Axelsson Majgull 趌eko od Nilfheimu

Majgull Axelsson

Daleko od Nilfheimu

Podzi臋kowania i przeprosiny

W dzieci艅stwie cz臋sto przechodzi艂am ko艂o Bananowego Domu w Nassj贸. Przyci膮ga艂 mnie, oddzia艂ywa艂 na wyobra藕ni臋. Cho膰 wkr贸tce minie trzydzie艣ci lat, odk膮d wyjecha艂am z rodzinnego miasta, nie potrafi艂am o nim zapomnie膰.

Nigdy tam nie by艂am - ani w domu, ani w ogrodzie - i nie mam poj臋cia, kto w nim mieszka lub mieszka艂. Dom, kt贸ry tutaj opisuj臋, tylko z zewn膮trz przypomina Bananowy Dom. Przepraszam jego autentycznych mieszka艅c贸w za t臋 moj膮 okupacj臋.

Inne domy r贸wnie偶 maj膮 swoje pierwowzory. Postaci i wydarzenia s膮 natomiast od pocz膮tku do ko艅ca wymy艣lone, a wszelkie podobie艅stwa do rzeczywisto艣ci to czysta konieczno艣膰.

Chc臋 podzi臋kowa膰 Sahadorowi ,Jerome" Cayuli, 艣wiadkowi erupcji Pinatubo w czerwcu 1991 roku, za podzielenie si臋 ze mn膮 swoimi prze偶yciami, Asie Kristensson, kt贸rej przenikliwo艣膰 pomog艂a mi dostrzec to, czego sama nie potrafi艂am zobaczy膰, Christerowi Ahstr贸mowi za nauczenie mnie tego i owego o karabinach automatycznych i Ingrid Montanaro za opowiedzenie mi pewnej historii.

Ksi膮偶k臋 t臋 dedykuj臋 Janowi Axelssonowi. On wie, dlaczego.

W Niflheimie ludzie s膮 dziwni od lat melancholi膮 z偶erani,

smutne kobiety i m臋偶czy藕ni t臋sknot kap艂anki i kap艂ani.

Wieczna tam zima i ch艂贸d, wulkany otula 艣nieg,

pow艂oka szronu i l贸d m膮c膮 ich my艣li bieg.

Zamkn臋li skarby i kosztowno艣ci lecz klucze pogubili

-biedni pod p艂aszczem codzienno艣ci kr贸lewski pier艣cie艅 skryli

i patrz膮 jeden dziel膮c st贸艂 jak 艣wiat艂a wolno dogasaj膮,

ich u艣miech zamarza wp贸艂 pokuty nigdy nie zaznaj膮.

Zmro偶ona ziemia grzebie ich ko艣ci. Ko艂dra 艣niegu zaciera 艣lady.

Nie wym贸wione s艂owa mi艂o艣ci dopiero z wiosn膮 wyszepc膮 trawy.

Zanuc膮 po艣r贸d dom贸w u艣pionych - o Niflheimie pie艣艅 zabrzmi 偶arliwa,

pie艣艅 o marzeniach niespe艂nionych, kt贸re g艂臋boko ziemia skrywa.

Oscar Levertin

Codziennie po po艂udniu przychodzi pomoc domowa i mnie odci膮偶a. Mam wtedy godzin臋 dla siebie.

We wtorki i czwartki jest to Gunilla, moja szkolna kole偶anka. Wiesza kurtk臋 na mosi臋偶nym wieszaku w maminej garderobie, wsuwa szalik w r臋kaw i wita si臋 lakonicznie, starannie unikaj膮c mnie spojrzeniem.

- Jak ona si臋 czuje? - pyta.

- Bez zmian - odpowiadam.

- By艂 lekarz?

- Nie, ale zajrza艂a piel臋gniarka. Odle偶yny s膮 coraz bardziej rozleg艂e. Gunilla podci膮ga r臋kawy swetra, sprawdza, czy r臋kawiczki s膮 w kieszeni kurtki, nic nie m贸wi. Wie, o co mi chodzi, ale jest niewzruszona.

Musz臋 j膮 zapyta膰.

- Czy mog臋 na chwil臋 wyj艣膰?

- Jasne - m贸wi. - Id藕 na t臋 swoj膮 przechadzk臋... Pocz膮tkowo dziwi艂 mnie jej szyderczy ton. Potem sobie przypomnia艂am: w Nassj贸 nie wolno u偶ywa膰 g贸rnolotnych s艂贸w. 鈥濸rzechadzka" to s艂owo g贸rnolotne. 鈥濴unch" te偶. Obecnie m贸wi臋: 鈥瀒d臋 si臋 przej艣膰", i jem p贸藕ny obiad w 艣rodku dnia, ale ona i tak mi tego nie darowa艂a.

Wk艂adam futro mamy, br膮zowe norki, nie mam tutaj swoich ciep艂ych ubra艅, i staj臋 w drzwiach.

- Nied艂ugo wr贸c臋... Gunilla opiera si臋 o futryn臋 mi臋dzy garderob膮 i hallem i krzy偶uje ramiona na piersiach.

- Id藕. Poradz臋 sobie.

Zamykam drzwi, nape艂niam p艂uca zimowym powietrzem i ruszam Gamlarpsvagen; oddalam si臋 od Bananowego Domu i s艂odkawej woni choroby.

We wtorki i czwartki nie chodz臋 daleko, tylko do Eksj贸berget i z powrotem. W tym czasie Gunilla ma pracowa膰, ale si臋 nie napracuje. Ju偶 odkurzy艂am, w艂o偶y艂am brudne ubrania do pralki i brudne naczynia do zmywarki, posprz膮ta艂am w ubikacjach i przygotowa艂am obiad; prawdziwy obiad, kt贸ry ona nazywa kolacj膮.

Nie wiem, co robi pod moj膮 nieobecno艣膰, ale si臋 domy艣lam. Najpierw wchodzi do sypialni, wyg艂adza wyg艂adzon膮 po艣ciel i s艂ucha ci臋偶kiego oddechu mamy, potem 艣ciera kurze z odkurzonych mebli, od niechcenia, tylko dlatego, 偶e tak trzeba. W hallu na pi臋trze zatrzymuje si臋 na chwil臋, g艂臋boko oddycha i jeszcze raz postanawia spr贸bowa膰. Szybko podchodzi do drzwi mojego pokoju i naciska klamk臋. Zamkni臋te. Dlatego jest taka z艂a. Dlatego, 偶e zamykam drzwi na klucz i 偶e nie chc臋 jej nic powiedzie膰.

Boj臋 si臋 Gunilli i jej gniewu. Mimo to zamykam pok贸j i nic nie m贸wi臋. Postoi tam, zawiedziona, wr贸ci z pustymi r臋kami do o艣rodka opieki nad osobami starszymi i chorymi, bez odpowiedzi na pytanie, kt贸re szepce za moimi plecami ca艂e Nassj贸. 鈥濩o si臋 w艂a艣ciwie sta艂o z Butterfieldem Berglundem?"

My艣l膮, 偶e znam odpowied藕, 偶e wiem, bo tam by艂am. Jak mia艂abym wyt艂umaczy膰 Gunilli Karlsson, 偶e niekt贸rzy ludzie nie ufaj膮 w艂asnej pami臋ci? Ja si臋 do nich zaliczam; to, co widzia艂am, i to, czego nie widzia艂am, jest r贸wnie wyra藕ne.

Oto przyk艂ad, jak zapami臋ta艂am Gunill臋 z dzieci艅stwa: Be偶owa dziewczynka o szczeciniastych w艂osach i spierzchni臋tej g贸rnej wardze stoi na dziedzi艅cu szkolnym i opowiada, jak razem ze swoj膮 najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮 szpiegowa艂a s艂u偶膮c膮 dyrektora. Wiem, o kim mowa, widuj臋 j膮 codziennie, kiedy wracam ze szko艂y. Wychodzi z kawalerskiego mieszkania dyrektora w jesionce i pilotce, takiej jak膮 si臋 zawi膮zuje pod brod膮 skr臋conymi pasemkami w艂贸czki. Supe艂 trudno potem rozpl膮ta膰, co艣 o tym wiem, bo mia艂am tak膮 czapk臋 wieki temu, kiedy chodzi艂am do pierwszej i drugiej klasy podstaw贸wki. Teraz jestem za du偶a na taki fason. S艂u偶膮ca dyrektora te偶 jest za du偶a, ale nie ma o tym poj臋cia. Mo偶e w og贸le nie zdaje sobie sprawy, 偶e nosi czapk臋. Bo niby jest, a jakby jej nie by艂o. Porusza wargami, ale nic nie m贸wi, patrzy w dal i nigdy nikogo nie zauwa偶a.

S艂uchaj膮c opowie艣ci Gunilli, wszystko sobie wyobra偶am: S艂u偶膮ca zmywa naczynia w o艣wietlonej kuchni dyrektora, Gunilla i Mariann臋 siedz膮 w kucki w ogr贸dku i chichoc膮. S艂u偶膮ca patrzy w ciemno艣膰 za oknem, m贸wi do siebie, nuci. Nagle podnosi r臋k臋 i g艂aszcze si臋 po policzku. Na brodzie zostaje strz臋pek piany, ale ona tego nie czuje, u艣miecha si臋, co艣 mamrocze.

Mimo 偶e tego nie widzia艂am, widz臋. Nawet teraz - trzydzie艣ci trzy lata p贸藕niej - obraz jest tak samo wyra藕ny. Tylko siebie nie potrafi臋 zobaczy膰, rudow艂osej dziewczynki w przyciasnym paletku, kt贸ra w odpowiedzi na 艣miech Gunilli przypuszczalnie cofn臋艂a si臋 o krok, po czym tch贸rzliwie jej zawt贸rowa艂a.

Dobrze pami臋tam, 偶e przestraszy艂a mnie ta opowie艣膰. Rozumia艂am zachowanie s艂u偶膮cej. Marzy艂a o mi艂o艣ci, o tym, 偶e jest kochana. No a skoro rozumia艂am, to znaczy, 偶e na pewno niczym si臋 od niej nie r贸偶ni臋. Czyli musz臋 si臋 kontrolowa膰, mie膰 na baczno艣ci i nie uzewn臋trznia膰 swoich t臋sknot. Gdybym straci艂a czujno艣膰, tak jak j膮 prze艣ladowa艂yby mnie na ka偶dym kroku spojrzenia i szyderstwa zwyczajnych ludzi.

Zwyczajni ludzie.

W tamtych czasach, kiedy ci膮gle by艂am dzieckiem, wydawa艂o mi si臋, 偶e przejrza艂am na wylot owe che艂pi膮ce si臋 zwyczajno艣ci膮 indywidua. Gdyby ich przekroi膰, wygl膮daliby w 艣rodku jak marcepanowe 艣winki: szarobia艂a zwarta masa, nie pozostawiaj膮ca miejsca na w膮tpliwo艣ci. Poza tym wiedzia艂am, 偶e s膮 okrutni i 偶e okrucie艅stwo to choroba zrodzona z niedoboru. Cierpieli na brak wyobra藕ni. Ale, co najwa偶niejsze, wiedzia艂am, 偶e nie jestem jedn膮 z nich, i 偶e zawsze b臋d臋 si臋 ich ba膰.

D艂ugo my艣la艂am, 偶e to dobry znak. 呕e jestem lepszym cz艂owiekiem, kim艣 powy偶ej przeci臋tnej. Teraz wiem, jak si臋 sprawy maj膮, i nie uwa偶am mojego strachu za rzecz chwalebn膮. Po prostu jest we mnie, i tyle.

Kiedy zobaczy艂am doros艂膮 Gunill臋 w Bananowym Domu, pierwsz膮 rzecz膮, o kt贸rej pomy艣la艂am, by艂a opowie艣膰 o s艂u偶膮cej dyrektora. Gunilla, jednolita i zwarta, wci膮偶 przypomina艂a marcepanow膮 艣wink臋. Sparali偶owana strachem, patrzy艂am, jak przekrzywia g艂ow臋, u艣miecha si臋 i m贸wi a propos niczego:

- Na pewno du偶o przesz艂a艣...

Milcza艂am stanowczo za d艂ugo.

- Tak, niema艂o... - odpar艂am, patrz膮c w bok.

I w艂a艣nie wtedy uzna艂a, 偶e jestem wynios艂a. Taka, co to nie chce si臋 spoufala膰, bo uwa偶a si臋 za kogo艣 lepszego. Kobiety pokroju Gunilli my艣l膮, 偶e poufa艂o艣膰 stanowi warunek przyj臋cia do grona przedstawicielek p艂ci 偶e艅skiej. Zdrad藕 nam jaki艣 sw贸j sekret, a b臋dziesz jedn膮 z nas...

Mam du偶o sekret贸w. Niejedno prze偶y艂am. Ale o tym nie opowiadam, nie zabiegam o cz艂onkostwo w kobiecej wsp贸lnocie.

Tylko jedna osoba ma prawo wiedzie膰 i by膰 mo偶e tylko ona mog艂aby zrozumie膰. Marita. Ale nie mam poj臋cia, gdzie ona si臋 podzia艂a. Gunilla prawdopodobnie ma, bo dysponuje informacjami o wszystkich naszych kolegach i kole偶ankach z klasy, ale nie chc臋 jej pyta膰. By艂oby to r贸wnoznaczne z poddaniem si臋, z przegraniem bitwy, kt贸r膮 ze sob膮 toczymy. Moj膮 jedyn膮 broni膮 jest milczenie.

Poza tym potrzebuj臋 wi臋cej czasu dla siebie. Zanim podejm臋 decyzj臋, musz臋 pozwoli膰 mamie umrze膰 i musz臋 pochowa膰 przesz艂o艣膰. Mo偶e spakuj臋 walizki i pojad臋 do Canberry. Mo偶e zostan臋 w Bananowym Domu. Mo偶e odszukam Marit臋 i wszystko jej opowiem. Je艣li b臋dzie chcia艂a. I je艣li ja b臋d臋 umia艂a to zrobi膰.

Na dworze jest ch艂odno, ch艂odno i cicho. S艂ysz臋 jedynie odg艂os w艂asnych krok贸w na chodniku. M贸j g艂os i ch贸d to m贸j najlepszy kamufla偶. Chodz臋 ci臋偶ko i zdecydowanie, jakbym by艂a 艣wiadoma celu, m贸wi臋 nieco gard艂owym altem, z du偶膮 doz膮 pewno艣ci siebie. G艂os taty w kobiecej krtani.

Futro jest ciep艂e i lekkie. Samcze sk贸rki. 鈥濶ajlepsze norki s膮 ze sk贸rek samc贸w - mawia艂 tata i wyszczerza艂 si臋 w u艣miechu. - Samiczki s膮 za ci臋偶kie". Chcia艂 mi sprezentowa膰 samcze futro, ale ja odk艂ada艂am ten zakup, gra艂am na zw艂ok臋, a偶 nagle by艂o na to za p贸藕no, tata umar艂. Mieszka艂am w贸wczas w Delhi, po co mi tam norki?

Teraz wk艂adam br膮zowe futro mamy, nigdy go nie zapinam, owijam si臋 nim i przytrzymuj臋 r臋koma. Zapinanie nie ma sensu, owszem, jest ch艂odno, ale nie zimno. Panuje wulkaniczna zima, ciep艂a, o nieprzyzwoicie czerwonych zachodach s艂o艅ca. Popi贸艂 Pinatubo wisi w powietrzu jak wachlarz, chrupie azot i powstrzymuje zim臋 od rozwini臋cia skrzyde艂.

Id臋 do Eksj贸berget, 偶eby obejrze膰 zach贸d s艂o艅ca nad Mount Pinatubo. Eksj贸berget i Pinatubo to moje g贸ry, kt贸re - rzecz jasna - nie s膮 偶adnymi g贸rami. Pinatubo zamieni艂a si臋 w wulkan, a Eksj贸berget, bardzo wysoka za czas贸w mojego dzieci艅stwa, skurczy艂a si臋 do rozmiar贸w pag贸rka, niepozornej ska艂y w lasku, usytuowanym pomi臋dzy zlikwidowanym zak艂adem krawieckim, a kilkoma kamienicami.

Przez chwil臋 stoj臋 na Eksj贸berget. Zachodz膮ce s艂o艅ce jest ciemnoczerwone, a niebo przybra艂o takie barwy, kt贸rych istnienia nawet nie podejrzewa艂am: z艂oto-szare i r贸偶owo-niebieskie. Wiatr popycha chmury w stron臋 widniej膮cych na horyzoncie las贸w.

Szczelniej opatulam si臋 futrem i p贸艂g艂osem wymawiam imiona tych, co zostali: 鈥濨utterfield, NogNog, Ricky, Dolores". Magiczna wyliczanka. Tarcza. Pomaga mi wy艂膮czy膰 my艣li.

Kiedy wracam, jest ju偶 ciemno. W 艣wietle ulicznych latarni m贸j cie艅 si臋 wyd艂u偶a, kurczy, zanika, po czym stopniowo pot臋偶nieje.

Mama umiera, nic nie m贸wi.

Lekarz nie sk膮pi morfiny, piel臋gniarka nauczy艂a mnie, jak robi膰 zastrzyki. Teraz ju偶 nie dr偶臋. Spokojnie odwracam mam臋 na brzuch, podci膮gam koszul臋, obna偶am uda i po艣ladki; szarawy

nask贸rek, chropowaty jak u 偶aby. Przecieram miejsce wk艂ucia wilgotnym tamponem, po czym bardzo ostro偶nie wbijam ig艂臋.

To jej si臋 nie podoba. Chce, 偶ebym si臋 wk艂u艂a szybko i b艂yskawicznie docisn臋艂a t艂ok. My艣li, 偶e to mniej boli. Kiedy by艂am dzieckiem, zrywa艂a mi plastry w takim tempie, 偶e odkleja艂y si臋 ze strupami i z otwartych ran s膮czy艂a si臋 krew.

To wspomnienie wywo艂uje we mnie poczucie winy. Przecie偶 moja ostro偶no艣膰 nie bierze si臋 z ch臋ci zemsty.

- Wiem - m贸wi臋, ilekro膰 patrzy na mnie z wyrzutem. - Ale musz臋 by膰 delikatna, 偶eby ci nie zrobi膰 krzywdy. Zaraz b臋dzie po wszystkim!

J臋czy, nie ma si艂y, by si臋 uwolni膰. Kiedy wyci膮gam ig艂臋 i przyk艂adam kciuk do 艣ladu po uk艂uciu, wzdycha g艂臋boko i zamyka oczy.

Lekarz m贸wi, 偶e cierpi wr臋cz niewyobra偶alnie. Bardzo wyra藕nie akcentuje to s艂owo: 鈥瀗iewyobra偶alnie". Przez dziesi臋膰 lat z powodzeniem ujarzmia艂 jej raka, ale d艂u偶ej nie jest w stanie. Zosta艂y jej dni, g贸ra dwa tygodnie 偶ycia. Wsz臋dzie ma przerzuty, zaatakowa艂y wszystkie ko艣ci.

S艂uchaj膮c lekarza, widz臋 maminy szkielet. Pokrywaj膮 go du偶e czerwone grona.

W ministerstwie s膮 bardzo wyrozumiali. Mimo p贸艂rocznego urlopu mog臋 liczy膰 na posad臋 w Canberze. Na razie wys艂ali tam kogo艣 na zast臋pstwo. To nadzwyczajne, w pewnym sensie zaszczytne.

W kilka dni po tej decyzji dzwoni Ulf z Nowego Jorku. Rozmawiamy po raz pierwszy od powrotu z Delhi; rozwodem zaj臋li si臋 adwokaci w Szwecji, wakacje i ferie Sophie uzgodnili艣my listownie.

Jest bardzo uprzejmy. Dyplomatycznie uprzejmy.

- Wzi臋艂a艣 urlop bezp艂atny, Cecylio? Chyba nie wydarzy艂o si臋 nic przykrego?

Wykrzywiam si臋 do lustra w hallu.

- Sk膮d wiesz, 偶e wzi臋艂am urlop?

- S艂ysza艂em. Kto艣 od nas powiedzia艂, 偶e przeczyta艂 o tym w doniesieniach personalnych z ostatniego tygodnia. Czy to z powodu choroby twojej matki?

Zn贸w si臋 krzywi臋. Ten cz艂owiek m贸wi tak, jak lubi: sympatycznie, poprawnie i kompletnie bezosobowo.

- Sk膮d wiesz, 偶e mama jest chora?

- Par臋 dni temu dosta艂em list od Sophie. Odwiedzi艂a was. Napisa艂a, 偶e to co艣 powa偶nego. Czy to prawda? Czy m贸g艂bym co艣 zrobi膰?

- Tak. Nie.

- Co masz na my艣li?

Nareszcie odrobina autentycznego zmieszania, mo偶e nawet l臋ku. Wydaje mu si臋, 偶e urz膮dz臋 jak膮艣 scen臋. Ulf nie znosi scen.

- Tak, to co艣 powa偶nego. Nie, nie mo偶esz nic zrobi膰.

- Sama si臋 ni膮 opiekujesz? Czy nie powinna by膰 w szpitalu?

- Ona nie chce i艣膰 do szpitala. Poza tym lekarz m贸wi, 偶e niczego wi臋cej tam nie zdzia艂aj膮.

Ulf milczy przez chwil臋, po czym wchodzi na pole minowe.

- A co u ciebie? Podobno mia艂a艣 k艂opoty na Filipinach. Pozbiera艂a艣 si臋?

-Tak.

- Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? Sophie napisa艂a, 偶e wyl膮dowa艂a艣 w centrum oddzia艂ywania wulkanu. Czy to prawda?

-Tak.

- Jak do tego dosz艂o?

- By艂o ciemno. 殴le pojechali艣my. A potem nie mogli艣my wr贸ci膰.

- A ten cz艂owiek, kt贸ry z tob膮 by艂, ten o dziwacznym imieniu...

- Butterfield Berglund.

- Co z nim? Przyzwyczai艂am si臋 do mojego k艂amstwa.

- Nie wiem. Nie znale藕li go...

- By艂 z Nassj贸, prawda? Pami臋tam, 偶e mi kiedy艣 opowiada艂a艣 o rodzinie Berglund贸w...

- A ja pami臋tam, 偶e nie s艂ucha艂e艣. Nareszcie uda艂o mi si臋 do niego dotrze膰. 呕egna si臋, wypowiadaj膮c kilka ch艂odnych fraz; oboje wiemy, 偶e bardzo d艂ugo si臋 do mnie nie odezwie.

Dziennikarze przestali dzwoni膰, ale telefon nie milczy. Przyjaci贸艂ki 艣ledz膮 umieranie mamy na odleg艂o艣膰 - ze wsp贸艂czuciem, triumfem i przera偶eniem.

- Biedna Dagny - wzdychaj膮. - Przecie偶 nie jest jeszcze taka stara, ja jestem du偶o starsza, a nic mi nie dolega. Czy ma silne b贸le?

- Tak. Ale dostaje morfin臋...

- Co艣 podobnego... Kto by pomy艣la艂, 偶e tak si臋 to sko艅czy. Czy mo偶na j膮 odwiedzi膰?

- Niestety - m贸wi臋. - Jest zbyt s艂aba. Nie mam nic przeciwko tym starym kobietom, ale

nie chc臋 ich tutaj widzie膰.

Co wiecz贸r, punktualnie o dziewi膮tej, dzwoni Lars G贸ran, bez wzgl臋du na to, czy jest w Singapurze, 脫rkelljundze, Sztokholmie czy G贸teborgu.

- Jak si臋 mama dzisiaj czuje? - pyta. - Jaka艣 poprawa?

- 呕adnej poprawy... - m贸wi臋 w r贸wnie wojskowym stylu.

- Jeste艣 pewna, 偶e ten lekarz... jak mu tam... wie, co robi?

- Alexandersson. Tak, wie. Mama nie chce nikogo innego.

- Dobrze. Zadzwoni臋 jutro. Postaram si臋 wpa艣膰 w sobot臋. Nie odpowiadam. Nie mam nic przeciwko mojemu bratu, ale nie chc臋 go tutaj widzie膰.

Rozmowy telefoniczne z Sophie s膮 ca艂kiem inne.

- Cze艣膰, mamo. Co z babci膮, wiesz, my艣la艂am, 偶e przyjad臋 w weekend, ale Ebba Gr贸nwall zapyta艂a mnie, czy nie wybra艂abym si臋 z ni膮 do Varmd贸, mog臋, nie b臋dzie ci przykro...

Jej przyjaci贸艂ki to Ebba, Siri, Gudrun i Elsa. Jak postaci z tandetnej komedii filmowej, gdzie alkohol leje si臋 strumieniami. Znowu wy偶sze sfery przechytrzy艂y ni偶sze. Kiedy tak zwane posp贸lstwo zacz臋艂o nadawa膰 dzieciom posrebrzane imiona, na przyk艂ad Wiktoria lub Angelika, arystokracja wybiera艂a dla swoich pociech imiona zardzewia艂e i proste, prze艣wiadczona, 偶e dziesi臋膰 lat p贸藕niej zal艣ni膮 szlachetnym blaskiem. I tak si臋, rzecz jasna, sta艂o.

鈥濻ophie" b艂yszczy umiarkowanie. W sam raz. Wsz臋dzie pasuje.

艢miej臋 si臋 z niej i m贸wi臋:

- Jed藕 do Varmd贸, dziecinko. Rozumiem ci臋. Babcia i tak nie ma si艂y przyjmowa膰 zbyt wielu go艣ci.

Kocham moj膮 c贸rk臋, ale nie chc臋 jej tutaj widzie膰.

P贸藕niej wszyscy b臋d膮 mogli przyj艣膰, przyjaci贸艂ki mamy, brat z rodzin膮, c贸rka i moi sztokholmscy znajomi, ci, kt贸rych nazywam swoimi przyjaci贸艂mi. Ale nie teraz. Teraz czekam na telefon od Marity.

Tak to jest. Czekam na telefon od Marity, cho膰 pocz膮tkowo nie zdaj臋 sobie z tego sprawy. Ile razy rozlega si臋 sygna艂, natychmiast wy艂膮czam kuchenk臋 i biegn臋 do hallu, tak podekscytowana, 偶e potykam si臋 o pr贸g dziel膮cy kuchni臋 od korytarza serwisowego. Po ka偶dej rozmowie telefonicznej jestem zawiedziona. Nie wiem, dlaczego.

Kt贸rego艣 dnia dostrzegam w lustrze swoje oczekiwania. Nareszcie rozumiem. Twarz mi ja艣nieje, kiedy si臋gam po s艂uchawk臋. To ona! Tym razem to na pewno Marita!

Niestety, zawsze jest to kto艣 inny.

Logicznie rzecz bior膮c, dlaczego mia艂aby dzwoni膰? Przypuszczalnie ma w nosie mnie i Butterfielda. Z Butterfieldem rozwiod艂a si臋 dawno temu, a ze mn膮 nie zamieni艂a s艂owa od przesz艂o dwudziestu lat. Nie wysy艂a艂y艣my do siebie kartek na Bo偶e Narodzenie, nie sk艂ada艂y艣my sobie urodzinowych 偶ycze艅.

Chyba nie zapomnia艂a, 偶e urodzi艂y艣my si臋 w tym samym dniu? Wkr贸tce ten dzie艅 nadejdzie. Wkr贸tce sko艅czymy czterdzie艣ci trzy lata.

Ostatnio widzia艂y艣my si臋 tu偶 po dwudziestych urodzinach; p贸藕niejszy brak kontaktu mo偶na wyt艂umaczy膰 naszym m艂odym wiekiem.

By艂a Wielkanoc i na kilka dni przyjecha艂am z Lundu do Nassj贸. Nie dlatego, 偶e chcia艂am ani 偶e kto艣 ode mnie tego oczekiwa艂, po prostu uzna艂am, 偶e tak trzeba. Wszyscy wyje偶d偶ali na 艣wi臋ta do domu, wi臋c wyjecha艂am i ja.

W Wielk膮 Sobot臋 przed po艂udniem by艂am na S贸dra Torget; po raz tysi臋czny sz艂am do B贸g wie jakiego sklepu, 偶eby kupi膰 B贸g wie co. Z przeciwka nadchodzi艂a m艂oda kobieta z w贸zkiem, jedna z tych, do kt贸rych jeszcze nie dotar艂o, 偶e byle jak natapirowane w艂osy, obcis艂a sp贸dniczka i buty na wysokich, zdartych obcasach s膮 nie tylko niemodne, ale wr臋cz godne pogardy. Obrzuci艂am j膮 przelotnym spojrzeniem i przez sekund臋 poczu艂am niek艂aman膮 rado艣膰 z powodu mojej fryzury na pazia i mini paletka z prawdziwej wielb艂膮dziej we艂ny.

- Cecylia - odezwa艂a si臋. - To przecie偶 ty! Od razu rozpozna艂am ten g艂os.

- Marita!

Obj臋艂am j膮. B艂yskawicznie si臋 odsun臋艂a, nienawyk艂a do wyuczonej serdeczno艣ci, jak膮 w艂a艣nie zacz臋to praktykowa膰 w kr臋gach studenckich. Trzecia grupa spo艂eczna - takim terminem z ca艂膮 powag膮 posi艂kowali艣my si臋 na socjologii - wymienia艂a u艣ciski tylko na pogrzebach, odwracaj膮c przy tym g艂ow臋.

Marita, 偶ywa reprezentantka trzeciej grupy spo艂ecznej, a mo偶e drugiej z kawa艂kiem, bo sko艅czy艂a gimnazjum, w og贸le si臋 nie zmieni艂a. Wianuszek pieg贸w na perkatym nosie, du偶e szare oczy i d艂ugie czarne, sztywne od tuszu rz臋sy, przypominaj膮ce mysie nogi.

Od dawna si臋 nie przyja藕ni艂y艣my, od co najmniej sze艣ciu lat. Marita zacz臋艂a wtedy chodzi膰 do gimnazjum o profilu handlowym, mia艂a zaj臋cia z maszynopisania i stenografii, ja kontynuowa艂am nauk臋 o profilu og贸lnokszta艂c膮cym, stopniowo przyzwyczajaj膮c si臋 do statusu godnego dziewczynki z Bananowego Domu, c贸rki Z艂otego. Zrezygnowa艂am z ostrego makija偶u, zapraszano mnie do innych, du偶ych dom贸w na prawdziwe przyj臋cia, z kruszonem i ta艅cami przy gramofonie. Marita si臋 nie zmieni艂a: nadal wystawa艂a na S贸dra Torget, z bia艂ymi ustami i czarnymi oczyma, 偶u艂a gum臋 i wrzeszcza艂a razem z innymi raggae (m艂odzi ch艂opcy, pasjonaci du偶ych, najcz臋艣ciej ameryka艅skich samochod贸w, preferuj膮cy do艣膰 luzacki styl 偶ycia), kiedy zielono艣wi膮tkowcy wychodzili ze swojego filadelfijskiego ko艣cio艂a.

Nie potrafi艂am rozstrzygn膮膰, czy w w贸zku le偶y ch艂opiec, czy dziewczynka, czy ma roczek, czy dwa latka. Dzieci wydawa艂y mi si臋 czym艣 obcym, nierzeczywistym. Nie chcia艂o mi si臋 wierzy膰, 偶e sama te偶 kiedy艣 taka by艂am, i w膮tpi艂am, czy kiedykolwiek zdecyduj臋 si臋 na w艂asne dziecko.

Ale naturalnie pochyli艂am si臋 nad w贸zkiem i unios艂am

kocyk.

-To twoje?

Skin臋艂a g艂ow膮 i u艣miechn臋艂a si臋.

-Ma na imi臋 Peter.

Nie zdoby艂am si臋 na odwag臋, 偶eby zada膰 jej nast臋pne pytanie, kt贸re jeszcze pod koniec lat sze艣膰dziesi膮tych stanowi艂o niemal o 偶yciu i 艣mierci, ale Marita niby przypadkiem poprawi艂a sobie grzywk臋 lew膮 d艂oni膮. Szerokie obr膮czki ( jedna - zar臋czynowa, druga - 艣lubna ) zajmowa艂y trzeci膮 cz臋艣膰 palca serdecznego. Zmru偶y艂a pomalowane na czarno oczy, jakby usi艂owa艂a zd艂awi膰 艣miech.

Nagle mia艂y艣my znowu po trzyna艣cie lat; rozchichotane dziewczynki, najlepsze przyjaci贸艂ki.

-Wysz艂a艣 za m膮偶? Za kogo?

-Za Butterfielda Berglunda.

-Co?! Chyba nie m贸wisz powa偶nie? Butterfield?! O rany, nie przypuszcza艂am, 偶e si臋 ustatkuje...

By艂a zadowolona i zawstydzona.

-Szczerze m贸wi膮c, ja te偶 nie, ale jak zasz艂am w ci膮偶臋, jego dziadek Aron nie spuszcza艂 z niego oka, no i si臋 pobrali艣my. Wzi臋艂am j膮 pod rami臋. Zawsze tak spacerowa艂y艣my w m艂odo艣ci; ona by艂a m臋偶czyzn膮, ja kobiet膮.

-Chod藕my do 鈥濼himonsa" na kaw臋, to mi o wszystkim opowiesz. Zwleka艂a z odpowiedzi膮.

-Bo ja wiem. Tam s膮 wysokie schody. Nie wnios臋 w贸zka.

Zapomnia艂am, 偶e w kawiarniach w Nassj贸 obowi膮zuj膮 rygorystyczne podzia艂y klasowe. 鈥濼himons" by艂 dla ludzi mojego pokroju, dla dziewcz膮t o g艂adkich l艣ni膮cych w艂osach i ch艂opc贸w z grzywkami i fajk膮. Dla takich jak Marita, dla dziewcz膮t z tapirem, na zdartych obcasach, i dla ch艂opc贸w z brylantyn膮 na w艂osach i smarem pod paznokciami by艂a 鈥濸arkhyddan".

-A 鈥濸arkhyddan"? - zaproponowa艂am. - Tam nie ma schod贸w.Wzruszy艂a ramionami. Okej, je艣li mi na tym zale偶y.

O tej porze, w 艣rodku dnia, w kawiarni by艂o pusto. Zam贸wi艂am dla nas kaw臋 i po kawa艂ku marcepanowego tortu, zapominaj膮c o dziecku.

Marita ostrym g艂osem przywo艂a艂a kelnerk臋:

- Jeszcze sok i ciastko z cynamonem. Dzi臋kuj臋.

- Przepraszam. My艣la艂am, 偶e on 艣pi.

- 艢pi. Ale nied艂ugo si臋 obudzi. Przez chwil臋 siedzia艂y艣my w milczeniu, a potem, dok艂adnie w tym samym momencie, pochyli艂y艣my si臋 nad stolikiem i powiedzia艂y艣my:

-Opowiadaj!

Znowu to samo: jak bli藕niactwo. Kiedy by艂y艣my ma艂e, wyobra偶a艂y艣my sobie, 偶e urodzi艂a nas jaka艣 nieznana pani i umar艂a. Zosta艂y艣my przekazane dw贸m r贸偶nym kobietom le偶膮cym w贸wczas na oddziale po艂o偶niczym, kt贸re straci艂y swoje dzieci. Doda艂am do tej opowie艣ci pewien makabryczny szczeg贸艂. Ot贸偶 tym naszym tak zwanym matkom pozwolono wybra膰: albo wezm膮 nas, albo zabior膮 do domu swoje martwe dzieci i b臋d膮 si臋 nimi bawi膰 jak lalkami. Niewiele wiedzia艂am o 偶yciu i nic o 艣mierci.

-Ty pierwsza - powiedzia艂a Marita i zapali艂a papierosa, d艂ugiego cienkiego looka, kt贸rego trzyma艂a w taki sam spos贸b jak wtedy, kiedy zaczyna艂y艣my popala膰 po kryjomu.

By艂am tak dumna z mojego nowego 偶ycia, 偶e poczu艂am za偶enowanie. Nie chcia艂am si臋 przechwala膰. Wspomnia艂am wi臋c o studiach, ale s艂owem si臋 nie zaj膮kn臋艂am ani o ma艂ym mieszkaniu w osiemnastowiecznej kamienicy, kt贸re kupi艂 mi Z艂oty, ani o 偶贸艂tym garbusie, kt贸rego mi podarowa艂 w prezencie maturalnym.

- Socjologia - skwitowa艂a Marita i g艂臋boko si臋 zaci膮gn臋艂a, ju偶 pewniejsza siebie, stopniowo odzyskuj膮ca swoj膮 dawn膮, dominuj膮c膮 pozycj臋. - A kim si臋 po czym艣 takim b臋dzie?

- To zale偶y. Ja chcia艂abym jeszcze studiowa膰 ekonomi臋 polityczn膮 i nauki spo艂eczno-polityczne, zrobi膰 magisterium i postara膰 si臋 o posad臋 w MSZ albo w SIDA.

-Gdzie?

-W Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Czyli w dyplomacji. Albo pracowa膰 na rzecz kraj贸w rozwijaj膮cych si臋.

Popatrzy艂a na mnie z wahaniem.

-W dyplomacji? Jako ambasador? Zn贸w poczu艂am za偶enowanie, wypi艂am 艂yk kawy i skin臋艂am g艂ow膮.

- A co u ciebie? Pracujesz? Zaci膮gn臋艂a si臋.

-Niby jakim cudem? Przecie偶 musz臋 si臋 zajmowa膰 Peterem.

- A co robi Butterfield? Spojrza艂a w bok.

- Aktualnie siedzi.

- Jest w wi臋zieniu? My艣la艂am, 偶e si臋 uspokoi艂... Pokr臋ci艂a g艂ow膮 i popatrzy艂a na mnie przenikliwie.

- Znasz Butterfielda?

- Osobi艣cie nie, tylko ze s艂yszenia. Jak wszyscy... U艣miechn臋艂a si臋 krzywo i strz膮sn臋艂a popi贸艂. Nagle

odnios艂am wra偶enie, 偶e co艣 przede mn膮 gra. Pi臋kna zgorzknia艂a 偶ona gangstera spotyka si臋 z dr臋tw膮 pi艂膮. Zirytowana, wyj臋艂am papierosy, zapali艂am i demonstracyjnie po艂o偶y艂am l艣ni膮c膮 markow膮 zapalniczk臋 obok jej pude艂ka zapa艂ek.

-Wszyscy znaj膮 Butterfielda - powiedzia艂am. - To fenomen. Us艂ysza艂am o nim ju偶 w sz贸stej klasie.

Jasne, 偶e pami臋ta艂am Butterfielda Berglunda, kr贸la Szko艂y G艂贸wnej. Mia艂 pono膰 swojego niewolnika, mi臋czaka, kt贸ry o jeden raz za du偶o przestraszy艂 si臋 jego ogromnych pi臋艣ci. Kiedy艣 Butterfield zmusi艂 go, 偶eby si臋 wymkn膮艂 z lekcji i kupi艂 mu s艂odycze. Nauczyciel niczego nie zauwa偶y艂. W po艂owie semestru jesiennego wszyscy nauczyciele Butterfielda zapadli na kr贸tkowzroczno艣膰. Tego nie mog艂am powiedzie膰. Ale Marita czeka艂a.

-No c贸偶 - zacz臋艂am niepewnie - pod艣miewano si臋 troch臋 z jego kradzie偶y... A potem Wallin, ten artysta, nauczy艂 go malowa膰. Podobno by艂 zdolny, ale - jak s艂ysza艂am - nie sko艅czy艂o si臋 najlepiej...

Ogl臋dnie to uj臋艂am. Prawda by艂a taka, 偶e kiedy szale艅stwa Butterfielda wysz艂y na jaw, po艂owa miasta tarza艂a si臋 ze 艣miechu. Co wiecz贸r pojawia艂 si臋 przed namiotem zbawienia Jeffersona, przygl膮da艂 si臋 publiczno艣ci i wybiera艂 swoje przysz艂e ofiary. Co wiecz贸r dwoje albo troje 鈥瀖贸wi膮cych innymi j臋zykami" zastawa艂o swoje domy 鈥瀢olne od tego, co m贸艂 i rdza niszczy". Butterfield Berglund nie wierzy艂 w skarby w niebie, gromadzi艂 je na ziemi, a dok艂adniej w drewutni dziadka. W艂a艣nie tam, kiedy rozp臋ta艂o si臋 piek艂o, policja znalaz艂a z艂odziejskie 艂upy.

-Aha - stwierdzi艂a Marita, gasz膮c papierosa. - A co takiego s艂ysza艂a艣 o Wallinie? Spojrza艂am jej w oczy.

-呕e Butterfield poci膮艂 jego obraz. Obraz o艂tarzowy. Mimo 偶e staruszek nauczy艂 go malowa膰. Niczego nie s艂ysza艂am, przeczyta艂am o tym w gazecie...Marita przesta艂a gra膰. Teraz by艂a autentycznie z艂a.

-Ach, tak. Wi臋c s艂ysza艂a艣, 偶e Butterfield kradnie i 偶e ma n贸偶. Tak si臋 m贸wi o cyganach. My艣la艂am, 偶e takie uprzedzenia ci臋 nie bior膮! A s艂ysza艂a艣, jak to by艂o, kiedy mia艂 si臋 urodzi膰? Co? Jak jego matka musia艂a jecha膰 do Eksj贸, bo ta pieprzona Stlhl nie chcia艂a odbiera膰 cyganiok贸w? S艂ysza艂a艣, 偶e kiedy mia艂 sze艣膰 lat, to zgraja bachor贸w z Runnerydu st艂uk艂a go na kwa艣ne jab艂ko tylko dlatego, 偶e podobno ka偶dy cygan chodzi z no偶em? S艂ysza艂a艣, 偶e wszystkie baby w Gamlarpie zabroni艂y swoim szczeniakom si臋 z nim bawi膰, bo nazywa艂 si臋 Berglund? I niech ci si臋 przypadkiem nie zdaje, 偶e to jedna wielka bujda! Jak si臋 pobrali艣my i szukali艣my mieszkania, wystarczy艂o, 偶ebym wymieni艂a nazwisko Berglund, i fora ze dwora. Nagle wszystkie by艂y ju偶 wynaj臋te dla pierdzielonych Andersson贸w, Pettersson贸w i Nilsson贸w...

Spu艣ci艂am wzrok i zamiesza艂am kaw臋.

-Naprawd臋? I nic nie znale藕li艣cie?

-Nie. Butterfield wiedzia艂 o tym od pocz膮tku, m贸wi艂 mi, 偶ebym da艂a sobie spok贸j, 偶ebym si臋 nie poni偶a艂a 偶ebranin膮. No i da艂am spok贸j.

-To gdzie mieszkacie?

- Z Aronem. To jego dom. Berglundowie zawsze mieli du偶o pieni臋dzy... Ale nie na tym polega problem.

- Wiem. Widzia艂am zdj臋cie Arona w 鈥濫xpressen". Ostatni handlarz koni. I reklam贸wka wypchana banknotami! U艣miechn臋艂a si臋.

- Szurni臋ty. Dosta艂 potem domiar. Do dzisiaj si臋 procesuje. Ale to dobry staruszek.

-Wi臋c Berglundowie s膮 dla ciebie mili? Spojrza艂a mi prosto w oczy.

- Teraz zosta艂 tylko Aron. Tak, jest mi艂y. Jeffersona nie ma. Ja te偶 nale偶臋 do tej rodziny. Trzymamy si臋 razem. Aron za wszystko p艂aci. Niczego mi nie brakuje poza Butterfieldem, ale on nied艂ugo wyjdzie.

- Za co siedzi? U艣miechn臋艂a si臋 i zn贸w wesz艂a w rol臋 dumnej 偶ony gangstera.

-Za fa艂szerstwo obraz贸w. Wallin naprawd臋 nauczy艂 go malowa膰. Jest niez艂y...

Odwzajemni艂am u艣miech.

-No, chyba niezupe艂nie...

Roze艣mia艂a si臋 i obliza艂a 艂y偶eczk臋 d艂ugim r贸偶owym j臋zykiem. Widelczyk do tortu le偶a艂 nietkni臋ty.

-Nie obra藕 si臋 - powiedzia艂am - ale jedno zawsze mnie zastanawia艂o. Dlaczego oni maj膮 takie dziwne imiona? Dok艂adnie obejrza艂a 艂y偶eczk臋, czy przypadkiem nie zosta艂y na niej resztki bitej 艣mietany.

-Ech, to wszystko przez Arona. Kiedy nazywali ich Indianami, no wiesz, Indianami z Gamlarpu, co艣 mu si臋 ubrda艂o, 偶e jego syn powinien nosi膰 imi臋 po ameryka艅skim prezydencie. Na znak protestu. A potem Jefferson kontynuowa艂 tradycj臋 i st膮d si臋 wzi膮艂 鈥濨utterfield".

-By艂 jaki艣 ameryka艅ski prezydent Butterfield? Kiedy? Wzruszy艂a ramionami.

- Nie wiem. Ale jak z Petera chcieli zrobi膰 Teodora, powiedzia艂am 鈥瀞top". Ch艂opak b臋dzie mia艂 normalne imi臋. No i ma. 鈥濸eter Berglund" nikogo nie dziwi, oczywi艣cie z wyj膮tkiem ludzi z Nassj贸. Ale tego nie da si臋 zmieni膰.

- Mo偶ecie si臋 przeprowadzi膰. W innych miastach 鈥濨erglund" to dosy膰 popularne nazwisko.

Nie by艂a przekonana; jakby ta my艣l nigdy nie przysz艂a jej do g艂owy.

-Yhm. Mo偶e tak zrobimy. Zobaczymy, jak to b臋dzie z Peterem. Je艣li i jego zaczn膮 wyzywa膰 od cygan贸w, wtedy si臋 st膮d wyniesiemy. Zebra艂am si臋 na odwag臋 i spyta艂am o co艣, o czym nigdy dot膮d nie rozmawia艂y艣my.

-A mama? Dlaczego nazywali j膮 Wenus z Gottl贸sy? Maricie nagle zacz臋艂o si臋 spieszy膰; zawin臋艂a cynamonowe ciastko w serwetk臋 i w艂o偶y艂a je do w贸zka.

-Nie wiem. To nie by艂o za moich czas贸w, tylko du偶o wcze艣niej. Musz臋 ju偶 i艣膰. Aha, czy twoi rodzice ci膮gle mieszkaj膮 w Bananowym Domu?

- Tak. Zajrzyj kt贸rego艣 dnia. Mama si臋 ucieszy. A co u twoich rodzic贸w?

- Nie utrzymujemy ze sob膮 偶adnych kontakt贸w. Tacie si臋 nie spodoba艂o, 偶e wysz艂am za Berglunda...

Pokiwa艂am g艂ow膮. Przypomnia艂o mi si臋, jak Marita dosta艂a kiedy艣 w twarz z powodu Dimitriosa. Jej ojciec us艂ysza艂, 偶e szepczemy w kuchni jego imi臋, i to mu wystarczy艂o. Jego dzieciak nie b臋dzie si臋 ugania艂 za 偶adnymi cholernymi cyganami. Nie przyj膮艂 do wiadomo艣ci, 偶e Dimitrios jest Grekiem i 偶e Marita nie zamieni艂a z nim ani s艂owa. Widzia艂y艣my go tylko raz na szkolnej wycieczce do fabryki mebli.

Pami臋tam t臋 wycieczk臋 i pami臋tam Dimitriosa, pierwszego imigranta w Nassj贸. By艂 bardzo 艂adny i bardzo doros艂y. Gdyby艣my go zobaczy艂y ponownie, pewnie by艣my si臋 zaczerwieni艂y i uciek艂y. Ale cz臋sto szeptem wymawia艂y艣my jego imi臋; Marita cz臋艣ciej ni偶 ja.

W parku by艂o rze艣ko, nad nami intensywnie niebieskie niebo. Wiosna. Marita opatuli艂a synka kocem. Przez par臋 sekund sta艂y艣my naprzeciwko siebie w milczeniu, po czym u艣cisn臋艂y艣my sobie d艂onie i po偶egna艂y艣my si臋 jak dwie doros艂e osoby.

Patrzy艂am za ni膮. W贸zek by艂 chyba ci臋偶ki, ko艂a zapada艂y si臋 w 偶wirze. Pomy艣la艂am o jej obcasach. Teraz b臋d膮 w jeszcze gorszym stanie.

Bez przerwy jestem czym艣 zaj臋ta, nie oszcz臋dzam si臋. Mam臋 trzeba odwr贸ci膰 i umy膰, codziennie rano w艂o偶y膰 czyst膮 koszul臋 nocn膮, co dwie godziny zmieni膰 pieluchy, odkurzy膰 dom, wywietrzy膰 osiem pokoi i przynajmniej co drugi dzie艅 przetrze膰 pod艂og臋 w kuchni.

Je艣li chodzi o sprz膮tanie, mam wysokie wymagania, ale prawie zapomnia艂am, jak si臋 to robi. W Indiach i na Filipinach bia艂e kobiety zatrudniaj膮 s艂u偶膮cych. Ciesz臋 si臋, 偶e sprz膮tam sama, 偶e taszcz臋 odkurzacz po schodach, wciskam si臋 za muszl臋 klozetow膮 w poszukiwaniu k艂臋bk贸w w艂os贸w i tej lepkiej mazi, kt贸r膮 mo偶na zobaczy膰 jedynie w starych 艂azienkach. Pewnego dnia wyj臋艂am nawet kratk臋 艣ciekow膮, sp艂uka艂am gor膮c膮 wod膮, po czym przesz艂o godzin臋 wyd艂ubywa艂am z niej mokry brud. Zu偶y艂am na to ca艂膮 paczk臋 patyczk贸w higienicznych; ka偶dy by艂 w osobnej os艂once. Nast臋pnego dnia kupi艂am now膮 paczk臋 i wyczy艣ci艂am wszystkie dziurki od klucza.

Z ka偶dym dniem mam coraz mniej pracy. Brud nie wytrzymuje mojego tempa. Wtedy szukam sobie zaj臋cia w kuchni, mamie gotuj臋 zupy i robi臋 puree, dla siebie wymy艣lam wyrafinowane gulasze, zapiekanki i pasty jarzynowe. Zamra偶arka szybko si臋 jednak zape艂nia i zn贸w stoj臋 z pustymi r臋kami, dop贸ki nie przyjdzie mi do g艂owy, 偶e ju偶 najwy偶szy czas na generalne porz膮dki w garderobie.

Kiedy pracuj臋, jest przy mnie Dolores, stoi z ty艂u, chwyta mnie za d偶insy ma艂ymi twardymi d艂o艅mi. Jest szybka. Ile razy si臋 odwr贸c臋, 偶eby j膮 z艂apa膰, obj膮膰, potrz膮sn膮膰 ni膮, cokolwiek, zawsze znika. Przelotnie widz臋 jej czarne oczy i blizny na g艂owie. W艂osy jeszcze jej nie odros艂y.

Piek艂o zaludniaj膮 dzieci. Wiem o tym, by艂am tam. Nie raz, nie dwa. Pierwsze wspomnienie: fabryka papieru w Indiach. Jestem w niej przez przypadek, jako osoba towarzysz膮ca ambasadorowi w艂a艣ciwie nie musz臋 nic robi膰. Zgadzam si臋 jednak dotrzyma膰 towarzystwa kilku paniom, kt贸rych m臋偶owie prowadz膮 w tym czasie s艂u偶bowe rozmowy w Delhi. Poniewa偶 s膮 g艂贸wnie z bran偶y celulozowej, ich ma艂偶onki powinny odwiedzi膰 fabryk臋 papieru.

Dyrektor i jego syn maj膮 na sobie zachodnie garnitury, kt贸re srebrzy艣cie po艂yskuj膮 w s艂o艅cu na dziedzi艅cu. M贸wi膮 po angielsku z brytyjskim akcentem.

W fabryce jest grafitowo, prawie czarno. Robotnicy przygl膮daj膮 si臋 nam z szeroko otwartymi oczyma, acz pow艣ci膮gliwie, tak jak si臋 w Indiach patrzy na obcokrajowc贸w. W kadziach bulgoce, sycz膮 zardzewia艂e kot艂y. Nagle smr贸d przyprawia mnie o md艂o艣ci. Kto艣 chce mnie zaprowadzi膰 do toalety dla pracownik贸w kantoru, ale kr臋c臋 g艂ow膮. Przed chwil膮 byli艣my w biurze. Trafi臋.

D艂ugo kl臋cz臋 nad otworem w pod艂odze. 呕o艂膮dek wywraca mi si臋 na drug膮 stron臋. Odg艂osy pot臋guj膮 md艂o艣ci. S艂ysz膮c d藕wi臋ki towarzysz膮ce wymiotom, mog艂abym rzyga膰 bez ko艅ca. Zawsze tak by艂o.

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej zn贸w jestem sob膮, maluj臋 si臋 przed blaszanym lustrem, czesz臋 i perfumuj臋, po czym wchodz臋 do biura i prosz臋 o co艣 do picia. Je艣li mo偶na, to coca-col臋 lub wod臋.

Na dziedzi艅cu nikogo nie ma, do fabryki prowadzi kilkoro identycznych drzwi, mi臋si艣cie czerwonych i dwa razy wy偶szych ode mnie. Klamki s膮 niemal na wysoko艣ci oczu. Kiedy naciskam jedn膮 z nich, czuj臋 si臋 jak dziecko. To nie te drzwi.

W hali o gabarytach hangaru jest ciemno. 艢ciany pokrywa co艣 w rodzaju szarawej nie farby. Mo偶e to efekt ciemno艣ci. Nieliczne okna znajduj膮 si臋 pod sufitem, mniej wi臋cej na wysoko艣ci pi膮tego pi臋tra, gdyby tu by艂y jakie艣 pi臋tra.

Po艣rodku pi臋trzy si臋 g贸ra szmat. Wy偶sza od Eksj贸berget. Kupa 艂achman贸w okolona pag贸rkami.

G贸ra si臋 rusza. Pocz膮tkowo wydaje mi si臋, 偶e to z艂udzenie optyczne, spowodowane mnogo艣ci膮 kolor贸w. Mrugam oczami, ale ruch nie zamiera.

To dzieci, pe艂zaj膮ce dzieci, kt贸re sortuj膮 szmaty.

Drzwi zamykaj膮 si臋 za mn膮 z trzaskiem. Na ten d藕wi臋k mali robotnicy nieruchomiej膮 i patrz膮 na mnie. A ja na nich. Licz臋: dwadzie艣cia cztery. Ch艂opcy i dziewczynki. Maj膮 nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 lat.

Wpatruje si臋 we mnie czterdzie艣ci osiem oczu; czterdzie艣ci osiem oczu w dwudziestu czterech twarzach. My艣l臋, 偶e g艂贸d przydaje ludziom szaro艣ci. Bezruch przerywa jaka艣 dziewczynka. Ma zmierzwione, szare od kurzu w艂osy, kt贸re przypominaj膮 ptasie gniazdo. Zsuwa si臋 ze szmacianej g贸ry, podchodzi do mnie i wyci膮ga r臋k臋. Na twarzy otwarta rana. Zainfekowane oczy. Ubranie w strz臋pach. Jest brudna. Straci艂a dwa mleczne z臋by.

Wyjmuj臋 portfel i daj臋 jej rupi臋. Dwadzie艣cia pi臋膰 贸re. Pozosta艂e dzieci zamieniaj膮 si臋 w lawin臋, tocz膮 si臋 po szmacianym stoku, pe艂zaj膮, czo艂gaj膮, skacz膮, biegn膮 do mnie z wyci膮gni臋tymi r臋kami. Nic nie m贸wi膮, nie wydaj膮 najmniejszego d藕wi臋ku. S膮 ciche jak owady.

Wkr贸tce nie mam ju偶 ani grosza. Dzieci zbijaj膮 si臋 w gromadk臋. Patrzymy na siebie. Ja z pustym portfelem, one z monetami i banknotami w zaci艣ni臋tych d艂oniach. Cisz臋 przerywa jaki艣 ch艂opiec, zanosi si臋 g艂uchym kaszlem, gra mu w piersiach. I ju偶 po spokoju. Ostre kraw臋dzie. P臋kni臋ta szklanka. Inny ch艂opiec wsuwa pieni膮dze za pazuch臋 i chce dotkn膮膰 moich w艂os贸w. Cofam si臋, opieram o drzwi i nagle zn贸w jestem w艣r贸d szwedzkich pa艅. Otaczaj膮 mnie, zaniepokojone.

I s艂ysz臋 sw贸j g艂os, czysty i pewny:

-Wszystko w porz膮dku, moje drogie. To by艂a tylko chwilowa niedyspozycja...

Nic nie m贸wi臋 o szmacianej hali, nikomu o tym nie m贸wi臋, ale cz臋sto tam bywam w snach. Wdrapuj臋 si臋 na g贸r臋, jestem zwinna, wchodz臋 wysoko i kiedy od szczytu dzieli mnie zaledwie krok, rusza lawina, trac臋 grunt pod nogami, spadam i wal膮 si臋 na mnie tony 艂achman贸w, spod kt贸rych nie mog臋 si臋 wydosta膰, nie mog臋 znale藕膰 wyj艣cia.

Dolores stoi za mn膮, odwracam si臋, 偶eby j膮 z艂apa膰, 艂api臋 powietrze.

Ona nie by艂a z fabryki papieru w Indiach. Pracowa艂a w zak艂adach w艂贸kienniczych na Filipinach.

W garderobie mojej mamy trafiam na Bidul臋. Ci膮gle tu jest. Nie do wiary! Be偶owy karton, w kt贸rym schowa艂a wszystko na czarn膮 godzin臋. Na wypadek gdyby znowu przysz艂o jej 偶y膰 w n臋dzy. Zapali艂aby wtedy ogarki 艣wiec, pocerowane r臋kawiczki ogrza艂yby jej d艂onie, w艂o偶y艂aby niemodne ubrania.

Ma pi臋膰 futer. Z艂oty nie znosi艂 Biduli i ile razy mama przynosi艂a karton do sypialni, zawsze cz臋stowa艂 go kopniakiem.

-Po co trzymasz to g贸wno? Po co? A mama wyjmowa艂a po艅czochy i ogarki 艣wiec, po czym wszystko z powrotem wk艂ada艂a.

-Spokojnie. Kt贸rego艣 dnia mo偶e b臋dziesz mi wdzi臋czny, 偶e mia艂am do艣膰 rozumu, 偶eby tego nie wyrzuca膰. Wcale nie jest powiedziane, 偶e to, co mamy, mamy raz na zawsze...

-Wdzi臋czny! Nabij mnie na cholernie d艂ugi pal! I kto to m贸wi! Paradujesz w futrach i brylantach, chocia偶 nigdy nie zha艅bi艂a艣 si臋 偶adn膮 prac膮... Na dok艂adk臋 nigdy nie jeste艣 zadowolona!

- Tak, wdzi臋czny. Mo偶e b臋dziesz mi wdzi臋czny, 偶e przez te wszystkie lata by艂am ci wierna. Niech ci si臋 nie zdaje, 偶e ona te偶 b臋dzie. Dziwka! Wielka mi mi艂o艣膰! Przekonasz si臋 o tym tego samego dnia, kiedy szlag trafi twoj膮 firm臋. Zaufaj mi. Wtedy b臋dziesz nas potrzebowa艂, mnie i mojego kartonu...

- Przesta艅 pieprzy膰! Ile razy mam ci powtarza膰, 偶e to wierutne bzdury, ty...

Jestem w garderobie i widz臋 siebie w hallu na pi臋trze. Rudow艂osa dziewczynka uczesana w ko艅ski ogon stoi na baczno艣膰 i s艂ucha. I tak mocno zaciska d艂onie, 偶e a偶 bielej膮 jej k艂ykcie.

Zamykam Bidul臋.

Mam du偶o pracy. Ubrania trzeba przewietrzy膰 i wyszczotkowa膰, poprzyszywa膰 guziki, powk艂ada膰 prawid艂a do but贸w. Zapisuj臋 na li艣cie zakup贸w: 鈥濸RAWID艁A DO BUT脫W". Jest 艣roda, mo偶e uda mi si臋 p贸j艣膰 do sklepu, kiedy przyjdzie pomoc domowa.

I oczywi艣cie, je艣li mama si臋 nie obudzi. Nie zdarza si臋 to cz臋sto, ale jednak, wtedy siadam przy niej na krze艣le, karmi臋 j膮 podgrzan膮 zup膮 i staram si臋 nie zwraca膰 uwagi na to, 偶e prawie wszystko wyp艂ywa k膮cikami ust. Potem czytam jej co艣 z najnowszego numeru 鈥濵orgonbris", stron臋 lub dwie dziennie, 偶eby starczy艂o tej rozrywki na ca艂y tydzie艅. Zreszt膮 i tak wi臋cej nie by艂aby w stanie wys艂ucha膰, bo przewa偶nie zasypia, zanim sko艅cz臋. A kiedy 艣pi, nie wolno jej budzi膰. To morfinowy sen.

A ja dalej siedz臋 przy jej 艂贸偶ku, pogr膮偶ona w nag艂ej apatii. I czekam na telefon.

Powinnam by膰 zm臋czona. Mimo to nie 艣pi臋. Mo偶e nie chc臋. Godzinami patrz臋 w ciemno艣膰, poskramiam my艣li i kieruj臋 je na bezpieczne 艣cie偶ki. 艁udz臋 si臋, 偶e b臋d臋 mog艂a zapanowa膰 nad snami. Rzadko mi si臋 to udaje.

Kt贸rej艣 nocy 艣ni mi si臋, 偶e kto艣 dzwoni do drzwi i Narzucaj膮c szlafrok, zbiegam rado艣nie po szerokich hollywoodzkich schodach Bananowego Domu. Marita!

Tymczasem za progiem stoi kto inny: Wenus z Got losy, rudow艂osa wariatka. Tam, gdzie powinno by膰 prawe oko, jest dziura. U艣miecha si臋 i wolno odwraca. Na potylicy widz臋 wylot. We w艂osach od艂amki ko艣ci, krew i m贸zg a w g艂owie siedzi Dolores. Patrzy przed siebie, porusza wargami, ale nie wydaje 偶adnego d藕wi臋ku.

Wenus z Gottl贸sy zn贸w si臋 odwraca, u艣miecha si臋 jak gad, k艂adzie palec na ustach i syczy: 鈥濸st!".

Nikt, 偶aden cz艂owiek, nie s艂yszy mojego krzyku.

Pinatubo si臋 przebra艂, udawa艂 g贸r臋, nawet nie mia艂 krateru.

P贸藕niej, w samolocie do Bangkoku, zobaczy艂am w gazecie zdj臋cia zrobione zaledwie kilka dni przed erupcj膮, Pinatubo wygl膮da艂 pon臋tnie; 偶yzny, poro艣ni臋ty palmami i dzikimi bananowcami. Cho膰 dosy膰 nietypowo. Na wyspie Luzon g贸ry s膮 przewa偶nie 艂yse, do cna spustoszone.

Ale na zdj臋ciu by艂o co艣 jeszcze: w艣r贸d zieleni torowa艂 sobie drog臋 strumyk roz偶arzonej lawy. Ze szczelin i rozpadlin z gracj膮 wzbija艂y si臋 pod deszczowe niebo bia艂e smu偶ki dymu.

Przypomnia艂 mi si臋 kr贸tki pobyt w Pittsburghu wiele lat temu. To samo niebo, ten sam 偶ar i dym. Ku藕nia natury podobna jest do naszej, cz艂owieczej. Kiedy robiono to zdj臋cie, Aetowie - rdzenna ludno艣膰 Filipin osiad艂a na zboczach Pinatubo i wielbi膮ca t臋 g贸r臋 niczym b贸stwo - ju偶 si臋 stamt膮d wynie艣li. Tak napisano gazecie. Chocia偶 wcale tego nie chcieli. Bardziej od dym贸w wulkanu bali si臋 pogardy mieszka艅c贸w z nizin, Filipi艅czycy spluwaj膮 na widok ciemnych dzikus贸w z g贸r. Kiedy od opar贸w siarki zmar艂 ma艂y ch艂opiec, zrozumieli, 偶e musz膮 ucieka膰. Jedynie nieliczni postanowili si臋 zmierzy膰 z bogiem i ogniem.

Na nast臋pnej stronie zamieszczono wiele zdj臋膰 wulkanu. Gruzy, ciemno艣ci i popi贸艂, spadaj膮ce kamienie i pierzchaj膮cy ludzie...

Z艂o偶y艂am gazet臋, wsun臋艂am j膮 do kieszeni fotela przywo艂a艂am stewardes臋 i zam贸wi艂am kieliszek wina Natychmiast!

Co bym jej powiedzia艂a, gdyby zadzwoni艂a? Od czego bym zacz臋艂a?

Od kraju, tej odleg艂ej ba艣niowej krainy, ze z艂otawymi lud藕mi i szarym g艂odem? Wyspiarski raj, gdzie wszystko jest za p贸艂darmo i gdzie ka偶dy przybysz z Zachodu to bogacz. Wi臋c przyje偶d偶aj膮. Fala za fal膮 przetaczaj膮 si臋 przez wyspy importerzy i 膰puny, biznesmeni i tury艣ci. Najwi臋cej jest amator贸w seksu. Codziennie pojawiaj膮 si臋 setki m臋偶czyzn z bogatego 艣wiata - zbyt leniwych, zbyt

cynicznych lub zbyt wystraszonych, 偶eby si臋 zmierzy膰 z prawdziwym 偶yciem - kt贸rzy wol膮 kupowa膰 to, co inni dostaj膮. A kiedy fale odbijaj膮 od brzegu, zabieraj膮 ze sob膮 najwa偶niejszy towar eksportowy w tym kraju: ludzi. S艂u偶膮cy i salowe, robotnicy i kurwy trafiaj膮 do arabskich pa艂ac贸w i chi艅skich fabryk, do niemieckich burdeli i apartament贸w lub willi szwedzkiej arystokracji.

A mo偶e powinnam zacz膮膰 od miasta? Ameryka艅ska baza wojskowa i dwadzie艣cia tysi臋cy kurew. Setki tysi臋cy ludzi i tylko jeden przemys艂: R&R, The Resttk Recreation Indust gdzie kobiety i dzieci s膮 maszynami, little brown fuckiri, machines - jak mawiaj膮 偶o艂nierze - a ich m臋偶owie i ojcowie to s艂u偶膮cy, robotnicy albo pomocnicy maszynist贸w. Miasto, spokojne i ciche za dnia, nocami zamienia si臋 w l艣ni膮cy tygiel, w kt贸rym wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰, kiedy m臋偶czyzna lub kobieta, dziecko lub doros艂y zobaczy swoje lustrzane odbicie i w艂asne upodlenie.

A mo偶e powinnam zacz膮膰 od Butterfielda. Od tego, jaki by艂, kiedy go spotka艂am: cudzoziemiec, kt贸ry roze艣mia艂 si臋 w niew艂a艣ciwym momencie i musia艂 za to zap艂aci膰.

Nie widzia艂am tego na w艂asne oczy. Sta艂o si臋 to w bia艂y dzie艅, a ja przyjecha艂am do Olongapo p贸藕nym wieczorem, tu偶 przed p贸艂noc膮.

W hallu hotelowym roi艂o si臋 od ameryka艅skich oficer贸w, co mnie nie zdziwi艂o. W Olongapo nigdy nie brakuje Amerykan贸w. Przeciska艂am si臋 przez t艂um, z kluczem i z tragarzem, nie rozumiej膮c, 偶e ci ludzie s膮 uciekinierami.

By艂 to najlepszy hotel w mie艣cie, jedyny po艂o偶ony z dala od dzielnic uciech i jedyny, w kt贸rym nie wynajmowano pokoi na godziny. M贸j pok贸j przypomina艂 sal臋 operacyjn膮: zamkni臋te okiennice, jasnozielone betonowe 艣ciany i go艂a 偶ar贸wka pod sufitem.

Ledwie tragarz wyszed艂, stan臋艂am przed lustrem i przyjrza艂am si臋 swojej twarzy. Ziemista, l艣ni膮ca od potu, o rozszerzonych porach i lekko podkr膮偶onych ze zm臋czenia oczach. Zniszczona twarz trzydziestoo艣miolatki. Nie najgorzej, bo mia艂am czterdzie艣ci dwa lata. By艂am 艣wie偶o po rozwodzie, eks m膮偶 wyjecha艂 z now膮 偶on膮 do Nowego Jorku robi膰 karier臋 w ONZ, dziecko chodzi艂o do szwedzkiej szko艂y z internatem.

By艂am zm臋czona i lepka, mia艂am wra偶enie, 偶e moje podbrzusze wydziela kwaskowat膮, nieprzyjemn膮 wo艅. Ohyda pory deszczowej. Po o艣miu latach w Indiach i sze艣ciu miesi膮cach na Filipinach jeszcze si臋 nie przyzwyczai艂am. Marzy艂 mi si臋 zamek b艂yskawiczny na brzuchu, 偶ebym mog艂a wyj艣膰 z siebie, pozby膰 si臋 w艂asnego cia艂a.

W pokoju nie by艂o klimatyzacji, pod sufitem, w g臋stym ci臋偶kim powietrzu mozolnie obraca艂 si臋 wentylator. Wsun臋艂am d艂o艅 w uchylone drzwi 艂azienki, zapali艂am 艣wiat艂o, po czym szybko je

zamkn臋艂am i policzy艂am do stu, daj膮c czas jaszczurkom i karaluchom na znalezienie sobie kryj贸wek.

艁azienka prezentowa艂a si臋 lepiej, ni偶 si臋 spodziewa艂am: 艣ciany wy艂o偶one bia艂ymi kafelkami i ch艂odna woda bez domieszki rdzy. Z niek艂aman膮 przyjemno艣ci膮 naciera艂am si臋 g膮bk膮, szorowa艂am szczoteczk膮 d艂onie i stopy, raz po raz nak艂ada艂am szampon na w艂osy. Przez pi臋膰 dni odwiedza艂am Szwed贸w w p贸艂nocnej cz臋艣ci Luzonu, od pi臋ciu dni t臋skni艂am za d艂ug膮 k膮piel膮 pod prysznicem, bez konieczno艣ci oszcz臋dzania wody.

Us艂ysza艂am sygna艂 telefonu, odezwa艂 si臋 a偶 cztery razy, zanim sp艂uka艂am szampon i owin臋艂am si臋 r臋cznikiem. Bengt by艂 jak zwykle opanowany i uprzejmy. Czy wy艂膮cznie z powodu dobrego wychowania? A mo偶e to ten b艂ysk w jego oczach? Czy偶by ci膮gle mia艂 nadziej臋, 偶e pewnego dnia po艂o偶y na ambasadorskiej kanapie eks ma艂偶onk臋 i odnosz膮cego sukcesy Ulfa Linda? Je艣li tak, nie by艂 w tym osamotniony. Niejednokrotnie spotyka艂am si臋 u m臋偶czyzn z tym rodzajem po偶膮dania. Kariera Ulfa wprawia艂a w pulsowanie ich nozdrza, patrzyli na mnie tak, jakby s膮dzili, 偶e Ulf czerpie swoj膮 si艂臋 i talent z mojego 艂ona, 偶e je wy艂uskuje niczym per艂y z wn臋trza ostrygi.

Bezczelnie ich zach臋ca艂am.

-Ale d艂ugo nie odbiera艂a艣! Wszystko okej, Cecylio?

- Oczywi艣cie. Bra艂am prysznic. Przed chwil膮 przyjecha艂am. Czemu dzwonisz tak p贸藕no? Sta艂o si臋 co艣?

- I kto to m贸wi? Przecie偶 jeste艣 w 艣rodku tego bajzla! Nie s艂ysza艂a艣, 偶e Amerykanie opuszczaj膮 baz臋 Clark? Przedwczoraj ewakuowali z Angeles do Olongapo czterna艣cie tysi臋cy ludzi, a dzisiaj tysi膮c pi臋膰set...

-Dlaczego? Co si臋 sta艂o?

-Pinatubo. Wulkan. Zacz膮艂 plu膰 popio艂em i w ka偶dej chwili mo偶e wybuchn膮膰...

Usiad艂am na 艂贸偶ku, r臋cznik si臋 ze艣lizn膮艂.

-Co ty m贸wisz? Ale Olongapo chyba jest bezpieczne?

-Jasne, 偶e tak, nic ci nie grozi, malutka. Ewakuuj膮 wszystkich w promieniu dwudziestu kilometr贸w, jeste艣 ca艂kowicie bezpieczna. Nie dlatego dzwoni臋. Chodzi o tego szwedzkiego wi臋藕nia w Olongapo, no wiesz, fa艂szerza pieni臋dzy... Nie wiedzia艂am. Nie s艂ysza艂am tego nazwiska od przesz艂o dwudziestu lat.

-Alleluja! Zabrzmia艂o to jak orgazm. Dwa kr贸tkie pchni臋cia i eksplozja: alleluja. Potem ci臋偶ki wydech, z zamkni臋tymi oczami, i pi臋ciosekundowa cisza. By艂 w bia艂ym garniturze z b艂yszcz膮cymi wy艂ogami

I srebrzystych okularach, kt贸re ci膮gle mu si臋 zsuwa艂y, by si臋 w ostatniej chwili zatrzyma膰 na niewielkim arystokratycznym garbku w膮skiego nosa. Stworzyciel Jeffersona Berglunda dopilnowa艂, 偶eby mia艂 wolne r臋ce, by m贸g艂 je sk艂ada膰 do modlitwy i wyci膮ga膰 ku niebu, nie robi膮c przerw na poprawianie okular贸w.

-B贸g jest dobry - powiedzia艂 Jefferson Berglund. - Alleluja! B贸g jest dobry. Alabasam, ala, niffor, alabasam! Mi艂ujcie Jezusa! Alleluja!

Tamtego lata, naszego ostatniego wsp贸lnego lata, w ka偶dy sobotni wiecz贸r wk艂ada艂y艣my sukienki do konfirmacji i snu艂y艣my si臋 po mie艣cie. Chodzi艂y艣my do Ingsberg parken i na S贸dra Torget, przemierza艂y艣my Storgata i Langgatan. Szuka艂y艣my przyg贸d. Ale w mie艣cie panowa艂a absolutna cisza. Czasami s艂ysza艂y艣my odleg艂y warkot motoroweru, prostowa艂y艣my plecy, zapala艂y si臋 w nas iskierki nadziei i w sekund臋 p贸藕niej gas艂y. Staruszek w cyklist贸wce Na ulicach roi艂o si臋 od starc贸w na motorowerach i w cyklist贸wkach. Nigdzie 艣ladu ch艂opc贸w. W ciep艂e dni wypomadowani je藕d藕cy wyruszali na motocyklach do Huskvarn i Eksj贸. By艂y艣my za m艂ode, 偶eby im towarzyszy膰. Zreszt膮 nikt nam tego nie proponowa艂, w艂a艣ciwie nie zna艂y艣my ani jednego motocyklisty. To znaczy zna艂y艣my tylko z widzenia, wiedzia艂y艣my, jak si臋 nazywaj膮, i marzy艂y艣my o nich tak jak si臋 marzy o bohaterach.

Nasze wysokie obcasy stuka艂y na chodniku. Sukienki powiewa艂y. Z偶era艂a nas t臋sknota. Nic si臋 nie dzia艂o. Miasto i lato zastyg艂y w bezruchu.

Wszystko si臋 zmieni艂o, kiedy obok hali sport贸w Jefferson Berglund postawi艂 bia艂y namiot i cisz臋 przerwa艂a elektryczna wersja 鈥濸er艂owej bramy".

Wkr贸tce zainteresowa艂y si臋 nim popo艂udni贸wki. Przyjechali reporterzy i fotografowie z J贸nk贸pingu. Religijni. Przebudzenie w najciemniejszym zak膮tku Smalandii. Kaznodzieja i muzyka rockowa! Ch艂opcy z 鈥濨utafago Band鈥 dru偶yny pi艂karskiej, kt贸ra sta艂a si臋 pierwsz膮 w Nassj贸 kapel膮 rockow膮, u艣miechali si臋 do obiektyw贸w i mieli nadziej臋 na zrobienie kariery. Daremnie. Jefferson Berglund usun膮艂 ich w cie艅. Nic dziwnego, przecie偶 uczyni艂 cud. Dotkn膮艂 chorego na cukrzyc臋 ch艂opca i sk艂oni艂 jego matk臋 do odstawienia insuliny. Dwa tygodnie p贸藕niej ch艂opiec nadal 偶y艂, a popo艂udni贸wki nigdy jednak nie poj臋艂y innego, znacznie wi臋kszego cudu: 偶e to Berglund, cygan i z艂odziej, z Bibli膮 w r臋ku wyp臋dza艂 demony z uczciwych ludzi. Na dok艂adk臋 w mie艣cie, w kt贸rym na jednej tylko ulicy by艂o siedem ko艣cio艂贸w, a na pozosta艂ych pi臋膰. Mimo tej obfito艣ci, wierz膮cy mieszka艅cy Nassj贸 przychodzili do cygana, kl臋kali i 鈥瀖贸wili j臋zykami".

-Odr臋twiali! - wo艂a艂 Jefferson Berglund w namiocie. - B贸g nie chce k贸艂ek krawieckich ani letniego samozadowolenia! B贸g chce przebudzenia! B贸g chce nas wszystkich obmy膰 s艂odk膮 krwi膮 Baranka, affelogo, hareut, affelogol Alleluja! Chod藕cie, chod藕cie do Pana!

Marita i ja posz艂y艣my tam jeden jedyny raz, w sobotni czerwcowy wiecz贸r, kiedy S贸dra Torget zia艂 pustk膮 i nie pojawi艂 si臋 偶aden samoch贸d raggare. Marita w艂o偶y艂a tego dnia cztery halki, ja siedem. Ta najbli偶sza cia艂a by艂a nowiusie艅ka, ze sztywnego paryskiego tiulu. Kiedy pr贸bowa艂am usi膮艣膰, ociera艂a mi uda i zostawia艂a na nich kraciasty wzorek.

Stan臋艂y艣my tu偶 przy wej艣ciu, w grupie innych nastolatk贸w, kiwn臋艂y艣my g艂ow膮 do kilku starych znajomych z podstaw贸wki i szyderczo unios艂y艣my brwi, 偶eby podkre艣li膰, 偶e przysz艂y艣my tylko dla zgrywu. Chocia偶 i tak powinny to zrozumie膰. Na kilometr da艂o si臋 zauwa偶y膰, 偶e nie jeste艣my religijne: pomadka na ustach i tapir. Dziewcz臋ta innego pokroju nosi艂y bawe艂niane kapelusze i bia艂e r臋kawiczki. Nie wolno im by艂o chodzi膰 do kina. Mia艂y nie po kolei w g艂owie. Jefferson Berglund te偶.

Podni贸s艂 ramiona jak ukrzy偶owany, w jednym r臋ku Biblia, w drugim mikrofon, i odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u. Oczy p贸艂przymkni臋te, usta na wp贸艂 otwarte, wargi wilgotne.

-Alleluja! Chod藕cie, chod藕cie do Jezusa!

Przez sekund臋 wyobrazi艂am sobie, 偶e robi臋 co艣 nies艂ychanego: Id臋 艣rodkowym przej艣ciem, pokonuj臋 trzy schodki prowadz膮ce na scen臋 i padam przed nim na kolana. Widzia艂am, jak obejmuj臋 go w pasie i k艂ad臋 mu g艂ow臋 na brzuchu, na brzuchu doros艂ego m臋偶czyzny. On dotyka du偶膮 d艂oni膮 moich plec贸w i przytula mnie, opieku艅czo i po偶膮dliwie...

Chwyci艂am Marit臋 za rami臋.

- Chod藕, idziemy - szepn臋艂am.

- Co艣 ty. To fajowskie...

Zgromadzeni zacz臋li si臋 o偶ywia膰, najpierw szeptali i mamrotali, po chwili co艣 wykrzykiwali, padali na kolana i wyci膮gali r臋ce do nieba, szlochali, j臋czeli. Kiedy 鈥濨utafag Band" zagra艂 鈥濼am wysoko", Jefferson Berglund wyj膮艂 chusteczk臋 z kieszeni spodni, szybko otar艂 czo艂o i zszed艂 ze sceny. Ekstaza by艂a tu偶-tu偶. M艂od膮 kobiet臋 odrzuci艂o w ty艂, jakby ni膮 powodowa艂a jaka艣 niewidzialna si艂a Jefferson przytrzyma艂 j膮 i pociesza艂. Za nimi podni贸s艂 si臋 m臋偶czyzna w szarym garniturze i krzykn膮艂, 偶e zosta艂 uleczony.

W艂a艣nie wtedy po raz pierwszy rozleg艂 si臋 warkot motocykli. Stan臋艂y przed namiotem i przez p贸艂 minuty pomrukiwa艂y na wolnych obrotach. Marita pu艣ci艂a moje rami臋 i wyjrza艂a. Po chwili spojrza艂a na mnie, rozpromieniona Przyjechali ci najgro藕niejsi i najwa偶niejsi.

-Leffe i Kometa. I jeszcze paru...

Nagle pomruki zamieni艂y si臋 w grzmoty. Silniki zawy艂y z pogard膮 i motocykli艣ci zacz臋li obje偶d偶a膰 namiot, okr膮偶enie za okr膮偶eniem.

Ch艂opc贸w z zespo艂u kompletnie zamurowa艂o. Przecie偶 nie jeste艣my religijni, a to s膮 nasi kumple, co my tu, u diab艂a, robimy? Muzyka si臋 rozsypa艂a, najpierw umilk艂y gitary, potem kontrabas, na ko艅cu perkusja. Zgromadzeni uspokoili si臋, opad艂y r臋ce, wyg艂adzano sp贸dnice i prostowano plecy.

Jefferson Berglund nadal sta艂 z d艂oni膮 wyci膮gni臋t膮 w ge艣cie zbawienia. Po sekundzie wahania odwr贸ci艂 si臋 i wbieg艂 na scen臋.

-Otw贸rzcie bramy! - zawo艂a艂. - Otw贸rzcie im bramy... Dw贸ch starszych m臋偶czyzn pospieszy艂o do wyj艣cia;

chwycili za po艂y namiotu, rozsun臋li je i podnie艣li. Do 艣rodka, na l艣ni膮cym harleyu davidsonie, wjecha艂 Kometa, sk贸rzany ksi膮偶臋 na swoim czarnym rumaku. Za nim sun臋艂o siedem motocykli z siedmioma wypomadowanymi je藕d藕cami. Na tylnych siode艂kach siedzia艂y cztery dziewczyny w zwiewnych sp贸dnicach i czterech ch艂opc贸w w d偶insach. Pasa偶er Komety mia艂 chust臋 na twarzy i czarn膮, zsuni臋t膮 na czo艂o czapk臋.

Kometa wolno podjecha艂 do sceny, dla zachowania r贸wnowagi postawi艂 jedn膮 nog臋 na ziemi i kilka razy gro藕nie zawarcza艂 silnikiem. Nie spuszcza艂 wzroku z Jeffersona Berglunda, stoj膮cego na tle bia艂ej banderoli z czerwonym napisem: JEZUS CI臉 KOCHA".

Jefferson milcza艂 i nie rusza艂 si臋, dop贸ki motocykl nie znalaz艂 si臋 przy scenie. Powietrze by艂o g臋ste od spalin. Kto艣 zakas艂a艂.

-Witajcie - cicho, niemal szeptem przem贸wi艂 Jefferson. - Witajcie w domu bo偶ym...

Kometa u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, wyj膮艂 z tylnej kieszeni stalowy grzebie艅 i powoli, nie odrywaj膮c oczu od Jeffersona, starannie poprawi艂 swoj膮 presleyowsk膮 fryzur臋. Jefferson podni贸s艂 g艂os:

-Ciesz臋 si臋, 偶e i wy szukacie Pana. Jego dom jest otwarty dla wszystkich. Niebo jest otwarte dla wszystkich! Jezus umar艂 tak偶e dla ciebie, Kometa, alleluja... 鈥 Chwyci艂 Bibli臋 i u艣miechn膮艂 si臋, pokazuj膮c bia艂e z臋by. - Alleluja, Kometa! B臋dziesz wierzy艂, b臋dziesz w niebie! W niebie anio艂y je偶d偶膮 na bia艂ych maszynach o pojemno艣ci dziesi臋ciu tysi臋cy kubik贸w! Silniki s膮 ze srebra, a reflektory z prawdziwych diament贸w. Mo偶esz mie膰 taki motor! Mo偶esz sta膰 si臋 jednym z anio艂贸w niebieskich!

Kometa si臋 zachwia艂. Mo偶e straci艂 r贸wnowag臋, chowaj膮c grzebie艅, a mo偶e po prostu os艂upia艂. To jednak wystarczy艂o, 偶eby w zgromadzonych wst膮pi艂o 偶ycie, zacz臋li si臋 艣mia膰, chwali膰 Pana i wo艂a膰 鈥瀉men". 鈥濨utafago Band" z wahaniem wzi膮艂 akord, po czym da艂 takiego czadu, 偶e furkota艂o p艂贸tno namiotu.

Kometa chcia艂 zawr贸ci膰, nie zsiadaj膮c z motocykla. Nic z tego; za du偶o ludzi, za du偶o 艂awek. Zakl膮艂 i wrzasn膮艂 do swoich kumpli, 偶eby si臋 cofn臋li. Jaka艣 staruszka dotkn臋艂a plamist膮 d艂oni膮 jego

sk贸rzanej kurtki i zawo艂a艂a, 偶eby si臋 ukorzy艂 przed Jezusem. Odtr膮ci艂 j膮 i zsiad艂. Silnik zgas艂. Rozgl膮da艂 si臋, zrezygnowany. Poci艂 si臋. Inne motocykle nagle znikn臋艂y.

Kometa i jego pasa偶er nie mogli si臋 podda膰, musieli wyjecha膰 z namiotu. Wyj艣cie ze zgaszonym motocyklem oznacza艂oby pora偶k臋.

- Niebo, Kometa! - odezwa艂 si臋 Jefferson Berglund, przekrzykuj膮c muzyk臋 i zgie艂k. - Pomy艣l o bia艂ej supermaszynie, kt贸ra 偶egluje nad chmurami! Mo偶e by膰 twoja!

Kometa nareszcie ustawi艂 przednie ko艂o pod w艂a艣ciwym k膮tem, uruchomi艂 silnik i wolno ruszy艂 ku wyj艣ciu, wyprostowany, z pogardliwie od臋t膮 g贸rn膮 warg膮.

I wtedy sta艂o si臋 co艣 niebywa艂ego. Jego pasa偶er uni贸s艂 si臋, chwiejnie stan膮艂 na siode艂ku, jedn膮 r臋k膮 opar艂 si臋 o plecy Komety, a drug膮 rozpi膮艂 spodnie. Mia艂 na sobie bia艂e slipy, kt贸re by艂o wida膰 jedynie przez sekund臋, bo b艂yskawicznie je 艣ci膮gn膮艂, obna偶aj膮c r贸偶owe m艂odzie艅cze po艣ladki. W samym wyj艣ciu odwr贸ci艂 si臋 i zdj膮艂 chust臋 z twarzy. To by艂 Butterfield Berglund.

Dopiero trzydzie艣ci lat p贸藕niej, tysi膮ce mil od domu, dowiedzia艂am si臋, kto zap艂aci艂 za ten pokaz.

Wnosz臋 do maminej sypialni 艂贸偶ko polowe, jej stan si臋 pogorszy艂, cz臋sto potrzebuje tlenu. Imelda Marcos te偶 mia艂a tlen w swojej sypialni. My艣la艂a, 偶e dzi臋ki niemu b臋dzie 艂adniejsza.

M贸wi臋 o tym mamie, kiedy zaczyna l偶ej oddycha膰, spodziewam si臋, 偶e si臋 u艣miechnie oczami, co czasem robi, ale tym razem zamyka oczy i chyba b臋dzie spa膰.

Ja na polowym 艂贸偶ku 艣pi臋 g艂臋boko, nic mi si臋 nie 艣ni. Co godzina nastawiam budzik, 偶eby poda膰 mamie tlen. Nie zawsze s艂ysz臋, jak dzwoni. To mnie martwi. Powinnam spa膰 lekko i budzi膰 si臋 na ka偶dy d藕wi臋k, tak jak u siebie w pokoju.

Ostatniego poranka Olongapo b艂yszcza艂o. Szare domy, szare 艣wiat艂o i padaj膮cy od tygodni deszcz sprawi艂y, 偶e ca艂e miasto wygl膮da艂o jak odlane w metalu. Powietrze by艂o ci臋偶kie, ciep艂e i s艂odkie jak 艣wie偶o ugotowany sos waniliowy.

Ricky czeka艂 przed hotelem.

- Dzie艅 dobry, madame.

- Dzie艅 dobry, Ricky. Dobrze spa艂e艣? U艣miechn膮艂 si臋, wiedzia艂am, dlaczego. Z pocz膮tku nie mog艂am si臋 przyzwyczai膰, 偶e 艣pi w samochodzie. Podczas naszej pierwszej podr贸偶y pr贸bowa艂am go nak艂oni膰 do wynaj臋cia pokoju w tym hotelu, w kt贸rym sama si臋 zatrzyma艂am. Wzdrygn膮艂 si臋, my艣la艂, 偶e chc臋 z nim i艣膰 do 艂贸偶ka. Widz膮c wyraz jego twarzy, przesta艂am nalega膰. Przecie偶 nie o to mi chodzi艂o, chcia艂am si臋 tylko uwolni膰 od wyrzut贸w sumienia. Nie podoba艂a mi si臋 rola bogatej baby, kt贸ra ka偶e szoferowi spa膰 na parkingu.

Teraz dawa艂am mu pieni膮dze na pok贸j w hotelu, a wyb贸r nale偶a艂 do niego. Zawsze spa艂 w samochodzie. Odk艂ada艂 pieni膮dze na inny cel.

-Spa艂em znakomicie, madame. Wezm臋 pani walizk臋. Niebo by艂o ciemnoszare, a powietrze mokre, mimo 偶e jeszcze nie zacz臋艂o pada膰. Wilgo膰 zdefasonowa艂a mi sukienk臋, upa艂 pootwiera艂 wszystkie pory. W pokoju hotelowym zrobi艂am staranny makija偶, kt贸ry wkr贸tce sp艂ynie, je艣li natychmiast nie wsi膮d臋 do klimatyzowanego samochodu.

Tymczasem Ricky nie otworzy艂 tylnych drzwi, tylko baga偶nik.

-By艂em na targu, madame, mam nadziej臋, 偶e mi pani wybaczy...

Kupi艂 mango i papaj臋, ananasy i 艣wie偶e orzechy kokosowe, bataty i pomidory, dwa worki cebuli i jab艂ka, najdro偶sze ze wszystkich owoc贸w. I 偶ywe kraby, elegancko powi膮zane w p臋czki po pi臋膰 i 艂a偶膮ce po sobie. Pieni膮dze na hotel znalaz艂y przeznaczenie. I nie by艂o miejsca na moj膮 walizk臋.

-Tu jest du偶o taniej ni偶 w Manili - powiedzia艂. Gdyby przyja藕艅 by艂a mo偶liwa, zostaliby艣my przyjaci贸艂mi. Teraz byli艣my swoimi wi臋藕niami.

Kiedy po raz pierwszy przylecia艂am do Manili, czeka艂 na mnie na lotnisku; niski gruby m臋偶czyzna o b艂yszcz膮cym czole i 艣miej膮cych si臋 oczach. Mo偶e to z powodu tych oczu wydawa艂o mi si臋, 偶e patrzy na mnie jak przyjaciel i partner. Wtedy pragn臋艂am przyja藕ni, 艂akn臋艂am towarzystwa ludzi r贸wnych sobie.

Nie byli艣my jednak podobni. Ani troch臋. Ricky by艂 prawdziwym Filipi艅czykiem: praktykuj膮cy katolik, w soboty chodzi艂 do burdelu, a w niedziele na msze, rozmowny, gustuj膮cy w opowie艣ciach o duchach i innych niestworzonych bujdach.

Wtedy na lotnisku wzi膮艂 moje walizki i powiedzia艂:

-Przys艂a艂a mnie ambasada. By艂em kierowc膮 pani poprzednika. Czy zamierza pani kupi膰 samoch贸d, madame?

-Tak.

-To prosz臋 kupi膰 toyot臋. Czerwon膮 toyot臋 camry. S膮 najlepsze.

-Sam wybierz. Nie znam si臋 na samochodach. I tak zosta艂 zatrudniony.

Mia艂 pi臋cioro dzieci na utrzymaniu. Wszystkie chodzi艂y do szko艂y, wszystkie potrzebowa艂y mundurk贸w i ksi膮偶ek, wszystkie ci膮gle si臋 upomina艂y o nowe buty gimnastyczne. Ricky cz臋sto m贸wi艂 o tych butach, czasami mia艂am wra偶enie, 偶e je jedz膮, bo tyle ich zu偶ywa艂y.

Od dawna wtedy mieszka艂am w Krainie Dyplomacji. Stanowczo za d艂ugo. T臋skni艂am za lud藕mi, kt贸rzy potrafi膮 si臋 艣mia膰, nie patrz膮c przez rami臋, i swobodnie, bez l臋ku rozmawiaj膮.

Potrzebowa艂am Ricky'ego i jego 艣miechu. Ricky potrzebowa艂 mnie i moich pieni臋dzy. I tak zbudowali艣my sobie nawzajem kraty.

Kobieta w zielonej sukience by艂a na tyle wstawiona, 偶eby bez zahamowa艅 oprze膰 si臋 na kontuarze i flirtowa膰 z barmanem. On by艂 m艂ody i z艂ocisty, ona w 艣rednim wieku, o suchej, opalonej na br膮z sk贸rze.

Spe艂ni艂am sw贸j obowi膮zek; odholowa艂am j膮 na bezpieczn膮, nie alkoholow膮 odleg艂o艣膰 od baru i za偶enowanego ch艂opca. Trudno by艂o j膮 nak艂oni膰 do rozmowy na tematy zaprz膮taj膮ce uwag臋 kobiet w Dniu Szwedzkiej Flagi w Manili: o szko艂ach swoich dzieci i o dobroczynno艣ci, o wystawach dzie艂 sztuki i dobrych krawcowych. Milcza艂a, zanurza艂a palec w drinku i przesuwa艂a nim po kraw臋dzi kieliszka, cho膰 powinna wiedzie膰, 偶e to na nic, bo ten charakterystyczny d藕wi臋k mo偶na uzyska膰 tylko wtedy, kiedy kieliszek stoi na stole, a nie wtedy, kiedy trzyma si臋 go w r臋ku. Przerwa艂a mi w po艂owie zdania.

- Tw贸j m膮偶 odszed艂 od ciebie, prawda? Prze艂kn臋艂am 艣lin臋.

- Rozwiedli艣my si臋.

- Ale to on tego chcia艂, prawda? On? Rozprostowa艂am plecy.

- To narasta艂o. W ko艅cu oboje chcieli艣my...

Zn贸w zanurzy艂a palec w drinku, kompletnie nie艣wiadoma ogarniaj膮cej mnie w艣ciek艂o艣ci. Popatrzy艂am na ni膮 bez cienia wsp贸艂czucia: 偶ona kramarza, sk贸ra jak na suszonej rybie, obwieszona zdecydowanie za du偶ymi 艣wiecide艂kami, ubrana w nietwarzowy tajski jedwab. I falbanki! Ja mia艂am bia艂膮 p艂贸cienn膮 sukienk臋 na miar臋. Przewiewn膮 i prost膮.

-M贸j m膮偶 staje si臋 prawdziwym Filipi艅czykiem - powiedzia艂a 艣ciszonym g艂osem. - Przygrucha艂 sobie Numer Dwa i nic go nie powstrzyma, 偶eby jej tutaj nie przyprowadzi膰...

Wskaza艂a g艂ow膮 m臋偶czyzn臋 stoj膮cego w g艂臋bi sali. Wysoki Szwed oko艂o pi臋膰dziesi膮tki, t臋gi, ale nie gruby, niemal muskularny. Lubi臋 spa膰 z takimi facetami, ich ci臋偶ar i pewno艣膰 siebie wszystko u艂atwiaj膮. Ale ten nie by艂 do wzi臋cia. U jego boku sta艂 Numer Dwa, m艂oda Filipinka, 艂agodna, sympatyczna i u艣miechni臋ta. Pewnie studentka i z dobrej rodziny. Przypuszczalnie niedawno by艂a w Europie albo w Stanach, bo mia艂a wszystkie atrybuty typowe dla zachodnich intelektualistek: w艂osy na pazia, prost膮 sukienk臋 i kilka oryginalnych srebrnych ozd贸b. 呕adnego makija偶u, nawet pomadki. Ol艣niewaj膮ca uroda.

Zn贸w popatrzy艂am na kobiet臋 w zielonej sukience, na jej jaskrawo pomara艅czowe usta, jasnoniebieskie powieki i zwiotcza艂膮 sk贸r臋 na szyi. Nagle zrobi艂o mi si臋 jej 偶al.

-Tak to jest na Filipinach - powiedzia艂am, wzruszaj膮c ramionami. - Trzeba si臋 przyzwyczai膰. Jeste艣my od nich brzydsze. I na og贸艂 starsze. Wypi艂a du偶y 艂yk. Ul偶y艂o jej, 偶e nareszcie rozmawiam z ni膮 poufale.

-Mo偶e. Ale to nie艂atwe. I nijak nie mo偶na si臋 pocieszy膰. Filipi艅czycy s膮 艣miertelnie przera偶eni, a obcokrajowcy do niczego. Czasami my艣l臋, 偶e B贸g obwie艣ci艂 艣wiatu jedenaste przykazanie: 鈥濻zurni臋ci wszystkich kraj贸w - zgromad藕cie si臋 w Manili!". Roze艣mia艂am si臋.

-Co艣 w tym jest. Przetaczaj膮 si臋 przez ambasad臋 wartkim strumieniem...

-Wiem. T艂umy pijaczk贸w. Ale sp贸jrz na t臋 zgraj臋, wcale nie s膮 lepsi. Milcza艂am, przypatruj膮c si臋 towarzystwu jej oczami. Szwedzi tworzyli wysepki, uformowali ca艂y archipelag, gdzie ka偶dy garn膮艂 si臋 do swoich. Po艣rodku byli parlamentarzy艣ci, cz艂onkowie jednej z komisji, podr贸偶uj膮cy po krajach po艂udniowo-wschodniej Azji; m臋偶czy藕ni w ledwo dopinaj膮cych si臋 koszulach z tropiku, kobiety w batikowych sukienkach, za lu藕nych w ramionach i za ciasnych w biu艣cie. 艢miali si臋 g艂o艣no i g艂o艣no rozmawiali. Udaj膮c, 偶e ca艂y czas na siebie patrz膮, rzucali pospieszne spojrzenia ku innym wysepkom, jakby chcieli si臋 przekona膰, czy na pewno wszyscy ich widz膮.

W prawym k膮cie skupili si臋 misjonarze, wyciszeni panowie z jeszcze bardziej wyciszonymi 偶onami, o twarzach koloru 艣wie偶o wyro艣ni臋tego pszennego ciasta, bladzi, ciepli i mi臋kcy. Cz臋艣ciej patrzyli w pod艂og臋 ni偶 na siebie, a je艣li ich spojrzenia przypadkiem si臋 skrzy偶owa艂y, czym pr臋dzej odwracali wzrok.

Przy drzwiach na taras stali biznesmeni, siwow艂osi i ha艂a艣liwi, m艂odzi i ma艂om贸wni - zgodna emanacja dumy i si艂y. Pokazywali plecy parlamentarzystom, misjonarzy traktowali jak powietrze i otwarcie manifestowali pogard臋 dla s艂abych drink贸w, oferowanych przez ambasad臋, i r贸wnie s艂abych dyplomat贸w.

Wok贸艂 wysepki biznesmen贸w kr臋cili si臋 w艂a艣ciciele bar贸w. Ilekro膰 usi艂owali si臋 tam dosta膰, kr膮g niepostrze偶enie si臋 rozprasza艂 i po chwili, jak na z艂o艣膰, odradza艂 kawa艂ek dalej. Nie by艂o ich wielu. Nie mo偶na zaprosi膰 do ambasady wszystkich szwedzkich w艂a艣cicieli bar贸w w Manili. Wybiera si臋 tylko tych w miar臋 strawnych. Oni te偶 byli do siebie zdumiewaj膮co podobni: chudzi, br膮zowi, o bia艂ych z臋bach drapie偶nik贸w.

A doko艂a - niczym okalaj膮ce wyspy wody oceanu - k艂臋bili si臋 Filipi艅czycy: zamo偶ni go艣cie i biedna s艂u偶ba. Byli zbyt z艂oci艣ci i zbyt sko艣noocy, 偶eby mogli cokolwiek znaczy膰; nadawali si臋 na pos艂ugaczy, dostawc贸w albo kochanki, mo偶na ich by艂o pozyska膰 dla liberalizmu, lutera艅skiego Boga lub idei k贸艂ek samokszta艂ceniowych, ale sami w sobie nie stanowili 偶adnego obiektu zainteresowania. I w tym oceanie p艂ywa艂 Bengt z 偶on膮 Lidi膮; u艣miechali si臋 偶yczliwie do wyspiarzy, w艂adczo spogl膮dali na s艂u偶b臋.

Szwedzi. Europejczycy. 艢wiatowe towarzystwo.

-Sama widzisz - skonstatowa艂a kobieta w zielonej sukience.

Dopi艂am drinka i lekko si臋 u艣miechn臋艂am, jakbym nie do ko艅ca zrozumia艂a, co ma na my艣li.

-Musz臋 si臋 troch臋 poudziela膰 - powiedzia艂am. -W przysz艂ym tygodniu jad臋 do Szwed贸w z p贸艂nocnych prowincji, pewnie jacy艣 tu s膮, zawsze lepiej sprawdzi膰, co i jak...Podnios艂a kieliszek jak do toastu i u艣miechn臋艂a si臋.

-No to si臋 udzielaj. Ja mam swojego brzd膮ca przy barze...

Nast臋pnego dnia opowiedzia艂am Ricky'emu o zielonej kobiecie. By艂 wiecz贸r, stali艣my w cuchn膮cym korku w Quezon City. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na oparciu pustego fotela pasa偶era i odwr贸ci艂 si臋 do po艂owy; jego profil wygl膮da艂 jak czarna sylwetka.

- Wiem, madame - odpar艂. - Kiedy艣 spotka艂em tak膮 kobiet臋. Australijk臋. Bogat膮. Chcia艂a za mnie wyj艣膰. Wyja艣niam jej, 偶e jestem 偶onaty i 偶e mam czworo dzieci, pozna艂em j膮 zanim urodzi艂 si臋 Danilo, ale ona tylko pokiwa艂a g艂ow膮. 呕e to si臋 da za艂atwi膰. 呕e dostan臋 pieni膮dze na ich utrzymanie... Wi臋c powiedzia艂em 偶onie, co i jak. Rozmawiali艣my ca艂膮 noc. Postanowili艣my wzi膮膰 rozw贸d. Mia艂em pojecha膰

z t膮 kobiet膮 do Australii, mieszka膰 u niej za darmo, znale藕膰 sobie prac臋 i przysy艂a膰 Zosimie i dzieciakom wszystkie zarobione dolary... A po kilku latach, kiedy starczy艂oby nam pieni臋dzy na wykszta艂cenie dzieci, mia艂em si臋 rozwie艣膰 i wr贸ci膰 do domu...

Milcza艂am, powietrze w samochodzie zg臋stnia艂o od nie zadanych pyta艅. Ricky odwr贸ci艂 si臋 do mnie plecami, przejechali艣my kilka metr贸w i zn贸w utkn臋li艣my.

-Prosz臋 mnie zrozumie膰, madame. Mam czterdzie艣ci lat i zawsze by艂em biedny. A kiedy jest si臋 biednym, ca艂y czas czeka si臋 na prawdziwe 偶ycie. Wierzy艂em, 偶e kobieta z Australii nam je da. Ale ona znalaz艂a sobie innego, m艂odego ch艂opca, kt贸ry przesiadywa艂 w hotelowym barze. Nie mia艂 偶ony ani dzieci, wi臋c wzi臋艂a jego zamiast mnie. Odwioz艂em ich na lotnisko. Przez ca艂膮 drog臋 my艣la艂em o prawdziwym 偶yciu. - Umilk艂, a po chwili powiedzia艂 cicho, niemal szeptem: - Prawdziwe 偶ycie, madame. Przysz艂o艣膰. Czy ona kiedykolwiek nadejdzie?

