(Arianrod, Lublin 2006)
NIE WSZYSTKO BAJKA...
czyli sen szalonego etnografa
Lał deszcz. Ciężkie krople wsiąkały w płaszcze, wciskały się za kołnierze i ściekały
ohydnym, lodowatym strumyczkiem po plecach. Włosy Hermiony Granger najpierw
skręciły się od wilgoci, tworząc malownicze afro, a potem opadły mokrym, zimnym
kołtunem na plecy.
- Gdzie my, do stu zgniłych gumochłonów, jesteśmy?
- W lesie, Granger.
Hermiona Granger, świeżo upieczona członkini Zakonu Feniksa, przywykła bezwarunkowo
ufać profesorowi Dumledore’owi. Nawet, jeśli zażyczył sobie, żeby udała się do jakiegoś
zapomnianego przez Boga i ludzi zakątka świata na spotkanie z jakimś podejrzanym,
paranoicznym czarodziejem i zwerbowała go dla Zakonu. Nawet, jeśli miał jej na tej
wyprawie towarzyszyć nie kto inny, a Severus Snape, zwany inaczej naczelnym postrachem
Hogwartu, przerośniętym nietoperzem i paroma innymi nie dającymi się powtórzyć
określeniami. Nawet, kiedy okazało się, że przyniesiony przez dyrektora świstoklik, zamiast
na zamek Dun Vegan na wyspie Skye, przeniósł ich w sam środek sieczonego deszczem,
sosnowego lasu. Parę godzin później jej bezgraniczna wiara zaczęła się kruszyć. Była
całkowicie mokra. Buty obcierały. A jej towarzysz przerywał wyniosłe milczenie tylko po to,
żeby rzucić jakąś drobną złośliwość. Usłyszała już, że się wlecze jak ciele na rzeź – kiedy
zaproponowała krótki odpoczynek. Usłyszała, że wygląda jak strach na wróble i w związku z
tym świetnie, że nikt jej nie widzi – kiedy wyraziła nadzieję, że spotkają w końcu
jakichkolwiek ludzi. Więc, doprowadzona do kresu cierpliwości, zamilkła, skupiając się siłą
rzeczy na najbardziej palącym problemie – narastającym bólu poobcieranych pięt. I kiedy
była już gotowa przysiąc, że woli najgorsze tortury Voldemorta, niż jeszcze jeden krok,
profesor Snape stanął. A potem usiadł.
- Coś się stało?
- Nic. Proponuję odpocząć, skoro przestało padać.
Hermiona opadła na mokrą ziemię i rzuciła na siebie kilka zaklęć suszących.
- Co za beznadziejne miejsce na poszukiwanie czegokolwiek – wymamrotała – ten las
wygląda...
- Jak miejsce z bajki – wszedł jej w słowo Snape.
- Ciekawe zna pan bajki – rzuciła ironicznie – bajka o wielkim, mokrym, zimnym,
ohydnym lesie. W istocie zajmująca.
Profesor nie odpowiedział. Usiadł wygodniej, opierając głowę o drzewo.
- No więc, co to za bajka? – Zapytała po chwili milczenia.
- O wielkim, mokrym lesie. Poza tym, nie zaczyna się zdania od „no więc”.
- I tylko o tym?
- Nie. Jeszcze o wsi, która nie istnieje.
- To może pan opowie?
- Oszalałaś, Granger? Nie dość, że muszę błądzić po krzakach w towarzystwie Panny Wiem
– Wszystko – I – Nie – Mam – Przy – Sobie - Grzebienia, to jeszcze mam opowiadać bajki?
- Zawsze to lepiej niż złośliwości. I proszę zostawić w spokoju moje włosy!
- Nie ośmieliłbym się niepokoić twoich włosów. Mogłyby się na mnie rzucić. Idziemy dalej.
- Dokąd?
- Przed siebie.
- Pod warunkiem, że opowie pan bajkę.
- Ile ty masz lat, Granger?
- Dziewiętnaście. Proszę zaczynać, profesorze.
