Rozdział 27.
W ostatniej chwili.
Krótko po północy doktor Al-Kim stąpał znużony po pokojach pałacowych. Z trwogą i
niecierpliwością czekał na powrót Li-Fanga. Stan księżnej Janki nie poprawiał się, miało się
wrażenie, że nie przeżyje tej nocy. Porucznik Czu-Wu rzucał się w malignie i dwaj służący z
trudem utrzymywali go na łóżku, z którego chciał wyskoczyć. Nikt w pałacu, nie spał. Cała
służba oczekiwała w niewielkim przedsionku na każde skinienie doktora. Mała Chinka Flo
czuwała nieprzerwanie przy łożu swej pani, śledząc zaczerwienionymi od bezsenności oczyma
każde jej poruszenie. Księżna Li nie spała również, dręczona lekką gorączką, czuła się jednak
daleko lepiej, niż dnia poprzedniego. Podobnie jak doktor Al-Kim, z wielką niecierpliwością
czekała na powrót swego brata. Leżała samotna, gdyż przed chwilą odesłała Maud Gibson.
W tej chwili drzwi otworzyły się i wszedł doktor Al-Kim. Piękne wielkie oczy księżniczki
zatrzymały się na jego pobladłej ze znużenia ziemistej twarzy.
- Czy jest jakaś poprawa w zdrowiu Janki? - zapytała z trwogą.
Al-Kim posępnie potrząsnął głową i zbadał jej puls.
- Nie przejmuj się, księżniczko - prosił cicho - nie pogarszaj stanu swego zdrowia.
- Czy brat mój już powrócił?
- Jeszcze nie, lecz musimy uzbroić się w cierpliwość.
- A jeśli przywiezie ten cudowny środek, czy możemy mieć nadzieję?
- Tak, księżniczko, musimy wierzyć w dobrą gwiazdę.
- Wierzyć w dobrą gwiazdę? - wyszeptała Li, przymykając oczy.
Wydało jej się, że widzi przed sobą ojca Konstantego, o którym tak wiele opowiadał jej
Li-Fang. Otworzyła oczy i dopiero teraz dostrzegła, że doktor Al-Kim cicho wyszedł z pokoju,
sądząc widocznie że zasnęła. Wtem do jej uszu doleciał poprzez otwarte okno głuchy oddalony
warkot zbliżającego się samolotu. Li słuchała z zapartym oddechem. Czy brat jej powraca?
Czy wyląduje tym razem bezpośrednio na wyspie Ti-Ri? Czas powoli upływał. Warkot
samolotu umilkł nagle. Li dosłyszała zbliżające się kroki. Do pokoju wszedł doktor Al-Kim.
Widząc że pacjentka nie śpi, zbliżył się do łoża i pogładził jej wilgotne od potu czoło.
- Mój brat powrócił! - zawołała radośnie.
- Zgadłaś, księżniczko! Lądowanie samolotu było nader uciążliwe, lecz udało się to w
zupełności. Służba wybiegła na spotkanie swego pana.
Li milczała, a płonące gorączką oczy skierowane były, w naprężonym oczekiwaniu, na szeroko
otwarte drzwi jej pokoju. Wreszcie na marmurowych schodach, prowadzących do głównej sali,
rozległy się znajome kroki jej brata.
- Li-Fang, Li-Fang! - krzyknęła głośno, ściskając kurczowo dłoń lekarza.
- Siostrzyczko! - Li-Fang stanął w drzwiach pokoju.
- Książę! - zawołał lekarz, biegnąc mu na przeciw - czy zdobyłeś te krople?
Zamiast odpowiedzi Li-Fang uniósł flaszeczkę z lekarstwem i zapytał załamującym się głosem:
- Moja żona... jakże się miewa?
- Żyje - odpowiedział cicho lekarz.
- A Czu-Wu?
- Również! Bogu niech będą dzięki, przybywasz w ostatniej chwili.
- W ostatniej chwili? - Li-Fang kompletnie wyczerpany padł na obok stojące krzesło.
Doktor Al-Kim jak oszołomiony oglądał buteleczkę.
- Porucznik Czu-Wu walczy ze śmiercią. Ostatnią nadzieję pokładam w tym lekarstwie. Czas
nagli, Wasza Wysokość, musimy śpieszyć choremu porucznikowi na pomoc. Chwile jego życia
są policzone. Li-Fang wybiegł w ślad za doktorem.
Księżniczka Li słyszała dokładnie, co działo się w sąsiednim pokoju, do którego drzwi
pozostawiono otwarte. Jej usta poruszały się lekko, jakby w modlitwie.
Jak okropnie Czu-Wu jęczał, jak straszliwie walczył o każdy haust powietrza!
- Pięć kropli wystarczy najzupełniej - usłyszała zduszony głos lekarza.
Li zadrżała, minuty upływały, w sąsiednim pokoju zamilkły głosy rozmawiających. Czekano
widocznie w napięciu na działanie lekarstwa.
Co to? Czu-Wu uspokoił się, bolesne jęki umilkły i w pokoju zaległa grobowa cisza.
Wówczas Li krzyknęła przeraźliwie, nie mogąc dłużej znieść niepewności.
Doktor Al-Kim zjawił się natychmiast w jej pokoju.
- Ciszej, księżniczko - prosił, kładąc palec na ustach - stał się cud, pacjent oddycha z
łatwością i po raz pierwszy zasnął.
- Czy nie jest to oznaka zbliżającej się śmierci?
- Puls bije mocno i równomiernie.
Li wyczerpana opadła z powrotem na poduszki i zamknęła oczy. Doktor Al-Kim powrócił do
łoża Czu-Wu i w tej właśnie chwili, w ślad za nim wbiegł Li-Fang blady i przerażony.
- Doktorze, na litość Boską, chodź do mojej żony! Odchodzę po prostu od zmysłów z rozpaczy!
- Wróć do niej, książę, za chwile tam będę.
Książę pobiegł ku drzwiom, lecz na progu odwrócił się jeszcze i zapytał:
- Jak działa lekarstwo?
- Jestem starym człowiekiem i dotychczas wątpiłem w istnienie cudów, teraz jednak widzę na
własne oczy, że istnieją jeszcze rzeczy, których nigdy nie zrozumie ludzki rozsądek. Chory
czuje się daleko lepiej, Wasza Wysokość.
- Dzięki ci, Boże, że dałeś mi środek, który uratuje moją żonę! - wyszeptał żarliwie biedny
małżonek i udał się do pokoju swej żony.
Janka leżała nieruchomo na śnieżnobiałej pościeli. Mała Flo siedziała przy jej nogach. Książę
dotknął jej ramienia.
- Idź spać, moje dziecko - rzekł dobrotliwie - przecież ledwie trzymasz się na nogach.
Po śniadych policzkach małej Chinki potoczyły się łzy. Uniosła błagalnie obie ręce.
- Wasza Książęca Mość - prosiła cicho - Pozwól mi pozostać.
- Idź stąd! - rozkazał książę - rób, co każę!
Chinka Pochyliła głowę i wysunęła się posłusznie z pokoju, posyłając swej pięknej pani smutne,
pożegnalne spojrzenie.
Kilka minut później doktor Al-Kim zjawił się w pokoju księżnej, przystąpił do łoża chorej, wlał
kilka kropli do szklanki z wodą, która stała obok na stoliczku, po czym nachylił się nad Janką
i wlał napój do jej ust.
Zatroskanym wzrokiem przyglądał się książę tej scenie.
Na początku Janka nie poruszyła się wcale, lecz blade jej wargi poczęły nabierać różowego
odcienia. Dwaj mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia.
Nagle drgawki przebiegły przez ciało Janki. Otworzyła oczy i powiodła wzrokiem dokoła.
Spojrzenie jej padło na Li-Fanga. - Li-Fang, czy to ty jesteś? - wyszeptała cicho.
- Pozostań przy mnie proszę, gdyż oni chcą mi ciebie zabrać.
- Pozostanę zawsze przy tobie, Janeczko - wymówił wzruszony i pocałował ją czule w czoło.
- Na zawsze - wyszeptała, zamykając oczy - na zawsze, mój mężu.
Czy długo spałam? - zapytała niespokojnie.
- Bardzo długo, maleńka, ale teraz będziesz już zdrowa.
- więc byłam chora?
- Śpij, Janeczko, nie rozmawiaj.
- Spać... tak, spać - wyszeptała znużona i opuściła głowę na poduszki.
- Uratowana! - rzekł doktor wzruszony. - Jest to drugi cud tej nocy, książę. Twoja żona będzie
zdrowa na ciele i duszy.
Oczy Li-Fanga zaszły łzami. Oparł znużoną i obolałą głowę o chłodną szybę okna.
A więc moja żona będzie żyła, moje dziecko uratowane, teraz więc nie obawiam się niczego.
Lecz... lecz pozostaje mi dług wdzięczności względem człowieka, któremu to wszystko
zawdzięczam. Jeśli będzie zagrażało mu niebezpieczeństwo, będę go bronił.
Rozdział 28.
Śmiertelna nienawiść.
W tym samym czasie Maud Gibson niespokojnie krążyła po swoim pokoju.
Czuła, że jest zbyteczna w pałacu, gdyż nikt jej tutaj nie znosił. Nawet księżniczka Li wysłała
ją ze swego pokoju, mówiąc, że jest jej niepotrzebna.
Co to znaczy? Czemu popadła w niełaskę u swej pani, która dotychczas obdarzała ją swym
bezgranicznym zaufaniem?
Czyżby ją podejrzewano? Czyżby widziano, jak rozmawiała z mister Parkerem?
Angielka rozmyślała o tym, że nie będzie mogła dotrzymać przyrzeczenia, danego mister
Parkerowi. Obawiała się bowiem, że z rozkazu księcia gęsto rozstawione dokoła pałacu straże
dostrzegą ją, gdy będzie przekradać się do skały, by włożyć w rozpadlinę karteczkę dla swego
nowego sprzymierzeńca.
Możliwe, że mister Parker wiedział już o wszystkim co zaszło w pałacu.
Postanowiła, że stanowczo musi zerwać z tym tajemniczym nieznajomym, przyszła bowiem do
przekonania, że osiągnąć cel może jedynie własnymi siłami. Ten Harry Parker i minister Botang
byli jej zupełnie niepotrzebni.
Poza tym łamała sobie na próżno głowę, jaki cel miała nocna podróż samolotem księcia
Li-Fanga. Ani księżniczka Li, ani doktor Al-Kim nie mówili jej nic o tym, a sama nie miała
odwagi zapytać swej pani w obawie, że obudzi nowe podejrzenie.
Dokąd poleciał i skąd powrócił?
Maud Gibson podeszła do okna i wyjrzała do parku, pogrążonego w ciemnościach. Drzewa
cicho szeleściły, poruszane nocnym wiatrem.
Żona księcia, ta kobieta, którą nienawidziła śmiertelnie, leżała na łożu śmierci, podobnie jak
porucznik Czu-Wu. Wstrząsnął nią dreszcz, gdy pomyślała, że to ona właściwie jest
sprawczynią tego nieszczęścia. Lecz Angielka miała jeden tylko cel: za wszelką cenę zdobyć
miłość Li-Fanga. Dla tego celu gotowa była poświęcić wszystkich, gotowa była kroczyć po
trupach, nie odczuwając najmniejszych wyrzutów sumienia. Cóż przyniesie jej dzień jutrzejszy?
- Dzień jutrzejszy! - wyszeptała podniecona i przymknęła na chwilę oczy. Nagle drgnęła
niespokojnie i pobladła.
Czemu dotychczas Li-Fang nie zwracał na nią nigdy uwagi? Czy nie jestem piękna?
Maud Gibson odwróciła się nagle od okna i stanęła przed wielkim lustrem. Zapaliła lampę,
rozpuściła swe rude loki, które opadły na jej pięknie toczone ramiona.
Obracała się przy tym powoli przed lustrem, podziwiając swe kształty ze wszystkich stron.