Tak wi臋c Ricky i ja mogli艣my sobie powiedzie膰 wszystko. Z wyj膮tkiem jednego s艂owa: 鈥瀗ie".

Dlatego tamtego ranka w Olongapo popatrzy艂am na zawalony zakupami baga偶nik mojego samochodu i wzruszy艂am ramionami. Walizka mo偶e le偶e膰 na tylnym siedzeniu. Je艣li dotrzemy do Manili przed wieczorem, 偶ona Ricky'ego powinna nie藕le na tym zarobi膰. Roz艂o偶y wszystko na ulicy przed domem i sprzeda po manilskich cenach. Raz mnie do siebie zabra艂, w pewne poniedzia艂kowe popo艂udnie, 偶eby si臋 pochwali膰 tym, czego dokona艂 podczas weekendu. Zerwa艂 star膮 drewnian膮 pod艂og臋 i po艂o偶y艂 now膮, z cementu. Nie by艂 to jaki艣 wielki wyczyn, bo mieli tylko jeden pok贸j. Mniejszy od mojego gara偶u.

-Znacznie lepiej - stwierdzi艂 Ricky, obj膮艂 偶on臋 ramieniem i patrzy艂 na swoje dzie艂o. - Du偶o 艂atwiej utrzyma膰] w czysto艣ci... Zosima milcza艂a. Zna艂am pow贸d. Ricky powiedzia艂 mi, 偶e 偶ona jest w trakcie swojej batalii: chce si臋 przenie艣膰 do prawdziwego mieszkania z kuchni膮. Ale nie by艂o go na to sta膰. Zosima ci膮gle gotowa艂a posi艂ki na kuchence spirytusowej w k膮cie pokoju i pra艂a dzieci臋ce mundurki w balii na podw贸rzu. Ricky m贸wi艂, 偶e pra艂a je codziennie. Wszystkie pi臋膰-

-Pralki nie wypior膮 ubra艅 do czysta - oznajmi艂. - Nie ma to jak balia mojej 偶ony...U艣miechn臋艂am si臋 i pocz臋stowa艂am go papierosem.

-Pleciesz, Ricky...Przez chwil臋 偶yczliwie si臋 sprzeczali艣my.

Je藕dzili艣my bardzo du偶o, poniewa偶 odpowiada艂am za sprawy konsularne; ot, takie babskie zaj臋cie w dyplomacji. W Manili by艂o trudniej ni偶 w Delhi. Mieszka艂o tu mn贸stwo podstarza艂ych Szwed贸w o twarzach g膮bczastych od alkoholu, kt贸rzy troskliwie piel臋gnowali swoje marzenia z okresu dojrzewania. Ricky ich nie lubi艂. Kiedy przychodzili艣my do jakiego艣 szwedzkiego baru po kolejnego delirycznego wraka, stawa艂 si臋 sztywny i formalny i przez wiele godzin si臋 do mnie nie odzywa艂. Ale teraz kilka dni sp臋dzili艣my w艣r贸d Szwed贸w z p贸艂nocnych prowincji i ci ludzie przypadli mu do gustu. Uprzejmi misjonarze zapraszali go do sto艂u i pozwalali spa膰 w prawdziwym 艂贸偶ku. Mimo to spieszy艂 si臋 do domu, chcia艂 by膰 z 偶on膮 i dzie膰mi i wys艂uchiwa膰 dobrze mu znanego gderania.

~ Przykro mi, Ricky, nie mo偶emy od razu jecha膰 do Ganili, musimy jeszcze zajrze膰 do szpitala. Maj膮 tam szwedzkiego pacjenta. Westchn膮艂 i wrzuci艂 jedynk臋. Postanowi艂am go jako艣 nak艂oni膰 do m贸wienia.

- S艂ysza艂e艣 co艣 o wulkanie, kiedy by艂e艣 na targu? - spyta艂am.

- Mmmm. Do miasta zjecha艂o mn贸stwo Aet贸w. I Amerykan贸w z Angeles. Pozamykali szko艂y, 偶eby ich wszystkich pomie艣ci膰.

-A Filipi艅czycy z Angeles?

- Oni nie wierz膮 w t臋 gadanin臋 o nast臋pnych wybuchach. Tylko dzikusy si臋 podniecaj膮. W艂adze m贸wi膮, 偶e nie ma 偶adnego niebezpiecze艅stwa.

- Wiem. Ambasador mi powiedzia艂, 偶e ewakuuj膮 lud w promieniu dwudziestu kilometr贸w od wulkanu. Wi臋c nic nam nie grozi.

- Tak, na pewno. Ale na trasie do Manili mo偶e by膰 du偶y ruch. W razie czego znam skr贸t...

Zacz臋艂o pada膰, najpierw cicho i mi臋kko, w sekund臋 p贸藕niej gwa艂townie, ulewnie. B艂otnist膮 ulic膮 pop艂yn膮艂 potok. Ricky zwolni艂. Opony wydawa艂y szemrz膮ce d藕wi臋ki.

Zna艂am Olongapo z wcze艣niejszych wizyt, teraz wygl膮da艂o troch臋 inaczej. Wsz臋dzie by艂o wyj膮tkowo du偶o kobiet nie tylko Filipinek id膮cych na targ, ale tak偶e 偶on ameryka艅skich oficer贸w,

w butach na obcasie, z parasolkami. Jeszcze bardziej zdumia艂 mnie widok przechadzaj膮cych si臋 prostytutek; plastikowe torebki na g艂owie i pomarszczone minisp贸dniczki. Mru偶y艂y oczy. Nastoletnie dziewczyny z Olongapo nie nawyk艂y do dziennego 艣wiat艂a, nawet tak szarego jak w porze deszczowej.

Poza tym wszystko by艂o po staremu. Mimo deszczu i gro藕by wybuchu wulkanu na wysypisku przy Santa Ri uwijali si臋 艣mieciarze. Chodzili w przemoczonych, oblepiaj膮cych cia艂o 艂achmanach i wbijali w sterty odpadk贸w d艂ugie kije. Szlam by艂 tutaj gorszy ni偶 na ulicach, czarny, mazisty, jak rzadka sraczka. Po targowisku wa艂臋sa艂y si臋 skud艂acone, g艂odne psy i obna偶a艂y 偶贸艂te z臋by. Na chodnikach siedzieli uliczni handlarze: dzieci o zm臋czonych twarzach, sprzedaj膮ce papierosy i gum臋 do 偶ucia, i doro艣li

o podkr膮偶onych z g艂odu oczach, oferuj膮cy warzywa.

Na pierwsz膮 procesj臋 natkn臋li艣my si臋 tu偶 przy Fontaine Street. Ksi膮dz, kilka zakonnic i ubrane w mundurki dzieci ze szko艂y klasztornej. 艢piewali i nie艣li 艣wi臋ty obraz, Madonn臋 o bladej twarzy, w pelerynie, kt贸ra - zanim spad艂 deszcz - by艂a zapewne jasnoniebieska.

Ricky szybko si臋 prze偶egna艂 i wyja艣niaj膮co machn膮艂 papierosem.

- Wulkan. Ludzie zanosz膮 mod艂y, 偶eby Pinatubo si臋 uspokoi艂...

Dwa kwarta艂y dalej trafili艣my na procesj臋 Czarnego Nazarejczyka. Nios艂o go a偶 o艣miu m艂odych m臋偶czyzn, poniewa偶 Czarny Nazarejczyk wa偶y wi臋cej ni偶 inne 艣wi臋te obrazy. Jest przedstawiony w drodze na Golgot臋, w purpurowym p艂aszczu i koronie cierniowej. Krzy偶 mu ci膮偶y, ugina kolana. Ma ciemnobr膮zow膮 sk贸r臋, prawie czarn膮 i patrzy w ziemi臋. Bezbronny cz艂owiek id膮cy na 艣mier膰.

Ricky starannie zgasi艂 papierosa, prze偶egna艂 si臋 i cicho zacz膮艂 odmawia膰 鈥瀂drowa艣 Mario". Czarny Nazarejczyk by艂 jego 艣wi臋tym, tym, do kt贸rego zawsze si臋 modli艂.

Zatrzymali艣my si臋, 偶eby ich przepu艣ci膰. Otoczyli nas roz艣piewani ludzie. Obraz Chrystusa znikn膮艂 gdzie艣 z przodu, widzieli艣my tylko ramiona, tu艂owia i d艂onie uczestnik贸w procesji. Jaki艣 ch艂opczyk zosta艂 przyci艣ni臋ty do samochodu. Obszarpany, brudny. Popatrzyli艣my na siebie. Mia艂 du偶e oczy.

Mimo upa艂u zadr偶a艂am i nagle zat臋skni艂am za Szwecj膮 i ch艂odem. Jest czerwiec, pomy艣la艂am, kwitnie trybula, zasnuwaj膮c ca艂y kraj bia艂ymi koronkami...

Czy to sen, czy wspomnienie? Siadam na polowym 艂贸偶ku i oddycham g艂臋boko. Serce mi wali.

Widzia艂am siebie w spi偶arce pani Olsson, du偶ej staro艣wieckiej kom贸rce z oknem. Nie si臋gam okna, jestem ma艂膮 dziewczynk膮, mam na sobie ciep艂e zimowe spodnie i rozpinany we艂niany sweter. Marita wsun臋艂a kraciast膮 sukienk臋 w spodnie narciarskie. Moja mama uwa偶a, 偶e brzydko

w tym wygl膮da. Mama Marity jest w spranym, niemal pozbawionym kolor贸w, kwiecistym fartuszku. Ma grube bia艂e ramiona. U艣miecha si臋 do nas.

-Chcecie zobaczy膰?

Marita powa偶nie kiwa g艂ow膮, ja skamienia艂am. Nie mog臋 m贸wi膰. Nie wiem, co si臋 stanie, wiem jednak, 偶e si臋 tego czego艣 boj臋. Pani Olsson ostro偶nie zdejmuje z p贸艂ki butelk臋. Trzyma j膮 w obu d艂oniach, nie wida膰, co jest w 艣rodku. U艣miecha si臋 do mnie.

-Boisz si臋, Cecylio?

Nie mog臋 si臋 ruszy膰, ba, nie mog臋 nawet prze艂kn膮膰 艣liny. Nie odpowiadam. Opuszcza butelk臋 na wysoko艣膰 moich oczu. P艂ywa w niej co艣 r贸偶owego. Pani Olsson zdejmuje r臋k臋, 偶ebym mog艂a zobaczy膰.

To w膮偶. Jadowity w膮偶, kt贸rego kto艣 wepchn膮艂 do butelki z r贸偶owym p艂ynem. Jest zawekowany i 艣ci艣ni臋ty, przypomina szare flaki w s艂oiku, u艣miecha si臋 martwym pyszczkiem pokazuj膮c rozwidlony j臋zyk. Ma bia艂y brzuch - tego samego koloru i tej samej wielko艣ci co ramiona pani Olsson

-Jest t艂usty - m贸wi pani Olsson i podtyka mi butelk臋 pod nos.

Chc臋 si臋 cofn膮膰. Nic z tego. 艢wiat si臋 sko艅czy艂. Za mn膮 jest tylko przepa艣膰, du偶a czarna pustka. Mojej mamy ju偶 nie ma, nie ma mojego domu, nie mam lalki o imieniu Elisabeth. Istnieje tylko butelka, 偶mija i u艣miech pani Olsson.

General Hospital w Olongapo to niski budynek, na zewn膮trz pobielony wapnem, w 艣rodku szary, cementowy. Ci臋偶kie parne powietrze przesyca przykra wo艅 eteru i jedzenia. By艂y tam tylko cztery sale i id膮c korytarzem, mia艂am wra偶enie, 偶e brodz臋 w szeptach i j臋kach. Wsz臋dzie pe艂no ludzi. Zakonnice w wykrochmalonych welonach, piel臋gniarki w bia艂ych fartuchach, dzieci i zap艂akane matki, m艂odzi, starzy, chorzy, zdrowi. Ich g艂osy zlewa艂y si臋 w szum, r贸wnie jednostajny i st艂umiony jak szelest padaj膮cego za oknami deszczu.

Pacjenci le偶eli na wysokich 偶elaznych 艂贸偶kach, przewa偶nie na nie powleczonych materacach. Pewnie z po艣ciel膮 by艂o tak jak z jedzeniem: to sprawa rodziny. Nie wszystkich na to sta膰. Wiedzia艂am, 偶e biedni Filipi艅czycy nie maj膮 ani bielizny po艣cielowej, ani 艂贸偶ek, co wiecz贸r rozk艂adaj膮 maty, a rano je zwijaj膮.

Znalaz艂am go w ostatniej sali, dosta艂 najlepsze 艂贸偶ko, Pod okratowanym oknem, najbli偶ej 艣wie偶ego powietrza. Mo偶e piel臋gniarkom zrobi艂o si臋 go 偶al, bo by艂 samotny, a mo偶e bra艂o si臋 to z dosy膰 typowego przes膮du, 偶e bia艂y r贸wna si臋 bogaty, czyli ma w艂adz臋. Butterfield Berglund nie mia艂 po艣cieli.

Le偶a艂 na plecach, z zamkni臋tymi oczami, jedna r臋ka nad g艂ow膮. Mog艂am mu si臋 spokojnie przyjrze膰. Krzepki, Ciemne szpakowate w艂osy, bia艂y temblak, t-shirt i szorty. Wysoki. Lekko garbaty nos. M艂odsza wersja s艂ynnego ojca Jefferson pewnie sam by si臋 uleczy艂.

Ledwie musn臋艂am jego rami臋, natychmiast otworzy艂 oczy. By艂y niebieskie i ciut wy艂upiaste.

-Dzie艅 dobry, nazywam si臋 Cecylia Lind, jestem z ambasady... Podni贸s艂 wy偶ej pasiast膮 poduszk臋 i podci膮gn膮艂 si臋 do pozycji siedz膮cej.

-Cze艣膰! - odpar艂 z u艣miechem. - A gdzie jest Fredrik Akare*?

( Cecylia Lind i Fredrik Akare to powszechnie w Szwecji znani postaci z ballady Cornelisa Yreeswijka (przyp. t艂um.)

Imiona i nazwiska. Na dworze pada, jest zmierzch uliczne latarnie maj膮 aureole. Tata w艂a艣nie kupi艂 Bananowy Dom. Siedz臋 z Marit膮 w moim pokoju, ziszczonym marzeniu nastolatki o tapetach w r贸偶e i toaletce w kszta艂cie nerki z tiulow膮 zas艂onk膮. Zapisujemy nasze ko艂onotatniki swoimi imionami i nazwiskami: 鈥濵arita Olsson", 鈥濩ecylia Dahlbom". Strona po stronie. Niebawem sko艅czymy dwana艣cie lat.

-Wiem, co znaczy twoje imi臋 - m贸wi Marita, niezbyt wyra藕nie, bo ssie kosmyk w艂os贸w.

-Ja te偶 wiem - odpowiadam. - Paj臋czyna. Podnosi g艂ow臋, puszczaj膮c wilgotny kosmyk.

-Akurat. Wcale nie. To znaczy 艣lepa. Pisali o tym w 鈥濰emmets Journal"...

Jestem zdumiona. Moje imi臋 znaczy paj臋czyna, nic innego. To oczywiste, przecie偶 to s艂ycha膰, od zawsze o tym wiedzia艂am. Marita wyczuwa m贸j sprzeciw.

-Nie wierzysz mi? Tak napisali. 鈥濩ecylia" to po 艂acinie 艢lepa - Paj臋czyna? Sk膮d ty to wytrzasn臋艂a艣?

Nie odpowiadam, pochylam si臋 ni偶ej nad ko艂onotatnikiem. 鈥濩ecylia Dahlbom, Cecylia Dahlbom". Imi臋 wychodzi mi nie藕le, 鈥濩" jest niezwykle wyszukane, gorzej z nazwiskiem. Du偶e 鈥瀌" wygl膮da jak pa艅cia z dzieckiem w brzuchu. Marita wstaje, okr膮偶a pok贸j i przeci膮ga palcem po tapecie.

- A wiesz, jak nazywaj膮 twojego tat臋? Podnosz臋 wzrok. Nie wiem. Jak go nazywaj膮?

- To te偶 jest w 鈥濰emmets Journal"... Marita si臋 rozkr臋ca, boj臋 si臋, 偶e zniszczy mi tapet臋, bo ma d艂ugie r贸偶owe paznokcie.

-No, dobra, jak go nazywaj膮? Hetka-p臋telka? Kapitan Ba艂wan? Kapu艣 Zrz臋da?

Staje na wprost mnie. Milcz臋 i wpatruj臋 si臋 w ko艂onotatnik. Marita parska 艣miechem.

-Oczywi艣cie Z艂oty boom! Przecie偶 to nowobogacki. Chocia偶 s艂ysz臋 to s艂owo po raz pierwszy, wiem, 偶e

znaczy co艣 z艂ego. 鈥濶owobogacki".

-W ka偶dym razie m贸j tata - m贸wi臋 bardzo cicho - nie przesiaduje na klatkach schodowych i nie wrzeszczy. M贸j tata nie pije. Marita bez s艂owa zabiera sw贸j ko艂onotatnik i zamyka za sob膮 drzwi. Jej kroki dudni膮 na schodach. Pal臋 si臋 ze wstydu i nie jestem w stanie si臋 ruszy膰.

-Ulf, na Boga - m贸wi臋 w wyszukanie prostej restauracji w Limie.

- Nie mo偶na si臋 nazywa膰 Cecylia Lind, w Szwecji!

Z u艣miechem ujmuje moj膮 d艂o艅.

-Nie mamy wp艂ywu na wszystko, co nas spotyka Mo偶emy jedynie wybra膰 stosowne formy zachowa艅. Tobie przypad艂o nazwisko Lind i prosz臋 ci臋, 偶eby艣 je przyj臋艂a...

Pochyla si臋 i ca艂uje diamenty na pier艣cionku zar臋czynowym. A w mojej g艂owie niesie si臋 echem g艂os Z艂otego 鈥濶abij mnie na cholernie d艂ugi pal!".

Nie by艂o krzese艂, wi臋c przysiad艂am na jego jasnoniebieskim, brudnawym materacu. Przesun膮艂 si臋, skopa艂 koc jak najdalej od siebie i wyprostowa艂 nogi.

Wiedzia艂am, 偶e mog臋 si臋 do niego zwraca膰 tak jak do Z艂otego i Larsa G贸rana. Z 偶artobliw膮 bezczelno艣ci膮. Szwedzi rodzaju m臋skiego nie znaj膮 innego sposobu okazania 偶yczliwo艣ci.

-Bardzo 艣mieszne. My艣lisz, 偶e tego nie s艂ysza艂am. A tak mi臋dzy nami, kto jak kto, ale ty masz najmniej powod贸w, 偶eby robi膰 sobie jaja z cudzych nazwisk...

By艂 zachwycony, 偶e posi艂kuj臋 si臋 kolokwializmem. Mimo to si臋 waha艂. W ko艅cu by艂am z ambasady.

-Nie bierz tego do siebie, to tylko 偶art...

-Wiem - odpar艂am. - My si臋 prawie znamy, mamy wsp贸lnych znajomych.

-Tak?

Jego twarz zmieni艂a wyraz. Nie spodoba艂o mu si臋 to,; jestem z Nassj贸, 偶e swego czasu przyja藕ni艂am si臋 z Marit膮 cho膰 o tym nie wspomnia艂am, przypuszczalnie wiedzia艂am co nieco o Jeffersonie i Wenus z Gottl贸sy.

- C贸rka Z艂otego? Ciebie nie kojarz臋, ale pami臋tam twojego starego. To on sko艂owa艂 sztuczne lodowisko. Pami臋tasz termometr na ratuszu?

Skin臋艂am g艂ow膮. To by艂 pomys艂 Z艂otego. Jeden stopie艅 na termometrze odpowiada艂 tysi膮cowi zebranych koron. Przez ca艂y rok szkolny ka偶dy nastolatek dobrowolnie pracowa艂 wieczorami przy budowie lodowiska.

Popatrzy艂am na Butterfielda. No tak, mo偶e niezupe艂nie ka偶dy.

-Jak si臋 czujesz? - spyta艂am.

-Kilka siniak贸w, jedna rana ci臋ta. Nic powa偶nego. Gorzej z r臋k膮. Musz臋 si臋 dosta膰 do Manili.

-Dlaczego? Jego g艂os zabrzmia艂 ja艣niej i nieco p艂aczliwie. Mia艂 skomplikowane z艂amanie ko艣ci nadgarstka i by膰 mo偶e kilku ko艣ci d艂oni, nie m贸g艂 porusza膰 palcami, miejscowi lekarze nie umieli mu tego posk艂ada膰. Powiedzieli, 偶e powinno si臋 go operowa膰, ale popsu艂 si臋 aparat rentgenowski, wi臋c nie byli pewni. Poza tym tylko dlatego, 偶e nie mia艂 got贸wki, oszcz臋dzali na 艣rodkach przeciwb贸lowych. Od wczoraj, nie licz膮c lurowatej herbaty bez cukru, nie dosta艂 nic do jedzenia.

Deszcz za okienn膮 krat膮 przypomina艂 o艂owian膮 kurtyn臋. L艣ni艂y li艣cie bananowc贸w.

Nad g贸rn膮 warg膮 Butterfielda perli艂 si臋 pot.

-Jasna cholera, nie chc臋 mie膰 spapranej r臋ki do ko艅ca 偶ycia tylko dlatego, 偶e te krasnale nie znaj膮 si臋 na swojej robocie. Chc臋 pojecha膰 do Manili, do prawdziwego szpitala gdzie mi to z艂o偶膮 do kupy.

Ciekawe, kto za to zap艂aci. Odczyta艂 t臋 my艣l z moich oczu.

- Mam konto w banku. Sta膰 mnie na to...Gdyby to by艂 kto inny, przybra艂abym wsp贸艂czuj膮cy i biurokratyczny wyraz twarzy, wycofa艂a si臋 do drzwi, za艂atwi艂a par臋 formalno艣ci zwi膮zanych z posi艂kami i lekarstwami, po czym usadowi艂a si臋 na tylnym siedzeniu, z Rickym, i pojecha艂a do Manili. Mo偶e przez chwil臋 ogryza艂abym paznokcie, ale szybko bym si臋 opami臋ta艂a, po艂o偶y艂a d艂onie na kolanach i patrzy艂a przez szyb臋 na siwy deszcz, ry偶owe pola i bawo艂y. Mo偶e bym nawet przywo艂a艂a zwyczajow膮 konstatacj臋 Ulfa: 鈥濻zwedzka mentalno艣膰 przedszkolaka". W domy艣le: 鈥瀂awsze oczekuj膮, 偶e kto艣 si臋 nimi zajmie".

Gdyby to by艂 kto inny, wszystko potoczy艂oby si臋 inaczej. Spokojnie 偶y艂abym dalej, nie znaj膮c prawdy o sobie. Ale to by艂 Butterfield Berglund, o kt贸rym co艣 tam wiedzia艂am. Kr贸l Szko艂y G艂贸wnej. Nie mog艂am udawa膰, to nie istnieje.

- A wi臋zienie? - spyta艂am. - Musz臋 zadzwoni膰 do wi臋zienia.

- Zadzwo艅 i pogadaj z Somoz膮. Jest szefem.

- Musz臋 si臋 skontaktowa膰 z ambasad膮 i porozmawia膰 z lekarzami. Zrobi臋, co w mojej mocy. Mi臋dzy nami krajanami... Wsta艂am, z u艣miechem u艣cisn臋艂am jego lew膮, zdrow膮 d艂o艅 i odwr贸ci艂am si臋.

Ju偶 na korytarzu nie pami臋ta艂am jego twarzy, ale zapami臋ta艂am ow艂osione uda i wypuk艂o艣膰 niebieskich szort贸w.

Kiedy wysz艂am ze szpitala, Ricky spa艂 na roz艂o偶onym fotelu z gazet膮 na twarzy.

-Sorry - powiedzia艂am - jeszcze troch臋 tu zostaniemy. Musimy pojecha膰 do wi臋zienia...

Popatrzy艂 na mnie tak, jakby zw膮tpi艂 w moj膮 poczytalno艣膰. Zapomnia艂am o jego inwestycji le偶膮cej w baga偶niku. Je艣li warzywa zwi臋dn膮 i kraby zdechn膮, poniesie powa偶ne straty. Przeze mnie. Hm, w pewnym sensie.

- Oj, do licha, twoje zakupy! S艂uchaj, je艣li nie dojedziemy dzisiaj wieczorem do Manili, zap艂ac臋 ci za nie. Okej? Pokiwa艂 g艂ow膮 i z艂o偶y艂 gazet臋.

Wi臋zienie mie艣ci艂o si臋 na terenach wojskowych, na p贸艂noc od miasta, gdzie stacjonowa艂 jaki艣 pu艂k. Zdziwi艂am si臋. Przest臋pstwo Butterfielda nie mia艂o, 偶e tak powiem, militarnego charakteru. Panowa艂 tam wyj膮tkowo cywilny nastr贸j. 呕o艂nierze mieszkali ze swoimi rodzinami, pod wysokimi drzewami sta艂y nie tylko budynki s艂u偶bowe, ale tak偶e niepozorne cha艂upy i wal膮ce si臋 szopy. W deszczu bawi艂y si臋 dzieci, a zapchlone psy walczy艂y o resztki jedzenia.

Wi臋zienie znajdowa艂o si臋 po艣r贸d cienistej zieleni; szary niedu偶y budynek, asfaltowy dziedziniec, ogrodzenie z drutu kolczastego i uzbrojony stra偶nik. Niemal idylla.

Somoza, kt贸ry nie zgodzi艂 si臋 na za艂atwienie sprawy przez telefon, mia艂 sw贸j gabinet w domu za drutami. Drobny m臋偶czyzna w br膮zowym mundurze, skory do 艣miechu i zaskakuj膮cy. Nie musia艂am wytacza膰 偶adnych argument贸w, przekona艂 sam siebie w pospiesznym monologu, kiedy 艣ciskali艣my sobie d艂onie. Post膮pi艂by wr臋cz nieludzko, odmawiaj膮c mister Berglundowi opieki medycznej. Nie ma cienia w膮tpliwo艣ci, 偶e szwedzka ambasada zadba o to, by Szwed wr贸ci艂 do wi臋zienia. Poza tym zosta艂o mu tylko dwana艣cie dni do zako艅czenia kary, wi臋c nie ma o co kruszy膰 kopii. Napije si臋 pani soku, madam i Prosz臋 usi膮艣膰, bardzo prosz臋.

Sprawa by艂a za艂atwiona, ale Somozie zale偶a艂o na tym 偶ebym zosta艂a. Trzeba wype艂ni膰 formularze, z艂o偶y膰 podpisy i przystawi膰 na nich odpowiednie piecz膮tki. Zaordynowa艂 calamanse juice i herbatniki w celofanowym opakowaniu. 呕o艂nierz w pokoju obok powoli i starannie wkr臋ca艂 formularz w maszyn臋 do pisania.

Domy艣li艂am si臋, 偶e to troch臋 potrwa. Pora na odrobin臋 偶yczliwo艣ci.

-Czy ma pan jakie艣 nowe wiadomo艣ci o wulkanie? U艣miechn膮艂 si臋.

-Dzisiaj rano by艂a kolejna erupcja, ale zapewne pani o tym s艂ysza艂a.

-Tak, w radiu. Tutaj si臋 tego nie odczuwa.

-No, no, no i nie odczuje. Nie ma si臋 czego ba膰, madame. W艂adze kontroluj膮 sytuacj臋...

-O tak, z pewno艣ci膮. Czy urodzi艂 si臋 pan w Olongapo? Lekko si臋 u艣miechn膮艂 i popatrzy艂 gdzie艣 obok mnie.

- No, madame. Pochodz臋 z Bohol, z wyspy o br膮zowych g贸rach...

- A, czekoladowe g贸ry! Czyta艂am o nich. Bohol jest podobno niesamowicie pi臋kna...

Ci膮gle patrzy艂 obok mnie. Nie odpowiedzia艂, w zamy艣leniu przesun膮艂 palcami po w膮sach. Wypi艂am kwa艣nego soku i otworzy艂am paczk臋 herbatnik贸w.

-Jak to si臋 sta艂o, 偶e mister Berglund by艂 w mie艣cie? Ockn膮艂 si臋 i spojrza艂 na mnie.

-Mister Berglund w ka偶d膮 艣rod臋 dostaje nadzorowan膮 przepustk臋. Musi przecie偶 kupowa膰 偶ywno艣膰, nie ma 偶adnej rodziny...Unios艂am brwi. Ten przywilej na pewno kosztowa艂 Butterfielda sporo dolar贸w, prawdziwych lub fa艂szywych Somoza zauwa偶y艂 moje spojrzenie i wsta艂, wyra藕nie poirytowany.

-Mo偶e chcia艂aby pani zobaczy膰 jego cel臋? Obrazi艂am go swoimi podejrzeniami o 艂ap贸wk臋, dlatego musia艂am biec w deszczu, bez parasolki. Gna艂 przodem, szybko min膮艂 furtk臋 i zmierza艂 ku szaremu budynkowi, przystan膮艂 pod 艣cian膮 szczytow膮 i schroni艂 si臋 pod dachem. Na haku po lewej stronie wisia艂a szarobia艂a tusza o 偶贸艂tych, wyszczerzonych w szyderczym grymasie z臋bach i czarnych dzi膮s艂ach. By艂am dostatecznie d艂ugo na Filipinach, 偶eby wiedzie膰, co to takiego: oprawiony pies, kt贸ry wkr贸tce zostanie zjedzony. Somoza wskaza艂 g艂ow膮 na psi膮 tusz臋.

-Rodziny wi臋藕ni贸w przynosz膮 jedzenie. Mister Berglund nie ma rodziny i nie je tego, co inni wi臋藕niowie... To, wchodzimy. Butterfield dzieli艂 cel臋 z czterema wi臋藕niami. By艂a tak du偶a, 偶e ka偶dy m贸g艂 sobie urz膮dzi膰 w艂asny k膮t. Trzech zrobi艂o przepierzenia z zawieszonych na sznurku i po艂膮czonych ta艣m膮 klej膮c膮 gazet. Butterfielda by艂o sta膰 na wi臋cej. Zafundowa艂 sobie pasiast膮 bawe艂nian膮 kotar臋 ze zmechaconego koca w nieokre艣lonym, szaroburym kolorze. Za kotar膮 by艂o zdumiewaj膮co przytulnie: przyzwoicie pos艂ana prycza, prze艣cierad艂o, koc, poduszka, lampka nocna na drewnianej skrzynce, wentylator i radio tranzystorowe.

Jak w sza艂asie, takim jaki si臋 stawia w wieku dziesi臋ciu lat, by si臋 ukry膰 przed 艣wiatem. Marita i ja kiedy艣 co艣 takiego kleci艂y艣my. Co艣 ciemnego, bezpiecznego i sekretnego. Mister Berglund maluje - powiedzia艂 Somoza, zapalaj膮c lampk臋 i wskazuj膮c na jedn膮 ze 艣cian w k膮ciku Butffielda.

Wstrzyma艂am oddech. Namalowa艂 ca艂y 艣wiat, 艣wiat przepo艂owiony. Po prawej p贸藕nojesienny pejza偶 nordycki - czerwone niebo, ciemny las i zamarzni臋ta woda, po lewej - krajobraz tropikalny: niebo roz偶arzone do bia艂o艣ci i g贸ra pluj膮ca ogniem. A pomi臋dzy tymi 艣wiatami przepa艣膰 - czym艣 po艂膮czona. Jakim艣 cia艂em. Albo mostem. Albo ca艂ym 艣wiatem. Kiedy podesz艂am bli偶ej, zobaczy艂am bogactwo szczeg贸艂贸w. Cia艂o olbrzyma pokrywa艂y miasta, lasy i ludzie.

Najlepiej mu wyszed艂 pejza偶 nordycki: nasycona ziele艅 sosnowego lasu, ci臋偶kie niebo i g艂臋boka ciemno艣膰. I tam, w celi Butterfielda Berglunda, po raz pierwszy sobie u艣wiadomi艂am, 偶e nordyckie ciemno艣ci s膮 inne i 偶e r贸偶ni膮 si臋 od pozosta艂ych ciemno艣ci 艣wiata. One nad nami nie zapadaj膮, tylko wydobywaj膮 si臋 z ziemi.

W kuchennej szafce mamy stoi jasnoniebieski kubek z rurk膮. Jest przeznaczony dla najm艂odszego syna Lar -Gorana, ale go rekwiruj臋, nape艂niam sokiem jab艂kowym i zabieram do sypialni.

Morfina i sok jab艂kowy - tyle pozosta艂o mojej mamie

Kubek zdaje egzamin, nareszcie nie musz臋 zmienia膰 jej koszuli, ilekro膰 co艣 pije. Morfina ci膮gle dzia艂a: czasami mama otwiera oczy i patrzy na mnie b艂yszcz膮cym spojrzeniem. Odwzajemniam je i milcz臋. Chcia艂abym pog艂aska膰 j膮 po policzku. Nie, nieprawda. Chcia艂abym chcie膰 j膮 pog艂aska膰. Ale nie chc臋.

Wr贸cili艣my do szpitala po po艂udniu. Nie艣mia艂y lekarz sprawia艂 takie wra偶enie, jakby go dr臋czy艂o poczucie winy. Rzuci艂 okiem na papiery z wi臋zienia i bez zastrze偶e艅 u偶yczy艂 mi telefonu.

Bengta nie by艂o, wiadomo艣膰 odebra艂a Annie, jego sekretarka. Niech znajdzie miejsce w kt贸rym艣 z du偶ych prywatnych szpitali.

-Chirurgia d艂oni, powiadasz. Mmm. To da si臋 za艂atwi膰, na pewno sobie z tym poradz膮 w ameryka艅skim

szpitalu...

-R贸b, co chcesz, zadzwoni臋, jak b臋dziemy w Manili.

-Dobrze, jest czwarta, wi臋c b臋dziesz musia艂a zadzwoni膰 do mnie do domu... Przyjedziecie nie wcze艣niej ni偶 o dziesi膮tej wieczorem.

Kiedy od艂o偶y艂am s艂uchawk臋, lekarz podsun膮艂 mi rachunek: leki, 艂贸偶ko, badania, telefon. Wr臋czy艂am mu wizyt贸wk臋.

-Prosz臋 to wys艂a膰 do Ambasady Szwecji.

Po艂o偶y艂 wizyt贸wk臋 na biurku. Czasami o niej my艣l臋. Widz臋 j膮. Rozpulchni艂a si臋 od deszczu i zakurzy艂a. Le偶y pod ruinami, kt贸re kiedy艣 by艂y General Hospital w Olongapo. Wystaje tylko ro偶ek. I powiewa na wietrze.

-Nie masz spodni?

Butterfield siedzia艂 na kraw臋dzi 艂贸偶ka i patrzy艂 na swoje nogi.

- Ech, to bez znaczenia. Wszyscy tu chodz膮 w szortach...Nie w Manili. A zw艂aszcza nie w ameryka艅skim szpitalu.

- Okej, okej. Je艣li to takie wa偶ne, mo偶emy kupi膰 jakie艣 spodnie na targu.

- Maj膮 tam tylko dzieci臋ce rozmiary. W tym kraju nie uda艂o mi si臋 kupi膰 nic z gotowych ubra艅. Wszystko za ma艂e.

- Tak, w Manili. I dla dziewczyn. Ale w Olongapo s膮 ubrania dla du偶ych m臋偶czyzn. W ko艅cu zaopatruj膮 si臋 Amerykanie. Pom贸偶 mi wsta膰. Chwyci艂am go za zdrowe rami臋. By艂 os艂abiony, mia艂 zawroty g艂owy.

- Co ci si臋 w艂a艣ciwie sta艂o?

- O tym potem...

- Nie masz 偶adnego baga偶u?

- Nie, wpad艂em tu tylko na chwil臋. Po jedzenie. Musz臋 wzi膮膰 par臋 rzeczy z wi臋zienia.

- Nie pomy艣la艂am... Poza tym nie by艂am w twojej celi tylko w biurze Somozy.

Sk艂ama艂am bez zmru偶enia powiek. Bo niby jak mia艂am powiedzie膰 Butterfieldowi Berglundowi, 偶e widzia艂am jego ciemno艣ci?

Stali艣my na schodach przed szpitalem. Po chwili przyjecha艂 Ricky.

-Ale ciemno - odezwa艂 si臋 Butterfield. - Jakie dzi艣 艣wiat艂o...Popatrzy艂am w niebo. Mia艂 racj臋. To by艂 dziwny zmierzch. Popielaty.

Butterfield zabra艂 nas do restauracji w dzielnicy prostytutek. Kelnerka mia艂a na sobie cekinowe bikini, w lustrze za plecami Ricky'ego 艣wieci艂a jak z艂ota rybka. Przy barze inne ksi臋偶niczki w bikini apatycznie bawi艂y si臋 s艂omkami wetkni臋tymi w puszki coca-coli. Za wcze艣nie na interesy. 呕o艂nierze pojawi膮 si臋 dopiero za dwie godziny.

P贸藕niej cz臋sto b臋d臋 my艣le膰 o tym posi艂ku, o krewetkach z grilla i paruj膮cym ry偶u, o radosnym 艣miechu Ricky'ego, kiedy si臋 odchyli艂 do ty艂u i czy艣ci艂 z臋by wyka艂aczk膮, o zdrowej d艂oni Butterfielda po偶膮dliwie trzymaj膮cej kufel piwa, o kawie, ostatniej fili偶ance kawy. Butterfield i Ricky zaakceptowali siebie na sw贸j m臋ski spos贸b. Trze藕wy, nie nad臋ty Szwed i uprzejmy, nie s艂u偶alczy Filipi艅czyk. Wydawa艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋, jak oddychaj膮 z ulg膮, kiedy ju偶 okre艣lili swoje pozycje. Teraz 艣miali si臋 obaj z tych samych dowcip贸w. Ricky chyba zapomnia艂 o warzywach i 偶onie, 偶u艂 wyka艂aczk臋 i ko艂ysa艂 si臋 na krze艣le.

Widzi pan - zwr贸ci艂 si臋 do Butterfielda - w tym kraju nie wolno gra膰 w karty. Nawet u siebie w domu. Istnieje tylko jeden wyj膮tek: czuwanie przy zmar艂ym. Kiedy w mieszkaniu le偶y nieboszczyk, mo偶na gra膰, ile si臋 chce. Wie pan, co ludzie robi膮? Kupuj膮 zw艂oki. - Przesta艂 si臋 ko艂ysa膰, pochyli艂 si臋 nad sto艂em i powt贸rzy艂: - Kupuj膮 zw艂oki. W San Juan, tam gdzie mieszkam, dzia艂a taka banda, kt贸ra niczym innym si臋 nie zajmuje. Co tydzie艅 zagl膮daj膮 do przedsi臋biorc贸w pogrzebowych i jak tylko si臋 pojawi kto艣 o nieustalonej to偶samo艣ci, natychmiast go rekwiruj膮. Potem przez tydzie艅 albo i d艂u偶ej nieboszczyk, oczywi艣cie balsamowany, kr膮偶y od domu do domu. No i gramy w karty, dop贸ki nie zacznie zalatywa膰... Butterfield roze艣mia艂 si臋, wypi艂 艂yk piwa i otar艂 usta wierzchem d艂oni. Poczu艂am lekk膮 zazdro艣膰. Ricky nigdy nic nie m贸wi艂 o nieboszczykach. A co na to twoja 偶ona? - spyta艂am.

Ricky wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu i pokaza艂 mi nie zamykaj膮ce si臋 usta ma艂偶onki.

-Oczywi艣cie zrz臋dzi. Ale m臋偶czyzna musi przestawa膰 ze swoimi przyjaci贸艂mi, madame.

Butterfield pochyli艂 si臋 do przodu, szykowa艂 si臋 do opowiedzenia jakiej艣 historii, ale go powstrzyma艂am.

-S艂uchajcie, je艣li mamy dojecha膰 do Manili przed p贸艂noc膮, musimy si臋 zbiera膰. P贸jd臋 tylko do toalety i ruszamy...

Ricky wsta艂 i odsun膮艂 mi krzes艂o.

-Wiesz, gdzie tu jest toaleta? - spyta艂am Butterfielda po szwedzku, ostrym g艂osem.

- Taka, gdzie nie z艂apie trypra od samego wdychania...

Z lekkim u艣miechem wskaza艂 mi drog臋 zdrow膮 r臋k膮.

By艂o tam w miar臋 czysto; pod艂oga mokra i lepka, sedes zachodni i ca艂a umywalka. Zamkn臋艂am drzwi, zdj臋艂am sukienk臋, dok艂adnie si臋 umy艂am, zwil偶y艂am szyj臋 zimn膮 wod膮, umalowa艂am si臋 i wyszczotkowa艂am w艂osy, nieszcz臋sne skandynawskie w艂osy niemowlaka, kt贸re za nic nie chcia艂y si臋 uk艂ada膰 w porze deszczowej.

Przyjrza艂am si臋 sobie w lustrze. Pod makija偶em ledwie by艂o wida膰 moj膮 twarz. Pami臋tam, 偶e pomy艣la艂am o Bengtcie. Powiedzia艂 mi kiedy艣 o pewnym eksperymencie, zgromadzi艂 zdj臋cia najbardziej przeci臋tnych ludzi w jakim艣 kraju, o przeci臋tnych nosach, przeci臋tnych policzkach, 艣redniej grubo艣ci wargach i tak dalej. I stworzy艂 z przeci臋tno艣ci prawdziw膮 pi臋kno艣膰.

U艣miechn臋艂am si臋 do twarzy w lustrze. Przeci臋tna. I w tym momencie zgas艂o 艣wiat艂o.

Po omacku dotar艂am do drzwi. W restauracji te偶 ciemno. Wysokie g艂osy z podnieceniem m贸wi艂y co艣 po tagalsku, niskie g艂osy odpowiada艂y po angielsku. Jedn膮 r臋k膮 mocno 艣ciska艂am torebk臋, drug膮 wyci膮gn臋艂am przed sob膮.

-Butterfield! - zawo艂a艂am. - Ricky! Gdzie jeste艣cie? Przede mn膮 rozb艂ysn膮艂 p艂omyk. To Butterfield zapali艂

zapalniczk臋.

-Chod藕, idziemy. Po艂o偶y艂am d艂o艅 na jego zdrowym ramieniu, by艂o bardzo ciep艂e, i ruszy艂am za nim ku drzwiom. Za plecami s艂ysza艂am oddech Ricky'ego.

-Wszystko dobrze, madame, tylko prosz臋 pilnowa膰 torebki...

Butterfield pokaza艂 rachunek kelnerowi, kt贸ry sta艂 przy drzwiach z latark膮 w r臋ku. Zap艂aci艂am i wyszli艣my.

Pr膮d wysiad艂 na ca艂ej ulicy. Wsz臋dzie panowa艂y ciemno艣ci, nie licz膮c kilku chybotliwych p艂omyczk贸w, r贸wnie w膮t艂ych jak nasz. I cisza. 呕adnych samochod贸w, muzyki, ludzkich g艂os贸w, tylko szum wiatru i deszczu.

Stali艣my niezdecydowani pod restauracyjn膮 markiz膮. Lekko falowa艂a.

-Pada? - spyta艂 Butterfield i sam sobie odpowiedzia艂: Tak, pada...

Ricky wzdrygn膮艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Na jego twarzy odmalowa艂o si臋 zdziwienie, a po chwili niepewno艣膰. P艂omyczek Butterfielda zgas艂. Ricky zacisn膮艂 d艂o艅 i przysun膮艂 j膮 do piersi.

- Zapalniczka - powiedzia艂 cicho, stali艣my blisko siebie i patrzyli艣my, co o艣wietla p艂omyk na r臋ku Ricky'ego, to nie by艂 deszcz. To by艂 piasek i popi贸艂.

Lars-G贸ran jest nieodrodnym synem swojej matki, jego 偶yczliwo艣膰 nie zna kompromis贸w.

W ko艅cu przyje偶d偶aj膮, mimo wszystko. Nic nie mo偶na na to poradzi膰.

-Zaharowujesz si臋 - m贸wi Lars-G贸ran. - Ale przynamniej w ten weekend b臋dziesz mog艂a odpocz膮膰...

Yvonne, jego nowa m艂oda 偶ona, u艣miecha si臋, nieobecna duchem, i wiesza palto obok br膮zowych norek. Odruchowo podnosi r臋kaw futra i muska go czubkiem nosa. Patrz臋 w bok, nie chc臋 jej wprawia膰 w zak艂opotanie.

- Jasne - m贸wi臋. - Oczywi艣cie. Ale mamie ca艂膮 noc trzeba robi膰 zastrzyki...

- Zapominasz, 偶e Yvonne jest piel臋gniark膮 - odpowiada Lars-G贸ran i rusza do salonu.

Zatrzymuje si臋 na progu, dotyka wy艂og贸w marynarki jakby chcia艂 je poprawi膰, i obrzuca pok贸j taksuj膮cym spojrzeniem. Krzy偶uj臋 r臋ce na piersi, lekko dr偶臋.

- No tak. Z przyjemno艣ci膮 wyrw臋 si臋 z domu. Powinnam zrobi膰 sprawunki. Nie mam 偶adnych zimowych ubra艅. Nie zd膮偶y艂am nic kupi膰, bo zawsze jest co艣 innego do roboty.

- Sama widzisz. Teraz zjemy co艣 dobrego i napijemy wina, a jutro p贸jdziesz na zakupy. My zajmiemy si臋 mam膮.

Manekiny w Domu Mody Grens s膮 takie same jak trzydzie艣ci lat temu: anorektyczne kobiety o d艂ugich szyjach i spadzistych ramionach. Dziwnie na nich wygl膮daj膮 wsp贸艂czesne ubrania, poduszki zwisaj膮, d偶insy s膮 za lu藕ne w talii.

Popycham ci臋偶kie szklane drzwi i przypominam sobie mocny u艣cisk trzymaj膮cej mnie za r臋k臋 mamy, kiedy przysz艂y艣my tutaj pierwszy raz.

Stali艣my si臋 bogaci tak nagle, 偶e ani mama, ani ja nie bardzo to sobie u艣wiadamia艂y艣my. Kiedy chodzi艂am do pierwszej klasy, zajmowali艣my dwa pokoje z kuchni膮 w starym budownictwie i mieli艣my nadziej臋 na trzypokojowe mieszkanie z 艂azienk膮. Mama sama szy艂a mi ubrania, kupowa艂a materia艂y w Garnboden i kroi艂a wed艂ug wzor贸w ze 鈥濻tilm贸nster". Pi臋膰 lat p贸藕niej rezydowali艣my w Bananowym Domu i dysponowali艣my kontem w Domu Mody Grens, najdro偶szym sklepie w mie艣cie, a mo偶e i w ca艂ej Smalandii. Brak mieszka艅 i kilka udanych kontrakt贸w przeobrazi艂y murarza Arnego Dahlboma w przedsi臋biorc臋 budowlanego i pracodawc臋. Jego firma ton臋艂a w pieni膮dzach, czego pocz膮tkowo nie pojmowa艂y艣my. A偶 pewnego dnia tata przyszed艂 do domu i powiedzia艂, 偶e si臋 przeprowadzamy.

-Bananowy Dom? - spyta艂a zdezorientowana mama. - Jaki bananowy dom?

Nigdy nie zapomn臋 jej miny, kiedy dotar艂o do niej, o kt贸ry dom chodzi: ogromny bia艂y Dom Hollywoodzki przy Gamlarpsvagen, przyozdobiony czym艣, co wygl膮da艂o jak dorodne cementowe banany. Zadr偶a艂a jej dolna warga i rozb艂ys艂y oczy. Mama by艂a zwolenniczk膮 funkcjonalizmu, marzy艂 jej si臋 dom o jednoskrzyd艂owych oknach bez szczebli, z meblami Brunona Mathsona. Taki dom z przyjemno艣ci膮 pokaza艂aby swoim przyjaci贸艂kom z kobiecego klubu socjaldemokracji. Pretensjonalny Bananowy Dom by艂 dla niej czym艣 obcym i wprawia艂 j膮 w zak艂opotanie.

W kilka tygodni po przeprowadzce chwyci艂a mnie mocno za r臋k臋 i pchn臋艂a drzwi Domu Mody Grens.

Ekspedientka mia艂a antracytowo szary kostium i wi艣niowe usta.

-Mmmm. Sukienka na egzamin dla dziewczynki, t臋dy prosz臋...

Ci膮gle pami臋tam przymierzalni臋 i sukienki: bia艂a w r贸偶owe tulipany, jasnoniebieska z fr臋dzl膮, 偶贸艂ta w niebieskie kwiatki. Wszystkie mia艂y obcis艂膮 g贸r臋 i marszczon膮 w talii sp贸dnic臋. W 偶adnej nie uda艂o si臋 zasun膮膰 zamka b艂yskawicznego. By艂am za gruba. Po czwartej pora偶ce opar艂am si臋 o lustro i zamkn臋艂am oczy. Us艂ysza艂am g艂os mamy za kotar膮:

-Nie macie nic innego? Co艣, co by si臋 nie opina艂o na brzuchu... Mo偶e co艣 dwucz臋艣ciowego.

Ekspedientka wymrucza艂a co艣 o wi臋kszych rozmiarach na pod艂odze zastuka艂y jej obcasy.

Po chwili mama poda艂a mi kraciast膮 sukienk臋 a la Bardotka.

-Przymierz. Czy s膮 tu szpilki? Niemo skin臋艂am g艂ow膮 i w艂o偶y艂am sukienk臋 przez g艂ow臋; na sekund臋 艣wiat si臋 zar贸偶owi艂. Mama obci膮gn臋艂a i zasun臋艂a zamek, chwil臋 mi si臋 przygl膮da艂a i ukl臋k艂a.

-Musimy j膮 podnie艣膰 w talii i w ramionach i skr贸ci膰 o co najmniej dziesi臋膰 centymetr贸w. I usun膮膰 zak艂adki na biu艣cie. St贸j spokojnie. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 w milczeniu wpina艂a szpilki, potem mnie okr臋ci艂a i patrzy艂a na rezultat.

-Hm, nie b臋dziesz w tym zbyt urodziwa, przer贸bki zajm膮 mi tyle samo czasu co uszycie nowej sukienki, no ale to sukienka od Grensa, wi臋c tata powinien by膰 zadowolony.

Wrzuci艂a zb臋dne szpilki do o艣miok膮tnego pude艂ka, odsun臋艂a kotar臋 i wysz艂a.

-Zdejmij... Poczekam na zewn膮trz.

Sta艂am bez ruchu i patrzy艂am w lustro.

-Wygl膮da jak napoleonka z r贸偶owym lukrem - powiedzia艂a mama do ekspedientki. - Ale we藕miemy j膮. To si臋 da poprawi膰.

Poczu艂am niejasny 偶al: mog艂am polubi膰 t臋 sukienk臋.

Tym razem przymierzam szybko i skutecznie, ledwie patrz膮c w lustro. Tweedowa kraciasta marynarka, w膮ska gabardynowa sp贸dnica, sztruksowe spodnie i sweter z jagni臋cej we艂ny. Potem przechodz臋 do wierzchnich ubra艅: kurtka i palto. Plus szalik. Wszystko pasuje. Nic nie trzeba poprawia膰.

Kiedy podpisuj臋 dow贸d sprzeda偶y na kart臋 kredytow膮, uderza mnie, 偶e moje nowe ubrania kosztuj膮 tyle, ile wynosi sze艣ciomiesi臋czna pensja kierowcy na Filipinach. Co do 贸re. A to jeszcze nie wszystko. Musz臋 tak偶e kupi膰 par臋 but贸w.

Wolno przecinam Stora Torget, mijam ratusz i id臋 Przez Ingsbergsparken do Handskerydu. Jest sobotnie popo艂udnie, miasto stopniowo zamiera. Tak d艂ugo mieszka艂am w Azji, 偶e w pierwszej chwili ta cisza wydaje mi si臋 gro藕na. Po chwili przypominam sobie, 偶e w rezydencji w Delhi te偶 by艂o cicho. Dobrobyt jest siostr膮 ciszy. U艣miecham si臋 szyderczo. Czy kocha艂aby go r贸wnie mocno, gdyby nie by艂 ministrem? Czy kocha艂aby go jeszcze bardziej, zanim jego rz膮d przegra艂 wybory? Zazdro艣膰 przyprawia mnie o md艂o艣ci.

Mama uwielbia艂a nasz indyjski dom, bia艂膮 nowoczesn膮 rezydencj臋 ambasadora.

-Cecylia ma wszystko, co tylko mo偶na sobie wymarzy膰 - powiedzia艂a do Ulfa, kiedy oprowadzali艣my j膮 po domu. - Willa Alvy Myrdal! Bo to przecie偶 Alva Myrdal poleci艂a j膮 wybudowa膰, prawda?

Rozejrza艂am si臋 po salonie. Je艣li pok贸j mo偶na por贸wna膰 do cz艂owieka, to ten uosabia艂 moj膮 mam臋. Du偶y, bia艂y i racjonalny, bez ani jednego k膮cika, kt贸ry kry艂by w sobie jakie艣 mroczne tajemnice. Kaza艂am powiesi膰 cienkie bia艂e draperie, 偶eby go nieco zmniejszy膰 i wizualnie ociepli膰, a kiedy mieli przyj艣膰 go艣cie, s艂u偶ba wnosi艂a ci臋偶kie donice z kwitn膮cymi bugenwillami. Wszystko na nic. Salon nadal przypomina艂 sal臋 tronow膮 rozs膮dku, bez wzgl臋du na liczb臋 r贸偶owoczerwonych podkwiatk贸w przes艂aniaj膮cych pod艂og臋.

-Masz szcz臋艣cie - powiedzia艂a mama i poklepa艂a mnie po policzku.

Wracam do domu i widz臋 co艣, czego nie powinnam widzie膰. Drzwi do sypialni s膮 uchylone, Lars-G贸ran siedzi przy mamie i przyciska jej d艂o艅 do piersi. Patrz膮 sobie w oczy, mama jest ca艂kowicie rozbudzona.

Kochaj膮 si臋. Matka i syn, aposto艂owie racjonalizmu i 偶yczliwo艣ci. Kochaj膮 si臋.

-Mi艂o widzie膰, 偶e jeste艣 taka jak zawsze - m贸wi Lars-Guran nast臋pnego dnia, odsuwaj膮c talerzyk deserowy.

-Smaczne jedzenie i dobre wino, ca艂a Cecylia...

Uprzejmie si臋 do niego u艣miecham. Kl臋cz臋 przed kominkiem, ogie艅 nie chce si臋 rozpali膰.

- Tak, wasza wizyta mnie o偶ywi艂a. Czu艂am si臋 troch臋 samotnie... Ale ju偶 wyje偶d偶acie.

- Dzieci - wyja艣nia Yvonne swoim szepcz膮cym g艂osem. -Nie mo偶emy by膰 d艂ugo poza domem.

- Rozumiem - odpowiadam. - Ale chyba zd膮偶ycie si臋 jeszcze napi膰 kawy?

- Oczywi艣cie - m贸wi Lars-G贸ran. - Yvonne si臋 tym zajmie. Prawda, kochanie?

Kiedy zostajemy sami, kl臋ka ko艂o mnie, poprawia polana i zgniata w kulki kawa艂ki gazet. Ogie艅 bucha p艂omieniem.

Zdobywam si臋 na odwag臋 i pytam:

-Pami臋tasz Marit臋 Olsson? T臋, kt贸ra mieszka艂a ko艂o nas...

W skupieniu patrzy na ogie艅.

- Jasne. Twoja stara kumpelka, jasne, 偶e j膮 pami臋tam.

- Czy oni mieli w臋偶a w spi偶arce? Czy mi si臋 to przy艣ni艂o? Wstaje, otrzepuje nogawki spodni i lekko si臋 u艣miecha.

- Nie przy艣ni艂o ci si臋. Mieli w臋偶a w spi偶arce. W butelce z denaturatem. Olsson znalaz艂 go kt贸rego艣 dnia

na Eksj贸berget, kiedy by艂 kompletnie pijany. Nie pami臋tasz?

Tu偶 przed za艣ni臋ciem to i owo mi si臋 przypomina. Stoj臋 w kuchni i p艂acz臋. Mamy br膮zow膮 boazeri臋 na 艣cianach i piec na drewno. S艂ysz臋 to swoje wycie; dosy膰 niski d藕wi臋k jak na ma艂膮 dziewczynk臋.

- Przesta艅 rycze膰! - wrzeszczy Z艂oty, to znaczy jeszcze nie Z艂oty, tylko murarz Arne Dahlbom, kt贸ry siedzi przy kuchennym stole i czyta 鈥濻malands Dagbla

- Martwy w膮偶 w butelce nic ci przecie偶, u licha, nie zrobi

- Ona chce, 偶eby si臋 nad ni膮 u偶ala膰 - m贸wi mama stoj膮c przy zlewie. - Przesta艅! I wtedy przestaj臋.

Cz臋sto my艣l臋 o przypadku. Przyprawia mnie o zawr贸t g艂owy. W jednej tysi臋cznej wszyscy jeste艣my dzie艂em przypadku, efektem dziesi臋ciu tysi臋cy spotka艅 od zarania dziej贸w. Gdyby jedno z tych spotka艅 si臋 nie odby艂o, 艣wiat nale偶a艂by do kogo innego. Prehistoryczna jaszczurka kopuluje z inn膮 jaszczurk膮 i zaczyna si臋 historia 艣wiata; z jaja rodzi si臋 zwierz臋, kt贸re b臋dzie nosi艂o swoje dzieci w sobie. Gdyby ta pierwsza jaszczurka nie wybra艂a akurat tamtej drugiej jaszczurki, 艣wiat by艂by pozbawiony ludzi.

Ale istniejemy. I nosimy w sobie swoich przodk贸w. Wszyscy mamy gadzi m贸zg, ma艂膮 szar膮 bry艂k臋, kt贸ra tkwi w naszych g艂owach, os艂oni臋ta t膮 mas膮, kt贸ra tworzy z nas ludzi.

M贸zg Butterfielda po艂yskiwa艂 szaro i r贸偶owo, jak chmura o wschodzie s艂o艅ca, ale tego nie chc臋 pami臋ta膰.

Biegli艣my w deszczu popio艂u rami臋 przy ramieniu, Butterfield z mojej prawej strony, Ricky - z lewej. Ricky wzi膮艂 ode mnie torebk臋 i kurczowo j膮 trzyma艂, ociera艂a mu si臋 o uda w rytm jego krok贸w.

Ulica si臋 o偶ywi艂a, z przecznic wybiega艂y dzieci i doro艣li. Niekt贸rzy z walizkami i t艂umokami. Z bar贸w i burdeli wylewa艂y si臋 dziewcz臋ta i 偶o艂nierze. Ten i 贸w tak pijany, 偶e p臋ka艂 ze 艣miechu, wi臋kszo艣膰 jednak, podobnie jak my, milcza艂a i podobnie jak my bieg艂a, zaciskaj膮c z臋by, szybko, wytrwale. Cho膰 nie wszyscy obrali ten sam kierunek, wydawa艂o si臋, 偶e ka偶dy zmierza do okre艣lonego celu.

Oczy wkr贸tce przywyk艂y do ciemno艣ci. Naga dziewczyna, zap艂akana, ze s艂u偶bowym bikini w r臋ku przecina艂a ulic臋. Beznogi ch艂opiec siedzia艂 na domowej roboty skateboardzie i odpycha艂 si臋 k艂ykciami. Brod膮 przyciska艂 do piersi plastikow膮 torebk臋. Przemieszcza艂 si臋 r贸wnie szybko jak inni, dop贸ki nie zosta艂 zmuszony do nag艂ego manewru 偶eby unikn膮膰 zderzenia z zataczaj膮cym si臋 bia艂ym 偶o艂nierzem, kt贸ry opar艂 si臋 o 艣cian臋 i usi艂owa艂 rozpi膮膰 rozporek. Czarny 偶andarm postawi艂 sobie na ramieniu magnetofon i mi臋dzy domami zadudni艂a muzyka.

S艂abe 0n'youfool i lveyou! Joint hejoy艅de! K艂uj膮cy od贸r Slafk za艂askota艂 mnie w nos. Popi贸艂 by艂 taki ciep艂y, setki igie艂ek na sk贸rze. Ricky'emu 艂zawi艂y oczy, pewnie od popio艂u, bo Ricky nigdy nie p艂aka艂. Zderzali si臋 z nami jacy艣 ludzie, odzywa艂y si臋 do nas jakie艣 g艂osy, nie zatrzymywali艣my si臋 i nie reagowali艣my, biegli艣my przed siebie, prze艣lizgiwali艣my si臋 pomi臋dzy czarnymi gromadami ludzi, jakby艣my tworzyli jedno cia艂o. Wreszcie ulica si臋 sko艅czy艂a. Zobaczyli艣my parking, a na nim nasz膮 czerwon膮 toyot臋. Ricky pu艣ci艂 moj膮 r臋k臋 i ci膮gle biegn膮c wygrzeba艂 z kieszeni kluczyki. Popi贸艂 przywar艂 do samochodu niczym cieniutka warstwa kurzu. Kiedy Ricky otwiera艂 drzwi, Butterfield i ja przetarli艣my tyln膮 szyb臋. Wsiad艂am z lewej strony, Butterfield z prawej.

-Cholera! - wydysza艂 po szwedzku. - Cholera, cholera cholera...

U艣miechn臋艂am si臋 w ciemno艣ci. W samochodzie czu艂am si臋 swojsko i bezpiecznie, owoce Rickyego przesyci艂y go s艂odkimi zapachami. Popi贸艂 uderza艂 w dach. Zdziwi艂o mnie to, powinien raczej pada膰 r贸wnie cicho jak 艣nieg.

Ricky si臋 guzdra艂, dopiero po d艂u偶szej chwili uruchomi艂 silnik. Przesun臋艂am d艂o艅mi po ramionach i ze zdumieniem stwierdzi艂am, 偶e ju偶 si臋 nie poc臋, mimo 偶e upa艂 nie zel偶a艂. Butterfield pochyli艂 si臋 i powiedzia艂 co艣 o samochodzie; w tym samym momencie nareszcie zapali艂y si臋 lampki na desce rozdzielczej i silnik zaskoczy艂. Westchn臋艂am.

- 艢miertelnie si臋 przerazi艂am, Ricky. My艣la艂am, 偶e nie zapali...

- Wszystko dobrze, madame. Musimy tylko zatankowa膰 benzyn臋, bo na tym, co mamy, nie dojedziemy do Manili.

- Wiesz, gdzie tu jest jaka艣 stacja?

- Sure, madame. Jedna jest przy wyje藕dzie z miasta...W艂膮czy艂 艣wiat艂a. Reflektory o艣wietli艂y grupk臋 dzieci. Siedzia艂y skulone na pustym parkingu. By艂y bardzo ma艂e, mog艂y mie膰 pi臋膰, g贸ra sze艣膰 lat. Wszystkie w czym艣 jasnym i nieforemnym, co wygl膮da艂o jak worki. Podni贸s艂 si臋 jaki艣 ch艂opczyk, z plastikow膮 torebk膮 w r臋ku, i skrzywi艂 si臋. Mo偶e to by艂 u艣miech. Mo偶e p艂aka艂. Niewiele by艂o wida膰 w deszczu popio艂u.

-Biedactwa - powiedzia艂am. - Co si臋 z nimi stanie?

-Street kids, madame - odpar艂 Ricky. - One zawsze sobie poradz膮.

-Jaka jest droga do Manili? - spyta艂 Butterfield. Ricky wrzuci艂 jedynk臋. Nagle ogarn臋艂a mnie rado艣膰. Roze艣mia艂am si臋.

-I kto to m贸wi? Przecie偶 co tydzie艅 jeste艣 na przepustce.

- Daj spok贸j! Od trzech lat nie by艂em poza granicami tego miasta... Od tamtej pory du偶o si臋 zmieni艂o na drogach. Mieli艣my cztery orkany.

- Droga jest w porz膮dku - poinformowa艂 Ricky. Do po艂owy r贸wna 偶wir贸wka, a potem asfalt. Byle tylko nie by艂o du偶ego ruchu...U艣miechn臋艂am si臋 i splot艂am d艂onie na karku.

-Ale w razie czego Ricky zna skr贸t. Prawda, Ricky?

-Sure, madame. Za艣mia艂am si臋 g艂o艣no.

-Jeste艣my wolni, Butterfield. Nikt na 艣wiecie nie wie, Co robimy i gdzie jeste艣my...

-Upi艂a艣 si臋? - powiedzia艂 Butterfield Berglund.

Nie dzwoni. Nie zadzwoni. A przecie偶 musi si臋 dowiedzie膰.

Budz臋 si臋 kt贸rej艣 nocy i wiem, co jej powiem, w tej sekundzie pomi臋dzy snem a jaw膮 to oczywiste. Ale kiedy podaj臋 mamie tlen i morfin臋, jasna my艣l staje si臋 prostacka mrocznieje, zostaj膮 tylko s艂owa. Siadam jednak przy maminym biurku i zaczynam pisa膰 list. Marita, czy nadal wiesz wszystko o m臋偶czyznach? Czy zawsze musimy chodzi膰 z nimi do ich bram? Dlaczego nie mog膮 przyj艣膰 do nas, dlaczego nie chc膮 zajrze膰 do naszych pokoi, popatrze膰 na nasze krajobrazy?

Butterfield nic nie chcia艂 o mnie wiedzie膰. Mimo to by艂 pi臋kny jak samo 偶ycie. A jego sperma by艂a r贸wnie cierpka jak mi艂o艣膰, r贸wnie gorzka jak 偶膮dza..."

Nast臋pnego dnia rano jestem w艣ciek艂a, czytaj膮c to, co napisa艂am. Be艂kot i dyrdyma艂y! Mn臋 list, wrzucam do kosza i id臋 do 艂azienki umy膰 z臋by. Ale s艂owa listu nie daj膮 mi spokoju. Moje odbicie w lustrze patrzy na mnie szyderczo. Wi臋c jego sperma by艂a cierpka jak mi艂o艣膰, Cecylio? Gorzka jak 偶膮dza? A sperma Nog Noga?

Wypluwam spienion膮 past臋 do umywalki i z udr臋k膮 sobie odpowiadam: Sperma Nog Noga by艂a mocna jak krew i s艂ona jak ocean.

Na peryferiach Olongapo by艂 pr膮d, w slumsach nad rzek膮 艣wieci艂y si臋 pojedyncze 偶ar贸wki. P艂on臋艂y wieczorne ogniska. Domy ko艂ysa艂y si臋 na wysokich krzywych palach: dziwnie wygl膮da艂y, jakby si臋 szykowa艂y do drogi. Zacz臋艂a si臋 migracja, ale na razie nie by艂o paniki. Na ulicach roi艂o si臋 od ludzi i samochod贸w, w贸zk贸w i rower贸w, kwiecistych jeep贸w i zardzewia艂ych tr贸jko艂owc贸w. Nie obowi膮zywa艂y 偶adne przepisy, ten, komu nie uda艂o si臋 w艂膮czy膰 do ruchu prawostronnego, sun膮艂 lew膮 stron膮

Nie mia艂o to jednak znaczenia, bo nikt nie jecha艂 z naprzeciwka, wszyscy zmierzali w tym samym kierunku, na po艂udnie, ku Manili.

-Shit - Ricky uderzy艂 pi臋艣ci膮 w kierownic臋. Byli艣my niedaleko stacji benzynowej.

-Co jest? - spyta艂 Butterfield.

-Widzicie, jaka kolejka? I tylko jeden cholerny dystrybutor...

-Rzuc臋 okiem - powiedzia艂am.

Zerwa艂 si臋 wiatr, ledwie uchyli艂am drzwi, podmuch otworzy艂 je na o艣cie偶. Zwia艂o mi w艂osy na twarz, przytrzyma艂am je r臋k膮 i policzy艂am samochody przed nami. Osiemna艣cie! Czterna艣cie skorodowanych rz臋ch贸w, takich, kt贸re pal膮 dwa i p贸艂 litra na dziesi臋膰 kilometr贸w, i cztery jeepy. Plus rozmaici ludzie z wiadrami i kanistrami. Pochyli艂am si臋.

-Benzyna si臋 sko艅czy, zanim b臋dzie nasza kolej. Musisz popertraktowa膰, Ricky...Ricky przekr臋ci艂 kluczyk w stacyjce i wysiad艂. Porywisty wiatr wtargn膮艂 mu pod koszul臋, wyd膮艂 j膮 na plecach i przycisn膮艂 do okr膮g艂ego brzucha.

-Spr贸buj臋 z luzakami - powiedzia艂, odwracaj膮c si臋 do mnie. - Czy mog臋 zaproponowa膰 podw贸jn膮 cen臋?

-Mo偶esz zaproponowa膰 potr贸jn膮. Musimy dojecha膰 do Manili...Podszed艂 do dystrybutora. Jaki艣 m臋偶czyzna w艂a艣nie nape艂nia艂 dwa plastikowe wiadra. W s艂abym 艣wietle zobaczy艂am, jak Ricky gestykuluje i przekonuje. M臋偶czyzna nie odpowiedzia艂, popatrzy艂 na wiadro i opu艣ci艂 ko艅c贸wk臋 w臋偶a, mo偶e dlatego, 偶eby nie pryska艂o.

- Coke, madame

Jaki艣 ch艂opiec ci膮gn膮艂 mnie za sukienk臋. Lekko odchylony, 偶eby utrzyma膰 r贸wnowag臋, przyciska艂 do piersi trzy du偶e butelki coca-coli. Mimo wiatru mia艂 popi贸艂 we w艂osach; przykrywa艂 mu g艂ow臋 jak ma艂a czapeczka.

-Coke?

Zdecydowa艂am si臋 natychmiast. Przyda si臋 nam co艣 do picia podczas podr贸偶y.

- Ile chcesz?

- Dwa dolary za butelk臋, madame. Pi臋膰 dolar贸w za trzy

- Co za cena! Wzruszy艂 ramionami na tyle, na ile mu pozwala艂 ci臋偶ar butelek.

-No to cztery i p贸艂.Nie odpowiedzia艂am i natychmiast opu艣ci艂. Cztery dolary.

- Okej. Masz tego wi臋cej?

- Mog臋 za艂atwi膰...

-To za艂atw jeszcze dwie, tylko migiem, bo si臋 spieszymy. Wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

-Najpierw pieni膮dze za te trzy. Wcisn臋艂am mu kilka pogniecionych banknot贸w i dokona艂am szacunkowych oblicze艅. Zosta艂o mi jeszcze oko艂o dwustu dolar贸w, co powinno wystarczy膰 na jedzenie i benzyn臋 nawet w razie katastrofalnej inflacji. K艂ad膮c butelki na pod艂odze w samochodzie, pomy艣la艂am o kosztorysie, o r贸偶owych formularzach, kt贸re le偶a艂y w ambasadzie na moim biurku z IKEI.

- No i jak? - spyta艂 Butterfield.

- Dobrze. Ricky znakomicie negocjuje... Ch艂opiec przyni贸s艂 butelki i mia艂 nast臋pn膮 ofert臋.

- Owoce, madame. 艢wie偶e kokosy? Czekolada?

Okej, troch臋 czekolady. Tylko szybko!

Kiedy znikn膮艂 w ciemno艣ciach, po raz pierwszy zauwa偶y艂am, 偶e w popiele wida膰 艣lady st贸p. Tyle go spad艂o. Schyli艂am si臋 i wzi臋艂am szczypt臋, by艂 szaro-czarny i ostry jak piasek. Gdzieniegdzie po艂yskiwa艂y pojedyncze srebrne ziarenka. Rozchyli艂am d艂o艅, wiatr zdmuchn膮艂 popi贸艂.

Ricky'emu si臋 powiod艂o. M臋偶czyzna z wiadrami szed艂 pierwszy, za nim Ricky, jak stra偶nik.

-Chce sto dolar贸w, madame. Sto dolar贸w za p贸艂tora wiadra... I ani centa mniej.

- Ile litr贸w jest w jednym wiadrze?

- Nie wiem, mo偶e ze trzy galony.

- Dojedziemy na tym?

-Do Quezon City na pewno, madame. A stamt膮d to ju偶 bardzo blisko.

-Wspaniale. Ricky odkr臋ci艂 korek wlewu, a ja otworzy艂am portfel.

- Mamy jaki艣 lejek? - spyta艂 Ricky.

- Lejek? Nie, przecie偶 wiesz, 偶e nie mamy...

- To jak wlejemy benzyn臋 do baku?

Przez chwil臋 stali艣my bezradni. Nagle o偶ywi艂 si臋 milcz膮cy dot膮d i czekaj膮cy na pieni膮dze m臋偶czyzna. Odezwa艂 si臋 do Ricky'ego po tagalsku. Ricky zrobi艂 pow膮tpiewaj膮c膮 min臋, otworzy艂 baga偶nik, wysypa艂 bataty z plastikowej torebki i poda艂 j膮 m臋偶czy藕nie. Ten szybko j膮 wywr贸ci艂 na drug膮 stron臋, wyg艂adzi艂 i wygryz艂 otw贸r na dole. Potem wsun膮艂 koniec torebki do baku i otworzy艂 g贸rn膮 jej cz臋艣膰.

Ricky u艣miechn膮艂 si臋.

-Teraz ju偶 mamy lejek, madame.

- Dobrze - powiedzia艂am - tylko lejcie ostro偶nie. To najdro偶sza benzyna, jak膮 ludzka istota kiedykolwiek

kupi艂a...W tym momencie przy dystrybutorze rozleg艂y si臋 krzyki i protesty. Kto艣 gro藕nie potrz膮sa艂 w臋偶em. Ricky roze艣mia艂 si臋.

-Benzyna si臋 sko艅czy艂a, madame. Mimo wszystko zrobi艂a pani dobry interes.

Trzech m臋偶czyzn, pokazuj膮c w nasz膮 stron臋, z w艣ciek艂o艣ci膮 wywrzaskiwa艂o co艣.

-Daj spok贸j... Wygl膮da na to, 偶e rozz艂o艣cili艣my ludzi. Pospiesz si臋!

-Ju偶 niedu偶o zosta艂o. Wsiad艂am do samochodu, m臋偶czyzna z wiadrami popatrzy艂 na mnie niespokojnie.

-Dosy膰, wystarczy - powiedzia艂.

Ricky wla艂 jeszcze troch臋 benzyny do plastikowej torebki i opu艣ci艂 wiadro.

- P贸艂tora wiadra, madame. Gotowe... Opu艣ci艂am szyb臋 i poda艂am pieni膮dze.

- Dzi臋kuj臋, mister. Bardzo sobie cenimy pa艅sk膮 pomoc. M臋偶czyzna nie odpowiedzia艂, przeliczy艂 banknoty, potem starannie je z艂o偶y艂 i zacisn膮艂 w d艂oni. M贸g艂 mnie nie us艂ysze膰 w tym wyj膮cym wietrze. Ricky uruchomi艂 samoch贸d, cofn膮艂 i zr臋cznie lawiruj膮c, omin膮艂 kilka w贸zk贸w i jeepy. Zn贸w byli艣my na ulicy. Pochyli艂am si臋, wyczesa艂am palcami popi贸艂 z w艂os贸w, a potem si臋 odwr贸ci艂am i spojrza艂am przez tyln膮 szyb臋. Ludzie na stacji skakali sobie do oczu, kto艣 strzeli艂 w powietrze, jaki艣 m臋偶czyzna krzycza艂, z ob艂adowanego jeepa wysz艂a kobieta z ma艂ym dzieckiem na r臋ku.

Wtedy dotar艂o do mnie, 偶e zapomnia艂am o czekoladzie. I zrobi艂o mi si臋 potwornie smutno. Jakbym by艂a dzieckiem. Albo jakbym wiedzia艂a, 偶e niebawem spotkamy dziecko.

Pope艂niam b艂膮d. Nie opr贸偶niam kosza w pokoju mamy. Le偶y w nim m贸j list do Marity. A偶 do wtorku.

Kiedy wracam z Eksj贸berget, Gunilla stoi w drzwiach korytarza serwisowego i u艣miecha si臋. Odpowiadam u艣miechem, zdejmuj臋 botki i wieszam palto, nieco zdziwiona jej nieoczekiwan膮 promienno艣ci膮.

-Zimno na dworze?

-Nie. W艂a艣ciwie nie. W tym roku chyba si臋 nie zanosi na prawdziw膮 zim臋. Chc臋 j膮 wymin膮膰, 偶eby wej艣膰 do kuchni, ale mi w tym przeszkadza, zagradza drog臋. Zatrzymuj臋 si臋 i patrz臋 jej w oczy.

-Wiesz, 偶e sko艅czy艂y艣my sz贸st膮 klas臋 trzydzie艣ci lat temu? - m贸wi rozwlekle.

-Owszem.

-To niesamowite, 偶e tak dobrze si臋 wszystkich pami臋ta. Mariann臋. Ove. Boss臋 Lindgren. Marit臋 Olsson.

Nie odpowiadam, stanowczym gestem daj臋 Gunilli do zrozumienia, 偶e j膮 odepchn臋, je艣li mnie nie wpu艣ci do kuchni mojej mamy. Usuwa si臋, pozwala mi przej艣膰, r臋ce ma nadal skrzy偶owane na piersiach. Ale艣 ty be偶owa, my艣l臋, be偶owa, brzydka i nudna. Idzie za mn膮 do kuchni, opiera si臋 o futryn臋 i patrzy na mnie, kiedy nastawiam wod臋 i wyjmuj臋 kaw臋.

- A, pijesz zoegas. Chyba jest droga.

- Jest. I smaczna. Lepsza od innych.

-Wiem. Kiedy艣 kupi艂am luxus w promocji, ale nie by艂a dobra. Cierpka i gorzka. Bardzo cierpka i gorzka.

Okr臋cam si臋 i patrz臋 jej w oczy. Spuszcza wzrok, ale nie Przestaje si臋 u艣miecha膰. Zbiera niewidzialne py艂ki kurzu ze swetra.

-Ja i jeszcze par臋 os贸b - m贸wi - my艣limy o zorganizowaniu przyj臋cia, na kt贸re by艣my zaprosili wszystkich z naszej klasy, z podstaw贸wki. Przysz艂aby艣? Odwracam si臋 do niej plecami.

- Nie wiem. To zale偶y.

- Od czego?

- Oczywi艣cie od mamy. Od tego, jak si臋 b臋dzie czu艂a,

- Jasne. Ale na pewno by艂oby mi艂o spotka膰 si臋 z lud藕mi ze szko艂y. Ty i Marita by艂y艣cie najlepszymi kumpelkami... Jeste艣cie w kontakcie? Chowam kaw臋 do szafki, odwracam si臋, wbijam w ni膮 wzrok i m贸wi臋 bardzo wyra藕nie, tak, 偶eby do niej dotar艂o, 偶e wiem, o co chodzi:

-Nie. Nie jeste艣my w kontakcie. 呕adnym. Bezczelnie si臋 u艣miecha i wzrusza ramionami. Wchodz臋 na pi臋tro, nie czekaj膮c, a偶 zamknie za sob膮 drzwi wej艣ciowe. List le偶y w koszu, ale nie jest zmi臋ty. Wyg艂adzi艂a go i zapomnia艂a zgnie艣膰.

-Zapalisz? Butterfield skin膮艂 g艂ow膮. Wetkn臋艂am mu papierosa do ust i przypali艂am, jakby mia艂 niesprawne obie r臋ce. Z irytacj膮 podni贸s艂 lew膮 d艂o艅 i lekko mnie od siebie odsun膮艂. Zd膮偶y艂am si臋 jednak zorientowa膰, 偶e ma pot nad g贸rn膮 warg膮.

-Boli ci臋? -Tak.

-Nie chcesz proszku? Doktor da艂 mi je dla ciebie. S膮 w torebce. A gdyby艣 chcia艂 popi膰, mam col臋.

Jeszcze jeden gest irytacji.

-To nie to. Jeszcze troch臋 wytrzymam. Po艂o偶y艂am butelk臋 coli na pod艂odze.

- Nie to? A co?

- Czy zdajesz sobie spraw臋 - powiedzia艂 po chwili milczenia - 偶e na stacji benzynowej zachowa艂a艣 si臋 jak 艣winia? Najpierw si臋 zmiesza艂am, potem ogarn膮艂 mnie gniew. Bia艂a gor膮czka.

- O co ci chodzi? O co ci, do jasnej cholery, chodzi?

- O to, 偶e zachowa艂a艣 si臋 jak 艣winia. Wepchn臋艂a艣 si臋 bez kolejki, pomacha艂a艣 dolarami, wykorzysta艂a艣 ich n臋dz臋.

- Pieprzysz, Butterfield! Nikogo nie wykorzysta艂am, to mnie wykorzystano. Zap艂aci艂am z艂odziejsk膮 stawk臋 za benzyn臋 i za col臋 tylko dlatego, 偶eby ci臋 na czas dowie藕膰 do szpitala. Mnie to wisi! Ja mog臋 si臋 zaszy膰 na kilka dni w jakim艣 bezpiecznym hotelu. Ale ty musisz jak najszybciej dotrze膰 do Manili, je艣li w og贸le chcesz mie膰 jaki艣 po偶ytek ze swojej r臋ki! A mo偶e nie? Co? Mo偶e nie chcesz? Mo偶e wolisz wr贸ci膰 do tutejszego szpitala? Albo do wi臋zienia. Milcza艂. Ricky skuli艂 si臋 za

kierownic膮. Na Filipinach unika si臋 k艂贸tni i publicznych awantur, z wrogiem rozmawia si臋 uprzejmie do samego ko艅ca, dop贸ki si臋 go nie zastrzeli.

-No?! - wrzasn臋艂am. - Zawracamy? Mamy podarowa膰 samoch贸d ubogim? Mamy umrze膰, 偶eby oni mogli 偶y膰? Butterfield odwr贸ci艂 si臋 do mnie; mia艂 ca艂kowicie bezbronn膮 twarz.

- To by艂o pod艂e! Zatka艂o mnie.

- Co?! Co masz na my艣li?

- Cytat z Biblii. Nie drwij sobie ze mnie! Ja nie jestem taki jak Jefferson!

- To 艣mieszne! Nie udawaj g艂upszego, ni偶 jeste艣. Nie mia艂am poj臋cia, 偶e to z Biblii. Chromol臋 Bibli臋 i Jeffersona. Mo偶esz si臋 wypcha膰, Butterfieldzie Berglund! To ty fa艂szowa艂e艣 pieni膮dze w tym kraju, ty oszukiwa艂e艣 tych ludzi. Nie ja. Oddycha艂am gwa艂townie. Odwr贸ci艂am si臋 od niego, pochyli艂am ku szybie i pr贸bowa艂am si臋 skupi膰 na tym, co by艂o za ni膮. Zaci膮ga艂am si臋 raz po raz, 偶ar si臋 wyd艂u偶a艂, mia艂 blisko dwa centymetry, ani 艣ladu popio艂u. Zaprawd臋, pomy艣la艂am, dzisiaj sta艂a艣 si臋 kim艣 innym. Oto zdystansowana, ch艂odna Cecylia Lind, pierwszy sekretarz ambasady, z艂orzeczy fa艂szerzowi pieni臋dzy. Orkan jest tu偶-tu偶. Wulkan, kt贸ry od dawna powinien by膰 nieczynny, wyrzuca popi贸艂. To jaki艣 absurd, to nieprawda, to nie mo偶e by膰 prawda.

Mimo 偶e przesz艂o trzydzie艣ci minut temu opu艣cili艣my stacj臋 benzynow膮, ci膮gle byli艣my w Olongapo. Posuwali艣my si臋 w 偶贸艂wim tempie, nie mogli艣my przyspieszy膰, bo na drodze by艂y t艂umy. Wsz臋dzie biegli ludzie, z plastikowymi workami i tobo艂kami. Niekt贸rzy pootwierali parasolki, 偶eby si臋 os艂oni膰 przed popio艂em, ale wiatr sobie z nich kpi艂, wywraca艂 na drug膮 stron臋. Poklepa艂am Ricky'ego po plecach.

-Jak my艣lisz - powiedzia艂am dr偶膮cym g艂osem - czy uda nam si臋 t臋dy przejecha膰? Mo偶e powinni艣my si臋 zastanowi膰 nad inn膮 drog膮...Po艂o偶y艂 rami臋 na oparciu pustego fotela pasa偶era, jak to mia艂 w zwyczaju, i odchyli艂 si臋 do ty艂u.

- My艣l臋, 偶e pojedziemy skr贸tem, madame. Ale nie jestem pewien. To zale偶y. Je艣li i tam b臋dzie du偶o ludzi, to chyba nie ma sensu... Bo droga jest w臋偶sza, trudniej b臋dzie si臋 przebi膰.

- A poradzisz sobie w ciemno艣ciach? G艂os Butterfielda te偶 nie brzmia艂 zbyt pewnie.

- O, tak, w jednej z tamtejszych wiosek, wysoko w g贸rach, mieszka m贸j kuzyn. By艂em u niego setki razy. Robi si臋 艂uk, du偶y 艂uk, do Floridablanki, a potem zje偶d偶a do g艂贸wnej szosy, tam gdzie zaczyna si臋 asfalt...

- Ale czy nie b臋dziemy bli偶ej wulkanu?

- Spokojnie, madame. Nie s膮dz臋...

- 鈥濻膮dz臋"! - powiedzia艂 Butterfield po szwedzku. - Wie czy nie wie? Zachichota艂am. Przesz艂a mi z艂o艣膰.

-Nie mam poj臋cia. Musimy mu zaufa膰. Na og贸艂 wie, co robi. Butterfield u艣miechn膮艂 si臋 do mnie.

- Kurde, ale si臋 wkurzy艂a艣...

- No. Wkurzam si臋, kiedy kto艣 m贸wi mi to, czego nie chc臋 s艂ysze膰.

Pochyli艂 si臋 i po raz pierwszy mnie dotkn膮艂; musn膮艂 m贸j policzek wierzchem d艂oni.

-Rozumiem - powiedzia艂. - Trudno znie艣膰 ten ca艂y szajs.

Piel臋gniarka z rejonu ma na imi臋 Berit. Wszystkim wsp贸艂czuje. Mnie tak偶e. Wykorzystuj臋 to i prosz臋, 偶eby pomog艂a mi zmieni膰 mamie po艣ciel. Nie ma tego w obowi膮zkach, ale dzisiaj jest czwartek i nie chc臋 si臋 z tym zwraca膰 do Gunilli. Berit zgadza si臋, z t膮 sam膮 co zwykle, zak艂opotan膮 min膮. Potem proponuj臋 jej kaw臋 w kuchni.

-Co艣 takiego - m贸wi. - Mieszka膰 w Indiach. I na Filipinach...U艣miecham si臋. Za ka偶dym razem si臋 dziwi臋, 偶e wed艂ug innych to bardzo daleko.

-Lata temu mieszka艂am te偶 w Peru i w Wietnamie. Z wahaniem moczy sucharek w kawie. Mas艂o si臋 rozpuszcza, tworz膮c na czarnej powierzchni z艂otawe smugi,

-Ja bym nie mog艂a mieszka膰 w 偶adnym kraju Trzeciego 艢wiata. Chyba bym nie znios艂a cierpienia.

My艣l臋: Wi臋c cierpienie nie istnieje, je艣li go nie widzisz. Nic nie m贸wi臋, mrucz臋 tylko potakuj膮co.

- Ludzie umieraj膮 na ulicach - kontynuuje Berit. - To straszne. Powinno si臋 co艣 zrobi膰.

- Cierpienie jest wsz臋dzie. Po jakim艣 czasie cz艂owiek sie uczy, 偶e nie ma jednego sposobu 偶ycia... Nawet w ub贸stwie mo偶na dobrze 偶y膰. K艂ami臋, 偶eby j膮 pocieszy膰. Je艣li Ricky czego艣 mnie nauczy艂, to tego, 偶e bogaty nic nie wie o biedzie. Zamyka oczy i kultywuje w艂asn膮 oboj臋tno艣膰. Pocz膮tkowo daje pieni膮dze 偶ebrakom i ma 艂zy w oczach na widok tr臋dowatych, ale dosy膰 szybko przechodzi obok umieraj膮cych na ulicy, w og贸le si臋 nimi nie przejmuj膮c. Nie warto wzywa膰 karetki, bo nie ma karetek. Nie dla tych ludzi. Nagle nie mog臋 si臋 powstrzyma膰, co艣 mi si臋 przypomina.

-W Indiach widzia艂am ma艂ego ch艂opca - m贸wi臋. - Przez ca艂y tydzie艅 sta艂 w tym samym miejscu, na rogu ulicy, i p艂aka艂. Mia艂 na sobie tylko jak膮艣 p艂acht臋, kt贸r膮 zawi膮za艂 na brzuchu, by艂 bardzo chudy i szary. Przeje偶d偶a艂am obok niego cztery razy dziennie, wozi艂am Sophie do szko艂y i ze szko艂y. Zastanawia艂am si臋, dlaczego on p艂acze. A kiedy w ko艅cu postanowi艂am si臋 zatrzyma膰, 偶eby co艣 zrobi膰, ch艂opca nie by艂o...

Berit wypija 艂yk kawy.

- Nie wr贸ci艂?

- Nie.

- Mo偶e kto艣 go zabra艂 do domu dziecka. U艣miecham si臋. Na pewno.

- Raczej do kamienio艂om贸w, do fabryki albo do burdelu. 呕eby si臋 zaharowa艂 na 艣mier膰.

- To okropne. 呕e mo偶na co艣 takiego robi膰 dzieciom...

- Bardzo du偶o mo偶na im robi膰. Pozna艂am swego czasu pewn膮 kobiet臋, naukowca, kt贸ra przeprowadzi艂a wywiady z setkami pracuj膮cych dzieci. Kiedy艣 przysz艂a do huty szk艂a, gdzie by艂o mn贸stwo ch艂opc贸w. Nie chcieli z ni膮 rozmawia膰, wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 boj膮. Wieczorem odwiedzi艂a jednego z nich w domu i wszystko jej opowiedzia艂... Ot贸偶 tydzie艅 wcze艣niej inny ch艂opiec zmar艂 od poparze艅 mas膮 szklan膮. Jego rodzice nie mogli odebra膰 cia艂a, bo go nie by艂o. Pracodawca wrzuci艂 je do pieca...

-Dlaczego?

-呕eby nie p艂aci膰 odszkodowania. Bez cia艂a rodzice nie mogli udowodni膰 istnienia ch艂opca...

Chce mi si臋 p艂aka膰. Dolores. Dolly. Czy ona kiedykolwiek istnia艂a? Berit patrzy na mnie i k艂adzie swoj膮 d艂o艅 na mojej. Nagle jest mi potrzebna, ona i jej bezrefleksyjna uprzejmo艣膰. Odchrz膮kuj臋.

- Za ma艂o jest przyzwoito艣ci na 艣wiecie...

- I dobroci - dodaje Berit. S膮 pewne granice. Robi mi si臋 niedobrze od jej czu艂ostkowo艣ci i zabieram r臋k臋. Berit podnosi fili偶ank臋.

-A tw贸j m膮偶, tw贸j by艂y m膮偶? Czy on nie jest gdzie艣 wysoko...

- Ulf. Tak. Pracuje dla sekretarza generalnego ONZ.

- 艢wietnie. Przynajmniej on mo偶e co艣 zrobi膰. Wstaj臋 i zanosz臋 fili偶ank臋 do zlewu. Nie chc臋, 偶eby zauwa偶y艂a grymas na mojej twarzy. Uprzejmo艣膰 nie usprawiedliwia g艂upoty.

-Nie mam bladego poj臋cia, po jak膮 choler臋 tak si臋 t艂ocz膮 - powiedzia艂 Butterfield, patrz膮c przez szyb臋.

-Bo chc膮 si臋 st膮d wydosta膰, tak jak my - odpar艂am.

-Nie, nie oni. Handlarze. Dlaczego maj膮 te swoje stragany na kupie?

Przy wyje藕dzie z Olongapo by艂o co najmniej pi臋膰dziesi膮t kram贸w, wszystkie oferowa艂y to samo: owoce, warzywa, napoje orze藕wiaj膮ce i papierosy. 鈥濺osa's Stor臋", 鈥濶ancy's Stor臋", ,Jenny's Stor臋" - i tak bez ko艅ca. Wiatr szarpa艂 brezentowe daszki, zerwa艂 jaki艣 r臋cznie malowany szyld i uni贸s艂 go w powietrze. Mimo wszystko zacz臋艂am si臋 przyzwyczaja膰. Od blisko godziny s艂ucha艂am lekkich uderze艅 o dach samochodu, chrz臋stu wycieraczek, szyderczego chichotu wiatru. Wiedzia艂am, 偶e gorzej nie b臋dzie. Trzeba si臋 tylko uzbroi膰 w cierpliwo艣膰. Odwr贸ci艂am si臋 do Butterfielda.

- Jak d艂ugo jeste艣 na Filipinach?

- Osiem lat.

- D艂ugo... Dlaczego tu przyjecha艂e艣? Nie odpowiedzia艂. Wzruszy艂 ramionami.

-Doje偶d偶amy do bocznej drogi, madame. Musimy co艣 postanowi膰...G艂os Ricky'ego brzmia艂 jak zwykle.

- Okej, Ricky. Jestem za skr贸tem... A ty?

- Youre the boss, mad

am.

- Tak - powiedzia艂 Butterfield, przysuwaj膮c si臋 bli偶ej drzwi. - Zrobimy tak, jak szef chce.

Ricky skr臋ci艂 i wjechali艣my w g艂臋bok膮 ciemno艣膰. Przez pierwsze p贸艂 godziny by艂o wspaniale. Ricky doda艂 gazu, wrzuci艂 tr贸jk臋, musn膮艂 czw贸rk臋 i prze艣lizn膮艂 si臋 na pi膮tk臋. Z ka偶d膮 zmian膮 bieg贸w silnik pracowa艂 inaczej, ja艣niej i l偶ej. Niemal frun臋li艣my, nied艂ugo b臋dziemy ca艂kowicie bezpieczni.

Butterfielda zaniepokoi艂a tak du偶a szybko艣膰, nie chcia艂 jednak tego okaza膰. Wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

-Poradzisz sobie, Ricky? - spyta艂.

-Spokojnie - powiedzia艂am. - Ricky zawsze szybko je藕dzi. Poradzi sobie...

Droga by艂a w膮ska i kr臋ta, okolona zaro艣lami. Wydawa艂o si臋, 偶e krzaki i bambusy ta艅cz膮, mkn臋li艣my alej膮 zmizerowanych balerin, kt贸re z gracj膮 wyci膮ga艂y ku nam ramiona, cofa艂y je i kl臋ka艂y. Popi贸艂 zg臋stnia艂, w snopach reflektor贸w wygl膮da艂 jak 艣nieg.

-Nie mieli艣my do tej pory r贸wnie dobrej nawierzchni - stwierdzi艂 Ricky. - Jest idealnie sucho...

Pochyli艂 si臋 nad kierownic膮, chyba my艣la艂 o 偶onie, chcia艂 by膰 w domu i s艂ucha膰 jej zrz臋dzenia. Nagle ich zobaczy艂am. Ricky siedzi na zniszczonej brezentowej kanapie, jedynym meblu w ich pokoju; na pod艂odze, na matach, le偶膮 dzieci. Zosima beszta go przyt艂umionym g艂osem, on si臋 u艣miecha, przeci膮ga, przytula j膮 do siebie, k艂adzie jej g艂ow臋 na swoim poka藕nym brzuchu, uspokaja i wycisza mi臋kko艣ci膮 i ciep艂em...Tak b臋dzie, kiedy dojedziemy do Manili. W jego wypadku. A w moim: przyjemnie ch艂odne 艂贸偶ko w klimatyzowanym pokoju i moje w艂asne suche palce. Przesun臋艂am d艂oni膮 po czole, 偶eby odp臋dzi膰 te my艣li.

- Da膰 ci teraz proszek, Butterfield?

- Tak. Boli mnie jak cholera...

Wsun臋艂am mu r臋k臋 pod szyj臋, kiedy pi艂. Zakr臋ci艂am butelk臋. - A teraz powiedz, co si臋 sta艂o.

Tamtego dnia obudzi艂 si臋 wcze艣nie rano, wiedzia艂, 偶e jest 艣roda. Przez chwil臋 le偶a艂 na pryczy i patrzy艂 na obraz, potem usiad艂 i w艂o偶y艂 t-shirt. 艢niadanie by艂o n臋dzne. Mia艂 tylko kawa艂ek suchego chleba sprzed tygodnia. Od stra偶nik贸w na dziedzi艅cu dosta艂 odrobin臋 ry偶u i kubek letniej wody. Wr贸ci艂 do celi, wyj膮艂 kaw臋 w proszku i cukier. Tam zastali go wi臋藕niowie, kt贸rzy przyszli ze

swoimi zam贸wieniami. Czy m贸g艂by im kupi膰 lekarstwa, jeden o艂贸wek, jeden u偶ywany t-shirt? Przytakn膮艂, sporz膮dzi艂 list臋, wzi膮艂 od nich pieni膮dze i przeliczy艂. Stra偶nicy zamontowali plandek臋 na d偶ipie, by艂a przecie偶 pora deszczowa. Jak zwykle mia艂o mu towarzyszy膰 dw贸ch ludzi. Nie wymieni艂 ich imion. Powiedzmy, 偶e nazywali si臋 Cesar i Mario. W tym samym czasie w g贸rach wi艂 si臋 w膮偶, rzecz jasna, nieprawdziwy. Ostatni Amerykanie opu艣cili baz臋 lotnicz膮 w Angeles i zmierzali na po艂udnie do bazy marynarki wojennej Subic Bay, tu偶 pod Olongapo. Konw贸j wolno posuwa艂 si臋 naprz贸d, 偶o艂nierze siedzieli w milczeniu na platformach ci臋偶ar贸wek, niespokojni, lekko ura偶eni, 偶e musz膮 ucieka膰 przed popio艂em i kamieniami, wrogiem, kt贸rego nie mo偶na pokona膰 za pomoc膮 broni.

W ko艣cio艂ach w Olongapo zgromadzi艂y si臋 tego ranka t艂umy ludzi. Po mszy zacz臋to czyni膰 przygotowania do procesji maj膮cych za偶egna膰 gro藕b臋 erupcji, w kt贸r膮 nikt wydawa艂 si臋 nie wierzy膰. Kilku m臋偶czyzn wsun臋艂o pod Czarnego Nazarejczyka d艂ugie dr膮gi, 偶eby mo偶na go by艂o nie艣膰, i odesz艂o. Procesja mia艂a wyruszy膰 dopiero po po艂udniu.

-Co wiesz o Czarnym Nazarejczyku? - spyta艂 mnie Butterfield.

-To Chrystus ubogich - odpar艂am.

-Nie tylko. To Chrystus Trzeciego 艢wiata. Chrystus odrzuconych. Chrystus samotno艣ci.

-Nie s膮dzi艂am, 偶e jeste艣 religijny...

-Nie jestem. Ale potrzebne nam obrazy. Butterfield chcia艂 jak najszybciej co艣 zje艣膰, skromne

艣niadanie nie zaspokoi艂o jego g艂odu. Cesar i Mario nie mieli nic przeciwko temu, przeciwnie, by艂a to ich jedyna przyjemno艣膰 na s艂u偶bie. Raz w tygodniu mogli dotrzymywa膰 Szwedowi towarzystwa w restauracji. Zawsze zamawia艂 tyle jedzenia, 偶e to, co zostawa艂o, wk艂adali do swoich doggy bags i zabierali do domu, dla rodziny. Zamawia艂 tak偶e whisky, kt贸r膮 na Filipinach pije si臋 do posi艂ku, ale jej nadmiarem nie dzieli艂 si臋 ze stra偶nikami. Tamtego dnia wyszed艂 z restauracji z na wp贸艂 opr贸偶nion膮 butelk膮 w r臋ku. Poszli na bazar przy Santa Rita. Butterfield ogl膮da艂 u偶ywane t-shirty i tanie szorty i kupi艂 tylko to, o co prosili go wi臋藕niowie. Kiedy zacz膮艂 pada膰 deszcz, podjechali pod hal臋 targow膮 i ponad godzin臋 kr膮偶yli po艣r贸d g贸r mi臋sa. Podeszwy ich sanda艂贸w stopniowo zabarwia艂y si臋 na czerwono.

Po deszczu nad targowiskiem unosi艂y si臋 delikatne smugi pary i mg艂y. Butterfield kupi艂 chleb i ry偶, owoce i warzywa. Pozosta艂o tylko jedno: drink w dzielnicy uciech. Wybrali bar na Magsaysay Avenue, gdzie serwowano prawdziw膮 szkock膮 whisky i ameryka艅skiego Burbona, a nie jakie艣 tam zalatuj膮ce naft膮 podr贸bki na licencji. Podkre艣li艂 to bardzo wyra藕nie. Ale w og贸le nie wspomnia艂 o panienkach, kt贸re na pewno go obst膮pi艂y, nastoletnich dziewczynkach o s艂odkich, lalkowatych buziach i drobnych, miniaturowych cia艂ach. Na pewno tam by艂y i na pewno mia艂y na sobie bikini.

W barach w Olongapo wszystkie dziewcz臋ta nosz膮 bikini. Te, kt贸re niedawno przyjecha艂y z prowincji, wk艂adaj膮 na wierzch bia艂e t-shirty z napisem: 鈥濩HERRY GIRL". Znaczy to, 偶e s膮 dziewicami i 偶e ich cnota jest na sprzeda偶. S膮 bardzo drogie. Butterfield i stra偶nicy opu艣cili bar po trzecim drinku i Magsaysay Avenue ruszyli w kierunku ronda. Po艣rodku, na skwerze, sta艂 jedyny pomnik w Olongapo, pos膮g wodza kt贸ry wed艂ug legendy po艣wi臋ci艂 偶ycie i g艂ow臋 za swoje plemi臋. 鈥濽lo ngapol", 鈥瀏艂owa wodza!" - zakrzykn臋li wsp贸艂plemie艅cy, widz膮c, co z niego zosta艂o, i te s艂owa - 鈥濽lo ngapo - s膮 na cokole.

By艂o tam bardzo du偶o ludzi, przewa偶nie Filipi艅czycy, prawie 偶adnych ameryka艅skich 偶o艂nierzy. Butterfield ze stra偶nikami przeci膮艂 ulic臋 i wszed艂 na skwer, tam gdzie sta艂 pos膮g.

-Domy艣lali艣my si臋, 偶e na co艣 czekaj膮, ale nie wiedzieli艣my, na co.

-A stra偶nicy nie bali si臋, 偶e uciekniesz?

-Nie. Dobrze si臋 znali艣my, wiele razy je藕dzili艣my do miasta, poza tym niewiele mi zosta艂o do ko艅ca odsiadki... Ucieczka by艂aby g艂upot膮.

Wdrapa艂 si臋 na cok贸艂, usiad艂 i czeka艂. W ko艅cu pojawi艂y si臋 dwie procesje. Z lewej - ameryka艅ski konw贸j z Angeles, d偶ipy, bro艅, biali i czarni, z prawej - Czarny Nazarejczyk, duchowni, z艂otawi m臋偶czy藕ni, czarnookie kobiety i dzieci, czyste g艂osy i dym kadzide艂.

-Zaklinowali si臋. Jaki艣 niedu偶y ksi膮dz podszed艂 do pierwszego d偶ipa, zamacha艂 r臋kami i krzykn膮艂, 偶eby si臋 wycofali. Ale oni nie chcieli si臋 wycofa膰. Wszystkim Amerykanom si臋 zdaje, 偶e jak komu艣 ust膮pi膮, to im korona z g艂owy spadnie. Z d偶ipa wysiad艂 du偶y pieprzony porucznik i zacz膮艂 si臋 wydziera膰 na ksi臋dza, w chwil臋 p贸藕niej przybieg艂 kapelan wojskowy i kilku 偶andarm贸w...Nie by艂o ju偶 poszczeg贸lnych ludzi, by艂 dziki t艂um. Ko艂ysa艂 si臋 i sycza艂, z mi艂o艣ci i nienawi艣ci do Amerykan贸w pozosta艂a wy艂膮cznie nienawi艣膰. 呕o艂nierze zbili si臋 w grup臋, ale nie wszyscy, nieliczni, stoj膮cy na chodnikach, nie mieli broni i patrzyli b艂agalnie na koleg贸w. Kilku w odpowiedzi wycelowa艂o karabiny w t艂um.

