387

O Kościele i papieżu – o. Roger Tomasz Calmel OP „Mój kraj mnie zranił” – tak napisał młody poeta w roku 1944, w czasie czystki[1],

gdy zwierzchnik państwa [Karol de Gaulle] nieugięcie prowadził złowieszcze zadanie, przygotowane ponad cztery lata wcześniej. Mój kraj mnie zranił – to nie jest coś, co chciałoby się ogłosić całemu światu. Jest to raczej sekret, o którym szepcze się samemu sobie z wielkim smutkiem, mimo wszystko próbując zachować nadzieję. Będąc w Hiszpanii w latach 50. XX wieku, zapamiętałem ogromną rezerwę, z jaką moi przyjaciele, niezależnie od swej przynależności politycznej, wypowiadali się na temat pewnych aspektów wojny domowej. Ich kraj ciągle ich ranił. Ale co począć, gdy nie jest to już tylko sprawa doczesnej ojczyzny, ale sprawa Kościoła – oczywiście nie samego w sobie, ponieważ pozostaje on zawsze święty i bez cienia błędu, tylko Kościoła reprezentowanego przez jego widzialną głowę; gdy jest to sprawa tego, kto obecnie dzierży prymat św. Piotra?[2]

Jak powinniśmy się do tego odnosić, jaki ton głosu należy przyjąć, gdy przyznamy się sami sobie w sekrecie: „Ach! Rzym mnie zranił!”? Niewątpliwie publikacje tzw. dobrej prasy nie przestaną nas informować, że w ciągu minionych 2000 lat Kościół nigdy nie miał tak wspaniałego pontyfikatu. Ale kto mógłby traktować poważnie te chóralne pieśni pochwalne establishmentu? Gdy obserwujemy, co jest nauczane i praktykowane w łonie Kościoła w czasie obecnego pontyfikatu, a raczej gdy obserwujemy, co w nauce i praktyce zostało zaniechane, oraz to, że legalna hierarchia kościelna, która mieni się prawdziwym Kościołem, nie wie, jak chrzcić dzieci, grzebać zmarłych, ważnie sprawować Mszę św., odpuszczać grzechy w czasie spowiedzi; gdy z przerażeniem widzimy rozprzestrzenianie się wpływów protestanckich niczym brudnej fali powodziowej, a najwyższa władza nie wydaje zdecydowanego rozkazu zamknięcia tamy; jednym słowem, gdy stajemy wobec tego, co się dzieje, musimy wręcz powiedzieć: „Ach! Rzym mnie zranił”. Wszyscy wiemy, że chodzi o coś innego niż grzeszność, w pewnym sensie prywatną, której dzierżawcy prymatu Piotrowego aż nazbyt często ulegali w historii. W tamtych przypadkach ich ofiary, mniej lub bardziej skrzywdzone, mogły się bronić względnie łatwo, zachowując większą czujność w zakresie osobistego uświęcenia. Musimy zawsze zważać na nasze uświęcenie. Jednakże – i to jest coś, czego nigdy w przeszłości nie widziano w takim stopniu – niegodziwość, na którą zezwala człowiek, który dzisiaj zajmuje tron Piotrowy, polega na tym, że porzuca się najważniejsze środki uświęcenia pod wpływem zręcznych manewrów innowatorów i dysydentów. Papież pozwala na systematyczne podkopywanie autorytetu słusznej doktryny, sakramentów i Mszy św. Stawia nas to w wielkim niebezpieczeństwie. Jeśli nawet uświęcenie dusz nie stało się całkowicie niemożliwe, to z pewnością jest o wiele trudniejsze – a przecież jednocześnie jego potrzeba jest o wiele bardziej nagląca. Czy jednak w tym niebezpiecznym i kluczowym momencie wciąż jest możliwe, by prosty wierny – mała owieczka z ogromnej trzody Jezusa Chrystusa i Jego wikariusza – nie stracił ducha, by nie padł łupem potwornego aparatu, który sukcesywnie zmusza do zmiany wiary, kultu, zwyczajów religijnych, pobożności – innymi słowy: do zmiany jego religii? Ach! Rzym mnie zranił! Byłoby czymś naprawdę słusznym i sprawiedliwym powtarzać samemu sobie z łagodnością słowa prawdy, proste słowa nadprzyrodzonej prawdy zaczerpnięte z katechizmu, tak by nie powiększać istniejącego zła, lecz raczej pozwolić dać się głęboko przekonać nauce zaczerpniętej z objawienia, że pewnego dnia Rzym zostanie uleczony, a fałszywy „Kościół” zostanie zdemaskowany i nagle obróci się w proch. Jego siła bierze się bowiem przede wszystkim z faktu, że jego kłamliwa nauka, prezentowana jako prawda, nie została odrzucona przez hierarchów. W samym centrum tego nieszczęścia chciałoby się przemawiać słowami, które współbrzmią z tajemniczym, bezsłownym szeptem Ducha Świętego w samym sercu Kościoła. Ale od czego zacząć? Bez wątpienia przywołując pierwszą prawdę dotyczącą zwierzchnictwa Jezusa Chrystusa nad Kościołem. Zechciał On, by Jego Kościół miał swoją widzialną głowę w osobie Biskupa Rzymu, który jest Jego ziemskim zastępcą i jednocześnie biskupem wszystkich biskupów, całej trzody Pańskiej. Przekazał mu prerogatywę Skały, tak by gmach Kościoła nigdy nie runął. Modlił się, by przynajmniej on, spośród wszystkich innych biskupów, nie doprowadził wiary do ruiny; aby, nawróciwszy się po wszystkich upadkach, które musiały mu być oszczędzone, utwierdzał swoich braci w wierze – lub jeśli on sam tego nie uczyni, aby z pewnością dokonał tego jeden z jego najbliższych następców. Jest to niewątpliwie pierwsza pocieszająca myśl, którą Duch Święty podaje nam w tych smutnych dniach, w których Rzym – przynajmniej częściowo – doświadcza najazdu sił ciemności: nie ma Kościoła bez nieomylnego, obdarzonego prymatem wikariusza Chrystusowego. Co więcej, bez względu na nędzę ­– nawet w sferze religijnej – swego widzialnego i tymczasowego zastępcy to Pan Jezus jest Tym, który wciąż rządzi Kościołem, Tym, który rządzi swoim zastępcą w rządzeniu Kościołem, Tym, który tak mądrze rządzi, by Jego zastępca nie mógł włączyć swego nadrzędnego autorytetu we wstrząsy ani nie współdziałał w zmienianiu religii. Przez zasługę dobrowolnej i skutecznej męki Chrystusowej Boska moc Jego królowania w niebie sięga aż tak daleko. On przewodzi swemu Kościołowi i od wewnątrz, i z zewnątrz, On też ma władzę nad całym wrogim Mu światem.

Modernistyczna strategia Strategia modernistów przewiduje dwa etapy: po pierwsze, tworzy się równoległą, heretycką hierarchię, której wpływ nakłada się na działania prawowiernej hierarchii; następnie angażuje się ją w działalność duszpasterską, zmierzającą ku „wielkiej odnowie”, która przemilcza lub wypacza prawdy wiary; która odmawia udzielania sakramentów lub sprawuje je w sposób wątpliwy. Wielką przebiegłością modernistów jest używanie tego piekielnego duszpasterstwa zarówno przy fałszowaniu świętej doktryny powierzonej przez Wcielone Słowo Boże hierarchicznemu Kościołowi, jak i przy zmienianiu bądź nawet destrukcji świętych znaków łaski, których Kościół jest wiernym szafarzem. W rzeczy samej Głowa Kościoła zawsze jest nieomylna, zawsze bez zarzutu, zawsze święta, bez żadnych zakłóceń i zastojów w Jej trudzie uświęcania. I ta Głowa jest jedyną władzą dla wszystkich innych, nawet najwyższych, które jedynie dzierżą władzę przez Nią i dla Niej. Ale tą świętą Głową, bez żadnej skazy, całkowicie odłączoną od grzeszników i wyniesioną ponad niebiosa, nie jest papież! Jest nią Ten, o którym List do Hebrajczyków mówi tak doniośle; jest nią Najwyższy Arcykapłan – Jezus Chrystus.

Władza papieska Jezus, nasz Odkupiciel, zanim wstąpił do nieba i stał się niewidzialny dla naszych oczu, zechciał poprzez krzyż ustanowić dla swojego Kościoła ponad i poza licznymi szczególnymi posługami jedną posługę powszechną – widzialnego wikariusza, który samotnie dzierży naczelną jurysdykcję. Nadał mu niniejsze prerogatywy:

„Ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go” (Mt 16, 18).

„Panie, ty wszystko wiesz; ty wiesz, że cię miłuję. Rzecze mu: Paś owce moje” (J 21, 17).

„Ale ja prosiłem za tobą, aby nie ustała wiara twoja; a ty kiedyś, nawróciwszy się, utwierdzaj braci twoich” (Łk 22, 32). Jeśli zatem papież jest widzialnym zastępcą Jezusa Chrystusa, który wstąpił do niewidzialnych niebios, nie jest nikim więcej, jak tylko wikariuszem, vices gerens (‘pełniący zastępstwo’); pełni czyjś urząd, ale pozostaje sobą. Łaska, która nadaje życie Mistycznemu Ciału, nie pochodzi od papieża. Ta łaska, tak samo dla papieża, jak i dla nas, pochodzi od jedynego Pana – Jezusa Chrystusa. Tak samo ma się rzecz ze światłem Objawienia. Papież ma swoją szczególną rolę jako strażnik środków łaski – siedmiu sakramentów – podobnie jak objawionej prawdy. Otrzymuje specjalną pomoc, żeby być strażnikiem i wiernym sługą. Ale jeśli papież ma otrzymywać to specjalne wsparcie w wykonywaniu swej władzy, nie może zaniedbywać jej wykonywania. Ponadto, chociaż jest chroniony przed popadnięciem w błąd, gdy angażuje nieomylność, może się mylić w innych przypadkach. Ale nawet błąd popełniony przez papieża w sprawach, które nie angażują jego nieomylności, nie powstrzymuje jedynej Głowy Kościoła, niewidzialnego Arcykapłana, od nieustannego rządzenia swym Kościołem; nie pozbawia też Jego łaski skuteczności ani Jego prawa słuszności. Pomimo tego błędu Chrystus może przecież ograniczać miarę upadków swego widzialnego zastępcy lub też powołać, bez zbędnej zwłoki, nowego, godnego papieża, który naprawi zepsucie lub zniszczenie dopuszczone przez jego poprzednika. Dzięki temu nieudolność, słabość czy nawet jakaś zdrada ze strony papieża nie trwają dłużej niż jego ziemska egzystencja. Pan Jezus po swym wniebowstąpieniu wybrał i ustanowił 263 papieży. Niektórzy, niezbyt wielu, byli tak wiernymi wikariuszami, że wzywamy ich świętego wstawiennictwa jako przyjaciół Boga. Jeszcze mniejsza jest liczba tych, którzy dokonali bardzo poważnych nadużyć. Większość jednak wiernie wypełniała swe obowiązki, ale żaden z nich, piastując urząd papieski, nigdy nie zdradził i nie mógłby zdradzić [Chrystusa] do tego stopnia, by na mocy swego autorytetu wprost nauczać herezji. Biorąc pod uwagę, że jest to prawdziwe w przypadku każdego papieża z osobna i wszystkich ich razem w relacji do królującej w niebie Głowy Kościoła, w obliczu słabości konkretnego papieża nie wolno nam zapominać o trwałości i świętości władzy naszego Zbawiciela ani o Jego mądrości i mocy. Trzyma On bowiem w swojej prawicy nawet niegodnych papieży i który utrzymuje ich niegodziwość w ściśle określonych granicach. Aby jednak pokładać tę ufność w najwyższą, niewidzialną Głowę Kościoła, nie usiłując równocześnie negować poważnych upadków, od których, pomimo swych prerogatyw, Biskup Rzymu, widzialny zastępca [Chrystusa], dzierżca kluczy do królestwa niebieskiego, nie jest bynajmniej wolny; aby pokładać w Panu Jezusie to realistyczne zaufanie nie usiłujące obejść jakoś tajemnicy następcy Piotra obdarzonego specjalnymi przywilejami, ale też podlegającego ludzkim słabościom; aby ten przytłaczający nas niepokój mógł zostać ukojony teologiczną cnotą nadziei, jaką pokładamy w Najwyższym Kapłanie – jest oczywiste, że nasze życie wewnętrzne musi być skoncentrowane na Jezusie Chrystusie, a nie na papieżu. To oznacza, że nasze życie wewnętrzne – z całym szacunkiem dla papieża i hierarchii – nie może się opierać na hierarchii i papieżu, ale na Boskim Kapłanie, Kapłanie, który jest Słowem Wcielonym, Odkupicielem, od którego widzialny, naczelny wikariusz zależy bardziej nawet, niż pozostali kapłani. Bardziej niż inni, ponieważ ze względu na swój wyjątkowy urząd znajduje się on pod szczególną opieką Jezusa Chrystusa. Bardziej niż inni, w bardziej dostojny i niepowtarzalny sposób, nie może zaprzestać utwierdzania swych braci w wierze. Kościół nie jest mistycznym ciałem papieża – Kościół wraz z papieżem jest Mistycznym Ciałem Chrystusa. Gdy wewnętrzne życie chrześcijan jest coraz bardziej skupione na Chrystusie, nie popadają oni w rozpacz, nawet gdy cierpią z powodu upadków papieża, czy będzie to Honoriusz I, czy rywalizujący ze sobą papieże średniowiecza, czy też – nie daj Boże! – papież, który ulegnie błędom szerzonym przez modernizm. Jeśli Chrystus Pan jest zasadą i duszą życia wewnętrznego chrześcijan, nie muszą oni oszukiwać samych siebie w kwestii upadków papieża, by nadal być pewni jego władzy; wiedzą, że te grzechy nigdy nie osiągną takich rozmiarów, by Jezus Chrystus zaprzestał rządzić swoim Kościołem, ponieważ błędy Jego zastępcy nigdy nie będą w stanie pozbawić Go tej władzy. W dalszym ciągu Pan będzie prowadzić takiego ulegającego błędom papieża, strzegąc go od zaangażowania jego autorytetu do wypaczania wiary, którą otrzymał z nieba.

Prawdziwe posłuszeństwo Życie wewnętrzne skoncentrowane na Jezusie Chrystusie, a nie na papieżu, nie ignoruje bynajmniej papieża: w przeciwnym razie przestałoby być chrześcijańskim życiem wewnętrznym. Wewnętrzne życie skupione na osobie Pana Jezusa uwzględnia urząd wikariusza Jezusa Chrystusa i posłuszeństwo temu wikariuszowi, na pierwszym miejscu stawia jednak Boga. Innymi słowy, posłuszeństwo papieżowi, nie będąc bynajmniej posłuszeństwem bezwarunkowym, jest zawsze praktykowane w świetle wiary i prawa naturalnego. Żyjemy przez i dla Jezusa Chrystusa, dzięki Jego Kościołowi, rządzonemu przez papieża, któremu podlegamy we wszystkim, co leży w jego kompetencjach. Nie żyjemy przez i dla papieża, tak jakby wysłużył on dla nas wieczne zbawienie – dlatego chrześcijańskie posłuszeństwo nie zawsze i nie we wszystkim może utożsamiać papieża z Jezusem Chrystusem. Zazwyczaj wikariusz Chrystusa rządzi godnie, zgodnie z Tradycją apostolską, nie wywołując znaczących konfliktów w sumieniach posłusznych katolików. Ale czasami może być i odwrotnie. Może zdarzyć się i tak, że wierni będą sobie zadawać pytanie: jak mamy pozostać wierni Tradycji, postępując zgodnie z rozkazami papieża? Życie duchowe syna Kościoła, który porzuca artykuły wiary dotyczące papieża, zaniedbuje posłuszeństwo jego prawowitym rozkazom i modlitwę się za niego, przestaje być życiem katolickim. Z drugiej strony wewnętrzne życie, które opiera się na bezwarunkowym posłuszeństwie papieżowi, ślepo, zawsze i we wszystkim, jest wewnętrznym życiem podporządkowanym z konieczności względom ludzkim, przywiązanym do stworzeń, życiem narażonym na pokusy kompromisu. Prawdziwy syn Kościoła, przyjmując całym sercem artykuły wiary dotyczące wikariusza Chrystusowego, wiernie modli się za niego i okazuje mu posłuszeństwo, ale jedynie w prawdzie, to znaczy tylko wówczas, gdy papież zachowuje i przestrzega nietkniętej Tradycji apostolskiej i zasad prawa naturalnego.

Święty Kościół, grzeszni ludzie Zwróćmy uwagę na wspaniałą modlitwę na początku kanonu rzymskiego, w której kapłan, błagając z powagą najłaskawszego Ojca przez Jego Syna Jezusa Chrystusa, by uświęcił nieskalaną ofiarę składaną „pro Ecclesia tua sancta catholica – za Twój święty Kościół katolicki”, kontynuuje: „una cum famulo tuo Papa nostro… et Antistite nostro… – wraz ze sługą Twoim Papieżem naszym… i Biskupem naszym…”. Kościół nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby się modlić „una cum SANCTO famulo tuo Papa nostro et SANCTO Antistite nostro… – wraz ze ŚWIĘTYM sługą Twoim Papieżem naszym i ŚWIĘTYM Biskupem naszym…”, podczas gdy każe mówić kapłanowi: „za Twój ŚWIĘTY Kościół”. Papież, w przeciwieństwie do Kościoła, niekoniecznie musi być święty. Kościół jest święty, nawet mając grzesznych członków, do których i my się zaliczamy; grzesznych członków, którzy niestety nie są święci bądź też nie dążą do świętości. Może się nawet zdarzyć, że w tej kategorii znajdzie się również papież. Tylko Bóg to wie. W żadnym razie nie powinniśmy się gorszyć na widok takiego położenia wikariusza Chrystusowego, nie powinniśmy się gorszyć, gdy Kościół doświadcza cierpień – niekiedy bardzo okrutnych – ze względu na kondycję swej widzialnej głowy. Nie wolno nam się gorszyć, gdyż nawet jako poddani papieża nie mamy obowiązku podążać za nim na ślepo, bezwarunkowo, zawsze i we wszystkim.

Prawo świeckich Chrystus Pan rządzi swoim Mistycznym Ciałem przez papieża i podporządkowaną mu hierarchię w taki sposób, że Kościół może być zawsze pewien posiadania i właściwej interpretacji własnej Tradycji. Odnośnie do prawd katechizmowych, celebracji Najświętszej Ofiary i sakramentów, zasadniczej struktury hierarchii, stanów życia i powołania do doskonałej miłości, innymi słowy odnośnie do wszystkich najważniejszych kwestii Kościół cieszy się asystencją Bożą w taki sposób, że każdy ochrzczony katolik, posiadający wiarę, dobrze wie, czego musi się trzymać. Dlatego gdy prosty chrześcijanin, odwołując się do Tradycji w jakiejś kwestii powszechnie znanej, odmawia posłuszeństwa kapłanowi, biskupowi, konferencji episkopatu, a nawet papieżowi, którzy w tej kwestii niszczą Tradycję, nie okazuje w ten sposób – jak niektórzy twierdzą – znamion charakterystycznych dla pychy czy polegania na własnym osądzie, ponieważ nie jest bynajmniej oznaką pychy lub niesubordynacji odwoływanie się w tych sprawach do Tradycji ani też odmowa jej porzucenia. Niezależnie czy konferencje episkopatów, czy raczej sekretariaty kongregacji rzymskich są odpowiedzialne za to, że katoliccy kapłani odprawiają Msze bez jakichkolwiek oznak adoracji, bez zewnętrznych oznak wiary w święte tajemnice, każdy wierny katolik wie, że nie wolno sprawować Mszy w sposób jawnie demonstrujący brak wiary. Ten, kto odmawia uczestnictwa w takiej Mszy, nie kieruje się prywatnym osądem, nie jest buntownikiem. Jest wiernym katolikiem trwającym przy Tradycji, która pochodzi od Apostołów i której nikt w Kościele nie może zmienić. Nikt w Kościele, bez względu na swoje stanowisko w hierarchii, nie ma prawa zmieniać Kościoła ani Tradycji apostolskiej. We wszystkich zasadniczych kwestiach Tradycja apostolska jest całkiem jasna. Nie trzeba analizować jej przez szkło powiększające ani być kardynałem lub prefektem jakiejś rzymskiej dykasterii, żeby wiedzieć, co jest z nią sprzeczne. Wystarczy nauka czerpana z katechizmu i udziału w liturgii z okresu poprzedzającego modernistyczne zepsucie. Zbyt często, gdy chodzi o kwestię łączności z Rzymem, wierni i kapłani byli formowani przez obawę, częściowo światową, w taki sposób, że reagują panicznym lękiem i wyrzutami sumienia, że wolą już niczego nie analizować, bo pierwszy lepszy ktoś oskarżył ich o brak łączności z Rzymem. Prawdziwie chrześcijańska formacja, przeciwnie, poucza nas, byśmy starali się o jedność z Rzymem nie powodowani lękiem i bez roztropnego rozeznania, ale w prawdzie i pokoju, z synowską bojaźnią w wierze. Trzeba bowiem przypomnieć że, po pierwsze, w zasadniczych kwestiach Tradycja Kościoła jest skrystalizowana, pewna i niezmienna; po wtóre – że każdy chrześcijanin, pouczony o podstawowych prawdach wiary, poznaje je bez wahania; po trzecie – to wiara, a nie prywatna interpretacja sprawia, że rozpoznajemy te prawdy, podobnie jak nasze przywiązanie do Tradycji wynika z posłuszeństwa, pobożności i miłości, a nie z niesubordynacji; po czwarte – że działania hierarchii czy też słabość papieża, które miałyby na celu podważanie Tradycji lub tolerowałyby próby jej podważania, zostaną pewnego dnia pokonane, gdyż Tradycja zatryumfuje. Ω

Tekst po raz pierwszy opublikowano w przeglądzie „Itinéraires” w 1973 r.; ukazał się również w antologii Brève apologie pour l’Eglise de toujours (‘Krótka apologia Kościoła wszech czasów’, 1987). Przetłumaczyła i skróciła specjalnie dla Angelus Press z wydania francuskiego „SiSiNoNo” („Courrier de Rome”, listopad 2005, s. 1–5) Anna Stinnett.

Tłumaczenie z języka angielskiego (poprawione na podstawie oryginału): Tomasz Maszczyk.

Przypisy:

Czystka (fr. épuration légale) dokonana na kolaborantach, lecz także na francuskich patriotach związanych z rządem Vichy, rozpoczęta po inwazji na Normandię i pod koniec wojny, doprowadziła do śmierci tysięcy Francuzów. Przykładowo wybitny francuski poeta Robert Brasillach został stracony z tego właśnie powodu (por. Sisley Huddleston, France: The Tragic Years, an Eyewitness Account of War, Occupation and Liberation, Devin­Adair Co., 1955).

Słowa pisane w 1973 r., za pontyfikatu Pawła VI.

Za: Zawsze wierni nr 2/2011 (141)

O Kościele i papieżu – o. Roger Tomasz Calmel OP cz. II

Tradycja zwycięży W tym punkcie jesteśmy zgodni. Niezależnie od tego jaką – opartą na hipokryzji –broń modernizm włoży w ręce biskupów, a nawet samego Wikariusza Chrystusowego, Tradycja ostatecznie zwycięży: uroczysta forma chrztu, zawierająca egzorcyzmy przeciwko złemu duchowi, nie będzie zarzucona na długo; podobnie jak tradycja nieodpuszczania grzechów poza indywidualną spowiedzią. Również tradycyjna katolicka Msza św. z chorałem gregoriańskim, kanonem i gestami pełnymi szacunku dla świętości, zgodnie z mszałem rzymskim św. Piusa V, wkrótce zajmie należne jej miejsce; z całą pewnością zostanie też przywrócony Katechizm Soboru Trydenckiego – względnie zostanie opracowany nowy, pozostający z nim w pełnej zgodzie. W głównych punktach dotyczących dogmatów, moralności, sakramentów, stanów życia oraz doskonałości, do której jesteśmy wezwani, Tradycja Kościoła pozostaje znana wszystkim jego członkom, bez względu na ich rangę. Trzymają się jej, nie nękani wyrzutami sumienia, nawet gdy należący do hierarchii strażnicy Tradycji usiłują ich zastraszyć lub zniechęcić, nawet gdy ich prześladują z wyrafinowaniem modernistycznej inkwizycji. Pomimo tego wszystkiego zachowują oni niewzruszoną pewność, że trzymając się Tradycji nie odcinają się od widzialnego zastępcy Chrystusa. Wikariusz Chrystusa jest bowiem napełniony przez Zbawiciela taką mądrością, że nie może zmienić Tradycji Kościoła ani sprawić, by popadła ona w zapomnienie. A gdyby tego próbował – albo on sam, albo jego bezpośredni następcy będą zobowiązani do głoszenia na mocy swego urzędu tego, co pozostaje wiecznie żywe w pamięci Kościoła: Tradycji apostolskiej. Oblubienica Chrystusa nie może utracić pamięci.

„Quod ubique, quod semper…” Tym wszystkim, którzy utrzymują, że Tradycja jest synonimem sklerozy lub że postęp osiąga się w wyniku odrzucenia tradycji, innymi słowy tym, którzy wyczarowują miraże absurdalnej filozofii ewolucyjnej, polecam lekturę Commonitorium św. Wincentego z Lerynu1 i dokładne przestudiowanie historii Kościoła: jego konstytucji, dogmatów, sakramentologii oraz duchowości. Pomoże im to dostrzec zasadniczą różnicę między „postępem” a „błądzeniem”, między „posiadaniem postępowych poglądów” a „postępowaniem wedle słusznych idei”, innymi słowy pomoże odróżnić profectus (‘rozwój’) od permutatio (‘zmiana’). Rozważanie nad próbami, jakim poddawany jest Kościół, może być dla nas w tym czasie bardziej nawet zbawienne i korzystne niż w okresie pokoju. Możemy odczuwać pokusę, żeby postrzegać te próby jedynie jako prześladowania i ataki przychodzące z zewnątrz. Powinniśmy jednak obawiać się przede wszystkim wrogów wewnętrznych: znają oni lepiej słabe punkty, mogą ranić lub zatruwać tam lub wtedy, gdy się tego najmniej spodziewamy; zgorszenia, jakie wywołują, są też zazwyczaj trudniejsze do naprawy. Dlatego też w parafii żadna organizacja antyreligijna nigdy nie poczyni takich spustoszeń wśród wiernych, jak żyjący na wysokiej stopie modernistyczny ksiądz. Analogicznie – prowadzący zeświecczone życie zwykły kapłan wywiera wpływ daleko mniej zgubny niż zaniedbanie lub zdrada ze strony biskupa.

Największe zgorszenie Oznacza to, że jeśli biskup zdradza wiarę katolicką, nawet bez formalnego jej porzucenia, to jest to dla Kościoła znacznie cięższe doświadczenie niż gdy zwykły ksiądz łamie celibat lub też zaprzestaje sprawowania ofiary Mszy świętej. Cóż więc należałoby powiedzieć o próbach, jakim zostałby poddany Kościół, jeśli ich źródłem miałby stać się sam papież, Namiestnik Chrystusa na ziemi? Niekiedy samo postawienie tego pytania wystarcza, by ludzie wzdrygali się jak na słowa bluźnierstwa. Nie chcą nawet myśleć o takim zgorszeniu. Rozumiem ich uczucia. Zdaję sobie doskonale sprawę, że wobec tylu niegodziwości można poczuć się całkowicie zagubionym. „Sinite usque hue – Przestańcie, nic nad to!” (Łk 22, 51), powiedział Chrystus Pan do trzech Apostołów, gdy ludzie arcykapłana przyszli, by Go aresztować, zaciągnąć przed trybunał i uzyskać skazanie na śmierć Tego, który jest Arcykapłanem na wieki. Sinite usque hue. To tak, jakby Pan powiedział: Zgorszenie może rzeczywiście posunąć się aż tak daleko, wy jednak nie zważajcie na to, bądźcie natomiast posłuszni moim słowom: „Czuwajcie i módlcie się, duch bowiem jest ochoczy, ale ciało mdłe”. Sinite ad hue: „Godząc się pić z tego kielicha, wyjednałem dla was wszelkie łaski, podczas gdy wy spaliście i pozostawiliście mnie samego. Zdobyłem dla was też łaskę nadprzyrodzonej siły, która pozwoli wam sprostać każdej próbie, nawet takiej, której poddany jest Kościół wskutek działania papieża. Udzieliłem wam łaski wyjścia obronną ręką nawet z tak niezwykłego zamętu”. Na temat straszliwej próby, w obliczu której staje Oblubienica Chrystusa, mało mówi nam Objawienie, wiele natomiast uczy sama historia Kościoła. Objawienie nigdzie nie mówi bowiem, że papieże nigdy nie zgrzeszą zaniedbaniem, tchórzostwem czy uleganiem duchowi tego świata w głoszeniu i obronie Tradycji apostolskiej. Wiemy, że nigdy nie zgrzeszą nakłaniając wiernych do przyjęcia innej religii: od grzechu tego chroni ich natura piastowanego urzędu. Gdy używają autorytetu w taki sposób, że odwołują się do swojej nieomylności, posiadamy pewność, że przez ich usta przemawia do nas sam Chrystus: jest to przywilej, który posiadają jako następcy świętego Piotra. O ile jednak Objawienie poucza nas o prerogatywach urzędu papieskiego, o tyle jednak nigdzie nie głosi, że nie angażując swej nieomylności, papież nie może nigdy stać się pionkiem w ręku szatana, czy też sprzyjać herezji w pewnych kwestiach. Również Pismo święte nie zawiera twierdzenia, że – choć nie może on formalnie nauczać innej religii – papież nigdy nie posunie się do sabotowania warunków niezbędnych, by bronić religii prawdziwej. Sam modernizm wydaje się znaczącym argumentem na rzecz takiej tezy. Objawienie nie daje nam więc żadnej gwarancji, że Wikariusz Chrystusowy nigdy nie stanie się dla Kościoła źródłem poważnego zgorszenia; mam tu na myśli poważne zgorszenia, nie w zakresie prywatnej moralności, ale w sferze stricte religijnej, w sferze – że tak powiem – wiary i moralności. Historia Kościoła uczy nas, że papieże nie szczędzili Kościołowi tego rodzaju prób, chociaż zdarzało się to rzadko i nie trwało nigdy zbyt długo. Może nam się to wydawać dziwne, biorąc pod uwagę małą liczbę papieży kanonizowanych i czczonych jako przyjaciół Boga i świętych od czasów Grzegorza VII. Jeszcze bardziej zdumiewający jest fakt, że papieże, którzy doświadczyli szczególnie bolesnych prześladowań, jak Pius VI i Pius VII, nigdy nie zostali ogłoszeni świętymi ani przez vox Ecclesiae (‘głos Kościoła’), ani przez vox populi (‘głos ludu’). Jeśli ci papieże, pomimo poniesionych cierpień, nie znosili swego losu z miłością, jaka predestynowałaby ich do wyniesienia na ołtarze, jak może dziwić nas fakt, że inni następcy św. Piotra, którzy postrzegali swoją pozycję przez pryzmat tego świata, dopuścili się poważnych nadużyć lub ściągnęli na Kościół Chrystusowy szczególnie straszne i bolesne doświadczenia? Gdy wierni, kapłani i biskupi, którzy chcą żyć życiem Kościoła, są stawiani w obliczu tak ekstremalnych sytuacji, muszą nie tylko modlić się usilnie w intencji papieża będącego źródłem tak poważnej próby, ale przede wszystkim silnie przylgnąć do Tradycji apostolskiej, Tradycji obejmującej prawdy wiary, mszał i liturgię, zasady życia wewnętrznego i prawdę o wezwaniu do doskonałej miłości w Chrystusie.

