Słonimski |
Abecadło i alfabet |
Ostatnio, po przełomie 89 roku namnożyło się wszelkiego rodzaju książek plotkarskich, alfabetów, abecadeł i tego typu opowieści. Wszystkie one mieszczą się w konwencji wymyślonej przez Słonimskiego, który w ten sposób (i to z jakim wdziękiem) opisywał otaczający go, odchodzący w przeszłość świat. Poczytajmy w jaki sposób wspominał Tuwima:
ALFABET WSPOMNIEŃ
JULIAN TUWIM
Po zebraniu autorów kabaretowych wyszliśmy razem. Znaliśmy się ze słyszenia. On podpisywał się Pekiński ja Pro-Rok. "Cóż mi się pan tak przygląda? Jeśli dziwi pana, że mam taką dużą "myszkę" na twarzy, to mogę pana zapewnić, że gdybym się bez niej urodził odebrałbym sobie życie." Facet nie jest zły - pomyślałem. - Warto pójść z nim na kolację. Poszliśmy do "Cristalu", a spór o to, kto za kogo zapłacił, trwał lat kilkadziesiąt. Z "Cristalu" poszliśmy na ulicę Foksal, która później nazywała się Pierackiego, przez pewien czas była ulicą Młodzieży Jugosłowiańskiej i nareszcie z powrotem dziś nazywa się ulicą Foksal. Przyjaźń moja z Tuwimem przetrwała wszystkie te zmiany nazw, chociaż różnie na nie reagowaliśmy. W studenckim pokoiku Tuwim wyjął z kieszeni marynarki plik wierszy i zaczął mi czytać. Podobały mi się. "Szukam wydawcy. Tytuł już mam - powiedział -będzie się ten tomik nazywał "Czyhanie na Boga." I ja wyciągnąłem z kieszeni swoje wiersze, bo nosiłem je zawsze, choć umiałem wszystkie na pamięć. "Mój tomik będzie się nazywał po prostu "Sonety"." No i tak to się zaczęło to wieloletnie obłędne chodzenie razem, z Lechoniem na trzeciego, a właściwie najdłużej z Leszkiem, bo Julek się ożenił i zadomowił. W poezji bliższy był mi Lechoń, za to w szaleństwach dowcipu, w absurdach i nonsensach Tuwim był niezastąpiony. Śmieszyliśmy się nawzajem aż do łez i bólu brzucha. Trochę jak jednego lata z Mrożkiem w Nieborowie. Ale my wtedy byliśmy pionierami! We dwóch robiliśmy całe stosy "primaaprilisowych" pism i broszur. Schodziliśmy się wieczorem w "Bristolu" i ryczeliśmy ze śmiechu czytając te własne bzdury. "Pracowitą Pszczółkę", kalendarz dla rolników, napisaliśmy w dwa dni, a potem trzy dni jeździliśmy dorożką po całej Warszawie szukając wydawcy.
Przyjaźń z Tuwimem i partnerstwo ograniczało się do kordialności, serdeczności w stosunkach i do żartów. Nie zdarzyło mi się nigdy, jak z Lechoniem, przegadać całej nocy. Osobliwy był jego stosunek do książek, wlazł po uszy w bibliofilstwo, ale pasjonowała go treść starej broszury jarmarcznej, rarytas grafomański, a nie tylko samo kolekcjonerstwo. Nie miał cierpliwości dla książek Manna, Prousta czy Conrada i odkładał je bez wahania, aby zagłębiać się w starym roczniku "Bluszczu" czy "Wędrowca". Było coś dziecinnego w tym jego odrabianiu zaniedbanej przeszłości i sporo amatorstwa w odkryciach edytorskich. Kiedyś oznajmił mi z tryumfem: "Odkryłem znakomitego, zupełnie zapomnianego humorystę, nazywa się Wilkoński!" Nie tak bardzo było mi to nazwisko nie znane, bo jego wnuk, radca Wilkoński był moim ojcem chrzestnym. Niezwykła brawura wynaturzała czasem Tuwimowskie strofy, gdy zanurzał się w swej ojczyźnie - polszczyźnie. Stefan Żeromski, który cenił bardzo Tuwima, powiedział kiedyś nie bez złośliwości: "Ale się ten Tuwim wgryzł w język polski, tak się wgryzł, aż się przegryzł na drugą stronę." Nie powtórzyłem nigdy tego powiedzenia Tuwimowi.
