Po co nam suwerenność (rp.pl), ciekawe teksty


Po co nam suwerenność

Klub Ekspertów "Rz" 19-06-2009, ostatnia aktualizacja 20-06-2009 03:16

autor zdjęcia: Janusz Kapusta

źródło: Rzeczpospolita

+zobacz więcej

Między niepodległością a suwerennością

Paweł Lisicki

Czym jest dziś suwerenność narodowa i państwowa? Czy tym samym co podmiotowość i niepodległość? Wartością pozytywną? A może przeszkodą w rozwoju? Czy wraz z pogłębianiem integracji europejskiej stała się czymś anachronicznym? I jakie miejsce powinna zajmować w myśleniu o polityce?

Pierwsze pytania są najważniejsze. Często to od odpowiedzi na nie zależą losy wspólnoty politycznej. Dlatego właśnie tej kwestii nasza redakcja postanowiła poświęcić szczególną uwagę. Dyskusja o znaczeniu niepodległości inauguruje działalność Klubu Ekspertów „Rzeczpospolitej”. To grupa osób, które co pewien czas zamierzamy prosić o refleksję nad podstawowymi pojęciami współczesnymi. Mam nadzieję, że poznanie opinii zaproszonych przez nas ekspertów pozwoli naszym czytelnikom lepiej odnajdywać się w świecie. Lepiej go rozumieć, a tym samym go zmieniać.

Zbigniew Stawrowski

Pierwsze pytanie, które w tej debacie musi zostać postawione, to co to w ogóle znaczy suwerenność. W gruncie rzeczy nasze myślenie o suwerenności oparte jest na analogii do pojęcia autonomii. Tak jak autonomia określa istotę człowieka jako jednostki, tak suwerenność określa istotę państwa jako jednostki politycznej. Pojęcie suwerenności pojawiło się pod koniec XVI wieku u Jeana Bodina. W momencie zakwestionowania organicznej wizji państwa, kiedy pojawiła się idea wywyższenia jednostki, a państwo zaczęto traktować jako porozumienie osób, polemicznie do tego myślenia pojawiła się kategoria suwerenności, gdzie państwo jest rozumiane jako zbiorowa osoba.

Warto się przyjrzeć, co z tej analogii wynika. Pojęcie autonomii - pisał o tym Kant - w odniesieniu do jednostki niesie w sobie dwa wymiary. Z jednej strony chodzi o niezależność. Jako istoty autonomiczne jesteśmy niezależni, co znaczy, że nie podlegamy żadnym wpływom. Wręcz przeciwnie, jesteśmy uwikłani w sieci rozmaitych zależności. Ale nasza niezależność polega na tym, że my możemy te zależności wziąć jakby w nawias. Mamy w sobie władzę i siłę, która pozwala nam w pewnych momentach tym zależnościom, bodźcom, które na nas działają, powiedzieć „nie”.

Analogicznie, w odniesieniu do wspólnoty politycznej, też możemy przywołać niezależność, albo jak się również mówi - niepodległość. Najbardziej mocno wyraża się ona w chwilach, kiedy podmiot suwerenności potrafi sprzeciwić się najbardziej potężnym naciskom. W polskiej historii mamy tego piękny symbol - przemówienie ministra Becka.

Niezależność to tylko pierwszy, jeszcze niepełny wymiar autonomii czy suwerenności. Słowo „autonomia” zawiera jednak w sobie przede wszystkim wymiar pozytywny - chodzi o aktywność, o samodzielne podejmowanie działań. Autonomia znaczy dosłownie: jestem sam dla siebie prawem. W odniesieniu do jednostki dotyczy to oczywiście zdolności samodzielnego reagowania na bieżące wydarzenia czy wyzwania.

Ale to jest tylko pierwszy poziom naszej zdolności samoistnego podejmowania działań. Poza bieżącym reagowaniem chodzi tu o rzeczy ważniejsze. Przede wszystkim o naszą zdolność samodzielnego wyznaczania sobie celów, w tym również celów najwyższych i nadrzędnych. A po wyznaczeniu sobie takiego celu w ramach tak rozumianej autonomii mieści się również zdolność do określania programów, którymi będziemy się kierować, aby osiągnąć wcześniej wyznaczone cele. Cele, zwłaszcza te najwyższe, określane są przez nas w dużym stopniu niezależnie od wpływów świata; programy, czyli środki ich urzeczywistnienia, muszą być natomiast nieustannie konfrontowane z rzeczywistością i modyfikowane.

I znów przenieśmy się na poziom wspólnoty politycznej. Tu pojawia się pewna subtelna różnica. W odróżnieniu od jednostki, która może sobie wyznaczyć taki cel, który będzie oznaczał destrukcję jej samej (np. poświęcenie życia), podmiot wspólnoty politycznej takiego celu nie może sobie wyznaczyć, bo ma zadany niejako z góry swój cel najwyższy. Tym celem jest dobro własnej wspólnoty, jej istnienie i nieustanny rozwój, czyli to, co w języku polityki nazywa się racją stanu. Za tym celem podążają następnie konkretne przejawy pozytywnie rozumianej suwerenności, tzn. wyznaczanie sobie mniej lub bardziej szczegółowych programów, które prowadzą do tego celu.

W kontekście rozwijanej tu analogii pojawia się pytanie o podmiotowość. Kto jest podmiotem autonomii czy też suwerenności? W przypadku jednostki ludzkiej, poza przypadkami rozszczepienia świadomości, odpowiedź jest prosta. Natomiast kiedy myślimy o wspólnocie politycznej, pojawia się problem. Często w ramach państwa toczy się spór o to, gdzie znajduje się ośrodek suwerenności. Wcale nie jest tak, że spór między ośrodkiem prezydenckim i premierem to jest coś wyjątkowego, właściwego tylko Polsce.

Ten spór jest wpisany od czasów nowożytnych w samą istotę państwowości. Z jednej strony mamy osobę, która reprezentuje naród jako wspólnotę polityczną i symbolizuje państwo jako całość, państwo jako zbiorową osobę. Z drugiej strony mamy osoby wyłonione przez instytucje polityczne, które reprezentują naród rozumiany jako poszczególne jednostki, jako suwerenne indywidualne podmioty gry politycznej.

Powyższe uwagi dotyczyły podmiotowych, wewnętrznych warunków suwerenności. Nie mówię tutaj nic na temat warunków zewnętrznych. Ale w perspektywie takiego myślenia wydają się one mniej ważne. Może się oczywiście tak złożyć, że państwo zostanie zniszczone przez niesprzyjający układ zewnętrznych sił. Ale podstawowym pytaniem zawsze pozostaje, na ile państwo jest w stanie dbać wewnętrznie o swoją suwerenność zarówno w wymiarze negatywnym - niepodległości, jak i pozytywnym - sensownie zaprogramowanego rozwoju.

Paweł Szałamacha

Czy państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w polityce wewnętrznej? Na początek krótka historia polityki, na której wypada się znać - polityki energetycznej. W pierwszym roku wolnej Polski rząd podjął decyzję o zaprzestaniu budowy elektrowni nuklearnej w Żarnowcu. Koszt tej decyzji to 4 mld euro i już dzisiaj 20 straconych lat, a będzie to zapewne 35 lat. Obecnie planowany jest powrót tej technologii, ale Rada Ministrów nie zaakceptowała dotychczas oficjalnego dokumentu, jakim jest polityka energetyczna kraju do 2030 r. Poprzednie kierownictwo Ministerstwa Gospodarki zostawiło gotowy projekt takiego dokumentu, który nie został podjęty przez następców.

