Tadeusz Dalecki
KURS BOJOWY – BIESZCZADY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1988. Wydanie II zmienione
Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski
Redaktor: Eugeniusz Stanczykiewicz
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Korektor: Marzenna Walas
NA RATUNEK
Obudziły ich odgłosy dobijania się do drzwi.
— Ki diabeł? — mruknął któryś z lotników, wyrwany ze snu. — Chyba warty nie przepuściły
bandziorów?
Łomot nie ustawał. Na podwórzu powarkiwał silnik samochodu. Przebudzeni lotnicy byli już w pełnym
pogotowiu, każdy trzymał w garści pistolet, a mechanik samolotowy Olearczyk wycelował w drzwi lufę
erkaemu: ostrożność nie zawadzi.
Zbliżyli się do okna. Ujrzeli ciężarówkę, obok której kręciło się kilku mężczyzn uzbrojonych w
pistolety maszynowe; trudno było powiedzieć o nich coś więcej.
— No, otwórzcie tam — rozległ się głos zza drzwi.
— A wy kto? — spytał Olearczyk.
— Swoi.
— Co znaczy „swoi”?
— Żołnierze.
W półmroku obszernej izby wszyscy słuchali tego niecodziennego dialogu.
— Co za żołnierze?
— Ci, których oswobodziliście z „żubrydowego” potrzasku.
— Trzeba było tak mówić od razu — odetchnęli z ulgą i ktoś dał kolegom znak, żeby otworzyli drzwi.
Po chwili do izby weszło trzech żołnierzy. Pierwszy był podporucznikiem, drugi sierżantem o krępej
budowie, trzeci kapralem; ten ostatni miał świeżo obandażowaną głowę.
— Bardzo przepraszamy za to najście — zaczął podporucznik, badawczo przyglądając się obecnym w
izbie — ale szukamy pilota, który nas uratował.
— Porucznik — wskazano na Dembowskiego. — Sam dowódca.
— Obywatelu poruczniku — zwrócił się doń podporucznik, nie kryjąc wzruszenia. — Przyjechaliśmy
podziękować za waszą pomoc. Gdyby nie ona, już byśmy wąchali kwiatki od spodu. Amunicja nam się
kończyła, a żubrydowcy tylko na to czekali. Więc jeszcze raz dziękujemy...
Dowódca eskadry oraz podporucznik-„piechociniec” uściskali się serdecznie na środku izby. Z
wyciągniętymi dłońmi podeszli również dwaj podoficerowie.
— Nie ma za co dziękować — bronił się porucznik. — Normalna rzecz.
— Normalna, nienormalna, zapraszamy was i wszystkich lotników na kieliszeczek do Sanoka.
— Jest już późno — znów zaoponował dowódca. — Może odłożymy to na kiedy indziej...
— Proszę nam nie odmawiać — podporucznik zaskoczony tą odmową zmieszał się. — Żyjemy tu jak
na wojnie. Nikt nie jest pewny, co przyniesie następny dzień... Jedźmy, samochód czeka...
Działo się to w maju 1946 roku. Białe i fioletowe bieszczadzkie bzy odurzały słodkim aromatem.
Ciężarówka z trudem pięła się serpentynami pod górę — ku Sanokowi. Dotarłszy do miasta, zatrzymała się
na obszernym rynku przed jednopiętrową kamienicą.
Z otwartych okien restauracji padał na kocie łby pomarańczowy odblask elektrycznego światła. Z
wnętrza dochodził wesoły gwar biesiadujących i mocny zapach alkoholu. Jakaś zdezelowana płyta
chrapliwie odtwarzała starego walca.
Lotniczo-piechocińskie towarzystwo wmaszerowało do wnętrza. Sala była obszerna, z gotyckim
sklepieniem w kształcie litery „L”. W jednym z rogów stał olbrzymich rozmiarów szynkwas, wyglądający
jak barykada, a za nim, na półkach, pobłyskiwały baterie butelek z wódką i winem. Stoły były długie,
sosnowe, takie same obok nich ławy. Goście, wyłącznie mężczyźni w starszym wieku, przepijali do siebie
często, nie przestając głośno rozprawiać.
Gospodarz restauracji migiem zrealizował zamówienie „panów wojskowych”. Składały się na nie:
znana wówczas monopolówka „Perła” i wieprzowa kiełbasa, silnie pachnąca czosnkiem — wszystko, czym
oberża bogata.
Jak to zwykle bywa, po kilku wypitych kolejkach, wkrótce wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, jeden
przez drugiego. Tematem było, oczywiście, wyswobodzenie żołnierzy z okrążenia. Nie mogli sobie odmówić
tej przyjemności, chcieli to przeżyć jeszcze raz. Pierwszy rozpoczął swą opowieść podporucznik KBW —
zgodnie zresztą z chronologią wydarzeń.
— Pluton wracał z rozpoznania. Mieliśmy ustalić, czy droga do Rzeszowa jest wolna od band. Chodziło
o przewiezienie samochodami większej grupy repatriantów na stację, skąd koleją mieli udać się na Ziemie
Odzyskane. Po przeczesaniu terenu wracaliśmy do Sanoka. Kiedy byliśmy na zakręcie drogi z Grabownicy
do Pakoszówka, z pobliskiego lasu odezwał się karabin maszynowy tych, których szukaliśmy, bandytów.
Skoczyliśmy do pobliskich rowów przydrożnych i rozpoczęła się strzelanina. Kiedy bandyci przystąpili do
natarcia, pod osłoną własnego ognia wycofaliśmy się do pobliskiej zagrody. Oom był murowany, a za nim
rozciągały się wzgórza i parowy. Niestety! Ledwo zajęliśmy stanowiska w obrębie zabudowań, strzały
buchnęły i zza wzgórz. Otoczono nas. Widząc, że jest nas zaledwie pluton, bandyci zaczęli zacieśniać
pierścień wokół gospodarstwa. Część żołnierzy schroniła się do domu, a część prowadziła ogień zza drzew i
płotu.