Św. Wincenty Ferreriusz W takich okolicznościach szczególnie pouczający jest dla nas przykład świętego dominikanina, który w najbardziej bezpośredni sposób pracował dla papiestwa, duchowego syna świętego Dominika, Wincentego Ferreriusza (ok. 1350–1419). Wincenty Ferreriusz, legat a latere Christi (‘od boku Chrystusowego’), działając jak anioł Apokalipsy, doprowadził – po okazaniu wcześniej nieskończonej wręcz cierpliwości – do złożenia papieża2 z tronu, był równocześnie (…) nieustraszonym, utalentowanym, pełnym łagodności i działającym cuda misjonarzem, głoszącym Ewangelię niezmierzonym rzeszom ludu chrześcijańskiego. Nosił w swoim sercu Apostoła – tak wytrwale, uparcie i z najgłębszych pobudek – nie tylko Najwyższego Pasterza, tak zawziętego, upartego i enigmatycznego, ale także całą owczarnię Chrystusową, rzesze prostego, pokornego ludu, „turba magna ex omnibus gentibus et tribubus et populis et linguis – ze wszystkich narodów i pokoleń i ludów i języków” (Ap 7, 9). Św. Wincenty wiedział, że ówczesny Wikariusz Chrystusa nie troszczył się bynajmniej o wierną służbę Kościołowi świętemu. Papież stawiał ponad wszystko inne osobistą, powodowaną dwuznacznymi przesłankami żądzę władzy. Jeśli jednak przynajmniej sami wierni zachowali zmysł Kościoła, jeśli starali się żyć w zgodzie z dogmatami i sakramentami przekazanymi poprzez Tradycję apostolską, jeśli nad osłabionym i spustoszonym światem chrześcijańskim nadal wiał jeszcze wiatr czystej i pokornej modlitwy, musiał pojawić się również z czasem obdarzony prawdziwą pokorą Wikariusz Chrystusa, posiadający świadomość ciążących na nim obowiązków i starający się jak najlepiej z nich wywiązać. Jeśli lud chrześcijański będzie potrafił odkryć zasady życia zgodnego z Tradycją apostolską, Wikariusz Chrystusa nie będzie zaniedbywać swych obowiązków z zakresu głoszenia i obrony tej Tradycji, ani zawierać niebezpiecznych w tej dziedzinie kompromisów. Po złym lub wprowadzonym błąd papieżu musi nastąpić papież dobry, a nawet święty.

Godna trzoda, godny pasterz Stanowczo zbyt wielu świeckich, kapłanów i biskupów w tych czasach wielkiego zamętu, gdy Kościół doświadcza prób będących rezultatem postępowania papieża, pozostaje całkowicie – lub niemal całkowicie – biernymi. Zgodzą się oni co najwyżej na odmawianie kilku modlitw, natomiast będą się wymawiać nawet od codziennego różańca: pięciu dziesiątek Ave ofiarowanych Niepokalanej dla uczczenia Jej życia ukrytego oraz Męki i Chwały Chrystusa Pana. Nie wykazują też specjalnego zapału do pogłębiania znajomości tej części Tradycji apostolskiej, która bezpośrednio dotyczy ich samych: dogmatów, liturgii, życia wewnętrznego (postęp w życiu wewnętrznym jest bowiem oczywiście częścią Tradycji apostolskiej). Ludzie, przyzwyczajeni do letniości i kompromisów, ponoszą dodatkową szkodę na widok papieża, nie wykazującego stosownej gorliwości w kwestii obrony Kościoła Tradycji apostolskiej (…) Taka reakcja jest jednak niewłaściwa. Im bardziej potrzebujemy świętego papieża, tym bardziej sami musimy – dzięki łasce Bożej i trzymając się usilnie Tradycji – stawiać kroki na drodze ku świętości. Wówczas Pan Jezus da w końcu swej owczarni widzialnego pasterza, który będzie starał się być godnym swego urzędu. Tego właśnie uczy nas życie św. Wincentego Ferreriusza, przypadające na apokaliptyczny czas poważnych uchybień ze strony biskupa Rzymu. Modernizm stawia nas w obliczu jeszcze poważniejszych doświadczeń, co powinno nas skłonić do prowadzenia życia tym bardziej czystego i zachowywania we wszystkim Tradycji apostolskiej, we wszystkim – włączając w to również dążenie do doskonałej miłości. I rzeczywiście, doktryna moralna objawiona nam przez Pana i przekazana przez Apostołów uczy nas, że powinniśmy starać się o doskonałą miłość, bowiem prawo o wzrastaniu w Chrystusie jest nieodłączną częścią łaski i miłości, które jednoczą nas w Chrystusie.

Fundamentalne misterium W doktrynie Kościoła osobę papieża otacza z pewnością jakaś tajemnica: najwyższy kapłan, Wikariusz Jezusa Chrystusa, nie jest jednak wolny od upadków, niekiedy nawet bardzo poważnych, które mogą stanowić niebezpieczeństwo dla prowadzonych przez niego wiernych. Ale dogmat o biskupie Rzymu jest tylko jednym z aspektów fundamentalnego misterium Kościoła. W misterium to wprowadzają nas dwie zasadnicze prawdy. Po pierwsze Kościół, którego członkowie są powoływani spośród grzeszników, jakimi wszyscy jesteśmy, jest mimo wszystko nieomylnym i hierarchicznym szafarzem światła i łaski, rządzonym z Nieba przez jego Głowę i Zbawcę, Jezusa Chrystusa i wspomaganym przez Ducha Chrystusowego. Z drugiej strony: Zbawiciel składa poprzez swój Kościół ofiarę doskonałą i ożywia go swą własną Istotą. Po drugie: Kościół, święta Oblubienica Chrystusa Pana, musi mieć udział w Krzyżu, włączając w to zdrady ze strony swych własnych członków, równocześnie jednak nie przestaje się cieszyć w swej hierarchicznej strukturze asystencją [Ducha Świętego] i ożywiany jest ogniem miłości, innymi słowy, pozostaje przez cały czas dostatecznie święty i czysty, by dzielić krzyż ze swym Oblubieńcem, włączając w to zdrady poszczególnych członków hierarchii (…). Jeśli w naszym życiu duchowym chrześcijańska prawda o papieżu jest zakotwiczona jak należy w chrześcijańskiej prawdzie o Kościele, pozwoli nam to wyjść zwycięsko ze wszystkich prób, nie wyłączając tych, które mogą spadać na Kościół z powodu Wikariusza Chrystusowego i następców Apostołów. Gdy zastanawiamy się nad kwestią papieża, postępów modernizmu, Tradycji apostolskiej i trwania przy tej Tradycji, widzimy, że w coraz większym stopniu jesteśmy zmuszeni ograniczać się do modlitwy, do niestrudzonej modlitwy za Kościół oraz za tego, który w naszych czasach trzyma w swych rękach klucze do Królestwa Niebieskiego. Trzyma je w swych rękach, ale niejako ich nie używa. Pozostawia bramę owczarni otwartą dla złodziei, nie zamyka tych obronnych drzwi, które jego poprzednicy niezmiennie trzymali zamknięte niezniszczalnymi zamkami i ryglami. Czasami, jak w przypadku posoborowego ekumenizmu, chce otwierać to, co na zawsze powinno pozostać zamknięte. W tej sytuacji pozostaje nam jedynie modlitwa za Kościół i papieża. To błogosławieństwo. Niemniej, rozważania o naszej Matce, Oblubienicy Chrystusa, znajdującej się w tak pożałowania godnym stanie, w najmniejszym stopniu nie zwalniają nas od obowiązku ścisłego rozumowania. Niech ta klarowność spojrzenia, bez której z pewnością opuściłaby nas odwaga, będzie przeniknięta pokorą oraz łagodnością, a również mocą – dzięki którym będziemy niestrudzenie i wytrwale nalegać na Najwyższego Kapłana, by pośpieszył nam z pomocą. „Deus in adiutorium meum intende. Domine, ad adiuvandum me festina – Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pośpiesz się ku ratunkowi memu” (Ps 69, 2). Oby spodobało się Mu udzielić nam jak najszybciej, za pośrednictwem swej Najświętszej Matki, Niepokalanej Maryi, skutecznego lekarstwa. Ω

Tomasz Maszczyk.

Przypisy: Zakonnik i Ojciec Kościoła z południowej Galii, sławny z powodu sformułowania zasady, wedle której nawet w trudnych czasach katolik może ustrzec się herezji: „Magnopere curandum est ut id teneatur quod ubique, quod semper, quod ab omnibus creditum est – Należy się trzymać tego, w co wszyscy zawsze i wszędzie wierzą”.

Chodziło o antypapieża Benedykta XIII z linii awiniońskiej. Św. Wincenty uważał, że jest on prawowitym papieżem.

Zawsze wierni nr 3/2011 (142)

Komisja Millera Kto wyjaśnia katastrofę smoleńską? Dziś głównym saperem rządu jest Jerzy Miller, minister spraw wewnętrznych i administracji. Inżynier z wykształcenia, który nigdy nie zdradzał politycznych ambicji i dobrze na tym wychodził, bo lista stanowisk, które zajmował, jest imponująca. Wojewoda, wiceminister finansów, szef NFZ... Zawsze spokojny, poukładany, wiedzący, co mówi. Ale teraz przyszedł dla niego czas próby. Bo to on jest odpowiedzialny za raport polskiej strony badającej przyczyny katastrofy samolotu Tu-154 w Smoleńsku. To jest ta mina, którą musi rozbroić. A od raportu, od jego wagi i powagi, zależeć będzie przyszłość nie tylko samego Millera, lecz także rządu i premiera Donalda Tuska.

34 sprawiedliwych Jerzy Miller stoi na czele polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską. Komisja liczy 34 członków, pracujących od początku maja 2010 r. Ich nazwiska laikom niewiele mówią. Po połowie tworzą ją wojskowi i cywile. Praca w komisji to dla nich dodatkowe zajęcie. Jak zostali zebrani? Przy Ministerstwie Infrastruktury istnieje stała Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. I to jej członkowie typowali ludzi, którzy dostali zaproszenie do pracy w komisji badającej katastrofę w Smoleńsku. Klucz był prosty – zapraszano tych, którzy mają wystarczającą wiedzę, by pomóc w zrekonstruowaniu tragicznego lotu i wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. Do pracy w komisji dopraszał też, ale to w następnych dniach, minister Miller. W gronie 34 osób mamy więc byłych lotników (jest m.in. Waldemar Targalski, który latał na Tu-154 w 36. pułku), specjalistów od bezpieczeństwa lotów (z wojska i LOT), specjalistów od kontroli lotu, inżynierów lotnictwa. Co czwarta osoba ma doktorat. – Specjalistów od lotnictwa, a tym bardziej od wypadków lotniczych, nie ma w Polsce zbyt wielu – to ocena jednego z ekspertów. Dlatego i grono osób, z którego można było wybrać członków komisji, nie było zbyt duże. Jak mówi jeden z członków komisji, gdy spotkali się w MSWiA, większość się znała bądź o sobie słyszała. Na dobrą sprawę zaskoczeniem mogła być tylko osoba Jerzego Millera jako jej przewodniczącego. Dlaczego bowiem katastrofę ma badać minister spraw wewnętrznych? W pierwszym rzędzie powinien to być minister infrastruktury, bo to jego resort bada wypadki lotnicze. Ewentualnie minister obrony, gdyż to jego pułk i jego piloci odpowiadali za przelot prezydenta. Można też przyjąć, że na czele komisji, by podkreślić jej wagę, powinien stanąć premier Donald Tusk. Tymczasem zadanie to spadło na Jerzego Millera. Taka była decyzja premiera Tuska, on także akceptował skład osobowy komisji. I patrząc z perspektywy 10 miesięcy, można ocenić, że był to celny strzał. Bo wyobraźmy sobie, jak wyglądałaby komisja, gdyby kierował nią minister Grabarczyk albo minister Klich... Pierwsze spotkanie komisji miało miejsce na początku maja i wówczas dokonano wstępnego podziału obowiązków. Komisję podzielono na trzy podkomisje – lotnictwa, techniczną i medyczną. I tak rozpoczęła się praca. Początkowo pierwszym zastępcą Jerzego Millera był Edmund Klich. Ale szybko się okazało, że jest kłopot, bo łączył tę funkcję z obowiązkami szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i akredytowanego przedstawiciela Polski przy MAK. Dlatego Klich odszedł, a miejsce obok Millera zajął płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów.
Jak wygląda praca komisji? Za całą logistykę przedsięwzięcia odpowiedzialność wzięło MSWiA. Członkowie komisji pracują w MSWiA, mają do dyspozycji pomieszczenia biurowe, komputery, a także salę do posiedzeń plenarnych. Ponieważ większość pracuje zawodowo, spotykają się popołudniami. – I czasem pracują do drugiej w nocy – mówi Małgorzata Woźniak, rzeczniczka MSWiA. I podkreśla, że Jerzy Miller ma stały kontakt z członkami komisji. Że minister też pracuje do później nocy, więc nie ma takich sytuacji, by nie miał dla nich czasu. – Spotykają się codziennie – powtarza. Choć formalnie wystarczyłoby, żeby widział się z nimi raz na tydzień, podczas spotkań plenarnych. Takie były początkowe założenia, ale szybko zweryfikowało je życie – wyjaśnienie przyczyn smoleńskiej katastrofy to dziś jedna z najważniejszych spraw w kraju. Więc i minister musi być na bieżąco. Nie trzeba zresztą być szczególnie uważnym obserwatorem, by dostrzec, jak rośnie wiedza Millera na temat okoliczności katastrofy. W kolejnych wywiadach wypowiada się coraz precyzyjniej. – Ma wielką zdolność przyswajania sobie skomplikowanych zagadnień – to opinia jednego z jego współpracowników. – Jeżeli dziś rozmawia z członkami komisji, to aż trudno uwierzyć, że jeszcze rok temu o tych wszystkich sprawach miał co najwyżej mgliste pojęcie. Dziś jest dla nich partnerem.

Targowisko teorii i hipotez W Polsce sprawą katastrofy smoleńskiej zajmują się niemal wszyscy. Tzw. komisja Millera ma ustalić przyczyny katastrofy i zaproponować na przyszłość środki zaradcze, tak by nic podobnego już się nie wydarzyło. Jej prace mają się skończyć raportem końcowym, już za kilka tygodni. Śledztwo w sprawie katastrofy prowadzi również prokuratura wojskowa. Prokuratura jest dziś ciałem niezależnym od rządu, więc jej ustalenia będą również bardzo istotne. Ma ona inne zadanie niż komisja – musi wskazać winnych katastrofy. Z przecieków, które do nas docierają, wynika, że tak też się stanie. Że prokuratorzy mogą postawić zarzuty pięciu osobom – dwóm politykom i trzem generałom. Ale na to poczekać musimy do zakończenia śledztwa – a skończy się ono najprawdopodobniej za kilka miesięcy. No i jest jeszcze jedna grupa zajmująca się śledztwem – to opinia publiczna, która chciałaby otrzymać wiarygodną informację, jak było naprawdę i kto ponosi odpowiedzialność. Na razie jest wystawiana na ciężką próbę, co chwila bombardowana różnymi sensacyjnymi informacjami. Wygrzebują je rozmaici fani teorii spiskowych. PiS z kolei na trumnach smoleńskich zbudowało oś swej polityki. Kilka miesięcy temu zwolennicy tej partii twierdzili, że katastrofa była wynikiem zamachu, że wyprodukowano sztuczną mgłę, że rosyjscy kontrolerzy specjalnie podawali fałszywe dane, by samolot się rozbił. Teraz wprawdzie wersja ze sztuczną mgłą i dobijaniem rannych już nie jest kolportowana, ale PiS twardo obstaje przy wersji podobnej – to rosyjscy kontrolerzy są głównymi winowajcami, bo nie zakazali lądowania, a potem, podając złe namiary, wyprowadzili samolot w drzewa. Więc to Rosjanie są wszystkiemu winni. A teza ta jest okraszona szantażem patriotycznym. Pytaniem: za którą wersją jesteś – za rosyjską czy za polską? Trwają też przepychanki wokół różnych niewygodnych dla PiS faktów. Klasycznym przykładem jest wrzawa wokół informacji, że podczas lądowania w kabinie pilotów był gen. Błasik i że w jego krwi wykryto 0,6 promila alkoholu. Mieliśmy pełne emocji oskarżenia, że Rosjanie specjalnie tę informację podali, by zniesławić generała, i że obraża to honor polskiego oficera. (W piątek MAK usunął te informacje ze strony internetowej). Ten hałas sprawił, że odeszły kluczowe pytania: po co generał wchodził do kokpitu i przeszkadzał pilotom? I czy jego zachowanie nie było formą nacisku na to, by zdecydowali się lądować. Wiele zresztą na to wskazuje. Ale nie sposób nawet nad tym się zastanowić, bo oto otrzymaliśmy nową informację – „Nasz Dziennik” napisał, że gen. Błasika w ogóle nie było w kabinie pilotów. Jednym słowem, w kabinie był głos Błasika, ale jego samego już nie było... Minister Miller te wszystkie rafy będzie musiał w swoim raporcie ominąć. Czy mu się uda?

Gra o raport Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, są w tej sprawie podzieleni. Na pewno, jak twierdzą, polski raport będzie bardziej wyczerpujący niż raport MAK. Chociażby z tego powodu, że Polacy odczytali więcej słów z czarnej skrzynki niż Rosjanie. Pytanie tylko, czy są to słowa na tyle istotne, że pomogą nam w ustaleniu przyczyn katastrofy. O tym, że może być różnie, świadczy chociażby to, że odczytano, jak jeden z pilotów mówi: „Odchodzimy”. Tymczasem nie ma śladu, by za tą komendą poszły czyny. Jak więc te słowa zinterpretować? Jako pytanie? Jako komendę? To dlaczego nie została wykonana? Ktoś powiedział: „Nie”? Pokręcił głową? Wszystko jest możliwe, bo kabina pilotów była otwarta i wciąż ktoś do niej zaglądał. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, z zapisów można wnioskować, że w ostatnich minutach lotu zajrzało do niej sześć, siedem osób. W tym niezidentyfikowana osoba, której gen. Błasik (też gość w kabinie) tłumaczył, jaka dźwignia wypuszcza podwozie. Musiała to być osoba nieobeznana z lataniem (jeżeli trzeba było takie rzeczy jej tłumaczyć), a jednocześnie ważna dla generała (jeżeli zdecydował się poświęcać jej czas)... Z nagrań opublikowanych przez MAK wiemy, że prezydent interesował się, czy samolot będzie lądował w Smoleńsku, czy nie. Szef protokołu Mariusz Kazana mówił, że „mamy kłopot” i że „prezydent jeszcze nie zdecydował”. Nie wiemy natomiast, kiedy zapadła decyzja, że piloci spróbują wylądować w Smoleńsku, i kto ją podjął. Tego w zapisach nie ma. Choć wiadomo, że taka decyzja musiała zapaść. Oczywiście wersji to tłumaczących może być wiele. Ale warto rozważyć i taką – otóż w lotach VIP-owskich to pilot, ewentualnie jego zastępca, wychodzi z kabiny i melduje przełożonemu o warunkach, informuje o odlocie na lotnisko zapasowe. Można więc założyć, że tak było i tym razem, zwłaszcza że załoga nie wiedziała, na które – ewentualnie – lotnisko zapasowe ma lecieć. A tej rozmowy mikrofony umieszczone w kabinie pilotów nie wyłapały. Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, wskazują również inne zagrożenia. Otóż raport komisji Millera będzie miał skutki nie tylko propagandowe. Będzie także podstawą do wyciągania wniosków personalnych. „Komisja na szczęście nie musi przypisywać żadnych osób do stwierdzonych błędów”, mówił wprawdzie w wywiadzie dla „Polska The Times” Jerzy Miller. „Wskazywanie winnych to zadanie prokuratury. Ona dostanie ten raport i pewnie wykorzysta go w swoim postępowaniu. Zresztą, częściowo już korzysta z naszych ustaleń”. Ale nie ma wątpliwości, że raport będzie pierwszym krokiem na drodze do wskazania winnych. Przede wszystkim – winnych zaniedbań. – Toczy się i w komisji, i wokół niej przepychanka między wojskowymi i cywilami – twierdzi jeden z naszych rozmówców. – Jest rzeczą oczywistą, że zagrożony jest minister obrony Bogdan Klich i że to on będzie najprawdopodobniej jedną z pierwszych ofiar raportu. Brak wyszkolenia pilotów, bałagan w 36. pułku to jest jego odpowiedzialność. Do tego dodajmy, że wiceszefem komisji jest płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów od 2007 r. Raport – nie wyobrażam sobie, że może być inaczej – musi uderzyć także w niego. On odpowiada przecież za to, że procedury bezpieczeństwa były w wojsku naruszane. Więc i za katastrofę CASSY w Mirosławcu, i katastrofę samolotu Tu-154. Czy pan sądzi, że ma ochotę napisać, że tak właśnie było? Stąd, zdaniem naszego rozmówcy, wzięło się przełożenie o sześć tygodni publikacji raportu, po to by odbyć lot Tu-154 i sprawdzić działanie mechanizmów samolotu. – Mam niejasne podejrzenie, że część członków komisji chciałaby napisać, że załoga była dobrze wyszkolona i przestrzegała procedur bezpieczeństwa, tylko samolot miał usterkę. I nie zareagował tak, jak powinien. Stąd ta zwłoka. Ale to nie przejdzie. Dlaczego? – Bo w komisji są nie tylko wojskowi. Poza tym jej raport będzie poddany osądowi publicznemu. Tu nie da się, tak jak to było w przypadku casy, szybko załatwić sprawy. A wtedy zrobiono to w trzy miesiące!

Samotność sapera Mimo że część publicystów kręci nosem na niektórych członków komisji, zarzucając, że płk Grochowski będzie sędzią we własnej sprawie, minister Miller zbytnio się tym nie przejmuje. Nie widać też, by był skłonny przyjmować „patriotyczną” tezę, że zawinił rosyjski samolot i rosyjscy kontrolerzy. Ma za to świadomość ciążącej na nim odpowiedzialności. – Raport komisji nie może zawierać żadnego błędu, bo jeden błąd znaleziony w ustaleniach komisji podważa zaufanie do całego raportu. Gdyby nie było tej całej dyskusji od 10 kwietnia, z różnymi przedziwnymi tezami, to może bym do tego nie podchodził tak twardo. Ale jestem pewien, że niejeden nie doczyta się w raporcie tego, co już przyjął za oczywistą prawdę, i dlatego komisja nie może popełnić ani jednego błędu – mówi. I dodaje: – Uważam, że wolelibyśmy, aby raport stwierdzał, że przyczyną wypadku były nadzwyczajne warunki meteorologiczne, niemożliwe do wykrycia wady samolotu czy inne zdarzenia niezależne od człowieka. A ten raport będzie się odwoływał do ludzkich zaniechań, zaniedbań i niefrasobliwości. Nikt nie lubi się przyznawać do błędów i nie dotyczy to tylko pojedynczej osoby, również instytucji czy społeczeństwa jako całości, a tu... rejestr błędów, i to niebłahych. To na pewno mocno w naszą dumę uderza. To boli. Zważywszy, że raport ma być gotowy za pięć-sześć tygodni i że komisji został do przeprowadzenia jeszcze tylko jeden eksperyment, można zakładać, że jego trzon już istnieje. I że Jerzy Miller go zna. I wie, jaka będzie jego siła rażenia. Że znów wybuchnie wielka polityczna bijatyka. Bo PiS przecież już ogłosiło, jak było, co jest polityczną odpowiedzialnością, a co zaprzaństwem. Ale oprócz fanów tej partii żyją w Polsce miliony ludzi, którzy chcieliby poznać prawdę i którzy są otwarci na racjonalne, poparte faktami argumenty. Czy te argumenty, te fakty znajdą się w raporcie? Czy rząd nie ulegnie pokusie, by pewne sprawy „złagodzić”, tak by udobruchać „patriotów”? Czy raport będzie wystarczająco przekonujący, tak że strona rządowa nie znajdzie się po jego publikacji w defensywie? To wszystko zależy teraz od Jerzego Millera. I ludzi, którymi kieruje. To jest ta bomba, którą rozbraja.

Robert Walenciak

"Rząd Tuska jak Orwellowski Wielki Brat" Premier Tusk przekonuje, że jego rząd reformuje Polskę. Nic bardziej błędnego: można raczej mówić o chaotycznych ruchach, nieprzemyślanych, przeprowadzonych w złej kolejności i fragmentarycznie. Na przykład – służba zdrowia: propozycja dodatkowych ubezpieczeń dla zamożniejszych zanim określono koszyk świadczeń przysługujących w podstawowym ubezpieczeniu. To nieuchronnie pogorszy sytuację pacjentów, których nie stać na dodatkową składkę. Lepsze byłoby wpuszczenie najpierw obowiązkowej składki do sieci współzawodniczących ze sobą firm ubezpieczeniowych. Oczywiście po określeniu „koszyka”. To one same wymusiłyby uszczelnienie, reorganizację i racjonalizację systemu ochrony zdrowia – dla wszystkich. Albo edukacja. Od stycznia b.r. rząd Tuska forsuje tzw. Ustawę o systemie informacji edukacyjnej zawierającym imiennie wrażliwe dane uczniów. Może to służyć do etykietowania (ktoś jest „trudny”, „inny”, „chory”), selekcji i determinowania z góry szans. Rząd Tuska ma ambicje stać się Orwellowskim Wielkim Bratem, co do kontroli nad ludźmi choć nie umie sterować procesami realnymi. Wreszcie rządowa reforma OFE, upaństwawianie – zamiast ich liberalizacji przez skierowanie na bezpośrednie inwestycje. Poza giełdą – co uderzyłoby w grupy zainteresowane sztucznym rozdymaniem wartości akcji. Projekt rządowy też ogranicza takie piankowe spekulowanie (pomysły referendum w wydaniu PiS i PJN jeszcze bardziej). Ale mój pomysł liberalizacji OFE oraz radykalnej (równie podatkowej) poprawy warunków inwestowania w Polsce nie tylko nie upaństwawia środków (jak projekt rządowy i projekty partyjne), ale sprzyja rozwojowi. Też ogranicza produkowaną dziś przez OFE bańkę spekulacyjną na giełdzie. I – inaczej niż rząd – zabezpiecza przed wywozem środków: nie przez ukrywanie ich w ZUS ale przez zwiększenie inwestycyjnej atrakcyjności Polski. Kryzys umożliwił wielu krajom radykalne posunięcia w sferze finansów publicznych. Ale zawsze – inaczej niż u nas – liczył się głównie wpływ tych zmian na zwiększenie szans rozwojowych. Jedną z koncepcji jest fiskalny federalizm, z regionalnym różnicowaniem – w zależności od struktury społecznej – i uzupełnianiem „podstawowych planów emerytalnych”. Belgia z kolei jest dziś eksperymentem państwa bez rządu: wystarczą samorządy, regulacje unijne, prawa korporacyjne, sądy i król jako ostatnia instancja w razie sporów. U nas odwrotnie – rząd – zamiast reaktywować i umocnić profesjonalną służbę cywilną rozdyma nieefektywną administrację czyniąc z niej klasę polityczną i kanał awansu dla partyjnych młodzieżówek. Zdobywa poparcie kooptując i uzależniając – także przez różne instytucje „pozarządowe” a rozdzielające pieniądze – np. w kulturze (głównie swoim). Prof. Jadwiga Staniszkis

Proroctwo Oriona Ponownie, w naszym kąciku naukowym, dzielimy się wiedzą, która nie może przebić się do głównych nurtów nauki, lecz wegetuje gdzieś na jej obrzeżach. Wykorzystanie tej wiedzy odbywa się na wyłączne ryzyko wykorzystującego, a reklamacji nie przyjmuje się. – admin. Proroctwo Oriona głosi, iż 21 XII 2012 roku, a więc tego samego dnia, którego według Majów ma nastąpić koniec świata, rozpocznie się ciąg wielkich kataklizmów, które doprowadzą ludzkość do wielkiego spustoszenia. Tę koncepcję opierającą się na obliczeniach starożytnych, jak i najnowszych naukowych odkryciach, opisuje w swoich książkach Patrick Geryl. Ów astrofizyk uważa, że istnieje wiele dowodów na to, iż w 2012 nastąpi wielka katastrofa, która może doprowadzić do zagłady ludzkości, jeśli ta nie stanie się świadoma zagrożenia i nie przygotuje się na nią..

