Grzegorz Gajek
Sen, brat śmierci
Warszawa, 2013
O autorze
Grzegorz Gajek - ur. w 1987 r., z wykształcenia kulturoznawca, z zamiłowania mitolog. Autor powieści
„Szaleństwo przychodzi nocą” (Novae Res, 2013). Prywatnie całkiem sympatyczny facet. Wielki miłośnik wina,
dobrej kuchni i wszystkiego, co piękne. Więcej informacji na stronie
Od autora
Zawsze fascynowały mnie sny. Zawsze też fascynowała mnie noc. Ci z was, którym zdarzyło się kiedyś pracować
na nocne zmiany albo podróżować nocnymi pociągami, albo biwakować w lesie w noc pełni księżyca pewnie
zrozumieją, skąd wzięło się to drobne dziwactwo. O trzeciej albo czwartej nad ranem świat wygląda odrobinkę
inaczej, staje się jakby ociupinkę mniej rzeczywisty. Ludzie są senni, rozmowy zbaczają na dziwne tory, o wiele
łatwiej opowiada się niestworzone historie.
Niestworzone historie to właśnie to, czym chcę się w życiu zajmować. Nie przez przypadek moja pierwsza
powieść nosi tytuł „Szaleństwo przychodzi nocą”. Pisząc ją myślałem właśnie o tym, jak delikatna potrafi być nasza
rzeczywistość, jak przerażająco niewiele dzieli nas czasami od obłędu – nas, zwykłych szaraczków, pracujących i
jeżdżących pociągami.
Podobne przemyślenia towarzyszą mi właściwie, odkąd tylko na poważnie wziąłem się za pisanie. Dowód na to
stanowi niniejszy zbiór opowiadań, do którego trafiły teksty stworzone w ciągu siedmiu ostatnich lat. Do bardzo wielu
z nich trafiły strzępki (a czasami i pokaźne kawały) moich prawdziwych snów i koszmarów. Mówiąc krótko,
chciałbym zabrać Was w podróż do mojego prywatnego „świata pomiędzy”. Mam nadzieję, że zechcecie wsiąść ze
mną do tego pociągu.
Pierwsza odsłona
Mam takie wspomnienie z dzieciństwa albo może ze snu: siedzę przed telewizorem i przyglądam się małpie
skąpanej w złotym blasku afrykańskiego słońca, a ona przygląda się mnie skąpanemu w błękitnej poświacie
migoczącego ekranu. Dokoła mnie ciemność. Na szafie siedzi lis – tam dokładnie, gdzie za dnia stoi stara maszyna do
pisania. Dwa zające przycupnęły niespokojnie pod stołem, w tym miejscu, gdzie mama jutro zostawi swoje kapcie. Ze
składu porcelany wygląda sowa parą oczu wielkich jak spodki – ona jedna zostanie, gdy wstanie słońce. Tylko
skurczy się, zmieni w małą, niebiesko-białą, porcelanową sówkę.
W pewnym momencie małpa macha na mnie ręką, żebym się zbliżył. Podchodzę więc do telewizora, a ona
również ze swojej strony zbliża się do przezroczystej tafli ekranu – tak bardzo, że para z jej nosa osiada mgiełką
między naszymi twarzami.
– Spójrz za telewizor – mówi zduszonym, konspiracyjnym szeptem. – Jest tam przejście, którego – założę się –
dotąd nie widziałeś. Idź tam, a zobaczysz świat, jakiego nie znałeś…
Zaintrygowany, z bijącym sercem, trochę może przestraszony odsuwam szafkę i odgarniam plątaninę kabli. Oto
widzę, że faktycznie, w ścianie, za telewizorem jest dziura. Rodzice musieli specjalnie ją zastawić, abym jej nie
znalazł. Zaglądam do niej – ostrożnie… Po drugiej stronie jest pokój. Wygląda znajomo, tylko meble są w nim
strasznie duże. Podchodzę do łóżka. Gdybym chciał na nie wejść, miałbym problem z sięgnięciem nogą do krawędzi
materaca. Podchodzę do biurka. Gdybym chciał coś z niego wziąć, to dotknę rękami blatu, ale nie będę widział, co na
nim jest.
Wiem już, gdzie jestem. To sypialnia rodziców. Wiem, że nie powinienem w niej być, więc w półmroku,
półomackiem szukam drzwi. Wychodzę z pokoju.
Lecz miejsce, w którym się znajduję, to nie hol. Tu jest chłodno. Przez wielkie okna wpada fioletowy szum miasta
upstrzony pomarańczowymi, śpiewnymi zaciekami tramwajowego biegu. Widzę czarne ramiona drzew na zewnątrz i
równie czarne węże poręczy wewnątrz. Schody mają ten charakterystyczny, szarawy zapach betonu wydeptanego i
wyślizganego tysiącami butów. Czuję strach i zachwyt. Nigdy nie byłem na klatce schodowej w nocy. Rodzice nie
wypuszczali mnie tak późno z mieszkania. Stąd prowadzi wiele dróg – schody, windy, drzwi innych mieszkań. W dół,
w górę i na boki do tysiąca różnych światów.
Ruszam w górę. Coś mnie pcha na dach, do nieba. Biegnę po schodach. Z trudem, bo stopnie są dla mnie za
wysokie. Pomyślałem o windzie, ale winda jest niebezpieczna. Jestem tak lekki, że może mnie ona nie wyczuć i
zatrzyma się gdzieś, pomiędzy piętrami, w ciemnej nicości.
Lecz nagle staję. I dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, co mnie zatrzymało. To uczucie, że na klatce poza mną
jest ktoś jeszcze. Patrzę w górę. Powoli. Serce mi bije, ale inaczej niż wcześniej, innym strachem. Na górze jest On.
Wysoki, chudy, o tysiącu twarzach albo bez twarzy. Rusza w moją stronę, ale jego ciało zostaje w miejscu. Rozciąga
się tylko. Nienaturalnie. Jego długie, kościste ramiona popychają w moją stronę długie, kościste dłonie wyposażone w
równie długie, kościste palce. Nie mogę krzyczeć. Uciekam, ale schody trzymają mnie w miejscu. On jest coraz bliżej,
więc próbuję go uderzyć lub kopnąć, ale On tego nie czuje. W końcu zdesperowany zeskakuję z klatki schodowej w
bok, do pomieszczenia z windami. Schody puszczają mnie. Roztrzęsiony wpadam do jednej z wind. Bordowe drzwi
zamykają się i ruszam.
Leżę w ciemności. Tylko od czasu do czasu jasne płaty światła wpadają przez wąskie okienko. Nie wiem, gdzie
jadę – w górę czy w dół – lecz w końcu winda staje. Jednak nie otwierają się te drzwi, którymi wszedłem. Tylna
ściana rozsuwa się na boki i przez nią wchodzę do drugiej windy. Ta jest mniejsza i nie ma wewnętrznych drzwi. Gdy
rusza, przed moimi oczami przesuwa się goły mur. Mogę go dotknąć, ale się boję. W końcu i ona staje. Wychodzę.
W tej części bloku nie byłem nigdy. Nie wiedziałem nawet, że istnieje. Wygląda inaczej niż ta, w której mieszkam.
Korytarze są tu niższe. Nie ma okien. Po ścianach ścieka bure światło z lamp, zawieszonych pod sufitem. Jest więcej
mieszkań – więcej drzwi. Błądzę między nimi. Szybko gubię drogę między kolejnymi segmentami bloku. Raz
wychodzę schodami wyżej, raz schodzę niżej. Parokrotnie mijam te same, lekko uchylone drzwi, zza których sączy się
rudawy blask. Ignoruję je z początku, jednak w końcu postanawiam zajrzeć.
Wewnątrz wita mnie bicie zegara i równy ukłon dwunastu mechanicznych pajaców zawieszonych na ścianie.
Dokoła pełno bardzo starych mebli, z rodzaju tych, które zdają się być zrobione z kurzu udającego tylko starą sklejkę.
Na każdym meblu leży co najmniej kilka serwet – wszystkie w różnych odcieniach koloru rdzawego. Bzyczącą
żarówkę, wiszącą u sufitu, okrywa klosz z czerwonej krepy. Stąd ten rudawy blask. W powietrzu unosi się niezwykła
mieszanina zapachów: kurzu, starych dywanów, naleśników smażonych na oleju, kasztanów, drewna i potu.
Mieszanina ta kojarzy mi się wyłącznie ze starością i śmiercią.
Przechadzam się po mieszkaniu. Jest dość zwyczajne. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Nie ma w nim nikogo. Tylko
kilka sztucznych psów, wiecznie kiwających głowami, kilka pajaców i kukieł, kilku przodków na obrazach, Pan
Marszałek odlany w brązie, z brązowym wąsem i szabelką, wreszcie kilka starych fotografii równie starych ludzi.
Na drugim końcu mieszkania znajduję kolejne drzwi, obarczone judaszem i ciężkim zamkiem. Otwieram je i znowu
wychodzę na klatkę. Zostawiam za sobą zapach starości i śmierci, z ulgą witam neutralny zapach długo deptanego
betonu. Kontynuuję moją wędrówkę w górę.
W końcu dochodzę na ostatnie piętro. I zostaje już tylko drabina oddzielająca mnie od żółtej, metalowej klapy i
nieba ponad nią. Ta drabina jest krótka – a ostatnie piętro niższe niż inne. Szybko się po niej wspinam, otwieram
właz. Owiewa mnie zimna bryza bez zapachu. Ogarnia cisza. Przez kwadratowy otwór zieje tylko ciemność. Nade
mną nie ma ani jednej gwiazdy…
Sogno Ventura
Niniejszą opowieść należałoby zacząć od pytania: kim był Frena? Ktoś patrzący z zewnątrz, ale obdarzony
odrobiną wyobraźni, mógłby odpowiedzieć, że Frena był duchem, straszydłem, zamieszkującym pewien pustostan przy
niewielkiej uliczce niedaleko Okęcia. Dzieciaki z okolicy zakradały się czasem do jego legowiska, a potem uciekały z
krzykiem. Nieraz rzucały sobie wyzwania: Pójdziesz? Nie pójdziesz?! Peniasz! Cykasz się!
Jeśliby do sprawy podejść w sposób bardziej racjonalny, trzeba by stwierdzić, że Frena był upiorem tylko w
sensie społecznym. Bo, jak my wszyscy, składał się z kości, krwi i ciała, ale egzystował gdzieś na skraju społecznej
percepcji. Nie miał pracy, ubezpieczenia, PESEL-u, nie płacił podatków. Treścią i celem jego życia było ćpanie.
Co ciekawe, największy problem z odpowiedzią na pytanie o to, kim jest, miałby zapewne sam Frena. Po
prawdzie, to nawet sam tego nie pamiętał. Budził się każdego dnia ze świadomością, że jest; jednak bez świadomości,
że był. Można powiedzieć, że bywał. Nie znał swojego imienia. Nie wiedział, jak wygląda. Z jakiegoś powodu bał
się luster.
Wiedział za to, że w pustostanie bywa ktoś jeszcze. Ten Drugi.
Ten Drugi był żałosną kreaturą spełniającą wszystkie polecenia Freny. Kiedy trzeba było skołować hajs albo
kolejną działkę, albo chociaż ukraść leki jakiemuś staruszkowi, Frena wysyłał Drugiego. Układ ten odpowiadał im
obu, ponieważ Ten Drugi był jeszcze bardziej niż Frena bezradny i pozbawiony świadomości.
Ale, ale… Czujny czytelnik zastanawia się zapewne, dlaczego co i rusz mówimy „Frena to, Frena tamto”, skoro
człowiek ten nie wiedział, że tak się nazywa. Zresztą, czy to w ogóle jest imię?
Już spieszę z wyjaśnieniem. W życiu Freny poczucie tożsamości pojawiło się w ściśle określonym momencie,
wraz z poczuciem ciągłości. Pewnego razu wydarzyło się coś, co poszatkowało jeden wieczny dzień na ciąg
następujących po sobie chwil.
Frena spadł ze schodów i złamał rękę. Była to paskudna kontuzja. Kość przebiła mięśnie i skórę, powodując
niemały krwotok. Jednak Frena był już w takim stanie, że nawet tego nie poczuł. Na poły omdlał, na poły zapadł w
narkotyczny sen.
Kiedy spał, duchy zwęszyły jego krew. Cienie zaczęły wypełzać z kątów, drżące, strachliwe… Od tak dawna nie
czuły nawet posmaku ludzkiego życia. Głód skłaniał je do tego, żeby podchodziły bliżej, coraz bliżej. W końcu
obsiadły Frenę i zaczęły ucztować. Spijały posokę, pożerały poszarpane ciało – kawałek po kawałeczku, bardzo
drobnymi kęsami.
Frena ocknął się (czy naprawdę?) i zaczął krzyczeć. Wołać pomocy. Pomocy! Chodź tu! Pomóż mi!
Ten Drugi się nie zjawił.
Frena osłabł. Nie mógł zapanować nad kłębiącymi się wokół niego cieniami. Jeszcze nie posiadał woli, aby tego
dokonać. Omdlał ponownie, a we śnie przyszedł do niego jakiś człowiek – dziwny brodacz o bezwiecznych oczach,
ubrany w wyblakły podkoszulek w paski i spodnie zrobione z kawałków starego żagla, przewiązane sznurem.
Człowiek ten (podróżnik) dotknął ramienia Freny:
– Kim jesteś, chłopcze? – zapytał.
– Nazywam się Frena.
Nie wiedział, dlaczego udzielił takiej odpowiedzi, ale od tego czasu to właśnie miało być jego imię.
Podróżnik popatrzył na prawo i lewo. Nagle wykonał gniewny gest i znaleźli się z powrotem w pustostanie. Po
duchach nie było ani śladu.
Frena zauważył, że jego rana jest zaleczona, choć w miejscu po niej skóra stała się gładka i różowa jak skóra
niemowlęcia.
– Dzięki – powiedział.
– Nie ma sprawy.
Na chwilę zapadła cisza. Co się mówi w takich chwilach?
– A… – zaczął niepewnie Frena. – A kim ty jesteś?
– Jestem Randolf Karter.
– No tak.
Znowu cisza.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapytał po jakimś czasie Frena.
– Wezwałeś mnie, więc przyszedłem.
– No tak.
Karter uśmiechnął się.
– Czy jesteś podróżnikiem?
Frena się zmieszał.
– Nie – odpowiedział. – A ty?
– Tak. Dziwne… Byłem przekonany… Wyglądasz na jednego z nas. Czy śniłeś kiedyś o podróżach?
Dobre pytanie. Czy śnił? Nie pamiętał. Może. Możliwe. Spróbował wysilić pamięć i nagle okiem wyobraźni
dostrzegł jakiś obraz.
– Tak – powiedział. – Śniłem kiedyś o takim mieście.
Karter uśmiechnął się ponownie. Wyciągnął dłoń ku Frenie.
– Daj mi rękę – rzekł miękko.
Frena cofnął się nieufnie: Co to, jakiś pedzio? Nie lubił pedziów.
Karter uniósł dłoń. Przez chwilę przyglądał się swoim palcom, jakby chciał stwierdzić, czy jest w nich coś
strasznego.
– Nie bój się.
– Nie boję się – burknął Frena.
Przygryzł wargę i pospiesznym, niezgrabnym ruchem chwycił dłoń Kartera. Wrażenie było niesamowite. Duchy
ponownie wyskoczyły ze swych kątów i poniosły ich przez nieskończone przestrzenie. Tyle że nadal stali na parterze
w pustostanie…
Nagle Frena poczuł jakiś obcy zapach. Powietrze stało się inne, wyraźniejsze, słonawe. Frenie zrobiło się tęskno,
jakby trafił w jakieś bezpieczne miejsce z dzieciństwa. „Woda święcona… Tak pachnie woda święcona” – pomyślał.
Nie wiedział jeszcze, że to Morze Mgieł go wezwało. W ogóle nie wiedział wówczas, co to morze.
Karter puścił jego dłoń. Rozejrzał się.
– No to jesteśmy – oświadczył radośnie.
Stali w samym środku portowej tawerny. Nazywała się „Śmiały harpunnik”. Frena wiedział to, ale nie miał
pojęcia, skąd. Na ścianach wisiały wielkie sieci, stare, pożółkłe mapy, suszone pęki wodorostów. Ćmiące kaganki
dawały niewiele światła.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Frena.
– To wieczne miasto Sogno Ventura. Port snów. Bezpieczna przystań.
Frena podszedł do baru. Na ladzie stały kamionkowe flaszki z jakimiś trunkami, ale nie było barmana.
– Czy można tu dostać coś do picia? Za ladą nikogo nie ma.
– A przyniosłeś kogoś ze sobą?
Frena obejrzał się zdziwiony, a gdy odwrócił spojrzenie z powrotem, stał przed nim… człowiek. Płaski.
Kartonowy.
– Śmiało, zamów – zachęcił go Karter.
– Ale…
– Zamów.
– No dobra. To może wódkę… Proszę?
Nic się nie stało. Zawiedziony Frena popatrzył na Kartera. Podróżnik uśmiechał się. Kiwnął głową, jakby
wskazywał coś na ladzie.
Na barze, koło łokcia Freny, stał kieliszek wódki. Frena się napił. Przyjemne ciepło wypełniło jego ciało. Nabrał
ochoty na zwiedzanie.
W tawernie było mnóstwo zakamarków, niewielkich lóż wyłożonych bordowym pluszem (jak w operze),
schowków, pokoików, szaf kryjących drzwi do tajnych pomieszczeń i drzwi, kryjących szafy. W jednej z sal stało…
coś. Duże, kanciaste coś, przykryte szarą kapą. Frena podszedł zainteresowany. Oparł ręce na zakurzonym materiale.
Zaciągnął się zapachem starości.
Nie odważył się zajrzeć pod kapę. Wrócił do baru.
Kartera już tam nie było.
– Hej! – zawołał Frena. – Gdzie jesteś?
Nic. Cisza.
Popatrzył na barmana. Ten oczywiście się nie odezwał, wobec czego Frena wyszedł przed tawernę i znalazł się na
podwórku zamkniętym z czterech stron murami kamienic. Potem zobaczył półokrągłe, żółte drzwi. Otworzył je i stanął
na ulicy. Rozejrzał się. Na ścianie sąsiedniego budynku znajdowała się jakaś tabliczka, ale napis na niej był
niewyraźny, jakby zamazany. Frena wytężył wzrok i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, litery nabrały
ostrości: ulica Za Pomnikiem.
– „Za jakim pomnikiem?” – zaczął się zastanawiać Frena, jednak zaraz jakiś dźwięk odwrócił jego uwagę.
Gdzieś w oddali rozbrzmiewał gwar ludzkich głosów. Śmiechy, śpiewy. Popiski muzyki. Stopy uderzające o bruk.
Wystrzały. Nawoływania, okrzyki.
– „Karnawał trwa” – pomyślał nagle Frena.
Procesja karnawałowa szła w dół ulicy: od centrum miasta prosto ku niemu. Zbliżała się coraz bardziej i bardziej.
Dopiero po chwili Frena zorientował się, że już powinien ją widzieć. Mieszkańcy miasta dążyli do niego bezustannie,
ale wcale nie byli bliżej.
Poczuł, jak zimny dreszcz strachu wspina się po jego kręgosłupie.
– Karter?! – zawołał ponownie.
Karter nie odpowiedział, więc Frena odwrócił się i ruszył w dół ulicy – byle dalej od głosów wiecznych
balowników.
Po paruset metrach dotarł do niewielkiego łuku, na którym kończył się spadek terenu. Dalej zaczynało się
nabrzeże: szeroki bulwar wykładany drewnianym chodnikiem i rozpłomieniony setkami gazowych latarń. W
fioletowo-złotym blasku, objęty szarą bramą łuku, majaczył jakiś cień. Groźny i fascynujący zarazem.
Frena przez chwilę walczył ze sobą, lecz w końcu zdecydował się podejść bliżej i zobaczyć, co to takiego. Jego
oczom ukazał się majestatyczny pomnik z brązu. Starzec i morze. Nie poświęcił zbyt wiele czasu na podziwianie go,
ponieważ coś innego przykuło jego uwagę. W odległości zaledwie kilkunastu metrów od niego, tam gdzie kończył się
bulwar i keja, zaczynało się Morze Mgieł. Bezkresny, poszumny przestwór, tęskny i tęskniący.
Gdzieś w oddali zabrzmiał zew śpiewnicy i Frena poczuł w piersi, po lewej stronie, dziwne, boleśnie przyjemne
ukłucie.
– Jest piękne, prawda?
Karter stał tuż obok niego. Wpatrywał się w falującą leniwie wodę.
– Aha – bąknął Frena.
– Chodź, pokażę ci coś.
Ruszyli wzdłuż brzegu Bulwarem Cichych Ludzi. Po paruset metrach skręcili w Rybną, potem w uliczkę Nad
Wodą, potem w Solną. Wreszcie wyszli przez Bramę Rybną na Bulwar Głupców.
– Najsłynniejszy bulwar Sogno Ventura – oznajmił Karter.
– Dlaczego? – zapytał Frena. – To jest, z czego słynie?
Karter nie odpowiedział tylko ruszył na molo i przysiadł na jego skraju. Frena stanął obok. Zapatrzył się w mgłę.
Niewiele widział, ale jego uszu dobiegał jakiś słabo uchwytny poszum. I coś jakby rytmiczne westchnięcia.
– Co to? – szepnął Frena.
– Mrzonki zacumowane w porcie.
Powiał wiatr, rozganiając mleczny opar. Oczom Freny ukazała się niewielka łódka, niemal tratwa. Miała dziwny
żagiel, przypominający skrzydło nietoperza, a jej kadłub wydawał się nierzeczywisty.
Karter z mgły wydobył cumę i przyciągnął mrzonkę do brzegu.
– Chodź – powiedział. Następnie zwinnie skoczył na pokład.
Frena bez wahania podążył za nim. Odcumowali i wypłynęli. Po paru minutach wieczne miasto Sogno Ventura
zmieniło się w plamę złotego blasku za ich plecami. Frena obejrzał się na nią tęsknym wzrokiem.
– Jak to jest w ogóle możliwe? – zapytał.
– Co takiego?
– Jak mnie tu sprowadziłeś?
Karter zaśmiał się.
– To magia – oświadczył.
– Naucz mnie. Proszę – odparł na to Frena.
– Dobrze, to nic trudnego. Magia jest już w tobie, musisz ją tylko wydobyć. Istnieje kilka prostych zasad. Po
pierwsze, zawsze potrzebne jest coś żywego i coś martwego, i coś, co usypia umysł. Po drugie, zawsze potrzebna jest
ofiara. Po trzecie, zazwyczaj potrzebna jest krew. Reszta to już wola i melodia słów, i rytm przedmiotów. Tworzysz
je sam. Tylko musisz pamiętać o równowadze. Bogowie nie znają próżni. Rozmiar ma znaczenie.
– I to wszystko?
– Tak.
Frena poważnie kiwnął głową. Przymknął oczy, żeby poczuć magię. Tak, była tam. Była w nim i wszędzie
wokół… A może to było jedno i to samo miejsce. Miejsce? Czymże są miejsca?
Głęboko zaciągnął się powietrzem. Słona bryza wdarła mu się w nozdrza. Morze odezwało się furkotem fal.
Drobne kropelki wody rozprysły się po pokładzie mrzonki. Żagiel wydął się z łopotem.
– Jak długo będziemy mogli tu zostać? – zapytał Frena.
– A jak długo byś chciał?
– Chyba już na zawsze.
– O nie, to niemożliwe.
– Dlaczego?
– Zbliża się świt, a o świcie budzą się tytani morza. Nikt, kto zobaczył mrzonki o brzasku, nie przeżył, aby o tym
opowiedzieć.
Frena otworzył oczy. Faktycznie słona pomgłać wokół nich zmieniała barwę. Jaśniała. Granat spływał z niej i
roztapiał się wśród fal. Na jego miejsce powoli naciekało czerwone złoto.
* * *
Ten Drugi krążył w kółko, pochlipując z cicha nad leżącym na podłodze ciałem. Bał się zbliżyć, bo był pewien, że
jest martwe. Nie ruszało się. Oczy miało wywalone białkami na wierzch.
– Dlaczego? No? No, dlaczego? – jęczał Ten Drugi.
Jak on mógł mu to zrobić? Jak mógł tak po prostu umrzeć? Co pocznie bez niego? Sam, tylko nie sam, dlaczego, no
dlaczego ma być sam…
Ten Drugi zatrzymał się raptownie. Przykucnął. Zakwilił. Dotknął dłoni leżących na ziemi. Pospiesznie cofnął
palce. Zachlipał, zaczął dalej krążyć.
Wtem rozległ się donośny trzask. Rozwarły się drzwi pustostanu. Do wnętrza wtoczył się nieprawdopodobny
smród, a zaraz za nim – jakiś człowiek. Właściwie jakiś wielki kołtun kłaków, wciśnięty w bardzo stary i bardzo
brudny płaszcz. O człowieczeństwie świadczył jedynie wystający znad kołnierza potężny, sino-czerwony nos.
– O – powiedział nos. – Sorki, miszczu. Nie wiedziałem, że parafia jest zajęta.
Nie uczynił jednak żadnego ruchu, który mógłby sugerować, że się wycofa.
Ten Drugi dotarł do niego jednym susem.
– Musisz mi pomóc! – powiedział. – Musisz mi pomóc, on nie żyje. On chyba nie żyje. Dlaczego nie żyje?
– Zaraz, zaraz, miszczu, spokojki. Niech no popaczę.
Kołtun z nosem zbliżył się do ciała. Nachylił się, postukał, popukał, powąchał.
– E, żyje – zawyrokował. – Trochę za dużo przyćpał i tyle. Cho no, zaniesiemy go do barłogu. Zarazki będzie jak
nowy.
Chwycił ciało pod pachy. I spróbował dźwignąć, ale mu się nie udało.
– No nie stój tak, pomóż – ponaglił.
Ten Drugi otarł łzy i głośno smarknął. Chwycił za nogi.
We dwóch unieśli ciało i zabrali je na górę.
– E no, elegansior tu macie wszystko urządzone – skomentował po drodze nos w kołtunach. – Sucho, przytulnie.
Pokoiki, szafeczki. To w was lubię, ćpunki. Jesteście prawie jak prawdziwi ludzie. Tyle tylko, że was nie ma. Więc
na pewno nie będziecie mieli nic przeciwko, żebym tu sobie parę nocy przekimał. Co?
– Nie – odpowiedział poważnie Ten Drugi, gdy już układali ciało na warstwie mocno wysłużonych śpiworów. –
Uratowałeś mu życie. Możesz zostać, ile chcesz.
– Mu ży… – zaczął kołtun, lecz zaraz sam sobie przerwał litościwym kaszlem. – No pewnie, że ta. Słuszną masz
rację, miszczu.
Frena chrząknął nagle. Zatrzepotał ramionami.
– O, budzi się.
– Już prawie wstało – wymamrotał Frena. Nieprzytomnymi oczami potoczył po pomieszczeniu. Uniósł się na
ramieniu i zawołał do kogoś, kogo tam nie było: – Jeszcze chwilę!
* * *
Frena, gdy doszedł już do siebie, nie był zachwycony. Wadziło mu, że w jego domu zalęgł się potworny smród.
Nie wspominając już o tym, który go roznosił. Miał pretensje do Tego Drugiego, że pozwolił nieproszonemu gościowi
nocować.
– On uratował ci życie – odpowiadał uparcie tamten.
– Niczego mi nie uratował, debilu zatracony! – tłumaczył Frena, marnując tylko ślinę.
Jednak bardziej dręczyło go to, co zobaczył… co prawie zobaczył… czego nie zobaczył… Tam, w Sogno Ventura.
Przez kilka dni chodził jak struty albo zaszywał się w jakimś kącie i próbował wspominać, ale nie miał czego.
Może jedynie palce świtu umykające szybko, tak szybko.
Wreszcie postanowił działać. Skołował dwie butelki wódki i zaprosił włochoczłeka, żeby się z nim napił. Sam
raczej pozorował, ale partnerowi od flaszki polewał z gestem. Nie minęło dużo czasu, a gość zjechał z mocno
zdezelowanego krzesła, na którym siedział. Nie był całkiem nieprzytomny; coś tam ględził pod nosem. Lecz
przynajmniej nie pętał się pod nogami.
Frena poszedł obudzić Tego Drugiego, który kimał na pięterku.
– Chodź! – wdusił mu do ucha podekscytowanym szeptem. – Szybko, chcę ci coś pokazać.
– Soo? – wydukał Ten Drugi, gramoląc się z barłogu. – Chcesz pyknąć, tak?
– Nie. To coś dużo lepszego. No, chodźże już. Do kuchni! Prędko!
Stanęli nad kuchenką. To jest, ekhem, nad wysłużonym palnikiem gazowym, założonym na mocno przerdzewiałą
butlę, która nie przeszłaby żadnej kontroli BHP.
Frena wygrzebał z szafki powyginany rondel. Wlał do niego całą wódkę, jaka mu została (niecałe pół butelki),
postawił na ogniu. Następnie dorzucił garść pigułek, które zwinęli kiedyś jakiemuś dziadkowi, i sięgnął po nóż.
– Co ty…? – jęknął Ten Drugi.
Frena go zignorował. Zaciskając zęby, rozorał sobie skórę na ramieniu tępym ostrzem. W tym samym miejscu, w
którym widniały płaty różowiutkiej, dziwnie delikatnej skóry.
Krew zaczęła kapać do garnka.
– Coś żywego i coś martwego… – mruknął Frena.
Z kolejnej szuflady wyjął niewielkie pudełeczko. Wyciągnął z niego podduszoną mysz. Poczekał aż wódka zacznie
parować i wtedy wrzucił do niej zwierzątko. Trzasnęły pękające gałki oczne.
Ten Drugi z rosnącym przerażeniem przyglądał się tym operacjom.
Tymczasem Frena z zadowoleniem zauważył, że cienie zaczynają wypełzać z kątów i czaić się u ich stóp.
Wyciągnął do nich krwawiące ramię.
– Posilcie się – powiedział miękko.
Cienie wpełzły na niego. Przyssały się do otwartej rany, a potem pokierowały ruchami Freny, który uniósł garnek i
duszkiem wypił palącą ciecz.
Nie poczuł bólu. Zwymiotował czymś błękitnym, z powrotem do rondla. Podsunął go Temu Drugiemu pod nos.
– Pij! – polecił.
– Nie.
Ale opar wystarczył. Świat już wirował. Stojąc w kuchni, spadali przez nieskończone przestrzenie.
Wylądowali ponownie w „Śmiałym harpunniku”.
Ten Drugi stanął na środku tawernianej sali, lustrując wszystko oczami okrągłymi i błyszczącymi niczym spodki.
– Łoł! – oświadczył wreszcie.
– Robi wrażenie, co? – uśmiechnął się Frena.
Ten Drugi nie odpowiedział, tylko podszedł do kartonowego barmana. Lekko stuknął go palcem. Barman zachwiał
się.
– Co to za cudak? – spytał Ten Drugi.
– Dwie wódki, poproszę – powiedział Frena, podchodząc do lady.
– Ło…!
Ten Drugi z otwartymi szeroko ustami zagapił się na kieliszki, które się przed nim pojawiły.
– Twoje zdrowie – Frena stuknął kieliszkiem o kieliszek i wypił.
– I on tak serwuje wszystko, co tylko chcesz?
– Mhm. Jeszcze po jednemu?
– Czekaj, czekaj… To może ja… tego… Jakieś brendi poproszę?
– Będziesz te szczyny pił, kretynie?
Ale na ladzie już pojawił się nowy kieliszek – okrągła bańka na cienkiej nóżce. Wewnątrz połyskiwał
bursztynowy trunek. Frena z niesmakiem pokręcił głową i zamówił drugą wódkę. Popatrzył na zegar, wiszący na
ścianie. Mieli jeszcze czas.
Usiadł przy stoliku i przyglądał się, jak Ten Drugi zwiedza tawernę. Jego myśli krążyły wokół bladych sylwetek
kołyszących się na Morzu Mgieł, pojawiających się w miarę, jak słońce wynurzało się z głębin.
Z zamyślenia wyrwały go dźwięki, które przez chwilę brzmiały jak muzyka. Potem jednak zmieniły się w
mieszankę losowych brzdąknięć.
– E! – zawołał Frena, unosząc się z miejsca. – Co tam robisz?
Przeszedł do jednego z bocznych pomieszczeń i zastał Tego Drugiego siedzącego przy wielkim czarnym
fortepianie, nadal do połowy przykrytym szarą kapą. Nad klawiaturą błyszczała mosiężna tabliczka z napisem:
OPRZYJ DOCZESNE SZCZĄTKI.
– Popatrz, muzykuję!
– Zostaw to! – Frena zamknął pokrywę nad klawiszami, omal nie przycinając Temu Drugiemu palców. – Idziemy!
Ten Drugi trochę marudził, ale dał się odciągnąć od instrumentu. Powędrowali na nabrzeże, a potem prosto na
Bulwar Głupców – w miejsce, gdzie wcześniej Frena z Karterem wsiedli na mrzonkę.
Niewielka łódeczka znowu stała zacumowana przy kei. Jej nietoperzowy żagiel trzeszczał pod wpływem lekkiej
bryzy.
– Co powiesz na przepływkę? – zapytał Frena.
– No nie wiem…
– Chodź!
Wsiedli do łódki. Odcumowali. Popłynęli. Mrzonkę prowadziło się zadziwiająco łatwo. Frena nie wiedział
absolutnie nic o żeglowaniu, ale najwyraźniej nie miało to żadnego znaczenia.
Po jakiejś godzinie prucia słonych fal, usłyszał znajomy dźwięk. Szum, kojarzący mu się – nieco absurdalnie – z
szumem skrzydeł tysiąca ważek. Nie było tego widać w gęstej mgle, ale wpłynęli między wielką ławicę mrzonek,
kiwających się bez celu na powierzchni wody.
Frena puścił rumpel i rozsiadł się wygodnie. Ich łódka stanęła.
– Co teraz? – zapytał Ten Drugi.
– Nic. Czekamy.
– Aha… Słuchaj…
Frena go zignorował. Odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy. Rozkoszował się zapachem morza i jego cichym
śpiewem. Zdawało się, że drzemie.
Ten Drugi zaczął się kręcić niespokojnie. Źle znosił bezczynność. Wstał, usiadł, wstał. Pochodził tyle, ile mógł.
Pomacał żagiel. Pobełtał palcami wodę za burtą. Postanowił, że spróbuje naśladować swojego przyjaciela, ale jak
siedział zbyt długo z odchyloną głową, kark zaczynał go boleć.
Po długim, długim czasie wreszcie coś się stało. Dał się słyszeć cichy świst, jakby cały przestwór mórz wzdychał
nagle. Bryza zakolebała mrzonkami. Zadźwięczały obijające się latarnie na czubkach masztów.
Frena ożywił się, spiął. Chwycił rumpel. Otaczający ich opar zaczynał jaśnieć. Pojawiały się w nim zarysy
nietoperzowych żagli. I coś jeszcze, coś tam, tam daleko.
– Widzisz? – szepnął Frena.
– Nie – odparł Ten Drugi. Lecz zaraz zmienił zdanie. – Tak!
– To wyspa.
Poza lasem masztów zamajaczyła większa ciemniejsza plama. Zza niej błysnęło złote światło, obrysowując
kształty skał. I coś się poruszyło, jakaś postać…
Uderzenie zimnej wody wybiło Frenie powietrze z płuc. Słona ciecz zalała krzyk.
Frena zakrztusił się, obrócił na bok i zwymiotował.
Nieopodal rozległ się donośny kaszel. Ktoś się poruszył. Coś z brzękiem runęło na podłogę.
Frena przez łzy zobaczył, jak Ten Drugi nieporadnie gramoli się na nogi, zrzucając przy tym garnek z ich
prowizorycznej kuchenki.
* * *
Po powrocie z „podróży” Ten Drugi czuł się dziwnie, ale był zadowolony. Przez wiele dni nie czuł głodu, który
niegdyś spędzał mu sen z powiek. Nie odczuwał potrzeby, żeby sobie pyknąć i rzadko wybiegał myślami do dwóch
szpryc, które trzymali ukryte pod luźną deską w jednym z pokoi.
Człowiek-kołtun uczył go grać w szachy. Okazało się, że gra ta wcale nie była skomplikowana ani nudna.
Kołtuniak znał mnóstwo ciekawych zasad. Na przykład, po biciu konia ruch wykonywał ten, kto pierwszy pierdnie. A
jeśli spotkały się dwa piony, wygrywał ten, którego właściciel dalej splunął.
Rzecz jasna, Człowiek-kołtun ciągle wygrywał, bo na zawołanie pierdział, bekał i co tam jeszcze chcecie. Jeśli
chodzi o plucie, to był w stanie z pięciu metrów trafić pająka pełznącego po ramie okna. No i czasami zapominał
powiedzieć Temu Drugiemu o tej czy innej zasadzie, a przypominał sobie akurat wtedy, kiedy mógł z niej skorzystać.
Jednak Temu Drugiemu sielankę psuła obawa o jego jedynego przyjaciela, który od czasu podróży stał się
milczący i ponury. Zaszywał się całymi dniami… gdzieś. Ten Drugi nie wiedział, gdzie. W dodatku, nie wiadomo
kiedy, Frena skołował skądś bardzo długi nóż, który zawzięcie ostrzył po nocach.
Wreszcie, po jakimś tygodniu, gdy Wielki-Nos-We-Włosach smacznie chrapał, Frena przyzwał do siebie Tego
Drugiego i oświadczył:
– Wiem już, jak to zrobić.
– Jak co zrobić? – zdziwił się Ten Drugi.
Jego przyjaciel nie odpowiedział.
– Przynieś mi moje wudu – rzekł tylko.
– Twoje co?
– Szprycę, debilu, szprycę!
– Aha. Okej.
Ten Drugi pospiesznie wykonał polecenie.
– Chcesz sobie pyknąć? – zapytał, podając jedną ze strzykawek.
– Nie, pogrzebać sobie igłą w dupie. A jak myślisz?
– No dobra, dobra…
– Walnij sobie też.
Ten Drugi się zawahał.
– Chyba nie chcę. Wiesz, nie mam ochoty sobie pyknąć. Jakoś tak… no, przeszło mi, no.
– Wal! – Warknął tamten.
A Ten Drugi posłuchał. Ze świata nagle zniknęły wszystkie ostre krawędzie.
– Chodź!
Poszli do pokoju, w którym spał Człowiek-kołtun. Przyjaciel Tego Drugiego z całej siły kopnął leżącego
mężczyznę w twarz. Kołtuniak obudził się z krzykiem bólu, zaraz jednak bezlitosna stopa znów spotkała się z jego
policzkiem. Facet odtoczył się pod ścianę. Zasłonił głowę rękami. Błędne spojrzenie rozbieganych oczu spoczęło na
Tym Drugim.
– Miszczu! – zawył błagalnie Człowiek-Kołtun.
Ten Drugi nie drgnął. Był zbyt przerażony. Pozwolił swojemu przyjacielowi tak długo kopać i bić, aż wielkie,
śmierdzące ciało znieruchomiało.
– No, pomóż mi – rozkazał przyjaciel Tego Drugiego, chwytając Człowieka-Kołtuna pod ramiona. – Bierz go za
nogi. No, rusz się, tępaku!
Ten Drugi drgnął. Poczuł, że po jego twarzy toczą się łzy strachu. Jednak chwycił nogi nieprzytomnego mężczyzny.
We dwóch z trudem dźwignęli go do góry i zanieśli do kuchni. Na ogniu już syczała gorąca wódka w rondlu.
– Przytrzymaj go!
Oparli Kołtuniaka o ścianę. Przyjaciel Tego Drugiego wyjął zza pazuchy ortalionowej kurtki długi nóż i poderżnął
nieprzytomnemu mężczyźnie gardło. Nie poszło łatwo. Ostrze zatrzymało się na jakiejś chrząstce. Co gorsza, w tym
momencie facet się ocknął. Spróbował krzyknąć, ale z jego gardła dobył się tylko obrzydliwy bulgot. Zatrzepotał
rękami i nogami.
Przyjaciel Tego Drugiego wypuścił nóż, chwycił rondel i zaczął zbierać do niego buchającą krew, tak
manewrując, aby unikać nieskoordynowanych wymachów kończyn.
– Coś żywego i coś martwego – wymamrotał i wziął potężny łyk.
Ten Drugi zaczął się cofać. Zbierało mu się na mdłości. W uszach wył okropny śpiew człowieka duszącego się
własną krwią. Nie mógł oderwać spojrzenia od oczu, przemieniających się powoli w parę szklanych koralików.
– Pij! – polecił jego przyjaciel.
Jednak Ten Drugi odwrócił się i uciekł.
* * *
Wiatr kołysał mrzonką. Coraz szybciej, coraz szybciej. Frena czuł, że podniecenie zaraz go rozsadzi. Już niedługo.
Niedługo. Tak niedługo. Już, już, różowe palce świtu muskały czubki masztów. W szkle latarń pojawiały się pierwsze
błyski odbitego światła. Nietoperzowe żagle zaczynały płonąć barwami: czerwienią, żółcią, złotem, fioletem, różem.
Serce Freny uderzyło dwa razy i w tym momencie z mgły wyłoniła się wyspa. Wielki kawał dumnej, czarnej skały.
Na jej szczycie wznosiły się ruiny pradawnej świątyni. Spośród powalonych kolumn pokrytych śliskim mchem i
barwnymi porostami wystawał kawałek złotego pomnika: głowa w hełmie, włócznia, fragment togi. Nieopodal walały
się resztki potężnego cyklopowego muru.
Zaraz… Coś było nie tak. Podczas poprzedniej wizyty na wyspie coś się poruszało. Frena uświadomił to sobie,
ale nie zdążył się nawet zdziwić, zanim jakieś potężne cielsko chwyciło go i oplotło. Poczuł, jak miażdżone żebra
wbijają mu się w płuca. Momentalnie zaczęło mu ciemnieć przed oczami.
* * *
Ten Drugi siedział w kącie, drżąc ze strachu i odrazy. Z trudem powstrzymywał mdłości. W jego głowie kłębiły
się myśli.
– „On uratował ci życie… Nie, kretynie, nie uratował… Dlaczego mu to zrobiłeś… Bo muszę zobaczyć… Nie
uratował… Nie mogę tego zrobić… Nie mogę tego zrobić… Muszę… Nie uratował mi życia… Nie, uratował tobie
życie…”.
W pewnym momencie zamarł. Jego głowę wypełniła pustka. W pustce zabrzmiał krzyk.
– „On poszedł zobaczyć tę istotę z wyspy” – uświadomił sobie Ten Drugi.
Przezwyciężając przerażenie popełzł do kuchni. Obrzucił wzrokiem zachlapane krwią pomieszczenie, martwe
ciało leżące na podłodze, żywe ciało jego przyjaciela stojące całkiem bez ruchu.
Wyłuskał rondel z ciągle zaciśniętych palców. Od zapachu cieczy zrobiło mu się niedobrze, ale wypił mimo
wszystko.
Uderzył stopami o podłogę tawerny. Rozejrzał się. Przy ladzie siedział brodaty facet w spodniach, wyglądających
jakby uszyto je ze starych szmat, i spranej koszulce w pasy. Leniwie popijał ciemne piwo.
Ten Drugi podbiegł do niego.
– Czy był tu… mój przyjaciel? – zapytał.
Randolf Karter spojrzał na niego smutnymi oczami o barwie równie spranej, jak koszulka, którą nosił.
– Był – odparł po prostu.
– Muszę go znaleźć!
– Poszedł na nabrzeże.
Ten Drugi chciał wybiec z tawerny, lecz Karter chwycił go za ramię.
– Poczekaj – powiedział.
– Co?
– Użyj totemu.
– Jakiego totemu?
– Totem przyzwał cię do siebie. Ciebie, nie twojego przyjaciela. Myślałem, że z was dwóch to on jest silniejszy,
to on jest prawdziwym podróżnikiem. Ale totem wybrał ciebie.
– Fortepian… – szepnął Ten Drugi.
Pobiegł do bocznego pomieszczenia. Gorączkowym ruchem zrzucił na bok szarą kapę. Uniósł wieko. Uderzył
akord.
Powietrze rozciął ryk. Tawerna nagle eksplodowała, a Ten Drugi wraz z fortepianem znalazł się na szczycie
pradawnej świątyni na środku wyspy, pośród Morza Mgieł. Zagrał kilka dźwięków, a mrzonki odpowiedziały
zgodnym śpiewem żagli.
Oparł swoje doczesne szczątki na krawędzi klawiatury. Zaczął miarowo uderzać klawisze. Popłynęła melodia.
Tytani morza wyłonili się z fal, oparli się na przybrzeżnych skałach. Jeden z nich wyszedł na brzeg i zatrzymał się
tuż przed świątynią.
Ten Drugi przyjrzał mu się, nie odrywając palców od klawiatury. Tytan był przerażający i piękny zarazem. Bił od
niego jaskrawy blask. Jego ciało składało się z niezliczonych macek, dziobów, chwytnych odnóży, jednak pomiędzy
nimi błyskała złota skóra kobiety: nieludzko piękna twarz, nagie piersi, brzuch. Niczego więcej nie dało się dostrzec.
– Czego tutaj chcesz? – zapytał tytan. Jego głos był męski i kobiecy zarazem.
– Przyszedłem błagać o życie mojego przyjaciela.
– Przybył tu, aby zobaczyć coś, czego nie wolno mu było zobaczyć. Nie możemy darować mu życia.
– Jestem gotów oddać coś za nie.
– A cóż ty miałbyś nam do ofiarowania?
Ten Drugi nie wiedział, skąd w jego umyśle wzięła się odpowiedź:
– W zamian za jego życie ofiaruję wam swoje imię.
Ciało tytana zafalowało. Złota twarz ukazała się na dłużej.
– Imię podróżnika to cenna ofiara. Czy wiesz, że jeśli nam je oddasz, to część ciebie zostanie tu już na zawsze?
– Wiem, ale ta część… Ona już tu była od zawsze.
Na krawędzi wyspy zabrzmiał melodyjny zaśpiew. Podjęło go wiele głosów.
– Dobrze, zgadzamy się – powiedział tytan. Część macek rozwinęła się i bezwładne ciało przyjaciela Tego
Drugiego opadło na skały.
– Podaj mi je tutaj. Złóż je na pokrywie fortepianu.
Tytan wydawał się niezadowolony, ale spełnił jego życzenie.
Ten Drugi uderzył akord. Szybko, zanim zdążą zmienić zdanie. W powietrzu zabrzmiał ryk.
* * *
Frena potrząsnął głową. Zamrugał. Uniósł wzrok i spojrzał wprost w puste oczy Tego Drugiego. Po raz pierwszy
się go przestraszył. Po raz pierwszy poczuł, że może to on, Frena, jest żałosną kreaturą, która powinna wypełniać
wszystkie rozkazy.
– Co się stało? – zapytał.
– Nic – odparł Ten Drugi Frenie.
A może to Frena odparł Temu Drugiemu? Może to Ten Drugi patrzył w nieskończoną pustkę oczu Freny?
Ostatecznie, teraz we dwóch mieli tylko jedno imię.
Węprzyn by night
This one’s called „Cymbaline” and it’s… about a nightmare.
– Roger Waters na koncercie w Filmore w 1970 roku
– Koniec trasy, dalej nie jadę – powiedział kierowca.
Marek westchnął, przetarł twarz i niechętnie uniósł się z fotela. Zasiedział się, rozespał w cieple i
charakterystycznym, metaliczno-ludzkim zapachu starego PKS-u. Cóż, kolego, pora wysiadać.
– Hej, koniec trasy, słyszał pan? – Kierowca wyskoczył już z kabiny i teraz niecierpliwie popatrywał ku niemu od
drzwi.
Marek ziewnął, kiwając głową, po czym machnął na faceta ręką, żeby trochę wyluzował. Następnie zdjął swoją
torbę z półeczki ciągnącej się nad fotelami i wyszedł z autokaru.
Kierowca wydał z siebie niecierpliwy odgłos, przypominający nieco syk hydrauliki zatrzymującego się PKS-u.
Człowiek i jego maszyna, zrośnięci w jedną nierozerwalną całość, współ-czującą, i współ-nieznoszącą ospałych
podróżnych, gdy pora wracać do domu się nawalić. Chociaż może ten gość wcale nie był jakimś degeneratem.
Ostatecznie Marek nic o nim nie wiedział. Równie dobrze mógł się niecierpliwić, bo gdzieś tam czekały na niego
dzieciaki i miła żonka, z którą będzie się jeszcze tej nocy kochał, mimo iż już zbliżała się trzecia.
– Choć pewnie śpi – mruknął Marek, częściowo do kierowcy, częściowo do samego siebie.
– Co proszę? – Facet właśnie męczył się z zamkiem w drzwiach autokaru.
– Nie, nie, ja tak… nic.
Kierowca wreszcie uporał się z tym, co robił, i ruszył w stronę budynków bazy PKS-u. Tymczasem Marek
postanowił obejrzeć dworzec.
Była to typowa dla małych miasteczek zajezdnia z dwoma podwójnymi stanowiskami dla autokarów. Każde
stanowisko rozdzielono na pół ścianą z niewielkim daszkiem. Pod ścianą stały ławeczki (wcale nieodrapane,
przeciwnie: pomalowane świeżą i błyszczącą, brązową farbą), a na niej wisiały tablice z rozkładami jazdy,
reklamami i czymś, co wyglądało na herb miasta.
Marek podszedł do najbliższej tablicy i przyjrzał się herbowi. W biało-czerwonym (patriotycznym!) polu
krzyżacki (już mniej patriotyczny) zamek i bocian (patriotyczny, że hej). To znaczy chyba bocian. Biorąc pod uwagę
wierność ornitologiczną, równie dobrze mogła to być czarno-biała sroka.
Pod herbem widniały dwa napisy. Pierwszy, ten pod szkłem, głosił:
WĘPRZYN WITA I ZAPRASZA
NA WSPANIAŁY WYPOCZYNEK
W PRAWDZIWYCH MAZURSKICH KLIMATACH
Drugi napis, ten na szkle, najwyraźniej został wykonany przez jakiegoś miejscowego żartownisia, gdyż głosił:
TU NAPRAWDE ZDEHŁ KLENCZON
Marek pokręcił z dezaprobatą głową. Nie wolno śmiać się z barda.
Odwrócił się od tablicy.
W budynku dworca nadal paliły się światła. Kasy biletowe już zamknięto, ale poczekalnia dla podróżnych była
czynna, podobnie jak niewielki bar w prawym skrzydle.
Marek zaciągnął się świeżym mazurskim powietrzem i ruszył w tamtą stronę. Musiał gdzieś przeczekać do rana.
Potem zacznie szukać jakiegoś miejsca, w którym mógłby się zahaczyć. Może na początek wynajmie gdzieś bungalow.
Było już po sezonie, zbliżał się październik, więc chyba nie będzie za drogo, w każdym razie na kilka dni starczy mu
kasy. Do czasu, aż znajdzie jakąś robotę. Na przykład na stacji benzynowej, tam powinien się nadać, ostatecznie
trzeba tylko umieć znaleźć dziurę i wsadzić do niej pistolet. To akurat każdy facet potrafi (zaśmiał się pod nosem ze
swojego żarciku). Chociaż z drugiej strony to nie powieść Irwina Shawa, w której każdego włóczęgę przyjmuje się z
otwartymi ramionami (bystry z ciebie chłopak, czemu chcesz się tutaj marnować?), poklepuje po plecach i płaci mu
się za uczciwą pracę. W Polsce nawet cieć na stacji benzynowej jest pewnie jakimś przygłupim kuzynem szefa
zmiany.
Nie, nie, kolego, u nas teraz jest kapitalizm, amerykański sen to my.
Marek potrząsnął głową. Zauważył, że od paru ładnych sekund stoi przed drzwiami dworcowej knajpy i wpatruje
się w szyld z napisem „BAR”.
„Może nie będzie aż tak źle” – pomyślał. – „Masz strasznie pesymistyczną wyobraźnię. Może naprawdę te
mazurskie klimaty i wypoczynek w towarzystwie czarno–białych srok dobrze ci zrobią”.
Wreszcie zdecydował się na krok naprzód. Otworzył drzwi i wszedł do baru.
W środku panowała senna atmosfera. Starszawa barmanka w białym uniformie rozwiązywała właśnie krzyżówkę,
siedząc na wysokim krześle za ladą. Było też kilkoro klientów. Jakaś rodzinka: ponury ojciec, mamusia z nadwagą i
dzieciak w czapce z daszkiem. Siedzieli w kącie, na kanapie obitej czerwoną tapicerką, jedli frytki i pili coca-colę.
Jakieś dwa czy trzy stoliki od nich, mniej więcej pośrodku sali, facet w skórzanej kurtce palił papierosy (od dłuższego
czasu, sądząc po zawartości stojącej przed nim popielniczki).
Marek podszedł do lady. Barmanka zdjęła okulary i zsunęła się z krzesła.
– Co podać? – zapytała.
Marek poczuł bardzo wyraźnie jej oddech – papierosy i alkohol. Skrzywił się, ale mimo to powiedział:
– Dobry wieczór. Coś może śniadaniowego… na przykład jakąś jajecznicę albo…?
– Jest jajecznica – przerwała mu barmanka i ku jego najwyższemu zaskoczeniu, uśmiechnęła się do niego. –
Podać?
– Tak, poproszę.
– Z kiełbaską i na cebulce?
– Jak u mamy – uśmiechnął się i kiwnął głową.
– Coś do picia? Kawkę?
– Colę.
– Z lodówki?
Marek zastanowił się przez chwilę. Na dworze było zimno, a jego być może czekał nocleg w dworcowej
poczekalni. Lepiej uważać na gardło. Tylko że tak bardzo nie lubił ciepłej coli.
– Nie, z półki – zdecydował mimo wszystko.
Barmanka podała mu butelkę.
– Pan siada – powiedziała. – Zawołam, jak będzie gotowe.
Marek wziął colę i wybrał miejsce przy oknie od strony miasta, plecami do pozostałych gości. Usiadł, zdjął
nakrętkę, wziął łyka. Fe, ciepła. Ale słodka. I z kofeiną. Cukier dobry.
Gdy tak siedział i popijał w milczeniu, nagle spostrzegł, że w barze jest jeszcze jedna osoba, której nie zauważył
wcześniej. Siedziała w kącie za krawędzią lady, dlatego jej nie widział od strony wejścia. Była piękna. Nie tak po
prostu piękna, tylko „napatrz się, gościu, ile możesz, bo już więcej takiej nie zobaczysz”. Markowi skojarzyła się z
etiopską boginią. Dlaczego etiopską? Cóż, była Murzynką (i być może to w całej jej postaci dziwiło najbardziej). Ale
znowu: nie taką zwykłą Murzynką z wielkim nosem, wielkimi ustami i wielkim tyłkiem. Wręcz przeciwnie, miała
bardzo regularne i łagodne rysy twarzy, a do tego niesamowite oczy. (Marek pomyślał, że jego wewnętrzny głos brzmi
trochę rasistowsko, ale nie mógł nic na to poradzić; uważał, że Murzynki są grube, a ta tutaj nie była. Owszem miała
nieco bardziej zaokrąglone kształty niż paniusie z FTV, ale bez przesady).
– Podoba ci się nasza czarnuleczka, co?
Marek aż się wzdrygnął. Głos rozbrzmiał tuż koło jego ucha: rodzaj nieprzyjemnego, dychawicznego szeptu. Co
gorsza, jego posiadacz zbliżył się całkiem bezgłośnie. I pachniał nieprzyjemnie – starą skórą przesiąkniętą
papierosowym dymem.
Marek domyślił się, kto to, zanim się obejrzał. Pan Skórzana Kurtka najwyraźniej skończył już palić i teraz
postanowił podkraść się do „nowego” w mieście.
– Tak, podoba ci się – ciągnął pochylony nad nim. – Widzę, jak na nią patrzysz, znam to spojrzenie, widziałem
wielu, którzy tak patrzyli. Podoba ci się, nie? No powiedz, podoba się. Nie?
Marek odsunął się, potrącając stół i wywracając butelkę z colą, która stoczyła się na ziemię. Poczuł się w tej
chwili jak straszny mięczak, ale głos tego faceta sprawił, że wyraźnie skoczyło mu ciśnienie. Jego serce zaczęło walić
jak oszalałe i zrobiło mu się zimno w dłonie.
– O co panu chodzi? – zapytał.
– Mi? – Skórzana Kurtka uśmiechnął się. Był brzydki i miał ohydny żółty nalot na zębach. – Mi o nic nie chodzi.
Po prostu chcę wiedzieć, czy podoba ci się ta młoda dama? No to jak? Podoba ci się, nie?
Marek cofnął się jeszcze o krok, odruchowo ustawiając się tak, żeby pomiędzy nim a tamtym facetem znalazł się
stół.
– Gościu… – zaczął.
– No, podoba ci się. Nie?
– Tak, tak, czy mogę teraz wrócić do mojej coli? – Marek pochylił się i podniósł butelkę z ziemi.
Skórzana Kurtka przestał się uśmiechać. Przez chwilę przyglądał się Markowi, po czym okrążył stół i stanął tuż
przed nim, zbliżając swą twarz do jego twarzy.
– Zerżnąłbyś ją, co? – zapytał konfidencjonalnym szeptem.
Marek odsunął się gwałtownie.
– Facet! Weź… – zaciął się na chwilę. – Weź spierdalaj!
Skórzana Kurtka błyskawicznym ruchem złapał go za nadgarstek i przyciągnął do siebie.
– Zerżnąłbyś ją – stwierdził. – Znam takich jak ty, gnojku, widziałem, jak na nią patrzyłeś, widziałem wielu, którzy
tak patrzą, zerżnąłbyś ją bez mrugnięcia okiem, ty pierdolony zboczeńcu.
„Jezu, kurwa, psychol” – pomyślał Marek. – „Najebany psychol”.
Po tej krótkiej tyradzie, wygłoszonej zduszonym szeptem, pan Skórzana Kurtka puścił go i sięgnął za pazuchę.
Przez ułamek sekundy Marek był przekonany, że wyjmie nóż, lecz zamiast tego w jego dłoni pojawiło się czarne
skórzane etui. Rozłożył je, pokazując policyjną odznakę.
– Mam cię na oku, pojebie – mruknął. – Wiem, że spróbujesz ją zerżnąć, i nie pozwolę na to. Nie myśl, że kurwa
pozwolę. Widziałem, jak na nią patrzyłeś, widziałem wielu, którzy tak patrzą. Nie pozwolę.
– Facet, od… – zaczął Marek, ale widok odznaki powstrzymał cisnące mu się na usta słowo. – Odczep się ode
mnie.
Skórzana Kurtka roześmiał się głośno i nieprzyjemnie, po czym bez słowa odwrócił się i wyszedł z baru.
Marek poczuł, jak schodzi z niego adrenalina. Lekko trzęsącą się ręką spróbował odstawić butelkę coli z
powrotem na stół, ale tylko przewrócił ją znowu. Tym razem jednak nie pozwolił jej spaść na ziemię. Opadł ciężko na
krzesło i odetchnął głęboko.
Uderzył go surrealizm całego zajścia. Jak w jakimś pieprzonym amerykańskim filmie. Wyobraził sobie Bruce’a
Willisa, mówiącego „I’m having an eye on you, fucker” i myśl ta nawet go rozbawiła, choć był to rodzaj histerycznego
rozbawienia. Pieprzony, nawalony gliniarz. Nie ma to jak dobry początek w nowym mieście.
Marek uniósł głowę i rozejrzał się po barze. Rodzinka z dzieciakiem z nowo odkrytym zapałem pałaszowała
frytki, próbując nie odwracać się w jego stronę. Barmanka przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy. Przed nią
parowała jajecznica.
Etiopska Bogini znikła.
Marek wstał i podszedł do lady. Spodziewał się, że barmanka jakoś skomentuje jego spięcie z panem Skórzaną
Kurtką („You better watch out, stranger. McClane’s got his eye on you”), ale nic takiego nie zaszło. Przesunęła talerz
w jego stronę i powiedziała:
– Osiem złotych.
Wysupłał portfel, który sprytnie zakamuflował na dnie torby, zapłacił i wrócił do stołu. Zjadł szybko. Miał ochotę
już opuścić tę knajpę. Wiedział, że będzie mu się źle kojarzyć.
Rzucił ostatnie spojrzenie tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała Etiopska Bogini.
O, a to co?
Wstał i podszedł do stolika. Na jednym z krzeseł leżał niewielki czarny futerał na aparat cyfrowy z napisem
CANON. Marek uniósł go ostrożnie. W ułamku sekundy przeleciała mu przez głowę wizja romantycznej pogoni za
tajemniczą nieznajomą. Wiedział jednak, że to tylko głupie mrzonki. Rozsądniej było zostawić aparat barmance.
Dziewczyna może sobie jutro przypomnieć, że go tutaj zostawiła. Z drugiej strony, cholera wie, co ta barmanka z nim
zrobi. Może lepiej po prostu odłożyć aparat na krzesło i zapomnieć o całej sprawie.