Było południe, słońce dokuczało niemiłosiernie, a przy tym byliśmy solidnie zmęczeni długotrwałym
marszem. Ale najgorsze było to, że po kilkugodzinnej walce zaczęły się wyczerpywać zapasy amunicji; przy
oszczędnym gospodarowaniu mogło jej wystarczyć zaledwie do wieczora. Bandyci nie próżnowali;
podciągnęli bliżej cekaemy i zaczęli prażyć na całego. Byli tak blisko, że słychać było wyraźnie ich głosy. Z
krzyków, nawoływań i pogróżek wywnioskowaliśmy, że jest to banda winowska, dowodzona przez
„Żubryda”.
Jedyny ratunek był w tym, żeby w jakiś sposób zawiadomić dywizję. Któryś z żołnierzy musiał
zaryzykować. Na ochotnika zgłosił się szeregowiec Niewiadomski. Ześrodkowaliśmy cały ogień w kierunku,
skąd szczekał cekaem, i zaczęliśmy rzucać granatami w bandytów. Rozpoczęła się silna wymiana ognia.
Bandytów przydusiliśmy do ziemi i zdezorientowaliśmy. Szeregowiec Niewiadomski wykorzystał ten
moment i prześliznął się wśród opłotków oraz zarośli. W niepewności i napięciu oczekiwaliśmy pomocy z
Sanoka. Gdyby nie nadeszła, gotowi byliśmy stoczyć bój na bagnety. Zresztą, nie mieliśmy wyboru,
poddanie się oznaczało śmierć w męczarniach. Ale pomoc na szczęście nadeszła. Nadleciała — poprawił się.
— Ale o tym niech już opowie porucznik Dembowski. — Piję jego zdrowie.
— Nieustające zdrowie — uzupełnił sierżant.
— Mnie się wydaje, że zapominamy wypić zdrowie najważniejszego bohatera dnia — dodał jeden z
obecnych — szeregowca Niewiadomskiego.
— Racja — kieliszki znalazły się w górze. — Zdrowie szeregowca Niewiadomskiego.
Teraz już porucznik, który zawsze podkreślał, że woli latać niż o swoim lataniu opowiadać — chcąc nie
chcąc musiał zacząć swoją relację.
— Był już wieczór. Przygotowywaliśmy się powoli do spania, bo dzień mieliśmy za sobą dosyć ciężki.
Tylko personel techniczny pracował jeszcze przy samolotach. Tam też odszukał mnie oficer dyżurny.
Wzywano mnie do telefonu. W słuchawce usłyszałem znajomy głos pułkownika Habowskiego. Spytał, czy
mam jakiś samolot gotowy do lotu. Odpowiedziałem, że samoloty eskadry są zawsze gotowe. Wtedy
wyjaśnił, że potrzebny będzie tylko jeden, i zapowiedział przyjazd na lotnisko podpułkownika Rajewskiego.
Rozkazałem więc wytoczyć na pas startowy jeden z samolotów, uzupełnić amunicję do kaemu i załadować
granaty. W chwili gdy silnik pracował na pełnych obrotach, podjechał Willysem podpułkownik Rajewski. Od
niego dowiedzieliśmy się o waszej sytuacji, znanej już w sztabie dzięki Niewiadomskiemu. Usiadłem za
sterem, do drugiej kabiny wskoczył obecny tu kolega, pilot chorąży Smuk, biorąc na siebie rolę nawigatora i
strzelca pokładowego. Start i dolot nad zagrodę-pułapkę zajął nam około piętnastu minut. Było już szaro, ale
naprowadziły nas błyski karabinowych strzałów. Zrobiłem głęboki zakręt, zniżyłem lot do jakichś
trzydziestu metrów i przypikowałem w kierunku domu. Chorąży wyrzucił pierwszą wiązkę granatów.
Upadła obok gniazda cekaemu. Wśród bandytów powstał zamęt. Z okien odezwały się wasze karabiny.
Dołączył do nich chorąży ze swoim Szkasem. Położyłem maszynę w następny zakręt. Bandyci nie
wytrzymali nerwowo, zaczęli uciekać w stronę lasu. O to nam właśnie chodziło. Teraz chorążemu łatwiej
było ich kosić. Obniżyłem lot do wysokości dwóch, trzech metrów, starałem się kołami przydusić ich do
ziemi. Znowu zawróciliśmy i znowu zagrał nasz karabin maszynowy. A potem zobaczyliśmy, jak wy
zaczynacie opuszczać chałupę i kierować się w stronę szosy. Po drodze zbieraliście amunicję porzuconą
przez żubrydowców i machaliście do nas rękami. Choć robiło się coraz ciemniej, krążyłem nad wami,
dopóki nie osiągnęliście głównej drogi do Sanoka, która była już bezpieczna. Pokiwałem Wam na
pożegnanie skrzydłami i wziąłem kurs na lądowisko. Co rzekłszy, proponuję za chwilę zrobić to samo —
nawiązał do późnej pory.
— Strzemiennego — zaproponowali piechurzy.
— Strzemiennego — zgodzili się lotnicy.
Pułk lotnictwa łącznikowego na Mokotowie był w trakcie organizacji, gdy z Dowództwa Wojsk
Lotniczych, mieszczącego się wówczas w Pruszkowie, nadszedł niespodziewanie rozkaz wydzielenia jednej
eskadry samolotów Po-2, słynnych i popularnych „kukuruźników”, do współdziałania z wojskami
lądowymi, walczącymi w Bieszczadach z bandami nacjonalistycznej Ukraińskiej Powstańczej Armii i
polskiego reakcyjnego podziemia. Dowódca pułku, ppłk Mikołaj Tarasow, wyznaczył po jednym kluczu z
każdej eskadry, a dla technicznego zabezpieczenia przydzielił do nich najlepszych mechaników lotniczych.
