Maciej Wolin
WIZNA – SAMOTNY BASTION
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Projekt graficzny serii: Michał Maryniak
Ilustracja na okładce: Cezary Zamojski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Która to już noc bez snu? Ostatni raz na twardej pryczy w schronie kładli się wieczorem w czwartek.
Dziś jest noc z poniedziałku na wtorek. Wypada więc, że cztery doby przeżyli bez należnego organizmowi
wytchnienia. Rzadko który zdawał sobie sprawę, że aż tyle może przetrwać człowiek. Powiedzieć, że
przeszli przez piekło — to za mało. Trwali w gryzącym dymie, w huku, bez jedzenia, pośród zabitych i
rannych kolegów. Teraz cisza aż dzwoni w uszach... Od czasu do czasu słyszą tylko, jak zmienia się warta
przy drzwiach ich więzienia. Tak po prawdzie, to chyba nawet nie trzeba ich pilnować. Żaden z nich nie ma
dość sił, by wyrwać się z rąk najeźdźców. Są krańcowo wyczerpani, połowa to ranni, ale po takich
dramatycznych dniach sen nie przychodzi łatwo.
Spoglądają na siebie nawzajem: z dwudziestu pozostało ledwie ośmiu. I tę ósemkę Niemcy wczoraj
wieczorem zamknęli w szopie należącej do jakiegoś gospodarstwa ogrodniczego w Wiźnie. Przeżywają
jeszcze raz tamte niesamowite chwile. W którym momencie poczęło brakować wiary? Kiedy pojawiła się
myśl, że opór jest beznadziejny? W kalejdoskopie obrazów tej zaciętej bitwy trudno dostrzec tę chwilę
zawahania. Chyba nawet ze zdziwieniem przyjęli decyzję dowódcy schronu, że to już koniec. Ci, którzy
dotrwali, nie myśleli o tym, że zaczyna brakować amunicji, a pozostałe schrony milczą. Zbyt wiele przeżyli,
by móc zapamiętać godzina po godzinie to wszystko, co się zdarzyło. Zbyt wiele dzieli ich od entuzjazmu
pierwszych dni po gorycz klęski. Ufali, wierzyli. Okazało się, że tamci byli nieporównywalnie silniejsi.
Poranny chłód zaczyna dawać się we znaki. Dnie są ciepłe, ale nocą już zimno. Wzięci do niewoli leżą
w szopie na gołej ziemia Kulą się pod wojskowymi płaszczami i mundurami naznaczonymi rdzawymi
plamami krwi.
Jest prawie jasno, gdy otwierają się drzwi szopy. Wchodzi dwóch uzbrojonych Niemców. Jeden z nich
wskazuje najstarszego stopniem, podoficera, i mówi łamaną polszczyzną:
— Wstawacz! Ty z nami. Raus!
Pozostali są pełni niepokoju. Co będzie z podoficerem? Co będzie z nimi wszystkimi? Czy może ich
spotkać coś jeszcze bardziej przerażającego niż tamte trzy doby w bunkrze?
BAGNA NAD NARWIĄ
Ważne i groźne wydarzenia roku 1939 nie robiły zbyt wielkiego wrażenia na mieszkańcach maleńkich i
ubogich wiosek pod Łomżą aż do chwili, gdy w końcu kwietnia pojawili się w okolicy jacyś nieznani ludzie
z przyrządami mierniczymi. Obcy chodzili po polach, lasach, ostrożnie przemierzali szlaki wydeptane w
bagnistym terenie. Cywilom towarzyszyło kilku żołnierzy, pomiędzy nimi dwaj oficerowie saperzy. Nie
trzeba było wiele czasu, żeby miejscowi dowiedzieli się, o co chodzi w tej całej sprawie. Już na początku
maja bowiem przyjezdni zaczęli wędrować od domu do domu i zapisywać ludzi do roboty. Chętnych nie
brakowało, bo każdy chciał zarobić trochę grosza. Marna ziemia nie pozwalała się utrzymać i ludzie ciągle
stąd wędrowali za chlebem. I to czasami bardzo daleko, bo aż do Ameryki. Ostatnimi laty mężczyźni jeździli
na sezon budowlany do Gdyni lub do Stalowej Woli.
Najkorzystniej było wynająć się wraz z wozem konnym, bo wtedy dniówka rosła trzykrotnie. Nie
dziwota więc, że bardzo szybko udało się skompletować ludzi do pracy. Razem z mieszkańcami okolicznych
wiosek pracowali chłopcy z 16 batalionu Junackich Hufców Pracy, grupa żołnierzy ze 136 rezerwowej
kompanii saperów oraz kilkunastu techników i inżynierów ze specjalistycznej firmy warszawskiej.
Janek Mancarz przyszedł do Wizny za robotą aż spod Zambrowa. Dowiedział się od wuja z Giełczyna,
że można zarobić, i natychmiast zgłosił się do kierownictwa budowy. Do jego obowiązków należało
przygotowywanie szalunku do głębokich wykopów. Od rana do nocy pracował ciężko, nie oszczędzał się, bo
płacono od metra wykonanej pracy. Po miesiącu Janek czuł się bogaty: miał 150 złotych! Jeszcze nigdy nie
zdarzyło mu się zarobić aż tyle w ciągu jednego miesiąca.
Janek i wszyscy zatrudnieni w okolicach Wizny wiedzieli oczywiście, że budują schrony i system
umocnień na wypadek wojny. Początkowy brak zainteresowania sprawami spoza własnego podwórka ustąpił
bez reszty, ludzie wyraźnie przejęli się wagą realizowanych tu przedsięwzięć. Sołtys z Giełczyna rzucił
nawet myśl, by organizować obywatelskie patrole, które strzec będą okolicy przed niepożądanymi gośćmi.
Granica blisko, nie dalej jak 40 kilometrów, poza tym opodal mieszkają niemieccy osadnicy. Wiadomo, złe
nie śpi i trzeba koniecznie utrzymać w tajemnicy tę budowę.
Sołtys z Kurpików zaproponował, by nawet ci, którzy nie pracują przy budowie, coś zrobili, i sam, jako
pierwszy, przez dwa dni wywoził swoim zaprzęgiem ziemię z wykopów. Szybko znalazł licznych
naśladowców. Chwalił ludzi proboszcz z Wizny i podczas niedzielnego kazania dużo mówił o wielkim
prawdopodobieństwie wojny, o niebezpieczeństwie grożącym każdemu i o tym, że trzeba się zjednoczyć.
Nie ma zbyt wiele czasu i dlatego tak ważna jest pomoc udzielana budowniczym umocnień.
Trzeba przyznać, że kierujący pracami mieli od początku pełną świadomość, że czasu pozostało
niewiele, toteż natychmiast po ukończeniu pomiarów i obliczeń rozpoczęły się roboty zakrojone na szeroką
skalę. W sumie obejmowały obszar na przestrzeni prawie dziesięciu kilometrów i trwały w kilkunastu
miejscach równocześnie. Zaopatrzenie w materiały budowlane było bez zarzutu, narzędzi nie brakowało. To
wszystko pozwoliło osiągnąć bardzo dobre tempo i zakończyć podstawowe roboty do połowy sierpnia. Tak
zresztą zakładał ścisły harmonogram całego przedsięwzięcia.
Mancarz pracował przy budowie schronu na Górze Strękowej. To wzniesienie, górujące nad całą
okolicą, oznaczone było na mapach sztabowych liczbą „126”, co oznaczało wysokość miejsca nad
poziomem morza. Niewiele, niemniej wystarczyło, by móc z Góry Strękowej obserwować kawał płaskiego
terenu. Budowany tu schron miał służyć dowódcy odcinka obrony.
Wykop sięgał w głąb ziemi ponad cztery metry. By zapewnić ludziom bezpieczeństwo i umożliwić
dalsze roboty, szalunki należało zakładać niemalże w tym samym czasie, w jakim kopacze wgryzali się w
grunt. Mancarz nie miał chwili przerwy. Dopiero późnym wieczorem, gdy zmęczony jadł kolację u wuja w
Giełczynie, mógł odpocząć. Wuj żywo interesował się postępem prac i zadawał siostrzeńcowi mnóstwo
pytań.
— To powiadasz, Janek, że dół na cztery metry wydarliście na Strękowej? Wierzyć się nie chce.
Pamiętam, że jak za cara, w roku szesnastym, siedzieliśmy w okopach na froncie pod Bobrujskiem, to doły
były głębokie na chłopa. I starczało. A teraz cztery metry! — dzielił się wuj swymi wątpliwościami.
— Bo i tyle trzeba, wuju — wyjaśniał Janek, — To nie będą takie zwykłe okopy, tylko mocna, stała
obrona. I dlatego idziemy głęboko w ziemię. A jeszcze będzie się betonować i nasadzać żelazne wieżyczki.
— Obrona, powiadasz. No tak, my tu blisko granicy siedzimy i jakby co, to najpierw na nas się zwalą.
Tak, trzeba się do obrony gotować. My już tacy ludzie jesteśmy, że cudzego nie chcemy, ale i swojego ruszyć
nie damy. Powiem ci, Janek, że ktoś mądrze to wymyślił z tą mocną obroną. Przecież jak zamknie się
przejazd przez groblę, to z Prus na Grodno czy Białystok przez naszą ziemię nawet mysz się nie przeciśnie.
Próbowali już niejedni. Powiadają, że w bagnach mnóstwo Szwedów się natopiło. I w ostatniej wojnie
żołnierzy wciągało.
Janek nie miał już ochoty na dalszą dyskusję z wujem, ale zainteresowały go ostatnie słowa.
— Powiadacie, wuju, że przez bagna nie da rady przejść? A ludzie chodzą, krowy przepędzają.
— Ho, ho, to wcale nie jest tak. Żeby przejść przez bagno, trzeba dobrze znać drogę. Bagno jest
zdradliwe i ja sam, chociaż tu urodzony, daleko się nie zapuszczę. Pewnie, niektórzy znają ścieżynki na
bagnie, ale dla wozów, dział i wojska jest to droga zamknięta.
— A gościniec z Łomży na Grodno? Przecież przecina bagna i wszystko, co się rusza, po nim chodzi i
jeździ?
— Powoli, powoli, Janku. Tej drogi długo nie było. Pamiętam, jak jeszcze za Mikołaja sypaliśmy groblę
przez bagno. Ileż tam poszło fur ziemi i piachu, ile pali, ile kamieni! Ze dwie takie Strękowe Góry by się z
tego usypało. I widzisz, dopiero na tym grubym podkładzie dało się zbudować drogę. Służy już ludziom
ładnych parę latek. Dobrze, że te schrony robicie, to przynajmniej Niemcom nie posłuży.
— Wuju, jak to jest z tym przejściem na Białystok? To inaczej nie można? Nie da rady ominąć bagien?
— Może i by dało, ale dla wojska tędy droga najkrótsza. Widzisz, tak to jest: kto trzyma przejście przez
bagno, ten może spokojnie rządzić się w Białymstoku i Grodnie. Ominąć, powiadasz. Już ojciec Mikołaja na
to wpadł i żeby ktoś nie chciał obejść bagien, kazał zbudować obok, w Osowcu, twierdzę. Czekaj, czekaj,
mam teraz sześćdziesiątkę, to jak twierdzę osowiecką oddawali, miałem ledwo dziesięć lat. Pamiętam, że
uroczystość była wielka...
I popłynęła opowieść wuja o dawnych latach, ale Janek już nie dosłuchał do końca, bo sen zwyciężył.
Nazajutrz z rana Mancarz był już w pracy. Kończyli wykop pod izolację schronu. Ta lepikowa izolacja
miała zmniejszać wstrząsy i równocześnie chronić ściany schronu przed wilgocią. Kilkudziesięciu ludzi
uwijało się pod okiem inżyniera i oficera saperów. Każda część wykonywanych robót była dokładnie
sprawdzana. Jak tłumaczył inżynier, w tej pracy nie może być najmniejszej nawet fuszerki, bo od jakości
zależy bezpieczeństwo ludzi, którzy tutaj będą odpierać ataki artylerii i piechoty.
Gdy prace były już na ukończeniu, Janek miał dokładny obraz całości schronu na Strękowej Górze.
Grube na półtora metra żelbetowe ściany osłaniały pomieszczenie wysokie na dwa metry, w którym mogło
skryć się ze dwudziestu ludzi. To była część podziemna, bezpieczna. Po drabince wchodziło się wyżej, do
części nadziemnej. Tu, w stalowej kopule, zainstalowane zostaną karabiny maszynowe. Na razie maleńkie
otwory strzelnicze i obserwacyjne są jeszcze puste.
Z kopułą to była cała historia. Zanim jeszcze nadeszła z ostrowieckiej huty, przygotowano dla niej
odpowiednie zamocowanie. Ważyła osiem ton i wciągnięcie jej na Strękową Górę sprawiło wiele kłopotu.
Sprawę rozwiązały ciężkie ciągniki artyleryjskie. Później przesunięto kopułę nad wykop i zabetonowano,
mocując dodatkowo dwoma śrubami o grubości ośmiu centymetrów. Obły kształt kopuły o ściance pancerza
grubej na 20 centymetrów miał zabezpieczyć przed pociskami artyleryjskimi. Już na zakończenie — a była
to połowa sierpnia — w tylnej, osłoniętej ziemnym wałem części schronu zamontowano drzwi pancerne, zaś
najbliższe otoczenie pokryto warstwą urodzajnej ziemi i darnią. By schron był gotów, należało już tylko
zamontować urządzenia wentylacyjne.
Nie bez powodu sołtys z Giełczyna nawoływał do czujności. Rzeczywiście roboty w okolicy Wizny
przyciągały uwagę sąsiadów zza pobliskiej granicy. Zdarzało się — zwłaszcza w lipcu — że jakiś samolot
pojawiał się na niebie. Bywało, że policja zawracała z drogi za Białymstokiem samochód wiozący
niemieckich „krewniaków” gdzieś w odwiedziny akurat trasą na Łomżę. Nie ulegało wątpliwości, że
hitlerowski wywiad wie, co dzieje się w bagnach nad Narwią i Biebrzą. Gdy liczba niemieckich „turystów”
zaczęła gwałtownie wzrastać akurat w okolicy Wizny, wojewoda białostocki wydał w końcu czerwca
zarządzenie o ograniczeniu ruchu. Sprawa była o tyle skomplikowana, że do hitlerowskich siatek
wywiadowczych i dywersyjnych werbowano obywateli polskich niemieckiego pochodzenia, a więc ludzi
znakomicie znających miejscowe stosunki i polski język. Na terenie województwa białostockiego
znaczniejsze skupiska niemieckich osadników sąsiadowały właśnie z obszarem Wizny. Dotyczyło to
powiatów Suwałki, Wiżajny i Białystok, gdzie m.in. działał bardzo aktywnie agent hitlerowski pastor Bruno
Kraeter.
Jan Mancarz oczywiście orientował się w sytuacji, ale nie spodziewał się, że i on może kiedyś trafić na
nieproszonego gościa. A jednak zdarzyło się to 20 sierpnia. Wracał wieczorem — ale jeszcze przed
zachodem słońca — do wujowej chałupy. Szedł jak zwykle na przełaj, a nie gościńcem. Wystarczyło zejść z
góry, kawałek laskiem, za którym prawie aż do Osowca rozciągały się bagna, i już było się w Giełczynie.
Wioska składała się z kilkudziesięciu chałup krytych słomianymi strzechami. Wuj Janka mieszkał na jej
skraju, od strony Góry Strękowej. Po drodze Janek przechodził w bród Narew, która w tym roku niosła
wyjątkowo mało wody i ledwie sięgała mu do kolan.
I właśnie nad brzegiem Narwi, gdy począł zzuwać buty, napotkał nieznajomego. Mężczyzna mógł mieć
około trzydziestki, był niewysoki i raczej cherlawy.
— Dzień dobry. Z roboty pan wraca? — zagadnął Janka.
— Ano z roboty.
— Bo ja tu, widzi pan, z Łomży na rybki się wybrałem. Nie chcą brać. Pan zna jakieś dobre miejsce?
— Znam, ale nie tutaj. Tu za duży ruch, wozy rzekę przejeżdżają.
— Gdzie pan radzi?
— Nigdzie nie radzę, bom nie głupi, żeby swoje miejsca zdradzać.
— No, no nie unoś się pan, bo ja też mam serce do ryb i rozumiem, jak rzadko kto, prawdziwego
wędkarza.
Janek już chciał zakończycie rozmowę, i iść dalej, gdy nieznajomy rzekł:
— Wie pan co, nie będę dziś po nocy do Łomży tym moim rowerkiem się pchał. Może we wsi znajdzie
się nocleg?
— Znajdzie się, znajdzie.
— To chodźmy.
I poszli obydwaj. Zrazu rozmawiali o rybach, o wiosce. Janek opowiedział o sobie. Ma dziewiętnaście
lat i zanim wezmą go do wojska, chce trochę grosza zarobić i matce zostawić. Najął się więc do roboty.
— Przy tych bunkrach? — powiedział od razu nieznajomy.
— Tak, przy bunkrach — odparł Janek i zaraz ugryzł się w język. Przypomniał sobie, co o fałszywych
turystach mówił porucznik na budowie, i wspomniał słowa sołtysa. Może to właśnie ktoś taki?
— To musi się pan zdrowo łopatą namachać. Trzeba kawał dołu wykopać, beton wlewać — starał się
podtrzymywać rozmowę nieznajomy. — Ja też niedawno przy takim czymś pracowałem, jakeśmy doły
przeciwlotnicze w Łomży kopali. Długo jeszcze będziecie na tej górze robić?
— Aż skończymy — odpowiedział krótko Janek. Ot, miał teraz problem. Jak nic nie powiedzieć, a
jednocześnie nie spłoszyć ptaszka za wcześnie? Najlepiej by było dojść z nim do stryja. Tam by sobie z nim
jakoś poradzili. Janek postanowił udawać, że niczego się nie domyśla, i dalej prowadził rozmowę.
— Tak, aż skończymy. Ja wiem, może jeszcze z miesiączek przyjdzie popracować. Wie pan, ja to bym
chciał jak najdłużej, bo mam matkę i dwie młodsze siostry.
— Z siostrami zawsze kłopot. Ciekaw jestem, jak sobie poradziliście z tą kupą żelastwa, co ją na górę
wciągano. To musi być ciekawie pracować przy czymś takim!
— Ciekawie, ale ciężko. Jakoś sobie poradzili. To już panowie wojskowi załatwili.
Tak rozmawiając doszli do domu wuja. Janek zaprosił nieznajomego do środka. Gdy chwilę później
siedli wszyscy przy stole, Janek pod jakimś pretekstem wyszedł na dwór i zza okna skinął na wuja. Starsza
pan odsiedział trochę i wyszedł za siostrzeńcem, a gość zajęty był rozmową z gospodynią.
— Wuju, zdaje mi się, że ten obcy chce coś u nas wyniuchać. Wypytywał o Górę Strękową!
— Wiesz, że i mnie on się coś nie podoba. Jakiś taki nie nasz. Dziwny.
— Co robić?
— Wypuścić gonie możemy. Najlepiej to byłoby powiedzieć o wszystkim wojskowym ze Strękowej.
Już by oni ptaszka przyłapali!
— Wuju, niech wuj z nim jeszcze trochę pogada, a ja polecę po sołtysa.
— Dobra. Niech będzie.
Wuj jakby nigdy nic wrócił do izby. Nieznajomy zapytał:
— A gdzie to Janek, panie gospodarzu?
— Młody jest, to nie pytam, gdzie wieczorami lata. A pan, łaskawco, jeśli można wiedzieć, po co w
nasze strony?
— Po rybki. Narew to prawdziwy rybny sezam.
— Jaki znów sezam? A może raczej górki pana interesują? Może Strękowa?
Zapadła niezręczna cisza. Wuj za późno zorientował się, że przesolił. Teraz gość nabierze podejrzeń i
plan może się nie udać. I rzeczywiście. Nieznajomy poczerwieniał, potem rozejrzał się dokoła i z udanym
spokojem powiedział:
— To na mnie pora, panie gospodarzu. Bywajcie!
Ku przerażeniu wuja włożył czapkę i podążył w stronę drzwi. Zanim jednak opuścił izbę, drzwi
gwałtownie otwarły się i stanął w nich sołtys; zwaliste chłopisko z siwym wąsem.
— A dokąd tak spieszno? Nie lepiej zostać na noc? — zapytał sołtys i nie czekając na odpowiedź
chwycił nieznajomego za ramię. Ten — z nieoczekiwaną jak na takiego cherlaka siłą — przerzucił sołtysa
przez rękę na podłogę i błyskawicznie skierował się ku wyjściu. Wuj usłyszał jakiś łoskot w sieni. Wyjrzał i
zobaczył Janka, który leżąc całym ciałem przyciskał obcego. Natychmiast przyskoczył sołtys.
— Dawajcie powroza. Migiem! — krzyknął do osłupiałego wuja.
Sołtys i Janek skrępowali obcego, który nie odzywał się już wcale. Posadzili go na stołku w izbie. Janek
pobiegł tymczasem do oficera na Strękową.
Wreszcie nieznajomy przerwał milczenie.
— No i na co wam ten kłopot, sołtysie. Niewinnego człowieka związaliście jak parszuka i w sądzie
odpowiadać będziecie.
— Ty mnie, gadzino, sądami nie strasz. Lepiej zmów pacierz. Tyś winny! Po co niewinnemu zawinięty
w szmaty rewolwer w puszce na ryby? A po co i takie plugastwa?
Mówiąc to sołtys wyciągnął z puszki nieznajomego kilka karteczek z niemieckimi napisami.
Niechybnie były to ulotki przeznaczone dla osadników niemieckich. Ale obcy nie dawał za wygraną.
— No dobrze, jest jak jest. Ale pomyślcie poważnie: oddacie mnie wojsku i nic wam z tego nie
przyjdzie.
— Na nagrodę nie czekam. Sam jestem żołnierzem. Pod Śmigłym w dwudziestym roku wojowałem! —
odparł dumnie sołtys.
Nieznajomy zaczął więc z innej beczki.
— Panowie, wy tu żyjecie z dala od świata i nie wiecie, co się dzieje za granicami. Ludzie już tak nie
biedują. Wy harujecie jak konie, a w Niemczech na ten przykład za ludzi wszystko robią maszyny. Jest taka,
co zboże zeżnie i omłóci na polu...
— I jeszcze chleb pono upiecze! — zaśmiał się sołtys.
— Nie żartujcie sobie, bo tych maszyn w samych Prusach jest tyle, że jeszcze i dla was by starczyło.
— My cudzego nie chcemy — odezwał się wuj, powtarzając swą ulubioną kwestię. — Ale i swojego
nie damy. Czcze to wasze gadanie.
Janek szybko wrócił z dwoma uzbrojonymi żołnierzami. Niezwłocznie zabrali z sobą obcego. Dopiero
po wybuchu wojny Janek dowiedział się od porucznika Kiewlicza, że przyłapali jedego z wywiadowców
dobrze zakonspirowanej siatki szpiegowskiej, która składała się z polskich obywateli, osadników spod
Suwałk i Łomży. Zatrzymany był członkiem łomżyńskiej placówki obserwacyjnej (Spannungsnetz) i jego
zeznania okazały się bardzo cenne. Sprawą nieznajomego — o czym już ani porucznik, ani tym bardziej
Janek nie wiedzieli — żywo zainteresował się kierownik Ekspozytury Samodzielnego Referatu
Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu III w Białymstoku kapitan Piko. W ciągu kilku dni udało się
jemu i jego współpracownikom z agentury kontrwywiadu w Łomży ustalić kontakty zatrzymanego w
Giełczynie wywiadowcy. Epilogiem całej tej sprawy było odkrycie i zlikwidowanie w Łomży 31 sierpnia
zakonspirowanej radiostacji niemieckiej wraz z kompletem szyfrów. Niestety, wcześniej radiostacja ta
przekazała do Rzeszy wiele cennych informacji o tym, co dzieje się w okolicy Wizny.
Na horyzoncie gromadziły się groźne chmury. W końcu sierpnia nikt już nie miał wątpliwości, że
konflikt z Niemcami jest już tylko kwestią czasu, i to niezbyt odległego. Zdawali sobie z tego sprawę
budowniczowie umocnień w rejonie wielkich bagien nad Narwią i Biebrzą. Prace trwały do ostatniego dnia
pokoju i nawet jeszcze w pierwszych dniach wojny.
SGO „NAREW”
Przyjazd w kwietniu roku 1939 do wiosek położonych nad Narwią i Biebrzą grupy ludzi, którzy
rozpoczęli wznoszenie tu ziemnych fortyfikacji, ściśle związany był z ważnym fragmentem polskiego planu
obronnego, znanego pod nazwą plan „Zachód”. U jego założeń legła realistyczna teoria o nieuchronności
zbrojnego starcia z III Rzeszą. Plan „Zachód” był w swej istocie planem obronnym, gdyż zakładał, że w
wypadku konfliktu wojennego zadaniem polskich sił zbrojnych będzie obrona obszarów niezbędnych do
prowadzenia walki. Wojsko Polskie miało się bowiem bronić i zadawać możliwie dotkliwe straty
przeciwnikowi do chwili rozpoczęcia przez sojuszników wojny na Zachodzie. W dalszej fazie zakładano
kontruderzenie polskich dywizji na zaabsorbowanych na dwu frontach Niemców.
Z tak zarysowanej koncepcja prowadzenia przyszłej wojny jasno można wyczytać, iż to wszystko, co
miało służyć wzmocnieniu siły obronnej państwa, nabierało wyjątkowego znaczenia. Niepoślednią zatem
rolę w planie „Zachód” zajmował rozwój fortyfikacji. Nie było to jednak proste zadanie. Wszelkie prace
fortyfikacyjne, zwłaszcza jeśli mają objąć znaczny teren, pochłaniają masę środków materiałowych i są
niezwykle kosztowne. Dosłownie utopić trzeba w ziemi setki tysięcy ton cementu, stali, drewna, przemieścić
całe wagony sprzętu, urządzić drogi dojazdowe, zatrudnić tysiące ludzi.
