438

Katolik wobec neokonserwatyzmu W powszechnym mniemaniu neokonserwatyzm stanowi część prawicowej, konserwatywnej, amerykańskiej sceny politycznej integralnie związanej z Partią Republikańską. Wielu uznaje myśl polityczną neokonserwatyzmu za reprezentatywną dla amerykańskiej prawicy, za twórcze rozwinięcie amerykańskiego konserwatyzmu. Pogląd ten występuje w równym stopniu wśród lewicowych krytyków niedawnej neokonserwatywnej linii Waszyngtonu jak i entuzjastów tego kierunku. Dla węgierskiego komunisty Beli Köpeczi „neokonserwatyzm sprzyja siłom reakcji”[1]. Włoski liberalny intelektualista Paolo Flores D’Arcais stwierdził, iż neokonserwatyzm jest mieszaniną populizmu i tendencji antydemokratycznych oraz nowym wcieleniem religijnego ekstremizmu[2]. Redaktor wrocławskiego „Stańczyka” Tomasz Gabiś widzi w neokonserwatystach prawicowych makiawelistów, niemalże spadkobierców spuścizny niemieckiego rewolucyjnego konserwatyzmu[3]. Na łamach neokonserwatywnie nastawionego „Weekly Standard” Fred Barnes nazwał neoconsów „realistami”, „zwolennikami silnego rządu” i politycznymi aktywistami[4]. Dziwić zatem musi ostre stwierdzenie amerykańskiego lidera katolickich konserwatystów Pata Buchanana, nazywającego neokonserwatystów „ideologicznymi włóczęgami z ulicy” dopuszczonymi do ciepłego kominka prawicy[5]. Neokonserwatyzm a wraz z nim jego nieliczni katoliccy zwolennicy zostali poddani systematycznej i ostrej krytyce przez amerykańskie środowiska katolickie – od umiarkowanego czasopisma „The Wanderer”, przez amerykański ruch „Pro Life”, po opiniotwórczy, tradycjonalistyczny dwutygodnik „The Remnant”[6]. W blisko 1300 stronnicowej, dwutomowej pracy „Neo-conned!” przygotowanej pod przewodnictwem katolickich tradycjonalistów, specjaliści różnych dyscyplin naukowych, wojskowi, publicyści o różnych poglądach politycznych i religijnych, poddali surowej ocenie nie tylko bieżące decyzje polityczne neokonserwatystów, ale i geopolityczne założenia, moralne wartości i ideologię tej grupy[7]. Przytłaczająca większość konserwatystów, traktujących poważnie swój światopogląd, jako zdecydowany sprzeciw wobec tzw. cywilizacji Oświecenia, nie chce słyszeć o jakichkolwiek związkach z neokonserwatystami. Skąd się wzięli neokonserwatyści, to, zatem wyjściowe pytanie, na które odpowiedź umożliwi nam poznanie przyczyn niechęci tradycjonalistów (katolików i konserwatystów) do neokonserwatyzmu.

„Nie ma czegoś takiego jak neokonserwatyzm” Na amerykańskiej scenie politycznej używano pojęcia neokonserwatysta („nowy konserwatysta”) już w latach 40 XX wieku, na określenie prawicowo zorientowanego socjalisty[8]. Pozostał mu wierny neokonserwatywny ideolog starego pokolenia (tzw. I fali) Daniel Bell, twórca koncepcji zmierzchu ideologii, określający siebie, jako „socjalistę w ekonomii, liberała w polityce, konserwatystę w kulturze”[9]. Termin „nowy konserwatysta” na przełomie lat 60. i 70. XX wieku zaczęli Demokraci stosować wobec rozłamowców w amerykańskim liberalizmie, oskarżając ich o utrzymywanie „prawicowych pozycji”. Pojęcie to od początku było epitetem stworzonym na potrzebę wewnętrznych rozgrywek w obozie amerykańskiej lewicy[10]. Wobec dzisiejszego środowiska „neocon” termin „nowy konserwatyzm” zastosował po raz pierwszy w 1976 r. przywódca trockistów Michael Harrington, mając na myśli byłych liberałów, którzy wystąpili z Partii Demokratycznej lub stanowili w tym czasie wewnątrz niej opozycję partyjną, choć Jane Kirkpatrick wspomina, że po raz pierwszy została określona tym terminem „po roku 1972”[11]. Pierwsze pokolenie „neoconsów” nigdy nie ukrywało, że na prawicy znalazło się przez splot przypadkowych okoliczności. Wcześniejsi bojownicy „żywotnego centrum” Partii Demokratycznej (Irving Kristol, Norman Podhoretz, Nathan Glazer, Daniel Patrick Moynihan), ze względu na przesunięcie „w lewo” Demokratów zostali zmuszeni do wystąpienia z partii i wędrówki do prawicowej „Ziemi Obiecanej”. Jeszcze w pierwszej połowie lat 60. XX wieku Podhoretz, już jako redaktor „Commentary”, uważał się za człowieka lewicy. Kiedy w lewicowym „Nation” zaatakował go Eugene Goodheart (1971) jako „zderadykalizowanego” lewicowca i „nowego konserwatystę”, właśnie ten ostatni termin był Podhoretzowi najbardziej niemiły. Irving Kristol stwierdził dopiero w 1979 r., iż pogodził się z terminem „neokonserwatyzm”, w dalszym jednak ciągu upierając się (1983), że „nie ma czegoś takiego jak neokonserwatyzm”[12].

Trudno poszukiwać pośród pierwszego pokolenia neoconów intelektualistów, którzy nie byliby związani z partią komunistyczną, socjalistyczną lub trockistami Polityczni adwersarze neokonserwatystów związani z amerykańską „starą prawicą”, tzw. paleokonserwatyści (polityczni tradycjonaliści), pochodzący głównie z Środkowego Zachodu oraz amerykańscy katoliccy tradycjonaliści z lubością wytykają neokonserwatywnym „parweniuszom” wcześniejszy lewicowy rodowód. Istotnie, trudno poszukiwać pośród pierwszego pokolenia neoconów intelektualistów, którzy w latach 30. i 40. (a nawet 50.!) XX wieku nie byliby związani z partią komunistyczną, socjalistyczną lub trockistami[13]. Nie byłoby w tym przejściu von Links nach Rechts nic złego, gdyby wiązało się ono z całkowitym odrzuceniem światopoglądu lewicowego i przyjęciem konserwatywnych pryncypiów politycznych. Paleokonserwatyści i tradycjonaliści katoliccy zarzucają im jednak, iż nie zmienili swoich dotychczasowych zapatrywań, pozostali im wierni, głosząc ich zmodyfikowaną, liberalną formę w obrębie Partii Demokratycznej, którą przyszło im opuścić późno – bo dopiero w następstwie przemian społecznych i politycznych „amerykańskiej rewolty 1968 roku”. Proces ten zakończył się późno, bo dopiero ok. 1993 r.

Przyczyny „rozwodu” Proces stopniowego rozwodu „nowych konserwatystów” z Partią Demokratyczną na przełomie lat 60. i 70. XX wieku w równym stopniu wiązał się z przemianami wewnątrz Partii Demokratycznej, co z burzliwymi procesami następującymi wtedy w amerykańskim społeczeństwie oraz zmianami w polityce zagranicznej supermocarstw. Dwa pierwsze były sprzężone ze sobą, a wiązały się z odczuwanymi przez środowisko „nowych konserwatystów” obawami. Irving Kristol nazwał kiedyś neokonserwatystami liberałów, którzy padli ofiarą rzeczywistości[14]. Można podsumować ten fragment celnym aforyzmem Nicolasa Gomeza Davili – strach zamienia liberała w krwiożercze zwierzę. Dzisiejsi neokonserwatyści zwracają uwagę na dwa istotne czynniki – wewnętrzny i geopolityczny – zmuszający ich do zweryfikowania swoich dotychczasowych zapatrywań politycznych. Efektem ubocznym lewackich rozruchów na uniwersyteckich campusach i działalności murzyńskich rasistów z „Black Power” był lewicowy antysemityzm. Amerykańska Nowa Lewica przy całkowitej bierności lewego skrzydła Demokratów rozpoczęła zdecydowaną krytykę amerykańskich środowisk żydowskich, uważając je za fundament burżuazyjnego porządku w USA i główny hamulec reform społecznych. Na uniwersyteckich kampusach nie przebierano w słowach i czynach. Rozruchy rasowe na uczelniach, które uderzyły głównie w reprezentującą interesy żydowskiej kadry nauczycielskiej United Federation of Teachers, spowodowały strach przedstawicieli nowojorskiego „żywego centrum”, spośród których rekrutowali się późniejsi „nowi konserwatyści”. Uznali oni, że Partia Demokratyczna nie jest w stanie zapewnić przestrzegania prawa i demokratycznych swobód obywatelskich, funkcjonowania amerykańskiej liberalnej demokracji[15]. Próbowano jeszcze bronić swoich pozycji wewnątrz partii do 1974 r., jednak, kiedy w tym roku przyjęto na zjeździe w Kansas City dokument określający podstawy polityki zagranicznej Demokratów, rezygnujący z aktywnej obecności na świecie i przeciwstawianiu się ZSRS, cierpliwość neokonserwatystów się wyczerpała. Był to sygnał do odwrotu. Niepokoje wewnętrzne w partii pokrywały się w czasie z bliskowschodnią konfrontacją supermocarstw. W czerwcu 1967 r. Izrael pokonał prosowiecką koalicję arabską. W roku następnym wszyscy już wiedzieli, że Izrael stanowi jedno z najważniejszych ogniw amerykańskiego systemu polityczno-wojskowego, wymierzonego w ZSRS. W 1973 r., po odparciu agresji wspieranych przez Sowiety państw arabskich na Izrael (wojna Jom Kippur) wszystko było już jasne dla nowojorskich elit – przetrwanie Izraela zależy w głównej mierze od trwałego sojuszu z USA. Wątpliwości budziło pytanie, czy trwały sojusz może zapewnić Partia Demokratyczna, w obrębie, której istnieją i dominują silne tendencje do wycofania się z aktywnej polityki na świecie oraz przyzwolenie dla werbalnego podważania legalności państwa Izrael. Georges F. Kennan naiwnie stwierdzał: „Ci neokonserwatyści w większości byli niegdyś liberałami, skłonnymi raczej do odcinania się od wybuchów amerykańskiego szowinizmu. Jednak od czasu wojny na Bliskim Wschodzie w 1973 r. z niejasnych dla mnie pobudek stali się w kwestii stosunków sowiecko-amerykańskich fanatycznymi jastrzębiami”[16]. W ten oto sposób lewicowym gołębiom wyrosły jastrzębie szpony.

Dla nowojorskich elit wszystko było jasne – przetrwanie Izraela zależy w głównej mierze od trwałego sojuszu z USA Niegdysiejsza „grupa zimnowojennych liberałów” długo dokonywała ostatecznego zerwania z Partią Demokratyczną. Obrażeni na Demokratów neokonserwatyści w latach 70. XX wieku próbowali bez większych skutków forsować swój program jednocześnie w obrębie Partii Republikańskiej, jak i Demokratycznej. Ostateczny rozwód z Demokratami nastąpił późno, bo dopiero w czasie prezydentury Billa Clintona w 1993 r., kiedy to środowisko neokonserwatywne (Joshua Muravchik, Ben Wattenberg, Penn Kamble, Richard Schifter) poniosło ostatecznie porażkę, nie otrzymując w administracji demokratycznego prezydenta ani jednego poważnego stanowiska. Dodatkowym argumentem przeciwko Clintonowi było rozgoryczenie spowodowane odsunięciem popieranego przez neoconów przedstawiciela lobby izraelskiego i zwolennika konfrontacji na Bliskim Wschodzie, demokratycznego członka Izby Reprezentantów Stevena Solarza, od możliwości objęcia stanowiska zastępcy sekretarza stanu[17]. Neokonserwatyści nie darowali tego Clintonowi. Podstawą działań tego środowiska jest doradztwo polityczne i tworzenie programów politycznych. Dzięki licznym organizacjom typu think tank i wpływom w mediach, neokonserwatyści posiadają narzędzia, dzięki którym umiejętnie kształtują opinie elit politycznych i ekonomicznych w USA[18]. Przyczółki zbudowane przez neoconów w czasie prezydentury George’a Busha, nazwane przez pozostającego w konflikcie z Dickiem Cheneyem byłego szefa sztabu US Army, płk. Lawrence’a Wilkersona „działającą skrycie koterią”, zostały rozszerzone dopiero za prezydentury jego syna[19]. Całość środowiska neokonserwatywnego swoje poparcie przelała na nieposiadającego doświadczenia politycznego, „ale umiejącego słuchać” G. W. Busha juniora. Stał się podatny na sugestie płynące z tej strony, zwłaszcza po zamachu 11 września, przyjmując, jako swój program nie tylko postrzeganie polityki w kategoriach globalnej wojny dobra ze złem, ale i propagowanej przez neokonserwatystów od 1989 r. koncepcji światowej krucjaty demokratycznej w imię praw człowieka. Podstawą wpływów środowiska było – zdaniem analityka Pele Escobara – przeciągnięcie na swoją stronę chrześcijańskiej/protestanckiej prawicy oraz chrześcijańskich syjonistów, tzw. dyspensjonalistów[20]. Swoje wpływy w Białym Domu neoconi zawdzięczają (zdaniem Pata Buchanana) Condoleezzie Rice, która obsadziła przedstawicielami tego środowiska wiele odpowiedzialnych stanowisk państwowych[21]. Jednak neokonserwatyści to nie tylko grupa osób zajmujących ważne stanowiska państwowe, ale i luźna koalicja grupek politycznych i religijnych o zróżnicowanym charakterze, zgodnie współdziałająca w obszarze polityki. Są wśród nich również katolicy, by wymienić Michaela Novaka, Rudy’ego Gulianiego, George’a Weigela, Roberta P. George’a, ks. Richarda J. Neuhausa, redaktora pisma „First Things” oraz wspierającego „neoconsów” kard. Avery’ego Dullesa SI[22]. Porażka jednoznacznie powiązanego z neokonserwatystami kandydata Republikanów Johna McCaina nie wróży środowisku dobrze, choć amerykański konserwatywny krytyk neoconów Russel Kirk podkreśla szyderczo, że ich podstawową cechą ideologiczną jest spryt, który uratował ich z niejednej opresji.

„Konserwacja” Oświecenia Rzeczywistością zastaną i konserwowanym status quo, konstytuującym ideologię neokonserwowaną, jest cywilizacja Oświecenia ze wszystkimi jej koncepcjami filozoficznymi, które uformowały za oceanem gmach państwa i społeczeństwa amerykańskiego. Neokonserwatyści są świadomymi kontynuatorami i obrońcami tego oświeceniowego porządku. Publicysta „Commentary” Adam Wolfson stwierdził, że „naród amerykański narodził się jako społeczeństwo demokratyczne, bez możliwości odwołania się do arystokratycznej tradycji, której wszak nigdy nie posiadał”[23], zapominając o konsekwentnym i skutecznym eliminowaniu tej tradycji, najpierw przez zwolenników niepodległości, a później przez jankesów. Triumf Północy w czasie wojny secesyjnej de facto zniszczył za oceanem ostatnie wyspy idei arystokratycznej, odwołującej się do europejskiej spuścizny. Francis Fukuyama podkreśla, że neoconi świadomie odrzucają niemalże wszystkie elementy politycznego konserwatyzmu akceptowane w Europie – hierarchię, tradycję oraz pesymistyczne postrzeganie natury ludzkiej, będąc optymistami i idealistami wierzącymi w możliwość zmiany świata i uszczęśliwienia ludzkości[24]. Tradycjonalista James Kurth umieszcza neoconów w typowej dla Oświecenia opozycji do teologicznego porządku chrześcijańskiego: „Od samego początku (…) neokonserwatyści postrzegali tradycję chrześcijańską jako obcą, a nawet groźną (…). Jedyną zachodnią tradycją, której neokonserwatyści rzeczywiście chcą bronić, jest Oświecenie (…). Chcieli i chcą narzucić je reszcie świata wraz z ustanowieniem swoistego amerykańskiego imperium (…). Nie jest to plan konserwatywny, lecz radykalny i rewolucyjny. Właściwie można powiedzieć, że zachodnia cywilizacja, mając takich przyjaciół jak neokonserwatyści, nie potrzebuje już wrogów”[25]. Na łamach „Commentary”, będącego wewnętrznym pismem neokonserwatystów, Dan Himmelfarb wyłuszczył nader prosto różnicę pomiędzy paleokonserwatystami a neoconami, nawiązując do myślicieli i spadkobierców Oświecenia: „neokonserwatyści przynależą do tradycji liberalno-demokratycznej nowoczesności, tradycji Monteskiusza, Madisona i de Tocqueville’a, natomiast paleokonserwatyści są spadkobiercami chrześcijańskich i arystokratycznych wieków średnich, Augustyna, Akwinaty i Hookera”[26]. Konserwatywni i katoliccy – tradycjonalistyczni przeciwnicy neoconów zwracają uwagę, że nie mają oni nic wspólnego z konserwatywną krytyką oświeceniowych pryncypiów, która charakteryzuje konserwatyzm, nazywając ich „neojakobinami”, wcieleniem mentalności antykonserwatywnej[27]. Istotnie, społeczne pomysły Oświecenia takie jak zasada suwerenności ludu, trójpodział władz, konstytucjonalizm i demokratyzm, prawa człowieka, rozdział Kościoła od państwa – stanowią nigdy niepoddawany w wątpliwość fundament światopoglądu neokonserwatywnego. Oczywiście, założenie demokratycznej aktywności politycznej wymaga przyjęcia retoryki politycznej akceptowalnej dzisiaj przez masy, narzucającą pewne wymagania i autocenzurę, jednak analiza wypowiedzi neoconów pozwala na przyjęcie tezy o autentycznym poparciu dla demokracji, jako formy sprawowania rządów przez neokonserwatystów. Źródłem sytuowania się II fali neoconów na pozycjach konserwatywnych nie jest bynajmniej wierność tradycji, którą traktują, jako „element informacyjny”, dotyczący wyznawanych w przeszłości wartości. Brigitte i Peter Berger ten wybiórczy stosunek do tradycji, pojmowanej, jako ewolucyjne nagromadzenie zwyczajów, wyrazili na łamach „Commentary”: „źródłem naszego konserwatyzmu nie jest wiara, lecz sceptycyzm”[28]. Nie istnieje na tej płaszczyźnie żaden punkt styczny pomiędzy tradycjonalizmem konserwatystów a neokonserwatyzmem. Ten drugi jest światopoglądem na wskroś postępowym, a przybierana w debacie konserwatywna retoryka podporządkowana jest nadrzędnemu celowi, jakim jest zabezpieczenie demokracji. Neokonserwatysta Arthur M. Schlesinger twierdzi, że demokracja liberalna jest wiarą tego środowiska[29].

America über alles! Neokonserwatyzm cechuje silne przekonanie o doskonałości amerykańskiego systemu demokratycznego, powstałego, jako wynik wydestylowania najlepszych składników z różnych form ustrojowych i koncepcji ideologicznych. Amerykańska demokracja z zasadą one men, one vote na czele jest ustrojem stworzonym przez siłę ludzkiego rozumu, w którym wolność jednostki uzyskuje optymalne warunki do swojego rozwoju i daje podstawę do znalezienia szczęścia, wpisanego w zasady konstytucyjne USA. Z drugiej jednak strony amerykańska demokracja jest systemem wymagającym zabezpieczenia przed negatywnymi tendencjami wewnętrznymi oraz zmuszonym do obrony przed agresywnymi przeciwnikami. W ten sposób w światopoglądzie neokonserwatystów uległ połączeniu mesjanistyczny wilsonizm (tzw. „wilsonizm na sterydach”) ze zmodyfikowanymi koncepcjami filozoficznymi Leo Straussa. Podstawą amerykańskiego demokratycznego światopoglądu jest wielokrotnie wyrażane przez neokonserwatystów przekonanie o uniwersalności amerykańskich wartości politycznych, często utożsamianych z American way of life i amerykańską kulturą masową[30]. William Kristol i David Brooks we wspólnym artykule stwierdzają, iż ufundowanie Stanów Zjednoczonych na „uniwersalnych wartościach” – „wartościach abstrakcyjnych” – wymusza przyjęcie odpowiedzialności przez Amerykanów za nadanie właściwego kursu rozwoju ludzkości[31]. System demokratyczno-liberalny, opierający się na wartościach oświeceniowych, góruje nad wszelkimi modelami politycznymi, przez co powinien zostać upowszechniony na całym świecie. Jako otwarty i demokratyczny, w prawdziwy sposób odczytujący naturę człowieka – jednostki dążącej do wolności poprzez zaspokojenie swoich indywidualnych potrzeb, jest optymalny dla ludzi wszelkich kultur i wszystkich ras. W wywiadzie dla Boba Woodwarda prezydent Bush junior stwierdził, iż nie może być żadnych kompromisów w szerzeniu demokracji na świecie. Ponieważ amerykański system demokratyczny „jest dobry dla naszych ludzi”, jest również właściwy dla reszty ludzkości[32]. Condoleezza Rice, powołując się na „wartości uniwersalne” będące podstawą polityki amerykańskiej na świecie, wymieniła wśród nich „nienegocjowalne warunki ludzkiej godności” – wolność słowa, równość wobec prawa, poszanowanie kobiet, tolerancję religijną i ograniczenie władzy państwa nad obywatelami[33]. W ten sposób arbitralnie przyznano sobie prawo do interwencji w politykę wewnętrzną każdego państwa na świecie, które z amerykańskiego punktu widzenia niewłaściwie interpretuje lub nie przestrzega tych pryncypiów. Tylko taki „postępowy” scenariusz zapewni na świecie dostatek, bezpieczeństwo i harmonijny rozwój całej ludzkości. Przestrzegając europejskie elity polityczne odpowiedzialne za politykę zagraniczną, William Kristol stwierdził w bliski Breżniewowi sposób, iż neokonserwatyzm „jest dzisiaj jedynym słusznym rozwiązaniem” politycznym[34]. Neokonserwatyści przyznali sobie sobie prawo do interwencji w politykę wewnętrzną każdego państwa na świecie, które z amerykańskiego punktu widzenia niewłaściwie interpretuje lub nie przestrzega pryncypiów systemu demokratyczno-liberalnego Świat jest areną starcia pomiędzy różnymi systemami politycznymi (złymi, autorytarnymi, bandyckimi), rywalizującymi z amerykańską demokracją, której powstanie w Ameryce jest – zdaniem neokonserwatywnego intelektualisty katolickiego Michaela Novaka – porównywalne z narodzinami Jezusa Chrystusa w Betlejem[35]. U podstawy światopoglądu neokonserwatywnego, jak twierdzą Jane Kirkpatrick czy Irving Kristol, leży przekonanie, że lewicowy liberalizm z polityczną poprawnością rozkłada społeczeństwo i otwiera je na agresję z zewnątrz[36]. Cele „uzbrojonych intelektualistów cytujących Marksa” pokrywały się kiedyś z dalekimi celami Moskwy, podczas gdy dziś działają na rzecz „świata dżihadu” (B. Barber). Z tego powodu neokonserwatystom nie chodzi tyle o walkę z samym liberalizmem, co o „przezwyciężenie lewicowej krytyki demokracji”, jak to nazywa Norman Podhoretz[37]. Neokonserwatyści, jako światła elita stają na czele walki o właściwie rozumienie prawdziwej amerykańskiej demokracji. Niekoniecznie musi być to demokracja w dawnym stylu, kontynuująca wiernie tradycję przeszłych pokoleń, może ona przypominać skuteczny system demokratyczny Aten z wodzem Peryklesem, jako „ojcem narodu”. Idea prezydenta–Mojżesza posiada silne zakorzenienie w całej tradycji politycznej Ameryki, a Busha juniora neokonserwatystom udało się chyba porwać do tego wyobrażenia. W starciu między ideami, systemami („cywilizacjami”?) może przetrwać tylko taka demokracja, która posiada mesjańskie przekonanie o swojej wartości i słuszności, która nie waha się przed ekspansją i która opiera się na militarnej sile zastraszającej przeciwników. Aktywna obrona demokracji jest obowiązkiem. Przeciwnik neokonserwatystów Jeremy Rifkin bezbłędnie łączy neokonserwatywny mesjanizm demokratyczny z protestancką tradycją polityczną: „Amerykańskie marzenie jest ściśle powiązane z naszą tradycją religijną: wśród społeczeństw z krajów wysoko rozwiniętych właśnie Amerykanie najbardziej ostentacyjnie obnoszą się ze swoim protestantyzmem, chrześcijaństwem i przesadną religijnością. Są przekonani, że mogą liczyć na szczególne Boże błogosławieństwo, że ich kraj jest ziemią obiecaną i że mają specjalne stosunki ze Stwórcą”[38]. Wygnani z Europy sekciarze wywozili ze sobą za ocean przekonanie o zepsuciu Starego Kontynentu i biblijną nadzieję, że nowy ląd jest Ziemią Obiecaną – „Nowym Jeruzalem” dla „nowych Izraelitów”. Utożsamienie z biblijnym „narodem wybranym” wynikało z poszukiwania legitymizacji religijnej, która z oczywistych względów, (ponieważ sekciarze zostali potępieni tak przez ówczesnych monarchów, jak i Kościół oraz umiarkowane wspólnoty protestanckie) ograniczała się do sukcesji demokratycznej. Przepłynięcie przez ocean stało się symbolem oczyszczenia i nowego początku – dającego prawo do wolności oraz samostanowienia. W koncepcjach Tomasa Paine’a wykrystalizowała się już opozycja pomiędzy fanatyczną, tyrańską i zepsutą Europą a Nowym Światem – azylem i ojczyzną wolnej ludzkości. U Lincolna idea ta przeobraziła się w koncepcję uniwersalności amerykańskiej demokracji, odpowiedzialnej za ludzkość i predestynowanej do wspierania „postępowych” ruchów rewolucyjnych, co z taką mocą ujawniło się w 1867 r. w akcie rozstrzelania (za cichym poparciem USA) cesarza Meksyku Maksymiliana Habsburga i sponsorowanego przez amerykańską ambasadę zabójstwa katolickiego prezydenta Ekwadoru Gabriela Garcii Moreno[39]. W 1823 r. „uniwersalne wartości” zostały rozszerzone na całą zachodnią półkulę, w ostatnich latach XIX wieku (1898) Ameryka zdecydowała się na objęciem swoją misją innych rejonów świata – Filipin, Chin, Europy itd[40]. Prezydent Woodrow Wilson, przekonany o identyczności pojęć „ludzkość” i „Ameryka”, wołał: „Nauczę republiki Ameryki Południowej, jak wybierać dobrych przywódców!”. Jimmy’emu Carterowi pozostawało już tylko stwierdzenie, iż prawa człowieka stanowią podstawę amerykańskiej polityki zagranicznej. Wykuwana w XIX wieku amerykańska „rewolucja na eksport”[41] w XX wieku została ogłoszona i ukazana światu, by w XXI wieku stać się podstawą amerykańskich, demokratycznych „krucjat”.

Spisek w spisku? Niejednokrotnie krytycy neokonserwatystów doszukiwali się spisku „straussistów” wewnątrz „spisku neoconów”, tropiąc zawzięcie ślady poglądów Straussa w neokonserwatywnych koncepcjach politycznych[42]. Sami zainteresowani starali się zbagatelizować inspirację poglądami społecznymi żydowsko-niemieckiego myśliciela na swoją formację polityczną, choć nietrudno znaleźć wielu neokonserwatystów powołujących się na Straussa[43]. Punktem wyjściowym politycznych przemyśleń Straussa była obserwowana słabość Republiki Weimarskiej, kapitulującej przed władzą nazistów bez jakiejkolwiek walki[44]. Zarejestrowaną kruchość demokracji, a szczególnie demokracji liberalnej Weimaru, pojmował on jako efekt negatywnych procesów wewnętrznych następujących w Europie w epoce nowożytnej. Triumf opinii nad wartościami absolutnymi uniemożliwił głoszenie idei dobra powszechnego, stanowiącej fundament dobrego ustroju, w którym jednostka może dążyć do wewnętrznej doskonałości. Jego zdaniem idea dobra powszechnego była niezbędna do trzymania w ryzach mas, dzięki czemu te nie pozwalały uwieść się tyranom i nie miały możliwości wprowadzenia swoich samodzielnych rządów. Triumf opinii społecznych spowodował zatem relatywizację i sekularyzację, które uczyniły społeczeństwo bezbronnym. Strauss upatrywał w tych dwóch zjawiskach, charakterystycznych dla samopożerającego się liberalizmu, przyczynę zwycięstwa nihilistycznej tyranii narodowych socjalistów w Niemczech. Leo Strauss był sceptycznie nastawiony do liberalizmu i demokracji, uznając pierwszy za czynnik rozkładowy a drugi za ustrój skłonny do niebezpiecznych ekscesów. Strauss dzielił ustroje na dobre i złe, lepsze i gorsze, ponieważ jego zdaniem wszelkie działanie polityczne opiera się na dokonywaniu wyboru: dokonywaniu zmian (na lepsze) lub unikaniu zmian (na gorsze). W czasie studiów nad komentarzami do klasycznych filozofów antycznych Strauss doszedł do przekonania, że najlepszym systemem politycznym byłyby rządy intelektualnej arystokracji – odpowiedzialnej elity, która zabezpieczyłaby wolność i przestrzegała moralnych wartości stanowiących podstawy ustroju. Ustrój taki gwarantowałby zabezpieczenie przed skrajnymi rozwiązaniami – ochlokratycznym ludowładztwem i tyranią autokraty. Problem polega tylko na tym, że takie rządy – ograniczone, z podzieloną władzą polityczną, są słabe, a w konfrontacji z ustrojami złymi często skazane na porażkę.

Najlepszą 'religią' użyteczną do realizacji własnych celów politycznych w dobie dzisiejszej są 'prawa człowieka' Neokonserwatyści, posługujący się poglądami filozofa przekutymi w kuźniach „National Reviev” i „Commentary”, zdaniami wyrwanymi często z kontekstu, utożsamili jego dobry ustrój z liberalną demokracją amerykańską[45]. Ich zdaniem, w wielowiekowej konfrontacji amerykańskiej wolności z tyraniami, faszyzmem, fanatyzmem, fundamentalizmem, wykuła się „jedyna uczciwa i sprawiedliwa alternatywa dla człowieka współczesnego”. Amerykę może uchronić przed losem demokratycznych Aten wprowadzenie dyscypliny obywatelskiej i zaniesienie demokratycznego ustroju w najodleglejsze zakątki świata. Demokracja musi stać się „religią”, opartą na przywiązaniu obywateli. Obojętnie, czy będzie to religia naturalna czy obywatelska, masy muszą wierzyć w jej moc, dzięki czemu będą odporne na urok tyranii. Najlepszą „religią” użyteczną do realizacji własnych celów politycznych w dobie dzisiejszej są „prawa człowieka”. Jako że dobre ustroje posiadają pełne prawo do obrony przed ustrojami złymi – prawo wynikające z ochrony wyższych wartości moralnych (dobra powszechnego – praw człowieka) – rządzący mogą podejmować wszelkie decyzje, bez względu na ich wymiar etyczny. Wiele wątków „straussowskich” stanowi neokonserwatywną konfabulację, a sam filozof stroniący od polityki, zapewne nie chciałby mieć nic wspólnego ze swoimi dzisiejszymi admiratorami. Powołanie się przez neokonserwatystów na Leo Straussa jest dużym nadużyciem, jest przydawaniem akademickiego splendoru swoim decyzjom i działaniom politycznym[46].

