19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
1/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
|
|
|
|
Przegladsportow y.pl » Inne dyscypliny » Śmierć człow ieka gór
Śmierć człowieka gór
03.11.2009 | 20:00
Jerzy Kukuczka był najsilniejszym himalaistą świata lat 80. - przyznaje
Reinhold Messner, który popiersie Polaka umieścił w swoim muzeum w
galerii najwybitniejszych wspinaczy w historii. Piotr Morawski był
największą nadzieją światowego himalaizmu.
Mógł zostać, według słynnego Włocha Simone Moro, „Nowym Kukuczką". Piotr Kalmus
marzył o wielkiej karierze. Wszyscy oni zostali w Himalajach na zawsze. Wszyscy polegli w
starciu z potęgą najwyższych gór świata
Legenda
Czteroletni Wojtek obudził się z krzykiem. Właśnie śniło mu się, że jest w windzie z ojcem i
nagle zaczynają spadać. Ciocia powiedziała, żeby nie przejmował się i poszedł spać. Tak
zrobił.
Dworzec kolejowy w Katowicach. 24-letni Wojtek Kukuczka idzie specyficznym, ale pewnym
krokiem. Niezbyt wysoki, nie przywiązuje wagi do ubrania, na głowie dredy. Matka mówi, że
jest podobny do ojca. Ale tylko z charakteru. Cechy fizyczne, rysy, budowę odziedziczył starszy z
braci, Maciek. Matka mówi, że jest jak ojciec, tyle że „w ciemnej oprawie".
Wojtek na co dzień robi zdjęcia. Skończył Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Pracował
przez chwilę w katowickim oddziale „Faktu", można powiedzieć, że jest na etapie
poszukiwania miejsca w życiu. Ostatnio zaczął zbierać materiały o ojcu. Zainteresował się
wspinaczką. Na razie trenuje na skałkach, ale ostatnio zapytał Ryszarda Pawłowskiego, czy
nie zabrałby go na wyprawę w Himalaje.
- Jeszcze za wcześnie - odpowiedział Pawłowski.
Wojtek na razie pojechał tylko pod Lhotse, na grób ojca. Nie pamięta go. Ale nigdy nie miał do
niego żalu.
- Był niezależny, dokonał swojego wyboru, szanuję to - mówi.
20 lat temu Jerzy Kukuczka wyruszył na Lhotse. To miała być jego ostatnia tak ekstremalna
wyprawa. Nigdy nie obiecał, że porzuci góry. Nie mógłby tego zrobić. Nawet, gdy już zdobył
Sziszapangmę, swój ostatni, czternasty ośmiotysięcznik.
Ale południowa ściana Lhotse nie dawała mu spokoju. To było największe wyzwanie
himalaizmu końca lat 80. A jak mówi Wojciech Kurtyka: „Gdy pojawiało się jakieś medialne
wyzwanie, możliwość pokazania całemu światu, kto jest najlepszy, wtedy Jurek po prostu
ruszał do akcji".
- Chciał udowodnić sobie, że może to zrobić. Innym nie musiał nic udowadniać, tylko sobie -
uważa Cecylia Kukuczka.
W twarzy, oczach, sposobie bycia pani Cecylii wyczuwa się pewną melancholię. Nawet gdy
opowiada o swoim mężu z pasją, z wielkim zaangażowaniem, gdy nagle się ożywia, z jej
twarzy nie znika zaduma czy nawet smutek. Jesień to sezon dla dziennikarzy. Przyjeżdżają,
pytają o męża. Tak jest rok w rok, teraz szczególnie, bo to dwudziesta rocznica jego śmierci.
Ale nawet po tylu latach można odnieść wrażenie, że niektóre pytania ciągle sprawiają ból.
Wraca wspomnienie...
Ligota, dzielnica Katowic. IX piętro wieżowca na wielkim blokowisku. Już ostatnie tygodnie
tutaj, bo niedługo się wyprowadzą. Jerzy za osiągnięcia dostał przydział na bliźniaka. Cieszy
się, że będzie miał swój własny pokój. Od kilku dni nie było od niego wiadomości. Choćby
parę słów w radiu czy telewizji. Pani Cecylia wieczory spędza przyklejona do radioodbiornika.
W końcu coś powiedzą. Listy od Jerzego dochodzą czasem kilka dni po jego powrocie z
wyprawy. Ale z radia zawsze coś można usłyszeć.
- Nie czekasz na dobrą czy złą wiadomość. Po prostu na jakąkolwiek. Choćby jedno zdanie -
mówi.
Wtorek to już najwyższy czas na jakiś meldunek.
Dzwonek do drzwi, pani Cecylia wychodzi na klatkę. Janusz Majer, przyjaciel Jerzego, pojawia
się z żoną za szklaną szybą. Patrzą na nią, spuszczają wzrok. Ona już wie. Jako pierwsza. To
jest żelazna zasada, najpierw trzeba powiadomić rodzinę, za wszelką cenę, zanim
przedostanie się do mediów. Te w dalszej kolejności. Najgorsze co może być, to dowiedzieć
Jesteś w dziale:
Menu
Na żywo
Wszystkie blogi
Piłka Nożna - Ekstraklasa
12. kolejka: Pogoń Szczecin - Ruch Chorzów
poniedziałek, 18.30
Marcin Gortat bliski zmiany klubu!
Napastnik Polonii rozmawia z Lechem
Kamil Grosicki: Czas na zmiany
Najlepszy piłkarz Legii: "Trzeba było pokazać ...
Michał Probierz: "To nie ja płacę"
Ireneusz Jeleń: "Sam meczu nie wygram"
Blogi
2012-11-19 10:53:45
Legia po tytuł, Żewłakow po
emeryturę
Ten koszykarz chyba
zwariował! I to podczas
meczu. Jeden z zespołów w
...
Powraca na naszą stronę
liga rumuńska! To co się tam
dzieje czasami ...
Autor: Sławomir Węgierkiewicz
Znamy już pełną treść regulaminu
Enea Ekstraligi. Poniżej prezentujemy
treść komunikatu .
Śmierć człow ieka gór
POLECAMY
Napastnik Polonii rozmawia z Lechem
2
Lubię to!
0
+
Lubię to!
2
Nasze wydania
Dowiedz się, co przeglądają Twoi znajomi i jeśli chcesz,
udostępnij im swoje aktywności.
Sprawdź co czytali Twoi znajomi
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
2/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Kilka godzin później do agencji prasowych trafia informacja: „Podczas wspinaczki na
południowej ścianie Lhotse spadł i poniósł śmierć polski himalaista Jerzy Kukuczka".
Może się panie przysiądą?
Pani Cecylia kończy właśnie oprowadzać turystów, młode małżeństwo z dwójką dzieci.
Opowiada z pasją. Dzieci chciałyby już iść, ale rodzice słuchają z niezwykłym przejęciem,
zadają pytania.
W Istebnej, w rodzinnym domu Kukuczków, wygospodarowała małą salkę i stworzyła izbę
pamięci swojego męża. Tutaj znajdował czas na odpoczynek, zabawę z synami, Maćkiem i
Wojtkiem, śpiewał przy ognisku piosenki Starego Dobrego Małżeństwa. I przyśpiewki
góralskie. Po polsku i słowacku. Kompletnie nie umiał tańczyć, ale za to świetnie śpiewał.
Uwielbiał to miejsce. Przyjeżdżał tu czasem, żeby choć na chwilę uciec od mediów. W domu
czasem nie dało się już wytrzymać.
- Gdy Jurek zaczął zdobywać kolejne szczyty, w domu cały czas ktoś był, bez przerwy dzwonił
telefon. Wtedy wsiadaliśmy w samochód i jechaliśmy do Istebnej - mówi Cecylia Kukuczka.
Nie rozmawiali dużo o górach. Co tam czuł, jak niezwykłą walkę podejmował - wszystkiego
dowiedziała się już po jego śmierci, redagując autobiografię męża.
- Naprawdę musieliśmy się natrudzić, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Góry były tylko jego.
W domu była rodzina - mówi pani Cecylia. Opowiada zwiedzającym o sprzęcie, o wyprawach,
o każdym szczycie. Trudno uwierzyć, że gdy poznali się na początku lat 70., nie miała o tym
pojęcia. Poszła z koleżanką na kawę do jednej z katowickich restauracji, gdzie akurat Jerzy
świętował swoje urodziny w towarzystwie kolegów z Głównego Instytutu Górniczego. Nie było
wolnych miejsc i Kukuczka zaproponował im: „Może się panie przysiądą do nas?".
- Skromny i jednocześnie bardzo przyjazny - mówi Cecylia Kukuczka. - Widziałam w jego
oczach, że to dobry i uczciwy człowiek. Spodobaliśmy się sobie i tak od randki do randki...
Nazwisko Jerzego było wtedy już znane w środowisku polskich wspinaczy. Miał też bolesne
doświadczenie ze śmiercią, która później będzie mu towarzyszyć, gdy w latach 80. po kolei
ginąć będą jego partnerzy i przyjaciele.