-A ja - powiedzia艂 Butterfield Berglund - wdrapa艂em si臋 jeszcze wy偶ej, opar艂em o g艂ow臋 pos膮gu i rycza艂em ze 艣miechu...

Widz臋 go, jak tam stoi i szczerzy bia艂e z臋by. Podnosi r臋k臋, w kt贸rej trzyma plastikow膮 torebk臋, wyjmuje z niej butelk臋 whisky, odkr臋ca z臋bami, wypija solidny 艂yk i cz臋stuje stra偶nik贸w.

A potem wo艂a g艂o艣no, pojedynczy g艂os po艣r贸d setki innych g艂os贸w:

- Angeles kontra Olongapo, Sodoma kontra Gomora!

- Co ci odbi艂o? - zapyta艂am.

-By艂em pijany - odpowiedzia艂 z typow膮 dla Skandynaw贸w wym贸wk膮. Dla t艂umu by艂 prawdziwym zrz膮dzeniem losu: bia艂y, bez munduru i bez broni. Szydzi艂 z ich miast, Sodoma i Gomora, Angeles

i Olongapo. Zrobi艂 z Filipi艅czyk贸w alfons贸w i kurwy, zapomnieli, 偶e w艂a艣nie z tego powodu nienawidz膮 Amerykan贸w. A z Amerykan贸w zrobi艂 klientel臋 kurew i prostytutek, o czym w bia艂y dzie艅 nie chcieli nic wiedzie膰. Zmusi艂 pobo偶ne niewiasty do rozpami臋tywania swojej ha艅by. Mieszka艅cy innych miast traktowali je z pogard膮, wszystkim kobietom z Angeles i Olongapo przyczepiono etykiet臋 kurew.

Butterfield by艂 bia艂y, by艂 cywilem i m臋偶czyzn膮. Czyli wrogiem wszystkich.

B艂yskawicznie 艣ci膮gn臋li go z pomnika. Jaki艣 Filipi艅czyk drasn膮艂 go no偶em w pier艣, inny uderzy艂 w twarz. Butterfield upad艂. Wtedy przez t艂um przecisn膮艂 si臋 ameryka艅ski 偶andarm w nieskazitelnie bia艂ym mundurze i ci臋偶kich buciorach i g艂o艣no dysz膮c, zacz膮艂 powoli i rytmicznie mia偶d偶y膰 mu d艂o艅.

M贸wi膮c mi o tym, popatrzy艂 na banda偶.

- Bola艂o jak cholera - powiedzia艂, nad膮sany. - Dar艂em si臋 wniebog艂osy... I ba艂em si臋, bo nie by艂o tam 偶adnego normalnego cz艂owieka. Jedna wielka zgraja szale艅c贸w!Cesar i Mario, kt贸rzy przygl膮dali si臋 temu z rozdziawionymi ustami, w ko艅cu oprzytomnieli. Wyci膮gn臋li bro艅, wylegitymowali si臋, pokazali jakie艣 glejty, po czym go podnie艣li i zaprowadzili do d偶ipa. Tymczasem bitwa trwa艂a w najlepsze, ludzie krzyczeli, t艂um wi艂 si臋 jak w konwulsjach. Czarny Nazarejczyk zako艂ysa艂 si臋, kiedy m臋偶czy藕ni postawili go na ziemi, 偶eby do艂膮czy膰 do tej kot艂owaniny, ale nie podni贸s艂 wzroku, jak zawsze patrzy艂 w d贸艂, obna偶aj膮c swoj膮 smuk艂膮 szyj臋.

Butterfield umilk艂 i przesun膮艂 d艂oni膮 po w艂osach. Na zewn膮trz szele艣ci艂 popi贸艂, chichota艂 i 艣piewa艂 wiatr, powietrze w samochodzie by艂o ci臋偶kie i pachn膮ce.

Tym razem nie pokaza艂e艣 ty艂ka, pomy艣la艂am.Z ca艂ych si艂 uderzy艂 pi臋艣ci膮 w oparcie fotela, jakby us艂ysza艂 moj膮 my艣l.

Mama czuje si臋 gorzej. Szcz臋ka jej opad艂a, nie ma si艂y zamkn膮膰 ust. Oddycha chrapliwie. Siedz臋 przy jej 艂贸偶ku, poprawiam koc, staram si臋 j膮 rozweseli膰. Jakby mo偶na by艂o umrze膰 rado艣nie. Jej d艂o艅 dr偶y lekko. Delikatnie j膮 g艂aszcz臋, ale to nie pomaga, d艂o艅 si臋 zaciska, napina si臋 ca艂e cia艂o.

-Zaraz przyjdzie doktor, dzwoni艂am po niego, zaraz tu b臋dzie... Ci膮gle zaciska szaro-bia艂膮 d艂o艅. Rz臋zi. Nie p艂acz臋. Z tym te偶 sobie poradz臋. Ale powinien by膰 przy niej Lars-G贸ran albo kto艣 inny, kogo kocha艂a i nadal kocha.

Pierwszy kamie艅 by艂 wielko艣ci pi臋艣ci i spad艂 na dach. Niczego nie st艂uk艂, od razu sturla艂 si臋 na drog臋, ale narobi艂 ha艂asu. Ricky zahamowa艂 zbyt gwa艂townie i wpadli艣my w po艣lizg. Od przesz艂o godziny nie widzieli艣my 偶adnego domu, ani jednego cz艂owieka i 艣ladu zwierz膮t. Mkn臋li艣my w

ciemno艣ciach, nie m贸wi膮c s艂owem o tym, 偶e wci膮偶 g臋stniej膮, 偶e popi贸艂 oddziela nas od reszty 艣wiata jak 艣ciana i 偶e wiatr przybiera na sile.

-Co jest, do cholery?! Co to by艂o? - piskliwie wrzasn膮艂 Ricky.Chcia艂am go uspokoi膰, ale nie zd膮偶y艂am nic powiedzie膰, bo na mask臋 spad艂 nast臋pny kamie艅. Odbi艂 si臋 lekko od szyby.G艂os Ricky'ego podni贸s艂 si臋 o oktaw臋.

-Kto艣 rzuca w nas kamieniami! Butterfield dotkn膮艂 ramienia Rickyego.

-To Pinatubo. Uspok贸j si臋. Poradzimy sobie. To dobry w贸z, wytrzyma...Ricky oddycha艂 ci臋偶ko, pochyli艂 si臋 i po艂o偶y艂 g艂ow臋 na kierownicy.

-Nie ma co ukrywa膰, 偶e nie dojedziemy dzisiaj do Manili - powiedzia艂am niemal szeptem. - Mo偶e by艣my si臋 gdzie艣 zatrzymali i przespali, dop贸ki to nie minie. Jeszcze jeden kamie艅 spad艂 na mask臋.

-To by艂aby g艂upota - odpar艂 Butterfield. - Jutro na drodze b臋dzie pe艂no kamieni, nie przejedziemy. Jeste艣my na pustkowiu, wysoko w g贸rach.

- Sk膮d wiesz, 偶e to si臋 nie sko艅czy? Mo偶e to tylko chwilowe. Wulkany na og贸艂 wyrzucaj膮 law臋, a nie kamienie.

- Ten wulkan wyrzuca kamienie. Tak czy inaczej, musimy si臋 st膮d wynie艣膰 jak najdalej...Ricky wyprostowa艂 si臋.

-Sorry, madame. Bardzo mnie to zaskoczy艂o. Przepraszam. Jed藕my, tak b臋dzie lepiej. Mo偶e uda nam si臋 dotrze膰 do wioski mojego kuzyna, mogliby艣my tam przenocowa膰 To ju偶 niedaleko. Ruszy艂 ostro偶nie. Kamieni przybywa艂o, wynurza艂y si臋 z popio艂u jak spadaj膮ce gwiazdy i rytmicznie uderza艂y o dach. Droga ju偶 by艂a nimi us艂ana, samoch贸d podskakiwa艂, mocniej przywarli艣my do foteli.

-Patrz! - Butterfield chwyci艂 mnie za rami臋 i pokazywa艂 co艣 z przodu. - B艂yskawice! W pierwszej chwili mu nie uwierzy艂am, to co艣 nie przypomina艂o b艂yskawic. Niebo przecina艂y 偶贸艂te kreski, kt贸re zmienia艂y kolor, stawa艂y si臋 bia艂e, potem niebieskie i znika艂y w ob艂oczkach dymu. B艂yskawice nie dymi膮.

-Nie, to fajerwerki - powiedzia艂am. Twarz Butterfielda rozja艣ni艂o 偶贸艂te 艣wiat艂o, a po chwili niebieskie. Mr贸wki przebieg艂y mi po sk贸rze, zbi艂y si臋 w gromadk臋 i uwi艂y sobie gniazdo w gardle. Dotkn臋艂am d艂oni膮 szyi. Butterfield zapali艂 papierosa. Mechanicznie, sztywno, jak marionetka. Ricky wzi膮艂 g艂臋boki wdech i wrzuci艂 tr贸jk臋. Podskakuj膮c, jechali艣my naprz贸d, za szybko jak na mo偶liwo艣ci samochodu.

- Chyba ju偶 czas - m贸wi doktor Alexandersson.

- Zadzwoni膰 do brata?

-Nie jestem oczywi艣cie pewien, ale tak by艂oby najrozs膮dniej.

Dzwoni臋 do Yvonne i Sophie. Yvonne szepce, 偶e postara si臋 z艂apa膰 Larsa-G枚rana, w ka偶dym razie dzisiaj jest w Szwecji, przypuszczalnie w parlamencie. Sophie milczy, jest zmieszana.

-Chcesz, 偶ebym przyjecha艂a, mamo? - pyta po chwili.

-Nie, b臋dzie Lars-G枚ran. Chcia艂am tylko, 偶eby艣 wiedzia艂a. Ale najpierw przychodzi Berit. Wydaje si臋 bardziej o偶ywiona ni偶 zwykle, niemal radosna. Robi mamie zastrzyk, poprawia poduszk臋. Stoj臋 w drzwiach i patrz臋 na ni膮.

-Napij si臋 kawy - m贸wi. - Dobrze ci zrobi. D艂ugo siedz臋 w kuchni nad fili偶ank膮 i wodz臋 palcem po obrusie. My艣l臋 o tacie, o jego ha艂a艣liwym 艣miechu i smalandzkim akcencie, kt贸rego mimo najszczerszych ch臋ci nigdy si臋 nie pozby艂.Nagle staje przede mn膮.

- Dobra gwiazda. - 艢mieje si臋. - Wystarczy si臋 urodzi膰 pod dobr膮 gwiazd膮 i wszystko si臋 u艂o偶y. A ty si臋 urodzi艂a艣, Cecylio.

- Wiem. Dzi臋ki tobie. Ale czy mo偶esz mi powiedzie膰, po co mi twoje pieni膮dze?

-呕eby艣 je mia艂a. Miej je i b膮d藕 szcz臋艣liwa.

- Tak szcz臋艣liwa jak ty z mam膮? Tak szcz臋艣liwa jak ona z tob膮?

- Daj spok贸j. Nie wolno gardzi膰 pieni臋dzmi. Pieni膮dze nie mia艂y nic wsp贸lnego z naszymi k艂贸tniami, chodzi艂o o polityk臋 i inne duperele. I tak by艣my si臋 k艂贸cili z Dagny nawet gdybym do ko艅ca 偶ycia pracowa艂 jako zwyk艂y robotnik budowlany... Byli艣my uczciwymi i prostymi lud藕mi, Cecylio, niczego nie przemilczali艣my, jak ty i twoi eleganccy znajomi.

- A kiedy ju偶 sko艅czyli艣cie z t膮 wasz膮 uczciwo艣ci膮, ja by艂am prawie martwa. Nigdy to do was nie dotar艂o? Czy to nic nie znaczy艂o?

- Co 鈥瀗ie znaczy艂o"? - pyta Berit, pospiesznie wchodz膮c do kuchni. Z艂otego nie ma. Nie 偶yje od czterech lat.

-Nic - odpowiadam, wstaj臋 i u艣miecham si臋, speszona. - M贸wi艂am do siebie. Chyba dostaj臋 kr臋膰ka.

Spotykamy si臋 przy zlewie. Berit podnosi r臋k臋, chce mnie dotkn膮膰. Szybko si臋 odsuwam. Musz臋 i艣膰 do mamy.

W Peru mia艂am kochanka o imieniu David. By艂am m艂oda, jedwabi艣cie mi臋kka na zewn膮trz i szorstka w 艣rodku. Ulfa zna艂am jedynie jako uprzejmego koleg臋, zajmuj膮cego wysokie stanowisko w ambasadzie. Nie rozumia艂am, co znacz膮 spojrzenia jego jasnoniebieskich oczu, my艣la艂am, 偶e jest na mnie z艂y.

David nigdy si臋 nie z艂o艣ci艂. By艂 Anglikiem, mia艂 po艂yskliwe w膮sy, u艣miechni臋te br膮zowe oczy i dobrze skrojone garnitury. Pie艣ci艂 mnie i ca艂owa艂 moje palce u n贸g. Tym mnie uwi贸d艂, rzuci艂am

mu si臋 w obj臋cia z takim impetem, 偶e niemal go przewr贸ci艂am. Spali艣my ze sob膮 tylko trzy razy. Za pierwszym razem by艂am lekko skr臋powana, ba艂am si臋, 偶e moje cia艂o wyda mu si臋 brzydkie, 偶e si臋 nie sprawdz臋. Ale si臋 sprawdzi艂am. Po fakcie roze艣mia艂 si臋, wyla艂 na moj膮 praw膮 pier艣 odrobin臋 szampana i zliza艂. Za drugim razem czu艂am si臋 pewniej. David by艂 bardziej nami臋tny, mocno chwyci艂 mnie za w艂osy i zatopi艂 si臋 w swoim po偶膮daniu, a ja mog艂am mu towarzyszy膰, dotrzyma膰 kroku, co nigdy wcze艣niej mi si臋 nie przytrafi艂o, lewitowa艂am, oszo艂omiona i zdumiona. Za trzecim razem, ledwie go dotkn臋艂am, wych艂贸d艂.

-Nie b膮d藕 taka porywcza - sykn膮艂. - Za bardzo ci si臋 spieszy...Nie mog艂am si臋 powstrzyma膰, przytuli艂am si臋 do niego, pie艣ci艂am, rozorywa艂am paznokciami plecy, ca艂owa艂am piersi. Wsta艂 i usiad艂 w fotelu w drugim ko艅cu pokoju.

-Rany boskie - powiedzia艂, zapalaj膮c papierosa.

- Najpierw zachowujesz si臋 jak dziewica, a potem jak facet... Opanuj si臋!

Kl臋cza艂am na 艂贸偶ku, po艣ciel nawet nie by艂a pomi臋ta, pod wp艂ywem jego spojrzenia zwi臋d艂am i zas艂oni艂am si臋 kocem. Wtedy od艂o偶y艂 papierosa i wr贸ci艂. Kiedy si臋 kochali艣my, mia艂am szeroko otwarte oczy, patrzy艂am w sufit i my艣la艂am o murach i p艂otach, o tym, jak za nimi jest niebezpiecznie i strasznie, i 偶e nie ma 偶adnej mapy tych teren贸w.

Wiedzia艂am, 偶e musz臋 zosta膰 tam, gdzie jestem, bez wzgl臋du na ch艂贸d i ciasnot臋, 偶eby nikt nigdy nie zechcia艂 mnie uczy膰 czegokolwiek o 偶yciu po drugiej stronie.

Zapomnieli艣my o Manili, po prostu byli艣my w drodze. Wje偶d偶ali艣my w coraz g艂臋bsz膮 ciemno艣膰. Bambusy i krzaki ju偶 nie ta艅czy艂y, przypomina艂y wzburzony ocean. Wiatr potrz膮sa艂 ca艂ym 艣wiatem, roz艂upywa艂 smuk艂e palmy i oboj臋tnie ciska艂 nimi o ziemi臋. Wyj膮c, dobiera艂 si臋 do coraz pot臋偶niejszych drzew i zmaga艂 z coraz silniejszym oporem.

Butterfield siedzia艂 w swoim k膮cie i trzyma艂 si臋 uchwytu nad drzwiami. Zerka艂am na niego, on na mnie, najcz臋艣ciej jednak patrzyli艣my przed siebie, na czer艅, popi贸艂 i kamienie, na kolorowe b艂yskawice. Ale nie wszystko mogli艣my zobaczy膰: siedem kamieni odbi艂o si臋 od przedniej szyby, pozostawiaj膮c delikatne paj臋czyny. W samym 艣rodku katastrofy nie ma paniki, jest tylko czujny spok贸j. Przypomnia艂am sobie por贸d, jak przez minut臋 balansowa艂am na kraw臋dzi, tam gdzie 艣mier膰 jest r贸wnie kusz膮ca i pe艂na obietnic jak 偶ycie. I przypomnia艂am sobie, jak krzycza艂am z bezsilno艣ci i jak g艂os Ulfa 艣ci膮gn膮艂 mnie na powr贸t do realnego 艣wiata.

Ale Butterfield si臋 nie odzywa艂, Ricky te偶, w og贸le si臋 nie ruszali艣my. Plecy Ricky'ego by艂y sztywne, niemal le偶a艂 na kierownicy i wi贸z艂 nas w coraz g艂臋bsz膮 ciemno艣膰. I tam spotkali艣my Dolores.

Najpierw by艂a tylko twarz膮 w popiele, jasn膮 buzi膮 z czarnym otworem zamiast ust, po chwili wy艂oni艂y si臋 rozpostarte ramiona i sta艂a si臋 przera藕liwym krzykiem, kt贸ry zag艂uszy艂 ryk orkanu, a na koniec zamieni艂a si臋 w g艂uchy odg艂os na masce samochodu. Jej d艂onie przywar艂y do pop臋kanej szyby. By艂y bardzo ma艂e, wi臋c szyba si臋 nie st艂uk艂a.

Chodz臋 tam i z powrotem po sypialni. Jest wiecz贸r, Larsa-G枚rana jeszcze nie ma. Mama i ja chcemy, 偶eby przyjecha艂 jak najszybciej; to si臋 kiedy艣 musi sko艅czy膰. Dzisiejszego wieczoru jestem bezsilna, nie potrafi臋 si臋 obroni膰 przed wspomnieniami. Stoj臋 na br膮zowych schodach, zawsze w tym samym miejscu, na zakr臋cie.

Tup-tup-tup, kto艣 zbiega na d贸艂. To mama. Mam dziewi臋膰 lat, jest jesie艅.

-Tu jeste艣, Cecylio? Lars-G枚ran w艂膮czy艂 radio, b臋dzie Carl-Gustaf Lindstedt. Id藕 do niego, wr贸c臋 przed dziewi膮t膮, nie mamy dzisiaj wielu spraw...Stoj臋 dalej, nie ruszam si臋, jej ju偶 nie ma.

Kto艣 wbiega po schodach. To tata. Zauwa偶a mnie dopiero wtedy, kiedy wyci膮gam r臋k臋 i lekko go dotykam. Mam osiem lat, jest wiosna.

-Co ty tu robisz? Masz chyba jakie艣 lekcje, no, rusz si臋, do roboty. Druga uczennica w klasie to za ma艂o.

Daje mi klapsa i prowadzi przed sob膮, ale kilka stopni wy偶ej zapomina o mnie. Roztapiam si臋 w br膮zie.

Kto艣 zbiega po schodach. To pani Olsson. Zgrzyta wiadrem. Mam siedem lat, jest wczesne lato.

-Tu jeste艣, Cecylio. Chcesz p贸j艣膰 ze mn膮 do piwnic i popatrze膰, jak b臋d臋 topi膰 koci臋ta? Nie mo偶emy ich d艂u偶ej trzyma膰, za du偶o z tym zachodu...Kr臋c臋 g艂ow膮, nie chc臋. Zdejmuje r臋cznik z wiadra i zmusza mnie, 偶ebym zajrza艂a do 艣rodka. Widz臋 pr臋gowan膮 Maj臋, t臋, kt贸ra by艂aby moja, gdybym mog艂a mie膰 kota. Otwiera pyszczek, ale nie miauczy, ma 艂ososiowo r贸偶owe gard艂o i bia艂e, malutkie jak szpileczki z臋by. Kto艣 ci臋偶ko wchodzi po schodach. Stoj臋 z Marit膮. Mocno szczypie mnie w rami臋, ale nie krzycz臋. Mamy po sze艣膰 lat, jest p贸藕ne lato. Przechodzi obok nas pan Olsson. Chwieje si臋, 艣mierdzi mu z ust. Chichoce, chwyta si臋 por臋czy, 艣mieje si臋. Nie widzi nas. Niesie bia艂膮 torb臋. Nie ma w niej bu艂ek. Bo bu艂ki si臋 tak nie ruszaj膮 ani nie ocieraj膮 o siebie.

Marita i ja wchodzimy po schodach, nasze buty stukaj膮, mamy po pi臋膰 lat, jest zima. Smarkam i poci膮gam nosem, Marita ma blad膮 twarz i b艂yszcz膮ce oczy, jakby j膮 m臋czy艂a gor膮czka.

-To prawda - m贸wi. - Najprawdziwsza prawda. W 艣niegu jest pe艂no jajek w臋偶a. Jak si臋 zje 艣nieg, to si臋 b臋dzie mia艂o w臋偶e w brzuchu...Ja jad艂am 艣nieg, obliza艂am r臋kawiczk臋. Zatrzymuj臋 si臋, 艂api臋 por臋czy, pochylam i zmuszam do wymiot贸w. Nic z tego. Bez przerwy je widz臋, ju偶 si臋 wyklu艂y, s膮 we mnie, do dzisiaj czuj臋, jak si臋 ruszaj膮.

-Komisja trze藕wo艣ci! Z艂oty nie wierzy w艂asnym uszom, chwieje si臋 lekko i opiera k艂ykciami o biurko. Ma du偶e biurko z ciemnego mahoniu, na kt贸rym le偶y podk艂adka z prawdziwej sk贸ry. Mama 艣mieje si臋, zdejmuje kapelusz i wykonuje piruecik na jego prawdziwym dywanie.

- Przewodnicz膮ca komisji trze藕wo艣ci! Zostan臋 przewodnicz膮c膮, je艣li wygramy wybory... Pierwsza w naszym mie艣cie kobieta na czele komisji!

- I z kim艣 takim si臋 o偶eni艂em! Nie do艣膰, 偶e jeste艣 socjaldemokratk膮, to musisz robi膰 za bab臋 z socjalu. Tymi waszymi podatkami i komisjami trze藕wo艣ci doprowadzicie ca艂y kraj do ruiny.

Mama kr臋ci g艂ow膮, s艂owa taty odbijaj膮 si臋 od niej i uk艂adaj膮 w kupk臋 na pod艂odze. Siedz臋 w fotelu przed kominkiem i niemal je widz臋.

- Tacy jak ty na pewno na tym nie ucierpi膮! Ale inni maj膮 gorzej, podobno Olsson znowu jest w zak艂adzie dla alkoholik贸w.

- Obibok... Niech sobie tam b臋dzie, ale to ja musz臋 p艂aci膰 za jego bab臋 i dzieciaki! Ja i inni podatnicy.

Mama unosi brwi, ko艂ysze kapelusz na palcu i m贸wi cicho, jak to ma w zwyczaju, ilekro膰 zaczyna si臋 robi膰 gro藕nie:

-Ach, tak. Mo偶e potrzebujesz pieni臋dzy na co innego... Dla Inger, tej nowej dziewczynki w biurze. Dobrze to rozumiem: m艂oda cipka dla starego capa! Zatykam uszy, mam trzyna艣cie lat i nie chc臋 tego s艂ucha膰. Ale oni o mnie zapomnieli. Z艂oty, purpurowy na twarzy, podnosi r臋k臋 i rusza na mam臋. Mama m贸wi jeszcze ciszej:

-Je艣li mnie uderzysz, przysi臋gam, 偶e zawiadomi臋 policj臋. No, spr贸buj. Tylko mnie tknij, a wsadz臋 ci臋 raz na zawsze! Z艂oty zatrzymuje si臋 tu偶 przed ni膮 i opuszcza d艂o艅. Dopiero teraz widz臋, jak si臋 ba艂a, bo kiedy si臋 rozlu藕nia, jest du偶o mniejsza. Z kapeluszem w r臋ku idzie do drzwi, staje w progu i lekko si臋 u艣miecha.

-Przewodnicz膮ca komisji trze藕wo艣ci sk艂ada na policji doniesienie na kasjera zwi膮zku przedsi臋biorc贸w - m贸wi.

- To by dopiero wygl膮da艂o. Pomy艣l o tym, Arne, pomy艣l o tym! Z艂oty zaciska pi臋艣ci. Przygarbi艂 si臋. Nie jest ju偶 du偶y, on te偶 na sw贸j spos贸b si臋 kurczy.

Jeden jedyny raz widz臋, jak si臋 obejmuj膮. W艂a艣nie si臋 wprowadzili艣my do Bananowego Domu, nie ma jeszcze wszystkich mebli. Stoj膮 w salonie przed bia艂ym kominkiem. Pok贸j jest pusty, siwy zmierzch s膮czy si臋 oknem, a oni si臋 obejmuj膮 jak para topielc贸w. Ona mocno trzyma go za koszul臋, on k艂adzie g艂ow臋 na jej jasnych w艂osach. Patrz臋 na nich z hallu, czuj臋, 偶e powinnam si臋

cieszy膰. Jest tak jak w kinie, dziewczynki w filmach zawsze si臋 ciesz膮, kiedy ich rodzice si臋 przytulaj膮. Ale ja ju偶 straci艂am nadziej臋...Maj膮 tyle lat co ja.

Kiedy przecieram jej czo艂o wilgotnym frotowym r臋cznikiem, otwiera oczy i patrzy na mnie przytomnym spojrzeniem.

-Mamo - m贸wi臋 - Lars-G贸ran b臋dzie nied艂ugo... Lekko porusza g艂ow膮, co znaczy 鈥瀗ie". Ujmuj臋 jej r臋k臋,

jest mlecznobia艂a, sk贸ra si臋 rozci膮ga, wyg艂adza. Przyciska nasze d艂onie do piersi. Zn贸w jestem ma艂膮 dziewczynk膮, biegn臋 z mam膮 i tat膮 po pla偶y, piasek 艂askocze mnie w stopy, 艣wieci s艂o艅ce, rodzice trzymaj膮 mnie za r臋ce i nagle unosz臋 si臋, lec臋. R臋cznik zsuwa si臋 na pod艂og臋, g艂aszcz臋 mam臋 po czole.

-Mimo wszystko - m贸wi臋.

Kiwa g艂ow膮 twierdz膮co. Mimo wszystko.

Tup-tup-tup. Lars-G贸ran wbiega po schodach, oddycha ci臋偶ko.

- No i jak? - pyta chrapliwym g艂osem.

- Ju偶 po wszystkim. Stoi przy jej 艂贸偶ku, ramiona opuszczone, w jego twarzy jeste艣my my wszyscy: mama, Z艂oty i ja. Kiedy wstaj臋, 偶eby go obj膮膰, co艣 z 艂oskotem spada na pod艂og臋. To Bidula. Jestem zdumiona, nie wiem, sk膮d si臋 wzi臋艂a u mnie na kolanach.

Nie 偶yje, pomy艣la艂am. Zabili艣my j膮. To by艂a ch艂odna my艣l, konstatacja, nawet nie zadr偶a艂am.

Prawa r臋ka rutynowo w艣lizn臋艂a si臋 do torebki, odsun臋艂a portfel i chwyci艂a pude艂ko papieros贸w.

To mnie wyko艅czy, pomy艣la艂am po raz nie wiadomo kt贸ry. Kiedy艣 musz臋 wreszcie rzuci膰 palenie. Ale nie teraz. Teraz spokojnie si臋 zaci膮gn臋, a potem wyjd臋 i przenios臋 zw艂oki. Cia艂o wzi臋艂o nade mn膮 g贸r臋. Pop艂yn臋艂y 艂zy, gard艂o j臋kn臋艂o, prawa r臋ka wypu艣ci艂a paczk臋 papieros贸w, lewa odszuka艂a klamk臋.

Wr贸ci艂am do rzeczywisto艣ci.

- Ricky, zamek centralny! Musz臋 wyj艣膰, nie mog臋 wyj艣膰! Nie odpowiedzia艂. Grzmotn臋艂am go w plecy, tak jakbym bi艂a 艣pi膮cego pijaka, i p艂acz膮c, przypomnia艂am sobie, 偶e kiedy艣 naprawd臋 uderzy艂am 艣pi膮cego pijaka. Olssona. Spa艂 na br膮zowych schodach. Przysz艂am po Marit臋. By艂am nastolatk膮, zaczyna艂am si臋 przeobra偶a膰 w panienk臋 z Bananowego Domu, mia艂am 偶贸艂t膮 faluj膮c膮 sp贸dnic臋, bia艂e spiczaste buty i now膮 z艂ot膮 bransoletk臋 z wisiorkami. Zad藕wi臋cza艂y jak

dzwoneczki rusa艂ki, kiedy pocz臋stowa艂am pi臋艣ci膮 plecy Olssona. 鈥瀂 drogi, zgredzie!" By艂 sflacza艂y, nie stawia艂 oporu, lekko si臋 tylko zako艂ysa艂 od ciosu.

Olssona nie mo偶na by艂o obudzi膰, nie wtedy, kiedy by艂 pijany.

Ale Ricky nie by艂 pijany, tylko sparali偶owany, poruszy艂 si臋 i wcisn膮艂 guzik.

Popi贸艂 k艂u艂 i pali艂, jeden kamie艅 spad艂 mi na rami臋, drugi na szyj臋. Ale najgorszy by艂 wiatr. Wyj膮c, powali艂 mnie na kolana. Sta艂am si臋 bardzo ma艂a, kto艣 doros艂y ok艂ada艂 mnie pi臋艣ciami. 鈥濼o - trzask - dla - trzask - twojego - trzask - dobra! 呕eby艣 - trzask - zrozumia艂a!"

Podpe艂z艂am do maski. Widzia艂am tylko ciemno艣膰 i s艂ysza艂am wycie wiatru. Za mn膮 pe艂z艂 Ricky, kt贸rego zauwa偶y艂am, a raczej poczu艂am, dopiero wtedy, kiedy - wspar艂szy si臋 o b艂otnik - wsta艂am i jego d艂o艅 musn臋艂a moj膮 stop臋. Ma艂a poruszy艂a si臋, kiedy jej dotkn臋艂am. 呕y艂a. Chwyci艂am j膮 za r臋ce i przysun臋艂am do siebie, Ricky uj膮艂 j膮 za nogi i ostro偶nie po艂o偶yli艣my dziewczynk臋. Ricky co艣 krzykn膮艂, ale wiatr go zag艂uszy艂, wzruszy艂am ramionami i gestem da艂am do zrozumienia, 偶e nic nie s艂ysz臋. D藕wign臋li艣my j膮 za ramiona. Nie by艂a ci臋偶ka.

Usiad艂am na swoim miejscu, Ricky podni贸s艂 j膮 i posadzi艂 mi na kolanach.

-To dzieciak? Twarz Butterfielda ton臋艂a w ciemno艣ciach, jego g艂os brzmia艂 tak jak zwykle.

-Tak, dziewczynka. Prawda, Ricky?

-Nie wiem. Prawie nic nie widzia艂em... - Obr贸ci艂 si臋 na fotelu i patrzy艂 na ni膮. - Yhm, chyba dziewczynka. Chocia偶 diabli wiedz膮...Le偶a艂a jak niemowl臋, g艂owa na mojej lewej piersi, oczy na wp贸艂 przymkni臋te, nos szeroki i perkaty, usta wiotkie, otwarte.

Ricky przechyli艂 si臋 przez oparcie, nasze g艂owy dotkn臋艂y si臋.

-Co si臋 sta艂o z jej w艂osami?

Pog艂aska艂am j膮. Kr贸tkie, zmierzwione w艂osy, nad uchem cienka chropowata sk贸ra.

- Ma mn贸stwo blizn...

- Czy jest powa偶nie ranna?

- Nie wiem.

- Co robimy, madame

- Nie wiem. Butterfield zapali艂 lampk臋 nad moim siedzeniem i obmacywa艂 jej stopy.

-Krwawi? Bada艂am j膮 d艂o艅mi. Podarte szare ubranie: sprana sp贸dniczka z gumk膮 w talii, koszulka, kt贸ra kiedy艣 by艂a r贸偶owa, wy艣wiechtane majtki. Przez sk贸r臋 prze艣witywa艂y 偶ebra, brzuch by艂 wzd臋ty i nabrzmia艂y, r臋ce i nogi chude jak patyki, policzki leciutko zaokr膮glone.

-Nie krwawi. Zgasi艂am lampk臋, nie chcia艂am widzie膰 nic wi臋cej. Ricky uruchomi艂 silnik, samoch贸d si臋 zako艂ysa艂.

-Powinni艣my znale藕膰 jaki艣 dom - powiedzia艂. - Je艣li natykamy si臋 na dzieciaka, to w pobli偶u na pewno jest wioska albo kilka cha艂up. Tam b臋d膮 wiedzie膰, kim ona jest, i tam j膮 zostawimy.

Kiedy ogl膮da艂am Dolores w 艣wietle samochodowej lampki, wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 j膮 gdzie艣 widzia艂am. Ale dopiero p贸藕niej, w ciemno艣ciach, zrozumia艂am, sk膮d takie wra偶enie.

Od osoby towarzysz膮cej oczekuje si臋 dobroczynno艣ci. Co robi i jak, jest mniej wa偶ne. Je艣li serce jej si臋 kraje na widok bezpa艅skich kot贸w w Rangunie, mo偶e si臋 zaj膮膰 dzia艂alno艣ci膮 charytatywn膮 na rzecz bezpa艅skich kot贸w. Mo偶e organizowa膰 wyprzeda偶e, robi膰 kotom kapcie na drutach, dy偶urowa膰 przy telefonie i tak dalej, byle nie zajmowa艂o to za du偶o czasu. Ot, takie 偶ycie na niby. Stwarzanie pozor贸w, 偶e tych par臋 n臋dznych godzin w tygodniu ma ogromne znaczenie, 偶e koty potrzebuj膮 jej kapci, jakby mog艂y dzwoni膰 na ten numer dy偶urny, cho膰 wszyscy wiedz膮, 偶e nawet im 艂apka nie wejdzie w otw贸r tarczy.

Na ka偶dym przyj臋ciu w ambasadzie znajdzie si臋 co najmniej jedna taka kobieta. Obnosi si臋 ze swoim krwawi膮cym sercem jak z klejnotem: po艣wi臋ca si臋 dla domu dziecka albo przedszkola, anga偶uje w wiercenie studni na p贸艂nocy albo projekt edukacyjny na po艂udniu. Wiem o tym, by艂am jedn膮 z nich.

Przez kilka lat obchodzi艂am slumsy w Delhi, co tydzie艅 inne, i rozdawa艂am matkom, kt贸re czerpa艂y wod臋 pitn膮 ze 艣ciek贸w, torebki z roztworem cukru i soli, maj膮cym zapobiega膰 biegunce ich niemowl膮t. Towarzyszy艂y mi indyjskie kobiety w sari za tysi膮c dolar贸w. M贸wi艂y g艂oduj膮cym krajankom i ich niedo偶ywionym dzieciom, 偶e podstaw膮 dobrego zdrowia jest w艂a艣ciwa higiena. Matki patrzy艂y na nas szeroko otwartymi oczami i chciwie wyci膮ga艂y r臋ce po torebki. Dopiero po pewnym czasie zrozumia艂am, 偶e r贸wnie zach艂annie wyci膮ga艂yby r臋ce po cokolwiek; wzi臋艂yby nawet puste torebki. Biedni bior膮 wszystko, co im si臋 da, dlatego 偶e wszystkiego potrzebuj膮. Ale nigdy nie dostan膮 tego, czego im trzeba najbardziej, bo chce to mie膰 kto inny.

Szybko zrezygnowa艂am z udzia艂u w tym projekcie. Kto艣 poprosi艂 mnie o wyg艂oszenie w porze lunchu przem贸wienia dla kobiet. Stan臋艂am na niewielkiej m贸wnicy w luksusowym hotelu w centrum Delhi i porazi艂 mnie m贸j g艂os. Us艂ysza艂am, 偶e m贸wi臋 tym samym tonem co mama o wodzie i wodoci膮gach, o zapotrzebowaniu na rury i hydraulik贸w. Dlaczego podaje si臋 jedynie liczb臋 lekarzy na tysi膮c mieszka艅c贸w? Dlaczego w og贸le si臋 nie wspomina o liczbie hydraulik贸w? Czysta woda, ladies, i zamkni臋ty system kanalizacyjny maj膮 podstawowe znaczenie dla zdrowia mieszka艅c贸w slums贸w i ograniczenia 艣miertelno艣ci w艣r贸d dzieci. Czu艂am, 偶e co艣 jest nie tak, ledwie zesz艂am z m贸wnicy. Aplauz by艂 umiarkowany, u艣miechy sztywne. Po powrocie do rezydencji pozna艂am przyczyn臋. Ulf nie kry艂 niezadowolenia. Zadzwoni艂a do niego jaka艣 wysoko

postawiona osoba. Nie wszystko zrozumia艂 z tej d艂ugiej i pokr臋tnej rozmowy, w ka偶dym razie wyg艂osi艂am mow臋 polityczn膮, wmiesza艂am si臋 w spraw臋, kt贸ra jest bardziej zainfekowana ni偶 woda w 艣ciekach. Czy ja nie wiem, 偶e establishment Delhi od dw贸ch lat spiera si臋 o wod臋 i wodoci膮gi? W takiej sytuacji 偶ona szwedzkiego ambasadora nie mo偶e sobie pozwala膰 na polityczne wypowiedzi. 呕ony ambasador贸w w og贸le nie powinny wyg艂asza膰 politycznych przem贸wie艅. To chyba oczywiste. Poza tym to by艂o 艣mieszne. Hydraulicy!

I spotka艂a mnie kara: dwutygodniowe milczenie. Po dw贸ch dniach musia艂am przyzna膰 sama przed sob膮, 偶e si臋 rzeczywi艣cie o艣mieszy艂am. Zawstydzona, wycofa艂am si臋 z projektu, ale to nie pomog艂o. Tym razem wyj膮tkowo trudno by艂o mi wybaczy膰.

Pozna艂am Dolores. Ma tysi膮c si贸str w slumsach Delhi. Sta艂y po kostki w glinie, z m艂odszym braciszkiem lub siostrzyczk膮 na r臋ku, w wianuszku os贸b, kt贸re zawsze si臋 gromadzi艂y wok贸艂 mnie i bogatych Hindusek. Starsze, o艣mioletnie siostry o prastarych twarzach, obarczone odpowiedzialno艣ci膮 i ci臋偶k膮 prac膮, wycie艅czone g艂odem i biegunkami. Ich m艂odsi bracia podchodzili bli偶ej, chcieli dotkn膮膰 moich rudych w艂os贸w i bia艂ej sk贸ry. 艢miali si臋. Siostry Dolores nigdy tego nie robi艂y. Ich ciekawo艣膰 umar艂a, pi艂y wod臋 ze 艣ciek贸w, nie mia艂y si臋 z czego 艣mia膰.

Chyba przysn臋艂am. Kiedy otworzy艂am oczy, zacz膮艂 pada膰 deszcz, wycieraczki zmaga艂y si臋 z cementow膮 mazi膮. Dziewczynka siedzia艂a na moich kolanach w tej samej pozycji co przedtem. Ricky jecha艂 bardzo wolno. Hop-hop--hop. Jeszcze chwila, a droga b臋dzie nieprzejezdna.

- Jak tam, Ricky? Mia艂 zm臋czony g艂os.

- Ledwie widz臋 drog臋, madame. Wsz臋dzie popi贸艂...

-Nie s艂ysz臋 kamieni. I wiatr chyba ucich艂... Ju偶 po orkanie.

- Ale popi贸艂, madame. Popi贸艂 i deszcz!

- Nie ma dom贸w?

- Nie, ani jednego. Podnios艂am col臋 z pod艂ogi i po艂o偶y艂am obok niego na przednim siedzeniu.

-Napij si臋, Ricky. Ale si臋 nie zatrzymuj, bo jak staniemy, to ju偶 nie ruszymy.

Odkr臋ci艂 butelk臋 z臋bami i pi艂. Przed nami by艂 zakr臋t, nie zauwa偶y艂 go i pojechali艣my prosto. Krzykn臋艂am, w po艂owie krzyku zorientowa艂am si臋, 偶e jeste艣my u kresu tej podr贸偶y.

W popiele majaczy艂y schody.

Mia艂am jeden jedyny sekret, kt贸rego nikomu nie zdradzi艂am, nawet Maricie.

W lesie ko艂o Eksj贸berget ros艂y wysokie 艣wierki. Mia艂y d艂ugie zielone sp贸dnice, pod kt贸re nigdy nie udawa艂o si臋 bezbole艣nie wej艣膰. Nagie br膮zowe ga艂膮zki drapa艂y sk贸r臋, 艂ama艂y si臋 i ledwie si臋

ich dotkn臋艂o, k艂u艂y. Szybko zrezygnowa艂y艣my ze 艣wierk贸w; nie nadawa艂y si臋 na sza艂asy ani kryj贸wki.

Jest p贸藕ne lato, Cecylia ma sze艣膰 lat. P臋dzi przez las, ucieka, mo偶e goni膮 j膮 duzi ch艂opcy i psy, mo偶e tylko jej si臋 wydaje, 偶e kto艣 j膮 goni, dyszy ci臋偶ko, musi si臋 schowa膰. Po lewej stronie 艣cie偶ki widzi paprocie, Cecylia za nic tamt臋dy nie pobiegnie, Bo偶e, je艣li jeste艣, zbaw mnie, na szcz臋艣cie po prawej rosn膮 najzwyklejsze bor贸wki i jakie艣 krzaki, dzi臋ki ci, dobry Bo偶e, za ten 艣wierk na wprost, nic nie szkodzi, 偶e k艂uje i drapie, byle tylko mnie ukry艂.

Wturla艂am si臋 pod ga艂臋zie i po艂o偶y艂am na brzuchu. Nie dra艣ni臋ta. Dywan z br膮zowych igie艂 pachnia艂, by艂 mi臋kki, ani troch臋 nie k艂u艂. D艂ugo mu si臋 przypatrywa艂am, rozciera艂am w palcach. Serce przesta艂o ko艂ata膰, min臋艂y md艂o艣ci. Nagle drzewo przem贸wi艂o. G艂臋bokim, melodyjnym szeptem.

- Tutaj nie ma w臋偶y. Ja je przep臋dzam i k艂uj臋, strasz臋 i potrz膮sam nimi. Ale nie zabijam. W mojej sali mo偶esz si臋 czu膰 bezpiecznie, nikogo nie zabijam, nawet tych, kt贸rzy zas艂uguj膮 na 艣mier膰, bo nikt nie zas艂uguje na 艣mier膰.

Ukl臋k艂am. Wszystko si臋 zgadza艂o: to rzeczywi艣cie by艂a sala. Podnios艂am si臋, wspi臋艂am na palce i wyci膮gn臋艂am r臋ce; nie dosta艂am nawet do najni偶szych ga艂臋zi. By艂y wysoko nade mn膮 i 艂agodnym 艂ukiem opada艂y do ziemi.

- Tutaj nie ma w臋偶y, nikt tu nikogo nie dr臋czy - szepta艂 艣wierk. - Ja ci臋 os艂aniam i broni臋, ukrywam i pocieszam...Przykl臋k艂am, przytuli艂am policzek do pnia. 艢wierk szepta艂 i 艣piewa艂, kilka jego s艂贸w zamieni艂o si臋 w obrazy, kt贸re na zawsze zapad艂y mi w pami臋膰. Pachn膮ca 偶ywica jest spokojem, blade igie艂ki pnia - pocieszeniem, a sp贸dnica z zielonych ga艂臋zi - bezpiecze艅stwem. Po wielu godzinach us艂ysza艂am Larsa-G贸rana. Wo艂a艂 mnie. Niech臋tnie wysun臋艂am si臋 z obj臋膰 艣wierku. Kiedy wy艂oni艂am si臋 z ciemno艣ci, wzdrygn膮艂 si臋 i wstrzyma艂 oddech. Zdumia艂am si臋, nie s膮dzi艂am, 偶e tacy duzi ch艂opcy mog膮 si臋 ba膰.

By艂 pi臋膰 lat starszy, nigdy nie zwraca艂 na mnie uwagi, by艂am ma艂a i nie do ko艅ca rzeczywista. Ale teraz wzi膮艂 mnie za r臋k臋 i mocno trzyma艂, dop贸ki nie doszli艣my do domu. We wszystkich czterech kuchniach pali艂o si臋 艣wiat艂o, najja艣niej w naszej, dzi臋ki szklanemu kulistemu kloszowi. Olssonowie mieli ma艂膮 lampk臋 w oknie, z czerwonym aba偶urem. Krwistoczerwonym. Je艣li chcia艂am, mog艂am go usun膮膰 jednym mrugni臋ciem oka.

Tata siedzia艂 przy kuchennym stole i nie odrywa艂 oczu od gazety. Mama zrobi艂a mi awantur臋, 偶e si臋 sp贸藕niam na kolacj臋 i 偶e znowu si臋 zsika艂am. Powiedzia艂am 鈥瀙rzepraszam" i zdj臋艂am mokre majtki; nie pr贸bowa艂am niczego zmy艣la膰 ani si臋 broni膰. Ale kiedy mnie spyta艂a, gdzie by艂am, nie

odpowiedzia艂am. Zreszt膮 nie mog艂am m贸wi膰 z pe艂nymi ustami, przecie偶 jad艂am kanapk臋. Nast臋pnego dnia mia艂am ten m贸j sekret na ko艅cu j臋zyka, chcia艂am si臋 zwierzy膰 Maricie, ale nic z tego nie wysz艂o. Nie wiedzie膰 czemu by艂a z艂a i opryskliwa, wali艂a kijem w traw臋 i wyzywa艂a mnie od szczyli. Nie zaprzecza艂am. Mia艂a racj臋, by艂am szczylem. Ale szczylem z sekretem.

Ricky zostawi艂 w艂膮czone reflektory, potrzebowa艂 艣wiat艂a. Pogoda si臋 poprawi艂a, m贸g艂 i艣膰 prosto, a raczej na wp贸艂 biec, os艂aniaj膮c g艂ow臋 skrzy偶owanymi r臋kami. Szybko straci艂am go z oczu, przednia szyba zszarza艂a od wilgotnego popio艂u.

Butterfield ci膮gle spa艂. Przechylony na bok, le偶a艂 na moim ramieniu. Wspaniale. 艢pi膮cy ludzie s膮 niegro藕ni.

-Dom jest pusty. Nikogo nie ma. Koszula Ricky'ego by艂a mokra i pokryta glin膮. Mo偶e si臋 po艣lizn膮艂.

-My艣lisz, 偶e b臋dziemy tu bezpieczni?

-Ca艂kowicie, madame, to dobry dom. Jest du偶o mebli i r贸偶nych rzeczy, mo偶e jest i woda...

-W porz膮dku, zabieramy dziewczynk臋. Bez zb臋dnych s艂贸w wiedzieli艣my, co robi膰. Ricky chwyci艂 j膮 pod ramiona, ja za stopy i pu艣cili艣my si臋 biegiem do domu. Przypomina艂a szmacian膮 lalk臋, r臋ce dynda艂y, g艂owa opada艂a do ty艂u. Nie mieli艣my czasu na ceregiele. Do drzwi prowadzi艂o dwana艣cie stopni, pod mokrymi zaspami popio艂u czu艂am drewno.

W pokoju by艂o ciemno, nic nie widzia艂am, domy艣la艂am si臋, 偶e jest du偶y. Po艂o偶yli艣my ma艂膮 na pod艂odze i wr贸cili艣my do samochodu. Butterfield nie spa艂, wydawa艂 si臋 zmieszany, kiedy usiad艂am obok niego i szuka艂am po omacku coli i torebki.

- Prosz臋! - powiedzia艂am, wtykaj膮c mu trzy butelki. Znale藕li艣my dom. Zanie艣 to, Ricky i ja zabierzemy 偶ywno艣膰...Ricky wzi膮艂 cztery torby plastikowe i po kokosie pod ka偶d膮 pach膮, ja - trzy torby i apteczk臋. Zapomnia艂am o jej istnieniu, le偶a艂a w baga偶niku i dodawa艂a otuchy swoim czerwonym krzy偶em.

Wszystko si臋 odmieni艂o, kiedy zamkn臋li艣my drzwi. Tutaj mogli艣my udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Jest pora deszczowa - dlatego to b臋bnienie o dach. Jest noc - dlatego dziecko 艣pi. Nie ma si臋 czym martwi膰.

Butterfield pstrykn膮艂 zapalniczk膮. Po艣r贸d chybotliwych cieni zamajaczy艂 du偶y st贸艂, przykryty - zgodnie z filipi艅skim zwyczajem - koronkowym obrusem i zastawiony najr贸偶niejszymi ozd贸bkami. Ale nie by艂o krzese艂. P艂omyk zgas艂. Podesz艂am tam w ciemno艣ciach, jak 艣lepiec wymacywa艂am porcelanowe, plastikowe i drewniane przedmioty, powoli je podnosi艂am i jeden po

drugim k艂ad艂am na pod艂odze. Starannie z艂o偶y艂am obrus i wsun臋艂am pod st贸艂. Teraz dziewczynka mia艂a 艂贸偶ko, wszyscy mieli艣my 艂贸偶ko.

Kiedy j膮 nios艂am, Butterfield o艣wietla艂 mi drog臋 zapalniczk膮. Ricky, wyra藕nie wyczerpany, usiad艂 na pod艂odze i zbiera艂 si艂y, 偶eby si臋 napi膰 coli. Po艂o偶y艂am ma艂膮, podpe艂z艂am do niego i chwyci艂am za rami臋. - Chod藕!Z irytacj膮 pokr臋ci艂 g艂ow膮, po czym dobrowolnie wszed艂 pod st贸艂.

W ko艅cu byli艣my tam wszyscy. Po mojej lewej stronie le偶a艂 ciep艂y i przytomny Butterfield, po prawej ci臋偶ko oddycha艂a dziewczynka, a obok niej spa艂 g艂臋bokim snem Ricky. St贸艂 nas chroni艂; mia艂 niemal dziesi臋ciocentymetrowej grubo艣ci blat i by艂 bardzo szeroki. Gdyby run膮艂 dach, zmia偶d偶y艂by jedynie nasze wystaj膮ce stopy...

Z obowi膮zku przez kilka sekund martwi艂am si臋 o stopy Ricky'ego i Butterfielda. Potem wzi臋艂am dziewczynk臋 za r臋k臋 i usn臋艂am.

Nie wiem, kiedy to si臋 sta艂o. Nie wiem, gdzie. Mo偶e byli艣my daleko od wulkanu, a mo偶e tu偶-tu偶. Jechali艣my ca艂膮 wieczno艣膰. Mo偶e to by艂a noc, mo偶e ranek, mo偶e up艂yn臋艂a co najmniej doba, a mo偶e zaledwie godzina. Bez 艣wiat艂a nie istnieje ani czas, ani topografia.

Przez trzy dni wok贸艂 Pinatubo panowa艂a noc. Tego poranka, kiedy ci膮gle spa艂am w zielonym pokoju hotelowym w Olongapo, g贸ra si臋 zatrz臋s艂a i eksplodowa艂a. Po sze艣膰setletnim milczeniu i po kilku tygodniach ziania siark膮 otworzy艂a usta i zarycza艂a.

Niewielu widzia艂o erupcj臋 z bliska. Pewien lekkomy艣lny ch艂op by艂 na polu u podn贸偶a Pinatubo. Chcia艂 zasadzi膰 ry偶 i nie zgodzi艂 si臋 na ewakuacj臋. Oberwa艂 kamieniem w g艂ow臋, jego ziemi臋 pokry艂 pumeks i obsuwaj膮ca si臋 glina. Spanikowany, przebieg艂 ponad pi臋tna艣cie kilometr贸w, ani razu si臋 nie zatrzymuj膮c. Dotar艂 do swojej wioski - zdaniem w艂adz, bezpiecznej - jednym ramieniem obj膮艂 偶on臋, drugim matk臋 i patrzy艂 na Pinatubo. Nowo powsta艂y krater bucha艂 gazem, popio艂em i glin膮, mia艂 si艂臋 rozjuszonego drapie偶nika albo rannego smoka, wymiotuj膮cego w艂asnymi wn臋trzno艣ciami. Pod niebo wzbija艂 si臋 dwudziestokilometrowy s艂up zielonego i szarego popio艂u, bia艂ej pary, czarnego dymu, roz偶arzonej gliny i kamieni, du偶ych blok贸w skalnych i ma艂ych, l艣ni膮cych jak diamenty, kryszta艂贸w g贸rskich.

Mo偶e wybuch by艂 parodi膮, ironicznym komentarzem natury do aspiracji ludzko艣ci, bo tu偶 pod niebem s艂up popio艂u przeobrazi艂 si臋 w dobrze nam znan膮, grzybokszta艂tn膮 chmur臋. Na ten widok zachichota艂y okoliczne r贸wniny i ziemia odpowiedzia艂a kr贸tkimi wstrz膮sami. Nad oceanem wiatr przybra艂 na sile i dono艣nie zarechota艂; chcia艂 si臋 przy艂膮czy膰 do zabawy.

Wulkaniczny popi贸艂, o czym nie mieli艣my poj臋cia, przegna艂 dzienne 艣wiat艂o a偶 do Manili. Dowiedzia艂am si臋 o tym p贸藕niej. W naszym domu zalega艂y ciemno艣ci. Lewitowali艣my w czerni, zawieszeni mi臋dzy snem a jaw膮, oddychali艣my, marzyli艣my i pr贸bowali艣my nie my艣le膰.

Jad艂am we 艣nie. Raz obudzi艂 mnie smak papai. Siedzia艂am i obiera艂am j膮 z臋bami. By艂a du偶a i ci臋偶ka jak dynia, przejrza艂a i soczysta. Upapra艂am sobie ni膮 twarz. Nasyci艂am si臋 nieca艂膮 po艂贸wk膮, to, co zosta艂o, po艂o偶y艂am na stole i uda艂am si臋 na poszukiwanie coli.

Ricky nie zakr臋ci艂 butelki, b膮belki wywietrza艂y, rozkosz. Pij膮c, przypomnia艂am sobie o ma艂ej, wr贸ci艂am pod st贸艂, wla艂am kilka kropli do nakr臋tki i unios艂am g艂ow臋 dziewczynki. Prze艂kn臋艂a. O偶ywi艂am si臋. Ona po prostu 艣pi, jest wyczerpana, nie straci艂a przytomno艣ci. Wlewa艂am w ni膮 nakr臋tka za nakr臋tk膮, dop贸ki nie zamkn臋艂a ust i nie westchn臋艂a. Wtedy odstawi艂am butelk臋 i zasn臋艂am.

Drugim razem obudzi艂a mnie potrzeba fizjologiczna, tak nagl膮ca, 偶e a偶 bolesna. Gdybym si臋 ruszy艂a cho膰by o milimetr, zsika艂abym si臋. Jak nic. Zamkn臋艂am oczy, zacisn臋艂am d艂onie i zacz臋艂am si臋 koncentrowa膰. Napnij w艂a艣ciwy mi臋sie艅, Cecylio. Nie, nie ten. Ten! Teraz mo偶esz wsta膰, nie puszczaj, nie popuszczaj, podnie艣 si臋 i oprzyj o st贸艂.

Popi贸艂 i deszcz nieustannie b臋bni艂y o dach, wiatr wdziera艂 si臋 do pokoju, rozwiewa艂 mi w艂osy. Ba艂am si臋 wyj艣膰, ale niby gdzie mam si臋 za艂atwi膰? Bo偶e, dlaczego nie mog臋 nasika膰 do butelki! Torba plastikowa! Przecie偶 mog艂abym wykorzysta膰 jedn膮 z plastikowych toreb Ricky'ego.

Le偶a艂y przy drzwiach. Wij膮c si臋, ruszy艂am w tamt膮 stron臋. Dlaczego ty nigdy nie doro艣niesz, szczylu, dlaczego to, co oczywiste, nigdy nie stanie si臋 oczywiste? Torby zaszele艣ci艂y. Wzi臋艂am najmniejsz膮 i przykucn臋艂am w k膮cie.

To wcale nie by艂o takie proste, jak my艣la艂am. Zanim uda艂o mi si臋 wcelowa膰, obsika艂am sobie r臋k臋 i pod艂og臋. Potem starannie zawi膮za艂am torb臋 i w niesko艅czono艣膰, raz po raz wyciera艂am majtkami d艂o艅 i pod艂og臋.

Mama jest zrozpaczona. Powtarza to bez przerwy. Kilka miesi臋cy p贸藕niej idzie ze mn膮 do lekarza. Jest du偶y, bia艂ow艂osy i nie patrzy na mnie.

- Nie moczy艂a si臋, odk膮d sko艅czy艂a p贸艂tora roku, a teraz codziennie robi w majtki. Czy to mo偶e by膰 zapalenie p臋cherza? Wygl膮dam przez okno, jeste艣my wysoko, widz臋 dach domu naprzeciwko.

Rano nasika艂am do miseczki, mama nie b臋dzie ju偶 mia艂a z niej 偶adnego po偶ytku w kuchni. Przela艂a moje siki do butelki i odda艂a piel臋gniarce w pokoju obok. Nigdy nie my艣l臋 o siu艣kach. Inni my艣l膮, p艂ywaj膮 w nich i nurkuj膮, zanurzaj膮 si臋 i parskaj膮. Mama:

-Cecylio, no nie, znowu, i co ja mam z tob膮 zrobi膰, jestem zrozpaczona...

Tata:

-Musisz si臋 wreszcie nauczy膰, jak sobie radzi膰 z dzieciakiem. Dosy膰 tego, s艂yszysz, je艣li jeszcze raz to zrobisz, oberwiesz na go艂y ty艂ek...Lars-G贸ran:

-Mamo, schowa艂a zasikane majtki za ksi膮偶kami na p贸艂ce, obrzydliwy bachor...

Pani Olsson:

-Niech chodzi w mokrych majtkach, wtedy si臋 nauczy. Na pocz膮tku jest ciep艂o i przyjemnie, ale p贸藕niej okropnie, ha-ha.

Marita:

-No, chod藕, szczylu, tylko nigdzie u nas nie siadaj, bo potem krzes艂a 艣mierdz膮. Chyba 偶e si臋 przyznasz. Jak powiesz: 鈥瀓estem szczylem" - to usi膮dziesz. Nie s艂yszysz? Og艂uch艂a艣?

Doktor w radiu:

-...je艣li chodzi o dziewczynki, sprawa wygl膮da inaczej. Je艣li nie istniej膮 po temu 偶adne powody natury fizycznej, mamy na og贸艂 do czynienia z przekor膮...

Wracaj膮c od lekarza, wst臋pujemy do ksi臋garni, gdzie przegl膮dam ksi膮偶k臋 z obrazkami i sylabizuj臋 ca艂膮 stron臋, podczas gdy mama robi zakupy. Nie wie, 偶e umiem czyta膰, nikt nie wie pr贸cz Marity, kt贸ra mi nie wierzy. Mama wychodzi z jedn膮 ksi膮偶k膮 i w domu od razu rzuca si臋 do lektury. Siadam naprzeciwko niej i rysuj臋. Blok mi si臋 sko艅czy艂, a poniewa偶 nie zas艂u偶y艂am na nowy, co艣 tam bazgrz臋 na papierowej torebce. W 艣rodku s膮 okruszki, o艂贸wek podskakuje, zamiast prostej linii robi si臋 zygzak. Zerkam ukradkiem na mamin膮 ksi膮偶k臋 i pr贸buj臋 przeczyta膰 tytu艂.. 鈥濸syche..", nie, nic z tego, s艂owo jest za d艂ugie. Mama podnosi wzrok.

- Nie p贸jdziesz si臋 pobawi膰? Ale najpierw zr贸b siusiu.

Mijaj膮 trzy dni i znowu jest zrozpaczona. W ci膮gu tych trzech dni nic nie m贸wi o sikaniu, nawet wtedy, kiedy wychodz膮c z toalety, zadzieram sp贸dniczk臋, 偶eby widzia艂a, co i jak. Wzdycha, wysuwa szuflad臋 mojej komody, daje mi czyste majtki i zabiera te zasikane. S膮 cieliste, po艂yskliwe i mokre. Jakby trzyma艂a po艂e膰 mi臋sa. Na przyk艂ad piecze艅 ciel臋c膮.

Czwartego dnia mocz臋 nowe spodnie; s膮 we艂niane i nie mo偶na ich pra膰 w wodzie. Mama, mimo moich 艂ez i zapewnie艅, 偶e si臋 nie zsika艂am, mocno uderza mnie w ucho. Przewracam si臋 i siadam w ka艂u偶y. To tylko woda, mamo, naprawd臋! Jest zrozpaczona. Potem nie udaje mi si臋 wymy艣li膰 sensownego k艂amstwa, wi臋c przestaj臋 k艂ama膰. Wstydz臋 si臋 i przytakuj臋. W ko艅cu si臋 poddaj臋.

Mamie odechciewa si臋 wiecznego prania i kontrolowania mnie, tata ju偶 nie musi ogl膮da膰 moich majtek susz膮cych si臋 nad piecem i o wszystkim zapomina, ja przyzwyczajam si臋 do chodzenia w mokrych, a pozostali przyzwyczajaj膮 si臋 do zapachu. Z wyj膮tkiem Marity. Ci膮gle mi przypomina, kim jestem. To ona ma g艂os decyduj膮cy, ale ci膮gle bawi si臋 ze mn膮, bo nie ma nikogo innego.

Szko艂a wszystko zmienia, ju偶 pierwszego dnia wychodzi na jaw, 偶e jestem najlepsza w czytaniu. I nie boj臋 si臋 rozmawia膰 z nieznajomymi dziewczynkami; pytam, jak im na imi臋, a one mi odpowiadaj膮. To mama mnie tego nauczy艂a. Marita stoi obok i milczy, nie odzywa si臋 i nie umie czyta膰. Kiedy jestem przezi臋biona i zostaj臋 w domu, nie chce i艣膰 do szko艂y, beze mnie nie ma odwagi. Le偶膮c w 艂贸偶ku, wys艂uchuje jej wrzask贸w na klatce schodowej i triumfalnie si臋 u艣miecham.

W pierwszym semestrze rozkwitam. Marita ju偶 mi nie rozkazuje, obie wiemy, 偶e nie musz臋 by膰 pos艂uszna. Ale przed feriami dokonuj臋 przykrego odkrycia: Moje krzes艂o nie wygl膮da tak jak krzes艂a innych dzieci. Siki wytrawi艂y pokost i 艣rodek b艂yszcz膮cej powierzchni znaczy matowa plama. Krzes艂o Marity, z kt贸r膮 siedz臋 w jednej 艂awce, bo przecie偶 jeste艣my najlepszymi przyjaci贸艂kami, l艣ni jak lustro. Idzie za moim spojrzeniem, widzi plam臋 i u艣miecha si臋.

Tamtego dnia wracam do domu trzyna艣cie krok贸w za ni膮. Odmierza odleg艂o艣膰. Musz臋 i艣膰, kiedy ona idzie, i zatrzymywa膰 si臋, kiedy ona si臋 zatrzymuje. A zatrzymuje si臋 cz臋sto, podnosi kamienie, wpatruje si臋 w 偶wir i papierki po cukierkach. Wtedy nie wolno mi si臋 ruszy膰, bo zacznie wykrzykiwa膰 na szkolnym dziedzi艅cu wiadome s艂owo i wszyscy si臋 dowiedz膮, kim naprawd臋 jestem.

Nieruchomiej臋, czuj臋 sp艂ywaj膮ce po udach siu艣ki i piek膮ce zimno mi臋dzy podwi膮zkami a r贸偶owymi majtkami. Mimo to jestem i b臋d臋 pos艂uszna.

-No i jak? - szeptem, po szwedzku spyta艂 Butterfield, kiedy wpe艂z艂am pod st贸艂. Speszy艂am si臋. Mo偶e wszystko s艂ysza艂?

-Dobrze. Ale jest przeci膮g, zauwa偶y艂e艣?

-Nie szkodzi, specjalnie tak buduj膮 domy, 偶eby przetrzyma艂y orkany...

- Oby. Co z r臋k膮? Boli ci臋?

- Nie bardzo. Jak ma艂a? Obr贸ci艂am si臋 i dotkn臋艂am jej. Zdziwi艂am si臋, 偶e ma tak szorstk膮 i tward膮 sk贸r臋, przecie偶 to dziecko, sze艣膰, g贸ra osiem lat.

-Przesun臋艂a si臋 i oddycha spokojnie - odpar艂am mo偶e troch臋 zbyt ufnie. - Przed chwil膮 si臋 napi艂a. 艢pi, nie s膮dz臋, 偶eby straci艂a przytomno艣膰. W samochodzie by艂a w szoku, poza tym jest wyczerpana.

Butterfield opar艂 si臋 na r臋ku, pochyli艂 nade mn膮 i pog艂aska艂 dziewczynk臋 po brzuchu.

- Obudzimy j膮?

- Nie, niech 艣pi. Sama si臋 obudzi. Opad艂 na plecy. Jego silnie ow艂osione przedrami臋 przywiera艂o do mojego, drug膮 r臋k臋 po艂o偶y艂 na czole; czu艂am ten ruch, ale nie widzia艂am.

-O czym my艣lisz?

-O wszystkim - powiedzia艂 z u艣miechem w g艂osie. - O tym, jak mogli艣my si臋 w to wpakowa膰 i jak si臋 z tego wykaraskamy. O tym, 偶e 艣wiat jest ma艂y, i o tym, 偶e by艂a艣 kumpelk膮 Marity.

- 艢wiat wcale nie jest ma艂y. I nigdy nie b臋dzie.

- Jak zosta艂a艣 kumpelk膮 Marity?

- W dzieci艅stwie mieszka艂y艣my w tym samym domu i by艂y艣my jedynymi r贸wnolatkami na ca艂ej ulicy. W艂a艣ciwie nie mia艂y艣my wyboru.

- Czy nie m贸wi艂a艣, 偶e jeste艣 c贸rk膮 Z艂otego? Przecie偶 on by艂 bogaty i chyba nie mieszka艂 tam, gdzie Olssonowie.

- Bogaty... Zaczyna艂 jako zwyk艂y robotnik na budowie, dorobi艂 si臋 dzi臋ki w艂asnej pracy.

Przes艂a艂am tacie pozdrowienia do jego nieba. 鈥濼o twoje s艂owa, drogi ojcze. Kiedy opu艣cisz moje gard艂o? Kiedy zaczn臋 m贸wi膰 w艂asnym g艂osem i w艂asnymi s艂owami?"

Z艂oty za艣mia艂 si臋 w przestworzach. 鈥濶igdy, droga Cecylio. Po co, wed艂ug ciebie, sp艂odzi艂em dzieci?"

Butterfield milcza艂 przez chwil臋 i nie rusza艂 si臋, szykowa艂 si臋 do nast臋pnego zdania.

-Je艣li dorasta艂a艣 w Nassj贸, to chyba wiesz, kim by艂 m贸j ojciec. Stara艂am si臋 przybra膰 maksymalnie neutralny ton. -Tak.

-A mama? Przytakn臋艂am. Jak mo偶na o niej zapomnie膰? Tylko co tu powiedzie膰?

-By艂a bardzo 艂adna.

- Mo偶e. Tak, chyba tak. A偶 do samego ko艅ca. Wzi臋艂am g艂臋bszy oddech.

- Ci膮gle j膮 op艂akujesz? Taki masz g艂os...

-Tak. Teraz j膮 op艂akuj臋. Tu, na Filipinach. Ale w Szwecji by艂em z艂y, wydaje mi si臋, 偶e nienawidzi艂em jej jeszcze dwadzie艣cia lat po jej 艣mierci... Jej nienawidzi艂em bardziej ni偶 Jeffersona. Potrafisz to zrozumie膰?

-Owszem. Widzia艂am j膮 ostatniego wieczoru. Uderzy艂 pi臋艣ci膮 w blat sto艂u.

-Dlaczego nazywali j膮 Wenus z Gottl贸sy? - spyta艂am. - Kto to wymy艣li艂? Pytanie sprawi艂o mu mniej przykro艣ci, ni偶 przypuszcza艂am. W jego g艂osie pojawi艂 si臋 艣miech.

-To ten popieprzony Aron wymy艣la艂 te wszystkie g艂upawe imiona. Matka pochodzi艂a z Gottl贸sy, to taka wioska w Skanii. Tam si臋 chajtn臋艂a z moim starym. W dniu 艣lubu Aron wparowa艂 do kuchni i zobaczy艂 matk臋 w k膮pieli. Sta艂a naga w balii. By艂 lekko podci臋ty i kompletnie go zamurowa艂o. Na pewno by艂a zgrabna, bo opowiada艂 偶e, musia艂 si臋 cofn膮膰, 偶eby go ten widok nie o艣lepi艂...

-I tak zosta艂a Wenus z Gottl贸sy.

- Nie, jeszcze nie wtedy. Babcia i dziadek byli prostymi dzier偶awcami, ale wiod艂o im si臋 zno艣nie i zaprosili go na weselny obiad. My艣l臋, 偶e Aron si臋 tym gryz艂, bo by艂 cholernie sk膮py, ale lubi艂 b艂yszcze膰. I wyg艂osi艂 mow臋, to przecie偶 nic nie kosztuje. Powiedzia艂, jak to w czasach swojej m艂odo艣ci je藕dzi艂 po Europie - oczywi艣cie k艂ama艂, nigdy nie by艂 dalej ni偶 w Kopenhadze - i w Rzymie zobaczy艂 najpi臋kniejszy obraz na 艣wiecie, 鈥濶arodziny Wenus" Botticellego. Opisa艂 go bardzo poetycko; muszla pod stopami, bia艂a sk贸ra i z艂ote w艂osy, kr膮g艂y brzuch i j臋drne piersi...

- I co dalej?

- Potem powiedzia艂, 偶e mia艂 przyjemno艣膰 widzie膰 swoj膮 synow膮 nago i uzna艂, 偶e to wykapana Wenus, doskona艂a kopia Botticellego. Dlatego powinna nosi膰 imi臋 bogini. Nie b臋dzie 偶adn膮 zwyk艂膮 Ann膮, tylko Wenus. 鈥濩hrzcz臋 ci臋 i nadaj臋 imi臋 Wenus z Gottl贸sy". I pokropi艂 w贸dk膮 koron臋 panny m艂odej...

- O rany. A co na to Jefferson?

- Nic nie powiedzia艂, podni贸s艂 si臋 i da艂 Aronowi w mord臋. My艣la艂, 偶e stary si臋 do niej dobiera艂. Pewnie do dzisiaj tak my艣li, je艣li jeszcze 偶yje. Tego o Botticellim nie zrozumia艂. Aron zobaczy艂 鈥濶arodziny Wenus" w Blekinge, kiedy je藕dzi艂 w ko艅skich interesach. Czyj艣 syn mia艂 ten obraz nad 艂贸偶kiem. Wm贸wi艂 swojej religijnej mamusi, 偶e to wniebowzi臋cie; anio艂y zabieraj膮 Matk臋 Bosk膮 do raju. Aron si臋 z tego 艣mia艂, uwa偶a艂 to za 艣wietny dowcip. Przekl臋ty staruch.

- Marita go lubi艂a.

- Ach, tak. Mo偶liwe. Zawsze mia艂 podej艣cie do kobiet. Na chwil臋 zaleg艂a cisza, potem co艣 uderzy艂o o dach. Raz, drugi, trzeci. Deszcz kamieni. Przypomnia艂y mi si臋 Pompeje; za dwa tysi膮ce lat b臋dziemy dziur膮 w ziemi, kt贸r膮 si臋 wype艂ni gipsem, i zostan膮 nasze odbicia...Odetchn臋艂am g艂臋boko i przegna艂am t臋 my艣l z czo艂a.

- A potem byli nieszcz臋艣liwi do ko艅ca swoich dni. Butterfield drgn膮艂, mo偶e ju偶 zasypia艂.

- Kto?

- Twoi rodzice. Aron obla艂 koron臋 w贸dk膮 i Jefferson by艂 zazdrosny.

- Wcale nie. Przez pierwsze lata dobrze im si臋 偶y艂o. Mieszkali w Gottl贸sie u rodzic贸w matki. Jefferson mia艂 przej膮膰 gospodarstwo po dziadku i nauczy膰 si臋 pracy na roli. Ale nic z tego nie

wysz艂o. By艂 cholernie nad臋ty. Nie potrafi艂 si臋 zamkn膮膰 na d艂u偶ej ni偶 dwie minuty i s艂ucha膰, co si臋 do niego m贸wi.

-Czy ju偶 wtedy by艂 religijny?

-Chyba nie. Nie wydaje mi si臋, 偶eby kiedykolwiek by艂 naprawd臋 religijny. Chocia偶 艣wietnie zna艂 Bibli臋. Ci膮gle gl臋dzi艂 o lilijach Saro艅skich. Ale przewa偶nie ko艅czy艂o si臋 na gl臋dzeniu. S艂owa. My艣l臋, 偶e on lubi艂 s艂owa...Znowu milczenie. Chcia艂am, 偶eby m贸wi艂 dalej.

-I jak si臋 to potoczy艂o?

-Dziadek umar艂. Gospodarstwo przepad艂o. Jefferson i matka przeprowadzili si臋 do Nassj贸. Aron tak chcia艂. I w Nassj贸 matka odkry艂a, 偶e wysz艂a za cygana. Wcze艣niej nie mia艂a o tym poj臋cia. W okolicach Gottl贸sy w艂a艣ciwie nie by艂o cygan贸w, nie bardzo wiedzia艂a, co to takiego. Ale si臋 dowiedzia艂a.

-A co to takiego? Co to znaczy by膰 cyganem? Odwr贸ci艂 si臋 do mnie plecami

- Powinna艣 wiedzie膰, Cecylio Lind. Przecie偶 urodzi艂 si臋 w Nassj贸. A teraz chc臋 spa膰.

Ci膮gle by艂o ciemno. Obudzi艂 mnie j臋k dziewczynki. Podnios艂am j膮, przytkn臋艂am do ust butelk臋 coli i zastanawia艂am si臋 sennie, kim ona jest. Pi艂a 艂apczywie, chcia艂a wi臋cej i szuka艂a czego艣 po omacku.

Zdj臋艂am papaj臋 ze sto艂u, odgryz艂am kawa艂ek, roztar艂am z臋bami na miazg臋, na艂o偶y艂am odrobin臋 na czubek palca i da艂am jej possa膰. Uspokoi艂a si臋, chwyci艂a owoc ko艣cistymi d艂o艅mi, przycisn臋艂a do twarzy i zamlaska艂a. Szybko si臋 nasyci艂a i zasn臋艂a, z papaj膮 w obj臋ciach.

Nie mog艂am ju偶 d艂u偶ej spa膰, wpatrywa艂am si臋 w ciemno艣膰. Butterfield si臋 przekr臋ci艂, le偶eli艣my twarzami do siebie i oddychali艣my w tym samym rytmie. Kiedy szepta艂, jego g艂os brzmia艂 ca艂kiem inaczej, by艂 jak ciep艂y wiatr. Opowiada艂 o swoich d艂oniach i moim ciele, o wargach, piersiach i sk贸rze, o gor膮cej wilgoci i gor膮cej sztywno艣ci. Dostosowa艂am si臋 do obrazu, kt贸ry stworzy艂, w艣lizn臋艂am si臋 we艅 i pozwala艂am sob膮 powodowa膰. Po chwili w moim podbrzuszu zapali艂 si臋 p艂omyk, obudzi艂y si臋 moje obrazy, ros艂y, nabrzmiewa艂y. Us艂ysza艂am sw贸j w艂asny szept i upaja艂am si臋 nim. M贸wi艂am swoim g艂osem, niepodobnym do 偶adnego innego. Nie dotykali艣my si臋. Ten pierwszy raz kochali艣my si臋 za pomoc膮 s艂贸w i oddech贸w.

Nachtund Nebel. Noc i mg艂a.

Dotykam czo艂em okna w salonie, widz臋, jak si臋 zapalaj膮 tylne 艣wiat艂a karetki i znikaj膮. Doktor Alexandersson stoi przez chwil臋 na ogrodowej 艣cie偶ce, jakby nie do ko艅ca wiedzia艂, co robi膰, po czym wyjmuje z kieszeni kluczyki do samochodu i wychodzi na chodnik. W my艣lach towarzysz臋

mamie w jej ostatniej podr贸偶y przez Nassj贸, ten brzydki ma艂y raj. We wszystkich oknach jest ciemno, mieszka艅cy 艣pi膮 w swoich ciep艂ych 艂贸偶kach w t臋 zimn膮 noc. Mo偶e kogo艣 obudzi d藕wi臋k silnika, kilka razy zamruga oczami w ciemno艣ciach, poczuje g艂贸d albo pragnienie. Bose stopy sun膮 po pod艂odze w kuchni, id膮 do lod贸wki. Kto艣 si臋 pochyla nad blatem, je kanapk臋 albo pije mleko. Jedzenie. Woda. Ciep艂o. Pr膮d. Jakby to by艂o oczywiste.

Dokonywa艂a艣 cud贸w na swoich nudnych zebraniach, mamo. Tw贸j m艂otek przewodnicz膮cej by艂 r贸偶d偶k膮 czarodziejsk膮, czarodziejsk膮 r贸偶d偶k膮 obfito艣ci, kt贸ra przemienia艂a g艂贸d w syto艣膰, a chorob臋 w zdrowie.

A teraz? Co si臋 teraz stanie, kiedy spoczniesz w kostnicy, a potem w grobie? Tw贸j syn i spadkobierca nie umie czarowa膰. Nawet tego nie chce.

Lars-G贸ran staje za mn膮.

-Nie po艂o偶ysz si臋?

-P贸藕niej. Teraz nie zasn臋.

- Nie wzi臋艂a艣 tych proszk贸w nasennych, kt贸re dostali艣my?

- Wzi臋艂am. Ale jeszcze nie dzia艂aj膮... Chcia艂abym wyj艣膰. Przej艣膰 si臋 do Eksj贸berget.

Ale to tylko przelotny impuls. Ju偶 kiedy to m贸wi臋 wiem, 偶e wcale tak nie jest. T臋skni臋 za mg艂膮 i nocn膮 wilgoci膮 w p艂ucach, a nie za Eksj贸berget. Nagie ga艂臋zie krzak贸w wygl膮daj膮 w ciemno艣ciach jak szepty. Przera偶aj膮 mnie.

-Nie mo偶esz wychodzi膰 o tej porze - konstatuje Lars-Guran.

-Wiem - przyznaj臋 z rezygnacj膮. - Nie mog臋.

K艂ad臋 si臋 pos艂usznie do 艂贸偶ka, gasz臋 lamp臋 i poddaj臋 si臋 dzia艂aniu chemikali贸w doktora Alexanderssona. Oczy si臋 zamykaj膮, serce bije coraz wolniej, mi臋艣nie s膮 raptem tak ci臋偶kie, 偶e nie mog臋 si臋 ruszy膰. Mimo to nie 艣pi臋: m贸zg 偶arzy si臋 od wspomnie艅 i obraz贸w.

I wtedy go s艂ysz臋; tego, kt贸rego od dawna si臋 obawia艂am. Jestem bezbronna, sparali偶owana, i wtedy przychodzi NogNog. Ma piskliwy, drwi膮cy g艂os.

-Oh, madame - skrzypi. - Oh, madame Watch out! Beware of the darkness...

Teraz go widz臋. Stoi boso na oszronionej trawie przed Bananowym Domem. Wtulam twarz w poduszk臋, 偶eby go przep臋dzi膰.

-Id藕 swoj膮 drog膮 - m贸wi臋 bez tchu. - Id藕 swoj膮 drog膮!

-Oh, madam - odpowiada NogNog, tym razem ciszej, niemal szeptem. - Oh, madam! Oczywi艣cie, 偶e p贸jd臋. Ale nie swoj膮 drog膮, tylko twoj膮..Trzyma ka艂asznikowa za luf臋, kolba chrz臋艣ci na zmarzni臋tej ziemi. Nagle jestem przy furtce pod Bananowym Domem i przyciskam do piersi jakie艣 pude艂ko.

- Co tam masz? - szepce NogNog. - Co tam masz?

- Nie twoja sprawa!

- Moja! Co tam masz? Odwracam si臋 do niego plecami i id臋 do Eksj贸berget. Naturalnie idzie za mn膮.

- Co tam masz? Powiedz prawd臋: w tym pude艂ku nosisz moje wspomnienia...

- Nie mo偶na nosi膰 cudzych wspomnie艅. To pude艂ko mojej mamy. Mama umar艂a i id臋 je zakopa膰.

NogNog 艂apie mnie, g艂臋boko wbija ko艣ciste palce w moje rami臋.

-Pierdolona bia艂a dziwko! To moje wspomnienia, nie masz prawa ich zakopywa膰!

D藕wigam ci臋偶k膮 od krwi r臋k臋 i zapalam lamp臋, potem przez minut臋 le偶臋 nieruchomo i ws艂uchuj臋 si臋 w cisz臋, czujnie jak zwierz臋. Naturalnie nic nie s艂ysz臋. Krzywi臋 si臋, my艣l膮c o niedorzeczno艣ci snu, i powtarzam s艂owa na swoj膮 obron臋: 鈥濶ie mo偶na nosi膰 cudzych wspomnie艅". Nie zgadzam si臋. Odmawiam. Gasz臋 lamp臋 i rezolutnie zamykam oczy.

Odmowa to moje jedyne wyj艣cie. Mog臋 pami臋ta膰 mam臋 psy, ulic臋 i g艂贸d, ale nie chc臋 my艣le膰 o no偶u na jego gardle, ognikach papieros贸w i drzewie, na kt贸rym wisia艂. Wykluczone. To si臋 nie wydarzy艂o.

-Dow贸d - szepce NogNog w przestworzach. - Chcesz dowodu? Chcesz mnie zobaczy膰 na tym drzewie? Chcesz zobaczy膰, jak si臋 ko艂ysz臋 na wietrze? O, Cecylio, nie ukrywaj prawdy sama przed sob膮. Nie widzia艂a艣, ale widzisz!? Widzia艂a艣 pi臋tno niewolnika na mojej piersi, 艣liczny znak, wypalony papierosami bia艂ych m臋偶czyzn...Przykrywam g艂ow臋 poduszk膮, 偶eby go nie s艂ysze膰.

-Nic ci to nie pomo偶e - szepce NogNog. - Nie b臋d臋 cicho. Nigdy. Wiem, 偶e chcesz tylko jednego, 偶e wy, biali, chcecie tylko jednego: 偶eby艣my umierali w ciszy. Nie chcecie niczego s艂ysze膰, widzie膰 ani wiedzie膰. Ale ja nie b臋d臋 milcza艂 i zmusz臋 ci臋 do m贸wienia! Widzia艂a艣 pi臋tno niewolnika na mojej piersi! Wiesz, 偶e by艂em dzieckiem, kiedy mi je wypalono. Widzia艂a艣, wiesz i b臋dziesz m贸wi膰! Ale ja odmawiam. Odmawiam. Odmawiam.

Nazajutrz jest dzie艅 wolny. W domu panuje absolutna cisza, za oknem wisi mg艂a. Niedzielny, 艣wi膮teczny spok贸j. Wspaniale obudzi膰 si臋 w ciszy. 艢wiat pod powiekami jest m臋tnawo zielony i pomara艅czowy. Moja poranna 艣lina ma s艂odki smak, a cia艂o, kt贸re stopniowo przejmuj臋 we w艂adanie, jest ciep艂e, mi臋kkie i tylko moje. Wystrzegam si臋 NogNoga, my艣l zatacza du偶y i zgrabny 艂uk wok贸艂 tych mrocznych odcisk贸w mojej pami臋ci.

Otwieram oczy. Mama umar艂a tej nocy. Nie ma 偶adnego 艣wi膮tecznego dnia, jest czwartek i czeka mnie du偶o pracy. Powinnam zrobi膰 艣niadanie, napisa膰 nekrolog, zadzwoni膰 do zak艂adu

pogrzebowego i do banku, przejrze膰 mamy notes z telefonami, zawiadomi膰 krewnych i przyjaci贸艂. Tymczasem ma艂o mnie to obchodzi. Mama ju偶 nie cierpi, nie potrzebuje zastrzyk贸w ani tlenu, nie mo偶e si臋 rozz艂o艣ci膰. W moim pokoju jest 艣wi臋to i spok贸j.

Kiedy urodzi艂a si臋 Sophie, te偶 by艂o 艣wi臋to. W og贸le si臋 tego nie spodziewa艂am. W szary powszedni dzie艅 Ulf pojawi艂 si臋 na korytarzu oddzia艂u po艂o偶niczego. Blady i spi臋ty, pozbawiony zwyk艂ej pewno艣ci siebie. S艂ysz膮c p艂acz Sophie w taks贸wce, przestraszy艂 si臋, przestraszy艂 i zniesmaczy艂, a w windzie, widz膮c, 偶e rozpinam bluzk臋, 偶eby j膮 nakarmi膰, pobiela艂 z t艂umionej irytacji. Kiedy j膮 nakarmi艂am i zapi臋艂am bluzk臋, stan臋li艣my naprzeciwko siebie w salonie. Za oknem w nik艂ym jesiennym s艂o艅cu mieni艂 si臋 kolorami klon: 偶贸艂to, czerwono, pomara艅czowo. Spok贸j i cisza. W noside艂kach na pod艂odze spa艂a nasza c贸rka, trzecie dziecko, pierwsze, kt贸re prze偶y艂o. Mia艂am przed sob膮 m臋偶a w dyplomatycznym uniformie: znoszona bia艂a koszula z wy艣wiechtanym ko艂nierzykiem, szykowny flanelowy garnitur, jedwabny krawat od Diora i sk贸rzany pasek Yves Saint-Laurenta. Umiarkowana doza elegancji, nabyta w kt贸rym艣 ze sklep贸w taxfree, plus przyzwoite krawiectwo starej daty. Ulf wiedzia艂, co znaczy 鈥瀞tyl i klasa", cho膰 te s艂owa nigdy nie przesz艂yby mu przez usta.

Ale jego oczy i usta nale偶a艂y do kogo艣 innego, kogo nie zna艂am i nigdy wcze艣niej nie spotka艂am. Przesun臋艂am palcem po tej obcej mi twarzy, po nosie i policzkach, musn臋艂am g贸rn膮 warg臋. Przytuli艂 mnie, w艂o偶y艂am r臋ce pod marynark臋, g艂aska艂am go po plecach; by艂y ciep艂e, swojskie. Nie powiedzieli艣my ani s艂owa, mogli艣my by膰 wobec siebie wy艂膮cznie uprzejmi, a sytuacja wymaga艂a chyba czego艣 wi臋cej.

Na przyk艂ad uczciwo艣ci. A jak my, nic o sobie nie wiedz膮cy, mieliby艣my si臋 zdoby膰 na uczciwo艣膰? W ka偶dym razie si臋 obejmowali艣my i my艣l臋, 偶e w tamtym momencie kochali艣my.

Nie m贸g艂 si臋 zwolni膰 na ca艂y dzie艅, mia艂 wa偶ne zebranie. Ul偶y艂o mi. Mimo wszystko. Kiedy wyszed艂, wzi臋艂am Sophie na r臋ce, usiad艂am z ni膮 na kanapie i s艂ucha艂am, jak 艣pi. Le偶a艂a w odwr贸conej pozycji embrionalnej, dno miednicy zast膮pi艂a szyja i broda, czerwone pi膮stki zaci艣ni臋te na obojczyku. Od czasu do czasu odchyla艂am g艂ow臋 i leciutko dmucha艂am na jej meszek; falowa艂 jak letnia 艂膮ka na wietrze.

By艂y艣my ca艂kowicie bezpieczne, 艣wiat nie mia艂 do nas dost臋pu, za oknem czuwa艂 czerwieni膮cy si臋 klon, a w naszym domu pachnia艂o 艣wierkowym igliwiem i 偶ywic膮.

Lars-G贸ran p艂acze w 艂azience. Powinnam wsta膰 i zaj膮膰 si臋 nim, pocieszy膰, zaparzy膰 kaw臋. Mimo to le偶臋, chc臋 spa膰. Niech sam si臋 pociesza.

Zosta艂am dyplomat膮, Marita, tak jak chcia艂am, a raczej my艣la艂am, 偶e chc臋. Uda艂o mi si臋 z umiarkowanym powodzeniem, ale jestem wystarczaj膮co uprzejma, dostatecznie elokwentna i dobrze ubrana, 偶eby ktokolwiek wzi膮艂 mnie za osob臋 z zewn膮trz. L臋k przeszkadza艂 mi w karierze. Ba艂am si臋 innych dyplomat贸w, ich szorstkiej 偶yczliwo艣ci i wynios艂ej pokory, ich g艂os贸w, gest贸w i ubra艅, kryj膮cych w sobie du偶o tajemnic i sprzeczno艣ci. Ale najbardziej ba艂am si臋 s艂贸w: ilekro膰 na moim biurku l膮dowa艂 jaki艣 sprachreglung, ze zdenerwowania robi艂o mi si臋 niedobrze. Nigdy nie opanowa艂am ich pami臋ciowo, nosi艂am po kieszeniach, jakby sama blisko艣膰 papieru mia艂a mi u艂atwi膰 przyswojenie sobie tego, co wolno m贸wi膰. Jak wyja艣ni膰 ludziom wolnym, czym jest sprachreglung} To najzwyczajniej w 艣wiecie replika u偶ywana w rozmowach na szczeblu mi臋dzynarodowym, kt贸rej sformu艂owanie zajmuje kilka dni lub tygodni. Najpierw kleci j膮 poc膮cy si臋 i ambitny sekretarz w ministerstwie - na tyle dobrze wychowany, 偶eby nie posi艂kowa膰 si臋 w艂asnymi s艂owami - kt贸ry ma w biurku pe艂n膮 szuflad臋 gotowych fraz. Nast臋pnie sprawdza j膮 i cyzeluje rada ministerialna, podsekretarz stanu nadaje jej now膮 form臋, a ostatecznego szlifu dokonuje minister, i on to akceptuje. W rezultacie powstaje plwocina, lepki i bezbarwny frazes, pozbawiony rytmu i niezrozumia艂y. Nic nie szkodzi: m臋tno艣膰 stanowi jego istot臋. Sprachreglung jest bowiem zawsze k艂amstwem, k艂amstwem tak zr臋cznie sformu艂owanym, 偶e nigdy nic nie mo偶na mu zarzuci膰. To, co dobre, jest z艂e, to, co z艂e, jest dobre, a to, co okropne, nigdy nie mia艂o miejsca.

Po sporz膮dzeniu sprachreglungu wszyscy z dzia艂u zagranicznego przypominaj膮 ch贸rzyst贸w; ka偶dy, kogo to dotyczy, uczy si臋 tych s艂贸w na pami臋膰. Prawdy si臋 pami臋ta. K艂amstwa trzeba wku膰.

Kiedy wysz艂am za Ulfa i urodzi艂am Sophie, zosta艂am zwolniona z tego obowi膮zku. Mia艂am z g艂owy sprachreglungi, by艂am osob膮 towarzysz膮c膮. Dzielna 偶ona i kochaj膮ca matka, cierpliwa podpora i wytrawny ekspert od drink贸w. Musia艂am k艂ama膰 tylko w drobnych sprawach, nic nieznacz膮cych drobiazgach. Co mi na przyk艂ad szkodzi powiedzie膰, 偶e brzydka suknia jest 艂adna? Co mi szkodzi udawa膰 zadowolon膮 i pewn膮 siebie? 呕y艂am u boku Ulfa w艂asnym 偶yciem. Trzy lata w Pen asystowanie, zar臋czyny, ma艂偶e艅stwo, dwa poronienia. Cztery lata w ministerstwie w Sztokholmie: ci膮偶a, statystyki handlowe, por贸d, 偶艂obek. Trzy lata w Wietnamie: samotno艣膰, upa艂y, infekcje, absurdalne pokazy mody. Osiem lat w Indiach: szko艂a, kolacje, przyj臋cia, rozw贸d.

Dopiero pod koniec zn贸w mia艂am posad臋: zosta艂am sekretarzem ambasady kierowanej przez m臋偶a. Przydzielono mi biurko i podrzucano sprachreglungi. Nie musia艂am jednak zawraca膰 sobie nimi g艂owy. Zajmowa艂am si臋 sprawami konsularnymi, odsy艂a艂am do domu trz臋s膮cych si臋 narkoman贸w i poleca艂am dobrego lekarza szwedzkim turystkom cierpi膮cym na rozwolnienie.

Dziwi艂o mnie, 偶e nikogo nie m臋czy艂y te papiery ze Sztokholmu, 偶e nikt nie widzia艂 nic zdro偶nego w m贸wieniu cudzymi s艂owami. Ulf by艂 nieodmiennie g艂adki, nawet wobec mnie, czysty arkusz papieru czekaj膮cy na pi贸ro. Czasami gardzi艂am jego pos艂usze艅stwem, cho膰 niejednokrotnie w膮tpi艂am we w艂asne odczucia. Ulf by艂 bystry. Mo偶e za tymi ma艂ymi k艂amstwami dostrzega艂 jak膮艣 wielk膮 prawd臋.

Ju偶 kiedy wr贸ci艂am do pracy, pr贸bowa艂am z nim o tym porozmawia膰. Tamtego wieczoru dopisywa艂 mu humor. Obchodzili艣my 艣wi臋t膮 艁ucj臋 w du偶ej bia艂ej sali Alvy Myrdal, przyj臋cie by艂o bardzo udane, z grogiem, piernikami i szafranowymi ciasteczkami. Zjawi艂a si臋 niemal ca艂a kolonia szwedzka i - co niezwyk艂e - czterech dyrektor贸w, kt贸rzy przylecieli a偶 z Puny w towarzystwie odzianych w jedwabie 偶on. Poza tym przysz艂o wi臋cej Hindus贸w ni偶 rok wcze艣niej, ludzi wa偶nych, mi臋dzy innymi jaki艣 minister. Oczy Ulfa l艣ni艂y nadziej膮; mo偶e wkr贸tce p贸jdzie w zapomnienie handel broni膮.

Le偶a艂 w 艂贸偶ku i patrzy艂 na mnie, kiedy wk艂ada艂am nocn膮 koszul臋. By艂a z jedwabiu; w grudniu w Delhi nie jest zbyt ciep艂o na jedwabie.

- Dobrze si臋 spisa艂a艣, Cecylio. Bardzo dobrze. W艂a艣nie tego by艂o nam trzeba.

- Mi艂o mi to s艂ysze膰. Jak ci posz艂o z ministrem? Porozmawia艂e艣 z nim w spokoju?

-Tak. Zamienili艣my kilka s艂贸w...

Wesz艂am do 艂贸偶ka i zgasi艂am 艣wiat艂o. Po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na biu艣cie; by艂o to co艣 w rodzaju obj臋cia. Wzi臋艂am go za r臋k臋, 偶eby zmniejszy膰 jej ci臋偶ar.

- Co mu powiedzia艂e艣? Westchn膮艂.

- To, co powinienem...

- 呕e szwedzki rz膮d robi wszystko, by dociec prawdy? Tak jak to zosta艂o napisane w sprachreglungu.

- Mmmm. Dosta艂a艣 to?

- Jasne. Wszyscy dostali.

- Nie by艂o tego w planach. Kto to rozdziela艂?

- Nie wiem. Ale wierzysz w to?

- Co masz na my艣li?

-Wierzysz, 偶e rz膮d zrobi wszystko, 偶eby dociec prawdy o 艂ap贸wkach? Zdj膮艂 r臋k臋.

-O rzekomych 艂ap贸wkach, Cecylio. Nikt tego nie wie na pewno. Nie ma 偶adnych dowod贸w.

Przewr贸ci艂am si臋 na bok, plecami do niego. Ja wiedzia艂am. Mimo 偶e niczego nie mo偶na by艂o udowodni膰. Widzia艂am tych m臋偶czyzn z Bofors, s艂ysza艂am ich. Aroganccy, rechotliwi, cyniczni i

tak pewni siebie, 偶e nawet nie pr贸bowali si臋 kry膰 ze swoimi k艂amstwami. Ale istoty k艂amstwa nie ujawnili.

-Nie musisz m贸wi膰 jak sprachreglung we w艂asnej sypialni...Ulf westchn膮艂 ci臋偶ko za moimi plecami.

-Zarzucasz mi k艂amstwa, Cecylio?

- Tak. - W swoim g艂osie s艂ysza艂am g艂os Z艂otego, stanowczy, z gard艂owym 鈥瀝". - My艣l臋, 偶e k艂amiesz ka偶dego dnia. To le偶y w naturze tej profesji. Wszyscy k艂amiemy.

- A tw贸j brat minister, Cecylio? Czy on te偶 k艂amie? Co on wie o 艂ap贸wkach?

Nie odpowiedzia艂am. I tak posun臋艂am si臋 za daleko. Wsta艂, 艂贸偶ko si臋 zako艂ysa艂o i zaszele艣ci艂 jedwab jego szlafroka. Nie odzywa艂 si臋 do mnie przez pi臋膰 dni i spa艂 w pokoju go艣cinnym. Sz贸stej nocy posz艂am do niego, by bez s艂贸w b艂aga膰 o wybaczenie.

Kto艣 idzie po schodach. 艢ni mi si臋, 偶e pani Olsson si臋 u艣miecha. Siadam na 艂贸偶ku i nas艂uchuj臋. To nie jest Lars-G贸ran, znam jego kroki. Chodzi jak ja, ci臋偶ko, stukaj膮c obcasami. Ten kto艣 si臋 skrada i waha, jest ju偶 w hallu i kieruje si臋 do sypialni mamy. Marita. Nareszcie przysz艂a. Narzucam szlafrok i wychodz臋.

-Halo! Jest tam kto? Sylwetka w drzwiach maminego pokoju. Gunilla.

-To tylko ja. Dzwoni艂am, ale nikt nie otwiera艂, wi臋c wesz艂am. Mam przecie偶 klucz. Czy ona jest w szpitalu? Czy jej stan si臋 pogorszy艂? Opieram si臋 o futryn臋 i ca艂kowicie wybudzam, odgarniam w艂osy z twarzy i przepraszam.

-Powinni艣my byli zatelefonowa膰, ale doktor da艂 nam 艣rodki nasenne. Larsowi-G贸ranowi i mnie. Mama zmar艂a tej nocy. Kiedy to m贸wi臋, zaczynam p艂aka膰, jest we mnie otch艂a艅 rozpaczy i irytacja. Ju偶 popo艂udnie, przespa艂am ca艂y dzie艅, a tyle mam zaj臋膰. Gunilla skubie r臋kaw bawe艂nianej bluzki. Nagle ogarnia mnie przeczucie, 偶e boi si臋 mnie tak samo jak ja jej. Da艂a si臋 nabra膰 na m贸j stanowczy g艂os i r贸wnie stanowcze kroki, my艣li, 偶e wiem, co robi臋 i czego chc臋. To j膮 napawa niepokojem.

-Ach. To straszne. No to ja ju偶 p贸jd臋. Przepraszam. Pojednawczo poci膮gam nosem, wyjmuj臋 chusteczk臋

z kieszeni szlafroka i wycieram nos.

-Nic nie szkodzi. Sk膮d mog艂a艣 wiedzie膰...

Lars-G贸ran wchodzi do kuchni, kiedy kawa jest ju偶 zaparzona, ma zaczerwienione oczy, ma艂o m贸wi. Zd膮偶y艂am napisa膰 nekrolog. Czyta go g艂o艣no, nie zauwa偶a pustych, martwych s艂贸w. 鈥濶asza droga matka". 鈥濸o d艂ugich cierpieniach". 鈥濽kochana". 鈥炁籥l". Ale oczywi艣cie musi co艣 zmieni膰.

-Wydaje mi si臋, 偶e chcia艂aby te偶 jaki艣 wiersz. M贸wi艂a o tym po 艣mierci taty, co艣 Dagermana.

- Co?

- Nie pami臋tam, nie przypominam sobie. Chowa twarz w d艂oniach i p艂acze, beczy z otwartymi ustami, jak dziecko. Patrz臋 na niego przez chwil臋, nie wiem, co pocz膮膰 z jego smutkiem, w ko艅cu przynosz臋 mu papierowy r臋cznik i nieporadnie klepi臋 po ramieniu. A potem zabieram si臋 do tego, co musi by膰 zrobione.

鈥濬onus", to oczywiste. Musi by膰 鈥濬onus". Kiedy umar艂 tata, zwr贸cili艣my si臋 do prywatnego zak艂adu pogrzebowego, teraz wchodzi w gr臋 tylko sp贸艂dzielczy. Konflikt przetrwa艂 a偶 do 艣mierci. Odszukuj臋 w艂a艣ciw膮 linijk臋 w ksi膮偶ce telefonicznej. 鈥濬onus" jest na Storgatan...

Ju偶 mam podnie艣膰 s艂uchawk臋, kiedy dzwoni telefon. W moim odbiciu w lustrze dostrzegam iskierk臋 nadziei. Marita! Ale to kto艣 m艂ody, dobrze wychowany, bez cienia miejscowego dialektu.

-Przepraszam, 偶e przeszkadzam, jestem ze 鈥濻malands Dagblad". Nazywam si臋 Katarina S贸derberg. W艂a艣nie dowiedzieli艣my si臋 o 艣mierci Dagny Dahlbom. Czy to prawda?

-Tak.

-Prosz臋 przyj膮膰 moje kondolencje. Przepraszam, 偶e dzwoni臋, ale musimy si臋 upewni膰, 偶eby nie pope艂ni膰 偶adnego b艂臋du. Przesta艅 przeprasza膰, my艣l臋. To pierwszy warunek powodzenia: nigdy nie przeprasza膰. Musisz si臋 tego nauczy膰, dziecino, je艣li chcesz co艣 w 偶yciu osi膮gn膮膰.

- Rozumiem. Tak, to prawda. Mama zmar艂a tej nocy. Od dawna chorowa艂a.

- W jutrzejszym numerze chcemy zamie艣ci膰 wspomnienie po艣miertne. Chcia艂abym te偶 spyta膰, czy mog艂abym przeprowadzi膰 wywiad z pani膮 i z Larsem-G贸ranem Dahl-bomem?

- Wywiad? O czym?

- W zwi膮zku z pogrzebem zamierzamy opublikowa膰 obszerniejszy tekst o pani matce, o jej korzeniach, pochodzeniu, karierze politycznej i tak dalej...Jestem zdziwiona. To niepodobne do 鈥濻malands Dagblad". Informacje o Nassj贸 ograniczaj膮 si臋 zazwyczaj do kr贸tkich notek na temat dzia艂alno艣ci Szwedzkiego Zwi膮zku Misyjnego i prelekcji organizowanych przez Rotary Club.

-No, nie wiem...

-Ona du偶o znaczy艂a dla miasta. A syn jest parlamentarzyst膮 i ministrem, i w og贸le...

Nagle widz臋 mam臋 w lustrze. Jest w eleganckim, ciasno opinaj膮cym tali臋, s艂u偶bowym kostiumie, szybko przesuwa grzebieniem po blond w艂osach, oczy wydaj膮 si臋 nieobecne, zapewne my艣li o wodoci膮gach i o艣wietleniu ulicznym, o szko艂ach i sto艂贸wkach dla dzieci. U艣miecha si臋 do mnie,

odwzajemniam u艣miech. Moja mama: niesko艅czenie dobra w swoim 偶arliwym poczuciu sprawiedliwo艣ci i autentycznej trosce o innych i niesko艅czenie z艂a w braku szacunku i empatii wobec nas. Publikacja w 鈥濻malands Dagblad" na pewno by j膮 ucieszy艂a.

-Oczywi艣cie - m贸wi臋. - Spytam brata, chwileczk臋... Staj臋 w drzwiach kuchni, k艂ad臋 r臋k臋 na futrynie, Lars-

-G贸ran podnosi wzrok. Ju偶 nie p艂acze.