Kształtowała się jego poezja na liryce rosyjskiej, podobnie jak Leśmian zachwycał się Fetem, a potem już w Warszawie zachłysnął się Rimbaudem. W ostatnich latach amerykańskich żył poezją Mickiewiczowską, chyba pod wpływem Lechonia; co osobliwsze, w trzecim tomie pamiętników Lechonia odnalazłem fascynację, zachwyt nad poezją Tuwima, co do którego w czasach "Pikadora" Lechoń był raczej krytyczny.
Czesław Miłosz w znakomitym eseju "Język, narody" pisze: "Jednakże żaden z polskich poetów, którzy napisali piękne i niezapomniane wiersze podnoszące wiejskość niejako w wyższy wymiar, z wioski się nie wywodził. Stosuje się to zarówno do Leśmiana, jak i do Tuwima." Dalej pisze: "Natomiast całkiem słabo w tym względzie z Kasprowiczem i Przybosiem", o którym wręcz mówi, że był "zjawiskiem poronionym". Leśmiana wrażliwość na zieleń zrozumiała jest, choćby dlatego, że w niej brodził. "Łąka" sięgała mu do serca, bo Leśmian malutki, podobny z bliska do myszki polnej z bliska patrzył na zioła, trawy i kwiaty. Tuwim podobny był raczej do dziecka, które pięknie maluje, póki odtwarza nie to co widzi, ale to, co wie. Przepiękne są wystawy malarstwa dzieci, ale dziecko po dziesięciu, dwunastu latach, gdy idzie do szkoły, traci fantazję i śmiałość kolorów i nieudolnie naśladując naturę rysuje kulfony. Tuwim, zwłaszcza w wieku późniejszym, miał obawę przestrzeni. Spędziłem z nim kiedyś lato w Sikorzu, pięknym majątku Piwnickich. Julek z ganku nie wychylał się dalej niż do alejki prowadzącej do małej altanki. Wszystkie jego "Barwistany" i "Słowpienie", bogactwo kolorów i woni wywodziło się raczej ze wspomnień młodości i marzeń, a nie z autopsji.
Z naszej trójki "pikadorczyków", z tej "pierwszej brygady" Skamandra, Tuwim był najpopularniejszy. Na odezwie objawiającej mieszkańcom Warszawy fakt otwarcia "Kawiarni Poetów" trzy nazwiska figurują: Lechonia, moje i Tuwima. Jedyny chyba egzemplarz tej odezwy o "dyktaturze poetariatu" znajduje się w zbiorach Romana Jasieńskiego. Popularność Tuwima spowodował już jeden z jego pierwszych wierszy "Wiosna", budząc zachwyty i kołtuńskie protesty. Tuwim z nas wszystkich był najbardziej "nowoczesny" i jaskrawy, jedni widzieli w nim barbarzyńcę, futurystę, inni uznali go za odnowiciela poezji. Wiele z tych wierszy młodzieńczych spłynęło w zapomnienie, dopiero w "Biblii cygańskiej" zaczął się Tuwim nieprzemijająco obecny w poezji polskiej. Taki pozostał aż po "Kwiaty polskie", obłędne i niemądre w pomyśle fabularnym i przepiękne w dygresjach i fragmentach. Osobliwość tego opętanego poezją i udręczonego życiem mego przyjaciela trudna jest do wiarygodnego przekazania. Był rzadko spotykanym połączeniem głębokiej mądrości poetyckiej z najbardziej zaskakującą absurdalną reakcją na fakty bezsporne. Nie wierzcie masce, którą nam dziś zasłaniają twarz Tuwima. Nie była to antyczna maska muz Pieryd, upodobnionych do tragicznych ptaków. Tuwim był wesoły i pogodny. Niestrudzenie zawsze skory do żartów. Nieprawdą jest, że pisał do kabaretu dla pieniędzy. Pisał, bo lubił. Przysłuchiwał się z loży dyrektorkiej własnym skeczom, obecny na prawie każdym przedstawieniu.