W 1971 roku jednym z najważniejszych problemów polskich wspinaczy było zimowe przejście
tzw. direttissimy Kazalnicy, czyli najprostszej drogi prowadzącej na szczyt. Ta sama ściana,
która latem wydawała się dość prosta, zimą stanowiła niezwykłe wyzwanie. Chcieli je podjąć
krakowiacy pod wodzą młodego talentu, Wojciecha Kurtyki.
- Gdy przyjechaliśmy do schroniska nad Morskim Okiem, zorientowaliśmy się, że Ślązacy z
Harcerskiego Klubu Taternickiego są już w ścianie. Wiedzieli, że szykujemy swoją wyprawę i
postanowili uprzedzić nas o jeden dzień - opowiada Kurtyka. Byli to Kukuczka, Zbigniew
Jaworowski i Piotr „Jim" Skorupa, przyjaciel Jerzego, być może najbliższy, z którym wspinał się
od kilku lat.
Krakowiacy byli zirytowani, wręcz wściekli. Ruszyli za Ślązakami, a potem ich wyprzedzili, kiedy
ci postanowili przeczekać dwa dni z powodu załamania pogody. Teraz gonili Kukuczka i
koledzy. Pogoda beznadziejna, teren ciężki, Kurtyka prze naprzód, metr po metrze, zostawia
wszystkich w tyle, Kukuczka nie odpuszcza, narzuca ostre tempo. Wchodzi pierwszy na półkę
skalną. Zaczyna grzać zupę dla kolegów. Skorupa jest tuż za nim. Kukuczka wyciąga do
przyjaciela rękę... Mówi: „Chodź, dawaj". Lina jest oblodzona. „Jim" łapie za tzw. węzeł Prusika.
To niewybaczalny błąd, wręcz śmiertelny... Węzeł zaczyna się zsuwać...
„Usłyszałem jakiś niewiarygodny krzyk, pisk i za chwilę głośne rąbnięcie. Nie wiedziałem, co
się dzieje, mój partner Tadek Gibiński nie chciał nic powiedzieć. „Idź dalej, wszystko jest w
porządku, coś spadło" - rzucił. Dopiero nad ranem przyznał, że Skorupa zginął - opowiada
Kurtyka. Ślązacy wycofali się ze ściany.
Kukuczka przyznał po latach, że przez kilka tygodni bił się wtedy z myślami: wrócić w góry czy
nie. Wrócił. Przechodził przez kolejne szczeble. W Dolomitach kamień oderwany od skały trafił
go w głowę. Szedł dalej. W Alpach sam spadł z Marmolady. Z ośmiu metrów. Podniósł się i
osiągnął szczyt. Potem był McKinley na Alasce, gdzie ledwo przeżył i stracił kawałek palca,
później Hindukusz. Zawsze w bardzo dobrym stylu. Cały czas wyżej, cały czas trudniej. W
końcu trafia w Himalaje. Pierwsze podejście na Nanga Parbat zakończyło się
niepowodzeniem.
Wyprawa w Himalaje to koszty. Milion złotych. Kukuczka i koledzy malują kominy. Są szybsi niż
wszechpotężne Hutnicze Przedsiębiorstwo Remontowe. Znacznie szybsi. Podczas gdy
konkurent potrzebuje na pomalowanie 80-metrowego komina kilka miesięcy, oni robią to... w
tydzień.
- Bo my, proszę pana, malujemy bez rusztowania. Na linach - tłumaczy Kukuczka dyrektorowi.
Ten robi wielkie oczy, ale w końcu wykłada pieniądze. Jeszcze kilka kominów, kilka wizyt w
gabinetach i można ruszać...
4 października 1979 roku wraz z Andrzejem Czokiem staje na szczycie Lhotse. Nie używają
dodatkowego tlenu, co jest w tym czasie ogromnym osiągnięciem.
Kolejny sukces to Mount Everest. W maju 1980 roku, już nową trasą. Od tej pory Kukuczka
będzie zawsze szukał nowych wyzwań, nie zadowoli się tym co banalne, osiągalne dla
zwykłych śmiertelników.
W 1981 roku podejmuje próbę zdobycia Makalu. W stylu alpejskim z Wojciechem Kurtyką i
Anglikiem Aleksem McIntyre. Załamanie pogody powoduje, że muszą się wycofać. Nie kryją
żalu. Kukuczka próbuje przekonać Kurtykę do powrotu na szczyt, ale ten postanowił, że to
koniec.
Pogoń Siedlce - Znicz Pruszków 1:0 (1:0)
Autor: sztajnert maciej
Pogoń Siedlce - Znicz Pruszków 1:0
(1:0)
Nike Węgrów - Ósemka Siedlce 3:0
Autor: sztajnert maciej
Nike Węgrów - Ósemka Siedlce 3:0
- W takim razie pójdę sam - wypala Kukuczka. Idzie i zdobywa swój trzeci ośmiotysięcznik. Tyle
nie osiągnął jeszcze żaden z polskich himalaistów.
Twardziel i geniusz
W pierwszej połowie lat 80. stworzył z Kurtyką duet marzeń. Himalajski dream team.
Bronowice, obrzeża Krakowa. Kurtyka otwiera drzwi, kończy załatwiać telefonicznie swoje
interesy w Indonezji. Mówi się o nim jako o człowieku ekscentrycznym, niechętnym mediom.
Obraz ten okazuje się nieco zafałszowany. Pracuje właśnie nad opowiadaniem. Chce
wykorzystać motywy autobiograficzne, sporo już napisał, ale nie wyklucza, że nigdy tego nie
wyda...
Kurtyka, legenda świata alpinistycznego, w Polsce nieco w cieniu wielkich, medialnych
nazwisk. Na Zachodzie, wśród swoich, uznawany za mistrza. Reinhold Messner, czyli człowiek
mający w tym świecie niemal patent na nieomylność, nazwał Kurtykę tym, który miał
największy wpływ na europejskie wspinanie.
Kukuczka i Kurtyka, duet cokolwiek egzotyczny. Nawet nie tyle niezwykły jest fakt, że się ze
sobą wspinali, ile że po prostu w ogóle lubili spędzać ze sobą czas.
Kukuczka - typowy sportowiec. Czołg. Człowiek, który zakłócił elitaryzm himalaizmu. Ślązak,
elektryk. Kurtyka - człowiek o duszy artysty, niejako ucieleśnienie tego elitaryzmu, syn pisarza
Henryka Worcella.
Z jednej więc strony twardziel, Jurek, normalny i naturalny facet, któremu podobało się
zainteresowanie mediów i popularność. Jego znajomi nie ukrywają, że o nią zabiegał, gdyż
rozumiał, że wiąże się to z dofinansowaniem wypraw, ale też wynikało to ze zwykłego
ludzkiego cieszenia się swoimi pięcioma minutami.
Z drugiej strony geniusz, Wojtek, wyjątkowo inteligentny facet ze skłonnościami do
filozofowania, dbający niezwykle o formę wypowiedzi, w miarę możliwości stroniący od
mediów, gdyż każdy udzielany wywiad jest jego zdaniem przyznaniem się do własnej
słabości, jaką jest próżność.
Jurek, tradycyjny katolik z krzyżykiem na szyi, w każdą niedzielę obowiązkowo meldujący się w
kościele, i Wojtek, wiecznie poszukujący prawdy o absolucie.
Jurek, prący na przekór wszystkiemu, przekonany o tym, że opatrzność chroni go przed
śmiercią, i Wojtek, którego wyobraźnia podsuwała najgorsze możliwe obrazy śmierci. Efektem
tej jego przesadnej z pozoru ostrożności był fakt, że na wyprawach z jego udziałem doszło do
zaledwie jednego, niezbyt groźnego wypadku.
Ten duet był, jak uważa Janusz Kurczab, prawdopodobnie najlepszym zespołem w historii
polskiego himalaizmu. Razem zdobyli 3 ośmiotysięczniki w zaledwie 2 lata. Wydawało się, że
są w stanie zdystansować całą elitę światowego himalaizmu.
- Wbrew pozorom te wszystkie przeciwności doskonale się uzupełniały - uważa Kurtyka. -
Jurek był niezłomny, z żelazną konsekwencją dążył do celu, ja miałem spore możliwości
techniczne. To było dobre połączenie.
Ich trawers Broad Peaków przeszedł do historii himalaizmu. Rozstali się wkrótce potem,
schodząc po udanej wyprawie.
- Jerzy w pewnym momencie chciał iść na Gaszerbrum IV, tak zwaną Świetlistą Ścianę. Ja
powiedziałem, że nie, bo pogoda nie jest odpowiednia. Choć od lat było to przecież moje
marzenie - mówi Kurtyka. - Jurek w swojej książce wyrażał rozczarowanie, że ja nie chciałem
wejść w ścianę. Ta próba to był błąd w sztuce, nie wchodzi się w takie monstrum, prawie 3
kilometry, kiedy pułap chmur sięga 6 tysięcy metrów, kiedy każdego dnia po południu prószy
śnieg. Nie wchodzi się w takich warunkach w stylu alpejskim, gdy już nie ma odwrotu!