- Kiedyś, dawno temu, tak dawno, że najstarsi ludzie nie pamiętają – podjął ku pewnemu
zdziwieniu Gryfonki Mistrz Eliksirów – była sobie jedna wieś. Duża, bogata wieś. I był nad
tą wsią pan, dobry człowiek, ludzi nieuciskający. Jednego wieczora zaszła tam kobieta –
znachorka, która, wracając od chorego, drogi zmyliła. Głodna już była i zmęczona, a noc
była bliska. Zapukała tedy ta kobieta do pierwszej chaty, prosić o nocleg i wieczerzę. Ale
gospodarze, choć zamożni, byli skąpi i okrutni i wyrzucili ją precz. A zimno było wtedy,
listopad, śnieg z deszczem i wiatr straszny. I chodziła owa znachorka, z chaty do chaty i
nigdzie jej nie chcieli przyjąć. Aż w ostatniej chałupie, nie dość, że nie puścili, to jeszcze
psami poszczuli i złodziejką nazwali. Została przy drodze i śmierć się do niej zbliżała. A
miała w chacie dziecko malutkie i męża kochanego. Taka ją rozpacz ogarnęła i gniew na
złych ludzi, co chyba serc nie mieli, że poczęła przekleństwa krzyczeć.
- Przeklinam was ludzie okrutni, przeklinam was, a kara na was będzie taka, że nie
doznacie spokoju, nie pójdziecie do ziemi, póki dziesięciu głodnych, potrzebujących
wędrowców nie nakarmicie! A trafi do tej wsi przeklętej tylko ten, kto zagubiony i w
rozpaczy! Inni drogi nie zobaczą, wszyscy ludzie zapomną o waszym istnieniu i czekać
będziecie śmierci jak matki. Pana macie dobrego – dostaniecie okrutnego, co będzie was
gnębił i uciskał, aż plecy wam krwią spłyną! I nie będzie dla was wyzwolenia, póki się
klątwa nie dopełni!
Następnego ranka znaleźli ją martwą przy tym płocie. A potem okazało się, że wszystko się
spełniło, jak powiedziała. Pan dobry umarł, a na jego miejsce przyszło jakie licho, okrutne i
bez litości. Próbowali ze wsi uciekać – nie dało się. Zawsze na końcu drogi własną chałupę
widzieli. I nijaki wędrowiec się nie pokazywał, aż przyszedł człowiek głodny, co drogę
pogubił. Natenczas pojęli, że klątwa się spełniła. Owego człowieka przyjęli, czym mieli i
czekają teraz na wędrowców, żeby im wyzwolenie przynieśli. A może już wyzwoleni? Nikt
tego nie wie… I gdzie ta wieś, nikt nie wie, bo drogi do niej znikły i tylko tym się pokazują,
co zagubieni i w rozpaczy. Doszliśmy do drogi.
Hermiona ocknęła się. Wyglądało na to, że do rozlicznych talentów profesora należało
również opowiadanie bajek. Rozejrzała się. Na horyzoncie widać było spadziste dachy.
- Widać wioskę. Idziemy tam?
- A masz jakiś inny pomysł?
Wieś była mała i uboga. Stare, kryte strzechą chaty chyliły się do ziemi. W opłotkach
szczekały wychudzone psy. Znów zaczynało padać.
- Witojcie – z drewnianego domku wyszła zgięta wpół staruszka – a gdzież to wędrujecie w
taką pogodę? Bo to widno, że nietutejsi...
- Dzień dobry – opowiedziała nieśmiało Hermiona, widząc, że profesor nie ma zamiaru się
odezwać. Staruszka mówiła wprawdzie dość dziwacznym językiem, ale nie wyglądała na
wysłannika Voldemorta.
- Czego się panienka boi? Ucieka się ojcu, co? Pewno tak... Niech się panienka nie martwi,
ja nic nie powiem. Sama staremu uszłam, aż się kurzyło. Ale żeby z takim dziadem?
- Eee... – odpowiedziała Hermiona.
- Za dużo czasu spędzonego z Potterem – mruknął Snape.