Na początku lat 90 podzielono elektroenergetykę na kilkadziesiąt spółek: wytwarzających energię, dystrybucyjnych i przesyłowych. Taka struktura nie istniała w żadnym rozwiniętym kraju, który mógłby być punktem odniesienia, uniemożliwiła finansowanie inwestycji modernizacyjnych, gdyż powstałe podmioty były zbyt słabe finansowo. Aby umożliwić finansowanie inwestycji, zawarto kontrakty długoterminowe na dostawę energii, które następnie zostały uznane za naruszające zasady konkurencji. Należało rozwiązać ten problem, tworząc skomplikowany system rozliczeń i wygaszania tych zobowiązań. Rozpoczęto sprzedaż sektora, przy czym podkreślam słowo sprzedaż, gdyż z reguły nabywcami były podmioty kontrolowane przez inne rządy - Francji lub Szwecji. W latach 2006 - 2007 skonsolidowano sektor, tworząc cztery silne podmioty zdolne do konkurowania na rynku środkowej Europy i finansowania inwestycji. Czy ta polityka będzie kontynuowana, zobaczymy.

W ostatnich dwóch dekadach zaistniały trzy okresy wzmożonego reformowania struktur państwowych - pierwsza przypadła na przełom lat 1989/1990, druga - 1998/1999, trzecia - 2006/2007. Podczas pierwszego powstały samorządy terytorialne i zręby konkurencyjnej gospodarki.

Okres drugi to tzw. cztery reformy rządu Buzka, czyli reforma szkolnictwa, służby zdrowia, samorządu i systemu emerytalnego. Po dziesięciu latach można ocenić, że sukcesem zakończyło się „półtorej reformy”. Całkowicie nieudana jest reforma szkolnictwa. Jeśli chodzi o służbę zdrowia, to co prawda wprowadzono wycenę świadczeń medycznych, ale w krótkim czasie zlikwidowano kasy chorych. W samorządzie terytorialnym pozytyw to silne województwa, negatyw - zbędny szczebel zarządzania w postaci powiatów. W reformie emerytur wadliwa koncepcyjnie okazała się struktura OFE, które same sobie wyznaczają stopę zwrotu z inwestycji, poprzez formułę minimalnej stopy zwrotu.

Podczas trzeciego okresu reform wprowadzono rzeczywistą konkurencję na rynku telekomunikacyjnym, skonsolidowano nadzór finansowy, zreformowano służby specjalne, obniżono tzw. klin podatkowy, powołano wyspecjalizowaną agencję zwalczającą korupcję.

Pomiędzy tymi okresami realizowano z reguły strategie dostosowawcze, podyktowane przez logikę wstąpienia do Unii Europejskiej lub NATO. Przykładowo, modernizacja armii „wychodzi” o tyle, o ile zbieżna jest z uczestnictwem w misjach, nie obrony terytorium kraju. W sferze stosunków handlowych reformy były narzucane przez logikę otwarcia w ramach ogólnoświatowych procesów gospodarczych tzw. konsensusu waszyngtońskiego. Często były one niezbieżne lub sprzeczne z interesem gospodarczym kraju, jak np. sekwencja liberalizacji rynku w latach 90. lub sposób prywatyzacji banków sprzyjający statusowi półperyferii.

Powstało osiem planów informatyzacji państwa, ale w międzynarodowych zestawieniach dotyczących stopnia informatyzacji administracji zajmujemy ostatnie miejsca w Europie.

Jakie są powody takiej sytuacji? - Brak silnej przemawiającej do obywateli idei państwowej. Takiej siły przyciągania nie ma koncepcja demokratycznego państwa prawnego, recypowana z zagranicy, niebędąca wynikiem krajowej refleksji nad państwem, wspólnotą obywatelską.

Silne jest przekonanie podzielane przez znaczną część opinii publicznej, że nie istnieje coś takiego jak interes gospodarczy państwa, że próba jego określenia jest archaiczna, świadczy o niewiedzy, nieznajomości procesów gospodarczych. W skrajnej postaci pojawiały się poglądy odmawiające państwu prawa do posiadania interesów, twierdzące, że interesy takie to fanaberie spoconych facetów w pogoni za władzą.

Dyskusja sprzed prawie trzech lat dotycząca Banku Przemysłowo-Handlowego dobrze ilustruje to zjawisko. Grupa finansowa Unicredit zainteresowana przejęciem Banku BPH naruszyła zobowiązanie podjęte wobec Skarbu Państwa, zobowiązała się bowiem do ograniczenia swojej aktywności do jednego banku przez dziesięć lat. Wielu twórców opinii oburzało się wówczas, jak politycy śmią ingerować w rynkowy proces przejęcia innego banku, który z natury rzeczy jest optymalny i niepodlegający ocenie. Dopiero dziś część obserwatorów zauważa, że korporacje stanowią ośrodki decyzji konkurujące z rządami posiadającymi demokratyczną legitymację, chcą i lubią rządzić.

Kolejny powód: brak strategicznego centrum decyzyjnego rządu tworzącego strategie. Rządowe Centrum Studiów Strategicznych zostało zlikwidowane przez poprzednią ekipę, i była to decyzja sensowna, ale połowiczna. Sensowna, ponieważ RCSS nie był w stanie nic zaproponować, jakość materiałów tam powstających była bardzo niska. Połowiczna, ponieważ nie powołano od podstaw odpowiedniej instytucji przy premierze. Obecny zespół doradców ministra Boniego częściowo wypełnia tę rolę. Instytucja taka powinna powstać, tworzyć i koordynować polityki rządowe, posiadać silne umocowanie przy szefie rządu. Taka instytucja powinna ułatwiać tworzenie elity intelektualnej kraju.

Nie należy jednak narzekać. Nie żyjemy w Turcji Ataturka czy Japonii lat 50. - 60. poprzedniego wieku, w którym potężne Ministerstwo Przemysłu i Handlu przeprowadziło industrializację kraju przy użyciu bardzo nieliberalnych narzędzi. Powoli, żmudnie dokonuje się profesjonalizacja polskiej polityki, pojawia się ciągłość i konsekwencja. Znowu przykład, tym razem pozytywny - terminal gazowy LNG, sztandarowy projekt rozpoczęty przez rząd PiS, a kontynuowany przez obecną ekipę.

Podsumowując, państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w ograniczonym zakresie, niekonsekwentnie, potykając się o własne nogi

Janusz Kurtyka

Organizatorzy prosili mnie o odpowiedź na pytanie, czy państwo polskie potrafi realizować swoje interesy w polityce historycznej. Jest to trudne, w naszych debatach publicznych nie ma bowiem konsensusu co do samego przedmiotu dyskusji. W sposób fundamentalny często kwestionuje się sam fakt istnienia czegoś takiego jak polityka historyczna, powątpiewa się w potrzebę posiadania polityki historycznej, oraz zwraca się uwagę na trudność w jej zdefiniowaniu.

Na użytek naszej dyskusji potrzebna zatem wydaje się krótka definicja. Polityka historyczna to legimityzowanie polityki i interesów państwa w oczach własnego społeczeństwa i w opinii zewnętrznej za pomocą argumentów historycznych. Budowanie takiego obrazu państwa i narodu, by sprzyjał on innym aspektom polityki, uzupełniał je i dostarczał im uzasadnień. Polityka historyczna powinna być oparta na prawdzie historycznej, tzn. niezależnie od tego, jakimi argumentami państwo się posługuje, nie powinno się ono posługiwać argumentami fałszywymi bądź też częściowo tylko prawdziwymi. Tutaj myślę o rozmaitych koncepcjach, które forsują Niemcy, np. unikając konstatacji, iż dramat wypędzeń Niemców był konsekwencją popierania przez ten naród reżimu hitlerowskiego i następstwem wywołanej przez Niemców wojny.

Polityka historyczna zatem to nasycanie argumentacją historyczną działań politycznych, ale absolutnie już nie upolitycznianie historii. Od polityki zagranicznej nie należy oczekiwać, że będzie oddawała całe skomplikowanie procesu historycznego. Ona musi posługiwać się skrótem, który jest w służbie interesu państwa. Może czerpać z niezmierzonego obszaru wolności badań te wątki, które uznawane są przez państwo za sprzyjające jego polityce, ale nie może stwarzać ograniczenia dla wolności badań naukowych. Każde państwo ma swoją politykę historyczną - nawet fakt deklaratywnego jej zaniechania też jest taką polityką.

