci, czuję się lepiej — rzekł — zostańcie w zamku.

To mówiąc pospieszył do drzwi, widać było z ruchów, że nieco sił odzyskał, otwarto drzwi, dworscy poszli przodem. Już byli u wejścia sypialni, gdy szelest kobiecych sukni zwrócił uwagę królewską. Na prawo ukazała się ze drzwi Barbara Giżanka, prawie jednocześnie z lewej strony przysunęła się Zuzanna Orłowska, a u drzwi komnaty Anna z Witowa. Spojrzały po sobie i zamilkły mierząc się oczyma zjadłymi. Mniszech pospieszał naprzód żywo.

Ale August opóźniał kroku, wzrok jego, rozjaśniony na chwilę, błąkał się po trzech kobietach stojących i czekających, przy której zostanie zwycięstwo.

Giżanka najśmielsza posunęła się i przypadając do niego ucałowała go w rękę.

— I, ty tu znowu, mój sokole (sokołami zwał je zwykle król), ty tutaj?

— Tutaj i zawsze przy Was, N. Panie.

Zuzanna zgrzytnęła zębami i zbliżyła się także, ale za późno, August chłodno na nią spojrzał i nic nie powiedział. Anna widząc Giżankę z rozjaśnionym czołem i miną zwycięską, rzuciwszy przekleństwo zniknęła.

Drzwi sypialni zamknęły się za królem i Barbarą Giżanką. W drugim końcu korytarza Korycka z podniesioną ręką klęła zwycięską kochankę. Mniszech milczał, Kniaźnik uśmiechał się szydersko.

Nazajutrz podkomorzy pojednał się z dawną kochanką. Zuzanna wyjeżdżała rozgniewana, Annę udarowaną odsyłano do Witowa, a dwie ładowne skrzynie wyjeżdżały do Ostrowa, dokąd je wiódł szwagier Barbary, Szawłowski.

 

VII

 

CIEŃ BARBARY

 

Nazajutrz wielka niespodziewana zmiana zaszła w zdrowiu królewskim, August obudził się rzeźwy, nogi napuchłe odeszły, sił trochę powróciło. Fogelfeder przypisywał to po prostu podróży, Korycka sobie, Giżanka sobie, a panowie senatorowie dziękowali Bogu, że królowi babskie leki (o których wiedzieli nazajutrz) nie zaszkodziły przynajmniej.

Ale ozdrowienie chwilowe nie zmieniło już trybu życia na zamku knyszyńskim, opieka nad słabym królem sług jego nie skończyła się przez to. Korzystano tylko z chwili zdrowia i rzeźwości umysłowej, aby podsunąć Augustowi przywileje i ceduły do podpisania, a pan podkomorzy wyrobił list do Konstantego Ormianina we Lwowie z przekazem sumy u niego znajdującej się. Giżanka otrzymała nowe łaski, których nikt wielkości ocenić nie mógł, przez Mniszcha; Korycka i Zuzanna Orłowska kilkaset czerwonych złotych, rydwan, konie i kosztowności wywiozły.

Z okna zamkowego August na dziedziniec wyjrzawszy ulubione swoje stada knyszyńskie oglądał. Wiedziono ze stajen konie, pędzono te, które swobodnie się pasły przez lato i jeszcze nie stały na obroku. Zygmunt jednak poglądał na nie teraz obojętnie prawie, z roztargnieniem. Nie był to już ten gorliwy o wzrost wszystkiego w kraju król, który takim kosztem i z takim upodobaniem zaprowadzał gospodarstwo po majętnościach swoich, mierzył grunta, chował stada i lał działa w ludwisarni wileńskiej, aby nimi zamki litewskie i ruskie uzbroił; nie był to już August ten, co wysłał za granicę za kupnem ksiąg, co z upodobaniem czytał je i zbierał, co artystów wspomagał i cenić umiał. Teraz mu wszystko zobojętniało prawie. Dla niego nie ma przyszłości, kilka lat życia może, kilka lat ostatnich, które topi w nasyceniu żądz schorzałego ciała szukając zapomnienia przeszłości.

Jakby obudzony ze snu po wczorajszym znużeniu, rozkazał prosić Radziwiłła; ale gdy oznajmiony książę marszałek wpadł do sypialni, gdzie król już zadumany w krześle siedział jak wczoraj, nie rzekł słowa do niego, tylko rękę wyciągnął drżącą, spojrzał i dumał znowu. Na chwilę pobudzone życie opuszczało go już.

— Zdrowie W. Królewskiej Mości?

August kiwnął głową i ręką poruszył.

— Lepiej? — rzekł Radziwiłł. — Nie gorzej — odparł król.

— Dzięki Bogu! — odezwał się książę marszałek — bo przy złym zdrowiu W. K. Mości spraw wiele zalega, a panowie senatorowie polscy szemrzą. Można by się zająć nimi.

— Potem, potem — rzekł August — dajcie mi spocząć. Sprawy publiczne! Za tymi sokołami do niczego wziąć się nie mogę. Nie mam nawet siły.

— Mamy listy z Turcji, pisane do pana starosty orszańskiego o Moskwie, mamy papieskie.

— Na potem, na potem — rzekł król z wysileniem.

— Róbcie co myślicie — dodał — że będzie z dobrem kraju, ja nie mam przytomności i prawdę rzec — ochoty. Życie mnie zmogło.

— Gdybyś W.K.Mość chciał tylko.

— Będziecie mówić przeciw tym kobietom — ozwał się August.

— Mówiłbym, żebym wiedział, że mnie W.K.Mość usłuchać zechcesz.

— E! dajcie pokój! Niewiele tego życia, niech się już kończy jako tako. Na co go szczędzić będę. Potomka wam nie zostawię. Jagielloński ród gaśnie ze mną, jam ostatni. — I westchnął, — Wybierzcie sobie kogo. Marnie skisło mnie życie, odpowie za niego Bogu i Polsce matka nasza, a po niej kardynał Commendoni. Teraz wszystko mi obojętne, aby dożyć końca.

Radziwiłł, który już niejednokrotnie słyszał podobne wyrzekania, często z ust królewskich wychodzące, spuścił głowę i rzekł:

— Wszystko jeszcze przed W.K.Mością, nie wiek to późny.

— Zdrowie sterane.

— Może się poprawić z pomocą Bożą. August głową wstrząsł.

— I nie chcę — rzekł — życia. Aby bez męki skończyć je. Męczę się wspomnieniami. Wy nie znacie moich nocy bezsennych, nocy okropnych marzeń, kiedy mi całe zmarnowane życie, kiedy mi wszystko wydarte, com kochał, staje u wezgłowia i dręczy, to okropne! okropne.

I powiódł ręką po czole, i wstrząsnął się.

— Elżbieta, Barbara, wydarte, królowa matka i ta trzecia, i te nieczyste istoty, co mnie dziś otaczają konającego, kruki nad pastwą.

— Czemu ich W.K.Mość nie odpędzisz?

— Chwila odurzenia, zapomnienia, którą im winien, także coś warta.

I zamilkł.

— Pozwolisz W.K.Mość pp. senatorom pomówić o sprawach publicznych?

— Nie, nie, dajcie mi pokój, potrzebuję spocząć.

— Jest też wiele prywatnych.

— Sądźcie je, sądźcie, ja nie mam głowy.

Radziwiłł dostrzegł dwóch łez, które po licu bladym i wychudłym króla potoczyły się i spłynęły na brodę. Nastąpiła chwila milczenia, smutna i uroczysta.

— Wszystko skończone! — rzekł do siebie jakby mówiąc August, potem z weselszą już i odmienną twarzą zwrócił się do Radziwiłła:

— Trzeba ciało nasycić, gdy duszy już nie można!

I krzyknął na Kniaźnika. We drzwiach sypialni ukazał się pokojowiec, książę marszałek pożegnany skinieniem odszedł.

Zasmucony przesunął się przez salę, spuścił ze wschodów, gdy tuż napotkał Iłłę, dworzanina swego, oczekującego nań.

— Oczekują na Waszą Ks. Mość.

— Kto?

— Księżna Sołomerecka. Radziwiłł się zadumał.

— Jaka księżna? — spytał.

— Jednać tylko jest.

— Umarła przecie, jak nam z Rusi donoszą.

— Żyje i chce pomówić z Waszą Ks. Mością przybyła prosić łaski królewskiej i sprawiedliwości na brata, który jej majętność zagarnął.

Książę marszałek stał w podziwieniu.

— Gdzie ona jest?

— W mieszkaniu Waszej Ks. Mości. Radziwiłł ruszył się żywiej, zamyślony.

Na progu komnaty postrzegłszy kobietę na czarno ubraną całkiem, okrytą zasłoną wdowią, osłupiał i cofną! się.

Księżna tak była podobną do nieboszczki królowej Barbary, że mimowolnie marszałek, tym podobieństwem dziwnym uderzony, zastanowił się i zmieszał. Patrzał i oczekiwał głosu z wahaniem się długim, bo jej nawet nie przywitał.

— Do łaski W.K.Mości — odezwała się księżna zbliżając — do sprawiedliwości królewskiej przybyłam.

Głos jej był także podobnym do dźwięcznej mowy nieopłakanej nigdy młodej królowej, książę marszałek nie wychodził z osłupienia.

— Przebaczcie — rzekł na koniec — dziwne podobieństwo, przypomnienie odjęło mi przytomność. Usiądźcie, słucham i w imię tej, do której twarzą i głosem podobni jesteście, uczynię wszystko, wszystko, co będę mógł.

— Dzięki choć za pociechę, której dawno nie kosztowałam — płacząc odpowiedziała księżna. — O! zaprawdę, jam bardzo biedna i zasługę u Boga mieć będzie, kto mnie podniesie z nieszczęścia. Nie wiem, czyście nawet słyszeli kiedy o mnie.

— Owszem, pamiętam — przerwał książę — opiekę stryjów W. Ks. Mości, pozostałego natrętne pragnienie ożenienia was.

— Stało mu się zadość — mówiła dalej księżna — ledwie dorosła zaślubioną zostałam synowi jego, ale bez dyspensy papieskiej, po którą wysłany zaufany duchowny do Rzymu — nie wrócił. Zaślubiona i odesłana na dwór królowej matki, gdy to małżeństwo jeszcze skrytym być musiało, padłam ofiarą nie moich win. Mąż mój zabity w potyczce, ojciec z rozpaczy umarł: ja wdową z dziecięciem pozostałam. Brat męża mojego naówczas właśnie z zagranicy powrócił, ale ani małżeństwa nieszczęśliwego, ani dziecięcia za prawe uznać nie chciał. Owszem, dziecię to pogrobowe starał się i stara pochwycić, aby sam w posiadanie majętności mógł wejść. Młodość mojego biednego dziecięcia jest ciągłą walką z prześladowaniem; matka — musiałam się z nim rozdzielić, porzucić go, opuścić, aby nań niebezpieczeństwa nie ściągać. Napadany kilkakrotnie przez nasłanych ludzi opatrznością tylko Bożą uratował się. A któż wie, co teraz z nim się dzieje? — dodała płacząc. — Bez opieki, sierota, musi chleba żebrać. Wolałam dla niego ubóstwo nad śmierć i wyrzekłam go się na czas. Ja sama już za umarłą miana i dobra zagarnione.

— Wy? — spytał żywo książę.

— Tak jest, po tajemnym moim wyjeździe do króla, pan brat nie mogąc wiedzieć, co się ze mną stało, śmierć rozgłosiwszy, majątki objął,

— Do tych was powrócą — rzekł marszałek — ale dziecię? Są dowody tego nieszczęsnego małżeństwa?

— W ręku księdza, co je dla uzyskania dyspensy powiózł do Rzymu.

— A ten ksiądz, powiadacie, powrócił?

— Nigdy dowiedzieć się nie mogłam.

— Jego imię?

— Hauser.

Radziwiłł myślał chwilę.

— Dawno wyprawiony?

— O! lat piętnaście.

— I żadnej wieści?

— Żadnej!

— To okropne — zawołał Radziwiłł — ale muszą żyć świadkowie?

— Nie wiem, lecz wyszukać ich nie mogłam, jedna tylko kobieta.

— Król JM. zna was? — dodał Radziwiłł niespokojnie wpatrując się w księżnę.

Na te słowa pomieszanie wyraźne na twarzy Sołomereckiej spostrzec się dało, spuściła oczy i ciszej odpowiedziała:

— Nie wiem, czy J.K.Mość przypomni sobie, byłam czas jakiś na dworze królowej matki.

— Zygmunt, pan nasz, widywał was?

— Widywał — ciszej jeszcze wymówiła księżna.

— Spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze — rzekł Radziwiłł — postaram się wprowadzić was do niego wieczorem. Tymczasem nie ukazujcie się nikomu! Mogliby wam szkodzić! Ja oznajmię.

To mówiąc powstał i żegnając Sołomerecką u drzwi, niespokojny wrócił do króla.

Ale drzwi były zamknięte, wejście wzbronione i referendarz z księdzem biskupem krakowskim stali w sali słuchając, jak Giżanka głośno coś Augustowi opowiadała częstym sobie przerywając śmiechem.

Senatorowie spojrzeli po sobie jak wczoraj.

— Czego tu czekać będziemy — zawołał popędliwie biskup — aby się spotkać chyba twarz w twarz z nieczystym stworzeniem, które biedny król wybrał na zabawkę dni starych? Chodźmy.

I znowu nie zobaczywszy króla odejść musieli.

Takim sposobem dzień upłynął. Radziwiłł pragnąc królowi oznajmić o przybyciu księżnej nie mógł się do niego dostać, pomimo że kilkakroć wychodził i oczekiwał, pomimo że on jeden z senatorów łatwiejszy miał przystęp do Augusta i ucho powolne.

Zmierzchło już, gdy księżna znowu powróciła na zamek, w tym samym ubraniu co z rana, w żałobnej sukni wdowiej i zasłonie. Z dawnych dostatków pozostałe perły wielkiej ceny i gruszka perłowa w diamenty oprawna, na włosach przypięta, zdobiły tylko wdowę. Spod zasłony jej blada twarz bielszą się jeszcze wydając uderzała wszystkich dziwnym do Barbary podobieństwem, Książę marszałek uprosiwszy, aby zarzuciła zasłonę, podał jej rękę i w milczeniu powiódł na wschody. Głębokie panowało milczenie; szczęściem może, nikogo nie znaleźli w sali: ani podkomorzego, ani krajczego, ani żadnego ze sług zuchwałych, co zwykle tamowali wejście do króla.

Radziwiłł zapukał znanym sposobem i głos ze środka ozwał się słaby.

— Wejdźcie.

Zmierzchało; już na kominie dopalał się ogień czerwonymi blaski rzucając na komnatę, z okna trochę światła wpadało. Na wezwanie Augusta książę drzwi otworzył i zrzucając kwef z głowy Sołomerecka ukazała się we drzwiach.

August podniósł oczy, zatrząsł się, krzyknął, porwał ze siedzenia i przerażony zakrywając oczy rękoma upadł.

— Basiu! — zawołał — Basiu! Ty mi śmierć rychłą zwiastujesz! Ty mi moje życie wyrzucasz. To ona!

W tej chwili ukazał się Radziwiłł i pośpieszył bezprzytomnego ratować.

Księżna zmieszana sama nie wiedziała co począć, król drżał ze strachu i płakał, na krzyk jego zbiegli się Mniszech i słudzy.

— Widmo, mara — wołał August — co to jest? To Barbara!

— To księżna Sołomerecka — przerwał marszałek — która do nóg W.K. Mości z prośbą o sprawiedliwość przychodzi.

— Kto? — spytał August — jaka księżna?

Radziwiłł powtórzyć musiał. Uspokojony król, ciągle płacząc jednak, oczy wlepił w stojącą na progu niewiastę.

— Tak, tak, przypominam sobie — szepnął — na dworze królowej matki była tego nazwiska młoda, podobna do Basi. To Wy?!

— Tak, ja to, Najjaśniejszy Panie — ze łzami odpowiedziała księżna — dziś wdowa odarta że wszystkiego, dziś matka pozbawiona dziecięcia, prześladowana, ugnieciona, wyglądająca sprawiedliwości od Was, miłościwy królu. Sprawiedliwości dla mego dziecka!

— Przypominam, przypominam sobie — rzekł król z widocznym wzruszeniem. — Gdzie syn wasz?

— Prześladowana — ukryć go, rozłączyć się z nim musiałam. Śmierć moją rozgłoszono na Rusi, majętności brat zagarnął, wszystkiego od Was, miłościwy królu, czekam. Ratuj mnie.

August upadłej na kolana wdowie podnieść się kazał, posadził ją podle siebie i wpatrując się w jej twarz bladą, trzymając ją za rękę płakał.

Wspomnienia jakieś stare tłumem spadały mu na piersi, przypomniał sobie Barbarę ukochaną, krótkie szczęście swoje, zgon jej okropny; i żal nigdy niewygasły, a ciągle tłumiony i zagrzebywany w sercu, z nową siłą odżył.

Obraz ten był pełen smutku: schorzały i wycieńczony król, blada i smutna kobieta, w tyle Radziwiłł ponuro patrzący na służbę, która z rozmaitymi myślami, uczuciami poglądała na przybyłą. Przez uchylone drzwi sypialni Giżanka z okiem zapalonym, ognistym, wargą drżącą, pożerała przybyłą usiłując wybadać, kto jest? Serce jej biło gwałtownie, niepokój trapił, nikt powiedzieć jej nie umiał.

— Kto ona?

Mniszech, który sobą mierzył wszystkich, szydersko patrzał na marszałka, jakby mu wymawiał, że wprowadził tę kobietę do króla.

— Wzruszenie — szeptał z cicha Radziwiłłowi — może króla o chorobę nową przyprawić. Po coście tu tę kobietę przywiedli?

— Mości podkomorzy — dumnie odparł marszałek litewski — nie potrzebuję nikomu zdawać rachunku z moich czynności, lorom Boga i Króla JMości.

Mniszech zagryzł usta i odszedł ponury.

Król tymczasem wypytywał powoli Sołomerecką i zwoławszy pisarza rozkazał list z przykazaniem wprowadzenia jej na powrót do dóbr z synem razem — pisać.

Ale list już to z powodu oddalenia się pisarza, już że nie było stosownej pod ręką pieczęci, gotów być zaraz nie mógł.

— Ja go odbiorę — rzekł Radziwiłł — jeżeli W.K.Mość dozwolisz.

— Wy go odbierzecie, tak. I pomnijcie — dodał — abyście się opiekowali nią. Tak podobna do królowej małżonki naszej najmilszej i nigdy nieopłakanej.

Beata, co by się miała radować szczęśliwemu trafowi i skutecznej opiece, zdawała się tymi ostatnimi słowy bardziej jeszcze pomieszana. Spuściła oczy w milczeniu; król ciągle za rękę ją trzymał, a gdy marszałek dał znak odejścia, gdy ona rzucić się do nóg królowi dziękując miała, August ją powstrzymał jeszcze.

— Niech na was patrzę — rzekł — to mi lepsze czasy mego żywota na pamięć przywodzi, to mi serce miękczy. A! byłem i ja szczęśliwy, ale krótko, krótko. Jak wiatr zaszumiało i przeszło szczęście moje!

Przytomni słudzy widocznie tą sceną niecierpliwili się, Mniszech kilkakroć przystępował i szeptał coś do ucha królowi; Giżanka z gniewem zatrzasnęła drzwi i udała się do swojego mieszkania rozkazując oznajmić, że więcej nie przyjdzie, bo pragnęła, aby ją proszono. Chwilę to jeszcze potrwało, a August wpadł w tak głębokie zamyślenie, w zadumę tak czarną, że nie zważał, jak książę marszałek i księżna pożegnawszy go wyszli.

Sam jeden z Kniaźnikiem pozostawszy, nie ruszał się z miejsca i wlepione nieruchomie w ścianę oczy tylko łzy czasem płynące ożywiały. Na próżno służalec rozmaitymi głosy starał się pana wyprowadzić z tego stanu odrętwiałości; nic nie pomagało.

— Rokażesz, W.K.Mość, przyjść Barbarze? — spytał nareszcie.

Król się z wstrętem i obrzydzeniem odwrócił, spojrzał i rzekł:

— Nie.

— Anny nie ma — dodał Kniaźnik — Zuzannie?

— Nikomu.

I znowu patrzał, znów dumał.

Po cichu na palcach sługa wyszedł do sypialni. Tam już niespokojnie siedziała Giżanka. Uciekłszy do swojej komnaty, długo w niej pobyć nie mogła, zazdrość miotała nią, pędził strach utracenia władzy nad słabym Augustem.

— Kto to był? — spytała żywo. — Co to za kobieta? Kto ona? Po co? Kto ją przywiódł? Król mnie nie wołał?

Na te nagromadzone pytania Kniaźnik powtórzeniem swej rozmowy z królem odpowiedział. Giżanka powstała, zmieszała się i postąpiła do drzwi.

— Król nie kazał was wprowadzać.

— Wejdę sama — rzekła dumnie kobieta i z trzaskiem roztwierając drzwi wpadła z zapalonymi oczyma do komnaty, gdzie August płakał jeszcze. Na widok Giżanki zmieszał się z odrazą, dał znak ręką, aby wyszła.

— Co to jest? — żywo poczęła mówić zbliżając się Barbara. — Dlaczego mi się oddalić każecie? mnie? matce Waszego dziecięcia?

Oczy króla zajaśniały żywo, prawie gniew się w nich odmalował, już zdało się miał rozkazać, aby ją precz wyrzucono. Kniaźnik czekał tylko na słowo. W tej chwili Giżanka, miotana niepokojem, zbliżyła się, tak że prawie dotknęła szaty jego.

— Nie dotykaj mnie! nie dotykaj! — zawołał August. — Idź sobie! Idź!

— Co to jest? Panie! Dlaczego?

— Dziś nie chcę cię, idź ode mnie! nie dotykaj!

A to mówiąc ręce nastawił, jakby chciał odepchnąć.

Rozgniewaną, w rozpaczy Giżanka sądząc, że ją król wezwie uciekającą, rzuciła się gwałtownie do drzwi, ale August nie skinął nawet.

Z sypialni wysunęła się w korytarze i zapalona gniewem do izby podkomorzego Mniszcha wpadła. Tu na krzesło się rzuciwszy płakać ze złości poczęła.

— Co ci jest? — spytał podchodząc zdziwiony p. Mikołaj.

— Król mnie odpycha, król precz mi odejść kazał, nie dozwolił mi się zbliżyć do siebie. Nie wiem, co to jest. Ratuj mnie.

— Ja wiem, co to jest — odrzekł spokojnie podkomorzy. — To przejdzie. Jest to tylko wspomnienie Barbary, które nań naprowadził marszałek.

— Marszałek! — zawołała Giżanka — on ją tu umyślnie przywieść musiał, sprowadzić, aby mnie odepchnąć, zgubić.

I płakać zaczęła tupiąc nogami, potem porwała się.

— Ale ja ją struję, ja ją zabiję.

— Na co to wszystko! — rzekł Mniszech — ja ją jeszcze dziś z Knyszyna odprawię.

— Marszałek bronić jej będzie, on nie bez myśli wprowadził tę kobietę.

— Wszystko to być może, wspomnienie Radziwiłłównej, zawsze to na Radziwiłłów koło woda, a ekonomia szawelska?

— Król mnie wypędzi, jeśli ona tu zostanie, panie podkomorzy, co chcesz uczynię, wypraw stąd tę kobietę. Ona mnie i ciebie zgubi, ty stracisz serce królewskie.

— Ona wyjedzie.

— Dajcie jej ten list, którego ona chce, i niech wraca. Ona księżna, ona pani, na co jej łaski i dary królewskie; a mnie, mnie — dodała — potrzeba złota, ile go jest, ile go tylko można zabrać; ja straciłam życie, cześć, wszystko, niech mi zapłaci za nie, niech mi zapłaci. O! młodość moja sterana! jestże, co by ją zapłacić, nagrodzić mogło? Ona nie wróci, nie wrócą spokojne i jasne dni klasztoru.

I Giżanka zamilkła pod płaczem cichym, ale wkrótce podniosła się rozżarzona znowu.

— Dziś, zaraz wyprawuj tę kobietę, niech ona tu nie będzie, niech król o tym zjawisku zapomni. Odprawił mnie jak zapowietrzoną.

Mniszech klasnął w ręce i szepnął kilka słów przybyłemu Jazewskiemu. Ten pobiegł do pana starosty Bielawskiego, wysłano Egida do miasteczka.

Gdy się to dzieje na zamku, w domu garbarza zadumana siedzi sama jedna księżna. Janowa modli się u komina, Palej rozmawia z Mortchelem woźnicą. Wszyscy cieszą się nadzieją, powtarzając sobie z nieskończonymi odmiany, jak król przyjął ich panią.

Wtem skrzypły drzwi gospody i Egid wsunął się do izby gospodarza, gdzie Żydzi siedzieli nad wieczerzą. Wziął na stronę garbarza, powiedział mu słów kilka, narzucił czapkę na uszy i zniknął. Garbarz zmięszał się, powtarza woźnicy, co słyszał od Egida. Mortchel pędem wybiegł wnet do stajni, do Paleja. Palej siedział już, grzał się przy kuchni.

— Co ci jest? — spytał Żyda spostrzegłszy jego zmieszanie.

— Po wszystkim! — zawołał woźnica łamiąc ręce i rzucając na wszystkie strony oczyma. — Naszej pani grozi niebezpieczeństwo, potrzeba jechać, potrzeba wyjeżdżać zaraz.

— Co? oszalałeś? — rzekł Palej. — A jakież tu jej grozić może? pod bokiem królewskim? gdy już otrzymała najlepsze obietnice.

— Potrzeba jechać — mówił Żyd uporczywie. — Tylko co przychodził do gospodarza stary powiernik pana podkomorzego, on przestrzegał, abyśmy co najrychlej, tej nocy jeszcze wyjeżdżali, inaczej może być nieszczęście.

— Upiłeś się czy oszalałeś?

Żyd z rozpaczy porwał się za pejsy i posunął do drzwi samej księżny. Palej zaparł mu drogę.

— Nie idź!

— Nie wierzysz? spytaj gospodarza, on nas dłużej trzymać tu nie chce.

Palej pobiegł do garbarza, który powtórzył mu radę wyjazdu.

— Ale cóż się stać może? — wołał stary — gdy król obiecał pomoc, gdy dziś Jmść najlepiej przyjął.

Nie wiedząc co począć, Palej udał się nareszcie do pani Janowej i po długiej naradzie postanowili wszystko powiedzieć księżnie.

Wiadomość ta, jakkolwiek niespodziana, nie zrobiła na niej takiego wrażenia, jakiego się oboje obawiali. Księżna napisała słów kilka do marszałka i wysłała z nimi Paleja. Ale jak dostać się do zamku w nocy? Jak pismo tak późno do marszałka oddać?

Stary sługa wychodząc z bramy poskrobał się w głowę i spojrzawszy na ciemne zachmurzone niebo puścił ku zamkowi.

Wszystko już tam spało, światła pogasły i straże tylko chodziły milczące po wałach, odzywając się niekiedy półgłosem, krzyki ich i grzechotki obiegały naokół zamczysko, a po nich następowało znowu milczenie, szumem tylko wiatru niekiedy przerywane.

Palej łatwo przeszedł bramy i dostał się w dziedziniec, ale tu trudniej mu było znaleźć  ludzi marszałkowskich, rozpierzchłych i śpiących. Żadnego z nich, prócz Iłły, nie znał.

Natrafiwszy w izbie czeladnej, gdzie się ogień palił jeszcze i dwóch dworzan Mniszchowskich grali w kości, na śpiącego sługę Radziwiłłowskiego, stary uprosił, że go mimo spóźnionej pory zaprowadzono do Iłły; ten już spał, ale zbudzony, usłyszawszy o co chodzi, wnet suknie na siebie wziął i pospieszy? do Komnaty, w której książę marszałek jeszcze z pisarzem swym listy do Litwy, przez jutrzejszą kresę wyjść mające, kończył. Zdziwił się

i poruszył książę odczytawszy pismo, ale z krwią zimną rzeki do Iłły:

— Weź WMość ludzi moich dziesięciu, co najsprawniejszych, siadajcie na koń i jedźcie do gospody księżnej za tym, który kartę przyniósł, i nie odstępujcie od drzwi jej ani na chwilę, aż do mego rozkazu.

Iłło wysłuchawszy dyspozycji szybko zbiegł i poszedł, ludzi budzić. Przywykli do ślepego posłuszeństwa, pocztowi znaleźli się w chwili na koniach i ruszyli z zamku poprzedzani przez Paleja. W milczeniu otoczyli dom garbarza zewsząd, spoglądając bacznie, czyli kto ku niemu nie zbliży się.

Palej z Iłłą po cichu weszli do środka. Żyd, przerażony groźbą, już się do koni zaprzęgania zabierał.

— Porzuć to — rzekł Palej — i idź spać.

— Spać! spać! — cały drżący wołał Mortchel — nam trzeba jechać, uciekać.

— Możesz bezpiecznie położyć się.

— A to kto? — spytał Żyd postrzegając przybyłego.

— Przyjaciel, i z nim dziesięciu konnych, którzy dokoła domu stoją. Bądź spokojny, nic się stać nam nie może.

Żyd pobiegł zajrzeć dla przekonania o prawdzie, a policzywszy po ciemku stojących na koniach ludzi, nieco uspokojony powrócił.

— Dopiero mi duch odszedł — rzekł spiesząc do gospodarza. Palej tymczasem doniósł księżnie, że posiłki przyprowadził

i uprosił ją, aby się do spoczynku miała.

Noc jednak cała przeszła w trwodze dla wszystkich, chociaż nic się nie trafiło bojaźń tę usprawiedliwiającego.

Nad ranem, zostawiwszy kilku swoich wewnątrz domu, Iłło odjechał do zamku.

Zaledwie na dzień Egid przybiegł znowu.

— A co, wyjechała? — spytał gospodarza.

— Gdzie tam! Posłali tylko na zamek, dostali straż i zostali.

Egid głową pokręcił i brwi zachmurzył; spojrzał w sień. W sieni grzeli się u kuchni ludzie Radziwiłłowscy. Uszedł.

W komnacie Mniszcha narada. Giżanka niespokojna nagli, aby niebezpieczną kobietę, której się lęka jako współzawodniczki, co najrychlej wyprawić.

Wysłany Jaszewski na zwiady, sam poszedł przyśpieszać wygotowanie listu z kancelarii królewskiej, odebrał go na swoje ręce i puścił się do miasteczka.

Księżna tylko co wstała z łóżka, na którym strach i przeczucie nie dały jej spoczynku, gdy Jaszewski stawił się w gospodzie.

— Czego chcecie? — spytał go Palej.

— Do księżnej wejść i z nią mówić.

Od stóp do głowy zmierzywszy oczyma szlachcica, stary sługa zdecydował się nareszcie wprowadzić go.

— Od księcia? — spytała powstając niespokojna wdowa.

— Nie, Jaśnie Oświecona Pani, od kogo innego, ale to rzecz Wam niepotrzebna wiedzieć, od kogo. List przyobiecany przez Króla JM. mam w ręku.

— A! dajcie mi go, niech wam Bóg nagrodzi! Jaszewski cofnął się.

— List ten oddany Wam być nie może, aż gdy stąd wyjedziecie.

Księżna osłupiała.

— Dlaczegoż ten pośpiech? co za powód?

— Nie wolno mi mówić. Na wyjezdnym oddam.

— Pokażcie mi przynajmniej.

Jaszewski rozwinął podługowaty pergamin z królewską przywieszoną pieczęcią i ukazał księżnie tak, że na nim imię swoje i syna wyczytać mogła. Porwała się wnet wołając, aby wszystko sposobiono do wyjazdu.

Żyd był gotów. W godzinę rydwan toczył się powoli po przemokłej drodze z Knyszyna ku Rusi wiodącej. Jaszewski oddając pergamin dziwnie rzekł groźno:

— Nie wracajcie! Zawrócił konia i zniknął,

VIII

 

URWIS

 

Wróćmy teraz do plebanii, gdzieśmy zostawili Maćka sierotę, ukrytego przez Magdę, klechów rozmawiających na ganku i Lagusa śpiącego w karczmie.

Zaraz po obiedzie, w czasie którego organista ciągle się zżymał na samą myśl, że przytulony sierota przykłada się do oczyszczania mis i odjada go, rozeszli się klechowie po wsi. Została Magda tylko w kuchni, a Maciek w izbie proboszcza.

Dziwnie czegoś stara kucharka zamyślała się sparta na odrapanym łokciu, jak nigdy nie bywało, widok Lagusa wprawiał ją może w te myśli niezwykłe. Widzieliśmy, że w czasie opowiadania Maćka wyrwała się mimowolnie z wyrażeniem dającym do zrozumienia, iż dziad ten obcy jej nie był. Widzieliśmy, że przybycie jego uczyniło także wrażenie na kucharce.

Przeszłe jej życie, pokryte dla nas najgrubszą ciemnością, dozwala domyślać się dawnych jakichś, nie zapomnianych jeszcze stosunków.

Niedługo zasnąwszy Lagus przebudził się i posłyszawszy głosy w karczmie udał we wnątrz. Tam już była cała klesza gromadka, w towarzystwie Zawalidrogi i innych wieśniaków piwo zapijająca. Posiedziawszy chwilę na ławie i dowiedziawszy się zręcznie, że pleban nie wrócił jeszcze, z udaną obojętnością Lagus wszedł wprost do plebanii.

Psom, które nań szczekać poczęły przeraźliwie we wrotach, rzucił przygotowane gałki z torby, a sam oglądając się dokoła,- z miną człowieka, dla którego żaden rzut oka nie jest straconym, pospieszył ku gankowi. Magda już była w progu, ale pomieszana niewymownie i sama nie wiedząc co począć z sobą. Chciała wołać na czeladź, ale głos jej zamierał w ustach. Z wejrzenia znać było, jak srodze lękała się Lagusa.

Dziad nic nie mówiąc do niej usiadł na ganku.

— Ha! nie poznaliście mnie, pani gospodyni — rzekł po chwilce — a powinni byście taki trochę pamiętać, bośmy dawniej z sobą bywali.

— Na Boga, cicho, cicho. Jeszcze kto posłyszy!

— A cóż mi tam, niech słuchają. Toż gdyby spytali, potrafię powiedzieć i gdy was widziałem, i coście tam robili w Krakowie.

— Milcz, stary, czego chcesz ode mnie? Czego chcesz?

— Ot! naprzód jeść by się należało — rzekł Lagus podnosząc łeb. Magda poskoczyła do kuchni, dziad tymczasem uchylił drzwi

komnaty księdza i spojrzał. Maciek spał na posłaniu. Pokręciwszy głową Lagus usiadł znowu na swoim miejscu. Wkrótce kucharka mu wyniosła misę strawy i kawał chleba z serem.

— Na, jedz i idź sobie z Bogiem — odezwała się stawiając przed nim. — Bodaj ci bokiem wylazło.

— O! o! a na cóż te klątwy! na starego przyjaciela. Spokojnie, powoli zajadał dziad, niekiedy tylko rzucając na

Magdę wejrzeniem, którego ona na próżno chciała uniknąć. Skończywszy strawę, a schowawszy chleb i ser do torby:

— To się przyda — rzekł — na głodny dzień.

— Z Panem Bogiem — zawołała Magda — i idźcie sobie, niech was Bóg prowadzi.

— Już to byście mnie wygnać chcieli? — spytał Lagus szydersko. — Oj! a kiedy nie pójdę?

— Ksiądz zaraz powróci.

— Albo to ja się go boję?

— Klechowie nadejdą.

— Piją oni i pić będą pewnie do wieczora. Zresztą choćby też i wrócili?

— Ale ja nie mam czasu — zawołała Magda — iść muszę.

— To idź sobie — rzekł dziad — ja tu posiedzę. Co to; boicie się, abym czego nie ukradł?

— Może i to być.

Dziad pokręcił brodą, chrząknął i wstając rzekł:

— Czekać muszę na proboszcza, żeby mu coś powiedzieć o jego kucharce.

Magda zbladła.

— Tylko mnie nie strasz, jakby przyszło gadać, znalazłoby się co i o tobie, stary.

— To ja wiem. żem nie anioł.

— Boś czart duszą i ciałem.

— To, to nic. Ale człeczysko jak wszyscy. Słuchaj no, Magdo, jest tu u was chłopiec jakiś?

Kucharka zafrasowała się, poczerwieniała, otarła fartuchem i żywo odpowiedziała:

— Był, ale poszedł.

— Doprawdy? — drwiąco rzekł dziad — a! poszedł! poszedł spać. Nieprawdaż?

— Kiedy ci mówię, że poszedł.

— Kiedy ci mówię, że jest.

— Nie ma.

— Tylkom co go widział śpiącego — odparł Lagus.

— A choćby i był, to cóż? — nabierając odwagi zawołała kucharka.

— Ja go potrzebuję i muszę z sobą wziąć — krzyknął dziad wstając. — A nie, a będziesz ty mi się przeciwić, to poczekam na proboszcza i powiem mu wszystko, co o tobie wiem.

— Gadaj sobie — z udaną obojętnością zawołała Magda — nie boję się.

— Nie boisz? zobaczemy!

— Zobaczemy.

Nastąpiła chwila milczenia, Lagus poskrobał się w głowę.

— Długo czekać — rzekł — a mnie pilno. Cóż będzie, Magdo?

— Nic nie będzie.

— To taki chcesz, abym wszystko wyśpiewał, abyś miejsce utraciła, a może i gorzej jeszcze?

Magda była tak pomieszana, że słowa wyrzec nie mogła.

— A jak mi pozwolisz chłopca wziąć...

— Choćbym go i wziąć dozwoliła, to jak? — cicho odezwała się kręcąc fartuch w palcach.

— E! na to poradzim. Ty pójdziesz go zbudzić i powiesz mu, że kobieta jakaś czeka na niego w karczmie i przysyła za nim.

— Ale ja tego nie zrobię.

— Dla mnie, Magdo — śmiejąc się rzekł Lagus. — Co to tobie się stało? ty dawniej nie byłaś taką upartą, pamiętasz?

Kucharka aż się cofnęła, całą jej twarz oblewał pot zimny.

— A nie, to poczekam na księdza proboszcza — obojętnie rzekł Lagus siadając.

I spojrzał na nią, ona nic nie odpowiedziała, ale dziad widział już, że ]ą strachem pokonał, wziął kij w rękę, nasunął czapkę na oczy i odchodził.

— Powiedz mu — rzekł cicho — że jakaś kobieta czeka na niego w karczmie, słyszysz! powiesz?

— Powiem — szepnęła Magda. — Ale ty go nie zabijesz, Lagus? Dziadzisko ruszył ramionami i ozwał się odchodząc.

— A po kiego diabła?

Ufny w przyrzeczeniu kucharki, poszedł nie odwracając się już do wrót. a psy nań nie szczekały. Oba leżały i dyszały pod krzakami, jakby je pragnienie wewnętrzne paliło, a sił nie miały wstać i pójść do wody. Lagus spojrzał na nie uśmiechając się.

Po odejściu dziada Magda usiadłszy na ganku płakać poczęła gorzko. Za swoją to zapewne młodością, którą odpokutować srodze musiała, gdy jej już po trosze zapomniała, za dawnymi przewinieniami, które jej Lagus przypomniał. Kilka razy szła do drzwi, gdzie spało dziecko, wracała i płakała znowu. Aż  Maciek przebudzony sam wyszedł w ganek.

Na widok uśmiechającej się twarzyczki biednego dziecięcia kobiece serce zadrgało w piersi, ciężko było tego aniołka wydać w ręce Lagusa, którego z dawna znała, którego się lękać miała prawo. Strach o siebie kilka razy naglił ją wyprawić Maćka do karczmy, to znowu litość wstrzymywała. W tej walce bojaźni z uczuciem politowania zwyciężyło nareszcie uczucie szlachetniejsze. Tak dzieje się zawsze w sercu kobiety, gdy tylko ma czas wyrobić w sobie zwycięstwo. Całkiem przeciwnie dzieje się z mężczyzną.

— Słuchaj — rzekła Magda zbierając się na odwagę. — Lagus nie poszedł, on tu jest, czatuje na ciebie, czeka pod karczmą, Może napaść w nocy. Idzie z Krakowa. Uciekaj.

— Dokąd? — spytał chłopiec — nie wiem drogi, nie mam chleba.

— Uciekaj nazad do Krakowa — żywo dodała kucharka — on cię tam szukać nie będzie. Ja mu powiem, żem cię wyprawiła w inną stronę. Oto masz chleb — zawołała biegając i krzątając się — uciekaj. Nie idź wielką drogą. Szedłeś tu z Krakowa, trafisz więc nazad, tam będziesz bezpieczniejszy.

To mówiąc Magda, sama trzęsąc się ze strachu, wyprawiała Maćka, który starał się na próżno wzbudzić w sobie odwagę. Wspomnienie napaści przestrach w nim wzbudzało, uczucie swojej bezsilności przerażało chłopca. Dając się jednak przekonać kobiecie, która z wzruszeniem ukazywała mu prostą drogę poza plebanią, krzakami idącą, Maciek z młodzieńczym pośpiechem ruszył co tchu.

Dopóki widzieć go było można, Magda stała i patrzała, nareszcie straciwszy z oczów wróciła do plebanii i jęła się z pozorną obojętnością zamiatać i porządkować w izbach.

Nie upłynęła godzina, a Lagus był znowu w dziedzińcu. Chmurnym okiem popatrzył na Magdę i z gniewem zawołał:

— A co?

— Co, wszakżem ci go posłała, nie ma kwadransa, jak poszedł. To mówiąc kobieta roztwierala umyślnie drzwi izby, w której

Maciek spał wprzódy, i tak doskonale udawała zadziwioną, ze dziad na chwilę dał się uwieść.

— Pewnie? — spytał.

— A jużciż pewnie! Takiegoś mnie strachu napędził.

— Którędy poszedł?

— Ku wsi; powiedziałam mu, że na niego tam kobieta czeka w karczmie, a jeśliby jej nie znalazł, aby dalej wprost drogą doganiał.

Dziad niby wahał się, wątpił, ale zarazem potem, upewniony wejrzeniem śmiałym Magdy, słowa nie rzekłszy poszedł.

Nad wieczorem popowracali klechy z karczmy i Magda łatwo im wytłumaczyła odejście Maćka. Organista wielce się tym ucieszył. Ale dla wszystkich straszny był powrót plebana, który w rzeczach jego samego się tylko tyczących powolny aż do zbytku, gdy o wiarę, obowiązki lub bliźniego chodziło, nie przebaczał. Jakoż na pierwsze pytanie zmieszała się Magda najbardziej i nie wiedziała, co mówić; ale proboszcz nie dał się uwieść ponowionym z początku zapewnieniom, że chłopiec poszedł dobrowolnie.

Psy swoje podwórzowe zobaczywszy strute, miarkując coś z pomieszania kobiety, począł ją wybadywać pilniej.

Nie wchodząc w szczegóły gospodyni zeznała, że  wyprawiła chłopca lękając się, aby go przybyły dziad nie pochwycił. Opowiedziała gdzie, w którą stronę poszedł. Ale już nie czas było gonić za nim, choć proboszcz zrazu chciał to uczynić. Lagus, pomimo że się jego przybycia co chwila spodziewała Magda, nie ukazał się dnia tego ani następnych.

Tylko z wieczora jakiś nieznajomy człowiek dowiadywał się pilnie o niego w karczmie i na probostwie. Żyd widział go idącego w stronę przeciwną Krakowa. Tam też pogonił za nim jezdny.

Wróćmy do Maćka, który pędzony strachem przedziera się nieznajomymi drogami ku Krakowu. Sam jeden, o kawałku chleba tylko, bez grosza, ranny jeszcze, bo głowa nie miała się czasu zagoić, puścił się żywo z Zębocina ku stolicy nazad. Spodziewał się on znaleźć tam Agatę, pana Czuryłę i opiekę seniora bursy, ale lękał spotkania z Urwisem, który go wydał w ręce dziadowi.

Nie wiedząc jeszcze, jak sobie pocznie z nim, jak da rady później, unikając bliższego niebezpieczeństwa, żywo szedł w wskazanym mu kierunku. Minął miasteczko i puścił się polami; nogi znużone dygotały pod nim, a strach naglił; obracał się co chwila poglądając, czy dziad za nim nie goni, ale nie było nikogo. Nieco uspokojony począł się modlić, bo wychowany przez kobiety i księdza, miał we zwyczaju modlitwę, tak że usta same się do niej niejako, nie czekając duszy, sklejały. Dusza później dopiero na słowo przylatywała.

Dzień wietrzny i chłodny miał się ku schyłkowi, czerwone zaiskrzone niebo, poprzecinane chmurami sinymi i granatowymi, coraz a coraz ciemniało. Przed nim dymiła w parowie leżąca wioska z krzyżem kościoła, żurawiami swych studni i stadem wron unoszących się nad gołymi drzewy. Ludzie wracali z pól z pługami, witając podróżnego pobożnymi słowy:

— Niech będzie pochwalony.

Nagle jak widziadło jakie przed zamodlonym stanął z twarzą zaognioną i oczyma błyszczącymi — Urwis.

Pierwszą myślą Maćka było uciekać, ale nim mógł zawrócić się, już schwycony silnie za rękę, wyrwać się nie mógł.

— Bracie, ach! bracie — zawołał spotykający go żak — ja za tobą gonię! Przebacz mi, jam cię zdradził! Na Boga, nie wiedziałem, co ten pies chciał zrobić z tobą, skłamał przede mną mówiąc, że cię do jakichś krewnych chce zaprowadzić. Klnę ci się na Boga, na wszystko święte i na pamięć biednego ojca mego, żem ci źle uczynić nie chciał. Dowiedziawszy się, żeś piekielną zdradą dostał się z mojej przyczyny w ręce łotrowskie, biegłem umyślnie za tobą, aby cię bezpiecznie do Krakowa zaprowadzić, Daruj mi! odtąd bratem ci będę i obrońcą. Chodź, chodź!

Pomimo widocznej szczerości tych wyrazów Urwisa, który burzył się sam myślą swej mimowolnej zdrady, Maciek bojaźliwie go powitał i nie bardzo chciał mu dać wiarę. Ale wkrótce niepojęta władza szczerości i prawdy, tchnąca ze słów żaka, zajrzała mu do serca.

— Więc tyś mnie źle nie życzył? — spytał —  ty nic nie wiedziałeś?

— Na imię ojca, to u mnie największe zaklęcie, przysięgam, że nic nie wiedziałem. Teraz ja i ty — dwa palce jednej dłoni, nic nas nie rozdzieli.

Tu dopiero, powoli idąc ku wsi, oba poczęli sobie wzajemnie rozpowiadać, co się działo w Krakowie po porwaniu Maćka, co się działo z Maćkiem od czasu porwania.

Urwis, zepsute chłopię, miał jednak serce młodzieńcze, co się łatwo poruszało, słysząc, jak dziad męczył Maćka, burzył się i pięści zaciskał.

Stanęli w plebanii na noc, gdzie naturalnie jako żacy do szkoły się wprosili. Ledwie się spać układli, gdy głos Lagusa dał się słyszeć pode drzwiami, Maciek struchlał, Urwis pchwycił na nogi,

— Pozwólcie przenocować — rzekł Lagus za drzwiami do dzwonnika — chłód na dworze, idę z miejsc świętych, od Kalwarii.

Nie słychać było odpowiedzi, ale widać dozwolono dziadowi położyć się w szkole, bo drzwi się przetwarły i wskazano komuś miejsce pod piecem. Ciemno było w izbie zupełnie. Lagus zrzuciwszy sakwy, mamrocząc pacierze upadł znużony na przypiecku.

Urwis tymczasem ściskając rękę Maćka, aby milczał, podniósł się nieco, słuchał i gotował kij podróżny, rozszarpując sznury swojej torebki.

Wkrótce ucichły pacierze i głośne chrapanie znać dało, że dziad usnął. Urwis zbliżył się ku niemu, obmacał ostrożnie i dopatrzywszy, że ręce obie nad głową założył, ściągnął je kluczką swojego sznura. Nim dziad się przebudził, trzy czy cztery razy obmotał mu pięści, a korzystając z bezwładności ich począł obwiązywać gębę.

Silny łotr rwał się i miotał na wszystkie strony, ale na próżno, sznur był mocny, płachta zatulająca gębę w kilkoro złożona, do tego jeszcze nielitościwy Urwis po cichu zwalił blisko stojącą ławę dębową na piersi dziadowi, i tak wszystko urządziwszy, aby do ranka ruszyć się nie mógł, sam wziąwszy za rękę Maćka po cichu ze szkoły oknem wylazł.

— Nie bój się — rzekł mu, gdy wyszli — mamy całą noc przed sobą, a ja drogę doskonale znam,

I to mówiąc pospieszył za płotami na gościniec, który ku Krakowu zmierzał.

TOM TRZECI

 

I

 

LISMANIN

 

Na ulicy Św.-Jańskiej, w kamienicy wielkiej, zwanej pospolicie Brogiem, której drzwi, świeżymi okowy umocnione, z obu stron murem wystającym zakryte były, furtka otwierała się nieustannie, wpuszczając we wnątrz ludzi ze wszystkich stron miasta zbiegających, opończami i czapkami po większej części tak zakrytych, że twarzy ich nie łatwo dostrzec było można.

Inni zdawali się znowu jakby naumyślnie odważnie lice swoje przechodzącym ukazywać. Stukali do furtki głośno, aby na siebie zwrócić oczy, gdy drudzy, potajemnie przekradłszy się osłonieni do drzwiczek, pukali nieśmiało, oglądając dokoła. Jedni szukali oczów ludzi, drudzy ich unikali. Młodsi szydersko spoglądając na lud zwycięsko wchodzili do Brogu, starsi drżeli biorąc za klamkę.

Lud przepływający ulicą i sąsiedzi spoglądali na kamienicę okiem — bojaźń, ciekawość i pewien wstręt objawiającym.

Szmer wychodzący z niej, postacie ukazujące się w oknach, wszystko aż do surowego oblicza odźwiernego, który wyglądał ze drzwi, zastanawiało przechodzących.

Od rana począwszy zgromadzanie się ludu różnych klas zwiększało do południa, po nim furtka zamknęła i śpiewy tylko lub głosy mówiących oznajmywały o licznym zbiorze wewnątrz. Bróg był zborem, pierwszym zborem reformowanych w Krakowie; lud, co do niego napływał, wszystek już odpadł od matki kościoła lub pragnął nowej nauki. W r. 1571, 26 sierpnia, kamienica ta kupiona i na protestancki dom modlitwy przeznaczona została.

Lecz zwróćmy się nieco i cofnijmy ku przeszłości, aby lepiej późniejsze wypadki wyrozumieć.

Wiemy, jak reforma weszła do Polski: pierwsi jej apostołowie byli to ludzie ani nauką obałamuceni, ani nadużyciami znękani, ale po prostu chciwi nowości, zepsuci, zawsze nowych swobód pragnący, budujący swoje znaczenie i wielkość chwilową na odszczepieństwie. Jest na nieszczęście w człowieku coś, co go pociąga ku złemu fatalną ciekawością, niepokojem jakimś dręczącym. A gdy złe jeszcze zakazane, prześladowane, gdy niebezpieczeństwo grozi, tajemnica otacza, ludzie niebezpieczeństwem, zakazem, tajemnicą pociągani bywają silniej niż najszlachetniejszymi pobudki gdzie indziej. Smutna to — ale prawdziwa. Reforma do Polski nie weszła przez uczonych, nie zaszczepiła się przez ludzi wielkich, z ucisku głos zbolały podnoszących; apostołami jej byli: młodzież powracająca do kraju zza granic, dumna nową nauką, oszuści, wywłoki mnichy, a po trochu malkontenci magnaci, którzy w sprawie religijnej szukali przewagi politycznej dla siebie i familii swojej. Stając na czele reformowanych, groźnie opierając się duchowieństwu katolickiemu, koalizując się przeciwko panującej wierze, nabywało się łatwo znaczenia, jakiego inne i większe zasługi dać tak prędko nie mogły.

Ludzie tak roją o prawdzie, że często w namiętnym jej poszukiwaniu błądzą, każde błędne światełko biorąc za nią. Tak się stało z reformą; duma, pierwszy do niej bodziec, stworzyła ją, ciekawość niespokojna przyjęła. Właśnie w ciągu panowania Zygmunta Augusta rozszerzać się silnie po kraju poczęła nowa nauka, którą tak doskonale zwali praojcowie nasi nowinkami. Nowinki więc wittenbergskie i genewskie zewsząd poczęły kraj zalewać, a nic im tamy położyć nie mogło. Duchowieństwo oporem swoim z początku pociągało jeszcze ku niebezpieczeństwu, które; mając pozór jego nie było istotnym.

Największym złem naówczas stała się obojętność panującego, który z kolei dawał ucho i serce duchowieństwu katolickiemu i reformowanym. Z jednej kancelarii, z jednym podpisem i pieczęcią wychodziły z kolei listy zapewniające prawa i swobody dawnej wiary ojców i broniące a zasłaniające od wszelkiego mieszania się duchownej władzy nowowierców. Jednego dnia podpisywano zakazy opowiadania nowej nauki i przywileje na zbory i domy modlitwy. Z tego wszystkiego i z całego postępowania słabego Augusta widać, że tajemną miał do reformy skłonność. Szczęściem wszystko, co go otaczało, nadto tchnęło katolicyzmem, aby się odważył wyraźnie objawić, co myślał. Ale przyjęte dedykacje i listy Konrada Gesnera, Henryka Bullingera i Kalwina, odpowiedź królewska internuncjuszowi Lippomanowi, wyjazd je

go do zboru w Wilnie, dowodzą tajemnej sympatii dla reformy. Wszystko zdaje się przekonywać, że Radziwiłłowie, pierwsi w Litwie apostołowie reformy, wpoili także w króla to zamiłowanie nowinek.

Nadto zawsze wahający się, aby miał zerwać z całą przeszłością, August objawiał tajemne swe myśli nieznacznymi łaski i protekcją ludzi pomawianych o rozszerzanie niebezpiecznych zasad.

Jednym z pierwszych w Polsce najniebezpieczniejszych może apostołów reformy i zapewne nie bez wpływu na Zygmunta Augusta, do którego osoby łatwy miał przystęp, był człowiek zepsuty, chciwy swobody, namiętny i chytry, na dworze Bony wyuczony sztuki skrywania swych myśli, Włoch, mnich franciszkan, Franciszek Lismanin. W początku sprawiał on obowiązek spowiednika przy królowej matce, a spowiedź tej kobiety, której syn lękał się dotknąć, aby w pocałunku trucizny mu nie dała, była może dla człowieka niepewnego charakteru pierwszym szczeblem do niewiary. Lismanin wyuczył się przewrotności przy niej; mnisza suknia ciężyła mu, życie klasztorne go dusiło, nie mając ducha swego stanu męczył się położeniem swoim. Jemu potrzeba było znaczenia, bogactw, swobody, nie pokornej misji pocieszyciela, nie zaparcia się dała i przyszłości doczesnej. Lismanin potajemnie z początku na księgach wyszłych w Wittenberdze, Lipsku i Bazylei uczył się zasad nowej nauki, nauki dumy, którą zwano nauką rozumu. Pochwytawszy zasady, zresztą łatwe do pojęcia, bo na jednym gruntujące się przeczeniu, rozpoczął nawracanie. Wielu ciekawych, wielu chciwych nauki, wielu płochych i niespokojnych, przybiegli ku niemu w nadziei dowiedzenia się, co to jest przecie ta nowość, która światem wstrząsać poczynała. Między uczęszczającymi do Lismanina na konferencje jego liczą nawet ludzi, których skądinąd posądzać o to trudno; mianowicie jednego kanonika krakowskiego Drzewieckiego, Jakuba Uchańskiego, kanonika także, potem referendarza i arcybiskupa prymasa, także Andrzeja Zebrzydowskiego, później biskupa krakowskiego. Bywał tam też Jan Trzecieski, Bernard Wojewódka, mieszczanin i drukarz krakowski (Erazma Rotterdama uczeń), Jakub Przyłuski, Andrzej Frycz Modrzewski i inni. Zbierano się już w Krakowie, już w niedalekiej wiosce Aleksandrowicach; a Samuel Maciejowski, ówczesny biskup krakowski, spostrzegłszy to, wszelkimi sposoby starał się rozszerzeniu nauki zgubnej zapobiec. Lismanin wszakże, mający opiekę w królowej matce i królu młodym, którego ciekawość naukową i skłonność do nowinek podsycał, w początku niewiele się lękał zamachów biskupa. Reforma co dzień w Polsce liczniejsza, silniejsza, co dzień się stawała do ujęcia w kluby trudniejszą. Co w początkach na kilka osób, to teraz na tysiące wymierzać trzeba było, a takie prześladowanie, znęcanie się — i ciężkie, i niebezpieczne. Smutno pomyśleć, że liczba obłąkanych zawsze prawie wymawia obłąkanie.