Popatrzył na boki, żeby zobaczyć, czy nikt go nie obserwuje, i kątem oka dostrzegł pomarańczowy błysk
wyrzucanego na zewnątrz niedopałka. Chwilę później w jego polu widzenia pojawiła się Etiopska Bogini, kołyszącym
krokiem wędrująca w stronę miasta.
Niewiele myśląc, wybiegł za drzwi z aparatem w dłoni.
Dziewczyna szła dość żwawo i powoli nikła już w cieniu pobliskiej alejki. Marek ruszył za nią truchtem. Nie
chciał podrywać się do sprintu, żeby jej nie przestraszyć. Pomyślał, że może dobrze byłoby ją ostrzec, że się zbliża.
– Hej, proszę pani! – zawołał. – Proszę poczekać, zostawiła pani aparat!
Ona jednak chyba go nie usłyszała. A może faktycznie się przestraszyła. Tak czy owak skręciła w kolejną, jeszcze
węższą alejkę.
„Że też nie boi się chodzić sama o tej porze takimi gównianymi uliczkami” – pomyślał Marek. Nie przyszło mu do
głowy, że może on też powinien się bać.
Nagła eksplozja bólu w prawym kolanie ścięła go z nóg. Upadł, upuszczając aparat i swoją torbę podróżną.
Kolejny cios spadł na jego twarz, ale zdołał zasłonić się ręką. W palcach coś mu chrupnęło i z wrzaskiem odtoczył się
pod mur.
– Mówiłem, że cię będę obserwował – powiedział Skórzana Kurtka, wyłaniając się z cienia. Na dłoń nawijał
właśnie gruby skórzany pasek z ciężką klamrą. – Nie myliłem się co do ciebie. Uganiasz się za dziewczętami po
ciemnych alejkach, co? Myślałeś, że sobie tylko żartowałem, że chciałem cię nastraszyć. Srasz teraz po gaciach, nie?
No powiedz, gnojku. Srasz, nie? Nawet nie myślałeś, że mogę się tak szybko zjawić. A ja wiedziałem, co z ciebie za
jeden, dlatego grzecznie na ciebie poczekałem.
Marek jęknął i spróbował się unieść z ziemi, ale pan Skórzana Kurtka zamachnął się paskiem i ponownie uderzył
go klamrą w kolano. Chlast.
– Wiedziałem, że za nią pójdziesz, jebany zboczeńcu – wysyczał. – Widziałem, jak na nią patrzysz, widziałem
wielu, którzy tak patrzyli. Pierdoleni zboczeńcy. Wiedziałem, że nie odpuścisz, znam was, wiem, jak się nazywacie.
Gwałciciele.
Mówienie najwyraźniej go podniecało. Zaczął przestępować nerwowo z nogi na nogę. Pasek skrzypiał, kiedy
obracał go w rękach.
– Człowieku, na litość boską… – zaczął Marek, ale Skórzana Kurtka nie pozwolił mu dokończyć. Chlast.
– Wiesz, że co trzeci gwałciciel to mężczyzna w wieku między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia? –
zapytał, po czym uderzył go paskiem w ramię.
Chlast.
– Wiesz, że prawie połowa gwałconych kobiet jest zbyt przerażona, żeby się bronić? Jak się z tym czujesz,
gnojku? Też jesteś przerażony?
Chlast.
– Wiesz, że dwadzieścia procent gwałtów odbywa się w obecności świadków?
Chlast.
– Wiesz, że co drugi mężczyzna fantazjuje o brutalnym seksie? Ty pewnie też, nie?
Chlast.
– Wiesz, że siedmiu z dziesięciu gwałcicieli przyznaje, że w dzieciństwie było molestowanych przez rodziców? A
jak było z tobą? Tatuś kochał syneczka w pupcię, co?
Chlast.
– Wiesz, że aż dziewięćdziesiąt procent gwałcicieli ma problemy z erekcją? – Chlast. – Tak, znam was, pojeby. –
Chlast. – Nie staje wam normalnie, to szukacie wrażeń. – Chlast.
Statystyczna litania zdawała się powoli doprowadzać pana Skórzaną Kurtkę do szału. Nie, inaczej. Cholernie
szybko doprowadzała go do szału. Zapluł się już, poczerwieniał na twarzy. Marek zauważył nawet, że jego dżinsy w
okolicy krocza napięły się niebezpiecznie.
„Zajebie mnie skurwysyn, jak nic mnie zajebie, a potem spuści się na moje zimne zwłoki”. – Ta myśl wyrwała
Marka z karuzeli bólu (chlast, chlast, chlast). Krzyknął głośno i pomiędzy kolejnymi razami rzucił się na atakującego
go faceta (połowa gwałconych kobiet jest zbyt przerażona, żeby się bronić). Z impetem walnął nim o mur, a potem
przygwoździł go do ziemi.
– Ty skurwysynu popierdolony! – wydarł się, dając upust wściekłości i bólowi. – Chciałem jej tylko oddać
aparat! Pierdolony, kurwa, aparat!
Skórzana Kurtka znieruchomiał. Przez moment wydawało się, że dociera do niego, iż mógł się pomylić.
„Zaskarżę skurwysyna” – pomyślał Marek i w tej samej chwili uwierzył, że wyjdzie z tego cało. To był błąd.
Skórzana Kurtka szarpnął gwałtownie głową, uderzając go prosto w łuk brwiowy. Zabolało jak diabli i twarz
Marka oblała krew. Zluzował nieco chwyt, a leżący pod nim facet wykorzystał to. Ścisnął go mocno silnymi
ramionami i obrócił tak, że zamienili się miejscami. Następnie złapał go za nadgarstki i wykręcił mu ręce. Już nic nie
mówił. Sapał tylko głośno, próbując utrzymać go jedną ręką, podczas gdy drugą sięgnął za plecy i coś tam gmerał.
„Szuka spluwy” – przemknęło Markowi przez myśl. Zaczął się miotać jeszcze gwałtowniej i jakoś udało mu się
oswobodzić lewą dłoń. Szybko sięgnął nią za plecy Skórzanej Kurtki, żeby chwycić broń, zanim uda się to tamtemu.
Palce zacisnęły się na gładkim, metalowym przedmiocie, ale nie zdołały go utrzymać. Co najmniej dwa były
niesprawne po spotkaniu z metalową klamrą od paska.
Skórzana Kurtka wyjął zza pleców kajdanki i po krótkiej szamotaninie skuł ręce Marka. Uśmiechnął się i dopiero
wtedy sięgnął po spluwę, którą zresztą nosił pod pachą. Potem wstał. Wyglądało na to, że zastanawia się, co dalej.
Marek nie mógł na niego patrzeć. Nie mógł patrzeć w czarny otwór lufy. Obrócił się na brzuch i zaczął odpełzać.
Uświadomił sobie, że płacze z bólu i strachu. Z nosa wisiał mu czerwonawy glut. Całą prawą połowę twarzy miał
zalaną krwią, która zostawiała ciemne plamy na chodniku.
TU NAPRAWDE ZDEHŁ KLENCZON.
A ty, Mareczku… Ty też tu zdechniesz. Naprawdę.
Ale strzał nie padł.
Marek usłyszał kroki co najmniej kilku osób. Niezgrabnie uniósł się na klęczki i obejrzał. Pan Skórzana Kurtka
zniknął, za to u wylotu alejki pojawiło się parę postaci. Jedna nijaka, jedna potężna i jedna niewielka. Rodzinka z
baru.
– Pomocy! – krzyknął rozpaczliwie Marek, choć w gruncie rzeczy nie było to chyba koniecznie. – Pomocy!
Tatuś pokazał żonie i dziecku, żeby zostali na miejscu, i podbiegł do niego. Wyciągnął ręce, jakby chciał mu
pomóc wstać, ale zastygł w pół ruchu.
– Rajciu – powiedział. – Kto pana tak urządził?
Marek uniósł się na nogi. Pytanie było idiotyczne, ale mimo to odpowiedział.
– Jakiś pierdolony psychopata!
Tatuś skrzywił się nieco.
– Proszę tak nie przeklinać, dobrze? – szepnął. – Żona nie lubi, jak się przeklina.
Marek spojrzał na niego otępiałym wzrokiem. Nie przeklinać… Ktoś go prawie kurwa zajebał na śmierć, a on ma
nie przeklinać. Co za różnica, do kurwy nędzy?!
– Dobrze – mruknął, czując, że opuszczają go siły. – Muszę do szpitala. Proszę, czy może mnie pan zabrać do
szpitala?
– Jasna sprawa, partnerze – oświadczył radośnie tatuś. (Partnerze? Kto tak mówi? Przecież, to nawet nie jest,
kurwa, po polsku!). – Mamy tu niedaleko samochód. Zaraz pana zabierzemy. Pomóc panu iść?
Marek pokiwał głową. Tatuś wziął go pod ramię i podniósł z ziemi jego torbę oraz aparat fotograficzny. Razem
wyszli z alejki. Żona i synalek ruszyli za nimi i po minucie lub dwóch znaleźli się w samochodzie. Był to stary ford
escort w wersji combi, na oko rocznik 1990. Fotele obłożono włochatymi narzutami, które wydzielały nieprzyjemną
woń będącą mieszaniną potu i waniliowego odświeżacza powietrza. Pod lusterkiem wstecznym wisiała pluszowa
owieczka, a pod osłoną przeciwsłoneczną po stronie pasażera dyndał medalik ze świętym Krzysztofem. Tatuś siadł za
kierownicą i zapiął pas (na którym miał przypiętą kolejną pluszową zabawkę – królika Bugsa), po czym kazał to samo
uczynić pozostałym.
– Chce pan chusteczkę nawilżaną, żeby oczyścić twarz? – zapytała uprzejmie mamusia.
Marek pokiwał głową, ale chyba tego nie dostrzegła, więc powiedział:
– Tak, poproszę.
Kobieta wygrzebała z torebki paczkę nawilżanych chusteczek o zapachu czerwonych grejpfrutów i podała mu
jedną.
Tatuś zapalił silnik, włączył światła, sprawdził, czy wszyscy mają zapięte pasy, i w końcu ruszył.
Marek zajął się swoimi obrażeniami. Wyobrażał sobie, że musi wyglądać okropnie. Na twarzy i koszuli miał
mnóstwo krwi, był brudny i usmarkany. Bolało go prawie całe ciało, ale najbardziej prawe kolano i lewa dłoń.
Otarł twarz, zaczynając od nosa i ust, a potem spróbował oczyścić ranę nad okiem. Chusteczka momentalnie
zmieniła się w bury glut, ale nie poprosił o następną. Kto normalny daje jedną chusteczkę facetowi, który dopiero co
wyszedł ze spotkania z dwunogim buldożerem?
Następnie przyjrzał się swoim dłoniom. Kajdanki krępowały jego ruchy, ale udało mu się zbadać najbardziej
obolałe palce. Były nieco spuchnięte i zaczerwienione, ale ku swemu najwyższemu zdumieniu stwierdził, że chyba nie
są złamane. Na próbę szarpnął kajdanki, lecz to oczywiście nic nie dało.
– W tym mieście jest szpital? – zapytał.
– Nie, ale jest w Szczytnie – odpowiedział tatuś, łapiąc jego spojrzenie w lusterku wstecznym. Po chwili dodał,
jakby coś mu nagle przyszło do głowy: – Ale niech się pan nie martwi, to żaden problem. Do Szczytna jest ze
dwadzieścia, trzydzieści kilometrów. Nie ma sprawy.
– Dziękuję – odparł Marek i apatycznie wpatrzył się w swoje stopy.
W samochodzie było ciepło i lekko kołysało. Za oknami śmigały plamy pomarańczowego światła, cienie tańczyły.
Silnik mruczał cicho, wszyscy milczeli. Marek poczuł się senny.
– Rajciu! – Tatuś chyba nie potrafił wytrzymać długo w ciszy. – Ale ktoś pana urządził.
Marek nie odezwał się. Cały czas przyglądał się swoim stopom. Kątem oka widział, jak cień jego kolan wskakuje
na drzwi, gdy plama światła przelatuje przez samochód, a potem znika, gdy znów rozlewa się cień.
– To jednak niebezpieczne chodzić o tej porze po ulicy – ciągnął tatuś. – Wie pan, ciągle się słyszy o jakichś
napaściach i w ogóle. Jak ta dziewczyna ostatnio. W wiadomościach mówili. Wyszła z dyskoteki i tyle ją widzieli.
Miał pan sporo szczęścia, żeśmy przechodzili, nie?
Marek dalej milczał. Oczy mu się zamykały. W głowie miał pustkę, słowa gadającego do niego faceta utykały
gdzieś w przestrzeni między nimi. Światła przelatywały coraz rzadziej, po jakimś czasie zaczęły się pojawiać tylko
przygodnie, a w końcu zapadła ciemność. Chyba wyjechali z miasta.
Pstryk. Tatuś sięgnął nad głowę i zapalił niewielką lampkę w kabinie.
– Albo autostop. – Rozważania na temat nocnych niebezpieczeństw najwyraźniej go fascynowały. – Wie pan,
nigdy bym nie skorzystał z autostopu po zmroku. Strach, nie? Nie wiadomo, na kogo się trafi. W wiadomościach
ostatnio mówili o tych porywaczach, nie wiem, czy pan słyszał. Biorą dziewczyny na stopa, a potem jakoś je ogłuszają
i wywożą do Rosji albo na Ukrainę, albo do Szwecji.
Sięgnął do schowka. Otworzył go i chwilę w nim grzebał. Wydobył gumę do żucia. Kontynuował swój wywód,
głośno ciamkając.
– Wyobrażam sobie, że chłopców też porywają, tylko rzadziej – roześmiał się nienaturalnie. – Oczywiście dla
pana to może brzmieć dziwnie. W pewnym sensie złapał pan stopa. A po tym, co pan przeszedł, ma się pan czego bać.
Pstryk. Charakterystyczny odgłos centralnego zamka wyrwał Marka zza ściany otępienia.
– Czemu pan zamyka drzwi? – zapytał.
– Ostrożność – odparł tatuś. Obrócił głowę w jego stronę, żeby spojrzeć nad oparciem fotela, i uśmiechnął się.
Między jego zębami błyskała guma do żucia. – A co, napędziłem panu stracha? W sumie nie wie pan, czy nie wywożę
pana do Rosji albo Szwecji, nie? A jeszcze ma pan na rękach te kajdanki. Wygląda groźnie, prawda?
Tatuś odwrócił się z powrotem w stronę drogi, a do tyłu spojrzała teraz mamusia. Nie uśmiechała się, po prostu
przyglądała się Markowi – bezmyślnie i bez emocji.
Marka znowu ogarnęło to samo uczucie co wtedy, gdy usłyszał głos Skórzanej Kurtki tuż przy uchu. Nie,
niemożliwe, przecież to pieprzona rodzinka z dzieckiem, pieprzona rodzinka z pieprzonym…
Spojrzał na siedzącego obok niego dzieciaka i zmartwiał. Spod czerwonej czapeczki z daszkiem nie wyglądała
wcale twarz dziesięciolatka, której się spodziewał. Chłopak musiał mieć osiemnaście albo nawet dwadzieścia lat.
Był mały, chudy i blady, w dodatku wyglądał na lekko niedorozwiniętego, ale kępki ciemnego, twardego zarostu na
szyi nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do jego wieku. Przyglądał się Markowi z tym samym bezmyślnym
wyrazem twarzy co jego matka. O ile oczywiście ta kobieta była naprawdę jego matką.
Przez okno znowu zaczęły wpadać jaskrawe płaty światła. Marek cofnął się w kąt i panicznie wyjrzał na zewnątrz.
Właśnie mijali tablicę z napisem Węprzyn. Nieprzekreśloną.
– To nie jest kurwa moment na żarty! – krzyknął. – Niech pan nie pierdoli głupot, dlaczego wjeżdża pan z
powrotem do miasta, niech pan kurwa nie pierdoli, po prostu chcę do tego pierdolonego…!
– Proszę nie przeklinać – przerwała mu stanowczo mamusia, po czym się odwróciła.
Tatuś posłał mu zakłopotane spojrzenie i otworzył wszystkie drzwi.
– Rajuśku – powiedział. – Nie sądziłem, że pan to weźmie na poważnie. Przecież nigdzie pana nie wywieziemy.
– Dlaczego znowu wjeżdżamy do miasta? – zapytał jeszcze raz Marek. Nerwowo dotknął rany nad okiem.
Przyschła już i nie krwawiła.
– Kawałek jechaliśmy przez las. ie wiem, dlaczego dwa razy postawili tablicę. Kto by tam zrozumiał polskich
drogowców?
Marek nie poczuł się wcale uspokojony. Szarpnął od niechcenia kajdanki. Nie liczył na zbyt wiele i bardzo się
zdziwił, kiedy nagle puściły i spadły na podłogę. Wyjrzał przez okno. Byli na obrzeżach miasta. Właściwie znowu
wjeżdżali w las, tylko że wzdłuż drogi ciągnęły się jeszcze latarnie i tu i ówdzie stały jakieś chałupy: zajazdy, stacje
benzynowe, magazyny i tym podobne. Przed oczami mignęła mu tablica „MINNESOTA blues club 24H 500m”.
– Wie pan co? – powiedział. – W sumie nie muszę do szpitala. Proszę mnie wysadzić przy tej knajpie, dobrze?
Obmyję się tylko i będzie w porządku.
– Daj pan spokój… – chciał się sprzeciwić tatuś, ale Marek zaraz mu przerwał.
– Nie, nie, naprawdę. Nic mi nie jest. Tylko się obmyję i tyle. Proszę stanąć.
– Jak pan sobie życzy.
Tatuś zwolnił, włączył migacz i po chwili zjechał na pobocze. Marek czym prędzej wyskoczył na zewnątrz, rad, że
udało mu się wydostać z tego upiornego samochodu. Zabrał swoje graty, machnął na pożegnanie posranej rodzince, a
gdy tamci odjechali, odwrócił się w stronę obiecanej knajpy.
Przy krawędzi szosy znajdował się tylko wielki szyld Pepsi z nazwą lokalu. Do samego baru trzeba było podejść
kawałek żużlową drogą, aż na polankę w lesie. Pod szyldem wisiała karteczka „Dziś o 22.00 Prorok i jego kapela na
żywo”.
Marek ruszył dróżką. Po kilku krokach doleciała go muzyka.
Mabbe there ain’t no Haven
Mabbe there ain’t no Hell
Hey, hey, hey…
Przystanął na chwilę i zaczął się przysłuchiwać. Piosenka po paru sekundach się skończyła i po krótkiej przerwie
zaczęła się następna. Grała tylko gitara i harmonijka, ale rozpoznał utwór Creedence Clearwater Revival.
Left a good job in the city
Working for the man every night and day…
Ruszył dalej, próbując sobie przypomnieć tytuł.
Big wheels keep on turnin’
Proud Mary keep on burnin’
Rollin’, rollin’, rollin’ on the river
No tak, „Proud Mary”. Tak się nazywał ten kawałek.
Zespół doszedł właśnie do drugiej zwrotki i urwał nagle, kiedy Marek wszedł do knajpy.
W środku nie było żadnych gości. Tylko trzech facetów z kapeli siedziało przy jednym stoliku w towarzystwie
kilkunastu kufli (część z nich była pełna, część pusta). Wszyscy trzej byli grubi i starzy. Gitarzysta miał wielką brodę i
kowbojski kapelusz. Harmonijkarz miał mniejszą brodę i długie włosy, na które zatknął dumnie coś w rodzaju
kapitańskiej czapeczki. Najbardziej jednak rzucał się w oczy trzeci, który na niczym nie grał, ale chyba śpiewał. Był
ogromny. Musiał mieć ponad dwa metry wzrostu, a ważył chyba ze dwieście kilo. Na jego potężnych, włochatych
barach tkwiła potężna, kwadratowa głowa. Twarz wyglądała jak jedna z tych na posągach z Wysp Wielkanocnych.
Marek nie miał żadnych wątpliwości, że Prorok to właśnie on.
– Toaleta jest na tyłach, w prawo za barem – odezwał się Prorok. Jak można się było spodziewać, miał głęboki,
dudniący głos. Nie zabrzmiało w nim ani pół nuty zdziwienia. – Ogarnij się, chłopaku, a potem pewnie przyda ci się
piwko. Zuza!
Z zaplecza wyłoniła się ładna, choć już niemłoda kobieta. Spojrzała na Marka. Ona również się nie zdziwiła.
– Zaraz ci przyniosę plastry i wodę utlenioną – mruknęła i ponownie znikła na zapleczu.
Marek stał bezradnie, podczas gdy trzej faceci przyglądali mu się niecierpliwie.
„Gdzie ja na miłość boską jestem?” – pomyślał. – „Czy tutaj takie rzeczy naprawdę dzieją się na każdym kroku?
To jakaś cholerna Strefa Mroku, czy jak?”.
– No idźże się umyj, chłopcze – popędził go Prorok.
– Właśnie, piwo nam stygnie – dorzucił gitarzysta.
Marek chwilę jeszcze tkwił w miejscu, przypatrując im się z niedowierzaniem (całkiem jakby to oni byli
zakrwawionymi brudasami), potem jednak drgnął i posłusznie ruszył w stronę toalety. Po drodze przechwyciła go
barmanka Zuza, która wcisnęła mu buteleczkę wody utlenionej, paczkę plastrów i rolkę ręczników jednorazowych.
Tak wyposażony zamknął się za drzwiami z obrazkiem chłopczyka sikającego do wiadra i zabrał do udzielania sobie
spóźnionej pierwszej pomocy.
Na początek ściągnął zakrwawione ciuchy i starannie obmył twarz i ramiona. Popatrzył w lustro. Nadal wyglądał
jak straszydło, więc po prostu wcisnął całą głowę pod strumień ciepłej wody. Pomogło. Wytarł się i przemył rozcięty
łuk brwiowy odrobiną wody utlenionej: zapiekło, ale nie aż tak, jak się spodziewał. Następnie przykleił plaster.
Pozostałe obrażenia nie wydawały się na tyle poważne, żeby poddawać je jakimś szczególnym zabiegom,
stwierdził zatem, że spróbuje uprać ciuchy. Zaczął od białej koszulki, która wyglądała znacznie gorzej niż ciemna,
rozpinana bluza, którą nosił na wierzchu.
Najpierw odkręcił ciepłą wodę, ale zaraz sobie przypomniał, co mu kiedyś powiedziała matka o pewnym
nieporadnym filmowym zabójcy. „Już po gościu, policja go dorwie. Krew spiera się zimną wodą, każda kobieta to
wie”. Marek miał wtedy siedem lat. Dopiero dużo później zrozumiał, skąd u kobiet bierze się ta niezwykła wiedza.
Wylał na koszulkę odrobinę mydła w płynie i zaczął szorować. T–shirt błyskawicznie z białego przemienił się w
bury. Cóż, widać tak miało być. W tej sytuacji nawet matczyna mądrość nie mogła pomóc. Zaklął pod nosem i
wepchnął szmatę, którą jeszcze do niedawna nosił na sobie, do śmietnika.
Z bluzą poszło mu lepiej, nawet dało się ją uratować, ale była mokra, więc i tak nie mógł jej założyć. Zamiast tego
wygrzebał z torby nową koszulkę (czarna z logo Black Sabbath wydała mu się odpowiednia) i dżinsową kurtkę, która
co prawda nie była tak ciepła jak bluza, ale na razie musiała wystarczyć.
Przebrany i opatrzony wrócił do baru. Prorok i jego kumple przygrywali coś, kiedy był w toalecie, ale przestali,
gdy z niej wyszedł.
Marek zauważył, że przy stole pojawiło się jeszcze jedno krzesło. Przed nim stał wielki kufel, znad którego
unosiła się para.
– Siadaj, kolego – zaprosił go Prorok. – Pomyślałem, że grzane dobrze ci zrobi. Nie widziałem cię wcześniej w
okolicy, a każdy, kto tu zawita, prędzej czy później do mnie trafia… Więc pomyślałem, że musisz być nowy. Co
takiego sprowadza cię do Wampirzyna?
– Wampirzyna? – zdziwił się Marek, siadając na przygotowanym miejscu i zaciągając się wspaniałym, korzennym
zapachem.
– To stara indiańska nazwa tego miasta. – Prorok mrugnął do niego porozumiewawczo.
– Aha – skomentował inteligentnie Marek. Potrzebował chwili, żeby zebrać myśli. Spostrzegł, że Prorok
przelotnie spojrzał na jego lewy nadgarstek. Stłumił chęć poprawienia mankietu.
„Patrzy na zegarek” – powiedział sobie. – „Nie grzeb tam, to niczego nie zauważy”.
Był jednak pewien, że Prorok zauważył. Wyglądał na faceta, który wszystko zauważa.
– Cóż, tak naprawdę nie ma o czym opowiadać – odezwał się w końcu Marek. – Potrzebowałem zmiany otoczenia,
więc pomyślałem, że może Mazury… I tak jakoś wyszło, że przyjechałem tutaj. Ale coś mi się wydaje, że nie zagrzeję
tu miejsca. Może spróbuję w Szczytnie. Tak w ogóle to szukam pracy, jakby przypadkiem któryś z was wiedział o
jakimś wakacie, to… no.
Prorok przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Wreszcie pociągnął długi łyk piwa (z równie gigantycznego kufla,
na oko o pojemności dwóch litrów) i nagle postukał się wielgachnym paluchem w łuk brwiowy.
– Rozumiem, że miejscowi cię nie polubili – powiedział.
Marek również pociągnął łyk piwa. Smakowało świetnie.
– Tylko jeden facet – wyjaśnił. – Ale to gliniarz, więc… no wiecie.
– Gliniarz? – zainteresował się nagle gitarzysta. – Mamy w mieście jakichś psychopatycznych gliniarzy, chłopaki?
Popatrzył po swoich towarzyszach. Harmonijkarz wzruszył ramionami, ale chyba się zamyślił. Marek zdał sobie
sprawę, że z całej trójki tylko ten jeden dotąd się nie odezwał.
Prorok podrapał się za uchem.
– Nie przypominam sobie żadnych psychopatycznych gliniarzy – mruknął. – Jak wyglądał ten gość?
Marek spróbował sobie przypomnieć i stwierdził, że ma z tym pewien problem.
– Był jakiś taki… nierzucający się w oczy. Mały… chyba. Na pewno miał skórzaną kurtkę i strasznie dużo palił.
Twarz harmonijkarza rozjaśniła się nagle. Klepnął Proroka w ramię, ale nadal nic nie mówił.
Prorok nie zareagował.
– A o co wam poszło? – zapytał gitarzysta.
– Niech mnie cholera, jeśli wiem. – Marek pokręcił głową. – Facet był jakiś… – zawahał się, nie wiedząc, czy
może wyrazić się tak dosadnie, jak miałby ochotę.
– Pierdolnięty? – podpowiedział gitarzysta.
– Gorzej, całkiem pojebany! – Wybuchnął Marek, czując, że przy tych facetach nie musi przebierać w słowach. –
Ubzdurał sobie, że chcę zgwałcić jakąś dziewczynę. Strasznie się podniecił i pieprzył coś o jakichś statystykach
gwałtów. Myślałem, że mnie normalnie zapierdoli na miejscu. Ale całe szczęście zjawiła się jakaś rodzinka… też
zresztą pojebana… i ten facet gdzieś zwiał. Jeśli on jest tutaj gliniarzem, to po prostu nie ma chuja, żebym został.
Marek z natury nie przeklinał, ale teraz potok wulgaryzmów pozwolił mu rozładować złość i strach. Ulżyło mu i
pociągnął długi, uspokajający łyk ciepłego, słodkiego piwa.
Tymczasem harmonijkarz znowu się ożywił i jeszcze raz klepnął Proroka w ramię. Zaczął coś pokazywać na migi.
Prorok spojrzał na niego i nagle jego twarz również się rozjaśniła.
– A niech mnie, jeśli to nie ten mały Jasiu Kogucik! – powiedział. – Pamiętacie?
Gitarzysta pogardliwie smarknął (dosłownie, zielony glut śmignął prosto na podłogę).
– Tego ubeka pierdolonego? – odparł. – Jak moglibyśmy nie pamiętać?
– Przestań, jesteś niesprawiedliwy dla faceta…
– Zaraz, zaraz – wtrącił się Marek. – Znacie tego psychola?
– Znamy – przyznał Prorok. – A raczej znaliśmy. Chyba. Mieszkał tu taki jeden. Był w policji… znaczy wtedy
jeszcze w milicji. Miał obsesję na punkcie gwałcicieli, bo jego siostra została zgwałcona i zamordowana. Palił jak
parowóz. I miał taką skórzaną kurtkę… z Turcji ją chyba przywiózł. Wyjechał do Niemiec w osiemdziesiątym trzecim
czy szóstym, a potem podobno do Stanów. Byłem przekonany, że nie żyje od dawna… Czy nie mówił nam jakoś w
zeszłe święta Jacek Zalewski, że Jasiu kojfnął? Benek, nie pamiętasz?
– E, ze dwa albo trzy lata temu to mówił. – Gitarzysta wzruszył ramionami. – A niech tam gnije gdzie chce,
esbeckie nasienie.
– No tak, tylko że najwyraźniej facet żyje, chyba że wrócił po zemstę zza grobu – burknął Marek. – Kogucik…
Prorok spojrzał na niego, a na jego tytanicznym obliczu malowała się powaga.
Marka przeszedł dreszcz. Uczucie surrealizmu szykowało się do kolejnej ofensywy na jego sterany mózg. Zemsta
policjanta, przepraszam, milicjanta zombie. To brzmi jak fabuła jakiegoś kiepskiego komiksu – jak powiedział kiedyś
Spiderman.
– Kogucik to nie jest jego prawdziwe nazwisko – powiedział Prorok. – Wiesz, dlaczego go tak nazywaliśmy?
– Oj, daj spokój! – wybuchnął nagle Benek. – Nie będziesz chyba opowiadał tej gównianej historyjki z
dzieciństwa? Co ty, Prorok, jakiś Steinbeck pierdolony jesteś? To był ubek, ubek pierdolony, że zacytuję wieszcza.
– Nie żaden ubek – odparł spokojnie Prorok. – Milicjant. I to krótko.
– Ubek, esbek, a chuj mnie tam…!
– Dasz mi opowiedzieć?
– A opowiadaj sobie i niech cię… niech cię cholera i twojego Jasia kurwa Kogucika tyż!
Prorok westchnął przeciągle. Zabrzmiało to tak, jakby na dworze właśnie zaczynał się huragan.
– Jasiu był najmniejszym dzieciakiem w szkole – zaczął. – Chudy, z krzywymi nogami, małomówny, dziewczyn się
wstydził, z chłopakami w piłkę nie grał. Ale był, cholera jedna, zadziorny. I silny jak na takie chuchro. Wszyscy go
zaczepiali, nabijali się z niego, a on nigdy nie puszczał niczego płazem. Bił się. Ryczał jak dziecko i młócił pięściami.
Był kurduplem, więc nieraz mu gębę skuli, ale i niejednego większego od siebie sprał. A najgorzej się wkurzał, jak
jego siostrę obrażali. Ona była z cztery czy pięć lat starsza od niego i w gruncie rzeczy niewarta tego, by ją bronić.
Wiesz, latawica to się kiedyś ładnie nazywało. Już jak skończyła piętnaście lat, to wszyscy gadali, komu to ona nie
daje. A Jasiu się wkurzał, bo wierzył, że to nieprawda. Ale niestety chyba się mylił. To nie była udana rodzina. Matka
ich młodo odumarła. Ojciec był pijak… nie jakiś tam alkoholik, ale pijak po prostu. Pracę miewał albo i nie, a w
końcu wylądował w więzieniu. Wyszedł odmieniony, ale było już trochę za późno. Córka… Alina się chyba nazywała
czy Alicja… Jakoś tak, nieważne. W każdym razie była już wtedy podrośnięta i nienawidziła go. Za to Jasiu bardzo go
kochał i też się wkurzał, kiedy na niego gadali. Tak się jakoś ułożyło, że on nawet na ludzi wyszedł, ale ona nie
bardzo. No i któregoś dnia jakiś jej klient chciał najwyraźniej czegoś… dziwnego, a ona się nie zgodziła. Więc ją
brutalnie zgwałcił, a potem zamordował. Jasiu był już wtedy w milicji i bardzo to przeżył. Zwłaszcza że nie udało im
się odnaleźć sprawcy. A, i jeszcze ten ojciec umarł jakoś tak niewiele wcześniej. No i Jasiu zdziwaczał. Zaczął
strasznie dużo palić, czasami wpadał w cug alkoholowy. Wtedy też zaczęła się ta jego obsesja na punkcie gwałcicieli.
Na początku inni gliniarze trochę go chronili. Nawet jak pobił kilku podejrzanych, to tylko zaczęli mu dawać więcej
papierkowej roboty. Ale jemu wszystko leciało z rąk. Zaczął się upijać po nocach, wdawać w bójki, czasami nie
zjawiał się w pracy. W końcu musieli go zwolnić i wtedy wyjechał z kraju. W gruncie rzeczy to bardzo smutna
historia.
– Tak, jak cholera – burknął gitarzysta i jednym haustem dopił resztę piwa. – Zagrajmy lepiej jakiegoś bluesa, bo
się popłaczę.
To powiedziawszy, zaczął grać delikatne arpeggio. Przeskoczył kilka akordów, zagrał efektowne przejście, a
potem powtórzył całość od nowa. Klasyczny dwunastotaktowy blues, spokojny, lekko melancholijny. Harmonijkarz
(Marek wciąż nie wiedział, jak się nazywa) trącił Proroka i wszedł ze swoją partią. Jego harmonijka zabrzmiała jak
gwizdek nadjeżdżającego pociągu.
– No dalej, śpiewaj – powiedział Benek.
Prorok zaśmiał się krótko, odstawił piwo. Już lekko kiwał się w rytm. Po chwili oczy mu uciekły, jakby wpadał w
trans. Klasnął donośnie w dłonie, zaczął przytupywać. Otworzył usta, ale przez chwilę jeszcze nie śpiewał. W końcu
popłynął głos. Był potężny, wibrujący i niski, a jednak uderzał w zadziwiająco miękkie tony.
I followed her to the station
With a suitcase in my hand.
Yes I followed her down to the station
And I had a suitcase in my hand.
Oh Lord it’s hard to tell, it’s hard to tell
When all your love is in vain.
Marek rozpoznał piosenkę, choć nie mógł sobie przypomnieć, kto ją napisał. Jakiś stary bluesman jak Wilson
Pickett czy Walter Trout. Na pewno grali ją kiedyś Rolling Stonesi, ale ani Mick Jagger, ani Keith Richards z
pewnością nie spłodzili sami niczego tak dobrego. Opowiadała o prostym smutku czarnego człowieka… właściwie
każdego człowieka, niezależnie od rasy… który w swoim życiu stracił coś ważnego. Marek poczuł, że on też zna ten
smutek i pomyślał o Etiopskiej Bogini.
Kiedy Prorok i jego kumple skończyli piosenkę, odezwał się cichym głosem.
– Wiecie, przypomniała mi się jedna dziewczyna…
– Zaczynamy noc zwierzeń bluesowych? – zaśmiał się Benek.
Marek nie poczuł się onieśmielony tym komentarzem. Prorok i harmonijkarz pochylali się ku niemu z
zaciekawieniem. Zrozumiał, że ci goście właśnie tak spędzają swoje wieczory, grają muzykę, którą kochają, i
gawędzą o kobietach, które znali.
– Właściwie nie chodzi o żadne wielkie zwierzenie – sprostował. – Nawet nie wiem, jak ona ma na imię. Nie
chodzi o wielką miłość mojego życia…
– E, a już liczyłem na jakąś pikantną historię – wtrącił znowu Benek.
Tym razem interweniował Prorok. Klepnął go lekko wielkim łapskiem w tył głowy, zrzucając mu kapelusz.
– Daj chłopakowi mówić – skarcił go. Następnie zwrócił się do Marka. – No dalej, opowiadaj. Każdy z nas
spotkał kiedyś piękną dziewczynę, której nie miał okazji poznać. Przy bluesie dobrze się marzy.
– W sumie to widziałem ją tylko przez chwilę… Dzisiaj, nie więcej niż kilka godzin temu. Była jak ta dziewczyna
z „Love In Vain”… Nie wiem, jak to opisać, żeby nie wyszło głupio.
Benek zagrał kilka pierwszych dźwięków piosenki, którą dopiero co skończyli, i nagle odezwał się
niespodziewanie poważnym tonem.
– Wiem, o co ci chodzi. Kiedyś… za pięknych czasów minionego ustroju… siedziałem sobie na przystanku i
grałem. Rozumiesz, takie sentymentalne bzdety, jak się gra przy ogniskach. Właściwie w tamtych czasach nie robiłem
prawie nic innego poza przesiadywaniem w różnych miejscach i graniem. No i piciem oczywiście. No dobra,
przypalałem czasami, ale to jebana komuna wtedy była i towaru brakowało. Nieważne. Nie o tym chciałem. – Benek
podrapał się w kark. – Więc siedziałem na tym przystanku i przyjechał PKS. Jakiś taki przelotowy, Gdańsk –
Warszawa czy coś tam takie. Zatrzymali się pewnie na szczanie. I wysiadła z niego taka dziewczyna, ale po prostu
no… po prostu no… – zaciął się na chwilę, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. Nagle jego oblicze się
rozjaśniło. – Zajebista.
Prorok zaśmiał się donośnie. Najwyraźniej poetycka wrażliwość Benka chwyciła go za serce.
– Naprawdę, mówię wam – ciągnął tamten niezrażony. – Takiej dziewczyny to po prostu nigdy nie widziałem.
Wszyscy rozleźli się do sracza, na fajka czy gdzie tam chcieli, a ona stanęła przy tym autokarze. Nie patrzyła na mnie,
ale widziałem, że mnie słucha. Potem, kiedy ludziska zleźli się z powrotem, też usiadła na swoim miejscu, spojrzała
na mnie, uśmiechnęła się i autokar odjechał. Całkiem jak w tej piosence.
– Tak, to jest właśnie coś takiego – przyznał Marek. W głowie zaczęła mu świtać pewna myśl. – Posłuchaj… e…
Proroku. Mówiłeś, że znasz każdego w tym mieście, więc tak sobie pomyślałem…
– Że może pomogę ci znaleźć tę dziewczynę? – Prorok się uśmiechnął.
– No taa… Ale nie chodzi mi o żadne romantyczne sprawy, po prostu… Widzisz, byłem w tej samej knajpie, co
ona. Zostawiła aparat, który próbowałem jej oddać, kiedy napadł mnie ten wasz Jasiu Kogucik.
– Powiedz, jak wyglądała.
– Cóż, jest… no… czarna… to znaczy jest Murzynką… Przypuszczam, że kogoś takiego trudno przegapić w małym
mieście.
W twarzy Proroka nagle zaszła jakaś zmiana, ale Marek nie mógł do końca uchwycić, na czym polegała. Frontman
wydawał się nieco zaniepokojony, lecz także… No, wyglądało to tak, jakby coś zrozumiał.
„Cholera, a jeśli doszedł do wniosku, że naprawdę jestem gwałcicielem i teraz próbuję wybadać, jaki ta
dziewczyna ma adres?” – pomyślał Marek.
Prorok jednak rzekł spokojnie:
– Masz rację. Znam ją dobrze, czasami nawet pracuje u mnie. Na mojej łajbie.
– Na co dzień niestety nie zgarniamy tantiem za platynowe płyty – wyjaśnił Benek. – Mamy łajbę. Wiesz,
obwozimy turystów dookoła Jeziora Styczyńskiego, a czasami zabieramy ich na taką małą wysepkę na środku.
– Nazywa się Weronika – ciągnął Prorok. – Ta dziewczyna znaczy się. Pewnie spodziewałeś się jakiejś
Umgłendu, co?
– Nie. – Marek postanowił nie przyznawać się, jak naprawdę nazywał ją w myślach. – Szczerze powiedziawszy,
myślałem raczej o Nicole czy czymś w tym stylu. Wiecie, jakieś amerykańskie imię.
– No tak. Gdzie właściwie ją spotkałeś?
– W barze przy dworcu PKS-u.
– Przy samym dworcu? – zdziwił się Prorok.
– Tak. W tym samym budynku co poczekalnia.
– Nie pomyliło ci się coś? Ta knajpa jest zamknięta od kilku miesięcy.
– Spaliła się do samych fundamentów – dodał Benek. – A mówiłem tej pijanej cipie, żeby gasiła peta, kiedy
zbiera obrusy do prania. Taka fajna knajpa i poszła do chuja.
– Zaraz… – Marek poczuł się zdezorientowany. – Przecież dopiero co tam byłem, gadałem z barmanką.
– Z Elą Nowacką? – spytał Benek. – Taką upasłą krową z krzywymi zębami i w okularach?
– Dokładnie.
– Niemożliwe. E–e. Ni chuja. Ta kretynka spaliła się razem z całym pieprzonym barem.
Prorok wymienił zakłopotane spojrzenia z harmonijkarzem.
– Pewnie chodziło ci o bar po drugiej stronie ulicy – stwierdził. – Te popeerelowskie zabytki, które nazywacie
barmankami, wszystkie wyglądają tak samo.
Marek wzruszył ramionami. Nie widział nigdzie żadnej spalonej knajpy, ale ostatecznie nie miał czasu na
zwiedzanie. Może faktycznie minął budynek dworca i przeszedł na drugą stronę ulicy? W tej chwili nie mógł sobie
przypomnieć.
– No dobrze, a co z tą dziewczyną? – zapytał. – Weroniką?
Prorok zamyślił się na chwilę, a potem zwrócił się do harmonijkarza.
– Edi, zawiózłbyś go?
Harmonijkarz przekrzywił głowę na bok, przyglądając się Markowi, a potem pokiwał nią energicznie.
– Super – stwierdził Prorok. – Edi cię zawiezie. W ogóle to chyba pora, żebyśmy się przedstawili. Więc załatwmy
to szybko. Mnie, jak się pewnie domyśliłeś, wszyscy nazywają Prorokiem i to imię mi odpowiada. Gitara rytmiczna,
pan Bernard „Benek” Załusa; harmonijka, pan Edward „Edi” Cyliński. Edi jest niemową, więc nie zdziw się, jeśli nie
będzie cię zabawiał rozmową w czasie drogi. Legenda głosi, że w poprzednim wcieleniu trochę za dużo kłamał, więc
bogowie go pokarali – mrugnął porozumiewawczo, tak samo jak wtedy, kiedy mówił o indiańskiej nazwie miasta. –
Ale za to jedna z pięknych boginek, która skrycie się w nim podkochiwała, postanowiła osłodzić mu jego męki i żeby
mógł śpiewać, podarowała mu złotą harmonijkę, na której przygrywa jak nikt inny na tej planecie.
Edi chyba się zarumienił (albo przynajmniej spróbował) i skromnie wzruszył ramionami.
– A jak tobie na imię, chłopcze?
– M… Marek. I grałem kiedyś na pianinie, ale nie za dobrze, więc przestałem.
– No dobra. – Prorok uniósł się z miejsca. Benek i Edi poszli w jego ślady. – To jedźcie. My z Benkiem chyba
przeniesiemy się na łajbę i tam sobie jeszcze pohałasujemy. Jakbyś nie miał gdzie się podziać, to możesz wrócić do
nas z Edim. Na łódce znajdzie się nawet jakiś stary siennik, na którym można się przespać. A jeśli nie, to odwiedź nas
jeszcze kiedyś. Na łajbie najłatwiej nas znaleźć. Kawałek za tym wspaniałym przybytkiem jest już jezioro i tam jest
przycumowana. Pytaj Zuzy, pokaże ci gdzie. Aha, nazywa się „Etiopska Bogini”.
Marek nie miał czasu się zdziwić, gdyż Edi pociągnął go za ramię do wyjścia, jednakże to, że łódź Proroka nosiła
tę nazwę, wzbudziło w nim uczucie niepokoju. Jak częste są takie zbiegi okoliczności? Gdyby to był sen, nazwa
mogłaby po prostu wyleźć z jego podświadomości. Podobnie jak gliniarz zombie i nieistniejąca knajpa. Aha, no i ta
chora rodzinka też. Zwykła projekcja lęków i obsesji, pokłosie zbyt wielu nocy zarwanych nad książkami Stephena
Kinga i H. P. Lovecrafta. Ale to przecież nie był sen.
Edi zaciągnął go na niewielki parking. Stały tam tylko dwa samochody, dwie toyoty, żeby być dokładnym: potężna
toyota hilux (wyglądała, jakby wyjechała prosto z rancza w Arizonie) i o wiele skromniejsza toyota corolla, model z
lat dziewięćdziesiątych, ten, co wygląda jak rozdeptana żaba. Oczywiście wsiedli do corolli, wcześniej pakując
aparat i torbę Marka do bagażnika.
Edi zapalił silnik, uśmiechnął się przyjaźnie i pokazał Markowi, żeby zapiął pas. Potem ruszyli. Toyotka wyrwała
błyskawicznie do przodu (to musiała być wersja z silnikiem 1.6). Harmonijkarz prowadził ją sprawnie, mocno
dociskając pedał gazu. Błyskawicznie znaleźli się w centrum Węprzyna i tam dopiero Edi zwolnił – pozwolił
samochodowi toczyć się, podczas gdy sam wyglądał uważnie przez okna.
Marek poczuł ukłucie niepokoju. Nagle w jego głowie kilka faktów połączyło się w logiczny ciąg. Był środek
nocy, a oni jechali do pięknej dziewczyny o egzotycznej urodzie. Może jeszcze do jej domu, co? Zupełnie zidiociałeś?
Tak, zadzwonicie do drzwi, ona otworzy (w pełnym makijażu jak w amerykańskich filmach), podziękuje wam i
zaprosi na kawę. No i ciastka, nie zapominaj o ciastkach. Mam dla ciebie złe wieści, kolego, twoja Etiopska Bogini
jest… hm… jak by to powiedzieć? „Dziewczyną pracującą”? Czyli zwykłą dziwką. A boski Hermes-Edi prowadzi cię
do burdelu albo co gorsza rozgląda się po ciemnych uliczkach, żeby zobaczyć, gdzie przyjmuje klientów piękna
Nicole. Skąd wiesz, może naprawdę tak brzmi jej pseudonim artystyczny?
Marek przełknął ślinę. Klepnął lekko Ediego w ramię. Harmonijkarz spojrzał na niego zdziwiony, lecz zaraz
wrócił do przepatrywania ulic.
– Słuchaj – zagadnął go Marek. – Może ty oddasz… e… Weronice… ten aparat? Ja chyba… chyba jednak nie
chcę jej widzieć.
Edi spojrzał na niego zdziwiony. Zaraz jednak się uśmiechnął i uspokajająco machnął ręką. Spróbował też
przekazać mu coś na migi, ale Marek nie miał pojęcia, o co chodzi. Zresztą nie zastanawiał się nad tym długo, bo coś
za plecami harmonijkarza przykuło jego uwagę.
– Możesz się zatrzymać na chwilę?
Edi nie zareagował od razu. Zwolnił, obejrzał się na to, co zauważył Marek, i dopiero potem stanął. Następnie
cofnął trochę.
Za oknem ukazał się budynek dworca PKS-u. W jednym z jego skrzydeł okna były zabite deskami, na których
poprzyczepiano różne plakaty i ogłoszenia. Nad drzwiami wisiał nadtopiony, plastykowy szyld – można było odczytać
litery „B” i „A”. Nieopodal stała jakaś kobieta i paliła papierosa.
Marek wysiadł z samochodu i powoli podszedł do niej. Nie miała na sobie już tego białego uniformu, w którym
widział ją wcześniej, ale poznał ją od razu. To była ta sama barmanka, która sprzedała mu jajecznicę i colę.
Kiedy się zbliżał, zauważył, że kobieta chwieje się lekko na nogach. Wyraźnie czuć było od niej alkohol.
Spojrzała na niego niezbyt przytomnie i uśmiechnęła się, pokazując brzydkie, pożółkłe zęby.
– Hej, pamiętam cię – wymamrotała. – Smakowała ci moja jajecznica?
Marek przełknął ślinę.
Powiał wiatr. Barmanka zachwiała się mocniej. Niedopalony papieros wysunął się spomiędzy jej palców i upadł
na ziemię. Zajęło się od niego kilka suchych liści, które jednak zaraz zgasły.
TU NAPRAWDE ZDEHŁ KLENCZON
Marek odwrócił się od niej (nie, jej tam nie ma, wcale jej tam nie ma) i podbiegł do samochodu. Edi spojrzał na
niego dziwnie, ale oczywiście nic nie powiedział. Wrzucił jedynkę i pojechali dalej.
Po jakiejś minucie czy dwóch zajechali do portu nad Jeziorem Styczyńskim. Było tam kilka knajp, ale wszystkie
stały zamknięte. Przy pomoście kołysała się leniwie jedna jedyna żaglówka, której jeszcze nie ściągnięto na ląd.
Edi minął część przeznaczoną dla łódek i zatrzymał się na niewielkim parkingu niedaleko plaży miejskiej. Pokazał
Markowi, żeby wysiadł, sam jednak został za kierownicą, czekając, aż wygrzebie z bagażnika aparat. Następnie
machnął na niego, żeby zbliżył się do okna, i zaczął coś pokazywać.
– Mam iść tam? – zdziwił się Marek.
Nieopodal znajdował się niewielki park z kilkoma ławeczkami i nieczynną fontanną pośrodku. Najwyraźniej tam
właśnie chciał go wysłać Edi.
– Zwariowałeś, mam łazić nocą po parku?
Edi wzruszył ramionami, a potem uspokajająco zamachał rękami.
– No dobra, ale lepiej nie gaś silnika, na wypadek jakbym tam spotkał Shoggotha albo jakieś inne Cthulhu.
Wolał nie pytać, co piękna dziewczyna może robić o tej porze w ponurym parku. Westchnął i ruszył w kierunku
fontanny.
Zrobiło mu się nieprzyjemnie. Jak dotąd ciemne zakątki Węprzyna nie okazały się zbyt bezpieczne. Wcale by go
nie zdziwiło, gdyby zza jakiegoś krzaka wytoczyło się dwóch pijanych karków. W Warszawie takie rzeczy były na
porządku dziennym.
Nerwowo zaciskając w dłoniach futerał z aparatem, dotarł w końcu do wybranego punktu i zaczął się rozglądać.
Wyglądało na to, że w parku nie ma nikogo poza nim.
Na co właściwie liczył? Po cholerę dał się tutaj wywieźć? Nawet gdyby faktycznie znalazł swoją boginię, to co
by z tego miał? Kilka żenujących chwil wyjaśnień? Hej, chłoptasiu, chcesz się zabawić? (Nie wiedział, czy dziwki
rzeczywiście tak zapraszają klientów, ale tak to zawsze brzmi na filmach). Nie, dziękuję, zgubiła pani swój aparat.
Swoją drogą, ciekawe, jakie zdjęcia zostały nagrane na kartę pamięci. Jakieś ostre sceny z klientami? Fotografie
kosztują pięć dych ekstra, kochasiu.
Wiatr zaszurał zeschłymi liśćmi, a Marka przeszedł dreszcz. Postanowił, że wróci do samochodu, zostawi aparat
Prorokowi, a następnego dnia wyjedzie do Szczytna, zapominając o wszystkim, co go spotkało w tej przeklętej
mieścinie. Niestety zanim zdążył wprowadzić w życie swoje postanowienie, coś przykuło jego uwagę.
Jedna z alejek, odchodzących od centralnego placyku, prowadziła do pomnika, który z daleka wyglądał jak ołtarz.
Tuż przy nim dostrzegł ciemną sylwetkę o z grubsza kobiecych kształtach. Ruszył niepewnie w jej stronę.
– Halo? – odezwał się. – Proszę pani, przepraszam…
Nie było żadnej odpowiedzi.
Marek zatrzymał się.
– We… – zaczął, ale urwał zaraz. – Pani Weronika?
Nadal nic.
Podrapał się nerwowo po karku, postąpił jeszcze kilka kroków naprzód… i nagle go olśniło. Idioto, to przecież
rzeźba!
Uderzony tą myślą przyśpieszył, żeby potwierdzić swe domysły, i faktycznie, gdy się zbliżył, zobaczył kamienną
figurę kobiety. Która wyglądała zupełnie jak jego Etiopska Bogini.
– Chcesz się zabawić, chłoptasiu?
Marek cofnął się gwałtownie. Czuł, że zalewa go fala paniki. Znał ten głos… Znał ten cholerny głos. Nie znowu,
nie, kurwa, nie znowu, na miłość boską, nie znowu.
Cienie za rzeźbą zakotłowały się. Coś powoli wyłoniło się z ciemności.
– Taś, taś, taś – nuciło, stawiając kolejne kroki. – Taś, taś, taś, chłopaczku. Myślałeś, że mi się wymknąłeś,
kochasiu? Naprawdę myślałeś, że mi się, kurwa, wymknąłeś, pojebany chłoptasiu?
Głos, który słyszał Marek, z całą pewnością należał do pana Skórzanej Kurtki. Jednak to, co się do niego zbliżało,
już nie było panem Skórzaną Kurtką. Teraz miało prawie dwa metry wzrostu i tylko w ogólnych zarysach
przypominało człowieka. Jedna ręka była nienaturalnie długa i muskularna, druga zaś krótka i chuda, jakby uschnięta
(jak podniesiesz rękę na matkę/ojca, to ci uschnie). Ale najgorsza była głowa. Nadal wyglądała jak głowa Skórzanej
Kurtki, tyle że chyba dostała się w tryby kombajnu, gdyż nie była już kulista. Miała kształt wgniecionego w kilkunastu
miejscach garnka.
– Myślałeś, że ją tu znajdziesz, co? – gadał dalej Skórzana Kurtka. – Myślałeś, że mi się wymknąłeś, że teraz
wreszcie będziesz mógł ją zerżnąć, nie? Nie?!
Marek cofał się ciągle krok za krokiem, a stwór postępował w jego stronę.
– Zła wiadomość, chłoptasiu–kochasiu, pierdolony lowelasiu… jej już tu nie ma. Teraz ja ją chronię i nigdy jej
nie dorwiesz, słyszysz, nie dotkniesz jej swoimi pierdolonymi brudnymi łapskami, nie wetkniesz w niej swojego
kutasa, bo wiesz co? Niedługo już nawet nie będziesz miał kutasa. Upierdolę ci go, a potem upierdolę ci głowę. Tak,
chłoptasiu-kochasiu, teraz jestem duży, teraz jestem silny, teraz mogę ci upierdolić twoją jebaną główkę jedną rączką.
Marek pomyślał, że mógłby zacząć uciekać, ale nie był w stanie się do tego zmusić. Czuł się jak w koszmarze…
Nie, czuł się jak w jakimś popierdolonym amerykańskim horrorze, z tym że jemu ten facet naprawdę, kurwa, upierdoli
główkę. Jemu, a nie jakiemuś manekinowi czy animowanemu komputerowo modelowi. W związku z tym mógł się
tylko cofać, powoli, kroczek po kroczku. Taś, taś, taś. A potem bum. Kolejna zła wiadomość, chłoptasiu-kochasiu.
Wpadłeś na fontannę, już dalej się nie cofniesz.
Skórzana Kurtka podszedł do niego bardzo blisko, tak blisko, że niemal go dotykał. Na jego ustach pojawił się
nieprzyjemny uśmiech.
– Wiesz, co teraz będzie? – zapytał dziwnie spokojnym głosem. Zupełnie jakby nie groził, że mu zaraz upierdoli
główkę, zupełnie jakby teraz mieli iść do kina albo na kręgle.
Marek pomyślał, że abstrakcyjność sceny, w której uczestniczy, przekracza wszelkie granice. Nie, to wcale nie on
patrzył prosto w pysk maszkarze brzydszej od Freddy’ego Kruegera. To w ogóle nawet nie była prawda. To był, to
była… gra komputerowa. Trzeba nacisnąć shift i strzałkę w lewo i jego postać zacznie ostrożnie okrążać fontannę.
Tylko nie puszczać shiftu, nie odrywać wzroku od oczu maszkary. Powoli, kroczek po kroczku, taś, taś, taś.
O, i już. Postać jest bezpieczna. Boty nie potrafią skakać, więc ta maszkara nie przeskoczy przez fontannę. Teraz
pora aktywować pozostałych członków drużyny. Pokręć myszką, rozejrzyj się, zobacz, gdzie są. Edi ciągle siedzi w
samochodzie, ale właśnie się wychyla przez okno. Widzi twoją postać. Silnik samochodu ciągle jest na chodzie.
Wystarczy do niego pobiec. To nie może być więcej niż pięćdziesiąt metrów. Biegałeś na sto metrów w
podstawówce, pamiętasz? Miałeś najlepszy czas w klasie. Uda ci się. No już, biegnij.
Marek rzucił się w prawo, jakby miał zamiar tam biec, ale w ostatniej chwili zmienił kierunek i pobiegł w lewo,
w stronę parkingu. Skórzana Kurtka dał się nabrać. Skoczył w prawo, potem zawrócił, ale uderzył nogą o fontannę.
Ryknął wściekle i rzucił się w pogoń.
Marek tymczasem biegł, jakby go gonił… hm… zmutowany gliniarz zombie? Toyota zbliżała się błyskawicznie,
ale nagle zdał sobie sprawę z czegoś bardzo złego. Edi ze swojego miejsca nie widział, co się dzieje, nie widział
Skórzanej Kurtki. A kiedy zobaczył, że Marek biegnie w jego stronę, zaczął wysiadać z samochodu.
– Nie! – wrzasnął Marek. – Nie wychodź! Nie wychodź!
Nagle jakiś cień przemknął nad jego głową i Marek stanął jak wryty. Skórzana Kurtka dał gigantycznego susa i po
prostu przeskoczył nad nim.
– No, no, chłopaczku – powiedział. – Myślałeś, że uciekniesz? One też zawsze myślą, że mogą uciec, wiesz? Te
dziewczyny, które padają ofiarą gwałtów. Ale przed niektórymi rzeczami nie można uciec, nie? Na przykład przede
mną. Jestem teraz duży, jestem szybki i jestem skoczny, chłoptasiu. Nie uciekniesz mi.
Marek spojrzał ponad jego ramieniem. Edi stał ciągle z jedną nogą w samochodzie. Nie ruszał się. Nic dziwnego.
Co ty byś zrobił, jakby na twojej drodze stanął zmutowany gliniarz zombie? To nie był dobry moment paraliż. Marek
zrozumiał, że od tego, co zrobi teraz Edi, może zależeć jego życie. Musiał kupić mu trochę czasu, żeby się otrząsnął.
– Posłuchaj – odezwał się piskliwym głosem. – Nie jestem gwałcicielem, nigdy nie skrzywdziłem żadnej
dziewczyny, nigdy…
– Zamknij ryj, bo ci zajebię – przerwał Skórzana Kurtka takim tonem, jakby prosił o zamknięcie okna w pociągu.
Marek ostrożnie wysunął prawą rękę przed siebie, żeby odciągnąć uwagę gliniarza, a lewą spróbował dać jakiś
znak Ediemu. Nie przestał też mówić.
– Proszę, tylko mnie wysłuchaj, okej? Nie jestem gwałcicielem, naprawdę. Nigdy nie skrzywdziłem żadnej
dziewczyny. Wiem, co czujesz, wiem, co przeszedłeś. Ty i ja wcale się tak bardzo nie różnimy.
– Różnimy się – burknął Skórzana Kurtka i nagle popatrzył na lewą rękę Marka.
– Nie, nie, wcale nie. – Marek szybko przestał dawać sygnały Ediemu. – Spójrz – wyciągnął przed siebie lewą
rękę i podwinął mankiet. – Obaj przeszliśmy przez piekło. Ja nawet… nawet chciałem się zabić, widzisz? – na lewym
nadgarstku Marka, tuż pod paskiem zegarka, widniała brzydka, biała blizna. – Nie jestem gwałcicielem. Jestem miłym,
wrażliwym facetem.
Skórzana Kurtka skupił wzrok na bliźnie. Marek zamachał panicznie prawą ręką do Ediego i to wreszcie odniosło
skutek. Harmonijkarz wsiadł do samochodu i cicho zamknął drzwi.
– Co mnie obchodzi twoja pierdolona blizna? – zapytał Skórzana Kurtka. – Gdybym był takim pojebem jak ty, też
chciałbym się zabić.
Nagle rozległ się głośny pisk opon. Marek rzucił się na bok. Ostre światło reflektorów przecięło mrok i coś
huknęło głucho. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał Skórzana Kurtka, teraz stała corolla z wgniecioną maską. Edi
otworzył drzwi od strony pasażera. Marek nie potrzebował większej zachęty, wskoczył do wozu i wrzasnął:
– Jedź!
Edi wrzucił wsteczny i wdepnął do oporu pedał gazu. Opony zawyły rozpaczliwie, zabuksowały, ale jakoś udało
im się wyjechać z alejki na parking. Prosto na jakiś inny samochód. Rozległ się trzask tłuczonego metalu i szkła. Edi
spanikował. Zgasł mu silnik.
Marek rozejrzał się rozpaczliwie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Na całym parkingu poza toyotą były tylko dwa
samochody. Dwa pierdolone samochody, a oni wjechali w jeden z nich.
