778

Muzeum Narodowe stawia na celebrytów Zmiany w Muzeum Narodowym w stolicy to nie tylko rearanżacja ekspozycji. Muzeum zaczyna promocję znanych gwiazd świata mediów. Na galę otwarcia przybyła nawet Doda. Po prawie rocznym remoncie Muzeum Narodowego w Warszawie wreszcie można zwiedzać odnowiony obiekt. Na razie w muzeum musimy zadowolić się tylko trzema stałymi galeriami: Galerią Dawnego Malarstwa Europejskiego, Galerią  Portretu Staropolskiego i  Europejskiego oraz Galerią Sztuki XIX wieku. Pewnym elementem zaskoczenia dla zwiedzających może być czasowa wystawa  „Wywyższeni. Od faraona do Lady Gagi”, na której eksponowane są twarze znane nam z mediów.
Zmiany w muzeum Muzeum Narodowe w Warszawie jest jednym z najstarszych muzeów sztuki w Polsce. Założone zostało w 1862 roku, jako Muzeum Sztuk Pięknych. W  tym roku obchodzi swoje 150-lecie istnienia. Po odzyskaniu niepodległości stało się ważnym elementem kultury Polski. Gromadzi obecnie ponad 800 tys. dzieł sztuki polskiej i światowej, od antyku do współczesności!  Muzeum przeszło wiele wzlotów i upadków. Niefrasobliwość i niegospodarność poprzedniej dyrekcji doprowadziła do tego, że pracownicy muzeum byli bardzo zaniepokojeni stanem zbiorów. Poprzedni dyrektor, który dwa lata temu podał się do dymisji, chciał wprowadzić w Muzeum Narodowym wiele zmian, budując jego całkowicie nowy profil. Sprzeciwiali się temu całkowicie pracownicy muzeum. Wiele kontrowersji za kadencji dyrektora Piotra Piotrowskiego wzbudziła również prezentacja czasowej wystawy promującej homoseksualizm. Następczynią Piotrowskiego została Agnieszka Morawińska, była dyrektor warszawskiej Zachęty i wiceminister kultury w latach 1991–1992.  Postanowiła zamknąć Muzeum Narodowe na dziewięć miesięcy, aby dobrze przygotować obiekt do jubileuszu 150-lecia. – Najdłużej pracowałam w Muzeum Narodowym, więc nie przyszłam do miejsca, którego nie znałabym. Przed nami  rok otwarcia kolejnych galerii i wystaw. Chcemy również przywrócić w muzeum przerwane tradycje np. wznowić wydawanie rocznika Muzeum Narodowego, który przestał się ukazywać - zapowiada w rozmowie z „Naszą Polską” Agnieszka Morawińska, dyrektor Muzeum Narodowego.
Uzdrowiona  „Bitwa pod Grunwaldem”Jakie zmiany możemy dostrzec w Muzeum Narodowym? Przede wszystkim  uwagę zwraca bogata kolorystyka i specjalne oświetlenie ekspozycyjnych sal. Galerie przeszły rearanżacje. Ponadto dziedziniec im. Stanisława Lorentza został odnowiony. Skupiono się szczególnie na wątkach tematycznych obrazów, a nie na ich chronologii.  Dzięki temu  wspólne elementy dla sztuki polskiej i europejskiej mają być bardziej czytelne. Jednak najważniejszą wykonaną pracą w Muzeum Narodowym jest konserwacja monumentalnego i bezcennego dzieła Jana Matejki, którym jest „Bitwa pod Grunwaldem”. Trwają już ostatnie przygotowania do uroczystej prezentacji tego w pełni odnowionego obrazu, która będzie miała miejsce 12 lipca 2012 roku. Stan „Bitwy pod Grunwaldem” przed pracami restauratorsko-konserwatorskimi był katastrofalny. Tuż przed  600. rocznicą obchodów zwycięskiej bitwy pod Grunwaldem słynny obraz Jana Matejki zdjęto z ekspozycji w celu przeprowadzenia jego konserwacji. Na konserwatorów była wywierana presja czasu, bowiem arcydzieło miało znaleźć się najpierw w Krakowie, a potem na wystawie w Berlinie. Na szczęście „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki nie została nigdzie wywieziona, a do tej pory (minęło prawie już 2 lata!) trwają prace konserwatorskie nad tym arcydziełem! Podczas otwarcia Muzeum Narodowego udało się nam zobaczyć w sali matejkowskiej prawie skończony już obraz tego wielkiego mistrza. - Do zrobienia pozostało wykonanie werniksu, retuszu  i ramy – informuje nas konserwator Piotr Lisowski i dodaje: - Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowych prac. Konserwacja dla obrazu jest bardzo ważną rzeczą tak, jak operacja dla człowieka. W najbliższych latach będziemy go obserwować  i ocenimy, za ile czasu ponownie trzeba będzie przeprowadzić konserwację – tłumaczy Lisowski. Jednym z istotnych elementów jest umieszczenie w „Bitwie pod Grunwaldem”  krosna z automatycznym naciągiem. Dotychczas w zdjęciu ze ściany obrazu  i ponownego jego zawieszenia brało udział wiele osób. Teraz, dzięki wspomnianej nowej metodzie, do zwieszenia tego potężnego dzieła będzie potrzebna tylko jedna z nich.
„Wywyższeni. Od faraona do Lady Gagi” To tytuł wspomnianej wystawy czasowej, która budzi wiele zainteresowania, ale też i zaskoczenia. Wernisaż „Wywyższonych”  jest dosyć nietypowy, bowiem poświęcony został problemowi napięć między hierarchią w społeczeństwach, a równością wszystkich obywateli.  - Zależało mi, by znaleźć taki temat wystawy, aby mogły przy niej pracować rozmaite działy muzeum. Po drugie chciałam, aby był to temat umożliwiający przedstawienie zbiorów, które są rzadko pokazywane oraz aby sens tej wystawy był szerszy niż sama historia sztuki – wyjaśnia dyrektor muzeum. Celem  wystawy jest ukazanie dawnych i współczesnych „wywyższonych”  od faraona i starożytnego Egiptu po dzisiejszych celebrytów, ale nie tylko. Bowiem w ostatniej części wystawy  wśród „wywyższonych” obecnych czasów znaleźli się również tacy politycy, jak np. Tadeusz Mazowiecki i jego plakat wyborczy z 1990 roku, nad którym widnieje  napis „polityk-intelektualista”. Znajdziemy też „polityka – męża stanu”,  którym na wystawie „Wywyższeni” jest  Lech Wałęsa. Wizerunku pozostałych prezydentów  III RP daremnie można doszukiwać się. I tak oto  po przeniesieniu się  z czasu sakrofagów i mumii, przedstawieniu portretów i popiersi znanych postaci od XV do XX wieku, a wśród nich m.in. cara Aleksandra I oraz zaprezentowaniu m.in. fotografii licznych osobistości XX wieku czy  miejsc i atrybutów władzy, czas na symboliczne obrazy Rzeczypospolitej szlacheckiej czy Sejmu Czteroletniego.  Potem wreszcie można zwiedzić siódmą część wystawy pt. „Europa autorytarna”,  a w niej znaleźć  m.in. karykatury Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego Wojska Polskiego Józefa Piłsudskiego, które – jak dowiadujemy się - stanowią typ karykatury „dworskiej” , będące  swoistym oswojeniem się i przybliżeniem wizerunku majestatycznego wodza. Niemałe zdziwienie wśród zwiedzających może wywołać  podpis nad znajdującym się portretem marszałka Piłsudskiego: „Józef Piłsudski – od obywatela do dyktatora”. Bowiem warto zaznaczyć, że marszałek nigdy nie pretendował do roli „dyktatora”. Dalej  tuż obok marszałka Piłsudskiego i „Europy autorytarnej”, w której odgrywa on kluczową rolę, znajduje się „Europa totalitaryzmów”,  a niej m.in. postać Adolfa Hitlera przemawiającego do podchorążych w Pałacu Sportu w Belinie, czy 1940 rok i Benito Mussolini dokonujący przeglądu organizacji młodzieżowych. Nawet jeśli organizatorzy wystawy mieli dobre intencje, zestawienie obok siebie marszałka Piłsudskiego, ojca polskiej wolności,  oraz wielkich zbrodniarzy - Hitlera i Stalina - wydaje się pomysłem całkowicie chybionym, a wręcz skandalicznym. Pozostawiając już tę część, spróbujmy przyjrzeć się dalszym elementom „Wywyższonych”.
Doda gościem muzeum Następnie czekają nas ekspozycje zatytułowane „Nowe społeczeństwo niewolnicze. Władza nad życiem i śmiercią”  - tutaj pojawiają się np. obrazy przedstawiające obóz Auschwitz– Birkenau.  Potem czas przenieść się w lata 50. i  zobaczyć propagandowe plakaty  promujące kult  Stalina i radosny proletariat. „Równość pozorowana: stalinizm w Polsce” to tytuł tej części wystawy, która nazywa komunistów „nowymi bohaterami”. Jednak zdaje się, że najbardziej ciekawym, a zarazem zastanawiającymi ekspozycjami jest przedstawienie na wspomnianej wystawie współczesnych hierarchii, a wśród nich znany nam z ekranów telewizyjnych i prasy świat celebrytów.  Piosenkarze, aktorzy, modelki, showmani, prezenterzy telewizyjni czy „uznani” dziennikarze.  W celebryckich „lożach” zasiadają m.in.  model i konferansjer, prezenter telewizyjny Olivier Janiak, aktorka i prezenterka Beata Tyszkiewicz czy piosenkarka Katarzyna Nosowska. - Dawniej wywyższenie można było osiągnąć dzięki urodzeniu, posiadanego bogactwa czy władzy. W dzisiejszym świecie najwięcej wywyższeń następuje poprzez media.  Pojawiają się osoby z tego, że są znane, a wspomniane kryteria przestały być jasne i tak naprawdę nie wiemy, dlaczego jakaś osoba staje się ikoną naszych  czasów – tłumaczy nam Agnieszka Morawińska, wskazując, dlaczego organizatorzy wystawy zdecydowali się na właśnie takie połączenie starożytności ze współczesnością. Jedną z atrakcji uroczystego otwarcia Muzeum Narodowego było nie przemówienie prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale obecność ubranej w jaskrawą, wyzywającą różową suknię, piosenkarki „Dody” (Doroty Rabczewskiej). Obok niej pojawiły się m.in. takie gwiazdy, jak np.:  dziennikarka telewizji TVN Monika Olejnik czy aktorka i modelka Magdalena Mielcarz. Nową wystawę  w hallu głównym Muzeum Narodowego promuje portret  XVIII–wiecznej  celebrytki Doroty de Biron, a tuż obok niej wizerunek -  budzącej wiele kontrowersji amerykańskiej piosenkarki, ubranej w sukienkę z surowego mięsa - Lady Gagi. Zdaje się, że nie tylko ta reklama ma być  sposobem na zwrócenie większej uwagi odbiorców i przyciągnięcie jak największej liczby zwiedzających „Wyższonych”, ale również sam wernisaż może budzić ciekawość. Bo jak nie zobaczyć ciągle żyjących „gwiazd”? Tutaj rodzi się pytanie, czy Muzeum Narodowe, które odgrywa istotną rolę w przekazywaniu ważnych wartości poprzez sztukę, powinno firmować pseudowartości, promowane przez świat celebrytów. Z jednej strony połączenie  starożytności i współczesności jest wielkim wyzwaniem oraz mało spotykanym rozwiązaniem, ale zastanawiając się głębiej - może warto zapytać:  czy właśnie to celebryci w Muzeum Narodowym mają być wzorem do naśladowania dla młodych ludzi? Odpowiedź pozostawiam każdemu z nas. Magdalena Kowalewska

Żydowski projekt dla Polski Zasadniczo spodziewam się dwu reakcji na powyższy tytuł – jedni skojarzą go z tzw. „Judeopolonią” i zatrą ręce z zadowolenia, że przywalę „Żydkom”, inni z oburzeniem pomyślą o mnie jako o prymitywnym antysemicie i będą życzyć mi rychłego spotkania z prokuratorem. Rozczaruję jednych i drugich. To, co chcę napisać, nie wypływa ani z anty-, ani z filosemityzmu. Wypływa z głębokiej troski o mój naród, który dziś pogrążony jest w morzu przeogromnej głupoty. By rozświetlić nieco ten mrok, odwołam się do historii Żydów – narodu, którego dzieje naznaczone są zarówno napadami zbiorowego amoku, jak i okresami mądrości, sprawiedliwości, dobrobytu i chwały. Poznajmy więc żydowski projekt, jak podnieść się z upadku i niewoli. Dziś nawet wrogowie Żydów nie mogą im odmówić sprytu, konsekwencji w dążeniu do narodowych celów, wysokiego stopnia organizacji i dumy narodowej. Nie zawsze jednak tak było. Oto kilka opisów stanu tego narodu, które zabrzmią nam niestety bardzo swojsko:

Wół zna swego właściciela, a osioł żłób swego pana, lecz Izrael nie ma rozeznania, mój lud niczego nie rozumie. Izaj. 1:3 W co jeszcze można was bić, gdy nadal trwacie w odstępstwie? Cała głowa chora i całe serce słabe. Od stóp do głów nic na nim zdrowego: tylko guzy i sińce, i świeże rany; nieopatrzone ani nie przewiązane, ani nie zmiękczone oliwą. Wasz kraj pustynią, wasze miasta ogniem spalone, plony waszej ziemi obcy na waszych oczach pożerają; spustoszenie jak po zniszczeniu Sodomy. Izaj. 1:5-7

Gdy przychodzicie, aby zjawić się przed moim obliczem, któż tego żądał od was, abyście wydeptywali moje dziedzińce? Nie składajcie już ofiary daremnej, kadzenie, nowie i sabaty mi obrzydły, zwoływanie uroczystych zebrań - nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości. Waszych nowiów i świąt nienawidzi moja dusza, stały mi się ciężarem, zmęczyłem się znosząc je. A gdy wyciągacie swoje ręce, zakrywam moje oczy przed wami, choćbyście pomnożyli wasze modlitwy, nie wysłucham was, bo na waszych rękach pełno krwi. Izaj. 1:12-15

Jakąż nierządnicą stało się to miasto wierne, niegdyś pełne praworządności, sprawiedliwość w nim mieszkała, a teraz mordercy! Twoje srebro obróciło się w żużel, twoje wino zmieszane z wodą. Twoi przewodnicy są buntownikami i wspólnikami złodziei, wszyscy lubią łapówki i gonią za darami, nie wymierzają sprawiedliwości sierocie, a sprawa wdów nie dochodzi przed nich. Izaj. 1:21-23 Biada przekornym synom, mówi Pan, którzy wykonują plan, lecz nie mój, i zawierają przymierze, lecz nie w moim duchu, aby dodawać grzech do grzechu. Wyruszają hen do Egiptu, nie radząc się moich ust, aby oddać się pod opiekę faraona i szukać schronienia w cieniu Egiptu. Lecz opieka faraona narazi was na wstyd, a szukanie schronienia w cieniu Egiptu na hańbę. Izaj. 30:1-3 Nie zamierzam jednak rozpisywać się o polskiej głupocie, krótkowzroczności, pustej religijności, demoralizacji czy szukaniu ratunku u obcych. To każdy widzi. Zwróćmy się ku poszukiwaniu dróg wyjścia. Żydzi opisani przez Izajasza nie zmądrzeli. Ich państwo uległo zagładzie, a oni poszli w niewolę. Jednak mamy okazję przyjrzeć się temu narodowi klika pokoleń później, w nowej rzeczywistości. Jak wykorzystali czas „smuty”? Czego nauczyli się i co poprawili? Nie mogę zacytować tu całej Księgi Estery, ale gorąco zachęcam Państwa do przeczytania tych kilku stron w Biblii przed dalszą lekturą artykułu (w Biblii Tysiąclecia księga ta obarczona jest dodatkami greckimi uznanymi za natchnione przez sobór trydencki w 1546 r. Będę posługiwał się wersją oryginalną). Żydzi nauczyli się żyć w niewoli. Dorobili się nowych majątków, zajmowali stanowiska, wychowywali dzieci i wnuki. Można powiedzieć, że żyło im się dostatnio i spokojnie. Okazało się jednak, że tylko we własnym państwie naród może być prawdziwie bezpieczny. Polacy boleśnie przekonali się o tej prawdzie podczas zaborów, ale niestety ta mądrość została znowu zagubiona i dziś powszechnym staje się przekonanie, że własne państwo jest nam niepotrzebne i równie dobrze, a może i lepiej, będzie nam się żyło pod obcymi rządami. Spokojna egzystencja Żydów pod obcym panowaniem została brutalnie przerwana jednego dnia, gdy w wyniku intrygi jednego z wysokich urzędników król zgodził się na zagładę wszystkich Żydów w swoim państwie w jednym, ustalonym dniu w najbliższej przyszłości. Żydzi jednak nie pozostali bierni. Już wcześniej przygotowali się na funkcjonowanie w roli mniejszości. Rozwinęli spryt oraz umiejętność zjednywania sobie przychylności decydentów, rozumieli, że trzeba umieć się maskować, że nie zawsze należy „od razu wykładać wszystkie karty na stół”, zbudowali własny system pozyskiwania z wyprzedzeniem strategicznych informacji (wywiad). Dzięki temu Żydówka została królową, a jej kuzyn ważną osobistością na dworze. Deficyt tych umiejętności jest szczególnie obecny w „mniejszości polskiej” naszego społeczeństwa. Z Księgi Estery wypływają poważne wnioski na temat związku kondycji państwa z kondycją moralną narodu i jakością życia rodzinnego. Naród o niskim poziomie moralnym produkuje elity słabe, bezideowe i sprzedajne. Z kolei zdeprawowane elity jeszcze bardziej deprawują naród, tworząc ujemne sprzężenie zwrotne. Poziom moralny narodu rozstrzyga się w jego rodzinach – atak na instytucję małżeństwa, na pozycję mężczyzny, jako głowy rodziny, promowanie niewierności małżeńskiej oraz braku dyscypliny w wychowaniu dzieci – to najlepsza broń do zniszczenia narodu. Z tego wszystkiego starożytni zdawali sobie doskonale sprawę. Co więc powiedzieć o współczesnych „wykształciuchach”? Żydzi przekonali się dobitnie, że świat w obecnym kształcie nie jest sielankowy, że wiara w „pokojowe współistnienie”, rozbrojenie oraz powszechną miłość i braterstwo między narodami to idylliczne mrzonki. Narody mogą się wspierać, gdy mają wspólne interesy, a najlepszym gwarantem pokoju jest gotowość do wojny. Będąc mniejszością w obcym państwie, Żydzi kultywowali umiejętności militarne i posiadali osobistą broń. W stanie śmiertelnego zagrożenia to nie wojsko czy policja króla miały być dla nich gwarancją przetrwania, a broń osobista. Przez stulecia, nawet pod zaborami, Polacy pamiętali o tej ważnej prawidłowości. Nasze dzieci od małego zaznajamiane były z bronią i sztuką walki wręcz. Dzięki temu nawet bez państwa byliśmy gotowi organizować powstańcze armie i odnosić sukcesy militarne. Nie tak dawno to zamojscy chłopi pokonali „niezwyciężonych Niemców”, gdy ci postanowili poddać ich eksterminacji i przesiedleniu. Dziś jednak panuje w naszym narodzie chory pacyfizm, zniewieścienie i irracjonalny lęk przed bronią palną. To wspaniały prezent dla naszych wrogów. Na uwagę zasługuje wewnętrzna organizacja i umiejętność zbiorowego, skoordynowanego działania narodu żydowskiego. Pomimo braku telefonów, telewizji i Internetu szybko przekazywali sobie informacje, podejmowali skoordynowane działania (np. post) i zwoływali zgromadzenia. W porównaniu z ich umiejętnościami w tym zakresie protesty przeciw ACTA to drobnostka. Rozumieli też wagę zbiorowych celów i byli gotowi poświęcać dla nich osobiste interesy. Żydzi byli przygotowani do obrony, a wzmocnieni politycznym sprytem swoich przywódców budzili postrach u tych, którzy ich nienawidzili. Nie działali chaotycznie, ale czekali na właściwy moment. O ile krócej mogłyby trwać nasze zabory, gdybyśmy posiedli tę sztukę – zamiast składać daninę krwi w powstaniach wywoływanych dla obcych interesów i w czasie dogodnym dla zaborców, uderzyć we właściwej chwili (np. podczas wojny krymskiej w 1854 r.) i w sposób dobrze zorganizowany. Żydzi nie szukali jak dawniej pomocy w Egipcie, a „załatwili” sobie jedynie u króla wolną rękę w rozprawieniu się ze swoimi wrogami.

Mianowicie Żydzi zebrali się po miastach, gdzie byli, we wszystkich prowincjach króla Achaszwerosza, aby podnieść rękę na tych, którzy pragnęli ich zguby. I ani jeden im się nie opierał, gdyż strach przed nimi padł na wszystkie ludy. I wszyscy książęta prowincji i satrapowie, namiestnicy i wszyscy sprawujący władzę w imieniu króla popierali Żydów, gdyż padł na nich strach przed Mordochajem. Mordochaj, bowiem wiele znaczył w pałacu królewskim, a wieść o nim dotarła do wszystkich prowincji, gdyż znaczenie tego męża, Mordochaja, ciągle rosło. I zabili Żydzi wszystkich swoich wrogów mieczem, drogą zabójstwa i zagłady, i robili z tymi, którzy ich nienawidzili, co chcieli. W samym zamku w Suzie wymordowali Żydzi i wygubili pięciuset mężów. (…) Pozostali zaś Żydzi po prowincjach królewskich zebrali się, aby stanąć w obronie swojego życia i zapewnić sobie spokój od swoich wrogów, zabili więc spośród tych, którzy ich nienawidzili, siedemdziesiąt pięć tysięcy, lecz na ich mienie swej ręki nie podnieśli. Estery 9:2-6,16

Sposób traktowania wrogów wydaje się nam dziś niehumanitarny. Wytresowano nas do wiary w „dobroć tego świata”. Żydzi jednak wiedzieli, że walka trwa naprawdę, nie na żarty. Jeśli ktoś chce nas skrzywdzić czy zabić, to nie wyperswadujemy mu tego zamiaru dobrym słowem czy czarującym uśmiechem. Musimy skutecznie uniemożliwić naszym wrogom złe zamiary - oni nas albo my ich. W tamtych realiach oznaczało to eliminację fizyczną. Ale i dla nas w „cywilizowanym” XXI wieku wypływają stąd praktyczne wnioski. Nasi wrogowie nie szanują reguł demokracji, przyzwoitości czy uczciwości. My, stosując się do nich, niechybnie przegramy. Tę prawidłowość dobrze sobie przyswoił (także na swoich błędach w pierwszej kadencji) premier Orbán. W latach 1998-2002 był premierem i przegrał z oszustami, którzy kłamstwo, grabież i zawłaszczanie państwa uczynili istotą swej polityki. Gdy ponownie doszedł do władzy, nie cacka się już ze szkodnikami, czym wzbudza skowyt domorosłych i zagranicznych wrogów prawości. Podobną determinację i świadomość zagrożeń widzieliśmy u Marszałka Piłsudskiego. W III RP patrioci doszli do władzy stosunkowo szybko – już w grudniu 1991r. Spisek postkomunistycznych kombinatorów szybko pozbawił ich jednak złudzeń. Gdy w 2005 roku bracia Kaczyńscy ponownie przejęli stery państwa, nie skorzystali z mądrości Marszałka i znowu dali się ograć wrogom. „Kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą d..ę” – tragicznie doświadczamy, jako naród tej prawdy… Ostatnia myśl z Księgi Estery, jaką chcę Państwa pożegnać, to żydowska umiejętność świętowania zwycięstw i kultywowania historii.

Zobowiązując ich, aby rokrocznie święcili czternasty dzień miesiąca Adar i piętnasty dzień tegoż miesiąca, jako dni, w których Żydzi zyskali spokój od wrogów swoich, i jako miesiąc, w którym troska zamieniła im się w radość, a żałoba w dzień pomyślny, aby uczynili je dniami ucztowania i radości, i wzajemnego przesyłania sobie darów żywnościowych i obdarowywania ubogich. I Żydzi przyjęli to, co wtedy zapoczątkowali i co im napisał Mordochaj, jako zwyczaj: Że Haman, syn Hammedaty, potomek Agaga, gnębiciel wszystkich Żydów, zamyślając wytępić wszystkich Żydów, rzucił "pur", to znaczy los, aby ich zniszczyć i wytępić. Lecz gdy rzecz doszła do króla, ten nakazał, a jednocześnie dał pisemne zarządzenie, że jego wrogi zamysł, jaki powziął przeciwko Żydom, ma spaść na jego własną głowę, wobec czego powiesili jego samego i jego synów na szubienicy. Dlatego te dni nazwali "purim", według nazwy "pur". A z powodu wszystkich słów tego listu oraz z powodu tego, co widzieli i co ich spotkało, Żydzi zobowiązali się i przyjęli to zarówno na siebie, jak i na swoje potomstwo i na tych wszystkich, którzy by się do nich przyłączyli, jako zwyczaj, którego się nie przekracza, że będą rokrocznie święcić te dwa dni zgodnie z przepisami i w oznaczonym czasie. A te dni mają być wspominane i obchodzone, jako święta po wszystkie pokolenia, we wszystkich rodzinach, we wszystkich prowincjach i we wszystkich miastach. A te Święta "Purim" nie mają zaniknąć wśród Żydów i pamięć o nich nie ma ustać u ich potomstwa. Estery 9:21-28

My nie umiemy pielęgnować pamięci o naszych zwycięstwach, których mamy całkiem pokaźną kolekcję. Nie świętujemy wyzwolenia Wiednia czy zajęcia Moskwy. Nie potrafimy nawet godnie uczcić nie tak przecież odległego rozgromienia sowieckiej dziczy na przedpolach Warszawy (zamiast tego cackamy się z pomnikiem armii sowieckiej w centrum stolicy, stawiamy pomniki najeźdźcom, a nasi hierarchowie inicjują akcję palenia zniczy dla krasnoarmiejców!). Jak naród wychowywany w takiej amnezji historycznej i pomieszaniu wartości ma przejmować tradycje patriotyczne przeszłych pokoleń? Żydzi obchodzą święto swego zwycięstwa sprzed dwu i pół tysiąca lat! To dla nich nie tylko wesoła uroczystość. To corocznie powtarzana lekcja patriotyzmu i politycznego realizmu. To ludowy epos przekazywany w rodzinach z pokolenia w pokolenie. Taki naród można niewolić, pokonywać, eksterminować, ale on się odrodzi. Historia Żydów jest tego niezaprzeczalnym dowodem. Choć cytowałem obszernie biblijną księgę Estery, to ani razu nie odwołałem się do Boga. Co ciekawe, ta księga nigdzie nie wspomina o Bogu! Można by rzec, że Bóg opisał w niej organizację narodu za pomocą języka socjologicznego. Nasze życie ma wymiar nadprzyrodzony i naturalny. My, Polacy, często ulegamy pokusie zbyt szybkiego odwoływania się do wymiaru nadprzyrodzonego. Gdy mamy problem, to pierwszą i niestety często jedyną naszą reakcją jest „zamówienie mszy”. Niemiłosiernie zaniedbujemy jednocześnie porządek naturalny. Jeśli nauczymy się właściwie organizować nasze zbiorowe życie w porządku naturalnym (biorąc przykład z mistrzów w tej konkurencji) i mądrze rozpoznamy sygnały nadprzyrodzone, może i nam będzie dane cieszyć się naszym polskim „purim”… Paweł Chojecki

Czarny pijar BBC, Bambo już się myje Naprawdę, mamy niezły bigos przed EURO 2012, bo imprezę tę rząd traktuje jak Rubikon. Jak Polska przetrwa i się nie skompromituje bijatyką, bajzlem, rasizmem, antysemityzmem, atakiem na Bristol, wysłaniem pociągu z kibicami w tę stronę Polski, co nie trzeba, na przykład do Siedlec, zamiast na kolejny mecz do Poznania, to po mistrzostwach, hołd złożą nam za wspaniałą imprezę wszystkie narody Europy i Barcak Obama. Na razie jednak, na trochę więcej niż tydzień przed pierwszym gwizdkiem, mamy bigos i to taki, że nawet wytrawny smakosz tego dania nie potrafiłby powiedzieć, co kucharz (e) tam wrzucił (li). Do tego wracam uparcie myślą, że Polska została czymś napromieniowana, co odbija się szczególnie negatywnie na tak zwanych elitach: politycznych, dziennikarskich (są takie gdzieś?), a także na niektórych naukowcach i blogerach. Pewien profesor kaja się i wali prosto w oczy Polakom, że rasizm to my, że o niczym innym nie myślimy, jak o tym, by wieczorową porą (jak brunet) dopaść czarnego murzyna (są inni?) i zlać go tak, żeby zzieleniał. Do tego Pan Profesor* sięga kilkadziesiąt lat wstecz po Tuwima i Murzynka Bambo, by czytelnik nie miał już żadnych złudzeń, że w Polaku poza chęcią ubicia dorosłego Murzyna, już od dziecka, czai się wyssana z mlekiem matki, nienawiść do czarnej rasy i brudnego Bambo, co się nie myje. To tylko pierwszy z brzegu przykład osoby, która musiała zostać napromieniowana. Była to oczywiście jedynie słuszna, jak najbardziej lewacka reakcja na lewacki film BBC, którego puenta powinna ucieszyć wszystkie zakłady trumien w Polsce, ale także i Wielkiej Brytanii. - Lauro, Kochanie, jadę do Polski razem z trumną, kupiłem wczoraj u Johna za jedynie 250 funtów, bo nie wiem ile zdarliby z Ciebie, bo już nie ze mnie (tu się śmieje) w Poland – mówi Fred, czarnoskóry Angloafrykanin do swojej żony. No taka mniej więcej jest puenta paszkwilu BBC, że nie jedziesz na mecz, tylko po śmierć, albo w najlepszym układzie oddasz w Polsce jedno oko lub nerkę. Były Ambasador Izraela w Polsce, prof. Szewach Weiss, jak najbardziej trafnie zauważył, że emisja takiego filmu na osiem dni przed mistrzostwami wygląda na prowokację. Jacyś żałośni, byli kursanci ze stażów BBC ubolewają nad upadkiem jej standardów, jakby nie wiedzieli, że od lat jest lewacką i do bólu political correctness tubą propagandową, robiącą filmy na polityczne zamówienie. Kto zamawiał to „dzieło”, czy w Polsce, w okolicach Nowego Światu, czy w Londynie, nie wiem. Wiem tylko tyle, że autorzy mogli pójść jeszcze dalej: dorzucić zdjęcia ruin kilku synagog i skomentować, że zburzyli je polscy żydożercy, sfilmować już nawet bez komentarza stare cmentarze, no i rzecz jasna pozbierać z kartotek policyjnych wszystkie przejawy rasizmu nad Wisłą. Do tego trzeba mieć jednak dobrego i wpływowego konsultanta. Już padło to pytanie w Rzepie, ale ja je powtórzę, kto „oprowadzał” polską ekipę po polskim rasizmie? Warto byłoby wiedzieć i powiem, dlaczego. Zrobić takie telewizyjne dno, jak uczyniło to BBC, to rzadkość. Abstrahuję tu od nagannych zachowań kibiców, antysemickich napisów na murach czy rasistowskich odzywek. Z faktami nie ma, co dyskutować. Dno filmu BBC polega na tym, że jego autorzy i polski konsultant (konsultanci) postanowili zebrać w całość wszystkie archiwalne zapisy telewizyjne ukazujące stadionowe zadymy i wulgarne okrzyki. To jest właśnie dno BBC. Gdyby brytyjska stacja kręciła cykl o rasizmie w całej Europie, to proszę bardzo, pokazujcie i tłumaczcie okrzyki kibiców z Londynu, Berlina, Warszawy. Zaproście nawet tego polskiego profesora. Niech przeczyta fragment „Murzynka Bambo” i dobitnie tym samym udowodni, że to Julian Tuwim jest ojcem duchowym polskiego rasizmu. Po emisji paszkwilu BBC zwija się, dwoi i troi, Tomasz Lis. Nie wiem, kto go ciągle tak pompuje, bo wydaje się, że nie ma to końca. Dla Lisa film BBC to tylko część prawdy, bo cała prawda jest jeszcze gorsza od prawdy BBC. Po prostu Polacy rodzą się z wrodzonym chamstwem, rasizmem i antysemityzmem. U niektórych, pierwsze objawy widoczne są już we wczesnym dzieciństwie, zaraz po lekturze „Lokomotywy” Tuwima. Lokomotywa jest ciężka, czarna, pot z niej spływa, tłusta oliwa, a jeszcze palacz węgiel w nią sypie. Jest chyba jasne, kogo miał na myśli Tuwim, prawda? Mieszkam na przemian w dwóch dużych polskich miastach. Chodzę po ulicach. Nie ma tych szubienic, no nie ma. Nie ma przejawów rasizmu, spotykam wielu ludzi z innych krajów, jest normalnie, tak jak w innych krajach Europy, ani gorzej, ani lepiej. I tu jest właśnie dno dziennikarstwa BBC, bo na tydzień przed EURO, szczują swoich widzów przeciwko Polsce, to jest właśnie czysty rasizm. Rasizm w czystej postaci. W to dziennikarskie dno wpisuje się Tomasz Lis, który zdaje się mówić zupełnie otwarcie, że jest znacznie gorzej, że polscy kibice to niemal zbrojne komando gotowe na wszystko. Chciałem opisać niezły bigos, jaki mamy w Polsce przed EURO, ale się nie udało. Bo przecież poza transportem trumien z Polski na wyspy, mamy jeszcze Baracka Obamę, który pokazał, że protesty z Polski traktuje tak, jak sam traktuje od początku prezydentury Polskę i Europę Środkową, mamy już winnych i odpowiedzialnych za wypadki i katastrofy na kolei - to źle wyszkoleni maszyniści i jak można się domyślać kiepscy trenerzy od szkoleń. Według mnie minister Nowak dostał trzykrotnie mocniejszą dawkę promieniowania od profesora (JS vs. Bambo). Zastanawiam się chwilami, dlaczego tym wszystkim wycieruchom obecnej władzy, gotowym lżyć z Polski za kasę i bez kasy, szukającym w zróżnicowanej rzeczywistości tylko tego, co potwierdza ich chore wyobrażenia o Polakach, nie przyjdzie choć na chwilę do głowy, by wstać rano z łóżka, wyjść na miasto i zobaczyć ludzi, ich zachowania, ich troski i obawy, bez ideologicznych filtrów, które wmontowali sobie we własne głowy. Martwię się też tym, że promieniowanie (nieznanego jeszcze pochodzenia) ciągle narasta. Dlatego spodziewam się, że Tomasz Lis i prof. Jan Śniadecki napiszą wkrótce list do Sola Campbella, zacytują Bambo, załączą mapę polskiego rasizmu i antysemityzmu, a na znak solidarności z Campbellem pojadą do Londynu z dwoma pustymi trumnami. Nie ma dwóch zdań, bigos przed EURO jest niezły, ale i tak jeszcze nie jest gotowy. Profesorowi polecam stałe, dożywotnie czytanie „Kwiatów Polskich”. grzechg - blog

Binienda inspiruje Gorzkie słowa pod adresem członków komisji Jerzego Millera. Polscy inżynierowie chcą rozmawiać z prof. Wiesławem Biniendą i dostrzegają potrzebę stworzenia komputerowej symulacji ostatniej fazy lotu rządowego tupolewa. Środowisko naukowe jest zawiedzione brakiem możliwości fachowej polemiki z tezami prof. Wiesława Biniendy, dziekana Wydziału Inżynierii Lądowej Uniwersytetu w Akron, kwestionującego oficjalne ustalenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Inżynierowie chcą rozmawiać i – co ważne – widzą potrzebę sporządzenia komputerowej symulacji ostatniej fazy lotu rządowego tupolewa.
– Nie wykorzystano możliwości polskich naukowców, którzy mogliby wyjaśnić, co się stało w Smoleńsku. Pytam, kto jest w posiadaniu dokumentacji technicznej, dzięki której każdy mógłby sobie zrobić taki model jak prof. Wiesław Binienda, poznać wszystkie momenty np. bezwładności – mówił prof. Aleksander Olejnik z Wydziału Mechatroniki i Lotnictwa Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. Inny z panelistów naukowej sesji prof. Zdzisław Gosiewski z Instytutu Lotnictwa Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych wskazywał, że dwie teorie się rozmijają, a ludzie się nie spotykają, nie ma dialogu.