- A powiedzcie, babciu, daleko stąd do Dun Vegan?
- A cy jo wiem?
- A do stolicy, do Dunneidann, daleko?
- A cy jo wiem?
- To może wiecie, gdzie jest najbliższa karczma – przejął konwersację profesor.
- Karczma? A karczma w drugiej wsi, panocku. Pojedziecie jeden kilumetr w lewo –
tłumaczyła staruszka życzliwie, pokazując w prawo – i będzie karczma. Ale to daleko, oj
daleko panocku. A dziewuszka umęczona. I głodni na pewno. Drogi pomylili, a? Pewno. Do
naszej wsi inaczej, jak przez zmylenie nie trafić... Tu nikt nie zachodzi, szmat drogi od
królewskiego gościńca. A może zajdziecie do mojej chaty? Wieczór się zbliża, zjemy
wieczerzę, rano dalej pójdziecie. To jak będzie? Ja krzywdy nie zrobię.
Hermiona popatrzyła pytająco na Snape’a. Wyglądało na to, że właśnie sprawdza
wieśniaczkę przy pomocy Legilimencji. Po chwili odwrócił się z pewnym niesmakiem na
twarzy, ale skinął głową. Za chwilę siedzieli w wiejskiej chacie nad parującą miską czegoś.
Hermiona jadła, rozglądając się po izbie. Pochodziła z mugolskiej rodziny, ale takich
sprzętów nie widziała przez całe życie. Profesor spoglądał na jedzenie podejrzliwie, ale w
końcu głód zapanował nad nieufnością. Wieśniaczka, widać samotna staruszka,
zadowolona, ze trafili jej się słuchacze, gadała bez przerwy.
- Uszła ja staremu, aż się kurzyło, bo też niedobry był człowiek, pił jak nie przymierzając,
ale widno źle zrobiła, bogi pokarały potem. Uszła w te wieś, poszła za mąż, a ten mój chłop,
to był porządny człowiek, dużo nie pił, pracował, bił mało… Miali my dzieci, tak se
pamiętam, ze sześć chyba. Chyba było sześć… Jeden był Stasek, Janicek, potem Kachna,
Maryjka, Józek… A tego ostatniego nie pomnę już, jak mu było. A mój Janicek, jakie to było
mądre dziecko. Wszędzie loz. Trza, nie trza – taki loz. I wszytko przez to… Mówiła jemu –
nie leź, gałganie w pańskie, bo jak ci przez krzyże dadzą, to obaczysz! A taki poloz. Pańskie
go złapali, sprali, dwie niedziele jeszcze się pomęczył i pomarł. Pomarł taki.
- A powiedzcie, babciu, co to za pan tu jest? – Hermiona z barwnej opowieści rozumiała co
drugie słowo, ale jej serce wyczulone na krzywdę skrzatów domowych, natychmiast
zareagowało na dziejące się zło.
- Oj, niedobry nasz pan. Jego bogi pokarają. Bogi sprawiedliwe. Jego Perun pokarze, Wołos
pokarze, że on ludzi gnębi. On niedobry. Jemu Ptak – Piorun spadnie, zobaczycie,
panienko.
- A jak on się nazywa?
- Nazywa? A pany się nazywają? Co wy gadacie, panienko? To aby na chłopów się woła - a
ty taki Franek od Zosców, albo inny Józek od Cyrnoj Doliny. Gdzie ta do pana tak gadać?
Pan jest pan, jemu imia nie trza.
- A powiedzcie, babciu – zapytała ostrożnie – czy my jesteśmy w Szkocji?
- A cy jo wiem?
- No, chyba wiecie, gdzie mieszkacie, skąd jesteście?
- A... No, ja wiem. Ja Hanka, od Jabcoków. Tutejsza.
Hermiona nie pytała więcej.
- Tu macie izbę, ja do alkierza pójdę, tu na ławie dobrze będzie? Wygodnie?
- Tak – odparła – idealnie.
- To dobrej nocy wam.