Rozłożyła ramiona, szerokie rękawy jej jedwabnego kimona zsunęły się, ukazując białe,
alabastrowe ciało.
- Jestem piękna - szeptała w upojeniu.
Twardo i triumfująco błysnęły jej oczy spod długich, wygiętych rzęs, a zły, szyderczy śmiech
wydarł się z jej wąskich, zaciętych ust.
- On musi mnie kochać... mnie jedyną! - syknęła. - Gdyby Li-Fang mógł mnie teraz ujrzeć,
zapomniałby szybko swą małą jasnowłosą gąskę!
Czemu jednak nie miałby mnie ujrzeć?... Tak jak teraz, w całej mojej krasie... A gdyby?...
Niesamowicie cyniczny wyraz przesunął się po jej twarzy. Z łatwością znajdzie sposobność,
by się z nim spotkać tej nocy.
Przecież księżna jest umierająca, czemuż więc nie miałaby udać się do jej pokoju, by zapytać
o stan jej zdrowia?
Nie namyślając się długo Maud Gibson opuściła swój pokój.
Jak cień sunęła poprzez grubym dywanem, wyłożony korytarz, który prowadził do
apartamentów książęcej pary.
Angielka wyglądała jak piękny demon. W swym podnieceniu była naprawdę piękna, a mino to
wygląd jej działał odrażająco.
Nie spotkała nikogo po drodze, widocznie służba udała się na spoczynek.
Czyżby księżna umarła?
Zbliżała się wreszcie do buduaru Janki i przyłożyła ucho do drzwi, lecz nic nie usłyszała.
Ostrożnie pchnęła drzwi i weszła do środka. W buduarze Janki panowała ciemność , lecz
poprzez uchylone drzwi do sypialni książęcej pary, sączyło się przyćmione światło.
Maud Gibson bezszelestnie przemknęła się przez buduar do sypialni.
Spojrzała ukradkiem na księżną. Chora leżała blada i nieruchoma na jedwabnej, koronkami
obszytej poduszce.
- Nie żyje! - pomyślała Maud Gibson i postąpiła mimo woli krok naprzód.
Nagle do jej uszu doleciał głęboki i równy oddech. Teraz dopiero dostrzegła w głębokim fotelu
pochyloną postać śpiącego księcia. Spał mocno, niezmiernie znużony.
Angielka przeszła cicho obok niego i stanęła przy łóżku znienawidzonej kobiety.
Powoli i ostrożnie nachyliła się nad nią, wpatrując się w jej bladą twarzyczkę.
Z trudem powstrzymała głośny okrzyk rozczarowania, widząc, że księżna śpi spokojnie.
Gdy usłyszała ten równomierny oddech śpiącej, zrozumiała nagle, że to nie umarła leży przed
nią, lecz powracająca do zdrowia chora.
- Niemożliwe! - wykrztusiła, zapominając o ostrożności - jak to się stało?
I błyskawicznie przypomniała sobie tajemniczą podróż księcia.
Czyżby Li-Fang przywiózł lekarstwo, które uratowało jej życie od śmierci?
Miała przed sobą nierozwiązalną zagadkę. Padła bezsilnie na krzesło, nie zwracając uwagi na
niebezpieczeństwo, gdyż świadomość, że znienawidzona rywalka żyć będzie, odebrała jej
przytomność umysłu.
Janka poruszyła się niespokojnie, jak gdyby wyczuwała bliskość wroga i nagle podniosła
nieco powieki.
Angielka przestraszyła się. Nie poruszyła się jednak z miejsca, obmyślając gorączkowo, co
uczynić w wypadku, gdy chora ją spostrzeże. Na szczęście Janka zamknęła oczy ponownie.
Maud Gibson wstała i wymknęła się z pokoju.
Jej przewidywania spełzły na niczym, ta znienawidzona kobieta nadal będzie krzyżować jej
plany. Tym razem znowu przegrała!
Jak furia wpadła do swego pokoju. Nie zdążyła jednak zamknąć drzwi, i stanęła jak wryta.
Ujrzała bowiem w pokoju postać mężczyzny, owiniętego w długi, czarny płaszcz.
- Botang! - rozległ się jej okrzyk przestrachu - jak śmiałeś wtargnąć wśród nocy do mego
pokoju?
Angielka ciężko dysząc oparła się o framugę drzwi, a w oczach jej odmalowała się zgroza.
Czego chciał od niej Botang? Czyż nigdy się od niego nie uwolni?
- Miss Gibson - rzekł - co słychać w pałacu?
Nie odpowiedziała, wpatrzona weń jak w upiora, lecz gdy były minister począł zbliżać się ku
niej swym wolnym, wlokącym się krokiem, zadrżała i krzyknęła z wściekłością:
- Botang... idź precz!... Niczego się nie dowiesz ode mnie, niczego, czy słyszysz?!
Minister roześmiał się szyderczo.
- Dowiem się wszystkiego, miss Gibson, wystrzegaj się! Wiem o czym rozmawiałaś z
mężczyzną, nazwiskiem Harry Parker. Wiem nawet, coś mu obiecała, miss Gibson. Musisz mi
być posłuszną: nie wolno ci udzielać innym żadnych wiadomości. A teraz powiedz mi, jaki jest
stan zdrowia żony Li-Fanga?
- Żyje i będzie zdrowa. Przegrałeś, Botang! - zawołała Maud Gibson prawie triumfująco.
- Chcesz zguby tej młodej Europejki, nieprawdaż? Nic jednak nie uzyskasz, drogi ministrze,
bowiem księżna Janka oczekuje dziecka. Nie uda ci się tak łatwo rozdzielić kochającą się młodą
parę!
- Żona Li-Fanga zostanie matką? Czyż to możliwe?
Złożył ręce na piersi i posępnie spoglądał przed siebie.
Teraz dopiero Maud Gibson zrozumiała, że minister nigdy nie był jej przyjacielem i że z jego
strony groziło jej wielkie niebezpieczeństwo. Zrozumiała również, że szpiegowano ją z rozkazu
Botanga i nagle zapytała zupełnie mimo woli:
- Któż to jest właściwie, ten mister Parker?
- To jest głupiec! - roześmiał się szyderczo. - Zdaje się, że jest zakochany w jasnowłosej
żonie księcia i nie cofnie się przed niczym, by ją zdobyć.
Ten człowiek jest bardzo przebiegły, gdyż korzysta z naszych planów, by swój cel osiągnąć.
Niewiele brakowało, by został zwycięzcą.
Uważasz się za bardzo sprytnego, Botang - rzekła zjadliwie. - Ten mister Parker nie wygląda
na takiego głupiego, za jakiego go uważasz, ministrze, gdyż i on zna dobrze ministra Botanga!
- Mnie? - zatrzymał się przed nią.
- Tak, ciebie. Podobno podsłuchał nas w parku i co gorsze, groził mi, że doniesie księciu o
naszym spisku, jeśli nie uczynię tego, czego ode mnie zażąda.
Wierz mi, że będzie lepiej dla nas obojga, jeśli na pewien czas nie będziemy się porozumiewać.
Minister nic nie odpowiedział.
- Zechciej wreszcie opuścić ten pokój, ministrze. Na dworze szarzeje poranek i możesz być
łatwo schwytany przez liczne straże, porozstawiane dokoła pałacu.
- Masz racje, miss Gibson - przyznał Botang - nie mogę dłużej tutaj pozostać. Możliwe, że
przejdą tygodnie, zanim tutaj powrócę, a wówczas będziemy musieli obmyślić nowy sposób
porwania jasnowłosej żony Li-Fanga.
- My? O kim mówisz, kogo masz na myśli, Botang? Kto jest twym właściwym panem?
Chińczyk zmrużył oczy i odpowiedział z groźbą w głosie:
- Nie pytaj nigdy, moja kochana, gdyż możesz pożałować swej ciekawości. Jedno tylko zanotuj
sobie, że będziesz nadal musiała nam pomagać, gdyż jedynie z twoją pomocą spodziewamy
się porwać księżną.
- A co się stanie, gdy ją porwiecie? Co zamierzacie z nią uczynić?
- Niech cię to nie obchodzi! - odparł Botang z zagadkowym uśmiechem - zapewniam cię
jednak, że nigdy już nie stanie na twej drodze.
Zimny dreszcz przebiegł po ciele Angielki.
- Idź już... idź już wreszcie! - wyjąkała.
Botang roześmiał się i oświadczył sucho:
- Mister Parker nie otrzyma odtąd żadnych wiadomości od ciebie, gdyż nie będzie już mógł
przybyć na wyspę Ti-Ri!
Straszliwa groźba zadźwięczała w jego głosie. Angielka pobladła jak płótno, zrozumiała
bowiem, że chwile Parkera są policzone. Botang był niebezpiecznym i okrutnym
przeciwnikiem, który potrafił niszczyć swych wrogów z całą bezwzględnością.
Nagle drzwi ukryte w ścianie otwarły się i Botang znikł w tajemniczym przejściu.
Z pewnością siebie, człowieka który doskonale obeznany jest z miejscem, wydostał się z pałacu
i zagłębił w parku.
Otworzył furtkę w murze, okalającym park i zagwizdał przeciągle, po czym, przekradając się
od krzaku do krzaku, by nie być dostrzeżonym przez straże, dotarł do drogi, wiodącej do
wybrzeża. Tutaj gwizdnął po raz drugi, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
To go zaniepokoiło. Zawahał się chwilę, wreszcie zdecydował się ruszyć w dalszą drogę.
Było jeszcze dość ciemno. Minister dotarł do jeziora i począł rozglądać się za łodzią , która
miała przewieźć go na drugi brzeg.
Wtem ujrzał przed sobą jakiegoś człowieka. Zanim zdążył pomyśleć o obronie, nieznajomy
skoczył nań jak tygrys i powalił go na ziemię.
- Łotrze, co czynisz? - wykrztusił dławiąc się minister.
Za nim rozległ się drwiący śmiech. Twarda pięść drugiego mężczyzny, który pojawił się nie
wiadomo skąd, spadła na jego głowę.
Botang stracił przytomność, a dwaj napastnicy zaciągnęli go do łodzi, gdzie leżał już związany
pomocnik ministra, i poczęli wiosłować. Łódź oddaliła się od brzegu, unosząc nieprzytomnego
Botanga.
Rozdział 29.
Czang-Czu.
W Nan-Czang, rezydencji okrutnego księcia Czang-Czu, wschodzące słońce oświetliło swymi
promieniami potężny pałac książęcy.
O tej porze wszyscy jeszcze spali, prócz samego księcia, który stał przed wysokim oknem
swego wspaniałego gabinetu i nadsłuchiwał. Jego odpychająca, szarożółta twarz była jeszcze
bardziej zimna, niż zazwyczaj.
Na drodze rozległ się warkot zbliżającego się auta.
- Nareszcie! - mruknął Czang-Czu i oczy jego zabłysły złowrogo.
Warkot motoru ucichł, auto stanęło. Łysa czaszka Czang-Czu Pochyliła się do przodu
nadsłuchując. Na schodach rozległy się śpieszne kroki. W następnej chwili drzwi zostały
gwałtownie szarpnięte i do pokoju wpadł przerażony Chińczyk.
- Teng-Lu, przychodzisz zbyt późno! - zabrzmiał chrapliwy głos z głębi fotela.
Chińczyk zgiął się nisko ze skrzyżowanymi na piersi rękami i dysząc ciężko wykrztusił:
- Czcigodny Czang, wybacz mi, że się spóźniłem, pomimo że gnałem z wiatrem w zawody.
- Zbliż się! - rozkazał stary książę - i usiądź, gdyż widzę że siły cię opuszczają!
Teng-Lu, zaufany sekretarz starego Czanga, padł na krzesło z westchnieniem ulgi.
Ręce jego drżały, a oczy zdradzały niezwykłe podniecenie, które na próżno usiłował opanować.