– A przecież można się porozumieć i wszystko sobie wyjaśnić, nikomu by to nie zaszkodziło ani ujmy na honorze by nie przyniosło – skwitował prof. Gosiewski. To właśnie wątpliwości dotyczące braku rzeczowej dyskusji na temat sekwencji wydarzeń na Siewiernym sprawiły, że poniedziałkowa dyskusja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.
Z pobytem w Polsce prof. Wiesława Biniendy, którego badania podważają wyniki oficjalnych ustaleń przyczyn katastrofy smoleńskiej, zbiegło się spotkanie jego oponentów. Podczas sesji zorganizowanej w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą przez Polskie Towarzystwo Mechaniki Teoretycznej i Stosowanej występowali członkowie komisji Jerzego Millera i jeden z najbardziej aktywnych krytyków Biniendy – prof. Paweł Artymowicz. Niestety – co podkreślało wielu uczestników konferencji – nie doszło do bezpośredniej konfrontacji obu stron. Natomiast niemal wszystkie referaty można uznać za ilustrację dla postulatu wykonania dobrego modelu matematycznego katastrofy i symulacji ostatnich sekund lotu rządowego tupolewa. Konferencja środowiskowa „Mechanika w lotnictwie” odbywa się, co dwa lata. Poprzednia miała miejsce półtora miesiąca po katastrofie smoleńskiej, kiedy jeszcze nieznane były żadne wyniki badań jej przyczyn. Było to, więc pierwsze szerokie i otwarte spotkanie polskich ekspertów z dziedziny mechaniki, aerodynamiki i lotnictwa. Wśród obecnych znaleźli się trzej członkowie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP, komisji Millera) powołanej do zbadania katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku: Maciej Lasek, wiceprzewodniczący podkomisji lotniczej i obecny przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL), Stanisław Żurkowski, przewodniczący podkomisji technicznej i były przewodniczący PKBWL (poprzednik Edmunda Klicha), a także Piotr Lipiec, również członek PKBWL, specjalista od zapisów rejestratorów lotów. Ponad dwa lata po katastrofie na Siewiernym członek komisji Jerzego Millera publicznie przyznaje, że nie można wytyczyć trajektorii lotu Tu-154M w oparciu o wykresy sporządzone przez rosyjski MAK. Maciej Lasek poza pracą w komisji jest także czynnym naukowcem i zajmuje się badaniami w zakresie mechaniki lotów na Politechnice Warszawskiej. Główny organizator konferencji i przewodniczący jej Komitetu Naukowego prof. Krzysztof Sibilski z Politechniki Wrocławskiej był promotorem rozprawy doktorskiej Laska. Nic dziwnego, że pozycja obecnego szefa PKBWL była uprzywilejowana. Mógł swobodnie przedstawić prezentację w obronie tez raportu komisji Millera i razem z dwoma kolegami pełnili rolę honorowych gości i jedynych referentów podczas dyskusji o katastrofie. Dla Sibilskiego katastrofa to przykład CVIT (ang. controlled flight into terrain), czyli kontrolowany lot ku ziemi. Termin ten określa rodzaj wypadku lotniczego, gdy pilot nieświadomie steruje sprawnym samolotem w kierunku ziemi. Sibilski uważa, zgodnie z ustaleniami komisji Millera, że ten CVIT to skutek nieodpowiedniego wyszkolenia załogi. Na sesję do Kazimierza Dolnego przyjechał też jeden z członków zespołu biegłych powołanych przez prokuraturę wojskową dr hab. Ryszard Szczepanik, dyrektor Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Niespodziewanym gościem konferencji okazał się Paweł Artymowicz z Uniwersytetu w Toronto. To profesor astrofizyki i pilot amator, bardzo aktywny bloger, znany, jako zdecydowany oponent Wiesława Biniendy i innych współpracowników parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza. W internecie prezentuje własne obliczenia, które są dość zbieżne z ustaleniami komisji Millera, ale bardzo dużo miejsca poświęca krytyce i podważaniu dorobku, kompetencji czy też dobrej woli swoich przeciwników. Sam zgłosił swój udział w konferencji. Referat Artymowicza został wprowadzony do programu w ostatniej chwili.
Bolesna absencja Nie zaproszono natomiast przebywającego w Polsce Biniendy, nawet nie poinformowano go o konferencji. Naukowiec wygłosił prawie dziesięć wykładów, występował w mediach i kontaktował się z prokuratorami. Podczas wszystkich prezentacji nie pojawił się jednak żaden z jego utytułowanych polemistów. Trochę inaczej było w Kazimierzu, gdyż wielu uczestników konferencji miało inne zdanie niż Artymowicz, Lasek i jego współpracownicy. Przez to poniedziałkowa dyskusja, mająca zamykać pierwszy dzień obrad, przeciągnęła się do godz. 23.00. Wiele osób wyrażało żal, że nie doszło do publicznej, fachowej polemiki Biniendy z Laskiem i Artymowiczem. Mówili o tym m.in. prof. Aleksander Olejnik z Wydziału Mechatroniki i Lotnictwa Wojskowej Akademii Technicznej oraz prof. Zdzisław Gosiewski z Instytutu Lotnictwa Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych (WSOSP) i Politechniki Białostockiej. Ten ostatni zauważył, że „jakoś się dwie teorie rozmijają, a ludzie się nie spotykają, nie ma dialogu, a przecież można się porozumieć i sobie to wszystko wyjaśnić i nikomu by to nie zaszkodziło ani ujmy na honorze by nie przyniosło”. Profesor Piotr Witakowski z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie uważa, że w wyniku braku porozumienia dopuszcza się do tego, że „pozostają dwa światy w Polsce”, gdyż nie ma możliwości zweryfikowania w sposób niezależny wyników prac komisji rządowej.
Symulacje jednak potrzebne Lasek, pytany o wykonanie obliczeń aerodynamiki lotu Tu-154M w ostatniej fazie, powtarzał twierdzenie, które zaprezentował też w grudniu w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”. Według niego, komisja nie musiała niczego takiego robić, gdyż dane z rejestratorów wystarczyły do określenia trajektorii lotu i przyczyn katastrofy. – Dlaczego nie badaliśmy, co się stało po brzozie? Naszym celem nie było przekonanie opinii publicznej, jak było. Naszym celem było określić przyczyny katastrofy i sformułować zalecenia profilaktyczne. Przyczyny skończyły się po przekroczeniu [wysokości] 100 metrów – stwierdził kategorycznie. Lasek odwołuje się jedynie do prac, które „na pewno w przyszłości zostaną przeprowadzone” i oczywiście potwierdzą ustalenia komisji.

– Nie jestem zwolennikiem stosowania technik komputerowych do rzeczy, które są namacalne – oświadczył obecny przewodniczący PKBWL. Wtóruje mu Żurkowski. – Jeśli ktoś się chce w to bawić, to na pewno bym nie zaproponował wydawania na to państwowych pieniędzy. Jeśli ktoś ma taką fanaberię, to niech to robi w czasie wolnym z prywatnych środków – oświadczył. Jednak te głosy były dość wyraźnie odosobnione. Inaczej uważa nawet Artymowicz, który wyraźnie popiera wykonanie symulacji. – Warto ją zrobić, jeżeli tylko się da. Sprawdzenie zgodności różnych zestawów danych ze sobą pozwala zweryfikować, czy nie nastąpiła jakaś błędna interpretacja, czy nie mamy fałszywych danych podanych przez kogoś o złych intencjach – stwierdził. Sam Artymowicz pokazał streszczenie swoich obliczeń, które w całości wraz z używanymi algorytmami mają wkrótce pojawić się na jego stronie internetowej. Metoda Artymowicza ma być z założenia bardzo prosta i zrozumiała dla niespecjalistów. To oczywiście nie do końca możliwe, jednak z pewnością konieczne obliczenia są znacznie krótsze niż wymagające użycia superkomputerów symulacje Biniendy. Metoda Artymowicza jest jednak obciążona dużą ilością uproszczeń. Są to zresztą dwie zupełnie różne symulacje dwóch różnych zjawisk. Binienda skoncentrował się na uderzeniu skrzydła w brzozę, a potem na locie oderwanego kawałka skrzydła. Artymowicz zakłada, że brzoza ścięła fragment skrzydła, i dalej prowadzi obliczenia aerodynamiczne dowodzące, że samolot rzeczywiście wykonał półbeczkę i nie zahaczył przy tym o ziemię, aż do miejsca ostatecznego rozbicia się. Używa przy tym metody obliczeniowej uogólniającej prace Ludwika Prandtla, niemieckiego fizyka, który prowadził badania na temat aerodynamiki w pierwszej połowie XX wieku. Efektem symulacji astrofizyka z Kanady jest trajektoria nieco różniąca się od podanej przez KBWLLP, ale według niego doskonale zgodna z położeniem ścięć wszystkich drzew na drodze samolotu i położeniem wraku. Wynik Artymowicza wspiera ustalone przez komisję Millera końcowe przechylenie samolotu (150 st.), wbrew MAK, który podał wartości 200-210 stopni. Osobliwością analizy Artymowicza jest uzyskany przez niego ubytek siły nośnej na lewym skrzydle w wyniku oderwania jego końcówki. Jego zdaniem, lewe skrzydło traci siłę nośną odpowiadającą masie aż 11 ton. O zaletach symulacji komputerowych można się było przekonać z niemal wszystkich referatów wygłaszanych pierwszego dnia konferencji. W szczególności z prezentacji samego Macieja Laska, który prowadził pracę magisterską studenta Franciszka Grabowskiego na temat katastrofy gibraltarskiej. Obliczenia wykonywane pod kierunkiem Laska przez Grabowskiego dowiodły, że przebieg lotu i upadku liberatora zgodny z zeznaniami pilota Eduarda Prchala, jedynego ocalonego z wypadku, był niemożliwy. Inne dane wskazują, że już w 1943 r. wiedziano, że po wodowaniu tego typu samolotu załodze jest stosunkowo łatwo się uratować, a pasażerowie z reguły giną. Według Grabowskiego, pilot świadomie wykonał takie wodowanie. Oczywistym, chociaż niewyrażonym wprost przez Laska wnioskiem z tych wyników jest uznanie, że Prchal był uczestnikiem spisku mającego na celu zabicie pasażerów. Jest to paradoksalnie coś, czego Lasek odmawia i co wyśmiewa w sprawie Smoleńska. Oto, bowiem symulacja komputerowa kwestionuje oficjalne ustalenia rządowe komisji brytyjskiej i jeszcze na dodatek w rezultacie sugeruje, że doszło do swego rodzaju zamachu. Pierwszym opiekunem pracy Grabowskiego był prof. Jerzy Maryniak, zmarły rok temu wybitny polski naukowiec zajmujący się mechaniką i lotnictwem. Jego pamięci poświęcono całą konferencję w Kazimierzu. Maryniak urodzony w 1932 roku był żołnierzem Armii Krajowej, harcerzem, naukowcem i działaczem społecznym. Jako dziekan Wydziału Mechaniki, Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej w czasie stanu wojennego dał się poznać ze swojej niezależności i obrony studentów zaangażowanych w działalność opozycyjną przed represjami. Jak widać, uważający się za uczniów Maryniaka Lasek i Żurkowski nie idą drogą swojego mistrza i wolą manipulować danymi lotniczymi, spełniając polityczne oczekiwania.
Moment bezwładności O zaletach symulacji komputerowych i skomplikowanych projektów obliczeniowych można się też było przekonać z prezentacji prof. Grzegorza Kowaleczki, prorektora Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie, również oponenta Biniendy. Pokazał on szczegółową analizę trzech autorów aerodynamiki katastrofy samolotu An-28 Bryza w 2009 roku. Użycie skomplikowanego i nowatorskiego modelu matematycznego pokazującego fizyczny mechanizm utraty sterowności pozwoliło zrozumieć jej przyczyny. Jedną z kwestii, która wywołała dyskusję podczas konferencji o „Mechanice w lotnictwie”, był sposób wyliczenia momentu bezwładności samolotu względem osi podłużnej. To wartość fizyczna używana zamiast masy w analizie ruchu obrotowego. W uproszczeniu moment bezwładności uwzględnia, jak masa ciała rozłożona jest względem osi obrotu. Aby można było symulować obrót tupolewa (beczkę), trzeba znać ten parametr. Artymowicz używa przybliżenia polegającego na podziale samolotu na dziesięć części i potraktowaniu ich, jako punktów o pewnej masie. Jednak oszacowanie tych mas też nastręcza wiele problemów. Stąd wyrażany przez kilku występujących apel o udostępnienie dokumentacji technicznej samolotu, która jest w posiadaniu Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, oraz zbadanie pod tym kątem drugiego polskiego tupolewa. Był to chyba jedyny punkt, co, do którego wszyscy obecni byli zgodni. Inaczej ma się sprawa z trajektorią lotu. Profesor Witakowski namawiał członków komisji Millera do przedyskutowania swoich wyników ze współpracownikami zespołu parlamentarnego, których reprezentuje prof. Kazimierz Nowaczyk z Baltimore. Spotkało się to ze zdecydowaną odmową. Argumentem był brak dostępu do pełnych zapisów rejestratora parametrów lotu (FDR) przez kogokolwiek poza MAK, komisją Millera i prokuraturą (oraz powołanymi przez nią biegłymi). Jak stwierdził Piotr Lipiec, ktoś, kto opiera się tylko na wykresach z raportu MAK, nie może wiarygodnie opisać toru lotu. Jest to oczywiste nieporozumienie. Nowaczyk nigdy nie powoływał się na te wykresy, które rzeczywiście z powodu dokładności nie nadają się do obliczeń. Otóż komisja odczytywała czas i wysokość samolotu z rejestratorów, a potem dopasowywała uzyskane punkty do położenia geograficznego w oparciu o zarejestrowane przez FMS i TAWS współrzędne pobierane z odbiornika GPS. Nowaczyk korzystał jedynie z danych TAWS, w których także zapisano podstawowe parametry: wysokość, prędkość itd. Uzyskał mniejszą liczbę punktów, ale nie potrzebował korzystać z zapisów rejestratorów, które uważa za niewiarygodne. O udostępnienie naukowcom zestawu danych FDR apelował prof. Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej. Ale jego wypowiedź spotkała się z powątpiewaniem. Członkowie komisji Millera przekonywali, że nie ma na świecie praktyki udostępniania takich danych, poza tym samolot był wojskowy, więc również zapisy ma tylko wojsko, co należy rozumieć tak, że raczej nikt ich nikomu spoza zamkniętego grona wtajemniczonych nie pokaże. Inaczej myśli prof. Olejnik. – Wydaje mi się, że nie wykorzystano możliwości polskich naukowców, którzy mogliby przekonać, przynajmniej większość, co się stało w Smoleńsku. Pytam, kto jest w posiadaniu dokumentacji technicznej, dzięki której każdy mógłby sobie zrobić taki model jak prof. Binienda, poznać wszystkie momenty [bezwładności] itd. – skwitował naukowiec z WAT. Piotr Falkowski Kazimierz Dolny

Dlaczego się rozminęli Prokuratura przedstawia sekwencję zdarzeń dotyczącą niedoszłego spotkania z prof. Wiesławem Biniendą Ścieżkę starań o uzyskanie wyników badań profesora bezpośrednio od niego opisuje opatrzony wieloma załącznikami specjalny komunikat, jaki wczoraj wydała Naczelna Prokuratura Wojskowa. Znajdujemy w nim m.in. kopie korespondencji pomiędzy Wojskową Prokuraturą Okręgową w Warszawie a prof. Biniendą.
Prokuratura zdecydowała się upublicznić te materiały po tym, jak "Gazeta Polska Codziennie" zasugerowała odpowiedzialność śledczych za fiasko starań o spotkanie z naukowcem z USA, który wczoraj wyleciał z Polski.
Jednoosobowy patrol Jak podaje prokuratura, pierwsza próba kontaktu nastąpiła w ubiegły czwartek. Tego dnia ppłk Karol Kopczyk, prokurator WPO, skierował jednoosobowy patrol Żandarmerii Wojskowej do miejsca stałego zamieszkania prof. Wiesława Biniendy na terenie Polski w celu nawiązania kontaktu. Żołnierz nie zastał jednak naukowca, a jedynie jego teściową. Chętnie podała jego numer telefonu komórkowego oraz uprzedziła, że ze względu na wiele spotkań, jakie prof. Binienda musi odbyć, nie potrafi powiedzieć, kiedy wróci. W tym punkcie relacja prokuratury koresponduje z tą przedstawioną przez samego profesora na poniedziałkowej konferencji zespołu smoleńskiego. Drugi etap nawiązywania kontaktu. Prokuratura informuje, że jeszcze tego samego dnia, tj. 24 maja br., w godzinach popołudniowych prokurator WPO skontaktował się telefonicznie z prof. Biniendą, zapraszając go na spotkanie do prokuratury. Wybór terminu pozostawiono naukowcowi. Śledczy przedstawił jednocześnie rozmówcy cel spotkania oraz określił jego status, wyraźnie zaznaczając, że nie chodzi o przesłuchanie w charakterze świadka. Dzień później, w piątek, o godz. 7.30 prokurator skierował e-mail do Wiesława Biniendy, ponawiając zaproszenie. "W czasie tego spotkania jako prokurator prowadzący śledztwo chciałbym mieć możliwość zapoznania się z materiałami będącymi podstawą, jak również stanowiącymi wynik prowadzonych przez Pana badań okoliczności katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 roku samolotu Tu-154M o numerze bocznym 101, z których to badań wnioski prezentował Pan publicznie" - czytamy w załączniku nr 3 komunikatu, sygnowanym przez ppłk. Karola Kopczyka, referenta w śledztwie smoleńskim.
Konsultacje, nie przesłuchanie W poniedziałek o godz. 10.36 do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie wpłynął e-mail od prof. Biniendy. Informuje w nim, że nie jest w stanie przyjąć propozycji spotkania w prokuraturze. Naukowiec argumentuje, że prokuratura nie sprecyzowała jego statusu prawnego, ponadto jego status, jako obywatela USA wymagałby uczestnictwa przedstawiciela ambasady Stanów Zjednoczonych oraz spotkania na gruncie neutralnym. Profesor dodaje, że wyniki jego prac oraz analiz prof. Kazimierza Nowaczyka i dr. Gregory´ego Szuladzińskiego "nie potwierdzają nieumyślnego spowodowania katastrofy w ruchu powietrznym", w którym to aspekcie prokuratura prowadzi postępowanie procesowe. Ponadto - jak podkreśla prof. Binienda - wyniki jego badań są powszechnie dostępne w publikacjach internetowych oraz są kompletne w zakresie metodologii zderzeń wysokiej energii oraz skutków uderzenia samolotu Tu-154 w model brzozy. Naukowiec deklaruje, że w razie wątpliwości ze strony prokuratury wyjaśni je po przedstawieniu konkretnych pytań drogą elektroniczną. Tego samego dnia o godz. 12.13 do WPO wpłynął faks od Bartłomieja Misiewicza, szefa Biura Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 r., zapraszający prokuratorów ppłk. Kopczyka oraz mjr. Jarosława Seja na zamknięte posiedzenie prezydium zespołu. Spotkanie miało się odbyć w Sejmie. Misiewicz wyznaczył godz. 14.00. W spotkaniu, do którego nie doszło, miał oczywiście wziąć udział także prof. Binienda. O godz. 13.32 prokurator ppłk Kopczyk przesyła kolejnego e-maila do prof. Biniendy, w którym potwierdza, że spotkanie z nim nie miałoby charakteru przesłuchania, a jedynie konsultacji. Prokuratura deklaruje, że jest gotowa spotkać się w miejscu neutralnym, w dogodnym dla naukowca czasie i w obecności przedstawiciela ambasady USA. Już po godz. 14.00 tego samego dnia prokurator płk Kopczyk kieruje też pismo do zespołu smoleńskiego, w którym informuje, że intencją śledczych było spotkanie się z naukowcem, a nie uzyskanie zaproszenia na posiedzenia prezydium zespołu. Prokurator ponownie podkreśla, że zależało mu na omówieniu analiz profesora. Prokuratura informuje, że mimo kilkakrotnych próśb nie otrzymała od zespołu smoleńskiego ani materiałów dotyczących analiz Biniendy, ani innych zebranych w toku procedowania materiałów. Do chwili obecnej WPO nie otrzymała od prof. Wiesława Biniendy odpowiedzi na e-mail z 28 maja 2012 roku. Naukowiec nie nawiązał też kontaktu telefonicznego z Wojskową Prokuraturą Okręgową w Warszawie.Anna Ambroziak

Lis: "Materiał BBC o polskim antysemityźmie to sama prawda" Tomasz Lis, jako prawdziwy i wiarygodny ocenił reportaż BBC o Polsce, który krytykują polscy politycy i internauci. Zdaniem dziennikarza Polacy nie są w stanie poradzić sobie z antysemityzmem i rasizmem - podają wirtualnemedia.pl. Pokazany przez BBC w poniedziałek reportaż o Polsce i Ukrainie przestrzegał angielskich kibiców przed przyjazdem do tych krajów na Euro 2012. W materiale pokazano m.in. pseudokibiców polskich klubów piłkarskich oraz grających u nas czarnoskórych zawodników, którzy skarżą się na rasizm. A były piłkarz reprezentacji Anglii Sol Campbell odradził rodakom wyjazd na Euro 2012. „Nie ryzykujcie. Możecie wrócić w trumnie” - ocenił. Tomasz Lis na swoim blogu w serwisie NaTemat.pl napisał, że BBC pokazało w materiale „samą prawdę”. „Takie obrazki można zobaczyć niemal na każdym polskim stadionie. Takich osiłków przed stadionami i na nich. Antysemickie napisy łatwo zobaczyć na murach polskich miast. To wszystko jest wokół nas, tuż obok” - stwierdził. Zdaniem Tomasz Lisa Polacy nie zauważają tych problemów z powodu swojej „nieskończonej hipokryzji”. „Może, więc czas przyjąć do wiadomości, że antysemityzm i rasizm są w Polsce plagą. Nie jesteśmy w stanie sobie z nimi poradzić właśnie, dlatego, że nie wykazujemy się na co dzień słuchem i wzrokiem, które tak świetnie działają, gdy ktoś pokazuje prawdę o nas” - ocenił dziennikarz. Przy czym zaznaczył, że zagraniczni turyści, którzy przyjadą do Polski na Euro, raczej nie zetkną się z takimi zjawiskami, przynajmniej na stadionach. „Ale obrazków z kadrów reportażu BBC to nie unicestwi. Z bardzo prostego powodu. Są prawdziwe” - podsumował. Piński

HIPOKRYTYCZNY POLONOFOB POPIERA POLONOFOBOW Blablabla, hipokrytyczny polonofobie. A czemu polonofob nie zajmuje sie sprawa rasizmu wobec Polakow np. w Anglii, i w ogole w UK, w tym polonofobii Murzynow, Azjatow, i innych tamtejszych "mniejszosci" wobec Polakow? Ilu Polakow zabili w UK np. Murzyni? Jak sa traktowani tam Polacy przez "mniejszosci" np. w urzedach pocztowych (ktorych wlascicielami czesto wydaja sie byc tam glownie osobnicy z Indii czy z podobnego kraju), w szpitalach (azjatyckie pielegniarki wysmiewajace Polakow za ich nazwiska), sklepikarze z Bliskiego Wschodu, czy Azji? Pomijam juz to, jak w UK (i gdzie indziej w Europie, np. Holandii) Polacy sa traktowani przez tubylcza, europejska ludnosc. Czy to nie propaganda nienawisci przeciwko Polakom w brytyjskich, glownie angielskich mediach, w tym w BBC, jest powodem ogromnego rasistowskiego nastawienia do nich, obrazania ich, bicia i zabijania? Czy jako propagandysta z mediow polonofob nie wie dobrze, ze gdyby tak w Polsce glowne media pietnowaly jakas grupe, np. Murzynow, Wietnamczykow, Niemcow, Brytyjczykow, nastawienie Polakow do tej grupy tez staloby sie ostro rasistowskie, zaczeto by jej przedstawicieli obrazac na kazdym kroku, wysmiewac, wreszcie bic i zabijac, czyli traktowac tak, jak traktuje sie Polakow w UK? A dlaczego polonofob nie pietnuje zydowskiej polonofobii, wyzywania Polakow od nazistow i faszystow, oczerniania ich na calym swiecie, wysmiewania naszego jezyka, naszych nazwisk, prezentowania nas jak podludzi? Polacy maja prawo traktowac innych tak, jak sami sa traktowani, w tym miec prawo do wolnosci wypowiedzi, w tym odpowiadania pieknym za nadobne na rasistowskie wypowiedzi o Polakach. A polonofob wraz z jemu podobnymi polonofobami chcieliby, zeby jak za PRL-u, Polacy siedzieli cicho jak ich sie obraza, bije i zabija, zeby donosili na siebie za niepochlebne wypowiedzi o Zydach i innych, prawda? Chcialbys, polonofobie, zeby tylko tacy jak ty mieli w Polsce wolnosc wypowiedzi, a reszta Polakow siedziala cicho i pozwalala pokornie prac sobie mozg, prawda? Kto odbiera innym wolnosc wypowiedzi, sam nie zasluguje na wolnosc wypowiedzi. Polonofob oskarza Polakow o "nieskonczona hipokryzje." Jednak czy nie oskarza nas o swoja wlasna przypadlosc? Czy to nie polonofob udaje, ze nie ma rasizmu wobec Polakow - rasizmu o wiele gorszego niz rasizm Polakow wobec innych? Wypowiedz polonofoba przywodzi na mysl antypolska propagande w hitlerowskich polskojezycznych gadzinowkach. Przywodzi tez na mysl pelne nienawisci wypowiedzi dzisiejszych cudzoziemskich polonofobow. Polonofob wydaje sie nie roznic od nich zupelnie. Antymaterialny

Rosyjscy kibice w oparach wody i gazu Czy kilkanaście tysięcy rosyjskich kibiców jest w stanie sprowokować burdy i starcia z polskimi kibicami i naszą policją? – oto najważniejsze pytanie ostatnich dni.

Zapowiedź naszych gości ze Wschodu,   że 12 czerwca po spotkaniu Polska – Rosja w ramach Euro 2012, dla uczczenia Święta Narodowego Rosji zorganizują przemarsz ulicami Warszawy, musi budzić niepokój. Tym bardziej, że kibice z Rosji dają wyraźny sygnał, iż brak zgody władz stolic na taki przemarsz, nie będzie dla nich żadną przeszkodą do zrealizowania swego pomysłu. Taka deklaracja jest niczym innym tylko hasłem z pozycji siły, choć władze Warszawy, a ściśle prezydent stolicy, Hanna Gronkiewicz-Waltz  wyciąga uległą rękę do zgody, wyraźnie sugerując, że taka zgodę Rosjanie dostaną. Wystarczy, jeśli złożą odpowiednie dokumenty do warszawskiego Ratusza. HG-W zastrzega się, że administracja Warszawy nie daje zgody, a jedynie rejestruje manifestacje, ale wszyscy wiemy, że to fikcja. Jeśli władze nie chcą do marszu nie dopuścić, to pod byle, jakim pozorem nie rejestrują go. A kiedy mimo tego organizatorzy doprowadzają do marszu, staje się nielegalny. Co znaczy, że podlega różnym restrykcjom, których początek zwykle daje interwencja policji – armatki wodne, gaz, w końcu pałowanie? Po tym zarysie możliwego rozwoju wypadków w przypadku manifestacji organizowanych przez Polaków, wróćmy do naszych baranów. Odpowiedź na pytanie postawione w pierwszym zdaniu jest niewątpliwie twierdząca. Tym bardziej, że bez względu na wynik meczu, atmosfera w powietrzu będzie tak napięta, że wystarczy drobna iskra, by marsz zamienił się w wulkan agresji. Polskich kibiców do rosyjskich, ale też odwrotnie. Policja będzie w tym tkwiła i stanie się trzecim członem wybuchu. Można, więc już dziś pewnym bijatyk między trzema stronami, gdzie „trup może padać gęsto”. I jak zwykle w dużych zawieruchach, ustalenie winnych podpalenie lontu, będzie praktycznie nie możliwe. Pewnie wszystkie trzy strony będą się wzajemnie oskarżały. Jednakże świat nie będzie interesował się szczegółowym  dzieleniem włosa na czworo. Skupi się na samym fakcie burd i awantur w Polsce. Sensacyjny sygnał kupią wszystkie światowe stacje i agencje. Specjaliści rosyjscy spreparują odpowiednią wersję wydarzeń, którą upowszechnią w mediach światowych, gdzie mają swoich rezydentów bądź życzliwych im dziennikarzy. Na rynku krajowym Donald Tusk zaprzęgnie do pracy sprzyjające mu media. Te z kolei, dramatycznymi skutkami przebiegu wypadków w czasie pokojowego marszu Rosjan, obarczą polskich kiboli polskich, związanych duchowo z PiS. Kierownictwo Kremla, ma wystarczające środki komunikowania i perswazji wyspecjalizowanych służb, aby wybić z głowy rosyjskim kibicom próby zakłócania Euro2012. Polityka jest jednak ważniejsza, by nie skorzystać z nadarzającej się możliwości wprowadzenia nowych napięć między Warszawą a Moskwą. Taki element będzie mógł być dodatkowo wykorzystany, jako alibi do kolejnego usztywnienia się Moskwy w sprawie Smoleńska. Jedynym sposobem na zablokowanie takiego rozwoju wypadków, byłaby sprawna policja. Musiałaby otoczyć marsz Rosjan tak silnym pancerzem, że obydwie grupy – rosyjska i polska -  byłyby całkowicie od siebie odizolowane. Jest prawie pewne, że nasza policja do takich zadań jest nieprzygotowana. Po prostu nie potrafi tego robić. Dlatego ucieka się do armatek i gazu. Jachowicz

200 mln zł za kilometr 200 mln zł za kilometr – tyle kosztował fragment obwodnicy Warszawy. To chyba najdroższa droga na świecie. O połowę tańsze są autostrady budowane w Alpach oraz na bagnach Florydy. Gdyby nasi urzędnicy byli mniej rozrzutni, a bardziej kompetentni, mielibyśmy znacznie więcej dróg - pisze "Gazeta Polska Codziennie". Dowcip znaleziony w internecie: władze niemieckiego miasteczka chcą wybudować symboliczną bramę, aby uczcić wejście w nowe tysiąclecie. Ogłaszają przetarg. Zgłaszają się trzy firmy: turecka, niemiecka i polska. Turek żąda 6 tys. euro. Niemiec chce 10 tys., a na pytanie, dlaczego tak drogo, wyjaśnia, że w zamian gwarantuje niemiecką precyzję, solidność i jakość wykonania. Kiedy Polak proponuje 56 tys. euro, członkowie komisji przetargowej łapią się za głowy. Nasz rodak jednak spokojnie tłumaczy: 25 tys. dla mnie, 25 tys. dla szanownej komisji za dokonanie słusznego wyboru, 6 tys. dla Turka, bo ktoś tę bramę musi wybudować. Jak wiadomo, III RP jest w budowie – w wyjątkowo drogiej budowie. Według fachowców najwięcej – od 50 mln do 100 mln zł za kilometr – powinna kosztować budowa autostrady na południu Polski, gdzie sporym utrudnieniem są góry, a także na Śląsku, gdzie w budowie przeszkadzają szkody górnicze. Im bardziej na północ, tym cena powinna maleć. Rekord świata pobito na tzw. ekspresowej obwodnicy Warszawy – budowa 10-kilometrowego odcinka trasy S8 między Konotopą i ul. Powązkowską kosztowała przeszło 2 mld zł! Cena autostrady na niemieckich równinach, a więc w warunkach podobnych do tych pod Warszawą, wynosi 10 mln euro, czyli 40 mln zł za kilometr. Na 1000 m autostrady budowanej w Alpach Niemcy i Austriacy wydają 25 mln euro, a więc 100 mln zł, czyli o połowę mniej niż na S8. Okazuje się, że budowa podobnego odcinka drogi US41 z Miami do Naples na Florydzie biegnącego przez bagna, które trzeba było osuszać i utwardzać, też była tańsza o połowę. Z analiz ekspertów wynika, że ważnym czynnikiem podnoszącym koszty budowy dróg w Polsce jest mała wiarygodność dokumentacji przygotowywanej na zlecenie Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Biura projektowe robią kosztorysy zwykle za niewielkie pieniądze, czyli ograniczając swoje badania do wymaganego przez prawo minimum. Nie mając szczegółowego rozeznania terenu, na wszelki wypadek przygotowują projekty zakładające warunki najtrudniejsze z możliwych. Z kolei wykonawcy autostradowych kontraktów wykorzystują sytuacje, kiedy projekty są niedokładne, domagając się potem od inwestora podpisania aneksów zapewniających dodatkowe pieniądze za prace wynikające z błędów w dokumentacji. Z wyliczeń specjalistów wynika, że gdyby w ostatnich pięciu latach GDDKiA lepiej dbała, o jakość dokumentacji i dokładniej weryfikowała kosztorysy, to dzięki zaoszczędzonym pieniądzom mielibyśmy dziś setki kilometrów dróg więcej. Gazeta Polska Codziennie

Skok Kopciuszka na Banki? W swym ostatnim artykule: „Bajka o Kopciuszku i Banku”, napisałem: Unie Kredytowe (SKOK-i), są możliwie najlepszą, a być może jedyną dla obywateli alternatywą, przy braku gruntownej reformy Polskiego Sektora Bankowego. Jak wiadomo, ok. 85% Banków Komercyjnych RP, jest własnością obcych kapitałów? Instytucje te interesuje wyłącznie kreacja zysków. W gospodarce wolnorynkowej jest to ogólnie akceptowalne. Problem polega na tym, że wszystkie zyski generowane przez te właśnie Banki, są eksportowane z Polskico z pewnością nie sprzyja rozwojowi naszej gospodarki. Kreacja zysków sprzyja, rozmaitym innym „kreatywnym” rozwiązaniom księgowym i podatkowym (ang:-„cooking the books”) - co dodatkowo działa destrukcyjnie na Polską ekonomię. Wiadomo pieniądz robi…pieniądz. Ten obraz przyszłej (już rozpoczętej) „nędzy i rozpaczy” pogarsza fakt, że NBP (bezkarnie) – oddało tym Bankom Komercyjnym - prawo do kreacji pieniądza elektronicznego, kredytowego. Obłęd zamkniętego koła. Taką właśnie drogę wybrali reformatorzy „Polskiej transformacji”(pod nadzorem obcych Polsce interesów).Taką drogą, jako kraj podążamy nieuchronnie w przepaść finansową. Bez dna. Unie Kredytowe (w Polsce - Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe - SKOK) są jedyną, jak na razie, alternatywą dla sektora bankowego w świecie zachodnim. I chociaż SKOK-i, to też instytucje finansowe, tak naprawdę łączą je istotne dwie najważniejsze dla społeczeństwa role: prawdziwa, nie-fasadowa demokracja oraz zysk, który trafia z powrotem do członków kas. Czyli do lokalnych społeczności. SKOK-i to przede wszystkim spółdzielnie, czyli w uproszczeniu: Ludzie zrzeszają się, wybierają spośród siebie władze, którym dają pełnomocnictwa dotyczące tego,  który z członków będzie kredytowany, w jakiej wysokości i na jakich warunkach ma kredyt spłacić. Depozyty, pieniądze w SKOK należą do każdego członka spółdzielni kredytowej a nie abstrakcyjnych właścicieli. Zasadą podstawową systemu SKOK jest niezarobkowy charakter działalności, co oznacza, że wypracowany zysk, nie jest dzielony między członków, lecz przeznaczony na wzmocnienie kapitału kas, zwiększenie, jakości i bezpieczeństwa świadczonych przez nie, rozmaitych usług finansowych. Żadna instytucja finansowa nad Wisłą w ciągu ostatniej dekady nie rozwijała się tak dynamicznie. SKOK-i powstawały w zakładach pracy, zrzeszały lokalne społeczności i całe grupy zawodowe. Dziś mają ponad 2,2 mln członków, tysiące oddziałów. I może właśnie to niepokoi działające w Polsce banki, bo jeśli założyć, że każdy członek reprezentuje rodzinę, system odpowiada za finanse grubo ponad sześciu milionów obywateli polskich. Przypomnijmy, że SKOK-i posiadają sieć bankomatów oraz wydają karty płatnicze – tym, więc nie różnią się od klasycznych banków nastawionych wyłącznie na zyski. Kasa Krajowa wprowadziła na Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie Towarzystwo Finansowe SKOK, której głównym profilem działalności jest technologia finansowa – wszystko nie dla zarobku zarządów kas, ale wzmocnienia systemu, który w sytuacji kryzysowej nie raz, ratował niejedną społeczność. SKOK-i, od początku istnienia zbudowaływłasnysystem Program Ochrony Oszczędności, celem zapewnienia bezpiecznego oraz solidnego funkcjonowania wszystkich SKOK-ów w kraju, poprzez efektywny nadzór, lustracje i programy prewencyjne, dla zapobiegania ewentualnych trudności finansowych. Program Ochrony Oszczędności członków SKOK,  obejmuje ubezpieczeniem - ochroną równoważną do gwarancji depozytów. Program jest realizowany jest przez 2 instytucje: Kasa Krajowa spełnia funkcje nadzorcze (w tym także rewizyjne), funkcje stabilizujące (fundusz stabilizacyjny wkładów SKOK) oraz utrzymania płynności (funkcja Kasy Centralnej). W ramach sprawowanego nadzoru, Kasa Krajowa ustala normy dopuszczalnego ryzyka w działalności i przeprowadza lustrację kas, dokonuje kontroli prac zarządu. W kasach, w których występuje groźba, rażące lub uporczywe naruszanie przepisów prawa, Kasa Krajowa może zawiesić działalność kasy - ustanawiając zarządcę komisarycznego. Te oraz inne jeszcze uprawnienia ustawowe wraz z możliwościami finansowymi funduszu stabilizacyjnego, który stanowi określony procent aktywów SKOK, dobrze chronią system przed niewypłacalnością. Drugą instytucją zabezpieczającą oszczędności w kasach spółdzielczych jest Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych SKOK, które - poczynając od maja 1998 roku - ubezpiecza oszczędności zgromadzone w SKOK-ach. Kasa Krajowa ustaliła normę dopuszczalnego ryzyka dotyczącą bezpieczeństwa środków pieniężnych zgromadzonych przez członków SKOK-ów, wprowadzając w 1998 r. obowiązek posiadania przez SKOK-i ubezpieczenia tych środków. Realizując swoje obowiązki wynikające z ustawy oraz statutu, SKOK-i wprowadzają w życie dobre praktyki zarządzania, zgodnie z zasadami spółdzielczych kas, kodeksem etycznym, jednolitymi procedurami świadczenia usług i prowadzenia kontroli. Kasy realizują indywidualne programy budowy kapitału i zarządzania ryzykiem oraz tworzą niezbędne rezerwy, na poczet pożyczek i kredytów przeterminowanych. Władze każdego SKOK-u stale podnoszą swoje kwalifikacje w celu zapewnienia najwyższej, jakości kadry zarządzającej. System SKOK w Polsce należy, zatem rozpatrywać, jako całość złożoną z wzajemnie się uzupełniających elementów, których celem jest realizacja ustawowych zadań kas. To gwarantuje bezpieczeństwo oszczędności członków kas oraz pewność kredytów dla członków. Banki operują wyłącznie dla zysków wypłacanych właścicielom – ich kadra zarządzająca natomiast jest skupiona na tym, aby pieniądze zarobione na klientach trafiły do kadry w postaci wysokich premii. I to bez względu na to, czy pieniądze klientów są bezpieczne, czy właśnie diabli je biorą. Reasumując:

1.Banki Komercyjne w Polsce są własnością nie-polską – kapitały często z nieznanych źródeł. Ich zadaniem jest wyłącznie kreacja zysków i maksymalizacja dochodów, które eksportowane są za granicę, bez żadnych pożytków dla Polskiej gospodarki i społeczeństwa.

