Free Your Mind
„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji
http://smolensk-2010.pl/2010-11-10-%E2%80%9Efakt-smolenski%E2%80%9D-jako-produkt-dezinformacji.html
Ktoś stwierdził kiedyś, że nie ma nagich faktów, czyli takich zdarzeń,
do których można dotrzeć bez pośrednictwa jakiejś teorii. F. Nietzsche
zaś miał kiedyś powiedzieć, że w ogóle nie ma faktów, są tylko
interpretacje. Te spostrzeżenia (abstrahując tu od ich prawdziwości)
można z powodzeniem przenieść do świata neokomunistycznych
środków masowego przekazu.
W przypadku rosyjskich i (usłużnych wobec nich) polskojęzycznych
mediów można rzec nawet tak: faktem jest tylko to, o czym mówią
środki masowego przekazu. Tak więc to, o czym one nie mówią – nie
istnieje. Idąc dalej tym tropem można dodać: realnym światem jest
wyłącznie to, co przedstawiają te media. To zaś, czego one nie
przedstawiają, jest jedynie czyimś urojeniem lub prywatnym
wymysłem.
Z tego rodzaju filozofią i rutyną obrazowania rzeczywistości mieliśmy
i wciąż mamy do czynienia w przypadku medialnych relacji
dotyczących tego, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. w
godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu. Wydarzenie było
bezprecedensowe (nie tylko w historii naszego kraju), zatem, żeby je
medialnie zobrazować i wykreować opinię publiczną na jego temat,
należało od samego początku zastosować precyzyjne procedury
dezinformowania.
Dla władz rosyjskich (i dla polskich, jak się później okazało, bo
przecież bez mrugnięcia okiem przejęły „narrację smoleńską”) sytuacja
była o tyle komfortowa, że od pierwszych chwil po katastrofie
dysponowały wyłącznością na informacje na jej temat. Tak jak sztab na
froncie. W gestii władz rosyjskich pozostało więc ustalenie „faktów”, tj.
przekazanie obrazu świata.
Specjalizujący się w teorii dezinformacji V. Volkoff w swym
klasycznym już opracowaniu dotyczącym medialnego fałszowania
przekazu, pokazuje, w jaki sposób można skutecznie manipulować
obrazem jakiegoś rzeczywistego zdarzenia.
Jeśli odbiorca nie może osobiście zweryfikować informacji, to
podaje się mu fałszywą. Nawet gdyby później trzeba było ją
zdementować, to i tak to w niczym już nie zmieni jej pierwotnego
działania (Dezinformacja oręż wojny, Warszawa 1991, s. 101). Można
też w specjalny sposób dobierać doniesienia, mieszać wieści prawdziwe
z nieprawdziwymi, ukierunkowywać komentarze, wypaczać sens
podanej informacji, zniekształcać ją itd.
Zwracam jednak uwagę na
ten efekt pierwszego
wrażenia związany z
niemożliwością sprawdzenia
przez odbiorców tego, co się
faktycznie wydarzyło i z
koniecznością przyjęcia przez
nich takiej wersji wydarzeń,
jaka jest oficjalnie
przekazywana – ponieważ on
szczególnie zadziałał 10
kwietnia. Z perspektywy
czasu, jaki od tamtej pory
upłynął, obraz lansowany przez Rosjan, a udoskonalany przez
polskojęzyczne media, stanowił wyjątkowo przemyślaną konstrukcję i
był elementem wielkiej dezinformacyjnej kampanii.
Istota rzeczy w takim manipulowaniu relacjonowaniem jakiegoś
zdarzenia i w kreowaniu pewnego „obowiązującego publicznie”,
gotowego (tj. niewymagającego weryfikacji) poglądu na to zdarzenie
sprowadza się do odpowiedniego ujęcia tego, co zaszło. Spreparowany
przez specjalistów, gotowy pogląd zwalnia obywateli z poszukiwań
prawdy i w ten sposób „demobilizuje” ich (Volkoff, Dezinformacja..., s.
103). Właściwe (z punktu widzenia dezinformatorów) ujęcie pozwala
ponadto na konsekwentne uzupełnianie opisu danego zdarzenia
„ekspertyzami”, „wyjaśnieniami”, „symulacjami”, „wizualizacjami”, a
nawet – co należy też do tradycji manipulowania odbiorcami –
„zeznaniami świadków”.
Nigdy nie powinniśmy zapomnieć o wysiłku, jaki włożyli sowieciarze,
by dowieść – także dzięki „relacjom naocznych świadków” (zebrano ich
blisko stu, nomen omen m.in. spośród mieszkańców Smoleńska) – że
ludobójstwa katyńskiego dokonali Niemcy, a nie Rosjanie. Tych
pierwszych zresztą, jak wiemy, sowieci chcieli w Norymberdze – przy
okazji sądzenia ich za inne zbrodnie – także za Katyń skazać. Na
szczęście dla nas – nie doszło do tego. Powinniśmy o historii ze
„świadkami niemieckiego Katynia” pamiętać również w kontekście
„świadków” ze Smoleńska 2010, do których jeszcze wrócę w niniejszym
tekście.
A. Golicyn, W. Suworow, W. Bukowski, A. Besancon i in. napisali tak
wiele na temat specjalizowania się służb rosyjskich i
podporządkowanych im mediów w zakłamywaniu rzeczywistości (w
Polsce mamy analogiczną sytuację – mainstreamowe media są od 21
lat podporządkowane służbom), że właściwie tajemnicą poliszynela jest
to, iż kłamstwo w świecie zsowietyzowanym jest chlebem
powszednim.