Potop i upadek Atlantydy W roku 2012 Wenus, Orion, Mars oraz inne gwiazdy i planety osiągną to samo położenie względem siebie jak w roku 9792 przed Chrystusem, kiedy to miał miejsce taki sam kataklizm, jaki może wydarzyć się teraz. W wierzeniach religijnych i mitologii te zdarzenia opisywane są w historiach o potopie. Z datą 9792 wiąże się dodatkowo fakt zniszczenia Atlantydy, której pozostałości dziś są ukryte pod biegunem południowym. Cywilizacja Atlantydy miała być bardzo rozwinięta, jej uczeni przewidzieli katastrofę, gdyż ściśle wiązała się ona z zachowaniem ciał niebieskich. Wielu członkom tego ludu udało się przetrwać dzięki temu kataklizm i osiąść w Ameryce Północnej i Egipcie. Istnieją znaczące dowody na to, że to Majowie i starożytni Egipcjanie byli potomkami przybyszów z Atlantydy, co tłumaczy ich niezwykle osiągnięcia cywilizacyjne.

Wiedza starożytnych Atlantydzi przekazali swą astronomiczną wiedzę Egipcjanom i Majom, stąd wiele śladów kodowania tej wiedzy w budowlach i rytualnych znakach wykształconych w tych kulturach. Tłumaczyłoby to także, końcową datę kalendarza Majów, mianowicie 12 grudnia 2012. Majowie dzięki swemu niezwykle dokładnemu kalendarzowi, wiedzieli, że w tym czasie będą miały miejsce zjawiska astronomiczne, powtarzajże się cyklicznie w dziejach wszechświata, które doprowadzą do wielkiej katastrofy. W Egipcie u stóp Sfinksa, według wielu przekazów, znajduję się ukryte i owiane tajemnica archiwum, gdzie znajdować się mają pozostawione przez starożytnych informacje o mających nadejść wypadkach.

Wielki kataklizm Co ma się wydarzyć 21 XII 2012? Gwałtowne klęski żywiołowe, które się wtedy wydarzą będą skutkiem, przebiegunowania Ziemi. Wiąże się to z polami magnetycznymi słońca. W roku 2012 słońce ma osiągnąć bardzo duża aktywność, na słońcu ma się pojawić znacznie więcej plam, niż w poprzednich cyklach ich występowania, kolejne eksplozje będą wytwarzały bardzo mocne pola magnetyczne, których siła sięgnie naszej planety. Siła magnetyczna plamy słonecznej jest ogromna, bo aż 20 tys. razy większa niż pole magnetyczne Ziemi. Kiedy ta wzmożona Aktywność słońca sięgnie Ziemi, jej bieguny po prostu się odwrócą lub zaczną się przemieszczać, a kula ziemska zacznie poruszać się w odwrotnym kierunku. Zwrot ten nastąpi prawdopodobnie w bardzo krótkim czasie, krótszym niż jedna doba, co wywoła bardzo gwałtowne klęski żywiołowe, jak powodzie czy fale tsunami. Dodatkowo bardzo groźne będzie wzmożone promieniowanie słoneczne. Przemieszczenie biegunów może wywołać zlodowacenie na obszarach dotąd bardzo gorących lub leżących w klimacie umiarkowanym.

Skrywana wiedza Takie sytuacje zdarzały się już w historii naszej planety i naukowcy wiedzą o tym doskonale, jednak odrzucają ślepo realną możliwość ich wystąpienia. Patrick Geryl stawia zarzut naukowcom, że wielu z nich celowo zataja tą wiedzę, choć w gruncie rzeczy jest ona uboższa od tej, jaką mieli starożytni. Na przykład wiedza o polach magnetycznych słońca jest znacznie mniejsza niż wymagałaby tego nowoczesna astronomia. Więcej na ten temat wiedzieli Egipcjanie i Majowie, dlatego też wyznaczona przez nich krańcowa data kalendarza 12 XII 2012 nie jest przypadkowa. http://koniec-swiata2012.com.pl/orion.html

Kto stoi za OFE? Trwająca od pewnego czasu dyskusja na temat Otwartych Funduszy Emerytalnych jest u nas jaskrawo jednostronna. Gdyby przeanalizować głosy za i przeciw – to okazałoby się, że jakieś 90 proc. przekazów medialnych można zakwalifikować jako broniących dotychczasowego status quo, a tylko 10 proc. popierających propozycje rządowe.  Jak to się dzieje, że w tej sprawie ręka w rękę idą „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”, Polsat i TVN? Odpowiedź na to pytanie łatwo sobie wyrobić po przeczytaniu artykułu Andrzeja Dryszela pt. „Kto stoi za OFE?”, który ukazał się na łamach tygodnika „Przegląd” (nr z 13 marca 2011 roku). Okazuje się, że praktycznie wszyscy histeryczni obrońcy OFE są z nimi, w taki czy inny sposób, powiązani. Listę tę zaczyna sam Leszek Balcerowicz. Dryszel pisze: „Z racji swej pozycji i dokonań prof. Balcerowicz jest z pewnością najbardziej znaczącym krytykiem rządowych zamysłów, a w tych opiniach wspierają go naukowcy ze stworzonego przezeń Forum Obywatelskiego Rozwoju. W 2009 r. (danych za rok ubiegły jeszcze nie ma) FOR w ramach wsparcia dostało ponad milion złotych od sponsorów. Tak się złożyło, że wśród instytucji wspierających znalazła się grupa Generali, do której należy powszechne towarzystwo emerytalne kierujące OFE o tej samej nazwie. A także ING BSK (właściciel powszechnego towarzystwa emerytalnego zarządzającego otwartym funduszem emerytalnym ING) oraz Bank Zachodni WBK, obecnie już Santander, udziałowiec powszechnego towarzystwa emerytalnego AVIVA (zarządca OFE AVIVA). I ktoś o wyjątkowo złej woli mógłby na tej podstawie wysnuć wniosek (z pewnością fałszywy), że Leszek Balcerowicz być może jest nie do końca bezstronny w obronie otwartych funduszy emerytalnych przed zakusami rządu…” Ale to tylko szczyt góry lodowej: „FOR podkreśla transparentność, więc ustalenie sponsorów nie było specjalną filozofią. Aspiracji do przejrzystości nie przejawia znacznie bardziej tajemniczy, określający się jako niezależny, Instytut Badań Strukturalnych, który nie ujawnia żadnych źródeł finansowania. Działają w nim prof. Marek Góra, jeden ze współtwórców reformy emerytalnej z 1999 r., oraz Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy, która zajmowała się wdrażaniem tej reformy. Wraz z szefem instytutu Markiem Bukowskim stworzyli oni raport „Zmiany w systemie emerytalnym a dług i deficyt publiczny”, odnoszący się bardzo krytycznie do rządowych propozycji. Szef niezależnego IBS opublikował zaś, razem z Januszem Jankowiakiem, przewodniczącym rady nadzorczej jednego z domów maklerskich, artykuł mówiący, że przedstawiciele strony rządowej plotą zawstydzające, oparte na fałszywych przesłankach i pełne hipokryzji brednie o wyższości emerytur z ZUS, mącąc ludziom w głowach, dopuszczając się wprawiającej w konsternację manipulacji, dyskredytując II filar (czyli OFE), rzeźbiąc w liczbach bez skrupułów, insynuując. Uff… Ze względu na tę stylistykę nie brakuje przypuszczeń (zapewne niesłusznych), że niezależny Instytut Badań Strukturalnych może być sponsorowany przez Izbę Gospodarczą Towarzystw Emerytalnych, walczącą ze wszystkich sił z rządowymi propozycjami. Prezes IGTE, Ewa Lewicka, kiedyś była członkiem prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, potem wiceministrem pracy i pełnomocnikiem rządu Jerzego Buźka ds. reformy zabezpieczenia społecznego, wreszcie przesiadła się na fotel szefa Izby. Doskonale wie, że im mniej pieniędzy trafi do OFE, tym mniejsze będą dochody powszechnych towarzystw emerytalnych, a zatem i zarobki zatrudnionych w nich ludzi, których ona reprezentuje. Można więc zrozumieć, dlaczego twierdzi, że rządowe propozycje oznaczają dobieranie się polityków do emerytur, są ciosem w przyszłych seniorów, działaniem prowadzącym do obniżki świadczeń, manipulacją, atakami opartymi na fałszywych podstawach. Zrozumiałe też, że obniżka składek przesyłanych do OFE nie może się podobać prof. Markowi Górze ze Szkoły Głównej Handlowej, który nie po to współtworzył tę reformę i objął stanowisko prezesa rady nadzorczej jednego z największych powszechnych towarzystw emerytalnych, ING, by teraz akceptować spadające dochody towarzystw. Dlatego podkreśla, że rządowe propozycje burzą zaufanie ludzi do systemu emerytalnego, pokazują im, że każdą dziedziną można ręcznie sterować, przerzucają koszty emerytur na przyszłe pokolenia. Przeciwników projektu rządowego wspiera w ich misji prof. Jerzy Hausner, były wicepremier i minister pracy, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej. Prof. Hausner ostro się wypowiada przeciwko zmniejszaniu składki kierowanej do OFE, stwierdzając, że jest to wariacka próba ratowania budżetu państwa, próby likwidacji OFE uzależniają zaś materialnie obywateli od państwa i otwierają drogę do rządów autorytarnych. Ta troska o demokrację i niezależność materialną obywateli jest tym bardziej oczywista, gdy zważyć, że prof. Hausner do czasu powołania w skład RPP był członkiem rady nadzorczej ING Banku Śląskiego, do którego to banku należy powszechne towarzystwo emerytalne zarządzające OFE ING”. Wniosek autora jest w tej sytuacji jak najbardziej słuszny: „Nie jest to zatem walka towarzystw emerytalnych i ich zwolenników w obronie wysokości przyszłych emerytur Polaków. To walka o to, by od Polaków ściągać jak najwięcej pieniędzy do własnych kieszeni”. Można iść jeszcze dalej – OFE to system zorganizowanego drenażu zwykłych ludzi w majestacie prawa. Kto zajmuje się tym łupiestwem? W artykule czytamy: „W Polsce funkcjonuje 14 otwartych funduszy emerytalnych, w których obywatele muszą odkładać część swoich składek emerytalnych. Każdym OFE zarządza powszechne towarzystwo emerytalne. PTE to prywatne firmy, które za kierowanie OFE pobierają wysokie opłaty – do 2010 r. wolno im było pobierać do 7% od środków gromadzonych w OFE, w 2009 r. Sejm obniżył tę granicę do 3,5%. Prawie wszystkie towarzystwa emerytalne zawsze pobierały maksymalną dozwoloną stawkę.

Najważniejsze, że są to pieniądze absolutnie niezagrożone, a na wielkość ściąganych opłat nie wpływają żadne zawirowania na rynkach finansowych. Kryzys światowy w połączeniu z nieudolnością kadry zatrudnionej w towarzystwach emerytalnych doprowadził do nieodwracalnych strat – tylko w 2008 r. z otwartych funduszy emerytalnych wyparowały ponad 24 mld zł, które odłożyli tam przyszli seniorzy. Dla dochodów powszechnych towarzystw emerytalnych nie miało to jednak żadnego znaczenia. Wzrastały one również w 2008 r. A zarobki ludzi zatrudnionych w towarzystwach emerytalnych zwiększają się systematycznie, w całkiem szybkim tempie – w 2009 r. wynagrodzenia wyniosły w sumie ponad 104 min zł (…) Gdzie na świecie istnieje drugi taki interes z kilkunastoma milionami przymusowych klientów, którym tylko w ubiegłym roku powszechne towarzystwa ściągnęły ze składek emerytalnych prawie 2,5 mld zł, osiągając czysty zysk w granicach 800 min zł? Tych pieniędzy nie trzeba było wypracowywać w mozole. Napływają same i jest ich coraz więcej, bo kolejne roczniki podejmują pracę i obowiązkowo pobiera się od nich środki dla OFE i 14 prywatnych towarzystw emerytalnych”. Ale to nie wszystko – za granicę odpływają dywidendy wypłacane właścicielom OFE. W 2003 skromne 20 mln zł, ale już 2007 - 492 mln, w 2008 - 530 mln, a w 2009 - 604 mln! Dopiero w 2010 dywidenda spadła do 487 mln zł. Dryszel pisze: „Reforma emerytalna, jedna z „czterech wielkich reform społecznych” rządu Jerzego Buzka, od początku była ustawiana perspektywicznie pod kątem przyszłych interesów finansowych potencjalnych inwestorów z Zachodu. Dobrze pokazuje to książka amerykańskiego ekonomisty prof. Mitchella Orensteina pt. „Prywatyzacja emerytur. Transnarodowa kampania na rzecz reformy zabezpieczenia społecznego”. Autor pisze, że Bank Światowy skierował do Polski swego przedstawiciela, który decyzją polskich władz został powołany na stanowisko szefa Biura Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Był nim Michał Rutkowski. Po zakończeniu misji w 1998 r. Michał Rutkowski wrócił do Waszyngtonu, ale również później zabierał głos na rzecz otwartych funduszy emerytalnych. Pod auspicjami, także finansowymi, Banku Światowego oraz amerykańskiej agencji pomocowej USAID zgromadzono grupę ekonomistów i analityków, którzy przygotowali projekt reformy (dlatego m.in. pod adresem tych instytucji kierowane są podziękowania na wstępie fundamentalnego dokumentu polskiej reformy emerytalnej „Bezpieczeństwo dzięki różnorodności”). Byli wśród nich, oprócz Michała Rutkowskiego, Marek Góra, Andrzej Bratkowski, Marek Mazur, Krzysztof Pater, Ryszard Petru, Krzysztof Starzec, Irena Topińska, Aleksandra Wiktorów, Agnieszka Chłoń (jeszcze nie Domińczak), Maksymilian Kwiek, Katarzyna Piętka, Paweł Pońsko i Marek Weretka. Specjaliści z Banku Światowego zdawali sobie sprawę, że reforma, której najważniejszym, aczkolwiek trudnym do przedwczesnego ujawnienia celem było zmniejszenie przyszłych emerytur, może wywołać protesty ze strony polskich decydentów. Dlatego kosztem 1,4 min dol. sfinansowano kampanię promującą założenia reformy. Organizowano seminaria, konferencje, wyjazdy do Chile i Argentyny oraz innych krajów, gdzie budowano system emerytalny podobny do naszego, dla dziennikarzy, przedstawicieli rządu i parlamentarzystów, wytypowanych przez biuro pełnomocnika rządu ds. zabezpieczenia społecznego, by zbudować grupy nacisku na rzecz reformy emerytur. Były to czasy rządów koalicji AWS-UW. Jak pisze Orenstein, „Uzyskanie poparcia ze strony Unii Wolności było mniej problematyczne, ponieważ liczni jej działacze zostali ekspertami afiliowanymi przy, finansowanym przez Bank Światowy, zespole biura pełno mocnika”. Trudniej było z AWS, ale i ich udało się przekonać dzięki poparciu minister Teresy Kamińskiej doradzającej wszechstronnie premierowi Jerzemu Buzkowi, a zwłaszcza Ewy Lewickiej, wiceszefowej NSZZ „Solidarność”, która po objęciu stanowiska pełnomocnika rządu ds. reformy emerytalnej, według słów Orensteina, „w pełni i entuzjastycznie poparła program reformy i zintensyfikowała prace na rzecz jej wdrożenia”. Orenstein konkluduje, że historia wdrażania polskiej reformy emerytalnej z 1999 r. pokazuje, jak wielki wpływ na państwa demokratyczne potrafią wywierać takie instytucje jak Bank Światowy czy USAID. A grupy nacisku pozostają aktywne do dziś, występując przeciw rządowym planom zmniejszenia składki dla OFE. Jak piszą Agnieszka Chłoń-Domińczak, Marek Góra, Michał Rutkowski, te zamierzenia stanowią groźny demontaż podstaw polskiego systemu emerytalnego. To manipulowanie opiniami i emocjami Polaków, prowadzące do zwiększenia przyszłej luki finansowej. To absurdalne sugestie, że w ZUS nie ma ryzyka, a w OFE jest, realizowane w myśl przeświadczenia, że „po nas choćby potop”. Sprawa jest przeraźliwie jasna – na Węgrzech premier Orban zlikwidował OFE w całości, u nas tylko je poważnie ograniczono, a i tak mamy gigantyczny krzyk. Zdumiewa tylko stanowisko PiS de facto broniące OFE przez zmianami. I rodzi się też pytanie – dlaczego rząd Jarosław Kaczyńskiego nie podjął tego tematu podczas dwóch lat rządów? I dlaczego oszukuje Polaków s pocie telewizyjnym sugerując, że rząd zabiera ludziom ich pieniądze, podczas gdy w rzeczywistości je chroni przed grabieżą?

http://mercurius.myslpolska.pl/2011/03/kto-stoi-za-ofe/

WJC: decyzja rządu Polski jest rozczarowująca Ocaleni z Zagłady potrzebują rekompensat za mienie utracone w Polsce, aby radzić sobie z problemami starości – powiedział sekretarz generalny Światowego Kongresu Żydowskiego (WJC) Michael Schneider. Skrytykował on wstrzymanie procesu restytucji przez rząd RP.- Decyzja rządu polskiego jest rozczarowująca. Nie można dłużej zwlekać ze sprawiedliwym rozstrzygnięciem. Trzeba pomóc ludziom, zwłaszcza ocalonym z Holocaustu, dożywającym swoich lat, aby mogli sobie radzić z problemami starości – powiedział Schneider.- Wielu ocalonych z Zagłady, którzy przybyli z Polski do USA, Izraela, Wielkiej Brytanii i innych krajów, cierpi, ponieważ nie mają dość pieniędzy, aby zapewnić sobie opiekę domową. Większość tych ludzi nie ma rodzin; stracili ją w Holocauście i są samotni – dodał sekretarz generalny WJC. Na uwagę, że w zamożnych krajach Zachodu istnieją rozbudowane systemy opieki społecznej, odpowiedział: „Systemy te dostarczają bardzo ograniczone środki na opiekę domową dla osób starszych”. Podobnie jak przewodniczący Światowej Organizacji ds. Restytucji Mienia Żydowskiego (WJRO) Ronald S. Lauder, Schneider sugerował, że Polskę powinno być stać na rekompensaty, ponieważ „wydaje się być w lepszej sytuacji ekonomicznej niż trzy lata temu”. Wyraził żal, że sprawa restytucji żydowskiego mienia prywatnego ciągnie się tak długo. – Sprawa ta ciągnie się od wielu lat. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że dochodzimy do rozwiązania problemu, następuje zmiana rządu w Polsce i musimy zaczynać znowu z nowym rządem – powiedział.

Podkreślił też, że WJC docenia proizraelską politykę rządu RP, ale nie powinno się tego łączyć z kwestią restytucji.

- Nie mówimy tego w agresywny sposób. Polska jest krajem, który podziwiamy. Podziwiamy za znakomite stosunki z Izraelem. Wzywamy jednak Polskę, aby postąpiła słusznie i ostatecznie zamknęła ten smutny rozdział historii – powiedział. Diaspora żydowska rozczarowana wstrzymaniem procesu restytucji mienia w Polsce Przewodniczący Światowej Organizacji ds. Restytucji Mienia Żydowskiego (WRJO) Ronald S. Lauder wyraził rozczarowanie i żal z powodu wstrzymania procesu restytucji mienia w Polsce, w tym należącego do ocalonych z Holokaustu i ich spadkobierców.

W komunikacie wydanym w niedzielę Światowy Kongres Żydowski (WJC) poinformował o oświadczeniu Laudera w tej sprawie, wydanym w odpowiedzi na czwartkową decyzję rządu polskiego, aby wstrzymać proces prowadzący do uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej. - Jesteśmy głęboko zaniepokojeni tym rozwojem wypadków, jako że przedstawiciele polskiego rządu przez wiele lat publicznie oświadczali, że restytucja mienia i problem rekompensat będą załatwione i ustawa w tej sprawie wniesiona do parlamentu. Ogłaszając swą decyzję w tym tygodniu, Polska mówi wielu starszym wiekiem przedwojennym właścicielom ziemskim, w tym osobom ocalonym z Holokaustu, że w przewidywalnej przyszłości nie mogą liczyć nawet na częściową rekompensatę za odebrane im majątki – głosi oświadczenie.

Projekt ustawy reprywatyzacyjnej przewidywał rekompensaty dla polskich właścicieli ziemskich, których majątki znacjonalizowały władze komunistyczne, oraz dla rodzin i spadkobierców żydowskich ofiar Zagłady, których mienie zagrabili hitlerowcy, a potem przejęły władze PRL. Według Ministerstwa Skarbu, ustawy tej nie można uchwalić w obecnej sytuacji gospodarczej w kraju, gdyż spowodowałoby to przekroczenie dozwolonej przez Unię Europejską bariery długu publicznego w stosunku do PKB. Lauder jednak zwrócił uwagę, że sytuacja ekonomiczna Polski jest stosunkowo dobra na tle innych krajów w Europie, dotkniętych kryzysem i recesją. - Problem ten (restytucji mienia – PAP) był omawiany w Polsce od prawie dwóch dziesięcioleci, podczas różnych faz rozwoju ekonomicznego, włącznie z obecną, kiedy Polska jest krajem mającym wzrost gospodarki zaliczany do najszybszych w Unii Europejskiej. Jest niedopuszczalne, że Polska nie może znaleźć jakiegoś sposobu wypełnienia swych zobowiązań na rzecz byłych właścicieli ziemskich – pisze przewodniczący WRJO. Wypomina on też Polsce, że „większość krajów Europy Środkowej i Wschodniej uchwaliła pewnego rodzaju ustawy zapewniające zwrot skonfiskowanego mienia albo rekompensaty”. – Polska wyróżnia się nie zrobiwszy tego – czytamy w oświadczeniu. Tę wstrząsającą informację podajemy za http://wiadomosci.onet.pl

Boimy się zapytać, co stało się z miliardami odszkodowań wyłudzanych niejednokrotnie od krajów nic z Holocaustem nie mających wspólnego, np. Szwajcaria. Zresztą odpowiedzi częściowo udzielił np. niejaki prof. Finkelstein w swej książce „Holocaust business”. – admin

Elie Wiesel: “Najbardziej wiarygodny żyjący świadek” Szoah? Carlo Mattogno, 24.2.2010, tłumaczenie Ola Gordon, korekta Piotr Bein, ilustracje i odnośniki do przypisów w oryginale. W Dzień Pamięci Holokaustu (27.1.2010) Elie Wiesel wygłosił krótkie przemówienie w siedzibie Izby Deputowanych Republiki Włoskiej. Szef izby przedstawił go: najbardziej autorytatywny żyjący świadek okropności Szoah wśród ocalałych z nazistowskich obozów koncentracyjnych. [1] Ale czy on jest naprawdę świadkiem?

Czy Elie Wiesel jest oszustem? Węgierska witryna opublikowała (3.3.2009) artykuł Meg kísérti mindig haláltábor [Wciąż przezywany obóz zagłady] [2] z rewelacjami Miklósa Grünera, b. zesłańca do Auschwitz. Tłumaczenie artykułu pojawiło się następnego dnia pt. Auschwitz Survivor Claims Elie Wiesel is an Impostor [Ocalały z Auschwitz twierdzi, że Elie Wiesel jest oszustem] [3]. Tekst brzmi następująco: W maju 1944 r., kiedy Miklós Grüner miał 15 lat, był deportowany z Węgier do Auschwitz-Birkenau wraz z matką i ojcem, oraz dwoma braćmi. Twierdzi, że po przybyciu do obozu matka i młodszy brat zostali natychmiast zagazowani, a starszemu bratu i ojcu wytatuowano numery i wysłano do ciężkiej pracy w fabryce paliw syntetycznych, związanej z IG Farben. Ojciec zmarł 6 miesięcy później, a starszego brata wysłano do Mauthausen. Miklós został sam i wówczas byli tam dwaj starsi żydowscy więźniowie, również z Węgier, przyjaciele jego zmarłego ojca, którzy zaopiekowali się nim. Byli to bracia Wiesel – Lazar i Abraham. Miklós Grüner i bracia Wiesel zostali dobrymi przyjaciółmi. W 1944 r. Lazar Wiesel miał 31 lat. Miklós nigdy nie zapomniał wytatuowanego numeru Lazara – A7713. W styczniu 1945 r., kiedy nadchodziła armia rosyjska, więźniów przeniesiono do Buchenwaldu. Zabrało to 10 dni, częściowo pieszo, częściowo pociągiem. Wtedy zginęła ponad połowa więźniów, wśród nich Abraham, starszy brat Lazara. 8.4.1945 r. armia USA wyzwoliła Buchenwald. Miklós i Lazar byli wśród tych, którzy przeżyli. Ponieważ Miklós chorował wtedy na gruźlicę, został wysłany do szwajcarskiej kliniki i w ten sposób został oddzielony od Lazara. Kiedy wyzdrowiał, Miklós wyemigrował do Australii, podczas gdy jego starszy brat, który także przeżył wojnę, wyjechał do Szwecji. Wiele lat później, w 1986 r., z Miklósem skontaktowała się szwedzka gazeta Sydsvenska Dagbladet z Malmö, zapraszając go na spotkanie ze starym przyjacielem o nazwisku Elie Wiesel… Kiedy Miklós odpowiedział, że nie zna nikogo o takim nazwisku, powiedziano mu, że Elie Wiesel to ten sam człowiek, którego Miklós znał z obozów koncentracyjnych pod nazwiskiem Lazar Wiesel o numerze A7713… Miklós pamiętał ten numer i był przekonany wtedy, że spotka starego przyjaciela Lazara. Z zadowoleniem przyjął zaproszenie, by spotkać go w Hotelu Savoy w Sztokholmie 14.12.1986 r. Miklós opowiada: Byłem b. szczęśliwy na myśl o spotkaniu  z Lazarem, ale kiedy stanąłem naprzeciwko tzw. “Eli Wesela”, byłem oszołomiony tym, że widzę człowieka, którego w ogóle nie rozpoznałem i który nawet nie mówił po węgiersku ani jidysz, ale po angielsku, z silnym francuskim akcentem. Dlatego nasze spotkanie skończyło się po ok. 10 minutach. Jako pożegnalny prezent, mężczyzna dał mi książkę ‘Noc’ i stwierdził, że jest jej autorem. Przyjąłem książkę, której wtedy nie znałem, ale wszystkim obecnym powiedziałem, że ten człowiek nie jest tym, za kogo się podawał! Miklós przypomina sobie, że podczas tego dziwnego spotkania, Elie Wiesel nie chciał mu pokazać wytatuowanego numeru, mówiąc, że nie chciał się obnażać. Miklós dodaje, że Elie Wiesel póżniej pokazał swój wytatuowany numer izraelskiemu dziennikarzowi, którego Miklós spotkał, i dziennikarz powiedział mu, że nie miał czasu by zidentyfikować numer, ale … był pewien, że to nie był tatuaż. Miklós mówi: Po tym spotkaniu z Elie Wieselem, spędziłem 20 lat na poszukiwaniach, i dowiedziałem się, że mężczyzna nazywający się Elie Wiesel nigdy nie był w obozie koncentracyjnym, gdyż nie było go na żadnej oficjalnej liście zatrzymanych. Miklós dowiedział się też, że książka podarowana mu przez Elie Wiesela w 1986 r. jako coś, czego nie napisał sam, była w rzeczywistości napisana w jęz. węgierskim w 1955 r. przez jego starego przyjaciela Lazara Wiesela i wydana w Paryżu pt. Un di Velt hot Gesvigen [A świat milczał]. Została potem skrócona i przepisana po francusku oraz angielsku i opublikowana pod nazwiskiem  Elie Wiesela w 1958 r., pod francuskim tytułem La Nuit i angielskim Night [Noc]. Mówi również, że Wiesel zmienił niektóre sceny by wywołać większe współczucie czytelnika. Nie mógł  być świadkiem palenia żywcem kobiet i dzieci. Elie Wiesel sprzedał dziesięć milionów egzemplarzy tej książki, otrzymał nawet za nią Pokojową Nagrodę Nobla w 1986 r. – mówi Miklós – podczas gdy prawdziwy autor Lazar Wiesel w tajemniczy sposób zniknął… Miklós Grüner: Elie Wiesel nigdy nie chciał spotkać się ze mną ponownie. Odniósł wielki sukces, zarabia 25 tys. za 45-minutową prelekcję nt. Holokaustu. Zgłosiłem to oficjalnie do FBI w Los Angeles. Złożyłem również skargę do rządów i mediów w USA i Szwecji, ale bez rezultatu. Otrzymywałem anonimowe telefony, że mogę być zastrzelony, jeśli się nie zamknę, ale już nie boję się śmierci. Złożyłem całą dokumentację w 4 krajach i gdybym nagle zmarł, wszystko zostanie upublicznione. Świat musi się dowiedzieć, że Elie Wiesel jest oszustem i mam zamiar o tym powiedzieć. Prawdę opublikuję w książce pt. ‘Skradziona tożsamość A7713. Oświadczenie Grünera powtarzano wielokrotnie, ale nie doczekały się żadnych głębszych badań. Postaramy się zatem przeanalizować je krytycznie, ale trzeźwo. Po pierwsze, niektóre dane biograficzne Elie Wiesela: Ur. 30.9.1928 r. w Sighet, Rumunia, syn Szlomo i Sary Frig, córki Dodye Feiga, deportowany do Birkenau 16.5.1944 r. [4]. Najważniejsze jest sprawdzić wiarygodność oskarżyciela. Ustalony nt. Miklósa Grünera jest fakt, że był w Buchenwaldzie w maju 1945 r. W ‘Concentration Camp Inmates Questionnaire [Kwestionariusz Więźniów Obozu Koncentracyjnego] wojskowych władz Niemiec mamy wpis z jego imieniem i nazwiskiem oraz datę urodzenia 6.4.1928 r. –  również się zgadza. Nr identyfikacyjny jest napisany ręcznie w lewym górnym rogu: 120762 [5].

Dokument 1: Formularz dot. Miklósa Grünera, Buchenwald 6.5.1945. Ale kluczową osobą tutaj jest Lazar Wiesel. Na szczęście karta rejestrująca jego pobyt w obozie Buchenwald pomaga zweryfkować oświadczenie Grünera. W górnym lewym rogu karty [6] jest napis ręcznie Ung. Jude [węgierski Żyd], na środku Ausch. A7713 czyli Auschwitz A7713, b. numer z Auschwitz, a po prawej Gef.-Nr: 123565, [nr zatrzymanego 123565, nowy numer identyfikacyjny z Buchenwaldu]. Ten więzień urodził się 4.9.1913 r. [wg Grünera jest to rok urodzenia Lazara Wiesela] w Maromarossziget, syn Szalamo Wiesela, który był w Buchenwaldzie, i Sereny Wiesel z domu Feig, uwięziony w Auschwitz. Stempel 26.1.45 KL Auschwitz mówi, że Lazar Wiesel został zarejestrowany w Buchenwaldzie 26.1.1945 r., kiedy przybył z Auschwitz.