2.Bezpieczeństwo depozytów w Bankach komercyjnych jest pozbawione jakiejkolwiek faktycznej kontroli Instytucji Państwa -całkowicie zależne od stanu zysków/strat właścicieli.

3.Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe – to pieniądze członków Spółdzielni, które pozostają cały czas pod ich kontrolą. Bezpieczeństwo depozytów Spółdzielczych Kas jest całkowicie gwarantowane.

4.Działalność SKOK – nie jest komercyjna, nie jest obliczona na zysk i jego dystrybucje –wszelkie nadwyżki, są do dyspozycji członków spółdzielni, służą rozwojowi gospodarczemu społeczności. WSZYSTKIE ZYSKI ZOSTAJĄ W POLSCE Proponowane inicjatywy Nowego Ekranu:

1.Utworzenie „Księgi Skarg i Zażaleń” – dotyczącej rozmaitych nieprawidłowości w działaniach Banków. Jak wiadomo Polska jest krajem, w którym banki pobierają jedne z najwyższych na Świecie opłat za rozmaite usługi. Klienci nie mają wielu alternatyw. Oczywiście w ramach „Akcji Windykacja” zgłaszają się do nas osoby skrzywdzone przez banki, które zostały postawione pod ścianą przez windykatorów i komorników, ale zależałoby nam, aby do Nowego Ekranu były zgłaszane wszystkie zidentyfikowane nieprawidłowości bankowe, zanim jeszcze klient odczuje ich skutek albo nawet wtedy, gdy sobie poradził lub nie zawarł złej umowy.

2.Stworzenie Centrum Informacji/Edukacji - dotyczącej działalności SKOK.

3.Otwarcie Spółdzielczej Kasy - SKOK – Nowy Ekran, (opartej o społeczność NE) oraz platformy dostępowej Net-SKOK – dostępnej dla internautów (NEonautów).

4.Plan akcji transferu depozytów z Banków Komercyjnych do placówek SKOK na terenie kraju (na wzór „Bank Transfer Day” w USA) – pod patronatem Ms Kristen Christian. Najwyższy czas rozważyć społeczną reformę Systemu Bankowego w Polsce. Wymuszoną przez masowe działania obywatelskie – dla dobra Polaków – dla dobra i przyszłości Naszego Kraju. NAJWYŻSZY CZAS – zrobić WSPÓLNY skok na aroganckie obce Banki. Zapraszamy do działań. Opara

Agencja Towarzyska Znany redaktor "Wyborczej" opiniotwórczo oceniał w 2009 roku proces wyboru dyrektora NASK. Rok temu NASK oddal "Wyborczej" w dzierżawę domeny polska.pl i poland.pl. W tle mamy dwóch panów z ABW. Czy domeny NASK byly forma zadośćuczynienia? Pawel Bialek, zastepca Krzysztofa Bondaryka, ma odejsc z ABW, bo podobno czuje sie zmeczony. Nie wiemy jeszcze gdzie wyladuje. Pawel Bialek jest kolega ze studiow red. Wojciecha Czuchnowskiego z "Wyborczej", ktory niezlomnie walczy od lat z przejawami moherostwa i oszolomstwa w III RP. W 2009 redaktor Czuchnowski szczegolowo i krytycznie opisywal proces wyboru dyrektora NASK (firmy ktora kontroluje domeny internetowe w Polsce), gdzie jednym z kandydatow byl inny zastepca Bondaryka, Michal Chrzanowski, owczesny dyrektor Departamentu Bezpieczenstwa Teleinformatycznego ABW :

http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,7106019,Z_ABW_na_fotel_prezesa_NASK_.html

Pomimo opiniotworczych uwag red. Czuchnowskiego, Michal Chrzanowski zostal mianowany dyrektorem NASK w listopadzie 2009 roku.    Redaktor Czuchnowski jest wnikliwym obserwatorem ABW, szczegolnie od roku, 2007 kiedy to podczas rzadow PiS poczul sie on nagle totalitarnie inwigliowany przez ABW:

http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/289308,Sad-dziennikarz-GW-pokrzywdzony 

Kolega Czuchnowskiego, Pawel Bialek, pracuje w ABW od wielu lat. Bialek dostal awans na zastepce szefa ABW wkrotce po wygranej PO, w grudniu 2007 roku. Skoro Czuchnowski uwaza ze byl inwigliowany przez ABW podczas rzadow PiS, swoje opinie musi opierac na czyms wiecej niz na czystej emocjonalnej intuicji. Czy kolega Bialek mogl opowiedziec koledze Czuchnowskiemu to i owo przy kawie? Wyglada to na bardzo skomplikowany trojkat, nie do zrozumienia nam maluczkim. Pozostaje jednak pytanie: czy dziwne wydzierzawienie "Wyborczej" (Agorze) domen polska.pl i poland.pl ma jakis zwiazek z tym trojkatem? O tych domenach pisalismy:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/63286,polska-to-domena-agory

Red. Czuchnowski, inwigilowany przez kolegów kolegi ze studiów? Stanislas Balcerac

Kogo wybraliśmy Pięć lat temu reżymowi urzędnicy i politycy tłumaczyli, że do Euro 2012 warto dopłacić, bo to rozsławi imię Polski na całym świecie - no, może skromniej: w całej Europie. Dziś już wiemy: cała Europa będzie się przez miesiąc natrząsać z głupich Polaków, którzy rozgrzebali 1300 km autostrad i nie potrafili tak ich budować, by, chociaż na EURO przejezdne były szlaki do Warszawy i na Ukrainę. Zabrakło dosłownie kilkunastu kilometrów - a kilkaset stoi w nieukończonych kawałkach!!! Ale kto się z tego teraz tłumaczy? Premier, minister, czyli urzędnicy obecnego reżymu. Tymczasem na przełomie wieków XIX i XX prywaciarze w dwa lata przebili prawie 2000 km kolei z Wiednia do Konstantynopola. Przez dzikie Bałkany, rękoma niepiśmiennych górali... po czym przez kilka lat użerali się z biurokratami ze Stambułu i z Wiednia w sprawie przyłączenia tego do sieci reżymowych kolei!! Ludzie nie rozumieją, że prywaciarz pracuje dla zysku - więc MUSI wszystko zrobić jak najszybciej - bo zbankrutuje. A czy Ministerstwo Transportu może zbankrutować? Nie może. Więc Ministerstwo Transportu ma nas w nosie. Obecny reżym dysponuje całą kupą państwowych urzędów - i państwowych spółek i innych instytucji. Wszyscy się wściekają - bo są tam posady po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy, ONI obsadzają je swoimi ludźmi w nagrodę za to, że ci pomagają IM utrzymać się przy władzy. I, proszę sobie wyobrazić: mimo to naiwni ludzie myślą i mówią: "Nie dajmy tego sprywatyzować! Bo jak państwowe - to nasze!". G... o prawda! Jeżeli firma jest prywatna - to ona MUSI robić to, co MY chcemy. Jak będzie robiła, co innego - to zbankrutuje? Wygra z nią ta, co będzie robiła dokładnie to, co MY chcemy. Kapitaliści nawet robią specjalne badania - by dowiedzieć się, co dla NAS wyprodukować. Natomiast ONI też robią badania - ale po to, by dowiedzieć się, co MY chcemy usłyszeć!!! ONI to właśnie mówią, naiwni ICH (Kaczyńskiego, Tuska, Millera, Pawlaka, Palikota, Ziobrę - wszystko jedno) wybierają... a ONI potem i tak robią to, co ONI chcą. Dlatego WSZYSTKO, co możliwe, powinno być robione przez prywaciarzy. Wtedy to, co dziś robi stu urzędników, robiłby jeden inżynier. Byłoby szybko, tanio i oszczędnie. Prywaciarz by już o to zadbał - bo to jego pieniądze. A przecież ONI o NASZE pieniądze nie dbają - bo ICH nie boli. Przeciwnie. Im więcej wydadzą, tym są ważniejsi. I na ogół więcej da się wtedy ukraść. I dlatego autostrady w Polsce buduje się pięć (5!!!) razy drożej niż w Ameryce. A gdyby prywaciarz nie zdążył z budową dwóch kawałków autostrady na EURO, to nie MY wstydzilibyśmy się za niego - tylko on wziąłby pistolet i strzelił sobie w łeb. Bo byłby doszczętnie zrujnowany: włożył forsę w 600 km autostrady - i nie zarobił ani grosza od kibiców, bo zabrakło 13 kilometrów... A czy minister Nowak strzeli sobie w łeb? Nie - strzeli sobie jednego. I zasiądzie na trybunie na Stadionie Narodowym. Z biletem dostarczonym do rąk własnych ministra! JKM

Wierny w czasach Stalina „Teraz się rodzi poezja religijna, / co krok nawrócenia / lepiej nie mówić, kogo nastraszył / buldog sumienia, / ale Ty, co świecisz w oczach jak w Ostrej Bramie / nie zapominaj, / że pisząc wiersze byłem Ci wierny / w czasach Stalina” - napisał ksiądz Jan Twardowski w wierszu pod tytułem „Teraz”. Wbrew tytułowi, wiersz trochę się zdezaktualizował. Przedstawia raczej sytuację sprzed dwudziestu kilku lat, kiedy te „nawrócenia” przybierały charakter masowy i nawet ostentacyjny. Czy jednak były autentyczne i rzeczywiście spowodował je „buldog sumienia”? To już nie jest takie oczywiste, przede wszystkim ze względu na masowość i ostentację. Im większym nieprzyjacielem Pana Boga był taki nawrócony na poprzednim etapie, tym większą ostentacyjną pobożność prezentował na etapie obecnym. To znaczy - nie tyle „obecnym”, co ówczesnym - kiedy nasz nieszczęśliwy kraj wchodził w etap sławnej transformacji ustrojowej. Na etapie obecnym masowe i ostentacyjne nawrócenia raczej już nie występują. Za to coraz częściej zdarzają się ostentacyjne apostazje, to znaczy - wystąpienia z Kościoła katolickiego. Zarówno tamta, jak i obecna ostentacja skłania do podejrzeń, że ani jedno, ani drugie nie było i nie jest autentyczne - że jak wtedy padł rozkaz, żeby się masowo nawracać i uchwycić przyczółki w Kościele katolickim, tak dzisiaj, kiedy sanhedryn kręcący Unią Europejską najwyraźniej zamierza przyspieszyć proces „laicyzacji republiki” - karne szeregi dostały rozkaz dokonywania ostentacyjnych apostazji. Poniekąd szczęśliwie się składa, bo dopiero na tle tych farbowanych lisów jaśnieje blask autentycznej wiary i służby Kościołowi katolickiemu i Polsce. A właśnie 25 maja zmarł ksiądz kanonik Tadeusz Szyprowski, ostatnio rezydujący w Niedrzwicy Kościelnej w Archidiecezji Lubelskiej. Ksiądz Tadeusz Szyprowski urodził się 6 lutego 1926 roku, a wyświęcony został 23 marca 1952 roku, a więc - „w czasach Stalina”. Już tylko starsi ludzie dobrze rozumieją, jak trudno było w tamtych czasach nawet zwykłym katolikom, a cóż dopiero - księżom? Toteż ten, kto pomyślnie przeszedł test wierności „w czasach Stalina”, może powiedzieć, że był „ogniem próbowany”. Warto o tym pamiętać, byśmy nie zatracili właściwej miary rzeczy, kiedy dzisiaj lekko mówi się o rozmaitych męczeństwach - ale na pluszowym krzyżu. Księdza Tadeusza Szyprowskiego poznałem będąc chłopcem, którego on przygotowywał do pierwszej Komunii Świętej, jako wikariusz w Bełżycach. Imponował nam wielką siłą fizyczną, bo był potężnie zbudowanym mężczyzną, bezpośrednim sposobem bycia, a jednocześnie - wielką odwagą cywilną, której dowody składał zarówno na kazaniach, jak i na lekcjach religii w szkole. Z tamtych czasów zapamiętałem go, jako człowieka, dla którego ewangeliczne: tak - tak, nie - nie - nie było frazesem, tylko sposobem życia. Kiedy ksiądz Tadeusz Szyprowski został proboszczem w Matczynie, a ja wyjechałem na studia, straciłem z nim kontakt? Odtworzyłem go przed dziesięcioma laty, kiedy był już rezydentem w Niedrzwicy Kościelnej. Ilekroć znajdowałem się w pobliżu, starałem się go odwiedzać - co sprawiało mu wyraźną radość, chociaż nasze rozmowy o Polsce nie nastrajały optymistycznie. A ksiądz kanonik Tadeusz Szyprowski był Polską bardzo zatroskany, bo obok Kościoła, któremu jako kapłan służył przez 60 lat, Polska była jego drugą wielką miłością. I wczoraj odbył się jego pogrzeb. Gdyby nie to, że w tym czasie znajdowałem się w samolocie lecącym do Kanady, na pewno byłbym w Niedrzwicy Kościelnej, by księdza kanonika Tadeusza Szyprowskiego osobiście pożegnać. Nie było mi to dane - więc niechaj, chociaż w ten sposób odwdzięczę mu się za to, że otworzył przede mną drzwi Kościoła katolickiego. SM

Uważam, rze II RP to państwo d***kratyczne, czyli durne. Tygodnik „Uwarzam Rze” - skądinąd bardzo dobre pismo – zareklamował drugi numer dodatku „HISTORIA” - gdzie na czoło wybija się tytuł artykułu p. Piotra Zychowicza „II RP: Nasza duma”. Ja się za II Rzeczpospolitą nie wstydzę, bo nie byłem jej obywatelem. Jednak patrząc na II RP z perspektywy czasu naprawdę nie ma, z czego być dumnym. Najwyższe na świecie (do czasu powstania innego socjalistycznego państwa, III Rzeszy...) podatki; potworna, wynikająca z tego bieda; kretyńskie „Wielkie Budowle Socjalizmu” jak Gdynia czy COP, Brześć i Bereza Kartuska, bezsensowne prześladowania mniejszości, likwidacja autonomii Śląska, kretyńska polityka zagraniczna, wreszcie zniszczenie wojska – i w konsekwencji żenująca klęska wrześniowa... Z czego tu być dumnym? Ale, co najzabawniejsze: ten sam Autor, p.Piotr Zychowicz, w tym samym numerze „Uwarzam Rze” na str.51 pisze jak najsłuszniejszy tekścik p/t: „Jak Polacy mogli zdobyć Prusy Wschodnie”. Ma absolutną rację. Zamiast wdawać się w wojnę z Rosyjską Federacyjną SRS II Rzeczpospolita powinna była siłą zająć Prusy Wschodnie, oddać Litwie (w rekompensacie za Litwę Środkową?) całe dorzecze Niemna – i w ten sposób usunąć wiszącą nam na karku niemiecką eksklawę. Tyle tylko, że Naczelnikiem Państwa był wtedy niemiecki (i austriacki) agent, śp.tow.Józef Piłsudski. I Niemcy, mający wtedy tylko 100-tysięczną Reichswehrę, z ulgą obserwowali, jak agent Piłsudski (ps.”Tow Ziuk”) bije się z innym niemieckim agentem, Uljanowem (ps. „tow. Lenin”). Czy na polecenie niemieckiego Sztabu Generalnego – to może kiedyś historycy ustalą. Natomiast pewne jest, że jako dobry socjalista nie zakatował RFSRS dopóki ta zmagała się ze śp.Antonim Denikinem, Piotrem Wranglem, Aleksandrem Kołczakiem – i innymi wrednymi reakcjonistami! JKM

Niepoprawni We Włoszech panuje dziwna – ale wcale rozsądna – zasada, że nad ustawami specjalistycznymi glosują tylko posłowie w danej komisji... We Włoszech panuje dziwna – ale wcale rozsądna – zasada, że nad ustawami specjalistycznymi glosują tylko posłowie w danej komisji. Bo i istotnie: przecież w każdej komisji jest taka sama proporcja partyj – więc po co nad ustawami dotyczącymi rybołówstwa mieliby głosować posłowie nie znający się na rybach? W tym przypadku Izba może jednak chcieć przegłosować ją w całości – bo sprawa jest zasadnicza. Komisja ds. transportu postanowiła, bowiem, że będą dopłacali w roku 2013 €5000(!!) każdemu, kto odda stary samochód, a kupi nowy o napędzie elektrycznym!! Ma również powstać państwowy program budowy stacji zasilania pojazdów z napędem elektrycznym. Proszę zrozumieć: gospodarka włoska trzeszczy w szwach, Włosi masowo wycofują pieniądze z banków, kupując w zamian dolary lub złoto, wszyscy tylko czekają, kiedy we Włoszech nastąpi to samo, co w Grecji – a nawiedzeni ekolodzy chcą znów wydać dziesiątki albo i setki miliardów na kompletny idiotyzm. Elektryczne samochody są, bowiem całkowicie nieopłacalne – nawet obecnie, gdy banda rabusiów, zwanych „d***kratycznymi rządami” zdziera za benzynę nie dwa ale sześć złotych. W rzeczywistości są nieopłacalne w o wiele wyższym stopniu. A „ekolodzy” nadal swoje! I biedny Włoch – bo istnieją i biedni Włosi – będzie musiał drożnej płacić za pizzę i oliwę po to, by bogatszy Włoch oddał całkiem dobre auto na złomowisko i potem musiał dopłacać do jazdy nie mającym zrywu autem elektrycznym. Jak Pan Bóg chce kogoś pokarać, to mu rozum odbiera... JKM

Obama o „polskich obozach śmierci” Odznaczenie Prezydenckim Medalem Wolności zakończyło się wpadką prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, który użył określenia „polskie obozy śmierci”. Wczoraj Barack Obama nadał pośmiertnie odznaczenie Janowi Karskiemu, nagradzając go najwyższym odznaczeniem USA czyli Prezydenckim Medalem Wolności, które odebrał były minister spraw zagranicznych Adam Rotfeld. Karski miał zasłużyć się ratowaniem Żydów podczas II Wojny Światowej i nagłaśnianiem holocaustu. W trakcie uroczystości prezydent USA powiedział, że Jan Karski został przeszmuglowany do getta warszawskiego i do polskiego obozu śmierci. W rzeczywistości Karski dostał się w przebraniu strażnika, do niemieckiego przejściowego obozu zagłady w Izbicy.MM

31 maja 2012 "Oni udawali władzę, a my- opozycję" - twierdził swojego czasu pan Lech Wałęsa, człowiek, który  „obalił” w Polsce komunizm i dzięki czemu żyjemy obecnie w ustroju wyśnionym przez Polaków, zadowolonych z życia i szczęśliwych. Dobrze, że udało się pani Lechowi Wałęsie ten cholerny komunizm obalić.. Reagan z Papieżem nie ma tu nic do rzeczy..  I te wszystkie porozumienia międzynarodowe pomiędzy USA a Związkiem Radzieckim na najwyższych szczeblach. I program” gwiezdnych wojen”- też nie ma nic do rzeczy. Tylko patrzeć jak zaroją się nasze place i ulice od nazwiska pana Lecha Wałęsy.. Jak tylko umrze. Symbol upadku komunizmu…. Który oczywiście nie upadł, tylko się przepoczwarzył w komuno podobny, z większymi elementami kontroli nad nami. Między innymi dzięki postępującej technice i rozbudowie biurokracji do granic kompletnej nieprzyzwoitości.. I znowu jedni udają władzę- dzierżąc tylko zewnętrzne jej znamiona - a inni opozycję . To się nazywa demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości.. Na razie propaganda gierkowska przesunęła nasze życie umysłowe  na wielkie budowle socjalizmu.. Tym razem europejskiego.. Codziennie oddawane są nowe odcinki dróg, dworców kolejowych, autostrad.. Socjalistyczne budowle stadionów- już są gotowe.. Będzie się można zabawić.. Ostateczny rachunek przyjdzie zaraz po” igrzyskach”.. Zaraz po nich, dowiemy się ile ta” balanga” będzie nas wszystkich kosztować.. Na razie padł kolejny rządowy projekt informatyzacyjny, finansowany w 85% przez nasze nowe państwo- Unię Europejską, która oczywiście- według propagandy- państwem nie jest, chociaż ma już prawie wszystkie atrybuty państwa. Ma rząd, ma parlament, ma  walutę, Europjski Bank Centralny, ma flagę i hymn. Ma terytorium.. I wszystko jest systematycznie ujednolicane.. Żeby jedno państwo mogło zaistnieć w pełnej krasie.. Jakaś amerykańska agencja zrobiła badania nastrojów ludzi  mieszkających w państwie o nazwie Unia Europejska i wyszło im, że   prawie w każdym  landzie Unii Europejskiej - od 60 - do 70%  jego mieszkańców nie jest zadowolonych  z istnienia Unii Europejskiej, w której znajduje się jego państwo. (????) Bardzo ciekawe, a tylko w dwóch landach ludzie  w przeważającej liczbie są zadowoleni z  życia unijnego. Podano Polskę i Niemcy. U nas Polacy są zadowoleni, bo utożsamiają bytność w Unii Europejskiej z możliwością podróżowania po landach Unii..To oczywiście wielkie osiągnięcie, ale niemające nic wspólnego  z Unią Europejską, jako państwem.. Sprawę podróżowania, przepływu towarów  i usług, przepływu kapitałów- załatwia Traktat z Schengen. Traktat jest Polsce potrzebny, ale nie jest potrzebne zbiurokratyzowane państwo centralnie planujące już prawie wszystko - Unia Europejska. Niemcy są zadowoleni, bo są głównym rozgrywającym w Unii Europejskiej. Oni konstruują ten nowy europejski ład i przy pomocy politycznej waluty euro, która pozwala im sprzedawać korzystnie swoje towary po całej Europie.. Polakom potrzebna jest wolność gospodarcza, niskie obciążenia fiskalne i wolność od przepisów unijnych, żeby można było się rozwijać i bogacić.. A nie poszerzać wolność poprzez unijne certyfikaty.. Jak powiedział wczoraj  w państwowym radiu, pan minister Jarosław Gowin.” Certyfikat europejski poszerza wolność”..(????) Aż musiałem zatrzymać samochód  z wrażenia.. To znaczy im więcej certyfikatów- tym większa nasza wolność.. Im bardziej spętani przepisami i certyfikatami- tym większa chyba  niewola, panie ministrze próbującym „otworzyć „ zawody do tej pory zamknięte.. One nadal pozostaną zamknięte – nawet po „reformie”. Tak mi się zdaje, bo na przykład pan minister sprawę praw jazdy z centrum państwa demokratycznego i prawnego  chce  przenieść do gmin- i po” reformie”.. To znaczy, że  wydający zgodę na prawa jazdy, będą się teraz korumpować w gminach, a nie w centrum- jak do tej pory. I dlatego ci góry „ reformy” protestują przeciw „reformie” w dół, angażując w to taksówkarzy, którzy niczego obawiać się nie muszą- żadnych prawdziwych zmian nie będzie.. To tylko pozorowana gra pana ministra Jarosława Gowina za zgodą pana premiera Donalda Tuska, bo czas znowu odkurzyć wartości liberalne  poprzez słowa, po pięciu latach budowy socjalizmu, żeby kolejny raz nabrać młodzież, która jeszcze kocha wolność.. Gdyby Platforma Obywatelska chciała zrobić  jakiekolwiek reformy - to już dawno by je zrobiła.. A to już piąty rok rządów- i nic. A pan Jarosław Gowin zamiast zająć się - jako minister sprawiedliwości- uproszczeniem prawa, to zajmuje się taksówkarzami, którzy paraliżują miasta, a i tak prawdziwej reformy nie będzie.. Będzie” reforma” pozorowana. Bo, na czym polegałaby prawdziwa reforma w obszarze wożenia ludzi taryfami..? Żeby każdy, kto chce to robić, mógł to robić bez zgody  i egzaminów organizowanych przez biurokrację.. I bez przynależności do korporacji pod nadzorem biurokracji.. Wtedy zapanuje wolność gospodarcza w tej materii pomieszanej obecnie okropnie i jeszcze bardziej mieszanej, na co dzień.. Pan minister mówił coś o nurkach, którzy mają certyfikaty nurkowania europejskie, te najlepsze na świecie i dzięki nim, wszyscy, którzy będą chcieli nauczyć się nurkować, nauczą się od tych, którzy mają europejskie certyfikaty nurkowania. Wtedy się nie utopią, co zresztą” poszerzy” ich wolność do nurkowania. Takie to rzeczy opowiada pan minister Gowin, kreowany przez media na obrońcę wolności lansując niewolę.. Jak u Orwella: „Niewola to wolność”.. To wszystko to kolejny bałach propagandowy mający  poprawić notowania Platformy Obywatelskiej.. Nic z tego nie będzie- Znowu ci  siedzący przy oknie- teraz zasiądą przy drzwiach.. I po” reformie”. Na razie resort finansów zamroził- wartą  500 milionów złotych –platformę e- zdrowie, która miała obsługiwać między innymi e- recepty, rejestracje on-line, elektroniczne skierowania i wymianę elektronicznych zwolnień lekarskich. Komunistyczny system leczenia naszego zdrowia w komunistycznym skansenie na razie nie będzie e-platformiony, może pan minister Vincent Jacek Rostowski przekaże te pieniądze  na spłatę odsetek od zaciągniętych długów przez nasze demokratyczne państwo prawne.. Okażę się wkrótce! Dalsze doskonalenie  skansenu komunistycznego  leczenia nas – trwa. Tymczasem centralizacja recept, skierowań, zwolnień- zostanie zatrzymana.. Będzie po staremu.. Zresztą jak skansen ma trwać nadal to niech trwa w postaci skansenu.. Po co elektronizować   i informatyzować skansen.. W Muzeum Wsi Radomskiej  takich rzeczy się nie robi.. Wszystko ma pozostać po staremu, bo jest to w końcu skansen., Tak jak komunistyczna tzw. służba zdrowia, zasilana 60 miliardami naszych pieniędzy  z zewnątrz.. Muzeum Wsi Radomskiej- też jest zasilane z zewnątrz.. Tak jak wiele segmentów naszego życia.. Naszego zbiurokratyzowanego życia.

Bo biurokracja nie pożyje ani jednego dnia  bez zasilania pieniędzmi od zewnątrz.. I dlatego nasze życie  przebiega w jednym wielkim skansenie biurokratyczno- marnotrawnym.. I na lepsze się nie zanosi.. Socjalizm biurokratyczny musi trwać, a przed” demokracją nie ma gdzie zwiać”- jak śpiewał lider Lady Punk.. Jakoś ostatnio nie słyszę tej piosenki.. Czyżby ktoś doszukał się „ mowy nienawiści”  wobec demokracji? A przecież jest to najlepszy ustrój na świecie. Tak przynajmniej twierdzą demokraci – socjalni.. I demokratyczni.. A co będzie jak skończą się wielkie budowle socjalizmu? WJR

Gwiazdowski: Euro musi upaść O problemach i korzyściach płynących ze wspólnej waluty oraz przyszłości euro portal Stefczyk.info rozmawia z Robertem Gwiazdowskim z Centrum im. Adama Smitha. Stefczyk.info: „Rzeczpospolita” pisze, że Hiszpanii grożą problemy ekonomiczne podobnej skali, co Grecji. Jednocześnie w Niemczech od lat nie było niższego bezrobocia niż obecnie. Czy to dowód, że wspólna waluta służy dziś głównie Berlinowi? Robert Gwiazdowski: Takiego jednostkowego zestawienia nie można uznać za dowód w tej sprawie. Jednak jest faktem, że gospodarka niemiecka zyskała i zyskuje na wspólnej walucie. To jednak nie jest powód, by Niemcy dawali się obecnie ciągnąć pod wodę. Strefa euro jest nie do uratowania. Jedna waluta nie nadaje się dla gospodarek tak różnych, jak niemiecka, grecka i hiszpańska. My od 2004 roku wskazujemy, że powinniśmy udawać, że wchodzimy do strefy euro, ale nie powinniśmy do niej wchodzić. Odkąd zmienił się traktat unijny, uznajemy natomiast, że nie powinniśmy w ogóle przyjmować euro.
Dlaczego? Zmieniły się reguły w niej obowiązujące. To jest inna strefa euro niż ta, do której zobowiązaliśmy się wejść. To powoduje, że obecnie powinniśmy się od niej trzymać jak najdalej.
Czy strefa euro jest korzystna tylko dla tych, którzy teraz na niej korzystają, czy Grecy też zyskali? Na samym początku zyskali, oczywiście. Jednak miara korzyści będzie obecnie miarą strat. Grecy, Hiszpanie, Portugalczycy żyli na kredyt. Taki sam kredyt proponowano nam po 2004 roku. Wtedy proponowano nam euro, słyszeliśmy, że będą niskie stopy procentowe, będzie lepszy dostęp do pożyczek i pieniądza. Proponowano nam to samo, co Grekom. Na szczęście jednak nie weszliśmy do eurolandu.
Jeśli Niemcom strefa euro przynosi korzyści oni będą chcieli za wszelką cenę przedłużać jej istnienie?Obecnie Niemcom nie opłaca się już sztuczne utrzymywanie strefy euro. Do pewnego momentu to się udawało i opłacało. Jednak ten moment już jest za nami. Obecnie już się nie opłaca.
Koniec euro będzie końcem Unii? Takie głosy słychać w Polsce czasami Unia Europejska, jeśli upadnie to z racji głupoty polityków, a nie przez problemy ekonomiczne strefy euro. Pamiętajmy, że UE znacznie dłużej działała bez wspólnej waluty niż z nią. Unia to było hasło gospodarcze. Chodziło o strefę wolnego handlu, o przepływ kapitału, osób i inwestycji. W tym znaczeniu UE ma sens. Jednak integracja polityczna, do której miało doprowadzić wprowadzenie wspólnej waluty, była bezsensu. W tej chwili mówi się natomiast o dalszym pogłębieniu tej integracji dla ratowania euro. To jeszcze większy bezsens. Europa powinna się przygotowywać do upadku euro. Rozmawiał KL

Barak Obama nie przeprosi Barak Obama zrobił w Białym Domu swoje „na odcinku polskim”: w wypowiedzianej Polsce przez żydowskich szowinistów wojnie psychologicznej (w 1994 roku, ustami Izaaka Singera) przystąpił właśnie do szeregu żydowskich polakożerców. Właściwie nie tyle „zrobił swoje”, co „zrobił cudze”: prawdopodobnie za użyte sformułowanie „polski obóz śmierci” Obama wziął pod stołem pieniądze od żydowskich polakożerców na swą przyszłą kampanię wyborczą. Juźci kupić sobie takie sformułowanie – „polski obóz śmierci” – w oficjalnym, transmitowanym na cały świat przemówieniu czarnego prezydenta Ameryki to na przykład dla B’nai B’rith może być dobry interes za niewielkie pieniądze... O świadomym użyciu tych słów przez Obamę świadczy natychmiastowe zacieranie śladów: w urzędowym stenogramie wystąpienia Baraka określenie „polski obóz śmierci” zastąpiono wyrażeniem „nazistowski obóz śmierci”. Stenogram, jak wiadomo, to zapis tego, co ktoś powiedział, a nie tego, czego nie powiedział... Dokonano, zatem, za wiedzą i pod okiem prezydenta, jawnego przestępstwa polegającego na sfałszowaniu dokumentu! No, ale i wilk syty, i owca cała: w świat poszedł „polski obóz śmierci”, a na papierze, (kto tam czyta takie stenogramy...) Został „obóz nazistowski”...Chytrze pomyślane, a forsa przyda się na kampanię. Obawiam się, że to nie jest jeszcze ostatni antypolski występ obecnego gospodarza Białego Domu, obstawionego, gdzie nie splunąć, żydowskimi szowinistami, którzy najwyraźniej skracają mu smycz, na której go prowadzą. Jak na b.dyplomatę – mało przytomnie zachował się p.Rotfeld, który od razu powinien zażądać sprostowania użytych słów, w innym przypadku odmawiając przyjęcia Medalu? Czy p.Rotfeld ma spóźniony refleks, l’esprit d’escalier, jak mawiają Francuzi – czy też specjalnie to on właśnie wybrany został do odbioru Medalu, żeby przypadkiem nie zaprotestował wobec takiego pohańbienia misji Jana Karskiego? – to ciekawe pytanie. Już sam fakt, że do odbioru Medalu wybrano p.Rotfelda – który obecnie nie pełni żadnej funkcji w dyplomacji – a nie przedstawiciela podziemnej Polski Walczącej lub rządu londyńskiego, którzy delegowali p.Karskiego do jego misji – jak najgorzej świadczy o intencjach tych, którzy przygotowali te hucpę, wybrali p.Rotfelda do odbioru Medalu i jego osobę w tej roli zaakceptowali! Pan Rotfeld miał podczas wojny kilka lat i uratowany został od śmierci przez greckokatolickich zakonników, ryzykujących życiem jego przechowanie. Przedstawiciel tych grekokatolickcih zakonników byłby także osobą właściwszą do odbioru tego Medalu. Ale obecność p.Rotfelda „przykryła” rolę Polski Podziemnej i duchowieństwa w ratowanie Żydów, a Obama na smyczy „zrobił cudze”. Odpowiedzialności za tę prowokację nie może wyprzeć się i minister Sikorski, no, ale „jaki pan, taki kram”. Zresztą, powiedzmy szczerze: czego spodziewać się po ministrze rządu, który odbywa wyjazdowe posiedzenia w Izraelu?... Czy i tam brano coś pod stołem? Ile i za co?... Summa summarum: skandal w Waszyngtonie wygląda na starannie przygotowaną prowokację żydowskich szowinistów i ich pomagierów, w ramach wypowiedzianej Polsce w 1994 roku przez Isaaca Singera wojny psychologicznej. No cóż – a la guerre comme a la guerre, na wojnie jak to na wojnie: warto przedsięwziąć odpowiednie środki obronne pamiętając o starej zasadzie wojny, także wojny psychologicznej, że najlepszą obroną jest atak. Tymczasem w kraju odezwał się klangor, pudło rezonansowe agentury wpływów Izraela, „światowych organizacji żydowskich” i ich najmitów. Jedni doradzają, więc rządowi Tuska „całkowite milczenie”, jako najlepszą reakcję(sic!), inni sugerują „zwykłe przejęzyczenie” Obamy, (chociaż, jak na okoliczności, było ono zgoła „niezwykłe”), jeszcze inni, jak pewien pederasta z Ruchu Palikota, kompletne zbagatelizowanie sprawy...Jeśli istnieją jeszcze jakieś polskie tajne służby, dbające o polskie sprawy, to mają jak na dłoni wszystkich tych bojowników wojny psychologicznej wypowiedzianej państwu i Narodowi polskiemu przez żydowskich wrogów. Co do samego Tuska – potrzebował aż całej nocy i połowy dnia żeby „zająć stanowisko” („Mędrzec myślał miesiąc cały aż mu ja... posiwiały”). Wreszcie zajął: „Reakcja amerykańska powinna być mocniejsza”... Ano, znów: jaki premier, takie „stanowisko”.

Obama Barak nie odwoła swych słów, ani nie przeprosi. Biały Dom już to zapowiedział. Nie po to Barak Obama to powiedział, żeby miał odwołać... „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść” – brzmi popularne porzekadło, ale w tym przypadku Murzyn zrobił nie „swoje”, ale „cudze” i właśnie po to, żeby pozostać... Marian Miszalski

Szykuje się rozbiór mediów publicznych W tej sprawie w sposób szczególny trzeba rządzącym patrzeć na ręce, bo niestety wszystko wskazuje na to, że świadomie dążą oni do osłabienia mediów publicznych, a wielkie prywatne koncerny medialne tylko na to czekają.

1. Parę lat temu afera Rywina odsłoniła między innymi zakulisowe próby przejęcia II programu telewizji publicznej przez prywatnego inwestora, co pokazało jak łakomym kąskiem dla potentatów w tej dziedzinie, są media publiczne.

Ujawnienie tej afery, praca sejmowej komisji śledczej, odsłonięcie przez nią swoistego zblatowania pomiędzy czołowymi wówczas politykami i możnymi sfery medialnej, doprowadziło do tego, że tego rodzaju działań na jakiś czas zaniechano. Ale tuż po zdobyciu władzy na początku 2008 roku Donald Tusk nawołując do niepłacenia i likwidacji abonamentu RTV, nazywając go haraczem ściąganym z ludzi, doprowadził do tego, że coraz więcej posiadaczy telewizorów i odbiorników radiowych, abonamentu rzeczywiście nie płaci.

2. Gwałtowne zmniejszanie się wpływów z abonamentu powoduje, że KRRiT, która między innym i zajmuje się jego rozdziałem przekazuje coraz mniejsze sumy zarówno do TVP jak i Polskiego Radia. Polskie Radio otrzymało w 2011 roku około 130 mln zł z abonamentu (tylko 53% ogólnych wpływów radia) i było to o 25 mln zł mniej niż w roku 2010 i aż o 40 mln zł mniej niż w roku 2009. Przy utrzymującej się tendencji spadku wpływów za abonamentu także w 2012 roku plan finansowy spółki przewiduje stratę w wysokości 25 mln zł. W tej sytuacji spółka przewiduje likwidację niektórych instytucji przez nią utrzymywanych takich jak krakowski Chór Polskiego Radia, zakończenie telewizyjnej emisji radiowej czwórki, a nawet zlikwidowanie nadawania programu pierwszego na falach długich, co pozbawiłoby setek tysięcy ludzi szczególnie na terenach wiejskich dostępu do tego najbardziej popularnego programu radiowego.

