Miedź prawie
jak złoto
Artur Rynkiewicz
sobota, 13 styczeń 2007
Teraz to jest interes na granicy opłacalności. Kiedyś, fakt, można było zarobić. Dziś już
nie. Za duża konkurencja, co rusz ceny skupu idą w górę. A ludzi sprzedających rude
złoto jest coraz więcej – mówi jeden z właścicieli punktu skupu złomu w Bristolu. Dla
niego i wielu innych nastał czas walki o klienta. Walki i obawy, czy Anglii nie grozi zalew
polskich złodziei studzienek kanalizacyjnych.
„Skup metali kolorowych, miedź, kable, mosiądz. Odbiór także u klienta. Kupię każdą
ilość aluminium, alufelg i katalizatorów. Nie zwlekaj i dzwoń jak najszybciej. Nie daj się
nikomu wyprzedzić i zarób trochę grosza. Mamy naprawdę super ceny! Najlepsze w
mieście!” – dziesiątki takich ogłoszeń można znaleźć każdego dnia w polskiej i angielskiej
prasie. To nie przypadek, że Polacy w pełni zawładnęli rynkiem złomiarskim na wyspach.
Można z tego nieźle żyć. A przynajmniej można było do tej pory.
Ceny winduje konkurencja
Jeszcze kilka lat temu biznes polegający na skupie złomu można było spotkać w Polsce
praktycznie na każdym kroku. Po wejściu Polski do Unii, kiedy otworzyły się dla nas
granice, Polacy zaczęli zajmować się tego rodzaju biznesem także w Anglii. Do tej pory
bowiem handel złomem był tu na miernym poziomie. Zazwyczaj zajmowały się nim duże
firmy. Miejscowi nie chcieli się babrać w brudzie i niszczyć samochodów przewożąc
odpady. Dlatego Polacy wzięli sprawy w swoje ręce.
Damian Jabłoński do Bristolu przyjechał trzy lata temu. Zaczynał jak wszyscy: zmywak,
sprzątanie, drobne prace jako złota rączka. Kiedyś jechał na zlecenie i zobaczył, że jeden
z miejscowych złomów właśnie jest zamykany. Znał na tyle angielski, że postanowił
zapytać właściciela, o co chodzi. – Interes mu nie szedł. Kiedyś miał syna, który mu we
wszystkim pomagał, ale ten wyjechał do Australii na studia. Został więc sam. Nikt nie był
w stanie mu pomóc, bo rodzina daleko. A on chory przecież na kręgosłup. Ciągnął biznes
jakieś dwa miesiące, ale nie dawał już rady. Dlatego zamykał. Postanowiłem go od niego
odkupić na raty – mówi Damian. I tak się zaczęło.
1
Odnowili stare kontakty, poprawili układy z poprzednimi odbiorcami złomu, dali do gazet i
radia ogłoszenia. Wszystko zaczęło się kręcić. Damian jeździł ze skupionym złomem do
odbiorców, Andrew (bo tak ma na imię poprzedni właściciel) przyjmował klientów na
miejscu i zajął się księgowością. Z dnia na dzień szło im coraz lepiej. Po roku osiągnęli to,
co chcieli. Zyski były bowiem tak duże, że mogli pomyśleć o rozbudowie placu. Teraz są
jednym z największych złomów w Bristolu. – Nie jest jednak tak różowo, jak każdy myśli.
Kiedyś kilogram miedzi skupowało się nawet za pół funta. Dziś trzeba za nią dać prawie
trzy! Konkurencja jest niesamowita. Ceny zmieniają się praktycznie codziennie. A to ktoś
podniesie miedź o pensa, a inny mosiądz o dwa. Tu ktoś na aluminium da promocję, a
gdzie indziej na katalizatory. Prześpisz jeden dzień i już podbiorą ci klientów! – mówi ze
złością w głosie Damian.
Próbowali mnie zastraszyć
Nie on jeden wyrywa włosy z głowy. Konkurencja ma bowiem inne sposoby, żeby
wykurzyć najgroźniejszych rywali. Na własnej skórze przekonał się o tym Tomasz
Skwaczyński, który swój interes prowadzi na tyłach domu na Perivalle w Londynie. – Ja
bym się tym interesem nie zajął, bo jestem dobrym hydraulikiem. Nie musiałem tego
robić, ale bliski kolega się tym trudnił i mnie wciągnął. Mówił, że można na tym trochę
zarobić, więc spróbowałem. Interes co prawda malutki, ale jakieś zyski zaczął przynosić
już na początku. To najwidoczniej nie spodobało się konkurencji, która postanowiła mnie
wykurzyć z rynku – zaczyna opowiadać.
Najpierw dostał telefon, żeby przyjść na spotkanie wszystkich właścicieli złomów w
Londynie. Cel był jasny: założenie jednej korporacji, stworzenie czegoś na kształt sieci
punktów złomiarskich. Jednakowe ceny w różnych częściach miasta, dzielenie się po
równo zyskami, stabilność. Ale nie chciał. – Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić. To
mój interes i tyle. Mały, bo mały, ale mój. Nie muszę wstępować do żadnej korporacji,
żeby się z niego utrzymać. Przyznam jednak, że jest coraz ciężej. Kiedyś na kilogramie
miedzi można było zarobić nawet dwa i pół funta. Dziś to ledwie 30-40 pensów. Działam
na granicy opłacalności. Z niektórymi materiałami już jadę po kosztach. Muszę jednak
robić promocje, bo pewnego pięknego dnia się obudzę, a konkurencja będzie daleko
przede mną – mówi Skwaczyński.