Jeśli zresztą sięgniemy myślą do czasów poprzedniego reżimu, to
oprócz poczucia życia w bydlęcych warunkach, bez trudu możemy
odtworzyć sobie charakterystyczny dla tamtych czasów „głód prawdy”,
który musieliśmy zaspokajać nasłuchując zachodnich rozgłośni pośród
trzasków zagłuszarek lub docierając do wydawnictw bezdebitowych.
Czy powinno nas teraz zastanawiać to, że zagłuszarki i dezinformację
w niespotykanej wcześniej (tj. za „III RP”) skali uruchomiono w
przypadku katastrofy smoleńskiej? Nie powinno, jeżeli od
„kontraktowych wyborów”, od prezydenta Jaruzelskiego i premiera
Kiszczaka (to był przecież pierwszy tandem polityczny po „obaleniu
komunizmu”, zanim wujek Tadek objął władzę jako pierwszy
„niekomunistyczny” itd.), a szczególnie od nocnej zmiany z czerwca
1992 r., uważnie obserwowaliśmy rekomunizację Polski i ewolucję
polskojęzycznych mediów.
Nawet jednak jeśli mamy już jasną i wyraźną świadomość tego, że
transformacja tak naprawdę nie prowadzi od komunizmu do
demokracji w stylu republikańskim, lecz po prostu do neokomunizmu
(jak to kiedyś określił śp. Z. Herbert), zaś środki masowego przekazu u
nas upodabniają się do tych z
peerelu lat 70/80 – to warto
zdać sobie też sprawę z tego,
dlaczego tak się dzieje, że
wydarzenie zgoła przełomowe w
dziejach Polski (10 kwietnia
2010) zostało poddane tak
gigantycznej dezinformacyjnej
obróbce. Ta prawda jakoś wciąż
się nie przebija do szerszego
obiegu w debacie publicznej,
więc pozwolę sobie
wypowiedzieć ją wprost.
Manipulacja i dezinformacja,
uporczywe przeinaczanie
jakichś zdarzeń czy nawet
preparowanie faktów (nie
mówiąc o sporządzaniu
fałszywych dokumentów,
fotografii, filmów na ich temat)
są stosowane wtedy, gdy chce się zataić to, co się rzeczywiście
wydarzyło. Nikt nie musi kłamać, jeśli nie ma nic do ukrycia. Nikomu
nie jest potrzebne fałszowanie danych, jeśli te dane są prawdziwe.
Dezinformator nie odwraca uwagi obywateli od czegoś, co nie jest z
punktu widzenia dezinformatora zagrożeniem dla panującego reżimu i
układu sił. Wreszcie: nie zaciera się śladów, jeśli się nie brało udziału
w zbrodni lub jeśli się nie współpracuje ze zbrodniarzem. Albo inaczej,
krócej: nie zaciera się śladów, jeśli nie było zbrodni.
Jak więc, kiedy już doszło do zbrodni, sprawić, by w mediach zatrzeć
jej ślady? Przede wszystkim trzeba niezwykle starannie dobrać słowa
(opisu i komentarza) oraz obrazy ilustrujące dane zdarzenie. W tradycji
komunistycznej nie bez powodu wprowadzano „zapisy” na określone
sformułowania – parafrazując bowiem znane stwierdzenie z Ewangelii
św. Jana: na początku jest słowo. Jeżeli do opisu i komentowania
czegoś użyje się odpowiednio wybranych słów (w interesującej nas
sprawie: wypadek, błąd pilota, fatalne warunki pogodowe tłumaczące
wszystko, pośpiech związany z uroczystościami) – wykreuje się taki a
nie inny obraz danego zdarzenia w umysłach adresatów przekazu.
Oczywiście, najwięcej się trzeba napracować, jeżeli chce się
przykryć prawdę o tym, co faktycznie się wydarzyło, ale – jeśli
konsekwentnie (jak w złotych latach komunistycznych) unika się
pewnych wyrazów (tu: zamach, zbrodnia, przestępstwo), a w ich
miejsce wstawia się inne, o znaczeniu odpowiednio przekierowującym
uwagę odbiorcy, wtedy można liczyć na to, że ów odbiorca zacznie
myśleć we właściwy (z punktu widzenia dezinformatora) sposób.
Będzie wszak myślał o faktach medialnych, czyli o tym, co
wypreparowano w środkach przekazu – nie zaś o realnym zdarzeniu.
Dla ludzi zawodowo manipulujących świadomością społeczną nie jest
istotne to, że odbiorcy zafałszowanego komunikatu przestają myśleć o
realnym świecie. Od zawracania sobie głowy realnym światem są
przecież dezinformatorzy. Szary obywatel ma czapkować władzy i płacić
rekiet jej przedstawicielom – wtedy jest „dojrzały do demokracji”.
Już 10 kwietnia można było spostrzec, że w polskojęzycznych
mediach funkcjonuje zapis na określone słowa: „zamach”,
„zbrodnia”, „atak terrorystyczny”, „przestępstwo”, „sabotaż”, „eksplozja”
itp., a nawet na tak zgoła niewinne, jak „awaria” czy „blokada sterów”.
Mijały godziny, a tego rodzaju zwroty się nie pojawiały. Poza
jakimikolwiek podejrzeniami była strona rosyjska, smoleńska wieża
kontroli lotów i zakłady remontowe w Samarze, w których przez długie
miesiące przebywał tupolew. Jakimś nadludzkim zgoła sposobem albo
szóstym zmysłem wszyscy mainstreamowi dziennikarze relacjonujący
to, co się stało w Smoleńsku, wszyscy mainstreamowi komentatorzy i
eksperci (jeszcze zanim zaczęły się dokładniejsze oględziny miejsca
katastrofy) wiedzieli, że to był „nieszczęśliwy” wypadek.