3. W jeszcze gorszej sytuacji znalazła się telewizja publiczna. Jeszcze w 2007 roku uzyskała ona ponad 500 mln zł wpływów za abonamentu, a w roku 2011 niewiele ponad 200 mln zł, co stanowiło zaledwie 13% całości jej przychodów. W tej sytuacji spółka TVP zakończyła rok 2011 stratą 88 mln zł a rok 2012, ma się zakończyć także stratą w wysokości 60 mln zł. Spółka już korzysta z 50 milionowego kredytu w rachunku bieżącym i rozważa zaciągniecie kolejnego pod zastaw swoich nieruchomości. Dalsze pogarszanie się sytuacji finansowej spółki, uderzy głównie w 16 ośrodków regionalnych telewizji, gdzie ma nastąpić znaczna redukcja zatrudnienia, a w konsekwencji także realizowanych tam produkcji telewizyjnych.

4. Mimo tego, że zarówno KRRiT jak i zarządy i rady nadzorcze spółki radiowej i telewizyjnej, są zdominowane przez ludzi reprezentujących koalicję medialną PO-SLD-PSL, to jakoś nie widać szczególnych starań w zaproponowaniu takich zmian w prawie, które poprawiłyby ściągalność abonamentu. Wprawdzie na różnego rodzaju konwentyklach zarówno przedstawiciele KRRiT jak i prezesi medialnych spółek podkreślają, coraz trudniejszą ich sytuację finansową, ale żadnych propozycji zmiany prawa ciągle nie ma, a apele do rządu odbijają się jak groch o ścianę. Coraz wyraźniej widać, że zarówno rząd jak i zarządzający mediami publicznymi dążą do takiej sytuacji, że jedynym wyjściem, aby zapobiec ich upadłości będą radykalne programy restrukturyzacyjne, których nieodłącznym elementem będzie prywatyzacja wydzielonych części (programów) zarówno w publicznym radiu, ale przede wszystkim telewizji.

5. Wprawdzie media publiczne od paru ładnych lat, publicznymi są tylko z nazwy, ich programy informacyjne i publicystyczne mają głównie na celu wspieranie obecnie rządzących, ale mimo tego są dobrem narodowym i nam wszystkim powinno zależeć, aby ich struktura własnościowa nie uległa zmianie, a pozycja rynkowa wyraźnie się nie pogarszała. W tej sprawie w sposób szczególny trzeba rządzącym patrzeć na ręce, bo niestety wszystko wskazuje na to, że świadomie dążą oni do osłabienia mediów publicznych, a wielkie prywatne koncerny medialne tylko na to czekają.

Kuźmiuk

Kłamstwo poszło w świat! - uważa publicysta Faktu Łukasz Warzecha, zszokowany słowami prezydenta USA Baracka Obamy o ”polskim obozie śmierci”. „Jestem zszokowany, że Obama nie dostrzegł niestosowności wyrażenia »polskie obozy śmierci«” – napisał w nocy z wtorku na środę na Twitterze Edward Lucas, wieloletni korespondent tygodnika „The Economist” w Europie Środkowej, nieźle znający polskie problemy. Kłamstwo w przemówieniu Obamy (właśnie kłamstwo, a nie „wpadka”, jak to usiłują przedstawiać niektóre media) zniweczyło w większości wizerunkową korzyść, jaką mogliśmy osiągnąć dzięki pośmiertnemu przyznaniu Medalu Wolności Janowi Karskiemu. Pytanie brzmi, czy to wynik czyjegoś celowego działania czy po prostu świadectwo tego, jak mało Polska obchodzi administrację Obamy. Gdyby, bowiem w jego otoczeniu była, choć jedna kompetentna osoba, zwróciłaby uwagę na kłamliwe sformułowanie. To samo pytanie zadajemy sobie zresztą drugi raz. Pierwszy był w 2009 r., gdy Obama ogłosił 17 września wycofanie się USA z planów instalacji tarczy antyrakietowej w Polsce. Fatalnie, że we wtorek na słowa prezydenta USA nie zareagował natychmiast odbierający medal Adam Rotfeld. Wyrażenie „Polish death camps” poszło w świat. Późniejsze wyjaśnienia dotrą tylko do wąskiej grupy. Dobrze, że szybka i zdecydowana była reakcja MSZ i za nią wypada Radosława Sikorskiego pochwalić. Szkoda jednak, że równie stanowczy nie jest minister spraw zagranicznych w relacjach z Niemcami i Rosją. Łukasz Warzecha

Kłamstwo oświęcimskie Obamy Tylko osobiste przeprosiny oraz sprostowanie fałszywego i krzywdzącego Polskę i Polaków określenia "polskie obozy śmierci" będzie odpowiednią formą zadośćuczynienia za gafę, jaką popełnił amerykański prezydent, wręczając Adamowi Rotfeldowi Medal Wolności dla Jana Karskiego. Większość komentujących blamaż Obamy jest zgodna: źle świadczy nie tylko o nim samym, ale także o otoczeniu, które przygotowało mu tego rodzaju wystąpienie. Fatalne słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych komentowali wczoraj politycy wszystkich partii politycznych, a także przedstawiciele środowisk żydowskich w Polsce oraz historycy. Nie ma wątpliwości, że to, co powiedział Obama przy okazji wręczania Medalu Wolności dla Jana Karskiego, jest po prostu obiegową i pokutującą w opinii na Zachodzie zbitką pojęciową, wedle, której obozy koncentracyjne były "polskie", bo znajdowały się na terytorium Polski. Fakt, kto je zakładał i mordował miliony istnień ludzkich, schodzi niestety na dalszy plan wraz z faktem, że Polacy byli takimi samymi ofiarami tych obozów jak Żydzi. Niestety to, co jest istotne dla Polaków i zgodne z prawdą historyczną, nie znalazło odzwierciedlenia w wygłoszonej przez Obamę laudacji. Wszyscy wskazują, że zaniedbania dopuścili się przede wszystkim ludzie z najbliższego otoczenia amerykańskiego prezydenta. Wczoraj w południe głos w tej sprawie zabrał premier Donald Tusk, który przyznał, że sytuacja ta, przy dobrej woli administracji amerykańskiej, może być okazją do naprawienia błędu na wielką skalę. - To może paradoksalnie dobra okazja dla Amerykanów i dla prezydenta Stanów Zjednoczonych, by wesprzeć Polskę w jej działaniach na rzecz prawdy historycznej, na rzecz właściwych sformułowań, właściwych ocen tego, co działo się w czasie II wojny światowej na ziemiach polskich i w całej Europie - mówił Tusk. Premier przypomniał, że jest to też istotne dla samych Stanów Zjednoczonych, których żołnierze ginęli na frontach II wojny światowej. - Jeśli polskie obozy śmierci, to z czyich rąk ginęli amerykańscy żołnierze? Jeśli polskie obozy śmierci, to z czyich rąk wuj prezydenta Stanów Zjednoczonych wyzwalał obóz koncentracyjny Buchenwald? - pytał Tusk, podkreślając, że kiedy ktoś mówi "polskie obozy śmierci", to tak jakby nie było nazistów, nie było niemieckiej odpowiedzialności, jakby nie było Hitlera. - Dlatego nasza polska wrażliwość na tego typu sytuacje ma zdecydowanie większe znaczenie niż tylko poczucie narodowej dumy. Ta prawda o II wojnie światowej ma znaczenie i musi mieć znaczenie także dla wszystkich innych narodów - zaznaczył. W tej sprawie prezydent Bronisław Komorowski wystosował do amerykańskiego prezydenta list. - Jestem przekonany, że każda pomyłka, że każdy błąd jest do naprawienia, jeśli zostanie odpowiednio przemyślany. Jestem przekonany, że każdy rozpoznany i przemyślany błąd może nas nawzajem do siebie zbliżać - oświadczył Komorowski po południu. Co ciekawe, w wydanym oświadczeniu prezydent tłumaczył się Obamie z reakcji, jakie pojawiły się w związku ze skandalicznym wystąpieniem prezydenta USA. Przekonywał, że większość z nich było skierowanych do... polskiej opinii publicznej, a on sam, biorąc pod uwagę fakt uhonorowania Karskiego, rozgrzeszył Obamę za fatalną gafę. - Niesprawiedliwe, bolesne dla nas wszystkich słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych o "polskim obozie śmierci" w moim przekonaniu nie odzwierciedlają ani poglądów, ani zamysłów naszego amerykańskiego przyjaciela - powiedział Komorowski. Prawo i Sprawiedliwość zażądało natychmiastowej reakcji władz w tej sprawie, wzywając prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera do wystosowania oficjalnego sprostowania tej "niechlubnej, nieprawdziwej wypowiedzi" - jak napisał w oświadczeniu Jarosław Kaczyński.
- Barack Obama to jeden z najważniejszych przywódców świata, jego słowa są śledzone przez miliony ludzi. Mają kolosalne znaczenie, zapadają w pamięć, są wielokrotnie powtarzane. Tym bardziej zatrważający jest fakt takiego okrutnego zniekształcenia historii. Dla nas, dla Polaków, są wyjątkowo bolesne, godzą w nasz honor, pamięć historyczną i tożsamość - podkreślił Kaczyński. Dodał, że nie wierzy, żeby absolwenci Harvardu byli ludźmi źle wykształconymi.
Polonia nie zagłosuje Zdaniem Ludwika Dorna (Solidarna Polska), sprawa nie może się zakończyć na zwykłym oświadczeniu któregoś z urzędników Białego Domu. - Jeśli nie doprowadzimy do tego, że administracja Obamy w sposób spektakularny się nie wycofa, to sprawa przyschnie i ten niekorzystny dla nas trend się zakorzeni - argumentował były marszałek Sejmu. - Chcemy wiedzieć, jak doszło do tego, że elita urzędnicza USA powiedziała prezydentowi swojego kraju, że ma takiego sformułowania użyć w wystąpieniu - podkreślił Dorn. Solidarna Polska zapowiedziała, że zgłosi projekt uchwały w sprawie zakorzeniania się w świecie sformułowania "polskie obozy śmierci", połączony z apelem do Polonii, by mocniej niż dotąd we współpracy z państwem polskim organizowała się, m.in. wytaczając procesy sądowe.
- Jeżeli jeden z dwóch najpoważniejszych kandydatów w wyborach przegra, to przegra również, dlatego, że nie uzyska głosów Polonii. Wtedy każdy następny prezydent będzie zwracał uwagę na to, co mówi. Będą o to dbali wszyscy, którzy podpowiadają, co ma w tej sprawie mówić - tłumaczył Dorn. Sprawy nie lekceważy dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr Cywiński, w którego ocenie w dementi Białego Domu powinno znaleźć się jasne sformułowanie o "niemieckich obozach koncentracyjnych". - Taka gigantyczna wpadka prezydenta USA powinna być nagłośniona, poprawiona, i może tak naprawdę przynieść korzyść. Natomiast poprawka Białego Domu, która polega na wykreśleniu słowa "polskie" i wstawieniu słowa "nazistowskie", jest absolutnie niewystarczająca, ponieważ to były struktury działające w ramach konkretnej polityki państwa niemieckiego - powiedział Cywiński. Maciej Walaszczyk

Ważny wywiad z inżynierem zakładów Boeinga. „Od razu podejrzewałem, że okoliczności musiały być inne, niż podawano” Pierwsza myśl, kiedy zobaczyłem zdjęcia z Siewiernego? To niemożliwe, żeby samolot, spadając z wysokości 20 metrów, z prędkością 250 km/h, rozpadł się w taki sposób. To jest niemożliwe. Niemożliwe to znaczy niezgodne z prawami fizyki. Niemożliwe! Jest zupełnie niewyobrażalne, by samolot, spadając z wysokości 20 metrów, rozbił się na tyle części. Od razu podejrzewałem, że okoliczności musiały być inne, niż podawano

– mówi „Naszemu Dziennikowi” dr inż. Wacław Berczyński, konstruktor Działu Wojskowo-Kosmicznego Boeinga.

Ekspert zajmujący się lotnictwem przyznaje, że wraz z kolejnymi publikacjami oficjalnych czynników Rosji i Polski – raportem MAK i komisji Millera - narastał w nim niepokój:

Byłem coraz bardziej zaniepokojony. To nie pasowało do całej mojej wiedzy i doświadczenia. Podejrzewałem, że to wszystko, co nam mówią, jest nieprawdziwe. Zobaczyłem prezentację prof. Wiesława Biniendy i postanowiłem się z nim skontaktować, ponieważ robiłem podobne rzeczy w mojej pracy. Różnica jest taka, że on wykorzystuje metodę elementów skończonych do obliczeń dynamicznych, a ja statycznych. Napisałem do niego, żeby udzielić mu poparcia. Zgodnie z moją wiedzą, jego symulacja nie zawiera żadnych braków i ja bym to zrobił podobnie. Jego wyniki są zgodne z moim doświadczeniem. Pozwoliłem mu się na mnie powoływać. W ocenie Berczyńskiego prof. Binienda „pewne rzeczy mógł zrobić trochę dokładniej”, ale jego praca jest rzetelna:

On musiał przyjąć własne wartości. Ale z tego, co wiem, użył szacowania, które określamy mianem konserwatywnego, to znaczy wziął parametry skrzydła, tak jakby było ono słabsze niż w rzeczywistości, a brzozę na odwrót - mocniejszą. Specjalista z zakładów Boeinga wskazuje również na podobieństwo między B-727, a Tupolewem. Zaznacza, że Tu jest podobny do Boeinga, ale w kilku elementach masywniejszy:

Nie posuwałbym się do oskarżeń o kradzież myśli technicznej, ale są to samoloty o bardzo zbliżonej konstrukcji. Wystarczy spojrzeć na silniki, skrzydła. Oczywiście ich model ma też oryginalne rozwiązania. Na przykład skrzydło w tupolewie jest zbudowane o wiele ciężej niż amerykańskie. To od razu widać na znanych przekrojach skrzydeł obu maszyn. W boeingu są dwa dźwigary, w tupolewie trzy. Zresztą konstrukcja skrzydła Tu-154 była zmieniana podczas produkcji. Po wyprodukowaniu 120 egzemplarzy postanowiono skrzydła wzmocnić. I te 120 sztuk przerabiano.

Specjalista pytany, czy takie skrzydło mogło zostać urwane po zderzeniu z brzozą wskazuje, że „profesor Binienda dowiódł, że brzoza nie mogła złamać skrzydła”. Razem z prof. Nowaczykiem dowiedli, że brzoza niekoniecznie w ogóle zderzyła się z tym skrzydłem. Ja też uważam, że to niemożliwe. Samolot na takiej wysokości, około 6 metrów, niemal zahaczyłby podwoziem o ziemię. Oficjalne dokumenty mówią, że jeszcze uniósł się i zrobił półbeczkę. Raporty MAK i komisji Millera pokazują zdjęcia różnych ściętych drzewek. Ale nikt nie powiedział, że to zrobił ten tupolew. Przecież to było lotnisko wojskowe. Może to zrobił jakiś inny samolot czy helikopter, który podchodził do lądowania. Ja nie widzę dowodu, że to tupolew jest odpowiedzialny za te wszystkie uszkodzenia. Natomiast cała analiza, o ile stopni ten samolot się kiedy obrócił, jest oparta na pomiarach obciętych gałązek. Wacław Berczyński wskazuje jednak, że „to nie jest dowód techniczny”. Inżynier wskazuje również na bardzo ważny element zniszczeń, o jakich mówią raporty polski i rosyjski:

Mniej więcej jedna trzecia tego skrzydła upadła. Ale ma ono taki kształt, że się zwęża. I ta część, którą stracił, to tylko mniej więcej 10 proc. jego powierzchni. Ale to nie znaczy, że siła nośna zmniejszyła się o 10 procent. Otóż siła nośna wynika z różnicy ciśnień od dołu i od góry powierzchni skrzydła. Ta różnica jest największa w punkcie położonym dość blisko kadłuba i spada, gdy się od niego oddalamy. Na końcówce jest już bardzo mała, gdyż na samej krawędzi musi wynieść zero. A więc utrata siły nośnej to nie 10, a co najwyżej 5 procent. A teraz samolot schodził do lądowania, więc miał jeszcze wypuszczone klapy oraz sloty (skrzela), co jeszcze znacznie zwiększa powierzchnię, przynajmniej o 15 procent. Zatem ubytek siły nośnej nie jest wcale taki dramatyczny. Można policzyć dokładnie, jakie niezrównoważenie siły nośnej powstało w wyniku oderwania części skrzydła i jaki spowodowało to moment obrotowy. Inżynier przypomina również, że samoloty są tak budowane, żeby były w stanie latać również po awarii jednego silnika. Są pewne wymagania, jakie stawia się samolotom. Na przykład oczekuje się, że samolot będzie mógł lecieć, gdy straci jeden silnik. Wydaje mi się, że strata mocy jednego silnika miałaby większy wpływ niż utrata tego kawałka skrzydła - tłumaczy Berczyński. KL

Żenujący tekst Maziarskiego, w którym nazywa m.in Ziemkiewicza, Karnowskich, Cejrowskiego winowajcami antysemityzmu - To właśnie oni - ideolodzy, politycy i publicyści narodowej prawicy - są dziś głównymi winowajcami. To oni ponoszą odpowiedzialność za to, że nie udało się wytworzyć wokół środowisk antysemickich kordonu sanitarnego - pisze w "Gazecie Wyborczej" Wojciech Maziarski.

„O kogo mi chodzi? Po nazwisku: o was, Janie Pospieszalski, Rafale Ziemkiewiczu, Wojciechu Cejrowski...” - pisze były naczelny „Newsweeka”. Maziarski komentuje w "GW" głośny w Polsce materiał "Panoramy" BBC One. W dokumencie pokazano rzekomy polski antysemityzm. "Zostańcie w domu, obejrzyjcie imprezę w telewizji... Nawet nie ryzykujcie" - mówił na filmie były angielski piłkarz Sol Cambbell.

„Dziękuję kolegom z telewizji BBC za pomoc w zwalczaniu plagi polskiego antysemityzmu”- pisze Wojciech Maziarski i dodaje, że jako obywatel jest wdzięczny brytyjskiemu nadawcy za emisję krytycznego materiału i "prosi o więcej". Dziennikarz deklaruje, że jako liberał i demokrata, "zwolennik tolerancji i praw człowieka", oczekuje wsparcia w walce z ksenofobią i nienawiścią. Trzeba to robić, jego zdaniem, prosto w oczy.

„Tak, by zabolało. By potrząsnąć tymi, którym się wydaje, że ich to nie dotyczy, bo przecież nie mają nic do Żydów. I że w ogóle problem jest wyolbrzymiony”- pisze nowy nabytek „GW”.

„To właśnie oni - ideolodzy, politycy i publicyści narodowej prawicy - są dziś głównymi winowajcami. To oni ponoszą odpowiedzialność za to, że nie udało się wytworzyć wokół środowisk antysemickich kordonu sanitarnego. O kogo mi chodzi? Proszę bardzo, po nazwisku. O was, Janie Pospieszalski, Rafale Ziemkiewiczu, Wojciechu Cejrowski - bo to przecież wy znaleźliście się w składzie komitetu honorowego Marszu Niepodległości ramię w ramię z kibolami i faszystami. Tymi samymi, których pokazała BBC. To dziś wasi sojusznicy i to o was był ten reportaż”- dodaje publicysta i wymienia też innych: Jacka i Michała Karnowskich, Igora Jankego. Oszczędza jedynie Piotra Zarembe, który nie wziął udziału w marszu.

„Tak się składa, że pracowałem u jednego z wydawców, przeciw którym Radosław Sikorski złożył pozew za antysemickie komentarze internautów. Był to wydawca niemiecki, funkcjonujący według zachodnioeuropejskich standardów. Gdy o sprawie dowiedziała się centrala w Niemczech, wybuchła burza - momentalnie zablokowano możliwość komentowania i wyłączono fora internetowe. Nie było żadnej dyskusji ani tłumaczeń, szlaban objął wszystkie redakcje, nawet te, które nie miały nic na sumieniu. Tak wygląda w praktyce standard obowiązujący w świecie cywilizowanym”-

peroruje Maziarski. Czy zarzucanie powyższym publicystom patronowanie antysemityzmowi nie jest mową nienawiści i zwykłym pomówieniem? Warto się nad tym zastanowić. Ł.A/gazeta.pl

Psychopaci w służbie władzyKiedy źli ludzie zyskują kontrolę nad zasobami potężnego narodu, konsekwencje dla tego narodu i świata mogą być, i często są, przerażające. Zło jest na tym świecie rzeczywistością i ludzkość musi je lepiej zrozumieć. Rozpoczęte w końcu 2005 r. działania polskich polityków, pomijające lub bagatelizujące kwestie praw i wolności obywatelskich, doprowadziły do uwstecznienia mechanizmów demokratycznych w Polsce i do takiego przetasowania w instytucjach życia publicznego / bezpieczeństwa narodowego, że ich skutki Polska będzie nadrabiać przez wiele lat. Nienawiść i zawiść wzniecane są w Polsce nieustannie, a konflikty pobudzane są z dziecięcą wprost łatwością. To sprawia, że grupy niezadowolonych rosną w tempie wykładniczym, przestępczość wzrasta szybciej niż przyrost naturalny, coraz więcej jest też zdezorientowanych i wykluczonych. Dodajmy do tego skutki wojny w Afganistanie, zaglądającą do Europy recesję i wywołane nią zamieszki. Dodajmy jeszcze polityczne wojenki i wpływy kościoła. Sytuacja jest nie lada wyzwaniem dla systemu bezpieczeństwa państwa, który ostatnio pokazał, że nie jest na tyle inteligentny, aby zdefiniować i zneutralizować zło tkwiące na szczytach władzy.

Aby to uczynić, trzeba wiedzieć, czym jest zło, jak działa i jak się ma do bezpieczeństwa obywatela. Wszak szkody wynikające ze zła daleko przekraczają stratę pieniędzy. Zło, które zdobyło władzę i rządzi, pogrąża całe społeczeństwa, prowadzi do horroru i tragedii na ogromną skalę. Problem polega na tym, że takie zło zwalcza się bardzo trudno; psychopaci na szczytach władzy nie chcą przyznawać się do winy, nie chcą się zmieniać. Hitler, Stalin, Mao Tse Tung, Husajn, Milosević, czy mniej znani - Kwame Nkrumah, Idi Amin, a także ostatni przywódcy bliskowschodnich reżimów przez wiele lat rządzili, działając na państwo jak złośliwy patogen; wykrywali i atakowali słabe punkty swych przeciwników ideowych, politycznych, światopoglądowych; represjonowali, pogrążali w więzieniach, w biedzie, pogardzie i zapomnieniu, wyniszczali całe narody. Zła jednostka nie posiada poczucia winy, czy wyrzutów sumienia niezależnie od tego, co zrobi. Nieznane jest jej pojęcie odpowiedzialności za własne czyny; zamiast skruchy imituje uczucia nienawiści i kieruje je na cel, do którego dąży. Wszystko inne jest podporządkowane temu celowi i przykryte maską normalności, czy wręcz miłości. Uważajmy na politykę miłości i na jej wyznawców!!! Wpływowy psychopata wyrządza wielkie szkody. Badacze zagadnień tłumaczą, że jeśli osobnik ma szczególny talent do wzbudzania w ludziach nienawiści, może zaplanować przejęcie kontroli nawet nad całym narodem, a wtedy wysprzęglona przez niego destrukcja osiąga kolosalne rozmiary. Ludzie kłamią i oszukują w celu zdobycia pieniędzy, dóbr materialnych, czy władzy. Ale najgorsi drapieżcy czerpią radość wyłącznie ze sprawiania innym bólu, przykrości, zmartwień. Psychiatra M. Scott Peck w książce “People of the Lie” [Ludzie kłamstwa] definiuje złą osobę, jako kogoś, kto nie chce przyznawać się do winy, ani próbować zrozumieć siebie. Wszak byłoby to dla złej osoby zbyt bolesne. Żeby uniknąć przykrej rzeczywistości, zły człowiek wiedzie swoje życie usiłując doprowadzić do tego, aby zarówno on sam, jak i inni widzieli go takim, jakim chce być postrzegany, a nie takim, jakim jest naprawdę. Oznacza to udawanie, kłamanie, manipulowanie i wszystko inne, co jest w tym celu konieczne. Dlatego też żaden błąd popełniony przez złego człowieka nigdy nie będzie naprawiony; oznaczałoby to, bowiem przyznanie się do jego popełnienia. Źli zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby ochronić swoje „ego” i zachować integralność ich chorej jaźni. Raczej wpierw zniszczą innych, niż mieliby ich uszanować. A jeśli trzeba, to nawet zabiją - żeby tylko uniknąć bólu zajrzenia do własnego „ja”. Ponieważ integralność jaźni „złych” jest zagrożona przez duchowe zdrowie ludzi silnych, będą oni szukali sposobów skruszenia i zburzenia porządku istniejącego w bliskim otoczeniu. Lekturę książki “People of the Lie” szczególnie polecam szefom służb specjalnych i ministrowi spraw wewnętrznych (vide: „Ojciec chrzestny…, dobry wujek”, Listy do Pro Milito, Forum Pro Milito; „Demokracja według ministra spraw wewnętrznych”, Nowy Ekran). Andrzej M. Łobaczewski, uznany badacz natury zła pisze, że polityczne i społeczne zło jest - w wykonaniu szarlatanów - czymś w rodzaju ćwiczenia z politycznej władzy. Wskutek narzucania swojej woli innym, poprzez otwarty lub skryty przymus, szarlatani unikają rozszerzenia własnej jaźni, kapitalnie wspomagającej przecież rozwój duchowy jednostek – dodajmy, rozwój wiążący się np. z poczuciem wolności (vide: sytuacja w Rosji, rządy karłów). Dlatego szarlatani chętnie tworzą mocno skrępowane struktury państwowe. Ale nie tylko: szarlatani tworzą sekty, organizacje paramilitarne, gangi, mafie i innego rodzaju grupy przestępcze. Różne oszacowania przytoczone w „Ponerologii Politycznej” („Political Ponerology – A Science on the Nature of Evil Adjusted for Political Purposes”, Andrzej M. Łobaczewski) wskazują na występowanie w całej ludzkiej populacji około 4-6% złych osobników, bez żadnych znanych odchyleń ze względu na kulturę, narodowość, czy rasę (ale generalnie uważa się, że dziesięciokrotnie częściej zjawisko to występuje u mężczyzn niż u kobiet). Jeśli więc  szarlataneria występuje tylko u niewielkiej części populacji, pojawia się pytanie: dlaczego całe społeczeństwa dostają się pod władzę obarczonych nią ludzi, doświadczając przez to – często przez długi czas – straszliwych krzywd? ! Być może najważniejszą odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie, że stosunkowo normalnym ludziom często nie udaje się świadomie rozpoznać wśród / wokół siebie zła, a to z kilku powodów, wymienionych przez autorów portalu „PRACowniAhttp://pracownia4.wordpress.com

Powód I. Pozór normalności Już tytuł książki „People of the Lie” M. Scott Peck’a wskazuje, że jedną z głównych cech złych, psychopatycznych ludzi, jest notoryczne kłamanie, oszukiwanie. U podstaw oszukiwania leży, bowiem lęk przed brakiem akceptacji. Niektórzy są w okłamywaniu naprawdę świetni, a nawet genialni (vide: „Ojciec chrzestny…, dobry wujek”, Listy do Pro Milito, Forum Pro Milito). Wielu kłamców bardzo dobrze radzi sobie ze wzbudzaniem zaufania. Martha Stout, z dorobku naukowego, której m.in. korzystam pisząc ten artykulik, kontynuuje opis psychopatów w ten sposób: „dodaj teraz do tej dziwnej fantazji zdolność zatajania przed innymi faktu, że twój rysopis psychiczny jest kompletnie inny niż ich. Ponieważ na ogół zakłada się, że sumienie jest czymś powszechnym u ludzi, ukrycie faktu, że nie masz sumienia przychodzi niemal bez wysiłku… Dzięki swojej zimnej krwi nigdy nie zostaniesz zdemaskowany(a) przez innych. Lodowata woda w twoich żyłach jest czymś tak dziwacznym, czymś tak wykraczającym poza ich osobiste doświadczenie, że z rzadka tylko mogą domyślać się twojego stanu. Twoja dziwna przewaga nad większością ludzi, którzy są kontrolowani przez swoje sumienie, najprawdopodobniej nie będzie odkryta”. Będzie inaczej tylko wtedy, gdy trafisz na demaskatora. Vide: „Kto wypuścił Dżina, czyli kompromitacja Służby Kontrwywiadu Wojskowego”, Nowy Ekran.

Powód II. Zaprzeczanie Zaprzeczanie jest mechanizmem obronnym, który ludzie powszechnie stosują w celu uniknięcia bólu psychicznego związanego ze stawieniem czoła czemuś, co jest dla nich bardzo trudne i nieprzyjemne. Jest to tak powszechne, że wszyscy w mniejszym lub większym stopniu używamy tego mechanizmu. W miarę jednak dorastania uczymy się mierzyć z problemami, które wcześniej były dla nas zbyt trudne - i jest to część procesu dojrzewania emocjonalnego. Doskonalenie tego procesu daje nam siłę stanięcia wobec świata takiego, jakim on naprawdę jest, a nie, jakim chcielibyśmy, żeby był. Co do zaprzeczania złu, Laura Knight-Jadczyk w Przedmowie Wydawcy do „Ponerologii Politycznej” zauważa: Ludzie zwykli zakładać, że inni przynajmniej starają się „postępować właściwie” i „być dobrymi”, „w porządku” i „szczerymi”. Bardzo często, więc nie poświęcamy wymaganego czasu, żeby starannie określić, czy człowiek, który wkroczył w nasze życie, jest faktycznie „dobry”, czy też zepsuty do szpiku kości. Zaprzeczanie ma miejsce również na szczeblu narodów. Narody zaprzeczają wielu sprawom (tj. większość mieszkańców zaprzecza tym sprawom). Mówimy na przykład o pojęciach takich, jak „wolność” czy „demokracja”, nie mając pełnej świadomości historycznych (i bieżących) przykładów, kiedy to odmówiliśmy tych walorów innym - i wiemy, że wcale nie są traktowani demokratycznie. Dla narodu lub dla partii politycznej najtrudniejsze jest przyznanie się do takich właśnie błędów - albo do tego, że ich były lub obecny przywódca może się okazać złym człowiekiem.

Powód III. Szukanie zła w niewłaściwych miejscach Dla wielu, a może i dla większości ludzi, zło jest czymś, z czym można się zetknąć w więzieniach i w slumsach. Zupełnie nie uważają za złych tych, którzy mają pieniądze i dobrze się ubierają. Ale pamiętajmy: dobrze sobie radzący psychopaci nie kończą ani w więzieniach, ani w slumsach. Mogą być bezkarnymi bankierami, lekarzami, funkcjonariuszami, sędziami, prokuratorami, wszelkiego rodzaju profesjonalistami, politykami i przywódcami partii, a nawet narodów (vide: „Przestępczość typu black collars”, Forum Pro Milito, Listy do Pro Milito, str. 8). Tym, którzy sądzą, że złych ludzi można znaleźć wyłącznie w więzieniach i w slumsach, kryminolog Georgette Bennett przypomina: „Szkody spowodowane włamaniami, napadami i innego rodzaju zaborem mienia, popełnianym przez ulicznych złodziejaszków, dochodzą do 4 miliardów dolarów rocznie. Jednakże na pozór uczciwi obywatele w korporacyjnych salach konferencyjnych oraz pokorni sprzedawcy w sklepach oszukują nas na kwotę 40-200 miliardów dolarów rocznie…”. Zaś politycy, czy prokuratorzy, którzy akceptują złe prawo i sądy, które je egzekwują, wyrządzają niewyobrażalne krzywdy, a usprawiedliwiania przyjmuje zwykle formę zmowy milczenia lub zaprzeczania!

Powód IV. Rasizm, nacjonalizm i inne dyskryminacje Kiedy wyrządza się zło członkom innej narodowości czy rasy, ludzie często nie chcą tego zauważać, zwłaszcza kiedy takie czyny usprawiedliwiane są przez ich przywódców. Przez wiele dziesięcioleci właściciele niewolników w Stanach Zjednoczonych usprawiedliwiali niewolnictwo, pomimo zapisu z Deklaracji Niepodległości, że „Wszyscy ludzie są stworzeni równymi sobie”. Świat nadal usprawiedliwia krzywdzenie kobiet, niewolnic tego świata, tradycją, stereotypami, tudzież kulturą narodu. A przecież kobiety są krzywdzone przez silniejszych, dlatego, że przyznali sobie prawo akumulowania bogactwa i jego dystrybucji.

Logika nakazuje myśleć, że kiedy podbijasz kogoś i/lub kiedy go uciskasz, musisz mieć ważny ku temu powód. To sprawia, że nie możesz po prostu powiedzieć ludziom: „Jestem sukinsynem i dlatego chcę ich zniszczyć, ograbić, upokorzyć”. Musisz powiedzieć, że robisz to dla ich dobra, że na to zasługują, albo, że skorzystają na tym. Takie było właśnie podejście właścicieli niewolników. Większość właścicieli nie mówiła: „Patrzcie, zniewoliłem tych ludzi, ponieważ chcę wykorzystać tanich robotników”. Tak jak żaden mężczyzna nie powie: „krzywdzę i poniżam kobietę, ponieważ jestem zimnym draniem”. Żaden Dygnitarz nie powie: „jestem złym człowiekiem”. Każdy z nich będzie się czymś usprawiedliwiał. Lecz pamiętajmy: do nas należy ich ocena. George Bush w młodości rozsadzał żaby przy pomocy petard. Jeden z braci Kaczyńskich kazał spieprzać człowiekowi doprowadzonemu do zupełnej nędzy. Ryszard Kalisz wykazał niecierpliwość wobec siostry błagającej o życie brata. Adam Rapacki zdiagnozował u mnie „schizofrenię z manią prześladowczą”, gdy ze łzami w oczach błagałam o pomoc w zaprzestaniu dręczenia mnie i mojego syna, (gdy jeszcze nie wiedziałam, kto te świństwa inicjuje). Niektórzy z Dygnitarzy wynieśli się na stanowiska ponad ich prawdziwe walory tylko, dlatego, że okazali się nieczuli na krzywdę, na łzy, na brak elementarnej sprawiedliwości. Charakterystyka zła opisywać może osobników, którzy za wszelką cenę i ponad wszystko szukają sytuacji zapewniających im władzę; w szczególności w sferze polityki, biznesu, nauki lub na polu militarnym. Polityka, biznes i pole walki będą ze swojej natury przyciągać większą - niż inne dziedziny - liczbę patologicznych szefów, dygnitarzy, władców. To zupełnie logiczne ? - zaczynamy uświadamiać sobie, że jest to nie tylko logiczne, ale i przerażająco trafne. Przerażająco, ponieważ patologia u ludzi sprawujących władzę ma katastrofalny wpływ na wszystkich podlegających tej władzy. Stąd już tylko krok do rozmyślań nad ojcami chrzestnymi…, dobrymi wujkami i dziadkami, którzy troszczą się o obywateli, a tak naprawdę – są drapieżcami, szafującymi ludzkim życiem i bezpieczeństwem państwa - w imię nadmuchanych chorą jaźnią ambicji. Stąd już tylko krok do myślenia o super inteligentnym aparacie bezpieczeństwa państwa; Inteligentnym – to znaczy posługującym się najpierw rozumem, a dopiero potem siłą - adekwatną do sytuacji. W przeciwnym wypadku zło w dalszym ciągu będzie służyło władzy.