- Profesorze – powiedziała spokojnie Gryfonka, kiedy gospodyni zamknęła za sobą drzwi –
czy nie wydaje się panu, że przez przypadek pańska bajka nas... wciągnęła?
- Nie.
- A czy widzi pan jakieś wyjaśnienie faktu, że przenieśliśmy się w czasie?
- Słucham?
- Przenieśliśmy się w czasie.
- Skąd ten idiotyczny pomysł, Granger?
- Mugoloznawstwo powinno być obowiązkowym przedmiotem dla wszystkich czarodziejów
– westchnęła Hermiona. – Proszę się rozejrzeć, profesorze.
- Dom, jak dom. Trochę dziwny, ale nie znam się na mugolskich...
- Trochę dziwny? Nie ma prądu. Nie ma gazu. Nie ma wody, tylko studnia w podwórku.
Gliniany piec bez fajerek. Wszystkie meble domowej roboty. Ręcznie tkany chodnik.
Klepisko zamiast podłogi. Proszę spojrzeć na garnki i talerze, wszystko wypalane z gliny.
Naczynia klepkowe! To jest jedno pieprzone muzeum! Czy pan myśli, że tak żyją
współcześni mugole??? Był pan kiedyś w mugolskim domu?
- Nie.
- To wiele wyjaśnia... Pomyślmy. Dziewiętnasty wiek to nie jest na pewno. Nawet
zakładając, ze wieś jest biedna, a nasza staruszka najbiedniejsza, byłyby już fajansowe
naczynia... A na pewno kolorowane drzeworyty, a nie tylko obrazy na deskach. I oczywiście
fajerki. Nie znam się dobrze na etnografii, ale datowałabym to na początek szesnastego
wieku. Jakbyśmy się cofnęli wcześniej, nie zrozumielibyśmy języka...
- Aberforth! – Rzucił Snape. Zabrzmiało podejrzenie podobnie do „Potter!”
- Słucham?
- Nie słyszałaś o szalonym bracie naszego dyrektora, Granger? O, przepraszam. Nieco
ekscentrycznym.
- A tak. Zamieszany w jakiś skandal z przedstawicielem parzystokopytnych, prawda? Ale co
ona ma wspólnego z naszą sytuacją? Poza tym, że tu na pewno hodują kozy?
- Aberforth opracował ostatnio nowatorski projekt Zmieniacza Czasu. Na bazie świstoklika.
Dyrektor był bardzo zainteresowany prototypem i kazał go sobie dostarczyć...
- Chce pan powiedzieć, że dyrektor pomylił świstokliki?
- Mam nadzieję, że nie.
- Ale w takim razie wystarczy użyć go jeszcze raz, wrócić do Hogwartu...
- Nie miałaś nigdy do czynienia z wynalazkami Aberfortha?
- Czytałam jego książkę. Była interesująca. „Tajemnice magomedycyny, czyli niezwykła
historia człowieka, który przeżył dwie Avady i Pocałunek”.
- To wiele wyjaśnia... Poprzednio zajmował się eliksirem powodującym znikanie, razem ze
swoim asystentem, Skinnerem, powszechniej znanym jako Niewidzialny Człowiek. Nigdy
nie wynaleziono odtrutki. Nie wspominając już o próbach uwarzenia eliksiru młodości. Ten
biedny chłopak, który mu wtedy asystował, nigdy nie doszedł do siebie... Nazywał się chyba
Jekyll. A może Hyde? A były jeszcze eksperymenty z odwracaniem Avady, podczas których
doktor Frankenstein stracił całą swoją rodzinę i domowego skrzata. Nie przewidział, że
ludzie zareagują inaczej niż szczury w warunkach laboratoryjnych.
- To znaczy...
- To znaczy, że jeżeli znaleźliśmy się tu dzięki wynalazkowi Aberfotha Dumbledore, to
musimy zacząć przyzwyczajać się do nowych warunków. I dziękować Merlinowi, że nie
trafiliśmy gorzej. W związku z tym, proponuję położyć się spać.
- Profesorze?
- Słucham?
- Tu jest tylko jedna ława.
