Alsterdal Tove Kobiety na plaży

background image

background image

TOVE

ALSTERDAL

KOBIETY

NA

PLAŻY

background image

Spis treści

TARIFA PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA 03:34

NOWY JORK PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA

TARIFA PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA

PARYŻ ŚRODA, 24 WRZEŚNIA

PARYŻ CZWARTEK, 25 WRZEŚNIA

PARYŻ PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA

TARIFA SOBOTA, 27 WRZEŚNIA

PARYŻ SOBOTA, 27 WRZEŚNIA

PARYŻ NIEDZIELA, 28 WRZEŚNIA

PARYŻ PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA

TARIFA PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA

LIZBONA WTOREK, 30 WRZEŚNIA

LIZBONA ŚRODA, 1 PAŹDZIERNIKA

TARIFA CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA

TARIFA PIĄTEK, 3 PAŹDZIERNIKA

TARIFA SOBOTA, 4 PAŹDZIERNIKA

TARIFA PONIEDZIAŁEK, 6 PAŹDZIERNIKA

TARIFA PONIEDZIAŁEK, 6 PAŹDZIERNIKA

MARBELLA CZWARTEK, 9 PAŹDZIERNIKA

SUND DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ

PRAGA DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ

DZIĘKUJĘ

Przypisy

background image

TARIFA
PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA
03:34

Statek się przechylił i przed jej oczyma ukazał się inny widok. Od jakiegoś czasu widziała

jedynie chmury oraz maszty łodzi, a teraz za szybą wyrosło miasto. Wszystkie okna były ciemne.
Wiedziała, że nie powinna zwlekać, wkrótce nadejdzie poranek.

Wstając, poczuła przejmujący ból w lewej nodze. Świat się zakołysał, a może to tylko

łódź zachybotała się na falach?

„O godzinie trzeciej, czwartej”, powiedział mężczyzna, zanim odszedł. Wciśnięta w kąt,

siedziała tak cicho, jak to było możliwe. A las tres, cuatro, powiedział. Esta noche i w końcu
zrozumiała, kiedy uniósł trzy palce, cztery palce, skierował je ku słońcu i pokazał, jak zachodzi.
Ciemność. Noc. Uciekać.

Nie umiała powiedzieć, że straciła zegarek i poczucie czasu, że właśnie takie rzeczy

zdarzają się człowiekowi, gdy przygotowany na śmierć zanurza się w czarną otchłań, w której
czas przestaje istnieć.

Mężczyzna zostawił w kajucie zrolowany dywan. Kobieta nie mogła pojąć dlaczego.

Czerwony, utkany w misterne wzory, mógłby zdobić posadzkę pięknego pokoju. Skoro takie
dywany mają w łodziach, myślała, kiedy – rozłożywszy go – zwinęła się w kłębek, to jak
wyglądają ich domy?

Później dźwięki umilkły. Szczęk żelaza uderzającego o asfalt, głosy mężczyzn,

samochody, które ruszały i odjeżdżały. Jasnoróżowe o zachodzie słońca chmury bladły coraz
bardziej. W końcu wszystkie barwy znikły, a niebo zrobiło się czarne i ciężkie. Żadnego
księżyca, żadnych gwiazd, żadnego punktu odniesienia. I tylko przekonanie, niczym cicha
modlitwa, że świat się nie zmienił.

Powoli nacisnęła klamkę blaszanych drzwi. Uderzył ją zapach morza i benzyny. Szybko

przestąpiła wysoki próg, zamknęła za sobą drzwi i przywarła do pokładu.

Ciemność, na którą czekała, nie nadeszła. Port był skąpany w żółtym świetle reflektorów

wyższych niż wieże kościoła. Kobieta kucnęła i nasłuchiwała. Trzeszczenie cumy. Zgrzyt
łańcucha, woda lekko uderzająca o nabrzeże i wiatr; to tylko odgłosy nocy, nic więcej.

Chwyciła linę cumowniczą i powoli przyciągnęła się do kei. Statek odpowiedział

głuchym uderzeniem.

Poczuła pod dłońmi porowatą powierzchnię kamienia. Stały ląd. Odepchnęła się zdrową

nogą i wciągnęła na umocniony brzeg. Zrobiwszy obrót, po chwili leżała na brzuchu, pod osłoną
zrolowanej sieci rybackiej. Kiedy spojrzała na nabrzeże, dostrzegła podobną sieć, nakrytą
dywanem jak kołdrą. A więc po to rybacy mają te dywany, pomyślała. Żeby chronić sieci przed
deszczem, wiatrem i zwierzętami, które zwęszyły rybie resztki.

Upłynęło kilka sekund, może minut. Wszystko trwało w bezruchu, oprócz wiatru i

pulsującego światła latarni morskiej.

Kobieta wzięła głęboki oddech i pochylona, ruszyła biegiem wzdłuż portowego

magazynu, tak szybko jak tylko pozwalała jej boląca noga. Mężczyzna narysował palcem na
podłodze drogę z portu: najpierw wzdłuż muru, potem brzegiem morza i w końcu gdzieś przez
miasto. Dworzec autobusowy. Stamtąd mogła pojechać do Kadyksu, Algeciras albo Malagi.
Kadyks był jedynym miastem, które znała ze słyszenia.

Potknęła się o kilka rur i usłyszała ostry dźwięk, obijający się o kamienne ściany.

Błyskawicznie przylgnęła do kontenera.

Pilnują, pomyślała, rozglądając się wokół. Próbują uśpić moją czujność ciszą i spokojem.

A zresztą wcale nie jest cicho. Słyszę fale uderzające o brzeg za murem, słyszę wiatr poruszający

background image

blachą, która właśnie szczęknęła gdzieś w pobliżu, ale nie słyszę niczyich kroków i nikt nie może
usłyszeć moich.

Spojrzała na swoje bose stopy. Buty utonęły w morzu, podobnie jak spódnica i bluzka.

Teraz miała na sobie zieloną kurtkę, którą była przykryta, gdy obudziła się na pokładzie kutra.
Biodra przewiązała znalezionym w kajucie ręcznikiem.

Naciągnęła mocniej kaptur na głowę, ostrożnie pokonała stos żelaznych prętów,

przebiegła ostatni odcinek na ugiętych nogach i osunęła się na stertę pustych plastikowych
butelek.

Tutaj port się kończył. Była w potrzasku. Z jednej strony miała wysoki mur, przed sobą

ogrodzenie z kamiennych dwumetrowych słupów, a potem portowy magazyn. Przez szpary
widziała kawałek ulicy, w popękanym asfalcie tu i ówdzie rosły polne kwiaty. W oddali, na tle
nieba wznosił się potężny zamek, niczym szkielet z kamienia.

Bolały ją oczy, zmęczone wpatrywaniem się w żółtą poświatę. Ani jasność, ani ciemność,

tylko jakby nieustający zmrok. Gdyby przymknęła powieki, wpadłaby w próżnię. Od dawna nie
przespała całej nocy.

Przykucnęła. W ciągu ostatnich miesięcy nauczyła się kilku rzeczy: rozejrzyj się wokół,

skup uwagę na każdym szczególe, dokładnie zaplanuj swoją drogę.

Wtem usłyszała nadjeżdżający samochód, gdzieś na terenie portu. Rzuciła się na ziemię i

wstrzymała oddech. Światła pojazdu liznęły mur nieopodal jej stóp. Butelki i śmieci zajaśniały w
ostrym blasku. I wtedy zauważyła schody biegnące w górę muru, białe, wyciosane w kamieniu
stopnie, zaledwie kilka metrów dalej. Po chwili wszystko znów pogrążyło się w półmroku.
Samochód skręcił i odjechał w kierunku bramy. Nie zatrzymał się, dzięki Bogu, nie zatrzymał
się! Zanim zniknął i zanim ucichł odgłos silnika, dostrzegła na dachu niebieską lampkę. Policja.

W pośpiechu wdrapała się po schodach i ześlizgnęła w dół po drugiej stronie. Ku

swojemu zdziwieniu wylądowała na czymś miękkim. Wszystko, z czym do tej pory zetknęła się
w tym kraju, było twarde: asfalt, kamień, żelazne rury. A teraz czuła pod sobą miękki piasek,
nagle jakby obdarzona pieszczotą ziemi.

Na plaży leżał przewrócony parasol. Tylko chwileczkę, pomyślała, siadając pod jego

osłoną. Tylko jeden oddech boskiej wieczności i zaraz sobie pójdę.

Nabrała do garści drobnego piasku i wypuściła go spomiędzy palców. Odchyliwszy

głowę, spojrzała prosto w czarne niebo. Wiatr smagnął jej twarz, zerwał kaptur.

Kiedy przestanie dmuchać? – pomyślała. – Kiedy przycichnie wiatr i uspokoi się morze?

Gdy się podniosła, zrozumiała, że nogi daleko jej nie poniosą. Miała wrażenie, że stopa,

którą powłóczy, chce się oddzielić od ciała.

Skulona, posuwała się z wolna wzdłuż nowego, niższego muru, który powstrzymywał

piasek przed wtargnięciem na drogę i do miasta. Ostre rośliny raniły jej bose nogi. Podniosła tę
obolałą, żeby sprawdzić, czy nie krwawi, i odkryła, że wdepnęła w psie łajno. Co za fetor! Nie
mogła pokazać się w tym kraju w otoczce smrodu, lecz odległość do morza, gdzie mogłaby się
obmyć, wydała jej się zbyt wielka. Co się ze mną porobiło? – zadała sobie pytanie. Wytarła stopę
o piasek, by pozbyć się przykrego zapachu, osuszyła łzy dłonią i poczuła w oczach piasek. Tak,
piasek był wszędzie.

Mogłabym przecież pójść drogą, pomyślała. Jak wszyscy inni, a nie jak złodziej czy zbity

pies. Szosa była oświetlona i kobieta wiedziała, że to niebezpieczne. A mimo to wyprostowała
plecy i weszła na asfalt. Przez chwilę znów poczuła się jak człowiek. Zapomniała o strachu.

Akurat! Bo takie kobiety spacerują po nocy i boso w środku miasta, zadrwiła w duchu, i

w tej samej chwili dostrzegła coś na przydrożnej ławce.

To przywidzenie, pomyślała. Wzrok mnie zawodzi. Podeszła bliżej i nie, nie uległa

background image

złudzeniu. Na kamiennej ławce stała para butów. Wyciągnęła ku nim rękę, ale zaraz ją cofnęła i
rozejrzała się dookoła. A jeśli to pułapka? Ktoś chce ją nabrać. Ale kto wpadłby na taki
dziwaczny pomysł?

To po prostu musi być cud. Dar boży. Ostrożnie dotknęła butów. Były jak najbardziej

rzeczywiste. I ze złota.

No, dobrze, pomyślała, biorąc je do ręki. To zwykłe płócienne balerinki w złotym kolorze,

ale i tak… Pasowały, prawie. Uwierały odrobinę w palcach. Nie miała zamiaru narzekać. Jakaś
boska siła ulokowała je na jej drodze i dzięki nim nie wdepnie w psie gówna.

Po raz pierwszy od zejścia na ląd obejrzała się za siebie. Na horyzoncie, po drugiej stronie

cieśniny, niczym potężny cień majaczyła Afryka. Tak niedaleko! Kobieta omiotła wzrokiem
wzniesienia i rozproszone w ciemności światła.

A potem ruszyła prosto przed siebie.

Spraw, proszę, żeby to był tylko zły sen, pomyślała Terese, budząc się na plaży. Pozwól

mi obudzić się jeszcze raz, tak naprawdę, we własnym łóżku.

Usiadła powoli, czując dudnienie pod czaszką. Przed sobą miała kołyszącą się czerń

morza. Stadko mew spało na stojąco w kałuży pozostawionej przez pływy. Oprócz ptaków w
pobliżu nie było żywej duszy.

Zamknęła oczy i otworzyła je ponownie, próbując zrozumieć, co się stało. Wokół niej

było zupełnie pusto. Zniknął.

Białe spodnie capri nie grzeszyły czystością, połyskliwa bluzeczka i cienki sweter nie

chroniły dostatecznie przed chłodem, wiatr przewiewał ją na wskroś. A do tego usta były suche
jak pustynia i pełne piasku. Pluła i kaszlała, próbowała zetrzeć piasek dłonią, ale tkwił i pod
językiem, i w gardle; przydałaby się butla wody, żeby to wszystko przepłukać. Torebka!

Terese zaczęła przekopywać piasek. Widziała niewyraźnie w półmroku, w tej ciemnej

szarości, która co chwilę rozbłyskiwała i kłuła w oczy światłem latarni morskiej. Wiedziała, że
latarnia stoi na wyspie. Isla de las Palomas, wyspa gołębi, niedostępna dla turystów, teren
wojskowy. Prowadziła tam szosa, na bramie wisiały informujące o tym tablice. Spiętrzone fale z
hukiem rozbijały się o skały.

W końcu dostrzegła torebkę. Serce zabiło jej mocniej. Leżała do połowy przysypana

piaskiem, niespełna pół metra od zagłębienia, w którym wcześniej spoczywała jej głowa.
Wszystko było na swoim miejscu: portfel, klucz hotelowy, komórka, kosmetyczka i nawet
pluszowy breloczek w kształcie żaby. I butelka z wodą, całe szczęście! Prawie zawsze nosiła przy
sobie wodę mineralną, bo hiszpańska kranówka smakowała potwornie. Zostało tylko kilka łyków.
Pierwszym wypłukała usta i zaraz go wypluła, potem wypiła resztę, stanowczo za mało. Z
drżącym sercem otworzyła portfel. W przegródce na banknoty było pusto. Kiedy wczoraj poszła
imprezować, miała prawie sto euro, przecież chyba tak dużo nie wypiła? Paszport? Przekopała
torebkę, ale go nie znalazła. Była pewna, że wzięła paszport, zawsze go miała przy sobie, chociaż
wszyscy mówili, że nie musi.

Buty też gdzieś zniknęły. Wpatrywała się w swoje bose stopy. Opalone, z białą obwódką.

Piasek między palcami. Rozejrzała się dokoła, ale nigdzie nie mogła dojrzeć balerinek. Kiedy je
ściągnęła? Przed czy po? Ścisnęła czoło, chcąc uciszyć huczenie w głowie.

Jak tylko pomyślę, zaraz wszystko sobie przypomnę.

Czyżby biegła boso, kiedy ciągnął ją za rękę ku morzu? Kiedy śmiali się głośno,

sprawdzając, czy śmiech rozwiewa się na wietrze?

Przywołała wspomnienie jego rozczochranych, wyblakłych na słońcu włosów. Zobaczyła

roziskrzone oczy. Jego ramiona były jędrne i mocne, muskuły wyrzeźbione w siłowni.
Rozchełstana koszula odsłaniała opalony brzuch, nigdzie ani grama tłuszczu. Nie mogła pojąć, że

background image

to właśnie ją wziął za rękę, gdy zamknęli bar Blue Heaven, i że właśnie jej szepnął do ucha: „Nie
możesz teraz iść do domu. Przecież dopiero cię spotkałem”.

Terese przesunęła ręką po piasku. Był zimny. Ale nagle wyczuła lekkie wgłębienie,

odrobinę cieplejsze. Zostawiony przez niego odcisk? Mogła oczywiście ulec złudzeniu, bo w
Tarifie wiało jak w żadnym innym miejscu na ziemi i wiatr błyskawicznie zacierał wszystkie
ślady.

Nikt nie musi wiedzieć, co tu się zdarzyło, pomyślała. Przecież nic się nie zdarzyło. Jeżeli

nikomu nic nie powiem.

Otuliła się mocniej swetrem. Doskwierały jej ziarenka piasku w majtkach. I przemieszana

z nimi kleista maź.

„A jeśli nie jesteśmy sami? – spytała, gdy prowadził ją w kierunku morza. – Jeśli ktoś tam

stoi i będzie na nas patrzył?”

„Myślisz o złych rzeczach”, odpowiedział i całował ją z językiem głęboko w jej ustach, a

jego ręce były wszędzie, pod bluzką i w majtkach jednocześnie. Kiedy rozpiął i ściągnął jej
obcisłe spodnie, kiedy razem przewrócili się na piasek, pomyślała, że to najprzystojniejszy
chłopak, z jakim kiedykolwiek była, i chyba się w nim zakocha.

Gdyby mnie teraz widzieli!

Wakacje w Tarifie bez seksu na plaży? To jakby podczas wycieczki do Paryża nie zaliczyć

wieży Eiffla.

A później tylko piasek. Pod przyciśniętą do ziemi pupą. Między pośladkami i między

nogami, gdy przytrzymywał fiuta ręką, próbując w nią wejść; nie udało mu się od razu. Jedyne,
co czuła, to nieprzyjemne drapanie, kiedy pompował w nią masy piasku.

Nie powinna była zasnąć. Wszystko poszło tak szybko.

Od gór dochodził nieustanny łoskot turbin wiatrowych obracających się w przestworzu.

Powiedziała mu, że łopaty wyglądają jak trzepaczki ubijające powietrze na śmietanę. Śmiał się z
porównania. Teraz zacisnęła zęby na koniuszkach palców, żeby powstrzymać łzy.

Widocznie doszedł do wniosku, że jestem do niczego – przeszło jej przez głowę. – Nic

niewarta. W przeciwnym razie zostałby ze mną i chciał się kochać jeszcze raz. I jeszcze raz.

Wezbrały w niej mdłości. No tak, wypiła może dwa albo trzy cosmopolitany, a później

parę mojito.

Wstając, poczuła, jak kołysze się cała plaża. Pochyliła się do przodu z rękami na kolanach

i czekała, aż huśtawka się zatrzyma. Raz po raz przełykała ślinę, żeby nie zwymiotować na
ziemię, nie chciała poczuć zapachu tego wszystkiego, co miała zwrócić. Nie wytrzymałaby
więcej ohydy. Dlatego też na niepewnych nogach ruszyła ku morzu. Nie było daleko, może
dwadzieścia metrów.

Szła powoli i ostrożnie, by nie wdepnąć w jakieś paskudztwo. Z zimnym piaskiem pod

stopami poczuła się zaskoczona, kiedy dosięgła ją pierwsza fala, letnia i miękka. Zrobiła kilka
kroków, idąc na spotkanie kolejnej. Zanurzyła ręce w spienionej wodzie, próbowała ją schwytać.
Rozpryskujące się krople orzeźwiły jej twarz i rozjaśniły umysł.

Po lewej stronie wznosiła się niewysoka, czarna formacja skalna. Kamienny pirs

wychodził jakieś dziesięć metrów w morze i przypominał wyglądem prehistoryczne zwierzę
spoczywające przy brzegu. Terese ruszyła ku grzbietowi śpiącego brontozaura; pomyślała, że
wdrapie się na niego i usiądzie na najodleglejszym głazie. Pomoczy dłonie w wodzie, to dobry
sposób na nudności. A gdyby jednak miała zwymiotować, wszystko zniknie w morzu w ciągu
sekundy i utonie w niepamięci.

Woda obmywała jej kostki. Wiatr od morza przybrał na sile. Przygotowana na twardą i

szorstką skałę, zdziwiła się, gdy kamień, na którym postawiła stopę, okazał się miękki, śliski i

background image

ruchomy.

Krzyknęła, rzuciła się na skałę obok, czując ból w barku. Podciągnęła się na rękach i

błyskawicznie wysunęła nogi z wody. Ale zaraz pochyliła się znowu, usiłując dojrzeć tę
obrzydliwą rybę, którą nadepnęła.

Przepłynęła jedna fala, morze zbierało się, by wysłać kolejną. Terese wytrzeszczyła oczy,

w głowie narastał huk.

To nie była ryba. Z wody wystawała dłoń, która pod powierzchnią przechodziła w ramię.

Terese nie mogła oderwać wzroku od miejsca, w którym ramię, łącząc się z barkiem, stawało się
ciałem. Zaklinowany między kamieniami leżał człowiek. Czarny.

Zakwiliła, uświadomiwszy sobie, że właśnie na nim postawiła stopę. Nadepnęła na trupa.

Na jego pierś albo brzuch, wolała nie wiedzieć na co. Łkając i szczękając zębami, przesunęła się
na pupie do tyłu i zaczęła trzeć stopą o chropowaty kamień. Chciała jak najszybciej pozbyć się
tego obrzydliwego uczucia miękkości.

Ale nie mogła przestać patrzeć w dół. To był mężczyzna. Teraz widziała go wyraźnie.

Miał czarną błyszczącą skórę. Jak ryba, węgorz, oślizgłe wodne stworzenie. Był zupełnie nagi.
Miała wrażenie, że po ramieniu pełznie mu jakieś zwierzę. Pochyliła się bardziej, choć wcale
tego nie chciała. Kolejna fala uderzyła o kamienie, zrosiła jej twarz i znów zawróciła. Woda
zawirowała i zakipiała wokół zwłok, które nagle jakby ożyły. Terese wyobraziła sobie, że
mężczyzna podnosi się, łapie ją za kostkę i wciąga do wody. A jeśli on żyje?!

Właśnie wtedy gdzieś zza gór rozbłysło pierwsze światło poranka. Morze się zazieleniło.

Spojrzała prosto w twarz zmarłego. Oczy miał zamknięte, ale usta szeroko otwarte, jakby w
zatopionym, niemym krzyku. Lśniąco białe zęby kołysały się łagodnie pod wodą.

Boże ty mój! Tato, pomóż mi – pomyślała Terese. – Jestem tu zupełnie sama.

A potem żołądek podszedł jej do gardła. Z ręką przyciśniętą do ust przerzuciła się przez

kamienie i spadła do wody po drugiej stronie pirsu. Kiedy potykając się, uciekała stamtąd, ciągle
jeszcze wymiotowała.

background image

NOWY JORK

PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA

Według tabelki powinnam być w siódmym tygodniu. Zwlekałam z testem ciążowym w

nieskończoność z nadzieją, że Patrick lada dzień wróci do domu. Wówczas moglibyśmy zrobić to
razem. Nie siusiać oczywiście, bez przesady, ale czekać. Czekać na mające się ukazać kreski.

Puls mi przyspieszył, gdy wyjęłam komórkę z kieszeni. Może w ulicznym zgiełku

przeoczyłam rozmowę?

Nie przeoczyłam. Wyświetlacz był pusty.

Na pewno jest jakieś sensowne wyjaśnienie, wmawiałam sobie. Patrick oddaje się pracy z

ogromnym zapałem, potrafi do tego stopnia zakopać się w brudnych i skomplikowanych
sprawach tak bardzo, że zapomina o bożym świecie. Nie podda się, dopóki nie zajrzy pod każdy
kamień. Pewnego razu, trzy lata temu, jeszcze przed ślubem, nie odzywał się przez tydzień i
byłam pewna, że zdjęty strachem, po prostu dał nogę. Okazało się, że zawarł znajomość z
drobnymi gangsterami w Waszyngtonie i siedział tam w areszcie, by zebrać informacje i zbadać
wszystko od podszewki. Wrócił ze złamanym żebrem i reportażem, który później nominowano
do Nagrody Pulitzera.

Wybrałam jego numer po raz jedenasty tego ranka.

Jeśli teraz odpowiesz, obiecuję, że przystanę na twoją propozycję, pomyślałam, słuchając

sygnału. Wyprowadzimy się z Manhattanu i kupimy ten dom w New Jersey. A jeśli już go
sprzedano, znajdziemy podobny. Będziemy grillować z sąsiadami, ja zaś urodzę gromadkę dzieci,
skończę z teatrem i zacznę szyć dla dzidziusiów fikuśne czapeczki. Zrobię wszystko, czego sobie
zażyczysz. Tylko odbierz teraz telefon, dobrze?

Najpierw usłyszałam znajome pstryknięcie, a potem włączyła się poczta głosowa. Cześć,

tu Patrick Cornwall…

Identyczna wiadomość jak ta z samego rana, jak przez cały ostatni tydzień. Z każdym

dniem brzmiała coraz bardziej głucho.

Jeżeli nie odbieram, to najprawdopodobniej jestem zajęty pracą. Zostaw, proszę,

wiadomość po usłyszeniu sygnału. Piip.

Ostatnio rozmawialiśmy dziesięć dni temu.

W ubiegły piątek.

Pojechałam do Bostonu z Benjim, moim asystentem, żeby odebrać krzesło z czasów

carskiej Rosji. Mebel był końcowym elementem scenografii do Trzech sióstr; kupiliśmy go od
podstarzałego fryzjera, którego babka uciekła z Petersburga w 1917 roku.

Patrick zadzwonił właśnie wtedy, gdy udało mi się ubić interes. Benji i ja, trzymając

wspólnie krzesło, wąskimi schodami zaczęliśmy opuszczać dom, który lada chwila mógł się
rozsypać ze zmęczenia.

– Chciałem ci tylko powiedzieć dobranoc – zakomunikował Patrick z drugiej strony

Atlantyku. – Strasznie za tobą tęsknię.

– Jestem w trochę niewygodnym położeniu – odpowiedziałam, opierając klejnot o

stopień, podczas gdy Benji go przytrzymywał, żeby nie zleciał w dół.

Fryzjer stał nad nami w otwartych drzwiach. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

Wolałam zniknąć mu z oczu, żeby się nie rozmyślił. Spadek po babce to najbardziej drogocenna
rzecz, jaką posiada, powiedział, ale zanim umrze, koniecznie chce zobaczyć mateczkę Rosję i
dlatego wszystko wyprzedaje. Jeśli starczy mu pieniędzy, sprawi sobie grobowiec przy
petersburskiej Ławrze Aleksandra Newskiego, gdzie spoczywa wielu sławetnych mężów.

– Nie masz pojęcia, co to będzie za historia – mówił mi Patrick do ucha. – Jeszeli nie

ogłoszą jej reportaszem źledczym roku, no tooo… nie wiem…

background image

– Jesteś w knajpie?

Spojrzałam na zegarek. W Bostonie dochodziła szósta. Północ w Paryżu. Głos Patricka

sprawił, że zrobiło mi się ciepło.

Ale bez wątpienia trochę bełkotał.

– Nie, juszsz wróciłem. Jestem w hotelu.

W tle: klakson samochodu, gdzieś dalej ludzkie głosy.

– I wiesz, co widzę z okna? Kopułę Panteonu, gdzie pochowano Victora Hugo. Widzę

poddasza Sorbony; wiesz, tam na górze mieszkają ludzie, chociaż teraz zgasili światło i poszli
spać. Szkota, że się tu nie ma…

– No, a ja stoję na schodach w Bostonie – odparłam, jednym uchem słuchając, jak fryzjer

zaczyna argumentować. Najwyraźniej chciał więcej pieniędzy.

– Ludzie, kurwa, nie mają tu żadnej wartości – mówił dalej Patrick. – To tylko

przedmioty, które możesz kupić i sprzedać.

– Słuchaj, Patrick, muszę kończyć, porozmawiamy jutro, dobrze?

Pociągnął głośno łyk czegoś.

– To nie jest temat na telefon – kontynuował – ale już niedługo roztrąbię tę historię po

całym świecie, niech sobie nie myślą, że mnie mogą uciszyć.

– No jasne, kto by mógł… – westchnęłam, spoglądając z grymasem na biednego

Benjiego, który niepokojąco mocno poczerwieniał na twarzy. Nie miałam pojęcia, ile kosztuje
pochówek obok Dostojewskiego, ale z pewnością więcej, niż wynosi mój budżet.

– A później byłem chwilkę w Harry’s New York Bar, żeby porozmawiać po angielsku…

Wiedziałaś, że przesiadywał tu Hemingway, jak był w Paryżu?

– Jesteś pijany.

– Czasami muszę przewietrzyć umysł i pomyśleć o czymś innym niż śmierć i cały ten syf.

Nie masz pojęcia, ta moja podróż to wyprawa w prawdziwą ciemność…

– Kochanie, proszę, porozmawiamy o tym jutro, dobrze?

To śmieszne, ale nie potrafiłam się z nim pożegnać. Jakbym gdzieś w środku obawiała

się, że Patrick zniknie, gdy tylko odłożę słuchawkę.

Wtedy w jego pokoju zabrzęczał dzwonek.

– Sekundę – powiedział Patrick – dzwoni drugi telefon.

Wymówił swoje imię z zabawnym francuskim akcentem, miałam wrażenie, że słucham

kogoś obcego. Kto dzwonił do niego w środku nocy? Do hotelu w Paryżu? Patrick podniósł głos,
krzyczał tak donośnie, że z pewnością usłyszał go też Rosjanin na schodach.

Mais qu’est-ce qui est en feu? Quoi? Maintenant? Mais dis-moi ce qui se passe, nom de

Dieu!

Potem odezwał się do mnie:

– Muszę lecieć, kochanie. Że też, kurwa…!

Usłyszałam łoskot, jakby Patrick coś zrzucił, a może tylko się potknął.

– Zadzwonię jutro.

Rozłączyliśmy się i to była ostatnia wiadomość od niego.

Przeszłam na ukos przez Ósmą Aleję, w kierunku Joyce Theatre. Kątem oka widziałam

niebieskie światło, migotające w sąsiednim kwartale, ale wycie syren dochodziło jakby z innego
uniwersum, gdzie to wszystko może nigdy się nie zdarzyło. Głuchy telefon w ręce. Fasolka
rosnąca w moim brzuchu. Patrick, nieświadomy, że zostanie ojcem.

– Ally!

Dziewczyna z recepcji, Brenda Coś Tam, zatrzymała mnie, gdy tylko weszłam do teatru.

– Nazywasz się Cornwall, prawda? Alena Cornwall? Przyszedł do ciebie list – pokazała

background image

opasłą kopertę. – Z Paryża.

Serce zrobiło podwójną woltę.

Do Aleny Cornwall, c/o Joyce Theatre, 8th Avenue, Chelsea, New York.

Nie ulegało wątpliwości, do kogo należał charakter pisma, wyraźne litery w równych

linijkach zdradzały, że Patrick kiedyś był przykładnym uczniem.

Obróciłam kopertę w ręce, była gruba i zawierała coś więcej niż tylko papier. Ze stempla

pocztowego wynikało, że list został wysłany z Paryża tydzień wcześniej, 16 września. W ubiegły
wtorek. Znaczek przedstawiał kobietę z rozwianymi włosami, w kapturze, otoczoną chmurą
gwiazd; symbol Francji i wolności.

– Kiedy przyszedł? – spytałam, patrząc na Brendę. – Jak długo tu leżał?

– Nie wiem – odparła, wycierając palce serwetką. Pod kontuarem miała rozmiękłego

marsa, którego ukradkiem pogryzała. – Może w piątek. Miałam wolne. Chyba nie wiedzieli,
gdzie to położyć.

Weszłam w korytarz prowadzący do biura i garderób. Że też, kurde, nie mogli mi

powiedzieć wcześniej! Niektórzy myślą, że jak człowiek nie ma umowy o pracę i przegródki na
pocztę, to nie istnieje. I dlaczego, na Boga, Patrick wysłał list do teatru, a nie do domu? Bardziej
bezosobowo już się chyba nie da. No i ten niekompletny adres. Bez numeru domu i kodu
pocztowego. A to coś znaczy.

Pośpiech. Że coś się stało. Że spotkał inną i nie ma odwagi wrócić do domu, żeby mi to

powiedzieć. Że mnie zostawił.

Stanęłam jak wryta, kiedy tuż przed moją twarzą z gwałtownie otwartych drzwi wybiegła

tancerka.

– Omal się nie zabiłam! – krzyknęła. – Nie rozumiesz, że ściana po prostu na mnie

najechała?!

Jęknęłam głośno. Leia, dwudziestodwuletni kłębek nerwów. Typowana na kolejną

gwiazdę nowojorskiej sceny tanecznej, żyła w przekonaniu, że świat obraca się wokół niej.
Zobaczywszy mnie, otworzyła szeroko oczy.

– Musisz z tym coś zrobić! – zażądała. – Inaczej nie wejdę na scenę.

– Nie mogę, kurde, przebudować całego domu! – odpaliłam. – Wszyscy wiedzą, że za

sceną jest ciasno. Poproś kogoś, żeby tam stał i cię łapał, tak robią inni.

Obróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie. Nie miałam zamiaru płaszczyć się przed

laską, której nadano imię księżniczki z Gwiezdnych wojen.

– Nie powinnaś tu pracować – krzyknęła za mną – bo w ogóle nie obchodzą cię inni

ludzie!

Odwróciłam się.

– A ty jesteś rozpieszczoną gwiazdeczką.

Leia wbiegła do swojej garderoby i zatrzasnęła drzwi.

List pocił się w mojej dłoni.

Weszłam do maleńkiego pomieszczenia bez okien, które producentom gościnnych

zespołów służyło za biuro. Zostawiłam uchylone drzwi i rozerwałam kopertę.

Wypadł z niej niewielki czarny notes. Płyta DVD z napisem „zdjęcia”. Widokówka z

wieżą Eiffla. Powiew radości po przeczytaniu króciutkiego tekstu.

Nie obawiaj się, wkrótce będę w domu. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do zrobienia.

Kocham Cię na zawsze.

P

PS Zostaw to w teatrze do mojego powrotu.

Przeczytałam te kilka linijek jeszcze raz. I jeszcze raz.

background image

Powietrze zaczęło gęstnieć. Ściany pokoiku napierały na mnie ze wszystkich stron,

musiałam kopnąć w drzwi, żeby zwiększyć przestrzeń. Zakodowałam w pamięci: na lewo
korytarz prowadzi do rampy załadowczej przy Dziewiętnastej Ulicy. W prawo – do foyer, gdzie
schody w stylu art déco skręcają na parter. Tam są wyjścia. Trzydzieści sekund marszu, nie
więcej, dzieliło mnie od świeżego powietrza.

Osunęłam się na krzesło, wpatrzona w słynną stalową konstrukcję na widokówce.

Jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia, napisał. Znaczek ostemplowano tydzień wcześniej.

Czy ta rzecz nie powinna już być gotowa?

Przekartkowałam notes. Wyrwane z kontekstu słowa i frazy, nazwiska i numery

telefonów, po co mi to w ogóle wysłał? Do przechowania w teatrze, nie w domu. Zobaczyłam
ciemność otwierającą się pod pozorną wesołością widokówki.

Nie obawiaj się znaczyło, że powinnam mieć powody do niepokoju. Pracowałam w

teatrze wystarczająco długo, by wiedzieć, że ludzie nie mówią wprost tego, co myślą, i że sens
wypowiedzi kryje się między słowami.

Wkrótce w domu i do mojego powrotu brzmiały jak proste praktyczne informacje, ale

równie dobrze mogły znaczyć, że Patrick próbuje mnie oszukać. Albo samego siebie.

Włożyłam płytę DVD do laptopa. Czekając, aż „zdjęcia” się załadują, zstąpiłam do

emocjonalnej otchłani, czegoś w rodzaju zawieszenia między plusem a minusem. Zazwyczaj coś
takiego ogarniało mnie na kilka dni przed premierą albo w sytuacjach o znamionach katastrofy.
Kiedy mama dostała udaru mózgu, a ja znalazłam ją martwą w mieszkaniu, tkwiłam w tym stanie
jakiś miesiąc. Przygotowywałam scenografię do teledysku i jednocześnie załatwiałam kremację, i
planowałam pogrzeb. Ludzie w moim otoczeniu zaczęli przebąkiwać o psychologach, ale ci nie
byli mi potrzebni. Kiedy wszystko było gotowe, przespałam dwa tygodnie, a potem wróciłam do
pracy.

Na ekranie ukazała się pierwsza fotografia. Nieostra, wpół odwrócona, męska sylwetka.

Na kolejnym zdjęciu dwóch mężczyzn stało przed jakąś bramą, chyba wieczorem; tutaj ostrość
też pozostawiała wiele do życzenia. Przejrzałam wszystko i nic z tego nie rozumiałam.
Wprawdzie Patrick nie jest najlepszym fotografem, jego działka to słowo i język, ale mimo
wszystko potrafi robić przyzwoite fotki. Te zaś były fatalne. Niewyraźni mężczyźni o
nieciekawych twarzach. Jeden z nich powracał wielokrotnie: typowa szara mysz zatrudniona w
biurze albo banku, może w reklamie. Dyskretne prostokątne oprawki okularów, jasne oczy,
zawsze w marynarce albo płaszczu. Zdjęcia były najprawdopodobniej robione z ukrycia, z dość
dużej odległości. Mogły przedstawiać anonimowych mężczyzn w jakimkolwiek mieście świata.
Nie mówiły mi kompletnie nic o historii, w której Patrick zatracił się w Europie.

Zamknęłam oczy i zaczęłam myśleć.

Po kilku minutach weszłam do sieci, otworzyłam stronę domową „Reportera” i znalazłam

numer do redakcji.

– Chciałabym rozmawiać z Richardem Evansem.

Poprosiłam o kontakt z legendarnym redaktorem gazety, do której Patrick pisuje swoje

reportaże.

– Chwileczkę.

Czekałam na połączenie ustawiona w wydłużonej ciszy, by w końcu się dowiedzieć, że

legendy nie ma w redakcji. Przełączana od osoby do osoby, po półgodzinie dotarłam do
asystenta, który – trochę oszukany – wyjawił miejsce pobytu szefa. Kiedy mu zdradziłam, że
mam do przekazania materiał Patricka, wyrwało mu się, że za jakąś godzinę Evans powinien
wrócić z kawiarni prasowej, by zdążyć na zebranie. Poradził mi, żebym umówiła się na
konkretną godzinę. Ale ja wymknęłam się z teatru i podjechałam taksówką na róg Ósmej Alei i

background image

Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, gdzie zaraz obok siedziby gazety mieści się Universal Press Café.

Richard Evans siedział przy oknie pochylony nad stolikiem stanowczo za niskim dla

wysokiego mężczyzny. Pogrążony w lekturze gazety, rzucił mi tylko krótkie spojrzenie, kiedy do
niego podeszłam.

– Tam dalej jest więcej stolików – powiedział, wskazując głową wnętrze lokalu.

Mimo że jakiś czas temu przekroczył sześćdziesiątkę, wciąż miał gęste, kręcone blond

włosy.

– Muszę z panem porozmawiać – odparłam. – Nazywam się Ally Cornwall, jestem żoną

Patricka Cornwalla.

Evans odłożył gazetę. Jego oczy były jasnoniebieskie jak sprane dżinsy, niesamowicie

przenikliwe.

– Aha, to pani pochodzi gdzieś z Węgier, prawda? Patrick coś kiedyś o tym wspominał.

– Jestem z Lower East Side – odpowiedziałam i bezczelnie usiadłam na krześle

naprzeciw. To była moja standardowa odzywka, gdy ktoś zastanawiał się, skąd tak naprawdę
pochodzę. – Spotkaliśmy się już kiedyś, z okazji piętnastolecia gazety.

– No tak, jasne! – Uśmiechnął się blado, unosząc jeden kącik ust. – Wtedy też Cornwall

został nominowany do nagrody.

– Ale jej nie dostał – dodałam i przywołałam ręką chłopaka, który wycierał stoliki.

Zamówiłam sok pomarańczowy.

Tamtego wieczoru stałam u boku Patricka, wciśnięta w cudownie dopasowaną

szmaragdową sukienkę, którą pożyczyłam z magazynu w teatrze, i ściskałam go za rękę, kiedy
gwar ucichł i spojrzenia wszystkich zwróciły się ku telewizorom. W tej branży nie ma nic
bardziej nobilitującego niż Nagroda Pulitzera. Cykl artykułów o waszyngtońskim dystrykcie
policyjnym Prince George wywołał ogromne poruszenie i nominacja była największym
sukcesem Patricka, ale ostatecznie nie wyczytano jego nazwiska. Nagrodę za najlepszy reportaż
śledczy przyznano dwóm dziennikarzom z „New York Timesa”, którzy ujawnili manipulacjie
giełdowe na Wall Street. Patrick wtedy porządnie się upił. Rok później przez cztery miesiące, w
tym dwa nieodpłatnie, śledził losy ludzi przegranych w nowej gospodarce. Powstał wówczas
wielostronicowy miażdżący reportaż, który sprowokował debatę i wielokrotnie był cytowany
przez polityków, ale Patrick nie został ponownie nominowany, co niewątpliwie osłabiło jego
poczucie własnej wartości.

– Chciałabym porozmawiać o zleceniu Patricka – powiedziałam – o tym, co robi w

Paryżu.

– To on ciągle tam jeszcze siedzi? Myślałem, że wkrótce nam coś dostarczy.

Richard Evans zmarszczył brwi i nałożył na widelec pokaźną porcję jajecznicy. Nie

ulegało wątpliwości, że wolałby zjeść śniadanie w spokoju.

– Nie mam z nim kontaktu – odparłam. – Już ponad tydzień nie odpowiada na telefony.

– Nie zawsze można zadzwonić do domu, kiedy się jest w terenie. – Zerknął na mnie znad

oprawek okularów.

– Jasne. Wiem. Ale teraz nie mówimy o jaskiniach Tora Bora, tylko o Paryżu, Europie.

Istnieją telefony.

Evans obrócił widelec i przyglądał się talarkowi kiełbasy. Lśniła na nim powłoka

tłuszczu.

– W każdym razie wygląda na to, że jest tam na tropie francowato dobrej historii.

Strasznie mu zależało, żebym zarezerwował któryś z październikowych numerów, z okładką i tak
dalej.

– A o czym to ma być? Ten reportaż?

background image

Evans uniósł brwi. Przełknęłam ślinę. Żenująco mało wiem o pracy męża.

– Patrick nie ma w zwyczaju zdradzać tajemnic gazety – dodałam. – Nigdy zawczasu nie

opowiada mi o swoich reportażach.

Naprawdę usiłowałam sobie przypomnieć. Na bańce, przez telefon mówił coś o śmierci i

syfie, i że ludzie nie mają żadnej wartości. Opowiadał o kawiarniach w Paryżu, ale nic o osobach,
z którymi rozmawiał.

– Chodzi o handel ludźmi.

– Handel ludźmi? Coś jak handel kobietami, prostytucja, te rzeczy? – spytałam.

– No, nie do końca.

Wytarł palce serwetką.

– Raczej imigranci zmuszani do pracy, współczesne niewolnictwo, nasilanie się tegoż w

wyniku globalizacji. Nieszczęśnicy umierający w kontenerach, w trakcie przemytu przez granice,
duszą się z braku powietrza albo toną w morzu między Afryką a Europą i wypływają na plaże.
Kilka lat temu w Anglii utonęła pokaźna grupa Chińczyków. Mieli zbierać małże. Prości chłopi
gdzieś ze środka kontynentu, nikt im nie wyjaśnił, co to są pływy. Nie chciałbym umrzeć w tak
paskudny sposób.

– W Anglii? W takim razie co Patrick robi we Francji?

– No, właśnie. Bo nie miał wyraźnego profilu.

Evans machnął ręką do chłopaka za kontuarem i wskazał na swój pusty talerz.

– Kiedy kupujemy zagraniczne reportaże, wymagamy świeżego profilu. Dziennikarz musi

zaatakować problem z własnego punktu widzenia. Ale o tym Cornwall powinien wiedzieć,
przecież pracuje dla nas od dość dawna. Ile to już lat? Pięć? Sześć?

– Patrick powtarza, że dziennikarze, którzy dokładnie wiedzą, czego szukają, są

niebezpieczni – powiedziałam. – Potwierdzają jedynie nasze przesądy. Nie widzą rzeczywistości,
ponieważ już wiedzą, jak chcą, żeby wyglądała.

Coś zalśniło w jego oczach, gdy się uśmiechnął. Blask słońca w lodowatej wodzie.

– Jakbym widział samego siebie, kiedy byłem w wieku Patricka… Uparty, natchniony

pracą. I pełen wiary, że zawsze dotrze do prawdy, jeśli tylko będzie kopał wystarczająco głęboko.
Ostatnio takich coraz mniej, dziennikarze zrobili się strachliwi, wszyscy się teraz boją, chcą
dobrej emerytury, dbają wyłącznie o własne podwórko.

Zamówił espresso. Poruszyłam przecząco głową w odpowiedzi na pytanie kelnera.

Zapach jajecznicy na tłustej kiełbasie przyprawił mnie o mdłości.

– Ale dlaczego musiał pojechać aż do Europy? – zapytałam. – Przecież wystarczyłaby

wycieczka do Queens, żeby znaleźć podobne rzeczy.

Richard Evans pokręcił głową i zaczął miniwykład na temat: dlaczego reportaż o nędzy w

okręgu Queens nie sprzedaje się równie dobrze jak ten z Paryża czy Europy. Nieszczęścia są
bardziej wykwintne na odległość.

Poczułam się lepka od potu pod pachami. W lokalu było coraz tłoczniej, zaczęła się pora

lunchu. Biznesmeni, ludzie pracujący w mediach.

– …i cały sens współpracy z wolnymi strzelcami polega na tym, że docierają do miejsc, w

których nie ma innych. Tylko że tego z kolei nie rozumieją chłoptasie od marketingu, tam na
górze – wskazał palcem na górne piętra budynku po drugiej stronie ulicy. – Jak tylko kupię
choćby odrobinę kontrowersyjny materiał, od razu myślą, że zafunduję im powrót do
sześćdziesiątego ósmego.

Wiedziałam, że w 1968 roku „Reporter” został zlikwidowany, ponieważ kierownictwo

pokłóciło się o relacjonowanie wojny w Wietnamie, ale przecież nie przyszłam tutaj, aby mówić
właśnie o tej sprawie.

background image

– Myśli pan, że działa pod przykrywką?

– W takim razie mądrze byłoby najpierw ze mną porozmawiać, ale nigdy nic nie

wiadomo. Może chce nas zaskoczyć.

Mężczyzna westchnął ciężko i podrapał się po bujnej czuprynie. Zdaniem Patricka już

dawno zostałby redaktorem naczelnym, gdyby tylko umiał zapanować nad budżetem. Znał się na
żurnalistyce w odróżnieniu od marketingowców, którzy obejmowali posady szefów i którymi
Patrick gardził tak mocno, jak mocno wielbił dziennikarzy starej daty: Bernsteina, Woodwarda i
Evansa.

– Dawniej mogłem siedzieć z reporterami godzinami – powiedział. – Przeglądaliśmy

wspólnie materiał przed publikacją, testowaliśmy analizy, roztrząsaliśmy różne punkty widzenia.
Teraz na coś takiego nie ma czasu.

Maleńka filiżanka w jego długich palcach skurczyła się do rozmiarów serwisu dla lalek.

– Byłem w Wietnamie, widziałem Song My, byłem w Phnom Penh na krótko przed

wkroczeniem Czerwonych Khmerów. Teraz studenci opuszczają uniwersytety z przekonaniem, że
dziennikarstwo traktuje o stylistyce, obecności autora w tekście i ostrożnym obwąchiwaniu
rzeczywistości.

Spojrzałam na zegarek. Kwadrans po jedenastej w Nowym Jorku. W Paryżu wkrótce pora

obiadowa. Musiałam wracać do teatru.

– Jeśli więc dobrze pana zrozumiałam – odezwałam się chłodno – wysłaliście Patricka do

Europy, daliście mu zaliczkę, ale prawie nic nie wiecie o sprawie, którą się zajmuje? I nie
umówiliście się co do terminu. Czy to zawsze tak wygląda?

– Nie, nie wypłaciliśmy żadnej zaliczki.

Krew mi zastygła; czas przestał istnieć. Za oknem ludzie przesuwali się w zwolnionym

tempie, z kanapkami w rękach jak z bronią. Wpatrzona w Evansa, nie mogłam z siebie wydusić
ani słowa.

– Nie wolno nam przyznawać żadnych zadatków, zwłaszcza freelancerom. Od jakiegoś

czasu to żelazna zasada. Pamiętam, że przed zaręczynami z pierwszą żoną zadzwoniłem do
redaktora i poprosiłem o zaliczkę, żeby móc kupić obrączki. Teraz oszczędza się na wszystkim,
co kiedyś stanowiło o atrakcyjności tego zawodu.

Zgarnął swoje gazety do aktówki i wstał.

– Jestem pewien, że wkrótce się odezwie. Cornwall nie zawala roboty.

Podniosłam się z krzesła. Lokal się zakołysał. Patrick mnie oszukał! Nigdy wcześniej nie

kłamał. Chociaż… kto wie?

– A jeżeli się nie odezwie? – zapytałam i odchrząknęłam. – To znaczy czysto teoretycznie,

co wtedy pan zrobi?

– Nie pojechał do Europy na konkretne zlecenie, formalnie zatem gazeta nie ponosi

żadnej odpowiedzialności, jeżeli o to pani chodzi. Jako wolny strzelec sam sobie opłaca
wszystkie ubezpieczenia.

Nagle poczułam szturchnięcie w plecy, dwóch studentów przeciskało się do stolika, przy

którym siedzieliśmy. Hałaśliwie rozłożyli swoje książki i kubki z kawą.

– Właśnie na tym polega freelancerstwo, prawda? – dodał. – Jesteś wolny, nikt ci nie

mówi, o której rano masz wstać, nikt cię nie wysyła na rutynowe roboty. Bywa, że tęsknię do
tych czasów.

Uśmiechnął się i jeszcze raz okręcił szyję gładkim, wełnianym szalikiem.

– Kiedy się odezwie, proszę mu powiedzieć, że mam dla niego numer pod koniec

listopada.

Zacisnęłam zęby. W jego oczach byłam tylko zaniepokojoną żoną, którą należało

background image

uspokoić. Żeby dać chłopakom szansę w terenie. Phnom Penh, pocałuj mnie w dupę,
pomyślałam.

Wkładając portfel do wewnętrznej kieszeni, Evans zatrzymał się w pół drogi.

– Znam w Paryżu pewną niezależną dziennikarkę, czasem korzystamy z jej usług –

powiedział, przeglądając wizytówki. – Ni stąd, ni zowąd znowu płonie jakieś przedmieście i
wtedy do niej dzwonimy.

Kilka wizytówek wysunęło mu się z ręki. Patrzyłam, jak opadają na podłogę. Podnieś je

sobie sam, pomyślałam.

– To reporterka polityczna.

Schylił się, by zebrać rozsypane karteluszki.

– O ile dobrze pamiętam, Patrickowi też dałem jej namiary. Cholera jasna, nie mogę jej

teraz znaleźć, ale mam ją w komputerze – powiedział i podał mi własną wizytówkę. – Proszę mi
wysłać mejla, jeśli będzie pani chciała z nią się skontaktować.

– Jasne.

Lekceważąc formułki grzecznościowe, otworzyłam szklane drzwi i skręciłam zaraz w

prawo, w Ósmą Aleję. Do teatru w Chelsea było trzydzieści osiem ulic, przeszłam całą drogę
pieszo. Bardziej niż czegokolwiek innego potrzebowałam świeżego powietrza.

– Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni[1].

Słowa z ust tancerki wzlatywały nad sceną; jej głos był zwiewny, jakby z zaświatów albo

snu.

Pozostali się włączyli, powtarzając tekst rytmicznym chórem, podczas gdy Masza

wyrażała tańcem swą tęsknotę. Na deskach stały trzy masywne krzesła z czasów carskiej Rosji.
Dwa z nich wypożyczyłam z prywatnego muzeum w Małej Odessie, trzeciego zaś – zanim w
końcu odkryłam u fryzjera w Bostonie – szukałam tygodniami wzdłuż Wschodniego Wybrzeża.

Bezgłośnie usiadłam na widowni obok Benjiego i stwierdziłam, że warto było się

pomęczyć. Zwinne ruchy ciał przeciwstawione czemuś trwałemu. Na tych ciężkich meblach
można spocząć, ale też chce się od nich uciec. Poza tym stanowiły praktyczną przeszkodę,
uniemożliwiały tancerzom całkowitą swobodę, wymuszały drogi okrężne i przestanki w
choreografii. Sztuka Czechowa jest o trzech siostrach, które cały czas tęsknią za Moskwą, ale
nigdy tam nie wracają, podczas gdy świat wokół nich się zmienia. Początkowo myślałam o pustej
scenie, gwieździstym niebie i przestrzeni, ale zrozumiałam, że na scenie musi się znaleźć coś
stałego, co je uwiąże. Dlaczego po prostu nie wyjechały? Nie wsiadły do pierwszego lepszego
pociągu?

Ścisnęłam Benjiego za ramię, dając znak, że wróciłam. Tak naprawdę miał na imię

Benedict, ale nie pozwolił mi tego rozgłaszać.

– Co się stało? – szepnął. – Gdzie byłaś?

Pokręciłam głową.

– Nie teraz.

Nawet jemu nie chciałam zdradzić, jak bardzo się martwię. Chodziłam do pracy jak

gdyby nigdy nic, ale myśli o Patricku nie dawały mi spokoju.

– Teraz leci Masza – syknął mi w ucho.

Światło przeszło z żółtego w niebieskie, zgasło i znów się zapaliło. Oświetleniowiec

jeszcze nie opanował całości.

– Mieli powtarzać Irinę, ale Leia zamknęła się w garderobie. Już nigdy nie zatańczy w

tym teatrze. Mówi, że tutejsze powietrze jest przesiąknięte złem i że dlatego nie może wyrazić
swego wnętrza.

Zerknął na mnie z lekko sardonicznym uśmiechem.

background image

– Twierdzi, że to twoja wina.

– No nie, do jasnej cholery…!

Wstałam, a mój głośny jęk rozległ się po całej widowni. To ta dziewczyna, którą parę

godzin temu nazwałam rozpieszczoną gwiazdeczką. Duncan, choreograf, wbił we mnie oczy i dał
ręką znak, żebym wyszła. I naprawiła sytuację. Dzięki, w lot pojęłam aluzję.

– Idę z nią porozmawiać – szepnęłam Benjiemu. – Czy myślisz, że teraz targnie się na

swoje życie?

Białka oczu zabłysły mu niebiesko w niewłaściwie ustawionym świetle.

– Ponoć kiedyś próbowała na poważnie. Duncan ją znalazł. Wiedziałaś, że mieli romans?

– Zaraz wracam.

Przed garderobą stała grupka ludzi.

– Nie chce wyjść – powiedziała Helen grająca trzecią siostrę, Olgę. – Mówi, żebyśmy

znaleźli kogoś innego do roli Iriny, choć przecież wie, że to niemożliwe.

– Spokojnie – rzekła Eliza, zarządzająca w teatrze marketingiem, świadek wybuchu

niejednej neurozy. – Wyjdzie, gdy zacznie się zastanawiać, czy bardzo wam jej brakuje.

Zastukałam w drzwi.

– Daj spokój, Leia! – zawołałam. – Jasne, nie powinnam była tak się do ciebie odezwać.

Ale bez ciebie przedstawienie zrobi klapę. Ty JESTEŚ Iriną. Nikt jej nie zagra tak jak ty.

Cisza trwała trzynaście sekund. Liczyłam. Potem zgrzytnął zamek. Otwarłam drzwi,

wślizgnęłam się do środka i zamknęłam za sobą. Tancerka miała całą twarz w smugach
rozmazanego makijażu. Ciągle jeszcze pociągała nosem.

– Nie rozumiem, co ci zrobiłam – odezwała się. – Dlaczego jesteś taka złośliwa?

– Nie wiem, co za licho mnie opętało. Może to przedpremierowy stres? – odparłam.

– Nie przejmujesz się mną. Myślisz tylko o sobie. Wszyscy w tej zasranej branży myślą

tylko o sobie.

– Wszyscy są podenerwowani. To ważne przedstawienie.

Leia patrzyła na mnie spod kleistej maski. Maski rozpaczy, pomyślałam. Kiedyś jej użyję.

Rozmazana szminka, człowiek w stanie rozpadu. Najpierw rozpada się makijaż, a potem cała
twarz, spod której wyłania się zupełnie nowe oblicze. Nikt nie jest tym, na kogo wygląda. To, co
znajduje się pod spodem, też jest maską, równie prawdziwą lub fałszywą jak wierzchnia strona.

– A czym ty się denerwujesz? – spytała Leia, która właśnie przestała płakać. Zerknęła w

lustro i sięgnęła po krem zmywający. – Przecież nie musisz stać na scenie przed publicznością,
która nie zawsze ci dobrze życzy.

– Nie denerwuję się.

– To dlaczego na mnie krzyczysz? Dlaczego obrzucasz mnie złośliwościami, jeśli nie

masz takiego zamiaru?

– Publiczność nie życzy ci źle. Publiczność cię kocha.

Podniosłam zrzuconą na podłogę sukienkę i otrzepałam z kurzu. Cholerna dziewczyna,

nie potrafi nawet zadbać o kostium.

– Wyrwało mi się. Chyba po prostu jestem zmęczona.

– Okres masz czy co?

– Nie, nie mam – powiedziałam z naciskiem.

Zbyt dużym, okazało się. Zrozumiałam, kiedy już było za późno. Zobaczyłam w lustrze

badawcze spojrzenie jej wielkich, błękitnych oczu.

– Jesteś w ciąży?

Słowa zawisły w powietrzu. Nie mogłam otworzyć ust, wpatrzona w dziewczynę w

lustrze. Rozdygotaną filigranową laskę, która ledwie waży pięćdziesiąt kilo. W jej spojrzeniu

background image

rozbłysły ogniki. Milczałam o sekundę za długo.

– A to ci dopiero! Jesteś w ciąży! – wykrzyknęła triumfująco.

Odwróciłam się od jej irytującej, kleistej twarzy.

– Wiesz, kto jest ojcem?

– Jasne, że wiem – odpowiedziałam, niemal nie poznając własnego głosu. To był tylko

świst, bezdźwięczny szept.

– Gratuluję! Biedactwo.

– Nikt o tym nie wie – rzekłam cicho. – Jak piśniesz choć słówko, zabiję cię. Nie,

przepraszam, nie to miałam na myśli. Ale nie chcę, żeby ludzie się dowiedzieli. To tak wcześnie,
że prawie jeszcze nic nie ma.

– Jest! Ależ oczywiście, że jest!

Opadłam na krzesło obok jej fotela, zobaczyłam własne odbicie w lustrze toaletki. Blada

twarz, podkrążone oczy. Dzień wcześniej pracowaliśmy do drugiej w nocy, a później nie mogłam
zasnąć. Leżałam spocona, trawiona myślami, że Patrick już do mnie nie wróci, że dziecko urodzi
się bez ojca. Podejrzewałam, że jestem bardziej zmęczona, niż potrafię pojąć.

– Też byłam w ciąży – odezwała się Leia.

Wpatrywałam się tępo w blat mebla. Ta dziewczyna była ostatnią osobą, w której

chciałam znaleźć powiernicę.

– Przerwałam ją – mówiła dalej. – Nie chciałam sobie zepsuć kariery. To nie był

odpowiedni moment na macierzyństwo. Mój ówczesny chłopak był zwykłą świnią, nigdy by się
nie zajął dzieckiem. Ale ty masz męża, nie?

Skinęłam głową.

– On też miał żonę – dodała.

Odwróciłam się powoli i popatrzyłam na nią. Kremem zmywającym rozmazała szminkę

po całej twarzy. Powinnam się sprężyć i wyprowadzić Leię na scenę, w przeciwnym razie
Duncan już nigdy nie zleci mi scenografii.

– Czy kiedykolwiek tego żałowałaś? – spytałam.

– Że nie siedzę na przedmieściu jako samotna matka, o to ci chodzi? Przecież inaczej

nigdy bym nie dostała tego kontraktu.

Obróciwszy się z fotelem, spojrzała mi prosto w twarz.

– A czy on chce dziecka? Ojciec?

Ponownie skinęłam głową i dodałam cicho:

– Nie marzy o niczym innym. Chce całej drużyny baseballowej.

Głos mi się załamał. Słyszałam Patricka tak wyraźnie, jakby stał obok i szeptał mi do

ucha.

– Mieszanej. Dziewczynek i chłopców.

Jego miękki głos.

– No, ale nie musisz pokazywać się na scenie – odparła Leia – tylko ją budujesz. Brzuch

ci nie przeszkadza. W czym problem?

Wyciągnęłam chusteczkę higieniczną z pudełka leżącego na toaletce i wytarłam nos. Ja

też kiedyś przerwałam ciążę, po jednorazowej przygodzie. Miałam wtedy dwadzieścia lat,
decyzja wydawała się prosta i oczywista. To było coś zupełnie innego.

– Teraz już by było na świecie – powiedziała, ściągając włosy gumką. – Nie powinno się

tak myśleć, ale czasami właśnie to robię. Chociaż go nie chciałam.

Zerwałam z wieszaka ręcznik i rzuciłam go w jej kierunku.

– Umyj się i wracaj na scenę. Tańcz. To się liczy.

Leia zmoczyła ręcznik. W resztkach makijażu jej uśmiech był prawie groteskowy.

background image

Boże, być nawet nie człowiekiem – odezwała się, wstając i wycierając twarz – ale

choćby wołem roboczym, zwyczajnym koniem, czymkolwiek, aby tylko pracować[2].

To był fragment monologu Iriny z pierwszego aktu. Leia wróciła na właściwe tory i

właściwie powinnam odetchnąć z ulgą, ale moje ciało było równie napięte jak jej, kiedy
przyjmując pozycje baletowe, przeobrażała się w mięśnie i ścięgna, pokryte przezroczystą skórą.

Czasami w upalny dzień tak się chce pić, jak mnie teraz chce się pracować. I jeżeli nie

będę wstawała wcześnie i nie wezmę się do pracy, to niech pan przestanie się ze mną przyjaźnić,
panie doktorze
[3].

– Dalej, przestań się guzdrać! – rzuciłam na odchodne i ruszyłam prosto do pokoiku dla

producentów, przymknęłam drzwi i wcisnęłam paznokcie we włosy.

Nie płakać, nie okazywać słabości. Ten nakaz tkwił we mnie tak głęboko, że niemal nie

wiedziałam, jak oni to robią. Ci, co płaczą.

– Dostałaś jakąś wiadomość od Patricka?

Benji. Otworzył drzwi, stał na progu i uważnie mi się przyglądał.

– Muszę to wszystko przejrzeć – odpowiedziałam, patrząc na biurko.

Podniosłam stos rachunków, z których miałam się rozliczyć. Rekwizyty, gwoździe i

tkaniny.

– Zaczynasz się niepokoić? – Benji nie dawał za wygraną. – Dalej nie masz z nim

kontaktu?

Dociskałam hałaśliwie zszywacz, przymocowując rachunki do papieru. Benji dojrzał

widokówkę i natychmiast ją chwycił.

– Aha, Tour d’Eiffel! Gdyby to był mój mąż, nigdy bym go nie puścił samopas do Paryża.

– Ale nie masz męża – odparłam.

– Napisał, żebyś się nie obawiała – powiedział i uśmiechając się, pomachał wieżą. – Chce

pewnie, żebyś za nim tęskniła i dlatego nie dzwoni.

Pokręciłam głową.

– To nie o to chodzi.

– Ale czy zazwyczaj właśnie nie o to chodzi? O to, kto dzwoni, a kto czeka? Ten

niedzwoniący zawsze ma przewagę i to jest takie niesprawiedliwe.

Jego perfekcyjna wymowa Tour d’Eiffel ciągle brzmiała mi w głowie.

– Mówisz po francusku? – spytałam.

Oui, bien sur – odparł z uśmiechem. – Przez rok byłem na wymianie studenckiej w

Lyonie. Kocham Francję.

– Francja to zasrany kraj – powiedziałam, bo naprawdę tak uważam. Uświadomiłam

sobie, że czułam się poirytowana od samego początku, gdy tylko Patrick mi oznajmił, że tam się
wybiera. Może nie potrafiłam ukryć niechęci? Pewnie dlatego tak niewiele mówił mi o swoich
planach. Pewnie też dlatego nie zadawałam mu pytań. Mieszkałam we Francji kilka mrocznych
lat swojego dzieciństwa. Zupełnie nie pamiętałam języka.

– Posłuchaj tego.

Skoncentrowałam się na tym, co Patrick krzyczał do telefonu, kiedy stałam na schodach

w Bostonie.

– Mais qu’est-ce qui est en feu? – powiedziałam wolno, by nie zgubić żadnej sylaby.

Słowa nie mówiły mi absolutnie nic. – Quoi? Maintenant? Mais dis-moi ce qui se passe, nom de
Dieu!

– Kto to powiedział?

– Wiesz, co to znaczy?

Benji przeczesał palcami włosy. Czarne i proste nadawały mu wygląd Azjaty, którym nie

background image

był, ale właśnie taka powierzchowność – jak mi wyjaśnił – cieszyła się popularnością w
środowisku klubowym, zwłaszcza teraz, gdy nadchodziła epoka azjatycka. Poprosił mnie o
powtórzenie zdań.

Ale co płonie? – tłumaczył powoli. – Co masz na myśli? Teraz? Ale powiedz, co się

dzieje, w imię Boga!

Podrapał się po ręce spierzchniętej od prania tych wszystkich delikatnych tkanin.

– Chociaż może powiedzielibyśmy raczej „na Boga” albo „co, do jasnej cholery, się

dzieje”. A o co chodzi?

– Nie wiem.

– Ale to ma związek z Patrickiem, prawda?

Siedziałam na krześle, Benji uklęknął przede mną, i zajrzał mi głęboko w oczy. Położył

dłoń na moim kolanie.

– Coś się stało? Jeśli tak, możesz mi powiedzieć. Nie wygłupiaj się, Ally, to ja, Benji.

– Benedict – poprawiłam go, wstając.

Wykrzywił twarz w grymasie.

– Gdyby to był mój mąż i gdyby nie dawał znaku życia, pojechałbym za nim do Paryża –

oznajmił. – Chodziłbym po ulicach, rozwieszał kartki na latarniach, szukałbym go po całym
mieście.

Przecisnęłam się obok niego i wyszłam na korytarz.

– Wiem, wiem – powiedział – nie mam męża.

Gramercy to bezbarwna dzielnica we wschodniej części Manhattanu.

Podczas naszych pierwszych wspólnych spacerów Patrick usiłował uczynić ją bardziej

atrakcyjną, niż była. Pokazał mi, gdzie mieszka Uma Thurman, w narożnym domu przy
Gramercy Park. Kiedyś natknął się tam na jej byłego, Ethana Hawke’a, i chłopak nawet
powiedział mu „cześć”. W hotelu nieopodal wziął ślub Humphrey Bogart, a gdzieś w pobliżu
mieszka ponoć Paulina Porizkova, ale to wszystko. Naprawdę nie miał się czym chwalić,
jakkolwiek bardzo pragnął mi zaimponować. Gramercy zamieszkiwali przede wszystkim
pracownicy biur oraz lekarze i urzędnicy z pobliskich szpitali. Okolica była anonimowa, bez
duszy i podobała mi się, jak czysta kartka.

Portier ocknął się z drzemki, kiedy obok niego przechodziłam. Było już po jedenastej

wieczorem; kolejny długi dzień w teatrze.

– To małżonek jeszcze nie wrócił? – zapytał z ciekawością i pochylił się nad kontuarem,

by podążyć za mną wzrokiem.

– Jeszcze nie.

– Wciąż w Europie?

Patrick zawsze rozmawiał z portierami, ze wszystkimi dziewięcioma był na ty i za pan

brat. A ja po trzech latach ciągle jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś zawsze
odnotowuje moje wyjścia i powroty.

– Dobranoc – powiedziałam i wślizgnęłam się do windy.

Odetchnęłam dopiero wtedy, gdy dźwig zwolnił na dwunastym i zatrzymał się na

czternastym piętrze. Trzynaste nie istnieje. Podoba mi się ten przesąd, dzięki niemu podróż w
zamkniętej kabinie trwa o sekundę krócej.

Otworzyłam drzwi i weszłam w ciszę. W mieszkaniu na czternastym piętrze nie istniały

ani rzeczywistość, ani czas, tylko pustka unosząca się nad Dwudziestą Trzecią Ulicą. Przez okno
widziałam samochody przemykające gdzieś w dole niczym świecące zabawki. Po północnej
stronie lśniła biało wieża Chrysler Building.

Na południe nie wychodziły żadne okna. W przeciwnym razie mogłabym zobaczyć

background image

Lower East Side albo Loisaidę, jak nazywały ją portorykańskie dzieciaki, kiedy tam dorastałam.
To zaledwie dziesięć ulic dalej, lecz zupełnie inny świat. Mieszkałyśmy z mamą w czynszowej
kawalerce w Alphabet City, gdzie ulice nazwano literami, a nie cyframi. Miałam dziewięć lat,
nauczyłam się bić i przeklinać po hiszpańsku, zanim zaczęłam poprawnie posługiwać się
angielskim. Mama była przekonana, że urzeczywistnia amerykańskie marzenie, kiedy siedem lat
później przeprowadziła się na skos przez ulicę, do zniszczonych dwóch pokoików przy Pierwszej
Alei. Piekarzem był Polak, a z sąsiadami mogła rozmawiać po czesku. Sama nie znałam już
języka, a może nie chciałam w nim mówić. Nie wiem. Po jej śmierci przejęłam mieszkanie. A
później spotkałam swojego przyszłego męża.

Usiadłam przed komputerem. Na wyświetlaczu migał program mejlowy.

Jedenaście nowych wiadomości. Nic od Patricka.

Zalogowałam się do banku. Cały wieczór pobrzmiewały mi w głowie słowa Richarda

Evansa.

Nie wypłaciliśmy żadnej zaliczki.

Mamy dwa wspólne konta. To Patrick chciał uporządkować nasze finanse, ja sama byłam

przyzwyczajona do życia z dnia na dzień. Nigdy nie dzieliłam z nikim konta w banku. To było
chyba nawet coś bardziej intymnego niż wspólne łóżko.

Saldo rachunku bieżącego wynosiło dwieście czterdzieści dolarów. Żadne z nas nie

zrobiło przelewu na poczet przyszłego miesiąca. Wszystko zatem w porządku.

Przeszłam do wspólnego konta oszczędnościowego.

The baby money.

To on używa tego określenia. Ja mówię: kapitał o charakterze oszczędnościowym.

Wpłacamy pieniądze systematycznie, rodzice Patricka dokładają się z okazji Bożego Narodzenia
i naszych urodzin. Zebrało się już trochę ponad szesnaście tysięcy. Nigdy, nawet ubiegłej jesieni,
kiedy Patrick był pod kreską po tym swoim projekcie o nowych przegranych, nie ruszyliśmy tych
pieniędzy.

Nie mogłam oderwać oczu od cyfr tańczących w szarym świetle ekranu.

Na koncie zostało sześć tysięcy dwieście osiemdziesiąt pięć dolarów. Siedemnastego

sierpnia dokonano przelewu dziesięciu tysięcy. Na prywatny rachunek Patricka.

Wypuściłam myszkę z ręki, położyłam dłonie na podłokietnikach i odepchnęłam się z

krzesłem do tyłu. Między mną a ekranem powstała ponad dwumetrowa przestrzeń. Pęcherz
powietrza oddzielający mnie od kłamstwa.

Dzień, w którym pakował się przed podróżą. Półtora miesiąca temu, w środku

wakacyjnych upałów, kiedy asfalt topił się w gorącym i nieruchomym powietrzu. Leżałam na
kanapie ubrana jedynie w długi podkoszulek bez rękawów.

– Możliwe, że to trochę potrwa – powiedział, zamykając klapę laptopa. – Chcą z tego

zrobić cover story w październiku, muszę zatem mieć gotowy tekst w połowie września, może
pod koniec.

Musnął mój policzek pocałunkiem, kiedy przechodził obok, w drodze do sypialni.

– Starczy ci na rachunki w przyszłym miesiącu? – zawołałam za nim.

Wolałabym powiedzieć coś bardziej czułego, ale wiedziałam, że trudno mu związać

koniec z końcem. Dostawał mniej zleceń, a te, które miał, były gorzej płatne. Paryż zapowiadał
się na drogą wycieczkę. Byłam zła, że z takim entuzjazmem zostawia mnie w domu.

– Spoko – odparł. – Dostałem zaliczkę z gazety, myślę, że przez jakieś dwa miesiące dam

sobie radę.

Jeszcze jeden pocałunek.

– Ten reportaż wszystko odmieni, obiecuję ci.

background image

Obróciłam się z krzesłem i popatrzyłam na tę część gabinetu, która należy do Patricka.

Biurko było ciemne i posprzątane. O ścianę stała oparta zewnętrzna klawiatura; sprawiała
wrażenie opuszczonej, wyrwana z kablem zwisającym w powietrzu.

O czym jeszcze skłamał? Czy w ogóle jest w Paryżu?

Równie dobrze mógł pojechać z kochanką do Palm Beach. Oczami wyobraźni

zobaczyłam, jak nasz kapitał rozpływa się w szampanie. Natychmiast odrzuciłam tę idiotyczną
myśl.

Przecież wysłał do mnie list, ostemplowany w Paryżu. Napisał, że mnie kocha.

Położyłam dłoń na brzuchu, wydało mi się, że czuję, jak rośnie. Fasolka, robaczek,

wypustka. Na razie.

Jasne, że jest w Paryżu.

Sekundę później zobaczyłam drugą kobietę. Była śliczna, bystra, elegancka, jak ta, która

grała Amelię. Albo jakaś inna wielkooka, drobna i tajemnicza brunetka z Francji.

Podniosłam się i przeszłam do kuchni, wypiłam szklankę lodowatej wody. Spojrzałam na

łóżko: jego połowa była ładnie zasłana, moja znajdowała się w bezładzie, z kołdrą opadającą na
podłogę.

Zamknęłam oczy i niemal słyszałam jego kroki, jak wchodzi do kuchni, otwiera szafkę, w

której trzymamy kawę, dźwięk pokrywki próżniowej, kiedy zassanie puszcza.

Gdy się do niego wprowadziłam, wyburzyliśmy ścianę między pokojami. Otworzyliśmy

drogę do wspólnego życia, gdzie miało być jasno i przestronnie. Początkowo podczas pracy
przeszkadzała mi jego obecność. Stukot klawiszy za moimi plecami, cichy odgłos gumy trącej o
drewno, kiedy cofał się na krześle, kroki, gdy krążył po pokoju, szukając odpowiedniego
sformułowania. Z czasem nauczyłam się zamykać na to wszystko uszy i – skoncentrowana na
ekranie komputera – nie myśleć o seksie za każdym razem, gdy przechodził tak blisko, że czułam
lekki podmuch, a z nim zapach wełny, mydła oliwkowego i płynu po goleniu. Chyba właśnie to
nazywamy codziennością.

Największą trudność sprawiło nam połączenie zbiorów płyt. Patrick układał swoje w

porządku alfabetycznym, ja zaczynałam od najważniejszych. Skończyło się na tym, że kupiliśmy
dwa jednakowe regały w Ikei i nareszcie moje płyty Doorsów mogły leżeć w spokoju. Strange
people, strange lyrics, strange drugs
– to jedyne, co miał o nich do powiedzenia.

Szklane drzwi za łóżkiem prowadziły na niewielki taras. Pod pewnym kątem mogłam stąd

zobaczyć Empire State Building. Tak jak mogłam zobaczyć nasze trzy zwiędłe rośliny
doniczkowe. To Patrick zawsze pamięta o ich podlewaniu.

Otworzyłam drzwi, by wpuścić do środka dochodzące z dołu wątłe odgłosy miasta,

powietrze i podmuch rzeczywistości, który przeszył mnie chłodem.

Nie zamierzałam, do cholery, wątpić w jego miłość. Obiecałam mu to podczas któregoś z

moich pierwszych wybuchów zazdrości, przekonana, że ode mnie odejdzie. Nie potrafiłam
zatrzymać przy sobie ludzi. Opuszczali mnie.

– Ale przecież cię kocham – powiedział mi wtedy. – To ja nie mogę pojąć, że chcesz u

mnie zostać.

Wdychałam wrześniowe powietrze, przejrzyste i rześkie. Wieczorem niebo się

wypogodziło, a gwiazdy wyblakły i zniknęły w miejskich światłach.

Nie wierzyłam własnym uszom, kiedy mi się oświadczył. Nie mogłam oderwać od niego

wzroku, podczas gdy wokół wszystko umilkło, a pod podłogą rozwarła się przepaść.

Little Veselka nie należy do miejsc uchodzących za romantyczne. Zadymiona i hałaśliwa

restauracja w East Village przy Dziewiątej Ulicy, istniejąca od lat pięćdziesiątych. Z otwartej
kuchni dochodzą głośne dialogi ukraińskich kucharzy, którzy na oczach gości smażą zamawiane

background image

befsztyki.

Właśnie tam spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Siedziałam w grupie ludzi z La MaMy, niewielkiego teatru off-off-off-Broadway przy

Czwartej Ulicy, gdzie wówczas pracowałam. Całe moje życie rozgrywało się w tamtych
kwartałach: jadłam obiady kupowane na wynos w indyjskich restauracjach na Siódmej Ulicy i
mieszkałam w dwóch pokojach po mamie na rogu Czwartej. Wieść niosła, że kamienica wkrótce
zostanie wyburzona, a na jej miejscu powstanie luksusowy dwudziestopiętrowy
apartamentowiec, ale podobne plotki krążyły o wszystkich starych budynkach w East Village.

Zwróciłam na niego uwagę już w drzwiach. Wszedł do środka w towarzystwie Arthura

Nersesiana, irlandzko-armeńskiego twórcy, który zna wszystkich. Kiedy usiedli obok, pisarz
przedstawił Patricka jako niezależnego dziennikarza, który miał opisać historię ostatniego
przedstawiciela bohemy w East Village, to znaczy właśnie Nersesiana. Wszystkich innych ceny
mieszkań przegnały do Brooklynu.

O ile w ogóle jeszcze istnieje jakaś bohema. Przy tej części stołu, gdzie siedziałam obok

Patrika i reżysera, który półleżąc, obejmował ramieniem osiemnastoletnią studentkę aktorstwa,
rozgorzała gorąca dyskusja. Czy nie chodzi wyłącznie o bardziej eleganckie określenie ludzi,
którzy wałęsają się bez celu i pracy? O niemożność pokierowania własnym życiem? O strach
przed odpowiedzialnością? Czy może na odwrót – właśnie w tym środowisku żyją ludzie
stanowiący forpocztę przyszłości, ludzie naprawdę wolni?

Można ustalić czysto statystycznie, twierdził Patrick, że w porównaniu z jakimkolwiek

miejscem na świecie, właśnie w nowojorskim pasie cyganerii ciągnącym się przez Manhattan i
dalej na wschód przez Brooklyn, mieszka największa grupa takich ludzi. Ludzi wolnych
zawodów i bez stałego zatrudnienia, którzy świadomie wybrali ten sposób życia.

Wyjaśnił, że w gruncie rzeczy jest reporterem społecznym. Wierzy, że słowa mogą

zmienić świat.

– Moc słowa jest potężniejsza, niż większość z nas potrafi zrozumieć – powiedział,

zaglądając mi w oczy, kiedy do stołu podano siódmą, ósmą czy Bóg wie którą butelkę wina z
rzędu, a reżyser zdawał się tonąć między piersiami studentki. – Wiele piszących osób nie zdaje
sobie sprawy, jak duża ciąży na nich odpowiedzialność. Myślą, że rzecz polega na zdobyciu
rozgłosu i szacunku, ale dla mnie… Chodzi o to, żeby w pełni poczuwać się do
odpowiedzialności za świat, w którym żyjemy.

Zafascynowała mnie jego powaga. Nie pozował na ważniaka, naprawdę wierzył w to, co

mówi. Poza tym był ubrany zdumiewająco zwyczajnie. Miał na sobie chinosy, marynarkę i
koszulę, co może zadziwiać w dzielnicy, gdzie wszyscy ciężko wypracowują swój
niepowtarzalny styl.

Kiedy później zaproponował, że odprowadzi mnie do domu i wziął mnie za rękę, zrobił to

również z całą powagą.

– Nigdy w życiu nie pozwolę, żebyś wracała sama w środku nocy.

– Szłam tą drogą tysiąc razy i przeżyłam.

– Ale wtedy mnie tu nie było.

Przed ruderowatą bramą pocałował mnie miękko i po prostu musiałam zaciągnąć go na

górę i powalić w sypialni, która była tak ciasna, że sprawiała wrażenie łóżka o czterech ścianach.
Chciałam wgłębić się w tę atrakcyjną powagę, dotrzeć do istoty rzeczy, chciałam sprawdzić, czy
gdzieś się kończy.

Na drugi dzień rano nie miałam ochoty wstawać. Chyba nigdy wcześniej mi się to nie

zdarzyło. W podobnych sytuacjach zawsze uciekałam tak szybko, jak tylko się dało. Nie
życzyłam sobie, by mężczyźni, z którymi się budziłam, zaczynali dobierać się również do mojej

background image

duszy.

Ale obok Patricka leżałam. Przesunęłam palcem po jego policzku.

– Zawsze taki jesteś? – spytałam.

– To znaczy jaki?

– Poważny. Na serio. Jesteś taki w istocie czy to tylko twój sposób na podryw?

Zaśmiał się.

– Nie miałem pojęcia, że to tak świetnie działa.

Rok później oświadczył mi się w Little Veselka.

Stroi sobie ze mnie żarty, pomyślałam najpierw. Zaraz potem: nie jestem z tych, które się

bierze za żonę. Później: Ratunku, to się dzieje naprawdę! Co robić w takiej sytuacji?

Powiedziałam: tak. Potwierdziłam jeszcze dwa razy. Przechylił się nad stołem i pocałował

mnie.

– O, kurw..! – zaklął między moimi ustami i odskoczył do tyłu.

– Co się stało? Jak chcesz, możesz zmienić zdanie.

Patrick zakrył twarz rękami i zakwilił.

– Pierścionek! Zapomniałem pierścionka. Co ze mnie za idiota!

Tak bardzo zbierał się na odwagę, że zapomniał o tym klasycznym maleńkim szczególe.

Czy mogłabym mu przebaczyć i dać jeszcze jedną szansę? Czy mógłby to wszystko powtórzyć,
zgodnie z regułami?

Wzięłam jego głowę w moje dłonie. Obrysowałam palcami kontury twarzy.

Powiedziałam, że nie chcę żadnych innych oświadczyn. Że te są najlepsze, jakie mogły mi się
zdarzyć. Jeśli tak bardzo się denerwował, że zapomniał o pierścionku, to coś znaczy. Coś, w co
mogę wierzyć. A to ma większą wagę niż jakikolwiek metal na ziemi.

– Ale jeżeli się upierasz – dodałam – to przy Canal Street sklepy są jeszcze otwarte.

Zatrzymaliśmy się po drodze, kupiliśmy szampana i w pobliskiej bramie oddaliśmy się

pieszczotom tak zmysłowym, że jakaś babina zaczęła krzyczeć, że zadzwoni po policję. Gdy
dotarliśmy do Chinatown, jubilerzy przy Canal Street zdążyli zaciągnąć rolety.

– Dlaczego trzeba mieć pierścionek? – zapytałam. – Kto tak zadecydował?

I podczas gdy zmierzch przechodził w noc, chwiejnym krokiem zanurzaliśmy się w

czerwonej poświacie rozmaitych sklepików, salonów tatuażu i poślednich klubów. Bardzo
mgliście pamiętam, jak wtedy wróciliśmy do domu.

Dokładnie rok później wzięliśmy ślub, ale to właśnie zaręczynowy wieczór był czymś

wielkim. Ponieważ byliśmy tylko my, pomyślałam. Później pojawili się rodzice i konwenanse, i
czasopisma ślubne, i cała ta reszta.

Krzesło Patricka formowało się miękko pod ciężarem ciała, pachniało lekko skórą. To

dziwne, ale nigdy wcześniej tu nie siedziałam. Przesunęłam dłonią po ciemnym blacie biurka.
Leżał na nim kalendarz biurowy oprawiony w skórę, prezent gwiazdkowy od ojca, który dzieli z
synem zamiłowanie do szpanerskich detali.

Pod siedemnastym sierpnia widniał tylko jeden zapisek: Newark 21:05. To wtedy odleciał

jego samolot. Żadnej nazwy hotelu. Zawsze dzwoniliśmy do siebie na komórki, nigdy do pokoi
hotelowych. Miejsce pobytu nie było ważne.

Zanim wyciągnęłam pierwszą szufladę biurka, wzięłam głęboki oddech. Nie chciałam

grzebać w rzeczach Patricka.

Porządek był idealny. Leżące w kupkach rachunki, znaczki, informacje o warunkach

ubezpieczenia.

W następnych dwóch szufladach znalazłam napisane przez niego teksty i zgromadzoną do

nich dokumentację, starannie posortowaną według tematów. Przejrzałam pobieżnie papiery. Ani

background image

słowa o handlu ludźmi. Na samym spodzie leżały artykuły, które niemal przyniosły mu Nagrodę
Pulitzera. Patrick po nich się zmienił. Pracował intensywniej, zatracał się w pracy. Pamiętam
kobietę, z którą robił wywiad do cyklu o nowej gospodarce. Znalazł ją pod mostem w
Brooklynie. Mówiła, że wkrótce znów dostanie posadę szefowej w rachunkowości, a wtedy
zabierze do siebie trójkę swoich dzieci i przeprowadzi się z nimi do mieszkania w Park Slope.
Pod warstwą ubrań ukryła telefon komórkowy, by firma w każdej chwili mogła się z nią
skontaktować. Komórka nie miała ani karty SIM, ani baterii. Patrick zatrzymał się tam trzy noce.
Kiedy wrócił do domu, spał niespokojnie i mówił przez sen: „Musisz zadzwonić do Rose”,
„Musisz zadzwonić do Rose”, powtarzał. Wyobrażałam sobie, że Rose to jakaś tajemnicza laska,
aż zobaczyłam artykuły i zrozumiałam, że chodzi o kobietę mieszkającą pod mostem. O takich
rzeczach śnił nocami.

Wsunęłam ostatnią szufladę i w kąciku Patricka znów zapanował idealny porządek.

Czy naprawdę nie wspomniał nazwy hotelu? Ani razu?

Utkwiłam spojrzenie w rzędzie książek nad biurkiem.

Hemingway.

Patrick coś o nim napomknął, kiedy dzwonił ostatni raz. O knajpie, w której bywał. Nie

słuchałam uważnie, bo mam Hemingwaya w dupie. Nie poszłabym z nim na wódkę, nawet gdyby
żył. Ale Patrick wspomniał też Victora Hugo.

Stał w oknie w hotelu i widział… Co to było? Grób? Miejsce wiecznego odpoczynku.

Odepchnęłam się nogami tak mocno, że przejechałam krzesłem na drugi koniec pokoju do

mojego biurka i uderzyłam w klawiaturę. Ekran ocknął się z drzemki.

Widziałam Nędzników oraz Dzwonnika z Notre Dame, musical i filmy, ale nie miałam

pojęcia, gdzie pochowano pisarza.

W okienko Google wpisałam „Victor Hugo” i „grób”. Kliknęłam w „szukaj”. Już w

pierwszym wyniku poznałam nazwę, którą wymienił Patrick. Panteon. Otworzyłam stronę w
Wikipedii. Pantheon to po grecku „wszyscy bogowie”. Budowlę, która była pierwotnie
kościołem, po rewolucji francuskiej przeznaczono na mauzoleum bohaterów narodowych. W
1851 roku Foucault powiesił tam wahadło, by zademonstrować, jak porusza się Ziemia. Victor
Hugo spoczywa w krypcie numer dwadzieścia cztery.

Przeszłam niecierpliwie w dół strony, do bardziej technicznych szczegółów.

Patrick powiedział, że widzi z okna kopułę. Budowla ma 83 metry wysokości.

Wyobraziłam sobie, jak góruje nad dachami. Takim widokiem mogła się chwalić setka hoteli.

Ale Patrick mógł też zajrzeć w okna uniwersytetu, Sorbony. Tam na górze mieszkają

ludzie. Wpisałam w okienko „Sorbona” plus „Panteon”, plus „hotel”.

Jako pierwszy pojawił się Hôtel de la Sorbonne. Wstrząsnął mną dreszcz. Patrick jakby

się przybliżał. Przyciągałam go do siebie.

Odgłos otwieranych drzwi, dźwięk kroków po podłodze i zaraz wszystko będzie jak

zwykle. Śniadanie i praca. Wieczorem American Idol oglądany kątem oka. Mijające dnie i
przespane noce. I jego oddech tuż obok.

Na ekranie ukazała się strona domowa hotelu. „W pobliżu Panteonu, Sorbony i Ogrodu

Luksemburskiego”. Na zegarze w górnym prawym rogu ekranu dochodziła pierwsza, a to
znaczyło, że w Paryżu była szósta rano. Wystukując numer, wyobraziłam sobie ciężkie gmachy
zwieńczone kopułami, rozjaśnione porannym słońcem.

Hôtel Sorbonne, bonjour.

Głos w słuchawce był niewyraźny i senny.

– Dzień dobry. Szukam mężczyzny, który prawdopodobnie jest gościem u państwa.

Niezrozumiała tyrada w odpowiedzi.

background image

– Mówi pan po angielsku? Chodzi o Amerykanina, nazywa się Patrick Cornwall.

W słuchawce zapadła cisza. Zegar przeskoczył z 00:53 na 00:54. Wtorek, dwudziesty

trzeci września.

– Żadnego Cornella.

– Cornwalla – powiedziałam wolno i przesadnie wyraźnie. – Jest amerykańskim

dziennikarzem.

Trzask słuchawki i monotonny sygnał zamiast odpowiedzi. Ciekawe, jak Patrick tam

wytrzymuje. No, ale on oczywiście mówi płynnie po francusku i z pewnością nie traktują go jak
psa.

W witrynie kolejnego hotelu z listy, Cluny Sorbonne, chwalono się, że personel mówi po

angielsku. Sygnał dotarł do „serca Dzielnicy Łacińskiej, w bliskiej odległości od Notre Dame,
Panteonu i Luwru”.

– Szukam Amerykanina, Patricka Cornwalla. Nie jestem pewna, ale myślę, że zatrzymał

się u państwa.

– Nie, nie mamy gościa o takim nazwisku.

Bezzwłocznie wróciłam do listy wyników w internecie. Kolejny hotel w pobliżu

Sorbony?

– Niestety, opuścił nas.

– Słucham?

– Wyprowadził się z hotelu.

Chwyciłam za podłokietnik, trzymałam się kurczowo krzesła.

– Kiedy?

– Przepraszam, ale z kim rozmawiam?

Już miałam odpowiedzieć: „z jego żoną”, lecz coś mnie powstrzymało. Wstyd. Zapłonęły

mi policzki. Uświadomiłam sobie, jak cała ta sytuacja przedstawia się w ich oczach. We Francji
nawet prezydent może mieć tajemne kochanki i uchodzi mu to na sucho. A ja byłam porzuconą
małżonką.

– Jestem jego koleżanką z gazety – skłamałam – i mam przed sobą rozliczenie kosztów

podróży, ale nie wszystko rozumiem. Potrzebuję się z nim pilnie skontaktować w sprawie zwrotu
poniesionych wydatków.