Jakie interesy państwo polskie powinno realizować poprzez politykę historyczną? Tu dobrych przykładów dostarczają Stany Zjednoczone z ich kultem konstytucji, Anglia pielęgnująca tradycje kolebki parlamentaryzmu, morskie i kolonialne rozumiane jako promowanie cywilizacji. Uważam, że nasze państwo w definiowaniu swej polityki nie powinno unikać bardzo głębokiej perspektywy historycznej. Narody tworzące główne kręgi kulturowe w Europie mają swoje utrwalone stereotypy postrzegania swego dorobku historycznego: Niemcy to Rzesza, czyli Europa, Francja to matecznik Europy, Włochy to polis i rzymskie dziedzictwo, Anglia to z kolei Wyspa, czyli Eden - ośrodek świata. A Polacy? Dla nas symboliczno-ideowym skrótem jest (powinna być) Rzeczpospolita.

Polacy są przecież współtwórcami odrębnego kręgu kulturowo-cywilizacyjnego w Europie. Tak jak mamy do czynienia z kręgiem anglosaskim, romańskim, germańskim, tak w sposób całkowicie zasadny możemy mówić o kręgu sarmackim objętym kulturowym zasięgiem I Rzeczypospolitej. Skutki kulturowe jej istnienia są widoczne po dzień dzisiejszy, mimo upadku tego państwa, rosyjskich zaborów i sowieckiego walca. Państwo polskie w swojej polityce historycznej nie powinno unikać odniesień do tradycji kulturowych I RP, państwa tworzonego przez Polaków, Litwinów i Rusinów/Ukraińców, które było domem także dla licznych wspólnot Żydów, Niemców, Karaimów, Ormian i wielu innych narodów. Prezentowanie Polakom i narodom sąsiednim Polski jako ośrodka ważnego kręgu cywilizacyjnego jest ważne dla tożsamości i interesu państwa, i zgodne z prawdą historyczną.

Drugim interesem państwa polskiego w obrębie polityki historycznej powinno być utrwalanie za granicą takiego obrazu Polski i tych elementów polskiej historii, które budują prestiż państwa. Budowanie prestiżu państwa poprzez odwoływanie się także do dorobku kulturowego i historycznego (czy wręcz budowanie przekazu o symbolicznej „racji historycznej”) jest przecież obecnie zauważalnym elementem rywalizacji w polityce międzynarodowej. Tu wymieńmy przykładowo potrzebę identyfikowania Polski z odepchnięciem zagrożenia bolszewickiego dla Europy w 1920 r., z ogólnoświatową misją papieża Jana Pawła II czy historyczną rolą „Solidarności” w obaleniu systemu komunistycznego.

Trzecim wreszcie zasadniczym celem prowadzenia polityki historycznej przez państwo powinno być podtrzymywanie poczucia wspólnoty narodowej i identyfikacji z państwem. Realizacja tego celu nie powinna być zagrożeniem dla wolności debaty publicznej - co więcej powinna traktować tę debatę jako szansę.

Od końca XVIII w. państwo polskie i Polacy w ogóle są w „historycznej defensywie”. Stracili własne państwo i następnie musieli walczyć o jego odtworzenie. Walka o odzyskanie własnego państwa przy okazji powodowała, że od XIX w. Polacy byli identyfikowani z pojęciami i wartościami, które są odbierane jako pozytywne w naszej cywilizacji: niepodległość, wolność, sprawiedliwość. Nasza karta historii najnowszej wyjątkowo nadaje się do promocji państwa i narodu.

Tylko że jednocześnie w tym, co jest siłą, tkwi słabość, bowiem rozbiory w XVIII w., Jałta czy tragedia Polski po II wojnie światowej miały swoich „sprawców”. Stawia to Polskę w niezbyt dogodnej pozycji swoistego „wyrzutu sumienia” narodów europejskich. Przywoływanie w debatach europejskich tego, co my uważamy w polskiej historii za godne przypominania, może spotykać się z odrzuceniem przez europejską opinię publiczną właśnie z tego powodu, choć nie jest on przywoływany w argumentacji.

Odrębnym zagadnieniem są relacje polsko-żydowskie i ich światowy kontekst. Nie powinniśmy unikać podejmowania dyskusji o relacjach pomiędzy Polakami i Żydami. W XX w. są one wyjątkowo skomplikowane, w wieku tym ostatecznie uformowały się bowiem nowoczesne nacjonalizmy (także polski i żydowski) i totalitaryzmy komunistyczny i faszystowski, zaś naród żydowski stanął w obliczu Zagłady z rąk Niemców (a Polacy zostali skonfrontowani z odbywającym się na ich oczach Holokaustem). Relacje polsko-żydowskie mają charakter uniwersalny, pomiędzy narodami niezwykle do siebie podobnymi. I jednocześnie wprowadzają one Polskę w jeden z głównych wątków emocjonalnych międzynarodowej debaty.

Wydaje się, iż w naszym życiu publicznym nie ma nawet poczucia, że warto tworzyć instytucje i programy kształtujące politykę historyczną, które budują prestiż państwa na zewnątrz. Nie ma instytucji, która w sposób systematyczny wprowadzałaby do obiegu międzynarodowego tłumaczenia polskich książek historycznych (tak jak robią to Węgrzy czy Czesi). Nie ma celowego wspierania niektórych wątków historii, które warto badać po to, żeby prestiż państwa lub interesy w jakiś sposób na zewnątrz promować. Mamy do czynienia z czymś, co możemy określić jako organizacyjną pasywność. Są instytucje, jak ta przeze mnie reprezentowana, która stara się wykonywać co tylko może, ale zadaniem IPN nie jest prowadzenie polityki historycznej.

Jeżeli będziemy patrzyli na to, co robi państwo niemieckie, zwróćmy uwagę jak bardzo skoncentrowane są sygnały „historyczne”, które państwo niemieckie w naszych czasach wysyła na zewnątrz. Mimo że w naszym odbiorze i zgodnym z prawdą historyczną są to sygnały na pograniczu prawdy historycznej. Jeżeli państwo niemieckie zwraca uwagę na cierpienia związane z wysiedleniami czy z bombardowaniem Drezna, wspiera badania, filmy, wystawy, to jest to dowód na realizację strategii na poziomie państwa. W Polsce mamy słabość koncepcji, instytucji i dlatego warto patrzeć na to, co robią Niemcy.

Paweł Zalewski

Jeżeli chodzi o rolę Polski w środowisku międzynarodowym również czytelny jest brak strategii. Nie dorobiła się jej żadna ekipa, która brała odpowiedzialność za Polskę od 1989 r. Jako strategię definiowano często wejście do UE i do NATO, zapominając że jest to instrument a nie cel. Po wejściu do UE i NATO skończył się konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej.

Głównym punktem odniesienia polityki polskiej jest UE, tworzy ona nie tylko szanse, ale także wyzwania. Polska polityka dzisiaj nie jest europejska w tym sensie, że całe państwo nie jest podporządkowane realizowaniu wizji Polski w Europie. Wydaje mi się, że mamy unikalną szansę w historii. Polska gospodarka relatywnie dobrze daje sobie radę w tych trudnych momentach. Taka jest zgodna opinia ekonomistów, porównujących nasze fundamenty gospodarcze i wyniki z większością krajów europejskich. Jesteśmy w okresie, który może zredefiniować wiele różnych punktów odniesienia w polityce. Chodzi o takie elementy, które budują siłę państwa. Anglia na przykład była dumna ze swojego City, a dzisiaj pogrążyło się ono w wielkim kryzysie i już tak naprawdę nie ma, z czego być dumnym. Na tym tle w perspektywie kilkunastu lat możemy bardzo wzmocnić swoją pozycję.