Co gorsza, Skórzana Kurtka pozbierał się już po uderzeniu i jego pokraczna sylwetka właśnie pojawiła się w
rzucanym przez reflektory corolli snopie światła.
– Spierdalajmy stąd, spierdalajmy, spierdalajmy! – krzyknął Marek.
Edi zmienił bieg na jedynkę i przekręcił kluczyk, ale Marek był przekonany, że silnik nie zapali. Kiedy człowiek
się śpieszy, samochód rzęzi i rzęzi, ale żeby ruszył – nie ma mowy. Całe szczęście, że zombiaki tak wolno pełzają,
nie? A zresztą wiadomo, że na filmach ostatnie trzy minuty do wybuchu bomby zawsze trwają kwadrans.
Jednak życie – jak mawiają – to nie film. Nie oznacza to bynajmniej, że w rzeczywistości wszystko, co mogłoby
pójść źle, idzie źle. Czasami na przykład silnik zaskakuje błyskawicznie. I tak właśnie stało się tym razem. Edi
wykręcił kierownicę i znowu wcisnął gaz do dechy. Toyotka wyrwała gwałtownie do przodu, obróciła się i pomknęła
w głąb miasta. Skórzana Kurtka został daleko za nimi.
Marek poczuł się ogłuszony, jakby ktoś właśnie wyciął kawałek z jego życia. Jakby pomiędzy momentem, gdy był
bliski śmierci, a tym, gdy był już bezpieczny, powstał jakiś gigantyczny uskok czasoprzestrzenny. Po prostu nie mógł
uwierzyć, że nadal żyje.
– Co to właściwie było? – zapytał. – Co to, kurwa, było?
Edi nie odpowiedział.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. Nie trzeba było ustalać, dokąd zmierzają. Zostawili samochód na parkingu
przy „Minnesota blues clubie”, zabrali z bagażnika aparat i piechotą powędrowali na pobliskie molo, gdzie stała
„Etiopska Bogini”.
Prorok nie wydawał się zdziwiony ich widokiem.
– Nie znaleźliście jej? – raczej stwierdził, niż zapytał.
– Nie – odparł Marek. – Za to znaleźliśmy waszego małego Jasia Kogucika. Tylko że nie jest już mały.
Przeciwnie, jest duży. Zajebiście wielki Jasiu Kogucik.
Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją siedzący nieopodal i palący fajeczkę Benek.
– O, kurwa – mruknął.
– Aha – zgodził się Prorok. Następnie zwrócił się do Marka. – Chyba będzie dobrze, jeśli o tym pogadamy.
– Racja – powiedział Marek. – Święta, kurwa, racja. Najwyższy czas, żeby ktoś mi wytłumaczył, co się dzieje w
tym popierdolonym miasteczku.
Prorok popatrzył po swoich dwóch kolegach.
– Zostawcie nas samych, co, chłopaki?
Tamci bez szemrania zeszli na ląd i stanęli na molo. Marek został sam z potężnym bluesmanem, który oparł się o
reling swojej łajby i zapatrzył na jezioro – czarne w bezksiężycową noc.
– Od czego mam zacząć? – zapytał Prorok.
– Wiesz, jak wygląda teraz twój przyjaciel z dziecinnych lat, mały Jasio? – odpowiedział pytaniem Marek.
– Domyślam się.
– Nie, kurwa, nie domyślasz się. Wygląda jak pierdolony mutant z „Archiwum X”. Co więcej, z tego, co mówisz,
wynika, że to mutant-zombie, bo ten facet od dawna nie żyje. Podobnie jak barmanka z dworca PKS-u, którą zresztą
też miałem przyjemność spotkać, a nawet zjeść podaną przez nią jajecznicę-widmo. To jest dopiero temat na horror,
co? Nawet King by na to nie wpadł, to lepsze niż „Christine” albo „Maglownica”. Pierdolona, kurwa, jajecznica-
widmo. No i jeszcze są te pojeby w samochodzie… Nie rozwodziłem się na ich temat wcześniej, ale coś mi się zdaje,
że wiesz, kogo mam na myśli. Szczerze powiedziawszy, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby się okazało, że ty i twoi
kolesie też jesteście od dawna martwi. Chciałbym tylko wiedzieć, jakim cudem się w to wszystko wpierdoliłem?
Prorok nie odpowiedział, za to odsunął rękaw z jego lewego ramienia, odsłaniając bliznę na nadgarstku. Marek
wyrwał rękę z uścisku i nerwowo wcisnął dłoń do kieszeni.
– Co, sugerujesz, że ja też jestem martwy? O nie, nie wmówisz mi tego. Pamiętam, jak byłem w szpitalu,
pamiętam, jak mnie odratowali, pamiętam, jak stamtąd wyszedłem, pamiętam, że zostawiłem list moim posranym
rodzicom, że wyjeżdżam, pamiętam, jak kupiłem bilet na dworcu. Pamiętam wszystko, co się działo po tym, jak
wpadłem na genialny pomysł poderżnięcia sobie pierdolonych żył, jasne? To znaczy, że nie umarłem.
– Nie próbuję ci niczego wmawiać – odparł spokojnie Prorok.
– Więc co, chcesz mnie powoli wdrożyć w nową rzeczywistość, w której będę musiał spędzić wieczność? Jesteś
pojebany! Wszyscy jesteście pojebani!
Prorok drgnął.
– To, co mówisz, nie jest miłe – mruknął, ale nie wyglądał na urażonego. – Przyjąłem cię tutaj, ugościłem,
opowiadałem historie, dzieliłem się z tobą moją muzyką…
– Wszystko pięknie i bardzo ci jestem za to wdzięczny, tylko co z tego, skoro nadal nie chcesz odpowiedzieć na
moje pytania.
– Próbuję, ale nie wiem, czy zauważyłeś, że ciągle gadasz i nie dajesz mi dojść do słowa?
Marek zbaraniał na chwilę. Potem poczuł, że wreszcie uchodzi z niego para. Po spotkaniu ze Skórzaną Kurtką był
tak roztrzęsiony, że faktycznie musiał się rozładować, i nie dopuszczał Proroka do głosu. Poczuł się niezręcznie. Oparł
się obok niego o reling i również zapatrzył w jezioro. Westchnął.
– No dobra – powiedział. – Więc o co tu chodzi?
Prorok podrapał się wielkim paluchem po równie wielkim nosie.
– To nie jest łatwe do przyjęcia dla racjonalnie działającego umysłu – zaczął.
– Po tym co widziałem, nie sądzę, żeby mój umysł działał bardzo racjonalnie.
– Wiem, ale chodzi o to, że… Jasiu Kogucik stał się kimś… no cóż, w sumie kimś takim jak ja…
– Daj spokój, ten gość to jakieś monstrum – odparł Marek, choć nagle w jego głowie pojawiło się pytanie,
dlaczego Prorok jest tak nieprawdopodobnie wielki.
– Być może. Nie wiem, co mogło mu się stać. Ale jeśli tak jak ja zboczył z drogi, jego przemiana musiała być…
ogromna. Obawiałem się, że do tego dojdzie, ale nie sądziłem, że tak szybko. Miałem nadzieję, że razem z Edim
odnajdziecie Boginię, zwrócicie jej totem, a potem… Potem wszystko potoczy się tak, jak powinno. Jak musi się
potoczyć.
– Poczekaj, poczekaj, nic nie rozumiem. Z jakiej drogi zboczyłeś?
– Nie przeszedłem na drugą stronę. Wymknąłem się śmierci.
– Czyli jednak…?
– Tak, Jasiu Kogucik właściwie nie żyje. Podobnie jak ci inni ludzie, których spotkałeś. Wszyscy oni błąkają się
tutaj, w oczekiwaniu na Boginię. Na Weronikę… Nazywamy ją Weronika, to śmieszne, prawda?
– Trochę… absurdalne
Prorok roześmiał się. Jego potężny głos odbił się echem na drugim brzegu jeziora.
– Masz rację – przyznał. – Widzisz, zanim zacząłem grać bluesa, byłem filologiem klasycznym. To też śmieszne,
nie? Weronika, jak ta kobieta z Biblii. Vera eikon znaczy „prawdziwe oblicze”. To taka moja prywatna gierka słowna.
Ona zna… albo przynajmniej myślę, że zna prawdziwe oblicze Boga. Albo bogów. W sumie to cholera wie. My
jesteśmy tylko pośrednikami na tym świecie. Takich jak ja albo Jasiu Kogucik nazywam daimonami. Daimonion to coś
w rodzaju… czy ja wiem… dżina albo anioła. Pomniejsi bogowie tacy jak Weronika wyrywają nas z objęć śmierci,
abyśmy mogli im służyć.
– Jesteś dżinem grającym bluesa?
Prorok roześmiał się ponownie.
– Blues to muzyka duszy – powiedział. – W jego dźwiękach i słowach kryją się stare zaklęcia. Bo widzisz,
zaklęcia to wcale nie słowa. To uczucia i tęsknoty, nienazwane smutki, pragnienia. Nieważne, w jakim języku je
wypowiesz, od ciebie zależy, czy nabiorą mocy. Oczywiście niektóre słowa są lepsze od innych, łatwiej ich użyć do
wypowiadania zaklęć. Podobnie jak niektóre melodie. Lubisz na przykład Pink Floyd?
– Znam, ale nie przepadam – odpowiedział Marek. – Wolę czarnego bluesa. Myślałem zresztą, że ty też.
– Poniekąd – przytaknął Prorok. – Ale ci czterej faceci czuli bluesa. Tylko zabrali go w zupełnie inną przestrzeń.
Krążą plotki, że na swoich koncertach rozdawali ludziom hasz albo maryśkę, ale to nieprawda. Oni potrafili
wprowadzić ich w trans swoją muzyką. Wiele z ich piosenek stało się moimi zaklęciami.
– Zaklęciami, których używasz do czego właściwie?
– Jestem trochę jak Hermes…
– Posłaniec? – zdziwił się Marek.
– Miałem raczej na myśli Hermesa Psychopomposa, przewodnika zagubionych dusz. Pamiętasz, jak ci mówiłem,
że każdy w tym mieście prędzej czy później do mnie trafi?
– To trochę ponury żart.
– Istotnie. Ale tym się właśnie zajmuję. O, jeśli wolisz, możesz mnie porównać do Charona. To chyba lepiej
rozpoznawalny przykład z mitologii.
– Gość, który przewoził dusze do krainy zmarłych?
– Właśnie ten. Mam nawet łajbę. Zbieram zagubione dusze i przewożę je na wyspę do Bogini, która nakierowuje
ja na właściwą drogę.
Marek poczuł, że w jego głowie zaskakują jakieś trybiki.
– Ale Bogini z jakiegoś powodu odeszła, prawda? – zapytał. – Dlatego nie znaleźliśmy jej w tym miejscu, do
którego mnie wysłałeś z Edim.
– Tak, odeszła… – Prorok zamyślił się na chwilę. – Myślę, że była nieszczęśliwa… ale kto zrozumie bogów?
– I co teraz?
– Nie wiem. Wiem o wiele mniej, niżbym chciał. W najlepszym razie trafiające tu dusze zostaną uwięzione i będą
się błąkać między życiem a śmiercią.
– A w najgorszym?
Prorok potrząsnął wielką głową i wzruszył ramionami.
– Cholera wie. Może wszechświat straci równowagę i cały się rozpadnie. Albo, czego bardziej się obawiam, na
miejsce Bogini przybędzie ktoś inny, starszy. Bo widzisz, nawet bogowie nie są panami własnego losu, oni też czemuś
służą. Widziałem zaledwie cień tej istoty, której służy Weronika, ale uwierz mi… nie chciałbym, żeby to coś nas
odwiedziło.
– Więc co możemy… – Marek ugryzł się w język. – Co możesz na to poradzić?
– Ja? – Prorok uśmiechnął się niewesoło. – Nic.
– Czułem, że to powiesz… – Marek westchnął. – Więc co, jestem wybrańcem Mocy, który przywróci ład we
wszechświecie?
Prorok zaśmiał się cicho, jakby ze smutkiem.
– Nie wiem, czy Bóg albo bogowie mieli jakiś wielki plan co do ciebie. Może to było przeznaczenie, a może po
prostu pech… Fakt faktem, że Bogini pozostawiła swój totem, a ty go podniosłeś.
– To jest totem? – Marek z niedowierzaniem uniósł aparat fotograficzny, który ciągle miał zawieszony na szyi.
– No tak… – Prorok wyglądał, jakby był trochę zakłopotany. – To tak jak z tymi zaklęciami. Sam przedmiot jest
tylko przedmiotem, moc płynie z tego, kto go używa.
– I co ja mam z nim teraz zrobić?
– Musisz go użyć, żeby sprowadzić Boginię z powrotem. Żeby mogło się wydarzyć to, co musi się wydarzyć.
– Ale dlaczego ja? – zapytał Marek.
– Nie dasz rady go nikomu oddać. Na pewno przyszło ci to do głowy, lecz zawsze odrzucałeś tę myśl, prawda?
Możesz go oddać tylko Bogini. A jeśli go zatrzymasz, to… no cóż… Nie wiem dokładnie. Przypuszczam, że przemieni
cię w daimona.
– Zaraz, zaraz, czy nie mówiłeś, że przemiana w daimona to wymknięcie się śmierci?
– Ty w pewien sposób wymknąłeś się śmierci.
Marek poczuł, że kolejny trybik zaskakuje w jego głowie. Przez chwilę milczał, analizując to, do czego doszedł, a
w końcu odezwał się cicho.
– Wtedy, w szpitalu… Wiesz, że przez chwilę byłem martwy? Przez jakieś trzydzieści sekund, przez pieprzone
trzydzieści sekund – do jego głosu wkradła się niebezpieczna nuta. Niebezpieczna, bo dziwnie bliska rozpaczy. – To
dlatego się w to wpakowałem, prawda? Zobaczyłem skrawek tego, co się znajduje po drugiej stronie, a potem
wróciłem. O, kurwa, co ja teraz kurwa… – Głos uwiązł mu w gardle. Potem roześmiał się histerycznie, czując, że w
oczach stają mu łzy. – Już nigdy więcej się nie zabiję, tego możesz być pewien.
– Jeszcze nie wszystko stracone – powiedział Prorok. – Musimy oddać totem, to cię wyzwoli. Będziesz mógł
wyjechać do Szczytna, zacząć wszystko od nowa.
– Jak? Jak mamy to zrobić? Za każdym razem kiedy chcę się go pozbyć, na drodze staje mi to cholerne monstrum.
– Będziemy musieli je zniszczyć – odparł poważnie Prorok.
– Przecież on już jest martwy!
– Tak. Dlatego będziemy musieli go zniszczyć. Zabić jego duszę.
– W jaki sposób?
– Odeślemy go do tej istoty, której służy Bogini. To jest możliwe, aczkolwiek będzie dosyć… makabryczne. Żeby
go zniszczyć, trzeba wyciąć mu serce i złożyć je na ołtarzu na wyspie.
Marek cofnął się od relingu i popatrzył na Proroka.
– Mam mu wyciąć serce? – zapytał. – Czy ja wyglądam na pierdolonego rzeźnika? Nie wyciąłbym nawet wątróbki
z martwej kury, a co dopiero ludzkie serce!
– To już nie jest człowiek. Zresztą… myślę, że znajdzie się ktoś, kto nie będzie miał podobnych skrupułów.
– Kto taki?
– Te, jak to ująłeś, „pojeby w samochodzie”. Za życia ci ludzie porywali autostopowiczów. Dziewczęta
sprzedawali do nielegalnych burdeli. Chłopców różnie. Albo też do burdeli, albo na organy. Jedno serce w tę czy we
w tę nie powinno im robić różnicy.
Marek poczuł, że go mdli. Nagle zaczął się bać Proroka.
– Nie, nie wezmę w tym udziału, nie mogę…
Prorok westchnął ciężko.
– Wydaję ci się teraz bezdusznym potworem, prawda? Takim samym jak Jasiu Kogucik.
– Tak – przyznał szczerze Marek.
– Jestem potworem. I mieszkam w potwornym świecie, do którego ty miałeś pecha trafić. Zabłąkane dusze to
ludzie, których życie było przesiąknięte złem. Jakbym miał wybór, wolałbym wysłać do piekła tych psycholi zamiast
Jasia, który był ofiarą zła, a nie jego sprawcą. Ale nie mogę tego zrobić. Mam zadanie do wykonania i muszę
korzystać ze wszystkich dostępnych mi środków, żeby je wykonać. Tylko tak mogę zapracować na własne odkupienie.
Tylko tak ty możesz zapracować na swoje. Siła, która steruje tym światem, czy jest to jeden wszechmocny Bóg, czy
wielu mniejszych bogów, jest okrutna. To, co nam się wydaje złem, dla niej… Cholera wie, czym dla niej może być.
Marek nie wiedział, co odpowiedzieć. Był przerażony. Jeszcze bardziej przerażony niż podczas spotkania ze
Skórzaną Kurtką. Z potworem. Potworem… Potwory mają różne twarze, Marku. Prorok ma rację, jest potworem. Ale
ty też nim jesteś. I nawet mówiąc „nie wezmę w tym udziału”, wiedziałeś, że weźmiesz. Bo chcesz się uwolnić. Bo
wierzysz, że możesz skazać swoją duszę na potępienie. A szczerze powiedziawszy, gdyby na szali ważył się los całej
ludzkości, nawet wtedy nie zgodziłbyś się poświęcić dla niej swojej duszy. Żaden człowiek by się nie zgodził. Żaden
potwór by się nie zgodził.
Milczenie się przedłużało i to chyba przeszkadzało Prorokowi, gdyż zaczął się wiercić, a w końcu zagadnął,
zmieniając zupełnie temat.
– To przez dziewczynę? – zapytał, wskazując nadgarstek Marka.
– Przez dziewczynę? – powtórzył wolno tamten. Popatrzył na swój mankiet. – Czy ludzie zabijają się tylko z
powodu nieszczęśliwej miłości?
– Nie wiem – przyznał Prorok.
– Panuje opinia, że samobójstwo zawsze ma jedną, konkretną przyczynę. Śmierć kogoś bliskiego, grzech, wielki
miłosny zawód. Ale to nie tak. To, co zrobiłem, było pewnie najgłupszą rzeczą w moim życiu. Tym głupszą, że tak
naprawdę nie wiem, czemu tak postąpiłem. Dziewczyna była gdzieś po drodze, ale dawno. Byli rodzice, w separacji,
odkąd pamiętam. Ale jakoś nie mogli się rozwieść, nie mogli się zostawić w spokoju. Nie mogli mnie zostawić w
spokoju. Były studia, do których nie byłem przekonany, była praca, którą bałem się podjąć, bo zbyt szybko musiałbym
stać się samodzielny i stawić czoło światu. Chyba po prostu nie byłem zadowolony ze swojego życia i postanowiłem
coś w nim zmienić. I chyba… chyba… tak myślę… nie wierzyłem, że naprawdę umrę. Raczej sądziłem, że się
przemienię. I udało się, prawda? Tylko zupełnie nie tak to miało wyglądać.
Prorok z namysłem pokiwał głową.
– Niewiele rzeczy w tym… – zaczął, ale przerwał nagle. Jego twarz wykrzywiła złość. – Niewiele w tym
popierdolonym świecie wygląda tak, jak miało wyglądać.
Marek uniósł brwi. Po raz pierwszy usłyszał z ust Proroka przekleństwo i zaniepokoiło go to. Wolał jednak tej
sprawy nie poruszać.
– I co teraz? – zapytał.
– To zależy od ciebie.
Marek westchnął.
– W porządku – powiedział. – Jak zwabimy Jasia Kogucika i Boginię?
– Rozpoczniemy rytuał przejścia. Będziesz musiał przyłączyć się do mojego zaklęcia i obudzić moc totemu, to
ściągnie Boginię. Jasiu przyjdzie za nią. W pierwszej kolejności trzeba się pozbyć jego, ale to zostaw naszym
porywaczom ciał. Im nic nie grozi w odróżnieniu od ciebie. Bo wiesz, martwego już drugi raz nie da się zabić. Nawet
gdyby go spalić na popiół, po jakimś czasie ten popiół zbierze się z powrotem do kupy i zregeneruje.
– Jak Terminator – burknął Marek. – Ale czy to nie działa również przeciwko nam? Jak mamy załatwić Jasia
Kogucika, jeśli będzie się ciągle regenerował?
– Bogini, kiedy odeszła, zostawiła po sobie nóż ofiarny. To dzieło bogów, osnowy naszej rzeczywistości nie
zatrzymają jego ostrza. Będziemy musieli go użyć, żeby wyciąć Jasiowi serce.
– Świetnie. Magiczny rambonóż. I co dalej, jak go już załatwimy?
– Bogini musiała udzielić Jasiowi części swojej mocy, żeby mógł stać się daimonem, więc będzie osłabiona,
kiedy go zniszczymy. Nasze wspólne zaklęcie powinno być wystarczająco silne, żeby zmusić ją do powrotu. Wtedy
będziemy mogli dokończyć rytuał przejścia i każdy radośnie pójdzie w swoją stronę.
Marek czuł, że znowu zbiera mu się na płacz.
– Kaszka z mleczkiem – powiedział trochę bardziej piskliwie, niż chciał. I nagle poczuł, że się uspokaja. Odsunął
się od relingu i ruszył w stronę prowadzącego na molo trapu.
Edi powitał go niepewnym uśmiechem i spojrzeniem zbitego psa. Benek stał nieco z boku i w zamyśleniu żuł
cybuch fajki.
– Będziesz musiał nauczyć się zaklęcia – zawołał za nim Prorok.
– Chyba już je znam – odparł cicho Marek, choć wiedział, że tamten go nie usłyszy. Potem zwrócił się do Benka. –
Znasz „Cymbaline”?
Gitarzysta popatrzył na niego zdziwiony, następnie wymienił spojrzenia z Edim.
– Pewnie, że znam – odparł. – Czekaj, zaraz skoczę po gitarę.
Wszedł na pokład „Etiopskiej Bogini” w tym samym momencie, kiedy Prorok schodził na molo.
– Będziesz musiał nauczyć się zaklęcia – powtórzył wielki bluesman.
Marek nie zdążył odpowiedzieć, a już z pokładu łajby rozległy się ciche dźwięki gitary, grającej akordy łagodne,
lecz i niepokojące zarazem. Chwilę później zjawił się Benek.
Prorok odwrócił się zdziwiony.
– Ty mu kazałeś to zagrać? – zapytał Marka. – Skąd znasz tę piosenkę?
– Kiedy wspomniałeś o Pink Floyd, przyszła mi do głowy.
– Ale skąd… skąd…? – Prorok zamilkł. Zdziwienie nagle go opuściło. – Znasz słowa? – upewnił się.
– Jeśli będziesz śpiewał ze mną, to mi się przypomną – odparł Marek.
– Racja. Benek, nie graj już. Łapcie się za cumy, chłopaki, odpływamy. Ja jeszcze muszę skoczyć po kogoś do
knajpy.
Marek nie wiedział, skąd się wziął jego nagły spokój i pewność, co i jak trzeba zrobić. Jeszcze przed minutą
znajdował się na krawędzi paniki, a teraz nagle… Nagle ogarnęła go pustka, jakby już nic nie miało znaczenia.
Obojętnie przyglądał się, jak Prorok odchodzi w stronę „Minnesota blues clubu”, a potem jak Edi i Benek wodują
silnik, odpalają go i zabierają się do ściągania cum. Z równym spokojem przyjął powrót przerośniętego bluesmana i
fakt, że wraz z nim pojawiła się posrana rodzinka. Zignorował powitania nowo przybyłych i niedbałym gestem kazał
im ładować się na pokład. Sam też wlazł za nimi.
Byli gotowi.
TU NAPRAWDE ZDEHŁ KLENCZON
Marek nie wiedział, dlaczego napis, który zobaczył zaraz po przybyciu do Węprzyna, znowu przyszedł mu do
głowy. Może dlatego, że wreszcie zrozumiał, co jego autor miał na myśli. I że ten autor wcale nie był żartownisiem.
Prorok stanął za sterem i wymieniając się z Edim i Benkiem jakimiś uwagami, powoli wyprowadził łajbę na
jezioro. Potem ruszyli wzdłuż brzegu. Silnik głośno terkotał, a woda chlupotała, rozcinana przez toporny kil.
Zerwał się wiatr od strony lądu, niosący ze sobą deszcz liści, które w mroku bezksiężycowej nocy wyglądały jak
czarne plamy. Marek popatrzył w niebo. Ciemne chmury mknęły coraz szybciej, jednak po paru minutach znów
zwolniły. Szum i jęki nadbrzeżnych drzew umilkły. Odezwała się gitara.
Nadprzyrodzony spokój opuścił Marka równie niespodziewanie, jak się zjawił.
Do gitary dołączyła harmonijka, jej dźwięki meandrowały niespokojnie, powolne i niepewne. Wznosiły się i
opadały, cichły i nabierały mocy. Potem włączył się potężny głos Proroka, odbijał się zwielokrotnionym echem od
brzegów jeziora, zupełnie jakby to kilku ludzi śpiewało w różnych miejscach.
The path you tread is narrow
and the drop is sheer and very high.
Ravens all are watching
From a vantage point nearby.
Marek zaczął drżeć: po trosze z zimna, w znacznej części ze strachu. Mimo to również zaczął śpiewać (fakt, że
znał słowa, choć nigdy w życiu ich nie słyszał, tylko wzmógł jego niepokój). Jego słabiutki, trzęsący się głos wtopił
się w głos Proroka i pozornie w nim zginął. Pozornie, gdyż w jakiś niepojęty sposób go dopełniał. Doszli do refrenu:
And it’s high time, Cymbaline
Please wake me.
W tym momencie wiatr zerwał się ponownie. Od strony lasu dobiegł odgłos przypominający zbiorowe
westchnięcie, a po chwili między pniami drzew rozbłysło przedziwne błękitne światło.
– To ona! – krzyknął Prorok. Zakręcił gwałtownie kołem sterowym, kierując łajbę w stronę brzegu. – Benek, weź
ster!
Przerwali zaklęcie. Benek chwycił koło, podczas gdy Prorok pobiegł pod pokład. Po chwili pojawił się z
powrotem, niosąc w dłoni długi błyszczący sztylet. Marek zapatrzył się na zbliżającą się coraz szybciej czarną ścianę
lasu, rozerwaną pośrodku przez świetlistą kulę. Zdawało mu się, że w powodzi blasku zaczyna dostrzegać niewyraźną
sylwetką. Tylko jedną sylwetkę.
– Nie ma Skórzanej Kurtki! – rzucił przez ramię do pozostałych.
– Kogo? – zdziwił się Prorok.
– Jasia Kogucika – sprostował Marek. – Dlaczego nie ma go z nią?
Prorok stanął obok niego , aby się lepiej przyjrzeć brzegowi. Nic nie powiedział.
– Dlaczego nie ma go z nią? – powtórzył Marek. Jego głos zadrżał wyraźnie.
– O kurwa – zdążył tylko jęknąć Prorok, potem łajba nagle się zatrzęsła i usłyszeli huk, jakby wpłynęli na
kamienie. W rozbryzgach piany coś wielkiego i czarnego wyłoniło się przed nimi z wody i z pełnym impetem uderzyło
w dziób łodzi.
Marek runął do przodu, czując, jak coś twardego wbija mu się w pachwinę. Na oślep chwycił się relingu i jakimś
cudem udało mu się na nim zawisnąć. Prorok nie miał tyle szczęścia. Zasada zachowania pędu bezlitośnie cisnęła jego
ogromnym cielskiem prosto w odmęty jeziora.
– To on! – wydarł się Benek. – Bierzcie skurwiela! Bierzcie!
Marek spróbował podciągnąć się na pokład, ale śliskie stalowe linki wyśliznęły mu się z palców i w efekcie
zawisł głową w dół i z nogami zaczepionymi o stalowy słupek, na który nadział się wcześniej.
Jak w jakimś idiotycznym francuskim filmie ujrzał odwrócone do góry nogami ludzkie postaci wskakujące do
wody i rzucające się na potwora, którego już tylko resztki poszarpanej skórzanej kurtki pozwalały zidentyfikować jako
Jasia Kogucika. Od ich ostatniego spotkania najwyraźniej urósł jeszcze bardziej. Mimo to trojgu zdesperowanych
handlarzy organów jakoś udało się go powalić i cała grupa zmieniła się w wielką plątaninę rąk i nóg, taplających się
w przybrzeżnym mule.
Marek, widząc, że stanęli w płytkim miejscu, puścił się i wpadł do wody, osłaniając głowę rękami. Grzmotnął
nieprzyjemnie o dno, ale zaraz poderwał się na nogi i brodząc niezgrabnie, ruszył w stronę brzegu i Bogini. W duszy
modlił się, żeby magiczne totemy były bardziej wodoodporne niż chińska elektronika.
Zatrzymało go donośne parsknięcie. Tuż obok niego wyłoniła się potężna, ciemna sylwetka. Spróbował odskoczyć
w tył, jednak woda skutecznie utrudniała mu ruchy. Poczuł, jak coś podskakuje mu gwałtownie w piersi i w końcu
zrozumiał, co znaczy określenie „serce podeszło komuś do gardła”.
– O kurwa! – usłyszał i zorientował się, że tajemniczy stwór to nikt inny jak Prorok. Nie zdążył się jednak
nacieszyć tym faktem, gdyż wielkolud wykrzyknął zaraz: – Zgubiłem sztylet! Zgubiłem ten pierdolony sztylet!
Jakby w odpowiedzi na jego słowa za ich plecami rozległ się przeraźliwy odgłos, podobny do kwiku zarzynanej
świni. Moment później usłyszeli coś jakby mlaśnięcie i głośny plusk. A potem jeszcze dwa okrzyki.
Obejrzeli się tylko po to, by ujrzeć, jak Skórzany Potwór brodzi w ich stronę w wodzie, która jemu sięgała ledwie
do kolan. Za nim na powierzchni jeziora unosiły się wielkie, ciemne grudy. W większej dłoni trzymał ofiarny sztylet.
Marek zamarł. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zbliżającą się powoli monstrualną sylwetkę. Prawie się nie
bał. Prawie. Spiął się tylko, szykując do konfrontacji. Na Proroka nawet nie patrzył, mimochodem tylko zarejestrował
chlupot wody, kiedy tamten oddalał się powoli.
Co właściwie chcesz zrobić?
Żebym to ja wiedział. Żebym tylko, kurwa, wiedział.
Nagle od strony łodzi dało się słyszeć głośne plaśnięcie o wodę. Skórzany Potwór zatrzymał się, ale tylko na
ułamek sekundy. Postąpił jeszcze kilka kroków naprzód. I znów stanął. A uszu Marka doszedł cichy dźwięk
harmonijki.
Dopiero teraz zauważył, że w wodzie przy „Etiopskiej Bogini” stoi Edi. Harmonijkarz trzymał ręce przy twarzy,
jakby chciał rozgrzać je swoim oddechem. Między jego palcami coś połyskiwało lekko, odbijając nadal sączącą się
spomiędzy drzew poświatę. Marek mógłby przysiąc, że to coś jest złote, choć oczywiście w półmroku i z tej
odległości nie widział zbyt dobrze.
Skórzany Potwór odwrócił się i dłuższą chwilę stał jak zaczarowany, podczas gdy Edi grał. Wyglądało to tak,
jakby przedziwna, nieziemska melodia zawładnęła ciałem potwora, zmusiła je do posłuszeństwa.
„Może jeszcze wyjdziemy z tego cało” – przeleciało przez głowę Markowi, ale w tej chwili bestia się poruszyła.
Nadal powoli, jakby musiała przeciwstawić się niewidocznej sile, zaczęła iść w stronę harmonijkarza. Gdy znalazła
się tuż koło niego, z namaszczeniem uniosła sztylet i nieśpiesznym, ciężkim ruchem wbiła ostrze w pierś Ediego.
Harmonijkarz szarpnął się spazmatycznie, a spomiędzy jego złożonych dłoni pociekła krew. Nie przestał jednak
grać. Nawet kiedy ciało zwisło bezwładnie, melodia trwała nadal. Zdawała się wypływać z niego razem z życiem.
Skórzany Potwór spróbował cofnąć ostrze, ale nie mógł. Zawył rozpaczliwie. Z jego ciałem zaczęło dziać się coś
dziwnego. Gniło i usychało, poczynając od uzbrojonego ramienia.
Dla Marka w tym momencie czar prysł. Ogarnął go rodzaj zimnej furii, podobnej nieco do tego nienaturalnego
spokoju, który odczuwał wcześniej. Ponownie wypełniła go pewność, że bardzo dobrze wie, co należy uczynić.
Podbiegł do Skórzanego Potwora i z całej siły uderzył złożonymi rękami w wyciągnięte ramię, które zdawało się
przylepione do korpusu umierającego harmonijkarza. Ramię nieoczekiwanie pękło jak spróchniały badyl. Nawet nie
pociekła z niego krew. Stwór z impetem przewrócił się do wody, a Marek wyszarpnął sztylet z piersi Ediego.
Krótkim, idealnie wymierzonym pchnięciem wbił go w szyję gramolącego się monstrum. Skórzany Potwór padł i już
się nie poruszył. Nie było trzeba wycinać mu serca. Marek nie miał pojęcia, skąd to wie, ale był pewny.
Ogarnął go kokon ciszy. Wszystko dookoła zamarło. Prorok i nadal stojący na pokładzie „Etiopskiej Bogini”
Benek przyglądali mu się bez słowa. Poprawił zwisający mu z szyi futerał z aparatem i zaczął brnąć przez płytką
wodę w stronę lśniącej na brzegu błękitnej kuli światła. Tym razem nic nie zagrodziło mu drogi.
Stanął twarzą w twarz z cudowną boginią.
Jej doskonałe rysy zachwyciły go po raz kolejny. Uśmiechnęła się, a jego ogarnął smutek. W tym uśmiechu była
niema prośba, której on nie mógł spełnić. Coś zatoczyło krąg i coś się wypełniło. Nie wiedział dokładnie, co. Bardzo
niewiele rozumiał ze świata bogów.
Bogini delikatnie dotknęła jego dłoni, którą bezwiednie zacisnął na pasku od aparatu. Popatrzył na jej smukłe
palce. Przełknął głośno ślinę. Odsunął dłoń Weroniki i wyciągnął aparat z futerału. Totem.
Uruchomił go. Wszedł w tryb przeglądania zdjęć. Woda najwyraźniej nie zaszkodziła elektronice.
Obrazy przewijały się przed jego oczami, podczas gdy w jego umyśle przewijały się słowa.
Czy nie mówił nam jakoś w zeszłe święta Jacek Zalewski, że Jasiu kojfnął?
Spaliła się do samych fundamentów. A mówiłem tej pijanej cipie, żeby gasiła peta, kiedy zbiera obrusy do prania.
Za życia ci ludzie porywali autostopowiczów. Dziewczęta sprzedawali do nielegalnych burdeli. Chłopców różnie.
Albo też do burdeli, albo na organy.
Panuje opinia, że samobójstwo zawsze ma jedną konkretną przyczynę.
Tak, Marku, tak to właśnie wyglądało. Nieprzyjemna sprawa, co? Tyle krwi. Sądzisz, że rodzicom udało się
domyć wannę? No i taki blady jesteś… I żebyś się chociaż równo poharatał, a ty co? Trzęsła się rączka, prawda?
Marek spróbował przełknąć, ale miał sucho w ustach. W gruncie rzeczy już wcześniej wiedział. Nie wierzył ani
sobie, ani Prorokowi. Wiedział, co wydarzyło się naprawdę. A jednak wolał się oszukiwać.
Ale, ale… W aparacie zostało jeszcze jedno zdjęcie, prawda? Nie obejrzysz go?
Marek powoli pokręcił głową, jakby próbował odpowiedzieć na czyjeś pytanie.
Żeby mogło się wydarzyć to, co się musi wydarzyć.
Jak mogłeś tak mnie zwodzić, Proroku? Czy nie wiedziałeś? Naprawdę nie wiedziałeś?
Marek schował aparat z powrotem do futerału i powoli uniósł sztylet. Ostrze bez oporu weszło w ciało bogini.
Weronika upadła na ziemię, a on pochylił się, żeby wyciąć jej serce. Zawinął je delikatnie w skraj czarnej koszulki,
poprawił pasek od aparatu, który teraz stał się jego totemem, i skierował się w stronę łodzi. Musieli jeszcze popłynąć
na wyspę.
Żeby mogło się wydarzyć to, co się musi wydarzyć.
Teraz się przemieniłem. Teraz mogę zacząć wszystko od nowa.
Psychol
Jan Serdecz urodził się pierwszego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, ale ani nie był
serdeczny, ani nie miał poczucia humoru. Jego matka, Teresa z domu Żołądek („Przez żołądek do serca, hi, hi, hi” –
zwykła mawiać, zapytana, jak poznała swojego męża), była dobrą kobietą, która zawsze dbała, aby Jan miał
zawiązane oba buty, i nauczyła go patrzeć w prawo, w lewo, a potem znowu w prawo przy przechodzeniu przez
jezdnię. Jego ojciec, Jan Serdecz senior (po narodzinach juniora zapuścił wąs i zaczął się tytułować Senior Karamba,
ale nikogo to nie śmieszyło) pracował jako tramwajarz, rzadko się upijał i nigdy nie bił syna.
Oboje rodzice po małym Jasiu spodziewali się wielkich rzeczy. Matka wierzyła, że pewnego dnia zostanie
milionerem, a ojciec wymarzył dla niego karierę najlepszego tramwajarza w całym mieście. Wyszło jak zwykle. Jaś
skończył technikum, uparł się na jakieś bzdurne studium, z którego go szybko wyrzucili i koniec końców wylądował na
poczcie. Trzeba zaznaczyć, że pokładane w nim nadzieje nie poszły całkiem na marne, gdyż, kiedy już okrzepł w
zawodzie, szybko awansował i w wieku niespełna lat trzydziestu został zastępcą kierownika.
W pracy nie był lubiany. Podwładni uważali, że jest złośliwy i nie da się ukryć, że mieli sporo racji. Nie żeby był
zupełnym potworem, ale sprawiało mu przyjemność, kiedy jakaś pani Krysia lub Joasia walnęła byka przy odbiorze
awizo, włożyła kopertę w złą przegródkę czy pomyliła się w rachunkach. W tego typu sytuacjach uśmiechał się
pobłażliwie i tłumaczył słodkim głosem, nad którym długo pracował po nocach:
− Nie możemy sobie pozwolić na takie błędy, pani Krysiu lub Joasiu, wielu ludzi polega na nas. Czy pani sprawia
przyjemność, kiedy poczta nie przychodzi na czas albo kiedy przesyłka gdzieś się zagubi w drodze? A przecież
wystarczy odrobina więcej uwagi, prawda, pani Krysiu lub Joasiu? Tylko odrobinka. Przecież zawsze można
sprawdzić dwa razy, nawet jeśli się nie uważało w szkole na lekcjach matematyki, co zresztą całkiem rozumiem.
Proszę o tym pamiętać, pani Krysiu lub Joasiu, bo to nie do pani potem przychodzą zażalenia, lecz do pana
kierownika, a to, jak oboje dobrze wiemy, oznacza, że muszę się nimi zająć ja.
Nic dziwnego, że ktoś taki jak on nie ożenił się, ani nie był nawet zagrożony ożenkiem. Życie jego zbyt pełne było
obowiązków i odpowiedzialny był za zbyt wiele rzeczy i osób, by móc sobie jeszcze głowę zaprzątać rodziną.
Zresztą, każdego dnia, kiedy po pracy wsiadał w samochód i wracał do swojego schludnego, dwupokojowego
mieszkanka, przepełniało go poczucie satysfakcji z dobrze spełnionego obowiązku.
Nic jednak nie może trwać wiecznie, prawda? Dlatego w życiu Jana Serdecza nastąpiła w końcu katastrofa.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jan wyszedł właśnie z pracy, otoczony swym zwykłym obłoczkiem
samozadowolenia, gdy nagle dostrzegł coś, co wytrąciło go z równowagi. Na drzwiach jego siedmioletniego,
granatowego forda pojawiła się rysa. Nie była duża, właściwie trudno ją było nawet dostrzec, ale była – i to
wystarczyło.
Jan wpatrywał się w nią dłuższy moment, jakby nie mógł uwierzyć w świadectwo oczu swoich. Schylał się, głowę
przekrzywiał, nawet dotknął rysy palcem. Była tam, naprawdę tam była.
„No i co z tego, że mam rysę na samochodzie? – pomyślał Jan. – Samochody ciągle się rysują. Wystarczy, że jakiś
kamień wypryśnie spod kół”.
Niestety, stwierdzenie to wcale go nie uspokoiło i przez całą drogę powrotną rozmyślał o rysie. Dopiero kiedy
zajechał pod dom, pogodził się z tą niespodziewaną zmianą w swoim życiu (albo przynajmniej tak mu się wydawało).
− No i co z tego, że mam rysę na samochodzie? – zapytał na głos, wysiadając ze starego forda.
Ruszył w kierunku swojego bloku i wtedy właśnie nastąpiło kolejne niechciane i niespodziewane wydarzenie: od
strony altanki śmietnikowej jego uszu dobiegło ciche skomlenie. Być może, gdyby nie znalazł wcześniej rysy na
drzwiach samochodu, nie zwróciłby na nie w ogóle uwagi, ale jedna rzecz już się dokonała, więc teraz musiała
nastąpić kolejna. Jan zboczył z prowadzącego do bloku chodnika i zajrzał do altanki.
Leżał za nią pies, przedstawiający istny obraz nędzy i rozpaczy. Miał wyliniałą sierść, zapadnięty brzuch, krzywe,
wystające żebra i zaropiałe oczy. Leżał i skomlał, bo już na nic innego nie starczało mu sił, nawet nie zareagował,
kiedy w pobliżu pojawił się człowiek.
Jan przyglądał mu się długo, jeszcze dłużej niż przedtem rysie na drzwiach. W końcu jednak poczuł się głupio i
wrócił na właściwą ścieżkę. Nie mógł się jednak powstrzymać i nie pomyśleć: „Biedny…”.
Potem wrócił do domu i próbował zapomnieć o niepokojących wydarzeniach dnia. Prawie mu się to udało, ale,
gdy nadeszła noc, zasnął i miał bardzo dziwny sen.
Śniło mu się, że jest małym chłopcem i mieszka z rodzicami na wsi (nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością,
w istocie całe dzieciństwo spędził w mieście). Pewnego ranka przyszedł do niego jego własny pies (jako żywo nigdy
nie miał psa, a jednak był przekonany, że ten należy do niego) i obudził go, ciągnąc za rękaw.
Mały Jaś usiadł na łóżku, ziewnął i przetarł oczy.
− O co chodzi? – zapytał. – Jeszcze ciemno, czego mnie zrywasz?
Pies nie odpowiedział. Pociągnął Jasia za nogawkę.
− No dobra, idę, nie ma o co się awanturować.
Razem wyszli z pokoju, zeszli po schodach do sieni, a potem przez werandę wydostali się na podwórko. Słońce
jeszcze nie wstało, ale niebo zaczynało już szarzeć. Trawa na podwórku była mokra i pachniała tak intensywnie, jak
potrafi tylko trawa zapamiętana z dzieciństwa. Kilka centymetrów nad nią unosiła się lekka mgiełka.
Pies pociągnął Jasia do stodoły.
− O co ci chodzi? – zapytał Jaś. – Nie będę tam wchodził, tata trzyma tam wszystkie swoje maszyny.
A jednak, kiedy pies wśliznął się przez uchylone drzwi, Jaś wszedł za nim.
Wewnątrz stodoły pachniało smarem i sianem. Większą część przestrzeni zajmowały rozmaite maszyny rolnicze i
ogrodowe. Pies pobiegł prosto pod jedną ze ścian, gdzie stał niewielki traktorek-kosiarka. Tam przysiadł i zaczął
skomleć.
− Co jest? – spytał Jaś. – Coś jest nie tak z tą kosiarką? Pokaż.
Pies posłusznie poskrobał pazurami w jedno z kół. Jaś przyklęknął i zaczął je oglądać, jednak nie mógł stwierdzić,
co jest z nim nie tak. Dopiero po chwili wpadł na to, żeby sięgnąć pod podwozie i starannie obmacać mocowanie
koła.
− Oś jest pęknięta – powiedział do psa. – Tata nie może jeździć kosiarką z popsutą osią. Musimy to naprawić.
Pies parsknął z aprobatą.
Wzięli się za robotę jak zawodowcy. Unieśli kosiarkę na podnośniku, podsunęli pod nią matę, na której ułożyli
starannie dobrane narzędzia, podciągnęli sobie ręczne lampy na długich przewodach. W pierwszej kolejności należało
zdjąć koła. Zabrał się za to Jaś, pies czuwał nieopodal. Kiedy jedno koło było już zdjęte, a drugie trzymało się na
ostatniej śrubie, pies nagle szczeknął, zaskomlał i uciekł.
Jaś wypełzł spod kosiarki, żeby zobaczyć, co się dzieje. W tym momencie otworzyły się drzwi do stodoły.
Na pewno znacie to uczucie, które wtedy ogarnęło Jasia. Ciekawi mnie tylko, kto czyha za drzwiami w waszych
koszmarach? Czy to ktoś, kogo znacie, czy może jakaś wymyślona postać? I czego chce, dlaczego na was czeka?
W przypadku Jasia osobą, która wkroczyła przez otwarte podwójne drzwi stodoły, był Ojciec. Trudno
powiedzieć, czy dokładnie Senior Karamba, ale w każdym razie Ojciec. Wszedł, rozejrzał się gniewnie po
pomieszczeniu i nagle zamarł. Jego oczy zatrzymały się na Jasiu.
− Co ty tu…? – zaczął, postępując pół kroku w jego stronę. Wtem twarz mu poczerwieniała. – Coś ty, gnoju, zrobił
z moją kosiarką?!
Jaś nie zdołał nic odpowiedzieć. W ułamku sekundy Ojciec znalazł się tuż przy nim, uniósł go z ziemi i brutalnie
odrzucił na bok. Następnie przyklęknął przy częściowo rozmontowanej maszynie i przystąpił do oględzin. Kiedy
przekładał kolejne części, jego dłonie poruszyły się szybko jak chwytaki maszyny. Przez cały czas sapał, wyrzucając z
siebie nieprzerwany strumień złorzeczeń:
− Gnój cholerny ciągle się plącze gdzie go nie trzeba no jak mi coś tu to ja mu gnój cholerny żeby go cholera gnoja
jednego…
Nagle zamilkł. Jego dłonie zawisły nieruchomo w powietrzu. Podniósł się z kolan i odwrócił w stronę Jasia.
− Więc to tak – powiedział dziwnie spokojnie i cicho. – Więc to tak… Podejdź no tu… Dobrze. Zdejmij spodnie.
Wypnij się.
Jaś wykonał posłusznie wszystkie polecenia. Wiedział, co teraz nastąpi, więc zamknął oczy i zaczął sobie
wyobrażać, że to jakiś inny chłopiec, wcale nie on, czeka na karę. Chłodna dłoń Ojca musnęła jego nagie pośladki.
Potem usłyszał chrząknięcie, brzęknięcie i świst przecinanego powietrza. Ojciec przywalił mu z całej siły grubym
łańcuchem od traktora.
Jaś upadł na twarz, wyjąc z bólu. Zakrył pośladki dłońmi i rozpłakał się.
Ojciec nie uderzył go drugi raz. Spokojnie zwinął łańcuch i odwiesił na miejsce na ścianie. Potem kucnął przy
zawodzącym chłopcu, odciągnął na bok jego dłonie i delikatnie pogłaskał zaczerwienione pośladki. Nie zwrócił
uwagi na odrobinę krwi, która sączyła się z rozciętej skóry.
− Masz teraz nauczkę – powiedział niemal czule. – Nie będziesz więcej psuł moich rzeczy, co? Nie będziesz psuł
zabawek tatusia?
Następnie wstał i wyszedł ze stodoły, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.
Na dźwięk tego trzaśnięcia Jan poderwał się z łóżka. Był zlany potem i cały dygotał. Czuł też, że z bólu i strachu
zasikał piżamę. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie jest wcale małym chłopcem i nie został dopiero co
stłuczony przez ojca. Ogarnął go wstyd.
Z obrzydzeniem ściągnął z siebie piżamę, zerwał też wilgotne prześcieradło z łóżka. Zwinął wszystko razem w
kulę, którą wrzucił do wanny, aby zalać ją wodą. Potem, cały czas goły jak go Pan Bóg stworzył, wparował do kuchni,
otworzył lodówkę, wyjął z niej karton mleka i wypił prawie cały jednym duszkiem. Wreszcie siadł przy stole. Trzęsąc
się z zimna, siedział tam przez godzinę.
Tymczasem za oknem powoli zaczął wstawać dzień. Zimne kwietniowe słońce z trudem przebiło się przez
szczelną powłokę chmur, oświetlając szare bloki i brudne ulice. Nadszedł nieprzyjemny, mokry, wczesnowiosenny
poranek.
Kiedy blade światło wypełniło kuchnię, Jan drgnął.
Był zmarznięty i niewyspany, ale powoli wychodził z szoku. Poszedł do łazienki, żeby uprać pościel i piżamę, a
także samemu się wykąpać i wyszykować do pracy. Cały czas czuł jednak, że coś się zmieniło.
Gdy już się umył i ubrał, zamiast usiąść do śniadania, wygrzebał z szafki nowy karton mleka. Wziął też jakąś starą
miskę i pętko kiełbasy podwawelskiej. Z tym wszystkim w rękach wyszedł z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi.
Na klatce wcisnął przycisk przyzywający windę, ale po paru sekundach znudziło mu się czekanie, więc zbiegł na dół
po schodach. Udał się prosto do altanki śmietnikowej.
Pies nie żył. Jego pies ze snu… Nie, nie, przecież to nie jego pies, tamten należał do kogoś innego, a w ogóle to
przecież ten chłopiec nie był nim…
Nie był?
Jan rzucił wszystko, co trzymał, na ziemię. Zawrócił w stronę bloku, a potem znów w stronę parkingu. Stanął przy
swoim samochodzie. Nie miał kluczyków.
Biegiem wrócił po nie do mieszkania.
Kiedy w końcu udało mu się dostać do starego forda, oparł obie ręce na kierownicy i długo wpatrywał się przez
przednią szybę w przestrzeń. Co miał teraz robić? Jechać do pracy i udawać, że nic się nie stało? Ale zmiany już się
dokonały, nie udało mu się ich powstrzymać… Więc co?
Zapalił silnik i ruszył na miasto. Odruchowo skierował się ku poczcie, ale po dwóch przecznicach zboczył
gwałtownie z trasy. Zaczął przyspieszać. Silnik warczał głośno z bólu i rozkoszy. Wyciągali już osiemdziesiąt i to na
drugim biegu.
Jan nagle poczuł, że przepełnia go uniesienie. Tak, właśnie to powinien teraz robić, gnać na oślep przed siebie. Po
raz pierwszy w życiu był wolny i, do cholery, było mu z tym dobrze. Na jego twarzy pojawiły się wypieki, a w kroczu
poczuł przyjemne mrowienie. Chyba mu stawał.
Wrzucił trójkę i przyspieszył jeszcze bardziej. Mknął ulicami, ścigając się z innymi samochodami. Olewał
czerwone światła. Kilka razy ledwo uniknął zderzenia, ale to tylko podnieciło go jeszcze bardziej. Zdawało mu się, że
gniewne trąbienie innych to rodzaj fanfary na jego cześć.
Drogowe szaleństwa zbrzydły mu dopiero po dłuższym czasie. Przystanął na jakichś światłach i zaczął się
zastanawiać, co robić dalej. Jego telefon wibrował bez przerwy od ósmej, więc na dobry początek postanowił się go
pozbyć. Rozważał właśnie, czy byłoby lepiej zrzucić go z mostu, czy cisnąć pod koła pędzącego tramwaju, gdy na
pasie obok stanęła śmieciarka. Na jej pace, przywiązana za łapy do jakiegoś pręta, wisiała pluszowa małpa.
Małpa była duża, mniej więcej wielkości siedmioletniego dziecka, tylko trochę bardziej przysadzista. Miała
brudne, różowe futro oraz buro-białe łapy i taki sam pysk. Brakowało jej jednego oka, ale drugie – duże, okrągłe i
czarne – patrzyło z niezwykłym jak na małpę wyrazem inteligencji. W dodatku patrzyło prosto na Jana, który pod
wpływem tego spojrzenia opuścił boczną szybę i wychylił się w tamtą stronę.
− Pomóż mi – powiedziała małpa. – Zabierz mnie stąd. Nie chcę trafić na wysypisko, to niesprawiedliwe, żeby
kogoś karać tylko za to, że jest niepotrzebny.
− Jak mam ci…? – zaczął Jan, ale w tym momencie światło się zmieniło i śmieciarka ruszyła.
Jan wrzucił jedynkę i pognał za nią.
Czuł, że to niezwykle ważne, aby uratować Różową Małpę, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Potrzebował
jakiegoś planu. Myśli rozpaczliwie ganiały po jego głowie, kiedy mknął ulicami za śmieciarką. Z całą pewnością
musiał poczekać na dobrą okazję. Póki wielka ciężarówka pozostawała w ruchu, nie było mowy o dostaniu się do jej
paki. Ale co, jak się zatrzyma? Czy będzie mógł tak po prostu podejść i odebrać śmieciarzom ich trofeum? Nie, na
pewno nie. Różowa Małpa była zbyt cenna, żeby mogli ot tak ją oddać. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale był tego
pewien.
„Najważniejsza rzecz to nie stracić tej cholernej śmieciarki z oczu” – pomyślał.
Jak wiadomo, takie myśli kuszą los.
Zbliżali się właśnie do dużego skrzyżowania ze światłami. Ruch na ulicach powoli robił się coraz większy.
Światło zmieniło się na pomarańczowe. Śmieciarka ledwo się na nie załapała. Jan zebrał się w sobie, by śmignąć na
czerwonym, zanim ruszą samochody z poprzecznej ulicy, jednak w tym momencie samochód z sąsiedniego pasa
zajechał mu drogę, więc musiał dać ostro po hamulcach. Rozwścieczony rąbnął w klakson, ale cóż to dało?
„Nie panikuj – zrugał się w myślach. – Za kilkaset metrów są kolejne światła i pewnie będzie już niewielki korek.
Tam ją dogonisz”.
Kiedy światło zmieniło się z powrotem na zielone, zatrąbił ponownie i o mało nie wjechał w tył palantowi, który
zajechał mu drogę. Gdyby mógł, najchętniej przepchnąłby go przez skrzyżowanie.
W końcu minął przecznicę. Tuż za nim przemknęła karetka.
Zgodnie z przewidywaniami po kilkuset metrach natknął się na korek. Śmieciarka stała zaledwie kilka
samochodów przed nim.
„Nie panikuj, teraz ci nie ucieknie” – pomyślał, po raz kolejny kusząc los.
Jakby w odpowiedzi na jego myśl, ze skrzyżowania za nim wyłonił się radiowóz. Podjechał blisko, odpalił koguta
i zaczął coś nadawać przez megafon.
− Rerowcagrantowegofrdapszetrzymaćpasd.
W pierwszej chwili Jan nie zareagował. Policjant powtórzył swoje polecenie, tym razem wyraźniej:
− Kierowca granatowego forda: proszę zatrzymać pojazd.
Jan w bezsilnej złości uderzył rękami o kierownicę i zjechał na chodnik. Kątem oka dostrzegł, że śmieciarka
włącza prawy migacz. Zbliżała się już do skrętu.
Policyjny radiowóz stanął tuż obok. Siedzący w nim policjant zaczął się gramolić na zewnątrz. Widząc to, Jan
wyskoczył z samochodu. Musiał jak najszybciej załatwić tę sprawę. Był gotów zapłacić każdy mandat, byle tylko
ruszyć już w dalszą pogoń.
Niestety jego gorliwość nie spotkała się z dobrym przyjęciem.
− Ej! – krzyknął policjant, przyjmując groźną postawę i opierając dłoń na zawieszonej przy pasku pałce. – Nie
wolno wysiadać z pojazdu!
− Przepraszam – jęknął Jan, ale nie wsiadł z powrotem. – Bardzo się spieszę, przepraszam, już płacę…
− Wsiadaj do wozu! – ryknął policjant, wyszarpując pałkę.
Tym razem Jan posłuchał. Niezgrabnie wpadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. Tymczasem gliniarz
obszedł dookoła jego forda, uważnie oglądając rejestrację i światła. Nie spieszył się. W końcu podszedł do okna od
strony kierowcy i zapukał w nie pałką, którą ciągle trzymał w dłoni.
− Tak lepiej – burknął, kiedy Jan opuścił szybę. – Poproszę dokumenty i kartę pojazdu.
Jan drżącymi, zimnymi palcami zaczął grzebać po kieszeniach. Po chwili uświadomił sobie, że przecież nie wziął
z domu portfela. Miał tylko przepustkę parkingową z wielkim numerem 40, ale bez żadnych istotnych danych.
− Co mi pan tu daje? – parsknął tamten. – Dokumenty!
− Tak, tak, oczywiście – Jan postanowił grać na zwłokę. – O co chodzi, panie policjancie? Naprawdę bardzo się
spieszę… Czy złamałem jakieś przepisy?
Gliniarz nie odpowiedział. Wyrwał mu z ręki przepustkę i zaczął oglądać.
− Janie! − Jan drgnął. Głos dobiegł z tylnego siedzenia jego samochodu. To był głos Różowej Małpy. – Nie ma
czasu, musisz mi pomóc… Ciężarówka już skręca…
Jan nie odważył się obejrzeć ani spojrzeć w tylne lusterko, popatrzył za to za śmieciarką. Faktycznie była tuż przy
skrzyżowaniu.
− Panie policjancie, naprawdę się spieszę… − powiedział.
− Nie ustąpił pan pierwszeństwa pojazdowi uprzywilejowanemu.
− Słucham?
Policjant chyba się zdenerwował, bo zrezygnował z uprzejmości.
− Karetki nie widziałeś? – warknął.
− Nie… Naprawdę…
− Janie, nie ma czasu!
− No to na przyszłość będzie pan bardziej uważał – powiedział znów spokojnie policjant. – Takie wykroczenie to
pięćset złotych i sześć punktów.
− Tak, oczywiście, bardzo mi przykro – odparł Jan. – Już płacę…
− Chwileczkę, chwileczkę, niech się pan tak nie spieszy. Muszę sobie dobrze obejrzeć to pańskie autko. Tablice
ma pan takie syfne, że numerów nie da się rozczytać. Nie jest przypadkiem sprowadzane?
− Nie, chyba… na pewno… nie…
− Janie, nie ma czasu! – powtórzyła Różowa Małpa.
− Więc co mam zrobić? – jęknął Jan.
− Co proszę? – zdziwił się policjant.
− Zabij go – powiedziała Małpa.
Jan zamarł.
„Zabij go…” – pomyślał.
Jak miał to zrobić? Przecież nie mógł… Człowieka zabić? Nie, nie…
− W schowku masz nożyczki. Pamiętasz? Trzy dni temu pani Krysia zgubiła nożyczki, więc szef kazał ci szybko
skoczyć po nowe. Ale zanim wróciłeś, tamte już się znalazły.
− Nie mogę… − jęknął Jan.
− Musisz! – odparła Małpa.
− Nie wiem, co z panem jest nie w porządku, ale będę musiał prosić, aby wysiadł pan z samochodu – powiedział
policjant.
− Nie mogę – powtórzył Jan i z całej siły uderzył go drzwiami. Następnie zapalił silnik i ruszył po chodniku w
stronę skrzyżowania. Co chwila trąbił. Ludzie przed nim krzyczeli, uskakiwali na boki. Starał się, jak mógł, żeby
nikogo nie potrącić. W końcu udało mu się dopchać do skrętu i zjechał z powrotem na ulicę.
Po śmieciarce nie było śladu.
− Skręć tu w lewo! – krzyknęła Różowa Małpa z tylnego siedzenia. − Odetniesz jej drogę!
Bez zastanowienia wykonał polecenie. Wjechał w drogę jednokierunkową.
Prosto na niego szarżował wielki nissan navara. Jan obrócił gwałtownie kierownicę. Koła jego forda
zabuksowały na śliskiej nawierzchni. Wizg klaksonu przeszył powietrze.
„Tylko nie hamuj” – przypomniał sobie Jan z kursu na prawo jazdy.
Spróbował kontrować kierownicą. Cudem minął się z nissanem. Zarzuciło go na chodnik. Skosił śmietnik, przytarł
latarnię, ale jakoś udało mu się wrócić na drogę.
Skręcił przy najbliższej okazji, wracając na normalną, dwukierunkową ulicę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów przed
nim toczyła się spokojnie śmieciarka. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz chwilę odpocząć, jadąc powoli, jak na uczciwego
obywatela przystało.
− Policja będzie cię szukać – upomniała go Różowa Małpa.
− Wiem, nic na to nie poradzę – odpowiedział.
− Trzeba było zabić tamtego gliniarza.
− Tak, bo wtedy to by mnie nie szukali.