Mówiłam jak prawdziwa służbistka.

– Chwileczkę.

Mijała wieczność, podczas gdy recepcjonista przeglądał informacje w księdze

meldunkowej, a może bazie danych czy z czego tam jeszcze korzystają na Starym Kontynencie.
Gdzieś w tle słychać było lekkie pobrzękiwanie, pewnie nakrywano do śniadania.

– Wyprowadził się w ubiegły wtorek – powiedział w końcu. – Szesnastego września.

Tydzień temu. Tego samego dnia, w którym wysłał list. Zrobiłam głęboki wdech.

– Czy był pan w recepcji, kiedy Patrick opuszczał hotel?

– Oczywiście. Cieszył się na powrót do Nowego Jorku. Powiedział, że tęskni do żony.

Zaproponowałem, żeby następnym razem wziął ją ze sobą. To przecież stolica romantyczności.

– Jest pan tego pewien? Że miał wracać do Nowego Jorku?

Mocno ściskałam słuchawkę.

– Tak, powiedział to bardzo wyraźnie. Omal się nie pokłóciliśmy, ponieważ wyprowadzał

się od nas z taką radością.

– Powiedział coś więcej?

– Tylko tyle, że następnym razem na pewno zatrzyma się u nas.

Rozłączyłam się. Cisza rozsadzała mi czaszkę, miałam wrażenie, że lada moment głowa

background image

rozpadnie się na kawałki. Fragmenty informacji rozsypią się po podłodze. Wyprowadził się. Do
Nowego Jorku. The baby money. Pozytywny test ciążowy. Nigdy nie przyznajemy zaliczek.

Okrążyłam bezmyślnie mieszkanie. Wyjęłam litr soku z lodówki i zaczęłam pić prosto z

butelki.

Dokąd pojechał? Dlaczego skłamał, mówiąc o celu podróży? A jeśli mówił prawdę,

dlaczego w takim razie jeszcze nie wrócił do domu?

Na blacie leżały resztki moich posiłków z ostatnich dni. Kuchnia jest tylko częścią

sypialni, więc zawsze zmywamy przed snem, żeby po przebudzeniu nie oglądać brudnych
naczyń. Teraz obok zlewozmywaka piętrzyła się góra pustych opakowań po jogurcie. Chyba już
było je czuć. Wzmagający się smród. Nieumyte szklanki i sztućce. Pojemniki po sałatkach i
karton po pizzy. Ślady jego nieobecności.

Podniosłam kubeł na śmieci i jednym ruchem ręki zgarnęłam wszystko do niego. Wśród

odpadków wylądowało kilka widelców i jedna szklanka. Docisnęłam wieko. Wróciłam do
komputera i jeszcze raz zalogowałam się w internetowym banku. Przelałam wszystkie
oszczędności, 6285 dolarów, the baby money, na swoje prywatne konto. A potem wstukałam w
okienko Google kilka krótkich wyrazów.

Nowy Jork. Paryż. Loty.

background image

TARIFA
PONIEDZIAŁEK, 22 WRZEŚNIA

– Chce wiedzieć, co robiłaś na plaży w środku nocy.

Terese zsunęła się trochę z twardego plastikowego krzesła, które jej podstawili. Miała

wrażenie, że potrafią czytać w jej myślach, jakby wszystko było po niej widać, choć stała pod
prysznicem godzinami, choć zmieniła ubranie i spała siedemnaście godzin, a potem jeszcze raz
wzięła prysznic.

Policjant pochylił się nad stołem. W palcach obracał długopis. Paznokcie miał krótkie i

brzydkie, z czarnymi obwódkami brudu.

– Po co mu to? – szepnęła do ojca, który siedział obok. – Jakie to ma znaczenie?

– Musisz odpowiadać na jego pytania – odparł Stefan Wallner. – Chyba rozumiesz?

Terese potarła ucho. Mówił do niej jak wtedy, gdy była dzieckiem. Zgodziła się, by

tłumaczył przesłuchanie, ale teraz zaczęła żałować. „Przecież nawet nie musimy nazywać tego
przesłuchaniem – powiedział. – Chcą się jedynie dowiedzieć, co widziałaś na plaży”. Może
wszystko byłoby prostsze, gdyby otaczali mnie tylko obcy ludzie, pomyślała. Tacy, którzy nie
muszą się za mnie wstydzić, nie muszą kryć rozczarowania.

– Byłam na spacerze.

– W środku nocy? O świcie?

Policjant uśmiechnął się nieznacznie. Prosta kreska ust pod wąsem. Szczerba w górnej

szczęce. Jego oczy spoczęły na jej biuście.

– Byłam pijana – wyjaśniła po szwedzku. – Było mi niedobrze. Może zabłądziłam.

Stefan przetłumaczył.

– Czy była na plaży sama? – zapytał policjant.

– Tak, sama – odparła i z lekkim trudem przełknęła ślinę. – Przecież już to mówiłam.

– Sama na plaży, młoda dziewczyna, w środku nocy.

Policjant pokręcił głową. Za jego plecami, na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej z

Dzieciątkiem. Ojciec nie przetłumaczył, córka i tak zrozumiała. Uczyła się hiszpańskiego przez
trzy lata liceum, potrafiła zamówić obiad w restauracji. Zafundował jej tę podróż, żeby
podszkoliła się w języku. Chciał jej pokazać miejsca, które zwiedził, gdy jako młody chłopak
włóczył się po Europie. Zerknęła na tatę. Włosy mu trochę zjaśniały, siwizny prawie nie było
widać. Ogorzała twarz. Przyjechali do Tarify tydzień temu. A teraz z wakacji nici.

– Dlaczego nie pyta o trupa? – dociekała Terese. – Dlaczego pyta tylko o mnie?

Policjant rozparł się na krześle, rozstawił nogi. Stukał długopisem w wargi.

– Dobrze wiem, co robicie nad morzem – rzekł. – Przyjeżdżacie tutaj, przesiadujecie w

barach i rozbieracie się przed byle kim. Mój kuzyn pracował na plażach. Sprzątał po takich jak
wy. Nie macie pojęcia, co nad ranem znajdował w piasku.

Pochylił się ku dziewczynie. Poczuła niemal ukłucie, gdy wzrok mężczyzny znów

zatrzymał się na jej biuście. Szkoda, że nie włożyła bluzki. A na nią swetra. Miała na sobie tylko
obcisły top, który obnażał piersi prawie do połowy.

– Wystarczy – powiedział jej ojciec po hiszpańsku i położył dłoń, ciężką i ciepłą, na

nagim ramieniu Terese. – Moja córka doświadczyła czegoś okropnego. Musi pan zrozumieć, że
jest w szoku.

Spojrzał na nią, potem znów na policjanta.

– Przecież mówiła, że była tam sama.

Policjant wykrzywił usta, mignęła luka w uzębieniu. Terese spuściła oczy.

– Kim był ten martwy mężczyzna? – spytał Stefan. – Czy wiedzą państwo o nim coś

więcej? Co mu się przydarzyło?

background image

– Imigrant z Afryki Subsaharyjskiej – odrzekł policjant, podnosząc się z krzesła.

Podszedł do ściany, na której wisiała mapa Europy. Widać było też część Afryki. Terese

wiedziała, że z Tarify kursują statki do Maroka. Podróż do Tangeru trwa trzydzieści pięć minut i
kosztuje dwadzieścia dziewięć euro. Tato przyniósł broszury z informacji turystycznej. Nie była
szczególnie zainteresowana, ale się z tym nie zdradziła. Nie chciała mu sprawić przykrości.
Kiedy zaproponował podróż do południowej Hiszpanii, myślała o Marbelli, słonecznych plażach
i nocnych klubach. W Tarifie nieustannie wiało. Przez pierwsze dni próbowała się kąpać, ale
kiedy przewróciła ją potężna fala, a podwodne prądy zaczęły odciągać od brzegu, wpadła w
panikę.

– Uciekają z krajów na południe od Sahary – kontynuował policjant, wskazując

pomalowaną kamienną ścianę poniżej mapy. – Sierra Leone, Nigeria, Mali, Wybrzeże Kości
Słoniowej. Kilka lat temu przyjmowaliśmy przeładowane łodzie prawie codziennie.

Jego ręka prześlizgnęła się po niebieskiej plamie Atlantyku.

– Później zaczęli korzystać z tej drogi, przez Senegal na Wyspy Kanaryjskie. Wiedzą, że

w cieśninie ich zatrzymamy. Mamy patrole morskie po obu stronach. Kamery, radary, ale
niektórych nawet to nie powstrzymuje.

Stefan Wallner przetłumaczył i Terese odrobinę się rozluźniła. Trochę już o tym słyszała.

Kiedy wczoraj przeleżała cały dzień, marząc o tym, by zasnąć i umrzeć, tato rozmawiał z policją
i Czerwonym Krzyżem. Wracał co dwie godziny z pytaniem, czy nie przynieść jej czegoś do
jedzenia. Siedział na brzegu łóżka, gładził ją po włosach i opowiadał o nieszczęśnikach, którzy
uciekają od biedy i być może wojny. Kierownik oddziału Czerwonego Krzyża w Tarifie pokazał
mu zdjęcia ludzi, którzy w ostatnich latach utonęli w cieśninie. Miał ze sobą całą aktówkę zdjęć.
Gdy Terese zamknęła oczy, zobaczyła przed sobą tamtego czarnego mężczyznę i pomyślała, że
właśnie tak wygląda śmierć. I nagle wezbrał w niej przejmujący smutek, ten sam, który czuła
jako nastolatka i później w liceum, gdy zrozumiała, że wszystko jest bez sensu i że żadne jej
działania nic nie znaczą, ponieważ jest nikim. Czy można pokochać nikogo? Nikt nie zauważy
śmierci nikogo. „Nie chcę… – powiedziała ojcu. – Nie wiem, czy chcę żyć”.

Policjant przeszedł koło okna, jedynego w pokoju, i całą ręką wskazał na krajobraz za

szybą. Terese zadrżała na widok drutu kolczastego, stadka mew, majaczącej w oddali wyspy,
latarni morskiej, gdzie fale biły o brzeg. Nigdy więcej nie wejdzie do morza.

– Złapanych imigrantów zamykamy na Isla de las Palomas – mówił dalej. – Parę lat temu

był tam nadkomplet, teraz trzymamy ich tylko przez dobę, a później jadą do obozu dla
internowanych w Algeciras. Jeśli i tam nie zaczną mówić, po czterdziestu dniach wypuszcza się
ich na ulicę. Prosto do przemysłu warzywnego.

Okrążył swoje biurko i wziął do ręki jakiś papier. Cienki i wiotki.

– Mówię oczywiście o tych, którzy docierają tutaj żywi.

Znów usiadł z rozstawionymi nogami i uderzył w papier dłonią, aż huknęło.

– Ten faks przyszedł dzisiaj rano z Kadyksu. Znaleźli jeszcze dwie osoby. Mężczyznę i

kobietę. W ciąży.

Wziął do ręki i pokazał inny dokument.

– Marokańskie władze mają informacje o pontonie, który wypłynął nocą z soboty na

niedzielę. Zmylił straże. Może ktoś dostał łapówkę, co ja tam wiem. Przemytnicy nie cofają się
przed żadnymi środkami.

Przesunął dwoma palcami pod nosem i wygładził wąsy. Ich koniuszki podkręcały się

trochę w staroświecki sposób.

– Każą pasażerom wskakiwać do wody, gdy zbliżają się do brzegu, i jak najszybciej

zawracają, żebyśmy ich nie zdążyli złapać.

background image

– Zidentyfikowaliście ich państwo? – spytał Stefan Wallner.

Ciągle z ręką na ramieniu córki. Poklepywał ją lekko. Chronił. Terese wstydziła się

swojego kłamstwa. Wstydziła się, że chłopak zostawił ją na plaży. To okropne, że ludzie umierają
w morzu.

Policjant się zaśmiał.

– A niby jak to mamy zrobić? Na razie nie spotkaliśmy nikogo, kto by przeżył.

– Powiedz, że miał tatuaż. – Terese zwróciła się do ojca.

– To już z pewnością wiedzą – odparł.

Przygryzła wargę. Skarcona jak dziecko. A przecież ma dwadzieścia lat.

– Jeśli to Marokańczycy, bezzwłocznie kontaktujemy się z władzami marokańskimi –

wyjaśniał policjant. – Pojawiają się tutaj w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale gdy chodzi o
ludzi z Afryki Subsaharyjskiej, to niewiele możemy zrobić. Nie mają przy sobie żadnych
dokumentów, a nawet gdyby żyli, to i tak nie wydobylibyśmy od nich informacji o pochodzeniu.

Wzruszył ramionami.

– Pobieramy oczywiście próbki krwi i odciski palców. Gromadzimy w archiwum.

Złożył papiery w równy stosik. Terese przyglądała się swoim dłoniom. Czuła na sobie

jego spojrzenie. Spocona pupa kleiła się do plastiku.

– I nie zauważyłaś nikogo na plaży?

Pokręciła głową.

– Było zupełnie pusto. Oprócz kilku mew.

Mężczyzna zwrócił się do Stefana.

– Jeżeli zauważyła coś, co może nas naprowadzić na przemytników, to chcemy o tym

wiedzieć. Mówimy o kryminalistach.

– Naprawdę nic nie widziałaś? Żadnej łodzi? Żadnego człowieka? – zapytał córkę.

Pokręciła głową. Pokręciła pierścionkiem. Był złoty i w kształcie serca. Prezent

konfirmacyjny. Od taty.

– Pozostało nam więc tylko spisanie raportu – podsumował policjant.

Nacisnął guzik pod blatem i za drzwiami rozległ się przeraźliwy dzwonek.

– Zajmie się tym mój asystent. Godzina, miejsce, w którym znaleziono zwłoki.

Zacisnął powieki i znów przechylił się przez biurko.

– I chcę usłyszeć nazwisko tego, z którym byłaś na plaży. Jeśli nie było ich kilku.

Prześlizgnął się wzrokiem po ciele dziewczyny. Terese wzdrygnęła się i pomyślała, że jak

tylko wróci do hotelu, jeszcze raz weźmie prysznic. Czuła się brudna.

– Bierzesz pieniądze czy oddajesz się za darmo? – zapytał. – Może było ich więcej niż

jeden?

W końcu Stefan Wallner podniósł się z krzesła i uderzył ręką w biurko.

– Niech pan przestanie upokarzać moją córkę! Powiedziała wszystko, co wie.

Drzwi się otworzyły i do środka wszedł policjant. Terese go poznała, to on wskazał im

drogę, gdy przyszli. Wyglądał sympatycznie. Wstała i odwróciła się, by wyjść.

– Musimy też zgłosić kradzież twojego paszportu – przypomniał Stefan.

– Nie, tato – zaprotestowała, ciągnąc go za ramię, lecz było już za późno.

Ojciec zaczął rozmawiać z policjantem o zaginięciu dokumentu.

– Został skradziony na plaży, mówi pan? Ale przecież córka zapewniała, że nikogo tam

nie było. Jak to możliwe? Jak mam to rozumieć?

Policjant się uśmiechnął i znów czarno zaświeciła przerwa między jego zębami.

– Jak pani myśli, który z nich wziął paszport? A może to był rodzaj zapłaty?

Przygwoździł ją spojrzeniem, prześlizgiwał się nim po ciele dziewczyny, od góry w dół,

background image

w drodze powrotnej jeszcze raz wbił je między piersi.

Terese poruszyła się niespokojnie i pociągnęła ojca za ramię. Nie cierpiała swojej pupy i

ud, stanowczo za grubych, i nosa, zgarbionego na środku, ale piersi miała idealne. Krągłe.
Naturalnie obfite. Jedynie z nich była w pełni zadowolona.

– Pewnie go tylko gdzieś zgubiłam – powiedziała. – No, chodź już.

– Tak czy owak, musimy to zgłosić – upierał się, stojąc w miejscu.

– Proszę się z tym zwrócić do lokalnej policji.

– Musimy się zwrócić do lokalnej policji – przetłumaczył Stefan Wallner, lecz Terese już

była w drzwiach.

– Chcę wrócić do domu – odezwała się, kiedy wyszli na korytarz.

– Ale przecież mamy jeszcze tydzień urlopu.

– Nie widziałeś, jak się na mnie gapił? Wstrętny oblech.

Ojciec obejrzał się, zerknął na drzwi, które się za nimi zamknęły. Stojący obok asystent

przestępował z nogi na nogę. W ręku trzymał niewypełniony formularz.

– Na takich jak on powinno się złożyć donos – powiedział Stefan Wallner, obejmując ją

opiekuńczo ramieniem. – Chodź, skarbie, zaraz będziemy to mieć z głowy. A potem zjemy
pyszny lunch, tylko ty i ja.

Szturchnął ją delikatnie w bok.

– I wypijemy sobie w słońcu po lampce wina. Myślę, że nam to dobrze zrobi.

background image

PARYŻ

ŚRODA, 24 WRZEŚNIA

Przekręcając klucz w zamku, poczułam przyjemny dreszcz. Jakbym oczekiwała, że tam

będzie siedział, że podejdzie do mnie z otwartymi ramionami i zdumieniem w oczach, że zapyta,
co ja tu robię, że przywita mnie ze śmiechem. Co za pomysł, żeby przylecieć do Paryża!

Ale pokój numer 43 świecił pustką. Pachniał lawendowym płynem do czyszczenia

podłóg.

Drzwi zamknęły się za mną z głuchym kliknięciem. Minęło osiem dni i osiem nocy.

Wszystkie ślady zostały pieczołowicie uprzątnięte.

Otworzyłam okno na oścież. Wilgotny podmuch przylgnął mi do twarzy. Ponad dachami

górowała kopuła Panteonu. Przede mną, w kilku kwartałach, rozciągał się uniwersytet.

To tutaj stał Patrick, kiedy dzwonił, dokładnie tutaj. Jego głos w telefonie. Strasznie za

tobą tęsknię. …ta moja podróż to wyprawa w prawdziwą ciemność…

Wokół mnie zawirowały uniesione wiatrem firanki i po chwili znów opadły ku podłodze.

Odwróciłam się i zarejestrowałam wszystkie szczegóły. Szerokie łóżko z białą narzutą w ażurowe
kwiaty. Na ścianie obramowany afisz przedstawiający kawiarnię z ogródkiem. Obok na stoliku
telefon, ten, który usłyszałam w tle. Ktoś zadzwonił i powiedział, że coś się pali. …Ale powiedz,
co się dzieje, na Boga!

Pokój miał jakieś trzy i pół metra szerokości i cztery i pół długości. Po latach w zawodzie

scenografa odruchowo mierzyłam pomieszczenia.

Prawie dwadzieścia metrów kwadratowych. Fizyczny wymiar tęsknoty.

W rogu przy tylnej ścianie stało niewielkie biurko. Tam siedział i pisał, pochylony nad

komputerem. Zawsze tak siedzi, jakby chciał powąchać klawiaturę, wciągnąć nosem słowa. Tak
naprawdę potrzebuje okularów, ale jest zbyt próżny, by je sobie sprawić.

W łazience zobaczyłam w lustrze pobladłą twarz. Podkrążone oczy i zmęczona skóra.

Opłukałam ją lodowatą wodą. Umyłam się pod pachami i wytarłam mocno ręcznikiem, aż
zapiekło.

A później wygrzebałam z walizki czyste ubrania. Zajrzę pod każdy kamień w tym

mieście, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Cena niewolnika, tak było napisane. Na samej górze. Potem następowały cyfry, sumy,

działania na liczbach.

90 dol.–1000 dol. (=38 000 dol.=4000 za cenę jednego)

Zysk=800% Zysk=5%

27 mln–12 mln/400=30 000 na rok. Razem?

Ten ostatni rachunek był przekreślony. Obok zaś znalazło się kilka słów nabazgranych na

całą stronę, podkreślonych i zakreślonych.

Mała inwestycja – inwestycja na całe życie

Łodzie!

Kartkowałam dalej. Notes Patricka był pełen takich skrótowych i niezrozumiałych uwag.

Siedziałam na piętrze w Starbucksie, z mocnym postanowieniem, że nie odejdę od stolika,
dopóki nie odszyfruję przynajmniej części z nich.

Kawiarnia leżała trzy kwartały od hotelu, przy szerokim bulwarze obsadzonym drzewami

o rozłożystych koronach. Kioski z gazetami były jakby przeniesione ze starych filmów. Wszystko
potęgowało moje poczucie nierzeczywistości. Nagła zmiana strefy czasowej sprawiła, że
chwilami unosiłam się gdzieś nad samą sobą.

Najprościej byłoby oczywiście pójść na policję i zgłosić jego zniknięcie. Ale Patrick nie

ufał policjantom. Znienawidziłby mnie, gdybym im pozwoliła wejść z butami w jego historię.

background image

Najpierw muszę się dowiedzieć, o czym ta historia traktuje.

Wzięłam do ust ostatni kęs wrapa z kurczakiem i zmięłam plastikową folię. Otworzyłam

notes na stronie z ostatnim zapiskiem. Właśnie w ten sposób zaznajamiam się z nową sztuką,
zaczynam od końca: Dokąd wszystko prowadzi? Gdzie się kończy?

Patrick na samym końcu zanotował numer telefonu.

Ponad rzędem cyfr widniało imię: Josef K.

To był finał, punkt zwrotny, pomyślałam. Później Patrick opuścił hotel, włożył notes do

koperty i wysłał do mnie.

Zostaw to w teatrze.

Przewróciłam kartkę, spojrzałam na poprzednią notatkę. W poprzek strony napisał, jakby

w pośpiechu: „M aux puces, Clignancourt, Jean-Henri Fabre, ostatnie stoisko – torebki! Pytać o
Luca”.

Rozłożyłam na stoliku plan miasta. Odnalazłam nazwy w spisie rzeczy w przewodniku.

Bingo! Serce podskoczyło radośnie. Jak przy rozwiązywaniu rebusu na widok prawidłowej
odpowiedzi.

Poczułam, że trafiłam na jego ślad.

Porte de Clignancourt to miejsce w północnym Paryżu, tam, gdzie kończy się miasto i

zaczynają przedmieścia. Ostatnia stacja czwartej linii metra. Tam też mieści się największy pchli
targ świata, Marché aux Puces. Rue Jean-Henri Fabre, tak nazywa się jedna z ulic targowych.
Kiedy przeczytałam kolejne zdanie w przewodniku, humor mi się popsuł. Targ odbywa się tylko
w soboty, niedziele i poniedziałki. Dzisiaj jest środa, pomyślałam.

Przez okna mogłam zaglądać w korony drzew. Blaknące liście zaczęły przybierać żółtawą

barwę. Tutaj w każdym razie pracowało się lepiej niż w hotelu. Nieobecność Patricka nie
krzyczała mi w twarz tak bardzo.

Przewracałam stronę za stroną, usiłując zrozumieć sens notatek. Co pewien czas

pojawiały się jakieś nazwiska albo same adresy i telefony, bez wyjaśnień, kim są ci wszyscy
ludzie. Zaznaczałam po kolei adresy na planie miasta i w końcu powstał swoisty wzór, fotografia
lotnicza rejestrująca ruchy Patricka w Paryżu.

Kiedy znów podniosłam wzrok, po szybach zaczął spływać deszcz, a na ulicy ludzie

otwierali parasole. Zbliżała się trzecia po południu, w Nowym Jorku budził się dzień.
Rozmasowywałam kark, sztywny i zdrętwiały po nocy w fotelu lotniczym.

Wyjęłam komórkę i zaczęłam od telefonu z ostatniej strony w notesie. Postanowiłam, że

później, gdy tylko przestanie padać, zabiorę się do adresów zaznaczonych na mapie. Chciałam
zmusić ciało do zaakceptowania nowego rytmu dobowego. Szkoda mi było czasu.

Pierwszy sygnał połączenia. Spojrzałam na nazwisko: Josef K. Drugi sygnał. Trzeci.

Kelnerka wytarła stolik obok. Kilka osób dyskutowało głośno po włosku.

W końcu w słuchawce coś pstryknęło, lecz nikt się nie odzywał. Niewątpliwie ktoś

odebrał telefon, słyszałam odgłosy ulicy, w oddali jakąś syrenę.

– Halo? – powiedziałam cicho. – Czy to pan ma na imię Josef? Halo?

Byłam pewna, że słyszę czyjś oddech.

– Właściwie szukam Patricka Cornwalla i chciałam zapytać, czy mógłby mi pan pomóc.

Jestem w Paryżu i myślę, że Patrick dzwonił pod ten numer…

Szum samochodów umilkł. Człowiek po drugiej stronie się rozłączył.

Ścisnęłam telefon w dłoni. Wystukałam kolejny numer.

Po czterech próbach nawiązania kontaktu poddałam się. Najbardziej wyczerpujące

odpowiedzi brzmiały: no English i no, no, no.

Nagle zapragnęłam porozmawiać z Benjim. Dowiedzieć się, jak się udała premiera, czy

background image

Duncan odniósł sukces. To wszystko wydawało się takie odległe. Jak gdyby przestało istnieć, gdy
tylko usiadłam w samolocie.

Benji był jedyną osobą, która wiedziała o moim wyjeździe do Paryża. Powiedziałam mu o

planowanej podróży w przerwie na lunch, kiedy na schodach rampy wyładowczej przy
Dziewiętnastej Ulicy jedliśmy burrito z jalapeño, kupione w barze naprzeciwko.

– Zwariowałaś? Sam sobie nie poradzę! – wykrzyknął Benji i nie trafił do ust.

Pokaźna grudka mielonego mięsa spadła mu na kolana, razem z roztopionym serem i

drżącym plasterkiem pomidora.

– A jak się coś stanie? To co wtedy? – spytał, próbując zetrzeć plamę z obwisłych

markowych dżinsów.

– Nic się nie stanie – odparłam. – Dekoracje stoją tam, gdzie stały, przedstawienie będzie

szło trzy tygodnie, a ja wrócę znacznie wcześniej.

Wcisnęłam niedojedzone burrito w pusty kubek po soku i wstałam.

– A jeśli ktoś będzie o mnie pytał – dodałam – to… pilna sprawa rodzinna, bardzo mi

przykro i tak dalej. Więcej nikt nie musi wiedzieć.

Opuściłam teatr godzinę przed premierą. Papiery były w porządku: rachunkowość,

protokół inspekcji pożarowej, lista rekwizytów do zwrotu, wszystko w solidnych teczkach. Jakby
bilans końcowy tej części mojego życia.

– Pocałuj go ode mnie, jak go spotkasz – powiedział Benji i mocno mnie uścisnął.

Uwolniłam się sztywno i bez słowa pomachałam mu na pożegnanie. Taksówka miała

mnie zawieźć na Newark, skąd o 21:05 odlatywał samolot linii Air India do Paryża.

Tego typu tabletki powinno się zażywać najpóźniej godzinę przed startem, ale siedziałam

z nimi w ręku aż do otwarcia wyjścia do samolotu. Nie widziałam żadnej innej możliwości. Bez
środków uspokajających nie mogłam dać się zamknąć w stalowym pojeździe, który miał mnie
unieść w powietrze. Odkąd moja pamięć sięga, cierpiałam na klaustrofobię. Ten chorobliwy lęk
nie ograniczał się tylko do zamkniętych pomieszczeń, piwnic i wind. Uwięzienie w samolocie
albo metrze to coś jeszcze gorszego. Nie można wysiąść. Nie ma wyjścia. Zdana na innych ludzi,
tracę kontrolę nad własnym losem. Prawdopodobnie dlatego zostałam scenografką. W teatrze
tworzę własne przestrzenie i sama decyduję o tym, w którym miejscu będą otwarte. Zazwyczaj
dobrze sobie radzę z klaustrofobią. Wchodząc do nieznanego budynku, zawsze sprawdzam
wyjścia bezpieczeństwa i nigdy nie jeżdżę metrem. Na dłuższe podróże wypożyczam samochód.
Powrót do Europy nie mieścił się w moich planach.

Raz po raz czytałam tekst ulotki. „Jeśli jesteś w ciąży, skontaktuj się z lekarzem –

napisano. – Istnieje ryzyko niepożądanego działania na płód”. Przepraszam, powiedziałam w
duchu, popijając tabletkę, przepraszam, ale muszę to zrobić.

Taksówka wlokła się wzdłuż Pól Elizejskich i skręciła tuż przed Łukiem Triumfalnym.

Tam kończyło się życie uliczne. Na Rue Lamennais były niemal same biura, a większość
urzędników poszła już do domu. Poprosiłam kierowcę, aby zatrzymał się niedaleko budynku
numer 15. To jeden z adresów znalezionych w notatniku Patricka.

Stanęłam jakieś dwadzieścia metrów dalej, w cieniu bramy. Obok wolno przejechał

samochód i zahamował miękko przed wejściem. Po chwili jeszcze jeden, równie błyszczący.
Bentley i rolls-royce. Pasażerami okazali się trzej mężczyźni. Ciemne garnitury i aktówki. Portier
w pośpiechu wyszedł gościom na spotkanie. Otwierając drzwi limuzyn, kłaniał się nisko i w
służalczym tańcu poprzedzał każdy krok idących po czerwonym chodniku. Samochody
odjechały.

To był drugi odnaleziony adres. Pierwszy zaprowadził mnie do amerykańskiej księgarni.

Cały Patrick! Uwielbia wyszukiwać stare wydania klasyków, za które w wersji kieszonkowej

background image

zapłaciłby dziesięć razy mniej. Zrobiłam rundę w lokalu wypełnionym milionami zakurzonych
książek, wdrapałam się na górę po wąskich schodach, mijałam wciśnięte między półki tapczaniki,
leżące na nich poduszki i koce. Kiedy na chwilę usiadłam, by odpocząć, podeszło do mnie dwóch
młodych ludzi podróżujących z plecakiem. Zapytali, czy jestem pisarką. „My też jesteśmy
pisarzami – powiedział chłopak – ale publikujemy w sieci. Myślę, że jesteśmy bardzo bliscy
pokoleniu beatników, chociaż oczywiście w zupełnie innym kontekście”.

Teraz było wpół do siódmej. W powietrzu niebieskawym tonem zalegał zmierzch. Jeszcze

jeden samochód z wolna przejechał ulicą. Jaguar. Właśnie wtedy w torebce zadzwoniła komórka.
Portier spojrzał w moją stronę. Zerknęłam na wyświetlacz: zastrzeżony numer.

– Ally – odezwałam się.

– Dzwoniła pani – powiedziała kobieta z francuskim akcentem. – Pytała pani o Patricka

Cornwalla.

Łomot serca, miękkie kolana.

– Wie pani, gdzie go mogę znaleźć? – spytałam. – Muszę się z nim zobaczyć.

Krótka pauza po drugiej stronie. Żadnych odgłosów w tle.

– Nie możemy rozmawiać przez telefon – odezwała się. – Gdzie pani jest?

– Na Rue Lamennais – odpowiedziałam. – Przed restauracją…

Podeszłam szybko bliżej i odczytałam złoty napis na otoku czapki portiera.

– Taillevent – dodałam.

– W ósmym?

– Słucham?

Automatycznie pomyślałam o dziecku, ósmy jak ósmy miesiąc, końcówka ciąży.

– Co pani ma na myśli?

– Ósmy arrondissement. Za pół godziny. Jak panią rozpoznam?

– Mam czerwoną kurtkę – odpowiedziałam.

Usłyszałam tylko dźwięk odkładanej słuchawki. Opuściłam rękę z komórką i

uśmiechnęłam się do portiera.

Odwzajemnił się uśmiechem.

– Dobre wieści? – zapytał.

– Myślę, że tak.

Chowając telefon do torebki, powtórzyłam w głowie rozmowę. Ton głosu kobiety był

suchy, ale nie wrogi. Usiłowałam sobie przypomnieć bezowocne rozmowy sprzed południa, lecz
wszystkie zlewały mi się w jedną całość. W każdym razie wkrótce się dowiem.

Ponownie obdarzyłam portiera uśmiechem.

– Czy podają państwo jeszcze obiad?

Mężczyzna spojrzał badawczo na moje ubranie: dżinsy i czerwony anorak, który kupiłam

za grosze w sklepie Armii Zbawienia przy Ósmej Alei.

– Przykro mi, ale mamy już komplet.

Oddalił się, aby otworzyć drzwi kolejnego samochodu, a ja – korzystając z jego nieuwagi

– wślizgnęłam się do środka.

Grube dywany tłumiły wszelkie dźwięki. Cały hol utrzymany był w odcieniach beżu i

brązu, i – jak sądzę – w estetyce niezmienianej od ostatnich pięćdziesięciu lat. Schody z
imponującą poręczą wykutą w żelazie i złocie prowadziły na piętro. Spostrzegłam kierownika
sali.

– Przepraszam, nie mówię po francusku – odezwałam się – ale chciałabym zapytać o

jednego z gości, myślę, że był tutaj ponad tydzień temu…

– Nie udzielamy informacji o naszych klientach – przerwał mi. – Mogą liczyć na naszą

background image

dyskrecję.

– Ależ oczywiście, rozumiem – odparłam, uśmiechając się.

Gorączkowo szukałam odpowiedniego kłamstwa, stosownej roli do zagrania. Wiedziałam,

że Patrick nigdy nie przyszedłby do takiego lokalu tylko po to, żeby zjeść obiad. Musiał się tu z
kimś umówić na rozmowę.

– To doprawdy żenujące… – przybrałam głęboki, kobiecy ton. – Reprezentuję tutaj w

Paryżu sporą firmę amerykańską, jeden z naszych partnerów biznesowych zarezerwował stolik, a
ja miałam taki młyn, niedawno zmarła moja mama, chyba pomyliłam dni i tygodnie…

Kierownik sali zmarszczył czoło i rozejrzał się niespokojnie dokoła.

Dwóch pochylonych ku sobie mężczyzn w różnych odcieniach szarości stało przy

garderobie i rozmawiało przyciszonymi głosami. Niewysoka kobieta z fryzurą pazia kręciła się
jak fryga, wieszając ich płaszcze.

– Gdyby pan więc był tak miły i sprawdził, na jaki dzień zarezerwowano stolik…

Położyłam dłoń na jego ramieniu.

– Wyleją mnie, rozumie pan, jeśli nie dostaniemy tego kontraktu.

Przestąpił z nogi na nogę i zerknął na pulpit ze szlachetnego drewna, na którym leżała

otwarta książka. Księga rezerwacji.

– Przepraszam, pani godność?

Rzucił spojrzenie w bok i nie bez wahania podszedł do pulpitu.

– Cornwall – powiedziałam. – Rezerwacja miała być zrobiona na nazwisko Patricka

Cornwalla, naszego partnera biznesowego.

– Niestety, nie widzę tu…

Mężczyzna przesuwał palcem po nieaktualnych już lunchach i kolacjach.

– O Boże! – wykrzyknęłam. – Czyżby więc to było tydzień temu?

Zakryłam ręką usta.

– W takim razie muszę się z nim skontaktować i znaleźć dobre usprawiedliwienie…

Kierownik sali przewracał kolejne stronice i nagle jego palec się zatrzymał.

– Pan Cornwall miał zarezerwowany lunch w ubiegły czwartek, jedenastego września, ale

tylko dla jednej osoby.

Spojrzał na mnie szybko i zamknął księgę.

A cóż on, u diabła, robił sam w luksusowej restauracji? – pomyślałam. Przejadał nasze

oszczędności? Ręka bezwiednie spoczęła na brzuchu.

– Chwileczkę – rzekł kierownik sali i przeszedł do następnego pomieszczenia.

Ruszyłam za nim, kilka kroków. Zatrzymał się przy starszym mężczyźnie w bordowej

marynarce.

– Mam tu damę, która pyta o monsieur Cornwalla. Patricka Cornwalla – powiedział

półgłosem. – Ale zobaczyłem notatkę…

Zerknął w moim kierunku. Patrzyłam na ścianę.

– Cornwall? Chodzi o tego dziennikarza, Amerykanina?

Starszy mężczyzna ściszył głos.

– Nie chcemy go tu więcej widzieć.

– Wiem, ale co mam powiedzieć tej kobiecie?

Odwrócili głowy w moją stronę, obydwaj, starszy zaś przystąpił do mnie.

W ciągu tych kilku sekund zdążyłam pomyśleć: to niemożliwe! Mężczyźni rozmawiali po

francusku. Nie powinnam była ich zrozumieć.

– Niestety, nie mamy wolnych stolików, proszę pani – powiedział starszy po angielsku.

– Co tu się wydarzyło, kiedy przyszedł Patrick Cornwall? – zapytałam.

background image

– Pod żadnym pozorem nie udostępniamy informacji o naszych gościach.

Kierownik sali położył mi dłoń na plecach i delikatnie pchnął mnie ku wyjściu.

– Lepiej, żeby pani już sobie poszła.

Portier bez słowa zamknął za mną drzwi. Na ulicy było już ciemno.

Cóż takiego zrobił Patrick, że zakazano mu wstępu do ekskluzywnego lokalu? Rozmawiał

za głośno?

Oddaliłam się kilka kroków od restauracji, naciągnęłam kaptur i stanęłam przy kamiennej

ścianie.

Wkrótce czegoś się dowiem, pomyślałam. Pod warunkiem że ona przyjedzie. Kobieta,

która do mnie zadzwoniła.

Spojrzałam na zegarek. Jeszcze dziesięć minut.

Czekając, próbowałam sobie przypomnieć kilka słów po francusku. But, stopa, kamień,

ulica. Nie potrafiłam, mimo że język gdzieś tam tlił się w podświadomości. Widocznie nie
chciałam pamiętać tych kilku lat w bezimiennej francuskiej wiosce. Kiedy tam przyjechałyśmy,
miałam sześć lat. Mama przeobraziła się w innego człowieka. Czasami odżywały w pamięci
wyblakłe wspomnienia. Dom, w którym dudniła cisza. Mężczyzna, który kazał się nazywać
monsieur. Drzwi zamykane na noc, samotność. Przerażenie, gdy w ciemności otwierałam oczy i
nie wiedziałam, gdzie jest mama.

Przeoczyłam hamujący obok mnie samochód. Gdybym nie była tak bardzo zagłębiona w

myślach, z pewnością dostrzegłabym, że nie pasuje do otoczenia. Nie nadjechał bowiem kolejny
bentley czy rolls-royce, tylko zdezelowany peugeot o zardzewiałych felgach. Nagle wyrósł
przede mną nieznajomy mężczyzna. Był wyższy niż ja, miał na sobie kurtkę z kapturem.
Adrenalina wystrzeliła w górę, instynkt kazał uciekać.

– Wsiadaj do samochodu – syknął łamanym angielskim, chwytając mnie za ramię.

Wyrwałam się, ale momentalnie zastąpił mi drogę.

– Czekam na pewną osobę, zaraz tu się pojawi – powiedziałam.

Ulica była pusta. Jak okiem sięgnąć, żadnego jaguara. Opuścił mnie nawet portier.

Właśnie zbierałam siły, by kopnąć napastnika w czułe miejsce i rzucić się do ucieczki, gdy
zauważyłam, że samochód nie jest pusty. Było ciemno, ale dostrzegłam, że za kierownicą siedzi
kobieta. Głowę miała spowitą w szal. Serce mi waliło, kiedy podeszłam do auta. Mężczyzna nie
odstępował mnie ani na krok.

– Czy to pani dzwoniła? – zapytałam, pochylając się nad uchylonymi drzwiami.

– Proszę wsiadać – powiedziała, wskazując tylne siedzenie.

Spełniłam jej prośbę. Mężczyzna wcisnął się za mną do środka, usiadł obok i zatrzasnął

drzwi. W tej samej chwili kobieta ruszyła z miejsca. Przerażenie rozlało się we mnie gorącą falą.

– Dokąd jedziemy? – spytałam. – Kim państwo są?

– Dlaczego pyta pani o Patricka Cornwalla? – odpowiedziała pytaniem kobieta. – Co pani

wie o Josefie K.?

– Nic. Nie wiem nic o Josefie K. Dlatego dzwonię i pytam.

Nasze spojrzenia spotkały się w lusterku wstecznym. Brązowe oczy obrysowane czarną

kredką. Reszta twarzy ukryta pod szalem.

– Gdzie jest Patrick? Wie pani, gdzie się ukrywa? Czy właśnie tam jedziemy?

Skręciła w kolejną ciemną uliczkę, najwyraźniej jechała zygzakiem.

– Najpierw chcę usłyszeć, od kogo pani dostała mój numer. – Jej głos był głęboki, o

śpiewnym tonie. Pomijając akcent, posługiwała się perfekcyjnym angielskim. – Kto pani
powiedział o Josefie K.? Dla kogo pani pracuje?

– A dla kogo pracuje pani?

background image

Skręciła ostro i zahamowała. Znajdowaliśmy się na obrzeżach jakiegoś parku. Wokół ani

żywej duszy. Zaczęłam się bać nie na żarty.

Kobieta zrobiła półobrót w moją stronę.

– Czy wysłał panią Alain Thery?

– Alain kto? – zapytałam, zbita z tropu.

Instynkt podpowiadał mi, że nie powinnam mówić prawdy. Kłamstwo zapewniało mi

przewagę, mimo że ich było dwoje.

– Pracuję w tej samej gazecie, co Patrick Cornwall – zapewniłam. – Redaktor nie może

się z nim skontaktować. Czeka na jego reportaż, właśnie mija dead line. Strasznie się wścieka na
ludzi, którzy nie dotrzymują terminów.

– Mogę zobaczyć pani legitymację prasową? – spytała.

– Nie jestem dziennikarką. Pracuję w biurze.

– I nazywa się pani…?

Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Czy wróciłam do samej siebie sprzed lat powodowana

strachem, czy był to raczej efekt racjonalnie podjętej decyzji. Żeby się nie przyznać. Skłamać, ale
nie do końca. Być tak blisko prawdy, jak to tylko możliwe.

– Nazywam się Alena Sarkanova – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem. – A

pani?

Kobieta nie odwzajemniła uprzejmości. Zapaliła papierosa. Zapach brązowego tytoniu

poruszył jakieś mętne wspomnienie z dzieciństwa. Wtem zadzwonił mój telefon. Niczym stary
znajomy wygrywał wesołą melodyjkę. Wyłowiłam go z torebki.

– Nie odpowiadaj! – rozkazała kobieta. – Słyszysz? Wracaj do Nowego Jorku.

Ponownie odszukała mój wzrok w lusterku wstecznym. Przełknęłam ślinę. Nie

zdradziłam niczym, że przyleciałam z Nowego Jorku. Wiedziała zatem, że Patrick tam mieszka i
pracuje.

– Gdzie on jest?

– Jedź do domu – odparła i dała znak mężczyźnie. Przechylił się i otworzył drzwi po

mojej stronie. Wyraźny komunikat, że to koniec rozmowy.

– I nie waż się powiedzieć komukolwiek, że się spotkałyśmy.

Mężczyzna popchnął mnie, wysiadłam. Wciągnęłam w płuca wieczorne powietrze i

poczułam coś w rodzaju lekkiej euforii. Znów na wolności! Usłyszałam za sobą odgłos
zatrzaskiwanych drzwi. Odjechali z piskiem opon.

Ruszyłam szybkim krokiem w kierunku, gdzie miasto najmocniej jarzyło się światłami.

– Dobry wieczór – przywitał mnie portier w hotelu.

Ciepłe spojrzenie zza prostokątnych markowych oprawek okularów. Odkąd wyszłam stąd

w porze lunchu, wieczność temu, nastąpiła zmiana pracowników.

– Czy o tej porze mogłabym jeszcze dostać coś do picia? – zapytałam, przeczesując włosy

palcami. Musiałam wyglądać okropnie. – Nie mam na myśli alkoholu, tylko cokolwiek. Wodę.

– Oczywiście – powiedział mężczyzna i błyskawicznie podniósł się z krzesła. Obszedł

kontuar i zniknął na schodkach prowadzących do jadalni, gdzie podawano śniadania.

– I chętnie bym coś zjadła – krzyknęłam za nim, opadając na wysiedziany fotel.

Przeszłam co najmniej trzy kilometry, zanim udało mi się znaleźć wolną taksówkę. Od

kawiarnianego lunchu nic nie jadłam i głód skręcał mi wnętrzności. A może to dziecko? Nadal
drżały mi nogi po tym, co przeżyłam w samochodzie.

Fakty, wmawiałam sobie. Tylko to jest ważne. Wnioski. Osoby w aucie: kobieta,

mężczyzna. Wiek: między trzydziestką a pięćdziesiątką. Francuzi, zdecydowanie.

Dowodziła kobieta. Jej angielski był gramatycznie bezbłędny. Zatem dobrze

background image

wykształcona. Jej numer był ostatni w notesie Patricka. Miała podwójne zadanie: dowiedzieć się,
kim jestem i co wiem, oraz dopilnować, żebym opuściła Paryż.

Potarłam czoło. Zmiana strefy czasowej ciągle dawała o sobie znać, uwierała niczym zbyt

ciasny kask. Odtwarzałam sobie w myślach rozmowę z nieznajomą, lecz nie mogłam wpaść na
żaden nowy pomysł.

– Proszę mi wybaczyć, że pytam, ale czy pani nie jest żoną Patricka Cornwalla?

Portier postawił przede mną niewielką tacę. Kanapka z serem. Woda i szklanka soku.

Bosko!

– Mogłabym prosić o dokładkę? – spytałam z ustami pełnymi chleba.

Wychyliłam sok jednym haustem. Oparłam głowę o miękki podgłówek fotela.

Zamknęłam oczy.

Powrót do domu był jedną z możliwości. Mogłam zawiadomić policję i amerykańską

ambasadę, zażądać poszukiwań. Czekać, aż Patrick się odezwie.

Teraz spoczywa na mnie większa odpowiedzialność, pomyślałam. Ręka automatycznie

odnalazła brzuch. Prawdziwa matka pojechałaby do domu. Nie narażała się na
niebezpieczeństwo. Jadłaby regularne posiłki, zażywała odpowiednio dużo ruchu, robiła na
szydełku. Gromadziłaby ubranka dla dzidziusia, kupiła łóżeczko i wózek.

I kolejna myśl: dziecko dorośnie i któregoś dnia zapyta o tatę. A wtedy mu odpowiem:

„Tatuś zaginął. Nie wiem gdzie. Nie wiem dlaczego. Stchórzyłam, wróciłam do domu i nigdy nie
dowiedziałam się prawdy”.

– Patrick Cornwall był u nas bardzo szanowanym gościem – powiedział portier, kładąc

drugą kanapkę na tacy. – W tym roku to pierwszy Amerykanin, który wie, że Luwr to coś więcej
niż miejsce zbrodni.

Zaśmiał się z własnego dowcipu. Jego angielski był wyśmienity. Z identyfikatora na

kieszonce wynikało, że ma na imię Olivier.

– Zna pan restaurację Taillevent? – zapytałam między kęsami.

– Oczywiście – odparł, siadając na oparciu kanapy naprzeciw mnie. – To jedna z

najlepszych. Nie tak znana jak La Tour d’Argent, ale prawdopodobnie lepsza. Wprawdzie jakiś
rok temu stracili trzecią gwiazdkę w Przewodniku Michelin, ale wierni klienci i tak do nich
przychodzą. Jeśli się nie mylę, ten lokal został otwarty zaraz po wojnie.

– A kim są ci wierni klienci?

– Politycy, biznesmeni, ci, którzy ukończyli odpowiednie szkoły, elita. To nie jest jakaś

modna restauracja. Jeżeli chce pani zjeść w miejscu bardziej trendy, to polecam Spoon Alaina
Ducasse’a.

– Czy Patrick wspominał o wizycie w Taillevent?

– Zapytał mnie, jak do niej trafić. Pamiętam, ponieważ musiałem znaleźć adres; sam

nigdy tam nie byłem. Ale nie mam pojęcia, czy w końcu tam dotarł.

Poprawił okulary. Umiał się ubrać. Szare dżinsy i koszula w ciemniejszym tonie były w

stylu Patricka.

– Dużo pan z nim rozmawiał?

Rozsiadłam się w fotelu. Próbowałam sobie wyobrazić, że konwersujemy lekko o tym i

owym. O jak najbardziej normalnym pobycie męża w Paryżu. Nie potrafiłam powiedzieć prawdy,
że Patrick zaginął.

– Trochę się kłóciliśmy, najbardziej o Rimbauda, poetę – odpowiedział z uśmiechem. –

Pan Patrick uważał, że powinniśmy ściągnąć tę tabliczkę przy wejściu – wskazał ręką na ulicę.

Wiedziałam, o czym mówi, na ich stronie internetowej przeczytałam, że Arthur Rimbaud

pomieszkiwał w hotelu w szalonym roku 1872. Olivier się pochylił i z bocznego stolika podniósł

background image

księgę oprawną w czerwoną skórę. Wypadła z niej jakaś widokówka, pozdrowienia z Melbourne.

– Nigdy nie ufaj poecie – przeczytał na głos i wskazał na odpowiedni wpis.

Serce podskoczyło mi radośnie. Od razu poznałam charakter pisma. Never trust a poet.

Patrick dziękował za cudowny pobyt. Z datą szesnastego września, w dniu wyprowadzki z
hotelu.

– Pracował pan wtedy? Gdy Patrick się wymeldowywał?

– Nie, niestety…

Wstał pospiesznie. Dwie kobiety w moim wieku zeszły po schodach i położyły klucz na

kontuarze. Olivier życzył im miłego wieczoru. Na wysokich obcasach ruszyły chwiejnie w noc.

– Pan Patrick kupił biografię Rimbauda w jednym z antykwariatów nad rzeką –

opowiadał dalej. – The man with foot soles of wind, jak napisał Verlaine. W wieku dwudziestu lat
Rimbaud w zasadzie porzucił pisanie poezji i osiadł w Etiopii. Zajął się handlem, sprzedawał
broń i niewolników.

– Został handlarzem niewolników?

Złapałam się na tym, że niemal usypiam. Powinnam pójść do pokoju, wziąć prysznic i

położyć się do łóżka, lecz bałam się samotności. Nie wiedziałam, co mnie dopadnie.

Olivier znów się zaśmiał.

– Nie wszyscy temu dają wiarę, ale pan Patrick uważał, że to logiczne. Że handlarz

niewolnikami był drugim „ja” poety, jego cieniem, zamieszkałą w nim duszą, o której większość
ludzi nie chce wiedzieć. A jednak handlarz istniał naprawdę, przekonany o swojej wyższości.

Chwycił w palce krzyżyk wiszący u szyi i zaczął go przesuwać po łańcuszku, tam i z

powrotem.

– Nie wiem, czy potrafię to wystarczająco dobrze wyjaśnić.

– Mówi pan bardzo dobrze po angielsku – zapewniłam go, usiłując wyobrazić sobie

Patricka, jak siedzi obok portiera, zaangażowany w dyskusję.

Handel niewolnikami i niewolnictwo to najwyraźniej wciąż powracający temat.

Uświadomiłam sobie, że jestem zbyt zmęczona, by myśleć logicznie.

Olivier nie przestawał mówić o moim mężu, chwalił jego wymowę, wyjątkowo dobrą jak

na Amerykanina. Patrick uczył się francuskiego już w liceum i kontynuował naukę na
Uniwersytecie Columbia. Był wręcz zakochany w tym języku. Gdy tylko nadarzyła się okazja,
przynosił do domu płyty DVD z francuskimi filmami, przy których najczęściej zasypiałam.

– Czy ktoś go odwiedzał, kiedy tu mieszkał? – zapytałam.

– Tak… Wiadomo powszechnie o jego związku z Verlaine’em…

– Mam na myśli Patricka.

Portier umknął wzrokiem i dotknął srebrnego krzyżyka.

– Tyle ludzi się tu kręci…

Nagle dotarło do mnie, że mam już dość tej bezsensownej wymiany zdań. Niech się

dzieje, co chce.

– Mąż nie wrócił do Nowego Jorku – powiedziałam. – Nie dał znaku życia, odkąd się stąd

wyprowadził. Dlatego tu jestem.

Olivier wstał gwałtownie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Poczułam, jak narasta we

mnie lęk. Jutro dowie się cały hotel, a później to już tylko kwestia czasu, nim rozpiszą się o tym
gazety. I nim powrócą ludzie z peugeota.

– Będę wdzięczna, jeśli zachowa pan tę informację dla siebie. Patrick

najprawdopodobniej jest na tropie większej afery i dlatego się nie odzywa.

Ściszyłam głos.

– Czy pamięta pan, jak ktoś do niego zadzwonił, do pokoju? Późną nocą, w piątek, prawie

background image

dwa tygodnie temu? Pracował pan wtedy?

Olivier ściągnął brwi i powoli skinął głową.

– Tak, byłem tutaj. Pamiętam. Mężczyzna, który dzwonił, był bardzo podekscytowany,

ale nie wiem, o co chodziło. Połączyłem go tylko z pokojem czterdzieści trzy. Pomyślałem, że to
może mieć związek z tym, czym się zajmuje monsieur Cornwall.

Uśmiechnął się lekko.

– Zawsze marzyłem o pisaniu… – dodał.

– Czy wie pan, z jakiego numeru dzwonił ten mężczyzna? Może pan to sprawdzić?

– Nie… Trzeba by się zwrócić do operatora telefonii. Policja musiałaby…

– Niech pan o tym zapomni – przerwałam mu.

Angażowanie policji w odszukiwanie informatorów Patricka oczywiście nie wchodziło w

rachubę.

– Czy mógłby mi pan pomóc zarezerwować stolik w Taillevent? Potrzebuję tam jutro

sprawdzić parę rzeczy.

– Naturalnie!

Olivier wszedł za kontuar, uruchomił komputer, wyszukał odpowiednią stronę. Obraz się

wyklarował. Sto czterdzieści euro za obiad.

– Czy oni zwariowali? – wykrzyknęłam.

– Lunch jest tańszy – powiedział Olivier. – Kosztuje tylko osiemdziesiąt euro.

„Tylko”, pomyślałam i poprosiłam go o rezerwację lunchu na następny dzień. W drodze

ku schodom coś sobie przypomniałam. Odwróciłam się do portiera.

– Jeszcze jedno… Proszę zrobić rezerwację na nazwisko Sarkanova.

Podniósł oczy.

– Tak się nazywałam, zanim wyszłam za mąż.

Alena Sarkanova nie miała nic do stracenia. Kobieta, którą byłam, zanim spotkałam

Patricka, radziła sobie sama i nie żebrała o miłość. Kiedy wyszłam za mąż, zrzuciłam z siebie
stare nazwisko, tak jak wąż zrzuca wylinkę.

Weszłam pod prysznic. Gorąca woda spłukiwała ciało. Sarkanova to nazwisko mojej

mamy. O tym, jak się nazywał ojciec, nie miałam pojęcia. Nie wiedziałam nawet, czy jeszcze
chodzi po świecie. Mama nie chciała mi nic powiedzieć, a teraz od lat już nie żyje.

Nieraz przekopywałam jej papiery w poszukiwaniu imienia, fotografii, czegokolwiek, co

mogłoby udowodnić, że jestem do niego podobna. Nigdy nic nie znalazłam. Wymazała go ze
swojego życia. Kiedy byłam nastolatką, fantazjowałam o tym, jak tato szuka mnie po całym
świecie. Pewnego dnia miał się pojawić list. Albo ogłoszenie w telewizji. Pewnego dnia ojciec
miał stanąć na progu naszego mieszkania i opowiedzieć, jak ryzykował życie, aby wydostać się
zza żelaznej kurtyny i odnaleźć swoją ukochaną córkę.

– Daj sobie spokój z tymi głupimi marzeniami! – krzyczała mama.

Ciągle jeszcze słyszałam w głowie jej zawodzący głos.

– Rzucił mnie, nie rozumiesz tego? Rzucił, bo nie chciał się zajmować bachorem.

– To nieprawda! – wrzeszczałam. – Wsadzili go do więzienia, sama tak mówiłaś.

– Kłamstwa – mamrotała – kłamstwa, kłamstwa…

– No to powiedz chociaż, jak się nazywa – błagałam.

– Ale wtedy od razu zaczniesz go szukać.

– Jak mogę go szukać, kiedy umarł w więzieniu?

– Nie wiem, czy umarł.

– Przecież tak kiedyś powiedziałaś!

– Wcale nie!

background image

I tak to mniej więcej szło. W końcu nie pamiętałam, co powiedziała ona, a co wymyśliłam

ja. Z mojego dzieciństwa w Pradze mam tylko jedno jedyne wspomnienie.

Siedzę na schodkach przed jakąś bramą, mam trzy lata. Jest wieczór. Płonie samotna

latarnia i w jej świetle podwórko jawi się żółtoszare, zamazane, nie widzę wyraźnych konturów.
Są pojemniki na śmieci i stary rower oparty o ścianę. Zimno mi w nogi i ręce. Mam na sobie
tylko cienką błękitną piżamę i brązowe buty, takie sznurowane. Mama woła z klatki schodowej:
„No chodź, wreszcie! Jak zaraz nie przyjdziesz, to zamknę drzwi i będziesz tak siedziała całą
noc!”.

Nie ruszam się z miejsca, ponieważ czekam na tatusia.

Później słyszę jej kroki. Powielane echem zamieniają się w całe stado kroków, brama się

otwiera i mama podnosi mnie za ramię. Wiszę w powietrzu jak szmata. „Marsz do środka!” –
rozkazuje mama, a ja wierzgam i kopię, żeby się uwolnić, i krzyczę ne, ne. „Czekam na tatusia –
krzyczę. – On zaraz przyjdzie”. „Popatrz na mnie – ryczy mama, a ja zaciskam powieki. – On już
nie wróci – mówi – nie rozumiesz?!” A potem wlecze dziecko po schodach, stukot bucików. Po
klatce schodowej roznosi się echem huk zamykanych drzwi.

To wszystko, co pamiętam.

Nigdy nikogo nie wtajemniczyłam w znane mi fragmenty historii ojca, zanim spotkałam

Patricka. On zaś pytał i pytał. Wszystkie takie sprawy są dla niego ważne. Skąd się pochodzi,
kim się jest.

– Chcę wiedzieć o tobie wszystko – powiedział, przytulając mnie. – Dokładnie wszystko.

– A ja chcę więcej wina – odparłam.

Tego wieczoru, kiedy zaczęłam opowiadać, siedzieliśmy u niego w domu, na niewielkiej

kanapie wciśniętej pomiędzy kuchnię a łóżko. To było jeszcze przed wyburzeniem ściany między
pokojami, zanim się wprowadziłam. Ten pierwszy zaczarowany czas.

– Co wiesz o praskiej wiośnie? – zapytałam.

Patrick odkorkował butelkę czerwonego wina.

– Próby demokratyzacji kraju, jawność, uwolnienie więźniów politycznych i tak dalej –

odpowiedział. – Coś w rodzaju głasnosti dwadzieścia lat za wcześnie, zakończonej w dniu, gdy
wjechały radzieckie czołgi.

– Polityka to tylko część całości – powiedziałam. – Poza tym było podobnie jak w Paryżu

i USA, jak wszędzie indziej w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym. Hipisi, muzyka
rockowa i wolna miłość. Mogłeś palić trawkę i bzykać się, z kim chciałeś.

Patrick nalał mi wina i usiadł obok mnie.

– I to się nie skończyło z wejściem Rosjan – kontynuowałam. – Młodzi ludzie dalej grali

rocka i robili te wszystkie inne rzeczy, kiedy władza im się nie przyglądała. Można powiedzieć,
że jestem owocem piwnicznego koncertu i sporej ilości marihuany.

– Twój tato był muzykiem?

– Grał w zespole, którego nikt nie pamięta, ale wiem od mamy, że zastępował też kogoś w

kapeli Primitives. Słyszałeś o nich?

– Nie sądzę…

– Jedna z wielu praskich grup w latach sześćdziesiątych. Paru muzyków stamtąd

utworzyło później Plastic People of the Universe.

– Tych kojarzę – rozpromienił się Patrick.

Jak każdy dziennikarz, poczytywał sobie za chlubę, aby wiedzieć o wszystkim po trochu.

Plastic People of the Universe byli legendą czeskiego undergroundu w latach

siedemdziesiątych. Kiedy zakazano im oficjalnych występów, grali w tajemnicy, przerabiali radia
na głośniki i dawali koncerty w wiejskich stodołach. Zainspirowani Zappą i Doorsami grali pod

background image

transparentem Jim Morrison is our father. To był wystarczający powód, żebym później kupiła
wszystkie płyty Doorsów i wyobrażała sobie, że ich muzyka łączy mnie z ojcem. W ich tekstach
doszukiwałam się śladów jego myśli. Ale o tym już Patrickowi nie wspomniałam.

– Gdy ich w końcu aresztowano, wybuchły gwałtowne protesty – powiedziałam. – Kiedy

Václav Havel i inni intelektualiści ogłosili Kartę 77, w deklaracji pisali o wolności wypowiedzi,
o tym, że nie można więzić ludzi za granie muzyki i tak dalej. Zaraz po procesach, w lutym
siedemdziesiątego siódmego, zniknął bez śladu.

– Twój tato? Co się z nim stało? Aresztowali go?

Patrick wziął mnie za rękę.

– Nie wiem. Nigdy nie wrócił.

– I co wtedy zrobiliście?

– Miałam trzy lata. Jak myślisz, co mogłam zrobić?

– No dobrze, ale twoja mama, jej przyjaciele, nie protestowali?

– Mama miała na utrzymaniu dziecko – odparłam, uciekając wzrokiem. – Z powodu ojca

dziecka nie mogła dostać pracy odpowiadającej jej wykształceniu. Reperowała ludziom ubrania,
sprzątała. To zrozumiałe, że była wściekła.

Nie mogłam na niego spojrzeć. A jego oczy łakomiły się na mnie coraz bardziej.

– Nigdy nie wróciłaś, żeby go odnaleźć?

Pokręciłam głową.

W listopadzie 1989 roku miałam piętnaście lat. Runął mur berliński, w telewizji

oglądałam masy demonstrantów na placu Wacława, ludzie brzęczeli kluczami, zbierało się ich
coraz więcej, setki tysięcy, i myślałam, że gdy tylko ujrzę jego twarz, z pewnością go rozpoznam.
Pamiętam, jak kamera pokazała w zbliżeniu blaszaną ścianę jakiejś szopy, a na niej szerokie
czarne litery układające się w hasło: It’s over – Czecks are free!

Później czytałam w gazetach, że planowano otwarcie tajnego archiwum służb

bezpieczeństwa. Mama absolutnie nie chciała o tym rozmawiać. Nie miała przecież zamiaru
wracać. A poza tym i tak bym nic nie znalazła w ich dokumentach, zapewniała.

– Śledzili wszystkich – argumentowałam. – To jasne, że zachowało się mnóstwo

informacji.

– W tych ich archiwach są same kłamstwa – nie dawała za wygraną.

– Dopóki nie przeczytamy, dopóty nie będziemy wiedzieć.

– Ja tam wiem swoje.

Ciągle jeszcze czułam zapach perfum, którymi była przesiąknięta. Uważałam, że jest

brzydka. Chciałam być podobna do taty.

– A wiesz, skąd ta pewność? – szepnęła mi do ucha. – Ponieważ twój szlachetny tatuś był

kłamcą. Łgał jak najęty, kiedy pytałam, gdzie był. „Miłość jest wolna”, mówił i nie zamierzał z
tej wolności rezygnować. Nie dbał o politykę, chciał grać na gitarze i pieprzyć się bez
ograniczeń, to tu, to tam. Przez te wszystkie lata opuszczał własne podwórko i chodził do innych
kobiet. Wszyscy o tym wiedzieli oprócz mnie. Nie chciał dzieciaka, który robi kupy i krzyczy po
nocach.

– To dlaczego zmyśliłaś historię o więzieniu? – krzyczałam. – Mówiłaś, że siedział w

więzieniu.

Rzuciłam się na łóżko, przerażona ciężarem tego, co mi się waliło na głowę.

– Zwiał – powiedziała. – Zostawił nas. I to ja przez niego cierpiałam. To ja nie dostałam

porządnej pracy i gnieździłam się z dzieciakiem w mysiej norze.

Od tamtego dnia przestałam pytać.

Patrick przyłożył dłoń do mojego policzka. Przyciągnął mnie do siebie, objął. Ciepły

background image

zapach oliwek i płynu po goleniu.

W każdym razie mama nie żyje, pomyślałam, i żadne wydarzenia z przeszłości nie mają

już żadnego znaczenia. Po prostu ich nie ma. Czas zostawić przeszłość za sobą. Istnieje tylko
teraźniejszość i Patrick, który chce, żebym się do niego wprowadziła. Dla mnie zaczął się rok
zero.

Nie mogłam się nadziwić, że on jest ciągle przy mnie. Że nie odszedł, kiedy poznał mnie

bliżej.

– Ja bym wrócił, żeby go odszukać – powiedział. – Prześladowałaby mnie myśl, że nie

wiem, skąd pochodzę.

– Czechy leżą za daleko, nie miałyśmy pieniędzy, ona nie chciała. A poza tym w ostatnich

latach szwankowała jej pamięć – odparłam i wypiłam kolejny łyk wina. – Tak czy owak, teraz nie
żyje.

Patrick odgarnął mi włosy z twarzy i wolałabym, żeby przestał się tak we mnie

wpatrywać. Pod jego czujnym spojrzeniem chciałam być prawdziwa.

– Na krótko przed upadkiem komunistycznego reżimu pozwolono Plastic People na

występy, ale pod warunkiem że zmienią nazwę.

– Nie mów, że się zgodzili!

– A dlaczego mieli się nie zgodzić? Nie prosili o to, by zostać bohaterami, chcieli tylko

grać swoją muzykę.

Czytałam, że członkowie grupy nie byli zgodni, ale w końcu przyjęli nazwę Północ,

ponieważ około północy wychodzą z zakamarków ci wszyscy dziwni ludzie, których nie sposób
usidlić, którzy nie pozwalają sobą kierować; śniące się biurokratom koszmary o wolnych
ludziach, którzy chodzą własnymi ścieżkami, przekraczają wszelkie granice, nie znają
posłuszeństwa i wstydu, nie dostosowują się do norm, są szaleni i fantastyczni. To właśnie oni są
„the plastic people”.

– Ale po aksamitnej rewolucji wrócili oczywiście do starej nazwy i korzystając z własnej

legendy, ruszyli w trasę koncertową. Raz grali nawet w Knitting Factory.

– Byłaś tam?

Pokręciłam głową. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat. Wystrojona i umalowana. Z

puszką piwa i z walącym sercem siedziałam w domu na łóżku i próbowałam wymyślić, co im
powiem, kiedy do nich podejdę po koncercie. Wiedziałam tylko tyle, że dwóch członków grupy
grało kiedyś z moim tatą. Może. Trzydzieści lat wcześniej.

– W końcu nie poszłam.

– Dlaczego?

– Dlatego że nie miałam nazwiska – odpowiedziałam i przyglądając się swoim dłoniom,

przełknęłam ślinę. – Nie wiedziałam, o kogo chcę zapytać.

background image

PARYŻ
CZWARTEK, 25 WRZEŚNIA

Wiatr targnął planem miasta, niemal wyrywając mi go z rąk. Złożyłam go, wcisnęłam do

torebki i ruszyłam przed siebie tak prędko, jak mogłam w nowych butach. Znajdowałam się w
okolicy, w której wyraźny był brak planowania przestrzennego. Stare budynki przeznaczone do
rozbiórki i pojedyncze punktowce, niczym szare palce wygrażające w powietrzu Bogu i całemu
światu. Mężczyźni bez zajęcia podpierali ściany. W ostatniej chwili umknęłam dealerowi, który
podszedł do mnie, mamrocząc propozycję nie do odrzucenia.

Normalnie włożyłabym tenisówki i bluzę z kapturem, wybierając się do takiej dzielnicy.

Poruszałabym się szybkim krokiem, lekko pochylona i z daleka nikt nie potrafiłby określić mojej
płci. Ale teraz byłam zrobiona na madame Alenę Sarkanovą, która za dwie godziny miała zjeść
lunch w ekskluzywnej restauracji. W czółenkach i lekkim trenczu. Cały ranek poświęciłam na
zakupy, odwiedzając najtańsze butiki w pobliżu hotelu. To prawie jak w pracy, przeszło mi przez
głowę, chodziło o stworzenie kolejnej roli. Kiedy wszystko było gotowe, a do wizyty w
Taillevent zostało jeszcze kilka godzin, postanowiłam zbadać leżące najbardziej na północy
miasta adresy z mojej listy.

Numer 61 powinien leżeć trochę dalej po drugiej stronie ulicy. Przecinając Boulevard

Michelet, skuliłam się przed wiatrem. Dlatego też nie zauważałam niczego wcześniej.

Moje myśli zatrzymały się jak wryte.

Przede mną wznosiła się upiorna, czarna ruina. Okna były dziurami prosto w ciemność.

Widziałam niebo na wskroś szóstego piętra, gdzie zapadający się dach porwał za sobą ścianę. Na
trzecim piętrze stał szkielet wypalonego łóżka. W powietrzu wisiała dokuczliwie woń spalenizny.

Paliło się, pomyślałam, czując, jak strach ściska mi pierś. Paliło się tamtej nocy. Patrick

krzyczał coś po francusku do słuchawki, później wyprowadził się z hotelu. To tu się paliło, a on
już nie wrócił.

Szłam powoli wzdłuż ogrodzenia wzniesionego wokół miejsca pożaru. Grafficiarze

zdążyli upstrzyć je swoimi tagami. Z jednej strony wypalony budynek opierał się o niższą
budowlę, po jego drugiej stronie zaś rozciągała się opustoszała działka. Na tyłach domu ktoś
wyrwał dziurę w płocie. Przecisnęłam się przez nią bez zastanowienia. Wszystko zastygło w
bezruchu. Na środku podwórka leżały resztki wózka dziecięcego. Materiał był doszczętnie
spalony, została tylko metalowa konstrukcja z powykręcanej i osmolonej stali. Z szeregu
niewielkich magazynów, a może domów, ocalały jedynie fundamenty.

Nie dbając o bezpieczeństwo, szłam dalej, prosto w otwór, który kiedyś był bramą.

Przestępowałam szkło i rupiecie. Uderzyłam o ścianę i pobrudziłam sobie rękę. Leżał tam stos
worków i ubrań, które musiały się pojawić później, już po pożarze, były bowiem zbyt czyste. Na
ścianie, w podwójnym rzędzie, wisiały luźno skrzynki na listy; policzyłam je, jedną po drugiej.
Dwadzieścia cztery. Jedna na każde zniszczone mieszkanie. Cuchnęło spalonym plastikiem i
śmieciami, zasłoniłam kołnierzem płaszcza usta i nos, przestąpiłam fragmenty skruszonych
schodów i wyszłam na zewnątrz przez bramę po drugiej stronie.

Na parterze, od ulicy, była wcześniej restauracja. Kontuar baru zachował się prawie

nietknięty, ale resztę lokalu stanowiły teraz tylko nagie, czarne ściany. Szyld restauracji musiał
runąć na ziemię, ponieważ leżał do połowy pogrzebany w popiele i żelastwie. Odczytałam
początkowe litery: Resta…

Sprawdziłam, czy nie ma tam odłamków szkła. A potem ostrożnie uklęknęłam i rękawem

płaszcza wyczyściłam napis. Restaurant Hôtel Royal.

W głowie nieustannie rozbrzmiewał mi głos Patricka: Ale co płonie… Ale powiedz, co się

dzieje, na Boga!

background image

Na drzwiach kawiarni wisiała ręcznie napisana informacja: We speak English.

Zamówiłam kawę i bagietkę z serem.

– Co się tam wydarzyło? – spytałam chłopaka za kontuarem, wskazując ruinę kilkaset

metrów dalej, po drugiej stronie ulicy.

Barman pokręcił głową i napełnił szklankę piwem z kranu.

– Coś potwornego – powiedział. – Ogromny pożar, ogromny skandal.

Spojrzał z uznaniem na mój ubiór. Znalazłam się w lokalu, gdzie stałymi gośćmi byli

robotnicy budowlani. Zamawiali omlet i piwo, a na telewizyjnych ekranach sprawdzali wyniki
zakładów. Kilku mężczyzn wypełniało kupony przy barze.

– Siedemnaście osób straciło życie.

– Słucham?

Od czubka głowy do pięt przeniknęło mnie zimno.

– Jak dużo osób, powiedział pan, zginęło?

Chłopak skinął głową i uniósł ręce do góry.

– Siedemnaście.

Postawił szklanicę z piwem na tacce i przesunął ją ku stojącemu trochę dalej mężczyźnie.

Gorzki smak kawy wypełniał mi usta, cyfra zapadała w pamięć.

– Ale co się stało? – dociekałam. – Dlaczego wybuchł pożar?

– Imigranci, oczywiście, Afrykańczycy. Żadnego wyjścia bezpieczeństwa.

Pokiwał głową i powiedział coś do siedzącej obok starszej kobiety, głęboko pochylonej

nad swoim kuflem. Miała ostry makijaż wokół oczu, włosy spływały długimi strąkami na
ramiona.

Une tragédie – odezwała się zachrypłym głosem i zaczęła żywo gestykulować. Reszta

słów mi umknęła.

– Palą w środku, czym się da – mówił dalej barman. – Nie rozumieją, idioci. Mieszkają

po pięć, siedem, osiem osób w jednym pokoju, gotują tam i tak dalej.

– Widziałam szyld, to był hotel.

– Hotel – powtórzył, wycierając do sucha szklankę. Spojrzał na nią pod światło. – Taa…

Tylko pięć, sześć, dziesięć osób w pokoju. Złe miejsce. Były też dzieci. Kobiety i dzieci.

Mężczyzna w ubraniu pochlapanym farbą i z sinymi workami pod oczami podał kilka

wypełnionych kuponów barmanowi, a ten odszedł od kontuaru, by je zarejestrować. Kobieta,
pochyliwszy się znów nad kuflem, nie przestawała rozmawiać sama z sobą o la grande tragédie i
une catastrophe.

W ustach czułam smak starego, zadymionego powietrza. Patrick wymeldował się z hotelu

we wtorek. Hotel spłonął w nocy z piątku na sobotę. Z pewnością rzucił się do taksówki i ruszył
na drugi koniec miasta z przekonaniem, że uda mu się uratować tych nieszczęśników, ale na
drugi dzień najwidoczniej żył. Trzy dni później się wyprowadził, według personelu hotelowego.

Muszę wypełnić luki, pomyślałam. Zrozumieć, co się stało, żeby się dowiedzieć, dokąd

pojechał. Dlaczego nie wrócił do domu.

Nagle poczułam zamęt w głowie i wyobraziłam sobie inne pożary. Przecież to nie musiał

być właśnie ten. To nie z tego ognia Patrick uszedł z życiem. Zaczęłam kaszleć, wciąż czując
smak dymu w gardle.

– Kiedy to było? – zapytałam głośno barmana. – Kiedy to się wydarzyło?

– Zaledwie dwa tygodnie temu. Tak, w piątek – odpowiedział i zniknął za drzwiami do

kuchni.

Odetchnęłam z ulgą, a sekundę później palił mnie wstyd; przecież tam w płomieniach

zginęło siedemnaście osób. Z miejsca przy barze widziałam fragment zniszczonej, czarnej

background image

sylwetki budynku po drugiej stronie ulicy. Był kwadrans po dwunastej.

Toilette? – zwróciłam się do kobiety obok.

Staruszka podniosła nieco głowę i wskazała drżącą ręką. Spod rękawa swetra wysunął się

rąbek czerwonej koronki, musiała mieć na sobie co najmniej trzy warstwy ubrań. Może mimo
wszystko nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, ale była bezzębna. A człowiek bez zębów
wygląda na straconego.

W toalecie zmyłam czarną smugę sadzy biegnącą w poprzek czoła. Potem wyjęłam

kosmetyczkę.

Przy trzecim daniu ciągle jeszcze nie udało mi się wydobyć z kelnera czegoś bardziej

treściwego niż: „Smakowało pani?” i „Jest tu pani pierwszy raz?”.

Wokół stolików kręciły się roje personelu, wedle ścisłej hierarchii, podkreślanej kolorem

marynarek i obecnością krawata lub jego brakiem. Najbardziej narażonych na baty było kilku
młodych chłopców w beżowych koszulach. Ich zadanie polegało między innymi na tym, by
dyskretnie podejść ze srebrną szczoteczką oraz szufelką i pozamiatać z obrusu rozsypane przeze
mnie okruchy chleba.

– Miło się tutaj pracuje, prawda? – zagadnęłam pryszczatą twarz.

Młodzieniec poczerwieniał.

– Mój znajomy był tutaj dwa tygodnie temu, może go pan obsługiwał?

Chłopak uśmiechnął się do obrusu, zgarnął ostatni okruch i zniknął. Upiłam łyk wody

mineralnej i próbowałam zobaczyć to, co widział Patrick.

Sala główna w restauracji Taillevent nie wyglądała na wiele większą niż dwa zwykłe

salony w amfiladzie. W środku lokalu stała pomarańczowa orchidea, jedyna barwna plama
zamknięta pod szklanym kloszem. Cała reszta wnętrza była utrzymana w brązie i beżu. Kolorach
władzy. Kiedyś w scenografii do Króla Leara użyłam wyłącznie odcieni brudnego brązu i
musiałam o to walczyć, ponieważ zgodnie ze stereotypem monarchę powinniśmy otulić w
karmazyn i złoto. Ale ja się upierałam, że władza absolutna jest brunatna, jak w nazistowskich
Niemczech, jak w byłej Europie Wschodniej.

Miękka wykładzina podłogowa tłumiła większość rozmów prowadzonych przy stolikach.

Jeżeli Patrick przyszedł tutaj na przeszpiegi, nie mógł usłyszeć zbyt wiele.

– Podobno bywają u was politycy – usiłowałam sprowokować kelnera w czerwonej

marynarce, który pojawił się z deserem.

Na widok rzeźby z gruszkowego sorbetu poczułam się tak syta, że najchętniej wyszłabym

i włożyła dwa palce do gardła. Nie byłam pewna, co zjadłam. W każdym razie podano mi wiele
dań o niezwykle długich nazwach.

– Czy często udzielają tutaj wywiadów?

– Mamy wielu stałych bywalców – odparł i oddalił się elegancko z lekkim uśmiechem.

Elita, powiedział Olivier w hotelu.

Przesunęłam wzrokiem po stolikach wzdłuż ścian. Marynarka za marynarką, posiwiałe

włosy, błyszczące czaszki. Jedynymi kobietami w restauracji były dwie Japonki, które
entuzjastycznie fotografowały każdą wnoszoną potrawę.

O mało nie udławiłam się kawałkiem marynowanej gruszki, gdy spotkany tu wczoraj

starszy mężczyzna skierował się ku mojemu stolikowi.

– Witam panią! Mam nadzieję, że deser będzie smakował. Czy jest pani u nas po raz

pierwszy? – spytał, klepiąc się po brzuchu.

Wyglądało na to, że mnie nie poznaje; ale nie na darmo ukryłam twarz pod solidną

warstwą makijażu. Sukienka była obcisła i mogła uchodzić za elegancką, a tani naszyjnik ze
srebra, zwieńczony syntetycznym kamieniem, prezentował się w wycięciu zaiste perfekcyjnie.

background image

Wysiliłam się na czarujący uśmiech.

– Tak, jestem tu pierwszy raz. Polecił mi państwa mój kolega. Amerykański dziennikarz,

który gościł tu dwa tygodnie temu.

– Jak miło!

Ani jeden muskuł nie drgnął mu na okrągłej rumianej twarzy. Wiedziona impulsem

pomyślałam o nim: monsieur. Ten sam ciasno zawiązany krawat i napięte fałdy podbródków.
Nagle zobaczyłam go we wszystkich kelnerach, poruszających się po sali w rygorystycznym
porządku i z wyuczoną przymilnością wobec gości. Widziałam, jak uprzejme uśmiechy
zamieniają się w coś innego, gdy monsieur wraca do domu i poluzowuje kołnierzyk.

Wtem zadźwięczał mój telefon. Wszystkie spojrzenia zatrzymały się na mnie.

Zanurkowałam pod stół, znalazłam po omacku komórkę i natychmiast ją wyłączyłam. Benji.
Dopiero teraz przypomniałam sobie, że dzwonił dzień wcześniej, kiedy siedziałam w obcym
samochodzie. Zupełnie wyleciało mi z pamięci, żeby oddzwonić.

– Może chce pani zabrać ze sobą czekoladę do domu? – zapytał starszy kelner, kiedy

wypiłam kawę, a trufle wciąż leżały nietknięte.

Skinęłam głową.

– Polecę to miejsce Danowi Brownowi i zaproponuję, żeby umieścił Taillevent w kolejnej

książce. Wówczas z pewnością zawita do państwa więcej Amerykanów.

Ostatnia próba. Zakończona wymuszonym uśmiechem mężczyzny.

– Ale słyszałam, że parę tygodni temu mieli państwo kłopoty z amerykańskim

dziennikarzem Patrickiem Cornwallem. O co poszło?

– Mamy wielu miłych gości z Ameryki.

– Podobno nie jest już tutaj mile widziany. Przeszkadzał innym gościom?

– Proponuję, aby się pani zwróciła do kierownika sali.

Byłam przekonana, że i on, i cały personel restauracji dokładnie wiedzą, co się

wydarzyło. Sensacje rozchodzą się we wszystkich miejscach pracy, ale tutaj na sali nikt nie piśnie
ani słowa.

Kiedy w garderobie odbierałam swój nowy płaszcz, kobieta z paziem dyskretnie podała

mi malutką torebkę z czterema truflami.

Podczas gdy Google szukał artykułów zawierających słowa: pożar, hotel i Paryż,

patrzyłam na przesuwające się bez końca masy turystów i unieruchomione samochody na ośmiu
pasach jezdni. Znalazłam kawiarenkę internetową na Polach Elizejskich i odczekawszy
dwadzieścia minut w kolejce, siedziałam przy piekielnie drogim stanowisku komputerowym z
widokiem na aleję.

Na ekranie pojawiały się szeregi tytułów. Większość pochodziła z francuskojęzycznych

gazet, ale były też wiadomości z angielskich stron informacyjnych.

CO NAJMNIEJ 17 ŚMIERTELNYCH OFIAR

POŻARU W PARYŻU

Dziś w nocy co najmniej siedemnaście osób zmarło w pożarze paryskiego hotelu.

Wielu z gości skromnego Hôtel Royal w Saint-Ouen w północnym Paryżu to przybysze z

Afryki. Jak podaje radio France Info, wśród ofiar jest czworo dzieci. Identyfikację zmarłych osób
utrudnia to, że najprawdopodobniej przebywały w kraju nielegalnie. Wszystko wskazuje na to, że
w sześciopiętrowym budynku znajdowało się znacznie więcej imigrantów, policja nie dotarła
jednak do żadnego z tych, którzy się uratowali.

– Hotel miał tylko jedne schody, to śmiertelna pułapka – komentuje dowódca straży

pożarnej Jean-Marie Gilbert.

Zdaniem policji istnieją dowody na to, że hotel został podpalony.

background image

Pożar wybuchł na krótko przed północą, w nocy z piątku na sobotę. W akcji ratowniczej

wzięło udział ponad dwadzieścia samochodów strażackich. Prace przy gaszeniu ognia trwały
jeszcze nad ranem.

Z późniejszej notatki wynika, że podejrzenie o przestępstwo było nieuzasadnione.

Zdaniem policji przyczyną pożaru mogła być wadliwa instalacja elektryczna albo nieuwaga gości
hotelowych. Bez względu na to właściciel hotelu z pewnością zostanie oskarżony o zaniedbania
w zakresie ochrony przeciwpożarowej. Wytknięto mu również rażące nieprawidłowości w
prowadzeniu ksiąg rachunkowych.

Nie pierwszy raz doszło do takiego wypadku. Zagłębiłam się w znalezione przez

wyszukiwarkę teksty.

W kwietniu 2005 roku w pożarze taniego hotelu w północno-wschodnim Paryżu zginęły

dwadzieścia cztery osoby. Większość ofiar to byli afrykańscy imigranci ulokowani w hotelu
przez opiekę społeczną. W sierpniu tego samego roku w budynku grożącym zawaleniem zginęło
dziewięcioro dzieci.

„Aby zawrzeć legalną umowę najmu, trzeba mieć papiery – powiedział imigrant o

imieniu Said, nie chcąc ujawnić gazecie swojego nazwiska. – Bez papierów człowiek jest
skazany na czarny rynek, gdzie kombinatorzy bez skrupułów wynajmują niebezpieczne, grożące
zawaleniem domy, w których żaden pełnoprawny obywatel nie postawiłby nogi”.

Władze miasta zadały sobie wiele trudu, by opróżnić zdewastowane budynki z lokatorów.

Natrafiono między innymi na zlikwidowaną drukarnię, w której mieszkało siedemdziesięciu
imigrantów. Do dyspozycji mieli jedną czynną toaletę.

Wróciłam do Google, klikałam w linki pokrewne, od czasu do czasu zmieniając

wyszukiwane hasła: hotel pożar Paryż imigrant nielegalny bez papierów Europa.

Miałam wrażenie, że czytając stronę za stroną, doganiam Patricka, że w drodze do

kolejnego artykułu widzę zarys jego pleców.

Tylko w Paryżu przebywa co najmniej czterysta tysięcy imigrantów bez dokumentów. W

Europie Zachodniej jest ich około ośmiu milionów i właśnie tam polityka imigracyjna się
zaostrza. Europejska kontrola graniczna rozciąga się teraz aż po Senegal, plaże są kontrolowane
przez radary, a mimo to rzesze nowych imigrantów przekraczają granicę w tirach i na
przeładowanych statkach. Niektórzy przylatują samolotem, posługując się fałszywymi
dokumentami. Niektórzy się zapożyczają, by sfinansować podróż, jeszcze inni są przemycani i
sprzedawani na potrzeby przemysłu seksualnego; coraz więcej osób wykorzystuje się jako
niewolniczą siłę roboczą.

Rozprostowałam plecy i ramiona. Niewolnicza praca to pojęcie, które ciągle powracało –

w notesie Patricka, w rozmowie z portierem w hotelu.

Wpisałam te dwa słowa w wyszukiwarkę i po chwili miałam dostęp do kolejnej serii

tekstów.

Przeczytałam artykuł o Chińczykach, którzy zbierali małże w Zatoce Liverpoolskiej;

wspomniał o nich Richard Evans. Dwadzieścia jeden osób utonęło, kiedy nadszedł przypływ. Ci,
którzy przeżyli, opowiadali, że dostają siedem euro za kosz mięczaków, ale potem gangmastern,
pośrednik pracy, odlicza od zarobku koszty lokum w ciasnej piwnicy i długu zaciągniętego na
podróż. To wszystko wydarzyło się ładnych parę lat wcześniej, nakręcono nawet o tym
dokument. A więc nic nowego. Otwierałam kolejne strony, przeglądałam pobieżnie kolejne
teksty.

W Toskanii, w tajnych zakładach tekstylnych pracowały tysiące Chińczyków. Made in

Italy, oznajmiała chińska dziewczynka, pokazując z dumą uszyte przez siebie bluzki. Tanią
konfekcję rozprowadzano po całej Europie i sprzedawano na ulicznych targach oraz w wielu

background image

miejscowościach turystycznych. Zapłatą za pracę było wyżywienie i nocleg na terenie fabryki.
Pracownicy mieli długi rzędu dwudziestu tysięcy euro. Spłacali je snakeheads, którzy załatwili
podróż do Europy.

Sprytnie, pomyślałam. Handel niewolnikami, którzy sami sobie opłacają podróż. Nic

dziwnego, że Patrick się na to napalił.

Rzuciłam okiem na teksty o dzieciach, które znikają w Rumunii, żeby pracować jako

małoletni złodzieje w Londynie, Paryżu i Sztokholmie. Czytałam o grożącej śmiercią pracy na
budowach, o sprzątaniu, które odbywa się wyłącznie w nocy, o dziewczynkach sprzedających się
jako służące.

Nagle mój wzrok się zatrzymał. Puls przyspieszył. Słyszałam, jak wali o błonę

bębenkową.

Chodziło o piętnastoletnią dziewczynkę z Togo, którą dwie rodziny w Paryżu trzymały

jako niewolnicę, aż w końcu zareagowali sąsiedzi. Sąd nakazał rodzinom wypłacenie
dziewczynie zaległej pensji. Trzydzieści tysięcy euro za cztery lata niewolniczej pracy, siedem
dni w tygodniu, piętnaście godzin dziennie, co daje trochę ponad euro za godzinę.

Adwokatka reprezentująca dziewczynkę nazywała się Sarah Rachid. Byłam pewna, że

widziałam to nazwisko, uwiecznione eleganckim pismem Patricka w jego notesie.

„To dobrze, że moja klientka uzyskała zadośćuczynienie – powiedziała Sarah Rachid. –

Ale takich jak ona jest dużo, a do większości z nich nie jesteśmy w stanie dotrzeć”.

Wyszukiwarka znalazła jedenaście wyników z jej nazwiskiem, prawie wszystkie teksty

traktowały o dziewczynce z Togo. W jednej notatce wymieniono nazwę kancelarii adwokackiej,
w której pracuje pani Rachid. Na stronie domowej firmy znalazłam adres mejlowy. Napisałam, że
mam kilka pytań dotyczących Patricka Cornwalla, i nie udzielając żadnych wyjaśnień,
podpisałam się jako Alena Sarkanova.

Ponieważ kończył się czas dostępu do internetu, podeszłam do kasy, zapłaciłam za

jeszcze jedną godzinę i puszkę coli. Żołądek był już odrobinę lżejszy. Opuszczając Taillevent,
czułam się jak przekarmiona gęś.

Sprawa dziewczynki z Togo pochodziła sprzed trzech lat, najprawdopodobniej nie był to

więc główny temat reportażu Patricka.

Ponownie usiadłam przed ekranem i zaczęłam masować skronie.

Gdzieś w tym wszystkim Patrick znalazł swoją historię. Znalazł nitkę, po której trafił do

kłębka, do czegoś większego, czego jeszcze nie opowiedziano. Świeży profil, własny punkt
widzenia
, powiedział Richard Evans. Reportaż śledczy roku, bełkotał Patrick do słuchawki.

Przypomniałam sobie wykrzykniki z jego notesu, cyfry. Cenę niewolnika.

Wpisałam w wyszukiwarkę hasło: niewolnik i kilka liczb. Czternaście trafnych wyników.

Na świecie istnieje więcej niewolników niż kiedykolwiek wcześniej, mimo że we

wszystkich krajach niewolnictwo jest prawnie zabronione. Faktem jest, że cena za niewolnika
nigdy nie była tak niska jak obecnie, przeciętnie dziewięćdziesiąt dolarów. Dobrego niewolnika z
Mali można nawet kupić za czterdzieści. Wymienione w tekście sumy zgadzały się z notatkami
Patricka.