Czy więc Kukuczka był szaleńcem?
Kurtyka zaprzecza: - Nie, Jurek wierzył, że człowiek potrafi wytrzymać o wiele więcej, niż to się
utarło, organizm ludzki według niego jest o wiele mocniejszy, niż się mówi, zaś wypadki to są
po prostu... wypadki. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że na przykład można umrzeć z
wyczerpania. A przecież siła ludzka w końcu się kończy. Jurek myślał, że zawsze można coś
zrobić, zawsze można mieć wpływ na swój los.
Kiedyś Jerzy zwierzył się przyjacielowi, że gdy nie zdołał zdobyć góry, pytał w duchu
najwyższego: „Boże mój, dlaczego nie pozwoliłeś mi wejść, przecież nic złego nie zrobiłem".
Janusz Majer, przyjaciel Kukuczki, dziś współwłaściciel firmy Hi-Mountain opowiada: -
Siedzieliśmy z Jurkiem pod Świetlistą Ścianą, patrzył na nią i opowiadał, jak ją ugryźć, którędy
pójść. Wróciliśmy do bazy i wtedy pogoda się naprawdę zepsuła. Trzech z nas postanowiło,
że schodzimy, wtedy Wojtek Kurtyka powiedział: „My z Jurkiem też schodzimy". Jurek nie chciał.
Miał takie podejście, że jeśli zapłaciliśmy za zdobycie ściany, to musimy spróbować.
Ta sytuacja była katalizatorem. - Sporą rozbieżność między nami można było zauważyć już przy
wyznaczaniu celów. Ja wybierałem te góry, gdzie mogłem podziwiać naturę, cieszyć się
wyzwaniami. Jurek był mentalnie w pełni ustawiony na największe wysokości. Gdy ja ujrzałem
szczyt Trango Tower, spędziłem tam ranek i byłem tak roztrzęsiony, że ciężko mi było dojść do
siebie, byłem jak po jakimś ciężkim kataklizmie wewnętrznym, tak to porażająco odebrałem. A
on? Nie sądzę, by w ogóle zrobiło to na nim jakieś wrażenie. Góra i tyle, nawet niezbyt wysoka.
Jurek chciał tylko gonić Messnera - mówi Kurtyka.
Coraz częściej dochodziło do kłótni. Często z byle powodu. Ich rozstanie było niezwykle
symboliczne. Schodzili lodowcem Baltoro, w pewnym momencie jeden poszedł w prawo,
drugi w lewo. Jurek skręcił na niespełna siedmiotysięczny Biarchedi i stamtąd na przełęcz
Masherbrum La i do doliny Hushe.
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
4/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Gdy Kukuczkę zobaczył miejscowy nauczyciel, nie mógł uwierzyć, że stamtąd przyszedł
samotnie. Do tej pory udało się to tylko sporej grupie amerykańskich przewodników. „To
niemożliwe. Poza nimi nikt się tędy jeszcze nie przedostał" - mówił. Jerzy wzruszył ramionami.
Nie starał się go przekonać. Próbował za to przekonać Kurtykę do dwóch wypraw zimowych i
udziału w wyścigu po 14 ośmiotysięczników. Bezskutecznie. Kukuczka mówił, że zimą można
zrobić dwa i zacząć pogoń za Messnerem.
- Dla Jurka to było zupełnie naturalne, gdyż on traktował wspinaczkę jako sport. Dla mnie było
to wręcz niedopuszczalne - wyjaśnia Kurtyka.
Marsz
Kukuczka miał trochę racji. Kolejne ośmiotysięczniki padały, jeden po drugim. Styczeń 1985,
Dhaulagiri, razem z Andrzejem Czokiem. Luty 1985, Cho Oyu razem z Andrzejem Heinrichem.
Lipiec 1985, Nanga Parbat razem z Heinrichem, Sławomirem Łobodzińskim i Meksykaninem
Carlosem Carsolio.
Ten ostatni, wówczas 23-letni debiutant został potem czwartym człowiekiem, który zdobył
wszystkie ośmiotysięczniki. W mailu napisał nam: „Spotkałem go w bazie Rupal. Miałem
pożyczony sprzęt, taki domowej roboty. A miałem przecież spotkać legendarnego Kukuczkę,
najlepszego himalaistę świata... Co on pomyśli, gdy mnie zobaczy? Byłem bardzo
zawstydzony. Gdy dotarłem do bazy, zobaczyłem, jak Kukuczka z Heinrichem cerują swoje
ubrania. Mieli takie jak ja, domowej roboty, tyle że z rosyjskich materiałów. Później spotykałem
w swoim życiu wielu wysportowanych atletów, którzy nie wytrzymywali na największych
wysokościach, w ekstremalnych warunkach. Po prostu siadali psychicznie. A niepozorny
Kukuczka ze swoimi przerzedzonymi włosami, brakami w uzębieniu i sporawym brzuchem,
chyba od wódki, był tak niezwykle silny psychicznie... to na pewno był najsilniejszy facet
jakiego w życiu spotkałem. Jeśli mu coś nie szło, po prostu co chwila rzucał to wasze
charakterystyczne słowo na k, ale nigdy się przy tym nie skarżył i nie rezygnował".
Do końca roku miał już 9 szczytów. Kolejny rok i kolejne rekordy.
Styczeń 1986, Kanczendzonga, pierwsze zimowe wejście, z Krzysztofem Wielickim. Lipiec
1986, K2, razem z Tadeuszem Piotrowskim. Listopad 1986, Manaslu razem z Carsolio i
Arturem Hajzerem. Wszystkie te szczyty zdobyte zostają w znakomitym stylu, ale na kilku z nich
stracił przyjaciół.
Na Nanga Parbat blok skalny jakby specjalnie wyskoczył z lawiny i trafił Piotra Kalmusa, na
Kanczendzondze z wycieńczenia zmarł przyjaciel Kukuczki, Andrzej Czok. Ta śmierć, jak
opowiadała Cecylia Kukuczka, zabolała go najbardziej. Razem zdobywali swoje dwa pierwsze
ośmiotysięczniki. Czok, wydawało się najtwardszy z ludzi, po prostu zaczął gasnąć. Gdyby
Kukuczka zdał sobie sprawę z jego stanu i zamiast kontynuować atak na szczyt, sprowadził go
na dół, mógłby przyjaciela uratować.
Na K2 zginął Tadeusz Piotrowski. Zgubił raki, spadając, zsunął się po Kukuczce. Jerzy nic nie
mógł zrobić. Wbił się ze wszystkich sił w ścianę i chciał tylko przeżyć.
W międzyczasie, podczas zakończonej niepowodzeniem wyprawy na Lhotse, zginął Rafał
Chołda. Kukuczka w pewnym momencie się odwrócił i zobaczył, że go nie ma...
Szedł dalej, chociaż z Messnerem już przegrał. Włoch w 1986 roku wszedł na Lhotse. Miał
komplet. Kukuczka musiał zadowolić się drugim miejscem.
Luty 1987, Annapurna z Arturem Hajzerem... I w końcu, 18 września 1987 roku Sziszapangma
z Arturem Hajzerem. Cel został osiągnięty.
- Stało się... Wszystko dociera do mnie powoli. Jak zawsze na tej wysokości, musi torować
sobie drogę przez zmęczenie, łomot spracowanego serca, oddech szarpany głodem tlenu. I
nie potrafię w sobie wyzwolić radości proporcjonalnej do przeżycia - pisze Kukuczka w swojej
autobiograficznej książce.
Gdy w pewnym momencie zbliżył się na odległość zaledwie dwóch szczytów do Messnera
(10-12), szansa na wygranie tego pasjonującego, śmiertelnie niebezpiecznego wyścigu stała
się realna. Po latach zwolennicy zarówno jednego, jak i drugiego przekonują, że to nie był
żaden wyścig, bo Messner zaczynał 9 lat wcześniej, więc Polak nie miał szans. Sam Kukuczka
przyznał jednak, że zajął drugie miejsce w konkurencji 14 razy 8000. A więc wyścig był.
Przecież gdyby Messner się zawahał, gdyby raz czy drugi przegrał z pogodą, wtedy sprawa
byłaby otwarta...
Popiersie na honorowym miejscu
- Messner, słucham - głos w słuchawce jest mocny, należy do człowieka zdecydowanego,
niezwykle pewnego siebie. Reinhold Messner. Fenomen. Numer 1. Człowiek, który jako
pierwszy zdobył czternaście ośmiotysięczników, jako pierwszy wszedł na Mt. Everest bez tlenu,
człowiek, który zdobył Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów, który w
końcu przejechał na nartach Antarktydę. Człowiek, którego Kukuczka uważał za swojego idola.
- Czy choć przez chwilę myślał pan, że Kukuczka może panu zagrozić w wyścigu 14 razy
8000?