Niechciane dzieci Trockiego? Neokonserwatyści jak ognia unikają wszelkich odniesień do związków z dziedzictwem Trockiego. Zarzuty podnoszone przez krytyków, podkreślające związki czołowych twórców (tzw. I fali neokonserwatyzmu) z ruchem trockistowskim najczęściej zbywane są ironią lub powodują wściekłe ataki publicystów neokonserwatywnych. Trzeba przyznać, że zarzuty trockizmu często nie są w poważniejszy sposób argumentowane i ograniczają się do wytykania trockistowskich korzeni, ewentualnie powierzchownego odnoszenia „permanentnej rewolucji” Trockiego do „rewolucji demokratycznej” neokonserwatystów. Tymczasem analiza genezy neokonserwatyzmu, taktyki politycznej neoconów oraz kluczowych pojęć politycznych, przez nich używanych, dostarcza sporego materiału popierającego tezę o neokonserwatywnej mutacji powojennego amerykańskiego trockizmu. Pod koniec lat 30. XX wieku Stany Zjednoczone stały się bazą dla wyklętych w ZSRS zwolenników Lwa Trockiego (tzw. „bloku prawicowców i trockistów”), wśród których powstawały wtedy koncepcje polityczne dalekie od rewolucyjnej „ortodoksji”. Problemy ogniskowały się wokół dwóch zasadniczych kwestii: stosunku do ZSRS i taktyki politycznej. W ostatnich chwilach swojego życia (XII 1939 r.) Trocki w broszurze Drobnomieszczańska opozycja w Robotniczej Partii Socjalistycznej Stanów Zjednoczonych potępił niektóre „heretyckie” poglądy Sydneya Hooka (warto dodać, że był to przyjaciel Irvinga Kristola jeszcze sprzed wojny!), twórcy politycznego pragmatyzmu, uważanego za jednego z inspiratorów powstania neokonserwatyzmu[47]. „Herezja” Hooka, nazwana przez Trockiego „drobnomieszczańską recydywą”, polegała na odmiennej interpretacji trockistowskich dogmatów. Hook uważał, że w sytuacji „zdradzonej rewolucji” najistotniejszym celem politycznym jest pokonanie Stalina, wymagające nowej taktyki politycznej. Sojusz pomiędzy znienawidzonym Hitlerem a zdrajcą rewolucji Stalinem wymusza od trockistów oparcie działań politycznych na demokratycznej potędze USA, zdolnej do przeciwstawienia się „faszystowskiej biurokracji” i „biurokracji Stalina”. To spowodowało odchodzenie zwolenników Hooka od linii politycznej IV Międzynarodówki, która pomimo wewnętrznej wojny ideologicznej postulowała w razie wojny – na wniosek Trockiego – obronę ZSRS „przed faszyzmem”. Hook był temu przeciwny, przechodząc na pozycje „terminologii demokracji”, głoszącej potęgę Ameryki, „kraju nieograniczonych możliwości” i „wielkiej i potężnej demokracji”. W planach Hooka rewolucja permanentna miała być „rewolucją demokratyczną”, gdyż miał on w pamięci jedną z najważniejszych myśli Marksa, zawartych w Manifeście komunistycznym – „każda demokracja prowadzi do komunizmu”. Dla trockistów Hooka środkiem do urzeczywistnienia rewolucyjnego celu nie miały być oczywiście procedury wyborcze, ale amerykańskie lotniskowce i samoloty.

'Każda demokracja prowadzi do komunizmu' Zwycięskie wyjście ZSRS z wojny, rosnące po 1945 r. wpływy stalinistów w organizacjach lewicowych oraz powstanie układu bipolarnego jeszcze bardziej umocniło przekonanie Sydneya Hooka o potrzebie zwalczania ZSRS wszelkimi dostępnymi sposobami, nawet gdyby miały to być wpływy i pieniądze CIA. Podstawowym hasłem politycznym tego okresu stała się walka z „totalitaryzmem”. Walce tej miały służyć instytucje powołane do życia przy wsparciu rządu lub CIA, propagujące demokrację, wolność i prawa człowieka[48]. Hook stał się jednym z najważniejszych propagatorów zimnowojennego antykomunizmu, wykorzystując do swoich celów trockistowską koncepcję „entryzmu”, rozpropagowaną w USA w szerszej wersji przez Teda Granta[49]. O ile w podstawowej wersji Michaela Pablo (twórcy koncepcji) trockiści mieli infiltrować organizacje socjalistyczne i socjaldemokratyczne w celu propagowania w nich swoich poglądów, to w przypadku USA koncepcja ta głosiła zbieżność światopoglądową organizacji demokratycznych z trockistowskimi ideami politycznymi. Trockiści starali się w nich tworzyć lewe skrzydła organizacyjne i w pewnym momencie prawdopodobnie znaleźli się również w Partii Demokratycznej, pędzącej po równi pochyłej na lewo. Antysowiecka retoryka ówczesnego trockizmu szybko zaakceptowała pojęcie „rewolucji demokratycznej”, które zastąpiło wcześniejsze pojęcie „rewolucji permanentnej”. Zdaje się, że Sydney Hook po śmierci Stalina zaczął dystansować się od samego trockizmu (ortodoksyjnie pojmowanego), czego wyrazem była praca Heresy, Yes. Conspiracy, No („Herezja tak. Konspiracja nie”), co nie znaczy, że zerwał swoje dotychczasowe kontakty z organizacjami lewicowymi. Należał do zagorzałych przeciwników Nowej Lewicy, starając się zorganizować pod koniec lat 60. ubiegłego wieku środowisko zdolne do walki z jej ideami, postrzeganymi, jako najgorsze zagrożenie dla siły państwa amerykańskiego. Jego poglądy dotyczące pragmatyzmu politycznego i zagrożenia ze strony ideologii Nowej Lewicy wywarły bezpośredni wpływ na powstanie koncepcji neoconów. Istotnie trockizm posiadał potężny wpływ na kształtowanie się poglądów neokonserwatywnych pierwszej fali[50]. Dzisiejsze powiązania neokonserwatystów z trockizmem stanowią w wielkiej mierze zagadkę. Czy to przypadek, że w czasie wojny przeciwko Irakowi neokonserwatyści propagowali antyiracką pracę trockisty Kanana Makiji pt. Republika strachu?[51] Wśród poglądów i idei eksploatowanych przez „neoconsów” jest wiele takich, które posiadają korzenie tkwiące głęboko w ideologii trockistowskiej. Oto kilka przykładów: 1° poszukiwany przez krytyków neokonserwatyzmu w pracach Leo Straussa relatywizm moralny bardziej pasuje do taktyki trockistowskiej niż do wywodów filozofa. Trocki pisał, że walki na śmierć i życie nie sposób rozpatrywać bez akceptacji zdrady i kłamstwa politycznego[52]; Andre Breton wspominał Trockiego, jako przekonanego zwolennika tezy: „cel uświęca środki”. 2° Uwielbienie dla Nicolo Machiavellego nie wynika z dogłębnych studiów teoretyków konserwatyzmu, ale z dobrze przyswojonych przez neokonserwatywnego ideologa Michaela Ledeena tez „klasyków marksizmu”. Trocki był zachwyconym Księciem i innymi utworami Machiavela. W swoim zachwycie powoływał się na Engelsa, który uważał, że jest to „pierwszy pisarz czasów nowożytnych godny wymienienia”. Nie dziwi, że neokonserwatyści nie powołują się na myślicieli wcześniejszych epok, pozostawiając ich paleokonserwatystom[53]. 3° Działanie neokonserwatystów opiera się w dalszym ciągu na „entryzmie”, tj. przejmowaniu zbliżonych lub potencjalnie sojuszniczych środowisk, czasopism, think tanków. W stosowaniu tej taktyki opierają się na trockistowskiej zasadzie „operatywnej grupy”, tworzącej mózg kierujący wszystkimi mackami. 4° Neokonserwatyści pozostają wierni zasadzie Trockiego, że w celu przejęcia władzy nie należy podejmować starań o zdobycie stanowisk reprezentacyjnych i najwyższych urzędów, ale o przejęcie kontroli nad polityką zagraniczną, finansami, środkami masowego przekazu i armią[54]. 5° Uwielbienie neokonserwatystów dla Theodore’a Roosvelta i Wodorowa Wilsona jest charakterystyczne dla „heretyckiego odłamu” amerykańskiego trockizmu, w którym obaj przywódcy demokratyczni byli postrzegani jako twórcy potęgi autentycznej politycznej demokracji, przygotowanej do przyjęcia rewolucji. Pogląd ten szedł w parze z przekonaniem o specjalnym statusie amerykańskiej demokracji stojącej na straży wolności. 6° Propagowana przez Michaela Ledeena koncepcja „demokratycznej rewolucji” wyrasta organicznie z „permanentnej rewolucji socjalistycznej” Trockiego i jego koncepcji „eksportu rewolucji”. Postulowana zaś „kreatywna destrukcja”, jest w istocie pojęciem odnoszącym się do trockistowskiej zasady utrzymywania i pogłębiania „braku stanu równowagi”, polegającej na nieustannych zmianach stosunków społecznych, przewrotach w ekonomii, negacji zwyczajów, obyczajów i przebudowy stosunków rodzinnych, z których będzie się wyłaniać nowy ład[55]. Kiedy związany z Pentagonem Michael Ledeen pisze w The War against the Terror Masters („Wojna przeciwko władcom terroru”): „Po usunięciu tyranów nie wycofamy się (…). Musimy dopilnować realizacji celów demokratycznej rewolucji (…) Chcemy zmian. Rzeczywisty problem nie polega na tym «czy», ale «jak»” destabilizować” (…) Twórcza destrukcja jest naszą główną cechą w odniesieniu zarówno do naszego własnego społeczeństwa, jak i do zagranicy. Każdego dnia burzymy stary porządek; czynimy to we wszystkich dziedzinach: od biznesu, przez naukę, literaturę, architekturę i kino po politykę oraz prawo. Nasi wrogowie zawsze darzyli nienawiścią ten wir energii i kreatywności, który zagraża ich tradycyjnym obyczajom (jakiekolwiek by one były) i jednocześnie zawstydza, że nie potrafią dotrzymać mu kroku… musimy ich zniszczyć, aby zrealizować naszą historyczną misję”[56], ma na myśli pojęcia polityczne ideowo zbieżne z demokratycznie pojmowaną rewolucją trockistowską, nie zaś nietzscheańskim przewartościowaniem wartości, poglądami radykalnych faszystów czy rewolucją konserwatywną[57].

Chcemy zmian. Rzeczywisty problem nie polega na tym 'czy', ale 'jak' destabilizować Neokonserwatywny światopogląd nie stanowi prostego rozwinięcia trockistowskich koncepcji. Jest swoistą mutacją, powstałą na gruncie amerykańskiego trockizmu. Posługuje się niekiedy kodem i pojęciami bliskimi skrajnej lewicy, choć ukrywa pod nimi swoje idee i własne postrzeganie rzeczywistości politycznej. Niemniej neokonserwatyzm stanowi odmianę jakobinizmu, z jego istotnymi składnikami – radykalizmem i utopijnością oraz wiarą w możliwość naprawy zepsutego świata.

Zbieżność skojarzeń pomiędzy pojęciami „neokonserwatyzm” a „konserwatyzm”/„tradycjonalizm” jest przypadkowa. Neokonserwatyzm powstał jako liberalna odpowiedź na skrajnie lewicową krytykę demokratycznej organizacji społeczeństwa. Czołowe postacie tego kierunku politycznego wywodzą się z lewicowych i demokratycznych kręgów politycznych. Przytłaczająca większość z nich nigdy nie zerwała z wcześniejszym światopoglądem, przyznając, że przyjęcie „neokonserwatywnej wizji świata” było naturalnym procesem intelektualnym, pozwalającym na wierność swoim ideałom. Neokonserwatyzm cechuje charakterystyczny dla lewicowego światopoglądu utopizm, wyrastający z filozoficznych wartości oświecenia i radykalnego demokratyzmu, które z całą bezwzględnością potępił Leon XIII w encyklice Immortale Dei i św. Pius X w liście dotyczącym błędów Sillonu Notre charge apostolique. Charakterystyczna dla liberalizmu wiara w człowieka, zdolnego do samodzielnego rozwiązania wszystkich problemów świata, wyrasta z amerykańskiego „optymizmu” wyśmiewanego przez Alexisa de Tocqueville’a, a zdefiniowanego przez Leona XIII, jako herezja „amerykanizmu”. Liberalny światopogląd neokonserwatystów nie jest ratunkiem dla cywilizacji, w imię, której Ameryka walczy z „osią zła” na świecie, ale koniem trojańskim w zdezorientowanych szeregach konserwatywnej prawicy, otwartej na przyjęcie potępionej przez Grzegorza XVI i Leona XIII fałszywej idei wolności (encykliki Mirari vos i Libertas). Czołowy publicysta paleokonserwatywny Thomas Fleming, krytykując polityczne standardy wprowadzone przez neokonserwatystów napisał, że walka tradycjonalistów (politycznych i katolickich) jest batalią o powrót do starych dobrych amerykańskich zasad. Wojna z neoconami jest w istocie wojną przeciwko wrogom Ameryki i Christianitas[58]. Katolicki publicysta John Medaille, podsumowując neokonserwatywną wizję polityki społecznej i gospodarczej, stwierdził: „To nie jest nowe i to nie jest konserwatywne. To konserwuje Oświecenie i XIX wieczne tezy liberalizmu”. Istotnie, neokonserwatysta rozpoczyna swoją polityczną wędrówkę od miejsca, w którym kończy ją katolik (tradycjonalista polityczny i religijny), nie chcąc uczynić już ani jednego kroku. Bo neokonserwatysta nie jest wcale konserwatystą.

Ryszard Mozgol

[1] B. Köpeczi, Neokonserwatyzm i Nowa Prawica. Warszawa 1986, s. 81.

[2] P. Flores D’Arcais, Fasadowa demokracja. [w:] Die Zeit, 20 I 2005. Polskie tłumaczenie za: Forum, nr 6/ 2005, s. 20-21.

[3] T. Gabiś, Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, s. 13-27. Raport dostępny: http://www.tomaszgabis.pl/?p-20

[4] P. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 175-176.

[5] J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 200.

[6] Do krytyki przyłączyły się również pisma: „Catholic Family News”, „The Angelus”, „The Chronicles” oraz „The American Conservative”. Neokonserwatyści odpowiedzieli ciężkim zarzutem braku patriotyzmu i dwuznacznego moralnie sprzyjania wrogom USA. Atak „neoconsów” odtrąbił: D. Frum, Unpatriotic Conservatives. [w:] National Reviev, 7 IV 2003. Bolesnym wydarzeniem dla neokonserwatystów był fakt, iż po wyjściu na jaw kłamstw związanych z pretekstem do wojny przeciw Irakowi, założyciel „National Reviev” i jeden z czołowych publicystów neokonserwatywnych William F. Buckley na łamach NYT stwierdził: „Gdybym wiedział wówczas, w jakiej znajdziemy się sytuacji, byłbym przeciw wojnie”, przechodząc na pozycje paleokonserwatystów. Nazwany został przez swoje dawne pismo zdrajcą nienawidzącym swojej ojczyzny. Nierówna wojna medialna prowadzona przez katolików przeciwko neokonserwatystom szczególnie bolesna była dla miesięcznika “The Remnant”, po ogłoszeniu przez neoconsów bojkotu i wezwaniu do wycofywania prenumeraty, ze względu na „brak patriotyzmu” katolików. Z kolei „The Wanderer” został „ukarany” zakazem rozpowszechniania w katolickich czytelniach parafialnych. Informacje na ten temat zawiera: Sporo informacji zawiera: S. Francis, Refuge of Scoundrels: Patriotism, True and False, In Iraq War Controversy. [w:] Neo-Conned! Just war Principles: A Condemnation of War in Iraq”. Red. D.L. O’Huallachain, J. Forrest Sharpe. Vienna 2005, s. 151- 158.

[7] „Neo-Conned! Just war Principles: A Condemnation of War in Iraq”. Red. D.L. O’Huallachain, J. Forrest Sharpe. Vienna 2005; “Neo-Conned! Again. Hipocrisy, Lawlessness, and the Rape of Iraq”. Red. D.L. O’Huallachain, J. Forrest Sharpe. Vienna 2005.

[8] J. Erhman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 60.

[9] B. Köpeczi, Neokonserwatyzm i Nowa Prawica. Warszawa 1986, s. 68.

[10] Pojęcie „nowy konserwatysta”, „nowokonserwatywny” od 1975 roku zmieniono na używany do dziś termin „neokonserwatyzm”. S.M. Lipset stwierdzał, wprost, że zostało ono „…wynalezione jako podstępna etykietka służąca pognębieniu przeciwników politycznych, w większości niezadowolonych z tego, że są tak określani”. J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 48-49, 61.

[11] Zob. J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 60; J. Kirkpatrick, Neokonserwatyzm jako odpowiedź na kontrkulturę. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer. Warszawa 2007, s. 272.

[12] J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 61.

[13] Zob. M. Boot, Prawdy i mity o neokonserwatyzmie. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 83; V. Van Dyke, Wprowadzenie do polityki. Poznań 2000, s. 424.

[14] Wspomina to M. Boot, Prawdy i mity o neokonserwatyzmie. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 82. Tekst Boota, opublikowany pierwotnie w „Wall Street Journal”, jest uważany przez neoconsów za jeden z artykułów programowych.

[15] Efektem traumy jest np. praca neokonserwatysty Ch. Murray’a, Bez korzeni. Polityka społeczna USA 1950-1980. Poznań 2001. Zob. również: http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article46202/Ideologia_neokonserwatywna_a_sprawa_polska.html

[16] Cyt. za: B. Köpeczi, Neokonserwatyzm i Nowa Prawica. Warszawa 1986, s. 73-74.

[17] Zob. J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 216.

[18] W raporcie profesorów Johna Mearsheimera i Stephena Walta, specjalistów w dziedzinie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu w Chicago, związanych z kierunkiem tzw. neorealizmu w polityce, zaliczono do ośrodków analitycznych znajdujących się w orbicie wpływów neokonserwatyzmu: American Enterprise Institute, Center for Security Policy, Foregin Policy Research Institute, Heritage Foundation, Hudson Institute, Institute for Foreign Policy Analysis, Jewish Institute for National Security Affairs. Wiele z tych instytucji o charakterze liberalnym lub konserwatywnym zostało opanowanych przez neokonserwatystów. Do elity neokonserwtystów zaliczyli profesorowie takich czołowych polityków administracji G.W. Busha, jak: Eliot Abrams, John Bolton, Douglas Feith, I. Lewis „Scooter” Libby, Richard Perle, Paul Wolfowitz, David Wurmser. Raport spotkał się z wściekłym atakiem neokonserwatywnych mediów, a autorzy zostali oskarżeni o antysemityzm. W Polsce opublikowany za London Reviev of Books w: Forum, nr 17-18/ 2006, s. 63-69. Wśród mediów propagujących poglądy neokonserwatystów wymienia Pat Buchanan: Commentary, The New Republic, Weekly Standard, National Reviev oraz redakcyjną stronę Wall Street Journal. Zob. P. J. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s.47. Dogłębna analiza neokonserwatywnego środowiska została dokonana na łamach wrocławskiego „Stańczyka”: Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, rozdz. pt. „Rewolucyjni neokonsewatyści, czyli nowa imperialna prawica”, s. 13-27. Warto zapoznać się również z: J. Bartyzel, Przechodnie ideologie, stały cel – geopolityka neokonserwatystów amerykańskich. [w:] Pro Fide, Rege et Lege, nr 2/2004, s. 6-13.

[19] T. Kleine-Brockhoff, Wyspa w Białym Domu. [w:] Die Zeit, 3 XI 2005. Polskie tłumaczenie za: Forum, nr 46/ 2005, s. 14. Koteria zdaniem pułkownika działała pod przewodnictwem Dicka Cheneya i Donalda Rumsfelda.

[20] P. Escobar, Oś zła widzę wszędzie. [w:] Asia Times, 17 XII 2004. Polskie tłumaczenie za: Forum, nr 2/ 2005, s. 2. Na temat dyspensjonalizmu zob.: H. Hajducki, „Kreatywna destrukcja” prezydenta Busha. [w:] Zawsze Wierni, nr 3/ 2003, s. 98-100. P. Buchanan twierdzi, że administracja Busha za to poparcie ze strony fundamentalistów protestanckich zapłaciła 1,5 mld dolarów, przekazanych przez Waszyngton na fundacje i wspieranie projektów fundamentalistycznych organizacji. Zob. P. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 177.

[21] P. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 48.

[22] Temat „theocons”, czyli katolickiego odłamu neokonserwatyzmu wymaga odrębnego potraktowania, ze względu na liczne różnice ideologiczne z rodzimym środowiskiem politycznym. Niemniej grupa ta wiernie popiera działania neokonserwatystów, nawet sprzeciwiając się wypowiedziom Stolicy Apostolskiej lub popierając ataki na krytycznych wobec „neocons” katolickich publicystów. Na ten temat: D. Linker, Theocons: America Under Siege. Anchor 2007; http://web.archive.org/web/20010914000605/http://www.tnr.com/archive/1996/12/123096/heilbrunn123096.html

[23] A. Wolfson, Konserwatyści i neokonserwatyści. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 256.

[24] A. Frachon, D. Vernet, The Strategist and the Philosopher. Leo Strauss and Albert Wohlstetter. [w:] Le Monde, 16 IV 2003, za: CounterPunch, 24 V 2003.

[25] J. Kurth, Western Civilization, Our Tradition. [w:] Intercollegiate Reviev, jesień 2003/wiosna 2004. Cyt. za: P. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 247.

[26] D. Himmelfarb, Conservative Splits. [w:] Commentary, V 1988, s. 56, cyt. za: J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 199.

[27] Słowa katolickiego publicysty Claesa Ryn’a za: P. Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 62.

[28] J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 199.

[29] J. Ehrman, Neokonserwatyzm. Intelektualiści i sprawy zagraniczne 1945-1994, s. 201.

[30] B. Wattenberg, Chance to Champion Freedom, Washington Times, 1 XII 1988. Za: C.G. Ryn, The ideology of American Empire. [w:] Neo-Conned! Again. Hypocrisy, Lawlessness, and the Rape if Iraq. 2005, s. 68.

[31] W. Kristol, D. Brooks, What Ails Conservatism, Wall Street Journal, 15 VIII 1997. Za: C.G. Ryn, The ideology of American Empire. [w:] Neo-Conned! Again. Hypocrisy, Lawlessness, and the Rape if Iraq. 2005, s. 67.

[32] Interview with Bob Woodward, Washington Post, 19 XI 2002. Za: C.G. Ryn, The ideology of American Empire. [w:] Neo-Conned! Again. Hypocrisy, Lawlessness, and the Rape if Iraq. 2005, s. 78.

[33] C. Rice, Strategia bezpieczeństwa narodowego. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 123.

[34] W. Kristol, Neokonserwatyzm pozostaje podstawą amerykańskiej polityki zagranicznej. Post scriptum – czerwiec 2004. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 116.

[35] M. Novak, Human Rights at Christmas, Washinton Times, 23 XII 1988. Za: C.G. Ryn, The ideology of American Empire. [w:] Neo-Conned! Again. Hypocrisy, Lawlessness, and the Rape if Iraq. 2005, s. 69-70.

[36] Zob. V. van Dyke, Wprowadzenie do polityki. Poznań 2000, s. 425.

[37] J. Bartyzel, Przechodnie ideologie, stały cel – geopolityka neokonserwatystów amerykańskich. [w:] Pro Fide, Rege et Lege, nr 2/2004, s. 8.

[38] Alternatywne marzenie. Rozmowa z Jeremy’m Rifkinem, El Pais, 3 X 2004. Polskie tłumaczenie za: Forum, nr 47/ 2004, s. 31.

[39] M. Anger, P. Chojnowski, K. Novak, Puritans Progress a Catholic Perspective. T. III. 1849-1921. Kansas City 1996, s. 70-72; 75-77.

[40] Na temat związków pomiędzy ideami religijnymi protestantyzmu a amerykańskim mesjanizmem oraz o podstawach amerykańskiego mesjanizmu, zob.: H. Hajducki, Amerykanizm. [w:] Zawsze Wierni, nr 1/ 2005, s. 5-15; A. Wesserle, Entweder Weltherrscher oder das Nichts. Zur Aussenpolitik der Vereinigten Staaten von Amerika. [w:] Vierteljahreshefte für freie Geschichtsforschung, nr 3-4/ 2003, s. 313-328 (szczególnie s. 314-320).

[41] Pojęcie stworzone przez katolickich tradycjonalistów: M. Angera, P. Chojnowskiego, K. Novaka.

[42] Poglądy Straussa, popularne wbrew pozorom w USA w latach ‘50 XX wieku wśród lewicy i prawicy, wprowadził w obręb neokonserwatyzmu jego uczeń Allan Bloom, którego z kolei uczniami byli niektórzy ideolodzy neokonserwatywni. Jest to informacja niebagatelna, zważywszy na fakt, iż Bloom lansował opinie o rozkładowym charakterze liberalnej niemieckiej emigracji do USA w swojej pracy „Umysł zamknięty”. Zob. m.in.: D. Korn, Wer ist wer im Judentum. Lexikon der jüdischen Prominenz. München 1996, s. 454-455; J. Lobe, Leo Strauss Philosophy of Deception. [w:] Alternet, 19 V 2003; A. Frachon, D. Vernet, The Strategist and the Philosopher. Leo Strauss and Albert Wohlstetter. [w:] Le Monde, 16 IV 2003, za: CounterPunch, 24 V 2003; N. Madrase, Behind the Neo-Con Curtain. Plato, Leo Strauss and Allan Bloom. [w:] CounterPunch, 2 VI 2003.

[43] Zob. J. Muravchik, Neokonserwatywna klika. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 282-286; K.R. Weinstein, Korzenie filozoficzne Leo Straussa a wojna w Iraku. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 238-250.

[44] Na temat L. Straussa: T. Gabiś, Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, s. 23-24; U.E. Zellenberg, Leo Strauss. [w:] Lexikon des Konservatismus. Red. C.v. Schrenck-Notzing. Graz-Stuttgart 1996, s. 542-545; R. Skarzyński, Leo Strauss i filozofia polityczna. [w:] Pro Fide, Rege et Lege, nr 1/2006, s. 12-16.

[45] Polski czytelnik może znaleźć neokonserwatywną interpretację Straussa w pigułce w: K.R. Wienstein, Korzenie filozoficzne. Leo Strauss a wojna w Iraku. [w:] Neokonserwatyzm. Opr. I. Stelzer, Warszawa 2007, s. 238-250.

[46] Więcej na ten temat: P. Bała, A. Wielomski, Prawa człowieka i ich krytyka. Przyczynek do studiów o ideologii czasów ponowożytnych. Warszawa 2008, s. 162-163.

[47] Trocki kilkakrotnie zabierał głos w sprawie frakcji Sydney’a Hooka: L. Trocki, Drobnomieszczańska opozycja w Robotniczej Partii Socjalistycznej Stanów Zjednoczonych (SWP), 15 XII 1939. http://www.marxists.org/polski/trocki/1939/1512swp.htm ; L. Trocki, Drobnomieszczańscy moraliści a partia proletariacka, 23 IV 1940. http://marx.org/polski/trocki/1940/04/23moralisci.htm

[48] Były to: Committee for Cultural Freedom, Americans for Cultural Freedom, American Committee for Cultural Freedom. W powstaniu wszystkich poważną rolę odegrał Hook i jego “towarzysze”.

[49] T. Grant, Entrism and work in the mass organizations, London 2007.

[50] Z trockistami związany był nie tylko Irving Kristol, ale również: Jane Kirkpatrick, Ben Wattenberg, Eliott Abrams, Joshua Muravchik, Max Shachtman. T. Gabiś, Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, s. 25.

[51] Za.: T. Gabiś, Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, s. 25.

[52] M. Merleau-Ponty, Humanizm i terror. Warszawa 2005, s. 50.

[53] Czołowy publicysta neokonserwatystów Michael Ledeen jest autorem książki: Machiavelli. Nowoczesne przywództwo. (polskie wydanie: Gliwice 2006).

[54] Zob. ks. M. Poradowski, Aktualizacja marksizmu przez trockizm. Poznań 1998.

[55] Według Trockiego etapem początkowym na drodze do „demokratycznej dyktatury proletariatu” było „osiągnięcie celów rewolucji demokratycznej”. Trocki pisał: „Rewolucja demokratyczna przekształca się bezpośrednio w socjalistyczną i tym samym staje się permanentna”. Proces przeprowadzania rewolucji będzie charakteryzował się wybuchem wojen wewnętrznych i zewnętrznych, brakiem stabilności ekonomicznej i politycznej, podważaniem pewników społecznych i politycznych. Jej celem ostatecznym jest budowa „nowego społeczeństwa na całej kuli ziemskiej”. L. Trocki, Czy jest Permanentna Rewolucja? Tezy podstawowe. http://www.marx.org/polski/trocki/1930/rp/10.htm

[56] Cyt. za: Buchanan, Prawica na manowcach. Wrocław 2005, s. 55-56.

[57] Zob. T. Gabiś, Raport o wojnie w Iraku. [w:] Stańczyk, nr 1-2/ 2003, s. 25.

[58] T. Fleming, Two Oinks for Democracy. [w:] The Chronicles, january 2007, s. 11.