Polska, jeśli wziąć pod uwagę kształt jej terytorium, w obliczu nadciągającej wojny znajdowała się w
położeniu nad wyraz niekorzystnym. Granica z Niemcami wiła się zakosami od Karpat po Bałtyk i
dodatkowo obejmowała i kilkaset kilometrów linii dzielącej Polskę od nafaszerowanych wojskiem Prus
Wschodnich. Oceniając realnie tę sytuację Generalny Inspektor i Sztab Główny postanowili główną linię
oporu zainstalować w możliwie sprzyjających warunkach terenowych. Oczywiście nie było już szans na
zbudowanie czegoś w rodzaju polskiej „linii Maginota”, ale skrócenie granicznej linii obrony też miało
swoje pozytywne znaczenie, gdyż pozwalało skoncentrować wysiłek armii na wybranych, najważniejszych
kierunkach. Niedaleka przyszłość pokaże, że Sztab Główny dość trafnie przewidział kierunki niemieckiej
agresji.
Terenem przeznaczonym na stoczenie bitwy obronnej miał być obszar zachodniej Polski z grubsza
wyznaczony liniami: południe — wzdłuż grzbietu Karpat, zachód — Żywiec, Bielsko, górna Warta, Noteć,
Żnin, Bydgoszcz, Chojnice, i północ — ujście Brdy, brzeg Wisły, Narwi, Biebrzy i masyw Puszczy
Augustowskiej. W tych założeniach, które przewidywały wycofanie się z pewnych obszarów, uderza chęć
oparcia obrony na naturalnych przeszkodach. Góry, rzeki, bory i bagna miały na równi z fortyfikacjami
zagradzać drogę wrogowi. Niestety, tylko w części północnej było możliwe skorzystanie z naturalnych
warunków terenowych. I polscy sztabowcy od razu dostrzegli ten fakt, planując oparcie obrony przed
atakami z Prus na miejscowych rzekach i nieprzebytych błotach.
Plan fortyfikacji zakładał umocnienie wszystkich bardziej czułych miejsc na granicy. Dla Polski było to
zadanie szczególnie trudne, gdyż odrodzone państwo istniało dopiero dwudziesty rok! Zabrakło więc czasu...
Polska oczywiście odziedziczyła po zaborcach wiele ufortyfikowanych miejsc, ale z racji swego położenia
nie mogły one być przydatne w obliczu zagrożenia ze strony Niemiec. Solidne i rozłożyste twierdze
rosyjskie w Modlinie, Zamościu, Warszawie, a także poaustriackie umocnienia w Krakowie czy Przemyślu
miały się teraz okazać bezużyteczne. Tak przynajmniej wynikało ze skrupulatnie prowadzonych przez Sztab
Główny kalkulacji.
Co prawda w planie „Zachód” o potrzebie rozbudowy fortyfikacyjnej terenu mówi się dopiero w marcu
—kwietniu roku 1939, ale skądinąd wiadomo, że w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych problem
umocnienia granicy z Niemcami wypłynął już w roku 1935. Wtedy to przeprowadzono pierwsze studia
terenowe, ale wobec ciągle trwającej budowy umocnień na granicy wschodniej Generalny Inspektor nie
zdecydował się na ten finansowy wysiłek. Nie spodziewano się, by młoda III Rzesza w tak krótkim czasie
mogła realnie zagrozić niepodległości Polski. Dopiero gdy zaczęły napływać niepokojące i wiarygodne
informacje o niebywałym rozwoju armii niemieckiej, gdy Hitler rozpoczął wysuwać niczym nie maskowane
żądania wobec Polski, wówczas dopiero postanowiono budować fortyfikacje na północy i zachodzie.
Pierwsza decyzja Szfabu Głównego — jeśli chodzi o północny odcinek granicy z Prusami Wschodnimi
— dotyczyła uporządkowania pozostałości po starych, ziemnych umocnieniach rosyjskich. Nie było tego
wiele: jakieś zarysy schronów z wojny światowej, na wpół zrujnowana twierdza w Osowcu, zakryte
stanowiska artyleryjskie na linii Narwi. W kwietniu natomiast przystąpiono do wznoszenia nowych obiektów
na linii od Augustowa po Ostrołękę.
Umocnienia te miały stanowić pierwszy element obronny obszaru, na którym tworzyła się i
przystępowała do działania Samodzielna Grupa Operacyjna „Narew”. Stawały się jednocześnie częścią jej
siły i były brane pod uwagę przy planowaniu wszelkich działań obronnych dla SGO.
Koncepcja utworzenia Samodzielnej Grupy Operacyjnej, której zadaniem byłaby obrona północno-
wschodnich rubieży Rzeczypospolitej aż po granicę z Litwą, narodziła się w marcu 1939 roku. Początkowo,
w fazie wstępnego planowania, ten związek operacyjny nazywano armią „Białystok”, ale gdy okazało się, że
wiele brakuje mu do etatu armijnego, zdecydowano się najpierw na nazwę „Grupa Narew”, a nieco później
SGO „Narew”.
Nazwą tą posługiwano się w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych już 23 marca, gdy marszałek
Rydz-Śmigły wezwał niespodziewanie do GISZ-u dowódcę 18 dywizji piechoty z Łomży. Tym dowódcą,
dziewiąty już rok, był generał brygady Czesław Młot-Fijałkowski — żołnierz z prawdziwego zdarzenia,
lubiany przez podwładnych, osiągający znakomite rezultaty w szkoleniu żołnierzy.
Początkowo generał Fijałkowski wcale nie zamierzał zostać żołnierzem. Urodzony w roku 1892 w
rodzinie ziemiańskiej, chcąc ratować upadające gospodarstwo ojca, podjął naukę w dziedzinie rolnictwa.
Uczył się w Skierniewicach tak znakomicie, że za namową starego nauczyciela przyrody postanowił wybrać
się na studia biologiczne do sławnego uniwersytetu w Liège (Belgia). Tu pewnego dnia miejscowa Polonia
zaprosiła go na spotkanie patriotycznej młodzieży. Fijałkowski, który do tej pory raczej rzadko stykał się z
ruchami i hasłami niepodległościowymi, całą duszą przylgnął teraz do ludzi upatrujących w wiszącej na
włosku wojnie światowej szansę odrodzenia Polski. Jako człowiek czynu nie pozostaje bierny: wstępuje do
Polskich Drużyn Strzeleckich. Podczas wojny jest już w Galicji. W Legionach bardzo szybko zostaje
oficerem, gdyż przełożeni cenią w nim nieprzeciętny umysł i wrodzony talent szkoleniowca. W roku 1916
awansuje do stopnia kapitana. Po kryzysie przysięgowym znalazł się wśród żołnierzy internowanych w
Beniaminowie.
W niepodległej Polsce Fijałkowski związał swą przyszłość z wojskiem. Podczas wojny roku 1920, jako
dowódca 13 pułku piechoty, zasłużył na Krzyż Virtuti Militari i Krzyż Walecznych. Po wojnie skierowano
go na studia wojskowe do Francji, które ukończył w roku 1924, osiągając równocześnie stopień pułkownika.
Czesław Fijałkowski zdobył sobie opinię wyjątkowo rzetelnego i rozważnego żołnierza. Być może ktoś
inny na jego miejscu potrafiłby zajść wyżej, ale przyszły dowódca SGO „Narew”, chociaż Piłsudskiemu
okazywał zawsze głęboki szacunek i uznanie, trzymał się z dala od koterii legionowej. Jego pułk jako jeden z
pierwszych opowiedział się za marszałkiem podczas zamachu majowego, ale pułkownik Fijałkowski
żadnych korzyści politycznych dla siebie z tego faktu wyciągać nie zamierzał. Przez całe dziewięć lat
pozostawał na tym samym stanowisku dowódcy łomżyńskiej dywizji. Generałem brygady mianowano go w
roku 1930.
Panował jeszcze mrok, gdy rankiem 23 marca generał wyruszył z Łomży do stolicy na wezwanie
Rydza-Śmigłego. Czarny Fiat PF 508, już nieco wysłużony, błyskawicznie mijał zabudowania Łomży.
Świtało, gdy zbliżał się do Zambrowa. Był to wówczas duży garnizon. Stacjonowało tu więcej wojska niż w
Łomży. Stare carskie koszary mieściły m.in. 71 pułk piechoty z dywizji generała Fijałkowskiego. Generał
bywał często w Zambrowie i cenił sobie dowódcę pułku podpułkownika Adama Zbijewskiego. Cenił, bo
wiedział, jak wiele wysiłku kosztowało wyszkolenie żołnierzy, spośród których wielu nie potrafiło pisać i
czytać. Pochwalił generał Zbijewskiego za uruchomienie garnizonowych kursów ogólnokształcących: to już
było coś, gdy po wojsku wracał do cywilnego życia chłopak umiejący pisać, znający ojczyste dzieje i
obeznany z techniką.
W Zambrowie ponadto stała Mazowiecka Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii, batalion szkolny dla
podoficerów i 18 dywizjon artylerii ciężkiej, który wielekroć — ćwicząc wraz z macierzystą 18 DP — sięgał
po laury mistrzowskie w wyszkoleniu bojowym.
Miał o czym myśleć generał podczas tej podróży, już od dawna nie wahał się powtarzać sztabowcom w
Dowództwie Okręgu Korpusu i kolegom ze Sztabu Głównego, iż jego zdaniem wybuch wojny jest pewny.
Granica z Prusami staje się coraz bardziej niespokojna. Policja wyłapuje podejrzanych turystów i ludzi,
którzy nielegalnie przekroczyli granicę. Zdaniem generała te nasilone działania prowokacyjne i
szpiegowskie pozostają w bezpośrednim związku z gęstniejącą atmosferą polityczną w Europie. Hitler staje
się coraz bardziej natarczywy wobec Polski. Ustępstw ze strony Warszawy na miarę tego, co uczyniono w
Pradze, z pewnością nie będzie, bo naród bardzo sobie ceni niezawisłość. Musi dojść do konfliktu zbrojnego.
Rzecz w tym, by nie dać się zaskoczyć.
Fijałkowski był pewien, że wezwano go do stolicy właśnie w związku z obecną sytuacją. Domyślał się,
że tym razem nie będzie chodziło o kolejne przećwiczenie wariantu obrony od strony granicy wschodniej,
ale stanie sprawa zagrożenia z północy. Oficerowie Sztabu Głównego uważali Fijałkowskiego za jednego z
lepszych specjalistów z dziedziny taktyki piechoty. Jeśli więc mnie zapraszają, może to oznaczać —
kalkulował generał — że dostrzeżono wreszcie od dawna powtarzaną przeze mnie prawdę o wyższości
piechoty nad kawalerią na współczesnym polu walki.
Samochód dość szybko pokonał 140 kilometrów niezłej drogi. Oto już wjeżdżali na ulicę wiodącą przez
Pragę i most Kierbedzia w kierunku śródmieścia Warszawy. W GISZ-u generała Fijałkowskiego przyjął sam
marszałek. Po regulaminowym zameldowaniu się przełożonemu Fijałkowski usłyszał:
— Panie generale, postanowiłem mianować pana dowódcą Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”.
To całkiem nowe zadanie, ale liczę na to, że nie będzie pan potrzebował zbyt dużo czasu na wejście w nowe
obowiązki. Dowodzenie dywizją przekaże pan pułkownikowi Stefanowi Kosseckiemu.
— Tak jest, panie marszałku!
— Jeśli ma pan jakieś pytania, proszę pytać.
— Tak jest! Kiedy poznam skład grupy i jej zadania?
— Już za chwilę. W Sztabie Głównym pułkownik Kopański przygotował dla pana odpowiedni pakiet
dokumentów. Przypominam o potrzebie zachowania daleko idącej tajemnicy. By rzecz całą utrzymać w
ukryciu, postanowiłem tworzyć sztab Grupy w pańskiej Łomży i z pana ludzi. A propos, nie nudzi się pan w
tej głuszy?
— Nie mam czasu, panie marszałku!
— Oto odpowiedź godna żołnierza. Tak, generale Fijałkowski, żołnierz nigdy nie ma czasu na nudę. No
cóż, życzę powodzenia i obiecuję, że gdy już będzie pan miał skompletowany sztab i przeprowadzi pan
wszelkie studia w terenie, odwiedzę tę pańską Grupę. Nie ukrywam, że zależy nam na bezpieczeństwie z
północy. Litwa się nie ruszy, to pewne. A gdyby nawet, to wystarczy ją tylko nieco postraszyć. Ale Prusy,
niemieckie Prusy... Widzi pan, jaki błąd popełnił Zygmunt Stary? Wystarczyło nieco docisnąć i nie byłoby
tych Prus Wschodnich. A tak musieli jeść tę żabę za Poniatowskiego, i nam może, co nie daj Bóg, ta żaba
stanąć kością w gardle. Pana głowa, generale Fijałkowski, żeby od strony Prus mieć spokój. Żegnam!
Po tym nieco przydługim monologu marszałek pożegnał generała uściskiem dłoni. Teraz Fijałkowski
udał się do pułkownika Kopańskiego, którego znał jako dobrego planistę i operatora z licznych ćwiczeń i
gier wojennych. Pułkownik przekazał dowódcy SGO „Narew” komplet dokumentów określających skład,
zadania i wstępny zarys działań nowo utworzonej grupy.
Generał ani minuty dłużej nie pozostawał w Warszawie. Od pułkownika wiedział, że Sztabowi
Głównemu zależy na jak najszybszym sformowaniu sztabu Grupy. Najlepiej byłoby, gdyby już jutro
przystąpił do pracy. Takiego też meldunku oczekują w stolicy.
Już w drodze powrotnej Fijałkowski rozpoczął studiowanie dostarczonych mu materiałów. Zadania
SGO „Narew” sformułowane były krótko, może nawet — jak na gust generała — zbyt lakonicznie.
Zaplanowano je następująco: po pierwsze — rozpoznać nieprzyjaciela działającego w najbliższym rejonie,
po drugie -— osłaniać wschodnie skrzydło sąsiedniej armii „Modlin” generała Emila Krukowicza-
Przedrzymirskiego, oraz po trzecie — zapewnić osłonę linii kolejowej łączącej Grodno i Białystok z
Warszawą, zatrzymując w tym celu wroga na linii Narwi, i Biebrzy.
Nietrudno było zorientować się generałowi Fiałkowskiemu, że tak sformułowane zadania nakładają nań
obowiązek chronienia podejść do stolicy od strony północno-wschodniej. Nie mógł jednak zorientować się,
w jaki sposób będzie chroniony kierunek na zachód od pozycji SGO „Narew”, w dokumentach bowiem nie
było ani słowa o sąsiedzie — odwodowej Grupie Operacyjnej „Wyszków”.
Już w ciszy kancelarii, mając pod ręką niezbędne mapy, generał studiował dalszą część sztabowych
dokumentów. Czynił notatki, ołówkiem kreślił znaki na mapie. Przygotowywał się do spotkania z oficerami,
którzy mają stanowić sztab Grupy. Odprawę zarządził na godzinę dziewiętnastą. Ma więc jeszcze ponad
godzinę i może sformułować własny pogląd na całą sprawę.
Pierwsze, co się rzuca w oczy doświadczonemu żołnierzowi, to szczupłość przydzielonych mu sił,
nieproporcjonalnych do odcinka obrony. W skład SGO „Narew” mają wejść cztery związki taktyczne, a pas
działania rozciąga się na szerokość 230 kilometrów i głębokość 70 kilometrów. Regulamin walki powiada,
że dywizja może bronić odcinka do 10 kilometrów. Dzieląc te 230 kilometrów pomiędzy dwie dywizje i
dwie brygady kawalerii otrzyma się prawie po 60 kilometrów do obrony na jeden związek taktyczny! To
prawie niemożliwe i z pewnością nierealne.
Godzina 19. Są już wszyscy wezwani na odprawę. Szef sztabu SGO — podpułkownik Stanisław
Podkowiński, szef oddziału operacyjnego — major Jan Gorzko, pomocnik szefa oddziału operacyjnego —
kapitan Felicjan Majorkiewicz, kwatermistrz Grupy -— major Bronisław Kwaskowski. Nieobecny jest tylko
szef oddziału II kapitan Franciszek Herman, który do Łomży przybędzie następnego dnia.
Generał informuje o znanych mu założeniach organizowania SGO „Narew”. Cztery wielkie jednostki,
mające wejść w jej skład, to przede wszystkim jego 18 DP, Suwalska Brygada Kawalerii generała Zygmunta
Podhorskiego i Podlaska Brygada Kawalerii generała Ludwika Kmicica-Skrzyńskiego. 18 DP stacjonuje w
Łomży i okolicach, generał Podhorski w Suwałkach, a Kmicic w Białymstoku. Jest to więc teren niezbyt
rozległy i łatwy do szybkiego komunikowania się. Jeśli natomiast chodzi o czwarty związek taktyczny, to ma
nim być dywizja rezerwowa mobilizowana w rejonie Grodna przez DOK III. Na jej dowódcę przewidziany
jest pułkownik Tadeusz Kalina-Zieleniewski.
— To w sumie, moi panowie, daje nam dwadzieścia pięć batalionów piechoty i trzydzieści dwa
szwadrony kawalerii — mówił generał Fijałkowski. — Jeśli chodzi o artylerię, będziemy mieli sto
trzydzieści osiem dział polowych i tylko osiem dział przeciwlotniczych. Ponadto obiecano nam trzydzieści
czołgów i tyleż samolotów. Proszę, podejdźcie, panowie, do mapy. Poznamy rejon naszego działania.
Prowizorycznie naszkicowana przez generała linia rozpoczynała się przy granicy litewskiej w okolicy
miejscowości Wiżajny i Sejny. Dalej biegła wzdłuż granicy z Prusami w rejon miejscowości Chorzele i
Kamionka. Uprzedzając pytania i wątpliwości swych podwładnych, Fijałkowski wyjaśniał:
— Wiem doskonale, że jest to obszar absolutnie przekraczający możliwości obronne Grupy. Dlatego w
pierwszej fazie musimy dążyć do maksymalnego ściągnięcia linii obrony. Sądzę, chociaż nie znalazłem tego
w dostarczonych mi dokumentach, że po wyczerpaniu się naszych zdolności bojowych zastąpi nas inna,
odwodowa jednostka. Nasze zadanie to możliwie jak najdłużej trwać na wyznaczonych rubieżach, osłaniać
armię „Modlin” i blokować szlak kolejowy na Warszawę.
— Jakie są pana pierwsze rozkazy, panie generale? — zapytał szef sztabu podpułkownik Podkowiński.
— Podstawowe siły będziemy do czasu dyslokacji utrzymywać w rejonie Łomży i Zambrowa. Brygada
z Suwałk do czasu zakończenia mobilizacji pozostanie w swoim miejscu, a następnie przesunę ją do
Augustowa. Natomiast kawalerię generała Kmicica-Skrzyńskiego od razu przesuwam na przedpole Narwi po
to, żeby zapewnić bezpieczeństwo piechocie zajmującej pozycje obronne. To tyle na początek.
Szef oddziału operacyjnego major Gorzko zwrócił uwagę na fakt, iż rozciągnięta ponad wszelkie
rozsądne granice linia obrony ma swoje atuty w postaci wyjątkowo niekorzystnego ukształtowania terenu.
— Narew i Biebrza nie są co prawda dużymi rzekami, ale ich błota potrafią zatrzymać wojsko — mówił
major. — To samo lasy augustowskie. Myślę, panie generale, że niezwłocznie trzeba będzie te walory wpleść
w nasze plany.
— Zgadzam się z panem, majorze — odparł generał. — Zresztą gdyby nie te błota i lasy, z tak
szczupłymi siłami bezcelowe byłoby planowanie obrony. Cieszę się, że moi oficerowie potrafią krytycznie
analizować wszystkie składniki sytuacji obronnej. Tak, nie wolno nam niczego pomijać.
— Nie sądzi pan, generale, że z tego, o czym dowiedzieliśmy się do tej pory, wynika dla nas nader
przykra świadomość, iż przyjdzie nam walczyć w osamotnieniu? — zapytał nieoczekiwanie kwatermistrz
major Kwaskowki.
Na chwilę zapadła cisza. Na ten fakt zwrócili uwagę także pozostali oficerowie, ale nie formułowali
swoich wątpliwości. Z napięciem czekali na odpowiedź dowódcy.
— To bardzo trudne i ważne dla nas pytanie — zaczął po chwili generał. — Czy przyjdzie nam walczyć
w osamotnieniu? Powiem szczerze: nie wiem. Gdyby przykładać akademicką miarkę do dokumentów Sztabu
Głównego, to rzeczywiście taka możliwość rysuje się dość jasno. Nie wiem, czy przewidziano dla nas
wsparcie odwodów Naczelnego Wodza, nie znamy sąsiadów i zasad współdziałania z nimi. Nie wiem sam,
co o tym sądzić. Panowie, jakkolwiek by było, będziemy sumiennie wykonywać swoje obowiązki. Pojutrze,
dwudziestego piątego marca, odbędę pierwszą odprawę operacyjną z waszym udziałem i z udziałem
dowódców jednostek.
Jeszcze tego samego dnia — to jest 23 marca — tuż przed północą do Sztabu Głównego dotarł
meldunek z Łomży, iż sztab SGO „Narew” podjął pracę. Już po odprawie operacyjnej rozpoczęły się ruchy
wojsk w rejonie białostockim i łomżyńskim. Piechota — pod pozorem ćwiczeń — zajmowała pozycje nad
Kanałem Augustowskim, Narwią i Biebrzą. Pomiędzy linie obrony a pobliską granicę z Prusami wysunięte
zostały pododdziały kawalerii. Równocześnie w sztabach związków taktycznych trwały prace nad
planowaniem rozbudowy fortyfikacyjnej terenu. Początek prac przy odnawianiu i wznoszeniu umocnień
naznaczono na pierwszą dekadę kwietnia.
Generał Fijałkowski, zgłębiwszy wszystkie elementy zleconego mu zadania, postanowił zwrócić się do
Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych z propozycją dokonania dwóch korekt. Prosił, żeby rozszerzyć
zachodni skraj działania Grupy o Różan z 41 dywizją piechoty, na wschodzie natomiast przekazać sąsiedniej
jednostce Puszczę Augustowską. Po rozmowie na ten temat w GISZ-u sprawę przekazano do Sztabu
Głównego. Tu rozmowa z pułkownikiem Kopańskim była krótka.
— Panie generale, nie widzimy żadnych możliwości, by spełnić pańskie żądania.
— Jednakże zarówno względy operacyjne, jak i rzeźba terenu uzasadniają mój projekt — starał się
przekonać pułkownika generał Fijałkowski.
— Ale względy ludzkie i materiałowe nie pozwalają na takie korekty.
— Zdaje pan sobie sprawę, pułkowniku, że to, czym dysponujemy, pozwoli mi tylko na osłonę, i to
wcale niedługą, rejonu. Nie pozwoli obronić Białostocczyzny.
Argumenty generała pozostały bez echa i dlatego cała uwaga sztabu Grupy i dowódców tworzących ją
jednostek skupiła się na możliwie najmocniejszym ufortyfikowaniu terenu. Na ten cel Sztab Główny
środków nie żałował.
W końcu kwietnia generał Fijałkowski zapoznał się dokładnie z postępem prac fortyfikacyjnych. Był
zadowolony, chwalił inżynierów i żołnierzy, rozmawiał z junakami. Postęp robót na rubieży obronnej — jak
i przewidywany ich dalszy przebieg — pozwolił na szczegółowe zarysowanie zamiaru obronnego Grupy.
Generał przekazał do Sztabu Głównego swoją propozycję w tym względzie. Została ona bez zastrzeżeń
zaakceptowana.
Generał zakładał, że podstawowy wysiłek obronny Grupy zostanie skupiony na Łomży poprzez
Nowogród do Ostrołęki. Jeśli Niemcom udałoby się mimo to sforsować Narew, wówczas pomiędzy Łomżą a
Ostrołęką powinni natknąć się na silne przeciwuderzenie kawalerii. Generał dostrzegał kluczowe znaczenie
podejść na kierunku Białegostoku i dlatego wszelkimi dostępnymi środkami szczelnie zaryglował ten
kierunek. Tu właśnie rozbudowano fortyfikacyjnie rejon Wizny i stare forty Osowca. Grodno było osłaniane
przez.brygadę kawalerii, której miała „przyjść z pomocą” trudna do przebycia Puszcza Augustowska. Za
najsłabszy punkt obrony generał uważał odcinek Biebrzy koło Sztabina i w następnej kolejności tam właśnie
zamierzał skierować budowniczych umocnień.
Był to więc plan przejrzysty. Nic zatem dziwnego, że w Sztabie Głównym nie wysunięto żadnych
zastrzeżeń.
W maju generała Fijałkowskiego i jego sztab wizytował marszałek Rydz-Śmigły, akceptując
dotychczasowe poczynania dowództwa Grupy zarówno jeśli idzie o budowę umocnień, jak i dyslokację
wojsk. Marszałek był wyraźnie zadowolony z przeprowadzonej kontroli. Wdał się w pogawędkę z
generałem. Obaj wracali do swych legionowych lat i wspominali pobyty we Francji. W pewnym momencie
marszałek zapytał:
— Jak pan, generale, czuje się na stanowisku dowódcy Samodzielnej Grupy Operacyjnej? Żyje pan tu z
dala od świata i ludzi. Kto wie, czy nie wyszedłby panu na zdrowie jakiś dłuższy wyjazd do stolicy?