- Nie. Ja nigdy nie traktowałem tego jako zawodów. Jerzy był cztery lata młodszy ode mnie i
znacznie później wszedł w wysokie góry. Wiem, że Jerzy szczególnie pod koniec miał spore
ciśnienie ze strony polskich mediów. Tyle tylko, że ja zaczynałem na Nanga Parbat w 1970
roku, a on, na tej samej górze, 7 lat później. Nie ma natomiast wątpliwości, że on, między
1980 i 1986 rokiem, był najsilniejszym wysokogórskim wspinaczem świata. Ja nie byłem już
tak silny, choćby ze względu na wiek. Okres mojej świetności przypadał na czas, gdy
Kukuczka jeszcze wspinał się w Alpach. Proszę też zauważyć, że Jerzy swoje szczyty zdobył
podczas zaledwie 12 wypraw, ja miałem ich aż 18. Nie chcę powiedzieć, że on był słabszy,
wręcz odwrotnie, był silniejszy. Ale miałem na starcie tak dużą przewagę, że nie było
właściwie szansy, by nawiązał rywalizację. Byłem w uprzywilejowanej sytuacji, mogłem sobie
pozwolić na to, by dokonywać innych rzeczy, nie ścigać się.
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
5/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
- Czyli nawet przez chwilę nie obawiał się pan, że Kukuczka może jednak wygrać?
- Nie, nigdy nawet o tym nie myślałem. Wiedziałem, że jeśli nie zginę na ośmiotysięczniku,
zdobędę je wszystkie. W 1982 roku wszedłem na 3 ośmiotysięczniki w ciągu zaledwie dwóch
miesięcy, znałem więc swoje możliwości i miałem sporą rezerwę. Proszę zresztą zwrócić
uwagę, że w 1984 roku, zamiast jechać po kolejne ośmiotysięczniki do kolekcji,
zdecydowałem się przejść dwa Gaszerbrumy, które już przecież zaliczyłem w poprzednich
latach. To pokazuje, że nie spieszyłem się, ale po prostu realizowałem swoje założenia,
swoje idee, które przychodziły mi do głowy.
- Czy miał Kukuczka coś, jakąś cechę, która panu szczególnie imponowała?
- Niezwykła była odporność i surowość, z jaką traktował samego siebie. Potrafił marznąć,
cierpieć, głodować i w końcu wchodził na szczyt. Dlatego właśnie był najlepszym wspinaczem
lat osiemdziesiątych. W moim muzeum stoi jego popiersie z brązu, które dostałem od
Polaków. Postawiłem je wśród najwybitniejszych wspinaczy w historii, jak Andreas Heckmair
czy Walter Bonatti. Jerzy zdecydowanie jest w jednej grupie z najlepszymi, którzy kiedykolwiek
się wspinali. Niesamowicie silny i co ważne, wspinał się w znakomitym stylu. Jego wejście,
razem z Tadeuszem Piotrowskim na K2, w 1986 roku, było wręcz niezwykłe.
- Wiele osób mówiło, że on nie wyglądał na alpinistę, twierdzono nawet, że był po prostu
gruby.
- Miał lekką nadwagę, ale potrafił użyć tego w trudnych momentach, uczynił z niej swoją broń,
był w tym niezwykle inteligentny. Na pewno nie będę krytykował Jurka za cokolwiek. Jest jedna
rzecz, której żałuję... W 1982 roku jechałem na Cho Oyu i zaprosiłem z Polski tylko Wojtka
Kurtykę, jednego z największych alpinistów swojej epoki. Poza tym było kilku wspinaczy z
krajów Europy Zachodniej. Dziś z perspektywy czasu żałuję, że nie zaprosiłem ich obu.
Chciałbym też podkreślić, że przyczyną śmierci Jerzego nie był wyścig ze mną.
- Więc co?
- Myślę, że presja polskich mediów. Po zdobyciu wszystkich ośmiotysięczników oczekiwania
były tak wielkie, że on chyba nie do końca sam miał wpływ na to, co robić dalej, jaki cel sobie
obrać.
- Być może zginął, bo wiedział, że musi coś udowodnić, musi wejść na południową ścianę
Lhotse, ścianę marzeń...
- Wie pan pewnie, że ja dwukrotnie poległem na tej ścianie. Raz w 1975 i później w 1989
roku. Wtedy powiedziałem moim przyjaciołom, że nie jestem wystarczająco silny, by wejść na
tę ścianę. To było wiosną. Jerzy przyjechał jesienią i chyba czuł zbyt duże ciśnienie, że musi to
zrobić. Na tej wysokości, w tych warunkach ten wypadek zdarzyłby się każdemu.
- Kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę, że w ogóle jest ktoś taki jak Kukuczka?
- Pamiętam go z 1979 roku, ale bardzo słabo. Spotkaliśmy się, gdy schodził z Lhotse,
porozmawialiśmy trochę o wyprawach na Nanga Parbat. Wiedziałem, kto to jest, od kiedy
wszedł na Mount Everest, a po tym, jak z Kurtyką zrobili trawers Broad Peaków, dokładnie
wiedziałem, z kim rozmawiam, kojarzyłem go już bardzo dobrze. Zrobił też świetne wejście na
Gaszerbrum II, można powiedzieć, że dokonywał rzeczy, które i ja chciałem robić. I to w
pięknym stylu. Zacząłem się wtedy interesować jego osiągnięciami. Później jeszcze Erhard
Loretan miał takie osiągnięcia w wyprawach na ośmiotysięczniki. Kukuczka szukał nowych
dróg, wchodził zimą, samotnie na Makalu... Większość himalaistów wspinała się na
ośmiotysięczniki niemal na grzbietach jaków. To nie miało już nic wspólnego z naszą ideą
alpinizmu. Kukuczka, Loretan i ja byliśmy tymi, którzy pokazali największą klasę. Później było
niewielu takich wspinaczy. Dzisiaj mówi się, że himalaiści są szybsi niż dawne gwiazdy.
Wchodzi nawet sporo kobiet. Ktoś im przymocowuje liny i szybko wchodzą po tych linach - no
to rzeczywiście są szybsi. My wyznaczaliśmy nowe, trudne trasy, zimowe wejścia.
- Czy styl Kukuczki nie był za bardzo ryzykowny? Wokół niego ginęło wiele osób, on też
zginął.
- Wspinanie się w sposób, w jaki to robiliśmy, jest ryzykowne. On to wiedział. Zresztą, Polacy
mieli niezwykle silną grupę wspinaczy, jeden pchał drugiego do przodu. Gdy kilku zginęło,
miałem nadzieję, że Kukuczka zrezygnuje, zejdzie na niziny i zacznie szukać nowych wyzwań.
Takich jak chociażby wyprawy na Antarktydę, pustynię... coś bezpieczniejszego. Ja tak
zrobiłem i wciąż żyję. Ale powiedzmy szczerze, żyję, bo miałem też dużo szczęścia. Przecież na
Nanga Parbat w 1970 roku byłem bliski śmierci.
- Czy zdążyliście poznać się prywatnie?
- Nie, nigdy nie było takiej okazji, żebym poznał jego żonę czy dzieci. Ale oczywiście kilka razy
pogadaliśmy w górach. Mogę powiedzieć tylko tyle, że w Katmandu czy w bazie zawsze był to
bardzo miły facet, świetna osobowość. Był bardzo otwarty, lubił napić się wina z innymi
wspinaczami, a następnego dnia, z samego rana startował na szczyt.
Gwiazda
Być może Messner miał rację. Jerzy mógł zejść na niziny, szukać nowych wyzwań. Miał od
Francuza Jeana Louisa Etienne'a ofertę przeprawy przez Antarktydę, którą jednak odrzucił. A
przecież osiągnął swój najważniejszy cel w Himalajach. Musiał go osiągnąć. Kurtyka mówi o
„obsesyjnej wręcz żądzy pokonywania kolejnych szczebli".
- Znany szwajcarski naukowiec, dr Oelz, który badał himalaistów, ustanowił jednostkę, którą
nazywał imperatywem sukcesu. Jerzy miał tu niezwykle wysoki współczynnik - tłumaczy
Tomasz Malanowski, współautor autobiograficznej książki Kukuczki „Na szczytach świata".
Właśnie Malanowski pod koniec lat 80., jeszcze za komuny, załatwił Kukuczce jedną z
pierwszych komercyjnych reklam.
„Siła, sprawność, wytrzymałość" - brzmiał slogan reklamowy specyfiku, którego butelkę
trzymał w ręku Jerzy. Reklamę można było zobaczyć głównie na Śląsku, bo choć podziwiano
go w całym kraju, to jednak tu był czczony niczym bóg. Cieszyło go, gdy ludzie proponowali, by
zrobił zakupy bez kolejki, czy gdy dostawał kolejne ordery od lokalnych władz. Rozpoznawano
go z daleka, gdy podjeżdżał swoim maluchem z charakterystyczną rejestracją KT 8000, którą
załatwiła mu koleżanka z klasy pracująca w wydziale komunikacji. Bardzo lubił ten samochód,
kłócił się często ze swoim przyjacielem Ryszardem Wareckim, czyj maluch ma „więcej jadu".
Wkrótce zamienił go jednak na poloneza, tego z kolei na toyotę corollę, jeden z niewielu tak
klasowych samochodów na Śląsku, i w końcu, niedługo przed wyprawą na Lhotse,
sprowadził z Niemiec volkswagena passata, jeden z pierwszych modeli o opływowych
kształtach.