Śmierć tylu najwyższych urzędników państwowych, wojskowych,
znakomitych polityków – nie przesłaniała tego „fachowego” obrazu. Jak
wiemy z relacji J. Kaczyńskiego (wywiad z 13 lipca br. dla „Gazety
Polskiej”) niedługo po katastrofie usłyszał on z ust R. Sikorskiego
kategoryczne zapewnienie, że „to był błąd pilota”. Skoro szefa polskiego
MSZ-u nie było na miejscu feralnego 10 kwietnia w godzinach
przedpołudniowych, to zapewne musiał zaznać jakiegoś wyjątkowo
silnego jasnowidzenia, że uzyskał taką pewność, co do przebiegu
zdarzeń. Tego typu iluminacje trafiają się zwykle polskim politykom w
trakcie bliskich spotkań pierwszego stopnia z mieszkańcami planety
Kreml.
W cywilizowanym świecie dochodzenia w sprawie katastrof
lotniczych trwają długimi miesiącami lub latami i wiążą się ze
żmudnymi badaniami szczątków, przesłuchaniami świadków,
laboratoryjnymi analizami, przetrząsaniem pobojowiska, odtwarzaniem
wraku, szczegółowymi sekcjami zwłok itd., nim ustali się ostateczne
przyczyny wydarzeń. Nie ma mowy o jednej wersji wydarzeń, nim nie
zostaną zebrane niepodważalne dowody potwierdzające taką właśnie
wersję.
Ważną rolę w tych dochodzeniach odgrywa oczywiście wolna
prasa, która nie tylko patrzy na ręce śledczym, ale i drąży wszystkie
okoliczności zdarzenia, szczególnie gdy pojawia się jakiś wątek
polityczno-militarny jemu towarzyszący. Tak było np. w przypadku
podejrzeń o zestrzelenie samolotów pasażerskich: boeinga 747 (TWA
800) przez marynarkę USA 17 czerwca 1996 czy boeinga 737 (Helios
522) 14 sierpnia 2005 r. przez greckie myśliwce F-16. Tak też było w
przypadku faktycznego (omyłkowego) trafienia przez wojska
amerykańskie statku powietrznego nad Bagdadem (bez pasażerów,
była tylko załoga) 22 listopada 2003 r. Pilotom, nawiasem mówiąc,
udało się awaryjnie wylądować z
płonącym skrzydłem.
W przypadku tak
bezprecedensowej katastrofy, jak
ta z 10 kwietnia (która przecież
nie dotknęła zwykłego
pasażerskiego samolotu, lecz
elitarną państwową delegację)
należało bezwzględnie
wstrzymać się z jakimikolwiek
pospiesznymi czy pochopnymi ustaleniami przebiegu tego, co się
stało. Należało dopuszczać wszystkie, nawet najczarniejsze
scenariusze, tj. te z zamachem na prezydenta i wysokich oficerów
polskich sił zbrojnych (spośród których gen. F. Gągor typowany był na
nowego szefa wojsk NATO) włącznie.
W naszym kraju jednak już na poziomie ministerialno-rządowym
przyjmowano bez najmniejszego sprzeciwu ani znaku zapytania wersję
z nieszczęśliwym wypadkiem. Tym samym kwestia dezinformacji i
zacierania śladów automatycznie przenosiła się z poziomu stricte
medialnego na polityczny.
Pomijam już wszystkie inne skandaliczne działania przedstawicieli
rządzącej partii mające charakter aksamitnego zamachu stanu (skok
na wakaty w przeróżnych instytucjach) oraz wystąpienia z Paktu
Północnoatlantyckiego, jak choćby to, że nie zwrócono się o
profesjonalną pomoc do NATO, mimo że rzecznik Paktu deklarował
taką możliwość współpracy z naszym krajem, lecz zdano się całkowicie
na działania Rosji – o tym wszystkim bowiem już wielokrotnie w
polskiej prasie konserwatywno-niepodległościowej pisano.
Wnet jednak, tj. gdy tłumy Polaków zaczęły wychodzić na ulice,
sternicy świadomości uznali, że sprawy posuwają się w niebezpiecznym
kierunku (budzą się „demony patriotyzmu”) i samo zakwalifikowanie
zdarzenia do kategorii „wypadków lotniczych” to stanowczo za mało.
Należało więc przekreślić nawet tragizm śmierci blisko stuosobowej
delegacji. Uczynić to można było zmieniając całkowicie charakter
owego wypadku. Nie miał to już być nieszczęśliwy ani nawet
tragiczny wypadek, lecz wypadek głupi.
Tylko bowiem radykalna zmiana sensu wydarzenia z 10 kwietnia
mogła uchronić dezinformatorów przed wymknięciem się sytuacji spod
kontroli.
Gdy Polacy płakali na ulicach i składali hołdy zabitym, to jeszcze
było to nieszkodliwe histeryzowanie z punktu widzenia
promoskiewskiej władzy. Kiedy jednak zaczęli stawiać coraz
odważniejsze pytania, a nawet rzucać oskarżeniami pod adresem
gabinetu ciemniaków oraz p.o. prezydenta i jego ludzi (nie mówiąc o
dość powszechnych opiniach dotyczących polskojęzycznych mediów),
zaczęło się dla władzy i zżytej z nimi środowisk robić bardzo groźnie.
Wybuch społeczny był właściwie kwestią czasu – należało więc tak
pokierować nastrojami, by budzący się gniew został wykorzystany
przeciwko samym ofiarom, nie zaś ewentualnym zbrodniarzom (no bo i
żadnej zbrodni miało nie być, jak wiemy od funkcjonariuszy
Ministerstwa Prawdy).
Albo inaczej: trzeba było zbrodniarzy wskazać wśród ofiar. Bez
jakiegoś szczególnego śledztwa znaleziono zaraz trzech: prezydenta L.
Kaczyńskiego, kapitana A. Protasiuka oraz generała A. Błasika.