W skład wytypowanych załóg weszli: por pil. Józef Dembowski, por. pil. Tadeusz Pytel, ppor. pil. Henryk
Kulesza, chor. pil. Smuk, chor. pil. Bronisław Kluczyk, ppor. pil. Zygmunt Danyłów i inni. Dowódcą eskadry
został młody, ale doświadczony pilot por. Józef Dembowski. Zbiorowym przelotem na lądowisko pod
Sanokiem rozpoczęła się ich bieszczadzka przygoda. Odtąd codziennie sierżanci: Olearczyk, Pawłowicz,
Królikiewicz, Szablicki i inni mechanicy od świtu do nocy krzątali się przy samolotach. Codziennie
startowały one na patrolowanie w ramach współdziałania z wojskami 8 i 9 dywizji piechoty. Z ciężkich i
trudno dostępnych terenów Bieszczad lotnictwo dostarczało najbardziej aktualnych wiadomości o ruchach
band. Na ich podstawie dowództwo grupy operacyjnej „Rzeszów” mogło podejmować decyzje. Eskadra
pełniła także — jak się już przekonaliśmy — istotną rolę w wypadkach, gdy piechota znajdowała się w
szczególnych tarapatach.
TRZY RAZY ŻYCIE
Dowódca eskadry, o której mowa, miał wiele sentymentu dla Bieszczad. Jeszcze jako młody chłopiec,
przed wybuchem drugiej wojny światowej, próbował w Ustianowej swoich pierwszych kroków w powietrzu
na szybowcach. I nie byle kto uczył go trudnej sztuki latania — sam mistrz Bronisław Czech — nie tylko
świetny narciarz, ale i wspaniały instruktor szybowcowy, który wpoił mu pierwsze lotnicze „ABC” na
szybowcach „Żaba” i „Wrona”. Tu, w Ustianowej, zaraził się lotniczym bakcylem, który wszedł mu w krew
i dał możliwość zaznania wielkiej rozkoszy latania. Wspaniałe były to czasy — pełne porywów i
młodzieńczych nadziei. A teraz, jako już wytrawny pilot i doświadczony dowódca eskadry, latał na polskim
samolocie nad Bieszczadami, wypełniając zadania bojowe.
Dwudziesty dziewiąty maja 1946 roku był dla eskadry dniem pełnym emocji. Już od świtu klucz
samolotów pracował na pełnych obrotach — wspierał natarcie jednostek WP na wzgórzach w okolicy
Mrzygłodu, Sanoka i Jurowa. Na skupiska upowców sypały się raz po raz wiązki granatów, raziły ich serie
karabinów maszynowych. Latając do celu i z powrotem do Sanoka, samoloty utworzyły jak gdyby most
powietrzny. Mozolna była to praca — przez parę godzin piloci nie mieli wytchnienia — ale opłaciła się,
gdyż bohatersko walczący wśród gór nasi żołnierze wyparli przeciwnika z zajmowanych stanowisk i
zawładnęli wzgórzami. Po udanej akcji piloci wrócili na lądowisko, ale niedługo zażywali zasłużonego
wypoczynku. W owych czasach lotnictwo było jednym z głównych nerwów bojowego organizmu grupy
operacyjnej „Rzeszów”, którą dowodził gen. bryg. Jan Rotkiewicz.
...Oto jeden z samolotów eskadry mija Baligród i nadlatuje nad olbrzymi masyw leśny, pośród którego,
jak błękitna wstążka, wije się Solinka. Porucznik Dembowski zmienia kurs o piętnaście stopni i wychodzi w
rejon wsi Żubracze. Obniża lot i tuż nad wierzchołkami drzew nadlatuje nad niewielką połoninę, gdzie
biwakuje jeden z batalionów 34 pułku przeczesujący lasy w pogoni za bandą „Rizuna”. Meldunek został
zrzucony — pierwsza część zadania wykonana. Teraz pilot robi głęboki zakręt i kosiakiem leci dalej w
kierunku Ustrzyk Górnych — musi nawiązać kontakt z wojskami znajdującymi się gdzieś między Berehami
Górnymi a Ustrzykami. Z lewej rozciąga się malownicza Połonina Caryńska, z prawej potężne grzbiety
Wierchu Wyżniańskiego — samolot prześlizguje się zygzakowatą linią pomiędzy skałami. W pewnym
momencie zaterkotał karabin maszynowy. Pilot spojrzał w prawo i zobaczył na stoku wzgórza ludzi, którzy
jak złe cienie snuli się wśród skał. Pociski zaczęły gwizdać ze wszystkich stron. Nie było czasu na swobodne
manewrowanie — porucznik poderwał samolot i wykonał skok przez wzniesienie. Jednocześnie silnik zaczął
się dławić, a następnie odmówił posłuszeństwa. Trzeba było lądować. Działo się to w rejonie szczytu
Wysokie Berdo. Głęboki ślizg — i wyrównanie nad sielankowo wyglądającą łączką, wśród pofałdowanego
terenu, poprzetykanego skupiskami lip i jaworów. Moment... i już koła dotykają zielonych traw. Samolot
siada z przepadaniem, lecz oto koła powoli zaczynają grzęznąć, aż ogon i cały płatowiec unoszą się. Nad
głową pilota przelatuje jakiś cień, zaś samolot wali się kołami do góry na łąkę. Pilot zawisł na pasach głową
w dół. Mimo tak rozpaczliwego położenia, myśli nie o sobie, lecz o obserwatorze, sierżancie Stanisławie
Olearczyku. Gdzie się podział, przecież był w drugiej kabinie? Po chwili wszystko się wyjaśnia. Do
samolotu podbiega sierżant i uwalnia swego dowódcę, uwięzionego w kabinie przewróconego
„kukuruźnika”. Kilka chwil szamotania i staje na nogach. Patrzy na Olearczyka, i domyśla się, że właśnie on
był tym „cieniem”, który przeleciał mu nad głową w czasie kapotażu. Po prostu sierżant nie przywiązał się
pasami i stąd to salto mortale, całe szczęście, że na miękką murawę łąki. Kiedy dokładniej przyjrzał się
sierżantowi, zobaczył, że jego lewa nogawica jest zakrwawiona: kula raniła obserwatora w nogę.
Nie było chwili do stracenia. W każdej sekundzie mogli pojawić się upowcy. Porucznik z sierżantem
prędko wymontowują karabin maszynowy, zabierają granaty i rozglądają się za stanowiskiem ogniowym. Są
niemal pewni, że ich przymusowe lądowanie widziała banda UPA.