Podstawą rozwoju każdego państwa jest jego elita. Typowym przykładem jest Francja, która historycznie wykształciła grupę „servants d'etat”. Różnego rodzaju słabości państwa francuskiego wyrównywane są poprzez jakość elity administracyjnej. Tam kontrowersje pomiędzy prezydentem a premierem w okresie kohabitacji były rozwiązywane na poziomie urzędników, którzy kierowali się tym samym zmysłem państwowym. Są tam rodziny, które od pokoleń związane są z pracą dla państwa. Drugim takim krajem jest Rosja: taką rolę - z bardzo negatywnym w moim przekonaniu dla państwa rosyjskiego i całego świata efektem - przejęli ludzie związani ze strukturami siłowymi i służbami specjalnymi. W Polsce ta ciągłość została zakłócona przez II wojnę światową i PRL.

Jest też jest problem pamięci instytucjonalnej czy też braku stabilizacji instytucji. Brak współpracy i porozumienia w szerokich kategoriach pomiędzy urzędami a samorządem i przedsiębiorstwami. Gdy np. niemiecki MSZ projektuje politykę wobec Rosji, podejmuje współpracę z różnego rodzaju organizacjami pozarządowymi, ekspertami, nie tylko niemieckimi, a także polskimi czy rosyjskimi i przede wszystkim z przedsiębiorcami inwestującymi na Wschodzie. Wymiana informacji i wymiana doświadczeń tam jest niezwykle głęboka, silna. Polska gospodarka inwestuje w znacznie mniejszym stopniu, ale to nie znaczy, że nie inwestuje wcale. Są firmy, które mają doświadczenia z działalności na rynku rosyjskim, ukraińskim, ale także niemieckim czy francuskim. I z ich doświadczenia dzisiaj się nie czerpie, nie mówiąc o tym, że ta współpraca z organizacjami pozarządowymi jest bardzo ograniczona.

Kolejny problem dotyka kwestii, o której mówił prof. Kurtyka: polityka zagraniczna w Europie jest skuteczna, jeżeli jest legitymizowana - zarówno przez element interesu, jak i element wartości. Skuteczna polityka historyczna pomogłaby nam legitymizować nasze działania za granicą. I tutaj można to osiągnąć przez rozbudowaną dyplomację publiczną. Uczestniczyć w niej powinni posłowie, senatorowie, Polacy, którzy pracują w instytucjach międzynarodowych, polscy dziennikarze, polscy naukowcy, którzy jeżdżą na placówki do uczelni zagranicznych. Nie ma współpracy z tego typu grupami, które mogłyby na przykład przetworzyć nasze racje w sprawie gazociągu północnego na argumenty akceptowane w w Niemczech.

Jeżeli dzisiaj nawet w Unii Europejskiej polityka zagraniczna jest definiowana głównie przez interesy poszczególnych państw, to ona jest legitymizowana przez wartości. Nawet jeżeli minister Frank-Walter Steinmeier utrzymuje bardzo bliskie relacje ze swoimi kolegami rosyjskimi, to w rozmowie z nami nie argumentuje tego interesami niemieckiej gospodarki, która chce mieć lepszy dostęp do rynku i do surowców, lecz uzasadnia to tak, że poprzez więzi gospodarcze modernizuje Rosję. My na tym poziomie argumentacji w ogóle nie istniejemy. Nie zdajemy sobie nawet sprawy z tego, jak to jest ważne.

Jesteśmy w stanie osiągnąć pewien sukces polityczny, gdy się zewrzemy i mamy dobry pomysł - potrafimy go obronić, znaleźć sojuszników. Mówię tu o największym sukcesie, chociaż o bardzo ograniczonym zakresie, czyli o Partnerstwie Wschodnim.

Rozpoczęliśmy pewien proces i to jest sukces. Teraz musimy potraktować ten proces jako pewien priorytet polityki państwa. To jest przykład, że czasami wiemy, w jaki sposób realizować pewne cele w Unii Europejskiej i sądzę, że akurat tutaj powoli tę wiedzę zdobywamy. Ale teraz trzeba to jeszcze przełożyć na działania państwa od wewnątrz tak, aby pewien sukces, który zdobędziemy na polu międzynarodowym, wykorzystać. Reasumując, moja ocena jest podobna do Pawła Szałamachy. Polskie państwo jest w stanie realizować swoje cele za granicą, ale nie wykorzystuje w bardzo poważnym stopniu swojego potencjału tak, aby wzmocnić pozycję w Europie czy szerzej globalnie.

Zdzisław Krasnodębski

Przeczytałem niedawno w gazecie austriackiej tezę, że Polska dobrze sobie radzi z kryzysem, ponieważ rząd wyznaje filozofię niedziałania i że to przynosi lepsze skutki niż działanie. Niemcy, jak wiadomo, przeżywają największe załamanie gospodarcze od czasu II wojny światowej, USA podobnie. Mógłbym więc na tym skończyć, że wszystko jest dobrze i że to my powinniśmy być wzorem dla innych. Ale, mówiąc poważnie, zadanie zestawienia sytuacji Polski i Niemiec jest niewykonalne. Mam porównywać małe państwo, peryferyjne i ubogie, z imperium światowym, a poza tym z krajem, który ma dzisiaj poczucie, że jest znowu potęgą.

To jest uderzająca zmiana języka - od pełnego powściągliwości i samoograniczenia na mocarstwowy. Zastanawiam się od pewnego czasu, czy nie jest tak, że mamy bardziej zasadniczy kłopot z państwem niż tylko np. niesprawną administrację.

Samo rozumienie państwa i jego relacji w stosunku do innych kategorii - społeczeństwo, naród, gospodarka - jest być może inne w przypadku Polski niż w przypadku Niemiec, USA.

Prof. Kurtyka mówił o naszych tradycjach narodowych. Z nich wynikają te głębsze problemy z państwem. O tym, że tradycja narodowa ma znaczenie świadczy fakt, że gdy porównujemy Niemcy i Stany Zjednoczone, widać, iż to rozumienie państwa, które organizuje wyobraźnię polityczną Niemców, nie istnieje w Stanach Zjednoczonych. W Niemczech, zgodnie tradycją heglowską czy postheglowską, państwo reprezentuje to co ogólne przeciwko interesom partykularnym, sprawiedliwość przeciw egoizmowi. Jest wyrazem racjonalności, a nie irracjonalności. Nikt z moich studentów nigdy nie chciał być przedsiębiorcą. Wielu chce być urzędnikami państwowymi. Typowa dla modelu niemieckiego jest między innymi symbioza między gospodarką, państwem i społeczeństwem - w zmieniających się konstelacjach. Państwo organizuje gospodarkę i społeczeństwo. Dlatego w Niemczech neoliberalne rozwiązania nigdy nie stały się dominujące. „Społeczna gospodarka rynkowa” to pomysł Erharda, ale też ordoliberałów, i kontynuacja tradycji niemieckiej - tego, co się nazywało Deutschland AG (Niemcy SA).

Do tego „państwowego koncernu Niemcy” należą także media. Czasami pytamy w Polsce, jak to się dzieje, że w Niemczech media w wielu przypadkach mówią jednym głosem - zwłaszcza jeśli idzie o politykę zagraniczną. Otóż istnieją bardzo subtelne mechanizmy koordynacji. Nie można się dziwić, że „Süddeutsche Zeitung”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i jeszcze parę innych gazet piszą o Polsce mniej więcej to samo.

Gdy spojrzymy na Stany Zjednoczone, to wiadomo, że w gruncie rzeczy tam nie ma państwa w pojęciu niemieckim. Państwo to część społeczeństwa, tylko jedna z jego instytucji. Więź społeczna, samoorganizacja jest bardziej fudamentalna niż więź państwowa. Ogromną rolę integrującą odgrywają symbolika narodowa oraz gospodarka. Badacze nacjonalizmu mówią, że nacjonalizm amerykański jest nacjonalizmem gospodarczym, a globalizacja amerykanizacją i promocją amerykańskich interesów w świecie.

W Polsce przyzwyczailiśmy się w ogóle żyć bez państwa (co najwyżej z administracją) i w ciągu ostatnich 300 lat tylko przez 20 lat międzywojnia podjęliśmy poważną próbę jego budowy. Nieprzypadkowo myślimy raczej w kategoriach narodu niż państwa. PRL nie była oczywiście państwem narodowym, ponieważ brakowało mu pewnych zasadniczych cech takiego państwa. Polska „stała nierządem” - dzisiaj ów nierząd określa się postpolitycznością.