I jak z rękawa posypały się „komentarze”, „ekspertyzy”, „opinie” i, co
naturalne w dezinformacji w takich sytuacjach, głosy spontanicznego
„świętego oburzenia” na „szaleństwo” tychże „zbrodniarzy” (tak jak
kiedyś oburzano się na zaplutych karłów reakcji czy na leśnych
bandytów).
Co więcej, na głosy dotyczące tego, że w warunkach gęstej mgły
należało zamknąć lotnisko lub zakazać lądowania, odpowiadano w
polskojęzycznych mediach z powagą, że taki zakaz rozwścieczyłby
prezydenta i wywołałby skandal międzynarodowy. Jak to szło dalej,
doskonale wiemy, gdyż ta historia jeszcze nie dobiegła końca, choć
dezinformatorom stopniowo brakuje pary, ponieważ sam gabinet
ciemniaków półgębkiem przyznaje, że współpraca z Rosją wygląda
nieco mniej kolorowo niż zapowiadali.
Wróćmy jednak do początku, tj. do obrazowania „wypadku”. Sporo
powiedzieliśmy sobie na temat werbalnego opisu, ale przecież byłby on
propagandowo nieskuteczny, gdyby spece od manipulowania opinią
publiczną nie odwoływali się do perswazyjnych ilustracji, czyli do
specyficznej infografii. W tym jednak miejscu, tj. na poziomie
wizualnego przekazu dotyczącego katastrofy, procedura zacierania
śladów – jak już dowiodło wielu blogerów i innych analityków – zaczęła
się tymże specom rozłazić.
O wiele łatwiej jest kłamać, oszukiwać, zwodzić, dezinformować za
pomocą języka – o wiele trudniej za pomocą obrazów. Wprawdzie w
tradycji sowieckiej bywało przez dziesiątki lat tak, że np. pewni ludzie
znikali z pewnych fotografii, tak jak na mapach ZSSR nie było pewnych
obiektów, takich jak tajne miasta, wojskowe ośrodki badawcze, fabryki
zbrojeniowe itp.
Trudno jednak mówić o katastrofie lotniczej stulecia i zupełnie nie
pokazać jej na zdjęciach czy w telewizyjnych migawkach – nawet jeśli
zaszła na sypiącym się, przypominającym popegeerowską „bazę
maszynową”, lotnisku wojskowym w Rosji. Dezinformacja
dezinformacją, lecz coś trzeba ludziom pokazać.
Co więc pokazano? No właśnie – to doskonałe pytanie – jak mawiał
nieoceniony dla dezinformacji, legendarny L. Maleszka w jednym ze
swych najsłynniejszych wywiadów przytoczonych w filmie „Trzech
kumpli”.
Przetrząsnąłem chyba wszystkie dostępne „smoleńskie” materiały na
przeróżnych portalach, prześledziłem najprzeróżniejsze relacje telewizji
(nie tylko polskich, ale szczególnie rosyjskich) i mogę z przekonaniem
graniczącym z pewnością orzec, że nie pokazano prawie nic – nawet jak
na narrację powypadkową.
Po pierwsze – nie dysponowano żadnym zapisem samego
przebiegu katastrofy(telewizyjnym, filmowym, amatorskim,
fotograficznym). Po drugie, prawie nikogo nie dopuszczono do
rejestrowania wyglądu miejsca wypadku.
Do karykaturalnych rozmiarów urosła pseudorelacja montażysty
TVP S. Wiśniewskiego, biegającego po błotnym pobojowisku jak błędna
owca z hasłem Ja p...lę – to nasz wypowiedzianym na widok biało-
czerwonej szachownicy na szczątkach samolotu. Tę pseudorelację
emitowały do znudzenia wszystkie stacje, a poszczególne jej kadry
zamieniły się z czasem w „ikony” całego zdarzenia.
Sam Wiśniewski później zresztą miał coraz to inną pamięciową wizję
tego, co 10 kwietnia na własne oczy miał zobaczyć i na własnej skórze
odczuć. Wredni
blogerzy –
paranoicy
dokonali
wiwisekcji
wszystkiego co
(jako jedyny
świadek ze strony
polskiej, który
dotarł na miejsce
katastrofy) mówił
w swych
wywiadach, więc
nie będę tych
rzeczy powtarzał,
zwrócę uwagę
jedynie na
najważniejsze
elementy jego wypowiedzi, które ilustrują ewolucję poglądów tego
świadka.
Na początku twierdził on: ...chłopaki mnie OMON-owcy chwycili: „do
tiurmy pójdziesz!” (…) coś musiałem im powiedzieć, żeby mnie nie
zastrzelili, już raz miałem makarowa przy łbie (relacja na gorąco dla
TVP Info – dość szybko zresztą zniknęła z naszych anten
telewizyjnych).
Parę dni później twierdził już, że: Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem
w błoto. Pytali, kim jestem (…) Na początku była jedna wielka panika i
przerażenie. Oni byli całkowicie zdezorientowani. Chcieli usunąć
wszystkich z miejsca katastrofy [?? - przyp. F.Y.M]. Nie doszukiwałbym
się tu jakichś podtekstów. Choć na początku było bardzo nieprzyjemnie
(wywiad dla „Rzeczpospolitej” z 13 kwietnia br.).
Następnie zaś uznał, że Katastrofa musiała nimi bardzo wstrząsnąć,
byli dla mnie uprzejmi i grzeczni. Nawet żartowali, mówiąc, że pójdę do
więzienia i szybko z niego wyjdę. W końcu jednak przyszedł jakiś
pułkownik i zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, jakim sposobem się
tutaj dostałem. (…) Tłumaczyłem, że jestem z polskiej telewizji, a
pułkownik miał coraz większe przerażenie w oczach... (wywiad dla TVP
Info z 14 kwietnia). Nie wypada w tym miejscu pytać o to, co tak
wpłynęło na wyostrzenie pamięci polskiego montażysty.