W latach osiemdziesiątych XIX wieku niewolnik transportowany przez Atlantyk do

Ameryki kosztował tysiąc dolarów, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze daje trzydzieści
osiem tysięcy. A to znaczy, że obecnie można kupić cztery tysiące niewolników za cenę jednego,
obowiązującą w czasach, które powszechnie uważa się za najmroczniejsze w dziejach ludzkości.

Przesuwałam stronę w dół tak długo, aż znalazłam wyjaśnienie pozostałych cyfr w notesie

Patricka.

Dwadzieścia siedem milionów to szacunkowa liczba dzisiejszych niewolników. Patrick

background image

przeciwstawił ją dwunastu milionom zniewolonych osób, które w ciągu trzystu lat przewieziono
statkami przez Atlantyk. W XIX wieku niewolnictwo było dozwolone, obecnie jest działalnością
kryminalną i stanowi część czarnego rynku. Choć proceder jest powszechny, władze nie robią
wiele, by mu położyć kres.

Zamknęłam oczy i w wyobraźni znów zobaczyłam strony notesu. Łodzie!

Wpisywałam „łodzie” razem z różnymi wariantami poprzednich haseł i na ekranie

ukazywały się dziesiątki nowych artykułów. Nie widziałam końca. Ale miałam kilka godzin
wolnego czasu i równie dobrze mogłam przejrzeć te teksty właśnie teraz.

W ciągu paru ostatnich lat na morzach między Afryką a Europą zginęło tysiące

imigrantów. Tylko w ubiegły weekend niedaleko Wysp Kanaryjskich znaleziono jedenaście ciał
w kutrze rybackim. Ludzie prawdopodobnie zmarli z odwodnienia i wyziębienia organizmu. W
tym samym tygodniu z tonącego statku nieopodal Lampedusy na Morzu Śródziemnym
uratowano trzysta pięćdziesiąt osób. Nikt nie wiedział, ilu podróżujących utonęło po drodze. Nie
sporządzano żadnych list pasażerów. Jeden z imigrantów opowiadał o dwóch ciężarnych, które
zmarły w czasie podróży. Ich zwłoki wyrzucono za burtę. W artykule pokrewnym przeczytałam,
że wśród migrantów dość często spotyka się kobiety oczekujące dziecka. Albo zachodzą w ciążę
świadomie, by zwiększyć swoje szanse na stały pobyt w Europie, albo w czasie długiej podróży
padają ofiarą gwałcicieli.

O ile nie opuszczają domostw właśnie dlatego, że są w ciąży, pomyślałam. Żeby

zapewnić lepszy byt swojemu dziecku.

Kliknęłam w inny artykuł pokrewny. Szwedzka turystka znalazła zwłoki afrykańskiego

migranta na plaży w Tarifie, w południowej Hiszpanii. Dziewczyna w wywiadzie mówiła o tym,
jak głęboko przeżyła widok martwego człowieka. W wodzie wyglądał prawie jak żywy, miał
tatuaż, ale poza tym był całkiem nagi. To plaża, przy której ludzie się kąpią i pływają na desce, a
tu taki szok! Wypowiedział się też ojciec dziewczyny, wzburzony faktem, że coś takiego może
się zdarzyć; biuro podróży nie udzieliło im ani informacji, ani wsparcia. Kilka dni później
znaleziono więcej ciał, u wybrzeża pobliskiego Kadyksu. Hiszpańska policja podejrzewa, że
imigranci płynęli pontonem, który się wywrócił. W wąskiej cieśnienie między Marokiem a
Hiszpanią fale mogą osiągnąć kilka metrów wysokości.

Przełknęłam ślinę. Znów zrobiło mi się niedobrze. Rano czytałam w internecie o

nudnościach w ciąży. Dowiedziałam się, że zazwyczaj wystarczy coś zjeść, niewiele, marchewkę
albo suchara. Mimo że ciągle czułam się syta, podeszłam do kasy i kupiłam parę sucharków z
migdałami. Nagle uświadomiłam sobie, że dwa dni z rzędu nie odebrałam telefonu od Benjiego.
Wybrałam jego numer. Jednocześnie przeglądałam tekst za tekstem w poszukiwaniu jakiegoś
nazwiska, kontaktu, czegokolwiek, co mogłabym wykorzystać.

– Ally! – wykrzyknął. – Nareszcie! Jak ci idzie, jak się czujesz, jak tam w Paryżu?

– Dobrze – skłamałam.

– Spotkałaś…

– Jak było na premierze? – przerwałam mu, śmiesznie rozczulona tym, że go słyszę.

– Co ci jest? Masz taki dziwny głos, czy na pewno wszystko w porządku?

Wzruszona jego troską, poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Nie pytaj o Patricka,

prosiłam w duchu, nic nie mów.

– Złapałam lekki katar, ale Paryż jest cudowny. Co pisano w gazetach?

Jego paplanina działała na mnie jak zastrzyk uspokajający. Gdzieś tam daleko nadal

toczyło się życie, tylko ja byłam nieobecna. Prawie wszystkie liczące się nowojorskie gazety
zamieściły entuzjastyczne recenzje, ćwierkał Benji. Krytycy zgodnie pisali o nowatorskiej głębi,
która – choć klasyczna – jednocześnie wymykała się wszelkim konwencjom. Tylko jeden uważał,

background image

że widowisko taneczne to mord popełniony na tekstualnej duszy dramaturgii Czechowa. A na
imprezie popremierowej Leia, zalana w pestkę, uwiesiła się na szyi Duncana, który wtedy już
wykazywał większe zainteresowanie dziewczęciem grającym Maszę.

– I w ten sposób dochodzimy do odwiecznego pytania: jaki zawód zapewni ci najwięcej

seksu w stosunku do nakładu pracy – kontynuował Benji. – Czy człowiek mimo wszystko
powinien zostać choreografem, czy wokalistą, czy może lepiej postawić na przywódcę sekty?

Reszty nie słyszałam.

W artykule napisano o jeszcze jednej łodzi z imigrantami, która dotarła do brzegu

Teneryfy. Na pokładzie znajdowało się trzynastu mężczyzn i umierająca kobieta. Kobieta miała
ze sobą niemowlę, które karmiła piersią. Kiedy prowiant i woda pitna się skończyły, a obiecane
trzy dni na morzu zamieniły się w pięć, sześć i cały tydzień, mężczyźni zwrócili się do kobiety,
jedynego źródła pożywienia. Wysysali z niej pokarm, aż została sama skóra i kości. Ratownicy
Czerwonego Krzyża wnieśli ją półżywą na ląd, a w szpitalu w Los Cristianos stwierdzono zgon.

Wylogowałam się i wyłączyłam komputer, ale tekst wciąż tkwił na ekranie. W końcu

szum ustał i monitor pokryła czerń.

Dwunastu z tych, którzy przeżyli, twierdziło, że niemowlę było martwe, kiedy wyrzucano

je za burtę. Trzynasty upierał się, że dawało oznaki życia.

Pryszczaty wyszedł jako jeden z ostatnich, razem z kolegą, który też był ubrany w

beżową marynarkę. Teraz mieli na sobie prywatne ciuchy i gdybym ich spotkała w mieście,
chybabym ich nie rozpoznała.

Zeszli spadzistą ulicą i skręcili w lewo w Avenue Friedland. Podniosłam się z ławki, na

której od jakiegoś czasu siedziałam, obserwując wejście do restauracji. Ruszyłam za nimi, w
odpowiedniej odległości, ku Polom Elizejskim. Przed nami błyszczał Łuk Triumfalny.

Gdybym tylko miała pryszczatego sam na sam, z pewnością sprowokowałabym go do

rozmowy. Przebiegłam szybko przez ulicę, by nie zgubić młodzieńców w tłumie, i zobaczyłam
ich plecy na schodach ruchomych, w drodze pod ziemię, na stację metra.

Wokół mnie roiło się od ludzi. Wszyscy inni dają sobie radę, przekonywałam samą siebie.

Robią to codziennie.

Weszłam na pierwszy stopień schodów i dałam się powieźć w dół, ku dziurze w ziemi, w

głąb tuneli. Oddychałam jednocześnie nosem i ustami, żeby nie wpaść w panikę.

Zawsze twierdziłam, że metrem jeżdżą ludzie bez fantazji. Ci, którzy nie potrafią sobie

wyobrazić, co się stanie, gdy rozlegnie się alarm, zgaśnie światło i tysiące ludzi będzie
próbowało wydostać się z tunelu.

Nad głową rozpościerało się łukowate sklepienie, ściany były pokryte pomarańczową

mozaiką, tu i ówdzie wisiały afisze. Nieustannie mijali mnie ludzie, ale ja widziałam tylko
zieloną kurtkę i popielate włosy, lekko kręcące się na karku. Szedł jakieś dwadzieścia metrów
przede mną. Kolejne tunele, białe kafelki. Miasto jest podziurawione podziemnymi korytarzami,
pomyślałam. Tylko czekać, aż zapadnie się w głąb.

Wyłowiłam z kieszeni bilet uprawniający do przejazdu wszystkimi środkami komunikacji

miejskiej. Kupiłam ich wcześniej kilka z myślą o autobusach. Metro nigdy nie wchodziło w
rachubę. Wsunęłam go do kasownika, odmówiłam błyskawiczną modlitwę i kartonik wyskoczył
z drugiej strony.

Pryszczaty pożegnał się z kolegą uściskiem ręki i ruszył samotnie w kierunku linii numer

sześć. Poszłam za nim, z nadzieją, że moja analiza jego charakteru okaże się trafna. Młody,
nieśmiały, podporządkowany, nękany trądzikiem; archetyp naiwnego chłopca o zaniżonym
poczuciu własnej wartości.

Na peronie owiał mnie ciepły wiatr. Było duszno i śmierdziało spalenizną, jakby ktoś palił

background image

gumę. Pociąg wjechał z łoskotem i gdy tylko wsiadłam do środka, rozległ się gwizd i drzwi się
zasunęły.

– O, ciebie to poznaję! – powiedziałam, siadając naprzeciwko niego przy oknie. –

Pracujesz w Taillevent, to ty mnie dzisiaj obsługiwałeś.

– Nie jestem kelnerem – odwrócił twarz, zażenowany – tylko asystentem.

– Ja tam nie widzę żadnej różnicy – rzuciłam lekko. – Praca w tak ekskluzywnej

restauracji to z pewnością świetna rzecz.

Musiałam się lekko pochylić, aby powstrzymać zawroty głowy. Dotknęłam kolanami jego

kolan, boksy w wagonie były ciasne. Między dłońmi, w kroczu, trzymał torebkę cukierków.

– Ale też dość męcząca – odpowiedział i popatrzył w okno.

Czarny tunel zabazgrany graffiti, biegnące wzdłuż ścian przewody.

– Poczęstujesz mnie? – zapytałam, wskazując na torebkę.

Chłopak się zaczerwienił. Umyślnie dotknęłam jego dłoni, kiedy wyciągałam żółtą piankę

w kształcie krokodyla.

– W Nowym Jorku jest podobnie – stwierdziłam. – Asystenci zawsze robią najcięższą

robotę.

– Odkąd Michelin odjął nam jedną gwiazdkę, jest jeszcze gorzej. Wszystko musi być

perfekcyjne, jakby to była nasza wina, że straciliśmy tę gwiazdkę.

Pociąg się zakołysał, zazgrzytał i zahamował. Między jedną a drugą stacją nie minęła

chyba nawet minuta.

– Mówisz naprawdę świetnie po angielsku – powiedziałam. – Niewielu paryżan to umie,

ale wy oczywiście musicie znać język ze względu na wszystkich tych zagranicznych gości,
celebrytów, którzy do was przychodzą, a wy ich obsługujecie…

– Chociaż to nie ja podaję.

Tunel pojaśniał, wagon wydostał się ze szczękiem na powietrze, zobaczyłam rzekę oraz

wieżę Eiffla i nagle znów mogłam oddychać.

– Słyszałam, że w ubiegły czwartek był u was amerykański dziennikarz, ponoć nieźle

narozrabiał. Pracowałeś wtedy?

– Pracuję we wszystkie dni, chociaż nie w weekendy, bo wtedy mamy zamknięte…

– Kiedy się o czymś takim dowiaduję, to normalnie mi wstyd, że jestem Amerykanką.

– Ale to przecież nie pani wina.

Teraz w każdym razie się uśmiechnął.

– Wiem, a mimo to się wstydzę. Tak samo mam z wojną w Iraku, chociaż to nie ja ją

wymyśliłam.

Zaśmiałam się, a on mi zawtórował, piskliwie i nerwowo.

– Jeden z twoich kolegów powiedział, że już nigdy go nie wpuszczą do lokalu, znaczy

tego dziennikarza – mówiłam dalej, grzebiąc w torebce z krokodylami. – Podobno zachował się
skandalicznie, bił się i w ogóle…

– Wcale się nie bił.

– Nie? – powiedziałam z zapartym tchem. – A co robił?

Chłopak zaczął się wiercić, co sprawiło, że poczuł moje nogi również na swoim drugim

udzie.

– Przeszkadzał jednemu z naszych gości. A my musimy im zapewnić spokój, czasami

mają spotkania w czasie lunchu czy kolacji, są ogromnie zajęci i dlatego zrobiło się o to tyle
hałasu, bo on był dziennikarzem, no. Monsieur Thery powiedział, że nie powinniśmy wpuszczać
dziennikarzy, co tylko szukają sensacji, paparazzich, no, wie pani.

Przejechaliśmy przez rzekę i ponownie wtaczaliśmy się do tunelu, byłam cała mokra od

background image

potu pod pachami. Już kiedyś słyszałam to nazwisko, ale gdzie?

– Monsieur Terri? – spytałam. – To polityk albo coś takiego, nie?

Automatycznie skopiowałam jego sposób mówienia, zawsze mi to dobrze wychodziło.

Umiem naśladować, przystosowywać się, ginąć w tłumie.

– Nie, nie, monsieur Thery to przedsiębiorca, zawsze u nas je.

– Aha, no tak! Masz na myśli Maurice’a Terriego!

– Nie, Alaina, Alaina Thery’ego.

Kiedy na kolejnym przystanku przez wagon przeciągnął gorący powiew, momentalnie

przypomniałam sobie, gdzie się zetknęłam z tym nazwiskiem. Kobiecy głos: Czy wysłał panią
Alain Thery?

– I co on takiego zrobił – zapytałam – ten dziennikarz?

– Nie wiem. Byłem w kuchni – odparł, podnosząc się z siedzenia. – Na następnym

wysiadam.

Pomachałam mu ręką, kiedy przedzierał się przez wagon. Gdy tylko rozsunęły się drzwi,

utorowałam sobie drogę w przeciwnym kierunku i w ostatniej chwili wyskoczyłam na peron.

Zaraz za drzwiami zrzuciłam buty i ściągnęłam sukienkę, usiadłam przed komputerem,

tylko w majtkach i biustonoszu. Olivier poinstruował mnie wcześniej, jak się połączyć z siecią
bezprzewodową i już po pięciu sekundach miałam kontakt z Google. Przy okazji zapytałam go o
pisownię nazwiska Thery.

Od razu znalazłam odpowiednią informację, w sposób najprostszy z możliwych. W

Wikipedii był niedługi tekst o przedsiębiorcy Alainie Therym, wprawdzie tylko po francusku, ale
udało mi się wyłuskać trochę danych.

Alain Thery urodził się w 1959 roku w Pas-de-Calais. Zajmuje się między innymi

konsultingiem, rozwojem i ekonomią, te słowa są niemal identyczne w większości języków.
Posiada kilka firm, do jednej z nich podano link. Jego nazwisko pojawiło się również w wielu
artykułach prasowych. Pierwszych osiemnaście napisano po francusku, a dziewiętnasty
znajdował się w wielojęzycznym serwisie informacyjnym.

Pięć lat temu nadano Thery’emu tytuł najlepiej zapowiadającego się biznesmena roku.

Obroty jego firmy doradczej w ciągu trzech lat wzrosły o czterysta procent. Kolejnym krokiem
była ekspansja na kraje europejskie, z myślą o rynku globalnym.

Wpadłam na pewien pomysł i już po chwili kończyłam mejl do Benjiego z prośbą o

przekład. Załączyłam linki do osiemnastu francuskich artykułów o Alainie Therym. Nie chodzi
mi o wierne tłumaczenie, napisałam, ciekawa jestem tylko, czy teksty zawierają coś więcej niż
hymny pochwalne.

Wstałam i poszłam do łazienki, napełniłam plastikowy kubek wodą. Przypomniałam

sobie, że w torebce mam trufle z restauracji; trochę rozciapane i posklejane smakowały gorzkim
kakao zmieszanym z miękką wanilią.

Potem weszłam na stronę domową firmy Lugus, należącej do Alaina Thery’ego. Cała w

niebieskim tonie, ze zdjęciami nieba, obłoków i unoszącej się w powietrzu molekuły, która miała
ilustrować dewizę biznesową przedsiębiorstwa. Po lewej stronie widniały cztery małe flagi.
Kliknęłam w brytyjską. „Upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu to nasze motto w każdej
sytuacji”, głosił napis na samej górze.

Poniżej zaś: „Łącząc wiedzę techniczną, formułowanie strategii oraz wnikliwą analizę

otoczenia, umożliwiamy odnowę przedsiębiorstwa, której wymagają dynamiczne zmiany
otoczenia”.

Co za cholerny bełkot, pomyślałam.

Przeglądałam stronę mechanicznie, nie rozumiejąc, dlaczego Patrick zainteresował się

background image

tym mężczyzną. A może wcale się nie zainteresował? Może było tak, jak twierdził pryszczaty
chłopak z restauracji, że wzięto go za paparazzo?

Tylko że kobieta w samochodzie też wymieniła jego nazwisko.

Kliknęłam w nazwę firmy i po chwili ujrzałam rzeźbę o trzech twarzach oraz tekst

wyjaśniający, że Lugus to galijski bóg handlu i kupiectwa, opiekun podróżnych i wynalazca
dziedzin sztuki. Typowi konsultanci! Zawsze wybierają sobie patrona o imieniu, które – choć
niby takie głębokie – tak naprawdę gówno znaczy.

„Masz do wyboru budowanie przyszłości albo reagowanie na to, co minęło”.

Podniosłam się z krzesła i wyprostowałam barki, aż chrząsnęło w stawach.

Patrick już kiedyś pisał o takich rzeczach w swoich reportażach poświęconych nowej

gospodarce. Chodziło głównie o przegranych, o urzędników, których etaty zredukowano albo
przeniesiono do Indii. Wśród wygranych znajdowali się między innymi konsultanci różnej maści,
maklerzy, pośrednicy. Ludzie, którzy właściwie nic nie produkowali. Pośredniczyli w wymianie
informacji i wiedzy, pieniędzy, usług, towarów i nieruchomości. Tam, gdzie nie tworzono żadnej
wartości, były największe pieniądze. Patrick zacytował wtedy Roberta Sennetta, a może
Richarda, nie byłam pewna, w każdym razie ten człowiek napisał książkę o wpływie nowej
gospodarki na ludzkie sumienia i sposób widzenia świata. Wszystko, co dawniej było na całe
życie, przekształciło się w coś tymczasowego, a wartości trwałe stały się powierzchowne i
ulotne.

O tym pisał Patrick. Przeklinałam pryszczatego chłopaczka. Patrick robiący zdjęcia

celebrytom? Nigdy w życiu! Ale jeśli w restauracji naprawdę wzięli go za paparazzo? W takim
razie musiał przy nich wyciągnąć aparat. Tylko po co? Żeby z ukrycia sfotografować Alaina
Thery’ego!

Walnęłam ręką w stół. No jasne! Te wszystkie fotki, nieciekawe i nieostre, które mi

wysłał z Paryża.

Krążek DVD leżał wśród rachunków i szkiców scenografii, w teczce, którą w pośpiechu

wrzuciłam do walizki. Teraz włożyłam go do komputera i czekając, aż fotografie się załadują,
otwierałam francuskie artykuły o przedsiębiorcy, jeden po drugim.

W piątym był jego portret.

Przez dłuższą chwilę siedziałam wpatrzona w mężczyznę na ekranie. Miał wydatny nos,

okulary w metalowych oprawkach i jasne, niemal białe oczy, ale to oczywiście mogła być
kwestia ekspozycji. Fotografię przycięto tuż poniżej węzła krawatu. Thery nie wyglądał
najgorzej, ale też nie był szczególnie piękny. Ot, chłopak z sąsiedztwa, pracownik banku, jeden z
tych, którzy tuzinami mijają cię na Wall Street.

A przecież zdawał się tak niemiło znajomy.

Zdjęcia zrobione przez Patricka ukazywały się kolejno przed moimi oczami i teraz nie

ulegało wątpliwości, że Alain Thery był jednym ze sfotografowanych mężczyzn. Jego twarz
powracała tak wiele razy, że wkrótce obejrzałam ją z każdej możliwej perspektywy. Patrick
obfotografował go wręcz obsesyjnie.

Pytanie tylko dlaczego?

Wstałam ponownie i podeszłam do okna. W lukarnach dachu Sorbony paliły się światła.

Poddasze wyglądało przytulnie, z koronkowymi firankami w oknach. Faktycznie ktoś tam
mieszkał. Mały chłopiec, trzy-, może czteroletni, jeździł między pokojami na rowerku. Znikał w
jednym oknie, by pojawić się w następnym. Zastanawiałam się, czy to syn dozorcy, a może
rektora? Kim będzie człowiek, który dorasta na poddaszu uniwersytetu? Nagle uświadomiłam
sobie, że ktoś może mnie obserwować w podobny sposób. Jak zwierzę w klatce, jak kogoś
stojącego w akwarium w biustonoszu i majtkach.

background image

Odeszłam od okna, usiadłam i wróciłam na stronę Lugusa. Tym razem przypadkowo

otworzyłam wersję francuską. Wyglądała trochę inaczej, miała więcej odnośników i nagłówków.
„Upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu” to po francusku Faire d’une pierre deux coups. Na
samym dole, maleńkimi literami napisano contacts. Gdy pojawił się adres, 76 Avenue Kléber,
zakołysałam się na krześle i omal nie wywróciłam.

To, kurde, niemożliwe!

Numer 76 przy Avenue Kléber to krzyżyk na planie miasta, jeden z adresów Patricka.

Aleja leżała dwa kroki od Łuku Triumfalnego, jakiś elegancki kilometr od restauracji

Taillevent, w tym samym kwartale, gdzie całe popołudnie spędziłam w kawiarence internetowej.
Nie miałam wtedy siły ganiać w niewygodnych butach, postanowiłam poczekać do jutra.
Ważniejsze wydawało mi się zdobycie informacji o pożarze.

Kliknęłam w podany na stronie adres mejlowy. Napisałam grzecznościową formułkę z

prośbą o spotkanie. Po paru minutach namysłu dodałam, że reprezentuję amerykańską spółkę, co
akurat było zgodne z prawdą (nawet jeśli owa spółka składa się ze mnie i kiepsko opłacanego
asystenta bez porządnej umowy o pracę). Przeczytawszy gotowy tekst trzy razy, uniosłam palec,
by nacisnąć „wyślij”, i dopiero wtedy zrozumiałam, co ze mnie za idiotka.

Alain Thery nie zwiększył czterokrotnie swoich obrotów dlatego, że jest idiotą.

Od razu rozpoznałby nazwisko Cornwall w moim mejlu i połączył je z dziennikarzem,

którego chciał się pozbyć.

Myślałam, targając włosy.

Rejestracja tymczasowego adresu była dziecinnie prosta, Benji robi to co chwilę, gdy

korzysta z portali randkowych. Ostatnio miał siedemnaście wirtualnych bytów, każdy z własnym
wirtualnym życiem miłosnym. To cud, że jeszcze nigdy ich nie pomylił i w końcu nie poderwał
którejś wersji samego siebie.

Z tą myślą pojawiła się następna: czy kiedykolwiek uśmierciłam swój stary adres?

Otworzyłam program mejlowy i wysłałam na próbę parę słów do a.sarkanova@workmates.com.

Kiedy wróciłam z toalety, wiadomość właśnie dotarła do mojej skrzynki, zadzwoniła

radośnie, niczym stara przyjaciółka, która wpada na moment i przerywa izolację. Alena
Sarkanova istniała naprawdę, w cyberprzestrzeni nigdy nie zniknęła. Nie przedstawiałam się jako
Alena, odkąd skończyłam kilkanaście lat. Wolałam być Ally, ponieważ to imię nie prowokowało
pytań o moje pochodzenie. Z wyjątkiem rejestru paszportowego, jedynie Patrick używa mojego
właściwego imienia. Uważa, że jest zbyt piękne, by je ukrywać. Jak „muzyka i czystość, coś, co
mógłby namalować Botticelli”.

Workmates.com to praktyczny, bo nic niemówiący adres. Gdyby ktoś zechciał go

sprawdzić, dotarłby do luźno zorganizowanej grupy wolnych strzelców, którzy kiedyś dzielili
biuro, a których dziś jedynie łączy wspólna domena.

Wysłałam mejl ze starego-nowego adresu.

A potem wprowadziłam komputer w stan hibernacji; zgasł i zamilkł. Weszłam pod kołdrę,

nawet nie ściągnąwszy narzuty. Chłopiec przestał jeździć na rowerku.

background image

PARYŻ
PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA

Adwokatka Sarah Rachid przemierzała szybko rynek w kierunku restauracji, gdzie na nią

czekałam. Od razu zgadłam, że to ona. Jakbym poznała ją po zdecydowanych krokach,
pośpiechu.

– Właściwie nie mam na to czasu – powiedziała, kiedy przywołałam ją ręką do stolika.

Usiadła, ściągnęła cienkie rękawiczki; dostrzegłam prostą obrączkę ze złota.

– Strasznie miło z pani strony, że mimo wszystko pani przyszła – odparłam.

Przyjrzała mi się podejrzliwie, by po chwili obrzucić wzrokiem jadłospis dnia wypisany

kredą na tablicy. Nim też nie wydawała się szczególnie zachwycona.

Odpowiedziała na mój mejl chłodno i formalnie. Napisała, że nie ma czasu. Nie mogła się

o niczym wypowiadać ze względu na obowiązującą ją tajemnicę zawodową. Jeżeli zaszłaby taka
potrzeba, mogłaby to wyjaśnić w trakcie lunchu. Właściwie nie ma czasu (napisała po raz wtóry),
ale tak czy owak będzie dzisiaj, w piątek, o 13:00 jadła w Patio’s przy Place de la Sorbonne.
„Proszę uprzejmie o potwierdzenie, że pani otrzymała tę wiadomość”, zakończyła.

Odpisałam, że przeprowadzam kwerendę dla gazety i że chciałam jeszcze raz sprawdzić

kilka danych. Wolałam trzymać się tej samej historii.

Sarah Rachid przywołała kelnera.

– Nie rozumiem, dlaczego Patrick udostępnił moje nazwisko – powiedziała. –

Zaznaczyłam, że nie chcę być cytowana.

– A więc zna go pani?

– Dlaczego pani o to pyta?

Kelner podał nam koszyczek z pieczywem i butelki z wodą. Adwokatka zamówiła

cassoulet de maison, danie dnia. Ja też, choć nie miałam pojęcia, co dostanę. W milczeniu
oderwałyśmy po kawałku chleba.

– Czytałam o tej sprawie z dziewczynką, która była gosposią niewolnicą – odezwałam się,

aby ją trochę zmiękczyć. – To wspaniale, że pomogła jej pani uzyskać zadośćuczynienie.

– Nigdy nie rozmawiam o swoich sprawach sądowych.

– A jednak widziałam pani wypowiedź w gazecie. To musiała być wielka wygrana.

– Nie wiedziałam, że mnie zacytują.

Na stole pojawiły się dwa parujące półmiski, mięso i warzywa oblane tłustym sosem.

– Jestem prawniczką, zajmuję się prawem – mówiła dalej, maczając chleb w sosie. – Nie

używam mediów jako areny do walki na argumenty, uważam, że to sądy powinny wymierzać
sprawiedliwość w tym kraju, a nie prasa, radio i telewizja.

Obrzuciła mnie nieprzyjaznym spojrzeniem.

– Może pani sądzi, że to staroświeckie stanowisko?

– A Patrick tak uważał? Chciał, żeby pani się wypowiedziała?

– Rozumiał mnie, gdy odmówiłam. A tak w ogóle to pomogłam mu tylko w zdobyciu

niewielkiej ilości danych. Podkreślił, że to jest off the record.

– To znaczy, co?

– Jakie co?

– Co miało być off the record? Przepraszam, że o to pytam, ale nie możemy się z nim

skontaktować. Z Patrickiem.

Sarah Rachid wytarła usta serwetką i odwróciła się. Miała pociągłą twarz i opadające

kąciki ust. Wyraz niezadowolenia potęgował jej zgorzkniały wygląd.

Wyłowiłam coś na kształt chudego udka kurczaka, ugryzłam i poczułam ostry,

specyficzny smak.

background image

– Co to za ptak? – spytałam.

Spojrzała szybko na kostkę ociekającą tłustym bulionem.

– Królik.

Odłożyłam zwierzątko do półmiska i skupiłam się na marchewce.

– Broni pani głównie imigrantów? – próbowałam nakłonić ją do rozmowy.

– A co? Chodzi pani o to, że sama jestem imigrantką?

Oczy zwęziły się w cienkie linie. Najwyraźniej obrałam niewłaściwy kierunek.

– Nie miałam pojęcia, że pani jest imigrantką.

– Może mam arabskie nazwisko, ale urodziłam się w tym kraju. Jestem prawniczką,

wypełniam swoje obowiązki służbowe, to wszystko.

Jadła ze wzrokiem utkwionym w zupę.

– Doskonale rozumiem, o czym pani mówi – podchwyciłam. – Nazywam się Sarkanova i

kiedyś wszyscy pytali, skąd jestem tak naprawdę.

Przyglądała mi się kilka sekund.

– Ale teraz już nie pytają?

– Słucham?

– Powiedziała pani, że kiedyś pytali.

Zakrztusiłam się i kaszlałam tak intensywnie, że niemal zwróciłam mięso królika. To była

jedna z korzyści płynących z małżeństwa. Przedstawiając się jako Ally Cornwall, dostawałam
zupełnie inne pytania, na przykład: w jakiej dzielnicy Nowego Jorku dorastałam, kim jestem z
zawodu.

– Chyba na to już tak nie reaguję – odrzekłam, wpatrzona w szklaną ścianę.

Rynek na zewnątrz był czysty i stylowy, z rzędami tryskających fontann. Trzy nastroszone

gołębie obmywały sobie skrzydła w płytkiej wodzie.

Jestem przekonana, że w ten czy inny sposób można dotrzeć do każdego człowieka. Ta

kobieta była niedostępna jak działka budowlana na dolnym Manhattanie. Próbowałam sobie
wyobrazić, jak Patrickowi udało się ją skłonić do rozmowy. Swoją powagą, pomyślałam. I
totalnym zaangażowaniem. Patrick potrafi skupić na rozmówcy całą uwagę i sprawić, by ów
poczuł się ważny. Ścisnęło mi żołądek.

– Patrick nie oddał jeszcze żadnych gotowych tekstów – powiedziałam – ale zapewniam

panią, wszystko sprawdzę i dopatrzę, aby nigdzie nie padło pani nazwisko. On zazwyczaj nie
łamie takich obietnic.

Przy stoliku wyrósł kelner, odsunęłam od siebie króliczą potrawkę i zamówiłam

podwójne espresso. Jurystka poprosiła o herbatę.

– Poinformowałam go o naszym systemie prawnym, o tym, jak działa w takich

wypadkach, to wszystko – wyjaśniła, kiedy kelner znów odszedł. – Prawo jest oczywiście dość
skomplikowane, gdy chodzi o ludzi bez papierów.

– Może pani podać przykład?

Upiła łyk wody mineralnej.

– Nie potrafię pani udzielić prostych odpowiedzi. Patrickowi mówiłam to samo. To zależy

całkowicie od charakteru sprawy: w jakich warunkach dana osoba żyje tutaj w kraju, czy ma
zapewnione dochody i mieszkanie, czy – pominąwszy nielegalny pobyt – nie popełniła jakiegoś
przestępstwa. Poza tym przepisy się zmieniają, szczególnie za obecnego rządu.

Wyjęłam z torebki notes i długopis, zaczęłam notować, udając tą, za którą się podałam.

Mówiąc o przepisach prawnych, Sarah Rachid się rozkręciła. Generalnie w przypadku
nielegalnego pobytu w kraju obowiązuje deportacja. Każdy wykryty nielegalny imigrant zostaje
bezzwłocznie aresztowany i przewieziony do garde à vue, czegoś w rodzaju tymczasowego

background image

aresztu, istniejącego między innymi w Pałacu Sprawiedliwości na Île de la Cité. Osoba z ważnym
paszportem, mająca pracę oraz mieszkanie może liczyć na chwilowe zwolnienie z aresztu, ale w
każdej innej sytuacji zostaje podjęta decyzja o natychmiastowym wydaleniu z kraju. W
przypadku kłopotów z ustaleniem tożsamości cudzoziemiec może siedzieć za kratkami nawet
osiemnaście miesięcy, według nowych przepisów Unii Europejskiej. W tego typu sprawach
specjalizuje się wydział ósmy Préfecture de Police.

– Zawsze może pani spróbować z nimi porozmawiać – zaproponowała, składając

serwetkę – choć wątpię, że pani się czegoś dowie.

– Czy Patrick napomknął, o jakich ludziach pisze swój reportaż? – spytałam, siląc się na

uśmiech. – Może to dziwne, ale mamy o tym bardzo mgliste pojęcie. Dawniej siedzieliśmy w
redakcji godzinami, dyskutowaliśmy różne punkty widzenia, lecz teraz brak na to czasu. A do
tego jeszcze Cornwall jest wolnym strzelcem i chodzi własnymi ścieżkami.

Adwokatka uniosła brwi, wyciągnęła wykałaczkę z maleńkiego futerału, dyskretnie

usunęła nitkę mięsa spomiędzy zębów.

– Skontaktował się ze mną niecałe cztery tygodnie temu – powiedziała w końcu. –

Zapytał, czy nie mogłabym podjąć się obrony kilku osób. Ale to nie ja decyduję, jakimi sprawami
zajmuje się nasze biuro.

Wstrzymałam oddech, by jej nie spłoszyć. Bałam się, że znów wzniesie zasieki z drutu

kolczastego.

– Był ciekaw, co się stanie, gdy nielegalny imigrant złoży zeznania przeciwko organizacji

przestępczej. Czy wtedy będzie mógł zostać w kraju? Nie widziałam żadnych przeszkód w
udzielaniu odpowiedzi na tego typu pytania, oczywiście pod warunkiem, że nie będzie mnie
cytował.

– I później już go pani nie spotkała?

– Nie rozumiem pani pytań – odrzekła, mieszając herbatę łyżeczką.

Myślałam gorączkowo. Postanowiłam wykorzystać jej własną broń. Przepisy prawne i

formalizm.

– Obowiązek zachowania tajemnicy zawodowej obejmuje reprezentowane przez panią

osoby, prawda?

– Reprezentowane przez biuro – poprawiła.

– Ale nie podjęli się państwo reprezentowania tych osób, o których mówił Patrick?

– Powiedziałam mu, że wszystko musi się odbyć zgodnie z obowiązującą procedurą.

– Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pani o nich opowiedziała. – Wlałam odrobinę

mleka do kawy. – No, może oprócz tego, że uważa mnie pani za beznadziejnie ciekawską idiotkę.

Coś na kształt uśmiechu. Piła herbatę małymi łykami.

– To mój brat podał mu moje nazwisko – odparła – chociaż doskonale wie, co sądzę o

dziennikarzach. Mediom brakuje poczucia odpowiedzialności. Prawo jest zbyt skomplikowane,
uważają, zbyt ślamazarne. Upraszczają więc i przyspieszają tempo, chcą pisać przed
rozpoczęciem procesu, sądzić przed wydaniem wyroku.

– A zatem pani brat… przepraszam, nie dosłyszałam, jak się nazywa.

– Nie powiedziałam, jak się nazywa.

– Ale on też miał kontakt z Patrickiem?

– Pracuje dla pewnej organizacji. Pomagają cudzoziemcom bez papierów, prowadzą

kampanie i tego typu rzeczy. Trochę trudno mu zrozumieć, że jestem prawniczką, a nie jedną z
jego aktywistek. – Znów uniosła brwi i odwróciła twarz. – O ile dobrze zrozumiałam, ci
mężczyźni byli gotowi wystąpić w roli świadków, ale nie chciałam dowiedzieć się szczegółów,
zaznaczyłam to na samym początku.

background image

– Jacy mężczyźni?

– Uciekli od pracodawcy, który trzymał ich w zamknięciu. Patrick twierdził, że chodzi o

pracę niewolniczą, co w czysto prawniczym ujęciu nie jest przestępstwem i co określa się
mianem un délit. To czyn zabroniony, ale zagrożony łagodniejszą karą. Można go porównać z
offense w waszym systemie. Ale jeśli historia jest prawdziwa, to istnieją przesłanki, by wnieść
oskarżenie o pobicie, pozbawienie wolności, a może nawet zabójstwo.

Wbiłam w nią wzrok.

– Zabójstwo? Naprawdę tak powiedział?

– Zasugerowałam oczywiście, żeby poszedł na policję, jeśli ma takie podejrzenia.

– I co? Poszedł?

– Mój brat z pewnością mu odradził. Nie ufa francuskiej policji. Uważa, że jest

skorumpowana.

– A jest?

– Nie można odrzucić całego sytemu tylko dlatego, że niektóre jednostki go nadużywają.

Całe społeczeństwo spoczywa na prawie. – Wskazała łyżeczką na moją lewą dłoń z obrączką
ślubną. – Małżeństwo, na przykład – mówiła dalej – jest przede wszystkim konstrukcją prawną.

– Niektórzy uważają, że chodzi o miłość…

Sarah Rachid przywołała kelnera i prosząc o rachunek, otworzyła swoją aktówkę.

Wyrwała kartkę z notesu, na której zapisała numer telefonu i zostawiła ją na stole.

– Proponuję, żeby pani zwróciła się do mojego brata, on z pewnością chętnie z panią

porozmawia. Arnaud jest idealistą. – W jej ustach zabrzmiało to jak jakaś seksualna perwersja.

– Jeszcze tylko jedna rzecz – poprosiłam. – Czy w rozmowie z panią Patrick wspomniał

Alaina Thery’ego?

– Dlaczego to panią interesuje?

– A firmę o nazwie Lugus? Josefa K.? Wspomniał coś o hotelu, który spłonął kilka

tygodni temu?

Odliczyła pieniądze, swoją część rachunku plus dziesięć procent napiwku.

– Proszę pozdrowić ode mnie Arnauda – odezwała się na pożegnanie.

Widziałam, jak idzie na ukos przez ogródki kawiarniane i znika za rogiem Boulevard

Saint-Michel. Zza chmur wyjrzało słońce, ludzie pościągali kurtki i powiesili je na oparciach
foteli.

W drodze z restauracji zadzwoniłam do Arnauda Rachida. W porównaniu z siostrą był

uosobieniem przychylności.

– Co za miła niespodzianka! – wykrzyknął. – A jak idzie Patrickowi? Dość dawno się nie

odzywał.

Coś we mnie drgnęło. Nareszcie ktoś coś wie i chce mówić!

– Kiedy pan z nim rozmawiał ostatni raz?

– Hm, niech pomyślę… parę tygodni temu? Wyjechał z Paryża, prawda?

Przełknęłam ślinę. Zaproponowałam spotkanie. Opisał mi drogę do biura przy Rue

Charlot w Le Marais i obiecał, że będzie tam od szóstej.

Kiedy się rozłączyłam, miasto nagle wydało mi się jaśniejsze, atmosfera zaś naprawdę

życzliwa. Gołębie zakończyły kąpiel, przysiadły na skraju fontanny i suszyły skrzydła. Był
zaledwie kwadrans po drugiej. Prawie cztery godziny do zabicia.

Préfecture de Police znajdowała się na wyspie w środku Sekwany, rozpoławiającej miasto

na dwie części. Kamienne budowle były potężne, światło dzienne ledwie docierało do
powierzchni ziemi. Półmrok zalegał tam przez setki lat, zmierzch wpleciony w serce miasta.

W każdym razie nie jestem w drodze na gilotynę, pomyślałam, skręcając w prawo przy

background image

trzydziestometrowej żelaznej bramie Pałacu Sprawiedliwości. Zaraz obok były lochy w
Conciergerie, gdzie w czasie rewolucji francuskiej posypał się grad ściętych głów.

Obudziłam się rano ze wspomnieniem snu pod powiekami. Błądziłam wśród białych

korytarzy, szukałam Patricka, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie się podział.

Policja powinna wiedzieć, czy naprawdę nie leży nieprzytomny w którymś ze szpitali.

Nie musiałam wspominać o jego pracy.

Sorry, no English – odpowiedziała kobieta w recepcji.

Jej włosy były tak sztywno wymodelowane, że sprawiały wrażenie porcelanowych.

– Ale przecież musi tu być ktoś, kto mówi po angielsku?

Nie musiał. Zaklęłam głośno. Kwatera policji leżała zaledwie parę ulic od katedry Notre

Dame, w okolicy roiło się od turystów, a tu nie mogli zatrudnić choćby jednej osoby ze
znajomością angielskiego. W końcu z kolejki wystąpił jakiś mężczyzna i zaofiarował się z
pomocą. Wyjaśniłam, że chodzi o zaginioną osobę. Zrobił krok do przodu i tłumacząc, przylgnął
do moich pleców. Recepcjonistka podała mi kartkę z numerem telefonu. Mężczyzna dyszał
ciężko w moje ucho.

– Z pewnością pani niełatwo zupełnie samej w Paryżu.

Nadepnęłam mu mocno na stopę i na odchodne usłyszałam:

– Teraz rozumiem, dlaczego mąż od ciebie zwiał!

Na zewnątrz wiły się długie kolejki po wizy, ludzie siedzieli na bruku, opierali się

zmęczeni o ścianę, palili papierosy. Rozprostowałam zmiętą w dłoni kartkę. Recherche dans
l’intéret des familles,
odszyfrowałam. Najwyraźniej zaginione osoby były tu sprawą rodzinną.
Wybrałam numer, idąc. Po pierwszym sygnale odpowiedziała kobieta.

– Mam kilka pytań dotyczących pewnej osoby – powiedziałam. – Chodzi o

zaginionego…

Votre nom, s’il vous plaît.

Nom z pewnością znaczy nazwisko.

– Nazywam się Ally Cornwall. Przyleciałam właśnie do Paryża i chciałabym tylko…

Adresse?

Podałam adres hotelu. Dwoje policjantów spojrzało na mnie sennie, gdy przechodziłam

przez bramę. W uchu słyszałam tyradę kobiety, mari, fils… Trudniej było zrozumieć, nie mając
osoby przed oczami.

– Przepraszam, czy jest u państwa ktoś, kto mówi po angielsku? – spytałam.

Vous etes English?

– Amerykanką.

Call embassy, please – odparła i odłożyła słuchawkę.

Wyszłam po drugiej stronie kwatery policji i dotarłam do kamiennego muru przy

nabrzeżu. Przede mną rozpościerała się rzeka, mętna i zielona. Wciągnęłam w płuca zgniły
zapach i wtem wydało mi się, że kiedyś stałam w tym samym miejscu. Dawno temu. Teraz
przepłynęła barka załadowana węglem, a może asfaltem. Po drugiej stronie kamienice zwracały
się fasadą ku wodzie. W tym widoku było coś niesamowicie znajomego, takie nie do końca
prawdziwe déjà vu; kiedyś domy były ciemniejsze, rzeka szersza, woda bardziej czarna.

Wełtawa. Rzeka płynąca przez Pragę.

Musiałam być bardzo mała, ponieważ nie sięgałam głową ponad mur i ktoś mnie uniósł,

ktoś chwycił mnie w pasie silnymi rękami i podniósł do góry, żebym zobaczyła statki sunące po
wodzie.
To był on, teraz byłam pewna, choć nie umiałam odtworzyć jego wyglądu i barwy głosu;
mój tato. Zabrzmiał też śmiech albo tylko jego echo. Gdy próbowałam sobie przypomnieć, czy
wtedy się odwróciłam, zniknęło przekonanie, że czuję dotyk jego rąk, i nagle straciłam pewność,

background image

że to kiedykolwiek wydarzyło się naprawdę.

Kilka metrów dalej mur się otwierał i kamienne schodki prowadziły ku rzece. Usiadłam

na nich, wyjęłam z torebki przewodnik, znalazłam numer telefonu do ambasady. Z nabrzeża
doleciał zapach uryny.

– Przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska?

Urzędnik zajmujący się zaginionymi Amerykanami zaczął kaszleć po drugiej stronie.

– Alena Cornwall. Nie wiem, czy mężowi coś się stało, chciałam tylko zapytać, czy nie

dostali państwo jakiejś informacji…

– A od jak dawna męża nie ma?

To było niemal jeszcze bardziej skomplikowane niż rozmowa z policją. W ambasadzie

mogli kojarzyć nazwisko Patricka, może nawet czytali „Reportera”.

Wyjaśniłam zwięźle, nie wspominając o pracy Patricka.

– Jak długo państwo są małżeństwem?

– A co to ma do rzeczy?

– Wie pani, jestem żonaty od trzynastu lat. Nie wszyscy doceniają te same dania przez

cały tydzień, jeśli pani rozumie, co mam na myśli.

Odgryzł kęs czegoś. W słuchawce mlasnęło. Zacisnęłam dłoń na żelaznej poręczy

schodów, by zachować spokój.

– Problem polega na tym, że nie mówię zbyt dobrze po francusku i nie potrafię się

porozumieć z policją. A państwo chyba powinni wiedzieć, jeśli coś przytrafi się amerykańskiemu
obywatelowi? Wypadek albo coś w tym rodzaju.

– Chwileczkę, niech no sprawdzę. O, tutaj mamy coś…

Serce podskoczyło i zrobiło woltę, by po chwili wylądować gdzieś w dole brzucha.

– Emeryt z Illinois, któremu w piątek skradziono futerał na aparat fotograficzny,

niedaleko wieży Eiffla. Zostawił go na ziemi, żeby zająć sobie kolejkę, bo musiał skoczyć w
krzaki za potrzebą. Stał w kolejce dwie godziny i absolutnie nie chciał stracić swojego miejsca.

– Patrick ma trzydzieści osiem lat.

Właśnie nadpływał statek przypominający wyglądem potężnego żółwia. Turyści

wyciągali ręce z aparatami. Schyliłam się, by nie znaleźć się w albumach z katedrą Notre Dame
w tle.

– Niech pani posłucha tego: przedwczoraj w nocy para kochanków wdarła się na

cmentarz Père-Lachaise, czekali na zamknięcie, ukryci w krypcie grobowej. Chcieli uczcić
pamięć Jima Morrisona, pijąc bourbona i robiąc brzydkie rzeczy na jego grobie w świetle
księżyca. Chłopak powiedział potem, cytuję: „Duch Jimiego miał się wznieść w momencie
orgazmu”. Zakładam, że to nie pani mąż?

– Patrick nie lubi Jima Morrisona.

W słuchawce zachrzęściło, mężczyzna znów zakasłał. A może stłumił śmiech?

– Na pani miejscu pojechałbym do domu i poczekał grzecznie jeszcze przez tydzień –

powiedział wesoło. – Jeżeli pojawi się tu jakiś mister Cornwall, poproszę go, żeby zadzwonił do
domu, asap. Okej?

Oszczędności nie wystarczy mi na długo, jeśli będę jeździła po mieście taksówkami,

pomyślałam, wysiadając z samochodu.

Gdy chodzi o Alaina Thery’ego, nie ulegało wątpliwości, że ma dostatecznie dużo

pieniędzy.

Pod adresem Avenue Kléber 76 znajdował się stary pałac, unowocześniony taflami

przyciemnionego szkła wzdłuż całego parteru. Leżał kilka kwartałów od Łuku Triumfalnego,
nieopodal dwóch ambasad i salonu Ferrari.

background image

Ponieważ nie dostałam żadnej odpowiedzi z firmy Lugus, postanowiłam spotkać pana

Thery’ego osobiście, zanim zniknie na weekend. Chwilowo miałam dość rozmów przez telefon.
Poza tym chciałam zobaczyć jego reakcję na pytanie o Patricka.

Lugus nie należał do przedsiębiorstw zachęcających do spontanicznych odwiedzin.

Brama otwierała się tylko od wewnątrz albo za pomocą kodu. Nigdzie nie było dzwonka.
Spróbowałam zajrzeć do środka przez ciemne szkło, ale zobaczyłam jedynie własne odbicie i
fragment ulicy. Trochę wyżej, z kamiennej balustrady spoglądała na mnie lwia głowa.

Podczas gdy z okolicznych budynków wypływał równy strumień urzędników, brama z

numerem 76 pozostawała zamknięta.

Właśnie miałam się poddać, kiedy obok zahamował motocykl. Motocyklista wyjął z torby

grubą kopertę, podszedł do wejścia i wystukał kod. Drzwi otwarły się z odgłosem głębokiego
westchnienia.

Momentalnie znalazłam się za plecami mężczyzny.

– Ależ dzisiaj nam się poszczęściło z pogodą! – zagadnęłam, spiesząc za nim przez

bramę.

W środku dyskretnie rozbrzmiewał pop inspirowany muzyką z Karaibów. Mięsisty, szary

dywan tłumił kroki. Blondyn w recepcji odebrał przesyłkę. Alain Thery najwidoczniej lubował
się w czarnym szkle, ponieważ wszystkie wewnętrzne ściany były równie błyszczące i
nieprzejrzyste, jak te na zewnątrz. Niewykluczone, że po drugiej stronie ktoś stał i mnie
obserwował. Nie mogłabym go dojrzeć, nawet gdybym próbowała. Widziałam za to
zwielokrotnioną postać kuriera, odbijającą się w wielu wariantach, gdy zmierzał ku wyjściu.
Drzwi śluzy zamknęły się za nim z cichym świstem.

– Dzień dobry, czy zastałam Alaina Thery’ego? – powiedziałam, zbliżywszy się do

kontuaru.

– Jest pani umówiona na spotkanie?

Blondyn odkręcał uważnie zakrętkę różowego słoiczka. Widoczne za nim schody

prowadziły na piętro.

– Nie, ale jestem przekonana, że zechce się ze mną spotkać – odparłam. – Reprezentuję

amerykańską spółkę zainteresowaną zagadnieniem, jak współgrać z otoczeniem w bardziej
efektywny sposób.

– Nie ma go tutaj – rzekł młodzieniec i zaczął smarować skórki wokół paznokci.

W powietrzu uniósł się zapach miodu i migdałów. Jakaś piosenkarka szczebiotała po

francusku do lekkich, tanecznych rytmów.

– Mogłabym porozmawiać z sekretarzem pana Thery’ego? – spytałam, spoglądając na

schody za plecami recepcjonisty. Kończyły się jeszcze jedną szklaną ścianą.

– Niech pani wyśle mejl – rzucił i wyciągnął z niewielkiego futerału pilnik do paznokci.

– Już wysłałam – powiedziałam, ale nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.

Okej, pomyślałam. Cofnęłam się dwa kroki. Namierzyłam kierunek, błyskawicznie

okrążyłam recepcję i przeskakując po dwa stopnie, wbiegłam na górę.

– Chwileczkę! Halo! Nie może pani… Stój!

Słyszałam za plecami, jak przechodzi na francuski. Merde i putain rozumiałam doskonale.

Na szczycie schodów pchnęłam szklane drzwi i wkroczyłam w otwartą przestrzeń biurową, która
zajmowała całe rozległe piętro. Masywne ściany z kamienia oraz sufit zdobiony sztukaterią
świadczyły o przeszłości domu, ale resztę jakby wycięto z czasopisma o urządzaniu
nowoczesnych biurowców. Stoły z aluminium i szkła, komputery o przesadnie wielkich ekranach,
spoty. Zatrzymałam się w środku.

Ani żywej duszy. Kompletna pustka. Ekrany spoczywały w czerni. Blaty lśniły. Żadnych

background image

segregatorów, żadnych splątanych spinaczy, żadnych kolorowych notatników i innych
akcesoriów charakterystycznych dla miejsca pracy. Podeszłam do metalowego, błyszczącego
kosza na śmieci, zajrzałam do środka, ani jednej zmiętej kartki. Nie leżał w nim nawet ogryzek
jabłka.

To są tylko dekoracje, pomyślałam. Nic tutaj nie ma. To zaledwie projekcja

przedsiębiorstwa, obraz perfekcyjnego biura.

Poczułam lekki powiew powietrza za plecami i w chwilę potem na moim ramieniu

zacisnęła się czyjaś dłoń. Odwróciłam się z krzykiem. Wbiłam oczy w pierś odzianą w koszulę.
Koszula z krótkimi rękawami, nabrzmiałe mięśnie. Mężczyzna był ode mnie wyższy o głowę.
Miał szeroką twarz i nieproporcjonalnie mały nos, świńskie oczka, ogoloną czaszkę.

– Szukam Alaina Thery’ego – powiedziałam, czując, jak uścisk przybiera na sile. –

Wygląda na to, że go tu nie ma, więc chyba sobie pójdę… Puść mnie, do jasnej cholery!

Ale ochroniarz, czy kim on tam był, nie zwalniając uchwytu, odprowadził mnie do

recepcji.

– Kim pani jest? Czego pani właściwie chce? Dla kogo pani pracuje?

Blondyn tłumaczył pytania, strażnik najwyraźniej nie mówił po angielsku.

Myślałam szybko i chaotycznie.

– Szukałam toalety. Wydawało mi się, że muszę… zwymiotować. Jeżeli pan rozumie –

dodałam z wymuszonym uśmiechem. – Jestem… w ciąży.

Nie powinnam była tego powiedzieć, ale tylko to przyszło mi do głowy. Blondyn

przetłumaczył. Enceinte po francusku. Strażnik mnie puścił, pchnął w plecy i całą ręką wskazał
wyjście.

– Niech pani zadzwoni w poniedziałek – rzucił za mną blondyn.

Śluza elektroniczna otwarła się i zamknęła niczym małż, gdy tylko znalazłam się na ulicy.

– Czy to ty masz się spotkać z Arnaudem?

Dziewczyna stojąca przed bramą miała podziurawione dżinsy i krótko ostrzyżone włosy.

Na ścianie obok ktoś nabazgrał: zone antipatriotique.

– Poprosił mnie, żebym cię wpuściła – powiedziała, gasząc niedopałek w obciętej puszce.

Przedstawiłam się i weszłam za nią do środka. Żarówka na klatce schodowej była

przepalona, a przez zaświnione szyby nie docierało zbyt wiele światła.

– Niejeden z chęcią wrzuciłby coś przez okno, gdybyśmy się afiszowali z adresem –

wyjaśniła, otwierając ciężkie metalowe drzwi. Miała na imię Sylvie. Po raz pierwszy w Paryżu
wiedziałam, że znalazłam się we właściwym miejscu. To się czuło po zapachu papieru i farby.
Plakaty na ścianach, zaciśnięte pięści, symbole, wszystko tchnęło energią i walką. Patrick tu był.
I choć teraz zaliczał się do znanych dziennikarzy, ciągle żył w nim buntownik z czasów
studenckich.

– Ty też zajmujesz się nielegalnymi imigrantami? – zapytałam.

– To język polityków – odpowiedziała, świdrując mnie wzrokiem. – Żaden człowiek nie

jest nielegalny.

Weszłyśmy do starej hali fabrycznej z plątaniną kabli i rur pod sufitem. Wokół stały

komputery i regały, stosy gazet i książek.

– Zajmuję się sprawiedliwym handlem – odparła Sylvie – i kolektywną różnorodnością.

Mieści się tu kilka organizacji, dzielimy się kosztami, ale tak naprawdę zmierzamy do tego
samego celu. Sprawiedliwość w traktowaniu płci, krajów i ciemiężonych grup ludzi na całym
świecie.

– Spotkałaś Patricka Cornwalla, kiedy tu był? – spytałam.

– No jasne. Przecież cały czas robił wywiad z Arnaudem.

background image

Zerknęła w kierunku wysokiego chłopaka z kolorowym szalem wokół szyi i rozczochraną

ciemną czupryną. Zmierzał w naszym kierunku zygzakiem, obchodząc kartony i stosy gazet.

– Cześć, rozumiem, że to ty jesteś Helena? – powiedział Arnaud Rachid.

– Alena – poprawiła go Sylvie. – Arnaud jest beznadziejny, gdy chodzi o imiona – dodała,

posyłając mu promienny uśmiech.

Część biura należąca do Arnauda mieściła się w głębi hali. Cztery metry nad podłogą

znajdował się rząd zakurzonych okien, ale głównym źródłem światła było kilka jarzeniówek pod
sufitem, które – sądząc z wyglądu – wisiały tam od dni świetności industrializmu.

– Witam w raju obłudników – powiedział Arnaud i opadł na krzesło. – Ten kraj by stanął,

gdyby nagle zniknęli imigranci bez papierów. To oni odwalają najcięższą robotę, sprzątają, harują
na budowach, zbierają jabłka. Nasi starsi pobratymcy wymarliby, gdyby ktoś im nie podcierał
tyłków. Dopiero wtedy, o ile nie wcześniej, Europa poczułaby smród własnego gówna.

Przesunęłam stosik poczty i usiadłam na biurku.

– Kiedy ostatnio spotkałeś Patricka Cornwalla? – zapytałam.

– Dwa tygodnie temu, jakoś tak, może ponad.

Przeciągnął dłonią po włosach.

– Jak mu idzie z artykułami?

– Jeszcze ich nie czytałam.

– A więc jest w domu, w Nowym Jorku?

– Nie, musiał najpierw jeszcze coś załatwić.

Ukradkiem przeniosłam wzrok na podwójne rzędy książek w regale: Karol Marks,

Malcolm X i Che Guevara. Arnaud Rachid perorował o politykach, którzy chcą zabarykadować
granice, a jednocześnie przebierać jak w ulęgałkach wśród ludów świata. Do rzeczy, pomyślałam,
inaczej utkniemy w retoryce i propagandzie.

– Patrick rozmawiał z kilkoma chłopakami, którzy uciekli z niewolniczej pracy –

powiedziałam i wyciągnęłam notes. – Byłeś w to zamieszany?

– Tego nie możesz napisać. To nie jest oficjalna część naszej działalności.

– Nie piszę, jestem researcherką.

Arnaud zdjął szal i ponownie owinął go dokoła szyi.

– Ukrywaliśmy ich – rzekł. – Zaprowadziłem Patricka do ich kryjówki.

Oparł się plecami o krzesło, przyglądałam mu się, gdy opowiadał. Miałam wrażenie, że

jest zdenerwowany, ręka nieustannie majstrowała przy szalu, stopa stukała o podłogę.

Chodziło o trzech mężczyzn z Mali, którzy – przeszmuglowani do kraju – pracowali

niewolniczo na budowach, przy przeprowadzkach i przeładunkach, zupełnie bez zapłaty. Kiedy
mieli wolne, zamykano ich w safe house, starym magazynie, i grożono użyciem siły. Arnaud
nawiązał z nimi kontakt, gdy w końcu udało im się uciec.

– A więc to na tym Patrick się koncentrował? Na czymś w rodzaju kryminalnej siatki

przemytników szmuglujących ludzi do Francji?

Arnaud westchnął głośno, położył nogi na biurko.

– Nie zrozum tego opacznie – powiedział i przeciągnął palce przez włosy, czochrając je

jeszcze bardziej. – Nie jesteśmy przeciwko szmuglowaniu ludzi, jesteśmy za Europą o otwartych
granicach. Gdyby istniała wolność imigracji, nie byłoby rynku dla przemytników ludzi. Oni tylko
oferują usługę, na którą jest zapotrzebowanie. Oczywiście zdarzają się łajdacy, którzy każą sobie
słono płacić i narażają ludzkie życie, ale to osobna historia.

– Czy ta kryminalna siatka wie, czym się zajmuje Patrick?

– A co, stało mu się coś?

Ściągając nogi ze stołu, Arnaud Rachid zrzucił na podłogę część poczty. Pochylił się i

background image

zaczął zbierać koperty.

– Dokąd Patrick miał pojechać z Paryża? – zapytałam.

– Nie wiem – odparł i przyjrzał mi się badawczo. – To wasza redakcja też nie wie?

Nie musiałam wymyślać odpowiedzi, ponieważ za plecami usłyszałam głos Sylvie.

– Napijecie się kawy?

– Ja to załatwię – zaoferował się Arnaud i momentalnie wstał z krzesła.

Automat do kawy stał w ciasnym składziku. Chłopak wygrzebał z szuflady kilka

plastikowych pojemniczków w różnych kolorach, wybrał czarny i umieścił go w otworze na
szczycie aparatu. Opuścił dźwignię i wcisnął jeden przycisk. Cisza.

– Kim jest Josef K.? – zapytałam.

Drgnął i spojrzał na mnie.

– Co za Josef K.? Chodzi ci o tego u Kafki?

– Nie wiem, Patrick wspomniał coś…

Składzik był ciasny, Arnaud, poruszając się, trącał mnie biodrem. Przełknęłam ślinę,

wycofałam się na próg.

– A jak się mają uciekinierzy z Mali? Dalej ich ukrywacie? Mogłabym ich spotkać?

Merde! – huknął pięścią w automat. – Dlaczego takie aparaty nigdy nie działają? A

popatrz na to!

Pomachał plastikowym pojemniczkiem z jedną porcją kawy.

– Po jaką cholerę takie marnotrawstwo środków na jedną filiżankę espresso?

Jeszcze raz wcisnął guzik i nagle trysnęła woda.

– Napijemy się kawy w mieście – zawyrokował, wyłączając automat. – Muszę tylko

skoczyć do kibla.

Kiedy zniknął na wąskich schodach, podeszła do mnie dziewczyna z podziurawionymi

dżinsami.

– Musisz obchodzić się z nim bardzo delikatnie – powiedziała, stanąwszy zbyt blisko. –

Wiesz, że znał kilka z tych osób, które zginęły w pożarze? Nie widać tego po nim, ale cholernie
to przeżywa.

Przejął mnie lodowaty dreszcz.

– W pożarze? Masz na myśli pożar hotelu sprzed dwóch tygodni?

Kątem oka dojrzałam zbliżającego się do nas Arnauda, szedł przez halę z kurtką

przewieszoną przez ramię.

– Słyszałam, jak pytałaś o Josefa K. – rzekła cicho.

Serce zrobiło podwójną woltę.

– Co o nim wiesz? – spytałam.

– Myślałam, że ty też wiesz – odparła, przyglądając mi się badawczo. – Josef K. to

przemytnik ludzi, ukrywa się oczywiście pod pseudonimem, wschodnioeuropejski gangster z
Ukrainy. Kiedyś w KGB, później kapitalista, jak wszyscy inni po pierestrojce, wyjątkowo
ohydny typ.

Chwyciłam się futryny. Ostatnie nazwisko w notesie Patricka. Czy to jego miał spotkać?

Zobaczyłam stereotypowy obraz wschodnioeuropejskiego gangstera: ogolony na zero, twarz w
bliznach, martwy wzrok. Jeszcze tylko jedna rzecz do zrobieniato wyprawa w prawdziwą
ciemność

Nie! – pomyślałam. – Kochany, kochany…

– Chętnie się do was przyłączę – powiedziała Sylvie – jeśli idziecie na kawę.

Arnaud pokręcił zdecydowanie głową.

– Nie teraz. – Ruszył szybko.

background image

Udało mi się podarować jej uśmiech. To było oczywiste, że dziewczyna jest beznadziejnie

zakochana w swoim towarzyszu rewolucji.

– Jeśli naprawdę się tym przejmujesz, to zapisz się do nas w sieci – powiedziała,

wręczając mi ulotkę, którą zmięłam i wrzuciłam do kosza, gdy tylko wyszliśmy na ulicę.

– Sylvie jest niewiarygodnie zaangażowana – odezwał się Arnaud. – Pamiętam, jak to

jest, kiedy człowiek jest nowy i właśnie otworzyły mu się oczy. Mogłem wtedy pracować na
okrągło. Ona stąd nie wychodzi.

Szedł raźnym krokiem, musiałam niemal biec, by nadążyć.

– Powiedziała, że znałeś kilka osób wśród tych, które zginęły w pożarze. Czy chodzi o

pożar hotelu przy Boulevard Michelet?

Zatrzymał się w pół kroku, spojrzał na mnie.

– Co wiesz o pożarze? – spytał.

– Zginęło siedemnaście osób – odpowiedziałam. – Myślę, że Patrick tam był tej nocy.

Arnaud ruszył dalej bez słowa.

– Czy to tam ich ukrywaliście? W hotelu?

Nagle zrozumiałam, jak to wszystko było powiązane. Dlaczego Patrick popędził do

miasta w środku nocy.

– Mężczyźni z Mali byli wśród ofiar pożaru, prawda?

Arnaud Rachid skręcił w prawo na Rue Bretagne i przepychał się między stoiskami

pełnymi warzyw oraz baliami, w których ruszały się żywe skorupiaki. Chwilami biegłam, żeby
go dogonić. To była dzielnica, której mieszkańcy jeżdżą na rowerach, robią zakupy na targu i
sortują odpady w kolorowych plastikowych kontenerach. Przypominała trochę East Village.

– Wejdziemy tutaj – oznajmił i przepuścił mnie w drzwiach do baru. – Co chcesz?

Zamówiłam kanapkę i sok. Usiadłam w kącie. Większość gości to byli geje. Złożywszy

zamówienie, Arnaud usiadł obok mnie, wyciągnął z kurtki tytoń i zaczął skręcać papierosa.

– Myśleliśmy, że tam jest bezpiecznie – powiedział. – Inaczej nie korzystalibyśmy z

hotelu.

Wzdrygnęłam się na wspomnienie wypalonego budynku. Chłopakowi trzęsły się ręce,

okruchy tytoniu spadały na stolik.

– Dzielili jeden pokój – mówił dalej. – Rozwiązanie może nie najlepsze, ale w każdym

razie mieli dach nad głową. I łóżka. I w korytarzu łazienkę z ciepłą wodą.

– To była śmiertelna pułapka.

– W Paryżu nie ma już specjalnie dużo miejsc, gdzie nie pytają o dokumenty. Nikt nie

wiedział, że tam mieszkają, oprócz mnie i paru innych osób.

Arnaud wyciągnął zapalniczkę, by po chwili schować ją razem z papierosem.

– Kurde, cały czas się zapominam. Człowiek nie dawał wiary, że uda im się stworzyć

Francję dla niepalących. – Przesunął dłonią po włosach i rozejrzał się nerwowo dokoła.

– Patrick był tam kilka razy, gadał z nimi. Ostatni raz tego samego popołudnia, wydawało

się, że wszystko jest w porządku. Inaczej od razu zmienilibyśmy im kwaterę, to przecież jasne,
nie?

Kelner postawił przede mną podwójną zapiekaną kanapkę, ser wyciekał na talerz.

– Tamtej nocy ktoś zadzwonił do Patricka i powiedział mu o pożarze. To byłeś ty?

– Miałem wyłączoną komórkę. Nie spałem w domu.

A gdzie? – zapytałam w myśli, ale przecież to nie moja sprawa, gdzie Arnaud Rachid

spędza noce. Wyłowił z kieszeni blister z gumą nikotynową, włożył jedną do ust.

– Spotkaliśmy się w sobotę, po pożarze – mówił dalej. – Widzieliśmy pogorzelisko.

Patrick rozmawiał z policjantami. Był pewien, że pożar wzniecono umyślnie.

background image

– Ale w gazecie napisano, że nie zachodzi podejrzenie popełnienia przestępstwa.

– Policja spisała jego zeznanie w charakterze świadka. A później umorzyła dochodzenie.

Zatrzymał na mnie wzrok.

– Ci ludzie wszędzie mają kontakty.

– Ale skąd Patrick mógł wiedzieć, że chodzi o podpalenie? A może wiedział, kim są

podpalacze?

Arnaud przebierał palcami po szalu.

– Są rzeczy, których nie mogę zdradzić – odparł. – Przede wszystkim muszę myśleć o

ludziach, których chronimy.

W końcu udało mi się podnieść kanapkę do ust. Jadłam, nie spuszczając z niego oczu.

Roztopiony ser zdążył stężeć. Arnaud dopijał piwo.

– A tak z zupełnie innej beczki: co ci powiedziała Sarah?

– Że jesteś idealistą.

Wykrzywił się.

– Sarah myśli, że wymierza sprawiedliwość, że wszyscy są równi wobec prawa. Ale tylko

w tym mieście prawie pół miliona ludzi żyje bez papierów. Nie mają żadnych praw. A nasze
prawodawstwo zapewnia im jedynie deportację.

– To dlaczego odesłałeś Patricka właśnie do niej?

Rozejrzał się znów niespokojnie, ściszył głos.

– Ci mężczyźni się bali. Właściwie tylko Salif odważył się mówić. Pozostali żądali

jakichś gwarancji, prawa pobytu, ochrony, inaczej nie chcieli być w gazecie. Zaproponowałem
Patrickowi spotkanie z Sarah. Wygląda na twardzielkę, ale wiem, że ona rzeczywiście się
przejmuje. I myślę nawet, że trochę się zakochała.

– W Patricku?

Patrzyłam na niego, zdumiona. A więc to było off the record.

– Przecież jest mężatką – dodałam, starając się opanować.

Roześmiał się w głos.

– Nie, co ty, nigdy nie była. Obrączkę pokazuje tylko w sądzie, w ten sposób wzbudza

większy szacunek.

Odwróciłam głowę, zobaczyłam mężczyznę całującego innego mężczyznę, zobaczyłam

ludzi przy barze, którzy sączyli alkohol i rozmawiali o pogodzie.

– Muszę już iść – powiedział, wstając – ale zawsze możesz zadzwonić. A właśnie, gdzie

się zatrzymałaś w Paryżu?

– Przy Sorbonie. W tym samym hotelu, co Patrick.

Nadal siedząc, widziałam, jak znika za drzwiami. Ze wszystkiego, co powiedział,

najgłośniej rozbrzmiewało jedno zdanie. I myślę nawet, że trochę się zakochała.

– Życzy sobie pani czegoś więcej?

Harry wstrząsnął butelką sosu Worcester i pokropił nim sto jedenastą bloody mary tego

wieczoru.

Kiwnęłam szklaneczką do whisky.

– Jeszcze jedną. I wodę.

Piłam to, co prawdopodobnie pił Patrick tego wieczoru, kiedy później zadzwonił do mnie

ostatni raz, na bańce. Whisky smakowała popiołem. W barze było pełno, ciepło osiadało
wszędzie wilgotną mgiełką. Na ścianach wisiały czaro-białe fotografie, rysunki klasycznych
paryskich kabaretów i amerykańskie proporczyki sportowe. Całość bardzo pre-war, lokal żyjący
własnymi wspomnieniami.

Przesunęłam fotografię w kierunku barmana.

background image

– Poznaje pan tego faceta?

– Dlaczego pani pyta?

Zerknął na zdjęcie.

– Dlatego że za nim tęsknię.

Harry wytarł ręce i wziął portret Patricka, studiował jego twarz w świetle secesyjnych

lamp na ścianach.

– Nie był tu parę tygodni temu…? Zaraz…

Zmarszczył czoło.

– Tak, pamiętam go. Mówił o swojej żonie.

Zakrztusiłam się, whisky paliła mnie w nosie.

– O swojej żonie?

– Powiedział, że ma cudowną żonę – uśmiechnął się.

Rozgniatał w szklance ćwiartki limonki i liście mięty. Kruszył lód, trzymając go w dłoni,

uderzał weń muddlerem jak kijem bejsbolowym.

– Tęsknił za domem w Nowym Jorku, nie chciał dłużej podróżować w ten sposób. Starali

się o dziecko, powiedział, tęsknił za własną rodziną.

Dolał rumu i sody, wrzucił kilka kostek lodu i postawił drinki na kontuarze, skąd odebrali

je kelnerzy.

– Powiedziałem mu, żeby nie odpuszczał. Dzieci to najlepsza sprawa, jaka się może

zdarzyć mężczyźnie; wszystko inne blednie, kiedy te przyjdą na świat. Sam mam czwórkę, dwoje
ostatnich to bliźniaki.

Znów wytarł ręce i przesunął fotografię w moją stronę.

– U niego więc nic nie wskórasz, dziewczyno.

Spojrzałam w dół i spotkałam wzrok Patricka. Moje włosy utworzyły wokół nas coś na

kształt kurtyny. Dosyć tego! Nie mogłam dłużej uganiać się za jego cieniem. Siedział w knajpie i
rozmawiał o mnie z barmanem, okej, to jeszcze ujdzie. Ale jeśli naprawdę mnie kocha, chyba nie
może ryzykować wszystkiego dla jednego reportażu? Zatęskniłam do domu, do swojego życia.
Chciałam tworzyć fikcyjne światy, demontowane po ostatnim przedstawieniu. „Wiem –
powiedziałam cicho do niego, przesuwając palcem wzdłuż linii podbródka, – wiem, że znów
wybrałeś najtrudniejszą drogę i wiesz, dlaczego to wiem?” Za każdym słowem uderzałam dłonią
w kontuar. „Dlatego że jesteś cholernie trudnym człowiekiem”.

Opróżniłam szklaneczkę z whisky. Kiedy spojrzałam w górę, butelki na ścianie zaczęły

się kołysać.

– Powiem tak – zwróciłam się do barmana, niemal przewieszona przez kontuar. – Pewien

mężczyzna jedzie do Paryża. Tęskni za domem. Mówi, że wraca do domu, a mówimy o Nowym
Jorku, no wiesz, Nowy Jork, Ameryka. Jesteś żonaty, wytłumacz mi, po co facet wymyśla taką
rzecz?

– Trudno powiedzieć – odparł, sięgając po butelkę rumu.

Naturalnie nie nazywał się Harry, to tylko absurdalna myśl, która zaświtała mi w głowie

po drugiej czy trzeciej whisky. Że Harry jest nieśmiertelny, podobnie jak bar założony przez
niego prawie sto lat temu; pierwszy koktajlbar w Europie, jak głosił tekst na okładce czerwonej
książeczki z przepisami na drinki. Leżąca na ladzie książeczka chlubiła się bloody mary, którą
ponoć wymyślono właśnie w tym lokalu.

– Wyznał mi, że zrobił coś potwornego – mówił dalej barman, któremu nie było na imię

Harry.

– Wiem, wiem, po to tu przyjechał, żeby grzebać w pracy niewolników, bo chce uratować

cały ten cholerny świat, ale to, kurde, niemożliwe.

background image

Barman mieszał pałeczką kolejne koktajle.

– Myślałem, że zdradził żonę albo coś w tym rodzaju, taki był nieszczęśliwy. A wiesz, co

zrobił?

Pokręciłam głową, lokal zawirował jeszcze bardziej. Barman się uśmiechnął.

– Pożyczył baby money. To tak, jakby wykradł dziecku przyszłość, powiedział. Musi

oddać te pieniądze i dlatego, zanim wróci do domu, musi doprowadzić robotę do końca.

Zakrztusiłam się i zaczęłam kaszleć, przełykałam ślinę, a tańczące we mnie słowa

układały się w zdania. Pożyczył pieniądze. Zamierza wrócić. Nie zrobił mnie w konia.

Po chwili dotarła do mnie reszta: dlatego jeszcze nie wrócił do domu. Nie potrafi mi

spojrzeć w oczy i przyznać się, że przebimbał pieniądze naszego dziecka na reportaż, którego nie
dokończył.

– Powiedziałem mu, żeby się nie martwił – ciągnął barman. – To nie pieniądze się liczą

dla tych małych istot, tylko miłość. Powinniśmy kochać je aż do śmierci, jedynie to jest ważne.

Chciałam chwycić szklankę, ale nie trafiłam, wypadła mi z rąk i wylądowała u stóp kilku

brytyjskich kibiców piłki nożnej.

– Szorry – wymamrotałam.

Barman zamiatał odłamki szkła wokół moich nóg.

– Chcesz posłuchać dobrej rady?

Wskazał na zdjęcie Patricka.

– Zapomnij o tym facecie. Ma żonę, wkrótce dziecko. Nic u niego nie wskórasz.

Złapałam fotografię, na którą wylał się drink, przeciął twarz Patricka i płynął niewielkim

strumieniem po ciemnym drewnie, by znaleźć ujście na moich kolanach.

– Myślę, że pora zadzwonić po taksówkę – stwierdził barman, który nie miał na imię

Harry.

Lekko uchylone drzwi wpuszczały do środka strugę światła. Otwarłam je i znalazłam się

w korytarzu, który prowadził do kolejnego pomieszczenia, znacznie większego niż mój pokoik
hotelowy, który – co dopiero teraz zrozumiałam – był tylko poczekalnią. Światło dzienne
wpływało przez rząd lukarn. Przy biurku na środku pokoju siedział Patrick pochylony nad
komputerem.

– Płacimy za to wszystko? – zapytałam. – Wiedziałeś cały czas o tych pokojach?

– Muszę przecież gdzieś mieć miejsce do pracy – odparł.

– Dlaczego nie powiedziałeś, że tutaj jesteś?

– Znaleźli dziecko – rzekł i wiedziałam, że chodzi o niemowlę, którego matka zmarła w

szpitalu w Los Cristianos.

– Żyje? – chciałam zapytać, ale Patricka już nie było.

Przechodziłam z pokoju do pokoju, szukałam go i nagle rozryczał się alarm, dom zaczął

pogrążać się w rzece. Wbiegałam po schodach na górę, widocznie czegoś zapomniałam. Byli tam
Benji i Duncan, choreograf; robota trwała, choć lada chwila mieliśmy utonąć, lodowata woda
zajmowała piętro za piętrem, a alarm wył jak opętany.

Obudziłam się gwałtownie, zaplątana w prześcieradło. Kołdra zsunęła się na podłogę, za

oknem czarna noc. Chciałam zatrzymać to nieokreślone uczucie ze snu. Coś, o czym
zapomniałam, a o czym powinnam pamiętać. Alarm nie ustawał i w końcu zrozumiałam, że
dzwoni moja komórka. Wrzeszczała i migała na stoliku przy łóżku. Godzina na wyświetlaczu:
1:23.

– No, nareszcie złapałam któreś z was. Nie rozumiem, dlaczego Patrick się nie odzywa.

To był głos jego matki.

– Zrobiliśmy coś nie tak? Znowu chodzi o ojca? Że też planowanie musi być takie

background image

uciążliwe.

– Ach to ty, cześć! – odparłam i usiadłam, wyprostowana jak struna.

Coś musiało się stać, jeśli teściowa dzwoni w środku nocy. Potem dotarło do mnie, że

tam, skąd dzwoni, wcale nie jest noc. Zobaczyłam jasną skórzaną sofę w pokoju dziennym, gdzie
jedzą posiłki, kiedy są sami. W salonie nakrywają do stołu tylko wtedy, gdy podejmują gości.
Srebrne świeczniki, kwieciste serwetki i cztery dania. Eleonor Cornwall zawsze trochę za bardzo
się stara.

– Muszę wiedzieć już teraz, bo postanowiłam zamówić jedzenie, a takie firmy chcą znać

termin ze sporym wyprzedzeniem.

Pochyliłam się, złapałam kołdrę i owinęłam ją wokół siebie. Głowa mi pękała, z ust

cuchnęło zepsutą rybą. Zamówić? Jakie jedzenie? Po chwili przypomniałam sobie, że za kilka
tygodni mają obchodzić rocznicę ślubu. Czterdziestą ósmą?

– To, że on i ojciec mają odmienne poglądy, nie oznacza, że trzeba się odciąć od rodziny,

nie tak go wychowaliśmy.

– Jasne, że przyjdziemy – powiedziałam znużona.

– To nie jest jakaś okrągła rocznica, nie planuję więc nic specjalnego…

– Ile to już lat?

– Czterdzieści siedem. Jesteśmy za starzy, żeby się rozwieść.

Oczami wyobraźni zobaczyłam króciutką sekwencję: Patrick i ja siedzimy na kanapie,

jemy w milczeniu, odwróceni do telewizora, jakbyśmy już mieli dość patrzenia się na siebie.
Zawsze się bałam, że taki czas nadejdzie, teraz zaś oddałabym wszystko, aby mógł nadejść.

Podczas gdy Eleonor rozwodziła się nad jubileuszowym menu – chodzi przecież o

skromne przyjęcie dla najbliższych, to znaczy czternastu osób z rodziny, plus kilku sąsiadów oraz
paru byłych kolegów Roberta ze szpitala – zastanawiałam się, czy nie powiedzieć prawdy.
Patrick by tego nie chciał. Możliwe, że przyjechałby do rodziców, żeby pokazać Nagrodę
Pulitzera, ale nie życzyłby sobie ich nieustannego towarzystwa. Zobaczyłam przed sobą jego
ojca, jak siedzi w swojej bibliotece i czyta literaturę medyczną. W grę wchodzi około dwóch
tysięcy woluminów. „Tutaj – mówi – tu jest zebrana wiedza o życiu i śmierci. To naprawdę coś
znaczy w tym świecie”. „W odróżnieniu od tego, czym ja się zajmuję?” – odpowiada Patrick, no i
się zaczyna.

Wypełzłam z łóżka i przeszłam do łazienki z komórką w ręce.

– Zadzwonimy, jak tylko Patrick wróci z Paryża – powiedziałam i rozłączyłam się, nie

czekając na odpowiedź.

Potem zwymiotowałam. Przez dłuższą chwilę płukałam twarz zimną wodą. Kiedy

wróciłam do łóżka, echo rozmowy wybrzmiało. Przysunęłam się do leżącej w nieładzie kołdry i
objęłam ją mocno. Z zamkniętymi oczami myślałam o ciele Patricka, wtulonym w moje.

– Ty idioto – szepnęłam. – Nie rozumiesz, że mi te pieniądze zwisają? Chcę tylko, żebyś

tu ze mną był.

A później nagle przypomniałam sobie coś więcej ze snu: trzymałam na rękach dziecko.

Zostawiłam je gdzieś w domu. I nie pamiętałam gdzie.

background image

TARIFA
SOBOTA, 27 WRZEŚNIA

W pokoju było okno zakryte kartonem i grubym materiałem. Dzień wciskał się przez

wąską szparę i kładł strużką słońca w poprzek kołdry. Leżąc w łóżku, słyszała, jak zegar
kościelny wybija siódmą. Kwadrans po siódmej. Wpół do ósmej.

Z każdym uderzeniem wszystko szło na dno coraz głębiej. Czas odbierał jej wspomnienia.

Wkrótce nie będzie pamiętała, jak ma na imię. Pomyślała, że zostało w morzu, jak perła w muszli
albo w pierścieniu na palcu bogini wód Owu.

Chwyciła za nogę, przesunęła ją na skraj łóżka i usiadła, czując pod stopami gładką,

zimną podłogę.

Kobieta z naszyjnikami pytała ją często.

Jak się nazywasz?

Skąd jesteś?

A ona za każdym razem spuszczała wzrok jak niemowa.

Zdjęła wiszący na krześle cienki szlafrok i włożyła go na siebie. Należał do Jillian. Nosił

jej zapach. Wszystko w pokoju pachniało jak kobieta z naszyjnikami. Pierwszej nocy obudziła się
w ciemności, z wysoką gorączką i otulona zapachem ciężkim jak kołdra – róże, piżmo – i
pomyślała, że tak pachnie raj. Że to już koniec.

Później usłyszała bicie zegara kościelnego i odgłos kroków za drzwiami. Zazgrzytała

naciśnięta klamka. Światło wlewające się do pomieszczenia i jakaś postać, trzepoczący cień. I
jeszcze jeden. Przysunęła się do ściany, słyszała ich rozmowę w obcym języku.

Przyszli po mnie, pomyślała. Ale w pokoju rozniósł się znajomy zapach i ktoś usiadł na

skraju łóżka. Zamknęła powieki, poczuła, jak zalewa je morska woda, w ciemności powróciło
morze i niekończące się krzyki. Znów otworzyła oczy. Zobaczyła bluzkę z zielonej bawełny oraz
siedem naszyjników, a na nich plątaninę pereł, kamieni i srebrnych wisiorków.

– Mam dla ciebie herbatę – odezwała się kobieta.

Teraz mówiła po angielsku. Herbata smakowała dymem i popiołem, jednocześnie gorzka i

słodka, gorąca, z mlekiem i odrobiną miodu.

Kubek drżał w dłoniach.

– Mam na imię Jillian.

Głos był zachrypnięty.

– Nie wiem, czy pamiętasz, jak się tu znalazłaś.

Jillian wstała, podeszła do drzwi i w pokoju nagle rozbłysło światło.

Wzdrygnęła się i wylała herbatę na ręce. Zapiekła ją rana na lewej dłoni, ślad po sznurze,

kiedy próbowała trzymać się łódki, gdy inni usiłowali ją od niej oderwać.

– Nie bój się – powiedział zachrypnięty kobiecy głos. – Jesteś wśród przyjaciół.

Światło znów zgasło i została sama.

Noc różniła się od dnia. Nocą z okna nie sączyła się żadna strużka. Za dnia słyszała

samochody z zewnątrz. Głosy, których nie rozumiała.

Nie mówcie, jak się nazywacie.

Dajcie nam swoje dokumenty.

Nie mówcie, w jakiego wierzycie boga, kto was tu przywiózł, skąd przybywacie.

Czasami pojawiali się w pokoju. Przemytnicy, którzy syczeli jak węże w nocy, hurry,

hurry i shut up, popychali ich przed sobą na kamienistej ścieżce, kiedy potykając się, spieszyli ku
brzegowi i kiedy po raz pierwszy usłyszała, jak huczy morze. Jak wściekle wznosi się i uderza o
skałę.

– Masz gorączkę – powiedziała Jillian. – Musimy kogoś poprosić, żeby obejrzał twoją

background image

nogę. Rozumiesz, co mówię?

Żeby to tylko nie była zaraza, pomyślała. Zazwyczaj tak się zaczyna.

Pierwszy mężczyzna zgwałcił ją na pustyni. Mój Boże, modliła się, gdy mężczyzna

przyszedł po nią do obozu i zaciągnął do samochodu, chroń mnie tylko przed zarazą.

Teraz noga była opatrzona. Przesunęła dłonią po bandażu. Minęły trzy dni. Gorączka

spadła.

– Jesteś w moim domu – rzekła Jillian innego dnia. – Moi sąsiedzi nie mogą się

dowiedzieć, że tu jesteś. Nie można im ufać. Dlatego nie wolno ci wychodzić. Nie mogą cię
zobaczyć przez okno. Wtedy może przyjść policja. Wyślą cię do obozu internowania. Rozumiesz,
co mówię? Detention camp. Będę miała kłopoty, jeśli znajdą cię w moim domu, rozumiesz to?
Problem.

Przez trzy dni milczała.

Spała.

Kiedy zamykała oczy, stałość wokół niej przestawała istnieć i znów zalewało ją morze.

Szalejąca febra, miotana falami łódź, smród wymiocin pod wiatr.

Najpierw stanęła jak wryta, zobaczywszy to coś kołyszące się przy brzegu. To nawet nie

była łódka, tylko gumowy ponton, płaski jak tratwa o niskich bokach. Żadnych ławek. Żadnego
dachu, pod którym mogliby się schronić. Tylko biegnąca wzdłuż burty lina. Tej nocy miało
popłynąć dwanaście osób. Jeden z przemytników zdzielił ją pałką przez plecy. Hurry, hurry. Bili,
aż wszyscy weszli na pokład i usiedli z kolanami pod brodą, ściśnięci tak, że nie mogli się
ruszyć. Trzech mężczyzn wypchnęło ponton na czarną wodę. Niebo było czarne, bez księżyca,
bez gwiazd, nad górami wisiały jedynie chmury.

Siedziała najdalej z tyłu, dotykając kolanami pleców chłopca, który miał na imię Taye.

Samo to, że znała jego imię, było przestępstwem. Wiatr targał liną. Ręce już były mokre.
Kołysząc się, ponton wypłynął w noc. Dwóch przemytników przysiadło na relingu przy motorze,
trzeci na dziobie. Mieli na sobie kapoki, wyglądali, jakby ktoś ich napompował, prawie jak piłki.
Nagle zaczęli targać za ubranie kobietę siedzącą obok. Zegarek, dawaj biżuterię. Pieniądze.
Torebkę.

Nie pojmowała, o co chodzi. Przecież zapłacili za przewóz z góry, dzień wcześniej, gdy

wieczorem odebrano ich, by ukryć bliżej brzegu. Teraz jeden z mężczyzn bił ją pałką po głowie.
Próbowała osłaniać się rękami. Nie miała już żadnych pieniędzy.

Nie szkodzi, myślała, odpinając zegarek. Łańcuszek wokół szyi. Płócienną torbę, w której

miała trochę zapasowych ubrań, mydło. Jeśli przepłynę na drugi brzeg żywa, to i tak będę u celu.

Któryś z pasażerów nie potrafił się opanować. Wstał i zaczął krzyczeć do przemytników

w języku joruba, oni odpowiedzieli hardo w narzeczu, którego nie rozumiała. W powietrzu
świsnęło wiosło, trafiło stojącego, aż upadł. Przemytnik przestąpił siedzących mu na drodze,
chwycił mężczyznę za nogi, wypchnął za burtę i bił na oślep tych, którzy znajdowali się
najbliżej, a ci, skuleni jeszcze bardziej, mamrotali słowa modlitwy. Krzyki tonącego cichły, by w
końcu zaniknąć w ciemności.

Zamknęła oczy i mocno objęła ramionami nogi. Dobry Boże, któryś jest w niebie, modliła

się w duchu, uspokój, proszę, tych szalonych ludzi, spraw, by morze ucichło, pozwól mi żyć.
Pozwól żyć Tayemu, dodała, aby obłaskawić Boga, weź mnie, ale daruj życie chłopcu, ma tylko
szesnaście lat, to jedyny syn w rodzinie. Potem wymamrotała imiona pozostałych pasażerów,
jedno po drugim kierowane ku dnie łodzi, pod którym czuła kipiące morze; tajemne, prawdziwe
imiona, które nocą zdradzali sobie szeptem w szopie, gdzie nakazano im milczenie.