Dokument 2: Karta personalna Lazara Wesela [KL Buchenwald]. Uwaga: Maromarossziget [Máramarossziget w jęz. węgierskim], obecnie Sighetu Marmatiei (rumuński), jest tym samym miejscem, które Elie Wiesel nazywa Sighet [7]. Imię Szalamo jest takie samo jak Szlomo, podczas gdy Serena jest fonetycznie bliskie Sara.
Poniżej podsumowanie weryfikacji:

Lazar Wiesel         Elie Wiesel

Numer rejestracyjny A7713                A7713

Data urodzenia        4.9.1913             30.9.1928

Miejsce urodzenia    Maramarossziget     Sighet = Sighet

Imię ojca            Szalamo = Szlomo   Szlomo

Imię matki           Serena Feig          Sara Feig

Miejsce pobytu ojca  Buchenwald   Buchenwald na początku 1945 r.

Miklós Grüner ma rację: Elie Wiesel przyjął tożsamość Lazara Wiesela.

Następny zarzut przez Grünera dotyczy pochodzenia książki Elie Wesela La Nuit (ang. Night) [Noc]. Wg węgierskiej wersji artykułu [2], jego przyjaciel Lazar o imieniu Eliezer opublikował książkę A vilag hallgat [A świat milczał] po węgiersku w Paryżu w 1955 r. Natomiast wg angielskiej wersji artykułu [3], tytuł książki jest w jidysz: Un di Velt hot Gesvigen [A świat milczał]. Poszukiwania tytułu w jęz. węgierskim nie dały rezultatu, a książka w jidysz jest zarejestrowana w Bibliography of Yiddish Books on the Catastrophe and Heroism [Bibliografia książek w jidysz o katastrofie i heroizmie] [8] n. 549, s. 81. Wpis w jęz. jidysz: Eliezer Wiesel, Un di Welt hot geschwign (A świat milczał), Buenos Aires, 1956. Centralne Stowarzyszenie Żydów Polskich w Argentynie. Seria Das poilische Jidntum t. 117, 252 stron. Jest angielskie tłumaczenie tej książki, odpowiadające rozdziałowi VII w La Nuit. Omówimy to poniżej. Wartościowe szczegóły na ten temat podaje Michael Wiesberg: Wiesel często wspominał historię powstania tej książki. Naomi Seidmann zauważyła, że sam Wiesel w Alle Flüsse fließen ins Meer [Wszystkie rzeki płyną do morza] zwrócił uwagę na fakt, że w 1954 r. dał argentyńskiemu wydawcy, Mark Turkow, oryginalny rękopis La Nuit w jidysz. Wg Wiesela, nigdy nie widział rękopisu ponownie, ale Turkow zdecydowanie temu zaprzecza. Rękopis opublikowano w Buenos Aires w 1955 r. pt. Und di Velt hat Geshveyn (A świat milczał). Wiesel twierdzi, że napisał go w 1954 r. podczas rejsu w Brazylii. Jednak w wywiadzie powiedział, że dopiero w maju 1955 r., po spotkaniu z François Mauriac [9], zdecydował się przerwać milczenie. “A w tym roku [1955], w dziesiątym roku, zaczyna się moja historia. Wtedy została przetłumaczona z jidysz na francuski i wysłałem mu ją. Byliśmy bardzo, bardzo dobrymi przyjaciółmi aż do jego śmierci” Naomi Seidmann w badaniach nad La Nuit ujawniła, że istnieją znaczne różnice między wersją jidysz a francuską, co do długości, tonu, argumentacji i tematów poruszonych w książce. Te różnice przypisuje wpływowi Mauriaca, którego można określić jako b. konkretną osobę. [10] Pochodzenie tej książki jest więc dość niepewne i mgliste.

Czy Elie Wiesel jest fałszywym świadkiem? Zbadamy jego „relacje naocznego świadka” z jego „dzieła” La notte [11]. Już w 1986 r. Robert Faurisson napisał artykuł Un grand faux témoin: Elie Wiesel [Wybitny fałszywy świadek: Elie Wiesel] [12]. Ostatnio Thomas Kues napisał Una donnola travestita da agnello [Łasica w owczej skórze] [13]. Obaj autorzy traktują temat ogólnie. Nadszedł czas na dokładniejszą analizę. Trzeba podkreślić, że ogólny ton relacji Wiesela jest opowieścią o czymś, a nie opisem faktów. Elie Wiesel za wszelką cenę unikna sprawdzalnych informacji. To, co pisze o Birkenau, Auschwitz, Monowitz czy Buchenwaldzie jest tak niejasne, że jego historia mogłaby być równie dobrze z Syberii czy Kanady. Urywki poniżej są z: Elie Wiesel Night, His Record of Childhood in the Death Camps of Auschwitz and Buchenwald[Noc, relacje z dzieciństwa w obozach śmierci Auschwitz i Buchenwald], Penguin Books (tłumaczenie z francuskiego – Stella Rodway), New York 1981.

Deportacja Elie Wiesel nie precyzuje daty deportacji do KL Auschwitz, ale jego opowieść zaczyna się w odniesieniu do określonej daty: W sobotę przed Zesłaniem Ducha Świętego [Shavuoth we włoskiej edycji], ludzie przechadzali się przez zatłoczone ulice w wiosennym słońcu, beztroscy i nieuważni. (s. 22-23). To święto wypadło w niedzielę 28.5.1944 r. [14]. Więc mowa o 27-ym maja. Pierwszy transport Żydów opuścił Sighet w dniu następnym – 28-go maja. Wtedy w końcu, o pierwszej po południu, przyszedł sygnał do opuszczenia (s. 27). Potem Elie Wiesel pisze o poniedziałku (s. 29), świcie (s. 29), pojutrze (s. 29), a na koniec: sobotę, dzień odpoczynku, wybrano na nasze wydalenie (s. 33). Potem pisze o tradycyjnym posiłku i dalej: Następnego dnia rano szliśmy do stacji (s. 33), tj. podróż do Auschwitz rozpoczęła się w sobotę 3.6.1944 r. Czas podróży nie jest podany, ale transporty z Węgier do Auschwitz-Birkenau zazwyczaj trwały 3-4 dni. Elie Wiesel spędził noc w Birkenau i został przeniesiony do Auschwitz następnego dnia, gdzie wytatuowano mu numer A7713 na ramieniu (s. 54). Ale wg niego był to piękny kwietniowy dzień (s. 51). Ten harmonogram to czysty wymysł. Jeśli opuścił Sighet 3.6.1944 r., to nie mógł przybyć do Auschwitz w kwietniu. Co więcej, numer A7713 został wydany 24.5.1944 r., kiedy 2000 węgierskim Żydom dano numery A5729 do A7728 [15]. Wg Randolpha L. Brahama, żydowski transport odjechał z Máramarossziget 20.5.1944 r. [16]. Dając 4 dni na podróż, był to transport Lázára Wiesela, któremu przydzielono numer A7713 dokładnie 24.5.1944 r. Ale najwyraźniej, Elie Wiesel nie wiedział o tym.

Przybycie do Birkenau Elie Wiesel pisze: Dojechaliśmy do stacji. Ci którzy byli przy oknach powiedzieli nam jej nazwę ‘Auschwitz’. Nikt nigdy nie słyszał tej nazwy (s. 37). […] Ok. 11-ej pociąg zaczął odjeżdżać. Pchaliśmy się do okien. Konwój poruszał się powolli. Kwadrans później, zwolnił znowu. Przez okna widzieliśmy drut kolczasty; wiedzieliśmy, że to musi być obóz (s. 39). […] Kiedy pociąg się zatrzymał, tym razem zobaczyliśmy płomienie buchające z wysokiego komina w czarne niebo (s. 39). […] Przed nami płomienie. W powietrzu fetor palonych ciał. Musiało  być ok. północy. Przyjechaliśmy – do Birkenau, ośrodka recepcyjnego Auschwitz (s. 39).

Z geograficznego punktu widzenia, opowieść ta jest nonsensem. Odnoga do Birkenau schodziła z głównego toru na stacji (stara rampa) ok. 500 m od obozu w linii prostej, następnie prowadziła ukośnie na wschód od ogrodzenia obozu. Odnoga było ok. 700 m długa. W Birkenau były cztery krematoria, nazywane II, III, IV i V. Kominy krematoriów najbliżej starej rampy (II i III) były ok. 1400 m w linii prostej, a pozostałe (IV i V) ok. 1800 m.  Przez ostatnie 400 m odnoga biegła prostopadle do obozowego ogrodzenia, czyli krematoriów II i III nie było widać z okien pociągu, znajdowały się na wprost, a pozostałe były ukryte za co najmniej 12 rzędami baraków i miały 2 kominy każdy. O ile wiem, żaden inny świadek nigdy nie mówił, że widział kominy krematoriów z pociągów deportacyjnych – nie bez powodu.

Dokument 3: Zdjęcie lotnicze obozu Birkenau, wykonane 31.5.1944 r. (NA, 60PRS/462, D 1508, Exp. 3056). Kółka znaczą krematoria; (od lewej) II, III, IV, V. Budynek w kształcie litery T, oznaczony ZS, to główna sauna.EG to budynek wejściowy (Eingangsgebäude). Strzałka (na dole) oznacza kolejową odnogę. (Kliknij na obrazek by zobaczyć go w pełnym rozmiarze). Przybycie do obozu Elie Wiesel opisał niejasno, bo usilnie dba o niepodawanie sprawdzalnych szczegółów. Oprócz komina, który omówię później, mówi tylko o drucie kolczastym (s. 39), a następnie, w obozie, o skrzyżowaniu (s. 40), dole (s. 43), kolejnym wielkim dole (s. 43), baraku (s. 45) i następnym baraku (s. 48).

Nie mówi o wszystkim, co przyciągało uwagę prawdziwych deportowanych, jak pokazano na fotografiach [17], (zrobionych na kilka dni po przybyciu konwoju Lázára Wiesela: budynek wejściowy (Eingangsgebäude) ze sklepioną bramą, przez którą pociągi wjeżdżały do obozu, rampa (Judenrampe tj. żydowska rampa) z trzema torami kolejowymi wewnątrz obozu, ogrodzenie, niezliczone rzędy baraków po obu stronach, długie drogi, które dzielą obóz wzdłuż i wszerz, rowy melioracyjne, wieże wartownicze, baseny wody gaśniczej, czy krematoria II i III na dalekim końcu rampy.

Dokument 4: Budynek wejściowy (Eingangsgebäude) w obozie Birkenau © Carlo Mattogno Tu opowieść staje się trochę bardziej szczegółowa: Przy wejściu beczka benzyny. Dezynfekcja. Każdy był w niej moczony. Następnie gorący prysznic. W szybkim tempie. Po wyjściu z wody wypędzono nas na zewnątrz. Biegniemy dalej. Następne baraki, sklep. Bardzo długie stoły. Stosy ubrań dla więźniów. Biegliśmy dalej. Przebiegając obok rzucano na nas spodnie, tuniki, koszule i skarpety (s. 47-48)

To czysta fantazja. W tym czasie w Birkenau były 4 instalacje do dezynsekcji i dezynfekcji (Entwesungs-und Desinfektionsanlagen). Główną z nich była tzw. Zentralsauna (Entwesungsanlage, BW 32) w kształcie T w pobliżu zach. ogrodzenia obozu z 3 komorami gorącego powietrza do  dezynsekcji (Heissluftentwesungskammern), 3 parowe autoklawy (Dampf-Desinfektionsapparate), sala prysznicowa wraz z rozbieralnią i ubieralnią, fryzjer. Były jeszcze dwa takie obiekty, BW 5a i 5b w sektorach BIb i BIa, podobnie urządzone z salą prysznicową, rozbieralnią i ubieralnią, ale jedna z nich miała komorę gazową do dezynsekcji z cyklonem B, druga miała 2 komory do dezynsekcji na gorące powietrze. Ponadto BIIa, obóz cygański, miał 8 elektrycznych urządzeń do dezynsekcji (elektrische Entlausungsapparate) [18]. W pierwszych 3 instalacjach, wraz z ich rozbieralniami (Auskleideraum) i ubieralniami (Ankleideraum) wszystkie etapy operacji odbywały się wewnątrz. W procedurze dezynfekcji nie używano benzyny. Ale o tym wszystkim Elie Wiesel nie miał pojęcia.Trzeba wspomnieć dygresję o “dobrym” więźniu, który chodził wśród nowo przybyłych, mówiąc im, aby robili się starsi lub młodsi niż byli, aby uniknąć “zagazowania”. Elie Wieselowi, który nie miał jeszcze 15 lat, kazano powiedzieć, że miał 18 lat, podczas gdy jego ojcu, który miał 50 lat, poradzono by podał 40  (s. 41). Z każdym transportem przychodziły faktyczne dane transportu, które zawierały nazwisko, imię i datę urodzenia każdego z nowo przybyłych, czyli takie pobożne kłamstwa zostałyby wykryte natychmiast po rejestracji. Jest to również bzdura z punktu widzenia historyków Holokaustu, ponieważ, wg publikacji Muzeum Oświęcimskiego, wszystkie dzieci poniżej 14 lat były systematycznie gazowane [19], natomiast nie było granicy wieku dla osób dorosłych. W rejestrach zgonów Auschwitz (Sterbebücher) w 1943 r. mamy 4166 osób między 51 i 90 lat (nie ma takich rejestrów za 1944 r.) [20].

c. Komin ziejący płomieniem

Elie Wiesel nie miał pojęcia, ile krematoriów było w Brzezince, gdzie, ani jak wyglądały. Pisze o 6 krematoriach (s. 78), ale zawsze o tym kominie, jak gdyby był tylko jeden, bez wskazywania krematorium. Faktycznie, w Birkenau było 6 kominów: który z nich ział płomieniem? Rozwodzi się nad jednym dziwnym zjawiskiem: Czy widzisz tam ten komin? Widzisz? Czy widzisz te płomienie? (Tak, widzieliśmy płomienie) (podkreślenie Mattogno) (s. 41). Teraz w końcu wiemy, gdzie był ten komin: tam! Opowieść o płonących kominach była b. popularna w l. 1950-ych, kiedy Elie Wiesel napisał Noc (1958). Teraz nikt nie traktuje tej sprawy poważnie, nawet nie Robert Jan van Pelt, który starał się udowodnić, że dym wychodził z kominów krematoriów … kropka [21]. Nie ma podstaw technicznych tej opowieści, jak wykazałem w in. artykule [22].

Dokument 5: Konwój węgierskich Żydów do Birkenau, koniec czerwca 1944 r. Strzałki pokazują krematoria II i III, bez “płomieni” czy dymu (L’Album d’Auschwitz s.51)

d. “Rowy kremacyjne”

A teraz najstraszniejsza część jego relacji naocznego świadka, ze stron 43-45: Niedaleko od nas, z rowu wychodziły płomieniegigantyczne płomienie. Do rowu podjechała ciężarówka i dostarczyła ładunek - małe dzieci. Niemowlęta! Tak, widziałem to – widziałem to na własne oczy … te dzieci w płomieniach. (Czy to dziwne, że nie mogłem po tym spać? Sen uciekł z moich oczu.) Więc to tu szliśmy. Nieco dalej był następny i większy rów dla dorosłych. Uszczypnąłem się w twarz. Czy jeszcze żyłem? Czy śniłem? Nie mogłem uwierzyć. Jak było możliwe, że palili ludzi, dzieci, a świat milczał? Nie, to nie może być prawdziwe. To był koszmar… Wkrótce obudze się w sypialni mojego dzieciństwa, pośród moich książek… Z myśli wyrwał mnie głos ojca: ‘To wstyd … wstyd, że nie mogłeś pójść z mamą … Widziałem kilku chłopców w twoim wieku idących z matkami … ‘ Jego głos był strasznie smutny. Zdałem sobie sprawę, że nie chciał bym wiedział, co mają zamiar mi zrobić. Nie chciał patrzeć jak pali się jego jedyny syn. Czoło miałem mokre od zimnego potu. Ale powiedziałem mu, że nie wierzyłem, by mogli palić ludzi w naszym wieku, że ludzkość nigdy by tego nie tolerowała… ‘Ludzkość? My nie obchodzimy ludzkości. Teraz wszystko jest dozwolone. Wszystko jest możliwe, nawet te krematoria…’ Miał dławiący głos. ‘Ojcze,’ powiedziałem, ‘jeżeli tak jest, to nie chcę tu czekać. Zamierzam pobiec na druty elektryczne. To byłoby lepsze niż powolne konanie w płomieniach.’ Nie odpowiedział. Płakał. Trząsł się. Wokół nas wszyscy płakali. Ktoś zaczął recytować Kadisz, modlitwę za zmarłych. Nie wiem, czy wydarzyło się kiedykolwiek, w długiej historii Żydów, by ludzie recytowali modlitwę za zmarłych modląc się za siebie.  ‘Yitgadal veyitkadach shmé rabai… Niech Jego imię będzie błogosławione i potęgowane…’ szeptał ojciec. Po raz pierwszy poczułem wzrastający we mnie bunt. Dlaczego mam błogosławić Jego imię? Wieczny, Pan Wszechświata, Wszechmocny i Straszny, a milczał. Za co miałem mu dziękować? Szliśmy dalej. Stopniowo zbliżaliśmy się do rowu, z którego unosiło się piekielne ciepłoJeszcze dwadzieścia krokówdo przejścia. Gdybym chciał doprowadzić do własnej śmierci, to był ten moment. Pozostało już tylko piętnaście kroków. Zagryzłem usta, by mój ojciec nie usłyszał kłapania zębów. Jeszcze dziesięć kroków. Osiem. Siedem. Szliśmy powoli, jakby za karawanem na własnym pogrzebie. Jeszcze cztery kroki. Trzy kroki. I był przed nami, rów ze swoimi płomieniami. Zebrałem w sobie wszystkie siły, by wyrwać się z szeregu i rzucić na drut kolczasty. W głębi serca pożegnałem się z ojcem, z całym wszechświatem, i na przekór sobie, słowa formowały się w ustach same: Yitgadal veyitkadach shmé rabai… Niech Jego imię będzie błogosławione i potęgowane… Pękało mi serce. To ten moment. Stanąłem twarzą w twarz z Aniołem Śmierci… Nie. Dwa kroki przed rowem nakazano nam obrót w lewo i do baraków. Jak zwykle, Elie Wiesel nie podaje umiejscowienia. Wg historyków Holokaustu, doły spaleniowe znajdowały się w 2 miejscach: poza obozem naprzeciw Zentralsauna w rzekomym Bunker 2 [23] i na płn. dziedzińcu krematorium V. Musimy wykluczyć pierwsze miejsce, bo inaczej Elie Wiesel musiałby powiedzieć o opuszczeniu obozu i marszu kilkaset metrów w otwartym terenie. A drugie miejsce? W pracy Auschwitz: Open Air Incinerations [Auschwitz: kremacja na otwartym terenie] [24] pokazałam, opierając się na analizie wszystkich dostępnych zdjęć lotniczych Birkenau, że rzeczywistość na miejscu nie potwierdza liczby, wielkości ani przeznaczenia dołów spaleniowych. Jedynym udokumentowanym miejscem możliwym w Birkenau było ok. 50 m kw. za krematorium V. Wg propagandy Holokaustu, domniemana zagłada Żydów węgierskich, wymagała rowów spaleniowych o powierzchni ok. 5900 m kw. – jak widać na zdjęciu (Dokument 6).

Dokument 6: Zdjęcie lotnicze Birkenau 23.8.1944 r. – płn. dziedziniec krematorium V. Miejsce dymienia bardzo małe, jak widać w porównaniu z wielkością Krematorium V szerokości ok. 13 m. Ponadto musimy pamiętać, że aby dotrzeć do tego punktu, trzebaby przejść obok krematoriów IV i V, które na pewno nie uszłyby tak bystremu obserwatorowi kominów jak Elie Wiesel – w końcu były 4 kominy. Co więcej, w pobliżu nie było baraków, było tylko krematorium V. Najbliższe ogrodzenie z drutu, na które nasz świadek chciał się rzucić (po stronie płn.), biegło po drugiej stronie rowu melioracyjnego. Opowieść Wiesela jest nieuzasadniona historycznie i absurdalna, bo gdyby doszedł na 2 kroki do prawdziwego dołu kremacji (o temp. ok. 600 st. C, by być skutecznym), intensywne ciepło by go zabiło. Scena z ciężarówką i rozładunkiem dzieci do “dołu kremacji” też jest jednym z powojennych,  niedorzecznych argumentów propagandowych. To ilustruje jeden z rysunków Davida Olère z 1947 r., który wtedy zainspirował wielu późniejszych “świadków” [25]. Dlatego historia Wiesela okazuje się być zarówno nieprawdziwa jak i absurdalna, ale jest to także rażące matactwo: gdyby jego i ojca naprawdę “wybrano” do pracy, dlaczego zabrano ich gdzieś w pobliże “dołów kremacji”? Po to by odkryli “straszną tajemnicę” Auschwitz i rozpowszechniali swoją historię do innych obozów? Oczywiście mamy tu prostą sztuczkę Wiesela, by zrobić z siebie “świadka” przerażającego, ale czysto fikcyjnego zdarzenia.

e. Transfer do Auschwitz

Po nocy spędzonej w baraku obozu cygańskiego, Elie Wiesel został przeniesiony do głównego obozu Auschwitz. Tutaj również jego opis jest wyjątkowo niejasny: Marsz trwał pół godziny. Rozglądając się wokół, zauważyłem, że drut kolczasty był za nami. Opuścliśmy obóz. To był piękny kwietniowy dzień. Powietrze pachniało wiosną. Słońce chyliło się ku zachodowi. Maszerowaliśmy tylko kilka chwil, kiedy zobaczyliśmy drut kolczasty innego obozu. Żelazne drzwi z napisem nad nimi: Work is liberty! [Praca jest wolnością!] Auschwitz (s. 51-52). Wydaje się, że nawet nie zauważył, jak przeszedł pod sklepieniem budynku wejściowego do Birkenau. Po drodze nic nie zauważa: mostu nad torami kolejowymi, ani długiej drogi wysadzanej drzewami, prowadzącej do głównego obozu. Ale od razu widzi napis Arbeit macht frei (ale nie oddaje go w jęz. niemieckim), jak każdy, kto słyszał o Auschwitz. Wszystko, by nie dostarczyć nam nawet pobieżnego opisu nowego obozu. W dniu przyjazdu zabrano go do Bloku 17, o którym nie mówi nic, z oczywistych powodów. Po południu mieliśmy ustawić się w kolejce. Trzech więźniów przyniosło stół i kilka instrumentów medycznych. Z podwiniętym lewym rękawem, każda osoba podchodzi do stołu. Trzej “weterani” z igłami w rękach, grawerowali numer na lewych rękach. I zostałem A7713 (s. 53-54). Nawet ten aspekt jest fałszywy. Mówiłem już o fałszywym numerze identyfikacyjnym. Tadeusz Iwasko informuje: Nowo przybyłych (Zugang) zabrano do łaźni, która w Auschwitz I znajdowała się w bloku 26 [26]  Elie Wiesel milczy o wszystkich działaniach przygotowawczych przed przyjęciem, których  oczywiście nie znał: Rejestracja odbyła się bezpośrednio po kąpieli i odbiorze ubrania, składała się z wypełnienia formularza (Häftlings-Personalbogen), zawierającego dane osobowe i adres najbliższej rodziny. [...]. Zatrzymanemu przydzielano wtedy numer seryjny, który będzie używany zamiast nazwiska w czasie jego pobytu w obozie. Rejestracja kończyła się wytatuowaniem tego numeru na dolnej części lewego ramienia. [27] Dalej mówi o wieczornym apelu: Dziesiątki tysięcy więźniów stały w rzędach, podczas gdy SS sprawdzało ich numery (s.54). Liczebność obozu Auschwtz była jednak znacznie niższa. 12.7.1944 r. przebywało tam 14.400 zatrzymanych [28].

f. Transfer do Monowitz

Po spędzeniu 3 tygodni w Auschwitz (s. 55), Elie Wiesel został przeniesiony do obozu Buna (s. 59), zwanego także Auschwitz III, w Monowitz. Tutaj znów nie mamy żadnych dających się zweryfikować szczegółów. [29] Podane drobne informacje są dziwaczne. Zaczyna od razu od sprzeczności: W naszym konwoju było kilkoro dzieci w wieku 10-12 lat (s. 58). Być może ci młodzi też powiedzieli Niemcom, że mieli 18 lat, by udało im się uciec przed komorami gazowymi?

Następnie umieszczono nas w dwóch namiotach (s. 58), jak gdyby w Monowitz nie było 60 baraków, o których opowiedział Primo Levi: Nasz Lager jest kwadratem około 600 m długości, otoczony przez dwa ogrodzenia z drutu kolczastego, wewnętrzny pod wysokim napięciem. Składa się z 60 drewnianych chat, które nazywane są Blokami, z których 10 jest w budowie. Ponadto, są kuchnie z cegły; gospodarstwo eksperymentalne, prowadzone przez oddział uprzywilejowanych Häftlinge; chaty z prysznicem i latrynami, po jednej dla każdej grupy 6 lub 8 bloków. Oprócz tego, niektóre bloki są zarezerwowane dla konkretnych celów. Przede wszystkim, grupa ośmiu, na wschodnim krańcu obozu, tworzy ambulatorium i klinikę; następnie Blok 24, Krätzeblock zarezerwowany dla chorób zakaźnych skóry; Blok 7, do którego nigdy nie wszedł zwykły Häftling, zarezerwowany dla “Prominent,” czyli arystokracji, internowanych zajmujących najwyższe stanowiska; Blok 47, zarezerwowany dla Reichsdeutsche (aryjskich Niemców, ‘politycznych’ lub przestępców), Blok 49, tylko dla kapów; Blok 12, z połowy którego korzystali Reichsdeutsche i kapo, służy jako stołówka, czyli centrum dystrybucji wyrobów tytoniowych, proszku przeciwko owadom, a czasem innych artykułów; Blok 37, który stanowił biuro Kwatermistrzostwa i Urząd Pracy; a wreszcie Blok 29, który zawsze ma zamknięte okna, ponieważ jest to Frauenblock, obozowy burdel, obsługiwany przez polskie dziewczyny Häftling i zarezerwowane dla Reichsdeutsche. [30] W porównaniu z tym, opis Elie Wiesela jest żałosny. Kiedy mówił w Montecitorio, Elie Wiesel chwalił się, że znał Primo Levi: W pewnym momencie obaj zostaliśmy przydzieleni do tego samego baraku, ale nie było go tam w czasie marszu śmierci w kierunku wagonów, które zabrały nas do Buchenwaldu, przebywał w szpitalu. [31] Primo Levi przydzielono do Bloku 30 [32], następnie do Bloku 45 [33] i wreszcie do Bloku 48 [34]. W którym bloku był Wiesel? Odpowiedź nie jest taka prosta. Początkowo Wiesel mówi o bloku orkiestry [35], który rzeczywiście był w pobliżu bramy obozu (s. 60), a następnie kilka razy wspomina Blok 36: ze wszystkich sił, zacząłem biec do Bloku 36 (str. 84), pobiegłem do Bloku 36 (s. 87) bez informacji, czy ostatecznie tam pozostał; w końcu mówi wyraźnie, że przebywał w Bloku 57 (s. 96). W rzeczywistości, Elie Wiesel i Primo Levi nigdy nie przebywali w tym samym bloku. Małe niewinne kłamstwo w środku Montecitorio, policzek w twarz tak wielu słuchaczy! Mała bajka o wyrywaniu złotych zębów z ust żyjących więźniów (s. 63) i wynikającym z tego zamknięciu stacji dentystycznej (Zahnstation) jest bezzasadna. Złote zęby usuwano ze zwłok, a Zahnstation, znajdującej się w Bloku 15 i prowadzonej przez SS, nigdy nie zamykano. Elie Wiesel następnie mówi o zatrzymanym wybranym na śmierć w komorze gazowejKiedy nadszedł czas selekcji, został skazany z góry, oferując katowi własny kark. Poprosił nas tylko: ‘W ciągu trzech dni już mnie tu nie będzie …. Odmówcie za mnie kadysz.’ Obiecaliśmy mu. Po trzech dniach, gdy zobaczyliśmy dym unoszący się z komina, to pomyśleliśmy o nim. Zebrało się nas dziesięciu i odprawiliśmy specjalne modlitwy. Wszyscy jego przyjaciele mówili kadysz. Potem poszedł w kierunku szpitala, stabilniejszym krokiem, nie oglądając się za siebie. Ambulans czekał aby zabrać go do Birkenau (s. 88-89) Nasz “naoczny świadek” albo zapomniał, że był w Monowitz, gdzie nie było krematorium, albo miał tak bystre oko, że widzi dym z “komina” (jeden z sześciu, wybieraj) w Birkenau, coś raczej nieprawdopodobnego, bo obozy były od siebie w linii prostej 5 km, a między nimi było miasto Auschwitz. Również wysłanie karetki w celu zabrania więźnia do komory gazowej rzeczywiście byłoby przykładem Sonderbehandlung, czyli b. specjalnego traktowania! Elie Wiesel twierdzi nt. “selekcji”, że osławiony dr Mengele był obecny na jednej z nich (s. 85), ale Mengele był Lagerarzt obozu cygańskiego (B II e) w Birkenau i na pewno miał inne obowiązki niż chodzić do Monowitz i przeprowadzać “selekcję”. Mengele, nawiasem mówiąc, jest jedynym lekarzem wymienionym przez Elie Wiesela, jest również tym, który przyjmował go do Birkenau (s. 42), jego nazwisko jest bardzo dobrze znane tym, którzy nigdy nawet nie zbliżyli się do Auschwitz. Nasz naoczny świadek nawet nie wspomina zdarzenia, które można sprawdzić: sojuszniczy nalot. Miało to miejsce w pewną niedzielę (s. 70), pamięta ten dzień bardzo dobrze, bo postanowił [...] zostać długo w łóżku (s. 70) Nalot trwał ponad godzinę (s. 72) i komentuje: Aby zobaczyć całość (la fabbrica we włoskiej edycji, s. 62) stań w ogniu – co za zemsta! (s. 72). W rzeczywistości nalot był w środę 13.9.1944 r., trwał 13 minut od 11:17 do 11:30 rano i zniszczył tylko część instalacji. W Monowitz był nie jeden warsztat, a kilka. Nie będziemy się zajmować drobnymi, głupimi wypowiedziami, takimi jak kara śmierci orzeczona w imieniu Himmlera [...] (s. 74.). Przejdziemy do jego pobytu w obozowym szpitalu (prawdopodobnie zainspirowanym relacją Primo Levi). Miało to miejsce w połowie stycznia, gdy spuchła mu prawa noga z powodu odmrożenia i musiał być operowany. Musiał przenieść się do szpitala i od razu zauważył: było prawdą, że szpital był b. mały (s. 90). Właściwie składał się z 9 bloków, dwóch rekonwalencyjnych (nr 13 i 22), dwa operacyjne (nr 14 i 16), jeden dla interny i stomatologii (nr 15), dwa dla interny (nr 17 i 19), jeden ambulatoryjny i recepcja (nr 18) i jeden chorób zakaźnych. [36]

g. Transfer do Buchenwaldu Motywacja decyzji Wiesela, by opuścić obóz z Niemcami, a nie czekać na przybycie Sowietów, ma literackim kontekście psychologiczne (nieuzasadnione) wytłumaczenie obawą, że pozostanie w obozie znaczy rozstrzelanie. Pomijając sam marsz ewakuacyjny i jazdę pociągiem, rozważymy szczegóły przyjazdu do Buchenwaldu, pamiętając tylko o czasie trwania całej podróży: 3 dni w Gleiwitz (s.107),  dzień na marsz z Monowitz i 10 dni, 10 nocy w podróży (s. 111), tj. co najmniej 14 dni. Po przybyciu do Buchenwaldu mamy zwykłą mglistość: żadnej części obozu nie można w żaden sposób określić. Wiesel mówi o prysznicach Na trzeci dzień po naszym przyjeździe do Buchenwaldu (s. 118), ale unika szczegółowych informacji o procedurze rejestracji. Widzieliśmy już, że Miklósowi Grünerowi i Lázárowi Wieselowi, którzy rzeczywiście byli w Buchenwaldzie, przypisano odpowiednio numery 120762 i 123565. Gdyby Elie Wiesel w jakikolwiek sposób chciał mówić o rejestracji, przez którą musiał przejść, musiałby powiedzieć coś o dwóch numerach identyfikacyjnych. Co gorsza, nie ma wpisu osoby o imieniu Eli (lub Eliezer) Wiesel w dokumentach z Buchenwaldu. Czy wpis jego przybycia do Buchenwaldu zgadza się z dokumentami? Twierdzi on, że pod prysznic poszedł 28 stycznia 1945 r. (s. 123), trzeciego dnia po naszym przyjeździe do Buchenwaldu (s. 118), tj. opuścił Monowitz 11-go stycznia i przybył do Buchenwaldu 25-go stycznia. Właściwie, 3 transporty deportowanych z kompleksu Auschwitz-Birkenau odjechały do Buchenwaldu [37] w styczniu 1945 r.:

Data wyjazdu Data przybycia numery Liczba więźniów
18 styczeń 22 styczeń 117195-119418 2,224
18 styczeń 23 styczeń 119419-120337 919
18 styczeń 26 styczeń 120348-124274 3,927

Nie było żadnego konwoju odjeżdżającego 11-go stycznia, żaden konwój nie trwał dłużej niż 8 dni. W tym, który przybył 26-go stycznia, byli Lazar Wiesel i Miklós Grüner, jak widzimy z numerów identyfikacyjnych im przypisanych – 120762 i 123565. Oryginalny tekst w jidysz, z którego Elie Wiesel wziął rozdział VII swej książki (opis podróży z Gleiwitz do Buchenwaldu), przetłumaczył na angielski Mosze Spiegel pt. The Death Train [Pociąg śmierci] [38]. Teksty są b. podobne, ale w pierwszej książce liczba zatrzymanych załadowanych do wagonu Elie Wiesela jest nie 100, ale 120 [39]. Ponadto mowa o liczbie wagonów pociągu: 25 [40]. Liczba żywych więźniów w wagonie Elie Wiesela, przywieziona do Buchenwaldu, jest dla obu źrodeł 12 (s. 101) [41]. Czyli w tym wagonie śmiertelność wynosiła odpowiednio 88 i 90%. Ale cały konwój miałby podobny współczynnik zgonów:  Podróż trwała 10 niekończących się dni i nocy. Każdy dzień zbierał swoje żniwo ofiar i każda noc składała hołd Aniołowi Śmierci [42]. W dniu przyjazdu do Buchenwaldu było 40 zgonów [43]. Początkowo byłoby więc 25 x 100 do 120 = 2500 do 3000 więźniów w tym pociągu, większość z nich zmarła w drodze. Z manifestów pociągu wiadomo, że transport, który przybył do Buchenwaldu 26-go stycznia składał się, w chwili wyjazdu, 3987 więźniów [44]; jeśli 3927 z nich zarejestrowano w Buchenwaldzie po przyjeździe, to w drodze zmarło 60 osób – śmiertelność 1,5%. Biorąc wszystko pod uwagę, podany przez Elie Wesela opis podróży z Gliwitz do Buchenwaldu, nie może być prawdziwy. Elie Wiesel nigdy nie był internowany w Birkenau, Auschwtz, Monowitz, ani w Buchenwaldzie. Jeśli chodzi o ojca Elie Wesela, Szlomo, którego nazwisko [45] widnieje w Central Database of Shoah Victims’ Names [Centralna Baza Danych Ofiar Szoah] [46] w Jad Waszem, informację przekazał (8.10.2004) sam Elie Wiesel! Pobyt Elie Wiesela w Buchenwaldzie rzekomo potwierdza jego obecność na fotografii grupy więźniów: Zdjęcie Harry’ego Millera robotników przymusowych w obozie Buchenwald, po przybyciu do obozu żołnierzy USA z 80-ej Dywizji. Wykonano je 16.4.1945 r. Miklós Grüner (Haft-Nr 120762) jest po lewej stronie na dole, a Elie Wiesel (Haft-Nr 123565) jest w wyższym rzędzie, siódmy, najbliżej trzeciego filaru z lewej. [47] Wyjaśnienie, że twarz przedstawionej osoby należy do Elie Wesela, opiera się wyłącznie na jego oświadczeniu, że sam się rozpoznał. Co do “jego” numeru – 123565 – należał do Lázára Wiesela!

Za http://piotrbein.wordpress.com

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Komu zależy na upadłości narodowego przewoźnika … Czyli jak „sprzedać” za bezcen i za łapówki firmę, która mogła by być perłą w koronie polskich przedsiębiorstw. Odmóżdżeni „liberałowie i wolnorynkowcy” oczywiście stwierdzą, iż własność państwowa zawsze przynosi straty – mimo tysięcy kontrprzykładów. Człowiek normalny winą za stan rzeczy obarczy nie samą instytucję państwa, lecz antypolskie szumowiny będące u władzy, dokonujące totalnego demontażu państwa na rozkaz swych żydowsko-niemieckich mocodawców. Admin

W ciągu pięciu lat Polskie Linie Lotnicze LOT miały aż 11 prezesów pochodzących faktycznie z politycznego nadania. Każda zmiana kierownictwa spółki pociągała za sobą także wymianę ludzi na niższych stanowiskach kierowniczych. W ostatnich latach tylko w jednym roku PLL LOT wykazały zysk. Dziś, choć mogłyby korzystać z dobrego geograficznego położenia kraju, z doskonale wykwalifikowanych pracowników, którzy średnio kosztują dwa i pół razy mniej niż pracownicy w zachodnich liniach, to spółka znajduje się na krawędzi bankructwa, a jej majątek trwały jest wyprzedawany. Firma źle zarządzana, wykańczana finansowo, która wyprzedaje swój majątek i likwiduje połączenia m.in. z powodu braku samolotów – spółkę w takim stanie rząd chce sprywatyzować, a może raczej w tej sytuacji oddać za bezcen. Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad, pytany w ubiegłym tygodniu o zainteresowanie inwestorów zakupem akcji LOT, stwierdził, iż resort dopracowuje strategię prywatyzacji. Zaznaczył, że widoczne jest w tej chwili ożywienie na europejskim rynku. A prywatyzację spróbuje sfinalizować pod koniec bieżącego bądź na początku 2012 roku. Z ożywienia na rynku mógłby korzystać sam LOT. Firma jest jednak w katastrofalnej sytuacji finansowej, a jej majątek trwały jest wyprzedawany. W sytuacji gdy prezesi LOT zmieniają się jak w kalejdoskopie, trudno jednak o realizację spójnej wizji rozwoju firmy. Na początku marca zarząd spółki poinformował o nowej strategii działania na najbliższe lata, w której przyjęto m.in. stworzenie w Warszawie punktu tranzytowego na linii Wschód – Zachód i dalszy rozwój siatki połączeń w kierunku wschodnim i dalekowschodnim. Zmiany kierownictwa są prawdziwym utrapieniem tej firmy. W ciągu 5 lat LOT miał aż 11 prezesów. W dużych liniach lotniczych nie jest niczym nadzwyczajnym, iż na czele spółki musi stać osoba legitymująca się wieloletnim stażem pracy w firmie – w niemieckiej Lufthansie 20-letnim. Ale nie w PLL LOT. Kolejni prezesi przynoszeni byli w teczkach, a do tego o lotnictwie mieli zazwyczaj niewiele większe pojęcie niż przeciętny pasażer samolotu. Były prezes LOT Sebastian Mikosz, który na czele firmy stanął w 2009 roku, a więc już za kadencji ministra Aleksandra Grada, zarówno nie miał doświadczeń stricte menedżerskich, jak i nie legitymował się nawet wyższym wykształceniem. W 2004 r. Mikosz został odwołany z funkcji wiceprezesa Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych, gdy jej rada nadzorcza dopatrzyła się u niego m.in. właśnie braków w wykształceniu. Obecny prezes Marcin Piróg – wybrany na to stanowisko w październiku ubiegłego roku – również przychodził do LOT jako osoba nieznająca rynku przewozów lotniczych. Odpowiednie koneksje w resorcie ministra Grada już jednak posiadał, gdyż wcześniej przez kilka miesięcy był prezesem Ruchu. Poprzednio przez kilka lat zajmował się produkcją piwa jako prezes Carlsberg Polska. [Czyli zawód: prezes. Wszystko jedno czego. - admin]

Wysysanie pieniędzy Wraz ze zmianą prezesa następował także desant nowych kadr na kierownicze stanowiska niższego szczebla. A dla niektórych kierowników należało stworzyć jakieś nowe komórki, aby mieli czym zarządzać. Kolejni prezesi LOT mieli też pomysły, aby zamiast korzystać ze sztabu zatrudnionych pracowników, wynajmować szereg firm doradczych i konsultingowych. Do negocjacji z pracownikami m.in. układu zbiorowego pracy były prezes Sebastian Mikosz wynajął firmę BPI Polska, w której dyrektorem zarządzającym był Michał Kurtyka, znajomy Mikosza ze szkolnych lat. Liczbę podobnych do BPI firm, które „doradzają”, a faktycznie wysysają pieniądze z LOT szacuje się na 44, choć było już gorzej, gdyż w przeszłości doliczono się ich nawet 77. Na „doradzanie” w PLL LOT załapał się także obecny etatowy doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego – Jan Lityński. W latach 2008-2010 był doradcą zarządu PLL LOT do spraw społecznych i mediatorem sporów. Związki zawodowe z LOT o „mediacjach” Lityńskiego, łagodnie mówiąc, dobrego zdania nie mają. - Nie wnosił niczego, na niczym się nie zna – usłyszeliśmy. Nie przeszkodziło to jednak obecnemu doradcy prezydenta w inkasowaniu wielotysięcznego wynagrodzenia. Jak się dowiedzieliśmy, usługi „mediatora” Lityńskiego zostały zaoferowane związkom zawodowym także za kadencji obecnego prezesa LOT Marcina Piróga. Osoba Lityńskiego nie jest jedyną, która łączy Pałac Prezydencki z LOT. Brat prezesa Piróga – Maciej Piróg, jest społecznym doradcą prezydenta Komorowskiego do spraw służby zdrowia. Wynajmowanie przez zarząd firm i osób z zewnątrz do rozmowy z pracownikami jest dla sytuacji w LOT bardzo znamienne. W pismach, jakie trafiają na biurka posłów, przedstawiciele związków zawodowych skarżą się, iż zarząd LOT z pracownikami rozmawiać nie potrafi i odnosi się do nich z pogardą. Pracownikom, którzy zgłaszali zarządowi problemy i sposoby ich rozwiązania, grożono zwolnieniami. Za prezesury Sebastiana Mikosza zwolniono z pracy liderów organizacji zakładowych, i to w momencie, kiedy związki zawodowe rokowały zmiany zakładowego układu zbiorowego pracy. O tym, co się w spółce dzieje, pracownicy PLL LOT dzisiaj rozmawiać nie chcą. Są zastraszeni i obawiają się represji w postaci zwolnień. Do końca lutego musieli podpisać zobowiązanie o niewypowiadaniu się o sytuacji w firmie.

LOT się zwija W jednym z zapytań, które trafiło do posłów, by skierowali je do ministra skarbu, związkowcy pytają, dlaczego LOT jest na granicy bankructwa, skoro od kilkunastu lat miał wyższe ceny biletów niż w zachodnich liniach lotniczych, a przy tym wyższe zapełnienie miejsc w samolotach przy jednocześnie niższych kosztach pracy. Piloci LOT są tańsi o blisko 30 proc. niż na zachodzie Europy, stewardesy prawie trzykrotnie, a mechanicy czterokrotnie. Szacuje się, że ogółem koszty pracownicze są dwa i pół razy mniejsze niż w liniach zachodnich. Decyzje prezesów z politycznego nadania, nie mających wiedzy o rynku lotniczym, czy też transferowanie pieniędzy do firm doradczych zrobiły jednak swoje. Tragiczne w skutkach dla spółki okazało się m.in. podpisanie w 2008 roku, za prezesury nieżyjącego już Dariusza Nowaka, kontraktów paliwowych. Obowiązujący przez dwa lata kontrakt obligował LOT do płacenia za paliwo nawet dwa razy więcej, niż płacili jego konkurenci. Kontrakt – i to tak długi – zawarto, gdyż zarząd przyjął, że ceny paliwa będą w tamtym czasie nadal rosnąć. Stało się jednak odwrotnie. Nietrafionych decyzji zarządów firmy można by przytaczać wiele. Podejmowane były także działania zmierzające do rezygnacji z części rynku. Podczas urzędowania przedostatniego prezesa LOT Sebastiana Mikosza w lecie ubiegłego roku poinformowano o likwidacji, od końca października, połączeń z Krakowa i Rzeszowa do Chicago. Ówczesny rzecznik LOT Jacek Balcer tłumaczył, iż analizy wykazały, że połączenia te są nierentowne. Taki ruch LOT zbulwersował krakowskich radnych, którzy nawet przyjęli specjalną rezolucję, wyrażając oburzenie zapowiedzianą likwidacją połączeń. Rejsy z Krakowa cieszyły się dużą popularnością, gdyż górale regularnie odwiedzali swoje rodziny w Chicago. Likwidację połączenia starano się także tłumaczyć zbyt krótkim pasem startowym na lotnisku w Balicach. Przy wyższej temperaturze powietrza, gdy silniki dysponują mniejszą mocą, maszyna musiała być odpowiednio lżejsza, a więc nie mogła wystartować z kompletem pasażerów. W bezpiecznym starcie miały przeszkadzać rosnące za pasem startowym drzewa, których nie można było wyciąć, gdyż m.in. były kłopoty ze znalezieniem ich właściciela. Kępka drzew nie przeszkodziła jednak, by w reakcji na rezygnację LOT z wiernych klientów rynek zajęła firma Air Italy Polska, która postanowiła od połowy kwietnia uruchomić połączenie i zarabiać na wożeniu górali za ocean. Zareagowali również Ukraińcy, podejmując decyzję o uruchomieniu połączenia z Krakowa do Kijowa, gdzie pasażerowie będą mogli przesiąść się na lot do Chicago. Rezygnacja z tego rynku zbulwersowała związki zawodowe, a sprawa w ciągu miesiąca miałaby zostać zgłoszona do organów ścigania. – To jest działanie na szkodę spółki. W tej sprawie złożymy zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa – powiedziała nam mecenas Joanna Modzelewska, przewodnicząca Związku Zawodowego Pilotów Liniowych PLL LOT. Trwały dyskusje o przywróceniu połączenia. Nie jest jednak tajemnicą, iż LOT brakuje samolotów, tym bardziej po uruchomieniu pod koniec ubiegłego roku połączenia do Hanoi. Przekładane są także terminy na dostarczenie spółce maszyn dalekiego zasięgu. Pierwszy z zamówionych Boeingów 787 Dreamliner ma zostać przekazany LOT w kwietniu przyszłego roku, a kolejne cztery – w okresie od sierpnia do listopada 2012 roku. Obecny prezes Marcin Piróg zdecydował także o nieprzedłużeniu kontraktu na pięć embraerów, które mogą latać na krótszych trasach, co znowu niekorzystnie wpłynie na organizację planu lotów w sezonie letnim. Wysoce niepokojące zdarzenia w firmie sprawiły, iż na biurka wszystkich posłów trafiły pytania z różnych związków zawodowych w PLL LOT o sytuację w spółce, które należałoby zadać właścicielowi, czyli ministrowi skarbu. O debatę w sprawie sytuacji w PLL LOT na rozpoczynającym się w środę posiedzeniu Sejmu wnioskowała opozycja. O tym, czy się ona odbędzie, zdecydują posłowie rządzącej koalicji PO – PSL. Artur Kowalski

Żydzi rozczarowani wstrzymaniem rekompensat w Polsce „Jesteśmy zaniepokojeni takim rozwojem wypadków” Przewodniczący Światowej Organizacji ds. Restytucji Mienia Żydowskiego, Ronald S. Lauder wyraził rozczarowanie i żal z powodu wstrzymania procesu restytucji mienia w Polsce, w tym należącego do ocalonych z Holokaustu i ich spadkobierców. Światowy Kongres Żydowski w swoim komunikacie poinformował o oświadczeniu Laudera w tej sprawie, wydanym w odpowiedzi na decyzję rządu polskiego, aby wstrzymać proces prowadzący do uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej. – Jesteśmy głęboko zaniepokojeni tym rozwojem wypadków, jako że przedstawiciele polskiego rządu przez wiele lat publicznie oświadczali, że restytucja mienia i problem rekompensat będą załatwione i ustawa w tej sprawie będzie wniesiona do parlamentu. Ogłaszając swoją decyzję w tym tygodniu, Polska mówi wielu starszym wiekiem przedwojennym właścicielom ziemskim, w tym osobom ocalonym z Holokaustu, że w przewidywalnej przyszłości nie mogą liczyć nawet na częściową rekompensatę za odebrane im majątki – głosi oświadczenie. Projekt ustawy reprywatyzacyjnej przewidywał rekompensaty dla polskich właścicieli ziemskich, których majątki znacjonalizowały władze komunistyczne, oraz dla rodzin i spadkobierców żydowskich ofiar Zagłady, których mienie zagrabili hitlerowcy, a potem przejęły władze PRL. Według Ministerstwa Skarbu, ustawy tej nie można uchwalić w obecnej sytuacji gospodarczej w kraju, gdyż spowodowałoby to przekroczenie dozwolonej przez Unię Europejską bariery długu publicznego w stosunku do PKB. Lauder jednak zwrócił uwagę, że sytuacja ekonomiczna Polski jest stosunkowo dobra na tle innych krajów w Europie, dotkniętych kryzysem i recesją.

Problem ten był omawiany w Polsce od prawie dwóch dziesięcioleci, podczas różnych faz rozwoju ekonomicznego, włącznie z obecną, kiedy Polska jest krajem mającym wzrost gospodarki zaliczany do najszybszych w Unii Europejskiej. Jest niedopuszczalne, że Polska nie może znaleźć jakiegoś sposobu wypełnienia swych zobowiązań na rzecz byłych właścicieli ziemskich – pisze przewodniczący Diaspory. Dodaje, że „większość krajów Europy Środkowej i Wschodniej uchwaliła pewnego rodzaju ustawy zapewniające zwrot skonfiskowanego mienia albo rekompensaty”. – Polska wyróżnia się nie zrobieniem niczego w tej sprawie – czytamy w oświadczeniu. kaien, zbyt

Za i przeciw – gaz łupkowy Na zakończonym niedawno w Berlinie forum paliw kopalnianych zadeklarowano oficjalnie potrzebę analizowania europejskich niekonwencjonalnych złóż gazu ziemnego, wskazując, iż mogą one przyczynić się do aż czterokrotnego zwiększenia rezerw tego surowca na obszarze Unii Europejskiej. Niemniej do chwili obecnej gaz ze źródeł niekonwencjonalnych nie znalazł znaczniejszego miejsca w polityce energetyczno-klimatycznej UE. Choć jest wymieniony w Europejskiej Karcie Energetycznej. Nie dokonano również oceny potencjału energetycznego przewidywanych europejskich złóż gazu niekonwencjonalnego.

Przemilczenia? Sytuacja ma się podobnie na rynku polskim. Eksperci i politycy przewidują duży wzrost zapotrzebowania na energię w najbliższych latach – jednakże przygotowana przez Radę Ministrów „Polska polityka energetyczna do 2030 roku” nie zawiera żadnych, nawet przybliżonych planów wykorzystania gazu ze źródeł niekonwencjonalnych. Tymczasem instytucje geologiczne Polski i USA oszacują zasoby gazu łupkowego wiosną 2011 r. Wstępne obliczenia, wykonane przez firmy Wood Mackenzie (1,4 bln m3) i Advanced Res. Int. (3,0 bln m3), opierają się na nieujawnionej metodologii – nie można ich zatem ani potwierdzić, ani zanegować. Wyniki prac ekspertów Państwowego Instytutu Geologicznego i przedstawicieli amerykańskiej służby geologicznej – USGS - będą pierwszymi oficjalnymi informacjami o potencjalnych zasobach gazu łupkowego w Polsce. Podstawą będzie amerykańska metodologia, stosowana przy niepełnych danych wiertniczych. Polega ona na skojarzeniu zaawansowanych metod rachunku prawdopodobieństwa z naukową analizą dostępnych danych geologicznych. Kluczowe jest znalezienie analogów złóż badanych do złóż już znanych i eksploatowanych. W tym przypadku USGS oferuje bogaty materiał porównawczy, obejmujący dziesiątki eksploatowanych pól gazowych. Dzięki temu dane amerykańskie są unikatowe. Jeśli zatem szacunki dotyczące zasobności i głębokości złóż okażą się trafne, a wydobycie ekonomicznie opłacalne, to obok technologii CCS (magazynowania CO2 pod ziemią), gaz łupkowy będzie jednym z kluczowych mechanizmów osiągnięcia założeń wymaganego pakietu energetyczno-klimatycznego „20-20-20”przyjętego przez Brukselę. Co więcej, może się okazać surowcem zbliżającym UE do gospodarki zero emisyjnej. Na koniec trzeba wskazać, że obecna cena importowanego gazu ziemnego do Polski waha się w granicach 340 dol. za 1000 m3, zaś koszt wydobycia gazu łupkowego w USA (na rynku konkurencyjnym, bogatym w przedsiębiorstwa wydobywcze) wynosi około 140-210 dol. Gdyby zatem udało się osiągnąć podobną opłacalność ekonomiczną, gaz łupkowy okaże się zbawienną alternatywą dla polskiej energetyki gazowej.
Gaz jest „czysty”, ale ekolodzy protestują Mimo to i w Europie, i w Polsce eksploatacja gazu łupkowego wywołuje coraz liczniejsze protesty „obrońców środowiska naturalnego.” Oficjalnie wskazują oni cztery podstawowe zagrożenia, jakie nieść ma ze sobą technologia stosowna przy poszukiwaniu i wydobyciu tego surowca. Pierwszym z zagrożeń jest duże zużycie wody, konieczne przy technologii szczelinowania hydraulicznego. Zastrzeżenie nie jest bezpodstawne. Jednorazowo szczelinowanie wymaga zużycia 1000-2000 m3 wody. Niewątpliwie zatem konieczne będzie wprowadzenie odpowiedniej regulacji prawnej dotyczącej gospodarki wodnej przy eksploatacji niekonwencjonalnych złóż gazu ziemnego. Drugim, według ekologów, poważnym problemem, również związanym z H2O, jest utylizacja wody zużytej. Po szczelinowaniu hydraulicznym woda w dużej części wraca na powierzchnię, jednak z uwagi na jej wysokie zasolenie oraz domieszki chemikaliów stosowanych w tej technologii nie jest możliwe zrzucanie jej do naturalnych zbiorników wodnych. Podkreślić należy, że woda użyta do szczelinowania nie jest dla środowiska naturalnego groźna, ale może mieć niekorzystny wpływ, dlatego też musi być poddana utylizacji. Sam proces utylizacyjny nie jest skomplikowany, jednakże wymaga wielu działań, takich jak transport i magazynowanie wody zużytej, budowa oczyszczalni itd. Doświadczenia z eksploatacji gazu niekonwencjonalnego w Stanach Zjednoczonych dowodzą, że metody utylizacji wody po szczelinowaniu są stosunkowo proste i łatwe w stosowaniu.

Zatrucie wód gruntowych – zmyślone ryzyko? Kolejnym problemem podnoszonym przez ekologów jest ryzyko zatrucia wód powierzchniowych i gruntowych. Na temat tego zagrożenia udało się nawet w Stanach Zjednoczonych w niektórych zurbanizowanych miejscowościach wywołać niemal panikę, a rządowa Agencja Ochrony Środowiska zarządziła odpowiednie kontrole w trzech zurbanizowanych stanach. Jednakże zgodnie z głosami ekspertów, choć zagrożenia nie można zupełnie wykluczyć, to stosowana technologia, wymagająca bardzo dokładnego i szczelnego orurowania oraz ocementowania odwiertów, sprawia, że to zagrożenie praktycznie nie istnieje. Także w Polsce uznać je należy raczej za znikome. Jednak problem ewentualnego skażenia wody na obszarach poszukiwania gazu łupkowego spowodował, że władze francuskie nakazały do czerwca br. wstrzymanie prac poszukiwawczych na terenie Prowansji do czasu wykonania specjalistycznych ekspertyz przez rządowe służby. Francuskie ugrupowania ekologiczne i deputowani z partii Zielonych są zdecydowani doprowadzić do zakazu dalszych poszukiwań gazu łupkowego na terytorium Francji. Tak, jak to się stało w Szwecji.

Trzęsienia ziemi i wybuchy… karbidu Ostatnie oficjalnie zgłaszane zagrożenie jest związane z zajmowaniem przestrzeni. Wydobycie gazu łupkowego wymaga znacznie większej liczby odwiertów niż w przypadku gazu konwencjonalnego. Ma to dwojakie rezultaty – może mieć większy wpływ na tereny zielone - jeśli złoża zgromadzone są np. w okolicach terenów leśnych - oraz możliwość niedogodności dla człowieka, tam gdzie złoża są umiejscowione w pobliżu zbiorowisk ludzkich. Z każdym z tych zjawisk można sobie jednak poradzić. Uciążliwości występują przy odwiertach poszukiwawczych, praktycznie mogą być niemal niezauważalne przy prawidłowej eksploatacji. Na serio nie można traktować innych zagrożeń, którymi straszą różne ugrupowania ekologiczne, jak np. możliwość wywołania trzęsień ziemi na skutek szczelinowania hydraulicznego czy wybuchów gazu łupkowego po zetknięciu z wodą. To ostatnie zjawisko występuje jako reakcja karbidu na wodę, ale karbid nie ma nic wspólnego z łupkami.
Ekologiczny Gazprom Warto podkreślić, że protesty ekologów mają silnego sojusznika w Gazpromie. Olbrzymie lobby Gazpromu w Unii Europejskiej dba o to, żeby utrzymać, a nawet zwiększyć swój udział w europejskim rynku gazu. Więc pośrednio lub bezpośrednio wspiera wszystkich tych, którzy domagają się eliminacji produkcji energii z innych niż gaz konwencjonalny źródeł energii, jak węgiel kamienny i brunatny oraz geotermia. A także tych, którzy chcą na poziomie europejskim zablokować wydobycie gazu łupkowego. Między innymi w Polsce. Ostatnio Aleksander Miedwiediew, wiceszef rosyjskiego koncernu (skądinąd prezes spółki państwowej Gazprom-Eksport), ironicznie komentował przyszłość gazu łupkowego jako miraż, gdy, według niego, w istocie oznacza rujnowanie środowiska naturalnego, czego dotychczas nie dostrzegano.