Warto tu jednak dodać, że słynne migawki Wiśniewskiego z miejsca
katastrofy emitowane były u nas 10 kwietnia dopiero o godz. 10.27
(polskiego czasu) – wcześniej pokazywani byli zebrani modlący się w
Lesie Katyńskim, tupolew sprzed katastrofy oraz zaproszeni do studiów
telewizyjnych goście, nie licząc materiałów operatora towarzyszącego
P. Kraśce (od godz. 10:18) ze zbliżeniami na gęby i łapy przedstawicieli
OMON-u, FSB oraz Specnazu, i migawek pokazujących szczątki
samolotu zza gęstych drzew.
Przez godzinę zatem (licząc od chwili oficjalnie podanej w mediach
informacji o samej katastrofie, tj. ok. 9:23, choć w PolsatNews już o
9.02 padła informacja, że doszło do awarii polskiego samolotu) – mimo
rangi wydarzenia – nie było absolutnie żadnych zdjęć ze Smoleńska.
Godzina to mnóstwo czasu dla zawodowców, jeśli chodzi o maskirowkę,
zwłaszcza gdy do samego zdarzenia doszło jeszcze godzinę wcześniej i
jeśli się ma w ręku wszystkie filtry medialne, czyli decyduje się (jak na
froncie), które wiadomości, o jakiej treści i w jakim kształcie będą
docierać do odbiorców.
Po trzecie, wprawdzie nie zezwolono na swobodne fotografowanie i
filmowanie miejsca wypadku, lecz pozwalano rejestrować
niesamowitą wprost krzątaninę służb ganiających w te i we wte
między drzewami (na tle snujących się ze swym sprzętem wzdłuż
muru dziennikarzy – gdzie się podziała ich niezwykła cywilna odwaga i
tupet?).
Ta krzątanina i gonitwa były o tyle niezrozumiałe, że – jak
utrzymywały od pierwszych kwadransów po katastrofie władze
rosyjskie (a za nimi polskie) – nie było już kogo ratować (никто не
выжил). Nieco z tymi zdjęciami kontrastowały też obrazki spokojnie
palących papierosy gości w czarnych skórzanych kurtkach, którzy
nigdzie się nie spieszyli, ale mało kto zwracał na to wtedy uwagę, skoro
jeszcze nie było wiadomo ostatecznie, ile osób zginęło, bo podawano
różne dane, a polski MSZ „nie mógł” ustalić pełnej listy pasażerów
tupolewa.
Nie zobaczyliśmy właściwie nic konkretnego związanego z tak
ważnym – komentowanym na całym świecie (przez następne kilka dni
jako breaking news) – wydarzeniem. Co najważniejsze: nie było
żadnych przekazów medialnych typowych dla wielkich katastrof
czy wypadków lotniczych.
Nie widzieliśmy helikopterowych oblotów nad pobojowiskiem, kiedy
ekipy telewizyjne pokazują obraz szczątków i akcję służb, a także całą
okolicę. Nie zaprezentowano migawek z wynoszeniem rannych i/lub
zabitych (tego rodzaju obrazki należą do kanonu relacji z katastrof).
Nie pokazano dokładnie tego, jak wyglądają wszystkie części wraku.
Nie emitowano wywiadów na gorąco z uczestnikami zdarzeń.
Nie wszczęto żadnego dziennikarskiego śledztwa. (Jak ponadto
pamiętamy, nie było wtedy na wizji rządzących polskich polityków,
którzy lecieli, lecieli i dolecieć nie mogli do Warszawy, ale o tychże
politykach nie warto nawet wspominać – miejmy nadzieję, że za
wszystkie swoje zaniedbania zasiądą wnet na ławie oskarżonych).
Nie zajęto się w mediach nawet kompromitującą, skandaliczną
wprost postawą M. Janickiego, B. Klicha czy T. Arabskiego.
Ta bardzo znikoma ilość materiałów nadających się do publikacji i
do komentowania nie przeszkadzała rozmaitym „znawcom tematu” w
twórczym „rekonstruowaniu” przebiegu wypadku i nawet tworzeniu
komputerowych symulacji „ostatnich minut lotu” Tu-154M.
Wyjątkowo szybko (jak na takie okoliczności) podana do wierzenia
przez rosyjskie władze wersja wydarzeń została skwapliwie podjęta i
nagłośniona przez pudła rezonansowe w naszym kraju jako najbardziej
prawdopodobna.
Bajka o samotnej brzozie i lądowaniu tupolewa na plecach
błyskawicznie stała się jedynym obowiązującym wszystkie agendy
Ministerstwa Prawdy scenariuszem tego, co się stało 10 kwietnia.
Po raz pierwszy bajkę o drzewie przekazano już kwadrans przed
godz. 10 polskiego czasu, a więc kilkanaście minut po pierwszych
oficjalnych doniesieniach o katastrofie – J. Olechowski, dziennikarz
TVP Info, relacjonował ją telewidzom przez telefon, jadąc wraz z innymi
przedstawicielami mediów z Cmentarza Katyńskiego na lotnisko
Siewiernyj, a więc zanim jeszcze zdążył z kolegami po fachu ujrzeć, co
się w ogóle stało i postawić stopę na miejscu tragedii.
Ruską bajkę rozpowszechniano odtąd bez najskromniejszych prób
sprawdzenia empirycznych uzasadnień dla tejże wersji, bez jakiejś
dokładnej wizji lokalnej w terenie, bez porównywania z lotniczymi
katastrofami, do których doszło w podobnych warunkach, bez
znajomości zawartości pokładowych rejestratorów i bez konfrontacji z
tymi wypowiedziami niezależnych ekspertów, którzy zwracali uwagę na
to, że scenariusz mógł być całkiem inny (awaria aparatury, sabotaż,
meaconing, wybuch na pokładzie itd.).