Książę Czang-Czu, obserwował przez chwilę swego sekretarza poprzez zmrużone powieki,
następnie pochylił się w jego stronę i rzekł:
- Widzę, że nie przynosisz mi zbyt pocieszających wiadomości. Co się stało?
- Okropne wydarzenie, książę panie! - odpowiedział, widocznie wahający się, sekretarz.
- Przybywasz z wyspy Ti-Ri! Co nowego wydarzyło się w pałacu księcia Li-Fanga?
- Czcigodny Czang-Czu! - wyjąkał zdenerwowany Chińczyk - Jasnowłosa Europejka...
- Co się z nią stało?
- Umiera!
- Umiera? - Czang-Czu zerwał się ze swego miejsca. - Teng-Lu, czy to prawda? - zapytał.
- Tak, książę panie! - brzmiała odpowiedź - dlatego też śpieszyłem tak bardzo do ciebie.
Ale to nie wszystko.
Czang-Czu ciężko oddychał. Szaro blady na twarzy, na pół leżał w fotelu, a jego kościste palce
zagłębiły się kurczowo w jedwabnym obiciu poręczy.
Teng-Lu obserwował swego pana z ukosa. Jego płaska twarz pozieleniała ze strachu.
- Opowiadaj! - rozkazał Czang-Czu, wymawiając słowa z trudem - lecz biada ci, Teng-Lu,
jeśli Europejce stała się krzywda z twej winy! Nigdy nie wybaczyłbym ci tego!
- Czcigodny Czang-Czu! Przysięgam na bogów, że nie ma w tym mojej winy!
- A więc mów! Z tego, co powiesz, wywnioskuję, czy zasługujesz na zaufanie!
Teng-Lu opuścił oczy, jakby, nie mógł znieść posępnego i groźnego zarazem wzroku księcia
Czang-Czu.
- Czcigodny Czang, błogosławieństwo bogów niech spłynie na twą sędziwą głowę - zaczął
swe opowiadanie. - Teng-Lu jest twym wiernym sługą. Ślepo wykonywałem twe rozkazy,
pomimo że nie wiem dotychczas, dlaczego nagle muszę bronić życia jasnowłosej kobiety,
gdy przedtem kazałeś mi ją uśmiercić.
- Ha ha, wierzę, iż nic nie możesz zrozumieć. Pociesz się jednak, że dowiesz się niebawem.
Lecz mów dalej!
- Otóż z twego rozkazu, książę panie, Musiałem pojechać na wyspę Ti-Ri, okazało się bowiem,
że podczas katastrofy „Aleksandrii” wyłowiliśmy z wody i uśmierciliśmy niewinną zupełnie
dziewczynę, zmyleni jej podobieństwem, podczas gdy jasnowłosa Europejka uszła z życiem,
została odnaleziona przez księcia Li-Fanga i przywieziona do Ti-Ri.
- Nie wspominaj mi o tej fatalnej omyłce - warknął starzec a opowiedz lepiej, co stało się
na dworze w Ti-Ri?
- Otóż wślizgnąłem się na wyspę Ti-Ri wraz z twym szoferem, Kai. Szczęście mi sprzyjało,
zastałem bowiem w parku tę jasnowłosą kobietę i sfotografowałem ją.
- Dasz mi później tę fotografię. Dalej!
- Była w towarzystwie swego męża, księcia Li-Fanga.
- Książę Li-Fang nie jest jej mężem według panującego tutaj prawa - ofuknął go starzec
- wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja! Czy podsłuchałeś ich rozmowę?
- Owszem, mój książę! Wślizgnąwszy się do groty, przed którą siedzieli oboje, słyszałem
wyznanie jasnowłosej kobiety, że zostanie matką.
Czang-Czu pozieleniał. Oczy omal nie wylazły mu z orbit.
Zerwał się z miejsca i począł krążyć po pokoju mrucząc: - A więc będzie miała dziecko...
może nawet lepiej byłoby, gdybym ją wobec tego uśmiercił... Mów dalej!
- Gdy usłyszałem już dość, wycofałem się z groty i byłbym wpadł prosto na pewną Europejkę,
która również podsłuchiwała rozmawiających.
- Kim była ta kobieta?
- Angielka Maud Gibson, panna do towarzystwa księżniczki Li.
- Dlaczego podsłuchiwała?
- Nie wiem dlaczego, wiem natomiast z czyjego polecenia szpieguje. Widziałem ją później,
gdy z zapadnięciem nocy biegła do skały, by ze szpary w skale wydobyć skrawek gazety.
Ukryty całkiem blisko w gęstych zaroślach ujrzałem nagle postać Europejczyka, który jakby
wyrósł spod ziemi tuż przy niej. Maud Gibson przeraziła się bardzo, po czym zaczęli
rozmawiać. Nie dosłyszałem ich rozmowy, gdyż nie mogłem się podkraść bliżej.
- Kto był tym człowiekiem? - zapytał starzec podnieconym głosem. - Czy znasz go, Teng-Lu?
- Znamy go obaj, czcigodny Czang. Był to hrabia Winters.
- Hrabia Winters?
- Widziałem jego twarz zupełnie dokładnie!
- To jest zła wiadomość dla mnie - mruknął starzec, zatrzymując się przed oknem. - A więc
hrabia Winters podążył w ślad za nią do Chin?
- Tak, książę panie. Otóż nie wiem, o czym rozmawiał z Angielką, ale nie musiała to być wielce
przyjazna rozmowa, skoro oboje byli niezwykle zdenerwowani. Wreszcie Angielka wyciągnęła
gazetę i wręczyła hrabiemu, który uważnie ją przeczytał.
- Co było w tej gazecie?
- Zawiadomienie o mającym się odbyć ślubie księcia Li-Fanga z księżniczką Lu-Tien.
- Komuś zależało na tym by rozdzielić kochającą się parę.
- Zgadłeś, książę. Jankę Liniecką usiłują obecnie zdobyć trzej różni ludzie:
ty, czcigodny Czang-Czu, zakochany hrabia Winters, oraz ktoś trzeci...
- Kto jest ten trzeci? - wybuchnął starzec.
- Zaraz ci powiem. Gazetę podłożyła Angielka w pokoju Janki Linieckiej. Siedząc na drzewie,
widziałem to przez okno.
Po pewnym czasie jasnowłosa żona Li-Fanga weszła do pokoju i przeczytała tę notatkę. Co się
później działo, trudno opowiedzieć. Zrozpaczona, napisała kartkę i wybiegła jak szalona z
pałacu. Tymczasem rozszalała się straszliwa burza. Wślizgnąłem się do pokoju i przeczytałem
pozostawioną karteczkę, Janka Liniecka pisała do męża, że przekonana o jego zdradzie,
odbierze sobie życie.
I Chińczyk opowiedział dzieje tej tragicznej nocy.
- O, czcigodny Czang-Czu, to była straszna noc. Nazajutrz dowiedziałem się , że jasnowłosa
Europejka walczy ze śmiercią!
- Nie powiedziałeś mi dotychczas, Teng-Lu, kto jest tym człowiekiem, który dostarczył
Angielce gazetę.
- Dowiesz się niebawem, czcigodny Czang. Otóż pozostaliśmy na wyspie, by dowiedzieć się,
jaki będzie wynik choroby księżnej.
Następnej nocy usłyszeliśmy warkot samolotu. Samolot wylądował na wyspie. Li-Fang
wyskoczył z niego i pobiegł do pałacu. Zaczekałem jeszcze godzinę, aż światła w oknach
pogasną.
Wówczas odważyłem się wleźć na drzewo, rosnące pod oknem Angielki. Miałem szczęście
tym razem, gdyż ujrzałem, że nie była sama w swym pokoju.
Udało mi się podsłuchać urywki rozmowy, jaką prowadziła.
- Mów... mów! - krzyknął Czang-Czu, zrywając się z miejsca.
Teng-Lu podniósł się również. Twarz jego była blada z podniecenia, gdy zawołał:
- Człowiek, który przebywał u Maud Gibson, to... Botang!
- Botang?
Czang-Czu cofnął się pod ścianę.
Oczyma, które omal nie wylazły z orbit, przyglądał się nieruchomo swemu sekretarzowi,
podczas gdy jego trzęsące się wargi wymawiały słowa bez związku.
W następnej chwili opamiętał się. Skoczył ku swemu podwładnemu z szybkością
niewiarygodną dla jego sędziwego wieku i porwał go za ramiona.
- Botang nie żyje! - wrzasnął. - Czy słyszysz, Teng-Lu? On nie żyje!
- Żyje, czcigodny Czang! Łaski, ja mówię prawdę!
Teng-Lu aż skręcił się pod twardymi jak szpony palcami swego pana i władcy, a Czang-Czu
warczał:
- Śniłeś lub widziałeś sobowtóra! Podobieństwo cię zwiodło!
- Przenigdy, mój książę, on żyje, pozwól mi mówić dalej.
- Głupcze! Umarli nie powracają! Botang był mi wierny do ostatka, był mi przyjacielem...
Zadał sobie śmierć, gdy go zdemaskowano, by mnie nie zdradzić!
Pozostaw w spokoju zmarłego, który życie dał dla mnie!
Teng-Lu zdołał wreszcie odzyskać zimną krew.
Spokojnie wytrzymał groźne spojrzenie swego władcy i odezwał się mocnym i stanowczym
głosem:
- Czcigodny Czang, rozumiem, że nie możesz uwierzyć w zdradę Botanga, a jednak były
minister księcia Tola-Wanga żyje i nawet nie myśli umierać. Oszukał ciebie, jak i wszystkich
tych, którzy uwierzyli w jego desperacki uczynek.
Lecz to nie wszystko. Wiem nawet, dlaczego zależy mu na porwaniu Janki Linieckiej. Mając
ją w ręku zamierzał wymóc na Li-Fangu, by ten wstawił się za nim u księcia Tola-Wang.
Botang, ten podły zdrajca, chciał wkraść się powtórnie w łaski swego byłego pana, by ciebie
zniszczyć, czcigodny Czang-Czu. To nędzny tchórz, który byłby cię zdradził z zimną krwią.
Na szczęście mogę jeszcze temu zapobiec... a ty nazywasz mnie kłamcą, książę panie!
Czang-Czu wypuścił ramię Teng-Lu ze swych szponów i padł na fotel. Słowa sekretarza
wywarły na nim wielkie wrażenie.
- Botang zdrajcą? Botang żyje? Jedno z dwojga: albo kłamiesz, albo postradałeś zmysły!
- Powiedziałem prawdę! - zabrzmiała spokojna odpowiedź.
- Gazety opisywały zagadkowe samobójstwo Botanga - mruczał zmieszany starzec
- podobno umarł na oczach księcia Tola-Wanga i następcy tronu, Li-Fanga. Nawet doktor
Pechun, który podstępem odzyskał swe stanowisko przy dworze, ustalił śmierć ministra.
Nie, Teng-Lu, nigdy bym nie uwierzył, że ty mnie oszukasz!
Chińczyk drgnął. Nagle zawrócił ku drzwiom wołając:
- Nie spodziewałem się takiego przyjęcia, książę panie. Dowiodę ci jednak, czcigodny Czang,
że niesłusznie mnie potępiłeś!
- Stać! Ani kroku dalej! Gdzie idziesz?! - krzyknął książę. - Nie wolno ci opuszczać tego
pokoju wbrew mej woli!
Teng-Lu ponownie odzyskał spokój. Oparł się o framugę drzwi i uśmiechnął się drwiąco.
- Sprawiłeś mi wielki ból, czcigodny Czang-Czu, pomimo że w ostatnich czasach udowodniłem
ci nieraz, do czego jestem zdolny, gdy chodzi o służbę dla ciebie.
Stałem się mordercą, bo ja przecież spowodowałem wybuch na parowcu „Aleksandria”, to ja
skradłem w Warszawie talizman księcia Li-Fanga i Zaniosłem go do gabinetu Bogdana
Linieckiego. Uczyniłem wiele jeszcze dla ciebie, nie pytając nawet, w jakim celu to robię, ani
też nie żądając zapłaty za swe trudy i starania. A teraz udowodnię ci, jak byłeś niesprawiedliwy.