Niedaleko wystającego głazu lotnicy zauważyli małe wgłębienie. Kilkanaście kroków i już są na
stanowisku ogniowym. Kto przyjdzie pierwszy: nasi czy wrogowie? Ta myśl nie opuszcza ich ani na chwilę.
Pilot intuicyjnie przeczuwał, że pierwsi powinni zjawić się nasi, gdyż jak się orientował, na tych terenach
przebywały pododdziały jednego z pułków piechoty. Istotnie. Pomoc nadeszła w porę. Był to batalion
dowodzony przez samego dowódcę pułku, podpułkownika Jana Gerharda. Powitanie było serdeczne.
Gerhard z żołnierzami obserwował z przeciwległego zbocza lot i kapotaż samolotu. W sam czas zdołali
dotrzeć do miejsca przymusowego lądowania, ratując pilota i jego obserwatora od niechybnego spotkania z
bandą „Hrynia”. Obaj — pilot i obserwator, mogli mówić o szczęściu.
Gorzej było z samolotem. Nie było innego wyjścia jak wymontować silnik i cenniejsze przyrządy
pokładowe i załadować je na ciężarowy samochód. Ogołocony samolot trzeba było spalić.
Pilot i obserwator powędrowali z pułkiem do Ustrzyk Górnych. Nie był to jednak koniec ich perypetii w
tym dniu. Banda „Hrynia” otrzymała bowiem zadanie zniszczenia kolumny samochodowej, która co pewien
czas kursowała między Ustrzykami Górnymi a Cisną i Baligrodem zaopatrując pułk w Ustrzykach. I właśnie
tym razem oni jechali z tą kolumną.
W momencie gdy samochody wypełzły zza niebezpiecznego zakrętu i wyjechały na otwartą przestrzeń,
z pobliskich skalnych uskoków w stronę kolumny posypały się strzały. Przy hamowaniu wzbiły się spod kół
samochodu olbrzymie tumany kurzu. Umożliwiło to żołnierzom wyskoczenie pod ich osłoną z ciężarówek i
zajęcie stanowisk ogniowych w przydrożnych rowach. Wymiana ognia nie trwała długo, gdyż nadjechały
inne wozy, a wśród nich lekkie działo pancerne. Po kilku jego wystrzałach na stanowiskach upowców poszły
w niebo słupy dymu i ziemi. Piechurzy momentalnie rozwinęli się do natarcia, razem z nimi biegli też
lotnicy, jakby dla udowodnienia, że i na lądzie potrafią walczyć. Jeszcze parę razy gruchnęło działo i głośniej
zaterkotały karabiny maszynowe. Upowcy pod naporem ognia zaczęli wycofywać się w stronę leśnych
masywów. Pozostawiając kilku zabitych, rozpierzchli się w popłochu wśród gór. Lotnicy, którym w jednym
dniu trzy razy wypadło ryzykować życie, szczęśliwie dotarli do Ustrzyk Górnych.
DYMY O ŚWICIE
Popołudnie było po wiosennemu ciepłe, pachnące świeżą trawą i wodami przepływającego opodal
Sanu. Przyjemnie było w taki czas rozłożyć się wygodnie na pokrowcu silnika, bo od ziemi jeszcze trochę
ciągnęło, zdjąwszy przedtem lotniczą bluzę.
Zażywał właśnie tej przyjemności młody podporucznik Aleksander Danielak. Przed rokiem latał w
pułku nocnych bombowców „Kraków”. Zanim jeszcze zdążył ochłonąć z mocnych przeżyć frontowych,
przydzielony został do eskadry w Sanoku, biorącej udział w oczyszczaniu terenów Rzeszowszczyzny z band
UPA.
— Nie śpij, bo cię okradną — poderwał go na nogi głos dowódcy eskadry porucznika Dembowskiego.
— Przygotuj się do zadania. Jutro lecimy na rozpoznanie wyrostka robaczkowego.
— Przydałoby się zoperowanie, a nie rozpoznanie — Danielak wiedział, że chodzi o Bieszczady, a
ściślej o teren na styku trzech granic, radzieckiej, polskiej i czechosłowackiej, popularnie nazywany
wyrostkiem robaczkowym; na nim właśnie panoszyli się upowcy.
— Przyjdzie czas i na to. Na razie róbmy, co do nas należy. Przygotuj się do lotu solidnie, dokładnie
przestudiuj trasę na mapie, zresztą, co cię będę uczył...
— Tak jest — poderwał się podporucznik i niezwłocznie przystąpił do pracy. Miał to być jego pierwszy
lot nad Bieszczadami, a zarazem pierwszy lot bojowy... po wojnie.
Nazajutrz Danielak stawił się na lotnisku skoro świt. Dowódca eskadry porucznik Dembowski już go
tam oczekiwał w towarzystwie meteorologa. Eskadra nie miała na miejscu stacji meteorologicznej. Po dane
na temat pogody meteorolog musiał dzwonić aż do Krakowa, co zabierało mu dużo czasu. Najczęściej
zresztą okazywał się on przysłowiową musztardą po obiedzie — pogoda w tych stronach zmienia się z
godziny na godzinę — i lotnikom nie pozostawało nic innego, jak tylko liczyć na własnego pogodowego
„nosa”.
Start z nadrzecznego lotniska o mikroskopijnych rozmiarach był nie lada sztuką, której jednak lotnikom
udawało się, jak dotąd, dokonywać po kilka razy dziennie. Samolot ciężko oderwał się od trawiastej
nawierzchni. Nic dziwnego, dźwigał na swych płatach zbiornik pełen paliwa, kilkanaście wiązek granatów,
karabin maszynowy Szkas z dwoma taśmami amunicji no i załogę. Lecąc wzdłuż Sanu na pełnych obrotach
wspięli się na przepisowe pięćset metrów, po czym zrobili „w tył zwrot” i wzięli kurs na Baligród — Cisnę
— Ustrzyki Górne.