-Ale ja musz臋 wraca膰 do Sztokholmu - odpowiada z wahaniem. - Nie mo偶esz sama si臋 tym zaj膮膰?

Uzgadniamy, 偶e Katarina ze 鈥濻malands Dagblad" mo偶e przyj艣膰 jutro.

-Ale b臋d臋 tylko ja - m贸wi臋. - M贸j brat musi by膰 w Sztokholmie. Poniewczasie u艣wiadamiam sobie, 偶e zabrzmia艂o to jak przeprosiny.

Odprowadzam Larsa-Gurana do samochodu, idziemy blisko siebie. Zacz臋艂o si臋 zmierzcha膰, powietrze jest rze艣kie i wilgotne, niebo ma odcie艅 lawendy.

- Czu膰 ju偶 wiosn臋 - m贸wi臋. - Wisi w powietrzu... Lars-G枚ran patrzy w ziemi臋 i milczy.

- Smutno ci? Kopie jaki艣 kamyk.

- No pewnie...Nie wiem, co powiedzie膰, stoj臋 przy nim i patrz臋, jak k艂adzie torb臋 i palto na tylnym siedzeniu. Potem opiera si臋 o otwarte drzwi.

-Poradzisz sobie ze wszystkim, Cecylio? Zaproszenia i dob贸r hymn贸w, i ca艂a reszta...

- Tak, tak, spokojnie. Przywyk艂am do organizowania r贸偶nych rzeczy. Poza tym mam na to przesz艂o tydzie艅.

- Mo偶e Yvonne mog艂aby przyjecha膰, je艣li jej rodzice zajm膮 si臋 dzie膰mi...

- Wszystko b臋dzie dobrze. Przesuwa d艂oni膮 po w艂osach.

- A ja nawet nie zd膮偶y艂em... - m贸wi niewyra藕nie.

Samoch贸d Larsa-G枚rana skr臋ca w Gamlarpsv盲gen. Jest zimno, krzy偶uj臋 ramiona na piersiach. Zap艂on臋艂y latarnie, rzucaj膮 blade niebieskawe 艣wiat艂o.

Odwracam si臋, 偶eby wr贸ci膰 do domu, i widz臋, 偶e zapomnieli艣my zamkn膮膰 drzwi. S膮 p贸艂otwarte, do ogrodu przenika 偶贸艂ta po艣wiata.Co to by艂o? Cie艅 w drzwiach?Kto艣 tam jest. Albo co艣.

Wrastam w alejk臋, nieruchomiej臋. Bananowy Dom u艣miecha si臋 zach臋caj膮co swoim 偶贸艂tym u艣miechem. Nagle owiewa mnie dobrze znany zapach. Potu i amoniaku. Z domieszk膮 eteru. L臋k.

Pojawia si臋 we mnie wspomnienie, pytanie bez kszta艂tu i kontur贸w. Nie wiem, co si臋 sta艂o ani co si臋 stanie, wiem tylko, 偶e przesz艂o艣膰 niepokoi mnie bardziej ni偶 przysz艂o艣膰. Ale najbardziej l臋kam si臋 tego, co mnie czeka w domu rodzic贸w.

Jaszczurki wr贸ci艂y przed pojawieniem si臋 艣wiat艂a.

Nie spa艂am od wielu godzin, pr贸bowa艂am sobie przypomnie膰, co si臋 naprawd臋 sta艂o. Zab艂膮dzili艣my? Znale藕li艣my dziecko? Czy Butterfield rzeczywi艣cie pie艣ci艂 mnie s艂owami i szeptem? Wiatr zel偶a艂, ju偶 nie potrz膮sa艂 艣cianami, tylko je delikatnie g艂aska艂. Kamienie nie b臋bni艂y o dach, popi贸艂 nie grzechota艂, szepta艂, nuci艂, 艣piewa艂.

Wr贸ci艂o 艣wiat艂o. Przezroczysta jaszczurka z艂apa艂a much臋. A wi臋c jaszczurki i muchy prze偶y艂y.

Pierwszej nocy w Manili nie mog艂am spa膰. Przyzwyczai艂am si臋 do indyjskich jaszczurek, kt贸re szuka艂y ciemno艣ci i cienia, 偶eby bezg艂o艣nie robi膰 swoje. Filipi艅skie jaszczurki by艂y bezwstydne i ha艂a艣liwe, w艂azi艂y na 艣ciany i po艂yka艂y muchy z potr贸jnym cmokni臋ciem. Za ka偶dym razem si臋 wzdryga艂am i szczelniej otula艂am prze艣cierad艂em, ale nast臋pnej nocy ju偶 do tego przywyk艂am. Cmokania jaszczurek towarzysz膮 偶yciu na Filipinach dzie艅 i noc; nie ma na to rady.Cmok-cmok-cmok.

Pok贸j zaczyna艂 si臋 zmienia膰, do 艣rodka wpada艂o 艣wiat艂o. A mo偶e to tylko moje oczy przyzwyczai艂y si臋 do ciemno艣ci? Wype艂z艂am z pos艂ania i wsta艂am. Dom si臋 zako艂ysa艂. Zawr贸t g艂owy. Za d艂ugo le偶a艂am.

Smugi porannego 艣wiat艂a s膮czy艂y si臋 przez szczeliny w deskach, a dom by艂 drewniany, starej daty. Nie nale偶a艂 jednak do biedak贸w; du偶y wysoki pok贸j o spadzistym jak dach suficie wype艂nia艂y ciemne zarysy mebli. Okna odcina艂y si臋 od szaro艣ci czarnymi plamami, przed opuszczeniem domu w艂a艣ciciele pozamykali okiennice. Dotkn臋艂am stop膮 butelki coca-coli, podnios艂am j膮, ale nie 艣mia艂am si臋 napi膰, zosta艂o jedynie kilka kropli. Powinnam poszuka膰 jakiej艣 studni albo pompy. Czemu nie? Wok贸艂 panowa艂a absolutna cisza, 艣ladu wiatru, 偶adnego szumu deszczu ani popio艂u. Podesz艂am do drzwi i otworzy艂am je.

W dzieci艅stwie podoba艂y mi si臋 barwne powiedzonka Z艂otego. Trafia艂y mi do wyobra藕ni.

鈥濶abij mnie na cholernie d艂ugi pal" - m贸wi艂, a ja widzia艂am go, jak siedzi okrakiem na g艂adkim i l艣ni膮cym mahoniowym palu.

鈥濼rzeba si臋 urodzi膰 pod dobr膮 gwiazd膮" - m贸wi艂, a ja zadziera艂am g艂ow臋 do g贸ry i widzia艂am go wysoko na niebie, tu偶 pod u艣miechni臋t膮, 艣wiec膮c膮 gwiazd膮.

鈥濨臋dzie, jak ty chcesz, kiedy w piekle spadnie 艣nieg" - m贸wi艂, a ja, rozczarowana, widzia艂am 艣nieg w piekle; 艣nie偶ynki sycza艂y w p艂omieniach, a diabe艂 wyci膮ga艂 sw贸j spiczasty j臋zor dla och艂ody.

Piekielny 艣nieg. To by艂y pierwsze s艂owa, kt贸re przysz艂y mi do g艂owy. W piekle spad艂 艣nieg.

Przystan臋艂am na najwy偶szym stopniu, gdzie popio艂u by艂o mniej, i patrzy艂am na odmieniony 艣wiat. Szary. Popi贸艂 pokrywa艂 mi臋kkimi zaspami dom i ziemi臋, kamienie i drzewa. Pod pochylon膮 palm膮 kokosow膮 zamiast samochodu zobaczy艂am 艂agodnie zaokr膮glony pag贸rek.

Niebo mia艂o ten sam, sp艂owia艂y i nieokre艣lony kolor, jak noc膮 nad du偶ym miastem, jakby odbija艂o tysi膮ce odleg艂ych 艣wiate艂. Nadal widoczny ksi臋偶yc przecina艂o kilka pasemek szybko sun膮cych chmur. Nied艂ugo si臋 rozwidni. Byli艣my w wiosce lub w niedu偶ym miasteczku. R贸wna szara p艂aszczyzna pomi臋dzy domami mog艂a stanowi膰 g艂贸wn膮 ulic臋. Parterowa chata naprzeciwko ledwie wystawa艂a z popio艂u, widzia艂am mo偶e p贸艂 metra 艣ciany. Inne mia艂y wysokie cementowe fundamenty, jak nasza, albo sta艂y na palach; i te lepiej zda艂y egzamin. Ucierpia艂 tylko jeden dach i kiedy tak sta艂am, usi艂uj膮c zrozumie膰, co widz臋, na innym, nieco dalej, popi贸艂 drgn膮艂, zacz膮艂 si臋 sypa膰 i opada膰: najpierw niemrawo i niemal bezg艂o艣nie, po kilku sekundach b艂yskawicznie i ha艂a艣liwie. Jakby dom nie wytrzyma艂 moich spojrze艅. Dach run膮艂, wraz z nim jedna 艣ciana, wszystko znikn臋艂o w chmurze py艂u. W chwil臋 p贸藕niej zaleg艂a cisza. Usiad艂am i obj臋艂am kolana d艂o艅mi. Popi贸艂 pali艂 w uda, gor膮ce powietrze pali艂o p艂uca. Niebo poczerwienia艂o.

Po obu stronach schod贸w ros艂o po jednym drzewie. Widzia艂am ju偶 takie drzewa, zastanawia艂am si臋 nad ich nazw膮, ale sobie nie przypomnia艂am, nie pami臋tam do dzisiaj. S膮 bardzo pi臋kne. Maj膮 szare nagie pnie, wygl膮daj膮 jak martwe, ale ka偶dego ranka zakwitaj膮 na ich ga艂臋ziach du偶e r贸偶owe dzwonki, jak z wosku, kt贸re 偶yj膮 tylko jeden dzie艅.

Tamtego poranka zobaczy艂am p膮czki. Mimo wulkanicznego popio艂u, mimo d艂ugotrwa艂ych ciemno艣ci wypu艣ci艂y p膮ki i rozkwit艂y. A kiedy s艂o艅ce wznios艂o si臋 nad dachy dom贸w, pierwszy kwiatek oderwa艂 si臋 od ga艂臋zi i powoli wiruj膮c, usiad艂 mi na kolanie.

Gdyby tak mo偶na by艂o wyci膮gn膮膰 r臋k臋 w czasie...

Widz臋, jak moja r臋ka, bia艂a, upstrzona bladymi piegami, pokonuje minione miesi膮ce i niemal dotyka Cecylii z bezimiennego miasteczka, kt贸ra siedzi gor膮ca i sucha jak popi贸艂 tamtego pierwszego poranka.

Papierosy, my艣li. Jeden sztach. Czy ja nie mia艂am ca艂ego kartonu w samochodzie?

Chc臋 j膮 potrz膮sn膮膰 za rami臋 i szepn膮膰:

- Nie r贸b tego, Cecylio! Jeszcze przez kilka godzin zostaw samoch贸d w spokoju... Daj Butterfieldowi 偶ycie, a dziewczynce przysz艂o艣膰, ocal przyja藕艅 z Rickym i w艂asne iluzje. Zostaw samoch贸d w spokoju!

Ale moja r臋ka tam nie si臋ga, Cecylia niczego nie zauwa偶a, wstaje, przeci膮ga si臋, kwiatki zsuwaj膮 si臋 z kolan. Schodzi po dwunastu stopniach i brodz膮c w popiele, rusza do samochodu. Cecylia! Ty idiotko!

Samoch贸d skamienia艂. G贸rn膮 warstw臋 sypkiego popio艂u 艂atwo da艂o si臋 usun膮膰, ale pod spodem deszcz, popi贸艂 i brud zamieni艂y si臋 w gruze艂kowaty cement. Zdrapa艂am porowaty kawa艂ek, 偶eby zlokalizowa膰 zamek. Okej, otworzy si臋. Je艣li zerw臋 tylko tyle cementu, 偶eby uchyli膰 drzwi, wsun臋 si臋 do 艣rodka i wezm臋 papierosy.

To by艂a ci臋偶ka praca. Najpierw usuwa艂am popi贸艂 stopami. Przynios艂o to mierny rezultat, wi臋c ukl臋k艂am i zacz臋艂am ry膰 cement d艂o艅mi. Poci艂am si臋 i kl臋艂am, ale nie da艂am za wygran膮. Cholernie chcia艂o mi si臋 pali膰.

W ko艅cu zrobi艂am troch臋 miejsca dla drzwi. Z pewnym wysi艂kiem mo偶e bym si臋 przecisn臋艂a. Szpara mia艂a oko艂o dziesi臋ciu centymetr贸w. Ma艂o, ale wystarczaj膮co du偶o, 偶eby mog艂a si臋 przez ni膮 wysun膮膰 jego r臋ka. R臋ka!

Gwa艂townie si臋 cofn臋艂am i usiad艂am na ty艂ku, przera偶ona jak dziecko w domu strach贸w. R臋ce zanurzy艂y si臋 g艂臋boko w popi贸艂 i jego 偶ar spot臋gowa艂 moj膮 panik臋. Pochrz膮kuj膮c, czym pr臋dzej odpe艂z艂am kilka metr贸w dalej i dopiero wtedy dotar艂o do mnie, jak si臋 zachowuj臋. Z trudem przypomnia艂am sobie, 偶e jestem cz艂owiekiem i 偶e niekt贸re d藕wi臋ki tudzie偶 ruchy mi nie przystoj膮. Mozolnie si臋 podnios艂am, r贸wnie mozolnie odwr贸ci艂am i popatrzy艂am na to, co przed chwil膮 zobaczy艂am.

R臋ka. Z samochodu rzeczywi艣cie wystawa艂a r臋ka. Ciemnobr膮zowa i ko艣cista, mia艂a kolor i po艂ysk palisandru. Drzwi powoli si臋 przymkn臋艂y i 艣cisn臋艂y j膮.

Wczo艂ga艂am si臋 pod st贸艂 i potrz膮sn臋艂am nimi.

-Ricky! Butterfield! Kto艣 jest w samochodzie... Obud藕cie si臋! Kto艣 jest w samochodzie!

Ricky drgn膮艂, usiad艂, po czym bez s艂owa wygramoli艂 si臋 z pos艂ania, chwyci艂 butelk臋 coli, opr贸偶ni艂 j膮 jednym haustem i wsta艂.

-Ricky, do cholery! - M贸j g艂os zabrzmia艂 piskliwie. - To by艂a ostatnia butelka! Nie odpowiedzia艂, nawet na mnie nie spojrza艂, cisn膮艂 pust膮 butelk膮 z tak膮 si艂膮, 偶e si臋 odbi艂a od pod艂ogi i wyturla艂a za drzwi. Za jego plecami opad艂a chmura r贸偶owych kwiatk贸w. Usiad艂. Mia艂 zmierzwione w艂osy i ci臋偶kie powieki. Popatrzyli艣my na siebie jak obcy sobie ludzie.

- Co jest? - zapyta艂 sennie. - Sta艂o si臋 co艣?

Nast臋pne godziny by艂y chaotyczne. Butterfield i Ricky kl臋czeli przy samochodzie, 偶eby usun膮膰 troch臋 wi臋cej popio艂u. Bez przerwy co艣 do siebie m贸wili, Ricky z podszyt膮 niepokojem ostro艣ci膮, Butterfield g艂ucho i mamrotliwie; nic nie s艂ysza艂am. Ale us艂ysza艂am dziewczynk臋. Obudzi艂a si臋 z g艂臋bokim westchnieniem.

Le偶a艂a pod sto艂em, ze wzrokiem utkwionym tu偶 obok mojej twarzy, nie chcia艂a na mnie patrze膰. Ci膮gle trzyma艂a w obj臋ciach na wp贸艂 zgni艂膮 papaj臋, ledwie widzia艂am jej palce; tkwi艂y g艂臋boko w br膮zowo-偶贸艂tym mi膮偶szu. By艂a brudna tak, jak mog膮 by膰 brudni prawdziwi n臋dzarze. Wydaj膮 si臋 zakurzeni, ich sk贸r臋, w艂osy i ubrania powleka jasnoszare sproszkowane ub贸stwo. Zapami臋ta艂am kilka tagalskich s艂贸w i fraz. Tylko tyle, 偶eby jak cekinami przyozdabia膰 nimi nudne rozmowy w Manili. Zazwyczaj wywo艂ywa艂y u艣miech i nawi膮zywa艂o si臋 co艣 w rodzaju kontaktu. Teraz postanowi艂am wykorzysta膰 t臋 wiedz臋.

- Magandang umaga... - powiedzia艂am. - Dzie艅 dobry. Nie zareagowa艂a. Mia艂a kamienn膮 twarz i nieobecne spojrzenie. Na pewno jest g艂odna.

-Pagkain? Prutas?Jedzenie? Owoce? Pog艂aska艂am j膮 po policzku, pomy艣la艂am o wszach, 艣wierzbie i pch艂ach i 偶eby zag艂uszy膰 poczucie winy, musn臋艂am opuszkami palc贸w bliznowat膮 sk贸r臋 nad uchem. Jakbym dotyka艂a lalki.

-Prutas? Nic. Mocno zaciska艂a szcz臋ki. Nie zastanawiaj膮c si臋, przesz艂am na angielski. Na Filipinach niemal wszyscy m贸wi膮 po angielsku, nawet najbardziej obdarte dzieci ulicy.

-Hungryf Areyou hungry? Doyou wantfood? Wyraz jej oczu zmieni艂 si臋, zadrga艂y powieki, spojrza艂a na mnie, ale nie zdoby艂a si臋 na odpowied藕. Pochyli艂am si臋 i delikatnie wyj臋艂am papaj臋 z jej lepkiej d艂oni.

-Are you in pain? Does it hurt? Mia艂a g艂os bardzo starego cz艂owieka, cichy i chrapliwy. Powiedzia艂a tylko dwa s艂owa:

-Pain, drink.

Szukaj膮c czego艣 do picia, znalaz艂am kuchni臋. W g艂臋bi pokoju by艂y cienkie masonitowe drzwi, kt贸rych wcze艣niej nie zauwa偶y艂am. Otworzy艂am je i zd臋bia艂am. Wsz臋dzie pe艂no p贸艂ek, szafek, skrzynek, talerzy i salaterek. Zobaczy艂am p贸艂 skrzynki ry偶u i dwie konserwy; corned beef. Ale, co najwa偶niejsze, by艂a tam du偶a ameryka艅ska lod贸wka z lat pi臋膰dziesi膮tych i kran: niepozorny kranik nad poka藕nym zlewem.

M贸j stosunek do Boga jest nieskomplikowany: nie wierz臋 w jego istnienie, dlatego ci膮gle z nim rozmawiam, zupe艂nie otwarcie, bez wstydu i zahamowa艅. Podchodz膮c do kranu, zd膮偶y艂am

odm贸wi膰 鈥濷jcze nasz" i kiedy mia艂am odkr臋ci膰 kurek, pomy艣la艂am: Dobry, kochany Bo偶e, spraw, 偶eby kran by艂 w porz膮dku. Ale nie by艂. Zacharcza艂, zasycza艂 i nic. Boga przy mnie nie by艂o, nigdy go nie ma. Nie czu艂am si臋 przesadnie zawiedziona, odmawiaj膮c modlitw臋, wiedzia艂am, co b臋dzie. Uchyli艂am drzwi lod贸wki i natychmiast je zamkn臋艂am. Cokolwiek zostawili w niej w艂a艣ciciele, kiedy opuszczali dom, zd膮偶y艂o si臋 popsu膰 i zgni膰 podczas d艂ugich ciemno艣ci.

Dziewczynka zaj臋cza艂a. Wzi臋艂am blaszany kubek, wsun臋艂am pod pach臋 konserwy i posz艂am do niej. Mia艂a wilgotne czo艂o, le偶a艂a z zamkni臋tymi oczami. Schowa艂am konserwy do apteczki i wygrzeba艂am aspiryn臋.

Ci膮gle nie mog艂am jej da膰 nic do picia. W艂o偶y艂am tabletk臋 do ust, ugryz艂am kawa艂ek jab艂ka Ricky'ego - by艂o soczyste i s艂odkie, nagle zda艂am sobie spraw臋, 偶e ja te偶 jestem spragniona - wyplu艂am bia艂awy mus na opuszki palc贸w i wesz艂am pod st贸艂. Dziewczynka potulnie otworzy艂a buzi臋. Nie wiem, jak du偶o prze艂kn臋艂a, w ka偶dym razie po chwili rozchyli艂a zaci艣ni臋t膮 pi膮stk臋 w mojej d艂oni i otworzy艂a oczy.

-Hej. Lepiej si臋 czujesz? Zamruga艂a powiekami. By艂o to co艣 w rodzaju odpowiedzi.

-Jak masz na imi臋?

Spi臋艂a si臋, ale s艂owo uwi臋z艂o jej w krtani i nie chcia艂o si臋 wydosta膰. Da艂am jej jab艂ko, natychmiast je ugryz艂a i d艂ugo rozkoszowa艂a si臋 sokiem.

-Dolly...G艂os brzmia艂 ja艣niej, niemal dzieci臋co.

-Dolly? Dolores? Gdzie ci臋 boli? Skrzywi艂a si臋, jakby si臋 mia艂a rozp艂aka膰, opanowa艂a si臋 jednak i przesun臋艂a d艂oni膮 po nogach. Ostro偶nie podnios艂am jej lew膮 nog臋 pod kolanem. 呕adnej reakcji. Potem podnios艂am praw膮.

Najbardziej przerazi艂 mnie d藕wi臋k. Przypomina艂 wewn臋trzny krzyk. Dolores zasysa艂a powietrze, wci膮ga艂a je z sykiem. Twarz jej poblad艂a, grymas obna偶y艂 z臋by, k臋s jab艂ka i dzi膮s艂a. Prawa stopa ko艂ysa艂a si臋 pod nienaturalnym k膮tem, jak w komiksie. Gdzie艣 w 艣rodku mia艂a z艂amane i zmia偶d偶one ko艣ci.

Popi贸艂 si臋ga艂 mi po kolana, by艂 ciep艂y, ale ju偶 nie parzy艂. Sz艂am po 艣ladach Ricky'ego i Butterfielda, przyciskaj膮c do piersi kokos.

-Ricky, musisz mi pom贸c go roz艂upa膰.

-Nie teraz, madame. Nie teraz. Najpierw musimy wyci膮gn膮膰 tego cz艂owieka z samochodu.

- Sorry, Ricky, ale to konieczne. Ma艂a si臋 obudzi艂a. Musi si臋 czego艣 napi膰, a zosta艂o nam tylko mleko kokosowe. Wypi艂e艣 resztki coli!

- Nie teraz...

Wsta艂, odwr贸ci艂 si臋 do mnie plecami i mocno szarpn膮艂 drzwiami samochodu. Odchrz膮kn臋艂am.

-Sorry, Ricky, musisz. Ona cierpi i jest spragniona. Butterfield machn膮艂 r臋k膮, jakby chcia艂 mnie przep臋dzi膰.

-Zostaw go, teraz z nim nie porozmawiasz... Ilekro膰 znajd臋 si臋 w sytuacji przymusowej, m贸j angielski jest wr臋cz perfekcyjny; piskliwy oksfordzki.

-Musisz. Przykro mi, Ricky, ale to jest teraz wa偶niejsze... Musisz! Obrzuci艂 mnie przelotnym spojrzeniem i rytmicznie szarpa艂 drzwiami.

-Zosima my艣li, 偶e nie 偶yj臋 - powiedzia艂. - Dzieciaki my艣l膮, 偶e nie maj膮 ju偶 ojca, mo偶e przestan膮 chodzi膰 do szko艂y, mo偶e s膮 ranne. Musimy wyj膮膰 tego cz艂owieka i uruchomi膰 samoch贸d... Wtedy otworz臋 kokos, madame. Nie teraz. P贸藕niej. W tym momencie popi贸艂 pu艣ci艂 i drzwi rozwar艂y si臋 na o艣cie偶. Wypad艂a g贸rna cz臋艣膰 cia艂a; twarz z czarn膮 dziur膮 zamiast ust zwr贸ci艂a si臋 ku niebu. Wypu艣ci艂am kokos.

Znowu Ricky i ja wlekli艣my cz艂owieka. Ale ten by艂 ci臋偶szy, musieli艣my go chwyci膰 za ramiona obiema r臋kami i mocno si臋 zaprze膰 w popiele, 偶eby go w og贸le ruszy膰 z miejsca.

Doci膮gn臋li艣my bezw艂adne cia艂o do schod贸w i spojrzeli艣my na siebie apatycznie. Jak je teraz wniesiemy?

-呕yje? - spyta艂 Ricky, ocieraj膮c pot z czo艂a.

-Jest p贸艂偶ywy - odpar艂am, ocieraj膮c pot z czo艂a. - Tak czy inaczej, musimy go wtaszczy膰 do 艣rodka...

Opadli艣my na czworaki i wci膮gali艣my go stopie艅 po stopniu. Ko艣ciste kolana nieznajomego uderza艂y g艂ucho i rytmicznie o drewno, z ka偶dym uderzeniem poj臋kiwa艂. Poza tym da艂 si臋 s艂ysze膰 jedynie g艂o艣ny oddech Ricky'ego. Nie odzywali艣my si臋 do siebie, dop贸ki nie po艂o偶yli艣my go na brzuchu po艣rodku pokoju. Opar艂am si臋 o st贸艂, zaczerpn臋艂am tchu i rozciera艂am obola艂e kolana.

-Odwr贸膰cie go - powiedzia艂 Butterfield.

Sta艂 w drzwiach jak cie艅, z kokosem w obj臋ciach. Uda艂o mu si臋 zrobi膰 w nim dziur臋. Na sam膮 my艣l, 偶e si臋 wkr贸tce napij臋, poczu艂am rozkoszne ssanie w 偶o艂膮dku.

Ricky wsun膮艂 stop臋 pod pier艣 nieznajomego i przewr贸ci艂 go na plecy. R臋ka pacn臋艂a o pod艂og臋. To go chyba otrze藕wi艂o. Zamruga艂 powiekami, patrzy艂 na nas przez sekund臋, po czym wywr贸ci艂 bia艂kami i straci艂 przytomno艣膰.

- Jak my艣licie, co to za jeden? - spyta艂 Ricky.

Jak opisa膰 NogNoga, 偶eby Marita mog艂a go zobaczy膰?

Najpierw zapami臋ta艂am nadgarstki. Mia艂 smuk艂e ramiona i wyj膮tkowo d艂ugie nadgarstki.

A mo偶e powinnam zacz膮膰 od 偶ylastej szyi i wydatnej grdyki, kt贸ra by艂a w nieustannym ruchu, kiedy milcza艂 i kiedy m贸wi艂, kiedy krzycza艂 i kiedy szlocha艂? Albo od ogolonej na zero g艂owy, gdzie po w艂osach zosta艂 tylko cie艅? Nie. Zaczn臋 od tego, co Marita zna, co obie znamy. Od okrucie艅stwa rozpaczy. NogNog nosi艂 w sobie okrucie艅stwo zrodzone z wielkiej rozpaczy.

Ch艂opiec czy m臋偶czyzna? Nie potrafi艂am tego rozstrzygn膮膰. By艂 wysoki, wy偶szy od wi臋kszo艣ci Filipi艅czyk贸w, ale mia艂 ch艂opi臋co chude r臋ce i nogi. Jego ciemna karnacja w niczym nie przypomina艂a z艂otawej cery Ricky'ego i Dolores.

Ukl臋k艂am przy nim i przesun臋艂am d艂oni膮 po t-shircie, w maskuj膮cych kolorach, i podartych szortach. Na policzku poczu艂am jego oddech: szybki, ciep艂y, pachn膮cy. Mia艂 poranione wargi, poza tym nie odni贸s艂 chyba 偶adnych obra偶e艅. Ale kiedy go obmacywa艂am, j臋cza艂 z b贸lu. Moje d艂onie wyda艂y mi si臋 nagle ch艂odne.

- Ale偶 on jest rozpalony - powiedzia艂am. - Na pewno ma gor膮czk臋...

- Mmmm - potwierdzi艂 Ricky. - Poczu艂em. To denga. Moje dzieciaki mia艂y to w zesz艂ym roku, te偶 by艂y p贸艂偶ywe i obola艂e...Spojrza艂am na niego.

-I jak je leczyli艣cie? Wzruszy艂 ramionami.

-Wcale ich nie leczyli艣my. Nie by艂o mnie na to sta膰. Ale si臋 z tego wyliza艂y, ca艂a pi膮tka. To nic gro藕nego, ma si臋 tylko cholernie wysok膮 gor膮czk臋 i wszystko boli. Przechodzi po kilku dniach, potem jaki艣 czas jest dobrze i znowu wraca... Ale nawr贸t jest 艂agodniejszy. Butterfield podszed艂 bli偶ej.

-Denga. Od tego mo偶na umrze膰. Pewien go艣膰 z wi臋zienia zmar艂 na deng臋 rok temu. Zarazi艂em si臋 od niego, prze偶y艂em koszmar, jeden z najgorszych w moim 偶yciu...

- To co robimy? - spyta艂am.

- Niech si臋 napije - odpar艂 Butterfield, podsuwaj膮c orzech.

Nie cierpi臋 mleka kokosowego, na sam膮 my艣l o t艂ustej mazi, jak膮 po sobie zostawia na podniebieniu, robi mi si臋 niedobrze. Ale teraz patrzy艂am zach艂annie, jak sp艂ywa z kokosu do blaszanego kubka, i wmawia艂am sobie, 偶e chorzy maj膮 pierwsze艅stwo. Podnios艂am nieznajomemu g艂ow臋 i przytkn臋艂am kubek do ust. Pierwsze krople wyp艂yn臋艂y k膮cikiem, ale wkr贸tce zacz膮艂 pi膰 r贸wnie 艂apczywie jak Dolly.

-Butterfield - powiedzia艂am - mo偶esz chyba da膰 troch臋 mleka dziewczynce...

Butterfield wpe艂z艂 pod st贸艂 i wsun膮艂 w otw贸r orzecha zrolowany kawa艂ek papieru.

Dolores otworzy艂a oczy, zobaczy艂a go i krzykn臋艂a Butterfield dostrzeg艂 przera偶enie na jej twarzy, waha艂 si臋 przez sekund臋, po czym po艂o偶y艂 kokos na pod艂odze, zawo艂a艂 Ricky'ego i wyszed艂.

Zbiegam po br膮zowych schodach, jestem zadowolona, niedzielna k艂贸tnia rodzic贸w przynajmniej raz zako艅czy艂a si臋 艣miechem.

-Chcesz gruszki na deser? - po d艂ugim milczeniu spyta艂a mama, stoj膮c przy kuchence.

- Tak - odburkn膮艂 tata i zaszele艣ci艂 gazet膮.

- To zejd藕 do piwnicy i przynie艣...

Wtedy Lars-G贸ran zacz膮艂 si臋 艣mia膰; najpierw cichutko zachichota艂, potem, kiedy z miny ojca wywnioskowa艂 偶e mo偶na, roze艣mia艂 si臋 na ca艂y g艂os.

-艁adne rzeczy - powiedzia艂 tata i parskn膮艂 艣miechem.

- W 偶yciu nie s艂ysza艂em czego艣 r贸wnie bezczelnego...Mama przy艂膮czy艂a si臋 do nich; niepewnie, z wahaniem, w jej 艣miechu pobrzmiewa艂y wszystkie s艂owa, kt贸re pad艂y tego przedpo艂udnia na temat winy, 艂ajdaczenia si臋 i niewierno艣ci. Po chwili rozbawi艂a j膮 jej mimowolna bezczelno艣膰 i kuchni臋 zala艂y kaskady perlistego, promiennego 艣miechu. Podnios艂am g艂ow臋 znad ksi膮偶ki i zobaczy艂am, 偶e wszystko l艣ni.

Tata otar艂 艂z臋 z k膮cika oka.

- Cecylio! - powiedzia艂. - Marsz do piwnicy po s艂oik gruszek. W艂a艣nie dlatego, 偶e si臋 艣miali i zadali sobie tyle trudu, by udawa膰 szcz臋艣liw膮 rodzin臋, rado艣nie zbiega艂am po schodach. Cecylia jest szcz臋艣liw膮 dziewczynk膮: ma siedem lat i czyta ksi膮偶ki, mieszka w promiennej kuchni i jej rodzina si臋 艣mieje.

Jest listopad, ju偶 si臋 艣ciemnia, mimo 偶e to 艣rodek dnia. Ci臋偶kie drzwi do piwnicy skrzypi膮. 呕eby si臋 otworzy艂y, Cecylia musi na nie naprze膰 ca艂ym cia艂em. Stoi na najwy偶szym stopniu i si臋ga do du偶ego czarnego kontaktu. Trudno go przekr臋ci膰, ale za to 艣wiat艂o nie ga艣nie po trzech minutach, jak na klatce.

Tup-tup-tup. Od艣wi臋tne buciki Cecylii dudni膮 na schodach, rado艣膰 j膮 opu艣ci艂a, zosta艂a na podw贸rku, ale jak tylko wyjdzie z piwnicy, zn贸w wype艂ni wszystkie zakamarki jej cia艂a.

Tup-tup-tup. Cecylia si臋 spieszy. W prawym r臋ku trzyma kluczyk do k艂贸dki. K艂贸dka jest du偶a i ci臋偶ka, tata przyni贸s艂 j膮 z budowy, ale ona wie, jak si臋 j膮 otwiera, bo cz臋sto przychodzi tutaj z mam膮.

W piwnicy zawsze 艂adnie pachnie; drewnem, ziemi膮 i zimowymi jab艂kami. Ale dzisiaj w powietrzu wisi co艣 jeszcze, mo偶e dlatego, 偶e Cecylia jest sama, 偶e pierwszy raz sama ma co艣

przynie艣膰 z piwnicy. To ostra wo艅, wo艅 biesiadna, tak pachn膮 panowie, kt贸rzy graj膮 w karty i ha艂a艣liwie si臋 艣miej膮...

Cecylia zd膮偶y艂a wzi膮膰 du偶y s艂oik, kiedy ga艣nie 艣wiat艂o. Nie upuszcza go, tylko mocno przyciska do piersi i mruga oczami. Czer艅 ma du偶o odcieni. Boi si臋, ale da sobie rad臋, promienna kuchnia i 艣miech s膮 bezcenne. Jedn膮 r臋k臋 wyci膮ga przed siebie, w drugiej trzyma s艂oik. Z tym te偶 sobie poradzi. Cecylia zniesie wszystko: ciemno艣ci, s艂oiki gruszek i sekrety.

Ostry zapach staje si臋 coraz intensywniejszy, coraz wyra藕niej s艂ycha膰 odg艂os krok贸w. Cecylia zastyga w bezruchu, z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮. No i staje si臋 to, co nieuniknione: przed ni膮 pojawia si臋 duch, po艂yskuj膮 w ciemno艣ciach 偶贸艂te wyszczerzone z臋by.

Cecylia krzyczy i upuszcza s艂oik, krzyczy i sika na od艂amki szk艂a i gruszki. Wie, 偶e jej si臋 za to dostanie, ale jak mia艂aby temu zapobiec?

Krzyczy, kiedy duch znika, krzyczy, kiedy zapala si臋 艣wiat艂o, krzyczy, kiedy zdrowy rozs膮dek nakazuje jej zdj膮膰 z p贸艂ki drugi s艂oik, i krzyczy, kiedy biegnie piwnicznym korytarzem. Nie przekr臋ca kontaktu i nie zamyka za sob膮 drzwi.

Rado艣膰 nie czeka na ni膮 na podw贸rku. Zrobi艂o si臋 jeszcze ciemniej, las pod Eksj贸berget zamieni艂 si臋 w czarn膮 plam臋.

Na br膮zowej klatce schodowej stoi pan Olsson. Opiera si臋 o 艣cian臋, w r臋ku trzyma co艣 pod艂u偶nego. To latarka. Cecyli臋 po raz ostatni owiewa ostra wo艅, omija Olssona i cz艂apie po schodach. Olsson co艣 do niej m贸wi. Cecylia zatrzymuje si臋 w p贸艂 kroku.

-Co?

-Nie znasz si臋 na 偶artach, g艂upolu? - be艂kocze Olsson, po czym odwraca si臋 do niej plecami, popycha drzwi i znika.鈥濭艂upolu?" Ju偶 nie krzycza艂am. Cicho wesz艂am po schodach, cicho otworzy艂am drzwi do mieszkania, nie mogli mnie zobaczy膰 z kuchni, postawi艂am s艂oik na pod艂odze i 艣ci膮gn臋艂am mokre majtki. Dr偶a艂a mi r臋ka, zamiast cia艂a mia艂am galaret臋, wysun臋艂am szuflad臋 komody, wyj臋艂am czyste majtki, w艂o偶y艂am, a te zasikane schowa艂am za kaloryferem.

Potem podesz艂am do drzwi wyj艣ciowych, trzasn臋艂am nimi i zuchowato obwie艣ci艂am:

-Gruszki, zgodnie z zam贸wieniem! Ale oni ju偶 si臋 nie 艣miali.

Silnik d艂awi艂 si臋 i kas艂a艂, Ricky raz po raz przekr臋ca艂 kluczyk w stacyjce i wciska艂 peda艂 gazu. Nie chcia艂 przyj膮膰 do wiadomo艣ci oczywistej prawdy, ci膮gle wierzy艂, 偶e w jaki艣 cudowny spos贸b dotrzemy do Manili, 偶e uwolnimy ko艂a z zastyg艂ego popio艂u i znajdziemy przejezdne drogi. Butterfield i ja pr贸bowali艣my z nim rozmawia膰, ale nie chcia艂 nas s艂ucha膰, wi臋c przestali艣my si臋 nim przejmowa膰.

Nieznajomy le偶a艂 pod 艣cian膮, plecami do nas; trawi艂a go gor膮czka. Dolly spa艂a pod sto艂em, oddycha艂a spokojnie, z r臋k膮 nad g艂ow膮; chyba nic jej nie bola艂o.

Kr膮偶y艂am chaotycznie po pokoju, usi艂uj膮c wyrobi膰 sobie jakie艣 zdanie o w艂a艣cicielach tego domu. Mo偶e mieszka艂 tu lekarz albo adwokat? By艂 tu rega艂 z ksi膮偶kami i ma艂y telewizor, kt贸ry nie dzia艂a艂, skrzynia przykryta b艂yszcz膮cym obrusem z d艂ugimi fr臋dzlami i niedu偶a twarda kanapa z czerwonym szorstkim obiciem.

Mo偶e powinnam po nas posprz膮ta膰? Je艣li stanie si臋 cud i Ricky uruchomi samoch贸d, na nic nie b臋dzie czasu. A mo偶e napisa膰 par臋 s艂贸w do w艂a艣cicieli? Podzi臋kowa膰 za wszystko, wyja艣ni膰, 偶e panika zmusi艂a nas do wtargni臋cia do ich domu, 偶e nic nie ukradli艣my, jedynie z paru rzeczy skorzystali艣my... Przypomnia艂a mi si臋 bajka o Z艂otow艂osej i trzech nied藕wiadkach i u艣miechn臋艂am si臋. Kto spa艂 pod

moim sto艂em?

Ozdoby ci膮gle le偶a艂y na pod艂odze. Podnios艂am je i ustawi艂am na stole. Plastikowa Madonna, drewniany 艣wi膮tek, zdj臋cia powa偶nego ch艂opca. Otrzyma艂 dyplom; na jednej z fotografii by艂 w p艂askiej czapce ameryka艅skiego college'u i czarnej pelerynie. Nareszcie mia艂am o czym rozmawia膰.

- Ameryka艅skie dyplomy, ameryka艅skie piosenki, ameryka艅skie marzenia... Dlaczego ludzie w tym kraju nie ceni膮 tego, co maj膮? Narodowo艣ciowo rzecz bior膮c, mniej jest na Filipinach wiary w siebie ni偶 w Szwecji. A to co艣 m贸wi... Butterfield siedzia艂 pod 艣cian膮 i pali艂. Omi贸t艂 mnie spojrzeniem. Milcza艂.

-Nawet nie maj膮 swoich imion - kontynuowa艂am. -Tylko hiszpa艅skie i ameryka艅skie. A podobno nienawidz膮 Amerykan贸w... Pozna艂am kiedy艣 dziennikarza w Manili, kt贸ry mi powiedzia艂, 偶e typowy Filipi艅czyk to taki go艣膰, co chodzi przed ambasad膮 ameryka艅sk膮 z plakatem: Yankee go borne! But take me withyou!

Butterfield podni贸s艂 wzrok.

-Nie mo偶esz by膰 przez chwil臋 cicho? Nie mog艂am. Stan臋艂am przed nim, zmieszana.

- Znalaz艂e艣 papierosy?

- Tak. By艂y w schowku ko艂o deski rozdzielczej. Prawie ca艂y karton... Zapomnia艂am, 偶e chcia艂o mi si臋 pali膰, teraz ochota na papierosa wr贸ci艂a. Usiad艂am obok Butterfielda i opar艂am g艂ow臋 o 艣cian臋. Rozsiadanie si臋 na krze艣le nie wchodzi艂o w gr臋; uwa偶a艂am to za swoisty nietakt.

-Ma艂a 艣pi?

Zaci膮gn臋艂am si臋 g艂臋boko. Poczu艂am w 偶y艂ach przyjemny szmerek zaspokojenia.

- Mmm. Ma na imi臋 Dolly. Przypuszczalnie Dolores, ale nikt tu nie u偶ywa swoich prawdziwych imion...

- Mog艂a艣 si臋 z ni膮 dogada膰?

- Tak sobie. Ona rozumie po angielsku, ale nie wiem, czy m贸wi. Boi si臋 ciebie, pomy艣la艂am. Dlaczego? Butterfield wskaza艂 gestem na nieznajomego pod 艣cian膮.

-Jak my艣lisz, co to za typek? Wzruszy艂am ramionami.

-Nie mam poj臋cia. Ch艂op albo mieszkaniec jakiej艣 wioski... Chcia艂 si臋 schroni膰 przed popio艂em, ucieka艂, przypadkiem trafi艂 na nasz samoch贸d... tak jak my trafili艣my na ten dom...

Butterfield wydmucha艂 chmur臋 dymu i milcza艂. Z zewn膮trz dochodzi艂y porykiwania silnika. Kiwn臋艂am g艂ow膮 w stron臋 drzwi.

-S膮dzisz, 偶e Ricky uruchomi samoch贸d?

-Nie ma szans. Nie w ten spos贸b. Nie warto mu tego m贸wi膰, bo jest w histerii... Trzeba poczeka膰, a偶 si臋 troch臋 uspokoi. Butterfield opar艂 si臋 o pod艂og臋 i wsta艂.

-Rozejrzymy si臋 za wod膮? Wyci膮gn膮艂 do mnie r臋k臋 i spojrza艂 mi prosto w oczy. Nagle u艣wiadomi艂am sobie, 偶e jestem nie umalowana, brudna, wymi臋ta i cuchn膮ca. Odpychaj膮ca. Wr臋cz odra偶aj膮ca. Mimo to chwyci艂am jego d艂o艅 i powiedzia艂am: 鈥瀟ak".

Nic mnie nie czeka w domu rodzic贸w.

Powtarzam to sobie raz po raz, d藕wi臋cznym i pewnym g艂osem, a mimo to nie jestem w stanie si臋 ruszy膰, boj臋 si臋 wej艣膰. Marzn臋, mam na sobie tylko cienki sweterek, wiosna co prawda ju偶 w drodze, ale ciep艂o nie jest. Nic mnie nie czeka w domu rodzic贸w. Je艣li zaczn臋 stawia膰 jedn膮 stop臋 przed drug膮, szybko si臋 rozgrzej臋. Mog臋 si臋 napi膰 kawy, zapali膰 mamie 艣wieczk臋, mog臋 sporz膮dzi膰 listy wszystkich spraw do za艂atwienia, mog臋 odby膰 wa偶ne rozmowy telefoniczne. Ba, nawet wi臋cej: powinnam, musz臋.

Ale nie jestem w stanie. Stopy zapu艣ci艂y korzenie w 偶wir alejki, je艣li kt贸r膮艣 podnios臋, rozerw臋 si臋 i zaczn臋 krwawi膰. B臋d臋 drzewem, chc臋 tutaj sta膰 w niesko艅czono艣膰, wyci膮ga膰 ga艂臋zie ku niebu i po艂yskiwa膰 czarnymi owocami i lodowato bia艂ymi kroplami, jak inne drzewa.

Nic mnie nie czeka w domu rodzic贸w. No, postaw偶e jedn膮 stop臋 przed drug膮!

Nie. Co艣 mnie czeka w domu rodzic贸w.

-Cecylia! Dlaczego tu stoisz? G艂os Gunilli i chrz臋st roweru na 偶wirze.

-殴le si臋 czujesz? Moje korzenie usychaj膮, mog臋 si臋 odwr贸ci膰.

-A, cze艣膰, to ty...Opiera rower o biodro i szele艣ci czym艣, co le偶y na baga偶niku.

-Wpad艂am tylko na chwil臋, z kwiatami. Na przeprosiny. Naprawd臋 nie mia艂am zamiaru si臋 narzuca膰.

No i chcia艂am ci z艂o偶y膰 kondolencje. Dosy膰 d艂ugo opiekowa艂am si臋 Dagny...

W odpowiedzi si膮kam nosem. Wyci膮ga w moj膮 stron臋 bia艂膮 papierow膮 tutk臋, po sekundzie dociera do mnie, 偶e chce mi j膮 da膰.

-A - m贸wi臋. - Dzi臋kuj臋. Nie musia艂a艣...Stoi przez chwil臋, z bia艂膮 r臋kawiczk膮 w d艂oni, nie odzywa si臋 i nie patrzy na mnie. Zn贸w jestem sob膮: mam pewien plan. G艂os mnie s艂ucha, my艣l臋 jasno.

-To bardzo mi艂e, Gunilla. Dzi臋kuj臋! Wk艂ada r臋kawiczk臋.

-My zwykle tego nie... Ale od dosy膰 dawna opiekowa艂am si臋 Dagny. Na d艂ugo przed twoim powrotem.

A kiedy przepad艂a艣 na Filipinach, cz臋sto rozmawia艂y艣my... Bardzo si臋 o ciebie martwi艂a.

B艂yskawica irytacji przeszywa mi m贸zg. Ach, to tak!

-Wiem. - K艂ami臋 ciep艂ym g艂osem. - Wspomina艂a, 偶e ogromnie jej wtedy pomog艂a艣. Mo偶e napi艂aby艣 si臋 kawy?

-No, nie wiem. Chyba woleliby艣cie by膰 sami...

-Lars-G贸ran wyjecha艂 do Sztokholmu. W艂a艣nie go odprowadza艂am do samochodu, dlatego tu jestem... W towarzystwie b臋dzie mi przyjemniej. Prosz臋...Obrzuca mnie przelotnym spojrzeniem.

-No, je艣li tak...

U艣miecham si臋 triumfalnie do Bananowego Domu. Teraz spr贸buj mi cokolwiek zrobi膰!

Gunilla zachowuje si臋 tak, jakby nigdy tu nie by艂a, stoi niepewnie ko艂o garderoby.

- Wchod藕 - m贸wi臋. - Napalimy w kominku... Zmuszam j膮, 偶eby usiad艂a w fotelu przed paleniskiem.

- Kawa za chwil臋 b臋dzie gotowa. Zaraz wracam... Wpadam do kuchni, wrzucam kilka zamro偶onych

dro偶d偶贸wek do mikrofal贸wki, nastawiam wod臋, potem zgarniam gazety, bior臋 troch臋 owoc贸w i kilka paczek blend贸w,( blend - marka szwedzkich papieros贸w (przyp. t艂um.)zerkam na timer, up艂yn臋艂o zaledwie osiem sekund, mam jeszcze przesz艂o minut臋. To wystarczy. Wbiegam

po schodach, ciskam gazety, owoce i papierosy na pod艂og臋 w 艂azience, p臋dz臋 do swojego pokoju, 艣ci膮gam z 艂贸偶ka materac z po艣ciel膮, wlek臋 to przez hall i wrzucam do 艂azienki, gasz臋 艣wiat艂o, zamykam drzwi, oddycham z ulg膮. Mikrofal贸wka jeszcze si臋 nie odezwa艂a, nie min臋艂a nawet minuta. Mam czas, 偶eby pozapala膰 wszystkie 艣wiat艂a na pi臋trze.

Woda na kaw臋 nie zacz臋艂a szumie膰, kiedy zn贸w jestem w kuchni. Dro偶d偶贸wki ju偶 si臋 podgrza艂y. 艁adnie wszystko ustawiam na tacy i wk艂adam bia艂e go藕dziki Gunilli do wazonu. Nie s艂ysz臋, 偶e

przez ca艂y czas klepi臋 t臋 moj膮 wyliczank臋: 鈥濨utterfield i NogNog, Ricky i Dolores, Butterfield i NogNog...".

-Mog臋 w czym艣 pom贸c? Gunilla staje obok mnie. Podnosz臋 wzrok, u艣miecham si臋, prawie j膮 lubi臋.

-Nie, nie trzeba, kawa b臋dzie za moment.

- Co powiedzia艂a艣?

- 呕e kawa b臋dzie za moment.

- Nie, przedtem. M贸wi艂a艣 co艣 o Butterfieldzie i kim艣 jeszcze...Wyjmuj臋 filtr z dzbanka i odwracam si臋 do niej plecami.

- NogNog. To kto艣 z Filipin, o kim my艣la艂am...

- Dziwne imi臋.

-To w艂a艣ciwie nie jest imi臋, tylko przydomek. Albo przezwisko. Wszyscy na Filipinach maj膮 dodatkowe imiona...

-A co to znaczy?

- NogNog? - Udaj臋, 偶e si臋 zastanawiam. - Chyba 鈥瀋zarny". Albo 鈥瀋iemny". Dok艂adnie nie wiem. No, kawa gotowa. A wiesz, co znaczy 鈥濭unilla"?

- Do niczego w 偶yciu nie dosz艂am - m贸wi Gunilla. - Teraz tego 偶a艂uj臋, ale ju偶 za p贸藕no...

Dmucham na kaw臋 i obrzucam wzrokiem zdj臋cie mamy, kt贸re stoi na gzymsie kominka.

- Mama powtarza艂a, 偶e nigdy nie jest za p贸藕no...

- No tak, ale ona by艂a wyj膮tkowa...

- Wszyscy jeste艣my na sw贸j spos贸b wyj膮tkowi. Wzdycha.

-Ale nie ja. Ja jestem zwyczajna. Dwoje dzieci, ch艂opiec i dziewczynka, m膮偶, kt贸ry pracuje w fabryce mebli, ma艂y domek i du偶y samoch贸d, dom letniskowy w Hasterumie. Mam wszystko, czego chcia艂am, ale teraz ju偶 nie chc臋... Patrz臋 na ni膮 i marszcz臋 czo艂o. Niepotrzebne mi twoje zwierzenia, ani my艣l臋 si臋 rewan偶owa膰. Ale ona niczego nie zauwa偶a, patrzy w ogie艅 i monotonnie m贸wi dalej:

-Z wyj膮tkiem dzieci, to najlepsze, co mam. Nied艂ugo c贸rka zostanie matk膮, bardzo si臋 ciesz臋... Ale poza tym wszystko jest beznadziejne. Cz艂owiek 偶yje, rodzi dzieci i umiera, 偶eby te dzieci mog艂y 偶y膰, mie膰 dzieci i umrze膰., Po co?

Wstaj臋 i zapalam 艣wieczk臋 przy fotografii mamy. Milcz臋.

-S膮 takie dwa s艂owa, o kt贸rych czasami my艣l臋. Us艂ysza艂am je w radiu. 鈥濵orze ludzi". Morze, w kt贸rym ton臋. Morze ludzi. Nie ma we mnie nic nadzwyczajnego, jestem tylko kropl膮 w tym morzu. Nigdy nie by艂am dalej ni偶 na Wyspach Kanaryjskich, zawsze b臋d臋 pomoc膮 domow膮.

- Patrzy na mnie. - Czemu nic nie m贸wisz? Czemu ty nigdy nic nie m贸wisz...

Przygl膮dam si臋 swoim d艂oniom; jedna na drugiej, rozczapierzone palce.

-Ty masz wszystko. Mn贸stwo widzia艂a艣, tyle prze偶y艂a艣. Dlaczego gardzisz takimi jak ja?

- Nie gardz臋 tob膮, Gunilla - m贸wi臋 ochryple.

- Gardzisz, gardzisz.

Patrz臋 jej prosto w oczy. Najwy偶szy czas powiedzie膰 prawd臋.

-Ja tob膮 nie gardz臋, ja si臋 ciebie boj臋.

Wywi膮za艂am si臋 ze swoich obowi膮zk贸w wobec Ulfa i dzia艂u zagranicznego. Podj臋li艣my decyzj臋 o rozwodzie, Sophie pojecha艂a do Szwecji, do liceum w Sigtunie, zostawiaj膮c po sobie szar膮 pustk臋. Zacz臋艂am si臋 pakowa膰, kiedy przysz艂a wiadomo艣膰 ze Sztokholmu o nag艂ej wizycie ministra do spraw pomocy krajom rozwijaj膮cym si臋. Polecono mi zorganizowa膰 kolacj臋 dla szwedzkich go艣ci i indyjskich adresat贸w pomocy. Wypakowa艂am sukienk臋 z surowego jedwabiu, dopilnowa艂am, 偶eby j膮 uprasowano, ustali艂am menu, napisa艂am zaproszenia i po raz ostatni zmusi艂am s艂u偶b臋 do wniesienia donic z kwitn膮cymi bugenwillami do bia艂ego salonu. Ulf sta艂 przy kominku, z drinkiem w r臋ku, i patrzy艂, jak dyryguj臋 lud藕mi. W jego twarzy by艂o co艣 nowego, jaki艣 obcy grymas wok贸艂 ust.

-呕e te偶 ci si臋 chce - powiedzia艂, podnosz膮c kieliszek.

- Nie rozumiem. Nie zareagowa艂am, nigdy przedtem nie k艂贸cili艣my si臋 o takie rzeczy, teraz by艂o za p贸藕no, 偶eby cokolwiek zaczyna膰.

Ale on nie dawa艂 za wygran膮.

-To nie jest jaka艣 szczeg贸lna kolacja. Nie musimy robi膰 nic ponad to, co konieczne. Kwiaty nie s膮 konieczne... Popatrzy艂am na niego. Mo偶e by艂 na lekkiej bani. Nigdy nie widzia艂am Ulfa pijanego.

-Tak czy inaczej, jest w randze ministra.

-Owszem, do spraw pomocy krajom rozwijaj膮cym si臋. Pani minister 艣wietnie wie, jak膮 ma rang臋. Polityczny kopniak w d贸艂. Powinna艣 o tym wiedzie膰, jeste艣 przecie偶 spokrewniona z socja艂ami...

-Nie b膮d藕 wulgarny. Postawi艂 kieliszek na gzymsie kominka; s艂u偶ba w艂a艣nie wychodzi艂a.

-Jestem wulgarny... Jasne. Zawsze tak uwa偶a艂a艣. Autentycznie si臋 zdziwi艂am. Ja? Ja, d藕wigaj膮ca przez

ca艂e nasze ma艂偶e艅stwo plecak wy艂adowany kompleksami klasowymi, mia艂abym uwa偶a膰, 偶e Ulf jest wulgarny?

-Naprawd臋?

-My艣lisz, 偶e tego nie widzia艂em? Tak to jest z wami proletariuszami... Gardzicie takimi jak my.

M贸wi艂 powa偶nie. Najpierw by艂am zaskoczona i zaciekawiona, w sekund臋 p贸藕niej - 偶膮dna zemsty i triumfuj膮ca. Mia艂 racj臋! Rzeczywi艣cie gardzi艂am nim przez te wszystkie lata; po prostu tego nie dostrzega艂am. Gardzi艂am nim za jego pogard臋, pod g艂adk膮 powierzchni膮 wyczuwa艂am pulsuj膮c膮 wulgarno艣膰. Roze艣mia艂am si臋.

-Aha. M贸wisz, 偶e jestem proletariuszk膮, powinien to us艂ysze膰 tw贸j te艣膰...

Nabra艂 powietrza, by艂 kompletnie rozkojarzony, nigdy dot膮d go takim nie widzia艂am.

- Tw贸j ojciec by艂 najgorszym proletariuszem, jakiego w 偶yciu spotka艂em. Chodzi艂 jak proletariusz, my艣la艂 jak proletariusz, m贸wi艂 jak proletariusz. To niczego nie zmienia, 偶e mia艂 forsy jak lodu...

- Ojoj, co za szcz臋艣cie, 偶e przynajmniej ty jeste艣 z dziada pradziada reprezentantem duchowej szlachty, czy jak to si臋 tam nazywa.

-Droga Cecylio, nie wyskakuj z insynuacjami o moim rzekomym samozadowoleniu. Moim i mojej rodziny. Je艣li kto艣 tu reprezentuje szwedzkie samozadowolenie, to z pewno艣ci膮 ty i twoi najbli偶si. Tw贸j tata, kt贸ry uwa偶a艂, 偶e mo偶e beka膰 przy stole tylko dlatego, 偶e dorobi艂 si臋 fortuny w艂asnymi r臋kami. Twoja mama, kt贸ra ze 艣mierteln膮 powag膮 twierdzi, 偶e wszyscy biedni maj膮 moralne przywileje, co daje im przewag臋 nad tymi, kt贸rzy zarabiaj膮. A tw贸j brat s膮dzi, 偶e socjali艣ci g贸ruj膮 moralnie nad ca艂膮 reszt膮. Czasami wydaje mi si臋, 偶e Lars-G贸ran myli najwy偶sze w艂adze partii socjaldemokratycznej z Watykanem. To tam zapadaj膮 decyzje o tym, co s艂uszne, a co nie, to Ko艣ci贸艂 i duchowie艅stwo spo艂ecze艅stwa przemys艂owego... Poza tym to bystry sukinsyn. Czy mo偶e by膰 co艣 gorszego od bystrych socja艂贸w?

Przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy, wyra藕nie udr臋czony w艂asn膮 szczero艣ci膮; nie m贸g艂 si臋 jednak powstrzyma膰. Z u艣miechem zrobi艂am sobie drinka. Bawi艂o mnie, 偶e jest roztrz臋siony i powoduj膮 nim emocje, a ja zachowuj臋 ch艂odny spok贸j i wynios艂o艣膰. Pomy艣le膰, 偶e trzeba by艂o wyst膮pi膰 o rozw贸d, 偶eby艣my si臋 znale藕li w takiej sytuacji.

-Czy偶by? A czy przypadkiem nie jest tak, 偶e ty i tobie podobni troszk臋 si臋 nas boicie?

-Boimy si臋? Niby dlaczego?

-Boicie si臋 naszej si艂y. Podejrzewacie, 偶e naprawd臋 mamy moralne przywileje. S膮dzicie, 偶e my wiemy co艣, czego wy nie wiecie. Rzeczywi艣cie wiemy. Na zdrowie! Podnios艂am kieliszek, Ulf poskromi艂 swoje odruchy i uparcie trzyma艂 drinka na wysoko艣ci piersi. Stali艣my kilka metr贸w od siebie.

-Ach, tak. A c贸偶 to takiego wiecie, czego my nie wiemy? U艣miechn臋艂am si臋, odwr贸ci艂am do niego plecami i posz艂am przywita膰 pierwszych go艣ci. Obcasy uderza艂y o kamienn膮 posadzk臋. W og贸le nie pomy艣la艂am o absurdalno艣ci mojego rozumowania: 偶e ja, Cecylia Lind, w sukni z surowego

jedwabiu i butach z w臋偶owej sk贸ry, m贸wi臋 o sobie jak o kim艣 biednym. Ale przecie偶 by艂am biedna. Przecie偶 jestem biedna.

- Boisz si臋 mnie? - m贸wi Gunilla i odchyla si臋 do ty艂u, trzymaj膮c fili偶ank臋 kawy opuszkami palc贸w.

- Ha. Ty si臋 mnie boisz? To 艣mieszne. Ty, z twoimi eleganckimi ciuchami i eleganckimi znajomymi, z wytwornymi ruchami i przechadzkami...

-Wiem, 偶e to si臋 wydaje 艣mieszne. Ale taka jest prawda...

-A co ja mog艂abym ci zrobi膰?

-Nie wiem. M贸wi膰 r贸偶ne rzeczy. Wyda膰 mnie. Jak w dzieci艅stwie. Wypija 艂yk kawy.

-Ty te偶 by艣 mog艂a... Nie pami臋tasz, jak rozpowiada艂y艣cie z Marit膮, 偶e jestem obrzydliwa, bo mam zajady? Zdumiona, podnosz臋 wzrok.

- Naprawd臋? Nie pami臋tam.

- Na pewno pami臋tasz. Nazywa艂y艣cie to 鈥炁泈i艅sk膮 zaraz膮". 鈥濶ie dotykajcie jej, bo dostaniecie 艣wi艅skiej zarazy!" W sz贸stej klasie by艂y艣cie okropne, ty si臋 akurat wprowadzi艂a艣 do tego domu i zadziera艂a艣 nosa...

Stawiam fili偶ank臋 kawy na stole mi臋dzy nami. Nie powinnam by艂a jej zaprasza膰, powinnam zosta膰 w ogrodzie i przegoni膰 j膮 szumem moich ga艂臋zi.

Wypija kolejny 艂yk.

-Chocia偶 to oczywiste, 偶e jak si臋 ma tak膮 kole偶ank臋 jak Marita, to trudno si臋 nie ba膰. Czasami by艂a dla ciebie ostra. Jak wtedy, w czwartej klasie...Ta kobieta jest szalona. Nie wiem, o czym m贸wi.

- Co masz na my艣li?

- No, kiedy si臋 zsika艂a艣 na wycieczce. Podjudzi艂a wszystkich, 偶eby ci臋 wyzywali od szczyla... W autokarze. Nigdy tego nie zapomn臋. Mia艂a艣 bordowe d偶insy z podwini臋tymi nogawkami i jak膮艣 bluzk臋 z kory. By艂a艣 mokra a偶 do kolan, sta艂a艣 i gapi艂a艣 si臋, ani drgn臋艂a艣, i wtedy Marita krzykn臋艂a: 鈥瀂nowu to zrobi艂a, ona bez przerwy sika w gacie, to szczyl!". Potem zachorowa艂a艣, d艂ugo ci臋 nie by艂o.

Ju偶 pami臋tam. W czwartej klasie dosta艂am zapalenia wyrostka, wiem, 偶e poj臋kiwa艂am i mia艂am operacj臋, pami臋tam zapach eteru i zawr贸t g艂owy, zanim straci艂am 艣wiadomo艣膰. Ale za nic nie mog艂am sobie przypomnie膰 b贸lu, nie wiem, czy rzeczywi艣cie by艂am chora, czy tylko testowa艂am tak膮 ewentualno艣膰. Ale wiem, 偶e omin臋艂y mnie wycieczki do Granny i Visings贸. Ogromnie by艂am rozczarowana.

-殴le pami臋tasz, Gunilla. Nie by艂o mnie na tej wycieczce. Bardzo 偶a艂owa艂am, mama zrobi艂a mi nale艣niki na drog臋, ale rozbola艂 mnie brzuch i nie mog艂am pojecha膰...Kr臋ci g艂ow膮.

- By艂a艣. Dobrze pami臋tam. Patrzymy sobie przez chwil臋 w oczy. Ja pierwsza odwracam wzrok.

- Hm. Nie wiem. Wszystko jest takie rozmazane... Wzdycha.

-Tak. Poza tym nie wiadomo, przez co Marita przechodzi艂a. Mo偶e nie by艂o jej 艂atwo. Zdaje si臋, 偶e jej ojciec nie藕le popija艂...Kiwam g艂ow膮, ale nie my艣l臋 o Olssonie. Widz臋 jego 偶on臋; stoi w kuchni, z woskowanym papierem w r臋ku. Kupi艂a u rze藕nika surowy boczek, chwyta palcami jeden plasterek, trzyma na wysoko艣ci twarzy, uwa偶nie mu si臋 przygl膮da, odchyla g艂ow臋 i otwiera usta. R贸偶owe mi臋so powoli znika, wygl膮da to tak, jakby po艂yka艂a 偶ywe stworzenie. Widz膮c m贸j wyraz twarzy, 艣mieje si臋 jak jaszczurka. 鈥濻urowy boczek jest smaczny, nie wiesz o tym, Cecylio?" Marita te偶 si臋 艣mieje, ale jest blada i ma dziwnie b艂yszcz膮ce oczy. Dlaczego zawsze sprawia takie wra偶enie, jakby mia艂a gor膮czk臋?

- Na pewno masz du偶o spraw na g艂owie - m贸wi Gunilla. - Teraz, po 艣mierci mamy i w og贸le...

- Patrzy na fotografi臋 na gzymsie kominka. - Lubi艂am Dagny. Chcia艂abym mie膰 tak膮 mam臋, tak膮, kt贸ra niczego si臋 nie boi... Moja ledwie mia艂a odwag臋 wyj艣膰 do sklepu. A twoja siedzia艂a w radzie gminy i przewodniczy艂a, nie da艂a sobie w kasz臋 dmucha膰. To by艂a dobra kobieta. Id臋 za jej spojrzeniem. Tak. To by艂a dobra kobieta. Na sw贸j spos贸b.

Gunilla stawia fili偶ank臋 na stole i szykuje si臋 do wyj艣cia. Napinam wszystkie mi臋艣nie; trzeba to szybko za艂atwi膰. Wstaj臋 i gasz臋 艣wieczk臋 przy fotografii mamy.

- B臋dziesz na pogrzebie? - pytam, kiedy stoimy w hallu.

- Mo偶e. Zwykle nie chodzimy na pogrzeby naszych podopiecznych, ale w tym wypadku jest troch臋 inaczej... A jaki to b臋dzie dzie艅?

- Sobota, w przysz艂ym tygodniu. B臋dzie mi mi艂o, je艣li przyjdziesz. Potraktuj to jako zaproszenie.

Patrzy na mnie z lekkim u艣miechem.

-Zobaczymy. To zale偶y... - Wk艂ada r臋kawiczk臋.

- Czy kiedy艣 opowiesz o tym, co si臋 sta艂o z Butterfieldem Berglundem?

Mog艂abym obstawa膰 przy tym, 偶e ju偶 powiedzia艂am. Ka偶da gazeta zamie艣ci艂a oficjaln膮 wersj臋. Nie ma jednak sensu d艂u偶ej k艂ama膰.

-Nie - m贸wi臋. - Nigdy o tym nie opowiem.

Przekr臋cam zamek, ledwie zd膮偶y艂a zamkn膮膰 za sob膮 drzwi, czterema susami pokonuj臋 schody, wpadam do 艂azienki, przekr臋cam jeszcze jeden zamek i oddycham z ulg膮.

Nic mi nie grozi. Jestem bezpieczna. W tym pomieszczeniu bez okien nie dopadn膮 mnie. Zostan臋 tutaj na noc. Mam wszystko, czego mi trzeba: wod臋 do picia, owoce do jedzenia, gazety do

czytania, papierosy do palenia i materac do spania. Starannie 艣ciel臋 sobie na pod艂odze. G艂owa musi by膰 pod umywalk膮. Znakomicie. Tak jest bezpieczniej. K艂ad臋 si臋 i lustruj臋 艂azienk臋. Jest co艣 przyjemnego w bia艂ych kafelkach i bia艂ym o艣wietleniu. Twardo tu, czysto i nieprzenikalnie. Jakbym przymarz艂a do dna oceanu; nie ma nic bezpieczniejszego.

Najpierw pojawia si臋 mama. Wbiega i zbiega po schodach, co艣 papla, sprowokowany Z艂oty gniewnie jej odburkuje z sypialni. Na parterze 艣mieje si臋 Ricky, wt贸ruje mu Butterfield. Chyba nie s艂ysz膮 NogNoga, kt贸ry g艂o艣no krzyczy w ogrodzie. Kto艣 skrada si臋 na bosaka w hallu. To Dolores. Skrobie twardymi spracowanymi r膮czkami w drzwi 艂azienki. Wstrzymuj臋 oddech, 偶eby si臋 nie zorientowa艂a, 偶e tu jestem.

Telefon dzwoni bez przerwy. To Marita, nic mnie to jednak nie obchodzi, ani my艣l臋 odbiera膰. Nie rozmawiam ze zdrajcami.

S艂o艅ce schowa艂o si臋 za chmur臋, niebo i ziemia zla艂y si臋 w jedno. Nordyckie listopadowe odcienie. Zatrzymali艣my si臋 na minut臋 przy Rickym, chcieli艣my, 偶eby nas wys艂ucha艂 ale on nawet nie spojrza艂 w nasz膮 stron臋; przekr臋ca艂 kluczyk w stacyjce i wciska艂 peda艂 gazu.

Szli艣my skrajem drogi, Butterfield pierwszy, uznali艣my bez s艂贸w, 偶e lepiej nie niszczy膰 g艂adkiej powierzchni podw贸jnymi 艣ladami st贸p. Z wierzchu popi贸艂 by艂 suchy i jasnoszary, pod spodem - czarny, wilgotny i kamienisty. Musieli艣my si臋 przemieszcza膰 lekko i szybko, czaj膮ca si臋 w g艂臋bi czer艅 wsysa艂a, czyha艂a na nasze stopy.

Butterfield by艂 szeroki w barach. W Olongapo wydawa艂 mi si臋 ni偶szy i szczuplejszy. Kr臋cone w艂osy na szyi przypomina艂y w艂osy na jego udach. Z trudem utrzymywa艂 r贸wnowag臋, chwia艂 si臋, ilekro膰 natrafia艂 na kamienie w popiele, i podnosi艂 zdrow膮 r臋k臋, 偶eby nie upa艣膰.

Miasteczko nie by艂o du偶e. Centrum sk艂ada艂o si臋 z jednej alei wysadzanej zm臋czonymi drzewami - to krocienie, takie same mieni艂y si臋 czerwieni膮, 偶贸艂ci膮 i zieleni膮 w maminym oknie - rynku, komisariatu policji i kilku sklep贸w. Jak zwykle najwi臋ksze i najokazalsze domy sta艂y przy rynku, a mniejsze wok贸艂. Oczywi艣cie i tutaj nie mog艂o zabrakn膮膰 sari-sari-stores. Klapy by艂y opuszczone i przykr臋cone, szyldy ci膮gle wisia艂y. Bezwietrzna cisza. Nie szczeka艂y psy, nie 艣piewa艂y ptaki. Nagle uderzy艂o mnie, 偶e od samego pocz膮tku wiedzia艂am, 偶e w miasteczku nie ma 偶ywego ducha. Ani przez moment, nawet podczas tej d艂ugiej nocy, nie pomy艣la艂am, 偶e mogliby tutaj zosta膰 jacy艣 ludzie.

W mie艣cinie by艂y dwa ko艣cio艂y, jeden zwyczajny, drugi - ma艂a cukierkowa kaplica w kolorze r贸偶owym i jasnoniebieskim. Butterfield przystan膮艂 i odwr贸ci艂 si臋.

-Gdyby w Disneylandzie by艂y ko艣cio艂y, wygl膮da艂yby w艂a艣nie tak. To Iglesia ni Kristo, znasz je?

By艂 daleko przede mn膮, goni艂am go, zadyszana. Roze艣mia艂am si臋.

-Oczywi艣cie. S膮 wsz臋dzie. W Quezon City maj膮 katedr臋. Rzeczywi艣cie, ten te偶 wygl膮da jak z Disneylandu...

- By艂a艣 kiedy艣 w 艣rodku?

- Nie. Ricky m贸wi, 偶e tylko cz艂onkowie mog膮 tam wchodzi膰.

-On jest cz艂onkiem? Nareszcie do niego do艂膮czy艂am; s艂ysza艂am, jak sapi臋.

- Nie. Ricky jest zwyk艂ym katolikiem. M贸wi, 偶e to co艣 w rodzaju wolnomularstwa, cz艂onkowie za艂atwiaj膮 sobie prac臋 w艣r贸d swoich, w swoim gronie. Ale prawie po艂ow臋 pensji musz膮 艂o偶y膰 na ko艣ci贸艂...

- Praca to cholernie dobry argument w tym kraju - powiedzia艂 Butterfield. - Nic dziwnego, 偶e sta膰 ich na te plastikowe ko艣cio艂y w ka偶dej wsi... M贸j stary nie wymy艣li艂by tego lepiej.

M贸wi膮c to, podszed艂 do ko艣cio艂a katolickiego; mia艂 偶贸艂te tynki, czarny dach i witra偶e. Nacisn膮艂 klamk臋 ci臋偶kich ciemnych drzwi, obejrza艂 si臋 przez rami臋 i cierpliwie na mnie czeka艂.

Ricky uosabia艂 w moich oczach Filipiny, jego wiara fala wiar膮 Filipi艅czyk贸w. Nie rozumia艂am jej, pr贸bowa艂 mi wyja艣nia膰, ale daremnie. Nie m贸wi艂 o jednym Chrystusie tylko o wielu. Santo Nino, Dzieci膮tko Jezus, by艂o kim艣 innym ni偶 Ukrzy偶owany, Czarny Nazarejczyk kim艣 innym ni偶 Mesjasz zdj臋ty z krzy偶a, ten, kt贸ry umar艂 i czeka艂 na zmartwychwstanie.

Tutaj byli wszyscy. W szklanej gablocie przy drzwiach le偶a艂 Mesjasz. Stara, pop臋kana figurka, drewno wysch艂o, przydaj膮c jego twarzy nowych zmarszczek. Santo Nino, t艂u艣ciutki i u艣miechni臋ty, sta艂 na o艂tarzu pod 艣cian膮, aureola przypomina艂a talerz, z艂oty talerz dla spasionego ksi臋cia. Nad g艂贸wnym przej艣ciem wisia艂 Ukrzy偶owany, mia艂 zamkni臋te oczy, a w g艂臋bi, pod g艂贸wnym o艂tarzem, sta艂 Czarny Nazarejczyk, w purpurowym p艂aszczu, jak zwykle uginaj膮cy si臋 pod ci臋偶arem krzy偶a. Ludzki B贸g, kr贸l 偶ebrak贸w.

Stopy Butterfielda zaszura艂y na marmurowej posadzce. Podszed艂 do Nazarejczyka, dotkn膮艂 jego p艂aszcza, po czym przesuwa艂 palcami po stopach.

- Chod藕 - powiedzia艂. - To fantastyczna robota...Nie bardzo chcia艂am. W Manili widzia艂am Czarnego Nazarejczyka, kt贸ry mia艂 paznokcie z macicy per艂owej. Co艣 obrzydliwego, nie wiedzie膰 czemu, zebra艂o mi si臋 wtedy na md艂o艣ci. Ta rze藕ba nie mia艂a b艂yszcz膮cych paznokci, ca艂a stopa

by艂a z ciemnego drewna - palisandru albo mahoniu - ale wyra藕nie si臋 odcina艂y, wyrze藕biono je z pietyzmem, p贸艂ksi臋偶yce u nasady zrobiono z innego, ja艣niejszego gatunku drewna.

Butterfield cofn膮艂 si臋 o trzy kroki i zapali艂 papierosa. - Fantastyczny. Najlepszy, jakiego widzia艂em... Posz艂am za jego spojrzeniem. Ciemnobr膮zowy kark, wyj膮tkowo szczup艂y, ch艂opi臋cy, oczy p贸艂przymkni臋te, wargi lekko rozchylone. Pi臋kny. A mimo to mi si臋 nie podoba艂, by艂 zbyt nachalny i rzeczywisty, z tymi wszystkimi 偶y艂ami i napi臋tymi 艣ci臋gnami. Kogo艣 mi przypomina艂. Tak. Tylko okaza艂ym strojem r贸偶ni艂 si臋 od nieznajomego w naszym domu.

Nie chcia艂am na to patrze膰. Odwr贸ci艂am si臋, podesz艂am do okna i przygl膮da艂am si臋 jednej z opowie艣ci biblijnych. Zwiastowanie: bia艂y, b艂臋kitny, niebia艅ski anio艂 i kl臋cz膮ca przed nim Maria w czerwonej szacie.

Butterfield nie zauwa偶y艂, 偶e odesz艂am, m贸wi艂 dalej, jakbym ci膮gle sta艂a obok niego.

-呕ebym tak m贸g艂 go namalowa膰. Odk膮d tu przyjecha艂em, chcia艂em namalowa膰 Czarnego Nazarejczyka...Nie odwr贸ci艂am si臋, m贸j g艂os odbi艂 si臋 echem.

-To dlaczego tego nie robisz? Krzes艂o zaszura艂o na pod艂odze. Usiad艂.

-Bo nie umiem. Nie potrafi臋 znale藕膰 w艂a艣ciwej formy. Wszystko, co robi臋, jest martwe...

Pomy艣la艂am o obrazie w jego celi i odwr贸ci艂am si臋.

-Dlaczego? Roze艣mia艂 si臋 i g艂臋boko zaci膮gn膮艂.

-Martwe i s艂odkie, nie偶yj膮ce i czaruj膮ce. Mo偶e dlatego, 偶e jestem ze Szwecji. Nosimy w sobie martwy i s艂odki kraj. G艂os dr偶a艂 mu lekko, co mnie zirytowa艂o. 殴le znosz臋 rozczulanie si臋 nad sob膮 u innych, bo mi przypomina moje w艂asne.

- Szwecja nie jest ani martwa, ani s艂odka - powiedzia艂am ostrzejszym tonem. - Nie podoba mi si臋 taka rutynowa pogarda dla Szwecji. Spotyka艂am dyplomat贸w, kt贸rzy planowali mi臋dzynarodow膮 przysz艂o艣膰 dla swoich dzieci, ledwie si臋 urodzi艂y. Jakby niebycie Szwedem by艂o gwarancj膮 kariery. Dlaczego? Bo za czysto na ulicach? Za niska 艣miertelno艣膰 w艣r贸d niemowl膮t, zbyt niewinna przest臋pczo艣膰? - Nabra艂am tchu, w gardle zaroi艂o si臋 nagle od niecierpliwych s艂贸w. - Nie rozumiem tej pogardy dla bezpiecze艅stwa i schludno艣ci, nie powinno si臋 szydzi膰 z tych, kt贸rzy usi艂uj膮 zaprowadzi膰 porz膮dek w chaosie. Jest w tym co艣, co zas艂uguje na g艂臋boki podziw. Tam i tu. Niedbalstwo i oboj臋tno艣膰 s膮 gro藕ne, s膮 jak wielka czarna dziura. To si臋 ko艅czy slumsami, a nie ma nic gorszego ni偶 slumsy...

Zapali艂am papierosa i czeka艂am na odpowied藕. Nie doczeka艂am si臋. Patrzy艂 na mnie z uniesionymi brwiami i iskierkami 艣miechu w oczach. Ale ja m贸wi艂am powa偶nie, uwa偶a艂am, 偶e uda艂o mi si臋 sformu艂owa膰 co艣 istotnego.

- Nie rozumiesz, Butterfield? Ciesz臋 si臋, kiedy widz臋, jak z tych swoich ruder wychodz膮 wyszorowane filipi艅skie kobiety w czystych ubraniach. One przezwyci臋偶y艂y slumsy, mimo 偶e ci膮gle w nich 偶yj膮. Wiem, ile je to kosztowa艂o pracy, wiem, ile dla nich znaczy higiena. Oczywi艣cie nie chroni ich przed chaosem, to tylko z艂udzenie, ale chroni przed os膮dem. Przed pogard膮 i wsp贸艂czuciem... 艢miech spe艂z艂 z twarzy Butterfielda. - Kurde, ale艣 ty nadgorliwa. Wszystko wiesz, wszystko umiesz. Powinna艣 si臋 zamkn膮膰, zamiast ple艣膰 o czym艣, o czym nie masz poj臋cia...A potem zacz膮艂 m贸wi膰 o swojej mamie.

Wenus z Gottl贸sy d艂ugo przyzwyczaja艂a si臋 do Nassj贸; up艂yn臋艂o kilka lat, zanim zrozumia艂a, 偶e nigdy nie zostanie zaakceptowana. Wtacza艂a si臋 ze swoim du偶ym brzuchem na spotkania przy kawie w K贸艂ku Gospody艅 Domowych i my艣la艂a, 偶e pustka wok贸艂 niej bierze si臋 z nie艣mia艂o艣ci przychodz膮cych tam kobiet. Nie rozumia艂a wykr臋t贸w piel臋gniarki na oddziale po艂o偶niczym. By艂a zdrowa i silna, dlaczego por贸d mieliby odbiera膰 specjali艣ci z du偶ego szpitala w Eksj贸? Ale si臋 z tym pogodzi艂a i wmawia艂a sobie, 偶e powodem jej osamotnienia jest skanski akcent, okr膮g艂e samog艂oski i gruchaj膮ce, gard艂owe d藕wi臋ki. Dopiero kiedy trzyletniego Butterfielda uznano w sklepie spo偶ywczym za z艂odziejskie, cyga艅skie nasienie, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to wszystko nie mia艂o sensu. W Nassj贸 nie wolno si臋 nazywa膰 Berglund.

-Musimy si臋 st膮d wyprowadzi膰 - powiedzia艂a do Jeffersona. - Tu nie da si臋 mieszka膰. Nie jestem 偶adnym cyganem, ty te偶 nie musisz nim by膰.

Jefferson siedzia艂 z Aronem przy kuchennym stole, byli zaledwie metr od niej, ale jej nie s艂yszeli. Mieli klapki na uszach. Wcze艣nie nauczyli si臋 nie reagowa膰 na s艂owo 鈥瀋ygan".

-Nie wytrzymam tego - powiedzia艂a kilka lat p贸藕niej, widz膮c Butterfielda na za艣nie偶onych schodach przed domem jego kolegi. Butterfield jej wyja艣ni艂, 偶e kolega je obiad i jego mama nie chce go wpu艣ci膰, bo m贸g艂by co艣 ukra艣膰.

-Ech - burkn膮艂 Jefferson podczas kolacji - nie marud藕! Przecie偶 Butterfieldowi nie dzieje si臋 krzywda.

-Dzieciaki takie ju偶 s膮 - skwitowa艂 Aron, wyjmuj膮c tyto艅 z ust.

Przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 prymce, po czym wytar艂 palec o rant talerza.

Wenus z Gottl贸sy wzdrygn臋艂a si臋. Nakrycie by艂o dok艂adn膮 kopi膮 tego ze zdj臋cia w tygodniku 鈥濾i": kraciasta cerata, porcelana z Gustavsberga i miseczka z nierdzewnej stali z pomidorami, 偶eby m臋偶czy藕ni mieli na co wybrzydza膰. Przez osiem miesi臋cy upomina艂a si臋 o nowe talerze, przez osiem miesi臋cy musia艂a znosi膰 docinki i wys艂uchiwa膰 g艂upawych rechot贸w, ilekro膰 o tym napomkn臋艂a, przez osiem miesi臋cy godzi艂a si臋 na prezenty z 艂aski i pozwala艂a szczypa膰 w po艣ladki, kiedy Jefferson by艂 w dobrym humorze. Ale nie da艂a za wygran膮. Nakrycie by艂o wa偶ne, elegancko

podana kolacja stanowi艂a jedn膮 z kilkuset niezb臋dnych przepustek do Domu Ludowego, gdzie Wenus z Gottl贸sy ponad wszystko pragn臋艂a si臋 znale藕膰. Tymczasem Aron, ze swoim tytoniem i br膮zowymi z臋bami, uzmys艂awia艂 jej, 偶e ci膮gle s膮 w cyga艅skim mieszkaniu, w Gamlarpie, z czarnym piecem opalanym drewnem i starej daty pod艂og膮, kt贸r膮 trzeba szorowa膰.

Nic jednak nie powiedzia艂a. Ju偶 w Gottl贸sie przekona艂a si臋, jak to boli, kiedy m贸wi艂a, co jej le偶y na sercu. Nie chcia艂a znowu i艣膰 do dentysty, siedzie膰 w gabinecie z rozdziawionymi ustami i wymy艣la膰 powody, dla kt贸rych w艂a艣nie ten z膮b zacz膮艂 si臋 rusza膰. Poza tym by艂 stycze艅 i potrzebowa艂a nowego palta, a mia艂a tylko p艂aszcz przeciwdeszczowy. Wszelkie rozs膮dne kalkulacje ko艅czy艂y si臋 tak samo: powinna milcze膰.

Kiedy Butterfield by艂 ma艂y i pozwala艂 si臋 sadza膰 na kolana, wszystko wydawa艂o si臋 prostsze. Stawia艂a na kuchennym stole zapalon膮 艣wieczk臋, ciemno艣ci si臋 rozprasza艂y, zdejmowa艂a mu skarpetki i bawi艂a si臋 jego palcami. 鈥濼a 艣winka p贸jdzie na targ, ta 艣winka zostanie w domu". Cieszy艂 j膮 jego 艣miech, te偶 si臋 艣mia艂a. Teraz Butterfield 艣mia艂 si臋 rzadko, a z ma艂ych 艣winek wcale, nie chodzi艂 jeszcze do szko艂y, ale nie by艂 ju偶 mi臋ciutki i przylepny. Wbija艂 ostre 艂okcie w jej piersi i wyrywa艂 si臋 z jej obj臋膰, ucieka艂 od jej t艂umionych szloch贸w i wsp贸艂czucia, kt贸re nazywa艂a mi艂o艣ci膮, a kt贸re na dobr膮 spraw臋 by艂o niczym innym jak litowaniem si臋 nad sob膮. Gdyby uda艂o jej si臋 go przytrzyma膰, na pewno by z艂agodnia艂 i uleg艂.

Butterfield Berglund potrzebowa艂 ostrych 艂okci i twardych musku艂贸w. Mia艂 misj臋 do spe艂nienia. Za ka偶dym razem, kiedy jakie艣 dziecko musn臋艂o j臋zykiem lub my艣l膮 s艂owo 鈥瀋ygan", musia艂 rusza膰 do ataku, bi膰 si臋, nurza膰 kurtki w ka艂u偶ach, rzuca膰 czapki na ga艂臋zie drzew i wciska膰 zasmarkane twarze w zaspy, tak g艂臋boko, 偶eby kryj膮cy si臋 pod nimi l贸d porysowa艂 policzki do krwi. Poza tym powinien milcze膰 i patrze膰 w bok, dok艂adnie tak jak ojciec i dziadek, gdyby matka si臋 zapomnia艂a i wym贸wi艂a to zakazane s艂owo.

Wenus z Gottl贸sy pragn臋艂a drugiego dziecka. Dziewczynki. Takiej w sp贸dniczce w szkock膮 krat臋 Algotsa i we wspania艂ych kauczukowych bucikach z Oscarii. Bez proszenia wchodzi艂aby jej na kolana, 艣mia艂a si臋, szepta艂a, zadawa艂a pytania i s艂ucha艂a. W niedziele wk艂ada艂yby identyczne sukienki. Wenus z Gottl贸sy wybra艂a ju偶 odpowiednie fasony w tygodniku 鈥濧llers" i po kryjomu zam贸wi艂a wykroje. Bo kiedy dziewczynka przyjdzie na 艣wiat, ona dostanie maszyn臋 do szycia. Ma艂a wszystko odmieni. Aron rozp艂ynie si臋 we mgle, Jefferson b臋dzie zwyczajnym, ma艂om贸wnym m臋偶czyzn膮. Mo偶e zostanie elektrykiem. By艂oby 艣wietnie. M贸g艂by pod艂膮czy膰 do maszyny niewielki silniczek; czyta艂a o tym w 鈥濧llersie".

Raz po raz cudowna dziewczynka z Domu Ludowego zapuszcza艂a korzenie w brzuchu Wenus z Gottl贸sy i raz po raz stamt膮d ucieka艂a. Co艣 uderza艂o w macic臋 - pi臋艣膰, but albo przekle艅stwo -

przera偶a艂o j膮 i dawa艂a za wygran膮. W takich warunkach najwyra藕niej nie zamierza艂a si臋 urodzi膰. Wymyka艂a si臋 czerwonym przesmykiem, p艂yn臋艂a w rzece krwi i roztapia艂a w wieczno艣ci, zanim zlepek kom贸rek wyl膮dowa艂 w wychodku. Udawa艂a si臋 tam, gdzie nienarodzone dzieci czekaj膮 na swoj膮 kolej. Czasami s艂ysza艂a p艂acz Wenus z Gottl贸sy i jej b艂agania, 偶eby zosta艂a, ale na og贸艂 przebiega艂o to du偶o sprawniej; ucieka艂a, zanim matka zd膮偶y艂a sobie u艣wiadomi膰 jej istnienie. Wenus z Gottl贸sy nie wiedzia艂a, 偶e dziewczynka z Domu Ludowego w niej jest, dop贸ki nie zobaczy艂a krwi. Mia艂a inny odcie艅 i inn膮 konsystencj臋 ni偶 krew menstruacyjna, by艂a czerwie艅sza, bardziej lepka, plastyczna. Wenus z Gottl贸sy widzia艂a bardzo szczeg贸艂owe mapy na swoich udach. I to przes膮dzi艂o o wszystkim.

Znowu, a dok艂adniej po raz si贸dmy, le偶a艂a na wy艂o偶onym kafelkami korytarzu szpitalnym w Nassj贸 i czeka艂a na skrobank臋. Zabrali ju偶 r臋czniki, kt贸re wetkn臋艂a mi臋dzy nogi, wymyli j膮 i przygotowali, wygolili i naszpikowali spokojem, jaki mo偶e zapewni膰 wy艂膮cznie odpowiednia dawka chemikali贸w. Widz膮c przechodz膮c膮 obok piel臋gniark臋 w wykrochmalonym czepku i b艂臋kitnym uniformie, Wenus z Gottl贸sy zapomnia艂a si臋. Chcia艂a si臋 zwierzy膰 i opowiedzie膰 o swoim wielkim prze偶yciu. Chwyci艂a za fartuch.

- Mam Afryk臋 mi臋dzy nogami... - szepn臋艂a. Piel臋gniarka zatrzyma艂a si臋 i zmarszczy艂a czo艂o.

- S艂ucham?

-Mam Afryk臋 mi臋dzy nogami. Kongo to bia艂a plama, ale Kilimand偶aro jest na swoim miejscu...

Piel臋gniarka boja藕liwie dotkn臋艂a broszki spinaj膮cej ko艂nierzyk. Afryka mi臋dzy nogami? Co to za 艣wi艅stwa?

-Dzisiaj rano - m贸wi艂a w rozmarzeniu Wenus z Gottl贸sy - mia艂am Afryk臋 mi臋dzy nogami. Wszy艣ciutkie g贸ry i rzeki, setki pusty艅, tysi膮ce plac贸wek misyjnych, a w ka偶dej Albert Schweitzer. Schweitzerianie robi膮 dobre uczynki. Tylko Kongo jest bia艂膮 plam膮! Biedne Kongo! Bardzo biedne Kongo...

Wenus z Gottl贸sy zacz臋艂a 艂ka膰, piel臋gniarka sta艂a przy niej jak skamienia艂a.

-Ani jednego Alberta Schweitzera w Kongu, tylko du偶a bia艂a pustka. Oj, nieszcz臋艣nicy, wiem, jak im jest, ma艂e biedne samotne dzieci... Kiedy moja c贸reczka b臋dzie du偶a, zostanie piel臋gniark膮, tak jak pani, i pojedzie do Konga, 偶eby nie艣膰 pomoc, a ja pojad臋 razem z ni膮, 偶eby si臋 ni膮 opiekowa膰, b臋d臋 chodzi艂a w upale pod palmami i troszczy艂a si臋 o ni膮 i wszystkie inne dzieci... - Mocniej chwyci艂a fartuch, materia艂 zgni贸t艂 si臋 pod palcami; g艂o艣no szlocha艂a. - Prosz臋 mi pom贸c, mam Afryk臋 mi臋dzy nogami, dziewczynka nigdy nie przyjdzie... Ona nigdy nie przyjdzie! Ona te偶 mnie nie chce...

Piel臋gniarka uwolni艂a si臋, cofn臋艂a o krok i przem贸wi艂a kafelkowym g艂osem:

- Niech si臋 pani Berglund uspokoi. Nied艂ugo b臋dzie doktor, pani Berglund musi spokojnie i grzecznie le偶e膰, prosz臋 si臋 uspokoi膰 i zachowywa膰 rozs膮dnie...

Stukaj膮c obcasami, pospiesznie ruszy艂a korytarzem, 偶eby o wszystkim donie艣膰 prze艂o偶onym.

Dwa dni p贸藕niej Wenus z Gottl贸sy by艂a inn膮 kobiet膮. Szar膮 i apatyczn膮, pozbawion膮 nie tylko b艂on 艣luzowych i krwi. Lekko zgarbiona, jak staruszka, drepta艂a za salow膮 kt贸ra prowadzi艂a j膮 do ordynatora.

Ordynator, w bia艂ym fartuchu, mia艂 proste plecy, opuszczone k膮ciki ust i d艂ugie bia艂e palce. Formularz by艂 ju偶 wype艂niony, musia艂a si臋 tylko podpisa膰.

- Tutaj! Na samym dole, kobieto! - mrukn膮艂, naburmuszony.

To dla jej w艂asnego dobra. On na siebie 偶adnej odpowiedzialno艣ci bra艂 nie b臋dzie. Jest taka sterana. Tyle poronie艅. Nie, nie.

Nie p艂aka艂a i nie opiera艂a si臋, nawet nie spyta艂a, dlaczego on tak du偶o m贸wi i co to za formularz. Okr膮g艂ymi, l臋kliwymi literami wpisa艂a na dole imi臋 i nazwisko. Mo偶e by艂y to litery dziecka? Po偶egnalne s艂owa dziewczynki z Domu Ludowego

Podpis lekarza by艂 r贸wnie kanciasty jak sformu艂owania, kt贸re zawar艂 w pi艣mie do Zarz膮du Lekarskiego. Opis: 鈥濳obieta pochodzenia cyga艅skiego. Miernie uzdolniona, z urojeniami. Tch贸rzliwa i przymilna w spos贸b typowy dla cygan贸w". Uzasadnienie: 鈥濻terylizacja by艂aby aktem mi艂osierdzia dla niej samej, dla naszej gminy, kt贸ra od wielu lat ma k艂opoty z rodzin膮 Berglund贸w, i dla potomk贸w, kt贸rych mog艂aby wyda膰 na 艣wiat".

Dziewczynka z Domu Ludowego westchn臋艂a i uda艂a si臋 na poszukiwania odpowiedniejszej matki.

G艂os ju偶 mu nie dr偶a艂, m贸wi艂 spokojnie, konstatuj膮co. Kiedy sko艅czy艂, g艂臋boko wci膮gn膮艂 powietrze.

- Podobno Szwecja istnia艂a obok historii. Podobno nie by艂o u nas pogrom贸w. G贸wno prawda. By艂y pogromy schludno艣ci i poczucia bezpiecze艅stwa. Nikt si臋 nie cacka艂 trupami i grobami. Wystarczy obci膮膰 cyganowi jaja, tak 偶eby tego nie zauwa偶y艂, i wypru膰 flaki cyga艅skiej babie, dla finansowego dobra gminy. Odwr贸ci艂am si臋 do niego plecami i si臋gn臋艂am do torebki.

- Przepraszam. Mia艂e艣 racj臋. By艂am nadgorliwa, nie wiedzia艂am...

-Jasne, sk膮d mia艂aby艣 wiedzie膰? Nikt nie wiedzia艂, a mimo to wszyscy byli za. W latach pi臋膰dziesi膮tych odsysali dwa tysi膮ce cyganek rocznie, dwa tysi膮ce cyganek, kt贸re w ci膮gu dziesi臋ciu lat urodzi艂yby co najmniej trzy tysi膮ce cyga艅skich dzieci, z czego minimum po艂owa wyros艂aby na z艂odziei, alkoholik贸w, marzycieli i oszust贸w. Trzydzie艣ci tysi臋cy nieistniej膮cych

cygan贸w. Czysty zysk! Spo艂eczny i ekonomiczny. A je艣li przy okazji kilka bab szlag trafi - so whao.

Pocz臋stowa艂am go papierosem, nie mog艂am u偶y膰 portfela jako tarczy, przecie偶 by艂 Szwedem.

-Przepraszam, Butterfield. Nikt nie wie wszystkiego o swoim kraju, zw艂aszcza kiedy w nim od lat nie mieszka, jak ja...

-Dorasta艂a艣 w Nassj贸. Widzia艂a艣, co z nami robi膮! Skin臋艂am g艂ow膮. Przypomnia艂a mi si臋 dziewczynka,

kt贸ra goni艂a inn膮 dziewczynk臋 po dziedzi艅cu szkolnym. 鈥濩ygan! Cygan!" Okrzyki odbija艂y si臋 jak 艣lepe wrony od 偶贸艂tych cegie艂 budynku. Berglundowie nie byli jedyni. Butterfield zaci膮gn膮艂 si臋 i nagle sobie u艣wiadomi艂, gdzie jeste艣my: w bezimiennym ko艣ciele w bezimiennym mie艣cie.

- Woda - powiedzia艂. - Chce mi si臋 pi膰. Musimy znale藕膰 wod臋...

Zrobi艂o si臋 jeszcze cieplej. Kiedy opu艣ci艂am przyjemnie ch艂odny ko艣ci贸艂, mia艂am wra偶enie, 偶e kleszcze upa艂u, rozpi臋te mi臋dzy chmurami i popio艂em, skr贸ci艂y mnie o kilka decymetr贸w. By艂o niesamowicie parno. 呕eby si臋 w og贸le posuwa膰 naprz贸d, musia艂am g艂臋boko oddycha膰 i bardzo wolno si臋 porusza膰. Butterfield by艂 szybszy. Trzyma艂 w r臋ku co艣 pod艂u偶nego, nie widzia艂am, co, piek艂y mnie oczy.

Zawo艂a艂am g艂o艣no, 偶eby us艂ysza艂:

-Butterfield, zaczekaj, co masz w r臋ku?!

-Lichtarz. Musimy mie膰 co艣 do wywa偶ania drzwi. Nie martw si臋, nie zamierzam go ukra艣膰. Odnios臋 do ko艣cio艂a jak tylko znajdziemy wod臋. Z irytacj膮 kopn臋艂am w popi贸艂.

-Nie o to mi chodzi艂o. Po prostu by艂am ciekawa. Pot zalewa mi oczy, nic nie widz臋...

Wzruszy艂 ramionami i brn膮艂 przed siebie. Zatrzyma艂 si臋 przy kiosku i uwa偶nie przygl膮da艂. Po艣rodku, z przodu, by艂a drewniana klapa, obok drzwi zamkni臋te na k艂贸dk臋. 呕adnej szyby.

-Masz gw贸藕d藕? - zawo艂a艂. Gw贸藕d藕? Moja irytacja rozkwit艂a w ca艂ej pe艂ni. Czy g艂upota nie zna granic?

-Nie, nie mam gwo藕dzia. Tak si臋 sk艂ada, 偶e nie chodz臋 z gwo藕dziami w kieszeniach...

Spojrza艂 przez rami臋 i u艣miechn膮艂 si臋.

-A powinna艣. Gw贸藕d藕 zawsze si臋 przydaje.

-Ach, tak? To co zrobi艂e艣 ze swoim? Roze艣mia艂 si臋, nagle by艂 rozlu藕niony.

-Ale co艣 ostrego chyba masz? Pilniczek do paznokci. Albo no偶yczki. Podesz艂am do niego, usiad艂am w popiele i poda艂am mu torebk臋. W potylicy zacz膮艂 sobie wi膰 gniazdko b贸l g艂owy.

-Gdzie艣 powinno by膰 etui z przyborami do szycia... No偶yczki nie by艂y wi臋ksze od jego kciuka. Obejrza艂 je.

-Przytrzymaj k艂贸dk臋, Cecylio. Mam tylko jedn膮 r臋k臋... B贸l g艂owy eksplodowa艂, kiedy si臋 podnosi艂am. J臋kn臋艂am, usiad艂am i skrzy偶owa艂am ramiona nad g艂ow膮.

-Co ci jest? Kiedy co艣 mnie boli, odejmuje mi mow臋. Pos艂uguj臋 si臋 wy艂膮cznie form膮 telegramu.

-Boli!

-Boli ci臋 g艂owa? Niedobrze ci? Przytakn臋艂am. S艂ysza艂am, co m贸wi, ale nie mog艂am odpowiedzie膰.

- Codziennie pijesz kaw臋?

- Mmm.

-No to masz objawy abstynencji kofeinowej. To cholernie nieprzyjemne, ale niegro藕ne. Dopada wszystkich Szwed贸w. Wydobrzejesz, jak si臋 napijesz kawy...

Za艣mia艂 si臋 i zmierzwi艂 mi w艂osy. Chcia艂am krzykn膮膰, ale nie mog艂am, bo gdybym krzykn臋艂a, to bym zwymiotowa艂a. Poczu艂am si臋 dotkni臋ta. 呕a艂oba po kawie? 艢mieszne!

Butterfield zazgrzyta艂 k艂贸dk膮 nad moj膮 g艂ow膮, zakl膮艂 i zn贸w zgrzytn膮艂.

Nie wiem, czy kiedykolwiek istnia艂am dla Butterfielda. Czy my w og贸le istniejemy dla m臋偶czyzn? Wydaje mi si臋, 偶e wszyscy, ledwie si臋 znajd膮 tu偶 obok mnie, dostaj膮 lekkiego zeza. Jakby si臋 wpatrywali w jaki艣 punkt nad moim prawym ramieniem. Ale tam mnie nie ma. Nic tam nie ma.

A jednak: przez chwil臋 krz膮ta艂 si臋 w kiosku, po czym wyszed艂, ukl臋kn膮艂 i co艣 mi przytkn膮艂 do warg.

- Pij! Otworzy艂am usta. Po j臋zyku sp艂yn膮艂 g臋sty p艂yn Obrzydlistwo. Odsun臋艂am go.

- Co to jest?

- Skondensowane mleko z nescafe. Nic innego nie ma, pij! Wiem, 偶e to paskudne... Jak wr贸cimy, zrobimy prawdziw膮 kaw臋, ale nigdzie nie dojdziesz, dop贸ki nie zaspokoisz g艂odu kofeinowego.

To nie boli, no, raz-dwa, pij! Mia艂 racj臋. Posz艂o raz-dwa. Po minucie otworzy艂am oczy i mog艂am m贸wi膰, b贸l g艂owy przeni贸s艂 si臋 wy偶ej.

- Znalaz艂e艣 wod臋?

- Nie ma tu kranu, ale jest od cholery wody mineralnej i coli. Wystarczy nam na tydzie艅. Jest nawet tanduay...

-Co to takiego? Roze艣mia艂 si臋.

-Rum. We藕miemy jedn膮 butelk臋 dla Ricky'ego, mo偶e si臋 uspokoi...

U艣miechn臋艂am si臋 i wypi艂am 艂yk tak zwanej kawy. Tym razem smakowa艂a ciut lepiej, mo偶na si臋 przyzwyczai膰.

-A czym si臋 umyjemy? Chcia艂abym si臋 umy膰... Znowu si臋 roze艣mia艂 i w艣lizn膮艂 do kiosku.Tak, mo偶e.

Mo偶e istnia艂am dla Butterfielda, kiedy wzi膮艂 mnie pod rami臋, podni贸s艂, wprowadzi艂 do kiosku i zacz膮艂 rozbiera膰. Odruchowo skrzy偶owa艂am r臋ce na piersiach. On tego nie komentowa艂, pozwoli艂 mi by膰 sob膮 i ukry膰 to, co chcia艂am ukry膰.

- Najpierw w艂osy. Pochyl si臋, o tak...

Woda mineralna by艂a ch艂odna, szampon pachnia艂 perfumami. Nala艂 mi odrobin臋 na g艂ow臋 i zacz膮艂 masowa膰 zdrow膮 d艂oni膮.

-A teraz sp艂ukujemy...Wok贸艂 moich st贸p zapieni艂 si臋 dwutlenek w臋gla, pokiwa艂am du偶ymi palcami, poczu艂am si臋 rado艣niej. B贸l g艂owy min膮艂, jak r臋k膮 odj膮艂, md艂o艣ci te偶. Zosta艂o tylko lekko rozedrgane powietrze, kt贸re si臋 zawsze pojawia po ust膮pieniu dolegliwo艣ci. Roze艣mia艂am si臋.