Maciejowski na próżno jednak chciał zręcznego Lismanina złapać, na próżno ostrzegał królowę i młodego króla o myślach tego człowieka. Dla potępienia niebezpiecznego apostaty potrzeba było cokolwiek schwycić, książkę, pismo, a tego Włoch nie dozwolił. Kilka razy, powiadają, biskup wchodził do biblioteki Lismanina pod pozorem znajomości i stosunków (bo głoszono nawet, że biskupstwo krakowskie za wstawieniem się franciszkanina od Bony otrzymał), zabawiał się z nim poufale (Lismanin lubił bardzo grać w piłkę), ale schwytać Włocha na słówku, na piśmie, na najmniejszej oznace odszczepieństwa, nie było można. Skrycie reformator, pozornie był katolikiem; a choć wszyscy wiedzieli o konferencjach w Aleksandrowicach, nikt złapać tam ich z p. Karnińskim i innymi spólnikami nie mógł.

Tymczasem Lismanin wybierać się począł do Włoch, wysłany przez Bonę dla powinszowania wstąpienia na stolicę apostolską Pawłowi III, a wieść niosła, że Maciejowski, obawiający się powrotu Lismanina, papieżowi go wskazał jako niebezpiecznego człowieka. Lismanin zawsze szczęśliwy, dowiedziawszy się o tym podobno od Stanisława Karnkowskiego, podróżującego po Włoszech, nie dał się złapać.

Aż i Franciszek Stankar przybył do Polski, wezwany dla nauki języka hebrajskiego w akademii krakowskiej przez samego Maciejowskiego, nic o jego sposobie myślenia nie wiedzącego na nieszczęście.

Położenie Lismanina, coraz krytyczniejsze, stawiąc go jako mnicha pod władzę bezpośrednią duchowieństwa, z drugiej strony uzyskana już przez nowowierców bezkarność — natchnęły wreszcie myślą zrzucenia maszkary i pokazania jawnie, kim był. Nie czekając więc dłużej Franciszek Lismanin, do zguby ze sobą wciągając kilku jeszcze słabych towarzyszów zakonników, zrzucił suknię mniszą i przyłączył do wyznawców nowej wiary.

Miasto zerwania z nim wszelkich stosunków, Zygmunt August nie przestał wywłokę okrywać swoją opieką; owszem, zdaje się nawet, że Lismanin począł naówczas serio myśleć o nawróceniu króla i że nie inszy był cel podróży jego późniejszej, jak przywiezienie ksiąg ku temu posługiwać mających. Tajemnie król rozkazał mu przygotować się do drogi, dostarczył na nią pieniędzy, polecił znaczne kupno ksiąg za granicą i szczególnie do Szwajcarii go skierował.

Wyprawiony mnich haniebnie zawiódł zaufanie Augusta i, czy to obawiając się skutków dalszych swego odstępstwa, czy nie ufając królowi, aby się miał otwarcie nawrócić, pomimo namowy i przekonywania niejakiego Budrzyńskiego, z nim jako dworzanina jadącego, z pieniędzmi na księgi danymi pozostał w Genewie.

Ale z wyjazdem promotora reformy nie odjechała zasiana przez niego nauka, uczniowie jego rozsiewali ją po kraju, przybywali nowi, którym bezpieczna Polska smakowała.

W początkach tulące się po wsiach niedaleko Krakowa zbory i  domy modlitwy powoli do stolicy wciskać poczęły. Na Krzemionkach, potem w Woli Decjuszowskiej, bliskiej miasta, w Chełmie u Chełmskiego, chorążego krakowskiego zbierali się nowowiercy; a predykowali tam Sarnicki, Wiśniewski, Pauli i Przasnyski. Ośmieleni bezkarnością Justus Decius (syn Ludwika), dworzanin królewski i Bonar, kasztelan biecki, spróbowali w samej stolicy urządzić domy modlitwy.

Przyłączyli się do reformowanych nowo antytrynitariusze i nauka ich szkodliwszą jeszcze wszystkim się wydając, wzbudzając wstręt powszechny, rzuciła naprzód cień na całe zbory. Coraz się później urządzając i asystencję swą legalizując, reformowani ośmielili się szkoły w samym Krakowie otworzyć. Nabyto ogród za cmentarz oddzielny służyć mający za Bramą Mikołajską, którego kupno August, zawsze łatwy dla wszystkich, potwierdził przywilejem 1569. Na ostatek dom murowany wielki na ulicy Św.-Jańskiej, zwany Bróg, o którym wyżej wspomnieliśmy, kupiony i prawie otwarcie nabożeństwo doń wprowadzono w r. 1571,

Z kilku przywiezionych faktów łatwo miarkować, jak tu codziennie podrastała reforma; nie walką otwartą idąc, ale skrytym podziemnym działaniem nieustannym. Życie Franciszka Lisraanina jest normą obcych apostołów w Polsce nawracających; krajowcy, szczersi w swym obłąkaniu, więcej litość niż pogardę wzbudzają. Później dopiero, widząc ich wiążących się z obcymi i pukających o pomoc we wrota nieprzyjaciół, przekonywamy się, że przestali rzucając wiarę narodową być synami swojego kraju.

Lecz wróćmy do kamienicy naszej.

Był to dzień ósmy grudnia, w którym katolicki kościół święto Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej obchodzi. Protestanci dnia tego, nie dla święta, które odrzucali, ale widocznie z innego jakiegoś powodu zbierali się tak licznie do Brogu, ponieważ zwykle widywano ich w niedzielę uczęszczających do nowego zboru; zadziwiał się lud temu nie mogąc pojąć, dlaczego w święto katolickie protestanci schodzą się na swoje kazanie. Pomimo że w liczbie nawróconych było wielu panów, wielu bogatych mieszczan i ludzi do dnia wartości nie przywiązujących, więcej jednak daleko, zwłaszcza niemieckiego pochodzenia, rzemieślników i takich, którzy pracując na utrzymanie codzienne niedzielę tylko mieli swobodną.

Kilku żaków. spieszących do kościoła na nabożeństwo, zatrzymali się słysząc śpiew we zborze.

— Słyszysz, Pawełku? — rzekł Janek — co to ryczy?

— Heretycy po swojemu Pana Boga chwałą.

— Co to? i u nich święto?

— Kat ich wie; a musi ich tam być dosyć, bo aż na ulicy psalmodię słychać.

Podnieśli oba oczy do góry, chwilę stali i kiwali głowami do siebie dziwując się.

— Dalej, dalej — rzekł Pawełek — w miejscu kogutka na dachu dzwoneczek przyczepią, potem dzwonek, potem dzwon, potem dzwonisko i będą się w głos o białym dniu na modlitwę wołać. Patrzaj, co za zuchwalstwo!

Znajoma nam pani Marcinowa, przekupka, idąc z koszykiem podle zatrzymała się także.

— Patrzaj ich! toć to już się nie kryją nawet.

— Czego się mają kryć — dorzucił przechodzący Czuryło. — Toho łycha co dzień więcej, co dzień śmielsze, a kiedy im ksiądz biskup nic nie mówi, król nosa nie utrze, muszą hardzieć.

— Ależ, mój dobrodzieju — zawołała Marcinowa — im to może wszystko jedno, ale nam, nam, cośmy do naszego Pana Boga przywykli, strach w jednym mieście z nimi mieszkać!

Skaczy wraże, jak pan każe — odparł ponuro pan Czuryło.

— Ale to Pan Bóg ukarać musi, a karając ich, tych nieprzyjaciół Św. Trójcy, i nam się gotowo dostać.

— Nie bójcie się, moja jejmość — rzekł szlachcic — gdzie jest dziesięciu sprawiedliwych, tam stu złym dla nich Bóg przebacza.

— Prawda i to.

— Ale czego to oni się dziś zeszli? czy u nich święto?

— Gdzie zaś! Musiał jakiś predykant z zagranicy przybyć z nowym bałamuctwem.

— Najpewniej — dodał wyglądający przez okno mieszczanin — bo od rana ruch był niezwykły. Powiem państwu, że człowiekowi zimno się robi myśląc, co tam za horrenda i pudenda w tym domu. Kiedyś to się zapadnie. Ja tu już mieszkać nie chcę, abym tylko dom sprzedał, w drugi koniec miasta się wyniosę.

Takie były rozmowy, uwagi, postrzeżenia i strachy większości ludu, a to nie tylko w Krakowie, ale wszędzie.

Wejdźmy do środka.

Z ciemnego przejścia schody wiodły na górę; tam wielka sala, której okna wychodziły na ulicę, służyła za miejsce modlitwy. W jednym jej końcu znajdował się stół suknem pokryty, na nim krucyfiks i dwie świece, ozdób i obrazów żadnych, ściany nagie, kilka na nich napisów z Pisma świętego, na wielkich deskach czarnych wywieszonych, zawierały teksta, którymi źle je wyrozumiawszy podpierali się reformowani.

Sala ta pełna była ludzi różnego stanu płci obojej, po większej części stojących. Kilkanaście znakomitych osób było na przodzie, wydatnie, jakby przytomnością swą dowodzić chcieli, że wiara nowa ma w wyższych klasach społeczeństwa opiekę i współczucie.

Stary, siwy, z krótko postrzyżonym włosem, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, od której dziwnie białe odbijały włosy, czarno ubrany mężczyzna mówił do zgromadzonych, słuchających go w uroczystym milczeniu. Teksta, jakie naówczas wybierali pospolicie predykanci, nie ściągały się jak teraz do nauki moralnej, ale do dogmatów w kontrowersji będących. Dlatego zapewne i każący pastor objaśniał ludowi swoją komunię pod dwoma postaciami, dlatego mówił przeciwko bezżeństwu księży.

Łatwo miarkować, jakie w drugiej części mowy zachodziły argumenta. Nienawiść katolicyzmu wywlekła tam wszystkie owe szkaradne powiastki, cały stos plugastw wpółzmyślonych, wpółprzekręconych z prawdy, wyjątkiem tylko będącej, nie prawem.

Życie mnisze, zakonne, to życie tak święte i wielkie, zostało zaparte, zniweczone, oplwane; możność poskromienia namiętności — zaprzeczona.

Mówca z niepospolitym zapałem odzywał się, a rzecz jego z energią, z dziwną czasem w bezwstyd przechodzącą naiwnością rozwinięta; w języku pełnym barwy, przeplatana śmiesznościa-mi, żarty, powiastkami, widocznie zajmowała i przekonywała słuchaczy.

Każąc, zdawał się predykant walczyć, tak się gniewał, srożył, tak namiętnie czynił sobie sam zarzuty i odpierał je gorzkimi szyderstwy! tak się wysilał na dowody przeciwko własnym zręcznie wrzuconym podaniom katolickim. Widać było ze wszystkiego, że mu najbardziej chodziło o to, aby zmazać w nawróconych wszystkie ślady wiary odstąpionej, aby okazać jej mniemane fałsze i szkodliwe błędy.

Niekiedy, gdy rzucał klątwy i szyderskie na katolicyzm zarzuty, twarz predykanta zmieniała się, czerwieniła, oczy występowały na wierzch, ręce drgały konwulsyjnie, ciało dygotało, pierś dyszała, zęby się spod warg zsiniałych ukazywały. Naówczas nie był to minister słowa Bożego, jak ich naówczas zwano, ale zajadły prześladowca; nie był to łagodny opowiadacz słodkiej nauki, ale chciwy krwi i prześladowania człowiek. Drżał, rzucał się, biegał, padał, podnosił się, wyciągał ręce, przewracał oczyma, pienił.

Znać było w nim, że niedawno jeszcze rozstawszy się z nauką, którą usiłował współwyznawcom obrzydzić, chciał siebie takie przekonać, chciał swoje także odstępstwo we własnych uniewinnić oczach, swoje sumienie drgające jeszcze zagłuszyć.

Rzadko wielki zapał nie wzbudzi współczucia. Tak się i tu stało, pomimo przesady, gwałtowności, obrzydliwego znęcania nawet nad rzeczami, które wielu z przytomnych przywykli byli uważać za szanowne i prawie święte — mówca wszystkich żywo poruszył i gdy, poczynając psalm śpiewać sam, skończył kazanie, lud pozostał pod wrażeniem jego na długo.

Po odśpiewanych psalmach i pieśniach, po ukończonym nabożeństwie, ludzie zebrani rozchodzić się poczęli. Ale nie razem. Znaczniejsi pozostali jeszcze, inni obawiając się kupą wysypać na ulicę umawiali, kto wprzód miał wynijść. Poczęto z cicha rozmawiać.

— Kto to jest? — pytali mieszczanie — ten stary, nowy predykant ?

— Powiadają, że przybył z daleka.

— A po polsku tak mówi, jakby się w Polsce wychował.

— Bo się w niej wychować musiał. Teraz przybywa z Szwajcarii, ale o tym wara rozpowiadać obcym.

Staruszek, który stał podle rozmawiających, szepnął im cicho, — Ja go znam. — Któż to jest?

— Pst! cicho!

— I ja go znam — rzekł drugi — albo się bardzo mylę, albo to jest...

— Cicho, nie rozpowiadajcie, jeśliście go poznali. Bóg wie! Mówią, że ksiądz biskup i między nas rozsyła swoje szpiegi.

— O! to pewna, lepiej milczeć.

— Chodźmy do domu, po drodze wam powiem — dodał staruszek, któren z ubrania na rzemieślnika wyglądał.

Gdy wyszli we trzech na wschody, obejrzawszy się bacznie stary szepnął bliższemu, a wszyscy się dla słuchania go ponachylali.

— Wiecie, bywałem dawniej za młodszych lat używany od kró-

lowej matki do malowania izb w zamku; widywałem tam wszystkich dwór składających, często między innymi — spowiednika...

— Królowej?

— Bony, Bony; franciszkanina. Ten się później na światło prawdziwe nawrócił i stał wielkim filarem kościoła Bożego; zwał się Lismanin.

— Miałżeby to być on?

— Niechybnie. Zestarzał, alem go poznał. Zachwyciwszy coś pieniędzy królewskich na księgi wyjechał do Helwetów i tam ożeniwszy osiadł. Król JMość powiadał, słyszę, że gdyby go miał kiedy w ręku...

— Ale to nie może być on. Jakżeby śmiał?

— Otóż to i mnie dziwi.

— Zmienił nazwisko, nazywają go, słyszałem Burgerem.

— Może być, ale pewny jestem, że to ten sam. Budrzyńsld by to najlepiej powiedzieć mógł, bo z nim razem jeździł i potem wrócił sam, ale go teraz w Krakowie nie ma,

— Śmiałość wielka!

— Bóg dodaje odwagi swoim posłańcom — dodał stary oddalając się — kto wie, może krwią przyszedł naukę nową zapieczętować. I gdyby go złapano!

— Schwytać go nie mogą.

Po tych słowach nowowiercy się rozeszli, inni wypływali powoli z sali i zwolna w ulicach nikli, tak że dom wkrótce był prawie pusty.

W sklepionej niewielkiej izdebce, przytykającej do domu modlitwy, siedział teraz predykant w szerokim krześle, koło niego siedzieli, stali, znakomitsi nowowiercy polscy: Ossoliński, Myszkowski, Filipowski, Lasocki, Stadnicki, Zborowscy i inni.

Z cicha rozpytywali oni pastora o postęp reformy za granicą,

o panujących, którzy w opiekę swą wiarę nową wzięli, o znakomitszych uczonych pismami ją rozszerzających.

Na wszystkie pytania tak zwany Burger odpowiadał żywo, z wielką przytomnością i zapałem, jeśli nie szczerym, to przynajmniej doskonale udanym.

— Tak! tak! — dodał — przyjdzie i niedaleki jest czas, gdy synowie fałszu padną przed światłością i przestaną kłaniać się bałwanom.

— Oto właśnie — rzekł Myszkowski — nowy wiary prawdziwej wyznawca. — To mówiąc wskazał wysokiego, poważnej postawy, surowego oblicza mężczyznę.

Spojrzawszy nań widziałeś od razu, że spędził życie nie zamknięty między czterema ścianami, nie w pokoju i miękkim próżniactwie, ale w bojach z sobą, z światem, ręką i duszą, sercem

i ciałem. Surową też miał i ponurą fizjonomię. Czarny wąs i broda krótko postrzyżona ocieniały z włosami, wypełzłymi na wzniosłej czaszce, gładkiej jak skóra, twarz bladą, chudą, żółtą, dumnego wyrazu. Czarne oczy wielkie, pokryte powiekami, głęboko oprawne, zasłonione rzęsą długą, spoglądały obojętnie i zimno. Usta ściśnięte, końcami lekko w dół pochylone, zmarszczkami już otoczone wespół z czołem i policzki, namiętności stare i gwałtowne opowiadały. Znać było, że nie zwykł się tamować, nie umiał przymuszać, nie cierpiał podległości żadnej, oporu swego pod niczyją wolą nie złamał. Postawy ogromnej, barczysty, rozrosły, szerokich ramion, silnie zbudowany, pomimo że się zbliżał do schyłku młodości, miał jeszcze pozór młodego, ufającego w swą siłę człowieka.

Był to książę Sołomerecki.

Wspomnieliśmy wyżej, że książę młodość swoją spędził na zagranicznych dworach. Przebiegając Germanię właśnie w tej chwili, gdy reforma usiłowała czynić prozelitów, zachwycił był nieco nauki nowej; nie porzucił wszakże wiary ojców, aż za powrotem do kraju, gdy w ślad za nim jeden z wysłańców niemieckich przybył na Ruś nawracać i wystawując księciu wielką rolę protektora reformy zachęcał do walki obiecując przewagę znakomitą, zapowiadając dni sławy i zwycięstwa.

Sołomerecki dał się nawrócić i zręcznemu pochlebcy dozwolił nieznacznie wziąć przewagę nad sobą. Wielkiej na to potrzeba było przebiegłości, aby człowieka charakteru niepodległego ujarzmić; ale wmawiając myśli, poddmuchując przekonania i rozkazy, przekonywając, że to, co się poddaje, sam pierwszy zamierzał — można najnieugiętszego owładnąć. Tak się i tu stało; książę Sołomerecki został ewangelikiem z własnej niby woli, w istocie zaś za podszeptem niby zbiega, którego przytulił, któren zdawał się czynić tylko wolę pana. a nie czynił jak swoją.

Imię książęcia, dawniej na Rusi wzięte, na dworze książąt Ostrogskich znajome i domowe, potrzebne było sprawie reformy, wciągając niejako w jej przyszłość rodzinę Ostrogskich, która później znacznie (w końcu XVI wieku) całkiem już za protestantami razem z Rusią grecką stanęła.

Książę, przybywszy do Krakowa, posłyszawszy o sławnym predykancie ukazał się na kazaniu w Brogu. Tu go, jak widzieliśmy, przedstawiono kaznodziei, któren z żywym uczuciem powstał i ściskając jego rękę, nisko schyliwszy się wymówił:

— Wasza Książęca Mość możesz być wielkim kościoła filarem! Nasi bracia wszędzie jęczą w ucisku, tacy tylko ludzie jak wy w sprawie świętej Chrystusowego kościoła pomóc dziś mogą. Dusza moja raduje się waszemu nawróceniu, bo ono za sobą z szpon szatana wyrwać może tysiące.

Zimno dosyć, dość dumnie przyjął książę żarliwą przemowę.

— Bądźcie pewni — rzekł — że nie usunę się od braci w chwili niebezpieczeństwa, a błogosławić będę walce, bo w niej przeczuwam zwycięstwo. W Litwie, w Rusi katolicyzm widocznie upada, wstrzęsły się jego podstawy, duchowni nawracają się, biskupi tajemnie sprzyjają naszej nauce, król nie jest od niej daleki. Senat pełen współwyznawców; Litwa rzuca kościoły, a bieży do zborów, wywracają się bałwany i jutrzenka nowego dnia świta! Jeszcze chwila, a Polska cała uzna słowo prawdy.

— Amen! — dorzucił uśmiechając się predykant. — Niech się sprawdzą słowa wasze. I bodaj katolickie duchowieństwo nie obudziło się później, gdy dotąd tak wyśmienicie śpi nad przepaścią.

Predykant westchnął. On wiedział o wprowadzeniu jezuitów przez Hozjusza do Polski i sam nie wierzył w przyszłość, którą obiecywał.

 

II

 

BRATERSKA NIENAWIŚĆ

 

Gdy się to dzieje w zborze, dzwony kościołów zwiastując święto biją na nabożeństwo wołając. Wystroił się lud poczciwy, pobrały panie mieszczki czółka aksamitne ze złotymi galony, trzęsidła i manele, łańcuchy i sobole szubki, powdziewali kupcy opończe podbijane futrem, przybrali się żacy w świąteczne odzienie. Wszycy spieszą do kościołów modlić się. Dzień to bowiem jeden z dni poświęconych czci Marii, do której kierowały się modlitwy wszystkich, westchnienia wszystkie, jako do najpierwszej, najpotężniejszej Orędowniczki.

Spójrzmy w kościół. Tam organ brzmi, kadzidło płynie strugą niebieską, lud ławki i wszystkie miejsca zalega, ksiądz wyszedł przed ołtarz.

Za księdzem z zakrystii wychodzi siedmiu żaczków w białych niewinności sukienkach. Każdy z nich trzyma w ręku gałęź zieloną, utkaną świeczkami zapalonymi. Organ ucichł, nastroił się do wtóru, a młodzi świeżymi głosy zanucili pieśń:

Jako róża między kolącym głogiem.

Między żaki śpiewającymi kląkł Maciek, a nucąc pieśń, łzy mu płyną po zbladłej twarzy. Bo przyszło mu na myśl wszystko, co w życiu przecierpiał, co zniósł, bo jak cień stanęła mu przed oczyma jakaś postać mglista, którą nazywał matką, i westchnął do królowej niebieskiej, aby mu matkę powróciła.

Prawie w tej samej chwili, gdy dziecka westchnienie leciało ku niebu, kobieta w czerni ubrana wcisnęła się przez tłum zgromadzony ku wielkiemu ołtarzowi. Dwie towarzyszki niższej klasy, dwie sługi, wiodły ją i ułatwiały przejście. Obie podżyłe niewiasty. Nieznajoma, która, jak łatwo się domyślacie, była księżną Sołomerecką, matką sieroty żaka, blada jak zawsze, piękna jeszcze, padła niedaleko miejsca, gdzie siedmiu wybranych chłopiąt z gałęźmi śpiewali pieśni o Bożej Matce.

Nagle oczy jej zapłonęły w modlitwie padłszy na najbliższego. Oderwać ich nie mogła i silną ręką chwytając Agatę blisko stojącą zawołała stłumionym, ale mocnym głosem:

— To on! to on!

— To on! pani... Ale, na Boga, nie wydajcie się... Dziś jeszcze mieć go będziecie; teraz, przy ludziach w kościele...

— O! bądź spokojna. — Serce tylko matki zabiło na widok jego, poznało dziecię. — Teraz modlić się będę.

I zaczęła modlić się i płakać.

Maciek także skończywszy pieśń, gdy się odwracał, postrzegł kobietę w czerni, oczy w nią utkwił, nie pojmując dlaczego, uczul pociechę jakąś w sercu i słodko zapatrywał się w twarz, co ją, zda się, znał kiedyś, a której imienia nie mógł przypomnieć.

Tak przeszło nabożeństwo; gdy wszyscy rozchodzić się poczęli, kobieta w czerni musiała nareszcie wyjść także z kościoła. Żacy dobrze wprzód udali się do drzwi i tam stanąwszy w swoich białych sukienkach, z gałęźmi w ręku, zbierali jałmużnę.

Wychodząc księżna spotkała się z synem, który uśmiechając się łagodnie, rękę ku niej wyciągnął i powtórzył słowa przez żaków używane:

— Grosz dla żaczków!

Łzy napełniły oczy matki, wstrzymać się dłużej nie mogła, rzuciła ku niemu i zakrzyczała w głos łkając:

— Mój syn! mój syn!

Nikt nie pojmował, co to znaczyć miało, lud się rozstąpił i ściskać począł natychmiast dokoła. Wychodzący zatrzymali się i powrócili nazad.

— Co to jest? co to jest? — pytano tłumnie.

— To twoja matka! — zawołała Agata do sieroty. On rzucił gałąź i zawiesił się jej na szyi.

— Matka! matka! Królowa niebieska oddała mi matkę! A! modlitwa moja wysłuchana.

— Chodźmy, chodźmy! — przerwała w uścisku księżna — ty ze mną. Już cię nigdy nie opuszczę! Będę dzielić twoje niebezpieczeństwa, nic nam nie uczyni zacięty nasz nieprzyjaciel!

I rozstąpili się otaczający, wzajemnie wypytując tylko, a księżna unosząc syna jeszcze w białym tym ubraniu obrzędowym siadła z nim do czekającej kolasy i w towarzystwie dwóch kobiet i kilku dworskich udała się do mieszkania.

Nie będziemy opisywać pierwszych chwil połączenia matki z dziecięciem, które dzięki listowi królewskiemu uznane niejako, zapewnioną mając przyszłość, zasłonione opieką króla, lepszego nadal losu wyglądać mogło.

Tak przynajmniej roiła matka, ale myliła się biedna. Książę, który sądził ją zginioną, nie odbierając wieści, dowiedziawszy się o życiu, o bytności w Knyszynie, puścił natychmiast zajęte majętności oddając je bez sprzeczki. Ale czytając w liście tym imię syna odezwał się dziko.

Jej! nie jemu! To obca krew, nieprawe dziecię. Zdusić je potrzeba dla sławy naszej, dla zmycia szkaradnej tej plamy. Gdzież są dowody tego małżeństwa, gdzie metryki, gdzie świadkowie? A gdyby ci byli, dość wątpliwości jednej, aby nas zhańbić. To dziecię umrzeć musi.

I nie chciwość tylko powodowała księciem, ale to wysokie pojęcie godności swojej familii, ta duma, która zawsze mu przewodniczyła, życie ludzkie mało ważąc, gdzie chodziło o sławę rodu.

Dumny, że był ostatnią latoroślą swego szczepu, na której ważyła wielka i świetna w jego przekonaniu przeszłość, sądził się obowiązanym do opieki nad imieniem, mniemał powinnością swą odepchnąć tego, którego za nieprawego podrzutka uważał.

Kilkakroć zasadzał się na życie dziecka i nie taił się z tym wcale, wyszukiwał je ukryte, szpiegów wysyłał, płacił zdrajców; nic mu nie kosztowało rozkazać je zabić. A gdy z podziwieniem rzucano pytanie: „Jak ludzkie życie tak mało cenić można?" — z gorzkim uśmiechem odpowiadał:

— Niech to spadnie na moje sumienie, niech krew ta na mojej zawiśnie głowie, bylebym od podrzutka był wolny.

Jakoż zaraz po liście królewskim zaniósł książę, zwyczajem u nas powszechnym, manifest do akt przeciwko dziecięciu, któremu imię książęce bez dowodów dawano. Potem udał się do Krakowa, poprzedzony przez wysłanych pierwej ludzi, którym poleconym było dziecko schwytać i wywieźć na obcą ziemię lub uczynić z nim, co by chcieli, byleby powrócić i wynalezionym być nie mogło.

Widzieliśmy, jak starania te na niczym spełzły, jak matka przybyła do Krakowa, gdzie książę sam także się zjawił oczekując obiecanego i zapowiedzianego przybycia królewskiego, aby sprawę tę wyprowadzić na nowo.

Pan Czuryło, dawny sługa domu książąt Sołomereckich, przybył nad wieczorem do księżnej. Ona cała zajęta, po długich latach niepokoju i rozdziału, odzyskanym dziecięciem, rada by była odprawić niewczesnego gościa, ale przybyły nalegał pilnie, aby go wpuszczono.

Nie mogąc odmówić księżna rozkazała wprowadzić starego szlachcica, który z miną przerażoną i przerażającą szybko się do niej zbliżył.

— W. Ks. Mość wiesz — zawołał — o przybyciu księcia do Krakowa?

Sołomerecka pobladła i zmieszała się, wstała i zawołała: — On tutaj! Pierwszy raz więc spotykamy się w życiu... Tak blisko.

— Książę od kilku dni bawi w Krakowie, dziś go widziano we zborze, o czym wiem od jednego z będących tam na kazaniu i nabożeństwie. On tu darmo nie przybył!

— Zapewne — odezwała się księżna. — Dobrze się stało, że tu razem jesteśmy. Potrzeba to skończyć. Jutro Będę u niego.

— Wy! Pani!?

Ja! — rzekła dumnie powstając kobieta — niech wiem, co mnie czeka, czego chce ode mnie... Gdzie on mieszka?

— Nie wiem — odparł zafrasowany Czuryło.

— Proszę was, dowiedźcie się. Jutro, nie dalej jak jutro, muszę się z nim widzieć, koniecznie!

Te słowa wyrzekła głosem tak stanowczym, pełnym siły niezłomnej, że szlachcic, który zabierał się odradzać, nie znalazł na to w ustach wyrazów.

— Idźcie i starajcie się dowiedzieć — dodała. — Ale W. Ks. Mość...

— Nie usiłujcie na próżno zmienić mego postanowienia. Ja widzieć się z nim muszę.

— Rachujecie na siebie, że go przekonać, że żelazną jego wolę złamać potraficie?

— Na nic nie rachuję! Chcę go widzieć, chcę raz spojrzeć mu w oczy i spytać, dlaczego mnie prześladuje... I ja mam także wolę mojego rodu, niezłamaną, żelazną. Kobieta, cierpiałam i walczyłam jak mężczyzna.

Pan Czuryło po chwili rozmaitych, ale zawsze próżnych uwag odszedł. Powlókł się dowiadywać o księciu i nie trudno znalazł jego mieszkanie. Sołomerecki nie miał powodu się ukrywać,

Wieczorem tegoż dnia księżna wiedziała, co chciała, a nazajutrz przed południem ubrawszy się w żałobne swoje szaty wdowie wieść się kazała sama jedna do mieszkania brata.

Słudzy jej wierni lękając się o panią wcześniej zasadzili się pod rozmaitymi pozory dokoła domu i stali w bliskości zbrojni.

Na widok przybywającej kobiety, która z zasłonioną twarzą domagała się, aby ją do księcia wpuszczono, dworzanin pobiegł oznajmić panu i wkrótce drzwi otwarto, a Sołomerecki stojąc oparty o stół, z wejrzeniem wzgardliwym i pełnym dumy przyjął przybywającą.

Przeszedłszy próg, księżna na widok tego człowieka, który jej życie zatruł, uczuwszy mimowolne drżenie, potem własną bojaźnią przywiedziona do rozpaczy, odrzuciła zasłonę z twarzy i długo wpatrując się w niego zawołała:

— Znasz mnie, W. Ks. Mość?

— Nie — odrzekł zimno książę.

— Widzisz tę twarz zbladłą, te zmarszczki na czole, te zgasłe oczy wypłakane...

Książę poczynał się domyślać, ale milczał.

— Wyście to — dodała — zatruli mi życie. Jestem siostra wasza, żona brata twojego... Wiecie teraz, kto jestem. Przyszłam was zapytać, czego chcecie ode mnie? I rychłoli mnie lub dziecię zabić każecie?

Brwi księcia zmarszczyły się dziko, usta zatrzęsły, spojrzał, pomyślał i odpowiedział tamując się.

— Rad jestem pani siostrze... Śmierci waszej nie pragnę, za bratową nie uznaję was. Pytacie mnie o dziecko, niech i ono żyje, byleby imienia poczciwego ojców moich nie brało nieprawnie... Wyrzeczcie się śmiesznych pretensyj, a przysięgam, że dziecięcia prześladować nie będę.

— Wy to zowiecie śmiesznością. A! bodajbyś kiedykolwiek raz w życiu choćby pojąć mógł na sobie, jak boli, gdy ktoś świętej prawdzie przeczy. Dziecię to... przysięgam wam, dziecię brata twego!

— Przysięga nie dowód dla mnie... dajcie mi dowody... oczyśćcie dziecko z pozoru nieprawości, ja je uznam naówczas.

Księżna stała zmieszana.

— Tak, dajcie mi dowody! Gdzie świadkowie mniemanego małżeństwa? gdzie dowody, że to dziecię brata mojego?

— Ja wam przysięgam... Innych dowodów teraz w ręku nie mam. Ale sądzę, że przysięga Sołomereckiej warta świstka papieru... król...

— Król — uśmiechając się przerwał książę — któż wie, jakie mógł mieć powody uznania tego dziecięcia.

I szydersko wymówiwszy te słowa odwrócił się dumniej Wdowa na chwilę spuściła oczy, potem zajadlej jeszcze dodała;

— Podły zbójco... ty śmiałbyś sądzić...

— Obelgi kobiety, mościa księżno, są dla mnie jak wiatr. Bić się z nimi nie będę. Ale jeśliście po to tylko tu przyszli, aby ranie lżyć, każę wam wskazać drzwi,

— Sama je znajdę — odpowiedziała Sołomerecka, — Jeszcze słowo tylko, mości książę. Wasza dostojność książęca nie ma czym mitry swojej wyzłocić, wy pragniecie mego majątku.

— Będę go miał, księżno... po was, poczekam.

— Ani po mnie, ani nigdy — zawołała wdowa z zapałem — ale ze zbójcą...

Sołomerecki żywo przerwał:

— Strzeżcie się, bym wam także nie odpowiedział podobnym a może gorszym słowem. Wdowa zarumieniła się, ale nie cofając kończyła:

— Ze zbójcą, który napada na drodze, targujem się o życie. Tatarowi dajemy okup. Chcecie, bym wam zapłaciła życie mego syna?

— Zapłacę wam, byście tylko imienia naszego na głowę podrzutka nieprawego nie kładli.

— Co chcecie za uznanie go? — kończyła księżna jakby nie zważając.

Sołomerecki miął w ręku kobierzec, o który się opierał, i milczał.

— Połowa moich majętności za życie dziecka.

— Oddajcie mi całe, a nie uznam go! — odparł książę dumnie.

— To ostatnie słowo wasze? — spytała.

— Ostatnie! posłuchajcie mnie, nie chcę was podstępem brać. Dziecko to prześladować, gonić za nim, starać się będę je zgubić.

Nie obronicie go przede mną, nie wykupicie niczym. To ostatnia moja obietnica. Majętności wasze przejdą na mnie.

— Nigdy! — zawołała kobieta płomieniejąc cała. — Jeśli to dziecię nie odziedziczy ich po mnie, pójdę za mąż.

Sołomerecki zadrżał.

— Zobaczymy — rzekł — kto się odważy was zaślubić. Chcieliście wojny, przyszliście mnie do żywego rozdrażnić, nie odmawiałem nigdy walki, nawet z kobietą — dodał — nie odmówię jej wam. A teraz, zda mi się, nic już sobie nie mamy do powiedzenia.

Rozpacz, która dotąd utrzymywała Sołomerecką, zmieniła się w przerażenie i zupełny sił upadek. W chwili, gdy książę ostatnich słów domawiał, łzy długo wzbierające na powiekach potoczyły się po twarzy. Upadła na kolana i załamawszy dłonie:

— Bracie — zawołała rozdzierającym głosem — bracie, zlituj się nade mną, nad dzieckiem, nad siostrą, krewną, zlituj się!

Ta nagła zmiana uśmiech tylko na usta księcia wywołała.

— Tak prędko — rzekł — z przekleństw i obelg do łez i prośby? Jedno nie może na mnie więcej nad drugie.

Wdowa jednak, nie zrażona tymi ostrymi słowy, wołała ciągle:

— Zlituj się nad dzieckiem moim, weź majętności, kiedy ich chcesz, ale nie odbieraj mu życia, nie wydzieraj imienia.

— Odbieram mu tylko to, co do niego nie należy — rzekł zimno książę.

Sołomerecka postrzegła w tej chwili krucyfiks stojący na boku i porywając się pobiegła, schwyciła, ścisnęła w rękach.

— Na ten obraz Boga ci przysięgam, to syn brata twego, to krew wasza, krew Sołomereckich.

Zdawało się, że książę chwilę zawahał się, ale wnet zmarszczyły mu się brwi znowu, warga podniosła dumnie.

— Nie wzywajcie, mościa księżno, imienia Bożego nadaremno. Ja przysięgom waszym nie wierzę.

— Czegóż ci potrzeba, abyś dał wiarę? — przerwała rozpaczająca.

— Dowodów! dowodów prawnych, jasnych, aby nikt powiedzieć nie śmiał, że to dziecię, które imię nasze ma nosić, niepewnego jest rodu.

— Ale te dowody są.

— Gdzie one są? — spytał Sołomerecki.

— Wysłane do Rzymu przez ojca twego.

— Szukajcie ich, gdzie są, a wprzód, nim uzyskacie, nadaremnie przełamać nie próbujcie. Syn wasz zginąć musi, jeśli się dla niego nie wyrzeczecie imienia. Niech żyje pod innym nazwiskiem. Usiłujcie go ocalić.

— Mów, czego chcesz? wszystko zrobię.

— Zeznajcie sama, że nie jest dzieckiem mego brata, odsuń go od następstwa, dajcie mi zaręczenie, że w powtórne nie wstąpicie śluby, a syn twój — żyć będzie.

— Jak to, żebym uznała dziecko nieprawym, siebie zhańbioną!

— Tak jest — odparł zimno książę.

— Ty nie masz serca.

— Nigdym się nim nie chlubił, mości księżno.

— Abym się wyrzekła dziecka, majętności, wstydu, wszystkiego !

— To do waszej woli, pani siostro, zupełnie do woli waszej. Jak chcecie.

I spojrzał na nią tym wzrokiem szyderskim i pogardliwym, którego biedna kobieta wytrzymać nie mogła.

— Ale ja mam świadka naszego małżeństwa — zawołała nagle porywając się kobieta.

— A! to bardzo szczęśliwie. Jakiego? — spytał Sołomerecki.

— Kobietę, moją sługę!

— Kobiety nie świadczą — rzekł zimno. — I cóż znaczy jeden świadek? a jeszcze taki?

— Ale przysięga moja!

— Dla mnie ona niczym. Jeśli to dziecko, powtarzam wam, ma nosić imię Sołomereckich, niech dowiedzie, że do tego ma prawo.

To powiedziawszy książę odwrócił się i zostawując bratową w rozpaczy sam odszedł.

Widząc, że na próżno by było starać się przekonać nieugiętego w uporze swoim człowieka, Sołomerecka wyszła płacząc.

Żebrak stał u samych drzwi prawie, na korytarzu, odarty, zestarzały, choć niestary, wpółnagi, wyciągnął rękę ku niej.

— Za dusze zmarłe! — wyjąknął.

Ona spojrzała nań i rzuciła mu pieniądz mówiąc:

— Módl się i za biednych żyjących.

Ubogi przyjął jałmużnę, pokłonił się i powtórzył.

— Za biednych niewolników chrześcijańskich w niewoli u niewiernych.

Księżna na te słowa odwróciła się znowu.

— Dajcie, będę się modlił na ich intencję. Ja sam byłem w niewoli.

I wdowa dała drugą jałmużnę.

— Jak się zowiesz? — spytała.

— Jak! nie pomnę! dwadzieścia kilka lat przykuty do łańcucha, obsypywany razami, pod biczem niewiernych, zapomniałem rodzinnej ziemi, języka i nazwiska własnego.

— Dwadzieścia kilka lat! — powtórzyła wdowa mimowolnie.— I dawnoś wrócił?

— Niedawnom uciekłszy przywlókł się tutaj.

To mówiąc dziwnym wejrzeniem mierzył odchodzącą, ruszył się za nią powoli, a gdy kolasa odjeżdżała od wrót, on spiesząc co sił starał się dojrzeć, gdzie się zastanowi. Opatrzywszy dom zasiadł naprzeciw w rogu ulicy i, sparty o kiju, smutnie w okna poglądał.

 

III

 

FIRLEJOWI PISARZE

 

To, cośmy nieco wyżej o zaszczepieniu reformy w Polsce i Litwie powiedzieli, nie daje jeszcze dokładnego wyobrażenia stanu kraju i niebezpieczeństwa, w jakim zostawał. Ostatnie chwile panowania Zygmunta Augusta brzemienne były przyszłością, której nie podobna naówczas zgadnąć i przewidzieć było. Wszystko zdawało się zapowiadać zwycięstwo dla nowowierców, upadek katolicyzmu. W łonie duchowieństwa samego wiara miała nieprzyjaciół. Stojący na czele jego prymas Uchański, który, jakeśmy wyżej wspomnieli, uczęszczał będąc kanonikiem krakowskim na konferencje Lismanina, dość jawnie sprzyjał reformie. Nikomu to tajnym nie było, a przybyły do Polski kardynał Commendoni znał go już z tej strony. Partia akatolików obiecując Uchańskiemu w razie zupełnego odszczepieństwa najwyższą władzę nad polskim kościołem utrzymywała go w błędzie, Prymas jednak nie odkrywał się z nim tak, aby zerwał zupełnie z katolikami, niepewien zwycięstwa nowowierców siedział, jak pospolicie mówią, na dwoch stołkach, a za przybyciem Commendoniego do Polski z boleścią udaną płakał przed nim na upadek katolików i grożące wierze katolickiej w Polsce nieszczęścia. Nie uwiodło to wszakże kardynała, który z nadzwyczajną zręcznością, taktem prawdziwego dyplomaty, misję swoją spełniał.

O dwie najgłówniej rzeczy chodziło Commendoniemu: nakłonienie Polaków do wojny tureckiej i wsparcie słabej partii katolickiej. Słabość rządów Augusta w ostatnich chwilach panowania dodawała sił różnowiercom, którzy już głośno o zawładaniu państwem, o obiorze króla nie-katolika i prześladowaniu wiary mówili. Tymczasem przyjęty jednak sobór trydencki, wprowadzony zakon jezuitów i gdy już katolicka partia zwyciężona być miała, walka na nowo rozpoczęta zbiegiem późniejszych okoliczności na stronę wiary wygraną została. Ale w chwili, gdy się nasza powieść toczy, nadzieje różnowierców były u szczytu. Rachowali oni na Litwę, w której staraniem Radziwiłłów i Chodkiewiczów wszczepiona została reforma, pobudowane zbory i uciśnione do ostatka duchowieństwo; rachowali na sprzymierzenie się z greckiego wyznania ludźmi, rachowali na Uchańskiego, Firleja, Zborowskich i tylu innych w senacie zasiadających, a już reformie pozyskanych.

W samym Krakowie i okolicy było zbiegowisko reformowanych; na czele partii stali tu Zborowscy i Firlej. Na szczęście dwie te rodziny świeżo śmiertelnie poróżnione zostały.

Bracia Zborowscy, synowie Marcina, niepoślednie mieli w kraju znaczenie, wielu przyjaciół, dostatki i przewagę. Najstarszy z nich Andrzej, który jako głowa rodu braci w ręku trzymał, jeder tylko nie przyjął był nowej nauki.

Wszyscy z dawna nieprzyjaźni Janowi Firlejowi, wojewodzie krakowskiemu i marszałkowi koronnemu, teraz zajadle nań nastawać poczęli, gdy Firlej województwo krakowskie przed Piotrem Zborowskim, wojewodą sandomierskim, otrzymał za wdaniem się Giżanki. Zborowski, dumny i popędliwy, poprzysiągł zemstę Firlejowi. Tym sposobem, czego Commendoni najwięcej pragnął, to się stało, stronnictwo różnowierców rozdwoiło się.

Przewidując rychły zgon wycieńczonego na siłach Augusta, Commendoni więcej już o przyszłości niż o teraźniejszej chwili myślał. Gromadził on do siebie wszystkich, na których katolicka partia rachować mogła. Alberta Łaskiego, męża wielkiego znaczenia, Andrzeja Zborawskiego (acz niezupełnie, lecz w części jednak nowej wierze pozyskanego), Mikołaja Paca, Karnkowskiego i innych.

A tak, gdy Zygmunt August, z rozpaczy w rozpustę rzucony, konał w Knyszynie, otoczony rozwiązłym i chciwym dworactwem; gdy Anna Jagiellonka, tuż obok w nędzy prawie, a przynajmniej srogim niedostatku i opuszczeniu zostając, patrzała na skrzynie pełne pieniędzy, wywożone przez Giżankę; dwa stronnictwa, od umierającego i bezsilnego odwróciwszy się króla, w kraju, rzec można, panowały.

Zręczny Commendoni niepomału zastraszał nie-katolików, trudno się go było jednak pozbyć; a kto wie, czy przytomność jego nie stanowiła w tej chwili o utrzymaniu katolicyzmu w Polsce. Jan Firlej, o którym wspomnieliśmy jako o jednej z głów reformy, był to człowiek charakteru prawego, surowego, wzniosłego; jeden z tych ludzi tak moralnie wielkich, taką przewagę nad umysłami mających, że mu przyznawali niektórzy, jakoby koronę dla siebie roił i o nią się starał. U katolików wieść podobna chodziła o Albercie Łaskim, Firlej, za młodu przez Jana z Wieliczki wychowany, potem do Lipska na naukę wysłany właśnie w porze, gdy Luter walkę z katolicyzmem rozpoczął, chwycił się nowej wiary, w której do śmierci wytrwał. Z Lipska do Padwy udawszy się, później ze stryjem swoim Stanisławem Tęczyńskim, podkomorzym sandomierskim, odbył podróż do Ziemi Świętej. Część Azji przejrzawszy z powrotem do domu na dworze Zygmunta I zajął miejsce, naówczas szczeblem do wyższych będące, miejsce w kancelarii króla, osadzonej największej nadziei młodzieżą. Widać, jak dalece Firlej zaufanie Zygmunta posiadał, gdy ten na zjazd wormski w 1545 r. do Karola V wysłał i za powrotem nagrodził dwoma starostwy. Następnie jeździł do Wołoch dla wysłuchania przysięgi Bohdana, hospodara wołoskiego. Odtąd już wznosił się Firlej nieustannie, począwszy od trzydziestego roku życia, kasztelan bełski, wojewoda bełski, lubelski, marszałek koronny i wojewoda krakowski. Tak szybkie wznoszenie się, a najbardziej ostatnia łaska królewska, podobno za wstawieniem się Giżanki otrzymana, zrobiła mu naturalnie nieprzyjaciół,

Zborowscy burzliwi stali na ich czele.

Teraz gdyśmy kilką słowy narysowali przeszłość wojewody i dali poznać jego w kraju znaczenie, wejdźmy do jego domu.

Tyle razy opisywano domy panów polskich, wspaniałość ich, dwory liczne, królewski przepych magnatów, że nie sądzimy tu potrzebnym wdawać się w opis szeroki i szczegółowy krakowskiego wojewody mieszkania. Bogactwa Firlejów niezmierne dozwalały im żyć na stopie największej, utrzymywać dwór ze szlachty złożony, takiego znaczenia w Polsce będący, zwłaszcza w czasie bliskim wyboru nowego króla. Wykształconego smaku za granicą, wojewoda przepychem powierzchownym dogadzając zwyczajowi innego rodzaju przepych zostawiaj dla siebie. Kosztowne obrazy i posągi nabyte we Włoszech, ubiory wschodnie, pamiątki z miejsc świętych, zdobiły komnaty wojewody. Ogromne, domostwo, zajmowane przez niego z dworem, dzieliło się na trzy prawie oddzielne części różnego charakteru. W jednej mieściła się rodzina wojewody, jego żona i dzieci, natenczas ostatnia z trzech małżonek, Mniszkówna z domu (co tłumaczy, jakim sposobem Firlej przez Giżankę województwo krakowskie otrzymał). Tu on mieszkał sam, także przyjmował.

Druga część domu, dolna, zajęta była dworem i kancelarią wojewody; trzecia wszystkim, co koniecznie potrzebne do życia pańskiego najmniej się pokazuje. Tam był zarząd kuchni, piwnic, stajen itp.

Powiedzieliśmy już, że wojewoda ogromny dwór utrzymywał, Kancelaria jego składała się z największych nadziei młodzieży, przysposabiającej się tutaj do zajęcia później stanowisk najważniejszych w urzędach duchownych i cywilnych.

Pomimo że Firlej był ewangelikiem, nie wszystka młodzież dworska wyznanie to dzieliła; większość nawet katolicką była. Wojewoda mało na to zważał, dwie bowiem żony mając katoliczki i wszystkim dzieciom prawie dozwalając się wychowywać w pozorach tylko nowej wiary (gdyż wszystkie wyparły się jej), nie miał czasu apostołować. Zostawiał to innym.

Ogromna sala na dole pałacu, sklepiona jak wszystkie ówczesne mieszkania w mieście, zajęta była kancelarią wojewodziańską. Tu nie tylko urzędu wojewodzińskiego, ale raczej i bardziej osoby Firleja tyczące sprawy załatwiały. Podwojewodzi, w osobnym oddziale domu i oddzielnej kamienicy, zastępował Firleja w tym, co starościńskiego i wojewodzińskiego urzędu dotykało. Wielki stół pąsowym suknem pokryty przerzynał salę bliżej ku oknom jej posunięty, kilkanaście krzeseł skórą wybitych i wysiedzianych, dwie ławy suknem okryte stół otaczały. Szafa za szkłem zawierała papiery i księgi, a z jej otwarcia widać było, że często się radzić jej musiano.

Wśród stołu porozrzucane karty, kałamarze, pieczęci, jedwab z motkiem zielony, wosk farbowany, leżały bez porządku.

Kilkunastu młodej szlachty kręcili się wesoło po sali, bo właśnie w tej chwili starszego i przełożonego nie było. Wyszedł zwołany do pana wojewody, z czego korzystając chłopięta porzucali pisma i jęli się swywoli. Dwóch tylko siedzieli nad księgami z głowy pospuszczanymi.

— Słuchaj, Bonar — krzyczał drapiąc się na okno młody, jasnowłosy, kuso ubrany chłopak. — Niech mi się nie wiem co stanie, jeślibym nie wolał sto razy, tysiąc razy być żakiem ubogim niż kancelarzystą pana wojewody.

— Bardzo temu wierzę — rzekł Bonar — tobie smakuje swoboda więcej niż przyszłość, niż nadzieje...

— E! co mi tam nadzieja! — zawołał chłopak, — Człek się nimi nie nakarmi, a co życia zmarnuje. O! mój Boże! i jakiego tycia, najśliczniejszego, najweselszego. Co mi potem z bogactw, z dostatku i złotego łańcucha na szyi, kiedy zęby się wykruszą, Łeb wypełznie i starość siadłszy na karku grzbiet pochyli.

— Wyśmienicie ci do twarzy, gdy mówisz o starości! Wszyscy podnieśli oczy na siedzącego w oknie, który tak się

wybornie wykrzywił, zgiął, usta skręcił i trząść począł, że nawet dwaj najpilniej piszący śmiać się poczęli. Jeden z nich, jakby mimo woli oderwany od pracy, rzekł z westchnieniem zakładając pióro za ucho:

— A lepiejże młodość prześwistać, przehulać, i potem na starość chleba żebrać, łaski prosić, stękać?

— Lepiej i nielepiej, posłuchajcie, panowie. Znacie wy żywot i sprawy pana Mikołaja Reja?

— Któż by ich, proszę, nie znał, wszak ci je pan Trzecieski opisał.

— Alboż nie pracował? hę...

— Alboż nie siedział jak my za stołem w kancelarii...

— E! to krótko! Nic nie umiał, nic nie robił, ledwie się trochę pomazał łaciną, a tak go czcili wszyscy, tak mu na świecie dobrze było! Jeszcze po śmierci sławy używa.

— Miejże głowę pana Reja! — rzekł piszący.

— To bo to licho, że głowy za żadne pieniądze nie dostać! Wszyscy znowu w śmiech, bo widać było, że jasnowłosy sprawiał w kancelarii urząd wesołka.

— A zresztą — dodał — starość zawsze niewiele warta, choćby ją odpokutować, niewielka szkoda, młodość zaś zmarnować, to jej całym życiem odpłakać nie można. Śliczne nasze życie za kratą jak bydlęta w stajni, przywiązani do stolika jak do żłobu!

— A czemu sobie nie pójdziesz, kiedy ci źle?

— Dobra rada! Szkoda, że jej nie posłucham. Na żakam za stary, na predykanta za młody, na...

— Ot, siedziałbyś i pisał — przerwał drugi przepisujący — bo i nam przeszkadzasz w uszy świdrując swoim paplaniem, i sam czas marnujesz.

— Kochanku — ozwał się uśmiechając jasnowłosy — nie bądź taki porywczy. Że tobie smakuje łacina arcybiskupa Uchańskiego, listy kardynała Commendoni i uniwersały, które przepisujesz, nie chciej we mnie wmówić, aby tylko nimi żyć i oddychać było można. Ja przynajmniej wolę przechadzkę na Krzemionki, nad Wisłę, niż najpyszniejszą mowę kardynalską, napędzającą do wojny z Turkami.

Piszący schylił głowę i nic nie odpowiedziawszy skrobał dalej po żółtawym papierze. Inni spojrzeli nań tylko i dali mu pokój.

— Słuchaj, Bonar — wołał jasnowłosy siedząc w oknie. — Chodźmy w rynek.

— Po co?

— Przewietrzyć się, a gdyby trafiło z kim potuzać, to by nas trochę rozkurczyło. Mnie ręce podrętwiały od pisania. Jeszcze mi dali taki niewyraźny list do wpisania w księgę.

— Jaki list?

— Biskupa kujawskiego do biskupa krakowskiego. A tobie?

— Ja, wiadomości z Włoch z kancelarii pana Łaskiego wpisuję. — Już jeśli myślą, że to wesoła zabawka! — zawołał jasnowłosy. — Słuchaj, Bonar, chodźmy na rynek.

— A jak przyjdzie Dyl?

Dylem nazywano starszego, który był suchy i długi, a milczący, twarz zaś miał barwy nieco drewnianej.

— Towarzysze z łaski swojej powiedzą, że nas kto posłał.

— Przynajmniej nie ja.

— Ani ja — odezwał się piszący.

— Im bo koniecznie się chce zostać kanonikami krakowskimi! — rzekł jasnowłosy.

Pracowici nic nie odpowiedzieli.

— Idziesz, Bonar?

— Czegoś mi strach, odłóżmy to na później, jeszcze gotowi wypędzić.

— Czegóż ty się boisz? — zaśpiewał jasnowłosy. — Niechże ja, uboga chudzina, z łaski wzięta, której kolanem odprawę dać mogą, ale ty, krewny wojewody? Gdybym był tobą, ja bym nic nie robił, tylko biegał po rynku, figle płatał i raz na dzień zjawiał się tu dla pokazania zębów Dylowi.

— Piękne dajesz nauki — ozwało się kilku. Chłopak śpiewać począł znajomą piosenkę ówczesną:

Sześć dni rozkosznie przedawam, Siódmy diabłu oddawam.

— Skorzystałeś z przepisywania — rzekł jeden. Jako?

— Bo nie skąd, tylko z listu pana Orzechowskiego dowiedziałeś się o tej piosence, prawda?

— Prawda, i nie miałem pokoju, ażem się jej nauczył.