Kobieta obok niej wymiotowała prosto w ciemność, a wszędzie wokół wznosiły się

kwilenia i modły, żałosna pieśń zlewająca się z zawodzeniem fal. Wcisnęła głowę w kolana i też

background image

zaczęła się modlić do bogini morza Owu, chociaż nie wierzyła w starych bogów, tak jak nie
wierzyła w duchy, zabobony i magię, które w beznadziejny sposób trzymają Afrykę w
przeszłości. To miała być Sefi, pomyślała, wspominając twarz siostry tamtego wieczoru, kiedy
wyznała, co postanowiła. Powiedziała, że pojedzie zamiast niej. Ktoś musi przysyłać pieniądze
do domu. Bracia byli w South-South, szukali pracy w przemyśle wydobywczym, ale ciągle nic z
tego nie wynikało.

I zdarzył się cud. Morze się uspokoiło. Kiedy podniosła oczy, po drugiej stronie

zamajaczyły światła. Podziękowała Bogu i Owu, którekolwiek z nich sprawiło, że morze ucichło.
Przemytnicy poruszali się wzdłuż brzegów pontonu. Zaczęli szarpać siedzącego najbliżej burty,
mężczyzna wrzeszczał, zawzięcie ich odpędzając, ale uderzyli go w głowę i wyciągnęli za ręce.
„Skacz, skacz!” – wołali.

Wszystko poszło tak szybko w ciemności. Mężczyzna szamotał się w wodzie i krzyczał, a

potem zniknął. Był jednym z tych, którzy nigdy wcześniej nie widzieli morza, pochodził z kraju,
gdzie błoto pochłaniało rzekę i zamieniało się w piasek. „Pomóżcie mu! – wołał ktoś, – No,
pomóżcie mu!” Ale szmuglerzy tylko się śmiali, a fale znów urosły i morze się podniosło przeciw
nim, kiedy wyrzucali następnego mężczyznę, i jeszcze jednego. Boże, któryś jest w niebie, oni
nas pozabijają, zdążyła pomyśleć, widząc, jak podnoszą siedzącego przed nią Tayego. „Przecież
to tylko chłopiec!” – krzyknęła i sekundę później poczuła, jak jeden z przemytników chwyta ją za
ramię i ciągnie ku miękkiemu relingowi. Złapała za sznur, trzymała się go z całych sił, ale
mężczyźni targali ją za nogi, tłukli wiosłami i w końcu wypchnęli za burtę. Sznur się zerwał, nie
wypuściła go z rąk. Morze odrzuciło ją od łodzi, prosto między ramiona, które wymachiwały,
biły i próbowały ją złapać, uwolniła się, wierzgając nogami, chcieli ją wciągnąć na dno,
próbowała krzyczeć, ale zaczęła się w nią wlewać słona woda. Pamiętała, że zamknęła usta i
uczepiła się liny. Że tonęła i że zabrakło jej powietrza.

– Czy poznajesz kogoś z tych tutaj?

Trzeciego ranka Jillian miała ze sobą gazetę. Codziennie, w chwilę po tym, jak zegar

wybił ósmą, przychodziła ze śniadaniem. Ścisnęło ją w żołądku na myśl o chlebie, serze i
miseczce wypełnionej jęczmieniem, migdałami i mlekiem. Wstała z łóżka i pokuśtykała do okna.
Poprzedniego dnia naderwała róg kartonu, aby móc wyjrzeć na zewnątrz. Zobaczyła niskie białe
domy i kwiaty wspinające się z ogrodu; ciemnoczerwone kwiaty na tle bieli. Błękitne niebo i
delikatne obłoki. Oparty o ścianę motorower.

Jillian odłożyła gazetę na łóżko, przysunęła stolik i postawiła na nim tacę.

– Tutaj, w Tarifie, znaleziono martwego afrykańskiego imigranta, a nieopodal Kadyksu

jeszcze dwóch innych. Marokański patrol morski donosi o kolejnych zwłokach wyłowionych w
cieśninie.

Była zmuszona zerknąć na gazetę. „Zwłoki imigrantów znalezione na Costa de la Luz”,

głosił nagłówek. Gazeta była angielskojęzyczna. Na zdjęciu ludzie stali na plaży. Na mapce obok
zakreślono Tarifę. Serce zabiło jej mocniej. Kadyks leżał niedaleko stąd.

– Podejrzewają, że imigranci próbowali przepłynąć cieśninę pontonem, który wywrócił

się na falach w nocy z soboty na niedzielę – powiedziała Jillian, mieszając herbatę w swoim
kubku.

Oczy nie mogły się oderwać od tekstu. W nocy ktoś widział, jak gumowa łódź odbija od

brzegu na zachód od Tangeru, ale nic nie wskazuje na to, że dotarła na drugą stronę. Marokańska
policja morska nie ma informacji o powrocie pontonu. Pomyślała o przemytnikach. Czyżby też
utonęli? Słyszała tylko, jak zapuszczają motor, potem zniknęli. Myśląc o Tayem, szukała w
tekście potwierdzenia, że nie było go wśród tych, którzy utonęli. Znaleziono dwóch mężczyzn i
kobietę. Kobieta spodziewała się dziecka. Zamknęła oczy. Słyszała wokół siebie szepty w

background image

ciemności. Zaynab. Catherine. Toyin. Kto zadecydował o tym, komu będzie dane przeżyć, a
komu umrzeć? Że właśnie ona trzymała linę. Kiedy szła na dno, kiedy słabła, sznur stawiał opór.
Ciągnęła zań ostatkiem sił, aż wreszcie wypłynęła na powierzchnię. Wchłonęła w płuca świeże
powietrze nocy. Na drugim końcu sznura podskakiwała boja. Musiała ją zerwać z łodzi w czasie
szamotaniny z przemytnikami. Przylgnęła do niej całym ciałem, kołysała się razem z nią na
czarnych falach. Nie widziała już pontonu. Nie widziała nikogo spośród pasażerów. Wokół niej
było tylko morze. Gdzieś mignęła lampa i zniknęła. Nie czuła nóg w zimnej wodzie. Okręciła się
liną i przywiązała do boi. Pomyślała, że nie wypuści jej z rąk nawet po śmierci, bo inaczej utonie,
zjedzą ją ryby, a mama nigdy się nie dowie, co się stało jej młodszej córce.

– A więc umiesz czytać po angielsku – skomentowała Jillian. – W takim razie chyba też

rozumiesz, co do ciebie mówię.

Wlała trochę mleka do herbaty.

– Nie mogę cię tu ukrywać całą wieczność.

Później tego samego dnia mężczyzna zwany Nico wniósł do pokoju niewielki telewizor.

Młodszy od Jillian, Nico był zaledwie chłopcem. Długie włosy i sandały na nogach. Może to jej
syn, pomyślała, choć nie mieszka z nią w domu. A może to jej młody kochanek?

Telewizor stał teraz na szafce w rogu. Nie miała odwagi włączyć go przed śniadaniem.

Mogła odbierać BBC. Późnym wieczorem obejrzała film o inspektorze pracującym w jakiejś
angielskiej wsi. Powtarzając cichutko wypowiedzi aktorów, próbowała znaleźć tę elegancką
melodię języka, ale najczęściej bez powodzenia. Bawiła się marzeniami. Fantazjowała o tym, jak
kiedyś wyjdzie za mąż i zamieszka w takiej wsi, chociaż… to może byłoby zbyt nudne? Na
uniwersytecie w Nsukka poczuła smak wolności. Nie chciała wracać na prowincję. Nie
zamierzała też wyjść za mąż, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Wystarczy, że zrobi to Sefi.
Co za szczęście, że zamieniła się miejscami z siostrą! Sefi nie dałaby sobie rady na morzu. Jest
taka bojaźliwa, słaba i próżna.

– Już na nogach?

Jillian weszła do pokoju z tacą w ręku.

– Wyglądasz o wiele zdrowiej. Podejdź, niech sprawdzę.

Dłoń dotykająca czoła była chłodna, ozdobiona pierścieniami. Jeden z nich przedstawiał

węża wijącego się wokół palca.

– Sądzę, że już nie masz gorączki.

background image

PARYŻ

SOBOTA, 27 WRZEŚNIA

Oparta o umywalkę, opłukiwałam nadgarstki zimną wodą. Wypiłam kilka głębokich

łyków. Makijaż zostawił ciemne pręgi na ręczniku, kiedy mocno tarłam twarz, żeby się dobudzić.
Moje odbicie w lustrze było blade jak prześcieradło. Mascara rozmazana ku skroni niczym
czarne skrzydło.

Muszę, pomyślałam, wygrzebując z torebki pudełko z tabletkami przeciwbólowymi.

Muszę mieć siły.

– A poza tym – dodałam głośno do posępnego oblicza – jeśli maleństwu dostał się choć

procent z tego, co wypiłam wczoraj, to teraz też potrzebuje odrobiny lekarstwa.

Połknęłam pastylkę (niepolecaną w czasie ciąży i karmienia piersią) i położyłam dłoń na

brzuchu. Tam w środku naprawdę ktoś był, kto łapczywie wchłaniał wszystko, co piłam i jadłam.
Po raz pierwszy poczułam tak wyraźnie, że nie jestem w sobie sama.

Wróciłam do pokoju, otworzyłam okno na oścież, nie przejmując się deszczem.

Włączyłam komputer i rozłożyłam swój szkic. Nie minęła jeszcze ósma, ale tam na zewnątrz
czas mi uciekał.

Aby zrozumieć, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni przed zniknięciem, narysowałam

linię czasu. Zaznaczyłam działania Patricka, o których wiedziałam. Osoby, które spotkał. W
końcu zaczęła wyłaniać się logiczna całość.

W czwartek wyrzucono go z Taillevent, ponieważ przeszkadzał Alainowi Thery’emu i

jego ważnym przyjaciołom. Przeciągnęłam linię od nazwiska Thery do zapisków o niewolniczej
pracy i o rzekomej firmie konsultingowej. Byłam pewna, że właśnie ten człowiek jest – niczym
pająk w sieci – centralną postacią i celem poszukiwań Patricka.

W piątek Patrick przeprowadził wywiad z chłopakami w hotelu. Wieczorem się upił i

zatelefonował do mnie, opowiadając z egzaltacją o pracy.

Później spłonął hotel. W nocy ktoś do niego zadzwonił. Kto? – napisałam. Wielki znak

zapytania, podkreślony.

W sobotę spotkał Arnauda Rachida. Wtedy też rozmawiał z policją o tym, że pożar został

wzniecony umyślnie. Zginęło siedemnaście osób, Patrick znał trzy spośród nich. Policja
umorzyła dochodzenie. Wiedziałam, że to musiało doprowadzić Patricka do białej gorączki.
Pozostaje pytanie, co zrobił i dokąd pojechał. Może spotkał przemytnika ludzi zwanego Josefem
K. Kiedy pytałam o Josefa K., zaczęto mi grozić; ktoś chciał, bym opuściła miasto. Kto?

Ciągle te znaki zapytania.

Podniosłam wzrok i spotkałam spojrzenie gołębia. Usadowił się na żelaznej poręczy za

oknem. Szary jak niebo, jak dzień, jak całe to przeklęte miasto.

Przeszłam do komputera, gdzie w skrzynce mejlowej czerwieniła się cyfra siedem.

Przypomniałam sobie, że czasem dostawałam dwa listy od Patricka, jeden po drugim. By the way,
pisał w temacie, a w samym mejlu jedynie dwa słowa: Kocham cię. I nic więcej.

Alain Thery nie wysłał mi żadnej wiadomości, ale za to dostałam dwie od Benjiego.

Pierwsza zatytułowana Pomoc.

„Muszę?” – pytał. Przebrnął przez siedemnaście artykułów o Therym i zrozumiał połowę.

Pojęcia takie jak „synergie” i „formułowanie strategii” nie były mu znane nawet w języku
ojczystym. „Facet odniósł sukces i dobrze mu się powodzi – napisał. – Nowy typ przedsiębiorcy,
który obraca się w kręgu celebrytów i sponsoruje zawody żeglarskie, najwyraźniej prawdziwe
marzenie teściowej”. Pytał mnie, czy chcę wiedzieć, co napisano w pozostałych artykułach, czy
ewentualnie mógłby już zająć się scenografią. „W poniedziałek o czternastej mamy spotkanie w
teatrze Cherry Lane, wygląda na to, że oczekują od nas szkiców”, dodał.

background image

Odpowiedziałam, że artykuły może sobie na razie odpuścić. A jeśli chodzi o Cherry Lane,

to jeszcze się odezwę.

Pozostałe mejle były spamem i zaproszeniem na premierę na Broadwayu w przyszłym

tygodniu. Wyrzuciłam wszystkie do kosza, poszłam do łazienki i rozmyślałam, stojąc pod
gorącym prysznicem.

Mężczyzna o nazwisku Thery umykał, gdy tylko spojrzałam w jego stronę, niczym cień,

którego nie sposób złapać. Jego nieostry obraz pojawił mi się przed oczami. A może jednak to nie
on jest ważny, pomyślałam, tylko pozostali mężczyźni z fotografii, ci, z którymi obcuje. Politycy,
celebryci, napisał Benji. Nie miałam pojęcia ani o jednych, ani o drugich, ponieważ zawsze
zasypiałam na ulubionych francuskich filmach Patricka. Prezydent był jedynym politykiem,
którego mogłabym rozpoznać na zdjęciu.

Wpadłam na to, wychodząc spod prysznica. Richard Evans powiedział coś o politycznym

reporterze. Szukał nazwiska, zgubił wizytówkę.

Wytarłam się szybko i wkładając ubranie, wpisałam adres strony domowej „Reportera”.

…niezależna dziennikarka w Paryżu, czasem korzystamy z jej usług… reporterka polityczna,
Patrickowi też dałem jej namiary.

W Nowym Jorku był środek nocy, a w dodatku weekend, mejlowanie do Evansa mijało

się z celem.

Po kilku sekundach namysłu wpisałam nazwisko prezydenta Francji w okienko

wyszukiwarki na stronie „Reportera”. Pojawiło się jedenaście artykułów. Pierwsze dwa to
anonimowe telegramy z AP, reszta zaś – dłuższe komentarze w związku z poprzednimi wyborami
prezydenckimi, francuską prezydencją w Unii Europejskiej i pożarami na przedmieściach Paryża
kilka lat temu. Wówczas obecny prezydent był ministrem spraw wewnętrznych i mówił o
oczyszczeniu ulic z hołoty. Jako przewodniczący Rady Unii Europejskiej pracował na rzecz
bardziej restrykcyjnej polityki imigracyjnej. Teksty były podpisane przez Caroline Kenney.

Kliknęłam w nazwisko i wyświetlił się jej francuski adres mejlowy. Sformułowałam

krótki oficjalny list od Aleny Sarkanovej, ale po chwili go skasowałam i zaczęłam od nowa.
Napisałam, że nazywam się Alena Cornwall, że dostałam jej adres od Richarda Evansa i że
muszę z nią się jak najszybciej spotkać.

Z taką dawką prawdy poczułam się nieswojo, ale przecież Evans mógł o mnie

wspomnieć, a poza tym jego nazwisko zwiększało wagę listu. Kenney z pewnością też jest
freelancerką i zależy jej na dobrych układach ze zleceniodawcą.

Zeszłam na dół do jadalni, wzięłam trochę płatków kukurydzianych i sok pomarańczowy.

Kiedy wróciłam, na ekranie migotała odpowiedź. Caroline Kenney napisała, że zamierza
pracować cały dzień, ale proponuje wspólnego drinka w Les Deux Magots, koło piątej.

Wyjęłam z komputera płytę kompaktową ze zdjęciami. Postanowiłam poprosić

dziennikarkę o pomoc w identyfikacji anonimowych mężczyzn.

Wszystko już tutaj jest, pomyślałam, patrząc na szkic rozłożony na podłodze. Jak tylko to

uporządkuję i wypełnię ostatnie luki, na pewno zrozumiem.

W poniedziałek piętnastego września, dzień przed wyprowadzką Patricka z hotelu, linia

czasu miała puste pole. Targ? – dopisałam nad datą. A obok imiona, niczym osoby dramatu.

Luc – sprzedawca torebek.

Josef K. – handlarz ludźmi.

Włożyłam pod anorak dodatkowy sweter i wyszłam z hotelu.

Deszcz zacinał skosem. Pod brezentem powietrze było gęste od trawy i kadzidełek,

muzyka kołysała się w rytmie synkopowanym. Idąc ulicą o nazwie Rue Jean-Henri Fabre,
zdążyłam minąć siedmiu handlarzy torebkami. Najdłuższa kolejka prowadziła do miejsca pod

background image

szyldem: „Północnoafrykańskie produkty herbaciane”.

Kiedy targ zaczął rzednąć, a wystawione na sprzedaż rzeczy były coraz bardziej używane,

zawróciłam i zatrzymałam się przy ostatnim stoisku z torebkami.

– Czy to podróbka?

Podniosłam torebkę, ponoć firmy Louis Vuitton.

Oh yes,very good old new copy – odpowiedział chłopak w czapce rasta i podszedł do

mnie bez pośpiechu. – Dla ciebie tylko czterdzieści dwa euro.

– A ty jesteś Luc?

Chłopak wyrównał rząd portmonetek.

– Kto pyta?

Weszłam pod brezentowy dach, pokazałam sprzedawcy zdjęcie Patricka.

– Poznajesz go? – zapytałam. – Amerykanin.

Rzucił szybko okiem na fotografię i pokręcił głową, odwrócił się i zaczął zwijać

papierosa. Na stoisku obok dwie młode dziewczyny przymierzały używane kurtki wojskowe.

– Był tutaj dwa tygodnie temu – dodałam. – Myślę, że pytał o Luca.

Chłopak wzruszył ramionami i włożył papierosa do ust.

– Dostaniesz ją za czterdzieści, jeśli zdecydujesz się od razu.

– Przyszedł tylko po to, żeby zapytać o ciebie – powiedziałam. – W niedzielę albo

poniedziałek, dwa tygodnie temu. Przemyśl to.

– Okej, okej – wskazał na torebkę w moich rękach. – Specjalna cena dla ciebie, tylko

dzisiaj. Weź ją za trzydzieści pięć.

– Nie ma problemu – odparłam, wyciągając telefon. – Zadzwonię na policję. Z pewnością

wszystko z ciebie wyduszą.

– Odczep się.

– Ale najpierw z pewnością zainteresują ich twoje papiery. Czy to nie wydział ósmy w

Préfecture de Police zajmuje się takimi jak ty?

Wybrałam numer na oślep.

– Odłóż go, do kurwy nędzy. Przestań!

– Nie denerwuj się, przyjacielu, zanim cię wyrzucą z kraju, dostaniesz jeść i dach nad

głową w miłej, niedużej celi na Ile de la Cité. No, chyba że masz papier na to, że jesteś legalnym
obywatelem Republiki Francuskiej.

– Nie wiem nawet, o co chodzi. Robiłem tylko to, co mi powiedzieli.

– Kto i co powiedział?

Luc zdarł czapkę z głowy, przeczesał włosy dłonią. Mój palec wskazujący zawisł nad

przyciskami komórki.

– Spójrz na to od pozytywnej strony – dodałam. – Nie będziesz tu musiał stać na deszczu

i opychać torebek.

– Okej, dostałem kasę. Pewien chłopak powiedział, że dostanę dwieście euro, jak z nim

porozmawiam, kiedy się tu pojawi, to wszystko.

Dreptał nie do taktu karaibskiej muzyki dochodzącej ze stoiska obok.

– Miał tu przyjść i pytać o Luca, to było jakby hasło.

– I co mu miałeś powiedzieć?

Ciągle trzymałam w ręku komórkę, jak odbezpieczoną broń.

– Miałem mu podać numer telefonu i powiedzieć coś w tym stylu: „Zadzwoń tam i tam,

powiedz to i to, a wtedy dostaniesz, czego potrzebujesz”. Luc się zaśmiał. – Myślałem, że to jakiś
żart, to brzmiało trochę, jakby miał dostać, no wiesz… – Zrobił kilka kopulacyjnych ruchów
biodrami. Wbiłam w niego oczy.

background image

– Ósmy wydział – przypomniałam mu.

– To było coś durnego, nic nie znaczyło.

Trącił nogą kupkę niedopałków płynących rynsztokiem.

– „Chcę porozmawiać o Josefie K.”.

– Miał to powiedzieć przez telefon?

Luc wzruszył ramionami.

– Mówiłem, że to nic nie znaczyło.

Farbowana nastoletnia blondynka i jej matka wcisnęły się obok mnie i zaczęły podnosić

torebki, rozmawiały ze sobą po rosyjsku.

– Kto ci zapłacił? – spytałam.

– Kobieto, ja tu pracuję. Nie znam go. – Obejrzał się za siebie.

– Jak wyglądał? Czarny, biały, szczupły, gruby, bogaty?

Uśmiechał się sztywno do nastoletniej dziewczyny.

– Dostaniesz ją za trzydzieści – rzekł, wskazując torbę na kota. Po chwili odwrócił się do

mnie.

– Biały gość w garniturze, nie pytaj mnie o więcej.

– Miał wyjątkowo jasne oczy, niemal białe?

– Przestań! Wyglądał tylko jak… taki facet.

Rosjanki były już w drodze do następnego stoiska. Luc potrząsnął głową i wciągnął

czapkę.

– Naprawdę nic więcej nie wiem.

Przecięłam Boulevard Michelet i ruszyłam na wschód, w kierunku dzielnicy

przemysłowej. W myśli nałożyłam na linię czasu nowe dane.

Patrick dostał informację o Josefie K. Opuścił hotel dzień później. Jeszcze tylko jedna

rzecz do zrobienia, napisał. Spotkanie z handlarzem ludźmi?

Skręciłam w lewo, mijałam potężne torowisko z pogmatwaną siecią trakcyjną. Zgliszcza

hotelu leżały niespełna dwa kilometry stąd. W notesie Patricka był jeszcze jeden okoliczny adres.

Zatrzymałam się, oparłam o mur. Przestało padać.

Noc, w którą spłonął hotel… Coś tu nie grało, nie mogłam się w tym połapać.

Informatorzy Patricka, mężczyźni z Mali, zginęli w pożarze. Prawie nikt nie wiedział o

ich kryjówce, z wyjątkiem Arnauda Rachida. Ów zaprzecza, jakoby telefonował do Patricka,
mówi, że wyłączył komórkę. Dlaczego miałby kłamać? Z kolei ten albo ci, którzy podłożyli
ogień, chyba nie kwapili się, by poinformować o tym dziennikarza. Zatem kto jeszcze wiedział,
że się pali?

Wyjęłam telefon, wybrałam numer Arnauda. Odpowiedział po siedmiu sygnałach. Pora

się obudzić, pomyślałam.

– Ma na imię Salif, prawda? Chłopak, którego ukryłeś w hotelu pułapce?

– Tak… A co?

Był zachrypnięty, mówił powoli.

– Przeżył, prawda? A może to któryś z pozostałych? Który z nich zadzwonił do Patricka,

gdy wybuchł pożar?

Chrząknięcie po drugiej stronie. A więc strzał był celny.

– Co tak naprawdę Patrick powiedział policji? – pytałam dalej. – Skąd mógł wiedzieć, co

było przyczyną pożaru? Kiedy tam dotarł, budynek musiał już stać w ogniu.

Wyobraziłam sobie, jak Patrick, jadąc taksówką, zbliża się do hotelu. Zobaczyłam

płomienie na tle nocnego nieba. To było jedyne sensowne wyjaśnienie. Ktoś, kto był na miejscu,
kiedy zaczęło się palić, musiał powiedzieć Patrickowi, jak do tego doszło.

background image

– Dlaczego pytasz o to teraz?

– Ciągle jeszcze go ukrywasz?

Po drugiej stronie linii zapadła dłuższa cisza.

– Jak ci już powiedziałem, przede wszystkim muszę myśleć o bezpieczeństwie tych ludzi

– rzekł w końcu.

Osunęłam się na asfalt. Kilka wagonów cofało się w głąb przeładowni kontenerów. Huk

żelaza o stal.

– Nie przyjechałam do Paryża po to, żeby sprawdzać jakieś dane – wyjaśniłam bez

pośpiechu. – Szukam Patricka. Nie wiem, co się z nim stało. Wyprowadził się z hotelu we wtorek
dwa tygodnie temu i od tamtej pory nie dał znaku życia.

– Czy to znaczy, że zaginął? – głos Arnauda Rachida przeszedł w falset. Usłyszałam

strach.

– Może ty wiesz, gdzie jest?

– A skąd miałbym wiedzieć? Nie widziałem go od tamtej pory.

– Muszę się zobaczyć z Salifem czy jak mu tam, którego ukrywasz.

Kilka sekund ciszy po drugiej stronie.

– To nie jest rozmowa na telefon – powiedział szybko i podał mi adres stacji metra. –

Czekaj tam na mnie za dwie godziny, przy schodach na zewnątrz.

Potem się rozłączył.

Do adresu z planu miasta zostało zaledwie kilkaset metrów. Równie dobrze mogłam

dokończyć to, po co tu przyszłam.

Ulica wiodła za mur opasujący stary obszar przemysłowy niewidoczny dla otoczenia.

Szeregi budowli z kamienia i betonu, warsztaty, garaże i magazyny, kilka samochodowych
wraków. Jak okiem sięgnąć, ani jednego człowieka. Budynki były oznaczone literami i cyframi;
odszukałam E3, magazyn prawie stumetrowej długości. Załomotałam do podwójnej drewnianej
bramy. Nie widziałam żadnego dzwonka, żadnych oznak życia.

Postanowiłam obejść całą budowlę. Z wywróconego pojemnika na śmieci jakieś zwierzę

rozwlekło zawartość po asfalcie. Przy ścianie szczytowej stała czerwona ciężarówka z podwójną
przyczepą i napisem z boku MPL Express. MPL było skrótem od Marseille-Paris-Le Havre,
przeczytałam na tylnych drzwiach. Na samym końcu budynku dostrzegłam drzwi. Były otwarte.
Na zewnątrz stało dwóch mężczyzn. Palili. Wyciągnęłam plan miasta, by sprawić wrażenie
zagubionej, i ruszyłam ku nim. Jeden z nich momentalnie zatrzasnął drzwi. Drugi trzymał psa na
smyczy, krzepkie zwierzę o budowie ciała przywodzącej na myśl sprasowany buldożer.

– Przepraszam, chyba zabłądziłam – odezwałam się. – Co to za budynek?

Mężczyzna mruknął coś po francusku. Pies zbliżył się do mnie, smycz się napięła.

Zrobiłam krok w tył. Tylko nie uciekać, pomyślałam, bo wtedy uzna mnie za zdobycz.

– Szukam targu, ale chyba poszłam w złą stronę.

Pies warczał, patrząc na mnie załzawionymi ślepiami. Nagle nie miałam pojęcia, co ja tu

robię. Jeden dom więcej, jeden mniej, jakie to ma znaczenie? Ci mężczyźni i tak nic nie
powiedzą, podobnie jak pies i sama budowla.

– Proszę mi wybaczyć, jestem tylko amerykańską turystką – powiedziałam i oddaliłam się

nie za szybkim krokiem w kierunku ulicy, która miała mnie stamtąd wyprowadzić. Gdy tylko
skręciłam za róg i pies zniknął mi z oczu, zaczęłam biec. Zwolniłam dopiero na widok drobnej
kobiety w chuście, uginającej się pod siatkami z jedzeniem.

– Salif był jakby ich przywódcą – powiedział cicho Arnaud i obejrzał się za siebie.

Ruchome schody wiozły nas powoli w dół.

– To on wpadł na pomysł ucieczki.

background image

– I on, jako jedyny, przeżył?

Arnaud skinął głową.

– Załatwiłem mu telefon komórkowy. Wydostał się na dach. To stamtąd zadzwonił do

Patricka Cornwalla. Złamał nogę, zeskakując na dach sąsiedniego budynku.

Przemierzyliśmy ponurą podziemną galerię o szarych przejściach i niskich sufitach.

Próbowałam ignorować fakt, że zmierzamy do metra. Za jednym z filarów stała grupka trzech
pochylonych ku sobie osób. Usłyszałam niewyraźne głosy, dostrzegłam towary zmieniające
właściciela.

– Przyjemne miejsce – skomentowałam, wskazując głową odchodzący w mroku handel.

– Les Halles pełnią rolę targowiska od średniowiecza – odparł. – Możesz tu kupić, co

chcesz: trawę, heroinę, paszport…

Zaczerpnęłam tchu, kiedy przekraczaliśmy bramkę. Owionął mnie znajomy zapach

spalenizny, ciepły podmuch powietrza.

– A więc to tu trzeba przyjść, kiedy się potrzebuje fałszywych dokumentów –

powiedziałam, by skoncentrować myśli na czymś innym.

– Teraz nie jest tak łatwo podrobić paszport.

Arnaud skierował kroki ku kolejnemu tunelowi.

– Ale w obiegu są tysiące prawdziwych, może nawet setki tysięcy. Zawsze można znaleźć

kogoś, kto jest do ciebie podobny.

– Skradzione?

– Część z nich tak. Ale są też ludzie, którzy sprzedają swój paszport, a później zgłaszają,

że go zgubili i dostają nowy.

– I ten nowy też sprzedają? – spytałam. – Fajny pomysł na interes.

– Ludzie przewożeni nielegalnie przez granicę często są pozbawiani paszportów właśnie

przez swoich przewoźników. Paszporty idą potem na sprzedaż. W ten sposób z jednym
dokumentem można przetransportować dziesięciu, dwudziestu imigrantów.

Wsiedliśmy do wagonu, drzwi się zasunęły, w głośnikach zadźwięczał dzwonek, pociąg

szarpnął – i dopiero wtedy Arnaud zdradził, dokąd zmierzamy.

– Przesiądziemy się na Gare de l’Est – wskazał na schemat linii metra nad oknem. Za

szybą mignęło graffiti, tagi i hasła na ścianie tunelu. – A później piątką do Bobigny.

Spojrzał na mnie.

– Nie wiem, czego się po tym spodziewasz. Patrick nie widział się z Salifem, odkąd

znaleźliśmy nową kryjówkę. On nic nie wie.

Milczałam, ponieważ nie miałam pojęcia, czego oczekuję. Wiedziałam tylko, że muszę

się z nim spotkać. Patrick rzucił się temu mężczyźnie na ratunek w środku nocy. Może w zamian
ów mężczyzna mógł poratować mnie. Coś w tym stylu.

Pociąg, do którego się przesiedliśmy, wypełzł spod ziemi i znów łatwiej mi było

oddychać. Kiedy zatrzymaliśmy się na stacji o absurdalnej nazwie Stalingrad, wybuchłam
śmiechem, chyba z powodu napięcia.

– A co w tym takiego śmiesznego? – spytał Arnaud urażony. Był właśnie w trakcie

dłuższego wywodu na temat europejskiej gospodarki, która bez imigrantów totalnie by się
załamała.

– Przepraszam – powiedziałam, wskazując przez szybę na tablicę z nazwą przystanku. –

Myślałam, że Stalingrad już nie istnieje. Myślałam, że Stalina zniesiono z powierzchni ziemi.

– To raczej dla upamiętnienia bitwy stalingradzkiej – odparł. – Dziwne, gdyby to mieli

zmienić. – Zamilkł i spojrzał na mnie z zainteresowaniem. – Pochodzisz stamtąd?

– Skąd? Ze Stalingradu? Zdecydowanie nie.

background image

– Twoje nazwisko, Sarkanova, wygląda na rosyjskie.

– Boże drogi, dlaczego wszyscy obsesyjnie chcą wiedzieć, skąd człowiek pochodzi?

Usłyszałam w głowie sygnał ostrzegawczy. A może Patrick mu o mnie opowiedział? Jeśli

tak… Jakie to ma znaczenie, że zostanę zdemaskowana?

– Jestem z Czechosłowacji, ale nie pytaj mnie, jak się dorastało pod rządami

marksistowsko-leninowskimi. Miałam sześć lat, kiedy opuściłyśmy Pragę.

W spojrzeniu Arnauda coś zaiskrzyło.

– No, więc wiesz… – powiedział.

– Co wiem? – ucięłam. – Nasza ucieczka nie miała nic z heroizmu. Mama wyszła za mąż

za dwadzieścia lat starszego mężczyznę, żeby wyjechać na Zachód. Przekroczyłyśmy granicę
samochodem. Mama kazała mi być cicho. Nie otworzyłam ust przez kilka kolejnych lat. Byłam
posłusznym dzieckiem.

Popatrzyłam na niego.

– A ty?

– Algieria. Dziadek został zwerbowany do armii francuskiej. Potrzebowali północnych

Afrykańczyków, bo ci mieli wchodzić do wiosek jako pierwsi.

– Sarah powiedziała, że jesteście Francuzami.

– Sarah wierzy w to, że człowiek staje się Francuzem, tylko dlatego, że z prawnego

punktu widzenia jest Francuzem.

Wykrzywił twarz grymasem i przyglądał mi się kilka sekund.

– Czy twój ojciec dalej tam mieszka?

– Gdzie?

– W Czechosłowacji.

– Czechosłowacja już nie istnieje. – Odwróciłam oczy ku jego odbiciu w szybie, ku

domom, które mu przemykały przez skórę. Szare kwadraty, zabudowa przedmieść. „Reagujesz
agresją, gdy ktoś się do ciebie zbliży – powiedziała szkolna psycholożka, do której kiedyś mnie
zaprowadzono. – Robili coś z tobą, kiedy byłaś mała?” Roześmiałam się jej w twarz. „Chodzi
pani o komunistów? Że co niby mieli robić? Obrzydliwe leninowskie rzeczy, to pani ma na
myśli?”

Kiedy wyszliśmy z metra, niebo się rozchmurzyło i prawie całe tonęło w błękicie. Niemal

przestąpiłam żebraczkę, młodą dziewczynę w czerni z zakrytą głową. Na kolanach miała
śpiącego psa.

– Witaj w la banlieue! – odezwał się Arnaud. Przed nami wznosiło się skupisko

brudnożółtych bloków. Obok dudniła droga szybkiego ruchu.

– Czy to tutaj palono samochody? – zapytałam.

– Zaczęło się w Clichy-sous-Bois – odparł, skręcając ku najbliższemu wieżowcowi – ale

później ogarnęło cały departament Seine-Saint-Denis i dotarło jeszcze dalej, do innych miast.
Tylko jednej nocy w Bobigny podpalono sto pięćdziesiąt samochodów.

Zatrzymał się i spojrzał na ponurą fasadę.

– Każdy potrafi zmajstrować pochodnię albo bombę zapalającą – powiedział. – Potrzebny

jest tylko wystarczająco silny gniew.

Balkony były nagie, z niektórych wystawały parabole. Na niższych piętrach wszystkie

okna były przesłonięte.

– Tutaj w każdym razie jest bezpieczny – dodał i szarpnął za drzwi.

Zamek był zepsuty. Winda stała nieruchoma.

– Dziewiąte piętro.

Pokonałam schody po dwa stopnie naraz.

background image

Nikt nie zareagował na dzwonek. Arnaud przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka

przede mną.

Korytarz był beżowego koloru. Dziury po gwoździach i plamy na ścianach świadczyły o

tym, że ludzie stąd się wyprowadzili, zabrali obrazy i przytulność w inne miejsce. Na podłodze
leżały rozrzucone reklamy. Przy półce na kapelusze wisiała sportowa kurtka, nic więcej. Z
pomieszczenia w głębi mieszkania wylewała się niebieskawa migotliwa poświata. Usłyszałam
dźwięk z telewizora: mecz piłki nożnej.

Arnaud dał mi znak, bym poczekała. Po kilku minutach zaprosił mnie gestem do pokoju.

Mężczyzna o imieniu Salif półleżał w łóżku przed telewizorem, w pościeli, ale ubrany.

Obie ręce miał zabandażowane. Spod rozciętej nogawki dżinsów wyzierał gips. W telewizji
relacjonowano francuski mecz ligowy. Salif spojrzał na mnie bez słowa i po chwili zwrócił się do
Arnauda. Jego francuski miał inną melodię, słowa były bardziej miękkie i powstawały jakby
bliżej warg. Mężczyzna pocierał dłonią o dłoń.

– Pyta, czy mu pomożesz – wyjaśnił Arnaud. – Mówi, że Patrick obiecał mu pomoc. Chce

wiedzieć, czy zabierzesz go do Ameryki.

Oparłam się o ścianę. Oprócz łóżka i niewielkiego stołu w pokoju nie było więcej mebli.

Opuszczone żaluzje zasłaniały okno.

– Wyjaśniłeś mu, dlaczego tu jestem?

Arnaud usiadł w nogach łóżka. Przeciągnął dłonią przez włosy.

– Powiedziałem, że jesteś koleżanką redakcyjną Patricka. Nic więcej.

– Powiedz, że chcę się dowiedzieć wszystkiego o pracy Patricka. Powiedz, że zaginął.

Czy Patrick kontaktował się z ludźmi, którzy grozili Salifowi i jego przyjaciołom? Zapytaj o to.

Podniósł ręce w obronnym geście. Salif nieustannie wpatrywał się w ekran. Arnaud

wyłączył dźwięk pilotem i przetłumaczył moje słowa. Mężczyzna usiadł na łóżku i
wyprostowany jak struna utkwił we mnie wzrok. Próbowałam odpowiedzieć uśmiechem, ale jego
spojrzenie sprawiło, że serce zaczęło mi walić jak młotem. Oprócz pustki dostrzegłam w nim
tylko strach.

– On twierdzi, że Patrick Cornwall obiecał mu pomóc. Mówi, że musisz go zabrać do

Ameryki.

Arnaud położył dłoń na ramieniu Salifa, a ten powiedział coś i po chwili powtórzył to

samo cztery, pięć razy i choć trudno mi było zrozumieć jego francuski, słowa dotarły do mnie,
zanim Arnaud zdążył je przetłumaczyć.

– Mówi, że inaczej już nie żyje.

Podeszłam kilka kroków, przykucnęłam, spojrzałam mu w oczy. Był młodszy, niż

myślałam, dwadzieścia parę lat, góra dwadzieścia pięć.

– Salif – powiedziałam. – Wiem, że doświadczyłeś okropnych rzeczy, ale naprawdę

potrzebuję twojej pomocy.

Arnaud przetłumaczył.

– Wiem, że Patrick Cornwall pomógł kiedyś tobie, i teraz proszę, żebyś ty mi pomógł. Nie

wiem, gdzie jest. Boję się, że coś mu się stało.

Salif poruszał nerwowo oczami.

– Wiem, że przeprowadził z tobą wywiad. Podejrzewam, że właśnie dlatego zniknął.

Proszę, zastanów się, może wiesz, dokąd pojechał?

Spojrzawszy na Arnauda, zaczął nagle szybko mówić.

– Ludzie zbiegali po schodach – przetłumaczył Arnaud. – Wołałem, żeby nie biegli na

dół, paliło się już bardzo, a schody były wąskie, o tak – pokazał jakiś metr między dłońmi. – Ale
nie słuchali, lecieli prosto w płomienie, huczało od ognia i wrzasków, nie mogłem ich zatrzymać.

background image

Salif wpatrywał się w sufit.

– Przeżyłeś – odezwałam się. – To nie jest twoja wina, że inni zginęli. Powiedziałeś

Patrickowi, że ogień był podłożony, prawda? Skąd o tym wiedziałeś?

– Krzyczałem, żeby nie biegli w dół. Krzyczałem, ale oni dalej biegli. Prosto w ogień.

Zmieniłam pozycję i usiadłam na podłodze. Zawodnik ubrany na czerwono wybił na

rożny w kompletnej ciszy. Piłka, podskakując, wytoczyła się z boiska. Zwróciłam się do
Arnauda.

– Nie ma tu nic do jedzenia?

– Jasne, że jest – odparł.

Wyłowił ze swej torby bagietkę oraz colę i wręczył je Salifowi. Chłopak otworzył puszkę.

Położyłam na łóżku czekoladę, znalezioną w torebce.

– Poproś go, żeby opowiedział to, co mówił Patrickowi.

Salif odgryzł wielki kęs bagietki, która chyba nie była całkiem świeża, skórka w ogóle nie

chrupała. Kiedy zjadł połowę bułki, zaczął mówić. Arnaud tłumaczył, coraz szybciej, w miarę jak
Salif się rozkręcał.

– Słyszałaś Salifa Keitę, artystę o złotym głosie? Powiedziałem Amerykaninowi, żeby

kupił którąś z jego płyt. To albinos, wykluczony ze swej społeczności, chociaż jest potomkiem
Sundiaty Keity, założyciela mojego kraju. Wrócił do Bamako, zbudował piękne studio
nagraniowe, teraz jest bogaty. Mam na imię Salif, tak jak on. Zostanę businessman, jestem dobry
z matematyki, podobnie jak Checkna, ten to ma łeb do rachunków! Sambala nie był dobry w
szkole, miał w głowie tylko piłkę nożną. Checkna nie był piłkarzem.

Jego oczy znów pociemniały i zrobiły się puste.

– Zginęli w pożarze – wyjaśnił cicho Arnaud. – Wszyscy trzej z Mali, z tej samej wioski.

– Nie wszyscy mogą wyjechać, nie wystarczyłoby pieniędzy, tym razem tylko ja z mojej

rodziny. Zebrali pieniądze na podróż.

Teraz znów mówił Salif, z jakimś mechanicznym brzmieniem w głosie, jakby tę historię

opowiadał już wiele razy.

– Starszyzna we wsi też pomaga zbierać pieniądze, przede wszystkim dla Sambali, bo

jego rodzina jest biedniejsza. Najlepiej jest przyjechać do Francji, wszyscy tego chcą. Senegal nie
jest taki dobry, tam się dostaje pracę przy zbiorze bawełny. A ja chcę zostać businessman. Mój
tato pojechał do Wybrzeża Kości Słoniowej, ale tam też nie jest najlepiej, stamtąd wyrzucają
muzułmanów.

Zamilkł i zaczął przeżuwać resztę kanapki. Opowieść przejął Arnaud.

– Mali jest jednym z tych krajów, które nie podejmują żadnych działań przeciwko

szmuglowaniu ludzi. Dlaczego mieliby coś robić? W czasie kolonializmu należeli do Francji,
przez dziesiątki lat wysyłali tu swoich synów i dawniej byli tu mile widziani. W niejednej wiosce
wybudowano przychodnie lekarskie i szkoły, podłączono elektryczność i wykopano studnie, aby
każdy miał dostęp do świeżej wody, wszystko za pieniądze przysłane z Francji.

Salif przerwał krótki wykład Arnauda, gestykulując i podnosząc głos.

– Zawiodłem ich – powiedział, a Arnaud przetłumaczył. – Kiedy uciekliśmy i

schroniliśmy się w meczecie, imam pomógł nam zadzwonić do domu, musieliśmy ostrzec
rodziny, grozili nam i naszemu młodszemu rodzeństwu, mówili, że zabiją wszystkich. Mama
prosiła, żebym wrócił do pracy. Inni przecież wyjechali, potem wrócili i wybudowali rodzicom
dom. Niektórzy nie wracają. Po kilku latach przestaje się o nich mówić, to zdrajcy, którzy
zapomnieli o swojej rodzinie.

Salif uciskał rękami ogoloną głowę. Ciekawe, czy przed pożarem miał włosy.

– Ja już nie żyję – zakwilił.

background image

– Chodzi mu o to, że dla swojej rodziny jest martwy – wtrącił Arnaud. – Nikt nie może się

dowiedzieć, że żyje. Jeśli nie żyje, nikt go nie będzie szukał. A wtedy, w najlepszym razie,
rodzina będzie bezpieczna.

– Czy on wie, co to za ludzie? – zapytałam. – Rozmawiał o tym z Patrickiem?

– Nie możesz wymagać, żeby wiedział takie rzeczy. Musisz zrozumieć, co ten chłopak

przeżył, przecież jest w szoku.

– Zapytaj go – poprosiłam.

Salif ciągle ugniatał głowę rękami, ale gdy zaczął mówić, jego głos nie był już tak

mechaniczny. Powoli przyzwyczajałam się do zabawnego akcentu. Mówił, jakby wyciosywał
słowa ze zdań i wydmuchiwał je, niczym bańki mydlane.

– To nie byli ci sami, którzy nas odebrali, zmieniali się kilka razy w drodze na północ.

Przy granicy z Algierią przejęli nas Tuaregowie, później zniknął nasz trolley, przewodnik, to był
mężczyzna spokrewniony z rodziną Checkny, kuzyn kuzyna. Zjawił się nowy trolley, connection
man.
Musieliśmy oddać paszporty i jeszcze więcej pieniędzy, żeby przekupić strażników i
celników, tak powiedzieli, no, i bandy na pustyni. Pojechaliśmy na przykrytej przyczepie do
Maroka. W Rabacie zostaliśmy trzy tygodnie, nie wiem dlaczego. Pewnej nocy policja zrobiła
obławę na dom, w którym mieszkaliśmy, i wywieziono nas z powrotem do granicy z Algierią, na
pustynię niedaleko Wadżdy, czekało tam kilkaset osób. Trzy dni później zabraliśmy się z
transportem do Libii. Powiedzieli, że stamtąd można się dostać do Włoch, że wystarczy tylko
ukryć się w ciężarówce i dojechać do Francji. W Paryżu mieszka wiele osób z północnego Mali,
pomagają znaleźć pracę i mieszkanie. Sambala powiedział, że będzie szukał pracy w Paris Saint
Germain, klubie piłkarskim.

– Zapytaj, co się wydarzyło w Paryżu – poprosiłam, chcąc przyspieszyć opowieść.

Arnaud powstrzymał mnie gestem ręki. Salif zaś nie przestawał mówić. Niczym

Szeherezada w Baśni z tysiąca i jednej nocy odwleka swoją śmierć, pomyślałam, opowieść
utrzymuje go przy życiu.

– Nazywała się „Ariadna”, to była duża łódź towarowa. Widziałem ją z lądu dzień

wcześniej. Wskazał ją nasz connection man. Poszczęściło się nam bardziej, niż marzyliśmy.
„Ariadna” miała popłynąć prosto do Francji, do Marsylii. Nocą wkradliśmy się do kontenera.
Było z nami kilkoro dzieci, ale dostały środek nasenny, żeby przespać całą drogę. Mieliśmy
baniak na wodę i baniak, do którego mieliśmy się załatwiać. Jeden mężczyzna był bardzo
niespokojny. Kiedy weszliśmy do środka i usiedliśmy przy ścianach, zaczął się tłuc, musieliśmy
go trzymać, żeby nie hałasował i nas wszystkich nie zdradził. Dostaliśmy bardzo mało jedzenia.
Wyjaśnili nam, że to dlatego, żebyśmy się nie wypróżniali, to tylko dla naszego dobra.
Doliczyłem się czterdziestu dwóch osób w kontenerze. A później zamknęli i zapadła ciemność.

Usiadłam w wygodniejszej pozycji na podłodze. Transmisja meczu się skończyła, to była

pierwsza połowa, teraz reklama. Salif oparł się o ścianę, jego twarz zmieniała kolor razem z
telewizyjnymi obrazami.

– Otworzyli drzwi w nocy. Trudno się oddychało, bolała mnie głowa i byłem bardzo

zmęczony, choć parę razy zapadłem w sen. Kilku osób nie dało się dobudzić. Wyniesiono je, nie
wiem, co się z nimi stało. Nas zaprowadzono do ciężarówki z napisem MPL Express. Duży
czerwony tir.

Wzdrygnęłam się. Widziałam ten samochód parę godzin temu, przed magazynem w

Saint-Ouen.

– A co było dalej w Paryżu? – zapytałam.

Salif zaczął się intensywnie drapać po nodze, tam gdzie kończył się gips. Kiedy miałam

piętnaście lat, złamałam rękę. Ciągle pamiętam ten piekielny świąd pod gipsem.

background image

– W kontenerze rozmawiamy szeptem o przyjęciu, które zrobimy, jak dojedziemy na

miejsce – mówił dalej. – Checkna ma wujka w Paryżu, znajdziemy go i przygotujemy prawdziwą
ucztę. Pożyczymy pieniądze, a później je oddamy.

Nagle ucichł. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

– Chyba widzisz, że ma się nie najlepiej – powiedział Arnaud, kładąc dłoń na ramieniu

chłopaka. Ten nie zareagował i mówił dalej.

– Przyjechaliśmy na miejsce wcześnie rano, wschodziło słońce. Otworzyli tylne drzwi

samochodu i powiedzieli, że mamy przejść do safe house. To był taki duży magazyn i warsztaty,
ale żadnych ludzi na zewnątrz.

– Myślę, że wiem, gdzie to jest – powiedziałam, przypomniawszy sobie złego psa.

– Kazali nam wejść do środka – kontynuował Salif. – A w środku okropnie cuchnęło,

śmierdziało kałem. We wszystkich pomieszczeniach było pełno ludzi; duże sale, a w nich na
podłodze, w rzędach, leżeli ludzie. Co to jest? – myślałem. Gdzie ja się znalazłem? To
przypomina obóz piłkarski, powiedział Sambala. Śmialiśmy się. Pomyślałem, że to tylko pewnie
kilka nocy, aż załatwimy sobie mieszkanie. Ale oni zamknęli drzwi na klucz. Wepchnęli nas do
jakiegoś pokoju, chyba biura. Były tam stół, krzesło i dziewczyna w stroju kąpielowym na
ścianie, w kalendarzu z 2001 roku. Spotkaliśmy tam mężczyznę, tego, co go nazywają Boss
Maillaux. Powiedział, że mamy dług do spłacenia. Podróż była droga, a dług na procent.
Mieliśmy go odpracować i to brzmiało okej. Ale jeden chłopak, nie od nas, zaczął się stawiać,
umówił się z wujkiem, że zamieszka u jego przyjaciela. Zaczęli go bić. Bili go deskami tak
długo, aż ucichł. Było ich trzech. Jeden bił rurą. Wyciągnęli chłopaka z pokoju i już go nie
zobaczyłem. Potem Boss Maillaux zapytał, czy jeszcze ktoś ma coś do powiedzenia. Nikt się nie
odezwał. Jak spróbujemy ucieczki, powiedział, potraktują nas tak samo. Odbiorą domy naszym
ojcom i matkom. Zabiorą młodsze rodzeństwo, przelecą nasze młodsze siostry. Rodzice będą
mieli problemy.

W pokoju zrobiło się duszno. Zastanawiałam się, dlaczego żaluzje są opuszczone,

byliśmy przecież na dziewiątym piętrze. Mało prawdopodobne, żeby ktoś zajrzał przez okno.

– Najczęściej wystarczą same groźby – odezwał się Arnaud. – Po jakimś czasie strażnicy

nawet nie muszą zamykać drzwi na klucz. Cały ten handel opiera się na strachu. Gdy komuś uda
się ucieczka, cała bańka pęka.

– Ale uciekliście – powiedziałam, zwracając się bezpośrednio do Salifa. – Jak to

zrobiliście?

– Pracowaliśmy całymi dniami jako tragarze, później na budowie, przy rozbiórce domu.

Któregoś wieczoru w safe house wybuchła awantura. Jeden chłopak z Senegalu, był tam już o
wiele dłużej od nas, zaczął krzyczeć, że go oszukali. Zażądał swoich pieniędzy, chciał się stamtąd
wyprowadzić. Zbili go. Zaczął krwawić. Opatrzyliśmy go, ale się rozchorował. Miał wysoką
gorączkę, majaczył coś o wędrówce i że jego dzieci nie umieją chodzić. Powiedziałem, że
będziemy pracować więcej, odrobimy też jego robotę. Powiedziałem, że musi pojechać do
lekarza. Przyszli po niego wieczorem. Powiedzieli, że tu nie ma miejsca dla takich, co nie
pracują. Zapytałem, czy zabiorą go do szpitala. Kazali mi się zamknąć i zapomnieć.

Wstałam z podłogi, zabolały mnie kolana.

– Mogę je podciągnąć? – spytałam, chwytając sznurek regulujący żaluzje.

Arnaud skinął głową.

Dopiero gdy do pokoju wpadło światło dzienne, dostrzegłam, jak bardzo wymizerowany

jest ten czarny mężczyzna. Łokcie wystawały znad bandaży niczym ostre guzy. Pomyślałam, że
wyjeżdżając z domu, z pewnością był w świetnej formie, jak to chłopak grający w piłkę.
Człowiek tak szybko marnieje… Stałam w bezruchu, oparta o parapet.

background image

– Kiedy pracowaliśmy przy rozbiórce domu, było nas ponad dziesięciu – mówił dalej. – I

kilku białych brygadzistów, co zawiadowali całością. Mieliśmy też ochroniarza z safe house.
Pomyślałem: przecież nie może do nas strzelać w biały dzień, na oczach innych. Kiedyś też musi
pójść za potrzebą. Obserwowałem go. Powiedziałem Checknie i Sambali, że pewnego dnia
zwiejemy. Dam im sygnał i wtedy zaczniemy biec, wszyscy naraz. Mieliśmy zadzwonić do
naszych rodzin, a później gdzieś się ukryć, może też pójść na policję, odszukać kilku rodaków,
którzy mogliby nam pomóc. Wieczorem szeptaliśmy do siebie, że pomożemy tym wszystkim
uwięzionym ludziom, że Allah przywiódł nas tutaj nie bez powodu, że później zarobimy
pieniądze i wyślemy naszym rodzinom. Któregoś dnia, kiedy ochroniarz odszedł w kierunku
pakamer, gdzie była ubikacja, zagwizdałem umówiony sygnał. Gnaliśmy co sił w nogach.
Sambala był najszybszy, potem ja, a zaraz za mną Checkna. Przez bramkę w parkanie
wybiegliśmy na ulicę. Nigdy nie widzieliśmy tej ulicy, bo przywożono nas vanem z
zamalowanymi szybami. Wołali za nami, ale nie odwróciliśmy się ani na sekundę, tylko
biegliśmy, najpierw przez teren przemysłowy, później pojawiły się domy, wysokie budynki. Na
siódmej ulicy spotkaliśmy muzułmankę. Zapytałem o najbliższy meczet. Patrzyła na nas jak na
wariatów. Musimy dostać się do meczetu! – krzyczałem i pokazała nam drogę, nie było daleko.
Imam wpuścił nas do środka. Dał nam herbaty. Poprosiliśmy go, żeby zadzwonił do wujka
Checkny, który prowadzi kawiarnię, mają tam telefon, i żeby ten powiadomił naszych rodziców,
że mają być ostrożni. Imam zadzwonił z drugiego pokoju. Wrócił i powiedział, że z nimi
rozmawiał i że jak zadzwonimy za dwie godziny, to możemy porozmawiać z naszymi matkami.

Salif schował twarz w bandażach, wytarł oczy prześcieradłem. Potem odchrząknął i

mówił dalej.

– Powiedział też, że zadzwonił do paru osób, które mogą nam pomóc. – Zwrócił wzrok w

stronę Arnauda. – Arnaud później po nas przyjechał, wieczorem, kiedy już było ciemno. Zabrał
nas do hotelu.

– Byliśmy w przymusowej sytuacji – wtrącił Arnaud. – Nie było czasu na szukanie czegoś

lepszego.

– A później przyszedł Patrick Cornwall, żeby przeprowadzić z wami wywiad –

odezwałam się. Siedzieliśmy tutaj od godziny, a ja ciągle nie dowiedziałam się niczego nowego o
Patricku. Byłam skłonna przyznać Arnaudowi rację. Spotkanie z Salifem było pomyłką. I
niepotrzebnie dałam się wciągnąć w jego historię.

– Amerykanin obiecał nam pomóc. Miał opowiedzieć o nas w gazecie, a potem wsadzić

tych drani do ciupy, Bossa Maillaux i innych.

Walnął pięścią w ścianę. Rany oparzeniowe pod bandażem musiały zaboleć.

– Wiesz, kim są ci inni? Patrick wiedział?

Salif skinął głową.

– Pytał o safe house. O numer budynku. I co było napisane na samochodach. O wszystko

pytał. Gdzie znajdował się dom do rozbiórki. Pokazałem mu na planie miasta, jaką drogą
uciekaliśmy. Pamiętam dokładnie, bo liczyłem ulice. Chcę wiedzieć, gdzie jestem.

– Kiedy to było?

Salif zaczął przebierać nogami w łóżku i spojrzał pytająco na Arnauda. Stracił rachubę

czasu, pomyślałam.

– Od pierwszego razu minął mniej więcej miesiąc – odparł Arnaud.

– A ostatniego razu, co wtedy Patrick powiedział?

– Tam było fajnie, własne łóżka… – Salif jakby nie słyszał pytania. Jego opowieść miała

własny, określony kierunek. – Leżałem i czytałem. Amerykanin załatwił mi parę książek.
Usłyszałem łoskot w korytarzu i huk. Potem poczułem zapach i gorąc, rozumiesz? Poczułem te

background image

dwie rzeczy jednocześnie. Ogień eksplodował. Wybiegłem na korytarz, schody paliły się na
całego. Jasne, że krzyczałem, wróciłem i zerwałem chłopaków z łóżka, znów wybiegłem na
korytarz i tłukłem w drzwi, żeby obudzić wszystkich, co tam mieszkali. Nie mogłem zbiec po
schodach, wszędzie był ogień. Za schodami był podest z dużymi oknami i pomyślałem, że jeśli
uda mi się tam dostać i zbiję szybę, to będę mógł wyskoczyć, a wtedy rodzina, która mieszka pod
nami, może mi podać dzieci przez okno, dziewczynka dopiero nauczyła się chodzić, chłopiec ma
sześć lat i mówi, że jest Zidane, kopaliśmy piłkę w korytarzu, Sambala, on i ja… ale nie mogę
dojść do podestu i okna, bo tam się pali jeszcze bardziej. Ogień pali mi ręce. Są tam stosy
płonących śmieci, reklamówki i krzesła. Wiem, że wcześniej wieczorem niczego tam nie było, bo
siedzieliśmy na podeście przy otwartych oknach i czuliśmy zapach ziemi w parku,
rozmawialiśmy o kobietach, Sambala, Checkna i ja. Stoję i patrzę, jak się palą krzesła i dociera
do mnie, że ktoś podłożył ogień. I wtedy czuję, jak się przepychają obok, Sambala i Checkna, i z
krzykiem zbiegają po schodach, prosto w płomienie.

Salif uderzył się dłońmi w policzki.

– Wołałem, ale nie zawrócili, a ogień się wzmagał, nie mogłem nic zrobić. Pobiegłem do

góry, na ostatnie piętro. Wiedziałem, że można wyjść na dach. – Spojrzał na Arnauda, potem na
mnie. – Sprawdziłem to wcześniej. Nie lubię być zamknięty. Nie śpię dobrze. W safe house w
ogóle nie spałem, kiedy wszystkie drzwi były pozamykane.

– Rozumiem doskonale, co masz na myśli – powiedziałam.

Salif znów odwrócił się do telewizora, jakby utknął w tej pozie, po tygodniach w

mieszkaniu, w którym nie ma nic innego.

– Nie widziałem żadnych wozów strażackich na ulicy. Miałem przy sobie telefon

komórkowy, dostałem go od Arnauda, zadzwoniłem do niego z dachu, ale nie odpowiadał. –
Popatrzył na Arnauda, który przyglądał się swoim dłoniom. – Potem zadzwoniłem do Patricka
Cornwalla. Dał mi dwa numery, zapisał w telefonie. Pierwszy był zajęty, ale odpowiedział na
drugi. Krzyczałem, że musi nam pomóc. A potem skoczyłem.

Twarz wykrzywił mu grymas, wspomnienie bólu, gdy – lądując na niższym budynku –

złamał nogę.

– Przy tym drugim domu była drabina. Schowałem się z tyłu, między dwoma szopami.

Przyjechała straż pożarna. Leżałem tam długo, nie miałem odwagi wyjść. Później usłyszałem, jak
ktoś mnie woła, to był Amerykanin. Odpowiedziałem cicho, był niedaleko. Bałem się, że mnie
ktoś zobaczy, policja albo tamci mężczyźni. Usłyszał mnie. Był wzburzony, całą twarz miał we
łzach.

Wbiłam paznokcie w dłonie.

– „Przepraszam, przepraszam”, mówił, po angielsku i po francusku, na zmianę, nie

rozumiem angielskiego. To nie była jego wina. To nie on podłożył ogień. Powiedział, że
porozmawia z policją. Nie ujdzie im to na sucho, powiedział. Płakał, mówił, że napisze o nas,
opowie naszą historię całemu światu. Pomógł mi stamtąd wyjść, później udało mu się
skontaktować z Arnaudem, a on przyjechał i nas zabrał. Pojechaliśmy do lekarza.

– Zaufany, pracuje dla nas – wtrącił Arnaud.

– Co właściwie wiesz o podpalaczach? – zapytałam.

– Patrick Cornwall powiedział, że zrobili to, żeby do nas się dobrać. To była nasza wina,

to my ściągnęliśmy na siebie ogień.

– Tak chyba nie powiedział – zaprotestowałam.

– To ja tak myślę – odwrócił wzrok ku ścianie.

– Czy Patrick Cornwall wymienił nazwiska tych drani?

Salif skinął głową.

background image

– Pokazał zdjęcia. Powiedział, że wsadzi ich do więzienia, że będą musieli za to zapłacić.

Arnaud przetłumaczył:

– Nie znał żadnych nazwisk.

Usłyszałam dwie wersje tej samej odpowiedzi. Upłynęło kilka sekund, zanim pojęłam, że

zrozumiałam słowa Salifa. Arnaud usiłował mnie oszukać. Dlaczego?

– Jak się nazywają? – zapytałam i usłyszałam, jak Arnaud tłumaczy moje pytanie na

francuski:

– Nie musisz nic więcej mówić.

Włożyłam rękę do torebki i wyciągnęłam kopertę. Kazałam zrobić odbitki w sklepie

fotograficznym niedaleko targu.

– Co to jest? – zapytał Arnaud, próbując wyrwać mi zdjęcia z ręki, ale trzymałam je

mocno.

Salif nie mógł ich przejrzeć sam, pokazałam mu je więc jedno po drugim.

– Poznajesz któregoś z tych mężczyzn?

Pokręcił głową.

– Nawet nie spojrzałeś – powiedziałam.

– Już je widziałem – odparł. – Pokazał mi je tego samego dnia, gdy wybuchł pożar.

Powiedziałem mu, że nie rozpoznaję żadnego z nich, oprócz jednego.

– Oprócz jednego – powtórzyłam niezbyt mądrze, czując, jak przestaje mi krążyć krew. –

Którego?

– Przyszedł do safe house dwa razy. Nie gadał z nami, tylko z Bossem Maillaux. Zdjęcie

było niewyraźne, zły aparat. Nie wiem, jak się nazywa.

Wertowałam coraz szybciej.

– Tutaj – rzekł Salif.

Mężczyzna na zdjęciu stał trochę z boku za Alainem Therym. Nie dało się powiedzieć,

gdzie ich sfotografowano. Ściana domu, fragment okna. Obok stał trzeci mężczyzna. Nagle
wydał mi się znajomy. Ogolona głowa, jakby za mały nos. To on wyrzucił mnie z biura przy
Avenue Kléber.

– Myślę, że powinniśmy już iść – odezwał się Arnaud. – Przecież widzisz, że on nic

więcej nie wie.

Wzięłam tak głęboki oddech, że całe powietrze wessało się do moich płuc i w pokoju

zabrakło tlenu.

– Wspomniał kiedyś Alaina Thery’ego? – zapytałam.

Nie musiałam czekać na tłumaczenie Arnauda. Zobaczyłam reakcję Salifa; skinął głową.

– Tak. Patrick powiedział, że to szef. Nie rozpoznałem go na zdjęciach.

– A Josef K.? – dociekałam – Mówił coś o nim?

– Josef? – Pokręcił głową z nieszczęśliwą miną. – Nie, żadnego Josefa.

Arnaud podniósł się z łóżka i ruszył ku drzwiom.

– Powinniśmy już iść – powtórzył.

– Dlaczego? Boisz się, że Salif znów zdradzi coś, czego według ciebie nie powinnam

wiedzieć?

– To nie jest takie proste. Chłopak nie ogarnia całej sytuacji – odparł Arnaud, skubiąc

palcami szal. Zauważyłam, że robi to, gdy jest zestresowany lub zaniepokojony. Szal był dorosłą
wersją ulubionej szmatki niemowlęcia.

– Wiem, że Patrick się nie poddaje – stwierdziłam. – Wiem, że zrobiłby wszystko, co w

jego mocy, żeby pociągnąć tych ludzi do odpowiedzialności. Zapytaj Salifa, co mu Patrick
powiedział na pożegnanie.

background image

Arnauld przetłumaczył, stojąc już w drzwiach. Salif skinął powoli głową.

– Miał rozmawiać z policją – rzekł. – Miał im opowiedzieć, co widziałem. Kiedy policja

ich złapie, wyjdę stąd jak wolny człowiek, mówi Arnaud.

Ostatniego zdania Arnaud nie przetłumaczył, ale zrozumiałam kontekst. Chłopak nie miał

pojęcia, że policja umorzyła dochodzenie.

– Dziękuję, że chciałeś ze mną porozmawiać, Salif.

– Kiedy wrócisz?

– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy w ogóle wrócę.

Jakby nie widząc mojej wyciągniętej ręki, błądził wzrokiem po nagich ścianach pokoju.

– Udawał, że jest Zidanem.

– Nie pojadę z tobą z powrotem do miasta – oznajmił Arnaud, kiedy wyszliśmy z

budynku. – Niepokoję się o Salifa.

– Dlaczego nie chcesz rozmawiać o Alainie Therym?

– O co ci chodzi? – zapytał, wpatrzony w jakiś punkt ponad moją głową.

– Nie tłumaczyłeś wszystkiego, co mówił. Dlaczego?

– Myślałem, że nie znasz francuskiego.

– Mieszkałam tu kilka lat, kiedy byłam mała, gdzieś na wsi. Co masz wspólnego z

Alainem Therym?

– Nic – prychnął. – Nie chcę cię tylko mieszać w coś, czego konsekwencji nie rozumiesz.

– Zachowaj troskę dla swoich biednych uchodźców!

Jego ciemne oczy błysnęły czernią.

– Gówno wiesz – wypalił. – Zjawiasz się nagle i uważasz, że wszyscy mają ci pomóc w

szukaniu amerykańskiego kolegi. Tutaj każdego dnia znikają ludzie, których nikt nigdy nie
odnajduje.

– Jeden mniej, jeden więcej, co za różnica… O to ci chodzi?

Nadeszła kobieta z dwoma ciężkimi torbami. Arnaud otworzył jej i przytrzymał drzwi.

Kobieta, rzuciwszy mu nieprzyjazne spojrzenie, weszła do środka.

– Umożliwiłem mu kontakt z tymi chłopakami – powiedział. – Dostarczyłem trochę

danych, to wszystko. Wybacz, ale teraz chcę pomóc tej biednej kobiecie wnieść zakupy do góry.
Winda nie działa, jak wiesz.

Wszedł do klatki schodowej. Kopnęłam z całej siły w zamykające się za nim drzwi. Salifa

chroni się za wszelką cenę, ale Patrickowi pozwolono zniknąć i nikt się tym nie przejmuje.
Dlaczego wszyscy inni ludzie są ważniejsi, a obcym kobietom trzeba pomóc dźwigać siatki?

Złapałam uchwyt trzymający się na słowo honoru. Chciałam szarpnąć za bramę, pokonać

schody w podskokach, przycisnąć Arnauda do muru, wygarnąć mu, że jest tchórzem, że pomaga
tylko słabszym i przez to czuje się lepszym człowiekiem, chciałam tłuc jego głową w ścianę, ale
zamiast tego puściłam drzwi. W polu widzenia pojawiło się trzech kilkunastoletnich chłopców.
Zobaczyłam jedynie ich obszerne spodnie z opuszczonym krokiem, trampki, powłóczysty chód.
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła piąta.

O piątej byłam umówiona z Caroline Kenney.

– Co pani robi w Paryżu? Pani też jest reporterką?

– Nie – odparłam, siadając przy stoliku na oszklonej werandzie. – Zajmuję się teatrem.

Caroline Kenney zbliżała się do sześćdziesiątki i cała była liliowa, od butów z

lakierowanej skóry do włosów i szala, którym okryła ramiona. Spodziewałam się Francuzki, a
okazało się, że dziennikarka pochodzi z Bostonu i mieszka w Paryżu od ponad trzydziestu lat.

– W takim razie wie pani, że siedzimy na legendarnych krzesłach. Wszyscy tutaj

wcześniej siedzieli: Verlaine, Oscar Wilde… Jean-Paul Sartre pisywał tu godzinami, przychodzili

background image

każdego ranka, on i Simone…

Rozpoznałam lokal z afisza w pokoju hotelowym. Wypucowane oryginalne wyposażenie

wyglądało jak nowe, a pod sufitem wewnątrz kawiarni unosiło się dwóch Chińczyków naturalnej
wielkości. A więc to oni są owymi les deux magots, pomyślałam. Skazani na wieczne
podsufitowe istnienie.

– Poproszę o jakiś sok i coś do jedzenia – powiedziałam. – Nie piję alkoholu.

Caroline Kenney zatrzasnęła z hukiem menu.

– I pomyśleć, że gdybym w pani wieku była tak rozsądna, teraz bym tutaj nie siedziała.

Przywołała kelnera i złożyła zamówienie.

– Spotkała tu pani Patricka? – zapytałam. – Rozmawiał z panią o swojej pracy?

– Oczywiście. – Uśmiechnęła się szeroko, pokazując dziąsła. – Ale nigdy nie

odpowiadam na pytania, jeśli nie wiem, dokąd mają prowadzić. Wie pani, jacy są reporterzy,
przecież ma pani takiego w domu.

Kelner postawił przed nami dwie szklanki świeżo wyciśniętego soku oraz całą masę

talerzy. Szynka i sałatki, omlet i pasztet strasburski, chleb i ser.

– Ja też nie piję – powiedziała. – Przynajmniej od jakiegoś czasu. Koncentruję się za to na

dobrym jedzeniu.

Chwyciła kromkę, posmarowała ją dojrzałym serem.

– No, więc jak idzie mężowi? Nawiasem mówiąc, szalenie przystojny z niego facet!

I wtedy zaczęłam płakać. Zacisnęłam pięści, z całych sił starając się powstrzymać łzy, ale

zerwała się we mnie jakaś tama i wycierając serwetką oczy i nos, chciałam przeprosić tę obcą
kobietę naprzeciw mnie, lecz nie byłam w stanie, zalana falą rozpaczy, paniki i tego wszystkiego,
czego przez ostatnie tygodnie nie dopuszczałam do świadomości; może nawet chodziło o całe
moje życie, gdy głośno szlochając, jak przez mgłę widziałam wpatrzonych we mnie ludzi.
Caroline Kenney podała mi swoją serwetkę.

– Przepraszam – odezwałam się w końcu, kiedy odpływające ze mnie emocje przeszły w

spokojne pluskanie. Wysmarkałam się. – Z nikim o tym nie rozmawiałam.

– Rzucił cię? – spytała. – Wiem, że teraz może ci być potwornie ciężko, ale uwierz mi,

będzie lepiej. – Kolejną kromkę posmarowała pasztetem z gęsich wątróbek. – Mój mąż odszedł
po dwudziestu dwóch latach małżeństwa i zostałam w Paryżu sama. Właśnie wtedy zaczęłam
pisać. Przecież muszę się z czegoś utrzymywać. Teraz nie wyobrażam sobie powrotu. Ameryka
jawi mi się jako kraj wulgarny, bez wyrafinowania, choć może to tylko ja sfrancuziałam z
biegiem lat.

Próbowałam uśmiechnąć się przez łzy.

– Nie sądzę, by mnie rzucił – wyznałam. – Obawiam się czegoś gorszego.

Opowiedziałam jej całą historię, od początku do końca, o ostatniej rozmowie z Patrickiem

i o Richardzie Evansie, o liście z Paryża i o wszystkim, czego się dowiedziałam przez ostatnie
trzy, prawie cztery dni, podążając śladami męża. Caroline Kenney jadła z apetytem, od czasu do
czasu wtrącając pytanie. Kiedy doszłam do spotkania z Salifem, odłożyła sztućce i podała mi
chusteczkę do nosa. Potoki łez zamieniły nasze serwetki w mokre ścierki.

– Patrick Cornwell zwrócił się do mnie prawie trzy tygodnie temu. – Wyjęła z torebki

kalendarz. – Spotkaliśmy się we wtorek dziewiątego września, o trzynastej trzydzieści.

Skinęła głową w moim kierunku.

– Siedział na krześle dokładnie tam, gdzie teraz siedzisz ty.

– Na tydzień przed wyprowadzką z hotelu – uzupełniłam.

– Chciał, żebym popatrzyła na parę fotografii – mówiła dalej. – Prosił mnie o pomoc w

zidentyfikowaniu kilku osób na zdjęciach.

background image

Podałam jej wyjętą z torebki kopertę.

– Czy to te?

Włożyła okulary w złotych oprawkach. Podczas gdy Caroline przeglądała fotografie, ja

rzuciłam się na resztki jedzenia.

– Nie wszystkich, ale niektórych poznaję – odezwała się. – Mimo fatalnej jakości.

Powiedziałam mu, że byłby beznadziejnym paparazzo.

– Alaina Thery’ego kojarzę – odparłam między kęsami – ale kim są ci pozostali?

Stuknęła długim, pomalowanym na liliowo paznokciem w pierwszą fotografię.

– Marcel Defèvre, polityk, zasiada w Parlamencie Europejskim, nie robi wokół siebie

zbyt dużo szumu. Ale Patricka najbardziej interesował ten człowiek.

Wyjęła ze stosiku inne zdjęcie i położyła je na wierzchu.

– Guy de Barreau.

– Nazwisko nic mi nie mówi.

Przyjrzałam się mężczyźnie dokładniej. Miał mniej więcej sześćdziesiąt lat, gęste siwe

włosy i przypominał trochę Hugh Granta, który postarzał się z godnością.

– Jest lobbystą – wyjaśniła Caroline. – Już samo to czyni go kuriozum we francuskiej

polityce. Francuzom obca jest tradycja profesjonalnego lobbingu.

Wyjęła ze swojej torebki książkę. Nazwisko autora na okładce: Guy de Barreau.

L’art de convaincre – przeczytała na głos. – „Sztuka przekonywania”. Zainspirowana

rozmową z Patrickiem, poszłam do księgarni, aby zaspokoić swoją ciekawość.

Słuchając dalszych wyjaśnień, przewracałam kartki książki. Na początku lat

dziewięćdziesiątych Guy de Barreau założył think tank o nazwie La Ligne Française. Lobbował
na rzecz ograniczenia imigracji, ale nigdy nie był otwarcie rasistowski. Mówił o zachowaniu
francuskiej kultury oraz francuskiego systemu wartości i odniósł ogromny sukces; uważa się, że
to właśnie dzięki Francuskiej Linii w ostatnich latach powstało wiele nowych przepisów
prawnych. Między innymi takich, które nie pozwalają imigrantom na ściąganie swoich rodzin,
no, chyba że wszyscy mają zapewnioną pracę, mówią płynnie po francusku i potrafią zaśpiewać
Marsyliankę przez sen. Propaguje się import siły roboczej, ale tymczasowej. Trudniej jest zdobyć
obywatelstwo. Ci, którzy dostali się do Francji i zostali tu na własną rękę, są traktowani jak
przestępcy i natychmiast wydalani z kraju.

– Udało mu się upowszechnić idee, które dwadzieścia lat wcześniej były nie do

pomyślenia – podsumowała Caroline Kenney. – Mimo wszystko Francuzi dość poważnie traktują
hasło o wolności, równości i braterstwie.

Przerwała, kiedy kelner przyszedł, żeby posprzątać ze stolika.

– Musimy to oczywiście zwieńczyć kawą i deserem – oznajmiła.

Rozparłam się wygodnie, podczas gdy Caroline składała zamówienie. Wyglądałam przez

szklaną ścianę biegnącą wzdłuż kawiarnianej werandy. Napad płaczu zadziałał jak kąpiel
oczyszczająca, od dawna nie miałam tak jasnego umysłu.

– Czy Patrick zdradził, co tych dwoje ma ze sobą wspólnego? – spytałam, wyłuskawszy

zdjęcie, na którym de Barreau i Alain Thery siedzą przy stole w jakimś lokalu. To mogła być
restauracja Taillevent, przyszło mi na myśl, z tym brązowym tłem.

Caroline uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Nie. Dał mi tylko do zrozumienia, że jest na tropie poważnej sprawy. Poruszał się

przecież po moim rewirze. Może się bał, że mu zwinę tę historię?

– O ile dobrze zrozumiałam, to ten cały Thery w jakiś sposób jest zamieszany w

działalność kryminalną – powiedziałam. Było mi zupełnie obojętne, czy ktoś przywłaszczy sobie
historię Patricka. – Chodzi o handel niewolnikami i może nawet zabójstwo przy próbie

background image

ucieczki… Ale nie pojmuję, jak to się ma do Francuskiej Linii.

– Może łączy ich tylko stara znajomość? – Caroline wyłowiła szminkę z torebki.

Poprawiając makijaż, zastanawiała się. – Chociaż wątpię. Alain Thery to człowiek z awansu.
Pochodzi z Pas-de-Calais w północnej Francji, departamentu opuszczonego przez przemysł
tekstylny, metalowy i całą resztę świata.

– Jestem pełna podziwu.

– Swoje pierwsze sto milionów zarobił w branży informatycznej.

– Pełna podziwu nie dla niego, tylko dla ciebie. Czy zawsze tak dużo wiesz o ludziach ze

sceny gospodarczej i politycznej?

– Nie. Ale dokształciłam się, gdy spotkałam twojego męża – roześmiała się. – Znacznie

więcej wiem o życiu miłosnym celebrytów. Plotkarstwo opłaca się bardziej niż polityka, a
kombinacja jednego z drugim jest nie do przebicia. Afery miłosne prezydenta sprawiły, że
uniezależniłam się ekonomicznie. Choć, rzecz jasna, pod pseudonimem.

Wyprostowała się, robiąc miejsce kelnerowi, który postawił na stoliku filiżanki z kawą

oraz dwa wielobarwne pucharki z lodami i sorbetem, ozdobione czekoladą, owocami i płatkami
migdałów.

– Alain Thery chętnie przebywa w towarzystwie celebrytów – kontynuowała. – W każdą

niedzielę, kiedy aktorzy kończą swoje przedstawienia, rezyduje w Plaza Athénée, gdzie ma swój
stolik i gdzie strzela w sufit korkami od szampana. A gdy w Paryżu nastaje zima, przenosi się do
któregoś ze swoich jachtów, ma dwa, według serwisów plotkarskich. Jeden cumuje w Saint
Tropez, a drugi w Puerto Banus na południu Hiszpanii. To luksusowe apartamenty na wodzie,
gdzie w trakcie przyjęć proponuje się gościom to i owo, ale – co ciekawe – nigdy nie wychodzą z
portu dalej niż kilkaset metrów. I wiesz dlaczego?

Nie mogłam odpowiedzieć, ponieważ usta miałam pełne topniejących lodów

waniliowych.

– Bo on nie umie pływać! – wykrzyknęła.

Uniosłam kąciki ust, ale nie udało mi się roześmiać.

– Plaza Athénée znajduje się też w Nowym Jorku – powiedziałam. – Ładne drinki,

zamożni ludzie.

Caroline uszczknęła nieco pomarańczowej kulki sorbetu.

– Marakuja. – Uśmiechnęła się do mnie. – Zdecydowanie najlepszy smak.

Oblizała łyżeczkę i na moment zamknęła oczy, nim zaczęła mówić dalej.

– Jeśli dobrze odrobiłam zadanie domowe, to z moich informacji wynika, że Alain Thery

jest opętany myślą o swojej pozycji społecznej. Nie chce być chłopakiem z hałd węgla w
Pas-de-Calais. Problem w tym, że we Francji nie wystarczy zarabiać masę pieniędzy. Trzeba
mieć odpowiednią rodzinę i dyplomy ze stosownych uczelni.

Stuknęła paznokciem w okładkę książki.

– Ten chłopak natomiast zna ludzi w każdym obozie politycznym, w rządzie, we

władzach, w Sądzie Najwyższym. Jego ród sięga korzeniami osiemnastego wieku, rojalistyczni
przodkowie służyli na dworze Ludwika XVI. Ukończył wszystkie ważne szkoły.

Podczas gdy w ustach mieszały mi się smaki sorbetów, Caroline wymieniała liczące się

uczelnie. Polityczną elitę tworzyli absolwenci Sciences Po, Instytutu Nauk Politycznych. Kilka
lat temu wprowadzono zmiany w systemie rekrutacji, co pozwoliło na przyjmowanie zdolnej
młodzieży z najgorszych przedmieść. Przedstawiciele najwyższej warstwy społecznej podnieśli
wrzask, bo jak teraz mieli rozróżniać ludzi od ludzi? Dobrze też mieć świadectwo ukończenia
Ècole Nationale d’Administration, założonej przez de Gaulle’a. Obecny prezydent zerwał
brutalnie z tradycją, nie studiując w ENA. Ale z drugiej strony ma przecież najładniejszą żonę.

background image

Tutaj się zgubiłam.

– To wszystko do niczego nie prowadzi – przerwałam jej. – Mam wrażenie, że kręcę się w

kółko, podejmuję jakieś wątki, ale one w ogóle się ze sobą nie łączą. A czas ucieka…

Położyłam rękę na brzuchu i wyjrzałam przez okno. Jakiś rynek i brzydki kościół. Objęta

para patrzyła na posąg kubistycznej kobiety. Nie robili nic innego. Po prostu stali w bezruchu i
patrzyli, przytuleni ciasno do siebie. Znów poczułam, jak wzbiera we mnie płacz, ale tym razem
go powstrzymałam. Zatęskniłam tak bardzo, że poczułam fizyczny ból. Zapragnęłam być z
Patrickiem i nic nie robić, tylko patrzeć. To nawet nie musiała być rzeźba Picassa, to mogła być
prognoza pogody.

– Ostatnimi laty skoncentrowali się na Unii Europejskiej – powiedziała Caroline.

Zerkając na mnie, wyjadała sos powstały ze stopniałych lodów i sorbetu. – Na jej zewnętrznych
granicach. Bo właśnie tam rozgrywa się bitwa. Jeśli imigranci ciągle będą dostawali się do
Europy przez Włochy i Hiszpanię, o Turcji nie wspominając, to francuska policja nie nadąży z
wyrzucaniem tych, którzy przyjadą aż tutaj. Wprawdzie wielu ludzi przybywa legalnie, jako
turyści, a później tu tylko zostają, ale La Ligne Française i jej sprzymierzeńcy mówią chętniej o
tych, którzy masowo przypływają łodziami i ukrywają się w tirach, świadomie tworząc wizję,
która ma przerazić Duponta.

– Duponta?

– Zwykłego, poczciwego, przeciętnie zarabiającego Francuza, który nie jest rasistą, ale

który chciałby, aby dzieci dorastały w kraju jego dzieciństwa.

– Czy Patrick przeprowadził wywiad z którymś z tych mężczyzn? Wiesz coś o tym? –

zapytałam.

– Powiedział, że widział się raz z Alainem Therym, ale spotkanie wypadło kiepsko. Thery

przerwał rozmowę, gdy Patrick zaczął zadawać interesujące pytania.

– A co to były za pytania?

– Tego oczywiście nie zdradził swojej konkurentce.

– Pracujecie dla tego samego czasopisma.

Caroline Kenney zaśmiała się i wypiła resztę lodowego sosu.

– Zaoferowałam się przeprowadzić wywiad w jego imieniu. Thery zrobił się bowiem

nieuchwytny, nie odpowiadał na mejle, a Patricka nie łączono nawet z jego sekretarzem. Patrick
podziękował za propozycję, miał się do mnie odezwać.

– I odezwał się?

Uśmiechając się smutno, Caroline pokręciła głową. Zrozumiałam. Patrick nigdy nie

zaangażowałby innego reportera do swojej pracy.

– A czy teraz mogłabyś spróbować? – zapytałam. – Umówić się z Alainem Therym na

rozmowę?

– Jakieś wieści od męża? – zagadnął Olivier, gdy wieczorem wróciłam do hotelu.

Pokręciłam głową.

– Przypomniał pan sobie coś? Cokolwiek. Czy Patrick kogoś spotkał, czy jeszcze ktoś

dzwonił…?

– Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie…

Portier unikał mojego wzroku.

– Co? – przerwałam, przechylając się przez kontuar. – Pan coś wie, prawda?

– Powiedział, że zamierzają iść do Luwru… Pomyślałem…

– Zamierzają? Kto?

Nie spuszczałam oczu z Oliviera, który nerwowo skubał krawat.

– Dlaczego nic mi pan o tym nie powiedział?

background image

Nagle wszystko wydało się jasne.

– To była kobieta, tak? Wybrał się z nią do Luwru, a pan to przemilczał, bo myśli pan, że

Patrick znalazł sobie jakąś cholerną kochankę?

Walnęłam pięścią w jego pieprzony kontuar. Siedzi sobie za nim, kurde, bezpieczny,

milczy i zachowuje dyskrecję.

Portier ściągnął okulary i ponownie je założył.

– To było któregoś z ostatnich dni… To znaczy ostatniego dnia, zanim się wyprowadził,

jasne, ponieważ właśnie wrócił z targu i zapytałem go, czy coś kupił, ale nie odpowiedział, tylko
poszedł prosto do pokoju. A później… no, zjawiła się ta kobieta i zapytała o niego.

Zadygotałam na myśl, jak to wszystko mogło być ze sobą powiązane.

Na targu Patrick dostał od Luca numer telefonu i zadzwonił: Chcę porozmawiać o Josefie

K.

A potem przyszła kobieta i go zabrała, tak jak ktoś zabrał mnie sprzed restauracji

Taillevent. Kobieta spotkała Patricka w poniedziałek, dzień przed jego wyjazdem, i wiedziała coś
o Josefie K. Drepcząc, zatoczyłam w miejscu koło. To znaczy, że wie, dokąd pojechał.

– Jak wyglądała? – Słyszałam, jak głos mi drży. – Może pan ją opisać?

Olivier odwrócił wzrok, przeczesał włosy dłonią.

– E… To kobieta, za którą faceci się oglądają.

– Ładna?

– Ciemna, dosyć niska, wielkie oczy.

W gruncie rzeczy widziałam tylko jej oczy. I budowę ciała. Portier był mniej więcej

wzrostu Patricka. W porównaniu z nimi kobieta oczywiście wydawała się niewysoka.

Olivier uśmiechnął się nerwowo.

– Była podobna do Juliette Binoche, nawet jej to powiedziałem, ale niespecjalnie się

ucieszyła… Pewnie ciągle jej to mówią.

– Dało się usłyszeć, skąd pochodzi?

– Paryżanka, bez dwóch zdań, i ręczę, że nie wychowała się na ulicy.

Odebrałam klucz i wchodząc po schodach, wybrałam numer telefonu wpisany pod

imieniem Josef K.

Usłyszałam sygnał. Jeszcze jeden. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka.

Przy piątym sygnale rozmowa została rozłączona.

Zadzwoniłam ponownie i teraz usłyszałam automatyczną sekretarkę, mechaniczny głos z

firmy telekomunikacyjnej. Kiedy wybrzmiał sygnał, zostawiłam wiadomość.

– Chcę porozmawiać o Patricku Cornwallu. Wiem, że miał przeprowadzić wywiad z

Josefem K.

Rozłączyłam się i usiadłam przed komputerem. Przez dłuższą chwilę siedziałam w

poświacie z ekranu, wpatrzona w fotografię francuskiej aktorki, podczas gdy miasto z wolna
cichło. A więc tak wygląda.

background image

PARYŻ

NIEDZIELA, 28 WRZEŚNIA

– Halo?

Na wyświetlaczu pojawił się napis: „numer zastrzeżony”.

– Nie mówiłam ci, żebyś się trzymała z daleka?

To ona. Kobieta z samochodu. Wyprostowałam się na łóżku jak struna. Rozpoznałabym

ten głos wśród miliona innych.

– Kim pani właściwie jest? – zapytałam. – Dokąd pojechał Patrick Cornwall, kiedy

opuścił Paryż?

– Miała pani wrócić do domu – odparła.

– Miał się spotkać z Josefem K., prawda? Gdzie on jest?

Oddech po drugiej stronie, sekunda ciszy. Moje serce waliło, jakby chciało sforsować

mostek i pulsującą grudą wylądować na moich kolanach.

– Wczoraj spotkała pani mężczyznę o imieniu Salif – powiedziała kobieta.

– Skąd pani to wie? – spytałam. Okryłam się kołdrą. Kiedy zadzwonił telefon, jeszcze

spałam. – I co pani wie o Salifie?

– Nie żyje. Zabity strzałem w głowę. Czy teraz jest pani zadowolona?

A potem coś kliknęło i na linii zapadła cisza.

Słowa wryły się w czaszkę niczym nagłówek tabloidu.

Nie żyje.

To niemożliwe. To się nie mogło stać.

A po chwili: to moja wina. To ja zaprowadziłam ich prosto do niego. Wstałam owinięta

kołdrą i podeszłam do okna, wyjrzałam na ulicę. Nikogo tam nie było.

Obróciłam głowę i zanotowałam cyfry zegara radiowego. Dziewiąta piętnaście.

Oślepiające słońce nad dachami domów. Odgłosy samochodów.

„Ja już nie żyję”, powiedział wczoraj Salif. Ile mógł mieć lat, dwadzieścia trzy?

Dwadzieścia cztery?

Wyszukałam numer do Arnauda Rachida. Ręce mi się trzęsły. Sygnały docierały na

miejsce. Żadnej odpowiedzi. Ubrałam się. Paraliż ustąpił. Chwyciłam torebkę i kurtkę, w jadalni
w biegu porwałam kanapkę, wlałam w siebie sok i kawę, wyszłam z hotelu i szybkim krokiem
przemierzyłam całą drogę do rzeki, przez mosty, na prawy brzeg. Trzy razy skręcałam i
sprawdzałam ukryta za rogiem, czy ktoś za mną nie idzie, ale nie zauważyłam nikogo. Ostatni
kawałek prawie biegłam i zatrzymałam się na Rue Charlot jak wryta.

Wejście było zagrodzone. Błyskawicznie cofnęłam się do jakiejś bramy, oddychając

gwałtownie.

Na ulicy przed budynkiem, w którym Arnaud Rachid ma biuro, stały dwa policyjne

samochody i karetka pogotowia. Odgrodzono dostęp na podwórze, gdzie znajdowały się drzwi
wejściowe. Przy taśmie policyjnej zebrali się ludzie. Dojrzałam Sylvie, stała trochę dalej, w
towarzystwie kilku aktywistów, ubranych równie swobodnie jak ona. Podeszłam do niej.

– Co tu się stało?

– Morderstwo – odparła, otwierając szeroko oczy. – Leżał rano na schodach przed

biurem, zabity strzałem w głowę.