-Ju偶 w porz膮dku. Dalej mog臋 si臋 umy膰 sama. Czy myd艂o te偶 znalaz艂e艣?

-Oczywi艣cie, madame. Prawdziwe palmolive! To komnata skarb贸w, tu jest wszystko...

Namydli艂am si臋 i rozejrza艂am. Si臋gaj膮ce sufitu p贸艂ki ugina艂y si臋 pod ci臋偶arem. Zobaczy艂am pi臋膰 s艂oik贸w nescafe, siedem butelek rumu, mn贸stwo myde艂, szampon贸w i past do z臋b贸w, konserwowane owoce, olej i skondensowane mleko, herbat臋 ekspresow膮 i sypan膮, cukier, zapa艂ki, papierosy i czekolad臋. I litry wody mineralnej, i coli.

- We藕my troch臋 czekolady dla Dolly... W艂a艣nie zdejmowa艂 t-shirt.

- Jasne. I tanduay dla Ricky'ego, dla mnie i tego tam...Od razu si臋 ocknie.

-Ugotuj臋 ry偶 na wodzie mineralnej. W domu jest ry偶. Sta艂 plecami do mnie i 艣ci膮ga艂 szorty, pod spodem nie mia艂 slipek.

- 艢wietnie.

- I mog臋 usma偶y膰 cebul臋 i pomidory.

- Bardzo dobrze. Jestem g艂odny jak cholera... Woda mineralna z sykiem sp艂ywa艂a mu po nogach.

Podesz艂am bli偶ej i namydli艂am mu plecy. Odwr贸ci艂 si臋, patrzy艂am mu prosto w oczy, nie mia艂am odwagi spu艣ci膰 wzroku. Ale m贸j g艂os zabrzmia艂 normalnie: - Chyba powinni艣my si臋 op艂uka膰 na zewn膮trz, bo zalejemy ca艂膮 pod艂og臋...

Milcza艂. Jego usta mia艂y smak myd艂a, potu i wody mineralnej i robi艂y wszystko to, o czym mnie zapewnia艂. Ale mimo to najlepiej zapami臋ta艂am d艂onie: t臋 okaleczon膮, kt贸ra nas dzieli艂a, drga艂a i porusza艂a si臋, i t臋 zdrow膮, spoczywaj膮c膮 na moim biodrze, jak rozkaz. W 偶yciu nie by艂am r贸wnie skora do pos艂usze艅stwa.

Butterfield. Pole jaskr贸w. 艁膮ki us艂ane jaskrami. Patrzy艂am na niego i my艣la艂am o kwitn膮cym rzepaku

o niebieskich zmierzchach w noc 艣wi臋toja艅sk膮 i o z艂ocistobr膮zowym blasku smalandzkich bajorek.

Cementowa posadzka podrapa艂a mi kolana, kiedy ukl臋k艂am przed nim i przytuli艂am si臋 do jego 艂ona. Na sekund臋 mnie do siebie przycisn膮艂, pog艂aska艂 po szyi i w艂osach, po czym po艂o偶y艂 mi d艂o艅 na czole, odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u i wstrzyma艂 oddech. P贸藕niej, kiedy le偶a艂am na posadzce z rozrzuconymi ramionami, jak ukrzy偶owana, uni贸s艂 si臋 na 艂okciu i popatrzy艂 na mnie.

- Ale艣 ty 艂adna - powiedzia艂. U艣miechn臋艂am si臋, nie otwieraj膮c oczu. Nigdy dot膮d nie by艂o to prawd膮 i nigdy ni膮 nie b臋dzie, ale wtedy, w tamtej chwili, zapewne by艂am bardzo 艂adna.

Zastali艣my Ricky'ego na schodach, z twarz膮 w d艂oniach. Sz艂am bardzo wolno, nie z powodu popio艂u ani upa艂u, ale dlatego, 偶e mia艂am na g艂owie ci臋偶ki karton. Znale藕li艣my go w kiosku i wy艂adowali艣my wod膮 mineraln膮, nescafe, myd艂em, szamponem, tanduayem i czekolad膮. Butterfield nie m贸g艂 d藕wiga膰. Nie unios艂abym kartonu w r臋kach, by艂 za ci臋偶ki, ale na g艂owie to co innego. Butterfield szed艂 obok i podtrzymywa艂 go, 偶ebym nie straci艂a r贸wnowagi.

Postawi艂am karton na ziemi, usiad艂am obok Ricky'ego i po raz pierwszy go obj臋艂am.

-Jak si臋 czujesz? M贸wi艂 zza d艂oni.

-Benzyna si臋 sko艅czy艂a. Nigdy si臋 st膮d nie wydostaniemy...Butterfield po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu.

-Znale藕li艣my jedzenie i wod臋. Poradzimy sobie. Ricky p艂aka艂 g艂o艣no.

-Nigdy si臋 st膮d nie wydostaniemy! Dzieci i Zosima zgin膮! Aynaku, Zosima!

Opar艂am g艂ow臋 na jego ramieniu, lekko je odsun膮艂, ale po chwili si臋 rozlu藕ni艂 i zaakceptowa艂 t臋 blisko艣膰.

-Wydostaniemy si臋, Ricky. Jeste艣 g艂odny i zm臋czony, zjemy co艣, odpoczniemy, a potem si臋 zastanowimy, co dalej. Na pewno co艣 wymy艣limy... Butterfield otworzy艂 butelk臋 rumu.

- Prosz臋, Ricky. Napij si臋! Ricky opu艣ci艂 d艂onie, spojrza艂 na butelk臋, przetar艂 twarz i przytkn膮艂 butelk臋 do ust.

Porusza艂am si臋 ostro偶nie, 偶eby nie obudzi膰 chorych. Nieznajomy le偶a艂 w tej samej pozycji. Mimo otwartych oczu wydawa艂 si臋 nieprzytomny. Nie zareagowa艂 na m贸j dotyk; nawet nie drgn臋艂a mu powieka.

Dolores nadal spa艂a spokojnie. Pog艂aska艂am j膮 po policzku. Mia艂a szorstk膮 sk贸r臋, mi臋艣nie nie by艂y napi臋te.

-Jak si臋 obudzi, damy jej tw贸j proszek przeciwb贸lowy - szepn臋艂am do Butterfielda.

-Czy one nie s膮 za silne?

-W艂a艣nie dlatego. Ona straszliwie cierpi. Poza tym musimy jej za艂o偶y膰 艂ubki, to powinno u艣mierzy膰 b贸l.

-Daj jej p贸艂 tabletki.

-Okej. Teraz przygotuj臋 co艣 do jedzenia. Pog艂adzi艂am go po policzku, zadowolona z tego, co czu艂am pod d艂oni膮.

Ricky zapali艂 kuchenk臋 spirytusow膮 i poszed艂 do samochodu po warzywa. Wsypa艂am ry偶 do blaszanego garnka i zatrudni艂am Butterfielda do ubijania wody mineralnej w innym naczyniu. Przyj膮艂 to z wahaniem. Roze艣mia艂am si臋.

- Tak jakby艣 miesza艂 szampana, 偶eby si臋 pozby膰 b膮belk贸w. Musuj膮ca kawa jest niesmaczna, chc臋 si臋 napi膰 prawdziwej...U艣miechn膮艂 si臋 w odpowiedzi, wzruszy艂 ramionami i zacz膮艂 ubija膰 wod臋 drewnianym widelcem.

-Ciekawe, czy nie znalaz艂oby si臋 gdzie艣 piwo - zastanawia艂 si臋 na g艂os.

- By艂y tam jeszcze trzy inne sari-sari-stores, w kt贸rym艣 powinno by膰...

Wszed艂 Ricky i po艂o偶y艂 przede mn膮 torby z warzywami. Rum zrobi艂 swoje, bo si臋 za艣mia艂.

-Wygl膮da pani jak prawdziwa proviciana, madame, siedzi pani na pod艂odze i przygotowuje jedzenie. Pan te偶, mister Berglund...Butterfield popatrzy艂 na niego.

-Poszukamy piwa? Ricky si臋 rozpromieni艂.

-Bezwzgl臋dnie. Musi tu gdzie艣 by膰 piwo... Tylko przynios臋 reszt臋 warzyw.

S艂ysza艂am po jego krokach, 偶e co艣 si臋 sta艂o; ci臋偶ko wbieg艂 po schodach.

-Madame! Mister Berglund!

Obur膮cz trzyma艂 bro艅, kolb臋 w lewej d艂oni, praw膮 zaciska艂 na lufie.

-By艂a w samochodzie. Na tylnym siedzeniu. Natychmiast rozpozna艂am karabin automatyczny, ale

nie potrafi艂am rozstrzygn膮膰, czy to ka艂asznikow, czy Ml6. Bro艅 zawsze mnie obezw艂adnia艂a. Skutecznie uda艂o mi si臋 zapomnie膰 to, czego musia艂am si臋 nauczy膰 w ramach obowi膮zkowych zaj臋膰 dla przysz艂ych dyplomat贸w. Us艂ysza艂am, 偶e siedz膮cy za mn膮 Butterfield wstaje i wyciera r臋ce w koszulk臋.

-Jasna cholera! 呕eby to szlag trafi艂! Zamkn臋li艣my drzwi i rozmawiali艣my przyciszonymi g艂osami.

-呕o艂nierz - powiedzia艂 Butterfield. - Popyrtani z NAL-u. Jak na m贸j gust s膮 troch臋 trigger-happy...

Pr贸bowa艂am zd艂awi膰 strach. Je艣li to prawda, to kto zginie pierwszy, no kto? Ilu cudzoziemskich dyplomat贸w zlikwidowa艂a partyzantka w ostatnich latach, podk艂adaj膮c bomby w samochodach? Francuz, w艂oski attache i...

- Nie wiemy tego - odpar艂am. - R贸wnie dobrze mo偶e by膰 stra偶nikiem... Albo pracuje w prywatnej armii jakiego艣 obszarnika...

-Albo jest rabusiem - doda艂 Ricky. - Wysoko w g贸rach grasuj膮 bandy rabusi贸w, kuzyn mi opowiada艂...

M贸wi膮c to, poda艂 bro艅 Butterfieldowi.

-Co to jest? - spyta艂am. - M16? Butterfield pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zacz膮艂 wyjmowa膰 magazynek.

-Nie, to ka艂asznikow. Bro艅 NAL-u. Musimy go ukry膰...Ricky si臋 zaniepokoi艂.

- Nie mo偶emy tego zrobi膰, mister Berglund. Bo b臋dzie z艂y... A je艣li jest w NAL-u, ludzie z jego grupy zaczn膮 go szuka膰.

- W艂a艣nie dlatego. Czy w samochodzie nie by艂o wi臋cej amunicji?

-Nie zauwa偶y艂em, ale tam jest kompletnie ciemno.

-To we藕 zapalniczk臋 i sprawd藕. Musimy go przeszuka膰. Ty to zrobisz, Cecylio. Pod pozorem, 偶e ocierasz mu pot albo co艣 w tym rodzaju...

Nieznajomy mia艂 zamkni臋te oczy, le偶a艂 nieruchomo, wci膮偶 by艂 rozpalony, oddycha艂 szybko i chrapliwie. Bez entuzjazmu obmy艂am go szmatk膮 zwil偶on膮 wod膮 mineraln膮. Kilka razy cicho zaj臋cza艂, kiedy przeciera艂am mu twarz, spragniony, szuka艂 ustami wilgotnej szmatki, zbyt jednak by艂am wystraszona, 偶eby mu j膮 da膰 do ssania. Butterfield sta艂 za mn膮 z magazynkiem w jednym r臋ku, z karabinem w drugim.

- Sprawd藕 w szortach - powiedzia艂 po szwedzku.

- Nie si臋gn臋.

- To go odwr贸膰! Nylon zesztywnia艂 z brudu. Dawno temu te szorty by艂y 偶贸艂te, pomy艣la艂am, wsuwaj膮c palce do kieszeni. Nic. Ale kiedy go przekr臋ca艂am, 偶eby zajrze膰 do drugiej, pod lewym biodrem wyczu艂am magazynek. P贸艂le偶a艂 na nim, musia艂am go obr贸ci膰, 偶eby to wyj膮膰. Absurdalnie intymne uczucie.

-Daj to - powiedzia艂 Butterfield.

Nigdy si臋 nie dowiedzia艂am, gdzie ukry艂 bro艅. Zauwa偶y艂am, 偶e zdj膮艂 ze skrzyni ozdoby i jedwabny obrus i w艂o偶y艂 do 艣rodka magazynki, ale s艂owem nie pisn膮艂, co zrobi艂 z karabinem. Znikn膮艂 z nim w ob艂oku r贸偶owych kwiatk贸w.

Kiedy zosta艂am sama z nieprzytomnym nieznajomym, ukl臋k艂am, 偶eby mu si臋 dok艂adniej przyjrze膰. Nie wygl膮da艂 na 偶o艂nierza. Ani na rabusia. Ale jak wygl膮daj膮 偶o艂nierze i rabusie?

Jedzenie i leki. Nic lepiej nie t艂umi niepokoju. Dolores spa艂a z otwartymi ustami. Wsun臋艂am jej do buzi kawa艂eczek czekolady. Zareagowa艂a natychmiast: zamkn臋艂a usta i zacz臋艂a ssa膰. Po chwili otworzy艂a oczy i spojrza艂a na mnie.

-Cze艣膰 - powiedzia艂am. - Dobrze spa艂a艣? Co艣 wymrucza艂a, chcia艂a usi膮艣膰, ale od razu opad艂a na

plecy, z grymasem b贸lu.

-Otw贸rz buzi臋, dostaniesz lekarstwo. A potem dam jeszcze troch臋 czekolady. No, otw贸rz...

Rozp艂aka艂a si臋; g艂uchy, monotonny lament. Przestraszy艂am si臋, mnie te偶 zbiera艂o si臋 na p艂acz.

Wr贸ci艂 Butterfield i Ricky, znale藕li piwo, du偶o piw. Przemokli do suchej nitki; deszcz znowu si臋 rozpada艂 mimo wczesnej pory w domu panowa艂 mrok.

-P艂acze? - spyta艂 Butterfield. Skin臋艂am g艂ow膮. Gdybym si臋 odezwa艂a, sama zacz臋艂abym p艂aka膰.

-Wo艂a babci臋 - wyja艣ni艂 Ricky.Postawi艂 kilka butelek na stole, potem si臋 pochyli艂 i powiedzia艂 co艣 po tagalsku. Dolores natychmiast umilk艂a. Os艂upia艂am.

-Co艣 ty powiedzia艂, Ricky?

-Powiedzia艂em, 偶eby przesta艂a p艂aka膰 i 偶eby by艂a grzeczn膮 dziewczynk膮. Zmarszczy艂am nos, nie spodoba艂o mi si臋 to.

-Powiedz jej, 偶e wed艂ug mnie jest grzeczna i 偶e musi wzi膮膰 lekarstwo, 偶eby przesta艂o j膮 bole膰.

Ricky przem贸wi艂 w moim imieniu i Dolores pos艂usznie otworzy艂a buzi臋.

Wlali艣my nieznajomemu do ust wod臋 mineraln膮, 偶eby si臋 zbudzi艂. Daremnie. Prze艂kn膮艂, ale to go nie zach臋ci艂o do powrotu do tera藕niejszo艣ci.

Patrzyli艣my na niego przez chwil臋, stali艣my obok siebie w milczeniu i pr贸bowali艣my przenikn膮膰 jego tajemnice. W ko艅cu Butterfield wzruszy艂 ramionami, a Ricky zn贸w sta艂 si臋 sob膮, wszed艂 pod st贸艂 i podni贸s艂 Dolores. Po艂o偶yli艣my j膮 na szorstkiej kanapie, ze swetrem pod g艂ow膮, przesun臋li艣my st贸艂 i zastawili艣my talerzami i kubkami. Ry偶 mia艂 dobr膮 konsystencj臋, warzywa by艂y gor膮ce i po偶ywne, nie brakowa艂o piwa.

Usiad艂am przy Dolores i karmi艂am j膮. Mia艂a jasne spojrzenie. Proszki Butterfielda przynios艂y jej ulg臋, mog艂a si臋 porusza膰, nie krzywi膮c z b贸lu.

-A wi臋c jednak m贸wi po tagalsku - zwr贸ci艂am si臋 do Ricky'ego. - Ciekawe, czemu mnie nie zrozumia艂a.

Powiedzia艂 co艣 do dziewczynki. Odpowiedzia艂a. Roze艣mia艂 si臋.

-M贸wi, 偶e nie s艂ysza艂a, 偶eby pani rozmawia艂a po tagalsku, madame. Ma pani troch臋 inny akcent...

U艣miechn臋艂am si臋.

-Popro艣, 偶eby opowiedzia艂a o sobie.

-P贸藕niej, madame. Teraz jedzmy. Wszyscy jeste艣my g艂odni...

Deszcz za oknem, kawa w blaszanych kubkach, jeszcze troch臋 czekolady dla sytego dziecka i p艂on膮ca 艣wieczka. Butterfield przyni贸s艂 z ko艣cio艂a 艣wiece do lichtarza. Teraz wyci膮gn膮艂 nog臋 pod sto艂em, dotkn膮艂 ni膮 mojej kostki i u艣miechn膮艂 si臋. W tym momencie czas powinien by艂 si臋 zatrzyma膰.

Sama jednak do tego nie dopu艣ci艂am.

- Musimy unieruchomi膰 dziecku stop臋... - powiedzia艂am.

Dolores nie p艂aka艂a, wykrzywia艂a si臋 tylko i poci艂a. Nie bardzo mieli艣my z czego zrobi膰 艂ubki. W kuchni by艂y cztery drewniane 艂y偶eczki, na regale Butterfield znalaz艂 kilka cienkich deszczu艂ek. Jedn膮 po艂o偶y艂am pod stop膮 i zacz臋艂am owija膰 banda偶em.

-Opowiedz jej bajk臋, Ricky - poprosi艂am. - 呕eby zaj膮膰 czym艣 jej my艣li.

- Nie znam 偶adnych bajek.

- E, co艣 tam chyba znasz... Przez chwil臋 milcza艂, patrzy艂 w bok, g艂臋boko si臋 zaci膮gn膮艂 papierosem, po czym odezwa艂 si臋 do niej po angielsku.

-Chcia艂aby艣 czego艣 pos艂ucha膰, Dolly? Czy mog臋 m贸wi膰 po angielsku, 偶eby nasi kanos te偶 pos艂uchali? Du偶o rozumiesz po angielsku? Skin臋艂a g艂ow膮, by艂a powa偶na. U艣miechn臋艂am si臋 do niej, ul偶y艂o mi, 偶e rozumie. Dzi臋ki temu zmniejsza艂 si臋 dystans mi臋dzy nami. 呕eby go zmniejszy膰 jeszcze bardziej, dokona艂am czego艣 w rodzaju prezentacji.

- Nie jeste艣my Amerykanami. Pochodzimy z Europy.

- Dla nas wszyscy biali to kanos - skwitowa艂 Ricky, patrz膮c w bok. - To b臋dzie o tym, jak si臋 wszystko zacz臋艂o. Na pocz膮tku by艂o tylko niebo i ocean. Nad oceanem lata艂 jeden jedyny ptak, kt贸ry po pewnym czasie bardzo si臋 zm臋czy艂 i nie mia艂 gdzie odpocz膮膰. Ale by艂 sprytny. Wiedzia艂, czego chce, i wiedzia艂, jak to osi膮gn膮膰... Pofrun膮艂 do nieba i powiedzia艂: 鈥濷cean zamierza ci臋 utopi膰!". A niebo na to: 鈥濶iech tylko spr贸buje! Spuszcz臋 na niego ska艂y i kamienie, je艣li mnie opryska cho膰by jedn膮 kropl膮!". Wtedy ptak polecia艂 do oceanu i powiedzia艂: 鈥濶iebo chce ci臋 zniszczy膰 deszczem kamieni i ska艂". A ocean na to: 鈥濶iech tylko spr贸buje! Zaraz je utopi臋!". I zacz臋艂a si臋 walka. Ocean ciska艂 w niebo ogromne fale, a niebo rewan偶owa艂o si臋 gradem ska艂. W ko艅cu ska艂 by艂o tak du偶o, 偶e ocean nie mia艂 ju偶 szans na atak. A ptak si臋 cieszy艂: teraz m贸g艂 odpoczywa膰 na najr贸偶niejszych wyspach i blokach skalnych... Umilk艂. Dolores nie spuszcza艂a z niego wzroku, czeka艂a na dalszy ci膮g.

-To wszystko? - spyta艂 Butterfield. - A sk膮d si臋 wzi臋li ludzie? Ricky u艣miechn膮艂 si臋 niepewnie.

-Hm, kiedy ptak odpoczywa艂 na jednej z wysp, ocean wyrzuci艂 na l膮d kawa艂ek bambusa, kt贸ry u艂o偶y艂 si臋 na jego pazurach. Ptak si臋 odsun膮艂, ale bambus zn贸w mu si臋 wturla艂 na 艂apki...

Dolores za艣mia艂a si臋 ochryple. Wzdrygn臋艂am si臋 na ten nieoczekiwany d藕wi臋k. Ricky zrobi艂 pauz臋.

-Ptak ci膮gle si臋 odsuwa艂, ale za ka偶dym razem bambus toczy艂 si臋 za nim i uk艂ada艂 na pazurach. W ko艅cu si臋 zez艂o艣ci艂 i zacz膮艂 go dzioba膰. Wtedy ze 艣rodka wyszed艂 m臋偶czyzna. Mia艂 na imi臋 Malakas i by艂 pierwszym cz艂owiekiem. W chwil臋 p贸藕niej ocean wyrzuci艂 na l膮d drugi kawa艂ek bambusa. M臋偶czyzna po艂o偶y艂 go na ptasich pazurach, ptak si臋 w艣ciek艂 i zacz膮艂 dzioba膰 bambus.

Wtedy ze 艣rodka wysz艂a pierwsza kobieta. Mia艂a na imi臋 Maganda i by艂a bardzo pi臋kna...Podziwiali艣my przez chwil臋 jej urod臋. Ka偶de z nas stworzy艂o sobie jej w艂asny obraz.

- Malakas zbudowa艂 dom na wyspie, a Maganda urodzi艂a du偶o dzieci. Ale nie by艂y grzeczne, leni艂y si臋, chcia艂y si臋 tylko bawi膰, ani my艣la艂y pomaga膰 rodzicom. Wymyka艂y si臋 z domu, kiedy trzeba by艂o pracowa膰, i wraca艂y dopiero w porze posi艂ku. Malakas mia艂 ich w ko艅cu dosy膰. Najpierw pr贸bowa艂 po dobroci przem贸wi膰 im do rozs膮dku. Ale go nie s艂ucha艂y. Wi臋c przyni贸s艂 z lasu kij, 偶eby sprawi膰 im lanie. Wtedy si臋 przestraszy艂y i rzuci艂y do ucieczki. Kilkoro wybieg艂o z domu i przepad艂o, kilkoro schowa艂o si臋 w sypialni, kilkoro w du偶ym pokoju, a reszta st艂oczy艂a si臋 w kuchni. Wszyscy stali si臋 praprzodkami ludzi. Ci z sypialni - wodz贸w i czarnoksi臋偶nik贸w, ci z du偶ego pokoju - ludzi wolnych, ci z kuchni - niewolnik贸w. A ci, kt贸rzy si臋 ukryli mi臋dzy saganami i garnkami i byli czarni od sadzy, stali si臋 przodkami Aet贸w. Dlatego dzikusy maj膮 tak膮 ciemn膮 sk贸r臋...Opowie艣膰 dobieg艂a ko艅ca. Ricky spojrza艂 na nas.

-A ci, co nie wr贸cili? - spyta艂am. - Co si臋 z nimi sta艂o? U艣miechn膮艂 si臋 do mnie.

-To wasi przodkowie, madame. Stali si臋 praprzodkami wszystkich cudzoziemskich narod贸w.

Zawi膮za艂am banda偶 na kokardk臋, usiad艂am na kanapie i po艂o偶y艂am g艂ow臋 Dolores na kolanach. Butterfield wskaza艂 butelk臋 rumu. Pokr臋ci艂am g艂ow膮. Ju偶 pr贸bowa艂am, smakowa艂 jak terpentyna.

Ricky przytakn膮艂 i wzi膮艂 kieliszek.

-Teraz wasza kolej - powiedzia艂, ko艂ysz膮c si臋 na krze艣le. - Jak, waszym zdaniem, powsta艂 艣wiat?

Wzruszy艂am ramionami.

- E tam, my mamy tylko Adama i Ew臋...

- Wcale nie - zaprzeczy艂 Butterfield, patrz膮c w st贸艂. - Mamy co艣 jeszcze... - I doda艂 po szwedzku: - Opowiedzia艂 mi to Wallin. Mimo 偶e malowa艂 obrazy o艂tarzowe, bardzo si臋 interesowa艂 czasami staronordyckimi... Dolores usiad艂a, po艂o偶y艂a 艂okcie na stole i podpar艂a twarz d艂o艅mi. Popatrzy艂a na Butterfielda i po raz pierwszy w jej spojrzeniu nie by艂o nie艣mia艂o艣ci ani l臋ku.

-Tell me story! - powiedzia艂a. Roze艣mia艂am si臋 z rado艣ci.

-No, tak - zacz膮艂 Butterfield, opieraj膮c si臋 o rze藕bione oparcie krzes艂a - zanim powsta艂 ten 艣wiat, istnia艂y dwa inne 艣wiaty: Niflheim i Muspellsheim. Niflheim le偶a艂 na p贸艂nocy i by艂 kr贸lestwem mrozu i mgie艂. Panowa艂 w nim wieczny brzask i g艂臋boka cisza. P艂yn臋艂o tam jedena艣cie rzek. Wszystkie ko艅czy艂y sw贸j bieg w przepa艣ci, kt贸ra nazywa艂a si臋 Ginnungagap i oddziela艂a Niflheim od Muspellsheimu. W Ginnungagap wody zamienia艂y si臋 w l贸d. Muspellsheim le偶a艂 na po艂udniu i by艂 kr贸lestwem ognia i spiekoty, z g贸r bucha艂y czerwone p艂omienie, ziemia p臋ka艂a i otwiera艂y si臋 roz偶arzone szczeliny. Z Muspellsheimu wpada艂y do Ginnungagap strumienie gor膮cych iskier. Ca艂膮 wieczno艣膰 przepa艣膰 by艂a tylko pust膮 przestrzeni膮, ale pewnego dnia iskry z Muspellsheimu zacz臋艂y

topi膰 lody Niflheimu. Krople wody sp艂ywa艂y na dno Ginnungagap i wtedy wy艂oni艂 si臋 z niej olbrzym. Nazywa艂 si臋 Imir. Woda zamieni艂a si臋 w krow臋 i Imir 偶ywi艂 si臋 jej mlekiem. Ricky skrzywi艂 si臋 w grymasie obrzydzenia i wypi艂 艂yk tanduaya.

-Tell more - powiedzia艂a Dolores swoim ochryp艂ym g艂osem. Butterfield przesun膮艂 d艂oni膮 po ustach, nagle du偶o bardziej opanowany ni偶 zaledwie kilka minut wcze艣niej; ju偶 nie pie艣ci艂 stop膮 mojej kostki.

-Pewnego dnia, kiedy Imir spa艂, krowa zacz臋艂a liza膰 bry艂k臋 lodu. I okaza艂o si臋, 偶e w lodzie siedzia艂 cz艂owiek. By艂 to m臋偶czyzna o imieniu Buri. Mia艂 syna, Borra, nikt nie wiedzia艂, jak do tego dosz艂o, i Borr o偶eni艂 si臋 z olbrzymk膮 o imieniu Bestia. Urodzi艂a trzech syn贸w: Odyna, Vilego i Ve. Zostali bogami i zabili Imira. - Butterfield przeci膮gn膮艂 palcem po stole. - A potem przerzucili martwe cia艂o Imira nad Ginnungagap i ukszta艂towali z niego 艣wiat. Z krwi powsta艂y morza i jeziora, z cia艂a - ziemia, z ko艣ci - g贸ry, z z臋b贸w - ska艂y i kamienie. Z czaszki zbudowali sklepienie nieba, a potem rzucili w niebo m贸zg, dmuchn臋li i m贸zg Imira zamieni艂 si臋 w chmur臋. Na ko艅cu schwytali skry znad Muspellsheimu i stworzyli z nich s艂o艅ce, ksi臋偶yc i gwiazdy...Zamilk艂, napi艂 si臋 rumu. Siedzieli艣my przez chwil臋 w milczeniu. My艣la艂am o Niflheimie i Muspellsheimie i o starym, steranym ciele Imira, kt贸re mo偶na by艂o rozpi膮膰 pomi臋dzy p贸艂noc膮 i po艂udniem, mrozem i spiekot膮.

- Wi臋c 艣wiat wisi nad przepa艣ci膮? - spyta艂 Ricky. Butterfield po艂o偶y艂 zdrow膮 d艂o艅 na 艣rodku sto艂u.

- Tak. 艢wiat wisi nad przepa艣ci膮. Dolores pochyli艂a si臋 i po艂o偶y艂a r膮czk臋 na d艂oni Butterfielda. Bez namys艂u po艂o偶y艂am swoj膮 r臋k臋 na jej d艂oni. Ricky zwleka艂, waha艂 si臋, po czym po艂o偶y艂 swoj膮 r臋k臋 na mojej. Pod 艣cian膮 nieznajomy j臋cza艂 z b贸lu.

Le偶臋 przymarzni臋ta do dna bia艂ego oceanu 艂azienki i przypomina mi si臋 pewna kobieta w Indiach.

Wszyscy o niej s艂yszeli, nikt jednak nie wiedzia艂 na pewno, czy rzeczywi艣cie istnieje. Tymczasem zmar艂 jej ojciec i zostawi艂 jej spadek. Rodzina zwr贸ci艂a si臋 do nas o pomoc. Pr贸bowali si臋 z ni膮 skontaktowa膰, s艂ali listy i telegramy, ale bez powodzenia. Znali艣my tylko nazw臋 wioski i stanu. W wiosce nie by艂o telefonu ani 偶adnej godnej zaufania obs艂ugi pocztowej. Musia艂am wi臋c uda膰 si臋 tam osobi艣cie. Co mnie nawet ucieszy艂o, bo cz臋sto o niej my艣la艂am, staraj膮c si臋 zrozumie膰 motywy jej zachowania.

Ale Ulfowi si臋 to nie spodoba艂o.

-To mo偶e by膰 niebezpieczne. Chyba lekcewa偶ysz ryzyko, Cecylio. Naprawd臋 nie wiem, czy mog臋 ci na to pozwoli膰...Unios艂am brwi.

-Jak to 鈥瀙ozwoli膰"? Nie prosz臋 o pozwolenie, informuj臋 ci臋 jedynie, co zrobi臋. Siedzieli艣my przy stole i jedli艣my 艣niadanie. U艣miechn膮艂 si臋.

-Sama chcia艂a艣 wr贸ci膰 do pracy. Nie zdawa艂a艣 sobie sprawy, 偶e b臋d臋 twoim szefem? Mam w膮tpliwo艣ci nie jako tw贸j m膮偶, co chcia艂bym dla 艣wi臋tego spokoju podkre艣li膰, tylko jako szef ambasady. Moja 偶ona mo偶e robi膰, co jej si臋 podoba, ale nie mog臋 nara偶a膰 personelu na ryzyko.

-Nawet je艣li kto艣 ze mn膮 pojedzie? Na przyk艂ad Suhan Lal. Pochodzi z Uttar Prade艣, zna drogi i warunki...

-Ale jest z ni偶szej kasty, nie ma do艣膰 autorytetu, nic nie wsk贸ra. Na Boga, to bardzo zacofana cz臋艣膰 kraju, pi臋膰 lat temu, kiedy pojecha艂em tam pierwszy raz, prawie wcale nie by艂o samochod贸w. Niewiele brakowa艂o, 偶eby nasze d偶ipy sta艂y si臋 powodem zamieszek...

-To przecie偶 obywatelka szwedzka i powinni艣my chyba sprawdzi膰, jak jej si臋 偶yje, jej i dzieciom.

Zmarszczy艂 czo艂o: mentalno艣膰 przedszkolanki.

- Sama dokona艂a wyboru, nigdy nie prosi艂a ambasady o pomoc. To sprawa rodziny...

- A gazety? Je艣li si臋 nie dowiemy, czy ona 偶yje, jej mama zamierza z tym p贸j艣膰 do 鈥濫xpressen"...

Chwyci艂o. Zastanawia艂 si臋 przez chwil臋.

-Tylko jedna osoba mog艂aby chyba temu podo艂a膰. Radju. Gdyby艣 wzi臋艂a Radju i Suhana Lala, mo偶e by si臋 uda艂o. Oni pojechaliby do Uttar Prade艣 d偶ipem, a ty by艣 polecia艂a. Inaczej zaj臋艂oby to tydzie艅. Co najmniej. A masz chyba inne sprawy s艂u偶bowe, prawda?

-Nie przepadam za Radju...

-No to co? B臋dzie siedzia艂 z przodu, z pasem naboi na brzuchu, i gro藕nie wygl膮da艂. Nie musisz si臋 z nim zadawa膰.Oczywi艣cie sta艂o si臋 tak, jak chcia艂. Radju i Suhan Lal pojechali d偶ipem, ja cztery dni p贸藕niej polecia艂am samolotem. Radju czeka艂 na mnie na lotnisku w swoim jaskrawym uniformie: turban z pi贸ropuszem, czerwony kaftan, zielone spodnie i b艂yszcz膮ce mosi臋偶ne guziki. Tak wygl膮daj膮 w Delhi wartownicy ambasad. Radju najbardziej z nich wszystkich zadziera艂 nosa. Wszystko wiedzia艂, wszystko umia艂 i nie waha艂 si臋 o tym m贸wi膰, pod warunkiem 偶e nie by艂o w pobli偶u Ulfa.

Od razu ruszyli艣my do celu, siedzia艂am z ty艂u sama i milcza艂am, 偶eby zmusi膰 do milczenia Radju. Szkoda, bo ch臋tnie bym porozmawia艂a z Suhanem La艂em. On my艣la艂 jednak o czym innym, mia艂 odnale藕膰 drog臋 do wioski. Nie by艂o 偶adnej mapy. W Uttar Prade艣 jest mn贸stwo wsi i nikt ze stuprocentow膮 pewno艣ci膮 nie wie, gdzie s膮 te najmniejsze. Uda艂o nam si臋 tam dotrze膰 dopiero p贸藕nym popo艂udniem. Droga dawno si臋 sko艅czy艂a, przez godzin臋 jechali艣my czym艣, co najbardziej chyba przypomina艂o step. Wioska by艂a ma艂a i biedna, malutkie poletka, piaskowo偶贸艂te domy i br膮zowe chaty. Na dachach trajkota艂y ma艂py, poza tym panowa艂a ca艂kowita cisza.

Wysiad艂am z samochodu i rozejrza艂am si臋. Nigdzie 艣ladu cz艂owieka, go艣ciniec - nie licz膮c wychudzonej krowy, kt贸ra przygl膮da艂a si臋 nam, prze偶uwaj膮c - zia艂 pustk膮. Suhan Lal wy艂膮czy艂 silnik i razem z Radju wyszed艂 z d偶ipa.

-Madame - odezwa艂 si臋 Radju - tam chyba jest herbaciarnia. Czy mam p贸j艣膰 i zapyta膰? Kobiety nie s膮 w takich miejscach mile widziane...Pokr臋ci艂am g艂ow膮, co w Indiach jest r贸wnoznaczne z przytakni臋ciem, i Radju poszed艂. Suhan Lal stan膮艂 przy mnie; jego ciemn膮 twarz rozja艣ni艂 u艣miech b艂yszcz膮cych jak ko艣膰 s艂oniowa z臋b贸w.

-Creepy place! Okropne miejsce! Bardzo cicho. Niepewnie odwzajemni艂am u艣miech i w艂o偶y艂am r臋ce

do kieszeni sp贸dnicy. Rzeczywi艣cie okropne, zw艂aszcza dla kogo艣 z niskiej kasty, niemal pariasa.

Czerwony kaftan Radju pojawi艂 si臋 w drzwiach herbaciarni i w tym samym momencie go艣ci艅cem nadbieg艂o kilkoro dzieci. Na m贸j widok wyda艂y g艂o艣ny okrzyk i b艂yskawicznie mnie okr膮偶y艂y, 艣mia艂y si臋 i co艣 m贸wi艂y, ale nie mia艂y odwagi mnie dotkn膮膰.

Za Radju szed艂 jaki艣 gruby m臋偶czyzna. Trzyma艂 w r臋ku kij. Zbli偶y艂 si臋 do dzieci, podni贸s艂 go i 艣wisn膮艂 w powietrzu, 偶eby je przegoni膰. Ma艂y ch艂opiec oberwa艂 w skro艅 zachwia艂 si臋, podtrzyma艂a go troch臋 starsza dziewczynka.

-Madame, on jest chyba tutejszym so艂tysem. Nie m贸wi po angielsku i trudno mi go zrozumie膰.

Zwr贸ci艂am si臋 do Suhana Lala:

-Mo偶esz z nim porozmawia膰?

Suhan Lal odchrz膮kn膮艂, cofn膮艂 si臋 o krok i zacz膮艂 m贸wi膰. So艂tys s艂ucha艂 z kwa艣n膮 min膮. Mnie ani razu nawet nie musn膮艂 spojrzeniem. To dosy膰 niezwyk艂e, bo w Indiach kobieta z Zachodu zawsze jest ze wszystkich stron ogl膮dana i cz臋sto wy艣miewana. Ale tego m臋偶czyzny najwyra藕niej nie rozbawi艂 m贸j widok. Z kamienn膮 twarz膮 wys艂ucha艂 Suhana Lala, po czym wyszczeka艂 kilka kr贸tkich fraz i odmaszerowa艂 do herbaciarni.

-Co on powiedzia艂? Suhan Lal prze艂kn膮艂 艣lin臋.

-Powiedzia艂, 偶e ona mieszka na obrze偶ach wsi, po drugiej stronie...Czeka艂am. So艂tys powiedzia艂 co艣 jeszcze. Suhan Lal wbi艂 wzrok w ziemi臋.

-Obok parias贸w. Powiedzia艂, 偶e mieszka tu偶 obok parias贸w...

Szli艣my przez wie艣 blisko siebie. Nagle poczu艂am ogromn膮 wdzi臋czno艣膰 dla Ulfa, kt贸ry nalega艂, 偶eby mi towarzyszy艂y dwie osoby. To nie by艂o przyjazne miejsce. Id膮ce za nami dzieci ju偶 si臋 nie 艣mia艂y, doro艣li odwracali g艂owy i znikali w swoich domach, nawet starcy le偶膮cy na pryczach na werandach nie okazywali nam 偶yczliwego zainteresowania.

Zobaczyli艣my j膮 z daleka. Siedzia艂a w kucki na 偶wirowym podw贸rku przed szop膮 i robi艂a pranie w ma艂ej cynkowej balii. Wykr臋ca艂a ubranie po ubraniu i wk艂ada艂a do emaliowanej miednicy. Mia艂a popielate w艂osy upi臋te w indyjski kok, na szyi, i be偶owe bawe艂niane sari, najta艅sze z mo偶liwych. Nie by艂a 艂adna. Kobietom z Zachodu rzadko jest do twarzy w sari. Wygl膮daj膮 jak sprane, jakby kto艣 upra艂 je w pralce w za wysokiej temperaturze.

Nie podnios艂a wzroku, dop贸ki do niej nie podeszli艣my. W og贸le nie zareagowa艂a, zupe艂nie jakby si臋 nas spodziewa艂a.

-Birgitta? - spyta艂am. - Czy pani Birgitta? Wsta艂a, otar艂a wilgotne d艂onie o biodra i popatrzy艂a na mnie z lekkim u艣miechem. Potem z艂o偶y艂a d艂onie i sk艂oni艂a si臋 po indyjsku.

-A jak pani my艣li?

Wyci膮gn臋艂am r臋k臋 na powitanie, ale zaraz opu艣ci艂am. Ta kobieta nie zamierza艂a niczego robi膰 na szwedzk膮 mod艂臋. Zaprosi艂a mnie do 艣rodka. Radju i Suhan Lal musieli usi膮艣膰 w kucki na podw贸rku i poczeka膰. Nie mog艂a nara偶a膰 swojej reputacji, wpuszczaj膮c do domu obcych m臋偶czyzn.

- Nie jest du偶y - powiedzia艂a. - Ale lubi臋 go... Sama go zbudowa艂am. Z trudem zdoby艂am materia艂.

Zauwa偶y艂am. Szopa by艂a z ga艂臋zi i desek, powi膮zanych sznurami i drutem. Po艂ow臋 jednej 艣ciany stanowi艂y stare drzwi, a otw贸r w drzwiach przes艂ania艂a podarta kotara. Sufit by艂 tak nisko, 偶e musia艂am si臋 schyla膰; ona by艂a ni偶sza ode mnie i zapewne to jej wzrost przes膮dzi艂 o wysoko艣ci mieszkania. Z powodu zalegaj膮cych ciemno艣ci dopiero po kilku minutach zorientowa艂am si臋, 偶e nie jeste艣my same. W k膮cie siedzia艂a trzyletnia dziewczynka; cichutko, prawie nie oddychaj膮c.

-To najm艂odsza - wyja艣ni艂a Birgitta, podaj膮c mi szklank臋 herbaty. - Niestety, nie mam mleka ani cukru, od jakiego艣 czasu mnie nie sta膰...Pr贸bowa艂am przyj艣膰 do siebie i m贸wi膰 normalnym tonem.

-Nied艂ugo si臋 to zmieni. Przykro mi, 偶e musz臋 to powiedzie膰... zmar艂 pani ojciec... Rodzina pani膮 poszukuje, dosta艂a pani w spadku dosy膰 du偶o pieni臋dzy...Kucn臋艂a i przesun臋艂a palcem po klepisku.

- Aha. Nie 偶yje. Oby si臋 sma偶y艂 w piekle! Milcza艂am. Wypi艂am 艂yk gorzkiej herbaty.

- Ile jest tych pieni臋dzy? Dok艂adnie.

- Pi臋膰set sze艣膰dziesi膮t trzy tysi膮ce koron i dom w Norrtalje. Pani mama chce, 偶eby go pani obejrza艂a. M贸wi, 偶e by艂by idealny dla pani i dzieci.

- Mama jest niem膮dra. Nigdy nie by艂a m膮dra. Przecie偶 mam tutaj m臋偶a, tutaj mieszkam, tutaj dorosn膮 moje dzieci.

- Ile ma pani dzieci?

- Pi膮tk臋. Same dziewczynki, wi臋c pieni膮dze si臋 przydadz膮. B臋dzie na wiano...

- A gdzie jest pani m膮偶?

- W Delhi. Sprz膮ta w du偶ym hotelu. Os艂upia艂am.

- Dlaczego nie mieszka pani z nim?

-Nie da rady. On chce, 偶ebym by艂a w wiosce. Z jego rodzicami-

- Milcza艂a chwil臋. - Ale oni nieszczeg贸lnie mnie lubi膮

- Wyrzucili mnie i dziewczynki. To bramini i uwa偶aj膮 nas w pewnym sensie za parias贸w. Czy pani wie,

偶e dla nich wszyscy biali to pariasi? Pokr臋ci艂am g艂ow膮, co mog艂a zinterpretowa膰 jako 鈥瀟ak" lub 鈥瀗ie".

- Kiedy mieszka艂am u nich, musia艂am siedzie膰 z dziewczynkami przy osobnym stole. I mia艂y艣my nasze rzeczy w osobnej szafce. Nie mog艂am zmywa膰 w tej samej wodzie co oni, ani nawet w tej samej balii. Moje jedzenie by艂o nieczyste, wszystko, co si臋 z nim zetkn臋艂o, raz na zawsze stawa艂o si臋 nieczyste. Mimo 偶e nie jem mi臋sa. Od pi臋tnastu lat nie kupuj臋 mi臋sa. Da艂o si臋 to zauwa偶y膰. By艂a niesamowicie wychudzona, poni偶ej obojczyk贸w k艂ad艂y si臋 g艂臋bokie cienie.

- Ale radzi艂am sobie do艣膰 dobrze. Kupi艂am owce za w艂asne pieni膮dze, kt贸re z sob膮 przywioz艂am. I krow臋. Bardzo si臋 stara艂am by膰 dobr膮 synow膮, ci膮gle si臋 staram. Prawie codziennie pomagam im w zaj臋ciach domowych, a starsze dziewczynki pomagaj膮 w polu. Sami nie mog膮 ci臋偶ko pracowa膰, te艣膰 ma na g艂owie obowi膮zki religijne...Dziewczynka podpe艂z艂a do matki. Nadal by艂a powa偶na i spokojna. Mia艂a wyd臋ty brzuch i ogromne oczy. Nie mog艂am milcze膰.

-Pani c贸rka jest niedo偶ywiona. Szybko spojrza艂a na dziecko.

- Tak, pewnie tak. Ostatnio nie jad艂y艣my zbyt du偶o. Nie znam si臋 na rzemio艣le, ucz臋 si臋 tka膰, ale up艂ynie sporo czasu, zanim nabior臋 wprawy. Wi臋c nie najlepiej zarabiam.

- Co si臋 sta艂o z owcami?

- Te艣膰 sprzeda艂 je na targu. A krow臋 zatrzymali sobie.

- I co na to pani m膮偶?

-M贸j m膮偶 jest dobrym synem. Sprzeciwi艂 si臋 rodzicom tylko raz, kiedy rzuci艂 uniwersytet i o偶eni艂 si臋 ze mn膮. Nie chce ich jeszcze bardziej martwi膰. Ale teraz zn贸w b臋d臋 mog艂a kupi膰 owce, chyba go tym nie zdenerwuj臋. Je艣li sama zap艂ac臋, nie powinien chyba tego uzna膰 za niepos艂usze艅stwo... I kury, kupi臋 kilka kur. B臋dziemy mie膰 jajka, s膮 dobre na niedo偶ywienie, chyba pozwol膮 dziewczynkom je艣膰 jajka... - Milcza艂a przez chwil臋, po czym spojrza艂a na mnie! - My艣li pani, 偶e zwariowa艂am, prawda? Nie rozumie pani dlaczego to wszystko robi臋? Nie odpowiedzia艂am, odwr贸ci艂am wzrok. Ci膮gle si臋 we mnie wpatrywa艂a. Chwyci艂a mnie za rami臋.

- My艣li pani, 偶e zwariowa艂am, o, nie, dobrze wiem, co robi臋. Luksus i nadkonsumpcja w krajach wysoko rozwini臋tych, i n臋dza, i cierpienie w krajach Trzeciego 艢wiata nie b臋d膮 trwa艂y wiecznie. Nadejdzie dzie艅 S膮du Ostatecznego! Nie chcia艂abym wtedy by膰 z dzie膰mi w bogatym 艣wiecie. Wszyscy si臋 usma偶ycie, udusicie od tych waszych spalin, scze藕niecie w ogniu zemsty... A ja prze偶yj臋, ja, m贸j m膮偶 i moje dzieci, my prze偶yjemy. I b臋dziemy 偶y膰 z pracy naszych r膮k, z tego, co rodzi ziemia. W harmonii! Wie pani, co to takiego? Wie pani, czym jest prawdziwa harmonia?Postawi艂am szklank臋 na klepisku i wr臋czy艂am jej wizyt贸wk臋.

- Prosz臋 powiedzie膰 m臋偶owi, 偶eby si臋 zg艂osi艂 do szwedzkiej ambasady. B臋dzie si臋 musia艂 wylegitymowa膰. A potem za艂atwmy przelew pieni臋dzy do indyjskiego banku. Czy chcia艂aby pani co艣 przekaza膰 mamie? Podnios艂a si臋 i zacisn臋艂a pi臋艣ci.

-Mam nadziej臋, 偶e umrze, zanim nadejdzie dzie艅 zemsty. Niech jej pani to powie. Mam nadziej臋, 偶e nie b臋dzie musia艂a patrze膰 na 偶膮dnych zemsty ludzi z Afryki, Azji i Ameryki 艁aci艅skiej, od kt贸rych si臋 zaroj膮 ulice Norrtalje! 呕ycz臋 jej 艣mierci! Wyj臋艂am z portfela kilkaset rupii.

-To dla pani. Prosz臋 kupi膰 dzieciom co艣 do jedzenia. Je艣li si臋 nie najedz膮 do syta, nie starczy im si艂 na odwet w Norrtalje...Spu艣ci艂a g艂ow臋 - przegra艂a bitw臋, ale nie wojn臋 i po chwili wahania wzi臋艂a banknoty. Schyli艂am si臋 i wysz艂am przez w膮ski otw贸r. S艂o艅ce zachodzi艂o, niebo by艂o r贸偶owe, chaty parias贸w pociemnia艂y. Wszystko si臋 we mnie gotowa艂o. Pocz膮tkowo my艣la艂am, 偶e pali mnie wstyd, taki jaki zazwyczaj odczuwam, ilekro膰 zdarzy mi si臋 zaatakowa膰 s艂abszego. Dopiero w d偶ipie, kiedy podskakiwali艣my na drodze, jad膮c w kierunku zachodz膮cego s艂o艅ca, u艣wiadomi艂am sobie, 偶e to gniew. Dobrze znany gniew. Do艣wiadcza艂am go ju偶 wcze艣niej, ale nigdy dot膮d nie analizowa艂am. Teraz zobaczy艂am, co w sobie kryje nienawi艣膰 do tych, kt贸rzy s膮 bardziej lojalni wobec abstrakcji ni偶 ludzi. Gniew na doros艂ych, kt贸rzy piel臋gnuj膮 swoje idee z wi臋ksz膮 czu艂o艣ci膮 ni偶 w艂asne dzieci. Strach przed lud藕mi gotowymi po艣wi臋ci膰 dzieci...

Przywo艂uj膮c to wspomnienie, wstaj臋, 偶eby zapali膰 papierosa. Widz臋 swoje odbicie w lustrzanych drzwiczkach szafki. U艣miecha si臋 nieco szyderczo. Co my艣la艂a艣 o wtedy, co my艣la艂a艣 o ludziach 鈥

zas艂aniam lustro ( r^tem""'^ "'^ S,a""禄芦) Dolores skrobie w drzwi UML' 鈥 L telefon. 1 艂azienki i bez przerwy dzwoni

Wydaje mi si臋, 偶e jest rano. Z wywietrznika dobiegaj膮 odg艂osy ruchu ulicznego, wi臋c na zewn膮trz pewnie ju偶 widno. Albo 艣wita.

Ale pewno艣ci nie mam. Powoli przekr臋cam zamek i leciutko uchylam drzwi 艂azienki. Je艣li b臋dzie ciemno, b艂yskawicznie je zamkn臋.

Kto艣 rzuci艂 Bidul臋 w hallu; ogarki 艣wiec i stare 艂achy poniewieraj膮 si臋 na pod艂odze. Jest jasno, przez okno maminej sypialni wpada s艂o艅ce. Szybko obchodz臋 pokoje na pi臋trze, otwieram okna, robi臋 przeci膮g. Potem bior臋 prysznic, sprz膮tam 艂azienk臋 i schludnie nakrywam kuchenny st贸艂 do 艣niadania. Sok i mocna kawa, 偶贸艂ty ser na szklanym talerzyku, w miseczce marmolada. W mikrofal贸wce rozmra偶a si臋 chleb. Id臋 do skrzynki po gazet臋; wracaj膮c, zostawiam drzwi wej艣ciowe otwarte, chc臋, 偶eby dzisiaj w Bananowym Domu hula艂 wiatr. I hula. 鈥濻malands Dagblad" trzepoce, musz臋 si臋 szczelniej owin膮膰 szlafrokiem. Wiatr pachnie zim膮. Gdyby uda艂o si臋 go zamkn膮膰 w butelce, cieszy艂by si臋 ogromnym powodzeniem w Krainie Dyplomacji. W ka偶dym razie ja bym kupi艂a, my艣l臋, przewracaj膮c stron臋 w gazecie. Mama patrzy na mnie powa偶nie. Wspomnienie po艣miertne opatrzyli jej star膮 fotografi膮: ma blond w艂osy, jest kompetentna i silniejsza od raka. Nagle w zimowym wietrze przenikaj膮cym kuchni臋 przeczuwam obecno艣膰 Butterfielda.

- Pogromy w imi臋 schludno艣ci - szepce. - Trzydzie艣ci tysi臋cy nieistniej膮cych cygan贸w...

Szybko odwracam stron臋 i, nie wiedzie膰 czemu, przypomina mi si臋, 偶e Olssonowie mieli tylko jedn膮 szczoteczk臋 do z臋b贸w. Zawsze t臋 sam膮. By艂a szaro-br膮zowa i zu偶yta. Widzia艂am tak膮 szczoteczk臋 na filmie o higienie z臋b贸w kt贸ry nam pokaza艂a nasza pani w szkole. By艂a przekre艣lona du偶ym czarnym krzy偶ykiem. Z pogard膮 wrzucono j膮 do kosza na 艣mieci. Razem z krzy偶ykiem. Popatrzy艂am na Marit臋. Napotka艂a moje spojrzenie.

Tamtego roku w mie艣cie Bruksela zorganizowano mi臋dzynarodow膮 wystaw臋. Maminy tygodnik 鈥濬olket i Bild zamie艣ci艂 zdj臋cie, kt贸re mnie zafascynowa艂o. Wa偶ni naukowcy zbudowali przed wej艣ciem ogromny model atomu.

-Co to jest atom, mamo? W艂a艣nie my艂a kuchenne okno; szybko przesun臋艂a po czole r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂a 艣cierk臋.

-To co艣 najmniejszego, co istnieje, j膮dro rzeczy...Podesz艂a do mnie i zerkn臋艂a mi przez rami臋, zadowolona z chwilowej przerwy. Zawsze przedk艂ada艂a teoretyczne dyskusje nad mycie okien, ale niczego to nie zmienia艂o, bo i tak musia艂a je my膰. Gdyby nie l艣ni艂y najja艣niej na ca艂ej ulicy, s膮siedzi okrzykn臋liby j膮 fl膮dr膮, kt贸rej w g艂owie tylko polityczne zebrania i narady. Ale teraz mia艂a pow贸d, 偶eby zrobi膰 sobie przerw臋. Mama uwielbia艂a uczy膰. Usiad艂a na krze艣le obok mnie.

- Wszystko sk艂ada si臋 z atom贸w - powiedzia艂a. - Ty, ja, okna - wszystko sk艂ada si臋 z maciupe艅kich pi艂eczek, kt贸re unosz膮 si臋 w ogromnej i pustej przestrzeni, tak jak Ziemia, S艂o艅ce i Ksi臋偶yc unosz膮 si臋 we wszech艣wiecie...

Tego dnia rzeczywisto艣膰 si臋 zmieni艂a. Musn臋艂am sp贸dniczk臋 i pomy艣la艂am o 艣wiatach, kt贸re w sobie kryje, przesun臋艂am d艂oni膮 po kuchennym stole i widzia艂am jego przestrzenie.

-Na co si臋 gapisz, szczylu - powiedzia艂a Marita, kiedy wraca艂y艣my ze szko艂y.

-Nie gapi臋 si臋.

-Gapisz. I 艣mierdzisz. Fuuuj, ale 艣mierdzisz. Oskar偶a艂a mnie niesprawiedliwie; wytrzyma艂am ca艂y

dzie艅.

-Nie 艣mierdz臋. Nie zsika艂am si臋. Marita raptownie si臋 zatrzyma艂a i odwr贸ci艂a.

-I tak 艣mierdzisz, cuchn膮ca 艣winio! Milcza艂am, prze艂kn臋艂am te s艂owa, ale co艣 si臋 zmieni艂o, obie o tym wiedzia艂y艣my. Podesz艂a do mnie dwa kroki bli偶ej i zatoczy艂a 艂uk tornistrem.

-I tak 艣mierdzisz! Zawsze b臋dziesz 艣mierdzie膰! 鈥濻przeciw". To s艂owo majaczy艂o na obrze偶ach mojej

艣wiadomo艣ci, nie dawa艂o si臋 pochwyci膰 ani nazwa膰, ale nagle zobaczy艂am, 偶e Marita nie jest wi臋ksza ode mnie. To tylko ma艂a dziewczynka.

-Nie 艣mierdz臋. W ka偶dym razie nie bardziej ni偶 ty.Ty i te twoje 偶贸艂te z臋by! Pu艣ci艂a tornister, z 艂oskotem wyl膮dowa艂 na chodniku. To mnie zach臋ci艂o.

-Jak cz臋sto myjesz z臋by, co? T膮 wasz膮 obrzydliw膮 szczoteczk膮... No? Raz w tygodniu? A mo偶e raz w roku? Nie s艂ysza艂a艣, co pani powiedzia艂a? Z臋by trzeba my膰 dwa dziennie. Ja zawsze tak robi臋. I mam swoj膮 szczoteczk臋. Zje偶y艂a si臋, zaraz przejdzie do ataku. Niewa偶ne.

- Jedna szczoteczka dla wszystkich - m贸wi艂am dalej - to ohyda... Fuj! W dodatku zalatuje w贸dk膮.

U was zawsze zalatuje w贸dk膮, uee...

Dopad艂a mnie jednym susem, rzuci艂a si臋 jak dzikie zwierz臋, wyr偶n臋艂am plecami o zasp臋, spad艂 mi tornister Chcia艂a mnie podrapa膰, ale chwyci艂am j膮 za w艂osy i ci膮gn臋艂am, ile si艂, podnios艂a blad膮 twarz ku niebu i zawy艂a, nie puszcza艂am, wywin臋艂am si臋 i nagle siedzia艂am na niej okrakiem, tak jak ch艂opcy zwykli siada膰 na swoich wrogach kiedy si臋 bili na szkolnym dziedzi艅cu.

- Ty 艣mierdzielu - wysycza艂am, szarpi膮c j膮 za w艂osy. - To ty jeste艣 obrzydliwa!

Spojrza艂a na mnie rozgor膮czkowanymi oczami i przez chwil臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e si臋 ze mn膮 zgadza. Sp艂oszy艂am si臋, po chwili wahania pu艣ci艂am j膮, wsta艂am i zacz臋艂am otrzepywa膰 spodnie.

Zasz艂a mnie od ty艂u i tym razem nie mog艂am jej pokona膰. Wepchn臋艂a mnie w zasp臋, wbi艂a kolano w plecy i t艂uk艂a tornistrem po g艂owie; ka偶de uderzenie wprawia艂o mnie w drgania. Nade mn膮 przewala艂 si臋 l贸d i 艣nieg, mo偶e chcia艂a mnie w nim pogrzeba膰 na tej cichej ulicy. Wpad艂am w panik臋. Nagle ucisk zel偶a艂, Marity nie by艂o. Podnios艂am si臋. Naprzeciwleg艂ym chodnikiem sz艂a jaka艣 pani w br膮zowym kapeluszu. Dlatego moja przyjaci贸艂ka zwia艂a. Pani patrzy艂a na mnie, kiedy

wyciera艂am r臋kawiczk膮 smarki i 艂zy, ale nic nie powiedzia艂a. Podnios艂am tornister i otrzepa艂am ze 艣niegu. I wtedy mnie ol艣ni艂o.

W tornistrze jest przestrze艅, pomy艣la艂am. Przestrze艅 i Ziemia. Jedna pi艂eczka w jednym z atom贸w tornistra jest taka jak Ziemia i jest tam dziewczynka o imieniu Cecylia, kt贸ra przed chwil膮 oberwa艂a od Marity. A ziemia, ta, na kt贸rej stoj臋, to tylko pi艂ka w atomie tornistra innej dziewczynki. Te偶 nazywa si臋 Cecylia i jest ogromna, ale i ona mieszka w atomie tornistra jeszcze wi臋kszej dziewczynki. A ta dziewczynka... Nie, my艣l nie by艂a w stanie tego ogarn膮膰.

- Nie jestem sama - szepn臋艂y wszystkie Cecylie we wszech艣wiecie. - Nie jestem sama i dzisiaj si臋 nie zsika艂am.

Jest pi臋kne przedpo艂udnie, niespodziewanie wr贸ci艂 zi膮b i drzewa w ogrodzie przy Bananowym Domu roziskrzy艂 szron. Od p贸艂 godziny jestem gotowa do spotkania z Katarin膮 S贸derberg; ubra艂am si臋, w艂o偶y艂am cz贸艂enka i umy艂am w艂osy, albumy czekaj膮, zaparzy艂am kaw臋.

Powoli obchodz臋 dom ze 艣ciereczk膮 w r臋ku i sprawdzam, czy wszystko gra. Gra. Bidul臋 wcisn臋艂am w najdalszy k膮t garderoby i usun臋艂am plam臋 po kawie na biurku taty.

Kiedy si臋 pojawia, stoj臋 przy oknie w sypialni mamy. Katarina S贸derberg jest bardzo m艂oda, bardzo blada i dziwacznie ubrana: czarna sk贸rzana kurtka, czarny golf i co艣 w rodzaju wzorzystych trykot贸w. Z kr贸tkich cholewek wystaj膮 szare grube skarpety. Przypomina chuligana. I jak ona b臋dzie mog艂a zrozumie膰 moj膮 mam臋?

Ale si臋 obczyta艂a. Wie wi臋cej, ni偶 my艣la艂am. I jest du偶o pewniejsza siebie ni偶 podczas naszej rozmowy telefonicznej.

- Mam jako tak膮 jasno艣膰 co do spraw s艂u偶bowych - m贸wi, kiedy siadamy przed kominkiem.

- Czym i w jakim okresie si臋 zajmowa艂a, i tak dalej. Pomy艣la艂am, 偶e mog艂aby pani o niej opowiedzie膰 co艣 od siebie, no, wie pani, jakim by艂a cz艂owiekiem. I mam膮.

-Oj.

Podnosi wzrok znad notatnika i przekrzywia g艂ow臋.

-Nic osobistego. Nie chodzi mi o zwierzenia w stylu tych z tygodnika 鈥濰ant i Veckan". To przecie偶, jak pani! wie, 鈥濻malands Dagblad".

Podnosz臋 fili偶ank臋 kawy i wypijam 艂yk.

-Pani jest tutaj nowa? - pytam.

-Jasne. Chwilowe zast臋pstwo. Mieszkam w G贸teborgu, tam mam ch艂opaka.

- Aha. Te偶 jest dziennikarzem? Omiata pok贸j spojrzeniem.

- Nie. B臋dzie architektem. Spodoba艂by mu si臋 ten dom. 艢miej臋 si臋.

-W膮tpi臋. Zaprzyja藕nieni architekci uwa偶aj膮, 偶e jest odstr臋czaj膮cy. Kicz w najgorszym wydaniu.U艣miecha si臋.

-M贸j ch艂opak lubi kicz. Ja te偶. Ale, szczerze m贸wi膮c, nie takiego domu si臋 spodziewa艂am. Jako艣 mi nie pasuje do socjaldemokratycznego polityka. Czuj臋 do niej sympati臋. I niech sobie wygl膮da jak m艂odociany przest臋pca. Opuszczam gard臋.

-Owszem, ale to nie mama go kupi艂a, tylko tata, Arne Dahlbom. Umar艂 kilka lat temu. By艂 przedsi臋biorc膮 budowlanym. Zapisuje to.

- Arne Dahlbom? Te偶 socja艂? Chichoc臋.

- Niezupe艂nie. By艂 tu偶 po lewej od D偶ingis chana. 艢mieje si臋, nie widzi, 偶e gryz臋 si臋 w j臋zyk.

- I mimo to byli szcz臋艣liwym ma艂偶e艅stwem? Popijam kaw臋, prze艂ykam.

- Tak. Bardzo. Ale czy mog艂yby艣my si臋 troch臋 spr臋偶y膰? O pierwszej musz臋 by膰 w zak艂adzie pogrzebowym... I prosz臋 nie wspomina膰 o D偶ingis chanie. To taki nasz rodzinny dowcip, kt贸ry woleliby艣my zachowa膰 tylko dla siebie. Zw艂aszcza teraz, w zwi膮zku z pogrzebem.Mam 艂zy w oczach, dyskretnie wycieram nos.

-Jasne - m贸wi. - Jasne.

Opisuj臋 mam臋 jako pracowit膮 i prawdziwie ideow膮, tak膮, kt贸rej nie zniech臋ca艂y 偶adne trudno艣ci, pe艂n膮 humoru i wsp贸艂czucia dla innych.

-By艂a ciep艂a? - pyta Katarina S贸derberg, podnosz膮c pi贸ro.

My艣l臋 o pi臋ciu futrach. Pi臋膰 razy z rz臋du Z艂oty dawa艂 jej na gwiazdk臋 futro. Nie wiedzieli艣my, dlaczego: ani ja, ani Lars-G贸ran, ani mama. Ale kogo艣, kto ma pi臋膰 futer, mo偶na chyba nazwa膰 鈥瀋iep艂ym".

- Bardzo ciep艂a - odpowiadam zgodnie z prawd膮.

- Czy urodzi艂a si臋 w Nassj贸?

-Nie. W Malmbacku. Jej ojciec by艂 kim艣 w rodzaju robotnika rolnego. Wcze艣nie zmar艂 i babcia zosta艂a sama z czw贸rk膮 dzieci.

-Nieweso艂o.

-Owszem. Mama zacz臋艂a pracowa膰, kiedy mia艂a trzyna艣cie lat. Jako pomoc domowa w rodzinie pewnego nauczyciela, tutaj, w Nassj贸... W latach trzydziestych.

Spi偶ark臋 zamykali na k艂贸dk臋, ale tego nie m贸wi臋. Za ma艂o o tym wiem, wiem tylko tyle, 偶e po sze艣ciomiesi臋cznym pobycie w tym wspania艂ym 艣wiecie mama nie mia艂a si艂y wsta膰 z 艂贸偶ka. Niedo偶ywienie. Profesora Dahlberga nie bardzo by艂o sta膰 na s艂u偶膮c膮, ale jego m艂oda 偶ona przywyk艂a jada膰 艣niadanie w 艂贸偶ku i pokazywa膰 palcem k艂臋bki kurzu. By艂a jednak oszcz臋dna i dobra. Dziewczynka dwa razy dziennie dostawa艂a owsiank臋, rano gotowan膮, na kolacj臋

podsma偶an膮. Kiedy niedob贸r bia艂ka zrobi艂 swoje, zosta艂a wys艂ana na odkarmienie do babci, do Malmbacku, a jej! miejsce zaj臋艂a inna, kr膮glejsza s艂u偶膮ca.

Mama rzadko wspomina艂a te czasy, ale kiedy Z艂oty wst膮pi艂 do Rotary Club, cisn臋艂a mu w twarz 艣cierk膮 do mycia naczy艅.

-Rotary! - krzykn臋艂a w telegraficznym stylu. - Gdzie przewodnicz膮cym jest Dahlberg! 呕e te偶 ty si臋 nie wstydzisz zadawa膰 z tak膮 ho艂ot膮! Ten sukinsyn mnie g艂odzi艂! On mnie g艂odzi艂! Z艂oty odrzuci艂 艣cierk臋 i wrzasn膮艂 tak g艂o艣no, 偶e zadr偶a艂y szyby w oknie:

-Je艣li by艂a艣 nabzdyczona i gdera艂a艣, to ci si臋 nale偶a艂o! Na pewno nie pracowa艂a艣 porz膮dnie. Ci, z kt贸rych jest po偶ytek, jedz膮 do syta. Zawsze i wsz臋dzie. Rozp艂aka艂a si臋, co mnie wystraszy艂o, bo nigdy tego nie robi艂a. A dok艂adniej: nie tolerowa艂a p艂aczu. Ani swojego, ani cudzego.

- Halo - m贸wi Katarina S贸derberg.

- Oj, przepraszam, zamy艣li艂am si臋. Co pani m贸wi艂a?

- Pani tata pochodzi艂 z lepiej sytuowanej rodziny?

- Bynajmniej. Dziadek, jego ojciec, by艂 kolejarzem, babcia nie pracowa艂a. Nie, nie powodzi艂o im si臋 za dobrze. Ca艂e swoje 偶ycie mieszkali w pokoju z kuchni膮...

- Aha. Wi臋c pani tata sam si臋 tego wszystkiego dorobi艂?

- Tak. Ale to by艂y inne czasy. Katarina S贸derberg w zamy艣leniu ssie pi贸ro.

- To interesuj膮ce, 偶e ka偶de posz艂o w swoj膮 stron臋. Politycznie. Mog艂oby si臋 wydawa膰, 偶e powinni wzajemnie na siebie wp艂ywa膰, bo obojgu si臋 uda艂o, 偶e powinni si臋 znale藕膰 po tej samej stronie.

- Hm. - Odstawiam fili偶ank臋 na st贸艂. - Nie wiem. Ludzie wyci膮gaj膮 r贸偶ne wnioski z w艂asnego powodzenia. Niekt贸rzy m贸wi膮: 鈥濵og艂em ja, to mog膮 i inni, a je艣li nie mog膮, niech maj膮 pretensj臋 do samych siebie". Niekt贸rzy m贸wi膮: 鈥濶ie wolno zapomina膰, kim si臋 jest i sk膮d si臋 pochodzi".

-Mmmm. A co pani m贸wi? Podnosz臋 fili偶ank臋 i u艣miecham si臋 do niej.

-Nic. Mnie si臋 niespecjalnie powiod艂o, wi臋c nie musz臋 si臋 nad tym zastanawia膰. Obydwie opinie s膮 nieco protekcjonalne. Wsuwa pi贸ro do ust i patrzy na mnie.

-Yhm. Ale pani brat wzi膮艂 stron臋 mamy...

-Politycznie tak. Polityka wi臋cej znaczy艂a dla mamy ni偶 dla taty. Tata podchodzi艂 do tego spokojnie i oczywi艣cie by艂 bardzo dumny, kiedy Lars-G贸ran zosta艂 ministrem. Mi艂o, 偶e tego doczeka艂. Zmar艂 wkr贸tce potem. Katarina S贸derberg co艣 notuje, a ja chc臋 po prostu znikn膮膰. Zm臋czy艂 mi si臋 j臋zyk od tylu 艂garstw.

Co jest prawd膮?

呕e moja mama stawa艂a w obronie dzieci, ale nigdy nie przytula艂a w艂asnych?

To prawda i nieprawda: zdarza艂o si臋, 偶e wyci膮ga艂a r臋k臋 i pr贸bowa艂a, tyle 偶e nigdy si臋 to porz膮dnie nie udawa艂o. Brakowa艂o jej s艂贸w, cierpia艂a na co艣 w rodzaju zaburze艅 j臋zykowych. Czy mog臋 j膮 o to oskar偶a膰?

A tata? Czy by艂 jedynie dziwkarzem i karierowiczem? Czy chcia艂 czego艣 wi臋cej, kiedy przynosi艂 futra i dywany? I dlaczego mia艂by nie dawa膰 akurat tego i tylko tego, co m贸g艂?

A ja ich oskar偶y艂am. Widz臋 siebie w tym pokoju, mam dwadzie艣cia cztery lata, dr偶臋, jestem sina z w艣ciek艂o艣ci! Przerwa艂am milczenie, co艣 we mnie p臋k艂o, ale jeszcze nie umiem m贸wi膰 g艂o艣no.

-Przesta艅cie! - sycz臋. I rzeczywi艣cie przestaj膮. Mama b艂yskawicznie si臋 odwraca i unosi brwi.

M贸j g艂os przybiera na sile.

-Ani jednego przekle艅stwa wi臋cej, s艂yszycie! Ani jednego 艣wi艅skiego s艂owa! Mam tego dosy膰, dostatecznie d艂ugo to znosi艂am. Zrujnowali艣cie mi 偶ycie tymi waszymi wrzaskami. Jestem niezdolna do 偶ycia! Nie wiem, co jest normalne, a co nienormalne, boj臋 si臋 komukolwiek zaufa膰, zrobili艣cie z 偶ycia co艣 obrzydliwego i cuchn膮cego...

Tata siedzia艂 tutaj, gdzie ja teraz. Patrzy艂 na mnie z otwartymi ustami, potem si臋 pochyli艂 i obj膮艂 kolana r臋kami.

-Co ja takiego zrobi艂em? - z p艂aczem, nie, z bekiem wyrazi艂 sw贸j 偶al. - Co ja takiego zrobi艂em? Przecie偶 si臋 stara艂em... Mama, kt贸ra go przed chwil膮 nienawidzi艂a, kl臋kn臋艂a obok fotela i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na szyi. Spojrza艂am na ni膮 z niesmakiem. Napotka艂a m贸j wzrok.

-Powinna艣 wyj艣膰 - powiedzia艂a. - I tak nigdy tego nie zrozumiesz... Poci膮gn臋艂am nosem, wzi臋艂am torb臋 i ruszy艂am do drzwi. Odwr贸ci艂am si臋 i popatrzy艂am na nich. Przytuli艂a si臋 policzkiem do jego karku i g艂aska艂a po wstrz膮sanych p艂aczem plecach. Poczu艂am piek膮ce wsp贸艂czucie, ale nie zamierza艂am im

wybacza膰.

- Dorasta艂am w teatrze dzia艂a艅 wojennych - oznajmi艂am. - Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Nigdy nie b臋d臋 cz艂owiekiem. Dziewi臋tna艣cie lat p贸藕niej wzdycham z rezygnacj膮 w fotelu taty. Mo偶e w艂a艣nie sta艂am si臋 cz艂owiekiem.

Nieznajomy zaj臋cza艂, po czym znieruchomia艂 i zn贸w zanurzy艂 si臋 w swoim b贸lu.

Siedzieli艣my przy stole r贸wnie nieruchomo. D艂o艅 Ricky'ego le偶a艂a na mojej, moja na d艂oni Dolores, a d艂o艅 Dolores na d艂oni Butterfielda. P艂omie艅 艣wiecy migota艂 od naszych oddech贸w. Ricky poruszy艂 si臋 pierwszy: zabra艂 r臋k臋 i podni贸s艂 kieliszek. My te偶 cofn臋li艣my d艂onie, nastr贸j prys艂, milczeli艣my.

Dolores powoli po艂o偶y艂a g艂ow臋 na moich kolanach, by艂a powa偶na, chyba nie dokucza艂 jej b贸l. Pog艂aska艂am j膮 po czole i nawin臋艂am na palec kosmyk grzywki. Drug膮 d艂oni膮 mimowolnie dotkn臋艂am go艂ej sk贸ry nad uchem. Nie zareagowa艂a, popatrzy艂a tylko w sufit swoimi du偶ymi oczami. Pochyli艂am si臋 nad ni膮 i spyta艂am st艂umionym g艂osem: - Who are you, Dolly? Where do you come from? I zacz臋艂a opowiada膰.

Ricky by艂 naszym t艂umaczem. Przek艂adaj膮c niekt贸re moje pytania na tagalski i niekt贸re odpowiedzi Dolores na angielski, m贸wi艂 pustym, bezd藕wi臋cznym g艂osem. Unika艂 patrzenia na mnie; przygl膮da艂 si臋 kieliszkowi i czasami nim potrz膮sa艂, jakby studiowa艂 ruchy rumu.

Mia艂a osiem lat, tak jej si臋 wydawa艂o. Nie zna艂a swojego nazwiska, nawet nie wiedzia艂a, co to takiego. Twarz jej poblad艂a, pojawi艂 si臋 na niej l臋k, chcia艂a jak najlepiej, ale nie bardzo rozumia艂a, o co mi chodzi. Imi臋 ojca? Tata. Imi臋 matki? Mama. A babcia, lola, to po prostu babcia.

Babcia przysz艂a do fabryki. Tylko ona jedna przysz艂a I mister Carubian by艂 mi艂y, pozwoli艂 jej przez chwil臋 posiedzie膰 z babci膮 na dziedzi艅cu. Przynios艂a dwa ry偶owe placki i nam贸wi艂a Dolores, 偶eby je od razu przy niej zjad艂a.Tyle powiedzia艂a sama z siebie. Reszt臋 musia艂am z niej I wyci膮ga膰, zadaj膮c tysi膮ce nie艂atwych pyta艅.

- 呕yj膮 twoi rodzice? -Tak.

- Gdzie?

- We Floridablance.

- Czy tam jest fabryka?

- Nie.

- A gdzie jest fabryka?

- Daleko. Nie wiem, jak si臋 to miejsce nazywa.

- A co to za fabryka?

- Textilemill.

- Jak si臋 nazywa fabryka?

- Paradise TextileMill.

- Co si臋 tam robi?

- Nie wiem. Materia艂y.

- Jak d艂ugo tam pracowa艂a艣?

- Nie wiem. Sze艣膰 tygodni. Albo dwa lata. Tak, dwa lata.

- Ile dni ma tydzie艅? Nie wiem.

- Umiesz czyta膰?

- Nie.

- Co robi艂a艣 w fabryce?

- Pracowa艂am w prz臋dzalni. Nosi艂am motki, pe艂ne motki, puste motki. Czasami obs艂ugiwa艂am maszyn臋. Czasami sprz膮ta艂am.

- Gdzie spa艂a艣?

- W fabryce. Na kocu.

- Dlaczego nie mieszka艂a艣 z rodzicami?

- Bo du偶o dzieci. Nie ma miejsca, nie ma jedzenia. Daleko.

- Czy mama urodzi艂a wi臋cej dzieci, kiedy by艂a艣 w fabryce?

-Nie wiem. Tak, babcia powiedzia艂a, 偶e mam jeszcze jedn膮 siostr臋. Nie widzia艂am jej. Nie wiem.

-Gdzie pracuje tw贸j tata?

-Jest sprzedawc膮 ulicznym. Sprzedaje placki ry偶owe babci.

- A mama?

- Te偶 sprzedaje placki ry偶owe.

- Ile zarabia艂a艣 w fabryce?

- Nie wiem. Tata dostawa艂 pieni膮dze.

- Sk膮d bra艂a艣 jedzenie?

-Mister Carubian dawa艂 dzieciom je艣膰 raz dziennie. Najcz臋艣ciej papk臋 ry偶ow膮. Rzadko prawdziwy ry偶. Czasami doros艂ym robotnikom by艂o nas 偶al i cz臋stowali nas swoim jedzeniem. Czasami.

-Kim jest mister Carubian? Czy jest w艂a艣cicielem fabryki?

-To big boss.

-Gdzie si臋 nauczy艂a艣 m贸wi膰 po angielsku?

- Mister Carubian m贸wi tylko po angielsku. Z艂o艣ci jak si臋 go nie rozumie. Ale ja rozumiem.

- Co si臋 sta艂o z twoimi w艂osami? Dlaczego jeste艣 艂ysa nad uchem?

To pytanie obudzi艂o Ricky'ego. Spojrza艂 znad kieliszka i powiedzia艂 swoim zwyczajnym g艂osem:

-Prosz臋 tak nie pyta膰, madame. Bo si臋 rozp艂acze. Ale Dolores nie p艂aka艂a. Utkwi艂a wzrok w suficie i zacz臋艂a cicho, ochryple opowiada膰.

Sta艂o si臋 to na pocz膮tku jej pracy w fabryce. Zanim si臋 czegokolwiek nauczy艂a. Zanim pozna艂a Emm臋.

-Kim jest Emma? To du偶a dziewczynka. Przyjaciel. Te偶 pochodzi艂a z Floridablanki i od dawna by艂a w fabryce. Pracowa艂a wtedy w tkalni, dlatego si臋 nie spotka艂y od razu.

Dolores by艂a w prz臋dzalni. Ba艂a si臋. Du偶e wrzeciona bez przerwy 艣wiszcza艂y, 艣wiszcza艂y i dudni艂y, nie s艂ysza艂o! si臋 w艂asnego g艂osu. Kobieta obs艂uguj膮ca maszyn臋 by艂a z艂a -chcia艂a mie膰 do艣wiadczon膮 dziewczynk臋, kt贸ra szybko zbiera motki, a nie niezdarn膮 nowicjuszk臋. Zez艂o艣ci艂a si臋

jeszcze bardziej, kiedy si臋 okaza艂o, 偶e Dolores za p贸藕no dobiega do pe艂nych motk贸w. Naprawd臋 bardzo si臋 stara艂a - 鈥瀗aprawd臋, madame" - ale nie nad膮偶a艂a. Maszyna by艂a d艂uga, jak z przodu motek by艂 pe艂en, musia艂a jednocze艣nie pomaga膰 w zwi膮zywaniu rw膮cej si臋 prz臋dzy z ty艂u, w ko艅cu nie wiedzia艂a, gdzie ma i艣膰, poza tym nie potrafi艂a dobrze wi膮za膰, nigdy si臋 tego nie uczy艂a, nie mia艂a poj臋cia, 偶e powinna to umie膰...

Kobieta wyzwa艂a j膮 od leni i uderzy艂a w ucho. Dolores spieszy艂a si臋, jak mog艂a, ale maszyna by艂a szybsza. Nie radzi艂a sobie, chocia偶 biega艂a tak pr臋dko, 偶e chwyci艂 j膮 kaszel. Mia艂a d艂ugie w艂osy, warkocz si臋 rozpl贸t艂, w艂osy furkota艂y, 鈥瀘na naprawd臋 si臋 stara艂a, madame, naprawd臋 stara艂a si臋 nad膮偶y膰 ze wszystkim". Kiedy kobieta zobaczy艂a, 偶e ona zajmuje si臋 w艂osami, rozw艣cieczona kopn臋艂a kilka pustych motk贸w pod maszyn臋. Dolores musia艂a je podnie艣膰, nie mog艂y tam le偶e膰. Mister Carubian wyra藕nie powiedzia艂: 鈥炁籥dnych 艣mieci na pod艂odze". Ba艂a si臋 jego g艂osu, dlatego wesz艂a pod maszyn臋.

Nie widzia艂am tego, ale widz臋. Szary cement fabrycznych 艣cian, drzwi otwarte na s艂oneczne 艣wiat艂o i rozedrgane gor膮ce powietrze na dziedzi艅cu, ma艂e i du偶e cienie w p贸艂mroku, robotnicy i maszyny, zlewaj膮 si臋 i dziel膮, 艂膮cz膮 i rozchodz膮. Ha艂as tak og艂uszaj膮cy, 偶e nikt go ju偶 nie s艂yszy.

Wrzeciono obraca si臋 i 艣wiszczy, sto dwadzie艣cia obrot贸w na minut臋, prz臋dza si臋 skr臋ca, motek ro艣nie. To si臋 dzieje bardzo szybko, trwa mo偶e trzydzie艣ci sekund, sze艣膰dziesi膮t obrot贸w wrzeciona: w艂osy dziewczynki, uniesione nag艂ym podmuchem wiatru, wkr臋caj膮 si臋 w maszyn臋. Na bia艂ej nici pojawia si臋 czarna smuga, rzemie艅 zap臋tla si臋 i wolno, bardzo wolno maszyna d藕wiga dziewczynk臋 z pod艂ogi, zrywa skalp z po艂owy jej g艂owy, jeszcze chwila, a wci膮gnie wszystkie w艂osy.

Kobieta widzi to i krzyczy; krzyczy i wciska guzik, a kiedy wszystko si臋 zatrzymuje, wchodzi pod maszyn臋, 艂apie Dolores za bezw艂adne nogi i ci膮gnie. Pasemko sk贸ry, na kt贸rym wisi dziewczynka, p臋ka. Oskalpowana Dolores opada na cementow膮 posadzk臋.

Nic nie czuje. Krwawi, ale nic nie czuje. B贸l pojawia si臋 p贸藕niej, kiedy kobieta wynosi j膮 na dziedziniec i obmywa ran臋 wod膮 z kranu i kiedy nadbiegaj膮 inne kobiety, z k艂akami nieprzerobionej bawe艂ny z gr臋plarni. Zwil偶y艂y je whisky mister Carubiana i g艂owa Dolores p艂onie. Czuje ogie艅 whisky. Na zawsze to zapami臋ta. Ca艂y dzie艅 le偶y na kocu, zbyt obficie krwawi, 偶eby mog艂a pracowa膰. Krwawienie jeszcze nie usta艂o, kiedy przychodzi sam mister Carubian. Sadza j膮 na sto艂ku i obcina reszt臋., jej d艂ugich w艂os贸w. Dosta艂a nauczk臋: w fabryce nie wolno si臋 zajmowa膰 swoimi w艂osami. Tutaj si臋 pracuje. Ten, kto tego nie rozumie, nie mo偶e nosi膰 warkoczy.

Wieczorem do oskalpowanej dziewczynki zagl膮daj膮 dzieci z tkalni. Jedno ma dla niej mango. To pierwszy prezent, jaki Dolores kiedykolwiek dosta艂a. I tak pozna艂a i Emm臋...

Urwa艂a w po艂owie zdania i troch臋 to potrwa艂o, zanim si臋 zorientowa艂am, 偶e uciek艂a w sen. Oddycha艂a ci臋偶ko, jej broda opad艂a.

Ricky przesta艂 chlupota膰 rumem w kieliszku i spojrza艂 na mnie.

- Czy teraz pani rozumie, madame, dlaczego chc臋 pojecha膰 do domu, do moich dzieci? To si臋 w艂a艣nie dzieje, kiedy cz艂owiek jest bardzo biedny. A beze mnie Zosima i dzieci b臋d膮 bardzo biedne...

- Rozumiem - odpowiedzia艂am po d艂u偶szej chwili. - Naprawd臋 staram si臋 rozumie膰, Ricky.

Butterfield sta艂 odwr贸cony do nas plecami i milcza艂.

To mog艂a艣 by膰 ty, Marito. To mog艂am by膰 ja. Przypadek sprawi艂, 偶e nasze 偶ycie potoczy艂o si臋 inaczej. Nie zas艂u偶y艂y艣my na nie, po prostu mia艂y艣my szcz臋艣cie.

Pami臋taj o tym. Mia艂y艣my szcz臋艣cie, mimo naszych narzeka艅. A dok艂adniej: mimo moich narzeka艅. Bo przecie偶 nie wiem, czy narzekasz, czy nadal zaciskasz z臋by i milczysz.

W ka偶dym slumsie, w ka偶dej zafajdanej szopie jest kto艣 taki jak Dolores, kto ma wszelkie powody do narzeka艅. Takie dziecko ukryte w najg艂臋bszych cieniach, nie najm艂odsze ani nie najstarsze, boi si臋, ale nie najbardziej, jest chore, ale nie 艣miertelnie, jest g艂odne, ale nie najg艂odniejsze. Nikt jej nie pragn膮艂. Sama musi zas艂u偶y膰 na swoje 偶ycie.

Kiedy ma cztery lata, opiekuje si臋 m艂odszym rodze艅stwem, tak jak ni膮 si臋 opiekowa艂a starsza siostra. Bije ich, tak jak j膮 bito, i kradnie im jedzenie, tak jak starsze siostry krad艂y jej. A kiedy sko艅czy sze艣膰 lat, kto艣 bierze j膮 za r臋k臋 - matka, ojciec, ciotka albo kuzyn - i prowadzi do fabryki. Nie ma innego wyj艣cia. Je za du偶o. A pieni膮dze za jej prac臋 mog膮 uratowa膰 偶ycie albo zapewni膰 nauk臋 w szkol臋 ma艂emu bratu.

Kilka lat p贸藕niej, kiedy ma sterane zdrowie i si艂y, nikt si臋 po ni膮 nie zg艂asza. Przypomina przerdzewia艂膮 maszyn臋. Jest pokryt膮 bliznami staruszk膮, z awitaminoz膮 i gru藕lic膮. Trudno jej wy偶y膰 na ulicy: fabryka tak j膮 oszpeci艂a, 偶e nawet nie mo偶e 偶ebra膰. Ci, co maj膮 pieni膮dze, cofaj膮 si臋 na widok jej zniszczonej twarzy. 呕ebrz膮ce dzieci powinny by膰 s艂odkie, powinny budzi膰 wsp贸艂czucie i elegancko p艂aka膰, z kamiennymi twarzami. Dzieci sterane prac膮 trz臋s膮 si臋, s膮 ko艣ciste, robi膮 brzydkie grymasy. Odstraszaj膮.

Czasami udaje im si臋 znale藕膰 dom. Czasami udaje im si臋 wy偶ebra膰 prac臋 w innej fabryce. Czasami gubi膮 drog臋 w popiele.

-Zawsze ba艂a si臋 biedy - m贸wi臋 Katarinie S贸derb - Prosz臋 to napisa膰. Moj膮 mam膮 powodowa艂 l臋k przed ub贸stwem. Zmienia si臋 wyraz jej twarzy. Nie rozumie, 偶e m贸wi臋 powa偶nie.

-Ale dlaczego tak si臋 ba艂a? Co jej si臋 przytrafi艂o?

-Nie znam szczeg贸艂贸w. Wiem tylko tyle, 偶e nie spotka艂am nikogo, kto tak jak ona ba艂 si臋 biedy. Wiedzia艂a, co znaczy, i chcia艂a ochroni膰 przed ni膮 innych. Zapada cisza, Katarina S贸derberg notuje.

-Chwileczk臋 - m贸wi臋. - Pomyli艂am si臋...

Podnosi pi贸ro i czeka. Nie potrafi臋 tego wyartyku艂owa膰. Krta艅 si臋 zaciska, nie pozwala si臋 wydosta膰 zakazanym s艂owom. A chc臋 powiedzie膰, 偶e to nie mama ba艂a si臋 najbardziej, tylko tata.

Rozgl膮dam si臋 po dobrze mi znanym pokoju. 呕yrandol i dywany, maho艅 i bordowy plusz. Wybiera艂 g艂贸wnie tata przynosi艂 do domu drogie przedmioty, jak trofea, i k艂ad艂 je mamie u st贸p. Ale ona patrzy艂a przez okno i marzy艂a o meblach Brunona Mathsona i litografiach z Towarzystwa Krzewienia Sztuki. Czasem ulega艂 i godzi艂 si臋 na jej zachcianki. W k膮cie salonu majaczy fotel 鈥濸ernilla", a na 艂awie stoi wazon Alvara Aalto i gardzi swoim otoczeniem. W hallu wisi cykl rzewnych ludowych litografii, zm臋czonych i zrezygnowanych po trwaj膮cej dziesi臋ciolecia walce z barach艂em taty w poz艂acanych ramach. Bananowy Dom jest twierdz膮, fortec膮 moich rodzic贸w przeciwko biedzie. Chcieli j膮 zostawi膰 na zewn膮trz. Ale si臋 nie uda艂o. Zamkn臋li j膮 w 艣rodku. Nareszcie przychodzi p艂acz, nareszcie mog臋 op艂akiwa膰 rodzic贸w: nie tylko ich 艣mier膰, ale tak偶e ich 偶ycie.

Przez trzy dni NogNog le偶a艂 pod 艣cian膮, cicho i nieruchomo.Trzy szare dni. Dni popio艂u i deszczu.

Szary to kolor znies艂awiony, obrzydzony i oszpecony cementowymi i betonowymi wytworami ludzi. Szaro艣膰 w naturze jest zupe艂nie inna; to po艂yskliwy piasek przesypuj膮cy si臋 przez palce, jesienne mg艂y, padaj膮cy noc膮 letni deszcz.

Rozkoszowa艂am si臋 spokojem tych szarych dni, ch艂on臋艂am ich szaro艣膰, chcia艂am, 偶eby przesyci艂y mnie jej wszystkie ciep艂e odcienie. Wstawa艂am wcze艣nie, bezszelestnie w艣lizgiwa艂am si臋 do kuchni i gotowa艂am ry偶 na 艣niadanie. Potem, kiedy Butterfield i Ricky powoli wynurzali si臋 z otch艂ani nocy na powierzchni臋 dnia, bawi艂am si臋 cichutko z dopiero co obudzon膮 Dolores.

Mia艂am niewiele obowi膮zk贸w i du偶o czasu na przyjemno艣ci. Regularnie aplikowa艂am poj臋kuj膮cemu nieznajomemu aspiryn臋 i wod臋 mineraln膮 i trzy razy dziennie musia艂am pami臋ta膰 o gor膮cym ry偶u.

Bardzo cz臋sto bawi艂am si臋 z Dolly. Znalaz艂am kawa艂ek sznurka i nauczy艂am j膮 starej gry: jedna osoba rozpina sznurek na palcach i robi z niego koszyk, druga osoba odpowiednio go chwyta i robi z koszyka 艂贸偶ko, potem ta pierwsza zdejmuje 艂贸偶ko i tak powstaje sie膰 rybacka...

Kiedy zm臋czy艂a j膮 ta zabawa, po艣wi臋ci艂am jab艂ko, wyci臋艂am w nim oczy, nos i usta, nabi艂am na patyk i ubra艂am w p艂omienny jedwabny szal Kenzo, jeden z wielu prezent贸w Ulfa kupionych w tca-free w innym czasie i w innym 偶yciu. Dolores przygl膮da艂a si臋 temu z powag膮 i ledwie lalka by艂a gotowa, przytuli艂a j膮 do piersi. Du偶o spa艂a, mo偶e dlatego, 偶e Butterfield odst膮pi艂 jej swoje 艣rodki przeciwb贸lowe. Dawa艂am jej po p贸艂 tabletki! dwa razy dziennie, dzieli艂am je no偶em, bardzo ostro偶nie, 偶eby si臋 nie pokruszy艂y. Trzeba je by艂o oszcz臋dza膰. Zasypia艂a w moich ramionach. Kiedy zapada艂a w g艂臋boki sen i nie s艂ysza艂am ju偶 jej oddechu, uk艂ada艂am j膮 delikatnie na pod艂odze i wymyka艂am si臋 do kuchni, 偶eby zrobi膰 pranie. Suszy艂am je na regale. Pok贸j pachnia艂 myd艂em.

Ricky i Butterfield znikali na wiele godzin. Codziennie wyprawiali si臋 do bezimiennego miasteczka i w艂amywali do dom贸w i sklep贸w. Wracali w porze obiadowej, ob艂adowani 艂upami: ry偶em i piwem, konserwami i napojami orze藕wiaj膮cymi. Po jedzeniu ucinali sobie drzemk臋 pod sto艂em, a ja siada艂am na schodach z fili偶ank膮 kawy. Nad miasteczkiem wisia艂y ci臋偶kie chmury, stopniowo ciemnia艂y, zbiera艂y si臋 przed deszczem. Kiedy czu艂am na ciele pierwsze krople, ostro偶nie wnosi艂am do domu kwiatki, kt贸re zd膮偶y艂y mi sfrun膮膰 na sp贸dnic臋. Wk艂ada艂am je do miseczki z wod膮 i stawia艂am na stole, zadowolona, 偶e uda艂o mi si臋 je ocali膰 od deszczowej ch艂osty i zag艂ady.

Tak, Marito. Przyznaj臋. To by艂o g艂upie.

Podczas tych szarych dni by艂am bezgranicznie g艂upia. Otwarta na wszystko i wszystkich, bezbronna wobec mi艂osnych uniesie艅 i matczynej czu艂o艣ci, kompletnie obna偶ona i niepomna, 偶e 贸w szary b艂ogostan nie mo偶e trwa膰 wiecznie.

Popi贸艂 kurczy艂 si臋 na deszczu, zamienia艂 w ci臋偶k膮 b艂otnist膮 ma藕. Przedpo艂udnia sp臋dza艂am w domu, nie mia艂am ochoty brodzi膰 w lepkiej papce, a kiedy Butterfield budzi艂 si臋 z poobiedniej drzemki i u艣miecha艂 do mnie, porywczo chwyta艂am go za r臋k臋 i towarzyszy艂am mu wsz臋dzie tam, gdzie chcia艂.

Chyba przemilcz臋 te chwile, Marito, bo opowiadaj膮c o nich, nie unikn臋艂abym szyderstwa. Patrzcie na Cecyli臋: w wieku czterdziestu dw贸ch lat nagle sta艂a si臋 dziewic膮!

Czy kiedykolwiek dobrze si臋 razem bawi艂y艣my? Tak, naturalnie. Czasami. Cz臋sto. Dobrze si臋 bawi艂y艣my, zbieraj膮c w lesie 艣wierkowe ga艂臋zie i buduj膮c sza艂as. Dobrze si臋 bawi艂y艣my, kiedy wszyscy tatusiowie, nawet ojciec Marity, zrobili na podw贸rku estrad臋 do ta艅ca, a my zrywa艂y艣my kwiaty do przybrania drzewka 艣wi臋toja艅skiego. Dobrze si臋 bawi艂y艣my, 艣lizgaj膮c si臋 na zboczu Eksj贸berget. Moje policzki czerwieni艂y si臋 jak zimowe jab艂ka, blado艣膰 Marity nabiera艂a r贸偶owego odcienia i jej oczy traci艂y gor膮czkowy blask. A potem, kiedy by艂y艣my starsze? Owszem, dobrze si臋

bawi艂y艣my ostatniej jesieni, zanim wydarzy艂a si臋 ta historia z Wenus z Gottl贸sy. Dobrze si臋 bawi艂y艣my, t艂ocz膮c si臋 w sobotnie wieczory w budce telefonicznej, 偶eby dokona膰 przemiany. Czu艂am si臋 jak Clark Kent. Mi臋czak, kr贸tkowzroczny reporter z 鈥濵etropolis", w艣lizguje si臋 do 艣rodka, a w dziesi臋膰 minut p贸藕niej drzwi si臋 otwieraj膮 i wychodzi Superman w b艂yszcz膮cym trykocie. Dwie piegowate uczennice z Nassj贸 przeobra偶a艂y si臋 w odpicowane panienki raggare.

Odbywa艂o si臋 to wed艂ug 艣ci艣le okre艣lonych rytua艂贸w. Wczesnym wieczorem wychodzi艂y艣my z domu w niemal identycznych ubraniach: obcis艂e czarne spodnie, zamszowe kurtki i bia艂e chusty. Tylko nasi r贸wie艣nicy mogli dostrzec minimalne r贸偶nice. Kurtka Marity by艂a na zamek b艂yskawiczny, moja na guziki, czyli mniej szpanerska. Ja mia艂am kurtk臋 z prawdziwego zamszu, ona - z lichej imitacji, czyli moi rodzice byli zamo偶niejsi albo bardziej mnie kochali.

Istnia艂a jeszcze jedna, istotna r贸偶nica. Marita wi膮za艂a chust臋 na czubku brody. 艢wiadczy艂o to o luzackiej bezczelno艣ci, na kt贸r膮 nie bardzo mog艂am sobie pozwoli膰. Z艂oty opowiedzia艂 mi ze szczeg贸艂ami, co mnie czeka, je艣li w臋ze艂 zanadto si臋 przesunie do przodu. Lars-G贸ran by艂 jego gorliwym szpiegiem. M贸g艂 si臋 pojawi膰 w ka偶dej chwili i w dowolnym miejscu tylko po to, 偶eby mnie przy艂apa膰 na gor膮cym uczynku. 呕adne z nas nawet nie udawa艂o, 偶e ten nadz贸r bierze si臋 z mi艂o艣ci i troski o mnie. Z艂oty, Lars-G贸ran i ja wiedzieli艣my, o co chodzi, w Bananowym Domu wszyscy wiedzieli wszystko o w艂adzy i bezsilno艣ci.

Nie mia艂am swoich kosmetyk贸w, to te偶 by艂o zakazane, ale za ich u偶ywanie grozi艂a mi niewielka kara. Po偶ycza艂am je od Marity.

Marita wchodzi艂a do budki pierwsza i wyjmowa艂a z kieszeni kurtki kosmetyczk臋; ma艂膮, kwiecist膮, z okuciem z 艂uszcz膮cego si臋 偶贸艂tego metalu. Ostro偶nie k艂ad艂a j膮 na p贸艂eczce na ksi膮偶ki telefoniczne i wyci膮ga艂a lusterko. Moim zadaniem by艂o je trzyma膰, kiedy robi艂a sobie makija偶.

Nie trwa艂o to d艂ugo. Najpierw pokrywa艂a piegi br膮zowym kremem, potem malowa艂a usta blador贸偶ow膮 pomadk膮, tak 偶e wygl膮da艂y jak bia艂e, i obrysowywa艂a oczy grub膮 czarn膮 kredk膮. Na koniec plu艂a na szczoteczk臋, pociera艂a ni膮 mocno o czarny tusz w kamieniu i kiedy jej d艂ugie rz臋sy nabiera艂y odpowiedniej obj臋to艣ci, rozmawia艂y艣my o tym, co si臋 naprawd臋 liczy艂o: o ch艂opcach w czarnych sk贸rzanych kurtkach, z wypomadowanymi w艂osami. - Przysi臋gam, 偶e Glenn Nilsson ma na ciebie oko

- powiedzia艂a Marita, przygl膮daj膮c si臋 swoim rz臋som.

- W zesz艂膮 sobot臋 bez przerwy si臋 na ciebie gapi艂, ale ba艂 si臋 podej艣膰 po tym, jak za艂atwi艂a艣 Henrika.

Przygryz艂am warg臋 i milcza艂am; nie chcia艂am do tego wraca膰.

Marita w艂o偶y艂a lusterko do kosmetyczki i zn贸w wyj臋艂a br膮zowy krem. Zamkn臋艂am oczy i podnios艂am grzywk臋, 偶eby mia艂a dost臋p do wszystkich czterech newralgicznych punkt贸w na mojej twarzy.

-Chyba rozumiesz, 偶e si臋 spietra艂... jak zobaczy艂, 偶e walisz faceta w nos. I wszyscy rechocz膮...

Stara艂am si臋 m贸wi膰, nie napinaj膮c mi臋艣ni twarzy.

-Nie mam zamiaru bi膰 Glenna. Jestem w nim zakochana.Marita wyj臋艂a pomadk臋 i westchn臋艂a.

-Cecylia, za艂ap偶e wreszcie! - powiedzia艂a wolno i wyra藕nie, jak do nierozgarni臋tego dziecka. - Nie przywala si臋 ch艂opakowi po艣rodku S贸dra Torget, kiedy inni patrz膮! Jak chcesz, 偶eby ci wypali艂o z Glennem, musisz by膰 mi艂a dla wszystkich facet贸w. Chc膮 si臋 z tob膮 ca艂owa膰, to si臋 z nimi ca艂uj, po kolei, a偶 w ko艅cu podejdzie i Glenn... St贸j spokojnie, bo si臋 rozma偶e.

Odwr贸ci艂a si臋 po kontur贸wk臋. Otworzy艂am oczy i patrzy艂am na jej plecy. Strategia, kt贸r膮 proponowa艂a, by艂a odpychaj膮ca, ale sprawdzona. Przetestowa艂a j膮 osobi艣cie trzy tygodnie wcze艣niej, kiedy za艂atwi艂a nam miejsce w jasnoniebieskim fordzie fairline z Malmbacku. Sta艂am przy samochodzie i udawa艂am, 偶e mam okres, a Marita traci艂a cnot臋 na tylnym siedzeniu.

-Chodzi mi o to - podj臋艂a Marita i naplu艂a na szczoteczk臋 - 偶e w 偶yciu by mi nie wysz艂o z Lassem, gdybym tak nie zrobi艂a. Zaczyna艂am mie膰 dosy膰 jej przechwa艂ek o utraconym dziewictwie.

-Ty z Lassem? - stwierdzi艂am k膮艣liwie. - Od tamtej pory w og贸le si臋 nie pokaza艂...

Otworzy艂a tusz.

-I co z tego? - odpar艂a z niezno艣n膮 pewno艣ci膮 siebie. - Z czasem pojawi si臋 na S贸dra Torget. I ja b臋d臋 tam na niego czeka膰. A p贸ki co, s膮 inni...Obejrza艂am swoj膮 czarno-bia艂膮 twarz w lusterku. Zdziwi艂o mnie, 偶e nie by艂o na niej wida膰 zazdro艣ci.

Tak, Marita, zazdro艣ci艂am ci. Zw艂aszcza w tamtych ostatnich tygodniach. Zazdro艣ci艂am, kiedy chichota艂a艣 na tylnych siedzeniach samochod贸w, zazdro艣ci艂am, kiedy d艂onie ch艂opc贸w w艣lizgiwa艂y si臋 pod tw贸j sweter, i zazdro艣ci艂am, s艂ysz膮c chrz臋st rozsuwanego zamka b艂yskawicznego w twoich spodniach. Siedzia艂am wtedy z przodu, wyprostowana i nieprzyjazna, z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami i fikcyjn膮, nieko艅cz膮c膮 si臋 menstruacj膮. Te偶 chcia艂am wzbudza膰 po偶膮danie, chcia艂am by膰 r贸wnie po偶膮dana jak ty, na niczym innym tak mi nie zale偶a艂o. W ko艅cu znalaz艂a艣 bro艅 przeciwko 艣wiatu, twarz ci poja艣nia艂a, oczy b艂yszcza艂y. Wygl膮da艂a艣 jak 艣wi臋ta, jak czarnooka madonna z tapirowanymi w艂osami. Dopi臋艂a艣 swego. Nareszcie by艂a艣 chciana.