Uogólniając problem, można spytać, czy państwo jest w zasadzie tylko miejscem rywalizacji różnych grup, które poprzez to realizują swoje interesy i w którym następuje ich agregacja czy sumowanie, a potem wcielanie w życie. Czy też państwo jest samodzielnym aktorem? Jedno jest pewne: aby państwo było działającym podmiotem w stosunku do społeczeństwa, gospodarki i innych państw, musi mieć elitę polityczną - elitę państwową. Jeżeli nie ma świadomej swoich celów i środków, względnie autonomicznej wobec sił społecznych elity politycznej, państwo nie jest działające, nie może się stać podmiotem, staje się miejscem rywalizacji różnych partykularnych grup społecznych.

Często pytamy w Polsce: dlaczego nie ma takiej czy innej strategii? Dlaczego nie ma ciągłości? Dlaczego nie ma takiego miejsca, w którym moglibyśmy porozmawiać poważnie o polityce zagranicznej? Dlaczego wreszcie nie uprawiamy tego, co pan Zalewski bardzo słusznie nazywa dyplomacją obywatelską? Dlaczego jest nawet wręcz przeciwnie - nie brakuje intelektualistów, dziennikarzy, przedsiębiorców, którzy u nas uprawiają dyplomację obywatelską na rzecz krajów sąsiednich? Polskie państwo nie jest aktorem, bo w przeciwieństwie do II Rzeczypospolitej nie wykształciło elity państwowej z prawdziwego zdarzenia. Nasze elity polityczne mają specyficzne socjologiczno-antropologiczne cechy, które sprawiają, że nie stały się elitami propaństwowymi. Składają się one, jak wiadomo, z dwóch segmentów. Po pierwsze - z elity postpeerelowskiej, która stopniowo się uzachodniła już od lat 80. Ale była zawsze elitą kraju zależnego. Po drugie - z elity postopozycyjnej, postdysydenckiej, która żyła poza instytucjami, miała bardzo abstrakcyjne wyobrażenie o świecie zewnętrznym, zwłaszcza „zachodnim”, i łatwo w związku z tym ulegała rozmaitym ideologiom. I jedna, i druga nie były przygotowane do tego, by budować suwerenne państwo polskie.

W swej ostatniej książce Samuel Huntington wspomina o transnacjonalizmie, który jego zdaniem jest coraz powszechniejszy w Stanach Zjednoczonych i zagraża ich zdolności do działania. Pisze między innymi o moralistycznym transnacjonalizmie intelektualistów i transnacjonalizmie gospodarczym. W Polsce oba te transnacjonalizmy są znacznie silniejsze niż w USA i w Niemczech, ba - stały się dominującą ideologią. Trudno się więc dziwić, że skoro budowa - czy też odbudowa - państwa nigdy nie stała się zasadniczym celem Polaków, to państwo jest tak niesprawne.

Ryszard Bugaj

Traktujemy suwerenność jako dobro pożądane, o które warto się ubiegać. Jednakowoż nie wszyscy tak wcale sądzą, jak myślę. Warto się nad nimi nachylić na moment dlatego, że ich punkt widzenia jest wpływowy, zasługuje na ocenę i analizę. Na łamach „Rzeczpospolitej” swego czasu Wojciech Sadurski napisał, że z suwerennością i z państwem narodowym jest tak jak z lokomotywą parową. Ona należy do XIX wieku i nie warto się tym zajmować.

Przeczytałem niedawno interesujący wywiad w „GW” z prof. Markiem Belką, który mówi mniej więcej tak: „Zmorą polską jest alians niemiecko-rosyjski. Ale stoimy oto przed wielką polską szansą historyczną. Jeżeli się rozpuścimy w Unii Europejskiej, to zniesiemy ten dylemat. Nie będziemy mieli takiego zagrożenia. Trzeba podkreślić, że zwolennicy tego punktu widzenia mają jeszcze jeden argument, którego nie wolno łatwo lekceważyć. Oni mówią mianowicie tak: skoro przemożna rzeczywistość jest taka, że nie dysponujemy instrumentami skutecznego działania w imieniu zbiorowości narodowej, a możemy się przyłączyć do większej całości, która w jakimś zakresie reguluje życie publiczne, i mieć wpływ na tę większą całość, to bilans jest lepszy, niż gdybyśmy obstawali przy suwerenności naszej części”.

Chcę powiedzieć, dlaczego ja tego rozumowania nie podzielam. Przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się, że z suwerennością narodowego państwa jest nierozerwalnie związana demokracja polityczna. Nie można demokracji oderwać od tradycji, od kodów językowych, od historii etc. Demokracja to coś znacznie więcej niż procedury. Procedury można sobie oczywiście wyobrazić jak obudowane na poziomie przekraczającym daleko ramy państwa narodowego. Nie muszę zaznaczać, że jak używam tutaj określenia państwo, jak mówię naród, mówię w sensie konstytucyjnym.

Drugi argument jest taki, że bez suwerenności i bez państwa narodowego, bez położenia pewnego nacisku na procedury, które się odbywają w ramach tej instytucji, trudno praktykować solidarność. Dla mnie jest to bardzo ważne, żeby praktykować solidarność przez małe „s”. Jest to dla mnie ważne i poprzez wybór aksjologiczny i dlatego, że jestem przekonany, że bez solidarności przez „s” mamy też ograniczone możliwości modernizacji cywilizacyjnej.

I jest trzeci argument, najbardziej kontrowersyjny. Mnie się wydaje, że bez tak pojmowanej suwerenności, szczególnie w świetle chyba tego, co wiemy o kryzysie, który toczy gospodarkę światową, to bardzo by było trudno nie uzyskać statusu rejonu peryferyjnego ze wszystkimi tego konsekwencjami w podziale pracy i dóbr.

Na tle tego pada ta jedna odpowiedź, że nie warto się o suwerenność starać. Owszem jest pewien interes zbiorowości, która ma jakąś tradycję narodową, historyczną, etc., ale lepiej ją włączyć do szerszej całości. I jest drugi punkt widzenia, który z nim konkuruje, który jest przez niego chyba jakoś tam inspirowany i który często bywa określany jako nawiązanie do idei jagiellońskiej. To mnie też niepokoi, chociaż z różnych innych powodów. Niepokoi przede wszystkim dlatego, że często zapomina się o tym, iż idea jagiellońska była wydajna w czasach, kiedy Polska była europejskim mocarstwem. Te czasy bezpowrotnie minęły.

W związku z tym pozostaje polityka niektórych ugrupowań, które patrzą bardzo podejrzliwie na to, co mogą robić Niemcy. Ja podzielam tę podejrzliwość w dość dużym stopniu. Choć zarazem mam zrozumienie dla polityki niemieckiej. Potrafię sobie wyobrazić, jaka byłaby polityka polska w stosunku do Rosji, gdyby była odwrócona relacja sił. Gdybyśmy mieli taką relację sił jak Niemcy w stosunku do Polski.

Jaka jest tego konkluzja? Marna. W gruncie rzeczy wynika z tego dyrektywa, że przede wszystkim trzeba budować siłę kraju i budować go, ocalając suwerenność i, szukając cały czas takiego punktu równowagi między różnymi tendencjami, siłami, które pozwalają wybierać pragmatycznie. Nie mam tutaj żadnej takiej tezy, którą wyrażał prof. Andrzej Nowak w „Rz”. Z taką misją na Wschodzie na przykład. To zresztą się źle trochę czyta, bo do pewnego stopnia w tym jest kulturowy imperializm, nieuzasadniony, niemający mocnego oparcia.

Dariusz Gawin

Pojęcie podmiotowości przed 1989 rokiem było przywoływane w dyskusjach, gdy przeciwstawiano społeczeństwo władzy. Celem opozycji demokratycznej było upodmiotowienie społeczeństwa w stosunku do władzy. Po 20 latach wolności naszym problemem jest upodmiotowienie wspólnoty politycznej czy też nasycenie formalnej suwerenności nowymi treściami, które spowodowałyby przełom w jej funkcjonowaniu.