— Od kogo?

  Ba! od kogo, już ci nie kto mistrz do piosenek jak żaki. Wyczytawszy w liście Orzechowskiego pierwsze dwa wiersze, chodziłem z groszem w ręku od żaka do żaka wołając: „kto ranie tej piosenki nauczy?" Aż trafiłem na swego.

— Zaprawdę, było za co płacić.

— Albo nie? Wyśmienita piosenka, wolę ją od Kochanowskiego. — Po co Dyl poszedł do wojewody?

— Kto go wie. Odniósł dwa listy do podpisania, jeden do pana Mikołaja Mniszcha, drugi do referendarza.

— Mówią — przerwał trzeci z boku — że nam towarzysz przybędzie.

— Jaki? co? doprawdy? — zrywając się z okna zakrzyczał jasnowłosy. — Otoś mi nowinę dał. Niechże cię pocałuję.

I wziąwszy w ręce głowę mówiącego poważnie złożył na niej pocałunek głośny,

— Przynajmniej chmury się trochę u nas rozejdą! Otóż będziemy drwić z przybysza, oto, mu figle płatać. Ja naprzód...

— Naprzód — przerwał pocałowany — że z niego drwić nie będzie można, bo to nie taki urwipołeć jak ty.

— Hę! a co, królewski syn?

— Prawieś trafił.

— Cha! cha! wytłumaczże mi tę zagadkę.

— Różnie różni plotą. Ale to książątko, zowie się Słomecki czy Sołomecki, czy licho go wie jak, bo to z Rusi.

— Sołomerecki — poprawił inny.

— Wyborne nazwisko do przekręcania — dorzucił jasnowłosy. — Będę go zawsze zapominał, Szlomecki, Słomicki, Słomkowski itd. Ale którędy on Króla JMości dotyka?

— Baśnie to, ale zawsze są.

— Pani matka jego podobna bardzo do królowej Barbary.

— A! rozumiem.

— I bawiła na dworze nieboszczki królowy matki.

— Jeszcze lepiej rozumiem.

— I stryj dziecka uznać go za synowca nie chce. Ma nawet, słyszę, ochotę wielką łeb mu ukręcić.

— Dobrze, będziemy go panem stryjem straszyć,

— Takiego biedaka? — spytał inny. = Wszak ci to niedawno jeszcze żaczkiem był i chleba żebrał po ulicach.

— A to jak?

— A to tak, że pani matka musiała go wysłać, porzucić, wyrzec się, żeby stryj nań nieustannie się nasadzający dał mu pokój.

— O! patrzcie, tęgi stryj!

— Przyjaciel Zborowskich, to dość.

— Zborowszczyk! To już rozumiem, dlaczego wojewoda bierze chłopaka pod swoją rękę.

— Ale i tu w Krakowie przydybali nieboraka książątko i byli pochwycili;

— Cudem się wywinął!

— Ciekawym go zobaczyć, tego żaczka księcia! Ot, kto wie, może go i nie będziemy prześladować. Tak tylko trochę z początku. Ale musi nam opowiedzieć całą swoją historią, bom już diable ciekawy.

— Ciekawyś jej?

— Słuchałbym całą noc ciekawych historii. Ale  u nas to o nie trudno.

— Czemu trudno? — przerwał piszący — gdybyś chciał czytać, nalazłbyś ich dosyć,

— Kędy?

— A kroniki?

— Piękna mi historia! jak król do króla posyłał, król z królem bił się, król królowi dał córkę, wziął kawałek kraju. Mowy, nad którymi ziewać trzeba do wyłamania szczęki, listy pełne polityki, a zimne, że je wziąwszy w palce ręce marzną.

— A czytałżeś historię pana Tęczyńskiego w Hiszpanii, którą wczoraj przepisywał Bonar?

— Nie! alem nie ciekawy.

— Przecież to włosy od niej na głowie wstają, jak go tracić mieli.

— Doprawdy?

— Ot, posłuchajcie, kiedy chcecie. Przeczytam wam.

I wziąwszy księgę ze stołu jeden z młodzieży usiadł z nią u okna, reszta dokoła, a jasnowłosy uczepiwszy się kraty żelaznej wychylił w podwórzec.

IV

 

JAN Z TĘCZYNA W HISZPANII

(Paprocki Herby  32 f)

 

Wiecie, waszmość — ozwał się czytający do swoich słuchaczy — jako się pan Jan z Tęczyna za pozwoleniem a rozkazaniem miłego pana rodzica swego w podróż odprawił, naprzód na dwór cesarza Ferdynanda, gdzie pacholęciem był czas długi. A choć tu się mógł dostatecznie sprawom rycerskim przypatrzyć i wyuczyć ich, nie było mu tego jednego dosyć. Pomyślał później, jakby się udać na peregrynacją do dalszych krajów chrześcijańskich, aby widzieć hominum mores.

— Gdyby tak mnie kto wziął, choćby za pachołka — rzekł jasnowłosy — w koniec świata bym ruszył.

— Milcz, a nie przeszkadzaj.

— Milczę. — To powiedziawszy wychylił się jasnowłosy i począł kredą po żupaniku tyłem doń stojącego towarzysza rysować oślą głowę.

— Miły pan rodzic — mówił dalej trzymający księgę — uczynił synowi tę powolność, żądze jego pochwaliwszy, listy mu od króla z kancelarii wyjednał do innych dworów, miał też pan Tęczyński cesarskie do królów i książąt ziem rozmaitych, do papieża, do króla hiszpańskiego, francuskiego, królowej angielskiej, króla portugalskiego i innych wielu.

— Kiedy już ma listy, niechże rusza w drogę — ozwał się jasnowłosy — schnę czekając, jak go tracić będą.

— Co dalej następuje, własne jest opowiadanie pana Tęczyńskiego, które z księgi familijnej, na to od wieków utrzymywanej, aby w niej sprawy wielkie i pamięci godne wpisywać, pan wojewoda pozwolenie wziąwszy wyjąć kazał. Słuchajcie... To właśnie jakby gadał sam pan Tęczyński.

— Słuchamy.

„Nie będę waszmościom opowiadał — czytał z karty chłopiec — jako mi wielkie służyło szczęście w gonitwach a turniejach na dworze każdego, a raczej napomnę tylko, co mi się przeciwnego trafiło w hiszpańskiej ziemi. Z Rzymu bowiem wyrobiwszy sobie podług myśli mej listy u papieża do inszych państw królów, odpocząwszy w stolicy onej sławnej, gdzie tyle ciekawości widzenia godnych znalazłem, przypatrzywszy się obyczajom włoskiego ludu, wielce osobliwym i cudnym — umyśliłem dalej jechać.

Posłuchajcież tylko, co mi się trafiło w francuskiej i hiszpańskiej ziemi, gdziem o włos z dopuszczenia Bożego życia nie utracił, bo po tylu fortunnych rzeczach przypadły i nieszczęścia, jako to więc bywa w peregrynacji.

Jadąc naprzód przez Francję do Hiszpanii, Ziemią Gaskońską zwaną, kędy lud wielce zły jest i mściwy nad wiarę. Przyjechawszy nad morzem do jednego miasta, którego już nazwiska nie pomnę, zachciało mi się ostryg. Rzekłem tedy postulonowi, aby nabrawszy ich w worek wiózł za mną, które on wziąwszy w woreczek, uczepiwszy do konia, ruszył. Wyjechaliśmy z onego miasta i w mili już byliśmy, jako pomnę, na polu czystym, gdy postulon począł zwalniać kroku folgując swej szkapie i ostawać ode mnie począł. Napomniałem go, aby rychło jechał, ale on słuchać nie chciał, powtórzyłem to po wtóre i po trzecie, ale on się niezdara oglądał tylko i po swojemu wlókł jak przedtem... „Kiedy tak — rzekłem mu rozgniewany — zostańże się, a ja pojadę dalej bez ciebie". Na co on obruszywszy się znowu począł mi łajać różnymi owymi tamtych krajów wymyślnymi przekleństwy i w dodatku grozić. Nareszcie porzuciwszy ów worek ostryg jął się do szpady, którą miał u boku, i skoczył na mnie.

Jam nie od tego, choć i z prostym plebejuszem w potrzebie się zmierzyć, a więc do swej także. Ale jakoś z konia się biorąc noga mi w szerokim strzemieniu uwięzła, żem się zeń dobyć nie mógł, z czego korzystając postulon ciął mnie po ręku, tak że tylko co ręki nie odrąbał. Tu ja wymknąwszy nogę i konia zbywszy na niego przypadnę i tnę go raz, a drugi, ażem brzydko okrwawil, za czym na konia jego prędko przypadłszy, na którym tłumoki moje były niemałe, pobieżałem do posty.

Straszno mi było, abym w owym kraju cudzoziemskim za te rany wedle ich prawa nie odpowiadał, zafrasowałem się wielce, gdy mnie spytano o postulona. Alem ich odprawił tym, że mu koń ochromał, aż się zostać musiał, więc lekko jedzie oddawszy tłumoki. Pośpieszając zaś, nimby przybył ów postulon, siadłem na inne konie i choć wieczór był, biegłem przeciwko nocy i noc całą bez oddechu.

Ale to był dopiero początek owych przygód, które mnie czekały na drodze hiszpańskiej... Jechałem dalej do Valadolid spokojnie odbierając pieniądze w bankach, gdzie miły pan rodzic one mi posłał na ręce kupców.

Ostatnia już posta przed Valadolid, a był wieczór późny, zajechaliśmy do pewnej austerii, które tam zowią posada, aby spocząć. Nawinął się gospodarz i podnosząc latarkę ku mnie chwilę zdziwiony postał, potem kłaniając się zawołał:

— Mile witam u siebie hrabię z Tęczyna.

Obejrzałem się zdumiony, skąd mnie znał, aliścim go także sobie przypomniał zaraz. Był za moich pacholęcych czasów na dworze cesarskim ów Hiszpan, człek dobry i spokojny. Począł mi tedy wielką chęć okazywać i zatrzymywać u siebie bardzo gościnnie nie puszczając dalej. Chciałem był zaraz tego wieczora jechać do Valadolid, ale mi nie dał ruszyć.

— Hrabio — rzekł — daj się namówić na noc, bo ja wiem, dlaczego was wstrzymuję. Miasto Valadolid właśnie wielkim pożarem goreje, niebezpieczno teraz cudzoziemcowi wjeżdżać i ukazywać się, gdzie lud nieszczęściem rozjątrzony każdego posądzić gotów, że za jego sprawą źle  się stało, zwłaszcza iż rozchodzą się wieści, jakoby podpalaczami byli ludzie jacyś obcy, nieprzyjaciele kraju. Za czym — dodał — przenocujcie u mnie, a ja Was jutro z rana do miasta przeprowadzę.

Rozmyśliwszy się tedy postanowiłem u niego przenocować, zwłaszcza na jego dobrą dla mnie chęć zważając, i tak przy wspomnieniach cesarskiego dworu, za którym ów Hiszpan wzdychał, bo tam niemałe pieniądze zebrał, przeciągnęła się ochota długo w noc, że ja, co rano miałem wstać, zasnąłem potem do południa i wyjechałem aż po rannym obiedzie. Ów Hiszpan, jak był przyrzekł, prowadził mnie sam do miasta. Ledwieśmy się do niego zbliżyli, postrzegliśmy dymy czarne nad nim i płomię żółte, całe place i Ulice wygorzałe do szczętu, kędy pożar przeszedł. Wśród tej klęski wlekli się kupami ludzie różni, osmoleni, odarci, tumulty czyniąc, jak to bywa w podobnych razach. Ale Hiszpan mój mijał ze mną zręcznie kupy pogorzelców, gdy unikając ich wpadliśmy z deszczu pod rynnę, jak pospolicie powiadają, Albowiem najechaliśmy na tych, co ich zowią Aguzeli (Alguazil), którzy są jakoby gwardią locura tenenti miasta tego.

Ci naprzód poczęli nas pytać, co za jedni byliśmy? Na co odpowiedział im Hiszpan, który mnie znał, żem był cudzoziemcem znakomitym, podróżującym dla swojej ciekawości. Niespełna to oni zrozumieli albo i nie chcieli może dać wiary, poczęli znowu pytać, którym imię moje powiedziałem i z dodatkiem podobno dla nich, bo mnie tak obcesowo naskoczyli jak zbójcy jacy. Na to oni w wielką furię wpadli, a nie słuchając gospodarza rzucili się otaczając nas. Jam do szpady nie miał czasu, bo ich było wielu, z koni mnie wnet ze sługami zsadzili, tłumoki poodpinali, szpadę mi jeden oberwał, któremu gdy się bronię, drugi za puinał, com go u pasa nosił, pochwycił, inny za czapkę z bogatym spięciem, ale tej przecie nie dałem, broniąc w ciżbie, jakem mógł.

Ode mnie rzucili się do sługi, który u pasa na sznurku miał klucze od wszelkich tłumoków, te mu naprzód odebrać chcieli, ale ja widząc to i wiedząc, że gdyby to odebrali, mogliby mnie łatwo zgubić, bo za kluczami tymi były papiery i listy, z których mogłem dać sprawę o sobie, sam naprzód za klucze owe ręką chwyciłem. Poskoczył jeden z tego chłopstwa i zaczął je rwać do siebie — ja nie daję. On dobywszy miecza, rękę mi odciąć grozi.

— Tnij — rzekę — nie dam. — Aż się pomiarkował, gdy go postulon z gospodarzem poczęli uśmierzać, i odszedł. Ja za klucze dopiero i do siebiem je wziął. Tak mnie Pan Bóg od kalectwa ochronił; alem inaczej uczynić nie mógł, wiedząc, że tam wiele ludzi niewinnych ginie tym sposobem, gdy pojmawszy, rzeczy rozchwycą, listy popalą, a nareszcie i samego stracą bez wiary. Otóż, gdy się to dzieje, właśnie wielkie było zamieszanie w mieście z powodu kupców, którzy dojść nie mogli, czyją sprawą tak szkodliwy ogień został podłożony. Chwytali więc każdego cudzoziemca a drugich i męczyli srodze, aby się czegoś dowiedzieć.

Gdym tedy kluczów nie dał, otoczyli mnie ci ludzie dokoła, a zebrało się ich we dwoje tłum wielki ludu ze wszystkich stron, któren widział, jak mnie szarpać poczęto. Pochwycili prowadzić mnie Algazilowie, a sług moich osobno, do gubernatora miasta, przez ulice płonące jeszcze, jakby złoczyńców jakich wiodąc i krzycząc, odgrażając się straszliwie. Gospodarz ów ze sługi mymi i postulon szli także; postulon bowiem konie miał nazad prowadzić.

Na zakręcie ulicy wśród tłumu i zgiełku spojrzę ja, com ledwie oczy dla sromu wielkiego śmiał podnieść, aż ci jadą na koniach strojno i pańsko jacyś rycerskiego stanu ludzie; a obaczywszy tłum stali w miejscu. Spojrzę po wtóre i zdumiałem się zrządzeniu Opatrzności, poglądam jeszcze, aż to jeden z nich poskoczy do mnie.

— Co to jest? Hrabia z Tęczyna? nie mylę się?

— Jam jest! ja! nie mylicie się.

— Dlaczegóż cię wiodą? — zawołał drugi do mnie, i wstrzymali ową gwardię.

— Alboż wiem, za co w waszej ojczyźnie — rzekłem — spokojnie podróżujących zatrzymują i grabią?

Poczęli tedy oni na żołnierzy hałasować, ale to nie pomogło, Byli to: Conte di Luna, znany mi z cesarskiego dworu, gdzieśmy razem z dworzanami pacholęty byli. Dundzian, Mamilcza i Robulus, wielcy moi przyjaciele, z którymi miałem dawną zażyłość, pozsiadali zaraz do mnie z koni, czapkę mi włożyli, którą był zdarł jeden z tych chłopów, ową gwardię sługom swym rozpędzić kazali i między siebie z uczciwością wziąwszy sami poprowadzili do vicegerenta.

Srodze tak byłem moim tym wstydem zażarty, że gdyśmy przyszli do niego, nie powitałem go grzecznie ani hiszpańskim językiem, ale po łacinie. Ten mnie zapytał:

— Alboś Niemiec?

— Polak jestem — odpowiedziałem — hrabia z Tęczyna.

Zatem poświadczyli moi towarzysze znajomi, ale on zażądał dowodów i wymagał ukazania listów moich. Odpowiedziałem, że tego uczynić nie mogę, bo mi wszystko zabrano: i tłumoki, i listy. Kazał je przynieść, a były one na szczęście moje u Duńczynina Mauryki, jednego z owych towarzyszy, com ich spotkał, z którymi po społu służyłem cesarzowi, za co dziękowałem Bogu. Bo gdyby je byli chwycili ludzie inni a rozpatrzyli sami, znaleźliby tam dwie rzeczy wielce mi szkodzić mogące. Naprzód księgi sługi mego Celiusza, którego ojciec, heretyk wielki, mieszkający w Bazylei (zwał się Celius secundus Curion), wydał był z Waldezjuszem (Janem) przeciwko papieżowi. Te gdyby byli napadli, sługa by pewnie poszedł na stos, a i panu, Bóg wie, co by się było dostało. Druga, miałem w owych tłumokach kilka przyprawnych kunsztów w racach z prochem, a te zobaczywszy, bez wszelkiego miłosierdzia byliby mnie spalili, gdyżbym się popadł w mniemanie, żem nimi miasto podpalił. Wszakże te race były w tłumoku uwinięte w koszulę; a że jakoś około tego czasu spalono kilka miast i Valadolid właśnie gorzało, o którym mówiono, że poszedł ogień z podpalenia, byłbym przypokutował niewinnie.

Były także w tym tłumoku listy do królowej angielskiej, które zobaczywszy, jął mnie pytać vicegerent, jakiej byłem wiary.

Rzekłem: „katolik". Conte di Luna z drugimi poświadczyli, że tak było.

A chociażem mu dowodnie listy pokazał, com za jeden był, rozjątrzony odpowiedzią moją, odesłał mnie do więzienia, do rozkazu królewskiego. Zaczęli go więc prosić znajomi, aby puścił mnie na rękojemstwo, ale i tego rozjadłszy się uczynić nie chciał, a zatrzymał mnie w niewoli, gdziem się dobrze biedy najadł. Pisałem tedy do ks. Piotra Wolskiego Dunina z domu Łabęciów, który naówczas był w legacji do dworu hiszpańskiego od króla Zygmunta Augusta, a skoro go moje listy doszły, natychmiast rozkazano mnie oswobodzić, czego musiał vicegerent dopełnić, acz mu się nie chciało.

Jechałem więc do króla ze skargą na owych hamowników i szarpaczy, co po drodze spokojnych ludzi zatrzymywali, i otrzymałem sprawiedliwość, a nawet doświadczywszy łaski królewskiej znaczne upominki odniosłem. A miałem tam i na dworze królewskim przygodę. Był Hiszpan niejaki nazwiskiem Cornero, poprzyjaźnił się ze mną, bywałem ja u niego, on u mnie w gospodzie z innymi, z którymi grywaliśmy często. Raz tedy przegraj do mnie ów Hiszpan sumę niemałą, ale jej zbytecznie żałując chciał mnie zmusić, abym mu ją powrócił. Nie mógł jednak tego dokazać postrachem, odgrażał się na mnie, z czegom ja ufając sobie naigrywał się jeszcze. Jednego wieczora wracałem od przyjaciół ulicą, a ciemno było choć oko wykol; nagle zastąpi mi drogę, przed gospodą prawie, kilku płaszczami zawiniętych ludzi chcąc mnie zelżyć. Jam wszakże ostrożny będąc wziął się do szpady i przyparł do muru. Owi najęci siepacze ku mnie skoczą, ja po nich wezmę się rąbać, tak że pouciekali, sam też Cornero, w tej potyczce ranny, tył podać musiał i więcej mnie nie zaczepiał.

Od tej przygody jakiś czas omnia feliciter succedebant.

Zamierzyłem do Portugalii jechać, gdzie sama królowa rządziła naówczas sprawując królestwo dla młodych lat króla. Tu z nawiedzenia Pańskiego złożony byłem ciężką chorobą, aż o moim zdrowiu lekarze już małą nadzieję robili, ale za wielkim staraniem i pilnością na dworze królowej, od której niemało dowodów łaski i serca doświadczyłem, także za staraniem kardynała Malvecego, przyszedłem do pierwszych sił, acz nie prędko jednak.

Wróciłem stąd znowu do Hiszpanii i w drodze trafiło mi się jechać przez Granadę, dawną maurytańskich królów stolicę, gdzie sławne budowy, niewiernych ręką wzniesione, prawie czarodziejską pięknością zdumiewają. Kilka tu dni zabawiwszy wyjechałem pod wieczór z miasta w dalszą podróż. Ledwieśmy w lasku stanęli z mulnikiem na popas, aż ujrzałem kawalkatę znaczną znajomych moich, którzy za mną gnali chcąc mnie przytrzymać jeszcze dla przyjacielskiej biesiady. Nie mogłem wszakże bawić się dłużej z nimi dla pośpiechu, a poznać im się nawet dać nie chciałem. Zakrywszy więc twarz płaszczem udałem sługę, słudze zaś panem być kazałem, a tak mnie młodzież owa spojrzawszy pominęła. Za czym spocząwszy — i ja w drogę; pomyślałem sobie, żeby to tak może najlepiej było resztę podróży odbyć sługą niby będąc, a Celiusza panem czyniąc. Celiusz bowiem różnych ziemi języki dobrze znał i obyczaje, z ludem grubym i prostym doskonale sobie począć umiał.

Tu się przebrawszy wedle tej myśli, wjechaliśmy w góry, które się ciągną za Granadą, zowią się one Sierra Nevada, wierzchołki ich pokrywają śniegi i lody wieczne, skąd nawet latem do miasta dla ochłodzenia wody biedni ludzie bryły lodowe zwożą. Natrafiliśmy właśnie na wezbrany strumień i szeroko w jarze rozlaną wodę. Pytam przewoźnika: „Czy można przez nią?" Milczy.

Pytam go po wtóre: „czy muły przepłyną?" Potrząsa tylko głową i okazuje, że to trudno będzie. Ja tedy wtykam mu w rękę sztukę srebrną, aby pojechał próbować. Puścił się na jednym mule. Pókiśmy jeszcze około brzegu próbowali i umawiali się, noc nadeszła, ale szczęściem księżyc był i świecił jasno, jakby naumyślnie. Już był przewodnik na drugiej stronie i wołał na nas, abyśmy za nim płynęli. Ja tedy mojego muła ku wodzie skierowałem, ale iść nie chciał, począłem go bić, stoi właśnie — jak mówią — gdyby muł uparty, słudzy go kijami poczęli okładać, ale i to nic nie pomogło. Tymczasem przewodnik z drugiego brzegu woła, abyśmy płynęli prędzej, gdyż nas mogą Maurowie błąkający się napaść i o gardło przyprawić. A muł jak nie chce, tak nie chce w wodę. Naówczas Celiusz, który pana udawał, próbuje swego muła, czyby za tamtym i mój łatwiej nie poszedł; w wodę go wpędził, ale zaraz od brzegu ponurzył się, z siodła spadł, że go całkiem widać nie było i tylko muł spłynął na wierzch, bo go woda wyniosła i patrzeliśmy, jak płynął niosąc na sobie szkatułkę moją z kotkiem morskim, którego wiozłem dla ciekawości do naszych krajów.

Gdy się to dzieje, a ja, wyrzekając wielce za Celiuszem, stoję, nadbiega jakaś hałastra z pochodniami. Woda też ta gwałtowna, z gór idąca, po trochu była opadła, poczęli szukać sługi, ale nie znaleźli, tylko muła, którego prąd uniósł i wbił pod jedno drzewo u brzegu.

Zatem zebrawszy, co było zostało z  owej nieszczęśliwej przeprawy, udaliśmy się z tym chłopstwem do wsi, gdzie była austeria. Zaraz się tedy wieść rozniosła, że jakiś cudzoziemski pan utonął, którego słudzy tylko pozostali (bom ja, jak wiecie, postać na siebie sługi wziął). W owej wsi starszy począł na mnie intrygować odebrawszy wszystkie rzeczy i tłumoki, i kosztowności, i com tylko z sobą miał. Tej nocy trzymali mnie pod strażą, a nazajutrz z rana zebrawszy ludzi wszystkich poszli szukać utonionego. Znaleźli Celiusza daleko od owego miejsca, a przy nim paczki z kosztownymi ubiorami moimi i rzędami na konie, także na nim ubiór ze złotem, na palcach jego kilka pierścieni, drugie w kieszeni. Szli pytać mulnika, który powiedział, jak widział, że tamto był pan, a my słudzy.

Włożył tedy starszy owej wsi potwarz na nas, żeśmy pana swego utopili umyślnie i odgrażał się, że nas wszystkich potraci.

Prosiłem go najmocniej, aby posłali po dowody do gubernatora, od ktorego byliśmy tylko dwie mile, ale tego nie chciał uczynić, bo tam taki jest zwyczaj, że każdy sobie pan. Posadzono mnie z ludźmi razem do kłody. Było to jakoś, jeśli dobrze pomnę, we środę, tak żem ja i przez czwartek przebył w srogim więzieniu, a pojąłem dobrze, że ów starszy umyślnie chce nas potracić, aby zabrał tłumoki kosztowne, bo gdyśmy do niego po hiszpańsku mówić poczęli, rozumieć nas nawet nie chciał.

Tamem się już Bogu tylko a Najświętszej Matce jego polecał noc całą nie śpiąc, srodze się frasując i pana rodzica mego a dom przypominając, myśląc, że tu przyjdzie zginąć marnie, na obcej ziemi, śmiercią nie szlachecką, ale złoczyńców, zdrajców i gburów. Głowa mi od frasunku gorzała, nadziei nie miałem żadnej.

Rano jakoś w piątek przyszli słudzy starszego, chłopstwo i tłum, prowadzić nas i bez sądu zgubić dla tych marnych kosztowności, których pożądali, jako szat ze złotem, com ich na dworze króla hiszpańskiego używał, kilka łańcuchów, maneli, pierścieni, zapon. Lecz na moje szczęście, kiedy oni te rzeczy z tłumoków dziwując się im wykładali, listy wszystkie cesarskie, króla hiszpańskiego, króla francuskiego, portugalskiego itd., innych książąt i panów, do tego pasporty moje hiszpańskie i portugalskie z innymi papiery, co były w puszce miedzianej razem, wypadły. Te gospodyni austerii do siebie wzięła. Bóg to zrządził. W piątek rano przychodzi tedy chłopstwo i siepacze do więzienia naszego, gdzieśmy Bogu ducha polecali leżąc na słomie mokrej. Wiodą nas na stracenie wielką gromadą. Ale tylko cośmy za wrota owego domostwa wyszli, zerwie się burza sroga, wicher wielki i takie powietrze, że jeden drugiego o dwa kroki nie widział. Opatrzyli się siepacze, że pod tę złą chwilę nie ma co robić, trzeba ustąpić do domu i poczekać.

Tymczasem w piątek, gdy się to dzieje, gospodarz onej gospody, kędyśmy siedzieli, mocno zachorował, a leżał wpół śmierci, posłano za księdzem, aby go na tamten świat gotował. Ujrzał nas ksiądz przybyły i spyta, co my za jedni? Odezwę się jako do duchownego po łacinie, zdając mu ze wszystkiego sprawę, powiadając o listach, które zabrali mi z puszką. Pyta ksiądz: „Kto je wziął?"

— Gospodyni ma je u siebie — odpowiedziałem.

Ksiądz do niej, a ona pokazała wszystkie, jak znalazła. Przypatrzył się im ksiądz i pieczęciom także, zawołał starszego do siebie, na którego powstał, jak śmiał podróżnych tak pochwytać i na nich nastawać. Zatem pobrawszy nas i papiery, dla gruntowniejszego rzeczy zbadania jechał z nami nazad do Granady.

Tu powziął już pewną wiadomość o mnie od kapitana i innych przedniejszych w mieście, co mnie znali. Posłano zaraz do wsi tamtej za chłopstwem, kazano kilku pojmać, rzeczy wszystkie mnie powrócić i na gardle nawet miano karać tych zbójów, co by uczyniono pewnie, gdybym był na nich instygował. Ale do czego by mi się to przydało?

Nie tracąc czasu znowum swoją krzywdę i despekt mi wyrządzony opisał ks. Duninowi Piotrowi Wolskiemu, będącemu w Madrycie pod tę porę posłem; na tym przestając.

Jużem się był tyle razy w tej hiszpańskiej ziemi nabrał strachu żem z niej jako żywo co najprędzej chciał uciekać. Za trzecim noclegiem od Granady w ziemi maurytańskiej, jadąc do Sywilii (Sevilla), kwapiąc się bardzo, a nie chcąc bawić w drodze, słudzy, którym ja przykazałem, aby pośpieszali, przodem się byli wyprawili. Z tych jeden wiódł muła z tłumokami i strawą, bo tam na taki kraj byliśmy trafili, gdzie czegośmy z sobą nie przywieźli, tego nie dostali. Jeść nie było co. Trafiło się nam dwie drogi, jedna w lewo, druga w prawo; za czym słudzy moi pojechali przed się w lewo, a ja o tym nie wiedząc udałem się w prawo, minąwszy dobrą drogę. Jadąc ja na mule, a w tem słonko zaszło, zamierzchło. W godzinę prawie drogi trafiłem ja na jedną chałupkę, w której nie zastałem nikogo, jeno stare babsko. A była ta chromina położona w górach i zaroślach gęstych, na ustroniu i pustyni. Począłem rozpytywać baby o drogę i gospodę, ta zaczęła mi coś odpowiadać i pokazywać, ale czy to dla wygody dziwnej, czy dla języka tamtego kraju przekręconego po chłopsku, zrozumieć jej nie mógł. Obaczywszy, że nocleg niepewny i ludzi moich nie ma, chciałem muła nazad wyprowadzić i jechać dalej, aliści wypadną kilku zbirów z chałupy na mnie prosto, wezmą mnie pod boki, jeden za muła chwyci, drudzy wpychają do izby. Ja, im się poczynam opierać, oni mnie pod boki macają i co który znajdzie przy mnie, to zabierze. Jeden chwycił kaletę z pieniędzmi (bom ich miał część przy sobie), drugi czapkę ze spięciem, trzeci puinał i szpadę; ba, i pierścienie, którem miał na palcach i w kieszeniach, co mi je podawali towarzysze i dobrzy przyjaciele, panięta i dworzanie cesarscy, na braterstwo i pamiątkę — odebrali.

Tak, żem się tylko został w jednym błahym kabaciku, do którego się już nawet także poczęli przymawiać bardzo wymownie, jakby go zedrzeć ze mnie. Chcę ja wyjść z izby do muła, idzie dwóch za mną i pilnują nie dając stąpić kroku. Nadrabiam fantazją, ale mnie strach ogarnął, bo byłem w ich ręku jak w oprawców, pustynia wielka, drożyna, którą nikt nie jeździł, ani nadziei posiłku, domyślałem się już, że słudzy inną stroną pojechać musieli.

Wtem spojrzę z owej izby przez drzwi, aż za nią druga komnatka, wejdę tam, a jeden z tych łotrów za mną w krok. Nie ma sposobu. Wziąłem wiązkę słomy, która tam leżała na ziemi, jakbym się chciał położyć (bo noc już była późna), a tego, co za mną wszedł, zacznę prosić, żeby mi wody przyniósł.

Wyszedł jakoś, a wychodząc drzwi za sobą przywarł, ja je zaraz lepiej jeszcze drągiem, którym znalazł pod ręką, podparł, a sam począłem szukać, jakby tu umknąć. Było tam okienko niewielkie w las, ale wysoko w ścianie, ani do niego doleźć. Szczęściem jakiś tam kamień leżał pod nim blisko, podtoczyłem go wziąwszy się na siłę, pocznę próbować, aby wyleźć.

Trudno. Wyjmę rękę, potem głowę, a ledwie wycisnąwszy się przez nie i padłszy w podwórze zacznę uciekać w zarośla. Tu mi rzeczka drogę zagrodziła. Wchodzę w wodę po pas. Była to rzeczka, jak to w tym kraju nierzadko, otoczona skałami, co się nad nią powychylały w różne strony. Spojrzę dokoła, dokądby się tu schronić, Bóg mi dał dopatrzeć otworu w skale nad wodą, do którego przystępu nie było, tylko przez nią. Ja tam co prędzej wcisnąłem się skuliwszy i przycichłem.

Nie minęło ćwierć godziny, słyszę hałas u brzega za sobą, pocznę mimo woli drżeć ze strachu i zimna, bom był bez wszelkiej broni. Widzę światło padające na wodę, a owi zbirowie z pochodniami klnąc idą, szukają mnie wszędy śladem. Myślę, jakoś mnie Boże uchował nieraz, uchowaj i teraz; pocznę się modlić w duchu. A tak zrządzeniem Bożym poszukawszy mnie chwilę odeszli znowu. Tu dopiero przekonałem się jawnie, ze szło o moje gardło.

Było już dobrze potem w noc, począłem z mojej dziury wyłazić nazad i biec drogą w tył, kędym przyjechał. Księżyc świecił jasno, tom też musiał krzakami się przedzierać, aby mnie goniąc nie zobaczyli; późno już w noc, nad dzień, ujrzałem na drodze kawalkatę w kilka koni i mułów, kolas i ludzi, którzy byli przede dniem wstawszy w drogę się wybrali. Wyjdę ku nim kwapiąc się a ten, co jechał, szlachcic jakiś z żoną, zawoła na mnie.

Ja do niego — pyta, co za przyczyna, żem tak odarty? Pocznę mu opowiadać przygodę moją i zdawać sprawę o wszystkim. Dał mi zaraz ów szlachcic konia zsadziwszy sługę swego i jechaliśmy razem do tej chałupki. Po drodze wstąpiliśmy do wioski, która była w górach niedaleko, aby z sobą wziąć ludzi dla pojmania złoczyńców, ale przybywszy na miejsce nie zastaliśmy już nikogo w niej, krom owej baby, którą zabraliśmy z sobą.

Szlachcic ten dał mi brata swego, aby mię odprowadził do noclegu, gdzie ludzie moi byli na drugiej drodze, pożyczył płaszcza swego, kalety, czapki, szpady i puinału. Trafiłem przecie na zafrasowane sługi tegoż dnia, to tylko, com miał przy sobie, straciwszy, owemu przewodnikowi memu okazując wdzięczność, wedle możności obdarowawszy go".

— Co? już koniec, — spytał jasnowłosy.

— Koniec.

— A ja bym do wieczora był słuchał. Dwaj piszący ruszyli ramionami.

— Co za szkoda, żem tam z nim być nie mógł!

— Żeby jak Celiusz utonąć?

— O! ba, nie dałbym się wodzie, jestem lekki.

— A, potem co ma wisieć...

Wszyscy poczęli się mocno śmiać, gdy wtem drzwi się otwarły i dwie osoby weszły do sali.

V

 

U FIRLEJA

 

Nastraszona groźbami brata, księżna nie wiedziała, co począć z sobą i synem, gdy nadszedł w samą porę pan Czuryło. Przywiązany do rodziny, z którą jego ojciec i dziad węzłami pokrewieństwa, potem domownictwa połączeni byli, stary szlachcic myślał tylko o tym, jakby księżnie, którą za panią swoją uważał, skutecznie dopomóc.

Wziął się więc natychmiast do śledzenia kroków, związków, stosunków przyjaźni i myśli prawie księcia Sołomereckiego. Łatwo mu było, nieznajomemu niby, przypadkowie ująć sobie dworzan niczego się nie domyślających. Od nich to naprzód dowiedział się, że ich pan jest przyjacielem poufałym Zborowskich. Ta wiadomość podała mu myśl ucieczenia się o pomoc do Firleja. Poszedł z tym do księżnej; a że rodzina Sołomereckich miała dawne jakieś stosunki z Firlejami, wdowa chwyciła się podanej rady żywo i z największą wdzięcznością. Pan Czuryło nastawał na to, aby nie spuszczając się na inne pobudki nie zapominała powiedzieć o przyjaźni Zborowskich dla księcia. Był to pewny środek zainteresowania wojewody.

Szlachcic nie omylił się. Wojewoda wysłuchał wszystkiego zimno, ale gdy księżna nadmieniła, że jej prześladowca ufa w pomoc Zborowskich:

— W. Ks. Mość — rzekł dumnie wojewoda — możesz rachować na moją. Syna jej biorę do siebie, zobaczymy, czy książę i panowie Zborowscy ośmielą się go tknąć.

— Brat mój, brat mój — odpowiedziała wdowa — odważy się na wszystko. Czyż nie przekupywał sług, nie nasyłał zbójców, nie usiłował pochwycić biednego dziecka? nie sprzeciwia się woli królewskiej ?

— Zobaczymy — zawołał Firlej pocierając szpakowatego wąsa — kto tu w Krakowie pan, czy Zborowscy, czy ja. Syn W. Ks. Mości zostanie u mnie, nie wstyd mu tak jak innym zacząć od mojego dworu, nauczy się, przetrze między ludźmi; a tu go ręka nieprzyjaciół nie dosięże. Wy pozostaniecie w Krakowie?

— Jakkolwiek pilno mi na Ruś, będę oczekiwać na Króla JM.

Firlej głową potrząsł smutnie.

— Muszę też wysłać do Rzymu dla odzyskania dowodów mojego małżeństwa, tam wyprawionych przez księdza Hausera przed laty kilkunastu.

— Jak go zowiecie, tego księdza? — spytał wojewoda.

— Hauser.

— Coś mi się to nazwisko błąka. Słyszałem o nim. Nie powrócił do kraju nazad.

Wiesz co o jego losie? — żywo przerwała księżna. — Gdybyście mężnie znieśli, powiedziałbym. Niech wiem przynajmniej, mam-li mieć nadzieję lub nie?

— Żadnej, mościa księżno; na nieszczęście ksiądz Hauser z Rzymu wybrał się do Grecji, chciał zwiedzić Azją i miejsca święte, chciał podróżować trochę świata, jakom i ja za młodych lat czynił.

— Cóż mu się stało?

— W. Ks. Mość nie rozpaczaj — dodał Firlej — ale wiemy to z pewnością, że się dostał na morzu będąc w ręce tureckich morskich łotrów, którzy go wespół z innymi schwycili w niewolę. Naprzód u Turków na galerach, potem u Tatar, dokąd go przedano jako tłumacza zdatnego, żył dość długo. Dowiadywał się do kraju prosząc o wykup, ale nikt o tym nie pomyślał. Musiał zemrzeć w niewoli.

— A z nim moja ostatnia nadzieja! — krzyknęła księżna w rozpaczy i płakać poczęła.

— Posłuchajcie mnie jeszcze — przerwał Firlej zastanawiając się. — W Rzymie ksiądz Hauser zrobić musiał, co mu polecono. Tam więc ślad pozostał tej sprawy i można mieć z akt konsystorza wyjęte dowody.

— Sądzicie, panie wojewodo?

— Tak sądzę i napiszę o tym do kardynała Commendoniego. Nadto mu chodzi o pozyskanie nas, aby dla mnie uczynić tego nie miał.

Sołomerecka nie umiała wojewodzie wyrazić swej wdzięczności. Nazajutrz Stanisław kniaź Sołomerecki, młode szesnastoletnie pacholę, czarno ubrane (gdyż księżna ślub uczyniła inszej sukni mu nie dać, pókiby przez rodzinę uznany nie był), udał się z matką do pałacu wojewody Firleja. Stary popatrzył rnu w oczy, pogładził poufale po czuprynie i kazał zawołać starszego sekretarza.

— Słuchaj — rzekł do niego, gdy suchy i długi (przezwany Dylem) pan pisarz wojewodziński stanął u drzwi z pokornym ukłonem. — Słuchaj waszmość, panie Wierzbięta, oto jest powinowaty nasz, książę Sołomerecki, którego matka w opiekę moją oddaje i poleca mi. Jest to dziecko prześladowane, zagrożone przez familię związaną ze Zborowskimi. Waszmość oka z niego nie spuszczaj. Mogą mu co złego uczynić. Polecam go wam; niech się uczy w kancelarii naszej, niech się wyciera między ludźmi, niech będzie jak waszmość poczciwy, a jak ojcowie, odważny, szlachetny.

— I ja go wam polecam — przerwała postępując matka i zdejmując z palca pierścień kosztowny podała go panu Wierzbięcie, który nań wielkie oczy zrobił... — Przyjmijcie ten błahy upominek od matki, abyście spojrzawszy nań prośby jej przypomnieli. Ja wam oddaję najdroższy mój skarb.

Pomimo patetyczności tej sceny, która oblana była łzami księżnej, pomimo surowego oblicza wojewody, trudno się było wstrzymać od śmiechu patrząc na pana Wierzbiętę.

Był to chudy, stary już mężczyzna, niezmiernie poważnego oblicza, wyropionych oczów i tak sztywny, twardy, żebyś rzekł: lalka drewniana. — Anima damnata wojewody, spełniał jego rozkazy ze ścisłością nadzwyczajną nie pojmując, aby co im na zawadzie stanąć mogło. Wprawny w pisaniu listów i kancelaryjne formy, milczący i utrzymujący tajemnicę jak kamień w wodzie na dnie, nieżonaty, nie potrzebujący wiele, cały oddany pracy, nie pożądający rozrywek, był to rodzaj narzędzia nałogiem już tak nakręconego, że inaczej myśleć i działać nie umiał, tylko wedle normy swojej od lat kilkudziesięciu. Dodajmy, że pan Wierzbięta całe prawie życie spędził w kancelariach, gdzie go szacowano i z których wyjść na wyższe stanowisko nie pragnął. Skromny w ubraniu aż do zaniedbania, obojętny na powierzchowność, w wyszarzanym kontuszu granatowym, w długich butach ciemnoburakowych, obwiązany pasem jedwabnym prostym, pan Wierzbięta nigdy nie miał innego klejnotu w swoim posiadaniu nad sygnet z krwawnikiem, nigdy nie marzył o pierścieniu; gdy więc księżna podała mu kosztowny podarek, zrobił minę tak pociesznie zafrasowaną, spojrzał na wojewodę tak dziwnie, cofnął się tak przerażony, że Firlej sam uśmiechając się rzekł:

— Dlaczegoż nie mielibyście przyjąć?

Pan Wierzbięta wziął, schylił się podziękować, ale mając już pierścień w ręku zupełnie nie pojmował, co z nim począć. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby go włożyć na palec. Palce pana Wierzbięty były to chude i długie klocki, pokryte jasnym włosem, zawalane atramentem i zupełnie wyrzekające się wszelkich ozdób. Biedny pan pisarz począł od intencji chowania pierścienia zanadrę, ale pomiarkował, że stamtąd wypaść może, potem pomyślał o kieszeni, kieszeń była podobno dziurawa, dopiero ostatecznie, nie mając co robić, wsunął go na palec. Ale że się na nim kręcił i groził upadkiem, pan Wierzbięta musiał go ścisnąć w dłoni.

Cała ta pocieszna scena odbyła się w jednej chwili i księżna zajęta dzieckiem wcale jej nie widziała; wojewoda, który ją przewidywał, znając poczciwego swego pisarza, uśmiechał się nieznacznie.

— Niech W. Ks. Mość będzie pewna — dodał łykając ślinę pisarz pomieszany — że będę czuwał nad księciem jak...

Chciał powiedzieć, jak nad własnym dziecięciem, ale w chwili wymówienia zdało mu się, że to będzie za mało i jąkając się dokończył:

— Jak nad najświętszym depozytem.

— Jestem tego pewny — rzekł wojewoda. — Znam cię i mogę ręczyć. Wyznaczemy kniaziowi komnaty podle moich i nie będziemy go spuszczać z oka.

— A teraz — dodał Firlej — niech pójdzie poznajomić się z towarzyszami. Nie zhańbi go towarzystwo dobrej szlachty Bonarów, z którymi jestem spokrewniony, Skrzeńskich, Ponętowskich i Górków. Każdy szlachcic, a niemało książęcych imion na dworach swej braci poczynają i uczą się, jak potem własne złożyć dwory.

Stanisław na wezwanie matki pokornie jako starszemu i opiekunowi podziękował wojewodzie, ucałował matkę, która nad głową położyła mu znak krzyża świętego, i wyszedł z panem Wierzbiętą.

Naówczas to otwarły się drzwi sali, jakeśmy powiedzieli w końcu ostatniego rozdziału, i w towarzystwie starszego sekretarza wszedł książę Sołomerecki.

Jasnowłosy chłopiec stoczył się z okna na ziemię, wszyscy rzucili do stolika, a pan Wierzbięta przybrawszy minę uroczystą, z ręką ściśniętą w kułak (bo w niej ciągle trzymał pierścień), odezwał się do zgromadzonych:

— Oto waszmościów nowy towarzysz, książę Sołomerecki, którego mi specjalnie pan wojewoda polecił, którego ja specjalnie waszmościom polecam, który zasługuje, który...

Pan Wierzbięta wcale nie był wymowny, pisał łatwo, ale potocznej rozmowy utrzymać nie mógł, tym bardziej gdy uroczyście trzeba było wystąpić. Na tym więc skończyło się przedstawienie.

Wszyscy ciekawie zwrócili oczy na nowoprzybyłego; dosyć onieśmielony, zwłaszcza przypomnieniem żakowskich otrząsin, lękał się i tu czegoś podobnego. Niektóre z chłopiąt poglądali nań nawet z wyraźną ochotą przyczepki, ale wszystkich rozbroiła pełna łagodności, szlachetnego wyrazu, smutku głębokiego a razem jakiejś młodzieńczej powagi fizjonomia książątka.

Pierwszy jasnowłosy Michał Szpet po cichu odezwał się, sympatycznie ku niemu pociągniony.

— Siadajcie, my was poznajomim z naszą robotą. Niewielka to rzecz.

— Książę — przerwał pan Wierzbięta — nie będzie obowiązany do żadnej pracy, życzyłbym tylko, aby się jej przypatrywał... To nigdy nie zaszkodzi.

— Dlaczegożbym na równi z towarzyszami nie miał dzielić się robotą? — odpowiedział Sołomerecki. — Owszem, proszę pana wyznaczyć mi.

— To potem, jeśli zechcecie, potem. Tymczasem przypatrzycie się.

W tej chwili szanowny pan Wierzbięta obmacał się, że klucza od swojej izdebki zapomniał, i zawsze trzymając pierścień w ręku milcząc wyszedł z sali.

Pomimo wielkiej ochoty żartowania i pomęczenia trochę wedle zwyczaju nowoprzybyłego, wszyscy uczuli dla niego taką jakąś sympatię, że nikt począć nie śmiał. Wieść o niebezpieczeństwach, prześladowaniu, niemało się też do tego przykładała.

— Jakkolwiek bądź — szepnął pan Ponętowski do Szpeta — trzeba, żeby wedle zwyczaju ucztę nam wyprawił.

— Może nie ma za co? — odrzekł jasnowłosy — dajmy mu spokój.

— Gdzie tam! wszak za listem królewskim odzyskali majątki. No! powiedźcie mu o zwyczaju.

Stanisław dosłyszał tych słów.

— Najmocniej proszę — odezwał się obracając do mówiących — powiedźcie mi zwyczaje. Byłem żakiem, sprawiano mi otrząsiny, może ten obrzęd i u was się odbywa.

— Nie, nie lękajcie się, ale dla poznajomienia z towarzyszami...

— Mam osobne mieszkanie i przygotowanie wszelkie, pozwolicie się więc prosić na wieczorną zabawę?

— Właśnie, właśnie — zawołał Szpet klaskając w ręce — bo i czas po temu. Żaczki  się weselą (bez przymówiska) chodząc z jasełkami, my powinniśmy także przystojnie się zabawić. Bieda tylko, że to dziś Wilia.

— A zatem na jutro!

— Zgoda, pierwszy dzień święta.

— Będziecie więc łaskawi?

— Będziemy łaskawi zjeść i wypić, co nam dasz — odparł Szpet. — A teraz, kiedyś ciekawy, siadaj W. Ks. Mość za stół, ja wam pokażę, co robimy. Oto: starsi piszą listy, memoriały, uniwersały itp., my je przepisujemy, przepisujemy także memorabilia ciekawe różne, diariusze itp. Ale nie zawszeż nad pisaniem siedzieć, boby szlachcicowi nie przystało, zwłaszcza kto się omniszyć nie myśli i na kanclerstwo nie patrzy. Mamy konie, mamy broń, mamy podwórzec szeroki, gonim czasem, z kopią uwijamy się, strzelamy do Turka i rycerską sprawą zajmujemy się. Pan wojewoda nawet bardzo na to mile patrzy; a W. Ks. Mość umiesz co tego rzemiosła?

— Nigdym się go nie uczył; prędzej jeszcze pisać, niż rąbać się i toczyć koniem, potrafię; muszę dopiero począć naukę rycerską.

— Dobrze traficie, jest tu stary Smogulski, który was i prędko, i wyśmienicie ułoży do szabli i konia. Ale — dodał Szpet — jeśli to wam nie przykro, powiedźcie swoją historię. Mówią o was, żeście niemało biedy skosztowali.

Staś zarumienił się, ale odmówić nie mogąc, boby to był brak zaufania, począł opowiadać towarzyszom to, co z przeszłych już wiemy rozdziałów.

Dwaj starsi wstali od pisania i także słuchali.

 

VI

 

NOC BOŻEGO NARODZENIA

 

Na całym chrześcijańskim świecie Bożego Narodzenia święto obchodzi się uroczyście, wesoło; wielka to bowiem rocznica dnia, w którym się Zbawiciel urodził, co świat miał wywieść ze stanu upadku do walki i zwycięstwa nad grzechem. W dawnych czasach, gdy jeszcze duch wiary głębiej przejmował serca wszystkich, święto to i inne daleko z większym uniesieniem i zapałem religijnym obchodzone były. Boże Narodzenie, Zmartwychwstanie, Zielone Święta, były dniami wesela dla całego kraju, a zwłaszcza dla ludu.

Nadeszła w XVI wieku reforma zmieniła nieco zwyczaje odrzucając większą część obrzędów, jakoby bałwochwalstwem tchnących. Ale i reforma z ludem, z pamiątkami odwiecznymi, od razu gwałtownie zerwać nie mogła. To, co później odrzuciła całkowicie, musiała w początkach tolerować. Jakkolwiek dwór wojewody Firleja był już zupełnie protestancki, żona jego katoliczka, wielu domowników i dworzan tego wyznania, obchodzili dnie uroczyste wedle starych zwyczajów. W dzień Wilii Bożego Narodzenia osobny stół nakryto dla katolików dworzan, któren piękna i młoda Mniszchówna, ostatnia Firleja żona, z domownikami swymi zajęła.

Ukazały się gwiazdy na zimowym niebie, nakryto do stołu i złamaniem opłatka, życzeniami szczęścia, poczęła się skromna przy pewnym wytworze uczta chrześcijan czuwających i oczekujących narodzenia Bożego.

Nadchodzące święto rozweselało wszystkich i pomimo uszanowania dla pani wojewodzinej, która zresztą sama z ciężkością powagę matrony z młodymi laty swymi pogodzić mogła, dworzanie na szarym końcu uśmiechać się i wpół cicho mówić poczęli. Późnym już wieczorem wstano od stołu, ale nikt z katolików spać iść nie myślał, zebrali się starsi i młodsi do Sołomereckiego, którego pokochali od razu, i oczekiwali godziny mszy pasterskiej.

Dawniej, zwłaszcza w miastach, uważano za obowiązek znajdować się na tym obchodzie nocnym, z którego winszując sobie wesoło rozbiegano do domów spocząć do ranka.

Dworzanie katolicy księcia wojewody trzymając się zwyczaju zebrali się także w projekcie udania do kościoła. Około północy ruszyli wszyscy razem z panią wojewodziną, która do kościoła Panny Marii jechała.

Ulice Krakowa nie spały. We wszystkich oknach gorzały światła, nikt prócz reformowanych (i to nie wszystkich) nie zasnął, dzwony odzywały się z wysokich wież kościelnych, okna domów pańskich smugami żółtego światła przerzynały czarnej nocy oponę. Konni, jezdni, piesi, rozmawiając, z pochodniami, z latarkami rogowymi i papierowymi w ręku spieszyli na mszę pasterską. U drzwi kościelnych dźwięczała pieśń dziadowska i wołanie o jałmużnę.

Na ciemnym tle nieba wyiskrzonego mrozem, ale bez księżyca, mrugały gwiazdki blade, tajemniczo w ziemię patrząc. Wiatr dął ostry od północy, dachy spiczaste od kamienic bielały śniegiem, skrzypiał on pod nogami idących, a chorągiewki wież i ganków szeleściały obracając się.

Tłumy żaków z pieśniami przebiegały ulice; więcej jeszcze cisnęło się do kościołów. Poczęła się msza pasterska. Na Gloria z chórów kościelnych ozwały się wedle zwyczaju głosy żaków, naśladujące śpiew ptasi, ryczenie zwierząt, zadęły fujary chłopskie.

Obrzęd ten, z wielą innymi dziś zarzucony, powiadać miał, że się narodził Pan, którego wszelki zwierz chwali, któremu wół i osioł służyli pierwsi, pierwsi uklękli przed nim, któremu pastuszkowie pokłonili się przed innymi.

Dziś to może śmiesznym się zdało i wówczas już szydzili z tego reformowani, ale lud rozumiał znaczenie głosów i modlił się goręcej słysząc je.

Zawieszone w kaplicy jasełka, do których po mszy lud się cisnął, wyobrażające dziecię Jezus w żłobie, Józefa i Marię przy nim, świeciły zapalonymi dokoła świecami, wystawione zostały po wszystkich, zwłaszcza zakonnych kościołach.

Około jasełek stara nasza pieśń brzmiała, pełna prostoty i wdzięku:

W żłobie leży, Któż pobieży itd.

Takich pieśni prawdziwie wesołych, radosnych, śpiewano mnóstwo, i jak u grobu Zbawiciela jęczał żal Matki i płacz chrześcijańskiej duszy, prostymi, ale poetycznymi wydany słowy, tak u żłobu śpiewał świat cały ptaszęcym głosem wesela.

Musieli ojcowie nasi mocno być wiarą przejęci, gdy stworzyli te pieśni nabożne, jakim równych nie ma podobno żaden naród. Niektóre kantyczkowe, tak niesłusznie wyszydzone, śpiewy są arcydziełami uczucia i poruszają bardziej niż najszczytniejsza modlitwa. Są one śmieszne dla tych tylko, którzy nigdy wiary nie mieli, uczucia ocenić nie potrafią i wszystko, czego nie pojmują, zbywają szyderstwem.

Wesoło, ochoczo, śmiejąc się, winszując, lud płynął z kościołów, przy odgłosie dzwonów zwiastujących narodzenie Boże. Żacy wrzeszczeli kolędę, dziadowie kolędę śpiewali, całe miało kolędowało.

W jedną stronę szli bursarze niosąc ogromną gwiazdę z papieru woskowanego, oświeconą wewnątrz; w drugą ze śpiewem i chichotaniem posuwały się jasełka, za nimi skakał żak przebrany za kozę, drugi za konia, trzeci za niedźwiedzia, czwarty za niedźwiadnika Cygana.

Był to początek tylko owych peregrynacyj jasełkowych, które się od pierwszego dnia święta przedstawiały potem kilka tygodni. Pomimo mrozu i późnej nocy, wesoła ciżba dworzan pana Firleja i połączonych z nimi znajomych zatrzymała się śród ulicy, gdzie żacy stanęli pod kamienicą z szopką.

— Zrzućmy się — zawołał Szpet — niech nam jasełka pokażą.

— Dobrze, dobrze — ozwały się głosy zewsząd i każdy dobył pieniądz z kieszeni, otulił się opończą lub futrem, wybrał miejsce, oczekiwał dramatu.