Otóż po rozmowie w pokoju Angielki Botang opuścił pałac tajemnym przejściem. Widziałem
jak przekradał się przez park, następnie, jak wychodził przez furtkę. Pobiegł w stronę wybrzeża.
Wówczas zastąpiłem mu drogę, powaliłem na ziemię, i z pomocą szofera, Kai, zdołałem go
unieszkodliwić.
- A więc nie żyje jednak? - zapytał Czang, ciągle jeszcze nieufnie. - Zabiliście go, zamiast
dostarczyć mi go żywego?
- Nie, mój książę. On żyje i możesz go ujrzeć na własne oczy, jeśli pozwolisz mi wreszcie
opuścić pokój.
Czang-Czu podniósł się z westchnieniem.
Jego szeroka, pochylona postać drżała nieco, a w oczach ciągle jeszcze czaił się wyraz
nieufności, gdy mówił:
- Pozostań, Teng-Lu! Zawezwę moją służbę i rozkażę jej, by przyprowadziła tutaj Botanga.
Gdzie on się znajduje?
- W moim aucie, na dole! Botang jednak nie jest sam. W aucie znajduje się jeszcze jeden
człowiek, którego ty wyznaczyłeś, by otruł księcia Tola-Wanga.
- Doktor Chen? - wyszeptał starzec, tracąc panowanie nad sobą. - skąd wziął się tutaj?
- Schwytaliśmy go również na brzegu wyspy Ti-Ri. Zawezwij służbę.
Czang-Czu uniósł powoli rękę i małą złotą pałeczką trzykrotnie uderzył w gong.
Ciężka portiera, zakrywająca drzwi, rozsunęła się. Do pokoju weszli dwaj Chińczycy i zgięli się
przed swym panem.
- Zejdźcie na dół do auta, którym przybył Teng-Lu, i sprowadźcie szofera Kai i dwóch
mężczyzn, którzy znajdują się w aucie! - rozkazał załamującym się głosem.
Służący skłonili się powtórnie i wycofali się z pokoju.
Teng-Lu stał oparty o framugę drzwi w wyczekującej postawie.
Czang-Czu stał po środku pokoju ziemistoblady i ciężko dyszał, wpatrzony uparcie w podłogę.
Drgawki, przebiegające po jego starej, pomarszczonej twarzy, wskazywały, że jego umysł
pracował z wysiłkiem.
Czas upływał. Starzec począł okazywać coraz większe rozdrażnienie. Wściekłe jego spojrzenie
kierowało się raz po raz w stronę obojętnie stojącego Teng-Lu.
Wreszcie w sąsiednich pokojach rozległy się kroki licznych mężczyzn, którzy zdawali się
dźwigać jakiś ciężar.
- Powracają! - zawołał Teng-Lu z triumfem - a więc, czcigodny Czang-Czu, przekonasz się
niebawem, czy twój sługa jest kłamcą. Zaraz będziesz miał naoczny dowód, że Botang żyje.
Drzwi otwarły się powoli. Do pokoju wszedł szofer Kai.
- Gdzie oni są?! - ryknął Czang-Czu. - Wprowadźcie ich prędko! Czemu zwlekacie?
Kai odwrócił się i skinął na stojących za drzwiami. Dwaj służący wciągnęli Botanga oraz
doktora Chena, którzy mieli ręce związane do tylu.
W pokoju nastąpiła głucha cisza. Nikt nie miał odwagi odezwać się choćby jednym słowem.
Czang-Czu, nieruchomy i groźny, również milczał. Dolna jego szczęka latała bezustannie.
Wreszcie z piersi jego wydarł się jęk, po czym wrzasnął wściekle:
- Psy!... Zdrajcy!... A więc to jest prawda? Rzeczywista, namacalna prawda? Teng-Lu mnie
nie okłamał. Botang, ty... żyjesz?
Twarz byłego ministra była szara, jak popiół. Pomimo to zmusił się do dumnego uśmiechu
i rzekł: - W ten sposób przyjmujesz swych przyjaciół, książę Czang-Czu?
Rozkaż swym służącym, by zdjęli z nas więzy.
- Milcz! - zagrzmiał książę - jak śmiesz przemawiać w ten sposób do mnie? Słuchaj, łotrze,
przejrzałem do głębi twą nędzną duszę! Tyś mnie zdradził, oszukał, zwiódł haniebnie i za to
wszystko poniesiesz zasłużoną karę!
- Książę Czang, jesteś niesprawiedliwy względem mnie. Rozumiem jednak twój gniew, gdyż
nie wiesz, w jakim celu postąpiłem w ten sposób względem ciebie. Musiałem uchodzić za
zmarłego, nawet przed tobą, by bez przeszkód móc pracować nad urzeczywistnieniem twych
zamysłów.
Czyż nie przyrzekłem, że pomogę ci w twej zemście na całym rodzie księcia Tola-Wanga,
pomimo że nie wiem, dlaczego zależy ci na śmierci starego księcia i Li-Fanga, jego następcy
tronu?
- Rad jestem, że trzymałem to przed tobą w tajemnicy! - zamruczał starzec niedosłyszalnym
głosem, głośno zaś dodał: - nie próbuj mnie okłamać, podły zdrajco! Przejrzałem cię i wiem,
że nie wolno wierzyć ani jednemu twemu słowu!
Doktor Chen również zostanie ukarany za to, że dostarczył ci środek, powodujący pozorną
śmierć. I on mnie oszukał również i dlatego poniesie zasłużoną karę! Przegraliście swą grę,
nędznicy.
- Stój, czcigodny Czang-Czu! - Zawołał Botang w najwyższej trwodze - Przysięgam, że
jestem twym przyjacielem, a wszystko, co czyniłem, czyniłem dla ciebie!
Byłbym zjawił się pewnego dnia przed tobą z Janką Liniecką! Ten głupiec, Teng-Lu,
pokrzyżował moje zamiary!
- Słusznie postąpił! Twe słowa są kłamliwe, Botang! Usiłujesz ocalić swą głowę, lecz nie uda
ci się to. Poznaję twe prawdziwe oblicze. Chciałeś uprowadzić tę jasnowłosą Europejkę dla
własnych celów, by mnie zgubić ostatecznie! Ty jesteś sprawcą jej śmierci!...
- Kto ci powiedział, że ona umarła? - spytał Botang szyderczo.
- Ten sam człowiek, który mi doniósł, że ty żyjesz!
- Teng-Lu? - zawołał minister - on okłamał cię, gdyż małżonka księcia Li-Fanga żyje i wcale
nie myśli umierać!
Czang-Czu spojrzał pytająco na swego sekretarza, który wzruszył ramionami i rzekł:
- Czcigodny Czang, opowiadałem ci przecież, że słyszałem tylko urywki rozmowy,
prowadzonej przez Botanga i Angielkę. Wcale nie przeczę że stan zdrowia księżnej poprawił się
niespodzianie.
Czang-Czu skierował spojrzenie na Botanga i doktora Chena.
Ten ostatni nie wymówił dotychczas ani jednego słowa.
Jego twarz podobna była do kamiennej maski.
- Dlaczego nic nie mówisz, doktorze? - Zapytał Czang-Czu.
- Gdyż nie pytano mnie o zdanie! - padła obojętna odpowiedź - jestem zbyt dumny, bym miał
żebrać o swoje życie! Zresztą, cóż można mi zarzucić? - ciągnął dalej - nikt przecież nie
żądał ode mnie, bym popełnił samobójstwo w wypadku nie udania się naszej misji!
Stary książę zmarszczył czoło, gdyż w słowach doktora Chena tkwiło ziarenko prawdy.
Jednocześnie jednak doktor wydał mu się daleko niebezpieczniejszy od Botanga, wiedział
bowiem daleko więcej o tajnych machinacjach politycznych, skierowanych przeciwko księciu
Tola-Wang.
Poza tym doktor Chen znał rozmaite recepty tajemniczych trucizn, nieznanych nikomu.
- Pozostaniesz tutaj, doktorze Chen, i podzielisz los Botanga. Twoja osoba jest mi nieodzownie
potrzebna. Wole jednak mieć cię u siebie pod kluczem, niż żebyś przyprawił pewnego dnia
moją zupę jedną z twych sławetnych kropli.
Na twarzy doktora Chena ukazał się na przeciąg jednej sekundy wściekły grymas. Po chwili
jednak oblicze jego znów przybrało swój nieprzenikniony wyraz.
- Czy znasz te przyjemne lochy pod mym pałacem, Botang? - zapytał Czang-Czu.
Botang cofnął się szary jak popiół.
- Czy znam to piekło z Nan-Czang?! - zawołał przerażony i padł na kolana, wznosząc
błagalnie ręce.
- Książę Czang-Czu, ty tego nie uczynisz... Nie wtrącisz mnie chyba do tych okropnych
lochów, które gorsze są od grobu!
Czang-Czu skierował swą odrażającą twarz w stronę okna, a głos jego zabrzmiał ponuro, gdy
rozkazał swym służącym:
- Wrzućcie ich do lochów, lecz zamknąć oddzielnie. Odpowiadacie swym życiem jeśli oni
uciekną! Precz z nimi! Nie chcę już nigdy ich widzieć na oczy!
Przeraźliwy, obłąkańczy śmiech wydarł się z piersi Botanga.
- A więc takie jest twe podziękowanie! - krzyczał przeraźliwie - książę litości, cofnij swój
okrutny rozkaz!
Lepiej śmierć, niż gnić w podziemnym piekle Nan-Czangu!
- Sam obrałeś tę drogę! - odpowiedział zimno Czang. - A wy, moi słudzy zwrócił się nagle do
siepaczy - macie milczeć! Obaj więźniowie oficjalnie nie żyją, nie istnieją po prostu! Precz z
nimi!
Służący dopadli Botanga i doktora Chena.
Były minister krzyczał przeraźliwie, usiłując się bronić, podczas gdy lekarz dał się spokojnie
wyprowadzić, nie obdarzając wydzierającego się Botanga ani jednym spojrzeniem.
Książę Czang-Czu i jego sekretarz, Teng-Lu pozostali sami.
- Dzięki ci, Teng-Lu - odezwał się starzec, ujmując jego ramię - i proszę cię jednocześnie o
przebaczenie za to, że nazwałem cię kłamcą. Zapomnij o tym, a wynagrodzę cię po królewsku.
Co warte jest życie dwóch więźniów? Czyż Botang, ten stary, długoletni sługa i przyjaciel
księcia Tola-Wang, nie zdradził go z zimną krwią? Czyż nie nastawał na życie swego pana on,
potężny minister, który zawdzięczał księciu Tola-Wang swą władzę i majątek?
Doktor Chen jest daleko niebezpieczniejszy. Jest to morderca, gotowy popełnić dla pieniędzy
najgorszą zbrodnię. Cieszę się, że pozbyłem się go raz na zawsze!
A teraz, drogi Teng-Lu, siadaj, proszę, obok mnie i pokaż mi fotografię tej jasnowłosej
Europejki. Teng-Lu wyjął fotografię Janki z kieszeni i podał ją księciu.
Czang-Czu ujął ją drżącymi rękoma i długo wpatrywał się w piękną twarzyczkę, okoloną
jasnymi lokami.
Na jego pergaminowej twarzy ukazał się dziwny wyraz, w którym dostrzec można było
posępne myśli i gorzkie wspomnienia.
Sekretarz milczał przez chwilę, wreszcie odważył się zadać księciu pytanie, które od dawna
paliło jego język.
- Wybacz mi, książę, moją ciekawość - rzekł z wahaniem - lecz nie mogę tego dotychczas
zrozumieć, że pragniesz obecnie zachować za wszelką cenę życie kobiety, którą przedtem
chciałeś uśmiercić. Co wpłynęło na tak radykalną zmianę twego postępowania?