Wyróżniał się w Katowicach. Cieszyło go to, bo jak mówi Ryszard Warecki: „samochód to był
jego drugi żywioł. Za kierownicą mógłby siedzieć godzinami".
Był ulubieńcem mediów, choć nie przepadał za dziennikarzami, traktował nas jako zło
konieczne. Ale zawsze starał się być miły.
Ściana
- Dopiero pod koniec jego życia przeczytałem wywiad z nim, w którym powiedział: „Z upływem
lat widzę, że alpinizm to jednak coś więcej niż sport". Pomyślałem wtedy: „A tu cię mam" -
śmieje się Kurtyka.
Może właśnie południowa ściana Lhotse była tym czymś więcej? A może jednak, jak twierdzi
Ryszard Warecki, „było to czysto komercyjne wejście, które zapewniało zdobywcy miano
najlepszego".
Najbliżsi przyjaciele odradzali, dalsi podpuszczali.
- Pytali go: „Messner nie wszedł, ale ty Jurek chyba wejdziesz?" - mówi Ryszard Warecki. Dał
się podpuścić.
- Cecylia, żona Jurka, protestowała. Bała się, z każdą jego wyprawą coraz bardziej. Nie
oszukujmy się, to jest prawo serii. Na każdej niemal wyprawie ktoś ginął. Ja też byłem
przeciwko. Wszystko było na nie, poza finansami, bo akurat tu ułożyło się idealnie - mówi
Warecki.
Jerzy jako jeden z nielicznych nie miał wątpliwości. Na lotnisku w Warszawie na pytanie
reportera TVP „Po co to robi?", odpowiedział pytaniem: „A dlaczego rezygnować, skoro tak
dobrze idzie?".
Po opuszczeniu wioski Chuckung dochodzi się na Chuckung Ri, niewielki szczyt położony na
wysokości 5,5 tysiąca metrów. Stamtąd widać całą ścianę. Jest potężna i robi piorunujące
wrażenie. Nawet gdy idzie się pod Everest, południowa ściana Lhotse przytłacza już z daleka
swoją potęgą najwyższy szczyt świata. Od podstawy kotła do szczytu są prawie 4 kilometry
niemal idealnie pionowej skały miejscami pokrytej śniegiem. Jej niezwykłość dostrzega się
jednak dopiero podczas zachodu słońca, gdy pławi się w czerwono-złocistych barwach.
- To legenda. Ściana marzenie - mówi Ryszard Pawłowski. - Kto ją zdobędzie, będzie
nieśmiertelny.
Pogoda pod Lhotse nie dopisywała. Większość zeszła do bazy. Kukuczka został tylko z
Pawłowskim. Chcieli spróbować.
- Wiedzieliśmy, co ryzykujemy. Byliśmy zmęczeni, ale decyzja była świadoma - mówi
Pawłowski. Po trzech dniach marszu byli już na wysokości ponad 8 tysięcy metrów. Szczyt był
tuż-tuż. Szykowali decydujący atak.
Poszli spać wcześnie. Trochę rozmów o wszystkim i o niczym. Jak to zwykle w górach. Mało
kto rozmawia tam o wzniosłych rzeczach. Dziewczyny, samochody, futbol. Kto co lubi. Wtedy
oczywiście doszła polityka, bo Mazowiecki właśnie tworzył pierwszy rząd. Jerzy bardzo mu
kibicował. Tak jak i całej Solidarności. Zazwyczaj uczył się też trochę angielskiego. Przydawał
mu się w kontaktach z zachodnią prasą. Przy minus 30 stopniach nie rozmawia się za długo.
Wstali chwilę po 4. Pogoda dopisała.
- Zjedliśmy jakieś słodycze, wypiliśmy coś ciepłego. Do szczytu brakowało nam niecałe 500
metrów. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, byliśmy gotowi na to, że będziemy wracali po nocy -
wspomina Pawłowski.
Zostali we dwóch. Reszta czekała w bazie na morenie, na wysokości 5 tysięcy metrów.
Ruszyli o 8. Jerzy zaproponował, że poprowadzi pierwszy wyciąg.
- Ja asekurowałem. Wspinaliśmy się na cieńszej, ale dłuższej, 80-metrowej linie - relacjonuje
Pawłowski. Kukuczka założył dwa przeloty. Przeszedł już ponad 50 metrów i nagle zaczął się
zsuwać.
- To jest normalne, takie rzeczy się zdarzają. Jakiś przelot zawsze zadziała - mówi Pawłowski.
Pierwszy się wyrwał, musi zadziałać drugi. Nie zadziałał. Jerzy zsuwa się coraz szybciej,
zaczyna obijać się o skały.
Pawłowski: - Wtedy było wiadomo, że całe uderzenie przejdzie na mnie... Jezus Maria, to
koniec... Skuliłem się, zacisnąłem przyrząd do asekuracji... Nagle lina zahaczyła o jakiś
występ skalny i przerwała się. Podniosłem głowę, spojrzałem jeszcze na Jurka, spadał 3
kilometry w dół, do kotła. Zostałem sam z kawałkiem liny, chwila szoku, co teraz...
Winda
Skończył się weekend w Istebnej. Pani Cecylia pojechała z 9-letnim Maćkiem do Katowic.
Musiał iść do szkoły. Wojtek został u cioci w górach. Szkoda było pięknej pogody. Wojtek
przypomina sobie koszmar z windą: - Byliśmy z tatą w windzie. Nie chciała się zatrzymać. Tata
naciskał stop, ale nie zadziałał. Ktoś krzyknął i zaczęliśmy spadać. Obudziłem się. To była
czwarta rano. W Himalajach była 9. Rano przyszła wiadomość, że tato zginął. Nie wierzysz mi,
co? Nieważne, tak właśnie było. «
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
7/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Szczelina - historia Piotra Morawskiego
Czy ja wyglądam na wdowę? - pyta Olga Morawska. Na spotkanie przyszła z 2-letnim synem
Gustawem. Starszy o 2 lata Ignacy pojechał gdzieś z wujkiem. Olga zapewnia, że tak jest
lepiej, bo gdyby byli obaj, „roznieśliby knajpę na strzępy". A tak skończyło się na jednej zbitej
solniczce i jednej zaginionej. Odnalazła się kilka dni później w domu.
Chłopcy powoli zaczynają rozumieć, co to znaczy, że tata poszedł do nieba. Coraz częściej o
nim rozmawiają. Gdy zapytali po raz pierwszy, z trudem powstrzymała szloch.
Zadzwonię do ciebie jutro...
- Gardło się ścisnęło. Łzy napłynęły do oczu... ale pomyślałam sobie, że jak ja zacznę płakać,
to oni przestaną pytać o Piotrka. A mnie zależy, żeby pamiętali, żebyśmy o tym mówili.
Zacisnęłam zęby i odpowiedziałam - opowiada Olga. Chłopcy nabrali śmiałości. Ignacy
zapytał ostatnio, czy w niebie tata chodzi w czapce. Odpowiedziała, że oczywiście, przecież
chłopaki zawsze chodzą w czapkach.
- Ignacy często opowiada jakieś historie, przypomina sobie, co robił z tatą. Zawsze to są
prawdziwe historie, ma świetną pamięć. „A pamiętasz mamo, jak wracaliśmy z tatą z
przedszkola i ciebie spotkaliśmy?", „A pamiętasz, jak tata przywiózł naszego kota Marmurkę?"
- cytuje Olga.
Jej samej pogodzenie się ze śmiercią Piotra nie przyszło łatwo. Przez kilka dni nie wierzyła.
Nawet gdy było to wydarzenie dnia w telewizji... Nie przekonał jej nawet telefon z
kondolencjami z Kancelarii Prezydenta. Gdy leciała do Nepalu, była przekonana, że zastanie
go na lotnisku.
- Oglądałam film o Wandzie Rutkiewicz. Jej matka myśli, że córka jest gdzieś w klasztorze w
Himalajach. Pomyślałam sobie wtedy: „No tak, to stara kobieta". I teraz to spotkało mnie... -
mówi.
Gdy wylądowała na lotnisku w Katmandu, szukała wzrokiem Piotra. Nie było go. Naprzeciwko
wyszedł tylko Peter Hamor, jego partner.
- Wtedy zrozumiałam, że Piotr naprawdę nie żyje. Chciałam umrzeć na tym lotnisku - mówi.
„Kochanie, zadzwonię do ciebie jutro z bazy, może się uda pogadać dłużej" - to był ostatni
sms, jakiego wysłał.
Poznali się na imprezie w podwarszawskich Łomiankach. Przypadli sobie do gustu być może
dlatego, że mieli wspólną pasję. Uwielbiali podróże. Na pierwszą wspólną wyprawę pojechali
do Karpacza. Autostopem. W Karkonoszach nie dopisywała pogoda, dlatego spakowali
plecaki i ruszyli dalej, trochę na oślep. Wylądowali... w Barcelonie. Piotr jechał z uczelni na
konferencję, później zostawał i zwiedzali. Grecja, Dania, wyprawa stopem z Pekinu do
Szanghaju, na pół roku na stypendium do Durbanu. Oświadczył się na Nord Capie.