Służba Kontrwywiadu Wojskowego niszczy ludzi Służba Kontrwywiadu Wojskowego chciała zniszczyć życie Dziennikarza TVN, który zamierzał zająć się niewygodną dla tej formacji sprawą. Dziennikarzowi TVN, który dokumentował sprawę objętą postępowaniem sygn. akt PG.Śl 11/12 (Warszawska Prokuratura Garnizonowa w Warszawie), dotyczącym m.in. przekroczenia w okresie od 2005 do 2012 r. "uprawnień przez funkcjonariusza publicznego - ustalonego żołnierza w stopniu pułkownika ze Słuzby Kontrwywiadu Wojskowego i działania na moją szkodę poprzez bezprawne uzyskiwanie informacji mnie dotyczących wskutek  posługiwania się urządzeniem podsłuchowym typu IMSI Catcher", wpisano niedawno sms-a następującej treści (cytuję za oryginałem):  

"Uderza w kichy i jaja nawet leb zachacza to zbyt malo zeby zapomniec, kim byli chcieli u swojeg mulkkjtl okryc siebyli i co znacku hwale tym, co ostatnio odeszli i onstalo psdr brt". Dziennikarz TVN powiadomił mnie o treści dziwnego sms-a czytając ją wprost z folderu "utwórz wiadomość" (tam przestępcy ją zostawili). Nie od razu zrozumiałam istotę przekazu - z przyczyn, które z łatwością zauważy każdy czytający. Wiadomość trafiła także do Redakcji Nowego Ekranu i do osób,  które znają się na pracy operacyjnej służb specjalnych. Opinia tych osób jest zbieżna z moją. Otóż mamy do czynienia z precedensową sprawą, której ucina się łeb od chwili, gdy zawiadomiłam prokuraturę. Mamy do czynienia ze sprawą, która - żyjąc od 2005 r. własnym życiem - pożera kolejne ofiary. Dziennikarz TVN jest niepoślednią ofiarą Słuzby Kontrwywiadu Wojskowego, ponieważ przestępcy uderzyli z pełną premedytacją w jego słabe strony (skąd je znali?!).`Dziennikarz przestraszył się do tego stopnia, że nie ukrył tego zdarzenia i (na szczęście) powiadomił mnie o zajściu; wiedział, że mogę mu wytłumaczyć, w jaki sposób umieszczono wiadomość sms w jego telefonie - bez jego wiedzy. Pomogliśmy razem - ja i Redakcja Nowego Ekranu. Po kilku jeszcze mniej spektakularnych próbach przestępcy zostawili Dziennikarza w spokoju; pogrozili mu, co prawda, utratą pracy, gdyby dalej grzebał w sprawie, doprowadzili do kilku kłótni z żoną, ale skończyło się tylko na nieukrywanym strachu. Nam pozostał wielki niesmak. Nie tylko po treści wiadomości umieszczonej w telefonie Dziennikarza, nie tylko po bandyckiej metodzie pracy funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego, nie tylko po stylu pełnienia służby w imieniu Rzeczypospolitej, ale głównie po hucpiarskim poczuciu bezprawia. Wszak do umieszczenia wiadomości w telefonie Dziennikarza potrzebny był sprzęt do realizacji czynności operacyjnych - w zgodzie z ustawą. Czy osoby wpisujące Dziennikarzowi treść sms-a miały zgodę sądu na taką czynność? Czy funkcjonariusze SKW w ogóle mieli zgodę na wkraczanie w prywatność Dziennikarza i moją?! Bo przecież skądś musieli wiedzieć, że Dziennikarz kontaktuje się ze mną, zbiera materiały, pyta i umawia się na spotkania z osobami mającymi wiedzę na temat sprawy.  Dziennikarz TVN nie był pierwszym, który zainteresował się sprawą (vide: "Wyrok", Paweł Pietkun, Nowy Ekran). I nie był pierwszym, który był do niej zniechęcany metodami typowymi dla służb specjalnych.  O sprawie byli informowani w latach 2005-2012 najpoważniejsi dziennikarze śledczy w kraju. Oni także dostawali sygnały, aby zaniechać, aby nie grzebać. Dziennikarze, którzy pojawiają się na pierwszych stronach gazet, odstępowali. Podobnie, jak wstrzymywali się od dokumentowania sprawy porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika - na wstępnym etapie dramatu. Jednak ostatecznie nie wszyscy odstąpili (vide: "Syborg - wielka tajemnica państwa", "Wyrok", "Oskarżenie" - Paweł Pietkun, "Inwigilacja przez komórkę, instrukcja obsługi" - Tomasz Parol, Nowy Ekran). Dziennikarz TVN jest obdarzony wysokim poziomem empatii; widzi rozmiary szkód, które wyrządzili i wyrządzają przestępcy. Trudno mu pogodzić się z faktem, że siła tych ludzi nie ma nic wspólnego z ich rozumem, a jedynie z obezwladniającym ich ofiary strachem. Strachem umiejętnie dawkowanym, gdyż ataki na Dziennikarza były od pewnego czasu dawkowane;  zaczęły się tuż po grudniowym (2011)  spotkaniu w kawiarni "Blikle" na Kabatach (vide: "A ja sobie jeszcze trochę poczekam", Nowy Ekran). Najpierw odradzano mu "po dobroci", tj. słowem. Potem, gdy się zaangażował, wydzwaniano z jego aparatu do najbliższych mu osób i wpisywano wiadomości sms w jego telefonie komórkowym. Treści były mało przyjazne. Otrzymywał też połączenia z agencji towarzyskich. To doprowadzało do kłótni w domu. Wreszcie wpisano mu groźbę - żeby miał poczucie, iż czuwają, wszystko kontrolują i w dalszym ciągu ostrzegają: jak będzisz niegrzeczny, to zrobimy ci coś równie obrzydliwego, jak zrobiliśmy Niegowskiej. Chyba tego nie chcesz, prawda?  Dziennikarz  zrelacjonował działania przestępców w notatce dla prokuratury wojskowej (było to jeszcze przed wpisaniem mu sms-a o treści jak wyżej):  

"Piaseczno (....) 12.02.2012. Ja (....) dziennikarz TVN dowód osobisty (....) , PESEL (......) oświadczam, że w czasie przygotowywania programu poświęconego systemowi i urządzeniu do inwigilacji telefonów GSM stosowanych przez służby specjalne otrzymałem sms, który - jak się okazało potem - odszukałem nie w skrzynce odbiorczej, ale w menu wysyłanych przez mnie sms - ów. W tej chwili zniknął jakikolwiek ślad po tych działaniach w moim telefonie. 

Zrobiłem jednak innym telefonem komórkowym zdjęcia tych smsów i gdzie sie pojawiały. Informuję dodatkowo, że mój przyjaciel użalał się, że wydzwaniam do niego z telefonu o zastrzeżonym numerze (!) i podawał  godziny połączeń; w tym czasie nie dysponowałem takim telefonem i byłem na spotkaniu rodzinnym, do nikogo nie dzwoniłem. Wszystkie wydarzenia miały miejsce w ciągu ostatnich 3 tygogni, ewntulanie miesiąca. W tym czasie zajmowałem się dokumentowaniem sprawy Grażyny Niegowskiej. Potwierdzam prawdziwość tej notatki, z wyrazami szcunku (.....) - adres zameldowania (........), adres korespodencyjny (...) , tel.(....) cell (....)".

Prokurator załączył notatkę do materiału dowodowego. Szefostwo Służby Kontrwywiadu Wojskowego ma poważny problem: nie można mnie zabić, bo to już nic nie da; nie można sprawy zamieść pod dywan, ponieważ jest o niej głośno i będzie coraz głośniej; podejmowane przez SKW próby pozbawiania mnie wiarygodności odbiły się rykoszetem na tej formacji, a dowody z klauzulami tajności wyciekają z instytucji jak woda źródlana. Na dodatek prokurator wojskowy dostrzegł powagę sprawy. Godność tej instytucji  została naruszona przez (nazwijmy rzecz po imieniu) gnojków ukrytych pod maskami funkcjonariuszy publicznych, tudzież pod pseudonimem QIU PRO QUO, pod numerami telefonów operacyjnych i pod treściami wiadomości sms wpisywanych Bogu ducha winnym ludziom. A przecież mogło do tego nie dojść - i wiele uczyniłam, aby zatrzymać szczególnego rodzaju emocje oficera operacyjnego "B", który w międzyczasie nerwowo nie wytrzymał i zdemaskował się na łamach Nowego Ekranu. Wiele uczyniłam, aby opróżnić rezerwuar niechęci, nieustannie napełniany przez "B" w czasie trwania procederu (vide: Paweł Pietkun: „Syborg - wielka tajemnica państwa", "Wyrok", "Oskarżenie"). Wiele uczyniłam, aby reputacja mojego kraju nie legła w gruzach z tego powodu, że oficer operacyjny "B" otrzymał od swoich szefów specjalne uprawnienia do naruszania mojej prywatności poprzez użycie technik i metod pracy operacyjnej. Otrzymał je, pomimo, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie ma wobec żon oficerów Wojska Polskiego żadnych ustawowowych uprawnień, które pozwalałyby na wkraczanie w ich prywatne życie. Gdyby oficerowi "B" starczyło wyobraźni, o którą apelował płk. Edward J., pełniący obowiązki szefa Oddziału Dochodzeniowo-Śledczegego Żandarmerii Wojskowej w czasie, kiedy zawiadomiłam wojskowe organy ścigania o działalności "B" (2005 r.) oraz gdyby organom ścigania starczyło woli, determinacji i odwagi, by rzetelnie prowadzić postępowania, byłoby inaczej.  Nie byłoby zobojętnienia, tępoty, udawania, kulenia ogona.  Niestety, w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego nie wymyślono przepisu na zdrowy rozsądek. Służba ta ma w nosie wszelkie przepisy. Zamiast przepisów ma przecież Syborga. I niech im tylko ktoś podskoczy.  Wówczas potraktują go jak Dziennikarza TVN, albo jak zagubionego sędziego, z którego "B" zamierzał zrobić "ciotę", gdyby ten nie był posłuszny i wydał niewłaściwy wyrok...Tak, tak, sędzia był młody i ambitny. Mogli go zniszczyć w ciągu trzech tygodni. Fatalny pomysł oficera operacyjnego "B", nonszalanckie traktowanie, despotyzm, a przede wszystkim deficyt wyobraźni, wywołał trudny do przewidzenia przez "B", a potem przez decydentów, łańcuszek wydarzeń, które można zatrzymać już tylko w jeden sposób: Prokurator Generalny powinien wrócić do umorzonych postępowań,  przyjrzeć się zlekceważonym dowodom, lapidarnie ocenianym faktom. Prokurator winien zapoznać się  z materiałami operacyjnymi, które właśnie wyciekły i są ogólnie dostępne, a potem porozmawiać ze mną i poznać mnie; wszak dobrze byłoby wiedzieć, że nie jestem osobą, którą na potrzeby swojej operacyjnej fikcji stworzył oficer "B". Prokurator Generalny i Minister Sprawiedliwości powinni się dowiedzieć, że zostałam skrzywdzona przez  bezwzględnego oficera operacyjnego "B", który jest przestępcą, lecz który nie został prawomocnie skazany tylko dlatego, że posługuje się Syborgiem i innymi technikami pracy operacyjnej, a ponadto, o zgrozo ! jest kryty przez przełożonych. Nad moim życiem zawisło niebezpieczeństwo trwałej biedy i marginalizacji z powodu przestępczych działań oficera Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Dlatego mam prawo oceniać, ujawniać, publicznie głosić, żądać, domagać się. Mleko się rozlało, tajne teczki wyciekły. Nie pora, Panie generale Januszu Nosek, na  kulenie ogona i na rejteradę. Jeśli się posuwa za daleko w imię władzy, to wcześniej czy później się tę władzę straci. A z władzą straci się być może twarz; bo maska twarzy już nie ochroni. Sprawa, którą nagłaśniam, jest szyta ściegiem służb, a nie interesem państwa. Jeśli nie zechce Pan zrezygnować z atrybutów swej władzy i w dalszym ciągu będzie Pan wpływał na pracę organów ścigania i ze mnie drwił, to zapewniam Pana, że z czasem trafi Pan pod międzynarodowy osąd. Oni się nie zlękną ani Pana, ani będącego w Pana dyspozycji Syborga. Na razie publikuję na łamach polskich portali internetowych, ale wkrótce, po umieszczeniu w internecie materiału dowodwego, zacznę publikować na portalach zagranicznych. A właściwie nie tylko na portalach; nie wykluczam artykułów dotyczących tej precedensowej sprawy w renomowanych, zagranicznych tytułach. Ale o tym jeszcze będzie mowa. 

KOMUNIKAT! PRZYGOTUJ SIĘ NA WYDARZENIE! Pułkownik złożył pozew Każdy ma prawo do sądu w Rzeczypospolitej. Z tego prawa skorzystał Krzysztof B., pułkownik byłych WSI, a teraz Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Złożył pozew o ochronę dóbr osobistych, które w jego ocenie naruszam.

 Krzysztof B. wniósł do sądu cywilnego pozew o nakazanie mi usunięcia niemal wszystkich publikacji zamieszczonych na łamach Nowego Ekranu (www.kontra.nowyekran.pl), zamieszczenie przeprosin z tytułu opublikowania cyt. „nieprawdziwych informacji naruszających jego dobre imię”, zabezpieczenie powództwa przez ustanowienie dla mnie - na czas procesu - zakazu publikacji nieprawdziwych informacji dotyczących powoda oraz powołanych przez niego, w toku procesu świadków, we wszystkich nośnikach informacji (np. prasa, internet). W uzasadnieniu Krzysztof B. podał, że pomówiłam go o czyny, które nie miały miejsca, że przypisałam mu zespół cech charakteru i brak równowagi psychicznej, co w całościowym ujęciu narusza jego dobre imię, cześć oraz etykę zawodową. Najbardziej bolą Krzysztofa B. użyte w moich artykułach określenia, które przypisał on do siebie: agent SB, oprawca, zachwiany psychicznie, garażowy pijak, bestia, mąciwoda, kapuś, pospolity bandzior, damski bokser, cuchnący wódą i kłamstwem psychopata (vide: „Cuchnący z daleka”, 2 stycznia 2012, Nowy Ekran). Ponadto Krzysztof B. samoistnie uznał, że treści z artykułu „Psychopaci w służbie władzy” (25 grudnia 2011, Nowy Ekran) dotyczą niemal wyłącznie jego, choć za przykład psychopatów, z którymi się utożsamił, podałam: Adolfa Hitlera, Józefa Stalina, Mao Tse Tunga, Saddama Husajna, Slobodana Milosewica, Kwame Nkrumaha, Idi Amina. Były oficer byłych WSI zwrócił w swym pozwie szczególną uwagę na opisane w tymże artykule („Psychopaci w służbie władzy”) objawy i powody zachowań o charakterze psychopatycznym, jak np. tworzenie w jaźni chorej osoby nieprawdziwej własnej osobowości, brak własnej akceptacji, brak sumienia. W moich artykułach nie pojawia się nazwisko powoda, ale jego zdaniem czytelnik nie ma wątpliwości, że postacią, o której traktują publikacje, jest on sam. Wynika to – w jego ocenie - z kontekstu publikacji. Powód podkreśla, że dobór słów użytych do określenia właśnie jego osoby nastawia czytelnika w określony sposób do niego samego.

Powód dalej stwierdza, że art. 23 kodeksu cywilnego, wymieniając przykładowe dobra osobiste będące pod ochroną prawną, podkreśla cześć, która przynależy każdej osobie fizycznej z samej racji bycia człowiekiem. Powód całkiem przytomnie zauważa, że naruszenia tego dobra (czci) rodzą skutki w zasadzie niemożliwe do usunięcia. Powód ma też świadomość, że odbudowa zaufania trwa bardzo długo; że szacunek, który został naruszony na skutek mówienia nieprawdy, na który pracuje się całe życie, zostaje trwale naruszony. Dalej Krzysztof B. zauważa, że przywrócenie należnego respektu nie nastąpi wraz z publikacją ewentualnych przeprosin, że plotki będą się ciągnąć za powodem jeszcze przez wiele lat, że ma to swoje wyjątkowe znaczenie w kontaktach zawodowych. Skąd powód o tym tak dobrze wie?!

Pytanie jest zasadne nie tylko w świetle komentarzy tego oficera, tchórzliwie ukrywajacego się pod psudo QUI PRO QUO,  zamieszczonych pod większością moich artykułów na Nowym Ekranie. Pytanie jest jeszcze bardziej zasadne w kontekście opisywanych w moich artykułach czynów, których się ten oficer dopuścił na moją szkodę. "Kali robić - dobrze, ale Kalemu robić - źle”:  czyż  nie tak?!!! W tym właśnie kontekście dodam, że powód nie potrafi w swym pozwie wskazać, które z zamieszczonych w moich artykułach informacji są prawdziwe, a które nie. Nie znalazłam też w pozwie racjonalnego uzasadnienia dla faktu, że Krzysztof B. kojarzy ze swoją osobą te wszystkie, rzekomo nieprawdziwe, informacje. Z powodu moich publikacji na Nowym Ekranie Krzysztof B. dostrzega nowe zagrożenie: tym razem dla świadków, o których będzie wnioskował w toku procesu. Otóż rysujące się zagrożenie ma sprawić, że obejmę tych świadków swoimi pomówieniami. Dlatego też, zdaniem Krzysztofa B., zabezpieczenie powództwa w postaci ustanowienia dla mnie zakazu publikowania jakichkolwiek treści i gdziekolwiek powinno dotyczyć nie tylko jego samego, ale także osób, które zgodzą się składać zeznania w sprawie. 2 maja br. Sąd zajął stanowisko na okoliczność tegoż zabezpieczenia, oddalając żądanie Krzysztofa B. w całości i podkreślając, że w Rzeczypospolitej to nie Krzysztof B., tylko sąd zostawia sobie kontrolę prawdziwości treści zapisanych w moich artykułach – co nastąpi po wysłuchaniu moich argumentów. Sąd równie przytomnie uznał, że zabezpieczenie powództwa w postaci ustanowienia dla mnie zakazu publikowania jakichkolwiek treści - i gdziekolwiek - nie znajduje uzasadnienia ani w treści pozwu, ani w ogóle w polskim prawie. Rozstrzygnięcie Sądu jest bardzo wazne dla wszystkich piszących - nie tylko na Nowym Ekranie.

Na razie więc wygrywają zasady demokratycznego państwa prawa, z czego bardzo się cieszę. Z niecierpliwością czekam na rozprawę główną, która odbędzie się 23 listopada w Warszawie (Al. Solidarności 127). Chcę usłyszeć od Krzysztofa B., co jest kłamstwem, a co jest prawdą w moich publikacjach. I skąd Krzysztof B. o tym wie.  Chcę się też dowiedzieć, w jaki sposób Krzysztof B. utworzył w swej jaźni portret własny, stricte pasujący do opisywanego przeze mnie potwora. Zapraszam na proces Społeczność Nowego Ekranu i Dziennikarzy, którzy będą mogli obserwować ten ciekawie zapowiadający się spektakl. Grażyna Niegowska

Mechanizmy kryzysu na przykładzie nocnych klubów Fundusze antykryzysowe, kolejny pomysł euromatołów, przypominają mi dziurawe prezerwatywy. Nie uchronią innych krajów przed grecką zarazą. Muszę niestety stwierdzić, że tzw. elity polityczne, które sprawują rządy w strefie euro, niezależnie, czy robią to z woli wyborców, czy też zostały przywiezione w bankierskich teczkach, są nie najwyższej próby. Od dwóch lat podejmują kolejne błędne decyzje, które prowadzą nas prosto w objęcia kryzysu. Ba, nie jakiegoś tam kryzysu, ale megakryzysu finansowego. Przypomnijmy, publicznie protestowałem, żeby nie pompować pieniędzy w Grecję, tylko żeby od razu zrestrukturyzować zadłużenie tego kraju, który był bankrutem. Ale euromatoły wolały traktować kryzys w Grecji jak problem z płynnością, a nie z wypłacalnością. I skończyło się katastrofą – inwestorzy stracili na razie 75 proc. pożyczonych Grecji pieniędzy, a podatnicy ponad 100 mld euro, a to dopiero preludium, bo zapowiada się, że straty będą o wiele większe. Moja propozycja sprzed dwóch lat prowadziła do strat inwestorów na poziomie 50 proc. Publicznie protestowałem, żeby nie uruchamiać operacji LTRO, czyli długoterminowych pożyczek dla banków o wartości ponad biliona euro, bo doprowadzi to do wielu patologii. Ale euromatoły zrobiły swoje i teraz mamy taką sytuację, że ryzyko upadku banków włoskich i hiszpańskich jest znacznie większe niż dwa lata temu, ponieważ banki te kupiły obligacje swoich rządów o wartości dziesiątek miliardów euro za pieniądze pożyczone od EBC. A te obligacje stały się bardzo ryzykowne. Ostrzegałem, że operacja LTRO nie zwiększy kredytu dla gospodarki w strefie euro, bo banki muszą ograniczać rozmiar swoich bilansów i nie będą pożyczać pieniędzy firmom. Tak się stało. Teraz słyszymy kolejne komunikaty euromatołów, które mają nas przekonać, że strefa euro jest o wiele lepiej przygotowana na kryzys niż dwa lata temu. Na przykład, dlatego, że mamy fundusze antykryzysowe, albo, dlatego, że wiele banków ograniczyło swoje finansowanie w krajach południa Europy. Ale to właśnie przez ograniczenie finansowania pogłębia się recesja w Hiszpanii i Włoszech i przez to zwiększa się prawdopodobieństwo kryzysu. A fundusze antykryzysowe są kilkakrotnie za małe, nie powstrzymają efektu domina. Jednak jeszcze dwa lata temu być może takie środki by wystarczyły. O większym ryzyku bankructwa banków południa Europy teraz niż dwa lata temu już pisałem. Więc uspokajające komunikaty euromatołów można porównać do następującej historii. Mężczyzna A szukający wrażeń w nocnym klubie w jednym z dalekich krajów korzysta z usług prostytutki bez prezerwatywy, przy czym wiadomo, że co druga prostytutka w tym klubie ma syfilis. Inny mężczyzna B idzie do taniego klubu, gdzie każda prostytutka ma syfilis. Ale ten mężczyzna ma ze sobą prezerwatywę, w której ktoś gwoździem zrobił dziurę. Proszę zadać sobie pytanie, który mężczyzna może czuć się bezpieczniej. Oczywiście obaj zachowują się nierozsądnie i nie powinni szukać przygód w podejrzanych nocnych klubach, ale to mężczyzna A może czuć się relatywnie lepiej, ponieważ ma 50 proc. szans, że nie złapie syfilisu. Mężczyzna B nie ma szans, dziurawa prezerwatywa mu nie pomoże i na pewno się zarazi. Tak właśnie wygląda sytuacja w strefie euro. Należało zachowywać się rozsądnie od samego początku, ale skoro to było niemożliwe, bo bankierzy musieli zaspokoić swoje żądze, to obecnie jesteśmy w dużo gorszej sytuacji, ponieważ Hiszpania i Włochy już się zaraziły grecką chorobą, a fundusze antykryzysowe są jak dziurawa prezerwatywa. Jedyny sposób, żeby w tej sytuacji zachować dobre zdrowie, to przestać włóczyć się po nocnych klubach i zacząć prowadzić porządne życie, a ci, którzy już złapali syfilis, muszą się poddać skutecznej kuracji. Ale euromatoły tego nie rozumieją, powtarzają, że teraz jest bardziej bezpiecznie, a w razie, czego radzą założyć dwie dziurawe prezerwatywy, jedną na drugą, czyli połączyć ze sobą dwa o wiele za małe fundusze antykryzysowe. Proponują też, żeby klient, który już złapał syfilis od chorej prostytutki, zaczął szybko biegać w dwóch dziurawych prezerwatywach po wszystkich nocnych klubach, żeby zarazić jak najwięcej prostytutek, które zarażą kolejnych klientów. Bo właśnie do tego sprowadza się terapia polegająca na drukowaniu pieniędzy, które powodują, że kolejne banki, zamiast ograniczać swoje bilanse, biorą darmową kasę i kupują za nią bezpieczne obligacje swoich rządów albo używają tego darmowego kredytu do działalności spekulacyjnej na rynkach aktywów. Syfilis jest w pełni wyleczalny kuracją antybiotykową w każdej z trzech faz. Źle leczony lub nieleczony może doprowadzić do wycieńczenia organizmu, poważnej choroby serca, utraty wzroku lub upośledzenia umysłowego. Pierwsza faza unijnej choroby kryzysowej była po upadku Lehman Brothers. Druga faza właśnie dobiega końca i zaczyna się faza trzecia, ostateczna. Czas, aby euromatoły zaprzestały znachorstwa i poprosiły lekarzy o podanie właściwego leku. To ostatni moment, bo już wkrótce zaczną się pojawiać trwałe uszkodzenia unijnego organizmu. Krzysztof Rybiński

Neotradycjonalizacja, jako szansa? O ile jednak w Europie Zachodniej obserwujemy próby rekonstrukcji świadomości odrębności kulturowych i religijnych - a gdy to nie wychodzi, etnicznych i regionalnych - u nas ten wymiar jest systematycznie kwestionowany przez "nowoczesne" media. To bardzo ryzykowne. Bo równoczesna korozja i państwa, i społeczeństwa, uczyni nas łatwym łupem dla innych! - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Organizowanie się społeczeństw zachodnich wokół państwa, czyli powtarzający się rytm wyznaczany przez instytucje i procedury, został zakłócony. Powodem jest kryzys, działania nadzwyczajne, ponadpaństwowa integracja, oraz uświadomienie sobie, że władza to tylko gra, w której informacje i działania realne mają podobną moc sprawczą, uruchamiając przepływy kapitału. Często nawet w dużych państwach - a takim na pewno jest Polska - kryzys zaciera świadomość długofalowych celów i powoduje, że rządzący koncentrują się głównie na demobilizowaniu politycznym własnych społeczeństw, aby nie protestowały przy przerzucaniu na nie dodatkowych kosztów i obniżaniu standardów. W krajach Europy Zachodniej obserwujemy w tej sytuacji próby zastąpienia zanikającej świadomości własnej, odrębnej "tożsamości konstytucyjnej", reaktywowaną świadomością kulturową i historyczną. Te wysiłki mają często charakter pastiszu, bo są zbyt świadome siebie, selektywne i manipulowane przez media, a także stają się grą interesów. Okazuje się przy tym, że procesy tzw. długiego trwania są bardziej przewidywalne niż to, co się dzieje w polityce i gospodarce. Bo te ostatnie, w warunkach globalizacji, zależą nie tylko od struktur realnych, ale też od iluzorycznych korelacji, gdy do jednej szuflady wrzuca się zjawiska bardzo różne i zakłada się istnienie związków tam, gdzie ich nie ma. Zaś sfera długiego trwania - na przykład typ tradycji kulturowej, choćby jak pokazuję w swojej nowej książce pt. "Zawładnąć!", sposób i moment historycznego i intelektualnego doświadczenia problemu formy - staje się częścią społecznej podświadomości. I można z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, jak wpłynie na społeczne reakcje. Także w warunkach kryzysu. Trudno jednak określić granice między realnością a iluzją. Kryzys, jak każda wyjątkowa sytuacja, zawsze zwiększa, bowiem autonomię tych, którzy rządzą, uwalniając od obowiązku "reprezentacji" i demobilizując społeczeństwa. Stąd częste, sztuczne, podkręcanie atmosfery kryzysu, aby ową władzę zachować jak najdłużej. U nas ten proces przebiega inaczej. Instytucje i prawo, czyli "tożsamość konstytucyjna i państwowa", nigdy nie stanowiły kością społecznej aktywności. Radykalne "uspołecznienie państwa" - nie mylić ze "społeczeństwem obywatelskim", czyli zacieraniem granicy między formalnym i nieformalnym - nie pozwala dziś dostrzec, jak bardzo państwo zanika. O ile jednak w Europie Zachodniej obserwujemy próby rekonstrukcji świadomości odrębności kulturowych i religijnych - a gdy to nie wychodzi, etnicznych i regionalnych - u nas ten wymiar jest systematycznie kwestionowany przez "nowoczesne" media. To bardzo ryzykowne. Bo równoczesna korozja i państwa i społeczeństwa, uczyni nas łatwym łupem dla innych! Jadwiga Staniszkis

Berczyński: Urwanie skrzydła przez brzozę wykluczone - Pierwsza myśl, kiedy zobaczyłem zdjęcia z Siewiernego? To niemożliwe, żeby samolot, spadając z wysokości 20 metrów, z prędkością 250 km/h, rozpadł się w taki sposób. To jest niemożliwe. Niemożliwe to znaczy niezgodne z prawami fizyki. Niemożliwe! Jest zupełnie niewyobrażalne, by samolot, spadając z wysokości 20 metrów, rozbił się na tyle części. Od razu podejrzewałem, że okoliczności musiały być inne, niż podawano – mówi „Naszemu Dziennikowi” dr inż. Wacław Berczyński, konstruktor Działu Wojskowo-Kosmicznego Boeinga. Ekspert zajmujący się lotnictwem przyznaje, że wraz z kolejnymi publikacjami oficjalnych czynników Rosji i Polski – raportem MAK i komisji Millera - narastał w nim niepokój.

- Byłem coraz bardziej zaniepokojony. To nie pasowało do całej mojej wiedzy i doświadczenia. Podejrzewałem, że to wszystko, co nam mówią, jest nieprawdziwe. Zobaczyłem prezentację prof. Wiesława Biniendy i postanowiłem się z nim skontaktować, ponieważ robiłem podobne rzeczy w mojej pracy. Różnica jest taka, że on wykorzystuje metodę elementów skończonych do obliczeń dynamicznych, a ja statycznych. Napisałem do niego, żeby udzielić mu poparcia. Zgodnie z moją wiedzą, jego symulacja nie zawiera żadnych braków i ja bym to zrobił podobnie. Jego wyniki są zgodne z moim doświadczeniem. Pozwoliłem mu się na mnie powoływać – tłumaczy. W ocenie Berczyńskiego prof. Binienda „pewne rzeczy mógł zrobić trochę dokładniej”, ale jego praca jest rzetelna.

- On musiał przyjąć własne wartości. Ale z tego, co wiem, użył szacowania, które określamy mianem konserwatywnego, to znaczy wziął parametry skrzydła, tak jakby było ono słabsze niż w rzeczywistości, a brzozę na odwrót – mocniejszą – wyjaśnia. Specjalista z zakładów Boeinga wskazuje również na podobieństwo między B-727, a Tupolewem. Zaznacza, że Tu jest podobny do Boeinga, ale w kilku elementach masywniejszy.

- Nie posuwałbym się do oskarżeń o kradzież myśli technicznej, ale są to samoloty o bardzo zbliżonej konstrukcji. Wystarczy spojrzeć na silniki, skrzydła. Oczywiście ich model ma też oryginalne rozwiązania. Na przykład skrzydło w tupolewie jest zbudowane o wiele ciężej niż amerykańskie. To od razu widać na znanych przekrojach skrzydeł obu maszyn. W boeingu są dwa dźwigary, w tupolewie trzy. Zresztą konstrukcja skrzydła Tu-154 była zmieniana podczas produkcji. Po wyprodukowaniu 120 egzemplarzy postanowiono skrzydła wzmocnić. I te 120 sztuk przerabiano – mówi w „ND”. Specjalista pytany, czy takie skrzydło mogło zostać urwane po zderzeniu z brzozą wskazuje, że „profesor Binienda dowiódł, że brzoza nie mogła złamać skrzydła”.

- Razem z prof. Nowaczykiem dowiedli, że brzoza niekoniecznie w ogóle zderzyła się z tym skrzydłem. Ja też uważam, że to niemożliwe. Samolot na takiej wysokości, około 6 metrów, niemal zahaczyłby podwoziem o ziemię. Oficjalne dokumenty mówią, że jeszcze uniósł się i zrobił półbeczkę. Raporty MAK i komisji Millera pokazują zdjęcia różnych ściętych drzewek. Ale nikt nie powiedział, że to zrobił ten tupolew. Przecież to było lotnisko wojskowe. Może to zrobił jakiś inny samolot czy helikopter, który podchodził do lądowania. Ja nie widzę dowodu, że to tupolew jest odpowiedzialny za te wszystkie uszkodzenia. Natomiast cała analiza, o ile stopni ten samolot się, kiedy obrócił, jest oparta na pomiarach obciętych gałązek – przypomina. Wacław Berczyński wskazuje jednak, że „to nie jest dowód techniczny”. Inżynier wskazuje również na bardzo ważny element zniszczeń, o jakich mówią raporty polski i rosyjski.
- Mniej więcej jedna trzecia tego skrzydła upadła. Ale ma ono taki kształt, że się zwęża. I ta część, którą stracił, to tylko mniej więcej 10 proc. jego powierzchni. Ale to nie znaczy, że siła nośna zmniejszyła się o 10 procent. Otóż siła nośna wynika z różnicy ciśnień od dołu i od góry powierzchni skrzydła. Ta różnica jest największa w punkcie położonym dość blisko kadłuba i spada, gdy się od niego oddalamy. Na końcówce jest już bardzo mała, gdyż na samej krawędzi musi wynieść zero. A więc utrata siły nośnej to nie 10, a co najwyżej 5 procent. A teraz samolot schodził do lądowania, więc miał jeszcze wypuszczone klapy oraz sloty (skrzela), co jeszcze znacznie zwiększa powierzchnię, przynajmniej o 15 procent. Zatem ubytek siły nośnej nie jest wcale taki dramatyczny. Można policzyć dokładnie, jakie niezrównoważenie siły nośnej powstało w wyniku oderwania części skrzydła i jaki spowodowało to moment obrotowy – podkreśla inżynier. Inżynier przypomina również, że samoloty są tak budowane, żeby były w stanie latać również po awarii jednego silnika.

- Są pewne wymagania, jakie stawia się samolotom. Na przykład oczekuje się, że samolot będzie mógł lecieć, gdy straci jeden silnik. Wydaje mi się, że strata mocy jednego silnika miałaby większy wpływ niż utrata tego kawałka skrzydła - tłumaczy Berczyński.
Szmalcownictwo upozowane Czegóż to się nie liczy na tym świecie pełnym złości? Jeszcze w koszmarnych latach 60-tych Beatlesi wylansowali piosenkę informującą, że pewnego ranka w okolicy Glasgow pojawiło się 5 tysięcy dziurek w ziemi. „Policzono je wszystkie”. Skoro liczono dziurki w ziemi, to byłoby dziwne, gdyby nie liczono antysemitów. Więc właśnie w naszym nieszcześliwym kraju trwa doroczne liczenie antysemitów, przy którym uwijają sie rozmaici utytułowani Zasrancen, nie bez słuszności licząc na to, że dzięki swojej aktywności na tym polu dostaną jakieś „granty” – jak dzisiaj w elegancki sposób nazywany jest stary, poczciwy, jurgielt. Właściwie można by na tym poprzestać, bo – jak w poemacie „Towarzysz Szmaciak” twierdzi Janusz Szpotański, Szmaciakowie przekonali się, że „z wszystkiego można szmal wydostać – tak, jak za okupacji z Żyda”. Kojarzy się to w pierwszej kolejności ze szmalcownictwem, ale to tylko jedna z możliwości – o czym zapewnia nas sam Julian Tuwim, pisząc w wierszu „Semi-eros” o rozmaitych sodomitkach i gomorejkach, że „skaczą koło nich Żydki / z Żydków mają pożytki / Żydki dają na zbytki – ale wolą Aryjki”. Dzisiaj szmalcownik umarłby z głodu, bo po pierwsze – nasz nieszczęśliwy kraj okupują bezpieczniackie watahy, które – w odróżnieniu od 1968 roku - obecnie za szmalcownictwo nie wynagradzają („nikt od tej chwili za „kulę” nie wybula”), a po drugie i jeszcze ważniejsze – tak ważne, ze właściwie – po pierwsze – na obecnym etapie Niemcy jeszcze nie daję się nikomu wyprzedzić w podlizywaniu się Żydom – o czym świadczy przypadek wyprzedzającego swoją epokę Guntera Grassa. Szmalcownictwo tedy w dzisiejszych czasach zanikło całkowicie, to znaczy – oczywiście nie zanikło, uchowaj Boże - tylko odwróciło się o 180 stopni. Dzisiejsi szmalcownicy próbują denuncjować antysemitów w nadziei na wspomniane „granty” – więc kombinują na potęgę. Te kombinacje napotykają już na starcie na pewnien problem. W jaki sposób rozpoznać antysemitę. W przypadku szmalcowników okupacyjnych, sprawa była jasna; zapraszało sie delikwenta do bramy i żądało pokazania ptaka. W wiekszości przypadków ten test okazywał się wystarczający, bo – jak podaje w swojej książce „Poza granicami solidarności” pani Ewa Kurek – 85 procent Żydów zamieszkujących Polskę nie było asymilowanych, niekiedy do tego stopnia, że nawet nie znali języka polskiego. Teraz sytuacja oczywiście wygląda zupełnie inaczej; Żydzi są wybitnymi znawcami języka polskiego, a poza tym – legitymują się znakomitymi, historycznymi, polskimi nazwiskami, więc Żydzi – oczywiście jak sądzę, bo niestety żaden z nich mi sie nie zwierza – mogą rozpoznawać się po zapachu, podobnie jak „ludzie przyzwoici” z kręgu „Gazety Wyborczej”. No bo powiedzcie Państwo sami – po czym właściwie jeden przyzwoity może rozpoznać drugiego przyzwoitego, jeśli nie po charakterystycznym zapachu przyzwoitości? W świecie insektów takie chemiczne rozpoznanie jest na porządku dziennym, a głębocy ekologowie, w których imieniu okropnie schłostała mnie na „Nowym Ekranie” jakaś osoba – sugerują, że różnice między gatunkami nie są aż takie duże jak myślimy – zatem nie można wykluczyć, że przyzwoici rozpoznają się po zapachu. A skoro w ten sposób mogą rozpoznawać sie przyzwoici, to, dlaczego nie Żydzi? W końcu jakieś przywileje muszą być i któż może zabronić Żydom posiadania specjalnego nosa? No dobrze – ale w jaki sposób współcześni szmalcownicy rozpoznają na ulicy antysemitów? Kiedyś, w koszmarnych czasach sanacji, antysemici byłi rozpoznawalni, bo głosili pogląd, według którego Żydzi winni są „wszystkiemu”. Taki pogląd już na pierwszy rzut oka nie wytrzymuje krytyki, bo przecież na świecie zdarzają się trzęsienia ziemi, powodzie, pożary, fale tsunami – a Żydzi nie mają z tym prawdopodobnie nic wspólnego. Prawdziwych antysemitów jest, zatem mało, jak na lekarstwo, w odróżnieniu od ludzi spostrzegawczych, których jest znacznie więcej, może nawet – bardzo dużo. Aleksander Fredro wkłada w usta Rejenta Milczka spostrzeżenie: „nie brak świadków na tym świecie”. Świadków – a więc ludzi spostrzegawczych, którzy w razie, czego potrafia z dużą dokładnością odtworzyć przebieg różnych wydarzeń. Nie każdy się na świadka nadaje, o czym mogę zaświadczyć osobiście, będąc, od co najmniej 6 lat wzywany przez niezawisły sąd w charakterze świadka w sprawie karnej, dotyczącej wydarzeń sprzed lat 12, w których nikt nie został poszkodowany. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co w tej sprawie może chodzić, a poza tym zupełnie nie pamiętam wydarzeń, będących przedmiotem zainteresowania niezawisłego sądu. Gdyby ktoś 12 lat temu powiedział: Szwejku, zapamiętajcie sobie wszystkie te wydarzenia w najdrobniejszych szczegółach, a najlepiej – zapiszcie je sobie w sztambuchu – to dzisiaj nawet obudzony w środku nocy przez ekipę ABW lub CBA, wyrecytowałbym zapamiętaną wersję przed jakimści surowym panem z dyrekcji policji, a tak, to jedyne, co będa mógł powiedzieć niezawisłemu sądowi, to: nie wiem, nie pamiętam – nawet tego, co zeznawałem 6 lat temu. Są jednak ludzie spostrzegawczy i wszystko wskazuje na to, iż właśnie ich upatrzyli sobie współcześni szmalcownicy na swoje ofiary. Wskazują na to badania przeprowadzone przez pana profesora Sułka, który – włączając sie aktywnie w doroczne liczenie antysemitów w naszym nieszczęśliwym kraju – zaliczył do nich osoby głoszące „antysemicki pogląd”, że Żydzi mają „zbyt duży” wpływ. Informację o badaniach pana prof. Sułka czerpię z „Gazety Wyborczej”, a ta, swoim zwyczajem, nie informuje swoich półinteligentów, w stosunku do czyjego wpływu Żydzi mają wpływ „zbyt duży”. Czy na przykład w porównaniu do sodomitów, czy bezpieczniaków. Możliwe zresztą, że „Gazeta Wyborcza” zrelacjonowała badania pana prof. Sułka rzetelnie, a tylko on, w pogoni za jujrgieltem, czy z jakichś innych, zagadkowych przyczyn zapomniał porównać wpływu Żydów do jakiegoś standardu. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od profesorów socjologii, co, do której w ogóle nie wiadomo, czy jest nauką, czy tylko upozowaną na naukę umiejętnością skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi przy pomocy prowokatorów i konfidentów. Akurat dzisiaj na kanadyjskiej prerii w powincji Alberta oglądałem miejsce, gdzie Indianie z plemienia Czarnych Stóp urządzali wielkie, można powiedzieć – przemysłowe jesienne polowania na bizony, zapędzając je wysokie na 200 metrów urwisko, z którego spadały, zabijając się na miejscu, a potem całe rozłożone u podnóża urwiska obozowisko oprawiało zwierzęta, zdzierając z nich skóry, porcjując i susząc mięso, albo przerabiając je na pemikan, no i wykorzystując kości do produkcji broni lub świętych obrzędów. Żeby zapędzić stado bizonów na to urwisko, Indianie stosowali zawsze ten sam trick, wyznaczając kilku łówców, którzy przebrani w wilcze skóry wprawiali stado w panikę, podczas gdy pozostali myśliwi tworzyli rodzaj szpaleru ze wzniesionych skór bizonich, których rozszalałe zwierzęta z jakiegoś powodu nie ośmielały się tratować. Czyż nie identycznie postępują z nami nasi bezpieczniaccy okupanci, pakując nas do lejka, z którego już chyba nie ma wyjścia innego, jak właśnie przez lejek – a pomagają im w tym rozmaici profesorowie, tworząc rodzaj szpaleru ze wzniesionych zbrodniczych bredni, z których się doktoryzują i habilitują? Wydaje mi się, że prawdziwy badacz rzeczywistości najpierw sprawdziłby, jakie wpływy mają Żydzi w naszym nieszczęśliwym kraju, a dopiero potem zacząłby je porównywać z równie skrupulatnie zbadanymi wpływami bezpieczniaków, konfidentów, sodomitów, czy gomorytek – i dopiero wtedy mógłby stwierdzić, że opinia, iż Żydzi mają wpływ „zbyt duży” jest prawdziwa, albo nie. Widzimy jednak, że nic z tych rzeczy, ze kryterium prawdy w ogóle nie jest tu wzięte pod uwagę, więc wygląda bna to, ze mamy tu do czynienia ze szmalcownictwem a rebours, tyle, że upozowanym na naukowe badania. SM