Pojęcie suwerenności, o którym z pozycji filozofii politycznej mówił Zbigniew Stawrowski, w sensie historycznym związane jest z wykształceniem się porządku postwestfalskiego w połowie XVII wieku oraz z dwoma formami państwa europejskiego: państwem zbudowanym na fundamencie doktryny absolutyzmu oświeconego oraz państwem narodowym. W ostatnich kilkunastu latach dużo mówiło się o tym, że pojęcie suwerenności, jeżeli nie odchodzi całkiem do lamusa historii, to zmienia zasadniczo swoją treść pod wpływem procesów globalizacji lub też integracji europejskiej.

Kryzys, którego świadkami jesteśmy, do pewnego stopnia skomplikował tę sytuację. Przyspieszył on proces przeciwny, proces renacjonalizacji Unii Europejskiej.Cały czas bowiem, nawet przy założeniu, że ta tradycyjna suwerenność taka jak funkcjonowała w XIX wieku czy w pierwszej połowie XX wieku nie powróci już w czystej postaci, polityka, szczególnie polityka międzynarodowa, pozostaje obszarem rywalizacji pomiędzy wspólnotami politycznymi. Owa rywalizacja dotyczy nie tylko polityki czy gospodarki, ale na przykład sfery symboli czy pamięci. I w tym sensie podmiotowość należy rozumieć jako zdolność do realizacji własnych interesów w warunkach międzynarodowej rywalizacji.

Ostatnio świętowaliśmy 20 lat wolności. Ta rocznica uświadamia nam, że o ile mamy dosyć duże osiągnięcia w ostatnich 20 latach w dziedzinie gospodarki, budowy instytucji demokratycznych, to jednocześnie mamy realny problem z podmiotowością.

Suwerenność w sensie formalnoprawnym nie jest naszym kłopotem. Nasze położenie jest zupełnie inne niż pokolenia, które budowało wolną Polskę w momencie powstawania II Rzeczypospolitej. Wtedy o atrybuty formalnoprawne suwerenności trzeba było walczyć. Po okresie PRL nie chodziło o budowę państwa, lecz - jak to wówczas mówiono, o jego transformację, o przekształcenie państwa zależnego w państwo, które miało się okazać niezależne I niepodległe. Wszystkie bowiem formalnoprawne atrybuty suwerenności istniały, bo przecież PRL miał wszelkie instrumenty oraz instytucje, które kojarzą się z formalnoprawnym pojęciem suwerenności - miał granice, ambasady, ministerstwa, siły zbrojne, był pełnoprawnym członkiem organizacji międzynarodowych. Chodziło o to, żeby to instrumentarium nasycić treścią realnej niepodległości - realnej podmiotowości. Pytanie brzmi: czy ten cel został w pełni osiągnięty?

Nasz problem nie polega na tym, że nie mamy suwerenności: po 20 latach widać coraz wyraźniej, że nie mamy pełnej podmiotowości. Ten problem rozbija się na dwa zagadnienia. Na ogół mówi się o państwie, instytucjach. To jest oczywista sprawa I nie będę o tym mówił.

Zupełnie innym zagadnieniem jest problem woli. Woli tego, żeby być podmiotowym. Uprzedmiotowienie nie jest końcem świata ani tragedią. Przywołując słowo, które funkcjonowało w czasach opozycji, jest to problem etosu lub trwałej dyspozycji mentalnej ludzi, którzy kształtują dzisiejszą Polskę.

Dlaczego istnieje tu jakaś zasadnicza trudność? Dlatego, że po 1989 r. bardzo wielu ludzi dobrej woli, lecz zarazem naiwnych (pomijam tu tych, którzy działali w złej woli), założyło, że po 1989 r. odzyskaliśmy pełną suwerenność, a to znaczy, że za jak dotknięciem czarodziejskiej różdżki te instytucje, które były zależne, ale odpowiadały formalnoprawnym definicjom suwerenności, stały się niepodległe i że to już wystarczy. To był jeden z podstawowych wyznaczników konfliktów politycznych w Polsce po 1989 r., począwszy od wojny na górze i walki o wokół hasła przyspieszenia. Chodziło w nich o to, czy już mamy wszystko, co potrzeba do normalnego funkcjonowania, czy może jednak do formalnej niepodległości trzeba dodać coś więcej?

Drugim elementem rozumowania tych naiwnych ludzi dobrej woli było założenie, że jesteśmy słabi, biedni i zacofani. Wobec tego musimy się cieszyć z każdej rzeczy, która wchodzi nam w ręce. Ten rodzaj mentalności oddaje słynne porównanie mówiące, że Polska jest jak brzydka, biedna panna bez posagu. W takiej sytuacji nie dyskutuje się o realnych korzyściach, sukcesach, porażkach tylko ewentualnie o tym, jak okazać wdzięczność naszym wspaniałomyślnym dobroczyńcom.

Jeżeli ten problem rozgrywa się w obszarze woli, to pojawia się kwestia kształtu polskiego establishmentu. Na własny użytek nazwałbym go problemem „orkiestracji”: w Polsce establishment nie gra solidarnie i zespołowo. Jako wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego wielokrotnie spotykam niemieckich polityków, dziennikarzy, studentów czy zwykłych turystów i stopień „orkiestracji” ich przekazu jest zdumiewający. Nawet jeżeli w prywatnych rozmowach ci sami ludzie potem mogą być krytycznie nastawieni wobec czegoś, co się dzieje w Niemczech, w sytuacjach publicznych, oficjalnych wykazują zaskakującą zbieżność opinii. Polski establishment nie jest zorkiestrowany. Oczywiście stanu „orkiestracji” nie osiąga się poprzez to, że gdzieś należy zbudować jakiś tajny bunkier dowodzenia, z którego popłyną rozkazy i instrukcje. To jest problem czegoś, co bym nazwał kulturą czy zapleczem, w jakim ci ludzie wyrastają.

Naszemu establishmentowi - nie tylko politykom, lecz także ludziom mediów, intelektualistom, biznesmenom zabierającym głos w debatach publicznych, brak gotowości do wchodzenia w rywalizację bez poczucia kompleksu i słabości. Państwo polskie - szerzej: polska wspólnota polityczna - jest chore i nie da rady. Trzeba mu pomagać poprzez tworzenie przyjaznego środowiska, w ramach którego mogą powstać nowe mechanizmy czy nowe instytucje. Jest to ważne dlatego, że jak zwykle w polskiej historii kwestią kluczową jest czas. Ile mamy jako obecne pokolenie Polaków czasu na to, żeby naprawić błędy, które zostały popełnione w ostatnich 20 latach?

Mówię o tym nie dlatego, żeby czekały nas jakieś straszne dziejowe apokalipsy. Brak podmiotowości to nie jest koniec świata. W Polsce uprzedmiotowionej Polacy nadal będą w Wigilię śpiewali kolędy, nadal będziemy mieli własne państwo i nawet przybędzie nam trochę autostrad. Chodzi o to, czy ludzie, którzy uczestniczą w tej grze, uznają fakt, że Polska jest poniżej swoich możliwości, za skandal. Dobrych Polaków powinien z tego powodu szlag trafiać, i powinni razem coś robić, żeby tę sytuację przełamać. A po drugie - mówił o tym przede mną Ryszard Bugaj - o wiele lepiej można Polskę zmodernizować, jeżeli będzie podmiotowa. Jeśli będziemy jednym z sześciu, siedmiu najważniejszych krajów Unii Europejskiej, to modernizacja będzie przebiegała inaczej niż gdy spadniemy do drugiej ligi małych państw, formalnie suwerennych, lecz w istocie pozbawionych korzyści płynących z realnej podmiotowości.