Piotr w latach 90. chodził trochę po Tatrach, ale potem zajęła go całkowicie kariera naukowa.
Wrócił w góry dzięki żonie. - Czytałam te wszystkie książki o Wandzie Rutkiewicz, o Zawadzie,
chodziłam na spotkania z wielkimi alpinistami, Leszkiem Cichym czy Krzysztofem Wielickim...
zaczęłam mu mówić: „Skoro tak ciągle myślisz o tych górach, to dlaczego do tego nie
wrócisz?".
100 dolarów nie chodzi piechotą
Dwa miesiące przed ślubem, z ciekawości, poszedł na spotkanie Klubu Wysokogórskiego
Warszawa. Planowano wyjazd na siedmiotysięczny Chan Tengri. Ustalano szczegóły
transportu z bazy wojskowej Majda Adyr do bazy, z której zamierzano przypuścić atak. W
dyskusję włączył się chłopak z drugiej strony sali. Zapytał, czy zamiast lecieć do bazy
helikopterem, nie lepiej przejść się na piechotę. Dla rozruszania kości. Różnica jest taka, że
śmigłowcem leci się 20 minut, a na piechotę idzie 4 dni. Ale idąc, nie potrzebujesz
aklimatyzacji... Wszyscy spojrzeli z politowaniem. Bez przesady, to żaden argument, żeby nie
dopłacić tych 100 dolarów za śmigłowiec.
- To co, nikt się nie pisze? - zapytał chłopak. Piotrek podniósł rękę. Poszli we dwóch. Tak
spotkał się z Marcinem Kaczkanem, z którym pracował na Politechnice Warszawskiej. Ich
pokoje dzieli 100 metrów, a jednak nigdy wcześniej o sobie nie słyszeli. Podczas wędrówki
trochę się poznali. Narzucili ostre tempo, zamiast czterech dni szli trzy.
- Gdy wchodzisz coraz wyżej, objawiają się coraz to nowe choroby. A to brzuch boli, a to
głowa... a Piotrek miał taką postawę, że poboli i przestanie. Iść trzeba. To nas łączyło -
opowiada Marcin. Na Chan Tengri weszli jako jedyni z całej wyprawy.
Rok później Piotr zderzył się z pierwszą przeszkodą nie do przejścia. Poległ na Piku Pobiedy. -
Myślałem, że się zniechęci. W pewnym momencie był zrezygnowany. Bardzo szybko przeszedł
w góry wysokie, nie wiedział, że czasami tak jest, że łapiesz kryzysy. Wtedy trzeba je
przeczekać - mówi Marcin, który na szczyt wszedł samotnie.
Wakacje na K2
Piotr nie zrezygnował ze wspinania. Któregoś dnia dostali maila od Artura Paszczaka, szefa
warszawskiego klubu: „Cześć chłopaki, czy nie mielibyście ochoty spędzić trzymiesięcznych
wakacji w temperaturze minus 40?". Wiadomość była zatytułowana K2. Wyprawę organizował
sam Krzysztof Wielicki. Piotrek bardzo chciał jechać, ale bał się powiedzieć żonie. Odpisał:
„Sorry, Paszczu, ale Olga i uczelnia". Rzucił jej jakoś mimochodem, że była fajna oferta, ale z
niej zrezygnował. Nie mogła uwierzyć...
- Powiedziałam mu, że jeśli teraz tego nie wykorzysta, to nigdy już takiej szansy nie będzie.
Mówiłam do kumpli: „Zobaczcie, miał taką propozycję i odmówił". Zadzwonił do Krzyśka
Wielickiego, zapytać, czy to jeszcze aktualne. Pojechał - wspomina Olga.
Szli z Marcinem w karawanie jako nowicjusze. Myśleli, że będą czyścić buty i nosić plecaki.
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
8/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Okazało się, że są najmocniejsi. Piotrek, Marcin i Kazach Denis Urubko, jeden z najlepszych
w swoim fachu. Doszli na wysokość 7630 metrów, wyżej niż ktokolwiek przed nimi. Piotrek
przypłacił to utratą palca u nogi. Przez jakiś czas nosił go jako wisiorek.
W drodze powrotnej do bazy Marcin odwrócił się i zobaczył, że ktoś zbliża się do niego ze
sporą prędkością. Sylwetka za chwilę stała się wyraźniejsza, to nadbiegał Piotr. Człowiek
biegnący na tej wysokości to dość niecodzienny widok... Zapytał: „Czemu biegniesz?" Piotr
odparł: „Jeszcze przez godzinę będzie działał środek przeciwbólowy. Muszę w tym czasie
zrobić jak największy dystans". Pobiegli razem.
Piotr zdobył uznanie. Zaczęto wymieniać go wśród obiecujących alpinistów. Drogę do wielkiej
kariery utorowało pierwsze zimowe wejście na Sziszapangmę, z Włochem Simone Moro.
Pierwsza próba była nieudana. Podczas drugiej przyszła chwila zwątpienia. Kilka dni przed
wylotem do Katmandu nadeszła informacja, że góra padła zimą. Uprzedził ich Francuz Jean
Claude Lafaille. Za chwilę kolejna wiadomość. Zrobił to jednak poza sezonem i wejście nie
zostało zaliczone jako zimowe. Jeśli wejdą, będą pierwsi, przejdą do historii himalaizmu.
Z Simone Moro, jednym z najlepszych obecnie himalaistów świata, porozumiewaliśmy się za
pośrednictwem internetu. Znak czasów.
- Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby jeden musiał na drugiego czekać. Podczas ataku
szczytowego byliśmy naprawdę szybcy. Mimo przeraźliwego wiatru i zimna. Szybki w tych
warunkach to znaczy, że możesz zrobić 30-40 kroków bez odpoczynku. To nie był facet, który
marudził: „Jestem zmęczony, źle się czuję, jestem głodny, chcę do domu" - napisał nam
Simone.
Wejście na Sziszapangmę zimą zrobiło z Morawskiego gwiazdę świata himalaistycznego.
Piotr Pustelnik, słynny zdobywca 13 ośmiotysięczników, zaprosił go na wyprawę na
Annapurnę w 2005 roku. Pustelnik to w świecie himalaistów legenda. Na co dzień pracownik
BRE Banku. Pracuje na 13. piętrze jednego z łódzkich wieżowców. Ma widok na kominy. Kilka
z nich malował, żeby zdobyć fundusze na wyprawy.
Trafiony piorunem
Annapurna to przekleństwo Pustelnika, tylko jej brakuje mu do kompletu czternastu
ośmiotysięczników. Pierwsza wspólna wyprawa w 2005 roku nie przyniosła powodzenia.
Zaskoczyła ich pogoda. Podczas drugiej od szczytu głównego dzieliło ich niecałe 100 metrów.
Nie weszli. Po drodze natknęli się na chińskiego wspinacza, który doznał ślepoty śnieżnej. Na
tej wysokości, bez pomocy, był już właściwie martwy. Zrezygnowali z finiszu, by sprowadzić
Chińczyka do bazy.
- Wtedy był w życiowej formie. Miałem świadomość, że jestem dla niego za słaby. Właściwie
moja rola skończyła się, gdy skojarzyłem go z Hamorem. Idealnie do siebie pasowali -
przyznaje Pustelnik.
Później wszystko przychodziło Piotrowi łatwo, jakby od niechcenia. W 2006 roku z Peterem
Hamorem zdobył Czo Oju, podczas tej samej wyprawy samotnie wszedł na Broad Peak.
Później z Hamorem i jego rodakiem Dodo Kopoldem wspiął się na Nanga Parbat. I znowu z
Hamorem zrobił w fantastycznym stylu trawers Gaszerbrumów (I i II), co dało mu kolejne dwa
ośmiotysięczniki do kolekcji i uznanie na całym świecie. Simone Moro uważa, że był coraz
bliżej ścisłej światowej czołówki.
- Miał niezwykłą motywację, by spełnić swoje marzenia, stać się sławnym, mieć lepsze życie -
uważa Włoch. Ojciec Morawskiego, również naukowiec, nadużywał alkoholu, to nie była
bogata rodzina. Piotr bał się o przyszłość swoją i dzieci, lękał się, że pójdzie w ślady ojca. To
była jego dodatkowa motywacja. Codzienne treningi na ściance wspinaczkowej, jazda na
rowerze, w końcu bieganie... nie jakieś tam, ale bieganie maratonów. Był w życiowej formie.
Podczas kolejnej wyprawy na Annapurnę musieli zrezygnować z powodu załamania pogody.
Piotrek napisał żonie sms-a. „Cześć, jesteśmy na 7 tysiącach metrów, właśnie dostałem
piorunem". Kilka godzin wcześniej nie było im do śmiechu. W pewnym momencie znaleźli się
w samym środku burzy. Wtedy trzeba zejść na dół, bo błyskawice uderzają zawsze w
najwyższy punkt. Pioruny uderzając w powierzchnię, rozpryskiwały się i trafiały odłamkami w
Morawskiego, Hamora i Pustelnika.