- Wobec tego... Od ściany, czy od brzegu, Granger?
- Od ściany.
Hermiona usiłowała zasnąć. Ława była twarda. I zdecydowanie za wąska na dwie osoby.
Zadanie dla Zakonu, zadaniem dla Zakonu, a ona nie przywykła spać tak blisko
kogokolwiek. To... to wręcz nie uchodziło!
- Przestań się wiercić, Granger.
- Nie wiercę się! Niewygodnie mi.
- Śpij.
- ...
- Granger, mogłabyś spróbować zapanować nad włosami?
-...
Obudziło ją skrzypienie drzwi. Przez chwilę nie mogła się zorientować, gdzie jest. Twardo,
ciasno, w dodatku coś na niej leżało. Czyjeś ramię. Uczucie było nawet przyjemne. Bardzo
przyjemne? Ciepło. Bezpiecznie. Spokojny oddech obok. Właściwie mogłaby tak sobie
leżeć, nie myśląc, leżeć i tylko czuć tę absolutną błogość... Ale coś ją mąciło. Przeszkadzało.
Uwierało. Niewiedza. Hermiona ocuciła swój metodyczny umysł. To nie mógł być Ron –
umawiał się teraz z Parvati. Harry był całkowicie i absolutnie wierny Ginny. Ona sama...
Właśnie! Ona z nikim nie sypiała! Wobec tego...
- Ale gdzie ja właściwie jestem?
- Też chciałbym wiedzieć.
- Profesorze?
- Słucham?
- Może powinniśmy wstać.
- Może.
- A witojcie, witojcie! – Do izby weszła gospodyni – jak nocka minęła?
- Świetnie – odparła Hermiona, podnosząc się.
- To proszę śniadać! Już gotowe wszystko! I na drogę wam przygotowałam...
- Ślicznie dziękujemy. A jak Wam się odwdzięczyć, babciu?
- Nic nie trzeba, panieneczko! Niech wam się darzy! Ale chłopa – dorzuciła donośnym
szeptem, nachylając się Hermionie do ucha – to byście se młodszego znaleźli. Po co to
młodej takie próchno?
Profesor obdarzył staruszkę spojrzeniem Avada-To-Jeszcze-Nic, rezerwowanym specjalnie
dla Pottera i zachował wyniosłe milczenie.
- Co robimy dalej? – Zapytała, kiedy opuścili gościnną chatę.
- Idziemy do karczmy. Może tam się dowiemy, w jaką część świata rzucił na wynalazek
Aberfortha.
- Jeden kilumetr w lewo – stwierdziła Hermiona, ruszając w prawo. Rzeczywiście, jakieś
pięć kilometrów dalej znaleźli wieś z gospodą. W środku było prawie pusto. Dziewczyna
rozejrzała się uważnie. Coś się tu nie zgadzało...
- Czym można służyć? – Rumiany, okrągły oberżysta potoczył się w ich stronę.
- Informacją. Czy daleko stąd do Dun Vegan?
- Dokąd? Wybaczcie, panie, my proste ludzie. Nigdym o takiej miejscowości nie słyszał.
- A jak się nazywa najbliższe miasto?
- Najbliższe? A bo ja wiem... Daleko stąd do miasta.
- A co tu jest blisko? – Nieco histerycznie – i gdzie my właściwie jesteśmy?
- Drogi pomylili, tak? – Zapytał karczmarz ze współczuciem. – A skąd przyszli, można
spytać? W lesie pewnie nocowali?
- Nie, we wiosce. Tą drogą przyszliśmy.
Oberżysta spojrzał na nią podejrzliwie. Wyszedł na zewnątrz.
- Którą drogą, pokażcie.
- A... – dziewczyna zamarła. Drogi nie było.
- Stamtąd?
- Taak, ale...
- Tfu, nieczysta siła! Idźcie stąd, dobrze wam radzę. Nie trzeba nam tu nieczystej siły. Idźcie
zanim się chłopy zbiegną, na widły was nadzieją.