To lansowanie „jedynego racjonalnego” (i jedynego możliwego)
scenariusza świadczyło bezsprzecznie o tym, że zbrodniomyślą jest
zastanawianie się nad tym, czy doszło do zamachu na prezydencką
delegację.
Natychmiast też, tj. od pierwszych dni po katastrofie, przystąpiono
do wyszydzania i zwalczania (zagłuszania) hipotez dotyczących
świadomego, umyślnego zabójstwa osób znajdujących się na pokładzie
tupolewa.
Posunięto się tak daleko, że ludziom analizującym „wersje
zamachowe” zarzucano najpierw tylko zaburzenia psychiczne – taką
smoleńską wersję schizofrenii bezobjawowej. Potem jednak
„paranoikom od zamachu” zarzucano już zagrażanie warszawsko-
moskiewskiemu pojednaniu oraz – co ciekawsze – zakłócanie atmosfery
żałoby, w czasie której w mediach wcześniej lżących prezydenta
wylewano krokodyle łzy nad zmarłymi i grano rzewne melodie.
To zakłócanie żałoby nie było oczywiście spowodowane lansowaniem
przez dezinformatorów tezy o „kozakującej załodze”, „gen. Błasiku za
sterami” czy „prezydencie zmuszającym do lądowania, spieszącym się
za wszelką cenę do Katynia” – czyli tezy o głupim wypadku.
(Kwintesencją walki z „paranoją smoleńską” była wypowiedź J. Millera
w wywiadzie dla „GW” z 7 sierpnia br. wyjaśniającego obiektywne
trudności związane ze współpracą z braćmi Moskalami tym, że w
Polsce za dużo źle się mówi o postawie Rosjan w badaniu katastrofy).
Skoro wypadek był głupi, to nie
tylko pożałowania godni stawali
się ludzie oddający cześć
poległym 10 kwietnia i
domagający się wyjaśnienia
przyczyn tajemniczej katastrofy,
ale przede wszystkim należało jak
najszybciej po niej posprzątać
pobojowisko.
Jeśli wypadek był głupi, to
szczątki samolotu zamieniały się
w bezużyteczny złom, teren
nadawał się do zaorania, drzewa
do wycięcia, rzeczy ofiar do jak
najszybciej utylizacji,
manipulacje związane ze
stenogramami i makabryczne
wyposażenie smoleńskiego lotniska okazywały się zupełnie nieistotne,
sprzeczności w zeznaniach świadków także – o całej historii należało
jak najprędzej zapomnieć. Jak już mowa o naocznych świadkach, to
najwybitniejszą relację jednego z nich znaleźli reporterzy nieocenionego
dla Ministerstwa Prawdy, TVN-u. Tymże dzielnym reporterom
mieszkanka Smoleńska opowiedziała, jak katastrofę widział i
zapamiętał jej kilkunastomiesięczny wnuczek: „uuuuuu, patom uch!, i
wsio”.
Nie należy jednak pomijać zgłaszających się do prokuratury
rosyjskiej niemalże na ochotnika autorów głośnego filmiku „1.24”
nakręconego niedługo po katastrofie, a zamieszczonego parę dni
później na portalu youtube. Ponieważ „filmik Koli”, jak go ochrzcili
internauci, poważnie zachwiał narracją wypadkową – autorów
prezentowano z należytą powagą w polskojęzycznych mediach, by
stanowczo zaprzeczyli, że cokolwiek podejrzanego widzieli lub słyszeli.
W sierpniu znalazł się w Sieci nawet wklejony w oficjalne materiały
kanału Russian Today filmik nakręcony ponoć przez innych
„świadków”, smoleńskich chłopaczków (także zresztą obficie
cytowanych w polskim mainstreamie), na którym miał być widoczny
lecący we mgle rządowy tupolew. Po analizie blogerów okazał się Iłem
na pogodnym niebie.
Na koniec propagandowej kampanii całą historię trzeba było obrócić
w świetny żart. Zaczęło się to naigrywanie z tragedii już w czasie
zwalczania pomysłu pochówku pary prezydenckiej na Wawelu
(spontaniczne szydercze „protesty” najzdrowszej polskiej młodzieży), ale
dopiero z czasem nabrało ono rozmachu. Do akcji przecież musiał
wkroczyć klasyk gatunku, czyli pewien biłgorajski mędrzec, o którym
napisałem kiedyś, że powinien był zacząć od happeningu, jak
przylatuje ze Smoleńska w trumnie na Okęcie, a jego ciało wiozą po
ulicach Warszawy (ten happening najbarwniej by mu wyszedł w czasie
tygodnia żałoby).
Studenci ponieśli więc na
juwenaliach pudło ze śmiałym,
zabawnym napisem „TUPOLEJ”, a
jakiś czas potem napruci alkoholem
i dragami „młodzi gniewni” po
oddaniu moczu na znicze przy
Krakowskim Przedmieściu ułożyli
fajny krzyż z puszek „zimny lech”. Po
kilku miesiącach zrobiło się więc
wyjątkowo wesoło, bo cała katastrofa
i ofiara życia złożona przez 96 osób
okazały się po prostu „śmichu
warte”.
Ani się zatem obejrzeliśmy, a powróciliśmy do „najweselszego z
baraków w obozie” i to znów w cieniu czerwonej gwiazdy, o pielęgnację
której zaczęli dbać tym razem najwspanialsi przedstawiciele „salonu”
wybudzeni z internacjonalnej drzemki już 9 maja br.
No ale powiedzmy sobie szczerze, co może być złego w zamordyzmie,
który cała ta okołosmoleńska dezinformacyjna mgła skrywa?