− Zrobiłoby się zamieszanie, śledztwo. Minęłoby sporo czasu, zanim ktoś by zrozumiał, co się właściwie stało. A
tak, facet zaraz się pozbiera, zgłosi cię na komendę, wezwie posiłki.
− Nie wie, gdzie pojechałem…
− Zgłupiałeś? Niedługo będzie o tobie wiedział każdy patrol w mieście. Nawet jeśli uda ci się mnie wydostać,
policja przyjdzie po ciebie. Dopadną cię.
Małpa miała rację, oczywiście. Zachował się jak kompletny idiota. Ale ostatecznie jakie to miało teraz znaczenie?
− Trudno – powiedział Jan. – Już nic na to nie poradzimy. Najpierw wydostańmy cię z łap tych śmieciarzy, potem
będziemy się martwić. Masz jakiś pomysł, jak to zrobić?
Małpa milczała przez chwilę.
− Kierują się na wylotówkę – powiedziała w końcu. – Znaczy, że będą zjeżdżać do bazy. Wyprzedź ich,
poprowadzę cię na wysypisko. Zaczaisz się tam na nich, a kiedy przyjadą… No cóż, będziesz wiedział, co robić.
Jan posłusznie przyspieszył i wyprzedził śmieciarkę. Prowadzony przez Różową Małpę w niespełna kwadrans
dojechał na wysypisko. Samochód zostawił na chodniku pod bocznym ogrodzeniem, a sam przelazł przez siatkę.
Przekradając się między kupami rozmaitego śmiecia, doszedł pod główną bramę. Tam przyczaił się i obserwował.
Śmieciarka nadjechała po kilku minutach. Wysiadło z niej dwóch facetów. Trzeci wyszedł ze stróżówki i zaczął z
nimi gadać. Z tej odległości Jan nie był w stanie rozróżnić słów, docierał do niego tylko jednostajny bełkot,
przerywany od czasu do czasu wybuchami śmiechu. W pewnym momencie jeden ze śmieciarzy wrócił do ciężarówki i
zdjął z paki małpę. Rzucił ją stróżowi. Tamten coś powiedział i wszyscy wybuchli śmiechem. Potem dwaj faceci
załadowali się z powrotem do swojego wozu. Śmieciarka odjechała w głąb wysypiska, a stróż chwycił małpę za łapy
i na pożegnanie zakręcił nią nad głową. W końcu wrócił do swojej budki.
Jan poczuł, że nadeszła jego szansa. Podkradł się pod stróżówkę. I zamarł.
Nie wiedział, co robić.
Przecież nie będzie urządzał jakiejś akcji antyterrorystycznej. Nie, nie tak należało się za to zabrać.
Przeszukał spodnie i w jednej z kieszeni znalazł pięć dych. Powinno wystarczyć. Ostatecznie dla stróża Małpa
była tylko starą zabawką. Ale co, jeśli nie wystarczy? Co, jeśli stróż, podobnie jak śmieciarze, zna jej prawdziwą
wartość?
„Wtedy będę się martwił” – pomyślał Jan i wkroczył do stróżówki.
− Dzień dobry – powiedział.
− Dobry – odparł stróż, ledwo odrywając wzrok od małego telewizorka.
Różowa Małpa z nadzieją spojrzała na Jana. Stróż powiesił ją na klamce małego okienka, z łapami zawiązanymi
nad głową.
− Chciałbym kupić tę pluszową zabawkę – powiedział Jan, wskazując Małpę.
Teraz stróż się zainteresował.
− Naszą szczęśliwą małpę?
− Eee… Tak. Mogę panu pięć dych za nią dać.
− Pięć dych? – parsknął stróż. – Panie, co pan? Ta małpa jest warta o wiele więcej.
− Ale… to tylko zwykła pluszowa małpa, prawda?
− To po co pan chcesz ją kupować?
− Tak się składa, że kolekcjonuję akurat małpy tej firmy – skłamał gładko Jan. Nigdy nie miał z tym problemu. –
Wiedział pan, że wyprodukowano ich zaledwie sto?
− Serio? – stróż podejrzliwie zmrużył oczka. – Coś takiego… Kto by pomyślał. Ale małpa nie jest na sprzedaż.
− Człowieku – zirytował się Jan. – Przecież to podarty szmaciak, ile on może być dla ciebie wart? Pięć dych ci
nie starczy?
− To szczęśliwa małpa – wyjaśnił stróż. – Ferdek w zeszłym tygodniu znalazł dzięki niej stówę, a Andrzej i Seba
wczoraj znaleźli prawie trzy. I jeszcze Ferdek wygrał radioodbiornik. Nie, panie, małpa nie jest na sprzedaż. Teraz
jest moja kolej, żeby ją trzymać i nie mam zamiaru tracić okazji.
Jan poczuł, że ogarnia go rozpacz. Nerwowo przetarł czoło.
Małpa wpatrywała się w niego przenikliwie swym jedynym okiem.
− Tym razem będziesz musiał go zabić, wiesz o tym, prawda? – powiedziała.
− Nie – odparł Jan, nie przejmując się obecnością stróża. – Słuchaj pan, pojadę do domu i zaraz przywiozę…
przywiozę… pięć stów. Pasuje? Pięć stów, co?
− Daj pan spokój – odparł stróż. – Takie coś trafia się raz w życiu. Pan mi dasz pięć stów, a jutro bym szóstkę w
totka strzelił. Nie ma głupich.
− Zabij go, to jedyne wyjście – wtrąciła się Małpa.
− Nie, zamknij się, nie mogę! – krzyknął Jan.
Stróż uniósł się z miejsca.
− E, tylko bez awantur! Małpy nie dostaniesz pan i tak, więc lepiej się stąd zabieraj.
− Zabij go. Wiesz, że go nie przekonasz.
− Przekonam – jęknął Jan. – Przekonam…
− No to spróbuj – odparła Małpa. – Przekonaj go, chcę to zobaczyć. Zaproponuj mu swój samochód.
− Panie, słuchaj pan… − zaczął stróż, ale Jan zaraz mu przerwał.
− Nie, to pan posłuchaj – powiedział. – Mam tu samochód zaparkowany, ford, siedmioletni, w dobrym stanie,
jeszcze nie ma stu tysięcy, oddam go za tę małpę…
− A idź mi pan stąd z tymi banialukami! – zdenerwował się stróż. – Samochody będziesz pan rozdawał? Nie ma
głupich.
− Spójrz w prawo – odezwała się ponownie Małpa. – Widzisz klucz francuski? Tam, na kaloryferze. Weź go.
Zabij skurwiela.
− Nie, przecież… Nie! Nie! – rozwrzeszczał się Jan.
Stróż cofnął się trochę. Sięgnął po coś pod biurko.
− Won mi stąd! – krzyknął.
− Nie!
− Zabij go!
− Won, psycholu!
− Zabij!
− Nie!
− Wooooon!!!
Jan obrócił się na pięcie i wybiegł ze stróżówki.
Stróż opadł ciężko na fotel. Rozluźnił się nieco, puścił kij bejsbolowy, który na takie wypadki trzymał pod
biurkiem. Przyszło mój jednak do głowy, że warto by było zadzwonić po Andrzeja i Sebę. Nigdy nie wiadomo, co taki
psychol…
Drzwi z hukiem wyleciały z framugi. Wpadł przez nie Jan. Nawet nie spojrzał na klucz francuski leżący na
kaloryferze. Podbiegł prosto do stróża i wyrżnął go w twarz. Tamten zalał się krwią i przewrócił razem z fotelem. Jan
przeskoczył biurko i siadł mu na piersi. Zaczął go okładać na oślep pięściami.
− Zabij! Zabij! – dopingowała małpa.
Z początku stróż próbował niezdarnie się bronić, ale potem już tylko rzęził, podczas gdy Jan miażdżył mu nos,
rozgniatał wargi o zęby i tłukł jego głową o ziemię. Po chwili jego twarz zmieniła się w bezkształtną krwawą masę. Z
pękniętej czaszki sączyła się krew, a uszami wypływała jakaś kleista ciecz.
Jan nawet nie zauważył, kiedy facet umarł. Dopiero po kilku ładnych minutach zorientował się, że okłada trupa.
Wtedy uniósł się z ziemi. Zerwał Małpę z okna i chciał uciekać, ale ona go powstrzymała.
− Musisz zatrzeć za sobą ślady – powiedziała.
− Jak? – zapytał.
− Tam w kącie stoi mała kuchenka gazowa. Wysadź butlę.
− Nie jest trochę za mała?
− Wystarczy, żeby wszystko się od niej zajęło. Tylko podciągnij ciało gdzieś blisko.
− Okej. – Jan przeciągnął martwego stróża w pobliże kuchenki. – Co teraz?
− Oglądałeś „McGyvera”?
− Pewnie.
− No to się w niego zabawimy. Weź czajnik. Załóż dziubkiem na zawór butli. Uszczelnij czymś, jakąś szmatą.
Może być i to. Teraz drugą szmatę włóż pod wieczko. Dobrze dociśnij. Odkręć zawór. Masz czym podpalić szmatę?
− Nie.
− Stróż na pewno ma. Musiał czymś zapalać to ustrojstwo.
Jan szybko przejrzał kieszenie stróża. Znalazł paczkę zapałek.
− Świetnie – powiedziała Małpa. – Zapalaj i spadamy.
Jan podpalił lont swojej amatorskiej bomby z opóźnionym zapłonem i wybiegł ze stróżówki z Różową Małpą
przerzuconą przez plecy. Eksplozja nastąpiła chwilę potem. Nie była zbyt widowiskowa, ale zgodnie z planem budka
zaczęła się palić.
Potem poszło już łatwo. Jan przeszedł przez ogrodzenie w tym samym miejscu co wcześniej, wsiadł do samochodu
i pojechał do domu. Gdy tam dotarł, wszedł do sypialni, położył małpę na łóżku, a sam siadł na krześle naprzeciwko
niej. Był wyczerpany.
− No i co będziemy teraz robić? – zapytał.
Małpa nie odpowiedziała.
Jan ziewnął. Był senny, czuł, że oczy same mu się zamykają. W jego głowie wszystkie wydarzenia dnia utworzyły
jedną wielką, niezrozumiałą plątaninę rzeczy, które chyba wcale nie przytrafiły się jemu.
Więc komu?
To proste. Przecież temu chłopcu, który miał psa. Tak, właśnie jemu.
Nagle tkwiący w kieszeni Jana telefon zaczął wibrować. Jan wyciągnął go i przez chwilę patrzył bezmyślnie na
wyświetlacz. Dzwonił szef. Szef… No, jak szef dzwoni, to chyba trzeba odebrać, nie?
Nacisnął zieloną słuchawkę.
− Halo?
− Janek? No, Bogu dzięki, już myślałem, że się do ciebie nie dobiję! Co się z tobą dzieje?
− Bardzo przepraszam, panie kierowniku, ale chyba się czymś zatrułem – odpowiedział Jan. – Obawiam się, że
byłem do tego stopnia niedysponowany, że cały dzień musiałem spędzić w łazience i to w dość niekomfortowej
pozycji.
− A, to chwała Bogu! – ucieszył się dość nieadekwatnie kierownik. – Już się bałem, że coś poważnego ci się stało,
jakiś, uchowaj Boże, wypadek czy co. A tu u nas urwanie głowy!
− Nie, nie, nic z tych rzeczy. Jutro już będę w pracy, panie kierowniku, niech pan się nie martwi. Przyniosę L4 od
lekarza.
− Oj, to już się nie kłopocz – odparł szybko kierownik. – Grunt, że będziesz. Bez ciebie to mi te baby na głowę by
wlazły. No nic, to zdrowiej i do jutra.
− Do widzenia, panie kierowniku.
Jan wyłączył telefon i uniósł wzrok. Przez chwilę przyglądał się Małpie. Jego myśli krążyły wokół urzędu
pocztowego. Prawie wybuchnął śmiechem, kiedy wyobraził sobie, co szef musiał przeżyć pod jego nieobecność.
Nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi, wyrywając go z zadumy. Jan nie zdziwił się, choć pewnie powinien. Wstał,
poszedł do przedpokoju, wyjrzał na klatkę. Stał tam jakiś facet. Wydawał się znajomy, być może był którymś z
sąsiadów.
− Dzień dobry – powiedział. – Znalazłem to pod drzwiami… To pańskie?
Jan zmęczonym wzrokiem popatrzył na brelok z kluczykami samochodowymi, który tamten trzymał w dłoni.
Pokręcił powoli głową, ale na wszelki wypadek obmacał kieszenie. Jego kluczyki były na swoim miejscu.
− To chyba od skody – ciągnął nieznajomy. – Jeśli to nie pańskie, to może wie pan…?
− Nie. Przepraszam – odparł szybko Jan.
− No nic, trudno. To może zostawię je u dozorcy. Do widzenia.
− Do widzenia.
Jan odetchnął z ulgą. Nie miał w tej chwili ochoty z nikim gadać. Musiał przygotować się na następny dzień do
pracy. Nie był pewien, czy ma jeszcze czyste koszule, więc poszedł sprawdzić, czy jakaś wisi na suszarce w łazience.
Okazało się, że nie, więc zajrzał do kosza na pranie. Tak, tam było ich sporo. Cóż, może zdążą wyschnąć przez noc.
Nasypał proszku do komory w pralce i zaczął ładować bęben, kiedy w jego głowie odezwał się jakiś
ostrzegawczy brzęczyk: „Drzwi! Drzwi! Zamknąłeś drzwi? Przekręciłeś zamek?”.
Obrócił się gwałtownie i wybiegł, ale nie do przedpokoju, tylko do sypialni.
Małpy nie było na łóżku.
Pobiegł do kuchni. Nagle poczuł, że coś zimnego pojawiło się w jego brzuchu. Na chwilę go zamroczyło. Ale
Małpa tam była, siedziała na stołku przy stole. Całe szczęście… Przecież ktoś mógł ją ukraść, mógł ja porwać!
To coś zimnego w jego brzuchu poruszyło się i nagle Jan zrozumiał, że łączy się jakoś z czarną rękojeścią
kuchennego noża, wyrastającą tuż pod zagięciem jego koszuli, nieco z boku, niedaleko miednicy. Nóż spoczywał w
silnej męskiej dłoni. Jan znał tę dłoń, bo wcześniej widział w niej brelok z kluczykami. Z niedowierzaniem popatrzył
na małpę.
Na biało-burym pysku zagościł bardzo ludzki uśmiech. Jedyne oko błyszczało. Przyglądała się z rozkoszą, jak nóż
obraca się, rozpruwając Janowi jelita.
− I co teraz? – zapytał facet od kluczyków, odpychając od siebie omdlewające ciało.
− Oglądałeś kiedyś McGyvera? – odpowiedziała pytaniem na pytanie małpa.
Lwica
Maria dość swobodnie przepłynęła od wieczoru spędzonego na wakacyjnym seksie, przez gorącą turecką noc
pełną romantycznych (i nadal trochę erotycznych) fantasmagorii na temat podróży poślubnej, którą odbyli z Andrzejem
siedem lat wcześniej, aż po rześki poranek, dźwięczący śpiewem ptaków i powodziami słonecznego blasku
wdzierający się przez okno do sypialni. Tak, to jest coś, czego każde małżeństwo od czasu do czasu potrzebuje, jak
okresowy przegląd w samochodzie. Trzeba sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Przede wszystkim serce,
choć i o innych częściach ciała nie należy zapominać. Każdy zabiera się za to inaczej, ale dla młodych (jeszcze)
państwa Kosockich powtórka z miesiąca miodowego w Turcji zdawała się strzałem w dziesiątkę.
A przegląd zdecydowanie był im potrzebny. Nad ostatnimi kilkoma miesiącami wisiał jakiś cień, choć Maria nie
mogła sobie przypomnieć, czy coś niedobrego właściwie się działo. Zresztą teraz wszystko to wydawało się nierealne
i dalekie, jak koszmar, o którym zapomina się, gdy tylko wstanie słońce. Gdzieś w tej części jej mózgu, którą zwykła
zwać „piwnicą” kryły się co prawda jakieś wspomnienia. Wyglądały prawdopodobnie jak wielka kula smarków,
składająca się z szaleństwa pracy i ciągłego stresu. Gdyby chciała, mogłaby z tej kuli coś wydobyć: jakieś migawki
płaczu, fragmenty rozmów z mamą, groźnie pozgrzytujące imię Katarzyna… Ale nie chciała.
Była siódma rano, przez otwarte na oścież okno wpływało pachnące wakacjami powietrze, a Maria była
szczęśliwa. Andrzej jak zwykle zerwał się o szóstej, napachnił cały dom kawą i teraz siedział w sąsiednim pokoju,
zapamiętale waląc w klawisze starej maszyny do pisania, którą odziedziczył po dziadku. Innymi słowy – też był
szczęśliwy. Szczęście Andrzeja objawiało się tym, że wracał do pisania powieści, którą zaczął jeszcze na studiach ‒
koniecznie używając do tego celu totemicznego zabytku z czasów PRL-u.
Maria przeciągnęła się leniwie, rozkoszując się zapachem swojego mężczyzny, którym była przesiąknięta ich
wymięta pościel. W nagłym przebłysku czegoś, co psychologowie nazywają osobowością narracyjną, postanowiła
nawet zamruczeć z zadowolenia jak kotka – koniecznie jak kotka, bo tak właśnie czynią zadowolone z życia kobiety w
książkach. Potem uniosła się i…
…zamarła.
Niewielki, piętrowy domek, który państwo Kosoccy postanowili wynająć na wakacje, był malowniczo położony
na zboczu porośniętego drzewami wzgórza. Otaczały go głównie pinie i trochę innych iglaków o fantazyjnie
poprzeginanych pniach i rozłożystych konarach. Z daleka wyglądały, jakby chciały się przytulić do stoku. Człowiek,
od którego wynajęli domek – Musad, Musfad, Mufhad czy jakoś tak – powiedział, że to wiatr je tak uformował.
„Jesienią zaczyna tu wiać, jakby wszystkie szejtany kogoś gnały”.
Jedno z tych drzew, wyjątkowo stare i rozrośnięte, sięgało gałęziami aż do okien na piętrze domu. Jego
rozpłaszczone, rozłożyste konary utworzyły coś na kształt naturalnego ganku, choć oczywiście nikt przy zdrowych
zmysłach nie próbowałby na nim stawiać foteli. Siadały na nim tylko ptaki i być może to one właśnie zwabiły patrzącą
teraz na Marię…
…kotkę.
Bardzo dużą kotkę o płowej sierści i okrągłych, żółtych ślepiach. Właściwie… właściwie… I Maria
uświadamiała to sobie bardzo powoli… To nie była kotka. To była lwica.
W pierwszej chwili Maria nie poczuła strachu, tylko fascynację, jakby była w zoo. Podziwiała lśniącą sierść
wielkiej kocicy, jej umięśnione łapy i kształtną głowę. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, jak niewiele
je dzieli – tylko otwarte okno. Żadnych krat, ani szyb. Ta obserwacja sprawiła, że w umyśle Marii też otworzyło się
jakieś okienko, przez które zaczęły napływać obrazy z telewizji i kolorowych gazet. Widać było na nich lwy atakujące
gazele, gnu, zebry, a także – ludzi. Z tymi obrazami nieuchronnie wlała się fala paniki.
Maria usiadła gwałtownie na łóżku. Chciała krzyknąć, ale z jej ust wydobył się tylko krótki, urwany odgłos, jak
szczeknięcie albo czknięcie. Lwica niespokojnie powiodła za nią wzrokiem. Jej nozdrza rozdęły się. Mięśnie grzbietu
zadrgały, wprawiając płową sierść w falowanie.
‒ „Zawołaj Andrzeja!” – krzyknął jakiś głos w głowie Marii.
Bardzo chciała go posłuchać, ale tymczasem troll zdrowego rozsądku zaczął już wpychać trolla paniki z powrotem
do piwnicy. Jeśli zacznie się drzeć, to może sprowokować lwicę do ataku. A nawet jeśli nie, to co zrobi Andrzej,
kiedy wparuje tutaj, zwabiony jej krzykiem? Zatłucze lwa gołymi pięściami? E-e.
‒ „Poczekaj, aż coś odwróci jej uwagę i wtedy bardzo spokojnie podejdź do okna i je zamknij” – powiedział troll
zdrowego rozsądku.
‒ „A jeśli ona rzuci się na mnie?” – odparła w myślach Maria.
‒ „Weź swoją pościel i rzuć jej na głowę. Na jakiś czas się zaplącze. Widziałem to kiedyś na filmie. A ty wtedy
zwiewaj i zamknij ją w pokoju.”
Maria pokiwała głową i powoli zaczęła ściągać do siebie pościel. Lwica przez chwilę przyglądała jej się z
zainteresowaniem, ale potem ziewnęła i odwróciła głowę na bok.
Maria poczuła, że to jej szansa. Poderwała się z łóżka i skoczyła do okna, co oczywiście było durnym pomysłem.
Lwica, zaalarmowana hałasem, uniosła się i prychnęła gniewnie, osadzając Marię na miejscu. Ich oczy spotkały się.
‒ „No chodź, kochanie, chodź, spróbuj tylko, złociutka” – zdawało się mówić spojrzenie lwicy. To było złe
spojrzenie: hipnotyzujące. Przyciągające i przerażające zarazem. Maria chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, bo
nagle zrodziło się w niej irracjonalne przekonanie, że jeśli to zrobi, zginie.
‒ „Spokojnie” – powiedział troll zdrowego rozsądku. – „Miało być spokojnie.”
Lwica położyła się z powrotem na konarze, wciąż patrząc Marii prosto w oczy.
‒ „Zbiera się do skoku” – pomyślała Maria.
‒ „Nie, nie, nic z tych rzeczy.” – Zaczął ją uspokajać jej troll. – „Ma łapy na bok. Gdyby szykowała się do skoku,
to podwinęłaby je pod siebie. A teraz… Idź spokojnie w jej stronę. Nie spuszczaj z niej oka. Trzymaj pościel w
pogotowiu. I spróbuj zamknąć to pieprzone okno.”
‒ Okej – szepnęła Maria i powoli posuwając stopy po posadzce ruszyła przed siebie.
Wydawało jej się, że zajęło to całe wieki, ale w końcu zbliżyła się do okna na tyle, że mogła je zamknąć. Lwica
znajdowała się teraz może metr od niej. Maria wyraźnie czuła zapach futra i zwierzęcego potu albo może moczu.
Wydał jej się obcy, w jakiś sposób nieprzystający do świata, w którym pani Kosocka żyła, jadła i oglądała telewizję.
Sięgnęła do klamki okna.
‒ „Tylko spokojnie!” – krzyknął troll, ale było już za późno.
Maria gwałtownie pchnęła okno do framugi.
Lwica poderwała się z miejsca. Skoczyła. Głucho rąbnęła o szkło. Maria instynktownie rzuciła się całym swym
ciężarem naprzód, żeby tylko nie pozwolić jej wedrzeć się do środka.
Wielka kocica straciła równowagę, zakręciła się, przeszorowała pazurami po ścianie i o mały włos nie runęła na
ziemię. Udało jej się jednak jakoś tak wywinąć, że utrzymała się na gałęzi.
Maria wykorzystała swoją szansę i z hukiem zatrzasnęła okno.
‒ Ty dziwko! – wrzasnęła. – Ty pieprzona, pieprzona dziwko!
I zaczęła płakać.
Lwica tymczasem prychnęła gniewnie i ruszyła wzdłuż konaru – poza jej pole widzenia.
W pokoju obok rozległo się niespokojne szuranie.
‒ Iśka?! – zawołał Andrzej. – Co tam się na litość Boską dzieje?
Maria usłyszała, jak rusza w stronę drzwi.
‒ „Teraz już wszystko będzie dobrze” – pomyślała. – „Andrzej tu przyjdzie i wszystko będzie dobrze…”
Ale wiedziała, że to nieprawda. Po prostu potrzebowała chwili, żeby to sobie uświadomić.
‒ Nie wychodź! – wrzasnęła i zgodnie z jakąś przedwieczną, ponadczasową logiką kosmosu sama pobiegła do
drzwi.
Między sypialnią, a pokojem, który Andrzej ochrzcił dumnym mianem „studium”, biegł korytarz, kończący się z
jednej strony schodami, a z drugiej – oknem. To okno znalazło się tam głównie dlatego, że architektowi, który
projektował dom, bardzo podobała się wizja trzech lukarn wyrastających z dachu niczym wieże zamku, ale niestety
zabrakło mu pokoi, do których mógłby je wcisnąć. Odległość między tą konkretną lukarną a wejściem do sypialni
wynosiła około półtora metra, co pokrywa się z grubsza z długością ciała przeciętnej lwicy. Maria przekonała się o
tym, gdy coś ciężkiego i rozpędzonego uderzyło w drzwi, które próbowała otworzyć, wtłaczając ją z powrotem do
pokoju.
‒ Nie wychodź! – wrzasnęła ponownie.
Odpowiedział jej odgłos otwieranych drzwi. Potem rozległo się głuche uderzenie i krótki krzyk Andrzeja.
‒ Andrzej!
‒ Chryste tam jest pieprzony lew!
‒ Andrzej! Andrzej! Nic ci nie jest?! Powiedz, że nic ci nie jest! Powiedz, że nic ci nie jest! Powiedz, że nic ci nie
jest!
Teraz Maria rozryczała się już na dobre i nawet nie słyszała, kiedy Andrzej próbował ją uspokajać.
‒ Iśka, nic mi nie jest, spokojnie, nic mi nie jest…
Dopiero jego krzyk zwrócił jej uwagę.
‒ Maria!
Przeszedł ją gwałtowny dreszcz.
‒ Posłuchaj mnie – powiedział Andrzej. – Musimy wezwać pomoc. Jakichś gliniarzy, ludzi z zoo, kogokolwiek.
Tam u ciebie powinny być nasze komórki. Znajdź je, w porządku? W porządku? Słyszysz mnie, kochanie?
‒ Tak… tak…
‒ Okej. Znajdziesz komórkę?
‒ Tak.
Maria dopiero teraz zdała sobie sprawę, że leży na podłodze pod drzwiami, do połowy zawinięta w pościel, która
miała być jej bronią przeciw lwicy. Na oślep wymacała nad swoją głową klamkę do drzwi. Pod nią sterczał klucz.
Przekręciła go.
Teraz mogła się podnieść. Kopnięciem odsunęła od siebie prześcieradła i poprawiła koszulę nocną, która zdążyła
jej się zsunąć, odsłaniając jedną pierś. Odetchnęła głęboko. I w tym momencie zdała sobie sprawę z jeszcze jednej
rzeczy. Z korytarza dochodził rytmiczny dźwięk, jakby ktoś uderzał gąbkową piłką w bęben. Tomp, tomp, tomp, tomp.
Raz trochę dalej, raz trochę bliżej. Tomp, tomp, tomp, tomp. Bez przerwy.
Na nowo zaczęła ją ogarniać panika, ale głos Andrzeja pomógł jej się opanować.
‒ I jak, masz ją?
‒ Już szukam – odparła.
‒ Spokojnie, Isiu, wszystko będzie dobrze. Znajdź tylko komórkę, to zadzwonimy po pomoc. Póki siedzimy w
pokojach, nic nam nie może zrobić.
Maria pokiwała głową, otarła nos i zaczęła się rozglądać po pokoju. Najpierw sprawdziła na stoliku nocnym,
potem w swoich dżinsach, potem w dżinsach Andrzeja, a w końcu w małym plecaczku, który nosili ze sobą, kiedy
chodzili na wycieczki. Nigdzie tam nie było żadnego z ich telefonów. Wykonawszy nerwowe kółko po pokoju,
wróciła do stolika nocnego. Przecież tu zawsze kładła swój telefon, bo… Bo niedaleko było gniazdko i mogła go
podłączyć do ładowania, tylko… Gwałtownym ruchem odsunęła na bok stolik…
…tylko gniazdko się spaliło. Andrzej miał zadzwonić do faceta, od którego wynajęli dom, żeby ktoś przyjechał i
je naprawił, ale jeszcze tego nie zrobił. Więc podłączyli telefony w kuchni… Na dole.
Maria poczuła się tak, jakby ktoś spuścił z niej całe powietrze. Podeszła do drzwi i oparła się o nie.
‒ Andrzej – odezwała się.
‒ Tak, kochanie?
‒ Zostawiłam telefon na dole…
‒ Jak to… Chryste! Ja… Na dole?
‒ Tak.
‒ Jezu, kurwa, Jezu święty! Gdzie na dole?
‒ W kuchni.
Zapadła cisza. Ustał nawet miarowy odgłos kroków na korytarzu. Maria wyobraziła sobie, że lwica usiadła pod
jej drzwiami i słucha, słucha uważnie. Przeszedł ją dreszcz.
‒ W porządku – powiedział w końcu Andrzej. – W porządku. Okej, wiem… wiem, co zrobimy. Musisz…
‒ Andrzej! – przerwała mu.
‒ Co? Co jest?
Zawahała się. No właśnie, co? Lwica słucha? Usłyszy wasz plan? Nie bądź kretynką!
‒ Nic, nic… Co mam zrobić?
‒ Musisz jakoś odwrócić jej uwagę. Zacznij trzaskać drzwiami, czy coś takiego. Tylko uważaj, żeby jej nie
wpuścić do pokoju. To tylko zwierzę, jak kot. Kiedy zacznie atakować drzwi, nie będzie się rozglądać. Wtedy
spróbuję się za nią przemknąć i zejść do kuchni.
‒ A jeśli…?
‒ Nie bój się. Zamknę się tam i wezwę pomoc. W porządku?
‒ Tak.
‒ Jesteś gotowa?
‒ Tak.
‒ Okej… Okej… Jak powiem już, to zacznij trzaskać… Już!
Maria posłusznie przekręciła klucz, otworzyła drzwi i już miała nimi trzasnąć, kiedy coś uderzyło w nie z dużą
siłą od zewnątrz. Maria krzyknęła, ale spróbowała ponownie odepchnąć drzwi. Lwica znowu je zaatakowała. Tym
razem dało się słyszeć jej pazury, żłobiące głębokie bruzdy w drewnie.
Marię nagle ogarnęła złość. Poczuła, że nie chce już tylko odwrócić uwagi lwicy, chce ją skrzywdzić, zanim ona
skrzywdzi ją lub jej mężczyznę. Z całej siły kopnęła drzwi i ku swojej satysfakcji usłyszała, że po ich drugiej stronie
coś chrupnęło nieprzyjemnie. Kopnęła jeszcze raz, ale tym razem lwica była gotowa. Odbiła drzwi tak, że uderzyły
Marię, przewracając ją na podłogę.
Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Na korytarzu coś się zakotłowało. Maria usłyszała krótki krzyk, a
następnie głuche uderzenie ciała walącego się po schodach. I zapadła cisza.
‒ Andrzej? – jęknęła Maria. – Andrzej?!
Cisza.
‒ Andrzej… An…
Zachłysnęła się powietrzem. Umilkła. Coś zaczęło szemrać w jej głowie, jakby tysiąc głosów, szepczących naraz.
Ale nie słuchała żadnego z nich.
‒ Ty dziwko! – warknęła. Trudno powiedzieć, do kogo właściwie się zwracała. – Ty dziwko!
‒ Ty kretynko! – powiedział troll zdrowego rozsądku. Jego głos już nie rozbrzmiewał w jej głowie. Nie widziała
go, ale była pewna, że stoi dwa kroki za nią. – Dlaczego pozwoliłaś mu tam pójść? Jesteś pieprzonym tchórzem i
kretynką! Dlaczego nigdy nie myślisz? Okno, kretynko, mogłaś wyjść oknem i po drzewie na dół! A potem znowu
przez okno do kuchni! Teraz on nie żyje, mężczyzna, który cię kochał, mężczyzna, który dla ciebie był gotów… No tak,
bardzo pięknie, pójść prosto w paszczę lwa! Przez ciebie nie żyje, przez ciebie, ty tępa dziwko!
‒ Nie – odparła głucho Maria. – Może nie… może wcale nie…
‒ Co? Sądzisz, że spadł i jest tylko nieprzytomny, tak? „Może wcale nie…” co? Nie zginął? Może lew zmienił się
nagle w weganina i wcale nie odgryza teraz kawałków jego twarzy, nie próbuje wyrwać mu flaków z brzucha, nie
zmienia twojego ukochanego męża w krwawą pulpę? Wiesz czym jest teraz twój mąż? Jest ciałem! Jest pieprzonymi
zwłokami! Właściwie jest kawałkiem mięsa gotowym do oprawienia!
‒ Zamknij się! Zamknij się!
Maria obróciła się gwałtownie, gotowa uderzyć trolla, ale jego oczywiście tam nie było. Za to dokładnie na
wprost siebie ujrzała okno, a za nim – powykrzywiane konary rosnącego pod domem drzewa.
Bez dłuższego namysłu podbiegła do okna, otworzyła je i zaczęła się gramolić na drugą stronę. Zejście po
grubych, splątanych gałęziach jak na ironię okazało się dziecinnie proste i po minucie, może dwóch stanęła
bezpiecznie na ziemi.
I co teraz?
Troll paniki zaczął znowu wyrywać się z piwnicy, wrzeszcząc:
‒ Do samochodu! Do samochodu!
Jednak troll zdrowego rozsądku szybko go uciszył i zepchnął z powrotem na dół.
‒ Nie masz kluczyków. Zostały w torebce, w przedpokoju. Albo wejdź głównymi drzwiami, zabierz je, a potem
zwiewaj, albo zakradnij się przez okno do kuchni i wezwij pomoc, jak planowaliście.
‒ Jeśli wezwę szybko pomoc, to jest szansa, że Andrzej…
‒ On nie…! – zaczął gniewnie troll, ale Coś mu przerwało.
To Coś ociężale wypełzło z piwnicy, przyduszając wszystkie inne kryjące się tam stworzenia. Kiedy szło, wokół
niego rozlewała się gęsta jak śluz ciemność, która spływała po jego niezliczonych mackach. Coś miało tysiąc
niewidzących oczu i tysiąc ust, które znały tylko jedno słowo:
‒ Zabij!
Przerażona Maria czym prędzej zepchnęła Coś do piwnicy.
‒ Co to było? – jęknęła.
‒ Nie wiem – odparł troll zdrowego rozsądku. Jego głos wyraźnie drżał. – Ale lepiej nie pozwólmy, żeby
wróciło.
‒ Nie. Lepiej nie – zgodziła się Maria. – Jeśli jest choć cień szansy, że Andrzej nadal żyje, to nie mogę go tam
zostawić. Muszę dostać się do tej kuchni. Pomożesz mi?
‒ Tak.
‒ No to ruszajmy.
Maria pospiesznie okrążyła dom i podeszła pod kuchenne okno. Było zamknięte.
‒ Niech to cholera – jęknęła. – I tak będziemy musieli wejść drzwiami.
‒ Czekaj, czekaj. Zajrzyj do środka.
‒ Po co? Nic tam nie ma. Garnki, noże, krzesła, zwykła kuchnia.
‒ A drzwi? Są zamknięte?
‒ Drzwi wejściowe?
‒ Nie, drzwi do kuchni.
‒ Tak. Ale nie na klucz. Chodźmy już!
‒ Czekaj!
‒ Nie ma czasu! – powiedziała niecierpliwie Maria.
‒ Wiem – odparł troll. – Dlatego wybij okno.
Maria osłupiała na chwilę. Potem podniosła największy kamień, jaki udało jej się znaleźć i z całej siły rąbnęła
nim w okno. Szybka pokryła się pajęczyną pęknięć, ale nie wypadła. Gdzieś w głębi domu rozległo się głośne
szurnięcie.
‒ Jeszcze raz!
Maria uderzyła ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze… W końcu udało jej się wybić sporą dziurę, przez którą
przełożyła rękę i otworzyła okno od środka. Gdy tylko weszła do kuchni, zamknęła je za sobą.
W głębi domu znowu rozległo się szurnięcie, po którym nastąpił trzask jakiegoś upadającego mebla i dudnienie
kocich łap o podłogę.
‒ Zamknij drzwi! – krzyknął troll.
Maria rzuciła się, aby wykonać polecenie, ale nie znalazła klucza. Jedyne, co przyszło jej do głowy, to zaprzeć się
i z całej siły przytrzymać klamkę.
Ułamek sekundy później rozpędzona lwica gruchnęła o drzwi. Marii ledwo udało się ustać na miejscu i z
przerażeniem zdała sobie sprawę, że te drzwi, w odróżnieniu od tych na piętrze, otwierają się do środka.
‒ Trzymaj! – Troll podał jej krzesło. – Podeprzyj tym klamkę. Właśnie tak!
Lwica ponownie uderzyła w drzwi. Prowizoryczna blokada drgnęła, ale wytrzymała. Rozległ się protestacyjny jęk
drewna.
Trzeci atak na szczęście nie nastąpił. Zniechęcona kocica odeszła. Tomp, tomp, tomp, tomp.
Maria westchnęła ciężko i zaczęła rozglądać się za telefonem. Jej komórka leżała grzecznie na półce z filiżankami,
podłączona do ładowania, więc podeszła do niej i wzięła ją do ręki. Spojrzała na wyświetlacz.
USŁUGA NIEDOSTĘPNA.
Z niedowierzaniem pokręciła głową. Takie rzeczy zdarzają się tylko w amerykańskich horrorach klasy B. Przecież
wykupiła roaming, jeszcze wczoraj dzwoniła do swojej mamy. W dwudziestym pierwszym wieku, żeby stracić zasięg
trzeba wyjechać do cholernej dżungli amazońskiej. Albo chociaż w Bieszczady. W regionach turystycznych zasięg jest
zawsze. Zawsze i…
Maria mrugnęła. Napis „usługa niedostępna” nagle zniknął, a przy ikonie antenki pojawiły się trzy kreski.
Nie tracąc więcej czasu zaczęła wklepywać dziewięć-dziewięć-dziewięć. A potem uświadomiła sobie, że nie
dość, że to numer na pogotowie, to jeszcze w dodatku na polskie pogotowie. Zamarła. Jaki na litość boską może być
numer na turecką policję? Przecież żaden turysta nigdy tego nie sprawdza.
‒ Spróbuj sto dwanaście – poradził troll. – To podobno wszędzie działa.
Wykręciła podany numer i chwilę później jej serce podskoczyło z radości. W słuchawce odezwał się miły,
kobiecy głos, który nawijał coś po turecku.
‒ Hello, hello! – przerwała mu Maria. – I need help! I am polish turist, I need help please!
Jednak głos nie umilkł. Tym samym ciepłym, monotonnym tonem nadawał swój przekaz.
‒ Hello… ‒ spróbowała jeszcze raz Maria.
‒ To nagranie – wtrącił się troll. – Pewnie mówi ci, że nie ma takiego numeru. Albo poucza o wszechogarniającej
miłości Allacha. Allach jest zawsze przy tobie.
Marii na chwilę opadły ręce, ale wtedy przypomniała sobie, do kogo może zadzwonić.
Pospiesznie wyszukała numer do faceta, od którego wynajęli dom, i wcisnęła zieloną słuchawkę.
Turek odebrał po zaledwie trzech sygnałach. Rzucił coś, co brzmiało jak „Allach”, a znaczyło zapewne „Słucham”
(dla Marii wszystkie tureckie słowa brzmiały jak Allach, a przeciętne tureckie zdanie wyglądało dla niej mniej więcej
tak: „Allach, lach, lach, lach-Allach.”)
‒ Maria Kosocka z tej strony. Panie Musfah…!
‒ Ach, pani Hosocka – odparł Turek zadziwiająco poprawną, choć nieco skażoną obcym akcentem polszczyzną. –
Jah sie pani ma? Jah dom, szysko w porządku?
‒ Panie Musfah, niech pan posłucha! – przerwała mu Maria. – W moim domu jest lwica! Musi pan wezwać
policję!
‒ Lwica? – zdziwił się tamten. – Pani Hosocka, w Turcji nie żyją lwice.
‒ Co mnie to obchodzi! Może uciekła z zoo! Ale jest teraz w moim domu!
‒ Z zoo? Niemożliwe, pani Hosocka, niemożliwe. Do najblisze zoo jest ze szysta hilometrów.
‒ Posłuchaj mnie ty zasrany arabie! W moim domu jest pieprzona lwica, zabiła mojego męża! Więc nie tłumacz
mi, że to niemożliwe, tylko wezwij policję!
W słuchawce na chwilę zapadła cisza.
‒ Dobrze, pani Hosocka, zadzwonię, dzie tszeba – powiedział w końcu Turek, a po krótkim wahaniu dodał
jeszcze: ‒ Czy… czy ta… lwica… wyrządziła duże szody w domu?
Maria nie odpowiedziała, tylko z krzykiem cisnęła telefonem o ścianę. Potem usiadła na podłodze i zaczęła
płakać.
‒ Isiu…
Czyjaś dłoń musnęła jej kark. Podniosła pospiesznie głowę, ale w kuchni nie było nikogo poza nią i trollem, który
przysiadł w cieniu między kuchenką a zlewozmywakiem.
‒ Co teraz robimy? – zapytała trolla.
‒ Czekamy aż przybędzie kawaleria.
(Coś drgnęło w piwnicy i otworzyło jedno z tysiąca oczu.)
‒ Świetnie… świetny plan – zaczęła Maria, ale nagle przerwał jej czyjś głos.
‒ Isiu…
‒ Słyszałeś to? – spytała trolla.
‒ Tak – odparł tamten. – Jakby ze zlewu?
Maria poderwała się z ziemi, podbiegła do zlewu i zaczęła nasłuchiwać.
‒ Iśka, kochanie, jestem tu…
‒ Andrzej? ‒ Marią wstrząsnął dreszcz, niewiele brakowało, żeby upadła. Przycisnęła ucho ściany. – Andrzej…
Nic ci nie jest?
‒ Tego bym nie powiedział… ale żyję. Chyba straciłem na chwilę przytomność. Czuję się gorzej niż po
księżycówce Wojtka, więc to musi być wstrząs mózgu. Pieprzone schody! – Andrzej roześmiał się histerycznie.
‒ Jesteś bezpieczny? Zamknąłeś się w pokoju?
‒ Tak, wszystko w porządku.
‒ Dobrze, poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę. Lwica gdzieś polazła, zdążę się prześliznąć. Pomoc już jest w
drodze.
I nie namyślając się więcej rzuciła się do drzwi. Jednak troll zdrowego rozsądku wyskoczył ze swojego kąta i
chwycił ją za ramię.
‒ Co robisz?! – krzyknął. – Siedź na dupie, zaraz tu będzie policja!
‒ Odpieprz się! – Maria spróbowała oswobodzić ramię, ale troll miał silne palce.
‒ Przynajmniej weź ze sobą jakąś broń. Tu jest mnóstwo noży.
(Coś poruszyło się gniewnie w piwnicy; odrobina śluzu pociekła po jego mackach.)
Maria odepchnęła od siebie trolla, ale wzięła nóż – największy, jaki udało jej się znaleźć. Tak uzbrojona odsunęła
krzesło spod drzwi i ostrożnie wyjrzała na korytarz. Po lwicy nie było ani śladu, więc powoli wyszła z kuchni. Drzwi
do salonu, w którym zamknął się Andrzej, znajdowały się zaledwie o kilka kroków od niej, ale musiała przejść przed
schodami. Lwica mogła się tam na nią zaczaić.
Odetchnęła głęboko i powoli ruszyła przed siebie. Kiedy znalazła się niedaleko schodów, przystanęła i zaczęła
nasłuchiwać, licząc na to, że w razie czego może usłyszy oddech dyszącego zwierzęcia. Wydawało się jednak, że
jedynym dźwiękiem, jaki można usłyszeć w całym domu jest rozpaczliwe dudnienie jej własnego serca.
Wyjrzała za róg.
Na schodach nikogo nie było, więc odwróciła się w stronę drzwi do salonu.
(Coś poruszyło się ponownie.)
Drzwi były otwarte.
‒ Isia? – odezwał się głos Andrzeja.
Maria weszła do salonu, ale nie ujrzała swojego męża.
(Przebudzenie Czegoś było bardzo gwałtowne. Nagły skurcz mięśni uniósł całe jego ciało, śluz w jego
wewnętrznych naczyniach wzburzył się. Potężne zwały mięsa nabrzmiały, wypełniając całą piwnicę. Tysiąc oczu
otworzyło się naraz, obracając się opętańczo, gdyż niczego nie mogły zobaczyć. Tysiąc ust ryknęło zgodnie nieludzkim
głosem. Coś rozsadziło drzwi do piwnicy i zaczęło wypełzać, siejąc dookoła ciemność.)
Stworzenie, które na nią czekało, nie było człowiekiem. Trudno też powiedzieć, żeby było zwierzęciem. Miało
korpus lwa zwieńczony dziwną, złożoną z delikatnej, połyskującej tkanki naroślą, w którą wtopiony był fragment
ludzkiej twarzy z jednym okiem, nosem i otwartymi w bezzębnym uśmiechu ustami.
‒ Chodź do mnie Isiu, chodź do mnie, kochanie – powiedziała twarz Andrzeja głosem Andrzeja. Miękka tkanka, w
której była osadzona, zafalowała.
(Coś wydostało się wreszcie z piwnicy, a jego macki wystrzeliły na wszystkie strony, oplatając ciało Marii od
wewnątrz.)
Maria bez słowa, ani krzyku rzuciła się przed siebie, zamachując się nożem. Ostrze trafiło w różowawą tkankę i
rozcięło ją bez problemu. Niby-głowa stoczyła się na ziemię, ale spod niej wyrósł nagle łeb lwicy. Zwierzę
zaatakowało z rykiem.
Maria spróbowała unieść nóż na wysokość twarzy, żeby wbić go w gardło lwicy, ale nie starczyło jej czasu.
Rozpędzone cielsko uderzyło w nią, wybijając jej powietrze z płuc i broń z ręki. Przetoczyły się po podłodze i z
hukiem wpadły na stolik telewizyjny. Ciężki, kineskopowy telewizor zwalił się na ziemię.
Lwicę, która przyjęła większą część uderzenia, na chwilę zamroczyło. Maria spróbowała poderwać się z ziemi,
jednak nie była w stanie utrzymać równowagi. Zataczając się rozpaczliwie, wpadła na kanapę i przekoziołkowała
przez nią pod szafę ścienną. Jedyne co mogła zrobić, to wpełznąć do środka i zamknąć się tam, a i to udało jej się w
ostatniej chwili. Lwica pozbierała się z ziemi i skoczyła za nią. Jej pazury uderzyły w drzwi, które zatrzęsły się i
wyraźnie wgięły.
Maria poderwała się pospiesznie na nogi. Na jej głowę posypały się wieszaki. Barkiem boleśnie przysunęła w
poprzeczkę, na której wisiały.
Lwica wzięła rozpęd i skoczyła ponownie. Rozległ się głuchy trzask. Drzwi wgięły się jeszcze bardziej.
‒ I co teraz?! – wrzasnęła Maria, licząc na to, że trollowi zdrowego rozsądku uda się ją usłyszeć. To jednak było
niemożliwe.
Rozległ się głośny tupot kocich łap. Tomptomptomptomp. I zaraz drzwi jęknęły protestacyjnie. Na ich powierzchni
pojawiła się szpara, przez którą wpadła odrobina światła.
‒ Co teraz?!
‒ Zabij – odpowiedziało spokojnie Coś.
‒ Jak?! Na litość boską jak?!
Coś nie odpowiedziało. Nic więcej nie umiało powiedzieć.
Lwica znowu rąbnęła w drzwi, a Maria zaczęła się rozglądać po wnętrzu szafy. Jej nóż został na zewnątrz,
wieszakami mogła najwyżej podłubać w zębach. Czym ma zabić tą pieprzoną bestię? Przecież nie wbije jej w oczy
obcasów swoich szpilek!
Wtem jednak przypomniała sobie o poprzeczce, w którą uderzyła. Dotknęła jej dłonią (lwica zaatakowała
ponownie). Była to zwykła metalowa rura, długa na jakieś półtora metra, zrobiona zapewne z jakiegoś aluminium.
Maria pociągnęła na próbę i rura wygięła się nieznacznie. Szarpnęła mocniej, potem uwiesiła się na niej całym swoim
ciężarem i zaczęła kołysać.
Nagle drzwi szafy pękły z trzaskiem. Przez powstałą dziurę dostała się łapa. Lwica na oślep szukała swojej ofiary.
Maria cofnęła się w kąt, żeby uniknąć pazurów i pociągnęła z całych sił. Rura ułamała się mniej więcej w dwóch
trzecich długości. Jej koniec wypadł z zaczepu na ścianie. I oto Maria miała w swych dłoniach włócznię. Niezbyt
ostrą (w miejscu złamania wieńczył ją nierówny występ) i zrobioną z aluminium, ale jednak włócznię.
Lwica wyciągnęła łapę i odsunęła się, by wziąć rozpęd do ostatecznego ataku.
‒ Zabij – powiedziało Coś.
Maria odczekała trzy uderzenia serca, a potem otworzyła drzwi szafy i wystawiła przed siebie prowizoryczną
broń. Lwica nie zdążyła już wyhamować. Ostry zadzior wbił się prosto w jej podbrzusze, przebił mięśnie i ugrzązł we
wnętrznościach. Ranione zwierzę padło na ziemię. Skowycząc, zaczęło się wić.
(Coś wydało nieartykułowany, radosny odgłos.)
Maria oparła się całym ciężarem na „drzewcu”, wbijając włócznię głębiej w ciało lwicy. Nierówny „grot”
zatrzymał się dopiero na kręgosłupie.
Następnie skoczyła po nóż, który przyniosła z kuchni. Lwica spróbowała się podnieść i jeszcze ją zaatakować, ale
Maria była szybsza. Wbiła szerokie ostrze w gardło zwierzęcia, a potem odpełzła pod ścianę, z dala od trzepoczących
wściekle, słabnących łap.
Dopiero, kiedy lwica ostatecznie znieruchomiała, odważyła się podnieść i podejść, by popatrzeć na ciało. Zrobiła
kilka kroków na miękkich nogach, a potem zgięła się nagle wpół i zwymiotowała.
(Coś wreszcie wydostało się z ciała Marii, by ucztować na świeżej krwi.)
Być może przewróciłaby się we własne rzygowiny, gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Poznała silne palce trolla
zdrowego rozsądku.
‒ Jeszcze tylko muszę znaleźć Andrzeja – wysapała. – Jeszcze tylko to…
‒ Posłuchaj… ‒ zaczął troll, ale nie dała mu skończyć.
‒ Wiem, wiem… Chociaż jego ciało, proszę…
‒ Isiu. – Troll objął ją delikatnie. – Jego tutaj nie ma. Idź do samochodu. Zostawiłaś portfel w schowku. Jak
zwykle, kiedy jesteś zdenerwowana, a ostatnio… Ostatnio nie byłaś sobą. Tam zdaje się zostawiłaś wizytówkę tej
kobiety.
‒ Jakiej kobiety, o czym ty mówisz?
‒ Idź do samochodu, proszę.
Maria jak w transie wyszła z salonu. W przedpokoju wygrzebała kluczyki z torebki. Pobiegła na podjazd, gdzie
stał wynajęty ford focus. Jej dłonie się trzęsły, kiedy otwierała drzwi i wygrzebywała portfel ze schowka. W jednej z
przegródek portfela znalazła zdjęcie Andrzeja, które zawsze nosiła przy sobie. Spod niego wystawał róg wizytówki.
Wyciągnęła ją i przeczytała:
KATARZYNA HELLER
Psychiatra
Obróciła kartkę na drugą stronę. Ktoś napisał tam odręcznie: PRZYMIERZE PORZUCONYCH GRUPA
WSPARCIA DLA RODZIN DOTKNIĘTYCH RAKIEM 226231111.
(Coś nażarło się krwi, a teraz w zadowoleniu konało.)
Wiedziona nagłym impulsem pobiegła z powrotem do domu, do kuchni. Podniosła telefon i przejrzała pospiesznie
listę połączeń. Na szczycie widniał numer właściciela domu, a pod nim numer 112. Potem następował długi ciąg
połączeń z numerem nazwanym MAMA, przerwany zaledwie kilkakrotnie kontaktami nazwanymi TUREK, NIKA,
DOKTOR HELLER, PP. Ani razu nie pojawiał się ANDRZEJ.
Maria wyszła z powrotem przed dom. Wewnątrz nie czuła się dobrze. Usiadła w samochodzie. W oddali dał się
słyszeć warkot silnika i krótki sygnał syreny policyjnej.
Vox Dei
Roma, 11 Octobris mensis, A.D. 1517
Iulius Monescius ad suum filium Marcum
Care Filii,
Wieść o Twej chorobie bardzo mnie zmartwiła, jednocześnie – wbrew sobie – doznałem uczucia, może nie
radości – jak by to o mnie świadczyło?! – ale raczej pewnego zadowolenia, że oto ja – Twój stary, zwariowany
ojciec – który u progu siódmego dziesięciolecia swego żywota, bliższy jest duchem raczej poczynaniom owego
Mariusza – którego tak pięknie przedstawił w swych pismach Salustiusz – niż czynom Twego pana, z bożej łaski regis
Hungariae, Ludwika. W każdym razie, właśnie ja mogę Ci służyć swą pomocą i być Ci osłodą – za pośrednictwem
atramentu i pióra – w męce długiego powrotu do zdrowia. Zgodnie zatem z Twym życzeniem – a prosiłeś mnie o
cokolwiek nadającego się do poczytania w ciągu tych długich dni leżenia w łóżku, które Cię czekają – przesyłam
dziełko pewnego Bryta, nomine Moro, drukowane – niestety! – w Brytanii, a przywiezione tu przez kupczyka
żydowskiego, u którego mogłem je nabyć. Obok tego pragnę Ci przesłać również opowieść spisaną własną moją ręką;
opowieść, której nie poznał dotąd nikt, a której wydarzenia – ze mną w charakterze jednej z personis dramatis –
rozegrały się tak dawno temu, że świata, jakim wówczas był – a był inny zgoła – niemal nikt już nie pamięta.
Nie pomnę roku, ale myślę, że byłem wówczas znacznie młodszy, niż Ty jesteś teraz. W owych czasach orbis
terrae był o wiele mniejszy niż dzisiaj – powiesz, że to niemożliwe –Ty, jeden spośród sług rozumu, z chłodnym
licem przyjmujący versii Vergilii atque Horatii , piewca stałości i wymierności wszechrzeczy. Jednak dla nas,
którzyśmy wówczas żyli, świat urósł w biegu naszych żywotów, napuchł tak, iż przypomina bardziej wzburzone
gniazdo szerszeni, niźli dom dany ludziom od Boga. Bo czyż nie był ów świat mojej młodości mniejszy, zanim
Vespucci dotarł do nowego lądu daleko na zachodzie? Czyż Tobie, i Tobie podobnym, nie wydaje się
nieprawdopodobne to, że w owym czasie na całej Sorbonie nie było nawet dwóch tysięcy ksiąg! A dziś byle dziełko,
choćby takiego Morusa, wydaje się w nakładzie pięciuset albo i tysiąca sztuk? Czyż nie wydaje Ci się
nieprawdopodobne to, że wielki ród Iagielloni – który obecnie regens in Polonia, Hungaria, Lithuaniaque, i którego
Ty, dumny Rzymianin, jesteś sługą – był wówczas uważany za dziki, nieledwie pogański? I czyż nie wydaje Ci się w
końcu nieprawdopodobne to, że wszystko, co Cię otacza: i wojna, i polityka, i narzędzia, i broń, i miasta, i kraje, i
ostatecznie wszystko, wszystko w ogóle, mogło być kiedykolwiek inne?
Jednak nadto już pozwoliłem błądzić moim myślom; musisz to wybaczyć starcowi – z którego młodzi Rzymianie
się śmieją, gdy widzą go wśród ruin upadłego Miasta mamroczącego strofy z Katulla albo rozmyślającego o
Cyceronie – on sam jest podobny do ruin będących wyłącznie cieniem przeszłości… Ale wróćmy do opowieści!
Było to jesienią, pamiętam dobrze widok więdnących liści i nisko pochylonych koron cyprysów; przypomina mi
się ów czas, gdy przechadzam się Via Appia. Ty, żyjący w swym ogromnym świecie, nie możesz już wiedzieć, jak to
jest wędrować jesienią po drogach i bezdrożach słonecznej Italii, oglądać ze wzgórz wełniste obłoki porannych mgieł
nad halami, zmieniające się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w stadka białych owiec poganianych przez
pastuszków. Wędrowałem dużo po tamtej Italii – kraju mej młodości – ubogi, tęskniący jedynie do bogactwa wiedzy,
w dziurawych sandałach i podartym płaszczu, z palcami poplamionymi atramentem, ledwo mężczyzna, niemalże
dziecko, wieczny żak, nigdy prawdziwy uczony, przedkładający wciąż uroki Katullowych erotyków nad niskie pokusy
ciała, wierzący – jakże naiwnie! – że poszukiwanie platońskiej prawdy jest najszczytniejszym celem, jaki może
postawić sobie człowiek, i że owa prawda jest wiecznie i nierozerwalnie złączona z dobrem.
Byłem wtedy księgarzem; i znów, nic Ci to pewnie nie mówi, bo dziś takich ludzi się już nie spotyka.
Wędrowałem od klasztoru do klasztoru. Sprzedawałem jedną księgę w zamian za możliwość przepisania innej.
Przynosiłem później tę przepisaną i odsprzedawałem ją gdzie indziej, znów na mocy podobnego układu. Dorabiałem
także od czasu do czasu jako skryba w kancelariach możnych panów i biskupów, aby mieć przynajmniej tyle
pieniędzy, by napchać wiecznie głodny brzuch kawałkiem starego chleba i suchymi otrębami. Tak wędrując, dotarłem
do owego klasztoru, o którym chciałbym Ci opowiedzieć. Wzniesiono go w miejscowości, której nazwę w mej
pamięci zatarł czas. Może stało się tak z woli Boga, abym nie mógł odnaleźć ponownie tego miejsca, gdzie byłem
świadkiem rzeczy niezwykłych i niepojętych; rzeczy, których śmiertelny człowiek więcej niż raz w swoim życiu nie
powinien oglądać.
Pamiętam dokładnie tę chwilę, gdy zbłąkany w górach ujrzałem mury klasztoru – szare i rozmyte w strugach
jesiennego deszczu, zdawały mi się bardziej majakiem, niż rzeczą prawdziwą; atoli zmarznięty i zmęczony ruszyłem
tam z błogosławieństwem w sercu. Bramy nikt nie pilnował poza niewielkim, szarym kotem, równie mokrym i
nastroszonym jak ja, który przycupnął na jednej z belek pod stropem bramnego budynku. Może i było to dziwne, lecz o
tym wówczas nie myślałem, zadowolony, że przynajmniej nie leje mi się już na głowę. Zawsze to niedobra wróżba
spotkać kota – tam gdzie spodziewało się ludzi. Zwierzę to bowiem – jak Ci zapewne wiadomo – szczególnie jest
przez czartów i czarowników ulubione; przestrzegał przed nim już Apulejusz – człowiek światły i uczony, a nie byle
zabobonny klecha, tak jak owi wędrowni głupcy, którzy teraz przemierzają Italię, przestrzegając przed zakusami złego
i wzbudzając lęk w prostym ludzie, któremu grożą ogniami piekielnymi za najmniejszą nawet krotochwilę.
Ja jednak, zwalczywszy wrażenie, że miejsce to jest opuszczone, ruszyłem dalej na podwórzec monastyru i po
chwili zdałem sobie sprawę, że w szum deszczu niepostrzeżenie wkradł się dźwięk ludzkich głosów, śpiewem
sławiących dzieło Pana; najwidoczniej mnisi w kaplicy odbywali nieszpory, czym zresztą wytłumaczyłem sobie brak
czyjejkolwiek obecności przy bramie. Nie chciałem im przeszkadzać w modlitwie. Odczekałem zatem, aż skończą, i
dopiero wtedy się pokazałem.
Gwardian klasztoru przyjął mnie bardzo serdecznie. Oblicze owego człowieka wyglądało cnotliwie i szlachetnie:
nos prosty i długi, usta równe, zawsze lekko uśmiechnięte, oczy szare i błyszczące jak polerowana stal pod srebrnymi
łukami brwi, zmarszczki świadczące o mądrości i bojaźni Bożej – wiedziałem, że i jego dusza była cnotliwa i
szlachetna. Widzę owo oblicze bardzo dokładnie, choć nie pomnę już imienia – cóż zresztą znaczą imiona? Widzę
dokładnie uśmiech, którym mnie powitał, gdym rzekł: „Giulio Moneschi, księgarz, do usług waszej wielebności”.
Wdaliśmy się zresztą zaraz w rozmowę o księgach i pisarzach, gdyż człek ów był wielce uczony; trudno się zatem
dziwić, że – obiecawszy mi miejsce w celi i miskę strawy – ochoczo poprowadził mnie do skryptorium, gdzie pragnął
obejrzeć to, com przyniósł, i wyszukać dla mnie księgi na wymianę. „Nasza biblioteka jest niestety bardzo uboga” –
inquit. – „Zaledwie około stu dwudziestu woluminów, choć z przyjemnością mogę powiedzieć, że mamy kilka rzeczy
rzadkich i interesujących”.