MIT WAWELSKI Mija rok od śmierci i pochowania Prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu. Warto może raz jeszcze do tego ważnego - dziś już należącego do historii - wydarzenia powrócić, spojrzeć na nie z pewnego dystansu, przeanalizować na chłodno jego polityczno-symboliczne aspekty. Pragnę do razu uprzedzić, że nie zamierzam odnosić się do toczonych rok temu przez publicystów i polityków Obozu Demokratyczno-Liberalnego (ODL) i Obozu Konserwatywno-Narodowego (OKN) sporów, czy Prezydent “zasługuje”, czy też “nie zasługuje”, aby spoczywać na Wawelu, czy jest „godny”, czy „niegodny” złożenia do grobu pośród królów i wieszczów narodowych. Interesuje mnie wyłącznie, jaki wpływ może mieć pochowanie Prezydenta na Wawelu na próby wykreowania jego (meta)politycznego mitu, nie tylko jako otoczonej kultem swoistej „Vaterfigur” OKN-u, ale również reprezentanta „całego narodu w jego wielowiekowej walce o Niepodległość, Wolność i Wielkość”. Warto zapytać, czy wybór Wawelu na miejsca wiecznego spoczynku Prezydenta sprzyja wykreowaniu tego mitu i pomaga w rozwinięciu i utrzymaniu politycznego kultu, czy wręcz przeciwnie, procesowi temu zapobiega, a przynajmniej znakomicie go utrudnia. Zanim przejdę do próby odpowiedzi na to pytanie, chciałbym zwrócić uwagę na bezpośredni kontekst tego wydarzenia, tzn. walki politycznej, jaka rozgorzała od pierwszych minut po katastrofie smoleńskiej pomiędzy ODL-em i OKN-em o interpretację, tego, co się stało i co z tego wynika dla polskiej polityki. Była to wstępna faza kampanii wyborczej trwającej przez następne trzy miesiące aż do wyborów prezydenckich, w których starli się kandydaci obu obozów. Rankiem 10 kwietnia rozgrywa się pierwszy akt narodowej tragedii - śmierć Prezydenta, jego Małżonki i pozostałych osób w samolocie rozbitym pod Smoleńskiem. Na głównej w scenie, w Warszawie rozpoczyna się pierwszy akt wielkiego funeralnego widowiska. W stolicy, tam gdzie skupia się życie polityczne, kulturalne i ideologiczne Polski, rozpacz i żałoba są najbardziej intensywnie przeżywane, rzesze ludzi gromadzą się pod Pałacem, płoną znicze i świece, tłum czuwa - reszta narodu zasiada przed telewizorami, śledząc na ekranie to, co dzieje się w stolicy, skąd Prezydent wyruszył w swój ostatni lot i dokąd powrócił po śmierci. Wzdłuż trasy pośmiertnego tryumfalnego przejazdu Prezydenta przez Warszawę z lotniska do Pałacu gromadzą się tłumy warszawiaków, obrzucają kwiatami wóz z jego ciałem. Przed Pałac przybywają tysiące ludzi chcących mu oddać hołd. W ciągu kolejnych dni trwa żałoba narodowa, w mediach szlochają zawodowe “płaczki żałobne”, do Warszawy, co dnia przybywają trumny z ciałami osób towarzyszących Prezydentowi w locie do Katynia; następuje seria państwowo-polityczno-religijnych rytuałów, które kończą się w sobotę uroczystościami ku czci wszystkich ofiar tragedii. W kulminacyjnym, ostatnim akcie dramatu odbywa się pogrzeb Prezydenta i jego Małżonki. Jest niedziela - ostatni dzień owego „wielkiego tygodnia”. Gdyby pogrzeb Prezydenta odbył się w Warszawie, wzięliby w nim liczny udział zarówno warszawiacy, jak i ci, którzy przyjechali na uroczystości sobotnie, a potem czuwali przez całą noc do niedzielnego pogrzebu, oraz ci przyjeżdżający z całego kraju do stolicy w niedzielę, specjalnie na pogrzeb Prezydenta. To do Warszawy, do stolicy, zjechaliby prezydenci, premierzy i inne osobistości ze świata, by uczestniczyć w pogrzebie. Decyzja o pochowaniu Prezydenta na Wawelu, nagle, nieomal brutalnie, przecięła wielki funeralny spektakl rozgrywający się na głównej scenie - w Warszawie. Przeniesienie ostatniego, najważniejszego, kulminacyjnego aktu tragedii do Krakowa, na boczną, kameralną scenę, rozerwało dramatyczną sekwencję, rozproszyło kumulującą się przez sześć dni intensywnej żałoby psychopolityczną energię, rozbiło gromadzące się w Warszawie tłumy, wprowadzając zamieszanie i dezorientację. Siedząca przed telewizorami widownia, wpatrzona w to, co dzieje się na warszawskiej scenie, czekająca na finał, musiała skierować swój wzrok i uwagę w inną stronę, na inny krajobraz, co zakłóciło jej medialną percepcję, by tak rzec, wybiło ją z żałobnego rytmu. Nabożeństwo żałobne a po nim pogrzeb Prezydenta w Warszawie, jako najwyższa kulminacja całego żałobnego rytuału - to byłoby logiczne i uzasadnione zakończenie „wielkiego tygodnia”. Kraków i Wawel robią wrażenie czegoś sztucznie doczepionego, stąd, jak łatwo można było przewidzieć, automatycznie osłabło napięcie, spadła intensywność emocji, mitotwórcza moc śmierci, rozpaczy, ogólnonarodowej żałoby, pogrzebu „króla” została wygaszona. Było to na rękę Obozowi Demokratyczno-Liberalnemu, któremu zależało na rozbiciu funeralnego spektaklu i zneutralizowaniu jego polityczno-psychologicznej dynamiki, ponieważ obawiał się, że atmosfera życzliwości wobec zmarłego Prezydenta utrzyma się dłużej, co zadziała na korzyść kandydata OKN-u w bliskich wyborach prezydenckich. Dlatego ODL nie tylko nie sprzeciwiał się pochowaniu prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu, ale nawet - jak wolno domniemywać - po cichu temu sprzyjał. Równocześnie jednak nie zamierzał pomagać Obozowi Konserwatywno-Narodowemu w realizacji jego celu, czyli w wykreowaniu (meta)politycznego mitu Prezydenta. Dlatego właśnie decyzja o pogrzebaniu Prezydenta na Wawelu nie została ogłoszona w mediach ustami najwyższych dostojników państwowych (p.o. Prezydenta, premier) i kościelnych, specjalnej uchwały w tej sprawie nie podjęły Sejm i Senat. Podniosłoby ją to, bowiem do rangi aktu państwowo-religijnego i nadało wyższy, ogólnonarodowy wymiar, co nie leżało w interesie ODL-u. Ale nie tylko, że zabrakło tego niezwykle istotnego dla ufundowania politycznego mitu - bo wyrażającego “jedność Narodu w obliczu tragicznej śmierci Głowy Państwa” - aktu, dodatkowo jeszcze powstało wrażenie chaosu, zamętu pełnego niedopowiedzeń, sprzecznych deklaracji, niedoprowadzonych do końca sporów, dziwacznych niby-protestów. Zamiast ważnego symboliczno-politycznego aktu, zamiast decyzji “Narodu” ogłoszonej ustami jego najwyższych przedstawicieli, zrobiła się z tego jakaś niejasna prywatno-rodzinna sprawa, co w sposób oczywisty pozbawiało proces mitotwórczy inicjalnego impetu. Negatywny skutek dla kultu i mitu Prezydenta ma także pochowanie go razem z Małżonką. Mówi się dziś, że podobno kardynał Dziwisz chciał -świadczyłoby to o instynktownym wyczuciu zasad politycznej symboliki - aby Prezydent spoczął na Wawelu sam. Przekonano go jednak, że w naszych czasach, kiedy zagrożone są “wartości rodzinne”, w obliczu plagi rozwodów itd., dla „moralnego wychowania” narodu będzie rzeczą pożyteczną, ulokowanie w sferze symbolicznej grobu dobrego, kochającego się stadła małżeńskiego, które mogłoby służyć, jako wzór do naśladowania. Intencja wprawdzie szlachetna, lecz całkowicie sprzeczna z etosem władzy reprezentowanym przez Prezydenta, będącego “samotnym cieniem”, który “odjeżdża, ręce złożywszy na pancerz” - wyłącznie trumna najwyższego zwierzchnika sił zbrojnych powinna znaleźć się na armatniej lawecie. Prezydenta należało raczej stylizować na bezżennego „Ojca Narodu”, na “męża stanu”, który wziął ślub z Polską. Dopiero w drugiej kolejności ma on prawo być mężem swojej żony, ojcem i dziadkiem. Żona wprowadza właśnie element małżeński i rodzinny, przytulność i ciepło domowego ogniska, reprezentuje nie sferę śmierci, siły, przemocy i zniszczenia (zwierzchnikowi sił zbrojnych marsowa mina przystoi bardziej niż dobrotliwy uśmiech na widok dokazującej wnuczki), ale sferę miłości i czułości. [1] Obłaskawienie etosu państwa (władzy), w sposób oczywisty osłabiające efekt mitotwórczy, dokonało się również poprzez to, że Prezydent spoczął wraz z Małżonką nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale i pod jednym sarkofagiem. „Celibatariusz władzy” zamiast reprezentować wspólnotę polityczną i ucieleśniać najwyższe wartości polityczne Narodu, został udomowiony i reprezentuje teraz “wartości rodzinne” - odwiedzamy nie grób “męża stanu”, “bohatera spod Smoleńska”, “męczennika świętej Sprawy Polskiej”, lecz grób kochającego się małżeństwa, grób rodziców i dziadków. Dopełnieniem antypolitycznej symboliki wawelskiego pochówku są ciepłe, miodowe barwy sarkofagu, które wyparły to, co czarne, surowe, metaliczne, granitowe, chropowate, męskie. Projektantka grobowca Marta Witosławska wyraziła wprost zamysł “feminizacji” prezydenta: „Sarkofag będzie bardzo prosty i elegancki. Ze względu na postać Pani Marii Kaczyńskiej zależy mi, aby jego charakter nie był tak męski jak ten, w którym spoczywa gen. Sikorski, lecz bardziej subtelny (podkreślenie moje T.G.). Taki jest alabaster, którego najszlachetniejsza odmiana posłuży do wykonania sarkofagu pary prezydenckiej”. Z wyżyn politycznej reprezentacji postać Prezydenta ściągnięto w dół, ku bliskiej nam wszystkim sferze prywatnej, rodzinnej. Był to dalszy ciąg walki politycznej prowadzonej pomiędzy ODL-em i OKN-em, w trakcie, której OKN kreował zmarłego Prezydenta na męża stanu, reprezentanta narodu uosabiającego jego polityczne aspiracje i realizującego za życia geopolityczną wizję Polski dążącej do wielkości, zaś ODL na odwrót: bardzo zręcznie dążył do jego depolityzacji, indywidualizacji i prywatyzacji. W ramach tej strategii propagandowej wiele mediów sympatyzujących z ODL-em brutalnie zdzierało Prezydentowi maskę, którą same mu wcześniej nałożyły, ukazując jego “prawdziwe oblicze”, czyli miłą twarz emanującego ciepłem, sympatycznego, w gruncie rzeczy poczciwego, pana, twarz kochającego męża, taty i dziadziusia, bytującego jakby poza sferą polityczności. Pałac prezydentostwa Kaczyńskich został „zdemaskowany”, jako wypełniony życzliwością i miłością rodzinny dom z ogródkiem, ze szczebioczącą wnuczką, z urzędniczą służbą, pieskami i kotkami. Pochowanie małżonków w jednym grobowcu o miodowej, ciepłej barwie zwieńczyło ten proces medialnej prywatyzacji i depolityzacji Prezydenta. W tekście “Wawelska skała” redaktorzy „Kronosu” Piotr Nowak i Wawrzyniec Rymkiewicz pisali o Prezydencie, że “jego ciała nie wolno, zatem chować między mogiły ludzi przyzwoitych, ale jednak prywatnych”, lecz “trzeba je wynieść na Wawel i złożyć pośród królów i bohaterów”. Wydaje się jednak, że nastąpiło coś dokładnie odwrotnego: “na prywatne życzenie rodziny prywatna osoba - pan Lech Kaczyński wraz z drugą prywatną osobą - swoją żoną panią Marią Kaczyńską, spoczęli we wspólnym grobie, aby reprezentować prywatne wartości takie jak miłość, wierność, szczęście małżeńskie”. Wedle Nowaka i Rymkiewicza “wawelska skała dźwiga się nad sferę prywatną i doraźne interesy życia. Oto Lech Kaczyński spocznie obok Jagiellonów i Piłsudskiego.” Jednak udana kreacja prezydenta Lecha Kaczyńskiego na dobrego męża i sympatycznego dziadunia spowodowała, że to raczej sfera prywatna została wniesiona na wawelską skałę; obok Jagiellonów i Piłsudskiego spoczął lubiany przez wszystkich za swoją „misiowatą” dobroduszność, poczciwy pan profesor Kaczyński. Jak pisałem wyżej, przeniesienie pogrzebu Prezydenta z Warszawy do Krakowa rozpatrywane w kontekście wyborów prezydenckich działało na korzyść ODL-u, liczyła się jednak nie tylko ta doraźna korzyść polityczna, jeszcze ważniejsze jest to, że pochowanie prezydenta na Wawelu - niezależnie od tego, czy z żoną czy bez, we wspólnym grobie czy osobno, pod sarkofagiem z czarnego granitu czy z piaskowca pokrytego alabastrem - samo w sobie było, niewidocznym dla niewprawnych oczu, wyrafinowanym posunięciem politycznym, celnym ciosem, (przez kogo zadanym, tego nie wiemy) w rodzący się kult Prezydenta, działaniem na pozór sprzyjającym kreowaniu jego mitu, a w rzeczywistości mającym zarodki mitu zamknąć w nieprzezroczystym, szczelnym, zakapslowanym pojemniku zbudowanym z symboli, znaków i skojarzeń, tak, aby nie mogły się rozwinąć. Była to operacja “Zmumifikować Kaczyńskiego”. Nowak i Rymkiewicz napisali: „Jego pogrzeb na Wawelu będzie chwilą szczególną. Z Lechem Kaczyńskim ostatnie pół wieku polskiej historii łączy się - w symbolicznym łuku - poprzez poległych w Katyniu i w Powstaniu Warszawskim - z naszą wielką przeszłością. Bohater Solidarności spocznie obok Świętych Królów”. Jednak patos, choćby całkowicie uzasadniony wymiarami narodowej tragedii, nie może przesłonić faktu, że grzebiąc Prezydenta na Wawelu dołączono go de facto do Piłsudskiego i Sikorskiego, mianowano na płaszczyźnie symbolicznej ostatnim politykiem II RP. Przesłanie jest oczywiste: „tutaj pochowany jest anachroniczny polityk, który co prawda działał na przełomie XX i XXI wieku, ale tak naprawdę przynależy do świata sprzed 1945 roku, był żywym reliktem dawno zamkniętej epoki historycznej”. Niechaj, więc sobie spoczywa na Wawelu, który jest dziś bardziej atrakcją turystyczną i zabytkiem, gdzie obowiązuje ustalony porządek zwiedzania, niż miejscem nadającym się do pielęgnowania jakiegoś nowego kultu politycznego. Przeniesiony w przeszłość, zamieniony w muzealny eksponat, zamknięty w ciemnej krypcie, w przedsionku prowadzącym do krypty Piłsudskiego, zawsze w cieniu Marszałka, niechaj stanowi dodatek do jego mitu. Ulokowano go w skompresowanej przestrzeni krypty, gdzie wolno wchodzić tylko po kilka osób i nie wolno zostawiać ani kwiatów, ani zniczy. Chodziło o to, żeby w przestrzeni wokół grobu Prezydenta nie można było odprawiać żadnych zbiorowych rytuałów polityczno-religijnych ani zorganizować polityczno-medialnych „eventów” niezbędnych dla stałego przypominania jego postaci i zasług. W pewnym sensie pochowanie Prezydenta na Wawelu rzeczywiście przeniosło go w sferę mitu, ale mitu bezkrwistego i bezzębnego, a tym samym niegroźnego politycznie; wyniesiono go wysoko, a zarazem zamknięto w małej przestrzeni, przywalono ciężkim głazem historii, aby go w ten sposób - „zalabastrowionego”, odległego, niedostępnego a równocześnie sprywatyzowanego - zneutralizować, pozbawić szansy pośmiertnego, symbolicznego oddziaływania na polską politykę. Członkowie Obozu Demokratyczno-Liberalnego (ci bardziej inteligentni) z pewnością cieszyli się z tego w skrytości ducha. Dziwić natomiast może fakt, że członkowie Obozu Konserwatywno-Narodowego (ci bardziej inteligentni) nie dostrzegli zastawionej pułapki, nie pojęli, że popierając pochówek na Wawelu sami podcinają ledwie kiełkujący mit Prezydenta. Być może zadecydował o tym ich nieco anachroniczny tradycjonalizm, wręcz wzruszająca, aczkolwiek nieco dziecinna wiara w mitotwórczą moc Wawelu, w to, że magia “narodowego pamiątek kościoła” w cudowny sposób spłynie na Prezydenta, wyniesie go do rangi “bohatera całego narodu” i sprawi, że jego zwielokrotniona, mityczna postać wedrze się - wbrew oporowi ODL-u - do masowej wyobraźni i szkolnych podręczników historii. OKN zdawał się nie rozumieć, że mit nie istnieje dziś poza medialnym spektaklem, że musi być, zarówno na co dzień, jak i od święta, podtrzymywany i mozolnie budowany, tym bardziej, że prezydent Kaczyński był - faktu tego nie zmieni nawet najwyższa ocena jego walorów osobistych i charakterologicznych oraz jego idei politycznych i prób ich realizacji - najzwyczajniejszym w świecie demokratycznym politykiem wybranym w wyborach, w równej mierze co Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski pozbawionym „monarszego majestatu” dawnych władców I RP czy zasług Piłsudskiego z pól bitewnych. Widać dzisiaj jasno, że OKN popełnił poważny błąd zgadzając się na pochowanie Prezydenta na Wawelu, jak dziecko dał się „podpuścić” i ograć “wielkim anonimowym graczom” o wiele umiejętniej potrafiącym posługiwać się historycznymi znakami, symbolami i kontekstami dla osiągnięcia dalekosiężnych celów politycznych. Ze wszystkich pomysłów na miejsce pochówku Lecha Kaczyńskiego, pomysłem najlepszym, co nie znaczy, że idealnym, była - zarówno, gdy chodzi o doraźne korzyści polityczne dla OKN-u, jak i o stworzenie bardziej sprzyjających warunków dla pielęgnowania kultu i kreowania politycznego mitu Prezydenta - Świątynia Opatrzności Bożej, położona bardzo dogodnie, bo w Warszawie, ale zarazem w pewnym oddaleniu od centrum stolicy, poza jej propagandowo-ideologicznymi napięciami i politycznymi tumultami. [2] Gdyby to na nią się zdecydowano, główną sceną funeralnego spektaklu pozostałaby stolica, opadanie żałobnych emocji trwałoby dłużej, nastrój z „wielkiego tygodnia” zanikałby wolniej, co w wyborach prezydenckich pomogłoby kandydatowi OKN-u. Przypomnijmy też, że 6 czerwca 2010 roku na placu Piłsudskiego w Warszawie odbyła się msza beatyfikacyjna księdza Jerzego Popiełuszki, a następnie procesyjne przeniesienie relikwii błogosławionego do Świątyni Opatrzności Bożej. Procesja z relikwiami przeszła do Wilanowa. Gdyby dwa miesiące wcześniej w tej samej topografii przebiegał pogrzeb Prezydenta, procesja byłaby jego przypomnieniem, wizualną i emocjonalną reaktualizacją (na miesiąc przed wyborami prezydenckimi!), nałożyłyby się na siebie obie postaci - kapłana-męczennika „Solidarności” i Prezydenta zmarłego tragicznie pod Katyniem w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach [3]. Nie ulega wątpliwości, że w kontekście wyborczym miałoby to wiele większy walor psychologiczny-polityczny niż pogrzeb na Wawelu i zagrałoby na korzyść kandydata OKN-u. Kto wie, być może dzięki temu na brata Prezydenta padłoby o pół, o jeden procent głosów więcej. Głównym argumentem wysuwanym przeciwko pochowaniu Prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej był ten, że jest nieukończona. Jednak nawet gdyby ze względów technicznych nie dało się pochować tam Prezydenta już w kwietniu 2010 roku, to należało pochować go tymczasowo np. w warszawskiej katedrze, by za kilka lat (w roku wyborów prezydenckich?) w uroczystej procesji, będącej zarazem politycznym pochodem, przenieść go do ŚOB. A przez te kilka lat trwałaby ogólnonarodowa akcja na rzecz szybszego ukończenia budowy Świątyni Opatrzności Bożej (zbieranie funduszy) i przygotowania miejsca wiecznego spoczynku Prezydenta. Ponadto fakt, że świątynia nie jest jeszcze ukończona, to najmocniejszy argument za pochowaniem tam Prezydenta. Inaczej niż na Wawelu, gdzie przestrzeń jest już wypełniona i zamknięta - dlatego Prezydenta trzeba było „wcisnąć” do przedsionka krypty Piłsudskiego- przestrzeń w ŚOB jest w pewnej mierze ciągle otwarta, daje się kształtować i organizować. Można do niej wprowadzać dodatkowe elementy, zaprojektować specjalnie dla Prezydenta nową scenografię, skomponować nową całość religijno-polityczną i symboliczno-estetyczną, odpowiednio zaaranżować miejsce, do którego zawsze, samotnie lub w grupach, o każdej porze dnia i nocy mogliby przychodzić ludzie chcący oddać hołd Prezydentowi. [4]

Do ŚOB ciągnęłyby pielgrzymki, odwiedzałyby ją wycieczki szkolne i turystyczne. Dla przyjeżdżających do stolicy delegatów na zjazdy partii, organizacji i stowarzyszeń odwiedziny w Świątyni Opatrzności Bożej a w szczególności grobu Prezydenta, połączone ze złożeniem kwiatów i zapaleniem zniczy, byłyby obowiązkowym punktem programu. Goście zagraniczni przybywający do Warszawy, i chcący złożyć wiązankę kwiatów na grobie Prezydenta, nie musieliby w tym celu jechać specjalnie do Krakowa. [5] Grób w Wilanowie stałby się najważniejszym punktem całej warszawskiej topografii Lecha Kaczyńskiego, na którą składałyby się: jego pomnik, tablice pamiątkowe, Muzeum Powstania Warszawskiego, które jemu w dużej mierze zawdzięcza swoje istnienie, siedziba NIK-u, gmach Ministerstwa Sprawiedliwości, ratusz, Pałac Prezydencki. Wszystkie ślady i miejsca politycznej działalności Prezydenta byłyby skoncentrowane w stolicy, co byłoby bardzo korzystne dla mitotwórczego PR-u. W przeciwieństwie do trudno dostępnej, ciemnej krypty na, pozostającym pod opieką konserwatora zabytków, Wawelu, gdzie czas się zatrzymał, gdzie historia już zdążyła zakrzepnąć w mit, Świątynia Opatrzności Bożej jest otwartą, żyjącą świątynią, jej przestrzeń jest dostępna dla ludu; oprócz mszy i nabożeństw, można by tutaj urządzać wszelakiego rodzaju uroczystości i odprawiać polityczne-religijne rytuały. Co najważniejsze, nie byłoby żadnych problemów z ustawieniem kamer i mikrofonów (jak przeprowadzić transmisję telewizyjną z wawelskiej krypty?) w trakcie masowych „eventów” organizowanych w lub wokół ŚOB. Bez trudu dałoby się tutaj inscenizować medialny spektakl niezbędny dla trwałego zakorzenienia postaci Prezydenta w masowej wyobraźni. Zapewne, funkcja grobu Prezydenta w ŚOB byłaby o wiele skromniejsza w porównaniu z tą, jaką Nowak i Rymkiewicz przypisują grobowi na Wawelu: „Jego grób - obok grobów Piastów i Jagiellonów, Kościuszki i Piłsudskiego, Mickiewicza i Słowackiego - będzie trwał nad naszą ziemią, naszym skrawkiem tutejszego istnienia, pośród chaosu epok, na chwiejnym oceanie wieczności”. Jednak miałaby nad nią dość istotną przewagę: istniałaby w rzeczywistości, a nie tylko na papierze, w realnej Polsce, a nie tylko w wyobraźni redaktorów. Ulega złudzeniu Marek Cichocki, kiedy pisze: „Swoją drogą to piękne, że Wawel przestał być dla nas szacowną historyczną trupiarnią, a stał się znów miejscem «żywym», żywiołowym, i może to jest jedyne piękne, co nam się przydarzyło w 2010 roku, jako Polakom”. Wawel pozostanie “szacowną historyczną trupiarnią” - ożył wprawdzie na chwilę, w trakcie pogrzebu Prezydenta, ale tylko na chwilę. Lech Kaczyński, „zmuzealniony”, pochowany w „szacownej historycznej trupiarni”, przesłonięty Piłsudskim, mechanicznie doklejony do II RP, uwięziony został w zamkniętej epoce historycznej; zwrócono go twarzą ku przeszłości, a plecami do teraźniejszości i przyszłości, pogrzebano pod mitami minionych epok. Zupełnie inaczej miałaby się rzecz, gdyby pochowano go w Świątyni Opatrzności Bożej, pełniącej funkcję narodowego mauzoleum, w którym zająłby szczególne, najbardziej eksponowane miejsce w tworzonym tam „Panteonie Wielkich Polaków”. Wprawdzie nie wskrzeszałby tu „archaicznej pamięci Świętego Królestwa Polskiego”, o czym marzą Nowak i Rymkiewicz, ale mógłby rzeczywiście stać się przedmiotem spokojnie wzrastającego, politycznego kultu i (meta) politycznym mitem ważnym nie tylko dla OKN-u, lecz dla wszystkich ludzi ceniących sobie najprostsze, elementarne wartości polityczne - patriotyzm, poczucie obywatelskich obowiązków, nieprzekupność, wiarę, że Polska może być lepsza i silniejsza niż jest. Tomasz Gabiś

[1]Płeć nie gra tu roli. Gdyby to Maria Kaczyńska była prezydentką, wówczas ona - bez męża - byłaby, jako głowa państwa i najwyższa zwierzchniczka sił zbrojnych wieziona na lawecie i pochowana, jako „amazonka”.

[2] Świątynia Opatrzności Bożej, jako miejsce kultu i mitu ma swoje wady: kontrowersyjna architektonicznie i historycznie, otoczona pseudo-nowoczesną, monotonną i nowobogacką architekturą Miasteczka Wilanów i innych podobnych „developerskich” inwestycji.

[3] O tym jak należy traktować przypadki nagłej śmierci polityków pełniących urząd zob. klasyczny tekst Murray’a N. Rothbarda „Sudden Deaths in Office” opublikowany po raz pierwszy w 1991 roku pod tytułem “Exhume, Exhume, Or, Who Put the Arsenic in Rough and Ready’s Cherries?” (dostępny online: http://www.lewrockwell.com/rothbard/rothbard116.html)

[4] Oczywiście w Świątyni Opatrzności Bożej Małżonka Prezydenta spoczywałaby u jego boku, ale w pewnym oddaleniu i w osobnym grobowcu. We współczesnym sfeminizowanym świecie żony królów, prezydentów i premierów odgrywają nader ważną i symboliczną role „matek narodu”. Można nawet odnieść wrażenie, że „mąż stanu” funkcjonuje w wyobraźni męskiej populacji, a jego żona - kobiecej. Poza Wawelem wspólny pochowek miałby uzasadnienie, łączyłby obie płci wokół wspólnej sprawy.

[5] Można się domyślać, że kardynał Dziwisz był przeciwnikiem pochowania Prezydenta w Świątyni Opatrzności Bożej. Jak zawsze w takich wypadkach hierarchowie kościelni walczą o to, żeby na swoim terytorium zlokalizować jak najwięcej atrakcji przyciągających pielgrzymów, turystów, polityków.

FRONT LUDOWY KONTRA ŚWIATOWA OLIGARCHIA FINANSOWA Jednym z najoryginalniejszych przedstawicieli współczesnej lewicy niemieckiej (a nie ma ich zbyt wielu) jest Jürgen Elsässer (ur. 1957) dziennikarz, publicysta i autor 20 książek poświęconych problematyce geopolitycznej, ideologicznej i społeczno-ekonomicznej, pisanych z pozycji antymilitarystycznych, antyfaszystowskich i antyimperialistycznych. Od połowy lat 70 do początku lat 90 zeszłego wieku był sympatykiem, a potem członkiem Związku Komunistycznego (Kommunistischer Bund). Szereg lat wchodził w skład redakcji magazynu „konkret” – czołowego pisma niemieckiej skrajnej lewicy. Współpracował z wieloma innymi radykalno-lewicowymi czasopismami. Pisał również do „Allgemeine Jüdische Zeitung”. Na początku lat 90 reprezentował skrajnie antynarodowe pozycje. To on w 1990 roku na łamach pisma „Arbeiterkampf” opublikował słynny artykuł, „Dlaczego lewica musi być antyniemiecka”. Przyznaje się też do autorstwa hasła „Nigdy więcej Niemiec!”, które stało się bojowym zawołaniem antyniemieckiej lewicy niemieckiej określającej się, jako „Anty-Niemcy” („Anti-Deutschen”).

W ostatnich kilku latach jego poglądy ewoluowały jednakże w przeciwnym kierunku – ku lewicy patriotycznej, nie stroniącej od akcentów narodowych. Można powiedzieć, że Elsässer przeszedł na pozycje proniemieckie (z germanofoba stał się germanofilem). Broni dziś kulturalnej tożsamości niemieckiej i niemieckiej kultury narodowej. Bez wątpienia wnosi trochę świeżego powietrza w zaduch lewicowej sceny politycznej, choćby swoimi dociekaniami na temat roli tajnych służb w powstaniu międzynarodowego terroryzmu, czy też ostrymi atakami na próby rozciągania przez państwo coraz większej kontroli nad życiem obywateli. Nawiasem mówiąc, przewidział kryzys finansowy i zaskoczył swoich lewicowych czytelników wezwaniem, żeby kupowali złoto. Od 2009 roku w berlińskim wydawnictwie Kai Homilius Verlag Elsässer wydaje serię kieszonkowych książek. Jedna z nich, zatytułowana „Przeciwko finansowej dyktaturze”, zawiera program założonej przezeń w 2009 roku organizacji Narodowa Inicjatywa przeciwko Kapitałowi Finansowemu (Volksinitiative gegen das Finanzkapital), która chce mobilizować naród do oporu wobec „międzynarodowej finansowej oligarchii, dążącej do zniszczenia samodzielnych gospodarek narodowych i samodzielnych państw narodowych”. Nie trzeba chyba dodawać, że polityczno-ideowa ewolucja Elsässera wywołała gwałtowne reakcje u towarzyszy z lewicy, którzy okrzyknęli go zdrajcą i odszczepieńcem, wyklęli, jako „nacjonalistę”. Na jednym ze spotkań zaatakowali go lewicowi bojówkarze. Wyrzucono go z pisma „Neues Deutschland”, gdzie ostatnio pracował, zamknęły się przed nim łamy innych lewicowych czasopism. Ale zaprawiony w politycznych bojach Elsässer nie poddaje się – stanął na czele nowo powstałego miesięcznika „Compact” i rozwija ożywioną działalność wykładową i publicystyczną. Głosi, że kryzys finansowy ostatnich lat jest – nie wyłącznie, lecz również – formą wojny finansowej, atakiem międzynarodowego kapitału finansowego (usadowionego głównie w ośrodkach anglosaskich) na produktywne gospodarki narodowe. Formuje się dyktatura kapitału finansowego, który nie posługuje się nacjonalizmem, tak chętnie zwalczanym przez lewicę, ale wręcz przeciwnie – uderza w narody i państwa narodowe. Współczesna lewica niczego nie wnosi do walki narodów przeciwko finansowej oligarchii. Cechuje ją kompletna niezdolność do teoretycznego przeniknięcia rzeczywistości współczesnego świata, a co za tym idzie jej polityczne analizy są błędne i tchórzliwe. Lewica interpretuje kryzys finansowy, jako automatyczny rezultat powszechnie obowiązującej w kapitalizmie zasady dążenia do maksymalnego zysku, podczas gdy chodzi o skoordynowane działania konkretnych, potężnych grup w łonie międzynarodowej finansowej oligarchii. Kiedy ktoś w ten sposób interpretuje obecną sytuację, pozostający na usługach tej oligarchii dziennikarze i ideolodzy natychmiast podnoszą wrzask o „teoriach spiskowych”, piskliwie skrzeczeć zaczynają stare ciotki politycznej poprawności. Lewica boi się odsłaniać niejawne paralelne struktury władzy, atakować rządzącą arystokrację finansową, demaskować zakulisowych macherów, jednym słowem, woli nie wiedzieć, że istnieje „globalny układ”. Zamiast tego woli postmodernistyczne klituś-bajduś, ekologię, feminizm, otwarte granice, genderyzm, globalne ocieplenie. Elsässer uważa, że współczesna lewica, atakująca wszelkie formy wspólnoty i rozpuszczająca je w czystym indywidualizmie, sama staje się awangardą najbardziej agresywnych elementów międzynarodowego kapitału finansowego. Kryzys finansowy ujawnił, zdaniem Elsässera, jej intelektualne i polityczne bankructwo. Wbrew swoim werbalnym deklaracjom, lewica jest w rzeczywistości przyjazna wielkim bankom i popiera powstanie unijnego rządu gospodarczego, czyli, jak to ujmuje Elsässer, „dyktatorskiego Biura Politycznego sterowanego przez kapitał finansowy”. Obywatele w miarę demokratycznej RFN stają się poddanymi niedemokratycznego unijnego imperium. Problematyką Unii Europejskiej i kryzysu euro zajął się Elsässer w wydanej w połowie 2010 roku książce „Der Euro-Crash”. Według niego kryzys euro jest, – co oczywiste – rezultatem fatalnych błędów konstrukcyjnych wspólnej waluty, ale również wynikiem skoordynowanego ataku finansowej oligarchii, która najpierw wprowadziła euro, jako konia trojańskiego na kontynent europejski, a teraz osłabia i demontuje tę walutę uderzając w jej odkryte flanki. Za „ratowanie euro” (czytaj: dofinansowywanie banków) przez Merkel et consortes zapłaci „szary człowiek”, o którym lewica dawno zapomniała. We wrześniu 2010 roku Narodowa Inicjatywa Przeciwko Kapitałowi Finansowemu zorganizowała w Berlinie konferencję na temat przyszłości euro „Euro przez upadkiem – drogi wyjścia ze stanu zagrożenia”, na którą przybyli m.in. Edgar Most (były prezes banku centralnego NRD), prof. Wilhelm Hankel, prof. Max Otte, prof. Karl Albrecht Schachtschneider, poseł do parlamentu europejskiego Nigel Farage. Otwierając konferencję Jürgen Elsässer powiedział m.in.: „przy pomocy euro okłamuje się Was, oszukuje i wyzyskuje. Banksterzy, spekulanci i politycy pożądliwym okiem spoglądają na Wasze oszczędności”. Elity polityczne, mówił Elsässer, zawiodły, a może nawet zdradziły, naród nie może już zdawać się na partie, musi działać sam. Jeśli Unia Europejska i unia monetarna będą się rozwijały w tym kierunku, co obecnie, Niemcy, jako podmiot gospodarczy i polityczna jedność przestaną istnieć, pozostaną jedynie określeniem geograficznym. Elsässer alarmuje, że pod dyktatem Unii Europejskiej postępuje proces destrukcji niemieckiej gospodarki i niemieckich instytucji politycznych. Elsässer nawołuje, aby w obliczu dyktatury kapitału finansowego i niszczycielskiej działalności eurokratów budować „Front Ludowy”, który będzie się poczuwał do reprezentowania narodu, pojmowanego, jako polityczna wspólnota wszystkich uciskanych i wyzyskiwanych przez finansową oligarchię, niezależnie od ich pochodzenia, religii i płci. We „Froncie Ludowym” nie ma miejsca na polityczną poprawność będącą amorficznym systemem zakazów myślenia, opartym na histerii i głupocie. Polityczna poprawność jest dziś ideologią represji i cenzury na usługach nowoczesnego, globalnego imperializmu i międzynarodowego kapitału. Konieczna jest współpraca patriotycznej lewicy i klasy robotniczej z klasą średnią i oświeconymi kapitalistami, reprezentującymi „staro europejski”, produktywny kapitał przemysłowy, któremu zagraża pasożytniczy spekulacyjny kapitał finansowy – można powiedzieć, że kapitał przemysłowy stał się dziś przedmiotem wyzysku. Najlepiej „Front Ludowy” symbolizowaliby bohaterowie książek Guareschiego, proboszcz Don Camillo i komunistyczny burmistrz Peppone, sprzymierzeni przeciwko wrogom ludu, którymi dzisiaj są globalni oligarchowie finansowi. Zdaniem Elsässera dla pracowników najemnych i kapitału przemysłowego nie ma lepszej ochrony niż państwo narodowe, którego zniszczenie jest równoznaczne ze zniszczeniem demokracji parlamentarnej. Bez narodu, państwa, religii i rodziny opór wobec trans-narodowo zorganizowanego kapitału finansowego, który nie wie, co to ojczyzna, jest niemożliwy. Niemcy, postuluje Elsässer, powinny wypowiedzieć traktat z Maastricht i traktat lizboński oraz powrócić do marki niemieckiej. Trzeba dążyć do stworzenia sojuszu europejskich państw narodowych skierowanego przeciwko finansowej oligarchii, – jeśli ktoś sądzi, że można działać za pośrednictwem Unii Europejskiej, ulega złudzeniu, ponieważ w Brukseli i w Europejskim Banku Centralnym siedzą odźwierni i gońcy tejże oligarchii, którzy zablokują wszystkie groźne dla niej inicjatywy polityczne. Tomasz Gabiś

Ptasior z łódzkiego gniazda Rok 1989. Przed wejściem do księgarni Czytelnika w Warszawie wije się kilkusetmetrowa kolejka ludzi trzymających w ręku książkę "Malowany ptak". Stoją po autograf od światowej sławy pisarza polskiego pochodzenia Jerzego Kosińskiego. Media rozgrzały się wtedy do czerwoności; wywiady, reportaże, relacje, dyskusje w studiu, itd. Wręcz zachłystywano się genialnością pisarza, tak obytego w świecie, przyjaciela aż tylu gwiazd Hollywood, szefa amerykańskiego Pen Clubu, wykładowcy wielu prestiżowych uczelni, no, ale przede wszystkim pochylano się nad losem Polaka, który udostępnił światu swoje tragiczne wojenne przeżycia zagubionego gdzieś na polskiej wsi żydowskiego dziecka. Jak to nas wtedy mile łechtało, że można zrobić tak oszałamiającą światową karierę, będąc Polakiem i pisząc o Polsce lat wojny. Niewielu jeszcze wtedy zdawało sobie sprawę, co znajduje się w książce.