Spójrzmy na takiego sędziwego wujka Tadka, który już w 1953 r.
słusznie zachwalał zamordyzm, a i po wielu dziesięcioleciach potrafi
wciąż znaleźć jego jasne strony, a nawet nazywać rokoszanami tych,
którym zamordyzm się jakoś nie za bardzo podoba.
Historia błędnym lub obłędnym kołem się toczy. Zwłaszcza jeśli jej
sternikami są wypróbowani w bojach „o wolność i demokrację” ludzie z
wojskówki i bezpieki, których zbiorowa mądrość w bloku sowieckim
przekazywana jest z pokolenia na pokolenie.
W przypadku „faktu smoleńskiego” najsmutniejsze jest pewnie to, że
mroczna prawda o tym, jak wyglądała zbrodnia z 10 kwietnia i kto
brał w niej udział, jest wciąż przed nami – ale chyba już przez te pięć
miesięcy zdołaliśmy się uodpornić na to, że Polska i Federacja
Rosyjska dziś tak bardzo się nie różnią od swoich poprzedników w
postaci peerelu i ZSSR. Rosyjski radiowy korespondent W. Pac w
jednym z wejść live w trakcie nadzwyczajnego programu telewizyjnego
w TVP Info w pierwszych godzinach po katastrofie, plotąc na gorąco o
godz. 10.20 co mu ślina na język przyniosła, błysnął inteligencją.
Po przekazaniu na antenie (ogólnie obowiązującej) rosyjskiej wersji
zdarzeń i po poinformowaniu o obecności rosyjskich śledczych na
miejscu katastrofy, rzekł z rozpędu tak: To jest teraz podwójna tragedia
katyńska. Historię oczywiście możemy różnie traktować. I wszyscy też
pamiętamy historię z prezydentem Bierutem, który z Moskwy wrócił...
Pojechał żywy, ale z Moskwy wrócił... Ale to jest zupełnie inna historia i
tutaj nie przekłada się na te... Zupełnie... To była chyba jedyna taka
aluzyjna wypowiedź w mainstreamie sugerująca, że „fakt smoleński”
może mieć drugie dno.
Podobnie wstrzemięźliwy (i o wiele czujniejszy od Paca w kwestii
zbrodniomyśli) był wspomniany już Kraśko w swej (zarazem pierwszej
na świecie) książce dotyczącej katastrofy, pisząc: Tamtego dnia często
powtarzano „drugi Katyń”. To nie było dobre sformułowanie, bo tamte
wydarzenia były zbrodnią, a to był tragiczny wypadek, ale grały
emocje. Smoleńsk po prostu kojarzył się z wydarzeniami z czasów
wojny. Wszyscy obecni koło miejsca tragedii dojechali z cmentarza
polskich oficerów. Katyń był powodem naszego tu przyjazdu. Katyń był
przede wszystkim powodem „ich” przyjazdu” („Smoleńsk. 10 kwietnia
2010”, Warszawa 2010, s. 29).
Dezinformację stosuje się w dwóch podstawowych celach:
1) po to, by narzucić odbiorcom jakiś fałszywy pogląd na świat albo
(jeśli ten pierwszy wariant nie zachodzi)
2) by zasiać w umysłach odbiorców poważne wątpliwości, co do
jakiegoś prawdziwego poglądu.
Tak czy tak dezinformatorzy dążą do tego, by trwale zmienić czyjeś
myślenie. Ubranie katastrofy smoleńskiej w maskujące szaty
„lotniczego wypadku”, „nieszczęśliwego zbiegu okoliczności” etc.
pozwalało na pokierowanie uwagą odbiorców w taki sposób, by nie
patrzyli na to, co się wydarzyło 10 kwietnia, jak na zamach na
L. Kaczyńskiego i delegację składającą się z blisko stu osób.
Co więcej, jak zwrócił uwagę B. Święczkowski w audycji „Rozmowy
niedokończone” w Radiu Maryja (z dn. 28.08.2010 r.), nawet polska
prokuratura nie wszczęła dochodzenia w sprawie zabójstwa
prezydenta, lecz wyłącznie ws. spowodowania wypadku polskiego
samolotu rządowego.
Rosyjskie władze od samego początku zakwalifikowały całe zdarzenie
jako wypadek. Tej kwalifikacji dokonały z całkowitą premedytacją. Nie
dopuściły w ten sposób do tego, by miejsce katastrofy zostało uznane
za miejsce zbrodni (crime scene) i by badaniami zajęli się eksperci
kryminalistyki przed znawcami wypadków lotniczych, a szczególnie
międzynarodowi specjaliści od zamachów terrorystycznych
wymierzonych w statki powietrzne.
Dezinformatorzy z jednej strony zwalczają ludzi dążących do prawdy
i dezawuują wszystkie ich dokonania, nazywając je irracjonalnymi,
chorymi, niepoważnymi, idiotycznymi, paranoicznymi, spiskowymi,
ciemnymi itp. – z drugiej natomiast, adresatów, do których skierowana
jest dezinformacja, uznają za racjonalnych, zdrowych, poważnych,
mądrych, rozsądnych, zrównoważonych, światłych itp.
Jeśli to możliwe, dezinformatorzy wtłaczają do głów odbiorców
gotową wersję wydarzeń („było tak a tak – nie inaczej”), jeżeli zaś ci
odbiorcy są jakoś zabezpieczeni przed praniem mózgu – manipulatorzy
stosują wyrafinowaną taktykę odwoływania się do czyjejś próżności i
inteligencji. W przypadku Smoleńska wersja nr 1 głosiła, że to był
„zwykły wypadek” (ewentualnie „głupi wypadek”). Wersja nr 2
(„rozmiękczona”) głosiła zaś to samo, tylko nieco delikatniej: to nie mógł
nie być wypadek. W obu wersjach chodziło o to samo, czyli o
definitywne wykluczenie zamachu.