Gaz łupkowy wymaga zmian w prawie Obecnie podstawy prawne dla poszukiwania kopalin – a więc i gazu niekonwencjonalnego – zawarte są w ustawie Prawo Geologiczne i Górnicze z dnia 4 lutego 1994 r. Ustawa ta nie określa odrębnych procedur dla poszukiwania, rozpoznania i wydobywania gazu ze złóż niekonwencjonalnych. Oznacza to, że poszukiwanie i rozpoznawanie, a następnie wydobycie gazu łupkowego następuje w oparciu o te same zasady, na jakich wydobywany jest gaz konwencjonalny. Zarówno prace badawcze, jak i wydobywcze wymagają odpłatnego uzyskania koncesji wydawanych przez Ministerstwo Środowiska. Co więcej, w celu uzyskania pozwolenia na wydobycie potencjalny inwestor musi otrzymać oprócz koncesji wydobywczej od tegoż ministerstwa także dodatkowe pozwolenia od Wyższego Urzędu Górniczego i lokalnych władz samorządu terytorialnego. Teresa Wójcik

Wojska płk. Kaddafiego wkroczyły do Cyrenajki W dawnych dobrych czasach posłańców przynoszących złe nowiny zabijano lub przynajmniej obcinano im języki. Dziś obyczaje nieco złagodniały. Gdy szef amerykańskiej szpiegowni, p. Jakób Clapper, oznajmił Kongresowi, że w ostatecznym efekcie siły JE Muammara Kaddafiego zwyciężą, zapanowało poruszenie, a urzędnicy Białego Domu naciskali, by JE Barak Hussein Obama „nie zgodził się z raportem”.

http://www.bbc.co.uk/news/world-africa-12720643

Niestety: jak Stalin się nie zgadzał, to raport wycofywano. P. Obama nie ma jednak takiego autorytetu... ani Smersza na pod'orędziu Proszę zauważyć, że – jak wynika z mapy – wojska rewolucyjne zajęły już kawałek Cyrenajki – ale ten kawałek, w którym znajdują się główne rurociągi i rafinerie. To znacznie, znacznie zmniejsza szanse kontrrewolucjonistów na otrzymanie pomocy od kampanii naftowych. Rewolucjoniści mają charyzmatycznego przywódcę: płk. Kaddafiego. Natomiast contrasi nie mają lidera. To drastycznie zmniejsza ich szanse. Ostatnia szansą kontrrewolucji jest zwrócenie się do dynastii as-Senussich o objęcie emiratu Cyrenajki – jeśli Arabia Saudyjska odda część swego lotnictwa siłom powietrznym powstającego emiratu. Jeśli to nie nastąpi – a nie nastąpi, bo „Wg portalu debka.com, do Cyrenajki w Libii przybyły setki amerykańskich, brytyjskich i francuskich doradców wojskowych” - a są to przecież d***kraci, którzy przyjechali pomagać L**owi, a nie wskrzeszać podejrzane emiraty - za dwa dni padnie Benghazi, a za tydzień: Tobruk. Choć to miasto nieźle się podobno nadaje do obrony...

Co z tą kontrrewolucją? Reżymowe media jeszcze trzy dni temu zapluwały się, wrzeszcząc tryumfalnie, że "Kaddafi już broni się tylko z piwnicy w jednej z baz wojskowych” – a cała reszta Libii jest w rękach "d***kratów”. Od dwóch dni siedzą cicho – bo, najwyraźniej, JE Muammar Kaddafi bez większego wysiłku utrzymał się przy władzy, a ulice Trypolisu pełne są Jego zwolenników. Szkoda: miałem nadzieję, że kontrrewolucja zwycięży. Okazało się, że socjalne obietnice są dla ludzi ważniejsze niż Wolność. I haniebnie pomyliłem się w innej sprawie: zakładałem, że jeśli kontrrewolucja zwycięży tylko w Cyrenajce – ogłosi ona niepodległość i najprawdopodobniej wróci tam do władzy dynastia Senussydów. Tymczasem okazało się, że po 40 latach tresury: "Ein Reich, ein Volk, ein Gaddafi” powstańcy wyobrażają sobie życie bez p. Kaddafiego, ale naród libijski i państwo libijskie traktują jako całość. I teraz już chyba wiem, dlaczego żaden z potomków śp. Idrysa as–Senussiego nie pofatygował się do Tobruku po berło. Co nie znaczy, że to aprobuję... Zawsze byłem zwolennikiem rozstrzelania JE Muammara Kaddafiego – tylko dlatego zresztą, że w Libii nie ma dostatecznie rozgałęzionych drzew. Ale ostatnio budzi mój szacunek, a nawet podziw. Nie przejmuje się tzw. (tfu!) „opinią publiczną świata” - i walczy o swoje. Choć mógłby pewno uciec z paruset milionami dolarów. Jak wiele razy pisałem: monarchia powstaje w ten sposób, że młody facet z garstką zwolenników zdobywa siłą władzę – po czym się koronuje. Gdyby któryś z pretendentów do Tronu Libii (lub przynajmniej Cyrenajki) przyjechał do Tobruku i osobiście stanął na czele kontr-rewolucjonistów – miałby bardzo poważne szanse. A gdyby jeszcze JKM Abdullah ibn Abdulaziz al Saud, który bardzo nie lubi płk.Kaddafiego, pożyczył mu z pięć myśliwców odrzutowych... Najwyraźniej obydwaj maja na emigracji za dużo pieniędzy – a za mało ambicji i królewskości - by ryzykować swoim życiem, gdy powstańcy nie palili się do przywrócenia monarchii. Więc monarchia na razie nie wróci. Co bardzo mi sie nie podoba. A przy okazji ponawiam pytanie: gdzie ci żurnaliści, którzy bezczelnie łgali, że płk.Kaddafi broni się już tylko w jednej piwnicy w Trypolisie i jedna nogą jest już samolocie? JKM

Z Janem Olszewskim, byłym premierem RP, rozmawia Jacek Nizinkiewicz. Jacek Nizinkiewicz: Panie premierze, jak pan się czuje w dzisiejszej Polsce? Jan Olszewski: Należę do pokolenia, które urodziło się w II RP i które z dzieciństwa lub wczesnej młodości mogło zapamiętać smak życia w niepodległej Polsce. Dla tego pokolenia, narzucony Polsce po roku 1945, oparty na sowieckich wzorach system był obcy nie tylko politycznie, ale wręcz cywilizacyjnie. Przez kilkadziesiąt lat trwania PRL-u uczestniczyłem w różnych okresach i w różnych sposobach działań zmierzających do rozstania się z tym systemem. Naprawdę realne stało się to dopiero po 1989 r. Od tego czasu mozolnie odbudowujemy nasza suwerenną państwowość. Porównanie pod tym względem ponad ostatnich 20 lat z okresem ostatniej RP nie wypada dla nas, najoględniej mówiąc, zbyt korzystnie.

III RP wciąż jest mocno związana z PRL-em? Myślę, że to jest oczywiste i to widać.

Chyba nie dla wszystkich jest to tak oczywiste. Jakby pan premier mógł rozwinąć swoją myśl? W porozumieniach Okrągłego Stołu zawarta jest zasada, że nowa demokratyczna polska państwowość będzie budowana w oparciu o struktury PRL. Ta zasada została zakwestionowana w wyborach 4 czerwca 1989 r. przez większość Polaków. Tzw. strona solidarnościowo-opozycyjna nie skorzystała z tej okazji, aby odrzucić porozumienia i podyktować własne warunki odbudowy państwa. W rezultacie po przeszło 20 latach dominuje w naszym życiu politycznym nie tylko mentalność, ale także konkretne struktury i układy personalne z tamtego okresu. Próby zmiany tego stanu rzeczy podjęte w 1992 r. przez pierwszy rząd powołany po wolnych wyborach do parlamentu, a potem w 2005 r. po wyborze Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta RP zakończyły się niepowodzeniem. W rezultacie mamy dziś w Polsce swoistą hybrydę prawno–ustrojową, w ramach której instytucje demokratycznego państwa prawnego współegzystują z personalnymi i organizacyjnymi układami postkomunistycznej proweniencji.

Co pan ma na myśli? Mam namyśli sytuację panującą dziś w Polsce, w której ponad połowa obywateli jest faktycznie wyłączona z jakiegokolwiek udziału w życiu publicznym, a druga połowa podzielona zasadniczym konfliktem między zwolennikami i przeciwnikami obecnie panującego modelu ustrojowej koegzystencji reliktów ustrojowych PRL-u i odradzających się instytucji demokratycznej RP. Ten układ polityczny przesądza o dzisiejszej słabości polskiego państwa i stanowi zagrożenie dla perspektyw rozwojowych Polski.

Idąc tokiem pańskiego rozumowania, a czy pański rząd próbował odciąć się od dziedzictwa PRL? W ciągu niespełna półrocznego funkcjonowania rządu stanęliśmy wobec zasadniczego wyzwania, jakim było doprowadzenie do uwolnienia kraju od stacjonujących w Polsce rosyjskich garnizonów i otwarcia możliwości wyprowadzenia państwa z obszaru swoistej ziemi niczyjej, jaką były wówczas kraje uwalniające się spod sowieckiej dominacji. Zgłoszenie przez mój rząd akcesu Polski do NATO spotkało się wówczas z totalną krytyką większości polskiej klasy politycznej. Zaciekle atakowali nas zwłaszcza politycy SLD, którzy później - trzeba to przyznać - bardzo zdecydowanie poparli sprawę wstąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego. Zasadniczym osiągnięciem mojego rządu było doprowadzenie do likwidacji rosyjskich baz wojskowych i odrzucenie forsowanej przez stronę rosyjską koncepcji tworzenia na ich obszarze autonomicznych rosyjsko-polskich przedsiębiorstw.

Myślałem, że wspomni pan o lustracji. Lustracja była rzeczą niezbędną dla uwolnienia Polski od możliwości wykorzystywania agentury dawnych komunistycznych służb dla odbudowy rosyjskich wpływów w Polsce, ale jej racjonalne przeprowadzenie w Polsce wymagało odpowiedniego przygotowania w oparciu o rozpoznanie zawartości archiwów dawnej SB oraz Wojskowych Służb Informacyjnych. Przygotowanie odpowiedniej ustawy lustracyjnej wymagało jeszcze co najmniej paru miesięcy. Uchwała lustracyjna Sejmu uprzedziła te działania rządu i zmusiła nas do przekazania Sejmowi niepełnych i tylko częściowo udokumentowanych list rozpoznanych w tamtym momencie dawnych agentów, współpracowników SB. Jak wiadomo fakt ten posłużył jako pretekst do obalenia rządu 4 czerwca 1992 r.

Lustracja w Polsce została dzisiaj doprowadzona do końca? Procesy lustracyjne w Polsce zostały zatrzymane nawet nie w połowie, ale właściwie na początku drogi i do dzisiaj nie tylko nie uporaliśmy się z tym problemem, ale staje się on coraz bardziej skomplikowany. Patologię tej sytuacji najlepiej obrazuje ostatnio ujawniony przypadek nominacji dawnego komunistycznego szpiega w Watykanie na stanowisko ambasadorskiego w Moskwie z równoczesnym powierzeniem misji przygotowania udziału prezydenta RP w uroczystościach rocznicowych w Katyniu.

To dlaczego chociażby rząd Jarosława Kaczyńskiego nie przeprowadził lustracji do końca? W moim przekonaniu ustawa lustracyjna przygotowana w okresie rządu Jarosława Kaczyńskiego mogła spełnić właściwą rolę w procesie lustracji, gdyby nie została zdemolowana przez orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć toku rozumowania sędziów TK, a ówczesne i późniejsze wypowiedzi przewodniczącego i niektórych sędziów wskazywały na silne negatywne emocjonalne zaangażowanie w tej sprawie.

Niedokończenie procesu lustracji zaszkodziło funkcjonowaniu państwa? W moim przekonaniu sparaliżowanie procesu lustracji odbija się dzisiaj bardzo mocno w postaci rożnych negatywnych zjawisk w polskim życiu publicznym, o czym świadczy przywołany wcześniej przykład ambasadora Turowskiego.

Czy temat lustracji jest na tyle istotny, że powinniśmy do niego wracać? Dokończenie procesu lustracji jest nie tyle konieczne, ale w moim przekonaniu nieuniknione. Otwarte jest jednak pytanie, kiedy będzie można ten proces doprowadzić do końca. Zmiany, które nastąpiły po tragicznej śmierci prezesa Janusza Kurtyki w IPN nie stanowią dobrej prognozy dla tej sprawy.

Zmieńmy temat. Panie premierze, czy polska polityka zmieniła się po 10 kwietnia 2010 r.? Polska polityka zmieniła się o tyle, że mamy dzisiaj do czynienia z monopolem władzy jednej partii, co bardzo zradykalizowało opozycję przeciwko panującemu układowi. Doszło do bardzo głębokiego mentalno–psychologicznego podziału społeczeństwa.

Poparł pan w wyborach prezydenckich Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego? Mówiąc najogólniej - dlatego że Jarosławowi Kaczyńskiemu, podobnie jak mnie, bliskie są tradycje niepodległościowe, solidarnościowe i narodowościowe.

Bronisławowi Komorowskiemu brakuje tych cech? Nie chcę oceniać prezydentury Bronisława Komorowskiego, bo sprawuje swój urząd bardzo krótko. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że prezydentura Bronisława Komorowskiego nie spełnia oczekiwań.

Jarosław Kaczyński byłby lepszym prezydentem? Z pewnością reprezentowałby wartości mi bliższe.

Bronisław Komorowski nie reprezentuje wartości solidarnościowych? W moim przekonaniu nie da się pogodzić wartości i tradycji solidarnościowej ze stanowiskiem Bronisława Komorowskiego w sprawie oceny roli i działalności post PRL-owskich Wojskowych Służb Informacyjnych. Prezydent Komorowski już jako wiceminister, a później minister obrony narodowej, a potem już z pozycji marszałka Sejmu konsekwentnie chronił te służby nawet wbrew stanowisku klubu poselskiego własnej partii. Wdzięczność jego protegowanych zaowocowała w czasie wyborów prezydenckich. Dawni funkcjonariusze WSI powołali nawet własne stowarzyszenie pod nazwą "Sowa", które za główny cel swojej działalności uznało wspieranie kandydatury Bronisława Komorowskiego. Tego rodzaju długi wdzięczności nie rokują dobrze dla wartości solidarnościowych.

Czy Bronisławowi Komorowskiemu uda się być prezydentem wszystkich Polaków? Uważam to propagandowe hasło, wymyślone przez Aleksandra Kwaśniewskiego, za treściowe puste. Miałoby ono sens tylko w wypadku, gdyby prezydent RP pełnił funkcje wyłącznie reprezentacyjne. W naszym modelu konstytucyjnym jest to niemożliwe, bo prezydentowi przysługują ważne prerogatywy polityczne, których nie da się pełnić w sposób, który zadowalałby jednakowo wszystkich obywateli.

Panie premierze, jaka była pana pierwsza myśl, kiedy dowiedział się pan o katastrofie samolotu z delegacją prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. ? Myślę, że dla Polaków z mojego pokolenia ta katastrofa w sposób nieunikniony musiała się kojarzyć z katastrofą na Gibraltarze w 1943 r. Miałem poczucie, że to jest katastrofa dla państwa polskiego. Obawiałem się zresztą, że mogli w niej zginąć obaj bracia Kaczyńscy, bo nie wiedziałem wówczas, że Jarosław podjął decyzję w ostatniej chwili o pozostaniu w Warszawie ze względu na stan zdrowia mamy. Sądziłem wówczas, może naiwnie, że to wydarzenie musi zmienić styl walki politycznej, który utrwalił się w naszym życiu publicznym w ostatnich latach. W sposób oczywisty się myliłem.

Pan również początkowo był na liście pasażerów do Smoleńska. Miałem propozycję wyjazdu do Smoleńska razem z prezydentem. Kiedy jednak zwróciła się do mnie przewodnicząca Fundacji Katyńskiej pani Bożena Mamontowicz-Łojek z prośbą o włączenie na listę pasażerów prezydenckiego samolotu dodatkowych osób z kręgu rodzin katyńskich, dla których te uroczystości mogły być ostatnią okazją dla odwiedzenia miejsca, gdzie zginęli najbliżsi, zdecydowałem się zrezygnować na ich rzecz z własnego udziału w delegacji.

Gdy dowiedział się pan o katastrofie Tu-154M pomyślał pan, że to mógł być zamach? Zamachu nie można wykluczyć i prokuratura słusznie do dzisiaj nie wykluczyła tej hipotezy.

Czy według pana Donald Tusk popełnił błąd, godząc się na procedowanie według konwencji chicagowskiej? Konwencja chicagowska w wypadku tej katastrofy nie mogła mieć zastosowania ze względu na to, że dotyczy samolotów cywilnych. Strona rosyjska nie odwołała się zresztą do tej konwencji, tylko do precedensowego jednego przepisu, który był dla niej akurat wygodny. To, że z polskiej strony nie było żadnej kontrpropozycji, uważam za rezultat skandalicznego funkcjonowania tych osób i instytucji, które w takiej kryzysowej sytuacji były zobowiązane do natychmiastowego przedstawienia premierowi istotnego stanu rzeczy i zaproponowanie najkorzystniejszego z naszego punktu widzenia rozwiązania.

Według jakich zapisów strona polska powinna procedować? Sądzę, że dobrą podstawą wyjściową dla ustalenia warunków wspólnego ze stroną rosyjską postępowania badawczego w tej sprawie mogła być umowa dotycząca badania wypadków w lotnictwie wojskowym. W przypadku odrzucenia tej propozycji przez Rosję należało od razu proponować zbadanie katastrofy przez komisję międzynarodową.

Czy uważa pan, że Polska powinna zabiegać o wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej na forum międzynarodowym? Dzisiaj wydaje się, że nie ma innej możliwości. To jedyna szansa na wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej.

Premier Tusk popełnił błąd, zawierzając stronie rosyjskiej? Postępowanie premiera Tuska w tej sprawie jest dla mnie niewytłumaczalne. Pozostawienia wyłącznej inicjatywy stronie rosyjskiej, nie da się wytłumaczyć żadnymi względami politycznymi, dyplomatycznymi. Można powiedzieć, że premier polskiego rządu – nie zdając sobie pewnie z tego sprawy - przyjął narzucony nam przez Rosjan status PRL-u. Dalszy przebieg i rezultaty rosyjskiego dochodzenia wskazują, że wyciągnęli oni z tego stanowiska wszystkie konsekwencje.

Co Pan myśli, kiedy słyszy od strony rosyjskiej, że winni katastrofie smoleńskiej są tylko Polacy? Takiego stanowiska MAK-u można było być z góry pewnym, znając charakter i doświadczenie tej instytucji. Fakt, że to orzeczenie MAK-u autoryzowane jest przez najwyższe władze w Rosji stanowi bardzo niedobrą prognozę dla przyszłości polsko- rosyjskich stosunków.

Co można zrobić na dzień dzisiejszy? Dla rzetelnego przeprowadzenia śledztwa we własnym zakresie konieczne jest uzyskanie dostępu do oryginału do nagrania czarnych skrzynek oraz do inwentaryzacji i zbadania szczątków samolotu. Bez załatwienia tej sprawy nie wyobrażam siebie możliwości miarodajnej oceny rzeczywistych przyczyn smoleńskiej katastrofy. W wypadku bezskuteczności naszych starań w tych sprawach pozostaje - jak już powiedziałem - odwołanie się do opinii międzynarodowej.

Donald Tusk nie zdał egzaminu z rządzenia państwem? Nie chcę mówić o rządzeniu państwem, ale Donald Tusk nie zdał egzaminu jeśli chodzi o wyjaśnienie śmierci prezydenta RP.

"Kaczyński ma jeszcze szansę na rządzenie" - Jarosław Kaczyński mógł zostać prezydentem. Błędem było narzucenie mu formuły milczenia o Smoleńsku i było to czymś sztucznym. Kaczyński ma jeszcze szansę na rządzenie. Projekt i hasło IV RP nigdy mnie nie przekonywały. Budując IV RP, przyjmujemy milcząco, że została zbudowana III RP, a z niczym takim nie mamy i nie mieliśmy do czynienia - mówi w drugiej części rozmowy dla Onet.pl Jan Olszewski. Były premier RP uważa, że Lech Kaczyński chciał opublikować drugi aneks do raportu WSI: "Lech Kaczyński pracował nad drugim aneksem do raportu ws. WSI i uwzględniał stanowisko Trybunału Konstytucyjnego. Ta sprawa cały czas była na porządku prac pana prezydenta i na mój stan wiedzy prezydent Kaczyński zamierzał aneks opublikować". Na koniec Olszewski dodaje, że nie wybiera się wspólnie z Bronisławem Komorowskim na beatyfikację Jana Pawła II: "Zaproszenia nie otrzymałem. Nie wybieram się i nikt z Kancelarii Prezydenta nie kontaktował się ze mną, o co nie mam pretensji".

Jacek Nizinkiewicz: Zgadza się pan z Jarosławem Kaczyńskim, że moralną i polityczną winę za katastrofę smoleńską ponosi Donald Tusk, Bronisław Komorowski, Radosław Sikorski, Bogdan Klich i Tomasz Arabski? Jan Olszewski: W każdym demokratycznym państwie istnieje pojęcie odpowiedzialności politycznej za tego rodzaju wydarzenie jak katastrofa smoleńska. Przy czym zakres tej odpowiedzialności musi być adekwatny do wagi i wymiaru zdarzenia. W tym wypadku, jak do tej pory, nikt nie poniósł żadnej odpowiedzialności politycznej w tej sprawie, co jest swoistą negatywną cenzurką wystawioną praktyce i obyczajom naszego życia publicznego.

A pan wiedział, kto wchodzi w skład delegacji? Nie zapaliła się panu czerwona lampka, że delegacja prezydencka złożona z tylu ważnych osób była co najmniej dyskusyjna? Problemem nie jest skład delegacji tylko organizacja jej przelotu. Nie do wyobrażenia był dla mnie fakt, że wraz z prezydentem na pokładzie jednego samolotu znalazło się praktycznie całe dowództwo Wojska Polskiego. Tego faktu w żaden sposób nie da się usprawiedliwić i to jest wyłączna i oczywista odpowiedzialność – nie tylko polityczna i moralna – ministra obrony narodowej.

Myśli pan, że Jarosław Kaczyński miał szanse wygrać wybory prezydenckie? Tak. Jarosław Kaczyński mógł zostać prezydentem. Błędem było narzucenie mu formuły milczenia o Smoleńsku i było to czymś sztucznym.

Ten błąd kosztował Jarosława Kaczyńskiego prezydenturę? Bardzo być może.

A jakim prezydentem był Lech Kaczyński? W ciągu prezydentów III RP był jedynym prezydentem, który miał jednoznacznie sprecyzowaną koncepcję polskiej racji stanu.

Ale nie był prezydentem o nastawieniu prorosyjskim? Nastawienie prorosyjskie było bezwarunkowym warunkiem sprawowania tego urzędu w PRL-u. Prezydent RP może mieć tylko jedno nastawienie - propolskie. Śp. prezydent Lech Kaczyński miał takie i tylko takie nastawienie.

Donald Tusk nie kieruje się racją stanu? Polską rację stanu można pojmować bardzo różnie, w zależności od tego, jakie wartości uznaje się za fundamentalne dla polskiego państwa. Prawdę mówiąc, nie znam stanowiska premiera Tuska w tej sprawie i musiałbym się go jakoś domyślać. Gdybym miał to robić na podstawie jego wypowiedzi w Sejmie o przyczynach, dla których - w imię dobrych polsko-rosyjskich stosunków - uważał za możliwe przyjęcie biernej postawy w sprawie smoleńskiej katastrofy, to wnioski byłyby dla premiera Tuska rzeczywiście katastrofalne. Wolę jednak tego nie robić i przyjmuję, że wystąpienie premiera w tej sprawie jest nieszczęśliwą formułą retoryczną. 

Czy Jarosław Kaczyński zostanie kiedyś premierem? Myślę, że Kaczyński ma szansę na rządzenie.

A prawica nie jest dzisiaj zbyt rozdrobniona? Miałbym trudności w określeniu pojęcia prawicy w Polsce, bo w naszym życiu politycznym tradycyjne podziały na lewicę i prawicę są w moim przekonaniu nieadekwatne do rzeczywistych programów partyjnych. Trudno jest dokonać takiego podziału zwłaszcza w sytuacji, gdy autentyczna lewica w ogóle w polskim życiu politycznym nie występuje.

SLD nie jest partią lewicową? Dzisiejsze SLD ma historycznie określony polityczny rodowód i jak dotychczas pozostaje w swej praktyce wierna tym PRL-owskim tradycjom. Jest to typowa partia władzy, a nie idei. Aktualnie lewicowość SLD przejawia się głównie w hasłach o równouprawnieniu mniejszości, popieraniu partnerskich związków homoseksualnych, prawa do aborcji i tym podobnych kwestii - raczej obyczajowych niż społecznych.

Wyobraża pan sobie koalicję PiS-SLD? Pomyśleć to się da, ale zdarzyć się nie powinno.

Dlaczego nie wziął pan udziału w posiedzeniu RBN, mimo że był pan zaproszony przez Bronisława Komorowskiego? Zaproszenie dostałem, co prawda telefoniczne, bo widocznie poczta dziwnie działa. Nie wziąłem udziału w posiedzeniu RBN ze względów zdrowotnych, ale gdybym wiedział, że na posiedzenie Rady zaproszony jest również gen. Wojciech Jaruzelski, to niezależnie od stanu zdrowia odmówiłbym swojego udziału.

Ale prezydent Komorowski zapraszał wszystkich urzędujących prezydentów i premierów. Nieprawda, bo jeśli tak by było, to prezydent Komorowski powinien zaprosić kogoś jeszcze.

Kogo Bronisław Komorowski powinien był zaprosić na RBN? Prezydent Komorowski powinien był zaprosić na RBN gen. Kiszczaka.

Ale gen. Czesław Kiszczak nie został premierem, ani nigdy nie był prezydentem. Ale pierwszym desygnowanym premierem po 1989 r. był gen. Kiszczak.

Ale nie stworzył rządu. Nie szkodzi, ale według stanu prawnego był premierem. Premier Pawlak przez 33 dni pełnił funkcję premiera i kierował rządem, który ja powołałem, mimo że własnego rządu nie udało mu się utworzyć. Podobnie było z gen. Kiszczakiem. Był wtedy taki sam stan prawny. Więc albo Bronisław Komorowski zapomniał o gen. Kiszczaku, albo chciał zapomnieć.

Czy wybiera się pan z prezydentem Komorowskim do Rzymu na uroczystości beatyfikacyjne Jana Pawła II? Zaproszenia nie otrzymałem i o ile wiem skład prezydenckiej pielgrzymki do Rzymu  nie jest przesądzony. Mówi się, że będzie zależny od swobodnego wyboru prezydenta, co w moim przekonaniu ma pełne uzasadnienie. Osobiście chciałbym tę uroczystość obchodzić na Placu Zwycięstwa w Warszawie, bo to miejsce kojarzy mi się ze sławną homilią Jana Pawła II w trakcie jego pierwszej polskiej pielgrzymki. Z mojego punktu widzenia najlepszym symbolem historycznej roli polskiego papieża jest właśnie to miejsce i te wydarzenia.

Czyli nie wybiera się i nikt z Kancelarii Prezydenta w tej sprawie nie kontaktował się z panem? Nie wybieram się i nikt z Kancelarii Prezydenta nie kontaktował się ze mną, o co nie mam pretensji.

A nie jest błędem nieuczestniczenie Jarosława Kaczyńskiego w posiedzeniach RBN? To jest jego wola.

Czy uważa pan, że drugi aneks do raportu WSI powinien zostać opublikowany? Prezydent Lech Kaczyński pracował nad drugim aneksem do raportu ws. WSI i uwzględniał stanowisko Trybunału Konstytucyjnego. Ta sprawa cały czas była na porządku prac pana prezydenta i na mój stan wiedzy prezydent Kaczyński zamierzał aneks opublikować.

Panie premierze, co jakiś czas polityka się o pana upomina. Przed ostatnimi wyborami prezydenckimi prof. Jadwiga Staniszkis stwierdziła, że pańska osoba byłaby najlepszą kandydaturą na prezydenta z ramienia PiS, a pańscy współpracownicy czy osoby panu bliskie politycznie i zawodowo stworzyły książkę w hołdzie panu - "Racja Stanu". Zamierza pan wrócić do polityki? W tym wieku? To byłoby niedorzeczne. Szanujmy swoje zdrowie, ale przede wszystkim stanowiska państwowe.

Na koniec, czy uważa pan, że Krzysztof Piesiewicz, bliski panu zawodowo z czasów PRL, wróci do praktyki zawodowej lub polityki? Mam wiele sympatii dla Krzysztofa Piesiewicza jako kolegi z czasów wspólnej działalności obrończej. Uważam jednak, że przydarzyła mu się rzecz nie do wybaczenia dla senatora RP – uległ żądaniom szantażystów. W obyczajach obowiązujących w życiu publicznym demokratycznego państwa to rzecz niedopuszczalna i człowiek, któremu się to przydarzyło powinien zrezygnować z funkcji publicznej. W naszych warunkach te standardy nie są przestrzegane i myślę, że to skłania Krzysztofa Piesiewicza do dalszego uczestnictwa w pracach Senatu.

A czy przekonuje pana projekt IV RP? Projekt i hasło IV RP nigdy mnie nie przekonywały. Budując IV RP, przyjmujemy milcząco, że została zbudowana III RP, a z niczym takim nie mamy i nie mieliśmy do czynienia.

A czy którakolwiek z partii jest w stanie zbudować III RP? Programowo tylko PiS.