Generał nie wiedział, jak ma traktować to pytanie. Czy jest to wyraz braku zaufania ze strony
przełożonego, który chciałby go odsunąć od dowodzenia Grupą i w zamian oferuje ciepłą posadkę w jednym
z gabinetów warszawskich? Fijałkowski szybko odsunął te wątpliwości i odpowiedział prosto i szczerze, po
żołniersku:
— Jak się czuję? Bardzo źle, bo gdy nieprzyjaciel natrze, przejdzie wszędzie, a ja mu nic nie zrobię,
gdyż nie mam czym!
Ta śmiała odpowiedź spodobała się marszałkowi, który po chwili począł powoli mówić, zwracając się
już nie tyle do generała, co raczej do grupki obecnych oficerów.
— Nie jest łatwo, panowie. Jeśli się coś uszczknie w jednym miejscu, to w drugim wyłazi dziura. Nie
stać nas na szczelne zatkanie granic dywizjami. Każdy z nas powinien to rozumieć. Przemysł pracuje dzień i
noc, ale mimo to ciągle nam brak sprzętu, a także wyszkolonych ludzi. Nie jest łatwo, ale dziękuję panu,
generale, za szczerość.
Szczerość generała wydała owoce. Oto bowiem na zakończenie swej wizyty w Łomży marszałek polecił
jeszcze raz przedstawić sobie pełną kalkulację sił. Dostrzegł, iż szczególnie zagrożone jest prawe skrzydło.
Suwalska Brygada Kawalerii nie będzie w stanie powstrzymać marszu Niemców na Grodno. W tej sytuacji
Rydz-Śmigły postanowił dołączyć do brygady 3 pułk strzelców konnych, 3 pułk piechoty KOP i
samodzielny batalion piechoty KOP „Sejny”. Po inspekcji w Łomży marszałek uznał, ze SGO „Narew” jest
dostatecznie przygotowana do obrony i przy słabym, jak zakładał, nacisku Niemców powinna wykonać
postawione przed nią zadania.
Już od maja w pasie obrony SGO „Narew” funkcjonowało sześć odcinków nazwanych kryptonimami:
„Ostrołęka”, „Nowogród”, „Łomża”, „Wizna”, „Osowiec” i „Augustów”. Cztery pierwsze odcinki były
bronione przez żołnierzy z 18 DP, „Osowiec” obsadził oddział z rezerwowej 33 dywizji piechoty.
„Augustów” natomiast pozostawiono w pieczy wzmocnionej niedawnymi decyzjami Suwalskiej BK. Tak
więc przeprawy na Narwi i Biebrzy zostały zamknięte. W odwodzie, na wypadek przedarcia się wroga poza
te rzeki, pozostawały: 33 DP osłabiona brakiem załogi Osowca oraz Podlaska Brygada Kawalerii.
Tymczasem nieprzerwanie trwały roboty przy fortyfikacyjnej rozbudowie terenu. Marszałek po swej
wizycie w Łomży polecił kontynuować prace i przysłać więcej wykwalifikowanych ludzi. Zmobilizowano
więc dwie rezerwowe kompanie saperów, a w batalionie saperów 18 DP specjaliści od robót ziemnych
zorganizowali kursy fortyfikacji dla szeregowych. Żeby nie wzbudzać zbytniego zainteresowania tym, co
dzieje się nad Narwią i Biebrzą oraz w rejonie augustowskich jezior, żołnierze pod pozorem ćwiczeń często
kopali zakryte stanowiska ogniowe, transzeje, ciągi komunikacyjne. Stawiano zapory i wykonywano zawały
leśne na szlakach wiodących przez Puszczę Augustowską. W ramach SGO „Narew” — w związku z tak
szeroko prowadzonymi pracami — powołano specjalny sztab fortyfikacyjny. Przebieg robót nadzorował
dowódca saperów SGO podpułkownik Józef Szyling.
Schrony bojowe i obserwacyjne, leśne zawały, przeszkody, okopy miały mieć dodatkowe wsparcie w
postaci systemu zalewów w dolinie Narwi i Biebrzy. Saperzy opracowali system tam i grobli. Na rozkaz
można było błyskawicznie zalać setki hektarów ziemi i połączyć je z bagnami w jeden wielki teren
niemożliwy do sforsowania przez zmechanizowane czy tym bardziej pancerne zagony wroga. Niestety,
pogoda pokrzyżowała te plany. Wiosna była sucha, lato upalne i nawet najstarsi ludzie nie pamiętali, by
wody w obu rzekach opadły tak nisko. Na domiar złego znacznie podeschły także bagna.
Gdy w trakcie obsadzania stałymi załogami umocnionych odcinków — a miało to miejsce w drugiej
połowie sierpnia — generał Fijałkowski odwiedził wszystkie pozycje, w terenie już wyraźnie rysowała się
umocniona linia obrony. Do końca prac było daleko, ale to, co zrobiono w ciągu tych niespełna pięciu
miesięcy, już pozwalało sensownie zaplanować i urządzić obronę linii Narwi i Biebrzy.
Jadąc od północy generał obejrzał najpierw odcinek „Augustów”. W zamierzeniach miał to być potężnie
umocniony teren z 57 schronami. W sierpniu do użytku oddano ich tylko 5, dalszych 6 było w budowie, ale
za to zdołano wykonać aż 25 lekkich schronów drewnianych. W powiązaniu z masywem leśnym puszczy
oraz siłą Suwalskiej BK była to już znacząca placówka obrony, tym bardziej że opierała się z jednej strony o
jeziora.
W Osowcu odnowiono stare ziemne fortyfikacje i zbudowano 8 schronów. „Łomża” — ten odcinek był
starannie przygotowany do obrony; miał 16 gotowych schronów. Nieźle było na odcinku „Nowogród”, ale
prace na odcinku „Ostrołęka” okazały się dalekie od dokończenia. Stało co prawda 16 schronów, ale z tego
aż 10 dopiero w szalunkach.
Ponadto na linii obrony SGO „Narew”,wykonano kilkadziesiąt kilometrów rowów strzeleckich, setki
przeszkód przeciwpancernych i zapór przeciwpiechotnych. Dostępu do schronów broniły zaminowane pola.
Korzystniej niż na innych odcinkach przedstawiała się sytuacja odcinka „Wizna”. Już sama natura
pomogła tu obrońcom, gdyż był to teren mocno zabagniony i przecinała go tylko jedna droga w kierunku na
Białystok. Odcinek, o szerokości niespełna 10 kilometrów; rozcinała na dwie części Narew. Na południe od
tej rzeki w rejonie obrony znajdowały się wioski Kurpiki, Perkusy, Maliszewo z Górą Strękową, na której
wzniesiono schron dowódcy odcinka, na północy natomiast rozłożyły się miejscowości Giełczyn i
Kołodzieje. Do końca sierpnia zbudowano tu 6 schronów ciężkich (4 schrony na południowym brzegu
Narwi, 2 na północnym) i 2 średnie.
Odcinek „Wizna” wciśnięty był pomiędzy dwa wielkie obszary bagienne. Bagna: Ławki i Wizna, od lat
cieszyły się ponurą sławą wśród okolicznej ludności. Miejscowi nawet w dzień zapuszczali się tam
niechętnie, a już wieczorem czy w nocy nikt nie ośmielił się przejść w ich pobliżu. Przyznać trzeba, że jak na
miejsce obrony teren został wybrany znakomicie: aby całkowicie zamknąć go dla intruzów; wystarczyło
uniemożliwić ruch na grobli.
I oto w tym cichym i tajemniczym miejscu, pełnym jazgotu wodnego ptactwa, bogatym w ryby,
przyjaznym dla bobrów i piżmaków, przyczaiły się szare i ciemnozielone schrony. Z ich maleńkich szczelin
groźnie wyzierały lufy karabinów maszynowych. Odcinek „Wizna” gotów był do obrony.
ZAŁOGA „WIZNY”
Zgodnie z decyzją dowódcy SGO „Narew” kluczowy dla obrony podejść na Grodno i Białystok
kierunek — odcinek „Wizna” — miał dysponować silną obsadą. Ale co znaczyło określenie „silna obsada”
w warunkach, gdy dywizji przypadało bronić prawie 60 kilometrów? Generał Młot-Fijałkowski po głębokiej
analizie rozkazał, by z dniem 24 sierpnia pod Wizną meldowały się kompanie III batalionu 71 pułku
piechoty z Zambrowa i 3 kompania ckm z batalionu fortecznego „Osowiec”. Piechotę będzie wspierać
artyleria pozycyjna w sile dwóch plutonów. Gdy 23 sierpnia w swoim łomżyńskim sztabie generał spotkał
się z wyznaczonym na dowódcę „Wizny” majorem Jakubem Foberem, nie wszystko, co dotyczyło tego
odcinka, było jasne. Nie zadecydowano na przykład, kiedy zostaną wycofane grupy junaków i saperów, jakie
będzie współdziałanie z sąsiednimi odcinkami, czy do schronów „Wizny” skieruje się jeszcze dodatkowe
siły.
Generał wiedział, że podeschnięte bagna nie będą stanowić tak poważnej przeszkody, jak zapowiadało
się jeszcze wiosną. Nikt nie przypuszczał, że to lato okaże się tak wyjątkowo upalne. Te same wątpliwości
dręczyły majora Fobera, który zapytał, czy dowódca Grupy przewiduje wzmocnienie jego załogi.
— W najbliższym czasie nie ma takich możliwości — odparł Fijałkowski. — Jeśli oczywiście Sztab
Główny uzna za celowe przesunąć w nasz rejon dodatkowe dywizje wówczas, zapewniam pana, Wizna
będzie miała pierwszeństwo. Doskonale rozumiem, że ma pan bardzo szczupłe siły, ale i tak jest to więcej
niż na innych odcinkach. Życzę powodzenia, panie majorze!
Major Fober był w Wiźnie z rana 24 sierpnia. Dokonał szczegółowego przeglądu odcinka. Jego
wątpliwości wzbudziło usytuowanie na przedpolu linii obronnej wysuniętej placówki w postaci dwóch
małych schronów. Praktycznie ta placówka mogła bardzo łatwo stać się łupem pierwszego oddziału
niemieckiego, który dotrze nad Narew i on, jako dowódca, będzie mógł tylko patrzeć bezradnie na zagładę
swoich ludzi. Gdyby tak chociaż pozycja główna miała podziemne przejście do wysuniętej placówki! Major
Fober znał bardzo dobrze zasady sztuki fortyfikacyjnej, bowiem kilka lat służby spędził w obozie warownym
w Sarnach, gdzie ciągle przyjeżdżali oficerowie wykształceni we Francji właśnie w dziedzinie budowy
nowoczesnych umocnień. Oczywiście nie uszło uwagi majora, że odcinek „Wizna” — chociaż jego
poszczególne elementy były wykonane solidnie i zgodnie ze wszystkimi zasadami sztuki fortyfikacyjnej —
jako całość pozostawia wiele do życzenia. Choćby właśnie ta nieszczęsna i bezbronna placówka wysunięta,
zbyt rzadka sieć schronów, kulejąca łączność pomiędzy punktami oporu i brak wentylacji w bunkrach. Fober
zdawał sobie sprawę, że w ogniu walki bez wentylacji długo w zamkniętym schronie żołnierze nie
wytrzymają. Niepokoiło go jeszcze jedno: bardzo nieliczna, jak na dziesięciokilometrowy odcinek, artyleria.
Co prawda badania wytrzymałości betonu, z którego stawiano schrony, stwierdzały, że jest to materiał
odporny na ogień artyleryjski, ale wobec braku środków przeciwpancernych, zwłaszcza niedostatku dział
ppanc, istniała wcale nie teoretyczna możliwość podejścia na bardzo bliską odległość niemieckich czołgów.
A dobrze wyszkolony żołnierz potrafi szybko celnym ogniem obezwładnić schron.
Major już wcześniej miał okazję poznać część załogi Wizny. Kilku z kadry poznał jeszcze w Sarnach,
gdzie w roku 1936 formowano batalion forteczny. Podoficerowie batalionu przeszli następnie odpowiednie
przeszkolenie w Modlinie, a oficerowie korzystali z wiedzy swych kolegów, którzy mieli okazję studiować
specjalistyczne zagadnienia we Francji. Major Fober już na początku roku 1939 został skierowany do
Osowca, a gdy rozpoczęto formować załogi dla poszczególnych umocnionych odcinków SGO „Narew”,
właśnie do Osowca trafili także inni żołnierze zawodowi z Sarn. W dniu 10 sierpnia zameldowali się tu m.in.
kapitan Władysław Raginis, porucznicy: Jan Zawadzki, Stanisław Brykalski i Witold Kiewlicz, oraz
plutonowy Jan Maks.
Fober, podczas swej wizyty na poszczególnych odcinkach, pytał szczegółowo o powołanych w końcu
sierpnia do służby rezerwistów. Czy podołają zadaniu? Polecił dowódcom schronów zorganizować zajęcia
szkoleniowe w pobliskim terenie. Trening wykazał, że rezerwa jest dobrze wyszkolona. Szczególnie cieszył
dowódcę fakt, że żołnierze strzelali pewnie i celnie.
Major z przyjemnością patrzył na tych chłopaków, którzy ledwie kilka dni temu znaleźli się ponownie,
po kilku latach przerwy, w żołnierskim zespole. Widać, że dają z siebie wszystko, nie oszczędzają się. Z
punktu widzenia dowódcy tacy ludzie prawdziwy skarb. Ambitny żołnierz potrafi wiele i nawet niemożliwe
staje się dla niego wykonalne. Major pamiętał takie sytuacje z wojny 1920 roku, gdy jeden odważny i
rozsądny żołnierz potrafił zapanować nad ogarniętą strachem całą grupą. Dowodził wtedy plutonem. W
okolicach Chełma dostał się w zasadzkę. On, młody porucznik, widział tylko jedno wyjście: walczyć do
ostatka, na nic się nie oglądając. W pewnej chwili zauważył, że oto chyłkiem jeden z żołnierzy chce zagłębić
się w las, gdzie przecież czeka go pewna śmierć, i wtedy któryś z kaprali zdobył się na tyle odwagi, że
podniósł się z ziemi i poprowadził pluton do walki. Osobistym przykładem porwał na nawet tego najbardziej
tchórzliwego.
Wieczorem 31 sierpnia major Fober spożywał kolację wraz z kapitanem Raginisem, dowódcą 3
kompanii ckm batalionu fortecznego, i dowódcą 136 rezerwowej kompanii saperów kapitanem Tadeuszem
Jurkowskim. Dobiegał kresu dzień wypełniony szkoleniem żołnierzy, spiesznym kończeniem prac
fortyfikacyjnych, kopaniem rowów i urządzaniem stanowisk strzeleckich dla żołnierzy, którym przyjdzie
walczyć nie zza ukrycia schronów, ale z osłoniętych darnią okopów.
Oficerowie spotkali się w chałupie sołtysa w Giełczynie, gdzie wyznaczono kwaterę dowódcy odcinka.
Gospodyni przygotowała jajecznicę na boczku i podała świeży chleb własnego wypieku. Przez otwarte na
oścież okna wpadał zapach skoszonej trawy.
— Jak oceniacie tę naszą redutę, moi panowie? — zagadnął major.
— Okolica raczej nieciekawa, bardziej dla żab i bocianów, ale też pewnych uroków odmówić jej nie
można.
— Dobrze powiedziałeś: reduta. Tak, to prawdziwa reduta. Wypada tylko żałować, że tak bardzo
osamotniona — dodał kapitan Raginis.
— To całkiem jak u Ordona. Tobie to powinno się podobać, Władku. Zawsześ był niepoprawnym
romantykiern — zażartował major.
— Nie widzę nic złego w romantyzmie. Ta idea uratowała polską duszę — odrzekł kapitan.
— I przysporzyła Polsce wielu męczenników i świętych. Ale dajmy pokój tej dyskusji. Wróćmy do
naszej reduty. Rozkaz jest jasny: mamy wytrzymać.
— Do końca, jak Ordon — dodał Raginis.
— Wiesz, wolałbym akurat Ordona nie naśladować. Zresztą naszej reduty nie da się wysadzić w
powietrze. Za mocno siedzi w ziemi, ale to już sprawa Tadeusza, który tę ziemię rozgryzał.
Kapitan Jurkowski rzeczywiście od początku był przy budowie umocnień w rejonie Wizny i doskonale
znał wszystkie schrony.
—- Jakub ma rację — poparł Jurkowski majora. — Nie ma możliwości, by tę bryłę betonu i stali
wysadzić w powietrze. Tak, moi panowie, nie grozi nam los Ordona, a raczej jego ludzi, bo, jak wam
wiadomo, Ordon wyszedł bez szwanku ze swej reduty i dopiero Mickiewicz zrobił z niego męczennika.
Raginis zamyślił się głęboko. Wiedział, że koledzy nie bez kozery poruszyli sprawę Ordona. Już w
szkole oficerskiej nazywano go romantykiem. Było coś w jego postawie, w codziennym zachowaniu się, co
odróżniało go od pozostałych podchorążych. Zawsze bardzo poważnie traktował sprawy honoru i godności
osobistej. Był może nawet zbyt wrażliwy na tym punkcie i nieraz w związku z tym miał konflikty z
kolegami. Ale z drugiej strony dostrzegał, że najbliższe otoczenie ceniło sobie te jego cechy. Był arbitrem w
sprawach honorowych i jego zdanie zwykło się przyjmować za ostateczne.
Czy Wizna okaże się nową „redutą Ordona”? Kapitan Raginis nie miał najmniejszych wątpliwości, że
jeśli sytuacja będzie tego wymagała, on bez wahania spełni do końca swój żołnierski obowiązek.
Kończyli kolację w melancholijnym nastroju. Nawet tryskający zwykle optymizmem major Fober jakby
nieco sposępniał. Było o czym myśleć: oto ogłoszono mobilizację powszechną. Do jednostek i punktów
mobilizacyjnych wali masa ludzi. Także w Giełczynie pojawili się żołnierze, by odebrać od gospodarzy
podwody już wcześniej przeznaczone na potrzeby wojska. Czy trzeba czegoś więcej, by spodziewać się
rychłego początku wojny?
Tej nocy nie było im dane spać do białego rana. Przed godziną piątą huk obładowanych bombami
samolotów niemieckich pobudził wszystkich. Nie było w okolicy człowieka, który tego ranka nie
wpatrywałby się z niepokojem w sunące na południe i wschód klucze Heinkli i Dornierów. Rozmieszczone
na terenie Prus Wschodnich pułki bombowców Luftwaffe ruszyły do działania, nie wszystkie wprawdzie z
powodu zalegającej nad lotniskami porannej mgły, ale i tak zaroiło się od czarnych krzyży na polskim
niebie. W tym rejonie kraju na celowniku napastnika znalazły się dworce i linie kolejowe, na początek
oczywiście, bo skala ataków bombowych i liczba obiektów przewidzianych do zniszczenia z każdym dniem
wojny miała wzrastać. Niemcy dysponowali katalogiem celów wojskowych i cywilnych, opracowali go w
znacznej mierze na podstawie meldunków i zdjęć fałszywych turystów, którzy przyjeżdżali do Polski.
Pierwsze bomby w rejonie działania SGO „Narew” spadły na Zambrów, Białystok, Łomżę i Augustów.
Wszystko wskazywało na to, iż celem powietrznego napadu miały być dość liczne w tych okolicach —
urządzane w ostatnich miesiącach pokoju — lotniska polowe. Na szczęście ani jedno z nich nie zostało
zniszczone i cała trzydziestka przydzielonych SGO „Narew” samolotów mogła przystąpić do działań
rozpoznawczych.
Żołnierze z odcinka „Wizna” doskonale słyszeli huk rozrywających się nad pobliską Łomżą i
nieodległym Zambrowem bomb. Sami słabo byli przygotowani do obrony przed atakiem powietrznym: poza
przystosowanymi do zwalczania samolotów ciężkimi karabinami maszynowymi nie mieli innej broni
mogącej zagrozić powietrznym napastnikom. Co prawda w pobliżu każdego ze schronów urządzone było
stanowisko dla działa przeciwlotniczego, ale obiecane generałowi Fijałkowskiemu Boforsy nigdy nad Narew
nie dotarły.
Od wczesnego rana 1 września załoga „Wizny” pozostawała w pełnej gotowości. Wprowadzono stałe
dyżury bojowe, zaś wyznaczeni żołnierze patrolowali teren przed umocnioną linią.
Gdy pod Wizną panowała cisza, na styk SGO „Narew” i armii „Modlin” Niemcy przypuścili silny atak.
Tak oto z samego rana 1 września lewe skrzydło Grupy znalazło się.w ogniu walki. Przygraniczny
Myszyniec, broniony przez trzy kompanie piechoty i szwadron pionierów, po kilku godzinach został
opanowany przez wroga. Miejscowość zaczęła płonąć, a ludność położonych na południe od Myszyńca
wiosek w popłochu opuszczała swe siedziby. Zanim jeszcze porucznik Szewczyk, dowódca obrony
Myszyńca, powiadomił dowództwo Grupy o klęsce, postanowił siłami kompanii Obrony Narodowej
„Kadzidło” odbić utracone miasteczko. Kontratak nie udał się, kompania poniosła ogromne straty, zaś ludzie
porucznika Szewczyka zmuszeni zostali do wycofania się w głąb ojczystego terytorium. Na domiar złego
niepowodzenie dotknęło także sąsiadów Grupy — Mazowiecką Brygadę Kawalerii, która po zaciętej walce
musiała ustąpić z węzła drogowego w Krzynowłodze i oprzeć się o Przasnysz.
Generał Fijałkowski nie spodziewał się aż tak niekorzystnego przebiegu wydarzeń. Owszem, w jego
sztabie kalkulowano realnie i przewidywano, iż w pierwszej fazie walk przyjdzie oddać przygraniczną połać
ziemi. To nawet było korzystne, umożliwiało umocnienie się w bardziej sprzyjających obronie okolicach.
Ale utrata Myszyńca i podejście Niemców pod Kadzidło oznaczało bezpośrednie zagrożenie Ostrołęki —
jednego z węzłowych punktów obrony SGO „Narew”. Należało zatem liczyć się z tym, że Niemcy idąc za
ciosem mogą odciąć Grupę od armii „Modlin”, zaś w następnej fazie wyjść na tyły SGO poprzez
pozbawiony umocnień teren pomiędzy Ostrowią Mazowiecką a Zambrowem.
Sytuacja ta tak dalece zaniepokoiła generała, że postanowił pojechać pod Ostrołękę. Wraz z
najbliższymi współpracownikami ze sztabu SGO wieczorem generał Fijałkowski znalazł się w leśniczówce
Łodziska, położonej w odległości 12 kilometrów na północ od Ostrołęki i niespełna 10 kilometrów przed
Kadzidłem. Oficerowie dokładnie przeanalizowali przebieg wydarzeń. Nie mieli wątpliwości, że upadek
Myszyńca był wynikiem braku sprawnego dowodzenia. Polski oddział dał się zaskoczyć i przyjął walkę w
niekorzystnym dla siebie, silnie zabudowanym drewnianymi domami terenie. Wystarczyło Myszyniec
pokryć ogniem artylerii — co też Niemcy uczynili.— by wyrzucić poza płonące miasteczko jego obrońców.
Jako zbyt pochopną oceniono decyzję kontrataku kompanii ON „Kadzidło”. Była to siła zbyt mała, żeby
przeciwstawić się pancernemu zagonowi najeźdźcy. Generał Fijałkowski postanowił na nowo urządzić
obronę prawego brzegu Narwi na podejściach do Ostrołęki. Wykrwawione walką kompanie z Myszyńca i
oddział ON wycofał poza rzekę. Porucznik Szewczyk został zdjęty z funkcji dowódcy i miał pozostawać w
dyspozycji generała do czasu ostatecznego i szczegółowego wyjaśnienia wszystkich okoliczności wydarzeń
pierwszego dnia wojny.
Nocą z 1 na 2 września obronę mocno zagrożonego lewego skrzydła SGO „Narew” objął III batalion 42
pp i kilka pododdziałów z odcinka „Ostrołęka”. Niestety, Niemcy już wówczas podciągnęli znaczne siły i
obrońcy zmuszeni zostali do oddania Kadzidła, potem także Łodzisk. Generał wysłał w ten rejon odwodowy
71 pułk piechoty. 3 września dochodzi do walk, podczas których 1 kompania 71 pp ponosi ogromne straty:
ponad połowa żołnierzy zabitych i rannych. Jednocześnie ciężki bój stacza III batalion 42 pp. Wieczorem 4
września udaje się odepchnąć Niemców z kierunku Ostrołęki. Chwilowy spokój dowódca SGO postanawia
wykorzystać na maksymalne umocnienie zagrożonego odcinka. Przesuwa na zachód swój odwód — 33 DP,
oraz wydaje rozkaz zniszczenia mostów w okolicy Ostrołęki po uprzednim wycofaniu wszystkich oddziałów
na lewy brzeg Narwi. Następny atak wroga ma być odpierany właśnie na linii rzeki.
Więcej żołnierskiego szczęścia mieli ci żołnierze SGO „Narew”, którym przypadło bronić okolic
Grajewa i Osowca. 1 i 2 września trwały walki o Grajewo i Szczuczyn, ale obie miejscowości zostały
utrzymane. Nocą z 2 na 3 września I batalion 135 pułku, broniącego rejonu, urządził udany wypad poza
pruską granicę. Zniszczono stację kolejową, koszary, pocztę i zabito 20 żołnierzy niemieckich.
Do 6 września trwała bitwa przy granicy w rejonie Grajewa. Dopiero groźba odcięcia miasta od reszty
sił SGO zmusiła polską załogę do przesunięcia się na południe. Równocześnie jednak został sparaliżowany
ruch niemieckiej kolumny na Osowiec, co pozwoliło dowódcy SGO umocnić ten odcinek siłami
przybywającymi spod Grajewa i Szczuczyna.
Jeszcze inaczej ułożyła się sytuacja na północnym odcinku obrony SGO „Narew” przylegającym do
granicy litewskiej. Co prawda Niemcom udało się tu 2 września wedrzeć na głębokość 5 kilometrów poza
granicę, ale bardzo szybko zostali wyparci, ponosząc przy tym znaczne straty.