Wydawało mu się, że jest nieśmiertelny
- To cholernie bolesne. Nie zabija, ale jeśli stracisz równowagę, już po tobie. Szczególnie na
Annapurnie, gdzie po jednej stronie grani jest bardzo stromo - mówi Pustelnik. Bali się o
życie. Odetchnęli dopiero po 6 godzinach marszu.
To była wyprawa absolutnie niezwykła. Piotr zapamiętał z niej też najbardziej dziwaczne ze
swoich spotkań w Himalajach. W pamiętnikach pisał: „Siedzę na grani i patrzę na człowieka,
który siedzi obok mnie. Idzie ze mną od samego wierzchołka. Wiem, że go nie powinno tutaj
być. Nie powinno być nikogo oprócz mnie. Nie podejdę, bo jest zbyt daleko, a ja jestem
zmęczony. Nie ma go tak naprawdę. Wstaję. On też. Schodzimy razem. Kiedy zmęczony
wpełzam do namiotu, on zostaje na zewnątrz. Gotuję śnieg na wodę, chwilowo o nim
zapominam. Kiedy się wychylam z namiotu, nikogo nie ma". Później wyglądał czasem tej
zjawy na ławce w warszawskim parku.
Na Annapurnie nie udało się. To już trzecie podejście. Trudno. Uda się następnym razem.
Simone Moro uważa, że to była kwestia czasu.
- Miał wielkie plany. Chciał wejść na wszystkie ośmiotysięczniki, ale po swojemu, nowymi
trasami, trawersami. Jedyne, o co się martwił, to finanse - pisze Simone.
Żeby wyjechać na Dhaulagiri i Manaslu Morawski zapożyczył się u rodziny i znajomych. Będzie
sukces, to pieniądze się zwrócą. Proste.
Urszula Domańska-Żelazna, promotor Piotra, jak zwykle przyrządziła mały poczęstunek.
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
9/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Zawsze robiła to przed jego wyprawami w góry. Na Politechnice Warszawskiej wszyscy
wiedzieli, który pokój należy do Piotra. Cały wyklejony plakatami i pamiątkami z wypraw,
ozdobiony ramami od rowerów, starymi siodełkami. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy
na Politechnice nazywali go „wysokociśnieniowcem". Jego praca miała wykorzystanie przy
produkcji kosmetyków. Na uczelni wspierali go i pasjonowali się jego wyprawami, chociaż
czasem narzekali, że za bardzo zaniedbuje pracę naukową. Ale Piotr nie wiązał z karierą
naukową przyszłości. - Chciał żyć z robienia zdjęć i z prelekcji. Związać swoje życie z górami -
mówi Pustelnik.
Zdjęcia to była jego pasja. Na każdą wyprawę zabierał aparat, zeszyt i długopis. Wszystko
notował. Prowadził dziennik. Sam siebie nazywał grafomanem. Wchłaniał niezwykle szybko
wiedzę. Na jednej z wypraw w dwa dni przeczytał „Wahadło Foucaulta" Umberto Eco. Tyle
samo zajęło mu przeczytanie „Historii Europy" Normana Daviesa. Wrzucał na uszy słuchawki,
włączał „Pink Floyd", „Led Zeppelin" albo jakąś elektroniczną muzykę i czytał. Był
warszawiakiem i kochał stolicę, wręcz się nią pasjonował. Wolny czas spędzał, odkrywając
nowe miejsca w swoim mieście, by później pokazać je znajomym.
Dhaulagiri. Właściwie żadne wielkie wyzwanie dla kogoś takiego jak Morawski. Razem z
Hamorem chcieli tę górę zdobyć niejako przy okazji. Może nawet ją zlekceważyli...
- Góra jak każda inna, nie chciałbym umniejszać jej znaczenia, ale mieliśmy tu się tylko
przygotować do wyprawy na Manaslu - mówi Hamor. Spotykamy się w Popradzie, w hotelu o
tej samej nazwie. Niedaleko dworca autobusowego. Pustelnik mówi, że Peter i Piotr byli od
siebie niemal uzależnieni. Stworzyli doskonały duet.
Tego dnia schodzili z drugiego obozu do bazy. Biegli po płaskim odcinku, który przypomina
gigantyczne boisko piłkarskie. Hamor na chwilę się pochylił. Gdy podniósł głowę, Piotra już
nie było. „No tak, szczelina" - pomyślał.
Każdy himalaista kilka razy w życiu wpada w szczelinę. Nic specjalnego. Piotr wpadł w taką z
gatunku najgorszych. Zabójczy 25-metrowy lejek. Zakleszczył się. Znalazł się między dwiema
bryłami lodu. Hamor wezwał pomoc i zjechał do niego. Czas uciekał. W pewnym momencie
dotarło do niego, że wygląda to dramatycznie. W tych warunkach najlepsi himalaiści umierają
po godzinie z wyziębienia organizmu. Piotr był uwięziony już trzecią... Wytrzymał kilkakrotnie
dłużej niż w tych warunkach mógłby wytrzymać przeciętny człowiek.
- Nie mogłem nic zrobić, tylko pilnować, żeby nie stracił świadomości. Gadaliśmy. To była taka
rwana rozmowa, „Trzymaj się, dasz radę, musisz wytrzymać". Nie pozwoliłem mu się żegnać.
To by oznaczało, że się poddał - mówi. Po trzech godzinach z bazy dotarła ekipa. Wyciągnęli
Piotra. Hamor wjechał po kilku minutach na górę i zobaczył, że lekarz płacze... Zrozumiał, że to
koniec.
- Piotr był jak tur, torował drogę, niezwykle silny - mówi Hamor. W starciu z górami nawet ten,
wydawałoby się nadczłowiek, musiał jednak polec. Okrutne jest to, że stało się to w tak
banalnych okolicznościach. Na tym prostym, ale jednak niezwykle podstępnym terenie
zlekceważył zasady bezpieczeństwa. Jakby zapomniał, że chodzenie po górach to coś
zupełnie innego niż zwykłe przejście przez pasy. Olga mówi: „Wydawało mu się, że jest
nieśmiertelny". W końcu nigdy nic poważnego mu się nie stało. Jeśli nie liczyć odmrożonego
palca, właściwie nie miał choćby najmniejszego wypadku.
Olga Morawska powoli dochodzi do siebie. Właśnie wróciła z Nepalu. Pod Dhaulagiri
postawiła pamiątkowy czorten i wmurowała tablicę. Jest pełna zapału. Przygotowuje się do
napisania książki o Piotrku. Chce wykorzystać jego zapiski. Rozmawia też w sprawie filmu
dokumentalnego. «
Marzenie - historia Piotra Kalmusa
Pani Jadwiga wyciąga album z wycinkami z gazet. Zbiera je od 24 lat. Nie jest tego dużo, bo
przecież Piotrek nie zdążył zrobić wielkiej kariery. „Jest tutaj" - mówi w pewnym momencie i
wyciąga nieco wyblakły papierek zapisany po angielsku. To telegram, który dostała pod
koniec lipca 1985 roku. Wtedy jeszcze nie znała angielskiego na tyle dobrze, żeby dokładnie
przetłumaczyć.
- Czuliśmy z mężem, że coś jest nie tak, ale nie wiedzieliśmy, co oznacza to „avalanche" -
mówi pani Jadwiga.
- Ten listonosz... wręczył nam telegram, więc starym zwyczajem poszłam po jakieś drobne.
Gdy wróciłam, już go nie było, jakby uciekł. Człowiek się trzyma, że to jest nie to, że to może
pomyłka. Dzwoniliśmy po znajomych, ale nikt nie miał słownika. Szukaliśmy tak kilka godzin.
W końcu znaleźliśmy nauczyciela angielskiego, który przetłumaczył telegram. Wtedy
dowiedzieli się, że „avalanche" to lawina.
Całość telegramu brzmiała: „Jadwiga i Aleksander Kalmus. Z wielkim smutkiem informujemy
państwa, że Piotr Kalmus spadł z lawiną 10 lipca. Ciało zostało odnalezione i pochowane
przez członków ekspedycji".
Co by było, gdyby... Czy nadal byliby szczęśliwym małżeństwem z Basią? Czy zostałby znanym
himalaistą? Czy zdobyłby wszystkie ośmiotysięczniki tak jak inny debiutant z tej wyprawy,
słynny dziś Carlos Carsolio? A może zostałby uznanym inżynierem? Czy losy jego najbliższych
potoczyłyby się inaczej? Pytania natrętnie się nasuwają...
Dla Piotra Kalmusa wyprawa na Nanga Parbat była pierwszą w najwyższe góry świata.
Wcześniej był w Alpach, na Kaukazie. Ale Himalaje, to było marzenie. Jeszcze ta gigantyczna
4,5-kilometrowa ściana, która już tam na miejscu, na kilka minut zatrzymała go w bezruchu.