– Zabili go tutaj? – zadałam głupie pytanie, nie mogąc się połapać. Salifowi nie wolno

było wychodzić z mieszkania w Bobigny.

– To Arnaud go znalazł. Jest zszokowany. Przecież tego chłopaka ukrywał, mieliście go

wczoraj odwiedzić. Bo tam się wybieraliście, no nie?

Badała mnie wzrokiem. Rzuciłam jej surowe spojrzenie. Co za tupet, żeby wyjeżdżać z

background image

zazdrością, kiedy Salif nie żyje!

– A gdzie jest teraz Arnaud? – zapytałam.

– Nie wiem. Spanikował i zwiał.

– Czy policja wie, co się stało? Wiedzą, kim jest zamordowany?

Sylvie popatrzyła na mnie, jakbym były ostatnią idiotką.

– No jasne, że nie wiedzą. Przecież nie miał przy sobie żadnych papierów i to jest właśnie

cały problem. Arnaud raczej nie będzie rozpowiadał, że to on go ukrywał, bo wtedy ściągnie na
siebie policję i całą działalność szlag trafi.

Ratownicy zatrzasnęli tylne drzwi karetki, szykowali się do odjazdu. Przez moment

chciałam podejść i poprosić, by pozwolili mi spojrzeć na zmarłego, ale zrezygnowałam.
Ruszyłam w przeciwną stronę. Zatrzymałam się na rogu następnej ulicy i zadzwoniłam do
Arnauda, zostawiając mu wiadomość, że musi oddzwonić.

Zdążyłam przejść dziesięć metrów.

– Czy ten przeciek wyszedł od ciebie? – zapytał.

Zaprzeczyłam i miałam wrażenie, że mi uwierzył.

– Jak go mogli znaleźć? – dociekałam. – Śledzili nas?

Arnaud jęknął po drugiej stronie.

– Kiedy przyszedłem rano, leżał tam z dziurą w głowie. Rozumiesz, zastrzelili go, co on

komu zrobił?

Udało mi się z niego wyciągnąć, że jest za miastem, w la banlieue. „Tam, gdzie wczoraj”,

dodał.

– Przyjadę do ciebie.

Drzwi nie były domknięte. Na łóżku, gdzie dzień wcześniej leżał Salif, w skotłowanej

pościeli siedział teraz Arnaud. Patrzył tępo w ścianę.

– Zastanawiam się, czy zastrzelili go tutaj – powiedział – czy może najpierw zaciągnęli na

Rue Charlot. – Schował twarz w dłoniach. Plecy mu zadrżały. – Przecież on, kurwa, chciał tylko
lepszego życia!

Usiadłam na skraju łóżka. W pokoju panowała ta sama ciemność, co wczoraj. Jak gdyby

czas zatrzymał się w miejscu. A tylko Salif poszedł dalej.

Pozostał jego zapach. Woń potu, strachu, izolacji.

– Jakby cały czas na mnie patrzył, ale spojrzenie miał zupełnie puste, no i ta dziura w

czole…

Arnaud uderzył się zaciśniętą pięścią między oczy.

– A później zobaczyłem, że gips był roztrzaskany, bandaże z rąk zerwane, a ciało tak

dziwnie wykręcone, jakby… jakby…

– Jakby co? – spytałam, choć nie chciałam słyszeć więcej.

– Jakby mu wyłamali ramiona.

Wybuchł płaczem. Gorzkie, jękliwe zawodzenie przeszkadzało mi w myśleniu.

– Czy to mądry pomysł, żeby tu siedzieć? – zauważyłam. – Przecież mogą wrócić.

– Drzwi nie były zamknięte. Musiał im otworzyć. Powiedziałem mu, żeby nikomu nie

otwierał.

Ciągle pochlipywał. Przestań się mazać, pomyślałam. Kiedy płaczesz, nie masz żadnych

szans. Właśnie wtedy cię dopadną. Uświadomiłam sobie, że słyszę w głowie głos mamy.

– Jak go znaleźli?

– Zapukałem do paru sąsiadów – odparł, bawiąc się trzymanym w ręku pilotem.

– Czy to nie zajęcie dla policji?

– Policja nie wie, że tutaj mieszkał.

background image

Spojrzałam na niego.

– A więc musisz im o tym powiedzieć. Teraz chodzi o morderstwo, a nie o ryzyko

deportacji.

Podniósł się z łóżka i podszedł do okna. Wytarł oczy rąbkiem szalika, odwrócił się do

mnie.

– Policja nie przeprowadzi żadnego dochodzenia w tej sprawie. Jeszcze tego nie

zrozumiałaś?

Podążyłam za Arnaudem, kiedy wyszedł z mieszkania, aby wypytać resztę sąsiadów. W

jakiś sposób los Salifa splatał się z losem Patricka. Ugrzęzłam w tym.

Pierwszy dzwonek był zepsuty. Arnaud załomotał w drzwi. Kiedy się uchyliły, w

szczelinie łypnęło oko drobnej kobiety w chuście.

Rozmawiał z nią po arabsku. Minutę później otworzyła ciut szerzej. Podejrzliwe oczy

przyglądały mi się badawczo.

– Wczoraj była u niej policja – powiedział, gdy kobieta zamknęła drzwi. – Szukali

nielegalnego imigranta.

– No przecież, kurwa, chyba nie zastrzelili go policjanci?

Arnaud ruszył zdecydowanie ku kolejnemu mieszkaniu. Nikt nie otwierał. W następnym

też nie. Choć wydawało mi się, że ze środka dobiegają jakieś dźwięki.

– Ludzie się boją – stwierdził Arnaud. – Wiedzą, że policja oznacza złe wieści.

Następną osobą, która otwarła, był mężczyzna w kalesonach. Znał francuski i

rozmawiając z Arnaudem, rozbierał mnie wzrokiem.

– Pokazali legitymację – powiedział – i zapytali o nielegalnego uchodźcę, poszukiwanego

listem gończym.

– Wymienili jego imię? – chciał się upewnić Arnaud.

– Tak, ale nie pamiętam.

Mężczyzna podrapał się w kroczu.

– Salif? – rzuciłam.

Rozpromienił się.

– Tak, właśnie tak! I do tego jakieś pokręcone nazwisko. Powiedziałem, że tu wokół roi

się od takich, nie sposób, kurde, nad tym zapanować.

Kiedy wróciliśmy do mieszkania, podciągnęłam żaluzje, które momentalnie opadły do

połowy okna, ale przynajmniej wpuściły do środka szeroką smugę słońca. Potem weszłam do
wnęki kuchennej, wygrzebałam z szafki popękany kubek i pijąc wodę, czekałam na Arnauda,
który zamknął się w ubikacji.

– Skąd wiedzieli, że Salif tutaj mieszka? – spytałam, gdy pojawił się w przedpokoju. –

Myślisz, że mnie śledzą? Albo ciebie?

– Nie wiem.

Oparty o zlew, targał się za włosy.

– Nie rozumiem, dlaczego otworzył drzwi. Miał nie otwierać policji, miał nie otwierać

nikomu.

– Myślisz, że byli przekupieni?

– Albo kupili legitymacje policyjne. Nikt nie wiedział, jak on się nazywa, oprócz tych, od

których uciekł. Nikomu nie zdradziłem jego nazwiska.

W ręce trzymał telefon komórkowy.

– Znalazłem go tutaj. Leżał w łazience.

– Salifa?

Skinął głową.

background image

– Jedna rzecz powinna cię zainteresować.

Podszedł do mnie i podniósł komórkę, żebym mogła zobaczyć wyświetlacz. A na nim

imię.

Patrick C.

Moim ciałem wstrząsnął dreszcz.

– To zrozumiałe, że miał numer Patricka – powiedziałam, wyrywając Arnaudowi telefon z

dłoni. – Przecież do niego dzwonił.

Nie mogłam oderwać oczu od imienia.

– Jasne – rzekł – ale to jest ostatni numer, jaki znalazłem na liście połączeń

przychodzących.

Ścisnęłam telefon w garści, świat skurczył się wokół mnie, przez moment istniałam tylko

ja i ten niewielki aparat.

– Patrick zadzwonił do Salifa wczoraj wieczorem, o dziesiątej – mówił dalej Arnaud. –

Czyli półtorej godziny przed wizytą policji.

Powoli nacisnęłam przycisk „połącz”.

Wstrzymałam oddech.

Wydawało mi się, że wybrzmiewające sygnały odbijają się echem w całym mieszkaniu.

Cztery, pięć, sześć. Żadnej poczty głosowej. Nikt nie powiedział: Cześć, tu Patrick Cornwall…
Po chwili głos w słuchawce. Mężczyzna. „Halo?”

– Patrick – szepnęłam. – Czy to ty, Patrick?

– Kto mówi? – odezwał się mężczyzna, który nie był Patrickiem.

– Gdzie on jest? Co z nim zrobiliście?

Ale po drugiej stronie zapadła cisza. Opuściłam rękę z telefonem i popatrzyłam na

Arnauda.

– Co to znaczy? – zapytałam. – Gdzie jest Patrick?

Chwycił mnie za rękę, a ja poczułam, że cała się trzęsę. Dreszcze wydostawały się gdzieś

z głębi ciała.

Przyglądał mi się z ciekawością.

– Jesteś w nim nieźle zadurzona, co?

Odwróciłam się pospiesznie. Zachowaj zimną krew, pomyślałam, szczypiąc się mocno w

ramię.

Żadnego mazgajstwa.

– Chcę się tylko dowiedzieć, co się z nim stało – odparłam, przebierając palcami po

telefonie.

Ktoś dzwonił z komórki Patricka. Musieli mu ją ukraść.

Nagle zrozumiałam możliwy przebieg wypadków. Namierzyli chłopaka za pomocą

telefonu Patricka. Jeśli mieli dostęp do legitymacji policyjnych, z pewnością mogli również
zlokalizować komórkę Salifa. To by też wyjaśniło, dlaczego otworzył drzwi: myślał, że to Patrick
albo jego przyjaciel. Może obiecali mu wyjazd do Ameryki?

Wyciągnęłam z kieszeni chusteczkę i wytarłam nos.

Podzieliłam się z Arnaudem swoimi domysłami. Patrzył pustym wzrokiem przed siebie.

Za oknem, jak okiem sięgnąć, szare betonowe przedmieście przechodziło w kolejne szare
betonowe przedmieście.

– To się nie trzyma kupy – podsumowałam. – Ostatnie dni… Gdybym tylko wiedziała, co

Patrick zamierzał…

Arnaud z wolna odwrócił głowę i spotkał moje spojrzenie.

– Josef K. postanowił się wycofać z interesu – rzekł. – Był gotów zdradzić wszystkie

background image

szczegóły działalności. Wiedział, kto nią dowodzi, znał nazwiska. Patrick miał z nim
przeprowadzić wywiad.

Słowa zapadały w świadomość. Utrwalały się w pamięci.

– Gdzie? Gdzie się mieli spotkać?

– Tego nie wiem. Wiem tylko, że wyjechał z Paryża we wtorek, dwa tygodnie temu.

Spuścił oczy.

– Obiecałem milczeć. Gdyby wyszło na jaw, że ma się spotkać z Josefem K.…

– Patrickowi obiecałeś? To on ci kazał milczeć?

Nie odpowiedział. Odwrócił się do mnie plecami i zaczął płukać talerze leżące obok

zlewu. Szło mu dość nieporadnie.

– Salif nie żyje! – wrzasnęłam. – Masz jeszcze jakąś inną pieprzoną misję do spełnienia?

Nie musisz już nikogo chronić!

– To nie ja go ukryłem.

– Jak to? Nie widzę tu nikogo innego.

– Nie mówię o Salifie, tylko o Josefie K. Zszedł do podziemia. Nawet nie wiem, gdzie go

ukryli. Nie byłem w to zamieszany.

Opadłam na rozklekotane krzesło. Jak w lunaparku, pomyślałam, w gabinecie krzywych

luster, gdzie ktoś zawsze chowa się za kimś innym i nie wiadomo, gdzie jest wyjście. Kiedy
byłam mała, nie cierpiałam takich pomieszczeń z lustrami. Nigdy nie było wiadomo, gdzie ludzie
stoją, która rzeczywistość jest prawdziwa. Do tego te zdeformowane twarze…

– To znaczy, że nie wiesz, dokąd Patrick pojechał?

– Przykro mi.

Zapadła cisza. Pod wentylatorem tańczyła mucha. Ściany się zażółciły.

– Musimy iść – odezwał się w końcu.

– Myślę, że wiem, jak ona wygląda – powiedziałam.

– Jaka ona?

– Jedna z osób, które się za tym kryją.

Opowiedziałam mu o kobiecie, która wywiozła mnie samochodem i zasypując

pogróżkami, kazała wrócić do Nowego Jorku. Byłam niemal pewna, że ta sama kobieta przyszła
po Patricka dzień przed jego zniknięciem. I że to miało związek z Josefem K.

– To ona dziś rano zadzwoniła do mnie z informacją, że Salif nie żyje – dodałam. – Musi

być w to zamieszana, bo skąd by inaczej wiedziała, że to on?

Popatrzyłam Arnaudowi w oczy. Znów je spuścił.

– Może miała rację – odparł. – Może powinnaś była pojechać do domu. Może wtedy Salif

by żył.

– Tylko mnie nie obwiniaj! – krzyknęłam. – To ty wziąłeś na siebie odpowiedzialność za

jego bezpieczeństwo!

– Wiem – krzyknął równie głośno. – Nie musisz mi, kurwa, tego przypominać!

A później oboje umilkliśmy. Może przyszła nam do głowy ta sama myśl.

Że przecież to już nie ma znaczenia.

Wróciłam do hotelu późnym popołudniem.

– Ma pani gościa. – Portier wskazał głową fotele.

Serce mi zamarło. Odwracając się, przez moment pomyślałam, że podejdzie do mnie

uśmiechnięty Patrick. Zamiast niego, z fotela podniosła się Sarah Rachid.

– Kim tak naprawdę jesteś? – zapytała bez ogródek. – W redakcji „Reportera” nie ma

żadnej Aleny Sarkanovej. W tym hotelu też taka nie mieszka, pozostaje zatem pytanie: kim
jesteś?

background image

Opadłam na sofę jak kamień. Co miałam jej powiedzieć? Poprzez przenikające mnie

pokłady zmęczenia słyszałam jej słowa jak przez mgłę.

Arnaud zadzwonił do siostry zaraz po mojej pierwszej wizycie. Nie dawał jej spokoju,

próbował z niej wycisnąć, o co mi właściwie chodzi.

– Zadzwoniłam do Nowego Jorku, do gazety, w której, jak twierdzisz, pracujesz. Nigdy o

tobie nie słyszeli.

– Ludzie w centrali telefonicznej są beznadziejni – westchnęłam wykończona.

Od brata dowiedziała się, że mieszkam w tym samym hotelu, co Patrick.

– No więc jadę tam. Pytam o madame Sarkanovą. Nigdy o takiej nie słyszeli. Ale kiedy

powtarzam nazwisko i mówię Alena, wtedy on, to znaczy portier, reaguje. – Sarah wskazała na
René, który teraz udawał bardzo zajętego. – „Chodzi pani o Alenę Cornwall?” – mówi. Muszę
przyznać, że mnie to zdziwiło, ale przedstawiłam się, powiedziałam, że jestem adwokatem i
wówczas zaproponował, abym poczekała w holu.

Uniosła brodę.

– Dlaczego kłamiesz?

– Nazywałam się tak, zanim wyszłam za mąż.

– A zatem jesteś żoną Patricka Cornwalla – stwierdziła. Usiadła w fotelu naprzeciw mnie i

pokręciła głową. – I udajesz reporterkę. To przecież chore.

– Musiałam zadać parę pytań – odparłam. – Arnaud chyba ci powiedział, że Patrick

zniknął.

– Co? Coś mu się stało?

Popatrzyłam na nią uważnie. Zdziwienie było prawdziwe. Na jej twarzy odmalował się

niepokój, spojrzenie – napotkawszy moje – ześlizgnęło się na podłogę.

– Nie wiedziałam, że interesują cię dziennikarze – rzekłam chłodno.

Przyjrzała mi się bez słowa. Wskazałam na jej lewą dłoń.

– Powiedziałaś Patrickowi, że to tylko odgrywanie teatru? Że sama sobie kupiłaś tę

obrączkę?

Sarah Rachid podniosła się szybko z fotela, ale stała w miejscu, niezdecydowana.

– Gdybym wiedziała, że jesteś… jego żoną, wtedy…

– Wtedy co? – prześwidrowałam ją wzrokiem. – Gdybyś wiedziała, że jestem jego żoną,

wtedy też byś się przyznała, że na niego lecisz?

Złość piekła mnie żywym ogniem. Po raz pierwszy od wielu dni znów poczułam się sobą.

Sarah pstrykała zamkiem aktówki. Co za denerwujący dźwięk!

– Czy możemy porozmawiać gdzie indziej? – spytała cicho.

Spotkali się więcej niż raz. W końcu to z niej wyciągnęłam. Znajdowałyśmy się w moim

pokoju. Usiadła na krześle przy biurku jak grzeczna dziewczynka, ze złączonymi nogami i
rękami na kolanach. Nie podobało mi się, że zajęła miejsce Patricka, ale nie miała innego mebla
do wyboru, oprócz łóżka, co było jeszcze gorszą opcją.

Dostarczyła mu informacji opatrzonych klauzulą poufności.

Nie musiałam pytać dlaczego. To było słychać, kiedy wypowiadała jego imię. Głos

nabierał miękkości, której brakowało, gdy recytowała prawnicze regułki.

Patrick poprosił ją o pomoc w dwóch sprawach. Zwrócił się do niej, ponieważ

potrzebował osoby, która zna się na francuskim prawie, wie, jak dotrzeć do informacji, zna ludzi.

Pierwsza sprawa dotyczyła spisu nieruchomości. Chodziło o dane na temat właściciela

posesji przy Avenue Kléber.

– Numer 76 – wtrąciłam. – Firma o nazwie Lugus.

Sarah podniosła wzrok i skinęła głową.

background image

– Druga posiadłość to magazyn w Saint-Ouen, w północnej części Paryża – powiedziała i

pochyliła się, aby wyjąć mały notes z bocznej kieszeni aktówki. – Tak naprawdę niewiele
mogłam ustalić.

Znalazła odpowiednią stronę i przeczytała na głos.

– Dom przy Avenue Kléber 76 znajduje się w posiadaniu spółki nieruchomościowej o

nazwie Epona. Spółka wchodzi w skład koncernu, który jednocześnie jest właścicielem spółki
konsultingowej Lugus, która to spółka wzięła lokale w najem. Cały koncern zaś znajduje się pod
kontrolą fundacji zarejestrowanej na wyspie Jersey.

Spojrzała na mnie.

– Zdobycie informacji z Jersey okazało się niemożliwe.

– Opowiedz mi tę krótszą wersję – poprosiłam.

– Magazyn jest w posiadaniu innej spółki nieruchomościowej, wchodzącej w skład

innego koncernu kontrolowanego przez fundację na wyspie Jersey.

– Tę samą fundację?

Skinęła głową i zamknęła notes.

– To wszystko, co udało mi się ustalić.

Wstałam i podeszłam do okien, otwarłam je. Właśnie tego szukał Patrick. Związku

między faktami. Czegoś, co mogło powiązać Alaina Thery’ego z ludźmi trzymanymi pod
kluczem w magazynie. Zastanawiałam się, czy zebrał wystarczająco dużo materiału do
publikacji. Salif zidentyfikował jednego z mężczyzn kręcących się wokół Thery’ego. Ale nie
żyje. Przypomniałam sobie puste lokale przy Avenue Kléber. Szklane ściany i miękkie
wykładziny. Pod płaszczykiem firmy wziętego konsultanta kryło się coś zupełnie innego.

Odwróciłam się.

– A co było tą drugą sprawą, w której Patrick potrzebował pomocy?

Sarah Rachid zaciągnęła poły żakietu.

– Nie mogłabyś zamknąć okien?

– Nie – odparłam.

Znów spojrzała w swój notes.

– Chodziło o instytucję opiniotwórczą, czy jak ją nazwać. La Ligne Française. Chciał się

dowiedzieć, kto finansuje tę działalność. Słyszałaś o niej?

Skinęłam głową i ponownie usiadłam na łóżku.

– Dotarłaś do informacji?

– W żaden sposób nie podaje się ich do wiadomości publicznej.

– Ale przecież wysiliłaś się trochę, ze względu na Patricka?

Zarumieniła się.

– Nic się nie zdarzyło – zapewniła.

– Francuskiej Linii?

– Między mną a Patrickiem – wyjaśniła i rumieniec dotarł do koniuszków uszu. – Chcę,

żebyś to wiedziała.

Zagłębiłam palce w narzucie wygładzonej przez sprzątaczkę, tę samą niewidzialną osobę,

która rozpylała cuchnącą woń lawendy.

– Wiedziałaś, że go pobito? – spytała.

Wzdrygnęłam się. Po chwili ogarnęła mnie złość.

– Co jeszcze ukrywasz? – rzuciłam, wstając. Podeszłam do niej. – Chowasz się za tym

swoim pieprzonym prawem i myślisz, że wolno ci milczeć, ale teraz rozmawiamy o moim mężu.
Rozumiesz?!

Oparłam się o ścianę, skrzyżowałam ręce.

background image

– Jak to, kurwa, pobity?

Pocierała dłonią o dłoń.

Patrick zadzwonił do niej późnym wieczorem jedenastego września.

– To data, której nie sposób zapomnieć. O tym też rozmawialiśmy. Jak to było w Nowym

Jorku.

Poruszyła się niespokojnie na krześle.

– Leżałam i czytałam powieść Maryse Condé. Zawsze kładę się o jedenastej. Powiedział,

że potrzebuje pomocy. Nie wiedział, do kogo się zwrócić. Zaproponowałam, żeby przyszedł do
mnie do domu. Mieszkam w Belleville. Przyjechał taksówką.

Wstała i podeszła do okna.

– Zaciągnęli go do bramy, niedaleko stąd, na Rue Saint-Jacques.

Wskazała w lewą stronę, na ulicę, w kierunku rzeki.

– Nie krwawił, ale dostał mocno po głowie, wymiotował, to mogło być wstrząśnienie

mózgu.

Zamknęła obydwa okna i odwróciła się do mnie.

– To było ostrzeżenie. Kazali mu wracać do domu.

– Kto? – nie potrafiłam z siebie wydobyć nic więcej.

– Tego nie zdradził.

Siedziałam na łóżku, ogarnięta chaosem, zdumiona i przerażona. Paliła mnie zazdrość.

Dwunastego września, dzień później, zadzwonił do mnie. Dlaczego nic mi nie powiedział?

Niech sobie nie myślą, że mnie mogą uciszyć, przechwalał się, kiedy stałam na tych

rozchybotanych schodach w Bostonie. A później dodał, że nie może o tym mówić przez telefon.

Sarah próbowała go nakłonić do wizyty w szpitalu, ale Patrick odmawiał. Poprosił tylko o

tabletki od bólu głowy i woreczek z lodem.

– Co za idiotyzm! – powiedziałam głośno.

Wzdrygnęła się.

– Nie mam na myśli ciebie, tylko Patricka. Idiota! To ostrzeżenie tylko go zdopingowało i

upewniło, że jest na dobrym tropie. Uwierz mi, znam go: nie odpuści, dopóki nie zejdzie na samo
dno i nie wygrzebie wszystkich brudów.

Spojrzała na mnie w milczeniu.

– Rano był już na nogach, ubrany i gotowy do wyjścia, żeby sfinalizować swoją story, tak

powiedział.

– Nocował u ciebie?

– Na sofie.

Odwróciła się do mnie plecami. Wyjrzałam przez okno, w stronę kopuły Panteonu i

wyobraziłam sobie wahadło ilustrujące ruch Ziemi i mijanie czasu. Dzień za dniem.

Czwartek jedenastego września. Patrick je lunch w restauracji Taillevent, wyrzucony

stamtąd przez Alaina Thery’ego. Tego samego wieczoru zostaje dotkliwie pobity.

Piątek rano, dwunastego września. Patrick opuszcza mieszkanie Sarah Rachid w

Belleville. Nie wiedziałam, gdzie leży ta dzielnica i nie chciałam wiedzieć. W każdym razie
trochę później tego samego dnia Patrick jedzie do Hôtel Royal, żeby porozmawiać z Salifem i
jego kolegami, a w nocy hotel staje w ogniu.

Wygląda na to, że nie przejął się ostrzeżeniem.

– Nie bądź zła na Arnauda – powiedziała Sarah, unikając mojego wzroku. – Może

czasami przekracza granicę tego, co dozwolone prawem, ale tylko dlatego, że chce pomóc. No i
ma słabość do Nedjmy, dla niej zrobi wszystko.

– Dla kogo? – dopytałam, ponieważ w głowie miałam tylko Patricka i słuchałem jej

background image

jednym uchem.

– Dla tej, z którą Arnaud się spotyka. Nie ufam jej.

Wyglądała na nieszczęśliwą. Wpiłam w nią spojrzenie. Nie interesowały mnie problemy

miłosne Arnauda.

– Spotkałaś mojego męża więcej razy?

Z naciskiem na mojego męża.

Pokręciła głową. Obciągnęła rękawy bluzki, najpierw jeden, potem drugi. Późnym

wieczorem w niedzielę zadzwoniła do niego, wyznała w końcu. Usłyszała o pożarze w radiu,
Arnaud wspomniał, że Patrick był tam właśnie tej nocy.

– Chciałam się tylko dowiedzieć, jak się ma – wyznała cicho.

– No i jak się miał?

– Odgrażał się, że wsadzi ich wszystkich do pudła, przeklinał policję, bo umorzyła

dochodzenie. Był jeszcze bardziej nabuzowany niż Arnaud. A politycy na to przyzwalają,
krzyczał. Zaniepokoiłam się. Kipiał ze złości. Siedział w jakimś lokalu, nie wiem, może był
pijany. Dziwne wydało mi się, że poszedł do baru po tych wszystkich koszmarnych wypadkach.

– Powiedział, co to za bar?

– Plaza Athénée, gdzieś w pobliżu Pól Elizejskich. Nie chodzę w takie miejsca.

Od razu rozpoznałam nazwę. Caroline Kenney wspomniała o tym lokalu. W każdą

niedzielę rezyduje w Plaza Athénée, gdzie ma swój stolik… A Patrick był tam w niedzielę,
wzburzony i wściekły. Dokładnie dwa tygodnie temu, co do dnia.

– Dziękuję – powiedziałam. – Teraz wolałabym, żebyś już sobie poszła.

Wysiadłam z taksówki w świecie nieograniczonego luksusu. Prada i Chanel prześcigały

się nawzajem w oświetleniu witryn, a hotel Plaza Athénée był bielusieńkim pałacem z bajki.
Kiedy weszłam do pozłacanego holu, otuliło mnie ciepłe światło, wysoko nad głowami skrzyły
się żyrandole. W garderobie natknęłam się na piersiastą blondynkę w futrze, która otaksowała
pogardliwie mój ubiór, a potem wzięła pod ramię siedemdziesięcioletniego kawalera i oddaliła
się chybotliwie na dwudziestocentymetrowych obcasach.

Wcześniej w hotelu przebrałam się w czarną sukienkę, którą kupiłam przed lunchem w

Taillevent. Dwadzieścia minut poświęciłam szukaniu sztucznego wisiorka, który tak ładnie
błyszczał w dekolcie. W końcu znalazłam go na dnie walizki, w brudnej skarpecie.

W barze skierowałam się ku stołkowi barowemu w stylu rokoko. Kontuar był ze szkła

piaskowanego, jakby wyciosany z lodowej bryły, a płonące niebieskim światłem kandelabry
zdawały się wisieć w powietrzu. Tak mogła wyglądać scenografia do Harry’ego Pottera.

Siedziało tu około dwudziestu rozproszonych gości, głównie pary oraz grupka dziewcząt

pijących kolorowe drinki. Żadnego mężczyzny, który przypominałby Alaina Thery’ego.
Dochodziła wpół do jedenastej. Zamówiłam bezalkoholowy koktajl. Kelner postawił przede mną
miseczkę pełną orzechów i oliwek.

W tym samym momencie do lokalu wkroczyło nowe towarzystwo, pięciu mężczyzn i trzy

młode kobiety w spódniczkach ledwie kryjących majtki. Alain Thery szedł w środku.
Analizowałam jego zdjęcia tak długo, że teraz nie miałam wątpliwości. Pomijając oczy, które
sprawiały wrażenie białych, jego twarz była tak pospolita, że aż trudna do zapamiętania. Garnitur
był drogi i włoski, krawat – krwistoczerwony. Nie chce być chłopakiem z hałd węgla w
Pas-de-Calais
.

Nowo przybyli zajęli podłużny stolik w miękkiej części baru. Momentalnie wzmogła się

aktywność obsługi, dwóch kelnerów pospieszyło z szampanem. Cały czas widziałam jego twarz,
usiadł na sofie pod ścianą. Oparcie mebla było pokryte tkaniną, na której wydrukowano
klasycystyczny obraz w potężnej ramie, przez co siedzący wydawali się częścią dzieła. Za

background image

plecami mężczyzny do ciemnego, zatłoczonego nabrzeża Sekwany dobijała fregata z początku
dziewiętnastego wieku, a na srebrnej poduszce obok półleżała długonoga blondynka.

Szampan buzował w kieliszkach, Alain Thery położył rękę na udzie dziewczyny. Wszyscy

wznieśli toast. Pomyślałam o bogu z trzema twarzami, którego imieniem nazwano firmę
przedsiębiorcy. Co trzeba by zrobić, żeby spadły maski i ukazało się inne oblicze? Jak
zachowałby się Patrick, gdyby tu był? Skierowałby ku mężczyźnie aparat fotograficzny czy
raczej dał mu po pysku, oskarżając o wykorzystywanie ludzi jak niewolników i o śmierć
siedemnastu osób w pożarze hotelu? Ciekawe, jak na taką scenę zareagowaliby bawiący tu
goście. Może uznaliby to za nagranie filmowe albo dziwaczny happening? Przecież znajdowali
się w miejscu, gdzie kandelabry żeglują w powietrzu.

Jeden z mężczyzn siedzących do mnie plecami wstał, powiedział coś do Thery’ego i nagle

się odwrócił. Na jego widok poczułam, jak serce skacze mi do gardła. Zakaszlałam i
błyskawicznie odwróciłam głowę.

Już go kiedyś spotkałam. Szeroka twarz ze zbyt małym nosem, świńskie oczka. To on

wyrzucił mnie z biura przy Avenue Kléber. Wtedy wzięłam go za strażnika, ale jeśli teraz tutaj
siedział i wznosił toasty szampanem, z pewnością jest w bliższych stosunkach z Alainem.
Usiłowałam wyjrzeć przez okno, lecz zamiast ulicy widziałam jedynie czarne niebo. Tkaniny
przesłaniające okna sprawiały, że rzeczywistość na zewnątrz była mglista i nierealna, jak gdyby
rozgrywała się w innym czasie, w czarno-białym filmie.

Kiedy odważyłam się spojrzeć w kierunku baru, mężczyzna o świńskich oczkach już

zniknął. Może poszedł do toalety, a może do domu.

Zrozumiawszy, że to moja najlepsza szansa, ześlizgnęłam się ze stołka i na drżących

nogach ruszyłam w kierunku niskiego stolika. Towarzystwo powiększyło się o dwie kobiety.
Czarno-białe stroje w graficzne wzory, ogromna biżuteria; być może to aktorki, którym –
zdaniem Caroline Kenney – Thery próbuje się przypodobać. Przypomniałam sobie fotografię
Juliette Binoche i stwierdziłam, że te dwie ani trochę nie są do niej podobne.

Mężczyzna oderwał rękę od uda blondynki i nalał szampana czarno-białej. Zaiskrzyły się

bąbelki. Nie zauważył, kiedy podeszłam.

– O, Alain! Co za niespodzianka! – wykrzyknęłam.

Spojrzał w górę, pytająco.

– Nie jestem pewien… – odparł, uśmiechając się niepewnie. Proste białe zęby, odrobinę

piskliwy głos.

– Spotkaliśmy się w Saint Tropez, nie pamiętasz? Klapnęłam na wolne krzesło obok.

– Nie pamiętam. Spotykam tyle osób… – Uśmiechnął się do dziewczyny po swojej

prawej stronie. – Wiesz, mam tam jacht. Dwadzieścia jeden metrów.

Wyprężyłam się, by móc dotknąć dłonią jego kolana.

– No, ale teraz musisz mi opowiedzieć, jak się miewa nasz wspólny przyjaciel. Słyszałam,

że spotkaliście się tutaj w Paryżu!

Zaśmiał się i spojrzał niecierpliwie na towarzyszące mu kobiety. Ktoś westchnął głośno.

– A kogo masz na myśli? – spytał.

– Patricka Cornwalla – powiedziałam głośno, by wszyscy usłyszeli. – Miał z tobą

przeprowadzić wywiad o twoich interesach i nagle zniknął. Nie wiesz, gdzie się podziewa?

– A skąd miałbym wiedzieć? Nawet nie kojarzę, o kim mówisz.

Dał znak mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko. Ani na chwilę nie przestałam wpatrywać

się w to jasne spojrzenie. Wbiłam w nie oczy.

– Wiedział zbyt dużo o tobie i twoich interesach, prawda? Co z nim zrobiłeś?

Alain Thery wstał.

background image

– Lasce coś odbiło. Niech ktoś ją stąd zabierze.

Rozglądając się na wszystkie strony, przywołał gestem mężczyznę z naprzeciwka.

– No, wyrzuć tę narwaną dziwkę, przecież jest pijana!

Sekundę później czyjeś silne ramiona uniosły mnie w górę. Unieruchomiły ręce i kark.

– Wiem, czym się zajmujesz! – krzyknęłam, wierzgając nogami. Dwa kieliszki spadły ze

stołu. Dziewczyny odskoczyły w bok, żeby uniknąć bąbelków na ubraniu.

– Przecież to, kurde, wariatka! – powiedziała jedna z nich po francusku. – Wpuszczają tu

teraz każdego z ulicy?

– Który z twoich chłopaków zabił Salifa? – nie przestawałam krzyczeć, kiedy odciągano

mnie od stołu.

Kącikiem oka dostrzegłam, że mężczyzna u mojego boku to ten sam, który już kiedyś

mnie wyrzucał. Zwęził świńskie oczka i syknął mi do ucha po francusku:

– Poznaję cię, ty mała kurwo.

Zobaczyłam jeszcze, jak Alain Thery obejmuje ramieniem dziewczynę na sofie i jak

razem wtapiają się w obraz imponującej fregaty. Jego lodowate spojrzenie podążało za mną, gdy
wynoszono mnie z lokalu.

background image

PARYŻ
PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA

Czternaście metrów dalej, na tej samej ulicy stał zniszczony peugeot. Rozpoznałam go

momentalnie, gdy tylko wyszłam z hotelu. Osoba siedząca za kierownicą spojrzała mi prosto w
oczy.

Zbliżałam się z walącym sercem.

Za chwilę powinien wyjść Olivier, obiecał pójść ze mną na policję, aby wnieść oficjalną

skargę. Sarah Rachid miała rację, pomyślałam. Podstawą społeczeństwa jest system prawny i
jeśli przestaniemy mu ufać, wszystko zacznie się sypać.

Jeszcze kilka kroków. Oparłam się o przednią szybę. Poznałam rdzę na felgach, wiszącą

trochę krzywo klamkę.

Kobieta powoli opuściła boczną szybę. Rzeczywiście wyglądała świetnie. Regularne rysy

twarzy, krótkie ciemne włosy. Nie ulegało wątpliwości, że to właśnie ona odebrała Patricka z
hotelu. Taka, za którą faceci się oglądają. Miała na sobie elegancki niebieski płaszcz, zupełnie
nie pasowała do tego brudnego wozu.

– Kim jesteś? – spytałam.

Czas uprzejmości definitywnie się skończył.

– Siadaj – wskazała miejsce pasażera.

– Nigdy w życiu!

Jeśli w jakikolwiek sposób była zamieszana w to, co zrobiono z Salifem, ani myślałam

jechać z nią na przejażdżkę.

Zawahała się, ale zaraz otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Stałyśmy po jego

przeciwnych stronach. Byłyśmy tego samego wzrostu.

– Alena Cornwall. – Jej obojętny ton sprawił, że poczułam, jakbym nic nie znaczyła. –

Żona Patricka Cornwalla. Dlaczego nie powiedziałaś tego od razu?

– A jak ty się nazywasz?

Żadnej odpowiedzi. Wędrowałyśmy oczami wokół siebie, po ulicy, wyczekująco. Skąd

ona to wie, zastanawiałam się. Gdzie musiała grzebać, aby dotrzeć do informacji, kim jestem i co
robię.

– Chcę zaproponować wymianę – oznajmiła.

– Okej.

– Możemy rozmawiać po drodze.

Zaczęła iść. Minęłyśmy Oliviera, który właśnie pojawił się przed hotelem.

Wymamrotałam, że za chwilę wrócę. Robiąc miny, wskazywał jej plecy.

To ta kobieta. Dzięki, sama na to wpadłam.

Dogoniłam ją.

– Wiesz, gdzie jest Patrick? – zapytałam.

Rzuciła mi obojętne spojrzenie.

– Powinnaś była pojechać do Nowego Jorku – powtórzyła.

– Gówno mnie to obchodzi, kim jesteś. Chcę się tylko dowiedzieć, co się z nim stało.

– Mów mi Nedjma.

Zatrzymałam się. Imię zabrzmiało znajomo. Minęło kilka sekund, nim zrozumiałam.

Sarah Rachid wymieniła je poprzedniego wieczoru, wspominając o kobiecie, z którą spotyka się
Arnaud. Zahamowała przy nas śmieciarka. Między kamienicami rozniósł się łoskot metalowych
kubłów. Myśli tłoczyły mi się w głowie. Czy Arnaud wszystko jej powiedział? Dlaczego chciała,
żebym wyjechała z miasta? Co miała wspólnego w Josefem K.?

Niebieski płaszcz zniknął za rogiem ulicy. Przyspieszyłam, aby nie stracić go z oczu w

background image

gęstniejącym tłumie ludzi.

– A więc opowiedział ci o mnie Arnaud Rachid.

Oddychałam gwałtownie, kiedy w końcu udało mi się ją dogonić na przejściu dla

pieszych.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Arnaud jest naiwny – powiedziała, przechodząc przez ulicę. – Myśli, że wszystko się

ułoży, jeśli okażemy bliźniemu dobroć.

– Po czyjej stronie stoisz tak naprawdę?

Nie odpowiedziała, tylko skręciła ku parkowi na końcu ulicy. Mijali nas ludzie, nie

widziałam ich twarzy. Musiałam zrobić unik, żeby nie zderzyć się z wózkiem dziecięcym. Jeżeli
w wózku nie ma dziecka, to co jest zamiast niego? – tak zazwyczaj myślałam. Lalka, szczeniak,
ładunek wybuchowy?

– Dlaczego kazałaś mi wrócić do Nowego Jorku?

– Dla twojego dobra.

Weszła do parku przez wysoką bramę. Otoczyła nas zieleń nadpalona żółtymi płomykami

liści. Posągi między drzewami. Nedjma zatrzymała się nagle, spojrzała na mnie.

– To Patrick się ze mną skontaktował. Pewnego dnia zadzwonił na moją komórkę i chciał

rozmawiać o Josefie K. Skąd miał mój numer?

– Dlaczego nie zapytasz go sama?

– Cornwall nie chciał zdradzić swojego źródła. Ale ty nie jesteś dziennikarką, chociaż za

taką się podajesz.

Myślałam gorączkowo. Jeśli sprzedawca torebek popadnie w tarapaty, to naprawdę nie

będzie mój problem.

– Chłopak o imieniu Luc. Sprzedaje torebki na targu w Saint-Ouen – rzuciłam. – Dostał

kasę, żeby to powiedzieć.

– Kurwa mać! – przekleństwo wyrwało się jej po francusku. Zmarszczyła brwi i przez

chwilę wpatrywała się w zieleń. – To musiała być pułapka – rzekła w końcu.

– Co masz na myśli?

– Usiądźmy sobie tam.

Wskazała na rozległy staw, na którym kołysały się kolorowe żaglóweczki.

– Co wiesz o Josefie K.? – zapytała, siadając na rozklekotanej ławce.

Usiadłam obok.

– Handlarz ludźmi ze Wschodu – odparłam. – Podobno wycofał się z interesu i teraz

ukrywa się przed starymi kumplami.

– Każdy ma jakiś słaby punkt – zaczęła opowieść, ze wzrokiem utkwionym w dzieci,

które sterowały łódeczkami za pomocą długich kijków. – Josef K. miał chrześnicę. Była dla niego
wszystkim. Wyrosła na śliczną pannę i rok temu wyjechała na Zachód, żeby zostać fotomodelką.
I zniknęła.

Obserwowałam ją z profilu, gdy opowiadała o Josefie K., który jak oszalały jeździł po

Europie i szukał dziewczyny w Amsterdamie, Londynie, Paryżu. Po kilku miesiącach odkrył, że
chrześnicę wyprowadziła w pole jego własna siatka.

– To nie byli, rzecz jasna, ludzie z jego najbliższego otoczenia, tylko działający

równolegle, z bazą w Bratysławie. Tego typu organizacje funkcjonują właśnie w taki sposób, jak
wysepki, pozornie zupełnie od siebie niezależne.

Nedjma chwyciła porzucony przez dziecko patyk i zaczęła nim rysować w piasku.

Oddzielone od siebie wyspy.

– Jeśli policja złapie jedną z nich, na tym się skończy. Akurat ta grupka nie miała pojęcia,

background image

że sprzedali chrześnicę szefa do jakiegoś burdelu w Kolonii.

– I wtedy Josef K. zamienił się w dobrego chłopca – wtrąciłam. – Postanowił ujawnić się

w mediach i prosić o wybaczenie, tak?

Obrzuciła mnie poirytowanym spojrzeniem.

– Wkrótce zginęło dwóch handlarzy ludźmi w Bratysławie, w brutalnych

okolicznościach. A potem Josef K. poszedł do najwyższego bossa, jakiego znał, i zagroził, że
ujawni całą działalność, jeśli chrześnica nie wróci do domu.

– A kto jest tym najważniejszym bossem?

Rozejrzała się wokół, zanim odpowiedziała.

– Nazywa się Alain Thery – niemal szepnęła. – Francuz, prowadzi wziętą firmę

konsultingową. Ale to tylko fasada. Pod płaszczykiem legalnej firmy zajmuje się działalnością
kryminalną, to z niej są pieniądze.

Wzdrygnęłam się na wspomnienie pustego biura.

– Perfekcyjna przykrywka – dodała. – Nikt nie reaguje, gdy konsultant co tydzień

wystawia faktury za powietrze, a te opiewają na bajeczne sumy.

Zrobiła pauzę, spojrzała na mnie.

– To twojemu mężowi udało się rozpracować tę organizację.

– W jaki sposób?

Nagle w środku chaosu zadziwiające uczucie radości. Że Patrick zrobił dobrą robotę. To

dla niego ważniejsze niż wszystko inne.

– Chodził za ludźmi, szperał w różnych miejscach. Pewna firma budowlana, w której

pracowali ludzie bez papierów, twierdziła, że wynajmuje robotników z agencji pracy
tymczasowej. Patrick zagroził policją i w końcu wymusił okazanie faktury.

– Lugus – powiedziałam.

Nedjma skinęła głową. Uderzyła patykiem w kółko, które wyrysowała w środku.

– To tutaj jest kasa. Wyobraź sobie zyski z pracy tysięcy ludzi, dzień po dniu, rok po roku,

kiedy nie musisz płacić ani pensji, ani ubezpieczeń.

Uderzyła mnie nagła myśl. Rysunek na piasku przypominał szkic pierwszego z brzegu

nowoczesnego przedsiębiorstwa. Ciągle miałam w pamięci artykuły Patricka o nowej
gospodarce. Opisywał tę samą strukturę czy może raczej jej brak. Z rozbitych firm powstawały
mniejsze, w formie grup projektowych lub zwykłych niedużych przedsiębiorstw. Pozornie
zachowywały wolność i niezależność, lecz były centralnie zarządzane żelazną ręką. Zlecenia
zawierały wyraźne dyrektywy postępowania. A od organizacji, która nie spełniała wymagań, po
prostu się uwalniano. Nikt nie jest niezastąpiony.

– Handel ludźmi to wyjątkowo atrakcyjne przestępstwo – powiedziała Nedjma. –

Opłacalne i niemal pozbawione ryzyka. Zawsze znajdą się osoby szukające zatrudnienia, bez
względu na cenę. Im wyższe mury wznosimy, tym większa szansa, że wykorzystywani nie będą
protestować. Wszyscy chcą taniej siły roboczej, ale nikt nie jest ciekaw, skąd się ona bierze. A
odpowiedzialni nigdy nie wpadną, bo wszędzie mają przyjaciół, wpływowych przyjaciół.

– Jak Guy de Barreau?

Znów skinęła głową.

– Patrick podejrzewał, że Alain Thery należy do osób finansujących jego działalność.

Utkwiła wzrok w starszej kobiecie i mężczyźnie, którzy razem ćwiczyli tai-chi. Ich ruchy

układały się w bezgłośny taniec.

Nedjma starła butem koło narysowane na piasku.

– Chcę dostać to, co Patrick ci przysłał. Zgodnie z umową.

– Jeśli powiesz, dokąd pojechał – odpowiedziałam.

background image

Wyciągnęła rękę. Wyjęłam z torebki notes. Kopertę ze zdjęciami. Przeglądała materiały w

milczeniu.

– To wszystko?

A potem słowa, które sprawiły, że wszystko stanęło w miejscu.

– Nie przysłał nic z Lizbony?

Odwróciłam się wolno w jej stronę. Lizbony? Pojechał do Lizbony? Oczy zaszły mi

łzami. Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? Szukam go tutaj jak głupia prawie od tygodnia.

– Pojechał do Lizbony?

Kiedy w końcu udało mi się to wyartykułować, poczułam wściekłość. Zmiażdżyłam

Nedjmę wzrokiem; takie jak ona zgniatałam na miazgę już w liceum.

– Wiedzieliście o tym cały czas, sukinsyny, dlaczego więc, do kurwy nędzy, ten twój

przydupas nie pisnął ani słówkiem?

Uniosła tylko jedną brew.

– Arnaud nie posiadał tej informacji – odrzekła.

– Ach tak. To znaczy, że przynajmniej o tym powiedział prawdę.

Odrzuciła notes.

– To na nic mi się nie przyda – wyjaśniła, nie przestając oglądać zdjęć, na których

widnieli Thery i de Barreau. – Ale te zabieram – dodała i włożyła je do kieszeni płaszcza.

– Powiedz coś o Lizbonie – poprosiłam i przełknęłam ślinę.

Potrząsnęła srebrnym etui i wyjęła z niego papierosa.

– Właśnie tam ukryliśmy Josefa K. Jego organizacja nie dosięga tego miasta.

Zapaliła papierosa i wypuściła dym ku niebu.

– Josef K., niegdyś pilny agent KGB, nigdy nie przestał zbierać informacji. Notował

nazwiska, adresy, transakcje. Rozpracował swoich towarzyszy w każdym calu.

– A Patrick pojechał do Lizbony, żeby z nim przeprowadzić wywiad, tak?

Potwierdziła ruchem głowy.

Zgadza się, Patrick zadzwonił do niej w poniedziałek, dwa tygodnie temu. Od Arnauda

wiedziała, że Amerykanin jest dziennikarzem. Znała Arnauda od dawna, ale gdy chodzi o
politykę, poszli różnymi drogami. On chciał pomagać ludziom w miarę możliwości. Ona była
zwolenniczką zniszczenia systemu od środka. Dlatego też brała pod uwagę Josefa K. i…
Patricka.

Zawarli umowę.

W zamian za szansę na wyjątkowy wywiad Patrick miał uporządkować zeznania Josefa

K. i dostarczyć całą dokumentację. Josefowi K. obiecano zaś bilet do Brazylii. Całość – razem z
fotografiami Patricka i zeznaniami Salifa – stanowiła bombę, której wybuch wstrząsnąłby
porządkiem prawnym i mediami, rozbił siatkę handlarzy ludźmi i osłabiłby władzę polityczną do
tego stopnia, że możliwe byłyby zmiany.

Płonęły jej oczy, gdy mówiła o eksplozji, która miała się odbić echem w pałacu

prezydenckim.

– A gdzie teraz jest Patrick?

– Nie wiem – odparła i uciekła wzrokiem. – Nie dał znaku życia, odkąd wyjechał.

Zamarłam.

– Minęły dwa tygodnie – powiedziałam. – Chyba rozumiesz, że coś musiało się stać!

Nedjma wyrzuciła niedopałek. Tlił się w piasku.

– No, kurwa, powiedz w końcu, co się stało w Lizbonie! – wrzasnęłam.

Mały chłopiec nad brzegiem stawu spojrzał na nas, przerażony. Żaglówka, popchnięta

podmuchem wiatru, wymknęła się spod jego kontroli.

background image

– Nie wiemy. Nie wiemy, co się stało w Lizbonie.

Nie spuszczałam z niej oczu.

– W każdym razie masz kontakt z tym swoim osobliwym dysydentem? Ciągle tam

mieszka?

– Josef K. nie żyje – powiedziała.

– Co?

Coś zaczęło mi wyć w głowie, jakaś syrena, nie wiadomo skąd.

– Jak umarł? Kiedy?

– W środę, dwa tygodnie temu. Wypadł z balkonu. Policja twierdzi, że to było

samobójstwo.

Uniosła brwi, jakby sygnalizując, co sądzi o tej teorii. Patrzyłam na nią zdezorientowana.

Nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa. Josef K. umarł dzień po wyjeździe Patricka do
Lizbony.

– Jego starzy przyjaciele musieli się zwiedzieć, że go ukrywam. I przekazali Patrickowi

informację, z nadzieją, że naprowadzi ich na jego ślad. Liczyli pewnie na to, że zaufam
amerykańskiemu dziennikarzowi.

Wstała, rozejrzała się dokoła i ruszyła przed siebie, w kierunku ogrodzenia otaczającego

park.

– Nie odezwał się, odkąd opuścił Paryż. Wiedział, w co się wdaje. Pojechał z własnej,

nieprzymuszonej woli.

Dogoniłam ją i chwyciłam za płaszcz.

– A więc po prostu go olałaś, ty pieprzona…

– A więc zaginął ci mąż – powiedziała powoli. – Ludzie w tej branży umierają każdego

dnia, a liczyć ma się tylko twoja strata. Dlaczego? Bo jesteś lepszym człowiekiem?

Złapała mnie za nadgarstki i uwolniła się.

– Nie chcesz usłyszeć, co się stało z chrześnicą? W końcu wróciła do domu. Dwa

miesiące później, w trumnie.

Poczułam chłód. Otuliłam się mocniej kurtką.

– Muszę pojechać do Lizbony – powiedziałam.

– Masz zarezerwowane miejsce w porannym samolocie. O 6:25 z Charles de Gaulle –

odparła. – Odbierzesz bilet w recepcji hotelu. Mieszkasz w tym samym pokoju, co Cornwall.

Nachyliła się i dodała ciszej:

– Będzie tam też adres na poste restante, na który wyślesz dokumentację, jeśli ją

znajdziesz. Zakładam, że dotrzymasz warunków umowy.

A potem obróciła się na pięcie i odeszła. Niebieska plama znikająca między drzewami.

– Poczekaj! – krzyknęłam. – Przecież nie mamy, kurde, żadnej umowy.

Pobiegłam za nią. Zobaczyłam, jak schodzi do podziemi obok kawiarni. Szyld

informował o znajdujących się tam toaletach. Jak na publiczne szalety było zadziwiająco czysto i
schludnie. Na stopniach schodów stały donice z kwiatami. Odczekałam pięć minut, ale ponieważ
Nedjma nie wychodziła, podeszłam do kobiety siedzącej przed drzwiami z miseczką na monety.
Drobna, okrągła na twarzy, otulona chustą.

Wygrzebując z pamięci słowo po słowie, w końcu zdołałam ułożyć całe zdanie po

francusku.

– Przepraszam, szukam damy w niebieskim płaszczu, czy jest tam w środku? Exuse-moi

je cherche une femme…

Babcia klozetowa wzruszyła ramionami. Włożyłam do miseczki dwa euro i powtórzyłam

pytanie.

background image

Żadnej odpowiedzi.

– Czy jest jakieś inne wyjście? – zapytałam. – Une autre sortie.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Nie rozumiem francuski – odparła.

Taśmy policyjne zniknęły i wyglądało na to, że przed bramą na Rue Charlot wszystko

wróciło do porządku dziennego.

Ani śladu mężczyzny, który leżał tam dzień wcześniej, pobity i martwy. Czy jego rodzina

dowie się, co się stało? Czy Salif w ogóle zostanie zidentyfikowany? Nie mogłam przestać o nim
myśleć.

Arnaud Rachid otworzył bramę. Zadzwoniłam do niego wcześniej, uprzedziłam o

wizycie, był przygotowany.

– Zabroniła mi mówienia czegokolwiek, co mogłem zrobić? To było poza moją kontrolą.

Prześwidrowałam go wzrokiem bazyliszka i ruszyłam po schodach w górę. Podążył za

mną jak zbity kundel.

Zgodnie z obietnicą w recepcji hotelu czekał na mnie numer elektronicznego biletu do

Lizbony oraz potwierdzenie rezerwacji dwóch nocy w hotelu. Spotkanie z Arnaudem było
ostatnią sprawą, jaką chciałam załatwić przed wyjazdem z Paryża na dobre.

– A tak w ogóle, to mogłaś powiedzieć, że jesteś żoną Patricka. Jak miałem się domyślić?

Zatrzymałam się na półpiętrze.

– A ty mogłeś powiedzieć, że twoja dziewczyna zwabiła go do Lizbony.

– Ona nie jest moją dziewczyną – zaprotestował. Już na miejscu, w przeładowanym

biurze opadł na krzesło. – A poza tym nie miałem pojęcia, że Patrick pojechał do Lizbony.

Przeczesał włosy dłońmi.

– Nedjma nie zwierza mi się ze wszystkiego. Zresztą o pewnych rzeczach nie chcę

wiedzieć.

– Kim ona jest tak naprawdę? – spytałam.

Uśmiech przemknął po jego twarzy, w oczach mignęło coś mrocznego.

– Jest kobietą, w której kocha się wielu mężczyzn, ale żaden jej nie zdobędzie – wyjaśnił

powoli. – Ona przychodzi i odchodzi jak pory roku.

– Oszczędź mi poezji – poprosiłam.

– To ze znakomitej algierskiej powieści. Nedjma to imię bohaterki tytułowej, ale też

symbol. Nedjma znaczy: gwiazda.

Przysiadłam na biurku, potrącając stos gazet. Runęły na podłogę, ale zupełnie się tym nie

przejęłam.

– A więc ona też pochodzi z Algierii?

– Nie, nie, to tylko imię, które sobie przybrała, przydomek.

Arnaud bawił się długopisem, uderzał nim o biurko.

– Pochodzi z Neuilly-sur-Seine, znasz tę dzielnicę? Mieszka tam prezydent. – Uśmiechnął

się lekko. – Ale w odróżnieniu od niego, Nedjma faktycznie studiowała na Sciences Po.
Zmuszona przez ojca. Twierdzi, że nauczyła się tam jedynie nienawiści do wszystkiego, co ten
świat sobą reprezentuje.

– A jak nazywa się naprawdę?

– Lepiej, żebyś nie wiedziała. Odcięła się od rodziny, nigdy nie używa prawdziwego

nazwiska. Ostatnio całkowicie zeszła do podziemia. Nawet nie wiem, gdzie teraz mieszka.

– Po tym, co się wydarzyło w Lizbonie?

– Wiem tylko, że ukrywała tam Josefa K. i że on nie żyje. Ktoś ją wydał.

Arnaud rozejrzał się nerwowo, z desperacją w oczach. Zniżył głos.

background image

– To ci sami ludzie, którzy znaleźli Salifa. Ją w końcu również znajdą.

– Skąd wiesz, że z tobą też nie prowadzi podwójnej gry?

– Nie popieram wszystkich stosowanych przez nią metod, ale wiem, kim jest, kiedy nikt

jej nie obserwuje, kiedy jest tylko sobą…

Spotkał mój wzrok.

– Jest bardziej prawdziwa niż wszyscy ludzie, których do tej pory spotkałem w życiu.

– Czy to u niej byłeś, kiedy palił się hotel?

Arnaud wyglądał na nieszczęśliwego. Zastanawiałam się, czy cierpi, ponieważ tamtej

nocy znajdował się w nieodpowiednim miejscu, czy raczej z powodu miłości do kobiety takiej
jak Nedjma.

– Kiedy z nią jesteś – powiedział – poruszasz się na granicy nieba i piekła. To miejsce, do

którego większość ludzi nigdy nie dotrze.

Poczułam ukłucie w piersi. Odwróciłam oczy, nie chciałam słuchać o jego życiu

miłosnym, o niczyim cholernym życiu miłosnym, i w tej samej sekundzie zauważyłam, że
miejsce, w którym zazwyczaj siedziała Sylvie, jest puste. Może już tak się nie angażuje, może
straciła nadzieję co do Arnauda. Konkurencja była bez wątpienia ciężka.

– A gdzie się podziewa twoja druga wielbicielka? Myślałam, że zawsze tutaj się kręci.

– Chodzi ci o Sylvie? Nie wiem, gdzie jest, ostatnio widziałem ją wczoraj rano.

Zapadła cisza. Słowa Arnauda zawisły w powietrzu.

Wczoraj rano. To wtedy na schodach przed domem znalazł martwego Salifa.

Ale to nie jego zobaczyłam przed sobą, tylko Sylvie. I pewna myśl zaświtała mi w

głowie. Coś, co wcześniej mi umknęło wśród niezliczonych elementów układanki.

Dziewczyna z fryzurą na jeżyka i w postrzępionych dżinsach. Zawsze w pobliżu Arnauda.

Zazdrośnie wtrącająca się we wszystko.

Do stu, kurwa, diabłów! Czy to możliwe?

Podeszłam do jej miejsca zygzakiem, omijając pudła z afiszami i mnóstwem szpargałów.

Próbowałam zrekonstruować nasze spotkania. Rozmawiałyśmy o Josefie K., zdradziła mi, że
Arnaud znał chłopaków, którzy zginęli w pożarze. Nic specjalnego, a mimo to podejrzenie
narastało.

Na biurku leżało tylko kilka ulotek. Jak okiem sięgnąć żadnych brudnych kubków ani

osobistych drobiazgów, żadnej fotografii, żadnych listów czy czegokolwiek z jej nazwiskiem.
Nawet kalendarza. Arnaud powiedział, że jest nowa w organizacji. Podnosiłam stosy gazet i
klasycznych lektur. Che Guevara i Malcolm X.

– Co robisz? – zapytał Arnaud ze swojego miejsca.

Podniosłam wzrok i stwierdziłam, że widzę stąd wszystko, co robi. Bez problemu

usłyszałam, co powiedział, choć nie podniósł głosu. Trochę dalej w pomieszczeniu siedział
chłopak z kucykiem, zajęty jakąś grą komputerową. Przestrzeń i kamienne ściany wzmacniały
wszystkie dźwięki.

– Co tak naprawdę wiesz o Sylvie? – spytałam, wyciągając kilka szuflad. Były puste.

– Pewnie się wystraszyła, jak zobaczyła, co zrobili z Salifem. Bo tak w ogóle, to przecież

zawsze tu jest.

– Albo po prostu zakończyła swoją misję.

– Wiesz co, ryzyko jest minimalne. Zdąży dorosnąć jeszcze parę pokoleń, zanim świat

stanie się sprawiedliwy, a wszyscy ludzie będą mieli tę samą wartość i godność.

Wróciłam do niego i usiadłam po drugiej stronie biurka. Przypomniałam sobie, jak Sylvie

przemknęła za plecami Arnauda, kiedy rozmawialiśmy o Josefie K.

– Wiesz kim jest, gdzie mieszka, czym się wcześniej zajmowała?

background image

– No co ty? Nie mamy w zwyczaju sprawdzania ludzi, którzy tu się udzielają.

Jego głos zabrzmiał teraz ostrzej.

– Każdy taki idealista to, kurde, powód do radości.

– Czyli, innymi słowy, każdy może tu kogoś wprowadzić – podsumowałam wolno. –

Gdyby chciał zebrać informacje o waszej działalności. Dowiedzieć się, kogo ukrywacie i gdzie,
na przykład.

– O co ci chodzi?

Przebierał palcami po szaliku, rozluźnił go, by znów owinąć nim szyję, nie spuszczał ze

mnie oczu.

– Jest trochę męcząca, to fakt, ale chyba rzuciło ci się na mózg, jeśli oskarżasz ją o to,

że…

Przerwałam mu.

– Jak się dowiedzieli, że Salif żyje? Kto zdradził, że Nedjma ukrywa Josefa K.?

– Jesteś, kurde, porąbana!

Wstał tak szybko, że krzesło odjechało z impetem i uderzyło w ścianę. Ruszył ku biurku

Sylvie, zaczął szarpać za pudła, przewracać stosy gazet. Zatrzymał się i popatrzył na mnie. Z
desperacją w oczach.

– Myślałem, kurde, że ona tylko…

– Leci na ciebie? – uzupełniłam. – Jedno nie wyklucza drugiego.

Arnaud rwał się za włosy, zrozpaczony. Spojrzałam na zegarek, miałam jeszcze sporo

czasu do odlotu.

– Powiedziałeś jej, że Salif żyje?

Pokręcił głową.

Elementy układanki zaczynały tworzyć całość.

– Może byli przekonani, że chłopak nie żyje, aż do dnia, kiedy zadzwoniłam do ciebie i

zażądałam wyjaśnień. Sylvie oczywiście podsłuchiwała i nawet jeśli nie powiedziałeś nic
konkretnego, to zrozumiała, że coś jest na rzeczy z Salifem.

Arnaud opadł na krzesło.

– I udało im się go odnaleźć – stwierdził. Jego twarz jakby się zapadła, bezbronna. – Nie

pamiętam, co jej mówiłem. Człowiek gada przecież…

– Powiedziałeś jej, że Nedjma ukrywa Josefa K.?

– Nie wiem – odparł łamiącym się głosem. – Może… nie wprost… nie pamiętam.

Ukrył twarz w dłoniach i słyszałam, jak, pojękując, uświadamia sobie ogrom

konsekwencji. Odwróciłam się, by nie widzieć jego całkowitego załamania.

– Nie – jęknął. – Nie, nie…

Dopiero po kilku minutach wydusił z siebie coś zrozumiałego.

– Pomogła mi załatwić prowiant… – wydukał. – Wiedziała, że ukryłem ich w hotelu.

– Ale o jednej rzeczy nie miała pojęcia – wtrąciłam. – Nie mogła wiedzieć, gdzie się

ukrywa Josef K., ponieważ Nedjma ci tego nie zdradziła, prawda?

Nawet na mnie nie spojrzał, zatracony w poczuciu własnej winy i żalu. Nieważne, resztę

mogłam sobie dośpiewać sama.

Do odnalezienia Josefa K. wykorzystali mojego męża. Zapłacili kapusiowi na targu, a ten

naprowadził Patricka na właściwy tor. Kupili go, tak jak kupuje się torebki, pomyślałam.
Wszystko można kupić.

Ale to niemożliwe! Patrick nigdy nie dałby się przekupić. Nawet nie potrafili go

skutecznie zastraszyć. Kręcił się nieustannie wokół Thery’ego jak natrętna mucha. Nie pozwolił
mu się wymigać.

background image

Ni stąd, ni zowąd przyszedł mi na myśl francuski zwrot faire d’une pierre deux coups. W

mroku klatki schodowej musiałam chwycić się poręczy. Uderzyć dwa razy jednym kamieniem. To
tylko inna postać idiomu: upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Różne języki, różne warianty,
ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo. Dwóch za cenę jednego.

Josef K. miał świadczyć przeciw byłym kolegom.

Patrick miał ich ujawnić w reportażu. Wiedział za dużo.

Gdy wyszłam na podwórze, oślepiona falą słońca przypomniałam sobie, gdzie ostatnio

widziałam ten idiom, po angielsku i francusku. Na stronie domowej firmy Lugus. Upiec dwie
pieczenie przy jednym ogniu, to nasze motto w każdej sytuacji.

I nagle zaczęłam biec, wybiegłam na ulicę, by po chwili skręcić w bardziej ruchliwą Rue

Bretagne, gdzie łatwiej złapać taksówkę.

Jak gdyby istniał sposób, by szybciej dotrzeć do Lizbony.

background image

TARIFA
PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA

W barze Blue Heaven grali reggae, tak samo jak tamtego wieczoru.

Terese usłyszała muzykę, gdy tylko skręciła w wąską uliczkę i dojrzała znajomy szyld.

Czuła, jak piecze ją skóra, od słońca i podniecenia. Na myśl, że on może tam być, zrobiło jej się
jeszcze bardziej gorąco.

Panie Boże, spraw, żeby był!

Ostatni dzień w Tarifie. Jutro wracali do Sztokholmu i miała go już nigdy nie zobaczyć.

Alexa z Ipswich.

Gdyby tylko mogła go spotkać jeszcze raz…

Potknęła się. Kocie łby wymagały większej koncentracji. Nowe buty, które dostała w

prezencie od taty, miały wysokie obcasy. Kupiła je w ogromnym domu towarowym w Puerto
Banus podczas jednej ze wspólnych wycieczek. Tam też znalazła żółtą wyszczuplającą sukienkę,
która świetnie podkreślała opaleniznę. Cała przyjemność kosztowała sto czterdzieści euro, a to i
tak nic w porównaniu z cenami w butikach niedaleko portu; Donna Karan,Versace, w życiu nie
widziała tyle luksusu naraz. Ale tato uważał, że powinna sobie sprawić coś ładnego. Robił
wszystko, by jej dogodzić.

Teraz, przekraczając próg baru Blue Heaven, czuła się prawie jak piękność. W środku

było tłoczno i gorąco, tak właśnie zapamiętała ten lokal. Mieszanka pizzy, kremu do opalania i
dymu z papierosów. Dolatujący z któregoś kąta zapach haszyszu.

Stanęła pod drzwiami, zakołysała się lekko w takt muzyki, próbując się rozluźnić. Wokół

stolików na środku sali kłębiły się tłumy: surferzy w luźnych szortach lub podwiniętych
dżinsach, dziewczyny w obszernych spodniach i skąpych podkoszulkach. Niektóre miały
zwiewne spódnice i kolczyk w pępku. Kelnerka o utlenionych włosach i z jaszczurką
wytatuowaną na ramieniu przemknęła obok z tacą pełną czerwonych i turkusowych drinków.
Wyciągnąwszy szyję, Terese przesunęła wzrokiem po narożnych kanapach.

Nigdzie go nie widziała.

– Poproszę o piwo – zwróciła się do dziewczyny za kontuarem.

Barmanka miała koraliki wplecione we włosy i skośną grzywkę.

Przez pierwszych kilka dni po tym okropnym zdarzeniu Terese chciała się gdzieś ukryć,

zniknąć z powierzchni ziemi. Pójść za radą mamy: wrócić do domu pierwszym lepszym
samolotem, położyć się we własnym wysłużonym łóżku, napić się gorącego kakao. Ale tato
uważał, że to nie jest dobry sposób na „uporanie się z kryzysem”, jak powiedział.

Ucieczka to żadne rozwiązanie. Świat jest okrutny, ale trzeba żyć dalej. Wynajął więc

samochód i zabierał ją na wycieczki. Byli w Gibraltarze i w położonym wysoko w górach starym
mieście o nazwie Ronda. Wieczorami, płacząc, nie przestawała myśleć o dwóch mężczyznach:
Aleksie, który zostawił ją na plaży, i tym martwym, leżącym w wodzie. Czasami we śnie zlewali
się jej w jedną osobę.

Później doszła do wniosku, że zdarzyła się zwykła pomyłka. To wszystko z pewnością

dało się wyjaśnić w inny sposób. Może Alex obudził się w nocy, było mu niedobrze i nie chciał
wymiotować w jej obecności? A może był tak pijany, że nie pamiętał, co robi? Może miał
dziewczynę i ogarnęły go wyrzuty sumienia, bo nie zerwał z nią, zanim znalazł inną?

Wieczorami wyobrażała sobie, że Alex jej szuka. Nie miał do niej telefonu, nie wiedział,

w którym hotelu mieszka, nie znał nawet jej nazwiska. Dlatego każdego wieczoru przychodził do
baru Blue Heaven, z nadzieją, że ją tam spotka.

Oparta plecami o kontuar, spojrzała na ekran wiszący pod sufitem, gdzie nieprzerwanie

pokazywano filmy z różnych plaż. Najlepsi na świecie kitesurferzy, windsurferzy oraz „zwykli”

background image

surferzy ujeżdżali fale, unosili się w powietrzu. Natychmiast poczuła objawy choroby morskiej.
Dostała zamówione piwo. O wiele prościej było tutaj stać, trzymając coś w ręce. Przypomniała
sobie, że tamtego wieczoru Alex też pił piwo.

Ssało ją w żołądku. Przez całe ciało przelała się gorąca fala, tak jak wtedy, gdy się ku niej

pochylił. Stali dokładnie w tym samym miejscu. Alex z Ipswich. Rozczochrany, dojrzały, spalony
słońcem.

– Jeśli choć raz doświadczysz tego uczucia, że unosi cię wiatr, już nigdy nie będziesz

chciała zejść na ziemię – powiedział. – Istniejesz tylko ty, morze i wiatr, nie liczą się żadne myśli.
Musisz spróbować, Tes, to jest totalna wolność. Mogę cię nazywać Tes?

Zapamiętała jego oczy. Ani niebieskie, ani zielone. Jak morze, pomyślała wtedy. On jest

jak morze, wolny. Przez całe lato siedzi w Tarifie i uprawia kitesurfing.

– W zimie ewakuuję się do Australii, podążam za wiatrem. To sposób życia. Ale nie do

Sydney, tylko na zachodnie wybrzeże, w okolice Perth, tam są najlepsze fale.

– Ipswich – śmiała się, znacznie później, kiedy siedzieli na jednej z niskich sof przy

ścianie; była już chyba dość pijana. – Czy to nie stamtąd pochodzi ten słynny seryjny morderca?

Don’t worry. To nie byłem ja – zapewnił i przez moment dusił ją na niby, dłoń spoczęła

na karku, by po chwili delikatnie przesunąć się wzdłuż niewidocznej linii. Terese wzdrygnęła się
na wspomnienie. Poczuła uderzenie ciepła w podbrzuszu.

– Czy wiesz, że Aborygeni pracowali góra cztery godziny na dobę? – Uśmiech rozjaśnił

mu całą twarz, a w oczach błysnęły ogniki. – Resztę dnia poświęcali śpiewom, bzykaniu i
gawędziarstwu. I wiesz, dlaczego to hulało?

– Nie – odparła i poczuła się głupio. Przed chwilą zwierzyła się, że chce zostać fryzjerką;

jakie to zwyczajne i nudne.

– Bo nikt im nie powiedział, że muszą mieć willę i dwa samochody – wyjaśnił i przysunął

się jeszcze bliżej, czuła jego oddech na uchu. – I dlatego, że o wiele przyjemniej robić te rzeczy
pod gołym niebem.

Teraz piła małymi łykami, nie spuszczając wzroku z drzwi, żeby go nie przeoczyć. Do

środka wchodziła właśnie jakaś nowa grupa ludzi. Terese napięła mięśnie, wciągnęła brzuch, by
wyglądał jak najbardziej płasko. To nie Alex. Wypuściła powietrze. Obok niej stanęły dwie
Szwedki. Jedna miała wściekle zielone alladynki i kolczyk w wardze. W barze Blue Heaven roiło
się od takich pewnych siebie dziewczyn. „I wypływają na plażę, a wokół masy czarterowych
turystów, czy to nie okropne? I nikt się nie przejmuje”. Dziewczyny dostały zamówione drinki.
„Nie wiedziałam, że tu zaczęły przylatywać czartery – powiedziała ta z kolczykiem. – Jutro
spadamy do Portugalii, okej? To miejsce jest zbyt wyeksploatowane”. Koleżanka skinęła głową.
„Na północ od Lizbony są jeszcze prawdziwe osady bez turystów”.

Terese ruszyła ku toaletom. Przez moment miała ochotę powiedzieć, że to ona znalazła

tego martwego mężczyznę na plaży, ale wolała nie stać w towarzystwie Szwedek, które
prezentują się lepiej niż ona.

Kiedy mijała drzwi, wszedł do środka. Dokładnie w tej samej chwili. Odruchowo

schowała się za najbliższą kolumną. Miał na sobie podwinięte bawełniane spodnie, ściągnięte w
pasie tasiemką, i turkusowy T-shirt. Serce zabiło jej mocniej, był tak piękny, jakim go
zapamiętała. Zatrzymał się przy stoliku i zaczął rozmawiać z dwoma chłopakami. Kelnerka z
jaszczurką przeszła obok. Alex pocałował ją w czoło i coś zamówił. Terese ogarnęła panika.
Może ma już nową dziewczynę? Nie powinna była tak długo zwlekać.

Nie spuszczała oczu z jego kędzierzawego karku. Dłonie pamiętały to uczucie: sztywne

włosy między palcami, zaciskające się nich pięści, gdy całował ją pierwszy raz tak naprawdę, w
bramie przy głównej ulicy, w środku nocy, kiedy wszyscy inni przenieśli się do Vampire’a.

background image

To musiało coś znaczyć. Z pewnością.

Zastanawiała się, co będzie lepsze: pójść w stronę baru i mijając Alexa, udawać

zaskoczoną, czy wyjść z ukrycia i poczekać, aż sam ją zobaczy. Właśnie wtedy się odwrócił.
Wciągnęła brzuch. Uśmiechnęła się. Wzniosła ku niemu szklankę z piwem. Popatrzył tylko. A
potem zwrócił się do kolegi i coś mu powiedział. Zapłonęły jej policzki. Ręka trzymająca
szklankę zadrżała, piwo się zakołysało. Ruszył w jej stronę. Po drodze porwał piwo z tacy, którą
niosła dziewczyna z jaszczurką.

– Cześć! – powiedział. – A więc jeszcze tu jesteś.

– Jutro wyjeżdżam.

– Czyli ostatnia nocna impreza?

Zaśmiał się, potrząsnął czupryną. Chłopcy z rozwichrzonymi włosami… Zawsze miała do

nich słabość.

Przycisnęła szklankę do piersi, aby powstrzymać drżenie ręki. Z nadzieją, że skieruje jego

uwagę na swoje krągłości.

– A ty? – rzuciła lekko. – Kiedy ruszasz do Australii?

– Wkrótce. No, chyba że wiatr zawróci. Ten cholerny poniente utrzymuje się już od kilku

tygodni.

Zaczął przebierać nogami. Terese miała wrażenie, że swoją obecnością wyprowadziła go

z równowagi.

– Każdemu może się znudzić czekanie na levante – dodał i spojrzał za siebie.

– No jasne. Wieje i wieje.

Przewrócił oczami i uśmiechnął się do kogoś stojącego obok.

– Chodzi o to, że poniente wpada jak wariat prosto z zachodu, znad Atlantyku. Napędza

ogromne fale, to fakt, ale brakuje mu finezji. Levante to zupełnie inna bajka.

Przełknął łyk piwa i rozejrzał się wokół. Słuchało go już kilka osób.

– Potrzebny jest wyż z Afryki. Kiedy ten zderza się z niżem nad Andaluzją, powstają

potężne prądy powietrza, które – przecisnąwszy się przez Cieśninę Gibraltarską – wzburzają fale
wyższe niż gdziekolwiek indziej.

Wymachiwał rękami, demonstrując przemieszczające się masy powietrza.

– Mówią, że levante doprowadza ludzi do szaleństwa – dodał.

– Daj spokój – rzekł chłopak obok. – To tylko takie gadanie.

– Nigdy tego nie czułeś? Ten suchy, gorący wiatr naprawdę cię zmienia, kiedy tak wieje

tydzień za tygodniem, czasami miesiącami, przez całe lato. Ludzie odbierają sobie życie. Nigdzie
w Hiszpanii nie ma tylu samobójców, co tutaj, na Costa de la Luz. Liczba schizofreników w
Tarifie jest nienormalnie wysoka. To z powodu levante, to on sprawia, że ludzie przekraczają
granice.

Wyciągnął szyję i pomachał ręką do kogoś za Terese. Odwróciła się. Na kilku sofach

siedziała grupka turystów.

– To twoi znajomi? – zapytała.

– Znam tu prawie wszystkich – odpowiedział, wznosząc szklankę w ich kierunku. Jeszcze

raz pomachał ręką, na znak, że zaraz do nich przyjdzie.

– Znalazłam martwego mężczyznę na plaży.

Alex znów na nią spojrzał.

– No co ty?

– Tej nocy… No, wiesz.

– Której nocy? Aha! Mówisz o tej, kiedy ja i ty…

– Mmm…

background image

– Zaraz, kiedy to było? – zastanawiał się głośno, wpatrzony w telewizor, gdzie surfer na

desce właśnie wykonał potrójną woltę i wylądował na grzbiecie potężnej fali. – No wiesz,
średnio pamiętam, co się wtedy działo. Byłem dość mocno nawalony.

– Rozumiem.

Widziała, jak zmienia się kolor jego źrenic. Błyskają ogniki. Można było utonąć w tych

oczach. Zaśmiał się.

– Mam nadzieję, że nie byłem zbyt pijany, żeby…

Kiwnął dłonią.

– Nie, nie – zaprzeczyła i musnęła palcami jego biodro. – Było bardzo miło.

Wziął potężny łyk piwa i cofnął się o krok. Jej dłoń zawisła w powietrzu.

– Naprawdę, martwego mężczyznę? Czyżby tego… Ja cię smolę, to było właśnie tej

nocy! Słyszałem, że znaleźli takiego. I to właśnie ty?

Terese skinęła głową.

– Okropność. Leżał w wodzie. Chciałam tylko opłukać twarz.

– O kurwa!

Odwrócił się do chłopaka, który stał kilka metrów za Terese, i krzyknął:

– Słyszałeś, Ben? To… To ta dziewczyna w ubiegłym tygodniu znalazła imigranta w

wodzie.

Poczuła, jak uwaga innych nagle skupia się na niej. Ścieśnione wokół twarze, pytania,

które zawirowały w powietrzu i zasypywały ją, jedno po drugim.

O Boże, biedactwo, czy to nie było okropne? Jak wyglądał? A dokładnie, w którym

miejscu? Nie wystraszyłaś się? Nie mogę pojąć, że w tej sprawie nikt nic nie robi. O co ci
chodzi? Władze, Unia Europejska. Ci ludzie chcą tylko żyć tak jak my. Dlaczego nie mają do
tego prawa? Granice to wymysł polityków. Dawniej bez problemów można tu było przyjechać
przez Maroko, ale odkąd Hiszpania weszła do Unii, spuszczono żelazną kurtynę, bum! Uważam,
że każdy ma prawo jeździć, dokąd chce, i mieszkać, gdzie mu się podoba. No co ty, przecież w
praktyce to niemożliwe. Jak to niemożliwe, a my? Cały czas się przemieszczamy. Ale mieszkasz
tutaj. Nie możesz tego porównywać z sytuacją, jak się zjedzie tutaj pół Afryki. Powinno im się
pomagać, zanim tu przyjadą. Zwalczać biedę. Żeby nie musieli nigdzie wyjeżdżać. Ale przecież
ludzie chcą wyjeżdżać.

Przez mgłę dymu z papierosów zobaczyła, jak Alex rusza w kierunku tych wszystkich

wyluzowanych surferów i backpackerów. Podszedł do stolika, przy którym siedzieli jego
znajomi. Nawet nie pamięta, jak mam na imię, pomyślała.

Wypiła duszkiem resztę piwa i odstawiła szklankę. A potem wolno podążyła za nim, z

suchością w ustach i walącym sercem. Całowali się, uprawiali seks. No to chyba mogą też ze
sobą porozmawiać.

Alex usiadł na skórzanym pufie, plecami do sali, i wdał się w żywą rozmowę z

dziewczyną siedzącą na kanapie. Wyciągnął swoje długie nogi w jej kierunku i splótł stopy,
odziane tylko w tenisówki. Wokół jednej kostki miał srebrny łańcuszek.

Terese dotknęła jego ramienia. Odwrócił się.

– Nie możemy na chwilę wyjść na zewnątrz?

– A po co? – spytał i rzucił spojrzenie dziewczynie, której stopy spoczywały obok jego.

Miała obcisłe dżinsowe szorty i koralik w pępku.

– Muszę z tobą porozmawiać.

Przebierał palcami po szklance. Pochylił się ku dziewczynie i coś jej szepnął. Ta spojrzała

na Terese.

– To prawda? Coś potwornego! Na twoim miejscu chybabym umarła.

background image

Alex odstawił szklanką i wstał. Popychając Terese przed sobą, skierował się ku drzwiom.

– No chyba nie będziesz robiła żadnych scen, co? – powiedział, kiedy wyszli na dwór.

Chwycił ją mocno za ramię i odciągnął od wejścia.

– Bawiliśmy się fajnie tamtego wieczoru, ale to wszystko. Potraktuj to jak wspomnienie z

wakacji.

Puścił ją, oparł się o ścianę i z kieszonki na piersi wyłowił zgniecionego papierosa.

Terese masowała ramię, jeszcze bolało.

– Powiedziałeś, że nic nie pamiętasz.

– Byłaś cudna jak diabli.

Ściągnął kawałeczek tytoniu z języka.

– Ale to nie znaczy, że jestem w tobie zakochany.

Przełknęła ślinę i poczuła, jak chłodny wiatr owiewa nagie ramiona. Było jej zimno. Alex

patrzył w innym kierunku, poza uliczkę. Zaciągnął się i wypuścił dym przez usta. Obłoczek
momentalnie rozpłynął się na wietrze.

– Przykro mi z powodu tego nieboszczyka, naprawdę. Gdybym wiedział…

– To wtedy byś mnie nie zostawił?

Pochylił się i podrapał w kostkę. Terese patrzyła na oplatający ją łańcuszek.

– Tamtego wieczoru zniknął też mój paszport – powiedziała. – Myślisz, że ktoś mi go

zwinął?

– Skąd mam wiedzieć?

– Byłeś ze mną.

– A w czym problem? Nie potrzebujesz paszportu, żeby wrócić do Szwecji. Przecież

jesteś obywatelką Unii. Nie słyszałaś o układzie z Schengen?

Terese patrzyła na niego uparcie. Poruszające się wargi, krzywe zęby. Słowa, które

wypływały z jego ust.

– Czy to ty go wziąłeś? – zapytała i spuściła oczy.

Czekając na jego „nie”, pocierała białym czubkiem buta gumę do żucia, przyklejoną do

kamienia.

Alex zaśmiał się lekko.

– Wyluzuj się, dziewczyno. Wyrobisz sobie nowy, jak tylko przyjedziesz do domu. A

może nawet da to się załatwić tutaj, na miejscu. Na pewno macie konsulat w Maladze i Sewilli.

– Pieniądze też wziąłeś?

Nie spuszczając z niego wzroku, cofnęła się o krok. Chwyciła ściany.

– Dlaczego to zrobiłeś? Grzebałeś w mojej torebce, kiedy spałam? A ja…

Zakryła dłonią usta. Szloch wydarł jej się z piersi, wstrząsnął całym ciałem.

A teraz ją obejmie i powie, że to wszystko nieprawda.

– Dajże spokój! – podniósł głos.

Przydepnął niedopałek i kopnął go do rynsztoku.

– Ileż tego było? Dwadzieścia, trzydzieści euro? Przecież powiedziałaś, że jesteś tutaj z

ojczulkiem, chyba może ci to zrekompensować?

Turkusowa koszulka podjechała do góry, gdy zaczął drapać się po brzuchu. Popatrzył w

obie strony, zbliżył się do niej.

– Tylko nie zacznij użalać się wszystkim dokoła, bo inaczej… ja też mogę o tobie

naopowiadać.

Za jego plecami bar pociemniał i ucichło reggae. Rozbrzmiały elektroniczne rytmy,

popłynęła muzyka klubowa. Niektórzy już zaczęli tańczyć.

– To był mój paszport – cedziła słowa. – Do czego ci potrzebny? To były moje pieniądze.

background image

Buty też mi wziąłeś?

– Przestań marudzić!

Jego twarz przy jej twarzy.

– Wiesz, ilu ludzi tutaj potrzebuje paszportu? Ile zdesperowanych osób na taki czeka? Nie

mogą pobiec do tatusia albo do konsulatu. Zachowujesz się jak rozpieszczona smarkula. Typowe
dziewczę z klasy uprzywilejowanych! Zwykła sknera o zawężonych horyzontach. Przecież dla
ciebie to drobiazg.

– Dałeś go komuś innemu? To nielegalne.

Alex wybuchnął śmiechem.

– Tak, moja maleńka. Tyle że ja nie oddaję ich za darmo. Inaczej nigdy bym nie dotarł do

Australii. Nie mam ojczulka, który za wszystko zapłaci.

Podszedł do niej i poczuła, jak chwyta ją za kark. Jego usta przy jej uchu.

– Żebyś nie wyśpiewała teraz tego tatusiowi, bo wtedy opowiem na policji, jak błagałaś o

więcej. Jak mi płaciłaś, żebym przeleciał cię jeszcze raz i jeszcze raz.

Zaraz mnie uderzy, pomyślała i bezwiednie się skuliła. Tylko nie to!

– Dostałaś, czego chciałaś – powiedział i odepchnął ją od siebie. Zanim wszedł do baru,

jeszcze raz się odwrócił. Terese stała przy ścianie domu, po drugiej stronie uliczki. – Chyba
kompletnie ci odbiło! – krzyknął i głośno się zaśmiał. – Dlaczego miałbym ci zabrać buty?

background image

LIZBONA

WTOREK, 30 WRZEŚNIA

Lizbona w bladym świetle poranka przywiodła mi na myśl spotkanie z przepracowaną

starą dziwką na kacu. Ceramiczne fasady domów ze śladami po wykruszonych kafelkach,
szczerby okien bez szyb, przewody elektryczne zwisające luźno z budynków; zwiędła piękność
wabiąca zapachem czegoś słodkiego i minionego.

Do hotelu wstąpiłam tylko na chwilę. Kobieta w recepcji pokręciła głową, gdy zapytałam

o Patricka. Odesłała mnie do szefa, którego akurat nie było.

Wyszłam na Avenida da Liberdade, główną ulicę w centrum miasta. Chodnik falował pod

stopami, jak gdyby ziemia burzyła się w proteście, kiedy kładziono bruk. Dym unoszący się znad
stoisk, gdzie sprzedawano pieczone kasztany, pachniał spalenizną.

Tym razem nie zamierzałam zwlekać z pójściem na policję. Żadnego odkładania na

później. Josef K. spadł z balkonu. Nawet jeżeli została przyjęta wersja samobójstwa, musiano
przeprowadzić jakieś dochodzenie.

– Mam informacje o morderstwie – powiedziałam, kiedy nadeszła moja kolej w recepcji

komendy. – Dwa tygodnie temu, tutaj, w Lizbonie, pozbawiono życia obywatela Ukrainy.

Recepcjonistka uniosła brwi i zadała kilka rutynowych pytań o nazwisko i adres.

Następnie podniosła słuchawkę telefonu i siedem minut później zjawił się umundurowany
policjant. Poprowadził mnie przez pięć korytarzy wzdłuż i wszerz budynku, aż w końcu
znalazłam się trzy piętra wyżej, po przeciwnej stronie, z widokiem na rzekę Tag.

„Inspektor Helder Ferreira” głosiła tabliczka na drzwiach. Przyjął mnie mężczyzna około

czterdziestki, w cywilnym ubraniu, w krawacie i z brzuchem, który zaczynał wylewać się spod
paska.

– A więc ma pani informacje na temat śmierci Mychajła Jeczenki – powiedział,

posługując się świetnym angielskim i uścisnął mi mocno dłoń.

– Aha, czyli tak nazywa się naprawdę.

Policjant wskazał mi proste krzesło wyściełane skórą, sam zajął miejsce za biurkiem.

– Co pani zatem wie o Jeczence?

Usiadłam.

– Wiem, że pochodzi z Ukrainy.

Postanowiłam opowiedzieć wszystko. To nie mój problem, jak się na to zapatruje

nieuchwytna Nedjma.

– Ukrywał się w Lizbonie – kontynuowałam – ponieważ zrezygnował z działalności w

siatce kryminalnej, która zajmuje się handlem ludźmi i niewolnictwem. Zgodził się na udzielenie
wywiadu amerykańskiemu dziennikarzowi.

Inspektor wziął długopis leżący na biurku. Rozparł się w fotelu i uderzał obsadką w dłoń.

– Jeczenko nie popełnił samobójstwa – mówiłam dalej. – Porzucił swoje poprzednie

życie, miał rozpocząć nowe. Ale zwabiono go w pułapkę.

– Skąd pani to wszystko wie?

– Człowiek, który miał z nim przeprowadzić wywiad, to mój mąż.

– Czy pani też jest dziennikarką? – zapytał, celując we mnie długopisem.

– Nie. Nie jestem.

Wyjrzałam przez okno. Ciężkie kamienne budowle, pomnik przedstawiający mężczyznę

na koniu, obydwaj tyłem do nas. Trochę dalej rzeka, rozległa niczym morze, wpływająca do
Atlantyku, oceanu, który oddzielał moje dawne życie od tego, które teraz było moim udziałem.

– Pracuję jako scenograf. Projektuję dekoracje w teatrze.

– Ach tak! – Inspektor Ferreira rozpłynął się w uśmiechu. – Kocham teatr. Moja matka

background image

była aktorką.

– Co państwo wiedzą o śmierci Jeczenki? – spytałam. – Jakieś tropy, jacyś świadkowie?

Helder Ferreira pstryknął długopisem.

– Istnieje podejrzany. Ale go nie znaleźliśmy.

– Kto?

– Szukamy czarnego mężczyzny.

Wbiłam w niego oczy.

– Dlaczego?

Przyjrzał mi się badawczo, marszcząc czoło. Poczułam, jak zapiekły mnie policzki.

– Są świadkowie, którzy widzieli go na miejscu. Paru jest pewnych, że to on wypchnął

Jeczenkę za balustradę.

Pochyliłam się powoli, otworzyłam torebkę i wyłuskałam fotografię. Zanim położyłam ją

na stole, zajrzałam Patrickowi w oczy. Zdjęcie było zagięte w dwóch rogach, a spora plama po
lewej stronie torsu przypominała o zakrapianym wieczorze w Harry’s New York Bar.