Żacy, którym przewodniczył Urwis, zajęli miejsce pod bramą domostwa, ale zważając na ostry wiatr cofnęli się za zgodą wszystkich do gospody otwartej. Tam w kącie izby, w jednej chwili napełnionej ludem, stanęła szopka na stole. Dokoła przodem panowie dworzanie, dalej słudzy ich, mieszczanie i tłum widzów ciekawych. Nigdy w naszych teraźniejszych teatrach tak głębokie nie panuje milczenie, tak zaostrzona nie oczekuje na widowisko ciekawość. Scena ta maleńka, lalki, co na niej grają drewniane, pożycza im wyrazów żak prosty, a tak się wszyscy patrzeć i słuchać gotują — aż miło..

Obejrzmy widzów, jak postawali na palce, powyciągali szyję, pootwierali oczy. Pani Marcinowa z córką Jagusią ciśnie się nie lękając dworzan do pierwszego rzędu, ufna w posiłek pani Janowej, która jej towarzyszy. Twarzyczka wdzięczna  Jagusi, różowej, białej z siwymi oczkami dziewczynki, więcej pomogła tu niż łokcie i kułaki Marcinowej; a z córką przypuszczono i matkę do pierwszego rzędu jako malum necessarium.

Z podziwieniem ujrzał Staś, teraz dworzanin już i pobożne chłopię, poczciwą Marcinową. Nie zapomniał on jałmużny, co mu pierwsza na wejście do stolicy serca dodała, i zbliżył się do przekupki.

— Nie poznajecie mnie? — rzekł do niej.

Mieszczka zrobiła wielkie oczy, pociągnęła ku sobie córkę i spytała:

— A bo co?

— Pamiętacie tego żaczka, któremuście dali gomółkę, płaczącemu i modlącemu się za miastem?

— A bo co?

— To ja, to ja..:

— To wy? to być nie może. A któż wy jesteście? a dlaczegoż?

— Długa to historia — odpowiedział Staś — dziś mam matkę, jestem dworzaninem pana wojewody, ale nigdy, o! nigdy nie zapomnę waszej jałmużny.

Marcinowa rumieniąc się z poczciwego wstydu odbąknęła:

— Nie ma tak o czym pamiętać!

— Kto to taki? — spytała stojącego obok dworzanina.

— Kniaź Sołomerecki.

— Książę!

— Tak, jejmościuniu, ale widać, że się znacie z dawna.

— Jakże! w imię Ojca i Syna, tażem ja mu dała była jałmużnę!

— Kiedy był żaczkiem...

— Tak! ale powiedzcież mi, jakim sposobem on, książę, tak był opuszczony? nie pojmuję, przecież ma matkę...

— O! to strasznie długa i zawikłana historia — odpowiedział spytany.

— Wyobraźcie sobie, pani Janowa. Ale ja muszę się tej tajemnicy dowiedzieć koniecznie. Wszak to ja księciu dałam jałmużnę, pamiętacie, wówczas, gdyśmy razem za miasto wyszły...

— Nic nie pamiętam.

— Na Boga narodzonego, to osobliwsza historia. Gdyby mi nie wstyd, prosiłabym tego 'książątka, żeby mi opowiedział.

Sołomerecki dosłyszał tego i obracając się ku mieszczce rzekł:

— Przyjdę kiedy do waszego straganu i powiem wszystko.

— Niech ci Pan Bóg nagrodzi, bobym się spaliła od ciekawości. Gdy się to dzieje, w drugim końcu izby dwóch ludzi spina się

na palce, włażą na ławę i wskazując ręką Sołomereckiego szepczą:

— Oto ten! Gdy w tłumie wychodzić będzie, zarzucić mu płaszcz na głowę, zatulić gębę i za mną...

— Dobrze, ale jeśliby dworzanie...

— Ciemno w ulicy, uważajcie tylko dobrze który i szybko z nim potem...

Ale oto szopka już ustawiona, świeczki pozapalane, nad nią kręci się jasna gwiazda, Urwis pokłonił się zza teatru znajomemu swemu Stanisławowi i rozpoczynają.

Koza kręcąc głową stoi z jednej strony, niedźwiedź z drugiej. Koza coraz to poskoczy ku Jagusi, a Jagusia ciśnie się do matki i krzyczy ze strachu, a przytomni się śmieją.

Widzicie naprzód żłób, stajenkę, w żłobie leży dzieciątko spowinięte, obok niego Józef święty sparty na lasce, klęczy tuż Matka Boża. Wchodzą prowadzeni przez anioła pasterze i kłaniają się. Wół i osioł pochylili głowy nad ubogą kolebką Zbawiciela i, wedle słów pieśni, rozgrzewają oddechem chłodne powietrze zimnej szopki...

Wszyscy poklękli i śpiewają:

 

W żłobie leży...

 

Potem:

 

Anioł pasterzom mówił...

 

Potem:

 

A cóż z tą dzieciną będziem czynili?

Braciszkowie mili, że się nam kwili,

Zaśpiewajmy mu wesoło itd.

 

A gdy ta pieśń brzmiała, za każdą zwrotką ochoczego śpiewu cały zgromadzony lud tak głośno, tak raźnie wywodził: — Hoc, hoc, Pa-pa, Ta-ta itp., że aż miło było słuchać.

W tej prostej piosence tyle uczucia, tyle prawdziwej radości.

Cicho, cicho, otóż i dramat.

Wyszedł z czerwoną brodą Herod i każe dzieci mordować, rozpiera się na scenie, a Urwis, co za niego gada, tak głos swój nastroił, że dzieciom aż straszno. Niedługie panowanie Heroda. Otóż i śmierć z kosą, ot diabli, którzy po niego przychodzą. Na próżno im się wyrywa, wyprasza, chce opłacić — nie nie pomaga, szarpią go i niosą do piekieł.

To rozwiązanie, tak przewidziane i pewne, wzbudza jednak w patrzących dziwne uczucia. Jeden z bliżej stojących wyrobników, mikształtnikami zwanych, palnął pięścią w stół i zawołał:

— Dobrze mu tak, gałganowi!

Chwila upłynęła i wysuwają się nowe postacie. Stara baba robi masło, diabeł jej pomaga.

Na widok silnych poruszeń starej baby widzowie polegają od śmiechu.

Z udaną gorliwością diabeł to jej podstawia maślnicę, to przytrzymuje, to bije, a za każdą razą jakiegoś figla spłata. Rozlewa się mleko, wywraca naczynie; diabeł ubolewa, płacze, jęczy, a coraz to szturchnie starą, to popchnie, to szczypnie.

Nie podobna opisać, jak to bawi patrzących, którzy wyłażą na ławki, na stoły, aby lepiej widzieć komedię. Pomimo figlów diabelskich masło nareszcie zrobione, wymyte i złożone w jaszczyku.

— Co z masłem będziemy robili? — pyta baba diabła.

— Wiecie co, matuniu — odpowiada ogoniasty zasiadając przed nią z miną poważną — pójdziemy na targ i przedamy. Jeść szkoda.

Idą tedy na targ, ale w drodze diabeł okrada jaszczyk, wylizuje masło i napełnia naczynie, nie możemy powiedzieć czym, dość, że czymś bardzo niesmacznym i nie pachnącym. Uczyniwszy to namawia babę, aby wróciła do domu i zjadła sama masło dla swego zdrowia. Baba daje się przekonać, wracają. Diabeł rozpala ogień, przynosi zamiast prosięcia kota i piecze go przy ogniu z przygotowanym masłem.

Stara poczyna wołać swego faworyta Maciusia, ale się go dowołać nie może. Siadają do stołu, po długim ogonie poznaje baba zdradę, walka się rozpoczyna. Diabeł bez broni, stara występuje z ożogiem. Naturalnie kończy się porwaniem do piekła czarownicy.

Arendarz i arendarka oszukujący chłopów ukazują się na scenie; i tu nieuchronny szatan czatuje na nich uśmiechając się. Widzimy go skurczonego pod stołem karczemnym i śledzącego oczyma  każdy obrót Żydów. Żydzi go nie widzą, a ta okoliczność silny w patrzących wzbudza interes. Po pociesznej scenie z chłopami rozpoczyna się druga między małżeństwem, która się kończy bitwą. Diabeł występuje w roli rozjemcy.

Jeden Urwis mówi za wszystkich, za Heroda, za śmierć, babę, diabła, Żyda i Żydówkę, a za każdą razą odmienia głos i to cienko, to grubo, to chropawo się odzywa pociągając sznurki swych lalek.

Jeśli współczucie może radować artystę, Urwis powinien był być zupełnie szczęśliwym, widzowie bowiem tak doskonale przejmowali się sytuacjami, tak się na całe gardło śmieli, tak klęli, że dla nich widocznie złudzenie było całkowite.

I nowa też składka zaraz się dla żaczków zsypała w czapkę. Ciżba poczęła się wysuwać na ulicę z gospody. Dworzanie pana wojewody już wychodzić mieli, gdy Marcinowa chwyciła silnie za rękę Sołomereckiego.

— A to wy?

— Poczekajcie, na miłość Bożą.

— Co chcecie?

— O was tu chodzi...

— Cóż takiego? Co takiego? — spytali dworzanie inni. Marcinowa tajemniczo położyła palec na ustach i uprowadza-

jąc nieco w stronę księcia rzekła mu:

— Nowy spisek na was się knuje, tylko co dwóch ludzi za mną stojących umawiali się, jak was przy wyjściu z gospody pochwycić. Bądźcie ostrożni.

— Co to? co to? — przypadając spytał Urwis, który uradowany składką nadbiegł pomówić z dawnym towarzyszem. — Rozumiem, pewnie znowu Lagus lub jemu podobni.

— Coś takiego.

Dworzanie w chwili się naradzili.

— Zasadzić się na nich.

— Niech dwóch wynijdzie naprzód i zasiądzie.

— Ja — wychwycił się Urwis porywając za kij z kąta.

— Wy — rzekł Szpet do Sołomereckiego — we środek.

— Mam przecie szablę.

— Dajcie jej pokój, teraz nie czas jej używać. Pozwólcie się nam pobawić.

Naradziwszy się Urwis z dwoma ze dworu wyszedł; udając od chodzących do domu zastanowili się niedaleko i czatowali na zasadzonych. Ale nikogo widać nie było.

Po chwilce Sołomerecki z resztą towarzyszów wysunął się z gospody. Nadspodziewanie jednak nikt nie posunął się ku nim.

— Zasadzka gdzie indziej — rzekł Szpet — trzymaj się, Sołomerecki, środka, jest nas dziesięciu, żak idzie z nami, damy sobie rady.

Szli więc dalej w milczeniu. Noc była ciemna, mroźna i od śniegu tylko przezroczysta.

Na zawrocie żebrak, któregośmy widzieli goniącego za księżną wyjeżdżającą od brata, ozwał się do nich ponuro:

— Miejcie się na baczności!

Dworzanie wojewodzińscy chcieli go zatrzymać i wypytać, ale rzucił się w ciemne przejście i znikł im z oczów.

W tejże chwili prawie czterech ludzi pijanych, śpiewających na całą ulicę, zbliżyli się ku nim. Każdy z nich w inną stronę się zataczał, tak że to stąd, to zowąd do kupki dworzan wpadli. Nikt nie posądzał ich nawet i śmiejąc się z opilców Szpet począł nawet drażnić jednego, gdy ten spod czapki nasuniętej spojrzawszy na idących we mgnieniu oka zarzucił Sołomereckiemu opończę swoją na głowę i świsnął. Inni poskoczyli ku niemu i nim dworzanie dobyli szabel, już czterej napastnicy chwycili księcia i unieśli. Urwis idący przodem w przeciwną stronę nie uważał tego, ale krzyk go obudził; razem z innymi począł biec za uciekającymi, których widać było przemykających popod kamienicami.

Nagle jak w wodę wpadli, znikli. Ulica w tym miejscu rozchodziła się na krzyż, a że pełno było na niej powracających z kościołów, a noc ciemna, nie podobna rozeznać, gdzie się napaśnicy podzieli. Urwis popędził w jedną, dworzanie w dwie inne strony, podzieliwszy się.

 

VII

 

WYZWOLONY

 

Nazajutrz rozpacz była w domu księżnej, a gniewem wrzał wojewoda. Ponieważ nikogo innego posądzać nie było nawet można O pochwycenie pacholęcia, tylko księcia Sołomereckiego, wojewoda rozesłał szpiegi swoje, rozstawił podle mieszkania jego ludzi i kazał kroki śledzić. Nie tyle mu może o dziecię, co o obrazę własną, co o skarcenie zuchwalca, który na jego dworzanina śmiał się porwać, chodziło. Wojewoda siwe brwi marszczył i stukając w stół pięścią wołał, że nie daruje winnemu, gdy go odkryje. Księżna płakała. Z rana zaraz udała się do Firleja, on jej przyrzekł pomoc i w istocie pracował gorliwie, aby wynaleźć dziecię; ale to matki zaspokoić nie mogło.

— Dziecko moje, syn mój — wołała — o Boże mój, o Boże, ratuj je, ratuj mnie, zlituj się nade mną!

I obłąkana, z pałacu wojewody rozkazała się wieść do księcia Sołomereckiego. Dworzanie szydersko się kłaniając wdowie otwarli jej podwoje.

Książę siedział w krześle ponury. Jakby się spodziewał tych odwiedzin, nie zdziwił się nimi, zachmurzył tylko.

— Dziecko moje, syn mój! — zawołała wpadając matka.

— Czego chcecie? nie rozumiem was, mościa księżno — rzekł zimno Sołomerecki.

— Dziecko moje, porwane przez was, gdzie jest? oddajcie mi je.

— Powtarzam, że was nie rozumiem.

— Dziś w nocy pochwycono mego syna, książę, zlituj się nade mną, wróć mi go.

— Kto pochwycił syna waszego? — z wyraźną niespokojnością zrywając się rzekł książę. — Pochwycono go, powiadacie?

— O! nie udawajcie, na Boga, nie chciejcie matki oszukać, książę.

— Nie oszukiwałem w życiu nikogo — dumnie odparł Sołomerecki. — Nie wiem, gdzie jest syn wasz, gdybym go porwał i gdybym wiedział o nim, nie taiłbym się przed wami, jak się nie taję, że chcę go mieć w ręku i że mu zgubę gotuję.

— Weźcie wszystko, książę, wszystko, a oddajcie mi syna.

— Ale ja nie wiem, gdzie jest ten podrzutek! — zawołał książę. — To nowy wybieg wasz — dodał po chwili namysłu. — Umieściliście go u wojewody dlatego, że Zborowscy są przyjaciółmi mymi, teraz samaś go pewnie odesłała, kędy? nie wiem, aby ukryć przede mną, i upominasz się go u mnie, dajcie mi pokój.

— Wszystko, co mam, za syna mego!

— Wszystko, co W. Ks. Mość masz, nie może zapłacić hańby imieniowi wyrządzonej. Ale ja nie wiem, gdzie on jest.

— To być nie może! wy wiecie, książę, na wszystko święte zaklinam; na wnętrzności twej matki, na głowę ojca.

— Dajcie mi pokój, księżno, szukajcie go, gdzie się wam podoba, ja o nim nie wiem!

— Słuchaj — z zapałem macierzyńskiego niepokoju o dziecko zawołała księżna — chcieliście, abym się dla niego wyrzekła imienia, majątku, abym wam zapewniła posiadłość rodu naszego, Spełnię wszystko, uznam się zhańbioną, dziecię moje nieprawym, siebie bezecną, oddam, co mam; powróć mi go.

Książę się zastanowił chwilę, ale pomyślawszy szydersko odrzekł:

— Wybornie! wiedząc, że go wam wrócić nie mogę, sami go gdzieś znowu ukrywszy udajecie teraz...

— Książę, ja płaczę, łez udać nie można.

— Dlaczegoż nie?

— Oddaj mi syna, oddaj Stanisława;

— Dajcie mi pokój, mościa księżno. Nie zapieram się, że rad bym go mieć w moim ręku, ale go nie mam.

— To być nie może! Więc wasi ludzie, więc nie wiecie chyba, któż by go śmiał porwać, dlaczego?

— Wybornie udajecie — rzekł Sołomerecki nieporuszony — ale mnie to nie oszuka. Baliście się, abym go od Firleja nie pochwycił, co bym był nieochybnie uczynił, dlatego zapewne. Ale ja go znajdę! — zakrzyczał.

Księżna nie wiedziała, co myśleć, osłupiała, z rękoma załamanymi stała przed nim.

— Ja go znajdę! — powtórzył książę. — Może myślicie zapozwać mnie o porwanie dziecka? myślicie z pomocą wojewody wy-móc co postrachem? Ja się niczego i nikogo nie lękam, mościa księżno, ani wojewody, ani was, ani samego króla! tknąć mnie nikt nie śmie. Niech przekonają, niech przekonają! Nie przekonanego więzić nie można. Wojewoda się nie odważy. I podniósł pięść zaciśnioną w górę.

— Ale któż o tym mówi? — zawołała Sołomerecka — ja was przyszłam błagać, nie grozić wam.

— Powtarzam wam — krzyknął popędliwie, wywracając stół stojący przed nim, Sołomerecki. — Ja nic nie wiem!

— Słudzy wasi.

— Nie wiem! nie wiem! nie wiem! Jeśli słudzy, nie wiem także, nie męczcie mnie dłużej!

— Litości, książę!

— Ja nie mam litości.

— Zlituj się.

— Nie umiem się litować.

— Wszystko, co mam.

— Nic od was nie potrzebuję, prócz wyrzeczenia się dla syna imienia, którego nosić nie powinien.

— Ja się go wyrzekam.

— Dobrze, dajcie mi to na piśmie, urzędownie. — Ale oddajcie mi syna.

— Syna... ja nie wiem o synu waszym, gdy mi dacie zaręczenie, razem z wami szukać go będę.

— Nie lękajcie się zdrady — zawołała Sołomerecka — przysięgam wam; oddajcie mi syna, wszystkiego dopełnię.

Książę zgrzytnął zębami z gniewu.

— Ale, do stu tysięcy czartów, ja nie wiem, gdzie jest!

— Książę, to być nie może! któż by go pochwycić mógł? — Nie wiem, na Boga, nie wiem!

— Wy! wy byście nie wiedzieli!

Sołomerecki zniecierpliwiony zadzwonił silnie i rzucił o ścianę dzwonek, który trzymał w ręku. Słudzy wpadli tłumnie.

— Wołać mi Nemirę!

Drugimi drzwiami wszedł zielono ubrany mężczyzna, ten sam, któregośmy widzieli u Hahngolda.

— Gdzie jest to dziecko? — spytał go książę surowo.

— Ja nie wiem — przerażony rzekł Nemira.

— Kto je porwał? ty? twoi? ten Żyd? mów! prawdę mów! mów przy niej. Jeśli go masz w ręku, tym lepiej, mów!

— Prawda, mości książę — odbąknął nieśmiało Nemira — ja... chciałem... to jest... starałem się spełnić żądanie W. Ks. Mości względem tego dziecka, ale...

— Ale, nie bąkaj, mów mi, a prędko! — zawołał Sołomerecki posuwając się ku niemu.

— O! mów na Boga! mów — dodała matka.

— Ja... ja... ja nic nie wiem.

— Twoi go porwali dziś w nocy? — Nie, mości książę, nie. — Może ten Żyd, wiesz.

— Jaki Żyd? Żyd? — drżąc podchwyciła księżna.

— Nie, mości książę, ja nic nie wiem.

— Widzicie! widzicie! — odwracając się do księżnej rzekł Sołomerecki, cały poburzony i zapieniony z niecierpliwości i gniewu. — Ja nic nie wiem, wyście to sami go skryli, wy udajecie. Ale, na Boga, nie ukryje się on przede mną, nie! nie!

I rzuciwszy wejrzenie srogie, krwią zaszłe, na bratową, Sołomerecki oddalił się z Nemirą, którego odwiódł w głąb domu.

Gdy wyszli do drugiej komnaty, książę stał chwilę zamyślony, popatrzył w oczy dworzaninowi.

— Ty w istocie nic nie wiesz? — rzekł wolniej.

— Nic, mości książę, zupełnie, pierwszy raz słyszę.

— Ale ten Żyd, umówiony od was dawniej, wiedział o tym, może chce mając w ręku chłopca targować się? Może to on go porwać kazał?

— Tego nie wiem, mości książę.

— Spiesz do niego! Jeśli tam jest to chłopię, zostawić. Wszystko, co chcę, otrzymam. Nikt inny nie mógł go porwać, jeśli nie wymysł matki.

— Ale ona płakała, mości książę.

— Łzy kobiece! to rosa codzienna! Nie kupić ich! Nemiro, idź.

Nemira skoczył na konia w stajni i popędził ku mieszkaniu Hahngolda, ale tam Żyda nie zastał. Powiedziano mu, że od dni kilku nie widzieli go w domu, niespokojni nawet byli o niego, gdzie się podział. Nemira pojechał do bursy, której był kampsorem, ale i pan Pudłowski, i nikt o Żydzie powiedzieć nie umiał, od dwóch tygodni znikł z miasta.

Nie wiedząc, kogo Hahngold używał wprzód do porwania dziecka, Nemira nie mógł dalej badać, powrócił więc do domu z niczym. Książę Sołomerecki palił się ze złości.

— To ich robota — wołał — rozesłać szpiegi, zapłacić choćby ostatnim, zastawić moje klejnoty, do ostatniego rzędu, a dojść, gdzie on i co z nim zrobili.

Toż samo prawie, zimniej tylko, mówił wojewoda Firlej, który posądzając nikogo innego tylko księcia i Zborowskich klął się, że porwanego odszuka. Dziesięciu Żydków sprawnych, których wojewoda do wszystkich podobnych używał robót, rozlecieli się po Krakowie, po okolicach. Matka ze swojej strony pieniędzmi, prośbami, łzami starała się nakłonić otaczających ją, aby dołożyli starania dla odszukania dziecka. Ona, pomimo zaklęć, nie mogła przypuścić nawet, aby kto inny nad Sołomereckiego był sprawcą tego nowego nieszczęścia.

We łzach gorzkich przepędziła ona cały pierwszy i następne dni święta, nie wychodząc już, tylko do kościoła, nie widując, tylko pana Czuryłę i swoich domowników. Nie miała już nawet siły drugi raz jechać do wojewody, któren odwiedziwszy nazajutrz Sołomerecką starał się w nią wlać otuchę, zapewniając, że syna jej wynaleźć musi. Ale rozesłani szpiegowie nic stanowczego nie przynieśli.

Od pierwszej bytności księżnej u Sołomereckiego, ubogi, który otrzymawszy jałmużnę biegł za powozem do jej domu, który później ostrzegł idących dworzan w nocy Bożego Narodzenia, aby się mieli na baczności, siadał teraz zawsze na progu kamienicy, w której inieszkała księżna, lub naprzeciw jej okien. Człowiek ten, niedawno wpisany do Bractwa, opowiadający się niewolnikiem wyzwolonym niedawno z jasyru niewiernych, okrywał się tajemnicą dziwną. Ponury, milczący, nie przestając z nikim ze swoich, nie wie dzieć gdzie uchodząc na noc, ani wiedzieć skąd zjawiając się na dzień, zdawał się przemyślać nad czymś długie godziny i rzadko kiedy wyciągał rękę po dar przechodzących. Szczątek żelaznego łańcucha, oznaka zbytej niewoli, wisiał mu zawsze na ręku. Obojętny na chłód, na słotę, na obelgi i razy, z oczyma wlepionymi w okna kamienicy lub niebo, całe dnie nieruchomy przepędzał.

Czasem tylko zbliżając się do drzwi domu, którego zdawał się pilnować, mrucząc coś spoglądał we wnątrz, a gdy napotkał sługę ochotnego, rozpoczynał z nim rozmowę wypytując o księżnę.

— Co was ona obchodzi? — pytali go.

  Co? hm! dala mi kilka razy jałmużnę! Niech jej Bóg nagrodzi. A potem, jestem rodem z Rusi, moi rodzice służyli u jej rodziców, dziadowie u dziadów. Słyszałem o tym w dzieciństwie.

— Jak się nazywasz?

— Nie pomnę, nie pomnę! Dwadzieścia kilka lat niewoli!

— Możnaż zapomnieć nazwiska?

— O! można! — z głębokim powiadał westchnieniem.

Nazajutrz po porwaniu młodego Stanisława ubogi siedział u proga jak zawsze. Słudzy już tak do niego przywykli, że go nie spędzali. Widział wyjeżdżającą i powracającą księżnę, a gdy zalana łzami stąpiła w ganek, zatrzymał ją wyciągając rękę.

— W imię matki Bożej.

— Módl się za dziecię moje.

— Bądźcie o nie spokojni — odrzekł ubogi. — Wczoraj...

— Ty wiesz co? — spytała żywo.

— Byłem tam.

— Byłeś? mów.

— Słyszałem umawiających się.

— Kto oni?

— Jacyś, jacyś szlachta. Było ich czterech. Przestrzegłem dworzan, ale to nic nie pomogło.

— Ci ludzie? znasz ich może?

— Nie znam, ale to nie byli ludzie księcia.

— Ty znasz księcia? Ubogi spuścił głowę.

— Bóg czuwa nad uciśnionym — rzekł. — Bądźcie spokojni.

— O! gdybym mogła.

— Strzeżcie się Czuryły — szepnął bardzo cicho żebrak. — I On tam był wczoraj — dodał, jakby zmuszając się, z wyrazem boleści.

Matka stanęła zdziwiona, przerażona, nie pojmując, co to ostrzeżenie znaczyć mogło, i po chwili zdumienia nie pytając więcej weszła do domu.

Nie mogła ona najmniej jednak posądzać wskazanego starca, który tyle jej dał dowodów swego przywiązania.

Przestroga żebraka zdała jej się omyłką dziwną, wszakże niespokojna poszła za nim. Pana Czuryły nie było w Krakowie, odjechał nie wiedzieć dokąd.

Rozmyślając nad tym wypadkiem księżna coraz bardziej poczęła dziwić się słowom żebraka i natręctwu tego nieznajomego człowieka, którego od niejakiego czasu wszędzie spotykała. Posądzająca, jak Wszyscy nieszczęśliwi i zdradzeni, wpadła na myśl, że mógł być szpiegiem księcia.

Chwytając się jej, rozkazała natychmiast śledzić ubogiego i nie spuszczać z oczów. Sama zaś rozesławszy ludzi na wszystkie strony w niepokoju i modlitwie oczekiwała wiadomości. Ale na próżno. Dnie po dniach mijały, a rozesłani jeden po drugim z niczym powracali. Wojewoda Firlej nic nawet przez swoich wprawnych szpiegów dowiedzieć się nie mógł nad to, że w nocy Wilii Bożego Narodzenia pięciu ludzi ciemno ubranych wyjechali z Krakowa drogą ku Rusi. Jeden z nich, w pośrodku jadący, średniego Wzrostu, wysmukły, płakał i wyrywać się zdawał milczącym towarzyszom, którzy nic mu złego nie robiąc gwałtem jednak prawie uprowadzili go z miasta, dokąd, zdaje się, chciał powrócić.

 

VIII

 

NAD BOHEM

 

Kilkonastą laty wprzód, nim opowiadane zaszły wypadki, między Bracławiem a Winnicą, nad skalistym brzegiem Bohu, który po zielonej kręcąc się łące gdzieniegdzie nastawiał czarną skałę mchem porosłą, stał mały zameczek na wzgórku. Wał wysoki, opalisadowany, otaczał go kręgiem; z jednej strony opływała rzeka, z drugiej woda fosy głęboko wyrytej, ha której bokach tu i ówdzie wyrzynał się kamienny pokład.

Dawno nie deptane wały pokryły się darnem zielonym, dzikimi chwasty, a gdzieniegdzie dziki chmiel zarzucał się na palisady i gęstymi splotami okrywał je, wycinane swe liście zwieszając na bujno porosłe bodiaki, drobną tarninę i szypszynę. Piękne są brzegi Bohu, bo gdzie wzgórek dozwoli wzrokiem sięgnąć dalej, to widzisz gaje brzozowe i brzostowe, łąki zielone, pola złociste, role czerwonawe, wsie w sadach ukryte, kopuły wysmukłych cerkwi, krzyże wiejskich cmentarzy i środkiem Boh jak wstęga, a gdzieniegdzie zwierciadła stawów błyszczące od promieni słonecznych. Ale piękny widok ten nie zawsze równie był pięknym. Często wpadający spod Oczakowa lub Budżaku Tatarzy przepłynęli płomieniem po polach, po wsiach, stratowali zielone łąki i dymem zakopcili Podole, a gdzie były wesołe osady, sterczały czarne pale pogorzałych chałup, wysokie słupy upadłych cerkwi, osmolone szkielety drzew.

A nim naszli Tatarzy, uprzedzali ich — wedle podań ludu — kruki i ptastwo gromadami lecące, wisiała długo chmura w stronie, od której przyjść mieli, powietrze było ciężkie i duszne, a nocą dźwięki niepojęte przebiegały powietrze i ziemia drgała jakby ze strachu wczesnego.

Zameczek, o którym mowa, nigdy jeszcze nie był w mocy tatarskiej, zimą broniły go strome wały, starannie wodą polewane i jak szkło śliskie, rzeczka, która tu bystro płynęła, nie zamarzała nigdy, nareszcie kilka działek ku wrotom obróconych, w baszcie wchodowej ustawionych. Nie opodal, pod skrzydłem zamku, długa, sadami uwieńczona, rozsypała się po Wzgórzu pochyłym Wioska, Z dala na Widnokręgu bielał gród Winnicki, Korjatowiczowska dzielnica. Wnętrze, opasane wałami, bardzo było szczupłe. Jedna wchodowa ze spuszczonym mostem baszta broniła wejścia, dwie inne, mniejsze, stały na rogach czworoboku nieregularnego, a raczej w dwóch punktach koła zajętego wałami, na usypach podniesionych nieco.

Palisada łączyła bramę i dwa boczne bastiony, z których strzelnic patrzały działa na biegnącą doliną drogę.

Wewnątrz kilka tylko budowli murowanych. Naprzeciw wrót długi piętrowy budynek z jednym wejściem warownym i strzelnicami, z kilką oknami nieregularnie powycinanymi, na rzeki i smugi wychodzącymi — nic go nie zdobiło, z dwóch tylko rogów uczepione jak gniazda jaskółcze maleńkie bastioniki, zawieszone w górze, zakończały długą gładką ścianę, przeciętą dwoma odrapanymi szkarpami. Prostopadłe do głównej budowy dwie inne mniejsze i niższe zajmowały resztę placu. Ściany ich niepodniosłe, ale dachy za to śpiczaste i kilka nad nimi okopconych kominów. Oprócz tego stajnie, składy, murowany skarbiec okrągły, kryły się za oficyną i folwarcznym domem. Dwie stare lipy, jedyne w podwórcu drzewa, smutnie na wał wychylały gałęzie.

Ku rzece, poza domem, niewielkie miejsce zasadzone wiśniami, brzostami, brzozami i młodą lipiną formowało niby ogródek, na którego wolnych od drzew grzędach uprawiano ogrodowinę. Z wierzchołka wału, gdzie się wysuwały nań drzewa, dziwnie piękny odkrywał się widok na rzekę naprzód, potem na dalekie łąki, pola i Winnicę, jakeśmy wprzód opisali. Ten też tylko widok mógł ożywić nieco mieszkańcom zameczku smutny ich pobyt w ciasnym, ogołoconym z drzew prawie i szczelnie opasanym miejscu.

Z okien piętrowych głównego domu, z baszt i bramy tylko, można było spojrzeć dalej, z podwórca zaś i dolnych piętr nic nad palisadę i wał nie dojrzałeś.

W tym to ustroniu stryj opiekun sierotę swoją, którą za syna wydać pragnął, lat kilka przetrzymał w srogim zamknięciu. Świeży wypadek z bogatą dziedziczką z domu Ostrogskich uczynił go nieufnym, bojaźliwym, niespokojnym. Nie wiedząc, czy potrafi obronić, starał się ukryć dziedziczkę wielkich majętności, które lękał się dla domu swego ujrzeć straconymi. Tutaj zaś, w pustym prawie dla napadów tatarskich kraju, gdzie bogaci właściciele lękali się przemieszkiwać i jakimikolwiek dochody kontentując spuszczali je na rządców, co się odważyli wziąć na się obowiązek ciężki władania dobrami, tutaj nie było kogo lękać się księciu. Wprawdzie smutnie, samotnie, dziko rosła synowa przyszła, ale bezpiecznie za to. Nie obawiał się bowiem najmniej książę Tatarów: raz, że zameczek, jakkolwiek mały, był obronny i nie do wzięcia, dobrze osadzony, w działa, prochy i kule zawsze zaopatrzony: po wtóre, że Tatarzy rzadko miewali czas o zamki się kusić. W wielkich tylko wyprawach i to na krótko czasem próbowali szczęścia, a jeśli od razu nie zdobyli, odstępywali.

Tu zaś dla niezamarzłej rzeki, stromych wałów i czujnej straży, niespodziane pochwycenie było prawie niepodobnym.

Biedna sierota, z starszą od siebie nieco Agatką, dziewczyną wiejską do usług dworskich wziętą, z ochmistrzynią Janową i kilką sługami, smutnie najweselszy wiek pędziła. Kilka razy jak burza przeszli mimo zamku Tatarzy i widziała ich z zamkowej baszty sypiących się szarańczą na puste, wyludnione wcześnie sioła, widziała bezsilnie oskakujących wały, rzucających strzały do bramy dla wystraszenia oblężonych, podnoszących na żerdziach skrwawione głowy pobitych ludzi. Jedno to tylko przerywało smutnie, powolnie wlokące się godziny, jak siostry rodzone, jak bliźnięta do siebie podobne. Po przerażeniu, po pogromie, przebiegali często nazad Tatarzy (jeśli, co zwyklej, nie szli drugim szlakiem) albo puszczała się za nimi pogoń.

Napady tatarskie zawsze prawie zimą się trafiały, wiosnę, lato, jesień trzeba było spędzić, głosu nawet obcego nie słysząc, w ciszy głuchej. Przerywał ją tylko wieczorem głos dzwonów po rosie dochodzący z Winnicy, szmer wioski niedalekiej, odzywy ptastwa na błotach i szum wiatru na polach hasającego.

Jakie były zatrudnienia sieroty? Jak wszystkich kobiet naówczas. Nikt nie myślał o nauce, bo dla niewiasty kądziel, modlitwa, dziecko — stanowiło wszystko. Uczono prząść, szyć, czasem trochę

pisać (nasze księżne w XVI wieku ledwie się niekiedy podpisać potrafiły), zresztą modlić się, ręcznych robot kobiecych wytworniejszych, gospodarstwa itp. Większa część tych rzeczy nabywała się bez pracy prawie, z napatrzenia, machinalnie; zostawało wiele czasu swobodnego na piosenki i dumania.

Sierota nasza śpiewała, rzadko dumała wiele. Nic tak nie usposabia do myślenia jak samotność tęskna.

W cieniu kilku tych drzew za zameczkiem rosnących, na ławce darniowej, w towarzystwie Janowej lub Agatki, czasem sama, sierota Anna cale dnie przesiadywała z kądzielą swoją, z krosnami, na których wzorki wyszywała. Wieczorami słuchała głosu dzwonów, śpiewu ptaków, szmeru rzeki. A kiedy nad tym szerokim krajobrazem, tak urozmaiconym i pięknym, zaszumiała burza, lubiła z baszty, modląc się wprawdzie drżąc trochę, patrzeć na pędzące chmury ponad ciemniejącą ziemią.

Wieczorem to były powieści bez końca, śpiewy nieustanne. Agatka na czele, za nią inne dziewczęta rozpowiadały dziwne stare dzieje, o żmijowym wale, o Tatarach, o wilkołakach, o zielu Baranku itp., śpiewały ruskie, smutne pieśni o sokołach kochankach, o mogiłach stepowych i kozakach mołodcach.

Wszak wiecie podanie o zielu Baranku, podanie, które nie tylko w ustach ludu, ale w poważnych księgach starych znajdziecie. W tatarskiej ziemi rosnąć ono miało na niskie] łodydze, wychodził z roli baranek, zupełnie zwierzątku tego nazwania podobny, nawet wełną okryty, zjadał on dokoła trawy otaczające, potem usychał. Powieść o tej dziwnej roślinie znalazła zupełną wiarę wszędzie, nasz Okolski ją jeszcze i późniejsi nawet powtarzają.

Takimi to powieściami o dziwach, o zaklętych królewnach i królewiczach po nie przybywających z daleka karmiono smutną jej młodość. W samotności wcześniej dojrzała, wcześniej rozwinięta, prędko straciła Anna wesołość, którą w jej położeniu dziecię tylko mieć mogło. Pytała często otaczających o to, co się jej w życiu własnym niepojętym wydawało, ale jej nie umieli czy nie chcieli wytłumaczyć.

Jednego wieczora siedziała zamyślona na wałach zamku pod wiśniowymi krzaki, cisza panowała dokoła, słońce zachodziło jaskrawo, gdy ją obudził z drzemiącego dumania, co się obwija po głowie, podobne niewyraźnemu marzeniu, śpiew jakiś. Głos był obcy, nie znany, męski, szedł z dołu, znad rzeczki. Stado dzikich kaczek zerwało się z zarośli i przeleciało ponad zamkiem; a ruska piosenka brzmiała a brzmiała.

Anna słuchała jej z upodobaniem, bo to było nowym dla niej. Głos męski, taki świeży, miły, mocny, pierwszy raz odbijał się o jej ucho. Oczyma szukała śpiewaka. Na Bohu płynął łódką młody chłopak i podniósłszy oczy na zamek zastanowił się nieco, w łódce leżała rusznica. Pływak był młody, przystojny, ubrany jak szlachta się nosiła, przez plecy miał torbę, w ręku wiosło, na głowie słomiany kapelusz.

Z dziecięcą ciekawością wyskoczyła Anna na wał, aby go bliżej zobaczyć. On się ukłonił. Zapewne nie wiedział, do kogo mówił, bo poufale odezwał się do niej:

— Podsłuchaliście mnie.

— Przepraszam, śpiewajcie.

— To bo ruska piosenka.

— Ja lubię ruskie piosenki.

— Najlepiej bo śpiewać, kiedy nikt nie słucha.

— Dlaczego?

— Człek myśląc, że go słuchają, chciałby co najlepiej, a nie potrafi nawet dobrze.

— Kto wy jesteście? skąd? pierwszy raz was tu widzę.

Nieznajomy chłopak wskazał na gaj z daleka ciemniejący na

wzgórzach.

— To moja słoboda albo raczej ojcowska, ale ojciec daleko, ja tu sam. A wy tutejsi? — spytał.

— Tutejsza — rumieniąc się odpowiedziała Anna.

Ubiór księżniczki wcale jej stanu nie okazywał, skromna sukienka mogła zarówno pokrywać sługę szlachciankę przy księżniczce będącą, jak ją samą. Szlachcic może i nie wiedział, kto mieszkał na zamku; pokłonił się uśmiechając, ruszył wiosłem i długo oglądając się za siebie odpłynął dalej.

Nazajutrz wieczorem po rosie znowu brzmiała dumka młodego myśliwca, który płynął z chutoru swego zarośla na kaczki i skierował pod zamek, zatrzymał się, spojrzał.

Anna stała na wale.

Przemówili do siebie słów kilka.

— Do zobaczenia — rzeki chłopak płynąc dalej.

Trzeciego dnia dłużej niż poprzedzających' stała łódka na Bohu, dłużej stała księżniczka oparta o palisadę wału: a odjeżdżając nie żegnał jej chłopak, ona powiodła za nim okiem długo, długo aż gdzieś w trzcinach zniknął. To patrzała na drżące trzciny, póki drżały, potem w mrok wieczorny i nareszcie powróciła do zamku. On nie wiedział, kto ona była, miał ją za równą sobie, za córkę rządcy, za sługę — i nie pytał, kto ona. Ona nawet nie myślała, kto on taki.

Czternastoletnia naówczas księżniczka, starszą się jednak wydawała nad lata, wysmukła, blada, jasnowłosa, niebieskiego oka, smutnego wyrazu twarzy łatwo mogła pociągnąć ku sobie młodego, co nie widział nic nad opalone i rumiane wiejskie dziewczęta. Smutek jej twarzy nawet zdobił ją niewymownie. W samotności łatwo przywyknąć do pierwszego, co ją przerwie i rozjaśni. I Anna przywykła do cowieczornych odwiedzin sąsiada, do piosnek jego, do rozmów z nim, do wesołych żartów, którymi ją rozrywał.

Nikt na nią nie patrzał, nikt tym schadzkom wieczornym nie przeszkadzał, miały one ponętę tajemnicy, bez niebezpieczeństwa żadnego.

Długo tak, bardzo długo znali się nie wiedząc o sobie wiele i bawili nie patrząc w przyszłość. Nie mówili o sobie; nie wiem, jak nazwać to uczucie, które dwoje sierot (i tamten bowiem był prawie sierotą) łączyło. Miłość jest gwałtowna, niepohamowana, przyjaźń nadto chłodna, nałóg za obojętny. Oni się kochali, ale nie miłością znajomą nam powszechnie, nie samą tylko przyjaźnią, nie nałogiem też zimnym. Anna kochała go jak pierwszą w życiu rozrywkę, pierwszą może własność, jak się kocha tego, co naprzód nas postrzegł, polubił i przywiązał do nas. On kochał ją jak piękne, cudowne zjawisko, o którego pochodzenie pytać nie śmiał, aby mu nie znikło.

Pierwszego wieczora poufały prawie, następnych stał się nieśmiały, lękliwy, posłuszny skinieniu, wdzięczny za uśmiech.

Więcej nie żądał.

Nie wiem, jak prędko dowiedział się. że nieznajoma dziewczynka była księżniczką; ale potem już się on nie pokazał na łódce na Bohu, nie było' schadzek wieczornych. Anna niespokojna próżno wyglądała.

Po niejakim czasie ujrzała go w zamku. Trwoga była od Tatar, sąsiedzi zbiegli się tu wszyscy, rad im był dowódca, bo ręce w takim razie drogie. Ale przybyły widocznie unikał księżniczki.

Tatarowie rozsypali się wokół i plądrowali, dłużej nad zamiar pozostać musiał szlachcic na zamku. I znowu, znowu się zbliżyli; nowa prawie zawiązała znajomość, ale teraz ściślejsza, żywsza, straszniejsza na przyszłość. On, wdzięczen, że go wybrała, przysięgał jej całe życie poświęcić, ona ze łzami w oczach mówiła mu cicho:

— Opiekun żeni mnie z synem swoim, z moim bratem, nie mogę być twoją.

— Tyś księżna, ty bogata, ja szlachcic: wiem, że moją nie będziesz! Ale gdy pojdziesz za mąż, ja rzucę się na wojnę i dam zabić Tatarom...

I płakali tak cicho, i mówili tak skrycie, że nikt łez nie widział, ni słów nie podsłuchał. Nie śniło się nikomu o tym.

Księżniczka dochodziła lat piętnastu, rosła, rozwijała się z tym uczuciem, które z nią razem rosło, powiększało się, bez nadziei na przyszłość.

On był smutny, coraz dzikszy, coraz niecierpliwszy i za każdą razą, gdy do zamku przybywał, gdy się potajemnie widywali, zdawał się lękać bardziej czegoś.

Nareszcie jednego ranku zaturkotało we wrotach, książę stryj z synem przyjechał wioząc z sobą księdza. Anna w dni kilka zaślubioną została.

Z wychodzącym nad Dniestr za Tatarami jej mężem przyłączył się na wyprawę nieznajomy sąsiad zza Bohu.

Męża przywieźli ranionego w oko strzałą; tamten nie wrócił więcej.

I nie było o nim słychać, i nie śmiała o niego pytać, i może go zapomniała?

Nie wiem. Z tylą łzami mogła spłynąć pamiątka wiosenna dni kilim weselszych. Czegóż ludzie nie zapominają???

 

IX

 

TATARSKA NIEWOLA

 

Dziwne są czasem przeznaczenia ludzi... Księżna Anna, nie kochana w życiu przez nikogo (bo mąż ani miał czasu się do niej przywiązać), przeszła długie lata smutne żyjąc może  jednym tylko przypomnieniem kilku chwil weselszych, przypomnieniem człowieka, co ją kochał, co nie śmiąc się przybliżyć nawet do niej, gdy ją ujrzał tyle wyższą od siebie, poszedł na zgubę umyślnie i zginął.

Lecz pamiętała ona o tym czy nie?... Któż wie, co się w sercu dzieje. To pewna, że nikomu nie mówiła, bo nikt nie wiedział

o tajemnych schadzkach; o poznaniu się owym, o rozstaniu... Szlachcic porzucił słobodę swoją, na ręce zaufanego domownika napisawszy do brata, aby ją objąć przyjechał, a sam kilkunastu ludzi zebrawszy przyłączył się jako ochotnik do garstki, która na czele mając Sołomereckiego puściła się w pogoń za Tatarami uprowadzającymi ogromny łup z Podola.

Pomimo przebiegłości napastników, którzy idąc na kraj obcy

i wracając doskonale umieli ślady za sobą zacierać, mnożąc je tak, aby nie podobna było rozeznać, w którą stronę się udali, gdy obciążeni łupem nową drogą dla większych zaborów wracali, pożarne łuny i dymy zdradziły Tatarów.

Sołomerecki na próżno usiłując ich z tej strony Dniestru dognać musiał się przeprawić niedaleko Chocima i puścić ku Budżakowi za Ordą.

Tatarzy, połączone Ordy Budżaka i Jedyssańska, zmykali ku Białogrodowi, trzymając brzegu rzeki i gęstych zarośli rozciągających nad Dniestrem. Codziennie pogoń była bliżej, ale dopędzić nie mogła uciekających żwawo.

Nareszcie niedaleko Tyhina (Benderu), wieczorem dnia wczenej wiosny, ujrzano tylne straże Tatarów, ale nie pora była stoczyć z nimi bitwę. Noc nadchodziła, deszcz lał, ziemia stepowa oślizła, koniom i ludziom więziła nogi i stąpić śmiało nie dawała. Tatarzy zdawali się znużeni i nie obracając ku pogoni padli obozem z tamtej strony miasteczka Tyhina z jeńcami razem. Jeńcy i łup jeszcze nie byli podzieleni, odzyskać ich można. Sołomerecki wysłał część swoich, aby puściwszy się stepem okrążyli nocą obozowisko i z tamtej strony od Białogrodu razem z nim nazajutrz uderzyli. Sam chciał zająć półkolem Tatarów tak, aby ich do Dniestru przyprzeć. Ale na to. siły mu nie wystarczały, więcej jednak ufając odwadze niż liczbie od zamiaru nie odstąpił, rachując na to, że Tatarowie znużeni, że ogromne trzody, kupy jeńców, wozy łupu nie dozwolą im myśleć nawet o walce. Ale się mylił. Orda uciekała dlatego tylko, aby garść pogoni za sobą wprowadzić na znany kraj, otoczyć i wyciąć. Liczba Tatarów daleko była większa, niż się spodziewano. Znając, jak oni wiele zwykle z sobą koni prowadzą i jak przez to wojska ich ogromnymi przy małej liczbie ludzi się wydają, Sołomerecki zbyt zmniejszył lik Ordy. Gdy tymczasem Budżackiej, Białogrodzkiej i Jedyssańskiej znad Kujalnika Ordy kilka tysięcy było, a część główna, która się przodem cofała, wypocząć czas miała. To, co Sołomereeki zamierzał względem Tatar, oni myśleli, przygotowali dla niego, z tą różnicą, że z większą siłą, a odesłana garstka dla zajęcia tyłu obozu tatarskiego do reszty osłabiła księcia.

Ludzie, wysłani pławniami dniestrowymi dla przybliżenia się do obozu tatarskiego i wzięcia o nich języka, nic groźnego nie zobaczyli. Obóz, leżący za Tyhinem w stronie Białogrodu na równinie stepowej blisko rzeki, chociaż ogromny, nie zdał im się groźny. Rachowali na liczbę wielką luźnych koni i większą jeszcze stąd i jeńców podolskich. Tak więc bitwa, gotująca się na ranek, zdawała wcześnie wygraną. W obozie polskim cieszono się nią noc całą, gotując o świcie na tabor uderzyć. Ale krótka była radość. Około północy dwóch czy trzech srodze rannych przybiegli oznajmując o zupełnym zniszczeniu garstki wysłanej, którą w gołym stepie otoczywszy wyrżnęli Tatarzy, tak że ledwie kilku wymknąć się potrafili. Tylko co ochłonięto z postrachu i naradzano się, co czynić miano, wahając już, czy nie lepiej by, zbyt nierównej walki unikając, cofać, gdy z wielkim krzykiem zewsząd ukazujący się Tatarzy na polskie obozowisko naskoczyli.

Dzień ledwie świtać poczynał, deszcz prószył, konie i ludzie pomęczeni byli, a co gorzej — wódz i naczelnicy wszyscy pomieszani świeżą stratą, która zupełnie szyki popsuła i z napastników zmieniła ich na broniących się już tylko napaści. Postrach stał się wielki, ale mimo to Tatarzy nie zaraz rady dali taborowi. Jakkolwiek Polacy z wieczora dopiero wczoraj nadeszli, ani się oszańcować, ani miejsca wybrać mogli dobrego, szczęście im posłużyło, że się przyparli do szczątków starego Trajanowego wału, który jako tako z jednej strony ich zasłaniał. Z drugiej były pławnie dniestrowe, którymi chyłkiem, śród zalewów znajomych, ruszyli się Tatarzy. Jakkolwiek naprędce rozbity obozik, otoczony był jednak wedle zwyczaju wozami połączonymi łańcuchy. Tatarowie, niezręczni, w kilka tysięcy często taborowi podobnemu z kilkuset ludzi rady dać nie umieli.

I tu tak się stało z początku. Skoczywszy na strzał Orda harcować poczęła dokoła, ale przed silnym ogniem za wozami ukrytych żołnierzy ustępować kilkakroć musiała. Sołomerecki zagrzewał swoich, aby się trzymali, a widząc otoczonym zewsząd myślał nad wieczór, porzuciwszy wozy, przerzynać nazad. Niektórzy radzili wpław Dniestr przebyć i uciekać. Ale ogromnie rozlane wody wiosenne myśleć nawet o tym nie dozwalały, a w razie możności niewiele by to posłużyło, gdy z drugiej strony Jedyssańska Orda, koczująca niedaleko, napaść ich zaraz w stepie mogła.

Zamknięci w obozie swoim, umacniając go, ile możności, Polacy odstrzeliwali się Tatarom, którzy ze swej strony, krążąc nieustannie wkoło, zasypywali oblężonych strzałami i posuwali się coraz bliżej, starając zapalić wozy taboru.

Położenie garstki tej było rozpaczliwe, długo trzymać się tak, choćby najodważniejsi, dla braku żywności nie mogli. Potrzeba było koniecznie przebojem pójść na zginienie lub uratować. Ratunek wszakże wielce niepewny, bo ćma Tatar napływała. Zostawiwszy obóz swój pod strażą słabszych i zwoławszy świeże posiłki z niedaleko koczujących aułów, w bałkach naddniestrowych, Orda ze wszystkich stron opasywała tabor. Wkrótce nic widać nie było dokoła, tylko tłumy dziczy z wrzaskiem, z zapalonymi oczyma hasającej po stepie. Od Dniestru nawet opasali ich Tatarzy, wielkim wiankiem ruchawym osaczając:

Na straszny ten widok garści ludzi wpadłych w zasadzkę, walczącej z tłumem kilkakroć liczniejszym, wszedł dzień wiosenny, jasny, wietrzny, pogodny. Zamknięci w obozie widzieli jak na dłoni Tatarów nadbiegających od Tyhina coraz liczniej, potrząsających łykami przygotowanymi, puszczających strzały i wywijających nożami. Na srogich twarzach dziczy malowała się piekielna radość, mieli bowiem w ręku nieprzyjaciela, który poddać się prędzej — później musiał. Niektórzy przyskakiwali pod same wozy rzucając żagwie zapalone i kłaki, ale po wczorajszej słocie wilgoć broniła od ostatniej klęski pożaru.

W tej ostateczności Polacy wznieśli się do bohaterskiej odwagi. Widząc zgubę swoją postanowili nie poddać się do ostatniego. Urządzono kolej do obrony wozów, ściśniono rzędy, wszyscy rzucili na kraje taboru. Dopuszczając napastników do siebie jak najbliżej, za każdym wystrzałem kładli trupem całe seciny Tatarów, Z piekielnym wrzaskiem i zajadłością, odzierając swych trupów, wywlekając pobite konie spod ognia, cisnęli się zapaśnicy nowi. Tymczasem w polskim obozie brzmiała jakby na urągowisko stara pieśń, nie zapomniana jeszcze.

Bogarodzicy.

Osmaleni prochem, ranni od strzał, zawalani błotem, Polacy jedni nabijali rusznice, drudzy celowali i strzelali. Nie było tam już wodzów, towarzyszów i ciurów, ale jedno wojsko, w którym biła jedna odwaga. Wszyscy się zrównali rozpaczliwym męstwem w obliczu niebezpieczeństwa.

Sołomerecki, stojąc na wozie nieco dalej, donośnym głosem kierował strzałami, niekiedy sam nabitą rusznicę zmierzał i wprawny strzelec nie chybił nigdy, rzucał się między swoich, rozstawiał, leciał gasić ogień, kazał zataczać wozy ze środka obozu w drugi rząd dokoła, biegał, zachęcał.

Im gęściej uścielała się trupem ziemia na strzał od polskiego obozu, tym zajadlejsi stawali Tatarzy. Będąc pewni, że tę garść zduszą w chwili i jednym postrachem do poddania znaglą, Białogrodzianie i Jedyssańcy pienili z gniewu na widok pobitych.

Gdy pierwsza chwila przerażenia przeszła, Polacy przeciwnie, z pogodnym czołem i pieśnią pobożną stanęli gotowi umierać. Potrzeba było widzieć, jak wesołe śmiechy odzywały się po obozie, gdy o krok świszczały nad głowami strzały tatarskie. Rannych Wynoszono natychmiast do środka taboru pod naprędce wczoraj uklejone z naddniestrowych brzostów i dębczaków szałasy, ale po opatrzeniu ran i zatamowaniu krwi silniejsi wyrywali się iść walczyć znowu. Pewni śmierci, którą przenosili nad sromotną i ciężką niewolę, ostatkiem sił chcieli walczyć, aby przynajmniej nabić dziczy jak najwięcej, W tym powszechnym zapale nie było jednego, co by się nie rozpalił Widokiem męstwa wszystkich, obojętności na śmierć i niebezpieczeństwo.

Jednym z najzuchwalszych był szlachcic znad Bohu, Klęcząc na wozie, otoczony bronią, z okiem krwią zabiegłym, z twarzą od prochu osmoloną, z rękoma zakrwawionymi, bo mu rusznica jedna przeładowana przy wystrzale się rozstrzasnęła, brał broń nabijaną ciągle przez dwóch z tyłu stojących pachołków, mierzył i strzelał. Czapka nasunięta na uszy pełna była tatarskich strzał, uwięzłych w jej futrze i wierzchu, suknia podarta także strzałami, kilka lekkich ran sączyło krew, on nic nie czuł, na nic nie uważał. Ręce mu się trzęsły, krew wrzała, policzki gorączkowym rumieńcem paliły. Głośniej od innych śpiewał Bogarodzicę.

Nagle zamieszanie jakieś w obozie uczuć się dało, strzały zrzadniały, ludzie szemrać poczynali, bojaźliwie za siebie oglądać. Tatarzy ośmieleni przypadli. Nasz szlachcic skoczył z wozu zobaczyć, co się działo, i ujrzał niedaleko Sołomereckiego rannego strzałą w oko.

Ten widok na chwilę zmieszał wszystkich, ale kilku starszych i odważniejszych poczęli wołać, zachęcać, i znowu wszyscy rzucili się do wozów. Na. czele ich był szlachcic.

— Mścijmy się za niego — zakrzyczał — do rusznic, bij psiego syna!