Rewolucyjna teoria triumfuje Za komuny, jak wiadomo, było lepiej. Może nie wszystkim, ale przecież jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził - na przykład dogodziłby „oburzonym”, którzy protestują przeciwko „systemowi”. Na widok protestu „oburzonych” również „system” się oburzył i w rezultacie policja usunęła „oburzonych” z krakowskiego rynku. Ajajajajajajaj! I co teraz będzie? Gdzie „oburzeni” będą teraz dawali wyraz swojemu zdegustowaniu „systemem”? Tego jeszcze nie wiemy, ale krążą fałszywe pogłoski, że przeniosą się do Warszawy, gdzie specjalnej protekcji ma im udzielić sam pan redaktor Michnik. Od razu widać, że to fałszywe pogłoski, bo przecież pan redaktor Michnik jest uważany nie tylko za podporę, ale przede wszystkim - za ważne ogniwo „systemu”. To znaczy - tak by się wydawało na pierwszy rzut oka, ale „system” objawia się nie tylko w jednej straszliwej postaci. Na przykład, żeby zawczasu uprzedzić pojawienie się prawdziwych oburzonych, wysyła oburzonych podstawionych - a ci szczebiocą, dajmy na to: „poproszę pieczywko” - co systemowi nie przeszkadza. Przeciwnie - nawet nadaje mu „ludzkie oblicze” - jak kiedyś komunizmowi italski komuszek Henryczek Berlinguer, co to miał finansowo wspierać „lewicę laicką” - żeby nigdy nie brakowało jej wzmocnionej herbaty do termosu. Ale nie, dlatego za komuny było lepiej, że Henryczek - i tak dalej. To znaczy - również, dlatego, jakże by inaczej - ale przede wszystkim ze względu na obowiązującą wówczas rewolucyjną teorię, która, zgodnie zresztą z leninowskimi normami życia partyjnego, wychodziła naprzeciw ówczesnej rewolucyjnej praktyce. Jak już można się domyślić, chodzi mi o rewolucyjną teorię jednolitej władzy państwowej. W państwie socjalistycznym były wprawdzie i nawet działały rozmaite organy, które pozornie nie były od siebie uzależnione, ale przecież istniało coś, co spajało je w całość, w jedną miażdżącą pięść zaciśniętą. Tym czymś była partia, z jej najtwardszym jądrem, czyli razwiedką, dysponujacą bezpośrednimi łączami we-cze z sowieciarzami. Sowieciarze dzwonili przez we-cze, słuchawkę podejmowali towarzysze Szmaciakowie najwyższego szczebla, poczem przez sieć łączności alarmowej komunikowali to towarzyszom Szmaciakom postawionym na niższych szczeblach. W ten sposób wszystkie organy państwa socjalistycznego wiedziały, co myślą - i na tym właśnie polegała rewolucyjna teoria jednolitej władzy państwowej. Dzięki niej mogła rozwijać się bez przeszkód rewolucyjna praktyka; nawet niezawisłe sądy wiedziały, czego się trzymać i nigdy nie zdarzył się wypadek, by jakiś, dajmy na to, wyrok niezawisłego sądu nie był po myśli partii. I bynajmniej nie, dlatego, by ktoś na niezawisłe sądy wywierał jakieś „naciski”. Uchowaj Boże! Gdzież by tam ktokolwiek ośmielił się wywierać jakiekolwiek „naciski” na niezawisłe sądy! Niezawisły sąd sam wiedział, jaka jest powinność jego służby i o ile pamiętam - nigdy się nie zdarzyło, by tej powinności uchybił. Dlatego właśnie prezes Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, do którego w 1970 roku poszedłem by, zapytać o możliwość odbywania aplikacji pozaetatowej, zadał mi podstawowe i jedyne zresztą pytanie - czy należę do PZPR Naszej Partii. Kiedy odpowiedziałem, że nie - no, bo nie - popatrzył na mnie spojrzeniem tak pełnym treści, że sam pojąłem niewłaściwość mojego pytania. No a przecież i dzisiaj musi być jakieś kryterium selekcjonowania absolwentów wydziałów prawa, z których tylko niewielka część przedostaje się do niezależnej prokuratury, czy niezawisłych sądów. Pobożny minister Gowin, o którym krążą fałszywe pogłoski, że niczym podstępna, jadowita żmija, zamierza wygryźć z posady samego premiera Tuska i stanąć na czele odnowionej PZPR Naszej... to znaczy wróć - nie żadnej PZPR Naszej Partii, której na tym etapie dziejowym już przecież nie ma, a tylko Platformy Obywatelskiej, czy jak tam będzie się nazywała formacja wyrażająca ideę społeczeństwa otwartego, o które walczył i które przyniósł w darze naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu sam pan redaktor Adam Michnik - otóż pobożny minister Gowin chce przeprowadzić deregulację różnych zawodów - między innymi prawniczych - ale cóż wtedy stanie się z niezawisłymi sądami? W jaki sposób będą mogły utrzymać jednolitość orzecznictwa? Wprawdzie konstytucja powiada, że niezawisłe sądy podlegają ustawom, ale przecież każde dziecko wie, że z ustawy każdy wyczytuje to, co mu pasuje, bo też Umiłowani Przywódcy w tym właśnie celu wprowadzają do nich rozmaite „lub czasopisma” i inne, podobne sformułowania, tworzące tak zwany „majestat prawa”. Wygląda na to, że ta cała deregulacja, to tylko takie makagigi - bo jak powiedział Janusz Gajos, grający w filmie Krzysztofa Zanussiego „Kontrakt” rolę partyjnego buca - demokracja demokracją - ale ktoś przecież musi tym kierować! I w ten sposób dochodzimy znowuż do rewolucyjnej teorii jednolitej władzy państwowej, której podstawowa zaleta polega na tym, że nie tylko wychodzi, naprzeciw, ale przede wszystkim - że wyjaśnia rewolucyjną praktykę. A właśnie zetknęliśmy się z przykładem rewolucyjnej praktyki, który zmusza nas do postawienia pytania o rewolucyjną teorię, przy pomocy, której można by takie fenomeny wyjaśnić. Mam oczywiście na myśli wyrok niezawisłego sądu administracyjnego, zatwierdzający decyzję Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o odmowie przyznania koncesji na cyfrowym multipleksie dla telewizji TRWAM. Jakże nie dostrzec w nim twórczego nawiązania do rewolucyjnej teorii jednolitej władzy państwowej - że skoro Krajowa Rada z panem przewodniczącym Dworakiem wkroczyła na nieubłaganą drogę przywracania ładu medialnego ustanowionego w 1989 roku przez generała Kiszczaka z gronem osobistości zaufanych, to przecież nie po to, by ktoś przy tej decyzji teraz gmerał. Majestat prawa domaga się poszanowania ustaleń raz poczynionych przez starszych i mądrzejszych, a to pokazuje, że rewolucyjne teorie - wśród nich również rewolucyjna teoria jednolitej władzy państwowej, sprawdzają się również w warunkach transformacji ustrojowej, której dyskretnie patronują z niebytu Wojskowe Służby Informacyjne, co to od 1980 roku skutecznie zastępują PZPR Naszej Partii w jej przewodniej roli w budowie socjalizmu. SM

Rzeczywiście... Zamiast wpisu (trochę zmęczony jestem...) proponuję poczytać komentarze do poprzedniego wpisu. Bardzo celne. I, rzeczywiście: byłem przekonany, że autonomię Śląska sanacja zlikwidowala od ręki. A tu mi wypomniano, że ją tylko tchórzliwie ograniczała. Zlikwidowala ją de facto III Rzesza (wraz z likwidacją II RP...) a de iure (o ile postanowienia władz okupacyjnych w latach 1945-55 nazywać "prawem"...) RP 2 1/2 w 1945. Jednak te dokuczliwe ograniczenia denerwowały Ślązaków do tego stopnia, ze ludzie jeszcze 20 lat temu walczący o polskość Śląska śpiewali na ulicach:

"Jeszcze Polska nie zginę-e-e-ła Ale zginąć musi Bo już Hitler na grani-i-icy noze, brzytwy brusi"

Smutne... JKM

Kreatywny bailout w Hiszpanii

Hiszpania wyszła ostatnio z kreatywną metodą oskubania podatników strefy euro. Zamiast sama ratować swoją tonącą grupę bankową Bankia rząd premiera Rajoya, słusznie obawiając się własnego bankructwa na wzór Irlandii, woli w tym celu zbankrutować innych…

Do tonącej Bankii trzeba wpompować drobne 19 miliardów euro. To nawet dla ministra Rostowskiego, który połowę tej sumy wpompował już w ratowanie banków francuskich, mogło być zbyt wiele. No więc rząd Rajoya obmyślił sprytny plan. Zamiast pompowywać w bankruta swoje własne pieniądze których nie ma, czemu nie pompować to co ma,  i to w nadmiarze – a mianowicie własne obligacje!  Normalnie bankrutującej  Bankii bezwartościowy papier bankrutującego kraju byłby psu na buty.  Ale osobliwy okres który właśnie przeżywamy normalny nie jest.  Korzystając z tego że ECB w przypływach szaleństwa zmienia podsuwany mu przez tonące banki scheiss w prawdziwą gotówkę na jeden procent Bankia mogłaby wymienić ten paper czym  uratowałaby się przed bankructwem. Sprytne!   A to że do skupionego wcześniej od innych banków radioaktywnego scheissu ECB dodałby kolejną transzę… No cóż,  to już jest problem kogoś innego. Twój na przykład,  jeśli jesteś podatnikiem strefy euro.   Na szczęście między napadami szaleństwa ECB jeszcze myśli i jak się  dowiedział o hiszpańskim wybiegu to rezolutnie odmówił.

ECB i tak zresztą staje na głowie aby tylko zbankrutowanym bankom strefy euro ulżyć. Wymaga jedynie zachowania minimum pozorów. I tak rząd Rajoya musiałby najpierw wyjść z gotówką dając ją Bankii. Potem Bankia za tę gotówkę mogłaby „kupić”  hiszpańskie obligacje  bo nikt  przy zdrowych zmysłach przecież ich nie kupi.  A w ostatnim punkcie tego handlu wiązanego Bankia opyliłaby zakupiony za pełną cenę scheiss do ECB, zamieniając go w kolejnym LTRO na nisko oprocentowaną gotówkę podobnej wysokości, i voila! Kwintesencja działania waluty esperanto w Europie – bankowe drapanie się lewą ręką za prawym uchem na koszt ubezwłasnowolnionych mas.

No dobrze, ale czy to czasem nie to samo co nowatorski pomysł hiszpański? Nie,  bo przecież zbankrutowany rząd hiszpański żadnych wolnych euro nie ma i nikt  mu ich teraz nie pożyczy a ktoś na początek musiałby jednak wyjść z gotówką…   Najlepiej więc – wymyślił sobie kreatywny minister finansów Louis de Guindoz – wyciągnąć to od razu z kieszeni ECB, czyli z kieszeni euro podatnika, nie certoląc się z kłopotliwym szukaniem gotówki na własną rękę.

Rzeczy stoją więc w eurolandzie już całkowicie na głowie i nic normalnie dłużej tutaj nie funkcjonuje.  Inaczej jeśli akcje Bankii są coś warte to powinna ona wypuścić ich więcej i się po prostu dokapitalizować. Jeśli natomiast nie są nic warte to najwyższy czas aby zbankrutowała. Po co w bankruta jeszcze coś pompować utrzymując go w stanie zombie? Z kolei jeśli obligacje państwa hiszpańskiego są cokolwiek warte to środki  z nowej ich emisji rząd może sobie przecież rozdawać bankom jak chce.  Tylko co gdy i obligacje państwa hiszpańskiego są scheissem bo rząd, jak Bankia,  jest goły i stoi pod ścianą?

Wtedy rząd powinien prawdopodobnie zgasić światło i przede wszystkim ratować się,  a w każdym razie zapomnieć  o ratowaniu Bankii.  Ratowanie jednego bankruta przez drugiego jest przecież  farsą,  zwłaszcza gdy żebrze się na to u innych.  Swoją drogą, ciekawe do jakich innych przekrętów posuną się jeszcze eurokraci zanim okradane masy wyjdą w końcu z kilofami na ulice kładąc kres temu gigantycznemu przekrętowi, jak nie w ogóle EU.

DwaGrosze

KTO BYŁ, KIM PRZY OKRĄGŁYM STOLE Polska znajduje się w stanie ciężkiego kryzysu, ogarniającego wszystkie dziedziny działalności państwa. Praźródłem naszych nieszczęść był „okrągły stół”, popełnione tam oszustwo oraz ludzie, którzy zadecydowali o jego ustaleniach. Przedstawiamy listę czołowych osobistości „okrągłego stołu”, opartą na podstawie książki: „Okrągły stół. Kto jest, kim?”, wydanej z inicjatywy komitetu organizacyjnego ds okrągłego stołu przy Lechu Wałęsie oraz na ogólnie dostępnych lub innych, później wyszłych na jaw, informacjach. Wyliczmy czołowe osobistości, kierując się rolą, jaką odegrały w Magdalence lub też w okresie, który po niej nastąpił. Pominiemy natomiast te osoby, które żadnej znaczącej roli nie odegrały, o których później „słuch zaginął”, będące nic nieznaczącym elementem dekoracyjnym. Przy nazwisku podajemy: narodowość, stanowisko lub stanowiska, funkcje, członkostwo partii dawne i obecne oraz inne dane dotyczące działalności. Lista nie zawiera pełnych danych o działalności po 1980 roku. KIK oznacza Klub Inteligencji Katolickiej, KO oznacza Komitet Obywatelski.
1. Jacek AMBROZIAK, Żyd, dyrektor urzędu Rady Ministrów u Mazowieckiego, radca prawny w „Tygodniku Solidarność”.
2. Stefan AMSTERDAMSKI, Żyd, były członek PZPR, prof. filozofii UW, w roku 1968 usunięty z uczelni.
3. Artur BALAZS, Żyd, właściciel ogromnego latyfundium rolnego nabytego za bardzo małą kwotę na Wolinie. AWS, PO, ostatnio utworzył SKL-Ruch Nowej Polski, będący kolejnym wcieleniem żydokomunistycznej UW, niedawny minister rolnictwa.
4. Ryszard BENDER, Żyd, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w latach 1981-83 wiceprezes Polskiego Związku Katolicko-Społecznego, przybudówki PRON, KIK, PRL-owski poseł kilku kadencji, sędzia Trybunału Stanu z ramienia Ligi Polskich Rodzin, głosi się katolikiem.
5. Stefan BRATKOWSKI, Żyd, były członek ZMS i PZPR, honorowy prezes SDP, KO.
6. Ryszard BUGAJ, Żyd, ZMS, uczestnik wydarzeń marcowych, KOR, KO.
7. Zbigniew BUJAK, Żyd, w stanie wojennym aresztowany w piwnicy Żyda Mieczysława Rakowskiego ostatniego I-go sekretarza KC PZPR, KO.
8. Andrzej CELIŃSKI, Żyd, aktywny uczestnik wydarzeń marcowych, KOR, KO, naprzód AWS teraz w SLD, niedawny minister kultury.
9. Jerzy CIEMNIEWSKI, Żyd, b. poseł z ramienia UW, zażarty przeciwnik lustracji.
10. Marek EDELMAN, Żyd, żona i dzieci w Izraelu. Głosiciel tezy o antysemityzmie Polaków i o prześladowaniu Żydów w przedwojennej Polsce równym hitlerowskiemu. KO, UW.
11. Lech FALANDYSZ, Żyd, doradca Wałęsy, twórca tzw. „falandyzacji prawa”.
12. Dariusz FIKUS, Żyd, były agent SB, KOR, sekretarz generalny SDP, zmarły redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”.
13. Władysław FINDEISEN, Żyd, agent SB, były przewodniczący Rady Prymasowskiej przy Glempie, KO, zmarł.
14. Władysław FRASYNIUK, Żyd, KO, obecny szef UW.
15. Bronisław GEREMEK, recte Borys Lewartow, syn rabina z Nalewek, Żyd, uratowany przez Polaków, członek i były sekretarz PZPR na Uniwersytecie Warszawskim, b. poseł UW, b. minister spraw zagranicznych, przewodniczący zespołu reform politycznych przy Lechu Wałęsie, KO, autor słynnej wypowiedzi, iż „nienawidzi Polaków”.
16. Mieczysław GIL, Polak, organizator strajku w Nowej Hucie, KO, były poseł.
17. Andrzej GLAPIŃSKI, Żyd, głoszący się katolikiem, były minister u Olszewskiego, były poseł PC.
18. Aleksander HALL, Żyd, KO, były członek Prymasowskiej Rady Społecznej, UW, były poseł UW, były minister kultury, głosi się katolikiem, konserwatystą i politykiem prawicy.
19. Maciej IŁOWIECKI, Żyd, dziennikarz „Polityki”, wiceprezes SDP, tropiciel antysemityzmu.
20. Gabriel JANOWSKI, Żyd, uczestnik marca 1968, KO, były poseł i minister w rządzie Suchockiej, były poseł Ligi Polskich Rodzin.
21. Jarosław KACZYŃSKI, Żyd, KOR, KO, prezes PC, głoszący się prawicowcem.
22. Lech KACZYŃSKI, Żyd, brat poprzedzającego, KOR, KO, były prezes NIK-u, minister sprawiedliwości u Buzka, prezes „Prawo i Sprawiedliwość”, głosi się prawicowcem.
23. Krzysztof KOZŁOWSKI, Żyd, wieloletni członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”, KO, UW, były minister spraw wewnętrznych u Mazowieckiego, zezwolił Michnikowi i jego „komisji” na dostęp do tajnych akt SB, w których buszowała 2 miesiące.
24. Stefan KOZŁOWSKI, Żyd, brat poprzedzającego, KO.
25. Marcin KRÓL, Żyd, KO, UW, niegdyś w redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
26. Władysław KUNICKI-GOLDFINGER, Żyd, KO, zmarł.
27. Zofia KURATOWSKA, Żydówka, mąż Grzegorz Jaszuński, Żyd, propagandzista PZPR, KO, UW, wicemarszałek senatu, ambasador w RPA, zmarła.
28. Jacek KUROŃ, Żyd, zwany towarzysz TERMOS, były członek PZPR, twórca czerwonego harcerstwa, współtwórca KOR-u, KO, UW, b. poseł, autor wypowiedzi, iż „jest szczęśliwy, że Lwów należy do Ukrainy”, znany z wysypiania się w sejmie.
29. Bogdan LIS, Polak, były członek PZPR, KO.
30. Jan LITYŃSKI, Żyd, KOR, KO, uczestnik wydarzeń marcowych, były poseł UW.
31. Helena ŁUCZYWO, Żydówka, cała rodzina w KPP lub w PZPR, uczestniczka wydarzeń marcowych.

32. Tadeusz MAZOWIECKI, Żyd, autor łajdackiego ataku prasowego na bpa Kaczmarka, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, poseł PRL, UW, poseł przewodniczący i premier UW, KO, twórca grubej kreski, zażarty przeciwnik lustracji.
33. Jacek MERKEL, Polak (, KO.
34. Adam MICHNIK, Żyd, dawne nazwisko Aron Szechter, ojciec skazany przed wojną na 10 lat więzienia za szpiegostwo na rzecz ZSRR, brat Stefan sądowy morderca z czasów PRL. Członek PZPR, KOR, KO, obecnie naczelny redaktor „Gazety Wyborczej”.
35. Andrzej MILCZANOWSKI, Żyd, KOR, KO, UW, były minister spraw wewnętrznych u Mazowieckiego, zażarty przeciwnik lustracji.
36. Jan OLSZEWSKI, Żyd, niegdyś Jan Oxner, pracownik ministerstwa sprawiedliwości w czasach stalinowskich, członek redakcji „Po Prostu”, gdzie pisywał artykuły o polskim antysemityzmie, członek Klubu Krzywego Koła, KOR, były poseł i premier PRL-bis, szef i twórca licznych partii głoszących się prawicowymi, np. ROP, obecnie poseł, wystąpił z klubu Ligi Polskich Rodzin.
37. Janusz ONYSZKIEWICZ, Żyd, KO, UW, były poseł i minister obrony.
38. Edmund OSMAŃCZYK, Polak, dziennikarz i członek oraz działacz przedwojennego Związku Polaków w Niemczech, KO, zmarł.
39. Janusz PAŁUBICKI, Żyd, KO, UW, minister ds służb specjalnych u Buzka, zażarty przeciwnik lustracji.
40. Walerian PAŃKO, Polak, szef NIK-u, prowadził śledztwo w sprawie FOZZ, zginął w niewyjaśnionym wypadku samochodowym.
41. Aleksander PASZYŃSKI, Żyd, absolwent komunistycznej Akademii Nauk Politycznych, były członek PZPR, dziennikarz „Polityki”, KO, UW.
42. Leszek PIOTROWSKI, Polak, były minister sprawiedliwości u Buzka.
43. Anna RADZIWIŁŁ, Żydówka, były wiceminister oświaty w rządzie Mazowieckiego, twórca krytykowanych programów szkolnych.
44. Ryszard REIFF, Polak, były szef PAX-u, KO.
45. Jan Maria ROKITA, Żyd, KO, UW, AWS, SKL, obecnie Platforma Obywatelska.
46. Zbigniew ROMASZEWSKI, Żyd, KOR, KO, UW, obecnie senator.
47. Henryk SAMSONOWICZ, były członek ZMP i PZPR, minister nauki w rządzie Mazowieckiego.
48. Grażyna STANISZEWSKA, Żydówka, były poseł UW.
49. Andrzej STELMACHOWSKI, KIK, były minister nauki, obecnie prezes Wspólnoty Polskiej. Ostatnio poparł szefa IPN Kieresa podpisując pochwalający go list.
50. Stanisław STOMMA, Żyd, wieloletni członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”, wieloletni poseł na sejm PRL-bis, gdzie w ciągu 3 kadencji zgłaszał wnioski o udzielenie peerelowskiemu wymiarowi sprawiedliwości wotum zaufania.
51. Adam STRZEMBOSZ, Żyd, długoletni sędzia PRL, profesor prawa KUL, autor poprawki do kodeksu karnego znoszącej karę konfiskaty mienia wielkich przestępców gospodarczych, były prezes Sądu Najwyższego.
52. Klemens SZANIAWSKI, Żyd, były pracownik KC PZPR, były agent SB, KO, przewodniczący Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, zmarł.
53. Jan Józef SZCZEPAŃSKI, Polak, były prezes ZLP, KO, zdeklarowany sojusznik UW.
54. Józef ŚLlSZ, Polak, rolnik, współtwórca Solidarności RI, KO, zmarł.
55. Jacek TAYLOR, Polak, prawnik, były doradca i obrońca Wałęsy, obecnie adwokat, bezkrytyczny wielbiciel Żydów.
56. Witold TRZECIAKOWSKI, Żyd, KO, członek Prymasowskiej Rady Społecznej.
57. Jerzy TUROWICZ, Żyd, wieloletni redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, KO, UW, jeden z głównych sprawców usunięcia Klasztoru Karmelitanek z Oświęcimia, zażarty przeciwnik kardynała Wyszyńskiego, przeciw któremu spiskował na II Soborze Watykańskim. Zmarł.
58. Lech WAŁĘSA, Polak (, choć są tacy, co mówią, że... Twórca polityki lewej nogi. Będąc prezydentem ukradł w UOP-ie akta „Bolka”.
59 Andrzej WIELOWIEJSKI, Polak, zażarty filosemita, doradca Wałęsy, UW, KO, redaktor „Więzi”.
60. Jacek WOŹNIAKOWSKI, Polak, profesor KUL, redaktor naczelny „Znaku”, od 1945 roku współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, KO, działacz KIK-ów, zażarty filosemita.
61. Henryk WUJEC, Żyd, uczestnik wydarzeń marcowych, KIK, sekretarz KO, UW.
62. Jerzy ZDRADA, Żyd, b. poseł UW, wiceminister edukacji w rządzie Buzka.
63. Tadeusz ZIELIŃSKI, Żyd, KO, były rzecznik praw obywatelskich. Zmarł.
64. Andrzej ZOLL, Żyd, były przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego, UW, obecnie rzecznik praw obywatelskich.
Analiza listy osobistości prawej strony okrągłego stołu daje obraz bardzo przygnębiający. Było tam ok. 51 Żydów i ok. 13 Polaków, co oznacza, że Żydzi kontrolowali sytuację i zadecydowali o treści układu. Poszło im to tym łatwiej, że kolaborowali z nimi tacy Polacy jak Wałęsa, Woźniakowski i Wielowiejski, całkowicie podporządkowani ich interesom. Żydzi kontrolowali też Kluby Inteligencji Katolickiej, oraz Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. O takim składzie okrągłego stołu zadecydował sekretarz episkopatu Polski arcybiskup Bronisław Dąbrowski, Żyd. Dlatego właśnie nie było tam przedstawicieli prawdziwej opozycji prawicowej akowskiego podziemia niepodległościowego zesłańców i emigracji z Zachodu. Żydzi wygrali okrągły stół i zaczęli rządzić Polską na spółkę z postkomuną. Zaczęła się w żydowski sposób rozumiana transformacja, której rezultatem jest dzisiejszy kryzys, wysprzedaż prawie całego majątku narodowego w obce ręce, ataki na Polskę i Polaków i wielka próba pozbawienia nas niepodległości przez zawleczenie nas do Unii Europejskiej. Dr Andrzej Reymann

Czy Polacy zasługują jeszcze na szacunek? Barack Hussein Obama użył słów "polskie obozy śmierci" czytając wcześniej przygotowany tekst napisany przez ghostwritera. Aż strach pomyśleć, co moglibyśmy usłyszeć gdyby ten mesjasz lewicy mówił "z głowy". Skoro obozy, które znajdowały się na terenie okupowanej Polski nazywane są polskimi to idąc tym tropem Buchenwald oraz podobne znajdujące się na terenie ówczesnej Rzeszy powinny przez tych samych "lingwistów" być nazywane niemieckimi. Jeśli tak się nie dzieje to nie powinniśmy się łudzić, że nie mamy do czynienia z bardzo starannie zaplanowaną operacją mającą na celu zdjęcie odpowiedzialności z niemieckich zbrodniarzy i przeniesienie ich na "polskich bandytów". Nie oznacza to oczywiście, że prezydent albo rząd amerykański uczestniczy w tej operacji. Użycie przez Obamę słów "polski obóz śmierci" jest już tylko rezultatem kampanii oszczerstw przeciwko Polsce. Polski rząd nie reagował dostatecznie mocno, kiedy można było wytoczyć głośne procesy uderzające po kieszeniach medialnych kłamców oświęcimskich.  Jednak brak zdecydowanej reakcji na "wpadkę" ze strony USA ukazuje również słabnącą pozycję Polski na świecie. Właściwie powinniśmy się zastanawiać czy jeszcze jesteśmy uznawani przez innych, jako państwo. Bo jeśli w 2009 roku amerykański przewodniczący komitetu paraolimpijskiego doczekał się osobistych telefonicznych przeprosin od Obamy jeszcze tego samego dnia, a Polska jeszcze nie to oznacza, że nasza pozycja jest mniejsza niż jakiś przewodniczący komitetu sportowego. Z całym szacunkiem dla komitetu: 

"Takiego gościa w popularnym komediowym show Jaya Leno jeszcze nie było. Na fotelu, naprzeciw prowadzącego zasiadł sam Barack Obama. Opowiadał o swoim planie ratunkowym gospodarki USA, ale nie odbyło się też bez wpadki. Pytany o grę w kręgle opowiedział, że teraz jest lepiej, ale kiedyś grał... jak na "olimpiadzie specjalnej". Leno dopytywał czy Obama gra w kręgle w Waszyngtonie. Amerykański prezydent opowiedział o swoim marnym wyniku 129 punktów. Jak podkreślił, jest to znaczna poprawa w porównaniu do poprzedniej rozgrywki, w której uzyskał tylko 37 punktów. - To jest taki przypadek, jak igrzyska dla osób niepełnosprawnych albo coś w tym rodzaju – oświadczył prezydent USA. Od razu po tej wpadce pojawiły się głosy krytyki w stosunku do prezydenta. Sam Obama przyznał się do błędu i długo z przeprosinami nie czekał. Zadzwonił do przewodniczącego Olimpiad Specjalnych Tim Shrivera i wyraził swój żal z powodu tego, co zaszło."

źródło: TVN24.PL

Polacy nie doczekali się nawet telefonu, ale to nie wszystko. W 2010 roku wieloletnia legendarna korespondentka w Białym Domu, Helen Thomas stwierdziła "Żydzi powinni wynieść się z Palestyny i wrócić do Polski i Niemiec". Oto reakcja Białego Domu: 

"Były rzecznik prezydenta Busha, Ari Fleischer, wezwał Hearst News Service, agencję informacyjną, w której jest zatrudniona Thomas, aby ją zwolniła. Były doradca prezydenta Clintona, Lanny Davis, powiedział, że Thomas nie zasługuje, by siedzieć w pierwszym rzędzie na konferencjach prasowych w Białym Domu. Chociaż dziennikarka szybko przeprosiła za swoją wypowiedź, nie uciszyło to licznych krytyków. Po tym jak jeszcze sekretarz Białego Domu Robert Gibbs nazwał jej uwagi obraźliwymi i prowokacyjnymi, Thomas została wysłana na emeryturę ze skutkiem natychmiastowym."

źródło: WP.PL

Mając na uwadze powyższe przykłady zarówno sprawę komitetu olimpijskiego oraz reakcję na wypowiedź dziennikarki Helen Thomas możemy łatwo domyślić się, jakie standardy obowiązują w Białym Domu. O dziwo te standardy nie są przestrzegane, gdy obraża się Polaków. A więc moim zdaniem Polska powinna domagać się: 

1. Specjalnego wystąpienia Baracka Obamy, w którym przeprosi za swoje słowa oraz wykorzysta okazje do zachęcenia do pogłębiania wiedzy o historii i do jasnego rozróżniania kata od ofiary. Niech prezydent stanie się ambasadorem na rzecz prawdy o historii. 

2. Ujawnienia imienia i nazwiska ghostwritera, który napisał prezydentowi to skandaliczne przemówinie oraz domaganie się jego natychmiastowej dymisji. Polska również powinna rozważyć uznanie go, jako persona non grata.

