162
163
— Gdzie ona jest? Gdzie jest pani Lancaster?
— Odpoczywa w pokoju obok.
— Rozumiem. — Ale nie była pewna, czy naprawdę rozumie. Niebawem się przeko-
na, ale teraz mogła myśleć tylko o jednej rzeczy na raz. — Sir Filip Starke… — Wypo-
wiedziała to wolno i z wahaniem. — Dobrze mówię?
— Tak. Czemu pani powiedziała „El Greco”?
— Cierpiący.
— Słucham?
— Obraz… W Toledo albo w Prado… Skojarzyło mi się to wiele lat temu… Nie, wca-
le nie tak dawno. — Nagle dokonała odkrycia: — Wczoraj! Zebranie… Na plebani.
— Już pani dochodzi do siebie.
Swoją drogą, jak łatwo, naturalnie rozmawia się jej z tym człowiekiem o ponurej,
udręczonej twarzy w pokoju zasypanym szkłem z rozbitej szyby…
— Pomyliłam się wtedy… w Słonecznych Wzgórzach. Zupełnie źle ją osądziłam, ba-
łam się, że… czułam taką falę strachu… Ale to nie był strach przed nią, tylko o nią, my-
ślałam, że coś jej grozi, chciałam ją chronić… ratować. Ja… — Spojrzała na niego z po-
wątpiewaniem. — Pan to rozumie? Czy to nie brzmi głupio?
— Nikt nie rozumie tego lepiej niż ja. Nikt na całym świecie.
Tuppence patrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Kim… Kim ona jest? To znaczy, pani Lancaster… pani Yorke…? To nie jest praw-
dziwe nazwisko, tylko zapożyczone od róży, a ona sama?
Filip Starkę przemówił ochrypłym głosem:
— „Kim ona była? Ona sama? Ta rzeczywista i prawdziwa
Kim była? Z Boskim na czole piętnem?”
Czytała pani „Peera Gynta”, pani Beresford?
Podszedł do okna i stał tam przez chwilę, wyglądając na zewnątrz. Potem się nagle
odwrócił.
— Boże, dopomóż mi… Była moją żoną.
— Pańską żoną… Ależ ona umarła, widziałam tablicę w kościele…
— Umarła za granicą, taka wersja tu krążyła. Nawet ufundowałem tablicę pamiąt-
kową. Nie zasypuje się pytaniami pogrążonego w smutku wdowca. Wyniosłem się stąd
zresztą.
— Niektórzy mówią, że pana opuściła.
— To także jest do przyjęcia.
— Wywiózł ją pan stąd, kiedy dowiedział się o… o tych dzieciach.
— Więc pani wie o dzieciach?
— Powiedziała mi. Wierzyć się nie chce…
— Przez większość czasu zachowywała się normalnie. Nikt by się nie domyślił. Ale
162
163
policja zaczęła ją podejrzewać i wtedy musiałem działać… ratować ją, chronić. Rozumie
pani? Przynajmniej tyle pani rozumie?
— Tak. Rozumiem całkiem nieźle.
— Była… Była kiedyś taka śliczna… — Głos mu się lekko łamał. — Widzi pani? „Li-
lia Wodna” — Wskazał portret na ścianie. — I zawsze taka dzika, nieobliczalna. Jej mat-
ka, Helen Warrender, ostatnia z tej starej rodziny, uciekła kiedyś z domu. Związała się
z jakimś opryszkiem… bandytą. A córka poszła na scenę, została tancerką. „Lilia Wod-
na” to jej najlepsza rola. Niestety i ona trafiła do gangu; chciała przeżyć coś nowego, eks-
cytującego, ale czekały ją tylko kolejne rozczarowania. Kiedy wyszła za mnie, zerwała
z tym wszystkim, chciała się ustatkować, żyć w spokoju, mieć rodzinę, dzieci. Mogłem
jej to zapewnić, bo byłem bogaty, ale ku naszemu wielkiemu zmartwieniu, dzieci się nie
pojawiały. Ona czuła się winna, wpadła w obsesję, może zresztą zawsze była trochę nie-
zrównoważona, sam nie wiem… Skąd takie rzeczy się biorą? Ona… — Rozłożył z de-
speracją ręce. — Kochałem ją, zawsze ją kochałem, bez względu na wszystko. Chciałem
zapewnić jej bezpieczeństwo, nie dopuścić, by zamknięto ją w więzieniu do końca ży-
cia, żeby się tam zapłakała. I przez wiele lat to się nam udawało.
— Nam?
— Nellie… Moja kochana, wierna Nellie Bligh. Była taka cudowna, zawsze umiała
wszystko zaplanować i zorganizować. Domy dla staruszek, zawsze te najbardziej kom-
fortowe i co najważniejsze — bez dzieci. Pilnowaliśmy, żeby ją trzymać z daleka od dzie-
ci, i to zdawało egzamin. Te domy są zwykle położone w ustronnych okolicach — Cum-
berland, Północna Walia, nikt by jej tam nie rozpoznał, tak się nam przynajmniej wyda-
wało. Tak nam doradził pan Eccles — to bardzo sprytny adwokat, płaciłem mu ogrom-
ne sumy, ale mogłem na nim polegać.
— Szantażował pana?