— Bij Tatara!

Cały dzień bezskutecznie przyskakiwali Tatarzy, zgrzytając zębami, do taboru — na próżno. Ogień nie ustawał, padali gęsto i niczego dokazać nie mogli. Naówczas biorąc się na sposób przyciągnęli pod tabor pobranych w nocy jeńców i poucinawszy im głowy poczęli nimi rzucać do obozu. Ale widok tego okrucieństwa rozsrożył jeszcze Polaków. Nad wieczorem Tatarzy Widać namyśliwszy się przestali napaści i niedaleko, otaczając garstkę obsaczoną, pokładli spoczywać, tak jednak, że ich rusznicowe strzały dosięgnąć nie mogły.

Sołomerecki i wielu innych rannych, obóz w nieporządku i zamieszaniu, znaczna część prochu i kul wyszafowana, znużenie, wszystko kazało myśleć prędko o czymś stanowczym, gdyż jutrzejszego dnia mogło i żywności, i ładunków zabraknąć.

Wszyscy zgodzili się na wycieczkę i przebój. Tatarowie nigdy się tego po całodziennej walce nie spodziewali. Polacy miarkując, w której stronie oblegający byli najsłabsi i najmniej liczni, rzucając wszystko, co obciążyć mogło w ucieczce, osiodławszy wypoczęte konie, zmierzchem zaśpiewali znowu, rozerwali tabor i w nagromadzone rzeczy swoje, które rzucić musieli, podłożywszy ogień, wypadli na śpiących prawie Tatar.

W jednej chwili zgiełk i zamieszanie stało się okropne. Cała siła Ordy wstała do koni i zaparła drogę tej garści. Polacy strzelając i tnąc przebijali się przez tłumy. Czarna chmura zasłaniała zachodnią łunę, deszcz lać począł, ziemia śliska usuwała się spod kopyt koni. Jedni padali roztratowani w mgnieniu oka, drugich stryczkami z koni chwytali Tatarzy i zsadzali wlokąc i chłostając, inni, pobici strzałami, walili się ranni; reszta skupiona ciasno, odstrzeliwując się, odcinając, parła naprzód. Za nimi obóz płonął pożarem, a reszta tłuszczy poskoczywszy ratowała z płomieni, co mogła jeszcze pochwycić, roznosząc szeroko po stepie rozżarzone głownie i szczątki pożogi.

Niewielka garść Polaków potrafiła wymknąć się Tatarom. Ścigana przez nich do Chocima prawie, unosząc z sobą Sołomereckiego, dostała przecie w Podole. Z wesołej pogoni, idącej z nadzieją odbicia jeńców, wróciła kupka rannych, zwalczona głodem, bojem, znużeniem, nie do poznania zmienionych i opłakujących straty niepowetowane najodważniejszych, największej nadziei braci.

Nasz Nadbożanin, kilką strzałami ranny, wyszedł był z innymi z obozu, ale sam dobrowolnie zostawszy się ostrzeliwać na tyle pocztu, pochwycony został przez Tatara, który nań pętle zarzucił i wpółuduszonego pod nogi swojego konia pociągnął.

Nigdy prawie Tatar nie posuwał zemsty i zajadłości do zabójstwa bezbronnego jeńca, a to dla ważnej przyczyny. Jeniec była to majętność; czy okupiony przez swoich, czy przedany do Turcji — stanowił zawsze pewną sumę. Niewolnicy niewierni, u Turków wysoko cenieni i szacowani jako niezmordowani pracownicy, z trudnością nawet za dość znaczne sumy wykupieni być mogli, przysłowie bowiem przesądne muzułmanów powiadało, że kto ma chrześcijanina niewolnikiem, ten nigdy głodu i niedostatku nie dozna. Tej to okoliczności winien był życie Nadbożanin nasz, któren wkrótce straciwszy z oczów swoich, skrępowany i przywiązany do siodła, za panem nowym do obozu za Tyhinem wlec się musiał.

Straszliwy był widok jego.

W stepie równym i mogiłami tylko gdzieniegdzie zasianym, pokrytym zieloną, wyskakującą po wiosennych deszczach trawą, zbitą kopyty Ordy, wyżłobionym kilką jarami, na lewo ku Dniestrowi, szeroko leżała Orda Białogrodzka i Jedyssańska, powracająca z łupieży podolskiej. Dymiły ogniska, nad którymi pieczono końskie schaby, gotowano zacierkę z prosianej mąki i juchę z dorżniętych szkap, mąką zatartą. Konie ogromnymi stadami pasły się dokoła, ku Dniestrowi gęsto na zielone już pływnie zbiegając. Tam i ówdzie rozsypane były wozy, napełnione wszelkiego rodzaju łupem. Na nich widać było suknie pańskie i chłopskie, bogate sprzęty, ubiory kapłańskie, połamane krzyże i kielichy kościelne, zbroje, futra, makaty, płótna.

Stada wołów, owiec, koni, leżały znużone na ziemi szukając strawy i wody, nie mając siły się podnieść. Mnóstwo ich pozdychało i ze zdętymi brzuchy, wyciągnionymi skościałymi nogi, odartą skórą, czerwieniało gołym ścierwem. Dalej leżeli, stali, siedzieli powiązane w tył mając ręce, nieszczęśliwi niewolnicy wszelkiego stanu, płci i wieku. Starcy, dzieci drobne (najmilsza zdobycz Tatarów, bo ich wychowywali w swej wierze i obyczajach), kobiety. Niektórzy nadzy prawie, inni popaleni straszliwie, inni ranni, inni obłąkani nieszczęściem i bezprzytomni.

Był to obraz straszliwy, wstrząsający. Dokoła ta dzicz upojona zdobyczą, wesoła, rozbestwiona, krwawa, we środku jeńcy płaczący i w milczeniu oczekujący najstraszniejszej chwili, podziału łupów. Starcy z wejrzeniem osłupiałym, dziewczęta z zapuchłymi od płaczu oczyma, matki rozpaczające, niemowlęta pojone mlekiem kobylim i leżące same na ziemi, po kilkadziesiąt razem; dzieci śmiejące się i skaczące, bo nie rozumiejące jeszcze, co się z nimi działo. Nad każdą kupą Tatarzyn z biczem na straży, często kobieta nawet półnaga, baranim kożuchem okryta, z rozwartymi ustami i krwawą źrenicą.

Niejedna niewolnica zapominając o sobie szukała oczyma pochwyconej dzieciny, wyrwanej córki, niejeden ojciec płakał za synem, który zmarł w drodze nie mogąc biec za koniem Tatara, padł gdzieś w stepie i został na wieki. Mężowie rozdzieleni od żon, na próżno starający się zbliżyć do nich, dzieci wyciągające z dala ręce do matek. Wśród tego obrazu siwowłosy stary ksiądz z krzyżem z dwóch kijków białych związanym na piersi, w łachmanie na zbitych i sinych plecach, klęczący i pocieszający swoich sprawiedliwością Bożą, nagrodami wiecznymi. Głos jego głuszą krzyki Tatarów, pisk dzieci, ryki bydła i gwar obozu.

Dalej, to dwa trupy blade odarte do naga, na których już siedli kruki i skubią oczy otwarte; jasne włosy dziewczyny rozwinęły się na stepowej czarnej ziemi, siwy włos rozsunął się po skroni. Nad nimi stara kobieta siedzi związana i płacze, to jej mąż, to córka.

Ale oto chwila stanowcza, w której obraz okropny jeszcze się staje straszniejszym, jeśli być może — chwila podziału jeńców, murza, dowodzący wyprawie, usiadł przed rozbitym z pilśni namiotem, wszyscy znoszą, spędzają, zwożą, co kto ma. Ludzie, bydło, rzeczy ściskają się w jedną kupę. Wydzielają część dowódcy, części pojedynczych ludzi. Orda się potem rozsypuje w step znowu. Złoto i srebro, i suknie, i konie, i bydło, i ludzi zarówno niemiłosiernie dzieli milczący, stary dowódca wyprawy. Temu ojciec, syn drugiemu, tu matka, a tam córka, tam mąż, a tam żona.

Każdy pędzi własność swoją przed sobą i na próżno jedni ku drugim wyciągają ręce, wołają, płaczą: padają pod razami śmiejących się Tatar. A matka patrzeć musi na hańbę córki dziecięcia, mąż na zesromocenie żony, ojciec na katowanie syna. Krzyki bestialskiej radości, wołania o pomoc, która przyjść nie może, jęki gwałconych, ryczenie chłostanych, mieszają się ze śpiewem Tatarów i tętentem koni, Ci modlą się, tamci mdleją i konają ze strachu, inni poszaleli z rozpaczy. Dzieci na wozach bawią się sznurkami, co je krępują, i uśmiechają do siebie. Ksiądz stary głośno, wyraźnie odmawia modlitwę. Dwa razy ręka Tatara zatuliła mu usta uderzeniem krwawym, a kapłan nie przestał.

Murza powoli podjął łuk z ziemi, kazał się ludziom odstąpić i patrząc na krzyż, który starzec tulił do piersi, wymierzył do serca. Dobroczyńca! Strzałą jedną położył go trupem.

Szczęśliwy był Nadbożanin, że nie miał nikogo swego, nikogo nawet znajomego w tym tłumie. Schwycony, skrępowany, pociągniony, poszedł obojętnie na katownię, sądząc, że ją zniesie odważnie. I zniósłby był własne cierpienie. Ale okropny widok, ale głosy wołające znanym językiem o pomoc do Boga, głosy kobiet bezsilnych, wyrywających się na próżno zwierzęcym napaściom dziczy, oszalały go prawie. Padł na ziemię zakrywając oczy, zatulając uszy, wzywając śmierci. Uczuł się chwyconym za powróz, który go krępował; stawiony przeciw murzy, odpędzony na bok, nie postrzegł nawet, komu się dostał w niewolę.

Nad wieczór dnia następnego, po dopełnionym podziale i najstraszniejszych okrucieństwach, dzicz ruszać się poczęła i rozbijać. Biczem z miejsca ruszony, Nadbożanin powstał i przytroczony do siodła poszedł za nowym panem. Z nim razem była niemłoda niewiasta, dziecko niemowlę i starzec bezsilny. Tatarzyn, który prowadził ich, doskonale rozporządził wszystkimi, kilka sztuk bydła popędził przed sobą, dwa konie luźne szły obok niego, na jednym siedziała kobieta, na drugim starzec i dziecko; wszystkie trzy szkapy obwieszone były sukniami, skórami i różnym sprzętem. Ogromny łup, zebrany w Podolu i Rusi katolickiej, dozwolił każdemu z najezdników dobrą uprowadzić zdobycz. Nadbożanin postrzegł w torbie wystający błyszczącym rogiem srebrny lichtarz z jednej strony konia, z drugiej żelazną patelnię. Starzec płakał, kobieta osłupiałym okiem patrzała, dziecko drzemało. Tatarzyn w milczeniu popędził bydło. Orda rozbiła się była i Białogrodzcy w swoją stronę, Jedyssańcy w swoją się udawali. Nadbożanin dostał się jednemu z Jedyssańców koczujących w bałkach nad Kujalnikiem za Dniestrem. Mimowolnie spojrzał w twarz swemu panu. Był to stary już człowiek, srogiej twarzy, wklęsłych małych oczu, krótkich włosów czarnych, żółtej cery, odstawionych uszu. Na nagiej jego piersi kawałek baraniej skóry, szerścią na wierzch obrócony, zszyty z przodu, marszczył się i garbił szeroko. Ręce spod niego nagie, naga szyja wystawała, część nóg także obnażonych wisiała na sakwach, którymi koń był obciążony; łuk miał i kołczan na plecach, nóż za pasem, kilka torb i dużo sznurów i łyk u łęku. Nie było wyrazu nasyconej radości, jaka błyszczała w oczach innych Tatarów, na twarzy dzikiej, chmurnej milczącego Jedyssańca. Zdawał się głęboko myśleć i machinalnie tylko dopełniać nadzoru nad zaborem swoim. Kilka razy zagadali do niego bracia mijając go, ale nic im nie odpowiedział. Zresztą uważał Nadbożanin, że drudzy dlań byli prawie z uszanowaniem, Jedyssaniec zboczywszy nad Dniestr posuwał się drogą ponad pławniami, po stromych górach, szukając zda się brodu dla przebycia rzeki. Ale wiosenne wody wezbrane, szumiące, od koryta rzeki w odnogach długich po dolinie rozlane, zdawały się zupełnie nie do przebycia. Kilka razy zastanowił się Tatarzyn i pojechał dalej. Wjechali w laski skompij, brzostów, dębów i tarniny, środkiem których wydarte wodami jary, szare skały i żółte kamienie piaskowe z wnętrzności swych pokazywały. Przebywali strumienie, małe łąki, gąszcze i nareszcie stali spocząć na wzgórzu, z którego daleki widok rozpościerał się na Dniestr, zarośla i kraj z drugiej strony rzeki. Tatarzyn w milczeniu zsiadł z konia, pospędzał biczem jeńców, puścił bydło w paszę, dobył zaraz pieczeni końskiej spod siodła i począł jeść. Niewolnicy podzielili się kawałkiem chleba, któren wynieśli z obozu, chleba na żywność dla nich zabranego umyślnie, stwardniałego, spleśniałego, czarnego i zbrukanego błotem i krwią.

Inni krążący w tej stronie Jedyssańcy poczęli się zbierać także na popas i porozpalali ognie, ale opodal od pierwszego. Tamci ustawiwszy podróżne kociołki gotowali z jaglanej mąki i sera kobylego ulubiony swój pokarm. Niewolnicy na boku, cicho płacząc, rozmawiali z sobą. Nieznajomi, w tej chwili byli wszyscy braćmi i nikt z nich nie spytał drugiego — kto był? Każdy swoją nędzę opowiadał, mówił, jak go pochwycono, lub opisywał, co za katownie wycierpiał.

Na popasie od drugich niewolników dowiedział się Nadbożanin, że Tatarzyn, któremu przypadł w niewolę, nie był Tatarem, ale Tatarką. Jeden z jeńców, rozumiejący nieco języka dziczy, słyszał rozmawiających o niej Jedyssańców, zowiących ją straszliwą czarownicą. Ciż sami opowiadali, że kobieta wyszła na wyprawę z mężem i synem, straciła obu w oblężeniu obozu polskiego, i mówili, że pewnie swoich więźniów wymyślnie przez zemstę pozabija. Żałowali oni jeńców jako straconego towaru, który by się mógł dobrze sprzedać w Białogrodzie, do Stambułu lub Adrianopola.

Dowiedziawszy się Nadbożanin, że go prowadzi kobieta, czego poznać było nie podobna, zadrżał ze wstydu i postanowił wyrwać się z jej rąk. Tatarzy popasający pozostali, kobieta smagnęła biczem swoich niewolników i popędziła ich dalej. Złość ją brała, że Dniestru przebyć nie mogła, a z gniewu biła Nadbożanina i coraz to w oczy plwała starcowi, to schyliwszy się z konia do ziemi, zagarnąwszy garść błota, rzucała nią na spokojnego i niewzruszonego niewolnika. Niekiedy zgrzytnąwszy czarnymi zęby pospieszała, bijąc konie, odwracając się coraz i spoglądając gniewliwie na Dniestr. Gdy się dobrze od innych Tatar oddalili, Nadbożanin zaczął mówić do starca.

— Uciekajmy, to kobieta!

— Nie chcę, gdziebym uciekł? — odpowiedział starzec. Tatarka zabroniła im mówić do siebie chłoszcząc obu. Szlachcic począł powoli więzy krępujące go z tylu rozrywać; mrok padał.

Rozdłubawszy węzeł i utrzymując łyko dla niepoznaki w rękach, jeniec począł zwalniać kroku jak gdyby ze znużenia, zostawać się, przypadać i jęczeć. Tatarka kłuła go nożem bez litości; ale w chwili, gdy zajadle uderzała go nim, Nadbożanin pochwycił ją za rękę, wyrwał żelazo i skoczywszy z tyłu na konia porwał ją za gardło.

Wrzasnęła straszliwie; bojąc się, aby jej krzyku dokoła snujący się nie posłyszeli Tatarowie, szlachcic ścisnął za szyję tak, że ducha wyzionęła, a zrzuciwszy trupa puścił się nazad.

Ale konie, przywykłe do Tatarki i czujące dom w przeciwnej stronie stepu, nie łatwo dały się zwrócić. Kobieta i starzec łamali ręce i płakali.

— Nieszczęście! nieszczęście — wołali — zgubił nas, muszą złapać! złapią i będą karać jak zbójców, będą myśleć, żeśmy mu pomogli.

I stary drżał bezsilnie z przestrachu.

Nadbożanin nic mu nie odpowiedział, sam po chwili namysłu spuścił się z konia, porwał sakwy z mąką z niego i uskoczył w zarośla. Ledwie miał czas przypaść w gęstwinie, gdy Tatarowie nadbiegli i pochwytali jeńców. Ale zamiast mścić się cieszyli ze śmierci kobiety, która ich część powiększała. Jeden wziął starca i dziecko, drugi kobietę, worki rozerżnęli na dwoje; a nie wiedząc, czy miała więcej jeńców i z jakiej przyczyny nagle skonała kobieta, pojechali dalej ku Białogrodowi, szukając albo brodu, albo łodzi.

Szlachcic mniemał się ocalonym, postanowił iść powoli brzegiem rzeki, zaroślami, wodą, aż na Wołoszczyznę, miarkując, ze mu mąka w 'sakwach będąca, użyta oszczędnie, wystarczyć powinna. Całą pierwszą noc drapał się gęszczami i trzciną nazad. Nade dniem głosy Tatarów zmusiły go przypaść w wodzie prawie. Ale rany niedawne, głód, znużenie, zimno przejmujące od wody poczynały działać.

Szlachcic uczuł się słabym; zawrót głowy, szum w uszach, drganie kolan — przeraziły go; bojąc się, aby gorzej nie zachorował siedząc w miejscu i poddając się osłabieniu, zwlókł się i ciągnął dalej. Coraz gorzej a gorzej się czując, ku południowi rozciągnął się na pagórku, zamknął oczy, oczekiwał śmierci. Gorączka silna odjęła mu zupełnie przytomność, dziwne mary snuły się po drgającym mózgu. Widział się na łódce na Bohu, a na wale zamkowym uśmiechającą mu Annę podającą rękę, wzywającą ku sobie, widział siebie w swej słobodzie odludnej, na progu domostwa, gdy stada koni, owiec, bydła wracają wiosennym wieczorem z paszy do domu, rozmawiającego z czeladką.

— To był sen tylko, panie! — mówił mu stary pasiecznik — wasza niewola, wasze nieszczęścia, to był sen. Łódka się na Bohu kołysze, płyńcie.

A młody chłopiec znów skakał w łódkę i płynął pod zameczek, I znowu witała go tam Anna podając rękę.

Sny ciemne i sny jasne następowały jedne po drugich, potem zamierzchło zupełnie, znikło wszystko.

Nadbożanin obudził się silnie miotany i targany, otworzył oczy, kilku Tatarów stali nad nim i wodą w twarz mu rzucając, wstrząsając nim, usiłowali ocucić. Osłabionego i trawionego gorączką wsadzili na wóz wiozący łup, przywiązali powrozem do sterczących boków ogromnej arby parą wołów ciągnionej i pojechali ku Białogrodowi powoli.

Nazajutrz oczom biednego niewolnika zabłysnął poczynający się w lewo liman dniestrowy. Na prawo był step, step na wszystkie strony, dziki, nagi, najeżony tylko kurhanami, nasiany kośćmi bydła i ludzi wpółoszarpanymi z mięsa przez dzikie ptastwo i wilków. Z dala nad limanem, ogromnym jak morze, ukazały się szare mury Białego Grodu, ściany zamku, minaret nad nim sterczący, księżyc meczetu, drzewa gdzieniegdzie osłaniające rozsypane dokoła liche domki, lepione z kamienia, pokryte trzciną.

Wieczór był pogodny, jasny, wiosenny, świat się budził do życia, powiew łagodnego wiatru zwiastował cieplejszą porę, step zieleniał, kwitnął. W milczeniu posuwała się arba ku miastu. Tatarzy jechali na zmęczonych koniach wolno i poglądali zamyślono to na liman i w. stronę morza i Krymu, to na wieże starego zamczyska. Białogród stawał się coraz wyraźniejszy, widać było baszty piętrzące się, okolny mur, najeżony zębami, skałę czarną, stanowiącą podstawę ogromnej budowy, i ulice miasta poplątane, wąskie, ostawione domostwy podobnymi do kup gruzów, przysypanych kupą słomy. Gdzieniegdzie na ciemnym niebie wschodopołudnia wił się czarny dym tatarskich ognisk. Muezzin wołał z minaretu na modlitwę.

Przebywszy część miasta rozsypaną na płaskiej przestrzeni i pochyłości stepu ku limanowi schodzącemu, złożoną z wąskich przesmyków, kamiennymi murki nad którą, tylko dachy i gdzieniegdzie zaparte wrota wystawały, wyjechali na plac przed zamkiem, obszerny, pusty. Tu rozmówiwszy się z kilku innymi, Tatarowie jedni zawrócili ku Bugasowi, tak zwanej od ujść dniestiowych części miasta, drudzy z jeńcem skierowali do zamku.

Szarobiaławe mury wrót stanęły na oczach schorzałemu więźniowi, który tracąc powoli odzyskaną przytomność począł sobie wyobrażać, że się znajduje na Bohu pod 'zameczkiem księżnej Anny, i uśmiechnął się jakby do niej. Tymczasem przebywszy sklepiony wschód ziemny, most, minąwszy na prawo łaźnię baszów Akermanu, arba wioząca szlachcica wtoczyła się w pierwszy podwórzec i zastanowiła prawie u samych wrót, naprzeciw minaretu.

Z wierzchołka galerii muezzin krzyczał piskliwie wiersze Alkoranu. Niewolriik usłyszał w jego krzyku głos Anny i, zupełnie obłąkany, odpowiedział nań pieśnią tęskną, którą zanucił leżąc na wozie.

Silne uderzenie w głowę Tatara, który wziął to za naigrawanie niewiernego, pozbawiło znów nieszczęśliwego Nadbożanina przytomności.

TOM CZWARTY

 

I

 

SŁUP MĘCZARNI I JAMA WILCZA

 

Gdy oczy otworzył, znalazł się więzień w ciemnym i zawartym miejscu, podniósł głowę i nie ujrzał nic, tylko mury wysokie, w górze przecięte kilką wąskich okien, którymi słabe światło bladej nocy wpadało. Ręka jedna go bolała, za tę rękę uczuł się przykutym łańcuchem do słupa podpierającego sklepienie wieży, na której dnie wespół z wielą innymi więźniami leżał. Dokoła chrapanie uśpionych, jęki słabych i rannych, krzyki we śnie marzących jeszcze o przebytych katuszach rozlegały się: towarzyszył im jednostajny szum wiatru i pluskanie limanowej wody o mury więzienia. Kilkudziesiąt jeńców, jak on na łańcuchy do słupa przykutych, sparci oń lub wywróceni na ziemię, wysłaną kamieniem i potrząśnioną trzciną suchą, leżało. Wszyscy tak byli znękani, tak nieszczęśliwi, że żaden z nich nie miał wejrzenia i politowania dla nowoprzybyłego towarzysza. Niedola bowiem, nędza nękają i zatwardzają człowieka; szczęście robi go czułym i miłosiernym; a choć długo przeciwnie mniemano, dziś wiemy, jak dalece to prawda. Ludzie szczęśliwi wstydzą się niejako swojego szczęścia wobec niedoli i jeśli nie z szlachetniejszych pobudek, to dlatego, aby nie patrzali na cierpienie, wesprą je; przeciwnie cierpiący, znękani, odpowiadają na skargi zawsze słowami Gwatymozina: „A jaż na różach jestem?".

Wszyscy towarzysze Nadbożanina zdawali się zupełnie zobojętnieli na nędzę swoją i cudzą. Ci, co usnąć mogli, pomimo chłodu wilgoci, zaduchy smrodliwej i ran swoich, spali ci, którym sen nie przyszedł na powieki, jęczeli z rozpaczą lub milczeli w odrętwieniu. Żaden się nie pochylił ku budzącemu z bolesnym westchnieniem jeńcowi. Towarzysz, tuż na jednym barłogu leżący, popchnął go sobą tylko i obróciwszy głowę na ramię, spojrzał obojętnie mówiąc półgłosem: „Żyje!"

— Bodajbym nie żył! — ozwał się szlachcic.

— Każdy z nas to co dzień powiada — odparł zwracając się i układając do snu niewolnik — ale cóż to pomoże?

To powiedziawszy, czy zasnął, czy udawał, że śpi. Powoli rozwidniać się zaczęło na dnie wieży i okropny widok uderzył oczy Nadbożanina. Wkoło słupa, wyciągnięci na trzcinie, leżeli, siedzieli, drżeli pokurczeni biedni brańce, przykuci jedni za nogi, drudzy za ręce, inni wpół ciała, po większej części obnażeni, odarci, poranieni okropnie, z ranami nie opatrzonymi, nie zawiązanymi, ropiącymi, gnijącymi ohydnie.

Starzec siwy konał z drugiej strony słupa, klnąc i wyrzekając,

— Żona, dzieci — wołał — swoi! Wszyscy zapomnieli, nikt nie wykupił. Żona, dzieci, przeklęci! Niech im sprawiedliwość Boża takimi męki jak moje zapłaci na drugim świecie. Dzieci! nie mam dzieci! nie mam dzieci! przeklęci. Pięć razy posyłałem o wykup. — I coraz ciszej wyrzekając ostygł i skośniał.

Obok leżący tylko głowy podnosili i znowu na trzcinę upadli Średnich lat, z czarną długą brodą, mężczyzna sparł się na łokciu, popatrzał i śmiejąc się dorzucił:

— Patrzcie! do śmierci rachował na żonę i dzieci! — Potem gorzko westchnąwszy poruszył głową w dłoniach.

Za umierającym, obok niego, leżeli chorzy, zarażający jedni drugich ranami, których zgnilizna powietrze napełniała, a towarzysze, przykuci łańcuchem, odsunąć się nawet nie mogli od nich. Jeszcze dalej leżał trup, wpół od robactwa stoczony, z którego łańcuch opadł, a nie wyniesiono go stamtąd. Stosy brudów wałem otaczały słup nieszczęsny, słup męczarni, jak go zwano, O! była to straszliwa męczarnia, której opisać nawet nie podobna. To pobratymstwo choroby i zdrowia, śmierci i życia, zgnilizny i gnojów z młodością, u jednego słupa, wkoło którego na długość tylko łańcucha wlec się mogli jeńcy. Raz w dzień jak psom rzucona strawa nędzna, zeschły suchar, woda wpółsłona limanu, nieprzywykłym szkodliwa, a do oddychania powietrze zgniłe, nie irzewiane świeżym powiewem nawet, wilgotne, zatęchłe.

Dnie długie, bez pracy żadnej, na trzcinie, w zgniliźnie, dłuższe jeszcze nocy czarne, a znikąd słowa pociechy, a nigdy słowa nadziei. Bo w XVI wieku rzadko i to tylko najznakomitszych z niewoli wykupywano. Na jednych składała się Rzplita, drugich okupywali krewni, ale trudności w wyszukaniu jeńców, w dostaniu się na Tatarszczyznę wszystkich zresztą odstręczały. Rzadki był bardzo przykład ucieczki z niewoli.

Jeńcy, zabrani przez Tatarów, szli potem na sprzedaż do Turcji, na galery sułtańskie, lub w nadziei okupu gnili w białogrodzkich wieżach.

Ciężkie i straszne to było życie, prawdziwy czyściec ziemski, piekło doczesne. Każdy wzdychał do śmierci, możniejszych i dostojniejszych tylko trzymano w innych częściach zamku, nieco lepiej żywiąc i obchodząc się z nimi; co się tycze innych, tych przykuwano, karmiono, jak psy chłostano, gdy się zbytecznie miotali, lub zabijano nawet okrutnie.

Wszyscy prawie towarzysze u słupa męczarni byli szlachtą podolską i wołyńską, zabraną już na wojnie, już w wyprawach Ordy; jedni dawniej, drudzy świeżo przykuci. Wychudli, zżółkli, różnili się tylko tym, że niedawno przybyli mieli nadzieję Jakąś zawsze, starsi nieszczęściem już żadnej, A srogiego ich losu nie słodziła nawet braterska litość i pomoc wzajemna. Każdy się rwał na swoim łańcuchu i jęczał za siebie nie patrząc na drugich.

W długie dnie, jeśli który mówić, opowiadać zaczął, płakać nad swoją dolą, to drudzy go zagłuszali brzękiem łańcuchów i zmuszali milczeć, bo cudze nieszczęście przypominało im straty, których gwałtem chcieli zapomnieć. Zewnątrz, czy zamek wrzał gotującą się wojną, czy milczał odpoczynkiem, nic nad plusk wody o ściany wieżycy nie' dochodziło do uszu zamknionych. A gdy nowy towarzysz kładł się na miejscu nie dogniłego trupa w barłóg niewoli, nikt go nawet nie spytał o wieści ze swojego świata, o którym wiedzieć nie chciał nie spodziewając się go już zobaczyć.

Nieco lżejszy był los tych niewolników, których agą turecki, dowodzący w Białogrodzie, do własnych posług używał, ale takich było kilku tylko szczęśliwych i choć ich okładano razami za najlżejszą, często wymyśloną, winę, nie skarżyli się, bo przynajmniej oddychali powietrzem wolnym i choć w łańcuchach, poruszali się, twarze ludzkie, niebo nad głowami, świat Boży widzieli. Użyci wewnątrz zamku, nosili wodę ze źródła nad limanem, w stronie południowej położonego, łamali kamień niedaleko miasta na nowe budowy, palili w łaźni u wejścia zamku znajdującej się itp.

Nadbożanin wyszedłszy z ran swych i niemocy, jako jeden z najmłodszych i najsilniejszych, wybrany został w miejscu zmarłego woziwody i okuty w kajdany jeszcze od krwi jego pordzewiałe. Los ten tak ciężki wydał mu się szczęściem! Zobaczył znowu świat, mógł chodzić, mógł być sam jeden choć chwilę. Na noc tylko zapierano ich kilkunastu razem w loch ciągnący się pod wałem zamkowym i wychodzący kraciastym oknem na liman z dwóch stron, na którego przeciwnym brzegu, o półtorej mili odległym, bielała mizerna wioszczyna Chadżi-Dere.

Ruch podwórców zamkowych, widok wojsk, dworu, lepsza trochę strawa i nadzieja ucieczki — odżywiły jeńca. Całe noce bezsenne on i towarzysze jego naradzali się tylko, jak uciekać i dokąd? Dokoła ziemia tatarska, klinem do morza przytykająca, z jednej strony liman i Dniestr, a za nimi step, zowiący się jeszcze polskim za Zygmunta I, ale za syna jego już powolnie przez Tatar na koczowiska zajęty i owładany. W te stronę ucieczka była najłatwiejsza, a jednak z tysiącem trudności i niebezpieczeństw połączona. Bo przypuściwszy, że półtorej mili limanu przebyli więźniowie, z drugiej strony nagim stepem, zasianym Tatarami, przedzierać się było potrzeba ku Uzu, to jest Dnieprowi, do Kozaków i stanic polskich, nad granicami będących. Step ten wprawdzie gęstymi był przecięty jarami (bałki), ale w jarach koczowali Tatarzy .Jedyssańscy, a ponad brzegiem morskim stały wioski tureckie i twierdze. Pomimo tylu trudności, jeńcy marzyli tylko o swobodzie, która, jakkolwiek ucieczką do uzyskania ciężka, nie była jednak bezprzykładną, Ale naprzód jak przebyć liman? Na łódce, skądże jej dostać? Dniem każda łódka postrzeżona być może od Białogrodu do Chadżi-Dere, a nocą obłąkać się łatwo, wpędzić na tamy piasku lub wiatrem odegnanym być ku Bugazom (gardłom) Dniestru, ku morzu.

Cała wiosna, lato, jesień, na pracy ciężkiej i nocnych o swobodzie rozmowach ubiegały. Gdy księżyc świecił, zamknięci na noc w lochu, cisnęli się wszyscy do kraciastego okna, patrzeć na liman, na brzeg drugi, co się zwał, choć już nie był w rzeczy, polskim. Nadeszła zima, zima ciężka, morze na kilkanaście staj od brzegów zamarzło, ściął się i liman dniestrowy. Tym sposobem ucieczka była w połowie ułatwiona. Podobieństwo wymknienia się rozżarzyło niewolników: jedni z gwoździ poznajdowanych i kawałków żelastwa usiłowali porobić narzędzia do rozbicia kajdan, drudzy zbierali ukradkiem żywności i chowali w lochu, gdzie ich na noc zamykano, inni łachmany odzienia i skór baranich dla zasłonienia się od chłodu gotowali. Krata wychodzącego na liman okna była gruba, gęsta, ale jak najpospoliciej w budowach tureckich drewniana i od dawna przez zamykanych tu nadruszona tak, że jednym stuknięciem ręki wybić ją było można.

Nie zastanawiając się nad tym, co wyniknąć może, wszyscy pięciu zamknięci w lochu umówili się następnej nocy uciekać, Księżyca nie było, śnieg tylko, który poprószył ziemię, nieco światła dawał, niebo chmurne, zamieć grożąca,

Wcześnie dosyć, aby mieć czas w ciągu nocy przebyć liman, dostać się na drugi brzeg i ukryć gdzie w jamę lub wybitej dla dostawania kamienia górze, wybrali się z drżeniem i biciem serca biedni jeńcy. Krata została wyłamaną, a ledwie padła tocząc się z hałasem po skale, gdy każdy chcąc być pierwszym na swobodzie rzucili się w otwór.

Łańcuchy jedni drugim porozbijali kamieniami, nie bez kalectwa i ran. Ale czym tam rana i ból, gdzie chodzi o oswobodzenie się z takiej niewoli?

Zaledwie wybrawszy się na lód i ubiegłszy kilka kroków od twierdzy, której ciemne mury groźnie sterczały nad głowami zbiegów, postrzegli wszyscy, że ciężej będzie przebyć liman, niż się zdało. Śnieg suchy na lód upadłszy, pozwiewany w kupy, gdzieniegdzie leżał tak grubo, że po pas brnąć w nim trzeba było, gdzieniegdzie zmieciony i spod jego szklistej śliskości jak szyba wyciągały się zmarzłe wody dniestrowe.

Tu i ówdzie, jak się to często trafia na limanie, lód skutkiem mrozów i zmian powietrza popękał i między dwoma krajami jego, na sążni dwa lub trzy czerniały otwory, w których woda szumiała. Te rozpadliny albo bardzo daleko i z wielkim nakładem drogi obchodzić było potrzeba, albo przeskakiwać. Zapędziwszy się z samego początku dwóch utonęło. Reszta — reszta ostrożniej, ale szła naprzód zawsze, to skacząc, to obiegając wodę, to brnąc zaspami śniegu, to ślizgając się na lodach obnażonych. Ale trzej zbiegli wkrótce poczęli ustawać i sporzyć o kierunek drogi: jedni chcieli iść w lewo ku Chadżi-Dere, drudzy w prawo nad morze. Wtem zerwała się zawierucha śniegowa i do reszty obłąkała uciekających. Dwaj upadli znużeni na pół limanu i Nadbożanin sam tylko pozostał. Nie było czasu litować się, namawiać, trzeba było śpieszyć; rzucając ich więc i krzyknąwszy tylko, aby w razie schwytania nazajutrz powiedzieli, że utonął, puścił się lodami kierując tak, aby wiatr mieć w prawo zawsze, i rachując, że powinien minąć wioskę turecką, a wyjść między morzem a nią na stały ląd. Już miało świtać, gdy po niesłychanych trudach i znużony tak, że ledwie się wlókł, szlachcic nasz stanął na ziemi. Ale , nie czas spoczywać, trzeba było wprzód miejsce znaleźć bezpieczne.

Bliskość wioski dawała mu nadzieję odkrycia gdzie łomów kamienia dla przesiedzenia dnia; jakoż pod wzgórzem na północ, to jest tyłem do morza a otworem do lądu obróconym, wyszukał pieczary zasypanej na pół śniegiem. Świeże tylko zwierzęce po niej ślady i kilka kropel krwi zdradzały przejście wilka. Ale zwierza nie lękał się tyle Nadbożanin, co Tatara.

Właśnie schwyciwszy na stepie koło stożysk w koszarach owcę, wilczyca wciągnęła ją była w jamę swoją, gdy podniósłszy kamień u wejścia szlachcic wpadł tuż za nią. Dwoje tylko oczu błyszczących w ciemności zobaczył, a kierując się nimi tak silnie ciął kamieniem w głowę zwierzę, że ledwie czas mając schwycić go za nogę i zapuścić zęby w ciało upadło wpółmartwe. Lękając się, aby jego krzyku nie posłyszano, zbieg nie pisnął nawet, starał się w milczeniu ścisnąwszy zęby rozerwać wilczą paszczękę, która się ścięła w skonaniu na jego nodze. Walcząc z bólem i dobywając sił ostatka dokazał tego nareszcie, padł i spoczął. Krew lała mu się z nogi strumieniem, ale w jego położeniu mało go to obchodziło! Tyle już cierpiał i bez lego! Wytchnąwszy z zaziajania, obwinąwszy nogę, zaszywszy się w najgłębszy kąt pieczary, pełnej kości, pierza i podartej skóry zwierząt, Nadbożanin ujrzał obok siebie wilczycy ścierwo i zduszoną owcę. Była to dobra zdobycz. Począł obie skóry zdzierać, aby się nimi odziać, a urwawszy zębami mięsa zaduszonej owieczki zjadł chciwie, napił się śniegu, a chwilę jeszcze powalczywszy ze snem zmrużył powieki i w tej chwili, w której każdy inny człowiek byłby marzył

o pogoni, o niewoli, biedny zbieg śnić począł snem swoim zwyczajnym, płynął po Bohu z piosenką. Anna stała na wałach zamkowych i witała go uśmiechem, i mówiła mu:

— To było marzenie, chodź ze mną.

A potem szli przez bogate komnaty, ręka w rękę, oko w oku,

i wybiegli na ogród, z którego ukazywał on jej słobodę swoją w gaju, ona mu rzekę zakręcającą się w dolinie, gdzie go pierwszy raz ujrzała.-

Dwoje świecących oczów zapałały nad głową śpiącego, on się przebudził. To był wilk, który poczuł krew w jamie i zastawszy człowieka najeżył się, nasrożył, dumając jeszcze, czy nań się rzucić, czy uciekać. Grzbiet bestii cały nastawił się włosem, wygiął, oczy na wierzch wyszły, język wywieszony, zęby białe spod sinej wargi świeciły. Nadbożanin ledwie miał czas porwać się na nogi, gdy płowy napastnik już go pochwycił. Walka w tej ciasnej jamie, w której o ostre zewsząd kamienie się tłukli co chwila, tarzając po odartych ścierwach wilczycy i owcy, i po wyschłych kościach, walka była okropna i zajadła. Nareszcie schwyciwszy wilka za gardło, pomimo szamotania jego, zdusił Nadbożanin i sam upadł nań wysilony do ostatka. Więcej potłuczony i podrapany niż ranny, dzięki skórom, którymi się świeżo okrył, po godzinnym spoczynku jął się do odarcia wilka. Dzień był wielki, mróz silny, światło dniowe wpadało do jamy, przerażające, straszne, bo co chwila zdradzić mogące. Chadżi-Dere, wieś turecka, której w początku nie postrzegł zbiegły, była tak blisko, że głosy mieszkańców dochodziły ukrytego, ryk bydła i beczenie owiec słychać było. Dzień wydał mu się śmiertelnie długi, a zasnąć już nie potrafił, chociaż teraz mógł być bezpieczniejszym od wilków stępowych, gdy się sąsiednia wioska rozbudzać zaczęła,

Nad wieczorem wzdrygnął się szlachcic słysząc zbliżające coraz wyraźniejsze a wyraźniejsze głosy ludzkie i szczekanie psa. Głosy to były dziecięce, swawolne, wesołe. Zastanowiły się niedaleko od pieczary i żywo, tłumne, dochodziły wyraźnie uszu ukrytego zbiega. Pies zawył, on usłyszał tupanie blisko, potem ujrzał łeb psa i oczy iskrzące w otworze.

Pomimo nawoływań dzieci, pies uporczywie szczekał na wilcze ścierwo i na człowieka, którego napadł, aż zwabił swawolących do siebie.

Śmielszy, starszy Tatarzyn, lat około dziewięciu, wpółnagi pomimo mrozu, kawałkiem kożucha tylko osłoniony, zajrzał, krzyknął i począł wołać towarzyszów. Było ich tyle, że choć dzieciom, obronić się słaby nie mógł, a przy tym posiłkujący im pies i bliskość osady tureckiej wszelką wymknienia się mu odbierała nadzieję. Wnet dzieci otoczyły pieczarę szczując psem nieszczęśliwego, wołając nań, rzucając kamieniami do jamy. Jeden z nich pobiegł do wioski po starszych. W rozpaczy, obsadzony tak niespodzianie, zbieg chciał się przebijać, uciekać, ale sił nie miał, podniósł się, nogi mu zadrżały, padł na kamienie. W mgnieniu oka ludzie ze wsi z biczami, z kijami, z powrozami nadbiegli, wyciągnęli go i popędzili wśród radosnych odgłosów dzieci do Chadżi-Dere.

Nazajutrz sprzedany przez Turka (do którego pies należał, a raczej na którego podwórzu kości ogryzał), przytroczony do tatarskiego konia, szlachcic szedł stepem ku kujalnickiej bałce, gdzie był auł, mieszkanie jego nowego pana.

W rozdole szerokim i ciągnącym się ku morzu, środkiem którego płynął strumień wąziutki, zakończony ku południowi limanem, stała wioska tatarska.

Opodal od siebie były namioty z pilści, okrągłe, różnej wielkości, szare, tak urządzone, że na wóz włożone i przeniesione z miejsca na miejsce być mogły. U góry klapa na sznurku podnosząca się wypuszczała dym ogniska, kilka słupów w ziemię wbitych budowę tę utrzymywały. Wewnątrz ubogo. Wiadro z wodą z jednej strony drzwi, wiadro z mlekiem kobylim fermentującym z drugiej, środkiem ognisko z kazanem na żerdziach zawieszonym, dokoła siedzenie, trochę broni, kożuchy, worki z mąką, worki z serem, sznury i łyka, ot wszystko; kobiety, chociaż u Tatarów, jak u innych wschodnich pochodzenia ludów, były prawie niewolnicami, tu jednak więcej daleko miały swobody niż u Turków. Wchodziły i wychodziły swobodne, bez zasłon, mieszały się do mężczyzn, niekiedy szły na wojnę nawet. Nadbożanin u nowego pana nieco łagodniej utrzymywany, karmiony tąż strawą, co panowie i konie (mąką jaglaną), obracał żarna, nosił wodę i dopełniał innych cięższych posług domowych. Właściciel czekał tylko pory i zręczności do zbycia go.

To była dopiero pierwsza połowa życia niewoli Nadbożanina, który wkrótce potem sprzedany do Stambułu dziesięć lat spędził na galerach sułtańskich, razem z wielą innymi współbraćmi.

Jednostajnie płynęło życie niewolnika, przykutego do ławki, robiącego wiosłem do zdechu, póki pletnia nadzorcy ostatka sił z wycieńczonego nie wyparła. Nazajutrz toż samo, toż samo zawsze.

Jednym z wypadków ważniejszych życia Nadbożanina było przykucie do jednej ławy obok pochwyconego duchownego, z Polski rodem, który zabrany przez zbójców morskich, sprzedany; w Stambule, popadł na galerę, chociaż sił nie miał po temu.

Ksiądz ten zesłany był od Boga, aby umysły ponękanych podniósł, aby ich ożywił nadzieją wyższą i od dawna odrętwiałych do religijnego życia pociechami wiary ku niej nawrócił. Sam pracując z innymi, zamiast jęczeć na rany i pracę, ksiądz Marek cały się wylał na osłodzenie losu współbraciom. Z kolei wymowny, natchniony, pełen uczucia, potem wesół i spokojny, zapałem swym i pogodą duszy podniósł upadłych i zbolałych. Niewolnik, zdawał się nie czuć swej niewoli, tak mocno wierzył w życie drugie, w nagrody za grobem i wlewał to zaufanie w towarzyszów Schorzały, bliski śmierci, dzielił czas wytchnienia na modlitwę i nauki obronione.

Jednej nocy księżycowej, pięknej i cichej, galera płynęła po morzu Marmora, gdy Marek upadł na wiosło swoje i z złożonymi rękoma wołać począł:

— W ręce twoje, Panie.

Nadzorca spał, najbliższy księdza, nasz szlachcic, rzucił się ku niemu, on konał. Piękna to była śmierć! Tak spokojna, tak zaufana w przebudzenie wesołe, tak nie płacząca świata i oderwana od niego! Z dolin wiatr przynosił woń rozkwitłych jaśminów, tamarysów i akacyj, morze było ciche, fale fosforycznymi blaski frygały, galera płynęła powoli, w dali Stambuł bielał na szafirze niebios wysmukłymi minarety swych meczetów i długimi mury sułtańskiego seraju, na których ciemniały rozsypane drzewa; dalej czarne cyprysy cmentarzy wśród grobowców białych szumiały smutnie. Cicho było, on konał i modlił się.

A obejrzawszy dokoła rzekł słabym do towarzysza głosem:

— Bracie, zachowałem przy sobie papiery, skrypta ważne dla jednej rodziny, umieram, ciało moje wrzucą w morze, weź je, przechowaj, może kiedy szczęśliwszy powrócisz do kraju, oddaj je, komu służą, może inny...

Nie dokończył ks. Marek i skonał. Tak Nadbożanin odziedziczył po nim zwitek papierów, który starannie zachował.

A długie, długie były lata niewoli, postarzał w nich, siły stracił, zgiął się, jednak często zwracając ku rodzinnej stronie wzdychał jeszcze za ojczyzną i śnił, że płynął po Bohu pod wał zamczyska, na którym stała Anna. Pamięć tej chwili życia nie zgasła w nim do ostatka.

 

II

 

POWRÓT DO RODZINY

 

Mamyż opisywać rozciągle utrapione dni niewoli, które lat kilkanaście życia zabrały człowiekowi, co miał odwagę cierpienia bez jęku, a nie potrafił pojąć, by chrześcijanin odjął sobie życie dobrowolnie i tak podle z placu boju uciekał? Nie, nie, dosyć i tak czarnych nici w tej plecionce naszej, dosyć; a dla tych, co celu obrazów nie dojrzą, pewnie nawet zanadto.

Znękany pracą i prędko łamiącą najpotężniejsze siły młodości niewolą, nasz Nadbożanin myślał już, że mu przeznaczono skończyć życie na obcej ziemi. Jak innym i jemu nareszcie przyszło to rozpaczliwe przekonanie niemożności ucieczki i wykupu — nieprędko, po wyczerpaniu wszystkich oszukujących nadziei.

Wtem z galery puszczony, sprzedany, dostał się do Adrianopolu naprzód, potem znowu na Budżak z wysłanym tam na dowództwo do Białogrodu seraskierem. Nie było już ludzi, co by pamiętali dawną jego ucieczkę do Chadżi-Dere, nie strzeżono go nawet pilniej nad innych, nie podejrzewając o myśl oswobodzenia, zwłaszcza że seraskier lekką mu wyznaczył pracę i łagodnie z nim obchodzić się kazał myśląc, że litościwie traktowany łatwo się. da zbisurmanić.

W nim na widok miejsc bliższych już ojczyzny, zda się o krok tylko od niej odległych, żywo zabiło serce. Niepomyślna ucieczka pierwsza nie zraziła go, zapragnął spróbować drugi raz, co raz już nie udało mu się. Ale teraz lepiej osnuł swój plan i głębiej nad nim pomyślał, nie chciał wspólników, bo obawiał się zdrajców, ufając, że sam sobie wystarczy.

Niepodobieństwo zbieżenia inaczej za liman, i przebycia go inaczej jak po lodach, wstrzymało go do zimy. Dostał sobie strój tatarski, umiał języka tyle, że mógł ujść za Dżambułata, twarz, ogorzała i zmieniona, nie wzbudzała podejrzenia. O konia nie trudno mu było. Tymczasem na pogranicze do Bałty wysyłano agę, mającego tam leżeć na nieustannej straży od Polski. Dziwnym trafem niewolnik seraskiera dostał się w podarku jednemu adze. To go zbliżyło jeszcze do ojczyzny, którą prawie z nowej siedziby mógł widzieć, mógł jej powietrzem oddychać. Nie wzbudzał podejrzenia wcale, bo powiadał zawsze, że jest z dalekiego kraju, i na oko zdawał się godzić z swym losem.

Gdy przebywszy step pusty, aułami tylko Tatarów Jedyssańców po bałkach koczujących przecięty, stanęli nad Kodymą. Nadbożanin ujrzał swoje rodzone Podole i zadrżał. „Zginąć lub wrócić do kraju — rzekł w duchu — zginąć lub tam się dostać!"

Bałta naówczas była mizerną turecką wioszczyną, z tej strony Kodymy pod stopami gór rozciągnioną. Z przeciwnej nie było jeszcze żadnej osady i puste tylko, gdzieniegdzie lasami obrosłe, wznosiły się wzgórza zielone. Znacznie później dopiero na pograniczu tym powstało miasteczko przeciw tureckiego zbudowane; Ale wówczas sami Turcy i Tatarzy zajmowali Bałtą, kilkanaście zniszczonych chałup w dolinie nad Kodymą. Kilka ośmioskrzydłowych wiatraków (zwyczajnych w Turcji), jeden lichy gliną wylepiony minarecik i meczet słomą poszyty, dom agi nieco porządniejszy, mizerny bazar — składały całe miasteczko a raczej osadę. Było to tylko stanowisko straży, zarówno dla bezpieczeństwa od Polski, jak dla utrzymania Tatarów na wodzy urządzonej Turcy bowiem w Budżaku Tyhin i Akerman, w Uzu Oczaków i twierdzę Chadżi-Bejską trzymali; w Krymie zamki swoim wojskiem i dowódcami obsadzali. Tym sposobem zapewnili sobie władzę nad Tatarami i ciągłą na nich baczność mieć mogli.

Ujrzawszy się na pograniczu Podola, wąską tylko rzeczką oddzielonym od kraju swego, Nadbożanin uczuł takie wezbranie gwałtownego pragnienia swobody, że długo wytrzymać i rozważnie do ucieczki przygotować się nie mógł. Nie jadł, nie spał dnie całe; gdy nie miał wyznaczonego zatrudnienia, siedział pod górą patrząc na polską stronę. A jednak, gdy już się do ucieczki zabierał, pokazało się tysiąc nieprzewidzianych trudności. W nocy pilnowano go, w dzień nie podobna się było wyrwać; aga, sroższy od seraskiera, lubił swoich niewolników katować i ciągle znęcać się nad nimi, ciągle ich mieć pod ręką. Rozpacz zaczynała przejmować wygnańca. Jednej nocy, wpółnagi, bez przygotowania, postrzegłszy możność wymknięcia się, wyłamał drewnianą kratę okna, przelazł mur podwórza, rzucił się w rzekę i puścił pędem w stronę rodzinną. Biegł, dopóki mu sił stało, polami, lasy, rozdołami, bez spoczynku; ciągle się obawiał pogoni, ciągle ją słyszał za sobą; a pierwszą wieś, którą zobaczył, pierwszy krzyż cerkwi, dojrzany w jarze, powitał padając na twarz, bijąc czołem, płacząc jak dziecko.

Był na swojej ziemi! swobodny!

Piękne Podole! ale dla tego, kto po kilkunastu leciach wygnania, niewoli, złamany, zgięty powraca do kraju, w którym się urodził, jakże jeszcze stokroć piękniejsze! Jak żywo szlachcicowi przypomniało się wszystko ubiegłe. Pierwszy sen na ziemi swojej ukazał mu znowu łódkę na Bohu, Annę na wałach zamku. Lecz gdzie ta nieodzyskana przeszłość!

Nie u wszystkich wiarę i politowanie znalazł zbieg. Jedni głowami kiwali słysząc jego opowiadanie o ucieczce z tureckiej osady, drudzy dość obojętnie przyjmowali ten wypadek; nikt mu

o dawnych znajomych nic powiedzieć nie potrafił.

Odziany przez litościwą starą wdowę, zaopatrzony trochę na drogę, pospieszył przez Nesterwar, gdzie naówczas licha mieścina pod skrzydłem zameczku obronnego wyciągała się, ku Bracławiu

i Winnicy. Kto teraz widział Podole, żyzne, kwitnące sadami, złotymi łany okryte, zasiane wsiami, co się w stawach błyszczących przeglądają, nie może mieć wyobrażenia kraju w owych czasach, gdy sąsiedztwo tatarskie wystawiało go na ciągłe pożogi i wyludnienia. Lepianki wpół do ziemi przytulone, stojące między opalonymi słupy starych popalonych domostw, ogorzałe drzewa, gdzieniegdzie kawał pola wydarty i zasiany, bez nadziei zbioru, wsie rzadkie, zameczki po wzgórzach nad wodą, a to wszystko lasami i zaroślami poprzecinane — taki był obraz pięknego Podola.

Kiedy od stepu wzniosły się chmary ptastwa, powiał wicher tumanami dymów, kiedy spodziewano się Tatar w gości, naówczas cała ludność cisnęła się do zamków, w lasy i pieczary. Ale często i te ich nie potrafiły obronić od napastnika. Często ryk bydła, dym ogniska wydawał tajemne schronienie ludu, który napadniony niespodzianie w lesie, dymami wypędzony z pieczar, ginął na miejscu lub szedł w niewolę. Zamki tylko ostawały się zwykle, bo zamki rzadko napastowali Tatarzy, nie mając do tego ani czasu, ani ochoty walczyć.

Nadbożanin znalazł Podole swoje pięknym, mimo śladów opustoszenia niedawnego, mimo pustych rozłogów szeroko się ciągnących i tej woni pustyni i pożaru, która długo cięży nad zwojowanym krajem. Ale idąc do swoich z sercem przepełnionym uczuciami, z pragnieniem znalezienia braci, okrutnie się zawiódł. Gdzie się spodziewał niejako rodzinę powitać, zastał tylko obojętnych ludzi, co na niego z ciekawością lub nieufnością patrzali.

Sam obcy między swymi, nigdzie ręki przyjacielskiej, nigdzie politowania, nigdzie radości.

Od dworu do dworu, od wioski do wioski wlokąc się, szlachcic o kiju przeszedł okolice Tulczyna, zobaczył stary Bracław i zapłakał nad Bohem, który mu przypomniał młodość.

Boh płynął jak dawniej, wioska kwitła nad nim, ludzie tylko się zmienili, zdrętwieli. Na próżno rozpytywał o Annę, o swoją słobodę, nikt mu nic powiedzieć o nich nie umiał, poszedł dalej. Biło a biło mu serce, gdy ujrzał na pagórku nad Bohem białe mury grodu, któren znał tak dobrze. Był ranek, dzwony na ranne nabożeństwo wołały, gdy wychodząc z zarośli stanął przeciw promu, wiodącego Bohem do Winnicy. Tu bardziej jeszcze wzruszony niż kiedykolwiek wszedł w miasto, a otwarty znalazłszy kościół powlókł się do niego i  upadł na kolana w kruchcie. Patrzał na przechodzących i jednej znajomej twarzy! nikogo. Poglądano nań z podziwieniem zimnym, z ciekawością obojętną. Prawie bezprzytomny z wychodzącymi z kościoła się wytoczył, stanął, obejrzał, przypomniał znajomego i rozpytawszy o jego mieszkanie, poszedł. Nie było w domu.