Minęło 5 lat, gdy podążająca wytrwale tropem książki "Malowany ptak" pisarka Joanna Siedlecka opublikowała książkę "Czarny ptasior". Dotarła do miejsc z dzieciństwa Kosińskiego, który z rodzicami Mojżeszem Lewinkopfem i jego żoną Elżbietą z domu Liniecką ukrywali swoją żydowskość przed niemieckimi okupantami. Wieś Dąbrowa Rzeczycka w gminie Radomyśl nad Sanem, w województwie podkarpackim, wypełniła swój chrześcijański obowiązek pomocy bliźnim w potrzebie, nad czym czuwał charyzmatyczny proboszcz ks. Eugeniusz Okoń. Kosińscy, ale i inni przechowywani tam Żydzi, przeżyli wojnę w spokoju. Mały Jurek "Kusiński" ukończył po wojnie szkoły, był instruktorem narciarskim w Zakopanem, kaowcem w Międzyzdrojach, studiował historię i nauki polityczne na Uniwersytecie w Łodzi. W 1957 roku wyjechał do USA i tam pozostał. Literacki, całkowicie wydumany opis lat dzieciństwa Kosińskiego zawarty w "Malowanym ptaku" stał się częścią oficjalnej biografii pisarza zamieszczanej w wielu światowych encyklopediach. Tak dopełniła się historia o biednym dziecku holokaustu, odseparowanym od rodziców, które wędruje od wsi do wsi, prześladowane przez polskich wieśniaków widzących w sześcioletnim czarnowłosym wyrostku znienawidzonego Żyda albo Cygana. Fizyczne i psychiczne cierpienia, "horrory", jak mówił o tym sam Kosiński, doprowadziły nawet do wieloletniej utraty mowy u małego Jurka, którą odzyskuje dopiero w wieku 15 lat. Książkę Kosińskiego przetłumaczono na 20 języków. "Malowany ptak" stał się dla milionów czytelników na świecie oficjalną historią żydowskiej rodziny Lewinkopfów-Kosińskich, wojenną historią jednej z tysięcy żydowskich rodzin walczących o przetrwanie w polskim prymitywnym, brudnym, pijanym i antysemickim środowisku. Na przykład we Francji, tej Francji, która oficjalnie wydawała Niemcom Żydów, jego książka została uznana za "najlepszą zagraniczną książkę roku". W Ameryce nazwano ją symbolem literatury "czasu Zagłady". Jerzy Kosiński swoim "Malowanym ptakiem" wyrządził wizerunkowi Polski w świecie wielką szkodę, oczernił, zniesławił Polskę, a zwłaszcza polską katolicką, tradycyjną wieś. Skrzywdził ludzi, bez których on i jego rodzice nie przetrwaliby wojny. Szczególnie zlekceważył tych, którzy w 1989 roku przyjechali ze swej wsi do Warszawy, by zakupić książkę znanego im Jurka i otrzymać autograf. Nie wiedzieli, że zostaną zbyci, bo nie wiedzieli, że dewizą życiową Kosińskiego jest "bierz od ludzi, co tylko się da, a kiedy nic już nie pozostanie, spławiaj ich" - o czym pisał biograf twórczości Kosińskiego James Park Sloan. Jerzy Kosiński, urodzony w Łodzi, ma w tym mieście swój symboliczny gabinet, w tej części Muzeum Miasta Łodzi, które nazywane jest panteonem wielkich łodzian. Obok gabinetu Artura Rubinsteina i Juliana Tuwima. Istnieje nagroda literacka Jerzego Kosińskiego. Widocznie to jednak za mało, skoro łódzcy radni z Komisji Kultury wpadli na pomysł sprowadzenia z Nowego Jorku do Łodzi, w 20 rocznicę samobójczej śmierci pisarza, jego prochów. "Nie mam nic przeciwko ponownemu, prywatnemu pochówkowi Kosińskiego w Łodzi, zgodnie z wolą jego rodziny, ale na oficjalne angażowanie się władz miasta w ceremoniał uroczystości pogrzebowych Kosiński absolutnie nie zasługuje" - twierdzi szef festiwalu Artura Rubinsteina w Łodzi, redaktor naczelny pisma "Kultura i Biznes" Wojciech Grochowalski. Swojego rozgoryczenia postanowieniem łódzkich radnych nie kryje pisarka Joanna Siedlecka, której kolejne wydanie książki "Czarny ptasior" ukazało się właśnie w tych dniach. Kosiński "szkalował Polskę", kłamał o polskim holokauście, książki pisali za niego wynajęci ludzie, a jedna, "Wystarczy być", to plagiat książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza "Kariera Nikodema Dyzmy". Fakty te potwierdza biograf Kosińskiego James Park Sloan. Oszukana Ameryka odrzuciła w końcu literackiego hochsztaplera, którego teraz ze specjalnymi honorami przyjmuje po śmierci jego rodzinne miasto. Czym zasłużył się dla Łodzi Jerzy Kosiński? Tym, że urodził się w Łodzi i tam studiował? Zła sława Kosińskiego ma opromieniać także Łódź i pomysłodawców tego kuriozum z prochami w łódzkim panteonie? A więc górą nihilizm, nieważne, co o nas się pisze, byle tylko pisano? A może chodzi o coroczne celebracje z udziałem żydowskiej diaspory, a przy okazji wyjazdy, przyjazdy, diety, honoraria, itd. Trudno doprawdy zrozumieć motywy ludzi, którzy chcą być dumni z "ptasiora", który skalał własne gniazdo. Wojciech Reszczyński

Gdzie się podziało 270 mld złotych? Nasz dług eksplodował Rząd zamiast wprowadzać reformy, wybrał drogę wzrostu zadłużenia. Nasz dług eksplodował i na koniec tego roku będzie o połowę większy niż przed czterema laty. Gdyby przyszedł następny kryzys, nie mielibyśmy już, od kogo pożyczać. Zaledwie w ciągu trzech ostatnich lat – do 2010 r. – nasz dług publiczny liczony według krajowej metodologii wzrósł o 221 mld zł. Sięga już 748,5 mld zł, czyli 53 proc. PKB. Rósł o ponad 70 mld zł rocznie. Wcześniej było to 20 – 40 mld zł. W tym roku powiększy się o kolejne 50 mld zł. Razem – 270 mld zł! Gdzie podziały się te pieniądze? Konkluzja ekonomistów brzmi tak: za wzrost zadłużenia odpowiadają kryzys światowy i decyzja o obniżce danin publicznych. Ale rząd mógł zrobić więcej, aby zahamować zastraszające tempo przyrostu długu. Jednak politycy, aby kupić głosy wyborcze nie odebrali bezpodstawnych przywilejów ani nie zdobyli się na ryzykowne reformy. Konsekwencje ich decyzji poniosą ich następcy. – O 71 mld zł dług powiększyły wyższe wydatki – mówi Ignacy Morawski z Polskiego Banku Przedsiębiorczości. Ok. połowy z nich to wydatki rozwojowe, związane z koniecznością współfinansowania projektów z UE. Reszta to wyższe wydatki społeczne – m.in. podwyżki dla nauczycieli czy wyższe wydatki na zatrudnienie w administracji. – Podwyżki dla nauczycieli w latach 2008 – 2010 można przeliczyć na 0,3 proc. PKB – uważa Aleksander Łaszek z FOR Leszka Balcerowicza. Ponad 5 mld zł. Za około 50 – 70 mld zł odpowiadają obniżki podatków i parapodatków – PIT i składki rentowej. – To wpłynęło na wzrost deficytu o 2,4 proc. PKB, z tego: za 0,8 proc. PKB odpowiada wprowadzenie dwóch stawek podatku dochodowego zamiast trzech, za 0,4 proc. PKB wprowadzenie ulgi na dzieci, za 1,2 proc. obniżenie składki rentowej – wylicza Łaszek. Ekonomiści wskazują jednak, że niższe koszty pracy z drugiej strony przysporzyły budżetowi dochodów. Więcej ludzi pracuje, płacą więcej do ZUS i fiskusa. A firmy ze względu na wyższy popyt sprzedają więcej towarów. Za kolejne 24 mld zł długu odpowiada kryzys gospodarczy i związane z tym niższe dochody i wyższe wydatki państwa związane ze wzrostem bezrobocia i spadkiem dochodów osób prywatnych i firm. Płacimy też więcej za wyższe zadłużenie. W przyszłym roku zapłacimy z tytułu obsługi długu więcej, niż budżet dostanie z PIT. Kwoty te wyniosą odpowiednio 43,8 mld zł i 42,4 mld zł. – W sumie wymienione czynniki podbiły deficyt w finansach publicznych w 2010 r. w porównaniu z 2007 r. o 5 proc. PKB. Wyjaśniają niemal cały przyrost deficytu w latach 2007 – 2010 – mówi Łaszek.

Zaznacza też, że wbrew informacjom, które przedstawia rząd, transfery do OFE przyczyniły się do wzrostu deficytu w bardzo niewielkim stopniu. W tym roku rząd zaplanował, że dług publiczny wzrośnie jeszcze o 50 mld zł, ale w kolejnych latach wzrost będzie już niższy, po ok. 30 – 40 mld zł. W 2014 r. ma zejść poniżej 50 proc. PKB. – Aby dług nie wzrósł więcej niż o 50 mld zł, rząd musi znaleźć jeszcze 10 mld zł oszczędności. To jest możliwe – mówi Ignacy Morawski. Ekonomiści zwracają też uwagę na jeszcze jeden słaby punkt obniżania naszego długu. Ich zdaniem plan rządu jest realny pod warunkiem utrzymania wzrostu PKB na poziomie 4 proc. A to nie jest pewne, zwłaszcza w obecnej niepewnej sytuacji międzynarodowej. Może to wpłynąć na wyhamowanie wzrostu w 2012 – 2013 r. do 3 – 3,5 proc. A wtedy może się okazać, że dług znów zacznie rosnąć szybciej, niż zakłada rząd. Pytanie tylko, czy będzie wtedy gdzie pożyczać pieniądze. Przynajmniej kilka krajów UE miało w 2010 r. większy problem niż Polska z długiem publicznym

Grecja pod względem długu publicznego 142,8 proc. PKB już jest rekordzistką Europy. Deficyt w wysokości 10,5 proc. PKB daje jej drugie miejsce w UE i Eurolandzie. Prognozy ekonomistów i Komisji Europejskiej mówiły o tym, że deficyt budżetowy w relacji do PKB będzie poniżej 10 proc., a dług ok. 140 proc.

Obok Grecji największe długi publiczne do PKB mają jeszcze:

● Włochy – 119 proc.,

● Belgia – 96,8 proc.,

● Irlandia – 96,2 proc.,

● Portugalia – 93 proc.

Estonia jest prymuską Europy. Miała w 2010 r. dług publiczny w wysokości 6,6 proc. PKB i nadwyżkę budżetową 0,1 proc. PKB.

Zmieńmy strukturę wydatków, bo nie prześlizgniemy się przez kryzys W kraju rozwijającym się jak Polska w okresie prosperity dług nie powinien przekraczać 30 proc. PKB, wzrastać do 50 proc. PKB w okresach bessy i znów szybko spadać. Do tego potrzebne są radykalne reformy, na które nie zdecydował się żaden z dotychczasowy rządów.

Trzeba odwrócić proporcje. Wydatki sztywne powinny stanowić mniejszą, a nie większą część wydatków. Ale do tego trzeba zreformować KRUS, wydłużyć wiek emerytalny, ograniczyć zasiłki i zmienić system podatkowy. Np. wprowadzić jednolitą stawkę VAT dla wszystkich i na wszystko, by wyeliminować szarą strefę i zmniejszyć nadużycia. Takie działania przełożyłyby się na zwiększenie wpływów do budżetu. W okresie spowolnienia po takich reformach dług by także narastał, ze względu na niższe wpływy, ale nie narastałby w takim tempie. Natomiast zaproponowane przez rząd reformy polegające na cięciu składek do OFE, regule wydatkowej i ograniczeniu wydatków samorządów pozwolą na zejście w poziomie długu do PKB w okolice 50 proc. jedynie przy założeniu wzrostu gospodarczego na poziomie powyżej 4 proc. Jakiekolwiek tąpnięcie na rynkach światowych znów zbliży nas do niebezpiecznego poziomu 55 proc.

Tnijmy, nie mamy wyjścia. Co dziesiąta złotówka idzie na dług Rząd nie ma wyjścia, musi ograniczyć wydatki, by zmniejszyć tempo narastania długu publicznego, inaczej Polska poniesie bardzo poważne konsekwencje. Pierwszym i głównym jest wzrost kosztów obsługi zadłużenia. Już stanowi 11 proc. wydatków budżetu. Jednak agencje ratingowe nie lubią państw żyjących ponad stan, szczególnie, jeśli są to kraje rozwijające się. Dlatego w przypadku, gdy nie ograniczymy zadłużenia, mogą nam obniżyć wyceny. W konsekwencji rząd będzie musiał oferować wyżej oprocentowane obligacje, płacąc inwestorom dodatkową premię za ryzyko, a to jeszcze bardziej zwiększy obciążenie budżetu. Wówczas jedynym wyjściem będzie podnoszenie podatków, a to źle wpływa na rozwój gospodarczy. Z tak wysokim poziomem zadłużenia nie mamy także szans przyjąć euro, bo jego wprowadzenie związane jest ze spełnianiem norm zawartych w traktacie akcesyjnym. Do tego w Unii Europejskiej trwają prace nad wprowadzeniem sankcji dla krajów nadmiernie zadłużonych. Jedną z nich ma być ograniczanie napływu środków z UE. Dlatego konsolidacja fiskalna prowadzona jest w całej Europie. Źródło: Dziennik Gazeta Prawna

Kreml a zamach majowy Celem Związku Sowieckiego w 1926 roku było wykorzystanie kryzysu politycznego w Polsce do trwałej destabilizacji II RP. W 1924 roku po porażce niedoszłej rewolucji w Niemczech, bolszewicy skoncentrowali się na destabilizacji Polski. W połowie grudnia 1925 roku Stalin stwierdził, iż jeżeli po wojnie francusko-pruskiej z lat 1870-1871 problem Astazji i Lotaryngii stanowił punkt zapalny w ówczesnych stosunkach międzynarodowych, to po traktacie wersalskim była nią Polska z problem górnośląskim, „korytarzem pomorskim”, Wołyniem, zachodnią Białorusią i Wilnem. Główna rola w tych destruktywnych działaniach miała przypaść Komunistycznej Partii Polski, finansowanej i sterowanej z Moskwy. W sierpniu 1924 roku Biuro Polityczne RKP(b) postanowiło podwyższyć dotację dla KPP o 140 tysięcy rubli w złocie. Dmitrij Munuilski, bliski współpracownik Stalina tak określał zadania stojące przed KPP: „Obecna imperialistyczna Polska to ropiejący wrzód na Wschodzie, państwo, którego przeznaczenie polega na odizolowaniu rosyjskiego proletariatu od niemieckiego oraz na powstrzymaniu rozwoju ruchu rewolucyjnego nad Berezyną. Właśnie, dlatego likwidacja kapitalistycznej burżuazyjnej Polski, przekształcenie jej w robotniczo-chłopską i sowiecką stanowi obecne zadanie całego proletariatu międzynarodowego”. I dalej precyzował: „po pierwsze, powinniśmy dążyć do rozerwania państwa polskiego wzdłuż szwów narodowościowych, nie dając mu czasu na umocnienie i ustabilizowanie się. Jednocześnie musimy realizować to zadanie w taki sposób, aby nie odpychać od siebie szerokich warstw pracującej rdzennie polskiej ludności”. Pomysł, aby za pomocą konfliktów etnicznych zdestabilizować, a następnie robić Polskę, wynikał z tego, że stan Armii Czerwonej nie pozwalał na przeprowadzenie bezpośredniej kampanii wojennej. 24 kwietnia 1926 roku został zawarty tzw. traktat berliński między Niemcami a Związkiem Sowieckim, który potwierdzał postanowienia z Rapallo, zacieśniał współpracę gospodarczą oraz wojskową między Moskwą a Berlinem. W Warszawie obawiano się, że jego tajne klauzule określały dążenia obu polskich sąsiadów do zniszczenia II RP. Na przełomie 1925 i 1926 roku Polska przeżywała ciężki kryzys polityczny i gospodarczy – wojna handlowa z Niemcami, wzrost bezrobocia, zakwestionowanie polskich granic w Locarno, zdawały się zagrażać samemu istnieniu państwa polskiego. Pogłoski o spiskach - prawicowych, lewicowych, projektach zamachu stanu podgrzewały nastroje społeczne. Na początku 1926 roku wydawało się wręcz, że w Polsce dojdzie do wojny domowej pomiędzy Piłsudskim, pozostającym od 1923 roku na emigracji wewnętrznej, a partiami tworzącymi rząd. W Moskwie z dużymi nadziejami śledzono rozwój wypadków w Polsce. Ewentualna wojna domowa mogła zakończyć się nowym rozbiorem kraju, w którym bolszewicy mieli zamiar uczestniczyć. 25 marca 1926 roku Biuro Polityczne WKP(b) powołało Komisję do spraw Polskich, której przewodniczącym został Zinowiew, a nie mniej ważnym członkiem był szef GPU – Feliks Dzierżyński. W KPP przeważała opinia, iż należy poprzeć Piłsudskiego, który był w stanie powstrzymać zamach faszystowski. „Jednym słowem – pisał Adolf Warski w memorandum do KC KPP z końca marca 1926 roku – mamy narzucić się Piłsudskiemu na sojusznika, podsunąć mu program, nadać mu rozpęd i wszystko to na to, by nadać rozpęd masom”. I następnie wskazywał, iż „naszym zadaniem jest zrobić Piłsudskiego Kiereńskim. (…) Zdecydowanie, energia postępowania nie tylko uratuje robotników i chłopów od zguby (…), ale zapewni zwycięstwo pracujących mas”. Oczywiście poparcie Piłsudskiego miało być jedynie wstępem do ustanowienia rządów bolszewickich w Polsce. W Moskwie początkowo nie wiedziano, jaką postawę winna zająć KPP, jednak na początku kwietnia przeważyło zdanie, iż Piłsudski jest mniejszym złem, choć Dzierżyński nawoływał do ostrożności oraz wyrażał wątpliwość, czy „Piłsudski odważy się sam na wojnę domową i czy nie dojdzie po łatwym zamachu stanu do ugody między endecją, PPS a Piłsudskim”. W zaleceniach Biura Politycznego KPP dotyczącego podejmowania rozmów z przedstawicielami Piłsudskiego chodziło również o to, by w odpowiednim momencie, poprzez ich ujawnienie, można było zdyskredytować marszałka w oczach opinii publicznej. Henryk Walecki otwarcie wnioskował, iż „należy wziąć pod uwagę ewentualność, że w pewnym momencie opłaci się wsypać Piłsudskiego, wykorzystując jego związki z nami i mieć na niego materiał kompromitując go w oczach zwolenników lub opiekunów”. Marszałek nie przystał jednak na żadne bezpośrednie rozmowy z KPP. Komunistom nie udało się wywrzeć żadnego wpływu na bieg wypadków w Polsce w maju 1926 roku. Jeszcze 19 maja w Moskwie żywiono nadzieję, że przewrót majowy przekształci się jednak w wojnę domową. W tym dniu Zinowiew opracował wytyczne dla KPP na wypadek „wzrostu ruchu mas oraz zaostrzenia wojny domowej pomiędzy zwolennikami Piłsudskiego a jego przeciwnikami”. W projekcie rezolucji wspomniano, iż „polityka neutralności byłaby niedopuszczalna dla naszej partii. Poparcie dla Piłsudskiego jest również niedopuszczalne”. Wskazywano, więc, iż oświadczenie KPP o poparciu dla wojsk Piłsudskiego było poważnym błędem politycznym, gdyż „nawet, jeżeli komunistyczna partia nie mogła na początku organizować ostrych wystąpień przeciwko Piłsudskiemu, z tego wcale nie wynika, że powinna była zadeklarować poparcie dla jego wojsk”. Jednocześnie jednak zalecano, by „nie czyniąc na razie ostrych ruchów przeciwko Piłsudskiemu, należy pchać jego rząd ku odwołaniu się do szerokich warstw społeczeństwa oraz zaostrzać nasze hasła jedynie w miarę wzrostu ruchu w masach i zaostrzenia wojny domowej pomiędzy piłsudczykami a jego przeciwnikami”. Uznanie 20 maja 1926 roku przez Biuro Polityczne WKP(b) błędu polskich towarzyszy pozwoliło Stalinowi obarczyć odpowiedzialnością za to Zinowiewa, który dopuścił do przedstawienia Piłsudskiego, jako antyfaszysty, a jego środowiska, jako ruchu rewolucyjnego. Równocześnie bolszewickie politbiuro nakazało „rozpocząć bezpośrednią kampanię demaskującą Piłsudskiego wraz z jego rządem, zaznaczając, że Piłsudski w rzeczywistości utworzył jednolity front z faszystami do walki z robotnikami i chłopami”. Od tej pory Piłsudski miał być, więc określany mianem „faszysty” i „podżegacza wojennego”. W przemówieniu w dniu 8 czerwca 1926 roku Stalin przypominając błąd popełniony przez KPP, wskazał, iż „w rzeczywistości w Polsce toczy się obecnie walka pomiędzy dwoma odłamami burżuazji: odłamem wielkoburżuazyjnym z Poznaniakami na czele i odłamem drobnomieszczańskim z Piłsudskim na czele. Celem walki jest wzmocnienie, stabilizacja państwa burżuazyjnego, a nie obrona interesów robotników i chłopów oraz interesów uciskanych narodowości”. Jednocześnie wyraził nadzieję, iż kryzys ekonomiczny oraz konflikty polityczne „doprowadzić muszą w Polsce do bezpośrednio rewolucyjnej sytuacji”. Daremnie jednak Stalin i jego towarzysze czekali na rozpad Polski. Piłsudski zniweczył komunistyczne nadzieje na rozkład państwa, wojnę domową, „rewolucję chłopską”, a tym samym na „rewolucyjną irredentę”. W tych warunkach na Kremlu pojawił się mit o rzekomych wojennych planach Marszałka w stosunku do ZSRS. Twórcą mitu „polskiego zagrożenia” był Dzierżyński, który w czerwcu 1926 roku w liście do swego bliskiego współpracownika, Henryka Jagody, podkreślał, iż „przewrót Piłsudskiego, co jawi mi się oczywiste w tej chwili, jest przejawem nacjonalistycznych sił w Polsce skierowanych, przeciwko, czyli nam, w całości popartych przez Anglię. Dlatego niewątpliwie powinniśmy cały wysiłek skierować na przygotowanie do obrony. Obiektem podboju Polaków będą Białoruś i Ukraina, odpowiednio Mińsk i Kijów, jako ich stolice”. Z kolei w liście do Stalina przestrzegając przed planami wojennymi Polski, wskazywał, iż „w tym czasie w naszym kraju, w szerokich kręgach, panuje niefrasobliwy nastrój. Musimy dać wytyczne RWS-owi [Rewolucyjnej Radzie Wojennej] w tej sprawie, a także zbadać stan Armii Czerwonej: nastroje, aprowizację oraz naszą gotowość mobilizacyjną i ewakuacyjną”. Szef GPU obstawał przy swoim zdaniu, mimo, iż raporty wywiadu bolszewickiego jednoznacznie dowodziły, iż „Polska nie jest przygotowana do prowadzenie samodzielnej wojny z ZSRS”, a Warszawa nie wysuwała żadnych pretensji terytorialnych wobec swego wschodniego sąsiada. Podnoszenie przez sowiecką propagandę rzekomego polskiego zagrożenia miało na celu nie tylko zmobilizowanie partii w sytuacji zaostrzającego się kryzysu wewnętrznego, ale także stworzenie pretekstu do zakrojonych na olbrzymią skalę zbrojeń.

Wybrana literatura:

Przewrót majowy 1926 roku w oczach Kremla

W. Materski – Na widecie. II Rzeczpospolita wobec Sowietów 1918-1943

B. Musiał – Na zachód po trupie Polski

W. Roszkowski – Najnowsza historia Polski

Godziemba's blog

Czy ojczyzna może zająć miejsce Boga? W jednej z książek Józefa Mackiewicza czytamy: „bolszewicy skasowali u siebie i honor, i Boga, podporządkowując wszystko interesom partii. Czym w takim razie mamy się od nich różnić, jeżeli te ideały zaczniemy również podporządkowywać?..” - właśnie, czemu? Czemu możemy podporządkować honor, czemu podporządkować Boga? Dobru narodu - powie niejeden. Ale czym jest dobro narodu? Zbyt łatwo można popaść w mnogość definicji, w płynności. Dla jednych dobro narodu to PiS-owskie państwo „solidarne”, dla drugich dobrem narodu będzie powrót starej poczciwej komuny, dla trzecich wreszcie - stworzenie wielkiej europejskiej rodziny beztlenowców, gdzie wartością jest pozbywanie się tradycji i wyzbywanie się tożsamości.

Błąd nacjonalizmu Nacjonalizm jest ideologią, uznającą interes własnego narodu za wartość najwyższą. W politycznej teorii i retoryce, a czasem i w praktyce, przybiera formę religii, która w miejsce Boga stawia Ojczyznę. Tej religii nie należy mylić z patriotyzmem, czyli umiłowaniem ojczyzny, które nigdy nie wykluczało wiary - tak samo jak wiara nigdy nie sprzeciwiała się patriotyzmowi. Nacjonalizm - w przeciwieństwie do uczuć patriotycznych - jest doktryną, i to ex definitione sprzeczną z ideą chrześcijaństwa. Chrystianizm, bowiem jednoczy wszystkie narody, jest religią uniwersalistyczną, przekracza wszystkie granice. Twierdzenie, że państwo jest ważniejsze od wyznania - a więzy patriotyczne od religijnych - jest odwróceniem Chrystusowej hierarchii. Patriotyzm łączy, bowiem ludzi jednej nacji czymś, co jest nie do końca może być zrozumiałe dla innej - własną historią, sztuką, kulturą, tradycją. Nacjonalizm, podkreślając istotę więzi patriotycznych i etnicznych, dorzuca jeszcze zazwyczaj argument suwerenności państwowej narodu, co skutkuje, niestety, myleniem dwóch różnych pojęć: „narodu” i „państwa”. Granice każdego państwa są tymczasem wyznaczane przez ludzi: władców i polityków, niezależnie od tego, czy są to organizacje jedno- czy wielonarodowe, wszelkie granice łamie zaś wiara, która stoi ponad wszelkimi podziałami etnicznymi. Chrześcijaństwo - religia uniwersalistyczna - jako jedyna może zjednoczyć ludzkość na planie duchowym i przezwyciężyć biologiczne i kulturowe różnice między nacjami (rasami). Nacjonalizm tego jednak nie dostrzega i nie rozumie. Po części wynika to z gwałtownej i słusznej opozycji do lewackiego kosmopolityzmu, negującego jakiekolwiek odmienności między narodami (np. różnice inteligencji, predyspozycji, charakteru czy temperamentu) - po części jednak z błędnego traktowania religii tylko i wyłącznie, jako jednego z elementów narodowej tożsamości. Błędnego - gdyż Boga chrześcijańskiego nie można podporządkować niczemu. Bóg jest ponad ojczyzną, podobnie jak i honor. Nasi przodkowie nie bez słuszności mieli wypisane na sztandarach: „Bóg, honor, ojczyzna” - w tej właśnie kolejności. Przedkładanie ojczyzny nad Boga jest stawianiem różnego typu odniesień nad pewnik.