Nieznaczne drgnięcie na twarzy policjanta, gdy – pochyliwszy się – popatrzył na twarz

Patricka.

– Kto to jest?

– Czy to mógł być on? – spytałam.

Podniósł zdjęcie, ściągnął brwi.

– To mój mąż – wyjaśniłam. – Patrick Cornwall, dziennikarz, freelancer z Nowego Jorku.

Helder Ferreira uważnie badał fotografię, a potem podniósł wzrok, spojrzał na mnie,

znów na Patricka, jakby porównywał, jakby ważył w głowie nasze oblicza.

– On tego nie zrobił – powiedziałam. – On też jest przez nich ścigany.

Wbiłam wzrok w inspektora, uparłam się, że go przetrzymam. Czarny mężczyzna. Ci

wszyscy świadkowie. Niech mnie pocałują w dupę! Zobaczyli to, co chcieli zobaczyć.

Ale Patrick tam był. I zobaczyli go, choć opacznie zrozumieli jego rolę. Musieli ją

opacznie zrozumieć.

Ferreira sięgnął po okulary i przeczytał dokument, który pojawił się na ekranie

komputera.

– Joana Rodrigues, 27 lat. Siedziała w ogródku kawiarni przy Largo das Portas do Sol i

czytała podręcznik.

Stuknął długopisem w ekran.

– Studiuje psychologię i kiedy jest gorąco, często chodzi się uczyć do parku albo do

kawiarni. Mieszka z koleżanką, dzielą pokój, a ten jest ciasny i bez widoku… mm.

Opuścił kilka linijek w tekście.

– Mniej więcej dziesięć po trzeciej studentka słyszy, jak ktoś krzyczy, podnosi więc

wzrok znad książki. A tam stoi mężczyzna, patrzy na nią, Joana ma wrażenie, że jest szalony. I tu
jest napisane…

Inspektor spojrzał na mnie zza okularów.

– Mężczyzna był czarny.

W całym ciele czułam bicie serca. Zaschło mi w ustach. Policjant poprawił okulary i

czytał dalej.

– Czarny mężczyzna stał przy mostku prowadzącym na taras. Chwilę później już go nie

było, według tego, co zeznała Joana Rodrigues, studentka psychologii.

Oparł się wygodnie, wskazał długopisem na komputer.

Largo das Portas do Sol to popularne miejsce w Alfamie. Turyści podziwiający widok,

studenci, zakochane pary. Mamy jeszcze troje świadków, którzy widzieli czarnego mężczyznę na

background image

miejscu wypadku. Jeden z nich jest pewien, że to właśnie on przerzucił Jeczenkę przez
balustradę.

– To nieprawda.

Zamknęłam oczy, otworzyłam je, ale potworny sen nie znikał.

– António Nery, 72 lata, emeryt, urodzony i osiadły w Alfamie. Był na spacerze z psem i

znajdował się na szczycie schodów prowadzących do miejsca widokowego, kiedy Mychajło
Jeczenko runął dwadzieścia metrów w dół, w uliczkę za jego plecami. Czarny mężczyzna biegnie
potem ku niemu, António musi mu zejść z drogi, właśnie kiedy pies…

Podniosłam się gwałtownie z krzesła.

– Patrick jest dziennikarzem, do jasnej cholery! Mieli tam się spotkać. Niech pan

zadzwoni do jego zleceniodawcy w Nowym Jorku, jeśli mi pan mnie wierzy.

Inspektor Ferreira ściągnął okulary, złożył je. Jego spojrzenie stwardniało.

– Pani mąż musi nienawidzić takich ludzi jak Mychajło Jeczenko, prawda? – Pochylił się

nad biurkiem. – Dzięki Interpolowi wiemy o zmarłym dość dużo. Bezlitosny biały skurwiel
handlujący ludźmi, handlarz niewolnikami. Łatwo takiego nienawidzić, czyż nie?

Nie miałam zamiaru zaszczycić go reakcją. Zacisnęłam zęby. Inspektor znów rozparł się

na krześle i patrzył na mnie badawczo.

– Może Jeczenko nie pałał do niego sympatią? – mówił dalej. – Może nazwał go

czarnuchem? A to chyba pani mężowi się nie podobało?

– Chodzili za nim – powiedziałam powoli. – To była pułapka. Pobili go na ulicy w

Paryżu, próbowali go zmusić, żeby przestał się zajmować tą sprawą. Chcieli dostać jednego i
drugiego, Patricka i Jeczenkę, dwie pieczenie przy jednym ogniu, ponieważ przeszkadzali im w
interesach.

– Niewykluczone. Ale moim zadaniem jest badanie wszystkich możliwości.

Wstał. Popatrzyłam przez okno. Pędzące po niebie chmury.

– Pozwoli pani, że zrobię kopię? – zapytał, podnosząc fotografię.

Zacisnęłam usta. Skinęłam głową. Wyszedł i zostawił mnie w spokoju. Czułam, jak oczy

zachodzą mi łzami. Kopnęłam w biurko tak mocno, że ból przeszył całą nogę.

Kurwa mać! Człowiek nigdy od tego się nie uwolni! Jedyne, co widzieli, to czarnego

mężczyznę. Jeśli istnieje coś, czym zupełnie się nie przejmuję, gdy chodzi o Patricka, to kolor
jego skóry. On jest czarny, ja biała; to śmiesznie bagatelna różnica, nieliczący się fakt, równie
ważny jak długość paznokci u nóg. Zadecydowałam o tym, gdy tylko zrozumiałam, że jestem w
nim zakochana.

Jedyne, co naprawdę ma znaczenie, to ty i ja.

Jeżeli mnie kochasz.

Kocham cię.

Takiego, jaki jestem?

Jakim jesteś.

Pociemniało mi przed oczami.

Kiedy inspektor Ferreira wrócił, byłam przygotowana.

– Może w pana uszach to zabrzmi śmiesznie – powiedziałam, przyjmując od niego

fotografię – ale jest jedna rzecz, której Patrick pragnie bardziej niż czegokolwiek innego.
Chciałby zdobyć najcenniejszą nagrodę dziennikarską w USA, ponieważ chce pokazać światu, że
jest równie dobry jak… nie, lepszy niż ci wszyscy chłoptasie z Wall Street, co dostają miliony za
pisanie kłamliwych prognoz giełdowych. I może to ma związek z przodkami męża, a może nie,
lecz chodzi o to, że Patrick musi udowodnić gazecie i kolegom, swojemu ojcu i całemu światu, że
możliwe jest dziennikarstwo, które nie służy reklamie, właścicielom gazety i bogatym

background image

prenumeratorom, tylko po prostu prawdzie.

Helder Ferreira się zaśmiał.

Yes we can – wykrzyknął i uniósł zaciśniętą pięść. – Wygląda na to, że teraz wszyscy

jesteście jak Barack Obama.

Potem przywarł plecami do oparcia krzesła, zamilkł na jakąś minutę.

– Rozważałem list gończy za owym mistycznym czarnym mężczyzną podejrzanym o

morderstwo, ale mój szef mnie powstrzymał. Utonęlibyśmy w doniesieniach o czarnych,
elegancko ubranych mężczyznach. Każdy uczciwie pracujący urzędnik z byłych kolonii zostałby
uznany za potencjalnego sprawcę.

Za oknem przeleciała mewa. Dojrzałam ją kątem oka. Przynajmniej zanotowali, że

Patrick był dobrze ubrany.

– Patrick Cornwall, amerykański dziennikarz.

Inspektor zapisał coś na kartce leżącej na biurku.

– Teraz zatem możemy go zidentyfikować.

– To znaczy, że nie jest podejrzany?

Opadłam na krzesło, zmęczona i z pustką w głowie.

– Mamy też inne zeznanie.

Helder Ferreira pochylił się ku ekranowi. Komputer, chyba dziesięcioletni, zaburczał

głucho.

– Marlene Hirtberger, 52 lata, niemiecka turystka, która właśnie weszła na taras, aby

podziwiać widok. Twierdzi, że dwóch białych mężczyzn podeszło do miejsca widokowego,
powstało zamieszanie. Później usłyszała krzyki.

– To musieli być oni.

Pochyliłam się do przodu tak, by zobaczyć choć fragmenty tekstu.

– I co jeszcze powiedziała?

Ferreira zmrużył oczy. Zapomniał założyć okulary i niemal wcisnął nos w ekran.

– Jorge Maurício, 13 lat, jeździł na deskorolce po murku, zderzył się z białym mężczyzną

biegnącym w dół. Chłopak nie widział spadającego Jeczenki, ale usłyszał krzyk akurat wtedy,
gdy wprawił deskę w ruch i stracił równowagę, musiał zrobić wypad w prawo, inaczej runąłby
dziesięć metrów w drugą stronę… Swoją drogą, co za szalony pomysł, rzucać wyzwanie śmierci
w ten sposób, mam nadzieję, że gówniarz dostał nauczkę i już tego nie powtórzy. No, w każdym
razie Jorge Maurício wleciał prosto w tego mężczyznę. Powiedział, że ten, cytuję: „totalnie mnie
olał i pobiegł dalej”, przez ulicę, w kierunku Mourarii. Mężczyzna był biały i miał na sobie
garnitur, twierdzi młody Jorge, którego rodzice pochodzą z Angoli.

Próbowałam przedstawić sobie w myślach ludzi, którzy niczym aktorzy poruszają się w

danej scenerii, nie starczyło mi jednak wyobraźni, by zrozumieć, co to za miejsce i gdzie w tym
wszystkim znajdował się Patrick.

– Niemiecka turystka zeznaje, że też widziała czarnego mężczyznę – kontynuował

policjant. – Widziała, jak szedł ku tarasowi, zanim tam wybuchło zamieszanie. Ale nigdy nie
dotarł do miejsca, gdzie stał Jeczenko. Jest tego pewna, ponieważ odprowadziła go wzrokiem.
Mówi, cytuję: „To było niezłe ciacho”.

Ferreira posłał mi lekki uśmiech.

– Czy pani wie, jak mąż był ubrany, kiedy zaginął?

Przeczesałam włosy obiema dłońmi. Niezłe ciacho. Co za baba!

– Prawie zawsze ma na sobie marynarkę – odparłam – a pod nią koszulę, w ciemnych

kolorach. Eleganckie spodnie, typu chinos, rzadko dżinsy.

Policjant skierował ku mnie dłoń, uformowaną w pistolet.

background image

– Dokładnie tak opisała mężczyznę Marlene Hirtberger. Szara marynarka i szara koszula,

spodnie w odrobinę ciemniejszym odcieniu. Miał też krawat, ale rozluźnił go i rozpiął się pod
szyją; tamtego dnia było gorąco.

– Czyli wszystko jasne – powiedziałam zmęczona. – Wiemy, że tego nie zrobił.

– Pora na kawę. – Ferreira podniósł słuchawkę, wcisnął guzik i powiedział coś do osoby

po drugiej stronie linii.

Portugalski zabrzmiał jak chłodniejszy i bardziej wyniosły wariant hiszpańskiego.

– Zeznania świadków to niepewne źródło dowodów. – Odłożył słuchawkę. – Ludzie nie

pamiętają, mieszają dni. Niektórzy nawet nie rozróżniają białego od czarnego.

– Dowiedzieliście się, kim są pozostali dwaj mężczyźni?

Rozłożył ręce.

– Brak nam środków, aby przeczesać Lizbonę w poszukiwaniu dwóch mężczyzn, którzy

wyglądają przeciętnie i są ubrani w zwyczajne garnitury, bo tak ich opisano. To nie jest sprawa
priorytetowa, co mnie irytuje. Nie chcę mieć takich porachunków na swoich ulicach.

Wstał i podszedł do drzwi.

– Według obducenta to równie dobrze mogło być samobójstwo. Uszkodzenia ciała, które

spada z dwudziestu metrów, są takie same.

Otworzył drzwi dokładnie w tej chwili, gdy zabrzęczał dzwonek, i odebrał niewielką tacę.

Nawet nie zobaczyłam osoby, która przyniosła kawę i ciasteczka. Ferreira zatrzasnął drzwi nogą i
postawił przede mną tackę.

– Powiedziała pani, że mąż zaginął?

Nadgryzłam coś potwornie słodkiego. A potem opowiedziałam całą historię policjantowi,

który słuchając, pochłaniał jedno ciastko za drugim.

– W każdym razie go nie znaleźliśmy – rzekł, kiedy zamilkłam. – Wszystkie rejony

wiedzą, że szukamy czarnoskórego mężczyzny, który znajdował się w miejscu zbrodni, gdyby
więc pojawił się w Lizbonie, niewątpliwie zostałbym o tym poinformowany.

– Jest pan tego pewien?

Strzepnął garść okruchów ze spodni.

– Każdy podejrzany zgon poza domem przechodzi przez moje biurko, a gdy chodzi o

zagranicznych obywateli, to bez wyjątku. Jako jedyny mówię tu po angielsku.

Zerknął na leżącą przed nim fotografię Patricka.

– Po morderstwie Jeczenki pytaliśmy też w szpitalach.

Oparłam się na krześle. Słowa policjanta zapadły mi w świadomość, lecz nie przyniosły

ulgi. Inspektor wytarł palce o nogawkę i wskazał notatnik, w którym zapisał fragmenty mojej
opowieści.

– Postaram się to sprawdzić – obiecał – ale wątpię, czy dowiemy się czegoś więcej. No,

chyba że wdowa po Jeczence przydrepta do nas z czymś nowym. Jakimś nazwiskiem albo na
przykład dwoma.

– Wdowa?

Zatrzymałam wzrok na policjancie. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że Josef K. może

mieć żonę, że ktoś go opłakuje.

– Jest tutaj, w Lizbonie?

Skinął głową.

– Zidentyfikowała go. Mieli pojechać w długą podróż, powiedziała, do Brazylii. Lizbona

była tylko chwilowym przystankiem. Jej mąż znalazł się na tarasie widokowym, by podziwiać
okolicę, tyle od niej zdołaliśmy wyciągnąć.

– Czy nadal tu jest?

background image

– O ile mi wiadomo, tak – odparł, wzruszając ramionami. – Chce mu wyprawić pogrzeb,

ale na razie gość leży w zamrażarce.

– Czy wie pan, gdzie ona mieszka?

– Tego oczywiście nie mogę pani zdradzić.

– Chciałabym z nią tylko porozmawiać. Może wie coś o Patricku.

Skrzyżował ręce na piersi i pokręcił głową.

Wzięłam głęboki oddech.

– Jestem w ciąży – powiedziałam i odwróciłam wzrok.

Nagle zawartość mojego łona nabrała jakby ciut ostrzejszych konturów. Ono będzie miało

jakieś imię. Pewnego dnia stanie się kimś więcej niż „ono”.

Oczy mężczyzny zmiękły. W jego spojrzeniu, które przeszyło mi skórę, pojawiło się coś

ojcowskiego. Pochyliłam się, podniosłam leżącą na podłodze torebkę, zarzuciłam ją na ramię i
wstałam, gotowa do wyjścia. Powinnam była trzymać gębę na kłódkę.

– Może chce pani zobaczyć miejsce, gdzie zmarł Jeczenko? – zapytał.

Zatrzymałam się w drodze ku drzwiom, odwróciłam głowę. Inspektor wskazywał

długopisem na północ, jeśli poprawnie zidentyfikowałam kierunki.

– Pojedzie pani do Alfamy tramwajem numer 28 i wysiądzie na przystanku Largo das

Portas do Sol. Jeśli zejdzie pani schodami obok tarasu widokowego, minie pani miejsce, w
którym Jeczenko zderzył się z brukiem.

Rzucił okiem w swoje papiery.

– Trochę dalej na tej samej uliczce jest brama z numerem 62. Znikąd nie wynika, o jaką

ulicę chodzi, a zresztą mówienie o ulicach w Alfamie tylko zagmatwałoby pani w głowie. I tak
ich nie ma na żadnym planie miasta.

– Dziękuję – odparłam.

– Na samej górze – dodał, mierząc długopisem w sufit. – A gdyby zdradziła jakieś

nazwiska…

– To je panu przekażę – uzupełniłam.

– Proszę powiedzieć Wierze Jeczenkowej, że wkrótce będzie mogła wyprawić pogrzeb.

– Patrick Cornwall?

Szef hotelu podniósł się z krzesła, na którym siedział, wstukując moje dane do

komputera.

– Ma pani na myśli Amerykanina?

Jest tutaj, pomyślałam. Musi tutaj być. I coś zatrzepotało mi w piersi. W zasadzie to

zupełnie logiczne. To tutaj cały czas się ukrywał, w zatęchłym, trzeciorzędnym hotelu w
Lizbonie, gdzie domy pną się po zboczach, a bary wabią peep show.

– Tak – powiedziałam. – To mój mąż.

Mężczyzna spuścił głowę i wolno ruszył w moją stronę, niczym bokser gotów do ataku.

– Przyszła pani zapłacić rachunek?

Instynktownie się cofnęłam.

– Co? O co panu chodzi?

– Wyjechał bez zapłacenia rachunku.

Wskazał na klucz w mojej dłoni.

– Nie mogę pani dać pokoju, dopóki pani nie ureguluje należności.

Dłoń podskoczyła do piersi, a ja oddychałam gwałtownie, nie mogąc złapać powietrza. To

było fizyczne doznanie. Jednym szarpnięciem odebrano mi nadzieję. Została pustka.

– Nie od razu zrozumieliśmy, że wyjechał, dlatego zrobiły się z tego cztery doby.

Portier rzucił na kontuar wydruk z komputera i wskazał cyfrę na samym dole, sto

background image

czterdzieści cztery euro. Nie mogłam oderwać oczu od widniejącego na górze nazwiska. Patrick
Cornwall. Poniżej adres w Nowym Jorku. Daty: wtorek, szesnasty września do piątku,
dziewiętnastego. Dni zlały mi się w jedno.

– Albo porozmawiamy z policją – powiedział portier i zaczął stukać palcami w kontuar

pokryty okleiną drewnopodobną.

Odwróciłam się. Z recepcji można było zobaczyć wystrój baru. Jedną ze ścian zdobiło

malowidło: statki w stołecznym porcie, armaty. Lokal świecił pustką. Żadnych gości, żadnej
muzyki. Tylko ponadczasowa cisza, ciężka jak meble, gęsta jak sukno nigdy niezmienianych
zasłon w oknach. Plamy na suficie, kurz. Wszechobecne ślady zmęczenia, czegoś, co dawno
minęło.

Patrick nie wyjechałby z hotelu bez zapłacenia rachunku. Pod tym względem był zbyt

dobrze wychowany, świadomy moralnych zasad. Ale to był Patrick, jakiego znałam, gdy
wyjeżdżał z Nowego Jorku, pełen nadziei. Wszystko się wydarzyło od tamtej chwili do dnia, w
którym wprowadził się do tego zasranego hotelu.

– Gdzie są jego rzeczy? – wydusiłam z siebie. – Wziął je ze sobą czy zostały tutaj?

Szef hotelu nie odpowiedział. Nie przestawał bębnić palcami.

– Oczywiście ureguluję rachunek – dodałam. – Jestem pewna, że Patrick zamierzał

zapłacić, tylko…

Wyjęłam portfel i położyłam dwieście euro na blacie kontuaru. Na lotnisku wypłaciłam z

bankomatu tysiąc euro. Na koncie zostało niewiele ponad trzy i pół tysiąca dolarów.

Portier wziął banknoty i mój paszport. Uderzyła mnie myśl, że są rzeczy, które człowiek

zawsze ze sobą zabiera, niezależnie od tego, dokąd się udaje i w jakim celu.

– Czy ma pan jego paszport?

– Nie, paszport mu oddaliśmy. Dokumenty są nam potrzebne tylko na chwilę, aby wpisać

i sprawdzić dane.

– A pozostałe rzeczy? Ubrania, komputer?

Portier wyjął pęk kluczy z szuflady, podniósł klapę kontuaru i wyszedł zza niego, z

hukiem spuszczając klapę za sobą.

– Proszę za mną.

W korytarzu, którym mnie poprowadził, minęliśmy stertę pustych skrzynek i zeszliśmy

wąskimi schodami w dół. Otworzył drzwi.

– Tutaj przechowujemy pozostawiony bagaż.

Przekręcił kontakt, pod sufitem zapaliła się naga żarówka. Magazyn rzeczy

niepotrzebnych, tylko połamane krzesła i puszki po farbie. W kącie stała grupka zapomnianych
walizek, obok leżał plecak i kilka plastikowych toreb, z których wystawały ubrania. Momentalnie
rozpoznałam brązową walizkę z metalowymi okuciami. Coś zaczęło dławić mnie w gardle.

– Muszę wrócić do recepcji. Niech pani nie zapomni zgasić światła.

Odgłos jego kroków po kamiennych schodkach, chwilę później stłumiony przez

wysłużoną wykładzinę w korytarzu, w końcu wszystko ucichło.

Stałam w bezruchu, wpatrzona w walizkę. Pamiętałam ją rozłożoną w naszym pokoju.

Widziałam, jak Patrick się krząta, układa w niej ubrania, zatrzaskuje.

Nie była zamknięta na klucz. Położyłam walizkę na podłodze, uniosłam wieko. Pomięte

ubrania: szare chinosy i prawie nowe dżinsy, niebieska koszula i markowy kaszmirowy sweter,
który Patrick dostał ode mnie na trzydzieste siódme urodziny; wszystko upchane bez ładu i
składu. Wyjęłam sweter, wcisnęłam nos w miękką wełnę. Jego zapach. Mydło oliwkowe i lekka
woń wody po goleniu, może z domieszką potu. Nie byłam pewna, co czuję naprawdę, a co jest
jedynie wspomnieniem jego zapachu. Oddychałam ostrożnie, by nie zniszczyć ostatnich śladów. I

background image

nagle oczami wyobraźni zobaczyłam, jak Patrick ode mnie odchodzi, jego plecy ginęły w białej
mgle, gdzie już tylko zapomnienie i samotność. Łzy spływały mi po policzkach i tym razem nie
starałam się ich pohamować.

Patrick nigdy nie pozostawiłby po sobie takiego bałaganu. To facet, który w szafie sortuje

skarpety według kolorów. Nie opuściłby hotelu dobrowolnie. Nie wróciłby. Nie mogłam dłużej
powstrzymać najgorszej myśli: że prawdopodobnie nie żyje.

Nie wiem, jak długo siedziałam skulona na zimnej posadzce, z jego swetrem w

ramionach. Pięć minut, dziesięć minut, godzinę, a życie mija i nagle się kończy. Co za cholerne
kłamstwo, że istnieje coś więcej niż samotność.

Zapach Patricka w każdym oddechu. Jego miękki sweter przy mojej twarzy.

Chciałem ci tylko powiedzieć dobranoc… Strasznie za tobą tęsknię.

W końcu się wyprostowałam. Złożyłam ostrożnie sweter i zaczęłam wyjmować pozostałe

rzeczy z walizki, jedną po drugiej. Przewodnik po Paryżu. Książkę o Rimbaudzie wciśniętą
między używane slipy i nieświeże skarpety. Wyjmowałam wszystko po kolei, wygładzałam i
układałam w walizce. Brakowało jego ulubionych czarnych spodni. Szarej koszuli. Szarej
marynarki. Ubrań, które miał na sobie, gdy zniknął. Dotarło do mnie, że nie ma też laptopa i
żadnych materiałów. Opuściłam wieko i zamknęłam zamek szyfrowy. Nikt nie będzie grzebał w
jego rzeczach. Odstawiłam walizkę w kąt, wyłączyłam światło i zatrzasnęłam drzwi.

Na piętrze odnalazłam swój pokój.

Uderzył mnie lekki zapach pleśni, wykładzina podłogowa najprawdopodobniej pamiętała

lata sześćdziesiąte. Ściany miały ten sam brudnożółty kolor, co reszta hotelu. Otworzyłam
szklane drzwi i wyszłam na wąski balkon z widokiem na ulicę. Z poręczy zwisał rząd flag o
wyblakłych barwach. Walizka na kółkach podskakiwała ze stukotem na bruku.

Gdzieś tam jest wyjaśnienie, pomyślałam.

I skurwiel, który za to zapłaci, smażąc się w piekle.

– Gdzie jest komputer? – zapytałam w recepcji dwadzieścia minut później.

Zdążyłam ochlapać się wodą i zmienić bluzkę na prawie czystą.

– Patrick miał ze sobą laptopa, ale nie znalazłam go w piwnicy.

Portier podał mi wydruk dowodu transakcji. Podpisałam go, nawet nie sprawdzając

kwoty.

– Wszystko, co było w pokoju, znajduje się w walizce – odparł, przyglądając się

podejrzliwie podpisowi. – Personel sprzątający miał trochę roboty z tym całym bałaganem.

– Nie wierzę – powiedziałam. – Kto tak twierdzi?

Portier przymrużył oczy.

– Wszyscy pracownicy tego hotelu są godni zaufania – rzekł.

Ktoś musiał nabałaganić, pomyślałam. Ktoś inny niż Patrick.

– Wiem, że podróżował z komputerem. Miał go przy sobie, kiedy wychodził z hotelu?

– Nie, nie widziałem.

– A kiedy go pan widział ostatni raz?

– Nie pamiętam.

– Niech pan mnie posłucha – rzekłam, naśladując jego sposób ekspresji.

Pochyliłam głowę i też zmrużyłam oczy, jak byk albo bokser przygotowujący się do

ataku.

– Może jest pan wkurzony, bo stracił pan… Niech sprawdzę, ile tego było?

Podniosłam dowód transakcji.

– Sto czterdzieści cztery euro – powiedziałam, zgniatając wydruk w dłoni. – Ale mój mąż

zaginął, a jego laptop zniknął bez śladu. Jutro ranę pójdę na policję. Jeśli nie powie pan prawdy,

background image

osobiście dopilnuję, żeby wywrócili pański hotel do góry nogami, i obiecuję, że będzie przy tym
każda amerykańska stacja telewizyjna.

Podniósł ręce w obronnym geście.

– Mówię pani, że nie znaleźliśmy żadnego komputera. Byłem obecny przy opróżnianiu

pokoju. Mąż musiał sam wziąć klucz i zakraść się do środka.

– Dlaczego pan tak sądzi?

Zadziwiające, jak groźba ściągnięcia mediów skłania ludzi do mówienia, prawie jak w

bajkach, które pamiętałam z dzieciństwa: uważaj, bo złapie cię wilk. Albo Rosjanin.

Portier wyjaśnił, dokładnie i szczegółowo, że sprzątaczka jak zwykle uporządkowała

pokój we wtorek.

Kiedy Patrick wyszedł na spotkanie z Jeczenką, pomyślałam.

Dzień później, w środę, pokój był cały rozbebeszony, ale sprzątaczka ponownie zrobiła

porządek i wszystko było jak dawniej. Z wyjątkiem tego, że Patrick nie wrócił do hotelu.
Sprzątaczka była pewna, że nie spał w swoim łóżku. W piątek opróżnili pokój.

– Czy ktoś inny mógł tam wejść? – zapytałam.

– W recepcji zawsze ktoś jest.

– Przed chwilą zszedł pan ze mną do piwnicy. Wtedy nikogo tutaj nie było.

– Chodzi mi o to, że zawsze ktoś ma dyżur.

Ściągnął usta, wziął swój dowód transakcji, odwrócił się do mnie plecami i usiadł przed

komputerem. Mechaniczny zegar na ścianie wskazywał za dziesięć drugą. Zaczęło mnie ssać w
żołądku. Ze zdumieniem stwierdziłam, że jestem głodna. Że wszystko kręci się jak zwykle, jak
gdyby nic się nie stało.

Trzymałam się mocno skórzanego uchwytu pod sufitem. Tramwaj był antykiem, na

zakrętach mruczał, stękał, kaszlał i pojękiwał jak żywa istota. Dotarliśmy na szczyt wzniesienia,
droga się wyprostowała i zamieniła w placyk. Oprócz mnie wysiadło troje skandynawskich
turystów i czarnowłosa dziewczyna ze sztalugami pod pachą.

Widok roztaczał się kilometrami. Miasto pięło się w górę skupiskiem białych domków,

wykruszonych ścian i wybrzuszonych czerwonych dachów. Widziałam zieleń ogrodów na tyłach
domostw, widziałam koty i suszące się pranie. I gdzieś tam w dole, jeszcze dalej majaczyły port i
rzeka rozlewająca się szeroko przy ujściu do Atlantyku.

Kupiłam kawę w kiosku, gdzie mieściła się skromna kawiarenka, i usiadłam na

rozchybotanym krześle. Obok mnie nad kuflami z piwem całowała się para dwudziestolatków.
Dziewczyna z tramwaju rozstawiała sztalugi. Znajdowałam się w miejscu, które każdy – oprócz
mnie teraz – mógłby nazwać romantycznym. Mychajło Jeczenko prawdopodobnie też nie widział
nic romantycznego, kiedy na łeb na szyję spadał na wybrukowaną uliczkę.

Spojrzałam na zegarek. Czternasta pięćdziesiąt. Zostało jeszcze dwadzieścia minut.

Podwójne hamburgery z Hard Rock Café przy Avenida da Liberdade ciążyły mi w żołądku.

Myślałam: właśnie tutaj siedzi Joana Rodrigues i czyta podręcznik do psychologii. Trochę

dalej przemierzy wkrótce rynek Marlene Hirtberger, by podziwiać widok z tarasu, lecz po drodze
dostrzeże coś, co zajmie jej uwagę. Niezłe ciacho.

Widziałam Joanę Rodrigues. Widziałam Marlene Hirtberger. Widziałam trzynastolatka na

deskorolce, który chciał rzucić wyzwanie śmierci. Ustawiłam ich wszystkich na swoich
miejscach. Zależało mi, aby znaleźć się tu dokładnie w tym samym czasie, kiedy cienie padają
tak, jak powinny. Dopiero gdy wszystkie pozycje zostały obsadzone, pozwoliłam Patrickowi
zrobić entrée.

Opróżniłam kubek, wstałam i podeszłam bliżej. Do miejsca widokowego prowadził

osiemnastometrowy most, po obu stronach otoczony niewysokim białym murem. To po nim

background image

śmigał na deskorolce Jorge ryzykant. Rzuciłam okiem w lewo: gdyby spadł po złej stronie,
wylądowałby albo w pokrzywach, dziesięć metrów niżej, albo roztrzaskałby się o kamienne
schody.

Sam taras, szeroki na dwanaście i długi na dwadzieścia dwa metry, był otoczony niskim

ogrodzeniem.

To żadna sztuka wypchnąć kogoś za barierkę, stwierdziłam i ruszyłam kamienną

posadzką ku południowemu narożnikowi, gdzie stał Jeczenko. Barierka miała jakiś metr
wysokości, sięgała mi do pępka.

Stoję tutaj, myślałam. Jestem Mychajłą Jeczenką. Czekam na amerykańskiego

dziennikarza, który jest moim biletem do Brazylii i przepustką do wolności, do nowego życia.
Wyczekuję go, ale nie patrzę w stronę, z której ma przyjść, ponieważ w takim miejscu aż się
prosi, by zwrócić oczy ku rzece. Podziwiam zatem fantastyczny widok szlaku, którym
kolonizatorzy ruszali z Lizbony na podbój Ameryki. A gdy wciągnę głęboko powietrze, czuję
Atlantyk, wieczny zapach soli i marzeń.

Wychyliłam się za barierkę i dojrzałam uliczkę, dwadzieścia metrów niżej. Kocie łby.

Wzdrygnęłam się i zrobiłam krok w tył.

Nawet nie zauważył, że przyszli, pomyślałam. Musieli zatrzymać się tutaj, najwyżej metr

od niego. Jeczenko? – pytają, on się odwraca. Pozdrawiają go od szefa? Mówią mu, że monsieur
Thery przesyła pozdrowienia, zanim wypchną go za ogrodzenie?

Co widzi Patrick, który właśnie teraz zbliża się do tarasu, na którym ma spotkać

mężczyznę zwanego Josefem K.?

Wróciłam szybko do kawiarenki. Jak Patrick tutaj się dostał? Przypuszczalnie tramwajem,

żeby zniknąć w tłumie, ale wie, że musi być ostrożny, i wysiada przystanek wcześniej. Ostatni
odcinek pokonuje wąskim chodnikiem biegnącym wzdłuż pobielonej ściany domu. Podniecenie
pulsuje w całym ciele, zmysły się wyostrzają. Patrick węszy, nasłuchuje, jest coraz bliżej. Zgrzyt
tramwaju i zapach ryby z grilla, chłód cienia i muzyka dochodząca z jakiegoś baru, wkrótce
będzie u celu. Ogląda się za siebie? Podejrzewa, że ktoś go śledzi?

Spojrzałam w stronę wzniesienia, gdzie pojawił się kolejny tramwaj; zgarbiony starzec

wspinał się z mozołem w górę.

Gdyby szli za Patrickiem, zdążyłby wejść na taras przed nimi.

Musieli się na niego zaczaić.

W jakiś sposób dowiedzieli się, że Patrick zaplanował spotkanie z Jeczenką. Ukrainiec na

tarasie był jak zwierzę w klatce, ale przecież nie mogli czekać, aż wejdzie do niej Patrick.
Zrzucenie jednego człowieka z góry było proste. Zepchnięcie dwóch wiązało się ze zbyt dużym
ryzykiem.

Zatrzymałam się w miejscu, gdzie zaczynał się most, gdzie Jorge wprawił w ruch

deskorolkę. Tam stał Patrick, kiedy mężczyźni przerzucali Jeczenkę przez barierkę. Musiał to
widzieć. Wyobraziłam sobie szok, który dosięgnął go niczym fala uderzeniowa. Znieruchomiał
więc na moment, podczas gdy sprawcy się odwrócili, zaczęli biec, zderzyli się z chłopcem na
deskorolce i zniknęli. Odprowadzając ich wzrokiem, napotkał pożądliwe spojrzenie Marlene
Hirtberger.

Uciekający też go musieli zobaczyć. Wiedzieli, że powinien tam być. Wiedzieli, że może

ich zidentyfikować, niewykluczone, że znał ich z Paryża. Nie mogli mu pozwolić, ot tak sobie,
odejść.

Z pewnością mieli jakiś plan.

Jorge widział, jak jeden z nich biegnie w kierunku Mourarii, dzielnicy po drugiej stronie

wzniesienia.

background image

Ale jego towarzysz?

Zwykły mężczyzna w zwykłym garniturze.

Oparta o mur patrzyłam, jak młoda malarka przenosi na papier czerwone dachy.

Co robi Patrick? Zamieszanie na miejscu widokowym ustaje, kilka sekund później

świadkowie chcą się dowiedzieć, co się stało, dlaczego ludzie krzyczą, kto nie żyje. Patrick wie,
nie musi razem z innymi pędzić na taras. Rusza w inną stronę, wybiera najbliższy kierunek
ucieczki: długie schody prowadzące w dół, z Largos das Portas do Sol w kręte zaułki Alfamy.
Właśnie tam, gdzie schody biorą początek, spotyka mężczyznę z psem, miejscowego emeryta,
dla którego każdy biegnący czarny człowiek to winowajca.

Siedemdziesięciodwuletni António Nery nie zauważa jednak, że za Patrickiem podąża

biały mężczyzna w garniturze.

Zeszłam powoli po stromych schodach. Co pomyślał Patrick, widząc swojego martwego

informatora? Poświęcił mu odrobinę czasu? Pochylił się nad nim? Wiedział, że mordercy – a
mogło ich być wielu – znajdują się w pobliżu. Musiał uciekać, wbiegł prosto w plątaninę uliczek.

Przysiadłam na ostatnim stopniu schodów. Nie było już śladów krwi. Wyobrażałam sobie,

jak Patrick błądzi między domami, nie mogąc znaleźć wyjścia, niczym pokutująca dusza
uwięziona między życiem a śmiercią. Wstałam i popatrzyłam ostatni raz na taras, wysoko nad
głową.

Trochę dalej, na tej samej uliczce, powiedział inspektor.

Numer 62 znajdował się przy placyku, czy może raczej w miejscu, gdzie uliczka odrobinę

się rozszerzała. W ścianę domu wmurowano niewielką fontannę, z lwiej paszczy kapała woda, a
ciut wyżej kobieta, wychylona przez okno, wieszała pranie. Idylliczny zaułek, gdyby nie to, że
okoliczne domy chyliły się ku ruinie. Numer 62 był jednym z nich.

Przy drzwiach widniały dwa dzwonki, oba nieopatrzone nazwiskiem. Nacisnęłam

jednocześnie obydwa i usłyszałam sygnał przez żaluzje, zaciągnięte w oknie na drugim piętrze.
W szczelinach dojrzałam jakiś ruch. Minęło kilka minut. Później zazgrzytał zamek i drzwi
uchyliły się parę centymetrów.

– Kim pani jest? – wycedziła łamanym angielskim nieznajoma. Ujrzałam oko i fragment

wydatnych ust. Sień, w której stała, tonęła w ciemności. – Przyszła pani po mnie?

– Wiera Jeczenkowa?

– A co?

– Chcę porozmawiać o pani mężu.

– Chodzi o czynsz?

Z wewnątrz ulotnił się ciężki zapach perfum.

– Nazywam się Ally Cornwall. To mojego męża Jeczenko miał spotkać, kiedy zmarł.

– Mój mąż, pani mąż – powiedziała. – A kim jest pani mąż?

– Nazywa się Patrick Cornwall, jest amerykańskim dziennikarzem.

– No, proszę. Tak pani twierdzi.

– Chcę tylko z panią porozmawiać.

– A ja nie chcę z panią rozmawiać – odparła i zaczęła kaszleć. – Powiedz im to. I spływaj

stąd, zanim poproszę kogoś, żeby cię stąd wyprowadził.

– Wiem, że pani mąż został zamordowany.

Wydawało mi się, że słyszę jej oddech. A może tylko jakiś wentylator gdzieś w środku.

– I myślę, że wiem, kto to zrobił – dodałam.

Drzwi uchyliły się trochę szerzej. Kobieta miała na sobie szlafrok. Stopa była wetknięta w

ogromny pantofel, pewnie pozostałość po mężu.

– Nie jestem ubrana – wyjaśniła, odwracając się.

background image

Poły szlafroka załopotały na wąskich schodach. Kiedy zatrzasnęłam za sobą bramę,

zrobiło się czarno. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Minąwszy drzwi bez zamka i
klamki, podążyłam za Wierą jeszcze jednymi koślawymi schodami. Z otwartych drzwi jej
mieszkania dochodziło światło. Na półpiętrze burczała niewielka lodówka.

– Policja twierdzi, że Mychajło odebrał sobie życie. Jakbym go nie znała.

Wiera Jeczenkowa stała w przedpokoju, ręce miała opuszczone. Włosy nawinięte na

wałki. Zgadywałam, że ma około sześćdziesiątki. Napięta skóra wokół grubych ust, efekt
operacji odmładzającej, może dwóch.

– No więc kto nasłał na niego Amerykanina? Słowak? A może Rosjanie?

Stojąc ciągle na schodach, próbowałam zrozumieć, o co jej chodzi.

– To nie Patrick zabił pani męża – powiedziałam. – On chciał przeprowadzić z nim

wywiad. Mieli umowę.

– Umowę!

Wiera Jeczenkowa wykonała taki gest, jakby chciała wymierzyć policzek, i uderzyła ręką

w powietrzu.

– Interesy miały się skończyć, bilety miały przyjść, a teraz siedzę tu sama. Jak ptak w

klatce. Dokąd mam polecieć? Może mi pani powiedzieć?

Wskazała na mnie całą dłonią.

– Niech pani zamknie drzwi.

Weszłam do przedpokoju. Kobieta był niższa niż ja, trochę pulchna. Jak rosyjska

babuszka, pomyślałam, przywołując w pamięci obraz matrioszek, schowanych jedna w drugiej.
Tylko że Wiera Jeczenkowa pochodzi z Ukrainy, przypomniałam sobie, i z pewnością nie chce
być nazywana Rosjanką.

– Zaraz się ubiorę – skrzyżowała ręce na piersi – ale najpierw proszę mi wyjaśnić, po co

się tu pani pląta i mówi o Miszy.

– Chcę się tylko dowiedzieć, co się stało z moim mężem.

Rozejrzałam się szybko dokoła. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, obok muszli

klozetowej wciśnięto minimalny prysznic. Na wprost – wykafelkowana kuchnia. Drzwi do
pomieszczenia, które powinno być sypialnią, były lekko uchylone, wewnątrz panowała ciemność.
Nasłuchiwałam intensywnie, lecz nic nie wskazywało, że w mieszkaniu jest ktoś inny. Obok
dojrzałam jeszcze jedno wejście, do pokoju dziennego. Całe mieszkanie nie było większe od
naszej sypialni w Gramercy.

– Zna pani człowieka, który nazywa się Alain Thery? – zapytałam.

– Chodzi o tego Francuza?

Ściągnęła pasek w talii. Nie była taka okrągła, jak mi się początkowo wydawało, ale pod

szlafrokiem krył się ogromny biust.

– Myślę, że to właśnie on za tym stoi – powiedziałam i zdałam jej krótką relację z tego,

co moim zdaniem się wydarzyło.

Przerwała mi w środku zdania.

– A nie mówiłam mu, że to się źle skończy?! Po co zepsuł swoje interesy? Przecież szły

dobrze. Nam też było dobrze.

Weszła do salonu. Wiklinowy fotel zatrzeszczał pod naporem jej ciała.

– I gdzie ja się mam teraz podziać? Może mi pani powiedzieć?

Stanęłam na progu pokoju.

– Czy pani wiedziała, że mąż był umówiony z Patrickiem Cornwallem?

– Powiedział tylko, że to dziennikarz, Amerykanin – odparła, wzruszając ramionami. –

Później miały przyjść bilety i paszporty. Obiecał, że pojedziemy do Brazylii, ale co ja bym tam

background image

robiła? Mieliśmy wspaniały dom. A Misza nie wrócił. Wieczorem do drzwi zapukali policjanci.

Pokręciła głową i spojrzała w sufit.

– Głupi Misza! Zapisał adres i nosił kartkę w kieszeni, bo nie umiał zapamiętać cyfr i

zawsze się gubił na ulicy.

Zaprosiła mnie gestem do środka, wskazała na drugi fotel. Usiadłam. Na stole leżał stos

książek. Były wyjątkiem w tym bezosobowym salonie, umeblowanym przez kogoś, kto tu nie
mieszkał. Żółte światło lampy sprawiało, że cera kobiety nabrała szarawego odcienia.

– Mój mąż był poetą, rozumie pani… w duszy był poetą.

– Rozumiem – odparłam, powstrzymując się od komentarza: No, proszę! A ja myślałam,

że handlarzem niewolników.

– Dostojewski, Czechow, Nikołaj Gogol, wszystkich ich czytał, nawet Pasternaka, i nawet

Kafkę, chociaż to nie Rosjanin.

Przesunęła dłonią po zapisanych cyrylicą grzbietach książek. Nagle się zaśmiała.

– Żartował, że następnym razem przybierze nazwisko Puszkin. Chyba pani zna Puszkina?

Skinęłam głową. Rosyjski poeta, ktoś w rodzaju bohatera narodowego. Nie znałam jego

twórczości, z pewnością była wzniosła i pełna melancholii.

– Jesteśmy Rosjanami, rozumie pani. Nie mamy lekko. Ukraińcy chcą się rządzić sami i

najchętniej by się nas pozbyli. Nic już nie jest jak dawniej.

– Pani mąż miał przekazać Patrickowi parę dokumentów. Wziął je ze sobą, kiedy poszedł

na spotkanie?

Wiera Jeczenkowa podniosła się gwałtownie z fotela.

– To moja wina – powiedziała, oplatając głowę rękami. – To był mój pomysł, żeby się

spotkali na tarasie.

Zaczęła się targać za włosy i jeden wałek spadł na brudny i wyblakły dywan.

– Powiedziałam, że powinien wybrać jakieś łatwe miejsce. Żeby nie zabłądził. Mój

biedny Misza potrafił się zgubić nawet w Kijowie. Brakowało mu tego zmysłu… jak to się
nazywa?

– Orientacja przestrzenna.

Pokręciła głową i wskazała ręką w stronę placyku na zewnątrz.

– Skręcisz tylko w prawo, powiedziałam, a później ulicą prosto przed siebie.

Załkała i ukryła twarz w dłoniach.

– To musiał być dla pani straszny cios – odezwałam się.

Spojrzała na mnie.

– Co pani o tym wie? – warknęła i wyszła z pokoju.

– Dość dużo – rzuciłam cicho za jej plecami.

Podczas gdy Wiera Jeczenkowa krzątała się w kuchni, podeszłam do okna. Światło

dzienne wciskające się przez szpary żaluzji tworzyło pasiasty wzór na podłodze, dochodziła
szósta. Nie widziałam na zewnątrz żadnych schodów przeciwpożarowych, z pewnością nie było
ich w tym średniowiecznym mieście.

– Mogę je podciągnąć? – spytałam, kiedy wróciła z butelką porto i dwoma szklankami.

– Oczywiście – odparła. – Zapominam o nich. Wychodzę na dwór, kiedy robi się ciemno.

Za dnia śpię. Odkąd…

Postawiła szklaneczki na stole i nalała do każdej odrobinę alkoholu.

– Zaraz wrócę – powiedziała i znów zniknęła.

Podciągnęłam żaluzje. Ramy okienne były szare od brudu i sadzy. Kobieta z naprzeciwka

krzyknęła coś do przechodzącego przez plac mężczyzny, ten odpowiedział, równie głośno. Z
włączonego gdzieś telewizora dobiegały odgłosy meczu piłkarskiego. Dlaczego ona stąd nie

background image

wyjedzie? – zastanawiałam się. – Nie opuści miejsca, już na zawsze związanego z uliczką, w
której roztrzaskał się jej mąż?

– Chcę dotrzymania umowy – zażądała, wróciwszy do pokoju.

Podeszła prosto do szklaneczki z porto i opróżniła ją jednym haustem. Ubrana,

przemieniała się w drobną, elegancką damę, jakby wyjętą z tabloidów plotkujących o bogatych i
znanych właścicielach angielskich posiadłości. Miała na sobie żakiet w pepitkę i spodnie do
połowy łydki. Ramiona spowijał dwukolorowy szal. Mogłabym przysiąc, że spinka do włosów
była ze szczerego złota.

– Chcę stu tysięcy dolarów. Albo euro, to nie ma znaczenia.

Sięgnęła po butelkę i ponownie nalała sobie wina. Złotobrązowy kolor trunku

harmonizował z jej ubraniem.

– Musiała pani źle zrozumieć…

Umoczyłam usta w winie. Cierpkie smagnięcie języka; stare beczki dębowe i słodycz.

– Nie mam z tym nic wspólnego, szukam tylko męża.

Wiera Jeczenkowa pochyliła się do przodu i zniżyła głos.

– Myślą, że nie żyjemy. Nie mogę pojechać do domu. Śmierci się nie oszukuje, mój

biedny Misza się o tym przekonał, ale ja oszukam ich wszystkich, słyszysz?

Opróżniła drugą szklaneczkę.

– Teraz, gdy Misza nie żyje, wygrzebują z archiwów wszystko, co tylko się da, same

kłamstwa na jego temat. A ja ci powiem, że on jedynie robił swoją robotę. Był człowiekiem
oddanym pracy.

Chwyciła za szyjkę butelki i nalała sobie jeszcze jedną kolejkę.

– Wszystko zapisywał. Każdą cyfrę. Nazwiska, wszyściutkie. Z tym się nie liczyli. Cha,

cha!

Odstawiła butelkę.

– Mój Misza umiał prowadzić dokumentację.

– Miał ze sobą te dokumenty, kiedy poszedł na spotkanie z Patrickiem? – zapytałam

ponownie.

– No jasne, że miał! – Popatrzyła na mnie jak na kompletną idiotkę. – Dziennikarz chciał

dostać te papiery, Misza miał dostać bilety. Mieliśmy stąd odlecieć.

Zatrzepotała ramionami, by podkreślić ostatnie zdanie. Po chwili klapnęła plecami o

oparcie fotela.

– A teraz pojadę sama. Wierzysz w przeznaczenie?

– Policja nie wspomniała o żadnych dokumentach – powiedziałam. – Ci, którzy go

wypchnęli za barierkę, musieli mu je odebrać, no chyba że…

Zamilkłam w połowie myśli i znów wyjrzałam przez okno. Słońce zaczęło się chylić ku

horyzontowi, kolory nabierały głębi. Gdzieś z dołu dochodziła rzewna pieśń, jakby ktoś przez
gardło usiłować przepchnąć serce.

Chyba że Jeczenko nie pozwolił ich sobie odebrać, pomyślałam i zobaczyłam wszystko w

zwolnionym tempie: spadający mężczyzna kurczowo przyciska papiery do piersi, do samej
śmierci. Kilka sekund później Patrick zbiega schodami prosto na niego. Miał fioła na punkcie tej
swojej historii. Wystarczająco potężnego, by wyrwać dokumenty z rąk nieboszczyka?

Potem zaczął biec, pomyślałam, patrząc na niewielki plac, gdzie uliczka się kończyła i

jakieś piętnaście metrów dalej przechodziła w wąskie schody, które za zakrętem znikały z
widoku i potem dalej wiły się, i zaplątywały w tysiące innych uliczek przyległych do zbocza. Nie
ma ich nawet na planie miasta, powiedział policjant.

Musieli go śledzić.

background image

Faire d’une pierre deux coups.

Ale Patrick ich wykołował. Wziął dokumenty i uciekł.

– Dzwoniła policja – odezwała się Wiera Jeczenkowa. – Mówią, że teraz mogę pochować

Miszę.

Przycisnęła dłoń do piersi.

– Trzydzieści sześć lat! A oni chcą, żebym go pochowała w tej obcej ziemi?

Ziemia jak ziemia, pomyślałam.

I kolejna myśl: człowiek nie znika bez śladu.

Jeśli zabili Patricka w którejś z tych uliczek, policja powinna była znaleźć jego ciało.

– Patrick uciekł, kiedy pani mąż… Musiał uciekać tą drogą… – Wyciągnęłam fotografię.

– Widziała go pani? Wpuściła go pani do środka?

– O czym ty mówisz, kobieto? Tutaj nikt nie przychodzi.

Pochyliła się nad zdjęciem, przymrużyła oczy. I nagle się zaśmiała.

– Wyszłaś za czarnucha?

Szklanka trzęsła się w jej dłoni.

Zacisnęłam zęby i schowałam zdjęcie.

W każdym razie jej zdziwienie było autentyczne. Patrick tutaj nie zajrzał.

– Chcę dostać bilet – powiedziała. – Chcę stąd wyjechać.

Światło zachodzącego słońca zabłysło w szatańsko drogim kamieniu na jej palcu, kiedy,

obracając szklankę, przyglądała się jej, jakby dopiero teraz odkryła, co zawiera. Napis na butelce
oznajmiał: dziesięcioletnie tawny. Nie wiedziałam nic o winach wzmacnianych poza tym, że
zazwyczaj pije się je ze zdecydowanie mniejszych kieliszków.

– Najpierw zmarła Anna, a później Misza. Już nigdy nie wrócę do domu.

– Anna to jego chrześnica?

Kobieta wstała i podeszła do okna. Zatrzymała się przy ścianie. Żeby jej nie było widać,

pomyślałam.

– Nasza chrześnica – poprawiła mnie i przymknęła powieki. Pieśń z ulicy wznosiła się i

opadała, niczym fala między domami; kobiecy głos spowijał wieczór niebieskawym smutkiem. –
Posłuchaj – powiedziała. – To muzyka nocy. Fado. Śpiewają o wszystkim, co stracili.

Zatrzepotała dłonią w takt melodii, tęskne tony wiły się jeden za drugim.

– To muzyka niewolników, którzy odzyskali wolność, muzyka hochsztaplerów i dziwek,

muzyka ulicy. Przemawia do mojej rosyjskiej duszy. Misza nie zgadzał się ze mną. Rozdzieranie
szat, mówił. Tutaj twierdzą, że melodia przyszła do nich z fal na morzu, słyszysz?

Poruszyła szalem tam i z powrotem, zakołysała ogromnym biustem.

– To przeznaczenie, rozumiesz? Los, który rozdziela kochanków.

Przeznaczenie, pomyślałam, w postaci byłych koleżków twojego męża. I w tej samej

chwili pojęłam, że w takim razie właśnie owo przeznaczenie łączyło mnie z żałosną Wierą
Jeczenkową.

– Byliśmy małżeństwem trzydzieści sześć lat.

Trąciła mnie ręką, trochę wina się rozchlapało.

– Miałabym nie wiedzieć, co było w tych papierach?

– No, więc co tam było? – zapytałam.

– Nie pamiętam. Sama sobie przeczytasz.

Popatrzyłam na nią uważnie. Musiała wlać w siebie trochę za dużo porto.

– Przecież wziął je ze sobą. Powiedziała pani, że miał przy sobie dokumenty, kiedy

poszedł na spotkanie z Patrickiem.

– No jasne, że je ze sobą wziął. – Obnażyła zęby w uśmiechu. – Ale nie kopie. Cha cha!

background image

– Czy mam zatem rozumieć, że istnieją kopie? I że pani je ma? Tutaj, w mieszkaniu?

Nagle zrozumiałam, dlaczego Wiera nie chce się pokazywać. Szybkim krokiem oddaliłam

się od okna.

– Misza nie ufał Amerykaninowi. Powiedział, że ten pewnie weźmie papiery i ulotni się,

żeby zarobić na nich kokosy.

Machnęła ręką.

– Ci Amerykanie, oni myślą wyłącznie o pieniądzach!

Zniknęła w sypialni. Tylko nie mów, że masz je pod materacem, pomyślałam.

Właśnie tam je miała.

W brązowej teczce z tektury. Wiera Jeczenkowa trzymała ją przyciśniętą do piersi.

– Sto tysięcy – powiedziała. – Euro.

– Nie mam tyle pieniędzy.

– W takim razie pójdę z tym do kogoś innego.

– Proszę bardzo! – Ruszyłam do przedpokoju. – Jeśli mam być szczera, gówno mnie te

dokumenty obchodzą!

Co nie do końca było prawdą.

Wiera Jeczenkowa podążyła za mną.

– Wiele osób chciałoby za nie zapłacić.

– No to czekaj tu sobie na te osoby! Gnij w ciemności i czekaj, aż przyjdą, żeby cię

zrzucić ze skarpy, jak to zrobili z twoim mężem.

– Pięćdziesiąt tysięcy – rzekła.

Chwyciłam za klamkę, nacisnęłam ją i otworzyłam drzwi.

– Mam w dupie te papiery! – rzuciłam. – Chcę tylko znaleźć męża, a tutaj, jak widać, go

nie ma.

Jej paznokcie wbiły się w moje ramię.

– Weź je za dwadzieścia. Nie chcę ich tutaj! Czasami śni mi się, że dzwonią do drzwi… a

ja kończę tak jak Misza.

– Pięćset – powiedziałam – i obiecuję ci, że ich już nie zobaczysz.

– Tysiąc.

Wyjęłam dziesięć zwiniętych banknotów z przedniej kieszeni dżinsów. Resztę

przechowywałam w portfelu i w pokoju hotelowym.

– To wszystko, co mam.

Mamrocząc po rosyjsku, Wiera Jeczenkowa wyciągnęła rękę i chwyciła pieniądze.

Podobnym ruchem złapałam teczkę i zajrzałam do środka. Długie rzędy cyfr, coś w rodzaju
rachunkowości. Jeśli chodzi o księgowość, byłam dość kiepska, mimo że od ośmiu lat
prowadziłam własną firmę. Transakcje, miejsca, nazwiska. Wertowałam dokumenty, unosiłam
kartki. Rok 2004, rok 2006, rok 2008. Nazwiska i nazwy miast, daty w niekończących się
szeregach. Notatki w stylu: Mężczyzna, Sudan, Kobieta, Kijów, Liczba: siedem, Liczba: osiem. A
potem pieniądze zmieniające właściciela. Transakcja opiewająca na kilkaset tysięcy euro.
Nazwisko Alaina Thery’ego krzyczało czarnym atramentem. Jakieś inne francuskie nazwiska,
obok nazwisk brytyjskich, niemieckich i polskich. Zatrzasnęłam teczkę, objęłam, poczułam
gorąco.

Cokolwiek zrobił Patrickowi, jeszcze za to zapłaci. Skurwiel jeden!

Wiera Jeczenkowa schowała banknoty w portfelu. Trzymała w objęciach niewielką

elegancką torebkę. Diora, odnotowałam. Oryginalną. Wręczyła mi wizytówkę. Pozłacane ramki i
wypukłe litery, papier tłoczony.

– Adres jest oczywiście nieaktualny – wyjaśniła – ale numer komórki jak najbardziej.

background image

Gdybyś chciała się ze mną skontaktować.

Wpatrywałam się w wizytówkę, nic nie pojmując. Adres należał do perfumerii w Kijowie.

– Myślałam, że podaje się pani za umarłą.

Kobieta zaśmiała się lekko.

– No! Ciekawe, dokąd wyślą rachunek.

Przez uliczkę przebiegł kudłaty pies. Sprzedawca warzyw wciągał w zaułek skrzynie z

towarem. Przycisnęłam teczkę do piersi i obejrzałam się przez ramię. Nikogo tam nie było. Kiedy
dotarłam do miejsca widokowego, słońce właśnie schowało się za wzgórzami i tysiące dachów
zabłysło złotem.

W tramwaju zadzwoniłam do Benjiego. Pomyślałam: muszę z nim rozmawiać całą drogę.

Przynajmniej jedna osoba będzie wiedziała, że to ja, kiedy mnie znajdą.

– Lizbona! No chyba żartujesz! – wykrzyknął. – O Boże, jak romantycznie! Nie mów, że

słuchasz fado. Amália była boginią.

Prawie poczułam, jak bardzo go zabolało, gdy ugryzł się w język.

– Przepraszam – powiedział. – Zapomniałem. Czy…

– Nie. Nie znalazłam go.

Na zakręcie omal się nie przewróciłam i odruchowo zaczęłam szukać uchwytu pod

sufitem. Głos Benjiego był jak zastrzyk mojego dawnego życia, prosto w ucho. Nie mogłam
sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiałam z Benjim, chyba bardzo dawno temu. Dwa dni?
Trzy? Zanim wyjechałam z Paryża, dostałam od niego parę mejli. Coś o jakimś spotkaniu, o
pracy. Nawet nie zadałam sobie trudu, by cokolwiek zapamiętać.

Hamulce zaskrzeczały z wysiłku, gdy tramwaj, przechyliwszy się do przodu, zaczął

pełznąć w dół.

– Co to za dźwięki? – zapytał Benji.

Jego głos był rzeczywisty i jasny. Sprawił, że znów poczułam się sobą. Ally, jego

pracodawczynią, koleżanką.

– Gdybyś zobaczył, tobyś nie uwierzył. Lizbona to jedno wielkie muzeum, w którym

zamknięto oddział konserwatorski.

– To dlatego nie mają internetu? Wysłałem ci siedem tysięcy mejli.

– Powinieneś skorzystać z telegrafu. Miałeś jakąś sprawę?

– No, tylko parę drobiazgów… Na przykład teatr Cherry Lane chce cię zaangażować do

Medei w przyszłym sezonie i może do jeszcze jednego przedstawienia jesienią. Czekają na
odpowiedź do końca tygodnia.

– To wszystko? – spytałam.

– Zgodzić się czy zadzwonisz sama?

Tramwaj skręcił gwałtownie przy katedrze i zatęskniłam za prostymi, ponumerowanymi

ulicami. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak wygląda szef teatru Cherry Lane. Jak się nazywa.
Nie pamiętałam.

– Zajmiemy się tym później – odparłam. – Jesteś w pobliżu komputera?

– Jasne!

– Możesz znaleźć pocztę w Lizbonie? Potrzebny mi adres.

– Już się robi! No bo od czego innego są asystenci scenografa?

Słyszałam stukot klawiatury.

– A tak przy okazji, wiesz, w Joyce grają dla pełnej widowni. Duncan grozi, że zrezygnuje

ze wszystkich zaplanowanych projektów, przechodzi prawdziwy kryzys. Nigdy wcześniej nie
odniósł sukcesu wśród publiczności i teraz musi pojechać do Indii, by znaleźć w życiu głębszy
sens. A Leia podpisała kontrakt z American Ballet, współczuję im.

background image

Słuchając jego paplaniny, rozejrzałam się po wagonie. Turyści trzymający w rękach

przewodniki i cyfrowe aparaty fotograficzne, kilka młodych kobiet na zakupach, dwoje
prawdziwych staruszków, w tak bardzo podeszłym wieku, że mogli być budowniczymi tego
pojazdu, dwoje Portugalczyków najprawdopodobniej w drodze z pracy do domu, czarna kobieta
z warkoczykami. Byłam pewna, że nikt mnie nie śledzi. Czy Patrick też miał tę pewność?

Ulica się wyprostowała. Wjechaliśmy do Baixy, płaskiej dzielnicy położonej między

wzgórzami, pełnej urzędów i eleganckich butików.

– Zakładam, że zależy ci na poczcie w centrum? – zapytał Benji. – Praça dos

Restauradores, Avenida da Liberdade – czy to brzmi znajomo?

– Super! Jest tam Hard Rock Café. Widzisz godziny otwarcia?

– Zamykają o siódmej.

Staruszek puścił do mnie oko. Spojrzałam na zegarek.

– Oj. A otwierają?

– O dziewiątej.

Dokumenty uwierały mnie pod piersiami. Tej nocy będę musiała je przechować w hotelu.

Wysiadłam na następnym przystanku, gdy zabrzęczał dzwonek. Stąd miałam dziesięć

minut do hotelu. Zaludnione ulice. Głos Benjiego w moim uchu, gdy skręcałam w Via Augusta,
deptak z dziesiątkami butików. Czerwone afisze na wystawach ogłaszały wyprzedaż, salde.
Pomyślałam, że dramatyzuję. Nikt mnie nie śledzi, ponieważ nikt nie wie, że istnieją kopie
dokumentów. Nikt poza Wierą Jeczenkową nie wiedział, gdzie się znajdują.

– Zazdroszczę ci – powiedział Benji.

– Fado? – zapytałam. – Czy tego, że znam się lepiej na scenografii?

– Patricka. Że masz kogoś.

– Ale Patrick zaginął.

– Znajdziesz go.

Ścisnęłam telefon i przyłożyłan go do piersi. Benji nie przestawał mówić. Podniosłam

komórkę do ucha w połowie zdania.

– …nigdy nie miałem nikogo do stracenia – usłyszałam. – …odważyć się kochać i być

kochanym, ale to oczywiście żadna pociecha.

– Mów do mnie jeszcze – poprosiłam. – Opowiedz mi coś kompletnie nieinteresującego.

– Chcesz posłuchać o moim życiu miłosnym?

Zaśmiałam się i poczułam, jak pieką mnie łzy.

– Z miłą chęcią!

background image

LIZBONA
ŚRODA, 1 PAŹDZIERNIKA

Biegłam z dzieckiem w objęciach przez labirynt uliczek i ciemnych schodów. Z baru

dolatywała tęskna pieśń, wpatrzona we mnie kobieta o bezzębnej mordzie wyła prosto w noc. To
niewolnicy wypuszczeni na wolność, powiedział jakiś mężczyzna z widowni, to oni śpiewają.
Nagle dziecko zniknęło. Gnałam, czując, jak cienie szarpią mnie za ubranie. Zatrzymałam się nad
rzeką, gdzie przybijały łodzie wypełnione ludźmi: mężczyźni i kobiety, przewieszeni przez
relingi, zakuci w kajdany. Trochę dalej przy nabrzeżu dostrzegłam Patricka, zaczęłam go wołać,
ale mój głos tonął w jazgocie, wokół skrzypiały wózki, buczały parowe gwizdawki. Widziałam,
jak Patrick rusza w przeciwnym kierunku, jak idzie w stronę kobiety, niewysokiej, ciemnej, w
niebieskim płaszczu, jak razem znikają w tłumie. Próbowałam ich dogonić, przedzierałam się
przez masy ludzi, chciałam powiedzieć, że urodziło się nam dziecko i gdy w końcu zobaczyłam
niebieskie plecy, chwyciłam kobietę za ramię, ale kiedy się odwróciła, okazała się matką
Patricka. Zbliżyła swoją twarz do mojej, mój syn nie potrzebuje takiej jak ty, powiedziała i wtedy
za nami runął jakiś budynek, a ja uwolniłam się z pościeli, która skrępowała mi nogi, i
zrozumiałam, że odgłosy dochodzą z ulicy przez otwarty balkon. Tłuczone szkło, głuchy pomruk
śmieciarki, metal uderzający o kocie łby.

Podniosłam pled leżący na podłodze i zwinęłam się w kłębek. Noc wdarła się do pokoju

chłodem i światłem latarni ulicznych. Zostawiłam drzwi na balkon otwarte, by w razie potrzeby
móc jak najszybciej uciec. Nikt nie przyszedłby tą drogą. Łatwiej dostać się tu z korytarza.

Teczkę ukryłam w piwnicy. Wróciwszy do hotelu, jeszcze raz poprosiłam o dostęp do

rzeczy Patricka. Dokumenty Mychajła Jeczenki leżały teraz pod czerwonym swetrem z kaszmiru.
Zaraz po otwarciu poczty planowałam włożyć je do koperty i wysłać do Nowego Jorku.

W głowie wciąż miałam obrazy ze snu. Port przypominający ten z obrazu w barze, ze

statkami pełnymi niewolników z przeszłości. Usiadłam gwałtownie w łóżku. Wbiłam oczy w
ciemny budynek po drugiej stronie ulicy. Oberwany szyld informujący o pokojach do wynajęcia.
Serce waliło mi jak młotem.

Łodzie! Morze i łodzie, ludzie, którzy umierali i wypływali na brzeg.

Jakiś szczegół, który umknął mi, gdy czytałam artykuły o handlu niewolnikami i

nielegalnej imigracji.

Morze, plaża.

Wstałam, nie przejmując się, że ktoś mnie może zobaczyć przez okno. Włożyłam ubrania

leżące w kupce na podłodze. Była czwarta rano. Portier spał na sofie w barze.

– Mają tu państwo internet? – zapytałam.

Usiadł błyskawicznie i przetarł oczy.

– Chwileczkę – odparł i zniknął w recepcji.

Wrócił z niewielką kartą w dłoni.

– W środku jest kod. Trzy euro za godzinę.

Wskazał ciemny pulpit w najodleglejszym kącie baru.

– Komputer – powiedział i ruszył ku recepcji.

– Proszę pana! – zawołałam za nim. – Czy o tej porze można dostać filiżankę kawy? I

kanapkę, jeśli pan ma.

Rozdarłam kartkę, wpisałam kod w okienko hasła dostępu. A potem od razu weszłam na

Google.

Illegal immigrant, wpisałam. Łodzie. Śmierć.

Rozparłam się na krześle. Czekałam.

Miałam to wszystko przed oczami od wielu dni, ale nic mnie w tym nie uderzyło! Nie

background image

pozwoliłam sobie na to ani przez sekundę. Oszukiwałam się, nie chciałam tego zobaczyć.
Nadzieja to jedno wielkie, cholerne kłamstwo.

Pierwsze nagłówki były nowe, informowały o wydarzeniach ostatnich dni. Niedaleko

Malty zatonęła łódź, kilka ciał wypłynęło na brzegi Wysp Kanaryjskich. Przejrzałam całą stronę,
ale nie znalazłam tego, czego szukałam.

Portier postawił filiżankę kawy na stole obok komputera.

Obrigada – podziękowałam. Jedyne portugalskie słowo, które sobie przyswoiłam.

Mężczyzna, zmarły, plaża, imigrant, napisałam i znów nacisnęłam na „szukaj”.

Popijałam gorzką kawę, podczas gdy archaiczny komputer z mozołem wykonywał moje

polecenia. Oprócz jasnej smugi zza niedomkniętych drzwi do kuchni poświata ekranu była
jedynym źródłem światła w barze. Czterometrowe, udrapowane kotary z aksamitu zasłaniały
wszystkie okna.

Trzeci artykuł od razu rozpoznałam.

Kliknęłam w link i bar wokół mnie przestał istnieć.

To była plaża w Hiszpanii, w nadatlantyckim mieście o nazwie Tarifa. Szwedzka turystka

znalazła tam martwego mężczyznę na brzegu oceanu. Napisano, że był afrykańskim imigrantem.

„To było takie okropne – powiedziała dwudziestoletnia Terese Wallner, zszokowana. – W

wodzie wyglądał prawie jak żywy, miał tylko tatuaż, a poza tym był zupełnie nagi”.

Prawą dłonią bezwiednie objęłam lewe ramię i ścisnęłam je mocno. Tatuaż. Właśnie ten

szczegół zachowałam bezwiednie gdzieś w otchłani pamięci.

Sprawdziłam datę. Artykuł ten został opublikowany 24 września. Tydzień temu. Siedem

dni po tym, jak ostatni raz widziano Patricka, niedaleko tarasu w Alfamie.

Przeczytałam tę krótką notatkę kilkakrotnie. Skąd wiedzieli, że mężczyzna jest

afrykańskim imigrantem? O tym nie było w tekście informacji. Ale ponieważ parę dni później w
okolicach Kadyksu wypłynęło więcej ciał, hiszpańska policja przypuszczała, że wywrócił się
ponton z nielegalnymi imigrantami.

Znalazłam mapę Hiszpanii. Z bijącym sercem powiększyłam jej południową część i

odszukałam Tarifę, sam koniec przylądka, na zachód od Gibraltaru. Odległość między tym
europejskim miastem a afrykańskim kontynentem nie była większa niż czubek mojego
ogryzionego paznokcia – może jakieś dziesięć, dwadzieścia kilometrów. Z Tarify Atlantyk
rozszerzał się na zachód, ku granicy z Portugalią, gdzie skorupa ziemska wznosiła się ku górze, a
wody oceanu wpływały w przesmyk, przy którym leżała Lizbona, wciśnięta w deltę Tagu.

To się mogło zgadzać.

Coraz trudniej mi się oddychało.

Boże drogi, pomyślałam. To się może zgadzać.

Z dudniącą głową szukałam szczegółów o mężczyźnie na plaży, ale ta krótka notatka była

jedyną informacją. Nic o tym, kim był. Nic więcej o tatuażu. Jeszcze raz wróciłam do tekstu.

„To był potworny szok – powiedziała Terese Wallner. – Ludzie tutaj się kąpią i surfują

całymi dniami”.

Spojrzałam na zegarek. Zostały mi cztery minuty dostępu do internetu. Wpisałam:

Szwecja, adresy, potem imię i nazwisko. Wyświetliła się tylko jedna Terese Wallner. Numer
telefonu komórkowego zarejestrowanego na adres Hemmansvägen w czymś o nazwie Järfälla.

Były trzy minuty po piątej rano. Szwecja leżała znacznie dalej na wschód w stosunku do

Lizbony, prawie w Rosji, co zdecydowanie oznaczało inną strefę czasową. Tam powinna być co
najmniej szósta.

Wylogowałam się i wróciłam do pokoju. Stałam pod gorącym prysznicem tak długo, aż

skóra się rozgrzała i pomarszczyła. Wpatrywałam się w spływającą wodę, która przy kratce

background image

ściekowej tworzyła niewielki wir, by pod chwili zniknąć.

Gdy w Lizbonie wybiła szósta, a w Sztokholmie najprawdopodobniej siódma, wybrałam

numer Terese Wallner. Minęło osiem sygnałów, zanim ktoś odpowiedział. Chropawy głos.

– Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie – odezwałam się, mając nadzieję, że dziewczyna

zna angielski.

– Kim pani jest?

– Nie znasz mnie, nazywam się Ally Cornwall, mieszkam w Nowym Jorku, choć teraz

jestem w Lizbonie.

Dostała więcej informacji, niż potrzebowała, ale chciałam jej dać szansę, aby się

przebudziła.

– Czego pani chce?

– Tydzień temu byłaś w Hiszpanii, dowiedziałam się o tym z internetu.

– A co? Chodzi o paszport? – zapytała, nagle zainteresowana i ściszyła głos do szeptu. –

Znaleźliście go?

– Nie, ale ty znalazłaś mężczyznę na plaży. Bo to byłaś ty, prawda?

– Tak.

Usłyszałam, jak pociąga nosem.

– Przepraszam, jestem trochę przeziębiona – powiedziała. – Tato mówi, że to od wiatru. A

może szoku? Sama nie wiem.

Jej angielski był przyzwoity, z podrygującą szwedzką melodią.

– W wywiadzie mówisz, że mężczyzna miał tatuaż. Zgadza się?

– Zaraz, to skąd pani dzwoni?

– Z Lizbony.

– Pracuje pani tam dla jakiejś gazety czy co?

Dziewczyna wydmuchała nos, aż zadudniło w słuchawce.

– Jak wyglądał ten tatuaż? – zapytałam.

– Był na barku.

– Jakim barku?

– Barku tego, który tam leżał – żachnęła się. – Siedziałam na skale wystającej z wody i

kiedy chciałam się wdrapać wyżej… – urwała nagle. – Czy pani zna Alexa?

Ścisnęłam mocniej telefon.

Jakiego, kurde, Alexa?

– Nie, nie znam żadnego Alexa – odpowiedziałam. Przełknęłam ślinę. – Ale być może

znam mężczyznę, którego znalazłaś.

– Przecież był z Afryki!

– Skąd to wiesz?

– No bo przecież był. Śniło mi się, że wstaje z wody i chce mnie złapać. To było okropne,

choć sama już nie wiem… Wyglądał prawie jak żywy. Dla jakiej gazety pani pracuje?

Terese się ożywiła. Moje zainteresowanie najwyraźniej sprawiało jej radość.

– Nie rozumiem, jak można sobie zrobić tatuaż, to musi strasznie boleć. Kiedy

przebijałam uszy, to zemdlałam, no, ale wtedy miałam tylko trzynaście lat.

Wbiłam paznokcie w narzutę.

– Co to był za tatuaż? – zapytałam.

– Bardzo ładny. Naprawdę. Dwa skrzyżowane kwiaty. Nie róże albo coś, tylko takie

fantazyjne kwiaty, jakby delikatny wzór.

Jakby delikatny wzór… Słowa odbijały się echem w pokoju i przed oczami ujrzałam

kwieciste pędy, widziałam, jak wiją się z czarnego barku ku mięśniom ramienia, i ugryzłam się w

background image

rękę, która nie trzymała telefonu, ugryzłam z całej siły, i jedynie ból sprawił, że nie przerwałam
rozmowy.

– Chociaż policja nie była nim zainteresowana. Chcieli tylko wiedzieć, co robiłam na

plaży, no.

Znów wydmuchała nos.

– Przepraszam – dodała – ale trudno mi o tym mówić, to wszystko znów powraca. Tato

twierdzi, że upłynie sporo czasu, zanim sobie z tym poradzę.

– Czy było też coś napisane? – wyszeptałam.

W słuchawce zatrzeszczało, dziewczyna po drugiej stronie zmieniła pozycję.

– Słucham?

– Czy w tatuażu był jakiś napis? – niemal krzyknęłam.

– Aha, na barku? Przepraszam, słabo panią słyszę. No, ale nie wiem, co to znaczyło, nie

znam tych języków.

– A więc coś było napisane?

Słyszałam w telefonie echo mojego głosu, każde wypowiedziane przeze mnie słowo

powracało z mikrosekundowym opóźnieniem.

– Jakieś imię?

Jakieś imię, jakieś imię, powtórzyła linia.

– Nie wiem, czy to było imię. Powiedzieli, że mężczyzna pochodzi z Afryki, na południe

od Sahary, że mnóstwo ludzi stamtąd umiera w morzu. Gdybym kąpała się dzień wcześniej…
może już wtedy tam leżał, ale było za zimno i zbyt wysokie fale.

– Co tam było napisane?

– Dlaczego pani jest taka zła?

– Przepraszam, to zmęczenie.

Zmęczenie, zmęczenie.

– Nie wiem, dlaczego cały czas patrzyłam na tatuaż. Najpierw myślałam, że na barku leży

jakieś zwierzątko i dopiero później odkryłam, że to tatuaż. Jakbym nie chciała patrzeć na jego
ciało, był przecież zupełnie nagi, a na twarz bałam się…

– Co tam było napisane?

Gdzieś w oddali słyszałam, jak odpowiada.

A lewy bark palił mnie żywym ogniem. Mój tatuaż. Imię Patricka na skórze, pamiątka

zwariowanej nocy w Chinatown, nocy zaręczyn, kiedy daliśmy sobie wytatuować imiona, ja
jego, on moje, bo to o wiele lepsze niż pierścionki! To było na zawsze, tego nie dało się zgubić
ani zapodziać. Szalona prowokacja wobec jego rodziców, pomysł, który przyszedł mi do głowy,
gdy ujrzałam światło w mijanym salonie tatuażu, w suterenie, w przecznicy Mott Street. Nie
sądziłam, że się odważy. Że zechce mnie tak definitywnie. Na wieczność. Na wieczność.

Głos dziewczyny wciskał mi się do ucha.

– Było napisane „sam”, czy to nie dziwne? To znaczy, gdyby to było po szwedzku.

Allena. Chociaż tamto było przez jedno „l”, Alena. Prawie jak alone po angielsku. To było
naprawdę potworne, bo przecież leżał tam zupełnie sam. I ja też byłam sama, ponieważ Alex…
chociaż o tym nie chcę mówić, to ciągle boli.

Wypuściłam telefon z ręki i głos Terese wydobywał się teraz gdzieś z ciemności.

Chciałam krzyknąć, by przestała, ale mówiła i mówiła, i mówiła.

– A potem pomyślałam, że w jego języku to musi znaczyć coś zupełnie innego. Może pani

wie, co to znaczy? Bardzo dużo nad tym się zastanawiałam. Myślę, że człowiek nigdy sobie nie
poradzi z taką rzeczą jak ta. Życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Halo? Czy pani mnie
słyszy? Czy to on? Ten pani znajomy?

background image

TARIFA
CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA

Przede mną był ostatni odcinek drogi, jak samotna kreska narysowana ołówkiem, prosto

w morze. Wojskowa tablica ostrzegawcza pojawiła się i zniknęła. W rozpadlinie skalnej stała
zawalona szopa.

To koniec, pomyślałam. Stąd nie ma już żadnej drogi.

Poruszyłam się na siedzeniu, zmieniłam pozycję. Nie pomogło. Bolały mnie plecy i kark,

a tyłek zdrętwiał po całonocnej podróży: najpierw autokarem z Lizbony do granicy z Hiszpanią,
dalej do Sewilli, gdzie przesiadłam się do wiekowego i zużytego pojazdu w kierunku Algeciras,
by w końcu wylądować w lokalnym autobusie o twardych siedzeniach. Bolało mnie ciało i tak
miało być, życzyłam sobie tego bólu. Miejsca, które mijałam, zupełnie mnie nie interesowały.
Siedziałam z przymkniętymi powiekami, ale prawie w ogóle nie spałam, nieustannie przywołując
obrazy Patricka, wszystkie wspomnienia, które musiałam zachować, bo jeśli mi umkną,
myślałam – uśmiech w kąciku ust, ciepło jego oczu i dotyk dłoni, barwa jego głosu – jeśli ich
przy sobie nie zatrzymam, nie zostanie mi już nic.

Miałam nudności. Biały chleb i szynka, od wczorajszego wieczoru; wyobrażałam sobie,

jak dziecko nurza się w tych rozmiękłych węglowodanach, i też mnie to nie obchodziło. Nie
prosiłam o intruza, który domaga się jedzenia i zmusza mnie do życia.

Wysiadła stara kobieta. W środku pożółkłego krajobrazu z pagórkami porosłymi martwą

trawą i spalonymi krzewami. Wzdłuż grzbietu góry stał rząd turbin wiatrowych. Wymachiwały
ramionami ku niebu, niczym tonący, który próbuje wydostać się na powierzchnię.

Zamknęłam oczy i znów zanurzyłam się w obrazach Patricka.

Żyjącego.

Kiedy przyniósł mi kawę. Siedziałam w dużym pokoju. Idealna ilość mleka w filiżance.

Miękkie usta na moim czole. W telewizji American Idol. Zabawna krótka sprzeczka o tym, kto
powinien odpaść. Amanda Overmyer była w nieciekawej sytuacji, ale Patrick kibicował Carly
Smithson, zawsze faworyzował europejskość, podczas gdy ja w tym sezonie miałam słabość do
Davida Archulety. Drażnił się ze mną i powtarzał, że pociąg do cukierkowatego szesnastolatka to
ani chybi oznaka nadchodzącej starości. Byliśmy po kolacji kupionej na wynos u Chińczyka przy
Dziewiętnastej Ulicy, siedzieliśmy na sofie, każdy w swoim rogu, ja z gazetą, Patrick z książką,
w telewizji liczono głosy, a czas był nieskończony. I tak przecież już zawsze miało być.

Autobus skręcił, potem jeszcze raz i w końcu zahamował. Choć nie miałam najmniejszej

ochoty, musiałam otworzyć oczy.

Tarifa.

Najpierw był wiatr. Uderzył z całą mocą, kiedy wysiadłam, niemal mnie wywrócił. Suchy,

gorący i nieustępliwy targał za włosy, plątał je i skręcał, smagał po twarzy.

Tutaj świat się kończy, pomyślałam.

Budynek dworca autobusowego był zwykłym barakiem z blachy falistej, postawionym na

wygwizdowie. Pośród kamieni i zarośli leżała zapomniana, wykrzywiona łyżka koparki.
Odrobinę dalej stały kwadratowe moduły mieszkań z trzepoczącym na balkonach praniem.
Zmrużyłam oczy, zwrócona ku białemu słońcu. Za domami majaczył skrawek morza.

Guardia Civil miała siedzibę w brunatnym kompleksie kamiennych budynków, które

zajmowały cały kwartał. Zamykający je od tyłu mur wieńczył drut kolczasty.

W Hiszpanii są trzy rodzaje policji. Dowiedziałam się o tym z internetu, jeszcze w

Lizbonie. Guardia Civil odpowiada za bezpieczeństwo na terenach przygranicznych, to właśnie
jej nazwa przewijała się w artykułach o nielegalnej imigracji.

W poczekalni ubrana na czarno kobieta tuliła w ramionach kwilące niemowlę owinięte

background image

kocykiem. Obok niej dwoje mężczyzn osunęło się na krzesłach i zasnęło. Wywołano mnie przed
nimi.

– A więc jest pani obywatelką amerykańską?

Policjant siedział za biurkiem ustawionym na środku nagiego pokoju.

– Po tej stronie Gibraltaru nie mamy szczególnie dużo turystów z Ameryki.

– Nie jestem turystką – odparłam, siadając, choć mnie o to nie poproszono.

– Ach tak!

Mężczyzna odchylił się na krześle. W jego spojrzeniu czaiła się natarczywość. Za plecami

miał obraz Matki Boskiej.

– W ubiegły poniedziałek znaleziono na plaży w Tarifie martwego mężczyznę –

powiedziałam.

– Jest pani reporterką? – zapytał podejrzliwie.

– Nie. Jestem jego żoną.

Policjant się zaśmiał. Donośny i radosny śmiech szybko umilkł.

– Nie, nie. Jest pani w błędzie, señora. To był nielegalny subsaharyjski imigrant. Jeden z

tych, którzy próbują przepłynąć cieśninę łodziami, rozumie pani, takimi kiepskimi pateras.
Myśleliśmy, że udało się nam powstrzymać te przeprawy, ale zawsze znajdzie się kilku śmiałków.

Wyjęłam zdjęcie Patricka z torebki i położyłam je na biurku.

– Czy to był on?

Policjant pochylił się nad fotografią, a potem spojrzał na mnie. Podejrzliwie. Bez cienia

sympatii. Podniósł zdjęcie i zaraz rzucił je na stół.

– Kto to jest?

– Nazywa się Patrick Cornwall. Jest amerykańskim dziennikarzem, mieszka w Nowym

Jorku. Jesteśmy małżeństwem.

Przemyślałam zdania po hiszpańsku, zanim tu weszłam. Ułożyłam je ze słów znanych mi

ze słownika, a nie z ulicy w Loisaidzie.

Policjant zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Nie brzmi pani jak Amerykanka.

– Dorastałam w portorykańskiej dzielnicy w Nowym Jorku – wyjaśniłam – wówczas

człowiek uczy się tego i owego.

– I to miałby być pani mąż?

Zastukał palcem w fotografię.

– Zniknął w Lizbonie dwa tygodnie temu. Został zamordowany.

– Zaraz, tylko spokojnie – powiedział. Wstał i skinął w kierunku świętego wizerunku

Matki Boskiej, zanim ponownie odwrócił się do mnie. – Wiemy, że noc wcześniej z
marokańskiego wybrzeża wypłynęła łódź.

Wskazał na morze.

– Wiemy, że zatonęła albo że pasażerowie wskoczyli do wody. Czasami są do tego

zmuszani, aby kapitan zdążył wrócić do Maroka i ukryć się przed policją. Może tym razem
wyskoczyli trochę za wcześnie.

Okrążył biurko i podszedł do wiszącej na ścianie mapy.

– Zwłoki wypłynęły tutaj – uderzał długopisem w miejsce, gdzie ląd stykał się z morzem.

– Dzień później mieliśmy kolejne dwa ciała w Kadyksie, mężczyznę i kobietę. Kobieta była w
ciąży, w szóstym albo siódmym miesiącu. W ostatnim tygodniu razem z marokańską policją
morską wyłowiliśmy siedem martwych osób.

Zdjęłam kurtkę.

– Mąż miał tatuaż. – Zsunęłam sweter z lewego barku. Spojrzenia mężczyzny rozpełzły

background image

się po mojej skórze, gdy obnażyłam dwa wijące się wokół siebie pędy kwiatów i wyryte na
wieczność imię. Patrick. – Na jego tatuażu jest napisane: Alena. Wiem, że mężczyzna znaleziony
na plaży miał właśnie taki tatuaż.

Policjant zrobił kilka kroków w moją stronę. Pochylił się nade mną. Przycisnął palec do

tatuażu, pogładził go. Jego oddech obok mojego ucha.

Wzdrygnęłam się, ale nie odsunęłam. Obszedł biurko, znów usiadł.

– Czy pani mąż uprawiał sporty wodne? – odezwał się w końcu.

– Słucham?

– Tarifa to popularne miejsce wśród surferów.

Odchylił się na krześle, zaczął się huśtać.

– Przyjeżdżają tu kitesurferzy i surferzy z Anglii, Skandynawii, z całej Europy. Nie mają

respektu dla wiatru i morza, myślą, że to tylko zabawa. Z pewnością jest wśród nich paru
Amerykanów.

Patrick jako surfer. Pomysł był tak idiotyczny, że nie potrafiłam się przemóc, aby udzielić

odpowiedzi. Jeśli czegoś się bał, to głębokiej wody. Potrząsnęłam głową.

– Ledwo umie pływać.

Policjant pochylił się do przodu i nacisnął guzik z boku biurka. W drzwiach pojawił się

młodszy mężczyzna.

– Przynieś dokumentację Subsaharyjczyka z ubiegłego poniedziałku.

Kiedy drzwi się zatrzasnęły, pochylił się nad stołem z oczami wbitymi we mnie jak

pijawki.

– Pracuję w policji od czternastu lat – powiedział. – Znam tę granicę, wiem, co się dzieje.

Nowe pomysły rozchodzą się jak pożary po drugiej stronie. Przez jakiś czas mieliśmy
przeładowane pateras, które co tydzień wpływały na nasze terytorium. Później, gdy zaczęliśmy
korzystać z radarów, nastała moda na ukrywanie się pod karoserią samochodów na promie z
Tangeru, jeszcze później były tankowce. Widziałem chyba wszystko.

Zaśmiał się i założył ręce na karku.

– Ale pierwszy raz słyszę o Amerykaninie, który próbował przeprawić się przez cieśninę.

– Nie powiedziałam, że próbował przeprawić się przez cieśninę. Został zamordowany.

Młodszy policjant przyszedł z teczką, którą wręczył zwierzchnikowi. Zerknął na mnie.

Podciągnęłam sweter, zakrywając bark.

Mężczyzna za biurkiem otworzył teczkę i wyjął kilka fotografii. Poczułam, jak lodowaty

dreszcz przeszywa mi ciało, uniosłam się trochę z krzesła. Policjant podsunął mi trzy zdjęcia.

Pierwsze przedstawiało Patricka leżącego na plaży. Był nagi. Krzyczał, pomyślałam,

krzyczał, gdy wrzucali go do wody. Gonitwa myśli w głowie. Zamknęłam oczy i ponownie je
otworzyłam. Zmuszając się do patrzenia, położyłam palce na fotografii. Gładka powierzchnia.
Nie żyje.

Następne zdjęcie pokazywało twarz w zbliżeniu. Szybko je odwróciłam. Przecież już

wiedziałam. Nie chciałam, by właśnie ten obraz stał się ostatnim, by przesłonił pocałunek, który
Patrick złożył na moich ustach, nim pobiegł do taksówki, pojechał do Newark, odleciał do
Paryża. Wytarłam twarz rękawem i zmusiłam się do spojrzenia na ostatnią fotografię.

Widniał na niej jego bark. Kwieciste pędy wijące się wokół mojego imienia, jak coś, co

mógłby namalować Botticelli. Czerwień i zieleń. Po pierwszej wizycie u Chińczyka Patrick
poszedł do innego salonu tatuażu i wypełnił kontury kolorami. Chińczyk nie miał doświadczenia
w tatuowaniu czarnoskórych. Jasne barwy ginęły na tle ciemnej karnacji, ale głęboka czerwień
była dobrze widoczna, podobnie jak kolor trawy. Alena na czerwono, kwiaty na zielono.

Żołądek podszedł mi do gardła, wymamrotałam coś, zakryłam usta dłonią, wstałam,

background image

przebiegłam przez poczekalnię, gdzie kobieta z niemowlęciem załopotała czernią gdzieś na
obrzeżach pola widzenia, i wtoczyłam się do damskiej toalety. Opadłam na sedes i
zwymiotowałam. Biały chleb, szynka, sok pomarańczowy. Konwulsjom żołądka towarzyszyło
drżenie całego ciała. Z resztkami jedzenia wypłynęła ze mnie resztka nadziei.

Bez pośpiechu opłukałam się w zimnej wodzie. Przyłożyłam dłonie do policzków.

Osuszyłam twarz papierem toaletowym.

Po moim powrocie policjant zmienił nastawienie. Siedział teraz na krześle wyprostowany,

poważny.

– Jak się pani czuje?

Pokręciłam tylko głową. Trzęsły mi się nogi, kiedy siadałam.

– Potrzebujemy identyfikacji – powiedział, zbierając leżące przed nim fotografie.