— Nigdy tego tak nie traktowałem. Był moim przyjacielem, doradcą…
— Kto domalował łódkę na obrazie? Tę z napisem „Lilia Wodna”?
— Ja. Sprawiło jej to przyjemność. Pamiętała swoje triumfy na scenie. To obraz Bo-
scowana, lubiła jego malarstwo. I pewnego dnia wypisała na mostku imię zmarłej
dziewczynki, więc domalowałem łódkę, żeby je ukryć, a na burcie umieściłem nazwę
„Lilia Wodna”.
Ukryte drzwi się odsunęły i weszła dobra czarownica. Spojrzała na Tuppence, a po-
tem na Filipa Starke’a.
— Już wszystko w porządku? — spytała rzeczowym tonem.
— Tak — odparła Tuppence. Na szczęście dobra czarownica nie miała zamiaru ro-
bić zamieszania.
— Pani mąż czeka na dole w samochodzie. Obiecałam, że panią przyprowadzę, jeśli
tak sobie pani życzy.
164
— Tak właśnie sobie życzę.
— To się dobrze domyśliłam. — Alice Perry zerknęła na drzwi do sypialni. — Czy
ona tam jest?
— Jest — odrzekł Filip Starkę.
Pani Perry weszła tam, ale zaraz wróciła.
— Ach, tak… — rzekła, patrząc mu przenikliwie w oczy.
— Poczęstowała panią Beresford mlekiem… Ale pani Beresford odmówiła.
— I wtedy ona wypiła je sama?
— T-tak.
— Doktor Mortimer przyjedzie później.
Wyciągnęła do Tuppence rękę, ale ta wstała bez pomocy.
— Nie zraniła mnie, to tylko szok. Teraz już nic mi nie jest.
Stała naprzeciwko Filipa Starke’a. Długo nic nie mówili, wreszcie Tuppence pierw-
sza przerwała milczenie:
— Nic już nie mogę zrobić, prawda?
Nie zabrzmiało to jak pytanie.
— Jeszcze tylko jedna sprawa: to Nellie Bligh panią uderzyła.
Tuppence pokiwała głową.
— Tak się domyśliłam.
— Wpadła w panikę. Myślała, że jest pani na tropie naszego… sekretu. Mam wobec
niej wielkie poczucie winy za to straszliwe napięcie, w jakim żyła przez tyle lat. Żadnej
kobiety nie wolno zmuszać do takich poświęceń.
— Myślę, że bardzo pana kochała. Ale nie będziemy już szukać żadnej pani Johnson,
jeśli o to właśnie chce nas pan prosić.
— Dziękuję… Jestem bardzo wdzięczny.
Nastała kolejna chwila ciszy. Pani Perry cierpliwie czekała przy drzwiach. Tuppence
rozejrzała się dookoła, potem podeszła do okna i długo patrzyła na sielski kanał w do-
le.
— Chyba już nigdy nie zobaczę tego domu, więc patrzę tak usilnie, aby jak najwię-
cej zapamiętać.
— Chce go pani zapamiętać?
— Tak, chcę. Ktoś mi powiedział, że ten dom służył do niewłaściwych celów. Teraz
rozumiem, o co chodziło.
Starke rzucił jej pytające spojrzenie, ale się nie odezwał.
— Kto pana tu przysłał?
— Emma Boscowan.
— Tak myślałam.
I zniknęła za przesuwanymi drzwiami razem z dobrą czarownicą.
164
Dom stworzony dla kochanków — tak mówiła Emma Boscowan. I takim go teraz
zostawia: w posiadaniu kochającej się pary, z której jedno jest martwe, a drugie żyje
i cierpi.
Na dole stał samochód z Tommym. Tuppence pożegnała się z dobrą czarownicą
i wsiadła.
— Tuppence…
— Wiem.
— Nie rób tego więcej. Ani mi się waż.
— Nie zrobię.
— Teraz tak mówisz, ale potem znów postawisz na swoim.
— Nie. Jestem za stara.
Tommy przekręcił kluczyk i ruszyli.
— Biedna Nellie Bligh — westchnęła Tuppence.
— Czemu tak mówisz?
— Jest tak strasznie zakochana w Filipie Starke’u. Wszystko robiła z miłości, przez
tyle lat… tyle zmarnowanego uczucia, tyle psiego przywiązania!
— Bzdura! — wykrzyknął Tommy. — Na pewno cieszyła się każdą chwilą. Są takie
kobiety.
— Brutal bez serca!
— Dokąd jedziemy? Do Market Basing? Do Jagnięcia i Chorągiewki?
— Nie, mężu. Do domu. DOM, rozumiesz? I nigdzie się z niego nie ruszę.
— Amen — rzekł pan Beresford. — A jeśli Albert znów spalił kurczaka na węgiel, to
go zabiję!
Rozdział II
Czy to biedne dziecko było pani?
Rozdział V
Zniknięcie starszej pani
Rozdział VIII
Sutton Chancellor
Rozdział X
Konferencja i później
Rozdział XI
Bond Street i doktor Murray
Rozdział XII
Tommy spotyka starego przyjaciela
Rozdział XIV
Ćwiczenie w myśleniu
1
Rozdział XV
Wieczór na plebani