Na początku nawet nie mówił głośno o wejściu na szczyt, chciał tam po prostu być. Cieszył
się, że będzie w gronie przyjaciół i znajomych, których przecież podziwiał - Heinricha,
Piotrowskiego, Kukuczki.
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
10/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Jako nowicjusz włożył, razem ze swoim najbliższym przyjacielem Pawłem Mularzem,
najwięcej pracy w przygotowania. Kukuczka napisał w książce, że to właśnie oni byli duszą tej
wyprawy. Piotrek jeździł do Warszawy załatwiać wszystkie sprawy, a jeśli trzeba było, to i do
Szwajcarii. Pracował po godzinach, żeby dorobić. Odłożył wszystko, nawet pracę dyplomową z
mechaniki, którą już miał na wykończeniu. „Wszystko idzie dobrze, skończę, gdy wrócę" -
powiedział matce.
W ślady brata
Początek czerwca: „Jesteśmy w Dehli, z drobnymi przygodami, bagażem, który został w
Moskwie i dopiero za trzy dni doleciał innym samolotem. Startujemy do Lahore i Islamabadu,
a na razie poznajemy Dehli. Obłędne upały, po 40 stopni, pijemy po kilka litrów napojów,
jakoś da się przeżyć, całuję wszystkich, Piotrek."
Aleksander, mąż pani Jadwigi, pochodził ze Lwowa. Uwielbiał żeglować i chodzić po górach z
żoną i dwoma synami, Markiem i 4 lata młodszym Piotrkiem. Gdy byli w Tatrach, w Dolinie
Chochołowskiej, Marek mieszkał nieopodal w obozie akademickim, a Piotrek z rodzicami w
leśniczówce. Przy każdej okazji wymykał się do starszego brata i jego znajomych.
Gdy miał 16 lat, Marek regularnie zabierał go na wyprawy ze studentami.
Marek był dla Piotrka idolem. Piotrek z kolei był ulubieńcem znajomych Marka. Znakomicie
grał na flecie, na gitarze i śpiewał piosenki studenckie, lubił polskiego rocka i Jacka
Kaczmarskiego, znał się z Wojciechem Bellonem z Wolnej Grupy Bukowina.
- Robił furorę, był urodzonym kabareciarzem, cięty dowcip, czytał bajki dla dzieci tak, że ludzie
płakali ze śmiechu - wspomina Marek Kalmus.
Piotr kochał muzykę. Tata zaraził go miłością do Bacha i Beethovena. Piotr grał nawet nieźle
na skrzypcach, ale problemy zdrowotne nie pozwoliły mu rozwijać tego talentu.
Wcześnie poznał Basię, swoją żonę, która była zakochana w górach. To pod jej wpływem
został ratownikiem górskim. Szkolił młodych taterników w zakresie bezpieczeństwa.
Pomagała mu w tym jego suka Tora, wyszkolona w wydobywaniu spod śniegu ofiar lawiny.
Wygrywała różne zawody. Piotrek lubił się nią chwalić. Najpierw gubił ślady, rzucał klucze w
śnieg, a Tora zawsze je odnajdywała. Dla zabawy wysyłał ją na spacer z psem rodziców albo
po gazetę do kiosku. Nigdy nie zawodziła. Dopiero po jego śmierci zmarniała, stała się
obojętna i szybko zdechła.
W nocy w namiocie przed wyjściem w góry, rozmawiał z Pawłem Mularzem: „Gdyby coś mi się
stało, obiecaj, że zaopiekujesz się moimi dziewczynami" - poprosił.
Tata wpadł w dziurę!
„Baza, 24 czerwca 1985 roku. Kochani, jestem zdrów, cały i świetnie się czuję. Mamy założony
trzeci obóz na wysokości 6120, od ponad tygodnia akcja górska jest zatrzymana przez fatalną
pogodę i warunki w górach (bardzo duże opady śniegu). (...) Uważam na siebie i nie
przeceniam swoich możliwości. Góra jest naprawdę piękna, ale trzeba być rozsądnym. To
wiem i stosuję. (...) Całuję mocno, Piotrek".
- Piotrek włożył w tę wyprawę sporo pracy, był silny, dobrze zaaklimatyzowany, miał spore
szanse wejść na szczyt - mówi Paweł Mularz.
Piotrek szedł w drugiej grupie, z Mirosławem Gardzielewskim i Tadeuszem Piotrowskim.
Przechodzili przez gigantyczny żleb, w którym co jakiś czas spadały lawiny seraków, wielkich
lodowych brył. Lecą dość regularnie. Sztuka polega na tym, żeby w odpowiednim momencie
przejść przez kuluar. Piotrowskiemu i Gardzielewskiemu się udało. Przebiegli szybko, bez
zakładania raków. Piotrek postanowił „dopełnić formalności".
- Zginął dlatego, że dopilnował wszystkich wymogów bezpieczeństwa. Gdyby postąpił tak jak
koledzy i trochę te wszystkie reguły zlekceważył, toby przeżył... - mówi z żalem Marek Kalmus.
Założył raki, przeszedł. Był już po drugiej stronie korytarza, na wypukłym polu śnieżnym. Wtedy
góra wydała charakterystyczny dźwięk. „Uważaj, lawina!" - krzyknął Piotrowski. Teoretycznie był
bezpieczny.
Nagle z lawiny wyskoczyła potężna lodowa bryła wielkości plecaka. Piotr wbił czekan w
ścianę, mocno się zaparł, ale bryła była w niego jakby wycelowana.
Przyjaciele znaleźli go 900 metrów niżej. Przy skale przypominającej kształtem serce.
- Zobaczyłem w śniegu porozrzucane rzeczy i żółty pogruchotany kask. To był Piotrek.
Sprawdziłem, już nie żył - mówi Mularz. Jerzy Fridiger, lekarz wyprawy, stwierdził, że Piotr zginął
na miejscu od uderzenia. Diagnoza: „Złamanie podstawy czaszki".
Pani Jadwiga: - Baśka była w górach, a ja zostałam z dziewczynkami. Wieczorem
powiedziałam, że najwyższy czas na paciorek. Kasia krzyknęła: „Nie!". Mówię: „Ale Kasiu, za
tatusia trzeba się pomodlić". Ona krzyknęła: „Nie, tata wpadł w dziurę!". Następnego dnia
przyszedł telegram.
Basia przed wyprawą pojechała do Warszawy z dziewczynkami, żeby pożegnać Piotra.
Mówiłam jej, że nie ma sensu, że droga jest długa i dzieci będą zmęczone. Nic nie
powiedziała. Piotrek zadzwonił z Warszawy, wzruszony, że Basia przyjechała z dziećmi.
Pokazuje nam zdjęcia Piotra. „O proszę, a tutaj gra na gitarze w kabarecie Pod Budą na
konkursie studenckim". Ciemna karnacja, zawadiacki wąs, cygańska uroda.
Postscriptum
28 lipca. Dzwonię do Gdańska, do firmy budowlanej BIS: - Dzień dobry, rozmawiam z panem
Andrzejem? Świetnie. Chciałbym przyjechać do pana, porozmawiać o waszej tragicznej
wyprawie na Mt. Everest sprzed 20 lat. - Tak, oczywiście, zapraszam. Proszę zadzwonić do
mnie w poniedziałek. Nie ten najbliższy, ale ten następny, 9 sierpnia. Umówimy się.
Rozmawiałem z Andrzejem Marciniakiem.
W piątek, 7 sierpnia w słowackich Tatrach oderwał się razem z potężnym blokiem skalnym i
19.11.2012
Śmierć człowieka gór - Inne dyscypliny - Przegladsportowy.pl
11/11
www.przegladsportowy.pl/Inne-dyscypliny-smierc-czlowieka-gor,artykul,61576,1,307.html
Armw restling
Badminton
Biathlon
Biegi narciarskie
Boks
Formuła 1
Golf
Hokej na lodzie
Judo
Kajakarstw o
Kolarstw o
Koszyków ka
Lekkoatletyka
Łyżw iarstw o figurow e
Łyżw iarstw o szybkie
MLS
Motosporty
Narciarstw o alpejskie
NBA
NHL
Piłka nożna
Piłka ręczna
Pływ anie
Podnoszenie ciężarów
Rajdy samochodow e
Siatków ka
Skoki narciarskie
Snow board
Sporty w alki
Sporty zimow e
Szermierka
Tenis
Tenis stołow y
Wioślarstw o
Zapasy
Żeglarstw o
Żużel
Mapa dyscyplin
Przegladsportowy.pl na skróty
Strona głów na
New sletter
Reklama
Regulaminy
Polecamy
Kontakt
© 2008 - 2012 Ringier Axel Springer Polska. Wszelkie praw a zastrzeżone.
spadł na ziemię. Zginął na miejscu.
Marek Wawrzynowski
Komentarze:
Żadna część jak i całość utworów umieszczonych na witrynie nie może być powielana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny, mechaniczny lub inny), na jakimkolwiek polu
eksploatacji i w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczeniem w Internecie - bez pisemnej zgody Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części
bez zgody Ringier Axel Springer Sp. z o.o. lub autorów stanowi naruszenie prawa, jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Śmierć człow ieka gór