Pogoda była idealna. Mimo to trudno byłoby powiedzieć, że był to lot „jak po maśle”. Zależnie od
ukształtowania terenu lecieli raz niżej, raz wyżej, cały czas „kosiakiem”, a więc przy wielkiej prędkości
kątowej. Po minięciu Baligrodu, w którym stacjonowała jednostka KBW (nie mieli z nią łączności ze
względu na brak radiostacji), znaleźli się nad „matecznikiem” upowców, zwanym przez nich „zakierzońskim
krajem”. Straszny to był kraj: lała się tu krew zarówno nielicznych przybyszów, jak i pobratymców striłciw,
gdy sprzeciwiali się rozporządzeniom UPA, płonęły całe wioski, ogień przerzucał się na lasy — łuny nad
Bieszczadami niemal nie wygasały.
Lecieli teraz tuż nad samymi lasami. W każdej chwili mogły wyrosnąć przed nimi przeszkody w postaci
wybujałego drzewa czy wysokich turni skalnych. I wyrastały. Pilot jednak potrafił sobie poradzić i wtedy;
wykonywał zwis, dzięki któremu mógł brać przeszkody po prostu pod uniesione skrzydło. Niekiedy,
znalazłszy się nad przesieką, lecieli poniżej wierzchołków drzew, dotykając niemal kołami trawiastej
połoniny. Kiedy indziej zapuszczali się w kręte wąwozy. I tak nieustannie...
Od pierwszej chwili Danielak zorientował się, że niezależnie od wszystkiego innego — jest to swego
rodzaju próba, której poddawał go pilot, a zarazem dowódca eskadry. I choć nieraz — na widok zbliżającej
się gwałtownie ściany lasu — już, już miał chwycić za drążek sterowy w swojej kabjnie, by wyrwać
maszynę w górę, w ostatniej chwili powstrzymywał się przed tym, zawierzając umiejętnościom pilota.
Tak nadlecieli nad rejon rozpoznania. Pod sobą mieli górski grzbiet z opływającymi go rzekami Solinką
i Jabłonką i górującym nad okolicą szczytem Łopienik. Rozciągała się tu jedna z wielu połonin, okolona
gęstym lasem bukowym.
Danielak był tutaj po raz pierwszy. Zanim jednak zdążył objąć ją wzrokiem, dostrzegł wśród bujnych
traw gromadę ludzi, pędzących stado bydła. Zbliżyli się więc i przelecieli niemal nad ich głowami, by lepiej
im się przyjrzeć. Wtedy na połoninie zaczął się podejrzany ruch. Tu i ówdzie zabłysła w słońcu broń. Nie
było już wątpliwości — to upowcy, najprawdopodobniej z bandy „Bira”, wypasający zrabowane bydło.
Krótka decyzja — natychmiast się z nimi rozprawić. Nadlatują od strony słońca, by bandyci mieli
utrudnioną obserwację samolotu. Olek sięga po granaty, nanizane na stalowe kółko. Józek wprowadza
samolot w lot koszący. Są już nad połoniną. W krótkich odstępach czasu wyrzucają wiązki granatów. Trzy
potężne detonacje. Na polanie zamęt. Bydło rozbiega się na wszystkie strony. Bandyci także.
Połonina nie jest długa, więc nalot trwa krótko. Józek nie ma zamiaru na tym jednym okrążeniu
poprzestać — wykonuje drugie. Tym razem bliżej ściany lasu. Ukryli się tam byndyci i rozpoczynają
ostrzeliwanie samolotu. Ich odpowiedzią jest ogień ze Szkasa prowadzony przez Olka, który — mocno
ściskając tylce karabinu — tylko czekał na drugie zajście. Ale ogień upowców nie ustaje. Pastuchy, a są
uzbrojeni w broń maszynową! W pewnej chwili Józek czuje — tak, właśnie czuje, a nie widzi, czy słyszy, że
kula, przemknąwszy po płacie, trafia prosto w rurkę Pitota. Wtedy wysiada prędkościomierz. Ale w niczym
nie zagraża to bezpieczeństwu załogi. Dowódca eskadry znany jest z tego, że potrafi latać bez jakichkolwiek
przyrządów pokładowych. Więcej przeżył Olek; jedna z kul przemknęła tuż obok jego głowy, po czym
ześliznęła się po górnym cylindrze, wyrywając kawałek metalu. Widać też przestrzeliny w lewym płacie. Ale
najważniejsze, że silnik pracuje normalnie, śmigło na pełnych obrotach z pasją rozcina górskie powietrze.
Wykonałoby się jeszcze trzecie i czwarte zajście. Niestety, skończyły się już granaty i amunicja — trzeba
wracać.
— Olek — woła Dembowski — nanieś ich na mapę!
— Tak jest — odpowiada Danielak, który przystąpił do tego jeszcze wcześniej, pośród gwizdu kul.
Nad Baligrodem zrzucili meldunek dla kabewiaków, po czym wzięli kurs na Sanok. Po wylądowaniu
mechanik, sierżant Bobrowski, dokładnie obejrzał kadłub i ogon „kukuruźnika” — naliczył szesnaście dziur.
*
O ile oni mogli mówić o szczęściu, o tyle załogę „kukuruźnika” z 2 pułku lotnictwa łącznikowego z
Bielan w Warszawie spotkał pech, który o mało nie skończył się tragicznie. Odbywała ona w składzie: st.