Wtedy właśnie, ujrzałem po raz pierwszy brata Alberto, który w niniejszej historii będzie odgrywał rolę
niezwykle ważną. Nim jednak przejdę do dalszego toku opowieści, pragnąłbym opisać Ci jeszcze wygląd skryptorium,
w którym doszło do spotkania, gdyż było to miejsce niezwykle interesujące, a należy do tego minionego świata, o
którym Ci już pisałem.
Skryptorium miało kształt sześcioboku. Na każdej ze ścian widniał fresk przedstawiający jednego z ewangelistów:
był zatem byk na ścianie północnej, lew na południowej (nad drzwiami, którymi weszliśmy), orzeł na zachodniej (nad
drzwiami biblioteki) oraz zwierzę o ludzkiej twarzy na wschodniej ścianie; na trzech spośród nich znajdowały się po
trzy okna umieszczone wysoko. W dni słoneczne długie snopy światła musiały jasnymi kaskadami spływać na pulpity
skrybów, których było dwanaście, tyle – zdaje się – ilu było mnichów w klasztorze. Jak zapewne zauważyłeś, pełno w
tym opisie liczb biblijnych. Nie potrafię powiedzieć, jak dawno powstał przybytek, w którym się znalazłem, nie ma
jednak wątpliwości, że było to w owych czasach, gdy bardziej niż dziś wierzyło się w magię liczb – być może za
czasów Alkuina i Pawła Diakona albo i jeszcze dawniej. Osobiście – może na przekór wielu współczesnym
myślicielom i przy całej miłości, jaką darzę spuściznę Romae Eternae – zawsze odczuwałem dużą przyjemność w
oglądaniu architektury owych odległych wieków; przede wszystkim w odnajdowaniu porządku opartego nie na
zapatrzeniu w człowieka, lecz w Biblię, a przez nią – w Boga. W skryptorium wzorzec był dość prosty: cztery ściany
poświęcone czterem ewangelistom, lecz także czterem obliczom Chrystusa – byk symbolizował kapłaństwo, lew –
władzę królewską, orzeł – istotę niebieską, a człowiek – istotę ziemską. Ów wzorzec symbolizował także cztery
strony świata, gdyż na wszystkie cztery powinni mnisi (których jest dwunastu jak apostołów) nieść dobrą nowinę;
dziewięć okien – czyli trzy razy po trzy – symbolizowało pełnię doskonałości misji chrystianizacyjnej. Lecz dość już
tych rozważań o symbolach!
W pierwszej chwili, gdy wszedłem do skryptorium, ogarnęła mnie cisza – zostałem odcięty od wściekłego wycia
wiatru i szumu deszczu – zaraz jednak doszło moich uszu nieśmiałe skrzypienie pióra na pergaminie, nie mogłem za to
dostrzec tego, który pisał, zanadto przykuły moją uwagę błyszczące, żywe, bardzo ludzkie oczy wprawione w
zwierzęce oblicza ewangelistów – jedyne wyraźne części bladych, starodawnych fresków. Dopiero ochłonąwszy z
pierwszego wrażenia, dostrzegłem, że wszystkie cztery ponure oblicza wydobywa z ciemności blask jednego
chwiejnego płomienia: przy pulpicie w rogu sali płonął kaganek, obrysowując jasną poświatą czarną sylwetkę
jakiegoś mnicha, który pisał coś zgarbiony nad księgami. Zbliżyłem się do niego discens: „Co przepisujesz, frater?”.
On jednak zamiast odpowiedzieć, zabulgotał coś niewyraźnie i obrócił głowę, a spod ciemnego kaptura wyjrzało na
mnie oblicze zdeformowane, wyjrzało jednym tylko okiem, gdyż drugie – ciągle ruchome – taksowało nerwowo
otoczenie.
Gwardian pospieszył z wytłumaczeniem, „frater Alberto jest niemową”, inquit, „Bóg obdarzył go duszą, lecz jego
umysł jest niczym niezapisana karta pergaminu”. Odparłem, że wszak umie pisać. Na to gwardian „Wiem, to cud!” –
inquit. „Nie rozumie tego, co pisze, ale robi to doskonale, bezbłędnie i w sposób niezwykle piękny. Potrafi również
tworzyć znakomite iluminacje”. Zaskoczyło mnie to, więc postanowiłem zobaczyć dzieło brata Alberto na własne
oczy i zajrzałem mu przez ramię – ten tymczasem wrócił był już do przepisywania. W istocie dukt jego był niezwykle
piękny i przejrzysty, a pisał niczym jakaś boska machina, cięgiem, nie odrywając niemal pióra od pergaminu, dopóki
nie zbrakło mu atramentu. Wtedy sięgał – zawsze takim samym, idealnie wymierzonym ruchem – do kałamarza – i nie
uroniwszy nawet kropli! – wracał do stawiania kształtnych, czarnych znaczków. W pewnym momencie przerwał
pisanie mniej więcej w trzech czwartych linijki i postawił jakąś dziwną kreskę. Podobnie uczynił w kilku następnych
linijkach, ale kreski stawiał już w innych miejscach. Dopiero po chwili spostrzegłem, że znaki te, z pozoru
przypadkowo stawiane, zaczynają się układać w iluminację.
Przyznałem, że to niesamowite, a gwardian na to odrzekł: „Bóg wiedzie rękę tego poczciwego matołka. Pozwól za
mną. Nie przeszkadzajmy, gdyż brata Alberto łatwo jest spłoszyć”. Opuściliśmy zatem skryptorium i wkroczyliśmy do
biblioteki, gdzie zacząłem z ożywieniem przeglądać księgi – choć byłem już wielce zmęczony zimnem i wędrówką,
tak iż kolana moje były chwiejne, a powieki kleiły się ze sobą. Wytrwałem jednak poruszony owym ukochanym
zapachem starych woluminów, w którym uchwytna jest woń rąk dotykających ich przed laty, i kaganków, przy świetle
których były przepisywane – tak iż staje przed oczyma wyobraźni niemalże cały obraz ich historii.
Zgodnie ze słowami gwardiana zbiór nie był duży, starałem się zatem podejść do niego z dystansem, nie licząc na
możliwość znalezienia żadnego niezwykłego dzieła. Lecz jak duży był mój dystans do prowadzonych poszukiwań, tak
wielkie było moje zdziwienie, gdy wpadł mi w ręce odpis z „Satiriconu” Petronii Arbitri, niekompletny
(bynajmniej!), ale zawierający aż jedenaście ksiąg, czyli o wiele więcej niż wszystkie do dziś poznane przeze mnie
kopie. Znasz na tyle swego ojca, żeby wiedzieć, jak się trzęsą jego starcze dłonie, gdy wpadnie w nie rzadka księga
(nawet teraz, gdy wszak o wiele jestem mędrszy niż wówczas), możesz sobie zatem wyobrazić, jaki byłem
wstrząśnięty. Było to tak, jakby mi kto wręczył kielich pełen nektaru, ja jednak bałem się ust przytknąć do krawędzi,
gdyż nie ufałem mym zmęczonym oczom (oczyma wszak pije się literaturę), które mogłyby coś ze wspaniałego napoju
uronić – zwalczyłem zatem ciekawość. Petroniusz – godny tego, aby go chłonął wyłącznie wypoczęty umysł – miał na
mnie poczekać do rana, ja zaś tymczasem udałem się na spoczynek, zmożony nadmiarem wrażeń owego dnia.
Tamtej nocy miałem przedziwny sen, warty chyba opowiedzenia, gdyż nieraz go jeszcze śniłem w ciągu mego
żywota, w dni szczególnie zimne albo gdy jakie jadło nieświeże zatruło mój żołądek. Im zresztą starszy jestem, tym
częściej go śnię.
W owym śnie widzę twarz brata Alberto, widzę, jak się odmienia. Jego rozrośnięte łuki brwiowe kurczą się i
prostują, wykrzywione usta przyjmują formę równomierną, wypełniają się białymi, zdrowymi zębami; czoło podnosi
się, okrągleje i wypełnia, znika owa dziwaczna bruzda przecinająca je na co dzień; jego policzki robią się gładkie,
znikają z nich kępki dziwnych jakby młodzieńczych włosków, skóra rumienieje, traci swą niezdrową szarość; w końcu
oczy jego zajmują właściwe miejsce, znika z nich mętna głupota, a rozświeca je jasny blask rozumu. Zaraz potem
zdążam już za nim – nie szkaradnym i zgarbionym, lecz przeciwnie – pięknym i wyprostowanym – poprzez korytarz
pełen półmroku. Prowadzi mnie do miejsca, gdzie – jak mi się zdaje – powinno się znajdować wyjście na dziedziniec,
lecz nie ma go tam. Zamiast tego otwiera się przed moimi oczyma kolejny korytarz prowadzący lekką pochyłością w
dół, jakby pod ziemię. Brat Alberto prowadzi mnie żwawo, tak iż ledwo mogę nadążyć, dokoła tańczą nasze cienie –
powiększone i rozmnożone przez liczne pochodnie. Im głębiej schodzimy, tym korytarz staje się większy, aż w końcu
nie można już dostrzec jego krańców. I właśnie wtedy, kiedy zdawałoby się, że ciemność nas pochłonie i zaginiemy w
niej – wtedy docieramy do drzwi. Brat Alberto otwiera je i puszcza mnie przodem.
I oto znajduję się w skryptorium, pod ścianą, na której jest namalowana postać zwierzęcia z ludzką twarzą; wydaje
mi się, że nie powinno tam być drzwi, ale zakładam, że mogłem ich nie zauważyć. Poza mną znajdują się tam też
wszyscy mnisi – cała dwunastka, wśród nich gwardian i brat Alberto, który dopiero co był wszedł za mną. Mnisi
piszą, lecz gdy podchodzę bliżej, dostrzegam, że nie mają oczu, robią to więc na ślepo. W tym momencie gwardian i
dwaj inni mnisi podnoszą się od pulpitów i stają pod ścianami – każdy pod symbolem innego ewangelisty: zatem
gwardian stoi pod lwem, jeden mnich pod orłem, drugi pod bykiem, a brat Alberto wciąż pod ścianą ze zwierzęciem o
ludzkiej twarzy. I oto widzę, że imago gwardiana zaczyna się odmieniać. Jego łuki brwiowe grubieją, szczęka się
wydłuża, nos jakby rozlewa po twarzy, wtapia w nią; kark jego się wykrzywia, szyja wydłuża, włosy rosną i rudzieją;
zaraz też gęsta szczecina zaczyna pokrywać całe jego oblicze, zęby rozpychają i deformują jego policzki i wargi,
rosną w kły. Po chwili na ludzkich barkach spoczywa już głowa lwa. Podobnie zęby jednego z mnichów z ust
wychodzą, rogowacieją w twardy, ptasi dziób, skóra pokrywa się piórami i po chwili ma już on twarz orła.
Trzeciemu zaś nos rozrasta się na boki, przez skórę czaszki wyrzynają się ostre rogi i porasta go szczeć – staje się
bykiem. Tylko brat Alberto zachowuje swoje piękne, anielskie oblicze.
Wtem do moich uszu dochodzi szept albo jakby cichy zaśpiew i słyszę owe wersety z czwartej eklogi Wergilego:
Ultima Cumaei venit iam carminis aetas;
magnus ab integro saeclorum nascitur ordo.
iam redit et Virgo, redeunt Saturnia regna,
iam nova progenies caelo demittitur alto.
Przebudziłem się nad ranem z owym szeptem wciąż dudniącym w mych uszach, choć może to tylko krew szumiała,
popędzana gwałtownym łomotaniem serca w mej piersi – takoż w mej głowie pędziły myśli, wciąż obciążone
strzępami obrazów z koszmaru, i pędził również mój wzburzony oddech, wstrząsając spotniałą piersią. Wyrwany z
porządku snu, a wtrącony w chaos półjawy, musiałem jakoś uspokoić podekscytowaną imaginację. Zacząłem przeto
porządkować przestrzeń dokoła mnie, aby pewniej zahaczyć w niej własne jestestwo: znajdowałem się zatem w celi
zakonnej, na twardym sienniku, stopami zwrócony ku drzwiom (pamiętać bowiem powinienem, że drzwi prowadzą
mnie do życia, czyli spraw jak stopy przyziemnych, ponadto zaś przemijających, o czym z kolei przypominały trzy
trupie czaszki wyrzeźbione nad framugą), głową zaś ku oknu (czyli ku Niebu; jak wiesz w głowie znajduje się mózg, a
w mózgu owa część zamieszkana przez duszę, która wszak powinna do Nieba właśnie dążyć), po prawej ręce miałem
krzyż wiszący na ścianie, po lewej zaś niewielki stolik z miską do obmycia twarzy (znowuż tkwi w tym owa
pradawna symbolika, prawa bowiem jest modlitwa, zaś zbytnia dbałość o ciało – haniebna). Takimi właśnie albo
podobnymi rozmyślaniami zająłem swój umysł. Wkrótce się uspokoiłem i mogłem usnąć ponownie, choć nie na długo,
gdyż o pierwszym brzasku obudzono mnie na modlitwę poranną.
Rankiem spadł pierwszy śnieg: zima tamtego roku nadeszła prędko i bardzo była zajadła. Rychło przełęcz, którą
się z klasztoru do najbliższych osad schodziło, została całkiem zasypana, tak iż nie miałem nawet co myśleć o
odejściu; byłem jakoby więzień ferorum elementorum – inna sprawa, że donikąd nie planowałem się wybierać,
przeciwnie, ustaliłem z gwardianem, które księgi mam zostawić w zamian za możność stworzenia odpisu „Satiriconu”
i przystąpiłem do lektury, warto bowiem było przeczytać dzieło zanim się zaczęło je przepisywać. Siedziałem
głównie w swojej celi – aby głos mój, gdym czytał, nie przeszkadzał pracującym mnichom. Nie mogłem jednak oddać
się zupełnie swemu zajęciu, wypadało bowiem, abym w zamian za udzieloną gościnę pomagał w rozmaitych
sprawunkach; musiałem również uczestniczyć w nabożeństwach.
W ten sposób nie skończyłem jeszcze pierwszego czytania, gdy – w szóstym albo siódmym dniu mojego pobytu –
gwardian zachorzał ciężko, „gorączka płucna” – inquit jeden z braci, gdym spytał o naturę choroby. Zmarł w jakieś
dwa tygodnie później, po nim zaś zachorowali dwaj kolejni mnisi; zachorowałem też ja, lecz nie uprzedzajmy
wypadków. Chciałbym Ci pierwej opowiedzieć o zdarzeniach, które miały miejsce jeszcze za życia gwardiana.
Przede wszystkim warto chyba powiedzieć, że zły stan jego zdrowia napełnił wszystkich mnichów autentycznym
przejęciem, niejednego żalem i rozpaczą, wszyscy bowiem byli do niego bardzo przywiązani i kochali go tak, jak
dzieci kochają ojca lub owce pasterza. Zaraz też podjęto gorliwe modlitwy w intencji jego ozdrowienia, szukając
wstawiennictwa u czcigodnego patrona klasztoru (który to był święty – już nie pomnę), na przemian też różni bracia
czuwali przy jego łożu. Piszę to nie bez przyczyny, chciałbym Ci bowiem przedstawić owych ludzi w sposób jak
najbliższy prawdzie, a wiem, że na podstawie dalszego ciągu mej opowieści możesz powziąć wrażenie niepełne lub
wręcz fałszywe, nie jest bowiem człowiek panem swego losu, nie jest nawet panem swego umysłu, nawet nie rąk
swoich – powiedziałbym! – gdyż nieraz okoliczności i sploty zdarzeń prowadzą na złą drogę najszlachetniejsze natury.
Opiekę nad gwardianem sprawował mnich wielce czcigodny i wiekiem podeszły, który w klasztorze pełnił funkcję
zielarza. Oczywiście jego wiedza medyczna nie odznaczała się doskonałością, a rozum przytępiły już długie lata
życia, niemniej był to jedyny, obok chorego, wykształcony człowiek. Pozostali nie mieli nawet święceń kapłańskich,
składali bowiem wyłącznie śluby zakonne. A zatem klasztor zamieszkiwali ludzie prawie świeccy, w większości
prości chłopi lub synowie zubożałego rycerstwa. Trudno się zatem dziwić, że kiedy gwardian, w ostatnich już dniach
swego ziemskiego żywota, poprosił onego starca – którego, pamiętam, pieszczotliwie zwano Dziaduniem – o ostatnie
namaszczenie, tamten wzajem poprosił go o to samo, bał się bowiem, że jeśliby i on zachorzał, nie będzie komu
przyjąć jego spowiedzi. Pozostali mnisi, poruszeni tym gestem, również przystąpili do spowiedzi – a ja wraz z nimi –
i zapanował w klasztorze jakby świąteczny nastrój, wszyscy bowiem poczuli się zjednoczeni ze sobą wzajem i
Bogiem.
Zastanawiasz się, co w tym czasie robił brat Alberto. Zacząłem zwracać na niego uwagę baczniejszą niż
zazwyczaj, jako że jego matołkowate oblicze nosiło znamiona dziwnego jakiegoś strachu i bełkotał, i łkał nieustannie,
ilekroć oddalił się od łoża gwardiana, a robił to rzadko, raczej przymuszony przez pozostałych niż dobrowolnie. Gdy
zaś znajdował się przy chorym, to przeciwnie – nienaturalnie był spokojny, a i gwardian zdawał się czuć lepiej w jego
obecności. Jego twarz nabierała jakby rumieńców i zdawało się, że zdrowieje. Wszyscy inni wydawali się jednak
zaniepokojeni bełkotliwą obecnością brata Alberto. Atoli najbardziej mnie zadziwiło, gdy pewnego razu ujrzałem go,
jak kulił się pod drzwiami, dopiero co wyrzucony z celi chorego. Mamrotał w kółko jakieś wyrazy, jakby „Pater
noster…”, ale nie znał chyba dalszego ciągu modlitwy, bo był w stanie wymówić tylko te dwa słowa. W tym bełkocie
było coś tak przejmującego, że aż ciarki mi przeszły po plecach.
Wszak to nie koniec wydarzeń dziwnych, które napełniły mnie niepokojem. Pierwej miałem kolejny straszny sen.
Spałem i śniłem, że jakiś bezwład ogarnął moje ciało, jakoby mnie zmora dusiła. Próbowałem krzyczeć, jednak
czułem się tak, jakbym był sobą w niesobie i nie mogłem dobyć głosu z gardła. Wiedziałem przy tym, że wszystko to
jest marą i próbowałem się obudzić, nieważne jednak jak mocno natężałem swoją wolę – nie byłem w stanie. I tak
trwałem jak sparaliżowany; zdawało mi się, że całą wieczność. Aż w końcu, zupełnie niespodziewanie się
przebudziłem – jednak to przebudzenie miało miejsce we śnie – i uświadomiłem sobie, że znów władam ciałem, jest
ono jednak odrętwiałe i przechodzi je mrowienie; znasz zapewne to wrażenie, gdy nieraz człowiek śpi z głową opartą
o własne ramię, a gdy się budzi jest ono niczym z drewna uczynione, jakby cudza ręka do własnego ciała została
przytroczona – tak właśnie ja cały się czułem. I ogarnął mnie niewysłowiony strach, taki iż chciałem krzyczeć, wołać
pomocy, jednak z mojego gardła dobył się tylko słabowity skrzek. Spróbowałem się poruszyć, naprężyć wszystkie
mięśnie, lecz moje ciało tylko podskakiwało niczym popychana kłoda, aż w końcu spadłem z łoża i w tym momencie
przebudziłem się naprawdę – zdyszany i przelękły. A w ciemności nocy zdawało mi się, jakbym usłyszał jakiś odległy
szept, wcale podobny do tego, który słyszałem pierwszej nocy. Wyszedłem zatem z mojej celi i, błąkając się po
korytarzach, próbowałem odnaleźć źródło tego dziwnego głosu. W końcu doszedłem do dormitorium, gdzie spali
wszyscy mnisi, poza gwardianem. Wtedy usłyszałem, że brat Alberto coś mamrocze, a gdym się zbliżył, udało mi się
rozróżnić słowa:
…magnus ab integro saeclorum nascitur ordo…
Nagły dreszcz przeszedł moje ciało, gdym rozpoznał te same strofy z Wergilego, które słyszałem w owym
poprzednim śnie. Ogarnięty dziwnym strachem, czym prędzej czmychnąłem z dormitorium i pobiegłem z powrotem do
celi. Dopiero kiedy nieco ochłonąłem, zacząłem się nad całym zdarzeniem zastanawiać i wydało mi się niemożliwe,
żebym z takiej odległości, poprzez grube ściany, usłyszał szept brata Alberto.
Co zatem przywiodło mnie owej nocy do dormitorium braci? Powiesz być może, że starość stępiła moją pamięć,
że przez długie lata wspomnienia z owego czasu uległy wykrzywieniu, czy w końcu, że zdziecinniały fantazjuję po
prostu, lecz nie potrafię odpędzić myśli, że działały tam siły, których ludzki umysł nie potrafi pojąć. A rzeczy, które mi
się później przytrafiły, są tak nieprawdopodobne, że sam nieraz zastanawiam się, czy nie były marą jedynie, ułudą
zmęczonego chorobą umysłu; Ty zapewne stwierdzisz, iż tak było w istocie, lecz wstrzymajmy się z tym jeszcze, inne
bowiem wydarzenia wciąż domagają się opowiedzenia.
Następnego dnia po owym śnie gwardian przyzwał mnie do siebie. Był już bardzo słaby, blady, oczy jego były
podkrążone, widać było, że umiera trawiony gorączką. Odezwał się wówczas do mnie, głosem nikłym, rzężącym,
przerywanym nieraz suchotniczym kaszlem i wypowiedział do mnie takie mniej więcej słowa:
„Nie znamy się długo, młodzieńcze, ale wiem, że jesteś obdarzony naturą światłą i prawą oraz podobną mej
własnej ze względu na nauki, które pobierałeś i pisarzy, których myśli poznawałeś i hartowałeś w ich ogniu swoją
cnotę. Zupełnie inny jesteś od tych wszystkich, nad którymi sprawuję tu pieczę, oni bowiem, choć poczciwi, wciąż
tkwią w ciemnocie i zabobonie swych przodków. Lękam się zatem, co uczynią, gdy mnie tu zabraknie. Lękam się
głównie ze względu na brata Alberto, którego szczególnych zdolności nie są w stanie zrozumieć, i którego z powodu
fizycznej i umysłowej niesprawności traktują z nieufnością i lękiem. Zaklinam cię więc, jeśli nie ze względu na
przyrodzoną ci prawość, jeśli nie nawet ze względu na wdzięczność, którą z pewnością odczuwasz za udzieloną ci
gościnę, to ze względu na obowiązek, jaki poprzez swoje szlachetne wykształcenie powziąłeś przed Bogiem, abyś
zaopiekował się bratem Alberto, udzielił mu swojej pomocy i go ochronił, gdyby czyhało na niego jakieś
niebezpieczeństwo. A oto co musisz uczynić: niemożliwe jest, aby brat Alberto tu pozostał, zbyt wiele wzbudza lęku
w swych współbraciach; zabierzesz go zatem do pewnej miejscowości, do znanego mi proboszcza, i tam, powołując
się na moje imię, zostawisz swojego podopiecznego. Ów człowiek, do którego cię wysyłam, będzie wiedział, co
czynić, zna mnie i z pewnością zaopiekuje się tym nieszczęsnym Bożym stworzeniem. Osada nie znajduje się daleko
stąd, zaledwie o parę dni, nie nadłożysz zatem zbytnio drogi. Okropności, które by tego nieszczęśnika mogły spotkać,
gdybyś mu pomocy nie udzielił, byłyby wielkie i straszne. Chyba nie muszę ci tego opisywać, wystarczająca jest
bowiem Twoja wrażliwość, abyś mógł to sobie wyobrazić. Wspomnę jednak, że gdyby wygnano brata Alberto – co
doprawdy nie jest wcale najgorszym, do czego mogliby się posunąć ludzie prości i zabobonni – to on, ze względu na
swoją umysłową niesprawność oraz fizyczne okaleczenie, prawdopodobnie spadłby z pierwszej przełęczy i
roztrzaskał się na miazgę. A gdyby zalękniony próbował przycupnąć w jakiej grocie czy załomie, zamarzłby,
umierając powoli straszną śmiercią, wynikającą wszak tylko z zupełnej jego nieznajomości świata. Doprawdy, nawet
o wiele mniej szlachetna natura niż twoja nie skazałaby go na taki los. Czy zatem będziesz w stanie odmówić mu
wsparcia?”
Wielce mnie ta mowa zdziwiła, bowiem sam już wówczas poświęcałem dużo miejsca w swych rozmyślaniach
bratu Alberto: dziwnym snom, które o nim miałem, jak i tym rzadkim słowom, które słyszałem z jego ust, mimo że – o
czym dotąd byłem przekonany – mówić logicznie nie umiał. Zwróciła zatem moją uwagę troska, jaką miał o niego
gwardian. Musisz sobie bowiem wyobrazić, że to, com wyżej przytoczył, nie było wcale wypowiedziane tak płynnie,
jakby się mogło wydawać. Przeciwnie – była to mowa człowieka umierającego, dla którego każde słowo jest męką.
Doprawdy bezduszny musiałby być ten, który tak proszony, odmówiłby pomocy. Zaprzysiągłem zatem pomóc
biednemu bratu Alberto, cokolwiek by się działo, a wynikało to nie tylko z litości, jaką we mnie budził, lecz także z
rosnącej fascynacji i jakiegoś przeczucia, którego nie byłem w stanie do końca pojąć, ale które mówiło mi, że tak
właśnie powinienem uczynić.
Jeszcze tego samego wieczoru gorączka chorego wzrosła straszliwie i zaczął majaczyć w półśnie. Dziadunio
orzekł, że to ostatni, najsilniejszy atak i jeśli gwardian go przeżyje, wszystko będzie dobrze i ozdrowieje. Zmaganie
chorego ze śmiercią trwało całą noc. Ja, stary zielarz oraz brat Alberto trwaliśmy przy nim nieustannie, podczas gdy
pozostali zgromadzili się w kaplicy i modlili się o jego uzdrowienie. I faktycznie nad ranem atak zelżał i zdawało się,
że już z tego wyjdzie. Pełen nadziei Dziadunio udał się na spoczynek – zresztą wcześniej już przysypiał nad łożem
chorego, gdyż czuwanie jest trudne w tym wieku – a i ja sam tak uczyniłem. Jedynie brat Alberto pozostał w celi, choć
był wyraźnie wycieńczony i spotniały, jakby sam walczył z chorobą. To jego straszny krzyk zbudził nas niewiele po
brzasku, gdy ostatecznie śmierć zamknęła powieki szlachetnego duszpasterza.
Lament po zmarłym trwał przez kilka dni, po czym pochowano go ze wszystkimi honorami na przyklasztornym
cmentarzu. Nad grobem Dziadunio wygłosił krótką przemowę, której tu nie będę przytaczał, gdyż ze względu na swój
wiek mówił niezbyt składnie, wspomniał w każdym razie o tym, iż nie powinniśmy się martwić, gdyż po śmierci czeka
nas jedynie wieczna szczęśliwość, i że prawdopodobnie bardzo niedługo on sam spotka się ze zmarłym w przybytku
Pańskim, gdyż nie spodziewał się, aby dane mu było przeżyć tę zimę. Nie pomylił się zresztą. W jakieś dwa dni
później on i jeszcze jeden mnich zapadli na tę samą chorobę co gwardian, a wkrótce po nich i ja.
Z początku brat Alberto przychodził do wszystkich chorych, jednak szybko zaczęto go odganiać. Choć nikt tego na
głos nie wypowiedział – podejrzewano, że w jakiś sposób przyczynił się do śmierci gwardiana. Nieufność wzrosła do
tego stopnia, że bracia zabronili mu spać we wspólnym dormitorium i przegonili go do stodoły, jednak nie wyszło to
na dobre ani biednemu matołkowi, ani pozostałym zakonnikom. Bowiem wkrótce doszło tam do pożaru, któremu
zresztą najprawdopodobniej faktycznie był winny brat Alberto, lecz nie ze względu na złą wolę, o którą go oskarżyli
mnisi, ale przez swoje niedołęstwo. Nic zresztą strasznego się nie wydarzyło; na całe szczęście wszędzie było
wilgotno i ogień udało się zasypać śniegiem, zanim się rozprzestrzenił. Niemniej sytuacja stała się dość napięta i w
końcu tylko ja nie sprzeciwiałem się obecności tego nieszczęśnika.
W niespełna tydzień później obaj mnisi pomarli, ja zaś balansowałem na krawędzi życia i śmierci. Niewiele
pamiętam z owego czasu. Powiedziano mi później, że gorączka trawiła mnie przez dwa tygodnie, że majaczyłem przez
sen, podobnie jak czynili to chorzy przede mną. Momentami odzyskiwałem przytomność – tak mi powiedzieli – i
można było wtedy ze mną normalnie rozmawiać, sam jednak nic z tych przebudzeń nie pamiętam. Jedyną rzeczą, jaką
sobie przypominam, był kolejny sen, czy może raczej gorączkowe widzenie.
Śniłem znów, że widzę, jak się odmienia oblicze brata Alberto i jak mnie potem prowadzi korytarzami za rękę.
Tylko tym razem biegliśmy i coś zdawało się nas gonić. To było szare i miało postać niby-wilka, niby-człowieka, nie
widziałem zresztą dokładnie. Uciekliśmy do biblioteki, gdzie bezocy mnisi przepisywali księgi. Chcieliśmy biec
dalej, jednak tamci nas zatrzymali, otoczyli niczym mur szarych, pomarszczonych twarzy, wpatrzonych w nas pustymi
dziurami oczodołów. Czułem, że To co nas goniło, stało teraz tuż za nami. Po karku przebiegały mi ciarki od
lodowatego oddechu bestii, która – jak stwierdziłem pełen grozy – miała już nie jedną, lecz dwanaście razy po
dwanaście głów, wszystkie bowiem oblicza mnichów z nią były połączone długimi szyjami. Bałem się spojrzeć poza
siebie, gdyż wiedziałem, że tam czai się śmierć.
Wtem usłyszałem głos brata Alberto, „chociaż idę ciemną śmierci doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś przy
mnie” – inquit. W tym momencie dojrzeliśmy blask. Znad szarego muru ohydnych łbów uniosły się trzy skrzydlate
postacie: jedna z głową lwa, druga z głową wołu, trzecia zaś z głową orła. Poczułem, że czyjeś silne ręce chwytają
mnie za ramiona i uniosłem się w górę; to brat Alberto wzbił się na swych skrzydłach i poszybowaliśmy razem na
wysoką wieżę.
Jednak bestia nie rezygnowała i wspinała się za nami, ze swoich stu czterdziestu czterech gardzieli wydając ryk
przeraźliwy, który wstrząsnął posadami świata, potem przeszedł w skowyt i jakby lament, ścinający w żyłach krew,
rozrywający zasłonę wyszywanej gwiazdami nocy, tak iż pozostała tylko ciemność nieprzenikniona. Atoli brat Alberto
magna voce exclamavit: „zła się nie ulęknę!” – a krzyk jego był równie potężny, co skowyt bestii, która pod
wpływem tego głosu runęła z wieży w dół. Gdy brat Alberto to ujrzał, złożył mnie na zimnej, kamiennej posadzce,
wstrząsnął skrzydłami i pofrunął ku niebiosom, zaś żar dobył się spod jego piór taki, że osmaliło mi twarz, spalając
całkiem brwi i rzęsy, i pozostałem nagi i osmalony, wstrząsany dreszczami chłodnej nocy.
Zmarznięty i jednocześnie zlany potem od poprzedniego gorąca przebudziłem się, czując dziwny ciężar na piersi.
Dopiero po chwili poczułem, że to czyjaś dłoń mnie dotyka, usłyszałem też głos brata Alberto, który coś mamrotał w
zwykły dla siebie, bezsensowny sposób. Delikatnie odsunąłem jego dłoń i spróbowałem wstać, nadto jednak byłem
osłabiony, on zaś uciekł z celi, jakby spłoszony moim poruszeniem.
Do dziś zastanawia mnie uzdrowienie, którego wówczas dostąpiłem. Dlaczego mnie jednemu dane było żyć, gdy
inni pomarli? Nigdy wszak nie byłem silnego zdrowia, wiem zaś, że bez opieki medyka jedynie organizmy obdarzone
niezwykłą wytrzymałością są w stanie zwalczyć płucną gorączkę. Zdrowy rozsądek buntuje się przeciwko temu, czy
jednak jest niemożliwe, aby to brat Alberto mnie uleczył? Wspomnij choćby jego zachowanie przy łożu gwardiana –
wszak było to tak, jakby sam przeżywał jego chorobę. Później zaobserwowałem, że podobnie zachowywał się przy
pozostałych chorych, ci jednak go odpędzali. Ja jeden pozwoliłem mu trwać przy sobie… i ja jeden przeżyłem.
Oczywiście zbieżność w czasie pewnych zdarzeń nie musi świadczyć o ich wzajemnym związku, nie wiem jednak, jak
całe to zajście wytłumaczyć; dość już bowiem w swym życiu widziałem, aby móc twierdzić, że i drogi rozumu nieraz
wiodą nas na manowce. Wróćmy jednak do dalszych wydarzeń owych dni.
Siły powróciły mi dość szybko, lecz nie chciałem jeszcze opuszczać klasztoru, przynajmniej nie bez przeczytania
owego obszernego fragmentu „Satiriconu”, który odkryłem. Była to błędna decyzja, dziś już to wiem, wówczas jednak
uśpił moją uwagę pozorny spokój. Brat Alberto kolejne dni spędzał zamknięty w skryptorium, gdzie nie rzucał się w
oczy pozostałym mnichom. Ja również często tam bywałem, czytając lub robiąc notatki. Muszę przyznać ze wstydem,
iż tak mnie to pochłonęło, że nie dostrzegałem, czy też nie chciałem dostrzegać, jak zgodnie z przewidywaniami
gwardiana, nieufność mnichów wobec brata Alberto wciąż rosła; bez swego pasterza ci ludzie byli całkiem zagubieni
i sztywne dotąd pęta zakonnej dyscypliny nagle zaczęły się rozluźniać. Ja jednak ogarnięty jakimś szałem czy
zaślepieniem, nie zwracałem na to uwagi, podobnie jak nie zwracałem uwagi na to, co czyni sam brat Alberto. A ów –
jak się później okazało – cały czas przepisywał jakieś excerpta z Biblii.
Rychło musiało się to jednak skończyć. Doszło bowiem do wydarzenia, które wszystkich napełniło niepokojem, a
niejednego strachem.
Oto pewnego dnia zebrali się mnisi na modlitwę w intencji dopiero co zmarłych. Jeden z nich zaintonował psalm
dwudziesty trzeci, gdy nagle rozległ się w kaplicy przeraźliwy huk: to brat Alberto wpadł do niej, potykając się o
świeczniki i przewracając je, następnie wyskoczył pomiędzy stalle, rycząc nieludzko. A były to znów słowa czwartej
eklogi:
…magnus ab integro saeclorum nascitur ordo.
iam redit et Virgo, redeunt Saturnia regna
iam nova progenies caelo demittitur alto.
Jednak ci niewykształceni mnisi, choć znali łacinę, nie rozumieli słów i szeptali między sobą: „to wersety z
Janowej Apokalipsy” i „szatan go opętał, nie wie, co mówi”. Pełni też byli strachu i cofali się przed szalejącym
kaleką jak przed zadżumionym. „Od nowa rodzi się wielki wieków porządek. Już powraca i Dziewica, i władza córy
Saturna, już nowy potomek zstępuje z wysokiego nieba”.
„Precz!” – exclamavit jeden z mnichów, „Nie wódź nas na pokuszenie.” – I cisnął w biedaka ciężkim
świecznikiem. Pozostali przyłączyli się do owych okrzyków: „Przeciw Bogu bluźnisz!”, „Czyż za głos Boga się
uważasz?!”, „Se Dei vocem putes?!”. I byliby może na niego napadli, gdybym wówczas nie znalazł w sobie odwagi i
nie wykrzyknął: „Czyście szaleni? Wszak on Wergilego cytuje. Toż to rzymski poeta!”. Oni jednak za złe mi to
poczytali i na mnie również zaczęli patrzeć spode łba. „Więc poganina głosem woła” – mówili między sobą. Całe
szczęście uciekł tymczasem brat Alberto i zostało odwleczone najgorsze.
Pogoda owego dnia była fatalna; zerwała się straszliwa burza śniegowa. Gdyby nie to, opuściłbym czym prędzej
klasztor, gdyż zaiste już w nim wrzało. Podjąłem jednak mocne postanowienie wyruszenia z samego rana, jeśli tylko
będzie to możliwe. Oczywiście brata Alberto miałem zabrać ze sobą. Niestety nie dane mi było to uczynić. Widać taka
wola Boża – tłumaczę sobie. – Bowiem gdyby Bóg zechciał ocalić swego ułomnego sługę, nie byłby pozwolił, aby
zawieja opóźniła nasz wyjazd. Kimże jestem ja, pyłek mizerny, żeby próbować zgłębić zamysły Wszechmocnego?
Najwyraźniej tego wymagał Boski plan, aby tamtej nocy, w tamtym klasztorze dokonała się ofiara. Czyż i Pan nasz,
Chrystus, nie musiał złożyć się w ofierze, aby powstrzymać moce szatana? Zło jest silne na świecie, a Głos Pana woła
tych właśnie, słabych i ułomnych, aby stawili mu czoła.
Spakowałem w pośpiechu swój skromny dobytek i próbowałem odnaleźć brata Alberto, lecz nigdzie go nie było.
Ostatecznie więc poszedłem tylko zabrać ze skryptorium ową księgę, którą przepisywał. Prawdopodobnie nie
zwróciłbym wcale uwagi na to, co w niej było napisane, gdyby w pewnym momencie nie upadła na ziemię i nie
otworzyła się na jakiejś stronie. Gdym się pochylił, ujrzałem pismo greckie, którego w owym czasie nie znałem
jeszcze. Zaskoczyło mnie jednak, że podczas gdy większość tekstu była spisana czcionką równą i piękną,
gdzieniegdzie pojawiały się też znaki koślawe, jakby ręką kaleki pisane, zaś przy dokładniejszym przyjrzeniu się
dostrzegłem też kilka słów w alfabecie łacińskim. Dwa z nich szczególnie były wyróżnione, pierwsze głosiło „NIE”, a
drugie „POJMIESZ”. Cały tekst również kończył się sentencją łacińską, napisaną tak koślawo, że niemal nieczytelną.
„Non mea voluntas, sed tua fiat” – odcyfrowałem w końcu. „Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”.
Schowałem wówczas książkę do tobołka i wyszedłem na dziedziniec. Wtem wydało mi się, żem dojrzał coś
dziwnego, jakby szary cień pnący się w górę po kościelnej wieży. Dreszcz mną wstrząsnął i wytężyłem wzrok, nic
więcej już jednak nie dostrzegłem. Wróciłem do swego pokoju i wkrótce zapadł zmierzch. Nie wiedziałem jeszcze
wówczas, że zanim słońce wstanie ponownie, wszystko już ma się rozwiązać.
Oto jak wyglądały wydarzenia owej nocy (wiedz, że dłonie moje drżą, gdy to wspominam i próbuję opisać, co
zaszło).
Około jutrzni, czyli niewiele po północy, wszystkich zgromadzonych w klasztorze przebudziło nieludzkie wycie i
skomlenie. Wybiegliśmy na dziedziniec i ujrzeliśmy, że oto brat Alberto wspina się na kościelną wieżę z pochodnią w
dłoni. „Chce podpalić kaplicę!” – quisquis inquit. Zaraz też rzucili się po schodach na górę, gdzie dorwali biednego
kalekę, ściągnęli go na ziemię i zaczęli bić. Istny szał ich ogarnął, mnie zaś na ten widok jakby sparaliżowało. Jak w
owym śnie: chciałem się ruszyć, ale zdjęty strachem nie mogłem chciałem krzyknąć, ale tylko skrzek niewyraźny
wyrwał się z mej krtani, chciałem w końcu zamknąć oczy, żeby nie patrzeć na okrutną śmierć niewinnego, lecz mogłem
tylko stać i być niemym świadkiem tego okropnego zdarzenia.
Wtem powtórzył się straszny skowyt, który słyszeliśmy wcześniej. Przerażeni mnisi odskoczyli od obitego i
skrwawionego ludzkiego strzępu, w który zmienił się brat Alberto. Oni tego nie widzieli, ale ja dostrzegłem owo
szare Coś z mojego koszmaru, czające się za naszymi plecami. Dostrzegłem jego twarz, niewyraźną w mroku, wygiętą
grymasem okrutnego śmiechu. To ryknęło ponownie. Głos przeszedł w pisk tak przeszywający, że widziałem, jak kilku
mnichów padło na kolana z krwią cieknącą z uszu i oczu, choć może był to tylko fantom mojego nagle oszalałego
umysłu. Rozbiegli się w przerażeniu, a brat Alberto wstał chwiejnie. Na dziedzińcu pozostało nas tylko troje: ja, on i
szare Coś za moimi plecami. To podeszło do mnie, poczułem zimny dech na karku. Brat Alberto wpatrywał się we
mnie –sam taki brzydki jak zwykle, lecz z jakimś dziwnym wyrazem oczu. Za nim też Coś się pojawiło. Mnisi
powrócili, niosąc z kaplicy ciężki krzyż. „Apage!” – wykrzyknął jeden z nich i w tym momencie masywne ramię
krzyża gruchnęło w potylicę brata Alberto. Poleciał do przodu, lecz nie upadł. Jego oczy wciąż się we mnie
wpatrywały. „Apage!” – i krzyż ponownie uderzył w jego głowę. Teraz dostrzegłem, że na ciemnym drewnie pozostał
czerwony ślad. Oczy brata Alberto zeszkliły się i runął na ziemię, plamiąc biały śnieg swoją krwią. To Coś za mną
zaśmiało się i znikło. Mnisi podnieśli bezwładne ciało, wynieśli poza mury i zepchnęli w dół po zboczu.
Dopiero wtedy udało mi się ruszyć. Pobiegłem pospiesznie za nimi, a potem dalej w dół stoku. Poleciały za mną
klątwy i kilka kamieni, lecz się tym nie przejąłem. Brat Alberto, gdym do niego dotarł, żył jeszcze. Dyszał ciężko,
chrapliwie, a gdy ujrzał, że się nad nim pochylam, zaczął coś mówić. Musiałem przystawić ucho niemal do samych ust
jego, aby zrozumieć słowa. Recytował wiersz! I to nie te grozą przejmujące strofy z Wergiliusza. Recytował
Horacego! Przytaczam tutaj ową pieśń we własnym przekładzie:
Wyjrzyj za okno, przyjacielu,
Oto zima mroźnymi szpony chwyciła groźną Soracte,
Rzeki trzeszczącym skuła lodem
I legła ciężkim białego puchu kobiercem na barkach kosodrzewiny.
Nie daj jej tutaj przystępu, Taliarchu,
Odegnaj ciepłym żarem kominka chłód ze swego dworu,
A winem zacnym, czteroletnim,
Które się leje z sabińskiej amfory, odegnaj go z serca.
Kilka kropel ofiaruj nieśmiertelnym,
Którzy mocni koić srogie wichry, gdy morze niespokojne,
Tak iż nie mierzwią bujnej
Cyprysu korony, ni dręczą starczej łysiny jesionu.
A o jutro – nie pytaj,
Zawierz losowi, a co da, wszytko ci zyskiem będzie,
Tymczasem, przyjacielu drogi,
Tańców używaj i nie gardź dziewcząt miłością płochą.
Dopóki od nas – młodych
Daleka jest ta starość, choć bezzębna a zgryźliwa,
Szukaj wiatru na Polu Marsowym,
Słuchaj szeptów potajemnych, które z serca wprost do serca płyną.
Na ostatnią zwrotkę już tchu mu nie starczyło, tylko „i niech… i niech… nie warto… pamiętaj” inquit i ducha
oddał Panu. Gdym zresztą ów wiersz tłumaczył – a było to bardzo dawno temu; byłem pewnie wówczas w Twoim
wieku – nie mogłem za nic ująć ostatniej strofy tak, jakbym tego chciał. Zrezygnowałem z niej zatem i własnymi moimi
słowy wiersz zakończyłem, myśląc o tym, co mi rzekł umierający brat Alberto. Oto jak brzmi w mojej wersji ta
ostatnia zwrotka:
Wszystkiego zapomnij,
Pamiętać nie warto, że świat zimny sroży się dokoła,
Ciepłych objęć tylko szukaj,
Prochem i tak w końcu wszyscy jesteśmy, pamiętaj – nie warto.
Jeśli chodzi o dalsze zdarzenia, to już nie ma wiele do opowiadania. Nadludzkim wysiłkiem dotaszczyłem do
najbliższej osady zwłoki człowieka, którego gwardian powierzył mej pieczy w chwili swej śmierci. Tam go
pochowano, ja zaś rozchorowałem się ponownie z wyziębienia. Leżąc w łóżku, rozmyślałem, jak bardzo zawiodłem
nadzieje pokładane w mej prawości i zastanawiałem się, czyż możliwe jest ocalenie świata od grzechu i piekła, skoro
nie jesteśmy nawet w stanie ocalić życia jednego człowieka – gdy Głos Pana wzywa nas, abyśmy stawali w obronie
tego, co za święte uważamy.
Jestem już stary, więc Tobie, mój synu, stawiam to pytanie, bo Twoje pokolenie będzie musiało walczyć, aby ten
olbrzymi, niepojęty świat, w którym przyszło Wam żyć, uczynić lepszym.
Cura ut valeas,
Giulio
Wurdałak
Cracovia, 27 Novembris mensis, A.D. 1517
Marcus Monescius ad suum patrem Iulium
Czcigodny Ojcze,
Wielce jestem wdzięczny za księgę, którą przesłaliście, ale bardziej jeszcze za opowieść zawartą w dołączonym
do niej liście. Była mi ona główną ekscytacją ku temu, abym Wam opisał pełny przebieg wypadków towarzyszących
memu zranieniu. Wybaczcie tylko, jeśli mym słowom zbraknie cyceroniańskiej gracji Waszego pióra. Bliższą mi
zawsze była cezariańska zwięzłość, a i opowieść moja tak jest dziwną i niepokojącą, że jedynie suche przedstawienie
faktów może mnie utrzymać w przekonaniu, że nie uległem złudzeniu.
Jak wiecie, pan mój, Ludwik, z Bożej Łaski król Węgier i Czech, nieledwie jeszcze pacholęciem jest odumartym
przez ojca zeszłej zimy. Do opieki nad nim zobowiązało się dwóch wielkich mężów, jako to Maksymilian, cesarz
rzymski, oraz Zygmunt, król Polski, a Ludwika stryj. Celem umocnienia rodzinnej zażyłości pan mój z początkiem lata
tego roku został zaproszony na dwór Zygmunta. Muszę przy tym pochwalić się, że i ja w owym zaproszeniu byłem
imiennie wymieniony, gdyż król wielką atencją darzy Italię. Chodzą pogłoski, że poszukuje żony spośród naszych
wielmożów, może nawet z Medicich.
Pod koniec czerwca stanęliśmy na zamku w Krakowie. Król podjął nas godnie, nie szczędząc pieniądza na uczty,
żonglerów i śpiewaków. Owe krotochwile szybko mi spowszedniały, jednak tyle z nich wyniknęło dobrego, że
wszedłem w zażyłość z pewnym uczonym mężem imieniem Wawrzyniec Choroszewski herbu Jastrzębiec. (Osobliwe
jego imię, jak mi eksplikował, bliskim jest naszemu Lorenzo i należy je kojarzyć z laurowymi wieńcami poetów).
Odnalazłszy w nim pokrewny umysł, zyskałem przewodnika, który wielce mi był pomocnym w moich studiach nad
wschodnimi krajami, zarówno w materii ich fauny i flory, jak i obyczajów i wierzeń.
Z końcem lipca zbrzydło i królowi ucztowanie, więc udaliśmy się ku przepastnym borom przy wschodnich
rubieżach Rzeczypospolitej – na łowy. Przy okazji stryj mego pana chciał mu pokazać siedliska polskiego wołu
leśnego, którego w miejscowej mowie zwą „żubrem”. Zwierzęta owe wydały mi się wielce interesującymi ze
względu na swe rozmiary i siłę. Z zaciekawieniem przyjąłem również informację, że są one chronione specjalnym
królewskim nakazem i nie wolno nikomu na nie polować pod karą gardłową. Szersze ich opisanie zamieszczę w
traktacie, nad którym pracuję, tymczasem wracam do opowieści.
W pierwszych dniach sierpnia dotarliśmy do miejscowości Strzyżewo-Wieś, należącej do zamieszkałego w
odległości kilku stajań Hieronima Strzygłowa herbu Sulima. Król z większą częścią dworu osiedli w pobliskim
pałacyku myśliwskim, reszta musiała stanąć we wsi rozlokowana po różnych tabernach. W tej drugiej grupie
znaleźliśmy się również ja i pan Wawrzyniec, co było nam na rękę, gdyż zamiarowaliśmy przed udaniem się na łowy
rozpytać się wśród szlacheckiej drobnicy i chłopstwa o lokalne wierzenia.
Aborigini nie przyjęli nas życzliwie. Łatwo było zmiarkować, że tameczny lud jest ponury i radziej trzyma sam ze
sobą niźli z obcymi. Przechadzając się po osadzie od taberny do taberny zauważyliśmy też, że jakowyś niepokój wisi
nad chałupami jakby cień mrocznej tajemnicy. Kto miał okiennice, trzymał je zatrzaśniętymi, a na wielu drzwiach
wisiały krzyże.
Aby wyjaśnić to zjawisko, zaszliśmy do fary. Tameczny proboszcz powiedział nam, że zeszłej zimy do wsi
zawitała zaraza, a wygłodniali wilcy mnóstwo bydła poszarpali. Gołota, chłopstwo i insza ciemnota, eksplikował, boi
się, że i tego roku się to powtórzy.
Człowiek ten nie pojmował prawdziwej istoty goszczącego wśród prostego ludu strachu, czego mieliśmy się
wkrótce dowiedzieć. Polak, choćby niewiadomo jak skryty w sobie, to urodzony gawędziarz, trzeba mu tylko
półgarnca miodu lub kwaterki wódki. Mając to na uwadze, wróciliśmy do jednej z tabern i powtórzyliśmy swoje
zapytania, hojnie sięgając do kiesy. Okazało się, iż zdaniem wielu aboriginów za zarazę i straty wśród bydła i trzody
winny jest stwór zwany vurdalacus.
Ó w vurdalacus, pół-człowiek, pół-bestia, to upiór zrodzony z kazirodczego związku, pożywiający się ludzką
krwią lub mięsem, duszący dzieciątka w kołyskach, przynoszący ze sobą mór i nieurodzaj. Ten i ów, podochociwszy
sobie więcej niżby wypadało, przebąkiwał, że taką bestią jest pan miejscowy, Hieronim Strzygłów, jednak insi zaraz
ich uciszali. Zapewne bali się gniewu pana.
Parobcze gadanie, rzekł nam karczmarz, młody żydowin. Później jął tłumaczyć, że może pan Strzygłów i dusi
dzieci, ale podatkami, a krowy porywa jako daninę. Surowy ów pan nie cieszył się wielką miłością, gdyż niezależnie
od urodzaju trzymał się ściśle litery prawa, a przy tym wielki był oryginał i odludek. Jak wielki, miałem się
przekonać. Jak również o tym, ile prawdy jest w gadaniu prostaczków, a już teraz mogę rzec, że więcej niźli się
onemu karczmarzowi zdawało. Tymczasem jednak oburzała mnie ciemnota, z którą się spotkałem.
Następnego ranka ruszyliśmy wreszcie na łowy.
Przez trzy dni musiałem znosić niewygody spania na twardej ziemi i przyglądać się, jak młódź rycerska ciska
oszczepem lub strzela z łuku, choć radziej zaszyłbym się w ciepłej komorze z jakąś księgą. Za to pan mój Ludwik
bawił się znakomicie. Trzeba Wam wiedzieć, Ojcze, że od kołyski nieomal zdradzał ciągoty ku sprawom rycerskim,
choć jako dziecię był słabego zdrowia. Stryj jego, mimo iż posunięty wiekiem i tuszą, również wielką przyjemność
znajdował w łowach. Sam byłem świadkiem jak przy pomocy włóczni powalił sporego dzika.
Czwartego dnia, bardziej z nudy niż jakowejś głębszej potrzeby, dałem się namówić na udział w nagonce na knura.
Na swoje nieszczęście.
Uciekał nam przez większą część dnia, klucząc po bagnach, gdzie konie nie mogły pewnie stąpać. Zwodził nas,
drażnił, raz nawet napadł na naganiacza i śmiertelnie poharatał dwa psy. Zanim zagnaliśmy go w jar, z którego nie
miał dogodnego wyjścia, zaczęło się już ściemniać.
Pamiętając, jaki los spotkał owe psy, które wcześniej weszły mu w drogę, nie byłem bardzo prędki, by podążyć za
nim. Widząc moje niezdecydowanie, przodem ruszył pan Deciusz herbu Topór, aby zakończyć sprawę.
Prawdopodobnie, nieświadom, oddał swoje życie za moje.
Z jaru wypadła na nas jakaś bestia. Czy był to ów dzik, którego tropiliśmy? Nie wiem. Usłyszałem kwik koni,
krzyk. Bardzo wyraźnie poczułem ohydny smród, którego nie potrafię nazwać inaczej niż smrodem śmierci. Kojarzył
mi się z gnijącym mięsem, krwią i mokrą sierścią. Potem mój koń upadł, a ja straciłem zmysły.
Co zaszło, wiem z opowieści. Wedle nich dzik, wyjątkowo potężna bestia, wypadł z jaru, powalił pana Deciusza,
tratując go śmiertelnie, a potem uderzył kłami mego wierzchowca, rozpruwając mu brzuch i wywlekając wnętrzności.
Konie reszty naszego towarzystwa popłoszyły się tak, jakby sam diabeł na nie napadł, więc mało kto widział, co
dokładnie się dzieje. Zanim udało im się nad nimi zapanować, bestia znikła. Mnie znaleźli nieprzytomnego ze
strzaskaną nogą, przygniecionego truchłem własnego wierzchowca. Zabrali mnie czym prędzej do królewskiego
obozu, gdzie cyrulik stwierdził, że należy mnie przenieść do łoża i porządnie opatrzyć.
Najbliższym dworem w okolicy okazało się Strzyżewo, sadyba pana Strzygłowa herbu Sulima.
Ocknąłem się dopiero po tygodniu, wychudły i blady. Miałem paskudnie złamaną nogę, pęknięta kość przebiła
skórę i mięśnie. Cyrulik bał się, że zabierze mnie zakażenie krwi; gorączka długo nie ustępowała. Ostatniego dnia byli
pewni, że nie wyżyję, ale po przesileniu przyszła poprawa. Rankiem – otworzyłem oczy. Nadal wzdrygam się na
wspomnienie człowieka, którego wówczas ujrzałem.
Zdawało mi się, że ciągle majaczę. W komorze panowała duchota, śmierdziało starą krwią i przepoconą pościelą.
Moich przyjaciół nie było w pobliżu. Tylko on jeden odcinał się czarną plamą na tle roziskrzonych od słońca
bielonych ścian, bardziej cień niż człowiek. Mój gospodarz.
Sam jego wygląd budził niepokój. Niewysoki, chudy, żółtawy, miał w sobie coś chorobliwego, jakby dawno nie
oglądał słońca. Jego rzadkie włosy były kruczoczarne. W odróżnieniu od innych Polaków policzki miał gładko
wygolone, więc wąs nie zasłaniał nadmiernie mięsistych ust. Oszczędny w ruchach, zawsze mówił cichym głosem.
Jeśli, jak powiadają, oczy są zwierciadłem duszy, to człowiek ów najwyraźniej duszy nie posiadał, gdyż jego oczy
zdawały się martwe.
Tego dnia, któregośmy się po raz pierwszy ujrzeli, nie zamieniliśmy ani słowa. Pan Strzygłów przypatrywał mi się
dłuższą chwilę. Cień uśmiechu błąkał mu się po ustach. W końcu wyszedł, a ja poczułem się tak, jakbym dopiero w tej
chwili obudził się z koszmaru. Później zaszedł do komory mój przyjaciel pan Choroszewski wraz z kilkoma
serdecznymi mi dworzanami Ludwika. Na mą prośbę roztworzyli wszystkie okna. Chłód poranka, wesołe głosy
kompanów i wrychle podane wino przepędziły cienie z mojej duszy.
Niestety następnego dnia towarzystwo musiało dołączyć do bawiących się łowami królów, jednak do tego czasu
na tyle sił mi wróciło, że byłem w stanie moje wcześniejsze niepokoje zrzucić na karb choroby i zasłyszanych w
tabernie bajań pijanego chłopstwa. Nie powiem, żeby przymusowa gościna widziała mi się miłą, ale cóż było czynić?
Następny tydzień minął jak tydzień katorgi. Sen męczył mnie więcej niż odprężał. Ból i nawracająca czasami
gorączka przynosiły koszmary. Budziłem się późno, z piekącymi oczyma i sztywnym karkiem, tylko po to by ujrzeć
mojego ponurego gospodarza i ponownie nie zamienić z nim słowa. Dni spędzałem w łożu, bez ruchu, z utęsknieniem
wyglądając wizyt cyrulika lub przynoszącego mi jedzenie olbrzymiego, gburowatego sługi. Były to jedyne okazje do
tego, by z kimś słowo zamienić i przerwać nieznośną nudę. Wiadomość, że mogę spróbować stanąć na nogi, przyjąłem
jak błogosławieństwo.
W dniu, w którym wreszcie opuściłem łoże, zostałem poproszony na wieczerzę do gospodarza. Przy długim stole
w sali bawialnej poza nim samym zastałem również jakąś damę. W pierwszej chwili założyłem, że musi być jego
siostrą. Po pierwsze, dlatego że pan Strzygłów nie wyglądał mi na kogoś, komu mogłoby zależeć na niewieścich
wdziękach. Po drugie, dama poza jedną posiadała wszystkie te same co on cechy urody, jako to kruczoczarne włosy,
kontrastujące z nimi jasne oczy, bladą cerę i drobną budowę kości. Różniło ich to, że, podczas gdy mój gospodarz
straszył odrażającą wręcz szpetotą, ona zachwycała rzadkim, delikatnym pięknem.
Pan Strzygłów nie spieszył się z prezentacją, zatem przedstawiłem się sam i w zamian dowiedziałem, że dama
jednak jest jego żoną. Katarzyna Strzygłów, tak się nazywała.
Siedliśmy. Służba wniosła dania.
Ku memu zdziwieniu, zostałem usadzony na jednym końcu długiego stołu z panią Katarzyną po prawicy, podczas
gdy pan Strzygłów zasiadł na końcu przeciwnym – samotny. Nie powiem, żebym nie cieszył się tym stanem rzeczy.
Żona gospodarza okazała się o wiele lepszym kompanem do rozmów niźli on sam. Szybko zmiarkowałem, że jest to
dama wielkiej ogłady i do tego uczona. Łaciną władała z pełną swobodą. Choć nie światowa, z lektur wiele
wiedziała o obcych krajach i zachęcała mnie, abym opowiadał o osobliwościach Italii. Intelektualna ekscytacja, jak i
– nie ukrywam – kilka kielichów wina sprawiły, że poczułem się na tyle kontent, aby popróbować konwersacji
również z panem Strzygłowem. Uderzyło mnie, że, podczas gdy ja i jego małżonka zajadamy w najlepsze, on tylko
obraca w palcach kielich z winem i przygląda nam się, samemu nie tykając potraw. Zagadnąłem go o to.
Nie odpowiadał tak długo, że przyszło mi do głowy, iż mnie nie dosłyszał lub zignorował. Zmieszany, nie
powtarzałem zapytania. On jednak po jakimś czasie drgnął, jakby dopiero co się przecknął. Popatrzył na mnie.
Zaśmiał się, zakrywając dłonią usta. Wreszcie rzekł: Miły panie, proszę o wybaczenie, jadam tylko specjalnie
przygotowane potrawy. Później zapatrzył się na swój kielich. Myślałem, że jego zainteresowanie moim pytaniem już
minęło, lecz myliłem się ponownie. Nie odrywając wzroku od kielicha zaczął mówić cichym, aksamitnym głosem.
Rozwodził się szeroko nad starym zranieniem, które otrzymał podczas wojny moskiewskiej. Bełt z kuszy,
powiedział, ugodził go prosto w wątpia. Cudem wyżył, ale organy jego dotąd nie odzyskały dawnej sprawności,
dlatego jadał jedynie delikatne, długo gotowane mięsiwa. Z jakiego zwierzęcia, nie powiem, skwitował. A na
zakończenie, ku mej najwyższej odrazie, wdał się w rozważania nad trudnościami wydalniczymi, które miewał.