- Za późno – mruknął Snape, wyciągając różdżkę. Zbliżająca się grupa mężczyzn trzymała
w rękach kosy, widły i siekiery. – Zabierajmy się stąd – zasugerował, waląc Drętwotą w
najbliższego napastnika.
- Gospodarzu, jak się ta wieś nazywa? – Zdążyła jeszcze spytać Hermiona, zanim profesor
pociągnął ją za sobą.
- Salem! – Doleciała odpowiedź.
- Drętwota!
- Drętwota!
- Bić czarowników!
- Evanesco! – Nadlatujące widły zdematerializowały się z lekkim pyknięciem tuż przed
brzuchem Hermiony. - O nie, panowie... Tak się nie będziemy bawić. Petrificus Totalus!
- Finite Incantatem! Co pan robi, profesorze? Przecież nikt by go nie odczarował!
Drętwota!
- Mało mnie to obchodzi. Expelliarmus!
- Drętwota!
- Serpensortia!
- Vipera Enanesca! Profesorze, zabierajmy się stąd, zanim zacznie pan walić avadami!
- Drętwota! Biegnij!
- A pan? Drętwota!
- Na pierzastego węża wielkiego Salazara, Granger, choć raz posłuchaj bez zadawania
pytań! Drętwota! Drętwota! Expelliarmus!
Podczas morderczego biegu stokrotnie odczuła lata spędzane nad książkami. Płuca błagały
o litość. Przed oczami latały czerwone plamy. A profesor trzymał jej dłoń w żelaznym
uścisku i bezlitośnie ciągnął za sobą.
- Będę ćwiczyć codziennie rano – wyjęczała, kiedy pogoń została daleko w tyle, a Snape
zdecydował w końcu zwolnić – złamaliśmy ustawę o tajności... Ministerstwo...
- Zgodnie z twoją hipotezą, Ministerstwo powstanie za jakieś czterysta lat, Granger. To
ostatnia rzecz, jaką bym się teraz przejmował.
- Czy możemy na chwilę usiąść?
- Tak.
Hermiona natychmiast wyciągnęła się na trawie. Profesor po chwili zdecydował się zrobić
to samo. Ziemia pachniała wczorajszym deszczem. Słońce parzyło powieki. Oddech powoli
się uspokajał. Leniwa, senna, nieruchoma błogość.
- Widzi pan? Jednak pana bajka nas wciągnęła.
- Granger. Bajki. Nie. Wciągają. Ludzi.
- To jak pan wyjaśni znikającą drogę? I to, że znowu przenieśliśmy się w czasie? Ta wieś to
już był początek osiemnastego wieku chyba...
- Nie wyjaśnię.
- I co my teraz zrobimy?
- Wiem tylko, co ja zrobię.
- Jak to? Beze mnie? Chyba mnie pan tu nie zostawi?
- Uwierz mi, Granger, bez ciebie to nie miałoby najmniejszego sensu – odparł, pochylając
się nad nią. Jedyną właściwą czynnością wydawało się zamknięcie oczu. Ciepła dłoń
otulająca policzek. Uchylone usta. Delikatny dotyk. Palce same wsunęły się w czarne włosy.
- Profesorze?
- Czy mogłabyś rozważyć przejście na „ty”?
- Właściwie mogłabym. Czy moglibyśmy kontynuować?
- Z największą przyjemnością.
***
- Albusie, chcesz powiedzieć, że zamiast świstoklika do Dun Vegan, dałeś im ten
absurdalny wynalazek Aberfortha?
- No... Więc, Minerwo... Obawiam się, że... Tak.
- Merlinie! Trzeba zawiadomić Ministerstwo! Jak oni stamtąd wrócą?
- Minerwo, nie przejmuj się tak... Aberforth zapewniał, że to świetnie działa. Szczury...
- Szczury, Albusie? Chcesz powiedzieć, że wysłałeś moją uczennicę i swojego Mistrza
Eliksirów na spacer w czasie i przestrzeni za pomocą urządzenia testowanego wcześniej
tylko na szczurach?!
- No, więc... Właściwie tak.
- ...