lejtnant Chudoba i st. lejtnant Głagolew lot rozpoznawczy na małej wysokości, gdy niespodziewanie, niejako
znienacka, została ostrzelana przez upowców. Raz jeszcze okazało się, w co nie wszyscy piloci skłonni byli
wierzyć, że dla samolotu mogą być groźni nawet pojedynczy striłci. Ich ogień okazał się tak celny, że zanim
pilot zdążył nabrać wysokości, trafiony kilkakrotnie silnik zaczął przerywać, by po paru minutach zamilknąć
zupełnie. Zaskoczonej załodze nie pozostawało nic innego, jak tylko, zdawszy się na siłę nośną płatów,
oddalić się maksymalnie od rejonu działania upowców i lądować na jakimś w miarę łagodnym zboczu —
oczywiście pod stok. Udało się to wykonać tylko w połowie. Roztrzaskali samolot na jakiejś skale, sami też
nie wyszli z tego bez szwanku, jeden miał popękane żebra, drugi obojczyk. Musieli jeszcze znaleźć dość siły,
żeby szczątki samolotu podpalić, takie były instrukcje. Ogień zdradził jednak miejsce ich przymusowego
lądowania. W rezultacie, przedzierając się, a ściślej czołgając przez wiele, wiele godzin ku najbliższej
wiosce zajętej przez nasze wojska — słyszeli pohukiwanie tropiących ich upowców, nie raz i nie trzy razy
żegnali się z życiem. Odnalezieni w końcu przez kabewiaków sami nie wierzyli w swe ocalenie. Ich wyczyn
śmiało można porównać do wyczynu słynnego lotnika radzieckiego Mieresiejewa z „Opowieści o
prawdziwym człowieku”. Tym bardziej że i oni po wyjściu ze szpitala na własną prośbę wrócili do latania i
to nie gdzie indziej jak nad Bieszczadami.
OCZYMA „KRYŁACZA”
Równolegle do biegu Sanu od południowego wschodu na północny zachód wznoszą się w Bieszczadach
Słonne Góry. Liczne urwiska i przełęcze czynią je wyjątkowo trudno dostępnymi, nawet gdyby mieli je
zdobywać taternicy, utrudniają to również zwarte, zdawać by się mogło, nie do przebycia kompleksy lasów
jodłowych poprzetykanych gęsto bukami. Nic więc dziwnego, że właśnie Słonne Góry uczynił „Kryłacz”
bazą wypadową dla swojej sotni. Obiektem wypadów były podgórskie wioski, celem — grabież żywności.
W wioskach, w których oddawano kontyngenty zbożowe dla państwa lub wyrażano chęć przesiedlenia się na
Ziemie Odzyskane, striłci „Kryłacza” przeprowadzali ponadto tak zwane akcje odstraszające. Okrutna
zemsta banderowców za niepodporządkowanie się ich rozkazom dotknęła między innymi wieś Hroszów.
Powiesili oni kilku wieśniaków i podpalili ich zagrody, znęcali się nad kobietami.
Meldunki o bestialstwach „Kryłacza”, pomimo całego zastraszenia, prędzej czy później docierały do
Sanoka. Choć upowski watażka o tym wiedział, był pewny swej bezkarności. Biwak jego sotni w Słonnych
Górach sąsiadował z biwakiem dwóch innych sotni, dowodzonych przez „Łastiwkę” i „Burłaka”. Sąsiedztwo
to zabezpieczało go przed niespodziewanym atakiem Lachiw, nawet gdyby udało się przedtem wykryć
biwak z powietrza. Okolicznym szczytom wyznaczył w swoich kalkulacjach funkcje niejako balonów
zaporowych, broniących przed samolotami dostępu do jego zakierzońskiego kraju. Obawiał się tylko
jednego: z braku radiostacji mógł przegapić moment wybuchu III wojny światowej. Wierzył bowiem
fanatycznie w jej nieuchronność w przeciwieństwie do wielu swoich podwładnych. Ci z kolei po cichu
zastanawiali się, czy nie lepiej byłoby wrócić zawczasu do swoich domów i bab, skoro prędzej czy później
dobierze się do nich wojsko i postawi w sytuacji bez wyjścia.
*
Tego ranka jak zwykle sotnia „Kryłacza” rozpoczęła dzień od rozpalenia na polanie ognisk. Białawe
dymy, mogące uchodzić za słupy porannej mgły, wznosiły się wysoko ku niebu. Czekając, aż wyschną przy
ogniu nawilgotniałe w ciągu nocy ubrania i uwarzy się strawa — upowcy czyścili i oliwili broń. Na polanie
słychać było posykiwanie ognisk i szczęk rozkładanych zamków, a w tle — poranny świergot ptaków. Żadne
ucho nie wyłowiło spośród tych odgłosów potężniejącego od północy warkotu samolotu.
Zanim się połapali, samolot był już nad polaną. Pierwsza wiązka granatów spadła w sam środek jednego
z ognisk, druga na największy z szałasów, trzecia między pobliskie skały. Odłamki granatów i skał, płonące
żagwie z ogniska i kawały darni z szałasu zasłały niemal całą polanę. Ledwie przebrzmiały wybuchy
granatów, zagrał nad polaną karabin maszynowy, powtórnie i na długo przyduszając striłciw do ziemi; tylko
kilku miało dość odwagi, by usiłować złożyć swój niedoczyszczony karabin maszynowy. Zanim im się to
udało — nad polaną zrobiło się nagle cicho. Słychać było tylko oddalający się warkot samolotu. Nie zdążyli
do niego oddać ani jednego strzału, a nawet mu się przyjrzeć: mógł się im tylko kojarzyć z górskim
jastrzębiem lub orłem, który potrafi zawisnąć nieruchomo w powietrzu, by niespodziewanie spaść jak
kamień na upatrzoną ofiarę.
— Proklatyji Lachi — pierwszy poderwał się „Kryłacz”; był ranny w lewą rękę, lecz nie bacząc na to,
zaciśniętą pięścią drugiej, zdrowej wygrażał odlatującemu samolotowi. W następnej chwili jego gniew
obrócił się przeciwko własnym ludziom. Stawiał ich na nogi kopniakami, nie bacząc na to, że są wśród nich
ranni. Pozostawił w spokoju tylko zabitych.
BÓJ O SŁONNE GÓRY
W kilka dni później w gabinecie dowódcy 8 Drezdeńskiej Dywizji Piechoty zebrali się: dowódca
dywizji płk Habowski, szef sztabu podpułkownik Rajewski i kilku dowódców pułków i batalionów.
Omawiano plan likwidacji sotni „Kryłacza”, dokładnie już rozpoznanej, a ostatnio również nieco
przetrzebionej przez załogę w składzie: porucznik Pytel — pilot i podporucznik Danielak — obserwator.
Wszyscy wiedzieli, że nie będzie to łatwe; oficerowie sztabowi żałowali, że nie dysponują mapami
plastycznymi rejonu działania, a oficerowie liniowi, że nie mogą wyposażyć żołnierzy w potrzebny do
górskiej wspinaczki sprzęt, który chwilami mógłby okazać się bardziej przydatny niż karabiny.