Jego wyniosłość nie spodobała się innym. Zaczął dostawać telefony z groźbami. – Nie
chcę mówić, czym mi grozili, ale to nie było miłe. W pewnym momencie naprawdę się
2
przeląkłem. To było wtedy, gdy ukradli mi część złomu. Ale cwani są. Pod dom podjechała
w biały dzień furgonetka z jakimiś napisami. Myślałem, że to firma zajmująca się
wywozem śmieci, więc nie obserwowałem ludzi. Mieli kamizelki i inne rzeczy. Wyglądali
wiarygodnie – mówi załamany.
Po kilku minutach okazało się jednak, że to złodzieje złomu! Wybiegł w majtkach na dwór,
ale odjechali. – Od tego czasu się pilnuję i mam jeszcze więcej determinacji w sobie, by
prowadzić interes samemu. Wkrótce powiększę plac i z nikim nigdy się nie połączę –
mówi.
Raz przynieśli studzienki
W podobnej sytuacji był pan Adam (nie chciał publikacji swojego nazwiska w prasie).
Jemu nie grozili jednak telefonicznie. Przyjechał za to mężczyzna w dobrze skrojonym
garniturze z teczką i setkami dokumentów. – Mówił, że jeśli wejdę do korporacji, to będę
miał większe zyski, dostanę logo i ich markę. A mnie to, za przeproszeniem, gówno
obchodzi. Przez siedem lat sam dochodziłem do tego, co mam obecnie i teraz mam to
oddać jakiemuś młodzikowi w garniturku? Co mu się wydaje? Że ja się z choinki
urwałem? Niech sobie popracuje przez tyle lat w piątki świątki i niedziele po 12-14 godzin,
to zrozumie – denerwuje się.
Mówi, że złom sprzedają dziś wszyscy: Anglicy, Pakistańczycy, Portugalczycy, Czesi i
Turcy. Najwięcej jest jednak Polaków. – Na początku przynosili małe ilości. Jakieś kable,
katalizatory z rozbieranych starych aut i mnóstwo alufelg z porzuconych przez
bristolczyków samochodów. Teraz wszystko się pozmieniało. Nierzadko jest tak, że pod
mój punkt zajeżdża ciężarówka i facet pyta, czy mam miejsce na sześć ton złomu!
Przecież ja kiedyś tyle nie potrafiłem nazbierać w ciągu miesiąca! – nie może się
nadziwić.
Ruch u niego na okrągło. Co chwilę podjeżdża ktoś samochodem czy wózkiem. Ludzie
zostawiają tu prawdziwe skarby: lodówki, pralki, wanny, krany, blachy samochodowe,
metalowe poręcze, rury... – Ostatnio się załamałem. Przyjechał facet i zapytał, czy nie
chcę kupić fajnego towaru. Mówię: pokaż pan, co tam masz. A on mi wyciąga cztery
studzienki kanalizacyjne! Popatrzyłem na niego spode łba i myślę sobie: skąd ten gość to
wziął? A on mi zaraz wyjeżdża z tekstem, że w mieszkaniu ma jeszcze kilka słupków od
znaków drogowych! Ale nie zdołał ich ze sobą zabrać, bo nie miał na wózku miejsca! Co
3
się porobiło na tym świecie, co się porobiło... – macha z niedowierzaniem ręką.
Jeszcze nikogo nie złapali
Angielska policja nie odnotowała jak do tej pory ani jednego przypadku kradzieży
studzienek, znaków czy innego tego typu sprzętu przez Polaków. Wydaje się jednak, że
to tylko kwestia czasu. – Zjawisko, które w tej chwili obserwujemy w Polsce, już wkrótce
przeniesie się na wyspy. To właśnie tam wyjechali ludzie, którzy sprzątają, czyszczą,
pracują w hurtowniach, stoją za barem. Wypełnili niszę, w którą żaden Anglik nie chciał
się wpasować. Teraz przyszła kolej na polskich złomiarzy. Za jakiś czas w kraju nie
będzie już czego kraść, przeniosą się więc na wyspy. To na pewno zepsuje reputację
Polakom, którzy ciężko tam pracują na swój wizerunek – mówi socjolog Antoni
Widkiewicz.
Dodaje jednocześnie, że Polacy mieszkający na wyspach mogą się temu skutecznie
przeciwstawić. Wystarczy tylko, że będą czujni i wykażą się postawą godną
społeczeństwa obywatelskiego. – Jeśli ktoś zauważy taki proceder, niech od razu zgłosi
go na policję. Jeśli się uda, może warto z takim człowiekiem porozmawiać, znaleźć mu
pracę, skierować go do odpowiedniej instytucji. Choćby do kościoła. Wcale nie musi żyć z
kradzieży złomu, tylko pracować uczciwie. I jemu będzie dobrze, i Polakom lepiej. Dwa w
jednym, dlatego warto o tym pomyśleć – tłumaczy Widkiewicz.
4