Ale zgodnie z sondażami, to raczej PO wygra najbliższe wybory. Nie byłbym wcale taki pewny zwycięstwa PO w najbliższych wyborach. A o rządzie PO mogę powiedzieć tylko, że przy bardzo złym rządzie można sobie wyobrazić jeszcze gorszy. Dziękuję za rozmowę. Koniec części drugiej. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz ONET.PL

Jakieś zdumiewające zjawisko - uczciwy człowiek P. mec. Jan Olszewski to człowiek poczciwy, zacny, ufny. Można Mu powierzyć bez obaw nawet własną żonę. Toteż gdy miał szansę zostać premierem, UPR glosowała ZA – i bez naszych trzech głosów inwestytury by nie uzyskał. Gdy p. Mecenas ogłosił skład i program Swojego „Rządu” oczy wyszły nam na wierzch. Ogłosiłem z trybuny sejmowej, że „program jest niejasny – a to, co jest w nim jasne, jest socjalistyczne”. Ministrowie też byli zacnymi nieudacznikami *. Od tej pory UPR głosowała z reguły przeciwko temu „Rządowi” - z wyjątkiem słynnego ostatniego głosowania, gdzie wstrzymaliśmy się od głosu. Co zresztą nie miało już najmniejszego znaczenia. Dziś zacny p. Mecenas ubolewa

(http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/olszewski-sowa-wspierala-kandydature-komorowskiego,1,4208877,wiadomosc.html ),

że byli SB-cy popierali JE Bronislawa Komorowskiego przeciwko WCzc. Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przepraszam: najpierw się na tych ludziach psy wiesza, odsądza (słusznie czy niesłusznie) od czci i wiary – a potem się dziwi, że popierają przeciwnika!!! Naprawdę: zacność p. Mecenasa godna jest aureoli. Niestety: do polityki w d***kracji p. Mecenas – którego naprawdę kocham – nie pasuje... * Znakomitą ilustracją panującego w tamtym „Rządzie” kunktatorstwa i zwykłej nieudolności jest fragment wywiadu dotyczący lustracji: „...jej racjonalne przeprowadzenie w Polsce wymagało odpowiedniego przygotowania w oparciu o rozpoznanie zawartości archiwów dawnej SB oraz Wojskowych Służb Informacyjnych. Przygotowanie odpowiedniej ustawy lustracyjnej wymagało jeszcze co najmniej paru miesięcy.” Otóż: nie znam ustawy, której napisanie wymagałoby więcej, niż dwa dni! Przez parę miesięcy, to Napoleon zdołał wskrzesić Cesarstwo Francuskie – i je pogrzebać. Chyba, że p. Mecenas przez „racjonalne przeprowadzenie w oparciu o rozpoznanie zawartości archiwów” rozumie przeprowadzenie jej tak, by ujawnić agentów w SLD, PSL i UD (dziś PD, w międzyczasie UW) – a ochronienie tych, co popierali PC (dziś PiS). Bo ja twierdzę, że na to, by napisać uczciwą ustawę lustracyjną, nie wolno zapoznawać się z aktami – gdyż wtedy w sposób niemal niemożliwy do uniknięcia zaczynamy robić wyjątki... Uchwałę lustracyjną istotnie napisaliśmy ze śp. Lechem Pruchno Wróblewskim i drem Andrzejem Sielańczykiem na kolanie w czasie krótszym, niż 5 minut – bo dostrzegliśmy niepowtarzalną szansę przeprowadzenia jej w danym momencie w Sejmie. Gdybyśmy mieli 10 minut czasu – byłaby na pewno znacznie lepsza. Nie zapomnielibyśmy np. o zlustrowaniu w pierwszej kolejności sędziów Trybunału Konstytucyjnego... Jednak z całą pewnością kwadrans byłby zupełnie wystarczający. A Sejmowi zajęło cztery godziny popsucie jej przez co najmniej cztery „poprawki”. Prolegomena do wywiadu p. mec. Jana Olszewskiego dla ONET.pl

Wczoraj pisałem (proszę to jeszcze raz przeczytać – bo jest ważny dopisek!!), że p. Mecenas zachowuje się w polityce jak pijane dziecko we mgle – co nie jest spowodowane brakiem zdolności, lecz kompletnym niezrozumieniem, że polityka w d***kracji to nie wymiana uwag przez gentlemenów w atmosferze wzajemnego zaufania. D***kracja – to ustrój, w którym poszczególne „grupy społeczne” walczą o to, by jak największy postaw czerwonego sukna wykroić dla siebie – i powszechnie uważa się, że w tej grze wszystkie chwyty są dozwolone. Reprezentant takiej „grupy interesów” nie ma być „uczciwy”, lecz „skuteczny”; grupa wybiera największego sk****syna, który „nam to załatwi”. Więc byli oficerowie WSI okazali się skuteczni, bo zablokowali wybór WCzc. Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta. Jak ktoś był za d***racją, to nie może mieć do nich o to pretensji. W diatrybie p. Mecenasa ważne jest jednak co innego. Pisze On: „- Prezydentura Bronisława Komorowskiego nie spełnia oczekiwań. Nie da się pogodzić wartości i tradycji solidarnościowej ze stanowiskiem Bronisława Komorowskiego w sprawie oceny roli i działalności post PRL-owskich Wojskowych Służb Informacyjnych. Prezydent Komorowski już jako wiceminister, a później minister obrony narodowej, a potem już z pozycji marszałka Sejmu konsekwentnie chronił te służby nawet wbrew stanowisku klubu poselskiego własnej partii. Wdzięczność jego protegowanych zaowocowała w czasie wyborów prezydenckich. Dawni funkcjonariusze WSI powołali nawet własne stowarzyszenie pod nazwą "Sowa", które za główny cel swojej działalności uznało wspieranie kandydatury Bronisława Komorowskiego. Tego rodzaju długi wdzięczności nie rokują dobrze dla wartości solidarnościowych”. Otóż „SOLIDARNOŚĆ” zarejestrowana w 1981 roku to związek zawodowy, na którego czele bezpieka ustawiła swojego agenta. Niezależnie od agenturalności jednak każdy związek zawodowy jest z natury rzeczy instytucją socjalistyczną – bo nie broni Człowieka, czyli konsumenta, lecz sztuczny byt, jakim jest wymyślony przez Karola Marxa „Ludź Pracy”. Dla związku zawodowego 38 milionów Polaków to motłoch, który trzeba ogłupić, by bez protestu kupował drogie i tandetne produkty „Człowieków Pracy” - i jeszcze gwarantował, że żaden nieudaczny „Ludź Pracy” nie zostanie z tej pracy zwolniony (dobrzy pracownicy oczywiście nie potrzebują tej ochrony, bo im zwolnienie nie grozi) ani – nie daj Boże – nie obniżono mu zarobków. Koszty takiej „pracy” zostają przerzucone na konsumenta. ŚP. Stefan Kisielewski wyraźnie pisał – adresując to do p. Lecha Wałęsy – że Jego obowiązkiem jest zdradzić interesy klasy robotniczej reprezentowanej przez „Solidarność”. I z całą pewnością to właśnie p. Lech Wałęsa, jako prezydent, był znacznie bardziej skłonny to zrobić – niż zacny p. Mecenas chcący kontynuować „tradycje solidarnościowe”. A na zakończenie przypominam, że tzw. „Solidarność BIS” - czyli związek zawodowy zarejestrowany pod nazwą „Solidarność” w 1988 roku – to była niemal w 100% agentura służb specjalnych (przeciwko czemu protestowali tacy zacni i naiwni ludzie, jak śp. Anna Walentynowicz czy p. Andrzej Gwiazda) . W tym świetle obrona nie tyle „wartości solidarnościowych”, co „ludzi Solidarności” jest po prostu groteską. To, że te służby zamiast służenia Polsce zajęły się w dużej części zarabianiem pieniędzy i walką między sobą o pieniądze i wpływy – to inna para kaloszy. Jednak są to znakomicie wyszkoleni ludzie – i zamiast ich tępić za pracę dla PRLu należało ich grzecznie poprosić, by pracowali dla III RP – co zresztą było o tyle naturalne, że to właśnie slużby specjalne bardzo precyzyjnie rozmontowały PRL i zbudowały III RP. Doprawdy: nie widzę najmniejszego powodu, dla którego „dawny komunistyczny szpieg w Watykanie” nie miałby otrzymać „stanowiska ambasadorskiego” (Co znaczy to określenie? Przecież nie ambasadora chyba? Szpiedzy nie powinni być ambasadorami!!) „...w Moskwie z równoczesnym powierzeniem misji przygotowania udziału prezydenta RP w uroczystościach rocznicowych w Katyniu”!!! Wątpię by choć 10% oficerów WSI i SB wierzyło w socjalizm – a jeśli nawet, to należało ich przerzucić na odcinek amerykański gdzie mogliby montować agenturę wśród Republikanów – co robiliby z dużą przyjemnością. Tyle, że to to właśnie „Solidarność” była ruchem socjalistycznym, który zniszczył np. liberalną reformę p. Mieczysława Wilczką z 1988 roku. Hasła „Solidarności” (z osławionymi kretyńskimi, „21 Postulatami” na czele) trzeba umieścić jak najszybciej w muzeum i p. Mecenasa mianować jego kustoszem. Z wysoką, stosowną do Jego zalet i zasług, dożywotnią pensją. Uhonorować czterema orderami i dziesiątkiem medali. I nigdy-przenigdy nie stosować się do Jego porad politycznych

NB. zamieszczenie i reklamowanie tego ogromnego wywiadu przez ONET.pl uważam za ciąg dalszy podgrzewania atmosfery w'okół sprawy Katastrofy – która rozpoczął JE Donald Tusk 16-XII-2010 oświadczając, że „Raport MAK jest nie do przyjęcia”. Celem „klasy politycznej” jest, byśmy jak najwięcej gadali o „Smoleńsku”, homosiach, „parytecie” i „prezydencji w Unii” - zapominając o pieniądzach, które „Banda Czworga” rabuje, marnotrawi i kradnie. JKM

Redl - zdrada tęczowego Pułkownika (1) Alfred Viktor Redl urodził się we Lwowie 14 marca 1864 roku jako syn Franza - drobnego urzędnika kolejowego. Rodzina Redlów nie pochodziła jednak z Galicji ale z okolic Wiednia. Lwów miał jednak wielki wpływ na późniejsze losy Alfreda. Dla niemieckojęzycznej mniejszości jaką stanowili mieszkający we Lwowie Austriacy, życie w wielonarodowym mieście oznaczało konieczność utrzymywania stałych kontaktów z Polakami, Rusinami i Żydami. Dzięki temu Redl już w młodości władał językiem ukraińskim, co znacznie ułatwiło mu późniejszą naukę języka rosyjskiego. Lwowskie pochodzenie umożliwiło mu zdobycie opinii doskonałego znawcy stosunków polskich i ukraińskich. Dzięki temu Redl z czasem zaczął uchodzić za znawcę Słowian i specjalistę od spraw rosyjskich. Po ukończeniu z wyróżnieniem szkoły kadetów w Karthaus w 1883 roku, Redl przez kolejne cztery lata odbywał czteroletnią służbę wojskową na terenie Galicji, jednocześnie przygotowując się do egzaminów do szkoły wojskowej w wiedeńskim Neustadt. Dla syna szeregowego urzędnika kolei, zakwalifikowanie się w 1887 roku do grona elitarnej szkoły wojskowej w Neustadt stanowiło olbrzymi sukces. Wychowankowie tej szkoły stanowili elitę austriackiej armii. Metody nauczanie w elitarnym szkolnictwie wojskowym Austrii, cechujące się wszechstronnością i różnorodnością wykładanej wiedzy, miały przyczynić się w przyszłości do rozwoju umiejętności szpiegowskich Redla. Nabyta w czasie nauki w Neustadt wiedza i umiejętności dały Redlowi doskonałe podstawy do sięgnięcia po wysokie stanowiska w austriackiej armii. Dowodem jego wybitnych zdolności był fakt, iż jedynie 25 absolwentów wszystkich szkół wojskowych w Austrii kończyło naukę z wyróżnieniem – jakim stanowił angaż do Sztabu Generalnego. Redl uzyskał takie stanowisko w 1890 roku. Od tego momentu aż do 1913 roku pozostawał oficerem Sztabu Generalnego, awansując na coraz wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowiska. Pierwszą instytucją, do której trafił młody oficer był tzw. Biuro Kolejowe. Praca w nim stanowiła początek swego rodzaju cursus honorum Sztabu Generalnego. Zwyczajem było bowiem to, iż wszyscy kandydaci na przyszłych pracowników wywiadu, rozpoczynali swoją służbę w tym biurze, zajmującym się rozpoznaniem kolejowym. Służba w Biurze Kolejowym stanowiła doskonałą wprawę do wykonywania innego rodzaju misji na wyższym szczeblu wywiadu. Sprawne wywiązywanie z obowiązków oficera tego biura powodowało przyspieszony awans wojskowy. Pogorszenie się na przełomie XIX i XX w. stosunków politycznych pomiędzy Wiedniem a Petersburgiem zmusiło dowództwo c.k. Sztabu Generalnego do intensywnej obserwacji wywiadowczej na kierunku wschodnim, w tym także rosyjskich kolei. Dzięki wyprawom oficerów Biura Kolejowego do Rosji, wnet okazało się, ze rozbudowa tamtejszych linii kolejowych postępuje w bardzo szybkim tempie i poczyniła znaczne postępy. Redl w czasie pracy w Biurze Kolejowym odbył, kilka podróży do Rosji, a sporządzone przez niego notatki dały cenny opis tamtejszych przygotowań wojennych. Pod koniec jednorocznej służby w Biurze Kolejowym przełożeni Redla wystawili mu doskonałe świadectwo: „w Biurze Kolejowym z każdego zadania wywiązał się wyśmienicie, a w pracy zachowywał się wysoce dokładnie i niezawodnie. Jest pilny w trakcie wykonywania swoich zadań, bardzo bystry i uprzejmy. (…) W skutek swojej dyskrecji zapracował sobie na pełne zaufanie przełożonych”. Po zakończeniu pracy w Biurze Kolejowym, Redl został oddelegowany do służby w kilku regimentach piechoty, w tym w rodzinnym Lwowie. W 1899 roku został wyznaczony do uczestnictwa w misji wywiadowczej na wschodzie. Tym razem jego zadanie nie polegało na zbieraniu danych o przygotowaniach wojennych, celem podróży była nauka języka rosyjskiego. Ta misja również zakończyła się sukcesem, a powrocie do Wiednia jego umiejętności językowe oceniono w następujący sposób: „rosyjski w mowie i piśmie – doskonały”. Nic więc dziwnego, iż został członkiem Grupy Rosyjskiej Biura Ewidencyjnego, które stanowiło centralę wywiadu wojskowego Austro-Węgier. Znakomite wyniki Redla sprawiły, iż szybko awansował do stopnia pułkownika, został tez szefem sekcji rosyjskiej Biura Ewidencyjnego. Pułkownik zdołał wprowadzić i zastosować w pracy różnorakie innowacje techniczne mającego zupełnie pionierki charakter. W skład używanych przez niego nowoczesnych urządzeń wchodził sprzęt fotograficzny, podsłuchowy i fonograficzny. Rejestrowane na porcelanowych płytach rozmowy, sporządzane z ukrycia fotografie oraz daktyloskopia, tworzyły wyśmienite narzędzia pracy. Nie są w pełni jasne okoliczności, w jakich Redl rozpoczął współpracę z rosyjskim wywiadem. Większość autorów uznaje, iż Redl stał się ofiarą szantażu rosyjskiego. W 1901 roku otrzymał list, w którym zagrożono mu ujawnieniem romansu z porucznikiem Rudolfem Meterlingem, jeśli nie spotka się z rosyjskim agentem o nazwisku Pratt. Spotkanie to wywarło na Redlu tak silne wrażenie, iż zgodził się na współpracę z Rosjanami. Rosyjski wywiad dysponował także informacjami o innym kochanku Redla, jego służącym Andreasie Nebelu, którego pornograficzne zdjęcia odnaleziono w czasie rewizji w mieszkaniu Pułkownika, po odkryciu jego zdrady. Jednak wedle A. Petho nie szantaż, lecz oferowane przez Rosjan pieniądze pchnęły Redla do podjęcia decyzji o „przejściu na drugą stronę”. Tylko bowiem posiadanie odpowiednich środków finansowych dawało mu możliwość utrzymywania kilku kochanków. Tak czy inaczej homoseksualizm Redla stał się przyczyną zdrady i podjęcia współpracy z wrogiem. Po reformach z początku XX wieku, Rosja znacząco zwiększyła środki przeznaczane na wywiad. Tylko w 1912 roku państwo rosyjskie przeznaczyło na działalność wywiadu 13 milionów rubli, co stanowiło 33 miliony koron austriackich. W tym samym czasie wydatki Wiednia na wywiad były dwudziestokrotnie mniejsze! Począwszy od 1905 roku Redl wpłacał comiesięcznie ponad 1000 koron na swoje konto w banku. Od 1907 roku kwoty te jeszcze wzrosły i w sumie wynosiły 18.000 koron rocznie. Aby ukryć źródło nadzwyczajnych, wysokich dochodów, Redl ogłosił, iż otrzymał spadek po dalekim krewnym. Jego zwiększone wydatki i pełen przepychu styl życia nie uszły bowiem uwadze austriackiego kontrwywiadu. W pozyskaniu a następnie prowadzeniu oficera wywiadu doniosłą rolę odegrał szef warszawskiego oddziału rosyjskiego wywiadu płk. Batiuszyn. Szef sekcji wywiadu w Biurze Ewidencyjnym Maksymilian Ronge w swych pamiętnikach napisał, iż „kapitan Terechow i kapitan Lebiedziew wykształcili się na znakomitych pracowników w domu płk. Batiuszyna na Placu Saskim w Warszawie; mieściło się tam całe przedsiębiorstwo zatrudniające wielu dyrektorów, kierowników wydziałów, agentów werbunkowych, inspektorów oraz kobiet. Te ostatnie najchętniej wykorzystywano jako pośredniczki i werbownicki. (…) Werbownicy i pośrednicy Batiuszyna utrzymywali niekiedy całe biura (…). Ponieważ dla Rosjan wielkie znaczenie miała zawsze liczba, Batiuszyn utrzymywał prawdziwą armie konfidentów, ludzi dających kwatery, dozorców domów i innych pomocników”. Raporty i informacje przekazywane przez Redla trafiały do Warszawy, a stąd po odpowiedniej analizie przesyłano do centrali wywiadu w Petersburgu. Redl posiadał dostęp do najtajniejszych danych austriackiego wywiadu. Przekazał Rosjanom plan mobilizacyjny armii austriackiej na wypadek wojny z Rosją oraz plany większości twierdz austriackich. Ujawnił też. instrukcję o antyszpiegowskich środkach defensywnych, zastosowanych w Galicji w czasie kryzysu bałkańskiego w latach 1912-1913, która zawierała dziesiątki nazwisk i konspiracyjnych adresów współpracowników austriackiego wywiadu. Wiedza, jaką posiadał Redl w dziedzinie funkcjonowania austriackich tajnych służb, była bezcenna dla Rosjan. Równocześnie Batiuszyn przekazywał Redlowi informacje o drugorzędnych rosyjskich agentach w Austrii. Dzięki tym danym Redl ich aresztował i w ten sposób wzmacniał swoją pozycję w Biurze Ewidencyjnym, zyskując opinię doskonałego analityka i kontrwywiadowcy. Dzięki temu stał się autorem popularnych instrukcji o metodach walki ze szpiegostwem. Jedna z nich nosząca tytuł: „Zasady wykrywania szpiegów w kraju i zagranicą”, stała się podstawowym podręcznikiem austriackiego kontrwywiadu. Jednym z zadań Redla było sporządzanie pisemnych raportów prasowych dla cesarza. Dzięki informacjom Pułkownika Rosjanie wiedzieli wszystko o aktualnych zainteresowaniach Franciszka Józefa I, oraz jego reakcjach na najnowsze wydarzenia polityczne. Redl posiadał także wiedzę o niektórych tajnych informacjach wojskowych sojusznika Wiednia – Berlina. Redl przekazywał, swoje informacje najczęściej w Karlsbadzie, jednym z najmodniejszych i najczęściej odwiedzanych ówcześnie kurortów Europy. Tutaj spotykał się z agentem rosyjskim Steczyszynem. Ze względów bezpieczeństwa do spotkań dochodziło najwyżej dwa – trzy razy do roku. Poza spotkaniami, przekazywał wykradzione materiały w formie listów , wysyłanych na tajne adresy.

Cdn. Godziemba's blog

Pieniądze podatnika Jak wiele razy podkreślałem, w normalnym kraju człowiek wyjmuje 200 zł i płaci za szkołę. W kraju socjalistycznym kupuje np. 80 litrów benzyny, płacąc 400 zł - z czego benzyna to 160 zł, a 240 zł to podatek. Do szkoły trafia z tego 140 zł - a 100 idzie na "system edukacji". Co ciekawe: tylko 20 zł to koszty biurokracji. 80 zł idzie po prostu na zmarnowanie! Zawsze tłumaczyłem, że nie jest mi szkoda pensyj i łapówek branych przez urzędników - bo te pieniądze przynajmniej się nie zmarnują. Trochę gorzej z pieniędzmi na wynajmowanie im biur, kupowanie komputerów itp. - bo to jest zmarnowane. Ale najgorsze jest te zmarnowane 80 zł... Tak mówiłem - ale przeczytałem uwagę p. Wilusia Rogersa: "Jak to dobrze, że nie mamy tyle rządu, ile na niego płacimy"! - i sądzę, że facet ma rację. Jakby się NIC nie marnowało - to mielibyśmy za te pieniądze PIĘĆ RAZY WIĘCEJ URZĘDNIKÓW. A wszyscy dbaliby o nasze dobro. To by było dopiero nieszczęście! PS. V-BLOGu nie ma, ale są nagrania z Legnicy. To pierwsze - pożal-się-Boże - ale można się tam wpisać - i PT Redaktorom, pełnym zapewne dobrej woli,  to i owo wyjaśnić. Natomiast to drugie wierne - z jednym wyjątkiem: najwyraźniej uważają mnie za wynalazcę zasady "Volenti non fit iniuria"!!!!

http://fakty.lca.pl/legnica,news,25924,Korwin_Mikke_tworzy_partie_w_Legnicy.html http://legniczanin.pl/wydarzenia/78-wiadomoci/8621-korwin-mikke-tym-razem-ludzie-nas-popr

 I proszę już zapisywać się na II Kongres Prawicy. Przy poprzednim wpisie - lub zajrzeć na blog na moim portalu

(http://korwin-mikke.pl ),

gdzie dla ułatwienia będzie rozpiska na powiaty! JKM

15 marca 2011 "Im dłuższa trasa, tym krótszy skład pociągu" taka zasada obowiązuje obecnie na państwowych kolejach w Polsce. Jak napisał jeden z pasażerów posyłając SMS-a do rodziny:” Ze stacji na stację robiło się coraz ciaśniej, a jeszcze w Warszawie czekało na nas 2000 kibiców piłkarskich”(???) Coraz ciaśniej robi się wokół wprowadzenia w Polsce politycznej waluty euro.. Ten kompletny nonsens forsowany jest na siłę przez rząd niemiecki przy poparciu francuskiego, chociaż gołym, że tak powiem okiem, widać, że polityczne euro rozsadza gospodarki, które go przejęły.. To nie jest pieniądz rynkowy- to jest pieniądz polityczny, mający na celu panowanie polityczne nad gospodarkami i narodami Europy. Bank Centralny z siedzibą we Frankfurcie nad Menem.. Finansowe serce nowego państwa jakim jest Unia Europejska.. I ten nonsens został podpisany przez  prezydenta Lecha Kaczyńskiego  a  zawarty w Traktacie Lizbońskim.. Jak można było podpisać zrzeczenie się polskiej waluty na rzecz waluty politycznej zarządzanej przez Niemcy? Czy to się nie ociera o zdradę stanu? Moim zdaniem jak najbardziej.. Właśnie” polski” rząd przygotowuje Narodowy Plan Wprowadzenia Euro w Polsce..” Narodowy”(????) A o jaki naród chodzi? O ile wiem- a panuje w Polsce  epidemia demokracji większościowej- większość Polaków nie chce wprowadzenia w Polsce politycznej waluty euro To jak to jest z tą demokracją? Ona jest- czy jej nie ma.?. Bo wszyscy o niej mówią, co kilka wypowiedzianych zdań- zaraz  słowo” demokracja”,- zamiast myślnika czy przecinka..” Parole, parole, parole”- chciałoby się zakrzyknąć.. A obok demokracji- prawa człowieka. .O socjalizmie ani słowa, chociaż demokracja jest synonimem socjalizmu.. Im jej więcej- tym więcej socjalizmu.. Wystarczy prześledzić owoce demokratycznych głosowań.. Demokraci tak naprawdę gardzą ludem, potrzebują go jedynie podczas bachanalii  wyborczych, tak jak uczestnicy parady miłości w Brazylii- prezerwatyw w ilości co najmniej 10 milionów…. No… trochę więcej chodzi na demokratyczne bachanalia głosując na swoich oprawców.. W kółko na tych samych od dwudziestu z górą lat.. Ale lud tarmosi się w narzekaniach  i  skrzeczy po katach  na panującą wokół rzeczywistość przegłosowaną w demokratycznym Sejmie, który  sam  wybiera.. Żeby jeszcze bardziej dali mu w kość. I przy okazji tym, którzy na  te” bandy” nie głosują od lat.. Na przykład ja i połowa narodu polskiego… I nie widzi związku pomiędzy   swoim głosem, a konsekwencjami tego głosowania.. Musiałbym się spalić ze wstydu przed  sobą, swoimi dziećmi i przeszłymi wnukami,  żeby oddać głos na kogokolwiek  z PO, UW, AWS, PiS, PSL czy SLD.. Głosowałem tylko i wyłącznie na UPR, czyli na siebie w swoim okręgu ( może to i nie moralne- tak jak cała ta demokracja!)a druga tura dla mnie nie istnieje, bo nie wybieram lepszego lub gorszego zła.. Zło to zło- i tyle! W 1990 roku- ponieważ pan Janusz Korwin- MIkke nie zebrał 100 000  podpisów , zresztą nie znałem go bliżej,  niezbędnych  do zarejestrowania swojej kandydatury- głosowałem na Stana Tymińskiego- tak opluwanego przez ówczesne  „ wolne’ media.. Kiedyś przytaczałem  kilkadziesiąt epitetów, którymi obrzucano Tymińskiego.. Głównie przez Gazetę Wyborczą.. Nie interesowałem się  oczywiście wtedy polityką tak jak dziś, działałem instynktownie.. I instynkt mnie nie zawiódł.. To był człowiek spoza towarzystwa . I na niego należało głosować.. Tak zrobiło wiele milionów Polaków.. działając zapewne też instynktownie.. Byleby  nie na tych co ciągle brylują w mediach.. Tych, którzy są odpowiedzialni za to  jak wygląda dzisiaj Polska....” Bękart Okrągłego Stołu”- jak twierdzi JKM. I to jest prawda! Demokraci tak naprawdę gardzą ludem.. Taki na przykład poseł Jacek Włosowicz, poseł do Parlamentu Europejskiego z listy Prawa i Sprawiedliwości, został sfotografowany na tle tablicy, na której widniały podobizny Pawła Kowala i Barbary Bartuś w niedwuznacznej pozie(???) Jak pisał Super Expres:” Polityk stoi z rękami w okolicach rozporka i wygląda jakby oddawał się czynności fizjologicznej przed plakatami”(???) I wiecie państwo jak się tłumaczył? Że nie sikał na tablicę, ale grzebał przy rozporku bo właśnie zmieniał spodnie: „w czasie kampanii wyborczej między spotkaniami musiałem po prostu gdzieś się przebrać”(!!!!) Najlepiej zmieniać spodnie wprost na ulicy.. I nie potrafi się przyznać: tak siusiałem bo mnie przypiliło, ale nie zauważyłem, że sikam pod plakatami, na którym są swoi.. I że pęcherz mi pękał… I nie dałem rady- po morderczych spotkaniach z wyborcami. Nie dość, że gardzą ludem opowiadając mu różne dyrdymały, sikają pod plakatami wyborczymi,  to jeszcze kręcą i mataczą..  To jest” elita” narodu wybierana w wyborach powszechnych, tajnych i bezpośrednich.. Elit się nie wybiera.. Elity są w każdym narodzie!  Niezależnie  od demokracji Tak jak Pana Boga się nie wybiera. ON jest! A wybierać elity w czasie  demokratycznych wyborów?- to jest szatański pomysł. Tak jakby wybrać piosenkarza w demokratycznych wyborach.. On po prostu jest piosenkarzem, bo umie śpiewać. Nie dość, że oszukują samych siebie, oszukują nas, to jeszcze wypierają się nawet wtedy, gdy ich złapano na gorącym uczynku.. W każdym razie, wbrew narodowi, przygotowywany jest Narodowy Plan Wprowadzenia Euro i będzie gotowy w III lub IV kwartale tego roku, jednak nie będzie w nim daty wejścia do strefy euro- powiedział PAP, pan Marek Rozkrut, dyrektor departamentu polityki finansowej, analiz i statystyki Ministerstwa Finansów. Mam nadzieję, że to jest tylko taka gra, wobec Unii Europejskiej, że popatrzcie przygotowujemy plan wprowadzenia euro, ale tak naprawdę sprawa będzie przeciągana w nieskończoność.. Bo to będzie nasz gwóźdź do trumny! Nie ukrywajmy! Mam przed sobą wypowiedź pana Emanuela Todda, francuskiego historyka i politologa, który dla Newsweeka nr 10/2011 powiedział co następuje: ”Strefa euro wkrótce eksploduje, cieszcie się, że was tam nie ma.(…) Zacieśnianie współpracy między krajami strefy euro odbywa się głównie w sferze symbolicznej.. I jeśli się na niej skupimy, rzeczywiście odniesiemy wrażenie, że Niemcy uzgadniają ważne rzeczy z Francuzami, że reszta krajów- a zwłaszcza  państw spoza strefy euro- nie odgrywa już żadnej roli, że tworzy się nowy podział Europy. Ale prawda jest zupełnie inna. Francuzi utknęli w pułapce euro i muszą być posłuszni Niemcom od rana do wieczora. A Polacy są poza tym systemem, który się rozpada. I to dla was gigantyczna szansa… Jako Francuz mogę jedynie powiedzieć: naśladujmy Polaków, bo Polacy są dziś wolni. Polska może manipulować wartością swojego pieniądza. Byłbym zachwycony, gdybyśmy mieli taką samą swobodę. WASZ DYNAMIZM EKONOMICZNY SKOŃCZY SIĘ W CHWILI, KIEDY WEJDZIECIE DO TRUMNY EKONOMICZNEJ, JAKĄ JEST STREFA EURO”(!!!!) Nie dość, że jesteśmy  w trumnie  socjalizmu własnego, w trumnie  eurosocjalizmu, to jeszcze czeka nas wejście do następnej trumny. Trumny euro. Będziemy jak ruska baba.. Jedna baba, w drugiej babie, a ta w jeszcze jednej babie.. Nad całością czuwał będzie socjalistyczny rząd europejski, nad którym czuwa rząd globalny ONZ, a pod tym wszystkim jest nasz marionetkowy rząd. Mam nadzieję, że wijący się jak piskorz w sprawie euro.. Że to tylko   takie pozorowane ruchy.. Że… Wszystko zależy od pani  Merkel.. Jak Niemcy zrezygnują z rozszerzania  strefy euro(???) Ale czy to możliwe, jak to jest ich ważny plan? Może chociaż tymczasem.. A potem wszystko rozejdzie się po socjalistycznych kościach.. Bo skądś musi przyjść  w końcu jakiś ratunek? I dziennikarze przestaną powtarzać jak papugi,  że musimy wejść do strefy euro.. Jak to powiedział Zbigniew Hołdys, gitarzysta  o dziennikarzach- zwolennik idiotycznych parytetów kobieco- męskich? „Stado baranów powieliło syf”.. Tak powiedział! WJR

O O(FE)czywistościach Większość ludzi nie do końca rozumie, o co chodzi w debacie na temat OFE. Duża w tym zasługa rządu i sprzyjających mu ośrodków z pełną świadomością, umiejętnie gmatwających rzecz dziecinnie prostą.