Moraine

01 czerwca 2012 Dla nich wola, ochota, potrzeba, wolność, trud i krew jednostek  są  niczym”- pisał przed dwustu laty o jakobinach - Edmund Burke. Najważniejszy z konserwatystów tamtego czasu.. Polecam jego ”Rozważania o Rewolucji  we Francji”. Wielki umysł.. Rewolucyjni jakobini byli wtedy-  są i teraz. W końcu rewolucja trwa. Wywracanie wszystkiego do góry nogami to codzienność.. Dawni jakobini nie mieli takiej propagandy, jak mają ci dzisiejsi..A prawdziwy konserwatysta stoi nie obok nich - ale naprzeciw nich.. Bo klucz do porządku znajduje się w rękach konserwatystów. W rękach lewicowych  jakobinów znajduje się klucz do nieporządku.. Bo trwająca Wielka Rewolucja Kulturowa- to wielki nieporządek.. Permanentna Rewolucja Zmian.. Jak można stabilizować państwo utrzymując jego mieszkańców w permanentnym stresie zmian? ”Indywidualność nie znalazła się w ich programach politycznych”- twierdził Burke. Jakobini  w Świątyni Rozumu ciągle coś kombinują przeciwko nam.. A nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy.. A demokratycznym rządom ciągle brakuje pieniędzy.. Wobec takiego marnotrawstwa i rozwoju państwa demokratycznego, dziwne, żeby nie brakowało.. Teraz pichcą, czy może już wypichcili, że jak  niewolnik demokratycznego państwa prawnego, nawet jak wygra sprawę z Urzędem Skarbowym, który go skrzywdził, nawet jak po zablokowaniu kont i zabraniu  mu pieniędzy, po zrujnowaniu firmy i rodziny, po trudach procesu sądowego, po podniesieniu się dumnie z kolan- w końcu stanie się z ofiary  postępowania wobec  niego urzędników   urzędu skarbowego, bohaterem i triumfatorem sprawiedliwości- swoje pieniądze będzie mógł odzyskać  po – uwaga! - pięciu latach(!!!). Urzędnicy skarbowi- ze swej natury - trzymają stronę państwa, które ich wynagradza i hołubi, przeciw podatnikom, od których mają za zadanie wyciągnąć pieniądze  na finansowanie fanaberii demokratycznego państwa prawnego.. Biurokracja pieniądze musi dostać, jako wynagrodzenie za wielkie marnotrawstwo, które uprawia i za służbę państwu, a nie człowiekowi  w nim zamieszkującemu.. Biurokracja - jako rak współczesnych państw- nie służy człowiekowi. Biurokracja   współczesne narody zjada, tak jak zjadać będą swoją własność wszyscy właściciele, którzy coś posiadają.. Demokratyczne państwo prawne nie da im spokoju.. Podatki rosną  w Polsce od dwudziestu dwu lat- od czasu tzw.przemian..  I będą rosły nadal.. Bo potrzeby biurokratyczne  demokratycznego państwa prawnego są nieograniczone.. Nieograniczone muszą być, więc dochody.. A skąd demokratyczne państwo prawne ma wziąć pieniądze? Albo bezpośrednio złupić skórę swoim poddanym, poddanym demokratycznego państwa prawnego, albo ich zadłużyć na wieki, żeby ich prawnuki spłacały to, co demokratyczne państwo prawne przeje dziś.. I dlatego na wszystkich frontach walki z” obywatelem” musi  demokratyczne państwo prawne wysysać jakieś pieniądze.. I dlatego walka o finanse” obywateli” przybiera coraz ostrzejszą formę.. Bo demokratyczne państwo prawne nie ma innych pieniędzy, oprócz tych, które zabierze” obywatelowi”.. No bo niby skąd miałoby  je mieć..(???) Przecież nie pracuje. A jak ktoś nie pracuje- nie powinien też jeść.. Tak twierdził Św. Paweł.. A państwo nie dość, że je - to jeszcze się tuczy.. ”Swoją żarłocznością przewyższa żądze cielesne”- jak twierdził Russell Kirk.. I nie żartuję twierdząc, że władza socjalistyczna i demokratyczna doprowadzi do tego, że właściciele będą zjadać swoją własność.. Tak jak mieszkańcy  Imperium Romanum zajadali własne dzieci.. Bo pod koniec istnienia Imperium, upadającego Imperium- nie dało się żyć, bo bezwzględność fiskalna Imperium była tak wielka.. Czy nie żyjemy czasami w czasach upadającej Europy? W każdym razie „obywatel” demokratycznego państwa prawnego, nawet jak wygra sprawiedliwość z demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, to swoje pieniądze otrzyma po 5- ciu latach. A dlaczego nie po dziesięciu, albo dwudziestu? Zawsze jakoś katastrofę można odwlec.. I dlaczego demokratyczne państwo prawne nie dostaje  pieniędzy od podatnika i niewolnika demokratycznego państwa prawnego – po rzetelnie przeprowadzonym procesie sądowym.?. Tylko od razu blokuje konta firmy doprowadzając ją do upadku, a sprawiedliwość może zatriumfować dopiero za kilka lat, a do tego czasu nie pozostanie ślad po skonfiskowanej firmie.. Ktoś wymyślił te przepisy nie w trosce o sprawiedliwość, która oczywiście  jest ostoją III Rzeczpospolitej, ale w trosce o biurokratyczne państwo prawne.. Żeby państwo prawne i demokratyczne istniało kosztem’ obywatela”, a nie „obywatel” w cieniu państwa gdzieś sobie funkcjonował licząc na opiekę państwa, jeśli chodzi o bezpieczeństwo.  A tu niczyje zdrowie ani życie nie jest bezpieczne, gdy  obrasta w tłuszcz - demokratyczne państwo prawne. Państwo z „obywatelem” może zrobić wszystko.. Jeśli nie starcza mu pieniędzy.. A nie starczy mu nigdy! Apetyt ma nieposkromiony. Ale dzisiaj jest” Dzień Dziecka”. Już od kilku dni w sferze propagandy mówi się o tej sprawie, bo Prawa Dziecka, w demokratycznym państwie prawnym też są ważne. Wszystkie prawa w  demokratycznym państwie prawnym  są ważne. A najważniejsze jest prawo  obowiązkowego płacenia  na  demokratyczne państwo prawne. Ściślej - na biurokrację okupującą demokratyczne państwo prawne.. Niewolnik  musi – czy tego chce- czy nie- łożyć na demokratyczne państwo prawne, jako poddany tegoż. Prawa - w demokratycznym państwie prawnym- służą, do wyjęcia spod prawa jurysdykcji na przykład dzieci- spod władzy rodziców. Prawa dziecka- są tego najlepszym przykładem. Istnieje nawet Urząd Praw Dziecka, który zajmuje się reprezentowanie praw dziecka- przeciw rodzicom. Łatwiej wtedy rozbić rodzinę, zgodnie z demokratycznym prawem w demokratycznym państwie prawnym. Dziecko ma sojusznika w postaci biurokracji zajmującej się jego interesami, przeciw rodzicom.. Na razie trwa agitacja w związku z „Dniem Dziecka”, żeby dzieci , w tym  „świątecznym”: dniu, zakładały sobie konta w bankach, bo to jest „ najlepszy prezent dla dziecka”. Może i najlepszy, ale w interesie banków. Dla dzieci  opłata za prowadzenie konta to drobna suma od 3 do 5 złotych, ale trzeba przynieść minimum 100 złotych.. Niechby tak kilka milionów dzieci przyniosło swoje pieniądze do  banków? Ładny grosz by się uzbierał. A może i więcej. Banki nie śpią nawet w dniu” Dnia Dziecka” Bo każda okazja jest dobra, żeby zdobyć jakieś pieniądze. Dobrze, że na razie nie ma przymusu zanoszenia [pieniędzy do banku... NA razie! Jak w przyszłości będą same karty płatnicze... Bo do całkowitej kontroli to wszystko zmierza.. WJR

Obozy może i nie polskie, ale na pewno też nie niemieckie Słowa Baracka Obamy o „polskich obozach koncentracyjnych” wywołały słuszne oburzenie. W oburzeniu tym umyka nam jednak pewien istotny aspekt. O ile użycie wobec nich przymiotnika „polski” zdarza się incydentalnie, o tyle użycie przymiotnika „niemiecki” zdarza się równie rzadko. Obozy są „nazistowskie”, ale nie „niemieckie”. I nie jest to dzieło przypadku tylko efekt długofalowej polityki historycznej Niemiec. Wiele moglibyśmy się w tej kwestii nauczyć od naszych zachodnich sąsiadów. Pierwszym etapem tej polityki była trafna definicja narodowego interesu – zdjęcie z Niemców piętna odpowiedzialności za II wojnę światową i popełnione w jej trakcie zbrodnie. Owa odpowiedzialność niesie, bowiem ze sobą nie tylko bardzo konkretne koszty odszkodowań i reparacji dla kolejnych grup i osób. Powoduje również fatalną plamę na wizerunku państwa utrudniająca mu prowadzenie skutecznej polityki. W świecie, gdzie wielu czołowych polityków musi liczyć się z opinią publiczną swoich krajów, nie jest dobrze funkcjonować w świadomości owej opinii, jako czarny charakter i to taki najczarniejszy z czarnych. Przykład pierwszy z brzegu – niemieckie telewizje, szczególnie publiczna, taśmowo wręcz finansują produkcję filmów historycznych według dwóch motywów przewodnich: niemiecka opozycja wobec Hitlera oraz cywilni Niemcy ofiarami drugiej wojny światowej. W tym pierwszym nurcie mieści się chociażby próba wylansowania Sophie Sholl na bohaterkę zbiorowej wyobraźni, czy współfinansowanie hollywoodzkiej superprodukcji „Valkyrie” o zamachu na Hitlera z Tomem Cruisem w roli głównej. W nurcie drugim możemy znaleźć chociażby film „Kobieta w Berlinie” o Niemkach gwałconych przez zwycięskich Rosjan czy historyczną superprodukcję (jak na europejskie warunki) o zatopieniu statku „Wilhelm Gustloff”. Oczywiście w ten wątek wpisuje się też cała pieczołowicie podsycana martyrologia niemieckich wypędzeń. Wrażenie, jakie powstanie u przeciętnego światowego konsumenta kultury popularnej ma być takie: wojna była straszną tragedią w wyniku, której ucierpiały wszystkie narody z Niemcami na równi. Spowodowali owe cierpienia jacyś bliżej nieokreśleni narodowościowo naziści. Niejeden do tego pewnie doda: a nie jest przypadkiem, że większość obozów wybudowali na polskich ziemiach, gdzie mogli liczyć na pomoc Polaków – zatwardziałych antysemitów. To ostatnie twierdzenie nie jest elementem oficjalnej propagandy Niemiec, aczkolwiek niewątpliwie znacznie łatwiej wzrasta na przygotowanej przez nią glebie „odniemczenia” nazistów. Oczywiście nie mamy funduszy ani możliwości żeby z Niemcami konkurować na tym polu. Z resztą taka np. Biała Róża (organizacja, w której działała Sophie Shöll) liczyła sześciu członków. Jakbyśmy mieli nakręcić po jednym filmie na sześciu Polaków walczących z hitlerowskimi Niemcami – to musielibyśmy nakręcić parę milionów filmów. Można by jednak zacząć choćby od dofinansowania jednej hollywódzkiej produkcji ze znanymi nazwiskami, która np. pokazałaby Niemców mordujących Żydów i Polaków Żydów ratujących. Zamiast tego my w naszych filmach musimy ważyć racje i jak już nawet pokażemy Polaków bohaterskich to trzeba dorzucić do scenariusza i jakichś szmalcowników dla równowagi. A w ogóle najlepiej dofinansować z publicznych pieniędzy film o Jedwabnem. Horała

„Stanęliśmy nad przepaścią i zrobiliśmy krok naprzód” Zachwalana przez Platformę Obywatelską „Polska w budowie” to wyłącznie obraz medialny. Brakuje tylko malowanej na zielono trawy. Ależ nam Polska pięknieje pod rządami Słoneczka Peru! Autostrady rosną jak na drożdżach, właśnie dzielni drogowcy pocą się, by przed Euro 2012 zdążyć z oddaniem do użytku jednej z nich, prowadzącej do Warszawy. Nieważne, że Unia Europejska uważa, że droga nie spełnia norm bezpieczeństwa. Byle dotrwała do końca mistrzostw. Potem się ją zamknie, zjawią się inni równie dzielni fachowcy i z wiaderkiem asfaltu i szczotkami w dłoniach będą naprawiać podziurawioną nawierzchnię. Na innej płatnej drogowej „dumie Platformy” właśnie zamontowano automatyczne bramki do płacenia za przejazd. Nikt, co prawda nie wie za bardzo jak z nich korzystać, gdyż nie przylepiono jeszcze polskich i obcojęzycznych instrukcji, ale ma to się odbyć, jak oznajmiono z triumfem, „jeszcze przed Euro”. Co jeszcze? A właśnie, mamy nowoczesne dworce lotnicze. I osiągnięcie na miarę amerykańskiego lądowania na Księżycu – kolejkę z Dworca Centralnego na lotnisko Okęcie. To dopiero nowość! I doprawdy nie na miejscu jest utyskiwanie, że tacy Austriacy „we Wiedniu” mają taką kolejkę od wielu lat. Z tym, że różni się ona od warszawskiego odpowiednika. Nie mija starych brudnych, jak to się mówi, pochlapanych na czas Euro wapnem i cementem, stacyjek z Warszawą Zachodnią na czele. Dziwnym trafem nad pięknym, modrym Dunajem wszędzie ład i porządek. By nie wspomnieć o wszechobecnych automatach, w których podróżny może kupić sobie bilet. W „mieście-gospodarzu Euro 2012 Warszawa”, jak głoszą wszechobecne naklejki na autobusach i tramwajach, to marzenie ściętej głowy, również w ścisłym centrum. Na przedmieściach, gdzie mieszkam od lat ludzie nie mogą doprosić się o byle kiosk „Ruchu”, by mieć gdzie kupić bilet, o postawieniu automatu na przystankach nie wspominając. Marzenie ściętej głowy, więc biegają na pocztę, do okolicznych sklepów z nadzieją, że akurat bilet dostaną. Piękna jest, więc nasza Polska cała. „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom”, w którym dziarsko „niech się mury pną do góry”. To mógłby sobie nucić ktoś, kto wierzy w propagandę sukcesu Donalda T. i jego specjalistów od marketingu politycznego. Zachwalana przez Platformę Obywatelską „Polska w budowie” to wyłącznie obraz medialny. Brakuje tylko malowanej na zielono trawy, ale być może wszystko przed nami. Tym bardziej, że rzeczywistość skrzeczy. I to jak! Na zakończenie tegorocznego Światowego Forum Ekonomicznego opublikowany został raport na temat usprawnień w dziedzinie handlu, jakich dokonują poszczególne państwa świata. Osiągnięcia 132 krajów oceniano w czterech kategoriach: dostępność rynku, administracja handlem zewnętrznym i wewnętrznym, środowisko biznesowe oraz, najbardziej nas interesujące, transport i infrastruktura komunikacyjna. Czy rząd PO-PSL dostał świadectwo z czerwonym paskiem? Skąd! Został po prostu zmiażdżony. Raport udowadnia, by zacytować klasyka z lat sześćdziesiątych, że „stanęliśmy nad przepaścią i zrobiliśmy krok naprzód”. Zacznijmy od lotnisk. Z mediów dowiadujemy się o zwiększającej się przepustowości i nowoczesnych budynkach. Raport sprowadza na ziemię - pod względem dostępności i przepustowości znajdujemy się na... sto pierwszym miejscu na świecie. Z jakością infrastruktury lotniczej jest jeszcze gorzej. Sto trzecie miejsce, czyli ścisły „ogon” światowy. Minister Sławomir Nowak to ulubieniec szefa rządu, przebijający nawet ministrę Muchę. Do historii przejdą jego gospodarskie, zazwyczaj niezapowiedziane pewnie, wizytacje na autostradach i zapewnienia, że wszystko się uda. Nie udało się nic, chyba, że za wiekopomny sukces uznamy zakończenie siedmiu kilometrów autostrady, a tak naprawdę to straszą pobocza, dziury i wyboje w jezdniach, przed którymi ostrzegają znaki drogowe (!). Rzecz nie tylko w Europie nieznana. Mój znajomy z Niemiec wręcz spytał: „Was ist das wyboje?” Gdy wytłumaczyłam, dlaczego całe koła wpadają w dziury w asfalcie wzniósł tylko oczy do nieba... Przeżył szok, zrozumiały, jeśli zerkniemy w raport. W skali od 1 do 7 (7 to ocena najwyższa) udało nam się zgromadzić 2,3 punktu, co daje nam sto dwudzieste piąte miejsce w świecie. Pewnie premier rządu miłości pochwali się, że za nami zostały jedynie m.in. spustoszona wojną Bośnia i Hercegowina, nieustannie nękane trzęsieniami ziemi Haiti, a także Mołdawia i Mongolia, pamiętamy wszak jeszcze tłumaczenia jak to drogowcom i Platformie w reformowaniu dróg przeszkadzają deszcze, gradobicia i archeologowie, którzy – co za pech – akurat tam gdzie mają być autostrady zbudowali sobie stanowiska do wykopalisk. Być może jednak się czepiam, są i  olbrzymie pozytywy, gdyż w pocie czoła staramy się dogonić takie potęgi jak Angola, Kirgizja, Mauretania, Nepal czy Mozambik. Wesoło jest także na kolei, i to wcale nie dlatego, że na Euro pomalowano elektrowozy. Mamy genialnie rozwiniętą infrastrukturę, której jakość mieści się tuż za Armenią i Bangladeszem, ale przed m.in. Bahrajnem, Beninem i Burkiną Faso. I pomyśleć, że w zamierzchłym peerelu za określenie szczytu biedy i zacofania uchodziło hasło, iż „jesteśmy za Albanią”. Przy osiągnięciach Tuska i jego drużyny brzmi to dziś jak komplement.

Julia M. Jaskólska

Rosyjski minister sportu Witalij Mutko oskarża Polskę o prowokowanie rosyjskich kibiców. "Zakazany owoc jest słodki" Minister sportu Federacji Rosyjskiej Witalij Mutko zarzucił Polsce, że ta "sztucznie podgrzewa sytuację" i prowokuje kibiców z Rosji do protestów. Mutko ostrzegł również, że upolitycznione zakazy mogą doprowadzić do nieprzewidywalnych następstw. W ten sposób szef resortu sportu FR odniósł się do niedawnej wypowiedzi zastępcy ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej Jarosława Książka, którą media w Rosji zinterpretowały, jako ostrzeżenie dla rosyjskich kibiców, by podczas pobytu w Polsce przy okazji piłkarskich mistrzostw Europy nie eksponowali symboli ZSRR.

"Najpierw im się nie podobało, w jakim hotelu zamieszkamy, choć wybraliśmy ten hotel z katalogu rekomendowanego przez UEFA dla reprezentacji narodowych. Teraz otrzymujemy ostrzeżenia, że na terytorium Polski obowiązuje ustawa o zakazie radzieckiej symboliki. Nie wiem jeszcze, czy taka ustawa rzeczywiście jest lub nie" - oznajmił Mutko, cytowany przez portal Life News. Portal podaje, że w przyszłym tygodniu Mutko zamierza spotkać się z rosyjskimi kibicami, by wspólnie przygotować odpowiedź dla strony polskiej. Według Life News minister ostrzegł, że "upolitycznione zakazy mogą doprowadzić do nieprzewidywalnych następstw".

"Wiemy, jak funkcjonują zakazy i że zakazany owoc jest słodki. Strona polska sztucznie podgrzewa sytuację i prowokuje naszych kibiców do kroków protestacyjnych" - cytuje portal Mutkę. Life News przytacza też wypowiedzi liderów rosyjskich stowarzyszeń kibiców, którzy - jak ujmuje to portal - ostrzegają stronę polską przed konsekwencjami gróźb pod adresem rosyjskich fanów.

"Tak, nadeszło oficjalne ostrzeżenie od strony polskiej, że za radziecką symbolikę będą aresztować. Dla mnie to oświadczenie jest bluźniercze. Moi dwaj dziadkowie walczyli, w tym wyzwalali tę Polskę od faszystów i ratowali ich (Polaków) od unicestwienia. Powinni oni rozumieć, że dla rosyjskich kibiców symbole te nie są przyrównywane do faszystowskich" - oświadczył Aleksandr Szprygin, szef Wszechrosyjskiego Związku Kibiców (WOB). Life News podkreśla, że jeśli strona polska nie zgodzi się na ustępstwa, to kibice z Rosji mogą zorganizować "czerwony protest" na ulicach stolicy Polski.

"Jeśli strona polska będzie obstawać przy swoim, to sądzę, że poprosimy 50 tys. rosyjskich fanów w Warszawie o założenie czerwonych koszulek z sierpem i młotem. I wtedy jeśli chcą, to niech aresztują" - powiedział Szprygin. Także Jurij Dawydow, szef Związku Kibiców Reprezentacji Rosji, oznajmił, iż istnieje prawdopodobieństwo protestu ze strony rosyjskich fanów. "Niewykluczone, że grupa kibiców na znak protestu w sposób zorganizowany wyjdzie w koszulkach z radziecką symboliką. Będzie to jednak protest pokolenia, które nie zdążyło zastać ZSRR" - powiedział. Life News informuje, że również wśród szeregowych kibiców trwa dyskusja na temat pretensji strony polskiej.

"Jedni mówią, że mogą nie zostać wpuszczeni na terytorium Polski, gdyż w paszporcie mają wpisane, iż urodzili się w ZSRR. Inni potępiają zakaz wykorzystywania radzieckiej symboliki, przypominając stronie polskiej, że to właśnie pod tymi symbolami radzieckie wojska wyzwalały Polskę od hitlerowskiej armii" - przekazuje portal. O wystąpieniu Książka, jako pierwszy we wtorek poinformował na swojej stronie internetowej dziennik "Sport-Express".

"Myślę, że do koszulek z napisem >>ZSRR<< nikt się przyczepiać nie będzie. Natomiast wizerunek sierpa i młota przyrównywany jest w Polsce do faszystowskiej symboliki i jest prawnie zakazany" - zacytowała sportowa gazeta polskiego dyplomatę. Według "Sport-Express" Książek powiedział to na spotkaniu z rosyjskimi dziennikarzami w Moskwie. Dziennik podał, że jednocześnie dyplomata wyraził nadzieję, że do żadnych poważnych incydentów na tym tle nie dojdzie. "Sport-Express" przekazał, iż polski dyplomata poinformował również, że "jeśli chodzi o trybuny, to przepisy UEFA precyzyjnie określają, co wolno wnosić i jakie hasła wywieszać". Sam Książek w środę w wypowiedzi dla radia Echo Moskwy zaprzeczył, jakoby miał wzywać kibiców z Rosji do niewykorzystywania radzieckiej symboliki podczas Euro 2012. Wyjaśnił również, że w Polsce tego rodzaju zakazów nie ma, choć - jak zauważył - stosunek do tych symboli jest różny.

"Zapraszamy wszystkich kibiców z dowolnymi hasłami, przede wszystkim - sportowymi" - oświadczył.

"Nie po to za pośrednictwem dziennikarzy zachęcaliśmy do przyjazdu do Polski, by teraz mówić, że komuś nie wolno z czymś przyjeżdżać" - dodał. Z Moskwy Jerzy Malczyk  PAP/Sil

„Sierp i młot” dozwolony dla Rosjan podczas Euro? „Wyjaśniono nam, że zgodnie z polskim prawem radziecka symbolika nie jest zabroniona" Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rosji twierdzi, że polska strona zapewniła, iż radziecka symbolika nie jest w Polsce przedmiotem sankcji karnych. Jak polskie państwo może zakazać Rosjanom paradowania z Leninem na fladze, skoro hojnie dotuje wydawnictwa publikujące dzieła twórcy Gułagów?  Jak można zabronić Rosjanom czczenia komunizmu skoro polski namiestnik Związku Sowieckiego jest przedstawiany, jako człowiek honoru?     Rosyjskie MSZ poinformowało, że poprosiło władze polskie, by te wyjaśniły swoje oświadczenie przestrzegające kibiców z Rosji przed eksponowaniem symboli ZSRR podczas pobytu w Polsce. Jednocześnie podkreśliło "niedopuszczalność akcji siłowych" przeciwko rosyjskim kibicom.

"Uzyskaliśmy takie zapewnienia. Wyjaśniono nam także, iż zgodnie z polskim prawem radziecka symbolika nie jest (w Polsce) przedmiotem sankcji karnych" – pisze w oświadczeniu MSZ Federacji Rosyjskiej.

Niestety ta niepokojąca reakcja Rosjan pokazuje, że możemy mieć do czynienia z jakąś formą prowokacji w czasie Euro. Jeżeli rosyjscy kibicie będą przechadzać się po Warszawie w koszulkach z symbolami bandyckiego reżimu, który jest odpowiedzialny za śmierć milionów Polaków to możemy mieć do czynienia z rozróbą. Polskie antykomunistyczne grupy nie będą przejmowały się poprawnością polityczną i budowaniem przez kieszonkowego Talleyranda „przyjaznych stosunków z Rosją”, których efekt widzimy w "katastrofie posmoleńskiej". Polskie prawo oczywiście zakazuje promowania symboliki totalitarnej. Podobizna Stalina, Lenina czy sierp i młot nie ma prawa pojawiać się w przestrzeni publicznej. Niestety nikt w Polsce nie respektuje tego prawa. W normalnych okolicznościach pozwolenie Rosjanom na paradowanie z „krwią na koszulkach” powinno być odebrane, jako największy skandal. Nie ma, bowiem różnicy między rosyjskimi kibicami z sierpem i młotem na piersi a niemieckimi neonazistami ze swastyką przy sercu. To truizm. Niestety nie dla polskich decydentów. Symbolika komunistyczna jest na porządku dziennym promowana na relacjonowanych przez mainstreamowe media lewicowych marszach. Czerwone flagi z Mao czy koszulki z mordercą Che są wszechobecne na polskich ulicach. Ba, wizerunek Che można znaleźć na oficjalnie sprzedawanych gadżetach. Oczywiście Che Guevarra, który tworzył na Kubie obozy koncentracyjne jest romantycznym symbolem na całym świecie i stał się on ikoną popkultury. Pokolenie 68 dokonało na zachodzie „marszu przez instytucje” i skolonizowało mentalność opiniotwórczych ośrodków. To jednak nie powinno nas obchodzić. W kraju, który został zrujnowany przez komunizm, promocja czerwonego zbrodniarza, który pragnął wojny atomowej z USA jest nikczemnością. Niestety obecnie rządząca Polską ekipa ma większy orzech do zgryzienia, który wynika z samej konstrukcji wolnej Polski. Jak polskie państwo może, bowiem zakazać Rosjanom paradowania z Leninem na fladze, skoro hojnie dotuje wydawnictwa publikujące dzieła twórcy Gułagów? Jak polskie władze mogą zabronić Rosjanom czczenia na polskich ulicach Stalina, skoro historycy domagający się prawdy o kolaborantach komunizmu są rugowani z przestrzeni publicznej? Jak można zabronić Rosjanom czczenia systemu, który „pokonał bohatersko Hitlera”, skoro namiestnik Związku Sowieckiego jest przedstawiany, jako człowiek honoru, a sędziowie mordujący Polaków dostają wysokie emerytury? Konstrukcja III RP z jej fałszywymi autorytetami, powszechnym zakłamaniem, postkomunistyczną oligarchią, czczeniem zdrajców i wybielaniem zbrodni komunizmu powoduje, że trudno jednoznacznie reagować na zamiary Rosjan podczas Euro. „Komunizm, to nie tylko ideologia. To także sposób myślenia, który nadal znakomicie funkcjonuje”- pisał Wikor Suworow. Zwykli Rosjanie są nadal w tym sposobie myślenia zatopieni. Niestety budowniczy III RP również z bolszewizmu mentalnego do końca się nie otrząsnęli. Teraz zbiera to swoje żniwo. Łukasz Adamski

Mucha nie chce karać za symbole komunistyczne Kibice rosyjscy noszący na koszulkach symbole komunistyczne nie będą karani, bo nie jest to zabronione przez polskie prawo - powiedziała w piątek minister sportu Joanna Mucha. Jak zapewniła, wszystkim kibicom zostanie zapewnione bezpieczeństwo i komfort. W czwartek minister sportu Federacji Rosyjskiej Witalij Mutko odniósł się do wypowiedzi zastępcy ambasadora RP w Rosji Jarosława Książka, którą tamtejsze media zinterpretowały, jako ostrzeżenie dla rosyjskich kibiców, by podczas pobytu w Polsce przy okazji Euro 2012 nie eksponowali symboli ZSRR. Mutko zarzucił Polsce, że "sztucznie podgrzewa sytuację" i prowokuje kibiców z Rosji do protestów.       

"Na tym tle powstało wiele nieporozumień. W Polsce noszenie symboli komunistycznych nie jest zabronione przez prawo. Dokładnie to zostało stwierdzone przez Trybunał Konstytucyjny w 2011 r., więc oczywiście nie będzie żadnych reakcji prawnych w związku z tym" - powiedziała podczas piątkowej konferencji prasowej Mucha. Minister sportu przekonywała, że celem kibiców, którzy przyjadą do Polski, jest przeżywanie sportowych emocji. "Nie wyobrażam sobie innej sytuacji, natomiast wszystkim kibicom: polskim, rosyjskim i każdym innym zapewnimy pełne bezpieczeństwo i pełen komfort" - zapewniła Mucha. Pytana o to, czy zwróci się do policji o właściwe potraktowanie kibiców noszących symbole komunistyczne, Mucha powiedziała, że jest to zadanie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. "Jestem pewna, że ono zapewni wszelkie środki, by bezpieczeństwo kibiców było pełne" - oceniła. Według polskich przepisów publiczne propagowanie faszystowskiego lub totalitarnego ustroju państwa oraz nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do 2 lat. Tej samej karze podlegają osoby, które w celu rozpowszechniania m.in. produkują, utrwalają, sprowadzają, prezentują, lub przewożą druk, nagranie lub inny przedmiot o takiej treści. W 2011 r. Trybunał Konstytucyjny, po skardze SLD, wykreślił z Kodeksu karnego zdanie, że karze podlega też treść "będąca nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej". Nie jest przestępstwem dokonanie takiego czynu "w ramach działalności artystycznej, edukacyjnej, kolekcjonerskiej lub naukowej". Jak zapewniają prawnicy, samo noszenie koszulki z sierpem i młotem nie jest przestępstwem propagowania totalitarnego ustroju komunistycznego; byłoby nim, gdyby łączyło się z jego gloryfikowaniem? PAP

Johann: Symbolika komunistyczna zakazana Jeśli Rosjanie będą promować swoją drużynę przez promocję symboli komunistycznych, które są w Polsce zakazane, to policja powinna wkraczać, kibiców „zwijać”, symbole rekwirować – mówi nam były sędzia Trybunału Konstytucyjnego Wiesław Johann.

Stefczyk.info: Rosyjskie MSZ informuje, że otrzymało od Polski informacje, że komunistyczna symbolika nie jest poddawana w naszym kraju sankcjom. Polska strona podpiera się orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z 2011 roku. Jak wyglądają regulacje prawne w tej sprawie? Wiesław Johann: Najważniejsze w tej sprawie są zasady konstytucyjne. Konstytucja mówi, że propagowanie symboliki nazistowskiej, komunistycznej oraz związanej z każdym systemem totalitarnym są zakazane. To jest zasada naszego państwa. Polska uznaje, że jakiekolwiek promowanie symboliki totalitarnej jest zakazane. To jest pierwsza zasada. Drugą zasadą jest kodeks karny, który jeszcze bardziej restrykcyjnie niż konstytucja traktuje ściganie propagandy nazistowskiej, hitlerowskiej i komunistycznej. Jakiekolwiek promowanie czy obnoszenie się z symbolami komunistycznych jest objęte penalizacją. Przepisy w tej sprawie są bardzo jasne i klarowne.
Rosyjskie zapytanie w tej sprawie wiąże się z obecnością rosyjskich kibiców na Euro 2012 Istnieje, więc poważna wątpliwość, jak oni zamierzają promować swoją drużynę. Jeśli będą to robić przez promocję symboli komunistycznych, które są w Polsce zakazane, to policja powinna wkraczać, kibiców „zwijać”, symbole rekwirować. To jest sytuacja niedopuszczalna w Polsce. Toczyła się nawet przecież dyskusja, czy grupy rekonstrukcyjne mogą wykorzystywać oryginalne mundury sowieckie. Nie było pewne, czy jest to zgodne z prawem. Uznano, że to jest jednak dopuszczalne. Ale symbolika komunistyczna jest zakazana. Tu nie ma, o czym rozmawiać. Jeśli Rosjanie chcą promować swój komunizm mają Plac Czerwony, kilka innych miejsc w Moskwie. Niech tam sobie jadą. W Polsce mamy imprezę sportową, nie polityczną.
Chodzenie z koszulkami z Leninem czy Che też jest promowaniem komunizmu? Gdyby patrzeć na sprawę w sposób czysto formalny, to rzeczywiście jest to już sprzeczne z prawem. Jednak nie można prowadzić do absurdu. W indywidualnych przypadkach należy się zastanowić, czy mamy do czynienia z promowaniem komunizmu. Sprzedaż medalu z Leninem na bazarze nie jest promocją komunizmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł w tej sprawie precyzyjnie i ja to akurat orzeczenie popieram.
Ma Pan poczucie, że w Polsce równorzędnie traktuje się promowanie nazizmu i komunizmu? Komunizm powinien być zwalczany równie mocno, jak nazizm. Jednak tak nie jest. Na obrzeżach naszej debaty publicznej istnieje wciąż przecież Polska Partia Komunistyczna. To jest zgroza. Mamy przykład tolerancji dla komunizmu. Tymczasem należałoby wyrugować wszelką symbolikę komunistyczną z przestrzeni publicznej. Niestety nie wierzę, żeby była na to obecnie szansa. Dla mnie jednak konieczność wykorzenienia komunizmu jest sprawą zupełnie oczywistą.
Rozmawiał KL

Wildstein: jeśli ktoś w tej chwili mówi, że kibice rosyjscy mogą z komunistycznymi symbolami przyjechać do Polski to albo jest durniem, albo agentem rosyjskim Trudno nie mieć podejrzeń, że takie prowokowanie Polaków nie dzieje się bez wiedzy władz Rosji, która sonduje i testuje nastroje oraz stan państwa polskiego. Byli funkcjonariusze KGB są specjalistami od prowokacji – mówi  w rozmowie z fronda.pl Bronisław Wildstein.

„Jeśli ktoś w tej chwili mówi, że kibice rosyjscy mogą z komunistycznymi symbolami przyjechać do Polski to albo jest durniem, albo agentem rosyjskim”- podkreśla Bronisław Wildstein. W rozmowie z fronda.pl publicysta i pisarz dodaje, że w polskiej konstytucji jest zakaz propagowania ideologii tak komunistycznej jak i faszystowskiej. Jego zdaniem paradowanie Rosjan z symbolami komunistycznymi jest prowokacją.

„To ma charakter jednoznacznej, pogardliwej prowokacji w stosunku do Polaków. To tak jakby kibice angielscy przyjechali z rasistowskimi hasłami do swojej dawnej kolonii w Afryce. To jest taki poziom”- mówi. Wildstein dodaje, że ta sytuacja pokazuje, że Rosjanie lekceważą sobie nasze państwo i nasze służby porządkowe, które w ogóle nie powinny ich z takim zamiarem wpuścić do naszego kraju. Publicysta przypomina, że kibice, którzy jechali na mecz z transparentem na temat Smoleńska nie mogli przekroczyć nawet granicy z Rosją.

„Jeśli dopuści się do takiej prowokacji ze strony kibiców rosyjskich to odpowie za to polska władza i obywatele powinni pociągnąć ją za to do odpowiedzialności”- dodaje publicysta.

„Trudno nie mieć też podejrzeń, że takie prowokowanie Polaków nie dzieje się bez wiedzy władz Rosji, która sonduje i testuje nastroje i stan państwa polskiego. Byli funkcjonariusze KG.B są specjalistami od prowokacji”- zaznacza Wildstein. Ł.A/fronda.pl

Medialna pułapka Ci, którzy kierowali transformacją 1989 r., dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że kto ma media, ten ma władzę. I potrafili sprawnie zorganizować system, w którym konstytucyjna, fundamentalna dla prawdziwej demokracji zasada wolności słowa stała się de facto fikcją. To, dlatego kontrolę nad najważniejszymi mediami otrzymali od samego początku najbardziej zaufani ludzie władzy: pierwszy po Urbanie zarząd TVP tworzyli Andrzej Drawicz (zarejestrowany, jako TW „Zbigniew”; „Kowalski”), Lew Rywin i Jan Dworak, a „Gazetę Wyborczą” otrzymał Adam Michnik. Powstające później „prywatne” telewizje także nie dostały się w przypadkowe ręce. System od początku dążył do jak największej szczelności, aby obieg informacji w społeczeństwie znajdował się pod możliwie pełną kontrolą. Dlatego jednocześnie z rozwojem mediów prosystemowych, dominujących na rynku, dbał o marginalizowanie, niszczenie tych na drugim biegunie, które próbowały być wobec władzy niezależne i krytyczne. Układ zniszczył w ten sposób m.in. dzienniki „Czas Krakowski”, „Życie i Dziennik” oraz telewizje Puls i RTL7, a całkiem niedawno dosyć skutecznie zdyscyplinował i przywrócił mainstreamowi „Rzeczpospolitą”. Jednym z podstawowych sposobów, w jaki system III RP potrafi otorbić i odrzucić takie „ciała obce”, jest niewątpliwie presja finansowa.
Sukces i co z tego Dobrą okazją do tego, by zobaczyć sterujące systemem III RP zza kulis mechanizmy, jest informacja z ostatnich dni: „Gazeta Polska” zrównała się wielkością sprzedaży z tygodnikiem „Wprost”. Teoretycznie, zatem powinna uzyskiwać zbliżone dochody z reklam. Jak jest naprawdę? Wystarczy wziąć do ręki egzemplarze obu tygodników, by dostrzec drastyczną wręcz różnicę. Porównajmy, zatem. Z jednej strony tygodnik, który niegdyś, pod kierunkiem Marka Króla, pobudzał do myślenia, dopuszczał na swe łamy także autorów niepokornych, wpływał w istotny sposób na ton debaty publicznej kraju. Dziś, po przejęciu przez jeden z najdziwniejszych tworów biznesu III RP, „Platformę Mediową Point Group”, salonowy do znudzenia, błyskawicznie tracący czytelników, do tego stopnia jednostronny i politycznie zaangażowany, że na tle innych piszących tam autorów nawet „felietonista” Lech Wałęsa specjalnie nie wyróżnia się poziomem. Słowem, jeszcze jedno pisemko zajmujące się głównie atakowaniem opozycji – kolejna „Gazeta Wyborcza”, tyle, że drukowana na trochę lepszym papierze. Z drugiej – „Gazeta Polska” – nie tak kolorowa, w innym formacie i na gorszym papierze, ale – co z punktu widzenia reklamodawców powinno być decydujące – mająca identyczny nakład, a ponadto posiadająca nad „Wprost” pewną istotną przewagę. W normalnych warunkach reklamodawcy zwracają, bowiem także uwagę na lojalność czytelnika, jego przywiązanie i zaufanie do danego tytułu. A pod tym względem tygodnik Tomasza Sakiewicza bije na głowę pismo kierowane przez bezbarwnego Michała Kobosko. „Wprost” kupowane jest, bowiem obecnie w części przez czytelników inercyjnych, którzy nie zauważyli radykalnego zwrotu w linii redakcyjnej pisma, a po części przez nabywców przypadkowych, którzy chwytają w kiosku, spiesząc się na pociąg, pierwsze z brzegu kolorowe pismo. Teoretycznie, więc oba tygodniki powinny mieć podobną liczbę reklam. Tymczasem we „Wprost” są całe strony kolorowych ogłoszeń. Przekłada się to oczywiście na ogromne wpływy – ok. 50 mln zł rocznie. A w „GP” zaledwie kilka drobnych ogłoszeń…
W bantustanie Narzuca się, zatem oczywiste pytanie: dlaczego te same firmy lub ich konkurenci nie reklamują się w mediach Strefy Wolnego Słowa? Czyżby czytelnicy „GP” nie kupowali komórek albo nie korzystali z rachunków bankowych? Czyżby byli to wyłącznie biedni, 80-letni emeryci? To oczywiście bzdura. Widać tu po prostu wyraźną dyskryminację części mediów. Zjawisko nierównego traktowania jest zresztą szerokie i dotyczy właściwie wszystkich mediów „niezależne”, nawet, jeśli nie angażują się w bieżącą politykę. Strumień pieniędzy z reklam płynie, bowiem niemal wyłącznie do gazet prorządowych. Nawet pisma katolickie, niezajmujące wyraźnie opozycyjnego stanowiska, nie otrzymują praktycznie wpływów reklamowych, co jest tym bardziej uderzające, że mają one rekordowe nakłady: „Gość Niedzielny” zajmuje pierwsze miejsce wśród wszystkich tygodników opinii w liczbie czytelników i wyprzedza „Politykę” i „Newsweeka”. Dlaczego ten sektor gospodarki jest tak „nierynkowo” wykrzywiony? Biznes w III RP jest wyjątkowo silnie, nawet jak na niewysokie standardy europejskie, uzależniony od władzy politycznej. To ministerstwa i samorządy decydują o milionowych kontraktach, a ustawowa procedura zamówień publicznych jest często jedynie przykrywką dla wyboru z góry znanego wykonawcy. Natomiast w przypadku spółek, w których udziały ma Skarb Państwa, sytuacja jest już całkowicie jasna. Właściciele decydują tam, bowiem również o obsadzie zarządów. Dlatego na pytanie, czy prezes z mianowania PO zamówi reklamę w „pisowskim”, antyrządowym piśmie, odpowiedź może być tylko jedna…
„W Polsce gospodarka w niemałej części jest w rękach postkomunistycznych oligarchów. I w związku z tym zamówienia na ogłoszenia, reklamy, promocje są w ich rękach” – to fragment wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego z 2007 r. Niedawno sąd zmusił go do przeproszenia za nią. Czyż fakty nie świadczą jednak o tym, że miał rację?
Branżowa lemingoza Biznes, i to zarówno prywatny, jak i związany ze Skarbem Państwa, dobrze, zatem wie, gdzie można „bezpiecznie” się reklamować. Ale to nie jedyny powód, dla którego media prorządowe są tak bardzo uprzywilejowane przez rynek reklamowy. Drugi to panująca w środowisku tej branży mentalność, dla której nawet określenie „poprawna politycznie” wydaje się zbyt łagodne. Jest to raczej czysto stadne myślenie typowe dla MWzWM – młodych wykształconych z wielkich miast. Krótko mówiąc – lemingów. Socjologowie chyba nie zajęli się dotychczas zbadaniem fenomenu tego środowiska. Natomiast czytając jego pisma branżowe, np. „Media i marketing”, można dojść do bardzo pouczających wniosków. Przedstawiani w każdym numerze liderzy tego sektora, menedżerowie i dyrektorzy wykazują zdumiewająco jednolite, proplatformerskie poglądy. Deklarują np. niemal w 100 proc. przypadków, że jedyną czytaną przez nich gazetą jest „GW”, a oglądaną telewizją – TVN24. A przecież to właśnie od ich decyzji zależy, gdzie trafiają miliardy, które przedsiębiorstwa przeznaczają na zakup reklam. W ten sposób mogą też w prosty, a jednocześnie skuteczny sposób eliminować media niezależne z rynku.
Jak działa układ Na przykładzie samej „Wyborczej” widać zresztą działanie tego rzekomo nieistniejącego układu. Ostatnie dane pokazały, że organ Michnika zanotował najniższą sprzedaż od początku swego istnienia. A jednak, pomimo drastycznie spadającej liczby czytelników, „GW” jest tak silnie faworyzowana przez reklamodawców, że pozostaje zdecydowanym liderem wpływów z reklam. Rocznie zarabia dzięki nim aż 200 mln zł, gdy „Fakt”, mający nakład o połowę większy, zaledwie 40 mln. A „Gazeta Polska Codziennie”, która ma stabilną sprzedaż ok. 30 tys. egz., w ogóle nie jest przez sektor reklam dostrzegana, choć zgodnie z zasadami rynku powinna otrzymywać ponad 10 proc. budżetu reklamowego „Wyborczej”. System zadziałał też natychmiast po pojawieniu się na rynku w ubiegłym roku nowego tygodnika „Uważam Rze”. Branżowy magazyn „Press”, oskarżając „URze” o rzekomy radykalizm, starał się jawnie zniechęcić potencjalnych reklamodawców. Redakcja „Press” obdzwaniała ich nawet, pytając, czy nie przeszkadza im wizerunek „upolitycznionej i skrajnej” gazety. Naczelnym „Press” jest były szef lokalnego dodatku „GW” … Natomiast jeden z autorytetów branży reklamowej mówiąc o sukcesie sprzedażowym „URze”, stwierdził, że jego czytelnicy są jednakże „mało interesujący reklamowo”. Zastrzegł oczywiście, że jego opinia nie ma żadnych konotacji politycznych, lecz wynika jedynie z tego, że czytelnicy pisma rzekomo „nie kojarzą się z konsumpcjonizmem”.
W kleszczach systemu Takimi właśnie wziętymi z sufitu, czy może raczej z własnych ideologicznych uprzedzeń, opiniami wysługujący się rządzącym „eksperci medialni” usprawiedliwiają jawne dyskryminowanie i finansowe wykańczanie pism opozycyjnych. Z kolei sami reklamodawcy i pracujący dla nich rozmaici „brand managerowie” także nie są wolni od politycznych uprzedzeń, lecz ulegają im równie często jak media plannerzy w firmach reklamowych. Przecież większość z nich również wychowała się na „GW” i TVN. A ci, którzy byliby zainteresowani i gotowi do reklamowania się w mediach niezależnych – nawet wbrew opinii dominującej w ich środowisku – zdają sobie doskonale sprawę z możliwości nacisków ze strony władzy, uzbrojonej w urzędy skarbowe i dziesiątki różnych instytucji kontrolnych. Ściśnięta w takich kleszczach Strefa Wolnego Słowa i inne media pozasystemowe skazane są niestety na rynkową marginalizację i zawdzięczają przetrwanie, a nawet, jak pokazuje przykład „Gazety Polskiej”, rozwój, głównie przekonaniu i ofiarności czytelników. Aby jednak doprowadzić rynek medialny do stanu równowagi i zapewnić rzeczywistą wolność słowa, potrzebne są głębokie zmiany strukturalne. Do ich przeprowadzenia konieczne jest jednak z kolei wysokie zwycięstwo wyborcze sił politycznych gotowych walczyć z układem. Ale czy jest ono możliwe w sytuacji tak znacznej medialnej dominacji establishmentu…? Artur Dmochowski

Koszt utrzymania dziecka do 20 roku życia, to 300 tys. złotych. Rząd Donalda Tuska nie robi nic, aby ułatwić rodzicom podjęcie decyzję o wychowaniu potomka Polaków nie stać na dzieci. Liczba urodzeń nadal spada. Nie pomagają rozwiązania systemowe. W 2011 roku urlop na dziecko wzięło 15 tys. ojców. To dane z firm zatrudniających do 20 pracowników. To jednak niewiele jak na 391 tys. urodzonych w zeszłym roku dzieci.