Sztab SGO „Narew” od 3 września funkcjonował we wsi Śniadowo, położonej niemalże w połowie
drogi między Łomżą i Ostrołęką. Łączność z jednostkami Grupy działała tu bez zarzutu, utrzymywano także
kontakt ze sztabem Naczelnego Wodza. Gdy generał Fijałkowski miał już pewność, iż Ostrołęka została
uratowana, a Niemcy nie kwapią się z silnym atakiem na pozostałych kierunkach, postanowił umacniać
pozycje obronne, przygotowując jednocześnie swe jednostki do wykonywania kontrnatarcia. Położenie
wojsk Grupy było dobre. Z rana 6 września odwód SGO, w sumie 11 batalionów, pozostawał w lasach
Korczaki i Czarnowiec, gotów do akcji na rzecz pierwszorzutowej 18 DP, obsadzającej główne pozycje
obronne pod Łomżą, Nowogrodem i Ostrołęką. Suwalska Brygada Kawalerii, po kilku udanych wypadach
swych podjazdów na teren Prus, znajdowała się w puszczy na północ od Sokółki. Podlaska Brygada
Kawalerii natomiast zmierzała w kierunku Śniadowa. Generał Fijałkowski koncentrował siły na lewym
skrzydle, co było związane z zamierzonym kontratakiem na korzyść znajdującej się w trudnej sytuacji armii
„Modlin”. W Śniadowie czekano na rozkaz do walki ze świadomością, iż odcinki „Osowiec” i „Augustów”
będą w stanie zapewnić bezpieczeństwo Grupie, natomiast najmniej pewności żywiono w stosunku do
kondycji odcinka „Wizna”, gdzie pozostały najszczuplejsze siły. Ale — jak wynikało z meldunków
rozpoznawczych — akurat na kierunku Wizny nie działo się nic, co mogłoby zagrażać Grupie.
Generał Fijałkowski rozczarował się srodze: oto wieczorem 6 września do jego sztabu nadeszła drogą
radiową depesza od Naczelnego Wodza. Nie, nie było w niej ani słowa o przeciwuderzeniu. Ku zaskoczeniu
generała i jego współpracowników marszałek nakazywał rozwiązanie tak pieczołowicie i z niemałym trudem
wykonanej koncentracji sił SGO! Trudno powiedzieć, dlaczego takie akurat decyzje podjęto w sztabie
Naczelnego Wodza. Generał Fijałkowski z ogromnym żalem i niepokojem przystpił do wykonania rozkazu.
Jeszcze usiłował przekonać przełożonych, że bez 33 DP nie utrzyma linii Narwi, ale ten argument nie
poskutkował.
33 DP i Podlaska BK odeszły zatem z SGO „Narew” w rejon lasów wyszkowskich pod rozkazy
dowódcy armii „Modlin”. W zamian generał Fijałkowski otrzymał tylko jeden pułk z 41 DP, pułk uwikłany
właśnie w walkę o utrzymanie Różana...
Decyzja Naczelnego Wodza z 6 września stworzyła niezwykle trudną i groźną sytuację dla SGO
„Narew”. Oto przyjdzie walczyć 18 DP na linii Narwi bez zabezpieczenia lewego skrzydła i praktycznie bez
odwodów. Upadł także ostatecznie projekt generała Fijałkowskiego, by uderzyć na Niemców siłami SGO
skoncentrowanymi w rejonie Różana i tym samym pomóc armii „Modlin”.
PRZED BURZĄ
W dniu 2 września, gdy generał Fijałkowski zaczął materializować swój zamysł koncentrowania sił
Grupy na zachodnim skrzydle, z Wizny wycofano III batalion 71 pp. Major Fober odszedł do lasu na
południe od Ostrołęki. Odcinkiem „Wizna” dowodzić miał podpułkownik Tadeusz Tabaczyński, dowódca
135 pp i równocześnie dowódca odcinka „Osowiec”. Ten projekt od razu spotkał się ze sprzeciwem
podpułkownika Tabaczyńskiego, który nie bez racji wywodził, że z odległości ponad 30 kilometrów nie
może być mowy o efektywnym kierowaniu walką. Rzeczywiście było to dowodzenie tylko formalne, gdyż
podpułkownik nie miał, już w trakcie obrony, żadnej możliwości kontaktowania się z obrońcami Wizny.
Major Fober, odchodząc na zachód, serdecznie pożegnał się ze swym kolegą kapitanem Raginisem.
Teraz Raginis został rzeczywistym dowódcą odcinka. Obydwaj oficerowie wiedzą dobrze, czym grozi
osłabienie Wizny, ale rozkaz nie jest po to, żeby nad nim dyskutować. Co najwyżej trzeba uczynić wszystko,
by jakoś uzupełnić lukę spowodowaną odejściem całego batalionu.
Kapitan Raginis dysponował załogą złożoną z 700 szeregowych oraz 20 oficerów i podoficerów. W
Wiźnie pozostała bowiem 3 kompania ckm batalionu fortecznego, dwa plutony artylerii porucznika
Stanisława Brykalskiego, 136 rezerwowa kompania saperów kapitana Tadeusza Jurkowskiego, pluton
artylerii i pluton pionierów z 71 pułku piechoty oraz pluton zwiadowców konnych ze 135 pułku piechoty.
Podpułkownik Tabaczyński podesłał ponadto 8 kompanię strzelecką i pluton ckm z własnego pułku. Tą
grupą dowodził kapitan Wacław Schmidt.
Nie lepiej było jeśli chodzi o środki ogniowe. Poza bronią osobistą żołnierze odcinka „Wizna”
dysponowali tylko 24 ciężkimi karabinami maszynowymi, 18 ręcznymi karabinami maszynowymi i
zaledwie 2 karabinami przeciwpancernymi. Artyleria liczyła 6 dział.
Po odejściu batalionu majora Fobera kapitan Raginis został zmuszony do przeorganizowania dotychczas
planowanej obrony. Miał trudny orzech do zgryzienia: należało uszczelnić prawie dziesięciokilometrowy
pas, ludzi miał mało, jeszcze mniej cekaemów i artylerii tyle co kot napłakał. Sytuację utrudniał fakt, że z
sąsiednimi odcinkami dało się utrzymać tylko sporadyczne kontakty. Planowano co prawda podziemną
łączność przewodową, ale na to nie starczyło czasu.
Największy niepokój kapitana budziła pozycja wysunięta, toteż w rejon Sulina i Włochówki skierował,
poza etatowymi załogami dwóch tamtejszych lekkich schronów bojowych z pięcioma cekaemami i jednym
karabinem przeciwpancernym, pluton pionierów i wzmocniony dwoma drużynami cekaemów pluton
piechoty. Dowodził tą placówką porucznik Jan Zawadzki. Było oczywiste, że w razie ataku to właśnie
porucznik i jego ludzie przyjmą na siebie pierwszy impet.
Rozdzielona Narwią linia obrony odcinka „Wizna” obsadzona została resztą sił. Północny odcinek
„Giełczyn” broniony był przez załogi schronów bojowych. Tu dowodził porucznik Witold Kiewlicz.
Pododcinek południowy — „Kurpiki” — składał się z załóg schronów bojowych oraz 8 kompanii kapitana
Schmidta. W linii pododcinka „Kurpiki” znajdował się schron kapitana Raginisa.
2 września z rana kapitan dokonywał przeglądu podległych sobie pozycji. Przy kilku schronach trwały
jeszcze gorączkowe prace wykończeniowe. Kapitan Jurkowski nie oszczędzał swoich saperów i od świtu do
nocy rozbudowywano ziemne umocnienia. Junacy z 16 batalionu Junackich Hufców Pracy oczyszczali
przedpole: wycinali krzaki j usuwali kopy siana, by strzelcy mogli bez przeszkód obserwować kierunek, z
którego spodziewane jest nadejście wroga. Był z junakami Janek Mancarz, który przystał do batalionu, gdy
tylko zaczęła się wojna. Z chęcią przyjęto go do pracy, bo końca rozbudowy umocnień nie było widać i
każdy człowiek liczył się na wagę złota. Miejscowi także nie odmawiali pomocy, wspierając junaków i
saperów.
Kapitan Raginis ze wzruszeniem patrzył na tych ludzi. Wiedział także, iż ma w swojej załodze
wartościowych żołnierzy. Czy to jednak wystarczy, by utrzymać się na pozycji do chwili, aż nadejdzie
odsiecz? Czy nadejdzie? Oto jest pytanie! Kapitan odsuwał od siebie natrętnie powracającą myśl, że żadna
pomoc nadejść nie może. Będąc świadkiem wydarzeń ostatnich dni i obserwując to, co działo się na
okolicznych drogach, wnioskował, że przełożeni nie dysponują obecnie żadnymi odwodami. Kto więc
zluzuje załogę „Wizny”, skoro całość sił Grupy zaangażowana jest w walkach? Jako doświadczony i
wykształcony dowódca wiedział również, że niezwykle niekorzystne dla jego odcinka jest tak odległe
położenie sąsiadów. Do Osowca 30 kilometrów, a do Łomży prawie 20. Bagno, wedle pierwotnych założeń
obronnych, miało skutecznie zagrodzić drogę wrogowi, gdyby ten chciał obejść polskie pozycje, korzystając
z luk pomiędzy nimi. Bagno i rzeczne zalewy. Ale przecież upalne lato przekreśliło te rachuby. Bagna
podeschły, rzeki przypominają strumyki i wcale nie będzie trudno Niemcom przedrzeć się na Białystok.
Ze szczytu Strękowej Góry kapitan spoglądał na nieodległą Wiznę. Wysunięta pozycja porucznika
Zawadzkiego była tak znakomicie zamaskowana, że nawet przez silne szkła lornetki kapitan nie dostrzegał
niczego, co zdradzałoby jej istnienie. Ale placówka była i ciągle żołnierze czuwali. Dalej w kierunku na
zachód rozciągały się zabudowania Wizny z górującą bryłą kościoła. Poza miejscowością przebiegał szlak,
którego mieli bronić za wszelką cenę. Ważną częścią tego szlaku jest most na Narwi, solidny,
trzystumetrowy most o konstrukcji stalowo-drewnianej. W odpowiednim momencie zostanie wysadzony.
Saperzy kilka dni temu założyli ładunki wybuchowe.
Po dokładnym zlustrowaniu wszystkich elementów obrony kapitan zwrócił uwagę na występujące w
niej istotne braki. Schrony tak zaprojektowano, że zamontowany w kopule cekaem nie miał możliwości
prowadzenia celnego ognia na bliską odległość, gdyż sąsiedni teren przysłaniała górna część ściany schronu.
Był więc, w razie bliskiego podejścia Niemców, bronią nieużyteczną i tylko karabiny wyglądające z
bocznych ścian mogły razić wroga. Ponadto projektanci nie przewidzieli wyrzutni dla granatów ręcznych.
Kapitan uważał, że czołową ścianę ciężkiego schronu można było z powodzeniem wykorzystać na
stanowisko ogniowe działka przeciwpancernego. To znakomicie zwiększyłoby szansę załogi schronu w
starciu z czołgami.
I to, co mogło najbardziej dokuczyć obrońcom: brak wentylacji. Dwudziestu ludzi stłoczonych w
schronie na niewielkiej w sumie przestrzeni potrzebuje powietrza. Owszem, schron nie jest budowlą
hermetyczną i odbywa się naturalna wymiana powietrza, ale jeśli dojdą gazy spalinowe z pocisków, dym i
kurz, to nie wiadomo, jak długo żołnierze będą mogli w takich warunkach wytrzymać.
Przelatujące po kilka razy dziennie na bezchmurnym niebie watahy samolotów niemieckich zwróciły
uwagę dowódcy na organizację obrony przeciwlotniczej. Co prawda do tej pory nie zdarzyło się, by Niemcy
ostrzelali Wiznę, ale wszelkimi dostępnymi środkami załoga musi zorganizować tę obronę. Z satysfakcją
kapitan przypomina sobie, że jako pierwszy pomyślał o tym jego dobry znajomy z batalionu fortecznego
plutonowy Jan Maks. Już na drugi dzień po przybyciu do Wizny w pobliżu bunkra „Kurpiki” urządził
stanowisko obrony przeciwlotniczej, instalując odpowiednio zamaskowane statywy pod cekaemy.
Trzeciego dnia wojny w okolicach Wizny panował spokój, ale wieczorem, całkiem nieoczekiwanie na
grobli wiodącej w kierunku Białegostoku pojawił się sznur ludzi z wozami. Z minuty na minutę ludzki potok
potężniał. To mieszkańcy Ostrołęki, Łomży i okolic opuszczali swe domostwa. Lotem błyskawicy rozeszła
się bowiem wieść; że polskie wojsko odchodzi z prawego brzegu Narwi. A poza tym i Łomża, i Ostrołęka, a
także Zambrów i Ostrów, nękane były codziennie nalotami. Uciekali więc ludzie na wschód, bo tam
spodziewali się znaleźć bezpieczniejsze miejsca.
Kapitan Raginis był w Wiźnie i z bliska patrzył na uchodźców. Współczuł tym ludziom i sam nie
wiedział, czy rozsądnie zrobili, opuszczając domy. Mówiono już wówczas o nalotach na drogi zapełnione
wojskiem i uciekinierami, ale mówiono także o paleniu całych wsi i mordowaniu mężczyzn przez
wkraczające oddziały niemieckie.
W pewnej chwili do kapitana podeszli jacyś dwaj ludzie. Mogli mieć po czterdzieści lat. Stanęli na
baczność i jeden z nich powiedział:
— Panie kapitanie, prosimy o mundur i broń. Chcemy walczyć!
Kapitan był mocno zaskoczony.
— Dlaczego do mnie z taką prośbą? Nie otrzymaliście, panowie, kart mobilizacyjnych?
— Do pana, bo jest pan pierwszym oficerem, którego spotkaliśmy. Kart nie otrzymaliśmy, bo nasz
rocznik nie podlegał mobilizacji.
— Ja nie mam możliwości panów mobilizować.
— Przydamy się panu. Ma pan u siebie pewnie samych młodzików, to nie zawadzi mieć i starszego
żołnierza.
Kapitan był wzruszony postawą obu mężczyzn, ale niestety nie mógł nic zrobić. Pożegnał się z nimi
serdecznie i poradził, aby zgłosili się do komendy uzupełnień w Białymstoku. Ale jednej prośbie dowódca
Wizny nie mógł odmówić. Była to prośba Janka Mancarza.
Gdy późnym wieczorem Raginis udawał się na krótki wypoczynek do swojej kwatery w Giełczynie,
usłyszał nieśmiałe:
— Bardzo przepraszam, panie kapitanie. Mam prośbę.
Kapitan obejrzał się i dostrzegł chłopaka, którego widywał wśród pracujących junaków.
— Tak, słucham!
— Ja chcę do wojska — rzekł bez zbędnych wstępów Janek.
— Do wojska? Chyba za młody jesteś.
— Kończę dziewiętnasty rok. Wiosną miałem iść do poboru.
— Nic ci nie poradzę. Jest nas tylu, ilu potrzeba. A zresztą żołnierzem nie zostaje się z mojej woli. Od
tego są specjalne instytucje.
— Panie kapitanie, ja muszę się bić! — nie ustępował Janek.
— Dlaczego musisz?
— Przyszedłem tu za pracą spod Zambrowa, żeby mamie ulżyć. Zarobić trochę, bo jeszcze dwie siostry
w domu. Dziś rano Lucynka, moja młodsza siostra, odnalazła mnie w Giełczynie. Tylko ona została. W
piątek, jak szło to wielkie bombardowanie, trafili naszą chałupę. Z mamy i Tereski nic nie zostało. Ludzie
zebrali do jednej trumienki i tak pochowali. Niech pan powie, czy ja nie muszę się bić?
Żal zrobiło się kapitanowi chłopaka i nie potrafił mu odmówić.
— Teren znasz? — zapytał Janka.
— Tak jest, każdą dróżkę i pagórek.
— Dobrze. Powiedz sierżantowi Boczusowi, żeby ci wydał mundur. Jutro rano meldujesz się na
Strękowej Górze. Przydasz się jako łącznik.
Trudno opisać radość Janka, który od rana, gdy tylko dotarła do niego tragiczna wieść, nie mógł znaleźć
sobie miejsca. Twardo postanowił, że zostanie żołnierzem. I udało się! Sierżant Boczus, który w załodze
„Wizny” pełnił funkcję podoficera gospodarczego, początkowo nieufnie podszedł do jego sprawy, ale gdy
chłopiec dokładnie powtórzył mu swą rozmowę z kapitanem, serce starego wojaka zmiękło jak wosk. Wydał
Jankowi mundur i pozostałe żołnierskie oporządzenie.
— A tu masz, bracie, żelazną porcję — mówił, wręczając Mancarzowi trzy puszki konserw i paczkę
sucharów. — Żelazna porcja to jest takie danie, które możesz zjeść tylko na wyraźny rozkaz dowódcy. A tak,
choćby ci kiszki marsza grały głośno jak pułkowa orkiestra „Pierwszą Brygadę”, ani się waż tknąć tych
puszek. Na wojnie, bracie, jakbyś sobie sam bez pozwolenia opchnął żelazną porcję, możesz nawet kulkę
zarobić.
Nazajutrz Janek spożywał swe pierwsze żołnierskie śniadanie. Kuchnia stała w Giełczynie i posiłek
roznoszono w pojemnikach do schronów, a żołnierze spoza załóg jedli przy kuchni. Tego dnia, w
poniedziałek 4 września, kucharz przygotował zawiesisty krupnik na kościach i pajdy czarnego chleba, który
wypiekano na miejscu, korzystając z pieców znajdujących się prawie w każdym obejściu.
Około godziny dziewiątej od północy dał się słyszeć szum nadlatujątej grupy samolotów. Tym razem
jednak był to nieco inny dźwięk: nie buczenie ciężko obładowanych bombami maszyn, ale ryk silników
śmigłych samolotów myśliwskich. Natychmiast ogłoszono alarm i obsługi karabinów, przystosowanych do
zwalczania samolotów, zajęły stanowiska. Był także na miejscu kapral Bernard Kozłowski ze schronu
„Kurpiki”. Stanowisko jego karabinu znajdowało się jakieś 150 metrów od bunkra, pomiędzy piaszczystymi
wzgórkami.
Tym razem kilka samolotów obniżyło lot i na pozycje obrony poczęły sypać się pociski z broni
pokładowej. Kapral Kozłowski długo nie otwierał ognia, dopiero gdy w centrum przyrządów celowniczych
dojrzał sylwetkę samolotu, nacisnął spust. Nie udało się. Następna maszyna w celowniku. Seria z karabinu i
myśliwiec gwałtownie podrywa się do góry, a już po chwili ciągnie za sobą pióropusz czarnego dymu.
Trafiony! Kapral tak do końca nie jest pewien, czy to jego dzieło, bo przecież strzelał nie on jeden i nie on
jeden mógł mieć właśnie ten samolot na celowniku. Wszelkie wątpliwości rozwiewa dopiero dowódca
schronu, który z jego kopuły dobrze widział ten pojedynek. Jest przekonany, że to właśnie kapral Kozłowski
odniósł pierwsze podczas tej wojny zwycięstwo pod Wizną.
— Cieszę się, bardzo się cieszę — powtarza, ściskając kaprala. — To dobry zadatek na następne dni.
— Żeby tak się stało! — odpowiada Kozłowski. Jest dumny ze swego wyczynu i ma ochotę powtarzać
go jak najczęściej.
Pierwszy atak na pozycje pod Wizną uświadomił jej obrońcom, jak bliski jest dzień, w którym na szalę
trzeba będzie rzucić wszystko. Może nawet własne życie. Kapitan Raginis wierzył w odwagę swoich
żołnierzy, ale postanowił jeszcze raz obejść wszystkie pozycje. W podchorążówce uczono go, że w trudnych
sytuacjach bezpośredni kontakt dowódcy z żołnierzem ma ogromną wartość. Nie inaczej robił marszałek
Piłsudski, spotykając się z żołnierzami w okopach. Kapitan Raginis nie izolował się od swych podwładnych,
ale tym razem przyznawał przed samym sobą, że idzie na stanowiska ogniowe nie z potrzeby serca, ale z
wyrachowania. Musi, tak — musi pokazać się żołnierzom, spokojnie porozmawiać, wyjaśnić, że nie taki
diabeł straszny, jak go malują. Kapitan wiedział, że po rozpoczęciu walki może już nie mieć okazji spotkania
się z załogą „Wizny”. Będą bronić się pozamykani w schronach i przycupnięci za ziemnymi osłonami
okopów.
Długo rozmawia ze swymi żołnierzami. Prawie cały dzień mija na tych rozmowach. Żołnierze proszą,
aby odwiedził ich kapelan. Nie ma możliwości sprowadzenia kapelana pułku z Osowca, więc kapitan
zaprasza proboszcza z Wizny. Proboszcz, wraz z dwoma młodymi księżmi, organizuje spowiedź. U stóp
schronu na Strękowej Górze odprawia przy zaimprowizowanym ołtarzu mszę polową. Wielu żołnierzy
przystępuje do komunii. Odchodząc, proboszcz błogosławi pozycje polskich obrońców.
Dowódca odcinka „Wizna” nie może się pozbyć myśli, iż spora część jego podwładnych jakby nie
doceniała niebezpieczeństwa. Wiele razy słyszał, jak rozmawiali o tym, co będzie po wygranej wojnie, jak to
Niemcy połamią sobie zęby na polskich schronach. Może i dobrze, że taki duch panuje pośród żołnierzy, ale
jeśli w ogniu walki ten optymizm zderzy się z tragiczną rzeczywistością? Czy wytrzymają to ci chłopcy, od
paru lat karmieni hasłami o potędze i zwartości polskiej armii?
Te same myśli trapiły także porucznika Brykalskiego, dowódcę baterii mającej wspierać obronę.
Zwierzył się ze swych wątpliwości kapitanowi, gdy pozostali tylko we dwóch po skończonej odprawie. Znali
się już kawał czasu, bowiem służyli wspólnie w Sarnach.
— Obawiam się, że w krytycznej sytuacji może wybuchnąć panika — mówił porucznik. — Pomyśl,
Władku: w schronie przyjdzie ludziom walczyć obok nieżywych bądź ciężko rannych kolegów. Czy wszyscy
wytrzymają psychicznie?
— Myślałem o tym. Wcale mnie nie cieszy optymizm ludzi, bo mało wiedzą o tym, co może się tu
zdarzyć. Chyba rzadko który z nich tak naprawdę myśli, że może zginąć. A przecież żołnierz musi być
przygotowany i na tę ewentualność. Masz rację: nie wiadomo, jak niektórzy zareagują na widok ginących tuż
obok kolegów.
Zamyślili się obydwaj. W głębi duszy porucznik także nie wierzył, że może zginąć. Teraz dopiero
uświadomił sobie, że jest to bardzo realne. Jeśli, jak do tej pory, nie zarysuje się możliwość udzielenia
Wiźnie wsparcia, to z pewnością ma więcej szans na to, by zginąć, niż by wyjść cało.
— Mamy piekielnie trudne zadanie — zaczął po chwili kapitan Raginis. — Nie ma co liczyć na jakąś
ogromną pomoc. Wiesz dobrze, że od tego, jak długo będziemy się tu trzymać, zależy umocnienie się
naszych sił w głębi kraju. Musimy się trzymać. Bez względu na to, co tu się będzie działo.
— Masz rację. Zbyt wiele zależy od naszego oporu, żebyśmy nawet pomyśleć mogli o poddaniu się.
— Ślubuję jako dowódca i żołnierz, że nie opuszczę oddanej mi pod rozkazy pozycji! — powiedział
uroczyście kapitan Raginis. — Wiesz dobrze, Staszku, że nazywają mnie romantykiem. Ale to moje
ślubowanie wcale nie jest przejawem romantyzmu. To po prostu obowiązek. Chcę, żeby moi żołnierze
wiedzieli, że złożyłem taką przysięgę. Nie łamię nigdy danego słowa! — zakończył dowódca odcinka
„Wizna”.
GENERAŁ GUDERIAN ATAKUJE
Generał Heinz Guderian miał powody do osobistej satysfakcji. Jeszcze na długo przed tym, nim w armii
niemieckiej powszechnie uznano wartość wojsk zmotoryzowanych i pancernych, on, w wielu publikacjach,
żarliwie zachęcał do rozwoju właśnie tego rodzaju broni. W czasie I wojny światowej walczył jako dowódca
jednostki w stopniu kapitana, zaś po wojnie zajął się teoretycznym uzasadnianiem wyższości techniki nad
człowiekiem wyposażonym tylko w karabin i granaty. Nie zaniedbywał w latach Republiki Weimarskiej
pogłębiania swej wiedzy taktycznej i gdy po dojściu do władzy Hitlera armia niemiecka zaczęła rozrastać się
w tempie błyskawicznym, młody Guderian (w roku 1935 miał 47 lat) został generałem wojsk pancernych.
Wyróżniał się sprawnym i śmiałym działaniem podczas anschlussu Austrii, co sprawiło, że w sierpniu 1939
roku powierzono mu dowodzenie XIX korpusem pancernym.
W pierwszych dniach września potwierdziły się rachuby generała: oto niemieckie zagony pancerne z
ogromną szybkością parły do przodu, łamiąc z marszu opór polskiej piechoty i kawalerii. Jednostki pancerne
i zmechanizowane udowadniały dzień po dniu swoją wyższość. Kampania polska była więc triumfem myśli
generała, ale także stworzyła mu niebywałą okazję pokazania w praktyce, że nie mylił się w swych
przewidywaniach co do charakteru przyszłej wojny.