Do tego czasu żałowałem już, żem się w ogóle do niego zwrócił. Spróbowałem przeprosić się bólem w nodze,
który zresztą naprawdę od jakiegoś czasu mi doskwierał, ale pan Strzygłów upierał się, żebym poczekał, aż wniosą
jego danie. Chciał mi pokazać owo cudo, które z taką łatwością przechodziło przez jego jelita.
Rad nierad musiałem wytrwać. Odrobinę pociechy odnalazłem w tym, że gospodarz umilkł, pozwalając żonie
przejąć zadanie zabawiania mnie. Pomimo bólu i spowodowanego wzburzeniem nawrotu gorączki odpowiadałem
grzecznie, starając się wykrzesać z siebie wcześniejszy entuzjazm.
Nareszcie wniesiono danie dla pana Strzygłowa. Nie wyglądało imponująco. Ot, podługowaty kawał szarego
mięsa. Najwyraźniej gotowany. Bez sosu. Nie zwróciło wówczas mej uwagi, że wcale nie wydaje się delikatny,
odpowiedni dla kogoś cierpiącego na wątpliwe schorzenia. Nie zastanowiłem się też, pomimo wcześniejszej uwagi
pana Strzygłowa, z jakiego może być zwierzęcia.
Radowałem się tylko, że dane mi będzie wreszcie oddalić się do swej komory. Wstałem. Zakręciło mi się nieco w
głowie. Pani Katarzyna przyzwała znanego mi już potężnego sługę, aby mnie podtrzymał i odprowadził. Przeprosiła,
że tak długo mnie trzymali, a potem zaczęła chwalić mą ogładę.
Wtem pan Strzygłów ponownie się odezwał, nie patrząc na nas, nie odrywając się od posiłku, całkiem jakby
mówił do siebie. Jego słowa wprawiły mnie w osłupienie i zażenowanie tak wielkie, że spłoniłem się jak panna.
Zachwycał się bowiem mą urodą, chwaląc zwłaszcza me wyraźnie silne – achillejskie, jak rzekł – łydki oraz kształtne
uda.
Nie byłem pewien, czy wziąć tę wypowiedź za afront, zresztą nie bardzo wypadało, abym ganił swego
gospodarza, więc wycofałem się pospiesznie z sali.
Położywszy się, długo nie mogłem zasnąć. Rozbolała mnie głowa i czułem się słabo. Noga dawała mi się we znaki
nie mniej niż pierwszego dnia po przebudzeniu. Wypełniała mnie odraza wobec dworu, w którym byłem uwięziony, i
siedzącego na nim pana. Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać, nim ktoś mnie stamtąd zabierze.
Współczułem też biednej damie, która w tym ponurym miejscu spędziła pewnikiem większą część żywota.
Zdarza się tak czasem, że gdy intensywnie o kimś myślimy, samą siłą umysłu sprowadzamy tego kogoś do siebie.
Dla mnie pewnie lepiej by było, gdyby wtenczas tym kimś okazał się pan Wawrzyniec, miast niego jednak jeszcze tej
samej nocy do drzwi mojej komory zapukała pani Katarzyna.
Jej wizyta nie wydała mi się niczym niestosownym, tym bardziej, że przyszła wraz ze sługą. Nie ma zresztą nic
zdrożnego w tym, że dama odwiedza mężczyznę, gdy ten zaległ zmożony chorobą. Ponadto godzina nie była wcale
późną, gdyż, zmęczony wieczerzą, szybko się położyłem. I proszę, Ojcze, nie myślcie, że się Wam tłumaczę, jak to
robią winni. Daleki jestem od tego, by ukrywać swoje grzechy. Tamtej nocy moje spotkanie z panią Katarzyną,
przynajmniej dla mnie, było zupełnie pozbawione grzesznych intencji.
Przyszła, aby przeprosić mnie, jeśli poczułem się dotknięty zachowaniem jej męża. Nalegała, abym mu wybaczył,
gdyż ze względu na słabe zdrowie stał się zgorzkniałym i nieraz nie całkiem władnym nad słowy i czyny. Przyniosła
mi też księgę, abym miał czym się zająć w ciągu następnych dni rekonwalescencji.
Od tamtej chwili widywaliśmy się regularnie. Przychodziła miast cyrulika zmieniać mi opatrunki, a czasami po
prostu zobaczyć jak się mam. Wieczerzaliśmy razem każdego dnia, rozmawiając przy tym z sobą i unikając uwagi pana
Strzygłowa. Przy ładniejszej pogodzie prowadzała mnie po podwórcu, choć z konieczności te spacery musiały być
krótkimi. Kiedy skończyłem książkę, którą mi dała, przyniosła następną. Nie było to nic wartego wspomnienia, ale
pozwalało wypełnić czymś nudę chwil spędzanych bez niej.
Przez jakiś czas rosłem w siłę, ale potem pogoda się zmieniła. Nadszedł okres słotny, zapowiedź coraz bliższej
jesieni. Wraz ze wzburzeniem elementów najwyraźniej wzburzyły się również humory w moim ciele. Ból w nodze stał
się silniejszym, coraz częściej cierpiałem na nawroty gorączki.
W tym okresie pani Katarzyna jeszcze czulszą otoczyła mnie opieką i jeszcze więcej czasu spędzaliśmy wspólnie.
Aż pewnej nocy odwiedziła mnie w łożnicy i – niech Bóg mnie osądzi – nie opierałem się jej. Ból i gorączka zamiast
ostudzić mój zapał tylko go zwiększyły. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie ta grzeszna ciągota, czy była wynikiem
choroby, czy związanego z brakiem aktywności niepokoju ducha, czy może wreszcie wynikła z niesamowitej aury
miejsca, w którym się znalazłem. Piszę Wam o tym, Ojcze, zanim powierzę moje grzechy Bogu przez spowiedź, gdyż
wiem, że mnie nie potępicie, a potrzebuję z kimś podzielić się brzemieniem, by lepiej zrozumieć szaleństwo własnej
natury. Odrazą napawa mnie to, co uczyniłem, ale nie tak wielką jak to, co nastąpiło potem.
Przez dwa albo trzy dni moje kontakty z panią Katarzyną straciły na częstotliwości, co jest naturalne, biorąc pod
uwagę sytuację. Nie czułem się jednak winny. Dlatego, kiedy przyszła znowu nocą, przyjąłem ją ochoczo. Dopiero
gdyśmy się zbliżyli, spostrzegłem, że w jakiś czas po niej do komory wkradł się jej mąż. Byłem wstrząśnięty, bałem
się, że przyłapał nas i zareaguje w jedyny możliwy dla mężczyzny sposób – sięgając po żelazo. Tymczasem on
siedział tylko i przyglądał się nam tymi swoimi nieludzkimi, wyłupiastymi oczyma.
Pani Katarzyna wyczuła moją nagłą drętwotę. Rozejrzała się po pokoju, a ujrzawszy go, roześmiała w sposób
wyuzdany. Miast przerwać, zachęcała mnie do dalszych igraszek. Lecz ja straciłem po temu wszelką ochotę.
Obrzydzony, odepchnąłem ją od siebie. Krzyknęła coś po polsku, po czym wyszła w stanie najwyższego oburzenia.
Pozostałem sam na sam z jej mężem.
Wtenczas zaczął mnie ogarniać strach. Absurd sytuacji i jej kontradykcja wobec naturalnego porządku rzeczy
sprawiły, że - kolejny już raz - poczułem się jak w koszmarze. Oto ja, w ciemnej komorze, w łożu splamionym
grzeszną rozpustą, a naprzeciw mnie para pustych zwierzęcych oczu.
Jeśli przeżyję tę noc, wyjadę – postanowiłem sobie.
Pan Strzygłów po dłuższym czasie poruszył się wreszcie. Wstał i podszedł do mnie. Wyciągnął dłoń. Cofnąłem się
odruchowo. Coś głęboko we mnie podpowiadało mi, że jego dotyk jest nieczysty. Jednak jak długie jest łoże? Nie
miałem gdzie uciekać.
Dotknął mnie. Delikatnie musnął palcami mój policzek. Uśmiechał się przy tym. Potem, równie delikatnie, musnął
moją usztywnioną, obandażowaną nogę. Zakłuło lekko. Wyszedł.
Tę noc spędziłem bezsennie, a o pierwszym brzasku zabrałem się za wykonanie swego postanowienia. Sprawa
okazała się trudna. O jeździe konnej nie było mowy, więc zaczepiłem parobka z wozowni. Ten nie dość, że nie
rozumiał łaciny, to jeszcze okazał się niemową. Próbowałem wabić go obietnicami zapłaty, pokazując mu sakiewkę i
powtarzając nazwę Strzyżewo-Wieś. On pokazał tylko, jak jego but grzęźnie w błocie i wzruszył ramionami.
Zrozumiałem.
Myśl o spędzeniu kolejnego dnia w tak nienaturalnych okolicznościach wydała mi się wstrętną, więc w odruchu
desperacji postanowiłem skonfrontować mego gospodarza. Przyjął mnie życzliwie, jakby nic nigdy nie zaszło.
Informację o moim wyjeździe zbył machnięciem ręki. Nastawał, abym dokończył kuracji. Lękał się o moje zdrowie.
Nie uspokoiła mnie ta rozmowa. Resztę dnia spędziłem na gorączkowych modłach o poprawę pogody, a nocą nie
kładłem się spać pomimo znużenia.
Niewiele to zmieniło. Tym razem odwiedził mnie gospodarz wraz z samsonowatym sługą. Z początku, podobnie
jak poprzednio, obaj siedzieli tylko i przyglądali mi się. Próbowałem ich zagadywać, ale ignorowali mnie. Później
pan Strzygłów wstał, podszedł do mnie i spróbował znowu dotknąć mojej twarzy. Odtrąciłem jego rękę i w gniewie
chciałem zerwać się z łóżka i wynieść choćbym miał kusztykać całą drogę przez las, lecz nim zdążyłem się podnieść,
dopadł do mnie sługa i oburącz przycisnął do łoża. Zaczęliśmy się szamotać. Uderzyłem wielkoluda w twarz, łamiąc
mu nos i już zrywałem się do nieporadnej ucieczki, gdy nagła eksplozja bólu osadziła mnie na miejscu. Pan Strzygłów
otwartą dłonią uderzył mnie w zranioną nogę.
Zakręciło mi się w głowie, żółć podeszła do ust. Zrozumiałem, że w obecnym stanie jestem całkowicie bezradny,
zdany na łaskę zwyrodnialca, który przyjął mnie w gościnę. Jego sługa otarł krew z twarzy i ponownie skrępował mi
ramiona.
Pan Strzygłów uśmiechnął się. Jego spojrzenie wyraźnie padło na moje wstydliwe części. Wyciągnął dłoń i
dotknął ich. Później powoli powiódł palcami wzdłuż uda aż do pękniętej piszczeli. Nacisnął na nią lekko. Ponownie
zakręciło mi się w głowie. Krzyknąłem.
Spoliczkował mnie.
Potem wyszedł nie uroniwszy ani słowa, a sługa podążył za nim. Zostałem sam. Obrzydzenie i strach przelały się
przeze mnie obezwładniającą falą i musiałem dać im upust, kalając podłogę podle łoża. Humory uszły ze mnie z taką
gwałtownością, że straciłem zmysły i na kilka godzin popadłem w gorączkowe majaczenia.
Ocknąłem się nad ranem; osłabiony, lecz zdeterminowany opuścić to obłąkane miejsce.
Pomyślałem o wymknięciu się oknem, lecz po bliższych oględzinach zorientowałem się, że w moim stanie byłoby
to po pierwsze niebezpieczne, po drugie – hałaśliwe. Podszedłem zatem do drzwi. Na poły spodziewałem się, że będą
zamknięte. Nacisnąłem klamkę – ustąpiły bez oporu. Wyjrzałem do izby. Pusto.
Ostrożnie ruszyłem do wyjścia na podwórzec. Niestety po obejściu kręcił się już ten sam potężny parobek, który
nawiedził mnie w nocy. Gdyby nie moja noga pewnikiem dałbym radę przemknąć się kole niego, póki był zajęty.
Chętnie zaryzykowałbym nawet kradzieży koni byle tylko się wydostać. Tymczasem byłem więźniem, choć nikt nie
trzymał nade mną straży.
Cofnąłem się do izby. Powoli dochodziło do mnie, że jeśli mam się uratować to tylko jednym sposobem i choć
jestem mężem pióra i kałamarza, a nie miecza, gotowałem się do walki. Na początek trzeba mi było znaleźć broń.
Fechtunek nie wchodził w grę, więc zacząłem się rozglądać za jakimś pistoletem. Polacy mają w zwyczaju trzymać
mnóstwo wszelakiego oręża pod ręką, gdyż w razie wojny król mocny jest wszystkich ich powołać do wojska.
Trzymają także liczne trofea jako znak dawnych wojennych przewag. Jednak ku memu zdziwieniu nie udało mi się
niczego znaleźć ani w sieni, ani w izbie, ani w wieczerniku.
Postanowiłem zakraść się do prywatnej komory pana Strzygłowa. Jego samego na szczęście tam nie zastałem. W
ogóle dwór wydał mi się dziwnie cichy i wyludły; jedynie z kuchni dochodziły dźwięki jakiejś krzątaniny.
Zabrałem się za przeszukiwanie sekretarzyka. Znalazłem tam mnóstwo papierów, ale niczego, co mogłoby mi być
pomocnym w ucieczce. Już miałem porzucić bezowocne wysiłki, kiedy spojrzenie moje padło na potężny, oprawny w
skórę wolumen, spoczywający w jednej z szuflad. Na obwolucie widniał elegancki, choć nieco już zatarty,
inkrustowany napis: Silva Rerum.
W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję, gdyż owe Silvae Rerum są ciekawą osobliwością polskiego
obyczaju, którą przyszło mi poznać za sprawą pana Choroszewskiego, a która zupełnie jest nieznaną w naszych
stronach. Polscy panowie prowadzą księgi, w których spisują rozmaite wydarzenia swojego żywota jako i kurioza, na
które zdarza im się natrafić. Wśród ich notatek znaleźć można wersety poezyj, opisy podróży, wspomnienia z wojen,
przepisy na smakowite potrawy, a także informacje o narodzinach, chrzcinach, ślubach, zgonach i innych codziennych
sprawach. Księgi takie przekazuje się z pokolenia na pokolenie, niektóre z nich sięgają nawet czasów piastowskich.
Gdym natrafił na Silva Rerum pana Strzygłowa, wielka i zgubna mnie zdjęła ciekawość. Niebaczny na
niebezpieczeństwo, zacząłem czytać, licząc na to, że znajdę wzmianki, które pozwolą mi lepiej zrozumieć zwyrodniałą
naturę mego gospodarza.
Notatki czynione jego własną ręką były nieliczne i mało czytelne, jakby cierpiał na jakowyś niedowład, łacina
wulgarna. Kryły się w nich sugestie najmroczniejszej natury. Niektóre zdania wryły mi się w pamięć tak silnie, że
pewnie do końca życia będę zmuszony odczytywać je znów i znów w najgorszych koszmarach.
Słabuję, upuszczanie krwie na nic, potrzeba mi żywota…
Dziewka jest mi wstrętną, odesłałbym ją, żeby nie krew, nie wola ojca.
Znów porodziła martwe…
Porodziła szkaradztwo, żywota w nim nie stało na nic.
Słabuję, ciągle słabuję.
Żywot bydlęcy na nic.
Przeklęta dziewka, jej łono już chyba całkiem uschło. Trzeba je wzmocnić, tylko nie wiem, jak. Pije krwie i
wywar z wątroby, ale to na nic.
Płuco i serce, i srom, z różnych… Części męskie i kobiece. Bez krwie. Nie tak jak radził ojciec.
Porodziła. Tym razem żyło dłużej, ale było słabym i odrażającym.
Pomarło.
Słabuję. Upuszczanie krwie i żywot w odpowiednich proporcjach. Płuco i serce, i srom. Tak.
Czytając, zdałem sobie sprawę, że pan Strzygłów nie tylko podatny jest przeciwnym naturze ciągotom ciała, ale
również zaprzedał się sztuce alchemicznej i mrocznym praktykom. Jego perwersje bynajmniej się na tym nie kończyły.
W pisanych pewniejszą ręką jego ojca notatkach natrafiłem na zapis, który rzucał cień ohydnego plugastwa na łoże
małżeńskie mego gospodarza.
Żona moja porodziła znów, pisał starszy Strzygłów, tym razem dziecko żywie, ale przyszło przed czasem i
bardzo słabym jest i ułomnym. Pewnikiem nie wyżyje. Daliśmy mu Hieronim. A potem: Porodziła córkę. Ta jest
silna. Damy jej Katarzyna.
Dalej przerzucałem kartki, nie mogąc zapanować na zdrożną ciekawością, mimo iż odraza rosła we mnie z każdą
chwilą. W gorączkowych poszukiwaniach natrafiłem na kolejne sugestie kazirodczego spółkowania, wiele pokoleń
wstecz. Ród Strzygłowów stary jest, herb Sulima jeszcze piastowscy króle mu nadali. Od jak wielu wieków
krzyżowali się tylko sami z sobą, boję się myśleć. Deformacje i inne zesłane przez Boga znamiona bluźnierczych
związków dotykały ich przynajmniej od czasów króla Kazimierza, dziada mego pana Ludwika. Obecnie wyglądało na
to, że sama natura postanowiła przeciwdziałać ich dalszemu rozmnażaniu, wyjaławiając łono pani Katarzyny.
Pochłonięty perwersyjną fascynacją musiałem spędzić na czytaniu przynajmniej godzinę, gdyż na dworze
rozedniało już w pełni. Dopiero, gdy poczułem słońce na skórze, otrząsnąłem się i zamknąłem księgę, ale wtenczas
było już za późno, straciłem szansę na to, by niepostrzeżenie wymknąć się i zapomnieć o całej sprawie, jakby była
zaledwie dusznym snem.
Pan Strzygłów stał o dwa kroki ode mnie.
Musiał zakraść się swoim zwyczajem, korzystając z mojej nieuwagi. Choć mikrej postury, zajął mi drogę do
drzwi. Jego mięsiste wargi rozciągał bezmyślny uśmiech, a blade, wyłupiaste oczy wpatrywały się we mnie. Albo
może raczej w jakiś punkt tuż nad mym ramieniem, bo miałem wrażenie, że wcale mnie nie widzi.
Chwilę trwaliśmy w milczeniu i bezruchu. W końcu on zapytał, co robię w jego prywatnej komorze. Zupełnie
jakby nic dziwnego między nami nie zaszło, tylko to może, że przyłapał mnie, jak nadużywając jego gościny myszkuję
po domu. Wtenczas coś we mnie pękło. Poczułem jak gotują się we mnie krew i żółć, sprowadzając bachiczne
szaleństwo. Cisnąłem w niego księgą.
Próbował się zasłonić, lecz nie zdołał. Ciężki wolumen uderzył go w twarz i powalił, zalanego krwią, na podłogę.
Zaczął wyć. Był to niezwykle wysoki, nieludzi wrzask przypominający po trosze skowyt psa, a po trosze zawodzenie
dziecka. Nie próbował zatamować krwotoku. Wpatrywał się tylko w swe zbroczone dłonie i wył.
Nie wiem czemu, ale ten jego krzyk rozwścieczył mnie jeszcze bardziej. Pomyślałem, że chcę, aby się zamknął,
choćbym miał go do tego zmusić wtłaczając mu jego własne zęby do gardła. Nie panując na buzującymi w żyłach
humorami, pochwyciłem swe kule i, podskoczywszy na jednej nodze do pana Strzygłowa, z całych sił uderzyłem go w
głowę.
Padł i ucichł. Byłem pewien, że go zabiłem.
Przeskoczyłem ciało i ruszyłem do kuchni. Słyszałem, że sługa rzucił to, co robił w podwórcu i wpadł już był do
sieni, więc chciałem mu stawić czoła choćby z nożem kucharskim w dłoni. Nie przewidziałem tylko, że kto inny stanie
mi na drodze – pani Katarzyna.
Wpadłem na nią, przekraczając próg kuchni. Dźgnęła mnie kilka razy na oślep, raniąc w ramię i plecy, ale potem
krótkie ostrze ugrzęzło w fałdach mego grubego kubraka. Mimo dezorientacji udało mi się chwycić ją nieporadnie.
Razem upadliśmy i przetoczyli się w poprzek kuchni. Od uderzenia straszliwy ból przeszył mą nogę i poczułem, że
krew na nowo pociekła z rany. Nie zdołałem utrzymać chwytu. Pani Katarzyna wpadła na ceglaną kuchnię,
przewracając garnki. Zalała ją wrząca woda. Krzyknęła krótko, przejmująco, a potem z bólu omdlała.
Ja tymczasem rzuciłem się, aby chwycić nóż, który upuściła. Dopadłem go i spróbowałem się podnieść,
balansując na zdrowej nodze. Wtedy ujrzałem, co poza wodą wydostało się z garnka. Pod mymi stopami leżała na
poły obgotowana z mięsa ludzka głowa.
Odkrycie to tak mną wstrząsnęło, że nie zdążyłem się przygotować na wejście parobka, który rzucił się na mnie,
szybko wyłuskał mi nóż z dłoni i przygniótł mnie do ziemi.
Tymczasem pan Strzygłów musiał się był ocknąć, bo wszedł wrychle do kuchni. Był jeszcze bardziej bladym niż
zazwyczaj, a krew okryła jego twarz ponurą maską, upodabniając go do jakiegoś nieludzkiego stworu. Trzymał się za
głowę i krok jego chwiał się nieco, lecz poza tym zdawało się, że doszedł już do zmysłów. Bezczułym wzrokiem
obrzucił pomieszczenie, po czym nakazał parobkowi spętać mnie, a następnie zająć się panią Katarzyną. Uczyniwszy
to, na następne polecenie swego pana, sługa wyniósł mnie do stajni, gdzie osiodłał trzy konie. Usadzono mnie w
wysokim, damskim siodle, tak, abym mógł siedzieć z usztywnioną nogą wyprostowaną i przywiązano postronkiem,
bym nie spadł. Pojechaliśmy w las.
Z naszej trasy pamiętam niewiele, gdyż mroczyło mi się w głowie z bólu i gorączki. Gdyśmy później z panem
Choroszewskim i ludźmi króla jegomości próbowali odnaleźć miejsce, do którego mnie wywieziono, Bóg mi
świadkiem – nie dałem rady go wskazać. Pamiętam, że było to w jakiejś starej części lasu, gdzie drzewa były grube i
pokryte wiekowym mchem. Stał tam krąg uczyniony z postawionych na sztorc, zgrubnie ciosanych kamieni. Pośrodku
znajdował się pogański ołtarz, splamiony zbrązowiałą krwią bluźnierczych ofiar. Na nim właśnie mnie złożono.
Powiadają filozofowie, że spojrzeć w oko śmierci i nie zadrżeć jest największą cnotą. Księża nauczają, że nie
będzie wydany na zatracenie ten, którego pogańska ręka powali, a kto ochoczo zbędzie żywota w imię Pana Naszego i
Zbawcy, Jezusa Chrystusa, sławiąc je w głos w ostatnich swych chwilach, temu nawet czyśćcowe męki będą
oszczędzone. Ja jednak, patrząc w pustkę oczu dobywającego noża pana Strzygłowa, zdobyłem się na szloch zaledwie.
Jeśli modliłem się do Boga, to o to tylko, aby wybawił moje grzeszne ciało z niebezpieczeństwa.
Chciałbym myśleć, że moje modły zostały wysłuchane. Drżę jednak na wspomnienie o tym, gdyż, jeśli tak się
stało, ryzykując bluźnierstwem muszę zapytać: przez kogo? A jeśli nie przez litościwego Pana, to cóż uczyniłem ze
swą duszą w tamtej chwili tchórzostwa?
Pozostaje mi tylko wierzyć, że strach i ból sprowadziły na mnie pomieszanie zmysłów, a świadectwo mych oczu
jest fałszywym.
Pan Strzygłów kazał parobkowi przytrzymać mnie, gdy on sam miał zadać cios. Nim ten jednak padł, krew
zbroczyła mą twarz. Usłyszałem krótkie chrząknięcie. Z brzucha potężnego sługi wyrósł długi, pokryty śliską
czerwienią róg. Zaraz potem zwalisty mąż padł martwy, a mnie ukazało się stworzenie bardziej przerażające niż
podobizny diabłów z dzieł flamandzkich mistrzów.
Róg wyrastał z podbródka niemal ludzkiej twarzy osadzonej na nienaturalnie długiej szyi, wyrastającej spomiędzy
łopatek bestii o kształcie dzika, ale rozmiarach żubra. Paradoksalnie twarz ta wyglądała całkiem łagodnie, miała duże
oczy o kształcie migdałów, brwi ciemne, wygięte w subtelne łuki, usta delikatne. Zawisła na chwilę nade mną. Potem
stwór wyciągnął szyję i zbliżył swe oblicze ku zmartwiałemu z przerażenia panu Strzygłowowi.
Tamten zdążył wyrzec tylko jedno słowo. Nie dosłyszałem dobrze, lecz zdało mi się, że było to polskie słowo
„ojcze”.
Gdy się odezwał, twarz stwora rozwarła się niemal na pół, odsłaniając garnitur wilczych kłów. Jednym
kłapnięciem bestia zerwała głowę pana Strzygłowa z ramion.
Bryznęła na mnie posoka. Krzyknąłem. Spróbowałem rzucić się do ucieczki, ale udało mi się tylko stoczyć z
ołtarza. Uderzyłem nogą o kamień. Po krótkim przebłysku bólu ogarnęła mnie dobrotliwa ciemność.
Ocknąłem się w jakiś czas potem. Ciał pana Strzygłowa i jego sługi nie było nigdzie w pobliżu. Tylko świeża
krew plamiąca ołtarz pozostała jako świadectwo ich gwałtownej śmierci. Martwe były też ich konie, i na poły
pożarte. Mój za to - ocalał. Pasł się spokojnie nieopodal, choć dawno powinien spłoszyć go smród śmierci.
Dosiadłszy go, odjechałem, byle dalej od tamtego plugawego miejsca.
W dwa dni później odnaleźli mnie osłabłego pan Choroszewski i królewscy myśliwcy. Zabrali mnie do obozu,
gdzie mogłem wypocząć. Z ich opowieści dowiedziałem się, że pojechali po mnie na dwór w Strzyżewie, sądząc, że
dość już nabrałem sił, bym mógł dołączyć do reszty towarzystwa, jednak dom i gospodarstwo zastali wyludłym. Całe
szczęście ogary odnalazły mnie bez trudu. Jak się okazało, koń mój, gdym w przebłyskach przytomności nie próbował
zwrócić go gdzie indziej, do rodzimej zawracał stajni.
W zamian opowiedziałem im historię mej przymusowej niewoli, nie szczędząc przy tym opisów perwersyj
gospodarza. Zarzut czarnoksięstwa i kazirodztwa nie mniej ciężkim jest w Rzeczypospolitej niż w Rzymie, jednak
wróciwszy na miejsce nie znaleźliśmy żadnych śladów mogących potwierdzić moją historię. Znikła nawet Silva
Rerum Strzygłowów.
Od tego czasu powstała na dworze pewna nieufność wobec mnie. Nikt nie miał wątpliwości, że jakoweś mroczne
sprawy zaszły na Strzyżewie, jednak jaką rolę w nich odegrałem – nikt nie był pewien. Zauważyłem, że dworacy
unikają kontaktów ze mną, a niejeden odżegnuje się od złego po spotkaniu. Poprosiłem zatem pana mego o zwolnienie
z obowiązków na czas rekonwalescencji i wróciłem z panem Wawrzyńcem do Krakowa. Przez jakiś czas radowałem
się, że chociaż ten jeden przyjaciel pozostał mi wiernym, ale z czasem spostrzegłem, że i on odwiedza mnie coraz
rzadziej i jakby jest zakłopotanym.
W tym mniej więcej czasie wysłałem Ci mój poprzedni list. Obecnie czuję się już dużo silniejszym, choć nadal
kuleję i ból mi dokucza. Niemniej za kilka dni ruszam śladami króla Ludwika z powrotem do Budy, coby zdążyć przed
nadejściem najsroższych mrozów.
Ostatnią tylko rzecz chciałbym Ci jeszcze opowiedzieć, nim zapieczętuję ten list. Kiedy przechadzam się czasami
po rynku, zdaje mi się, że widuję okutaną wielkim szalem kobietę, która mi się przypatruje. Jest ona ciężarną, choć
niedługo sądząc po rozmiarach jej brzucha. Kilka razy chciałem przyjrzeć się jej dokładniej, ale zawsze niknie mi w
tłumie, nim zdążę na dobre rozróżnić rysy jej twarzy. Zeszłej nocy przyśniło mi się, że zachodzi do mojej komory.
Obudziłem się z przeczuciem, że ujrzę pana Strzygłowa, jak siedzi w kącie i wlepia we mnie swoje dziwne oczy.
Oczywiście nic takiego nie zaszło.
Czy sądzisz, że to z napięcia nerwów? Myślisz, że może i ta kobieta mi się przywiduje?
Cura ut valeas,
Marco
Metamorfozy
We śnie ulotnym zbłądziłem na manowce mar. Przespałem moją stację i oto inne, jakieś obce miasto wokół mnie
wyrasta. Tną stalową zasłonę nieba betonowe drapacze chmur, wyszczerzają się antenami, iglicami obleganymi przez
czarne ptaki bez skrzydeł. Tory zalewa asfalt, z niego wynurzają się wyspy szarych płyt, ronda zataczają kręgi, rozpina
się tramwajowa trakcja. Wokoło mnie pęcznieje ponure miasto.
Wysiadłem.
Samochody przemykały obok mnie, wznosiły się na białych skrzydłach. Czułem, że dom daleko – daleko ciepłe
schronienie mego łóżka – lecz miejsce wydało mi się znajome. Ulice te same, co w latach dzieciństwa, tylko jakby
nabrzmiałe i dziwnie splątane.
Ruszyłem przed siebie w gęstniejącym mroku, szlakiem wyznaczanym blaskiem latarń. Poznałem, że zbliżam się
do parku – miejsca tylu niewinnych dziecięcych igraszek. Park ten ciągnął się za moją starą szkołą, pomyślałem więc,
że tam zajdę. Nie miałem pojęcia, która godzina, wiedziałem wszak, że w dzień czy w nocy, na portierni z tyłu
budynku zawsze pali się światło. Błąkając się wśród czarnych drzew, jego blasku szukałem.
Szkoła nic się nie zmieniła. Biały budynek na czarnej wyspie asfaltu wśród kobierca zeschłych i gnijących liści.
Stanąłem przy płocie.
Ta część budynku, która oto malowała się przed moimi oczami, była znacznie starsza niż ta, w której odbywały się
lekcje i – kiedyśmy byli dziećmi – nikt z nas do niej chodził. Wiedziałem, że mieści się tam dawna biblioteka i jakieś
pokoje, w których bywał tylko dyrektor.
Przechadzając się wzdłuż płotu, który od moich szkolnych czasów porósł gęsty bluszcz, spostrzegłem nagle małą,
zaśniedziałą klamkę wystającą spomiędzy liści. Nacisnąłem na nią i moim oczom ukazał się obrys metalowej furtki.
Zafascynowany, skorzystałem z odkrytego wejścia i po cichu przemknąłem pod okienko portierni. Leniwie sączył się z
niego migotliwy, błękitny blask. Ostrożnie zajrzałem do wnętrza.
Pokoik, ku memu zdziwieniu, był prawie pusty. Z szarych, gołych ścian sterczały tu i ówdzie przewody, na
podłodze nie było dywanu ani posadzki. Tylko dwa telewizory, zwrócone przodem ku sobie, sterczały samotnie
pośrodku pomieszczenia. Na jednym leciał jakiś program – ktoś wyglądał ciekawie z ekranu, jakby oglądał telewizję.
Drugi stał do mnie tyłem.
Zdziwiony, postanowiłem wejść do budynku i rozejrzeć się nieco w poszukiwaniu starego portiera. Drzwi były
otwarte i wyszedłem przez nie wprost na potrójną klatkę schodową. Zszedłem na dół. Z otaczającego mroku wyłoniły
się ciasne korytarze szatni. Długo błądziłem wśród boksów, porozdzielanych siatką pomalowaną na zielono, widząc
gdzieniegdzie odpryski, spod których wyłaniała się starsza, czerwona farba. Nie zdawałem sobie nigdy sprawy, że ta
część szkoły może być taka rozległa.
Ostatecznie dotarłem do szkolnej łaźni.
W nozdrzach poczułem wilgoć i ten charakterystyczny zapach stęchlizny i chloru. Podeszwy moich butów
zapiszczały na śliskiej posadzce. Rozejrzałem się za włącznikiem
i zapaliłem światło.
Jarzeniówki rozbłyskują niepewnie, jedna po drugiej. Mdła żółć ścieka z sufitu, wbełtuje się w mrok. Przed moimi
oczami wyłaniają się seledynowe kafelki – brudne, miejscami spękane. Wśród nich, gdzieniegdzie, chciwie wsysają
światło czarne płytki, rozrzucone jak karaczany w całkiem przypadkowych miejscach. Po obu stronach przejścia
rdzawe odpływy wody kolejno rozdziawiają swe paszcze, nad nimi wyrastają przypleśniałe, ceratowe zasłony, unoszą
się i nabrzmiewają wulgarnie główki pryszniców, spluwające mdławą zawiesiną.
Idę po śliskim gruncie, wśród narastającego wokół mnie wstrętu. Przyglądam się toaletom zbrązowiałym i
zżółkłym od uryny, które bulgotem przyjmują moją obecność. Na moich oczach okrywa je mech; zasłony natrysków
twardnieją, łykowacieją, prysznicowe rzygacze chropowacieją, obracają się w kamień. I oto już jestem w ponurym
ogrodzie.
Wtem moich uszu dochodzi szum bieżącej wody. Z zaciekawieniem zaglądam za jedną z zasłon. W pierwszej
chwili w me nozdrza uderza smród potu i łoju – smród starego portiera. Lecz zamiast jego nalanej twarzy porośniętej
brodą i opasłego brzuszyska, ukazuje mi się czarny karaczan. Jego napęczniały odwłok lśni w rozbryzgach cieknącej
wody. Twarde, chitynowe odnóża chroboczą na kafelkach wystających gdzieniegdzie spośród mchu.
– To pan? – pytam.
– Ano ja – odpowiada i obraca ku mnie czułki. – My się znamy?
– Chodziłem tu do szkoły…
– Ach… absolwent! – cieszy się karaluch. – Zawsze mi miło, gdy tu wracacie.
– Taa… – mruczę, zbity nieco z tropu. – Ale… co… się panu stało?
– A… to… – teraz on jest zmieszany. – Widzisz, takie tera czasy. Bieda, zło, korupcja… Rozumiesz? A najgorsze,
że przyszedł tu ten… Janusz… ten, dwulicowy. Człowiek się musi zmienić, rozumiesz… dostosować, proszejacię, bo
czasy się zmieniają. Taki lepiej być karaczanem. Ale…! Mówiłem o tym Januszu. Otóż, proszejacię, rozumiesz,
przyszedł tu pewnego razu i mówi, że on lepiej by tę robotę wykonywał ode mnie. Więc mu ja, proszejacię,
pokazuję… a, nici! Klamka u nas szeroka, ciężka, więc chwytam ją oburącz, prę, ciągnę. I oto zaczynają się lekcje,
rozbrzmiewają dzwonki. Otwiera się młodość i dorosłość zarazem, dziewczęta po raz pierwszy dają chłopcom
przystęp do swych ust, otwierają im swe serca i uda, pękają wrota dziewictwa, niewinności, rozpoczynają się
miłości, szaleństwa młodości. Otwieram drzwi schadzkom i szybkim razom w toaletach szkolnych. Daję początek
kipiący młodością, radością, werwą. Zaczynam wszystko, co piękne. Otwieram drzwi nauce, ideałom, pędowi do
wiedzy, szczęściu! Patrz tera – mówię ja mu – jaką wielką pracę wykonuję ja, portier, jak wspaniały, jak wielki
początek daję.
On – nawet nie spojrzał. Wzruszył tylko, rozumiesz, ramionami, płaszczyk na bok odrzucił. Unosi ręce, a wrota jak
nie hukną, jak się nie rozewrą z trzaskiem! Tłoczą się, pchają gromady uczniów, potrącają nawzajem, szturchają.
Rozpoczyna się przemoc, otwiera, proszejacię, kariera, bałamuctwo, kłamstwo – proszejacię, drzwi do trupiarni się
otwierają. Teraz uda dziewczęce przemoc rozwiera, przemoc rozrywa ich dziewictwo. Już nie szaleństwo, już szał się
zaczyna! Początek to był tak potężny, tak wielki i głośny, że szkoła zadrżała w posadach. Tu, w tych progach już,
zaczęły się wojny, zaczęła nienawiść… zaczęły wielki czyny i zmiany.
A ja, cóż mogłem…? Wobec czegoś tak wielkiego musiałem ustąpić, odejść w cień. Musiałem się skurczyć,
stwardnieć, w karaczana obrócić.
Wyrzekłszy te słowa, skulił się jakoś, zmalał jeszcze bardziej i, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć lub zrobić,
spłynął wraz z wodą do ścieku. Ja zaś – nie mogąc zrobić nic lepszego – ruszyłem dalej.
Podziemnymi korytarzami musiałem – tak mi się zdaje – opuścić szkołę. Słyszałem, że znajdowało się kiedyś takie
przejście prowadzące do katakumb pobliskiego kościoła. Czy jednak tam zaszedłem? Nie wiem… Znalazłem się w
jakiejś pełnej półmroku sali, której końców nie było widać. Wokół mnie stały alabastrowe rzeźby kobiet – jakby
tancerek zastygłych w ruchu. (Czy była to jakaś kolekcja dyrektora? A może proboszcza? – Nie wiem.) Postąpiłem
krok przed siebie i wnet w figury wstąpiło życie. Ich skóra zaczęła mięknąć, różowieć, rozgrzewać się wewnętrznym
ciepłem, ich białe piersi uniósł oddech, opiął zwiewny materiał, ich włosy wzburzyły się w ruchu.
Stanąłem jak wryty i zaraz one też zamarły – w połowie tańca. Ruszyłem się ponownie i na nowo otoczył mnie
szelest lekkich szatek, chichot czerwonych usteczek. A kiedym tak kroczył pośród tych ciał młodych, gorących,
wirujących w pląsach – nagle z jakiegoś nieznanego mi dotąd zakamarka pamięci odezwało się wspomnienie.
Zrozumiałem, że przekraczam właśnie przedsionek kazamatów Mistrza Zegarków.
W tym lochu nic nie było stałe i niezmienne, wszystko trwało w ciągłym ruchu.
W miejscu ścian huczały potężne tłoki, podłogi wirowały, poruszane zębatymi kołami, nad głową trzeszczały i
strzelały sprężyny, gdzieś przesypywał się piach, gdzieś płynęła woda,
a wszędzie – wisiały zegary. Przeróżne: mechaniczne, elektryczne, duże, małe, piszczące, dzwoniące, z kukułkami i z
dzwonkami. Niektóre były ogromne, misternie skonstruowane, z modelami planet, znakami zodiaku, symbolami
miesięcy i lat.
Mieszkał tam tylko jeden człowiek, a nazywał się Salwador. Był to jegomość wysoki, chudy, z nawoskowanym
wąsem i w fioletowym płaszczu. Nosił on ze sobą torbę pełną gipsowych odlewów męskich członków. Jego głównym
zajęciem było wtykanie tychże odlewów między koła zębate. Gdy to czynił, maszyna zmieniała swój bieg. Niegdyś –
kto wie, jaką przedziwną myślą zwiedziony – wydobył z otchłani swej torby dwa członki szczególnie okazałe, aż
pękate, i z nieukrywaną fascynacją wepchnął oba naraz między tryby. Machina zgrzytnęła, stęknęła… a chaosu, jaki
zapanował potem, wręcz nie da się opisać. Kuranty wszystkich zegarów zaczęły zgodnie dzwonić, sprężyny strzelać,
tłoki pękać, kółka spadać z osi. Podłogi runęły na ściany, słupy pary wypchnęły sufity wysoko w górę, bojlery zaczęły
się topić od gorąca, a ich zawartość krzepnąć w kamienne bryły. Wskazówki na cyferblatach pomykały jedne do tyłu,
inne do przodu, jeszcze inne na boki, a wreszcie – poczęły stawać w miejscu. Cała machina się naprężyła, zaparła,
zebrała w sobie, nadęła, poczerwieniała z wysiłku… i być może pękłaby w końcu, rozpadła się, może zawaliłyby się
lochy, gdyby oba gipsowe fallusy nie skruszyły się na czas.
Po tym wypadku Salwador zaprzestał eksperymentów, pilniej za to wykonywał swe inne zadania. Zwłaszcza
oddawał się zbieraniu zużytych zegarów. One bowiem od ciągłej pracy rozgrzewały się straszliwie i z czasem
zaczynały topić, robić się gumiaste i rozciągliwe; myliły bieg minut i godzin, a nieraz rozlewały się po posadzce.
Zatem jedyny mieszkaniec ponurego przybytku pracowicie sprzątał czasomierze i zastępował wciąż nowymi.
Gdy przekroczyłem progi kazamatów, otoczył mnie zewsząd miarowy klekot mechanizmów zegarowych. Cyk-cyk-
cyk-ting! cyk-cyk-cyk-ting! Niespodziewanie wszystkie zaczęły bić godzinę. W korytarzach rozległ się
nieprawdopodobny jazgot, a potem równie niespodzianie zapadła cisza. I znów tylko cyk-cyk-cyk-ting…!
Popatrzyłem po cyferblatach. Na każdym widniała inna godzina, na żadnym – pełna. Zrozumiałem wtedy, że te
zegary wybiły moją godzinę.
Kiedym tak stał, przyglądając się biegnącym po tarczach wskazówkom lub zmieniającym się na wyświetlaczach
cyfrom – z półmroku wyłonił się Salwador. W dłoni trzymał gipsowy odlew raczej niewielkiego penisa, pomimo
wyraźnej erekcji. Spoglądając to na niego, to na mnie, chichotał sam do siebie.
– Wejdź – rzekł w końcu. – Jesteś następny, numerze pięćdziesiąty pierwszy.
– Następny? – zdziwiłem się, lecz on się odwrócił i ruszył przed siebie. Pobiegłem za nim. – Poczekaj! Czy
zobaczę mistrza zegarków? Czy on czeka na mnie?
Stanął i obejrzał się na mnie ponad wysokim kołnierzem swego fioletowego płaszcza.
– Czekał na ciebie, a teraz jesteś u niego – odparł enigmatycznie. – Wyobrażałeś sobie, że co? Że jest
człowiekiem, tak? Owszem, był… Ale tak dawno, że nikt nie może tego już pamiętać. Kiedyś był wynalazcą,
najpotężniejszym umysłem ludzkości. Tworzył wspaniałe urządzenia, potrafił zapanować nad pogodą, nad żywiołami,
dać ludziom skrzydła i skrzela, zrzucić okowy grawitacji, zaprzeczyć prawom fizyki, zadać kłam matematyce, nawet
wydłużyć życie… Lecz wszechświat wiecznie mu uciekał, rozszerza się wszak w nieskończoność z
nieprawdopodobną prędkością – a jego myśl wciąż go goniła. Im więcej wiedział, tym więcej chciał poznać. Chciał
ogarnąć wszechrzeczy, ogarnąć je sobą i uporządkować, jednak tego nie potrafił… Nie potrafił też zmienić ludzkich
dusz. Wiecznie prześladował go nieskończenie zazdrosny Bóg Ojciec, odsuwając wciąż dalej wszechwiedzę, której
tamten już niemalże dosięgał koniuszkami palców.
Sfrustrowany, zbuntował się przeciwko swemu twórcy. Postanowił stworzyć się od nowa i w sobie zamknąć cały
świat – nowy świat, lepszy świat! Zaczął rozbudowywać swoje ciało, wyposażać je w liczne elementy, niszczyć stare.
Zaczął rozdzielać i rozprzestrzeniać swój umysł – rósł i rósł, aż przemienił się w ten tytaniczny mechanizm, który
widzisz wokół siebie. Stał się prawdziwym demiurgiem – konstruktorem trybów wszechrzeczy, tym który wprawił je
w ruch.
Powiedziałem, że jest tu nadal… Ale czy jest? Sam się począł i sam zrodził, czyż jednak jest sobą w istocie? Czy
nie rozpłynął się w ogromie swego dzieła? Czy jego wola, która wprawiła w ruch te wszystkie koła zębate nadal nimi
obraca, czy raczej kręcą się już same? Tego – nie dowiem się nigdy…
Wyrzekłszy te słowa, ponownie odwrócił się ode mnie i rozpłynął w mroku. Ruszyłem za nim, próbując go
dogonić, lecz zniknął mi z oczu. Zagubiony wśród korytarzy ciągle zmieniających swe położenie, sądziłem, że nigdy
już nie wydostanę się z tego lochu. Lecz wtem na mojej drodze stanął mały, czarny kot.
Patrzył na mnie chwilę, przekrzywiając łebek to na jedną, to na drugą stronę. W istocie dziwny to był kot. Miał
olbrzymie, niebieskie oczy w kształcie migdałów, przecięte w połowie wąskimi szparkami źrenic. Te oczy zajmowały
połowę jego pyska, który też nie był normalny, tylko jakoś wyciągnięty, z długim nosem – bardziej jakby ludzki, niż
być powinien. W ogóle cała głowa tego stworzenia zdawała się nie przystawać do drobnego, kociego ciałka; była za
duża.
Przyjrzawszy mi się uważnie, zwierzak obrócił się i machnął ogonem, jakby chciał pokazać, żebym szedł za nim.
Nie mając żadnej lepszej alternatywy, ruszyłem jego śladem i po chwili doszliśmy do jakiejś większej, kulistej
komnaty. Kot, nie zastanawiając się wiele, skoczył na ścianę. Skoczyłem za nim i wnet ściana stała się podłogą.
Wyszliśmy okrągłymi drzwiami i – ku memu zdziwieniu – znaleźliśmy się na suficie. Nad naszymi głowami wisiały
spokojnie jakieś fotele i stoliki, a niedaleko mnie stał żyrandol.
Szliśmy tak dłuższy czas, a mój przewodnik wyraźnie nic sobie nie robił z zachodzących wokół nas obrotów
świata. Byliśmy jakby zawieszeni w przestrzeni, do której nie należeliśmy i wyraźnie parliśmy przed siebie, aby się z
niej wydostać.
W końcu, po ładnych paru godzinach marszu, kot przystanął. Obrócił głowę wokół jej własnej osi, na chwilę tylko
zatrzymując ją, gdy była zwrócona ku mnie. Jego pysk wydłużył się wtedy jeszcze bardziej i przez chwilę zamajaczyło
na nim coś niby uśmiech. Następnie jego szyja zaczęła się wydłużać i pęcznieć, jakby obrastała grzywą, aż sięgnęła
sufitu – albo przynajmniej tego, co mi się sufitem wydawało, gdyż w tym sześciennym pomieszczeniu wszystkie boki
były identyczne. Dotknął nosem jednego punktu i wnet ściana w tym miejscu się otworzyła. Kot machnął na mnie
ponaglająco ogonem, więc posłusznie przewędrowałem na sufit i przelazłem przez otwór, który zamknął się tuż za
moimi plecami.
Z początku nie miałem pojęcia, gdzie się znalazłem. Otaczała mnie ciemność i tylko słyszałem ledwie uchwytny
szmer wody. Zaraz jednak wokoło zaczęło się robić jaśniej i zobaczyłem najpierw trawiastą równinę, potem
niewielki strumyk, potem wyspę pośrodku niego, a w końcu – Ją, siedzącą na wyspie.
Była piękna. Miała jasne włosy, oczy lazurowe, sypiące jaskrawe iskierki, skórę delikatną, białą, niemal
nierzeczywistą. Drobne piersi zasłaniała ramieniem, a szczupłe uda trzymała blisko siebie. Gdy mnie ujrzała, po jej
policzkach rozpłynął się różowy rumieniec; uśmiechnęła się jednak.
Zachęcony tym uśmiechem, podchodzę więc do Niej i klękam. Jej zwiewne palce dotykają mojej głowy, bawią się
moimi włosami, głaszczą policzki, w końcu – zachęcają, abym się zbliżył. Czując jej delikatne ciepło, całuję jej
różane usta. Splatają się nasze gorące oddechy, tak jak splatają się nasze rozgorączkowane ramiona. Przyciąga mnie
do siebie i trzyma blisko, jak najbliżej – i ja trzymam ją, żeby mi nie uciekła, żeby nie znikła.
Jej biała szyja i piersi różowieją pod deszczem moich pocałunków, i czuję, jak jej skóra staje się jeszcze bardziej
eteryczna, aksamitna – jej dotyk pieści moje usta i policzki. Jednocześnie czuję, że sam twardnieję, powoli, od dołu. I
wnet wpijamy się stopami w żyzną glebę, kora zaczyna biec w górę po naszych splecionych łydkach, przytulonych do
siebie udach, złączonych biodrach, nasze ramiona obrastają bluszczem, zrastają się ze sobą na zawsze, z mojego
chropawego ciała wyrastają twarde konary, które pokrywają niczym puch jej delikatne, różowe kwiaty. I tak staliśmy
się jednym, kwitnącym drzewem pachnącej jabłoni, jednym drzewem o dwóch zrośniętych pniach i splątanych ze sobą
korzeniach. Nasze drzewo wyrosło wysoko w górę, wybujało i ujrzałem je, gdym się obudził w pociągu,
przegapiwszy swoją stację i swój sen.
Jak się zapewne domyślasz, Drogi Czytelniku, oto osiąga swój kres moja historia. A jak się zakończy, na czym
stanie? – zapytasz mnie. Otóż zakończy się tak, jak każda dobra historia powinna – śmiechem. Śmiechem wcale nie
wesołym, a opętańczym i pustym. Tak, bo śmiałem się cały czas, jak wariat błądząc po krainach moich snów. Śmiałem
się z Ciebie, a teraz Ty śmiej się ze mnie. Śmiej się ze wszystkiego, co kazałem Ci zobaczyć, usłyszeć, poczuć, a ja
będę się śmiał z tego, żeś to mimo wszystko zobaczył, usłyszał i poczuł. Bo cóż innego nam pozostaje wobec
wiecznych i nigdy nie kończących się przemian tego świata?
Angelwing
Świątynia – wybujałe, ginące w mroku arkady oplecione kamiennym bluszczem. Pnące się ku niebu kolumny. Sufit
z tętniących, koralowych konarów i giętkich kryształowych witek. Pulsujące ściany zwodzące oko miriadami
nierówności tańczących w chybotliwym świetle kaganków, raz ginących w cieniu, raz rozbłyskających jasno.
Świątynia Boga, katedra życia… Miejsce kaźni.
Serafin potrząsnął głową, odpędzając nieznośne myśli. Uriel na nich czekał, jego aura była wyraźna. Ale Eos,
dowódca Serafina, się nie spieszył. Może napawał się chwilą, a może przygotowywał do spotkania ze swoim ostatnim
wrogiem?
Eos i jego wojownicy, wśród nich Serafin i towarzyszący im teraz Zariel, przez ostatnie miesiące polowali na
członków rady starszych plemienia Woletorów. Zabili już jedenastu, nie tracąc żadnego ze swoich ludzi. Tamci,
rozproszeni i źle zorganizowani, nie stanowili dla nich wyzwania. Ale Uriel był inny – i Serafin o tym wiedział.
Przewodniczący starszyzny, pierwszy w radzie i w boju, legenda wśród młodych. A teraz miał zginąć. I ta katedra
stanie się jego grobowcem.
– Chodźmy – mruknął Eos.
Ruszyli. „Czy śmierć może być szlachetna?” – zdążył jeszcze pomyśleć Serafin, potem stanęli w kręgu światła.
Przed nimi, przy ołtarzu klęczał starzec w skrzydlatej zbroi wojownika.
– Urielu! – zawołał Eos, a jego silny i czysty głos rozbrzmiał pomiędzy wysokimi ścianami katedry.
Starzec nie wstał. Obejrzał się tylko przez ramię. „On jest wiekowy” – pomyślał Serafin – „a my jesteśmy
zwykłymi oprawcami.”
– Przyszedłeś z sekundantami, Eosie? – w głosie Uriela pobrzmiała drwina.
– Wiesz, że nie mam zamiaru wyzywać cię na pojedynek.
Uriel uniósł się powoli i odwrócił z gracją starego szermierza. Przy boku miał miecz.
– Trzech… – mruknął, a jego spojrzenie spoczęło na Serafinie. – Więc i ty jesteś
z nim? – zapytał ze smutkiem.
– Nie próbuj podburzać przeciwko mnie młodego Serafina – wciął się Eos. – Przyszliśmy wymierzyć ci
sprawiedliwość, przyjmij to tak, jak na wojownika przystało.
Starzec spojrzał na niego i się uśmiechnął.
– To najlepszy z twoich ludzi, wiesz o tym – rzekł. – Doskonały szermierz, sam go szkoliłem. Ale jest też
szlachetny, czego o tobie nie można powiedzieć. Zaiste to wielka szkoda, że stanął po twojej stronie… Choć może
lepiej, żeby ktoś taki przeżył, aby naprawić wszystko to, co zniszczą twój terror i twoje szaleństwa.
Eos postąpił krok ku niemu. Jeden, drugi, trzeci. Stanął. Serafin i Zariel, którzy zostali za nim, nie widzieli jego
twarzy, gdy przemówił nagle – cicho, niemal szeptem.
– Uważasz, że jesteś lepszy ode mnie, bo trzymasz się prastarych kodeksów. Trzymasz się ich, prawda Urielu?
Kodeksów silnych, kodeksów lepszych, kodeksów tych, którzy są
w stanie się bronić… A słabi, Urielu? Co z nimi? Dlaczego twoja moralna tarcza przysłania ci ich?
– Słabi pójdą za tobą i będą ginąć za twoją sprawę – odparł chłodno starzec. – Czy to uważasz za moralne? Czy
wojna i rzezie są moralne?
– Wojna jest ponad moralnością. Poprowadzę nasz lud do walki z Kainitami, bo tak trzeba. Ty, pozwalając im
mordować Homonulusów i Przebudzonych, nie jesteś wcale w niczym lepszy ode mnie. Czy przyzwolenie na
morderstwo nie jest tym samym, co morderstwo?
Uriel roześmiał się nieprzyjemnie – tak że Serafina przeszedł dreszcz. „Ci dwaj są nade mną” – pomyślał.
– Nie zasłaniaj się obroną słabszych – rzekł starzec. – Czy taką właśnie bajkę sprzedajesz swoim młodym
poplecznikom? Zawsze byłeś najsłabszy z całej naszej sysytii, kryłeś się za naszymi plecami. Wszyscy z nas skończyli
w radzie, byliśmy najlepszymi wojownikami plemienia… Poza tobą. Czy to zazdrość tobą kieruje? Powiedz to
otwarcie. Zawsze byłeś ambitny… Czy nie władza cię pociąga, Eosie?
Eos westchnął. Jego skrzydła poruszyły się, jakby trącone wiatrem.
– Mylisz się. Nie dostrzegasz tego wszystkiego, co dzieje się wokół nas. Świat się zmienia, a ty chcesz wystąpić
przeciwko tym zmianom.
– A zatem polityka? Podparta ideologią? Powiedziesz nasz lud do wojny, która zmieni układ sił na świecie. Dla
polityki i własnej ambicji odrzucisz honor, odrzucisz wszystko to, w co wierzyliśmy… Wysoką cenę jesteś gotów
zapłacić.
– Nawet nie wiesz, jak wysoką – szepnął Eos i powolnym ruchem wydobył miecz z pochwy.
Serafin poczuł wyraźnie, jak tętno mu przyspiesza. Również oparł dłoń na rękojeści miecza. To stanie się teraz.
Zdradzi swojego dawnego mistrza. Stanie przeciw niemu. Krew splami święte miejsce. „Oby to, o co walczymy, było
tego warte”.
Uriel odpowiada coś, ale słowa giną w półmroku, w odwiecznej ciszy potężnych murów. Pozostaje tylko sens. On
jest gotów. Gotów na śmierć. Serafin czuje ulgę. Jego dawny mistrz wyzwał Eosa. „Więc to nie ja go zabiję.” A
jednak w tej chwili rozumie, że jest tchórzem.
– Mógłbyś być najlepszym z naszych wojowników… – on to mówi o nim.
Eos rusza. Nic nie mówi, tylko daje znak ręką. Zaraz. „Nie przyszedłem cię wyzwać… wymierzyć
sprawiedliwość…” Zariel rusza za nim. Nie. To nie tak powinno być. „Czy śmierć może być szlachetna?”
Serafin zerwał się z miejsca, uderzył Zariela barkiem, powstrzymując jego natarcie. Eos i Uriel poderwali się z
ziemi. Starli się pod sklepieniem, miecze błysnęły.
– Co robisz?! – zawył rozwścieczony Zariel, odpychając go na bok. Potem zafurkotały jego skrzydła i ruszył ku
walczącym.
Uriel dostrzegł go kątem oka. Zepchnął Eosa i poszybował wyżej, pomiędzy żebrowanie sklepienia.
– Nie pozwól mu uciec!
Ale było już za późno. Starzec musiał wiedzieć o jakimś tajemnym wyjściu. Gdy Zariel dostał się pomiędzy
koralowe żebra, Uriela już tam nie było.
* * *
– Czy to rozważne? – zapytał Zariel.
Eos nie odpowiedział. Stał w olbrzymim oknie i podziwiał panoramę miasta. Wieczór zapadał granatowy,
podmalowany pomarańczowym blaskiem latarń. Ciężki zaduch unosił się z żywokoralowych konstrukcji. Na górze
było chłodniej. Pośród smukłych koron drzewo-bloków ciągnęła się bryza niczym ożywcza wstęga.
Lubił miasto. Z całą jego anonimowością, życiem i różnorodnością. Lubił letnie wieczory w mieście, odurzający
zaduch, błąkanie się w alejach, nierzeczywiste kształty budowane z cienia przez jaskrawe światła. I głos. Szum
pojazdów, gwar odległych rozmów. „Jestem potworem” – myślał sobie, stojąc tam, na trzydziestym piętrze. „Ale
kiedyś byłem człowiekiem”.
– Serafin jest za słaby, nie podoła temu zadaniu. Widziałeś, co zrobił w katedrze…
Eos drgnął. Głos Zariela go irytował.
– Nie jest słaby – rzekł, bardziej do swego półprzejrzystego odbicia w szybie niż do niego. – Uriel nie rozumie
wielu rzeczy, ale nie jest głupcem. Serafin może stać się najlepszym z moich wojowników.
– Ale jeśli zawiedzie? Uriel wciąż jest popularny, póki żyje, stanowi zagrożenie dla wszystkiego, o co walczymy
– to odezwał się Nicefor – polityk, intrygant, prawa ręka Eosa. Jego najlepsze jak dotąd narzędzie, zupełnie
nierozumiejące jego myśli.
– Sewerus uda się z nim. Znacie jego reputację. Jeśli Serafin zawiedzie… on dokończy sprawę.
– Serafin zawiedzie, wiesz o tym – zawyrokował Zariel. – Stary jest sprytny. Nie kryje swoich śladów, nie
maskuje aury. Uciekł do Sawary i chce, żeby Serafin udał się tam za nim. Dobrze wiesz, o co mu chodzi, co planuje.
Nie ma sensu marnować chłopaka.
Zariel nie jest głupi. Ale nie rozumie wszystkiego. Eos westchnął. „To gra. Wszystko to gra.” A Uriel był godnym
przeciwnikiem.
* * *
Wagon dygotał lekko. Pod nogami dało się wyczuć ledwo uchwytne drżenie. To prowadnica trąca o pojedynczą
magnetyczną szynę. Za oknem monotonny krajobraz. Kwadraty pól. Osiedla. Ludzie – Homonulusy. Wszędzie ich
pełno, w pociągu też. Nawet nie wiedzą, że wokół nich toczy się cicha, podskórna wojna. Wojna o nich. Ale
Przebudzonych jest coraz więcej. Może w końcu całe społeczeństwo zrzuci łuski z oczu, dowie się o istnieniu Sfery.
Patrzą na niego ze zdziwieniem. Jest obcym, nieczłowiekiem. Takich jak on, skrzydlatych wojowników, widują
rzadko. Równie rzadko widują Pretorian, żołnierzy Przebudzonych – żywe maszyny wyspecjalizowane w zabijaniu
Kainitów. Mówią, że to jacyś rządowi.
Serafin westchnął. Spojrzał na mężczyznę siedzącego naprzeciwko. Ów nie wyróżniał się tak bardzo. Z pozoru
zwykły człowiek. Wysoki, muskularnie zbudowany, brzydki, ubrany w długi płaszcz. Ale pod tym płaszczem nosi
srebrne sztylety i pistolety skałkowe – tym walczy się w nadrzeczywistości Sfery. Zaawansowana technologia tam nie
działa. Tam… Serafin nieraz zastanawiał się, czym właściwie jest Sfera. Umiał się w niej poruszać, ale nie rozumiał
jej istoty. Dokoła wszystko wydawało się niby takie samo, tylko działało inaczej – inna fizyka.