Bóg a ojczyzna „Nieodpowiedzialny pasterz pasterzy”, kardynał Stefan Wyszyński - walcząc z polskim państwem ludowym - przypominał, że żadna ziemska władza nie będzie nigdy ponad boską. Wyszyński, broniący wizji Polski, jako przedmurza chrześcijaństwa stawiał - jak wykrzykiwał Gomułka – „swoje urojone pretensje do duchowego zwierzchnictwa nad narodem polskim wyżej niż niepodległość Polski”. Skandaliczne dla towarzysza „Wiesława” przedkładanie wiary ponad rację stanu uderzało w polskie państwo komunistyczne, ale umacniało naród polski. Gomułka nie mógł się z tym pogodzić: „Jakże ograniczony i wyzbyty narodowego poczucia państwowości musi być umysł przewodniczącego episkopatu polskiego, który z tych tragedii, jakie spotkały Polskę, wyciąga taki tylko wniosek, że naród polski mógł „bardzo często być i bez króla, i bez wodza, i bez zwierzchników, i bez premierów, i bez ministrów, ale naród ten nigdy nie żył bez pasterza”. Słowa I sekretarza partii komunistycznej w Polsce wielu potraktuje zapewne z przymrużeniem oka; niestety jednak, wielu dzisiejszych polityków narodowych, i to przy aprobacie części społeczeństwa, zajmuje wobec roli Kościoła i religii podobne jak Gomułka stanowisko. Chrześcijaństwo nazbyt rzadko postrzegane jest, jako uniwersalna idea centralna oraz indywidualne powołanie osoby ludzkiej - to przede wszystkim nieodłączna część narodowej tradycji, służebna wobec misji narodu i racji stanu. Znany publicysta narodowy, Jędrzej Dmowski, pisał przed kilku laty w „Myśli Polskiej”: „Niektórzy księża-biskupi, wypowiadali się nieraz krytycznie o obecnej rzeczywistości. Nie doczekaliśmy się jednak listu pasterskiego całego Episkopatu, w którym przedstawiona by została całościowa ocena sytuacji społecznej, ekonomicznej, moralnej i politycznej w III RP. [...] Z ambon prawie znikły słowa o konieczności praktycznej miłości Ojczyzny, o patriotyzmie, jako integralnej części katolickiej moralności [sic!]. Wszelkie nawoływania do nowej ewangelizacji, nieoparte o skałę narodowej tradycji i interesów, zawieszone w nieokreślonej przestrzeni mdłego kosmopolityzmu, nie są w stanie wykrzesać z ludzi osobistej i narodowej jedności i mocy”. Wypowiedź Dmowskiego nie jest żadnym wyjątkiem - podobne pojawiają się we wszystkich mediach powiązanych z narodowcami: „Naszym Dzienniku”, „Radiu Maryja”, „Głosie” itd. Pojęcia „ojczyzny” i „Boga” wymieniane są często na narodowo-katolickich łamach (i antenie) jednym tchem - tak jakby narodowość osoby, kwestia państwowości oraz polityka państwa miały decydujący wpływ na indywidualne zbawienie. Charakterystyczne jest, że wezwanie „my, Polacy” lub „my, Naród” to dla narodowców (alias narodowych katolików) chleb powszedni, tymczasem zwrot „my, chrześcijanie” jakby raził - wszak niektórzy z chrześcijan to nie prawdziwi Polacy... Nacjonaliści posługują się Bogiem, jako racją moralną swego nacjonalizmu. W trakcie wojny - sprawiedliwej czy nie - jedna nacja głosi, zatem: „Bóg z nami”; druga – „Gott mit uns”. Jest to wynik myślenia kolektywnego, skażonego demokracją (nie przypadkiem nacjonalizmy powstawały wraz z rozwojem ludowładztwa - przed XIX wiekiem suwerenem był monarcha, a nie abstrakcyjny Naród) i wrogiego indywidualizmowi - albowiem Bóg jest z człowiekiem, nie z żadną nacją. Nie oznacza to, że „każda wojna jest zła”, a „Chrystus był pierwszym pacyfistą (socjalistą)” - jak chcą lewicowi „chrześcijanie”. Wojna w imię Boga jest możliwa - ale tylko wtedy, gdy jest to walka w obronie Kościoła i chrześcijan przed bezbożnictwem. Wojna dwóch narodów (państw chrześcijańskich) to contradictio in terminis, podobnie jak śmiertelna bójka dwóch chrześcijan. W spór między państwami nie mieszajmy, więc Boga; nigdy też nie módlmy się o zwycięstwo naszej Ojczyzny. Ziemię ojczystą - czy jest to Śląsk, Mazury czy Polska - należy kochać; nie można jednak łamać dla niej przykazań. Stawianie idei jakiegoś kolektywu nad dobro ludzkiej osoby to fałszowanie prawdy chrześcijaństwa.

Realpolitik Teoria - teorią; co jednak z tych rozważań wynika dla politycznej praktyki? Polityka praktyczna, licząca się z realiami - Realpolitik - nigdy nie będzie przecież uznawać sentymentów religijnych, a cyniczne słowa Machiavellego zawsze będą kłaść się cieniem na działania polityków. Co zrobić w sytuacji, gdy niemiecki żołnierz-katolik „kolbami w drzwi załomoce”? Poddać się bez walki? Czy nie jest tak, że w czasie wojny lub konfrontacji politycznej interes narodowy (państwowy) jest ważniejszy niż jedność religijna i miłość bliźniego? W erze demokracji - gdy suwerenem jest zwykle Naród (Lud) - jest to trudny problem moralny. Każdy jest obywatelem państwa, najczęściej narodowego, więc broniąc ojczyzny przed najeźdźcami, broni (chcąc nie chcąc) polityki dotychczasowego reżimu - w dodatku, jako obywatel państwa jest do takiej obrony zobowiązany. W przeciwnym razie grozi mu oskarżenie o zdradę. Charakterystyczny jest tu casus Józefa Mackiewicza, któremu podczas II wojny światowej zarzucono kolaborację z hitlerowcami, bo z powodów moralnych odważył się krytykować sojusz ze Związkiem Sowieckim i politykę polskiego podziemia... Inaczej jest z dawnymi monarchiami, które często były państwami wielonarodowymi, a pochodzenie etniczne poddanych (i suwerena!) nie było sprawą pierwszorzędną. Ewentualne wojny były de facto prywatnymi konfliktami suwerenów, którzy wynajmowali siły zbrojne, nierzadko cudzoziemskich najemników. Mogło, więc dojść (i dochodziło) do sytuacji, w których „Polacy” opłacali Niemców do walki przeciw „Niemcom”. Używam cudzysłowu, gdyż „Polacy” mogli być Polakami, Litwinami i Tatarami, a „Niemcy” - prócz Niemców - Francuzami, Helwetami bądź Flamandami. Taka na przykład bitwa pod Grunwaldem była całkiem kulturalną potyczką, w której lokalni wieśniacy (Polacy? Mazurzy?) obserwowali widowisko z bezpiecznej wysokości okolicznych drzew. Mimo wielu krwawych ofiar, mimo wzajemnego okrucieństwa i nienawiści - przeciętny poddany króla Władysława Jagiełły nie musiał myśleć o patriotyzmie lub nie patriotyzmie swej religii. Sytuację zmieniła reformacja, a następnie postępujący marsz demokracji, która z ludzkiej masy ulepiła suwerena. Lud jednego państwa musiał mieć w odróżnieniu od ludu państwa drugiego jakąś tożsamość - i właśnie wtedy na wszystkie możliwe sposoby zaczęto odmieniać tak popularne dziś słowo: „naród”. Do narodów przypisano wkrótce na stałe wyznanie: Polacy - katolicy, Rosjanie - prawosławni, Żydzi - wyznawcy judaizmu, Bośniacy - muzułmanie, które szybko poczęło funkcjonować w powszechnej świadomości, jako jeden z wyróżników tożsamości narodowej, obok kuchni, ubioru, muzyki, obyczajów... Był to pierwsze zwycięstwo nacjonalizmu nad chrześcijaństwem, które kilkanaście tysięcy lat wcześniej (głównie w wyniku starań świętego Pawła) jednako zafascynowało Żydów, Rzymian, Germanów czy Hellenów. Już pod koniec XIX wieku nikt nie dzielił chrześcijan na Niemców, Anglików i Hiszpanów, lecz na odwrót: przeliczano Niemców na katolików, luteran i ateistów.

Jahwe narodów Dzisiejsza polityka to polityka demokratyczna - oparta na kolektywie, którego jedynym wspólnym mianownikiem jest de nomine: narodowość, a de facto: polskie obywatelstwo. W praktyce politycznej możliwa jest, więc tylko chłodna kalkulacja, obliczona na zysk grupy polskich obywateli („narodu”) - oczywiście, zakładając idealizm oraz uczciwość rządzących... Taka postawa to „nacjonalizm”, tyle, że w wydaniu politycznym - i w świecie demokracji trudno go kwestionować. Czym innym jest jednak nacjonalizm „prywatny”, rozumiany nie, jako strategia polityczna, ale doktryna popularna wśród narodu, nazywającego się katolickim, (czyli „powszechnym?). Tak wyśmiewany przez lewicowe media syndrom „polskiego katolika” - katolika-nacjonalisty istnieje, stanowiąc realne zagrożenie i dla państwa, i dla właściwego rozumienia religii. I nie mówię tu wcale o przypisywanym narodowcom przez lewaków antysemityzmie czy ksenofobii, albowiem rzecz jest dużo poważniejsza - chodzi o samą istotę chrześcijaństwa. Środowiska narodowo-katolickie (mam na myśli neoendecję, nie monarchistów!) - próbując mniej lub bardziej elokwentnie łączyć narodowy partykularyzm ze wzniosłym chrześcijańskim posłaniem - wydają się zapominać o źródłach tego posłania. Ile w tym winy demokracji i nieuczciwych ideologicznie nacjonalistów, ile odpowiedzialności Kościoła, który odszedł od wyrażającego się w rycie trydenckim uniwersalizmu - trudno stwierdzić. Pozostaje dochować wierności słowom Pisma i to nie tylko „uniwersalnym” Ewangeliom Chrystusa, ale i „żydowskiemu” Staremu Testamentowi. To właśnie w Księdze Aggeusza napisano wyraźnie: „Poruszę wszystkie narody i przyjdzie Pożądany przez wszystkie narody, i napełnię ten dom chwałą - mówi Jahwe Zastępów”. Magdalena Żuraw

Prywatyzacja Lotosu – wielkie zagrożenie dla polskiej racji stanu Ponad 150 lat temu Alexis de Tocqueville napisał: „Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”. Działania rządu w sferze prywatyzacji i polityki dywidendowej po raz kolejny potwierdzają te słowa, także w kontekście prywatyzacji Grupy Lotos. Nabywca Grupy Lotos (GL) przejmie faktyczną kontrolę także nad PKN Orlen (nazwijmy to dokończeniem prywatyzacji). Jeżeli rząd zdecydowany jest na prywatyzację największego pracodawcy na Wybrzeżu i nie myśli tylko o doraźnych wpływach do państwowej kiesy, ale także ma na względzie konkurencję na rynku paliw ciekłych i bezpieczeństwo ich dostaw, to zanim zostaną spieniężone akcje GL, powinien zapewnić warunki do zaistnienia większej konkurencji rynkowej. Przede wszystkim usprawnić, rozbudować i wyprowadzić na prostą logistykę paliwową w Polsce. Dzięki temu możliwe będzie m.in. zwiększenie elastyczności dostaw paliw na krajowy rynek, zwiększenie konkurencji na nim panującej i zmniejszenie kosztów transportu paliw.

Serce systemu rurociągów Logistyka paliw to między innymi koleje. Stanu torowisk i infrastruktury towarzyszącej przez najbliższe 10 czy 15 lat w sposób zasadniczy nie uda się zmienić (średnia prędkość poruszania się pociągów towarowych w Polsce to 23 km/h), chyba, że zmieniłoby się podejście kilku kolejnych przyszłych rządów do funkcjonowania kolei w Polsce. Jest jednak sfera logistyki paliw, gdzie dokonane zmiany mogą być szybsze, wydajniejsze i efektywniejsze niż w przypadku kolei. Są to terminale paliwowe i rurociągi służące do transportu paliw gotowych (zwane rurociągami produktowymi lub finalnymi). Rurociągi produktowe są najtańszym i najszybszym sposobem dostarczania dużych ilości paliw na większe odległości. Obecnie rurociągi produktowe, które wychodzą z rafinerii płockiej i kończą się w okolicach Warszawy, Częstochowy, Poznania (te należą do Przedsiębiorstwa Eksploatacji Rurociągów Naftowych „Przyjaźń”) i Ostrowa Wlk., który obecnie jest przedłużany do Wrocławia (ten należy do PKN Orlen), mogą być wykorzystywane tylko przez płocki koncern. W terenie PKN Orlen znajduje się także „serce” systemu rurociągów produktowych, czyli główna pompownia produktów gotowych. Rurociągi te są wykorzystywane w około 60 proc. swoich możliwości przesyłowych, a konkurenci, tacy jak Grupa Lotos i inne podmioty działające na polskim rynku, w tym samym czasie wożą paliwa koleją, ponieważ nie mają dostępu do tego systemu rurociągów. Z kolei Grupa Lotos jest monopolistą, jeżeli chodzi o odbiór paliw transportowanych drogą morską za pośrednictwem zlokalizowanego w Gdańsku Naftoportu. Dodatkowo paliwa transportowane są z północy do centrum kraju (tak czyni Grupa Lotos) i z centrum na północ (tak czyni PKN Orlen), podczas gdy mogłaby dokonywać wzajemnej wymiany produktów. Paliwo, jakie powinien dostarczyć na północ kraju Orlen, dostarczyć mógłby, (bo jest znacznie bliżej) Lotos. A tak za dodatkowe ceny transportu płacą oczywiście kierowcy. Rurociągi produktowe nie są efektywnie wykorzystywane, konkurencja na rynku sprzedaży hurtowej pozostawia wiele do życzenia a bezpieczeństwo zaopatrzenia w paliwa w sytuacji poważniejszego kryzysu jest relatywnie niewielkie.

Infrastruktura bezpieczeństwa Zanim nastąpi prywatyzacja Lotosu, państwo powinno wybudować rurociąg produktowy z Gdańska, łączący rafinerię gdańską i Naftoport z bazą magazynową w Plebance koło Płocka; wybudować bazę magazynowo-przeładunkową paliw w okolicach Naftoportu; zorganizować nową pompownię produktów gotowych poza rafinerią płocką (tak, aby system rurociągów produktowych nie był zależny od jednego z podmiotów operujących na rynku) oraz przejąć kontrolę nad należącym do PKN Orlen rurociągiem Płock – Ostrów Wlk. Dzięki takim działaniom zaczną w Polsce w sposób rzeczywisty funkcjonować umowy swap (umowy wymiany produktów) na rynku paliw, rurociągi paliwowe będą efektywnie wykorzystywane, awaryjny import paliw z morza będzie możliwy w stosunkowo krótkim czasie, zwiększy się bezpieczeństwo transportu paliw na terenie kraju. Podmiotami, jakie mogłyby sfinansować budowę takiej infrastruktury mogłyby być Grupa Kapitałowa PERN „Przyjaźń” oraz Agencja Rezerw Materiałowych (po wprowadzeniu nowej ustawy o zapasach obowiązkowych). Kredyty na budowę tej infrastruktury mogłyby być zaciągnięte pod zastaw podpisanych umów na korzystanie ze stosownej infrastruktury przez PKN Orlen, Grupę Lotos w pierwszej kolejności, a następnie przez inne podmioty zainteresowane np. Shell, Statoil, BP, Łukoil, Neste, J&S Energy.

Zyski wytransferowane za granicę? Oczywiście działania, jakie byłyby podjęte, nie pozostałyby bez wpływu na wartość Grupy Lotos, która zostałaby skorygowana w dół o możliwość zaistnienia większej konkurencji na polskim rynku paliwowym z jednej strony, a z drugiej strony w górę o mniejsze o kilkadziesiąt milionów złotych rocznie koszty logistyki. Nie można powtórzyć błędu z czasów prywatyzacji Orlenu, kiedy to po kilku latach Minister Skarbu Państwa musiał „układać się” z koncernem w sprawie przejęcia stosownego pakietu 48 proc. akcji Naftoportu posiadanych przez PKN. Wszystko, dlatego, że w czasie prywatyzacji nikt nie zajmował się „tak mało znaczącymi” aktywami jak aktywa logistyczne. Niestety, wymaga to determinacji, czasu i pieniędzy. Nie wiem, jak tego pierwszego, ale drugiego i trzeciego rządowi zdaje się bardzo brakuje. Sprzedaż większościowego pakietu akcji Grupy Lotos przez Skarb Państwa może zbiec się w czasie ze sprzedażą rafinerii w Możejkach przez PKN Orlen i przejęciem rafinerii białoruskich przez rosyjskie spółki naftowe. Obecnie posiadają one tylko mniejszościowy pakiet jednej z dwóch rafinerii na Białorusi, ale prawie rok temu prezydent Łukaszenka zaproponował Rosjanom swoistą wymianę – w zamian za tańszy gaz ziemny i energię elektryczną. Może to zaowocować sytuacją, w której rosyjskie spółki będą posiadały w Polsce jedną rafinerię oraz cztery rafinerie w odległości od 20 do 350 km od polskich granic. Ze względu na nadwyżkę mocy produkcyjnych nad popytem we wszystkich czterech przygranicznych rafineriach, sprzedając Grupę Lotos, rząd doprowadzi do przejęcia PKN Orlen (tutaj żadne zabezpieczenia – zaklęcia statutowe nie pomogą), czyli całego polskiego rynku paliw. Spowoduje to wzrost cen na stacjach benzynowych, zyski – co jest świętym prawem właściciela – zostaną wytransferowane za granicę (polskie rafinerie są jednymi z najnowocześniejszych rafinerii w Europie i nie trzeba w nie inwestować większych pieniędzy), a środki rzędu ok. 9 mld zł uzyskane ze sprzedaży wszystkich akcji GL i PKN zasypią niecałe 9 proc. rocznego deficytu sektora finansów publicznych. Używając parafrazy fragmentów „Wesela” wymyślonej przez kabaret Tey, obyśmy nie musieli w pewnym momencie sobie powiedzieć: „Miałeś chamie złoty róg – ostał Ci się jeno… dług”. Aleksander Zawisza

Stefan Michnik był agentem Informacji Wojskowej Stefan Michnik, jeden z najbardziej znanych PRL-owskich zbrodniarzy był agentem Informacji Wojskowej – ujawnia na łamach „Wprost” Piotr Gontarczyk, historyk Instytutu Pamięci Narodowej.

Stefan Michnik Stefan Michnik należy do najbardziej znanych żyjących zbrodniarzy stalinowskich. W latach 1951-1953 był sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego. Wydawał wyroki w fingowanych procesach oficerów Wojska Polskiego i wysyłał na śmierć żołnierzy polskiego podziemia. Mało, kto wie, że w tym samym czasie był agentem Informacji Wojskowej.

Zobowiązanie do współpracy Stefan Michnik zgłosił się ochotniczo do wojska w 1949 r. Po założeniu munduru trafił do jeleniogórskiej szkoły prawniczej im. Teodora Duracza, przygotowującej młodych „sędziów” na potrzeby ludowego wojska. W szkole podchorąży Stefan Michnik otrzymywał bardzo dobre opinie przełożonych i funkcjonariuszy Informacji Wojskowej. Uświadomienie polityczne przyszłego sędziego zostało docenione. Od tej pory miał on nie tylko czytać kolegom najnowsze doniesienia radzieckiej prasy, ale i… donosić na nich. 26 lutego 1950 r. ppor. Straczyński z Informacji Wojskowej złożył „raport o zawerbowanie” Stefana Michnika w charakterze rezydenta. 13 marca 1950 r. doszło do spotkania werbunkowego. W notatce służbowej ppor. Straczyński pisał: „W czasie trwania werbunku zauważyłem, iż [Michnik] mocno był przejęty prowadzoną rozmową i zobowiązanie pisał z dużą powagą”. Wspomniany dokument zachował się do dziś: „Ja, Michnik Stefan (…) zobowiązuję się do współpracy z Organami Informacji Odrodzonego Wojska Polskiego, mając na celu wykrywanie szpiegów, sabotażystów, dywersantów i wszelkiego innego wrogiego elementu, działającego na szkodę Wojska Polskiego i ustroju Polski Ludowej. (…) Wszystkie polecenia dawane mi przez Oficera Informacji będę wypełniał sumiennie i na czas, a materiały dostarczane na piśmie będę podpisywał pseudonimem »Kazimierczak«. (Jelenia Góra, 13 marca 1950 r.)”. Michnikowi powierzono funkcję rezydenta, czyli osoby obsługującej agentów Informacji Wojskowej w macierzystej kompanii. To od nich Kazimierczak miał odbierać donosy przeznaczone dla IW i przez niego w drugą stronę miały płynąć polecenia. Początkowo Michnikowi przekazano na kontakt dwóch informatorów, potem kolejnych. W sumie w różnych okresach było ich sześciu: Romański, Hetke, Żywiec, Czarnuch, Zych i Złotowski. Zarówno w czasie nauki w szkole, jak i podczas późniejszej działalności agenturalnej Michnik nie ścigał żadnych szpiegów. Głównym obszarem zainteresowania jego siatki byli koledzy z wojska i sądu, domniemani i fikcyjni członkowie „tajnych organizacji”. Osobiście Michnik brał udział w rozpracowaniu założonym na kolegę pochodzącego z dawnych kresów Rzeczypospolitej. Zapewne oddanie komunistom spowodowało, że przez pewien czas Kazimierczak był brany pod uwagę, jako kandydat na studia prawnicze w „przodującym” w tym względzie ZSRR. W szkole nie pracował dla IW zbyt długo, bo tylko 11 miesięcy. W lutym 1951 r. ukończył kurs i został skierowany do służby w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie. Poglądy poglądami, ale za agenturalną współpracę otrzymał wynagrodzenie – 1000 zł. Dzięki pracy w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie Stefan Michnik przeszedł do historii. Nigdy nie ukończył studiów prawniczych, legitymując się jedynie dyplomem ukończenia ośmiomiesięcznego kursu w szkole im. Duracza, co jednak nie przeszkadzało mu w wysyłaniu ludzi na szafot. Działalność Michnika „po linii sądu” została dokładnie opisana w publikacjach historyka IPN z Wrocławia Krzysztofa Szwagrzyka. Ustalił on, że już dwa tygodnie po przybyciu do sądu Michnik podpisał pierwszy wyrok – na żołnierza Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Stanisława Bronarskiego, który resztę życia miał spędzić w więzieniu. Potem Stefan Michnik wydał wiele wyroków w fingowanych procesach oficerów Wojska Polskiego, nazywanych sprawą TUN – od nazwisk gen. Stanisława Tatara, płk. Mariana Utnika i płk. Stanisława Nowickiego. 22 grudnia 1951 r. podpisał wyrok dożywotniego więzienia dla członka Delegatury Rządu RP na powiat płocki Bolesława Jędrzejewskiego, pseudonim Koral. Potem wydawał wyroki śmierci na żołnierzy polskiego podziemia. Na drugi dzień po wykonaniu jednego z nich, w kwietniu 1952 r., otrzymał awans na podporucznika. 10 października 1953 r. w mokotowskim więzieniu uczestniczył w egzekucji cichociemnego rotmistrza Andrzeja Czaykowskiego, ps. Garda. W tym samym czasie w najlepsze trwała współpraca Michnika z Informacją Wojskową. Nie był już wówczas rezydentem, lecz szeregowym konfidentem dostarczającym informacje o kolegach z sądu. Jego oficerem prowadzącym był wówczas ppor. Piaskowski. Za swoje raporty Michnik dostał kolejne wynagrodzenie – 50 zł. W czerwcu 1953 r. współpracę z Kazimierczakiem przerwano, a jego teczkę przekazano do archiwum. Wirtualna Polska

Ozjasz Szechter i syn Komuniści skazani w procesie łuckim, działając przeciw niepodległości Polski i jej integralności terytorialnej, pracowali na rzecz ZSRR, którego byli agenturą Komuniści świętują dziesięciolecie KPP, której sekcją była Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy Powstanie niepodległego państwa polskiego po I wojnie światowej nie znalazło w międzynarodowym ruchu komunistycznym akceptacji. Oceniono je, jako fakt oddalający wybuch rewolucji i dzień wprowadzenia światowej dyktatury proletariatu. Założona w 1918 r. Komunistyczna Partia Robotnicza Polski konsekwentnie zwalczała Polskę. Kiedy Armia Czerwona w lipcu 1920 r. stanęła pod Warszawą, KPRP wydała odezwę nawołującą do walki przeciwko Polsce: „Rada Obrony Państwa, werbunek ochotnika, nowe pobory, wiece i obchody patriotyczne i kokardki (…) Klasa robotnicza stoi na uboczu tej wrzaskliwej komedii, komedii niegroźnej dla zwycięskich wojsk Czerwonej Armii. (…) Do walki Towarzysze!”. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne komuniści kontestowali ustrój i granice Polski. Formalnym wyrazem takiego stanowiska było m.in. działanie na Kresach Wschodnich Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Co ciekawe, komuniści chcieli też oderwać od naszego kraju jego najbardziej jednorodne etnicznie, a przy tym tak symboliczne dla polskiej tradycji państwowej ziemie: Górny Śląsk i Pomorze Gdańskie. Ataki propagandowe komunistów na Polskę trwały także po dojściu do władzy Hitlera. Kiedy rozmaite odłamy społeczeństwa polskiego rozpoczynały organizację wieców w obronie niepodległości, organ KPP „Nowy Przegląd” pisał: „Komunistyczna Partia Polski oświadcza obecnie po 11 latach okupacji polskiej na Górnym Śląsku (…) Zwycięski proletariat polski po obaleniu panowania klasowego imperialistycznej burżuazji polskiej przekreśli wszystkie orzeczenia traktatu wersalskiego w stosunku do Górnego Śląska i do Korytarza Pomorskiego i zapewni ludności prawo samookreślenia aż do oderwania od Polski”. Bez wątpienia ruch komunistyczny w Polsce był sterowany i finansowany z Moskwy. Był typową agenturą ZSRR. Cele i metody działania partii komunistycznej były niemal tożsame z tymi, jakie sobie w Polsce wyznaczały organa sowieckiego wywiadu, tak wojskowego (GRU), jak i NKWD. Jedni i drudzy rozpracowywali Wojsko Polskie, penetrowali instytucje państwowe i organizacje społeczno-polityczne. Walczyli też za pomocą aktów terroru i skrytobójstwa. Zdarzało się więc, że polskie sądy, nie mogąc precyzyjnie określić rzeczywistego charakteru działalności schwytanych komunistów, skazywały ich za „działalność komunistyczną, względnie szpiegowską”. Aparat kierowniczy ruchu komunistycznego składał się z zawodowych płatnych funkcjonariuszy, szkolonych i finansowanych z ZSRR. Jeden z oskarżonych w procesie łuckim Eugeniusz Kuszko napisał po latach: „w mojej działalności partyjnej (…) najważniejszym wydarzeniem konspiracyjnym był udział w szkole wojskowo-politycznej w Moskwie, znajdującej się pod bezpośrednim kierownictwem polskiej sekcji Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej. Wszystkie przedmioty wojskowe, przerabiane w tej szkole, były oczywiście wykładane przez wyższych oficerów Armii Radzieckiej. Wszyscy słuchacze szkoły nosili mundury oficerów radzieckich (…) Szkoła miała za zadanie przygotować dla naszej partii działaczy konspiracyjnych w armii sanacyjnej oraz przyszłych wojskowych kierowników powstania zbrojnego i walk ulicznych”. Józef Mitzenmacher, członek władz KPP, który zaczął współdziałać z polskimi władzami, w głośnej przed wojną wydanej pod nazwiskiem Jan Alfred Ruguła książce ”Historia Komunistycznej Partii Polski w świetle faktów i dokumentów” swych dawnych towarzyszy oceniał dość surowo: „Cała partia to może kilka, a może kilkanaście tysięcy ludzi, najczęściej fanatyków, a jednocześnie wykolejeńców i histeryków marzących o dorwaniu się do władzy drogą krwawego przewrotu i włączeniu Polski do tzw. Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”.W II Rzeczypospolitej komuniści byli ścigani jako groźni przestępcy godzący w najbardziej żywotne interesy społeczeństwa polskiego. Jednym z elementów obrony państwa przed zbrodniczą ideologią komunistyczną był tak zwany proces łucki (1934 r.).

Prowokator Kozak Początki sprawy łuckiej sięgają pierwszych dni listopada 1930 r. Wówczas to na terenie Wołynia policja zatrzymała funkcjonariusza Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy Iwana Kozaka. Był on instruktorem Komitetu Centralnego, więc dysponował dużą wiedzą na temat KPZU. Po aresztowaniu Kozak podjął współpracę z policją. Sporządził obszerny elaborat podający szczegółowe informacje na temat metod działalności KPZU, propagandy, penetracji legalnych partii i organizacji społeczno-politycznych, gromadzenia broni w celu dokonania zbrojnego przewrotu. Oskarżeni w procesie łuckim w swych powojennych relacjach składanych w Zakładzie Historii Partii KC PPR podkreślali, że poza detalami informacje podane przez Kozaka były zgodne z prawdą. Kozak został również prowokatorem, który wziął udział w aresztowaniach znacznej części aktywu KPZU z sekretarzem KPZU Mikołajem Pawłykiem na czele. Pojawiał się w punktach kontaktowych i wywoływał na spotkania kolejnych działaczy partyjnych. Kiedy ci pojawiali się na odprawie z instruktorem KC KPZU, wpadali w ręce policji. Wśród aresztowanych był również Ozjasz Szechter, znany władzom z wcześniejszej działalności komunistycznej. Pełnił między innymi funkcję sekretarza okręgowego KPZU we Lwowie i w Stanisławowie, a w chwili aresztowania był szefem Wydziału Zawodowego KC KPZU. Tak wysokie stanowiska zwykle były zarezerwowane dla zawodowych płatnych funkcjonariuszy komunistycznej konspiracji, tzw. funków. Pieniądze na ich działalność pochodziły oczywiście z Moskwy. Zatrzymanych w czasie „wsypy Kozaka” nie odstawiono do więzienia, ale przetrzymywano w pomieszczeniach łuckiego Urzędu Śledczego. Zapewne w ten sposób chciano uniemożliwić kontakty zatrzymanych ze światem zewnętrznym i ze sobą wzajemnie. Wkrótce potem w prasie zaczęły się pojawiać informacje, jakoby aresztowani zmuszani byli biciem do składania zeznań. Pewności nie ma, ale informacje najprawdopodobniej były prawdziwe. W trakcie przesłuchań część zatrzymanych potwierdziła informacje przekazane przez Kozaka. Wśród zeznających był również Ozjasz Szechter, który opowiedział o swojej działalności w KPZU, o metodach działalności partii. Wymieniał także nazwiska innych działaczy. Większość zatrzymanych twierdziła na rozprawie sądowej, że zeznania zostały na nich wymuszone biciem. Komunistyczna prasa bardzo silnie eksploatowała ten wątek sprawy. Rozpętała również akcję propagandową wokół śmierci jednego z zatrzymanych – Stefana Bojki. Wedle niej miał zostać zamordowany podczas śledztwa. Policja utrzymywała, że Bojko w czasie konwojowania skoczył z mostu do rzeki i się utopił.Odpowiadając na publiczne zarzuty, minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj-Składkowski wyjaśnił, że wysłał do Łucka specjalną komisję. Nie potwierdziła ona zarzutów, a sam minister uznał je za nieprawdziwe lub naciągane. W lutym 1931 roku z trybuny sejmowej stwierdził jednak, że w urzędzie śledczym w Łucku panowała „niezdrowa atmosfera” i dokonał zmian personalnych w jego kierownictwie.