Heinz Guderian doprowadził w pierwszych dniach września do odcięcia i zniszczenia zgrupowania
polskich sił w Borach Tucholskich. Ten udany manewr pozwolił połączyć niemiecką 4 armię z 3 armią,
skoncentrowaną na terenach Prus Wschodnich. Dzięki Guderianowi nastąpiło zatem praktyczne zlanie się
obu części państwa niemieckiego, które do tej pory rozdzielało — znienawidzone przez Hitlera — polskie
Pomorze.
W dniu 7 września cały XIX korpus przeprawił się na prawy brzeg Wisły. Operacja przebiegała szybko i
sprawnie, co jeszcze raz potwierdziło przedwojenne teorie Guderiana. Już następnego dnia generał został
wezwany do Olsztyna, gdzie tymczasem przeniosła się z dalekiego Połczyna kwatera dowództwa Grupy
Armii „Północ”.
W Olsztynie Guderian, rozmawiając z szefem sztabu Grupy generałem von Salmuthem, dowiaduje się,
że XIX korpus przechodzi pod rozkazy dowódcy 3 armii generała Georga Kuechlera. Nie było to dla niego
zaskoczeniem, bowiem takie właśnie rozwiązanie wynikało wprost z zaistniałej sytuacji.
— Bezpośrednim zadaniem pańskiego korpusu jest obecnie natarcie przez Łomżę na drogę wiodącą do
Warszawy — wyjaśniał generał von Salmuth. — Będzie pan działał wspólnie z lewym skrzydłem armii
Kuechlera. Musicie się spieszyć, żeby najdalej do połowy przyszłego tygodnia otworzyć drogę na Warszawę
od strony północno-wschodniej.
Guderian nie był zachwycony nowym zadaniem i nie omieszkał powiedzieć swemu rozmówcy, że
związanie korpusu z piechotą jest w istocie rzeczy sprzeczne z charakterem jego dywizji.
— Przewiduję, że uniemożliwi mi to wyzyskanie szybkości mych zmotoryzowanych jednostek —
argumentował. — Jest pewne, że przy naszym wolnym posuwaniu się naprzód siły polskie zgromadzone
dookoła Warszawy uzyskają możność wycofania się na wschód i przegrupowania się na wschodnim brzegu
Bugu w celu stawiania dalszego oporu.
— Doskonale pan wie, że ja tej sprawy rozstrzygać nie mogę — odparł von Salmuth.
— Proszę więc o rozmowę z dowódcą Grupy Armii.
Jeszcze tego samego dnia Guderian rozmawiał z generałem Fedorem von Bockiem i przekonywał go do
swojej koncepcji. Wedle Guderiana kapitalne znaczenie dla dalszych losów polskiej kampanii miałoby
przełamanie frontu pod Wizną i w tym celu jego korpus powinien przejść do szybkiego działania. Po
przełamaniu Wizny korpus uderzyłby na Brześć i tym samym uniemożliwił armii polskiej skoncentrowanie
się na tym terenie. W ósmym dniu wojny było całkowicie jasne, że wschodnie połacie napadniętego kraju
mają stać się rubieżą, która pozwoli Polakom uporządkować nadszarpnięte siły i zorganizować nowe linie
oporu.
Projekt Guderiana przedstawiał się niezwykle interesująco. Doświadczony i rozważny dowódca, jakim
był von Bock„ natychmiast poparł zamysł swego podwładnego. Nie bez znaczenia było i to, że zaliczał on
Guderiana do swych ulubionych żołnierzy.
Ale i von Bock decyzji tak brzemiennej w skutki nie mógł sam podjąć. Ponieważ zdawał sobie sprawę,
iż czas gra w projekcie Guderiana ogromną rolę, bez zbędnych ceregieli połączył się z Naczelnym
Dowództwem Sił Zbrojnych. Gorąco przekonywał swych rozmówców do projektu Guderiana. Tamci także
sprawy nie przeciągali i wyrazili zgodę, pozostawiając dowódcy Grupy Armii uzgodnienie wszelkich
szczegółów zadania.
Po raz kolejny Guderian miał powód do satysfakcji: oto sam dowódca Grupy Armii chwali i będzie
realizował operację wedle jego zamysłu. W karierze generała nie jest to rzecz bez znaczenia.
Sztab XIX korpusu pancernego znajdował się w tym czasie w koszarach w Orzyszu. Miejscowy pułk
wymaszerował na front, a cały obszerny budynek sztabowy, solidne bloki koszarowe i budynki gospodarcze
służyły jako tymczasowe miejsce postoju ludzi Guderiana. Co prawda generał dumny był ze swych
zwycięstw w Borach Tucholskich, ale jednocześnie bolała go utrata wielu czołgów i wozów pancernych,
toteż krótki pobyt w Orzyszu przeznaczono głównie na uzupełnienie strat. Dywizje rozlokowane były w
lasach od Orzysza po Ełk, gdzie znalazły dobre warunki w stałych obozowiskach miejscowego poligonu. I
tam właśnie przychodził nowy sprzęt i nowi żołnierze. Guderian wzmacniał się szybko i sprawnie.
W Orzyszu zapadały szczegółowe decyzje dotyczące operacji na kierunku Wizny. Korpus Guderiana
wyruszyć miał na kolejną wyprawę w sile trzech dywizji. Były to: 3 dywizja pancerna pod dowództwem
generała von Schweppenburga, 20 dywizja zmotoryzowana dowodzona przez generała Wiktorina i 10
dywizja pancerna generała Schaala. Dwie pierwsze, od początku wchodzące w skład XIX korpusu, po
uzupełnieniu braków miały wymaszerować w rejon Wizny i bez zwłoki podjąć natarcie. Dywizja generała
Schaala natomiast już znajdowała się nad Narwią. Na czas operacji generał von Bock podporządkował
Guderianowi także brygadę forteczną „Loetzen”.
Guderian w momencie planowania akcji wiedział dobrze, iż będzie miał do czynienia z niezbyt silnym
przeciwnikiem, aczkolwiek nawet nie przypuszczał, że polska placówka jest aż tak słaba. Wcześniejsze
doniesienia wywiadu i aktualne informacje, uzyskiwane dzięki lotom rozpoznawczym, pozwalały ustalić, że
za Wizną ciągnie się łańcuch umocnień. Jest piechota i artyleria oraz kilka bądź kilkanaście schronów
ciężkich. Przewidywano podczas ostatniej odprawy w Orzyszu, że przyjdzie się zetrzeć z siłą co najmniej
dwóch pułków piechoty i pułku artylerii. Żadnemu z niemieckich sztabowców nie przyszło nawet do głowy,
że tak ważnego kierunku broni tylko garstka ludzi dowodzona przez kapitana, a artyleria jest niemalże
symboliczna.
Generał Guderian podjął decyzję, iż najpóźniej do godzin wieczornych 9 września jego dywizje muszą
przełamać pas obrony pod Wizną i błyskawicznie przeć na Brześć. Byłby rad, gdyby już następnego dnia
zajął to miasto. Nie przewidywał, po przejściu Wizny, żadnych poważniejszych trudności. I nie mylił się,
bowiem w tym czasie na obszarze pomiędzy Łomżą a Grodnem nie było siły, zdolnej przeciwstawić się
pancernej pięści XIX korpusu.
A była to pięść o miażdżącej sile. Samych czołgów miał Guderian 450. Z tej liczby postanowił w
pierwszym rzucie użyć 160 wozów; czołgi 3 dywizji pancernej stanowiły odwód. Planowano, że na
siedmiusetosobową załogę Wizny już wkrótce natrze ponad 40 tysięcy żołnierzy, z czego w pierwszym
rzucie 32 tysiące. Można by pomyśleć, że w tej sytuacji obrońcom pozostaje tylko szybkie poddanie się lub
jeszcze szybsza ucieczka. Ale pod Wizną ani jedno, ani drugie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Podwładni
kapitana Raginisa dowiedzieli się o przysiędze swego dowódcy i wszyscy podzielali jego przekonanie o
potrzebie walki aż do końca.
Miażdżąca była także przewaga Niemców w artylerii. XIX korpus dysponował 108 haubicami, 58
działami lekkimi, 195 działami przeciwpancernymi, 108 moździerzami, 188 granatnikami. W pozycji
„uzbrojenie artylerii” po stronie polskiej odnajdziemy tylko sześć lekkich dział porucznika Brykalskiego a ze
środków przeciwpancernych — dwa karabiny.
Ten skrócony bilans sił i środków obu stron nie jest pełny, bowiern trzeba jeszcze brać pod uwagę
lotnictwo, które od 6 września okładało bombami pozycje pod Wizną, a także działania niemieckich
dywersantów, którym udało się w pewnym momencie podłączyć do kabla telefonicznego biegnącego z
Osowca do Wizny i zakłócić system łączności. Trzeba także zważyć ogromną różnicę w całym zapleczu
kwatermistrzowskim i kondycji psychofizycznej żołnierzy. Niemcy, upojeni zwycięstwami na Pomorzu,
mieli już za sobą doświadczenia pola bitwy i odpoczynek w dobrych warunkach. Nie zbywało im na niczym.
Po polskiej stronie natomiast zdecydowana większość żołnierzy nigdy nie widziała prawdziwej wojny.
Przecież od 1 września na ich odcinku panował spokój i tylko lotnictwo przypominało, że wojna trwa.
Bombardowania nie wyrządziły żadnych szkód. Tylko niektórzy pamiętali rok 1920...
Na odcinku „Wizna” z zaopatrzeniem kwatęrmistrzowskim nie było dobrze. Zapasy żywnościowe z
Osowca powoli się kończyły, bo też miało ich starczyć tylko na tydzień, później powinno przyjść
uzupełnienie. Zamiast tego z pułku przyszedł rozkaz, by na najbliższe dni zaopatrzyć się w żywność,
korzystając z zasobów miejscowych. Sierżant Boczus miał nie lada orzech do zgryzienia. Jakież to były te
„zasoby miejscowe”? Bardzo skromne — i ludzie pomimo wielkiej sympatii okazywanej wojsku niechętnie
przystawali na sprzedaż artykułów żywnościowych. Starsi bowiem dobrze pamiętali, że w warunkach wojny
żywność spełnia dodatkową rolę jako bezcenny środek płatniczy i lepiej mieć w komorze własne ziarno i
ziemniaki niż w woreczku brzęczącą monetę. Z trudem więc udało się sierżantowi kupić nieco ziemniaków.
Dopiero po interwencji proboszcza z Wizny skupił po okolicznych wsiach kilka sztuk bydła i ledwo cztery
prosiaki. Na jak długo może starczyć tego wszystkiego, gdy trzeba wyżywić ponad siedmiuset chłopa? W
przewidywaniu rychłego starcia sierżant dbał, żeby każdy kołnierz miał przy sobie żelazną porcję. Był
bowiem pewien, że w ogniu walki jego kuchnia nie przyda się na nic zamkniętym w schronach i walczącym
w okopach chłopakom.
Jeszcze w czwartek 7 września udało się wydać dobry obiad. Pojemniki z gęstym gulaszem i kaszą
dotarły do wszystkich miejsc. Porucznik Jan Zawadzki, dowódca wysuniętej pozycji Sulin—Włochówka,
kończył właśnie obiad, gdy nagle do jego schronu z trzaskiem wpadł młody żołnierz i nie meldując się
krzyknął:
— Niemcy, panie poruczniku, Niemcy!
Porucznik odstawił menaźkę i spokojnie zapytał:
— Skąd jesteś?
— Szeregowy Szanul z plutonu zwiadowców konnych! — Chłopak jakby ochłonął z pierwszego
ważenia i przyjął postawę zasadniczą. — Szeregowy Szanul melduje, że w Jedwabnem są już Niemcy!
Meldunek polecił przekazać nasz dowódca.
— Gdzie jest teraz wasz porucznik?
— Pod Jedwabnem. Kazał powiedzieć, że usiłuje oderwać się od Niemców.
— To znaczy, że wasz pluton walczy?
— Tak jest, panie poruczniku!
Porucznik Zawadzki od razu zorientował się, w czym rzecz: z pewnością pluton zwiadowców,
wykonując swe codzienne zadanie na przedpolu Wizny, natknął się na przednią straż jakiegoś oddziału
niemieckiego. Porucznik natychmiast połączył się ze schronem dowódcy odcinka i poinformował kapitana o
zaistniałej sytuacji. Po kilkunastu minutach kapitan Raginis przycwałował na koniu do Włochówki. Widać
było, że jest mocno poruszony.
— Dawać tego zwiadowcę! — zadysponował.
Z nieskładnej opowieści Szanula dowiedział się tylko, że polski patrol niespodziewanie natknął się na
kilka wozów pancernych.
— Miały na bokach białe krzyże — opowiadał z przejęciem szeregowy. — Wyszły nagle zza lasu pod
Jedwabnem.
— To znaczy Jedwabne już w ich rękach?
— Pewnie tak, bo jak jechałem do Wizny, to spośród zabudowań Jedwabnego wyjeżdżały następne
samochody z białymi krzyżami.
— O której godzinie to się zaczęło?
— Było po pierwszej.
Zbliżała się godzina piętnasta. Kapitan Raginis pomyślał, że już wkrótce będzie miał Niemców w
zasięgu wzroku. Nie łudził się, że konny pluton zatrzyma zmotoryzowany oddział. I rzeczywiście po
kwadransie na spienionych koniach pojawili się we Włochówce rozbitkowie z plutonu zwiadowców. Był to
nader przykry widok: wróciło ich ledwie jedenastu. Zginął dowódca i reszta żołnierzy. Spośród tych, którym
udało się ujść Niemcom, pięciu odniosło niegroźne rany. Kapitan natychmiast odesłał ich na główną linię
obrony.
Jedwabne dzieliło od Wizny tylko 12 kilometrów, a więc lada moment należało spodziewać się w niej
Niemców. Kapitan obserwował Wiznę. Miejscowość sprawiała wrażenie wymarłej, gdyż zdecydowana
większość mieszkańców opuściła wieś, zresztą zgodnie z jego sugestią. Zostali tylko nieliczni, ale i oni kryli
się gdzieś po ziemiankach, piwnicach, w naprędce urządzonych kryjówkach.
Most w Wiźnie jeszcze stał. Kapitan postanowił wycofać drużynę, której zadaniem była ochrona tego
obiektu. Wezwał Janka Mancarza.
— Biegnij do Wizny i każ chłopakom spod mostu zwijać placówkę! Niech natychmiast meldują się u
porucznika Zawadzkiego.
Nie minął kwadrans, jak Janek był przy moście. Żołnierze bez zbędnych słów poczęli zbierać swoje
rzeczy, ale ich dowódca, kapral pionierów, podjął inną decyzję.
— Zamelduj kapitanowi, że ja jeszcze zostanę. Poczekam, jak nadejdą Niemcy, i dopiero wtedy wraz z
nimi, wysadzę most. Dam sobie radę. Moje stanowisko jest dobrze zamaskowane i zabezpieczone. Jak tylko
zrobię, co do mnie należy, natychmiast odskoczę do Włochówki. Jeśli kapitan zgodzi się na ten plan,
wyjdziesz na wieżyczkę schronu i pomachasz jakąś szmatą. Jeśli mam wracać, pomachasz gałęzią.
Zrozumiałeś? — tłumaczył kapral Mancarzowi.
Plan kaprala pionierów spodobał się kapitanowi, ale z drugiej strony Raginis zbyt cenił żołnierskie
życie, żeby nie mieć wątpliwości. Zgodził się jednak i Janek, wdrapawszy się na kopułę schronu, pomachał
własną bluzą. Od mostu dzieliły go dwa kilometry otwartej przestrzeni i kapral dobrze zrozumiał sygnał.
Został na miejscu.
Kapitan Raginis jeszcze raz przeanalizował sytuację. Jeśli wysadzenie mostu przyhamuje na pewien
czas impet niemieckiego natarcia, to wówczas placówce porucznika Zawadzkiego przypadnie wyjątkowo
ważna rola. Jego dwa schrony trzymają w szachu odcinek szosy wiodący od mostu w stronę pozycji głównej,
a więc właśnie on będzie musiał przyjąć na siebie atak wozów pancernych i od tego, ile ich zniszczy, zależeć
będzie dalszy przebieg natarcia.
Raginis nie ukrywał przed porucznikiem, że jego wysunięta placówka prawdopodobnie będzie
prowadziła walkę w osamotnieniu. Po wydaniu rozkazów kapitan wrócił na swoje stanowisko dogodzenia i
stąd obserwował rozwój wydarzeń w Wiźnie. Był zadowolony, że budowniczowie umocnień tak fortunnie
wybrali miejsce na schron dowódcy: miał z niego bardzo dobry wgląd na Wiznę, most i rzekę Narew.
Przed szesnastą dał się słyszeć z dwóch stron huk dział. Wyglądało na to, że pod Łomżą i Osowcem
trwa walka. Niemal jednocześnie nad pozycje kapitana Raginisa nadleciało kilka samolotów bombowych. Po
rzuceniu burzących ładunków na szosę białostocką odleciały one na północ. To była zapowiedź ataku
ukrytych w stalowych pudłach żołnierzy generała Guderiana.
O szesnastej przed Wizną pojawiają się pierwsze wozy. Kapitan jeszcze nie dostrzega białych krzyży,
ale nie ma wątpliwości, że to forpoczta wroga. Rozpoznaje sylwety czołgów. Pierwsze z nich bez
zatrzymywania się wjechały pomiędzy opustoszałe zabudowania Wizny. Już teraz kapitan widzi je jak na
dłoni. I próbuje policzyć. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści... Zdaje się, że ta kolumna nie ma końca.
Czterdzieści. Jakby ktoś rozwiązał worek pełen żelaznych pudełek. Ostry dźwięk polowego telefonu
przerywa te rozmyślania. Dzwoni podpułkownik Pełczyński z Osowca i informuje, że w pobliżu lasu Ruda
toczy się bój z niemieckim oddziałem rozpoznawczym. Hitlerowcy ponadto bombardują Łomżę.
Podpułkownik dodaje, że w związku z ogniem artyleryjskim i bombardowaniami z powietrza możliwe jest
uszkodzenie linii telefonicznej i łączność może być przerwana. Nawet jeśli tak się stanie, ciągle aktualny jest
rozkaz trzymaniu się polskiej załogi za wszelką cenę!
— Melduję, panie pułkowniku, że Wizna zajęta przez Niemców. Jeszcze nie przeszli Narwi. Most stoi,
ale szykujemy im niespodziankę. Wyleci wraz z nimi — kończy rozmowę kapitan Raginis.
Podpułkownik, nie zwlekając, powiadomił o sytuacji po Wizną sztab SGO „Narew”. Wyglądało na to,
że Wizna stanie się obiektem zmasowanego ataku Niemców. Czyżby wróg chciał ten właśnie kierunek
wykorzystać do przełamania obrony Grupy? Wydawało się to bardzo prawdopodobne, ale w sztabie SGO
„Narew” zwyciężył inny pogląd: pod Wizną znalazły się jedynie niewielkie siły nieprzyjaciela. Bardziej
należy czuwać na lewym skrzydle obrony i na północnym. Wizna sobie poradzi, bo przecież Niemcy nie
będą się pchać całą potęgą w bagna, a polska obrona uniemożliwi im zdobycie grobli z szosą białostocką. Ta
błędna ocena sytuacji — jakże groźnej na odcinku Wizny — zaowocowała decyzją, która jeszcze bardziej
uszczupliła siły kapitana Raginisa. Polecono bowiem kapitanowi wieczorem 7 września wycofać 136
rezerwową kompanię saperów i 16 batalion Junackich Hufców Pracy. Odejście kompanii kapitana
Jurkowskiego było bardzo bolesne dla dowódcy odcinka: oto ubywało mu prawie stu ludzi, którzy byli
przewidziani do wzmocnienia kompanii kapitana Schmidta, zajmującej pozycje w okopach.
Po rozmowie telefonicznej z podpułkownikiem Pełczyńskim kapitan Raginis powrócił na stanowisko
obserwacyjne. Znajdował się tu także dowódca artylerii porucznik Brykalski. Teraz obaj byli świadkami
wydarzeń w Wiźnie.
Postój niemieckiej kolumny pomiędzy zabudowaniami osady nie trwał długo. Kapitan doliczył się 60
wozów, gdy czołgi ruszyły w kierunku mostu. Szły pewnie, bez wahania. Prawdopodobnie Niemcy
wiedzieli, że most jest solidny i wytrzyma ciężar czołgu. Nie spodziewali się jednak, iż w pobliżu czuwa
kapral pionierów i niespokojnie ściska rączkę dźwigni urządzenia detonującego.
Pierwszy czołg wjechał na most, za nim drugi... Gdy trzeci był tuż przed mostem, powietrzem
wstrząsnął potężny wybuch. Uniosła się w górę splątana masa żelastwa i drewnianych bali. Po ułamku
sekundy wszystko to opadło w koryto rzeki, a w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą był most, wzniósł się
kurz. Kapral zadanie wykonał, ale nie udało mu się odskoczyć do Włochówki. Gdy tylko wychynął ze swojej
kryjówki, padł przeszyty serią z pistoletu maszynowego. Jako bezimienny żołnierz już po bitwie spoczął w
zbiorowej mogile na cmentarzu w Wiźnie.
Jednocześnie z wybuchem, który zniszczył w sumie 6 czołgów — ładunki założone były także na
znacznym odcinku szosy przed mostem — załogi schronów porucznika Zawadzkiego otworzyły ogień z
cekaemów. Był on na tyle silny, że zmusił Niemców do zatrzymania się i odejścia na bezpieczną odległość.
Nie dziwił się kapitan Raginis, że porucznik Zawadzki meldował mu o wysadzeniu mostu z radością.
Sam jednak nie doznał tego uczucia. Domyślał się, że ów atak to ledwie przygrywka do czegoś o wiele
groźniejszego.
W rzeczywistości 7 września atakowały tylko forpoczty 10 dywizji pancernej. Niemcy dopiero
przygotowywali się do decydującego ciosu. W piątek, 8 września, rozpoczęła się koncentracja 10 dywizji w
pobliżu Wizny na linii Sierbuczyn — Bronowo. Do rana za niewielkimi wzgórzami wróg zdołał
przygotować pozycje dla artylerii.
Tymczasem przez całą noc na linii Narwi było niespokojnie. Pod osłoną ciemności w zaroślach obok
zniszczonego mostu zaszył się niemiecki patrol. Nieprzyjaciel pojawił się także na wysokości Giełczyna. W
obydwu miejscach wywiązała się gwałtowna strzelanina i Niemcy musieli wycofać się za rzekę. Do świtu
panowała cisza. Przerwał ją dopiero dźwięk silników samolotów, które rozpoczęły loty patrolowe nad
polskimi pozycjami już o pierwszym brzasku.
Guderian spieszy się. Dziś jest piątek, w sobotę chce mieć za sobą Wiznę, a w niedzielę pragnąłby już
wjeżdżać jako zdobywca do Grodna i Brześcia. Musi się więc ogromnie spieszyć!
UTRZYMAĆ SIĘ ZA WSZELKĄ CENĘ!
Ósmy dzień wojny zaczął się dla polskich obrońców Wizny od ogniowej nawałnicy artylerii wroga.
Pociski padały gęsto, ale potem okazało się, że Niemcy nie znali dokładnie położenia polskiej pozycji. Gdy
nastała cisza, Polacy ze zdziwieniem stwierdzili, że tak potężna kanonada przysporzyła w sumie niewiele
strat. Zniszczeniu uległy głównie umocnienia ziemne, przysypało paru ludzi, kilku było lekko rannych, ale
poza tym załoga wyszła bez szwanku. Wszystkie schrony stały nie naruszone Taki stan rzeczy wlał nieco
otuchy w niejedno wątpiące serce.
Porucznik Jan Zawadzki, obserwując bacznie to, co działo się w pobliżu zburzonego mostu, nie łudził
się, że spokój potrwa długo. Jako jeden z pierwszych zauważył, jak Niemcy poczynają forsować Narew. Nie
było to wcale trudne przy tak niskim poziomie wody, a ponadto w miejscu, gdzie znajdował się most,
łagodne zejście ułatwiało całe przedsięwzięcie. Także i to, że lewy brzeg był całkowicie płaski, sprzyjało
Niemcom. Polakom nie udało się, niestety, wyciąć wszystkich zarośli i pod ich osłoną wróg niebezpiecznie
przybliżał się do wysuniętych pozycji w Sulinie i Włochówce.
Porucznik z rosnącym niepokojem widzi, że polskie ubezpieczenie znad brzegu rzeki szybko ustępuje.
Już kilku żołnierzy, którym udało się ujść z życiem, dopada okopów leżących pomiędzy jego dwoma
schronami.
Obrońcy jeszcze nie strzelają. Jako pierwszy ma otworzyć ogień schron „Sulin”, gdzie znaiduje się
porucznik Zawadzki. Przeciwnik jest coraz bliżej. Żołnierze zaczynają się denerwować. Widzą Niemców w
odległości około półtora kilometra, potem odległość ta wynosi kilometr, osiemset metrów...
Wreszcie porucznik wydaje rozkaz: ognia! Gęsto sypią się pociski ze wszystkich trzech cekaemów ze
schronu porucznika. Wtórują im dwa cekaemy z Włochówki. Niemcy nie mogą podejść bliżej pod polskie
pozycje. Padają, dowódca daje sygnał do wycofania się. Jeszcze szybciej niż w stronę pozycji obrońców
żołnierze w mundurach feldgrau przesuwają się nad brzeg Narwi. Ten szturm muszą uznać za nieudany.
Ale to nie koniec natarcia na wysuniętą pozycję. Niemcy dostrzegli, że położenie obu schronów i
sąsiednich okopów stwarza możliwość wspierania ich przez schrony położone w głębi. Dowódca pułku z 10
dywizji pancernej prosi więc o wsparcie artyleryjskie i zadymienie terenu. I znów poszybowały pociski.