Starzec uniósł głowę sponad fotografii i spojrzał badawczo w oczy Teng-Lu.
- Nikomu nie wyjawiłbym tej tajemnicy - rzekł - lecz uważam cię za swego przyjaciela,
nie będę więc przed tobą ukrywał prawdy.
Otóż wiedz, że mym życzeniem jest, by Jankę Liniecką pojął za żonę mój rodzony syn, książę
Mi-Ra.
- Na Bogów! - zawołał Teng-Lu z przestrachem - co mówisz książę? Jakże to może być, że
książę Mi-Ra, wychowany w nienawiści do wszystkiego, co europejskie, ożeni się nagle
z Europejką?
- Książę Mi-Ra usłucha rozkazu swego ojca - odparł starzec - i dlatego wręczę mu jej
fotografię, by przyzwyczaił się zawczasu do jej twarzy.
- Nie mogę zrozumieć - wyszeptał sekretarz.
- I nie potrzebujesz rozumieć! - odparł Czang-Czu. - Twoją rzeczą jest pilnować Jankę
Liniecką jak oka w głowie. Idź do swojego pokoju i wypocznij, gdyż przed wieczorem będziesz
musiał powrócić na wyspę Ti-Ri.
Teng-Lu powstał, skłonił się nisko i wyszedł.
Umysł przebiegłego sekretarza pracował usilnie. Był chętnym wykonawcą rozkazów swego
pana, kochał się w intrygach dworskich, lecz nienawidził tajemnic.
Tajemnica jasnowłosej Europejki musi zostać wyświetloną! - pomyślał. - Zajmę się tym na
własną rękę.
Czang-Czu pozostał sam. Uważnie przyglądał się fotografii Janki.
- To, czego nie zdołałem ongiś osiągnąć, osiągnie mój syn Mi-Ra! Tak, ten stary Czang jednak
zostanie zwycięzcą!
Rozdział 30.
Przemijające szczęście.
Pewnego słonecznego poranka zaniesiono po raz pierwszy Jankę na osłonięty taras pałacu.
Doktor Al-Kim w obawie o jej zdrowie, zabronił księciu Li-Fang zbliżać się do niej i biedny
małżonek usłuchał polecenia lekarza w nadziei, że Janka sama zawezwie go do siebie.
Mała Flo nie odstępowała na krok swej pani. Janka leżała nieruchomo na leżaku. Spojrzenie
jej padło na małą Chinkę.
- Dziękuję ci Flo! - rzekła - dziękuję że nie opuszczasz mnie ani na chwilę.
- O, księżno! - wyszeptała, rumieniąc się - kiedy znów będziesz taka piękna i wesoła, jak
przedtem? Książę nosi żałobę w sercu, nie je, nie pije, tęskniąc za tobą, o pani, i usychając
z miłości.
- Mylisz się, Flo - odparła, drżąc lekko - książę mnie nie kocha. On kocha piękną księżniczkę
Lu-Tien.
Czarne oczy małej Chinki stały się zupełnie okrągłe ze zdumienia.
- To jest nieprawda! - zawołała, potrząsając swą małą, główką, - gazeta skłamała! Źli ludzie
chcieli zniszczyć miłość Waszej Wysokości!
- Flo... czy to prawda? - Janka nagłym ruchem usiadła na leżaku.
- Flo mówi prawdę, Janeczko! - rozległ się nagle smutny głos Li-Fanga, który gnany
bezgraniczną tęsknotą za Janką, znalazł się w pobliżu i słyszał jej słowa.
Na widok swego męża Janka wydała okrzyk przestrachu i zamknęła oczy.
Li-Fang dał znak służącej by się oddaliła. Smutne jego spojrzenie spoczęło na twarzyczce Janki,
która zagryzła swe bezkrwiste usta, powstrzymując się od głośnego wybuchu płaczu.
Padł przed nią na kolana i z trudem wymawiając słowa, wyszeptał:
- Janeczko, moja złota, ukochana żoneczko, czyżby moje pojawienie się tak cię przestraszyło?
Czy to możliwe, że mój widok stał się dla ciebie nie do zniesienia?
Janka nie odpowiedziała, lecz spod przymkniętych powiek popłynęły dwie wielkie łzy.
- Musiałem przecież cię zobaczyć - rzekł miękko i prosząco zarazem. - Czy to możliwe,
że ty , moje szczęście, mój jasny promyczku słońca, moje wszystko na świecie, chciałaś odejść
ode mnie? Czy nie kochasz już mnie nadal?...
Nie mogę w to uwierzyć, że ta kłamliwa, podła wiadomość z gazety zabiła twą miłość.
Janka wciąż nie odpowiadała, lecz łzy spływały powoli po jej bladej twarzyczce.
- Janko! - prosił Li-Fang, głaszcząc jej rączki - nie zamykaj swego serduszka przede mną,
spróbuj zapomnieć o wszystkim, gdyż przysięgam ci, że jestem zupełnie niewinny, a sumienie
moje jest czyste. Kocham tylko jedną kobietę, tylko ciebie, Janko!
Słoneczko moje, odpowiedz wreszcie, przemów do mnie!
Nie mogę po prostu w to uwierzyć, że mogłaś na jedną choćby sekundę zwątpić w moją miłość
i wierność do ciebie.
Jakże mogłaś bez wysłuchania mnie uprzednio, pragnąć rozstać się z swym młodym,
kwitnącym życiem?
Janko, bądź sprawiedliwa i ufaj mi nadal! Czy wierzysz bardziej naszym ukrytym wrogom,
niż swemu mężowi?
Wysłuchaj mnie, Janko, księżniczka Lu-Tien jest mi zupełnie obojętna, ja jej nie kocham.
Książę Tola-Wang wie bardzo dobrze, że gdy zasiądę na tronie, ty jedyna będziesz przy mym
boku. Tylko pod tym jednym warunkiem zgodzę się przyjąć koronę książęcą, w przeciwnym
wypadku zrzeknę się korony i wyjedziemy do Polski. Z radością wszystko dla ciebie poświęcę!
Janko, dlaczego płaczesz, dlaczego mi nie odpowiadasz, czemu swym milczeniem powiększasz
mą mękę?
Czy chcesz powrócić do Europy, do Warszawy?
A może chcesz odzyskać wolność?
Czyżbyś chciała mi zadać ten najstraszliwszy cios? Nie obawiaj się, Janeczko, Li-Fang nie
należy do mężczyzn, którzy zatrzymują kobietę, która nie chcę przy nich zostać. Jeśli miłość
znikła z twego serca, nie ukrywaj tego, Janko! A jednak nie mogę w to uwierzyć, gdyż to
znaczyłoby, że ty mnie naprawdę nie kochałaś!
Li-Fang podniósł się i przez chwilę stał bez ruchu, następnie odwrócił się i począł się oddalać
z wyrazem głębokiego rozczarowania na swym smutnym obliczu.
Wtem do uszu jego doleciało bezradne cichutkie łkanie i jednocześnie usta Janki wyszeptały:
- Li-Fang, ukochany Li-Fang, pozostań , nie odchodź ode mnie!
- Janeczko! Bezmierna radość zabrzmiała w jego głosie i szybko powrócił ku niej.
W oczach jego płonęła nadzieja i niepokój.
Li-Fang! - wyszeptała powtórnie i zamilkła, a falowanie piersi zdradzało jej wewnętrzne
wzruszenie.
Li-Fang znów ukląkł przy niej, czule ujął jej małe drżące rączki i zaczął je okrywać
niezliczonymi pocałunkami.
- Kwiecie lotosu! - szeptał, nie posiadając się ze szczęścia - moje maleńkie, słodkie
dziewczątko, a więc jednak kochasz mnie jeszcze?
- Kocham cię, kocham! - rozległ się cichy szloch - wybacz mi, wybacz, że cię tak dręczyłam.
- Nie, Janeczko, czyż nie moja jest w tym wina, że takie spotkały cię, okropne przejścia?
- Dlaczego? - wyszeptała, tuląc się lekko do niego.
Uszczęśliwiony młodzieniec po raz pierwszy po wielu, wielu smutnych dniach wziął swą
ukochaną żoneczkę w ramiona i jak niegdyś, Janka położyła swą jasnowłosą główkę na jego
piersi.
Tak to wszystko jest moja wina. Czyż to nie ja wywiozłem cię z Polski, by zawieźć do obcego
kraju? Sądziłem , ukochana, że będę w stanie obronić cię przed nieprzyjaciółmi, lecz omyliłem
się srodze i dlatego też czynię sobie gorzkie wyrzuty sumienia.
- Ach, ty głupiutki, kochany chłopcze - uśmiechnęła się Janka poprzez łzy - czyż nie poszłam
dobrowolnie sama za tobą, nie bacząc na żadne przeszkody? Jeśli już mówimy o winie, to
ponosimy ją oboje, gdyż na tej słonecznej, rajskiej wysepce zapomnieliśmy o grożącym nam
niebezpieczeństwie, myśleliśmy że nic nam się tutaj stać nie może.
- Teraz będziemy czuwać nie tylko nad sobą, ale nad tą trzecią istotką, którą mi podarujesz.
- Nasze dziecko - szepnęła rumieniąc się - o, Li-Fang, jak mocno ubolewałam nad tym, co
się stało. Nie mogę zrozumieć jak mogłam obejść się przez kilka dni bez ciebie.
Całymi godzinami oczekiwałam cię z niecierpliwością i spodziewałam się, że lada chwila
wejdziesz do mego pokoju.
Nigdy nie przestawałam cię kochać, choćby na jedną chwilę, lecz miłość moja została boleśnie
zraniona okropnym podejrzeniem. Byłabym dłużej milczała, chociaż przeczuwałam, że jestem
względem ciebie niesprawiedliwa. Moje serce wzywało cię, a jednak milczałam, Li-Fang,
wstydziłam się swego postępowania. Lecz teraz wszystko stało się słoneczne i wesołe wokoło
mnie, najukochańszy! Ach, jak mi dobrze teraz! Janka uszczęśliwiona ukryła jasną główkę na
piersi swego męża i oboje milczeli przez dłuższy czas. Oddawali się różowym marzeniom o
przyszłości w ten przecudowny, ciepły, słoneczny poranek.
Czyż słońce nie świeciło dzisiaj jasno? Czyż nie szeptały im dokoła kwiaty i drzewa te same
tajemnicze słowa i zaklęcia miłosne jak wówczas na początku, gdy w Ti-Ri byli tak niezmiernie
szczęśliwi?
Barwne motyle migotały wśród ukwieconych klombów, tak wszystko dyszało spokojem,
radością i kochaniem.
- Ukochany, najdroższy, nigdy nie było tak pięknie, jak obecnie, kiedyśmy się na nowo
odnaleźli! - wyszeptała Janka, porwana czarem i urokiem przecudownej przyrody.
I znów zamilkli i znów trzymali się w ramionach, jak dwoje szczęśliwych dzieci.
Siną powierzchnie jeziora rozpruwał swym dziobem jasny i lśniący jacht, kierując się ku
wyspie Ti-Ri. jakiś mężczyzna i kobieta, oparci o burtę jachtu, spoglądali z zachwytem na mały,
biały pałac z marmuru.
Janka uniosła swą jasną główkę i spojrzała na jacht płynący w oddali.
- Zapewne jakiś Europejski turysta. Ti-Ri jest chętnie odwiedzana przez Europejczyków,
ostatnio jednak zakazałem obcym jachtom dobijać do brzegów - oświadczył Li-Fang.
Cichy szelest na żwirowej ścieżce skierował uwagę zakochanych w inną stronę.
Ujrzeli jednego ze służących, który powoli popychał krzesło na kołach.
- Kto jest ten chory, Li-Fang? - zapytała zdumiona Janka.
Li-Fang nieco pobladł.
- Służący wiezie porucznika Czu-Wu na małą przejażdżkę po parku.
- Jak to, on jest chory? - zapytała zaniepokojona.