Nikt jednak nie kwestionował potrzeby podjęcia akcji.
— Dowódcy trzydziestego czwartego i trzydziestego szóstego pułku piechoty — mówił w tym czasie
pułkownik Habowski — wydzielą po jednym batalionie. W nocy należy przerzucić je samochodami w rejon
Słonnych Gór. Podstawę wyjściową do natarcia zająć na północ od wsi Załuż, na linii Liszna — Wujskie. O
rozmieszczeniu elementów ugrupowania bojowego meldować do godziny szóstej zero zero. Akcję zaczepną
rozpocząć na sygnał radiowy oficera operacyjnego grupy „Rzeszów”. To wszystko, życzę powodzenia.
Po odebraniu kopert z kryptonimami dowódcy rozjechali się do swoich jednostek. Rozpoczynał się
jeden z wielu aktów bieszczadzkiego dramatu, w którym nie zabrakło roli również dla lotnictwa.
*
Już od dwóch dni nasze wojska krwawiły u podnóży Słonnych Gór i w żaden sposób nie mogły
opanować szczytów. Wykorzystując naturalne umocnienia upowcy w sile dwóch sotni — „Kryłacza” i
„Łastiwki” — skutecznie odpierali każdy atak. Z jednej i drugiej strony padali zabici. Walka stawała się
coraz bardziej krwawa i beznadziejna. Trzeba było jak najszybciej szukać innego rozwiązania.
*
Samoloty eskadry wróciły z lotów rozpoznawczych. Mechanicy szykowali maszyny na dzień następny.
Dowódca eskadry i inżynier eskadry jak zwykle wieczorem przeprowadzali przegląd samolotów i omawiali z
personelem wyniki dnia. Był już wieczór, gdy na lotnisko przyjechał dowódca dywizji wraz z szefem sztabu.
— Musicie — zwrócił się do lotników pułkownik Habowski — wydzielić klucz samolotów do
jutrzejszej rozprawy z upowcami. Jak wiecie, na zachód od Sanoka, na szczytach Słonnych Gór...
W pół godziny później odbyła się krótka odprawa, w której wzięli udział: porucznik Dembowski,
porucznik Pytel, chorąży Smuk. Stanęło na tym, że jutro skoro świt lotnicy spróbują wiązkami granatów i
ogniem karabinów maszynowych ruszyć upowców z ich umocnień.
O godzinie czwartej czternaście samoloty pojedynczo wystartowały. Zbiórka nad Sanokiem, klucz w
szyku „schody w prawo” wziął kurs na wschód. Przed startem dowódca eskadry ustalił z pilotami plan
działania: pierwsze zajście zostanie wykonane kluczem, a później w zależności od rozwoju sytuacji każdy z
pilotów będzie atakować obrany przez siebie cel.
Kiedy samoloty znalazły się nad wzgórzami, upowcy zaczęli ostrzeliwać je z ciężkich karabinów
maszynowych. Piloci wiedzieli z doświadczenia, że ogień nie będzie celny. Mimo to musieli się liczyć z tym,
że strzela się do nich nie grochem, lecz pociskami, i to często zapalającymi.
Do ataku samoloty ruszyły z przewyższenia. Wprowadzono je do lotu nurkowego wprost na stanowiska
upowców. W momencie kiedy samolot dowódcy eskadry nadlatywał nad grzbiet gór, mechanik sierżant
Królikiewicz rzucił kilka wiązek granatów. To samo zrobili sierżanci Szablicki i Olearczyk. Wzgórzem
wstrząsnęły wybuchy. Jednocześnie dał się słyszeć jazgot karabinów maszynowych — to nawigatorzy
rozpoczęli ogień. Następnie wykonano ponowne zajście, i każdy z pilotów atakował cel na własną rękę nie
szczędząc granatów i ognia z karabinów. Załogi spostrzegły, jak do natarcia ruszyła piechota. Ciężki to był
wysiłek. Atak przebiegał wśród rozpadlin, stromych zboczy i urwisk. Piechurzy musieli wdrapywać się na
głazy, niemal wbijać paznokcie w kamienne ściany. Choć cały czas byli pod ogniem upowców, odważnie
parli pod górę. Ducha dodawało im to, że samoloty nie próżnowały, na upowców sypały się granaty. Lotnicy
rzeczywiście starali się zrobić wszystko, aby ulżyć piechurom w ich nadludzkich zmaganiach.
Po piętnastu minutach walki dowódca eskadry spojrzał na prawe skrzydło i spostrzegł kilka dziur.
Wyrwane pociskiem płótno łopotało w strugach powietrza jak rozerwana chorągiewka. Nie było czasu na
rozważania. Nurkuje ponownie, a jego nawigator rzuca wiązki granatów. Na wierzchołkach gór, wśród
kłębów dymu, widać pojedyncze sylwetki, a później małe grupki upowców zaczynają wycofywać się w
stronę lasów. Drogę odwrotu znaczą zabici i ranni. Ich karabiny maszynowe już nie trzymają pod ostrzałem
naszej piechoty. Na wzgórzu robi się coraz puściej, a na zboczach coraz ludniej. Wśród upowców wybucha
panika. Lotnicy starają się wykorzystać fakt, że bandytów dzieli od leśnego masywu dość znaczna
przestrzeń. Strzelcy prażą na całego. Rezultaty są widoczne jak na dłoni.
W chwilę potem wzgórze zostaje zdobyte. Pozostaje pościg za uciekającymi. Nie mogą wziąć udziału w
nim samoloty. Brak amunicji i granatów. Lecz oto porucznik Pytel zaczyna kiwać samolotem ze skrzydła na
skrzydło i zniżać lot w kierunku zbocza. Po chwili samolot siada na stoku góry. Od razu otaczają go nasi
żołnierze. Józek odgadł zamiar porucznika Pytla — chce nabrać amunicji i granatów, bo szkoda czasu na lot
do Sanoka i z powrotem. Myśl przednia! Ląduje i on, za nim chorąży Smuk. Lądowanie odbywało się pod
stok góry. Gdy samoloty kończyły dobieg, podbiegała grupka domyślnych żołnierzy i chwytała
„kukuruźniki” za skrzydła, chroniąc je w ten sposób od stoczenia się ze zbocza.