Szewach Weiss

Dla mnie to było bardzo ciekawe, bo odczuwam brak wiedzy o polskich sprawach. Może krótko przedstawię pewien antymodel. Nie mówię w imieniu Izraela, tylko o Izraelu. Ja jestem we wszystkich dyscyplinach były i jako były mogę sobie pozwolić coś powiedzieć. To jest model prawie nieograniczonej niepodległości. Część opozycji izraelskiej w moich okolicach między Partią Pracy i partią Merec, taką radykal-socjal-liberalno-demokratyczną (te słowa są już dłuższe niż liczba posłów tej partii w Knesecie), oskarża prawie każdy rząd, że używamy za dużo niepodległości, ale Izrael jest mocarstwem. Skąd pochodzi ta siła? Polityka pamięci jest drogą do mocarstwowości. W słowach „nigdy więcej” tkwi ogromna siła moralna, polityczna..

Ehud Barak, późniejszy premier, będąc w 1992 roku z wizytą oficerów w Auschwitz, powie do prochów, także jego rodziny: „My jesteśmy tu za późno”. Znaczenie tej metafory bierze się ze zobowiązania, że już nigdy nie będziemy za późno. Jesteśmy z jakiegoś punktu widzenia może trochę podobni, ale w innej sytuacji. Polityka izraelska jest pod wpływem polskich Żydów. Polska była w ciąży z Izraelem. Ja do dzisiaj czuję duchowe elementy piłsudskości na prawicy izraelskiej. Nasza suwerenność jest samoograniczona, ponieważ tożsamość izraelska, żydowska będzie zawsze związana z religią. U nas suwerenem jest Bóg.

Pamiętam kampanię w sprawie wejścia do UE. Ja nie jestem Polakiem, ale ja się wstydziłem. To Polak ma się podlizywać Francuzowi, który dał światu rząd Vichy? Niemcowi, który stworzył piekło na tej ziemi? Portugalii, która miała Salazara? Wy macie o wiele więcej siły moralnej. Nie zawsze używacie skutecznie waszej historii.

Piotr Skwieciński

Padło tu sporo gorzkich i słusznych słów pod adresem establishmentu i słabości tożsamościowej elit. Ja bym jednak polemizował z opinią, jakoby wszystkie jego złe cechy przekładały się w ostatecznym rachunku na jakąś podstawową przyczynę słabości Polski.

Wymienię przynajmniej dwie ważne sprawy z ostatnich lat, które Polska wygrała, a w których moim zdaniem ten establishment grał zespołowo. Pierwsza to sprawa pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Druga to sprawa Eriki Steinbach, w dwóch swoich odsłonach. Mówię o udaremnieniu jej wejścia w skład ciała zarządzającego sławetnej fundacji. Ale przede wszystkim mówię o momencie sprzed kilku lat, kiedy samo istnienie Steinbach, jej postulaty i proces legitymizacji tej pani i jej dążeń przez część niemieckich elit po raz pierwszy dotarły do świadomości Polaków. Polskie elity mówiły jednym głosem w tej sprawie. Łącznie z tą ich częścią - i to było wtedy dla mnie zaskoczenie - którą byłem skłonny do uważania za najbardziej dotkniętą właśnie narodowym nihilizmem, mentalnością satelicką. Łącznie z lewicą postpezetpeerowską. Warto się zastanowić nad tym, co powiedział Dariusz Gawin - że Polska jest poniżej swoich możliwości. Ja bym zastanowił się, czy rzeczywiście tak jest? Czy te polskie słabości, te nieskuteczności, nad którymi wszyscy tutaj bolejemy i które jesteśmy skłonni przypisywać subiektywnym błędom aktorów polskiej sceny publicznej - czy one jednak w znacznej mierze nie są związane nie z subiektywnymi błędami, zaniechaniami, tylko z obiektywną słabością państwa?

Prof. Krasnodębski słusznie zwrócił uwagę, że postawiono mu trudne zadanie - porównanie sprawności państwa polskiego z USA i Niemcami, czyli z supermocarstwem i z mocarstwem regionalnym. Chętniej usłyszałbym coś konkretnego o tym, jak to wygląda w państwie o potencjale zbliżonym do polskiego, czyli niewielkim? Jak tam wygląda kwestia państwa jako aktora, sprawczości państwa, jeśli chodzi o relacje międzynarodowe? Nie wiem, ale nie sądzę, żeby takie porównanie koniecznie musiało wypaść bardzo na naszą niekorzyść.

Z tym związana jest kwestia trzecia - UE i słynnej peryferyjności.Uważam, że dobrze oddał ten dylemat Jarosław Kaczyński w artykule w „Rz”, kiedy opisuje alternatywę - tzn. co byłoby, gdyby Polska nie weszła do UE. To porównanie nie wypada na niekorzyść stanu obecnego. Wejście do Unii powoduje to, że jesteśmy mniej peryferyjni, niż bylibyśmy poza nią.

Parę lat temu krążyły takie fantastyczne pomysły pt. wejście Polski do ówczesnej Nafty, czyli północnoamerykańskiego paktu ekonomicznego. To jest felietonistyka. Jaka jest alternatywa? Możemy ją znaleźć w opublikowanym w ostatniej „Europie” wywiadzie z rosyjskim ekonomistą i politologiem - Michaiłem Chazinem. Przewiduje on, że obecny kryzys gospodarczy spowoduje załamanie struktur i współpracy euroatlantyckiej.

Europa - jego zdaniem - przestanie być dopuszczana do rynku amerykańskiego, który się załamie. I wtedy się odbuduje klasyczny koncert sił. Mówi o układzie francusko-niemiecko-rosyjskim, który zorganizuje Europę na nowo. Czy to jest alternatywa dla nas lepsza?

Oczywiście wiem - teraz nikt, a już zwłaszcza na tej sali, nie stawia otwarcie postulatu wystąpienia z Unii. Ale problem nie w samejprzynależności do Unii, rozumianej jako abstrakt. Obecnie chodzi o przynależność do Unii takiej, jaka jest - czyli zdecydowanej na dalszą integrację. Można odnieść wrażenie, że część tych, którzy werbalnie nie kwestionują przynależności do Unii, tak naprawdę w cichości ducha właśnie to czynią - bo kwestionują cały przyjęty przez Unię kierunek. A konsekwentne przyjęcie takiego myślenia oznaczałoby marginalizację Polski w UE, a w najdalszej konsekwencji - zapewne jej opuszczenie. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę.

Dariusz Karłowicz

Głos Zbigniewa Stawrowskiego bardzo dobrze pokazał powody, dla których wolę mówić o podmiotowości niż o suwerenności i autonomii.

Czy nie wystarczy pojęcie „suwerenność”? Otóż nie. Dlaczego? Istnieje skłonność, by suwerenność rozumieć jako całkowitą autonomię, a próbę dyskusji o suwerenności przecinać stwierdzeniem, że żyjemy w czasach, gdy pełna suwerenność jest niemożliwa. Zostawmy więc słowo „suwerenność” i mówmy o podmiotowości. Nawet w wypadku suwerenności poważnie ograniczonej, np. przez udział w organizacjach międzynarodowych, można mówić o różnym stopniu i potencjale politycznej podmiotowości i - co tu kryć - również o różnej woli czy apetycie na podmiotowość. Wystarczy popatrzeć na zjednoczoną Europę. Ograniczenie suwerenności jest podobne, ale stopień podmiotowości drastycznie różny. I nie jest to tylko funkcja wielkości i siły. Również woli, umiejętności i konsekwencji. Woli, której nam wyraźnie brakuje.

Mówimy o dwóch pułapach podmiotowości. Po pierwsze - o podmiotowości wspólnoty politycznej, a po drugie - o podmiotowości państwa na arenie międzynarodowej. Te dwie sprawy nie są, rzecz jasna, identyczne. Podmiotowość wewnętrzna to stan, nazwijmy to, zdrowej wspólnoty politycznej. Idąc tropem Arystotelesa, można powiedzieć, że wspólnota polityczna jest podmiotowa, gdy okazuje się zdolna do wewnętrznej dyskusji o dobru i złu, o tym co sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Bez tego trudno mówić o samodzielnym ustalaniu wewnętrznego ładu, celów i metod działania - o stanowieniu o sobie. W tym sensie można powiedzieć, że zahamowanie dyskusji o lustracji w Polsce było jedną z poważniejszych przeszkód na drodze do upodmiotowienia wspólnoty politycznej..