Czego my艣my si臋 w艂a艣ciwie nauczy艂y w tym okresie swobody, Marito? Jedynie r贸偶nych postaci cielesnych uciech, magicznych trick贸w lubie偶no艣ci. I tak to trwa艂o, przynajmniej w moim wypadku, cho膰, rzecz jasna, z up艂ywem lat pozna艂am wi臋cej takich trick贸w.

Dopiero dzi臋ki Butterfieldowi zrozumia艂am, 偶e erotyka to nie tylko gra o w艂adz臋 i vari茅t茅s.

Zabiera艂 mnie do spl膮drowanych sari-sari-stores i zrujnowanych dom贸w. Milcz膮c, przyciska艂 mnie do chropawych cementowych posadzek lub jedwabi艣cie mi臋kkich desek 艣cian. By艂 panem mojego po偶膮dania. Wiedzia艂 o tym i ani troch臋 go to nie peszy艂o. Chwyta艂 mnie za w艂osy, pociera艂 twardym cz艂onkiem m贸j brzuch i nie reagowa艂, kiedy j臋cza艂am, przekonany, 偶e j臋cz臋 z rozkoszy, a nie z b贸lu. Przywiera艂am policzkiem do jego zaro艣ni臋tej twarzy i nabrzmia艂e wargi sromowe nabrzmiewa艂y jeszcze bardziej. G艂aska艂am siwe w艂osy na jego piersi i coraz mocniej wilgotnia艂o mi podbrzusze. Osuwa艂am si臋 przed nim na kolana, muska艂am d艂o艅mi 偶o艂膮d藕 i czu艂am, jak pulsuje mi krew mi臋dzy udami; gor膮ca, pal膮ca. Erotyka jest msz膮, Marita. Po偶膮danie ma swoj膮 liturgi臋. Tego si臋 nauczy艂am, kiedy Butterfield Berglund raz po raz zamienia艂 mnie w dziewic臋.

W miar臋 up艂ywu szarych dni Ricky stawa艂 si臋 coraz bardziej milcz膮cy. Ile razy przychodzi艂am z Butterfieldem do domu, wydawa艂 si臋 za偶enowany. Nie patrzy艂 na mnie, ucieka艂 spojrzeniem, dop贸ki nie postawi艂am na stole butelki tanduaya. Pi艂 w zapami臋taniu; dopiero kiedy poczu艂 rum w 偶y艂ach, zaczyna艂 m贸wi膰 o tym, o czym nieustannie my艣la艂. O powrocie do domu.

Rozwa偶ali艣my mn贸stwo nierealnych mo偶liwo艣ci Butterfieldowi marzy艂y si臋 sanki. Mogliby艣my je zrobi膰 z plastiku, kt贸rym wy艂o偶ony by艂 baga偶nik, a uprz膮偶 z pas贸w bezpiecze艅stwa. Po艂o偶yliby艣my na saniach Dolores, Ricky i ja by艣my je ci膮gn臋li. On ni贸s艂by prowiant w zdrowym r臋ku.

A co z nieznajomym? - spyta艂am. - Zostawimy tutaj, 偶eby umar艂 z pragnienia?

Ricky'emu marzy艂o si臋 uruchomienie samochodu. Gdyby tylko zdoby艂 benzyn臋, na pewno uda艂oby si臋 go zapali膰.

- Pkase, Ricky - powiedzia艂am. - Sp贸jrz prawdzie w oczy. Nie ma ju偶 dr贸g! Nie lepiej poszuka膰 jakiego艣 w贸zka? Albo roweru?

- W tej paciai nie uci膮gnie si臋 偶adnego w贸zka - odpar艂 Butterfield. - A na rowerze nie pomie艣cimy Dolly i tego tam. Odpada. Nie mo偶emy mie膰 niczego na ko艂ach. I Ugrz臋藕niemy gdzie艣 i tyle...

鈥濼en tam" - m贸wi艂 Butterfield. 鈥濶ieznajomy" - m贸wi艂am ja. 鈥濼hat man" - m贸wi艂 Ricky.

Rzadko o nim rozmawiali艣my; jakby艣my si臋 艂udzili, 偶e si臋 rozp艂ynie i scze藕nie, je艣li tylko dostatecznie d艂ugo b臋dziemy go ignorowa膰. Nie cierpieli艣my go i l臋kali艣my si臋. Ka偶dy na sw贸j spos贸b i z r贸偶nych powod贸w. Ricky dlatego, 偶e przez niego nie mogli艣my ruszy膰 w drog臋.

Dolly dlatego, 偶e jemu tak偶e musia艂am po艣wi臋ca膰 troch臋 czasu; kiedy j臋cza艂, obrzuca艂a go zazdrosnym spojrzeniem i wczepia艂a si臋 w moj膮 sp贸dnic臋, 偶eby mnie zatrzyma膰.

Butterfield obawia艂 si臋 zagro偶enia, jakie stwarza艂 nieznajomy. Cz臋sto stawa艂 w drzwiach i intensywnie wpatrywa艂 si臋 w deszcz. Chyba podejrzewa艂, 偶e gdzie艣 w pobli偶u ukrywaj膮 si臋 towarzysze broni NogNoga. Ja go nie znosi艂am, bo przypomina艂 mi o innym 艣wiecie. Cierpienie NogNoga psu艂o mi zabaw臋 w dom dla lalek.

Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r. Butterfield i Ricky znowu przepatrywali miasteczko w poszukiwaniu jedzenia i jakiego艣 sensownego rozwi膮zania. Siedzia艂am w otwartych drzwiach i przygl膮da艂am si臋 szaro艣ci.

Dolores poj臋kiwa艂a we 艣nie, budzi艂a si臋.

Po deszczu w pokoju zrobi艂o si臋 ja艣niej. Dopiero teraz by艂o wida膰, jaka jest brudna.Pog艂aska艂am j膮 po w艂osach.

- Musimy ci臋 umy膰, Dolores.

Postawi艂am miednic臋 na pod艂odze w kuchni i unios艂am jej g艂ow臋. Le偶a艂a nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, kiedy zmoczy艂am jej w艂osy, i leciutko poci膮gn臋艂a nosem, kiedy nala艂am szamponu. Podsun臋艂am jej butelk臋 pod nos, 偶eby lepiej poczu艂a zapach. U艣miechn臋艂a si臋.

Po pierwszym p艂ukaniu woda mineralna by艂a czarna i t艂usta. Przeja艣nia艂a po czwartej porcji szamponu.

Na umycie dziewczynki zu偶y艂am sze艣膰 butelek. Siedzia艂a oparta o nieheblowane deski kuchennej 艣ciany: u艣miechni臋te, 艣wie偶o wymyte dziecko, owini臋te w m贸j pasiasty r臋cznik k膮pielowy. Podrapa艂a si臋 nim po nosie i ostro偶nie pokiwa艂a palcami zdrowej stopy. Ci膮gle szarawe.

Dolores sta艂a si臋 ma艂膮 dziewczynk膮.

Jestem malutka i id臋 z mam膮 偶wirowym chodnikiem. Mama uszy艂a mi niebieski p艂aszczyk z aksamitnym ko艂nierzykiem. Do bucik贸w wpad艂 mi 偶wir, balansuj臋 na jednej nodze, kiedy mama opr贸偶nia najpierw jeden bucik, a potem drugi. Obok przechodzi jaki艣 pan, ma du偶e buty i patrzy na mnie.

- Mamo, dlaczego wszyscy duzi si臋 ze mnie 艣miej膮? - pytam.

- Nie 艣miej膮 si臋 - odpowiada mama. - U艣miechaj膮 si臋. Uwa偶aj膮, 偶e jeste艣 s艂odka. To dlatego.

Zn贸w idziemy, rami臋 mi si臋 wyci膮ga, bo mama si臋 spieszy.

- Marita ma loki - m贸wi臋.

- Mmm. Ale to nie s膮 prawdziwe loki. Ma trwa艂膮.

- A dlaczego ja nie mam trwa艂ej?

- Bo jeste艣 za ma艂a.

- Marita te偶 jest ma艂a.

-Tak, ale jej mama uwa偶a inaczej ni偶 ja. Wed艂ug mnie wygl膮dasz bardzo 艂adnie bez lok贸w. Je艣li kto艣 jest grzeczny, loki nie maj膮 wi臋kszego znaczenia. Najwa偶niejsze, 偶eby cz臋艣ciej my艣le膰 o innych ni偶 o sobie.

Jest mi wstyd, potykam si臋. Ja najcz臋艣ciej my艣l臋 o sobie. I o lokach.

Wyj臋艂am z walizki 偶贸艂t膮 jedwabn膮 bluzk臋; to b臋dzie jej sukienka. I bia艂e bawe艂niane figi z malutk膮 czerwon膮 kokardk膮 na gumce w talii. By艂y zdecydowanie za du偶e, ale ona je uwielbia艂a. Zadziera艂a bluzk臋 i obmacywa艂a kokardk臋. Przynios艂am perfumy. Zachichota艂a i sp艂oszy艂a si臋, kiedy rozpyli艂am je na jej nadgarstku. Potem zademonstrowa艂am, jak powinna je wciera膰, 偶eby uzyska膰 w艂a艣ciwy zapach, pow膮cha艂am jej d艂o艅 i wznios艂am oczy ku niebu. Dolores zrobi艂a to samo i za艣mia艂a si臋 ochryple.

Sama mog艂a wybra膰 bi偶uteri臋. Z plastikowej torebki wysypa艂am jej na kolana naszyjniki i klipsy. Kiedy zrozumia艂a, 偶e ma woln膮 r臋k臋, zastanawia艂a si臋 w skupieniu. Zdecydowa艂a si臋 na ceramiczne korale w jaskrawych kolorach i 艂a艅cuszek ze sztucznego z艂ota. By艂 lekki, jak z plastiku, ale bardzo b艂yszcz膮cy. Podsun臋艂am jej lusterko. Spojrza艂a na swoje wystrojone odbicie i zn贸w si臋 za艣mia艂a.

W drzwiach stan膮艂 Butterfield.

-Co robicie? Nie by艂o na to s艂贸w, w ka偶dym razie nie takich, kt贸re m贸wi艂yby o powadze tej zabawy.

Od艂o偶y艂am lusterko i skorzysta艂am z wy艣wiechtanej frazy.

-Sp贸jrz, jaka Dolores jest s艂odka! Wynios艂am j膮 z kuchni. Sta艂a w pokoju na jednej nodze, trzymaj膮c mnie za rami臋. Kulawa, na wp贸艂 艂ysa istotka o niedomytych stopach. 呕a艂osne. Ale nie tylko. W tej budz膮cej lito艣膰 postaci prze艣wieca艂o prawdziwe pi臋kno i Dolores o tym wiedzia艂a. U艣miechn臋艂a si臋 p贸艂g臋bkiem, spu艣ci艂a wzrok i pog艂aska艂a jedwab bluzki. Butterfield i Ricky zareagowali spontanicznie. Stan臋li metr od niej i powiedzieli, 偶e jest s艂odka. Niesamowicie s艂odka. Jak mityczna Maganda! W nagrod臋 przynios艂am im po piwie.

W艂osy to pierwsza rado艣膰 z bycia kobiet膮. Doro艣li ju偶 si臋 ze mnie nie 艣miej膮, a loki Marity si臋 prostowa艂y. Jej mamie odechcia艂o si臋 chodzi膰 z ni膮 do fryzjerki, poza tym to za du偶o kosztuje.

Zdecydowanie za du偶o. Teraz Marita nosi p贸艂d艂ugie w艂osy. Zanim jej uros艂y; mo偶e mia艂a pazia. Ja czesz臋 si臋 w ko艅ski ogon. Jest d艂ugi! nad czo艂em pi臋trzy si臋 grzywka. Staj臋 na sedesie, przed lustrem, i ogl膮dam go w lusterku, kt贸re trzymam za g艂ow膮. Przypomina miedzian膮 rzek臋; jest 艂adny. Ch艂opcy w szkole szybko przestali mi dokucza膰 z powodu koloru. Z dum膮 potrz膮sam moim wspania艂ym ogonem, wydaje mi si臋, 偶e l艣ni w s艂o艅cu. Ale najbardziej si臋 ciesz臋 wieczorami. Rozbieram si臋, id臋 do 艂azienki, siadam na sedesie i rozpuszczam w艂osy. Sp艂ywaj膮 mi po plecach. Patrz臋 w sufit i lekko potrz膮sam g艂ow膮. Chc臋, 偶eby mnie pie艣ci艂y. Codziennie sprawdzam! palcami ich d艂ugo艣膰. 艁opatki zakrywaj膮 ju偶 dawno, nied艂ugo si臋gn膮 talii.

Chcia艂abym, 偶eby ca艂y 艣wiat zobaczy艂 moje rozpuszczone w艂osy, chcia艂abym biec i czu膰, jak si臋 rozwiewaj膮. Ale w ci膮gu dnia nie wolno mi ich rozpuszcza膰. To wygl膮da niechlujnie.

Mama ma now膮 fryzur臋: w艂osy g艂adkie i loki nad uszami. Uszy艂a sobie turkusowy kostium z mi臋kkiej we艂ny. Sp贸dnica jest rozkloszowana. Kiedy mama przede mn膮 kuca, 偶eby spojrze膰 mi prosto w oczy, uk艂ada si臋 jak u ksi臋偶niczki.

- Ale ty wygl膮dasz! - m贸wi. - Zdejmij ten sweter, jest ca艂y w plamach. I jak od ciebie zalatuje. Fuj. Znowu si臋 zsika艂a艣. Rozpacz mnie ogarnia, moje dziecko.

- Cholera, co za ohyda! - dodaje rutynowo Lars-G贸ran.

- Nie klnij - upomina mama. - I to w艂a艣nie teraz, Cecylio, kiedy si臋 spiesz臋. No, trudno, sama b臋dziesz musia艂a sobie poradzi膰, w szafie s膮 czyste ubrania. Lars-G贸ran, pom贸偶 Cecylii co艣 wybra膰... I powiedz tacie, 偶e nie wr贸c臋 p贸藕no, jedzenie jest w piekarniku. Drzwi si臋 zamykaj膮, obcasy stukaj膮 na schodach.

Wchodz臋 do toalety i rozpuszczam w艂osy. Wiem, 偶e jest 艣rodek dnia i 偶e to zabronione. D艂ugo si臋 czesz臋, potem staj臋 na sedesie, z lusterkiem w r臋ku, 偶eby zobaczy膰 si臋 z ty艂u. Rude w艂osy po艂yskuj膮 i nareszcie si臋gaj膮 talii.

Lars-G贸ran nie s艂yszy, kiedy si臋 wymykam z domu, co艣 czyta, jest w innym 艣wiecie, w kt贸rym nie ma ani mnie, ani mojego poplamionego sweterka, ani zasikanych majtek.

Jest kwiecie艅, powinnam w艂o偶y膰 czapk臋, ale co tam. Id臋 z go艂膮 g艂ow膮 do Eksj贸berget i czuj臋, jak wiosenny wiatr podnosi mi w艂osy. Jestem absolutnie szcz臋艣liwa, mimo 偶e w lesie nikogo nie ma, mimo 偶e tylko drzewa mog膮 podziwia膰 ich pi臋kno.

W艂osy Dolly po wyschni臋ciu nabra艂y jedwabistej mi臋kko艣ci. Po艂o偶y艂a g艂ow臋 na moich kolanach i g艂aska艂a si臋 po jedwabnym brzuchu.

- Czy Emma mia艂a d艂ugie w艂osy? - spyta艂am.

Nie. Nikt nie m贸g艂 nosi膰 d艂ugich w艂os贸w w fabryce. Tak zdecydowa艂 mister Carubian po tym, co si臋 sta艂o. On pierwszy opu艣ci艂 fabryk臋. Kiedy zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰, poleci艂 dw贸m doros艂ym robotnikom z gr臋plarni wynosi膰 po kolei wszystkie rzeczy z biura. W tkalni i w prz臋dzalni maszyny ci膮gle pracowa艂y, ale ludzie byli niespokojni, co chwila znajdowali jaki艣 pretekst, 偶eby przej艣膰 obok drzwi i wyjrze膰 na dziedziniec. G臋sty mrok w 艣rodku dnia. To by艂o nienaturalne, ale przecie偶 nie mo偶na ot tak po prostu wyj艣膰, bo jak wyleci si臋 z pracy, to co wtedy... Dzieci te偶 zwolni艂y tempo. Dolores ju偶 nie biega艂a, kucn臋艂a i zatopi艂a si臋 w miarowym 艂oskocie maszyn. Kobieta z kt贸r膮 pracowa艂a, sta艂a wraz z innymi przy drzwiach i patrzy艂a, jak mister Carubian wsiada do ob艂adowanego samochodu i ka偶e szoferowi uruchomi膰 silnik. Robotnicy zatrudnieni do wynoszenia rzeczy z biura o co艣 go zapytali. W odpowiedzi uczyni艂 kilka pe艂nych irytacji gest贸w, po czym wcisn膮艂 guzik podnosz膮cy szyb臋 i po艂o偶y艂 r臋k臋 na uchwycie powy偶ej. Chcia艂 odjecha膰. Ju偶. Natychmiast.

M臋偶czy藕ni z gr臋plarni przeci臋li dziedziniec i podeszli do stoj膮cych przed prz臋dzalni膮 kobiet. Zamienili z nimi par臋 s艂贸w, wszystkich ogarn臋艂o wahanie, popatrzyli najpierw na czerniej膮ce niebo, potem na siebie i wzruszyli ramionami.

Nie musieli podejmowa膰 偶adnych trudnych decyzji. Zosta艂y podj臋te za nich. Wysiad艂 pr膮d i maszyny stan臋艂y. Z biura przybieg艂 jaki艣 m艂ody m臋偶czyzna, obowi膮zkowy i zdeterminowany, szybko jednak spu艣ci艂 z tonu. Nie m贸g艂 si臋 przecie偶 wyk艂贸ca膰 z elektryczno艣ci膮, a innego sposobu wznowienia produkcji nie zna艂. Stan膮艂 w drzwiach, opu艣ci艂 ramiona, w ko艅cu z rezygnacj膮 machn膮艂 r臋k膮. Doro艣li ruszyli do wyj艣cia, t艂oczyli si臋, nagle zdj臋ci panik膮, pora偶eni l臋kiem. Chcieli do domu, do swoich chat i szop. Wszyscy my艣leli o dzieciach i starcach, kt贸rych trzeba ratowa膰 przed tymi nienormalnymi ciemno艣ciami i podmuchami wiatru, zwiastuj膮cymi rych艂e nadej艣cie orkanu.

Zosta艂y jedynie fabryczne dzieci. Gromadka obdartus贸w sta艂a w drzwiach mrocznej prz臋dzalni i patrzy艂a za biegn膮cymi doros艂ymi. Jaki艣 ch艂opczyk rozp艂aka艂 si臋 i wo艂a艂 mam臋. Co艣 w nich drgn臋艂o, nie chcieli tego s艂ucha膰, rzucili si臋 na ch艂opca, pobili go i zatkali mu usta nie gr臋plowan膮 bawe艂n膮.

Kiedy j膮 wyplu艂 i oczy艣ci艂 palcem podniebienie, nikogo nie by艂o. Jakby wszystkich zdmuchn臋艂a szalej膮ca wichura.

Emma chwyci艂a Dolores za r臋k臋. Inne dzieci rozproszy艂y si臋 w okamgnieniu, ale Dolores i Emma trzyma艂y si臋 razem. Mkn臋艂y, co si艂 obok siebie, r臋ka w r臋k臋, prosto w ciemno艣膰 i popi贸艂.

-Gdzie chcia艂y艣cie biec?

-Do mamy Emmy. Do Floridablanki. Emma my艣la艂a, 偶e zna drog臋. Ale 偶adnych dr贸g nie by艂o. Wmiesza艂y si臋 w uciekaj膮cy t艂um, przez chwil臋 bieg艂y wraz z innymi i nagle si臋 rozdzieli艂y. Przera偶ona Dolores zacz臋艂a g艂o艣no krzycze膰, Emma odkrzykn臋艂a w odpowiedzi, odnalaz艂y si臋, wczepi艂y w siebie i od艂膮czy艂y od reszty. Chcia艂y p贸j艣膰 inn膮, w艂asn膮 drog膮. Sz艂y, dop贸ki mog艂y si臋 utrzyma膰 na nogach. Orkan czasami si臋 z nimi bawi艂, wyrasta艂 przed nimi jak niewidzialna 艣ciana, by w sekund臋 p贸藕niej d膮膰 im w plecy. Emma dosta艂a w g艂ow臋 kamieniem, zabola艂o j膮, upad艂a, ale zaraz si臋 podnios艂a, przebieg艂a kilka metr贸w, zn贸w upad艂a i poci膮gn臋艂a za sob膮 Dolly. Kiedy le偶a艂y, ci膮gle trzymaj膮c si臋 za r臋ce, ziemia zacz臋艂a si臋 porusza膰, falowa膰 jak ocean, potrz膮sa膰 nimi i szarpa膰; o wiele mocniej i dotkliwiej ni偶 wtedy, gdy tarmosili je doro艣li. I nagle Emma znikn臋艂a. D艂o艅 Dolores by艂a pusta, ona sama wyzuta ze s艂贸w i my艣li. Emma znikn臋艂a. Przesta艂a istnie膰. Dolores krzycza艂a, pe艂za艂a po rozko艂ysanej ziemi i wo艂a艂a przyjaci贸艂k臋, wyci膮ga艂a r臋ce w czarn膮 nico艣膰.

- Ona p艂acze, madame - z wyrzutem powiedzia艂 Ricky. - Nie powinna pani tyle pyta膰. Ale ja musia艂am wiedzie膰. A potem? Co by艂o potem?

P艂acz臋 i wstydz臋 si臋, 偶e p艂acz臋, szydzi ze mnie pewna my艣l, m贸wi, 偶e wszystko jest k艂amstwem i zmy艣leniem, inna my艣l ka偶e mi si臋 zastanawia膰 nad tym, co robi臋, nie wolno si臋 ca艂kowicie obna偶a膰, zw艂aszcza przed dziennikarzami. Nawet dziennikarzami ze 鈥濻malands Dagblad", bo a nu偶 napisz膮 co艣 md艂ego i sentymentalnego, i ju偶 nigdy wi臋cej nie si臋gnie si臋 po t臋 gazet臋...

呕adne my艣li mi nie pomagaj膮; 艂zy p艂yn膮 ciurkiem, p艂acz wydobywa si臋 z gard艂a jak lawa.

Katarina S贸derberg staje si臋 nieporadnie macierzy艅ska. Widz膮c, 偶e moja chusteczka jest wilgotna i nie do u偶ytku, idzie do kuchni po papierowy r臋cznik. Kiedy mi go podaje, dzwoni telefon.

-Odebra膰? - pyta.

Kiwam g艂ow膮, nic nie mog臋 powiedzie膰, ale my艣l臋 z krystaliczn膮 jasno艣ci膮, rejestruj臋 wszystko.

-Halo? Cisza.

-Tak, jest, ale, niestety, nie mo偶e teraz rozmawia膰. Czy mog艂aby oddzwoni膰? Cisza.

-Co mam przekaza膰? Aha, dobrze, prosz臋 spr贸bowa膰 za p贸艂 godziny.

Wraca bezg艂o艣nie. Pewnie dlatego, 偶e ma grube skarpety. Staje przede mn膮, podnosi fili偶ank臋 ze sto艂u, nie zamierza siada膰, chce tylko dopi膰 kaw臋.

-Kto to by艂? - pytam przez 艂zy.

-Jaka艣 kobieta. Chcia艂a z pani膮 rozmawia膰, ale nie chcia艂a si臋 przedstawi膰. Powiedzia艂a, 偶e mo偶e znowu za chwil臋 zadzwoni. Marita. To na pewno Marita.

Odprowadzam j膮 do drzwi, z papierowym r臋cznikiem pod pach膮.

-Przykro mi, 偶e pani膮 zdenerwowa艂am - m贸wi, wk艂adaj膮c sk贸rzan膮 kurtk臋.

- Nie mia艂am takiego zamiaru. Czuj臋 si臋 nieswojo, chc臋 si臋 jej jak najszybciej pozby膰, ale jak zwykle wypowiadam stosowne frazy:

-To nie pani wina, tylko sytuacji. Po prostu co艣 we mnie p臋k艂o. Prosz臋 mi wybaczy膰, nie chcia艂am.

-Nic si臋 nie sta艂o. Kiwam g艂ow膮 i otwieram drzwi, obu nam zale偶y, 偶eby jak najszybciej zako艅czy膰 spotkanie. Kiedy jest ju偶 w ogrodzie, nie wytrzymuj臋.

- Jaki mia艂a g艂os? - pytam. - Ta osoba, kt贸ra dzwoni艂a? Katarina S贸derberg zastanawia si臋 chwil臋, wzrusza ramionami i odpowiada jednym s艂owem:

-Szorstki.

Musz臋 wyj艣膰, za dziesi臋膰 minut mam by膰 w zak艂adzie pogrzebowym. Mimo to nastawiam uszu, dop贸ki nie zamkn臋 za sob膮 furtki, gotowa na d藕wi臋k dzwonka natychmiast wr贸ci膰 i odebra膰 telefon.

Ale s艂ysz臋 tylko swoje kroki.

M臋偶czyzna z zak艂adu pogrzebowego wszystko za艂atwi艂. Pozostaje mi jedynie powiedzie膰 鈥瀟ak", 鈥瀗ie", 鈥瀉ha" i z艂o偶y膰 podpis na jakim艣 formularzu. Odezwali si臋 socjaldemokraci z gminy. Chcieliby wystawi膰 w ko艣ciele poczet sztandarowy. Czy si臋 na to zgadzam? Zgadzam si臋.

I jak pewnie zauwa偶y艂a艣 - yhm, to znaczy, jak zapewne pani Lind zauwa偶y艂a - 鈥濻malands Dagblad" nie zd膮偶y艂a zamie艣ci膰 nekrologu w dzisiejszym numerze. Czy mamy go przeredagowa膰, uzupe艂niaj膮c o dzie艅 i godzin臋 poch贸wku? Tak. Czy mo偶emy zaproponowa膰 skromne przyj臋cie po pogrzebie w 鈥濰oteli H贸gland"? Kawa, sherry i kanapki? Na siedemdziesi膮t pi臋膰 os贸b? Kiwam g艂ow膮 i ca艂kowicie zdaj臋 si臋 na niego. Na pewno wie lepiej ode mnie, ile os贸b zamierza przyj艣膰. Potem id臋 do Domu Mody Grens i kupuj臋 czarny lniany kostium. Nie jest mi w nim do twarzy. W czarnym nigdy nie by艂o mi do twarzy.

Czekam czterdzie艣ci pi臋膰 minut, ostatnie chwile tu偶 obok telefonu i w palcie. Cisza. Kilka razy podnosz臋 s艂uchawk臋, 偶eby sprawdzi膰, czy si臋 nie popsu艂, ale nie, wszystko w porz膮dku.

Nie ma mnie w domu przez ca艂e popo艂udnie. Po pewnym czasie zapominam, kim jestem i jak powinnam si臋 zachowywa膰. Reklam贸wka Grensa obija mi si臋 o nog臋 jak tornister. Zapewne dziwnie wygl膮dam, ale ma艂o mnie to obchodzi. Nie my艣l臋, tylko patrz臋. Przygl膮dam si臋 miastu kt贸re budowali moi rodzice: mama swoimi decyzjami, tata dos艂ownie.

Nassj贸 przypomina przedszkolaka, wymytego malucha w wypranym ubranku, zadbanego i uczesanego na wod臋, ale niekochanego. Wszystko l艣ni czysto艣ci膮, niczego tu nie brakuje, ale nic nie jest 艂adne.

艢wie偶o艣膰. Widz臋 to s艂owo, bardzo szwedzkie, kt贸rego w 偶adnym dialekcie nie da si臋 wym贸wi膰 ca艂kowicie naturalnie. 艢wie偶y, 艣wie偶szy, naj艣wie偶szy. Pastelowe s艂owa, przypominaj膮 trzy kulki lod贸w: truskawkowych, pistacjowych i cytrynowych. Ludzie s膮 podobni do swojego miasta: czy艣ci i 艣wie偶y, ale nikt nie jest naprawd臋 艂adny. Mo偶e to kolory przydaj膮 im brzydoty? Piaskowe w艂osy i blade oczy. Albo cieniutka sk贸ra. S膮 przezroczy艣ci jak rybki akwariowe; twarze zaognione od zimna, na skroniach najm艂odszych prze艣wituj膮 niebieskie 偶y艂y. Sk贸ra. Odgarniam grzywk臋 z czo艂a, 偶eby si臋 pozby膰 wszelkich my艣li o bia艂ej sk贸rze.

Zwyk艂e pi膮tkowe popo艂udnie, na d艂ugo przed erupcj膮 wulkanu i popio艂u.

Sp臋dzi艂am je w dzielnicy rz膮dowej w Quezon City i wracaj膮c do Manili, ugrz臋藕li艣my w jednym z nieko艅cz膮cych si臋 kork贸w. Upa艂, powietrze sta艂o, t臋czowo po艂yskiwa艂y spaliny. Niecierpliwi艂am si臋, chcia艂am by膰 jak najszybciej w domu, w basenie pod palmami, marzy艂a mi si臋 samotna kolacja na tarasie. Westchn臋艂am i popatrzy艂am przez szyb臋.

- 呕e te偶 mo偶e by膰 tyle samochod贸w, Ricky... I tyle ludzi. Wzruszy艂 ramionami.

- B臋dzie lepiej, jak wyjedziemy na du偶膮 avenu, madame. W Europie, na przyk艂ad w pani kraju, na pewno jest gorzej. Unios艂am brwi.

-Co masz na my艣li? Machn膮艂 r臋k膮.

-W Europie wszyscy s膮 bogaci, dlatego wi臋cej tam samochod贸w i wi臋ksze korki. Zapali艂am papierosa.

-Wcale nie. Korki s膮 mniejsze. Nie wierzy艂 mi. Widzia艂am to w jego plecach i karku, bo si臋 wyprostowa艂 i usztywni艂. Zna艂am t臋 reakcj臋. Jego plecy wygl膮da艂y identycznie kilka tygodni wcze艣niej, kiedy mu powiedzia艂am, 偶e w Szwecji nied藕wiedzie przesypiaj膮 zim臋. My艣la艂, 偶e si臋 z niego nabijam, ale, rzecz jasna, nie m贸g艂 mi otwarcie zarzuci膰 k艂amstwa. D膮sa艂 si臋 przez dwa dni, dop贸ki mu nie da艂am angloj臋zycznej broszury o zwierz臋tach w Szwecji. Potwierdzi艂a moj膮 absurdaln膮 konstatacj臋 i uzyska艂am wybaczenie. M膮drzejsza o wcze艣niejsze do艣wiadczenia, pr贸bowa艂am mu to tak wyja艣ni膰, 偶eby si臋 nie obrazi艂.

-W Szwecji nie mieszka du偶o ludzi. Miasta s膮 ma艂e i dlatego nie ma a偶 takich kork贸w...

-Jasne - powiedzia艂 Ricky. - Family planning.

-Mmmm. Nasze rodziny s膮 nieliczne. Rzadko si臋 zdarza wi臋cej ni偶 troje dzieci.

-Troje to w sam raz... Albo czworo. Cicho westchn膮艂, zdj膮艂 nog臋 ze sprz臋g艂a i przejechali艣my kilka centymetr贸w. W ci膮gu p贸艂 godziny zaliczyli艣my mo偶e z dziesi臋膰 metr贸w. Ricky te偶 zacz膮艂 si臋 niecierpliwi膰. Spotnia艂y mu plecy, cz臋sto przesuwa艂 d艂oni膮 po w艂osach Da艂am mu paczk臋 papieros贸w, wy艂uska艂 jednego i pstrykn膮艂 zapalniczk膮

-Dzi臋kuj臋, madame - powiedzia艂, zwracaj膮c mi paczk臋 przez rami臋. - Czasami wydaje mi si臋, 偶e ca艂a r贸偶nica polega na planowaniu rodziny...

-Jaka r贸偶nica?

- Mi臋dzy bogatymi, a biednymi krajami. Nie chodzi o to, 偶e jeste艣cie biali, Japo艅czycy nie s膮, ale s膮 bogaci. Bo planuj膮 liczebno艣膰 rodziny. Popatrzy艂 na mnie we wstecznym lusterku, nasze spojrzenia spotka艂y si臋. Pokr臋ci艂am g艂ow膮.

-Nie. To zaledwie jedna r贸偶nica. I chyba nie najwa偶niejsza. Pu艣ci艂 sprz臋g艂o, nie odrywaj膮c ode mnie wzroku. Przetoczyli艣my si臋 metr.

-A jaka jest ta najwa偶niejsza r贸偶nica? Spojrza艂am w szyb臋. Na jeepie stoj膮cym na s膮siednim pasie by艂a wymalowana ca艂a story. Wnikliwie si臋 jej przygl膮da艂am, byle tylko nie patrze膰 na Ricky'ego.

- Wydaje mi si臋, 偶e przemys艂. Fabryki. Mamy du偶o nowoczesnych fabryk...

Zerkn臋艂am we wsteczne lusterko i nasze spojrzenia zn贸w si臋 spotka艂y. Podejrzewa艂, 偶e nie jestem szczera. Odwr贸ci艂am g艂ow臋. Nie, to zbyt przyt艂aczaj膮ce, skomplikowane i nie do ko艅ca przemy艣lane. Nie sformu艂uj臋 tego, tkwi膮c w korku w upalne pi膮tkowe popo艂udnie. Ricky wzruszy艂 ramionami i spojrza艂 na zat艂oczony chodnik. Popatrz na swoje 偶ycie, Ricky, pomy艣la艂am, spogl膮daj膮c na jego spocone plecy. Popatrz na swoje 偶ycie i na moje. Popatrz na tysi膮ce katastrof, kt贸re spotykaj膮 ciebie i twoich znajomych, na t臋 permanentn膮 katastrof臋, jak膮 jest wegetacja w biednym kraju. Tw贸j o艣miomiesi臋czny syn upad艂 na cementow膮 pod艂og臋 i do ko艅ca 偶ycia b臋dzie kulawy. Samoch贸d twojego s膮siada, kt贸ry utrzymywa艂 o艣mioro dzieci, z偶ar艂a rdza. Teraz wszyscy g艂oduj膮. Twoja kuzynka straci艂a c贸rk臋, bo nie mia艂a w domu elektryczno艣ci ani bie偶膮cej wody. Kuchenka spirytusowa si臋 przewr贸ci艂a, na trzyletniej dziewczynce zapali艂o si臋 ubranko. Matka musia艂a biec do kranu do s膮siedniej dzielnicy i nie zd膮偶y艂a. Ma艂a zmar艂a. Popatrz na choroby, na niemo偶liwe do op艂acenia czesne, na zniszczone ubrania i buty, kt贸re si臋 zdzieraj膮, zanim si臋 zarobi na nowe... Popatrz na to i pami臋taj, 偶e kiedy ciebie i twoich najbli偶szych dosi臋gaj膮 katastrofy, ja siedz臋 sama na moim tarasie. W ciemno艣ciach przemykaj膮 nietoperze, okr膮偶aj膮 lamp臋 i roztapiaj膮 si臋 w czerni, wiecz贸r za wieczorem, noc za noc膮. Ale ju偶 si臋 do nich przyzwyczai艂am, ju偶 o nich nie my艣l臋. My艣l臋 o tym, 偶e mam such膮 sk贸r臋 i 偶e powinnam si臋 odchudza膰.

-Wybory - powiedzia艂am i Ricky natychmiast spojrza艂 w lusterko.

-Sorry, madame. Nie s艂ysza艂em. Pochyli艂am si臋 i zgasi艂am papierosa w popielniczce.

-A, nic takiego. My艣la艂am g艂o艣no po szwedzku...Jak mu powiedzie膰, 偶e o r贸偶nicy decyduj膮 wybory, przed kt贸rymi stajemy? Czy pos艂a膰 siedmiolatka do pracy, 偶eby czterolatek mia艂 co je艣膰? Czy g艂odzi膰 dziewczynk臋 i karmi膰 ch艂opca? Czy nastolatka powinna si臋 sprzedawa膰, 偶eby nas by艂o sta膰 na lekarstwa dla mamy? Komu pozwoli膰 偶y膰, komu pozwoli膰 umrze膰? Kto ma najbardziej cierpie膰: starzy czy m艂odzi, m臋偶czy藕ni czy kobiety?

Chodz臋 po Nassj贸 i widz臋, co odmalowano i od艣wie偶ono, gdzie usuni臋to sp臋kania i 艣lady zniszcze艅 spowodowanych up艂ywem czasu. W ko艅cu zatrzymuj臋 si臋 przed sklepow膮 witryn膮 na Storgatan - kwieciste materia艂y zas艂onowe na bia艂ym tle - zamykam oczy i 偶a艂uj臋, 偶e wtedy nie powiedzia艂am Ricky'emu prawdy.Ta wielka r贸偶nica, Ricky, to nie zas艂onki ani tapety, nie samochody, rowery ani stereo, nawet nie jedzenie ani nie lekarstwa. Ta wielka r贸偶nica polega na tym, 偶e wy bez przerwy jeste艣cie wystawiani na pr贸b臋, 偶e ka偶dego dnia stajecie wobec problemu 偶ycia i 艣mierci, dobra i z艂a.

My, z bogatego 艣wiata, kupujemy sobie bezpieczny dystans, luz. Ale kiedy mu艣nie nas rzeczywisto艣膰 i pieni膮dze nie s膮 ju偶 w stanie zapewni膰 nam obrony, za艂amujemy si臋. Wiesz o tym, Ricky. Wiedzia艂e艣, 偶e si臋 za艂ami臋.

Zachodzi艂o s艂o艅ce. Ko艅czy艂 si臋 trzeci szary dzie艅. Zjedli艣my troch臋 owoc贸w, wypili艣my troch臋 kawy. Ricky ulokowa艂 si臋 w k膮cie pokoju, z gazet膮 na twarzy. Od kilku godzin milcza艂; jak zwykle zadr臋cza艂 si臋 losem Zosimy i dzieci. Butterfield wykorzysta艂 inn膮 gazet臋. Przykry艂 ni膮 mokry popi贸艂 na najwy偶szym stopniu schod贸w.

-Chod藕 - powiedzia艂. - Chod藕, popatrzymy na zmierzch. Przysz艂am z Dolores na r臋kach i usiad艂am obok niego. Delikatnie podni贸s艂 jej okaleczon膮 stop臋 i po艂o偶y艂 sobie na kolanach.

- Not afraid of me any more? 鈥 zapyta艂? U艣miechn臋艂a si臋.

- No, sir.

- Why wereyou afraid of me? Zawstydzi艂a si臋 i spu艣ci艂a wzrok.

- You big boss. Nice big boss. Zaleg艂a cisza. Wype艂ni艂a nas 艂agodna szaro艣膰.

-Chcia艂abym, 偶eby艣my mogli tu zosta膰 - powiedzia艂am po chwili. Butterfield pog艂aska艂 mnie po plecach.

-Te偶 bym tego chcia艂. Obj膮艂 mnie. Opar艂am g艂ow臋 na jego ramieniu. Dolores westchn臋艂a i wtuli艂a si臋 we mnie.

Zapad艂y ciemno艣ci. R贸偶owe kwiatki b艂yskawicznie zwi臋d艂y i spad艂y na nas deszczem.

-To dziwne, 偶e nigdy si臋 nie spotkali艣my w Nassj贸 - powiedzia艂 Butterfield.

- Mmm. Czy Marita nic ci o mnie nie m贸wi艂a?

- Mo偶e. Nie pami臋tam. Nie by艂a zbyt rozmowna.

- Pozna艂e艣 jej rodzic贸w?

-Te艣ciow膮 widzia艂em tylko raz. Przysz艂a na porod贸wk臋, kiedy Peter si臋 urodzi艂. By艂a zadowolona i radosna. Przynajmniej wtedy... Wed艂ug mnie by艂a lekko szurni臋ta. Pog艂aska艂am go po udzie.

- Czy mama Marity by艂a szurni臋ta? - spyta艂. Zastanowi艂am si臋. 鈥濻zurni臋ta?" Nie, to nie to.

- Nie, by艂a niedojrza艂a.

- Dziecinna?

-Nie, niedziecinna, lubi臋 dziecinnych ludzi. - Zdumia艂a mnie 偶arliwo艣膰 w艂asnych s艂贸w. - Mama Marity przypomina艂a p艂贸d. By艂a na sw贸j spos贸b nieosi膮galna. No wiesz, taki niedojrza艂y cz艂owiek.

-A tata?

-Tata by艂 po prostu z艂y. Samolubny, t臋py i z艂y jak ka偶dy pijak. Lubi艂 dr臋czy膰 i straszy膰 ludzi. Zw艂aszcza ma艂e dziewczynki. Butterfield westchn膮艂. Usiedli艣my jeszcze bli偶ej siebie. Niebo by艂o czarne, nigdzie ksi臋偶yca ani gwiazd. D艂ugo milczeli艣my, a kiedy si臋 odezwa艂am, m贸wi艂am szeptem:

-Cz臋sto ci臋 widywa艂am, Butterfield. Wiedzia艂am, kim jeste艣. I by艂am w namiocie tego dnia, kiedy wjecha艂e艣 tam z Komet膮...

Och艂odzi艂o si臋, o p贸艂nocy zacz臋艂o pada膰. Butterfield i Kometa, bohaterowie tego dnia, stali na S贸dra Torget i oparci o rumaka Komety, przyjmowali nale偶ne im ho艂dy i wyrazy podziwu. Butterfield, kt贸ry nie mia艂 najlepszych notowa艅 z powodu rodzinnych koligacji, teraz si臋 zrehabilitowa艂.

-A on 艣ci膮ga gacie i wypina ty艂ek - powt贸rzy艂 po raz dwudziesty zachwycony Kometa. - Co za go艣膰. Dobra robota, Buttis. Butterfield u艣miechn膮艂 si臋 skromnie.

-Ciekawe, co powie tw贸j stary, jak wr贸cisz do domu? rzuci艂 kto艣 sceptycznie.

Kometa spojrza艂 w tamt膮 stron臋 z wyra藕n膮 pogard膮. Czy ten sukinsyn nie chodzi w kurtce z galonami? Ludzie w takich kurtkach nie powinni podskakiwa膰.

-Buttis nie pozwoli si臋 nikomu tkn膮膰. Nawet staremu, zakarbuj to sobie!

Butterfield zmru偶y艂 oczy i popatrzy艂 na galonowego sceptyka. To wystarczy艂o: ch艂opak zaci膮gn膮艂 suwak pod brod臋 i powiedzia艂, 偶e spada do domu.

-Mmmm, czas si臋 zbiera膰 - przyzna艂 Butterfield.

-Podrzucisz mnie, Kometa? Troch臋 mi brakuje do pe艂noletnio艣ci...

-Jasne - odpar艂 Kometa. - Nie ma sprawy.

Ale nie podwi贸z艂 go pod dom. Butterfield chcia艂 si臋 przej艣膰 i Kometa zatrzyma艂 si臋 przed starym ko艣cio艂em w Gamlarpie. Nie wy艂膮czy艂 silnika, zale偶a艂o mu na tym, 偶eby jak najszybciej wr贸ci膰 na S贸dra Torget do nowej dziewczyny o bia艂ych ustach i czarnych kreskach wok贸艂 oczu. Butterfield posta艂 chwile pod cmentarnym murem i ws艂uchiwa艂 si臋 w cichn膮cy odg艂os motocykla.

Zbli偶a艂 si臋 do domu od ty艂u. Tak by艂o rozs膮dniej. Zanim wejdzie, sprawdzi, co i jak. Mi臋dzy wyg贸dk膮 a drwalk膮 ros艂y maliny, tam si臋 spokojnie rozezna w sytuacji.

By艂a cicha czerwcowa noc. Szara od m偶awki. Butteilfield zwr贸ci艂 twarz ku niebu i pewnie dlatego nie zauwa偶y艂,: co si臋 dzieje na podw贸rku, dop贸ki nie wszed艂 mi臋dzy; krzaki. Co to jest?

Mruga艂 powiekami. Na 偶wirowym placyku za domem kto艣 sta艂. Up艂yn臋艂o trzydzie艣ci sekund, zanim zrozumia艂. To Wenus z Gottl贸sy. Naga Wenus z Gottl贸sy, z rozpuszczonymi w艂osami i stru偶k膮 krwi na brodzie. Chwia艂a si臋. Po chwili trzasn臋艂y kuchenne drzwi i wychyn膮艂 Jefferson. Ci膮gle mia艂 na sobie bia艂e spodnie, ale zdj膮艂 marynark臋 i poluzowa艂 krawat. W r臋ku trzyma艂 owini臋ty wok贸艂 zaci艣ni臋tej d艂oni pas, kt贸ry wi艂 si臋 w powietrzu, kiedy wymachiwa艂 ramionami.

-Widzia艂em! - krzykn膮艂. - Ruszy艂a艣 si臋, dziwko! Ja, narz臋dzie Boga, wszystko widz臋 i wymierzam kar臋!

Smagn膮艂 j膮 przez plecy. Zatoczy艂a si臋. Podni贸s艂 z ziemi patyk i obrysowa艂 jej stopy.

-鈥濼utaj czeka ci臋 kara", m贸wi Pan! Jedn膮 noc i jeden dzie艅 masz tu sta膰 i nie wolno ci przekracza膰 granic, kt贸re On wyznaczy艂. W dobroci swojej chc臋 ci uzmys艂owi膰 ich istnienie, 偶eby艣 zrozumia艂a, cholerna dziwko, co przystoi ma艂偶once i matce! Ale czy ty mo偶esz by膰 matk膮? Czy ty mo偶esz by膰 偶on膮? Ty, pustynia, ty, p臋kni臋te naczynie? - Chwyci艂 si臋 tej my艣li, zn贸w smagn膮艂 j膮 przez plecy i podni贸s艂 g艂os.

- B贸g w swojej dobroci oszcz臋dzi艂 mi nadmiaru czarciego pomiotu! Alleluja! Wiedzia艂, co robi, kiedy wyda艂 przyzwolenie lekarzom, 偶eby ci臋 wyja艂owili! Chcia艂 mi oszcz臋dzi膰, mnie, s艂udze Bo偶emu, diabelskich potomk贸w. Alleluja! Dzi臋ki, umi艂owany Panie, dzi臋ki! Jak taka ladacznica mog艂aby urodzi膰 dobrych syn贸w? Z艂o rodzi z艂o, ale B贸g oszcz臋dza s艂ugi swoje, alleluja, amen.

Zm臋czy艂 si臋, z kieszeni spodni wyj膮艂 chusteczk臋 i otar艂 twarz, zauwa偶y艂, 偶e pada, i spojrza艂 przez rami臋 na otwarte drzwi i ciep艂e 艣wiat艂o w kuchni.

-B贸g wodzi nas na pokuszenie - powiedzia艂 normalnym g艂osem, wk艂adaj膮c chusteczk臋 do kieszeni.

- Mnie podda艂 pr贸bie dzisiejszego wieczoru, u偶ywaj膮c do tego celu Butterfielda, a teraz ciebie. B膮d藕 mu pos艂uszna! B贸g wie, co dla ciebie najlepsze i je艣li ruszysz si臋 cho膰by o milimetr, przenios臋 ci臋 do wieczno艣ci. Zrozumia艂a艣? Skin臋艂a g艂ow膮. Nie patrzy艂a na niego.

-To dobrze - kontynuowa艂. - A czarcim pomiotem zajm臋 si臋, jak tylko przyjdzie. Jasne? Przytakn臋艂a. Zdzieli艂 j膮 pasem po udach.

- Podzi臋kuj Panu, dziwko!

- Dzi臋ki ci, Panie - powiedzia艂a Wenus z Gottl贸sy.

- I co zrobi艂e艣? - spyta艂am Butterfielda.

-Schowa艂em si臋 w lesie. Wiedzia艂em, 偶e nast臋pnego dnia z samego rana przyjdzie Aron. A on nie by艂 zachwycony pobo偶no艣ci膮 Jeffersona. Wcze艣niej, kiedy matka obrywa艂a, nie protestowa艂, ale kiedy Jefferson zosta艂 kaznodziej膮, od czasu do czasu wtr膮ca艂 swoje trzy grosze. Poza tym Jeffersonowi brakowa艂o wytrwa艂o艣ci. Przypomina艂 alkoholika: pra艂 matk臋, po czym zasypia艂, a jak si臋 obudzi艂, wszystko wraca艂o do normy. Jakby nic si臋 nie sta艂o, wolno jednak by艂o o tym napomkn膮膰, musieli艣my udawa膰 偶e jest tak jak dawniej, czyli okej. Podnios艂am zwi臋d艂y kwiatek i da艂am go Dolores.

-To musia艂o by膰 wyj膮tkowo przykre... Zdj膮艂 r臋k臋 z mojego ramienia.

-Owszem, by艂o, ale nie dla mnie, tylko dla niej. To wtedy zacz臋艂a mamrota膰. Nigdy ju偶 nie powiedzia艂a zrozumiale ani jednego s艂owa. Mamrota艂a. Przynajmniej w domu. A w ostatnich miesi膮cach zacz臋艂a si臋 w艂贸czy膰 po mie艣cie. Milcza艂am. Tak, pami臋tam, snu艂a si臋 tam i z powrotem Storgatan, ze zmarszczonym czo艂em, z d艂ugimi rozwianymi w艂osami. Ja by艂am ju偶 do艣膰 du偶a i na jej widok odwraca艂am wzrok, ale mali ch艂opcy nie odst臋powali jej, szli w jej tempie i ma艂powali j膮, robili miny i wymachiwali r臋kami,! jakby przeganiali niewidzialnych wrog贸w. Butterfield zn贸w po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.

-Zawiod艂em j膮. To wszystko by艂a moja wina. Ten ca艂y kram. Chcia艂em udawa膰 twardziela, ale wcale nie by艂em twardy. Powinienem wtedy spra膰 Jeffersona, powinna zobaczy膰, 偶e staj臋 w jej obronie.

-Przecie偶 by艂e艣 tylko ch艂opcem...

-Ale m贸g艂bym mu przywali膰. Wiedzia艂 o tym i dlatego wy偶ywa艂 si臋 na matce.

-To dlaczego tego nie zrobi艂e艣? U艣miechn膮艂 si臋 w ciemno艣ci.

-Bo my艣la艂em, 偶e mo偶e on naprawd臋 jest narz臋dziem Boga. Albo samym Bogiem w jakim艣 cholernym sensie.

Dolores ziewa艂a w moich obj臋ciach. Wnios艂am j膮 do pokoju, przygotowa艂am pos艂anie pod sto艂em, zdj臋艂am z niej 偶贸艂t膮 bluzk臋 i w艂o偶y艂am jeden z moich t-shirt贸w. Kiedy j膮 przykry艂am pasiastym r臋cznikiem k膮pielowym, od razu owin臋艂a jego kawa艂eczek na palcu i zacz臋艂a si臋 drapa膰 w nos.

Butterfield obj膮艂 mnie; stali艣my w milczeniu i patrzyli艣my na ma艂膮. Pami臋tam, co my艣la艂am: jest doskona艂a. Tylko jedno usprawiedliwia Boga: pozwala dzieciom przychodzi膰 na 艣wiat i istnie膰. To jego pokuta wobec ludzi.

Tego wieczoru kochali艣my si臋 w samochodzie. Kl臋czeli艣my naprzeciwko siebie na tylnym siedzeniu i powoli nawzajem si臋 rozbierali艣my. Cho膰 ledwie go widzia艂am, bo otacza艂y nas g臋ste ciemno艣ci, czu艂am jego kolory. Z opalenizn膮 ostro kontrastowa艂a biel w talii, uda by艂y czarnoszarobe偶owe, a cz艂onek br膮zowoczerwony i ciep艂y. Obj膮艂 mnie i wstrzyma艂 oddech. Nigdy nie spotka艂 mnie pi臋kniejszy komplement.

Potem chichotali艣my jak nastolatki, daremnie pr贸buj膮c u艂o偶y膰 si臋 obok siebie na siedzeniu. By艂o za ciasno. Le偶a艂am z brzegu i bez przerwy zsuwa艂am si臋 na pod艂og臋. Kiedy si臋 podnosi艂am, Butterfield przesuwa艂 艂okie膰 o centymetr i znowu zaczyna艂am zje偶d偶a膰.

-Przesta艅! - zachichota艂am, le偶膮c na pod艂odze. - Jeste艣 dojrza艂ym m臋偶czyzn膮 i powiniene艣 si臋 zachowywa膰 z godno艣ci膮.

-Naprawd臋? Ja, sta艂y bywalec wi臋zie艅?

-Nie przesuwaj 艂okcia! Nawet fa艂szerze pieni臋dzy powinni kiedy艣 wydoro艣le膰. Za艣mia艂 si臋 pod nosem.

- Oby nie.

- Jak to robi艂e艣? Czy to by艂o trudne?

-Kopiowa艂em. 艁atwizna. Wymaga艂o tylko dok艂adno艣ci i skupienia. Nilsson mnie nauczy艂 na swoim aparacie. By艂 jednym z pierwszych w艂a艣cicieli kolorowych powielaczy w tym kraju.

-Kto?

-Rolf Nilsson. Ma trzy bary w kurewskiej dzielnicy. Albo mia艂. Nie wiem, czy jeszcze tam jest.

Skrzywi艂am si臋. Oczywi艣cie zna艂am Rolfa Nilssona. Alfonsowaty typek z baczkami, tak antypatyczny, 偶e kwiaty wi臋d艂y, kiedy wchodzi艂 do jakiego艣 pokoju. Ale Bengt i Lidia go lubili: by艂 kim艣 w rodzaju kapusia, telefonowa艂 do ambasady i donosi艂 o niezbyt chlubnych poczynaniach, Szwed贸w w Manili. Podejrzewano mnie, 偶e czasami do niego dzwoni臋; nigdy tego nie robi艂am, wyobra偶a艂am sobie, 偶e jego lepki g艂os przyklei si臋 do przewod贸w.

-Brrr! Jak mog艂e艣 si臋 z kim艣 takim zadawa膰? Butterfield roze艣mia艂 si臋.

-艢lubu z nim nie bra艂em. Pracowa艂em u niego, prowadzi艂em mu jeden z bar贸w.

-A powielacz? Butterfield po艂o偶y艂 d艂o艅 na moim po艣ladku i przycisn膮艂 do siebie.

-No w艂a艣nie. Obs艂ugiwa艂em powielacz. Dlatego to ja trafi艂em do wi臋zienia, a nie Rolf Nilsson, co zdaniem prokuratora by艂o jak najbardziej s艂uszne. Dosta艂 od Rolfa prawdziwe banknoty. Mo偶esz si臋 uspokoi膰?

Liza艂am go po szyi. Smakowa艂 migda艂ami. Chwyci艂 mnie za w艂osy, przeci膮gn膮艂 po nich palcami i wtuli艂 w nie twarz. Jeszcze raz zatopili艣my si臋 w sobie. Tej nocy Butterfield opowiedzia艂 mi, jak poci膮艂 obraz

o艂tarzowy.Czy tobie te偶 o tym m贸wi艂, Marito? Czy us艂ysza艂a艣 to samo co ja?E, tam. Niewa偶ne.

Butterfield stoi w atelier, gdzie panuje artystyczny nie艂ad. Ma n贸偶 w r臋ku. Wygl膮da gro藕nie, a jednocze艣nie zas艂uguje na wsp贸艂czucie. Wyraz jego twarzy jest r贸wnie nienaganny jak wypomadowana fryzura, kunsztownie u艂o偶one loki opadaj膮 na czo艂o, lekko si臋 u艣miecha.

Wallin stoi w drzwiach. Roz艂o偶y艂 ramiona, 偶eby przeszkodzi膰 Butterfieldowi w jego ewentualnej ucieczce. Boi si臋, ale jest gotowy na wszystko, nawet na to, 偶eby da膰 si臋 poci膮膰 na kawa艂ki, tak jak przed chwil膮 zosta艂 poci臋ty jego blond Jezus.

-Zadzwoni臋 na policj臋 - m贸wi zdyszany. - Zadzwoni臋 na policj臋...

Butterfield nie odpowiada. Wypuszcza n贸偶 z d艂oni. Ostrze znacz膮 plamy farby, trzonek jest czerwony i okr膮g艂y. Zanim znieruchomieje, odbija si臋 lekko od drewnianej pod艂ogi.

-Powinienem by艂 to zrozumie膰 - m贸wi Wallin. - Powinienem by艂 zrozumie膰, 偶e nie ma dla ciebie ratunku... Dwa lata pracy! Ca艂e moje 偶ycie!

Te s艂owa zawieraj膮 w sobie wiele opowie艣ci. Przede wszystkim opowie艣膰 o obrazie, kt贸ry nosi艂 w sobie od lat i kt贸ry nareszcie stworzy艂. Jest tam ciemno艣膰 i 艣wiat艂o, nadzieja i rozpacz, 艣mier膰 i zmartwychwstanie; jest tam malarz Wallin i jego religijne my艣lenie o 艣wiecie. S艂owa te odnosz膮 si臋 tak偶e do jego wstydliwych marze艅 o ca艂kowicie 艣wieckim uznaniu i artystycznej przynale偶no艣ci, co poci臋ty obraz w ko艅cu by mu zapewni艂. Wreszcie - opowiadaj膮 o jego udr臋czonym sumieniu, kt贸re kaza艂o mu, acz niech臋tnie, zaopiekowa膰 si臋 najgorszym cyga艅skim pomiotem w Nassj贸. Dlaczego? Po prostu nie m贸g艂 nie zauwa偶y膰, 偶e miasto oferuje niekt贸rym swoim synom kamienie zamiast chleba i w臋偶e zamiast ryb. Takiej w艂a艣nie odpowiedzi udzieli艂by malarz Wallin, gdyby kto艣 zada艂 sobie nieco trudu, by go o to zapyta膰. No i jeszcze ta historia z mam膮 ch艂opca. Wallin tego nie widzia艂, dowiedzia艂 si臋 o wszystkim z plotek, ale czu艂! si臋 wsp贸艂winny jej 艣mierci i doszed艂 do wniosku, 偶e powinien co艣 zrobi膰.

I zrobi艂. Czeka艂 na Butterfielda w samochodzie pod bram膮 zak艂adu wychowawczego, a potem zabra艂 go do siebie, do atelier. Zauwa偶y艂, 偶e ch艂opak jest utalentowany, kiedy dorabia艂 jako nauczyciel rysunku w Szkole G艂贸wnej. Butterfield milcza艂, wiele miesi臋cy pracowali w ciszy, intensywnie, robi膮c jedynie kr贸tkie przerwy na herbat臋 i nauk臋. Obrazy ch艂opca wype艂nia艂y teraz po艂ow臋 pracowni. Wallin, stoj膮c w drzwiach niczym wi臋zienny klawisz, widzia艂, 偶e te p艂贸tna 偶yj膮, 艣miej膮 si臋 i krzycz膮, poj臋kuj膮 o tym, co by艂o, i 艣piewaj膮 o tym, co b臋dzie. No i to: poci臋ty obraz o艂tarzowy, zniszczony Jezus. Dwa lata pracy. Ca艂e 偶ycie.

-Zadzwoni臋 na policj臋! - powt贸rzy艂 Wallin. Butterfield przysiad艂 nonszalancko na kraw臋dzi sto艂u

i zapali艂 papierosa. Na przeciwleg艂ej 艣cianie wisia艂o lustro, przygl膮da艂 si臋 sobie zza dymu. Dobrze. Dobrze wygl膮da. Mo偶e powinien postawi膰 ko艂nierz sk贸rzanej kurtki...

- Zadzwoni臋 na policj臋!

- No to dzwo艅! Zr贸b to wreszcie...

K膮tem oka dostrzeg艂 ruch Wallina; bia艂y fartuch poplamiony olejn膮 farb膮 zamigota艂 w pokoju. Butterfield skupi艂 sie na swoim odbiciu w lustrze i postawi艂 ko艂nierz. Tak jeszcze lepiej. Uzna艂, 偶e wygl膮da niemal jak James Dean.

Weszli艣my do domu i po艂o偶yli艣my si臋 pod sto艂em. Ricky pochrapywa艂 kawa艂ek dalej.

-Ale dlaczego?- spyta艂am szeptem.- Dlaczego zniszczy艂e艣 jego obraz? Przecie偶 on ci臋 nauczy艂 malowa膰.

Pom贸g艂 ci.

-Z powodu jego pieprzonej uprzejmo艣ci. Nie podoba艂o mi si臋 to, 偶e mam by膰 艣cierk膮 poleruj膮c膮 jego koron臋...Milczeli艣my.

-Kto艣, kto buduje slumsy, musi ponie艣膰 konsekwencje - odezwa艂 si臋 po chwili. - Pewnie to chcia艂em wtedy powiedzie膰 Wallinowi, ale nie umia艂em tego sformu艂owa膰. On nie rozumia艂, 偶e swoj膮 dobroci膮 zrobi艂 ze mnie wiecznego mieszka艅ca slums贸w. Nie zamierza艂em by膰 jego pokut膮. Chcia艂em by膰 Butterfieldem Berglundem, cokolwiek to znaczy, a nie jakim艣 cholernym symbolem B贸g wie czego. 呕y艂em obok niego, istnia艂em jako jednostka, osoba, cz艂owiek, ale on widzia艂 we mnie cygana i 艂obuza i zach艂ystywa艂 si臋 tym swoim humanizmem dla ubogich. Gdybym mu pozwoli艂 to ci膮gn膮膰 dalej, na pewno bym marnie sko艅czy艂. Bez wzgl臋du na to, ile i czego mnie uczy艂, nigdy by mnie nie dopu艣ci艂 do prawdziwej sztuki, do tego, 偶ebym go kiedykolwiek przer贸s艂. Tak by艂o. Nie mia艂em wyboru. Musia艂em to ukr贸ci膰.

Butterfield le偶a艂 na boku, przytuli艂am si臋 do jego plec贸w i obj臋艂am go. Czu艂am pod palcami ciep艂y, mi臋kki i odrobin臋 pulchny brzuch; za dotykaniem takiego brzucha t臋skni艂am ca艂e 偶ycie. Kiedy zasn膮艂, d艂ugo s艂ucha艂am jego oddechu, posapywa艅 Ricky'ego i mamrotania Dolly. Mo偶e jednak zasn臋艂am

- Nie wiem. Wiem tylko, 偶e zadr偶a艂am ze strachu, kiedy NogNog w ko艅cu si臋 odezwa艂.

NogNog si臋 odezwa艂. W ko艅cu NogNog si臋 odezwa艂. Bro艅, pomy艣la艂am. Butterfield schowa艂 jego ka艂asznikowa. Mo偶e jest z艂y. Strach pulsowa艂 mi w skroniach, nie poruszy艂am si臋, le偶a艂am nieruchomo i usi艂owa艂am zrozumie膰, co on m贸wi. Niestety. Wyg艂osi艂 d艂ug膮 oracj臋 w niezrozumia艂ym tagalskim. Ale w jego g艂osie pobrzmiewa艂y sztywne, konstatuj膮ce tony, kt贸rych

si臋 nas艂ucha艂am podczas niejednej nocy. Ulf cz臋sto m贸wi艂 przez sen. To mnie uspokoi艂o. Na pewno 艣pi, majaczy albo co艣 mu si臋 艣ni.

Postanowi艂am rzuci膰 na niego okiem. Wype艂z艂am spod sto艂u, wymaca艂am zapa艂ki i zapali艂am 艣wiec臋. Kiedy na 艣cianach pojawi艂y si臋 chybotliwe cienie, NogNog umilk艂. Powinno by艂o do mnie dotrze膰, 偶e nie 艣pi, wstrzymuje oddech i czeka. Ale nie dotar艂o, w og贸le si臋 nie zastanawia艂am nad t膮 nag艂膮 cisz膮.

W ciemno艣ciach, ze 艣wiecznikiem w r臋ku, sun臋艂o ca艂kowicie niegro藕ne stworzenie, bosonoga kobieta, w t-shircie, kt贸rej cia艂o by艂o mi臋kkie i tkliwe od mi艂o艣ci. Wydaje mi si臋, 偶e si臋 u艣miecha艂am.

A mimo to NogNog krzykn膮艂 na m贸j widok.

To by艂 piskliwy krzyk, kt贸ry po chwili przeszed艂 w g艂臋boki mroczny wrzask autentycznego przera偶enia.

D藕wign膮艂 si臋 do pozycji siedz膮cej, przywar艂 do 艣ciany, skuli艂 i zas艂oni艂 g艂ow臋 r臋kami. G艂os mu si臋 艂ama艂, zmienia艂 tonacj臋, ale wykrzykiwa艂 tylko jedno s艂owo. Powtarza艂 je w niesko艅czono艣膰.

- Kanos! Kanoos! Kanooos! Jakbym by艂a potworem. Jakby艣my wszyscy byli potworami.

R贸wno cztery miesi膮ce po upadku muru berli艅skiego zrozumia艂am, 偶e Ulf zamierza ode mnie odej艣膰.

Go艣cili艣my szwedzkich eksporter贸w. Zabrali艣my ich do Czerwonego Fortu w Delhi. Nie byli szczeg贸lnie zachwyceni. Ca艂y tydzie艅 negocjowali, czas wolny chcieli wykorzysta膰 na zakupy. Szwed, kt贸ry zawita do Indii, musi wypcha膰 walizk臋 po艂yskuj膮cym jedwabiem i pachn膮cym drewnem sanda艂owym. Ale, rzecz jasna, byli dobrze wychowani. Skoro ambasador chcia艂 im pokaza膰 siedzib臋 Mongo艂贸w, pozostawa艂o im jedynie przytakn膮膰 i podzi臋kowa膰. Oboje z Ulfem byli艣my op臋tani Czerwonym Fortem, ale z r贸偶nych powod贸w. Ulf podziwia艂 architektur臋 i szczerze ubolewa艂, 偶e mury niszczej膮, wzdycha艂 nad wietrzej膮cymi mozaikami, pop臋kan膮 posadzk膮 i pustymi sadzawkami, bez z艂otych rybek. Mnie budynki nie interesowa艂y, chcia艂am wej艣膰 na wschodni mur, 偶eby popatrze膰 z g贸ry na trawiaste zbocze. Zbierali si臋 tam po艂ykacze ognia i zaklinacze w臋偶贸w, akrobaci i fakirzy. Jeden z nich lewitowa艂. Le偶a艂 pod du偶ym brezentem i nagle si臋 d藕wiga艂, on i brezent spokojnie unosili si臋 metr nad ziemi臋. Z艂udzenie by艂o absolutne. Pod brezentem da艂o si臋 rozr贸偶ni膰 zarysy jego r膮k i n贸g.

Jego sztuka czarnoksi臋ska robi艂a wra偶enie na wszystkich Szwedach. Ta delegacja nie stanowi艂a wyj膮tku. Jak on to robi?

- Chyba si臋 na czym艣 podnosi - powiedzia艂 dyrektor 鈥災刧i鈥, zapalaj膮c cygaro. - Mo偶e podpiera si臋 r臋kami. Na pewno jest fantastycznie wygimnastykowany...

- A brezent? - spyta艂 m臋偶czyzna z 鈥濫lectroluksu". - Nie, to niemo偶liwe. Musi mie膰 pomocnika. Na pewno wykopali do艂y, po jednym w ka偶dym rogu i jeden pod nim. I stoj膮 tam ludzie, i go podnosz膮...

Lewituj膮cy zacz膮艂 powoli opada膰 na ziemi臋. Rzuci艂am na brezent jedn膮 rupi臋, daj膮c biznesmenom do zrozumienia, czego si臋 od nich oczekuje. Szukali drobnych po kieszeniach.

- Sze艣膰 os贸b mia艂oby si臋 dzieli膰 datkami? - zdziwi艂 si臋 m臋偶czyzna z 鈥濧gi", spowijaj膮c m臋偶czyzn臋 z 鈥濫lectroluksu" chmur膮 niebieskiego dymu. - Nie, na tym si臋 nie utucz膮...

Rzuci艂 monet臋 szerokim 艂ukiem, odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂. Nie widzia艂, 偶e trafi艂 ni膮 lewituj膮cego w czo艂o. Ten zamkn膮艂 oczy i opada艂 na ziemi臋 w tym samym, niespiesznym tempie. Zosta艂am do ko艅ca. Wyl膮dowa艂, natychmiast si臋 wyczo艂ga艂 spod brezentu i zacz膮艂 zbiera膰 monety.

Ulf opowiada艂 zgromadzonym wok贸艂 niego biznesmenom o w艂adczych Mongo艂ach. Przy nim sta艂a m艂oda kobieta, szlachcianka i zdolna negocjatorka Zwi膮zku Hurtownik贸w, i intensywnie si臋 w niego wpatrywa艂a. W przeb艂ysku ol艣nienia zrozumia艂am, 偶e co艣 mi臋dzy nimi zasz艂o i 偶e to nie koniec. W sylwetce, w postawie Ulfa by艂o co艣 w rodzaju wyznania. A w jej spojrzeniu - 艣wiadectwo.

Mia艂am dwojakie uczucie: g艂臋bokiego smutku i wielkiej ulgi. A wi臋c nied艂ugo stanie si臋 to, czego si臋 zawsze spodziewa艂am. By艂am na to przygotowana. Tysi膮c razy obiecywa艂am sobie, 偶e znios臋 upokorzenie z godno艣ci膮, tysi膮c razy m贸wi艂am sobie, 偶e stanie si臋 to dla mnie wyzwoleniem, tysi膮c razy ostrzega艂am sam膮 siebie, 偶e wszystko si臋 dokona w pierwszej sekundzie, w kt贸rej sobie to u艣wiadomi臋. W艂a艣nie wtedy, Cecylio, w艂a艣nie teraz, w tym momencie musisz wyprostowa膰 plecy i pewnie patrze膰 przed siebie, mimo smaku krwi w ustach. Pami臋taj, 偶e Cecylia zniesie wszystko: ciemno艣ci, s艂oiki z gruszkami i opuszczenie.

Szlachcianka po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Ulfa i zada艂a mu jakie艣 pytanie. Jego oczy si臋 艣mia艂y, kiedy si臋 lekko pochyli艂 i odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂am si臋 do nich plecami wykrzywiaj膮c pogardliwie g贸rn膮 warg臋. Przyci膮gn膮艂 moj膮 uwag臋 po艂ykacz ognia; z ust buchn膮艂 mu p艂omie艅. Podszed艂 do mnie m臋偶czyzna z 鈥濫lectroluksu", opar艂 si臋 o mur i u艣miechn膮艂.

-Pani m膮偶 jest bardzo bieg艂y w historii. Zdziwi艂am sam膮 siebie, odwzajemniaj膮c si臋 absolutnie

szczerym u艣miechem. M贸j m膮偶 odejdzie ode mnie. Who cares艂

- Tak, jest bardzo bieg艂y...

- A co m贸wi teraz, kiedy historia si臋 sko艅czy艂a? Roze艣mia艂am si臋. W piersiach chlupota艂a lodowata

woda.

-Co pan m贸wi? Historia si臋 sko艅czy艂a? Spojrza艂 na po艂ykacza ognia.

-Nie s艂ysza艂a pani? Pisz膮 o tym u nas w ka偶dej gazecie. Kiedy run膮艂 blok wschodni, historia si臋 sko艅czy艂a. Wszyscy b臋dziemy teraz 偶yli d艂ugo i szcz臋艣liwie i nic si臋 ju偶 nie wydarzy...

Po艂ykacz ognia przep艂uka艂 usta p艂ynem do rozpa艂ki i przygotowa艂 pochodni臋.

- A ci ludzie? - powiedzia艂am, wskazuj膮c na niego. M臋偶czyzna z 鈥濫lectroluksu" wzruszy艂 ramionami.

- Nie wiem. Nic o nich nie ma w gazetach. Mo偶e to nie nale偶y do historii...

Popatrzy艂am na niego z zainteresowaniem. Nietypowy go艣膰 jak na przedstawiciela biznesu: rzutki i bystry, wyzbyty tej spazmatycznej potrzeby negowania reali贸w doczesnego 艣wiata.

Wyszczerzy艂 si臋 i po艂o偶y艂 swoj膮 d艂o艅 na mojej. Zirytowa艂 mnie. A wi臋c to takie proste: zobaczy艂, 偶e zosta艂am porzucona i od razu postanowi艂 zbezcze艣ci膰 ma艂偶e艅ski gr贸b. Powiatowy buhaj. Don Juan od odkurzaczy. Tacy faceci przypominaj膮 ba艅ki mydlane; uwodz膮c, l艣ni膮 po偶膮daniem i czu艂o艣ci膮, a kiedy si臋 odwinie ko艂dr臋 i zaprosi ich do 艂贸偶ka, p臋kaj膮. S膮 do niczego. Nie nadaj膮 si臋 nawet do tego, 偶eby ich wykorzysta膰 w akcie zemsty. Odsun臋艂am si臋 i zacz臋艂am szuka膰 papieros贸w w torebce. Po艂ykacz ognia przesuwa艂 pochodni膮 po r臋kach i piersi; 偶ebra odcina艂y si臋 cieniami od p艂omieni.

- Prosz臋 popatrze膰! - powiedzia艂 m臋偶czyzna z 鈥濫lectroluksu", chwytaj膮c mnie mocno za rami臋 i zapominaj膮c nagle o wszystkich planach uwiedzenia.

- Widzi pani?! Tam, w grupie 偶ebrak贸w, siedzi bia艂y cz艂owiek. Ten rudy, tam, ten z d艂ugimi w艂osami...

Zapali艂am papierosa i posz艂am za jego spojrzeniem. W pewnej odleg艂o艣ci od po艂ykacza ognia siedzia艂a gromadka szarych stworze艅. Ich cia艂a by艂y tak samo zniszczone jak ich ubrania. Cho膰 mieli ot臋pia艂y wzrok, widzieli, 偶e s膮 obserwowani. Jeden wyci膮gn膮艂 ku nam poranione kikuty r膮k, drugi, bez n贸g, opar艂 si臋 k艂ykciami o traw臋 i wyprostowa艂, trzeci podni贸s艂 si臋 na kolana i czeka艂, jakby uzgadnia艂 z samym sob膮 miar臋 naszej ewentualnej hojno艣ci.

Mia艂 bardzo szczeg贸lne kolory; brudnobia艂膮 sk贸r臋 i matowo miedziane w艂osy, zmierzwione i poskr臋cane.

M臋偶czyzna z 鈥濫lectroluksu" mocniej chwyci艂 mnie za rami臋, wyra藕nie podniecony swoim odkryciem.

-Widzi pani? Jakim cudem Europejczyk m贸g艂 zosta膰 偶ebrakiem w New Delhi? My艣li pani, 偶e to kto艣 w rodzaju hippisa? Uwolni艂am r臋k臋 i powiesi艂am torebk臋 na ramieniu.

-E - powiedzia艂am. - Gdyby pan widzia艂 jego 藕renice, zobaczy艂by pan, 偶e s膮 czerwone. To nie jest Europejczyk. To albinos.

Tak.

Butterfield mia艂 racj臋.

Konsekwencj膮 slums贸w jest nienawi艣膰.

Konsekwencj膮 nienawi艣ci jest przemoc.

Konsekwencj膮 przemocy jest 艣mier膰.

Ten, kto buduje slumsy, musi ponie艣膰 konsekwencje.

Przez pi臋膰set lat Europa budowa艂a slumsy.

NogNog by艂 konsekwencj膮 tych slums贸w.

Nieznajomy krzycza艂 w niesko艅czono艣膰. W jego g艂osie pobrzmiewa艂y na przemian przera藕liwa panika i g艂uchy l臋k, jedno s艂owo - kanos - obija艂o si臋 o 艣ciany jak owad uwi臋ziony w lampie.

Butterfield, potykaj膮c si臋, podszed艂 do mnie, Ricky co艣 m贸wi艂 sennym g艂osem pod sto艂em, Dolly si臋 rozp艂aka艂a. Powietrze wibrowa艂o od krzyku. Na pr贸b臋 zrobi艂am krok naprz贸d, g艂os podni贸s艂 si臋 o histeryczn膮 oktaw臋, szybko si臋 wi臋c cofn臋艂am, odsuwaj膮c jednocze艣nie Butterfielda.

Dopiero kiedy Ricky wygramoli艂 si臋 spod sto艂u i nieznajomy zobaczy艂 jego twarz, krzyk zmieni艂 si臋 w piskliwe poj臋kiwanie. Bez s艂owa wr臋czy艂am Ricky'emu 艣wiecznik i wesz艂am w stref臋 ciemno艣ci i cieni. Niewiele brakowa艂o, 偶ebym nadepn臋艂a na Dolly, kt贸ra wype艂z艂a na 艣rodek pokoju i le偶a艂a, zatykaj膮c d艂o艅mi uszy. Schyli艂am si臋 i podnios艂am j膮 z pod艂ogi. Uspokojenie go zaj臋艂o du偶o czasu. W ko艅cu s艂yszeli艣my tylko g艂uche mamrotanie Ricky'ego. Siedzia艂 przed nieznajomym, 艣wiecznik postawi艂 obok. Wysoki jasny p艂omie艅 ju偶 nie migota艂.

- Jedzenie - powiedzia艂 Ricky, kiedy nieznajomy zamilk艂 na dobre.

- On musi co艣 zje艣膰, madame. Ale prosz臋 si臋 nie zbli偶a膰, bo si臋 boi.. Butterfield poszed艂 ze mn膮 do kuchni, trzymaj膮c Dolly na zdrowym ramieniu. Podgrza艂am na kuchence resztki ry偶u, wyj臋艂am troch臋 konserwowych owoc贸w i to, co zosta艂o z warzyw Ricky'ego. Dolly poci膮ga艂a nosem, ale zacz臋艂a si臋 uspokaja膰. Postawi艂am jedzenie na pod艂odze, w ciemno艣ciach. Ricky podni贸s艂 si臋 i zerkn膮艂 na to, co przygotowa艂am. - I piwo - rzuci艂. - Musi mie膰 piwo. Skin臋艂am g艂ow膮. Kiedy wr贸ci艂am z piwem, Butterfield zd膮偶y艂 otworzy膰 drzwi i usi膮艣膰 na najwy偶szym stopniu. Oparty o futryn臋, Pali艂 papierosa. Dolly le偶a艂a w jego obj臋ciach i patrzy艂a w noc przytomnym, wszystkowidz膮cym spojrzeniem. Przysiad艂am si臋, wyci膮gn臋艂am do niej r臋ce, zwin臋艂a si臋 na moich piersiach i westchn臋艂a. Po kilku minutach spa艂a.

D艂ugo tam siedzieli艣my, Butterfield i ja, wpatruj膮c si臋 na przemian w ciemno艣ci nocy i ciemno艣ci pokoju.

Najpierw s艂yszeli艣my tylko g艂os Ricky'ego, ale po chwili odezwa艂 si臋 nieznajomy. Rozmawiali ze sob膮.

Na pewno jest w szoku, pomy艣la艂am. Albo majaczy w gor膮czce. Inaczej nie m贸wi艂by tak szybko i tak piskliwie...G艂os NogNoga r贸s艂 i opada艂, chwilami by艂 lamentuj膮cy i jasny, chwilami gorzki i ostry, chwilami aksamitnie mi臋kki i szepcz膮cy. Czasami si臋 艣mia艂; przenikliwie, kanciasto. Dwa razy za艂ka艂 i umilk艂, zastyg艂 w bezruchu i patrzy艂 na p艂omie艅. Migota艂o, 艣wieca si臋 dopala艂a, na twarzy NogNoga ko艂ysa艂y si臋 cienie. Kiedy znowu si臋 odezwa艂, przesun膮艂 d艂o艅mi po policzkach. Nagle przyspieszy艂, palce kre艣li艂y w powietrzu niezrozumia艂e litery, s艂owa wylewa艂y si臋 strumieniami, ale po chwili uwi臋z艂y mu w gardle, st艂oczy艂y si臋, by艂o ich za du偶o. Ucich艂. Skrzy偶owa艂 r臋ce nad g艂ow膮, jak wtedy, kiedy mnie pierwszy raz zobaczy艂, przybra艂 pozycj臋 p艂odu i zacz膮艂 skomle膰. Ten d藕wi臋k by艂 ostry jak drut kolczasty.

W ko艅cu umilk艂 i zasn膮艂. W ko艅cu Ricky si臋 podni贸s艂 i podszed艂 do nas.

- Co on m贸wi? - spyta艂am.

- Co to za jeden? - spyta艂 Butterfield. Ricky usiad艂 po turecku.

-M贸wi, 偶e nazywa si臋 NogNog. Ale nie chcia艂 powiedzie膰, czy jest w NAL-u, czy nie. Mo偶e jest. Nie wiem...Pocz臋stowa艂am Ricky'ego papierosem. Zapali艂 i g艂臋boko si臋 zaci膮gn膮艂.

-A o czym on tak d艂ugo opowiada艂? - zapyta艂am

- Co m贸wi艂? Ricky obrzuci艂 mnie niepewnym, sonduj膮cym spojrzeniem.

-On si臋 boi, madame - odpar艂 i przesun膮艂 r臋k膮 po twarzy. - Pani...U艣miechn臋艂am si臋 i zmieni艂am pozycj臋. Ci膮偶y艂a mi Dolores.

-Boi si臋 mnie? Dlaczego? Ricky spu艣ci艂 wzrok.

-Bo pani jest kano. M贸wi, 偶e wszyscy kanos s膮 niebezpieczni...

-A Butterfield? Czy Butterfielda te偶 si臋 boi?

-Nie widzia艂 mister Berglunda. Nie wie, 偶e tu jest... Widzia艂 tylko pani膮 i to pani si臋 boi.

-Ale dlaczego? Co ja mog臋 mu zrobi膰? 艢wieca zgas艂a, ledwie rozr贸偶niali艣my zarysy naszych sylwetek w ciemno艣ciach. Ricky mia艂 spi臋ty, udr臋czony g艂os.

-On my艣li, 偶e pani mu zabra艂a ka艂asznikowa... W brzuchu poczu艂am motylki niepokoju.

-Bo偶e, Ricky, chyba mu nie powiedzia艂e艣, 偶e znale藕li艣my bro艅?! Mog艂e艣 powiedzie膰, 偶e jej nie by艂o, 偶e jej nie widzieli艣my...Ricky milcza艂. Butterfield odchrz膮kn膮艂.

-Powiedzia艂e艣 mu? - spyta艂 cicho. - Powiedzia艂e艣, 偶e znale藕li艣my jego bro艅? 呕adnej odpowiedzi.

-Do jasnej cholery, Ricky! - Butterfield podni贸s艂 g艂os. - Mamy na karku szale艅ca, a ty mu m贸wisz, 偶e wzi臋li艣my jego bro艅?! Ricky nieudolnie majstrowa艂 przy zapalniczce, pr贸buj膮c zapali膰 艣wiec臋. Ogarek by艂 zbyt ma艂y, p艂omyk zamigota艂 i natychmiast zgas艂.

-A co mia艂em powiedzie膰, mister Berglund? Mia艂em sk艂ama膰? Butterfield nabra艂 powietrza, na moment zaleg艂a cisza

-Okej, Ricky. Co powiedzia艂e艣? Dok艂adnie, co do s艂owa. Papieros Ricky'ego intensywnie si臋 roz偶arzy艂.

-Powiedzia艂em tylko tyle, 偶e znale藕li艣my bro艅...

-A powiedzia艂e艣, 偶e j膮 schowali艣my? Powiedzia艂e艣, gdzie j膮 schowali艣my? Ricky poczu艂 si臋 dotkni臋ty.

-Nie. Przecie偶 nie wiem, gdzie jest bro艅, bo mi nie powiedzieli艣cie... Butterfield chwyci艂 paczk臋 papieros贸w i zakl膮艂 po szwedzku:

-O, kurwa, co za fart! Mr贸wki l臋ku przebieg艂y mi po sk贸rze. Musz臋 m贸wi膰, musz臋 uspokoi膰 Ricky'ego i Butterfielda, 偶eby samej si臋 uspokoi膰. Dotkn臋艂am ramienia Butterfielda.

-Nie m贸w do niego w ten spos贸b... To tylko pogorszy spraw臋...Twarz Butterfielda rozja艣ni艂 p艂omyk zapalniczki.

-S膮 pewne granice!

-Ale mimo wszystko... Niecierpliwie wzruszy艂 ramionami. Przesz艂am na angielski.

-Nic si臋 nie sta艂o, Ricky. Jest okej. Powiedz co艣 wi臋cej. Dlaczego on si臋 mnie boi? By艂 ledwo widocznym konturem, 偶ar jego papierosa pociemnia艂, g艂os mu dr偶a艂.

-On my艣li, 偶e pani chce go zabi膰, madame. On my艣li, 偶e pani chce go zabi膰 i wyci膮膰 mu serce.

Zaleg艂a cisza, kompletna cisza. I bezruch. Butterfield

i ja nawet nie drgn臋li艣my.

-On m贸wi, 偶e pani jest kanibalem, madame. 呕e wszyscy kanos to kanibale. 呕e rozp艂atujecie takich jak my i kradniecie nam serca. Zamilk艂. Czeka艂 na reakcj臋. Siedzieli艣my z Butterfieldem jak skamieniali.

- Jak kurczaki, madame. Tak powiedzia艂. 呕e wypruwacie z nas wn臋trzno艣ci, jakby艣my byli kurczakami.

Znowu zamilk艂 i czeka艂. Kiedy nie odpowiedzieli艣my, podni贸s艂 si臋 i wszed艂 do domu. Po chwili wr贸ci艂 z trzema butelkami mojego ulubionego piwa 鈥濻an Miguel". Pochyli艂 si臋, postawi艂 butelk臋 ko艂o mnie i po raz pierwszy odruchowo, spontanicznie chwyci艂 mnie za rami臋.

- I'm sorry, madame - powiedzia艂 st艂umionym g艂osem.

- I'm sorry. Ale tak w艂a艣nie powiedzia艂...

Podj臋艂am decyzj臋, zanim j膮 na w艂asny u偶ytek sformu艂owa艂am: nigdy wi臋cej takiej nocy jak ta. Proszki mi pomog膮. Wracam do domu na d艂ugo przed zachodem s艂o艅ca i od razu id臋 na pi臋tro. W popo艂udniowym 艣wietle sypialnia mamy l艣ni z艂otem i r贸偶em. Na nocnym stoliku ci膮gle stoj膮 jej lekarstwa, na p贸艂ce le偶y stare wydanie FASS (FASS (Farmacevtiska Specialiteter i Sverige) - wykaz lek贸w dost臋pnych w Szwecji (przyp. t艂um.) Zaczynam przegl膮da膰. Wola艂abym si臋 nie pomyli膰.

艁ykam po jednej tabletce nasennej ka偶dego rodzaju. Czuj臋 si臋 bezpiecznie. Tej nocy nie chowam si臋 w 艂azience. Buduj臋 schron w sobie. Jest r贸wnie pewny. Nie dostan膮 mnie...

艢pi臋 w swoim pokoju. 艢pi臋 siedemna艣cie godzin i ani 偶ywi, ani umarli nie s膮 w stanie mnie obudzi膰.

Kiedy si臋 wreszcie wynurzam na powierzchni臋, mrugam powiekami i patrz臋 na swoj膮 d艂o艅 na poduszce. Jest bia艂a i przezroczysta. Sk贸ry mam ciut za du偶o, zaczynam si臋 starze膰.

Ju偶 wiem, co mnie obudzi艂o. Telefon. Wygrzebuj臋 si臋 z 艂贸偶ka, potykam, wchodz臋 do sypialni mamy. Tak, czekam na czyj艣 telefon, ale czyj? Nie pami臋tam.

- Mamo, co si臋 dzieje? Dzwoni艂am wczoraj wieczorem i dzisiaj ca艂e przedpo艂udnie... Gdzie by艂a艣?

G艂os Sophie brz臋czy i chrz臋艣ci. 艢wiat si臋 przeobra偶a, wyostrzaj膮 si臋 kontury, wszystko staje si臋 wyra藕ne i jasne, oczywiste i proste. O szyb臋 stuka ga艂膮藕. Tak, to tylko ga艂膮藕 i nie ma tu ani duch贸w, ani cieni. Musz臋 jednak g艂臋boko odetchn膮膰, 偶eby odnale藕膰 w sobie maminy ton.

- Niepotrzebnie si臋 przejmujesz, dziecinko, musia艂am si臋 wyspa膰 i przyciszy艂am dzwonek telefonu. Przykro mi, nie chcia艂am ci臋 martwi膰, ju偶 dosz艂am do siebie... A co z tob膮, staruszko? Chyba nie rozpaczasz z powodu babci, wiesz jak cierpia艂a, i 偶e to najlepsze, co mog艂o si臋 sta膰... Jak tam sprawdzian z matematyki? Dosta艂a艣 pi膮tk臋? 艢wietnie, zawsze jeste艣 dobra. No to widzimy si臋 w 艣rod臋, wyjad臋 po ciebie na dworzec, b臋dziemy mia艂y par臋 dni dla siebie, zanim zwali si臋 Lars-G贸ran z rodzin膮. We藕 bia艂y kostium, no wiesz, ten letni. Oddaj go do chemicznego prania, b臋dzie 艂adny... Aha, ju偶 to zrobi艂a艣? To dobrze...Mi臋dzy mn膮 a c贸rk膮 jest du偶o s艂贸w, ale niewiele o sobie wiemy. Przez ostatnie lata w Delhi dystans si臋 powi臋ksza艂, a偶 w ko艅cu mia艂am wra偶enie, 偶e jej miejsce przy stole znajduje si臋 gdzie艣 na horyzoncie. Ilekro膰 wyci膮ga艂am r臋k臋, 偶eby j膮 przysun膮膰, wy偶ebra膰 odrobin臋 przyja藕ni i wskrzesi膰 nasz膮 blisko艣膰 z okresu jej dzieci艅stwa, wy艣lizgiwa艂a si臋 i umyka艂a z wdzi臋kiem sp艂oszonej ryby.

Ledwie od艂o偶y艂am s艂uchawk臋, telefon znowu dzwoni. Przenikliwy d藕wi臋k rani uszy, ka偶e mi zamkn膮膰 oczy. To Gunilla, ale nie ta z przedwczoraj.

- Mam - m贸wi z dziwn膮 przekor膮.

- Co masz?

- Numer telefonu do Marity. Pomy艣la艂am, 偶e chcia艂aby艣...Nie odpowiadam. Gunilla podnosi g艂os.

-Masz co艣 do pisania?

Maminy pojemnik na pi贸ra jest z toczonej brzozy Przychodzi mi na my艣l, 偶e na pewno kupi艂a go u r臋kodzielnik贸w.

- Tylko nie kombinuj - m贸wi Gunilla. - Jeste艣 na g贸rze? W sypialni mamy?

- Mmmm...

- No to s膮 tam pi贸ra. Zapisz numer. Ona mieszka w G贸teborgu...Odk艂ada s艂uchawk臋 bez s艂owa po偶egnania. Siedz臋 przy biurku i patrz臋 na cyfry, kt贸re nabazgra艂am na podk艂adce. Ledwie mog臋 je rozczyta膰.

Ucz臋 si臋 tak dawkowa膰 mamine proszki, 偶eby sen by艂 czarny, a dni w kolorze ciep艂ej szaro艣ci. Przez cztery dni spowija mnie chmura, czuj臋 si臋 w niej jak w 艣licznej, jedwabnej lub szyfonowej sukni, rozkloszowanej, znakomicie si臋 uk艂adaj膮cej. Pisz臋 listy do moich przyjaci贸艂 i do przyjaci贸艂 mamy, odbywam szybkie spacery do skrzynki, poza tym nigdzie nie wychodz臋. Ca艂y czas omijam sypialni臋 mamy. Nie chc臋 ogl膮da膰 tych cyfr na biurku.

I nadchodzi wtorek, i ju偶 po odpoczynku. Jutro przyje偶d偶a c贸rka, nie mog臋 jej przywita膰 w tabletkowej chmurze; jest r贸wnie spostrzegawcza jak w dzieci艅stwie. Staj臋 przed lustrem i pr贸buj臋 na siebie spojrze膰 jej oczami, z艂uszczony lakier na paznokciach, w艂osy bez po艂ysku. powieki mam opuchni臋te, ale to normalne, pomy艣li, 偶e p艂aka艂am. Mimo to id臋 do kuchni, nape艂niam plastikowe torebki kostkami lodu i k艂ad臋 si臋 na swoim 艂贸偶ku, z lodem na oczach.

Ciekawe, czy Marita przejmuje si臋 swoim wygl膮dem. Czy ci膮gle pr贸buje si臋 zrobi膰 na b贸stwo? Czy tak jak Gunilla sta艂a si臋 niewidoczna, przywdziewaj膮c str贸j naszego pokolenia: d偶insy i sweterek.

Usi艂uj臋 sobie przypomnie膰, jak wygl膮da艂a mama Marity. Pami臋tam tylko fartuszek i bia艂e ramiona.

Nagle stoj臋 w drzwiach kuchni rodziny Olsson贸w, dziwi mnie, 偶e widz臋 wszystko bardzo wyra藕nie, du偶o wyra藕niej, ni偶 gdybym si臋 znalaz艂a w naszej kuchni. Jest lato, co 艂atwo pozna膰 po papierowej makatce na 艣cianie. Mama Marity zmienia makatki z ka偶d膮 por膮 roku, kupuje je w sklepie kolonialnym i to jest wydarzenie; wiele dni zastanawia si臋 nad wyborem motywu. Tym

razem zdecydowa艂a si臋 na pole: z艂ociste, ci臋偶kie od k艂os贸w zbo偶e czeka na 偶niwa, a ch艂op siedzi ze swoj膮 m艂od膮 偶on膮 na plamce zieleni obok. Ona ma na sobie niebiesk膮 kraciast膮 chust臋 i l艣ni膮co bia艂y fartuszek i nalewa kaw臋 ze staro艣wieckiego dzbanka, takiego jaki Olssonowie te偶 maj膮. U nas mama zacz臋艂a parzy膰 kaw臋 w nierdzewnym dzbanku. Pani Olsson prycha na takie nowo艣ci i m贸wi, co o tym my艣li, a ja przekazuj臋 to mamie.

- Pani Olsson m贸wi, 偶e chcesz zwr贸ci膰 na siebie uwag臋, mamo. M贸wi, 偶e parzenie kawy zamiast gotowania to bufonada...Mama pokr臋ci艂a blond w艂osami. Tata kupi艂 jej elektryczn膮 kuchenk臋, kt贸ra stan臋艂a na 偶elaznym piecu, Dobrobyt by艂 tu偶-tu偶.

-Nie ple膰, Cecylio. Dlaczego mia艂aby ci to m贸wi膰, przecie偶 jeste艣 tylko ma艂膮 dziewczynk膮. Ja nigdy nie opowiadam takich rzeczy twoim kole偶ankom. Jak wyt艂umaczy膰 mamie, 偶e pani Olsson rozmawia z nami jak dziewczynka, 偶e ma dwa g艂osy i dwa zasoby s艂贸w, jeden dla 艣wiata doros艂ych i jeden dla 艣wiata dzieci.

- Tak powiedzia艂a, mamo. 呕e chcesz zwr贸ci膰 na siebie uwag臋...

- Dosy膰, Cecylio. Nie wiem czemu zawsze musisz zmy艣la膰, jeste艣 wystarczaj膮co du偶a, 偶eby odr贸偶nia膰 fantazj臋 od rzeczywisto艣ci. Nie wolno m贸wi膰 o ludziach, co 艣lina na j臋zyk przyniesie, bo mo偶na im sprawi膰 przykro艣膰.

-Ale ona tak powiedzia艂a...

-My艣l臋, 偶e pani Olsson by艂oby bardzo przykro, gdyby ci臋 s艂ysza艂a. B膮d藕 cicho i zjedz wreszcie, 偶eby艣 mog艂a wyj艣膰 na dw贸r...

Zn贸w stoj臋 w drzwiach kuchni Olsson贸w i odrywam wzrok od makatki. Jestem kamer膮, kt贸ra wszystko rejestruje. Zapomniany dzbanek do kawy po艂yskuje miedzi膮 na czarnym 偶elaznym piecu, w oknie brz臋czy mucha, pod zlewem le偶y pomi臋ty szmaciak, kto艣 po nim przeszed艂 szuraj膮c nogami i tak zostawi艂.

Marita siedzi na kuchennej sofie i obejmuje si臋 za nogi; jest boso, ma na sobie letni膮 niebiesk膮 sukienk臋. Wyros艂a z niej, pr贸buje wsun膮膰 stopy pod falbank臋, ale bez powodzenia, sukienka jest za kr贸tka. Po ostatniej trwa艂ej zosta艂y jej resztki lok贸w, u g贸ry w艂osy s膮 proste, na 艂opatkach lekko si臋 skr臋caj膮. Ma blad膮 twarz. Rozchyli艂a wargi i pokazuje mleczne z臋by. Oczy Marity s膮 wyj膮tkowo du偶e, wytrzeszcza je i w og贸le nie mruga. Chyba mnie nie widzi, wpatruje si臋 w rodzic贸w. Stoj膮 przy sko艂tunionym szmaciaku, 艣miej膮 si臋 i nachylaj膮, patrz膮 na co艣 szarego i bezkszta艂tnego, co porusza si臋 na pod艂odze. Olsson jest pijany, to s艂ycha膰 w jego g艂osie. Chwieje si臋 i chwyta 偶on臋 za rami臋. Pani Olsson wybucha 艣miechem i podnosi stop臋. Ma klocowate nogi, dziwne, 偶e porusza si臋

z takim wdzi臋kiem, bo ta stopa na pewno jest bardzo ci臋偶ka. Pani Olsson dostrzega mnie i w jej oczach pojawiaj膮 si臋 b艂yski. Mo偶e te偶 jest pijana? Nie, kobiety si臋 nie upijaj膮, mog膮 by膰 co najwy偶ej szalone. Mo偶e pani Olsson jest szalona. Cudacznie wygl膮da, kiedy na mnie patrzy i m贸wi co艣 do m臋偶a. Olsson chichocze, pochyla si臋 偶eby nie upa艣膰, przytrzymuje si臋 jedn膮 r臋k膮 nogi 偶ony, a drug膮 niezdarnie pr贸buje podnie艣膰 z pod艂ogi to co艣 szarego. To co艣 owija si臋 wok贸艂 siebie i odpe艂za, ma艂偶onkowie rozmawiaj膮, ale nic nie s艂ysz臋, widz臋 tylko, jak pani Olsson chwyta m臋偶a w pasie, 偶eby mia艂 obie r臋ce wolne. Przez chwil臋 Olsson obmacuje pod艂og臋 i klnie, w ko艅cu udaje mu si臋 z艂apa膰 to co艣 za ogon. Wolno prostuje plecy i odwraca si臋. Teraz widz臋 wyra藕nie. W 偶yciu bym nie przypuszcza艂a, 偶e s膮 takie wielkie i grube 偶mije. 呕mija bez przerwy si臋 rusza, wije i k膮sa powietrze. Olsson zaciska br膮zowy kciuk tu偶 za jej g艂ow膮 i puszcza ogon. Gad dynda. Ledwie si臋 mie艣ci w d艂oni, po bokach wylewa si臋 jego cielsko. Rozmawiaj膮, nadal nic nie s艂ysz臋; widz臋, 偶e Olsson porusza ustami i u艣miecha si臋, widz臋, jak podnosi stopy w zwolnionym tempie i rusza ku drzwiom, w kt贸rych stoj臋. Potyka si臋 na szmaciaku, ale si臋 nie przewraca. Wypuszcza tego, co wije si臋 w jego d艂oni, ca艂膮 wieczno艣膰 idzie do mnie du偶ymi krokami. Pr贸buj臋 go zaczarowa膰 spojrzeniem, 鈥瀠mrzyj, dziadu, umrzyj natychmiast"; nic z tego, nie umiera, jest coraz bli偶ej. Staje naprzeciwko mnie, podnosi 偶mij臋 na wysoko艣膰 mojej twarzy i trzyma j膮 tu偶 pod moim lewym okiem, tak blisko, 偶e mog艂aby mnie uk膮si膰, ale ja tego nie wiem, nawet gdybym wiedzia艂a, nic bym nie zrobi艂a. Nie jestem w stanie si臋 ruszy膰, na sw贸j spos贸b umar艂am.

呕mija i sze艣cioletnia Cecylia patrz膮 na siebie, przez moment na siebie patrz膮 i Cecylii si臋 wydaje, 偶e wsp贸艂czuj膮 sobie nawzajem. Tak. Serce dziewczynki rozsadza trwoga i rozpacz z powodu 偶mii, my艣li, 偶e gad wie, 偶e wkr贸tce umrze, i tak bardzo jej go 偶al, 偶e zapomina o w艂asnej 艣mierci, o tym, 偶e jej serce ju偶 nie bije i p艂uca nie oddychaj膮. 呕mija na moment napotyka jej spojrzenie, wysuwa j臋zyk i otwiera paszcz臋 w szkaradnym u艣miechu, mog艂aby po艂kn膮膰 ca艂ego szczura...Cecylia widzi siekacze i zmartwychwstaje, nie mo偶e jeszcze m贸wi膰 ani krzycze膰, ale odzyska艂a w艂adz臋 w nogach, wychodzi na klatk臋 i tam wraca jej s艂uch. S艂yszy swoje kroki, kiedy zbiega po schodach, i zapijaczony g艂os Olssona:

- Kurde, Cecylia, nie znasz si臋 na 偶artach?

Biegn臋 przez g贸rny hall, przyciskaj膮c r臋ce do ust, wpadam do 艂azienki, zamykam drzwi i przywieram plecami do ch艂odnych bezpiecznych kafelk贸w. D艂onie mi dr偶膮, rwie si臋 oddech, dysz臋.

Sp艂ukuj臋 twarz zimn膮 wod膮, 偶eby zmy膰 to odleg艂e w czasie wspomnienie. W mokrej, nagiej twarzy lustrzanego odbicia nie ma ju偶 szyderstwa ani pozy.

-To niemo偶liwe - m贸wi臋. - To nie mo偶e by膰 prawda.

-Dlaczego? - pyta moje odbicie. - Oczywi艣cie, 偶e mo偶e. Puzzle pasuj膮. Przecie偶 pami臋tasz, 偶e pobieg艂a艣 do lasu i znalaz艂a艣 drzewo pocieszenia. To musia艂o by膰 w艂a艣nie wtedy...

-Ale dlaczego nie posz艂am do mamy? Dlaczego nie poprosi艂am mamy o pomoc? Ona by ich zabi艂a, mia艂am przecie偶 tylko sze艣膰 lat. Odbicie lekko si臋 u艣miecha i wzrusza ramionami.

-Wierzysz w to, Cecylio? Naprawd臋 wierzysz, 偶e by ich zabi艂a? Opieram si臋 o umywalk臋 i spuszczam g艂ow臋, mrugam kilka razy, 偶eby przegoni膰 艂zy.

-A Marita? - szepc臋. - Je艣li zrobili co艣 takiego mnie, to jacy byli wobec niej?

Podnosz臋 g艂ow臋 i patrz臋 odbiciu prosto w oczy. Wykrzywia twarz. Przysuwamy si臋 jednocze艣nie, dotykamy policzkami i p艂aczemy bezradnie, ka偶de po swojej stronie lustra.

Stoimy na baczno艣膰 w sali gimnastycznej. Lekarz szkolny b臋dzie ogl膮da艂 nasze plecy, 偶eby sprawdzi膰, czy ro艣niemy prosto. Wszystkie jeste艣my rozebrane do pasa, wszystkie z wyj膮tkiem Marity. Nie chcia艂a zdj膮膰 koszuli, mimo perswazji naszej pani i szkolnej piel臋gniarki. Lekarz zatrzymuje si臋 przed ni膮 i tr膮ca j膮 wiecznym pi贸rem.