Linia obrony na Górze Strękowej i w Kurpikach, skąd można było ogniem wspomagać porucznika
Zawadzkiego, pokrywa się gęstym dymem. Kiedy już obrońcy nie mieli prawie żadnego wglądu w to, co
dzieje się nad Narwią, ruszyło kolejne niemieckie natarcie.
Główny cel wroga to schron we Włochówce, którego załogą dowodzi kapral Franciszek Pawlak. Tym
razem nacierający są ostrożniejsi i udaje im się podejść bliżej. Trwa ostra wymiana ognia. Po obu stronach są
zabici i ranni, ale bój nie ustaje. Kapral Pawlak doliczył się już ośmiu niezdolnych do walki żołnierzy.
Odłamki sypią się gęsto i trudno się przed nimi ochronić. Ogień z bunkra wyraźnie słabnie. Już tylko od
czasu do czasu odzywa się jakiś karabin z pobliskich okopów.
Zawadzki, który ze swego miejsca doskonale widzi przebieg tych wydarzeń, decyduje się przyjść z
pomocą kapralowi. Ostrożnie uchylają się drzwi bunkra i wypada z niego piętnastka żołnierzy z
porucznikiem na czele.
— Bagnet na broń! — pada komenda.
Niemcy są zaskoczeni: oto w bok ich ugrupowania wychodzi niespodziewanie atak na bagnety!
Najpierw polska piechota okłada wroga granatami, a potem — z przerażającym okrzykiem — rzuca się do
walki. Tu już nie ma litości. Nikt zresztą o litość nie prosi, a każdy zażarcie walczy o swoje życie. W tym
bezpośrednim starciu nie ma nawet możliwości użycia broni palnej. Bagnety, kolby karabinów — to jedyna
broń.
Pozostali przy życiu żołnierze z załogi kaprala Pawlaka także wypadają ze schronu. Razem z kolegami z
Włochówki jest ich mniej niż Niemców, ale walczą dzielniej, ofiarniej. Nie oglądają się do tyłu, nie myślą,
jakby tu bezpiecznie się wycofać, bo cofać się nie bardzo jest dokąd. Są zdeterminowani swą wyjątkowo
trudną sytuacją i to jakby dodaje im odwagi.
Artyleria z obu stron milczy. Zresztą bezsensem byłoby walić w to kłębowisko ciał z luf artylerii, bo
pocisk nie odróżni swego od obcego.
Wreszcie Niemcy nie wytrzymują. Widać ich dowódca uznał, że dalsza walka jest bezcelowa, i daje
sygnał do odwrotu. Jest to raczej bezładna ucieczka, ale umykających nikt nie ściga. Nieprzyjaciel i tym
razem musiał odstąpić od wysuniętej placówki porucznika Zawadzkiego.
Porucznik, potwornie zmęczony po walce, zadaje sobie pytanie: czy jeszcze choć raz uda mu się
odeprzeć wroga? Ma poważne wątpliwości, bo widzi, że w miejscu zwalonego mostu uwijają się niemieccy
saperzy, budując przeprawę pontonową i stawiając most drewniany. Na pewno nie dla piechoty, bo ta bez
trudu radzi sobie z wyschniętą Narwią. To przeprawa dla czołgów, a w starciu ze stalowymi kolosami oba
lekkie schrony wysuniętej placówki będą mieć o wiele mniej szans.
Nie było spokoju ani chwili wytchnienia także na głównej linii obrony. Brygada forteczna „Loetzen”
sforsowała Biebrzę i zaatakowała pododcinek „Giełczyn”. W tym samym czasie część brygady uderzyła na
pluton piechoty broniącej się w okopach. I tu doszło do walki wręcz. Po godzinie Niemcy zostali odrzuceni
do Giełczyna. W toku tych walk spłonęły wioski Smolarze, Włochówka i Sulin. Pastwą płomieni,
wznieconych przez artylerię, padła część Giełczyna.
Pododcinek „Kurpiki” nie miał jeszcze okazji odpierać bezpośredniego ataku wroga. Od rana natomiast
bunkry w Kurpikach i na Strękowej Górze zasypywane były pociskami artylerii. Jednemu z dział udało się
niemal idealnie wstrzelać w schron dowódcy odcinka. Kilka celnych pocisków zniszczyło pracowicie
ułożone z darni maskowanie i teraz schron świecił pomalowaną na szarozielony kolor łysiną stalowej kopuły.
Poranną nawałnicę ogniową kapitan Raginis przeżył pośród żołnierzy zajmujących pozycje w okopach.
Pociski zaczęły padać gęsto w chwili, gdy już miał wracać do swego schronu. Wtulony w dziurę wygrzebaną
w ziemi, przysypywany darnią i kurzem, widział ogromne spustoszenia, jakie czyniła niemiecka artyleria.
Drzewa pomiędzy schronami łamały się jak zapałki, całe odcinki okopów przestawały istnieć.
Szczęśliwie kapitan z tej opresji wyszedł bez szwanku, ale jednocześnie utwierdził się w przekonaniu,
że pozbawieni żelazobetonowej ochrony żołnierze są bez szans. I nie był wcale zdziwiony, gdy po ustaniu
artyleryjskiego ognia kilku żołnierzy poderwało się gwałtownie i — jakby gnani nieznaną siłą — pobiegli w
stronę lasów i bagien.
Kapitan nie tracił głowy. Wie, że to strach spowodowany niedawnymi wydarzeniami każe tym młodym
chłopcom szukać ratunku w bezładnej ucieczce. Przecież tuż obok nich ginęli koledzy rozszarpywani
wybuchami pocisków. W tej sytuacji niewiele trzeba, żeby pozostali przy życiu łatwo mogli sobie wyobrazić
własną śmierć. Raginis to rozumie i postanawia spokojnie, ale stanowczo, rozładować sytuację.
— Stój! Stój! — woła w kierunku uciekających.
Zatrzymują się. Zdumieni widzą, że to sam kapitan wydaje ten rozkaz. I już bez ponaglania podchodzą
do oficera.
— Chcę wam powiedzieć, że nawet uciekać trzeba mądrze! — zaczął Raginis ku zdumieniu żołnierzy,
którzy raczej spodziewali się surowej kary. — Tak, nawet uciekając żołnierz musi zadbać o siebie.. Zresztą
najlepiej dba, gdy ogień artyleryjski przeczekuje w ukryciu. Zamaskowanym ukryciu. A wy, wcale nie
myśląc, wyskoczyliście z ziemi jąk zające!
— Ranie kapitanie, ale przecież przestali strzelać, a w okopie tylu nabiło... — odezwał się któryś
bardziej rezolutny.
— Mylicie się sądząc, że w lesie będzie bezpieczniej. Tam jest jak w kotle. Miesza się ziemia z żelazem
i na dodatek fruwają odłamki drzew. Mówicie, że w okopach giną, ale podczas ucieczki jeszcze gorzej.
Szczególnie takiej byle jakiej ucieczki. Żołnierz wycofuje się mądrze.
Nagle ta chwila ciszy skończyła się. Znowu pociski poczęły rozrywać się nad pobliskimi pozycjami.
Przekrzykując huk kapitan mówił:
— Ja teraz dobiegnę do schronu na Górze Strękowej. Pokażę wam, że żołnierz nigdy nie jest bez szans.
Nawet salw ognia artyleryjskiego nie należy się bać, trzeba tylko uważać i paść na ziemię natychmiast, jak
nastąpi błysk, a po wybuchu powstać. Ja doskoczę do schronu, a potem każdy z was powtórzy to samo.
Skóra cierpła kapitanowi z emocji, bo ta droga pod pociskami wcale nie należała do przyjemnych. Ale
uznał, że tylko osobisty przykład może jeszcze to przestraszone stadko zmienić w wartościowych żołnierzy.
Zaryzykował i wygrał. Po nim do załogi schronu dołączyli żołnierze z okopu.
Tuż po południu 8 września do kapitana Raginisa przyjechał z Osowca jego przełożony podpułkownik
Tabaczynski. Uznał, że koniecznie trzeba przyjść kapitanowi z pomocą, i obiecał, że 10 września podeśle do
Wizny jeden ze swych batalionów.
Jakże zdumiony i niemal przerażony był podpułkownik Tabaczynski, gdy po powrocie do Osowca
zastał rozkaz polecający mu, ni mniej, ni więcej, tylko... wycofanie wszystkich pododdziałów w kierunku na
Białystok i dalszy marsz na południe kraju. Rozkaz przekazał dowódca Okręgu Korpusu Grodno generał
Józef Olszyna-Wilczyński, któremu Naczelny Wódz podporządkował część linii obronnej SGO „Narew”, w
tym odcinki „Augustów”, „Osowiec” i „Wizna”.
Podpułkownik odbył na ten temat z generałem krótką, nerwową rozmowę.
— Melduję, panie generale, że wracam z Wizny. Jest tam gorąco. Kapitan Raginis ocenia, że Niemcy
skoncentrowali przynajmniej dwie dywizje pancerne!
— Jakie ma to znaczenie dla pana? — spytał generał.
— Decydujące! — rzucił głośno w trąbkę aparatu telefonicznego Tabaczynski. — Decydujące! Jeśli
zwiniemy obronę Wizny i zostawimy Niemcom wolną drogę, to przy ich środkach technicznych będą oni w
Białymstoku szybciej niż ja z moimi ludźmi!
Po dłuższej chwili ciszy podpułkownik otrzymał odpowiedź:
— Zgadzam się na pozostawienie w miejscu załogi Wizny, ale pan z całą załogą Osowca wycofuje się
na Knyszyn!
Nie trzeba być wytrawnym znawcą taktyki, by pojąć, że ta decyzją pozostawiała obrońców Wizny w
całkowitym osamotnieniu. Kapitan Raginis nigdy nie dowiedział się o tych rozkazach i do końca był pewien,
że obok walczy odcinek „Osowiec”.
Podpułkownik Tabaczyński powrócił jednak bardzo szybko do Osowca. Oto o północy — z 9 na 10
września — gdy był ze swoimi kompaniami już w drodze, otrzymał inne polecenie: natychmiast wracać do
Osowca! Przed świtem ten odcinek znowu został obsadzony, a podpułkownik postanowił wykonać
przyrzeczenie dane kapitanowi Raginisowi. Ale wtedy, z rana 10 września, na jakąkolwiek pomoc było już
za późno.
Obie decyzje dotyczące Osowca — i ta z wieczora 8 września, i następna — były podyktowane
zmieniającymi się koncepcjami Naczelnego Wodza. Najpierw planował zgromadzić jak najwięcej sił na
południu kraju, ale następnie przekonał się do projektu generała Fijałkowskiego, by wykonać zwrot
zaczepny na siły nacierające z Prus. I do tego celu potrzebne były oddziały dla SGO „Narew”, w tym załoga
Osowca.
Tymczasem w piątek ósmego września do końca dnia nie ustawały ataki na Wiznę. Bez przerwy
bombardowały samoloty, a wysunięta pozycja porucznika Zawadzkiego nie miała już sił, by odpierać
powtarzające się falami szturmy. Późnym wieczorem tylko kilku żołnierzy powróciło z Włochówki i Sulina
na Górę Strękową. Pozycja padła. Porucznik był ciężko ranny, a z jego ludzi przeżyła mniej niż jedna
czwarta. Kapitan Raginis, poruszony do głębi, patrzył na garstkę rozbitków. Rannych kazał natychmiast
odesłać na tyły pozycji, a pozostałych umieścił w schronach, by choć chwilę odetchnęli.
W nocy Raginis wysyła na brzeg Narwi rozpoznanie pod dowództwem kapitana Schmidta. Po powrocie
zwiadu i przeanalizowaniu wszystkich spostrzeżeń obaj oficerowie nie mają już żadnych wątpliwości: na
jutro Niemcy przygotowują generalny szturm. Świadczą o tym masy czołgów grupujące się w Wiźnie i
okolicach oraz spiesznie kończona budowa stałej przeprawy przez Narew. Dowódca postanawia zagrodzić
drogę Niemcom, rozciągając na szlaku wiodącym w kierunku polskich schronów kozły hiszpańskie. Zadanie
to wykonuje grupa żołnierzy kapitana Schmidta.
Chociaż tej nocy działa miltzą, kapitan Raginis i jego ludzie nie pozwalają sobie na odpoczynek.
Czuwają. A po drugiej stronie Narwi trwa goryczkowy ruch: po rozmowie Guderiana z von Bockiem w
okolice Wizny ściągają podstawowe siły XIX korpusu. Są tu już cztery związki taktyczne, w tym dwie
dywizje pancerne, jedna zmotoryzowana i brygada forteczna. Tysiące ludzi, masa sprzętu. A po drugiej
stronie szczupła garstka żołnierzy kapitana Raginisa.
Kapitan nie śpi i udaje się w swój stały obchód po pozycjach. Szkód nadal nie ma wiele, ale z
pewnością podczas jutrzejszej bitwy jego żołnierze boleśnie odczują brak wysuniętej placówki porucznika
Zawadzkiego. Kapitan wysyła swego łącznika, Janka Mancarza, po porucznika Brykalskiego. Chce
zasięgnąć opinii przyjaciela o tym, co czeka ich jutro.
Porucznik Brykalski jest bardzo bliski prawdy, gdy ocenia, że na tym kierunku, grotem w stronę pozycji
umocnionej, nieprzyjaciel zgrupował trzy dywizje. Niemcy dostrzegli już jej znaczenie — jak twierdzi — i
pójdą na całego, nie skąpiąc sił. Kapitan Raginis sądzi, że na przedpolu odcinka „Wizna” ześrodkowały się
tylko dwie dywizje.
— Ale w końcu co to za różnica — powiada bardziej do siebie niż do przyjaciela.— dwie czy trzy
dywizje. Wszystkich i tak nie będą mogli rzucić do natarcia w lokalnych warunkach terenowych, nie starczy
im na to miejsca. Wystarczy, że ruszy jedna, przewaga i tak będzie po ich stronie, a rozkaz dla nas jest jeden:
utrzymać się za wszelką cenę.
CZARNA SOBOTA
Pewien sukcesu podporządkowanej mu 10 dywizji pancernej generał Guderian jechał z rana 9 września
z Orzysza pod Wiznę. Sobota zapowiadała się jako kolejny bardzo ciepły i bezchmurny dzień. Fakt ten miał
w rachubach generała niemałe znaczenie, oznaczał bowiem, że lotnictwo bez przeszkód będzie mogło
okładać bombami polskie pozycje i rozpoznawać cały szlak od Wizny po Grodno. Nawet do głowy
generałowi nie przyszło, że jego kalkulacje, dotyczące zgniecenia bez większego trudu obrony nad Narwią,
okażą się dalece nietrafne.
W Wiźnie generał był już o ósmej rano. Z zadowoleniem oglądał uszykowane do natarcia kompanie
czołgów. Przewidywał, że najdalej za godzinę rozpoczną atak i do południa będzie po wszystkim.
Wieczorem zaś cały XIX korpus wymaszeruje na Grodno.
Na wiadomość o zjawieniu się w Wiźnie samego generała Guderiana niezwłocznie zameldował się
dowódca 10 dywizji generał Stumpff. Niewiele wcześniej przyjął on dowodzenie po generale Schaalu, który
uległ wypadkowi podczas przegrupowywania jednostek.
— Panie generale, moja piechota sforsowała rzekę i zdobyła betonowe schrony Polaków! — raportował
Guderianowi.
— Czyli idzie wam zgodnie z planem. To dobrze. Co dzieje się teraz na linii walki? — zapytał dowódca
korpusu.
— Toczymy nadal bój pomyślny dla nas!
Guderian, w pełni usatysfakcjonowany, pożegnał się z generałem Stumpffem i polecił swemu kierowcy
wieźć się do fortecznej brygady „Loetzen”. Początkowo jechali wzdłuż brzegu Narwi. Generał po raz
pierwszy widział te okolice. Sam urodził się nad wielką rzeką, nad Wisłą w Chełmie, ale nadnarwiański
krajobraz miał w sobie coś niepowtarzalnego. Te dzikie zarośla, bezkresne łąki i ciągnące się aż po horyzont
bagna...
Samochód generała dojechał do miejsca, w którym Biebrza łączy się z Narwią. Tu rozpoczynały się
pozycje brygady „Loetzen”. Powiadomiony wcześniej drogą radiową o wizycie przełożonego dowódca
brygady pułkownik Gall czekał na skraju drogi. Zameldował generałowi, iż zgodnie z otrzymanymi
rozkazami brygada jeszcze wczoraj sforsowała Biebrzę i rozwinęła energiczny atak na miejscowości
Kołodzieje i Giełczyn.
— Z jakim rezultatem? — zapytał krótko Guderian.
— Zgnietliśmy Polaków siedzących w okopach i podeszliśmy pod schrony bojowe!
— Dalej, proszę meldować dalej!
— Do tej pory to tyle, panie generale!
Guderian oniemiał. Jakże to: tylko tyle? Czyżby brygada nie przeszła poza Giełczyn? Na podręcznej
mapie generał miał wyraźnie naszkicowane, że żołnierze z jednostki „Loetzen” dziś rano powinni zbierać się
już pod wsią Jeżowo, jakieś osiem kilometrów za Giełczynem. Wyjaśniwszy rzecz całą do końca generał nie
krył niezadowolenia, chociaż jednocześnie oddał sprawiedliwość pułkownikowi Gallowi, pozytywnie
oceniając jego decyzję o wyprowadzeniu tegoż właśnie dnia przed południem natarcia. Tak czy owak
Guderian postanowił wszystko sprawdzić osobiście.
Niecierpliwym ruchem ręki Guderian odprawił generała Stumpffa, który chciał mu towarzyszyć. Sam,
tylko z adiutantem i oficerem sztabu XIX korpusu, udał się na miejsce przygotowywanej przeprawy w
okolicach zniszczonego mostu. I tu mógł przekonać się na własne oczy, że poranny meldunek o sukcesach
10 dywizji jest — delikatnie mówiąc — przesadzony. Fakt, że piechocie udało się przeprawić przez rzekę,
ale ani jeden żołnierz niemiecki nie zdołał dojść do żelbetowych schronów bojowych!
Już nie zdenerwowany, ale wręcz wściekły generał przeprawił się przez Narew i tu wziął udział w
czymś, co — jak sam napisał po latach — w niczym nie przypominało wojny, ale raczej zmianę warty w
czasie pokoju. Nie mógł odnaleźć dowódcy pułku, nawet stanowiska dowódców batalionów okazały się
trudne do odkrycia. Gdy już generał skontaktował się z dowodzącymi oficerami, ci wcale nie wiedzieli,
kiedy ma wyjść natarcie. Ba, nie mieli nawet pojęcia o tym, gdzie znajdują się pozycje obrony, i tylko
wyrażali przypuszczenie, że w prostej linii w odległości dwóch, a może więcej kilometrów ciągną się
umocnione stanowiska polskiej piechoty. Ponieważ czołgów na lewym brzegu Narwi generał w ogóle nie
spotkał, wysłał, towarzyszącego mu oficera sztabu, aby ten niezwłocznie nakazał podciągnąć siły pancerne
w celu wsparcia piechoty.
Czary goryczy dopełnił obserwator dywizjonu artylerii ciężkiej, który kręcił się bezradnie pośród
piechoty i nie wiedział, co ma dalej robić. Po rozmowie z obserwatorem Guderian natychmiast powrócił na
prawy brzeg Narwi i wezwał do siebie generała Stumpffa.
— Gdzie jest teraz pułk czołgów lekkich? — zapytał bez żadnego wstępu.
— Przed Wizną, panie generale!
— To znaczy, że jeszcze nie zdążył przekroczyć rzeki. Czym pan tłumaczy to opóźnienie?
— Powodów jest kilka... — zaczął Stumpff, ale przełożony przerwał mu gwałtownie.
— Wcale mnie nie interesują te powody! To, co się tu dzieje od wczoraj, jest karygodnym trawieniem
czasu! Pan mi mówi, że zdobyliście betonowe schrony Polaków. Widziałem te schrony. To trzeba było aż
dwudziestu tysięcy ludzi i paru godzin artyleryjskiej nawały, żeby zniszczyć te dwa kurniki? Pan powiada o
pomyślnym kontynuowaniu natarcia, a za rzeką nic się nie dzieje!
— Panie generale, piechota nie mogła sobie sama poradzić... — chciał jeszcze tłumaczyć dowódca
dywizji.
— A gdzie były pańskie czołgi? Stały bezczynnie pod Wizną i patrzyły, jak tamci koszą niemiecką
piechotę! Gdybyśmy tak sobie poczynali na Pomorzu, to do dziś bym się nie wyplątał z Borów Tucholskich.
Czy pan zdaje sobie sprawę, co znaczy opóźnienie na tym odcinku?
Stumpff chciał coś odpowiedzieć, ale Guderian tylko machnął ręką.
— Żadnych słów! Rozkazuję natychmiast przerwać tę dziwną zabawę w wojnę. To niegodne naszego
korpusu. Zadanie jest jasne: natychmiast przystąpić do szturmu i po południu ma już nie być Polaków nad
Narwią!
Generał wsiadł do auta i wraz z adiutantem odjechał na północ. Zgodnie z jego poleceniem już o tej
porze między Jedwabnem a Wizną powinien znajdować się sztab korpusu. Po kwadransie szybkiej jazdy
generał nieco ochłonął. Zwrócił się do adiutanta:
— Jaki dziś dzień, Georg?
— Dziewiąty września, panie generale!
— Tyle to wiem. Ale jaki dzień tygodnia? Dni biegną tak szybko, że nie sposób się połapać.
— Sobota, panie generale. Szczęśliwy dzień.
— Tak, będzie szczęśliwy dla nas, bo Polakom, siedzącym za Narwią, urządzimy czarną sobotę i jeśli
któryś wyjdzie z tego cało, to do końca życia popamięta ten dzień!
I była to rzeczywiście czarna sobota dla obrońców Wizny, a garstka tych, którzy przeżyli, nigdy tego
dnia nie zapomniała. Nie potrafili wymazać z pamięci piekła, które rozpętało się na niewielkim skrawku
ziemi pomiędzy Narwią, Biebrzą i bagnami Wizny.
Dzień skończył się właściwie już o dziesiątej, bo równo z wybiciem tej godziny nad polskie pozycje
poszybowały setki pocisków dymnych. Niebo i słońce, zakryte gęstymi dymami, pomroczniały. Zapadła
niemal noc, wypełniona głuchymi odgłosami rozrywających się pocisków. Nie było metra kwadratowego
ziemi, na który nie spadłaby bomba. Dopiero na dokładnie zryty lejami teren ruszyło niemieckie natarcie.
Kapitan Raginis niewiele mógł dostrzec ze swego schronu. Po pewnym czasie, gdy dym rozwiał się
nieco, zauważył, że na brzegu Narwi trwa ogromny ruch. Łodziami i pontonami przeprawia się niemiecka
piechota. Nie był w stanie policzyć, ilu jest tych żołnierzy, ale ocenił, że nie mniej niż sześć, może nawet
osiem batalionów.
Polska artyleria nie próżnowała. Porucznik Brykalski wskazywał tylko jeden cel: przeprawa na
wysokości Wizny. Ale cóż może zdziałać sześć dział przeciw tak ogromnej sile? Trafiono jedną łódź, potem
długą, lecz na miejsce zniszczonych pojawiały się wciąż nowe. To była chmara wojska, której ogień
porucznika Brykalskiego nie mógł zaszkodzić, tym bardziej, że artyleria niemiecka. Bardzo szybko
wymacała pozycje polskich dział i celne salwy unieszkodliwiły dwa stanowiska.
Mijają godziny, a ogień niemieckiej artylerii nie słabnie. Dym, kurz i ogień pokrywają szczelnie
niemalże całą linię polskiej obrony, ale to w niczym nie umniejsza dzieła zniszczenia. Niemcom nie jest już
potrzebny wgląd w pozycje obrońców, gdyż pocisków padło dość, by niczego nie oszczędzić. Doszczętnie
zdruzgotane są okopy i rowy łącznikowe. Wielu żołnierzy zabitych, jeszcze więcej rannych. Zniszczone
zasieki i inne przeszkody. Ze schronów poodpadała maskująca darń.
To, co działo się w ciągu tych godzin w okopach okalających schron, przypomina najczarniejsze opisy
wojennych tragedii. Nie miał kto opatrywać rannych. Ci, którym jeszcze starczyło sił, odczołgiwali się do
tyłu, poza ogień artylerii. Ale tylko garstce udał się ten manewr, gdyż ranni rażeni byli po kilka razy
odłamkami pocisków.
Po dwóch godzinach intensywnego ostrzału niemiecka artyleria przenosi ogień poza pozycje obrony.
Giną ci, którym nadludzkim wysiłkiem udało się jakoś wydostać ze zrytych pociskami okopów. W pył
rozniesiony zostaje urządzony kilkaset metrów za schronem „Kurpiki” punkt sierżanta Boczusa, gdzie mogli
znaleźć schronienie ranni. Giną dwaj sanitariusze i opiekuńczy sierżant Boczus, który nawet nie zdążył
przyjąć żadnego z rannych piechurów.
Potem Niemcy przenoszą ogień na zaplecze, by umożliwić swym piechurom atak na schrony. Ale nic z
tego: ze wszystkich otworów strzelniczych i z kilku miejsc w okopach, gdzie jakimś cudem ocaleli jeszcze
polscy obrońcy, odzywa się huraganowy ogień karabinów maszynowych. Serie cekaemów tworzą zaporę nie
do przebycia i nieprzyjacielska piechota wgryza się w ziemię na przedpolu polskich linii obronnych. Dopiero
zadymienie terenu, pozwala na powrót zdziesiątkowanym plutonom.
Generał Guderian nie wierzy własnym uszom, gdy donoszą mu o wyniku ataku na polskie pozycje. Jak
to, czyż jest siła zdolna przetrwać tak piekielny ogień? Mimo woli generał nabiera szacunku dla żarliwych i
niezłomnych obrońców Wizny. Umie ocenić żołnierskie poświęcenie i hart ducha.