Zbrodnie stanu Akt oskarżenia z lipca 1933 r. objął 57oskarżonych z Mikołajem Pawłykiem, sekretarzem KC KPZU, na czele. Wszyscy zostali obwinieni o przestępstwo z art. 97 § 1 w związku z art. 93 § 1 (wejście w porozumienie z innymi osobami w celu pozbawienia państwa polskiego niepodległego bytu lub oderwania części jego obszaru). Oskarżono ich w istocie o usiłowanie oderwania od Rzeczypospolitej jej ziem południowo-wschodnich i przyłączenia ich do ZSRR oraz obalenia przemocą ustroju państwa polskiego w celu wprowadzenia komunistycznej dyktatury. Zarzuty te były, więc bardzo ciężkie – zostały umieszczone w kodeksie karnym w rozdziale zbrodnie stanu i były zagrożone wysokimi karami do dożywocia włącznie. Osoby działające w interesie komunizmu i ZSRR mogły liczyć na wsparcie sowieckich mocodawców. Obronę oskarżonych koordynował adwokat Teodor Duracz, jeden z najważniejszych ludzi Moskwy w Polsce. Zatrudniony, jako radca w sowieckim poselstwie w Warszawie z bardzo wysoką pensją w wysokości 1500 zł miesięcznie był przez prasę wprost nazywany sowieckim agentem. W kancelarii Duracza skupiały się rozmaite nici komunistycznej konspiracji i wywiadu sowieckiego. Dostęp do akt procesowych, jaki miał on i inni komunistyczni obrońcy, pozwalał nie tylko na ustalanie właściwej linii obrony. Zdarzało się też, choć nie w przypadku procesu łuckiego, że komunistyczna konspiracja mordowała potencjalnie groźnych świadków lub osoby współpracujące z polską policją. Na początku procesu łuckiego komuniści postanowili skopiować te materiały ze śledztwa, które stanowiły największe zagrożenie dla działalności KPZU i poszczególnych oskarżonych. Za zgodą władz sądowych przepisała je żona Ozjasza Szechtera Helena Michnik. Oficjalnie była ona asystentką jednego z adwokatów, a faktycznie do „obsługi” procesu skierowała ją KPZU. Po latach Helena Michnik wspominała: „późnym latem 1933 r. Rozenbusch, który wtedy był w kraju i był członkiem sekretariatu krajowego [KPZU], powiedział mi, że koniecznie potrzebny jest materiał zeznań oskarżonych i prowokatorów w procesie łuckim, że to trzeba koniecznie wydostać […] Miałam takie polecenie. Przede wszystkim miałam dosłownie przepisać zeznania Kozaka, bo to jest najistotniejsze, oraz wszystkie inne konkretne materiały rzeczowe. […] Przepisałam dosłownie zeznania policyjne sądowe Jaworskiego, zeznanie policyjne Kozaka. Z zeznań innych towarzyszy – wszystko to, co mogło być potrzebne do archiwum partyjnego. Ja zbierałam te materiały pod dwoma punktami widzenia – z jednej strony dla partii, z drugiej – dla obrony. Prócz tego Helena Michnik instruowała komunistycznych obrońców, jaką linię mają przyjąć w czasie procesu. Wydaje się, że punktem odniesienia nie był tu interes oskarżonych (jak najniższy wyrok), tylko polityczny spektakl, w jaki chciała przemienić proces KPZU. Miał on, bowiem stać się trybuną walki z „faszystowską Polską”. Zaplanowano rozmaite wystąpienia propagandowe przeciwko Polsce oraz na rzecz komunizmu i ZSRR. Ważnym elementem sprawy, który zamierzano wykorzystać propagandowo, była wspomniana już kwestia wymuszania zeznań biciem oraz sprawa śmierci Stefana Bojki.

Proces Proces w Sądzie Okręgowym w Łucku rozpoczął się w lutym 1934 r. Pierwszego dnia jeden z oskarżonych komunistów wygłosił oświadczenie ku czci Bojki, odpowiedzialność za jego śmierć przypisując policji. Oskarżeni próbowali śpiewać komunistyczne pieśni. Wówczas przewodniczący rozprawie wiceprezes Sądu Okręgowego sędzia Nowakowski nakazał policjantom uciszenie i usunięcie z sali podsądnych, co wykonano przy użyciu pałek. Większość oskarżonych nie przyznała się do działalności w KPZU i twierdziła, że ich zeznania zostały wymuszone w śledztwie. Podobnie zachował się Ozjasz Szechter. Oświadczył jednak, że „jest przekonań komunistycznych, których nabył ze studiów ekonomicznych i socjalnych, jest marksistą i sympatykiem komunizmu i zawsze będzie o te swoje przekonania, których nigdy nie ukrywał, walczył”. Złożone w śledztwie zeznania określił, jako „wymuszone pod wpływem strasznych tortur i katuszy”, stwierdził, że zostały zastosowane wobec niego i jego towarzyszy dla „rzucenia cienia” na ruch komunistyczny w Polsce. Odrzucił również obciążające go zeznania Iwana Kozaka. Sąd jednak uznał te tłumaczenia za próbę uniknięcia odpowiedzialności. Nie mogąc jednoznacznie rozstrzygnąć, czy oskarżeni rzeczywiście byli bici, (co innego mówili komuniści, a co innego policjanci), sąd napisał: „Oskarżeni mylą się jednak, jeżeli sądzą, że przez udowodnienie faktu wymuszania na nich w toku śledztwa zeznań zeznania ich utracą tem samem cechy prawdziwości i muszą być wyeliminowane zupełnie z liczby dowodów. Tak jednak nie jest, gdyż sprawdzianem wartości dowodowej zeznań służy nie to, że zostały one złożone bez żadnego przymusu, czy to fizycznego czy też psychicznego, i są wyrazem dobrej i nieprzymuszonej woli zeznającego, gdyż nawet wymuszone zeznania mogą być prawdziwe, a zgoła inne kryterium, mianowicie, czy nie zawierają one w sobie sprzeczności, zgadzają się, co do poszczególnych faktów i okoliczności, potwierdzają innymi obiektywnie stwierdzonemu okolicznościami itp. I te właśnie kryteria sąd miał na uwadze przy szczegółowej i skrupulatnej ocenie zeznań oskarżonych w śledztwie, jako materiału dowodowego i uznał, że są one logiczne, w przeważającej części zgodne ze sobą w ogólnych zarysach i tam, gdzie to możliwe było ustalić, znajdują potwierdzenie w dowodach rzeczowych, zeznaniach świadków, danych wywiadu poufnego, w wynikach obserwacji i nareszcie w wyjaśnieniach niektórych oskarżonych w sprawie i dlatego przeważnie mało mijają się z prawdą i stanowią wartościowy materiał dowodowy”. Wyrok w sprawie łuckiej zapadł 14 kwietnia 1934 r. Uznawał za winnych przynależności do organizacji wywrotowej i działalności komunistycznej 45 spośród oskarżonych. Kary opiewały na od trzech do ośmiu lat pozbawienia wolności. Szechter był jednym z 14 oskarżonych, których sąd potraktował najsurowiej. W sentencji sąd stwierdził, że brał on bardzo czynny i wybitny udział w charakterze członka KPZU, i to ostatnio w roku 1930 na wysokim kierowniczym stanowisku – kierownika wydziału zawodowego CK KPZU, i dużo zła wyrządził państwu. W 1935 roku na mocy amnestii większość skazanych zwolniono przedterminowo i, jak pisał jeden z partyjnych historyków, „wróciła do czynnej działalności rewolucyjnej”, czyli kontynuowała działalność wymierzoną w niepodległość i integralność terytorialną Polski.

Jeźdźcy Apokalipsy Część komunistów sądzonych w Łucku dosięgły represje ze strony własnej partii. Akta skopiowane przez Helenę Michnik posłużyły do rozprawy z tymi, którzy składali zeznania w śledztwie, czyli byli „sypakami”. Niektórzy zostali usunięci z partii, a inni zawieszeni. Do tej drugiej grupy należał też mąż Heleny Michnik Ozjasz Szechter. Najprawdopodobniej niewielu z osądzonych w procesie łuckim wyrzekło się później swoich komunistycznych poglądów. Niektórzy odegrali bardzo niechlubną rolę w historii Polski. Enzel Stup w 1939 r. dowodził w Kobryniu komunistyczną gwardią robotniczą, która m.in. wyłapywała i mordowała polskich żołnierzy i policjantów. Eugeniusz Kuszko był po wojnie komunistycznym generałem, a w latach 40 szefem Głównego Zarządu Politycznego WP. Także inni oskarżeni w procesie łuckim byli po wojnie zasłużonymi budowniczymi PRL. Ale Ozjasz Szechter kariery politycznej nie zrobił. Pracował, jako kierownik działu prasowo-wydawniczego Centralnej Komisji (Centralnej Rady) Związków Zawodowych, a później był redaktorem w dziale klasyków marksizmu w Wydawnictwie Książka i Wiedza. Nie wiadomo, czy już wtedy nie chciał się zbyt mocno angażować w politykę, czy też w karierze przeszkodził mu zarzut „sypactwa”. Coraz częściej kontestował otaczającą rzeczywistość, by w 1968 r. stać się obiektem inwigilacji i represji ze strony władz PRL. Uniemożliwiono mu wyjazdy zagraniczne i inwigilowano w ramach sprawy o kryptonimie „Rewolucjonista”. SB uważała, że kontestatorskie poglądy Ozjasza Szechtera miały wpływ na jego syna – Adama Michnika.Bez względu jednak na to, że zasługi Szechtera dla opozycji w latach PRL winny budzić szacunek, charakter jego działalności przed wojną nie budzi wątpliwości. W procesie łuckim skazano na kary więzienia grupę członków partii, która była na ziemiach polskich klasyczną agenturą ZSRR. Chcieli oni obalić przemocą ustrój polityczny Polski i wprowadzić komunistyczny totalitaryzm. Dokonywali też zamachu na najbardziej żywotne interesy polskiego społeczeństwa, chcąc oderwania od Polski województw południowo-wschodnich i przyłączenia ich do ZSRR. Ten zamiar warto ocenić w świetle dramatu ludności sowieckiej Ukrainy, gdzie w latach, 1932 – 1933 (czyli w czasie prowadzenia śledztwa w sprawie łuckiej) zginęło z głodu podczas kolektywizacji od kilku do kilkunastu milionów ludzi.

Tekst powstał na podstawie kwerendy Pawła Tomasika, Franciszka Dąbrowskiego i badań autora.

IPN nie otrzymał od „Gazety Wyborczej” odpowiedzi na propozycję druku powyższego tekstu.

Piotr Gontarczyk

Stefan Michnik – Szechter – stalinowski kat, morderca sądowy, żydowski komunista – orzekał wyroki z zapałem Błyskawiczną karierę Stefan Michnik zawdzięczał Informacji Wojskowej. Był jej rezydentem Z dr. hab. Krzysztofem Szwagrzykiem, naczelnikiem pionu edukacyjnego wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Zenon Baranowski

Jaką rolę odegrał Stefan Michnik, jako sędzia wojskowy w stalinowskim aparacie represji? – Stefan Michnik na pewno nie był człowiekiem, który ponosi jakąś wielką odpowiedzialność za skalę represji w latach 40. i 50. Na pewno nie był to człowiek pokroju Heleny Wolińskiej, której zakres kompetencji był znacznie większy. Ale nie oznacza to, że Stefan Michnik był nic nieznaczącym prawnikiem, który niczego złego w tym okresie nie zrobił. Musimy pamiętać, że w latach 50 uczestniczył w procesach politycznych i orzekał wyroki śmierci. W tej chwili wiemy o kilkunastu wyrokach śmierci, które były jego udziałem.

Wcześniej mówiło się, co najmniej o dziewięciu, teraz padają liczby rzędu dziewiętnastu. – Dotąd nikt nie prowadził specjalnych badań nad orzecznictwem Stefana Michnika. Jeżeli osoby, które analizują represje z lat 50., stwierdzają, że tych wyroków śmierci jest już kilkanaście, to pokazuje to skalę problemu. Pamiętajmy jeszcze o nieznanej wciąż liczbie (idącej zapewne w setki) wyroków, w których zapadały kary wieloletniego więzienia. Udział Stefana Michnika w procesach politycznych jest faktem bezsprzecznym i co do tego nikt z historyków badających ten okres nie ma najmniejszych wątpliwości. Kiedy oceniamy tę postać, musimy pamiętać jeszcze o innej sferze jego aktywności w tamtym okresie. W latach 50 niezależnie od tego, że uczestniczył w procesach politycznych, był jeszcze agentem, a później rezydentem Informacji Wojskowej.

Fakt do niedawna zupełnie nieznany… – Tak. Była to całkiem nieznana sprawa. Dopiero połączenie tych dwu informacji: o roli Stefana Michnika jako sędziego uwikłanego w procesy polityczne i jego roli jako agenta i rezydenta Informacji Wojskowej, pozwoli nam określić jego właściwą funkcję w systemie stalinowskim. W mojej ocenie, decyzja sądu jest krokiem w dobrą stronę. Chodzi tutaj o pociągnięcie do odpowiedzialności osób, które kształtowały skalę terroru w Polsce w okresie stalinowskim. Chciałbym, żeby w tym przypadku starania podjęte przez wymiar sprawiedliwości wreszcie okazały się skuteczne. Dotychczas, jak wiemy, wszystkie działania skierowane przeciwko sędziom i prokuratorom wojskowym były, niestety, bezskuteczne. Helena Wolińska nie jest tutaj wcale jedynym przykładem.

Stefan Michnik w wywiadach próbuje się częściowo tłumaczyć, że był wówczas “młody i głupi”… – Swego czasu zajmowałem się analizą orzecznictwa wymiaru sprawiedliwości z lat 40. i 50. Przebadałem biografie kilkuset osób, które wydawały wyroki śmierci, i mogę wskazać takie nazwiska ludzi, o których można jednoznacznie stwierdzić, że się zagubili w tamtym systemie. Trafili do tego sądownictwa i widać było, że to, co tam robili, było działaniem pod przymusem. Unikali uczestniczenia w procesach politycznych, starali się właściwie wykonywać swoje obowiązki, za co byli karani np. poprzez opinie służbowe. Na pewno do takich osób nie zaliczyłbym Stefana Michnika. Od początku był to człowiek silnie zindoktrynowany politycznie. Z głębokim przekonaniem ideologicznym wykonywał swoje obowiązki. Nie traktował ich, jako konieczności wywiązywania się z nałożonych na niego zadań. Robił to z pełnym, wewnętrznym przekonaniem, co widać z treści tzw. wstępniaków umieszczanych w wyrokach. To były ideologiczne uzasadnienia wyroków, które zapadały w tamtym okresie. Jestem absolutnie przekonany, że Stefan Michnik nie może być uznany za niczego nieświadomą, młodą ofiarę systemu komunistycznego, która nie bardzo wiedziała, co czyni.

Dziękuję za rozmowę.

Wydajcie nakaz za Michnikiem Decyzja Sądu Garnizonowego w Warszawie w sprawie aresztowania byłego stalinowskiego sędziego Stefana Michnika stanowi podstawę do wydania europejskiego nakazu aresztowania – wskazują prawnicy. Michnik przebywający od 1969 r. w Szwecji ma podwójne obywatelstwo, a to państwo z zasady nie wydaje swoich obywateli, więc zastosowanie ENA jest jedyną możliwą drogą, aby Szwecja przekazała go Polsce. Warszawski pion śledczy IPN, który prowadzi postępowanie przeciwko Stefanowi Michnikowi podejrzanemu o popełnienie zbrodni komunistycznych, na razie nie udziela informacji o dalszych czynnościach, w tym terminie wystąpienia do sądu z wnioskiem o ENA. Naczelnik Piotr Dąbrowski podkreśla, że Instytut podejmie wszystkie czynności, żeby Michnik odpowiadał przed polskimi sądami. Co do zastosowania ENA nie mają wątpliwości prawnicy. Wynika to, bowiem z faktu, że Szwecja nie wydaje swoich obywateli. Drogę zastosowania zwykłej ekstradycji badał już swego czasu były szef pionu śledczego IPN prof. Witold Kulesza. Wówczas się okazało, iż poza ochroną obywateli w szwedzkim prawodawstwie nie ma przepisów, pod które można byłoby podciągnąć kwestię odpowiedzialności za zbrodnie systemu totalitarnego. – Szwecja nie ma analogicznych przepisów związanych z rozliczeniem komunizmu i zapewne zakres pojęcia zbrodni przeciwko ludzkości w prawie szwedzkim jest trochę inny niż w naszym – mówił wcześniej prowadzący sprawę prokurator Marek Klimczak. Natomiast umowa o ENA zobowiązuje kraje, które ją podpisały, do wydawania swoich obywateli, aby mogli odpowiedzieć karnie w innych państwach. Wydanie przez sąd nakazu aresztowania otwiera drogę do przygotowania przez IPN wniosku o ENA, który musi także zatwierdzić sąd. Taki wniosek został już swego czasu wystosowany wobec Heleny Wolińskiej. Gdy ENA trafi do władz danego kraju, te mają 90-dniowy termin na jego rozpatrzenie. Prokurator Tomasz Kamiński z centrali pionu śledczego IPN zaznacza jednak, że taki wniosek będzie musiał być rozpatrzony przez szwedzkie sądy, które dokonają jego oceny. Na Stefanie Michniku od 2007 r. ciążą zarzuty udziału w bezprawnym pozbawieniu wolności Józefa Stemlera. Był on jednym z członków składów orzekających o przedłużaniu aresztu członka Delegatury Rządu na Kraj. IPN stwierdza, że “podejrzany świadomie brał udział w prześladowaniu pokrzywdzonych ze względów politycznych i działał w strukturach systemu państwa totalitarnego, posługującego się na wielką skalę terrorem dla realizacji celów politycznych i społecznych. (…) Jego zachowania wyczerpują znamiona nie tylko zbrodni komunistycznej, ale także znamiona zbrodni przeciwko ludzkości”. Z dotychczasowego postępowania wynika, że “podejrzany dopuścił się tego typu czynów także w odniesieniu, do co najmniej 19 innych osób, żołnierzy podziemia niepodległościowego i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, obywateli podejrzewanych o szpiegostwo na rzecz Rządu RP na Uchodźstwie w Londynie czy nawet funkcjonariuszy MBP podejrzewanych o nielojalność w stosunku do władzy ludowej”. Historycy przytaczają ówczesne wypowiedzi Michnika, który na naradzie partyjnej w 1956 r. mówił: “Nam wtedy imponowało powiedzenie o zaostrzającej się walce klasowej i nieprawdę powie ten, kto by twierdził, że wtedy z niechęcią rozpatrywał te sprawy. Ja wiem, że raczej ludzie garnęli się do tych spraw, sam muszę przyznać, że kiedy dostałem pierwszy raz poważną sprawę, to nosiłem ją przy sobie i starałem się, żeby mi tej sprawy nie odebrano”. Zenon Baranowski

Czerwone życiorysy: Załgany rodowód Adama Michnika – vel Aarona Szechtera Jarosław Kaczyński, opisując kiedyś zachowanie Michnika, podkreślał jego niebywałą skłonność do kłamstwa, to, że potrafi łgać w żywe oczy, dosłownie iść w zaparte. Trzeba przyznać, że szczyt łgarstwa osiąga Michnik już przy najnowszych opisach rodowodu swojej rodziny, kiedy na przykład stara się maksymalnie wybielić postać swego ojca Ozjasza Szechtera, członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Pisze o nim, że czuł się on jak “absolutnie polski Polak” (“Między panem a plebanem”, Kraków 1995, s. 50). Nie wyjaśnia tylko nigdzie, czego ten “absolutnie polski Polak” szukał w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i jak zawędrował na sam jej wierzchołek z tą swą rzekomą “dumą z polskiej tożsamości” (tamże, s. 50). Przypomnijmy, że Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy konsekwentnie dążyła do rozbicia Polski, oderwania wielkiej części jej ziem i przyłączenia do już rusyfikowanej skrajnym sowieckim terrorem wschodniej Ukrainy. Dodajmy, że według książki H. Piecucha “Akcje specjalne” (Warszawa 1996, s. 76), ten “absolutnie polski Polak” Ozjasz Szechter był starym, wypróbowanym agentem Moskwy w Polsce. I wchodził wraz z Brystygierową, Bermanem, Chajnem, Groszem, Kasmanem i innymi w skład wydzielonej komórki, bezpośrednio podporządkowanej Moskwie. Według najlepszego jak dotąd opracowania dziejów przedwojennych komunistów pióra Jana Alfreda Reguły (Mitzenmachera), Szechter, bardzo znany działacz KPZU, został aresztowany wraz z grupą innych działaczy KPZU jesienią 1930 r. Jak pisze Reguła: “Oskarżeni sypali innych towarzyszy partyjnych (…). Przodowali w tym komuniści, zajmujący stanowiska kierownicze (…). Okazało się, że ci bohaterowie byli skończonymi tchórzami” (J.A. Reguła, Historia Komunistycznej Partii Polski, Warszawa 1934, s. 243). Michnik w wywiadzie z Danielem Cohn-Benditem stwierdził: “Mój ojciec był bardzo znanym działaczem komunistycznej partii przed wojną, siedział osiem lat w więzieniu. Po wojnie nie odgrywał żadnej roli. Nie odgrywał, bo nie chciał jej odgrywać” (cyt. za: L. Żebrowski, Paszkwil “Wyborczej”, Warszawa 1995, s. 35). Zdaniem Żebrowskiego (op. cit., s. 35): “Bardziej prawdopodobne jest jednak to, iż z powodu zaszłości nie powierzono mu wysokich funkcji partyjnych”. Ze zwierzeń Michnika w “Polityce Polskiej” dowiadujemy się również, że od ojca już w pierwszych rozmowach otrzymał “niezwykle mocny zastrzyk myślenia antyreżimowego”. Był to rzeczywiście “mocny” zastrzyk, jeśli nie przeszkodził Michnikowi już w młodości w działaniu przez lata w komunistycznym “czerwonym harcerstwie” walterowców, a jeszcze podczas swego procesu w 1969 r. w gromkich zapewnieniach, że jest komunistą!

Brat – morderca sądowy W “Między panem a plebanem” (op. cit., s. 50) znajdujemy kolejne łgarstwo Michnika o ojcu: “Przez wszystkie lata bardzo konsekwentnie unikał peerelowskiej kariery”. Jak więc wytłumaczyć piastowanie przez Ozjasza Szechtera w czasach stalinowskich stanowiska zastępcy redaktora naczelnego skrajnie serwilistycznego organu związków zawodowych – “Głosu Pracy” (od 1 stycznia 1951 r. do 11 marca 1953 r.). Ciekawe, że szefem Szechtera w tej gazecie kadłubowychzwiązków zawodowych był Bolesław Gebert, ojciec obecnego podwładnego Michnika – Dawida Warszawskiego (Geberta). Wpływ wychowawczy “wielkiego antykomunisty” Ozjasza Szechtera jakoś nie zaszkodził w PRL-owskiej karierze starszego brata Adama – mordercy sądowego Stefana Michnika. Należy on do grupy stalinowskich katów, którzy winni odpowiadać przed sądem Rzeczypospolitej za zbrodnie przeciwko Narodowi Polskiemu. Prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz pisał na łamach “Rzeczpospolitej” (z 18 marca 1996 r.) o kapitanie Stefanie Michniku, jako członku jednej z dwóch grup sędziów najbardziej odpowiedzialnych za mordercze wyroki. Był on, bowiem członkiem grupy sędziów, którzy orzekali wyroki śmierci w sprawach, w których doszło później do pełnej pośmiertnej rehabilitacji osób skazanych na śmierć.

Dobrzy znajomi: gen. SB Czesław Kiszczak i “opozycjonista” Adam Michnik – Aaron Szechter Jeszcze, jako młody podporucznik Stefan Michnik został dopuszczony do sądzenia spraw oficerów dużo wyższych od niego stopniem. Niejednokrotnie wchodził do składów sędziowskich w warszawskim Wojskowym Sądzie Rejonowym, który miał najwięcej spraw “ciężkiego kalibru” o wielkim politycznym znaczeniu, oczywiście spraw całkowicie sfabrykowanych. Wyrokował w tzw. sprawach tatarowskich. Stefan Michnik nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Sądził tak, jak od niego oczekiwano, nieuczciwie i bezwzględnie, wydając surowe wyroki, w tym wyroki śmierci na osoby całkowicie niewinne. I został za to dobrze wynagrodzony, awansując w 1956 r. w wieku zaledwie 27 lat do stopnia kapitana. Jako podporucznik był sędzią wydającym wyroki w sfabrykowanych procesach majora Zefiryna Machalli, pułkownika Maksymiliana Chojeckiego, majora Jerzego Lewandowskiego, pułkownika Stanisława Weckiego, majora Zenona Tarasiewicza, pułkownika Romualda Sidorskiego, podpułkownika Aleksandra Kowalskiego (por. “Dokumenty. Mieczysław Szerer. Komisja do badania odpowiedzialności za łamanie praworządności 10 czerwca 1957″, paryskie “Zeszyty Historyczne”, 1979, nr 49, s. 156-157, i J. Poksiński, My sędziowie, nie od Boga…, Warszawa 1996, s. 276). Wydał w tych procesach surowe wyroki, w tym kilka wyroków śmierci. 10 stycznia 1952 r. stracono w wieku 37 lat skazanego na śmierć przez Michnika majora Zefiryna Machallę (został zrehabilitowany pośmiertnie 4 maja 1956 r.). Stefan Michnik wydał wyroki śmierci również na byłego polskiego attaché wojskowego w Londynie, pułkownika M. Chojeckiego i na majora J. Lewandowskiego. Ci mieli więcej szczęścia, wyroku nie wykonano. W przypadku płk. Chojeckiego zadecydowało to, że wiceminister MBP Romkowski chciał wykorzystać Chojeckiego, jako świadka w innym procesie. Dzięki temu Chojecki dożył 1956 r., a 28 marca 1956 r. jego sprawa została umorzona z powodu całkowitego braku dowodów winy. 8 grudnia 1954 r. zmarł, niecały miesiąc po udzieleniu mu przerwy w odbywaniu kary więzienia, skazany przez Michnika na 13 lat więzienia płk Stanisław Wecki, były wykładowca Akademii Sztabu Generalnego, przez dwa lata więzienia torturowany, pośmiertnie uniewinniony (por. J. Poksiński, TUN, Warszawa 1992 r.). Ciężkie przejścia więzienne przyspieszyły śmierć innego skazanego przez Michnika (na 12 lat więzienia) płk. Romualda Sidorskiego, byłego naczelnego redaktora “Przeglądu Kwatermistrzowskiego”. W marcu 1955 r. ze względu na bardzo zły stan zdrowia udzielono mu przerwy w odbywaniu kary; zmarł wkrótce. Został pośmiertnie zrehabilitowany 25 kwietnia 1956 r. Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko, że te inne wyroki – w sprawach oficerów podziemia niepodległościowego, są dużo mniej znane. Tak jak podpisany przez Stefana Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka, który miałem możliwość oglądać w listopadzie 1994 r. na wystawie na UMCS w Lublinie, uczestnicząc tam w panelu na temat “Żołnierzy wyklętych” (tj. żołnierzy polskiego niepodległościowego podziemia po 1944 r.). Major Karol Sęk, artylerzysta spod Radomia, przedwojenny oficer, potem oficer Narodowych Sił Zbrojnych, został stracony z wyroku sędziego wojskowego Stefana Michnika w 1952 r. Stefan Michnik “niewiele rozumiał, ale podpisywał wyroki śmierci i czuwał nad ich wykonaniem”. A były to wyroki godzące w najlepszych polskich patriotów. Tak jak w przypadku kierowanego przez Stefana Michnika wykonania wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czaykowskim, cichociemnym, powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów “Oaza-Ryś” na Mokotowie i Czerniakowie. Odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami Krzyżem Virtuti Militari. Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 r. pod nadzorem porucznika Stefana Michnika (por. opis tej tragedii pióra P. Jakuckiego, “Zamordowany za patriotyzm”, “Gazeta Polska”, 20 października 1994 r.).