Nie patrzyłam na nie.

– To on – odparłam i przycisnęłam dłońmi uda, by przestały drżeć. – Patrick Cornwall.

Trzydzieści osiem lat. Obywatel amerykański.

Mężczyzna podrapał się po szyi.

– To oczywiście nie wystarczy do stwierdzenia zgonu, są odpowiednie procedury i

musimy…

– Co to za gadanie? – nagle przypomniał mi się niepolerowany hiszpański, poznany w

dzieciństwie.

– Każdy mógłby tu przyjść, powiedzieć: to mój mąż, a potem zgarnąć spadek. Nie

twierdzę, że pani tak robi, ale są inni.

– Przecież mówię, że to on.

Zmarszczył brwi zrośnięte u nasady nosa.

– Potrzebujemy niepodważalnej identyfikacji – upierał się, wyciągając kilka dokumentów

z teczki.

– Co pan przez to rozumie?

Otuliłam się kurtką.

– Jeśli mamy do czynienia z marokańskim imigrantem, kontaktujemy się z marokańską

policją i oni przejmują sprawę. Ale gdy chodzi o imigrantów z krajów na południe od Sahary, to
trochę bardziej skomplikowane.

– Ale czy pan naprawdę nic nie rozumie? – z mojej ściśniętej krtani wydobył się falset. –

Patrick to nie żaden pieprzony Subsaharyjczyk, tylko Amerykanin od siedmiu pokoleń!

Policjant pomachał trzymanymi w ręce papierami, a potem położył je przede mną.

– Nie potrafimy ustalić tożsamości tych, których ciała tu wypływają – powiedział. – Nie

wiemy nawet, z jakiego kraju pochodzą. Nigeria, Ghana, Sierra Leone, Senegal… Gdzie
mielibyśmy zacząć?

Skrzyżowałam ręce na piersi i wcisnęłam dłonie pod pachy, by je zagrzać.

– Pobieramy odciski palców i próbkę krwi, potem zwłoki przewozi się do chłodni. Nie

słyszałem, żeby kiedykolwiek ustalono czyjąś tożsamość.

Wpatrzona w niego słuchałam, jak mełł i mełł o tych swoich cholernych imigrantach.

Tutaj widocznie nie obowiązywała zwykła logika i zrozumiałam, że Patrick może zniknąć raz
jeszcze w jakiejś kafkowskiej biurokracji zajmującej się śmiercią. Mój wzrok spoczął na Matce
Boskiej z Dzieciątkiem i nagle, w środku tego wszystkiego, przyszła mi do głowy absurdalna
myśl: gdyby w tamtych czasach znali DNA, mogliby dowieść, kim był ojciec.

– Gdzie znajduje się najbliższy konsulat amerykański? – zapytałam.

– W Sewilli.

Nie chcę go zobaczyć, pomyślałam. Nie chcę stać w lodowatej chłodni, powiedzieć: „to

background image

on”, gdy zdejmą zasłonę z jego twarzy, i wybuchnąć płaczem, nie chcę, żeby było tak zimno,
kiedy zobaczę go ostatni raz.

– Czy możecie wysłać mejlem te wszystkie dane, linie papilarne i tak dalej do

amerykańskiego konsulatu?

– Nie – odparł policjant. – Nie możemy.

– Nożeż… cojones!

Uderzyłam pięścią w stół i niewiele brakowało, bym nazwała go też skurwysynem, gdy

mężczyzna uśmiechnął się, aż mu błysnęło złoto w trzonowcach.

– Ale możemy oczywiście wysłać faks.

Przed komendą policji wybrałam numer do konsulatu w Sewilli.

Odebrał mężczyzna, Tom McNerney, sądząc z akcentu, ze Środkowego Zachodu.

– To trochę bardziej skomplikowane niż sprawa paszportowa – powiedziałam.

– Okej. Proszę, niech pani opowie i zobaczę, co się da zrobić.

Wpatrzona w potężne ściany siedziby policji, streściłam całą historię dość krótko i

rzeczowo, jakby mnie już nie dotyczyła. Na murze ktoś namalował symbol anarchistów.

– Proszę zachować spokój – rzekł Tom McNerney, gdy skończyłam. – Jak tylko dostanę

faks z Tarify, od razu do pani zadzwonię i mając dokumentację za punkt wyjścia, zajmiemy się
tym krok po kroku, okej?

– Okej.

Coś ścisnęło mnie w piersi. Nareszcie człowiek, który się przejął.

– A w Tarifie mogę pani polecić Café Central w starej dzielnicy, sympatyczny lokal, w

którym można zjeść prosty lunch. Historyczne miejsce, dobre ceny.

– Dziękuję – odpowiedziałam. – Zapamiętam.

Skręciłam za rogiem i wiatr uderzył mnie z całą mocą. Smagający twarz piasek kłuł

milionem igiełek. Przede mną rozciągały się plaża i morze, otwarty horyzont ku nieskończoności.

Gdzieś tam go znaleziono.

Opadłam na betonową ławkę. Znalazłam numer wśród ostatnio wybranych.

Odpowiedziała po drugim sygnale.

– Po tej stronie jeszcze raz Ally Cornwell.

– Aha, to pani – westchnęła Terese. – Ostatnim razem nagle pani znikła. Odłożyła pani

słuchawkę?

Pochyliłam się do przodu, trzymając kurtkę jak osłonę od wiatru.

– Chciałabym się tylko dowiedzieć jednej rzeczy.

– Tata mi radzi, żebym nie rozmawiała z dziennikarzami. Oni wszystko przekręcają, piszą

tendencyjnie i dają mylne informacje.

– Nie jestem dziennikarką.

– No to o co tutaj chodzi?

– Trochę trudno wyjaśnić – odparłam, ścierając stopą drobniutki piasek z bruku. –

Powiedziałam wcześniej, że może znam mężczyznę, którego znalazłaś na plaży, i teraz wiem, że
to właśnie on. Widziałam go na zdjęciach.

– Naprawdę? – Zamilkła na parę sekund. – Nie myślałam o nim w ten sposób. No… że

ktoś go zna.

– Muszę wiedzieć, gdzie leżał – przerwałam jej. – Dokładnie gdzie.

– Dlaczego chce to pani wiedzieć?

– Proszę, opisz mi tylko to miejsce.

Znów zapadła kilkusekundowa cisza. Nad moją głową krążyły mewy.

– Nie potrafiłam o tym nikomu opowiedzieć – wyszeptała Terese i zaniosła się

background image

rozpaczliwym szlochem. I podczas gdy, wylewając z siebie wszystkie żale, wyznała, że tę feralną
noc spędziła na plaży z poznanym parę godzin wcześniej surferem z jakiejś mieściny w Anglii, i
że ów Alex najwyraźniej złamał jej serce, zdążyłam przejść przez wydmy. Zanim głos
dziewczyny po drugiej stronie utonął w niekontrolowanym płaczu, udało mi się z niej wyciągnąć
parę faktów.

Ciemny kamienny pirs wychodził kilka metrów w morze.

– Właśnie tam leżał – łkała Terese. – A ja na niego nadepnęłam, rozumie pani?

Wspięłam się po kamieniach i usiadłam. Powierzchnia morza to unosiła się, to opadała w

rytm ruchu fal i nawet ląd zdawał się huśtać. Zero trwałości, nic stałego. Nad moją głową
przeleciał pomarańczowy latawiec z surferem odzianym w piankę, uczepionym na linie;
mężczyzna podskakiwał na desce i w końcu wpadł do wody. Powietrze było słone i gorące.

– Nie pojmuję, jak mógł mi to zrobić – nie przestawała szlochać Terese.

Popatrzyłam na trzymany w ręce telefon, niemal zapominając, że dziewczyna jeszcze tam

jest.

– Kto? – spytałam, zdezorientowana.

– Alex. No, przecież uprawialiśmy…

Z dołu bryznęła woda, gdy kolejna fala uderzyła o kamienie i potoczyła się ku plaży.

Spieniona powierzchnia. Leżał tu gdzieś, zaklinowany między skałami. Nie mogłam się przemóc,
by spojrzeć w dół.

– Nie powinnam była tego robić, prawda?

– Czego?

– No, jak to czego? Kochać się z nim!

– A co to ma do rzeczy?

Oczy piekły od piasku i ostrego światła. Przymknęłam powieki, zwróciłam się ku

horyzontowi na zachodzie, nie potrafiłam ocenić, gdzie się kończy morze i zaczyna niebo.

– Gdybym się nie zgodziła na seks – kwiliła Terese – to może by mnie polubił?

– Ależ daj spokój! – przerwałam jej i poszybowałam myślą do pierwszego wieczoru,

kiedy wciągnęłam Patricka do bramy w East Village; jego dłoń w mojej, gdy prowadziłam go
przez ciemną klatkę schodową, w której nigdy nie wymieniali żarówek. – Czasami trzeba
zaryzykować.

Odgarnęłam włosy z oczu, ale wiatr momentalnie przywiał je z powrotem.

– Wziął mój paszport – zawodziła dziewczyna. – Rozumiesz, zabrał mi paszport, żeby go

sprzedać, żeby na tym zarobić. A ja, głupia, znowu poszłam do baru Blue Heaven, tylko po to,
żeby go spotkać.

– Po której stronie skały leżał?

– Przecież już powiedziałam. Po prawej, mniej więcej w połowie.

W końcu zmusiłam się, by odwrócić głowę i spojrzeć w dół. Terese już tam nie było,

jedynie myśl o ciele Patricka. I chłodzie wody. Nowa fala rozbiła się w odmętach piany,
poruszyła piasek na dnie i cofając się, zostawiła kilka muszelek. Po chwili nadeszła kolejna fala i
zmyła wszystkie ślady poprzedniej.

background image

TARIFA
PIĄTEK, 3 PAŹDZIERNIKA

– Jak tam pogoda na wybrzeżu?

Zadzwonił Tom McNerney z konsulatu, zaraz po dziesiątej rano.

– Zakładam, że wieje – odparłam.

Zjadłam podwójne śniadanie i usiadłam przy jednym z komputerów za recepcją. To był

prosty pensjonat przy bocznej ulicy, wybudowany w arabskim stylu, z wewnętrznym
dziedzińcem i pokojami wokół. Na niebieskich i białych kafelkach, którymi wyłożono ściany,
latały pulchne cherubinki.

– Mam tutaj kopię faksu z liniami papilarnymi.

– Okej.

Zamknęłam mejl od Benjiego i wstałam. Mężczyzna po drugiej stronie szeleścił

papierami.

– A teraz pytanie, co robimy dalej – powiedział. – Na początek będą mi potrzebne odciski

palców do porównania.

Upłynęło kilka sekund, zanim dotarło do mnie znaczenie tych słów. Oczywiście! Nie

sięgnęłam myślą aż tak daleko.

Tom McNerney zakasłał.

– Ewentualnie DNA, choć to bardziej skomplikowana historia.

Tylko nie DNA, pomyślałam, zagłębiając się w fotelu z rattanu. Nie mogłam oderwać

oczu od trzech plastikowych flamingów naturalnej wielkości, będących częścią wystroju wnętrza.

Odciski palców wydawały mi się mniej… intymne.

Było ich pełno w domu, rzecz jasna. Na jego rzeczach w Lizbonie. Zostawiłam walizkę w

hotelowej przechowalni i wręczając dwadzieścia euro napiwku, poprosiłam, by mogła tam
jeszcze jakiś czas poleżeć.

– Najprościej byłoby, gdyby już znajdował się w rejestrze – kontynuował McNerney.

Rejestr. Zaraz, może Patrick faktycznie figuruje w jakiejś bazie danych?

Jasne! Czyż ojciec nie złajał go właśnie za to? Że znalazł się w rejestrze policyjnym i w

pogoni za sensacją na pierwszą stronę gazety zniweczył sobie przyszłość?

– Parę lat temu wylądował w areszcie – powiedziałam. – W waszyngtońskim dystrykcie

policyjnym.

– Okej – skomentował McNerney.

Wyczułam w jego głosie ledwie zauważalną zmianę.

– Pozostaje mi zatem skontaktować się z ludźmi w kraju…

– Patrick nie jest przestępcą – dodałam szybko. – Pracował pod przykryciem jako, że tak

powiem, kryminalista. Zbierał materiały do reportażu o rasizmie w łonie policji, o gorszym
traktowaniu czarnych aresztowanych w porównaniu z białymi; chodziły słuchy o
systematycznym biciu i wymuszaniu zeznań.

– Brzmi znajomo.

– Zaliczył za to prawie Nagrodę Pulitzera. Plus złamane żebro.

– Mówi pani, waszyngtoński dystrykt policyjny…

Słyszałam, jak uderza w klawisze. Wyobrażałam sobie, jak linie papilarne Patricka

nakładają się na siebie i pasują jak ulał.

– Dowiedziałem się też pewnej rzeczy…

– Tak?

– Gdy chodzi o takie sprawy, istnieją odpowiednie procedury.

Głos był zachrypnięty. Mężczyzna raz po raz odkasływał i odchrząkiwał.

background image

– No… jeśli więc na pierwszy rzut oka chodzi o imigranta z kraju na południe od

Sahary…

Ważył każde słowo, by nie zrobić fałszywego kroku.

– Co pan ma na myśli?

– Zdążyli go pochować.

– Słucham?

– Pani mąż, Patrick Cornwall, został pochowany kilka dni temu. W poniedziałek, gwoli

ścisłości.

Ręka opadła ciężko, telefon też, ku podłodze. Zamknęłam oczy i pomyślałam o zbitej

ziemi, o panującej pod nią ciemności. Warstwa na warstwie.

– Halo? Słyszy mnie pani? – wołał McNerney w mojej dłoni.

Znów przyłożyłam słuchawkę do ucha.

– Nie mogli tego zrobić – odezwałam się. – Przecież nawet nie wiedzieli, kim jest.

– O ile dobrze zrozumiałem, zabrakło miejsca. W ostatnich tygodniach mieli tam kilka

osób, które zmarły. Imigrantów, to raz, ale też… chrr… zwykłych obywateli, oni też umierają,
starcy i staruszki. To niewielkie miasto.

– Patrick został zamordowany.

Cisza po drugiej stronie. Jeszcze jedno chrząknięcie.

– Przykro mi – powiedział.

– Jest obywatelem amerykańskim – słowa więzły mi w gardle.

– Jako najbliższa osoba może pani oczywiście żądać wydania zwłok, gdy tylko zostaną

dopełnione wszystkie formalności. Pomożemy pani z papierkową robotą.

– Nie chodzi mi o to – powiedziałam, wstając. – Zabili go. Nie wiem dokładnie, co to byli

za ludzie, ale wiem, kto za tym stoi, Francuz o nazwisku…

– Tylko spokojnie, krok po kroku.

Chodziłam tam i z powrotem po holu. Środkowo-zachodni dialekt McNerneya w moim

uchu. Docierające do mnie fragmenty monologu.

Najpierw załatwi ustalenie tożsamości. Wie, że nie przeprowadzono sekcji zwłok.

Obdukcja to następny krok, ale tym zajmie się policja hiszpańska.

– Nie wszczynamy żadnych działań, dopóki nie zażądają naszej pomocy – wyjaśnił. – Nie

mogę łamać zasad obowiązujących w dyplomacji.

– A gdyby tak pan zapytał ich ostrożnie, czy przypadkiem nie potrzebują pańskiej

pomocy?

– Wówczas ingerowałbym w pracę policji w kraju, w którym stacjonuję. A tego nie

chcemy robić.

– A więc takie buty – powiedziałam i zaczęłam trzeć czoło.

Wyobraziłam sobie, jak wracam do Guardia Civil i wywracam do góry nogami ogołocony

pokój komendy. A może teraz sprawę przejęła inna organizacja? Polícia Nacional? Ociężała ze
zmęczenia, opadłam na inny fotel, obok ogromnych donic z plastikowymi kwiatami.

– Jeśli będziemy działać krok po kroku, wszystko się ułoży, zobaczy pani.

– W którym miejscu?

– Słucham?

– W którym miejscu go pochowano?

W szczerym polu, za niemieckim dyskontem leżał cmentarz katolicki. Obok, na pożółkłej

trawie, pasły się trzy konie.

Wiatr umilkł, gdy weszłam przez bramę. Otoczona murami zieleń była tu soczysta. W

środku tego suchego krajobrazu powstała enklawa bujnej roślinności, jak gdyby koncentracja

background image

śmierci dawała ziemi życie i może właśnie tak było… z prochu powstałeś…

Pracownik cmentarza wstawiał narzędzia ogrodowe do schowka.

– Przepraszam pana – zaczęłam w swojej najlepszej wersji hiszpańskiego. – Szukam

nowego grobu. Pochowano tu mężczyznę, w poniedziałek.

Zapytany wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Myślę, że był nielegalnym imigrantem – dodałam.

Mężczyzna odstawił szpadel. Jego twarz była pomarszczona, w ustach brakowało

większości zębów. Wskazał na południową część cmentarza.

Wymamrotałam „dziękuję” i idąc we wskazanym kierunku, odnotowywałam panującą

wśród zmarłych hierarchię. W pierwszych rzędach pyszniły się katolickie nichos, czteropiętrowe,
okwiecone grobowce o łukowatych sklepieniach, z wyrytymi nazwiskami i prywatnymi rzeźbami
przedstawiającymi Jezusa i Najświętszą Marię Pannę. Później zwykłe nagrobki, coraz mniej
wymyślne, im bliżej obrzeży. Coraz mniej kwiatów. Wkrótce zniknęły również nazwiska. Kilka
anonimowych grobów zaznaczono cegłami. Ze szczelin wyzierała trawa. Żadnego z nich nie
wykopano w ciągu ostatnich tygodni.

W końcu dotarłam do niewielkiego pomnika. Prosta płyta pamiątkowa z inskrypcją,

bukiecik różowych kwiatów. En memoria de los imigrantes caidos en aquas del „estrecho”. Ku
pamięci imigrantów, którzy wpadli do „wąskiej” wody. „Wąska” woda to oczywiście cieśnina
między kontynentem afrykańskim a Europą.

Słońce paliło w kark. Odwróciłam się. Za moimi plecami grunt wznosił się ku murowi.

Na najodleglejszy kąt padał cień rosłego drzewa. Wokół starej mogiły zawaliło się zardzewiałe
ogrodzenie. Zaraz obok wznosił się kopczyk ziemi, wielkości trumny. Podeszłam bliżej.
Pochyliłam się, wzięłam do ręki garść brunatnej ziemi. Była wilgotna, pachniała próchnicą i
jesienią. Opadłam na kolana. Położyłam dłoń na grobie.

Pustka. Czułam tylko pustkę. Głęboką i głuchą ciszę, do której nie docierają żadne

dźwięki. Nigdy nie miałam boga, z którym mogłabym porozmawiać. Ani katolickiego, ani
innego. Pierwszy raz w życiu zatęskniłam za czymś większym, za pociechą, o której źródle nie
miałam pojęcia.

Pochyliłam się jeszcze niżej, przyłożyłam policzek do ziemi i szepnęłam:

– Patrick. Jestem tu i muszę ci coś powiedzieć…

Słowa uwięzły mi w gardle.

Zostaniesz ojcem.

Cień drzewa przemieszczał się wolno po białym murze, czas płynął.

Kiedy w końcu się podniosłam, z trudem wyprostowałam kolana. Odwróciłam się ostatni

raz i spojrzałam na bezimienną część cmentarza. I zrozumiałam, że czeka mnie rozmowa, której
dłużej nie mogę odwlekać.

– To nieprawda! – krzyczała do słuchawki.

Trzymałam telefon w sporej odległości od ucha. Później rozmowę przejął ojciec Patricka.

W tle słyszałam Eleonor Cornwall. „Mój syn nie umarł. To nieprawda, że nie żyje”.

Robert Cornwell rzeczowo i formalnie poprosił mnie, bym opowiedziała, co dokładnie się

wydarzyło.

– Na katolickim cmentarzu? – wydusił z siebie, gdy zbliżyłam się do końca opowieści. –

Przecież wiesz, że jesteśmy protestantami!

– To kraj katolicki – odparłam. – Nie wiedzieli, kogo chowają.

Cisza. Czy naprawdę musiałam bronić tego kraju, jak gdybym to ja zadecydowała o

miejscu pochówku? Siedziałam na łóżku w pokoju hotelowym, wyglądałam przez otwarte drzwi
balkonu.

background image

Rodzice Patricka nigdy nie zaakceptowali naszego małżeństwa. Przecież w kręgu

znajomych było tyle miłych czarnych dziewcząt!

– Spocznie na naszym cmentarzu – oznajmił Robert Cornwell zduszonym głosem. –

Matka musi mieć grób, który będzie mogła odwiedzać. Nasz adwokat zajmie się formalnościami.

Koniec połączenia. Teść odłożył słuchawkę, ja zaś położyłam się na łóżku i wbiłam oczy

w sufit. Rosnące na nim dwie wilgotne plamy zlały się w jedno. Nie powiedziałam, że oczekuję
dziecka Patricka.

Wieczorem przyszło potwierdzenie.

Ciągle leżałam na łóżku i chyba musiałam zasnąć, ponieważ coś mnie obudziło. Ciało

miałam zziębnięte i zdrętwiałe.

– Właśnie dostałem wiadomość z Waszyngtonu – powiedział Tom McNerney. – Dostałem

pozytywną identyfikację.

– Aha.

Czułam, że nic mnie już nie może poruszyć. Formalności wokół śmierci były czymś

abstrakcyjnym i z samą śmiercią nie miały nic wspólnego. Jawiły mi się jako biurokratyczna
procedura, którą – podobnie jak szkolne zadanie domowe – po prostu trzeba odrobić.

– Tak jak pani mówiła, Patrick Cornwall figuruje w rejestrze policyjnym, a jego linie

papilarne pokrywają się z liniami zmarłego w Tarifie.

Podciągnęłam się i usiadłam.

– I co teraz? – spytałam.

– Najpierw chciałbym panią bardzo przeprosić. Nawet nie wyraziłem ubolewania.

Patrzyłam, jak łopoczą firanki, porwane przez wiatr. Światło na zewnątrz przybrało

matowy, niebieskawy odcień, niedługo miał zapaść zmrok.

– Po pierwsze, musimy załatwić oficjalne świadectwo zgonu, tutaj może pani liczyć na

naszą pomoc w formalnościach i kontaktach z hiszpańskimi urzędami.

– A dochodzenie w sprawie morderstwa? – nie ustępowałam. – Co z nim?

Tom McNerney wciągnął powietrze przez zęby i mlasnął językiem.

– To trochę bardziej skomplikowane. Tutaj automatycznie wkraczamy w wewnętrzne

sprawy kraju, w którym stacjonujemy i – jak pani wie – nie mam prawa w nie ingerować.

– A co mówi policja?

– Z tego, co wiem, traktują sprawę jako nieszczęśliwy wypadek.

– Ale to nie było zwykłe utonięcie.

Wstałam i ciągle zesztywniała, obeszłam pokój dokoła.

– Patrick nigdy dobrowolnie nie wyszedłby w morze przy takich falach – zapewniłam. –

Nie wsiada nawet na prom do Staten Island.

„Nie wsiadał”, poprawiłam się w myśli. Teraz trzeba mówić „nie wsiadał”. Wszystko w

czasie przeszłym.

– Zgaduję, że policji potrzebne są bardziej konkretne poszlaki – rzekł McNerney. – Jeżeli

takowe istnieją, Hiszpanie z pewnością podejmą dochodzenie. Mam absolutne zaufanie do
tutejszej policji.

Tarłam dłonią czoło. Poszlaki?

– Musi pan porozmawiać z policją w Lizbonie. Inspektor Ferreira wie to i owo.

– Jak już wspomniałem, to nie ja mam dyktować tutejszej policji, co powinna robić. Jak

pani zapewne rozumie, nie patrzono by na to łaskawym okiem.

Opuściłam słuchawkę. Konkretne poszlaki.

– Nie mogę…

– Wtrącać się w ich pracę, wiem – powiedziałam i wzięłam głęboki oddech.

background image

– Przykro mi – zapewnił.

– Przypuszczam, że wkrótce odezwie się do pana doktor Robert Cornwell. Jego adwokat

zażąda przewiezienia zwłok Patricka do USA.

Weszłam na malutki balkon wychodzący na boczną ulicę i uderzyły mnie odgłosy innej

rzeczywistości. Warkot motoroweru bez tłumika. Dwie kobiety plotkujące głośno, każda po
swojej stronie zaułka.

Utonięcie. Czyżby sprawę śmierci Patricka dało się umorzyć tak łatwo?

Niedoczekanie! Patrick poświęcił tej historii swoje życie. Jego śmierć nie ma w sobie nic

normalnego.

Wróciłam do pokoju, usiadłam na łóżku i wybrałam numer do redakcji „Reportera” w

Nowym Jorku.

Dotarcie do Richarda Evansa zajęło mi niespełna cztery minuty.

– Ally Cornwall! – zawołał redaktor po drugiej stronie. – Co za zbieg okoliczności!

Właśnie siedzę tutaj z grubym listem nadanym w Lizbonie.

background image

TARIFA
SOBOTA, 4 PAŹDZIERNIKA

Pierwsze notatki pojawiły się rano hiszpańskiego czasu w dodatkowym e-wydaniu

„Reportera”.

AMERYKAŃSKI DZIENNIKARZ ZAMORDOWANY?

Nowojorski dziennikarz Patrick Cornwall nie żyje. Znaleziono go martwego w

południowej Hiszpanii. Istnieją przesłanki, by sądzić, że został zamordowany.

Patrick Cornwall, l. 38, znany czytelnikom „Reportera” jako nieustraszony i wytrawny

publicysta, dwa lata temu został nominowany do Nagrody Pulitzera za swój demaskatorski
reportaż o rasizmie w łonie waszyngtońskiej policji. Ostatnio przez ponad miesiąc zajmował się
badaniem współczesnego niewolnictwa w sercu Europy i kolebce ideałów wolnościowych, w
Paryżu. Zetknął się z brudną rzeczywistością, w której życie ludzkie jest niewiele warte.

– Patrick był na tropie siatki kryminalnej, obejmującej swoim zasięgiem również elitę

władzy – mówi wdowa, Alena Cornwall, która przez ostatnie tygodnie szukała zaginionego męża
w Europie.

W końcu go znalazła na plaży w Tarifie, nadmorskim mieście w Hiszpanii. Lokalna

policja sądziła, że ma do czynienia z afrykańskim imigrantem, który utonął w trakcie przeprawy
przez Cieśninę Gibraltarską, dlatego zmarły został pochowany w bezimiennym grobie.

Alena Cornwall domaga się teraz od policji dochodzenia w sprawie morderstwa.

– Śmierć Patricka Cornwalla to nie tylko zbrodnia przeciw jednostce – komentuje senator

John Whitford. – To również zbrodnia przeciw wolności słowa.

Przetarłam zmęczone oczy, przejrzałam resztę artykułu. Jego sens do mnie nie docierał.

Czarne litery na migotającym szarawym ekranie stanowiły tekst jak każdy inny, który mnie nie
dotyczy. A mimo to byłam trochę na haju; euforia towarzysząca uczuciu, że jestem w centrum
wydarzeń. Siedziałam przed komputerem za recepcją i przeskakiwałam z artykułu na artykuł.
Musieli się porządnie napracować.

Były tam cyfry dotyczące niewolnictwa na świecie, komentarze aktywistów z organizacji

działających na rzecz likwidacji niewolnictwa, przykłady współczesnego niewolnictwa, artykuł o
pożarze hotelu, w którym poniosło śmierć siedemnaście osób, mapa pokazująca drogi imigracji…

Wszystko tam było, choć nie do końca.

Według autora artykułu Patrick Cornwall postawił hipotezę o przedsiębiorstwach, które

pod przykrywką legalnej działalności zajmują się zakrojonym na szeroką skalę pośrednictwem
niewolniczej siły roboczej. Odbiorcami tanich pracowników są między innymi
zachodnioeuropejskie firmy rolnicze, budowlane i zajmujące się sprzątaniem.

Hipotezę? Nazwisko Alaina Thery’ego nigdzie się nie pojawiło, Richard Evans zapewniał

jednak, że to dopiero początek.

– Na razie nie możemy ujawnić żadnych nazwisk – wyjaśnił. – Dobiorą się nam do dupy i

wylądujemy w sądzie.

– Patrick nie żyje – odparłam. – Wiem, że za tym stoi Alain Thery.

– Pani może wie, ale to mnie wsadzą za kratki.

Richard Evans siedział w redakcji przez pół nocy, wezwał posiłki, przydzielił zadania, a

sam napisał główny artykuł.

– Cornwall miał, kurde, rację! – wykrzyknął, gdy zadzwonił do mnie, by uzgodnić kilka

faktów. – To piekielnie mocna historia, prawdziwa kandydatka do nagrody! Szkoda, że bez
narracyjnego nerwu Patricka, bez zeznań naocznych świadków, bez tych emocji, gdy wyciągał
imigranta z płonącego piekła.

Z fotografii umieszczonej w notce o autorze spoglądały na mnie niebieskie, bystre oczy.

background image

„Wykorzystywanie imigrantów jako taniej i darmowej siły roboczej to mroczna strona

globalnej gospodarki – pisał Evans i porównywał dawny oraz obecny handel niewolnikami. –
Dawniej niewolnik był inwestycją obliczoną na lata, ba! pokolenia, teraz zaś jest towarem
jednorazowego użytku, pośród masy innych nietrwałych produktów. Nie zastanawiajmy się, które
z nich są gorsze. Dokończmy dzieło abolicjonistów zapoczątkowane niespełna dwieście lat temu
i znieśmy niewolnictwo raz na zawsze!”

Tekst kończył się wezwaniem do polityków. „Demokracje – pisał – muszą znaleźć lepsze

rozwiązania niż odgradzanie się od świata murami”. W ostatnich linijkach dał wyraz swemu
ubolewaniu z powodu śmierci Patricka, nazwał go jednym z najbardziej cenionych freelancerów
współpracujących z czasopismem i zapewnił, że będzie im go bardzo brakowało.

Z godziny na godzinę widziałam, jak wiadomość rozchodzi się w sieci.

Relacjonowano ją w CNN, a później w jednym kanale telewizyjnym po drugim. Kiedy

europejski ranek zamienił się w przedpołudnie, o wydarzeniu pisało coraz więcej gazet w
Hiszpanii, Francji i Wielkiej Brytanii.

Fotografia Patricka z notki w „Reporterze” rozeszła się po całym świecie. Niektóre media

zamieściły również moją podobiznę, pobraną ze strony domowej Joyce Theatre.

Ze zdjęcia uśmiechała się do mnie starannie uczesana kobieta z lekkim makijażem.

Kobieta z innego życia.

Przestałam czytać i przyglądałam się fotografii Patricka, zrobionej mniej więcej dwa lata

temu. Był na niej poważny i wyprostowany, wyglądał obco. Zatrzymany w chwili, która
momentalnie minęła.

Teraz pozostało nam tylko czekać.

Richard Evans zaręczał, że historia zacznie żyć własnym życiem. Nasilą się żądania, by

wszcząć dochodzenie, policja będzie zmuszona do działania, a sprawiedliwość w końcu wyjdzie
zwycięsko z tego całego gówna, jak się wyraził.

background image

TARIFA

PONIEDZIAŁEK, 6 PAŹDZIERNIKA

W poniedziałek dokonano ekshumacji.

Przyglądałam się wszystkiemu na odległość. To już się działo poza mną. Niewielka

koparka cofnęła, skręciła i zatrzymała się przy mogile. Kamery śledziły pierwsze ruchy maszyny.
Rozległ się szmer stłumionych głosów.

Kucnęłam między grobami, naciągnęłam kaptur na głowę, aby nikt mnie nie rozpoznał.

Na opustoszałym wcześniej obrzeżu cmentarza teraz roiło się od ludzi: reporterzy,

operatorzy telewizyjni i zwykli gapie. W ciągu dwóch dni wiadomość o śmierci Patricka obiegła
cały świat. Dziennikarze i producenci telewizyjni dość szybko dotarli do numeru mojej komórki,
zaczęli dzwonić już w sobotę. Nie przystawałam na żadne wywiady, odsyłałam wszystkich do
Richarda Evansa. Wszystko, co miałam do powiedzenia, przekazałam właśnie jemu. Kilka osób
zdobyło też mój adres mejlowy. Chcieli wiedzieć więcej o naszym wspólnym życiu, pytali, jakim
człowiekiem był Patrick. Chcieli wydrzeć mi każde zachowane wspomnienie.

Spacerowałam kilometrami wzdłuż brzegu. Ściągnęłam buty, podwinęłam dżinsy i szłam

boso. Było za zimno na kąpiel, ale woda kusiła i przyciągała, marzyłam o tym, żeby wypłynąć w
morze, zacząć pływać jak kiedyś, jeszcze w szkolnych czasach. Kiedy sunęłam przez fale,
wszystko wokół mnie znikało.

Po wschodniej stronie miasta leżały bezludne plaże, kamieniste i trudno dostępne.

Dotarłam do ruin pełnych rozbitego szkła i zużytych prezerwatyw. Kiedy wiatr zaczął dawać się
we znaki, skręciłam w otoczoną średniowiecznym murem starą część miasta z tą samą arabską
plątaniną uliczek, co Alfama w Lizbonie. Minęłam lokal o nazwie Blue Heaven Bar, gdzie Terese
spotkała gnojka, który ją okradł. W Café Central poleconej przez Toma McNerneya zjadłam
marokańską sałatkę z tuńczykiem i miętą zarówno na lunch, jak i obiad.

Spałam ciężko całą noc, pozbawioną kolorów i marzeń sennych, aż mnie obudził telefon.

Dzwonił McNerney z informacją, że hiszpańska policja postanowiła otworzyć grób Patricka.

Pod presją europejskich i amerykańskich gazet biurokracja nabrała tempa.

Zaplanowano sekcję zwłok. Rozpoczęło się dochodzenie w sprawie morderstwa.

Zdjęcia z ekshumacji zwłok szybko znalazły się w sieci.

Siedziałam przy „moim” komputerze za recepcją, zapłaciłam trzy euro za godzinę

internetu. Czytanie o śmierci Patricka było czymś bardziej rzeczywistym i konkretnym niż jej
przeżywanie. Gdzieś w środku ciągle jeszcze to do mnie nie dotarło.

Nigdy więcej.

Zadośćuczynienie, myślałam. Sprawiedliwość. Teraz to jest ważne. Otwarcie grobu było

pierwszym zwycięstwem, a wkrótce ci skurwiele mieli wylądować w więzieniu, na oczach całego
świata. Przejrzałam kilka hiszpańskich czasopism, lecz ich lektura wymagała zbyt wielkiego
wysiłku; znałam tylko potoczny wariant języka. Przeszłam do nowojorskich gazet.

„Reporter” opisywał ekshumację zwłok Patricka jako triumf sprawiedliwości.

Zamieszczono kilka artykułów o głośnych przypadkach niewolnictwa we współczesnym świecie,
ale nic nowego o pożarze w Paryżu, śmierci Mychajła Jeczenki czy o Alainie Therym. Ciągle
jeszcze nie padło jego nazwisko. Tak jak nie wspomniano o dokumentach byłego agenta KGB.

W zamian obsypywano pochwałami dokonania Patricka.

Mogliście częściej kupować jego artykuły, kiedy żył, pomyślałam, zamykając portale

gazet. Odchyliłam się na krześle. Zastanawiałam się, czy nie nadeszła pora, by opuścić to
zapomniane przez Boga miasto. Wystarczyło przecież tylko pojechać autobusem do Malagi, a
później wsiąść do samolotu. I polecieć do domu.

Do domu. Czy to możliwe? Tak po prostu wrócić, jak gdyby nigdy nic? Włożyć stare

background image

ciuchy, wkroczyć w swoje dawne życie.

Odpuściłam sobie wszystkie mejle od dziennikarzy i otworzyłam dwa ostatnie od

Benjiego.

W pierwszym pisał jak bardzo, bardzo, bardzo mu przykro. Świat jest potwornym

miejscem, a miłość nigdy nie ma szans.

Skopiował wiersz Audena, ten z Czterech wesel i jednego pogrzebu.

The stars are not wanted now: put out every one

Pack up the moon and dismantle the sun…

Wysłał również trzy szkice scenografii dla Cherry Lane Theatre. Ot, takie luźne pomysły,

napisał, do zaprezentowania na następnym spotkaniu. Zabrakło mi sił, aby otworzyć załączniki.
Pomyślałam, że do mojego powrotu Benji będzie musiał podtrzymywać zainteresowanie
klientów.

Zacznijmy od tego pierwszego, odpisałam. Jeśli nie ma tam pomysłu od samego

początku, to nie ma.

Właśnie miałam zamknąć skrzynkę pocztową, gdy wśród nieprzeczytanych wiadomości

dostrzegłam mejl od Caroline Kenney. Jej objawienie w kolorze lila wypłynęło nagle z
niepamięci niczym z innej epoki. Paryż był nieskończenie odległy.

Oh, my darling, oh, my dear, pisała. Następnie kilka linijek z kondolencjami i PS: „Jutro

mam się spotkać z Guyem Barreau. Szukałam Alaina Thery’ego, ale nie ma go w mieście.
Chodzą słuchy, że jest na którymś ze swoich jachtów, w Saint-Tropez albo Puerto Banus”.

Kliknęłam w symbol listu, aby odpowiedzieć, lecz nie wiedziałam, co napisać, i

wyłączyłam komputer. Wciąż chodził mi po głowie wiersz Audena, kiedy ekran pokrywał się
czernią.

…Pour away the ocean and sweep up the wood

For nothing now can never come to any good.

Gdy się ocknęłam, w telewizji szedł hiszpański talk-show. Na dworze było jeszcze jasno,

buczały syreny. Przypomniałam sobie, że jakiś czas temu rzuciłam się na łóżko. Przełączałam
stacje telewizyjne. Później musiałam zasnąć. Nigdy dotąd nie byłam tak zmęczona.

Podniosłam pilota z podłogi i zaczęłam szukać jakiegoś kanału informacyjnego. Po

wiadomości o hiszpańskiej polityce wewnętrznej ze studia przeniesiono się do Tarify. Kamera
prześlizgnęła się z kutrów rybackich na posąg Chrystusa stojący na końcu pirsu. Podkręciłam
fonię. Głos hiszpańskiego spikera: „To tutaj, w Tarifie, znaleziono ciało amerykańskiego…”.
Twarz Patricka, fotografia z notki o autorze, „…podejrzenia, że został zamordowany…”.

W kadrze pojawił się czarnoskóry młodzieniec.

– Od razu go rozpoznałem – powiedział zabawnym angielskim.

Tekst na pasku wyjaśniał, że mężczyzna ma na imię James i jest imigrantem.

– Patrick Cornwall tamtej nocy był z nami w łodzi. Powiedział, że napisze o podróży z

Afryki dla amerykańskiej gazety.

Wszystkie odgłosy ulicy zniknęły. Co znowu za cholerna łódź? O czym ten człowiek

mówi? Afryka?

– To była okropna przeprawa przez cieśninę – mówił dalej. – Zerwał się wiatr, prawie

sztorm, łódź się kołysała, nabrała wody, ludzie powpadali do morza, chyba wszyscy utonęli.

– Ale ty przeżyłeś – odezwał się reporter, którego angielski był jeszcze gorszy.

– Przeżyłem i dziękuję za to Bogu – odparł James, wznosząc oczy ku niebu.

Mówił w pidgin English, języku pidżynowym z dawnej brytyjskiej kolonii. Wywiad był

opatrzony hiszpańskimi napisami.

– Zdecydowałeś się wystąpić publicznie mimo ryzyka, że zostaniesz odesłany do swojego

background image

kraju. Dlaczego chcesz nam o tym opowiedzieć?

– Jestem to winien Bogu, ponieważ mnie uratował z morza.

– I jesteś całkowicie pewien, że w tej samej łodzi siedział Patrick Cornwall, amerykański

dziennikarz?

– Powiedział, że napisze o nas – odrzekł James. – Zapytałem go, czy mi pomoże dostać

się do Ameryki. Był dobrym człowiekiem.

Imigrant zniknął, a kamerzysta panoramował plażę aż do miejsca, gdzie przed ruiną

twierdzy stał reporter z mikrofonem w ręku.

– Śmierć amerykańskiego dziennikarza Patricka Cornwalla odbiła się głośnym echem na

całym świecie i sprawiła, że południowe wybrzeże Hiszpanii znalazło się w centrum uwagi –
reporter usiłował przekrzyczeć huk morza. – Każda śmierć to oczywiście tragedia, lecz wszystko
wskazuje na to, że za tym utonięciem nie kryje się żadne przestępstwo, jeśli nie liczyć
nieustającego przemytu ludzi wzdłuż naszego wybrzeża.

Kolejna informacja dotyczyła jakiegoś meczu piłki nożnej. Zmusiłam się do wyjścia na

balkon, chciałam wystawić twarz na wiatr, oprzytomnieć.

To niemożliwe! Próbowałam wyobrazić sobie Patricka na rozszalałym morzu. W

eleganckich spodniach i marynarce, uczepiony relingu pontonu. Czyżbym myliła się aż tak
bardzo?

Czy naprawdę zwariował, przeprawił się przez granicę i narobił jeszcze większych

głupstw, żeby zakończyć swój reportaż? To wyprawa w prawdziwą ciemność

W pokoju zawibrował i zadźwięczał mój telefon. Dzwonił Richard Evans.

– Co to jest, kurde? – krzyczał do słuchawki. – Mam tu przed sobą telegram z AP. Czy

Patrick naprawdę robił jakiś reportaż podróżniczy?

– To niemożliwe – powiedziałam, zamykając drzwi balkonu. – Nigdy by nie popłynął

pontonem.

– Dlaczego nie?

– Nie wsiadał nawet na prom do…

Evans mi przerwał.

– Zgadzam się, że to materiał na fantastyczną historię, wow! Opowieść naocznego

świadka, wysokie fale i ludzie walczący z bezlitosnym morzem. Ale nie o tym pisaliśmy wczoraj
w „Reporterze”! Czyżbym coś przeoczył? Adwokaci dzwonią jak opętani.

Opadłam na łóżko. Nie mogłam pozbierać myśli.

– Ten cały James musiał się pomylić – powiedziałam w końcu. – Może to tylko facet,

któremu zależało na wystąpieniu w telewizji?

– Twierdzą, że jest wiarygodny. Właśnie tamtej nocy w cieśninie faktycznie zatonęła łódź.

Znaleziono zwłoki.

Zasłoniwszy słuchawkę dłonią, mówił teraz coś do innej osoby, w tle słyszałam włączony

telewizor, głosy innych ludzi.

– Sprawdzimy to oczywiście, ale na razie wycofujemy się z sieci.

– To znaczy?

– Inne gazety zdążyły już pozmieniać swoje wersje. Nie możemy, jako jedyni na świecie,

twierdzić, że Patrick Cornwall został zamordowany przez kryminalną szajkę, bo tracimy
wiarygodność. Musimy się mieć na baczności, gdy chodzi o spójność materiału, szczególnie ze
względu na to, że Patrick dla nas pracował.

– Ale to przecież prawda – zaprotestowałam słabo, sama nie wiedząc, czy jeszcze w to

wierzę.

– Tu nie chodzi o to, co jest prawdą – rzekł Evans – tylko o to, co możemy udowodnić.

background image

Coś zaszeleściło w słuchawce, dźwięk stał się bardziej głuchy, odgłosy w tle ucichły.

Zrozumiałam, że wyłączył tryb głośnomówiący.

– Zależy mi na tym równie bardzo jak pani – powiedział znacznie ciszej – lecz zarząd

mnie przyciska, mówią, że zaangażowałem się zbyt osobiście.

– No dobrze, ale to, o czym Patrick chciał napisać, cała ta historia, to przecież prawda.

– Ciągle się przyglądamy tej sprawie – zapewnił. – To wszystko, co możemy zrobić.

Badamy, kontrolujemy, sprawdzamy; podstawy warsztatu dziennikarskiego, ot co. A teraz
żegnam panią.

Kiedy później zeszłam do recepcji i ponownie kupiłam dostęp do internetu, artykuły z

pierwszej strony „Reportera” już zdążyły zniknąć. Został jedynie dyskretny odsyłacz do krótkiej
notatki, ukryty pod wiadomością o planowanym spotkaniu na szczycie między USA, Izraelem i
obydwoma przywódcami Palestyny.

background image

TARIFA
PONIEDZIAŁEK, 6 PAŹDZIERNIKA

Kobieta czekała w lobby, zaraz za rodziną flamingów. Miała mniej więcej pięćdziesiąt lat,

szerokie lniane spodnie i stanowczo za dużo naszyjników i korali. Miguel w recepcji wskazał na
nią przepraszającym gestem. Podobnie jak jego ojciec, żona, brat, kuzynowie, kuzynki i wszyscy
inni, którzy pracowali w hotelu lub tylko spędzali czas z rodziną w barze, wiedział, że nie życzę
sobie rozmów z dziennikarzami. Odkąd wiadomość o Patricku dotarła do telewizji, strzegli mojej
prywatności. Nawet dziecko kuzynostwa nie pisnęło nikomu ani słówka, że właśnie tutaj
mieszkam.

Wokół kobiety unosiła się woń piżma, kadzidełka i olejku różanego, zestaw, którego nie

dało się pomylić z niczym innym. Relikt epoki flower-power.

Stanęłam przed nią, zachowując dystans, ręce skrzyżowałam na piersi.

– Nie udzielam żadnych wywiadów – zastrzegłam się.

Wstała i wyciągnęła rękę, ciepłą, szczupłą, ozdobioną srebrnymi pierścionkami. Miała

prawie dwa metry wzrostu.

– Nazywam się Jillian Dunne – powiedziała po angielsku. Jej brytyjski akcent przywiódł

mi na myśl mroczne szkoły z internatem. – Proszę przyjąć moje kondolencje.

– Dziękuję i żegnam – odparłam.

Uśmiechnęła się łagodnie.

– Nie jestem reporterką. Przyszłam tutaj, ponieważ istnieje osoba, z którą, podejrzewam,

chciałaby się pani spotkać.

Przyjrzałam się jej od stóp do głów: rzemienne sandały na opalonych stopach, paciorki i

kamyki wplecione w łańcuszki wokół szyi oraz przegubów dłoni.

– Czy pani przypadkiem nie jest terapeutką? – spytałam.

Roześmiała się.

– Nie, raczej nie. Chodzi o pani męża.

– Aha. No i?

– Są tacy, którzy twierdzą, że znajdował się w łodzi, która dwa tygodnie temu zatonęła w

cieśninie.

Milczałam, czekając na ciąg dalszy.

– Tyle tylko, że ta łódź wcale nie zatonęła. A pani męża w niej nie było.

Wpatrywałam się w twarz kobiety.

– Skąd to pani wie?

Zamaszystym gestem zarzuciła szal na szyję.

– Proszę za mną.

Przecięła ulicę energicznym krokiem i skręciła w prawo, w kierunku morza. Miasto

dopiero budziło się ze snu. Samochody stały na chodnikach. Jakiś mężczyzna wynosił śmieci z
zaplecza sklepu.

– Dokąd idziemy?

Zrównałam się z Jillian Dunne, której cienkie ubranie łopotało gwałtownie na wietrze.

– Paru przyjaciół prowadzi tu niedaleko kawiarnię.

– A z kim mam się spotkać?

Uśmiechnęła się tajemniczo. Ogarnięta złym przeczuciem pomyślałam, że zabierze mnie

do wróżki, która z kart wyczyta moją przyszłość. A może nawet sama rozłoży tarota?

– Mieszka pani w Tarifie?

– Od dwudziestu lat.

Zwolniła odrobinę i zataczając ręką łuk, wskazała całe miasto.

background image

– Dawniej było tu zupełnie inaczej, nie widziało się żadnych turystów. Byliśmy bohemą,

żyliśmy z dnia na dzień. Kilkoro z nas tutaj zostało.

Zaśmiała się, przeciągnęła dłoń przez włosy, w jej głosie zabrzmiała nuta smutku.

– Po tylu latach nie potrafiłabym się dostosować do brytyjskiego porządku.

Minęłyśmy arenę korridy zamkniętą na cztery spusty, obrośniętą gęstymi chaszczami.

Znów musiałam przyspieszyć, aby dotrzymać kobiecie kroku.

– Cornwall – powiedziała, uśmiechając się do mnie – brzmi bardzo brytyjsko.

– To nazwisko niewolnika – ucięłam.

– No tak, po mężu. Nie pomyślałam o tym.

Szarpnęła lekko swoje korale.

– Nie wiedziałam, że niewolników obdarzano nazwiskami…

– Bo też wówczas to nie były nazwiska. Niektórzy nadawali swoim niewolnikom jakby

drugie imię, nazwę swoich rodzinnych stron: London, Cornwall. Chodziło o podkreślenie
przynależności. Kiedy ojcu prapradziadka Patricka przyznano wolność, zarejestrowano go jako
Cornwall. Do dziś nie wiadomo, czy zaszła pomyłka, czy przodek męża przyjął nazwisko
świadomie, ponieważ wolny człowiek zawsze nosi nazwisko.

Jillian Dunne zatrzymała się przy jednym z szeregowych domków, łagodnie opadających

ku brzegowi morza. Wskazała dłonią.

– Prawie dwa tygodnie temu tam na dole mój przyjaciel znalazł kobietę. W ubiegły

poniedziałek. Leżała pod kładką dla pieszych, stąd jej nie widać.

– W ubiegły poniedziałek? – Wstrzymałam oddech.

Tego samego dnia znaleziono Patricka.

– Wiem, o czym pani myśli – odezwała się. – Pani mąż leżał jakiś kilometr stąd.

Nie musiała mi tego mówić. Przemierzyłam plażę pieszo tyle razy, że miałam większe

pojęcie o odległościach niż Google Earth.

– Kobieta żyła – ciągnęła opowieść Jillian – ale była w fatalnym stanie, miała gorączkę.

Pomogliśmy jej znaleźć schronienie.

Spojrzała na mnie.

– Wierzę w odpowiedzialność jednostki. Bierność to też działanie.

– Rozumiem, że idziemy na spotkanie z tą kobietą, tak? – Przyspieszyłam kroku.

– Nie wiem, jak się nazywa. Przez te wszystkie dni nie odezwała się ani słowem.

Wyszłam z założenia, że nie rozumie po angielsku albo że jest w szoku. Nie ma pani pojęcia, co
ci ludzie przechodzą, żeby się tu dostać.

Stanęła przed domem w kolorze terakoty. Część parteru, pomalowana na turkusowo,

rozkwitała bujnym kwieciem. Nad drzwiami zamaszystymi pociągnięciem pędzla napisano
Shangri-la. Café-bar-surf-shop.

– Tutaj się ukrywa? – spytałam.

– Lepiej, żeby pani nie wiedziała.

Wyciągnęła z torebki maleńkie pudełeczko i rozglądając się dokoła, posmarowała usta.

– Dziś rano, jak zwykle, przyszłam ze śniadaniem – powiedziała cicho. – Postawiłam tacę

na stole, rozlałam herbatę do dwóch kubków.

A potem usiadłaś na skraju łóżka, żeby zagadać biedaczkę na śmierć, pomyślałam. W tej

twojej niekończącej się dobroci.

Kobieta przyłożyła rękę do piersi.

– I proszę sobie wyobrazić, nagle się odezwała! I wie pani co?

– Nie mam pojęcia.

– Mówi świetnie po angielsku!

background image

Brodaty młodzieniec z kolczykiem w uchu otworzył drzwi i zaraz zamknął je za nami na

klucz. Jillian pocałowała go w oba policzki.

Kawiarnia była niewielka, stoliki zrobione ze starych desek surfingowych, ściany

pomalowane w psychodeliczne wzory.

Jillian weszła za kontuar i uchyliła zasłonę z koralików. Ruszyłam za nią przez malutką

kuchnię, w górę po wąskich schodach, do pokoju na piętrze.

Na krześle przy stole siedziała czarna kobieta, ubrana w szerokie, zielone szaty z

bawełny. Para złotych balerinek na jej stopach sprawiała wrażenie zbyt małych i niepasujących
do całości.

Podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę na powitanie.

– Nazywam się Ally Cornwall. Chciała się pani ze mną zobaczyć?

Kobieta uśmiechnęła się blado. Mogła mieć trzydzieści lat, może mniej.

– Nie mogę zdradzić swojego nazwiska – powiedziała, ściskając mi dłoń.

Mówiła pidgin English, podobnie jak James w wiadomościach telewizyjnych.

Usiadłam na drugim krześle. Pokoik był ciasną, ośmiometrową klitką bez okna. Przy

ścianie piętrzyły się stosy kartonów. Śmierdziało starą popielniczką.

– Jeśli się wyda, kim jest, grozi jej deportacja – przypomniała Jillian Dunne, stojąca przy

drzwiach. – Dlatego zawsze są ostrożni i nie zdradzają szczegółów.

Kobieta ujęła moją dłoń obiema rękami.

– Niech pani nie wierzy temu mężczyźnie – powiedziała. – Nie było go z nami w łodzi.

– Jakiemu mężczyźnie?

Serce mi waliło.

– Temu w telewizji. Mówi, że nazywa się James.

– Przyjaciel przyniósł jej tu telewizor – wtrąciła Jillian.

Nie spuszczałam wzroku z tej drugiej kobiety.

– Mówi, że był w łodzi – szepnęła. – Ale to kłamstwo.

– Jest pani pewna? – spytałam z zapartym tchem.

Musnęła czoło palcami, kiwnęła głową.

– Nie w tej łodzi – dodała z naciskiem.

– To znaczy w pontonie, który zatonął?

Odchyliłam się na krześle i patrzyłam na kobietę. Wokół jednego oka skóra była

ciemniejsza, może od uderzenia?

– I pani o tym wie, ponieważ sama tam była, prawda? – mówiłam wolno. – W nocy z

soboty na niedzielę, niespełna dwa tygodnie temu. Próbowała pani przeprawić się przez cieśninę?

Spuściła głowę i przymknęła powieki.

– Musi pani zrozumieć, że nie jest jej łatwo… – odezwała się Jillian i zrobiła krok do

przodu.

– Cicho!

Zatrzymałam ją gestem dłoni. Z dołu dochodził szum wentylatora i brzdęk szklanek. Z

góry zaś – odgłosy wiatru. Wiatru, który szarpał blachę dachu i balkony. Nie słychać było nic
innego.

– Wepchnęli nas do wody – powiedziała słabym głosem, jakby tylko wypuszczała z płuc

odrobinę powietrza. – Wepchnęli nas, żebyśmy umarli.

Ciągle miała zamknięte powieki i wyobrażałam sobie, co pod nimi się kryje: fale, czarne

morze i ludzie rozpaczliwie wymachujący rękami. Ścisnęło mnie w dołku.

– Ale pani przeżyła – rzekłam tak mocnym głosem, na jaki mnie było stać. – Dotarła pani

do brzegu.

background image

Otworzyła oczy, czarną otchłań.

– Wyciągnął mnie rybak. Jak rybę z morza.

Widziałam napinające się pod skórą mięśnie twarzy.

– A Patrick Cornwall – powiedziałam wolno. – Jego też nie było w łodzi?

– Nie było go tam.

Pochyliłam się nad stołem, chwyciłam ją za ręce.

– Jest pani tego zupełnie pewna?

– Siedzieliśmy w szopie trzy dni i czekaliśmy. Nie wolno nam było mówić, kim jesteśmy,

skąd pochodzimy, dokąd się wybieramy. Pierwszej nocy byliśmy posłuszni. Siedzieliśmy cicho.
Drugiej nocy też siedzieliśmy cicho. Kiedy jakaś dziewczyna zaczęła płakać, druga ją uderzyła,
słyszałam, jak huknęło. „Milcz! – krzyknęła. – Płacz ci nie pomoże dojechać do Europy”.
Trzeciej nocy, kiedy ciemność była tak nieprzenikniona, że nie widzieliśmy się nawzajem, ktoś
szepnął swoje imię. „Nazywam się Peter – powiedział. – Peter Ohenhen”. Pozostali chcieli go
uspokoić, przecież mógł zwabić szmuglerów i dostać od nich w skórę, bo złamał przepisy,
wszystkim nam się mogło dostać. Ale po chwili odezwał się następny mężczyzna. „Nazywam się
Wisdom. Wisdom Okitola”. A potem, każde z nas, jedno za drugim, wymawiało swoje imię,
najpierw po cichu, tak że słyszała tylko osoba obok, a potem coraz głośniej. Imiona sunęły przez
szopę jak duch. Teyo, Zaynab, Catherine, Toyin… Nie mówiliśmy, skąd jesteśmy ani dokąd
zmierzamy, tylko imiona. Jakiś chłopiec zaczął opowiadać o swojej podróży, ale kazali mu być
cicho. „Wszyscy odbyliśmy długą drogę, twoja nie jest ważniejsza niż nasza”. Nie
powiedzieliśmy sobie nic więcej, ale nad ranem znaliśmy już swoje imiona. „Nazywam się Mary
Kwara”, szepnęłam.

Wytarła oczy rękawem, zatrzymała spojrzenie na mnie, by po chwili zwrócić je ku Jillian,

stojącej przy ścianie.

– Nazywam się Mary Kwara.

– Jak dużo was było? – zapytałam cicho.

– Dwanaście osób. Było nas dwanaścioro, oprócz tych wściekłych mężczyzn. Ich było

trzech. Cały czas o tym myślałam. Ich było tylko trzech. To oni powinni znaleźć się w morzu.

Podciągnęła kolana do brody i objęła je rękami. Jedna noga była zabandażowana.

– Tak siedzieliśmy, ściśnięci jedno przy drugim.

Patrzyłam na jej złote buty, tak niepasujące do jej ciała i ubioru.

– Nazywał się Taye, Taye Lawal, siedział przede mną, był jeszcze chłopcem.

Wyszeptywałam wszystkie imiona, jedno po drugim, kiedy huśtaliśmy się na morzu.

Nagle spojrzała w sufit i umilkła, nogi opuściła na podłogę.

– Nie było żadnego Patricka Cornwalla. – Popatrzyła mi w oczy. – Nie było z nami

żadnego Amerykanina.

– Ale przecież było ciemno. Może ukrył się pod innym nazwiskiem?

– Oczy przyzwyczajają się do ciemności – odparła głosem, który teraz nabrał mocy. –

Widziałam fotografię w telewizji. Na pewno go z nami nie było.

Uderzyłam pięścią w stół i podniosłam się z krzesła.

– Wiedziałam!

Obróciłam się, usiadłam ponownie i wbiłam oczy w Mary.

– Teraz musi pani o tym opowiedzieć policji. Rozumie pani, prawda?

Pokręciła głową, cofnęła się.

– Tylko nie policji.

Pochyliłam się ku niej.

– Mój mąż został zamordowany. Chciał wsadzić do więzienia łotrów, takich jak ci, którzy

background image

wepchnęli was do wody. Nie chce pani, żeby ich złapano?

Mary Kwara podniosła ręce.

– Żadnej policji.

Jillian Dunne podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu podopiecznej.

– Wystarczy – powiedziała.

– Niech pani jej pozwoli mówić samej! – syknęłam.

– Pochodzi z Nigerii. Jeśli wyjdzie z ukrycia, odeślą ją do domu. Nie ma prawa pobytu w

Hiszpanii, zresztą w żadnym innym kraju Unii też.

Próbowałam uchwycić spojrzenie Mary.

– Jest pani jedyną osobą, która o tym wie. Prawdopodobnie jedyną, która przeżyła

spośród wszystkich pasażerów.

Widziałam, jak coś gaśnie w jej ciemnych oczach. Umyka.

– Tylko pani może o tym opowiedzieć. Inaczej ci skurwiele ujdą cało. Przecież oni go

zamordowali, nie rozumiecie?!

Patrzyłam to na czarną, to na białą kobietę. Ta druga opiekuńczym gestem trzymała

pierwszą za ramię.

– Nie musi zdradzać, skąd pochodzi – zaapelowałam do Jillian Dunne. – Może tylko

opowiedzieć to, co właśnie przed chwilą mówiła.

– A kto mi uwierzy? – zapytała Mary, podnosząc się z krzesła. – Jeśli skłamię o jednej

rzeczy, skąd inni mają wiedzieć, co jest prawdą?

Zielone szaty musiały pochodzić z garderoby Jillian. Ta sama woń piżma i róży.

– Powiedziałam wszystko, co mogłam – dodała i pochyliła głowę. – Wyjechałam z domu

siedem miesięcy temu. Jeszcze nie dotarłam do celu.

Zacisnęłam pięści.

– Nie może pani myśleć tylko o sobie. Tutaj chodzi o tysiące ludzi! Patrick miał o tym

napisać, ale nie żyje.

Mary patrzyła w podłogę.

– Przykro mi.

– Niech pani przestanie naciskać! – zażądała Jillian i wkroczyła między nas. –

Przychodząc tutaj, Mary podjęła ogromne ryzyko.

Znów opadłam na krzesło.

– Dlaczego więc pani mi to opowiada? – zapytałam. – Nie mogę przecież wykorzystać

tych informacji. Nikt mi nie uwierzy.

– To był pani mąż – odparła. – Ma pani prawo wiedzieć.

Jillian objęła ją troskliwie.

– Nico odwiezie cię na miejsce – szepnęła.

Kiedy wychodziłam przy akompaniamencie brzdąkających koralików zasłony, usłyszałam

jeszcze wołanie Jillian:

– Zakładam, że nikt o niczym od pani się nie dowie!

Gdy tylko w Europie wybiła pierwsza, a w Nowym Jorku ósma rano, zadzwoniłam do

„Reportera”. Richard Evans jeszcze nie przyszedł do redakcji. Gryząc knykcie, przez jakąś
godzinę przeglądałam gazety w sieci.

Artykuły były coraz krótsze i zepchnięte na margines. Perspektywa uległa zmianie.

Skrzętnie cytowano imigranta o imieniu James. Nazwisko Patricka zaś nie pojawiało się już tak
często. Określenie „prawdopodobnie zamordowany” zmieniono na „zginął na posterunku”. Teraz
pisano przede wszystkim o łodzi, która zatonęła, i ogólnie o morskich przeprawach z Afryki.
Kilka nocy wcześniej w ciśnienie między Somalią a Jemenem zginęło dwieście osób, utonęli

background image

etiopscy i somalijscy imigranci, którzy mieli nadzieję na zdobycie pracy w Arabii Saudyjskiej.

News o Patricku umierał śmiercią naturalną.

Wzięłam ze sobą śniadanie do pokoju. Matka portiera, a może teściowa czy ciotka,

pogłaskała mnie po dłoni i absolutnie nie chciała przyjąć żadnych pieniędzy.

O wpół do dziesiątej czasu nowojorskiego Evans w końcu przyszedł do pracy.

– Kłamstwo się wydało! – zawołałam triumfalnie, gdy tylko podniósł słuchawkę. –

Patricka wcale nie było w tej łodzi.

– Ally Cornwall – powiedział zmęczonym głosem. – Rozumiem, że pani jest w żałobie i

tak dalej, ale proszę zostawić dziennikarstwo takim jak ja, dobrze?

– Tak, ale spotkałam świadka, osobę, która przeżyła! Ani Patrick, ani cały ten James

imigrant nie płynęli tym pontonem, kobieta jest absolutnie pewna.

Westchnął głośno.

– Wystąpi publicznie? Zdradzi swoje nazwisko, pozwoli się sfotografować?

– Jasne, że nie. Przekroczyła granicę nielegalnie, ukrywa się.

– Posłuchaj, dziewczyno.

Huk zamykanych drzwi, nagle wokół niego zapadła cisza.

– Porozsyłałem ludzi po całym świecie, żeby potwierdzić twoją historię, i nic się nie

zgadza.

– Co pan ma na myśli?

Osunęłam się na łóżko, w uszach mi zaszumiało, a może to tylko ten cholerny wiatr.

– Jak to nic się nie zgadza?

– Nie mogę, ot tak, opublikować czegoś i bez żadnych dowodów oskarżać ludzi o handel

niewolnikami i morderstwo, to chyba zrozumiałe? Do jasnej cholery, gazeta nie może brać
udziału w jakiejś prywatnej wendecie.

– Ale Arnaud Rachid…

– Stoi na czele organizacji, która propaguje otwarcie granic, to fakt, ale nigdy nie ukrywał

żadnych nielegalnych imigrantów.

– No, a co ma powiedzieć?

– Nie zna też nikogo o imieniu Nedjma.

– To przecież, kurde, jego dziewczyna!

Poczułam, jak wszystko wokół mnie zaczyna się chwiać. Dlaczego Arnaud kłamał?

Przecież zależało mu na opublikowaniu tej historii. Nedjma, pomyślałam. Musiała zejść do
podziemia, jest w tym umoczona po pachy, on ją chroni. Zrobiłabym to samo dla Patricka. Poza
tym Nedjma ma prawo być wkurzona, zerwałam naszą – jak to nazwała – umowę. Nie wysłałam
dokumentów do Paryża, tylko do gazety w Nowym Jorku. Zrobiłam to, ponieważ są częścią
historii Patricka. Przypłacił te pieprzone dokumenty życiem!

– Prawniczka, o której opowiedziałaś, Sarah Rachid, powołuje się na tajemnicę służbową

i nie chce pisnąć ani słówka. Rozmawialiśmy nawet z inspektorem, który prowadził dochodzenie
w związku z pożarem hotelu. Nie ulega wątpliwości, że przyczyną była wadliwa instalacja
elektryczna.

– Policja jest skorumpowana – zaprzeczyłam słabo.

Wiedziałam, że ten argument go nie przekona.

– A przedsiębiorca, którego oskarżasz o morderstwo – mówił dalej Evans, szeleszcząc

papierami – właśnie został uznany za europejskiego nowatora w dziedzinie gospodarki, przez
jakąś organizację w Brukseli, która…

Wertował w dokumentach.

– Gdzieś to tutaj mam, kij z tym. Powinniśmy się, kurde, cieszyć, że jeszcze nikt nas nie

background image

podał do sądu za to, co opublikowaliśmy w sieci.

O, ty tchórzu, pomyślałam. Pilnujesz swego stołka i trzęsiesz portkami przed zarządem.

– Przecież nie wymieniliście ani jednego nazwiska.

– I całe pierońskie szczęście! Ten lobbysta, jak mu tam…

– Guy de Barreau.

– Zaczął wymachiwać kodeksem, gdy tylko nasz człowiek napomknął o jego

domniemanych kontaktach z handlarzami ludźmi.

– A co mówi Alain Thery? – zapytałam. – Dotarliście do niego?

– Dotarliśmy. Kenney złapała go telefonicznie na jakimś jachcie w Puerto Banus.

Odmawia komentarza. Spotkał się z Patrickiem Cornwallem, ale ponieważ uznał go za
niepoważnego człowieka, nie przystał na więcej rozmów. Twierdzi, że był przez Cornwalla
prześladowany i jestem skłonny przyznać mu rację.

Wstałam powoli, jak we śnie, i otworzyłam balkon, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Kilka metrów dalej wiatr targnął hotelowym szyldem, metal zazgrzytał donośnie. Historia
Patricka zawaliła się niczym kiepsko zamocowane kulisy. Prawda padła, ustępując miejsca nowej
prawdzie, która momentalnie zamieniła starą w kłamstwo.

– A Helder Ferreira? Inspektor, którego poznałam z Lizbonie? On wie, że Mychajło

Jeczenko został zamordowany.

– Tego nie da się udowodnić – odparł Evans. – Jeczenko leży w grobie, a dokumenty,

które przesłałaś, nie mówią same za siebie.

– Ale wdowa po nim, Wiera Jeczenko…

– Nie żyje.

– Co? – wstrząsnął mną dreszcz. – Co pan mówi?

I podczas gdy Richard Evans opowiadał, co się wydarzyło, wokół mnie zapadł mrok;

nagle dotarło do mnie, czym mogą grozić zaułki wzdłuż głównej ulicy, bramy prowadzące w
opustoszałe miejsca, cienie za kubłami na śmieci. Zdałam sobie sprawę, że mogę być
obserwowana. Że wkrótce nadejdzie moja kolej.

Wysłali do Lizbony reportera z Londynu, ów odszukał kamieniczkę w Alfamie, pukał i

stukał, ale nikt nie otwierał. W końcu wyszła jakaś kobieta i wpuściła go do środka; odbierała
pocztę sąsiadki, której chwilowo nie było w domu.

Drzwi w mieszkaniu Wiery Jeczenko nie były zamknięte na klucz.

Znaleźli ją na podłodze w salonie. Zmarła z przedawkowania środków nasennych w

połączeniu ze sporą ilością alkoholu. Uznano, że popełniła samobójstwo.

Cofnęłam się do pokoju i ukryta za firanką, nie odrywałam oczu od ulicy, nogi mi się

trzęsły.

– Rozmawialiśmy z hiszpańską policją – mówił dalej Evans. – Twierdzą, że informacje

podane przez tego imigranta, Jamesa, są wiarygodne. Tak jak chłopak mówi, właśnie tamtej nocy
zatonęła łódź, wiele osób się utopiło.

– Pisano o tym w gazetach, każdy to może powiedzieć.

– Wystąpił publicznie, ujawnił twarz i nazwisko, w odróżnieniu od wszystkich innych

zamieszanych w tę historię. Posłuchaj…

Przerwał i powiedział coś niewyraźnie do osoby znajdującej się w pokoju, usłyszałam

tylko „dwie minuty” i zrozumiałam, że rozmowa dobiega końca.

– Sprawdziliśmy tego Jamesa. Chłopak przebywa w kraju nielegalnie, przewieziono go do

obozu dla internowanych i w ciągu dwudziestu czterech godzin zostanie deportowany.
Ujawniając się, miał do stracenia wszystko.

– Kupili go – odparowałam. – Nie rozumiesz, że oni przekupują ludzi? Chłopak dostał od

background image

nich więcej kasy, niż mógłby zarobić w Europie w ciągu całego swojego życia. Przekupili
sprzedawcę torebek, Luca, żeby zwabił Patricka, a teraz Jamesa, żeby policja przestała dochodzić
morderstwa, rany boskie, czy ty tego nie widzisz?! Przecież, kurwa, kiedyś byłeś dziennikarzem!

W słuchawce zapadła cisza. Kiedy Richard Evans ponownie przemówił, miał głos ze stali,

twardy i ostry niczym nóż.

– Właśnie tego mogliśmy się spodziewać po wolnym strzelcu jak Cornwall – powiedział.

– Zawezmą się tacy i nie odpuszczą… wsiądą do pontonu i wypłyną na śmiertelnie niebezpieczne
wody.

– Przecież mówię, że nie wsiadł do żadnej łodzi.

– Nie zrobili kariery, wyruszają więc na jakąś cholerną, zapomnianą wojnę i ryzykują

życie, bo myślą, że w ten sposób zdobędą nagrodę.

Umówiłam się na spotkanie z Tomem McNerneyem w ogródku Café Central. Wyglądał

dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam: zaczerwieniona twarz, spora nadwaga. Za dużo
papierosów, zbyt dużo piwa, przyjemne życie. Wziął mnie w swoje potężne ramiona, przycisnął
do piersi.

Powiedz, że masz coś dla mnie, poprosiłam w duchu.

Zamówiłam sałatkę i wodę mineralną, on zaś befsztyk z omletem. Kiedy króciutko

ostrzyżona kelnerka, postawiwszy na stole chleb i oliwę, zniknęła za barem, mężczyzna
odchrząknął.

– No, więc tak… Na razie mam tylko wstępne wyniki sekcji zwłok – powiedział i wytarł

nos serwetką. – Musiałem się trochę popodlizywać, żeby je dostać.

Patrzyłam na niego w niemym oczekiwaniu. Wyleniały pies obwąchiwał ziemię pod

stolikiem w poszukiwaniu resztek.

– Przyczyną śmierci było utonięcie, tyle w każdym razie mogą powiedzieć.

Odwrócił się i zakasłał, kryjąc twarz w zgięciu łokcia.

– Rana z tyłu głowy, o tutaj, ale już zagojona, gdy znalazł się w morzu.

Ucisnął palcami lewą stronę własnej potylicy.

– Pobili go w Paryżu – powiedziałam – żeby przestał się wtrącać w ich interesy. Uderzyli

go w głowę.

Jedzenie pojawiło się na stole. McNerney umocował serwetkę pod kołnierzykiem, jak

śliniak. Rozgrzebałam kuskus.

– Coś jeszcze? – zapytałam.

– Trochę zadrapań, ale te mogły powstać w morzu, kiedy uderzył o łódź albo dryfujące

drewno.

Chciał posypać mięso solą, lecz wiatr porwał jej drobinki i rozproszył po całym stole.

– Cholerne wietrzysko! – wykrzyknął, odstawiając solniczkę z hukiem. – Wie pani, że

teraz rządzi levante? Ponoć doprowadza tutaj ludzi do szaleństwa.

Włożył do ust kolejny kęs, co nie przeszkadzało mu w mówieniu.

– Dwa tygodnie temu, kiedy zwłoki… to znaczy kiedy pani mąż wypłynął na brzeg, wiał

poniente, wiatr z zachodu, od Atlantyku.

Wytarł smużkę sosu w kąciku ust.

– Ale morze jest nieobliczalne, nie da się powiedzieć, gdzie Patrick wpadł do wody.

– Musi być coś jeszcze – powiedziałam. – Niezależnie od tego, co mówią, wiem, że

Patrick nie płynął tą łodzią.

Tom McNerney pokręcił głową i spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach.

– Patrick Cornwall utonął. To jedyne, co można udowodnić.

Przeszłam przez miasto, minęłam Blue Heaven Bar, dotarłam do portu. Siedziałam długo,

background image

wpatrzona w prom sunący z Tarify do Tangeru.

Gdyby tylko Mary Kwara odważyła się wystąpić publicznie, to… Uderzyła mnie myśl, że

ją też można kupić. Ryzykowała życie, by dotrzeć do Europy i zarobić na utrzymanie.

Wstałam gwałtownie i zaczęłam iść. Dwa tysiące osiemset siedemdziesiąt osiem dolarów.

Znałam dokładnie stan konta, jakby istota mieszkająca w moim łonie była rewizorem, który
pewnego dnia pociągnie mnie do odpowiedzialności. To oczywiście nie mogło wystarczyć, ale
miałam jeszcze siedem, może osiem setek, które zostały mi z wypłaty, i trochę w firmie.
Mogłabym sprzedać mieszkanie. W najgorszym razie pożyczyć od rodziców Patricka. Mimo
wszystko powinni chcieć tego, co ja: ukarania mordercy.

W oknach Shangri-la paliło się światło, ale drzwi były zamknięte na klucz. Zajrzałam do

środka. Na pufach wokół stolika z deski surfingowej siedziała grupka palących.

Zaczęłam walić w drzwi. Otworzył brodacz Nico. Na mój widok wykrzywił twarz, oczy

mu płonęły.

– To ty? Czego tu, kurwa, chcesz?

Cofnęłam się trochę, atak przyszedł zupełnie niespodziewanie.

– Muszę się zobaczyć z Jillian Dunne – wyjaśniłam – ale nie wiem, gdzie ją mogę

znaleźć.

– Wiesz co? Nie sądzę, żeby chciała z tobą rozmawiać.

Surferzy podnieśli się od stolika i stanęli murem za mężczyzną.

– Przepraszam, ale… Nie rozumiem, o czym mówisz.

Nico zbliżył swoją twarz do mojej. Wąskie szpary oczu.

– Zabrali ją. Zniknęła, dzięki tobie.

– Kto? Jillian? Mary Kwara? Boże jedyny!

Oparłam się o ścianę. Latarnia morska rozbłyskiwała w ciemności migotliwymi strużkami

światła. Nikt nie ujdzie cało.

– Jillian jest zdruzgotana – powiedział. – Zrobiła wszystko dla tej kobiety.

Spojrzałam na niego.

– A więc żyje?

– Jillian? Tak…

Chwyciłam go za przegub dłoni.

– Zaprowadź mnie do niej, proszę!

Cyklamenowe kiście bugenwilli pyszniły się na tle białej fasady. Jillian Dunne mieszkała

w schludnym i niewielkim szeregowcu. Siedziała na kanapie wyczerpana płaczem, nawet nie
podniosła oczu, kiedy Nico zaanonsował moje przybycie.

– Twierdzi, że nic nikomu nie zdradziła – rzekł tylko i wyszedł.

Kobieta patrzyła prosto przed siebie.

– Zniknęła – odezwała się. – Wystraszyłaś ją.

Przysiadłam na skraju kanapy. Starałam się zachować spokój, choć w środku wrzałam.

Znaleźli Mary Kwarę, ostatniego świadka. Przeżyła na morzu, by umrzeć na lądzie, i to z mojej
winy; to ja w jakiś sposób musiałam im wskazać kryjówkę, choć nie miałam przecież pojęcia,
gdzie się znajduje. Pomyślałam o Patricku, Jeczence, Salifie… Nikt nie uszedł z życiem.

– Opowiedz mi, co się stało – wyszeptałam.

Odchyliła się na kanapie, spojrzała tępo w sufit.

– Nie było jej, kiedy wróciłam do domu. Nico odwiózł ją rano na miejsce, później

wyszłam na zakupy…

Wykrzywiła twarz w kolejnym ataku płaczu.

– Chodziłam trochę po sklepach… Kupiłam to dla niej… – otworzyła zaciśniętą dłoń,

background image

pokazując srebrny wisiorek. – Zostawiłam ją samą za długo – załkała. – Spacerowałam po
mieście, rozmawiałam z ludźmi, znam tutaj prawie wszystkich…

– Jak pani myśli, co się mogło stać?

Popatrzyła na mnie z niechęcią.

– Zabrali ją, to chyba jasne. Policjanci. I teraz pewnie siedzi na Isla de las Palomas, albo

w obozie dla internowanych, w oczekiwaniu na deportację.

Oby tak faktycznie było, pomyślałam. Nie odezwałam się jednak ani słowem.

Jillian znów zaniosła się płaczem. Siedziałam kilka minut, wpatrzona w jej plecy

wstrząsane szlochem. Co czuła? Żal, a może winę, nie wiem, co gorsze. Próbowałam myśleć jak
Alain Thery i jego współpracownicy. Z zimną krwią. Przypomniałam sobie wszystkie osoby,
które po drodze zmarły. Była w tym jakaś logika. Nie zabijali bezplanowo. To biznesmeni, a nie
psychopaci. Brali odwet, zacierali ślady, ukrywali informacje. Mogli dobrać się Mary do skóry,
ale nie mieli powodu, by grozić Jillian.

Pogłaskałam ją lekko po ramieniu. A potem wstałam i wyszłam.

Niedaleko hotelu zaczął za mną iść jakiś człowiek. Pojawił się znikąd. Nie musiałam się

odwracać, wiedziałam, że to mężczyzna. Zdradzały go kroki i coś w powietrzu. Wibrujące
zagrożenie, nadchodzące niebezpieczeństwo, stany wyczuwalne dla kogoś, kto dorastał w
Nowym Jorku.

Mijając opustoszały plac, przyspieszyłam. Słyszałam odgłos gumowych podeszew

uderzających o asfalt i własny oddech. W pobliskich domach widziałam tylko ciemne okna, kraty
i spuszczone żaluzje.

Dzieliło nas nie więcej niż dziesięć metrów. Ulicą przemknął czarny kot. W oddali

zamajaczył szyld hotelu i walczyłam z pokusą, by ostatni kawałek pokonać biegiem. Bieg wiązał
się z ryzykiem, ujawniał strach, dawał sygnał do ataku.

Tylko spokój i zdecydowane, szybkie kroki. Tylko jeszcze ciąg kontenerów i za chwilę

miałam dojść do skrzyżowania, gdzie nic nie przesłaniało widoku na główną ulicę.

Sekundę później poczułam, jak ktoś chwyta mnie od tyłu za ramię. Wyrosły przede mną

inny mężczyzna zastąpił mi drogę, musiał się zaczaić przy kontenerach. Czapka z daszkiem
zasłaniała mu oczy. Ten za mną stał tak blisko, że czułam jego oddech we włosach. Był wyższy o
głowę. Gdy zaczęłam krzyczeć, usta zasłoniła mi dłoń w rękawiczce. Szorstka skóra pachnąca
olejem. Wierzgałam, kopałam, próbowałam się wyrwać, ale uścisk przybierał na sile. Już po
chwili mnie wlekli. I nagle olśnienie: poznałam ten mocny chwyt za ramię, doświadczyłam go
dwukrotnie. Kiedy wyrzucono mnie z biura w Paryżu, a później z Plaza Athénée. To niemożliwe,
pomyślałam. To przecież nie oni. To jacyś lokalni wariaci. Zacisnęłam zęby: myśl logicznie,
uderz przy najbliższej okazji, kopnij w krocze i biegnij co sił w nogach.

Wciągnęli mnie w gęste zarośla na opustoszałym placu. Wokół porozrzucane deski i stare

żelastwo. Mężczyzna, który nadal znajdował się poza zasięgiem mojego wzroku, przyparł mnie
do ściany oddzielającej nas od ulicy i syknął prosto do ucha:

– A więc nie poddajesz się, dziwko.

Mówił po francusku i w nagłym przebłysku świadomości dotarło do mnie, że byłam

ostatnią osobą, która o wszystkim wie. Która może im pokrzyżować plany.

– Przetłumacz, bo może dziwka nie rozumie.

Wykręcone ramię, twarz wciśnięta w kamienie i cement.

– Odpierdol się od naszych interesów! Jeszcze jedno słowo, kurwa, i…

Wypluwał z siebie kolejne pogróżki z ręką na moim gardle, tylko że ja przestałam

słuchać. To już koniec, przeszło mi przez głowę. A więc tak wygląda koniec. Poczułam
szarpnięcie za kark i mocne uderzenie w plecy. Upadłam twarzą w kolczaste zarośla, coś ostrego

background image

wbiło się w kolano. Dziecko, pomyślałam. Boże drogi, on wie, że jestem w ciąży.

– To jak, damy amerykańskiej kurwie to, o co tak prosi?

Trzask łamanych gałązek i oddech mężczyzny nade mną.

Jednym szarpnięciem za ramię odwrócił mnie na plecy i dopiero wtedy zobaczyłam jego

twarz. Szeroką, z nieproporcjonalnie małym nosem. To faktycznie ten sam mężczyzna, który
pilnował biura Alaina Thery’ego w Paryżu i który siedział przy jego stoliku w Plaza Athénée.
Czyjaś ręka rozpięła mój pasek, mężczyzna sapał głośno, zdzierając ze mnie dżinsy, a może to
był ten drugi?

Krzyczałam, kiedy we mnie wchodził; później zakneblował mi usta skórzaną rękawiczką.

Mamo, łkałam bezgłośnie, kiedy rytmicznie uderzano moim ciałem o ziemię. Pod czaszką

rozbrzmiewał jej krzyk, roznosząc się echem między kamiennymi ścianami domu, widziałam, jak
monsieur rzucił ją na łóżko, zanim przyszedł, żeby zamknąć mnie w pokoju obok.

To się da przeżyć, myślałam, odwracając głowę. Wpatrzona w osty i puste butelki. Nie

dostaniecie mnie, bo mnie tu nie ma.

Dłonie mężczyzny zacisnęły się na moim gardle.

– Masz na mnie patrzeć, kurwo – wrzasnął po francusku i zwolniwszy uścisk, uderzył

mnie w twarz.

Odwróciłam ku niemu wzrok. Kawał zaczerwienionej skóry, wytrzeszczone oczy i

otwarte usta, wyrzucające z siebie „ty pizdo jebana” za każdym razem, gdy się we mnie wdzierał,
jeszcze raz i jeszcze raz, a potem zwalił się na mnie jak kłoda. Zabrakło mi tchu i pomyślałam, że
to już koniec.

Żeby mi tylko nie połamali rąk.

Ale mężczyzna podniósł się na kolana i rechocząc, podciągnął spodnie. Śmiał się do

kumpla, który czekał w wychodzącej na ulicę bramie. Zwinęłam się w kłębek.

– Kurwa ma chyba dość.

Ten drugi się zaśmiał.

– A może chce jeszcze dostać w tyłek.

Ochroniarz, czy kim on tam był, pochylił się nade mną, pociągnął za włosy i zmusił, bym

spojrzała na niego.

– Przetłumacz, co teraz powiem, żeby dziwka zrozumiała – zwrócił się do tego drugiego.

Znów poczułam na twarzy jego oddech. Odór piwa i gnijących resztek jedzenia.

– Spływaj do Ameryki, bo inaczej też cię wepchniemy do wody. Tylko że ciebie nikt nie

znajdzie.

Podciągnął mnie za włosy.

– Co ty na to? – zapytał kolegę. – A może damy się jej obudzić w jakimś mołdawskim

burdelu? Tam byś się nauczyła tego i owego, ty tania jankeska kurwo!

Owinął sobie dłoń moimi włosami i wygiął mi kark.

– Szef nie życzy sobie więcej amerykańskich trupów w tej dziurze – syknął, odchrząknął i

splunął mi w twarz. – Tylko dlatego jeszcze żyjesz.

Znów rzucił mnie na ziemię.

– I nie próbuj się ukrywać. Znajdziemy cię wszędzie.

Kopnięcie trafiło mnie prosto między nogi. Zwinęłam się z bólu. Z zamkniętymi oczami

czekałam na kolejne ciosy. Czekałam. I nic.

Tylko odgłos łamanych gałęzi i cisza.

Warkot zapuszczanego silnika.

Odjeżdżający samochód.

Dopiero wtedy otworzyłam oczy i po omacku zaczęłam szukać dżinsów.

background image

Odgłosy ucichły, kiedy zostawiłam miasto za sobą. Stadko skrzeczących mew podniosło

się do lotu, a później już tylko morze i ja. Rytm fal. Tylko ciemność, piasek i nadbrzeżne rośliny
drapiące mi łydki. Czarne kamienie spoczywały w wodzie niczym śpiące zwierzęta, a wokół
mnie oddychało morze, unosząc i opuszczając potężne brzuszysko.

Rozebrałam się. Ułożyłam w stosik kurtkę, bluzkę, dżinsy, skarpety i buty. Wiatr zacinał

piaskiem o moje ciało. Odziana jedynie w bieliznę weszłam do wody. Fale opłukiwały mi stopy,
kostki, łydki. Woda zrobiła się nagle letnia, niemal ciepła. Wydawało mi się, że słyszę, jak morze
śpiewa.

Usiadłam przy kamiennym pirsie, mniej więcej w połowie, po prawej stronie. Zanurzyłam

dłonie w wodzie, musnęłam dno. Tutaj, zaklinowane, leżało jego ciało. Próbowałam złapać
piasek przesypujący się między palcami.

Wybacz, szepnęłam, wybacz mi, że nie zdołałam zrobić więcej.

Położyłam się w wodzie, grunt uformował się pod moim ciężarem. Kolejna fala zakryła

mnie, wypełniła usta i nos słoną wodą.

Gdzie jesteś? – wyszeptałam. – Istnieje jakieś później?

Spieniona woda odpłynęła, powietrze smagnęło mnie chłodem i kiedy przyszła kolejna

fala, poczułam jego dłonie, ciepłe i miękkie. Piasek obsunął się pode mną. Zamknęłam oczy.

Dla ciebie wszystko, pomyślałam. Powiedz, co mam zrobić, bo teraz sama nie wiem. Daj

tylko znać, czy gdzieś jesteś, czy wszystko po prostu znika.

W uszach mi szumiało; głęboki dźwięk przybierał na sile. Podniosłam się tak gwałtownie,

że ziemia odwróciła się do góry nogami. Wdrapałam się na kamień, skuliłam przed podmuchem
zimnego wiatru. Śpiew przerodził się w łoskot, orkan głosów. Jakie to byłoby proste, dać się
zmyć falom.

Zapomnieć.

W świetle latarni morskiej, trochę dalej, zobaczyłam wzburzone masy wody rozbijające

się o skały. Pomyślałam o Mary. Niewykluczone, że dryfuje gdzieś w pobliżu, że wypłynie na
brzeg dzisiaj, jutro albo kiedy morze zechce.

Wiatr porwał ostatnie myśli. Bielizna ciągle jeszcze była wilgotna, ale lodowate ciało

zdążyło wyschnąć. Brodząc, ruszyłam ku plaży. Nie czułam nic oprócz dotyku letniej wody.
Opłukiwała stopy, pociągała i wabiła.

background image

MARBELLA

CZWARTEK, 9 PAŹDZIERNIKA

Do odjazdu zostało piętnaście minut.

Ostatnia wizyta w toalecie. Kluczyk do skrytki przypięłam agrafką do majtek.

Sprawdziłam skarpetkę. Na wysokości prawej kostki spoczywał zwitek banknotów. Pobrałam
pieniądze z kilku bankomatów. W portfelu, kieszeniach i skarpecie miałam łącznie dwa tysiące
czterysta euro. Paszport zamknęłam w skrytce bagażowej. To było ryzyko, ale też jedyna
możliwość.

Opłukałam i wytarłam twarz. Wzdrygnęłam się na widok osoby w lustrze. Była znajoma,

a jednocześnie obca. Jak dawny kolega z pracy, którego spotykasz w niewłaściwej dzielnicy i nie
jesteś pewna, czy to naprawdę on. Rozjaśnione włosy wygładziły moje rysy, wyglądałam jak
młodsze wcielenie siebie samej. W nosie ciągle czułam gryzący zapach wody utlenionej.

Z dworca w Marbelli odchodziły autobusy do Sewilli, Malagi, Madrytu i wielu innych

miast, o których położeniu nie miałam pojęcia. Wybrałam wystarczająco duży dworzec, by mieć
pewność, że przewija się przezeń sporo ludzi. Że nikt nie zwróci na mnie uwagi.

Obeszłam niemal cały terminal w poszukiwaniu skrzynki pocztowej. Wyjęłam z torebki

grubą kopertę z listem i kluczami do mieszkania w Gramercy, przez chwilę ściskałam ją w dłoni.

Nie byłam pewna, czy tego typu pismo posiada moc prawną, nie widziałam jednak innego

wyjścia. W liście oświadczyłam, że zrzekam się firmy oraz mieszkania na rzecz Benjiego. Że
oddaję mu wszystko, co po mnie zostanie. Niewykluczone, że rodzice Patricka zgłoszą protest,
ale jeśli mu będzie zależało, powinien stanąć do walki. Koperta stuknęła lekko o dno skrzynki.

Autobus, gotowy do drogi, czekał w tylnej części dworca. Spaliny mieszały się z dymem

papierosów. Pasażerowie zaciągali się pospiesznie przed podróżą.