Guderian już wie, że szturm na wprost i zwykłe wykorzystanie miażdżącej przewagi nie na wiele się tu
przydadzą. Sądzi, że ma do czynienia nie ze zwykłym żołnierzem z mobilizacji, ale co najmniej z bardzo
dobrze wyszkolonymi wychowankami szkoły podoficerskiej. Co prawda myli się, ale podejmuje decyzję, by
następny szturm przygotować bardziej finezyjnie, z całym kunsztem sztuki wojennej.
Krótki rzut oka na mapę: wczorajszy atak i dzisiejszy szturm pozwoliły dość dokładnie określić
rozmieszczenie i siłę ognia polskich bunkrów i innych elementów obrony. Okopami i ziemnymi
stanowiskami strzeleckimi praktycznie można sobie już głowy nie zawracać. Równie niegroźna jest polska
artyleria. Pozostaje znaleźć najlepszy sposób dobrania się do schronów. Bez sensu jest pchanie falami
piechoty, bo piechurów ci z bunkrów wystrzelają jak kaczki. Trzeba obejść linię od wschodu. W tym celu
należy najpierw zniszczyć bunkry w Giełczynie, broniące tego kierunku. I zgodnie z wolą generała, który od
tej chwili mocno angażuje się w rozwój wydarzeń pod Wizną, na pozycje „Giełczyn” wychodzi zmasowany
atak brygady „Loetzen”.
W samo południe huraganowy ogień zwala się na prawoskrzydłowe cztery lekkie schrony w
Kołodziejach. Dowódca pododcinka, porucznik Kiewlicz, już rozszyfrował zamiar Niemców: po zniszczeniu
jego pozycji chcą wyjść na tyły całego odcinka. Wszystko więc zależy od niego...
Gdy przycicha ogień niemieckiej artylerii, porucznik z przerażeniem dostrzega pomiędzy piechurami
działo przeciwpancerne. To śmiertelne zagrożenie dla schronu! Trzeba za wszelką cenę unieszkodliwić
obsługę działa, bo przecież cekaem armaty nie zniszczy.
— Chłopaki, wszyscy celować w działo! Ognia! — krzyczy porucznik do ludzi w swoim schronie i
powtarza ten rozkaz do słuchawki telefonu, ale nikt mu nie odpowiada. Łączność została przerwana ogniem
artylerii i teraz każdy schron pododcinka „Giełczyn” walczy samodzielnie. Porucznik wierzy w upór i wolę
walki swoich ludzi, ale obawia się o tych kaprali, którzy mają zbyt mało bojowego doświadczenia, bo ledwie
raz albo najwyżej dwa razy brali udział w ćwiczeniach.
Z gniewem odsuwa od siebie porucznik myśl o ćwiczeniach. Jakie to porównanie? Nawet w
najczarniejszych przewidywaniach nie przypuszczał, że może być aż tak ciężko. W schronie jest duszno,
ciemno od dymu i kurzu, jęczą ranni. Z otworu strzelniczego widać masakrę, jakiej dokonała niemiecka
artyleria wśród polskiej piechoty w okopach. Piekło, piekło pod Wizną!
Niestety, nie udaje się zatrzymać ruchu działa przeciwpancernego. Pociski są coraz bliżej celu. I udaje
się niemieckiemu artylerzyście wpakować pocisk wprost we wnękę strzelniczą. W małym pomieszczeniu
bunkra ginie cała załoga. Ich ciała utworzyły jeden kłąb sczerniałej od ognia masy...
Dwa następne lekkie schrony w Kołodziejach padły tuż po pierwszym. Ale ostatni bronił się zażarcie i
dopiero czołgi położyły kres oporowi tej osamotnionej załogi.
Czołgi włączyły się do działań tuż po południu, gdy Guderianowi zbrakło już cierpliwości. Nie mógł
znieść zbyt powolnej — jego zdaniem — pracy saperów, którzy budowali przeprawę przez Narew. Na
osobistą interwencję generała saperzy użyli do przetransportowania czołgów i wozów opancerzonych
wielkich promów. Nie było to łatwe, bo niski stan wody utrudniał ich ruch, ale przy zastosowaniu
wyciągarek operacja udała się i czołgi kolejno zaczynały pojawiać się na lewym brzegu rzeki. Dostrzegł je
ze swojego miejsca porucznik Kiewlicz i nie pomylił się, gdy pomyślał, że obecność pancernych kolosów
oznaczą początek końca odcinka „Giełczyn”.
Kiedy ostatni z lekkich schronów został dosłownie rozjechany przez czołgi, dwa ciężkie bunkry
„Giełczyn” nie miały już żadnej osłony. Na domiar złego przerwana zostaje łączność z dowódcą i zniszczony
przez Niemców most łączący siły porucznika Kiewlicza z resztą odcinka. Pozostają więc sami. Metoda
Guderiana, polegająca na kolejnym wyłączaniu z walk polskich schronów, okazuje się dla obrońców Wizny
zabójcza. Dzieje się tak, jak to zaplanował generał, tylko w czasie o wiele dłuższym. Do wieczora cała
polska pozycja miała przestać istnieć, a tu jeszcze oba schrony „Giełczyn” wciąż odpierają ataki.
Pierwszy pada około godziny piętnastej po wyjątkowo gęstym ogniu artylerii i ataku powietrznych
bombowców nurkujących. Z tym rodzajem broni Polacy spotkali się po raz pierwszy. Po odlocie Stukasów
przestały praktycznie istnieć okopy pododcinka „Giełczyn” i została naruszona konstrukcja jednego ze
schronów. Niemiecka piechota okopała się bardzo blisko tegoż schronu i wypróbowanym sposobem — to
znaczy używając dział przeciwpancernych — dokonała dzieła zniszczenia. W rozbitym bunkrze odnaleziono
ciała zabitych żołnierzy i dwóch ciężko rannych.
Bronił się jeszcze ochron porucznika Kiewlicza. Dowódca otrzymał postrzał w podudzie. Mocno
krwawił, ale do końca wydawał rozkazy. Był pewien, że nikt nie wyjdzie z tego piekła żywy.
Niespodziewanie obrońcy usłyszeli walenie do drzwi schronu. Czyżby Niemcy niezauważenie podeszli od
tyłu? Nie, to niemożliwe. Któż więc? Porucznik poleca otworzyć drzwi i oto ukazuje się grupka sześciu ludzi
wymazanych krwią i ziemią. Tylko tylu żołnierzy piechoty przeżyło w okopach pod Giełczynem. Udało im
się dotrzeć do schronu i tu szukają ratunku.
— Lepiej byście zrobili, uciekając lasami na Knyszyn. Przynajmniej mielibyście jakąś szansę! —
powiada któryś ze schronu. — Tu śmierć czeka każdego.
Mylił się jednakże. Porucznik Kiewlicz, choć coraz mocniej krwawiący, odrzuca niewesołe myśli i na
chwilę wraca mu dawna żołnierska fantazja, z której słynął pośród kolegów.
— Chłopcy — powiada. — Raz kozie śmierć. Słyszeliście o Skrzetuskim, co się z oblężonego Zbaraża
wyrwał? Przecież my też jesteśmy oblężeni, jedna szansa na sto, no, może na dziesięć, że i nam się uda.
Uciekamy stąd!
— Jak, panie poruczniku?
— Zwyczajnie, drzwiami.
I porucznik przedstawił plan wyrwania się z bunkra. Ryzyko było ogromne, ale pozostanie na miejscu to
pewna śmierć. Rzecz niemal nie do wiary: grupka kilkunastu żołnierzy, unosząc ze sobą rannego porucznika
(siły prawie całkowicie opuściły krwawiącego oficera), przebiła się przez pierścień wroga. Zginęło dwóch
żołnierzy, ale pozostali leśnymi szlakami dotarli do Białegostoku. Był to wyczyn z gatunku tych, które
wprost graniczą z cudem.
Pozycja „Giełczyn” zamilkła ostatecznie po godzinie szesnastej. Wtedy Niemcy całością sił przystąpili
do szturmu na schrony zbudowane po drugiej stronie Narwi. Góra Strękowa, Kurpiki, Perkusy i Maliszewo
— to były teraz główne obiekty ich ataku. Ataku o wiele potężniejszego, gdyż właśnie udało się saperom
zakończyć most pontonowy w Łynkach i umożliwić przeprawę nowej fali czołgów.
Stalowe pudła jeszcze chwilę czekają na przedpolu. Dają czas artylerii, która dokonuje ostatecznego
dzieła zniszczenia na odcinku „Kurpiki”. Z minuty na minutę nikną ziemne umocnienia i gdy artyleria
kończy ostrzał już nic, poza bunkrami, w linii obrony nie istnieje. Tylko kilkunastu piechurów znalazło
schronienie za betonowymi ścianami ciężkich umocnień. Reszta poległa na polu walki. Kilku przedarło się
do lasów i usiłowało dostać się do Tykocina.
Działa przeciwpancerne znajdują znakomite wsparcie w działach czołgowych. Czołg jest nawet bardziej
groźny, bo może szybko przemieścić się i łatwiej mu przyjąć dogodną pozycję do strzału. Czołgi są już
całkiem bezpieczne, bo zamilkła artyleria porucznika Brykalskiego, a obydwa karabiny przeciwpancerne
zostały uszkodzone. Jak groch odbijają się pociski z cekaemów o stalowe ściany. Ale póki karabiny
maszynowe strzelają, niemiecka piechota nie ośmiela się podchodzić pod polskie schrony. Obrońcy bez
przerwy prowadzą celny ogień, chociaż woda w chłodnicach prawie gotuje się, a taśmy z nabojami już są na
ukończeniu.
W schronie kapitana Raginisa znajduje się prawie dwudziestu ludzi. Ze stałej załogi pozostało ledwo
dziesięciu ludzi, ale kilku udało się przedrzeć ze zniszczonych okopów. Unoszą się kurz i dym, jest duszno i
gorąco. Trudno oddychać powietrzem przesyconym odorem gazów strzelniczych. Teraz żołnierze dotkliwie
odczuwają brak wentylacji. Ich dowódca z niepokojem myśli o czekających jeszcze odcinek „Wizna”
godzinach walki. Czy jego ludzie wytrzymają fizycznie? Ma świadomość, że muszą wytrwać tak długo, jak
to będzie możliwe, i zagradzać drogę na Białystok i Grodno. Czas, potrzebny jest czas, liczy się każda
godzina! Godzina na wagę złota dla tych, którzy za plecami krwawiącego pod Wizna oddziału gotują do
walki pełne świeżych sił jednostki.
Radiostacja RKD działa jeszcze. Właśnie przed chwilą obsługujący ją żołnierz odebrał jakieś
niezrozumiałe, pewnie zakodowane wiadomości. Kierowane nie do niego, ale do innych jednostek SGO
„Narew”. Kapitan rozkazuje, by drogą radiową nadać depeszę. Dyktuje jej treść: „Mam bardzo duże straty.
Jestem ranny. Mimo ciężkiej sytuacji nie opuszczamy posterunku!”
Kapitan Raginis nie opuści tego posterunku do końca, ale nie chce, by Wizna stała się zbiorowym
grobem wszystkich jego żołnierzy. Będzie walczył tak długo, jak długo będzie to możliwe. Sam się nie
podda, ale ci, którzy ocaleją, przydadzą się jeszcze Polsce.
Janek dostrzega wszystkie niepokoje swego dowódcy. Chciałby zdjąć z niego choć część tego
nieznośnego ciężaru, jakim jest odpowiedzialność za garstkę ludzi przeciwstawiających się niemieckiej
nawale. Ale jak to uczynić? Janek Mancarz jest bezradny.
— Panie kapitanie, pobiegnę do Giełczyna, dowiem się, co u porucznika Kiewlicza! — proponuje
dowódcy.
Kapitan chwilę milczy, jakby wsłuchując się w głuchy łoskot wybuchów za betonowymi ścianami
bunkra.
— Chłopcze, nie ma po co biegać do Giełczyna. Tam już nikogo z naszych nie zastaniesz.
— To niemożliwe, panie kapitanie. Oni tam są!
— Nie ma. Już nie słychać żadnych strzałów z tamtej strony. Rozbili ich.
Janek nie może sobie tego wyobrazić: jakże to, porucznik Kiewlicz, taki wyjątkowo dobry oficer,
miałby dać się zgnieść Niemcom? Po chwili jednak i do niego dociera ta tragiczna prawda. Pododcinek
„Giełczyn” milczy, a to może oznaczać tylko jedno: został rozbity!
Wkrótce po nadaniu meldunku radiostacja zostaje zniszczona. „Wizna” kapitana Raginisa nie ma już
żadnej łączności ze światem. Ba, nawet walczące jeszcze schrony pododcinka „Kurpiki” (dwa lekkie pod
Perkusami już w południe zostały rozbite) nie mają żadnych szans, by się ze sobą skomunikować. Kapitan
próbuje dokonać choćby pobieżnego rachunku własnych sił. Ma dobry wgląd w otaczający go teren i widzi,
jaki pogrom spotkał ludzi w okopach. Wie, że milczy „Giełczyn” i schrony w Perkusach. Ostro grzeją
karabiny z bunkrów na Górze Strękowej, w Maliszewie i Kurpikach. Czołgi z białymi krzyżami zbliżają się
nieuchronnie, ale co jakiś czas któryś z nich zatrzymuje się i albo już dalej nie jedzie, albo okrywa się
kłębami dymu. Wygląda na to, że jednak jakiś karabin przeciwpancerny jeszcze pracuje. Ale gdzie?
Najbardziej prawdopodobne, że w Kurpikach.
Kapitan usiłuje zliczyć, ilu jego żołnierzy jeszcze jest w stanie walczyć. Wychodzi mu z tego rachunku,
że nie więcej jak dwustu. Bardzo szybko stopniała załoga „Wizny”.
Zaczyna brakować amunicji. Kapitan nakazuje strzelać oszczędnie. Nie ma sensu posyłać pocisków w
pole, gdy Niemcy znajdują się jeszcze poza ich zasięgiem.
A Niemcom ciągle przybywa sił. Już nie tylko 10 dywizja, ale także dwa pozostałe związki taktyczne
generała Guderiana dotarły pod Wiznę. Strzela cała artyleria XIX korpusu, a czołgi i wozy pancerne 3 i 20
dywizji szeroką falą, niczym nie powstrzymywane, wlewają się w dolinę Narwi. To już jest miażdżąca
przewaga, do jakiej bardzo rzadko — albo i wcale — dochodzi na polu bitwy, bo kto sięga po armatę, by
zabić muchę?
Takiej przewadze oprzeć się nie sposób i oto około godziny 17 pada schron broniący lewego skrzydła
pododcinka „Kurpiki”: któryś z wieluset pocisków trafił w otwór strzelniczy i dokonał masakry załogi. Nikt
nie ocalał, a niemieccy czołgiści, którzy triumfalnie wdzierali się do milczącego już schronu, znaleźli tylko
zwłoki obrońców.
Kapitan Raginis błyskawicznie ocenia sytuację: Niemcy mają otwartą drogę na łąki pod wsią
Maliszewo. Jeśli uda im się przeciąć szosę, to wyjdą na tyły odcinka „Wizna”, a wtedy... Tak, wtedy byłby to
koniec obrony.
Trudne, a może nawet niemożliwe do wykonania zadanie otrzymuje kapitan Schmidt. Ma zebrać resztki
swojej kompanii, garstkę ocalałych zwiadowców i żyjących żołnierzy z rozbitych bunkrów. Wraz z tymi
ludźmi musi odepchnąć Niemców od białostockiej szosy. Zadanie trudne, ale innego wyjścia po prostu nie
ma.
Kapitan Raginis mocnym i serdecznym uściskiem ręki żegna kapitana. Pododdział, który ma uratować
odcinek „Wizna”, liczy czterdziestu ludzi uzbrojonych w wiązki granatów i dwa erkaemy. Zapadają w
zagajniku pod wsią Łynki. Czekają. Nie mogą sobie pozwolić na zbyt wczesne otwarcie ognia, bo dowódca
odcinka bardzo skromnie wyposażył ich w amunicję. W skrzynkach na naboje pokazało się już dno.
Dopuścili Niemców, nie spodziewających się tej zasadzki, na odległość nieco ponad stu metrów i
dopiero wtedy otworzyli ogień. Ale tego było im mało. Pod wpływem zachęcającego okrzyku kapitana,
mając ciągle w pamięci krwawe obrazy z okopów i schronów, zdecydowana na wszystko grupka żołnierzy
rzuca się do ataku na bagnety. Nie czują strachu, nie zważają na gwiżdżące pociski. Niemcy są zaskoczeni i
dość łatwo oddają pole. Grenadierzy pancerni uciekają w popłochu, a który nie ma dość sił, by uciec, ginie
przebity bagnetem. Zwycięstwo! Wygrana potyczka! W niejednym umyśle rodzi się pytanie: co by było,
gdybyśmy mieli tyle sił, co ci w mundurach feldgrau?
Kapitana Raginisa cieszy to zwycięstwo. Planuje teraz odtworzenie linii obronnej pomiędzy
pozostałymi bunkrami, ale na taki zabieg jest zbyt późno. Na grupkę kapitana Schmidta wychodzi wielekroć
silniejsze uderzenie piechoty wspartej czołgami. Polacy cofają się, kilkunastu ginie, ranni wpadają do
niewoli. Kapitan Schmidt, postrzelony w ramię i udo, ostatkiem sił dopada z dwoma żołnierzami bunkra
„Kurpiki”. Plutonowy Maks troskliwie zajmuje się przybyłymi. Kapitan nie chce jednak odpoczywać. Prosi
o broń. Tak się składa, że najlepszy strzelec w bunkrze jest ranny i kapitan — mocno osłabiony, ale pełen
woli walki — zajmuje miejsce przy karabinie maszynowym w pancernej kopule. Będzie strzelał aż do końca.
Po rozbiciu pododdziału kapitana Schmidta nadeszło to, czego najbardziej obawiał się kapitan Raginis.
Wróg odciął od siebie poszczególne punkty oporu. Teraz w odosobnieniu walczą schrony „Góra Strękowa”,
„Kurpiki” i „Maliszewo”. Ale i tak Niemcy nie osiągnęli najważniejszego, pomimo że ich czołgi jak na
paradzie jeżdżą sobie pomiędzy bunkrami. Mogą tak jeździć niemal we wszystkich kierunkach, ale oprócz
najważniejszego. Szosę Wizna — Strękowa nadal trzymają pod ogniem załogi polskich schronów, a tędy
właśnie Niemcy muszą przemieszczać się ku Grodnu.
Bój trwa. Tylko nadludzka determinacja polskich żołnierzy sprawia, że Niemcy bezradnie kręcą się po
całej linii obrony. Generał Guderian niecierpliwi się, jest zawiedziony i oskarża swych dowódców o
nieudolność. Jak to możliwe, iż żołnierze XIX korpusu — wypoczęci, najedzeni, dobrze uzbrojeni, nie mogą
sobie poradzić z tymi zgłodniałymi i wymęczonymi ludźmi w bunkrach? Generał rozkazuje wprowadzić do
walki oddział saperów. Właśnie oni, kryjąc się za korpusami czołgu, winni podejść od tyłu pod schrony i
wysadzić pancerne drzwi. Może zacząć od schronu „Maliszewo”? Leży on z dala od innych, łatwo go
obejść...
Zadanie powierzono grupie szturmowej majora Malzera. Po kilkunastu minutach studiowania
szczegółowego planu okolicy major ma gotową koncepcję działania. Jego ludzie obchodzą schron przez
całkowicie spaloną i zrównaną z ziemią niewielką wioskę. Oddział szturmowy uderza ze skrzydła na to
umocnione stanowisko Polaków, którzy nie przestają ostrzeliwać niemieckiej piechoty. Pozornie wszystko
przebiega tak jak już nieraz w ciągu tego dnia. Ale oto pojawia się nowy groźny element. Major wysyła pod
schron cztery czołgi. Podjeżdżają tak blisko, że mogą prowadzić ogień wprost do otworów strzelniczych.
Polska załoga, przygnieciona do ziemi, nie ma żadnych możliwości odepchnięcia niemieckiej piechoty. W
tej sytuacji do drzwi wejściowych podbiega saper i umieszcza pod nimi silny ładunek wybuchowy. Po
kilkunastu sekundach wybuch niszczy drzwi, które jednak trzymają się jeszcze na resztkach zawiasów. Ku
zaskoczeniu Niemców obrońcy jakimś żelastwem i drewnianymi pryczami zatykają wyrwę. Nie poddają się,
chociaż widzą, że ich szanse są bardzo mizerne. Walczą dalej. Z otworów strzelniczych na ludzi majora
Malzera sypie się grad pocisków.
I znów wszystko od nowa: ogień z czołgów, saper podczołguje się pod drzwi, ale — korzystając z tego,
iż obrońcy przerwali ogień — zmienia kierunek. Ostrożnie przybliża się do najbliższego otworu
strzelniczego i wrzuca ładunek wybuchowy. Z tego okienka karabin się już nie odezwał.
To była walka na śmierć i życie. Ani jedna, ani druga strona nie liczyły się ze stratami. Po raz trzeci
saperowi nie udało się powtórzyć fortelu z ładunkiem wybuchowym. Polacy stali się bardziej ostrożni.
Dowódca oddziału szturmowego uznał, że jedynym wyjściem jest unieruchomienie karabinów strzelających
z kopuły pancernej. To właśnie one trzymały w szachu niemiecką piechotę, a nawet najgęstszy ogień
pocisków artyleryjskich nie mógł zaszkodzić stalowej kopule. Z bezwzględną wściekłością ruszyły czołgi na
schron. Wjeżdżały gąsienicami na stalowe ściany, ale nie udało im się dosięgnąć otworów strzelniczych.
Wreszcie saper ukryty za korpusem czołgu zdołał zniszczyć oba polskie karabiny maszynowe, już padł
rozkaz, by gotować się do wejścia do środka, gdy odezwały się jeszcze dwa karabiny z otworów w
żelbetowych ścianach. To już przechodziło pojęcie atakujących! Gdy pancerna kopuła zamilkła, można było
wejść na nią z czołgu. Uczynił to jeden ze szturmujących i wrzucił do środka bunkra wiązkę granatów. Po
głuchej detonacji zapadła cisza. Żaden wystrzał nie rozległ się z otworów schronu.
— Dopiero w ten sposób złamaliśmy opór Polaków. W schronie znaleźliśmy siedmiu zabitych! —
raportował major Malzer swemu dowódcy.
Ale dla Guderiana ciągle było to jeszcze nie to. Od swych grenadierów oczekiwał więcej. Co trzyma
tych Polaków? Nie wierzył, by nie bali się śmierci, i nie mógł zrozumieć, skąd bierze się ich ogromna,
rozpaczliwa wprost determinacja. Zanim jego żołnierze ruszą do kolejnego ataku, generał poleca, by
włączyli się technicy obsługujący ogromny głośnik na samochodzie.
Nad polem walki zapada cisza. Przez chwilę kapitan Raginis i jego ludzie nie mogą zrozumieć, co się
stało, ale oto do ich uszu docierają słowa wypowiadane czystą polszczyzną:
— Żołnierze polscy! Proponujemy wam honorowe warunki kapitulacji. Nie męczcie siebie więcej!
Nasze czołgi swobodnie poruszają się pomiędzy waszymi bunkrami. Przed chwilą zdobyliśmy jeden z nich.
Nikt nie przeżył. Armia niemiecka gwarantuje wam życie. Dajcie znak, że jesteście gotowi zaprzestać walki!
Nieludzko wymęczeni, głodni, brudni i na wpół uduszeni ludzie z dwóch ostatnich schronów odcinka
„Wizna” nie dają się skusić tej propozycji. Wciąż jeszcze trwa cisza. W bunkrze „Kurpiki” kilkanaście par
oczu z napięciem wpatruje się w plutonowego Maksa.
— To jak będzie, panie plutonowy? — pyta wreszcie któryś z rannych żołnierzy. — Jak będzie?
— A jakbyś chciał, żeby było?
— Jakbym chciał? Walczyć, póki my żyjemy... — nie kończy i popada w jakieś odrętwienie
spowodowane utratą krwi.
— Tak będzie! Póki my żyjemy i póki karabin w garści. Ognia, chłopaki! Ognia do tego wiaderka, co
nas namawia do kapitulacji!
Z „Kurpików” posypały się strzały w kierunku wozu z głośnikiem. Nie trzeba było długo czekać, by to
samo uczynili obrońcy schronu dowódcy odcinka „Wizna”.
Powtarzają się zawzięte ataki czołgów, ale bez rezultatu. Oba schrony zieją ogniem i nie dopuszczają
Niemców do drogi prowadzącej na Białystok. Guderian poleca wezwać na odprawę dowódców wielkich
jednostek. Spotykają się w zrujnowanych zabudowaniach plebanii w Wiźnie. Dowódca XIX korpusu po raz
kolejny zarzuca swoim podwładnym nieudolność i brak wyczucia sytuacji.
— Musiałem osobiście udać się na pierwszą linię walki, bo panom generałom wojna pomyliła się ze
zmianą wart w garnizonie — ironizował. — Jak długo to jeszcze ma trwać? Moja cierpliwość skończyła się.
Generał Guderian miał za złe piechocie i saperom, że przez dwa dni nie potrafili otworzyć drogi na
wschód do Brześcia i Grodna oddziałom pancernym.
— Żołnierze grzebią się! — wyrzucał dowódcom jednostek generał. — To wynik złego szkolenia i
braku jakiejkolwiek inicjatywy z waszej strony!
Gra szła o wielką stawkę. Przecież przekonał dowódcę Grupy Armii do swego planu tylko dlatego, że
obiecywał szybkie osiągnięcie terenów pod Brześciem i Grodnem. Jeśli cała sprawa aż tak się przeciąga, to
jego koncepcja może okazać się niewarta funta kłaków. A generał wcale nie chciał, by jego kariera utonęła w
bagnach nad Narwią.