- Porucznik Czu-Wu był bardzo chory, ale stan jego zdrowia znacznie się poprawił.
- Co mu było? - nalegała Janka - nic nie wiedziałam o jego chorobie.
- Nieszczęśliwy wypadek - odpowiedział jej krótko.
Janka spoglądała pytająco na oblicze swego męża, które nagle spoważniało.
- O, Li-Fang! - zawołała zmartwiona i przestraszona. Nie potrzebujesz mi mówić, sama
domyśliłam się wszystkiego. Porucznika Czu-Wu spotkało nieszczęście tej nocy, gdy obaj mnie
szukaliście. Ja, tylko ja jestem wszystkiemu winna!
- Mylisz się, ukochana! - żywo zaprzeczył Li-Fang, obejmując ją czule - ach, dlaczego
Czu-Wu ukazał się teraz twoim oczom? Oszczędziłbym ci wiele przykrości.
Najdroższy, opowiedz mi wszystko! - prosiła Janka - patrz, jestem zupełnie spokojna, nie
obawiaj się o mnie.
Li-Fang opowiedział więc o wszystkim, co zaszło tej fatalnej nocy, gdy Janka uciekła z pałacu.
- Li również? - wyszeptała przerażona, gdy wspomniał o ranie, którą odniosła księżniczka
- ach, dlatego więc nie odwiedziła mnie przez cały czas choroby.
Biedna mała Li, biedny Czu-Wu! Najdroższy , jakże to brzydko z naszej strony, że nie
odwiedziliśmy ich ani razu! Któż to był ten mężczyzna, który strzelał do nich!
- Czu-Wu nie mógł dojrzeć oblicza tego człowieka, lecz w świetle błyskawicy dostrzegł, że
był to Europejczyk.
- Europejczyk? - Janka uniosła się ze swego miejsca. - Li-Fang! Wyjąkała, blednąc - ty
wiesz daleko więcej, lecz nie chcesz mi powiedzieć!
- Złotko moje, przysięgam, że nie wiem! Nie mogę jednak przeczyć, że podejrzewam kogoś...
- Mów! - wyszeptała zbielałymi ustami i chwyciła jego rękę - kogo podejrzewasz?
- Hrabiego Wintersa! - odpowiedział głucho.
Janka stała bez ruchu, lecz kolana jej drżały.
- Winters? - wyszeptała, drżąc cała - czyżby on?
- Uspokój się, Janko. Bądź pewna, że nadejdzie wreszcie dzień, gdy zdemaskuję i przychwycę
hrabiego Wintersa, jak również innych naszych wrogów.
- Chodźmy do Czu-Wu! - rzekła wzruszona - czuję się na tyle silna, że z łatwością przejdę o
własnych siłach przez park.
Niepewnym krokiem zeszła po szerokich schodach tarasu. Parę minut później zbliżyli się do
grupy palm, w cieniu których stało krzesło na kółkach. Obok znajdował się trzcinowy fotel, na
którym siedziała księżniczka Li. Oczy jej błysnęły radością na widok zbliżającej się książęcej
pary.
Janka padła w ramiona swej bratowej. Całusom i serdecznym słowom powitania nie było końca,
gdyż obie miały sobie tyle do opowiedzenia!
A Li-Fang ujął rękę przyjaciela i opowiadał mu o szczęśliwym pojednaniu się z Janką.
W miarę jak opowiadał, oblicze chorego rozjaśniło się, był bowiem szczęśliwy, szczęściem
księcia Li-Fanga. Raz po raz stęskniony jego wzrok, spoczął na księżniczce Li i Li-Fang
wyczytał z jego wzroku całą prawdę.
W ciągu jednej sekundy zrozumiał, że Czu-Wu zakochany jest bez pamięci w księżniczce.
Sercem Li-Fanga owładnął niepokój, czuł bowiem, że jego siostrzyczka nie odpowie
porucznikowi na jego miłość. I co dziwniejsze, myśli Li-Fanga powędrowały mimo woli do
Karola Garlicza. Wtem przypomniał sobie coś i podszedł do obydwóch kobiet.
- Janeczko - zawołał - zupełnie zapomniałem o radosnej nowinie dla ciebie! Będziesz
szczęśliwą, gdy się dowiesz!
Spojrzała nań z zaciekawieniem i przytuliła się doń czule.
- Jaka to nowina, ukochany? - zapytała.
- Podczas twej choroby często wspominałaś w malignie nazwisko Karola Garlicza, przywołując
go do siebie... Twe życzenie jest dla mnie rozkazem, wobec czego wysłałem telegram do
Karola, prosząc, by przybył.
- O, Li-Fang, jaki ty jesteś dobry dla mnie! Czy Karol odpowiedział? Czy przybędzie?
- Wczoraj przyszła odpowiedź, Janeczko, ale nie od niego, tylko od starego doktora Eljota.
Janka przestraszyła się. Czyżby Karol jeszcze nie wyzdrowiał?
Li-Fang uśmiechnął się pobłażliwie.
- Porucznik dawno już jest najzupełniej zdrowy, ukochana! Nie otrzymał mego telegramu,
gdyż!... gdyż?... czy rzeczywiście nie możesz odgadnąć dlaczego?
Janka zbladła nagle, w następnej zaś chwili w błękitnych jej oczach zabłysła radość.
- Przyjeżdża! Karol przybywa do Chin! - krzyknęła radośnie.
- Zgadłaś, ukochana. Jest już w drodze do nas. Gdy otrzymałem tę wiadomość, ucieszyłem się
bardzo, byłem bowiem przekonany, że Karol pogodzi nas ze sobą!
- Przestań, Li-Fang, nie mów już o tym! - prosiła Janka, zamykając usta swemu mężowi
pocałunkiem. - Jestem taka szczęśliwa, że dziś odnaleźliśmy się na zawsze... Pośrednictwo
Karola stało się zupełnie zbędne! Jedyny - proszę cię, odczytaj mi depesze doktora Eljota!
Książę sięgnął do portfela i począł czytać:
„ Karol Garlicz odjechał do Chin, parowcem „ Kolumbia”.
Podróż morska uleczy go w zupełności, bardziej jednak
radość zobaczenia się z wami:
Wasz stary i wierny doktor Eljot.
W oczach Janki ukazały się łzy.
- Dlaczego płaczesz? - zapytał Li-Fang.
- Pozdrowienia z Polski! - wyszeptała, ocierając łzy chusteczką - tak mi jakoś smutno!...
- A więc tęsknisz za ojczyzną, biedne moje maleństwo? Czy chcesz powrócić?
- Nie, ukochany - moje miejsce jest przy tobie! Płaczę z innego powodu... Te kilka słów
doktora Eljota przypomniały mi Warszawę i stanęły przede mną jak żywe ostatnie dni spędzone
w Polsce!... Pomyślałam o mym biednym, nieszczęśliwym ojcu, który zginął z ręki nieznanych
sprawców!
- Janeczko! - rzekł posmutniały książę - czy nie możesz zapomnieć wreszcie o tych smutnych
chwilach? Czyż zawsze wspomnienia przeszłości zakłócać będą nasze szczęście?
Janka objęła jego szyję i prosiła:
- Bądź cierpliwy, kochanie!.. Czy wiesz, że na wiadomość o przyjeździe Karola, ogarnęło mnie
jakieś dziwne przeczucie, że przybędzie właśnie w chwili, gdy jego pomoc najbardziej będzie
nam potrzebna! Zobaczysz, że on nam pomoże i wyświetli wszystkie tajemnice, które nas
zewsząd otaczają!
- I ja również ciesze się, że Karol przyjeżdża! - rzekł Li-Fang spoglądając czule na swą żonę.
Janka uwolniła się z jego objęć i podbiegła do księżniczki Li, wołając:
- Li - najlepszy nasz przyjaciel, lotnik Karol Garlicz przybywa! Czy wiedziałaś o tym?
Li-Fang zakomunikował mi jeszcze wczoraj tę nowinę! - odpowiedziała księżniczka,
uśmiechając się lekko - musi to być niezwykły człowiek, skoro zalicza się do najlepszych
przyjaciół mego brata. Opisz mi go Janko!...
- Karol jest wysoki, jasnowłosy ma niebieskie oczy. Wesoły chłopiec, wierny przyjaciel, a w
jego piersi znajduje się najszlachetniejsze serce na świecie. Jestem przekonana, że ci się
spodoba, droga Li. Zobaczysz, jak wesoło będzie nam czas upływał, gdy Karol przyjedzie.
Li zarumieniła się, sama nie wiedząc dlaczego.
- Jasnowłosy i niebieskooki! - wyszeptała w rozmarzeniu, a oczy jej nabrały tęskniącego
wyrazu. Wtem wzrok jej przypadkowo zatrzymał się na twarzy Czu-Wu.
Księżniczka przestraszyła się na widok jego nagle pobladłego oblicza.
Męki zazdrości szarpały pierś nieszczęsnego porucznika marynarki. Czyżby przeczuwał, że
Karol Garlicz jest mu przeznaczony, jako rywal do serca księżniczki Li?
Janka zbliżyła się doń.
- Jak czujesz się dzisiaj , poruczniku? - zapytała.
- zupełnie dobrze, księżno! - odpowiedział ranny, składając pełny szacunku pocałunek na jej
pięknej, białej rączce.
- Czu-Wu, powiedz mi, proszę, jak wyglądał ten Europejczyk, który strzelał do pana?
- Widziałem jego twarz na ułamek sekundy, w świetle błyskawicy - odpowiedział niepewnym
tonem - był to bardzo silny wysoki mężczyzna, o czarnych włosach. Wyraz jego twarzy był
niezwykle brutalny – oczy jego zionęły wściekłością.
- Czy nosił monokl w lewym oku? - zapytała zdenerwowana.
Czu-Wu spojrzał zdumiony:
- Tak, tak - zawołał - przypominam sobie zupełnie dokładnie: w lewym oku nosił monokl.
- A więc zna pani tego nędznika?
Janka pochyliła głowę i odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem:
- Jest to mój były narzeczony... Zerwałam zaręczyny z chwilą, gdy poznałam Li-Fanga!
- więc to był jednak Winters! - zawołał nagle książę - teraz mi nie ujdzie! Postawie całą
policje na nogi, a muszę dostać go w swe ręce! To mówiąc, podniósł się i opuścił śpiesznie
taras, powracając do pałacu, by połączyć się telefonicznie z centralą policji w Hai-Tu.
Ledwie jednak przestąpił próg swego gabinetu, gdy ukazał się służący, niosąc telegram na
srebrnej tacy. Li-Fang pochwycił telegram i począł czytać:
Otwarliśmy grób Botanga. Trup zniknął.
Grób znaleźliśmy pusty. Pańskie podejrzenia
zostały potwierdzone. Książę Tola-Wang
niezwykle zaniepokojony. Co robić?
Czekam odpowiedzi doktor Pechun.
- A więc Botang żyje! - szepnął Li-Fang... jego więc widziałem burzliwej nocy, podczas
której Janka biegła w ramiona śmierci! Botang i hrabia Winters - obaj znajdowali się na
wyspie Ti-Ri, podczas tej strasznej nocy.
Li-Fang zmarszczył czoło i w zadumie zbliżył się do okna.
Obecność Botanga na wyspie nie wróżyła nic dobrego, to było dlań zupełnie jasne. Wtedy
drgnął przerażony. Na myśl przyszła mu gazeta, która spowodowała tyle nieszczęść i rozpaczy.
Czy to możliwe, że Winters i Botang działali w jednej i tej samej sprawie?
Botang znał wszystkie zakamarki pałacu, mógł więc z łatwością, niezauważony przez nikogo,
dostać się do buduaru Janki i podłożyć gazetę.
Bez wątpienia, Botang mścił się na nim za udaremniony zamach na życie księcia Tola-Wanga.
Dlaczego jednak ministrowi zależało na śmierci starego księcia?
Nie ulegało wątpliwości, że Botang był tylko płatnym narzędziem w obcych rękach. Lecz
któż był tym człowiekiem, ukrywającym się w cieniu któremu zależało na śmierci panującego
księcia i następcy tronu?