„Dziennik Gazeta Prawna” informuje, że równie źle wygląda sytuacja z zatrudnianiem niań – w zeszłym roku zarejestrowało się ich zaledwie 7 tys. Tymczasem rynek szacowany jest 200 tys. Okazuje się, że żadne z „reform” prorodzinnych rządu Donalda Tuska nie spełniają swoich zadań. Nic nawet nie dał rządowy program „Maluch”, który zakładał wsparcie finansowe dla gmin, które decydowały się na budowę miejsc opieki nad dziećmi. Jednak z przeznaczonych na ten cel 40 milionów, rząd wydał 19. Eksperci wskazują na problem kosztów, jakie wiążą się z utrzymaniem dziecka. Według danych Centrum im. Adama Smitha by utrzymać trójkę dzieci, rodzicie muszą zarobić przynajmniej 698 tys. zł, z czego 115 tys. oddadzą państwu. W 2011 r. przyszło na świat tylko 391 tys. dzieci W latach 90 liczba ta wynosiła pół miliona rocznie. A jedna piąta rodziców, jak wynika z badań CBOS, nie decyduje się na powiększenie rodziny właśnie z obawy przed kosztami. Boi się, że jej nie utrzyma lub nie zapewni odpowiedniej, jakości życia. Przykładem sprawnej polityki prorodzinnej może być Wielka Brytania, która pomimo nacisków Komisji Europejskiej zostawiła stawkę zerową na odzież i obuwie dziecięce. Tymczasem Polska podniosła ją do 23 proc. Tam Polski chętnie rodzą dzieci.  Od 2008 r. na Wyspach urodziło się ok. 75 tys. polskich dzieci - wyliczyła nasza ambasada na podstawie danych z Office for National Statistics (ONS), odpowiednika polskiego GUS. Co roku liczba narodzin wśród polskich emigrantów rosła przynajmniej o tysiąc w porównaniu z rokiem poprzednim. A dane, którymi dysponują Brytyjczycy, i tak są niepełne - dotyczą jedynie dzieci urodzonych w tamtejszych szpitalach. Ł.A/DGP

Nasz wywiad. Przemysław Wipler dementuje: Nie przechodzę do PO. To bzdura! Ale wychodzę z portalu Lisa."Szokująco niski poziom" wPolityce.pl: Krążą w politycznych kuluarach coraz silniejsze plotki, że negocjuje pan przejście do Platformy Obywatelskiej. Mówią już o tym niektórzy komentatorzy. To prawda? Przemysław WIPLER, poseł Prawa i Sprawiedliwości, współtwórca Fundacji Republikańskiej: To bzdura. Absolutna nieprawda. Naszym celem jest zmiana kraju, a nie przejście do neoPZPR, czym dzisiaj stała się Platforma Obywatelska. Dziś liberalizm nie ma z PO nic wspólnego. A próby tworzenia frakcji w stylu PAX-u z czasów PRL uważam za tylko ośmieszające twórców tych koncepcji.

To skąd się wzięły te plotki? Z wyssanej z palca publikacji w "Newsweeku" dwa tygodnie temu, tydzień później powtórzył to Janusz Palikot. I bzdura zaczęła się nakręcać. Traktuję to, jako pomówienie mające na celu odebranie mi zaufania wyborców, uniemożliwienie mi pracy w klubie PiS i obniżenie mojej zdolności wykonywanie mandatu posła. Gdybym zrobił coś takiego byłoby to zaprzeczeniem tego, co mówiłem w czasie ostatnich lat, byłoby głupstwem i zdradą moich wyborców.

W ogóle nie było takich rozmów? Nic, zero. Ani ja z nikim nie rozmawiałem o tym, ani nikt ze mną nie rozmawiał. To całkowita bzdura. Jest dokładnie odwrotnie - tuż po wyborach poprosiłem o formularz wniosku o członkostwo w Prawie i Sprawiedliwości, wypełniłem, złożyłem. Zostałem do PiS przyjęty przez Komitet Polityczny tej partii. Więc w momencie, gdy "Newsweek" rozpowszechniał te plotki nie wysechł jeszcze atrament mojego podpisu pod wnioskiem o członkostwo w PiS! Chcę skorzystać z okazji i wyraźnie powiedzieć: Platforma Obywatelska to partia, która moim zdaniem w ogóle powinna przestać istnieć, tak jak stało się to losem Unii Wolności czy AWS. I mam nadzieję, że szybko to się stanie.

Z jakiego powodu? To jest partia, która nie służy dziś dobru wspólnemu, ale obsługuje grupy interesów, które są zadowolone z obecnego, złego stanu rzeczy. Prawo i Sprawiedliwość to jedyna formacja w Polsce, która chce walczyć o zmianę tyranii status quo, która dusi Polskę. Tego, co profesor Zybertowicz nazywa antyrozwojowymi grupami interesów, co prof. Staniszkis celnie opisuje w wywiadzie dla najnowszego "Uważam Rze". Co nie znaczy, że konkretnych rozsądnych projektów nie mógłbym popierać, co PiS zawsze, wbrew przypinanym nam łatkom, robiło. Nam chodzi, bowiem o  Polskę.

Nie ma pan poczucia, że plotki o pana przejściu do PO wzmogły się po tym gdy zaczął pan pisać do portalu Lisa, który od razu stał się jednym z najbardziej agresywnych wobec konserwatystów, a zwłaszcza PiS, mediów? To, o czym pan mówi mnie też zaskoczyło. Przestałem już faktycznie pisać do tego portalu. Po pierwsze ze względu na brak czasu, a po drugie, ze względu na szokująco niski poziom kilku wpisów dokonanych przez Tomasza Lisa, który jest okrętem flagowym i współwłaścicielem tego przedsięwzięcia. Komentarz iż on się cieszy, że PiS jest przeciwny podniesieniu wieku emerytalnego bo to znaczy iż Jarosław Kaczyński za chwilę pójdzie na emeryturę jest  żenujący i skrajnie nieuczciwy. Bo my w kółko powtarzamy, że chcemy by Polacy mogli pracować dłużej, by pracowali dłużej, ale że nie zgadzamy się na przymus! Jeszcze bardziej zbulwersowało mnie wyzywanie przez Lisa poety Jarosława Marka Rymkiewicza. Patrzę na to zdziwiony i zszokowany. Zapowiadano to, jako miejsce poważnej debaty o polityce i życiu publicznym a powstało takie coś... Wybieram, więc inne media.

Nie był pan naiwny? Zapowiadano to jako pogłębione medium dla tzw. lemingów. Uważałem, że powinienem spróbować skorzystać z szansy dotarcia do ludzi, którzy głosują na inne partie. Ale w tej sytuacji lepiej sobie dać spokój. Obecnie portal ten zmierza do miejsca gdzie będą już tylko obelgi wobec PiS.

Nie będzie tam pan pisał? Cały czas nagabuje mnie Tomasz Machała, twierdzi, że nie zgadza się z wpisami Tomka Lisa, że jemu jest bliżej do mnie, ale że jest otwarta formuła. Taka idzie to zabawa... Ale to bez celu. Nadchodzi czas by napisać tam ostatni wpis - by stwierdzić, że zaangażowanie się w to było jednak błędem. Rozm. Kruk

Lewicki wpadka celowa Biedroń szczuje Obamę na Polaków Zdaniem Roberta Biedronia Biały Dom nie powinien przepraszać, bo inaczej "Polacy znów poczują się ważni" Profesor Lewicki stwierdził, że celowo użyto w przemowie Obamy zwrotu polskie obozy śmierci. Uważa on ze związane jest to z kampania wyborczą. Zalecał stanowcze stanowisko. Wspomniał o ukłonie w stronę Amerykanów niemieckiego pochodzenia. Wydaje mi się jednak, że za wplecenie tych kilku nieszczęsnych zdań stoją socjaliści. Polska, a właściwie polskie społeczeństwo jest sola w oku zachodniego lewactwa. Homogeniczne etnicznie, religijnie, w swojej większości konserwatywne społecznie. Nie bez podstaw powstała w Polsce jedna w Europie zorganizowana, silna antysystemowa opozycja, twardo zwalczająca totalitarną ideologie politycznej poprawności” „Wypowiedź Kaczyńskiego stanowi zagrożenie dla europejskiego i polskiego lewactwa „Prezes Prawa i Sprawiedliwości mówił,  że największym zagrożeniem dla wolności jest poprawność polityczna. „..(więcej)

Tak jak w1920 roku Polacy zablokowali marsza na zachód rosyjskiego socjalizmu totalitarnego, komunizmu, tak teraz blokują marsza na wschód współczesnego socjalizmu totalitarnego, politycznej poprawności. Gdyby podstęp z Obamą się udał, lewica na zachodzie, czy Niemcy używając terminów polskie obozy śmierci wsparliby się na autorytecie prezydenta Stanów Zjednoczonych Wykorzystując ten precedens budowaliby narrację antysemickich, faszystowskich, ludobójców posiadających własne obozy śmierci, Polaków. Niemcy i Rosjanie mogliby tą antypolską narracje wykorzystać tak ja to zrobili przed rozbiorami. Prymitywne, zbutwiałe społeczeństwo stanowiące zagrożenie dla reszty Europy.Europa tylko by przyklasnęła, tak jak kiedyś, gdyby ktoś na przykład Bundeswehra ucywilizowała tych barbarzyńców. Cała ta intelektualna, propagandowa napaść na Polaków m służyć usprawiedliwieniu poddania ich zewnętrznej kontroli politycznej i bezwzględnej eksploatacji ekonomicznej, o czym pisze Wolniewicz. Jako dowód na dyszenie przez zachodnich socjalistów nienawiścią do Polaków świadczy w pewnym sensie polakożercza wypowiedź polskiego lewackiego renegata, Biedronia? „Zdaniem Roberta Biedronia Biały Dom nie powinien przepraszać, bo inaczej "Polacy znów poczują się ważni" ….(źródło)

Jak widzimy dla fanatyka socjalizmu totalitarnego, hunwejbina politycznej poprawności Biedronia upokarzanie Polaków niszczeni ich poczucia własnej godności, jest wartością sama w sobie? Nie jest ważna prawda, elementarna uczciwość. Ważne jest, aby Polacy nie czuli się ważni. Szczuje obcych, zachęca ich do „gnojenia” Polaków Aby uwypuklić jak istotne dla socjalistów, lewaków jest zniszczenie polskiego społeczeństwa, jakie korzyści daje narracja, w która doskonale wpisuje się prymitywna wypowiedź Obamy odwołam się analizy profesora Wolniewicza z jego tekstu „Patriotyzm a neokolonializm”„Niepokój rodzi się dopiero, gdy widzimy jak Unia z organizacji ekonomiczno politycznej przeradza się w ideologiczno policyjna, z sądami jako nadzorca prawomyślności jej obywateli, tępiącym np. „mowę nienawiści”. Kierownicze centra Unii zostały opanowane przez lewacką międzynarodówkę, która chce narzucić jej narodom swoja neokomunistyczną utopię i niszczy zawzięcie ich tradycje i kulturowe odrębności.Wykwitem tych dążności niwelacyjnych jest tzw. Karta Praw Podstawowych pomyślana, jako główny regulator unijnego prawa, a poprzez nie jako narzędzie policyjnej reglamentacji całego życia społecznego ludów Europy. Niepokój przeradza się w sprzeciw, gdy widzimy, że ten neokolonializm, albo humanizm jak chętnie sam siebie nazywa znoszący rzekomo różnice między narodami okazuje się równie zakłamany i dwulicowy jak poprzedni. Pod przykrywką wyrównywania różnic rodzi się na naszych oczach nowy kolonializm: podporządkowywanie narodów gospodarczo słabszych narodom gospodarczo silnym i bezwzględna eksploatacja ekonomiczna tych pierwszych „....” Ofiara neokolonializmu staje się także Polska. Zasadnicze instrumenty władzy takie, jakimi są dzisiaj banki, (czyli pieniądz) i media, (czyli informacja) zostały objęte w bodaj 80 procentach przez obcych”.....”patrzę ze zgroza jak przerabiani jesteśmy w białych Murzynów i jak słaby opór ta mroczna operacja u nas budzi, jakby nie nas dotyczyła „...(źródło)

Przypomnę jeszcze jedne przemyślenia Wolniewicza dotyczące politycznej poprawności „Wolniewicz Dzisiaj, mnie  polityczna poprawność jawi się, jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego. Normy politycznej poprawności mają być etyką tego, co się nazywa „laickim humanizmem”, jego praktycznym ucieleśnieniem. Kodyfikacją tych norm – i ta kodyfikacja uświadomiła mi dopiero powagę tego zjawiska – jest Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Ta Karta to ma być nowy Dekalog. Nowy zestaw zasad moralności, zastępujący ten dany na Górze Synaj. Bo laicki humanizm to jest mutacja komunizmu. Jarosław Marek Rymkiewicz już kilkanaście lat temu powiedział: „komunizm nie umarł, on mutuje”. Takimi mutantami komunizmu są właśnie orędownicy owej politycznej poprawności, czy też jak piszemy w książce, „polit-poprawności”. Dwieście lat temu komunizm startował, jako nowe chrześcijaństwo. Ostatnia książka hrabiego de Saint-Simon, jednego z głównych ideologów komunizmu, taki właśnie nosiła tytuł:  „Nowe chrześcijaństwo”. Komunizm się zawalił, głównie ze względu na swą niesłychaną niewydolność ekonomiczną,  ale aspiracje, by wyprzeć stare chrześcijaństwo i zastąpić je nowym pozostały.  „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Rząd robi wszystko, aby odwrócić uwagę od podwyższenia wieku emerytalnego Rząd prowadzi przemyślaną kampanię medialną, której celem jest odwrócenie uwagi ludzi o podwyższenia wieku emerytalnego. Postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu, „rozwiązanie” tajemnicy zabójstwa gen. Marka Papały, „odkrycie” więzień CIA w Polsce – to tylko najważniejsze z medialnych wrzutek, których celem jest odwrócenie uwagi społeczeństwa od niespotykanej, nawet w III RP, grabieży zwanej przez obecny rząd „reformą emerytalną”. Oprócz kreowania medialnych afer „spuszczeni ze smyczy” zostali politycy do zadań specjalnych np. Stefan Niesiołowski z Platformy. Rząd wyznaczył jeden cel: wzniecać konflikty, obrażać (stąd niespotykana wulgaryzacja wypowiedzi polityków „pętak”, katolicka „ciota”), robić wszystko, aby merytoryczne argumenty przeciwko rządowemu projektowi podwyższenia wieku emerytalnego nie przebiły się do ludzi.
Reforma, czyli podwżyka Sama nazwa „reforma emerytalna” jest prostą, wręcz wulgarną, manipulacją. Chodzi, bowiem o ogromne zwiększenie obciążeń podatkowych społeczeństwa. Tusk, więc „reformuje” emerytury tak jak „zreformował” VAT na książki zastępując 0 stawkę 5 proc. podatkiem. Nieprzypadkowo postanowiono przeprowadzić całą operację w cieniu Euro 2012. Przygotowania do igrzysk, a później ich przebieg miały zapewnić, iż ludzie zamiast protestować na ulicach będą siedzieć przed telewizorami. Oprócz tej osłony zdecydowano się kilkanaście wrzutek odciągających uwagę od emerytur i niespotykaną, nawet jak polskie standardy brutalizację języka. „W Polsce język polityki bardzo często służy do maskowania problemów wewnętrznych. Jeżeli mamy ważną debatę, taką jak ta o emeryturach, to trzeba coś zrobić, by uwaga społeczeństwa była maksymalnie odciągnięta od tego, co tak naprawdę się robi” – komentuje Tomasz Łysakowski, ekspert ds. wizerunku politycznego i komunikacji. Kluczem do zrozumienia medialnej ofensywy rządu są wyniki sondażu dla „Dziennika Gazety Prawnej” z końca kwietnia br. Otóż 55 proc. Polaków uważa, że obecny system emerytalny nie przetrwa 20 lat! Czyli ponad połowa społeczeństwa uważa, że plajta systemu jest nieunikniona (sic!) Początkowo rząd próbował wywołać medialny konflikt z Kościołem. Po jednej stronie, bowiem miały być przywileje dla kleru, po drugiej „dobry rząd”, który obciąża wszystkich. Problem w tym, że wojna była prowadzona o …89 mln zł funduszu kościelnego. W skali budżetu państwa (330 mld zł), to kwota śmieszna. Taktyka Tuska jest jednak nadspodziewanie skuteczna. W ostatnim tygodniu tematem nr 1 była nie decyzja Sejmu o podwyższeniu wieku emerytalnego, ale spór Niesiołowski kontra dziennikarka Ewa Stankiewicz. Debata i poważne rozmowy prowadzone były na temat czy chamskie zachowanie Niesiołowskiego zostało sprowokowane, czy też zwyczajnie wyładował emocje na dziennikarzu krytykującym rząd. Opozycja wchodząc w tę dyskusję, a wręcz ją rozniecając (PiS złożył przeciwko Niesiołowskiemu doniesienie do prokuratury), gra dokładnie tak jak chce Tusk. Już kilka miesięcy temu, gdy Tusk zaczynał mówić o podwyższeniu wieku emerytalnego całą sprawę zaczęto przykrywać wrzutkami medialnymi. Takimi jak sprawa więzień CIA w Polsce. Co ciekawe, przeciwny planom podwyższenia wieku emerytalnego PiS co i rusz podaje rządowi pomocną dłoń promując tematy zastępcze. I tak rządowe przygotowanie do skoku na pieniądze emerytów utonęło w zalewie rocznicowych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza mówiących o zamachu smoleńskim. Tusk wykorzystał to wypowiedzi do podgrzania sporu. Dość przypomnieć jego słynny „adres do cara”, czyli próbę dezawuowania projektu uchwały wzywającej Rosję do wydania Polsce wraku prezydenckiego samolotu. Formą odwracania uwagi są także reformy ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, których celem jest otwarcie dostępu do zawodów. Gowin ze swoim projektem skutecznie wiąże poważne siły korporacji zawodowych (np. taksówkarzy), którzy obecnie bardziej zajęci są obroną przywilejów niż zastanawianiem się nad celowością podwyżki wieku emerytalnego.
Wielka tajemnica Jak bardzo musi być źle z finansami Polski, skoro Tusk zdecydował się cokolwiek zrobić? – zastanawiają się publicyści. Odpowiedź jest prosta. Kreatywna księgowość uprawiana przez polski rząd na użytek wewnętrznej polityki nie jest brana serio przez międzynarodowe instytucje finansowe. I tak według unijnego Eurostatu zadłużenie Polski przekroczyło 56 proc. PKB, a więc tzw. pierwszy próg ostrożnościowy. Jeżeli Tusk nic by nie zrobił, to w ciągu roku dwóch ZUS zacząłby mieć problemy z wypłatą świadczeń. Celem rządu było również wysłanie sygnału do rynków finansowych, że Tusk nie cofnie się przed żadnych barbarzyństwem, aby spłacić długi, więc można mu dalej pożyczać na względnie niski procent. Zadyma medialna ma także inny cel. Nie dopuścić do opinii publicznej wiedzy, że podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat, to zaledwie pierwszy krok. Potem przyjdą kolejne podwyżki. „Premier Szwecji Fredrik Reinfeldt powiedział niedawno w wywiadzie dla dziennika „Dagnes Nyheter”, że Szwedzi powinni pracować do 75 lat. Tak będzie i u nas i musimy być do tego przygotowani, niezależnie, co nasi politycy o tym dzisiaj mówią” – twierdzi prof. Marek Góra, współtwórca pierwszej „reformy emerytalnej” z 1998 r. i stworzenia Otwartych Funduszy Emerytalnych. „Reformy” dodajmy dziś już plajtującej. Góra przypomina, że już XIX wieku w Niemczech wiek przechodzenia na emeryturę wynosił 70 lat, dopiero później obniżono go do 65 lat. Swoich studentów, którzy myślą, że będą pracować do 67 roku życia Góra wprost nazywa naiwniakami. Obecne działania rządu cechuje spory pragmatyzm. "Rząd, który kradnie od Piotra, żeby zapłacić Pawłowi, zawsze może liczyć na poparcie ze strony Pawła" - twierdził George Bernard Shaw. Na takie właśnie zachowanie liczy dziś Tusk i jego ekipa. Zwolennikami zwiększenia podatków emerytalnych są bowiem - to żadna niespodzianka - obecnie pobierający świadczenia. To zaś prawie 8 mln osób. Do nich trafiają argumenty, że brak zmian oznacza radykalne zmniejszenie ich emerytur.
Leczenie syfu pudrem Działania Tuska nie są bynajmniej nastawione na reformowanie systemu, tylko na utrzymanie obecnego, w którym istnieją całe kasty uprzywilejowanych. Jak ujawniliśmy w kwietniu na łamach „Najwyższego Czasu!”, Aż czterech na stu polskich emerytów i rencistów otrzymuje ponad 3,5 tys. zł miesięcznie. Najwyższa emerytura wypłacana przez ZUS to 13,9 tys. złotych. A wysokość tych świadczeń nie ma nic wspólnego z płaconymi składkami. Jeszcze przez kilka miesięcy kolejne zaciągi policjantów będą miały prawo do przejścia na emerytury po odsłużeniu 15 lat. „Reforma” Tuska podnosi ów próg do 25 lat, ale przywilejów bynajmniej nie likwiduje. Zamiast rzetelnej dyskusji o stanie finansów państwa rząd zastosował taktykę napuszczania na siebie społeczeństwa. Prawdziwe intencje i strachy Tuska pokazuje fakt, że rząd nawet nie dotknął się problemu emerytur górniczych. Wizja autokarów z górnikami, którzy przyjechaliby demolować stolicę (jak to już robili kilkukrotnie) okazała się być skutecznym straszakiem. Działania rządu w sprawie emerytur nie tyle rozwiązują problem, co go przykrywają i oddalają na kilka lat konieczność przeprowadzenia rzeczywistej reformy. To tzw. leczenie syfilisu pudrem lub delikatniej plaster przylepiony na gangrenę.
„Solidarność” u bram Najciekawsze, że jedynym realnym przeciwnikiem rządu w tej batalii jest związek zawodowy „Solidarność”. Jest to o tyle niebezpieczne, że związek przygotował własny plan reformy emerytalnej, który polegać ma na obowiązkowym opodatkowaniu umów o dzieło składkami ZUS. Związkowcom wydaje się, że pracodawcy przełknął to zmianę i dostarczą pieniędzy na utrzymanie systemu. Faktycznie mielibyśmy do czynienia z ogromnym wzrostem szarej strefy. O ile projekt „Solidarności”, na szczęście, nie ma szans na wejście życie, o tyle protesty związkowców zdają się być dobrze zaplanowaną akcją, która może zmienić układ sił na polskiej scenie politycznej. Prawdziwym objawieniem politycznym „wojny emerytalnej” jest 40-letni szef „Solidarności” Piotr Duda. Jego wystąpienie 30 marca br. w Sejmie było jednym z najlepszych przemówień politycznych ostatnich lat. Duda zmasakrował rząd i Donalda Tuska pokazując, że nie ma legitymacji społecznej do zmian, bo w kampanii wyborczej czołowi politycy tej partii zapewniali, iż podwyższenia wieku emerytalnego nie będzie. Cytaty z  ministra finansów Jacka Rostowskiego („Nie chciałbym angażować się w reformy bolesne i niepotrzebne, jak np. podwyższanie wieku emerytalnego. Wprowadziliśmy system, który zachęca do dłuższego pozostawania na rynku pracy i nie ma potrzeby podwyższania wieku emerytalnego.”) i prezydenta Komorowskiego („W Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego, można stworzyć możliwość wyboru.”) i samego Tuska zrobiły ogromne wrażenie.  "Pierwszy raz widzę jak ktoś rozjeżdża premiera. Duda świetny. Oj premier ma godnego przeciwnika" - komentowała Agnieszka Burzyńska, dziennikarka RMF FM. Duda był na tyle przekonywujący, że Tuskowi, co się rzadko zdarza, puściły nerwy i nazwała go „pętakiem”. W starciu Tusk kontra związkowiec ten ostatni wyszedł na kulturalnego i merytorycznego, premier zaś na oszołoma niezdolnego do rzeczowej dyskusji. Do dziś ani Tusk, ani prezydent Bronisław Komorowski, ani Jacek Rostowski nie odpowiedzieli na zarzut wprowadzenia wyborców w błąd. Właśnie tego typu polemiki obecnie brakuje. Zamiast rzeczowego pokazywania zakłamania władzy opozycja dała się wmanewrować w dyskusję na tematy zastępcze. Jak bardzo władza boi się merytorycznej dyskusji pokazuje fakt, że na polecenie marszałek Ewy Kopacz Dudy nie wpuszczono do Sejmu podczas głosowania nad ustawę o podwyższeniu wieku emerytalnego. To czy plan Tuska zostanie wprowadzony w życie zależy od determinacji i sprawności organizacyjnej Dudy. „Solidarność” już zapowiedziała, że będzie organizować protesty w trakcie Euro 2012. Związkowcy grożą nawet blokowaniem spotkań premiera i prezydenta. To czy uda się wyprowadzić ludzi na ulice może zależeć od przypadku i formy reprezentacji Polski. Im dalej Polacy zajdą na euro, tym większa szansa, że naród zostanie przed telewizorami. I jak tutaj nie zgodzić się z legendarnym bramkarzem Janem Tomaszewskim, który oświadczył, że w tych mistrzostwach kibicuje Niemcom? Piński

Upadek i sromota Osieckiego Oburzenie po kłamliwym wpisie Jana Osieckiego na internetowym blogu generuje coraz bardziej poważne konsekwencje. Pretensje licznych internautów skupiają się poza samym Osieckim także na redakcji serwisu Salon24.pl, która kontrowersyjny wpis umieściła we wtorek na głównej stronie Osiecki zamieścił utrzymaną w szyderczym stylu notatkę na temat konferencji "Mechanika w lotnictwie" odbywającej się w Kazimierzu Dolnym. Krótki tekst pod tytułem "Binienda rozjechany walcem". Twierdził w nim, że podczas sesji poświęconej katastrofie smoleńskiej "swojego szczęścia chciał spróbować prof. Binienda". "Niestety na zebranych jego teorie nie zrobiły wrażenia. A mówiąc dokładnie Binienda został rozjechany walcem przez ekspertów" - pisał Osiecki. Jak czytelnicy "Naszego Dziennika" wiedzą, prof. Biniendy w Kazimierzu w ogóle nie było. Nie było też Osieckiego, który próbował opisać przebieg dyskusji o Smoleńsku na podstawie czyjejś relacji. Co więcej, nie było też "walca", gdyż w Kazimierzu nie doszło ani do prezentacji ustaleń Biniendy, ani do szerszej dyskusji na temat ich wyników. Wprawdzie wiele osób odnosiło się do znanych symulacji profesora z Akron - w przypadku członków komisji Millera i niektórych innych uczestników nawet bardzo krytycznie - ale spotykało się to także z wyraźnym stanowiskiem przeciwnym. Trudno oszacować, czy dominowała opcja "za" czy "przeciw" Biniendzie. Przede wszystkim jednak trudno powiedzieć, że Binienda był głównym bohaterem konferencji. Jej uczestnicy to specjaliści z różnych dziedzin mechaniki i lotnictwa - każdy z nich na pewno ma swoje własne spostrzeżenia i pomysły badawcze dotyczące katastrofy. I ich głównie dotyczyły pytania kierowane do członków komisji Millera przez dwie i pół godziny.
Bloger obraża profesora Wspominam o tym ze względu na drugi wpis Osieckiego, który odwołał oczywistą nieprawdę o obecności Biniendy w Kazimierzu, ale podtrzymał twierdzenie o rzekomym obaleniu wyników jego badań. "Prof. Biniendy nie było w Kazimierzu. Byli za to jego akolici, m.in. prof. Piotr Witakowski. Cała reszta relacji jest prawdziwa. Teoria Biniendy została przez ekspertów przez wielkie E rozjechana walcem" - napisał, podtrzymując w ten sposób stare kłamstwo o przebiegu konferencji. Natomiast nazwanie prof. Witakowskiego, przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Konferencji Smoleńskiej zaplanowanej na 22 października, "akolitą Biniendy" jest zwyczajnie obraźliwe dla zasłużonego naukowca, który - może Osiecki tego nie wie - jest też dużo starszy od Biniendy. Jan Osiecki to bardzo osobliwa postać w świecie mediów. Właściwie nikt go bliżej nie zna, nie jest też związany na stałe z żadną redakcją. Od kilkunastu lat pojawia się natomiast w Sejmie. Zazwyczaj, jako korespondent różnych gazet lokalnych. Nigdy nie był wybitnym dziennikarzem, w ogóle niewiele publikował. Reporterzy sejmowi, którzy pamiętają Osieckiego, najczęściej wspominają go, jako człowieka naiwnego i słabo zorientowanego w tematyce politycznej. Wyglądało na to, że głównie zależało mu na samej obecności w parlamencie i byciu "w centrum wydarzeń". Osiecki wypłynął po katastrofie smoleńskiej. Nieco wcześniej podobno znalazł nową pasję. Rozpoczął mianowicie naukę języka rosyjskiego na kursie prowadzonym przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej. Po 10 kwietnia zaczął nagle udzielać się publicznie także w mediach rosyjskich, gdzie przedstawiano go, jako polskiego dziennikarza zajmującego się problematyką lotniczą. Rozpowszechniał z uporem takie szkalujące polskich lotników tezy, jak ta o kłótni dowódcy załogi Tu-154M z gen. Andrzejem Błasikiem przed lotem, o obecności tego ostatniego w kabinie, o naciskach na załogę. Kilka miesięcy po katastrofie Osiecki razem z Tomaszem Białoszewskim (dziennikarzem znanym, jako prezenter PRL-owskiego Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, autorem serii filmów o historii lotnictwa) i płk. rez. Robertem Latkowskim (byłym dowódcą specpułku) napisał książkę "Ostatni lot". To pierwsze szerokie opracowanie tematyki smoleńskiej opublikowane na długo przed raportami MAK i komisji Millera. Autorzy dysponowali jednak pewnymi informacjami, które były w posiadaniu jedynie organów prowadzących badania. Książka wyraźnie przygotowuje opinię publiczną do przyjęcia dokumentu rosyjskiego. Niewymienionym współautorem publikacji jest mieszkający w Smoleńsku fizyk i fotoamator Siergiej Amielin, którego obliczenia są podstawą technicznej części książki. Być może wpis na blogu Osieckiego nie zwróciłby takiej uwagi, gdyby nie umieszczenie go na głównej stronie serwisu Salon24.pl. Ten portal to platforma blogów kilkudziesięciu znanych polityków, publicystów i dziennikarzy oraz ponad siedmiu tysięcy innych użytkowników, założona przez publicystę "Rzeczpospolitej" Igora Jankego. Każdy blog użytkownika jest niezależny, ale główna strona pełni rolę przewodnika po najciekawszych materiałach. Miał być formułą dla bardzo szerokiej dyskusji z udziałem wszelkich opcji ideowych i politycznych. Ten zamysł w dużej mierze się powiódł, gdyż z Salonu24.pl korzystają jednocześnie Jarosław Kaczyński, Waldemar Pawlak czy Marek Siwiec. Są monarchiści i skrajnie lewacka "Krytyka Polityczna". Portal uchodzi za dość opiniotwórczy, ale żeby utrzymywać taką pozycję, musi mieć rzeszę czytelników. A tę przyciąga się coraz bardziej skrajnymi i kontrowersyjnymi materiałami na salonowej "czołówce". Można też zaobserwować postępujący przechył portalu w lewo. Coraz częściej usuwane były wpisy i blokowane konta autorów o poglądach prawicowych, konserwatywnych czy narodowych, przy dużej tolerancji dla przynajmniej równie skrajnych głosów lewej części "salonu". Tak też stało się z wpisem Osieckiego, który chociaż został po kilku godzinach zdjęty z głównej strony, (ale nieusunięty z całego serwisu), wywołał dość szerokie oburzenie. Tym bardziej, że Janke tłumaczył wyróżnienie kłamliwej notki dość mętnie. Napisał, że zawód dziennikarza ogólnie upada, i połączył całą sprawę z filmem BBC o rzekomym rasizmie na polskich stadionach. Oba przypadki to przykłady coraz powszechniejszej nierzetelności w mediach - wynika z jego oświadczenia. Taką odpowiedź wielu uczestników "salonu" uznało za nadużycie ze strony szefa portalu. Kilka osób postanowiło zamknąć swoje blogi. Trwa dyskusja o granicach promocji portalu kosztem zniżania się do poziomu pseudodziennikarstwa w wykonaniu autorów pokroju Jana Osieckiego. Piotr Falkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(1) Wprowadzenie do nauki o finansach 1id 778 ppt
778
778
778
778
778
778
778 779
778
778
NP 778 A 04 BW Płyty gipsowo kartonowe aprobata techniczna dla poddaszy
778
778
778
(1) Wprowadzenie do nauki o finansach 1id 778 ppt
778
778
778 779

więcej podobnych podstron