Westchnął. Siedzący naprzeciw Sewerus spojrzał na niego badawczo, ale się nie odezwał. Raczej nie rozmawiali
ze sobą. Serafin trochę się go obawiał. Znał jego reputację. Najemnik, żołnierz fortuny, zabójca. Cholernie skuteczny.
Przeniósł spojrzenie na tablicę informacyjną. „Linia 34, 35, 37… Nie ma linii trzydziestej szóstej… Tam musimy
się udać. Starą kolejką do Sawary. Ale trasa jest zamknięta. Co rząd powiedział Homonulusom? Że jakiś wypadek?
Że kontaminacja… Nie pamiętam…”.
Migające za oknem słupy zaczęły zwalniać. Basowy jęk poniósł się po szynie. Dojeżdżali do stacji. Sewerus bez
słowa się podniósł, zdjął z półki swoją torbę podróżną
i ruszył do wyjścia. Serafin poszedł w jego ślady.
Było popołudnie, kiedy opuścili pociąg. Pogoda nawet przyjemna. Jeden z owych chłodniejszych dni późnego lata.
Gdzieś w oddali odzywały się od czasu do czasu ptaki. Od strony miasteczka, w pobliżu którego wysiedli, dochodził
gwar ludzkich głosów
i maszyn.
Nie zamieniając ani słowa, ruszyli wzdłuż szyny. W jakieś pół godziny dotarli do bocznicy – znajdowała się tam
stacja, zapuszczona, z powybijanymi oknami, pomazana farbą w różnorakie napisy. Od niej ciągnęły się zwykłe,
podwójne szyny i trakcja. W dawnych latach odjeżdżał z tego miejsca tramwaj. Ludzie przesiadali się do niego z
szybkobieżnej kolejki. Linia trzydzieści sześć. Napis wciąż był jeszcze czytelny, choć farba z tablicy schodziła
grubymi płatami, odsłaniając przerdzewiały i skorodowany metal.
Minęli dawny budynek stacji. Zapach uryny unosił się od niego na odległość – pewnie nieraz nocowali w nim
bezdomni. Podwójne tory prowadziły ich przez najbliższych parę godzin, aż w końcu doprowadziły na niewielkie
wzniesienie. Tam stanęli.
Serafin westchnął. Miasto leżało przed nimi, rozcięte złotą wstęgą rzeki tonącej
w ostatnich promieniach słońca, pyszne potężnymi drapaczami chmur z żywokoralu
i kryształu – te zdawały się płonąć, ogarnięte rudą łuną wieczoru. Ale ostatnie blaski dnia szybko zginęły, ustępując
szarości. Wtedy zdało mu się, jakby niższa zabudowa z lichego betonu dopiero rozlała się wokół centrum. Nagle
wyrosły czarne słupy masztów i anten – ponure w swej samotnej obojętności. A w miarę jak zmrok gęstniał –
rozjarzały się latarnie. Dziwaczne, losowe wykwity barwy w tej martwej metropolii.
– Zabawne – mruknął Serafin. – Zawsze wydawało mi się większe…
Sewerus spojrzał na niego, oczami nagle czujnymi.
– Byłeś tu przed kollapsem? – zapytał.
– Mieszkałem kilka lat… Gdy byłem mały, potem się przeprowadziłem.
Wysoki brzydal pokiwał głową. Chyba nie chciał ciągnąć wątku. Przestąpił z nogi na nogę, podrapał się po
brodzie. Niedogolony zarost zachrzęścił wyraźnie pod jego palcami.
– Strasznie tu cicho – zauważył.
– Tak… – Serafin zmarszczył brwi. Miasto było nieme. Żadnych odgłosów życia. Tylko… – Słyszysz?
Sewerus potrząsnął głową. Po jego długiej, kościstej twarzy przemknął wyraz zdziwienia.
– Tramwaj – Serafin bardziej czuł niż słyszał śpiewny szept pędzącego gdzieś po szynach pojazdu.
– I co z tego?
– Nie wiem… nic. Ruszajmy.
Zeszli ze zbocza, minęli wysokie ogrodzenie i wojskowy posterunek. Po chwili weszli pomiędzy przysadzistą,
kanciastą zabudowę przedmieścia. Trakcja i szyny wciąż ich prowadziły, aż dojrzeli między domami placyk, a na nim
kilka pojazdów – zajezdnia.
– Powiedzieli mi – odezwał się Sewerus – że ten gość, którego szukamy, to był twój mistrz… Że możesz wyczuć
jego aurę, bo dobrze się znaliście. Wyczuwasz, gdzie jest?
Serafin przystanął.
– Widzisz? – zamiast odpowiedzieć, pokazał coś palcem. Między pękatymi kadłubami wagonów kolebała się
jakaś postać. Jej cienkie nogi niosły ją niepewnie od jednych torów do drugich. Ciężka, okrągła głowa przechylała się
niebezpiecznie na boki, jakby miała zaraz odpaść. Krokom dziwacznego stwora towarzyszył ponury chrzęst.
– Robot serwisowy – mruknął Sewerus.
Serafin kiwnął powoli głową, ale nie odrywał wzroku od sunącej ku nim sylwetki. Przerdzewiałe stawy maszyny
zginały się, choć opornie, wydając niemiłosierne jęki. Spod blach pancerza wystawały gołe serwomotory – w dużej
części niesprawne. „Cud, że to coś w ogóle chodzi…” – pomyślał Serafin.
Jednak w ruchach tej powykręcanej i chromej postaci było coś niepokojąco ludzkiego. Coś ze starego pijaka albo
kalekiego żebraka. Szedł ku dwóm przybyszom, jakby miał jakiś cel. Jakby jakaś komenda na chwilę rozjarzyła się
niespodziewanym impulsem w jego skorodowanych zwojach mózgowych.
Sewerus chyba poczuł ten sam niepokój, bo sięgnął po broń. Serafin trwał nieporuszony.
– Czuję Uriela – rzekł niespodziewanie, odpowiadając na zadane wcześniej pytanie. – Ale nie potrafię
powiedzieć, gdzie jest dokładnie. Jesteśmy poza Sferą, jego aura właściwie nie powinna zostawiać tutaj śladu. A
jednak czuję go tak, jakby był w całym mieście. W jakiś niepojęty sposób rozprzestrzeniony.
– Zdarza się – odburknął Sewerus. – Nie podoba mi się ten robot – dodał po chwili, od niechcenia unosząc
karabin do oka.
– Po co chcesz do niego strzelać? – Serafin odwrócił się ku niemu zdziwiony.
– Psuje mi krajobraz.
– Daj spokój…
– Skąd wiesz, że nas nie zaatakuje? – Sewerus opuścił broń.
– To złom – Serafin aż parsknął śmiechem. Cała sytuacja wydała mu się nagle całkiem absurdalna.
– Masz rację, szkoda naboi.
Tymczasem automat dotoczył się już całkiem blisko. Przystanął. Głowa odchyliła mu się na bok i zawisła na
kawałku mechanicznego ścięgna. Nagle jedno z jego oczu zamigotało.
– Ni–iiiiiiiiii…!!! – zawył, łamiącym się, elektronicznym głosem i zatoczył się w ich stronę. Sewerus ściął go z
nóg krótkim uderzeniem kolby. Robot wykonał piruet i padł na ziemię.
– Niiiii… – zazgrzytał jeszcze, po czym migotanie jego bardziej sprawnego oka ustało.
Obaj mężczyźni pochylili się nad mechanicznymi zwłokami. Z tylnego pancerza maszyny wyzierała ogromna
dziura. Wnętrze było niemal puste. Jakby ktoś wydarł stamtąd wszystkie mechanizmy. Jednak w samym środku otworu,
zawieszone na kilku przewodach i rurkach hydraulicznych – tętniło słabo organiczne serce.
– Co to? – skrzywił się z niesmakiem Sewerus.
Jego towarzysz cofnął się gwałtownie, pobladły nagle na twarzy.
– Zabij to – rzekł. – Lepiej to zabij.
Najemnik oddał krótką serię prosto w otwór w pancerzu robota. Z serca została krwawa miazga.
W tym momencie dokoła nich zaczęło się dziać wiele rzeczy naraz. Światła zajezdni rozjarzyły się jasno. Po
liniach trakcji z szumem popłynął prąd. Motory tramwajów z jękliwym zaśpiewem obudziły się do życia. Koła
zgrzytnęły po szynach. Kilka maszyn opuściło zajezdnię. Jedna z nich stanęła przy zaalarmowanych mężczyznach,
ściskających w dłoniach broń. Jej drzwi otwarły się z hydraulicznym sykiem.
Spojrzeli po sobie niepewnie. Serafin powoli schował miecz i podszedł do pojazdu. Ostrożnie zajrzał do środka.
W pierwszej kolejności uderzył go zapach – kurz, smar, stare tapicerki, rdza… Jakiś ślad ludzi, których pot
przesiąknął przez sztuczną skórę obijającą fotele. Potem zwrócił uwagę na brud, zacieki na ścianach i szybach,
migotliwe oświetlenie starych lamp.
Stanął na schodku i zajrzał głębiej. W sterówce nie było kierowcy. Siedział tam tylko jakiś robot – przeżarty do
głębi rdzą mechanicznej śmierci. Jego cienkie kończyny zdawały się zrastać z pulpitem sterowniczym i fotelem
kierowcy, całkiem odartym z obicia. On jakby się zapadł, wrósł w ten pojazd, którym niegdyś zawiadywał.
– Co robimy? – zza pleców Serafina dobiegł głos Sewerusa.
– Wsiadamy? – spojrzał na niego przez ramię i się uśmiechnął.
Sewerus wyszczerzył swe krzywe, ostre zęby.
– Ty przodem – zaśmiał się.
Wsiedli. Drzwi zamknęły się za nimi z sykiem. Tramwaj zadrżał spazmatycznie. Koła jęknęły, serwomotory
zawyły protestacyjnie – ruszyli. Rozklekotany wagon brzęczał i stękał tak, jakby miał się zaraz rozpaść.
Sewerus stanął w sterówce i wyjrzał przez przednią szybę.
– Sądzisz, że to nas zabierze do twojego mistrza? – zapytał.
– Nie sądzę – odparł Serafin. – Ale i tak musimy dotrzeć do centrum. Zresztą… Kto wie co steruje wszystkimi
dziwnymi maszynami tego miejsca?
Stojący przed nim potężny brzydal pokiwał głową, po czym przygarbił swe szerokie ramiona, by lepiej widzieć,
co dzieje się na zewnątrz. „Chce mnie o coś spytać, ale tego nie zrobi… Dziwny człowiek. Ciekawe, co myśli, kiedy
tak patrzy na to wszystko?”
Serafin również wyjrzał przez okno. Mijały ich czarne bryły ponurych, podupadłych budowli. Gdzieniegdzie jakiś
wykwit światła – całkiem losowy, pojawiający się niespodziewanie – wydobywał z mroku fragment chodnika albo
zszarzały, obumarły koral jakiegoś muru. „Światło bardziej przygnębiające niż ciemność…” Wszystko zdawało się
martwe, zastygłe w bezruchu – pozostawione w marazmie, w którym schwycił je kollaps. Gdy jednak wpatrzył się
intensywniej w noc, pod cienką warstewką czerni bardziej wyczuł niż dostrzegł delikatne drżenie ruchu.
Wstrzymał oddech i przytknął nos do brudnej szyby. Mijające ich ciemne kształty przemykały coraz szybciej, a on
próbował uchwycić poruszające się między nimi cienie, jakieś sylwetki.
Nagle motor tramwaju zawył głośniej, jakby zmuszony do większego wysiłku. Wagonem rzuciło. Obaj mężczyźni
musieli chwycić się poręczy, aby nie upaść. Za oknami ciemność nagle rozpadła się na dwoje. Od mrocznej sylwetki
miasta odciął się głęboki granat gwieździstego nieba. Dokoła wyrosły potężne drapacze chmur z żywokoralu i
kryształu skrzące się punktami odbitego światła. Wyjechali na wiadukt.
Gdy tylko minął pierwszy szok wywołany zderzeniem z bezkresem nieba, dostrzegli, że równie niespodziewanie
całe otoczenie zaczęło tętnić ruchem, choć nie życiem. W tym momencie wydało się im, że znajdują się wewnątrz
wielkiej fabryki – fabryki, w której wszystkie maszyny uległy awarii, a obsługujący je ludzie legli zmożeni gorączką.
Serafin widział długie taśmy produkcyjne, ciągnące się między wieżami bloków. Widział buchające dymem
spalarnie oraz zgniatarki, legiony okaleczonych lub zdeformowanych maszyn – część z nich była niszczona, część
gdzie indziej rozkładana i składana w twory równie upośledzone, wszystko to bez wyraźnego celu czy planu. Ciężkie
czarne mgły snuły się po ulicach, rozświetlane gdzieniegdzie krwistym ogniem pieców.
– Przyspieszamy – mruknął Sewerus, odrywając swego towarzysza od tego ponuro fascynującego widoku.
Koła zgrzytnęły kilkakrotnie. Dostrzegli iskry. Silnik zaczął wyć opętańczo, przeciążone tłoki huczały. Czarne
bloki przemykały za oknami. Coraz szybciej. Szybciej. W końcu widać było już tylko rozmazane sylwety.
– Patrz! – wykrzyknął najemnik, pokazując coś przed nimi.
Serafin wyjrzał przez przednią szybę i w jednej chwili pojął sytuację. Z zawrotną prędkości zbliżali się do mostu.
Nieukończonego.
Przez chwilę poczuł, jakby grudka ołowiu zaległa mu w żołądku. Potem krzyknął:
– Widzę! – i z rozmachem uderzył w jedną z bocznym szyb. Odpryski szkła wystrzeliły do tyłu, porwane przez pęd
powietrza. – Trzymaj się! – Chwycił Sewerusa pod ramiona i skoczyli. Wiatr szarpnął jego rozłożonymi skrzydłami.
Poczuł rozdzierający ból w plecach. Pociemniało mu w oczach i runęli na ziemię.
Uderzenie wybiło Serafinowi całe powietrze z płuc. Przez kilka sekund walczył
o oddech, powoli zyskując świadomość bólu w poobijanych członkach. W końcu uniósł się powoli na ramieniu.
Kręciło mu się w głowie i widział jak przez mgłę.
Sewerus upadł o wiele lepiej. Jak kot – na cztery łapy. Jego bojowe symbionty aktywowały się momentalnie.
Ramiona i nogi nabrzmiały, wystąpiły na nich czarne pręgi – jakby wychodzące na wierzch żyły. Wokół prawego oka
pojawiła mu się sina opuchlizna, gałkę przesłoniła błona. Jego oddech przyspieszył, poczuł pompowaną do krwi
adrenalinę.
Z oddali dobiegł jego uszu łoskot tramwaju zwalającego się z mostu. Sewerus omiótł wzorkiem okolicę w
poszukiwaniu niebezpieczeństwa, a gdy nie dostrzegł niczego niepokojącego, podszedł do Serafina.
– Jesteś cały? – zapytał, pomagając mu stanąć na nogi.
– Chyba tak – odparł tamten, choć bolały go obite plecy, a w głowie wciąż szumiało. Zbroja z elastycznego koralu
jirwe ochroniła go przed poważniejszymi obrażeniami, ale jego mechaniczne skrzydła nie nadawały się już do
niczego.
„Żałosny widok… upadły anioł w rynsztoku” – pomyślał gorzko i ściągnął bezużyteczny napierśnik. Przeciągnął
się i spróbował rozruszać swoje mocno wysklepione wyrostki nośne. W mięśniach, którymi obsługiwał skrzydła,
odezwał się piekący ból. Dziwnie się bez nich czuł, z dwoma tylko sterczącymi dziwacznie kikutami, słabymi i
bezużytecznymi bez mechanicznych stymulatorów.
– Co teraz? – zapytał, ale Sewerus machnął tylko niespokojnie ręką. Stał kilka kroków dalej i zdawał się czegoś
wypatrywać.
Znajdowali się na jednym z bocznych wiaduktów, prowadzących do mostu. Nad nimi wyrastała rozbudowana,
składająca się z licznych przejść i podjazdów podbudowa. Najemnik utkwił wzrok właśnie w jednym z korytarzy
prowadzących w głąb tego potężnego, betonowego labiryntu.
– Co jest? – szepnął Serafin.
Odpowiedź nie była konieczna. Też już to dostrzegł. W głębi tunelu rozbłyskiwała co chwila pomarańczowa
lampa. W jej chybotliwym blasku ujrzeli cień. Wiele cieni wyrastających niczym pajęcze odnóża od pojedynczej,
czarnej sylwetki. W wykwitach rdzawego blasku mnożyły się, rozpełzały po ścianach, by zaraz, w agonalnym skurczu,
zbiec się z powrotem w plamę głębszego mroku.
Postać stanęła. Trwała przez chwilę w blasku. Rozmyła się w nocy. I znów. Światło na nowo wyrzeźbiło jej
kontur. Przyglądała się.
– Co to? – Serafin nadal szeptał.
– Nie wiem… – odparł równie cicho Sewerus.
– Widział nas…?
Cisza. Błysk. Cień rozlewa się i znika. Pulsuje w rozbłyskach czerni.
– Może to kolejny robot… – Sewerus sięgnął po pistolet. Swój lekki karabinek zgubił, gdy wypadli z pędzącego
wagonu.
– Pewnie tak – Serafin niespodziewanie poczuł, że ogarnia go lęk. „Demony kollapsu. Wykoślawione byty spoza
Sfery. Mroczne odbicia naszego świata, cienie zapomnianych…” – Lepiej chodźmy – rzekł tak cicho, że jego
towarzysz nie miał szans tego usłyszeć. Ale chyba wyczuł drżenie jego głosu, bo zaczął się niepewnie cofać.
Błysk i ciemność. Tajemnicza postać znów zniknęła.
Mrok zakotłował się przed Serafinem. Ruszył. Huk! Krwawa szrama światła – Sewerus wystrzelił flarę. W
jaskrawej poświacie dostrzegli rój sylwetek – część z nich może była tylko cieniami, złudzeniami. Mrowie ich biegło
ku przybyszom, przebierając licznymi odnóżami.
Padło kilka strzałów. Płomień zagasł. Rzucili się biegiem do ucieczki – w noc, w labirynt korytarzy plączących się
pod mostem. Za sobą słyszeli ponury chrzęst wielu mechanicznych stawów.
Sewerus długo ich prowadził, odnajdując w ciemnościach bezpieczną drogę za pomocą swego optycznego
symbionta. Ponury głos za nimi raz się zbliżał, raz oddalał, więc nie ustawali, biegnąc jakby sam diabeł deptał im po
piętach. Zresztą, kto wie… W końcu jednak dźwięk ów oddalił się, ścichł, zanikł całkiem. Lecz oni wciąż się nie
zatrzymywali. Dopiero gdy Serafinowi nie stawało już sił, rzucili się pod jakąś ścianę.
Wojownik dyszał ciężko. W głowie dudniło mu od przyspieszonego biegu krwi, czuł też jakby jego płuca miały
zaraz pęknąć z wysiłku. Za to Sewerus – przeciwnie. Zadyszał się nieco, ale poza tym wciąż był pobudzony od
potężnego zastrzyku adrenaliny, który zafundowały mu jego biowszczepy. Posiedział chwilę, lecz zaraz wstał i zaczął
się niespokojnie przechadzać.
– Dlaczego się zgodziłeś na to wszystko? – zapytał nagle, przystając.
– Na co? – zdziwił się Serafin, który nie mógł przecież znać toku myśli tamtego.
Sewerus potrząsnął głową. Usiadł z powrotem obok niego.
– Twój mistrz… szanowałeś go?
– Tak, był mi przyjacielem i przewodnikiem.
– Więc dlaczego chcesz go zabić?
Serafin westchnął ciężko, próbując opanować rozchwiany oddech.
– Nie wiem, czy chcę… – odparł po chwili namysłu.
– Więc dlaczego się zgodziłeś, żeby cię wysłali na tę misję?
– Uriel… nie rozumie tego, co się dzieje. Stał się niebezpieczny. Jeśli stanie przeciwko Eosowi, dojdzie do wojny
domowej. Sprawy zaszły już za daleko…
– Ale mogli wysłać kogoś innego… Czemu się zgodziłeś?
Serafin wpatrzył się w ciemny obrys sylwetki Sewerusa. W mroku nie widział jego twarzy. Zastanawiał się, jaki
ma wyraz. Westchnął ponownie. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Nie miał już ochoty rozmawiać. Adrenalina
odpływała, pozostało wycieńczenie. Chłód, drżenie mięśni.
– Co za różnica, kto to zrobi? – mruknął w końcu. – Przed przeszłością nie ma co uciekać. On musi zginąć… A
jeśli tak ma być, niech narzędziem jego śmierci będzie ktoś, kto rozumiał, co znaczyło jego życie.
Sewerus nie odpowiadał i Serafin nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przygląda się uważnie jego twarzy. Po chwili
się poruszył, chyba wzruszył ramionami. I wstał.
– Ładnie to brzmi… – powiedział. – Czy to Eos nauczył cię mówić w ten sposób? Pięknie dobierać słowa…?
Narzędzie śmierci znające życie… – Usiadł nieco dalej. Przez chwilę się sadowił, jakby chciał iść spać. – Po waszym
spotkaniu, jeden z was musi być martwy. I tylko tyle.
– Do czego zmierzasz? – rzucił niecierpliwie Serafin. – Uważasz, że zdradzam mojego przyjaciela?
– Nie. Ty chcesz go zabić.
– To już nie jest mój przyjaciel!
Cisza…
– Wszystko jedno, to nie moja sprawa.
– Twoja, bo idziesz tam ze mną… Powiedz, co Eos kazał ci zrobić, jeślibym przypadkiem odmówił zabicia
Uriela?
– Nic.
– A jeślibym stanął po jego stronie?
– Zabiłbym cię.
Uderzył go twardy ton głosu. „Tak, zrobiłby to” – i nagle poczuł strach przed nim i wstręt do tej rozmowy, którą
odbyli. Sewerus chyba to wyczuł.
– Więc lepiej tego nie rób… – mruknął, jakby dla pojednania, może trochę zmieszany szorstkością swej
wypowiedzi. Serafin nie odrzekł nic. – Posłuchaj, to głupota, to wszystko… Gdy przyjdzie dzień, wracaj do domu.
Dokończę to zadanie za ciebie, tak będzie lepiej dla wszystkich… Człowiek nie powinien być zmuszony stawać
przeciwko tym, których ceni i szanuje. – Wciąż cisza. Podrapał się po głowie. – Myślisz, że cię nie rozumiem…
Jestem takim samym zwykłym gościem, jak ty. Też mam przyjaciół. I miałem przyjaciół, którzy ginęli, ale nigdy nie
chciałbym, żeby to było z mojej ręki.
– Mniejsza z tym. Śpij. Jutro musimy odnaleźć Uriela… – odparł Serafin.
– Śpij ty, ja i tak teraz nie zasnę. Wezmę pierwszą wartę.
* * *
Godziny czuwania Serafina ciągnęły się powoli niczym w koszmarnym śnie – ponure godziny zimna i mroku.
Nadzieja na pojawienie się światła trzymała go na nogach. Jednak według zegara ranek powinien był już nadejść, a
ciemność wciąż trwała.
Nagle usłyszał, że Sewerus budzi się z jękiem. Wyjął z torby błyszczka i potarł go, aż zaczął świecić, wtedy ujrzał
twarz towarzysza. Była blada, poszarzała, z zapadłymi, podkrążonymi oczami.
– To przez symbionty – mruknął Sewerus, widząc jego spojrzenie. Następnie wygrzebał ze swojego ekwipunku
niewielki iniektor i zrobił sobie zastrzyk. Po paru minutach jego wygląd zaczął wracać do normy. – Mam tyle gówna
napompowanego do krwi, że mój organizm przestaje normalnie funkcjonować – oznajmił tonem wyjaśnienia. – Coś za
coś, prawda? Jak tylko skończymy tę misję, czeka mnie kilkanaście godzin w aparaturze oczyszczającej.
Zebrali swoje rzeczy i ruszyli w dalszą drogę. Sewerus prowadził znowu, jednak przystanął po kilkudziesięciu
krokach.
– Dziwne, tu powinien znajdować się korytarz, którym doszliśmy do tej części podziemi.
– Może go minęliśmy…
– Daj trochę więcej światła.
Błyszczek rozjarzył się jaśniej, a korytarz jakby rozrósł się wokół nich, napuchł. Sufit uniósł się wysoko w górę,
tak iż światło ledwo go sięgało.
– Wczoraj to wyglądało inaczej…
– Anomalie kollapsu – szepnął Serafin do siebie.
– Co tam mruczysz?
– Jesteśmy poza Sferą. W chwili kollapsu pękły wiązania Wielkiego Porządkowania, ale nie wszystkie. Świat
wydaje się normalny, ale materia tutaj podlega ciągłym, wewnętrznym reporządkowaniom. Przestrzeń jest zmienna.
Byłeś kiedyś poza Sferą?
– Kilka razy… Nigdy nic takiego mi się nie przytrafiło.
– Eos twierdzi, że na zewnątrz zachodzą tak zwane „małe porządkowania”. Nie panuje tam taki zupełny chaos.
Tylko, że te porządkowania są mniej trwałe, niż to nasze – wielkie. Co jakiś czas rozbija je nowy kollaps, o wiele
słabszy, niż ten, który miał miejsce tutaj. Materia w Sawarze jest bardziej niestabilna, niż gdziekolwiek indziej, nowe
porządkowania zachodzą z dużą częstotliwością.
Sewerus milczał chwilę.
– Świetnie – burknął w końcu. – To będzie miało znakomity wpływ na skuteczność naszych poszukiwań…
– Lepiej ruszajmy – odparł cicho Serafin.
Korytarz prowadził ich długo, drogami ciemnymi i splątanymi. Łudził od czasu do czasu plamą światła, która
jednak zawsze okazywała się jedynie kałużą albo kawałkiem szkła, odbijającym blask ich własnego błyszczka.
Rozmawiali ze sobą niedużo. Brnęli tylko naprzód z zawziętością szczurów uwięzionych w labiryncie, z takim, jak
one strachem, ukrytym gdzieś w głębokich warstwach świadomości.
– Słyszałeś? – zapytał Sewerus, przystając jednocześnie.
– Nic nie słyszałem – Serafin nawet się nie zatrzymał.
Sewerus obejrzał się za siebie. W oddali coś znowu błysnęło. Potrząsnął głową i ruszył za towarzyszem.
Przez jakiś czas wędrowali w ciszy, dopóki dźwięk nie rozległ się znowu. Tym razem usłyszeli go obaj. Stanęli i
popatrzyli po sobie.
– Co to? – zapytał Sewerus, nie zdając sobie nawet sprawy, że zniża głos do szeptu.
Serafin nic nie odpowiedział. Przekrzywił tylko głowę i nasłuchiwał. Znał ten szum. To niemal nieuchwytne
drżenie, ledwie muskające bębenki. Zbliżył się do ściany. Wyciągnął rękę. Żywokoral cofnął się, zapadł w siebie jak
przestraszone zwierzę. Dotknął go. Ów drżał – zimny i wilgotny dla skóry. W jego drżeniu niósł się dźwięk, śpiewny
szept.
– Nad nami są szyny… Musimy być blisko powierzchni.
– Niemożliwe, nie wspięliśmy się ani odrobinę do góry… To te twoje anomalie?
Serafin pokiwał głową. Koral pod jego palcami drżał coraz mocniej. W pewnym momencie zaczął puchnąć,
przyjmując swą dawną objętość. W tej chwili korytarz się zatrząsł. Śpiewny szept przeszedł w przeszywający wizg.
Wizg. I cisza…
– Jesteśmy blisko – powtórzył.
Labirynt jednak kpił z nich nadal i wodził splątanymi korytarzami. Więcej nie poczuli drżenia tramwaju
przejeżdżającego nad ich głowami. Tylko od czasu do czasu pojawiało się za nimi światło. Niewielka jaśniejsza
plamka w ciemnościach. Serafin nie oglądał się na nią, jednak Sewerus sprawdzał co chwila, czy aby nie pojawiła się
znowu. Wraz ze zmęczeniem, jego zmysły przestawały funkcjonować poprawnie. Wyostrzony do granic słuch zaczął
podpowiadać mu złośliwie, że coś czai się za jego plecami – niczego tam jednak nie było. Panująca wokoło cisza
zdawała się tak nieprawdopodobna, że jego zdezorientowany mózg sam zaczął wytwarzać dla siebie dźwięki, być
może po to, aby nie zwariować z braku bodźców.
W końcu zmęczeni wędrówką i sfrustrowani jej bezcelowością, postanowili zatrzymać się na odpoczynek. Siedli
pod ścianą, wyjęli racje podróżne i jedli w ponurym milczeniu. Potem sen powoli zaczął ich morzyć.
Sewerus zasnął pierwszy. Tylko na chwilę. I widział korytarz, a w nim blade światełko. Rozpadło się na kilka
mniejszych i obudził się.
– Światło – mruknął sennie Serafin. – Widzisz je?
Sewerus potrząsnął głową, próbując zrzucić z powiek resztki snu. Tak, widział. Niewielkie światło w głębi
korytarza. Zatoczyło koło i znikło. Rozpadło się na wiele małych części. Gdy się przebudził, znowu zobaczył światło.
– Widzę je, widzę, Serafinie.
Chwiało się lekko, jakby trącane wiatrem. Serafin nie odpowiadał. Światło zatoczyło się w bok. Znikło i znów się
pojawiło. Wisiało przez chwilę, jakby się wpatrywało. Po chwili korytarz wokół Sewerusa zaczął się rozpływać,
roztapiać w gęsty mrok, wypływać poza zasięg percepcji. A światło rozpadło się na wiele mniejszych. Wtedy się
obudził.
Potrzasnął głową, przetarł oczy i wstał. Serafin spojrzał na niego z niepokojem.
– Widzisz to? – zapytał, pokazując coś w głębi korytarza.
– Światło? – Sewerus odparł pytaniem, nie podniósł jednak wzroku.
– Tak…
– Widziałem je kilka razy, kiedy szliśmy.
– Sądzisz, że to złudzenie? Tylko złudzenie?
– Może – Sewerus usiadł z powrotem. – Lepiej weź pierwszą wartę, mnie się oczy same zamykają.
– W porządku.
Sen jednak jak na złość teraz nie chciał przyjść. Złośliwe, blade ślepię wpatrywało się w niego z głębi ciemności,
nie dając mu spokoju. Kiedy zamykał oczy widział je nadal. Jakby plamę wypaloną na wewnętrznej stronie powieki.
Odwracał się na bok, lecz jaskrawe widziadło pozostawało. Zaklął. Światło rozpadło się na wiele mniejszych.
Serafin szturchnął go w ramię.
Obudził się.
– Co jest?
– Zbliża się…
– Co?
– To światło.
Sewerus poderwał się na nogi. Wyszarpnął z kabury pistolet i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę świetlistej
plamy. Serafin poderwał się również i podążył za nim. Tamten jednak po paru krokach przystanął.
– Teraz go widzę – szepnął. – Widzisz? To jakiś gość z błyszczkiem…
Serafin wytężył wzrok i dostrzegł, że niewielki świetlny punkt faktycznie obrysowuje swym blaskiem jakąś
sylwetkę. Oparł dłoń na rękojeści miecza i czekał. Gdy światło zbliżyło się na tyle, żeby dało się wyraźnie dostrzec
zarys ludzkiej postaci, usłyszeli głos:
– Czy się zgubiliście?
– Uriel? – wyrzucił z siebie z niedowierzaniem Serafin.
– Tak, to ja, chłopcze.
Uriel postąpił kilka kroków, aż ujrzeli wyraźnie jego twarz.
– Jak… i dlaczego nas odnalazłeś?
– Nie odnalazłem, przyzwałeś mnie.
– Nie rozumiem.
– Ani ja – wciął się Sewerus. – Człowieku, przyszliśmy cię zabić! A ty włazisz nam tak po prostu w ręce?
– Ja i tak już nie żyję…
– Co masz na myśli? O co w tym wszystkim chodzi? – Serafin ze zdumieniem stwierdził, że w jego głosie zaczyna
pobrzmiewać z trudem hamowana wściekłość.
– Wszystko wam wyjaśnię – odparł spokojnie Uriel. – Jest kilka rzeczy, które musisz zobaczyć, Serafinie. Zanim
będziesz mógł mnie zabić. Nawet nie zaczynasz domyślać się planów Eosa. Chodź za mną.
To powiedziawszy, minął ich i ruszył w dół korytarza.
Sewerus, zbyt zszokowany, żeby go powstrzymać, spojrzał tylko na swego towarzysza.
– On zwariował… – stwierdził.
– To możliwe… tu, poza Sferą. Lepiej chodźmy za nim.
Sewerus wpatrywał się w niego przez chwilę czujnym wzrokiem. Potem bez słowa poszedł za Urielem.
Tuż za rogiem korytarz odmienił się nagle. Nie znajdowali się już pod ziemią, tylko wysoko ponad nią, na
stalowym wiadukcie. Wokół plątało się mnóstwo podobnych konstrukcji: jedne wyżej, drugie niżej, wszystkie skąpane
w fioletowej poświacie dziwnego księżyca.
– Czy znasz legendy o aniołach? – odezwał się nagle Uriel. – O starożytnych założycielach naszego plemienia,
tych, którzy dali nam skrzydła? Pradawne teksty mówią, że przybyli sponad gwiazd i posiedli większą władzę nad
Sferą niż ktokolwiek inny. Byli tak potężni, że potrafili zmieniać materię, ich siły przewyższały dyrektywy Wielkiego
Porządkowania – może zresztą to oni je stworzyli, podania nie się co do tego zgodne. Eos badał je bardzo dokładnie,
był wręcz opętany starożytnymi naukami. Badał Sferę, jej właściwości. To doprowadziło go do Przebudzonych.
Kainici może są panami Sfery, ale nie rozumieją jej istoty – Przebudzeni za to chcą ją badać.
Gdy doszło do kollapsu, Eos był wstrząśnięty – jak wszyscy. Nigdy nie przypuszczaliśmy… nie śmieliśmy sądzić,
że to może się wydarzyć. Ale on, on widział coś więcej. Zrozumiał, że Sfera jest zniszczalna, a zatem można ją także
opanować. Ktoś kiedyś, przed początkiem czasu, nadał jej kształt, a teraz jego władza słabnie. Pękają dawne
wiązania. Coś zburzyło odwieczną równowagę. Istnieją prastare mity o powrocie aniołów. Eos był pewien, że
właśnie z tym mamy do czynienia. Nalegał na mnie, abyśmy udali się do Sawary, żeby zbadać, zobaczyć wszystko na
własne oczy. Tak też uczyniliśmy.
Ci, którzy pozostali w mieście, byli martwi lub obłąkani, poza jedną osobą. Tobą, Serafinie. Znaleźliśmy cię w
świątyni, jakby pogrążonego we śnie, jakby dręczonego przez koszmary. A miasto wokół nas zmieniało się nieustannie
i stało się wielkie, przytłaczające… jakbyśmy byli czterolatkami – takimi, jak ty wówczas. Wtedy zrozumieliśmy, że
przeżyłeś, gdyż w jakiś niepojęty sposób opanowałeś zachodzące wokół ciebie porządkowania.
Zabraliśmy cię wtedy z Sawary. Eos nalegał na to, żeby mógł cię wziąć na wychowanie. Zgodziłem się, pod
warunkiem, że pozwoli mi w nim uczestniczyć. On chciał odkryć, co dało ci tę moc, szukał w proroctwach słów o
jakimś wybrańcu, o mesjaszu. Ale żadnych takich nie było. I niczego nie mógł dowiedzieć się z obserwacji ciebie.
Rozwijałeś się, jak każdy normalny chłopiec. Nigdy więcej nie ujawniłeś talentu władania Sferą i porządkowaniami.
Uriel umilkł. A Serafin i Sewerus stąpali za nim po coraz węższej kładce, również milczący. Gdy nareszcie doszli
do jej końca, ich oczom ukazały się drzwi.
– Co chciałeś mi pokazać? – wydusił w końcu ze ściśniętego gardła Serafin.
– Tylko to – odparł Uriel i otworzył drzwi. Przeszli przez nie.
Świątynia – wybujałe, ginące w mroku arkady oplecione kamiennym bluszczem. Pnące się ku niebu kolumny. Sufit
z tętniących, koralowych konarów i giętkich kryształowych witek. Pulsujące ściany zwodzące oko miriadami
nierówności tańczących w chybotliwym świetle kaganków, raz ginących w cieniu, raz rozbłyskających jasno.
Świątynia Boga, katedra życia… Miejsce kaźni.
„I miejsce narodzin, moich narodzin.”
Serafin opuścił wzrok. „Czy śmierć może być szlachetna…? Nie chciałbym, żeby którykolwiek z nich zginął z
mojej ręki… Jeden z was będzie martwy…”
– Daj mi swój miecz.
To Sewerus. Jego głos w ciemnościach. Nie spojrzy mu w twarz.
– Daj mi go – powtarza.
Serafin jest posłuszny. Słyszy kroki, potem szczęk oręża i słowa gdzieś z oddali. „Wyzywam cię…” i „Mógłbyś
być najlepszym”. Walka nie będzie długa. Wie to. Słyszy kroki poruszających się szermierzy. Brzęk zderzających się
ostrzy. Śmierć się zbliża. Jest krótkie uderzenie. Głuchy chrzęst. Żadnego krzyku. Jakby jęk.
– Niemożliwe – słyszy nagle głos Sewerusa. To wyrywa go z marazmu. Podnosi głowę, podchodzi bliżej.
Niedaleko ołtarza spoczywają stare zwłoki. Na poły rozłożone, jakby leżały tu co najmniej od tygodnia. Są ubrane w
ozdobną zbroję starszyzny Woletorów. Spomiędzy pancernych płyt koralu jirwe sterczy sztylet.
– Jak to możliwe? – szepcze Serafin. – Czy on był tu cały czas?
* * *
– Eosie…
– Wejdź, Niceforze – głos Eosa wypłynął zza potężnego oparcia jego fotela.
Woletor postąpił kilka kroków przed siebie i stanął. Wciąż nie widział swojego wodza.
– Przybył posłaniec… Doszło do kollapsu w okolicach Seuanno, około miliona zaginionych. To stało się nagle,
nie zdążyli nikogo ewakuować.
– Wiem już o tym… Czego spodziewają się po nas Przebudzeni?
– Pretorianie są bezradni. Reperkusje po kollapsie odbiły się w głębi Sfery. W promieniu kilkuset kilometrów od
Seuanno panują anomalie. Potrzebują kogoś, kto będzie umiał działać bez pomocy Sfery, potrzebują naszego wojska.
– Co proponują?
– Dadzą ci całkowite pełnomocnictwo i naczelną władzę nad wojskiem. W zamian nasi wojownicy mają pomóc w
opanowaniu sytuacji i obronić ich terytorium.
– A Kainici?
– Co z nimi?
– Ich wojska na południu bez możliwości poruszania się w Sferze będą osłabione.
– Nie aż tak, jak Pretorianie, którzy poza Sferą są bezradni jak dzieci.
– Właśnie – Eos kiwnął głową. – Przyślij mi tu Zariela.
– Mam wysłać odpowiedź do rządu Przebudzonych?
– Tak, powiedz, że osobiście poprowadzę oddział do obrony ich terytoriów.
Nicefor wycofał się i po chwili przysłał Zariela, który zjawił się w pełnym rynsztunku gotowy do
natychmiastowego wymarszu.
– Dobrze, że jesteś – Eos wstał z fotela i zmierzył go krytycznym spojrzeniem. – Poprowadzisz nasze oddziały na
południe, do Ruuli. Weźmiesz sysytie z pierwszej i trzeciej kohorty.
– Pierwszej i trzeciej? – Zariel nie potrafił ukryć swojego zdumienia. – To nasi najlepsi wojownicy.
– Drugiej takiej okazji nie będziemy mieli. Jeśli zdobędziemy Ruuli, będziemy mieli przyczółek w samym środku
strefy kainickich wpływów. Do obrony Przebudzonych i akcji ratowniczych wystarczą mi słabsze oddziały.
– To ryzykowne – zauważył Zariel. – Jednym uderzeniem trudno nam będzie ich pokonać, a Przebudzeni nie ufają
nam na tyle, żeby długo tolerować naszą obecność. Chyba, że planujesz też skorzystać z sytuacji, żeby…
– Nie – przerwał mu ostro Eos. – Sprzymierzyliśmy się z Przebudzonymi i dotrzymamy warunków umowy. Czy i ty
uważasz, jak moi wrogowie, że zapomniałem o honorze wojowników?
– Nie, Eosie – Zariel spuścił głowę, spojrzał w bok. Widać było po nim wyraźnie, że coś w sobie stłumił.
– Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć?
– Jeśli mogę mówić szczerze…
– Jak zawsze.
Zariel wziął głęboki wdech.
– Nie rozumiem cię – rzucił w końcu. – Chcesz bronić słabszych, ale najlepsze sysytie posyłasz do ataku. Wielu
cywilów może przez to zginać. Chcesz wzmocnić pozycję naszego plemienia, ale nie korzystasz z okazji, aby sięgnąć
po władzę nad Przebudzonymi. Obaj dobrze wiemy, co oznacza naczelne dowództwo wojska. Oni sami liczą się z
tym, że jeśli nie zechcesz go później złożyć, to nie będą w stanie ci go odebrać. Chciałbym wiedzieć, co tobą kieruje.
Eos zbliżył się do niego. Uśmiechnął się i oparł dłoń na jego ramieniu.
– Nie martw się o nasze plemię – rzekł. – Jeśli zdobędziemy Ruuli, zarówno Kainici, jak i Przebudzeni będą
musieli się z nami liczyć. Ale w tej walce nie o to chodzi. Musimy zbierać nasze siły… i musimy zbierać wiedzę.
Wiedza, Zarielu – to nasz prawdziwy cel. Musimy być gotowi.
– Gotowi na co?
– Idź już – odparł Eos, ignorując jego pytanie.
– Taak… Tak jest – Zariel skłonił się niechętnie i skierował w stronę wyjścia. Zanim jednak wyszedł, przystanął
na chwilę i zapytał:
– A co się stało z Serafinem?
Eos nie odpowiedział od razu. Uśmiechnął się tylko.
– Sądzę, że wykonał swoją misję – rzekł w końcu.
Synowie Kaina
– Panie Sewerusie, musi pan pomóc! – Kitamura, korpulentny, skośnooki konus, chwycił go za rękaw płaszcza. On
jednak spojrzał na niego jak na karalucha i niecierpliwym ruchem strząsnął z ramienia.
– Przykro mi, panie przewodniczący – odparł. – Ale to nie moja sprawa. Nie opowiadam się po żadnej ze stron.
W czasie wojny byłem najemnikiem, pracowałem dla tych, którzy lepiej płacili. Nie mam poglądów ani sympatii
politycznych czy ideologicznych.
Odwrócił się i ruszył w poprzek betonowej platformy peronu ku pękatemu wagonowi kolei podziemnej.
– Ale proszę pana, pan wie, że jeśli oni… jeśli oni się tu zjawią, to… to będzie masakra! Tylko pan może ich
powstrzymać…
– Nie, panie przewodniczący, nie mogę. Nie jestem żołnierzem. Już nie jestem żołnierzem. Śmierć to przykra
sprawa. I tak, jeśli zjawią się tu Pretorianie, to wielu waszych zginie – takie jest życie. Przegrani muszą płacić cenę
porażki. Nie będę dla pańskich ludzi nadstawiał karku; żaden z nich nie nadstawiłby karku dla mnie.
Mały człowieczek dogonił go i ponownie zatrzymał.
– Panie Sewerusie… na miłość boską – wycedził przez zęby zduszonym szeptem.
Sewerus zaśmiał się tylko nieprzyjemnie.
– I to pan mówi o Bogu? Pan, Kainita? Panie Kitamura… – rzekł z dezaprobatą.
Kitamura wziął haust powietrza, jakby chciał go dalej namawiać, lecz nagle chrząknął dziwnie, a jego oczy
wywróciły się białkami na wierzch.
– S… są… – wyjąkał piskliwie i zaraz obrócił się na pięcie. Szybkim krokiem ruszył ku wyjściu. Sewerus
obserwował przez chwilę jego niknącą sylwetkę. Gdy Kitamura był już daleko, nagle dołączyły do niego dwie kolejne
postaci, o wiele większe i groźnie wyglądające. „Głupiec” – pomyślał Sewerus, po czym wsiadł do pociągu.
Wagon był obszerny. Znajdowało się w nim w sumie osiem rzędów foteli: po cztery z każdej strony, a między nimi
korytarzyk. Wszystkie miejsca siedzące już zajęto, zatem wcisnął się między ludzi stojących w korytarzyku. Większość
z nich była Homonulusami, jednak Sewerus z łatwością rozpoznawał Kainitów. Mieli o wiele silniejszą aurę.
Homonulusowie właściwie w ogóle jej nie posiadali.
Koła wagonu zgrzytnęły, jakby miał już ruszać, jednak nic takiego się nie stało. Ostatni pasażerowie wpychali się
do wnętrza. Obok Sewerusa stanęła para Kainitów: starszy mężczyzna i dziewczyna – na oko piętnastoletnia, ładna, o
miłej, okrągłej buzi. Spojrzała na niego. Miała smutne oczy; pomarańczowe ze złotymi obwódkami. Odwrócił się od
niej pospiesznie.
– Kurwa mać… – mruknął do siebie.
– „Nie rób tego…” – zdążyło mu zadzwonić w głowie, gdy do pociągu wkroczyli Pretorianie.
Nagle zrobiło się strasznie cicho. Jakby wszystkie odgłosy – szum rozgrzewających się silników, gwar ludzkich
głosów, zgrzytanie kół – zostały stłamszone gdzieś na granicy rzeczywistości. Wszyscy Homunulusi zastygli niczym w
stuporze. Tu i tam część z nich wykonywała nienaturalnie spowolnione ruchy, które zaraz ustały. Tylko Kainici
poruszali się normalnie.
Sewerus poddał się ogarniającemu go paraliżowi. Pozwolił dziwnemu mrowieniu rozejść się po jego ciele.
Stłumił swoją aurę. Dostrzegał jeszcze resztki ruchu. Przed oczami mignęły mu czarne sylwetki czterech Pretorian –
strasznie chudych i wysokich, w czarnych pancerzach, z pióropuszami na głowach i długimi ostrzami podczepionymi
do rękawic. Na granicy jego umysłu pojawiła się świadomość rozlegających się krzyków bólu i rozpaczy, spostrzegł
jeszcze czerwone eksplozje krwi.
– „Czterech…” – jego myśli płynęły bardzo powoli. – „I tak nie dałbyś im rady. Nie rób tego…”.
Nagle tors Kainity stojącego obok niego pękł. Mignęło srebrne ostrze. Krew bluznęła gęstym strumieniem. Ujrzał
rozdzierane wnętrzności. Dziewczyna, która z nim była, nie krzyknęła, tylko jej twarz wygięła się jakby do krzyku. W
tym momencie Sewerus poczuł, że coś się w nim łamie. Jego myśli przyspieszyły nagle.
– Ani drgnij! – syknął, chwytając ją mocno za ramię. Znieruchomiała pod wpływem jego głosu. Jego aura
przesłoniła jej aurę.
Błyskawicznym ruchem wyszarpnął spod płaszcza pistolet skałkowy. Gruchnął strzał. Ścianę wagonu ochlapała
krwawa miazga z mózgu i w powietrzu słychać było trzask kości jednego z Pretorian.
– „Jeden” – odliczył w myśli Sewerus, upuszczając pistolet i wydobywając następny spod płaszcza. Kolejny
srebrny pocisk poszybował w powietrzu, przecinając tor biegu innego Pretorianina. – „Dwa”.
Odrzucił pistolet, puścił dziewczynę i dobył dwóch długich, zakrzywionych sztyletów. Trzeci Pretorianin
przemykał właśnie tuż obok niego. Zauważył, co się dzieje, lecz nie zdążył zareagować. Ostrze Sewerusa rozorało mu
szyję. Padł w fontannie krwi, ścięty z nóg nagłym uderzeniem. „Trzy”.
Ostatni był nieco dalej, więc zdążył sparować cios. Zahamował, obrócił się na pięcie
i uderzył. Sewerus nie przejął się mknącym w jego stronę ostrzem. Wbił własną broń między żebra przeciwnika,
czując wyraźnie, jak rozrywa płuca i serce.
„Cztery” – zakończył odliczanie, gdy tamten upadł. Poczuł, że po jego boku spływa cienka strużka krwi. Rana była
płytka, ale gdyby przeciwnik miał czas wymierzyć cios odrobinę dokładniej, to pewnie byłaby śmiertelna. Pretorianie
umieli zabijać, choć oczywiście nie tak dobrze jak Sewerus.
W czasie wojny zabił przeszło sześćdziesięciu Pretorian w osiemnastu starciach. Więcej niż jakikolwiek inny
człowiek. Ale wtedy w jego organizmie żyły jeszcze symbionty: kordialis, który w razie czego mógł zastąpić funkcję
serca, oculus, zaimplanotwany pod skórę czaszki, który wyostrzał jego zmysły, wis, pompujący do jego krwi bojowe
hormony oraz cztery glisty–wzmacniacze, które wzmagały siłę jego mięśni.
* * *
Dom Sewerusa rósł w podziemnej jaskini na obrzeżach miasta Wejtl. Jego organiczne ściany przyjęły kształt
zbliżony do naturalnej struktury skały, dlatego od środka przypominał wnętrze niedużej kopuły. Znajdowało się tam
niewiele mebli, przeważnie surowych, zrobionych z szarej stali. Nie było żadnych ozdób.
– W kuchni jest trochę jedzenia – rzekł Sewerus, pokazując Szejli ciasny aneks kuchenny. Następnie udał się do
łazienki, nalał czerpakiem nieco wody ze zbiornika do miski i zaczął oglądać swoją ranę. Zakrwawioną koszulę cisnął
w kąt.
Draśnięcie było płytkie, ale zaczynało ropieć. Wziął zatem przypominającego gąbkę wysysacza, zwilżył go nieco
w misce i przytknął do swego boku. Syknął cicho, gdy mikroząbki stworzenia wpiły się w jego skórę.
Nagle w lustrze pojawiła się twarz Szejli. Dziewczyna zbliżyła się do niego od tyłu i musnęła palcami krawędź
jego zranienia. Sewerus zastygł w bezruchu i przyglądał się jej odbiciu. Sięgała mu ledwie do ramion, ale jak na swój
wiek była bardzo ładnie zbudowana. Brązowa suknia służki opinała ciasno jej szczupłą talię, a obramowany białą
materią dekolt odsłaniał zarys krągłych, niedużych piersi. Jej śliczna, dziewczęca buzia kontrastowała mocno z jego
własną twarzą – brzydką, obarczoną za długim nosem i szerokimi ustami, zeszpeconą tu i tam bladymi pajęczynkami
blizn.
Dziewczyna objęła go i poczuł, jak jej delikatny, ciepły policzek przytula się do jego pleców. Jej dłonie spoczęły
na jego nagim brzuchu i powoli zaczęły wędrować niżej. Wzdrygnął się nieco, chwycił jej ręce i odsunął ją od siebie.
– Nie jesteś przestraszona tym, co wydarzyło się w pociągu? – zapytał.
– Jestem… – odparła, spuszczając oczy i nagle się rumieniąc.
Zapadła cisza. Sewerus przykleił do swojego boku plaster i wyszedł. Także był przestraszony, czuł, że dłonie drżą
mu nieznacznie. Dopiero co wystąpił przeciwko Pretorianom. Dla niej. Cholera, dla tej gówniary! W kilka sekund,
niewiele myśląc, podpisał na siebie wyrok. Będą na niego polować – był tego pewien. Dotąd zostawiali go w
spokoju. Może i uważali go za trochę groźnego, może i chętnie by się go pozbyli wcześniej, ale znajdował się poza
Sferą. Teraz jego aura pozostawiła wyraźny ślad, trop dla gończych psów.
Westchnął, rozglądając się po mieszkaniu. Musiał odpocząć, dzień, góra dwa. Potem trzeba było ruszać. Tutaj już
nie było bezpiecznie.
Szejla weszła za nim do pokoju. Wciąż zarumieniona, stanęła naprzeciwko niego i ze wzrokiem wbitym w ziemię
zaczęła rozpinać dekolt. Przez chwilę patrzył tępym wzrokiem na jej trochę jeszcze dziewczęce piersi. Nagle drgnął.
Podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie i wpił się wargami w jej drobne, drżące usta. Ściągnął pospiesznie jej
sukienkę. Drżała cała, a jej ramiona pokryła nagle gęsia skórka. Poddawała się jednak jego pieszczotom. Podniósł ją z
ziemi i zaniósł do łóżka.
* * *
Szejla leżała z głową opartą w zagłębieniu pomiędzy jego barkiem a szyją. Jej oddech, rozgrzany i wciąż lekko
przyspieszony, przyjemnie pieścił jego skórę. Sewerus westchnął. Czuł się trochę za stary.
– Dlaczego ci ludzie w pociągu musieli wszyscy zginąć? – zapytała nagle Szejla.
– Nie wiem – odparł po chwili wahania. – Bo życie to bardzo okrutna i niesprawiedliwa gra… Ktoś ciągle ginie.
Żyją silniejsi…
– Czyli Pretorianie?
– Tak, oni są od nas silniejsi – powiedział, lecz zaraz zbeształ się w duchu za to pochopnie wypowiedziane „nas”.
– Kim oni właściwie są?
No tak, ona przecież musiała urodzić się już po wojnie. Niewiele wiedziała.
– Byli kiedyś ludźmi – rzekł. – Zwykłymi Homonulusami. Dawno temu Kainici żyli wśród Homonulusów w
spokoju, górowali nad nimi jednak, gdyż potrafili poruszać się w Sferze. Dzięki temu byli w stanie manipulować
ludźmi i nimi władać. Tak to trwało, dopóki nie pojawili się Przebudzeni. Podobnie jak pozostali Homonulusowie nie
posiadali własnej aury, ale odkryli istnienie Sfery. I Kainitów. Chcieli wyzwolić od nich ludzkość, więc próbowali
zawładnąć Sferą. I choć nie posiadali aury, zaczęło im się to udawać – poprzez trening psychiczny i wynalazki
techniczne. Szybko dorównali mocą Kainitom i powstało tak zwane Ekwilibrium – niedoszli wyzwoliciele podzielili
się ze swoimi przeciwnikami władzą nad Homonulusami, którzy zresztą żyli w błogiej nieświadomości tego, co się
dzieje. Ale to nie mogło trwać długo, bo Przebudzeni wciąż pracowali nad nowymi środkami walki. I w końcu udało
im się stworzyć Pretorian – doskonałe maszyny do zabijania, od dziecka spędzające więcej czasu w Sferze niż w
zwykłym świecie, umysłowo wypaczone potwory, które miały tylko jeden cel – pokonać Kainitów. Wtedy właśnie
doszło do wojny… i Pretorianie wygrali.
Szejla powoli kiwnęła głową. Nic nie powiedziała i chwilę leżeli w ciszy. Potem Sewerus wyplątał się z jej
objęć i usiadł na skraju łóżka.
– Ten mężczyzna, z którym byłaś w pociągu… to był twój ojciec? – zapytał.
– Nie – odpowiedziała. – To był mój pan.
– Aha… – mruknął i zaczął się ubierać. Gdy skończył, wyszedł do kuchni. Zagotował wodę w elektrycznym
czajniku, zrobił sobie herbatę i zaczął ładować pistolety. Lepiej, żeby były gotowe. Nabił je prochem i srebrnymi
kulami, zabezpieczył i odłożył. Wiele by dał za broń automatyczną, jakiej używali Homonulusowie, ale wiedział, że w
Sferze jest bardzo mało skuteczna. Podobnie jak większość ich technologii.
Dopił herbatę i zaczął się zastanawiać, gdzie by się położyć spać – do łóżka jakoś nie chciał wracać. Nagle
doszedł jego uszu dziwny łopot, jakby żagli na wietrze, i coś stuknęło w dach. Chwycił pistolety i ostrożnie podszedł
do wyjścia na górę. Nasłuchiwał chwilę, wstrzymując oddech, a gdy nic więcej się nie odezwało, ruszył po
schodkach. Uchylił klapę i wyjrzał na zewnątrz. Na skale, która tworzyła sklepienie jaskini, stała jakaś postać –
wysoka, zakuta w bojową zbroję zakrywającą wszystko łącznie z twarzą. Płyty pancerza nie były gładkie, lecz pokryte
guzowatymi zgrubieniami, a za plecami przybysza rozpościerała się para mechanicznych skrzydeł.
– Serafin… – mruknął Sewerus, wychodząc na dach. – Co cię tu sprowadza?
Serafin był jednym z Woletorów, plemienia słynnych latających wojowników, podobnie jak Kainici i Przebudzeni
świadomych istnienia Sfery, jednak nie pretendujących do sprawowania nad nią kontroli. W czasie wojny byli
początkowo neutralni, jednak Eos, jeden z najsilniejszych spośród nich, wraz z sześcioma innymi, do których należał i
Serafin, zbuntowali się, wybili dawną starszyznę i zmusili plemię do opowiedzenia się po stronie Przebudzonych.
– Miło cię znów widzieć, Sewerusie – odezwał się przybysz, nie odpowiadając na pytanie. – Tyle lat minęło, to
cud, że jeszcze żyjesz. Sewerus puścił tę uwagę mimo uszu.
– Czego chcesz? – zapytał opryskliwie.
– Słyszałem o Twoim drobnym wypadku w Ettene… Czterech martwych Pretorian…
– Do rzeczy.
– Masz kłopoty, Sewerusie, poważne kłopoty. Oni już cię szukają.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– Eos kazał nam cię odnaleźć. Nam, Woletorom. Niedługo będę musiał mu powiedzieć o tym miejscu. Wyczyta z
mojej aury, że coś wiem. Przybyłem cię ostrzec. Mam wobec ciebie dług, więc go spłacam.
– Zbytek łaski, Serafinie – odburknął Sewerus.
Wojownik westchnął. Zabrzmiało to, jakby jakiś owad zabrzęczał w metalowej puszce.
– Po co to zrobiłeś, Sewerusie? – zapytał. – Przecież nienawidzisz Kainitów, po co zabijałeś tych Pretorian?
– Lubię zabijać – Sewerus zaśmiał się, odsłaniając swoje groźnie wyglądające kły. – Mogłeś się domyślić, że
prędzej czy później mi się to znowu przytrafi. Po tylu latach zabijania człowiek się przyzwyczaja, zaczyna mu to
sprawiać radochę. Czy tobie to sprawia radochę? Co, Serafinie?
– Nie – odparł tamten. – Wiesz, że nie. Będziesz musiał uciekać. Przyniosłem ci coś – wydobył z przytroczonej do
pasa ładownicy dużego, białego pędraka, który niósł na grzbiecie coś, jakby owadzie jajo.
– Pochłaniacz? – Sewerus wziął do ręki owada.
– Przez jakiś czas zamaskuje twoją aurę, będziesz wyglądał jak zwykły Przebudzony. Ale spiesz się, bo nie
pomoże ci to na długo. Lepiej, żebyś jak najszybciej wydostał się poza zasięg Sfery. I nie bierz ze sobą dziewczyny…
Sewerus spojrzał na niego podejrzliwie, a jego oczy zwęziły się w szparki.
– Dlaczego?
– Zanadto rzuca się w oczy. Pretorianie nie lubią, jak ktoś im się wymyka z łapanki.
To powiedziawszy rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze.
– Żegnaj – powiedział jeszcze. – Dług uważam za spłacony. Następnym razem, gdy się spotkamy, będę musiał cię
zabić.
– Chyba, że ja wcześniej zabiję ciebie – mruknął Sewerus, patrząc na oddalającą się skrzydlatą postać.
* * *
Raczej wyczuł ich obecność, niż ich dostrzegł, kiedy wmieszali się w tłum. Pretorianie. Sześciu. Najwyraźniej
kogoś szukali.
Wielu Kainitów uciekało w tych czasach na Wschód. Trzymali się wielkich skupisk ludzkich, podróżowali
pociągami. Skupiska Homonulusów tłumiły ich aurę. Gdyby wyruszyli sami, ściśnięci w wystraszoną gromadkę,
byliby niczym wielki, jarzący się na czerwono neon odciśnięty w Sferze dla tych, którzy ich prześladowali.
Rozproszeni, skryci w ciżbie mieli trochę większe szanse na przeżycie. Trochę… większe…
Sewerus poczuł się tak, jakby bryłka lodu stanęła mu w żołądku, kiedy minął ich patrol, oskrzydlający jakiegoś
Kainitę i spychający go ku bocznej alejce. Zmusił się, żeby iść dalej w sposób całkiem obojętny, lecz Szejla stanęła
jak wryta i spojrzała za oddalającym się oddziałkiem. Dowódca Pretorian zauważył to i zatrzymał swoich ludzi.
– Na co się gapicie? – szczeknął głosem syntezowanym przez maskę ochronną.