Hańba domowa Myślę, że sprawa brata – stalinowskiego zbrodniarza, stanowi jeden z kluczy, wyjaśniających ciągły flirt Adama Michnika z komunistami po czerwcu 1989 r. Chodziło o łączący go z nimi równie głęboki strach przed rozliczeniami i pełnym pokazaniem “hańby domowej” czy “hańby rodzinnej”. Mając stalinowskiego kata w rodzinie, Michnik robił wszystko, aby nie doszło do prawdziwych rozliczeń ze zbrodniami komunizmu, opublikowania ksiąg hańby, bo uznał to za niezwykle groźne dla własnej legendy. Przypomnę tu, że Adam Michnik usprawiedliwiał wyroki wydawane przez swego brata (nigdzie nie podając jednak, że chodziło o wyrok śmierci) tym, że: “Kiedy zapadały najgorsze wyroki, Stefan był dwudziestoparoletnim człowiekiem, który niewiele rozumiał z tego, co się działo” (“Między panem…”, s. 48). Wyjaśnijmy więc, że młody porucznik Stefan Michnik gorączkowo rwał się do sądzenia w sfabrykowanych procesach wojskowych nad dużo wyższymi od niego stopniem majorami czy pułkownikami, bo widział w tym szansę błyskawicznego przyspieszenia swojej kariery. I rzeczywiście uległa ona radykalnemu przyspieszeniu – już w wieku 27 lat awansował na kapitana. Przy obrazie rodowodu Adama Michnika warto wspomnieć również o roli jego matki, zaangażowanej komunistki sprzed wojny – Heleny Michnik. Po wojnie wsławiła się głównie dogmatycznymi podręcznikami, zalecającymi m.in. jak najskuteczniej walczyć z religią katolicką. Oto przykładowy fragment jej zaleceń zamieszczony w “Komentarzu metodycznym dla klasy IX ogólnokształcącej szkoły korespondencyjnej stopnia licealnego” do podręczników: E. Kosiński “Historia wieków średnich”, A.W. Jefimow “Historia nowożytna”, S. Missalowa i J. Schoenbrenner “Historia Polski”, Warszawa 1953 r.: “(…) Nie wystarczy np. powiedzieć, że Kościół był główną podporą feudalizmu, lecz trzeba to udowodnić. Udowadniać będziecie w ten sposób: Kościół był główną podporą feudalizmu, ponieważ: 1) głosił, że władza królewska pochodzi od Boga, a więc poddanym nie wolno się buntować; 2) głosił wieczność feudalizmu i zasady nierówności społecznej; 3) stosował klątwę kościelną i karał wszystkich występujących przeciwko nierówności społecznej; 4) urządzał krucjaty przeciwko ruchom ludowym, np. przeciwko albigensom we Francji, husytom w Czechach itd.; 5) zwalczał postępową naukę, gdyż podważała ona panujący ustrój (np. potępienie nauki Kopernika, Galileusza itd.); 6) przez hasło ‘błogosławieni maluczcy duchem’ utrwalał ciemnotę i zacofanie mas ludowych; 7) głosząc, że ci, którzy cierpią na tym świecie, będą zbawieni po śmierci, rozbrajał rewolucyjną walkę mas ludowych” itd. Adam Michnik twierdził, że jego matka wywodziła się z “całkowicie spolonizowanej żydowskiej rodziny”, pisał o jej “całkowitej identyfikacji z polskością” (“Między panem…”, s. 46-47). Nie wyjaśnił tylko, jak pod opieką takich patriotycznych rodziców – ojca jakoby absolutnie “polskiego Polaka” i matki “całkowicie identyfikującej się z polskością” – on sam już w młodości stał się narodowym nihilistą (“Między panem…”, s. 91). Pisał sam o sobie, że był narodowym nihilistą i rzekomo przestał nim być po marcu 1968 r. Komunistycznemu rodowodowi Michnika towarzyszyły odpowiednie splendory – wielkie, eleganckie mieszkanie w gęsto obsadzonej przez zaufanych towarzyszy z partyjnej i bezpieczniackiej elity Alei Przyjaciół w Warszawie, dokładnie w tym samym domu, w którym mieszkał były stalinowski minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz (por. “Wprost”, 22 listopada 1991 r.). [...] prof. Jerzy Robert Nowak

Program energetyki jądrowej to ślepa uliczka dla polskiej gospodarki Niezależnie od tego, jakie działania zostaną podjęte, w Polsce nie powstanie żadna elektrow­nia jądrowa, ani do roku 2020, ani nawet po 2030. Planowany program rozwoju pol­skiej energetyki jądrowej jest nie­realny z ekonomicznego punktu widzenia. Koszt budowy typowej elektrowni jądrowej z czterema blokami po 1600 MW wynosi dziś ponad 32 mld zł, a po katastrofie w Fukushima i konieczności wprowadzenia nowych zabezpieczeń koszty budowy wzrosną do po­nad 40 mld zł. Zdolność kredytowa największej polskiej grupy energe­tycznej nie przekracza 16 – 17 mld zł, a to nawet nie połowa kosztu inwestycji. Budowa czterech takich elektrowni wiązałaby się z kosztem rzędu 150 mld zł, co jest zupełnie nierealne. Elektrownie jądrowe generują set­ki ton radioaktywnych odpadów i przez to są niebezpieczne. W elek­trowni Fukushima awa­ria zasilania układu chłodzenia re­aktorów szybko przerodziła się w katastrofę. W tej elektrowni w reaktorach i basenach chłodzących znajduje się ponad dwa tysiące ton radioaktywnego paliwa. [W tym kilkaset ton paliwa MOX, które ma radioaktywność alfa od dwóch do dziesięciu milionów razy większą, niż wzbogacony uran 235. Jest ono już roztopione, zniszczone. - przypis prof. Mirosława Dakowskieog - MD] Bardziej niebezpieczne niż praca samego reaktora są setki ton zu­żytego paliwa [a po paru latach - tysiące - MD], o dużej radioak­tywności, przechowywane w celu ich chłodzenia w basenach wod­nych na terenie elektrowni. Reak­tor EPR, jaki miałby być zbudo­wany w Polsce potrzebuje 120 ton silnie radioaktywnego paliwa. Co 18 miesięcy trzeba wymienić 1/3 paliwa zawartego w reaktorze. Odpady z elektrowni jądrowych powinny być składowane ponad 100 tysięcy lat. Koszty budowy tych składowisk i ich nadzorowa­nia są trudne do oszacowania. [Po pięćdziesięciu latach istnienia energetyki jądrowej! - MD] Energetyka jest częścią gospodar­ki i nowoczesna energetyka oparta na technologiach energooszczęd­nych, inteligentnym zarządzaniu sieciami (smart networks), rozwoju kogeneracji (równoczesnej pro­dukcji ciepła i energii elektrycz­nej), wykorzystaniu źródeł odnawialnych oraz wykorzystanie nadmiaru gazu, jaki Polska bę­dzie miała w ciągu kilku lat, bę­dzie impulsem dla nowoczesnej gospodarki, tworząc nowe miej­sca pracy. Już dziś w Niemczech, w nowej energetyce pracuje po­nad 260 000 osób, to więcej niż w przemyśle motoryzacyjnym. Program energetyki jądrowej to ślepa uliczka dla polskiej gospo­darki. Budując elektrownię jądro­wą zdajemy się na import wyposażenia, paliwa i specjalistów do obsługi elektrowni, zaniedbując jednocześnie rozwój nowocze­snej energetyki i gospodarki.

prof. Władysław Mielczarski

Wojsko Polskie w Libii Cisza medialna w sprawie mordowania oponentów politycznych w Libii przez towarzysza Kadafiego, jest spowodowana strategią wyciszania i otumaniania Polaków przez media reżimowe w Polsce. Piszę media reżimowe, ponieważ wielu w Polsce określa je angielskim słowem. Jestem Polakiem, więc staram się pisać i wypowiadać po Polsku. Związki przyjaźni z Libią patriotów w stylu Jaruzelskiego, są bardzo duże i całe rzesze byłych komunistów dobrze wspomina legalne kontrakty na pracę w tym raju, płacone w twardej walucie. Wielu powróciło od Kadafiego z małą fortuną, za którą nabyli mieszkania, samochody lub pobudowali swe domy z kradzionych, przepraszam załatwionych sobie materiałów budowlanych. Nikt teraz o takim osobniku złego słowa nie może powiedzieć. Więc Tusk, jako geniusz ściemy medialnej też nie będzie się wychylał z tematem, zwłaszcza, że oprócz Kadafiego jest jeszcze kilku towarzyszy dyktatorów Jaruzelskiego w niebezpieczeństwie, a jeden Mubarak jest już nawet w więzieniu. Po prostu nie ma tematu. Samoloty F-16 są nieuzbrojone, więc nie będą latać w asyście sojuszników, mogłyby tylko przeszkadzać, a puste latanie kosztuje, premier wie najlepiej ile. Żołnierze są w Afganistanie sparaliżowani aferą Nangar Khel. Nie strzelają i nie używają broni, więc i koszty ich pobytu zostały zredukowane w znacznym stopniu. Pozostała wspaniała Marynarka Wojenna, która króluje na Bałtyku flotyllą okrętów bojowych. I tutaj jest właściwy problem! Co robi na Morzu Śródziemnym okręt ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki”? Nawet, jak by nas ruskie zaatakowali, to bitwy morskiej nie bylibyśmy w aktualnym stanie Marynarki Wojennej stoczyć z nimi, a wysyłamy okręty na kurorty turystyczne. Dodatkowo Tusk jednoznacznie zapewnił w marcu byłych komunistów, że: 19.03. Warszawa (PAP) – Polska nie zamierza uczestniczyć w militarnym aspekcie działań w Libii» – oświadczył premier Donald Tusk.

Więc wniosek jest taki: podobnie jak z samolotem Zwierzchnika Sił Zbrojnych oznaczonego kodem międzynarodowym Polish Air Force – 101, okręt ORP Kontradmirał Xawery Czernicki to statek turystyczno-cywilny, może nawet szkoleniowo-naukowy. Zapewne jest prawdą, że premier go nie ubezpieczył od nieszczęśliwych wypadków, jak samolot w jednym kierunku do Smoleńska. Przecież premier ma ważne rzeczy do zrobienia, ostatnio to nawet robi reżimowe porządki z jego oponentami na stadionach. Nikt już transparentu nie wniesie bez zgody organizatora. Schetyna szybką ścieżkę wydeptał już podczas Komisji Hazardowej razem z Arłukowiczem. Wydeptali korupcję polityczną, nawet Pitera o niczym jak zwykle nie wiedziała. Co się, zatem stanie jak Kadafi zatopi polski okręt? Kto zapłaci za szkody? Co z uzbrojeniem? I wszyscy w NATO na taki numer dali się nabrać, że okręty cywilne służą do operacji wojskowych. Jest to niezgodne z prawem międzynarodowym. Na dodatek NATO przystosowało nasz cywilny okręt do dowodzenia innymi okrętami. Prawidłowa logika reżimu w Polsce to cywilna kontrola nad wojskiem przez wojskowych na emeryturze lub oddelegowanych przez służby specjalne, celem wyrobienia sobie cywilnego CV – przykład Komorowskiego. Tak i cywilny okręt «Kontradmirał Xawery Czernicki» jest zakamuflowanym sztabem dowodzenia i wykonuje tajną misję, ponieważ, jak zapowiedział rzecznik prasowy 8. FOW kmdr ppor. Artur Wasiewski. „Marynarka Wojenna obejmie dowodzenie Stałym Zespołem Obrony Przeciwminowej NATO. Okrętem dowodzenia Zespołu będzie właśnie ORP « Kontradmirał Xawery Czernicki ». Uroczystość objęcia dowództwa odbędzie się Porcie Wojennym w Gdyni. I tak też się stało. Ze świnoujskiego portu okręt wypłynął do holenderskiego portu Den Helder. Tam na początku lutego nastąpiło oficjalne przekazanie dowodzenia sztabowi holendersko-belgijskiemu. Miejsce Polaka komandora Krzysztofa Rybaka zajął Holender Herman W. Lammers. Polska została pierwszym państwem spośród tych przyjętych do Paktu Północnoatlantyckiego po 1999 roku, któremu NATO powierzyło dowodzenie Zespołem Sił Odpowiedzi. Teraz na pokładzie okrętu będzie działał sztab zespołu złożony z oficerów z Holandii i Belgii. To pierwszy taki przypadek w historii polskiej Marynarki Wojennej. Głównym zadaniem okrętów wchodzących w skład zespołu jest utrzymanie bezpieczeństwa żeglugi poprzez zapewnienie systemu obrony przeciwminowej na morskich akwenach. Jednostki są cały czas w gotowości do prowadzenia operacji antyterrorystycznych, akcji ratowania życia, reagowania w sytuacjach kryzysowych i ewentualnej ewakuacji ludzi z terenów zagrożonych. I co ci Holendrzy i Belgowie wbrew woli Tuska i komunistów w Polsce zrobili. Otóż ORP «Kontradmirał Xawery Czernicki», dowodzony przez kpt. mar. Marcina Prętnika, jest okrętem dowodzenia Zespołu SNMCMG-1 Standing NATO Minecountermeasures Group 1. W skład Bojowej Grupy Przeciwminowej Sił NATO weszły: polski okręt Dowodzenia Przeciwminową Grupą Bojową – ORP «Kontradmirał Xawery Czernicki» (z zaokrętowanym polskim sztabem oraz oficerami z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Norwegii) oraz 12 niszczycieli z Wlk. Brytanii, Belgii, Danii, Francji, Holandii, Niemiec, Norwegii i Szwecji oraz trzy grupy bojowe nurków minerów stworzyli marynarze z pięciu państw: Chorwacji, Danii, Francji, Norwegii i USA. Zespół SNMCMG-1 pojawił się na pozycjach rejonie Libii, 18 marca 2011 roku. A co Tusk deklaruje 19 marca 2011 roku: „Chcę przekazać Polakom, że Polska nie zamierza uczestniczyć w militarnym aspekcie działań w Libii» – oświadczył Tusk. Jak mówił, chciałby «żeby to było także wskazanie na przyszłość». «Polscy żołnierze poza granicami Polski będą obecni tylko w sytuacji absolutnie bezdyskusyjnej» – zapowiedział premier (PAP). Dlaczego Tusk oszukuje Polaków? Natomiast, jak poinformowało w piątek 29 kwietnia 2011 roku, NATO w Brukseli: Okręty NATO przechwyciły w tego dnia rano kilka małych jednostek, które stawiały miny morskie na wodach libijskiego portu w Misracie. Statki należały do sił wiernych Muammarowi Kadafiemu. To pierwsza informacja o wykorzystaniu min morskich w konflikcie libijskim – napisała agencja AP. Zespół SNMCMG-1wykonał zadanie wzorowo i bez strat. Natomiast brytyjski generał Rob Weighill, przebywający we włoskiej siedzibie NATO w Neapolu oświadczył po tym incydencie: «Ponownie pokazuje to, że (reżim Kadafiego) kompletnie ignoruje prawo międzynarodowe i ma zamiar utrudniać dostarczanie pomocy humanitarnej» Więc pytam się: premierze Tusku wraz z Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych – Komorowskim, dlaczego oszukujecie Polaków? Poloniae

Tak działa niemiecka propaganda – Polacy w Niemczech nie będą traktowani jako mniejszość narodowa

Berlin nie pozostawia złudzeń: Polacy nie będą traktowani przez rząd Angeli Merkel jak mniejszość narodowa Niemiecki rząd i tutejsza prasa rzadko są zgodne, tak jak dzieje się to teraz w przypadku traktowania postulatów podnoszonych przez polską mniejszość narodową w Niemczech. Można wręcz mówić o tym, że mamy już do czynienia ze zmasowanym atakiem medialnej i rządowej propagandy, która ma wmówić opinii publicznej, że polskiej mniejszości narodowej w Niemczech nie było i nigdy już nie będzie. To skutek tego, że Polacy domagają się dla siebie takich samych praw, jakie mają Niemcy w Polsce, czego nie chce zaakceptować rząd w Berlinie. I co gorsza, spotyka się to z akceptacją polskich władz. Kanclerz Angela Merkel stwierdziła, że ciągle w ramach “okrągłego stołu” ma nadzieję na porozumienie. Wierzy ona, że pomimo trudności następne polsko-niemieckie konsultacje międzyrządowe doprowadzą do wydania wspólnej deklaracji. – Ważne jest, by obchodząc 20-lecie traktatu polsko-niemieckiego, naprawdę skoncentrować się na jego tekście, to może być kluczem do rozwiązania – uznała kanclerz Niemiec. Całkowicie się z tym zgadzają przedstawiciele niemieckiej Polonii, ale jednogłośnie zauważają, że od dwóch dekad to właśnie tekst traktatu jest przez niemiecką stronę lekceważony. – Kanclerz Angela Merkel na spotkaniu z zagraniczną prasą oprócz typowych ostatnio nic nieznaczących słów, nie powiedziała nic nowego i ani nie poinformowała, ani nie zaproponowała żadnych konkretnych rozwiązań w kwestii spełnienia postulatów polskiej mniejszości – powiedział w rozmowie z nami prezes Związku Polaków w Niemczech spod znaku “Rodła” Marek Wójcicki. Z kolei inny przedstawiciel niemieckiego rządu – Cornelia Pieper, udzielając wywiadu rozgłośni Deutsche Welle, przyznaje, co prawda, że niemieckiemu rządowi znane są “deficyty i asymetria dla Polonii wynikająca z traktatu”, ale zaraz zaznacza, iż rząd nie zamierza rozpatrywać przyznania Polakom w Niemczech statusu mniejszości narodowej, i sprawa ta nie będzie regulowana ani nowym, ani istniejącym traktatem. Pieper wielokrotnie powtarzała, że wielu przedstawicieli Polonii niemieckiej wcale nie chce być uznanych za mniejszość narodową, co jest nieprawdą, bo ten postulat popierają wszystkie polskie organizacje w Niemczech. Za to już otwarcie wiceminister spraw wewnętrznych Christoph Bergner upiera się, że status mniejszości narodowej nam się nie należy. A dr Ulrich Michael Kremer, były urzędnik ministerstwa kultury w Saksonii, w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” zapewniał, że polska mniejszość narodowa w Niemczech nie istnieje, ponieważ mamy tutaj jedynie do czynienia z uchodźcami, którzy przybyli do Niemiec w celach ekonomicznych. Kremer widać całkowicie zapomniał o kilku grupach Polaków, którzy przybyli do Niemiec już w XIX wieku, jak górnicy do zagłębia Ruhry, jak tysiące Polaków do Berlina i Hamburga, a nawet zapomniał o Braciach Polskich (arianach), którzy przybyli do Brandenburgii jeszcze w latach 1650- -1660. A co zrobić z tysiącami polskich naukowców i studentów, którzy zamieszkali w niemieckiej stolicy w XIX i XX wieku i tutaj żyją ich potomkowie?

Po co wam status mniejszości? Marek Wójcicki tłumaczy, że status mniejszości jest koniecznym elementem, aby Polacy w Niemczech uzyskali ochronę prawa międzynarodowego. – Bez statusu mniejszości narodowej ciągle jesteśmy środkiem przetargowym pomiędzy rządami polskim i niemieckim, a chcemy korzystać z ochrony prawnej, jaka przysługuje jedynie mniejszościom narodowym. Rada Europy oficjalnie zaleciła niemieckiemu rządowi nadanie nam statusu mniejszości narodowej – przypomniał nasz rozmówca. Jako negatywny przykład instrumentalnego traktowania wszystkich organizacji polskich, i to zarówno przez polską, jak i niemiecką stronę rządową, Wójcicki podał nam sprawę wykluczenia ich z zeszłotygodniowych rozmów polsko-niemieckiego okrągłego stołu. – Rządy ponad naszymi głowami próbują uzgodnić kierunek działań wobec nas – skarży się prezes Wójcicki. I przypomina, że Konstytucja nakazuje polskiemu państwu wspierać Polaków poza granicami kraju. – Rządy, ale także przedstawiciele parlamentu, uzurpują sobie prawo do tego, aby o nas decydować bez naszej wiedzy, a to zakrawa już na bezczelność – podkreśla Marek Wójcicki, dodając, że uległość polskiego rządu doskonale potrafi wykorzystać strona niemiecka. – Tak postępując, polski obecny rząd łamie Konstytucję – oskarża Wójcicki. Jego zdaniem, od początku postawa polskiego państwa w kwestii statusu mniejszości polskiej i należnych nam przywilejów jest skandaliczna. Wójcicki skrytykował m.in. przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych w Sejmie posła Andrzeja Halickiego. – My jako Polonia nie przedstawiliśmy naszych postulatów i nie zaczęliśmy rozmów, a Halicki już mówi o tym, że nasze postulaty są nierealne. To o czym to świadczy? – mówi prezes “Rodła”.

Niemcy szanują swoją mniejszość W tym samym czasie, gdy część polskich elit, przy poklasku krajowych mediów, stara się udowodnić, że polskiej mniejszości w Niemczech nie ma, potwierdzając, więc stanowisko Berlina, to niemieckie władze robią wszystko, aby pokazać, jak wysoko cenią niemiecką mniejszość w Polsce. David McAllister, premier Dolnej Saksonii, jednego z najważniejszych niemieckich landów, 10 maja rozpoczął trzydniową wizytę w polskich zachodnich województwach, podczas której dużą wagę nadano jego spotkaniom z niemiecką mniejszością. McAllister chce w ten sposób podkreślić, jak ważna jest dla Republiki Federalnej Niemiec ich mniejszość narodowa w Polsce, i pokazać wszystkim, że “niemieccy Polacy” są bardzo istotnym ogniwem polityki Berlina. Marek Wójcicki z zazdrością przyznaje, że w tym wypadku polski rząd powinien uczyć się od Niemców, i dodaje, że takiej merytorycznej współpracy Polonii z polskim rządem ciągle nie ma z winy Warszawy. Polska mniejszość narodowa w Niemczech oficjalnie istniała do 1940 roku, kiedy to ówczesny szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego III Rzeszy Herman Goering podpisał rozporządzenie, które spowodowało natychmiastową delegalizację wszystkich organizacji polskich na terytorium Rzeszy i konfiskatę ich mienia, ponadto skutkowało odebraniem Polakom statusu mniejszości narodowej i zamykaniem ich w obozach koncentracyjnych i mordowaniem. Od tego czasu wszystkie niemieckie rządy po prostu uznały, że polska mniejszość narodowa przestała istnieć, i ani myślą o jej rehabilitacji i przywróceniu należnych praw.

Waldemar Maszewski

12 maja 2011 "W polityce nie można wyprzedzać aktualnego poziomu świadomości mas"- twierdził duchowy przywódca rządzących Polską, towarzysz Lenin, naprawdę Uljanow, którego pomnika nie ma na razie w Poroninie, ale kto wie, w miarę postępu. I znowu człowiek o zszarganych nerwach, pan profesor Stefan Niesiołowski, będzie mógł wysadzać w powietrze ten złowieszczy pomnik.. Jeśli to oczywiście była prawda z tym wysadzaniem. „Bo można być sprytniejszym od, wielu, ale nie od wszystkich”- twierdził z kolei La Rochefoucauld. No właśnie! Z okazji wizyty w Polsce króla Szwecji, Jego Ekscelencji Karola XVI Gustawa, przez media publiczne, ściślej przez program pierwszy publiczny, przeleciała krótka informacja, że ”ojciec króla Szwecji wzbogacił się na Żydach”(????). Zastanawiałem się, co miał na celu człowiek, który umieszcza tego typu informację, nie pamiętam czy w serwisie, czy ot, tak, w swobodnej wypowiedzi, jednego z redaktorów.. No i pomyślałem, na kim wzbogacił się w takim razie dziadek JE Karola XVI Gustawa… No i pradziadek. Ale chyba chodziło o zbitkę. Ojciec króla - i Żydzi. W tym przypadku On się wzbogacił na Nich.. Bo na ogół jest odwrotnie.. Niektórym skojarzy się taka informacja z Holokaustem..(????) W każdym razie nie było przypadku - był znak.. Słowa w socjalizmie służą do kształtowania świadomości.. Bo niefortunna zamiana kieliszków pomiędzy paniami, podczas wizyty i uroczystej kolacji, to było zwykłe faux pas.. Taka gafa. Nie wiem, na ile jest to faux pas, a na ile zorganizowane działanie, ale pod auspicjami premiera Beniamina Natanjahu, premiera państwa Izrael, została powołana specjalna grupa ludzi o nazwie Grupa Specjalna ds. Restytucji Mienia z Okresu Holokaustu o angielskim skrócie HEART, czyli serce. Do tej pory oficjalnie państwo Izrael nie angażowało się w sprawy restytucji mienia, pozostawiając tę sprawę organizacjom żydowskim, w tym Światowemu Kongresowi Żydów, z siedzibą w USA, ściślej w Nowym Yorku.. Jak napisał amerykański dziennik „Forward”, zadaniem grupy będzie uzyskanie odszkodowań od krajów Europy Wschodniej za utracony żydowski majątek. Jej kierownictwo nie wyklucza złożenia wielkiego pozwu przeciwko rządom odmawiającym wypłaty. ”Polska byłaby największym przegranym””(???). Już nudzi mnie pisanie, że właściwym organem do rozstrzygania tego typu spraw są sądy, a nie państwa, USA czy Izrael.. Nawet pan Radosław Sikorki na stronie internetowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych umieścił dokumenty, które świadczą o tym, że wszelkie sprawy dotyczące zwrotu mienia żydowskiego już dawno zostały załatwione przez Polskę. To było wcześniej, przed tym jak poleciał do Libii, popierać powstańców przeciw władzom libijskim, z którymi to władzami Polska utrzymuje stosunki dyplomatyczne (!!!!). Z „powstańcami”, póki, co, na razie nie utrzymuje.. Jakieś istne kuriozum” dyplomatyczne”, a pan „profesor” Władysław Bartoszewski akurat milczy w tej sprawie.. Podobało mi się jego słowo: ”dyplomatołki”, którego to słowa używał wcześniej, jak szefową dyplomacji była pani Fotyga, popierana przez Prawo i Sprawiedliwość.. Teraz już nie ma „dyplomatołków.”. Bo rządy w Polsce sprawuje Platforma Obywatelska.. I państwo USA popiera też, oprócz bombardowania Libii, z którą to Libią ma stosunki dyplomatyczne - państwo Izrael w sprawie roszczeń wobec Polski.. Dwa potężne państwa popierają się wzajemnie przeciw Polsce, a podobno Polska jest najlepszym przyjacielem USA i Izraela. Najlepiej strzec się przyjaciół, bo z nieprzyjaciółmi sobie poradzimy.. Co to za „polityka”, którą prowadzi „polski” rząd? Łamiąc wszelkie zasady dyplomatyczne.. Logika nakazywałaby zerwać stosunku dyplomatyczne z Libią, i wkroczyć na ścieżkę wojenną. Albo nie mieszać się, nie popierając ”powstańców”. To samo pan Radosław Sikorki robi z Białorusią.. Popiera przeciwników Łukaszenki, mając nawiązane stosunki dyplomatyczne z Białorusią.. Pogonić ambasadę Białorusi i wtedy popierać” dywersantów”, wypowiadając wojnę Białorusi, jak mawia o nich pan prezydent Łukaszenko.. Projekt państwa Izrael ma składać się dwóch części. Najpierw skompletowana zostanie baza danych wszystkich roszczeń zgłaszanych przez żyjących właścicieli nieruchomości bądź ich spadkobierców, a druga część projektu zakłada skompletowanie pełnej listy żydowskiej własności w Europie Wschodniej, także tej, której właściciele zostali zamordowani lub zmarli nie zostawiając spadkobierców. HEART to projekt na wielką skalę, bo rząd Izraela będzie łożył na projekt 2,6 miliona dolarów rocznie przez trzy lata. Wykupione zostaną reklamy w czołowych gazetach USA, a na ekranie na nowojorskim Times Square, co pół godziny pojawiać się będzie specjalna reklama. Będziemy atakowani i ”upokarzani na arenie międzynarodowej” dopóki nie zapłacimy tych 65 miliardów dolarów, o których mówił pan Szewach Weiss.. W nowojorskim sądzie już byliśmy, jako państwo, ale amerykański sąd nie widział podstaw do wszczęcia procedury prawnej przeciwko nam, z prostego powodu.. Nie było dokumentów. A jak bez dokumentów wszczynać cokolwiek w sądzie? W sądzie muszą być dokumenty, żeby sprawiedliwości stało się zadość.. W sądzie- jak na razie- nie obowiązują zasady rozstrzygania sporów przy pomocy śmigłowców szturmowych i bombardowań z powietrza.. Chociaż kto wie, do czego posunie się współczesny świat. Pan prezydent Barck Hussein Obama wkrótce przybędzie do Polski z przyjacielską wizytą, i nie po to, żeby wyjaśniać, czy jego metryka urodzenia w USA jest prawdziwa, czy też sfałszowana.. W przyszłym roku są wybory prezydenckie w USA i dopiero teraz „ znalazła” się metryka.. Strach pomyśleć, co będzie się działo w USA, jak wyjdzie na jaw, że nie urodził się w USA i został prezydentem, bo Konstytucja USA zabrania bycia prezydentem, jak się nie jest urodzonym w USA..? Podobnie może być ze sprawą podatku dochodowego w USA, który od 100 lat pobierany jest bez żadnych podstaw prawnych, przynajmniej od 100 lat nie udało się znaleźć takiej podstawy.. Mimo nagrody 50 000 dolarów dla tego, kto taką podstawę prawną znajdzie. „Od 20 lat kolejne polskie rządy, polscy premierzy i prezydenci obiecują, że oddadzą nam naszą własność. I zawsze są to obietnice bez pokrycia. Nadszedł czas na działania”- powiedział Rzeczpospolitej pan Zeew Factor, szef Fundacji na rzecz Pomocy Ocalałym z Holokaustu w Izraelu. Przecież Polska, wszystkim, którzy mają dokumenty na swoją własność, taką własność oddała. Wszystko, co nie posiadało dokumentów przeszło na skarb państwa, tak jak w każdym normalnym kraju.. Jaka to jest” nasza własność”, której Polska nie oddała? „Gdyby taka niesprawiedliwość działa się Niemczech, to pal sześć. Ale to dzieje się w naszej Polsce, w której mieszkaliśmy przez 900 lat i za którą przelewaliśmy krew w 1939 roku” – powiedział pochodzący z Łodzi Zeew Factor. Przecież przedwojenni Polacy pochodzenia żydowskiego, byli obywatelami Polski, a nie Izraela, czy USA.. Izrael powstał dopiero w 1948 roku. I Polska stosuje kryterium obywatelstwa, a nie rasy.. I własność pozbawiona spadkobierców przechodzi na rzecz Polski, a nie Izraela czy USA.. Pan Kalman Sultanik, wiceprezes Światowego Kongresu Żydów twierdzi, że: „Ci ludzie nie zostali zgładzeni za to, że byli Polakami, ale za to, że byli Żydami. Ich własność powinna, więc wrócić do Żydów(….) Nie ma czasu do stracenia. Ocaleni z Holokaustu umierają każdego dnia, te pieniądze są potrzebne, żeby im pomóc”- dodał pan Sultanik. No tak… Jestem ciekawy jak to się skończy.. Sprawa powoli staje na ostrzu noża.. Wiem, wiem „Jak nie mamy tych 65 miliardów dolarów, to Żydzi nam pożyczą.. No i sprawa zostanie nareszcie rozwiązana. WJR

Śledztwo na warunkach Moskwy “Tylko osoby niekompetentne mogłyby twierdzić, że komisja Millera jest w stanie dokończyć prace na podstawie posiadanych obecnie materiałów. Bez dostępu do oryginałów i wobec poważnych wątpliwości, co do wielu dowodów nie sposób wydać rzetelnego orzeczenia w tej sprawie” mówi mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, w rozmowie z Tadeuszem Święchowiczem (“Gazeta Polska”).

Czy zgadza się Pan, że Tu-154M, który rozbił się w Smoleńsku, był państwowy, ale nie wojskowy? Moim zdaniem był to samolot wojskowy, gdyż był na wyposażeniu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, pilotowali go żołnierze, lot był oznaczony, jako „M”, czyli Military. Ponadto lądowanie odbywało się według procedur wojskowych na wojskowym lotnisku, które obsługiwane było przez wojskowych kontrolerów. To ma jednak drugorzędne znaczenie. Najważniejsze jest stwierdzenie, że był to samolot państwowy, bo to oznacza, że konwencja chicagowska nie mogła być wprost zastosowana do badania tej katastrofy, o czym przesądza art. 3 konwencji.

Jednym z głównych powodów przyjęcia, jako podstawy prawnej załącznika 13 do konwencji chicagowskiej było ponoć to, że zapewniała ona pełny udział przedstawicieli Polski w tych badaniach. Czy kiedykolwiek Polska miała pełny dostęp do rosyjskiego badania? Od pierwszych dni po katastrofie Rosjanie nie umożliwiali polskim przedstawicielom udziału w wielu czynnościach i dostępu do licznych dokumentów. Na utrudnianie bądź uniemożliwianie pełnego uczestnictwa w badaniach wielokrotnie zwracał uwagę zarówno MAK-owi, jak i naszemu rządowi polski akredytowany płk Edmund Klich.

Prof. Żylicz, członek Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, twierdzi, że w pierwszym okresie udział polskich przedstawicieli w badaniach MAK nie napotykał żadnych trudności.

Nie zgadzam się z tą opinią. Pan Edmund Klich wielokrotnie od samego początku zgłaszał, że były bardzo poważne problemy we współpracy z MAK, choćby odmowa udziału w oblocie lotniska 15 kwietnia. Do dziś nie mamy dokumentacji tej czynności i wielu innych podstawowych dokumentów w sprawie.

Podstawa prawna badania katastrofy smoleńskiej została ustalona „na mocy półformalnego porozumienia obu rządów”. Czy udało się Panu dowiedzieć, kto, kiedy, gdzie, w jakiej formie i na jakich warunkach zawarł to porozumienie? Niestety nie. Pytaliśmy oficjalnie pana premiera w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej, kto był umocowany, kto negocjował, kto zawarł tę umowę. Uzyskaliśmy tylko odpowiedź, że konsultacje nie odbywały się w formie pisemnej. Premier nie ujawnił, kiedy i gdzie zawarto to porozumienie ani jakie są jego szczegółowe warunki. Nie ujawnił również, kto negocjował oraz czy miał stosowne umocowania w tym przedmiocie ze strony polskiej. Poinformował za to, że Polska przyjęła reżim prawny zaproponowany przez stronę rosyjską. Odpowiedź była bardzo enigmatyczna i można na jej podstawie sformułować wiele hipotez odnośnie do tego, na czym z prawnego punktu widzenia polegało przyjęcie tego reżimu i jakie de facto wypływają z niego uprawnienia dla strony polskiej. Być może zawarta umowa ma charakter adhezyjny, a więc jej warunki zostały jednostronnie ustalone przez Rosję, a następnie przyjęte bez jakichkolwiek negocjacji przez stronę polską. Może być również tak, że faktycznie nie było żadnej umowy, a Federacja Rosyjska zobowiązała się do stosowania załącznika 13 całkowicie jednostronnie. Byłoby to najmniej korzystne dla Polski rozwiązanie, gdyż wówczas całkowitym gospodarzem treści przyjętego reżimu prawnego byłaby wyłącznie Rosja.