- Czyś otrzymał jakąś złą wiadomość najdroższy? - rozległ się głos Janki za jego plecami.
Przestraszonym wzrokiem Janka wpatrywała się w telegram leżący na biurku.
- Czy twój przybrany ojciec zachorował nagle?
- Nie Janeczko! Tę depeszę wysłał do mnie doktor Pechun, przyboczny lekarz księcia
Tola-Wanga. Zawiadamia mnie, że ciało ministra Botanga zniknęło z grobu.
- Nie rozumiem - wyszeptała, a zimny dreszcz przebiegł po jej ciele - komu zależało na
martwym człowieku?
- Nie, Janeczko! Botang nie umarł, on żyje i szuka pomsty na mnie!
Janka zbladła i zadygotała:
- Pomsty? - Co mówisz, najdroższy?
- Podczas tej okropnej nocy, gdy odnalazłem cię na szczycie granitowej skały, ujrzałem nagle
twarz Botanga w świetle błyskawicy.
Co robił na mej wyspie? Czemu jego obecność przypadła właśnie w chwili, gdy ty znalazłaś w
swoim buduarze...
- O, Li-Fang wyszeptała drżącymi ustami - Czyżbyś sądził, że Botang podłożył mi tę gazetę?
- Tak, ukochana! Jeden tylko Botang mógł dostać się do twego pokoju, zna bowiem rozkład
całego pałacu!
- A więc nie hrabia Winters, lecz minister Botang? - wyszeptała - był to więc tylko przypadek,
że Winters znalazł się na wyspie Ti-Ri!
- Przypuszczam, że obaj działają wspólnie przeciwko nam!
Janka nie odpowiedziała.
Zamyślona podeszła do okna i wyjrzała do parku. Po chwili jednak odezwała się.
- Demaskując Botanga uratowałeś życie księcia Tola-Wanga. - Czy żegnając się z tobą nie
mówił o przyszłości? Czy nie nadejdzie taki dzień, kiedy zmusi cię do poślubienia według
tutejszych zwyczajów księżniczki Lu-Tien? Wybacz mi, kochanie, lecz ta myśl dręczy mnie
bezustannie!
- Janko, nie zaprzątaj sobie tym główki. Tola-Wang będzie panował aż do śmierci, a gdy umrze,
ja stanę się panem i władcą i będę mógł czynić, co mi się żywnie spodoba.
Nie tylko olbrzymie państwo stanie się moją własnością, ale także jego nazwisko i wszystkie
prawa jedynego władcy. Gdyby jednak miało stać się inaczej, wtedy zrezygnuję raczej z całego
królestwa, niż z ciebie, ukochana!
- Tak bardzo mnie kochasz?
- Bez ciebie moje życie nie przedstawia dla mnie żadnej wartości, najdroższa moja żoneczko!
Czy tego nie wiesz?
- Wiem!
Janka wyszeptała to słowo z uśmiechem szczęścia na ustach, po czym oboje zamilkli.
W rozmarzeniu spoglądała przez okno piękna Janka w stronę jeziora.
Wtem cofnęła się raptownie i zawołała wyciągając, wskazująco rękę:
- Któż to przybywa do nas. Li-Fang? Widzę motorówkę z Hai-Tu, która kieruje się wprost do
wyspy Ti-Ri. Spójrz, jakiś starzec stoi oparty o burtę! Kto to może być?
Li-Fang zbliżył się żywo do okna. Jego oblicze zdradzało niepokój.
I on również ujrzał łódź motorową, dążącą do przystani na jego wyspie.
- Czy poznajesz tego starca? Czy wiesz, kto to jest? - pytała Janka.
Li-Fang zbladł nagle: - jeśli się nie mylę, Janko, jest to doktor Pechun!
- Nadworny lekarz twego ojca? - zawołała zatrwożona - po co tutaj przybywa?
- możliwe że się mylę, ukochana! Zaczekajmy, aż łódź przybije do brzegu - odpowiedział
z lekka drżącym głosem - zachowaj spokój, Janeczko!
Janka chwyciła rękę swego męża.
W ten sposób stali bez ruchu i z naprężeniem spoglądali w stronę jeziora, oczekując dalszych
wypadków.
Łódź przybiła do brzegu. Starzec wyskoczył na brzeg, szybko zbliżył się do muru, otaczającego
park pałacowy i zniknął we wrotach. W ciągu kilku minut, nie można go było dostrzec, wśród
wielu drzew liściastych, cedrów i palm. Wreszcie dotarł do zakrętu drogi – i książęca para
ujrzała go podążającego w stronę pałacu.
- Kto to jest? - zapytała Janka.
- Teraz widzę go zupełnie dokładnie - brzmiała zatroskana odpowiedź - to jest rzeczywiście
doktor Pechun.
- Widzę, że jest silnie zdenerwowany, Li-Fang! Poznaję to po jego szybkim kroku - patrz,
patrz, pociera czoło...! O Boże nie przeczuwam nic dobrego...
Jakąż niepokojącą nowinę przynosi?
- Spokojnie, Janeczko, spokojnie! - Ty drżysz... pozostań tutaj, mój skarbie - a ja wybiegnę
mu na spotkanie!
- Nie, nie! - Wyjąkała, zdjęta niewytłumaczalną trwogą - pozwól mi pozostać przy tobie.
- Błagam cię, zabierz mnie z sobą, nie mi ej więcej tajemnic przede mną!
- Więc chodź! - odparł Li-Fang. Obydwoje opuścili pokój. Ledwie jednak znaleźli się w
obszernym hallu pałacowym, gdy drogę zastąpił im doktor Pechun. Starzec chwiał się idąc
naprzód. Na widok Janki drgnął z przestrachu. Jego oblicze było upiornie blade, zapadnięte
rysy i niezwykły niepokój w jego oczach świadczyły, że musiało się wydarzyć coś strasznego.
- Doktorze? - zapytał Li-Fang, zbliżając się szybko - na litość Boską, co się stało? Co pan
tutaj robi, w Ti-Ri?
Starzec dyszał ciężko, z trudem chwytając oddech w płuca, podczas gdy jego niespokojny
wzrok spoczywał na uroczej postaci jasnowłosy kobiety.
Jej obecność zdawała się odbierać mu zdolność mówienia.
- Wasza Wysokość! - wykrztusił wreszcie w najwyższym zdenerwowaniu wybacz mi, proszę,
że ci przeszkadzam, lecz sprawa moja nie cierpi zwłoki. Proszę o kilka minut rozmowy...
I znów dziwne spojrzenie starca skierowało się w stronę Janki.
- Chodź, doktorze! - rzekł szybko Li-Fang - wejdziemy do tego salonu... Ta pani to moja
małżonka, księżna Janka. Możesz spokojnie mówić w jej obecności!
Doktor Pechun zgiął się w głębokim ukłonie ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
Wymówił niezrozumiale słowa powitania, po czym wahając się poszedł do sąsiedniego salonu,
w ślad za książęcą parą.
Li-Fang wskazał mu niski chiński stołek. Janka również usiadła, a oczy jej z naprężenia wpiły
się w sympatyczną twarz starego Chińczyka.
Li-Fang oparł się o kominek, czekając aż doktor zacznie mówić.
Pechun ocierał pot, spływający strugami z czoła - i wpatrzony uparcie w dywan wyścielający
podłogę nic nie mówił.
Wreszcie Li-Fang przerwał milczenie pytaniem:
- Czy posyła doktora mój ojciec, książę Tola-Wang?
Pechun drgnął przestraszony i uniósł głowę. We wzroku jego malowała się zgroza, głowa zaś
chwiała się na prawo i na lewo, jak gdyby nie był w stanie jej utrzymać.
Wówczas Li-Fang przystąpił do niego i przyjacielskim ruchem położył rękę na jego ramieniu,
mówiąc zachęcająco:
- możesz mówić zupełnie śmiało, doktorze. Obecność księżny nie powinna ci przeszkadzać,
gdyż nie mam przed nią żadnych tajemnic.
Moja żona jest Europejką, i nie stosuje się, zgodnie z mym życzeniem, do chińskiego prawa,
które zabrania kobietom brać udział w naradach mężów.
Europejka jest dobrą przyjaciółką, doradczynią, i pomocnicą swego męża i uważana jest za
istotę, równą mu urodzeniem. A więc mów doktorze.
Cóż to stało się w pałacu mego ojca, że jesteś zupełnie wytrącony z równowagi?
Oczy doktora Pechuna błądziły po pokoju, jak gdyby w poszukiwaniu pomocy.
Wreszcie jednak zdobył się na odpowiedź.
- Wasza Wysokość - jęknął - stało się coś okropnego!
- Na miłosierdzie Boże, mówże wreszcie, o co chodzi! - krzyknął Li-Fang w najwyższym
zdenerwowaniu podbiegając do starca - czy książę Tola-Wang ciężko zaniemógł?
- Nie - nie - nie to - odpowiedział jąkając się lekarz.
Zerwał się nagle z miejsca i ledwie zrozumiale wykrztusił:
- książę, istnieją rzeczy jeszcze gorsze niż choroba lub śmierć. - Z tymi sprawami zresztą
można się pogodzić... lecz to, co ja przeżyłem, było takie tajemnicze i zagadkowe, iż obawiam
się po prostu, że postradam zmysły!
- więc mówże wreszcie! - krzyknął Li-Fang niecierpliwie - co wydarzyło się w pałacu mego
ojca?
- książę Tola-Wang, mój ukochany pan i władca - wykrztusił z trudem doktor - zniknął bez
śladu...
Twarz Li-Fanga pobladła śmiertelnie. Przerażonym wzrokiem spoglądał na Jankę, która ukryła
swą twarzyczkę w dłoniach.
- Zaginął... bez śladu? - wykrztusił bez przytomnie - doktorze... jak... jak? mam to rozumieć?
- Tak, Jak mówię! - wyjąkał starzec prawie płaczliwie.
Przez chwile trwało głuche milczenie. Li-Fang przechadzał się nerwowo po pokoju - wreszcie
zatrzymał się nagle przed doktorem i rzekł:
- Nie mogę po prostu pojąc , w jaki sposób mój ojciec, tak pilnie strzeżony, mógł zniknąć?
- Sam nie wiem, jak to się stało - wybąkał Pechun - książę Tola-Wang zaginał w taki
tajemniczy sposób, że zagadka ta jest dla mnie całkiem nierozwiązalna.
- Czy opuścił pałac, by nie powrócić więcej?
- Nie, książę Tola-Wang nie opuścił pałacu, Wasza Wysokość.
- Opowiedz doktorze, jak to się stało? - poprosił Li-Fang.
Starzec skinął głową i rozpoczął spokojniejszym głosem:
- Było to przedwczoraj wieczorem. Mój pan i przyjaciel, książę Tola-Wang, czuł się bardzo
dobrze. Rozegraliśmy partię szachów, po czym znużony książę wyraził życzenie udania się na
spoczynek. Od tej pamiętnej przygody z Botangiem i doktorem Chenem spałem w sypialni
księcia. Każdego wieczoru czuwam przy jego łożu, aż zaśnie. Następnie kładę się na kanapie,
nieopodal jego łoża, by zawsze być w pobliżu.
Książę rozmawiał ze mną dość długo jeszcze i wreszcie zażądał szklanki wody. Muszę
powiedzieć Waszej Wysokości, że zawsze próbuje pierwszy wszystkie potrawy i napoje księcia.
Woda, którą podałem księciu była czysta, jak mi się zdawało, nie wyczułem bowiem w niej
żadnego smaku ani zapachu.
Dopiero następnego dnia, gdy zaszedł ten nieszczęśliwy wypadek, przypomniałem sobie, że po
wypiciu wody, odczułem niezwykłe znużenie i nieprzezwyciężoną senność i rzeczywiście
zasnąłem natychmiast.