Z wielu przygód i wygłupów, które by dziś nazwano happeningami, pamiętam niezapomniane wspólne występy poetyckie aranżowane przez impresaria Parnasa. W Drohobyczu omal nas nie pobito, we Lwowie zarzucono kwiatami. Byliśmy tam gośćmi posła Hipcia Śliwińskiego, sanacyjnego działacza. Ja i Lechoń nocowaliśmy u niego, Tuwim w Hotelu. Wieczorem, gdy smutno mu się zrobiło, że musi nas opuścić, Hipcio posłał mu na kanapie u siebie w gabinecie. Nazajutrz przy śniadaniu służąca zwierzała się nam dramatycznie: "Wchodzę rano do gabinetu pana, a tam ktoś jest. Myślę: złodziej, patrzę bliżej, a to nie złodziej, a Izraelita."
Ostanie z min lata spędziłem w Paryżu już w czasie wojny. Szofer taksówki, biały Rosjanin, słysząc, że mówimy po polsku, ostrzegł nas poważnie: "Ja by sawietował pakupić taksi, patom budiet tiażieło." Jakoś obyło się bez tej taksówki i obaj znaleźliśmy się w kraju choć w różnych okresach. Jako pierwsi emigranci fali wojennej staliśmy się w Paryżu przedmiotem, a raczej podmiotem dobroczynnych składek i wieczorków. Misia Sert z rodziny Godebskich, ten relikt dawnych emigracji zaprosiła nas na "fajf" z różnymi Rodszyldami, gdzie Tuwim wygłosił piękne, zdrowe i bezczelne przemówienie. Podnosząc kieliszek szampana powiedział w łamanej francuszczyźnie: "Nu ne wulą pa awłar szampań a ptifur. Nu wulą awłar darżą." Z najwyższym niesmakiem przyjęły dobroczynne panie ten wyjątkowo smaczny toast Tuwima. Trudno tu wyliczać wszystkie nasze "wygłupy" i kawały. Kiedyś, gdy Grydzewski, redaktor "Wiadomości Literackich", wyjechał do Paryża, postanowiliśmy wydać własnym sumptem jego tomik poezji. Miało to się nazywać "Z chłopskiej piersi". Nie wyłgałby się do końca życia, bo tomik, który w godzinę napisaliśmy na serwetkach kawiarni "Ziemiańskiej", nie był parodystyczny. Był zabójczo, ohydnie napisany w najgorszej konwencji młodopolskiej i ojczyźnianej. Były tam cykle "Stara serwantka", "Dzikie łabędzie" oraz "Sny i tęsknoty". Odechciała się nam po paru dniach ta impreza i Grydzewski nie włączył się do licznej wtedy rzeszy grafomanów. Był to okres naszych ambitnych, niestety nie zawsze spełnionych planów nonsensownych. Postanowiliśmy wydać pełny i fałszywy w każdym haśle słownik polsko-niemiecki. Taki słownik przeszedłby do światowej historii leksykologii. Zawsze się w Polsce wiele pięknych poczynań na projektach kończyło.
Dziś, gdy myślę o zmarłym moim przyjacielu, wspominam czule ten kult nonsensu i wszystkie nasze szaleństwa poetyckie. Rozchodziliśmy się nieraz i łączyli, aby odnaleźć się znów w pełnych tęsknoty wierszach pisanych w New Yorku, w Londynie, w dalekim Rio de Janeiro i aby wreszcie spotkać się na zawsze w kraju.
Jak napisałem wcześniej naśladownictw ksiązki Słonimskiego było mnóstwo. Począwszy od Urbana, Kisiela, Atlasa, skończywszy ostanio na Miłoszu. Z nich wszystkich jedynie Stefan Kisielewski, i to krótko, wspomina poetę:
ABECADŁO KISIELA
JULIAN TUWIM
O Tuwimie bym powiedział to, co on sam powiedział o sobie w Pawłowicach u Morstina. Było tam sympozjum poetyckie i Tuwim powiedział do Morstina: "Panie hrabio, ja to mam taki talent, że mógłbym pisać wiersze jak Mickiewicz, jak Słowacki... Tylko bieda jest jedna: ja nie mam nic do powiedzenia". Więc coś w tym jest. To był wirtuoz formy, a treść była właściwie dosyć minimalna. Ale czasem wiersze wspaniałe.