Jeśli idzie o podmiotowość w drugim znaczeniu, to taką politykę zewnętrzną może prowadzić władza wspólnoty, która nie jest podmiotowa. Przykład Rosji jest bardzo dobry. Możliwa jest sytuacja, w której establishment polityczny wyznacza cele i prowadzi działania, nie posiadając mandatu swojej wspólnoty.

I jeszcze słowo do problemu wskazanego przez prof. Bugaja - roztopić się czy istnieć. Na pierwszy rzut oka pojawić się może wrażenie, że to jest powrót do dyskursu „naród - kosmopolis”, znanego nam w wariancie „naród - któraś z wszechświatowych utopii”. Wobec tamtej dychotomii łatwo było przedstawić antropologiczne zastrzeżenie: człowiek nie jest zdolny być obywatelem świata w sensie ścisłym choćby dlatego, że jest duchowo-cielesny i jego partykularne lojalności stanowią integralny składnik jego kondycji. Kosmopolityzm abstrahuje od ludzkiej cielesności - znosi ją w punkcie wyjścia. Dziś sytuacja jest bardziej skomplikowana. Współczesny dyskurs rozpięty jest pomiędzy państwem narodowym a ideą przyszłego państwa i narodu europejskiego - występuje w wariancie „naród -Europa”. Jakkolwiek ów wymarzony przez przeciwników państwa narodowego demos Europa jest dziś bytem równie nierzeczywistym jak „lud świata”, to w przeciwieństwie do „ludu świata” nie wydaje się niemożliwy na mocy samych argumentów antropologicznych. Obecna forma państwa narodowego może zostać zastąpiona inną. Czy będzie nią akurat państwo europejskie? Szczerze wątpię.

Paweł Kowal

Bardzo trudno się rozmawia o suwerenności czy podmiotowości naszego państwa, narodu, nie sięgając wprost do myśli prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Gdybyśmy zaczęli czytać, co o tym pisali, to z dzisiejszej perspektywy mogłoby to nas nawet w tym gronie, które z zasady jest chyba dla tych myślicieli przyjazne, niekiedy wprawiać w pewną konfuzję. Warto do tego kiedyś wrócić. Mogłoby to pokazać jakieś głębsze zakorzenienie i głębsze problemy z tymi pojęciami. Choćby taki problem, który Jan Paweł II bardzo pokazywał, jak związek między racją stanu, suwerennością a życiem i naszym stosunkiem do życia. Nazwałbym to kompleksem wartości - uciekamy od rozmowy o najbardziej zasadniczych wartościach, podstawach naszej egzystencji w tej części Europy na rzecz technicznych rozważań. Ciekawe wystąpienie Pawła Zalewskiego było z drugiej strony tylko „techniczne”, nie dotknęło istoty sprawy suwerenności. Trochę w kampanii potykaliśmy się o ten temat, kilka razy było jednak widać, że takie techniczne podejście, czyli np.: w jaki sposób coś przegłosujemy, czy nie dopuścimy do czegoś, nie jest wystarczające, jeśli chcemy podejmować te tematy na poważnie.

Jest też drugi kompleks wartości, który odnosi się do wartości własnej Polaków, mówił o tym Szewach Weiss. Chętnie bym napisał leksykon sytuacji, na które można patrzeć na dwa sposoby. Albo jako absurdalne i śmieszne, albo jako tragicznie pokazujące głębię kompleksu wartości. Tak traktować trzeba sprawę Eriki Steinbach nie tylko dlatego, że polscy politycy ustąpili właściwie w każdym elemencie Centrum przeciw Wypędzeniom, ale jeszcze kilku ministrów i premier przez kilka dni publicznie kłócili się ze średniego szczebla politykiem w Niemczech. A pani kanclerz przemyślnie ustąpiła pół kroku, z rachunkiem poczeka na dobrą okazję, i ze zdziwieniem zapewne obserwowała, jak część polskiego rządu się zachowuje. Sytuacja jak z książki o sprycie i sile w stosunkach międzynarodowych.

W jakim innym kraju po niedawnym głośnym oświadczeniu CDU oskarżono by inne partie w tym kraju, którego to oświadczenie dotyczyło, o to, że wykorzystują je do kampanii wyborczej, a zaraz w tym samym zdaniu tłumaczono by autora oświadczenia, w tym wypadku CDU, że to jest kampania wyborcza, że ona nie może inaczej postępować? Czy jest drugi kraj w Europie, w którym politycy mówiliby, że musimy być ostrożni w artykułowaniu swoich racji wobec innego kraju, w tym wypadku Rosji, ponieważ car może anulować wizytę albo ją przesunąć? To są rzeczy tylko z ostatnich tygodni, a można by tak wymieniać.

Trzeci punkt jest taki: jesteśmy trochę za duzi, trochę za mali. Ten problem dotyczy także innych krajów, bo myślę, że w jakimś sensie podobna jest np. sytuacja Rumunii na Bałkanach. Nie bardzo możemy wystawić dwie drużyny, bo zawsze się okazuje, że mamy tylko dobrą jedną drużynę i kawałek drugiej i że jak chcemy grać w tej lidze, w której grają ci więksi, to wtedy musimy się szczególnie spiąć, dużo bardziej niż ci więksi, więcej trenować, mniej się bawić. Na przykład w europejskiej grze: gdybyśmy chcieli zagrać tak jak Niemcy, to możemy. Ale pod warunkiem, że bardziej niż oni skoncentrujemy się na celach, precyzyjnie odróżnimy tombak od złota, interes utrzymania podmiotowości całej drużyny od dbałości o indywidualne interesy graczy.

Zbigniew Stawrowski - filozof polityki, pracuje w Instytucie Politologii UKSW oraz w Instytucie Studiów Politycznych PAN

Paweł Szałamacha prezes Instytutu Sobieskiego, sekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa w latach 2006-2007.

Janusz Kurtyka Historyk, prezes Instytutu Pamięci Narodowej

Paweł Zalewski, polityk, poseł do 2007 PiS, od 2009 w PO, wybrany do Parlamentu Europejskiego

Zdzisław Krasnodębski, socjolog, profesor uniwersytetów w Bremie i UKSW w Warszawie

Ryszard Bugaj - ekonomista, były lider Unii Pracy, społeczny doradca prezydenta ds gospodarczych

Dariusz Gawin - historyk idei, zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego

Szewach Weiss - politolog i polityk, były przewodniczący Knesetu i ambasador Izraela w Polsce

Piotr Skwieciński - publicysta, były prezes Polskiej Agencji Prasowej

Dariusz Karłowicz, filozof, publicysta, prezes Fundacji Świętego Mikołaja, współzałożyciel rocznika "Teologia Polityczna"

Paweł Kowal - polityk, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych, wybrany do Parlamentu Europejskiego



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Już nie przeszkadza (Krasnodębski rp.pl), ciekawe teksty
Katyń. (P. Gociek rp.pl), ciekawe teksty
Po co nam socjologia
9 3 Po co nam sen,?za REM imarzenia senne
Jablecki Po co nam rynek miedzybankowy
Oj ci księża (Zacheusz fronda.pl), ciekawe teksty
Po co nam reakcja stresowa
Po co nam uklad krazenia, Dietetyka, Anatomia i fizjologia człowieka, Fizjologia wykłady
Po co nam układ krążenia
Biały sterowiec (Gromit rebelya.pl), ciekawe teksty
Po co nam wybory w szkole
Po co nam to było
trzustka, Po co nam trzustka, Po co nam trzustka
Stres – po co nam reakcja stresowa,
Po co nam socjologia
po co nam psychologia
Leszek Kolakowski po co nam pojecie sprawiedl spol

więcej podobnych podstron