Porucznik Stanisław Brykalski poległ wieczorem w sobotę. Gdy już nie stało dział, przyłączył się do
maleńkiej grupy żołnierzy, rozpaczliwie broniących się opodal bunkra dowódcy odcinka. I tam odłamek
rozrywającego się pocisku ugodził go śmiertelnie w głowę. Żołnierze — a zostało ich w okopie ledwie
czterech — unieśli ciało porucznika i poczęli dobijać się do drzwi schronu. Otwarto im po chwili. Kapitan
Raginis z bólem patrzył na martwego przyjaciela. Porucznik już spełnił swe zadanie i słowa dotrzymał: nie
opuścił powierzonej mu do obrony pozycji. Ciało złożono przy pryczy w kącie schronu.
Tymczasem w bunkrze „Kurpiki” już tylko czternastu żołnierzy zdolnych było do walki. Plutonowy
Maks z niepokojem myślał o najbliższej przyszłości. Kapitan Raginis rozkazuje, by do końca, tak długo, jak
to tylko możliwe, „Kurpiki” wstrzymywały ruch niemieckiej kolumny po białostockiej szosie.
Plutonowy Maks nie ma już możliwości współdziałania z kimkolwiek. Najbardziej niebezpieczne jest
to, iż Niemcy mogą podejść schron od tyłu i wówczas placówka staje się praktycznie bezbronna. Pozostaje
liczyć na grubość murów i ich wytrzymałość.
Zapada noc. Wróg jakby właśnie na to czekał. Z ogromną siłą odzywa się niemiecka artyleria,
pokrywając oba schrony i ich najbliższe otoczenie nawałą ognia. Ziemia drży, do wnętrza schronów przez
szczeliny wdziera się dym i kurz, wpadają drobne odłamki. Plutonowy poleca otworzyć drzwi, by wpuścić
trochę świeżego powietrza. Ale to zdaje się na nic, bo na zewnątrz szaleje pożar i do środka walą kłęby
czarnego dymu. Nie ma czym oddychać, a temperatura w schronie przypomina warunki panujące przy
rozpalonym piecu hutniczym. Plutonowy z niepokojem stwierdza, że artylerii wroga udało się wstrzelać w
jego bunkier. Od bezpośrednich trafień i bardzo bliskich wybuchów cały schron chwieje się i jakby zapada w
ziemię. Ale na szczęście to tylko złudzenie. Budowla jest bardzo wytrzymała. Pociski nie wyrządzają jej
żadnych szkód, drży tylko w posadach, a mocne śruby trzymające wieżyczkę w ziemi zdają się wibrować i
wyrywać wraz z kęsami betonu.
To już trzeci z kolei w ciągu ostatnich dni atak na schron „Kurpiki”. Plutonowy Jan Maks z niepokojem
patrzy na ciemne przedpole, skąd zaczynają wychylać się stalowe pudła czołgów. Idą do przodu, a wraz z
nimi piechota.
Nie ma już żadnej zapory i czołgi mogą swobodnie dotrzeć pod schron. Zamknięci w nim żołnierze
oddychali już tylko dymem. Groza potęgowała się z każdą chwilą i gdy wyszedł na nich następny atak,
działali już jak w transie: padającemu koledze wyjmował karabin z dłoni inny i dalej strzelał.
Pociski niemieckie rozrywają się coraz bliżej. Siła każdego wybuchu wciska do środka spaliny, dym,
odłamki. Żołnierze mają oczy i usta zasypane ziemią. Plutonowy Maks trzeźwi ogłuszonych zimną wodą. To
już nie jest trzymanie własnej pozycji, to rozpaczliwe trwanie na przekór nieludzkiemu zmęczeniu i
przeważającym siłom atakujących.
Hen za błotami wstawał niedzielny świt, ale żołnierze w zadymionym schronie tego nie dostrzegają.
Właśnie przed chwilą odłamek pocisku urwał rękę taśmowemu. Pocisk trafia w plecy jednego z kaprali i ten
zwala się martwy na podłogę. Jęki rannych mieszają się z rozkazami wydawanymi przez plutonowego, który
zdaje się dawać z siebie więcej niż inni.
Gwałtowny huk wstrząsa podstawami schronu. Plutonowy wpada do sektora ognia i jego oczom
ukazuje się niesamowity widok: pocisk, który wleciał przez otwór strzelniczy, zmiażdżył karabin
maszynowy i dwóch żołnierzy. Jeszcze tylko jeden cekaem odpowiada na ataki wroga, ale Maks dostrzega,
że jego obsługa słania się ze zmęczenia i w tej sytuacji nie może być mowy o celowaniu. Woła kaprala
Żmijewskiego i obaj prowadzą ogień. To już ostatnie minuty obrony schronu.
I wreszcie stało się najgorsze: Niemcy przedarli się na tyły pozycji i z bliska celowali w otwory
strzelnicze. Pociski wpadały do bunkra. Ludzie skakali ponad otwory, czołgali się po ziemi, ściągali do izby
wentylacyjnej rannych kolegów. Tam można było ukryć się przed pociskami. Wreszcie na rozkaz
plutonowego przedarli się wszyscy do izby wentylacyjnej. Zgromadzeni w jednym rogu, patrzyli na swego
dowódcę, jakby oczekując od niego ratunku. Była to najdramatyczniejsza i najtrudniejsza chwila w życiu
plutonowego. Już dłużej nie chciał i nie mógł skazywać tych chłopaków na pewną śmierć. Nie, już dość...
Szybko przeliczył maleńką grupkę ludzi, wśród których tylko on i jeszcze dwaj żołnierze nie odnieśli
ran. Ośmiu chłopaków. Boże, to tylko tylu nas zostało? Z całej dwudziestki? Nie, właściwie z czterdziestu,
bo w pewnym momencie dołączyła grupa rozbitków z okopów... Plutonowy, nie namyślając się długo,
rozerwał poduszkę, która znajdowała się na pryczy, i gwałtownie cisnął na zewnątrz poszewkę. Napastnicy
właściwie zrozumieli ten znak i ogień ustał.
Wychodzili na zewnątrz brudni i zmęczeni, wlokąc ze sobą rannych towarzyszy. Każdemu z nich
Niemcy przystawili pistolet do głowy i kazali kłaść się na ziemi. Potem do środka bunkra wrzucili silny
ładunek wybuchowy, ale konstrukcja okazała się nad podziw wytrzymała. Ośmiu ocalałych obrońców
placówki „Kurpiki” do południa trzymano w szczerym polu, potem odprowadzono do Wizny.
Godzinę dłużej trwała agonia ostatniego punktu oporu odcinka „Wizna”, którym okazał się schron
bojowy dowódcy na Górze Strękowej. W nocy z 9 na 10 września obrońcy Góry Strękowej przeżywali
dokładnie to samo, co ich koledzy z bunkra „Kurpiki”. Natarcie rozpoczęło się o godzinie siódmej, a gdy
załamało się i Niemcy zmuszeni byli odstąpić, wówczas Polacy usłyszeli donośny głos wydobywający się z
raz już użytego głośnika:
— Poddajcie się! Dalszy opór jest bezsensowny. Jeśli się nie poddacie, wszyscy wzięci do niewoli
zostaną rozstrzelani.
Zaskoczenie szybko mija. Kapitan Raginis nawet nie musi pytać swych ludzi o zdanie, bo
natychmiastową ripostę daje ściskający w garści kolbę karabinu Jan Mancarz.
— Mam na muszce tego, co stoi koło wozu z głośnikiem! Koniec z tobą, sukinsynu! — krzyczy i
jednym strzałem kładzie Niemca.
W ślad za Jankiem obrońcy otworzyli ogień ze wszystkich otworów bunkra. Żaden z nich nie myślał w
tej chwili o groźbie Niemców. Oswoili się już ze śmiercią i bardzo dalecy byli od myśli o kapitulacji. Jest z
nimi dowódca, który ślubował, że placówki nie opuści, dowódca podziwiany za mądrość i serce okazywane
żołnierzom. Jakże mogą go zawieść?
Niemiecka piechota zalega na przedpolu przygnieciona gęstym ogniem ze schronu dowódcy odcinka.
Czyżby ten schron był nie do zdobycia? Rzeczywiście ma bardzo korzystne położenie i nie jest łatwo
podjechać doń czołgiem czy podciągnąć działko przeciwpancerne. Ale przecież coś trzeba zrobić z tym
gniazdem oporu, zamykającym drogę na Białystok.
Niczego nie zdołali wymyślić nacierający żołnierze sławnego generała Guderiana, by ostatecznie
skruszyć opór ostatniej polskiej placówki. Zabrakło im determinacji i odwagi kolegów atakujących schron na
Górze Strękowej. Finał nastąpił z całkiem innego powodu.
— Panie kapitanie, melduję, że zakładam do cekaemu ostatnią taśmę! — słyszy w pewnym momencie
Raginis.
Ostatnia taśma? Kapitan jakby ocknął się z chwilowego zamyślenia. Ostatnia? Cóż, to już koniec
obrony Wizny! Teraz wszystko jasne. Walczyli do ostatniego naboju, nie doczekali się żadnej pomocy.
Dlaczego nie pojawił się obiecany batalion podpułkownika Tabaczyńskiego? Może tam w Osowcu też
walczą do ostatniego naboju?
Co dalej? Właściwie nie ma już alternatywy. Schronu bez amunicji bronić się nie da i pozostaje tylko
odrzucana uporczywie myśl o kapitulacji.
Milkną strzały, bo kończy się ostatnia taśma. Niemcy są pewni, że obrońcy chcą się poddać. Do schronu
zbliża się parlamentariusz. Uchylają się drzwi. Staje w nich kapitan Raginis, a za nim kilkunastu jego
żołnierzy. Niemiec odzywa się po polsku. Tłumaczy, że będą uszanowane wszystkie prawa wojenne, że
groźba rozstrzelania jeńców miała tylko zbliżyć moment poddania się bunkra.
— Nie męczcie dłużej siebie i nas — mówi. — I tak nic z tego. Jesteście okrążeni. Poddajcie się.
Odpowiada kapitan Raginis, długo ważąc każde słowo:
— Jest to za poważna sprawa, żebyśmy decydowali od razu. Muszę wszystko rozważyć. Dam
odpowiedź za pół godziny.
Niemcy przyjęli ten warunek i na trzydzieści minut nad polem krwawej bitwy pod Wizna zaległa cisza.
Przez te pół godziny kapitan z nikim nie rozmawiał. Wpatrywał się w złożone na pryczy zwłoki
przyjaciela. Co uczyniłby porucznik Brykalski? Pewnie to samo, co zamierza uczynić on, dowódca Wizny.
Może w głębi duszy kapitan jeszcze liczył na jakąś odsiecz, na zmianę sytuacji? Tak przynajmniej myśleli
niektórzy jego żołnierze, w napięciu wpatrujący się w dowódcę.
— Panie kapitanie, zbliża się parlamentariusz! — melduje Mancarz, który obserwował teren przez
otwór w kopule.
Kapitan odruchowo spogląda na zegarek. Poczciwa Cyma wytrzymała wszystko i pokazuje czas. Mija
trzeci kwadrans na dwunastą.
Wchodzi parlamentariusz i jeszcze raz powtarza swoją przemowę o beznadziejnym położeniu
obrońców. Kapitan przerywa jego słowa niecierpliwym ruchem ręki. Każe swoim żołnierzom zdjąć pasy i
złożyć pod ścianą broń. Niemiec wie, że oto następuje długo oczekiwany przez jego przełożonych moment.
Stojąc na uboczu, pyta:
— Mam zameldować o przyjęciu propozycji?
— Tak! — rzuca krótko dowódca. — Proszę wyjść i powiedzieć, że za kilka minut polscy żołnierze
opuszczą schron.
Kapitan Raginis patrzy na swoich żołnierzy. Jeszcze kilka dni temu nie był pewien, jak zniosą trud
obrony, a okazało się, że wytrzymali więcej niż można się było spodziewać. Jeśli ktokolwiek zasłużył na
miano bohatera, to właśnie ci chłopcy stojący teraz przed nim ze spuszczonymi głowami. Znać na nich
wyraźnie piekło ostatnich dni. Wielu rannych, mundury w strzępach, zaczerwienione oczy, zarośnięci. Ale
wytrwali!
— Dziękuję wam, chłopcy! — rzekł po chwili milczenia. — Dziękuję za obronę, za spełniony
obowiązek. Myślcie o sobie i nie dajcie się złemu losowi. Jeszcze będziecie Polsce potrzebni!
Janek Mancarz łyka gorzkie łzy. Przeczuwa, że to chwila pożegnania z dowódcą. Chce uścisnąć mu
dłoń, ale wszyscy milczą i stoją jakby wrośnięci w ziemię. Nikt nie odpowiada kapitanowi, ale i nikt nie
kwapi się opuszczać schronu.
— Żegnam was, żołnierze. Kolejno wychodzić ze schronu. Ja będę ostatni! — wydaje rozkaz kapitan.
Wychodzą i oślepia ich blask bezchmurnego nieba. Niemcy stoją nieco odsunięci od bunkra, tworząc
szpaler w odległości jakichś 30 metrów. Trwa to chwilę, nim schron opuści ostatni żołnierz. Ale nie jest to
kapitan Raginis. Ostatni wyszedł Seweryn Biegański. Po nim już nikt nie ukazał się w szeroko otwartych
drzwiach, tylko do uszu polskich i niemieckich żołnierzy dobiegł stłumiony grubymi ścianami huk
rozrywającego się granatu. Kapitan Raginis pozostał z porucznikiem Brykalskim i wieloma innymi
poległymi żołnierzami. Kolumna kilkudziesięciu obrońców Wizny udała się na wojenną tułaczkę do obozów
jenieckich.
Tak gorąco oczekiwana przez kapitana Raginisa pomoc przybyła dopiero w poniedziałek 11 września.
W dowództwie SGO „Narew” bardzo długo nie znano tragicznego położenia obrony odcinka „Wizna” i
odsiecz zdecydowano się wysłać wieczorem 10 września. Był to I batalion 135 pp, bateria artylerii i pluton
przeciwpancerny. Ponieważ wystąpiły jakieś komplikacje z transportem, dopiero nocą nadeszły pojazdy z
Grodna. O świcie oddział był w pobliżu Góry Strękowej. Żołnierze z przerażeniem oglądali niewiarygodny
obraz zniszczeń. W jednym z lejów po bombie znaleźli rannego żołnierza, którego jakimś cudem nie zabrali
Niemcy. Nie mógł wiele mówić. Powtarzał tylko: „piekło, piekło”... Skonał, nim dowieźli go do Osowca.
„W PIŃSKU ŚWIECI SŁOŃCE”
Jeszcze doba dzieliła placówkę kapitana Raginisa od klęski, gdy dowódca SGO „Narew” nabrał
przekonania o konieczności szybkiego odwrotu. W tych dramatycznych godzinach „czarnej soboty” już w
żaden sposób nie mógł pomóc Wiźnie i starał się jedynie uratować z pożogi ile się tylko da. 18 DP oraz
Suwalska i Podlaska BK winny niezwłocznie odskoczyć w rejon Brześcia, co było zgodne z planem
Naczelnego Wodza organizowania linii oporu na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej.
Generał Fijałkowski nie miał wątpliwości, że w tej sytuacji — gdy Niemcy zajęli Ostrołękę i Ostrów
Mazowiecką — odwrót to jedyne rozsądne rozwiązanie. Ponadto generał ufał, iż koncepcja Naczelnego
Wodza stworzy warunki, by przetrwać najgorsze i w konsekwencji, przy współudziale sojuszników,
zażegnać kryzys i przejść do działań zaczepnych.
Oficerowie z otoczenia generała w zasadzie podzielali tę opinię. Zresztą nikomu nie przychodził do
głowy żaden rozsądniejszy pomysł. A jednak w tym gronie wykształconych sztabowców znalazł się oficer,
do którego nie przemawiały argumenty dowódcy. Wyraźne emocje przebijały ze słów kapitana Leonarda
Matrybińskiego, gdy począł gorączkowo przekonywać generała, że należałoby koniecznie jeszcze raz
przeanalizować położenie. Kapitan nalegał, by dowódca zwołał odprawę sztabu i wstrzymał rozkazy
dotyczące odwrotu. Właściwie nie wiadomo dlaczego Fijałkowski uległ tej sugestii. Przecież jeszcze godzinę
temu był głęboko przekonany, że w tej ciężkiej sytuacji tylko odwrót może cokolwiek uratować...
Niezwykle zdumieni byli oficerowie, gdy generał na godzinę 11.00 zarządził odprawę całego sztabu
Grupy.
— Pragnę, moi panowie, żeby w tej ciężkiej dla nas chwili niczego nie przeoczyć przy podejmowaniu
decyzji — zaczął. — Oczekuję waszej rady. Otóż kapitan Matrybiński zwrócił moją uwagę na fakt, że rysuje
się korzystna sytuacja do wykonania przez nasze siły zwrotu zaczepnego. Co panowie na to?
Zapadła cisza. Uczestnicy odprawy starali się znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd to nieoczekiwane
wahanie się generała, który znany był z silnej woli i konsekwencji. Przecież decyzja o odwrocie podjęta
została nie pod wpływem emocji, ale w wyniku rzetelnej analizy położenia Grupy. Pierwszy ochłonął z
wrażenia szef sztabu podpułkownik Podkowiński. On zresztą, wraz z szefem oddziału operacyjnego
majorem Gorzko, był najlepiej zorientowany w sytuacji.
— Sądzę, panie generale, że nie powinniśmy zmieniać naszych dotychczasowych ustaleń — powiedział
pułkownik.
— Jest więc pan za odwrotem?
— Tak, gdyż nie widzę szans powodzenia zwrotu zaczepnego. Bardzo jestem ciekaw koncepcji kapitana
Matrybińskiego.
— Proszę, panie kapitanie! — rzekł generał.
Matrybiński pochylił się nad rozłożoną na stole mapą sztabową i zaczął wyjaśniać:
— Nasza Grupa wycofuje się bez walki...
— Tak, jeśli nie liczyć takich drobiazgów jak wykrwawiające się, osłaniające nas oddziały nad Narwią,
w Wiźnie — przerwał mu z ironią major Gorzko, ale zgromiony spojrzeniem generała natychmiast zamilkł.
— Wycofujemy się bez walki — ciągnął kapitan. — Niemcy idą do przodu obok nas, mijają nasze
oddziały. Odsłaniają tym samym swoje boki i skrzydła. Poza tym sądzę, że w tym marszu nie spodziewają
się ataku. Mamy duże szanse, by ich poszarpać. Taka okazja może się już nie powtórzyć!
— Czy znane są panu, panie kapitanie, środki, jakimi dysponuje nieprzyjaciel? — zapytał szef sztabu.
— Wiem, co pan ma na myśli. Tak, oni mają czołgi, mają samoloty, liczną artylerię, zmotoryzowany w
znacznej części tabor. Ale my jesteśmy na własnej ziemi, u siebie. I mamy wolę walki!
— To słowa, puste słowa! Wolałbym batalion czołgów zamiast tej woli walki! — skwitował odpowiedź
kapitana podpułkownik Podkowiński.
— Już za dużo straciliśmy, żeby ciągle chować się za sztabowe wyliczenia, ile i czego tamci mają
więcej! — zapalił się kapitan. — Panowie, nie traćmy czasu na gadaninę! Zdecydujmy się na zaatakowanie
Niemców!
— Spokojnie, spokojnie, kapitanie! Niech pan da się wypowiedzieć innym oficerom! — generał chciał
nieco ostudzić temperamenty.
— Przepraszam, panie generale. Pozostaję z całym szacunkiem, należnym dowódcy, wobec pańskiej
osoby — ciągnął kapitan. — Ale jeszcze raz wzywam do czynu! Ojczyzna czeka na nasz zryw, na odrobinę
nadziei, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Nie możemy o tym zapominać, dla ocalenia nadziei warto
ponieść każdą ofiarę. Panie generale, historia osądzi pana i nas, jeśli się cofniemy.
Głęboko zdumieli się wszyscy tymi słowami młodego kapitana. Nie mogli zrozumieć, jak to się dzieje,
że tak poważny, surowy i krytyczny dowódca jak generał Fijałkowski nagle daje posłuch nacechowanej
emocją wypowiedzi młodszego oficera. Jeszcze szef sztabu próbował rzecz całą sprowadzić na ziemię.
— Zgoda, panie kapitanie — zaczął. — Zgoda. Po tygodniu klęsk przydałby się jakiś przyjemniejszy
kąsek. Ale bądźmy rozważni: to nie Grupa „Narew” ma szanse na lokalny sukces. Szkoda naszych pułków,
jeśliby miały posłużyć tylko dla podniesienia ducha, a nie do pobicia wroga.
— Pan zbyt pochopnie ocenia możliwości bojowe przemęczonych piechurów. To nie poligon: bagnet na
broń, granat w garść i naprzód! Bez wsparcia ogniowego artylerii niewiele zdziałamy, wykoszą naszych
strzelców już na podstawie wyjściowej — wtrącił ponownie major Gorzko.
W zasadzie odprawa była skończona po tym, jak generał niedwuznacznie poparł nieoczekiwany projekt
Matrybińskiego. Zgodził się z poglądem, że tak korzystna sytuacja do zaatakowania Niemców już może się
nie powtórzyć. I nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby z tej okazji nie skorzystał.
Niestety, zabrakło szefowi sztabu argumentów, by przekonać generała, że — dyktowany szlachetnymi
pobudkami — pomysł kapitana nie ma najmniejszych szans na powodzenie. Toteż niezwłocznie
przystąpiono do odwoływania rozkazów o odwrocie, aby je zastąpić decyzją przejścia do zwrotu
zaczepnego.
Tymczasem generał Fijałkowski nie chciał tak ważnej decyzji podejmować bez wiedzy Naczelnego
Wodza. Do Brześcia, gdzie wówczas znajdował się marszałek, szybko został skierowany kwatermistrz
Grupy major Bronisław Kwaskowski. Major miał osobiście przedstawić Naczelnemu Wodzowi argumenty
przemawiające na korzyść nowej koncepcji. W sztabie Grupy domyślano się, że nie będzie to rozmowa
łatwa, gdyż zmiana zadania dla SGO „Narew” w sposób zasadniczy podważała dotychczasowe plany
marszałka. A jednak ten fantastyczny plan znalazł uznanie w Brześciu!
Dochodziła godzina 9 wieczór, gdy na stole pokoju operacyjnego sztabu Grupy zadzwonił telefon.
Zgłosił się na linii major Kwaskowski. Miał do przekazania tylko jedno zdanie: „W Pińsku świeci słońce”. I
to krótkie zdanie, zawierające zakodowaną informację, iż Naczelny Wódz zgadza się na nowe propozycje,
zapoczątkowało lawinę wydarzeń niezwykle brzemiennych w skutki.
„W Pińsku świeci słońce” — a więc wojska SGO „Narew” wracają na swe dawne pozycje, tylko że już
sporo zmieniło się na terenie ich dotychczasowych działań. Niemcy poszli do przodu i sytuacja
skomplikowała się jeszcze bardziej. Nastał początek końca Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”
doświadczonego i rozważnego generała Fijałkowskiego.
Kolejno, w ciężkich walkach, wykrwawiały się Podlaska Brygada Kawalerii, 71 pułk piechoty,
Suwalska Brygada Kawalerii. Dowódca zdziesiątkowanej Grupy po kilkunastu godzinach zmuszony jest
zmienić decyzję: a jednak odwrót!
Widmo klęski najwyraźniej dało o sobie znać, gdy korpus Guderiana przełamał wreszcie obronę pod
Wizną. Tym razem Niemcy nie tracili czasu i błyskawicznie parli do przodu. Waliły się w gruzy przesadnie
optymistyczne pomysły kapitana Matrybińskiego.
W południe Niemcy okrążyli folwark Michałki, gdzie stacjonował sztab SGO „Narew”. Część oficerów
wydostała się poza pierścień dzięki wyjątkowo silnej obronie zorganizowanej przez taborytów.
Mijały godziny feralnego dla grupy dnia. Dziesiątego września przed godziną 14.00 Niemcy zaczęli
bombardować Michałki. Do szturmu ruszyły czołgi. Już tylko garstka polskich żołnierzy ostrzeliwuje się z
płonących zabudowań. Kapitan Matrybiński zastępuje poległego celowniczego cekaemu. Strzela do
ostatniego naboju. Widzi zacięte twarze otaczających go Niemców. Wstaje powoli, jakby kpił ze śmierci,
prowokował... Seria z pistoletu maszynowego przecina go w pół.
Z resztą oddziałów generał Fijałkowski podejmuje rozpaczliwą próbę przebicia się w okolicach
Zambrowa. Bez skutku. Czołgi dwóch dywizji pancernych rozbijają polską 18 DP. Udaje się ujść mocno
wykrwawionym dwu brygadom kawalerii, ale SGO „Narew” przestaje istnieć jako samodzielny związek
operacyjny. Generał Fijałkowski wpadł w ręce nieprzyciela. Zmarł w niewoli w roku 1944.
Na pamiątkę tamtych wydarzeń nad Bugiem i Narwią każdego roku we wrześniu na polach bitew
spotykają się kombatanci. Spotykają się także ci spod Wizny, chociaż coraz ich mniej. Z dumą wspominają,
że dane im było stoczyć jedną z bardziej znanych bitew polskiego Września. Historycy już dawno ocenili, że
opór pod Wizną miał nie tylko znaczenie taktyczne. Wizna wywarła wpływ na wydarzenia o daleko
szerszym zasięgu. Miała znaczenie operacyjne, gdyż przez dwie doby nie udawało się czołgom Guderiana
iść na wschód i tym samym nie doszło do szybkiego zamknięcia w okrążeniu polskich jednostek
grupujących się na wschód od Wisły.