Pierwsza nie bawiła się w zbędne dywagacje i ślęczenie nad jakimiś
niespójnościami śledztwa, nad niezabezpieczaniem przez Rosjan (i
Polaków) miejsca katastrofy, nad zaginięciem natowskiego sprzętu i
okradaniem zwłok czy nad zniszczeniami niewspółmiernymi do
okoliczności takiego „wypadku” (brak wielkiego pożaru stwierdza nawet
wstępny „raport” MAK), nad natychmiastową śmiercią wszystkich osób
na pokładzie w wyniku upadku samolotu z niewielkiej wysokości na
błotnisty teren.
Druga zaś – jak dobry esbek – wychodziła wyrozumiale naprzeciw
różnym „zgłaszanym przez oszołomów” wątpliwościom, lecz zarazem
neutralizowała je w dość prosty sposób: „wiecie przecież, jak jest w
Rosji” (tak jakby tam co tydzień rozbijały się samoloty z prezydenckimi
delegacjami).
Tymczasem tak jak w każdej plotce ponoć jest ziarno prawdy, tak w
każdej dezinformacji jest zatrute ziarno kłamstwa. Deza połknięta raz,
zapuszcza korzenie w umyśle i zatruwa go w taki sprytny sposób, że
dana osoba porusza się w swym myśleniu po szlakach
wyznaczonych przez dezinformatora i szuka raczej potwierdzeń
jego słów aniżeli dowodów świadczących o ich fałszywości. (Ale
może to naprawdę był tylko nieszczęśliwy wypadek? Może wszyscy ze
zgryzoty popadliśmy w jakieś szaleństwo? To chyba niemożliwe, by
dokonano takiej potwornej zbrodni z zimną krwią. Smoleńsk to nie
Dubrovka czy Biesłan, Smoleńsk to nie Katyń... itd.).
W myśl dezinformacyjnej wersji soft wszelkie nieprawidłowości
związane ze śledztwem (ros. MAK jest sędzią we własnej sprawie),
z podejściem do lądowania, z zachowaniem kontrolerów w wieży,
z niedbalstwem na pobojowisku, z nieuczestniczeniem polskich
patomorfologów w sekcjach zwłok, z zaplombowaniem trumien
i zakazem zaglądania do nich, z wielokrotnym „ostatecznym już
kopiowaniem” zawartości czarnych skrzynek itd. – należało tłumaczyć
„ruskim bałaganem” (i ewentualnie polskim dziadostwem – w
przypadku choćby niepowołania międzynarodowej komisji śledczej).
Wersja ta opierała się na argumencie: przecież to niemożliwe/to
zupełnie fantastyczne, by mogło dojść do jakiegoś zamachu. W sposób
irracjonalny więc (kto by chciał zabijać taką delegację?, po co by to
komu było?, kto by się do czegoś takiego posunął?) wykluczano
najbardziej racjonalną, normalną, narzucającą się wprost myśl po
tego rodzaju katastrofie, że doszło do ciężkiej zbrodni – nie do
żadnego nieszczęśliwego wypadku.
Z przyjęciem takiej właśnie pierwszej oceny wydarzeń nie miałyby na
pewno problemu ani media, ani wysokie decyzyjne gremia USA,
Niemiec, Izraela, a szczególnie samej Rosji, gdyby do analogicznej
katastrofy doszło z udziałem ich prezydentów, generałów oraz
urzędników państwowych z tylu kluczowych instytucji.
Mało tego, nikt by nie oczekiwał innej interpretacji takiego
tragicznego zdarzenia – poczynając od zwykłych obywateli tamtych
państw, na elitach kończąc.
Dlaczego więc kampania dezinformacyjna wokół zagadkowej śmierci
prezydenta i przedstawicieli politycznej, naukowej, wojskowej i
kulturalnej elity przeprowadzona została na tak olbrzymią skalę akurat
w Polsce w XXI wieku, w epoce rewolucji elektronicznej i społeczeństwa
informacyjnego?
Z jednego prostego i fundamentalnego powodu – ponieważ Polska
nie jest krajem suwerennym. Oczywiście, możemy się spierać o to,
jak wiele wciąż jest wysp niepodległości na naszej mapie po fatalnym,
bo cofającym nas do peerelu, kontrakcie okrągłego stołu, którego
sygnatariusze spotkali się całkiem niedawno na gali zamkowej
pewnego gajowego.
Obserwując jednak zachowania ludzi mediów oraz salonu i
funkcjonowanie wielu czołowych instytucji państwowych w naszym
kraju po 10 kwietnia, z gabinetem ciemniaków na czele, możemy
nabrać pewności, że ich działania nie sprowadzają się ani do obrony
polskiej racji stanu, ani do dbałości o narodowy interes Polaków.
Zbrodnia smoleńska i kłamstwo smoleńskie mają więc ponownie – tak
jak kiedyś w Polsce Ludowej zbrodnia katyńska i kłamstwo katyńskie
(mimo że skala tych tragicznych wydarzeń z lat 1940 i 2010 jest
odmienna) – dwa mroczne oblicza: rosyjskie i rodzime.
To, że ludzie Kremla potrafią popełniać zbrodnie i następnie spowijać
je mgłą nieprawdopodobnego załgania, wiemy już z historii aż za
dobrze. To, że do ewidentnego zła i do totalnego zakłamania zdolni są
ludzie polskiej wierchuszki, najwyraźniej musieliśmy zobaczyć na
własne oczy w ostatnich miesiącach, by sobie grozę sytuacji polskiego
państwa uświadomić i nieco oprzytomnieć.
Miejmy więc to wszystko cały czas przed oczami i pamiętajmy, że
każda zbrodnia pozostawia jakiś ślad. W przypadku Smoleńska tych
śladów jest coraz więcej.