- 艢ci膮gaj koszul臋, m艂oda damo. Nie mamy czasu na g艂upstwa!

Tym razem nie 艣mie si臋 sprzeciwi膰, zdejmuje koszul臋, zwija j膮 i przyciska do piersi.

Doro艣li milkn膮, widz膮 co艣, czego my, dziewczynki, nie widzimy, bo stoimy w szeregu na baczno艣膰 i nie wolno nam kr臋ci膰 g艂ow膮.

- Hmmm - m贸wi po chwili lekarz. - A to co?

- Upad艂am na kaloryfer, kiedy si臋 bawili艣my... - odpowiada Marita ochryp艂ym g艂osem.

- Hmmm. Ach, tak. Aha. Musia艂 by膰 bardzo gor膮cy. Opu艣膰 r臋ce! No, przynajmniej kr臋gos艂up jest w porz膮dku. Mamrocze co艣 do piel臋gniarki, piel臋gniarka pochyla si臋 i szepce do Marity, 偶eby si臋 ubra艂a. Doro艣li patrz膮 na ni膮, kiedy wk艂ada koszul臋 i obci膮ga na biodrach. Potem lekarz szarpie j膮 lekko za w艂osy na szyi.

- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e jeste艣 niegrzeczn膮 dziewczynk膮. Popraw si臋! Grzecznym dziewczynkom jest 艂atwiej. Odwracam g艂ow臋 i zerkam na nieruchomy profil Marity. Uk艂ada usta w s艂owo, kt贸re zostaje niewypowiedziane. 鈥濸ierdziele".

Musz臋 si臋 wzi膮膰 w gar艣膰, nie mog臋 ca艂ego dnia przesiedzie膰 w 艂azience. Mam du偶o pracy, zawsze mam du偶o pracy. Id臋 jednak do swojego pokoju i rzucam si臋 na 艂贸偶ko, I mimo 偶e do zachodu s艂o艅ca jeszcze daleko. My艣l臋 wy艂膮cznie o spaniu. Ju偶 si臋 nie boj臋 ciemno艣ci i umar艂ych. To 偶ywi s膮 straszni, dos艂ownie budz膮 strach. We 艣nie dosiadam bia艂ego konia i cwa艂uj臋 w kierunku muru.

Kiedy si臋 budz臋, jest ciemno, ale wydaje mi si臋, 偶e nied艂ugo b臋dzie 艣wita膰, i nie patrz膮c na zegarek, schodz臋 do kuchni i przygotowuj臋 sobie 艣niadanie. Chce mi si臋 je艣膰; zanim zagotuje si臋 woda na kaw臋, pa艂aszuj臋 dwie kanapki. Po 艣niadaniu robi臋 porz膮dek z naczyniami, kt贸re od kilku dni suszy艂y si臋 w zlewie, po czym oblatuj臋 parter ze 艣cierk膮 i wyjmuj臋 odkurzacz. Zaczynam od garderoby z czystej rozkoszy dla ucha; lubi臋 s艂ucha膰 chrz臋stu 偶wiru w rurze odkurzacza. Upewnia mnie, 偶e robi臋 co艣 po偶ytecznego. Potem ustawiam w rz膮dku, pod ubraniami, buty mamy i moje botki.

Wiele godzin p贸藕niej, kiedy wschodzi s艂o艅ce, panuj臋 nad wszystkim. Pomalowa艂am paznokcie na dyskretny br膮zowawy r贸偶, wymodelowa艂am w艂osy suszark膮. Ka偶da rzecz w domu jest na swoim miejscu. Bidula te偶. Stoi w g艂臋bi maminej szafy, pod stosem karton贸w po butach. C贸rka b臋dzie za sze艣膰 godzin. Jestem przygotowana.

Zalewa mnie fala mi艂o艣ci, kiedy Sophie wysiada z poci膮gu: jest m艂odziutka i wygl膮da tak powa偶nie. Ma na ramieniu sk贸rzan膮 torb臋, drog膮, markow膮, kt贸r膮 Ulf kupi艂 jej w Londynie. Poprawia pasek i rozgl膮da si臋 za mn膮. Szybko przemierzam peron, prawie biegn臋. Dopiero teraz u艣wiadamiam sobie, jak dotkliwie mi jej brakowa艂o.

- Ach, Sophie - m贸wi臋. - Ach, Sophie, jak wspaniale ci臋 widzie膰!

Jest g艂odna, nie starczy艂o jej pieni臋dzy na posi艂ek w poci膮gu. Idziemy do pobliskiej pizzerii. Po drodze plot臋 co艣 przem膮drzale, Sophie odpowiada monosylabami. W restauracji sk艂adamy zam贸wienie i milkn臋; nie znajduj臋 ju偶 偶adnych, r贸wnie b艂ahych temat贸w. Na stoliku stoj膮 plastikowe krokusy, 偶贸艂te i niebieskie Pocieram p艂atek palcami i czekam, a偶 Sophie co艣 powie. Odzywa si臋 dopiero wtedy, kiedy przynosz膮 nam pizze.

-Tata chce, 偶ebym mieszka艂a u niego w Nowym Jorku - m贸wi, patrz膮c na calzone.

- Twierdzi, 偶e tam s膮 lepsze szko艂y. Odk艂adam sztu膰ce, nagle straci艂am apetyt. M贸j l臋k ma kolor krwi.

-A ty chcesz? - pytam i s艂ysz臋, 偶e mam ochryp艂y g艂os. Wypija 艂yk mleka.

-Nie. W艂a艣ciwie nie. Chc臋 mieszka膰 w Szwecji, chcia艂abym wreszcie by膰 Szwedk膮. Zwyczajn膮. Mie膰 zwyczajn膮 prac臋 i mieszka膰 w zwyczajnym domu. Sko艅czy膰 z podr贸偶ami. Chwytam sztu膰ce.

-Wi臋c nie pojedziesz ze mn膮 do Canberry? Spuszcza wzrok.

-Nie. Mam nadziej臋, 偶e nie b臋dzie ci przykro, mamo, ale ja ju偶 nie chc臋 nigdzie je藕dzi膰. Kiedy dorosn臋, zamierzam korzysta膰 wy艂膮cznie z windy jako jedynego 艣rodka komunikacji. Chc臋

mieszka膰 w Szwecji, tu jest cicho i pi臋knie. Kiwam g艂ow膮. Napotyka moje spojrzenie. Widz臋, 偶e si臋 boi.

-Czy my艣lisz, 偶e tacie b臋dzie przykro? Dziwi mnie to pytanie. Nawet mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶e Ulfowi mog艂oby by膰 przykro. Ale wobec niej jest inny ni偶 wobec mnie.

-Nie s膮dz臋. Zreszt膮 to nie ma nic do rzeczy. Zrobisz, co zechcesz. Sophie troch臋 ul偶y艂o, ale nie wyzby艂a si臋 obaw.

- A je艣li b臋dzie mu przykro? Jego nowa 偶ona mo偶e pomy艣le膰, 偶e to przez ni膮 i jej te偶 b臋dzie przykro.

- Porozmawiam z nim, Sophie. Nie martw si臋. Nie musisz jecha膰 do Nowego Jorku. Zostaniesz w Sigtunie, dop贸ki nie zdasz matury. Oczywi艣cie wy艂膮czaj膮c ferie i wakacje. Kiwa g艂ow膮 i u艣miecha si臋 z pewnym znu偶eniem.

-Lato w Nowym Jorku, a Bo偶e Narodzenie w Canberze?

-Nie wiem, Sophie. Nie wiem. Mo偶e nie wyjad臋. Na razie nic nie wiem o przysz艂o艣ci.

Z oddali Ricky wo艂a zd艂awionym, st艂umionym g艂osem: 鈥濸rzysz艂o艣膰, madame, czy ona kiedykolwiek nadejdzie?".

鈥濳anibal"? 鈥濵orderca"?

Czu艂am si臋 dotkni臋ta i zniewa偶ona, czu艂am l臋k i w艣ciek艂o艣膰, ale tego nie okaza艂am, by艂am jak zwykle uk艂adna i g艂adka. Przynajmniej na pocz膮tku.

- Pu艣膰 moje rami臋, Ricky - powiedzia艂am. - Uspok贸j si臋! - M贸j g艂os brzmia艂 dobitnie i wynio艣le. - Po艂o偶ymy Dolly i rozs膮dnie o tym porozmawiamy. Ricky i Butterfield milczeli, 偶aden z nich si臋 nie ruszy艂, i sama musia艂am si臋 podnie艣膰, z ma艂膮 w obj臋ciach. Uda艂o si臋, acz nie bez pewnego wysi艂ku.

By艂o gor膮co, gor臋cej ni偶 kiedykolwiek, roztapia艂am si臋, mia艂am wra偶enie, 偶e moje cia艂o zamienia si臋 w p艂ynny metal. Wr贸ci艂am do nich i otar艂am pot z czo艂a t-shirtem. Na g艂adkiej powierzchni zacz臋艂y si臋 pojawia膰 rysy i p臋kni臋cia, dr偶a艂am.

-Ten cz艂owiek ma gor膮czk臋, Ricky - powiedzia艂am, siadaj膮c. - Jest powa偶nie chory. Majaczy.

Ricky odchrz膮kn膮艂.

- Sprawdzi艂em, madame. Nie jest rozpalony.

- Tego nie da si臋 sprawdzi膰 dotykiem. Nie w takim stanie. Ricky cofn膮艂 si臋 g艂臋biej w stref臋 cieni. Nie widzia艂am| jego twarzy ani nawet kontur贸w. Milcza艂 i czeka艂, co jeszcze bardziej mnie zirytowa艂o.

-A wi臋c mia艂abym was zabi膰 - podj臋艂am i wypi艂am 艂yk piwa; by艂o ciep艂e i gorzkie. - Mia艂abym wyrwa膰 wam serca. bo jestem bia艂a. To przecie偶 idiotyczne. Do jasnej cholery, to szczyt idiotyzmu!

-Niewa偶ne - odezwa艂 si臋 Butterfield, zapalaj膮c 艣wieczk臋. - Sraj na to. P艂omie艅 omi贸t艂 twarz Ricky'ego. Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i ju偶 otwiera艂 usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, ale nie mia艂 szans; teraz ja m贸wi艂am, nie mog艂am si臋 powstrzyma膰.

-Dlaczego tak na mnie patrzysz, Ricky? Zamieni艂am si臋 w potwora? Wyros艂y mi k艂y, szpony i garb?

- 艁ykn臋艂am gorzkiego piwa. - Kradzie偶 ludzkich organ贸w. Pewnie o to mu chodzi. Kr膮偶y mn贸stwo przedziwnych opowie艣ci o kanos, kt贸rzy kradn膮 oczy, p艂uca i co tylko si臋 da. S艂ysza艂am o tym tutaj i w Indiach. Ricky przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy.

-Wiem - przyzna艂. - Te偶 s艂ysza艂em i widzia艂em w telewizji. Kiedy by艂em taks贸wkarzem w Manili, mia艂em koleg臋, kt贸ry sprzeda艂 swoj膮 nerk臋 kano . Dosta艂 za ni膮 przesz艂o dwa tysi膮ce dolar贸w...Kiwn臋艂am g艂ow膮.

- Jasne, to si臋 zdarza. Wszyscy wiedz膮, 偶e kanos przyje偶d偶aj膮 do Manili i kupuj膮 organy od biedak贸w. Kupuj膮, Ricky! Mo偶e to niemoralne, ale nie ma mowy o zabijaniu. Te opowie艣ci o morderstwach i kradzie偶ach s膮 kompletnie niedorzeczne. Nikt nie strzela do ludzi na lewo i prawo, to by nie przesz艂o... Stek k艂amstw i wymys艂贸w!

- Niewa偶ne - powt贸rzy艂 Butterfield. Ricky zapali艂 papierosa i nic nie m贸wi艂. Jego milczenie podsyci艂o m贸j gniew.

-Nic bardziej mnie nie wkurza ni偶 oskar偶enia o co艣, na co nie mamy wp艂ywu - powiedzia艂am.

- Chc臋 by膰 postrzegana jako jednostka, nie jako bia艂a, kobieta albo Szwedka I nie jestem kano, Ricky, jestem Europejk膮. A to ogromna r贸偶nica. Zrozum to, Ricky! Zrozum to wreszcie! Posun臋艂am si臋 za daleko. Butterfield chwyci艂 mnie za nadgarstek i 艣cisn膮艂 tak mocno, 偶e z b贸lu wypu艣ci艂am z d艂oni butelk臋 piwa.

-Zamknij si臋, Cecylio! Milcz! Cofn膮艂 r臋k臋 i da艂 mi kuksa艅ca. Niemal straci艂am r贸wnowag臋. Z艂o艣膰 usztywni艂a jego ruchy.

-Czasami jeste艣 beznadziejna! Ricky jest skazany na ub贸stwo, bo jest tym, kim jest. Dolly jest skazana na prac臋, bo jest tym, kim jest. Ja jestem skazany na bycie cyganem. Dzisiejszej nocy tobie dosta艂o si臋 za to, 偶e jeste艣 kano. Jeden jedyny raz os膮dzi艂 ci臋 jaki艣 szaleniec. Co to, do cholery, ma za znaczenie?

Zamruga艂am powiekami, u艣wiadomi艂am sobie, 偶e m贸wi艂am do Ricky'ego z pozycji kogo艣, kto ma w艂adz臋. Obna偶y艂am dziel膮c膮 nas przepa艣膰. Wstyd ma gorzki smak. Chcia艂am to naprawi膰, ale jak?

-Przepraszam, Ricky - szepn臋艂am, patrz膮c na kolana. - Nagada艂am g艂upstw. Bardzo przepraszam. Nie wiem, co mnie napad艂o. Za p贸藕no. Ricky, kt贸ry m贸g艂by zosta膰 moim przyjacielem, gdyby przyja藕艅 by艂a w og贸le mo偶liwa, patrzy艂 w ciemno艣ci.

-Jasne, madame - odpar艂 bezd藕wi臋cznie. - Okej. Never mind. Od tamtej chwili nigdy si臋 ju偶 do mnie nie u艣miechn膮艂. D艂ugo siedzieli艣my w milczeniu, upa艂 narasta艂 i g臋stnia艂. Nie oddychali艣my ju偶 powietrzem, tylko par膮. Opar艂am g艂ow臋 o futryn臋. Krew pulsowa艂a mi w skroniach.

-Wa偶ne jest to - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Butterfield - kim on jest. M贸wi艂 co艣 o tym? S艂ysza艂am, jak Ricky ociera pot z czo艂a.

-Powiedzia艂, 偶e jest dzieckiem Wietnamu... Odwr贸ci艂am g艂ow臋 w jego stron臋, ostro偶nie, 偶eby nie

obudzi膰 b贸lu czaj膮cego si臋 w okolicach czo艂a.

-Co to znaczy? - spyta艂am. - Jest Wietnamczykiem? Ricky za艣mia艂 si臋 sucho.

-No, madame. To znaczy, 偶e jest synem ameryka艅skiego 偶o艂nierza, kt贸ry by艂 tutaj podczas wojny wietnamskiej.

- Wobec tego on te偶 jest kano. Przynajmniej w po艂owie. Ricky westchn膮艂.

- On na to tak nie patrzy, madame. Butterfield pochyli艂 si臋 do przodu.

- Czy jego ojciec by艂 czarny? Dlatego nazywa si臋 Nog-Nog? Ricky odrobin臋 si臋 odsun膮艂 i wzruszy艂 ramionami.

-Nie wiem. Nie pyta艂em o to. Powiedzia艂, 偶e nigdy nie widzia艂 swojego ojca...

-Pochodzi z Olongapo? Ricky pokr臋ci艂 g艂ow膮. Zacz臋艂y si臋 wy艂ania膰 jego kontury; nied艂ugo b臋dzie 艣wit.

-Nie, z Angeles...

-To co tu robi? - zdziwi艂am si臋. - Sk膮d si臋 wzi膮艂 w naszym samochodzie?Znowu wzruszy艂 ramionami; nagle wydawa艂 si臋 bardzo zm臋czony.

-Powiedzia艂, 偶e jecha艂 d偶ipem razem z kilkoma innymi. I nagle zaleg艂y ciemno艣ci, posypa艂y si臋 kamienie i utkn臋li na dobre...Umilk艂, napi艂 si臋 piwa, czekali艣my niecierpliwie na dalszy ci膮g.

- Rozdzielili si臋. W deszczu popio艂u od艂膮czy艂 si臋 od koleg贸w i zab艂膮dzi艂. Szed艂 wiele godzin, w ko艅cu wyl膮dowa艂 w samym 艣rodku trz臋sienia ziemi, tym, o kt贸rym opowiada艂a Dolly...

- Przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy i spojrza艂 w niebo; by艂o ci臋偶kie od deszczowych chmur, za kt贸rymi przeczuwali艣my 艣wiat艂o poranka. - Nie zauwa偶y艂 tego domu, madame i nie ma poj臋cia, gdzie jeste艣my.

- 艁ykn膮艂 piwa i zamkn膮艂 oczy. - Nie wie, jak d艂ugo si臋 b艂膮ka艂 podczas szalej膮cego orkanu, kiedy nieoczekiwanie natkn膮艂 si臋 na samoch贸d. Nie wie, ile godzin w nim przele偶a艂. Wszed艂 do 艣rodka, 偶eby si臋 schroni膰 przed popio艂em i kamieniami! Powiedzia艂, 偶e bez trudu otworzy艂 drzwi. A to by znaczy艂o, 偶e zjawi艂 si臋 zaraz po naszym przyje藕dzie, jak wbiegli艣my do domu... Na chwil臋 zaleg艂a cisza. Butterfield odstawi艂 pust膮 butelk臋.

- No i co? - powiedzia艂. - My艣lisz, 偶e on jest w NAL? -Ricky wsta艂 i otrzepywa艂 spodnie.

- Tak. Chyba tak.

- Dlaczego tak my艣lisz? - spyta艂am bez tchu.

-Dlatego, madame, 偶e kiedy m贸wi艂 o swoich kolegach u偶ywa艂 s艂owa 鈥瀙atrulya". W tym d偶ipie jecha艂 patrol. W艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni i patrzy艂 w szaro艣膰. Posz艂a za jego spojrzeniem. Czy b臋dzie mg艂a? Czy to para wy艂ania si臋 z popio艂u?

- Ale pewien nie jeste艣 - powiedzia艂 Butterfield st艂umionym g艂osem.

- Nie.

- Czemu?

- Bo du偶o m贸wi艂 o Bogu i anio艂ach...

-E tam - 偶achn膮艂 si臋 Butterfield. - To o niczym nie 艣wiadczy. Ludzie z NAL-u s膮 na og贸艂 dobrymi katolikami.

- Tak - przyzna艂 Ricky. - Mo偶liwe. Ale katolicy nie uwa偶aj膮 si臋 za anio艂贸w, prawda? - Wyj膮艂 r臋ce z kieszeni i przesun膮艂 nimi po twarzy. - A on m贸wi, 偶e jest anio艂em, mister Berglund. Wi臋c pewnie ma pan racj臋. To cz艂owiek szalony, kompletnie szalony.

NogNog obudzi艂 si臋, drgn膮艂, szybko usiad艂, omi贸t艂 spojrzeniem 艣ciany i popatrzy艂 na nas. Jedli艣my 艣niadanie, siedzieli艣my przy stole na naszych sta艂ych miejscach, zm臋czeni i senni. Wzrok NogNoga prze艣lizn膮艂 si臋 po mnie, potem po Dolly i Rickym i zatrzyma艂 si臋 na Butterfieldzie. Znieruchomieli艣my i czekali艣my. Nie, nie krzykn膮艂. I nic nie powiedzia艂.

Przynios艂am mu talerz ry偶u z suszon膮 ryb膮 i postawi艂am na pod艂odze w pewnej odleg艂o艣ci od jego legowiska. Rzuci艂 okiem na jedzenie, potem na mnie i sztywno skin膮艂 g艂ow膮.

Wr贸ci艂am do sto艂u, usiad艂am obok Dolly i pog艂aska艂am j膮 po plecach. Kawa tego ranka mia艂a wyj膮tkowo obrzydliwy smak. Marzy艂 mi si臋 kawa艂ek chleba. Pada艂o gorzej ni偶 zwykle, by艂o tak samo parno i duszno jak w nocy. Ubrania lepi艂y si臋 do cia艂a, spoci艂am si臋 jak mysz. Po 艣niadaniu posz艂am do kuchni, rozebra艂am si臋, z r臋cznika zrobi艂am sarong, wzi臋艂am myd艂o i szampon i boso wparadowa艂am do pokoju.

- Co chcesz zrobi膰? - spyta艂 zdumiony Butterfield.

- Wyk膮pa膰 si臋. Warto skorzysta膰 z okazji, dop贸ki leje... Wyszczerzy艂 si臋 w u艣miechu i lekko pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zwariowa艂a艣... Wcale nie zwariowa艂am. K膮piel w deszczu by艂a rozkoszna. Du偶e krople nie rozpryskiwa艂y si臋, l艣ni艂y na mnie przez moment jak szklane paciorki, po czym opada艂y na stopy i znika艂y w popiele. Stan臋艂am za domem, namydli艂am ca艂e cia艂o i podda艂am je dok艂adnym ogl臋dzinom. Wydawa艂o mi si臋, 偶e wygl膮da inaczej i chcia艂am to sprawdzi膰. Wyj膮tkowo uwa偶nie obejrza艂am sutki i skutecznie przekona艂am sam膮 siebie, ale偶 ja by艂am wtedy 偶a艂osna, Marito! - 偶e ich jasnobr膮zowy kolor, typowy dla wczesnego wieku 艣redniego, nabra艂 m艂odzie艅czego r贸偶owego odcienia. Wyci膮gn臋艂am ramiona ku szaro-czarnemu niebu i patrzy艂am, jak napina si臋 sk贸ra; bia艂a, b艂yszcz膮ca i g艂adka jak ko艣膰 s艂oniowa. Na u艂amek sekundy, nie d艂u偶szy od oddechu, poczu艂am si臋 bogini膮, po czym szybko opu艣ci艂am r臋ce

" Dla kogo艣, kto naprawd臋 spotka艂 bogini臋, ten gest by艂 blu藕nierstwem鈥.

Pierwsze, co pami臋tam, to d藕wi臋k. Na ulicy zagrzechota艂a muszla.

-Co to by艂o? - spyta艂am.

-Pewnie samoch贸d po czym艣 przejecha艂 - powiedzia艂a Marita. - Niewa偶ne. Starczy ci na kie艂bas臋?

Wyj臋艂am portmonetk臋. 呕aden problem. Z艂oty z wielk膮 przyjemno艣ci膮 dawa艂 mi pieni膮dze.

-Dla mnie jedna specjalna - powiedzia艂a 艂akomie Marita. - Masz tyle, 偶eby kupi膰 dwie?

Wtedy jeszcze nie wiedzia艂y艣my, 偶e to nasz ostatni, wsp贸lnie sp臋dzony wiecz贸r, a nie najnormalniejsza sobota, jedna z wielu. W mie艣cie by艂y puchy, wyznawcy tak zwanego niezale偶nego ko艣cio艂a siedzieli w swoich 艣wi膮tyniach, inni doro艣li zostali w domu. Nassj贸 nale偶a艂o do nas, m艂odych, cho膰 - prawd臋 m贸wi膮c - niewiele to znaczy艂o, mieli艣my dla siebie kilka kafejek i kiosk z kie艂baskami na S贸dra Torget. Przyje偶d偶ali tam raggare, okr膮偶ali plac i parkowali swoje maszyny. Nied艂ugo zacznie si臋 gra, do kt贸rej si臋 z Marit膮 przy艂膮czymy...Ale przedtem chcia艂y艣my zje艣膰 gor膮ce kie艂baski. By艂 koniec pa藕dziernika, marz艂y艣my w cienkich zamszowych kurtkach, bo nie w艂o偶y艂y艣my pod sp贸d 偶adnych swetr贸w. Jak by to wygl膮da艂o?! Marita nie mia艂a nawet r臋kawiczek. Wsun臋艂a d艂onie pod pachy, 偶eby je ogrza膰, czekaj膮c na swoj膮 specjaln膮: chleb, kie艂bas臋 z grilla, trzy 艂y偶ki wodnistego puree i odrobin臋 keczupu.

Zn贸w co艣 zagrzechota艂o i zgrzytn臋艂o, ale zag艂uszy艂 te odg艂osy ryk harleya davidsona Komety, kr贸la S贸dra Torget. Mia艂 dziewi臋tna艣cie lat i kr膮偶y艂y o nim najr贸偶niejsze mity. Na razie nie mia艂y艣my odwagi nawi膮za膰 z nim kontaktu. Ani z jego motocyklowym gangiem.

Ci膮gle pami臋tam smak drewnianej 艂y偶eczki, ma艂ej chropawej szpatu艂ki, kt贸r膮 si臋 dostawa艂o do puree. W艂a艣nie w艂o偶y艂am j膮 do ust, kiedy po raz trzeci us艂ysza艂am brz臋k.

-Sp贸jrz - powiedzia艂am do Marity. - To Wenus z Gottl贸sy...Sz艂a chodnikiem, wygl膮da艂a dok艂adnie tak samo jak przez ostatnie miesi膮ce; co艣 do siebie mamrota艂a, marszczy艂a czo艂o, jej d艂ugie w艂osy rozwiewa艂 wiatr. Ale tamtego wieczoru nie gestykulowa艂a, bo mia艂a zaj臋te r臋ce. Marita zliza艂a keczup z g贸rnej wargi.

-Co ona za sob膮 wlecze? Przyci膮gn臋艂a uwag臋 wszystkich nastolatk贸w, zebranych na S贸dra Torget. Na kilka sekund zaleg艂a cisza, po czym nabrali艣my pewno艣ci, 偶e co艣 si臋 wydarzy. Co艣 niezwyk艂ego.

Trzaska艂y drzwiczki samochod贸w, z motocykli wyjmowano kluczyki. Pami臋tam te g艂osy i okrzyki.

-Co ona, kurde, robi?

-Co ona wlecze?

- Muszla! Jasny gwint! R膮bn臋艂a muszl臋 鈥濻hella".

- Pieprzona cyganka! Na choler臋 jej ten szajs?!

- Ale si臋 Abrahamsson wkurzy! Chod藕cie, zobaczymy! Marita i ja mocno chwyci艂y艣my nasze specja艂y i pobieg艂y艣my razem z innymi do zamkni臋tej stacji benzynowej Abrahamssona.

-O, cholera! Patrzcie, drabina! Wlaz艂a po drabinie i odkr臋ci艂a!

- Cyga艅skie 艣cierwo podpieprzy艂o muszl臋 鈥濻hella"!

- Wariatka!

- Oszala艂a!

- Kompletnie ob艂膮kana!

Marita ci膮gle 艣ciska艂a w r臋ku kie艂bask臋, ja swoj膮 zgubi艂am. Wenus z Gottl贸sy dotar艂a do rogu ulicy, stan臋艂a przed pasami ko艂o siedziby Armii Zbawienia i czeka艂a nie wiedzie膰 na co, bo w zasi臋gu wzroku nie by艂o ani jednego samochodu. W obu d艂oniach trzyma艂a 偶贸艂t膮 blaszan膮 muszl臋. Wreszcie wesz艂a na jezdni臋 i muszla znowu zagrzechota艂a.

-Idzie na wiadukt nad torami... Kometa obj膮艂 dow贸dztwo.

-Zachowa膰 dystans! - wrzasn膮艂. - Nie podchodzi膰 za blisko! Ile nas by艂o? I kto? Dwudziestu, mo偶e dwudziestu pi臋ciu pryszczatych ch艂opc贸w i siedem jedwabi艣cie mi臋kkich dziewcz膮t, jasnookich, puco艂owatych ma艂olat贸w, okrzykni臋tych p贸藕niej za zgraj臋 szakali. Wenus z Gottl贸sy zatrzyma艂a si臋 pod latarni膮 na wiadukcie. Pu艣ci艂a muszl臋; przewr贸ci艂a si臋 z 艂oskotem i ko艂ysa艂a lekko na wybrzuszonej powierzchni. Przechyli艂a si臋 przez por臋cz, popatrzy艂a na tory, zerkn臋艂a na zegarek i pokiwa艂a g艂ow膮. Potem chwyci艂a sw贸j skarb obiema r臋kami i d藕wign臋艂a go nad balustrad臋. Stali艣my kilka metr贸w od niej. Nikt nie mia艂 odwagi krzykn膮膰, ch艂opcy, i tylko oni, m贸wili 艣ciszonym g艂osem.

- Co ona kombinuje?

- Pewnie chce j膮 rzuci膰 pod poci膮g...

- Ocipia艂a, czy jak? Przecie偶 mo偶e si臋 wykolei膰.

- Powinno si臋 j膮 zamkn膮膰 w domu wariat贸w...

- Cholera, i kto艣 taki chodzi luzem...

- Patrzcie, k艂adzie muszl臋 na tych wystaj膮cych pr臋tach... Wenus z Gottl贸sy, st臋kaj膮c z wysi艂ku, po艂o偶y艂a muszl臋 na dw贸ch metalowych wysi臋gnikach. Ca艂y wiadukt by艂 nimi upstrzony, nie wiadomo po co, stercza艂y w metrowych odst臋pach. Wydawa艂o mi si臋, 偶e s膮 tam wy艂膮cznie dlatego, 偶eby tacy jak Olsson nie zlatywali na peron, ilekro膰 nasz艂a ich ochota na rzyganie z wiaduktu. Je艣li o mnie chodzi, mo偶na si臋 by艂o bez nich oby膰. Wenus z Gottl贸sy kucn臋艂a, poprawi艂a muszl臋, 偶eby si臋 nie chwia艂a na pr臋tach, podnios艂a si臋, obejrza艂a rezultat, zn贸w zerkn臋艂a na zegarek i uspokoi艂a si臋. Jednym ruchem odpi臋艂a stary p艂aszcz przeciwdeszczowy, zdj臋艂a go, z艂o偶y艂a w kostk臋 i po艂o偶y艂a na chodniku. Wyprostowa艂a si臋. Mia艂a na sobie zapi臋t膮 pod szyj臋 bia艂膮 bluzk臋 i szerok膮 sp贸dnic臋, kt贸r膮 rozdyma艂 wiatr. Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i popatrzy艂a na nas. Mocno chwyci艂am Marit臋 za rami臋. Wenus z Gottl贸sy patrzy艂a na mnie, na Marit臋, na nas wszystkich. W tej jednej sekundzie jej spojrzenie by艂o ca艂kowicie przytomne, wydawa艂o si臋, 偶e nasz膮 obecno艣膰 uwa偶a za co艣 oczywistego U艣miechn臋艂a si臋 lekko, przytkn臋艂a palec do ust, tajemniczo i z rozbawieniem nas uciszaj膮c. Pst! Mo偶e wygl膮dali艣my nieco komicznie: zbici w gromadk臋, jak chaszcze splecione ze sob膮 czarnymi ga艂臋ziami. Zacz臋艂a rozpina膰 bluzk臋. W chaszczach powia艂 wiatr, cicho zaszumia艂y, poruszy艂y si臋 i zamar艂y. Zdj臋艂a bluzk臋, starannie j膮 z艂o偶y艂a, pochyli艂a si臋 i ostro偶nie umie艣ci艂a na p艂aszczu. By艂a w bia艂ej nylonowej halce, wyko艅czonej na piersiach zniszczon膮 koronk膮.

Wiatr pochwyci艂 sp贸dnic臋, ledwie zd膮偶y艂a j膮 po艂o偶y膰 na bluzce. Patrzy艂a za ni膮 przez chwil臋, po czym wzruszy艂a ramionami i 艣ci膮gn臋艂a halk臋. Trzyma艂a j膮 nonszalancko w d艂oni, okr臋ci艂a par臋 razy w powietrzu szorstkim gestem i pu艣ci艂a. Halka pofrun臋艂a w ciemno艣膰 w kierunku Akershall.

Rozpi臋艂a biustonosz, uj臋艂a piersi w d艂onie, co艣 wymrucza艂a, roze艣mia艂a si臋 i zzu艂a buty. Biustonosz wisia艂 lu藕no na rami膮czkach, kiedy si臋 schyli艂a, 偶eby ustawi膰 buty na baczno艣膰. By艂y niemodne, podobne do tych, kt贸re mama od lat przechowywa艂a w Biduli.

Wenus z Gottl贸sy zdj臋艂a pas do po艅czoch i gorset, model z lat pi臋膰dziesi膮tych, satynowy, z drutami, zbyt ci臋偶ki, by porwa艂 go wiatr. Zrolowa艂a gorset, rzuci艂a na chodnik i zacz臋艂a zwija膰 po艅czochy.

Zosta艂a jej ostatnia cz臋艣膰 garderoby, staro艣wieckie 艂ososiowe majtki, sprane i znoszone. Wsun臋艂a palec w dziur臋 tu偶 pod gumk膮 w talii, pokr臋ci艂a nim, a potem jednym ruchem 艣ci膮gn臋艂a majtki.

By艂a naga. Wspi臋艂a si臋 na palce i podnios艂a ramiona ku niebu. Wiatr bawi艂 si臋 jej d艂ugimi, si臋gaj膮cymi pasa w艂osami. 艢wiat艂o latarni przyda艂o jej blasku. By艂a niczym kolumna z ko艣ci

s艂oniowej i miedzi, przera偶aj膮co pi臋kna, niesamowita w swojej doskona艂o艣ci. Potem m贸wi艂o si臋, 偶e j膮 podjudzali艣my, 偶e krzyczeli艣my i szydzili艣my z niej. To nieprawda. Nie krzyczeli艣my. Wcze艣niej tak, ale nie tam i nie wtedy. Nikt si臋 nie ruszy艂. Nikt nie odezwa艂 si臋 s艂owem. Oniemieli艣my, do tego stopnia pora偶eni jej bia艂膮 sk贸r膮 i rozwianymi w艂osami, 偶e nawet przestali艣my 偶u膰 gum臋. Powietrze nagle zg臋stnia艂o od ch艂opi臋cych t臋sknot, kt贸re wypu艣ci艂y p膮ki i rozkwit艂y niczym kwiaty na nagich ga艂臋ziach chaszczy. My, dziewczynki, spu艣ci艂y艣my wzrok, przyt艂oczone jej nieodpart膮 i niedo艣cig艂膮 kobieco艣ci膮. Na pewno przesz艂a przez balustrad臋 i stan臋艂a na ko艂ysz膮cej si臋 muszli, ale tego nie pami臋tam. Pami臋tam tylko ten moment, kiedy wyci膮ga艂a ramiona ku niebu, na chodniku, i ten, kiedy chwia艂a si臋 lekko na muszli. Odrzuci艂a g艂ow臋 w ty艂, popatrzy艂a na gwiazdy, potem j膮 opu艣ci艂a i nas艂uchiwa艂a. Pod wiaduktem roz艣piewa艂y si臋 tory. Nadje偶d偶a艂 poci膮g z Katrineholmu. Wierzy艂am, 偶e poleci. Widz膮c, jak robi krok naprz贸d, by艂am przekonana, 偶e wyrosn膮 jej z 艂opatek ogromne skrzyd艂a, zag艂usz膮 艂opotem dudnienie poci膮gu i unios膮 j膮 wysoko nad tory i miasto. Ale Wenus z Gottl贸sy nie mia艂a ukrytych w plecach skrzyde艂. Ju偶 w powietrzu zamacha艂a ramionami, jakby si臋 nagle rozmy艣li艂a, i wydaj膮c bardzo ziemski krzyk, run臋艂a w d贸艂, tu偶 przed poci膮giem z Katrineholmu. Wydawa艂o si臋, 偶e ko艂a co艣 prze偶uwaj膮.

R臋cznik naturalnie przem贸k艂 na wylot, od biegu w popiele mia艂am czarne nogi.

Stoj膮c w drzwiach, wystawi艂am na deszcz najpierw jedn膮, potem drug膮, 偶eby sp艂uka膰 resztki brudu. Dolly parskn臋艂a 艣miechem, Butterfield te偶 si臋 roze艣mia艂. Ricky le偶a艂 na pod艂odze, z gazet膮 na twarzy, nieznajomy odwr贸ci艂 si臋 do 艣ciany i chyba spa艂.

- Zbzikowa艂a艣 - powiedzia艂 Butterfield. - W 偶yciu nie wyschniesz w takiej parowie...

- Spokojnie, moja w tym g艂owa. Mo偶esz mi poda膰 t-shirt, jest pod sto艂em...Ubra艂am si臋 w kuchni i wytar艂am w艂osy. Na kuchence spirytusowej szumia艂a woda. Zrobi艂am kaw臋, wnios艂am j膮 do pokoju i kucn臋艂am obok Ricky'ego. Narzuca艂am mu si臋, 偶eby wszystko naprawi膰.

-艢pi? - spyta艂am, pokazuj膮c g艂ow膮 na NogNoga.

-Mmmm - wymrucza艂 Ricky. Wsta艂am i podesz艂am do sto艂u.

-Obud藕 go - poprosi艂am. - Musimy si臋 naradzi膰. Mo偶emy ju偶 rusza膰 w drog臋. Je艣li chce, niech idzie z nami albo niech tu zostanie, jego wola...Ricky zmieni艂 si臋 na twarzy; jakbym zrobi艂a mu prezent. Opar艂 si臋 o pod艂og臋, 偶eby si臋 podnie艣膰, ale Butterfield go powstrzyma艂.

-Jeszcze nie - powiedzia艂. - Nie teraz. Rozla艂am kaw臋, kiedy zrozumia艂am sens tych s艂贸w.

Nie wiem, kim Butterfield by艂 dla ciebie, Marito. Nie wiem, co sobie dali艣cie i czego si臋 pozbawili艣cie.

Ale wiem, kim by艂 dla mnie. Spe艂nion膮 cisz膮, niem膮 powag膮, uczciwym brakiem s艂贸w. Nie m膮ci艂 naszych intymnych zbli偶e艅 fa艂szywymi, zapewnieniami, po orgazmie nie szepta艂, jak nakazuje obowi膮zek, o mi艂o艣ci. I bardzo dobrze. Gdyby powiedzia艂, 偶e mnie kocha, odesz艂abym, zostawiaj膮c go w popiele. Te s艂owa by艂yby k艂amliwe. A Butterfield nie k艂ama艂. Ale mnie lubi艂, Marito. Naprawd臋 mnie lubi艂 i nie chcia艂 straci膰. Kiedy sobie to u艣wiadomi艂am, przestraszy艂am si臋 i rozla艂am kaw臋 na st贸艂.

Dolly po艂o偶y艂a g艂ow臋 na moich kolanach i bawi艂a si臋 koralami; podnios艂a je pod szare 艣wiat艂o wpadaj膮ce przez otwarte drzwi i jednym okiem przygl膮da艂a si臋 ka偶demu z osobna.

-No to kiedy wyruszymy, mister Berglund? 鈥 spyta艂 Ricky. - Kiedy? Butterfield spojrza艂 w bok i milcza艂.

-Dzisiaj za bardzo pada - powiedzia艂am bez przekonania.

-W艂a艣nie - zgodzi艂 si臋 Butterfield. Ricky pochyli艂 si臋 nad kaw膮.

-Jutro te偶 b臋dzie pada膰. Jest pora deszczowa, do cholery!

- No i chyba powinni艣my si臋 zaopatrzy膰 w prowiant - doda艂am.

- W艂a艣nie - powt贸rzy艂 Butterfield. - Trzeba wzi膮膰 du偶o prowiantu, przede wszystkim wod臋. Nie wiemy, jak d艂ugo b臋dziemy musieli i艣膰, zanim trafimy na wod臋...

- Ot贸偶 to - przyzna艂am. - I powinni艣my ustali膰, w kt贸r膮 stron臋 p贸jdziemy.

- Na po艂udnie, do diab艂a! - krzykn膮艂 Ricky. - Albo na po艂udniowy zach贸d! Olongapo le偶y na p贸艂noc od Manili, a my pojechali艣my na wsch贸d od Olongapo!

- Nie klnij - powiedzia艂am.

Musieli艣my jednak rozpocz膮膰 przygotowania. Butterfield napr臋偶a艂 jedwabny obrus, z kt贸rego zrobili艣my nosid艂o, a Ricky powoli wk艂ada艂 do 艣rodka Dolores. Z trudem uda艂o si臋 umie艣ci膰 jej skaleczon膮 nog臋 na wysoko艣ci mojej talii.

-I jak? - spyta艂 Butterfield.

-Powinno by膰 dobrze... - powiedzia艂am. - Nie jest ci臋偶ka. Je艣li b臋d臋 j膮 podtrzymywa膰, tak 偶eby nosid艂o nie uciska艂o mi szyi, powinno by膰 dobrze...Butterfield poprawi艂 w臋ze艂, Dolly za艣mia艂a si臋 i wwierci艂a g艂ow臋 w m贸j kark.

-Co z ni膮 zrobisz, kiedy b臋dziemy w Manili? - spyta艂 Butterfield. Przesun臋艂am j膮 troch臋 wy偶ej.

-Adoptuj臋. To oczywiste.

-Wygl膮damy jak swoje negatywy - m贸wi Sophie. Stoimy obok siebie przed lustrem w hallu i przymierzamy ubrania na pogrzeb. Ma racj臋. Wygl膮damy jak swoje negatywy: ona w bieli i

czarnej jedwabnej apaszce, ja w czerni i bia艂ej apaszce. Rozwi膮zuje apaszk臋, odwraca si臋 do mnie plecami i nagle m贸wi jak doros艂a: - Chcesz zatrzyma膰 dom? Wzruszam ramionami.

-Nie wiem. To zale偶y od tego, czego chce Lars-G贸ran... Opiera si臋 o futryn臋 i patrzy na mnie.

- Fajnie mie膰 brata. Zdejmuj臋 apaszk臋 i pr贸buj臋 tak z艂o偶y膰 powiewny bia艂y jedwab, 偶eby go nie pognie艣膰.

-Taa... W艂a艣ciwie nigdy si臋 zbyt dobrze nie znali艣my.

-Nie szkodzi. To wspaniale mie膰 kogo艣, kto, 偶e tak powiem, wie o tobie wszystko... Kogo艣, komu nie trzeba wiele wyja艣nia膰. W szklanej miseczce na stoliku le偶y z艂oty naszyjnik mamy. Wyjmuj臋 go i przyk艂adam do szyi.

-Nie wiem. W dzieci艅stwie w艂a艣ciwie nigdy nie byli艣my razem. Mo偶e dlatego, 偶e on by艂 ch艂opcem, a ja dziewczynk膮. No i r贸偶nica wieku...

Nachodzi mnie wspomnienie. Lars-G贸ran jako 艣wie偶o upieczony minister siedzi przy stole moich rodzic贸w i wraca my艣lami do swojego dzieci艅stwa.

- Bullerbyn - m贸wi. - Jakbym dorasta艂 w Bullerbyn, w艣r贸d czerwonych domk贸w pod lasem. Zdumiona, roze艣mia艂am si臋 na ca艂y g艂os, szyderczo. Umilk艂am dopiero pod wp艂ywem spojrzenia polityka komunalnego w osobie mojej mamy.

Wk艂adam naszyjnik do szklanej miseczki.

- Poza tym z t膮 wszechwiedz膮 to te偶 nic pewnego. Bardzo r贸偶nie r贸偶ne rzeczy si臋 pami臋ta. No, wiesz, it's all in the eye of the beholder.

- Mo偶e i tak - m贸wi Sophie. - Ale by艂oby mi艂o mie膰 siostr臋...

Moje odbicie w lustrze patrzy na ni膮 i drwi膮co si臋 u艣miecha. Chcesz wiedzie膰, Sophie, co twoja mama zrobi艂a z twoj膮 siostr膮? Popro艣 j膮, niech ci opowie! Odwracam si臋 od lustra i posy艂am c贸rce zupe艂nie inny

u艣miech.

-P贸jdziemy do kwiaciarni, 偶eby zobaczy膰, czy maj膮 bez? Babcia uwielbia艂a bez. Ustawimy du偶y bukiet w salonie. B臋dzie 艂adnie.

-Adoptuje j膮 pani? - odezwa艂 si臋 NogNog. - Chce j膮 pani adoptowa膰? Ricky i Butterfield wyszli po wod臋 mineraln膮. Butterfield nie chcia艂 mnie zostawia膰 samej z nieznajomym, ale Ricky go zapewni艂, 偶e NogNog jest niegro藕ny, a poza tym 艣pi tak g艂臋boko, 偶e przed ich powrotem si臋 nie obudzi.

Lekko si臋 zaniepokoi艂am, ale przecie偶 musieli艣my mie膰 wod臋, po艂o偶y艂am wi臋c r臋k臋 na piersi Butterfielda i delikatnie wypchn臋艂am go za pr贸g.

- Spokojnie - powiedzia艂am g艂osem Z艂otego. - Je艣li si臋 wyg艂upi, to mu przy艂o偶臋...

Zaj臋艂am si臋 Dolores. Poci艂a si臋 i mru偶y艂a oczy, jak zawsze, kiedy zbyt mocno dokucza艂 jej b贸l stopy. Wola艂am jej nie aplikowa膰 proszku przeciwb贸lowego Butterfielda, bo po pierwsze, musieli艣my co艣 mie膰 podczas d艂ugiego marszu, a po drugie, ju偶 po艂kn臋艂a swoj膮 porann膮 porcj臋. Da艂am jej aspiryn臋 i kawa艂ek czekolady. Potem ko艂ysa艂am j膮 i 艣piewa艂am wszystkie szwedzkie piosenki dla dzieci, jakie tylko przysz艂y mi do g艂owy. Nie zauwa偶y艂am, 偶e NogNog usiad艂, dop贸ki si臋 nie odezwa艂.

-Ta piosenka - powiedzia艂 - jest o ma艂ych 偶abkach, prawda?

Wygl膮da艂 jak czarny cie艅 w mroku, cie艅 o chorowitym g艂osie. Doskonale m贸wi艂 po angielsku, jakby si臋 urodzi艂 w Kalifornii. Poczu艂am, jak napinaj膮 mi si臋 mi臋艣nie szyi. Mia艂am si臋 na baczno艣ci.

- Tak - odpar艂am. - O ma艂ych 偶abkach...

- Po tagalsku te偶 si臋 j膮 艣piewa. Kim jest ta dziewczynka?

-Nie bardzo wiem. Znale藕li艣my j膮 sam膮 na drodze w czasie erupcji wulkanu...

-I co zamierza pani z ni膮 zrobi膰? Podnios艂am wzrok, pr贸buj膮c dostrzec wyraz jego twarzy. Nic z tego, w pokoju by艂o zbyt ciemno.

- 鈥瀂robi膰"? Co masz na my艣li?

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e wspomnia艂a pani o adopcji. Dolores le偶a艂a spokojnie w moich ramionach, z szeroko otwartymi oczami. Modli艂am si臋 w duchu, 偶eby nie rozumia艂a, co on m贸wi. Odgarn臋艂am jej grzywk臋 z czo艂a. By艂a mokra od potu.

-Aha, s艂ysza艂e艣? My艣leli艣my, 偶e 艣pisz. Udawa艂e艣? W jego g艂osie da艂y si臋 wyczu膰 nieprzychylne tony.

-Odpoczywa艂em. - Zrobi艂 kr贸tk膮 pauz臋. - Wi臋c zamierza j膮 pani adoptowa膰? Do czego ona pani?

Prychn臋艂am z irytacj膮, ale na tyle cicho, 偶eby tego nie s艂ysza艂.

- O co ci chodzi? Adoptuj臋 j膮. Dam jej jedzenie, w艂asny pok贸j, b臋dzie chodzi艂a do szko艂y. To tyle.

- Jedzenie, w艂asny pok贸j, szko艂a... - powiedzia艂 z ironi膮. - Oh, madame, the goodness ofyour heart!

Nigdy nie umia艂am reagowa膰 na czyje艣 szyderstwa, zawsze mnie obezw艂adnia艂y. Siedzia艂am w milczeniu na chropowatej kanapie i przygryza艂am g贸rn膮 warg臋.

NogNog chwiejnie si臋 podni贸s艂 i opar艂 o 艣cian臋 by艂 wy偶szy i chudszy, ni偶 my艣la艂am.

- Jeste艣 g艂odny?

- No, madame. Niedawno jad艂em, nie przywyk艂em je艣膰 tak cz臋sto jak wy, kanos. Ale chcia艂bym wiedzie膰, do czego ona pani? Przesun臋艂am si臋 i lu藕niej obj臋艂am Dolores. Sprawia艂a wra偶enie przestraszonej, ale nic nie m贸wi艂a i nie p艂aka艂a. Krzes艂o, pomy艣la艂am. Je艣li cokolwiek zrobi, zdziel臋 go krzes艂em w g艂ow臋, a je艣li si臋 nie uda, ugryz臋 go w rami臋 albo w udo, albo w nos, w cokolwiek.

W zwolnionym tempie ruszy艂 przez pok贸j. NogNog. Ciemny. Pasowa艂o do niego to imi臋. Zobaczy艂am jego twarz dopiero wtedy, kiedy stan膮艂 przy stole.

-Napij臋 si臋 - powiedzia艂, bior膮c col臋. Podni贸s艂 butelk臋 do ust i pi艂 d艂ugimi, ha艂a艣liwymi 艂ykami. Potem otar艂 wargi wierzchem d艂oni i spojrza艂 na mnie.

-No, madame. Do czego ona pani? Nagle zebra艂o mi si臋 na p艂acz, chcia艂am zatka膰 Dolores uszy, 偶eby nie musia艂a tego s艂ucha膰.

-Nie rozumiem, o co ci chodzi... Jak to, 鈥瀌o czego"? Lubi臋 j膮, chc臋 jej pom贸c, nie adoptuje si臋 dzieci do czego艣...NogNog roze艣mia艂 si臋.

-Oh, madam - powiedzia艂 swoim najpiskliwszym g艂osem. - The goodness ofyour heart, the goodness ofyour kind!

- Odwr贸ci艂 si臋, podszed艂 do drzwi i oparty o futryn臋, patrzy艂 w deszcz. - The goodness ofyour kind...

Chwyci艂am Dolores za r臋k臋.

-Co ty wiesz o ewentualnej dobroci mojego serca? Co ty wiesz o mnie i ludziach mojego pokroju?

W艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni szort贸w i jeszcze bardziej obni偶y艂 g艂os. Wszystko, madame - powiedzia艂 bardzo cicho. - Wiem o was wszystko. Te偶 by艂em kiedy艣 adoptowany. Przez kano. Popatrzy艂 na mnie.

- Bardzo dobrze wiem, do czego potrzebne kanos ma艂e br膮zowe dzieci. 呕eby je wiesza膰 na drzewach i zbiera膰 jak owoce. Dolores krzykn臋艂a i zas艂oni艂a uszy d艂o艅mi.

Cholerny NogNog! Przekl臋ty, cholerny NogNog! Ile razy my艣l臋 o nim i jego opowie艣ciach, zaciskam

pi臋艣ci i wykrzywiam si臋. Powinnam mu by艂a pozwoli膰 umrze膰 z pragnienia, powinnam by艂a go uderzy膰 albo wymierzy膰 do niego z ka艂asznikowa i zmusi膰 do milczenia. Oczyma wyobra藕ni widz臋, jak podnosz臋 bro艅 i celuj臋 w gard艂o...Ale nie jestem w stanie strzeli膰, opuszczam bro艅. Umar艂o ju偶 wystarczaj膮co du偶o ludzi.

-Co ci jest, mamo? - pyta Sophie. - 殴le si臋 czujesz?

-Jestem odrobin臋 zm臋czona - odpowiadam, pochylaj膮c si臋 nad bzem. Bia艂e grube kwiatki wygl膮daj膮 jak z wosku i nie pachn膮. Ani troch臋 nie przypominaj膮 wiejskiego bzu, kt贸ry mama tak lubi艂a. Ale Z艂oty z pewno艣ci膮 by je kupi艂.

-Ile kosztuje? Ekspedientka u艣miecha si臋 z za偶enowaniem.

- O tej porze roku jest dosy膰 drogi... Wzruszam ramionami.

- Bierzemy wszystko.

Dolly wtuli艂a si臋 we mnie, zaciskaj膮c pi膮stki, przywar艂a twarz膮 do mojej szyi, od czasu do czasu wstrz膮sa艂 ni膮 suchy szloch. Nosi艂am j膮 jak niemowl臋, chodzi艂am po pokoju i szeptem opowiada艂am o wszystkim, co j膮 czeka w Manili. W nijakim pokoju go艣cinnym w mojej willi b臋d膮 bia艂e mebelki i lalki, domek dla lalek i serwisy w kwiatki dla lalek.

-I dostaniesz tyle sukienek, ile tylko zechcesz. R贸偶owe, b艂臋kitne i 偶贸艂te, z falbankami i kokardkami, a do tego jedwabne buciki. Zjemy 艣niadanie na tarasie, a potem pop艂ywasz w basenie z zielon膮 i przyjemnie ch艂odn膮 wod膮...Jej plecy dr偶a艂y, wiedzia艂am jednak, 偶e s艂ucha.

-A w sobot臋 wy艂adujemy nasz du偶y samoch贸d - w Manili kupi臋 nowy czerwony samoch贸d - jedzeniem i prezentami, ty w艂o偶ysz najpi臋kniejsz膮 z najpi臋kniejszych sukienek, zaplot臋 ci warkocze, bo w艂osy ju偶 ci odrosn膮 i b臋d膮 bardzo d艂ugie, i pojedziemy do Floridablanki, do twojej mamy i twojego taty i do twoich si贸str i braci. Wszyscy wyjd膮 przed dom i b臋d膮 si臋 zastanawia膰, kim jest ta 艣liczna dziewczynka w pi臋knym samochodzie, a wtedy ty wysi膮dziesz i zaczniesz im rozdawa膰 prezenty, ka偶dy dostanie od ciebie prezent...Przesta艂a szlocha膰. A mnie tak wci膮gn臋艂y te krzepi膮ce wizje, 偶e nie mog艂am przesta膰. Potrzebowa艂am ich w takim samym stopniu co ona.

- I przyjdzie Ma, twoja babcia, i kiedy ci臋 zobaczy, kla艣nie w r臋ce i powie: 鈥濿iedzia艂am, wiedzia艂am, 偶e Dolly to najs艂odsza dziewczynka na 艣wiecie!". A my zabierzemy babci臋 do Manili, zamieszka w naszym domu, ca艂ymi dniami b臋dzie siedzie膰 na tarasie i patrze膰, jak si臋 bawisz. Mo偶e kupimy jej kota albo pieska i kilka papu偶ek... Zasypia艂a, oddycha艂a g艂臋biej.

-A potem - m贸wi艂am ciszej - p贸jdziesz do szko艂y, gdzie spotkasz mi艂膮 pani膮, pachn膮c膮 perfumami. Wieczorami b臋dziemy siedzia艂y na tarasie i b臋d臋 ci czyta艂a bajki... Spa艂a. Powoli przykl臋kn臋艂am i po艂o偶y艂am j膮 na jej legowisku pod sto艂em. Kiedy si臋 podnios艂am, NogNog sta艂 tu偶 obok i sk艂ada艂 d艂onie w bezg艂o艣nym aplauzie.

- Beautiful, madame - powiedzia艂 z krzywym u艣mieszkiem. - Bardzo pi臋kne i bardzo wzruszaj膮ce. Problem polega na tym, 偶e to dziecko nie ma poj臋cia, o czym pani m贸wi. Nie wie, co to lalka, falbanki i bajki. Szkoda takich wspania艂ych obietnic.

- Jak mog艂e艣! - Wi臋cej by艂o we mnie z艂o艣ci ni偶 l臋ku. -呕eby tak straszy膰 dziecko. To karygodne!

Wykrzywi艂 si臋.

-Oh, accuse me, missusl Przepraszam, prosz臋 mi wybaczy膰! Ach, gdybym tylko m贸g艂 cofn膮膰 to, co powiedzia艂em! Gdzie on si臋 nauczy艂 tak m贸wi膰? To mnie zaniepokoi艂o. Wyci膮gn臋艂am r臋k臋 po papierosy le偶膮ce na stole, ale nie zd膮偶y艂am ich wzi膮膰, bo chwyci艂 mnie za nadgarstek.

-Nie powinna pani tyle pali膰, madame... Zabra艂am r臋k臋.

-A to co? Jeste艣 kaznodziej膮 od zdrowia? My艣la艂am, 偶e jeste艣 anio艂em. Albo partyzantem...

Natychmiast po偶a艂owa艂am tych s艂贸w, szydzenie z niego mog艂o si臋 藕le sko艅czy膰. Wytr膮ci艂o go to z r贸wnowagi, ale tylko na moment. B艂yskawicznie si臋 opanowa艂 i u艣miechn膮艂.

-W partyzantce du偶o si臋 mo偶na nauczy膰, madame. Mi臋dzy innymi tego, 偶eby nie mie膰 nawyk贸w, kt贸re si臋 potem mszcz膮. Palacza 艂atwo z艂ama膰. Kiedy z艂apie go policja albo wojsko, pozwalaj膮 mu zatrzyma膰 papierosy, ale zabieraj膮 zapa艂ki. To niewielka udr臋ka, s膮 o wiele gorsze, ale jednak...Trzeba unika膰 wszystkiego, co u艂atwia innym zn臋caj膮cym, si臋 nad nami. Chwyci艂am papierosy, zapali艂am i demonstracyjnie si臋 zaci膮gn臋艂am.

- Nie jestem 偶o艂nierzem, nie musz臋 si臋 ba膰 policji ani wojska.

Wzruszy艂 ramionami, odwr贸ci艂 si臋, jakby nagle straci艂 do mnie serce, i ruszy艂 do swojego pos艂ania pod 艣cian膮. Powaga przyda艂a mojemu g艂osowi g艂臋bi, kiedy przem贸wi艂am do jego plec贸w:

-Kim ty w艂a艣ciwie jeste艣, NogNog? Znowu wzruszy艂 ramionami.

-Ju偶 powiedzia艂em. Jestem anio艂em i 偶o艂nierzem. Jestem dzieckiem Wietnamu. Dzieckiem, kt贸re kiedy艣 powieszono na drzewie.

Nagle dom jest pe艂en ludzi. Przyjecha艂a Yvonne, Lars-G贸ran i jego synowie z pierwszego ma艂偶e艅stwa, Mattias, Max i Markus, karmione proteinami olbrzymy w wieku nastoletnim. Kiedy ha艂a艣liwie wchodz膮 po schodach, patrz臋 na ich buty. Wygl膮da to tak, jakby w garderobie mamy osiad艂a na mieli藕nie hiszpa艅ska armada.

- Musimy porozmawia膰 - m贸wi Lars-G贸ran.

- O czym?

- O domu, meblach i wszystkich praktycznych sprawach...Id臋 przed nim do salonu i siadam przy kominku. Lars-G枚ran sadowi si臋 w fotelu taty i odchrz膮kuje.

-Jedno trzeba ci wiedzie膰, Cecylio. Chcia艂bym to za艂atwi膰 przyzwoicie. Wszystkie podatki spadkowe i od zysku przy zbyciu mienia powinny by膰 uregulowane szybko i w terminie, bez 偶adnych machlojek i sztuczek, bez 偶adnych pr贸b zani偶enia podatku. To absolutnie konieczne. Gazety na pewno b臋d膮 si臋 gorszy膰 i oburza膰, 偶e odziedziczy艂em fortun臋, dlatego nie mo偶e by膰

mowy o 偶adnych nieprawid艂owo艣ciach... - Wyjmuje z wewn臋trznej kieszeni marynarki jaki艣 papier i poprawia okulary.

- Z got贸wk膮 i akcjami nie ma problemu, to prosty podzia艂. Nast臋pna sprawa to maj膮tek ruchomy.

Mattias znalaz艂 mieszkanie i potrzebna mu zastawa i bielizna po艣cielowa. Mo偶e przyda艂oby si臋 艂贸偶ko i jakie艣 meble. Yvonne ogromnie si臋 podoba pluszowa kanapa i fotele, i... futra. Bardzo chcia艂aby mie膰 norki i co艣 ze z艂otej bi偶uterii dla ma艂ej... jako pami膮tk臋. Poza tym rozmawiali艣my z Yvonne o tych parcelach pod miastem, zastanawiali艣my si臋, co z nimi zrobi膰...

Yvonne, Yvonne, Yvonne. Irytuje mnie jego tch贸rzostwo, zas艂ania si臋 Yvonne, 偶eby ukry膰 w艂asn膮 chciwo艣膰. Ma taki sam stosunek do przedmiot贸w i pieni臋dzy jak 艣wi臋toszek do seksu; chce tego czy nie, zawsze si臋 艣lini.

- M贸j drogi - m贸wi臋 ch艂odno i przygl膮dam si臋 paznokciom, w ge艣cie r贸wnie k艂amliwym jak na zdj臋ciach w tygodnikach ilustrowanych.

- Musimy z tym kilka dni poczeka膰. Nie zd膮偶y艂am jeszcze poczyni膰 tylu plan贸w co ty. Czy nie mogliby艣my si臋 tym zaj膮膰 po pogrzebie? Nie s艂yszy mnie. Jak wszyscy w艂adczy m臋偶czy藕ni wyrobi艂 sobie selektywny s艂uch.

-I dom - kontynuuje. - Trzeba go sprzeda膰. Ale za ile? Ile mo偶na za niego dosta膰, jak my艣lisz? Wydaje mi si臋, 偶e co najmniej p贸艂tora melona. Wstaj臋, sztywna z irytacji.

-A Bidula? - pytam. - Pomy艣la艂e艣 o niej? Kto odziedziczy Bidul臋? Nareszcie reaguje. Zsuwa okulary na czubek nosa i patrzy znad oprawek.

-Bidula? O czym ty m贸wisz? Mog艂abym p贸j艣膰 na g贸r臋 po karton, po艂o偶y膰 mu go na kolanach i powiedzie膰: 鈥瀂obacz, to jest nasze prawdziwe dziedzictwo. Najwa偶niejsze, co dostali艣my. 艢wiadomo艣膰 istniej膮cej przepa艣ci. Co zamierzasz z tym zrobi膰?".

Ale nie id臋. Wiem, jak by si臋 zarzeka艂. 鈥炁筶e mnie zrozumia艂a艣, Cecylio, wcale tak nie jest. Bidula! Uff. To tylko 艣mieci, co艣, co przechowuj膮 stare kobiety"...Decyduj臋 si臋 na z艂o艣liwo艣ci. Siadam na krze艣le, u艣miecham si臋 i wspieram g艂ow臋 na d艂oni.

-Widzia艂am ci臋 wczoraj w telewizji. W 鈥濧ktuellt"... Jest zadowolony, przesuwa okulary na miejsce, zapomnia艂 o Biduli.

-Mmmm. W 鈥濺apport" te偶 by艂em. I w TV4. Nasz projekt spotka艂 si臋 z przychylnym odzewem...

-Kogo pr贸bujesz na艣ladowa膰? Gunnara Stranga? (Gunnar Strang (1906-1992) - weteran ruchu robotniczego, w r贸偶nych okresach rz膮d贸w socjaldemokracji piastowa艂 m.in. urz膮d ministra rolnictwa, ministra ds. socjalnych i ministra finans贸w (przyp. t艂um.)

Peszy si臋. To mnie zach臋ca.

-Je艣li tak, powiniene艣 zrezygnowa膰 z tenisa. Autorytet wymaga okr膮glejszej postury, nie mo偶na mie膰 p艂askiego brzucha, jak si臋 chce gra膰 Gunnara Stranga. Zw艂aszcza, 偶e nie brakuje ch臋tnych do tej roli.

Sk艂ada papier i chowa do kieszeni.

-Nie wiem, o czym m贸wisz. Czasami troch臋 si臋 o ciebie martwi臋, Cecylio. Masz takie dziwaczne pomys艂y. 艢miej臋 si臋 z niego. Z艂apa艂am go na haczyk i sprawia mi to niek艂aman膮 przyjemno艣膰

-A ten tw贸j dialekt! Tylko w telewizorze m贸wisz z tak wyra藕nym smalandzkim akcentem. Jakby艣 by艂 pastorem, kt贸ry nie wierzy w Boga. No, wiesz, najgorszym z mo偶liwych...Ura偶ony, wyjmuje chusteczk臋 do nosa i ociera czo艂o.

-Czy chodzi ci o norki, Cecylio? Czy to dlatego wygadujesz te brednie? U艣miecham si臋 od ucha do ucha.

-No c贸偶, drogi Larsie-G贸ranie, kto艣 kiedy艣 musi ci powiedzie膰 prawd臋. A kto jest ci bli偶szy ni偶 twoja rodzona siostra? M贸wisz jak pastor, mimo 偶e - co zreszt膮 wiem -pr贸bujesz udawa膰 Gunnara Stranga. Przyda艂by ci si臋 nauczyciel aktorstwa. I jaki艣 ekspert od retoryki. Wk艂ada chusteczk臋 do kieszeni.

- Przesta艅, Cecylio. Mo偶liwe, 偶e nie jestem medialny, ale nic na to nie poradz臋. Nigdy nie udawa艂em. Jako polityk staram si臋 uczciwie pracowa膰, koncentruj臋 si臋 na kwestiach merytorycznych, liczy si臋 obiektywizm i nie zamierzam tolerowa膰 偶adnych napa艣ci personalnych, ani twoich, ani czyichkolwiek...

Podnosz臋 si臋 i staj臋 za jego fotelem. - Kwestie merytoryczne - m贸wi臋 bardzo wyra藕nie.

-Obiektywizm. 艁ysiejesz, wiesz o tym? Prycha i milczy. Poci膮gam go za cieniutkie w艂osy.

-Tak, obiektywizm. Nie ma lepszego s艂owa, kiedy chce si臋 zamuli膰 rzeczywisto艣膰... Bo rzeczywisto艣膰 jest beznadziejnie nieobiektywna. Ludzie popadaj膮 w ob艂臋d, zakochuj膮 si臋, nienawidz膮 i tak dalej.

G艂aszcze si臋 po g艂owie, 偶eby si臋 pozby膰 mojej r臋ki.

- Droga Cecylio, wiem, 偶e ten ostatni rok by艂 dla ciebie wyj膮tkowo trudny. Mo偶e powinna艣 skorzysta膰 z terapii. Ale, na Boga, wytrzymaj jeszcze przez kilka najbli偶szych dni! We藕 si臋 w gar艣膰, pomy艣l o mamie...

Pochylam si臋, chwytam go za gard艂o i wciskam g艂ow臋 w oparcie fotela.

- Uwa偶aj - szepc臋. - To ty zwariowa艂e艣, nie ja. 殴le zapomnie膰 o Biduli!

Wprowadza艂a kogo艣 do domu. Nie by艂o tak 藕le. Oboje o tym wiedzieli艣my. Nie kaza艂aby mi tam nocowa膰, gdybym mia艂 z tego powodu cierpie膰, by艂a mi艂膮 mam膮...NogNog podci膮gn膮艂 kolana,

po艂o偶y艂 na nich wyprostowane r臋ce; ko艂ysa艂y si臋 jego szczup艂e d艂onie. U艣miechn膮艂 si臋 z przek膮sem do swoich wspomnie艅.

-Prawie zawsze w psiej klatce na podw贸rku by艂y szczeniaki, popiskiwa艂y, niegro藕nie gryz艂y i bawi艂y si臋. Suka traktowa艂a mnie jak jednego z nich. Je艣li rozrabiali艣my w 艣rodku nocy, tarmosi艂a mnie tak samo jak swoje dzieci, a kiedy uk艂adali艣my si臋 do snu, liza艂a mnie...

- Podni贸s艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na mnie. - W psiej klatce zawsze by艂o czysto. Sprz膮ta艂em j膮 codziennie rano, przed p贸j艣ciem na targ, gdzie sprzedawa艂em plastikowe torebki. Mimo, 偶e to nie by艂y nasze psy, tylko pewnej kobiety, u kt贸rej wynajmowali艣my pok贸j. Nie mogli艣my narzeka膰, mieli艣my sw贸j k膮t w prawdziwym domu. W innych pokojach gnie藕dzi艂y si臋 liczne rodziny...

- Opar艂 g艂ow臋 o 艣cian臋 i zamkn膮艂 oczy.

- Ale nie sp臋dza艂em z psami ca艂ej nocy. Kiedy kano mamy wychodzi艂 - nigdy nie pozwala艂a im zostawa膰 na ca艂膮 noc - wynosi艂a mnie z klatki i tuli艂a do siebie, tak jak pani t臋 dziewczynk臋. Prawie zawsze si臋 wtedy budzi艂em, ale udawa艂em, 偶e 艣pi臋, bo wspaniale si臋 czu艂em w jej ramionach. I tak 艂adnie pachnia艂a. - Otworzy艂 oczy i przesun膮艂 d艂oni膮 po czole. - Wszystkim si臋 wydaje, 偶e m贸j tata by艂 Murzynem. Ale ja my艣l臋 inaczej. Mama mia艂a ciemn膮 sk贸r臋, ciut ciemniejsz膮 ni偶 moja. Mo偶e p艂yn臋艂a w niej krew Aet贸w albo pochodzi艂a z Negros, gdzie ludzie s膮 tak samo ciemni jak ja...

-Nie wiesz tego? - spyta艂am przyt艂umionym g艂osem.

-Nie wiesz, sk膮d pochodzi艂a twoja mama? Omi贸t艂 mnie spojrzeniem.

-Nie, nie wiem. Nawet nie wiem, jak si臋 nazywa艂a Wiem tylko, 偶e by艂a call-girl w Angeles i 偶e umar艂a, kiedy mia艂em oko艂o sze艣ciu lat. NogNog utkwi艂 wzrok w drzwiach i patrzy艂 na deszcz. Zapad艂a cisza.

- I? - spyta艂am po chwili.

- Co 鈥瀒"?

- Co si臋 sta艂o, kiedy twoja mama umar艂a? Kto ci臋 adoptowa艂? Wykona艂 nieokre艣lony gest.

- Nikt. Sam musia艂em o siebie zadba膰.

- Ale powiedzia艂e艣...Uciszy艂 mnie spojrzeniem, spu艣ci艂 wzrok i wzruszy艂 ramionami.

- Kiedy mama umar艂a, przez ca艂y dzie艅 siedzia艂em i gapi艂em si臋 na schody. Przera偶ony i kompletnie zdezorientowany. Nie mia艂em poj臋cia, co robi膰. Potem pojawi艂a si臋 jaka艣 banda i przerazi艂em si臋 w dw贸jnas贸b. Nie zna艂em ich, ale wiedzia艂em, kto zacz, kr臋cili si臋 na obrze偶ach targowiska i kradli, co si臋 da艂o...

- Zamkn膮艂 oczy i odchyli艂 si臋 do ty艂u. - Kr膮偶y艂y o nich najr贸偶niejsze pog艂oski. Duzi ch艂opcy m贸wili, 偶e dzieci ulicy maj膮 w ustach 偶yletki i 偶e gotowe s膮 zabi膰 za jednego peso. Ale nie dlatego

si臋 ich ba艂em. Nie ca艂kiem dlatego. Chodzi艂o o ich g艂osy. Zawsze uwa偶a艂em, 偶e strasznie chrypi膮... - Otworzy艂 oczy i wykrzywi艂 si臋 w u艣miechu. - Z czasem ja te偶 ochryp艂em...

-Zosta艂e艣 dzieckiem ulicy? Zamkn膮艂 oczy.

-Jasne. Poszcz臋艣ci艂o mi si臋, bo akurat potrzebowali ma艂ego s艂odkiego dzieciaka. Kogo艣, kto m贸g艂by 偶ebra膰... A 偶eby 偶ebra膰, trzeba by膰 ma艂ym i s艂odkim. - Roze艣mia艂 si臋. - To zasada numer jeden: the survival of the cutes. prze偶yje najs艂odszy. Mia艂em fart, by艂em uroczy...

- Wyszczerzy艂 si臋 w u艣miechu. - I ci膮gle jestem, prawda? Przeci膮gn臋艂am si臋, by艂am spi臋ta i dawa艂a mi si臋 we znaki nieprzespana noc. U艣miechn臋艂am si臋 w odpowiedzi.

-Bardzo. Jeste艣 czaruj膮cy. Ale jak wygl膮da艂o 偶ycie na ulicy? Powt贸rzy艂 m贸j gest, mo偶e te偶 by艂 senny i zm臋czony albo chcia艂 unikn膮膰 dalszych pyta艅.

-Ech, dzieci ulicy otacza jaka艣 cholerna romantyka. W NAL-u s膮 tacy, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e s膮 awangard膮 rewolucji, 偶e wszystko zaczn膮. Ale to bzdury. Pieprzenie w bambus. W tym kraju nigdy nie b臋dzie rewolucji. - Zastanawia艂 si臋 przez chwil臋. - Bycie dzieckiem ulicy to co艣 troch臋 bardziej parszywego, ni偶 si臋 pani wydaje. Bardziej i mniej jednocze艣nie. Przewa偶nie si臋 nudzili艣my. Bo czy偶 to nie nudne robi膰 na okr膮g艂o to samo? 呕ebra膰 i kra艣膰, szuka膰 jedzenia po 艣mietnikach i opowiada膰 bajki.

-Bajki?

-Tak, bajdurzyli艣my o tym, kim jeste艣my i sk膮d pochodzimy. Najcz臋艣ciej by艂em synem re偶ysera filmowego z Hollywood. Chcia艂 mnie odnale藕膰 za wszelk膮 cen臋, a ja nie zamierza艂em si臋 ujawnia膰. Mia艂em wszystkiego po dziurki w nosie, pragn膮艂em odpocz膮膰 od 偶ycia w luksusie. Ale w ka偶dej chwili mog艂em wr贸ci膰 do Hollywood. Niejednokrotnie powtarza艂em, 偶e pojad臋 tam w przysz艂ym tygodniu ze wzgl臋du na mam臋, kt贸ra bardzo za mn膮 t臋skni...

- U艣miechn膮艂 si臋 szyderczo. - Niestety, zawsze co艣 mi stawa艂o na drodze...U艣miechn臋艂am si臋. - Szkoda.

Po艂o偶y艂 si臋 na boku i wspar艂 g艂ow臋 na r臋ku.

-I nikt ci nie dokucza艂? - spyta艂am. - Czy inne dzieciaki nie robi艂y ci wstr臋t贸w? Przecie偶 艂atwo by艂o ci臋 przejrze膰. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

-Nie. Ka偶dy mia艂 swoj膮 bajk臋. I te bajki by艂y 艣wi臋te nikt nie m贸g艂 ich kwestionowa膰. Byli艣my wobec siebie nielojalni, ale nie w tym wypadku. Po艂o偶y艂 si臋 na plecach i patrzy艂 w sufit.

-M贸w dalej - powiedzia艂am. - Opowiedz co艣 jeszcze.

- Nie. Jest za gor膮co. Jestem zm臋czony. Podnios艂am g艂os.

- Jak zosta艂e艣 adoptowany? Przez kogo?

- Nic pani do tego...

-Nic?! Straszysz Dolly, oskar偶asz mnie, 偶e chc臋 j膮 skrzywdzi膰, wi臋c chyba mam prawo zajrze膰 w twoje karty.

-Get off my back. Milcza艂am przez chwil臋, rzeczywi艣cie by艂o gor膮co, temperatura wydawa艂a si臋 rosn膮膰 z godziny na godzin臋. Wsta艂am i podesz艂am do drzwi. 艢ciana deszczu. Gdzie艣 tam by艂 Ricky i Butterfield, pewnie si臋 schronili w jakim艣 domu albo sari-sari-store, 偶eby przeczeka膰 najgorsz膮 nawa艂nic臋.

NogNog przypomina艂 艣wi膮d, nie dawa艂 mi spokoju. Odwr贸ci艂am si臋 i spojrza艂am na niego. Le偶a艂 na plecach, z zamkni臋tymi oczami.

-Wi臋c nie wierzysz w rewolucj臋 - powiedzia艂am. - To dlaczego jeste艣 w NAL-u? 呕eby si臋 zahartowa膰 na 艂onie przyrody? Westchn膮艂, nie otwieraj膮c oczu.

- Co pani ma na my艣li?

- Sam powiedzia艂e艣, 偶e w tym kraju nie b臋dzie 偶adnej rewolucji, wi臋c dlaczego jeste艣 w NAL-u?

Otworzy艂 oczy.

-Powiedzia艂em, 偶e jestem w NAL-u?

-Tak, powiedzia艂e艣, 偶e jeste艣 partyzantem...

-Nigdy tego nie m贸wi艂em - odpar艂 oboj臋tnym, sztucznym tonem. - Uwa偶am, 偶e NAL to szajs. Walcz膮 od blisko czterdziestu lat i niczego nie osi膮gn臋li. Nikt nie chce ich pieprzonej rewolucji. Ludzie chc膮 czego艣 innego. Dlatego powstaj膮 nowe grupy, nowe oddzia艂y, o kt贸rych tacy jak pani, z eleganckich dzielnic Manili, nie maj膮 bladego poj臋cia...Blefuje, pomy艣la艂am. Kiepski blef.

-Aha - powiedzia艂am g艂o艣no. - To z jakiego jeste艣 oddzia艂u? I o co wam chodzi, skoro nie chcecie rewolucji?

-O zemst臋. - U艣miechn膮艂 si臋. - Wy艂膮cznie o zemst臋. A propos, gdzie schowali艣cie mojego ka艂asznikowa?

-Czy on ca艂y czas spa艂? - spyta艂 Butterfield, wskazuj膮c na plecy NogNoga. Pokr臋ci艂am g艂ow膮. Nie by艂am w stanie niczego wyja艣ni膰. Na sam膮 my艣l ogarnia艂o mnie zm臋czenie. 殴le si臋 znosi pytania, na kt贸re trudno znale藕膰 odpowied藕.

- On nie 艣pi - odpar艂am po szwedzku. - On si臋 czai... Butterfield otar艂 pot z czo艂a. 殴le mnie zrozumia艂.

- Czai si臋?!

-Ech - 偶achn臋艂am si臋. - Ricky, jak my艣lisz, czy b臋dziemy mogli wzi膮膰 z sob膮 gotowany ry偶?

Wiedzia艂am, co powie. Zapyta艂am tylko dlatego, 偶eby wyci膮gn膮膰 do niego r臋k臋 i zasypa膰 dziel膮c膮 nas przepa艣膰.

-Tak, madame - przytakn膮艂 z kamienn膮 twarz膮. - 艢wietnie. We藕miemy du偶o ry偶u i wody mineralnej, i w drog臋... Ostatni raz kochali艣my si臋 bez s艂贸w. Nie mieli艣my sobie nic wi臋cej do powiedzenia.

Nim zostali艣my sami, zrobi艂o si臋 p贸藕no, przez wiele godzin gotowa艂am ry偶, cz臋艣膰 zjedli艣my na kolacj臋, a potem ustalali艣my, co mamy ze sob膮 zabra膰. W apteczce znalaz艂am puszki z peklowan膮 wo艂owin膮, doskona艂e na 艣niadanie przed wymarszem, ale 偶eby nie traci膰 czasu, trzeba je by艂o natychmiast otworzy膰. D艂ugo uderza艂am w nie ostrym kamieniem i dzioba艂am no偶yczkami, a kiedy wreszcie uda艂o mi si臋 je przedziurawi膰, Ricky podwa偶a艂 wieczka. W tym czasie by艂am ju偶 poch艂oni臋ta wyrywaniem czystych kartek z samochodowej instrukcji obs艂ugi. Napisa艂am d艂ugi list z przeprosinami do w艂a艣cicieli domu. Ze oczywi艣cie pokryjemy koszty ewentualnych szk贸d, niech si臋 艂askawie skontaktuj膮 ze szwedzk膮 ambasad膮 w Manili... Do listu do艂膮czy艂am wizyt贸wk臋 i kilka banknot贸w dolarowych, po czym postawi艂am na tym wszystkim upiorn膮 plastikow膮 Madonn臋. Dolly przewraca艂a si臋 z boku na bok, zestresowana tym zamieszaniem, skar偶y艂a si臋 na b贸l stopy i domaga艂a si臋 jedzenia, mimo 偶e byli艣my tu偶 po kolacji.

Da艂am jej d艂ugopis i samochodow膮 instrukcj臋 obs艂ugi, powiedzia艂am, 偶eby co艣 narysowa艂a, na przyk艂ad domy i ludzi, ale nie wiedzia艂a, o co mi chodzi, i rozp艂aka艂a si臋, kiedy jej pokaza艂am, jak trzyma膰 d艂ugopis. Ba艂a si臋, 偶e zrobi co艣 藕le. Jej p艂acz przyprawi艂 mnie o wyrzuty sumienia, nie mia艂am poj臋cia, jak j膮 pocieszy膰, w ko艅cu przynios艂am z kuchni napocz臋t膮 tabliczk臋 czekolady i tak si臋 wykupi艂am.

Byli艣my gotowi dopiero przed zmierzchem. Dolly nareszcie zasn臋艂a, pakunki pi臋trzy艂y si臋 przy drzwiach. Ricky zwi膮za艂 dwie torby plastikowe z dwunastoma butelkami wody mineralnej. Mia艂 je zawiesi膰 na szyi, na piersi, a na plecach mia艂 taszczy膰 worek ry偶u. Butterfieldowi przypad艂a apteczka i torba z lekami, papierosami i kaw膮, mnie- Dolly.

NogNog przez ca艂e popo艂udnie w og贸le si臋 nie odezwa艂, nie poruszy艂 i nawet nie tkn膮艂 ry偶u, kt贸ry mu postawi艂am w miseczce tu偶 za jego plecami. Uzgodnili艣my, 偶e zaproponujemy mu nazajutrz, 偶eby si臋 do nas przy艂膮czy艂. Chyba 偶ywili艣my z艂udn膮 nadziej臋, 偶e odm贸wi. W ka偶dym razie trzyma艂am za to kciuki. By艂oby du偶o 艂atwiej, gdyby zosta艂. Ricky po艂o偶y艂 si臋 pod 艣cian膮, z r臋k膮 na czole, i patrzy艂 w sufit. Nie wiedzia艂am, o czym my艣li. Dopiero p贸藕niej zrozumia艂am, 偶e w艂a艣nie wtedy podj膮艂 decyzj臋.

Chcia艂am usi膮艣膰 na schodach i zapali膰, ale tak la艂o, 偶e zanim zd膮偶y艂am pstrykn膮膰 zapalniczk膮, papieros ocieka艂 wod膮.

-Chod藕 - powiedzia艂 Butterfield, widz膮c, co si臋 dzieje. - Chod藕 do mnie...Siedzia艂 przy stole. W 艣wieczniku p艂on臋艂a 艣wieca. Pochyli艂am si臋 nad ni膮 z papierosem. Butterfield milcza艂.

-Ciekawe, gdzie b臋dziemy jutro o tej porze - powiedzia艂am. Spojrza艂 na mnie.

-Ty pewnie w swojej rezydencji w Manili. Mo偶e w basenie...Zmarszczy艂am czo艂o i strzepn臋艂am popi贸艂.

-Ba! Ta w臋dr贸wka na pewno troch臋 potrwa. Powinni艣my si臋 cieszy膰, je艣li za tydzie艅 b臋dziemy si臋 mogli wyk膮pa膰 w moim basenie...Butterfield poca艂owa艂 mnie w r臋k臋.

S膮dz臋 偶e;!meWyk,PiCW,"0imb-" Cecylio. Chwyci艂am jego d艂o艅.

- Gdzie?

- Gdzie indziej...Teraz ja poca艂owa艂am go w r臋k臋

- Polm nt" powiedzia艂am, - Co tam deszcz... I potem nic ju偶 nie m贸wili艣my.

Rano w dniu pogrzebu jemy 艣niadanie w jadalnym. Wsta艂am wcze艣niej, przykry艂am st贸艂 bia艂ym adamaszkowym obrusem, postawi艂am srebrne 艣wieczniki, a po艣rodku - bia艂e bzy w wazonie Alvara Aalto. Yvonne zatrzymuje si臋 w progu i szepce, 偶e wygl膮da to wspaniale, 偶e obrus jest 艣liczny i 偶e nigdy nie widzia艂a r贸wnie pi臋knych 艣wiecznik贸w. Chyba jej si臋 zdaje, 偶e si臋 tego nauczy艂am w Krainie Dyplomacji. Guzik prawda.To moje nakrycie jest raczej czym艣 w rodzaju repliki skierowanej do mamy, pr贸b膮 uzyskania ostatniego s艂owa w cichej rozmowie, kt贸r膮 od dawna prowadzi艂y艣my. Chc臋 w ten spos贸b powiedzie膰, 偶e uroda przedmiot贸w i praca kobiet nie zas艂uguj膮 na pogard臋. Ale ty tak my艣la艂a艣. Tata i polityka nauczy艂y ci臋 w to wierzy膰. Wyg艂adzam obrus i patrz臋 na ogr贸d; te偶 srebrny i adamaszkowy jak obrus, po kilku wilgotnych, deszczowych dniach wr贸ci艂 szron.

Kocham nasz膮 planet臋, mamo. Jest pi臋kna. A pi臋kno u艣mierza b贸l i ucisza niepok贸j. Na pewno o tym wiedzia艂a艣. Musia艂a艣 wiedzie膰, bo inaczej nie walczy艂aby艣 o fotel 鈥濸ernilla" i o wazon Alvara Aalto.

Ale to by艂o dawno, lata mija艂y, przedmioty traci艂y na znaczeniu, wi臋d艂y, na twoim oku pojawi艂a si臋 艣lepa plamka, 艣wiat si臋 skurczy艂. Mog艂abym napisa膰 opas艂y s艂ownik zawieraj膮cy wszystkie has艂a, kt贸rych sobie odmawia艂a艣: 鈥瀌obro膰", 鈥瀌usza", 鈥瀙i臋kno", 鈥瀖i艂o艣膰", 鈥瀢sp贸艂czucie"...

Lars-G贸ran chrz膮ka w drzwiach. Obrzuca mnie przelotnym spojrzeniem, oboje pami臋tamy, 偶e chwyci艂am go za gard艂o. Poprawia krawat i wczuwa si臋 w rol臋 pierwszego 偶a艂obnika. Nawet w takiej sytuacji potrzebna mu hierarchia. Po 艣niadaniu zostajemy sami w kuchni. Lars-G贸ran chowa jedzenie do lod贸wki, ja wk艂adam talerze do zmywarki. Przez chwil臋 szuka nakr臋tki do s艂oika z marmolad膮. Le偶y przede mn膮 na blacie, podaj臋 mu j膮.

-Czy jest dla ciebie co艣 pi臋knego, Lars-G贸ran? - pytam. - Czy obchodzi ci臋 pi臋kno?Wzdycha g艂臋boko i zakr臋ca s艂oik.

- Cecylio, prosz臋, nie teraz... Za dwie godziny pochowamy mam臋.

- Nie teraz? Tylko teraz! Mama wiedzia艂a, czym jest pi臋kno, ale szybko o tym zapomnia艂a. Dlaczego?

- Wcale nie...

- Wcale tak. Wy wszyscy zapomnieli艣cie. A je艣li za艂o偶y膰, 偶e estetyka jest matk膮 etyki, to brak estetyki w polityce obraca wszystko wniwecz...

- Nie wiem, o czym m贸wisz.

- M贸wi臋 o pi臋knie i cnocie...

- Pi臋kno i cnota - powtarza Lars-G贸ran, z trzaskiem zamykaj膮c lod贸wk臋. - Nabij mnie na cholernie d艂ugi pal!

Pochylam si臋 nad umywalk膮 i muskam wargi pomadk膮. W takim dniu nie mog臋 przesadza膰.

Pogrzeby powinny by膰 czym艣 wyj膮tkowo intymnym, pastor powinien sta膰 za kotar膮, a 偶a艂obnicy powinni wchodzi膰 osobno, jeden za drugim i w samotno艣ci celebrowa膰 czyj膮艣 艣mier膰. To si臋 nazywa godne po偶egnanie. Godne i szczere. Bo jak mo偶na sobie pozwoli膰 na szczero艣膰 pod ostrza艂em setek oczu?

Opuszczam g艂ow臋 i zamykam kosmetyczk臋. Patrz臋 w lustro - i nie mam pomadki. Zd膮偶y艂am j膮 zliza膰. Sztywniej臋, kiedy taks贸wka podje偶d偶a pod Skogskyr-kog盲rden, przera偶a mnie liczba zaparkowanych samochod贸w. Stanowimy ma艂膮, czarno-bia艂膮 grupk臋 tych najbli偶szych. Przest臋pujemy z nogi na nog臋 na chrz臋szcz膮cym 偶wirze. W milczeniu, kiwaj膮c g艂owami, mijaj膮 nas jacy艣 偶a艂obnicy. Yvonne rozdaje kwiaty, oczywi艣cie czerwone r贸偶e i kiedy wr臋cza je m艂odym ludziom, delikatnie g艂aszcz臋 Larsa-G枚rana po r臋kawie.

-Przepraszam - m贸wi臋 szybko. - Przepraszam, 偶e si臋 ciebie czepiam...Wzrusza ramionami, nie patrzy na mnie. Szuka w kieszeni chusteczki do nosa.

-Teraz - m贸wi przedsi臋biorca pogrzebowy i otwiera drzwi do kaplicy.

Ale偶 tu ludzi! Kaplica jest wype艂niona do ostatniego miejsca, z ty艂u kilka os贸b siedzi na rozk艂adanych krzes艂ach. Dostrzegam par臋 znajomych twarzy. W trzecim rz臋dzie s膮 kole偶anki mamy z klubu kobiet, po drugiej stronie przej艣cia wodzi palcem po tweedowej cyklist贸wce przewodnicz膮cy socjaldemokrat贸w w gminie. Z lewej widz臋 zatroskan膮 twarz Berit. Obok niej stoi doktor Alexandersson i pocieszaj膮co kiwa g艂ow膮. 呕e te偶 przyszed艂... A tam jest Gunilla. Wykonuje jaki艣 dziwny ruch. Nie tyle mnie pozdrawia, ile chce mi co艣 pokaza膰. Nie mam jednak czasu patrze膰, musz臋 i艣膰 dalej. Lars-G枚ran i Yvonne siadaj膮 w pierwszym rz臋dzie. Nareszcie mog臋 zobaczy膰 wszystkie kwiaty, g贸r臋 kwiat贸w wok贸艂 trumny.

Wi臋kszo艣膰 wybra艂a wie艅ce i bukiety z czerwonych r贸偶, jest mn贸stwo czerwonych r贸偶 i kilka bia艂ych lilii. To dobrze. Za trumn膮 widz臋 dwuosobowy poczet sztandarowy. Stoj膮 na szeroko rozstawionych nogach, lewe r臋ce za艂o偶yli na plecy. Trzymaj膮 stare jedwabne czerwone sztandary z bia艂ymi i z艂otymi haftami. Te偶 dobrze. Na ceremonii siedz臋 sztywno, mam suche oczy, nie p艂acz臋 nawet podczas sk艂adania bukietu na trumnie. Robi臋 tylko lekki grymas, kt贸ry powtarzam, kiedy sztandary pochylaj膮 si臋 nad mam膮. Wszyscy mnie widz膮! Jak mog艂abym p艂aka膰, kiedy wszyscy mnie widz膮? W takich chwilach socjaldemokracja ma w sobie co艣 bardzo religijnego, my艣l臋, prostuj膮c plecy. To irytuj膮ce. Wszystkie religie ukrywaj膮 twarz Boga. Ziemskie religie ukrywaj膮 twarz cz艂owieka.

P贸藕niej, kiedy go艣cie, szepcz膮c i mrucz膮c, stoj膮 przed kaplic膮, ukradkiem wracam. Szybko podchodz臋 do trumny, przytulam policzek tam, gdzie powinna by膰 mamina g艂owa. Mamusiu - m贸wi臋 cicho - daj Dolly troch臋 czekolady i pom贸偶 jej odnale藕膰 Emm臋...

Kiedy wychodz臋, przed kaplic膮 zosta艂o niewielu go艣ci. Wi臋kszo艣膰 jest w drodze do 鈥濰oteli H贸gland". Sophie stoi w drzwiach taks贸wki i czeka na mnie, tu偶 obok widz臋 Gunill臋, z r臋kami g艂臋boko wsuni臋tymi w kieszenie p艂aszcza. Nie patrz膮 na siebie. Star艂am z twarzy smugi tuszu, p贸艂 biegn臋 do samochodu i wk艂adam r臋kawiczki. Naturalnie zatrzymuj臋 si臋 naprzeciwko Gunilli i podaj臋 jej r臋k臋.

- Dzi臋kuj臋, 偶e przysz艂a艣 - m贸wi臋. Patrzy na czubki swoich botk贸w.

- Nie ma za co. Dzwoni艂a艣?

- Dzwoni艂am?

- Do Marity. Kr臋c臋 g艂ow膮.

- Nie. Nie zd膮偶y艂am...

- A zadzwonisz?

- Nie wiem. Zobaczymy. Chcesz si臋 z nami zabra膰 do hotelu? Czy masz sw贸j samoch贸d?Potrz膮sa g艂ow膮.

- Nie, nie pojad臋. Nie przyjd臋 do hotelu... K艂ad臋 d艂o艅 na r臋kawie jej p艂aszcza.

- Dlaczego?

-Ach, b臋dzie mn贸stwo komunalnych polityk贸w, lekarzy i tak dalej. I tw贸j brat. Nie, nie chc臋... Dobrze

jest, jak jest. Cofam r臋k臋, wiem, 偶e jej nie przekonam.

-W ka偶dym razie dzi臋kuj臋, 偶e by艂a艣 w kaplicy...

-I ja dzi臋kuj臋 - odpowiada Gunilla, poprawiaj膮c torb臋 na ramieniu. - Widzia艂a艣 go? Zatrzymuj臋 si臋 w p贸艂 kroku.

- Kogo?

- Ojca Marity. Olssona. Siedzia艂 tu偶 za tob膮.

Bia艂e obrusy, kwiaty i 艣wiece. Zdj臋cie mamy w srebrnej ramce. Za oknem szara zimowa mgie艂ka.

Lars-G贸ran i ja witamy go艣ci. Zd膮偶y艂am poprawi膰 makija偶, Lars-G贸ran przep艂uka艂 zimn膮 wod膮 zapuchni臋te od p艂aczu oczy. Ja nie znam prawie nikogo, Lars-G贸ran zna wszystkich. To jego okr臋g wyborczy, to ci ludzie przyczynili si臋 do jego kariery. Chwyta ich d艂onie obiema r臋kami, patrzy g艂臋boko w oczy i przyjmuje kondolencje. Ja tylko kiwam g艂ow膮 i poruszam ustami, 偶eby wygl膮da艂o to tak, jakbym cicho dzi臋kowa艂a. Mam zimne d艂onie. Berit chce mnie pog艂aska膰 po policzku, ale udaje mi si臋 nieznacznie odsun膮膰 i zamiast mnie dotyka powietrza.

-Dzi臋kuj臋, 偶e przysz艂a艣 - m贸wi臋 swoim najuprzejmiejszym g艂osem, po czym zwracam si臋 do doktora Alexanderssona: - Tobie te偶 dzi臋kuj臋 i dzi臋kuj臋 za wszystko, co zrobi艂e艣 dla mamy!

On dyga z powag膮, jak ucze艅, i tak mnie ten uk艂on fascynuje, 偶e nie dostrzegam gro偶膮cego mi niebezpiecze艅stwa. Nagle moja twarz l膮duje na czyjej艣 marynarce i jestem uwi臋ziona w czyich艣 obj臋ciach.

-S艂odki Bo偶e... - odzywa si臋 nad moj膮 g艂ow膮 p艂aczliwy g艂os. - S艂odki Bo偶e, 偶e te偶 Dagny odesz艂a tak wcze艣nie, ale teraz w ramionach Zbawiciela i na 艂onie Boga jest jej du偶o lepiej... Alleluja, teraz jest u Pana, a On jej wybaczy, On wybacza wszystkim grzesznikom!

To odra偶aj膮ce! Uwalniam si臋 gwa艂townie, chwiej臋 si臋 lekko na wysokich obcasach i poprawiam w艂osy. M臋偶czyzna cofa si臋 o krok.

-Nie pami臋tasz mnie, Cecylio? Mieszkali艣my po s膮siedzku, kiedy by艂a艣 ma艂a. Zmieni艂em si臋, spotka艂em Jezusa! Odzywa si臋 we mnie zadawniony strach i nienawi艣膰. Pieprzony zgred! Postarza艂 si臋 sukinsyn i zrobi艂 religijny.

-Ach, tak - m贸wi臋 oboj臋tnie. - Mo偶liwe. I odwracam si臋 do nast臋pnego go艣cia.

Go艣cie siedz膮 przy osobnych stolikach, a nasza rodzina zgromadzi艂a si臋 przy du偶ym okr膮g艂ym stole po艣rodku sali, do kt贸rego zaprosili艣my pastora, komunalnego polityka i doktora Alexanderssona. Wiele os贸b wyg艂asza mowy, z ka偶dym s艂owem mama staje si臋 coraz mniej wyra藕na i coraz bardziej nierzeczywista. Usiad艂am ostatnia, starannie wybra艂am swoje miejsce, plecami do Olssona, twarz膮 do foyer. Widz臋 tam dwa cienie, jeden rozpoznaj臋, to Katarina S贸derberg. Kiedy przyt艂umione 偶a艂obne szepty przechodz膮 w normalny gwar, id臋 do niej. Na m贸j

widok Katarina S贸derberg szybko podnosi si臋 z fotela. Jej fotograf nie wstaje. Jest w d偶insach, szeroko rozstawi艂 nogi.

- Dzie艅 dobry - m贸wi臋 przyciszonym g艂osem, 偶eby sprawia膰 wra偶enie osoby opanowanej.

- Nie wejdziecie? Zapraszam na pocz臋stunek.

- Dzie艅 dobry - odpowiada Katarina S贸derberg. - Hm, sama nie wiem. Chcia艂am tylko zobaczy膰, kto przyszed艂. Ze wzgl臋du na relacj臋 z pogrzebu. P芒lsson z 鈥濬onusa" ma mi podrzuci膰 list臋 m贸wc贸w...

-艢wietnie. Jest tu pani nowa, wi臋c nie mo偶e pani zna膰 wszystkich. U艣miecha si臋.

-O, nie, znam wi臋kszo艣膰. Zgromadzi艂 si臋 tutaj ca艂y establishment. W takim niewielkim mie艣cie nie jest on zbyt liczny...Odwzajemniam u艣miech.

-To prawda. Ja nie znam po艂owy... Podchodzi bli偶ej drzwi.

-Rozumiem. D艂ugo pani tu nie by艂o. Poza tym nie wszyscy s膮 z establishmentu. Widzi pani tego m臋偶czyzn臋 w srebrnym krawacie? Id臋 za jej spojrzeniem. Olsson. Jego brwi przypominaj膮 odwr贸con膮 liter臋 鈥濾". Taki si臋 zrobi艂 艂agodny i pe艂en namaszczenia.

-Co to za jeden? - pytam p贸艂g艂osem. Katarina S贸derberg badawczo mi si臋 przygl膮da. U艣miecham si臋 do niej zach臋caj膮co.

- To pijaczyna - m贸wi - kt贸ry spotka艂 Jezusa na 偶wirowce w Hunsebergu i od tamtej pory chodzi na wszystkie pogrzeby.

- Kiedy tu przyjecha艂am, my艣la艂am, 偶e b臋dzie podobnie jak w G贸teborgu - m贸wi Katarina S贸derberg - tylko w mniejszej skali, i 偶e 艂atwiej uda si臋 wszystko ogarn膮膰...

Ustawi艂y艣my si臋 w k膮cie foyer, powiedzia艂am, 偶e nie wypada mi pali膰 na sali, w rzeczywisto艣ci chc臋 si臋 czego艣 dowiedzie膰 o nawr贸ceniu Olssona. Zaci膮ga si臋 g艂臋boko moim papierosem.

-Tymczasem jest zupe艂nie inaczej. M贸j ch艂opak m贸wi, 偶e przypomina mu to po艂udnie Ameryki. Ma racj臋. Tu jest rzeczywi艣cie jak na po艂udniu Ameryki. To miasto wydaje si臋 odizolowane od reszty 艣wiata...

Potakuj臋 zach臋caj膮co, byle tylko m贸wi艂a dalej.

-Chcia艂am si臋 odpowiednio przygotowa膰 i pierwszego dnia przejrza艂am mn贸stwo starych gazet. I w艂asnym oczom nie wierzy艂am! Oczywi艣cie nie wszystko by艂o dziwne, przewa偶a艂y teksty, kt贸rych pe艂no w lokalnej prasie, sprawozdania z dzia艂alno艣ci r贸偶nych stowarzysze艅, kroniki wypadk贸w i takie tam. Znalaz艂am jednak kilka artykulik贸w kompletnie niedorzecznych. O cudach. Nie by艂o w nich cienia krytycyzmu, 偶adnego dystansu. I ten cz艂owiek macza艂 palce w tych cudach...

Tamy pu艣ci艂y, teraz nic jej nie powstrzyma. Wykrzywia si臋 i strzepuje popi贸艂 do doniczki.

-Szczerze m贸wi膮c, to on jest jak pryszcz na dupie. Prawdziwa zaraza.

-A co takiego robi?

-Wygl膮da na to, 偶e przez ca艂e 偶ycie zdrowo tankowa艂 i na tydzie艅 przed moim przyjazdem spotka艂 Jezusa... Szwenda艂 si臋 na obrze偶ach miasta, kiedy nagle z naprzeciwka nadszed艂 Jezus. Obaj byli nie藕le zamuleni, oczywi艣cie ka偶dy inaczej. Dziadek mimo wczesnej pory, by艂o wp贸艂 do dwunastej, zd膮偶y艂 obci膮gn膮膰 dwie flaszki wina. A Jezus by艂 przezroczysty. Opisa艂 go jak ducha z komiksu...

- Wzrusza ramionami. - Wtedy zobaczy艂 艣wiat艂o, wyzna艂 swoje grzechy i wytrze藕wia艂. A potem, zgodnie z tutejszym obyczajem, polecia艂 do 鈥濻malands Dagblad"...

- Gasi papierosa w doniczce i wzdycha. - Chyba mu si臋 spodoba艂o, 偶e napisali o nim w gazecie, bo od tamtej pory wpada do redakcji 艣wi膮tek pi膮tek, mi臋dzy jednym pogrzebem, a drugim. Przedwczoraj chcia艂, 偶ebym zamie艣ci艂a informacj臋 o kluczach...

-O kluczach? Jakich kluczach?

-Zwyk艂ych kluczach do mieszkania. Gdzie艣 je zawieruszy艂 i jak tylko pomodli艂 si臋 do Boga, od razu si臋 znalaz艂y. Wed艂ug niego to by艂a wiadomo艣膰 na pierwsz膮 stron臋. Pozbycie si臋 go z redakcji zaj臋艂o mi dwie godziny...Chichoc臋.

- Zyska艂a艣 moj膮 sympati臋 - rzucam na odchodne.

- Dzi臋kuj臋. Mo偶e mi si臋 przyda膰!

Sophie wysz艂a do toalety, jej miejsce przy stole jest puste. Znakomicie. Siadam tam, k艂ad臋 torebk臋 na kolanach, wspieram brod臋 na splecionych d艂oniach i wpatruj臋 si臋 w Olssona. Zachowuj臋 kamienn膮 twarz, mrugam tylko wtedy, kiedy to absolutnie konieczne. Wieloletnie opilstwo spowolni艂o jego reakcje. Rozmawia z kim艣, je kanapk臋, w k膮cikach ust zebra艂a si臋 艣lina. Dopiero po trzydziestu sekundach czuje moje spojrzenie, nieruchomieje, rozgl膮da si臋. No, prosz臋. Zauwa偶y艂 mnie.