Obudziłem się dopiero nad ranem. Nade mną stał wierny służący księcia i potrząsał mym
ramieniem z całej siły. Z trudem otrząsnąłem się z niezwykłej senności, a głos służącego,
który coś wykrzykiwał, dochodził do mnie, jakby z wielkiego oddalenia.
Wreszcie ocknąłem się i zeskoczyłem z kanapy. Teraz dopiero spostrzegłem... że służący jest
niezwykle przerażony.
Oprzytomniałem zupełnie i pierwsza rzeczą jaką spostrzegłem, było puste łoże księcia
Tola-Wanga.
Książę zniknął bez śladu. Służący opowiedział mi, że był zmuszony wyłamać drzwi do sypialni
książęcej, nikt bowiem nie odpowiadał, a godzina była już dosyć późna.
Postawiłem na nogi całą służbę pałacową, lecz pomimo usilnych poszukiwań nie odnaleźliśmy
księcia. Wszystkie jego ubrania były w komplecie, ani jednego nie brakowało. To oznaczało że
książę opuścił pałac w nocnej piżamie.
Którędy wyszedł ustaliliśmy bardzo prędko, albowiem tajemne drzwiczki w ścianie jednego
z salonów były uchylone. Tajemnicze przejście prowadziło wprost do parku. Klucz posiadał
zawsze przy sobie sam książę Tola-Wang.
Zagadkowe zaginięcie naszego władcy, nie pozostawało zbyt długo w tajemnicy.
Zapewne jeden ze strażników pałacowych, wyniósł tę wiadomość z pałacu - dość, że po
upływie niespełna godziny, na ulicach miasta zebrały się wielotysięczne tłumy, których nie
byliśmy w stanie rozpędzić siłą.
Lud kocha swego starego władcę, to też niebawem przybrał groźną postawę.
Dziwnym zbiegiem okoliczności rozniosła się jednocześnie wieść wśród zebranych ludzi, że
Botang nie żyje, a doktor Chen zniknął bez śladu. Obaj byli popularni, to też cała wściekłość
pospólstwa skierowała się przeciwko mnie.
Ach, to było straszne. Jeszcze teraz huczą w mych uszach wściekłe ryki tłumu, żądającego,
by wydano mnie w ich ręce. Chcieli mnie zlinczować.
Obecny minister Ho-Dum przybiegł przestraszony do mnie oświadczając, że ktoś podburza
tłumy, że jacyś nieznani agitatorzy sztucznie pobudzają wściekłość ludności przeciwko
mej osobie.
Pod wieczór tłumy wzrosły jeszcze bardziej, a okrzyki stały się głośniejsze. Wzywano następcę
tronu, księcia Li-Fanga. Słyszałem wyraźnie wołania wśród tłumów, że następca przekupił
straż pałacową oraz mnie, żeby usunąć księcia Tola-Wanga. Wołano, że książę Li-Fang chce
zaprowadzić europejskie rządy przy boku swej żony, Europejki.
- Skąd wiadomo o mym małżeństwie z panną Liniecką? Kto rozpuścił tę wiadomość wśród
ludu? - zawołał wzburzony książę.
- Nie mogę tego pojąć, gdyż dotychczas dwoje tylko ludzi wiedziało o tym ja i książę
Tola-Wang.
Często rozmawialiśmy o was z księciem i stopniowo udało mi się zmiękczyć serce starego
władcy, tak, że na krótko przed zniknięciem, nakazał dowiedzieć się w Ti-Ri, czy księżna
została odnaleziona i urządził dla niej apartament w swym pałacu.
Uciekłem wśród nocy, z trudem przedzierając się poprzez wyjące tłumy. Minister Ho-Dum
ułatwił mi ucieczkę w obawie przed rewolucją pałacową.
Uciekając, myślałem tylko o jednej rzeczy: mianowicie, że do wody, która wówczas wypiłem
wmieszano usypiający środek.
Ten sam narkotyk uśpił również księcia Tola-Wanga, po czym nieznani spiskowcy wynieśli go
z pałacu. Nędznicy, którzy uprowadzili uśpionego księcia tajemnym przejściem, znali
widocznie bardzo dokładnie rozkład pokoi pałacowych!...
- Obawiam się, że pańskie domysły są słuszne, drogi przyjacielu, i właśnie dlatego uważam,
że książę Tola-Wang żyje. Może nawet nie jest za późno, by go ratować.
Możliwe nawet, że dokonał tego Botang, do spółki z doktorem Chenem.
W każdym bądź razie wyświetlę tę zagadkę na miejscu.
- Wasza Wysokość! - zawołał stary lekarz, oddychając z ulgą - a więc postanowiłeś udać się
ze mną do książęcego pałacu?
- Nie mogę postąpić inaczej. Muszę uspokoić wzburzone tłumy, a gdy tego dokonam, zabiorę
się do poszukiwań za zaginionym księciem!
Janka zerwała się nagle. Krew uciekła z jej twarzyczki. W śmiertelnej trwodze, otoczyła
ramionami szyje swego męża i zawołała rozdzierającym głosem:
- Pozostań... na litość Boską! - Błagam cie, nie opuszczaj mnie! Czyś nie słyszał, co opowiadał
doktor o grożącym ci ze strony ludu niebezpieczeństwie? Oni cie zabiją, zanim dotrzesz do
pałacu... zostań, Li-Fang, błagam cie.
- Janeczko! - książę uwolnił się z jej objęć - czy nie jesteś małą, dzielną i odważną kobietką?
Obowiązek mnie wzywa, nie mam prawa okazać się tchórzem.
Nie należy przesadzać. Nikt mi nie uczyni nic złego. Znam zbyt dobrze poddanych mego ojca.
Ręczę, że rozejdą się spokojnie do domów, gdy ukażę się przed nimi i wykażę, jak sprawy stoją!
Książę Tola-Wang żyje, a wewnętrzny głos mi mówi, że go odnajdę.
Nie, Janeczko, muszę wypełnić swój obowiązek i zaprowadzić porządek w państwie mego ojca,
zanim będzie za późno.
- Weź mnie ze sobą! - szlochała Janka, lecz książę odparł:
- Byłbym to chętnie uczynił, ukochana, lecz nie mogę ze względu na obecne wzburzenie
ludności. Pomyśl tylko, że oni cię nie znają zupełnie, ja zaś nie znam jeszcze swych wrogów.
Odwagi, kochanie. Codziennie otrzymasz wiadomość ode mnie, a gdy wszystko się uspokoi
sam przyjadę po ciebie!
Pod wpływem jego łagodnych, kojących słów, Janka uspokoiła się nieco.
- Widzę, że tak musi być! - wyszeptała przyciskając się doń kurczowo - Li-Fang, dotrzymaj
swego przyrzeczenia, przysyłaj mi codziennie wiadomości o sobie, a gdybyś nie mógł sam
przyjechać po mnie, przyślij gońca!
- Wszystko się stanie, jak sobie życzysz ukochana!... Dziękuję ci, że nie czynisz nasze rozstanie
zbyt ciężkim.
- Patrz, oto pierścień herbowy. Na kamieniu wyryty został ten sam bożek, którego widziałaś na
mym talizmanie. Jeśli przybędzie do ciebie mój wysłannik,okaże ci ten pierścień.
Będzie to znak, że możesz mu ufać we wszystko, co ci powie!
Łzy napłynęły do oczu pięknej kobiety. Z obawą spoglądała w oblicze swego męża, jak gdyby
chciała wyryć w swej pamięci każdy rys jego twarzy.
- Bądź zdrów! - wyszeptała. - Kocham cię i gdybym cię miała utracić, czuję, że nie
mogłabym długo żyć bez ciebie.
Codziennie wyczekiwać będę twego wysłańca, który przywiezie mi twe wezwanie.
- Będę bezustannie myślał o tobie - odpowiedział Li-Fang, biorąc ją w ramiona - ach,
skarbie mój, jakże wdzięczny ci jestem, że nie czynisz mi trudności z mym odjazdem.
Zresztą nie będziesz przecież sama. Li jest przy tobie, a poza tym przybędzie niebawem
Karol Garlicz.
- Karol - wyszeptała Janka - rzeczywiście przybędzie na czas!
- Żegnaj mi, ukochana żoneczko i niech Bóg ma cie w swej opiece! - rzekł wzruszony i czule
ją ucałował na pożegnanie.
- Li-Fang, ukochany mój! - łkała - postaraj się, byśmy zobaczyli się czym prędzej, a tym
czasem będę się modliła za ciebie!
Jeszcze ostatni gorący pocałunek i Li-Fang śpiesznie wybiegł z pokoju.
Podążając do hallu, gdzie pozostawił doktora Pechuna, nie dosłyszał jej przeraźliwego krzyku,
nie widział, że zachwiała się i padła bezsilnie na kolana, łkając rozpaczliwie.
- Boże w niebiosach - szlochała - pomóż nam obojgu! Nie dopuść do tego, bym miała go
stracić. Dlaczego los okazał się dla mnie taki twardy, odbierając mi moje szczęście zawsze
wtedy, gdy sądzę, że go już nigdy nie stracę? Padła na podłogę, tracąc przytomność.
Cicho otwarły się drzwi i do pokoju zajrzała rudowłosa Maud Gibson.
Szyderczym wzrokiem obrzuciła leżącą bez przytomności Jankę. Oczy jej płonęły nieopisaną
nienawiścią i dzikim triumfem. Okrutny uśmiech przewinął się na ustach Angielki, po czym
zamknęła drzwi z powrotem i jak szalona pobiegła do swojego pokoju.
Maud Gibson słyszała wszystko. Podsłuchała opowieść doktora Pechuna, następnie podsłuchała
pożegnalną rozmowę Li-Fanga z jego młodą uroczą żoną.
Serce Nędznicy biło radośnie, gdyż wiedziała teraz, że zdoła wreszcie zniszczyć na zawsze swą
rywalkę. Napisała śpiesznie kilka słów, po czym wybiegła z pałacu, śpiesząc przez park w
stronę niewielkiego pagórka, by włożyć liścik w szparę skalną. Miała nadzieję, że mister Parker
przyjdzie dziś i znajdzie go. On będzie tym jedynym człowiekiem, który jej pomoże uwolnić się
na zawsze od tej znienawidzonej kobiety. Książę Li-Fang nigdy już nie ujrzy swej młodej,
pięknej małżonki. A tymczasem książę, nie wiedząc o niczym żegnał się z swą siostrą Li.
- mój braciszku, czyż to możliwe, że Janka pozwala ci odejść? - pytała księżniczka, drżącym
ze wzruszenia głosem - przecież ona oczekuje dziecka. - To jest twoje dziecko, czyż chcesz
pozbawić je ojca? Li-Fang, pozostań, błagam cię! Przeczuwam nieszczęście. Serce moje objęte
jest niewytłumaczalną trwogą!
- Widzisz wszystko w ponurych barwach siostrzyczko - odparł posępnie - nie mogę tutaj
pozostać, nawet gdybym miał tam zginąć. Czy chcesz, by wskazywano na mnie palcami,
przezywając odstępcą i tchórzem, mnie, przyszłego władcę potężnego państwa?
- A więc idź -wyjąkała księżniczka, z trudem wymawiając słowa - i niech Bóg cię uchroni
od złego. Będę czuwała nad Janką... Żegnaj mi, żegnaj!
Niepewnym krokiem książę opuścił buduar swej siostry.
- Chodźmy, doktorze Pechun! - rzekł kilka minut później - musimy wyruszyć w drogę! Dałby
Bóg, żeby moja misja powiodła się!
- Mój książę! Wszedłeś na ciężką i niebezpieczną drogę z której trudny będzie powrót! - rzekł
doktor.
Książę Li-Fang nie odpowiedział na razie.
Po chwili jednak odezwał się ochrypłym ze wzruszenia głosem:
- Chodźmy, doktorze! Dla mnie istnieje jedna tylko droga - droga obowiązku! - I sądzę
pomimo wszystko, że jednak musimy wygrać.