To był mój trzeci autobus tego dnia. O ósmej rano ruszyłam z Tarify na wschód,

przesiadłam się w Algeciras i minęłam Gibraltar, gdzie Atlantyk przechodzi w Morze
Śródziemne. Potężna skała gibraltarska rozmywała się coraz bardziej za moimi plecami, gdy
jechałam do Marbelli. W końcu został tylko niewyraźny cień.

– Dokąd? – mruknął kierowca.

Podałam mu bilet.

– Do Puerto Banus – odpowiedziałam.

Usiadłam w barze Sinatra, z widokiem na stojące w porcie luksusowe, groteskowo

wyrośnięte jachty. Ulicą sunęły wolno ferrari i lamborghini.

Przestudiowawszy mechanicznie menu, zamówiłam kanapkę z grilla. Dwóch mężczyzn z

nosami spalonymi słońcem przysypiało nad piwem, obok, otoczona papierowymi torbami od
Versace i Armaniego, odpoczywała po zakupach kobieta w okularach oprawionych w złoto.

Wyjęłam notes i długopis. Czekając na jedzenie, narysowałam szkic portu. Dekoracje do

sztuki teatralnej o powodzeniu i pieniądzach. Białe domki i wąskie schody pnące się pośród ulic
w Puerto Banus przywodziły na myśl malowniczą osadę rybacką, tyle że żadnego rybaka nie
byłoby tutaj stać na mieszkanie.

– O Boże, ależ jestem zmęczona! Co za noc! – wykrzyknęła dziewczyna brytyjskim

angielskim i opadła na sofę przy samej ulicy.

– Nie rozumiem, kiedy człowiek ma spaaać… – Jej koleżanka ziewnęła i przywołała

zalotnie barmana, który momentalnie do nich podszedł.

W uchu miał złoty kolczyk, na sobie – czarny T-shirt. Podwinięte rękawki obnażały

wydatne bicepsy.

– Poproszę o lepsze jutro – powiedziała dziewczyna.

– Dla mnie to samo – rzekła koleżanka, siadając naprzeciwko niej.

background image

Wyciągnęły długie nogi w stronę ulicy, jedna zzuła szpilkę i rozprostowała palce stopy.

Błysnęły polakierowane na srebrno paznokcie.

Barman żonglował kartonem soku i cytrynami, napełnił szklanki skruszonym lodem. A

better tomorrow był jednym z bezalkoholowych drinków w menu.

– Te buty wpędzą mnie do grobu – powiedziała bosonoga.

Obydwie miały rozjaśnione włosy, w odcieniach od platynowego do jasnoblond, przy

skórze głowy zaś – świadomie przyciemnione „odrosty”. Według specjalistów analizujących
trendy w tym roku obowiązywał wygląd kobiety lekko zaniedbanej, rozczochranej, jakby w
ogóle się nie wysilała.

– Spójrz teraz, tylko się nie odwracaj – szepnęła ta jasnoblond, wskazując oczami na

ulicę.

Czerwone maserati zataczało właśnie siódme okrążenie.

– Cudo, nie samochód! – westchnęła blondynka platynowa.

– To ten, co kosi małolaty. Ponoć ma mieszkanie na poddaszu, z jacuzzi większym niż

cały salon.

– No dobra, ale auto ma zajedwabiste!

– To chyba nie widziałaś jego jachtu. Jeden z największych w porcie.

– Byłaś tam czy jak?

– Dwa razy – jasnoblond skinęła głową, ssąc drink przez słomkę.

– No, co ty, żartujesz! Większy od „Golden Star”? Jachtu Leesona? „Atheny”? Zmyślasz.

Przecież chyba nie byłaś na każdej żaglówce w porcie?

– Nie na każdej, ale na wystarczająco wielu.

Jasnoblond potrząsnęła głową i znów skierowała wzrok na samochody.

Przewróciłam stronę ze szkicem i przysunęłam się do stolika blondynek.

– Hej, przepraszam, chciałam tylko zapytać: jesteście modelkami?

Dziewczyny spojrzały po sobie i śmiejąc się, poprawiły włosy.

– A dlaczego pani pyta?

– Pracuję dla amerykańskiego czasopisma – powiedziałam z przesadnie wyraźnym

nowojorskim akcentem.

– Którego? – dziewczyny błysnęły nieskazitelną bielą zębów. – Może „Vogue”?

Mój ruch głową można było zinterpretować w dowolny sposób.

– Piszę o luksusowym życiu na Costa del Sol, o wystawnych party, międzynarodowych

celebrytach. Wiecie coś o tym?

Przysunęłam się jeszcze bliżej.

– Zrobi pani z nami wywiad? – Platynowa blondynka otworzyła torebkę i wyjęła z niej

szminkę.

– Ale wie pani, jesteśmy trochę zmęczone. Wczoraj byłyśmy na balandze w górach,

właśnie stamtąd wróciłyśmy.

– To prawdziwe szaleństwo. Imprezy nie kończą się wcześniej niż przed południem

następnego dnia.

Pochylając się w moim kierunku, platynowa przewiesiła się przez koleżankę.

– Będą też zdjęcia?

– Jak się nazywacie?

Zanotowałam ich imiona, chcąc zyskać na wiarygodności. Jaśniejsza blondynka to Emma,

platynowa zaś – Melanie.

– Na tych imprezach spotykacie oczywiście mnóstwo celebrytów…

– A co pani myślała? – Melanie przewróciła oczami. – Przecież tutaj aż się roi od znanych

background image

ludzi.

– Mieszka tu na przykład Sean Connery – rzekła Emma. – Chociaż akurat jego nie

spotkałyśmy. Ale Antonio Banderas biega często wzdłuż The Golden Mile.

– Wczoraj na imprezie spotkałam chłopaka, który zna muzyka, który gra z Robertem

Williamsem – dodała Melanie, podnosząc odrobinę głos. – Mówił, że Robbie będzie tutaj lada
dzień.

– No, co ty? Nic mi o tym nie powiedziałaś! – Emma nie kryła rozczarowania.

– Przecież dopiero stamtąd wróciłam – odparowała koleżanka, wyjmując z torebki

niewielkie lusterko. Wysunęła z etui szminkę.

– Słyszałam, że niezłe imprezy odbywają się na jachtach – rzuciłam, wskazując ręką

pirsy.

– Ależ tak, dżizes, co za imprezy, zwłaszcza teraz, jesienią, kiedy z Londynu i Paryża

zjeżdżają się ich właściciele.

– Stoją tu zacumowane przy nabrzeżu?

– Tak, oczywiście, o ile nie wychodzą z portu do Niki Beach – wyjaśniła Emma.

– Widziałam tam kiedyś księżniczkę Madeleine ze Szwecji – wtrąciła się Melanie. – No i

Harry’ego oczywiście.

– Jakiego Harry’ego? – notowałam pospiesznie dla niepoznaki.

Emma zaśmiała się i uderzyła dłonią w czoło.

– Księcia, to chyba jasne?

Znów spojrzały na siebie i pokręciły głowami, aż zatrzęsły się ich jasne loki.

Przewróciłam kartkę w notesie. Czerwononosi wypięli swoje torsy, gdy tylko dziewczyny

wkroczyły do baru. Uśmiechami i kolejnymi toastami próbowali przyciągnąć ich uwagę.

– Swój jacht ma tutaj pewien bogaty Francuz – powiedziałam. – Ciekawa jestem, czy go

znacie. Nazywa się Alain Thery.

Melanie zmarszczyła nos.

– No, ale to nie jest żaden celebryta.

– We Francji jest bardzo znany. A w Paryżu mamy bardzo dużo czytelniczek.

Przechyliwszy ciut głowę, Melanie wyeksponowała długą szyję. Lekko trącony kolczyk

się zakołysał.

– Chociaż on nigdy nie dopływa do Niki Beach – powiedziała. – Wychodzi tylko

odrobinę z portu.

– Wiecie, który to jacht?

Emma wyssała resztę drinka.

– Chcecie się napić czegoś więcej? – spytałam z uśmiechem. – Ja stawiam.

– W takim razie poproszę o cosmopolitana – Melanie nie zwlekała z odpowiedzią.

– A ja vodkę red.

Przywołałam barmana i złożyłam zamówienie.

– Wczoraj tam była impreza – dodała Emma.

– Gdzie? – zapytała Melanie.

– Na jego jachcie. Tego Alaina.

– Skąd wiesz?

Melanie zgarnęła swój drink prosto z tacki i momentalnie się napiła.

– No, rany, przecież Suz zna szypra, mówiłam ci o tym.

Potem Emma zwróciła się do mnie:

– Sporo dziewczyn zadaje się z szyprami, żeby się dostać na żaglówki. Jak chcesz się

zabawić w Niki Beach, musisz tam przypłynąć jachtem, inaczej to żenada. Ale później, jak

background image

pojawiają się właściciele, to dziewczyny spadają.

– Jedna moja koleżanka – odezwała się Melanie – była tam na imprezie wiosną. Szampan

lał się strumieniami. Wszystkie inne rzeczy leżały po prostu na wierzchu, nic tylko brać.
Rozumie pani.

Oblizała wargi i przesunęła palcem pod nosem.

– Koka? – szepnęłam.

Melanie wydęła usta i położyła na nich palec.

– Gdzie stoi ten jacht? – zapytałam, wychylając głowę w stronę wymuskanych białych

statków.

Emma wskazała w kierunku zachodu, gdzie port się zaczynał, pirsy kończyły, a imitacja

osady rybackiej z butikami i restauracjami skręcała ku morzu. To właśnie tam trzypokojowe
mieszkanie na piętrze kosztowało dwa miliony euro, według ogłoszenia firmy pośrednictwa w
obrocie nieruchomościami, obok której przechodziłam w drodze z autobusu.

– Przy pirsie zero – odpowiedziała z nabożnym podziwem.

– Tam się zatrzymują tylko największe łodzie – Melanie cmoknęła językiem. – Niektórzy

płacą nawet dziesięć tysięcy euro na miesiąc, tylko po to, żeby zacumować przy pirsie zero.

– Wiecie, jak się nazywa jego żaglówka? Chciałabym ją sfotografować.

– Ma pani ze sobą aparat? – Melanie wytrzeszczyła oczy – Nie jestem zrobiona!

– Przypomniałam sobie coś okropnego, Suz mi opowiedziała – odezwała się nagle Emma.

Patrzyła to na mnie, to na koleżankę, chcąc się przekonać, że jej słuchamy. – Jedna dziewczyna
wypłynęła z nim z portu, to znaczy z właścicielem, tym bogatym Francuzem. No i ją zgwałcił.

Melanie fuknęła.

– Wszystkie tak mówią.

– No tak, sama się zgodziła.

Emma zdjęła plasterek cytryny ze szklanki. Polizała go.

– To znaczy, zgodziła się z nim być na jachcie.

– Niektóre dziewczyny są strasznie naiwne! – wykrzyknęła Melanie. – Myślą, że mogą

tak sobie pływać i pić szampana. Jasne, że facet może się wkurzyć. To w końcu jego jacht.

– Co się zdarzyło tej dziewczynie? – spytałam.

Emma jedną ręką chwyciła za przegub drugiej i uniosła je w górę.

– Kajdanki. I tego typu rzeczy. Przywiązał ją do lamp nad łóżkiem, rozumie pani,

wszystko na statku jest na stałe przytwierdzone.

– Wiele dziewczyn się na to zgadza – wtrąciła Melanie.

Emma piła drinka małymi łyczkami.

– Później chciała wracać, ale jej nie pozwolił. Wyszedł tylko trochę w morze, kawałeczek

od pirsów. Jest z tego znany.

Przypomniałam sobie plotki przekazane mi przez Caroline Kenney.

– Dlatego że nie umie pływać?

Melanie i Emma zaśmiały się i wymieniły ze sobą spojrzenia. Nie ulegało wątpliwości, że

ta dziennikarka jest nierozgarnięta i nieszczególnie obeznana w temacie.

– No chyba pani rozumie? Wypływa z portu, kiedy ma dziewczyny na pokładzie, żeby nie

mogły się rozmyślić.

– I nie słychać, jak krzyczą.

– Na drugi dzień prawie nie mogła się ruszać – dodała Emma ściszonym głosem. –

Minęły co najmniej trzy dni albo tydzień, czy jakoś tak, zanim znów się pokazała w porcie.

Popatrzyłam w kierunku pirsu zero, gdzie ogromne jachty kołysały się na spokojnej

wodzie. Wyglądały gniewnie. Spiczaste rufy i okna na kształt wąskich, czarnych oczu.

background image

– Czy ta dziewczyna ciągle tu jeszcze jest? – spytałam. – Chętnie bym z nią

porozmawiała.

– Pojechała do domu – odparła Emma.

– O Boże, przecież to nic dziwnego, że ludzie mają dzikie pomysły. Jak zabawa to

zabawa. Gdybyś mnie zobaczyła dziś rano…

Melanie pochyliła głowę i nastroszyła palcami fryzurę.

– Co ja mówię, jakie rano! Imprezowaliśmy do pierwszej.

– Z Philem? – spytała Emma.

Wyprostowała się na widok trzech hiszpańskich młodzieńców, którzy usiedli przy samym

barze. Złote łańcuszki wokół szyi, ogromne, migotliwe zegarki.

– Zwariowałaś? Nie z Philem, tylko z Liamem, no wiesz, tym, co zna muzyka, który gra z

Robbiem Williamsem. Przecież ci mówiłam.

– Ale on jest stary! – Emma wykrzywiła twarz, demonstrując obrzydzenie.

– Nie, no co ty, Robbie ledwie przekroczył trzydziestkę.

– Chodzi mi o Liama. On to ma ze czterdzieści, co najmniej.

– No, ale widziałaś jego dom? W drodze do Rondy?

– Tylko że to nie jest jego dom! Suz mi powiedziała, że Liam jest czymś w rodzaju stróża,

zajmuje się posiadłością pod nieobecność właścicieli.

Melanie zakryła usta dłonią, odwróciła głowę, jeszcze raz poprawiła włosy i zanurkowała

w torbie, by ponownie wyciągnąć szminkę. Wskazała krwistoczerwonym sztyftem na pirs zero.

– Nazywa się „Epona”, jeśli to panią interesuje.

– Jacht Alaina Thery’ego?

– To imię bogini celtyckiej, a samo słowo znaczy klacz.

Melanie i ja spojrzałyśmy na nią ze zdziwieniem.

– Skąd to wiesz? – zapytała Melanie.

Emma wzruszyła ramionami, odwróciła głowę i podążyła wzrokiem za czarnym porsche,

które leniwie przesuwało się ulicą.

Podziękowałam dziewczynom i zanotowałam ich numery. Zapewniłam, że fotograf

odezwie się w ciągu tygodnia. Potem zapłaciłam w barze i bez pośpiechu ruszyłam nabrzeżem w
kierunku pirsu zero.

W porównaniu ze wzburzoną wodą w Tarifie Morze Śródziemne było spokojne jak

jezioro, Afryka zaś – bardziej odległa, ledwie wąska granatowa linia na horyzoncie.

Piąty jacht przy kei nazywał się „Epona”. Nie zatrzymując się, przeszłam wolno obok;

oglądałam wszystkie jednostki z lekkim podziwem. Trap był wciągnięty. No entry, no pasar, ne
pas monter à bord
informowała tabliczka przy rufie, gdzie od nieznacznej przerwy w relingu
wiodły w górę schodki. Pokład był wyłożony ekskluzywnym jasnym drewnem, pochodzącym
zapewne z zagrożonych wyginięciem lasów tropikalnych. Do środka prowadziły drzwi z
przyciemnionymi szybami.

Zatrzymałam się kilka statków dalej, gdzie mężczyzna w dżinsach i granatowej

wiatrówce wnosił na pokład walizki.

– Piękny jacht – zagadnęłam. – Ile taki kosztuje?

Mężczyzna otaksował mnie spojrzeniem.

– Więcej niż pani ma w banku – odparł i wrzucił papierosa do wody.

– Wiem. Dlatego bardziej mnie interesuje ten trochę dalej – powiedziałam, wskazując na

jacht Thery’ego. – Wie pan, jaka to marka?

– „Epona”?

Mężczyzna wszedł na trap i wyciągnął szyję.

background image

– Marquis – wyjaśnił, bezczelnie ślizgając się wzrokiem po moim ciele.

– Czy ktoś sprzedaje takie w pobliżu? – zapytałam.

Wskazał za siebie, na inne pirsy wystające z nabrzeża jak palce.

– Niech pani spróbuje w Marina Banus.

Podziękowałam i przeszłam przez ulicę.

Zatrzymałam się przy budce z lodami, skąd mogłam obserwować „Eponę”. Sprawiała

wrażenie opuszczonej. Płacąc za butelkę wody mineralnej, odkryłam, że w barze Sinatra wydano
mi za mało pieniędzy, w prawym zwitku banknotów brakowało trzydzieści euro. Czując, jak cała
moja złość skupia się na barmanie ze złotym kolczykiem w uchu, wkroczyłam na jezdnię. W tym
samym momencie szarozielony jaguar skręcił w kierunku nabrzeża i zatrzymał się przed
„Eponą”.

Cofnęłam się do najbliższego butiku i ukryłam za stojakiem z koszulkami.

Drzwi po stronie kierowcy otwarły się i ze środka wysiadł mężczyzna w idealnie

skrojonym gołębim garniturze. Przeciwsłoneczne pilotki i krótko ostrzyżone ciemnoblond włosy.
Ciarki przeszyły mnie od lędźwi aż po kark.

To był on.

Alain Thery poruszał się niespiesznie, w tempie swoistym dla portu, w którym nikt

donikąd nie zmierzał i gdzie większość ludzi miała wszystko, czego mogła zapragnąć. Odwrócił
się, popatrzył w kierunku restauracji i barów, gdzie przed chwilą siedziałam, podążył wzrokiem
za sportowym autem na sąsiedniej ulicy. A potem zatrzasnął drzwi swojego samochodu i nacisnął
guzik pilota. W tej samej chwili dostrzegłam jakiś ruch na górnym pokładzie jachtu. Minutę
później w otwartych drzwiach ukazał się czarnowłosy mężczyzna. Był ubrany swobodnie, na
biało. Uniósł rękę w powitalnym geście.

Kiedy Alain Thery wszedł na pokład, dostrzegłam niewidoczny wcześniej trap.

Mężczyźni wymienili między sobą kilka zdań i Francuz zniknął w czeluściach statku.

Brunet, prawdopodobnie szyper, został jeszcze chwilę na pokładzie, podczas gdy trap

niczym jęzor chował się w otworze rufy.

– Pani sobie czegoś życzy? – odezwał się czyjś głos za moimi plecami.

Odwróciłam się. Właściciel butiku stał skwaszony obok stojaka z okularami

przeciwsłonecznymi. Podeszłam i wybrałam podróbkę ray banów. Kiedy przyszło do płacenia,
okazało się, że kupiłam oryginał.

W drodze powrotnej wzdłuż nabrzeża walczyłam z pokusą, by wejść do baru Sinatra i

zażądać zwrotu trzydziestu euro. Obawiałam się, że dojdzie do sprzeczki, a wówczas
niepotrzebnie wiele osób by mnie zapamiętało.

Zatrzymałam się za to przed butikiem Armaniego.

– Potrzebuję sukienki i – jeśli to możliwe – żakietu, który by do niej pasował.

Chłodna, elegancko ubrana kobieta popatrzyła na mnie jak na coś, co rybacy zwykli

rzucać kotom.

– W jakim kolorze? I o jakiego typu sukienkę pani chodzi?

– Krótką – powiedziałam. – Najchętniej czerwoną.

Z trzema sukienkami w ręce ruszyłam do przymierzalni. Druga leżała jak ulał. Sięgała do

połowy uda i była tak dopasowana, że niemal uniemożliwiała ruchy. Spróbowałam podciągnąć ją
nad pupę. Udało się. Kosztowała osiemset euro.

– Wezmę tę – powiedziałam, wychodząc z kabiny odziana w czerń.

I wtedy wpadł mi w oko żakiet wyeksponowany na manekinie. Przymierzyłam go w

sklepie i ponieważ pasował, już go nie zdejmowałam. Wysłużoną kurtkę wcisnęłam do torby,
wieczorem mogło być chłodno. Szukając portfela, uświadomiłam sobie, że niezbędna mi będzie

background image

też nowa torebka.

Ekspedientka kazała mi się odwrócić i odcięła metki. Przy kasie, wiedziona impulsem,

chwyciłam szeroką spinkę do włosów.

– Tę też biorę.

Upięłam włosy w drodze ze sklepu, przeglądając się w szybie wystawy. Ciągle jeszcze

reagowałam zdumieniem na swój widok, nieprzyzwyczajona do blondynki. Tenisówki do małej
czarnej wyglądały dość osobliwie, podobnie zresztą jak wyświechtana torba przewieszona przez
ramię, lecz na razie tym się nie przejmowałam. Papierowa torba od Armaniego, wypełniona
starymi ciuchami, spoczęła w koszu na śmieci.

Strażnik Mariny Banus półleżał przy wejściu i sennie kiwał głową.

– Dzień dobry! – przywitałam się.

Ani drgnął. Zastukałam w szybę. Odwrócił głowę i błyskawicznie wyciągnął słuchawki z

uszu.

– Chciałabym obejrzeć jeden jacht – powiedziałam. – W imieniu pracodawcy – dodałam.

– Okej.

Strażnik wyprostował się i usiadł. Przyzwyczajona, że wszyscy patrzą tu na mnie od

czubka głowy do pięt, jak na jakiś eksponat, zrobiłam krok w przód, z nadzieją, że strażnik z
budki nie zobaczy moich schodzonych tenisówek, które pół roku wcześniej za piętnaście dolarów
kupiłam w outlecie przy Ground Zero.

Mężczyzna podniósł słuchawkę telefonu. Patrzyłam na zacumowane przy pirsie jachty na

sprzedaż. Ogromne jak lotniskowce, nieskazitelnie białe, hołdujące stylowi streamline. Ciekawe,
ile milionów jestem gotowa wyłożyć.

– Za moment wyjdzie do pani sprzedawca – oznajmił strażnik i znów zatkał uszy

maleńkimi słuchawkami.

Spojrzałam na zegarek. Za kwadrans piąta. Zegarek też powinnam wymienić,

pomyślałam. Wszystko można podmienić, zafarbować, zastąpić czymś innym. A mimo to ludzie
sądzą, że wiedzą coś o spotkanej po raz pierwszy osobie.

– Dzień dobry – powiedziałam, uśmiechając się do sprzedawcy, który raźnym krokiem

szedł w moim kierunku. Pod pachą niósł teczkę. – Przepraszam, że pojawiam się bez zapowiedzi,
ale z myślą o moim pracodawcy koniecznie muszę obejrzeć jeden jacht.

Z okularami na czole wyostrzyłam wschodnioamerykański akcent.

– To żaden problem – odrzekł z wyuczonym uśmiechem. Miał mniej więcej trzydzieści

lat, białe zęby i anemiczny uścisk dłoni. – Czy pani pracodawca jest już naszym klientem?

– Nie, choć nosi się z zamiarem przeprowadzki do Hiszpanii – odparłam. – Richard

Evans, słynny dziennikarz z Nowego Jorku, może pan o nim słyszał?

Mężczyzna przepuścił mnie przez furtkę, skwapliwie kiwając głową.

– Ma na myśli jakąś konkretną markę?

– Marquis – odpowiedziałam. – Nie widzę sensu oglądania innych jachtów. Mister Evans

to prawdziwy fan marquisów.

– Dobry wybór. Świetny wybór. Wielu klientów kupuje amerykańskie statki, kiedy dolar

stoi nisko. O jakim gabarycie rozmawiamy?

Położyłam rękę na jego ramieniu.

– Proszę mi pokazać, co pan ma.

Poznałam go od razu. Dwa jachty tego samego producenta kiwały się lekko obok siebie.

Wyglądały podobnie; jeden duży, drugi mniejszy, lecz równie nadęte i pyszałkowate, z tym
samym zdradliwym spojrzeniem czarnych okien.

– Ta większa jednostka – powiedziałem. – Właśnie ta!

background image

– Królowa – rzekł sprzedawca z czułością.

Przesunął pieszczotliwie dłonią po poręczy trapu, jakby to była jego przyszła żona.

– Marquis 690. Wyśmienity wybór. Jeśli pani zwierzchnik zapłaci w euro, nowy jacht

będzie go kosztował jedynie milion osiemset tysięcy, pół miliona mniej niż europejski
odpowiednik.

– Czy mogę mu się przyjrzeć trochę bliżej?

– Oczywiście.

Wkroczywszy na trap, sprzedawca wyciągnął do mnie rękę, aby służyć mi eskortą na

pokładzie.

– To prawdziwa piękność. Szyk i elegancja, z jakimi żaden inny jacht nie wytrzymuje

porównania. Wkrótce odkryje pani również, że pomieszczenia wewnątrz mają do zaoferowania
więcej niż to, co się zazwyczaj widuje, nawet na bardziej pokaźnych jednostkach.

– Mój szef chce wiedzieć wszystko. – Stanęłam na pokładzie. – Czy możemy zacząć od

sypialni?

Muzyka dudniła ostro z centrum Puerto Banus, gdzie lokale miały być jeszcze otwarte

wiele godzin, ale pirs zero szykował się do snu. Restauracje wzdłuż nabrzeża zamknęły podwoje.
Kilka młodych kobiet na wysokich obcasach wytoczyło się z jachtu o nazwie „Ma Petite”,
komentarze na temat kiepskiej imprezy cichły, w miarę jak dziewczyny oddalały się w kierunku
jakiegoś klubu.

Oparta o wieżyczkę na końcu pirsu, usiadłam na ziemi. Miałam dość wędrowania od baru

do baru, czułam się zmęczona piciem bezalkoholowych drinków i oganianiem się od zalotów
pijanych golfistów.

Szarozielony jaguar nie ruszył się z miejsca przez cały wieczór. Dwa razy widziałam, jak

szyper schodzi z górnego pokładu na papierosa. Palił, wpatrzony w kuszące światła portu.
Zgadywałam, że tęsknił za dniem, w którym właściciel opuści statek, by on sam mógł
dysponować trzema sypialniami wedle własnego uznania.

Alaina Thery’ego nie widziałam w ogóle.

Postanowiłam poczekać jeszcze pół godziny. Przymknęłam powieki. Morzył mnie sen,

wciągał w czarną otchłań. Nagle wzdrygnęłam się i otworzyłam oczy. Jaguar stał tam, gdzie stał.
Nigdzie nie zapaliły się żadne światła. Jeżeli nie spał teraz, to nie spał nigdy.

Otworzyłam dużą złotą torebkę znalezioną na przecenie i wyjęłam nowe buty. Tenisówki

razem z anorakiem zostawiłam pod krzakami, ostatnie resztki mojego dawnego ja. Wysłużoną
torbę na ramię wcisnęłam do kosza w toalecie domu towarowego, gdzie świadomie mocnym
makijażem dokończyłam dzieła charakteryzacji. Komórkę wrzuciłam do morza, kiedy spacerując
wzdłuż pirsu numer jeden, oglądałam „Eponę” z drugiej strony.

Nowe buty miały cienkie wysokie obcasy, złotą klamerkę z boku i były o pół numeru za

małe. Nie bez powodu. Chciałam, aby dokładnie przylegały do stopy i nie klapały na schodach.
Miałam nadzieję, że nie zdążą mnie obetrzeć.

Ostatni raz sprawdziłam ręką zawartość torebki. Czułam pod palcami zimny metal.

Plastikowe butelki i prześcieradło. A później wstałam, przywołałam nogi do życia, rozciągnęłam
mięśnie i w końcu zaczęłam iść.

Wzdłuż pirsu zero nie było bramek, które – jak na innych pomostach – odgradzały

nieupoważnionych od łodzi. Tutaj największe jednostki miały własnych ochroniarzy, często też
rolę stróża pełnił szyper. Dowiedziałam się tego od sprzedawcy w marinie, gdy wyraziłam
obawę, że jacht będzie wymagał sporej liczby personelu. Szef nie życzył sobie bowiem, by wokół
niego kręciło się mnóstwo ludzi. Chciał ciszy i spokoju.

Stanęłam przed „Eponą” i zawołałam dyskretnie: Hu, hu! Kolejne „hu, hu!” poprzedziłam

background image

gwizdnięciem. W końcu rzuciłam kamykiem w niewysokie drzwi w środku rufy. Minutę później
drzwi się otwarły i z kajuty kapitańskiej wyjrzała ciemna czupryna szypra. Za jego kabiną
znajdowała się maszynownia. Gruby jasnopomarańczowy kabel, wychodzący z otworu nieopodal
stóp mężczyzny, zaopatrywał jacht w elektryczność, kiedy ten cumował przy nabrzeżu.
Mechanicznie powtarzałam w myślach każdy zapamiętany szczegół.

– O co chodzi? – zapytał szyper po hiszpańsku, wychodząc na zewnątrz.

Mrużył oczy, najwyraźniej wyrwałam go ze snu.

– Zabłądziła pani?

Położyłam palec na ustach, wydęłam wargi i machnięciem ręki nakazałam, by podszedł

bliżej. Przeszedł kilka kroków po platformie, którą – jak się dzisiaj dowiedziałam – można było
podnosić i opuszczać, co ułatwiało kąpiele w morzu.

– Jestem prezentem dla Alaina Thery’ego – wyjaśniłam po angielsku i przesunęłam dłonią

po elegancko wyciętym boku małej czarnej. Zatrzymałam palce na ekskluzywnym zaokrągleniu
nad biodrem, nie byłam tania. – Prezent – powtórzyłam na wszelki wypadek po hiszpańsku.

– Nic o tym nie słyszałem – przeszedł na łamany angielski.

– Gdybyś wiedział, to nie byłaby niespodzianka – odparłam, stawiając nogę na cumie.

Sukienka podjechała do góry jakieś dziesięć centymetrów, odsłaniając majtki. Białe,

koronkowe, kupione na oddziale z bielizną w domu towarowym. Od jachtu dzieliło mnie jedynie
półtora metra. Schodki prowadzące do kokpitu wznosiły się po obu stronach kajuty kapitańskiej.
Cztery stopnie. Po prawej stronie kadłuba widziałam chromowaną zakrętkę do zbiornika paliwa.
Trap ukryto pod najniższym stopniem, bardziej na lewo. Miałam nadzieję, że szyper nie
zapomniał wziąć ze sobą pilota.

– No, ruszże się, człowieku! Jak myślisz, co Alain powie, gdy usłyszy, że kazałeś mu

czekać na cukiereczki całą noc?

Mężczyzna oderwał wzrok od białego trójkąta między moimi udami, pokazał mi plecy i

wspiął się w górę. Z lekkim szumem wysunął się hydrauliczny trap.

Wkroczyłam na pokład. Szyper stał oparty o niewielką bramkę u zwieńczenia schodów.

Najwyraźniej nie zamierzał się przesunąć, kiedy dotarłam na najwyższy stopień. Włókno szklane
pod obcasami było śliskie i niestabilne. Twarz mężczyzny przy mojej twarzy.

Wsunęłam rękę do torebki, zacisnęłam palce na zaokrąglonym metalu. Wyciągnęłam

kajdanki i pomachałam mu nimi przed nosem.

– Będziemy sobie uprzyjemniać czas dość ostro – powiedziałam. – Daj sobie więc na

wstrzymanie i nie próbuj nam przeszkadzać w środku zabawy.

Musnęłam metalem jego rękę.

– A jak skończę dzieło u Alaina, to przyjdę do ciebie, ale najpierw musisz mi otworzyć

bramkę.

Mężczyzna odblokował furtkę ze śmiechem.

– Dzielny chłopak! – rzuciłam, wskazując na górny mostek. – Kiedy odcumujesz, to

usiądź tam i wyprowadź jacht z portu. Płyń prosto przed siebie. Wiesz, o co chodzi.

Przycisnęłam udo do jego krocza.

– A gdy usłyszysz, jak krzyczę, to pomyśl, że wkrótce przyjdzie twoja kolej.

Przeszłam obok niego, przez pokład na rufie, gdzie drewno było wybielone słońcem, aby

nie kumulować zbyt dużo ciepła. Wyśmienite miejsce na śniadanie w porannych promieniach.
Zatrzymałam się przy ciemnych oszklonych drzwiach, czekając, aż szyper otworzy zamek.
Wchodząc do środka, poczułam na pupie jego dłoń.

Najprostsza w świecie rola, pomyślałam. A oni za każdym razem dają się nabrać.

Obcasy tonęły w miękkiej wykładzinie, musiałam oprzeć się o ścianę, by utrzymać

background image

równowagę. Przygaszone światło pochodziło z ukrytych częściowo spotów, które odbijały się w
lustrach pod sufitem. Szłam prosto przed siebie, mijając stołki barowe w kształcie półmisków i
włoskie fotele obite skórą. Ze ściany można było wyczarować 42-calowy telewizor, jeśli się
miało ochotę. Lniane zasłony w oknach były rozsunięte; migotliwe światła barów przeglądały się
w czarnej wodzie, na niebie skrzyły się gwiazdy, ani śladu wiatru.

Przed sobą miałam teraz stanowisko nawigatora, całą tablicę rozdzielczą z radarem,

GPS-em i czym tam jeszcze, co potrzebne, by pruć morskie fale. Schody z pleksiglasu
prowadziły do drugiego stanowiska nawigacji, na górnym pokładzie. Cały czas czułam obecność
szypra, który stał jakieś dwa metry za mną. Odwróciłam się. Jego wzrok zatrzymał się na moich
piersiach.

– Poczekaj chwileczkę z włączeniem silnika – powiedziałam i ściszyłam głos. – Żeby nie

zepsuć niespodzianki.

Parsknął śmiechem i podrapał się po karku.

– Rozumiesz, chcemy pobyć trochę w spokoju. Usiądź więc, proszę, na górze i prowadź.

Wskazałam na przezroczyste schody.

– Zobaczymy się za parę godzin, okej?

– Żebyś, kurde, wiedziała! – Zakręcił młynka językiem w otwartych ustach.

Poczekałam, aż zniknie na górnym pokładzie, i wąskimi drewnianymi schodkami zeszłam

w dół.

Uchylając drzwi do sypialni dla VIP-ów, wstrzymałam oddech. Światło z holu wtargnęło

do środka i odbiło się w lustrze w drugim końcu pomieszczenia. Łóżko świeciło pustką. Dwie
następne kabiny pośrodku, znacznie mniejsze, były przeznaczone dla dzieci. Jedną przerobiono
na gabinet – dojrzałam biurko i komputer z dużym ekranem – w drugiej zaś stało puste łóżko
gościnne. Alain Thery widocznie nie miał potomków, a jeśli miał, to raczej tu ich nie gościł.

Schodząc dwa stopnie w dół w kierunku dziobu i master bedroom, oddychałam ustami.

Przepowiadając sobie rozkład sypialni, modliłam się, żeby nic tutaj nie okazało się zmienione.

Wtem nieuchwytne drżenie, jakby świat zadygotał. Zrozumiałam, że jacht odbił od kei.

Powoli nacisnęłam klamkę w drzwiach z masywnego drewna. Uchylając się, nie wydały

żadnego dźwięku, wyrównało się jedynie ciśnienie powietrza, jakby „Epona” zaczerpnęła tchu.

W pomieszczeniu dominowało szerokie łóżko dla dwóch osób. Ujrzałam wypukłość ciała

przykrytego kołdrą. Usłyszałam rytmiczny oddech. Spał. Wdzięczna za miękką wykładzinę,
bezgłośnie wślizgnęłam się do środka i w słabym świetle z holu odnotowywałam każdy szczegół.
Wbudowane w ściany szafki z drewna wiśniowego. Pierwsze drzwi na lewo prowadziły do
obszernej garderoby, drugie – do łazienki z jacuzzi. Sufit był wyłożony lustrami, a wzdłuż
zagłówka umocowano kinkiety o podstawach z nierdzewnej stali.

– Pora się obudzić, Alain.

Podłoga zadrżała, usłyszałam odgłos silnika, poczułam, jak mną szarpnęło, gdy jacht

ruszył z miejsca. Maksymalna prędkość: 32 węzły.

Alain Thery podniósł głowę i skierował zmrużone oczy ku źródłu światła. Pozostawało

mi mieć nadzieję, że widzi jedynie cień. Przyłożył do brwi dłoń uformowaną w daszek.

– Hej, Alain – przywitałam się miękko. Wybrałam angielski z lekkim obcym akcentem.

– Co się stało? Kim jesteś?

– Jestem prezentem – odpowiedziałam, unosząc w górę kajdanki. Zakołysałam nimi, aby

zobaczył ich kontury.

– O co tu, kurwa…!

Uderzył dłonią w zagłówek, lampy nad łóżkiem się zapaliły.

– Kim jesteś? Spotkaliśmy się kiedyś?

background image

Jeden jedyny raz w przyciemnionym oświetleniu nocnego klubu, pomyślałam, i będę

dziękować Bogu, jeśli uznałeś, że nie warto mnie było zapamiętać. Mam nadzieję, że jestem
wystarczająco zamaskowana.

– Chcesz rozmawiać czy wolisz się zabawić? – spytałam. Wolną ręką wyszarpnęłam

spinkę, potrząsnęłam głową, jasne włosy rozsypały się po twarzy.

Alain podciągnął się i usiadł, wyciągnął rękę po kajdanki.

– No, to chodź tu z nimi.

Włosy miał przerzedzone, czoło wysokie; blada twarz była teraz jakby bardziej nalana,

kiedy nie dopełniał jej dobrze skrojony garnitur. Jasne oczy wdzierały się w moje ciało,
domyślałam się, co dzieje się pod kołdrą.

– Ty pierwszy – zaproponowałam i kołysząc przesadnie biodrami, ruszyłam wzdłuż

krawędzi łóżka ku wezgłowiu.

Podciągnął kolana i rozłożył je pod kołdrą. Oddychał teraz ciężej i bardziej chrapliwie.

– Czyj to pomysł? – zapytał. – Vincenta?

Pochyliłam się i chwyciłam go mocno za nadgarstek. Nie spuszczałam z niego wzroku,

oczy miał niemal białe, z uśmiechem na twarzy przesunął się na środek łóżka i wcisnął rękę
między moje uda, zacisnęłam zęby, podciągnęłam mu ramię do lampy, trzask! i jedna ręka skuta.

Druga ręka wdzierała się do moich majtek, przesunęłam się więc trochę i odtrąciłam jego

ramię kolanem. Jeszcze tego brakowało, żeby wyczuł plastikowy woreczek ze zwitkiem ostatnich
banknotów.

– A fe! – skarciłam go. – Jeszcze nie twoja kolej.

Wyjęłam drugą parę kajdanków z torebki. Alain Thery wydał z siebie lekki jęk.

– Zrobię ci krzywdę – powiedziałam, kiedy otoczywszy łóżko, złapałam go za drugą rękę.

– Zrobię ci cholernie wielką krzywdę.

Trzask.

– Od kogo ten prezent? – spytał z uśmiechem.

Oddaliłam się od łóżka, by nie mógł mnie dosięgnąć nogami.

– Od Patricka Cornwalla.

Minęło kilka sekund, zanim informacja dotarła do jego mózgowia i przetworzona przez

neurony wywołała reakcję. Oczy się rozszerzyły, dolna szczęka opadła, ramiona zaczęły się
trząść.

– O kurwa!

Uśmiechnęłam się, odnotowując, że zrozumiał również drugą część informacji.

– Ach to ty, popierdolona dziwko! Za mało ci było w Tarifie, co? Nie powiedzieli ci, co z

tobą zrobią?

Szarpał się i wyrywał, lecz kinkiety były przytwierdzone do zagłówka wystarczająco

mocno. Najwyższy standard, wyszukana jakość.

– Czego chcesz? Przecież to, kurwa, karalne, rozkuj mnie natychmiast, zanim…

– Zanim co, Alain? Zanim każesz swoim chłopakom wrzucić mnie do morza?

Usiadłam na niewysokim okrągłym stołku obitym skórą. Postawiłam torebkę na kolanach.

– Nie rozumiem, o czym mówisz – powiedział. – Coś ci się musiało pomylić. Uwolnij

mnie, w przeciwnym razie będę niemiły.

– Tak jak wobec Patricka Cornwalla?

– Nie powinien, kurde, wypuszczać się łódką na morze!

Bezskutecznie próbował uwolnić dłonie, były za szerokie. Wielkie robotnicze graby z

Pas-de-Calais.

– Jesteś w błędzie, Alain. Patrick nigdy nie wypuścił się łódką na morze.

background image

Zastygł nagle w bezruchu i miałam wrażenie, że szuka wyrazu twarzy, który byłby

wystarczająco godny mężczyzny na jego stanowisku.

– Jestem biznesmenem, znam ludzi we francuskim rządzie i Parlamencie Europejskim,

znam też ludzi tutaj, w południowej Hiszpanii. To bardzo wpływowe osoby.

– Wierzę ci, naturalnie. Ale teraz ich tutaj nie ma, prawda?

Rozejrzałam się dokoła.

– Jesteśmy sami, tylko ty i ja, więc mów dalej, śmiało. Wzięli go ze sobą na morze,

prawda? W Alfamie najpierw zrzucili Mychajłę Jeczenkę z tarasu, a później pobiegli za
Patrickiem. Dopadli go w zaułku czy zaczaili się na niego w hotelu? A tak z ciekawości – skąd
wiedzieliście, gdzie się mieli spotkać?

– Ty jesteś chora!

Wierzgnął nogami tak mocno, że zsunęła się z niego kołdra. Obrzuciłam spojrzeniem

nagie, blade ciało. Zobaczyłam nagie ciało Patricka w wodzie. Zanurzyłam rękę w złotej torbie i
wyjęłam pierwszą plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Odkręciwszy korek,
demonstracyjnie powąchałam zawartość.

– Przypomniał mi się pożar hotelu w Saint-Ouen. Zginęło siedemnaście osób, Alain.

Między innymi chłopiec, który marzył, że zostanie Zidanem. Ale już nie kopie piłki, bo chciałeś
go przykładnie ukarać. To dlatego wysłałaś tam swoich chłopaków, prawda? Wzniecili pożar i nie
pozwolili nikomu ocaleć, żeby wszyscy zrozumieli, co ich czeka, jeśli spróbują ucieczki z twoich
obozów pracy.

– Rozkuj mnie, natychmiast! Jak przyjdziesz tu z kluczem, to może pozwolę ci odejść.

– Ale jak to sobie wyobrażasz? Jesteśmy na przedmorzu.

– To, kurwa, niemożliwe!

Rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę. W końcu utkwił wzrok w okienkach. Widać

było tylko ciemność. Żadnego jachtu sąsiada, żadnych nocnych klubów mieniących się
światłami.

– Moglibyśmy oczywiście wskoczyć do wody, ale słyszałam, że nie jesteś szczególnie

mocny w pływaniu.

Jacht zatrzymał się miękko, wibracja silnika ustała. Podniosłam się ze stołka.

Przechyliłam lekko butelkę i spryskałam benzyną wykładzinę na podłodze. Ostra woń etyliny
momentalnie wypełniła przestrzeń.

– Co ty, kurwa, wyprawiasz? Co chcesz zrobić? To nie byłem ja! – krzyczał falsetem. – Ci

faceci to szaleńcy, nie mieli go zabić, powiedziałem, żeby z nim pogadali, zapłacili mu, żeby dał
sobie spokój z tym swoim cholernym pisaniem, no przestań, kurde, kompletnie ci odwaliło!

Wykręcał się, szarpał i kopał. Dźwignął się i przesunął w lewo, jak najdalej od

powstającej po prawej stronie strużki benzyny.

Zapasowy kanister z paliwem kupiłam na stacji benzynowej niedaleko przystanku

autobusowego w Tarifie. Usiadłam na opuszczonym placyku z widokiem na morze. To była
ostatnia rzecz, jaką zrobiłam przed wyjazdem z miasteczka. Opróżniłam dwie plastikowe butelki
z wodą mineralną i napełniłam je benzyną. Kanister zostawiłam w krzakach. Kiedy przyszłam na
dworzec, autobus do Algeciras właśnie podjeżdżał na stanowisko.

– Ramón, kurwa mać, Ramón, chodź tutaj! – krzyknął z całej siły. – Zabiję cię, ty dziwko

jebana! Ramón!

Napełniłam płuca powietrzem.

– Ooo! – krzyknęłam jeszcze głośniej. – Zabij mnie, Alain, wal mnie mocniej, zabij mnie!

Popatrzył na mnie zdumiony.

– Co ty wyprawiasz?

background image

Uśmiechnęłam się.

– Chcę zapewnić twojego kolegę, że świetnie się bawimy.

Oczy zwęziły mu się w szparki.

– Nie dogodzili ci w Tarifie? – zapytał. – Wiesz, co moi przyjaciele ci zrobią, jak mnie tu

znajdą?

– Jak cię znajdą – odparłam – to cię nie rozpoznają.

Chlusnęłam benzyną na prześcieradło. Alain wrzasnął, kiedy zimna ciecz musnęła mu

nogi.

– O co ci, kurwa, chodzi? Mam pieniądze. Ile chcesz?

– A ile to jest warte? Ile kosztował James, imigrant?

Obłąkany śmiech Alaina zadudnił pusto, by po chwili opaść i wybrzmieć na miękkiej

wykładzinie.

– Jasne, że dostaniesz więcej.

Popatrzył na mnie prosząco.

– Przecież wiadomo, że oni kłamią.

Obejrzałam butelkę pod światło, etylina zalśniła w poświacie zapalonych lamp.

Przyłożyłam ją do policzka, poczułam upojenie zapachem, szaleństwo osoby wdychającej opary
benzyny.

– A Mary Kwara? – zapytałam. – Co z nią zrobiliście? Też ją wrzuciliście do morza?

– Kto to jest? Nie znam żadnej pieprzonej Mary.

Stojąc w nogach łóżka, zakreśliłam benzyną kilka kółek na dywanie i ruszyłam dalej,

wzdłuż lewej strony posłania. Alain Thery kwilił. Kiedy skończyłam, oparłam się o ścianę.
Widziałam jego żałosne, błagalne spojrzenie.

– Mogłeś tylko zdementować jego doniesienia – powiedziałam. – Mogłeś kupić kilkoro

świadków, przekupić policję, podać gazetę do sądu, postraszyć jej adwokatów, by zatrzęśli
portkami. Ale musiałeś go zabić, nie pozwoliłeś mu po prostu odejść. Dlaczego? Ponieważ
przeszkodził ci w kolacji?

– Jestem biznesmenem – zajęczał. – Muszę myśleć o interesach.

– Nie wystarczy ci to, co masz? Chodzi ci o coś więcej, prawda? O władzę. To ona cię

nakręca.

Siknęłam benzyną prosto w jego krocze.

Usiłował się bronić, wiercił się desperacko, wrzeszczał.

– Ooo! Chłostaj mnie! Bij! Zabij! – krzyczałam w sufit.

Alain Thery splunął w moim kierunku, ale chybił co najmniej o metr.

– Dziwka bambusa – wysyczał. – Myślą, że są sprytni, ale ten idiota nie miał pojęcia, z

kim chciał się zmierzyć. Nie zorientował się, że go śledzą, nawet wtedy, gdy go okradli w biały
dzień w Lizbonie. Amerykanin, phi! Reporter od siedmiu boleści, któremu każdy może zwinąć
telefon i przeczytać SMS-y. Ale jemu się wydawało, że jest mądrzejszy, że mnie może
przechytrzyć.

Uniósł brodę i wbił we mnie poczerwieniałe oczy. Z ust sączyła mu się ślina.

Pomyślałam, że przypomina psa na uwięzi. Przestał być człowiekiem. Ścisnęłam w dłoni
zapalniczkę.

– Kazałem go wywieźć na otwarte morze – wycedził przez zęby. – Wysadźcie go w pół

drogi do tej jego pieprzonej Afryki, powiedziałem. Mówili mi później, że kwiczał jak zarzynane
prosię, kiedy go wrzucali do wody.

Pochyliłam się wolno, podniosłam leżące na dywanie bokserki z czerwonego jedwabiu.

Zmięłam je w dłoni, podeszłam bliżej i zakneblowałam mu usta.

background image

Milcz, skurwielu.

Rzucał głową i podrygiwał całym ciałem, próbując mnie kopnąć. Nie miał szans, stałam

w bezpiecznej odległości. Patrzyłam na jego bladą skórę, wytrzeszczone oczy i zaokrąglony
brzuch nad zwiędłym fiutem. Dostrzegłam zegarek na jego ręce, kosztowne drewniane obicia,
bogactwo, w którym się pławił.

– Ty gnido parszywa! Ty skończony sukinsynie! Skąd, kurwa, to przekonanie, że jesteś

więcej wart niż Patrick, niż ci wszyscy ludzie, którzy przez ciebie zginęli?

– Uuuu – odparł.

Wzniosłam butelkę.

– Za Salifa – powiedziałam i chlusnęłam mu w twarz benzyną. – Za Checknę, za Salimbę

i za tego chłopca, który kopał piłkę. Za Mary Kwarę…

Wyciągnąwszy ramię, siknęłam z butelki na czerwony jedwab w jego ustach.

– I za Patricka.

Przez sekundę patrzyłam, jak zmoczony materiał ciemnieje. Śmierć w jego oczach. Nie

czułam nic. Nawet wahania.

Błysnęłam ogniem z zapalniczki przed jego twarzą.

– Smaż się w piekle!

Schyliłam się i przyłożyłam zapalniczkę do wykładziny. Momentalnie buchnął ogień.

Alain Thery raz po raz wyrzucał z siebie zdławiony krzyk, podczas gdy ogień sunął po

podłodze. Wycofałam się szybko. Zanim zatrzasnęłam drzwi, zdążyłam jeszcze zobaczyć wiszącą
na ścianie wykrzywioną twarz, wierzgające nogi i zbliżające się do nich płomienie.

Błyskawicznie zrzuciłam szpilki i boso przebiegłam przez hol. Pokonałam schodki.

Popatrzyłam na schody z pleksiglasu, prowadzące do fly bridge, gdzie znajdował się szyper.
Drzwi mogły powstrzymać pożar tylko krótką chwilę, detektor dymu miał się włączyć lada
moment.

Obiegłam kuchnię, przecięłam bar, rozwarłam szklane drzwi, wyszłam w czarną noc. W

oddali majaczyły przybrzeżne światła. Ześlizgując się ze schodów, próbowałam zorientować się,
gdzie jestem. Sterburta, odezwał się we mnie entuzjastycznym tonem głos sprzedawcy, to w
języku żeglarzy prawa burta statku.

Dziób jachtu musiał być skierowany na Europę, odnotowałam, wychylając się, by

odszukać pokrywkę zbiornika paliwa. Tysiące lamp migotało wzdłuż brzegu, prosto w oczy
błysnęła mi latarnia morska. Nie potrafiłam dokładnie ocenić odległości: góra kilometr, nie
więcej. Za rufą widać było światła Afryki. Bardziej odległe, rozproszone kocie ślepia w
ciemności. Gdzieś bliżej zakołysała się lampa nawigacyjna i zniknęła. Nie mogłam odkręcić
pokrywki, chwyciłam ją obiema rękami. I właśnie wtedy włączył się alarm przeciwpożarowy.
Przenikliwy dźwięk przeszył mnie na wylot i wypełnił całą przestrzeń między niebem a morzem.

Teraz szyper zbiega na dół, pomyślałam. Przez czarne szkło nie widziałam wnętrza

jachtu. Może zobaczył kłęby dymu wydostające się zza drzwi. Z pewnością będzie próbował
ugasić ogień. Marquis jest wyposażony w liczne gaśnice. Ale to chwilę potrwa. Dwie minuty, co
najmniej, może dłużej. Może krócej. Później Ramón rzuci się za mną w pogoń, niewykluczone,
że razem z Alainem, jeżeli nie zwlekał z gaśnicą, a oprócz tego zdążył zbiec do maszynowni, by
znaleźć jakieś narzędzie, którym mógł uwolnić szefa. Może pobiegną prosto do fly bridge i
spuszczą na wodę tendera, czyli zapasową motorówkę, z której zazwyczaj korzystali, aby
dopłynąć do Niki Beach albo pobawić się na nartach wodnych. Wówczas dotrą do lądu i wkrótce
Alain Thery znów będzie mógł jeść lunch w restauracji Taillevent.

Cholerna zakrętka. Ręce mi zgrabiały z zimna. Szarpałam i targałam, ale metalowa

pokrywa ani drgnęła. Tego się obawiałam, sprawdzając zbiornik paliwa na wystawionym w

background image

marinie jachcie. Sprzedawca nie mógł znaleźć narzędzia, które – wetknięte w dwa otworki –
ułatwiało odkręcanie.

Alarm wypełniał noc przeraźliwym gwizdem. Gwiazdy sypały mi się na głowę.

Przypadłam do zakrętki z całych sił i w końcu poczułam, jak puszcza. Kilka sekund

później cisnęłam ją do wody. Przed sobą miałam otwarty zbiornik z olejem napędowym. Zanim
wrzuciłam do morza również torebkę, wyjęłam z niej prześcieradło i drugą butelkę z benzyną.
Odkręciłam zakrętkę zębami. Prawa ręka mi się trzęsła, musiałam ją przytrzymać lewą, by nie
wylać za dużo, kiedy nasączałam materiał benzyną. Wytężyłam słuch i przez chwilę zdawało mi
się, że słyszę męskie głosy przekrzykujące jazgot alarmu, ale to równie dobrze mógł być
zdławiony wrzask Alaina w mojej głowie. Drżącymi i zgrabiałymi rękami upychałam końcówkę
zmoczonego prześcieradła do zbiornika paliwa. Zapałka wrzucona do baku nie wystarczy,
powiedział sprzedawca, olej napędowy nie jest tak łatwopalny jak benzyna; gdy chodzi o
bezpieczeństwo pożarowe, mój szef nie musi się obawiać, dodał. Zobaczymy, pomyślałam wtedy,
drobiazgowo badając zbiorniki paliwa o pojemności dwóch i pół tysiąca litrów. Przed oczami
ujrzałam koktajl Mołotowa, nasączoną płonącą szmatę w butelce z benzyną.

Przytknęłam zapalniczkę do drugiej końcówki prześcieradła. Benzyna buchnęła

płomieniem, materiał się zajął, języki ognia popędziły w kierunku zbiornika. Zeskoczyłam z
ostatniego stopnia i przecięłam ruchomą platformę, jakże praktyczną, gdy człowiek chce się
kąpać w morzu. Byłam pewna, że słyszę ludzki krzyk, kiedy – podciągnąwszy sukienkę do pasa
– skoczyłam do wody.

Otoczona czernią i chłodem sunęłam przez miękką nicość. Cisza uwolniła mnie od alarmu

i wrzasku, wypłynęłam na powierzchnię z niechęcią, tylko dlatego, że płuca domagały się
powietrza. Znów dopadły mnie ogłuszające dźwięki, a głowę zaprzątała jedna jedyna myśl: uciec
jak najszybciej od jazgotu, zanim nadejdzie fala uderzeniowa. Ciało odnalazło się w rytmicznych
ruchach ramion i nóg, a ja odnalazłam w sobie siły, by popłynąć ku światłom tak, jak nie
pływałam od czasów zawodów szkolnych. Efektywne pociągnięcia rąk, bez wytchnienia, dążyć
do celu, rywal nie może zdobyć przewagi, rozłożyć energię. Długość basenu miałam
zaprogramowaną w sobie. Wybuch nastąpił, kiedy byłam trzydzieści metrów od rufy. Woda
eksplodowała na żółto i pomarańczowo, zanurkowałam, aby uniknąć potężnej fali. Czułam, jak
zbliża się od tyłu i w końcu wystrzeliłam niczym pocisk, i obracałam się w masywnym wirze bez
końca. Kiedy w płucach zabrakło mi powietrza, wynurzyłam się z wody i obejrzałam za siebie.
Morze stało w ogniu. Fala gorąca dosięgła mnie jak tchnienie ciepłego wiatru nad powierzchnią
wody.

Czubek smukłego dzioba był jedyną widoczną częścią marquisa 690, reszta tonęła w

jaskrawym ogniu i gęstym, czarnym dymie. Alarm ucichł. Od zachodu dobiegał odgłos silnika, w
oddali majaczyła skała Gibraltaru. Jakaś łódź nadpływała z niesamowitą prędkością. Ale co
istotniejsze: od strony jachtu nie oddalała się żadna motorówka.

Na wschodzie ciemność przybrała jaśniejszy odcień. Za kilka godzin wzejdzie słońce,

popiół pokryje powierzchnię wody, a powykręcane resztki z włókna szklanego wypłyną na ląd.
Może razem z ciałami tych, którzy zginęli na morzu.

Odwróciłam się na północ i rytmicznym kraulem ruszyłam ku brzegowi.

background image

SUND

DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ

– Teraz masz być cicho! – powiedział, szturchając ją łokciem.

Spuściła wzrok i pomyślała, że to zbędne polecenie. Nie powiedziała przecież ani słowa,

odkąd przejechali pierwszą granicę, przez góry. Noce i dnie w autobusie. Ten był ciepły, miał
miękkie siedzenia. Podróżowała wygodnie. Mogła się oprzeć i spać, albo myśleć o tym, co ją
czeka.

– Jak cię o coś zapytają, nie odpowiadaj – syknął jej do ucha. – Jesteś kobietą, więc

milczysz. Oni to rozumieją – dodał i uderzył się w pierś. – Ja będę nawijał.

A potem znów wcisnął słuchawki do uszu. Słyszała trochę muzyki, rytm. Spojrzała za

okno. Nigdy wcześniej nie widziała tylu odcieni szarości. Po bladoszarym niebie przesuwały się
grafitowe chmury, spod kół autobusu umykał stalowy asfalt, unoszący się z wysokich kominów
bury dym mieszał się z szarością nieba. Przydrożne trawy chłostane wiatrem były żółtoszare.

Myślała o swoim nowym nazwisku. Tym wpisanym w paszport.

Kobieta na zdjęciu nie była do niej szczególnie podobna. Imię uwierało jak zbyt ciasne

buty.

Człowiek nie jest swoim nazwiskiem, pomyślała. Przestanę istnieć dopiero wtedy, gdy

ostatni mnie zapomną.

Pomyślała o Sefi, która wkrótce miała wyjść za mąż. Sefi z pewnością paplałaby przez

całą drogę. Dobrze, że to nie ona pojechała. Siostra zadowoliłaby się ciepłym i wygodnym
łóżkiem we własnym pokoju z widokiem przez szparę w oknie. Nie dotarłaby do Kadyksu.
Rodzina nigdy nie spłaciłaby długu. Gdyby Sefi pojechała do Europy, mama nigdy nie
zamieszkałaby we własnym domu.

Na widok zbliżających się drogowskazów Mary Kwara ostrożnie wyciągnęła szyję. Nie

chciała, aby mężczyzna zauważył jej ciekawość. Migające za szybą napisy nic jej nie mówiły,
lecz zanotowała je w pamięci. Niektóre miała później zapomnieć, tak jak zapomniała Barcelonę,
Perpignan i Stuttgart, zostawiwszy je za sobą. Zastanawiała się, jak daleko na północ można
dojechać, nim ziemia znów zakrzywi się w dół.

Malmö, myślała. Sweden. København. Nad głowami pasażerów zadudnił samolot.

Miała do zrealizowania plan. Mama zawarła umowę z kuzynami znajomego. To oni

pożyczyli pieniądze na podróż. „Załatwią ci pracę – powiedziała. – Załatwią papiery”. Babcia
chciała jej powiesić na szyi amulet, który by ją chronił przed złymi duchami i zarazą. „Takich
zabobonów w Europie nie mają”, odburknęła mama. Nie musiała więc brać ze sobą talizmanu,
ale adresu mężczyzny w Kadyksie nauczyła się na pamięć.

Nigdy nie opowiedziałaby nikomu szczegółów podróży. Mama nie chciała wiedzieć. Sefi

zaniosłaby się płaczem. Bracia byli w South-South, bez pracy i nie zawsze trzeźwi, zbyt często
kupowali burukutu.

Ale mężczyźnie w Kadyksie opowiedziała o łajdakach, którzy wpychają ludzi do morza.

„Oni nie mają z nami nic wspólnego – zapewnił. – To łotry. Złe interesy”.

Last exit in Denmark, głosił napis na kolejnym drogowskazie.

W Kadyksie czekała na swojego trolley. Mężczyzna trzymał ją pod kluczem. Pokazał jej

paszport. „Naucz się, jak się teraz nazywasz”, zabulgotał. Właśnie tak mówił: bulgotał jak
kipiący garnek. Mary Kwara przyglądała się kobiecie na fotografii, ciekawa, kim ona jest. „Nie
pytaj”, odburknął. Później przyszedł trolley i odebrał jej paszport.

Autobus wjechał do tunelu. Nie widziała końca, tylko białe ściany i smugi światła pod

sufitem. Tunel ciągnął się w nieskończoność. Zerknęła na mężczyznę obok. Prawdopodobnie
spał, ale nie była pewna. Zastosuje się do jego poleceń. Mężczyzna w Kadyksie wiedział, kim są

background image

jej rodzice.

Kiedy nareszcie wyjechali, zobaczyła morze. Skuliła się na siedzeniu. Żebym tylko nie

musiała płynąć łodzią, pomyślała i w oczach zaczęły jej latać tysiące iskrzących muszek, nie
mogła złapać tchu. Droga prowadziła teraz w górę i po chwili Mary zobaczyła przed sobą
gigantyczny most, spoczywający na wysokich podporach, a o wiele dalej, tam, gdzie most się
kończył, ujrzała miasto. Przytrzymała się mocno podłokietnika. I właśnie tam jadę, pomyślała.
Prosto przez morze.

Zamknęła oczy. Sefi z pewnością zostałaby u kobiety z naszyjnikami. Zadowoliłaby się

darmowym jedzeniem i oglądaniem telewizji. Sefi jest leniwa. Nie myszkowałaby po szufladach,
gdy gospodyni wychodziła do miasta, i nie ukradłaby pieniędzy na bilet autobusowy.

Bóg nie ma czasu na takie drobiazgi, pomyślała wówczas Mary, ale mimo wszystko

poprosiła, by jej wybaczył, na wszelki wypadek. Gdyby nie pojechała do Kadyksu, rodzice
musieliby spłacać dług, później musiałaby go spłacać Sefi, a potem jej dzieci. Gdyby kiedyś
bracia przysłali do domu pieniądze, te również poszłyby na spłacenie długu.

Serce waliło jej jak młotem, kiedy wykradała się z domu, w którym przyszło jej spać

wiele nocy. Minęło kilka godzin, nim znalazła dworzec autobusowy w Tarifie. Był dość mały.
Kupiła bilet u kierowcy. Kiedy zobaczyła miasto z góry, wydawało się jej, że widzi rozsypane
wzdłuż brzegu kostki cukru. Potem autobus skręcił i zabudowania zniknęły.

Kilometr za kilometrem, mijając góry, pola, lasy, kolejne wioski, miasteczka i stacje

benzynowe, myślała, że w każdym razie oddala się od morza. Już nigdy nie będzie musiała go
oglądać.

Ubiegłej nocy miała wrażenie, że znów jest otoczona morzem. Zamknęła wtedy oczy,

przekonana, że zwodzi ją ciemność, podsuwając przed oczy obrazy, których Mary nie chce
widzieć. Duchy i fale.

Lecz teraz w świetle dziennym nie miała wątpliwości. Szarozielona powierzchnia

kołysała się po obu stronach mostu. Od głębiny oddzielały ją tylko tory kolejowe i niewysoka
barierka.

Będzie ciężko pracować, aby spłacić dług. Pięć lat, może dziesięć. Ale później będzie

wolna.

Sprawi sobie biały dom z ogródkiem, w którym posadzi czerwone kwiaty. Będzie miała

kilka pokoi, telewizor i własne łóżko.

A któregoś dnia pojedzie w rodzinne strony. Po raz pierwszy w czasie tej podróży

odważyła się pomyśleć o powrocie do domu. Czy ktoś mnie jeszcze będzie pamiętał?

Most wznosił się i zakręcał łagodnym łukiem na podporach wysokich niczym wieże. W

całej tej szarości nagle mignęła niebiesko-żółta tablica. Mary poczuła, jak autobus zadrżał,
pchnięty wiatrem.

Mam na imię Promise, powiedziała cicho, ledwie poruszając ustami. Nazywam się

Promise Makinwa-Keizer.

background image

PRAGA

DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ

Biały trzonek przesuwał się po brzuchu wysmarowanym żelem. W dolnej części obrazu

na ekranie coś drgnęło, kontury skulonego ciałka, które poruszało się w zwolnionym tempie,
lekkie pulsowanie.

– Serce – powiedział lekarz, wskazując długopisem. – Proszę spojrzeć, jak pięknie i

równiutko bije.

Uśmiechnęłam się, ponieważ tego ode mnie oczekiwano, ale na ekranie komputera

widziałam jedynie abstrakcyjny kształt.

– Może chce pani posłuchać uderzeń serca?

Skinęłam głową. Lekarz przyłożył stetoskop do mojego wypukłego brzucha, podał

słuchawki. Usłyszałam szum, przewalające się głuche dźwięki. Jak w niezagospodarowanej
przestrzeni między stacjami, kiedy kręcisz gałką starego radia. Poczułam chłód metalowej płytki,
przesuniętej ręką lekarza. I nagle szybki, niestrudzony stukot. Oczy zaszły mi łzami, coś ścisnęło
w piersi. Wyrwałam słuchawki i oddałam lekarzowi. Odwróciłam głowę, wytarłam oczy dłonią.

Żyło. Naprawdę żyło!

– Żwawy wróbelek – powiedział i podał mi papierowy ręcznik. – Chce pani wiedzieć, co

się urodzi?

Ścierałam z brzucha lepki żel. Wróbelek?

– No, dziewczynka czy chłopiec – wyjaśnił.

Pokręciłam głową. Płeć nie miała znaczenia. Zarówno dziewczynka, jak i chłopiec

potrzebują jedzenia i dachu nad głową. W najgorszym wypadku – opieki medycznej. Miesiące
pozostałe do porodu, tykając miarowo, stawiały wymagania, którym musiałam sprostać.

Podniosłam się z fotela, odrętwiała i niezdarna.

– Wpisuję zatem czwarty maja – oznajmił. – To znaczy, że jest pani w dwudziestym

tygodniu ciąży.

Wciągnęłam spódnicę na gumie i grube rajstopy.

– A więc nie jest… uszkodzone? – zapytałam, zerkając na ekran. Na zatrzymanym obrazie

płód zastygł w bezruchu w momencie, który już należał do przeszłości. Drukarka
przygotowywała papierową kopię.

– Niepokoi się pani? – zapytał, marszcząc czoło. – Była pani na coś narażona?

– Chyba tylko trochę się denerwuję – odparłam.

W pamięci przewinęły się migawki. Cement i kamienie przy policzku. Mężczyzna

rzucający się na mnie wśród kolczastych krzewów. Wspomnienie nie wzbudzało we mnie
żadnych uczuć. Jakby to wszystko wydarzyło się komuś innemu.

– Wygląda pani trochę blado – stwierdził i dodał, że powinnam jeść coś i coś, czego nie

zrozumiałam. Zanotowałam wyrazy w pamięci, żeby sprawdzić w słowniku, który nosiłam w
torebce. Język powoli do mnie wracał, choć ledwie na poziomie sześcioletniego dziecka.

– Proszę to pokazać pielęgniarce, która umówi panią na kolejną wizytę – powiedział,

wręczając mi czarno-biały wydruk z wypisanymi datami. – Pozostaje mi życzyć pani
powodzenia.

W toalecie wyjęłam słownik z torebki. Bílkoviny to białka, a železo to żelazo.

Vrabček to faktycznie wróbelek. Ptak tęskniący za wolnością. Z niecierpliwie bijącym

sercem.

W recepcji pielęgniarka podała mi formularz.

– Słyszałam, że tutaj człowiek może być… niewidzialny – powiedziałam. Szukałam w

pamięci słowa „anonimowy”, ale nie mogłam sobie przypomnieć, jak brzmi po czesku. Słysząc

background image

obcy akcent, lekarz próbował rozmawiać ze mną po niemiecku, ale rozumiałam jeszcze mniej.

Pielęgniarka spojrzała na mnie zza okularów.

– Tak czy owak potrzebuję pani nazwiska i daty urodzenia. Dobrze by było, gdybyśmy też

mieli jakiś numer telefonu, tam, gdzie można się z panią skontaktować. Jeżeli pani sobie tego nie
życzy, nie przekażemy nigdzie pani danych.

Spojrzałam na formularz. Miejsca, w które należało wpisać imię, nazwisko, rok

urodzenia, adres, obywatelstwo. Wpatrujące się we mnie szyderczo puste okienko: ojciec.

Szybko wypełniłam odpowiednie rubryki.

– Numer telefonu jest… tylko teraz – powiedziałam.

Pielęgniarka sprawdzała to, co napisałam, niepokojąco dokładnie.

– Terese Wallner – przeczytała. – Urodziła się pani w tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątym ósmym roku, tak?

– Mm – mruknęłam z nadzieją, że nie będę musiała pokazywać dowodu tożsamości.

Według paszportu urodziłam się w 1988 i w ubiegłym roku skończyłam dwadzieścia lat.

Ally Cornwall miała trzydzieści cztery, kiedy zaginęła. Byłam niska, a mój pospolity wygląd
łatwo było zapomnieć i zmienić. Z odpowiednim makijażem mogłam udawać kobietę między
dwudziestką a czterdziestką. W każdym razie moja gospodyni dała się nabrać, a kiedy szukałam
pracy, nikt się nie przejmował szczegółami. Wystarczał unijny paszport. Domyślałam się, że w
kontaktach ze służbą zdrowia nie pójdzie mi tak lekko. Do porodu powinnam załatwić nowy
dokument. Trzeba się trochę porozpytywać.

Dobrze byłoby, gdybym nie musiała farbować włosów na „nordycki letni blond”, jak

głosił napis na opakowaniu. Niepotrzebny wydatek.

Wyjęłam portfel i zapłaciłam za wizytę. Podczas gdy pielęgniarka wybijała sumę w kasie,

patrzyłam badawczo na leżący przede mną formularz.

Imię i nazwisko ojca.

Prędzej czy później będę musiała wypełnić tę rubrykę. „Nieznany”, napiszę, twierdząc, że

nie wiem, choć na samym dnie walizki przechowywałam kilka rzeczy. Obrączkę ślubną.
Fotografię, z którą objechałam kawał Europy. Kiedyś opowiem dziecku o ojcu. Kiedy będzie na
tyle duże, by nauczyć się milczeć.

Teraz jednak uderzyła mnie zupełnie inna rzecz.

– To wszystko jest gdzieś rejestrowane, prawda? – zapytałam.

Czeskie „rejestrować” w każdym razie utrwaliło mi się w pamięci, komunistyczna

biurokracja odciskała piętno również na trzylatkach.

– Nie, to tylko na potrzeby naszej przychodni, żeby was nie pomylić.

Obrzuciła mnie spojrzeniem, które mówiło: „Wszystkie jesteście do siebie podobne z

tymi napęczniałymi brzuchami”.

– Chodzi mi o to… później, w szpitalu.

– Jeśli dziecko przyjdzie na świat w Czechach, to oczywiście poród zostanie

zarejestrowany.

– Ojciec też?

– To jasne.

Kobieta spięła zszywaczem formularz ze zdjęciem ultrasonografii.

– Zakładając, że pani wie, kim on jest – dodała.

– A jak było dawniej? – spytałam, puszczając przycinek mimo uszu. – Za czasów

komunizmu, Husáka… w latach siedemdziesiątych? Wtedy takie rzeczy też rejestrowano?

Pielęgniarka wybuchła śmiechem.

– No chyba pani żartuje! Wtedy rejestrowali wszystko: z kim się spotykasz, co jesz na

background image

śniadanie, jakie czytasz książki. To oczywiste, że zapisywali dane ojca dziecka.

Dzwonek u drzwi zabrzęczał i do środka weszła kobieta z wystającym brzuchem,

wzrokiem wbitym w ziemię i chustą na głowie.

Terese Wallner dostała termin wizyty za miesiąc.

Wyszłam na ulicę z gabinetu leżącego w zwykłym domu czynszowym na Małej Stranie.

Grudzień zawitał do Pragi z ostrym mrozem. Dmuchałam w dłonie, otuliłam się szczelniej
płaszczem, nieforemnym męskim paltem z wełny, kupionym na ciuchach. Miałam nadzieję, że
wystarczy do końca ciąży. Włożyłam ręce do kieszeni i szybkim krokiem ruszyłam ku rzece.

Dzisiaj też się udało. Byłam Terese. Młodą Szwedką, która zatrzymała się w Pradze na

bliżej nieokreślony czas.

Ćwiczyłam przyciężkawy szwedzki akcent i powoli przyzwyczaiłam się do myśli, że

mówię jak któryś z muppetów. Gdy mnie pytano, odpowiadałam, że czeskiego nauczyłam się od
babci, urodzonej na granicy Czech i Moraw. Nie wiedziałam dokładnie gdzie, straciliśmy kontakt
z tą częścią rodziny. Przyjechałam do Pragi właśnie po to, żeby podszkolić się w języku.

Do tej pory miałam szczęście i nie spotkałam żadnych Szwedów. Ale za to były

pracodawca, pewnego dnia bardziej pijany niż zwykle, napadł na mnie ostro i oskarżył moich
rodaków o kradzież Srebrnej Biblii. Uciekłam, zanim zażądał jej zwrotu.

Alena Cornwall przypuszczalnie nie żyła.

Zgodnie z prawem nie mogła zostać uznana za zmarłą, ponieważ nie odnaleziono zwłok,

ale jej tragiczna historia trafiła do mediów.

Od czasu do czasu zachodziłam do kawiarenki internetowej, nigdy do tej samej dwa razy

z rzędu, i czytałam, co opublikowano.

Dzień po pogrzebie Patricka Richard Evans napisał felieton w elektronicznej wersji

„Reportera”, gdzie wychwalał dziennikarską działalność kolegi. Wspomniał też o odwadze jego
żony. Alena Cornwall zaginęła bez wieści kilka tygodni po śmierci męża. Pożegnalny list
wysłany do asystenta świadczył o tym, że popełniła samobójstwo, pogrążona w burzliwym
morzu smutku, w tym samym zabójczym morzu, które pozbawiło życia Patricka Cornwalla.

Evans zdobył nasze zdjęcie ślubne, a Benji dał się namówić do współpracy, ponieważ

zacytowano fragment ostatniego listu, który do niego wysłałam. „Życie przerasta moje siły. Mam
nadzieję, że znajdziesz prawdziwą miłość i jeśli ją znajdziesz, Benji, korzystaj z każdej chwili”.

Jakiś miesiąc później nazwisko Patricka pojawiło się w notatce w dziale kultury. George

Clooney zapowiedział, że przygotowuje adaptację filmową; poruszony zaangażowaniem Patricka
Cornwalla, postanowił opowiedzieć prawdziwą historię. Potem znów zapadła cisza.

Alain Thery powoli zniknął w zalewie informacji. Zamach w Puerto Banus wstrząsnął

połową Europy i przez kilka tygodni nie schodził z pierwszych stron gazet. Jedno ze zwęglonych
ciał było skute kajdankami, co wskazywało na morderstwo z premedytacją. Nie wykluczano, że
chodziło o atak terrorystyczny skierowany przeciw zamożnym celebrytom, którzy mieli
symbolizować zasługujący na potępienie zachodni styl życia.

Bardzo szybko zidentyfikowano zwłoki cenionego biznesmena, znanego w rozrywkowym

towarzystwie zarówno w ojczyźnie, jak i na południu Hiszpanii. Wiele osób złożyło wyrazy
ubolewania z powodu jego śmierci. Wypowiedział się nawet sam prezydent Francji i podkreślił,
że tego typu zamachy skłaniają Europę do podjęcia stanowczych kroków przeciw terroryzmowi i
przestępczości.

Nie znaleziono jednak sprawcy. Po kilku tygodniach zarzucono teorię o ataku terrorystów,

ponieważ nikt nie przyznał się do winy. Z ostatniej przeczytanej przeze mnie informacji na ten
temat dowiedziałam się, że zabójca najprawdopodobniej działał w pojedynkę.

Nie sądziłam, by policja wpadła na pomysł powiązania morderstwa z Aleną Cornwall.

background image

Mogli to jednak uczynić inni. Mężczyźni, którzy napadli na mnie w Tarifie. Siatka przestępcza
działająca w Europie i poza jej granicami.

Głos na pustym placu, gdy leżąc skulona w ciernistych krzakach, czekałam na śmierć.

…nie próbuj się ukrywać. Znajdziemy cię wszędzie.

Pozwoliłam jej więc umrzeć w morzu.

Kiedy bezdenna głębina zniknęła, kiedy pod stopami poczułam piasek i żwir, odniosłam

wrażenie, że właśnie rodzę się na nowo. Zziębnięta i wycieńczona wypełzłam na opustoszały
brzeg w pobliżu klubu tenisowego, kilka kilometrów na zachód od Puerto Banus.

W oddali ciągle migotały płomienie, kilka łodzi w bezpiecznej odległości i w świetle

reflektorów krążyło wokół płonącego jachtu.

Pod osłoną zarośli doczekałam świtu, a kiedy otwarto klub, zakradłam się do środka i

ogrzałam w toalecie pod suszarką do rąk. Z plastikowego woreczka wysupłałam dwa wilgotne
banknoty, resztę schowałam z powrotem do majtek. Boso i z dwudziestoma euro w garści
doszłam do najbliższego przystanku.

Na dworcu autobusowym w Marbelli otworzyłam skrytkę bagażową, włożyłam dżinsy,

bluzę i nowe tenisówki, a do kieszeni wsunęłam paszport należący kiedyś do Terese Wallner.
Sukienkę od Armaniego wcisnęłam do reklamówki i wyrzuciłam do kosza. A potem wsiadłam do
autobusu, który jechał do Madrytu, i obudziłam się dopiero po kilkuset kilometrach, z dala od
południowego wybrzeża.

Dopiero wtedy zmusiłam się do pomyślenia o przyszłości. Podróż na północ absolutnie

nie wchodziła w rachubę, tam bowiem leżała Francja, południem zaś biegła zewnętrzna granica
Europy, gdzie musiałabym pokazać paszport. Uderzyła mnie nagła myśl. Jeśli udało mi się
przywołać z pamięci francuski, to równie dobrze powinnam przypomnieć sobie czeski.
Znajomość języka ułatwiłaby wmieszanie się w tłum, a Czechy należały i do Unii, i do
bezpaszportowej strefy Schengen.

– Nawet nie patrzą na paszport – powiedział Alex kilka dni wcześniej.

Zapytałam o Alexa w barze Blue Heaven, pojawił się po godzinie. Pewny siebie i

niedbale przystojny. Tak, miał paszport na sprzedaż. Wiek oczywiście się nie zgadzał, nie byłam
też szczególnie podobna do kobiety z fotografii, ale to nie miało znaczenia, zapewniał
młodzieniec. „Blondynka, Szwedka, obywatelka Unii Europejskiej, to wystarczy. Zafarbuj tylko
włosy, a dostaniesz się do każdego kraju”.

Za każdym razem, gdy przekraczałam granicę, serce przyspieszało. Nigdzie nie zapytano

mnie o paszport.

Wysiadając na dworcu w Pradze, nie miałam poczucia, że wracam do domu.

Potrzebowałam pracy i mieszkania. Wszystko inne było drugorzędne.

Siedem nocy spędziłam w schronisku turystycznym przy Uniwersytecie Ekonomicznym,

później polecono mi kobietę wynajmującą pokoje. Staruszka miała ponad siedemdziesiąt lat i
zajmowała sama siedmiopokojowy apartament. Kuchnię i łazienkę dzieliłam z dwiema
studentkami z Drezna. Mówiłyśmy sobie tylko „dzień dobry” i „dobranoc”. Wkrótce musiałam
rozejrzeć się za nowym lokum, tanich mieszkań było niestety jak na lekarstwo. Gospodyni dała
mi do zrozumienia, że nie zamierza słuchać wrzasków niemowlęcia. Tęskniła za Husákiem,
chętnie wspominała stare dobre czasy. Dawniej to był porządek, mówiła. Nie musiała trzymać
lokatorów, aby związać koniec z końcem.

Nigdy z nikim nie rozmawiałam dłużej, niż to było niezbędne, nawet w sklepie. Zawsze

istniało ryzyko, że ktoś mnie rozpozna. Jedynym rozwiązaniem była samotność.

Czasami nachodziła mnie chęć, żeby zadzwonić do Benjiego. Tylko po to, by poczuć

radość, mówiąc: Cześć, to ja.

background image

Ale siatka kryminalna potrafiła wykryć rozmowy telefoniczne, namierzyć i odszukać

moich znajomych. Pod żadnym pozorem nie wolno mi było kontaktować się z kimś, kto należał
do mojego byłego życia.

Zdarzało się, że myślałam:

Jest pewien człowiek. Jeżeli jeszcze żyje. Którego nikt nigdy nie powiązałby z Aleną

Cornwall, ponieważ nawet ja nie wiedziałam, jak się nazywa.

Ale gdzieś, w jakimś rejestrze istniało jego nazwisko.

Nie teraz, myślałam, lecz kiedyś. Kiedy będę miała czas na grzebanie w zakurzonych

archiwach. Kiedy będę sobie mogła pozwolić na więcej egoizmu.

Przyspieszyłam kroku na kolejnej stromej uliczce Małej Strany. Nigdy wcześniej nie

byłam w tej dzielnicy. W zapyziałym barze kupiłam hamburgera na wynos. Bílkoviny i železo.
Proteiny i żelazo.

Nagle stanęłam jak wryta. Po drugiej stronie rzeki Nowe Miasto iskrzyło się od

bożonarodzeniowych dekoracji. Mroźne powietrze trwało w bezruchu, woda płynęła leniwie
niczym smoła.

Domy po drugiej stronie. Przecież już kiedyś je widziałam. Tak jak czarną wodę. I sunącą

wzdłuż brzegu łódź.

Obraz był inny, a mimo to byłam przekonana, że staliśmy właśnie w tym miejscu. Tego

dnia trzydzieści lat temu, w moim jedynym wspomnieniu. Kiedy mocnymi dłońmi ujął mnie w
pasie i podniósł do góry, żebym lepiej widziała.

Przesunęłam się kilka kroków w bok. Dokładnie tutaj. Wpatrzona w ciemną powierzchnię

wody, usłyszałam znajome brzmienie. Uliczne odgłosy zniknęły, słyszałam tylko ciemny głos,
gdzieś za sobą, czułam, jak pieści mi kark.

W szkole powiedzą ci, że to jest Wełtawa…

Jego głos! Ciepły, przy moim uchu, kiedy trzymał mnie w górze, żebym lepiej widziała.

Łódka tam w dole była malutka, w niej jakiś pan z czapką na głowie.

…ale to są wszystkie rzeki świata. Wełtawa spływa do Austrii, zamienia się w Dunaj i

płynie dalej na zachód, przechodzi w niewielkie rzeki, które wpadają do większych rzek, a te
zamieniają się w Ren, który ciągnie się aż do Atlantyku i łączy z morzem, a wszystkie morza i
rzeki świata są ze sobą powiązane, wszystko jest jedną wielką wodą.

Widzę kłębek pary płynący od mojego ucha, to para z jego ust, jest zimno, a ja się śmieję,

gdy obłoczek z moich ust miesza się z jego obłokiem.

My też jesteśmy wodą, mówi. Bardziej niż czymś innym jesteśmy wodą.

Nie, odpowiadam. Nijak ne.

I śmieję się z tej głupoty, bo przecież nie jestem wodą, odwracam się, żeby mu to

powiedzieć i widzę go.

Widzę go.

Odrobinę krzywe zęby i wąskie usta. Przekręca mnie w powietrzu, żebym mogła mu

spojrzeć w oczy, tęczówki są brązowe, a szalik, którym owinął szyję – niebieski. Moja twarz przy
jego twarzy. Cień niepokoju i powagi, coś mrocznego w jego oczach.

Nie wierz we wszystko, co ci powiedzą… Alenka mileńka…

A później wybucha śmiechem i sadza mnie na barana, piszczę, bo chcę zejść na ziemię,

chcę, żeby mi jeszcze raz wyjaśnił, nie rozumiem, o co mu chodzi.

Ale on rusza w kierunku mostu, idzie chwiejnym krokiem i śpiewa tak głośno, że ludzie

za nami się odwracają.

People are strange, when you’re a stranger

Faces look ugly when you’re alone…

background image

I znam ten tekst na pamięć, ale słyszę go nie w wersji Jima Morrisona, tylko mojego taty.

Z niechlujnym czeskim akcentem.

When you’re strange

Faces come out of the rain

When you’re strange

No one remembers your name

When you’re strange, when you’re strange, when you’re strange…

Teatr leżał przy niepozornej ulicy wychodzącej z placu Wacława. Zanotowałam, że w

gablotach przy wejściu pojawiły się afisze zapowiadające przedstawienie. Zarówno plakat, jak i
scenografia były utrzymane w tonie brudnego brązu i miały budzić skojarzenia z okresem
komunizmu. Do premiery został jeszcze tydzień.

Dziewczyna w kasie nawet nie podniosła wzroku, zagłębiona w lekturze jakiegoś

podręcznika. W środku było pusto, widocznie mieli przerwę w próbie spektaklu. Zatrzymałam się
przed sceną. Przyglądając się jej, przepowiadałam sobie fragmenty dialogu, cicho, po czesku.

– Jest nad zatoką dąb zielony, na dębie złoty łańcuch lśni.

Słuchałam tak często, jak tylko mogłam, aby mój drętwy język nabrał rytmu i poezji. Nie

chciałam mówić jak dziecko.

Coś się nie zgadzało. Przechyliłam głowę w bok, najpierw w jedną, potem w drugą

stronę, ciekawa, co mi przeszkadza w scenografii. Była tu asymetria, jednak nie do końca
zamierzona.

Przestrzeń widoczna dla publiczności była naga i ponura. Reżyser osadził bohaterki

Trzech sióstr Czechowa w czasach zimnej wojny, w nienazwanym państwie komunistycznym,
gdzie największym marzeniem był wyjazd do USA. Ta dość swobodna interpretacja dramatu
wzbudziła zainteresowanie jeszcze przed premierą.

Dopiero po kilku minutach odkryłam niedociągnięcie scenografa. Szybko weszłam na

scenę po schodkach, ściągnęłam portret Jamesa Deana, wiszący na ścianie jako symbol tęsknoty
sióstr za Zachodem. Rozchybotałam gwóźdź i w końcu udało mi się go wyjąć. Wygładziłam
tapetę poślinionym kciukiem, dziurki prawie nie było widać.

Przesunęłam gwóźdź metr w lewo, wcisnęłam do ścianki i powiesiłam na nim fotografię.

Cofnęłam się, aby sprawdzić efekt zmiany.

– Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś czy co?

Wzdrygnęłam się. Za moimi plecami stał jeden z pracowników scenicznych, blondyn.

– Chyba rozumiesz, że nie możesz ruszać scenografii?

– Przepraszam.

Zeszłam niezdarnie ze sceny; przeklęty brzuch!

Chłopak w jednej ręce trzymał śrubokręt, w drugiej zaś drabinę. Miał poprawić coś w

oświetleniu. Nie mogłam się powstrzymać, rzuciłam okiem na scenę. Teraz miary się zgadzały.

– Co robiłaś na scenie?

Wskazał śrubokrętem portret Jamesa Deana.

– Chciałaś zwinąć jego portret?

– Nie, myślałam tylko… Nie, nic. Przepraszam. Nie mów o tym nikomu, proszę.

Pokręcił tylko głową i wspiął się na drabinę. Wyszłam bocznymi drzwiami prowadzącymi

za scenę. Na widok nadchodzącej aktorki spuściłam oczy. Żadnych nowych wpadek.

Najlepiej, jak jestem niewidoczna.

Ze wzrokiem wbitym w podłogę ruszyłam ku kanciapie sprzątaczki. Otworzyłam drzwi,

zdjęłam z wieszaka fartuch. Był na tyle obszerny, że wyglądałam w nim bardziej na kobietę z
nadwagą niż w ciąży. Przymocowałam mopy i cofając, wyciągnęłam wózek na korytarz.

background image

Nawróciłam i pchnęłam go do przodu, prosto przed siebie.

background image

DZIĘKUJĘ

Julien Bobroff i Sarze Hercule Bobroff za nieocenioną pomoc w kwerendzie paryskiej.

Ulli Kassius za możliwość wglądu w zawód scenografa, Richardowi Reissowi za orientację w
East Village oraz Annie Ehrman za ład we francuskich przepisach prawnych. Elizabeth L. Fort z
Joyce Theatre w Nowym Jorku, Juanowi TriviBo Dominguezowi z Czerwonego Krzyża w Tarifie
i Johannie Eriksson-Strand z Zakładu Medycyny Sądowej w Umeå.

Boel Forssell, Claes Forsell Andersson, Kina Alsterdal, Olivia Taghioff, Kicki Linna,

Nikolaj Alsterdal. Wszystkim Wam i wielu innym osobom wyrażam podziękowania szczególne.
Za to, że czytaliście, wspieraliście i odpowiadaliście na pytania.

Kristofferowi Lundowi – za to, że uwierzył w tę historię.

Kajsie Willén i wszystkim wspaniałym pracownikom wydawnictwa.

Lizie Marklund – jak zawsze! Za czytanie i ponowne czytanie, za słowa zachęty i za ostrą

krytykę. Bez Ciebie bym sobie nie poradziła.

I na koniec: nieustanne dzięki dla Elsy Bolin. Za wszystko.

background image

[1] A. Puszkin, Rusłan i Ludmiła, tłum. Jan Brzechwa.

[2] Tłum. Natalia Gałczyńska.

[3] Tłum. Natalia Gałczyńska.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Paul Gauguin kobiety na plaży
Paul Gauguin Kobiety na plaży
dyskryminacja kobiet na rynku pracy
Kobiety na rynku pracy a elast formy zatrudn
NA PLAŻY
KOBIETA NA WIOSNE =TŁO JASNE ŁADNE
Dyskryminacja kobiet na rynku pracy rzeczywistość czy mit 2012
Bezpieczeństwo kulturowe, Kobiety na bałkanach
Piękna kobieta na bok w ramce(1)
Największe więzienie kobiet na świecie
delikatny róz - oni na plaży, DO CHOMIKOWYCH ROZMÓW, Kody tła - wiadomości pw
SPiZ - Kobieta na rynku pracy
ćwiczenia na plaży
Materialy do egzaminu z LA, wieloboje, Konkurencje siedmioboju kobiet na otwartym stadionie rozgrywa
Problem kobiety na tle dziejów buddyzmu

więcej podobnych podstron