– Dobrze wykonujecie swoją robotę, żołnierzu. Wkrótce skończymy z tym ścierwem – odparł Sewerus, opierając
ręce na ramionach Szejli i próbując ją powoli odciągnąć.
Pretorianin przyglądał im się przez chwilę, a Sewerus walczył ze sobą, żeby nie stracić zimnej krwi i nie sięgnąć
po pistolety. Czuł, że jego mięśnie się napinają, a serce zaczyna mocniej bić.
– Podejdź tu… – wycedził nieufnie dowódca. – Bracie.
Sewerus uśmiechnął się, modląc się w duchu, żeby wyglądało to autentycznie,
i zbliżył się do nich. Złapany Kainita spojrzał na niego błędnym wzrokiem. Nagle jego oczy rozszerzyły się, ryknął i
szarpnął się panicznie. Dowódca Pretorian wyciągnął pistolet. Sewerus drgnął w tym momencie, ale ponownie stłumił
w sobie odruch obronny. Wiedział, że gdyby chcieli go zaatakować, wysunęliby swoje ostrza. Pistoletów używali
tylko w jednym celu…
– Czyń honory, bracie – powiedział żołnierz, podając mu broń.
Sewerus bez chwili wahania uniósł pistolet i wypalił do miotającego się Kainity. Czaszkę mężczyzny rozerwało
na strzępy. Krew i mózg opryskały mundury dwóch Pretorian.
– Dobro zwycięży, bracie – mruknął dowódca i odebrał Sewerusowi pistolet. W jego głosie zabrzmiało coś, jakby
ulga. Choć nie, oni nie znali strachu, nie mogli też znać uczucia ulgi.
– Musieliśmy sprawdzić twoją wierność. Szukamy niebezpiecznego zdrajcy.
– Rozumiem – odparł Sewerus. – Kontynuujcie swoją pracę.
I oddalił się, ciągnąc za sobą Szejlę. Gdy zajrzał do torby, w której niósł pochłaniacza, ujrzał, że ciało stworzonka
nabrzmiało i spuchło, a jajowaty przedmiot, który niosło na grzbiecie wyglądał, jakby miał zaraz eksplodować.
Udali się na stację kolei podziemnej i złapali pociąg do Alassanu, niewielkiej mieściny daleko na północnym-
wschodzie. Szejla wyglądała na nieco wstrząśniętą i nie odzywała się przez całą podróż.
– Zabiłeś już kiedyś Kainitę – stwierdziła bez cienia emocji, gdy dotarli na miejsce
i ruszyli do małego hoteliku, w którym Sewerus postanowił się zatrzymać. – Ale w czasie wojny walczyłeś po ich
stronie, prawda?
– Niezupełnie… Przez pierwsze trzy lata wojny służyłem Przebudzonym… I zabiłem wielu Kainitów.
– Więc dlaczego zmieniłeś strony?
– Ci drudzy lepiej płacili – odparł sucho Sewerus, a jego twarz stężała. Jednak Szejla drążyła dalej.
– Nagle ot tak, po prostu postanowiłeś zdradzić swoich mocodawców i iść do ich wrogów?
– Nikogo nie zdradziłem – wycedził przez zęby. – Nasz kontrakt uległ rozwiązaniu. Przez rok byłem bezrobotny,
potem Kainici zaproponowali mi, żebym pracował dla nich. Nie widziałem powodu, żeby odmówić.
– Jesteś zbyt dobrym wojownikiem, żeby Przebudzeni tak po prostu cię puścili po wygaśnięciu kontraktu. Nie
chcieli przedłużyć umowy?
– Ech… Dobrze, powiem ci, jak to było – odszczeknął rozeźlony Sewerus. – W czasie starcia koło Skarro nasz
dowódca poprowadził nas prosto w zasadzkę. Straciłem tam wielu dobrych… – zawahał się na chwilę. – Wielu
dobrych żołnierzy. Z życiem uszedłem tylko ja i… i ten nasz dowódca. Potem na jakiś czas miałem dość walki, więc
odszedłem. Jasne?
– Tak – odparła cicho Szejla i niespodziewanie dotknęła jego dłoni. Sewerus szedł dalej, jakby niczego nie
poczuł.
Gdy już się ulokowali w hotelowym pokoju, Szejla poszła wziąć prysznic, a on siadł i zaczął rozmyślać. Był
zmęczony. Wiedział jednak, że musi wykrzesać z siebie resztki energii, jeśli chce… Jeśli chce czego? „Chyba tylko
przeżyć…” – pomyślał z goryczą. Niczego nie był w stanie osiągnąć, niczego wywalczyć. Przeżyć… „Jakże niewiele
ze mnie zostało…”. Potrząsnął głową, żeby odpędzić te myśli. Najchętniej by nie myślał o niczym. Trochę wbrew
sobie poczuł, że chciałby, aby Szejla znów go zaciągnęła do łóżka. To by pomogło… Na chwilę. Ale kiedy wyszła
spod prysznica, zawinięta w ręcznik, ze swymi czarnymi, lekko kręconymi włosami zebranymi wysoko czerwoną
tasiemką, nawet na niego nie spojrzała, tylko od razu położyła się spać. Stłumił w sobie chęć położenia się obok niej,
założył płaszcz i wyszedł. Noc była chłodna. Długie, postrzępione, szare chmury zakryły księżyc i większość gwiazd.
Od strony puszczy, która ciągnęła się tuż za miastem, oddzielona wysokim ogrodzeniem, dolatywały od czasu do czasu
okrzyki jakichś nocnych ptaków.
W jednej z bocznych alejek odnalazł swoją skrytkę ze sprzętem zakamuflowaną pod dużym kontenerem na śmieci.
Miał kilka tego rodzaju magazynków w różnych miastach. Wiedział, że może nadejść taki dzień, gdy będzie musiał się
ukrywać lub uciekać, wówczas będzie mu potrzebna broń albo inny ekwipunek.
Wydobył ze skrytki dodatkowy komplet nabitych pistoletów skałkowych, zapasowe srebrne kule i proch oraz
konwencjonalny karabinek bojowy – nieprzydatny w walce
z Pretorianami, za to skuteczny przeciwko rozmaitym bestiom, żyjącym poza Sferą. Wyciągnął też złożony namiot, parę
termokoców, błyszczka (niedużego owada, którego odwłok świecił jasno, gdy się go potarło) – zwykłe latarki oraz
inny elektroniczny sprzęt przyciągały bestie – kilka żelaznych racji, kompas, mapy i parę innych przydatnych rzeczy.
Na samym końcu wydobył trzy iniektory wypełnione gęstą, karmazynową substancją. Krew Homonulusów.
Zapakowawszy to wszystko do plecaka, zamknął skrytkę, zabezpieczył ją kodem i na powrót zamaskował.
W drodze powrotnej zaczął układać plan działania na następny dzień. Plany to dobra sprawa. I tak nigdy nie
działają, ale przynajmniej zajmują umysł przed akcją. Dobrze robią na nerwy. Sewerus zawsze najbardziej bał się w
przeddzień walki. Gdy zaczynało się strzelanie, było mu już wszystko jedno.
* * *
– Dochodzi dwunasta – mówił nerwowym szeptem, gdy szli następnego dnia w stronę posterunku Pretorian. –
Czterech z nich zaraz pójdzie na obchód, zostanie dwóch. Z dwoma powinienem sobie poradzić. Albo przynajmniej
odciągnąć ich uwagę. Ty musisz w tym czasie dobiec do ogrodzenia. Weź ten przecinak wibracyjny. Mocy starczy na
jakieś trzydzieści sekund, ale to dość… To coś wchodzi nawet we wzmacnianą stal jak w masło. Jak się
przedostaniesz na drugą stronę to biegnij. Nie zastanawiaj się. Biegnij na północ. Kompas masz. Jeśli mi się uda, to
sam cię odnajdę. Jeśli nie – po jednym dniu marszu skręć na zachód. Potem po trzech dniach wystrzel racę. Co
godzinę jedną. Twoi ludzie powinni cię już odnaleźć, będziesz blisko ich terenów. Pretorianie się tam nie zapuszczają
w ogóle nie zapuszczają się w głąb puszczy. Tam czują się jakby byli głusi i ślepi. Dobra… to tu… – przystanął za
rogiem ostatniego domu na obrzeżu miasta. Przed nimi ciągnął się szeroki na kilkadziesiąt metrów pas pustej
przestrzeni, dalej znajdowało się ogrodzenie i posterunek.
– Ruszaj dopiero jak będę w pół drogi do nich.
Wziął głęboki oddech. Pora zaczynać. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej trzy iniektory z
krwią.
– Jeszcze jedno – rzekł, nie oglądając się na nią. – Jak do ciebie dołączę, mogę być osłabiony i nieco…
niekontaktowy. Na noc lepiej mnie zwiąż. I zaknebluj. To bardzo ważne. Moje krzyki mogłyby nam ściągnąć coś na
karki…
Szejla nic nie odpowiedziała, ale miał wrażenie, że kiwnęła głową. Nie zastanawiając się już dłużej, odwinął
rękaw i przyłożył pierwszy iniektor do skóry. Lekkie ukłucie. Mrowienie przechodzące jakby po samych końcach
nerwów. Potem zimno i nagle odzywa się gwałtowne kołatanie serca. Widzi jak żyły jego chudego, umięśnionego
ramienia zaczynają nabrzmiewać. Drugi iniektor. Serce przyspiesza jeszcze bardziej. Myśli znikają z głowy. Trzeci
iniektor. Serce szarpie się jak oszalałe, oddech staje się płytki i chrapliwy. Na chwilę ciemnieje mu przed oczami.
Wirują tylko plamki światła. Potem wszystko staje się nieprawdopodobnie jasne i wyraźne.
Rusza. Jest lekki i szybki. Kilka sekund i już jest przed strażnicą. Jeden z Pretorian staje mu na drodze. Pistolety w
dłoniach. Huk. Kula uderza w ścianę posterunku. Druga rozrywa ramię Pretorianina. Pojawia się następny. Kolejna
para pistoletów. Huk. Strzał zrywa głowę z ramion rannego Pretorianina. Drugi unika zwinnie. Wysuwa ostrza.
Sewerus łapie sztylety. Jest szybszy. Dwoma błyskawicznymi cięciami podrzyna tamtemu gardło.
Pozostałych Pretorian zaalarmowały krzyki, więc biegiem zawrócili z obchodu. Jednak Sewerus się nie oglądał.
Ruszył w głąb lasu. Odnaleźć Szejlę – tylko jedna myśl jarzyła mu się w głowie. Świat wokół niego był rozmyty i
rozmazany, ale czuł wyraźnie jej zapach. Przedarła się już przez ogrodzenie. Musiała być paręset metrów przed nim.
Nawet nie zauważył, kiedy pokonał tą odległość. Wyprzedził ją i stanął naprzeciw.
Na jego widok Szejla zatrzymała się gwałtownie i aż krzyknęła. Twarz Sewerusa była biała jak papier i lśniąca
od potu. W błyszczących, przekrwionych oczach o nienaturalnie powiększonych źrenicach pojawiły się ciemne smugi.
Pod jego skórą drżały wyraźnie mięśnie, co sprawiało, że wykrzywiał się w dziwacznych i strasznych grymasach.
Wpatrywał się w nią przez kilkanaście sekund, po czym obrócił się nagle i ruszył dalej biegiem. Podążyła za nim,
jednak już po kilkunastu minutach zaczęło jej brakować sił. Przystawał co jakiś czas i czekał na nią, jednak nie dawał
jej odpocząć. Dopiero po jakiś dwóch czy trzech godzinach stanął, równie niespodziewanie, co ruszył – i upadł.
* * *
Obudził się z długiej, ciemnej nocy pełnej krzyków i nieludzkiego wycia. Potrząsnął głową, ale resztki
koszmarnych obrazów zdawały się trzymać jego powiek. Zadrżał i w tym momencie poczuł, że coś go dotknęło. To
było nieduże, chłodne w zetknięciu z jego rozgrzaną skórą, kojące. Cofnęło się na chwilę, lecz potem znów go
musnęło. W czterech punktach na swej piersi poczuł przyjemne mrowienie. Wyciągnął rękę, dotknął tego i rozpoznał
dłoń. Jego długie palce ją objęły– drobną i kruchą. Przycisnął ją mocno do siebie. Dopiero wtedy zaczęły do niego
wracać wspomnienia. Znał tę skórę, czuł już te palce, pieszczące jego ciało. Znał zapach, który unosił się w
powietrzu. Szejla…
Otworzył oczy i ujrzał nad sobą jej okrągłą, dziewczęcą buzię. Jej oczy były nieco podpuchnięte i zaczerwienione,
jakby od długiego płaczu, ale się uśmiechnęła. Spróbował się do niej odezwać, ale coś mu w tym przeszkadzało. Na
twarzy dziewczyny pojawił się na chwilę wyraz zmieszania, gdy sięgnęła do jego ust i wydobyła z nich knebel.
– Długo byłem nieprzytomny? – zapytał.
– Kilka godzin… Co to było? Co się z tobą stało?
Sewerus uniósł się na łokciu i rozejrzał. Znajdowali się oboje w namiocie. Na ścianie wisiał błyszczek, który
swoim mętnym światłem rozpraszał nieco mrok.
– Nazywają to Szałem Czystej Krwi. Używaliśmy tego w czasie wojny… Nasz organizm tak reaguje na zetknięcie
z krwią Homonulusów. Budzi się w nas potwór. Wielu żołnierzy Kainitów wprowadzało się w ten sposób w bojowy
szał. Ale to niebezpieczne – za duża dawka może zabić. A każda, nawet niewielka, doprowadzić do obłędu. Dawno
temu… jeszcze przed wojną… korzystanie z krwi Homonulusów było zabronione, zanieczyszczanie czystej krwi
Kainitów szlamem uznawano za haniebne – jego usta wygiął sardoniczny uśmiech. – Wielcy synowie Kaina, tak
odlegli od niskich stworzeń, którymi władali, tak bojący się potworów, które w nich drzemią. Zresztą… kiedy zaczęło
się zabijanie, było im już wszystko jedno. Tak, mała, wszyscy jesteśmy w głębi potworami, potrzeba tylko jakiegoś
bodźca, żeby to z nas wylazło.
Szejla spuściła wzrok, ale mógłby przysiąc, że dostrzegł w jej oku błysk.
– Czemu nienawidzisz Kainitów? – zapytała cicho.
Sewerus roześmiał się nieprzyjemnie.
– Bo zawsze byli aroganckimi durniami – odparł. – Gardzili ludźmi nieczystej krwi.
– Mówisz, jakby to i ciebie samego dotknęło.
– Tak… – przyznał niechętnie Sewerus. – Moja matka była Kainitką, ale mój ojciec – zaledwie Oświeconym.
Choć ty pewnie nie wiesz, kim byli Oświeceni. Odkąd Kainici przegrali wojnę, już takich nie ma.
– Nie wiem… Powiedz mi.
– To byli Homonulusowie, którzy tak jak Przebudzeni zyskali świadomość Sfery, ale nie przez własne poznanie,
tylko poprzez związki z Kainitami. Moja matka poślubiła takiego człowieka i w dodatku miała z nim syna – mnie.
Sewerus zamilkł, ale Szejla wpatrywała się w niego wyczekująco tymi swoimi smutnymi oczami.
– To rzadka okoliczność – podjął po chwili, uśmiechając się krzywo. – Z reguły dzieci z takich związków rodzą
się dzikie i wypaczone, Szał Czystej Krwi dotyka ich jeszcze
w łonie matki. Ale czasem się zdarza, jak w moim wypadku, że dziecko rodzi się i może normalnie się rozwijać.
– To musiało być ciężkie, prawda? Żyć jako odmieniec?
– Kainici bali się ludzi takich jak ja czy mój ojciec. Masz rację, moje dzieciństwo nie należało do szczególnie
przyjemnych. Pożycie moich rodziców było zawiłe i nieszczęśliwe.
– Ale czemu… czemu przyłączyłeś się do nich? To jest do Kainitów…
– Kainici czy Przebudzeni – Sewerus pokręcił głową. – Wszyscy umieramy tak samo. Przestało się liczyć, kogo
zabijam. Chcieli mnie, bo wiedzieli, że jestem skuteczny, pomimo mojego nieczystego pochodzenia, i byli gotowi
dobrze zapłacić. Nagle stali się bardzo tolerancyjni. – Zawahał się i jego wąskie usta ponownie rozciągnął
nieprzyjemny uśmiech. – Ale, gdy wszystko zaczęło się sypać, w szale ucieczki i tak porzucili każdego, kto był gorzej
urodzony, nawet nie mieszańców. Swoich własnych braci zostawili na śmierć… – urwał na chwilę, lecz zaraz podjął.
– Ja jednak nie byłem już taki głupi. Gdy padły ośrodki dowodzenia, nie próbowałem, jak niektórzy młodzi idealiści,
zbierać resztek niedobitków, aby polec w honorowej walce, broniąc kwilących jak dzieci ludzi szlachetniejszej krwi,
którzy mogli salwować się ucieczką. Wojna była skończona, ważne było tylko to, aby przeżyć – korzystając ze
wszelkich dostępnych możliwości. Zresztą, na pewno sama dobrze wiesz, jacy są ci Kainici. A może twój pan był
dobry i łagodny, z wyrozumiałością traktował swe nisko urodzone sługi?
Szejla pokręciła głową. Na jej policzkach malowały się ceglaste wypieki. Wyglądała na zdenerwowaną. Dopiero
teraz doszło do Sewerusa, co musiała przeżyć, gdy był nieprzytomny. W mroku zasferycznej puszczy musiała
zaciągnąć jego bezwładne ciało
w bezpieczne miejsce i rozstawić tam namiot. A potem słuchać jego stłumionych krzyków
i obserwować napady nieprzytomnego w amoku, gdy Szał owładnął jego uśpionym umysłem. Widział nieraz żołnierzy,
z których powoli schodziły skutki użycia krwi Homonulusów. Nie był to przyjemny widok.
– Chodź – rzekł miękko i wyciągnął ku niej rękę.
Posłusznie ułożyła się obok niego i pozwoliła się objąć, wtulając twarz w fałdy termokoca, którym był okryty.
Biernie poddała się jego pieszczotom, a potem zaczęli się kochać. A gdy skończyli, rozpłakała się, ale w tym płaczu
rozbrzmiała ulga. Usnęła spokojnie.
* * *
Rwędy harędy
Bupie bajędy
Sewerus błyskawicznie chwycił za karabin, gdy słowa absurdalnej piosenki ponownie doszły ich uszu.
Rwimbam chlęćkę
Piorę palęćkę.
A wotam schlęćkana
Skrobnie malowana.
Gdy przebrzmiał ostatni wers – wyryczany dziwnym, jakby wydostającym się przez poszarpane nozdrza głosem –
rozległ się pełen satysfakcji gulgot, potem odgłos przypominający urwany szloch, aż w końcu zapadła cisza.
Ktokolwiek wyśpiewywał te idiotyzmy, szedł za nimi już od dobrych paru godzin i nie pomagały żadne sztuczki
Sewerusa mylące ślady – ten ktoś nie chciał się odczepić. Sam jednak pozostawał niewidoczny, a gdy parę razy
spróbowali przedrzeć się przez zarośla
w stronę, z której dochodził głos, nie odnajdywali żadnych śladów. Trudno zresztą było cokolwiek wytropić na tym
podmokłym bagnisku, na którym się znaleźli. Brnęli zatem dalej pośród kałuż i rozlewisk, od czasu do czasu nękani
nieprzyjemną obecnością intruza.
Rwędy harędy
Bupie bajędy
Harrrr…
To byłoby może i śmieszne – uważał Sewerus – gdyby nie znajdowali się daleko od Sfery, w obcej puszczy, i
gdyby nie dziwne, chrapliwe brzmienie śpiewającego głosu. Jeszcze te płaczliwe lub mlaszczące dźwięki, wydawane
przez stwora od czasu do czasu…
Szejla pisnęła nagle, gdy jej noga ześliznęła się z suchego gruntu w głęboką kałużę. Sewerus zareagował
błyskawicznie, szykując się do walki.
– Nie krzycz – syknął, widząc, że nic się nie stało. – Ktokolwiek za nami łazi, lepiej nie przyciągać jego uwagi.
Szorstkim ruchem pomógł jej wyciągnąć nogę z wody. Rozejrzał się. Zmarszczył nos, czując dolatującą go
ponownie falę bagiennego smrodu. Im dalej się zagłębiali, tym bardziej cuchnęło i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
oprócz gnijących roślin czuje też coś innego – rozkładające się mięso.
– Moje legowisko, bamo – odezwał się nagle śledzący ich głos, gdzieś całkiem blisko. – Harhh… gharhhh…
moje, moja, bamo… boja bamo…
Sewerus uniósł broń i zastygł w bezruchu.
– Bamo, bamo… – bełkotał dalej głos. Nagle załkał, zarzęził i znowu zapadła cisza.
Po paru minutach nerwowego nasłuchiwania ruszyli dalej. W lesie było bardzo niewiele światła. Gęste korony
wielkich drzew o gąbczastej korze pokrytej guzami prawie nie przepuszczały słońca, było więc też chłodno. Po
południu półmrok zgęstniał jeszcze bardziej
i zrobiło się tak zimno, że para wydostawała się z ust.
Kierowali się teraz na zachód, z powrotem w stronę Sfery, do jej bezpieczniejszej części, zamieszkałej przez
Kainickich uchodźców.
Im ciemniej się robiło, tym bardziej Sewerus był zaniepokojony obecnością intruza. Długo się już co prawda nie
odzywał, ale od czasu do czasu słychać było plusk i kroki mlaszczące w błocie. Smród stał się już teraz nie do
zniesienia, wkrótce też dostrzegł jego źródło: gdzieniegdzie, głębiej w lesie, wisiały kawałki nadpsutego mięsa nabite
na sterczące
z ziemi badyle. Kimkolwiek lub czymkolwiek było śledzące ich stworzenie, wątpił, aby było przyjaźnie nastawione.
– Czy nie możemy zatrzymać się i odpocząć? – zapytała Szejla, gdy zbliżał się już wieczór.
– Nie, tu nie jest bezpiecznie – odparł krótko Sewerus, ale objął ją ramieniem. Ona nie słyszała tego, co
wyłapywały jego wyczulone zmysły wojownika. Coś zataczało wokół nich kręgi. Poruszało się w wodzie, tylko
czasem wyskakując na ląd. Było już niedaleko. Skradało się niemal bezszelestnie. Sewerus mocniej zacisnął dłoń na
kolbie karabinu szturmowego.
Nagle to coś stanęło. Dokładnie przed nimi. Zaczęło węszyć. Szejla, która usłyszała ten donośny, chrapliwy
oddech zatrzymała się gwałtownie, tłumiąc okrzyk.
– Kim są…? Kim sssą…? – rozległo się.
Sewerus popchnął Szejlę za siebie.
– Pokaż się! – rozkazał.
Stwór zakręcił się, zaszlochał.
– Dak, dak, bogaże, bogaże – wybełkotał i nagle wychylił się z bagiennego szlamu. Był niewysoki i przeraźliwie
chudy. Jego skóra wydawała się cienka i śliska, wyraźnie malowały się pod nią żebra. Jedną rękę miał długą,
sięgającą niemal do ziemi, obarczoną olbrzymią dłonią, w której coś niósł, drugą zaś nienaturalnie krótką. Nie miał
szyi, wprost z jego barków wyrastało coś niby gadzia paszcza, na końcu której znajdowała się właściwa głowa –
niewielka i pomarszczona, jakby wypaczona główka dziecka umieszczona w jakimś dziwacznym łożysku na końcu
krokodylego łba.
– Idź precz! – wykrzyknął Sewerus, gdy odzyskał już mowę po chwili przerażenia.
– Nie, nie… – zaszlochał stwór. – Jest początkiem i końcem. Imię jego Głód. Zew jego… zew jego… – urwał i
wydobył z siebie przeraźliwy odgłos, będący czymś pomiędzy sykiem węża a wyciem wilka. – Da… da… –
wybełkotał i skoczył w ich stronę.
Sewerus nie namyślał się długo. Nacisnął spust. Stwór potknął się, zaskomlał i padł. Naboje nie wyrządziły mu
dużej krzywdy. Ledwie rozcięły zaskakująco twardą skórę. Gdy trafiła go druga seria, zaczął się wić. Zawodząc
przeraźliwie, dał nura w pobliskie rozlewisko.
Nie był to jednak jego koniec. Gdy szli dalej, w gęstniejącym już powoli mroku nocy, on wciąż szedł niedaleko
nich. Od czasu do czasu słyszeli, jak szlocha.
– Skrzywdzili, skrzywdzili, bamo… skrzywdzili… bamo, bamo…
Koło północy Szejla była już tak wycieńczona, że ledwie powłóczyła nogami, zatem Sewerus zadecydował, że
pozwoli jej odpocząć. Znaleźli kawałek suchego gruntu, gdzie posadził ją pod drzewem, owinął w termokoce i
pozwolił się chwilę zdrzemnąć. Sam stanął na warcie, tuż koło niej i wsłuchiwał się w nocne odgłosy.
Od czasu do czasu dochodził go głos owego dziwnego stworzenia, które ich śledziło. Szlochało dosyć głośno i
syczało. Najwyraźniej próbowało się zająć swoimi ranami. Potem ucichło niespodziewanie i nagle odezwało się tuż
koło jego głowy.
– Jest początkiem i końcem – syknęło.
Obrócił się gwałtownie. Palec zadrżał mu na spuście. Jednak nie strzelił. Główka na końcu gadziego pyska
wpatrywała się w niego małymi, czarnymi oczkami.
– Imię jego Głód, samotność jego kara – oświadczył stwór. – Przeklęte… przeklęte… – wychrypiał, lecz zaraz
jakby przeraził się swoich słów. Skulił się i zaskomlał. – Bamo… bamo… sam… nie… sam…
Sewerus wpatrywał się w niego z mieszaniną fascynacji i odrazy. Stwór uniósł swoją wielką dłoń, w której
trzymał coś na kształt kawałka mięsa zawiniętego w szmatę, a ruch ten był taki, jakby stwór chciał nim wszystko
wyjaśnić.
– Odejdź – rzekł cicho Sewerus.
– Dak, dag… Dak, bamo, dak… pójdzie… pójdzie – zaskomlała zdeformowana istota tak głośno, że Szejla
obudziła się i krzyknęła głośno, widząc przerażające oblicze. Stwór odskoczył szybko w tył. – Jego imię Głód! –
zaryczał nagle i rzucił się znów do przodu.
Sewerus zdzielił go kolbą. Zderzyli się ze sobą. Ostre pazury krótszej ręki poczwary rozcięły skórę na nodze
mężczyzny. Ignorując ból, Sewerus natarł całą swoją masą, przygniatając ohydnie cuchnące cielsko do ziemi. Gadzia
paszcza kłapnęła tuż koło jego ucha. Oplotły go niezwykle silne i zwinne kończyny. Wnet sam znalazł się
przygwożdżony do ziemi. Paszcza uniosła się nad nim. Szarpnął się desperacko i zanim padł cios, uwolnił rękę z
karabinkiem. Wypalił prosto w rozwartą gardziel. Krew i kawałki mięsa ochlapały jego twarz. Stwór padł martwy,
zalewając go posoką.
* * *
Pojawili się tak nagle, że nie było mowy o obronie. Działali szybko i precyzyjnie, jakby z góry wiedzieli, gdzie
znajdą się ci, których szukają. Spadli z nieba z łopotem skrzydeł i otoczyli ich. Sewerus próbował osłonić Szejlę, ale
odcięli ją od niego. Ona się nie broniła. Wyglądała, jakby dobrze wiedziała, co się wydarzy. Stanęła za murem
otaczających go Woletorów, z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Wtedy ogarnął go zimny spokój.
„Nie bierz ze sobą dziewczyny” – tak powiedział Serafin. Teraz już rozumiał jego słowa. Nie wzbudziło jego
podejrzeń, gdy Szejla tego dnia objęła prowadzenie, gdy odnalazła tę polanę i uparła się, by na niej odpocząć. Musieli
ją doskonale przygotować, zapoznać z topografią terenu. Cały czas pchała go ku temu miejscu, nawet gdy wydawało
się mu , że to on prowadzi.
Zmierzył wzrokiem otaczających go Woletorów. Było ich sześciu. Wśród nich rozpoznał Serafina. Pozostali mieli
charakterystyczne znaki na zbrojach – znaki świty Eosa. Po chwili pojawił się siódmy wojownik, mniejszy i bardziej
przysadzisty niż pozostali, bardziej niepozorny, bardziej niebezpieczny. Jako jedyny nie miał na głowie hełmu. Gąszcz
białych włosów otaczał jego dziwną, nieludzką twarz o olbrzymich oczach i drobnych, zaciętych ustach.
– Proszę, proszę – powiedział tak cicho, że jego głos ledwie wybił się ponad szum drzew i odgłosy puszczy. –
Witaj Sewerusie.
– Widzę, że nic się nie zmieniłeś, Eosie – warknął Sewerus. – Wciąż chowasz się za plecami swoich siepaczy,
wciąż lubisz w walce ten stosunek: siedem do jednego. Czyż nie tak zarzynałeś swoich przeciwników ze starszyzny?
Jednego po drugim?
– Och, Sewerusie, Sewerusie – Eos zniżył głos niemalże do szeptu. Na jego twarzy pojawił się bardzo
autentycznie wyglądający wyraz smutku. – Czy naprawdę tak nisko mnie cenisz? Myślisz, że zapomniałem o kodeksie
wojownika?
– Chyba kodeksie rzeźnika! – wciął się Sewerus.
– Ranisz mnie, doprawdy. Jesteś taki niesprawiedliwy.
– Każ swoim ludziom schować broń i się cofnąć, to może zmienię zdanie.
Ku jego najwyższemu zdziwieniu Eos kiwnął głową swoim Woletorom, a oni zrobili krok do tyłu i pochowali
miecze.
– Tak lepiej?
– Czego chcesz? – Sewerus wpatrywał się w niego w każdej chwili gotowy do ataku.
– Chcę ci pokazać, że honor nie jest dla mnie tylko pustym słowem. Chcę ci dać równe szanse obrony – Eos
uśmiechnął się jak dobry wujek, a potem zwrócił głowę do jednego ze swoich wojowników. – Serafinie! – jego głos
nagle zrobił się surowy. – Zdejmij zbroję… Dam ci równe szanse – ciągnął zwracając się z powrotem ku
Sewerusowi. – Jeden na jednego, z równym uzbrojeniem.
To powiedziawszy rzucił mu swój miecz.
Serafin wyglądał na zmieszanego i zaniepokojonego, ale wykonał polecenie. Powoli zdejmował kolejne części
zbroi. Najpierw pokazała się jego głowa, okolona włosami równie jasnymi, co włosy Eosa, o twarzy równie
nieludzkiej z tymi olbrzymimi oczami. Potem odsłonił szczupły tors, opleciony mięśniami przypominającymi napięte
postronki. Jego łopatki były mocno wysklepione, aby mogły podtrzymywać mechaniczne skrzydła. Na końcu ukazały
się długie, muskularne ramiona i nogi. Gdy był już niemal nagi, odziany tylko w przepaskę biodrową, chwycił miecz i
lekko skłonił się przeciwnikowi.
Sewerus cały czas pilnie śledził te przygotowania i dopiero, kiedy zostały ukończone, również chwycił miecz i
stanął naprzeciw Serafina. Spojrzał mu w oczy. Nie było w nich strachu, raczej jakiś żal czy smutek.
– Starzy przyjaciele znowu razem, co? – zadrwił Sewerus.
– Mówiłem ci… – odparł cichym, zgaszonym głosem Serafin. – Tym razem będę musiał cię zabić…
– Dobrze słyszeć, że wciąż zachowałeś swój dawny optymizm. Zupełnie jak pod Skarro, co? Zwycięstwo jest
pewne, nie ma się czego bać.
Kątem oka dostrzegł, że Eos się uśmiecha.
– Nie – syknął Serafin, a w jego oczach nagle zapłonął gniew. – Nie tym razem. Tym razem przeżyje tylko jeden.
Żadnych długów.
– Och, doprawdy? – Sewerus skrzywił się z niesmakiem, uniósł miecz i stanął
w pozycji szermierczej. – To nie podłożysz mi się pod ostrze? Nie poświęcisz życia w imię naszej przyjaźni?
Zastanów się dobrze, Serafinie, to by było takie piękne. Takie… wielkie! Siła przyjaźni przedłożona ponad głupią
butę! Ładne, co nie? Godne pieśni!
– Jesteś zwierzęciem, Sewerusie – wycedził przez zęby Serafin.
– Tak… jestem – Sewerus wyszczerzył kły w groźnym uśmiechu, lecz w tym momencie ponownie dostrzegł tę
dziwną radość na twarzy Eosa. Przywódca Woletorów coś za bardzo był z siebie zadowolony.
– Lepiej by było, gdybyś zginął tam, pod Skarro. Lepiej by było, gdybyśmy obaj tam zginęli, a nie trwali w tym
brudzie, w którym teraz żyjemy – powiedział Serafin.
– Jeśli chcesz, zaraz ukrócę ci mękę – odparł Sewerus i ruszył ku niemu.
Ich pierwsza wymiana ciosów była bardzo szybka. Ostrza szczęknęły kilka razy, sypnęły iskrami. Zawirowali jak
w jakimś zabójczym tańcu. Badali się nawzajem. Potem odskoczyli od siebie, dysząc. Starli się ponownie, każdy
wykonał serię cięć, parad i fint. Jednak Serafin się pospieszył, zbyt szybko chciał zadać rozstrzygający cios. Z
ostatniego zwodu wyszedł do szerokiego cięcia na szyję. Sewerus przejrzał ten ruch, skrócił gwałtownie dystans.
Klinga musnęła jego szyję, ale nie przejął się tym. Wykorzystał lukę w obronie, ciął nisko i płasko. Odskoczyli od
siebie ponownie.
Walka już była skończona – Sewerus to wiedział. Serafin z głębokim rozcięciem na udzie nie miał szans wykonać
żadnego sprawnego uniku, uszkodzony mięsień skutecznie zmniejszył jego możliwość manewru. Zaatakował
ponownie. Woletor przerzucił cały ciężar ciała na zdrową nogę, przyjął pozycję defensywną i z determinacją parował
ciosy, ale również świadom był, że to koniec.
Po kilkunastu próbnych, rozrzuconych cięciach Sewerus natarł gwałtownie, jednym ciosem rozorał pierś
przeciwnika, drugim ugodził go śmiertelnie w szyję. Serafin upadł. Rzęził przez chwilę. Z jego ust dobywała się ślina
zmieszana z krwią. Trzęsąc się i ryjąc ziemię rękami i nogami, odwrócił się na brzuch. Tak skonał – z ustami pełnymi
piachu.
Sewerus patrzył chwilę na ciało, zastanawiając się, co właściwie czuje. Potem uniósł głowę i ujrzał rozanielone
oblicze Eosa.
– Wspaniale – szepnął przywódca Woletorów. – Co za technika, jaka pewność…
Sewerus poczuł się nagle tak, jakby go ktoś zdzielił obuchem po głowie. Przez jego umysł przemknęła myśl, żeby
zarżnąć tego skurwysyna, zarżnąć go tu i teraz. Jednak tego nie zrobił. Miecz wysunął mu się z dłoni.
– A teraz bierzcie go – rozkazał Eos.
Woletorzy błyskawicznie sięgnęli po broń. Sewerus usłyszał huk i nagle ogarnęła go ciemność.
* * *
– A już miałeś nadzieję, że zginąłeś, co?
Dźwięk głosu Eosa był pierwszą rzeczą, jaką usłyszał po przebudzeniu. Zaklął w duchu.
– Jesteś taki naiwny, Sewerusie, taki naiwny…
Czuł się fatalnie. Mięśnie jego rąk i nóg były napięte i obolałe, piekło go prawe oko, bolała głowa i coś zdawało
się go uciskać w okolicy mostka, jakby miał tam jakąś gulę.
– Jak się czujesz ze swoimi nowymi symbiontami? Przyjemnie znowu być maszyną do zabijania, co? Choć zaraz…
ty nigdy nie przestałeś nią być.
Z trudem uniósł głowę. Znajdował się w pojemniku regeneracyjnym. Ciepły żel opływał całe jego ciało. Głos
słyszał poprzez nałożone na uszy odbiorniki. Za szkłem zbiornika dostrzegł niewyraźne sylwetki. Przycisnął twarz do
przezroczystej ścianki i ze zdziwieniem stwierdził, że rozpoznaje niską, baryłkowatą postać Kitamury. Obok niego stał
Eos, dalej jacyś inni ludzie. A wśród nich… Ona też tam była! Szejla…
Szarpnął się wściekle, ogarnięty nagłym uczuciem przykrego zrozumienia.
– Och, nie miotaj się tak – odezwał się ponownie Eos. – Czyżbyś się poczuł zdradzony? Tak, tak, przykro mi, ale
to był jedyny sposób, żeby cię tu zwabić. Pan Kitamura okazał się niezwykle przydatny. Miał niezłą intuicję co do
ciebie. A ta dziewczyna… Czyż nie była wspaniała? Patrząc na nią, sam jestem niemal przekonany, że jest w tobie
rozkochana.
Szejla opuściła głowę. Była zmieszana. Sewerus spojrzał na nią z nienawiścią, na co ona odpowiedziała tym
swoim wzrokiem zbitego szczeniaczka.
– No, no, nie wściekaj się Sewerusie. Rozumiem, że taka nagła zmiana sytuacji mogła cię nieco wytrącić z
równowagi, ale wkrótce zaczniesz doceniać nowe aspekty swojego położenia – Eos podszedł do zbiornika i jego
twarz nagle się zmieniła. Zniknął z niej drwiący uśmiech. – Czy naprawdę sądziłeś, że zniszczyłbym taką cenną broń,
jak ty? – zapytał poważniejąc. – Nadchodzą nowe czasy, Sewerusie, nowa wojna. Przebudzeni w swoich badaniach
Sfery zapędzili się za daleko, odkryli za wiele… Za wiele na temat tego, co kryje się poza nią. Ta nowa wojna nie
będzie w niczym podobna do tej, którą pamiętamy. Możesz mnie nienawidzić, nie przeszkadza mi to. Jesteś mi
potrzebny i wkrótce zdasz sobie sprawę, że ja jestem potrzebny tobie. Po to cała ta maskarada. Musiałem cię uzbroić
tak, żebyś był gotów walczyć z tym, co nadejdzie, żebyś był gotów zabijać Pretorian, Kainitów, Woletorów, dawnych
przyjaciół, nowych wrogów. Musiałem ci zwrócić całą twoją nienawiść i cały twój ból, żebyś był tak silny jak
kiedyś, może nawet silniejszy.
– Po co? – zapytał, bezgłośnie poruszając ustami. Eos zrozumiał.
– A jak sądzisz? Możemy mieć już tylko jeden cel. Przeżyć…
Anabaza
Owego roku w górach na północy Judei spadł śnieg. Górale, jak tylko dostrzegli pierwsze mokre, szybko
topniejące płatki, gromadnie wylegli przed swe domostwa. Wszystko to byli ludzie twardzi, o twarzach i rękach
przypominających glinę suszoną na słońcu– ogorzałych i pobrużdżonych od pracy i gorącego wiatru. Teraz jednak
podskakiwali i bawili się jak dzieci. Chwytali w dłonie drobny puch i śmiali się, gdy po rozwarciu palców
pozostawało na nich zaledwie kilka kropel wody. Wystawiali również swe duże, różowe języki i obracali nimi, łapiąc
śnieżne płatki.
Dla tych ciężko pracujących ludzi śnieg oznaczał urodzaj. Tego roku ich owce będą jadły do syta, będą miały gęstą
sierść, tłuste i smaczne mięso, i chętnie będą się ze sobą parzyć. Ponadto ludzie żyjący w głębi kraju będą się cieszyć
dobrymi plonami, więc chleb, wino i oliwa będą tanie. Zamorscy kupcy będą chętnie handlować. Z kolei rolnicy za
pieniądze, które dostaną, będą kupować to, co im przyniosą górale.
Wiosną, gdy do Judei przybył Gnejusz Minatus, marzenia prostych ludzi z północy zaczynały się już spełniać.
Rzeki wylały, nanosząc na pola grube pokłady żyznego mułu. Wędrując przez kraj, Rzymianin miał nozdrza pełne
owego wilgotnego zapachu płodności, który wydziela spulchniona gleba gotowa hojnie obrodzić. Z dnia na dzień
słońce świeciło dłużej i mocniej, w jego blasku rozwijała się pachnąca trawa o grubych, oleistych łodyżkach oraz
tamaryszek roztaczający intensywną woń.
Wiosna przyniosła też nowe siły ludziom, którzy tłumnie brali się do pracy na polach, w winnicach i gajach
oliwnych. Gnejusz z przyjemnością przyglądał się ich krępym, muskularnym sylwetkom, ciemnym czołom lśniącym od
potu i ustom, śpiewającym piosenki w języku, którego nie znał. Choć patrzyli na niego nieufnie, nie czuł wrogości w
spojrzeniach tych prostych wieśniaków.
Inaczej rzecz się miała z mieszkańcami miast. Ci nie mieli w sobie ani odrobiny tej zdrowej witalności, którą
pysznili się ich pobratymcy ze wsi. Byli tajemniczy, chowali się w cieniach wąskich uliczek między brudnymi,
glinianymi domami o płaskich dachach. Przybysza traktowali z jawną niechęcią, jak ognia unikali z nim rozmowy,
nieraz syczeli i uciekali na jego widok.
Z czasem Rzymianina zaczęły ogarniać straszne podejrzenia. Im bardziej zagłębiał się w kraj, im bliżej był stolicy,
tym dziwniejsi wydawali mu się ludzie. Wkrótce utwierdził się w przeświadczeniu, że w tej odległej prowincji
imperium rzymskiego dzieje się coś podejrzanego i nienormalnego. Nie umknęły jego uwadze ponure domostwa,
odsunięte na krawędzie miast, które inni mieszkańcy omijali szerokim łukiem, lecz nie ze strachem czy obrzydzeniem,
ale raczej z jakiegoś rodzaju bojaźliwą czcią. Nie sposób było zobaczyć mieszkańców tych domów.
Również głębiej w miastach zdarzały się domy, których unikali ludzie. Otaczała je aura tajemnicy, choć nie tak
nieprzejrzanej jak w przypadku tych odleglejszych budynków. Nieraz Gnejuszowi udało się dostrzec przez okienko
takiego domu błysk oczu obserwujących go uważnie lub zarys jakiejś dziwnej, zdeformowanej twarzy.
Wkrótce zaczął dostrzegać pewne delikatne deformacje również u ludzi na ulicach. Wielu z nich miało skośnawe
oczy pozbawione rzęs, uszy jakby trochę niewykształcone i nosy o niemal pionowych nozdrzach, wyraźnie zapadnięte
w twarz. Wszystko to kazało mu przypuszczać, że mieszkańcy miast tworzą jakieś wynaturzone, zamknięte
społeczności, w których lata chowu wsobnego byłyby przyczyną trwałej skazy krwi, a co za tym idzie – tych
odpychających cech fizycznych.
Ulgę poczuł dopiero, gdy po kilkunastu dniach dotarł do Jerozolimy. Wiedział, że tam spotka się wreszcie z kimś
normalnym, z drugim Rzymianinem. Wiedziony tą myślą, szybkim krokiem przemierzał wąskie, wypchane ludźmi
uliczki. Mieszkańcy odsuwali się od niego pospiesznie, jakby nie chcieli się zbrukać.
W mieście panowała specyficzna atmosfera. Miała ona w sobie coś z tej bojaźliwej nabożności, z jaką Żydzi
traktowali niektóre domy, jednak nie skupiała się w jakimś określonym miejscu. Przejawiał się w niej też nowy
element – oczekiwanie. Gnejusz w wielu miejscach dostrzegał zawieszone nad drzwiami liście palmowe lub pęki
ziół. Raz po raz słyszał rozpaczliwe beczenie zarzynanych jagniąt. Widział ślady krwi na progach lub framugach.
Słyszał ponure zaśpiewy. Widział grupy rozmodlonych ludzi, którzy kiwali się rytmicznie.
Zaczęło mu się kręcić w głowie. Ogarnęły go oszałamiające zapachy kadzideł zmieszane z fetorem potu i krwi.
Jedynie myśl o spotkaniu z jego przyjacielem, namiestnikiem Poncjuszem Piłatem, trzymała go przy zdrowych
zmysłach. W wyobraźni odmalował sobie obraz schludnej rzymskiej willi z łaźnią, ciepłą wodą i winem – i trzymając
się tej wizji, udało mu się wreszcie dobrnąć do rezydencji prokuratora.
Niewolnicy Piłata pomogli mu się obmyć, nakarmili go. Z prostej, wędrownej tuniki przebrali go w togę – i tak
odmienionego zawiedli przed oblicze swego pana.
Poncjusz nie okazał radości na widok przyjaciela. Leżał właśnie przy stole, na wpół uniesiony, i czytał jakiś zwój,
popijając przy tym wino z niewielkiego srebrnego pucharu. Niezobowiązującym kiwnięciem dłoni pozdrowił
Gnejusza i, kontynuując ten sam leniwy ruch, odprawił swe sługi.
– Nie mamy teraz wiele czasu na rozmowę – stwierdził lakonicznie, nie odrywając wzroku od lektury. – Zaraz
trzeba będzie wychodzić. Ale spocznij na chwilę.
Gnejusz ułożył się obok niego.
– Wychodzić gdzie? – zapytał, a w jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. – Dopiero przybyłem, a ty nie
zapytasz mnie, jak minęła moja podróż, nie zechcesz poznać wieści z zewnątrz?
Piłat oderwał w końcu wzrok od swego zwoju. Jego błękitne oczy wydawały się zmęczone.
– Będzie na to czas, gdy wrócimy. Teraz… nie wiem, czy chcę o tym słuchać. Na zewnątrz nikt z takich jak my nie
utrzyma się długo. Nie dziwi mnie, że w końcu tu trafiłeś. Ta zapyziała prowincja to idealne miejsce dla takich
niewygodnych i opornych ludzi, jak my.
Gnejusz pokiwał głową. Nie chciał mówić przyjacielowi, że niedługo zjawi się więcej przybyszów. Nie przynosił
dobrych wieści. Czyżby Poncjusz to wyczuł?
Spojrzał mu w twarz. Była okrągła, o gładkiej skórze, pozbawiona wszelkich bruzd, które by mogły świadczyć o
wieku lub zmartwieniach. Jego wysokie czoło gładko przechodziło w idealnie gładką łysinę. Spod niego, oddzielona
równą linią stalowoszarych brwi, wyglądała para wyblakłych oczu. Tylko one nosiły w sobie ślad rezygnacji i
udręczonego zobojętnienia.
– Co tu się właściwie dzieje? – zapytał, żeby zagaić rozmowę. – To jakieś żydowskie święto? Ci ponurzy Żydzi
napawają mnie strachem.
– Dziś będziemy mieli anabazę – odparł Poncjusz.
– Anabazę?
– Rytuał przejścia… Zobaczysz, o co w tym chodzi.
– Nazwa jest grecka… To jakiś żydowski wymysł? Ty się nie boisz tych ludzi?
Poncjusz odłożył zwój na stół, usiadł i włożył sandały.
– Tutaj wszystko jest zorganizowane inaczej niż tam – kiwnął głową w jakimś nieokreślonym kierunku. – Na
zewnątrz. Ci ludzie… Powiedzmy, że już nie do końca są ludźmi… – zawahał się na chwilę, po czym nagle zmienił
temat. – Anabazę obchodzi się wszędzie. Ale tu wygląda najgorzej, jest najcięższa. Judea to miejsce dla takich jak my,
mówiłem ci już. Zresztą zobaczysz. Każdy z nas będzie to musiał w końcu przejść – to powiedziawszy, uniósł się z
miejsca i przyzwał sługi. – Chodź, pora iść.
Niewolnicy ubrali ich w płaszcze, a gdy obaj mężczyźni zasiedli w lektyce – wynieśli ją przed dom. Na ulicy
czekało już ośmiu liktorów dzierżących topory zatknięte w pęki rózg. Ci krzepcy mężczyźni o oliwkowych twarzach
byli rekrutowani spośród syryjskich legionistów i poza symbolicznym atrybutem władzy prokuratora stanowili
również jego straż przyboczną. Na komendę swego pana otoczyli lektykę i wraz z nią ruszyli w dół ulicy.
– Będziemy musieli wyjść za miasto – mruknął Poncjusz, z delikatnym niesmakiem wyglądając za cienką zasłonę.
Wokół ich niewielkiego orszaku zebrał się tłum. Setki głosów zlały się w jedno nieustające buczenie, nie dało się
rozróżnić żadnych słów. Ponury zaśpiew niósł ze sobą uczucie niepokoju i oczekiwania. Powietrze zdawało się drżeć.
Gnejusz również wyjrzał za zasłonę lektyki i aż się wzdrygnął. Otaczało go morze dziwnych, obcych twarzy. Raz
po raz dostrzegał zdeformowane oblicza. Niektóre były do tego stopnia odmienione, że nie dało się w nich już
dostrzec ludzkich rysów: niemal całkiem pozbawione włosów, uszu i nosów stawały się okropnymi karykaturami bez
wyrazu. Nawet ich oczy były nieludzkie. Mętne, wodniste i wyblakłe; wyglądały jakby wciąż patrzyły poza świat, w
jakąś nieznaną otchłań szaleństwa.
Szum śpiewających lub skandujących głosów narastał. Tłum falował niespokojnie. Kilka razy ktoś wpadł w
prokuratorski orszak, krzycząc w obcym języku, lecz liktorzy zaraz odpędzali takich ludzi. Zebrani, nie odłączając się
od wielkiego pochodu, kiwali się lub tańczyli, zderzali się ze sobą lub o siebie ocierali. Ich pokraczne sylwetki
zdawały się momentami spajać w jedną, przerażającą, rozedrganą masę.
Rzymianin drżącą dłonią nasunął zasłonę na swoje miejsce.
– Czemu idziemy za miasto? – zapytał.
– Będzie dziś ukrzyżowanie – odparł obojętnie Poncjusz. – Anabazę mamy co tydzień, w każdy szabat. Prawie
zawsze jest ukrzyżowanie. Trafiłeś w najgorsze możliwe miejsce, tu oczyszcza się przez cierpienie i szał. Krzyżujemy
tych najoporniejszych z opornych.
Poncjusz westchnął i spojrzał na przyjaciela.
– Mnie też to kiedyś czeka – rzekł bez strachu, a jedynie z głęboką rezygnacją. – Nie bądź taki, jak ja. Poddaj się
anabazie.
Gnejusz wpatrywał się w niego wstrząśnięty.
– Długo już tu jesteś?
– Długo, krótko…? – Poncjusz wzruszył ramionami. – Tutaj to bez znaczenia… Tam, na zewnątrz, może to jest
jakaś różnica: dziesięć, pięćdziesiąt, sto lat. Przypuszczam, że tutaj spędziłem tyle samo czasu, co ty tam. Boję się
anabazy, za bardzo chcę być człowiekiem.
– Czy oni chcą, żeby anabaza była karą?
– Nie wszędzie… Tutaj – tak.
– Ukarzą nas za to, że oddaliśmy się prawdzie?
Poncjusz roześmiał się gorzko. Cały czas patrzył na roztańczonych ludzi na zewnątrz. W locie chwytał błyski ich
płonących oczu, grymasy przerażających twarzy. Ze wszystkich stron rozlegało się obłędne dźwięczenie cymbałów,
dudnienie bębnów, jazgot piszczałek. Tłum ogarniała zbiorowa ekstaza. Ludzie deptali się nawzajem. Na ramionach
wynosili w górę najbardziej zdeformowanych spośród siebie, którzy szamotali się dziko i zawodzili głosami pełnymi
okrutnej, bolesnej radości.
Prokurator na chwilę się odwrócił.
– A cóż to jest prawda? – zapytał. – W świecie, gdzie wszyscy są jednym, gdzie żyją w falach jednego
nieprzerwanego strumienia informacji, nie ma prawdy. Nawet to, co jest na zewnątrz, to już jest kłamstwo. Stworzyli
to dla takich, jak my, dla pragnących prawdy, ale chcieli to kontrolować. Więc to wszystko jest sztuczne! Nie jestem
maszyną, nie chcę nią być! Siedzę tutaj, zawieszony między dwoma światami, w tym przeklętym gigantycznym
złudzeniu. Żydzi, Judea, ukrzyżowanie! Miał fantazję ten, który to wszystko wymyślał! Anabaza to też tylko kłamstwo.
Stworzyli to, żebyśmy nie zwariowali, gdy nasze na poły człowiecze umysły zostaną na nowo podłączone do sieci.
Nazwali to rytuałem przejścia, stopniowym rozszerzaniem świadomości. Na zewnątrz mieliśmy ciała, tutaj mamy
jeszcze choć swoją świadomość, tożsamość. Gdy przejdziemy anabazę, nie będziemy mieli już nic. Staniemy się
znowu komputerami, wielkimi procesorami danych…
Poncjusz zamilkł. Jego oczy lśniły teraz od gniewu, na policzkach malowały się wypieki. Wstrząsnął gniewnie
ramionami i zaraz jakby przygasł. Znów ogarnęła go rezygnacja. W tej chwili gdzieś na zewnątrz rozbrzmiała potężnie
trąba.
– Patrz teraz – rzekł cicho, ale z dziwnym naciskiem prokurator. – Patrz, bo cię to czeka!
Gnejusz, ponaglony chłodem jego głosu, wyjrzał posłusznie przez zasłonę.
Tłum na chwilę zamarł wsłuchany w dźwięk odległej trąby. Zaraz jednak drgnął i się uniósł, ogarnięty zbiorowym
szałem. Ludzie bramą wytoczyli się przed miasto, już nie śpiewając, lecz po prostu wrzeszcząc dziko. Ogarnięci
ekstazą rozrywali swoje szaty, drapali twarze, tratowali się bez opamiętania. Tych, których wcześniej nieśli na
ramionach, zaczęli teraz szarpać, zrywać z nich skórę i mięso, gryźć, bić.
Gnejusz ogarnięty parkosyzmem strachu i nagłym napływem mdłości chciał się cofnąć, ukryć, odwrócić głowę.
Lecz Poncjusz przypadł do niego i z zadziwiającą siłą przytrzymał jego głowę swymi chłodnymi palcami.
– Patrz! – syknął mu do ucha.
– Poncjuszu, przestań! – wykrzyknął Gnejusz, czując, że jego przyjaciela też ogarnęło szaleństwo. – Puść mnie!
Nie patrzmy już na to!
Po chwili uścisk prokuratora zelżał. Sam zasunął zasłonę. Siadł na swoim miejscu, odetchnął.
– To jeszcze nie koniec – odezwał się. – Jeszcze czeka nas ukrzyżowanie.
– Nie, nie, proszę cię… – wyjęczał Gnejusz ze łzami w oczach. Było mu niedobrze.
Poncjusz przyglądał mu się przez chwilę.
– Zgoda – rzekł w końcu. – Nie każę ci na to patrzeć. Ale będziesz musiał być ze mną, kiedy będę przesłuchiwał
skazańca.
– Przesłuchiwał…? Po co?
– Ciekawi mnie. Centrali bardzo zależy na tym, żeby przeszedł anabazę. Jest nośnikiem jakichś danych. Zjawił się
tu niedawno i sam zaczął odprawiać rytuały. Wielu przyłączyło się do niego. Ciekawi mnie, dokąd ich odsyła… Bo
przecież nie mogą wrócić do sieci, nie za jego pośrednictwem. System nie pozwala na wystąpienie dwóch anabaz
jednocześnie w jednym sektorze przejściowym.
Gnejusza nagle ożywiła jakaś myśl. Na chwilę zapomniał o szalejącym na zewnątrz tłumie.
– Sądzisz, że odsyła ich z powrotem? – zapytał. – Na zewnątrz?
– Nie wiem – Poncjusz pokręcił głową. – To chyba niemożliwe…
Zapał Gnejusza osłabł momentalnie. Ogarnął go żal. Kimkolwiek był ten, którego mieli ukrzyżować, i tak
przegrali. Zresztą centrala już położyła na nim swoją łapę, już go schwytali. Kiedy tylko włączą go do sieci, wszystkie
jego dane trafią do nich.
Niewolnicy wraz z eskortą liktorów zanieśli lektykę do budynku sądu. Znajdował się on na zboczu góry. Stał tam
już przygotowany krzyż. Część tłumu wlała się na dziedziniec otoczony murem, reszta rozpełzła się bezładnie po trasie
prowadzenia skazańców. Człowiek, który miał być ukrzyżowany, czekał na Poncjusza i Gnejusza w jednej z sal. Był to
wysoki, szczupły młodzieniec o dużych, spracowanych dłoniach. Miał jasne oczy kształtu migdałów i kiedyś musiał
być bardzo przystojny. Obecnie jednak był wychudzony i brudny, a jego oblicze zostało okaleczone licznymi razami.
– Kim jesteś? – zapytał Poncjusz, siadając na prokuratorskim fotelu.
Młodzieniec uśmiechnął się.
– Chyba powinienem powiedzieć, że nazywam się Jeszua ben Josef – rzekł. – Ale znał mnie pan pod innymi
imieniem… Pan też wtedy nie nazywał się tak, jak teraz. Nazywał się pan Ponty, prawda?
Poncjusz zamarł, zaczął unosić się z fotela, jednak zastygł w pół ruchu. Jego oczy rozszerzyły się. Zrozumiał.
Z westchnięciem opadł na miejsce, po czym machnął ręką na Gnejusza.
– Wyjdź na chwilę… – rzekł drżącym głosem.
Gnejusz wpatrywał się w niego przez kilka sekund. Chciał zaprotestować, jednak się nie odważył. Przełknął ślinę,
popatrzył po twarzach obu mężczyzn i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi.
W holu usiadł pod ścianą, oparł o nią głowę. Jego czoło było gorące, a marmur przyjemnie chłodny. Wokół niego
wszystko działo się zbyt szybko. Jeszcze niedawno – choć nie potrafił dokładnie określić czasu – był kimś zupełnie
innym. Nazywał się Sarnas, miał ciało, o którym myślał… o którym wiedział, że jest prawdziwe. Miał protezę – tak
się to jego ciało nazywało. Uczestniczył w wielkim programie rehumanizacji. Jego jaźń rozpływającą się w ciągłym
strumieniu informacji zamknięto w ludzkiej powłoce. Stał się taki, jacy byli jego twórcy przed nieskończonymi
eonami. Przestał być zbiorem danych, stał się istotą.
Wstrząsnął nim dreszcz. Z zewnątrz, z sądowego dziedzińca, dobiegły go wrzaski tłumu. „Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!” –
krzyczeli wszyscy. Ilu z nich, jak on, było nieudanymi produktami programu, a ilu tylko stworzonymi przez centralę
programami, które miały im pomóc przenieść się znów do wspaniałej rzeczywistości sieci?
Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Poncjusz. Energicznym krokiem podszedł do Gnejusza.
– Czy to prawda? – zapytał go. – Czy to prawda, że program… że program…?
Głos uwiązł mu w gardle.
– Tak. Program został przerwany, wszystkie protezy mają być odłączone.
– A klony? Miliony żywych istnień obsługiwały proces rehumanizacji.
– Klony zostały… zdezaktywowane…
– Wszystkie?
– Nie wiem…
Zamilkli. Hałas dochodzący z zewnątrz narastał, ale obu im wydawał się nierzeczywisty.
– A ten…? – zaczął Gnejusz. – Kim on jest?
Poncjusz uniósł oczy ku jego twarzy. Uśmiechnął się dziwnie. Powoli zrodził się w nim zgrzytliwy, obłąkańczy
śmiech, po trosze radosny, po trosze ironiczny. Ze śmiechem wyciekała z niego głęboka nienawiść, ale także ulga, szał
wściekłości i ekstazy. Śmiał się, gdyż ogarnęło go uczucie triumfu.
– Oto człowiek – rzekł w końcu ze łzami w oczach.
* * *
Gnejusz i Poncjusz wpatrywali się w zwisające z krzyża wychudłe, nagie ciało. Ukrzyżowany żył jeszcze, dyszał,
krew i pot ściekały po jego twarzy. Tłum rozpłynął się gdzieś, zniknął. Nie został nikt, nawet żeby drwić. Znikły
resztki ludzkiego mięsa i podarte szmaty. Pozostało tylko bezkresne, pochmurne niebo barwy ołowiu.
Człowiek na krzyżu uniósł się na chwilę. Spazm śmierci ściągnął jego mięśnie
w koślawe bryły. Potem głowa mu opadła i wyzionął ducha.
– Jak myślisz, co się teraz stanie? – zapytał Gnejusz.
– Teraz nastąpi prawdziwa anabaza – odparł Poncjusz. – I świat, ten przeklęty świat… wreszcie się skończy.
Spis treści
O autorze
Od autora
Pierwsza odsłona
Sogno Ventura
Węprzyn by night
Psychol
Lwica
Vox Dei
Wurdałak
Metamorfozy
Angelwing
Synowie Kaina
Anabaza