Drugi przyjął go, wysłuchał, płakał nawet; ale widząc tak obdartym, tak biednym, prędko uszedł lękając się, aby nie wymagał pomocy. Coraz bardziej zrozpaczony, nie ociągając się już dłużej w mieście, brzegiem Bohu poszedł do swojej słobody; sto razy zastanawiał się w znajomych a tak mało zmienionych miejscach.

Nareszcie ujrzał zameczek i usiadł na ziemi, bo nie miał odwagi pytać, zbliżyć się; tak żywo teraz niepowrotną przypomniała mu się przeszłość. Po długiej walce z sobą stanął u wrót jego.

Nic a nic się tu nie zmieniło, tylko drzewa trochę podrosły, tylko mury się porysowały, tylko chmiele gęściej okrywały palisady, trawa bujniejsza rosła na wałach. Zdaje się wczoraj dopiero stąd wyszedł.

Ale zameczek stał pusty, załoga w nim nieliczna. Spytał o księżnę, nikt mu o niej powiedzieć nie umiał: jedni utrzymywali, że była na Rusi, drudzy, że w Krakowie, a mówili o niej z pewną jakąś niespokojnością, wahaniem. Poszedł spojrzeć na wały, na wiśniowe drzewa, wyglądające ku rzece, gdzie stawała Anna, a potem z sercem rozdartym puścić się ku swojej słobodzie.

Któż nie wie, jak łatwo, jak mocno serce się przywiązuje do kawałka ziemi, któren człowiek nazywał swoim? Cóż dopiero, gdy po długim oddaleniu, po przebytych nieszczęściach, znowu się do niego dostanie. W gaju nie opodal od Bohu, na pagórku, stała słobódka szlachcica. I tu żadnej, żadnej zmiany! Postrzegł wśród gęstych drzew za dąbrową swój domek biały, z słomianym dachem, z otaczającą go pasieką, z przytykającym doń ogrodem.

Wszystko jak dawniej, jakby od wczora dopiero rzucone.

Przez otwarte na pole wieśnice, u których siedziała mała dziewczynka, wszedł w dziedziniec. Któż nie pamięta w Homerowych śpiewach tego cudnego miejsca, gdy Ulisses, nie poznany od wszystkich, przez wszystkich zaparty, od psa tylko starego za pana uznany zostaje, od starego psa, konającego na śmietniku, O! często wierny stary pies zawstydza ludzi pamięcią i wdzięcznością. Ale tu i psa nie było, co by poznał dawnego pana.

Brzuchaty szlachcic, w białym kitlu płóciennym, w kapeluszu słomianym, siedział na ławce w ganku, psy rzuciły się na podróżnego, odwołano je. On płakał i płacząc usiadł na wschodach, na próżno oczy zwracał na przechodzących, na gromadzących się wkoło, nikogo znajomego.

— Jak to? więc — rzekł w rozpaczy — nikogo! nikogo, co by mnie poznał! nikogo, co by powitał pana?

— Pana! hę? — zawołał szlachcic wstając — jak to pana? hę? albo co?

— Piętnaście lat temu — ozwał się przybyły — poszliśmy na Tatary z księciem Sołomereckim, ciężką przebyłem u niewiernych niewolę! A za powrotem nawet jednej twarzy znajomej, jednej ręki przyjaznej, co by moją dłoń uścisnęła.

— Byłbyś więc Waćpan? — spytał szlachcic.

— Nie pamiętacie Czuryły? — rzekł do otaczających oswobodzony.

Wieśniacy i słudzy popatrzali się na siebie, poszeptali, pokiwali głowami.

— Piętnaście lat! to kawałek czasu.

— Nie ma więc nikogo?

— Już to po trochu wszyscy przypominamy, ale poznać...

— To nie on — rzekł ktoś z tłumu.

— Trzeba Marty zawołać.

A Marta była dawniej gospodynią w słobodzie, ale teraz tak zestarzała, oślepła, że się z chaty swoich wnuków już nie wywlokła.

Szlachcic ruszał ramiony stojąc w ganku, widocznie niespokojny; nadeszła żona jego, dwoje małych dzieci, dworscy. Otoczyli wszyscy biedaka, różnie się dziwując i wątpiąc o prawdzie jego opowiadania.

— A mój brat — spytał Czuryło.

— A! brat! to to brat, pan Wencesław!

— Brat mój, co się z nim stało?

— A umarł — odrzekł spokojnie szlachcic — i właśnie po nim okupiłem ten kawałek ziemi.

Czuryło zamyślił się gorzko.

— I jeśli myślicie procesować — dodał łykając niespokojnie ślinę nowy dziedzic.

— O! bądźcie o to spokojni — odparł Czuryło — nie mam ani woli, ani sposobu do tego. Chciałem tylko zobaczyć słobodę moją i pójdę dalej.

— Dokąd? — rzekł cicho szlachcic, zawsze niespokojny.

— W świat, przed siebie.

Nim starą Martę przywiedli, żona szlachcica podała pić i jeść Czuryle; ale głodnemu i spragnionemu innego pokarmu było potrzeba.

Przyszła na ostatek staruszka, wiedziona przez odarte wnuczątko, kijem się podpierając i coś mamrocząc pod nosem. Czuryło wstał.

— O! ona mnie nie pozna! ona ślepa.

— Czyj to głos? — spytała zastanawiając się Marta.

— Marto Wołynko — zawołał Czuryło — nie przypominasz sobie dawnego pana?

— To Czuryło! — podnosząc nagle głowę zakrzyczała nagle ślepa. — To on! głos jego. A skąd wy, paneczku?

— Z niewoli tatarskiej.

— Na krzyż pański, piętnaście lat, i oczy moje zgasłe już cię nie zobaczą, ale cię poznałam, poznałam po głosie. To ty, dobry paneczku?

I rozpłakała się. Szlachcic gryząc wąsy stał w ganku ciągle, poglądał na żonę, kręcił głową niespokojnie.

— Gdzie Marcjan, twój syn?

— Siedzi w pasiece.

— On mnie pozna — zawołał dawny dziedzic — ja go rozpytam, pozwólcie przyjść Marcjanowi.

Dość nierad całemu wypadkowi, posłał szlachcic po Marcjana, który o kuli się przywlókł z pasieki, porzuciwszy swój warsztat tkacki. Od razu poznał, przypomniał pana i padł mu do nóg, poczęli oba płakać przypominając sobie dawne czasy.

Pozwolono przenocować w kuchni panu Czuryle, a nowy dziedzic, widocznie nierad przybycia dawnego dziedzica, dał mu dość wyraźnie do zrozumienia, że rad by go wyprawić co najprędzej.

Sam też Czuryło nie myślał tu bawić, a że przed wyprawą zakopał był w ogrodzie nieco grosza, chciał tylko swoje dobyć i iść dale], pilnowano go jednak nie wiadomo dlaczego tak ściśle, że do ogrodu w nocy wyjść nie mógł. Nazajutrz, obdarzywszy, pozbył się niemiłego gościa szlachcic, który całą noc spędził w nieprzyjemnych przeczuciach procesu, nie wiem dlaczego, tak mu strasznego.

Pan Czuryło poszedł do pasieki do Marcjana i pozostał tam dzień następujący, a w nocy z pomocą pasiecznika wdrapał się do ogrodu, gdzie pod bzowymi krzaki zakopany był jego garnek i butelka. W garnku nie tknięte pieniądze, w butelce zasmolonej papiery swoje znalazł, a nagrodziwszy poczciwemu wieśniakowi puścił się w dalszą drogę.

Dopytawszy o Sołomereckich, że ich na Rusi wołyńskiej szukać należało, ciągnął tam. Ale i tu księżnej nie było. Słyszał tylko o prześladowaniu, jakiemu uległa, o dziecku, które znikło, i o wyjeździe jej do Krakowa.

Poszedł do Krakowa. Po drodze opowiadając się jako litownik (tak zwano więźniów z niewoli wyzwolonych), przyjmowany mniej więcej litościwie, wszędzie żebrał zostawując swój grosz na nieprzewidziany raz.

Oprócz swoich papierów, dobytych na słobodzie, niósł także powierzone na galerze papiery owego księdza zmarłego w Stambule, których nie miał czasu i ciekawości przepatrywać, obiecując sobie w Krakowie dowiedzieć o rodzinę, dla której służyły.

Przybył do Krakowa Czuryło i opowiedziawszy się wedle zwyczaju w gospodzie bractwa Miłosierdzia jako litownik — z łańcucha okruchem począł ulice stolicy przebiegać.

Nie potrzebujemy -dodawać, że żebrak, spotkany u drzwi księcia przez Annę, przesiadujący koło jej domu, był Czuryło.

Odarty, zmieniony, zawsze się spodziewał, że prędzej, później poznany zostanie.

Na próżno! Sam się nareszcie i przypominać wzdragając czekał, ale księżna sobą i dzieckiem zajęta, czy zapomniała Nadbożanina, czy tak był zmieniony, zdawała się nic sobie nie przypominać.

Była i druga osoba w Krakowie, do której na próżno także zbliżał się oswobodzony. Stary Czuryło kilka razy rzucił mu jałmużnę z westchnieniem, nic więcej. A jednak był to syn jego. ale syn, którego starzec dawno się zaparł, o którym zapomniał, syn urodzony wkrótce po ślubie, słabe dziecię siedmiomiesięczne, nie uznane przez ojca, opłakane przez niewinną matkę, przypłacone jej życiem.

Drugi raz potem żonaty, stary Czuryło drugiego miał syna, na niego zlał całe przywiązanie, ale śmierć nie tylko jego, ale z nim i wnuki mu odjęła. Pozostał sam jeden, nieraz już w tym osieroceniu wspominając coraz częściej pierwsze dziecię, odrzucone, odepchnięte i, jak sądził, przepadłe w boju. Towarzysze bowiem wyprawy Sołomereckiego opowiadali, że Czuryło zginął mężnie się potykając.

Boleśnie było wracającemu do kraju nikogo w nim dla siebie nie znaleźć, ale boleśniej jeszcze ocierać się co dzień o dom Anny, co go nie poznała, o ojca, który go zapomniał. Długo walczył z sobą, ale przemogła smutek dręczący potrzeba odzyskania swoich. Już miał się dać poznać ojcu, gdy wypadkiem znajdując się niedaleko gospody, gdzie umawiano się o porwanie młodego Sołomereckiego, zdało mu się, że ojciec należał także do spisku.

Bez wahania oznajmił o tym księżnej, ale strapiony odkryciem nie zbliżył się do ojca.

Jałmużną żyjąc, dnie całe pod domem Anny z oczyma w okna jej wlepionymi siedząc, pędził tak długie dnie smutne Czuryło. Ani nadziei, ani nadziei być poznanym! Kilka razy mówił z Anną, ona patrzała na niego i nic jej, ani głos, ani twarz nie przypomniała dawniej tak dobrze znanego człowieka.

W takim położeniu rozpacz by porwała była każdego; i w końcu ścisnęła też serce znękanego, który nie tłumacząc sobie, co z tego wyniknąć może, i jak ostatek nadziei utracić łatwo, jednego wieczora wcisnął się w uliczkę, na której mieszkał ojciec jego.

W pobliżu kościoła stary Czuryło obrał był sobie ubogie mieszkanie, w którym sam jeden czas pędził. Jedną stronę niewielkiego domu zajmowali gospodarze, u których się stołował, drugą, dwie izdebki, stary.

Największy porządek panował w tych małych, wybielonych, wymytych i zawsze świeżych komnatach. Okna ich błyszczały jasnymi szyby, podłogi wysypane świeżym piaskiem żółtym, ściany wytarte z najlżejszego pyłu. W pierwszej izdebce piec zielony, z przypieckiem do siedzenia ciepłego, kilka krzeseł skórą obitych, ława szeroka z kilimkiem, stół na nogach wykręcanych, zegar w kącie, krucyfiks na oknie, obraz Najświętszej Panny Częstochowskiej na ścianie. W drugiej mniejszej łóżko księże, wąskie, twarde, skrzynia okuta żelazem, szabla z gromnicą i wiankiem święconym nad głowami na makacie, stara rusznica w kącie, torba borsucza na kołku, książka od nabożeństwa u łóżka. A każdy sprzęt tak czysty, tak otarty, świecący, jakby nowy i wczoraj dopiero postawiony; na starych nie znać zużycia, nie widać wieku; każda rzecz w swoim miejscu nieodmiennie, nieporuszenie.

I życie starca jak jego mieszkanie jednostajne, metodyczne, dniem do dnia podobne.

Zbliżając się do domu, w którym miał się jeden z najważniejszych wypadków życia rozstrzygnąć, żebrak na chwilę tylko zaląkł się, zapragnął stanowczą chwilę oddalić, potem nabrał odwagi i posunął ku wejściu.

Pana Czuryły nie było, wedle zwyczaju modlił się jeszcze w bliskim kościele. Żebrak usiadł na wschodach, oczekiwał nań. Około południa ujrzał zmierzającego z namarszczoną brwią ku domowi. Zbliżając się postrzegł stary siedzącego żebraka, wlepił weń oczy i dobywszy kaletki pośpieszył rzucić grosz.

Litownik powstał brzękając łańcuchem, podziękował, ale nie ustąpił.

— Idź z Bogiem — rzekł mu Czuryło.

— Nie za jałmużną przyszedłem do was — odpowiedział żebrak.

Siwe brwi starca namarszczyły się.

— Czego chcesz? — spytał.

— Pozwólcie mi wejść.

Zastanowił się chwilę ojciec, dobył klucza na rzemyku i toczonym wałeczku uczepionego, otworzył powoli mieszkanie i zimno rzekł wprowadzając litownika:

— Otrzyj nogi na słomiance.

Te słowa w takiej chwili ścisnęły za serce nieszczęśliwego. Zachwiał się, oparł o drzwi, stał w milczeniu.

— No, mówże, czego chcesz? — rzekł Czuryło stawiając laskę na miejscu zwyczajnym, wieszając czapkę na przeznaczonym jej kołku.

Syn nie wiedział, jak począć.

— Spokojne życie! spokojne — szepnął po chwili — powiedzcie mi, panie łowczy, nigdy wam...

— Skąd wiesz o mnie? — zapytał niespokojnie stary,

— Skąd! Dawno, dawno was znam.

— Ty! mnie! Jak się zowiesz?

— Dowiecie się. Ale powiedzcie mi wprzód, czy w tym spokojnym życiu nigdy nie przychodzi wam zgryzota do serca, ciężkie jakie na głowę wspomnienie?

— Co ma znaczyć to pytanie? — zawołał ostro i po swojemu chmurząc się stary, dziwnie bowiem uderzyło go to pytanie, które przypadkiem trafiało na ranę ukrytą. Czuryło na wspomnienie żony i pierwszego syna doznawał nieraz niepokoju duszy, uznawał się względem nich winnym, a przywodząc na pamięć anielską łagodność, dobroć, niewinność dziecinną kobiety, której struł życie popędliwym i nieusprawiedliwionym podejrzeniem, bolał nad przeszłością.

— Co ma znaczyć to pytanie? — powtórzył. — Nigdy nie pożałowałeś Heleny i jej syna?

— Heleny! jej syna! — wykrzyknął starzec odchodząc od przytomności. — Co to jest? co to jest? Ktoś ty?

— Kto? widzisz, biedny człowiek, co lat wiele wycierpiał w niewoli, co ostatek życia na swoją przywlókł ziemię.

— Skąd wiesz? Kto ci powiedział? Dlaczego? — Starzec gubił się w domysłach nie mogąc wpaść na jedyny prawdziwy.

— Kto jestem? — odpowiedział litownik — syn Heleny.

— Syn Heleny! o Boże, mój syn! — zawołał starzec.

Lecz w tej chwili, gdy się miał rzucić już ku niemu, ta myśl stara, to podejrzenie zabójcze o niewierności żony znowu go oburzyło. Cofnął się, schmurzył.

— Wiedziałem, że tak mnie powitasz, ojcze.

Ale starzec walczył i zwalczył uczucie niegodne siebie, rzucił się ku synowi wołając:

— Przebacz mi! przebacz!

— Niech ona przebaczy, ja nic nie mam do darowania ci, ojcze! O! słodki był uścisk ojcowski dla wygnańca, co lat kilkanaście

nie kosztował uścisku żadnego, nie słyszał słowa przyjaźni, przy wiązania.

Wnet stary usadowił syna i zaprzątnął się nim, a choć chwilami jeszcze niewygasłe uczucie jadło mu serce, mógł już je zwalczyć, zwyciężył.

Długie opowiadanie wypadków, wyżej opisanych, zajęło dnia resztę. Stary Czuryło płakał, rzucał się i klął niewiernych, noc zastała ich jeszcze rozmawiających.

— Ojcze mój — rzekł nareszcie syn — dlaczego, powiedz mi, należałeś do porwania syna księżnej?

-— Ja? — niespokojnie marszcząc się zawołał stary — ja? Kto ci to powiedział?

— Widziałem cię umawiającego się. Czuryło widocznie się pomieszał.

— Ani słowa o tym — rzekł — później wszystko się wytłumaczy, wyjaśni.

Gdy to mówił, syn widział na twarzy starca taki niepokój, taką trwogę, że najdziksze podejrzenia przeszły mu po głowie.

— Wszystko się wyświeci — dodał Czuryło — a teraz nie pytaj. I zwrócił rozmowę, ale resztę wieczora widoczna dręczyła go

niespokojność.

Nazajutrz rzucił nareszcie odzienie żebraka i łańcuch litownika oswobodzony. Skromne szlacheckie odzienie zastąpiło łachmany.

Nowa suknia zmieniła go zupełnie i pomimo niezatartych śladów, które na wieki zostawia cierpienie, Czuryło ukazał się w niej, czym był: średniego wieku, ogorzałym, z wpadłymi oczyma i policzki, mężczyzną postawy szlachetnej, miny trochę dumnej.

— Czy pozna mnie choć teraz? — mówił do siebie — czy pozna?

— Moje dziecko — rzekł stary wzdychając — nie ma niewdzięczniejszej pamięci nad kobiecą, niewierniejszej nad książęcą, nie spodziewaj się tego!

Opalone lice oswobodzonego pobladło, ale nic nie rzekł na to,

 

III

 

GŁÓD I MÓR

 

Rankiem wiosennym pięciu podróżnych zbliżali się ku Wilnu. Było to w r. 1572, w chwili właśnie, gdy litewska stolica ledwie po strasznym morze i głodzie przychodzić do siebie zaczynała. Powietrze, które z niej wygnało Zygmunta Augusta w roku

przeszłym, jeszcze, słabe wprawdzie i zmniejszone, grasowało Okropna ta klęska zostawiła po sobie długo nie zatarte ślady i dłuższą jeszcze straszliwą pamięć kary Bożej. Świetne Wilno Augustowe, to miejsce zwane rozkoszy jego kuźnią, tyle pamiętne sercu, okryte było żałobą.

Przed rokiem jeszcze żyło ono życiem ulubieńców królewskich, wesołe, jasne, huczne, ludne, bo do stu tysięcy mieszkańców liczące. Zewsząd napływali doń rzemieślnicy, szlachta, panowie, zbiegli się ludzie chcący swobodnie zarobić na życie. Od lat wielu opuszczone już przez poprzedników Zygmunta dla Krakowa, za młodości jego pobytem Augusta ożywione naprzód zostało. Tu mieszkał on krótko z Elżbietą, tu poznał Barbarę, tu spędził krótkie szczęście swoje, tu ją pochował wołając, że niewdzięczna Polska kości jej mieć nie będzie!

Pamiątki przywiązały go do tego miasta na zawsze, Wilno odtąd stało mu się ulubionym pobytem, ukochanym schronieniem. O krok od zamku był grób Barbary, a choć wesele brzmiało nieraz na Krzywym Grodzie, przebijać je musiało wspomnienie dwóch zmarłych kobiet, zawsze przytomnych pamięci królewskiej. Za panowania Augusta czarodziejsko wzniosła się Litwy stolica. Zamek, opuszczony za Swintoroha, rozszerzył się, zajął domy sąsiednie i wystarczyć nie mógł mieszkańcom. Do niego przylgnęły puszkarnie, obok poczęły się wznosić mury kościoła nowego św. Barbary, przeznaczonego na grób Elżbiecie i Radziwiłłównie. Zamek Dolny więcej naówczas obszernością swoją niż wspaniałością zastanawiał. Kilka ogromnych dziedzińców, otoczonych gmachami o trzech, dwóch i jednym piętrze, zalegały przestrzeń wielką łącząc się z katedralnym kościołem, z Górnym Zamkiem i Zamkową ulicą. Ponad dachy Krzywego Grodu wystawała wysoko latarnia na wieżycy, świecąca żeglującym na Wilii, Stroma Góra z arsenałem i gruzami kościoła św. Marcina stanowiła tło obrazu. Dalej Ciemniały wzgórze Trzykrzyżskie i zarośla Antokola.

Wielkie komnaty zamkowe teraz już stały pustką, dwór z nich uciekł, kilkunastu sług i straży pilnowali tylko zamku. Nic w nim wewnątrz uderzającego, prócz biblioteki królewskiej i Czarnej Sali. Czarna Sala, o której pisze Górnicki, na pamiątkę zapewne żalu po stracie Barbary pociągniona suknem tego koloru, była upodobanym Augustowi mieszkaniem, jak czarna suknia upodobanym jego ubiorem. Któż nie widzi porównywając to z jego ostatnich lat rozpustą, że rozpacz niepohamowana wpędziła go w tę przepaść, dala na ręce Sokołom (tak zwał kobiety) i skróciła mu życie. W Czarnej Sali za całą ozdobę były dwa obrazy, portret Elżbiety i Barbary, naprzeciw siebie. Obie młode, obie z uśmiechem słodkim, obie smutnego oblicza, obie zgasłe bez czasu, obie zabite ręką Bony.

Teraz i biblioteka, i Czarna Sala, i ulubione puszkarnie Augusta — wszystko pustowało.

Bo pustką było Wilno całe.

Niedawno żywe ulice, rynek, przedmieścia stolicy, która odznaczała się tym między miasty polsko-litewskimi, że w niej najrozmaitsza ukazywała się ludność, martwe stały. Domy kupców ruskich, kupców niemieckich, sklepy Ormian i Turków, kramy żydostwa, zaparte żelaznymi drągi, zamknięte. Na ratuszu kilku tylko burmistrzów, we wrotach bezsilne straże. Rok temu nazad widziałeś tu najdziwniejsze twarze, najosobliwsze stroje, Turków, Ormian, Greków, Tatarów, Żydów, Rusinów, Polaków, Litwę, wszystkie wyznania i wiary ocierały się o siebie. Piątek muzułnianie, sobotę izraelici, niedzielę chrześcijanie święcili, wszystkie języki sąsiednich krajów mogłeś usłyszeć w mieście, teraz cicho, cicho i ledwie kiedy niekiedy dzwon kościelny woła na modlitwę pozostałych i powróconych miastu mieszkańców.

Podróżni, wjeżdżający do Ostrej Bramy, zatrzymam zostali przez straż naprzód, która pod przewodnictwem burmistrza rozpatrzyła ich papiery, dla dojścia, czy nie jechali z zapowietrzonego miejsca. Chociaż Wilno zniszczone już było przez mór, lękano się jeszcze powrotu jego i wznowienia z nową siłą. Przebywszy wrota, w których paliła się przed obrazem, okiennicami zamkniętym, lampa, podróżni wjechali w ulicę. Straszny i dziwny obraz oczy ich uderzył. Domy zdawały się nie zamieszkane, wrota ich pozamykane, okiennice dolnych pięter zaparte. Gdzieniegdzie wyłamane drzwi, wybite zapory ukazywały ruinę i zniszczenie wewnątrz, jakby po świeżym rabunku, rozrzucone tam i sam sprzęty pokruszone leżały.

Wśród ulic, pod gankami kamienic wygasłe ogniska, obrzucone kośćmi, zastygły zostawiwszy na murach sąsiednich czarne, okopcone po sobie ślady.

Kupy śmiecia, brudów, słomy i kałuże błotniste zawalały przejazd

Z wzdrgnieniem cofnęli się podróżni przed trupami. Nie można bowiem było wszystkich posprzątać i leżały dotąd nagie, sine, konwulsyjnie pokurczone ciała pomarłych z powietrza i głodu. Niektóre poczwarnie chude, zdały się szkieletami, bo na próżno głodne tłumy ludu, który się rzucił z okolic przebojem na Wilno, sądząc, że się tu wykarmi, na próżno żarły ścierwa, gryzły kości i korę drzew, niedostatek był taki, że wszyscy prawie wymarli Mór dokonywał tego, co głód nie przeżył. Mieszczanie, urzędnicy, duchowni, zakonnicy nawet musieli uciekać z miasta, a na ich miejsce nagie, rozpasane rozpaczą, wpadły chmury błąkających się po kraju ogłodzonych. W jednej chwili puste domy były odbite, co w nich znaleziono wywleczone, spalone dla ogrzania, zgryzione zębami konających.

Po pustych podwórzach widziano, kupy upojonych głodem ludzi, wokoło ogniów, na których płonęły drogie sprzęty i bogate szaty.

Jedni oszaleli, skakali i krzyczeli, drudzy konali w  boleściach, deptani nieludzko, inni śmieli się sami do siebie i zbliżającej śmierci.

Ale wkrótce wrzawa grobowa ludu napływającego do Wilna ustawać poczęła, głód się powiększył, mór wzmógł, trupy secinami zawalały ulice, domy, podwórza, krużganki kościołów, cmentarze. Codziennie wozy ogromne wyrzucały za bramy trupów, codziennie było ich pełno, co dzień mniej ludu, który się rozpościerał lub wymierał. Nareszcie puste zostało Wilno. Gdy nasi podróżni zajechali tu, już tylko resztki moru dogorywały, a grobowa cisza zastąpiła piekielne wrzaski. Ale ślady świeżej przeszłości były żywe jeszcze. To ciała zmarłych opowiadały straszliwą historię klęski, co kilkadziesiąt tysięcy ludu zniszczyła. Tam matka tuląca dziecię do piersi i w uścisku skośniała, tam starzec zębami trzymający drzewo, które chciał gryźć w głodnej rozpaczy, tam bój dwóch szalonych o ogryzek kości, skończony śmiercią obydwu.

W obliczu niebezpieczeństwa tego nie było, kto by śmiał z nim walczyć lub tamę położyć myślał. Jeden, jeden tylko brat zakonu, świeżo wprowadzonego do Wilna na walkę z reformą, jezuita Łukasz Krassowski, pozostał ratować dusze, gdy ciał nie było można. Słuchając spowiedzi zapowietrzonych nędzarzy sam się zaraził i umarł. Męczennik! Gdy mór ustawać począł i lud, zalewający miasto, śmierć wyżarła, powrócili wylęknieni urzędnicy i nieco porządku. Ale ludność rozbiegła i handel nie ośmieliły się jeszcze zajrzeć do miasta.

Wielka też to była murów pustynia. Kościoły w większej części zaparte, ratusz milczący, rynek pusty, tam i sam szczątki pożarów, zniszczeń, ślady śmierci. A środkiem ulic powolnie wlekące się wozy, pełne trupa.

Mniej daleko straszny jest plac boju. Tam wrzawa przynajmniej, tam życie jeszcze obok zgonu i zniszczenia, tam zapał i siła; tu cisza przeraźliwa, zapowiadająca, zda się, koniec świata.

Pobledli podróżni przebiegając ulicę wiodącą od Ostrych Wrót ku Zamkowi. Wszędzie jedno, a coraz tylko odmiennie się przedstawiając, ich spotykało. Zniszczenie i śmierć. Wywabione koni tętentem, kilka głów wyjrzały z okien ukradkami, z postra-chem i skryły się prędko. Św.-Jański kościół i naprzeciw niego stojący zbór ewangelicki, oba były puste. Im bliżej zamku, tym mniej spotykali trupów i wypalonych domostw. Tu, zda się, jakieś jeszcze poszanowanie czy straż pilniejsza przystępu broniła, pusto tylko było. Z domu Halabardników wyglądały kilka wychudłych, zżółkłych przerażeniem strażników.

— Co za klęska! jakie zmiany! — zawołał jeden z podróżnych. — Trudno poznać to, przed chwilą jeszcze tak żywe, tak ludne, tak piękne miasto.

Młody chłopak, jadący z czterema innymi, odwracał oczy

— Przerażające ślady zniszczenia!

— Żywej duszy po domach, kościoły zamknięte. Widzicie ten stos przypartych do ściany i do siebie, zapewne dla rozgrzania się, ludzi? Wszyscy pomarli!

— To ludność wileńska? — spytał chłopiec.

— Nie — odparł jeden z towarzyszących mu — to zbiegli z całego kraju ogłodzeni, co tu ratunku szukali, a śmierć znaleźli. Byłem jeszcze w Wilnie, gdy mór się poczynał, wszyscy kupcy i mieszczanie, oprócz najuboższego tłumu żydostwa, pouciekali z miasta.

— Zastaną pustkę i domy zrabowane.

— Któż to myślał o rabunku? komu się mógł on przydać?

— O! zawsze się znajdą chciwi, nawet godziną przed skonaniem; a wielu też nie o zbogacenie, ale o ogrzanie tylko chodziło. Biedni, palili księgami! — rzekł wskazując na niedogaski stosu.

W milczeniu posuwali się dalej.

— Ale nie maszże już niebezpieczeństwa? — spytał chłopak.

— Nie, nie ma, lud wymarł, a lud to go z głodem i sobą przyniósł. Nie stało go, powróci, da Bóg, życie. Macie w tym dowód, kiedy pan wojewoda narewski (podlaski) do Wilna się udał. Nie jechałby bez potrzeby w ogień.

— Zapewne — dodał drugi — kiedy o nim posłyszą, i drudzy powrócą.

— Już i burmistrzowie po bramach, i zmarłych przecie zwożą karami na przedmieścia, i gdzieniegdzie taki człek żywy się pokaże, a powiadają, że prócz tłumu tego, co wymarło, wprzódy nikogo nie było.

— Księża nawet wyjechali — dodał drugi.

Wtem się zastanowili u wrót zamkowych, z których blady, drżący, niemłody już mężczyzna bojaźliwie przeciw nim wystąpił.

— A skąd to Pan Bóg prowadzi?

— Z Krakowa!

— Ho! a zdrowi tam?

— Wszędzie, dzięki Bogu, prócz w Wilnie.

— Straszna klęska — odpowiedział wrotny —  ledwie tę klęskę przebyłem. Co za życie, co za życie! — I Bóg was uchował?

— Cudem! cudem! A co oczy moje widziały, tego żaden język nie wypowie.

Podróżni zatrzymali się. — Toście tylko zapewne widzieli, co i my po ulicach.

— A! to tylko ostatki! — wzdychając rzekł wrotny. — Z wierzchołka wrót, drżący, co chwila obawiając się napaści, ukrywając się od oczu, poglądałem kilka miesięcy, a mnie się zdaje, że wieków kilka, na te nieopisane okropności,

— Czymżeście żyli?

— Trochą sucharów, odrobiną wody, którą po kilka tygodni zmienić nie było można. Bo jak wyjść? Rozszarpano by! A potem zaraza! Zdawało się, że to nie ludzie, ale dzikie zwierzęta, bez pamięci na Boga, na siebie, na śmierć! Nie było rodziny, nie było przyjaźni, był głód tylko. Jeden anioł w czarnej sukni na tysiące szatanów.

— Co za anioł? — spytał chłopiec:

— Ksiądz! nowego zakonu, on chodził z wódą, z chlebem i Bożym ciałem od gromady do gromady. A często chwytano go, szarpano, wywracano, bito; często o bochenek suchy walczyły całe seciny ludzi, rozbijając się, goniąc z wrzaskiem po ulicach. Z wierzchu mojej bramy poglądałem na to drżąc, zdawało mi się, że nie podobna, abym widok taki mógł przeżyć. A teraz, gdy się wszystko, dzięki Bogu, skończyło, jeszcze, gdy zasnę, słyszę te wrzaski pospólstwa, widzę te łuny pożarów. Ciężkie to brzemię na starą głowę takie wspomnienie — dodał wzdychając — można rozum utracić.

Podróżni posunęli się dalej, ale ich wrotny pytać począł;

— A król jegomość?

— Był w Tykocinie, w Knyszynie teraz.

— Zdrów?

— Jak zawsze.

— Niech go Bóg chowa. Dokądże jedziecie?

— Na Antokol.

— Do kogo? tam tak pusto jak tu!

— Wojewoda narewski Sapieha przybył do swego pałacu i zajął go.

— Już? zaprawdę odważny.

— A na zamku nikogo?

— O! było nas dosyć, ale jedni powymierali, drudzy poszaleli i pouciekali ze strachu, teraz powoli przybywają, będą się potem przechwalali, jakby dotrzymali placu. A dalipan — rzekł stary wrotny zamkowy — łatwiej w boju dotrzymać niż w takim ukropie. Przecież, dzięki Bogu, ludzkie twarze już się pokazują!

To mówiąc wszedł nazad widząc oddalających się podróżnych. Ci posunęli się dalej ponad Wilią ku Antokolowi. Na Łabędzim Ostrowiu nie było łabędzi Augustowych, głodni je pochwytali, w Zwierzyńcu na Wierszupce zabito zwierz wszystek; wszędzie ślady przejścia tego potoku morowego, niedogarki ognisk, barłogi opuszczone, kości białe. Okolica spustoszona jak po srogiej wojnie. Szopka, w której starodawny kościół św. Piotra się mieścił, z krzyżykiem na dachu, oszczędzona przecie jako miejsce święte, plebania zaparta, bo proboszcz wyniósł się do Niemenczyna.

W drzewach za kościołem i plebanią ujrzeli podróżni nasi murowany dom wojewody podlaskiego Fryderyka Sapiehy. Ale nim się do niego dostali, zastanowili naprzeciw kościółka i starszy rzekł do chłopięcia:

— Wiecie, dlaczegośmy was wywiedli z Krakowa, i wierzycie nareszcie, że pan Czuryło i my z nim wespół czyniący nie jesteśmy zausznikami nieprzyjaciela, ale obrońcami waszymi?

— Tak jest, wiem, wierzę, dziękuję — odparł Staś Sołomerecki (on to był bowiem) — ale powiedzcie mi, proszę, dlaczegoż matka moja o tym nie wie, czemu to nie z jej wolą, czemu pisać nawet?...

— Mości książę — odrzekł starszy — lękając się o was matka gotowa była wyrzec się wszystkiego dla ocalenia. Gdyby wiedziała, gdzie jesteście, postrach mógłby ją zmusić do wydania tajemnicy. Lepiej, żeby opłakawszy chwilę mogła się później bezpieczeństwem pocieszyć. Dla niej to zarówno, jak dla was uczyniono. Widzicie, że w takim razie tajemnica jest konieczną, tajemnica to nawet na dworze Sapiehy.

— Ależ sam wojewoda?

— Sam wojewoda o wszystkim wiedzieć musi — dodał starszy — to konieczne, ale nikt więcej. Będziecie nosić imię obce, nie znane, i tu, zdaje się, Sołomerecki wyszukać was nie potrafi i gdyby nawet znalazł, opieka okryje was silna.

— Lecz czy zechce?

— Mamy silne listy instancjonalne. Tymczasem posiane prośby do Rzymu będą miały czas wrócić zrezolwowane, a wy nauczycie się tu rycerskiego rzemiosła przy znakomitym mężu, który szablą i piórem służył krajowi.

— Jedźmy — rzekł drugi.

— Pamiętajcie — dorzucił starszy — tajemnica dla wszystkich, jedno nic zdradzi was i nowych niepokojów, nowych niebezpieczeństw naprowadzić może. A tutaj nie znajdziecie, kto by was tak skutecznie obronił.

 

IV

 

SAPIEHOWIE

 

Chociaż pospolicie Litwę i Polskę już w XVI wieku wyobrażają sobie prawie jednym co do obyczajów, języka i fizjonomii powierzchownej, co do wewnętrznych urządzeń krajem, wcielenie tej prowincji moralne, po tylokrotnych uniach, nie było jeszcze dopełnione jak później, a wiele różnic stanowczych kraj Polski od Litwy odcechowywało.

Dzikszą jeszcze pomimo trzech wieków upłynionych była Litwa, obyczaje ostrzejsze, przepych dopiero wszczynać się począł i to po dworach magnatów tylko których królewski dwór uczył wytworu. Radziwiłłowie pierwsi, wzbici dumą z królewskiego połączenia, z książęcych tytułów i niezliczonych łask Augusta, dali przykład zbytku. Ale nikt w początkach nie chciał i nie mógł naśladować. Pańskie fortuny w Litwie i tutaj rzadsze; nawet książęta krwi jagiellońskiej, Olgierdowe rozrodzone potomstwo, nie mieli rozległych majętności. Nie uczuto też jeszcze tak głęboko potrzeby przepychu. Szlachta żyła całkiem po prostu, skromnie, ubogo i wpółdziko prawie, budowy drewniane po większej części okrywały Litwę, sioła jej, z chat niskich i dymnych złożone, do lasów przyparte, lud ubogi, pracowity, uciśniony kryły. Wygody życia nie ceniono, kraj potrzebom swym wystarczał, a sąsiednie miasta tylko i bogatsi zdobywali się na zagraniczne wyroby. Wieśniak okrywał się swojej roboty suknem, kożuchem, płótnem, obuwiem; wóz jego nie miał nic żelaznego.

Szlachcic niemajętny mało się różnił od wieśniaka; żona jego i córki w domowych chodziły tkaninach, on sam krajowym okrywał się suknem, pasem fabryki domowej podciągał, jadł, co mu urodziła ziemia, pił miód pszczół swoich i piwo własnego waru, Wiódł życie ustronne, ciche, pracowite i na wpół dzikie.

Samotne to życie rodziło wprawdzie przesądów wiele, Wad wiele, ale obfitowało także w cnoty, zaciszu i prostocie właściwe. Gościnność, otwartość wielka, męstwo, zapasami ciągłymi z naturą i ludźmi rozwinięte, odznaczały Litwina. Mówił niewytwornie, umiał niewiele i to, co wpoił ojciec, czego nauczyło doświadczenie; ale dla obcych i nieszczęśliwych wylany, dla swoich sprawiedliwy, choć nie zawsze łagodny, prawy we wszystkim; za szorstkość płacił poczciwością.

W Polsce więcej daleko znała szlachta swoją przewagę, siłę i godność, w Litwie lękliwie jeszcze używała swych przywilejów. Szlachcic polski na zjeździe pod Lwowem za Zygmunta I zagroził panom szablą, litewski nie pomyślałby nawet o tym, tak szanował swoich książąt i magnatów, z starego nałogu. Pokorniejszy od polskiego szlachcica, gdy go do żywego dotknięto, Litwin krzywdy nie umiał darować, mścił się do ostatka, karał zabójstwy, krwią mazał posłuszny temu pogańskiemu jeszcze zabytkowi — uczuciu zemsty, której prawna kara zaspokoić nie mogła dostatecznie. Nie udawał się też do prawa, chyba rzadko i niechętnie, wolał sobie sam wymierzyć sprawiedliwość.

Z poddanym, bliżej go będąc, może mniej srogo obchodził się szlachcic litewski, nie przywykł go jeszcze uważać za bydlę, bo niedawno razem z wieśniakiem podlegał nieograniczonej władzy panującego. Ta władza, jakkolwiek umiarkowana znacznie nadanymi prawy, jeszcze w Litwie zawsze była większa niż w Polsce za ostatniego Jagiełły.

Jak życie było proste na Litwie, tak gospodarstwo zaniedbane i dzikie. Uprawa roli nie dawała korzyści, siano więc prawie tylko tyle, ile spotrzebować miano; dochody stanowiły miody, woski, skóry itp. Ale potrzeby też były małe i łatwo zaspokoić się dające, nie szukano przyjemności innych nad łatwe i pod ręką będące. Myślistwo po ogromnych lasach rozrywkę razem i korzyść przynosiło, gospodarstwo było zatrudnieniem i zabawą, wieczorna pogadanka u komina kończyła dnie spokojne, a wywalona wichrem barć w lesie nieraz stanowiła przedmiot rozmów długich i pełnych zajęcia rozpraw. Niedźwiedź, co przeszedł z lasu, łoś, co się ukazał u stogów, był wypadkiem wielkiej wagi, wspomnieniem na długo.

Spokój Litwy, w którym ona spała szczęśliwa, zamąciły wkrótce wypadki. Walka z Polską o Podole i Wołyń, którą podsycali możni, potem sprawa unii, tylu mająca nieprzyjaciół, potem nareszcie reforma.

W ledwie nawróconej Litwie, gdzie przywiązanie do nowej wiary nie mogło być jeszcze wielkie, gdzie dwa i tak już wyznania walczyły z sobą, a lud kłaniał się po lasach bałwanom i czcił dotąd drzewa i węże, reforma, wpadająca z gorącym pragnieniem nawracania, z wrzaskliwym zapałem, musiała głów wiele obłąkać. Oświecenie nie mogło być jeszcze tak upowszechnione, aby zapobiegło złemu. Ci, co się uczyć chcieli (a było ich niewiele), musieli szukać nauki w Krakowie lub Pradze, bogatsi w Lipsku i Padwie. Reszta nie pojmowała należycie wiary i dlatego łatwo, łatwiej niż w Polsce, odwieść się od niej dała, za małe uznając wielkie i stanowcze różnice.

W jednej chwili Wilno z katolickiego stało się prawie reformowanym, kościoły nieważone i opuszczone; magnaci pociągnęli za sobą szlachtę ślepą i idącą za ich przykładem, pod ich powagą. Senat wkrótce litewski tylko kilku liczył katolików, reszta albo była greckiego obrządku, albo przyjęła reformę. Na Żmudzi duchowni katolicy znikli, w stolicy wznosiły się zbory, na Łukiszkach, na Rybnym Końcu, przeciw Św. Jana. Nikt nie myślał radzić, a król obojętnie na to patrzał. Tymczasem Radziwiłłowie, koryfowie reformy, szczepili ją wszelkimi sposoby, sypiąc pieniędzmi, łudząc popularnością lub protekcją swoją. Duchowieństwo padło na duchu całkowicie. Wtenczas to Hozjusz z biskupem Walerianem wprowadzili zakon jezuitów, a pierwszy męczennik Krassowski zapowiedział wielkie losy stowarzyszeniu, co liczyło między członkami swymi ludzi tak bohatersko pogar-dzających śmiercią.

Lecz wnijdźmy do pałacu Antokolskiego, gdzie wojewoda podlaski Fryderyk Sapieha, świeżo przybyły, przyjmował pokrewne-' go Pawła, kasztelana kijowskiego.

Wielka tu różnica od dworu Firlejów, Tarłów, Zborowskich, co się uczyli przepychu za granicą i wrócili bardziej cudzoziemcami niż Polakami. Na dworze jak na twarzy Pawła, kasztelana kijowskiego, i Fryderyka, wojewody podlaskiego, jak w mowie ich znać starych Litwinów, ludzi odrębną na sobie zupełnie powłokę noszących. Oba bowiem, jeden pobytem w Rusi moskiewskiej, drugi poselstwy do Moskwy, nabrali coś obyczajów tamtejszych, stroju nawet i miny, choć oba dobrowolnie tam żyć nie chcieli.

Otaczający dwór, ze szlachty rusko-litewskiej złożony, niewytwornie strojny, nie szczebiocący układnie, wyglądałby dziko przy Firlejowych lub Łaskiego dworakach. Barczysty to lud, chmurnych wejrzeń, potężnych rąk, zawsze do szabli gotów, nieustraszony i nie ważący słów swoich na szali grzeczności i tak zwanej wówczas polityki.

Barwa szara okrywała dworskich, konie ich mierzyny, siodła skórzane, pasy ze skóry palonej, szable w żelaznych pochwach, kołpaki futrzane na głowach, a suknie panów i sług staroświeckim jeszcze krojem. Włoskiego tu nie zobaczy się ubioru, tak zwyczajnego w Polsce, ani hiszpańskich płaszczów, ani węgierskich maszkarnych przebierań; ale delie długie, kontusze po kostki, ciemne, opończe szare. Klejnotów też nie ma wiele na pokaz, a ma je kto, to chowa od wielkiego święta.

Izby tego domu Sapieżyńskiego (gdyż naówczas pałacem go jeszcze zwać nie było można) nie wszędzie nawet obite były, po większej części nagie i pobielane tylko. Za cały sprzęt w nich ławy dębowe i jesionowe stoły, krzesła proste, piece kaflowe; w oknach szyby małe, ołowiem oprawne, od tyłów nawet pęcherzem pozaciągane, podłogi sosnowe, potrzęsione jedliną, łoża twarde.

Ozdobą w nich oręże porozwieszane, szable krzywe, nie ze wszystkim jeszcze zarzucone łuki z kołczanami pąsowymi, rzędy na konie świecące; kolbaki sadzone, dywdyki szyte, skóry niedźwiedzie, rysi i lisów.

Obyczaje dworu surowe, poważne, męskie. Włoskie zwyczaje miękkie, galanteria, muzyka, trefne pieśni, skoki i słówka — nie przyjęły się na Litwie. Ze zgrozą widział lud maszkary wileńskie Augusta i jego zniewieściałość. Kobiety, usunione prawie od towarzystwa męskiego, utrzymywane dość surowo, ani same się psuć, ani mężczyzn niewieścić czasu i zręczności nie miały, Przędły kądziel, tkały płótno, szyły w krosnach i słuchały rodziców i mężów. Śpiewać i mówić o miłości uważało się za rzecz sromotną i nieprzyzwoitą mężczyźnie, a sprośną dla kobiety. A jednak przywiązania stadeł były wieczne, były trwałe i nieporuszone małżeństwa połączone świętym węzłem.

W komnacie bardzo po prostu przybranej, na dębowej ławie siedzieli Paweł, kasztelan, i Fryderyk, wojewoda; oba starcy prawie, ale zdrowi jeszcze i silni, oba wzrostu słusznego, twarzy rumianej, z zarosłymi brody i wąsami. Oblicze ich było poważne, surowe, męskie, takie właśnie, jakie widujemy na starych obrazach.

Paweł był starszy, siwy i nieco przygięty, Fryderyk rzeźwiejszy i żywszy.

— Jakież tedy wieści z Knyszyna? — zapytał Paweł wojewodę.

— Złe, zawsze złe — odrzekł wstając i przechadzając się z niecierpliwością wojewoda. — Ciż sami otaczają go, co otaczali, taż sama obojętność i bezczynność. E! do sto kaduków, zniewieściał nam, zbabiał ze wszystkim. A szkoda, szkoda, bo serce złote. Włochy tylko go zepsuli.

Kasztelan westchnął.

— I nie jego jednego — rzekł —- ale pono wielu, ale bodaj nie na długo i nie na wszystkich puścili jad w obyczaje. Kto by to poznał dziś stary lud polski i litewski, co się wstydził dawniej tego po kryjomu zrobić, z czego dziś chełpi w oczy świata. Abominacja! Ale gdy powietrze ustało, król by wrócić powinien?

— W Tykocinie mór go dognał, wyjechał do Knyszyna Bóg wie.

— Giżanka z nim?

— I ona, i jej poplecznicy, Mniszkowska kupka. A piszą, że panowie senatorowie i inni przystępu nie mają, że skarby wielkie wywożą a wywożą.

— Myśleć by o tym senatorom, gdy król nie myśli.

— Jegoć to.

— Ależ użytek z tych poczciwych zbiorów niegodny Oba westchnęli i zadumali się.

Wtem wszedł starszy dworzanin wojewody i oznajmił o przyjeździe nieznajomych jakichś ludzi, którzy sam na sam z panem wojewodą widzieć się chcieli.

— Tu ich wezwać — rzekł Sapieha — nie mam tajemnic dla pana brata.

— Ale oni mieć je mogą — odparł kasztelan wstając i chcąc wynijść; wojewoda go nie puścił.

Stanisław Sołomerecki ze starszym towarzyszem podróży weszli do izby, skłonili się nisko, a podali listy swoje Sapieże. Spojrzeli na chłopię, co u proga stało, potem po sobie, a wojewoda zawołać kazał kogoś do przeczytania listów.

— Za łaskawym pozwoleniem — rzekł towarzysz księcia — gdybyście raczyli sami te listy przejrzeć, i w tym jest przyczyna.

Wojewoda rozerwał sznurki i zbliżywszy się do okna począł czytać.

Głębokie panowało milczenie. Odczytawszy, nie chcąc zapewne mieć nic skrytego dla kasztelana, podał mu otwarte pisma wojewoda, a sam postąpił do Sołomereckiego.

— Pozdrawiam was — rzekł — u mnie, otwartym sercem przyjmuję i pozostać proszę. Zapewne po Firlejowskim dworze nie zasmakuje wam litewska dzicz, jak ją tam w Polsce zowią.

— Bardzo krótko byłem u pana wojewody — rzekł Sołomerecki — a dawne moje życie...

— Po części to już wiemy — przerwał wojewoda — spróbowaliście biedy. Ta nigdy człowiekowi nie zaszkodzi. Twardnieje w niej jak żelazo rozpalone w wodzie, próbuje się jak w ogniu złoto.

— I uczy losowi nie ufać — dodał kasztelan. — Jam także wygnaniec i cierpiał niemało, a nigdym nie żalił się na to, I owszem.

— I ja się nie użalam — cicho odrzucił Sołomerecki — dla matki tylko to mnie boli.

— Pobożne dziecko Bóg błogosławi;

— Jakie imię nosić będziesz? — spytał wojewoda — bo widzę, że własnego nie możesz.

— Jakie się wam, panie wojewodo, zda. Stary pomyślał gładząc brodę i odpowiedział:

— To wszystko jedno, daję wam do wyboru.

— Zwałem się będąc żakiem w Krakowie Maciejem Skowronkiem.

— To przynajmniej Skowroński!

— Niech będzie, jak się wam podoba, panie wojewodo.

— Zawołać mi Grydy! — klasnął w dłonie Sapieha.

Po chwilce wszedł żądany. Był to olbrzymiego prawie wzrostu człowiek, barczysty, silny, już szpakowiejący, rumiany, z krótko ostrzyżonym włosem, ogoloną brodą i ogromnym wąsem. Ubrany w obcisły kaftan łosi i kontusz szary, buty czarne, długie, nóż za pasem, czapka w ręku lisia z wierzchem aksamitnym.

Gryda był starszym marszałkiem nad dworem wojewody.

— To jest pan Skowroński, polecony mi wielce — rzekł Sapieha — biorę go na swój dwór, będziecie mieli oko na niego pilne,

— Dopilnuję — rzekł Gryda spoglądając surowo w chłopca.

— Tylko łagodnie, Grydo, bo to musi być, jak z lica widać, trochę pieszczone,

— No! no!  my go  tu, Jasny Panie, odpieścim, zmężnieje u nas i odejdzie mu ta bladość.

Wojewoda się przyśmiechnął.

— Łagodnie, mój Grydo.

— A już kiedy pan wojewoda rozkaże.

— Wielce mi polecony jedynak.

— Tego mu nie winszuję — gburowato odrzekł marszałek. — Z jedynaka, to wiadomo, panie wojewodo...

— Ale nie w waszych rękach.

— A juściż, nie dałbym tak wyrość.

Stanisław pobladł nieco, ale zwróciwszy łagodne wejrzenie na marszałka, pomimo jego postawy i odgróżek, postrzegł łatwo, że nie tak był straszny, jak za strasznego chciał uchodzić.

Opatrzywszy Sołomereckiego w pieniądze, odzienie i poleciwszy od siebie marszałkowi, towarzysze jego podróży tegoż dnia, prawie nie widząc się z nim, odjechali. Znowu więc sam jeden pozostał wśród obcych i nowych postaci, Całkiem jednak różny to był świat młodzieży od dwóch widzianych i poznanych przez niego wprzódy.

Dwór Sapiehy, wojennego ducha i zatrudnień nade wszystko, składał się z dworzan do rycerskiego sposobiących rzemiosła. Co u pana Firleja wytchnieniem tylko i niejako zabawką było, to tu zajmowało wszelkie godziny i za cel uważane było. Jak dzień, poczynano od modlitwy, wojewoda, już katolik, trzymał przy sobie kapelana i codziennie z całym swym dworem słuchał mszy świętej w kaplicy domowej lub podróżnej. Niekiedy w drodze stawiano ołtarz pod umyślnie rozbitym namiotem.

Po bardzo skromnym śniadaniu, które jak obiad składały proste narodowe potrawy, obficie podane, wszyscy szli do zatrudnień. Jedni toczyli końmi, drudzy bili się w szable, inni strzelali do tarczy z łuków i rusznic, wyłączywszy tych, których posyłano gdzie, za sprawą jaką, z listem itp.; obiad, poprzedzony modlitwą, trwał krótko, po nim powtarzały się ranne zatrudnienia; wieczerza, modlitwa znowu i to razem odbyta w czasie, gdy po kościołach dzwonią na Anioł Pański, zamykały dzień. Wcześnie kładli się wszyscy spać. Nie znano tu, co kości, co gra, śpiew i inna nad rycerską zabawa. Nic pieszczonego i miękczącego nie było w obyczajach dworu, kobiety usunione i oddzielone zupełnie.

Gryda rządził dworem wojewody. Jak ogromny, barczystej postaci i słów srogich, tak był słaby i miękki człowiek, Nie żeby brak mu było odwagi, bo tej dał dowody na placu bitwy niejednej, ale łatwo się przekonać dawał, łatwo złagodzić.

A że w oczach jego nad tę dobroć i łagodność ukrywaną nic nie mogło być sromotniejszego, Gryda udawał gbura i złośnika, upartego i ciężkiego człowieka. Nieustannie gniewał się niby, srożył, groził, marszczył i łajał. Dworzanie, co go znali, często nadużywali, nawet drażniąc poczciwego Litwina, dowiedzionej cierpliwości, nic się go bowiem nie lękali. Dla nowych ludzi marszałek mógł się wydawać piekielnym złośnikiem i niepohamowanym prześladowcą, bo słowy w istocie takim był, ale nigdy uczynkiem.

Takim właśnie zdał się Sołomereckiemu, który słysząc, jak go napominano o łagodność, wyobraził sobie, że wpadł w ręce nielitościwego oprawcy. Towarzysze umyślnie go w tym błędzie utraymywali udając bojaźń sami, a Gryda znowu groził mu nieustannie, dowiedziawszy się, że jedynak, i ciesząc się wrażeniem, jakie uczynił na Stanisławie.

Do korespondencji jeden tylko był duchowny na dworze wojewody, który razem kapelana obowiązki sprawiał, kancelarii żadnej.

Wkrótce razem z Pawłem, kasztelanem kijowskim, Fryderyk z Wilna ruszył, obawiając się jeszcze powietrza, do dóbr różańskich. Podróż odbywała się powolnie i poważnie, w miasteczkach stawano po klasztorach, po wsiach u szlachty, która Sapiehów podejmowała z uszanowaniem i radością. Nigdy ta rodzina nie była popularną, ale dawniej im mniej się zniżyła, tym szacowano ją bardziej, poważano więcej. W Różanie nowe życie się rozpoczęło, łowów i dalekich wycieczek. Wojewoda smakował w lasach, lubił prawie niewygody i pomimo podeszłego wieku mawiał, że to hartuje. Toteż nie nowina mu było przepędzić noc pod gołym niebem, na kożuchu, albo w chacie leśnego lub bartnika. Sołomerecki musiał się zaprawić pod takim panem do niewygód, do męskiego życia, do szabli, konia i niebezpieczeństwa.