Sili si臋 na co艣, co ma przypomina膰 u艣miech, rozci膮ga wargi i liczy na to, 偶e te偶 si臋 u艣miechn臋. Nic z tego. Siedz臋 z kamienn膮 twarz膮, nie mrugam i patrz臋 na niego. Spuszcza oczy, podnosi szklank臋 i wypija 艂yk, jakby mia艂 nadziej臋, 偶e ta banalna czynno艣膰 skieruje moje spojrzenie w inn膮 stron臋. Figa z makiem. Kiedy w sekund臋 p贸藕niej zerka na mnie, zn贸w napotyka m贸j wzrok. Cze艣膰, Olsson, m贸wi moje spojrzenie. Pami臋tasz mnie? Swoj膮 ma艂膮 zdobycz? Rozmowa przy stoliku Olssona zamiera. Jego s膮siedzi zauwa偶yli, 偶e co艣 si臋 dzieje, odwracaj膮 g艂owy, kiedy szuka wzrokiem ich pomocy. Uwi臋zi艂am go w swoich 藕renicach, kt贸re nie przestaj膮 m贸wi膰. Wszystko zasadza si臋 na prawdopodobie艅stwach, Olsson. By艂am bezsilna wobec ciebie, dlatego 偶e to, co zrobi艂e艣, wydawa艂o si臋 absolutnie nieprawdopodobne. Doro艣li m臋偶czy藕ni nie post臋puj膮 w ten spos贸b z dzie膰mi. Mia艂e艣 alibi: sw贸j wiek i p艂e膰. Ale teraz role si臋 odwr贸ci艂y. Teraz to ja jestem

my艣liwym, a ty zwierzyn膮. Teraz mam alibi, bo jestem kobiet膮 z Krainy Dyplomacji, a tobie brak wiarygodno艣ci, bo jeste艣 starym pijakiem. Tak to bywa na tym 艣wiecie. Hop-siup i nagle bezsilny ma w艂adz臋...Nad g贸rn膮 warg膮 Olssona perli si臋 pot. Wyg艂adza du偶ymi d艂o艅mi serwetk臋, kt贸r膮 po艂o偶y艂 na kolanach. Nie ma odwagi na mnie spojrze膰. Mog臋 zrobi膰 z tob膮, co zechc臋, szepc膮 moje oczy. Mog臋 ci臋 zabi膰. Nikomu by si臋 nie 艣ni艂o mnie podejrzewa膰, nawet gdyby艣 zd膮偶y艂 mnie przed 艣mierci膮 oskar偶y膰. Podnosi g艂ow臋 i czyni b艂agalny grymas. Nie popuszczam. Wpijam si臋 wzrokiem w jego g膮bczast膮 twarz.Mam ci臋, Olsson. Jeste艣 w moich r臋kach. Je艣li za godzin臋 ci膮gle b臋dziesz oddycha艂, je艣li jutro twoje serce nadal b臋dzie bi艂o, to tylko dlatego, 偶e na to pozwoli艂am. Jeste艣 na mojej 艂asce. Sk艂ada serwetk臋, k艂adzie j膮 obok talerza, mruczy co艣 do s膮siad贸w przy stoliku. 艢ledz臋 go spojrzeniem, wije si臋 w jakich艣 podzi臋kowaniach i po偶egnaniach, kt贸re kieruje w nasz膮 stron臋. Nie poddaj臋 si臋. Siedz臋 nieruchomo, z brod膮 wspart膮 na d艂oniach, dop贸ki nie opu艣ci sali.

-Co ty wyprawiasz? - pyta Lars-G贸ran. K艂ad臋 r臋ce na kolanach i u艣miecham si臋 do niego

z lekkim roztargnieniem.

-Co? - m贸wi臋. - O co ci chodzi?

- Uspok贸j si臋, Cecylio - m贸wi Marita. - Przesta艅! Wygl膮dasz jak wariatka...Stoi pod t膮 sam膮 latarni膮, kt贸ra przed niespe艂na godzin膮 o艣wietla艂a Wenus z Gottl贸sy. 艢ci膮gn臋艂am chustk臋 z g艂owy i wycieram ni膮 makija偶.

-Gliniarz zrobi swoje i po krzyku! Nie ma si臋 czego ba膰. Ju偶 j膮 zabrali, g艂ow臋 te偶, sama widzia艂am...

Chwyta mnie za kurtk臋. Odpycham j膮.

-Zostaw! Nie dotykaj mnie! M贸wi臋 ochryple, dysz臋, tryskam 艣lin膮.

-Spokojnie. Masz pietra, 偶e starzy si臋 dowiedz膮, 偶e by艂a艣? 呕e wystajemy na S贸dra Torget?

Gwa艂townie kr臋c臋 g艂ow膮 i przyciskam chustk臋 do ust. Jest poplamiona tuszem i kremem.

-Jej si臋 boisz? Ju偶 j膮 zabrali, widzia艂am, po艂o偶yli j膮 na noszach, a g艂ow臋 wrzucili do kartonu...

Opuszczam r臋k臋 i wymachuj臋 chustk膮.

-Przesta艅! Przesta艅, ty pieprzone 艣cierwo! Ty 艣mierdzielu! Cofa si臋 o krok i prze艂yka 艣lin臋.

-Co艣 ty powiedzia艂a? - m贸wi bardzo cicho. - Jak mnie nazwa艂a艣? Wypluwam s艂owa:

-Ty 艣mierdzielu! Zaciska d艂onie w kieszeniach kurtki i u艣miecha si臋 szyderczo.

-I kto to m贸wi? Gluty ci wisz膮 do kolan, w艂osy masz w str膮kach. Mo偶e si臋 na dok艂adk臋 zsika艂a艣?

Wycieram nos chustk膮 i staram si臋 zachowa膰 w miar臋 godnie.

-Nie, Marita, nie zsika艂am si臋. Dobrze wiesz, 偶e od dawna tego nie robi臋... Chc臋 i艣膰 do domu.

Marita przedrze藕nia mnie.

-Ona chce i艣膰 do domu - m贸wi p艂aczliwie i wykrzywia si臋. - Jest dopiero wp贸艂 do 贸smej - dodaje ciszej.

- Co b臋dziesz robi艂a w domu? Liczy艂a pieni膮dze w skarbcu? Czy s艂ucha艂a, jak Z艂oty lutuje twoj膮 star膮?

Zm臋czona i zrezygnowana, wpycham zmi臋t膮 chustk臋 do kieszeni. Nie mog臋 przecie偶 powiedzie膰 prawdy. Nie zostan臋 tu, Marita, bo to 艣miertelnie niebezpieczne. Je艣li zostan臋, b臋d臋 taka jak ona. Wbijam wzrok w ziemi臋 i milcz臋.

- Co b臋dziesz robi艂a w domu?

- Nie wiem. Wypior臋 majtki...

- Wypierzesz majtki? W sobot臋? Zwariowa艂a艣. Kompletnie ci odbi艂o. Podnosz臋 g艂ow臋 i patrz臋 na ni膮.

-Mia艂a艣 frajd臋, co? Cieszy艂a艣 si臋, widz膮c, jak wk艂adaj膮 jej g艂ow臋 do kartonu...Wyjmuje r臋ce z kieszeni, cofam si臋, przez moment wydaje mi si臋, 偶e mnie uderzy. Ale nie, pluje tylko na moj膮 zamszow膮 kurtk臋.

-Jeste艣 nienormalna, Cecylio. Od pocz膮tku to wiedzia艂am!

呕egnam si臋 z ostatnim go艣ciem i co艣 si臋 dzieje z moimi oczami. Nie mog臋 na niczym zatrzyma膰 wzroku. Co艣 si臋 nieustannie porusza na obrze偶ach pola widzenia, co艣, czego nie jestem w stanie zobaczy膰. Mysz biegnie po pod艂odze, wiewi贸rka wspina si臋 po 艣cianie, chmara czarnych motyli kr膮偶y pod sufitem. Odwracam g艂ow臋, pr贸buj臋 je ogarn膮膰 spojrzeniem, ale nic z rem Ok. c i P^gladal Sic 鈥 piacie W PIySk脫W' ^ 4 rfiM przyjaci贸fti ma鈩 tw v f T鈩" m'di S掳4 moich ocli* "f k01** 艢鈩< -芦W艂 * 鈥,

W ciemnej sypialni doktor Alexandersson 艣wieci mi w oczy ma艂膮 lampk膮. Zamykam powieki i widz臋 p艂omienie. Czuj臋 si臋 bezpiecznie. Lubi臋 ogie艅, bo wszystko wypala do czysta. Po chwili ga艣nie, pryzmatu ju偶 nie ma, zanurzam si臋 w jak膮艣 w臋偶ow膮 mg艂臋. Pe艂zn膮 wielobarwne 偶mije, s膮 w kolorze kamieni, mchu i 艣mierci. Zlewaj膮 si臋 i rozdzielaj膮 siwo-czarne, siwo-br膮zowe i siwo-zielone c臋tki.

W tle unosi si臋 szept Yvonne:

- Odwarstwienie siatk贸wki? Czy to mo偶e by膰 odwarstwienie siatk贸wki?

Oddycham ci臋偶ko i przyciskam do oczu zaci艣ni臋te d艂onie. Nie tylko oczy mnie zawodz膮. Nie mog臋 pochwyci膰 w艂asnych my艣li, pierzchaj膮 jak stado sp艂oszonych ptak贸w, ilekro膰 usi艂uj臋 odtworzy膰 ostatni膮 noc i ostatni poranek.

Staram si臋, Marito, ale nie mog臋. My艣l broni si臋 i umyka na samo wspomnienie trzaskaj膮cych drzwi i odg艂osu pospiesznych krok贸w na schodach.

Bezimienne miasteczko rozp艂ywa si臋 i nagle widz臋 twarz Zosimy. Pochyla si臋 nad moim szpitalnym 艂贸偶kiem w Manili.

- Gdzie on si臋 podzia艂, madame Gdzie jest m贸j Ricky? Splatam d艂onie na ko艂drze, zamykam oczy, 偶eby si臋 ochroni膰 przed jej spojrzeniem, i zastanawiam si臋, co powiedzie膰, nie daj膮c si臋 jednocze艣nie przy艂apa膰 na k艂amstwie.

-Nie wiem, Zosima. Rozdzielili艣my si臋, po prostu znikn膮艂. To niemal prawda, mam czyste sumienie.

- Ale dlaczego pani wr贸ci艂a, madame, a on nie?

- Nie wiem, Zosima. Mo偶e poszed艂 w drug膮 stron臋, nie wiem. Otwieram oczy i patrz臋 na ni膮. Ma podkr膮偶one z g艂odu oczy.

- Przyjdzie, Zosima. Na pewno jest w drodze. A do tego czasu dopilnuj臋, 偶eby tobie i twoim dzieciom niczego nie zabrak艂o. Dam ci pieni膮dze. Prostuje si臋, zaciska usta - kreska pogardy. - Nie chodzi o pieni膮dze, madame. Chodzi o Ricky'ego. By艂a pani tam, gdzie szala艂 lahdr. Czy pani zdaniem Ricky prze偶y艂? Czy my艣li pani, 偶e Ricky wyszed艂 ca艂o z p艂on膮cego cementu? Zamykam oczy, udaj臋 wyczerpan膮. Piel臋gniarka ujmuje Zosim臋 pod rami臋 i delikatnie, acz stanowczo wyprowadza z pokoju.

Zanim wr贸ci艂am do Szwecji, otworzy艂am dla niej konto w banku. Wp艂aci艂am du偶o pieni臋dzy -, roczn膮 diet臋 ze szwedzkiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jad膮c na lotnisko, poprosi艂am kierowc臋, 偶eby艣my zajrzeli do San Juan.

Zosimy nie by艂o; w ciemnym pokoju na cementowej posadzce siedzia艂a jedna z c贸rek i apatycznie bawi艂a si臋 kamykami. Rozczochrana i brudna, nie mia艂a ju偶 ani mundurka, ani but贸w gimnastycznych.

Po艂o偶y艂am jej na podo艂ku wszystkie moje filipi艅skie banknoty i monety i szepn臋艂am, 偶eby da艂a je mamie. Zrobi艂a ze sp贸dniczki torebk臋 i popatrzy艂a na mnie w milczeniu. Nie u艣miecha艂a si臋, mia艂a w nosie dobre wychowanie. By艂am jej za to wdzi臋czna. Nie znios艂abym u艣miechni臋tej buzi w tym pokoju.

Ricky nie wr贸ci艂.

Czy ja s艂ysza艂am trzask drzwi? Czy naprawd臋 s艂ysza艂am, jak wychodzi?

Nie wiem. Mo偶e to tylko antycypacja. Mo偶e jego i Nog-Noga ju偶 nie by艂o, kiedy wr贸cili艣my z Butterfieldem do domu. Nie zapalali艣my 艣wiecy, poruszali艣my si臋 w ciemno艣ciach, po omacku.

Temperatura ci膮gle ros艂a. Pod sto艂em, gdzie le偶a艂am przytulona do plec贸w Butterfielda, by艂a niezno艣na duchota. Na chwil臋 przysn臋艂am, potem usiad艂am i zacz臋艂am si臋 drapa膰 po g艂owie. Mia艂am mokre w艂osy. Nie tylko od potu. Obejmowali艣my si臋 z Butterfieldem pod awokado, kt贸rego rozedrgane li艣cie wyla艂y na nas swoj膮 zawarto艣膰. Deszcz usta艂. Odwr贸ci艂am g艂ow臋 i nas艂uchiwa艂am. Tak, nie pada艂o. S艂ysza艂am jedynie ciche oddechy 艣pi膮cych. Przypuszcza艂am, 偶e to oddechy czterech os贸b. Bo niby jak mia艂am si臋 zorientowa膰, 偶e tylko dw贸ch? Wygramoli艂am si臋 spod sto艂u i szuka艂am coli, kt贸r膮 postawi艂am gdzie艣 obok. Nie chcia艂am otwiera膰 puszki w pokoju, 偶eby nie budzi膰 innych, cicho podesz艂a drzwi i ostro偶nie je za sob膮 zamkn臋艂am. Tej nocy by艂o wyj膮tkowe 艣wiat艂o. S艂abe, siwe jak dym jakby emanowa艂o znik膮d, jakby popi贸艂 lekko fluoryzowa艂. Du偶o p贸藕niej zrozumia艂am, 偶e pochodzi艂o z tego samego 藕r贸d艂a co d艂awi膮cy upa艂, ale wtedy jeszcze tego nie wiedzia艂am, wtedy 偶aden cz艂owiek na 艣wiecie nic nie wiedzia艂 o lahdr. Roz艂o偶y艂am gazet臋 na najwy偶szym stopniu, usiad艂am i zanurzywszy stopy w przesyconej deszczem mazi, otworzy艂am col臋.

D艂ugo siedzia艂am w tej samo艣wiec膮cej, dymnej szaro艣ci i marzy艂am. Budowa艂am dla Dolly domki dla lalek i wyobra偶a艂am sobie gorzko-s艂odkie spotkanie z Butterfieldem w Manili. Musia艂am marzy膰, 偶eby nie my艣le膰 o nast臋pnym dniu i czekaj膮cej nas w臋dr贸wce. To by艂o zbyt przyt艂aczaj膮ce, nie mog艂am sobie pozwoli膰 na niepok贸j, mia艂am przecie偶 nie艣膰 Dolores. Nagle w ciemno艣ciach po lewej rozleg艂 si臋 gwizd, a w sekund臋 p贸藕niej, po prawej, zaskrzypia艂 czyj艣 g艂os: - Oh, madame! Watch out! Beware of the darkness...

Kto艣 mnie dotyka. Rozpoznaj臋 d艂onie Yvonne, s膮 tak samo lekkie i zwiewne jak jej szept. Ale akurat w tym momencie nie ma nic gorszego ni偶 delikatne mu艣ni臋cie. Uderz mnie, szarp ostrymi k艂ami, zmia偶d偶 mi ko艣ci i zetrzyj je na proch, tylko mnie nie muskaj, jak p艂az w ciemno艣ciach! Odpycham jej r臋k臋, zwijam si臋 w k艂臋bek, zas艂aniam stopy koszul膮 nocn膮, wsuwam d艂onie w r臋kawy. Chowam si臋 w swojej 艣licznej jedwabnej koszuli; jest czysta, bia艂a i 艣liska jak l贸d.

Doktor Alexandersson wie, jak trzeba dotyka膰. Chwyta mnie za ramiona, chroni. Wtulam si臋 w jego pier艣 i 艂api臋 n po艂y marynarki. Nie krzycz臋. Z moich ust nie wydobywa si臋 偶aden d藕wi臋k.

Skrzy偶owa艂am ramiona.

-Daj spok贸j, NogNog - powiedzia艂am w ciemno艣膰. - To nie jest zabawne. Po艂yskliw膮 szaro艣膰 przeszy艂 chichot, zamruga艂am powiekami, 偶eby wyostrzy膰 wzrok.

-Daj spok贸j i wyjd藕! W odleg艂o艣ci kilku metr贸w od schod贸w zatrzepota艂 rozmazany cie艅 i zn贸w rozleg艂 si臋 chichot. Zapali艂am papierosa. To by艂 b艂膮d. Kiedy p艂omyk zapalniczki zgas艂, szaro艣膰 zg臋stnia艂a i cie艅 znikn膮艂.

-Przesta艅. Nie b膮d藕 dziecinny. Cisza. Oddycha艂am z coraz wi臋kszym wysi艂kiem. Upa艂, pomy艣la艂am, ocieraj膮c pot z czo艂a. Brak tchu to wina upa艂u. Nie boj臋 si臋. Dlaczego mia艂abym si臋 ba膰? Jest nas troje, on tylko jeden, Butterfield schowa艂 bro艅. Poza tym w 偶adnym razie nie wolno okazywa膰 l臋ku. Nigdy.

-Powiniene艣 spa膰, NogNog - odezwa艂am si臋 pewnym g艂osem. - Jutro czeka nas daleka droga. Chorowa艂e艣, musisz odpocz膮膰, nabra膰 si艂...NogNog wy艂oni艂 si臋 z ciemno艣ci, dostrzeg艂am jego kontury, sta艂 na szeroko rozstawionych nogach, boso, niedaleko schod贸w. Ci膮gle nie widzia艂am jego twarzy ani tego, co znalaz艂.

-Droga? - powiedzia艂 swoim naj艂agodniejszym g艂osem. - A gdzie ja mam i艣膰?

Westchn臋艂am, jakbym rozmawia艂a z nad膮sanym dzieckiem.

-Musimy i艣膰, NogNog. Dolly i mister Berglund potrzebny jest lekarz. Musimy si臋 jak najszybciej znale藕膰 w艣r贸d ludzi. Powiniene艣 si臋 z nami zabra膰, w grupie jest bezpieczniej...

NogNog zanurzy艂 si臋 w dymn膮 szaro艣膰, jego g艂os unosi艂 si臋 w upale jak srebrna nitka.

-Zostan臋. Mam inne plany. Na chwil臋 zapad艂a cisza. Opar艂am si臋 o drzwi i zamkn臋艂am oczy. Dlaczego jest tak gor膮co?

-Jak zrobi艂e艣 t臋 sztuczk臋, NogNog? - zapyta艂am najzwyklejszym tonem. Zda艂am sobie spraw臋, 偶e co艣 us艂ysza艂am, dopiero wtedy kiedy d藕wi臋k zamar艂; s艂aby odg艂os czego艣, co ociera艂o si臋 o metal.

-Jak膮 sztuczk臋?

-No, kiedy pr贸bowa艂e艣 mnie nastraszy膰. Wygl膮da艂o to tak, jakby艣 by艂 w dw贸ch miejscach jednocze艣nie...

D藕wi臋k si臋 powt贸rzy艂. NogNog czego艣 dotyka艂.

-Fruwa艂em, madame. M贸wi艂em przecie偶, 偶e jestem anio艂em...To nie by艂o 艣mieszne. Nie mia艂o takie by膰. Powiedzia艂 to spokojnie, nie 偶artowa艂. Mimo upa艂u zadr偶a艂am. Ricky i Butterfield maj膮 racj臋, pomy艣la艂am. On jest szalony. Nie zamierzam siedzie膰 w nocy sam na sam z szale艅cem. Wsta艂am, 偶eby wej艣膰 do domu.

- Nie - m贸wi doktor Alexandersson - nic nie wskazuje na odwarstwienie siatk贸wki. Ale, rzecz jasna, nie mam wszystkich niezb臋dnych narz臋dzi, 偶eby dok艂adniej to zbada膰...Bior臋 si臋 w gar艣膰,

puszczam po艂y jego marynarki, k艂ad臋 si臋 na plecach i zamykam oczy. Tysi膮ce jasnych kropek przeszywa ciemno艣膰. Niewa偶ne. Nie s膮 gro藕ne. To elektrony, fotony, protony. Patrz臋 w materi臋 i jestem zupe艂nie

spokojna.

-Zabierzemy j膮 do szpitala? - szepce Yvonne.

-Nie. Jeszcze nie. Wydaje mi si臋, 偶e to reakcja na pogrzeb. Poza tym jest przem臋czona, opiekowa艂a si臋 Dagny, a to pod wieloma wzgl臋dami by艂o bardzo wyczerpuj膮ce. Musi odpocz膮膰. S艂ysz臋, jak grzebie w swojej torbie.

-My nie mogli艣my - szepce Yvonne. - Dzieci. Mamy ma艂e dzieci... Bawi mnie jej poczucie winy. A jeszcze bardziej bawi mnie to, 偶e Alexandersson ignoruje jej pro艣b臋 o rozgrzeszenie.

Jestem z艂ym cz艂owiekiem, Marito. Powinnam z ni膮 porozmawia膰, powiedzie膰, 偶e nigdy jej tutaj nie potrzebowa艂am, 偶e w niczym nie zawini艂a i 偶e ja wcale nie jestem przem臋czona. Ale milcz臋 i pos艂usznie otwieram usta, kiedy doktor k艂adzie mi na j臋zyku proszek nasenny.

NogNog nie k艂ama艂, Marito. On umia艂 lata膰. Nie jak anio艂, tylko jak tygrys. Ledwie po艂o偶y艂am r臋k臋 na klamce, dopad艂 mnie jednym bezg艂o艣nym susem. Straci艂am r贸wnowag臋, ze艣lizgn臋艂am si臋 z najwy偶szego stopnia i przewr贸ci艂am. Poczu艂am piek膮cy b贸l w ko艣ci ogonowej. Dlaczego to zrobi艂? Czy chcia艂 mnie powstrzyma膰 przed wej艣ciem do domu?

Nie wiem. P贸藕niej, kiedy le偶a艂am w bezpiecznym klimatyzowanym pokoju szpitalnym w Manili, wysnu艂am pewn膮 teori臋. Bramy czasu by艂y dla NogNoga w ci膮g艂ym ruchu otwiera艂y si臋 i zamyka艂y, nigdy jednak nie zamkn臋艂y si臋 do ko艅ca. Przemieszcza艂 si臋 mi臋dzy wieloma 艣wiatami, wy艣lizgiwa艂 z czasu i w艣lizgiwa艂 do艅, by艂 na przemian dzieckiem i doros艂ym, ofiar膮 i m艣cicielem. A my, ludzie z jego otoczenia, mieli艣my w jego oczach coraz to inne twarze.

Nie by艂 szalony. W 偶adnym razie. Po prostu za du偶o widzia艂. Za du偶o obraz贸w wry艂o mu si臋 w pami臋膰.

Tacy ludzie atakuj膮, Marito. My艣l膮, 偶e w ten spos贸b si臋 wyzwol膮.

Nie ukrywam, 偶e ja te偶 si臋 zmieni艂am. Kiedy NogNog mnie uderzy艂, chcia艂am mu odda膰. Pierwszy sekretarz ambasady, Cecylia Lind, podnios艂a si臋, zdyszana i skupiona, i zacisn臋艂a pi臋艣ci.

Strach min膮艂. Cieszy艂am si臋, Marito, cieszy艂am si臋, 偶e nareszcie mog臋 si臋 odp艂aci膰 za m贸j l臋k i w艣ciek艂o艣膰. Targa艂am go za ucho r贸wnie mocno, jak on szarpa艂 mnie za w艂osy, wbi艂am mu 艂okie膰 w gard艂o, kiedy chcia艂 mnie chwyci膰 za szyj臋, t艂uk艂am go otwart膮 d艂oni膮 i pi臋艣ciami. By艂 silny, ja te偶 by艂am silna. By艂 bezwzgl臋dny, ja by艂am bezwzgl臋dniejsza. Drapanie i gryzienie uw艂acza艂o jego m臋skiej godno艣ci, ale nie mojej. Gdybym nie ogryza艂a paznokci, rozora艂abym mu twarz. Wpi艂am

si臋 z臋bami w jego rami臋 i nie puszcza艂am, dop贸ki nie poczu艂am w ustach smaku krwi. Nagle uderzy艂 mnie pi臋艣ci膮 w skro艅, oczy zasz艂y mi 艂zami. O mojej pora偶ce zdecydowa艂a by膰 mo偶e sekunda dekoncentracji albo brak treningu i techniki. W ka偶dym razie, kiedy celowa艂am w jego krocze, odsun膮艂 si臋, kopn臋艂am w powietrze, straci艂am r贸wnowag臋 i upad艂am. Moment p贸藕niej kl臋cza艂 nade mn膮. Chwyci艂 mnie za nadgarstki, przycisn膮艂 je do ziemi, po czym stan膮艂 kolanami na moich ramionach i usiad艂 mi na klatce piersiowej.

- Pu艣膰 - powiedzia艂am. - Dusz臋 si臋. NogNog milcza艂 i nie puszcza艂. Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 mnie.

Mog艂abym sk艂ama膰, Marito. K艂amstwo wydaje si臋 w tym wypadku bardzo n臋c膮ce.

Mog艂abym powiedzie膰, 偶e zdesperowana, zatrzepota艂am alabastrowymi r膮czkami i wij膮c si臋 w m臋kach, wybuchn臋艂am p艂aczem. Ale chyba sama rozumiesz, 偶e kiedy rozchyli艂am usta i uleg艂am pod naporem jego warg, zadawa艂am sobie tylko jedno i to samo pytanie: Kim ty w艂a艣ciwie jeste艣, NogNog?

Jestem NogNog, odpar艂o jego cia艂o. Jestem NogNog i jestem s艂ony jak ocean.

,A potem?"

Niemal ci臋 s艂ysz臋, Marito. S艂ysz臋 tw贸j bezg艂o艣ny szept, jak przed laty: ,A potem? Co si臋 sta艂o potem?".

Zamruga艂am powiekami, otworzy艂am oczy i spojrza艂am w niebo. Ale nieba nie by艂o, niczego nie by艂o, nie widzia艂am nawet pochylaj膮cej si臋 palmy kokosowej, jeszcze do niedawna w zasi臋gu mojego wzroku, przy skamienia艂ym samochodzie. Wsz臋dzie szaro艣膰. I para. Tak, Marita to nie by艂a mg艂a, tylko para. Jak my艣lisz, co zrobi艂am? Oczywi艣cie zacz臋艂am si臋 rozgl膮da膰 w tym mokrym cmokaj膮cym popiele za papierosami. Znalaz艂am je tu偶 pod schodami, na paczce elegancko le偶a艂a zapalniczka. Wr贸ci艂am do NogNoga, zn贸w by艂am sob膮, wyci膮gn膮艂 si臋 na ziemi, wygl膮da艂 jak nieboszczyk, usiad艂am ko艂o niego, opar艂am si臋 plecami o palm臋 i zaci膮gn臋艂am papierosem. My艣la艂am, 偶e si臋 podda艂. My艣la艂am, 偶e nareszcie zwyci臋偶y艂am. S膮dzi艂am - kompletna idiotka! - 偶e mog臋 mu zada膰 pytanie, kt贸rego dot膮d nie mia艂am odwagi zada膰.

- Dlaczego tak krzycza艂e艣, NogNog? Dlaczego krzycza艂e艣 na m贸j widok? Ukl臋kn膮艂 i kaza艂 mi zapali膰 zapalniczk臋. A potem podci膮gn膮艂 koszul臋. Na piersi mia艂 pi臋tno niewolnika.

Nie 艣pi臋. Ale teraz jest czarno, nic si臋 nie porusza pod powiekami. Czas si臋 zatrzyma艂, wszystko znieruchomia艂o. To dobrze. Tylko w ciemno艣ciach i w bezruchu mo偶emy przyjrze膰 si臋 temu, co si臋 wydarzy艂o w bezimiennym miasteczku. Kto jest w艂a艣cicielem dziecka, Marito? Czy ty to wiesz? Odpowied藕 ma gorzki smak. Obie nie mo偶emy si臋 sili膰 na ob艂udn膮 s艂odycz. Obie wiemy, 偶e dziecko samo o sobie nie decyduje. Musi si臋 odgradza膰 wysokim murem, 偶eby mie膰 siebie dla

siebie. Nie wszystkie mog膮. Tak wi臋c w艂a艣cicielem dziecka jest ten, kto ro艣ci sobie do niego prawa, ten, kto m贸wi, 偶e je posiada. W艂a艣cicielem NogNoga by艂 Donald.

P艂omyk zapalniczki migotliwie o艣wietla艂 jego pier艣, g艂臋bokie okr膮g艂e blizny uk艂ada艂y si臋 w uj臋t膮 w ko艂o liter臋 鈥濾". M贸wi艂 szybko i cicho, musia艂am si臋 nachyli膰, 偶eby cokolwiek us艂ysze膰. M贸wi艂 o tym, 偶e dzi臋ki tocz膮cej si臋 w Wietnamie wojnie do Angeles zawita艂o co艣 w rodzaju dobrobytu. On i jego banda zacz臋li si臋 przyzwyczaja膰 do coraz lepszych resztek jedzenia, plain rice i zgni艂e warzywa nie by艂y ju偶 rarytasem. Zdarza艂o si臋, 偶e ameryka艅scy 偶o艂nierze rzucali im gar艣膰 monet, zdarza艂o si臋, 偶e zakochani we w艂asnej dobroci, zabierali ich do baru na hamburgery.

-Ale jedzenie nie by艂o dla nas najwa偶niejsze - szepn膮艂 NogNog. - Mogli艣my si臋 oby膰 bez hamburger贸w, chips贸w i coca-coli. Tak jak mogliby艣my si臋 oby膰 bez innych rzeczy, gdyby艣my w tym nie zasmakowali. Uzale偶nili艣my si臋...

-Dawali wam narkotyki? Ma艂ym dzieciom? Ci膮gle kl臋cza艂 przede mn膮 z podci膮gni臋t膮 koszul膮. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

-Nie. Oni nas po prostu widzieli. Dzi臋ki nim stali艣my si臋 realni. Duzi, w艂adczy kanos zapami臋tali nasze imiona i rozmawiali z nami. Zawsze si臋 z nami witali, kiedy si臋 wy艂aniali艣my z bram i zau艂k贸w, wo艂aj膮c na przyk艂ad ,Jimi, Joef. Przedtem czuli si臋 jak widma, przezroczyste duchy, strasz膮ce doros艂ych. Ich 艣wiat sk艂ada艂 si臋 z r膮k, kt贸re ich odpycha艂y, ze z艂ych g艂os贸w i tupi膮cych n贸g. Wszystko zmieni艂o si臋 na lepsze, kiedy w kraju po drugiej stronie morza zacz臋艂y si臋 naloty dywanowe.

- Ci 偶o艂nierze nigdy nie widzieli takich jak my, przyjechali przecie偶 prosto ze Stan贸w. Uwa偶ali, 偶e jeste艣my zabawni, 偶e pachniemy przygod膮. Chyba byli艣my dla nich czym艣 w rodzaju marzenia, tak jak oni dla nas. Spu艣ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na swoj膮 pier艣. G艂臋bokie blizny wygl膮da艂y w p艂omyku zapalniczki jak mroczne cienie.

-Bardzo chcieli艣my, 偶eby doro艣li znali nasze imiona. Nagle zacz臋艂o nam si臋 wydawa膰, 偶e mamy ojc贸w, 偶e nasze bajki si臋 zmaterializowa艂y. Moim tat膮 by艂 Donald. Zamilk艂 i opu艣ci艂 koszul臋. Zgasi艂am zapalniczk臋.

- Kim by艂 Donald? Po co spyta艂am? To przecie偶 oczywiste, 偶e Donald by艂 du偶y i bia艂y. Bohater z B-52. Dzie艅 za dniem z hukiem przelatywa艂 nad Wietnamem. Ale mia艂 dobre serce. Co wiecz贸r zaprasza艂 NogNoga na hamburgery i szybko przywyk艂 do tego, 偶e ledwie zd膮偶y艂 wyj艣膰 z bazy, przy艂膮cza艂 si臋 do niego ma艂y cie艅. Twarz NogNoga by艂a ca艂kowicie bezbronna, nic nie zosta艂o z jego kanciastej m臋sko艣ci. Mia艂 usta dziecka i m贸wi艂 jak dziecko.

-Polubi艂 mnie. Polubi艂 do tego stopnia, 偶e sta艂em si臋 jego maskotk膮.Podni贸s艂 d艂onie, jakby chcia艂 przegoni膰 wisz膮c膮 mi臋dzy nami par臋, po czym je opu艣ci艂 zrezygnowanym, niemal kobiecym gestem.

-Wzi膮艂 mnie do bazy w charakterze maskotki - powiedzia艂 bezbarwnym g艂osem. - Maskotki jego za艂ogi. Czy艣ci艂em im buty, biega艂em na posy艂ki, wykorzystywali mnie na tysi膮ce sposob贸w. Nauczy艂em si臋 przyrz膮dza膰 drinki i pra膰 skarpety, leczy膰 kaca i szorowa膰 kible. Robi艂em wszystko, nawet si臋 modli艂em do Boga, 偶eby zachowa艂 ich przy 偶yciu. Rewan偶owali si臋 resztkami ze sto艂u i je艣li dopisywa艂 im humor, dawali mi dolara. - Westchn膮艂 i usiad艂, popi贸艂 zacmoka艂 pod jego po艣ladkami. - W艂a艣ciwie by艂em kim艣 w rodzaju s艂u偶膮cego, parobka. Ale wtedy tak tego nie odbiera艂em, rozpiera艂a mnie duma, 偶e m贸wi膮 o mnie maskotka". Zna艂em swoje miejsce, dobrze wiedzia艂em, kiedy zej艣膰 im z oczu. Zn贸w umilk艂, siedzieli艣my twarz膮 w twarz, bardzo blisko siebie.

-A gdzie mieszka艂e艣? W bazie? Wzruszy艂 ramionami.

-To jasne, 偶e nie w koszarach. Ale istnia艂o mn贸stwo innych mo偶liwo艣ci. Najr贸偶niejsze schowki, klatki schodowe i piwnice. Poza tym nie by艂em sam. Prawie ka偶da za艂oga mia艂a swoj膮 maskotk臋, w bazie nie brakowa艂o Filipi艅czyk贸w, dzieci i doros艂ych. Dop贸ki wiedzieli艣my, w czym rzecz, i nie zbli偶ali艣my si臋 do hangar贸w i samolot贸w, wszystko by艂o okej. Mnie nikt nie m贸g艂 podejrzewa膰 o szpiegostwo ani o sabota偶, by艂em przecie偶 taki ma艂y...

-Ile mia艂e艣 lat? Wzruszy艂 ramionami.

-Nie wiem. Donaldowi powiedzia艂em, 偶e osiem. Nie wiedzia艂em dok艂adnie. Nie przejmowa艂 si臋 takimi drobiazgami. Najwa偶niejsze, 偶e by艂em milutki. Milutki, uroczy 艂obuziak. I o to mu chodzi艂o.

Wstrzyma艂am oddech.

-Wykorzystywa艂 ci臋 seksualnie? NogNog 偶achn膮艂 si臋.

-Ale sk膮d! Donald i jego kumple przygarn臋li mnie z innych powod贸w. By艂em raczej czym艣 w rodzaju zwierz膮tka, szczeniaka albo kotka, czym艣, z czego mo偶na si臋 po艣mia膰 i z czym si臋 mo偶na pobawi膰.

Spojrza艂 w niebo, utkwi艂 wzrok gdzie艣 w mg艂ach i chmurach. A偶 j臋kn臋艂am, ciekawa, co dalej. Splun膮艂 w popi贸艂.

-Nie mia艂em poj臋cia - podj膮艂 ostrzejszym tonem - 偶e zalicza艂em si臋 do tej samej kategorii co kurwy. Wierzy艂em 偶e Donald zawsze b臋dzie si臋 mn膮 opiekowa艂, 偶e jestem jego ch艂opakiem. Raz wytar艂 mi nos, jak prawdziwy tata. I dawa艂 komiksy, a kiedy pokazywa艂em palcem litery, wszystko wyja艣nia艂...

-Nauczy艂 ci臋 czyta膰? Wzdrygn膮艂 si臋 z irytacj膮.

-Sam si臋 nauczy艂em. By艂em cholernie bystry. Nauczy艂em si臋 czyta膰 i m贸wi膰 jak oni, podkrada艂em ich s艂owa... - Splun膮艂 w popi贸艂. - W og贸le si臋 nie po艂apa艂em, kiedy co艣 zacz臋艂o si臋 psu膰. I nie wiedzia艂em, dlaczego. Po prostu si臋 zmienili, mieli wszystkiego dosy膰 i t臋sknili za domem. Chyba si臋 bali. Wielu ich koleg贸w nigdy nie wr贸ci艂o. Mo偶e z tego powodu mnie znienawidzili...Odwr贸ci艂 si臋 i si臋gn膮艂 po co艣 w ciemno艣ci. Podni贸s艂 pod艂u偶ny cie艅 i po艂o偶y艂 go na kolanach. Ka艂asznikow. Znalaz艂 swoj膮 bro艅. W zamy艣leniu pog艂aska艂 kolb臋. Ba艂am si臋 odezwa膰 i poruszy膰, wstrzyma艂am oddech.

- Sta艂em si臋 chyba zanadto przymilny - powiedzia艂 cicho. - Bardzo mi zale偶a艂o na ich sympatii. Zw艂aszcza Donalda. Ci膮gle mia艂em nadziej臋, 偶e zabierze mnie do Ameryki, 偶e b臋d臋 jego ch艂opakiem.

- Zni偶y艂 g艂os i popatrzy艂 na karabin. - Tego wieczoru obj膮艂em go za szyj臋. Chcia艂em si臋 przytuli膰 i usi膮艣膰 mu na kolanach...

Nie widzia艂am tego, ale widz臋.

Donald odsuwa si臋 z grymasem niech臋ci, ch艂opiec nie ust臋puje. Zgubi艂 sw贸j wewn臋trzny kompas, nie trzyma si臋 z daleka, kiedy nikt sobie nie 偶yczy jego obecno艣ci. Usi艂uje wej艣膰 doros艂emu m臋偶czy藕nie na kolana, udaj膮c niesfornego szczeniaka, mimo 偶e jest na to za du偶y i ju偶 si臋 nie nadaje do tej roli. Nie ma 艂agodnie zaokr膮glonych policzk贸w ani czystych, ufnych oczu, w jego spojrzeniu kryje si臋 odrobina premedytacji i wyrachowania. Cierpliwo艣膰 Donalda ma swoje granice.

- Pu艣膰 mnie - m贸wi. Ch艂opiec zdaje si臋 tego nie s艂ysze膰. Donald, kt贸ry codziennie widzi p艂on膮ce wioski i nosi w sobie krzyki wielu ludzi, nagle nie jest w stanie znie艣膰 tej g艂uchoty, tego bezgranicznego oddania, tej psiej mi艂o艣ci. I nachodzi go pewna my艣l: Jak kto艣, kto urodzi艂 si臋 w niewoli, mo偶e si臋 sta膰 wolnym cz艂owiekiem? Ta my艣l doskwiera mu bardziej ni偶 ramiona ch艂opca. Si臋ga po n贸偶, kt贸ry ma u pasa, bardzo ostry n贸偶, i chwyta ch艂opca za w艂osy. Od dawna nikt go nie strzyg艂, ma bujn膮 czarn膮 czupryn臋. Donald trzyma j膮 mocno, odsuwa dzieciaka na odpowiedni膮 odleg艂o艣膰 i przyk艂ada mu n贸偶 do gard艂a...

M臋偶czy藕ni podnosz膮 wzrok znad ksi膮偶ek i list贸w, rozmowy cichn膮, kto艣 wy艂膮cza telewizor. W pokoju unosi si臋 zapach dzikiej zwierzyny.

- Jeste艣 niewolnikiem - m贸wi Donald. - Naszym niewolnikiem. I 偶eby艣 nigdy o tym nie zapomnia艂, naznaczymy ci臋, zrobimy ci znak na piersiach...Kto艣 wybucha 艣miechem, ale czym pr臋dzej milknie. Pi臋ciu m臋偶czyzn ustawia si臋 w p贸艂kole. Widz膮, 偶e ch艂opiec nie jest taki s艂odki jak dawniej, 偶e ju偶 si臋 nie nadaje na maskotk臋. Jeden z nich wyjmuje papierosa. Jak d艂ugo go nios膮?

Nie ma poj臋cia. Wie tylko tyle 偶e znajduje si臋 poza dobrem i z艂em, w wiecznych ciemno艣ciach, kt贸re wszystko m贸wi膮 o 艣wiecie i jego w nim miejscu. Kiedy wi膮偶膮 mu r臋ce sk贸rzanym paskiem i wieszaj膮 na drzewie, nie pyta, dlaczego. Wieje wiatr, jego cia艂o ko艂ysze si臋 wolno. M臋偶czy藕ni - kr贸tko ostrzy偶eni, muskularni, w identycznych, bia艂ych podkoszulkach i szortach khaki widz膮 nagle samych siebie. Wojna odcisn臋艂a si臋 na ich twarzach.

Maj膮 rozbiegane spojrzenia, boj膮 si臋 siebie nawzajem. W ko艅cu si臋 rozchodz膮, ka偶dy w swoj膮 stron臋, chc膮 zapomnie膰 o istnieniu ch艂opca i o swoim istnieniu. Kto艣 usi艂uje umkn膮膰 przed w艂asnym cieniem, inni niespiesznie zanurzaj膮 si臋 w noc. Zostaje tylko Donald. Czarna nieruchoma sylwetka. Nie mo偶e oderwa膰 wzroku od ko艂ysz膮cego si臋 na wietrze owocu. Na zach贸d leci bombowiec. J臋k przeradza si臋 w krzyk.

Ma tego dosy膰. Dlaczego nigdy nie jest cicho? Dlaczego w艂a艣nie on musi wys艂uchiwa膰 tych krzyk贸w, b贸lu ca艂ej ziemi? Wyci膮ga pasek z szort贸w i uderza na pr贸b臋 w powietrze. Potem ch艂oszcze ciemno艣ci, drzewo i owoc, dop贸ki! wszystkie krzyki nie umilkn膮.

Dotkn臋艂am NogNoga. M贸j dotyk wyrwa艂 go z odr臋twienia. Zn贸w zacz膮艂 m贸wi膰.

-Kto艣 mnie znalaz艂 - powiedzia艂 g艂osem siwym jak mg艂a - i zani贸s艂 do zakonnic. Kiedy rany si臋 zabli藕ni艂y, zosta艂em ich s艂u偶膮cym. Nie musia艂em by膰 milutki, wymagano ode mnie wy艂膮cznie milczenia.

- Opu艣ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 w popi贸艂. - Zakonnice mia艂y du偶o ksi膮偶ek. Mog艂em czyta膰, to by艂o moje wynagrodzenie. Jak ju偶 wszystko przeczyta艂em, nie widzia艂em powod贸w, 偶eby d艂u偶ej tam siedzie膰 i zaszy艂em si臋 w g贸rach, gdzie nie grozi艂o mi 偶adne niebezpiecze艅stwo ze strony kanos. Dotkn臋艂am czo艂em jego czo艂a, zapomnia艂am o ka艂asznikowie. D艂ugo tak siedzieli艣my i oddychali艣my w tym samym rytmie; moje p艂uca wype艂nia艂y si臋 oddechem NogNoga, jego p艂uca - moim. Wydawa艂o mi si臋, 偶e czas si臋 zatrzyma艂. W bezimiennym miasteczku nasta艂 艣wit.

NogNog chyba co艣 us艂ysza艂, bo uni贸s艂 g艂ow臋 i znieruchomia艂, ze wzrokiem utkwionym gdzie艣 w dal.

Czas znowu otworzy艂 swoje bramy. NogNog wsta艂, wyprostowa艂 si臋 i szykowa艂 do wej艣cia w inn膮 rzeczywisto艣膰. Zachwia艂 si臋, b艂yskawicznie odzyska艂 r贸wnowag臋, przewiesi艂 bro艅 przez rami臋 i przytkn膮艂 do ust stulone d艂onie.

- Id臋, Donaldzie! - zawo艂a艂 niskim m臋skim g艂osem. - To ja, NogNog! Id臋 do ciebie!

Mrugam powiekami, przede mn膮 unosi si臋 co艣 jasnego. Widz臋 znacznie lepiej.

- Dzie艅 dobry, mamo - m贸wi Sophie. - Jak si臋 czujesz? Podci膮gam si臋 na 艂贸偶ku i przecieram oczy. Jej twarz jest jasn膮 plam膮, chocia偶 nie, nie ca艂kiem, bo trzy plamy s膮 ciemne; dwie to pewnie jej oczy, a trzecia, ruchoma - to usta.

-No jak? Lepiej si臋 czujesz? Przytakuj臋. Musz臋 si臋 wzi膮膰 w gar艣膰. Ze wzgl臋du na Sophie.

-Nic mi nie jest - odpowiadam i od razu odchrz膮kuj臋, 偶eby m贸j g艂os zabrzmia艂 pewniej. - Wszystko w porz膮dku, s艂ysza艂a艣, co m贸wi艂 doktor, jestem tylko troch臋 przem臋czona...Podnosi r臋k臋, chce mnie dotkn膮膰, ale w sekund臋 p贸藕niej rozmy艣la si臋.

-Lepiej widzisz? - szepce. Ma niewyra藕ny g艂os, tak jak niewyra藕ne s膮 kontury jej twarzy. Boi si臋, nie chc臋, 偶eby si臋 ba艂a.

-Du偶o lepiej - m贸wi臋. - Czuj臋 tylko piasek w oczach, to przejdzie. Ul偶y艂o jej, odsuwa si臋 ode mnie, jej twarz niknie, ale widz臋, 偶e ma na sobie co艣 偶贸艂tego.

- Kt贸ra godzina? - pytam. - Czy jest rano?

- Tak. Zrobi艂am ci 艣niadanie. Stawia mi co艣 na kolanach. Aha, stolik. Na pewno maminy.

-Yvonne chcia艂a zaparzy膰 herbat臋, ale powiedzia艂am, 偶e wolisz kaw臋. Czy tak? U艣miecham si臋 do jej rozmazanej twarzy.

- Tak. W艂a艣nie kawy mi trzeba... Niewyra藕na bia艂a d艂o艅 porusza si臋 nad tac膮.

- Tu jest kawa, tu sok, tu jajko i kanapka...

- Dzi臋ki. Wspaniale. Lata temu jad艂am 艣niadanie w 艂贸偶ku.

- Yvonne m贸wi, 偶e nie wolno ci dzisiaj wstawa膰 i nie powinna艣 si臋 krz膮ta膰 po domu. Jej zdaniem masz odwarstwienie siatk贸wki. A偶 mnie trz臋sie z irytacji. Yvonne nie ma prawa straszy膰 Sophie.

-E tam, przesadza. Doktor nie stwierdzi艂 偶adnych objaw贸w odwarstwienia siatk贸wki. Powiedz jej, 偶e moim zdaniem to tylko infekcja. Zwyk艂a, banalna infekcja, kt贸r膮 mo偶na w ci膮gu kilku dni wyleczy膰 roztworem soli kuchennej. Sophie ci膮gle jest zaniepokojona.

-Czy posiedzie膰 przy tobie? - pyta po chwili milczenia. - Mog臋 si臋 tu uczy膰, jutro mam sprawdzian.

Wcale nie ma na to ochoty, po prostu uwa偶a, 偶e musi. Ja w艂a艣ciwie te偶 nie mam. Sennie wzdychaj膮c, zwalniam j膮 z tego przykrego obowi膮zku.

-Chyba nie, dziecinko. Chcia艂abym wypocz膮膰, po 艣niadaniu chwilk臋 si臋 zdrzemn臋. A ty si臋 poucz w pokoju babci. Ale przedtem spytaj Yvonne, czy jej w czym艣 nie pom贸c. Na przyk艂ad w przygotowaniu lunchu.

- Jasne - odpowiada z wdzi臋czno艣ci膮 i wyg艂adza mi koc na nogach. - Jasne, mamo.

- Dzi臋ki za 艣niadanie, Sophie. Nachyla si臋 i g艂aszcze mnie po policzku wierzchem d艂oni. Zamykam oczy. Wstydz臋 si臋. Nie zas艂uguj臋 na to.

Jest letni dzie艅. Sophie ma dwa lata. Jeste艣my gdzie艣 na szwedzkiej prowincji, bia艂e zas艂onki w otwartym oknie wydyma wiatr, na b艂臋kitnym niebie ani chmurki, powietrze przypomina przejrzysto艣ci膮 szk艂o. Na trawniku przed domem bawi膮 si臋 dzieci, ale Sophie tam nie ma, 艣pi g艂臋bokim poobiednim snem, le偶y na moim ramieniu z otwartymi ustami i mokr膮 od potu grzywk膮. Zawsze si臋 poci tu偶 przed za艣ni臋ciem.

Po艂o偶y艂a r膮czk臋 na moim policzku. Pulchniutka r膮czka dwuletniej dziewczynki. Nie ruszam si臋, odpoczywam i wiem, 偶e t臋 w艂a艣nie chwil臋 chcia艂abym zapami臋ta膰 do ko艅ca 偶ycia. Tak si臋 jednak nie stanie. Przed 艣mierci膮 pomy艣l臋 o d艂oniach innego dziecka, obejmuj膮cych mnie za szyj臋. Szorstkich i spracowanych.

Wr贸ci艂am do domu z manilskiego szpitala i po raz pierwszy odby艂am rozmow臋 z moim lustrzanym odbiciem. Ona i tak by umar艂a, powiedzia艂am. Zgin臋艂aby w popiele, gdyby艣my jej nie zabrali, przed艂u偶yli艣my tylko jej 偶ycie o kilka dni. Umar艂aby, nawet gdyby nie dosz艂o do wybuchu wulkanu, gdyby zosta艂a w fabryce. By艂a w kiepskiej kondycji fizycznej, niedo偶ywiona i wycie艅czona prac膮. Lekarze z pewno艣ci膮 stwierdziliby u niej niejedn膮 chorob臋. Mo偶e mia艂a robaki. To dosy膰 typowe. I co艣 z p艂ucami. Czasami kas艂a艂a. Prz臋dzalnie bawe艂ny s膮 wyj膮tkowo niesprzyjaj膮cym miejscem dla dzieci, unosz膮cy si臋 tam kurz powoduje pylic臋, a konkretniej - bisynoz臋. Wynurzy艂am si臋 na powierzchni臋, przysz艂am do siebie dzi臋ki zaprzeczeniom i faktom. W szpitalu zapozna艂am si臋 z trzema raportami o pracuj膮cych dzieciach. Potwierdzi艂y moje nabo偶ne 偶yczenia. I tak by umar艂a. Ale kiedy przedstawi艂am te fakty lustrzanemu odbiciu, patrz膮ce na mnie oczy pociemnia艂y i sczez艂y.

-Musisz mnie dobrze zrozumie膰 - powiedzia艂am. - Nie twierdz臋, 偶e jestem bez winy. Jest wielu winnych.

Popatrzy艂a na mnie pustymi oczodo艂ami.

-Za co jeste艣my odpowiedzialni? - odezwa艂a si臋 po raz pierwszy. - Co jeste艣my im winni? Pochyli艂am g艂ow臋.

-Wszystko. Wszystko jeste艣my im winni.

Bardzo wolno jem 艣niadanie, ostro偶nie obmacuj臋 tac臋 w poszukiwaniu jajka i soku. Boj臋 si臋, 偶e co艣 przewr贸c臋 albo rozlej臋 i Sophie b臋dzie jeszcze bardziej zaniepokojona. Dom jest pe艂en d藕wi臋k贸w. Jeden z ch艂opc贸w zbiega po schodach, jakby si臋 stacza艂a lawina. W jadalni pomrukuje Lars-G枚ran, drugi ch艂opiec 艣mieje si臋 z czego艣, co powiedzia艂 ojciec, w kuchni rytmicznie stukaj膮 obcasy Yvonne.

Nigdy dot膮d nie pali艂am w sypialni, ale co tam. Spuszczam stopy na ch艂odn膮 pod艂og臋, po omacku podchodz臋 do okna, otwieram je na o艣cie偶, wpuszczam do 艣rodka zim臋, po czym wracam do 艂贸偶ka po kaw臋 i koc. Owijam si臋 kocem i siadam na wiklinowym krze艣le. Fili偶anka stoi obok, na biurku, jak w czasach mojej m艂odo艣ci, tyle 偶e teraz musz臋 sprawdza膰 blat d艂oni膮, 偶eby wiedzie膰, gdzie mam j膮 postawi膰. Niedobrze, my艣l臋. Niedobrze, 偶e tak kiepsko widz臋... Odchylam g艂ow臋 do ty艂u. Krzes艂o trzeszczy. Siada艂am tutaj, kiedy wpada艂a Marita. Ja na krze艣le, ona na 艂贸偶ku. Powiedzia艂a, 偶e moje imi臋 znaczy 艣lepa. Mam w nosie 艂acin臋. Moje imi臋 znaczy paj臋czyna. Wiem o tym, zawsze to wiedzia艂am.

Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o z Rickym? Nie wiem. Naprawd臋 nie wiem. Przypuszczalnie poszed艂 swoj膮 drog膮. Tak my艣l臋, tak膮 mam nadziej臋, mimo 偶e jakakolwiek nadzieja wydaje si臋 niedorzeczna. Le偶膮c w szpitalu, wyobra偶a艂am sobie, 偶e si臋 pojawi, 偶e nagle stanie w pokoju i z u艣miechem b臋dzie skuba膰 w膮sy. Wysz艂yby na jaw niekt贸re moje k艂amstwa, ale by艂am na to przygotowana. Znios艂abym wszystko, bylebym znowu mog艂a us艂ysze膰, jak opowiada o wiecznie zrz臋dz膮cej Zosimie i butach gimnastycznych dla dzieci. Ale nie przyszed艂.

Wbieg艂am do domu i potkn臋艂am si臋 o worek z gotowanym ry偶em. Le偶a艂 samotnie po艣rodku pokoju, nie zauwa偶y艂am 偶adnych innych pakunk贸w. Nie mia艂am poj臋cia, co to oznacza, patrzy艂am, nie widz膮c. Dopiero p贸藕niej dotar艂o do mnie, 偶e znikn臋艂y torby z dwunastoma butelkami wody mineralnej.

Na pewno wzi膮艂 je Ricky. Wydaje mi si臋, 偶e je wzi膮艂 i noc膮 wyruszy艂 w drog臋. Kto wie, czy nie sta艂o si臋 to wtedy, kiedy by艂am z Butterfieldem pod awokado. Mo偶e obawia艂 si臋, 偶e znajdziemy jeszcze jaki艣 pow贸d do przesuni臋cia terminu wymarszu. Mo偶e Zosima my艣la艂a o nim tak intensywnie, 偶e nie m贸g艂 d艂u偶ej czeka膰. Tak. Chyba tak si臋 sprawy mia艂y. Zosima zarzuci艂a na niego sie膰 rozpalonej t臋sknoty i szarpn臋艂a za ni膮, musia艂 wsta膰, ci膮gn臋艂a z ca艂ych si艂, nie m贸g艂 zrobi膰 nic innego, jak uda膰 si臋 w d艂ug膮 w臋dr贸wk臋 do pokoju z cementow膮 pod艂og膮 w dzielnicy San Juan w Manili. Opuszczenie domu tamtej nocy by艂o b艂臋dem. Ci臋偶kie od chmur niebo i g臋sta mg艂a uniemo偶liwia艂y orientacj臋 w terenie. Dlatego my艣l臋, 偶e Ricky wszed艂 z popio艂u prosto w ogie艅.

Chlup. S艂ysz臋 ten komiksowy d藕wi臋k, ilekro膰 my艣l臋 o lahdr, d藕wi臋k, kt贸ry wydaje smocze niemowl臋, wymiotuj膮c mlekiem matki. Lahdr ma niemal identyczny kolor, ale jest g臋艣ciejszy i bardziej zawiesisty, jak kleik. Sk艂ada si臋 ze szlamu i lawy, przypomina p艂on膮cy, ciek艂y cement.

Ogromne jego ilo艣ci wyp艂yn臋艂y z krateru Pinatubo w jaki艣 czas po pierwszej erupcji. Obecnie pokrywa du偶e po艂acie wyspy Luzon.

Lahdr osi膮ga temperatur臋 trzystu stopni, wszystko wypala, unicestwia wszelkie 偶ycie. Nie osta艂 si臋 ani jeden las, wioska czy miasto, kt贸re znalaz艂y si臋 na jego drodze, zatopi艂 je cement. Tysi膮ce p贸l zala艂a metrowej grubo艣ci warstwa. Nadal nie mo偶na tam podej艣膰, lahdr wych艂adza si臋 powoli, 偶eby zastyg艂, trzeba dziesi臋cioleci. Za setki lat, kiedy wiatr, deszcz i orkany zrobi膮 swoje, b臋dzie tu bardzo urodzajna ziemia...Suche fakty niczego nie za艂atwiaj膮. Przyciskam pi臋艣ci do oczu, 偶eby przegoni膰 ten obraz - obraz Ricky'ego, kt贸rego poch艂ania lahdr.

Yvonne zamyka okno z pe艂nym irytacji trzaskiem i wymachuje rozmazanymi r臋kami, zaganiaj膮c mnie do 艂贸偶ka.

-Powinna艣 si臋 zastanowi膰, co robisz, Cecylio. Jest za zimno na siedzenie w koszuli nocnej przy otwartym oknie...Co艣 si臋 sta艂o z jej g艂osem. Ju偶 nie szepce, m贸wi inaczej, nieco ochryple. Ci膮gle ma niewyra藕ne kontury, ale kolory nabra艂y intensywniejszych odcieni. Teraz jest piel臋gniark膮, a nie bratow膮.

Co mam jej powiedzie膰? Chc臋 by膰 lodow膮 kr贸lewn膮, Yvonne. Chc臋, 偶eby na moich w艂osach iskrzy艂 si臋 szron i 偶eby oczy zamarz艂y mi w szk艂o.

- Nic mi nie jest - m贸wi臋. - Przecie偶 s艂ysza艂a艣, co powiedzia艂 doktor.

- Powinna艣 p贸j艣膰 do szpitala i podda膰 si臋 gruntownym badaniom okulistycznym. Jest z艂a, niedobrze, trudniej b臋dzie mi zachowa膰 spok贸j. Oddycham g艂臋boko, w nadziei, 偶e tego nie zauwa偶y. 艁atwo sobie wm贸wi膰, 偶e jest si臋 niewidzialnym, kiedy si臋 prawie nie widzi.

-Bzdura - odparowuj臋 pewniejszym g艂osem. - Nic mi nie jest, pole偶臋 przez chwil臋, zdrzemn臋 si臋. Potrzebuj臋 troch臋 odpoczynku i samotno艣ci. Jej obcasy stukaj膮 z dezaprobat膮. Podchodzi do drzwi.

- Tak, tak. Tylko niech ci si臋 nie zdaje, 偶e b臋dziesz sama dzisiejszej nocy. Zostaniemy do jutra, ju偶 za艂atwi艂am opiek臋 nad ma艂膮. Nie mo偶esz by膰 sama w takim stanie.

- To nie jest konieczne.

- Lars-G枚ran i ja nie zostawimy ci臋 samej - m贸wi i zamyka za sob膮 drzwi. Wykrzywiam si臋.

Wtulam twarz w poduszk臋 i zamykam oczy. Nie mog臋 ucieka膰 od wspomnie艅. Je艣li ci膮gle b臋d臋 si臋 ich ba艂a, to jak opowiem o wszystkim Maricie? Musz臋 si臋 przem贸c. To nawet dobrze, 偶e Yvonne i Lars-G贸ran zostaj膮. Wspominaj膮c, powinnam s艂ysze膰 wok贸艂 siebie ludzkie g艂osy i ludzkie kroki. B臋dzie mnie chroni膰 banalno艣膰 czyich艣 s艂贸w i zachowa艅. Ale to trudne, Marito. Trudno mi to wyzna膰. M贸zg si臋 buntuje, obrazy zaszywaj膮 si臋 w najczarniejszych otch艂aniach, nie mam odwagi tam zajrze膰. Jeszcze nie.

呕eby si臋 tam dosta膰, my艣l臋 o lahdr. Widz臋 go i pami臋tam. Czuj臋 nawet jego zapach i s艂ysz臋 trzask 艂ami膮cych si臋 drzew. Widzia艂am, jak lahdr unicestwia plantacj臋 kokos贸w. Siedzia艂am na nagim zboczu, kiedy dolin臋 zalewa艂 paruj膮cy szlam.To by艂o drugiego lub trzeciego dnia w臋dr贸wki. Mia艂am wra偶enie, 偶e w moich 偶y艂ach p艂ynie lepka, ci膮gliwa krew. O tym wtedy my艣la艂am. O krzepn膮cej krwi. Nie przejmowa艂am si臋 sp臋kanymi wargami, opuchni臋tym j臋zykiem ani poranionymi stopami. Najpierw pojawi艂 si臋 siarkowy wiatr; by艂 gor膮cy i pachnia艂. Rozproszy艂 mg艂y unosz膮ce si臋 nad dolin膮, dobrze mi znane mg艂y lahdr. Potem rozleg艂y si臋 d藕wi臋ki. Drzewa dr偶a艂y, gi臋艂y si臋 pod naporem wiatru, niekt贸re wali艂y si臋 z trzaskiem, trzeszcza艂y ga艂臋zie, g艂ucho uderza艂y o ziemi臋 orzechy kokosowe. Palmy szumia艂y bezradnie, k艂ania艂y si臋 zboczu, na kt贸rym siedzia艂am, jakby si臋 z nim 偶egna艂y, prostowa艂y si臋, po czym w sekund臋 p贸藕niej zn贸w si臋 pochyla艂y, szepcz膮c: 鈥瀘ooooch, ooooch, ooooch".

Dzie艅 by艂 pochmurny, tak jak wszystkie dni mojej w臋dr贸wki, ledwie widoczne s艂o艅ce wygl膮da艂o jak cienka srebrna tarcza. Nagle wszystko poja艣nia艂o i nabra艂o blasku. Kilka drzew stan臋艂o w ogniu. P艂on膮cy m臋czennicy. Po chwili dolin臋 zala艂 lahdr, jednym pot臋偶nym fosforyzuj膮cym chlustem, kt贸ry wszystko obr贸ci艂 wniwecz. Drzewa podda艂y mu si臋 z pokor膮, popycha艂y si臋 wzajemnie i przewraca艂y jak kostki domina. A kiedy gor膮cy szlam wszystko poch艂on膮艂 i znieruchomia艂, zaleg艂a g艂臋boka cisza. Nad dolin膮 unosi艂a si臋 para, k艂臋bi艂a si臋 w niespiesznym ta艅cu, g臋stnia艂a. Nic nie zosta艂o. Nie by艂o ju偶 na co patrze膰.

Wsta艂am i pochylona do przodu, podpieraj膮c si臋 o zbocze, ruszy艂am w dalsz膮 drog臋. Na po艂udnie. Przez g贸ry. Nied艂ugo b臋dzie noc, pomy艣la艂am. Mam nadziej臋, 偶e nied艂ugo b臋dzie noc. Mimo to sz艂am dalej.

Oczywi艣cie, 偶e pozna艂am ten zapach i mg艂y. Ju偶 w bezimiennym miasteczku czu艂am nut臋 siarki. Tak.

Tak to by艂o. Zamykam oczy i przywo艂uj臋 t臋 chwil臋, kiedy dotkn臋艂am czo艂em czo艂a NogNoga. Czy to nie wtedy pomy艣la艂am o ogniu i lawie? Owszem, ale z艂o偶y艂am to na karb jego opowie艣ci. Cho膰 nie tylko. Na pewno zbli偶a艂a si臋 fala lahdr. Wydaje mi si臋, 偶e bezimienne miasteczko znalaz艂o si臋 pod cementem, 偶e to takie ma艂e Pompeje, tak jak przeczuwa艂am. Wyobra偶am sobie naukowc贸w, kt贸rzy za ile艣 tam lat pochyl膮 si臋 nad odlewami dw贸ch m臋偶czyzn i dziewczynki. Dziwne. Dlaczego nie uciekli z innymi? Dlaczego zgin臋li? Chc臋 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 w przysz艂o艣膰 i szepn膮膰:

-S艂uchajcie, panowie! S艂uchajcie! Oni zgin臋li z dw贸ch powod贸w. Pierwszy: bo ich zawiod艂am. Drugi: bo 艣wiat jest rozdarty.

Ciche pukanie do drzwi; to Sophie. Ma rozmazane kontury.

-Poci膮g odje偶d偶a za czterdzie艣ci pi臋膰 minut - m贸wi, siadaj膮c przy mnie na 艂贸偶ku. - Lars-G贸ran podrzuci mnie na dworzec...Podnosz臋 si臋 do pozycji p贸艂siedz膮cej.

- Z czego masz jutro sprawdzian?

- Z historii. O 鈥濫ddzie", Snorrem i tym, no Niflheimie? - m贸wi臋 znakomicie neutralnym g艂osem.

Wzdryga si臋.

-Uff, tak. Jestem zdziwiona.

-Dlaczego 鈥瀠ff? W pustce Niflheimu kry艂 si臋 nieodparty urok...Sophie robi jaki艣 gest, chyba odgarnia w艂osy z twarzy.

-Owszem, na samym pocz膮tku. Ale nie wtedy, kiedy sta艂 si臋 kr贸lestwem umar艂ych. O 艣cianach splecionych z jadowitych w臋偶y. Uff. Sk艂adam d艂onie na kocu i zamykam oczy.

-Na pewno porz膮dnie si臋 przygotowa艂a艣. Sophie poklepuje koc, gdzie艣 na wysoko艣ci moich kolan.

-Zawsze porz膮dnie si臋 przygotowuj臋, mamo - m贸wi weso艂o. - Zadzwoni臋 jutro. - W jej g艂osie pobrzmiewa niepok贸j. - Mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz ju偶 lepiej widzie膰. U艣miecham si臋 do jej zamazanych kontur贸w.

-Nie wydawaj na mnie pieni臋dzy, Sophie. Ja do ciebie zadzwoni臋. Jutro wszystko b臋dzie dobrze.

Po jej wyj艣ciu opadam na poduszk臋. Jestem wyko艅czona, zapomnia艂am, 偶e jutro te偶 b臋dzie dzie艅.

- Id臋, Donaldzie! To ja, NogNog! Id臋 do ciebie! Potykaj膮c si臋, zrobi艂 kilka krok贸w, zatrzyma艂 si臋 i nas艂uchiwa艂. Ukl臋k艂am, popatrzy艂am na jego plecy, us艂ysza艂am jego g艂os i nagle zrozumia艂am, 偶e nie istniej臋 dla niego, nigdy nie istnia艂am. Do dzisiaj nie wiem, kim by艂am w jego oczach, kogo we mnie widzia艂. Kano, to jasne. Ale przecie偶 nie tylko, bo nigdy nie dosz艂oby mi臋dzy nami do tego, do czego dosz艂o. Dla niego nie istnia艂am, Marito, istnia艂am dla siebie, w tym momencie gor臋cej ni偶 kiedykolwiek p艂on臋艂am ch臋ci膮 偶ycia. Nie by艂am cz艂owiekiem, pierwszym sekretarzem ambasady, eks 偶on膮 Ulfa Linda, matk膮 Sophie ani kochank膮 Butterfielda Berglunda, tylko kawa艂kiem 偶ycia. Bry艂k膮 kurczowo wczepionych w siebie kom贸rek, wibruj膮cych niez艂omn膮 wol膮, kt贸re niczym tysi膮cg艂osowy ch贸r raz po raz 艣piewa艂y: 鈥炁粂膰! Musimy 偶y膰! Tu jest 艣mier膰, ale my b臋dziemy 偶y膰!".

Cichy szcz臋k, metal otar艂 si臋 o metal. NogNog odbezpieczy艂 bro艅. Powoli zanurzy艂 si臋 w mg艂臋, luf膮 szuka艂 celu, przesuwa艂 ni膮 to w lewo, to w prawo. Ostro偶nie odpe艂z艂am na bok, przykucn臋艂am i zacz臋艂am si臋 wymyka膰. Mazisty popi贸艂 zacmoka艂 pod stopami. Cholera, to si臋 nie mo偶e powt贸rzy膰! 呕y膰, musimy 偶y膰! Wyprostowa艂am si臋, wspi臋艂am na palce i lekko unosz膮c nogi,

pobieg艂am przed siebie. Zatoczy艂am szeroki 艂uk, g臋sta mg艂a zapewnia艂a mi ochron臋, a jednocze艣nie stwarza艂a zagro偶enie, 偶e zab艂膮dz臋.

Musimy odnale藕膰 dom, 艣piewa艂y kom贸rki. 呕y膰, musimy 偶y膰! Oddycha艂am przez nos, kr贸tkie oddechy, nie powinien s艂ysze膰 mojego sapania. Tam! Schody! Co艣 tr膮ci艂am, zadr偶a艂a ga艂膮藕, na moim ramieniu usiad艂 blador贸偶owy woskowaty kwiat w kszta艂cie dzwonka. Oprzytomnia艂am, zn贸w sta艂am si臋 sob膮, pokona艂am schody trzema susami, otworzy艂am drzwi, z trzaskiem je zamkn臋艂am i niewiele brakowa艂o, 偶ebym si臋 przewr贸ci艂a na torbie z ry偶em. Wyl膮dowa艂a na 艣rodku pokoju. Obok nie by艂o 偶adnych innych pakunk贸w.

NogNog znowu si臋 odezwa艂. Niskim m臋skim g艂osem, kt贸ry si臋 po chwili za艂ama艂, przechodz膮c w piskliwy krzyk:

-Drzewo urodzi艂o owoc, Donaldzie! Twoje drzewo urodzi艂o owoc! Co艣 stukn臋艂o na schodach. Czy偶by chcia艂 wej艣膰? Nie, odg艂os si臋 nie powt贸rzy艂. Mo偶e to kamie艅? Mo偶e rzuci艂 w dom kamieniem.

Butterfield usiad艂 pod sto艂em tak gwa艂townie, 偶e uderzy艂 g艂ow膮 o sp贸d blatu.

-Au, cholera - powiedzia艂, zaspany. - Co jest grane? Pokaza艂am na drzwi, sk膮d dobiega艂y wrzaski NogNoga. Zn贸w co艣 stukn臋艂o, tym razem w futryn臋. NogNog by艂 coraz bli偶ej.

-Listen to me, pig-face! - krzycza艂 piskliwie. - Zabij臋 ci臋! Zabij臋 ci臋 na sto lat i ca艂膮 wieczno艣膰 b臋dziesz si臋 sma偶y艂 w piekle razem z innymi kanos. Sma偶 si臋, Donald, sma偶! Burn!Burnl Tak jak my si臋 sma偶yli艣my, tak wy si臋 b臋dziecie sma偶y膰...Butterfield wyczo艂ga艂 si臋 spod sto艂u, wsta艂 i zdezorientowany, przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy.

-Co jest grane? - powt贸rzy艂. Milcza艂am, wyciek艂y ze mnie wszystkie s艂owa.

-Gdzie jest Ricky? - spyta艂, rozgl膮daj膮c si臋 po pokoju. - Gdzie jest Ricky? Jeszcze raz odpowiedzia艂am gestem. Nie ma. Nie wiem. Niebezpiecznie. Spojrza艂 na mnie, zmieni艂 si臋 na twarzy, obj膮艂 mnie i delikatnie pog艂aska艂 po w艂osach.

-No, nie b贸j si臋. Cokolwiek to jest, nie ma mowy o niebezpiecze艅stwie. Pomyli艂 si臋. NogNog wszed艂 na pierwszy stopie艅, niebezpiecze艅stwo by艂o tu偶-tu偶.

Musz臋 jeszcze troch臋 odpocz膮膰, Marito, musz臋 zaczerpn膮膰 tchu. Ch臋tnie bym si臋 podnios艂a i popatrzy艂a na spokojny niedzielny zmierzch za oknem. Ale nic z tego. Przecie偶 nie widz臋. Nie widz臋 nawet r贸偶 na 艣cianie. Ale je pami臋tam. S膮 na wp贸艂 rozchylone jak d艂onie 艣pi膮cego dziecka.

Dolores le偶a艂a na plecach, z r臋kami nad g艂ow膮, spa艂a bardzo g艂臋boko, ledwie mo偶na by艂o us艂ysze膰 jej oddech. Na odwr贸conej na bok g艂owie widnia艂a chropowata blizna. Uwolni艂am si臋 z obj臋膰

Butterfielda i wesz艂am pod st贸艂. NogNog pokona艂 cztery stopnie. Kiedy potrz膮sn臋艂am ma艂膮, by艂 na sz贸stym, a kiedy zamruga艂a powiekami, na 贸smym.

- Wskakuj mi na plecy, Dolly - szepn臋艂am. - Szybko. Tak jak to robi艂y艣my wczoraj...Cho膰 nie wiedzia艂a, co si臋 wydarzy艂o tej nocy ani co si臋 mia艂o wydarzy膰, od razu zrozumia艂a powag臋 sytuacji. Po niedawno odzyskanym dzieci艅stwie nie by艂o 艣ladu, na jej twarzy przez sekund臋 pojawi艂a si臋 panika, po czym zmru偶y艂a oczy, skoncentrowa艂a si臋 i bez najcichszego nawet j臋ku, kt贸ry zawsze z siebie wydawa艂a, ilekro膰 poruszy艂a okaleczon膮 stop膮, zarzuci艂a mi ramiona na szyj臋. Chwyci艂am j膮 pod nogi, wype艂z艂am na pod艂og臋 i wsta艂am. W tym momencie NogNog otworzy艂 drzwi. By艂 czarn膮 sylwetk膮 w 艣wietle brzasku, czarn膮 sylwetk膮 dzier偶膮c膮 karabin w d艂oniach.

- Wychod藕, Donald! - wrzasn膮艂. - Wychod藕! Butterfield odwr贸ci艂 si臋 do mnie. Nagle zauwa偶y艂am, 偶e

jego chusta temblakowa jest bardzo brudna. Prawie czarna. Czyste by艂o jedynie os艂upienie maluj膮ce si臋 na jego twarzy.

-Donald? Kim, do cholery, jest Donald? - spyta艂 po szwedzku.

Kwiaty. Tak. Wol臋 pomy艣le膰 o kwiatach. Kiprzyca i trybula, krokus i tulipan, r贸偶e i orliki, cokolwiek to jest, b艂臋kitne niezapominajki i 偶贸艂te komonice, zawilec, przylaszczka, podbia艂, peonia, b艂awatek, 艂adniczka...

I sto r贸偶owych kwiat贸w, kt贸re spad艂y chmur膮 za plecami NogNoga, kiedy z karabinem w r臋ku zmusi艂 Butterfielda do wyj艣cia z domu.

Tak wygl膮da, Marito, okrucie艅stwo rozpaczy.Nie mia艂am poj臋cia, 偶e Butterfield zna tagalski. Dowiedzia艂am si臋 o tym dopiero w ostatnich minutach. M贸wi艂 bez przerwy, jednym tchem. Potoki tagalskich s艂贸w. Cho膰 czasami mu ich brakowa艂o i przechodzi艂 na angielski, znakomicie sobie radzi艂. M贸wi艂 niemal p艂ynnie. Ooooch, szumi膮 drzewa w moim wspomnieniu. Ooooch.

Siadam na 艂贸偶ku, podci膮gam kolana, opieram o nie g艂ow臋 i chowam twarz w kocu. To, co powiedzia艂am o j臋zyku, nie jest wa偶ne, Marito. Chc臋 w ten spos贸b zag艂uszy膰 w sobie pami臋膰 o tym, co si臋 naprawd臋 sta艂o. Jak Butterfield prosi艂 o darowanie mu 偶ycia. Jak my wszyscy przera藕liwie krzyczeli艣my.

Stan臋艂am jak wryta, z Dolly na plecach. Na sekund臋 mnie zamurowa艂o. A potem krzykn臋艂am, wrzasn臋艂am na ca艂e gard艂o, szeroko otwieraj膮c usta. Ten ryk, zaledwie jedna bezsilnie wibruj膮ca

samog艂oska, wprawi艂 Dolores w panik臋. Zaszlocha艂a, wtuli艂a twarz w m贸j kark, na w艂osach poczu艂am jej 艂zy i 艣lin臋. Dotyk szorstkich, spracowanych r膮czek na szyi. Dolly, pomy艣la艂am, krzycz膮c, Dolores, moja ptaszyna. Wr贸ci艂y s艂owa i energia. Ruszy艂am za NogNogiem, w艂a艣nie schodzi艂 z ostatniego stopnia z broni膮 wycelowan膮 w plecy Butterfielda, i popchn臋艂am go. Zachwia艂 si臋 lekko i kiedy uderzy艂am go ramieniem, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na mnie szeroko otwartymi oczami.

- Nie! - krzykn臋艂am. - Nieee! To nie jest Donald! NogNog 艂agodnie si臋 do mnie u艣miechn膮艂. To mi doda艂o otuchy, my艣la艂am, 偶e mnie s艂yszy i rozumie. W tle monotonnie brzmia艂 g艂os Butterfielda. Sta艂 twarz膮 do nas, 偶ebra艂 i b艂aga艂 w nieznanym mi j臋zyku. Podnios艂am Dolly troch臋 wy偶ej, tak mocno trzyma艂a mnie za szyj臋, 偶e ledwie mog艂am m贸wi膰. Ale m贸wi艂am, Marito, m贸wi艂am jak naj臋ta.

-Pos艂uchaj, NogNog. To nie jest Donald. On nawet nie jest kano. Pochodzi z Europy, ze Szwecji, z ma艂ego pa艅stwa w Europie. Nie mo偶esz go zastrzeli膰, on nie jest kano, nigdy nie by艂 偶o艂nierzem, nigdy nikogo nie zabi艂, jest tak samo bezsilny jak ty, ja i Dolly. Zostaw go! Chyba widzisz, 偶e nie jest Amerykaninem, nie jest kano, to wida膰 na odleg艂o艣膰...NogNog rozci膮gn膮艂 usta w u艣miechu i lekko wzruszy艂 ramionami.

-Oni wszyscy wygl膮daj膮 jednakowo - powiedzia艂 pewnym g艂osem. - Trudno ich odr贸偶ni膰. Ale to bez znaczenia, bo wszyscy zas艂uguj膮 na 艣mier膰. I podni贸s艂 bro艅.

-Oooch - westchn臋艂a Dolly na moich plecach. - Oooch...Wwierci艂a g艂ow臋 mi臋dzy moje 艂opatki, jakby ju偶 zacz臋艂a lamentowa膰. Niebo nad nami zadr偶a艂o, wysz艂o s艂o艅ce i siwe mg艂y na moment por贸偶owia艂y.

Butterfield, pomy艣la艂am, nie umieraj. Nie zostawiaj mnie... Patrzy艂 mi prosto w oczy nieobecnym spojrzeniem, jakby nie wiedzia艂, kim jestem. W sekund臋 p贸藕niej pad艂 pierwszy strza艂. Kiedy znowu zaleg艂a cisza, w czarnym popiele po艂yskiwa艂a poszarpana chmura brzasku.

A Butterfield Berglund by艂 gdzie indziej.

Nie wolno ci pyta膰, Marito, ani o ostatni krzyk, ani o strza艂y. Mog臋 ci podsun膮膰 kilka s艂贸w kluczy, to wszystko. Oko. Krater. Czerwie艅. Wyobra藕 to sobie, je艣li potrafisz, ale nic nie m贸w. Wiedzia艂am, 偶e chc臋 umrze膰 w ciszy. Bez krzyk贸w, bez szlochu, bez g艂os贸w paniki. I bez strza艂贸w. Tylko nie to, pomy艣la艂am, wchodz膮c w mg艂臋. 呕adnych strza艂贸w. 呕adnej nast臋pnej serii. Nie strzela膰.

Nie wiem, ile czasu up艂yn臋艂o, zanim us艂ysza艂am p艂acz Dolly. Pojawi艂 si臋 nagle, jak b贸l ucha. Co艣 mi si臋 kojarzy艂o, 偶e trzeba biec zygzakiem, miota艂am si臋 niezdarnie, skacz膮c to w lewo, to w prawo. Dolly trzyma艂a mnie kurczowo za szyj臋, ledwie mog艂am oddycha膰, i tak g艂o艣no becza艂a, 偶e nic innego nie s艂ysza艂am. Nie wiedzia艂am, czy NogNog nas 艣ciga. 艢ciga艂. Zag艂uszy艂 na moment p艂acz Dolly, w jego g艂osie pobrzmiewa艂a panika.

- Thechild!- wo艂a艂. - Dziecko! Nie mo偶esz zabra膰 dziecka, przekl臋ta bia艂a dziwko! Bieg艂am przed siebie, popi贸艂 zg臋stnia艂, dom zosta艂 daleko w tyle, brn臋艂am w g艂臋bokiej mazi, cmoka艂a, chcia艂a mnie zatrzyma膰, unieruchomi膰, wepchn膮膰 w ramiona ha艂a艣liwej 艣mierci. 鈥濩hcemy 偶y膰, musimy 偶y膰!" - 艣piewa艂y moje kom贸rki, jawi膮c mi si臋 przed oczami jak bia艂e b艂yskawice.

- Kanooos! - krzycza艂 NogNog. - Nie mo偶ecie zabra膰 dziecka! B臋d臋 strzela艂!

Musi by膰 ciemno, kiedy ci o tym opowiadam, Marito. Nie mo偶esz zobaczy膰 mojej twarzy.

Nie mo偶esz mnie dotkn膮膰, nie mo偶esz si臋 odezwa膰, nie mo偶esz nawet westchn膮膰.

Kiedy b臋dziesz s艂ucha膰 mojego wyznania, musi by膰 cicho i ciemno jak w grobie.

W ko艅cu strzeli艂. Po niesko艅czenie d艂ugim czasie odda艂 jeden jedyny strza艂 w mg艂臋. Nie trafi艂, nie wiem, czy w og贸le do nas mierzy艂, czy cokolwiek widzia艂 w tej szaro艣ci. Mimo wszystko strza艂 okaza艂 si臋 celny.

W sekund臋 p贸藕niej pu艣ci艂am nogi Dolores, zdj臋艂am jej d艂onie z szyi i szybkim ruchem zrzuci艂am j膮 z plec贸w. Zrobi艂am to. Tak w艂a艣nie zrobi艂am.

- ...posiedzenie komisji o dwunastej...

- ...Alexandersson... zajrzy do ciebie...

- ...b臋dzie dobrze...

Ta艅cz膮 bia艂e plamy. G艂osy. Aetowie? Zab艂膮dzi艂am w ciemno艣ciach.

Czarny Nazarejczyk sta艂 samotnie na placu w wyludnionej wiosce, jakby mieszka艅cy zostawili go podczas procesji i rzucili si臋 do ucieczki. Popi贸艂 i deszcz przyda艂y purpurowemu p艂aszczowi ch艂odnego niebiesko r贸偶owego odcienia. 呕urawina z mlekiem. Najbrzydszy kolor, jaki znam. Otrzepa艂am go z popio艂u, wyg艂adzi艂am materia艂 i usiad艂am przed Nazarejczykiem.

-Dlaczego na to pozwoli艂e艣? - spyta艂am.

-Dlaczego ty sama na to pozwoli艂a艣? - odpowiedzia艂, unosz膮c g艂ow臋. Odwr贸ci艂am od niego oczy. Kiedy zn贸w spojrza艂am, pochyli艂 g艂ow臋 i tak jak zawsze patrzy艂 w ziemi臋, na wp贸艂 kl臋cz膮c, z krzy偶em opartym o rami臋. Pog艂aska艂am go po twarzy. St臋偶a艂a w drewno. W oddali przetacza艂y si臋

grzmoty, niebo pociemnia艂o, pierwsza kropla deszczu spad艂a mi na czo艂o. Po艂o偶y艂am si臋 na wznak i otworzy艂am usta. By艂am bardzo spragniona.

-Cecylio, musimy ju偶 jecha膰... D艂o艅 Larsa-G枚rana na moim ramieniu. Potrz膮sa mn膮.

-Jest rano, Cecylio - szepce gdzie艣 w g艂臋bi Yvonne. - Musimy jecha膰. Lars-G枚ran ma posiedzenie komisji o dwunastej...Otwieram oczy, mrugam.

- Co z twoim wzrokiem? - grzmi Lars-G枚ran.

- Dzi臋kuj臋, du偶o lepiej - odpowiada kto艣 cichutko moim g艂osem. To prawda. Kontury Larsa-G枚rana i Yvonne s膮 tylko odrobin臋 rozmyte. Ich kolory zlewaj膮 si臋 z t艂em, ale rozr贸偶niam twarze.

- Mam r贸偶e na 艣cianie - rozlega si臋 m贸j g艂os.

- Co? - dziwi si臋 Lars-G枚ran. - A, tak, tak. To dobrze, 偶e widzisz. Musimy si臋 zbiera膰, podr贸偶 do Sztokholmu zajmie nam cztery godziny.

- 艢niadanie zostawi艂am ci na biurku - szepce Yvonne. - Ale nie musisz teraz je艣膰. Po艣pij jeszcze, jest bardzo wcze艣nie. Kaw臋 masz w termosie, jajko zawin臋艂am w 艂apk臋 do gor膮cych naczy艅, 偶eby nie wystyg艂o...

- Tak - m贸wi m贸j g艂os. - Dzi臋kuj臋. Dobrze.

- Rozmawiali艣my z doktorem Alexanderssonem -szemrze Yvonne. - Odezwie si臋 po po艂udniu...

Lars-G枚ran podchodzi do drzwi.

-Rozmawia艂em z radnym Johanssonem. - Jego pot臋偶ny g艂os wype艂nia ca艂y pok贸j. - Obieca艂, 偶e przy艣le do ciebie kogo艣 z opieki.

- Zadzwonimy wieczorem - szepce Yvonne w progu. - Trzymaj si臋, Cecylio. Drzwi si臋 zamykaj膮, s艂ysz臋 kroki na schodach. Znowu jestem sama.

Bieg艂am w niesko艅czono艣膰, Marito. Bieg艂am ca艂膮 wieczno艣膰, byle dalej od bezimiennego miasteczka.

Najpierw d艂ugim, posuwistym krokiem, lekko i zwiewnie jak Diana, potem coraz ci臋偶szym i bardziej przyziemnym. Bola艂y mnie p艂uca, gard艂o si臋 zw臋zi艂o, z sykiem da艂y o sobie zna膰 dziesi膮tki tysi臋cy wypalonych papieros贸w. Na ten d藕wi臋k moje kom贸rki umilk艂y, nastroszy艂y si臋, pojawia艂y si臋 i wraca艂y w coraz to innych formach, i szepta艂y do siebie: 鈥濩o ona zrobi艂a? Co ona zrobi艂a?!".

Nie s艂ucha艂am ich, bieg艂am, potyka艂am si臋, przewraca艂am, podnosi艂am i bieg艂am dalej. Przestrze艅 zaludnia艂y najr贸偶niejsze odg艂osy, za moimi plecami trzeszcza艂y drzewa i krzaki, gdzie艣 zawy艂o z

b贸lu jakie艣 zwierz臋. Rozsadza艂o mi p艂uca. Bieg艂am w niesko艅czono艣膰. Bieg艂am, dop贸ki nie straci艂am przytomno艣ci.

Noc膮 obudzi艂 mnie deszcz. Du偶e krople, ciep艂e i mi臋kkie, jak wargi Butterfielda. Moj膮 艣wiadomo艣膰, niczym d藕wi臋k fletu, musn膮艂 wiersz: 鈥濩a艂uj mnie mokrymi ustami... Chcia艂am si臋 podnie艣膰, po艂o偶y艂am d艂o艅 na 偶wirze i popiele, ale da艂am za wygran膮 i przytuli艂am policzek do szorstkiej powierzchni. Dolly. Dolores. Moja ptaszyna.

W艣ciek艂o艣膰 NogNoga przetacza艂a si臋 z 艂oskotem po niebie. Grzmia艂o. Ukl臋k艂am i nas艂uchiwa艂am.

W szpitalu pr贸bowa艂am u艂o偶y膰 co艣 w rodzaju grafiku: kiedy dojechali艣my do bezimiennego miasteczka, kiedy stamt膮d wysz艂am, jak d艂ugo bieg艂am i ile dni zaj臋艂a mi w臋dr贸wka. Ludzi z ambasady, kt贸rzy przyszli mnie odwiedzi膰, poprosi艂am o dostarczenie mi wszelkich mo偶liwych materia艂贸w: wycink贸w prasowych, sprawozda艅 i zarejestrowanych na ta艣mie serwis贸w informacyjnych. Chcia艂am wiedzie膰 wszystko o erupcji wulkanu i pracy dzieci.

Nocami czyta艂am sprawozdania, w ci膮gu dnia przegl膮da艂am materia艂y filmowe. Raz po raz cofa艂am ta艣m臋, wnikliwie wpatrywa艂am si臋 w popi贸艂 i zniszczenia, wys艂ucha艂am setek wypowiedzi o dendze szalej膮cej w obozach dla uchod藕c贸w, o dziesi膮tkach tysi臋cy ludzi, kt贸rzy stracili domy i 藕r贸d艂a utrzymania, i o tym, jakie to dziwne, 偶e tak silna erupcja wulkanu poch艂on臋艂a zaledwie sto ofiar.

Plus cztery, pomy艣la艂am, wciskaj膮c guzik pilota. Plus cztery.

W ko艅cu lekarz kaza艂 usun膮膰 telewizor z mojego pokoju, bo mia艂 na mnie z艂y wp艂yw. Bengt i Lidia, kt贸rzy akurat przyszli z wizyt膮, skwapliwie przytakn臋li. Tak, tak, Cecylio, po tym wszystkim, co przesz艂a艣, to ci tylko szkodzi. Twarz Bengta poja艣nia艂a, kiedy mu powiedzia艂am, 偶e nie zostan臋 w Manili, chc臋 wr贸ci膰 do Szwecji i obj膮膰 inn膮 posad臋. Lidia obieca艂a pom贸c mi w pakowaniu. Bali si臋 mnie. W mojej twarzy by艂o co艣, co ich przera偶a艂o. Kiedy wyszli, poprosi艂am o lusterko. Ale nie mia艂am odwagi w nie spojrze膰.

Osiem dni. Tyle czasu utrzymywa艂am si臋 przy 偶yciu, pij膮c deszcz贸wk臋, jedz膮c dzikie banany i wszystko, co uda艂o mi si臋 znale藕膰 w opuszczonych wioskach. Nie pami臋tam uczucia g艂odu, pami臋tam jedynie pragnienie i bia艂y pal膮cy 艣luz na opuchni臋tym j臋zyku. Deszcz by艂 moim wybawieniem. Ilekro膰 zaczyna艂o pada膰, k艂ad艂am si臋 na wznak i szeroko otwiera艂am usta. Czasami siada艂am i 艂apa艂am krople w d艂onie i spija艂am je 艂apczywie, g艂o艣no przy tym siorbi膮c. Przesta艂am my艣le膰, myszkowa艂am po cudzych mieszkaniach i wszystko, co jadalne, natychmiast wk艂ada艂am do ust. Dopiero w wiosce Czarnego Nazarejczyka u艣wiadomi艂am sobie, 偶e powinnam si臋 rozejrze膰

za kubkiem albo szklank膮 do deszcz贸wki. Ale ledwie o tym pomy艣la艂am, ju偶 zapomnia艂am. Coraz cz臋艣ciej morzy艂 mnie sen. Ostatniego dnia przesz艂am mo偶e kilkaset metr贸w. O zmierzchu ci膮gle widzia艂am zbocze, na kt贸rym si臋 rano obudzi艂am.

Gdyby nie Aetowie, spa艂abym bez przerwy.

Co艣 czuj臋. W pokoju 艣mierdzi. Obw膮chuj臋 poduszk臋. Nie. To nie poduszka, nie po艣ciel, nie materac.

To na pewno ja. Bo偶e, wieki min臋艂y, kiedy si臋 k膮pa艂am. Siadam, odrzucam koc i stawiam na pod艂odze najpierw jedn膮, a potem drug膮 stop臋. Co to ja mia艂am zrobi膰? Aetowie.

Pochyla艂y si臋 nade mn膮 ciemne, b艂yszcz膮ce od deszczu twarze. Jaka艣 kobieta dotkn臋艂a moich policzk贸w, po czym si臋 odwr贸ci艂a i spojrza艂a na stoj膮cego z ty艂u m臋偶czyzn臋. Jego n贸偶 by艂 d艂u偶szy ni偶 przepaska na biodrach. Za nim majaczyli inni m臋偶czy藕ni i inne kobiety.

M贸wi艂e艣 mi, Ricky, pomy艣la艂am, 偶e oni obcinaj膮 ludziom g艂owy, 偶e je kolekcjonuj膮... I zaraz si臋 ze mn膮 rozprawi膮.

Nie zosta艂am u艣miercona, napoili mnie mlekiem kokosowym, w nocy u艂o偶yli si臋 tu偶 obok mnie, a rano d藕wign臋li na nogi i zarzucili moj膮 r臋k臋 na ramiona m艂odej dziewczyny. Cz臋sto si臋 艣mia艂a i bez przerwy co艣 m贸wi艂a, jeszcze nie musia艂a milcze膰, jak starsze kobiety.

Przez ostatnie godziny naszej w臋dr贸wki patrzy艂am du偶o przytomniej. Szli艣my powoli, rytmicznie i mi臋kko. M臋偶czy藕ni przodem, lekkim krokiem, wyprostowani, nie艣li bro艅 i narz臋dzia. Kobiety z ty艂u, zgarbione, uginaj膮ce si臋 pod ci臋偶arem tobo艂k贸w i 艣pi膮cych w r贸偶nobarwnych noside艂kach dzieci. Nagie maluchy biega艂y tam i z powrotem, do艂膮cza艂y do grupy i zostawia艂y j膮, 偶eby da膰 nura w przydro偶n膮 ro艣linno艣膰...

Dzi臋ki nim zauwa偶y艂am ziele艅. Jaki艣 ch艂opczyk znikn膮艂 w bambusowych zaro艣lach, zako艂ysa艂y si臋 wysokie trawy. Patrzy艂am za nim apatycznie, nagle si臋 ockn臋艂am i zatrzyma艂am. Pod stopami trawa. Wok贸艂 soczy艣cie zielone drzewa. Ani 艣ladu popio艂u.

M艂oda dziewczyna roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no i poci膮gn臋艂a mnie za sob膮. Nie rozumia艂am, co m贸wi, rozpoznawa艂am tylko jedno s艂owo. Kano. Szczup艂膮 d艂oni膮 wskaza艂a na dolin臋. Na ob贸z dla uchod藕c贸w.

Kolejna fala smrodu.

Uff, ale偶 ty cuchniesz. Znowu si臋 zsika艂a艣? Cholera, co za obrzydliwy bachor. Ooooj, 艣mierdzisz, 偶e hej. Musz臋 si臋 wyk膮pa膰, musz臋 si臋 wyszorowa膰. Umyj臋 si臋 i od贸r zniknie. Na pewno si臋 uda.

Zapalam 艣wiat艂o w 艂azience i zas艂aniam lustro r臋cznikiem, 偶eby nikt mi nie przeszkadza艂. W szafce s膮 nowiutkie myd艂a, w zesz艂ym tygodniu kupi艂am ca艂膮 paczk臋...Zrywam papier i w膮cham. 艁adnie pachnie, czysto, naprawd臋 艂adnie. Gdzie jest szczotka?

Dziewczyna podprowadzi艂a mnie a偶 do 偶wir贸wki. Inni zostali w艣r贸d zieleni. Uwolni艂a si臋 ode mnie, ustawi艂a po艣rodku drogi jak lalk臋 i b艂yskawicznie si臋 ulotni艂a. Odwr贸ci艂am g艂ow臋, 偶eby na ni膮 popatrze膰, i figa z makiem. Ko艂ysa艂y si臋 krzaki i bambusy i nigdzie 艣ladu cz艂owieka. Zrobi艂am pierwszy krok, od ostrego 偶wiru zapiek艂y mnie poranione stopy.

- Kano! - odezwa艂 si臋 jaki艣 g艂os. - Kano... I wr贸ci艂am do znanego mi 艣wiata.

Gdzie艣 musi by膰 jaka艣 szczotka, niekoniecznie do mycia, jakakolwiek.

Schodz膮c po schodach, mocno trzymam si臋 por臋czy, kr臋ci mi si臋 w g艂owie, ale nie mam zamiaru si臋 przewraca膰, bo musz臋 znale藕膰 szczotk臋, 偶eby si臋 porz膮dnie wyszorowa膰.

Mama i Z艂oty obejmuj膮 si臋 w salonie. - Nie wiecie, gdzie jest szczotka w tym domu? - pytam kwa艣no.

Chyba mnie nie s艂ysz膮, stoj膮 jakby nigdy nic, normalka. Przepatruj臋 szafk臋 pod zlewem. Le偶y tam tylko stara szczotka do mycia naczy艅, szara od brudu i rozczapierzona, nie do u偶ytku. L膮duje na pod艂odze obok p艂ynu do mycia naczy艅, 艣cierki i tego, co w ferworze poszukiwa艅 zd膮偶y艂am wyrzuci膰.

Musi gdzie艣 przecie偶 by膰.

Ludzie, r臋ce, okrzyki, g艂osy. Kiedy nadbiegli, sta艂am w rozkroku, pr贸buj膮c utrzyma膰 r贸wnowag臋. Nie by艂o to takie 艂atwe. Obst膮pi艂y mnie dzieci i doro艣li, uchod藕cy i s艂u偶by pomocnicze. Na ramieniu poczu艂am mocny u艣cisk czyjej艣 d艂oni i na co艣 si臋 osun臋艂am, zapewne na nosze, bo po chwili znalaz艂am si臋 w szpitalnym namiocie. Kto艣 usi艂owa艂 mnie umy膰, ale si臋 sprzeciwi艂am, chcia艂am si臋 wyk膮pa膰 bez niczyjej pomocy. I tak si臋 sta艂o. Potem zataszczono mnie na noszach do ameryka艅skiego 艣mig艂owca, kt贸ry mia艂 mnie zawie藕膰 do Manili. Kto jak kto, ale kano nie m贸g艂 zosta膰 w obozie, gdzie szala艂a denga i brakowa艂o 偶ywno艣ci. Rotor terkota艂, a ja zamkn臋艂am oczy i zacz臋艂am wymy艣la膰 w miar臋 prawdopodobne k艂amstwa. Ricky i Butterfield przepadli bez 艣ladu, kiedy zacz臋艂o sypa膰 popio艂em. Udali si臋 na poszukiwania jakiego艣 domu i nie wr贸cili. Le偶a艂am w samochodzie, dop贸ki si臋 nie przeja艣ni艂o. Wtedy wysz艂am i b艂膮ka艂am si臋 po okolicy. W ko艅cu pomogli mi Aetowie. Nigdy nie wymieni艂am innych imion, ich imion. NogNog? Dolores?

Jakich imion? A to kto? Czas zamkn膮艂 za nimi swoje bramy.

A w szafie gospodarczej? Tak, powinna tam by膰 jaka艣 porz膮dna szczotka. Cholera, ale tu grat贸w, 偶eby si臋 do niej dosta膰, musz臋 wyj膮膰 odkurzacz i wiadro. Kurza twarz! Szczotka jest p艂aska i mi臋kka. Odrzuca mnie jej zapaszek, zbiera mi si臋 na wymioty, za chwil臋 si臋 udusz臋. Musz臋 si臋 umy膰! Gdzie mam szuka膰?

W Biduli. Jasne. Teraz sobie przypominam, mama w艂o偶y艂a tam szczotk臋.

Siedz臋 na pod艂odze w hallu na pi臋trze, z Bidul膮 mi臋dzy nogami, i wywalam przez rami臋 jedn膮 rzecz po drugiej. Ogarki 艣wiec. Stare nylonowe po艅czochy. Buty z lat pi臋膰dziesi膮tych o zdartych podeszwach. Sweter z szorstkiego akrylu i...Jest! Przesuwam d艂oni膮 po drucianych w艂osach. Szczotka do kuchenki. Mama czy艣ci艂a ni膮 fajerki. 艢wietnie. Nareszcie si臋 wyszoruj臋.

Dobrze si臋 my艣li pod prysznicem. Gor膮ca woda to rozkosz. Przyjemny zapach szamponu do艣膰 skutecznie zabija odorek. 鈥濷ooch" - szumi膮 drzewa w moim wspomnieniu. 鈥濷ooch".

Pocieram bia艂e myd艂o dla dzieci o mosi臋偶ne, 偶贸艂te w艂osy szczotki. No, teraz si臋 umyj臋, 偶e hej. Przy艂贸偶 si臋, Cecylio! Wiem, mamo. Piana na moim ramieniu jest r贸偶owa. Przedziwne. Patrz臋 na szczotk臋. Przecie偶 nie farbuje. Metal nie farbuje. Plastik te偶 nie. Przygl膮dam si臋 swoim r臋kom. Czerwona piana. Krwawi臋. Ale nic nie czuj臋. Cho膰 to nie boli, zbiera mi si臋 na md艂o艣ci. Pewnie z powodu tego zapachu. Nie mog臋 si臋 go pozby膰. Musz臋 go usun膮膰. I dociskam szczotk臋. Mocno. Mocniej.

Para. Gor膮ca woda i para. 艁azienk臋 spowija g臋sta mg艂a, kt贸ra przez otwarte drzwi 艂azienki wysnuwa si臋 do hallu. Nied艂ugo zasnuje ca艂y Bananowy Dom i kto艣, kto chcia艂by zajrze膰 przez okno do 艣rodka, nic nie zobaczy. Nagle si臋 wzdrygam, czuj臋 lekki podmuch. Otworzy艂y si臋 drzwi na dole. S艂ysz臋, jak si臋 po chwili zamykaj膮 i tup--tup-tup, kroki na schodach, ob艂oki pary w hallu...呕adnych odwiedzin. Sorry. Bior臋 prysznic.

-O m贸j Bo偶e!

Gunilla opiera si臋 o futryn臋 i patrzy na mnie. Myd艂o wypada mi z d艂oni, po chwili na dnie wanny z hukiem l膮duje szczotka.

-Cecylio - m贸wi Gunilla - co艣 ty najlepszego zrobi艂a?! Ona wie. Ona mnie oskar偶a. Pochylam g艂ow臋 pod strumieniem gor膮cej wody.

-Niestety, nie mog臋 ci nic powiedzie膰. Nie tobie. Nic nie s艂yszy, szybko podchodzi do kranu. Z niek艂aman膮 ciekawo艣ci膮 patrz臋 na r臋kaw jej kurtki, kt贸ry powinien przemokn膮膰 na wylot. Nic z tych rzeczy, kropelki mi臋kko l膮duj膮 i sp艂ywaj膮. Aha, impregnacja. Dobra impregnacja.

Gunilla 艣ci膮ga z wieszaka r臋cznik k膮pielowy i owija mnie nim.

-Chod藕 - m贸wi. - Chod藕, Cecylio. Ju偶 si臋 umy艂a艣. W臋sz臋 i nic, nic nie czuj臋. Chyba ma racj臋, nie jest 藕le.

Je艣li b臋d臋 si臋 cz臋sto k膮pa膰, kt贸rego艣 dnia ten zapaszek zniknie na amen. Na dzisiaj wystarczy. Mog臋 wyj艣膰 z wanny. Gunilla chce mnie obj膮膰, ale j膮 odpycham. 呕adnych poufa艂o艣ci! Nie poddaje si臋, wyciera mnie do sucha i okr臋ca r臋cznikiem. Patrz臋 na bia艂e frotte. Jak pi臋knie! Na moim ciele rozkwitaj膮 p膮ki czerwonych r贸偶.

- Ach, Cecylio - posapuje Gunilla. - Ach, Cecylio, gdybym wiedzia艂a, gdybym tylko wiedzia艂a...Po czym otacza mnie ramieniem i wyprowadza do hallu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
od Elwiry, prawo gospodarcze 03
Uzale偶nienie od alkoholu typologia przyczyny
Najbardziej charakterystyczne odchylenia od stanu prawid艂owego w badaniu
od relatywizmu do prawdy
ASD od z Sawanta II Wyk艂ad17 6
Uzale偶nienie od tytoniu a POChP

wi臋cej podobnych podstron