Czy zawarcie umowy międzynarodowej w takim trybie jest zgodne z polskim prawem? Jest zgodne, jednakże według art. 6 ust. 3 ustawy o umowach międzynarodowych z 2000 r. nawet porozumienie zawarte w formie ustnej powinno być zatwierdzone przez rząd polski, a zgodnie z art. 18 ust. 3 powinno być ono ogłoszone w „Monitorze Polskim”. Według mojej wiedzy, nie doszło ani do zatwierdzenia, ani do ogłoszenia tego porozumienia. Bardzo źle się również stało, że porozumienia nie zawarto w formie pisemnej. Efektem tego są istotne rozbieżności między polskim a rosyjskim stanowiskiem odnośnie do jego treści.

Czy umowa ta wciąż obowiązuje i do czego nas ona obliguje? Odpowiedź na to pytanie zna z pewnością strona rządowa. Podejmuję obecnie działania, aby te informacje wydobyć. Ma to znaczenie o tyle, że – jak wspomniałem – pojawiły się istotne rozbieżności w stanowisku rządu polskiego i rosyjskiego, co do przedmiotu tej umowy. Polski rząd twierdzi, że dotyczyła ona stosowania konwencji chicagowskiej oraz załącznika 13, natomiast strona rosyjska w raporcie MAK stwierdza wyraźnie, że dotyczyła ona tylko stosowania załącznika 13 do tejże konwencji. Z punktu widzenia prawnego to fundamentalna różnica, która powinna zostać wyjaśniona.

Dlaczego polska prokuratura wykazuje taką dziwną niechęć do samodzielnego zbierania dowodów? Dotychczas nie przeprowadzono nawet w Polsce sekcji zwłok ofiar katastrofy i nie zabezpieczono materiału do badań. Sekcje zwłok powinny być przeprowadzone z urzędu, kiedy tylko ciała wróciły do kraju. Jestem w najwyższym stopniu zdziwiony, że nie zostało to wykonane. Zupełnie niebywałe, że do tej pory nie zostały rozstrzygnięte wnioski rodzin o ekshumację, mimo że pierwszy z nich, dotyczący Przemysława Gosiewskiego, wpłynął już w lipcu ub. roku. W listopadzie został on ponowiony. Teraz będzie kolejny, trzeci już wniosek. Brak decyzji prokuratury w tej sprawie jest zdumiewający. Dla takich zaniechań nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia ani usprawiedliwienia. To zupełnie niezrozumiałe z punktu widzenia prawnego, to rażące niedopełnienie obowiązków. W sytuacji, kiedy istnieją fundamentalne wątpliwości, prokuratura wstrzymuje się z zebraniem dowodów i ustaleniem stanu faktycznego. Mam wrażenie, że za decyzjami o blokowaniu ekshumacji i wykonaniu sekcji zwłok stoi naczelny prokurator wojskowy. Nie mam żadnych wątpliwości, że powinny być wykonane ekshumacje i sekcje ciał w przypadku ofiar rodzin, które złożyły wnioski. Istnieją fundamentalne różnice między faktycznymi cechami anatomicznymi, charakterystycznymi dla osób, które zginęły w katastrofie (oczywiście – nie tymi, które uległy zmianie wskutek odniesionych obrażeń), a ich opisami w rosyjskich dokumentach. Może to świadczyć o tym, że sekcje zwłok w ogóle nie zostały przeprowadzone albo zrobiono to w sposób wadliwy lub co najmniej niektóre fragmenty protokołów z sekcji zwłok spreparowano, a nawet sfałszowano. Skoro wiarygodność dokumentacji jest wątpliwa, nie można mieć stuprocentowej pewności, czy sekcje w ogóle wykonano oraz czy wnioski, co do przyczyn śmierci i mechanizmów ich powstania są wiarygodne.

Jak rozumieć w tym kontekście opinie, że komisja Millera powinna zakończyć pracę? Dziwię się takim wnioskom, które są absurdalne i świadczą o tym, że osoby, które je formułują, nie mają dostępu do materiałów dowodowych. Są one nie do przyjęcia z punktu widzenia metodyki wszelkich postępowań zarówno prokuratorskich, jak i komisyjnych. Tylko osoby niekompetentne mogłyby twierdzić, że komisja Millera jest w stanie dokończyć prace na podstawie posiadanych obecnie dowodów. Bez dostępu do oryginałów i wobec poważnych wątpliwości, co do wielu dowodów nie sposób wydać rzetelnego orzeczenia w tej sprawie. Najwidoczniej ci, którzy twierdzą, że badanie powinno być już zakończone, nie znają materiału dowodowego, nie wiedzą, co w nim jest, a czego wciąż brakuje.

Kto jest odpowiedzialny za nieprawidłowości, które pojawiały się w procesie badania katastrofy? Uważam, że nieprawidłowości w procesie badania katastrofy stanowią pokłosie krótkowzroczności i zaniechań polskiego rządu, który nie doprowadził do zagwarantowania stronie polskiej równoprawnego udziału w badaniach i wyjaśnianiu przyczyn katastrofy. Nie uzgodnił a priori z Rosją zasad rozstrzygania kwestii spornych oraz związanych z brakiem realizacji zobowiązań drugiej strony. Był na to czas i warunki w pierwszych tygodniach następujących po katastrofie. Obecnie stoimy już na straconej pozycji. Tadeusz Święchowicz

RPA: Wolność, równość i… dobrobyt? Południowoafrykańskie kopalnie złota, będące w posiadaniu rodzin Nelsona Mandeli i Jacoba Zumy są oskarżane o wykorzystywanie politycznych koneksji w celu uniknięcia odpowiedzialności za nadużycia względem pracowników. Kompani wydobywczej zarzuca się również czerpanie zysku ze sprzedaży aktywów kopalni, które nie należą do politycznych klanów. 18 miesięcy temu powiązana z politykami kompania Aurora Empowerment Systems przejęła kontrolę nad dwoma kopalniami złota w pobliżu Johannesburga. Górnicze związki zawodowe w RPA przedstawiają dane, z których wynika, że właściciele firmy zalegają swoim pracownikom z wypłatą ponad 12 milionów randów (ok. 1,8 mln dolarów amerykańskich). Dyrektorem firmy Aurora jest Zondwa Gadaffi Mandela, wnuk byłego prezydenta RPA, Nelsona Mandeli. Przewodniczącym zarządu jest bratanek obecnego prezydenta Khulubuse Zuma, zaś kolejnym członkiem zarządu jest osobisty doradca prezydenta Jacoba Zumy – Michael Hulley. Pomimo braku jakiegokolwiek doświadczenia w zarządzaniu kopalniami złota, po bankructwie poprzedniego właściciela, sąd najwyższy przyznał kontrolę nad kopalniami firmie Aurora. Tym samym Aurora pokonała inne kompanie górnicze w wartym 92 miliony dolarów interesie. Od tego czasu firma stała się obiektem kontrowersji w RPA. Jej krytycy, w tym pracownicy, mówią o poważnych nadużyciach prawnych, których uniknęła dzięki rodzinnym powiązaniom zarządu z najważniejszymi ludźmi w państwie. Gdy w październiku 2009 roku Aurora przejęła kontrolę nad dwoma kopalniami, nowi właściciele obiecali pracownikom stałą pracę, zapewnienie godnych warunków mieszkaniowych i dofinansowanie stypendiów dla dzieci pracowników. Zwątpienie w te obietnice wyraził m.in. Frans Baleni, sekretarz generalny największego związku zawodowego, Narodowego Związku Pracowników Kopalni (NUM), bliskiego politycznego sojusznika rządzącego Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC). ANC, który cieszy się opinią pogromcy apartheidu, bazował na hasłach komunistycznych, blisko współpracował przez cały okres działalności z Komunistyczną Partią Południowej Afryki (SACP). Po obaleniu systemu segregacji, prowadzeni przez Mandelę i ANC czarni mieszkańcy RPA zostali omamieni obietnicami nie tylko wolności i równości, ale i dostatniego, bezpiecznego życia pod skrzydłami komunizujących opiekunów narodu. Głosząc ideały komunistyczne, skrywane przez media przed światową opinią publiczną w zamian za serwowaną jej tezę o „walce o rasową równość”, ANC jawił się, jako siła wyzwolenia i gwarancji dobrobytu Południowej Afryki. Kolejne lata zweryfikowały ten entuzjazm. Po zaledwie dwóch miesiącach od objęcia władzy nad kopalniami Aurora zaczęła zalegać z wypłatami dla pracowników. Przez pierwsze trzy miesiące 2010 roku pracownicy nie otrzymali żadnej zapłaty za swoją pracę. W tym czasie zarząd odmawiał mediom jakichkolwiek komentarzy w tej sprawie, nie chciał też wydać stosownego oświadczenia. Wielu z ponad pięciu tysięcy zatrudnionych w dwóch kopalniach pracowników żyje dziś z podarunków i paczek żywnościowych dostarczanych przez związki zawodowe. Tymczasem paczki żywieniowe dostarczane są dla nich również przez partię ANC, która nie podjęła żadnych kroków w celu wyegzekwowania od zarządców Aurory płatności dla pracowników, ani nie zajęła się tematem w żaden sposób. Pracownicy nie mają złudzeń, co do motywów działania partii, paczki z jedzeniem mają skłonić ich do oddania głosu na rządzący od 16 lat Kongres. Nie są to jednak wszystkie upokorzenia, które znosić muszą oni z ręki tych, którzy „przynieśli im wolność i równość”. Podczas gdy pracownicy nie otrzymują wynagrodzenia, prezes Aurory przeznacza milion randów (ok. 150 tysięcy dolarów) na kampanię wyborczą ANC! Przeciwko temu posunięciu zaprotestował związek NUM, żądając od partii zwrotu pieniędzy do firmy, ta jednak odmówiła. Obopólna korzyść zarządu firmy i władz krajowych zostaje podtrzymana. Ci pierwsi nie są krytykowani przez władze, które sami hojnie sponsorują, ci drudzy nie zaprzątają sobie głowy interwencją w obronie miejsc pracy i naprawą sytuacji, w jakiej znaleźli się pracownicy.

Rabunek w biały dzień W kopalniach rozpoczęła się również realizacja znanego już w RPA scenariusza, podobngoe do tego, jaki miał miejsce w przypadku przekazywanych w ramach redystrybucji czarnym właścicielom farm. A ten obejmuje wyprzedawanie z kopalni, co się tylko da. Znajdująca się w Grootvlei kopalnia była jedną z najnowocześniejszych w kraju, dopóki kontroli nad nią nie przejęła Aurora. Wtedy zezłomowano warte 6 milionów dolarów maszyny. „-To, co tu widzimy to najlepszy przykład rozboju w biały dzień, ponieważ Aurora właściwie nie posiada już kopalni” – mówi Gideon du Plessis, zastępca sekretarza generalnego Solidarity, związku zawodowego pracowników kopalni, reprezentującego wykwalifikowanych, głównie białych pracowników. Od początku Aurora nie zabezpieczyła właściwie finansowania wydobycia, pomimo zapewnień prezesa Mandeli o planowanym zysku od 5 do 10 miliardów dolarów w ciągu pierwszych 10 lat. „-Niektórzy ludzie wierzą, że Aurora tak naprawdę nigdy nie była zainteresowana prowadzeniem kopalni, widząc duży i szybki zysk w wyprzedaży jej wyposażenia” – powiedział du Plessis. Władze Aurory twierdzą, że sprzęt został rozkradziony i sprzedany przez nielegalnych wydobywców, stanowiących w RPA poważny problem. Du Plessis twierdzi jednak, że ten scenariusz jest mało prawdopodobny, gdyż nielegalni górnicy nie mieliby sprzętu transportowego, by być zdolnymi zlikwidować całą kopalnię, nie mówiąc już o tym gdzie i komu mieliby sprzedać skradzione maszyny. Zamknięcie szybów kopalni w Grootvlei dotknęło mocno gospodarkę w pobliżu miasta Springs. Byli pracownicy Aurory (biali i czarni) sprzedają posiadane dobra, by przetrwać po likwidacji miejsc pracy. Desperacja pozbawionych dochodów pracowników prowadziła nawet do największych tragedii jak samobójstwa. Tak, na przykładzie jednej tylko gałęzi gospodarki będącej niegdyś, obok rolnictwa, ostoją stabilności RPA, wygląda dziś rzeczywistość tego kraju. Rządzonego przez uwielbianych na świecie „bojowników o wolność”, którzy mieli wyzwolić ich od władzy znienawidzonych białych i zapewnić dobrobyt, wolność, równość i szczęście zgodne z komunistycznymi ideałami czarnych liderów.

http://autonom.pl/

Gospodarstwa rodzinne szansą dla wsi Rodzina w Polsce wciąż jest suwerenna, myśli niezależnie, nie ogląda się na często katastroficzne wizje mediów. Mobilizuje nowe programy solidarności rodzinnej i społecznej. Wystąpienie JE ks. bp. Stanisława Stefanka TChr, ordynariusza łomżyńskiego, podczas X Międzynarodowych Warsztatów i Konferencji Architektury Krajobrazu i Gospodarki Przestrzennej „Konwencja Klimatyczna ONZ, Konwencja o Różnorodności Biologicznej ONZ i Natura 2000 szansą zrównoważonego rozwoju terenów wiejskich Europy – teoria i praktyka”, Warszawa, 4 maja 2011 r. Dziękuję za zaproszenie do wzięcia udziału w X Międzynarodowych Warsztatach i konferencji „Konwencja Klimatyczna, Konwencja o Ochronie Bioróżnorodności ONZ i Natura 2000 szansą zrównoważonego rozwoju terenów niezurbanizowanych Europy – teoria i praktyka”. Zrównoważony rozwój został określony, jako proces mający na celu zaspokojenie aspiracji rozwojowych obecnego pokolenia w sposób umożliwiający realizację tych samych dążeń następnym pokoleniom. Wyodrębniono trzy główne obszary, na których należy skoncentrować się przy planowaniu skutecznej strategii osiągnięcia zrównoważonego rozwoju. Są to: ochrona środowiska i racjonalna gospodarka zasobami naturalnymi; wzrost gospodarczy i sprawiedliwy podział korzyści z niego wynikających oraz rozwój społeczny.

W niniejszym wystąpieniu chciałbym odnieść się do trzeciego z wymienionych obszarów, uwzględniając współczesną sytuację ekonomiczno-obyczajową gospodarstwa rodzinnego.

Rodzina wobec współczesnych przemian – potrzeba globalizacji solidarności Postulat tak rozumianej globalizacji postawił Jan Paweł II – od niedzieli (1 maja 2011) błogosławiony, w posynodalnej adhortacji apostolskiej „Ecclesia in Europa”: „Europa musi być stroną czynną w promowaniu i urzeczywistnianiu globalizacji w solidarności. Tej ostatniej, jako jej warunek, musi towarzyszyć swego rodzaju globalizacja solidarności wraz ze związanymi z nią wartościami: równości, sprawiedliwości i wolności, oraz mocne przekonanie, że rynek domaga się, by poprzez odpowiednią kontrolę ze strony sił społecznych i państwa było zagwarantowane zaspokojenie podstawowych potrzeb całego społeczeństwa” („Ecclesia in Europa”, 112). Trzeba, więc zapytać:, jaką rolę może odegrać rodzina w realizowaniu tak postawionego zadania? W odpowiedzi chciałbym wykorzystać dwie przestrzenie: autonomię osoby ludzkiej i autonomię rodziny ludzkiej, która jest wspólnotą podstawową. Najpierw autonomia osoby ludzkiej, czyli prawda antropologiczna. Człowiek od początku do końca życia jest wartością nietykalną, w żadnym wypadku nienadającą się do zagrabienia jej wolności. Ta nietykalność, immunitet ludzkiej osoby wynikający z natury, gwarantuje pełną wolność w podejmowaniu tych programów, które bezpośrednio dotyczą człowieka. Autonomia ludzkiej osoby nie może być pominięta w jakimkolwiek planowaniu wspólnego dobra. W żadnym wypadku człowiek nie może być przyporządkowany do programów, które planuje ekonomia lub polityka, pomijając takie wartości, o których przed chwilą wspomniałem. Bardzo niebezpiecznie brzmi dzisiaj w języku dziennikarskim, i nie tylko, takie sformułowanie, jak „zasoby ludnościowe” albo „materiał ludzki”. Materiałem ludzkim świat powinien mądrze gospodarować – takim językiem mówi się dzisiaj. To jest grzech przeciw osobie ludzkiej, to jest grzech przeciwko autonomii ludzkiej. W jaki sposób grzech ten będzie atakował wprost rodzinę i jak rodzina potrafi uwolnić się od tego ataku, zabezpieczając autonomię ludzkiej osoby? Wolność ludzkiej rodziny odnosi się do wszystkiego, co jest relacją między osobami: ojcem, matką, rodzicami, dziećmi. Nie można ludzkiej rodziny traktować statystycznie, tzn. liczyć, że np. wartość jednej osoby razy pięć równa się wartości rodziny. Wartość rodziny, tzn. jej sprawność, również jest osobną wartością. To wszystko, co jest więzią między mężczyzną i kobietą, stanowi komunijną jedność. Ona staje się przestrzenią, z której mogą korzystać w nowy sposób mężczyzna i kobieta oraz ci, którzy wokół nich tworzą jedność. To będą dzieci, a także szersze społeczeństwo. Ta rodzinna autonomia rozbudowana i oparta na szerokim uporządkowaniu prawnym daje szansę sprawnego funkcjonowania społecznego. Podstawowym dokumentem, który przychodzi z pomocą współczesnemu światu, jest Karta Praw Rodziny opublikowana przez Stolicę Apostolską w 1983 roku. Jest to tekst zredagowany takim językiem, żeby można było go wykorzystać w stanowieniu prawa międzynarodowego. Nadaje się doskonale do zredagowania chociażby Europejskiej Karty Praw Człowieka. Niestety, nie uwzględniono tej możliwości i szczelnie zadbano, żeby nie znalazło się jakiekolwiek słowo mówiące o prawie rodziny. Od 1983 roku ten dokument nie tylko jest aktualny, lecz także jest ciągle komentowany w opracowaniach. Nie znalazł się, bowiem nikt, kto by głębiej spojrzał na rolę człowieka i rolę rodziny w społeczeństwie, jak uczynił to błogosławiony Jan Paweł II, najpierw w 1981 r. w adhortacji „Familiaris consortio”, a potem, w 1983 r., w osobnym dokumencie Stolicy Apostolskiej.

Rodzina musi być suwerenna Jakie są prawa tej rodziny, którą nazywa się najmocniej ugruntowaną wspólnotą? Jest to najbardziej suwerenna społeczność, wspólnota, która jest sprawna niezależnie od wszystkich zasadzek, jakie w tej chwili organizuje się na rodzinę. Jeśli weźmiemy pod uwagę naciski ekonomiczne, społeczne, kulturalne, medialne, jeśli uwzględnimy to, co jest w telewizji i innych publikatorach, to nie powinno być w ogóle młodych małżeństw i nie powinny się rodzić dzieci w Polsce. Gdyby dało się dokładnie wymierzyć wpływ bodźców na człowieka, wówczas wszystkie młode rodziny w Polsce powinny być sparaliżowane. Na szczęście tak nie jest. To jest dowód na suwerenność rodziny, na niezależność młodych ludzi. I to nie taką niezależność rozkochanego chłopaka i nie do końca myślącej dziewczyny, którzy powiedzieli: idziemy razem, rodzimy. To są bardzo często decyzje odważne, przemyślane, heroiczne. Mobilizują one nowe programy solidarności rodzinnej i społecznej. Ta suwerenność najgłębsza i najbardziej ugruntowana jest zabezpieczeniem więzi społecznych. To jest materiał, na którym możemy zacząć budować: nie na przekłamanym w zamyśle konstrukcyjnym, ale na prawdziwym porządku w szczegółach życia wspólnego. Takie prawa osobiste, jak: prawo własności, prawo do pracy, czy też prawa rodzinne, jak: prawo rodzenia, wychowania dzieci, rozpisane są na kilka poziomów. Wybrałem dwa. Najpierw relację między rodziną i narodem, czyli usługa rodziny, którą ona podejmuje wobec narodu. To jest przekazanie dzieci z dziedzictwem kulturowym, przekazanie tożsamości narodowej, zabezpieczenie suwerenności duchowej i specyficznej suwerenności narodu, która nie ulega mechanicznie chociażby takiemu naciskowi jak nacisk militarny. Znamy te zjawiska z czasów zaborów i z wielu terenów. Ojciec Święty Jan Paweł II w UNESCO mówił na ten temat bardzo wyraźnie: rodzina jest terenem, w którym naród przechowuje, rozwija i przekazuje następnym pokoleniom swoją tożsamość. Ogólnie nazywa tę wartość dziedzictwem kulturowym. W tym się mieści wszystko, tzn. cały dorobek: literatura, poglądy, język, obyczaje, moralność. Naród jest silny rodziną, jest autonomiczny rodziną. Drugi poziom pomocy to relacja rodziny do państwa; państwo, jako społeczność większa od narodu i państwo, jako społeczność międzynarodowa. Mówi się, iż państwo jest mniej rodzinne i jest społecznością bardziej zbiurokratyzowaną. Jednak ma swoją duszę, ma swoje dążenia, ma swoje cele. Na przykład Unia Europejska ma swoje cele. Wspomniane wcześniej zabezpieczenie przed konfliktami stanowi negatywny program. Program zaś pozytywny to zbudowanie bogatego środowiska, dążenie do dobra wspólnego przy pomocy struktur ustawowych, administracyjnych, prawnych, organizacyjnych. Te struktury są potrzebne, ale cel swój osiągną tylko wtedy, gdy będą podporządkowane dobru wspólnemu. Dojście zaś do dobra wspólnego prowadzi przez zachowanie i uszanowanie zasady pomocniczości. Trzeba zdecydowanie powiedzieć, że rodzina jest nie tylko doskonałą szkołą, ale równocześnie pewnego rodzaju dozorem przestrzegania zasady pomocniczości. Innymi słowy, każdy poziom autonomii jest sprawny do końca wtedy, kiedy wyższy poziom nie ingeruje, nie niszczy poziomu niższego, kiedy nie ma interwencji, które by krępowały i zamykały możliwości rozwoju. Zasada pomocniczości w rodzinie jest najprostszą szkołą. Matki, kierując się tą zasadą, dokładnie wiedzą, że dziecko należy uczyć od młodych lat: najpierw podawanie do stołu, przynoszenie poszczególnych potraw, a potem zmywanie. Tak się powoli usamodzielnia autonomia mistrza kucharskiego, gdy matka przekazuje córce sztukę kulinarną. To jest jeden z najprostszych przykładów usamodzielnienia się poszczególnych grup. Zasada pomocniczości to jest jedna z najbardziej mądrych reguł, którą w rodzinie możemy doskonale przestudiować, co więcej – zabezpieczyć. Tylko trzeba pozwolić jej żyć, dać jej to, co Bóg jej dał: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Zasada pomocniczości jest kluczem, którym może doskonale posługiwać się w zawiłościach biurokratycznych. Podejmę jeszcze jeden rodzinny temat, który jest bardzo bliski, to problem bezrobocia i cała struktura zatrudnienia. Mamy np. zapotrzebowanie na pielęgniarki i prawdopodobnie kilka tysięcy kobiet wyjedzie do pracy. Przeciętnie liczy się, że dziesięć procent ludności pracuje poza domem. Właśnie cierpi rodzina przez fałszywe rozstrzygnięcia w zakresie zatrudnienia. Co to znaczy, że matka wyjedzie do pracy? Znaczy to, że dziecko zostaje pod opieką ojca, ponieważ matka na tzw. domkach łatwo znajdzie pracę. Ojciec pilnuje dziecka, a matka miesiącami przebywa poza domem. Masę ludzką łatwo można przemieścić, natomiast, co się dzieje z całym duchowym dziedzictwem przy takiej przymusowej emigracji, przy takim przymusowym traktowaniu matki jak rekruta, którego się wsadza do ciężarówki i wywozi na poligon? Tu jest zapotrzebowanie na właściwe rozstrzygnięcie różnych problemów społecznych.

Na zakończenie pierwszego punktu pozwolę sobie przytoczyć przykład bardziej kaznodziejski aniżeli wypowiedź akademicką. Spotykam maturzystę w domu przy dojeniu krów. Zdziwiłem się, że duża obora nie ma automatycznej dojarki. Okazuje się, że w gospodarstwie jest taka dojarka, ale ojciec i syn uważają, że nie powinni pozbyć się umiejętności dojenia ręcznego. Mają jeszcze inne pomysły, np. własną produkcję masła i sera. Pytam:, „Dlaczego państwo bawicie się w te drobiazgi?”. – Po pierwsze, nie stać nas na to, żebyśmy się nudzili, a po drugie, w tej chwili nie chcę inwestować w drogie maszyny, skoro mogę sobie dać radę bez nich. Taką mam kalkulację ekonomiczną, społeczną i rodzinną. Otóż rodzina swoją ekonomią i tymi prostymi wymaganiami sprowadza nas na drogę rozsądku i stąd chciałbym podać takie prawidło: autonomia jest to trwała sprawność, którą Bóg zaszczepił w serce ludzkie i która jest szansą na coraz to lepsze pokazanie światu ludzkiego oblicza. Dlatego silna rodzina od Stwórcy zaczyna. Naród jest silny rodziną, a społeczeństwa są wolne solidarnością.

Niektóre trudności, jakie napotyka rodzina w realizacji tego zadania Wskażę bardzo skrótowo na niektóre trudności, które rodzą się w wyniku globalnych działań ekonomicznych, a dotykają dotkliwie rodzin w budowaniu przez nie wspólnego domu. Trudności te przyczyniają się do powstawania kryzysu więzi społecznej, a nawet mogą powodować niepokoje i walki między obywatelami tego samego kraju. W tej części wypowiedzi odnoszę się do publikacji „Globalizacja solidarności” ks. Zbigniewa Waleszczuka (Wrocław 2006).

Redukcjonizm w ekonomii Neoliberalny sposób postrzegania rzeczywistości zawęża pole swojego widzenia do ekonomii. Liczą się tylko cele, które dają się przeliczyć na pieniądze, czyli następuje monetaryzacja ekonomii. Wielu ekonomistów sprzeciwia się takie ograniczonej optyce, która pojęcie sukcesu gospodarczego wyraża tylko w wielkościach monetarnych, pomijając prawdziwe wartości zwiększenia wolności i szans życiowych poszczególnych ludzi. Pożytek płynący z bogactwa leży nie w samym bogaceniu się, lecz w tym, co umożliwia rozwój życia w wolności, którą pieniądze pozwalają osiągnąć.

Problem rzeczywistego popytu Nie wystarczy, zatem stworzyć przedsiębiorstwom korzystniejsze warunki inwestycji jedynie przez obniżanie podatków i wynagrodzeń, przedłużanie czasu pracy i inne środki. Przeciwnie, obniżanie płac powoduje trudności życia rodzinnego – następuje spadek całości popytu gospodarczego – może się przyczynić do zaostrzenia kryzysu.

Problem niedoskonałej konkurencji i raku regulacji rynku Warunki, istotne dla funkcjonowania wolnego handlu w klasycznym liberalizmie ekonomicznym, tj. zniesienie karteli i monopoli, jako ograniczeń dla konkurencji, te same reguły dla wszystkich, konkurencja gospodarcza między równorzędnymi partnerami – dzisiaj straciły na aktualności. Najważniejsze uwarunkowanie dla funkcjonowania rynku Adam Smith i klasyczni ekonomiści upatrywali w swobodnej, nieograniczonej przez monopole i kartele konkurencji. Ten warunek nie jest dzisiaj spełniony. Kartele i międzynarodowe koncerny opanowały rynki i dyktują ceny.

Ekonomizacja polityki oraz „śmierć demokracji” Wskutek braku demokratycznej kontroli organizacje i biurokracja międzynarodowa coraz silniej wpływają na politykę narodową. W opracowaniach politologów mówi się nawet o „śmierci demokracji”.

„Kapitalizm kasynowy” i panowanie rynków finansowych Od lat osiemdziesiątych ostatniego wieku możemy zauważyć liberalizację i deregulację rynków finansowych oraz zniesienie kontroli nad ruchem kapitału. Rynki finansowe sterują coraz bardziej światem gospodarczym, a na rynkach towarów i usług ich znaczenie już dawno przekroczyło porządek czysto ekonomiczny. Specjaliści mówią, że po rynkach finansowych wędruje codziennie półtora biliona dolarów, z tego tylko 5 proc. służy finansowaniu towarów i wymianie usług, reszta służy jedynie celom spekulacyjnym. Tu rodzi się najgroźniejsze niebezpieczeństwo dla gospodarstw rodzinnych i młodych spółek producenckich. (Na przykład tereny woj. podlaskiego).

Wzrastające bezrobocie i ubóstwo Dominacja rynków finansowych orientuje przedsiębiorstwa na krótkoterminowy wzrost kursów jego akcji, co wzmaga nacisk na racjonalizację działania przedsiębiorstwa i przez to redukcję miejsc pracy. Spekulacyjne źródła finansowe przyczyniają się do powstawania kryzysów gospodarczych, jak zaznaczyłem wyżej. Praktyka bezrobocia staje się ponurą rzeczywistością dla coraz większej liczby ludzi. W oskarżeniu skandalicznego bezrobocia i dramatycznych tendencji rozwojowych niektórzy autorzy formułują następującą tezę: „To jest dopiero początek. Należy się jednak temu początkowi bardzo uważnie przyjrzeć”. Początkowo nie działają oni (przedstawiciele koncernów) wbrew prawu. Zdobywają poparcie niczego niespodziewających się ludzi dzięki dobrym manierom, uczuciu sympatii, stwarzając pozory ludzi niepotrafiących skrzywdzić muchy. Jednak, – gdy tylko osiągną „swój czas”, aby niszczyć konkurencję – mogą nawet określone stosunki uznać za godne pożałowania, ale uważają je, niestety, za nieuchronne.

Państwo „dobrobytu dla bogatych”, „polityka pustych kas” i przymus zmniejszania świadczeń socjalnych Znoszenie państwowych świadczeń socjalnych i rozbicie struktur zbudowanych na zasadzie solidarności to wynik „polityki pustych kas”. Puste kasy nie powstają wskutek przesadnych roszczeń socjalnych, jak twierdzą nadal wielkie koncerny, lecz przez ciągłe zmniejszanie podatków od bogatych – tych, którzy należą do filarów koncepcji neoliberalnej. Znani krytycy globalizacji, opisując tę politykę, używają takiej formuły: „zabierz potrzebującemu i daj żądającemu”. Kryzysy stają się okazją do drapieżnych rozgrywek między „silnymi” i obniżają poziom życia szerokich warstw społecznych.

Prywatyzacja usług publicznych Opisanym zjawiskom towarzyszy prywatyzacja usług publicznych we wszystkich czołowych krajach przemysłowych, forsowana przez Układ Ogólny w sprawie Handlu Usługami oraz Światową Organizację Handlu. W efekcie tych nacisków uzgodniono oddanie całego sektora usług w ręce prywatnych inwestorów. W ten sposób zysk rządzi polityką usług. Drugi krok polega na sprzedaniu przynoszących zyski sektorów publicznych koncernom prywatnym, co z reguły wiąże się z podwyżką cen i wzrostem, jakości usług dla klientów bogatszych, pogorszeniem zaś usług dla biednej części społeczeństwa. Troska o rozwój każdego człowieka zabezpieczona przez naturalną więź wspólnoty rodzinnej może skutecznie przezwyciężyć wymienione wyżej przeszkody. Program zrównoważonego rozwoju, przez posługę rodziny, może wykorzystać z powodzeniem cały dorobek filozofii personalistycznej.

http://www.naszdziennik.pl/

Marucha


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
438 a
438
432 438 id 38708 Nieznany
2011.04.10 - 438 1 test z odpow, Testy, testy sędziowskie
438
terapia genowa, 438
438 id 38727 Nieznany (2)
438
438 , Uwarunkowania osobowościowe zachowań przestępczych - agresja, empatia, zapotrzebowanie na stym
438
438 439
45 Nature 438 197200 2005 id 38 Nieznany (2)
438
438
438
cziomerC4 438
438

więcej podobnych podstron