Raz z Różanej wyjechał wojewoda na dziki w lasy, nad Jasiołdą się ciągnące. Wcześnie przygotowano szałasy, zwieziono żywność i zegnano ludzi do Berezowego błota. Spodziewano się i dzików, i łosi. Wojewoda nie chcąc wejść na pałatkę, dla niego sporządzoną, stanął koło pieńka na ziemi, Niedaleko, na strzał od niego, postawiono Sołomereckiego. Rozjuszony dzik już się miał rzucić na wojewodę, który wystrzelił swoją rusznicę na głuszca, nie spodziewając się już grubego zwierza, gdy Stanisław odważnie wycelowawszy położył go trupem. Kula wprawdzie świsnęła koło ucha Sapieże lecąc na odyńca, ale zwierz się zwalił. Ten mały na pozór wypadek zjednał serce wojewody Sołomereckiemu. Pocałował go w głowę na miejscu i rzekł przy wszystkich:

— Zuch jesteś, moje dziecko, chociaż o włos nie obroniłeś dzika ode mnie, bo mi kula przeszła mimo uszów,

Odtąd ze szczególną pieczołowitością czuwał wojewoda nad Sołomereckim, sam wskazywał mu zajęcia, sam co dzień wypytywał o zatrudnienia, sam częstokroć naglądał nawet na niego,

— Będzie z niego człowiek — mówił do Grydy.

— Pan wojewoda łagodnością swoją go psujesz — odpowiadał marszałek. — Żeby to tak na moją wolę go dać, dopiero bym go wykrzesał!

— Cóż byś zrobił? — spytał Sapieha

— Siekłbym bez litości!

— Gdyby cię nie wstrzymywać — rzekł śmiejąc się ukradkiem wojewoda.

— Dopiero bym ich wytresował! Ale tą łagodnością... — I kiwnął głową.

— Gubię ich? nieprawdaż? — spytał Sapieha;

— Tego, J. W. Panie, nie powiem, ale to człowieka miękczy, a mężczyzna powinien być jak kamień.

— Jak ty jesteś?

— Nie pochlebiając sobie.

— Straszliwie się ciebie boją twoi podwładni;

— Drżą na widok! — zawołał Gryda. — O! bo wiedzą, że nie daruję! Już co moje serce, to się z zajęczym nie bratało, nie skobieciło.

Wojewoda, który wiedział, jaką to przyjemność sprawia roli Grydzie, gdy się chwali z twardości i srogości charakteru swego, dał mu pokój.

Nie będziemy opisywali dłużej pobytu kilkomiesięcznego Stanisława Sołomereckiego na dworze Sapiehy. Wiele on na nim zyskał ze wszystkich względów pod okiem wojewody. Brakujących mu najbardziej rycerskich obyczajów tu nabył; a chociaż umiał bardzo niewiele, Sapieha nie uznał potrzebnym, aby się uczył więcej.

On powiadał zawsze:

— Szlachcic lepiej szablą powinien pisać niż piórkiem. Niech mu głowę otworzą, katechizmu nauczą, Boga chwalić, rządzę obrachować, a będzie z niego. Więcej nauki robi zarozumiałym, niewieści, miękczy i jeszcze czasem (co najgorsza) do kacerstwa doprowadza. Nauka jak sól dobra, kiedy jej niewiele. Nauka rozumu nie daje — dodawał.

Gdy się to dzieje w Litwie, książę Sołomerecki w Krakowie usiłuje dowiedzieć się o synowcu. Ale na próżno wysyła na Ruś, bezskutecznie grozi matce i nareszcie wyjeżdża rozżarty, w przekonaniu, że ona go ukryć musiała.

Na drodze spotyka się z jednym ze czterech szlachty, który z polecenia Czuryły odwieźli byli Stanisława na dwór Sapieżyński.

Był to Łęczycanin, wielki przyjaciel dzbanka, wielki wielbiciel butla, gotów sam się sprzedać za wesołą pohulankę. Właśnie podróżny jego grosz całkiem był wyszedł, towarzysze nie mogąc mu na każdym noclegu i popasie dotrzymać opuścili go i on sam pozostał. Siedział na przyzbie gospody rozmyślając, co sprzedać, czy zapaśny kontusz, czy dosyć niepotrzebną opończę. Z tych dwojga uznawszy zbyteczniejszym kontusz, który dwom pokoleniom mnogie lata wysłużył, wywołał Żyda i począł targ.

Chociaż szlachcic doskonale udawał, że mu na ujuczonym koniu kontusz w tłumoku wadzi, że się go pozbywa dla ulżenia szkapie, Żyd, nie w ciemię bity, poznał potrzebę i począł od tego, że kupić nie chciał. Naturalnie, wkrótce potem kontusz został sprzedany za pół ceny, choć sukno dwubarwiste, grube i nie znoszone, a Łęczycanin nasz smoktał z kufelka rozmyślając poważnie.

Dwór księcia Sołomereckiego całkiem cudzoziemską fozą z pazikami, z biegunami, w krezach, w bufach, kusych płaszczach, zajechał przed gospodę. Sam książę jechał rydwanem, za nim pod kapami szły konie powodne. Ale w całym tym przepychu, nie wiem jak, a jednak wyraźnie przeglądał niedostatek. Gdzieniegdzie dziura, tam i sam łata, gęsto plam, sznurek w miejscu skór, ćwieki miasto mosiężnych odpadłych ozdób, konie chude, ludzie niesforni, wszystko zdradzało niebogatego podpanka. Żyd nawet poznał się na tym, ale nie Łęczycanin, który podpojony już podwójnie utratą kontusza i wziętym trunkiem, wyobraził sobie, że się spotkał najmniej z Radziwiłłem lub Ostrogskim.

Jedyna porządniejsza izdebka zajęta była przez szlachcica i jego kulbakę z jukami. Słudzy Sołotnereckiego chcieli go bez wielkiej ceremonii wyrzucić, gdy sam książę nadszedł i będąc w jakimś szczególnym usposobieniu, Łęczycanina nazwawszy panem bratem, prosił go, aby pozostał.

Szlachcic rumiany jak jabłko, z kuflem w ręku, stał przy ścianie tak uszczęśliwiony przymówieniem pańskim, że dałby się był za nieznajomego porąbać, chociaż nie wiedział nic więcej nad to, że to był książę. Myślał, jak powiedziałem, że Radziwiłł lub Ostrogski. Trunek uposabiał go do otwartości, grzeczne obejście do wylania serdecznego, i na pierwsze zapytanie Sołomereckiego począł mu najszczerzej opowiadać wszystko, chociaż poleconą miał tajemnicę.

— Skądże WMość powracasz, czy dokąd jedziesz?

— Powiem W. Ks. Mości — odparł szlachcic z radosnym uśmiechem — to cała historia, rzekłszy prawdę.

— No? i ciekawa?

— Rzekłszy prawdę, jak z książki. — Opowiedzcież no mi to.

— Ha! ale to tajemnica — zawołał Łęczycanin podnosząc rękę do góry. — Arkan, mości książę.

— Proszę — obojętnie wrzucił siadając Sołomerecki. Szlachcic ciągle stał przy ścianie z kufelkiem swoim w ręku. — Jeśli W. Ks. Mość jesteś ciekawy, a raczysz mi dać słowo, że nikomu, ale to nikomu w świecie, rzekłszy prawdę...

— No, no, nikomu. I cóż to?

— Sufficit. Tak było. Poczynam, rzekłszy prawdę, od początku.

— To najbezpieczniej, tym sposobem trafi się najpewniej do końca. Cóż dalej?

— Święte słowa W. Ks. Mości. Jak to ślicznie powiedziano. Sto lat księciu jegomości!!

Książę kłaniając się uśmiechnął.

— Siedziałem u pani Krzaczkowej. Z pozwoleniem W. Ks. Mości, rzekłszy prawdę, wątpię, abyś W. Ks. Mość wiedzieć mógł nawet o Krzaczkowej, ale to jest w Krakowie najsławniejsza gospoda, alias, prawdę rzekłszy, szynk. Tandem uczciwi ludzie do niego uczęszczają. Organista nawet, od P. Marii, et alii honoratiores. Siedziałem tedy u Krzaczkowej (marzec u niej wyśmienity), gdy szlachcic pewien (imię jego zataję, imię bowiem tajemnica) wchodzi i mówi mi coś, tak mniej więcej, praeter propter: „Chcesz Waść zarobić grosza i cudzym kosztem podróż odbyć?" Ja, jako nigdy uczciwego nie odmawiałem zarobku, tak i tu też. Mówię mu: „Prawdę rzekłszy, zgoda, pomówmy ono o warunki, a tymczasem niech dadzą piwa". I on, prawda, kazał dać piwa, ale sam nie pił. Cóż się tedy dzieje? Proponuje mi, razem z innymi trzema szlachtą, porwać pewnego chłopczyka.

Sołomerecki zerwał się z ławy i powstał.

— Co to jest W. Ks. Mości, może wody? albo piwa? — spytał szlachcic.

— Nic to, nic, mówcie dalej — rzekł książę miarkując się i siadając — bardzo ciekawa jakaś historia.

— Istotnie, nie pochlebiając sobie, rzekłszy prawdę.

— Ale dalej.

— Idę dalej, mości książę. „Porwać — mówi — chłopczyka, żaczka czy tam co, i uwieść w pewne miejsce." Ja mówię: „A co za to?" On mi to to, to owo, nareszcie umówiliśmy się o miejsce, czas i warunki. I prawda, kazał dać znowu piwa, którego nie pił, tylko ja. Nazajutrz, w samą noc Bożego Narodzenia...

— Z Wilii na pierwszy dzień? — spytał nie mogą się pohamować książę.

— Tak, tak, porwaliśmy go i uwieźli.

— Dokąd?

— Proszę tylko słuchać! Chłopiec z początku się komosił, ale ten  szlachcic coś mu powiedział i tak udobruchał, że pojechał.

A trzeba W. Ks. Mości wiedzieć, że to nie lada chłopię! Wielkiego rodu. I myśmy go uwieźli od jakiegoś prześladowania, jak powiadali.

— A gdzieżeście go uwieźli? — rzekł książę.

— W tym arkan, M. Książę.

— A za garniec miodu powiesz mi? — rzekł pogardliwie książę.

Szlachcic się obruszył niesłychanie.

— Ja!!! Z przeproszeniem W. Ks. Mości, prawdę rzekłszy, za królestwo tego świata tajemnicy nie powiem!

— To bardzo uczciwie i szlachetnie — rzekł książę miarkując się, ale wtem szepnął coś do sługi i wniesiono garniec miodu.

Dawszy się wprzódy dobrze prosić, Łęczycanin począł pić, pijąc wyznał, że dziecko wywieźli do Litwy, ale więcej ani słowa. Naleganie jednak i widoczna niespokojność księcia nie uszła oka pijanego, zaczął coś lamentować, domyślać się, że głupstwo zrobił, i udając potrzebę spoczynku wyniósł kulbakę i juki do sieni, osiodłał konia, obejrzał się i uciekł.

 

V

 

CZURYŁOWIE

 

My powrócimy do Krakowa znowu, gdzie pan Czuryło z synem idą do księżnej. Dodajmy, że Anna o stosunkach pokrewieństwa, tak bliskiego, dwóch Czuryłów zupełnie dawniej nie wiedziała. Dziecko, opuszczone i zaparte, nie miało nawet miejsca w wspomnieniach starca; syn nigdy o swej rodzinie jej nie mówił. Gdy się więc we dwóch ukazali u księżnej, z przybycia ich razem nic wnosić nie mogła.

Było południe, Anna tylko co powróciła z kościoła; oznajmiono pana Czuryłę. Pomimo podejrzenia, jakie miała na niego z powodu przestrogi żebraka, księżna nie śmiała przypuszczać, aby stary wierny sługa mógł ją zdradzić.

Przyjęła go więc prawie jak zwykle. Starzec z promieniejącą twarzą wszedł do komnaty uśmiechając się tajemniczo; pokłonił Annie wedle zwyczaju i wskazując syna, który pobladł i drżał spoglądając na księżnę, rzekł:

— Przyprowadzam W. Ks. Mości mojego syna.

Anna podniosła oczy, zastanowiła je na nieznajomym długo, zdawała się coś przypominać niewyraźnie, zarumieniła mimo woli i spuściła głowę.

— Biedny — zawołał Czuryło — przecierpiał wiele w niewoli tatarskiej, trudno go nawet poznać, tak się odmienił. Z młodego chłopaka prawie starzec.

— W niewoli! — smutnie powtórzyła Anna. — I długożeście zostawali w niej?

— Kilkanaście lat, M. Księżno.

Na głos pana Czuryły znowu oczy nań podniosła, wlepiła uważnie i jakby odpędzając wspomnienie, dziwnie powracające, dodała:

— A jakżeście z niej wyszli? wykupieni?

— Uciekłem, M. Księżno! O! ciężka była i niewola, i ucieczka, i powrót do swoich. Na próżno szukałem, kto by mnie poznał, ojcu nawet przypomnieć się sam musiałem; w domu, w okolicy, wszyscy prawie zabyli dawnego znajomego, niektórzy go zaparli, inni wierzyć mu nie chcieli.

— W domu? — spytała niespokojna widocznie Anna — gdzieżeście wprzódy mieszkali?

— Na Podolu.

Księżna pomieszana obróciła się do starego Czuryły.

— Nigdyście mi nie wspominali o synu.

— Byłem niesprawiedliwy względem matki jego, względem niego. Bóg mnie pokarał i odebrał drugie dziecko. Teraz dopiero upamiętałem się, ale po czasie.

— Jakim sposobem wzięty zostałeś w niewolę? — spytała rzucając nań ukradkowe spojrzenie.

— Byłem na wyprawie jednej nad Dniestrem, gdzie inni poginęli, jam nawet śmierci nie znalazł, tylko ciężką niewolę.

— Dawno?

— Latam nawet pogubił — odrzekł smutnie Czuryło — kilkanaście. Byłem potem w Budżaku, w Konstantynopolu, Adrianopolu, więźniem na łańcuchu u ławy galery, w pracy, w poniewierce, w chorobach; uciekający, łapany, bity jak zwierz, pogardzony jako zwierzę. Nareszcie dostawszy się na pogranicze nad Kodymą uciekłem.

— Z kim byliście nad Dniestrem na tej wyprawie? — spytała hamując się Anna.

Stary Czuryło poglądał to na syna, to na księżnę, serce mu biło młotem, jak dawno już, jak za młodych lat, oczekiwał rozwiązania z niepokojem i trwogą.

— Z księciem panem.

— Z moim mężem? — spytała rumieniąc się Anna

— Tak jest.

Znowu rzuciła nań wejrzenie, silne, pełne zapytań i nadziei. Czuryło ledwie mógł się pohamować.

— Gdzieście mieszkali wprzódy? na Podolu, mówicie, ale w której stronie?

— Niedaleko Winnicy — rzekł Czuryło.

Anna zapominając się zupełnie, ze łzami w oczach, drżąca, poczęła się w niego wpatrywać i z krzykiem zawołała zrywając się z siedzenia:

— To on! to on!

Naówczas, szczęśliwy tym dowodem niespodziewanej pamięci, Czuryło rzucił się przed nią na kolana, ale słowa wymówić nie mógł, płakał. Anna padła na krzesło, we łzach cała,

Stary nie wiedział, co począć.

— Tak, to ja, to ja jestem — rzekł nareszcie Nadbożanin — i niech dzięki będą W. Ks. Mości, żeście starego sługę swego poznali. Ta chwila nagrodziła mi niewolę tatarską, męki lat długich, wszystko!

— Byćże to może? byćże to może? — przerwała Anna. — To nie sen? to wy? I mogliżeście mnie poznać?

— Poznałem W. Ks. Mość od razu, gdym prosił u niej jałmużny u drzwi ks. Sołomereckiego, ale wówczas me byłem poznany ani później, gdym siadywał pod tym domem długo.

— Jak to? ten żebrak, litownik?

— To ja byłem.

— Ja was poznać nie mogłam.

— Nic dziwnego! Jam was poznał, bo te lata, co mnie przybiły, zgniotły, W. Ks. Mości płynęły cicho, spokojnie.

— O! nie mówcie tego, nie wiecie, Nic nie wiecie! Te łata i dla mnie przeszły ciężkie zostawiając ślady. Moje dziecko, wy wiecie los mego dziecięcia! Wydarte, porwane z domu.

I płakać poczęła.

Stary Czuryło przechadzał się niespokojnie po komnacie, usiłując na próżno pohamować szarpiące go uczucie.

— Nadzieja w Bogu! — dodał cicho.

— W jednym Bogu! — powtórzyła księżna jakby z wymówką.

— I w waszych przyjaciołach — dodał młodszy z zapałem, — Znajdziemy go, powrócim W. Ks. Mości, ja sam, ja, pójdę i nie ukażę się, chyba z nim.

— Niech wam Bóg płaci! Wy nie wiecie, jak kocham syna. Stracić go! Jedyną pociechę, której dzieciństwa widzieć nie mogłam, którą wypieścić nie było mi wolno. Życie tak krótkie, straszno pomyśleć, że upłynie mi samej jednej, zawsze tylko w tęsknych nadziejach za dzieckiem, we łzach.

Stary kręcił się, poruszony do żywego.

— A wolałabyś — dodał cicho — wolałabyś, W. Ks. Mość, aby był tu i został może pochwycony?

— Wszakże i tak schwycony został — z podziwieniem odparła księżna.

— Tak! tak! Ale kto wie? Co chcecie powiedzieć?

— Hm! Ja tego nie wiem, już nic nie wiem, ale jednak, miarkuję. Książę Sołomerecki gniewny, niespokojny, nie ma go więc w rękach swoich. Wyjechał z Krakowa odgrażając się i furiując, Więc ks. Stanisław nie jest w jego ręku. Ja myślę...

— Ale gdzież być może?

— Ja nie wiem — dodał Czuryło ruszając ramionami — ale może kto z przyjaciół go uchował, ukrył.

— Z przyjaciół? — z podziwieniem zawołała Anna. — Na Boga, mój stary Czuryło, tracicie przytomność. Gdyby przyjaciel, czybym ja o tym mogła nie wiedzieć?

— Ja nic nie wiem, ale tak miarkuję — mówił stary — że nie powiedziano by W. Ks. Mości naprzód dlatego, aby się przypadkiem nie wydała.

— Ja! moje dziecko! własne dziecko!

— Mimowolnie! — pomięszany rzekł starzec.

— Zresztą, mój dobry Czuryło, czyżby przyjaciel chciał mnie tak dręczyć?

Szlachcic poprawił kontusza, a raczej go szarpnął na sobie.

— Ja nic nie wiem — odparł — ale miarkuję, że... nareszcie kto wie? Wyjdzie to na lepsze.

— Daj Boże — z westchnieniem zawołała Anna.

— A jeżeli może się tylko to zrobić, ja odkryję księcia, ja! Dziś, zaraz jadę i nie wrócę aż z nim!

Stary spojrzał na syna z nieukontentowaniem.

— Gdyby był w Krakowie, to mu tysiąc niebezpieczeństw by groziło. Książę...

— Wszak mówiliście, że wyjechał? — przerwała Anna;

— Dopiero wczoraj widziałem jego orszak cudzoziemskiego autoramentu i dziurawe łokcie dworzan — dodał wzgardliwie

szlachcic.

Anna rzuciła nań wejrzenie surowe, jakby mu przypomniała, że to był jej krewny, a jakkolwiek występny i nieprzyjaciel, nosił nazwisko jej dziecka. Stary się pomiarkował.

— Bądź W. Ks. Mość spokojna — rzekł z cicha.

— Jak chcecie, abym o niego spokojną być mogła? — Na mnie się spuśćcie.

— Na mnie — przerwał syn — ja go wynajdę. Czuryło ręką machnął niecierpliwie.

— Jakem szlachcic i stary sługa W. Ks. Mości — rzekł kładąc

prawą na piersi.

— Przyjaciel — poprawiła go księżna.

— Ręczę, że księciu nic w tej chwili nie zagraża, bądźcie spokojni.

— Skądże o tym wiecie? — żywo mu przerwała Anna porów; nywając jego słowa w umyśle z przestrogą syna — więc wie-

dzielibyście?

— Nic, nic nie wiem! — zawołał uparty szlachcic — ale spodziewam się, czuję.

— Więc tylko na wiarę, nadziei — przeczuć, zaręczacie mi?

— Dość W. Ks.-Mość, że zaręczam.

— Nie, nie dość — przerwała Anna — musicie mi powiedzieć.

— Ojcze — zawołał syn — jeśli wiecie co:

— Nic nie wiem, nic — odfuknął stary.

— To być nie może! wy coś wiecie!

— Wiem, nie wiem — rzekł Czuryło osaczony, niespokojny, nie wiedząc, jak sobie dać radę, a nie chcąc się wygadać — a powiedzieć nie mogę.

— Na Boga! matce! matce! — zawołała księżna składając ręce,

— Ale ja nic nie wiem.

— Mój dobry, stary Czuryło, ty nigdy nie umiałeś fałszu wyrzec tak, abyś się nie zarumienił i nie wydał go. I teraz ty mnie zwodzisz, ty wiesz. Miałżebyś okrucieństwo taić przed udręczoną matką?

Stary związany, zmięszany pod wejrzeniem księżnej i syna, zamilkł, potarł czoło, stęknął.

— To bo to nieszczęście — szepnął — nigdy nie mogę utrzymać tajemnicy. Licho mi nadało w to się wdawać, kołyś ne pip, ne ubiraj sia w ryzy.

— Na Boga was zaklinam!

— No, no, cicho tylko, mógłby kto posłyszeć. Cóż robić!

— Ty wiesz, gdzie on jest?

— Wiem — szepnął stary — ale nie powiem; tego to taki nie powiem.

— Któż go porwał?

— Ja! — rzekł Czuryło — ja!

— Ty? Dlaczego?

— Abyś W. Ks. Mość, straszona przez brata, nie mogła nie mając w ręku dziecka wyrzec się dla ocalenia mu życia nazwiska ojca i całej przyszłości, do czego byłaś już gotowa.

Księżna osłupiała.

— O! poczciwy stary przyjaciel! Ty! powtórz mi, tyś go uwiózł?

— I nie chciałem nic W. Ks. Mości mówić, aby się to przypadkiem nie rozniosło. Ale bądźcie o dziecko spokojni, Ono jest w pewnym, bezpiecznym miejscu.

— Dzięki niech będą Bogu — zawołała Anna — i to pewno? to pewno?

— Jak mnie W. Ks. Mość żywym widzisz.

Gdy to mówił pan Czuryło, ulica zatętniała, zatoczył się rydwan i wnet u drzwi dał się słyszeć głos naglący, głos znany, księcia Sołomereckiego, który w gniewie sługi rozpychając bieżał do komnaty.

— To on! — z przestrachem zakrzyczała księżna — to on! Mówiliście, że wyjechał!

— Sam widziałem. Chyba powrócił!

Drzwi się otworzyły z trzaskiem i Sołomerecki wpadł do komnaty srogi, gniewny, dumny, trzęsący się z wzruszenia.

— Pani siostro! — zakrzyczał na progu — przyszedłem wam oznajmić.

Anna zbladła rzuciła się na krzesło.

Młodszy Czuryło z zaiskrzonymi oczyma stanął jakby gotów do walki mierząc oczyma nieprzyjaciela.

— Oznajmić wam, że wiem wszystko! Czuryło stary zatrząsł się, zsiniał.

— Co wiecie? — słabo spytała Anna.

— Syn wasz! podrzutek ten! w Litwie! Myśleliście, że się to udane porwanie ukryje przede mną, ale nie. Wczoraj dowiedziałem się o wszystkim, jutro rozsyłam, jutro sam jadę za nim. Wiecie moje warunki?

— Ale ich nie przyjmie — szepnął stary Czuryło.

— Milczeć! — zawołał książę — do niej mówię, nie do was. — I wpatrując się w starca dodał: — Wyście machinowali to porwanie! wiem, wiem! Poznaję was z opisu.

Księżna milczała, młody Czuryło za ojca i nią zastawił się.

— Pozwolisz sobie, W. Ks. Mość, odpowiedzieć — rzekł — że są warunki, nad których przyjęcie lepsza jeszcze śmierć.

— Do was nie mówię — krzyknął Sołomerecki.

Ale ja mówię do was! — zawołał płomieniejąc szlachcic.

— Kto jesteście? — spytał porywczo.

— Kto? szlachcic równy wam, kniaziu.

— Równy mnie?

— A może lepszy! — dodał gorzko Czuryło — bo na niczyje nie czyhałem życie, a swoje nadstawić gotowym.

— M. księżno — burząc się wołał książę — czy długo słudzy wasi będą mnie bezcześcić?

— Słudzy! ja niczyim sługą nie jestem.

— A któż, kto jesteś? — wpatrując się szydersko rzekł Sołomerecki — może ulubieniec ks. jejmości? — I zaśmiał się szatańsko, bo postrzegł, że Czuryło i Anna oboje się pomięszali.

— O! to niegodne! nieludzkie! prześladować słabą kobietę — zawołała — nachodzić jej dom i urągać nieszczęściu bezbronnej.

— Bezbronnej! nie — rzekł Czuryło. — W. Ks. Mość uczyniłeś mi cześć nazywając ulubieńcem. Nie zasłużyłem na to imię, bom prawie nieznajomy, ale pragnę, jeśli nie ulubieńcem, stanąć przynajmniej obrońcą.

— Przeciw mnie! — zaśmiał się dumnie prostując Sołomerecki — przeciw mnie!!

— Przeciw W. Ks. Mości.

— Chyba przeciw sługom moim, równym a może lepszym od ciebie!

I zmierzył go wzrokiem tak wzgardliwym, że Czuryło, kładąc rękę na szabli, postąpił z ściśnionymi zęby ku księciu, jakby go chciał wyzywać lub porwać się nawet na niego.

Ojciec pohamował syna i odwodząc za rękę rzekł:

— W. Ks. Mość chcesz więc koniecznie czyjejś krwi?

— Was wszystkich, gdyby można! — wykrzyknął Sołomerecki — godnych wspólników mojej miłej pani siostry. Tak, krwi, chłosty do krwi.

I silnie trzaskając drzwiami wyszedł rzuciwszy na księżnę wejrzenie gniewu, pogardy i pogróżek pełne.

Czuryło chciał rzucić się za nim, ale go księżna wstrzymała płacząc.

— O! niech idzie, niech idzie, nie wstrzymujcie go, dajcie mu pokój. Nie pozbawiajcie mnie ostatnich przyjaciół. On i was gotów... Brat! brat! — dodała — a! czemuż przynajmniej nie obcy!!

W tej chwili rydwan księcia przesunął się mimo okien, a on wyglądając z  niego rzucił jeszcze okiem na siedzącą u okna Annę.

Zadrżała spotkawszy groźne jego wejrzenie i znowu mocniej płakała.

— Ale skądże wiedzieć może! — rzekł niespokojnie stary — to przechodzi moje pojęcie. Wszystko tak ułożone było tajemnie, tak ostrożnie, ludzie użyci...

— Wydać musieli,

— To być nie może — zawołał stary — ale dla wszystkiego pójdę się dowiedzieć. Jeśli książę wie cokolwiek, potrafiemy na to poradzić, przeniesiemy go gdzie indziej, aż papiery nadejdą z Rzymu, przez nuncjaturę żądane, wedle obietnicy pana kasztelana.

— To nic nie pomoże — odparła Anna — czy nie widzicie, że nic go nie przekona, że, przekonany nawet, tajemnie zawsze by go pozbyć się pragnął?

— Nie sądzę, znuży go ta próżna i niczym później nie dająca usprawiedliwić się walka.

— Jego! czyż nie wiecie, że mu o majątek chodzi więcej niż o wszystko? A jednak jam mu go dawała.

— Potrzeba go się pozbyć — rzekł w tej chwili młodszy Czuryło — inaczej to się skończyć nie może.

To mówiąc rzucił znaczące spojrzenie na ojca i zdawało się, że uknuł jakiś zamiar, któren mu pilno było przeprowadzić do skutku, bo się rzucił ku drzwiom.

— Co myślicie? co mówisz? — zawołała księżna.

— Nie ma innego sposobu, pozbyć się go potrzeba — powtórzył Czuryło.

— Ale to być nie może!

— O! może, pani, zaręczam.

Anna pobladła.

— Wy byście chcieli?

— Nic prościejszego, zabić go. — Wy?

— Ja! szczęśliwy będę, jeśli mi się to uda.

— Ale wy, wy zginiecie sami, on silny, on otoczony, on ostrożny.

— Zginąć mogę i chcę. Na cóż się teraz przydało moje życie — dodał smutnie. — Zobaczyłem, kogom chciał widzieć, wyczerpałem najgorsze i najlepsze, nie mam się czego spodziewać i na co się szczędzić.

— Dla ojca, dla... — I księżna pomięszana zamilkła. — Na Boga! — mówiła po chwili — porzućcie tę myśl niegodną was. Skazić się zabójstwem.

— Nie, mościa księżno, ukarać tylko prześladowcę waszego.

— Karać nie do was należy.

— A któż go ukarze?

— Zostawcie to królowi i Bogu, dla mnie dość uczynicie, gdy mnie, a raczej tylko dziecko moje zagrożone ochronicie od niego.

— Chodźmy, ojcze — rzekł młodszy — nam potrzeba dojść, skąd książę wie, chodźmy. Chwili nie mamy do stracenia.

I rzucając Annę poruszoną zjawieniem dawno opłakanego człowieka, groźbami księcia, wieścią wydobytą nareszcie od pana Czuryły, ojciec i syn poszli szybko w miasto umawiając się, jakim sposobem dalej poczynać sobie mieli.

Stary głowę łamał, jak znaleźć swych wspólników, o których, prócz jednego naczelnego, nie wiedział; pewny zaś był, że nie on wydał tajemnicę.

Ponieważ przez nikogo o reszcie dowiedzieć się nie mógł tylko przez Krzysztofa Pieniążka, pospieszył więc do niego.

Powiedzmy tymczasem, kto był pan Krzysztof Pieniążek. Chociaż z rodziny dawniej mieszczańskiej, dochrapał się ojciec jego szlachectwa, które zresztą wielu mieszczan krakowskich otrzymało (i dlatego to w Paprockim tyle kart wydartych, gdzie spis rajców Krakowa), przylepił do starych Odrowążów, kupił wioskę w okolicy i rzuciwszy handel począł żyć wystawnie, bratać z wyższymi od siebie i, jak to zawsze bywa, opłacać trzeba było poufałość szlachty wielkimi ofiary. Jedni brali pieniądze, drudzy kazali się za to karmić i poić, a pan Pieniążek zebrany uczciwą pracą ojca i dziada majątek puścił przez ręce mniemanych przyjaciół. Drogo opłaciwszy stosunki, drożej mu jeszcze przyszło okupić ożenienie z wdową pięknego imienia wprawdzie, ale wielce podszarzałej sławy. Synem tej wdowy był pan Krzysztof. Dumna kobieta uciskała męża i wyciągając go na życie kosztowne, wystawne, do reszty zrujnowała. Pan Pieniążek umarł naprzód z żalu, że dziecku, które kochał nad życie, losu zapewnić nie mógł, wdowa drugi raz rzuciła i syna, i imię wzięte, a zabrawszy klejnoty, sprzęt droższy i co było kosztowniejszego, uciekła z Włochem doktorem za granicę. Sierota pan Krzysztof wychował się żakiem poprzysięgając nienawiść rodzinie swej matki, od której opuszczony został i pogardzony; służył potem za granicą wojskowo w Węgrzech i Holandii. Powróciwszy, po bracie ojcowskim bezpotomnie zmarłym odziedziczył maleńką kamieniczkę i osiadł w Krakowie. Tu żył z niewielkiego dochodu posiadłości i różnych spraw, do których, po prostu mówiąc, najmował się. Pożyczał on ręki i szabli, ale zawsze dobrej tylko sprawie; podejmował się posyłek ważnych i tajemnych, itp. Nigdy jednak inaczej (bo to kładł za pierwszy warunek), aż przekonawszy się najdokładniej, że nic podejrzanego, nic niepoczciwego nie kryło się w powierzonym mu zatrudnieniu.

Kamieniczka pana Pieniążka wznosiła się między dwoma ogromnymi domostwy. Plac przez nią zajęty widocznie dawniej oddzielać tylko musiał dwie budowy; później przy powiększającej się ludności zajęty został dopiero. Wąska a wysoka kamienica, z spiczastą schodkowatą facjatką, miała trzy piętra nad poziom i okienko w poddaszu; obok otaczających ją wydawała się jak wieżyczka. Sklepik zajmował dół, kupiec pierwsze piętro, ubogi mieszczanin drugie, kobiety jakieś, wielce podejrzane, trzecie, a w poddaszu mieścił się sam pan Krzysztof. Szkoda mówić, żeby mu tam miało być wygodnie; bo mijając to, że do niego leźć było potrzeba po długich, pokręconych, ciemnych, wąskich i coraz bardziej stromych schodkach, całe mieszkanie składały dwie ciupki. Jedna z oknem na ulicę, w facjacie niska i tylko w środku wyprostować się dająca, bo boki spuścisty dach ucinał; druga z okienkiem w dachu małym, pęcherzem zaciągniętym, za skład służąca.

Pierwsza zawierała łóżeczko jak żłobek wyleżane, skórą i kołdrą pokryte, z poduszką czarną, skórzaną i makatką wytartą. Na niej dwie pary ogromnych pistoletów, w mosiądz oprawnych, rusznica, szabla, szpady itp., aż do tureckiego noża. Na stoliczku lichtarz z łojówką, szklanka, butelka, grzebek do włosów i forma do lania kul. Na krzesłach, słomą wybitych, odzienie porozrzucane bez ładu, dalej dzban nadtłuczony, miska podobna, kilka par butów i u drzwi skrzynka nie domknięta.

W pośrodku izby pierwszej siedział pan Krzysztof naprawując sam rozprutą suknię i śpiewając wesoło, gdy pan Czuryło, zdyszany, zapukał do drzwi.

— Drzwi i serce otworem! proszę — rzekł zwracając się i igłę w zęby biorąc gospodarz.

Weszli, jednym wejrzeniem zmierzył ich pan Pieniążek i podsuwając krzesła, sam zająwszy miejsce na łożu, wesoło powitał.

— Cóż tam szanownego pryncypała sprowadza? — zapytał. — Ot, widzicie, zajmuję się krawiectwem, choć szlachcic, ale nie za pieniądze, tylko dla własnej uciechy, tandem to nie powinno klejnotu mi kalać.

— Zapewne — rzekł pan Czuryło.

— Nigdym nie mógł zrozumieć, co to ma do szlachectwa i poczciwości (bo to u mnie wszystko jedno), że kto pracuje ręką?

— Mego syna wam polecam — przerwał stary.

— A cieszę się mocno! ale go pierwszy raz widzę, nie wiedziałem nawet.

— Z tatarskiej niewoli wraca.

— Oj do stu katów, nie dziw, że pożółkł. Koninę jadł, a kobylim mlekiem popijał!

— Wiecie — tajemniczo szepnął Czuryło — że nie pojmuję, jak wszystko się wydało.

— Co? to być nie może! — zawołał Krzysztof rzucając odzienie z niecierpliwością — to być nie może!

— Jakem poczciw. Dziś książę powrócił, na drodze musiał się dowiedzieć, że go wywieziono do Litwy. Ale od kogo?

— Nie rozumiem, klnę się cześcią, że nie pojmuję. Za towarzyszów ręczę, a na oku ich wiodąc do samego Krakowa przywiozłem.

— Kiedyście wrócili? Trzy dni temu.

— Wszyscy?

— Czekajcie! A, jestem w domu. Łęczycanin się na chwilę pozostał był i opóźnił, ale wczoraj powrócił. Nikt inny, jak on. Spił się jak bela. — I ze zgrozą podnosząc pięść dodał: — Przysięgam, że go więcej nie użyję, niech z głodu zdycha i co chce robi.

To mówiąc pobiegł do drzwiczek od drugiej izdebki, schylił się w nich we dwoje i począł wołać:

— No, wstawaj i chodź tu, słyszysz?

— Hę, idę, idę — odrzekł mu głos stłumiony — prawdę rzekłszy, nie wyspałem się jeszcze, ale idę.

I wnet prawie we drzwiach ukazał się dosyć skromnie, bo w nieodbitym tylko odzieniu, Łęczycanin przecierając oczy i drapiąc głowę.

— A co? — spytał wodząc dokoła wejrzenie jeszcze śpiące;

— Mów prawdę! — głośno zaryczał Pieniążek — a nie, to cię z okna tego na ulicę precz wyrzucę, mów prawdę.

— Ale jakąż; bo, dalipan, nie wiem, czego chcesz. Mam sto wielkich prawd do powiedzenia, poczynając od najogromniejszej względem doskonałości marcu u pani Krzaczkowej.

— Tu nie o kpiny idzie, mospanie, ale o zdradę!

— O zdradę! No, cóż to jest? pytajcie.

— Wyście zdradzili, wydali.

— Ja! ja! — ze zgrozą cofając się, załamawszy ręce, rzekł szlachcic. — Pudenclum, horrendum! Ja!

— Ty, bo nikt inny nie mógł, chyba ty zapiwszy się.

— Ja! co? kiedy? komu?

— Nie spotkałeś się z nikim w drodze przyzostawszy za nami? Szlachcic pstryknął palcami i kiwnął głową, jakby rzekł: Teraz wiem.

— No! no! rozumiem!

— A, widzisz.

— A, zobaczycie, że nic się nie stało — spokojnie odparł Łęczycanin — dajcie mi no gadać.

— Mów, a prawdę — rzekł pan Krzysztof.

— Otóż to tak było. Drugiego dnia, kiedy mi koń zakulał, ja jadę sobie powoli i zajeżdżam do karczmy.

— Tegom się spodziewał.

— A gdzie chcecie, abym zajeżdżał! Dosyć, że zajeżdżam, goły zupełnie i do tego koń zmęczony, ciężkie juki.

— Patrzajcie, to już kłamstwo.

— Ciężkie, obstaję przy tym, i tak ciążące, że musiałem kontusz mój stary, pamiątkę po ojcu, dla ulżenia mu sprzedać.

— I kupiłeś piwa?

— No, a cóż robić miałem? Złe to było, prawda, ale jakie było, takie musiałem przyjąć. Nie było rady, siadam i piję. Aż tu rumot, turkot, strach! zajeżdża jakiś magnat, pan, książę.

— Otóż jest — rzekł Czuryło.

— Tak jest, książę — dodał szlachcic — ale to nie koniec. Słudzy jego chcą mnie rugować gwałtownie z izby, opieram się, on sam Serenissimus czy Celsissimus nadchodzi i łagodnie, powolnie, każe mi się zostać. Ja dla sług, aby im okazać, com za jeden, zostaję ze swoim kufelkiem. Wszczyna się rozmowa.

— I wszystko wydane! — rzekł Czuryło smutniej

— Poczekajcie no, jeszcze nie. Pyta mnie, skąd ja, kto ja. Powiadam, dziwna to historia, i poczynam mu opowiadać.

— Tak! niegodny! zdradzać — zawołał Krzysztof z oburzeniem — zdradzać!

— Ale nie, mówię mu bez nazwisk i miejsc. On mnie pytać poczyna, ja się trzymam, ut decet. Nalega i powiada: „Powiesz za garniec miodu ?" Tym mnie obraził! Rzeknę mu: „Ani za królestwo świata". On to chwali i każe dać miodu, ale tak mnie napiera, tak napiera, że diabeł wie jak, wygaduję się z Litwą.

— I z wszystkim?

— Jakem szlachcic, nie! Ale postrzegłszy, że kręto, język się plącze od miodu, bojąc, aby mi czego więcej spod serca nie wydłubał, za kulbakę, za juki, niby spać, a zabrawszy się, na szkapę, w nogi.

— Nic nie powiedziałeś więcej?

— Cóż to? myślicie — z dumą rzekł Łęczycanin — żem gotów przedać się! ha, mosanie, to krzywda, to dyshonor, za to mi odpowiecie. Nigdym nikogo nie zdradził!

— Ależ się taki bardzo niepotrzebnie wygadał.

— Ludzka rzecz, a języka w porę powstrzymałem. Za te podejrzenia winniście mi...

— Garniec piwa —  dorzucił pan Krzysztof.

— Przynajmniej marcu, i to od Krzaczkowej. Pan Czuryło trochę uspokojony zgodził się na indemnizację i szybko wyszedł.

 

VI

 

GRONOVIUS I DURAN

 

Gdy Czuryłowie wchodzili do kamieniczki pana Pieniążka, w tym samym prawie czasie zatoczył się powóz Sołomereckiego przed wrota, zastanowił, i chmurny książę, osłaniając płaszczem, wszedł w ciasny dziedzińczyk. Widocznie szukał kogoś, obejrzał się dokoła, parsknął ze wzgardą i wszedł na wschody wiodące do mieszkania pana Krzysztofa. Opowiadanie Łęczycanina miało się ku końcowi, gdy Sołomerecki zbliżał się ku drzwiom. Tu spotkał chłopaka, odarte dziecię, posługujące Pieniążkowi.

— Gdzie tu mieszka — spytał — Gronovius? — Grenobisz? Tu nie ma żadnego Grenobisza.

— Stary, łysy, siwy, cudzoziemiec, doktor.

— Na tyle mieszka doktor, ale nie Grenobisz, ten się jeszcze gorzej nazywa, bo Duran.

— A! Duranus! Gdzie? na tyłach? Prowadź mnie do niego.

Ja nie mam czasu — skrobiąc się, wsparłszy na poręczy wschodów, rzekł Jacuś.

— Wszak nic nie robisz?

— Ej! skrobię się! — obojętnie mruknął chłopaki — Grosz ci dam!

Chłopiec zdjął łachman czapki, przesadził poręcz, skoczył na wschody i potoczył się w dół jak kula, śpiewając piosenkę.

Sołomerecki zastał go na dole siedzącego na ostatnim wschodzie i świszczącego przeraźliwie.

Pan Czuryło z synem właśnie także schodzili, gdy głos księcia, znany im, bo świeżo słyszany, doszedł ich z dołu.

— O! już tu jest — rzekł młodszy — pewnie szuka Łęczycanina.

Zeszli szybko w cichości, ale gdy go mieli dognać, książe właśnie zawrócił się w dziedziniec za Jacusiem do Gronoviusa i Durana.

— Dokąd poszedł? — spytał młodszy.

— Zdaje się, że do tych czortów czarnoksiężników — Jakich?

— Dwóch przeklętych Niemców, których pan podkomorzy koronny sprowadził dla doktorstwa, alchemii i nie wiem tam jakich praktyk tajemnych.

Tak było w istocie. Gronovius i Duranus byli nadwornymi pana Mniszcha, który ich pod ten czas odesłał do Krakowa. Jeden z nich na przemiany towarzyszył prawie zawsze podkomorzemu i jeździł za dworem królewskim z nim razem. Oni z Egidem, któregośmy wyżej widzieli, posługiwali w różnych razach Mniszchom i Giżance. Nie zapominajmy, że jak wszyscy wówczas, tak i król wierzył we wróżki, czary, w magię i czarnoksiężników, że się radził astrologów, wieszczbiarzy, a nawet prostych bab, jak Budzikowa i Korycka.

Nim z Sołomereckim wejdziem do Gronoviusa i Durana, musimy uprzedzić czytelników, że wierny swemu czasowi książę podzielał zaślepienie wszystkich względem czarnoksiężników i magii. Wyczerpawszy wszystkie sposoby szkodzenia bratowej i bratankowi, Sołomorecki gniewny rzucał się do ostatniego, szedł pomocy żądać od mniemanych wszystko widzących i wszystko mogących Gronoviusa i Durana.

Ci dwaj zajmowali na tyle kamieniczki pana Pieniążka mieszkanie dolne i piwnicę. Dawniej ono służyło za szynkownię i dlatego wejście do lochu było z wnętrza. Urządzając swoje laboratorium wybrali sobie umyślnie dwa] czarnoksiężnicy to miejsce, jako ukryte i dla nich wygodne.

Maleńkie drzwiczki, w grubym murze wykute, wiodły do tajemniczej, ciemnej i nisko sklepionej pracowni. Sowa wypchana, z rozczepierzonymi skrzydły u wejścia, oznajmowała mieszkania Gronoviusa i Durana.

Duża izba urządzona była tak widocznie, aby uczynić wrażenie na wchodzących, Z dwóch wąskich okien, patrzących w ciasną uliczkę, jedno osłonięte było czarnym suknem, drugie mało co wpuszczało światła. W pośrodku niski, na grubych nogach, wyciągał się stół, cały pokryty księgami, pismami, kawałkami drzewa, wosku, horoskopami, kwadraty astrologicznymi, kośćmi itp. Zegar i głowa drewniana, straszna, rodzaj terafim, zajmowały środek stołu. Na ścianach wisiały wypchane zwierzęta różne, kości mamutowe, suknie wyszyte w znaki niebieskie i tajemnicze cyfry.

Dalej, na półkach słoje z monstrami w spirytusach, flaszki, gliniane kufle i hlaki, garnki, kolby szklane do alchemicznych doświadczeń rozrzucone były. Na lewo wielki, kapturem pokryty, komin przypierał do alchemicznego piecyka, a teraz zagasłego. Mnóstwo ziół schły porozwieszane i porozrzucane.

Słabe światło okna jednego powiększało jeszcze dziwaczność tej izby nie dając dojrzeć niczego dokładnie; głowa tylko, którą zwać będziem terafim, kościotrup w kącie, mumia w swych powijaczkach w drugim, wyglądały z cieniów.

Dwóch ludzi znajdowali się w pośrodku za stołem. Jeden maleńki, garbaty, łysy, z rudą brodą i okiem jednym zagasłym, zmrużonym, drugi poważny, piękny, słusznego wzrostu, dumnej postawy, w czarnej sukni, z łańcuchem na szyi.

Mały zwał się Duran, słuszny Gronovius. Znać było, że pierwszy był niejako pomocnikiem tylko i anima damnata drugiego, chociaż w twarzy Gronoviusa, pięknej i na pozór nawet szlachetnej, w oczach jego zmrużonych, w wargach przyciętych sarkastycznie, czytać było można, że i bez pomocnika chytry cudzoziemiec byłby się obszedł; sam by potrafił sobie wystarczyć.

Gronovius zajęty był pisaniem listu, Duranus rysował kwadrat magiczny, napełniony liczbami, które na przemian kreślił czarno, niebiesko i czerwono. — Mistrzu — ozwał się chwilką przed nadejściem księcia poczwarny karzeł, szydersko, złośliwie — jak wam się zdaje, król J.M. rad będzie swojemu kwadratowi?

— Nie przeszkadzaj mi pisać.

— A gdybym koniecznie chciał przeszkadzać? — dodał złośliwy karzeł.

— W takim razie powiedz mi, to wcześnie przestanę.

— Nie, nie, pisz, chciałem tylko spróbować twojej cierpliwości,

— Nadużywasz jej, Duran, od dawna.

— Doprawdy? — I to mówiąc, jednym okiem, ale ognistym i kolącym spojrzał na Gronoviusa. — No, no, pisz, pisz. Wprawdzie, oprócz kwadrata królewskiego, miałem z wami i o czym innym do pomówienia.

Tu umyślnie zawiesił.

— No, to mów, słucham, pewnie o wielkim dziele?

— A o czymże by innym?

— Myślę właśnie o słonecznej wodzie.

— Znalazłeś co nowego?

— Zdaje mi się.

— Formułę nową, spróbujemy jej dzisiaj, wchodzi do tego eliksir Aristei i balsam merkurialny, wąż ukrzyżowany (siarczan złota) i księżyc.

— To nieszczęście, że wąż będzie dużo kosztował, a wszystkie dotąd próby daremne.

— Cicho! na cóż to powtarzać tak głośno? alboż nie zostało nam tysiąc jeszcze prób, w ostatku zaś wyrocznia terafim, która powie, jak piękne robi się złoto i kamień filozoficzny?

— Zapewne — odparł Gronovius — ale twój terafim milczy jak pień.

— Bo też to nie jest prawdziwy androides ani terafim. Wiesz, co potrzeba do prawdziwego?

Gronovius się wzdrygnął.

— Cóż to! w proporcję wielkości wynalazku! — dodał złośliwy Duran śmiejąc się. — Jedno dziecię!

— Krew, zabójstwo.

— E! e! dajcież mi pokój ze skrupułami nie w porę. Wszystko to głupstwo. Bylebym tylko dostał, co potrzeba. Pierworodne dziecię, głowę pierworodnego, rozkłutą dobrze, wytartą oliwą i solą amoniacką. Otoczym ją świecami, podłożym złotą blaszkę pod język z imieniem demona wyrytym na niej, a powie nam, co zechcemy.

Na te właśnie słowa nadszedł książę, który do drzwi zapukawszy ukazał się nagle, zszedł dwa stopnie w dół i stanął przed Gro-noviusem wychodzącym na  jego przyjęcie.

— Doktor Gronovius?

— Ja jestem!

Książę spojrzał na Durana, który nie wstając zwrócił oko na niego i mierzył go nim bacznie.

— A to? — spytał.

— Mój towarzysz, Duran.

— Do usług — mruknął karzeł. — Co rozkażecie?

— Chciałbym pomówić tajemnie.

Gronovius powstał, drzwi zaryglował i skinąwszy na Durana otworzył drzwi lochu, do którego wprosił księcia. Loch urządzony był na posłuchalnię, gdyż głośna nawet w nim rozmowa dosłyszaną być nie mogła. Wilgotne jego ściany okrywał papier zapisany znakami, figurami, . liniami, lampa płonęła od sklepienia zawieszona, maleńki stolik z trupią głową pośrodku, trochę gratów po kątach.

Gronovius podał zydel księciu, sam siadł w krześle. Duran ukazał się na wschodach w cieniu.

— Słucham.

— Rzecz taka: Jest dziecię, które zgubić chcę.

— Dziecię?

— Chłopiec piętnastoletni. Cóż  dalej?

— Dziecię to chcą udać za syna mojego brata, ja chcę, aby nie żyło.

— Rozumiem — rzekł Gronovius — ale my się nie podejmujemy gubić ludzi, tylko im, ile nasza umiejętność dozwala, pomagać.

— Ja was też nie proszę o zgubienie dziecięcia,

— Więc o cóż, mości książę?

— Skąd wiecie, kto jestem? — czerwieniąc się spytał Sołomerecki, który żywo powstał na te słowa.

— Ja wszystko wiem — zimno odparł Gronovius. — Więc wiecie także, czego od was chcę?

Chcecie wiedzieć, gdzie się to dziecko znajduje.

— Tak jest — nieśmielej już odpowiedział Sołomerecki trąc ręką po czole.

— I nic więcej? — wlepiając weń oczy rzekł Gronovius.

— Trucizny — wyrzekł tak cicho książę, że czarnoksiężnik raczej się domyślić niż usłyszeć musiał.

To mówiąc położył na stoliku woreczek z pieniędzmi. Gronovius schował go do kieszeni.

— Chodźmy na górę — zawołał — postaramy się zadośćuczynić waszemu żądaniu.

Duranus spiesznie poskoczył na krzesło i udał bardzo zajętego pracą, tak że się nawet nie odwrócił, gdy weszli.

— Duranus — zawołał Gronovius — ten — wskazał na księcia — chce wiedzieć, gdzie się podziewa dziecko, o którym w  tej chwili myśli.

— Wnet — odrzekł Duranus schwytując się i wymierzając oko na Sołomereckiego — powiedzcież mi naprzód, jakiej chcecie wróżby?

— Jakiej? alboż wiem, byle mi powiedziała, czego żądam.

— Jest mnóstwo sposobów dojścia prawdy. Wywołaniem umarłych, tłumaczeniem snów, obserwacją gwiazd i konstelacji, aeromancją, pyromancją, hydromancją, rhabdomancją, ksilomancją i kleidomancją, i innymi.

— Ja tam nic nie wiem — dumnie odparł książę — wróżcie, jak chcecie, bylebyście mi powiedzieli, gdzie jest.

— Wywołaniem umarłych? — spytał Duran myśląc, że zastraszy. .

— Jak się wam podoba — zimno rzekł Sołomerecki.

— Albo za pomocą tej głowy, to jest terafim? — Jak chcecie.

Gronovius i Duran spojrzeniem zdawali się naradzać, następnie ostatni obnażył ręce po łokcie, zdjął drewnianą głowę, ustawił ją na podłodze, zakreślił koło, wziął różdżkę, natarł się jakąś maścią, ze słoika dobytą, i począł biegając szeptać.

Książę stał niemy, zdziwiony i pomieszany. Duran szybko miotając się mówił, jakiś głos zdawał się mu zza okna, to z lochu, to z góry na przemian odpowiadać słowy niezrozumiałymi, głucho. Ile razy książę głos ten dziwny, stłumiony, posłyszał, obracał się to tam, to tam, ale nigdzie nie mógł dojrzeć, skądby pochodził, Gronovius, oparty o stół, patrzał obojętnie.

Duran wybiegawszy się dobrze stanął wreszcie i rzekł kładnąc laskę.

— Skończone, wiem teraz wszystko.

— Słucham was.

Karzeł zdjął srebrną tackę ze stołu i postawił ją księciu mówiąc:

— Dla terafim! co ofiarujecie dla terafim? Garstka pieniędzy brzękła na tacce.

— Pytajcie mnie — rzekł Duran.

— Gdzie on jest?

— W Litwie — odpowiedział karzeł. — Mianowicie?

— Na dworze Sapiehy, wojewody podlaskiego.

— Kto go tam zawiózł?

— Czterech szlachty, na czele ich Krzysztof Pieniążek. — Z czyjego rozkazu?

— Nieznajomego szlachcica.

— Jego imię?

— Głowa nie wie. Książę zamyślił się.

— Dobrze — rzekł — a teraz reszta.

Gronovius mruknął do Durana. Ten podstawił drabinkę do półki, rozgarnął słoje, wyszukał flaszki z czerwoną jakąś mieszaniną, nalał z niej kilka kropel w maleńką bańkę, tak zrobioną, że mogła być zawieszona na sznurku i noszona na szyi, a potem podał ją księciu.

— Tylko tyle?

— Aż nadto wystarczające — odpowiedział Gronovius.

Sołomerecki schował podaną sobie flaszeczkę za suknię, pochodził po izbie, jakby się chciał uspokoić, wskazał ręką na drzwi, które mu Duran odemknął, i powoli wyszedł.

Jacuś stał na drodze i świstał.

— A co, paniczu? dostałeś lubczyku? — spytał przedrwiewając — mówią, że oni lubczyk przedają, hę? Czy to prawda?

Popchnięty w milczeniu, odskoczył na kilka kroków, zdjął czapkę i pokazując język dodał niby żegnając:

— Nogi całuję. Lubczyka.

Ledwie się drzwi zamknęły, gdy Czuryło pukać do nich począł i wszedł z synem niespokojny.

Dwaj czarnoksiężnicy naradzali się nad czymś w pośrodku izby, Gronovius wyszedł naprzód.

— Chcę z wami pomówić na osobności.

Wskazał na drzwi lochu, do którego on, syn i Gronovius weszli. Duran stanął na wschodkach.

— Wiecie, kto od was wyszedł? — rzekł Czuryło niedobrze pokrywając niepokój, którego doznawał w tym miejscu dla niego straszliwym.

— To do was nie należy.

— Owszem, za tym idę. W tym tajemnicy nie ma. Sołomerecki był u was.

— Być może, ja osób nie znam, nie wiem.

— Pytał was o bratanka.

— Nie pamiętam.

— Daliście mu flaszeczkę, którą wychodząc zgubił. Gronovius pomieszał się niewymownie na widok bańki, zabeł-

kotał, wstał i rzucił wejrzenie ku Duranowi.

— Ta bańka — mówił stary dalej — zawiera truciznę dla bratanka.

— Nie wiem, ona nie ode mnie.

— O tym się później przekonamy — mówił Czuryło usiłując udawać odwagę, której mu wielce brakło.

— Ale czego wy chcecie od nas? — zapytał poważnie Gronovius. — Jeśli straszyć, uprzedzam was, że mnie się lękają, a ja się nikogo nie boję.

— Być może, jednak... Pozwólcie mi ułożyć się z wami.

— O co chcecie, ale nie groźcie.

— Powiedzcie mi, czego od was chciał ten, co wyszedł?

— Wszak wiecie.

— Domyślam się tylko.

— Domyślacie się może słusznie.

— Powiedzieliście mu, gdzie jest bratanek?