Chodzi o pozbawienie nas prawa dysponowania częścią pieniędzy odbieranych nam, aby przekazać je na nasze emerytury. Dotąd pewien ich procent mogliśmy inwestować w prywatne fundusze. Teraz w większej części wrócą one do ZUS i zostaną wydane na zaspokajanie obecnych potrzeb. Rząd zobowiązuje się, że sumy te zwiększone o atrakcyjne odsetki wrócą do nas w formie emerytur. Nie zmienia to stanu, w którym realnie istniejące i inwestowane na naszych kontach pieniądze zastąpione zostaną przez księgowe zapisy. Rząd tym odważniej może się zobowiązywać wobec przyszłych emerytów, że to nie on będzie rozliczany z tych obietnic. To już będzie kłopot innych. Rosnący deficyt finansów publicznych jest realnym problemem i można nawet uznać, że lepiej jest zabrać pieniądze przyszłym emerytom, niż jeszcze bardziej zadłużać kraj, za co i tak wszyscy będziemy musieli zapłacić. Można założyć, że korzystniej jest powstrzymać zadłużanie się, czego konsekwencje ponieśliby głównie ubożsi, i ratować finanse wymuszoną pożyczką od zasobniejszych, którzy lokują w OFE. Można tłumaczyć, że reforma funduszy emerytalnych była eksperymentem, wiele jej konsekwencji nie zostało przewidzianych, OFE i tak inwestowały głównie w państwowe obligacje, natomiast wiara przyszłych emerytów w czekające ich luksusy była nieporozumieniem. Nie zmienia to istoty rządowego zabiegu. Porównywanie go do działań Viktora Orbana jest niesprawiedliwe. Przywódca Fideszu zastał zrujnowany kraj i musiał jakoś ratować finanse publiczne. PO rządzi ponad trzy lata i na stan obecny zapracowała samodzielnie. Parokrotnie zresztą władze przyznawały, że chodzi o uniknięcie kolejnego progu zadłużenia, który nakładałby na nie restrykcje w wydawaniu. I to w roku wyborczym. Pieniądze z OFE pójdą więc na wypłacanie bieżących emerytur. A zobowiązania co do przyszłych… Przecież liczy się tu i teraz. Wildstein

Dynamiczny rozwój gangsterstwa polskiego

1. Tym sukcesem premier Tusk na lamach „Wyborczej” nie wiedzieć czemu się nie pochwalił - w Polsce w szybkim tempie rozwija się gangsterstwo. Raport CBŚ, opisany w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” wskazuje, że liczba gangów w Polsce wynosi 547, przy czym w ostatnim roku przybyło ich 47, czyli prawie 10 procent.

2. Rzecz ciekawa i w gruncie rzeczy budująca – dynamicznie rozwija się głównie nasze polskie gangsterstwo narodowe. W gospodarce jesteśmy wypierani przez obcy kapitał, a w przestępczości - nie. Większość grup przestępczych z powodzeniem tworzą i kierują nimi zdolni organizacyjnie Polacy. Gdzieś daleko w tyle za polskimi przestępcami pozostają Wietnamczycy (może dzięki temu, że kiedyś w Polsce studiowali), a inne nacje, nawet sąsiednie, takie jak Ukraińcy czy Rosjanie, na polskim rynku przestępczym udziały mają niewielkie i nieznaczące. Liczba polskich gangów zwiększyła się w ostatnim roku o 40, a szefuje im – jak podaje CBŚ - 407 liderów (to prawie tylu, co posłów w Sejmie). Liderzy gangów...jak to ładnie brzmi. Może warto by ich objąć pomocą, w ramach unijnego programu szkoleniowego „Lider”?

3. Informacja o specjalizacji polskich gangów brzmi jak komunikat o stanie wód na Bugu we Włodawie podczas wiosennych roztopów. Narkobiznes – 213 grup przestępczych, przybyło 30, przestępczość gospodarcza – 177 grup przestępczych, przybyło 13.

4. Jestem pod wrażeniem precyzji, z jaką CBŚ policzyła i zinwentaryzowała wszystkie gangi. Nie jest to przecież łatwe zadanie, bo osoby działające w grupach przestępczych nie zawsze chcą się tym chwalić, A jednak CBŚ dało sobie z tym radę, przeprowadziło narodowy spis powszechny gangów polskich i jest to niewątpliwy sukces tej instytucji, ale także rządów PO-PSL.

5. Koniecznie trzeba ten sukces dopisać do listy osiągnięć rządu Donalda Tuska, bo ta lista, którą zaprezentował na łamach „Wyborczej” jest nazbyt skromna. Nie może być tak, że w kwestiach praworządności premier chwali się odpolitycznieniem prokuratury, a przemilcza, że w tym samym czasie nastąpił dynamiczny rozwój gangsterstwa polskiego.

6. Radziłbym nieśmiało premierowi i rządowi, żeby oprócz liczenia gangów, zajął się również w wolnych chwilach ich zwalczaniem. Może być z tego znaczący efekt polityczny. Członkowie gangów to ludzie zapracowani i zajęci, Pozostawieni na wolności raczej zapomną, pójść na wybory. A jak się ich zamknie w więzieniach, to z choćby nudów zgłoszą się do więziennej urny i zagłosują. Na kogo? No przecież nie na PiS!

7. Mamy Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi.... tak sobie myślę, po przeczytaniu wiadomości z CBŚ, że MSWiA pod obecnymi rządami należałoby przemianować na Ministerstwo Policji i Rozwoju Przestępczości.

Janusz Wojciechowski

Panika we mgle - ujawniamy nieznane fakty Czy kpt. Arkadiusz Protasiuk wiedział, że w Smoleńsku będzie mgła? Dlaczego Polacy udawali, że nie mogą rozpoznać zwłok Lecha Kaczyńskiego? Kto chciał uciekać z Rosji? I dlaczego politycy PiS sądzili, że rząd chce ich internować? 22 marca ukaże się książka „Smoleńsk. Zapis śmierci” ujawniająca wiele nieznanych faktów związanych z katastrofą Tu-154. „Wprost” jako pierwszy publikuje jej fragmenty.

1. O czym rozmawiał kpt. Arkadiusz Protasiuk przed wylotem do Smoleńska?

Kilkanaście minut przed startem kpt. Protasiuk stał na płycie lotniska i rozmawiał z oficerem Biura Ochrony Rządu Piotrem Swędzikowskim.

- Arek, zapraszam wieczorem na imprezę. Mam dziś urodziny – zagadnął go Swędzikowski.

- Wszystkiego najlepszego! Dzięki za zaproszenie, jeśli wrócimy o czasie, to chętnie wpadnę.

- Spójrz na niebo - BOR-owiec zadarł głowę do góry. - Jakie ładne, niebieskie.

- Oby w Smoleńsku też takie było, bo prognozy są nieciekawe.

Zaraz potem rozmowę z Protasiukiem przeprowadził jeszcze dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik.

2. Czy po katastrofie na cmentarzu w Katyniu zapanowała panika? Tak. Chwilę po zderzeniu tupolewa z ziemią na cmentarzu rozeszło się, że przyczyną katastrofy prezydenckiego samolotu był zamach. Plotka wzięła się z nieporozumienia dotyczącego skrócenia programu obchodów zapowiedzianego przez dowódcę Garnizonu Warszawskiego płk. Andrzeja Śmietanę. - Skoro wojsko ma nas ewakuować, to znaczy, że to był zamach – ludzie szeptali między sobą. To, kto za nim stał, nasuwało się samo (…).

Wiceszef Kancelarii Prezydenta Jacek Sasin szedł jak zahipnotyzowany. Z zamyślenia wyrwał go nieznajomy starszy mężczyzna - dopadł go w bramie memoriału. Pewnie był z Rodzin Katyńskich, bo na ramieniu biało-czerwoną opaskę.

– Panie ministrze, panie ministrze – dyszał. - To prawda, że Ruscy zestrzelili prezydenta?
3. Dlaczego Antoni Macierewicz i Arkadiusz Mularczyk chcieli jak najszybciej wyjechać z Rosji? Antoni Macierewicz chciał organizować powrót do Warszawy na własną rękę. Spodziewał się dymisji rządu i nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu. - Panie pośle, natychmiast wracamy do kraju – po żołniersku zwrócił się do posła Tadeusza Woźniaka, który zorganizował wjazd parlamentarzystów PiS na katyńskie uroczystości. - No ale, panie pośle, panie ministrze – wił się Woźniak. – Przecież nie odczepimy naszego wagonu i nie pojedziemy sami… - Nie wiem, panie pośle. Natychmiast wracamy do kraju – Macierewicz kładł nacisk na słowo „natychmiast". – Musimy tam być jak najszybciej. Jesteśmy w Polsce potrzebni. - Tak jest, spieprzajmy stąd – dopowiadał sobie w myślach Arkadiusz Mularczyk. – Tu są mogiły pomordowanych oficerów, tam roztrzaskany samolot. A jak jeszcze i nas załatwią? (…)

4. Czy rząd chciał wprowadzić stan wojenny i internować polityków PiS? Dla osób wracających z Katynia warszawski ratusz podstawił cztery przegubowe solarisy. Autobusy miały czekać na Dworcu Zachodnim. - Gdzie jest nasz autokar? – parlamentarzyści PiS dopytywali czekających na dworcu policjantów. - Na drugim parkingu. To spory kawałek stąd. Podwieziemy was – funkcjonariusz wskazał na stojący przed dworcową halą sznur policyjnych Fordów Transitów. - Nie trzeba – obruszył się poseł Marek Suski. - Podstawcie nasz autokar tutaj. Poczekamy, to nie stan wojenny. Nie musicie nas od razu internować.

5. Dlaczego Polacy udawali przed Rosjanami, że nie rozpoznają ciała prezydenta? (…) Radca polskiej ambasady w Moskwie Stanisław Łątkiewicz dowiedział się, że do Smoleńska leci Jarosław Kaczyński, który osobiście chce zidentyfikować brata. Choć Polacy byli pewni, że zwłoki prezydenta są już odnalezione, to postanowili zastosować wobec Rosjan blef. – Mówmy im, że nie jesteśmy pewni, czy to on. Inaczej zabiorą jego ciało, zanim przyjedzie Jarosław – ustalili. Wkrótce okazało się, że Rosjanie rzeczywiście chcą przenieść zwłoki Lecha Kaczyńskiego.  - Powinniśmy oddać mu wojskowe honory i położyć w lepszym miejscu, ze specjalną ochroną – zaproponował jeden z rosyjskich śledczych. - Lepiej niech tu zostanie do czasu przyjazdu brata. My nie mamy pewności, czy dobrze go rozpoznaliśmy – zaprotestował Łątkiewicz.  Na wszelki wypadek stanęli blisko noszy stanęli funkcjonariusze BOR. - Eto nasz prezydent. Nie nada! – krzyczeli, gdy podchodził któryś ze strażaków. 

Marcin Dzierżanowski, Michał Krzymowski

Jak według "Wprost" tchórzliwe oszołomy z PiS uciekały ze Smoleńska. "Prawdę pocięto piłami wraz z wrakiem Tupolewa. W zamian dostajemy takie habniebne wrzutki" O psychozie na cmentarzu katyńskim, mrocznym Pospieszalskim w pociągu jadącym ze Smoleńska, Kaczyńskim szukającym zdrajców w PiS kilkanaście godzin po śmierci brata i teoriach spiskowych „pisiorów".  Panie i Panowie: nowe „Wprost". Im bliżej rocznicy tragicznej katastrofy Tupolewa w Smoleńsku tym więcej pojawia się u nas informacji związanych z tym tragicznym wydarzeniem. Powstają książki, filmy i cała wykluczających się artykułów pasowych, które mają nas przybliżyć do „prawdy". Jej samej jednak już nie poznamy. Została pocięta piłami wraz z wrakiem Tupolewa i oddana przez nasze władze Rosjanom by ci ją mogli dowolnie interpretować. Natomiast im bliżej rocznicy tym więcej pojawia się wrzutek, mających pokazać kto wykazał się odwagę a kto zachował się jak tchórz w tamtych kwietniowych dniach.

Ludzie szeptali między sobą: – Skoro wojsko ma nas ewakuować, to znaczy, że to był zamach. To, kto za nim stał, nasuwało się samo. Wiceszef Kancelarii Prezydenta Jacek Sasin szedł jak zahipnotyzowany. Z zamyślenia wyrwał go nieznajomy starszy mężczyzna – dopadł go w bramie memoriału. Pewnie był z Rodzin Katyńskich, bo na ramieniu miał biało-czerwoną opaskę. – Panie ministrze, panie ministrze – dyszał.– To prawda, że Ruscy zestrzelili prezydenta?

- czytamy w artykule „Panika we mgle" (autorzy: Michał Krzymowski, Marcin Dzierżanowski) w „nowym wspaniałym Wprost" Tomasza Lisa. W tekście możemy przeczytać jak „drżącym głosem" Radosław Sikorski przekazał żonie premiera straszną informację o upadku „tutki" oraz panice bojących się internowania posłów PiS, prowadzonych na Mszę świętą na dworcu zachodnim przez Jana Pospieszalskiego ( który już wtedy miał kamerę i chciał robić Solidarnych 2010). Już kilka sekund po katastrofie ludzie na cmentarzu katyńskim szeptali o zamachu - informuje Wprost uświadamiając nas, że „sekta smoleńska" postawiła sobie tezę, której przez następny rok broniła jak lew. Ta paranoiczna teza udzieliła się oczywiście posłom PiS, którzy jak najszybciej postanowili czmychnąć ze Smoleńska. Według tygodnika Macierewicz przejął  nieformalne przywództwo wśród polityków PiS. Podobno spodziewał się dymisji rządu i nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu, kładąc nacisk na słowo „natychmiast" w rozmowie z politykami partii Kaczyńskiego. Teza ta nowa nie jest bowiem od 10 kwietnia sączą ją politycy PO z Januszem Palikotem na czele, którzy co jakiś czas przypominają, że Macierewicz uciekł ze Smoleńska i jest tchórzem. Musimy tam być jak najszybciej. Jesteśmy w Polsce potrzebni. Nie da się wykluczyć, że i Macierewiczowi udzieliła się psychoza panująca na cmentarzu. Psychoza, którą wywołało jedno krótkie słowo krążące wśród tłumu: „zamach". W pociągu, którym uczestnicy uroczystości wracali do Warszawy, emocje buzowały - czytamy we Wprost. Redaktorzy szybko dodają w swoim tekście, że w przedziale z Macierewiczem siedział.....Jan Pospieszalski. I tutaj jest pies pogrzebany - chciałoby się rzec. Już wtedy „psychoza panująca na cmentarzu" udzieliła się autorowi "Warto Rozmawiać". A może to on ją wytworzył?  To rzekomo tłumaczy skąd jego filmy nakręcone na Krakowskim Przedmieściu i programy, do których zapraszał prof. Zybertowicza, który zresztą również występuje w tekście, ale o tym za chwilę. Tymczasem w pociągu posłowie PiS rozważali czy prezydenta zestrzelono za pomocą pola magnetycznego i dlaczego FSB pilnowała uczestników uroczystości. Czy mówili tak wszyscy posłowie PiS? Czy może ktoś rzucał w szoku takie uwagi? A czy to ważne? Przecież na cmentarzu panowała „psychoza" a Pospieszalski był w pociągu. Psychoza była zresztą tak wielka, że Pospieszalski wpadł na pomysł zorganizowania Mszy św. Pospieszalski to „współautor filmu „Solidarni 2010" - jak przypomina z pietyzmem Wprost. Kochani – Pospieszalski nawoływał, krocząc przez cały wagon – jak wysiądziemy na Dworcu Zachodnim, możemy zorganizować polową mszę świętą. Pomódlmy się za zmarłych w tej tragicznej katastrofie. Mam kamerę, będziemy mogli uwiecznić te wyjątkowe chwile - czytamy. Na szczęście ktoś z Rodzin Katyńskich nie zwrócił uwagę, że na dworcu to tak nie  bardzo. Dobrze, że choć jedna osoba panowała troszkę nad psychozą jadącą pociągiem z Macierewiczem i Pospieszalskim. Jednak niestety psychozy nie udało się powstrzymać do końca bo, według Wprost, poseł Suski powiedział już na dworcu polskim policjantom, którzy chcieli podwieźć posłów do autokarów: Podstawcie nasz autokar tutaj. Poczekamy, to nie stan wojenny. Nie musicie nas od razu internować.

Czy była to mało znacząca uwaga wstrząśniętego tragedią posła, który znany jest  czasem z nieprzemyślanych wypowiedzi czy może wcale czegoś takie nie powiedział nie jest istotne. Ważne, że już na cmentarzu narodziła się „psychoza", która udzieliła się wszystkim „pisorom". „Psychoza" będąca chyba trzecim bliźniakiem Macierewicza i Pospieszalskiego. „Psychozy" nie było już jednak w biurze Jarosława Kaczyńskiego. O nie, tam, mimo tragedii, panowała atmosfera walki politycznej. Kilka godzin po katastrofie posłowie PiS wysyłali sobie smsy z nazwiskami kandydatów na prezydenta. Szkoda, że Wprost nie dodało, że ciało Lecha Kaczyńskiego było jeszcze ciepłe, gdy jeden poseł wysłał drugiemu informację o tym ,ze kandydatem powinna być Gilowska albo Ziobro. Poziom dramatyzmu by na pewno w tekście wzrósł. „Psychoza" znana z pociągu jadącego z tchórzliwym Macierewiczem i Pospieszalskim nie udzieliła się również prof. Zybertowiczowi, który przyniósł Jarosławowi Kaczyńskiemu 11 kwietnia  podpisany przez PRAWIE wszystkich doradców Lecha Kaczyńskiego, apel o to by stanął w wyborach prezydenckich. Panie profesorze – westchnął bezradnie prezes PiS. – Czy pan wie, jaki to wielki ból stracić brata bliźniaka?– Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, więc mogę tylko próbować sobie wyobrazić, jakie to straszne uczucie... – odpowiedział zakłopotany Zybertowicz. – Tak, ból jest niebywały – Kaczyński zaczął przejmująco opowiadać o tym, co czuje. Na koniec niespodziewanie wrócił jednak do wyborów prezydenckich. – Mówi pan, że list z apelem o mój start podpisali prawie wszyscy doradcy. No dobrze, a kto nie podpisał?– Bugaj i Żukowski – odpowiedział zaskoczony pytaniem Zybertowicz - czytamy w gazecie Tomasza Lisa. „Psychoza" nie udzieliła się więc Jarosławowi Kaczyńskiemu, który na zimno, kilkanaście godzin po identyfikacji zwłok brata, zaczął walkę polityczną, która doprowadziła do wykoszenia z PiS-u Pawła Poncyliusza ze spółką. „Kto nie podpisał?". Uuuuuu, brzmi jak wypowiedź Józefa Stalina. Straszne, nie?  Czy tak rzeczywiście było? Możliwe. Jaki był kontekst tej wypowiedzi? Who cares? „Psychoza" Pospieszalskiego i makiawelizm Kaczyńskiego był promowany w mediach na długo przed „Smoleńskiem". Teraz trzeba go tylko przypomnieć. Czy kpt. Protasiuk mówił: „zobaczcie jak lądują debeściaki"? Czy pokłócił się z generałem Błasikiem na płycie lotniska? Dowodów na to nie ma. Ale jest atmosfera „psychozy", o której będziemy dowiadywać się coraz częściej im bliżej będziemy 10 kwietnia i październikowych wyborów parlamentarnych. Łukasz Adamski

Premier na miarę małych możliwości Tekst, w którym Donald Tusk rozlicza się tylko z poprawiania poziomu życia Polaków, przypomina nieodparcie "Przerwaną dekadę" Edwarda Gierka. Różni ich to, że Gierek upierał się, iż wszystko by się udało, gdyby go nie odsunięto od władzy, a Tusk, że wszystko jeszcze się uda, jeśli go u władzy pozostawimy – pisze publicysta "Rzeczpospolitej" Donald Tusk, premier i lider partii rządzącej, w chwili wyraźnego zachwiania popularności swojej i swego ugrupowania zwrócił się bezpośrednio do wyborców artykułem w "Gazecie Wyborczej". Artykuł jest bardzo obszerny, składać się ma z dwóch części. Pierwsza, utrzymana w duchu spowiedzi, "czego zdołałem dokonać, a co się nie udało", ukazała w ostatnią sobotę, druga, "zawierająca plan na następne lata", zapowiadana jest w przyszłym tygodniu. Publikacji towarzyszy inauguracja strony internetowej, na której prezentowane są dane statystyczne – w tym wszystkie zawarte w artykule – mające dowieść, iż obietnice z expose premiera są sukcesywnie spełniane. Ten niekonwencjonalny sposób zwrócenia się do wyborców prezentowany jest jako obrona przed zarzutami, które sypią się na rząd ze strony nie tylko opozycji, ale także coraz liczniejszych ekspertów.

Osobna narracja W istocie jednak premier wcale nie odpowiada, ale buduje osobną "narrację", alternatywną wobec tego, co mówią jego krytycy. Do ich zarzutów odnosi się jedynie hasłowo i bardzo wybiórczo, samemu określając hierarchię ważności spraw. Nie odnosi się więc premier w żaden sposób do najpoważniejszych zarzucanych mu win. Nie pisze w ogóle o długu publicznym, który za jego trzyletnich rządów wzrósł o ponad 300 miliardów złotych, czyli niemal o drugie tyle, co przez 17 poprzedzających je lat istnienia III RP, ani nie wspomina o okolicznościach oddania całości śledztwa po katastrofie smoleńskiej niejasno umocowanemu prawnie MAK, z powoływaniem się na konwencję chicagowską, która w oczywisty sposób nie mogła mieć zastosowania do lotu państwowego i wojskowej maszyny, ani o innych zaniechaniach. Nie znajdziemy ani słowa o niewytłumaczalnym zachowaniu rządu, a zwłaszcza samego premiera, w sprawie kontraktu gazowego, który – gdyby nie interwencja Komisji Europejskiej – całkowicie oddałby polską infrastrukturę pod zarząd rosyjskiego Gazpromu. Podobnie jak wcześniej tylko interwencja EBC ocaliła nas przed zamachem tego rządu na fundamentalną dla przyjętej linii reform niezależność NBP. Wreszcie, nijak nie odnosi się premier rządu do coraz powszechniej dostrzeganej nieskuteczności państwa i jego struktur w każdej właściwie dziedzinie.

Zamiast tego, używając tonu bardzo, jak na tego typu tekst, osobistego, nie stroniąc od zwierzeń o swoich marzeniach i odczuciach, wykorzystuje Donald Tusk specyficzną formę publicystyczną do zarysowania własnej wizji swych rządów. Trudno się dziwić, oczywiście, że kładzie w niej nacisk na sukcesy i przedstawia korzystne dla siebie dane; ale nawet w tym odsłania, nieświadomie zapewne, swe słabości i w gruncie rzeczy potwierdza zarzuty, iż jako urzędnik państwowy okazał się dużo mniej skuteczny niż jako walczący o władzę i poparcie polityk, a do roli męża stanu, generalnie, nie dorósł.

Dekapitacja infrastruktury Zasadniczym problemem sporządzanego przez premiera bilansu dokonań nie jest bowiem wybiórcze stosowanie statystyk. Tego przewinienia dopuszczają się wszak, w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy politycy. Oczywiście, na każdy konkretny argument użyty tu przez premiera można przedstawić kontrargumenty lub, co najmniej, rozmaite "ale". Premier wylicza kilometry wybudowanych lub zmodernizowanych dróg i autostrad. Można i trzeba na to odpowiedzieć, że wskutek błędów jego rządu generalny plan modernizacji runął, bo "odpuszczono" kluczowe odcinki, przez co dalej nie powstaje w Polsce żaden system komunikacyjny, a jedynie porozrzucane tu i tam kawałki nowej nawierzchni. Trzeba też zwrócić uwagę, że wiele mówiąc o drogach, kompletnie (i ponoć świadomie) "odpuścił" jego rząd infrastrukturę kolejową. A problem z koleją to nie tyle bałagan przy wprowadzaniu nowych rozkładów jazdy, do którego wielkodusznie się przyznaje, ile problem dekapitacji torów, taboru i oprzyrządowania tras: wskutek tej dekapitacji średnia szybkość pociągu towarowego w Polsce spada już poniżej 20 km/h, a odpowiedzialna spółka szacuje, że samo tylko "przywrócenie torów do stanu pierwotnego" (czyli z czasów Edwarda Gierka) wymaga szybkiego znalezienia na inwestycje co najmniej 40 miliardów złotych. Podobna dekapitacja jest udziałem infrastruktury przesyłowej w energetyce. Specjaliści zapowiadają, że bez szybkich nakładów podobnej wielkości w najbliższych latach zacznie ona coraz częściej zawodzić – premier tymczasem umyka od tej sprawy do stwierdzenia, że rozpoczęty przez niego program budowy siłowni atomowej gwarantuje, iż Polaków nie czekają wyłączenia prądu. Poważną rozmowę o polskiej służbie zdrowia zaczynać trzeba od systemu ubezpieczeń i złamania przez PO wyborczej obietnicy rozbicia monopolu NFZ. Bez tego postulowana (i też, od lat tylko postulowana) prywatyzacja placówek leczniczych ma drugorzędne znaczenie. Poważną rozmowę o edukacji trzeba zaczynać od określenia generalnych założeń systemu, zamiast, jak to czyni premier, oznajmiać, że wzrost nauczycielskich pensji gwarantuje podniesienie poziomu jakości działania szkół, i chlubić się liczbą zbudowanych (notabene, przez gminy, jedynie przy finansowym wsparciu budżetu centralnego) boisk i placów zabaw. W podobny sposób, powtórzę, spierać by się można z każdym właściwie argumentem Tuska, i wątpliwe, aby ostatecznie zdołał on z tego sporu wyjść obronną ręką. Ale, wracając do przerwanej myśli, nie to jest najważniejszym mankamentem tekstu. Spójrzmy na jego główne założenie.

Człowiek na niewłaściwym miejscu Otóż generalną osią opowiadanej przez premiera narracji jest walka o "podniesienie poziomu życia Polaków". Tak określa we wstępie artykułu Donald Tusk generalny swój cel, ze spełnienia którego sam siebie rozlicza. To zresztą wyjaśnia takie, a nie inne użyte argumenty (jeśli np. na problem kolei patrzymy nie z perspektywy państwa, tylko pasażera, to istotnie bałagan w rozkładzie jazdy wydaje się większym zaniedbaniem, niż pordzewiałe semafory i odszkodowania za spóźnienia transportów wlokących się po zdezelowanych torach w tempie okulałego muła). Deklaracji dotyczącej tego celu towarzyszy aprioryczne stwierdzenie, że "już nie walka o byt narodu czy przetrwanie państwa, nie ratowanie od upadku, ale rozwój" jest wyzwaniem, które przed nim, jako przywódcą państwa, stoi. I tu właśnie odkrywa się Donald Tusk jako człowiek zdecydowanie niewłaściwy na miejscu, na którym się znajduje. Wbrew bowiem jego twierdzeniom, w które sam się zdaje głęboko wierzyć, nie jest nam dziś dany "czas pokoju i budowania dostatku". Jakkolwiek okrutnie to brzmi, marzenia premiera, by rządzić w czasach spokojnych i niewymagających odeń wielkości, rozminęły się z rzeczywistością. Zmienia się, generalnie, cała geopolityczna sytuacja, i kończy się dobra koniunktura dla polskiej niepodległości. Stany Zjednoczone dążą do wycofania się z Europy, co oznacza budowanie na nowo całego systemu jej stabilności – a rysująca się alternatywa przypomina bardzo ład określony na kongresie wiedeńskim, z naszego punktu widzenia mający tę bardzo zasadniczą wadę, iż do wyważenia wpływów Rosji, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii nie trzeba wcale podmiotowej Polski. Stracił rozpęd projekt Unii Europejskiej i towarzyszący mu projekt wspólnej waluty; wprost mówi się już o "wypełnianiu przez Niemcy pustego miejsca po Brukseli", czego przejawem najnowszy szczyt, na który po raz pierwszy nie zaproszono części przywódców UE, sankcjonując podział na "dwie prędkości" europejskie.

Słupki wciąż najważniejsze Również sytuacja wewnętrzna – demograficzna, cywilizacyjna, gospodarcza – jest wyzwaniem. Polska znalazła się w momencie przełomowym. Albo powstrzyma rozpad państwa i dekapitację infrastruktury, albo zmarnuje wysiłek całego pokolenia, które częścią rozproszy się po emigracji, a częścią zdemoralizuje na bezrobociu. Skutkiem tego będzie cywilizacyjny regres na wiele lat, trwała utrata szansy dogonienia Zachodu, a może nawet, w najgorszym wypadku, kolejna utrata niepodległości. Z tego wszystkiego Donald Tusk najwyraźniej nie zdaje i nie chce sobie zdawać sprawy. Tekst, w którym rozlicza się tylko z poprawiania poziomu życia Polaków, przypomina nieodparcie "Przerwaną dekadę" Edwarda Gierka. Różni ich to, że Gierek upierał się, iż wszystko by się jeszcze udało, gdyby go nie odsunięto od władzy, a Tusk, że wszystko jeszcze się uda, jeśli go u władzy pozostawimy – ale upodabnia horyzont obu spowiedzi i zupełny brak świadomości, że "podnoszenie poziomu życia" na kredyt, bez kłopotania się, kto i kiedy zapłaci długi, nie jest żadnym sukcesem. W istocie więc, chcąc się bronić, zadał Donald Tusk samemu sobie dotkliwy cios, potwierdzając najcięższy ze stawianych mu zarzutów: że jest politykiem krótkowzrocznym i nieodpowiedzialnym, niezdolnym myśleć o niczym ważniejszym od sondażowych słupków.

Rafał A. Ziemkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
386 387
387%20mensile
387
387
387
387-1
29 387 402 HSS Produced by Conventional Casting, Spray Forming and PM
387 392 id 36434 Nieznany
387 Manuskrypt przetrwania
387
383 387
387
387
387
387
387

więcej podobnych podstron