— Powiedzieliśmy, o co pytał. Dajcie nam tę bańkę, proszę — dodał wyciągając rękę — może ona wzbudzić podejrzenia, obmowy i chociaż nie ode mnie wyszła...

— Od was.

— Nie, wszelako choćby dla ciekawości mieć bym ją pragnął.

— Oddam wam ją, powiedzcie mi, czego on przychodził. — Tu pan Czuryło dostał sakiewki, wyjął trochę pieniędzy i położył na stole. — Oddacie mi bańkę?

— Przyrzekłem.

Głos z góry pochodzący, stłumiony i straszny, wyrzekł z wielkim przerażeniem pp. Czuryłów obu:

— Pytał i odpowiedziano mu: Dziecię jest u Sapiehy. Gronovius nie zdziwił się wcale głosowi, zsunął pieniądze, zabrał bańkę, a nim mieli czas wyjść, zaczęto silnie bić we drzwi. Czuryłowie byli już na wschodach, Gronovius pospieszył naprzód, Duran odryglował.

— Zgubiłem bańkę — rzekł głos ze drzwi.

— Wiem — odpowiedział Duran —  i nie będziecie mieli drugiej.

— Płacę — zawołał wchodzący

Czuryłowie poznawszy głos zatrzymali się w lochu. Gronovius pospieszył do drzwi, poszeptał coś i wszystko ucichło.

Książę odszedł.

Szlachta niewiele pojmując, co się wkoło niej działo, wyszła powoli do pierwszej izby. Turkot powozu zapowiedział odjazd księcia.

Zaledwie dobyli się z mieszkania dwóch czarnoksiężników, u wejścia spotkali mnóstwo osób ciągnących się tutaj, kobiety zakwefione, panów z nasuniętymi na głowy czapkami, mieszczan, młode dziewice. Jedni pukali do drzwi, drudzy oczekiwali kolei, chroniąc się w ciemnych kątach kamienicy i unikając siebie.

Między tymi poznał p. Czuryło panią Janową, zubożałą kupcową, która obok Marcinowej stragan miała, Agatę, powiernicę księżnej, p. Pudłowskiego, seniora bursy, znacznego między wielą swoją połamaną figurką, Żyda Hahngolda, przechadzającego się w  ciemnej galerii i mierzącego okiem wchodzących i wychodzących.

Wszyscy niespokojnie poglądali na drzwi pracowni Durana i czekali kolei. Pan Krzysztof schodził z Łęczycaninem ze wschodów, spojrzał na sowę i zawołał:

— Utrapieńcy! ot co ludu czeka na ich rady i wróżby. Gdyby mi tak pięknie za mieszkanie nie płacili, nigdy bym ich tu nie trzymał! A w nocy jak poczną smażyć, to śmierdzi na cały dom, tak że wszyscy moi sąsiedzi się skarżą. Osobliwsza, czym oni tak smrodzić mogą, bo te zapachy do niczego niepodobne.

— A wiecie, że ja byłem u nich — rzekł Łęczycanin.

— No! a tyż tam po co?

— Radziłem się na nogę.

— Cóż ci dali?

— Plaster bardzo skuteczny, a jacy grzeczni, częstowali piwem, niezłe nawet, gawędziliśmy długo. Prawda, że ten mniejszy trochę brzydki, ale co skuteczny to skuteczny człowiek! Noga się zgoiła za trzy dni.

— Czy tylko nie wyśpiewałeś im czego?

— Za kogoż mnie to macie!

I zeszli razem na ulicę, kierując się do pobliskiej garkuchni.

 

VII

 

PAPIERY

 

W mieszkaniu księcia Sołomereckiego nowe przygotowania do podróży, słudzy wszyscy na nogach, konie wyprowadzając siodłają, zaprzęgają, a zgraja Żydów lichwiarzy, pijawek czarnych, kręci się w dziedzińcach. Książę zawsze potrzebny pieniędzy, przywykły tak do wystawnego i marnotrawnego życia, że odmienić go już nie mógł, w gorączkowym tym zniecierpliwieniu oddaje ostatnie klejnoty w zastaw, pamiątki po ojcu, pamiątki po matce. Chmara Żydów ciśnie się do izby, gdzie starszy dworzanin zawiera te wstydliwe i upokarzające umowy. Jedni rozpychają drugich, kłócą, bo każdy chce zyskać; dają się bić, bezcześcić, łajać, a nie ustępują.

Książę z obojętnością wielkiego pana nie patrzy, nie dowiaduje się nawet; wydobywa klejnoty, spoziera na nie bez łzy w oku, bez żalu, i oddaje, obelgami obsypując lichwiarzy, których sam wezwał. Potrzeba mu pieniędzy na drogę, ostatnie sposoby dostania ich wyczerpał, przyjaciele pożyczać nie chcą; udał się do Żydów.

W kąciku kampsor Hahngold rozpatruje kutas pereł i pierścień z szafirem; dalej drugi waży srebrną złocistą nalewkę z miednicą. Na dworzanach księcia czyni to wrażenie niemiłe, szepcą między sobą, oglądają się, wahają.

— Słuchaj, Miklasiu — mówił starszy jeden do młodzika w zielonej barwie — coś tu się u nas źle święci. Ostatki Żydzi biorą.

— A co nam do tego.

— I bardzo, Miklasiu! To pachnie ruiną i nędzą, ostatki! a potem może i chleba zabraknąć. Trzeba o sobie myśleć.

— Ja myślę, że jeszcze pora, nic nie nagli, będzie miał pieniądze.

— A! będzie, ale czy to te pieniądze wystarczą na długo? Żydowski grosz, to się rozłazi prędko, rzekłbyś, że się śpieszy powracać do nich nazad. I za te kutasiki niewiele go dostanie, bo Żyd inaczej jak połowy wartości nie da.

— A więc cóż?

— Trzeba o sobie myśleć. Ja podobno konia wziąwszy i jurgieltu zapomniawszy drapnę szukać innego pana.

— Powiedzże i mnie, kiedy, to ja z tobą. Inny podsłuchawszy rozmowy przysunął się.

— Nie śpieszcie się, panowie bracia, fortuna jeszcze się do nas

obrócić może. To jest casus ekstraordynaryjny, wygramy bitwę

z księżną jejmością i będziemy bogaci,

— Jeżeli wygramy.

— To nie ulega wątpliwości.

Obcy jakiś wsunął się między dworzan.

— Panowie bracia należycie do dworu księcia Sołomereckiego?

— Tak jest.

— A nie życzylibyście sobie odmienić pana?

— Czemuż  nie, jeżeliby się co dobrego nadarzyło. — Wyśmienitego nadarzyć się może.

— Cóż takiego?

— Księżna Sołomerecka potrzebuje dworzan dla siebie i syna, podwójny jurgielt da i barwę, a kto wie, co dalej za wierne usługi. U niej obietnica święta i jest z czego otrzymać.

Starszy się oburzył.

— Księżna! nieprzyjaciółka pańska.

— Ba! mości panowie, a cóż wam uczyniła?

— I bardzo wiele, z jej przyczyny nasz książę goły, tak że jurgieltu zapłacić nie ma z czego, a na drogę klejnoty zastawia.

— Któż mu winien, wszak księżna jejmość dawała mu majątek, gdyby tylko chciał jej dziecka nie prześladować.

— I nie przyjął?

— Ani chciał słuchać. A przy tym księżna swoim dworzanom mogłaby dać jakąś gratyfikację, co by załatało ten nie wypłacony jurgielt.

— Doprawdy?

— Ja myślę.

— Wy od niej jesteście?

— Nie, proszony tylko o wyszukanie. Myślałem, że, widząc co się tu dzieje, zechcecie może zapewnić sobie bezpieczniejszą przyszłość.

Dworzanie poczęli z sobą umawiać się.

Wieść jak błyskawica przeleciała między nimi: starsi, za nimi młodsi zaczęli wahać się; a gdy raz przypuścili możność porzucenia księcia, myśl ta coraz się wszelkimi okolicznościami utwierdzała. Niektórzy pozabierawszy swoje szkapy ze stajni wybierali się jechać.

Starszy złapał ich we wrotach.

— Dokąd, mości panowie? Dokąd?

— Nie ma tu już co robić pono, jedziemy szukać służby.

Jak tylko jeden odważył się to wyrzec, reszta poszła za nim. Nieznajomy czekał z obojętną twarzą niedaleko wrót. Starszy pobiegł do księcia.

— Dwór W. Ks. Mości — zawołał zdyszany — dworzanie... — Co się stało?

— Odjeżdżają.

Jak? Dokąd?

— Rzucają służbę.

— Z jakiego powodu? To być nie może.

— Bóg wie, zapewne zlękli się dzisiejszej rannej z Żydami sprawy.

— Podli! — rzekł bledniejąc Sołomerecki dumnie — niech jadą na złamanie karku! Nie wstrzymywać ich, zapłacić jurgielt ostatnimi.

I zaciął zęby, oczy mu się zaiskrzyły, padł na krzesło blady.

— Słyszysz, W. Mość? Ostatkami im zapłacić, nie chcę ich teraz, znajdę innych, nie chcę, gdyby mnie na klęczkach prosili. W tym jest czyjaś podmowa. Idź.

Starszy wyszedł i nawołując wyjeżdżających z podwórza:

— Mości panowie bracia — rzekł — za pozwoleniem. Książę jegomość kazał mi wam jurgielt opłacić na was i na konie, proszę do mnie.

Ta niespodziewana wiadomość zachwiała dworzany, porzucali konie, poszli odbierać pieniądze, kilku sądząc, że się omylili, i wstydząc swojego kroku, chcieli pozostać. Starszy oznajmił, że ma polecenie odprawić ich. Inni, wierni księciu, nie myśleli nawet o odjeździe; ale takich kilku tylko pozostało, reszta wysunęła się za wrota z nieznajomym, który ich poprowadził z sobą szepnąwszy coś Hahngoldowi. Żyd pobladł, zamamrotał coś do drugich Żydów, a lichwiarze w oka mgnieniu porzuciwszy jeszcze nie otaksowane klejnoty i nie chcąc już w żadną wchodzić umowę ustąpili, Starszy pobiegł do księcia.

— Mości książę. Żydzi traktować nie chcą.

— Co się im stało?

— Nie pojmuję! nie rozumiem, poszeptali coś z sobą, porzucili umowy i poszli.

— Wszyscy ?

— Wszyscy. Książę osłupiał.

— W tym jest jakaś sprawa szatańska. Pieniędzy! pieniędzy i jechać! Muszę spieszyć, oni to dziecko przekleństwa uwiozą znowu! Do Litwy, do Litwy. Rób, W. Mość, co chcesz, a dostań mi pieniędzy.

— Nie wiem, co mam robić, nie pozostało nic, gdy Żydzi odmawiają.

— Innych wezwać.

— Było ich przed chwilą więcej niż potrzeba, teraz nie ma ani jednego.

— Ale z jakiegoż powodu?

— Nie pojmuję.

— Może warunki?

— Ja nie podawałem żadnych, wedle dyspozycji W. Ks. Mości godziłem się na proponowane przez nich.

— Cóż ich odstręczyło? To coś jest.

— Jest, ale niepojętego! Książę uderzył o stół pięścią,

— Wyjeżdżać! — zawołał.

— Ale to niepodobieństwo!

— Wyjeżdżać, mówię! — Dworzanie uszli.

— Mniejsza o to, wyjeżdżać, wyjeżdżać!

— Nie ma pieniędzy.

— Wystarczy tych, co są.

— Opłacono za rozkazem W, Ks. Mości jurgielta.

— Wszystko wyszło?

— Do grosza, nawet dla dwóch zabrakło.

— Sprzedaj Wpan, co chcesz. Wyjeżdżać, muszę dziś wyjechać.

— Ale cóż sprzedamy?

— Zastaw Wpan duszę — krzyknął książę w gniewie — a dostań pieniędzy.

Potem rzucił się do papieru i pióra, prędko napisał słów kilka do Piotra Zborowskiego i kazał wysłać dworzanina do niego.

Gdy się to dzieje, zrozpaczony i zniecierpliwiony książę przechadza się po izbie kroki wielkimi, głowa mu płonie, miesza się, klnie, niepokoi. Sto razy pyta, czy nie wrócił posłaniec od Zborowskich. Nareszcie przyjechał.

— Przywiózł pieniądze?

— List tylko!

Nie czytając rzucił go na podłogę, oczy mu się roziskrzyły, zapaliły, zęby zgrzytnęły.

— Przyjaciele — zawołał — przyjaciele, niech ich szatan zdusi!! Rodzaj gorączki, rodzaj obłąkania opanowywa go, nie wie, co

począć.

— Wyjeżdżać! — woła — wyjeżdżać! konie, powóz, sprzęty, sprzedać wszystko, pojedziemy we dwóch, we trzech, a wyjeżdżać, wyjeżdżać!

Nie mniejsza niespokojność w gospodzie księżnej i u pp. Czuryłów: te o syna zwątpiła, chce posyłać za nim; ci namawiają się, co począć, młodszy wybiera się sam w drogę. On to odmówił dworzan księcia i przyjął ich dla Anny, sądząc, że tym sposobem wstrzyma wyjazd jego, on szepnął Żydom słowo czarodziejskie, które wstrzymało pieniądze. Ale i to nie pomogło zupełnie.

— Potrzeba go uprzedzić — rzekł młody Czuryło — jest nas kilku, wszystko gotowe, jedziemy, a nim książę przybędzie na dwór Sapiehy, już tam Stanisława nie zastanie.

To mówiąc począł sposobić do drogi. Stary pomagał mu sam. Z tłumoczka wypadł zwitek papierów zasmolonych długim noszeniem po wierzchu, czerwonym sznurkiem jedwabiu związanych.

— Co to jest? — spytał stary.

— A! to jeszcze pamiątka mojej niewoli. — Jaka?

— Wiosłując na galerze tureckiej pod Stambułem, miałem za towarzysza i sąsiada biednego księdza, przez zbójców morskich zabranego. Ten umierając oddał mi papiery jakieś, zaleciwszy, abym za powrotem do kraju, komu należeć będą, przesłał, mają bowiem posługiwać jakiejś rodzinie naszej. Ksiądz był Polak podobno lub przynajmniej długim pobytem u nas spolaczały. Wracał z Rzymu, gdy go pochwycili zbójcy.

— Widziałeś te papiery? — spytał stary.

— W niewoli musiałem ukrywać i przepatrzyć nie miałem czasu, wróciwszy nadto byłem sobą zajęty; miałem to kiedyś uczynić później.

— Zobaczymy lepiej zaraz — przerwał stary uderzony myślą jakąś szczególną.

— Zobaczcie, ojcze, ja pospieszę się w drogę wybierać.

Stary usiadł, rozwinął sznurki, rzucił okiem, nagle wykrzyknął:

— Jezus! Maria! Co za zrządzenie!

— Co to jest?

— Ty nie wiesz?

— Nic nie wiem.

— Papiery ks. Hausera! Papiery Sołomereckich! Ksiądz powracający z Rzymu, to był on!

— Kto taki?

— Ksiądz wysłany przez nich dla legalizacji małżeństwa księżnej. Wygrana! wygrana! zwyciężyliśmy!

— Nie pojmuję. Cóż to są za papiery?

— Wszystko skończone, triumfujem — rzekł stary chwytając czapkę i laskę. — Chodźmy do księżnej, do księżnej.

I zdyszany Czuryło, nie mogąc pohamować swej radości, schwycił się na pierwszego konia, jakiego mógł znaleźć pod ręką, poleciał.

Księżna Anna tylko co powróciła z kościoła, smutna słuchała opowiadania sługi, który o odmówieniu dworzan przez młodego Czuryłę, o spóźnionym wyjeździe księcia zdawał jej sprawę. Spostrzegłszy Czuryłów obu, z twarzą rozjaśnioną przybywających, nie wiedziała, co myśleć

— Czemu nie w drodze? — spytała — on wyjeżdża.

— Nie wyjedzie jeszcze tak rychło — odrzekł młodszy;

— A tymczasem dobrą nowinę W. Ks. Mości przynosim.

— Jakąż? Co się stało?

— Wielki i ważny, a najmniej spodziewany, nigdy nie przewidziany wypadek.

-— Na Boga, cóż może być takiego?

— Papiery ks. Hausera.

— Znalazły się? — zawołała księżna podbiegając.

— Najosobliwszym trafem, mój syn...

— Odzyskał je, jakim sposobem?

— Będąc w niewoli był towarzyszem księdza Hausera, zmarłego, jak się pokazuje, na galerze tureckiej. Konając polecił papiery memu synowi. Ten ich nawet nie patrzał dotąd. Dziś, gdyśmy się w drogę wybierali, wypadły. Spytałem, przejrzałem je. Oto są.

Księżna Anna płakała z radości.

— O! to Opatrzność Boża nad nami!

— Ale — dodała po chwilce — potrzeba księcia wstrzymać, to nic nie pomoże. Co począć z nimi?

Czuryło namyślał się chwilę.

— Radziłbym, W. Ks. Mość — rzekł — udać się z nimi do Firleja, pozwać księcia przed sąd arbitrów, aby przy świadkach zmuszony był niezbitymi dowody uznać wasze małżeństwo i dziecię z niego urodzone. Spieszcie tylko, aby nie wyjechał.

Natychmiast księżna Anna kazała zajechać kolasce, siadła i udała się do Firleja.

Zastała go, że to było rano jeszcze, w komnatach żony. Dziwny to był widok starca cudzoziemskim strojem wykwintnie ubranego, siwego już i dobrze podstarzałego, obok świeżej i młodej małżonki.

Była to, jakeśmy rzekli wyżej, trzecia już żona kasztelana, Mniszchówna z domu, lat ledwie podówczas dwadzieścia licząca. Bogata, strojna, siedziała z mężem panem u stołu, na którym ostatnie kasztelana dziecię bawiło się wielkim piórem strusim.

Stary kasztelan z uśmiechem poglądał na tę latorośl swego domu, a w jego wejrzeniu znać było dumy o przyszłości dziecięcia.

Księżna oznajmiona weszła.

— Cóż sprowadza miłą W. Ks. Mości u mnie przytomność? — spytał kasztelan.

— Szczęśliwy traf i prośba — odpowiedziała Anna.

— Bardzom rad, i jeżeli jej w czym usłużyć potrafię — odparł kasztelan — mam bowiem na sumieniu  zawiedzione W. Ks. M. nadzieje względem dziecięcia, któregom się opieki podjął.

— Nic się złego nie stało, moi to przyjaciele z Krakowa go wywieźli potajemnie, bez mojej wiadomości, obawiając się napaści księcia.

— Doprawdy? I gdzie się dziecię znajduje? — Na dworze Fryderyka Sapiehy.

Firlej zagryzł usta trochę nierad, ale prędko wracając do grzeczności uprzedniej i uśmiechu spytał:

— W czymże W. Ks. Mości użytecznym jeszcze być mogę?

-— Cała moja nadzieja na was, papiery, o które starałam się przez nuncjaturę, już są w moim ręku.

— Jak to? Ktoś skuteczniej ode mnie wyjednał je?

— Nie, oryginalne papiery ks. Hausera znalazły się dziwnym trafem. Towarzysz niewoli jego w Turcji, wyzwolony, przywiózł je. Oto są. Błagam was, wezwijcie do siebie księcia, arbitrów, niech ludzie widzą, niech sądzą, niech się to wszystko nareszcie bez mego wstydu zakończy.

Kasztelan spoglądał na podane papiery, przerzucił je wstając.

— Będzie — rzekł — jak pragniecie, jutro wezwę do siebie wszystkich znajdujących się w Krakowie panów braci senatorów i znakomitszą szlachtę, wezwę księcia, aby zmuszony był w obliczu ich uznać bratanka i później retraktacji nie mógł już uczynić, Bądźcie spokojni. Cieszę się waszą pomyślnością z duszy i serca.

— Ale książę jest na wyjezdnym, goni w Litwę za biednym dziecięciem moim, nie wiem, czy go wstrzymać potraficie.

— Sądzę, że potrafię — rzekł dumnie Firlej. — Wnet poszlę do niego dworzanina z wezwaniem na dzień jutrzejszy, nie pisząc dlaczego, a rozstawię moich ludzi, aby go z oka nie spuszczali i w razie upornej woli wyjazdu wszelkimi sposoby wstrzymali.

— Jakże wyrażę moją wdzięczność?

— O! to ja powinienem dziękować, żeście mnie na tę poczciwą usługę wybrali. Bądźcie spokojni, rozpiszę wnet listy.

Dworzanie i paziowie kasztelańscy, stojący w bocznej komnacie, natychmiast wezwani rozbiegli się po znajdujących w Krakowie panach senatorach, zapraszając ich dla ważnej sprawy na jutro. List z kancelarii kasztelana wezwał księcia Sołomereckiego także.

Książę jeszcze się burzył opóźnionym wyjazdem swoim, gdy mu oddano pod pieczęcią Firlejowską grzeczne zaproszenie na dzień jutrzejszy; list nie wyrażał celu zgromadzenia wymieniając tylko, że na nim znajdować się mieli znakomitsi przytomni w Krakowie panowie bracia.

Sołomerecki rzucił go z początku obojętnie; ale dworzanin Firlejowski wymagał odpowiedzi koniecznie nalegając.

Namyślał się książę. Nadzieja spotkania się u kasztelana ze znajomymi, którzy pieniędzmi wesprzeć mogli, skłoniła go udać się.

„Jeden dzień opóźnienia — rzekł w duchu — nagrodzę pośpiechem w podróży."

Dał więc odpowiedź, że się stawi i będzie. Rozstawieni ludzie mieli go przez cały ten dzień nie spuszczać z oka.

Rozpisane listy na wszystkie strony posłane zostały pp. Zborowskim nawet (jako przyjaciołom Sołomereckiego), A. Łaskiemu, ks. Uchańskiemu, biskupowi Karnkowskiemu, kilku kanonikom krakowskim i innym pp. senatorom i szlachcie.

Gubiono się w domysłach nad celem tego zjazdu, przypisując mu znaczenie całkiem polityczne. Ciekawość, to uczucie tak silne, nawet najpoważniejszymi, najsurowszymi władając ludźmi, skłoniła wszystkich do stawienia się u kasztelana. Nawet panowie Zborowscy, otwarci nieprzyjaciele jego, nie odmówili swego przybycia sądząc, że ważne publiczne sprawy traktować się miały, a nie chcąc, by co  bez nich postanowiono. Wieści o słabości króla, wcześnie gotująca się już nowego elekcja, intrygi dworu francuskiego i kardynała Commendoniego, nie czekające śmierci Augusta, dawały temu zjazdowi wszelkie podobieństwo do politycznej narady.

Tymczasem księżna, która także kazała śledzić kroki swego nieprzyjaciela, dowiedziała się z radością, że wstrzymał swój wyjazd. Czuryło odłożył podróż na dni kilka, dwóch tylko, jeden za drugim, do Sapiehy wyprawując gońców z poleceniem młodemu księciu, aby się za odebraniem ich co najrychlej ukryć pospieszył.

Szczęśliwe wynalezienie papierów, udowadniających małżeństwo niezbicie, nie mogło wszakże zupełnie uspokoić księżnę Annę

o przyszłość syna. Stryj uznawszy go, będąc do tego oczywistością niezbitych dowodów przymuszony, mógł jednakże prześladować

i czyhać nań później jeszcze. Położenie jego majątkowe, grożący mu niedostatek, rozprószone resztki fortuny, przywodząc do rozpaczy, naturalnie wzbudzać musiały myśl pozbycia się Stanisława i tak już od dawna w nim wzrastającą.

Czuła to księżna, a bardziej jeszcze oba Czuryłowie, zwłaszcza młodszy, który wylawszy się cały na usługi Annie coraz bardziej gruntował się w zamiarze pozbycia księcia jakimkolwiek sposobem. Życie człowieka zdawało mu się małą ofiarą w miarę spokojności, którą księżnie i synowi jej zapewnić miało.

Nazajutrz około południa poczty panów polskich, kolasy biskupów, rydwany, konni, dworscy, paziowie, słudzy zajęli dziedziniec Firlejowskiego domu. Co chwila przybywali nowi, niektórzy nawet nie zaproszeni, ale ciekawi i pod różnymi pozory chcący uczestniczyć w tym, jak się im zdawało, zgromadzeniu celem narady o rzeczy publicznej. Firlej uśmiechał się po cichu z omyłki wszystkich.

Wielkie sale napełniały się dygnitarzami, senatory, duchowieństwem, szlachtą

Był to obraz wspaniały i wielki.

Szlachetnych i poważnych obliczów ludzie, po większej części podżyli już lub starzy, w strojach tak malowniczych, pięknych i bogatych, zasiadali krzesła w wielkiej sali pałacowej, ozdobnej w najbogatszy sprzęt, cały za granicą nabyty i dziwnie harmonijną jedność składający. Od sklepień, których ostrza wypukłe były złocone, zwieszały się sznury złote z nanizanymi jajami strusiów. Ściany, obite karmazynową, w wypukłe złociste kwiaty materią, w ramach złocistych kilka zdobiły obrazów. Były to portrety królowej Bony, króla Zygmunta Augusta, ostatniej żony jego i kilku Firlejów; piękny obraz Matki Bożej z dziecięciem Jezus, starej szkoły włoskiej, z wiszącą przed nim złocistą lampą, zdobił główną ścianę, między dwoma oknami, długimi, wąskimi, gotycko wyrabianymi

Sprzęt pokryty był adamaszkiem karmazynowym, stoły, siedzenia białe ze złotem. Na wytwornych, w kątach poustawianych szafach błyszczały florenckie sztucznie wyrabiane, kształtów wdzięcznych naczynia, posążki, puchary, szkła i osobliwości zamorskie. Wielki zegar po cichu szeptał w kącie, stojąc na wielce ozdobnej podstawie.

Zgromadzeni panowie kupkami podzieliwszy się rozprawiali po cichu lub głośno o nowinach z Knyszyna, o kardynale, o jego namowach do wojny z Turcją, o wyprawach na Wołoszczyznę itp.

Firlej wysławszy syna wymówił się od przybycia i dotąd nie ukazał. Ciekawość posunięta była do najwyższego stopnia, tym bardziej że nikt zaspokoić jej nie mógł. Same tylko domysły krążyły, jedne dziwaczniejsze od drugich.

Osobno trzech Zborowskich, otoczeni przyjaciółmi swymi, rzucając kose wejrzenia na Firlejowych druhów, poszaptywali złośliwe czyniąc uwagi.

— Patrzcie, co za przepych! — mówił Piotr do Andrzeja — nie darmo powiadają, że Firlej na królestwo patrzy i królewskiego tylko zgonu czeka, aby się tym otwarcie wydać. Kto by to rzekł niedawnymi czasy, kiedy jeszcze Firlejowie nosili ogony królowej jejmości.

— Kto pożyje, zobaczy! — odparł Andrzej.

— Z wielkiej chmury bywa mały deszcz zwykle. Spadnie ta wielkość przybyszów maleńkim deszczem.

— I skończy na błocie — dodał ktoś inny. Wszyscy się rozśmieli.

— Patrzcie — rzekł Piotr wskazując na Uchańskiego — co za polityk! Jaka układność, jakie wyrachowane postępowanie z katolikami i nami, jakie westchnienie gorące nad upadkiem wiary, jakie uśmiechy ostre i obosieczne, gdy mowa o nas. A jednak był czas, żeśmy go szczerze za swego rachowali.

— Ja i dziś przy tym obstaję — zawołał inny z boku. — Niech się tylko powiedzie nam, a będzie z nami.

— A gdy się noga ośliznie?

— Pierwszy wyklnie.

— Śliski rachunek na takim człowieku.

— A bez niego obejść się nie podobna.

W rozmaitych kątach sali rozmaicie też rozprawiano, domyślano, czyniono uwagi, nie było wszakże, pomimo ożywionej rozmowy, tego bezporządnego, tłumnego gwaru, jaki dziś każde liczniejsze znamionuje zgromadzenie.

Wszyscy utrzymywali powagę osobistą imienia swego i urzędu. Najwięksi nieprzyjaciele, zamiast okazywania niechęci zimną grzecznością, poważną utrzymywali surowość oblicza. Powitania były wyrachowanego i wyszukanego stopniowania, rozmowy wstrzemięźliwe, obejście pełne rozwagi. Każdy trzymał na wodzy: słowa, twarz, ruchy. Spojrzawszy na to zgromadzenie najznakomitszych mężów rzekłbyś z twarzy szlachetnych, z wytwornych ubiorów, z powagi ich, senat jakiego państwa, zabierający się roztrząsać ważne sprawy krajowe.

Jednymi drzwiami wszedł na salę książę Sołomerecki, którego pociągnęli ku sobie Zborowscy, drugimi kasztelan Firlej.

Książę, skromnie ubrany, zawsze z tą dumną postawą, z tym wejrzeniem wzgardliwym, głową podniesioną, wargą zaciętą, nosił jednak w twarzy ślady świeżego cierpienia, trosk i gryzącej go niespokojności. Gęste marszczki, zwiastuny bezsennych gorączkowych dumań, porysowały mu blade policzki i czoło. Kasztelan miał oblicze pogodne, jasne i wesołe, ubrany wytwornie, z młodzieńczą prawie troskliwością o siebie, wymuskany, uśmiechający i wszedł witając swych gości z kolei, ze zwitkiem papierów; pod ręką.

Po pierwszych kilku słowach przeproszenia, po ściśnieniu rąk, pokłonach, zapytaniach o zdrowie, o familię itp., kasztelan wznosząc zwitek — sprosił znaczniejszych wymieniając ich po nazwisku do stołu, na którym rozłożył papiery.

Ciekawość rosła, wesołe oblicze Firleja chmurzyło czoło Zborowskim, pytali się siebie wszyscy, co to ma znaczyć?

Skąd ta wesołość i dlaczego?

Między wezwanymi do stołu byli pp. Zborowscy; nieco udobruchani zbliżyli się, gotowi wszakże opierać kasztelanowi, jeśliby chodziło tylko o coś przyszłość obchodzącego. Już oni naówczas ufni w pomoc kardynała, osnuwali swój zamiar pochwycenia przemocą stolca Krakowa, wyrywając go z rąk Firlejowi.

— Nie dla żadnej sprawy publicznej — począł złośliwie uśmiechnąwszy się kasztelan — dozwoliłem sobie wezwać tu panów i miłych braci.

— A to coś osobliwego! dla swojej więc zabawki! — mruknął Zborowski stawiąc marsa. — Patrzaj go, już na króla zakrawa!

— Ale są — mówił dalej Firlej — sprawy prywatne, które czasem do ważności publicznych się zbliżają, obchodzą wszystkich lub obchodzić powinny. Niezgody familijne, prześladowania wzajemne osób krwią blisko połączonych, są klęską, której szczęśliwy, kto zapobiec może. Właśnie jedna to z podobnych okoliczności zmusiła mnie prosić wszystkich tu przytomnych za sędziów i pośredników. Sprawa to nie moja, ale mojej opiece oddana, wywiązuję się z opieki nad sierotą.

Zadziwienie coraz się powiększało, a Firlej ukazując na papiery tak mówił dalej:

— Rodzina zacna ks. Sołomereckich... Książę pobladł i oczy mu zajaśniały.

— Rodzina zacna ks. Sołomereckich znajduje się właśnie w smutnym położeniu, z którego pragnąc wynijść wdowa i sierota wzywają sądu i sprawiedliwości naszej.

— Nie rozumiem, aby kto miał prawo mieszać się do tego, co między mną a siostrą być może — przerwał zbliżając się książę — nie uznaję nad sobą żadnego sądu. W tej sprawie ja sam i ja sam jeden jako głowa rodu stanowię.

— Zdacie się przecie — rzekł zwracając ku niemu z grzecznością Firlej — na zdanie przytomnych nas, ludzi nieinteresownych, bezstronnych i życzących dobrze zarówno wam, jak księżnej JMości.

— Pozwólcież mi przynajmniej, podstępnie przed ten areopag zapozwanemu, samemu swoją sprawę wyłożyć — dumnie zawołał książę.

— Z największą chęcią, słuchamy was — odpowiedział Firlej — prosiemy.

Książę postąpił jeszcze bliżej i sparłszy się o stół tak mówić począł:

— Wiadomo tu zgromadzonym lub nie wiadomo być może, iż ojciec mój nad córką brata swego Anną miał opiekę. Ja byłem wysłany naówczas za granicę, gdziem we dworach cesarza Ferdynanda i innych książąt i panów niemieckich rycerskiej sprawie się przypatrywał. Za powrotem moim do kraju ojca już nie zastałem, brata mego nie znalazłem w życiu, siostra na dworze królowej matki. Ale cóż, siostra ta z dziecięciem, które powiada być mi bratankiem, utrzymując, że zaślubioną została bratu memu; gdy dowodów małżeństwa tego nie ma żadnych, gdy dziecię podstawione widocznie, a cała ta powieść stworzona, aby zakryć jakieś przewinienie i dom nasz zbezcześcić, wprowadzając weń cudzą krew, na którą spada najlepsza część majętności naszych. Małżeństwa tego mniemanego dowodów nie ma i być nie mogą, dziecię nieprawe. Ratując poczciwe imię nasze chciałem podrzutka tego oddalić.

— Lecz — dorzucił Firlej — gdyby małżeństwo udowodnione zostało niezbicie?

— To być nie może.

— To jest — zawołał kasztelan. — Oto dowody z Rzymu przywiezione. Niech arbitrowie sądzą je i powiedzą, zostajeli najmniejsza wątpliwość. Gdyż — dodał — w razie wątpliwości ja sam połączyłbym się z wami i podzielił szlachetne oburzenie przeciw matce dziecięcia.

To mówiąc Firlej podał papiery ks. Uchańskiemu, Karnkowskiemu, którzy je z uwagą rozpatrzywszy podali w kolej.

— Niechże ja widzę te dowody! — zakrzyczał niecierpliwie Sołomerecki. — Skąd one? muszą być podrobione, to być nie może, ja ich nie uznaję.

— Uznacie, gdy tylko przejrzeć zechcecie — rzekł podając mu je Łaski — przekonacie się sami.

Wszystkich oczy zwróciły się na księcia, który ze złością widoczną porwawszy papiery miął je w ręku, ozierał, czytał, a nareszcie rzucił:

— Tak — rzekł z gniewem — dowody są, to dziecię jest dzieckiem mego brata. Być może, być może! Uznaję.

— A zatem — dodał Firlej — wszelkie prześladowanie ze strony W. Ks. M., dotąd usprawiedliwione, ustać powinno. Co więcej, zdałoby się nam, żeby W. Ks. M. biedną siostrę, pokrzywdzoną i zapoznaną tak długo, powinien...

— Co chcecie mówić? — zapytał burzliwie Sołomerecki.

— Należałoby się pojednać.

— Ja, z nią!!! — zawołał książę — nigdy!

— Cóż przeciw nie] macie? — spytali kilku.

— Co! zostawcie to mnie — odpowiedział. — Nic nie mam! nic! nic! ale przepraszać ją, pojednywać mnie! Ja! wy mnie nie znacie.

— Owszem, jako szlachetnego męża, jako człowieka, który sądził się w obowiązku strzec nieskazitelności imienia swego, ale dziś...

— Dziś jam przekonany! osądzony! — śmiejąc się gniewnie rzeki Sołomerecki — tak, w oczach wszystkich was winny. Pani bratowa chciała moje upokorzenie uczynić publicznym i tego jej nie daruję.

— To ja uczyniłem — rzekł Firlej — ona nie chciała, jam doradził, jeśli jest wina, to moja; ale żądałem, by dziecię to nie przez was jednych, ale dla uspokojenia waszego w obliczu wszystkich uznane zostało tak, jak je wprzódy uznał pan nasz król JM.

— Król JM. — odparł Sołomerecki — mógł je uznać dla starej Z księżną znajomości. Ona tak przypomina twarzą Radziwiłłównę!

Wszyscy oniemieli, on śmiał się złośliwie.

— Uznajecie więc — rzekł Firlej — małżeństwo brata i dziecię jego?

— Muszę, a więc uznaję, choć w gruncie wiem, co myślę o tym! Tak. uznaję, żądacie, zgoda.

— My żądamy tylko szczerego przekonania waszego. Rozpatrzcie dowody lub polećcie je rozpatrzeć komu.

Papiery z kolei przechodziły z rąk do rąk i wszyscy musieli je przyjąć za ważne.

— Jakkolwiek bądź — dodał Firlej — ja obstaję przy chęci pojednania was, owszem, polecenia wam dziecięcia, które odtąd staje pod opieką waszą. Zrzućcie z serca długie podejrzenia i niechęci.

Wtem otwarły się drzwi i, wprowadzona przez Firlejową, ukazała się w żałobnej sukni biada księżna Anna.

Sołomerecki cofnął się, wziął czapkę i posunął ku drzwiom, cały w gniewie jeszcze, kasztelan go powolnie zatrzymał.

— Mości książę — rzekł — pozwólcie się przejednać, zapomnijcie przeszłości.

— Chcecie, abym do dna przygotowany mi przez was wstyd wypił?

— Jestli to wstyd uznać swoją omyłkę?

— Bracie! — zawołała postępując księżna — bracie, po tylu latach czyż nie przebaczysz mi jeszcze! mnie, com zniosła z twej przyczyny tyle, dziecku, którego pieszczot wyrzec się musiałam 'dla ciebie, książę.

— Dziecko uznałem, małżeństwo ważne — rzekł chmurno brat — czego ode mnie możecie więcej żądać? Wstyd mój postawiliście wysoko, aby go wszyscy widzieli, pożądaliście okryć mnie w oczach świata sromotą. Zrobiliście, czego pragnęli, dokonali, cieszcie się, ale nie żądajcie nic więcej i nie nazywajcie mnie bratem.

Księżna stanęła, on się odwrócił znowu do drzwi, duchowni poczęli go tamować i umawiać, opierał się.

— Nigdy, nigdy — rzekł. — Zrobiłem wszystko, czego było potrzeba; więcej... nigdy.

— Mój syn — zawołała Anna — ja w jego imieniu, chcemy ten dzień dla nas wielki uświęcić pamiątką, proszę was, przyjmijcie od nas ten dar.

— Dar! od was! Jeszcze jedna sromota do zniesienia, ja nie potrzebuję niczego od was! niczego! Rozumiecie?

I podany przez Annę papier rozdzierając zdeptał go nogami, plunął nań z pogardą.

Ten nieugięty upór na próżno starali się przełamać przytomni, zdawało się. ze coraz bardziej rozzarty uwagami ich, prośbami, łagodnością księżnej, wpadł w zajadlejszą zawziętość.

Zborowscy przyjaciele odstąpili nawet zaciętego, i wkrótce sam jeden u drzw pozostawszy rzucił się z nich gwałtownie, uciekając bezprzytomny, oszalały. Dopadł swych koni w podwórzu i popędził zgrzytając zębami.

 

VIII

 

BÓJ

 

Już miał wysiadłszy z kolasy wnijść na próg swego domu książę, gdy zastępujący mu drogę mężczyzna stanął we drzwiach tak, że przejście zaparł.

— Precz z drogi! — zawołał popychając gwałtownie Soło merecki.

Nieznajomy, okryty płaszczem po oczy, nie odstąpił i kroku, sparł się nogami o uszak, głową o drugi, rozkrzyżował, nie ruszył.

— Precz! precz! — powtórzył popychając go silniej książę i odwracając do sług.

— Słówko, mości książę.

— Czego ten chce ode mnie?

— Nie przejdziesz, W. Ks. Mość, póki nie pomówisz ze mną.

— Któż ty jesteś?

Młodszy Czuryło (on to bowiem był) odpowiedział z przyciskiem:

— Przyjaciel księżnej pani.

— Czegóż chcesz? na życie moje zastawiłeś się tu?

— To być może.

— Więc bierz je! — zakrzyczał Sołomerecki.

— Nie tak, mości książę, jak myślicie. Nie odrzucam ofiary, ale nastawiam swoje za wasze.

— Ty! za moje! nowa obelga, sługa!

— Nie jestem sługą niczyim, szlachcic i wam równy.

— Mnie równy! Mnie równi są tylko Radziwiłłowie i Ostrogscy, hołyszu.

Za tą odpowiedzią silny policzek Czuryfy w ślad dał się słyszeć

Nie podobna opisać zajadłości, z jaką książę rzucił się krzycząc na szlachcica, nie miał czasu dobyć szabli, z gołą ręką, wściekły puścił się nań, porwał go wpół i rzucając o ziemię nogami zdeptał.

Kilku dworzan, z daleka, w milczeniu poglądali na ten bój dziwaczny. Czuryło podniósł się w mgnieniu oka z dobytą szablą, książę swoją z pochew wyrwawszy przypierał go do ściany wąskiego przejścia, w którym się znajdowali.

Zacięta walka rozpoczęła się.

Szable obcinały i szczerbiły co chwila, suknie padały na nich w kawałki porąbane, krew ciekła, a oni nie ustawali. Czuryło, zbity upadkiem, w pierwszej zaraz chwili ranny, bił się jednak mężnie; księciu dodawało sił wspomnienie świeżej, krwią chyba zatrzeć się mogącej, obelgi.

Kilka chwil w tym półcieniu migały tylko szable, słychać było zdyszany oddech walczących, uderzenia broni i wykrzyki urywane. Nikt nie śmiał wmieszać się między nich. Czuryło oglądał się, bo czuł, jak słabiał.

— Do mnie! moi! — zakrzyczał.

— To zasadzka! — wołał Sołomerecki — to zdradziecki podstęp bratowej!

Nadbiegł Pieniążek z Łęczycaninem, ale tych wstrzymywali we drzwiach z dobytymi szablami stojący dworzanie książęcy. Tymczasem osłabiony szlachcic, usiłując co prędzej skończyć, ostatka dobywając sił, ciął raz po razu księcia, który szybkości uderzeń nie mogąc się zasłonić, przechylił się nareszcie i upadł pośliznąwszy na wznak.

Czuryło przeciął mu głowę i prawie w tej samej chwili pochylił się sam, oparł o ścianę i mdlejącym głosem zawołał:

— Ratujcie!

Usłyszawszy padającego dworzanie posunęli się w korytarz, za nimi Pieniążek i Łęczycanin, który wołał:

— O! o! nawarzyliśmy pięknego piwa!

Widząc pana we krwi broczącego rozjuszeni ludzie nastąpili z szablami na omdlałego zabójcę i byliby go rozsiekli w sztuki, gdyby nie oparli się im dwaj pomocnicy. Pieniążek walczył, gdy Łęczycanin usiłował na ramiona Czuryłę wziąć.

Ale byliby temu nie dali rady, gdyby nie przybycie starego ojca, który dowiedziawszy się o wyjściu syna, niespokojny, przeczuwając z jego mowy zasadzkę, pospieszył na miejsce.

Okropny widok zabitego księcia i wpółżywego, bo ledwie znaki życia dającego Czuryły, obłąkał starca. Rzucił się na oślep, siekąc pana Pieniążka i Łęczycanina, wziąwszy ich za nieprzyjaciół.

Ledwie go pohamowano przecie i opierając się sługom księcia uniesiono trupa z domu. Na płaszczu pana Pieniążka wyciągnięty, z zamkniętymi oczyma, zbroczony krwią obrońca księżnej zdawał się dogorywać. Niekiedy tylko konwulsyjne drgania dowodziły jeszcze w nim życia. Za niosącymi ciało szedł ojciec spłakany, z załamanymi rękoma, z suchą powieką, w odzieniu potarganym, sam ranny lekko i okrwawiony cały.

Dworzanie księcia Sołomereckiego podnieśli pana i położyli w pierwszej izbie na łożu. Jeden z nich pospieszył po felczera Żyda w pobliżu mieszkającego.

Ten nadbiegł, ale wziąwszy puls, przyłożywszy rękę do serca, zwierciadło do ust, pokiwał tylko głową.

— Po co ja tu? on zabity — rzekł obojętnie.

— Zabity! — powtórzyli ludzie spoglądając na siebie; piekieł na myśl przeleciała im głowy. Rzucili się do domu, zabierając, co jeszcze pozostało, co kto mógł pochwycić, wywodząc konie, zabierając suknie, klejnoty, wszystko. Jeden tylko stary sługa opierał się temu rabunkowi okropnemu w obliczu pana martwego, skrwawionego i sinego, leżącego w pustej izbie, ogołoconej ze wszystkiego. Ale jeden przeciw wszystkim nic nie mógł; z rozpaczą biegał od jednego do drugiego, zaklinał, prosił, groził, łajał, nic nie pomagało, odpychali go, a w ostatku zamknęli na klucz w ostatniej izbie. Potem zajadle spiesząc, waśniąc się, krzycząc, gromadząc, ładując tłumoki, jeden po drugim dosiadali koni w podwórcu i uciekali.

Obraz to był dziwnych i przerażających barw. Ten trup cały we krwi i ranach, w nagie] izbie, ta hałastra rabująca pozostałość: zimna, obojętna, chciwa, wynosząca się z pośpiechem, ten ostatni, jedyny sługa wierny, zamknięty i w rozpaczy rwący sobie włosy z głowy, dobijający się do drzwi, wołający pomocy z okna, którego kraty obejmował sinymi rękoma.

A w ulicy niedaleko drugi orszak żałobny, syn na płaszczu niesiony, ojciec idący za nim w rozpaczy, bezprzytomny, jak pijany, słaniający się i zataczający od muru do muru. Jeszcze nie doszli byli do mieszkania p. Czuryły, gdy kolasa księżnej i jej ludzie, wracając od kasztelana Firleja spotkali się z panem Pieniążkiem i Łęczycaninem niosącymi rannego.

Księżna Anna poznała starego Czuryłę i niespokojna kazała wstrzymać konie.

— Co to jest? co się wam stało? — zawołała.

Na dźwięk tego głosu, ranny otworzył oczy, ujrzał Annę i podnosząc się na ręku wybełkotał sił ostatkiem:

— Zabity, bądź spokojna o syna, zabity.

— Kto zabity? kto?

— Kogoś zabił, jakiegoś księcia! — rzekł Łęczycanin, bo stary Czuryło nic nie widział i nie słyszał.

— Panie łowczy — zawołała księżna — na Boga, powiedzcie mi, co to jest?

Stary głowę podniósł, popatrzył obłąkanym wzrokiem dokoła.

— Syn mój — rzekł — syn.

— Kto go ranił?

— Bił się z księciem.

— Z księciem, a książę?

— Nie wiem, bezprzytomny, zabity.

— Książę zabity?

Anna nie mogła pojąć tych wypadków, tak szybko po sobie następujących; w głowie jej się mieszało. Rozesłała swoich sług szukać lekarza dla Czuryły, sama nie wiedziała, czy jechać do siebie, do nich, czy do księcia. Wreszcie wskazała sługom do domu. Ciało ponieśli dalej, gdyż młodszy Czuryło znowu omdlał i potrzebował spiesznego ratunku.

Pan Pieniążek zajął się natychmiast wszystkim widząc ojca w takim stanie, że raczej sam pomocy wymagał i opieki, aniżeliby ją mógł dać komu.

A że bliżej znajdowała się kamienica pana Krzysztofa, tam więc zawrócono się z Czuryłą i złożono go u Gronoviusa. Lekarz zajął się pilnie rannym, z pomocą Durana obmył rany, opatrzył je, zalał balsamem i zaleciwszy cichość i spoczynek dozwolił do wieczora pozostawić u siebie. Stary ojciec płakał chwytając ręce lekarzy na przemian i pytając ich bez ustanku:

— Będzie żył? czy wyżyje?

— Wedle wszelkiego podobieństwa — odparł Gronovius — rany nie są niebezpieczne, nie ma żadnej ważnej, ale liczne cięcia, utrata krwi wielka. Spokojności, czasu!

Stary złożył ręce i siadł spokojniejszy w głowach synowskiego posłania.

Tymczasem księżna posłała do mieszkania brata, potem do Czuryłów, nareszcie, oznajmując o wypadku, do kasztelana;

Doniesiono jej, że książę nie żyje, reszta sprzętów i co było z nim rozszarpano, dwór się cały rozbiegł. Natychmiast posłani dworscy księżnej, zamówieni duchowni, i obmyślano wszystko, co do przystojnego pogrzebu potrzebnym być mogło.

Kapnicy już przybyli wprzódy, czuwali dokoła ciała; urząd zaś szukał zabójcy i rozesłał chwytać zbiegłych rabusiów. Należało co najrychlej uwieźć p. Czuryłę, ale to było niepodobnym z powodu ciężkich ran jego.

 

IX

 

ZAKOŃCZENIE

 

Zbliżamy się do końca powieści, pozostaje nam tylko kilka słów jeszcze powiedzieć o losie osób, któreśmy w ciągu jej poznali.

Z pomocą kasztelana i starosty Firleja wynalezieni i zatrzymani zostali dworzanie zbiegli księcia, ich świadectwo, choć nie ze wszystkim, uniewinniło pana Czuryłę, okazało się, że chciał walki, że do niej wyzwał, obelgą wprawdzie, ale sam na sam walcząc uczciwie, ranny niebezpiecznie, w pojedynczej walce, nie w zasadzce, położył Sołomereckiego. Ukryty u Gronoviusa i Durana, przyszedłszy do siebie, wywieziony został na Ruś przez ojca, który się na zawsze także z Krakowa oddalił.

Książę Stanisław nic nie wiedząc o tych wypadkach bawił ciągle na Litwie u Sapiehów, przybycie matki, która uspokojona o niego pospieszyła połączyć się z dziecięciem, wróciło mu swobodę, nazwisko i postawiło go na właściwym stopniu. Pamiętny opieki Sapiehów, z wdzięcznością porzucił ich dwór udając się na Ruś, skąd później wyjechał wedle zwyczaju za granicę dla spędzenia młodości na dworach cudzoziemskich, na gonitwach, turniejach i dobrowolnych wyprawach wojennych. Los jego przyszły nam niewiadomy.

W rok po opisanych wypadkach księżna Anna z podziwieniem powszechnym Oblekła suknię zakonną; nikt nie mógł pojąć powodu tego poświęcenia, lecz szeptano po cichu, że ofiarowała rękę swoją obrońcy i przyjacielowi młodości, a ten ją z szlachetną bezinteresownością jako nagrodę, której godzien nie był, odrzucił.

Co się później stało z nim? nie wiemy także. Pochowawszy ojca puścił się w świat; służył zapewne ochotnikiem za granicą, gdyż w kraju nie słyszano już o nim.

Pani Marcinowa z panią Janową siedziały długo: jedna w zielonym swoim straganie, druga w budce nie malowanej, na rynku krakowskim. Marcinowa wydała córkę za bogatego mieszkańca i kupca, a nareszcie podstarzawszy przeniosła się do córki pomagając jej tylko w zarządzie domowym. Pani Janowa uzbierawszy pieniędzy kupiła kamienicę i doczekała słodkiej zemsty urągania swoim prześladowcom przepychem ciężko wprzód zapracowanym. Pudłowski, senior, całe życie robił skrzydła i nigdy dokończyć ich nie mógł; zawsze były albo za małe dla podniesienia człowieka, albo za wielkie do podźwignienia przez niego.

Hahngold zniknął wkrótce z Krakowa zostawując po sobie pamięć na długo u żaków, których oszukał w ostatnich wypłatach daniny, pobieranej na ich korzyść u Żydów.

Urwis nad wszelkie spodziewanie wyszedł na człowieka i zasiadł z wielkim aplauzem w magistracie krakowskim, gdzie się mianowicie dowcipem i przebiegłością a szybkością sądu odznaczał. Lagus zgnił w barłogu jakimś. Pleban zębociński umarł, jak żył, świętobliwie, przeżywszy długie lata w spokojnym swoim zaciszu. Na próżno ofiarowano mu kanonie i urzędy, on je z pokorą odrzucił błagając, by go od parafian nie odłączano. Organista znalazł śmierć na dnie kufla, w któren tak ciekawie zaglądać lubił.

Pan Krzysztof Pieniążek zaciągnął się później do wojska i służył długi czas w Inflantach i przeciw Moskwie. Łęczycanin upodobawszy wielce marzec u Krzaczkowej uczęszczał nań bardzo długo. Sławny ten marzec przyprawił go nareszcie o wielkie strapienia , w życiu. Niestety! najczęściej giniemy od przyjaciół naszych. Rozpowiemy, jak się to stało.

W początkach skutki napoju były na oko pożądane i szczęśliwe. Szlachcic wzdymał się, żył, rumieniał, lice jego czerwieniało, nos także. Po niejakim czasie rumianość przechodzić zaczęła w siność, otyłość w zdęcie: piękne barwy nosa wyrastającymi na nim skaziły się brodawkami. Nogi ociężały mu i pobrzękły, praca stała utrapieniem, bo ani chodzić, ani ubrać się sam, ani na koń siąść nie mógł, ani wreszcie szablą zamachnąć zręcznie, jak to dawniej bywało. Z trwogą poglądał na rosnący brzuch, który mu pod gardło coraz bardziej podchodził, pas wprzódy kilkakroć obstający, teraz ledwie na półtora obwiniema wystarczał, suknie pękały i groziły sprawieniem nowych.

Najgorzej, że nie było za co. Koń, kulbaka, zapasne kontusze i żupany posprzedawane zostały z kolei i poprzepijane u Krzaczkowej. Czerwone buty nawet, zastawione kurdybanikowi, w kuflu utopione nareszcie.

Jeszcze nieco grosza pozostało do przepicia, gdy fatalne wypadki u Krzaczkowej zaszły. Niespodziewanie, nieprzewidzianie i niepojęcie, nagle marzec tak pogorszał, tak się zepsuł, że go pić już szlachcicowi nie wypadało. Poszedł do drugiej szynkowni, i tam to samo, do trzeciej, to samo; obszedł Kraków, Kazimierz, Stradom, wszędzie marzec zepsuty, kwaśny, niegodny wielkiego imienia swego, niegodny! Cieńkusz, lura, bezeceństwo!

Widząc to szlachcic ręce załamał i oddał się czarnej rozpaczy. Żyć nie mógł na świecie, smutnie począł przepowiadać jego bliski koniec, poglądał obojętnym okiem dokoła, płakał, aż nareszcie umarł. Przykro nam wyznać, że pogrzeb jego był mniej niż skromny. Trumna tego zasłużonego człowieka, z czterech sosnowych desek zbita, nie malowana, na wozie wieziona; za wozem nikogo. Stary dziad, baba i kilku pobożnych kapników.

Pozostałości Łęczycanina, składające się z dzbanka nadtłuczonego, szklanki rozbitej, dwóch koszul podartych i batożka, pamiątki zachowanej od sprzedaży konia i kulbaki, rozchwytane zostały niegodnie po jego zgonie. Rodzina ani puścizny, ani nawet wieści o śmierci krewnego nie otrzymała.

I koniec. Tak jest. koniec nareszcie. Nie powiemy wam, wzorem starożytnych, plaudite tives, bo to by było i zbyt zarozumiałe, i nadto pogańskie, i wolemy staropolskim krojem, jak gospodarz gościom po obiedzie, z ukłonem pokornym szepnąć:

Wybaczcie!!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Ignacy Kraszewski Zygmuntowskie czasy
Józef Ignacy Kraszewski Zygmuntowskie czasy Powieść z roku 1572
KRASZEWSKI IGNACY JÓZEF Zygmuntowskie czasy
Zygmuntowskie Czasy opracowanie
'Zygmuntowskie czasy', Polonistyka, ROMANTYZM
Zygmuntowskie Czasy opracowanie
P Florek Rokowania finansowe wojsk tuszyńskich z królem Zygmuntem III Wazą Czasy Nowożytne, tom XV
Czasy Zygmuntowskie itp
Oblicza Kraszewskiego
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze
Historia arkusz IIIb (czasy nowozytne do roku 1915) poziom rozszerzony wypracowanie6
01-Antylitania na czasy przejściowe, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Bliska miłość z dystansu, Kraszewski Józef Ignacy
PRESENT CONTINUOUS, Dokumenty zawodowe, Czasy gramatyczne
Zygmund Freud
Kraszewski Stara?śń BN

więcej podobnych podstron