Lotnicy biorą amunicję i granaty, błyskawicznie uzgadniają z dowódcami batalionów dalszy plan
działania. Nie tracąc czasu, organizują pościg — piechota idzie naprzód, a lotnicy wykręcili samoloty o sto
osiemdziesiąt stopni i startują. Rozbieg jest krótki, po pięćdziesięciu metrach maszyny odrywają się i znów
są nad wzgórzami. Na przesiekach i wycinkach częstują upowców gęstym ogniem karabinów. Pościg trwa
około godziny i kończy się w okolicach Tyrawa Wołoska. Na zboczach i drogach leży wielu zabitych.
Trudno powiedzieć, ilu upowców zginęło, w każdym razie ponieśli duże straty i łatwo się z tego nie
pozbierają. Piloci muszą wracać, wyczerpuje się paliwo. Przechyłami skrzydeł samolotów żegnają piechotę i
odlatują do Sanoka.
W tym dniu eskadra wylatuje jeszcze parę razy. Wieczorem przyjeżdżają do eskadry dowódca dywizji
pułkownik Habowski, podpułkownik Rajewski oraz dowódcy batalionów z serdecznym podziękowaniem za
pomoc.
WAŻNE DOKUMENTY
— Poruczniku — zwrócił się telefonicznie pułkownik Habowski do dowódcy eskadry — polecicie do
Warszawy z kurierem, aby przewieźć ważne dokumenty.
— Tak jest — ucieszył się porucznik Dembowski na dźwięk słowa „Warszawa”. — Mogę lecieć choćby
za chwilę.
Była to dla dowódcy eskadry wspaniała okazja do odwiedzenia mieszkającej w stolicy rodziny. W
tamtych burzliwych latach takie okazje zdarzały się rzadko. Nic więc dziwnego, że podśpiewywał, studiując
długą trasę; przypilnował także mechanika, by dokonał szczególnie skrupulatnego przeglądu samolotu.
O ustalonej godzinie wylecieli z kurierem w kierunku Rzeszowa, skąd po krótkim postoju mieli
polecieć już prosto do Warszawy. Kurier siedział w drugiej kabinie i z ciekawością obserwował górski
krajobraz.
Kiedy przelecieli około trzydziestu kilometrów, praca silnika uległa wyraźnemu zakłóceniu. Klnąc w
myśli mechanika, lecz nie tracąc jeszcze pogody ducha — pilot uważnie zaczął odczytywać wskaźniki z
tablicy przyrządów pokładowych. Ciśnienie benzyny i oliwy było normalne, ale obrotomierz wskazywał
spadek obrotów do tysiąca dwustu na minutę. Co gorsza, samolot zaczął powoli tracić wysokość. Nie
pozostawało nic innego, jak tylko rozejrzeć się za miejscem do lądowania. W ostatnich dniach dwukrotnie
już siadał w terenie nie przystosowanym do lądowania, chociażby niedawno w Słonnych Córach. Również
już nieraz w swojej karierze usuwał sam większe lub mniejsze defekty. Był więc nadal dobrej myśli. Bał się
tylko jednego: że lądujący samolot mogą zauważyć upowcy.
— Tfu, tfu — odpukał nieznacznie w burtę kabiny. Wszak chodziło nie tylko o niego i kuriera, lecz
także o owe ważne dokumenty...
Samolot ciągle obniżał lot. Lądowanie było nieuniknione. Rozglądając się tu i tam, pilot upatrzył sobie
najpierw dość równą łąkę pod lasem. Miał już na niej lądować, gdy zaniepokoił go jej intensywny zielony
kolor — co wskazywałoby, że jest podmokła. Nie mając już wiele czasu do namysłu, wybrał pobliskie pole.
Dla odmiany okazało się, że jest ono poprzecinane jakimiś rowami. Jedyne wyjście — zmieścić się między
nimi, na wąskim pasie równego gruntu.
W lewo od osi lotu stały przy drodze jakieś zabudowania gospodarcze, przypominające folwark. Z
jednego z kominów unosiła się smuga dymu. Dembowski sprawdził według niej kierunek wiatru i zaszedł do
lądowania. Kiedy był już na prostej, zobaczył, że z folwarcznego dziedzińca wysypała się grupka ludzi i
biegiem ruszyła w stronę lasu. Pierwsze pytanie: czy są uzbrojeni? Niestety, nie miał już czasu im się
przyglądać, gdyż ziemia była coraz bliżej. Po chwili samolot dotknął kołami powierzchni pola, podskoczył
raz i drugi, po czym zatrzymał się na obwałowaniu głębokiego rowu.
Pilot wyskoczył z. kabiny nie wyłączając silnika; czarny dym, wydostający się z rur wydechowych
świadczył dobitnie o uszkodzeniu. Rzut oka na cylindry wystarczył,, by odkryć przyczynę — wypadł jeden z
popychaczy. Zapasowego w samolocie nie było i do czasu „podrzucenia” go przez kogoś z eskadry — o
dalszym locie nie mogło być mowy.
Kiedy porucznik i kurier zaczęli zastanawiać się, jak wybrnąć z kłopotu, od strony zabudowań usłyszeli
strzały — oddawane jak gdyby na wiwat lub ku przestrodze. Rozejrzawszy się, ujrzeli wysypującą się z lasu
tyralierę. Stanowili ją ci sami ludzie, których poprzednio widziano opodal folwarku. Teraz rozpoznanie
nastąpiło szybko — upowcy! To nie oni przed chwilą strzelali. Z ich strony należało tego dopiero oczekiwać.
Nie kryjąc się, szli z bronią gotową do strzałów — i to nie na wiwat — prosto ku samolotowi.
Porucznik błyskawicznie ocenił odległość — mogła wynosić pięćset metrów. Nie tracąc ani chwili
podbiegł do samolotu, wymontował Szkasa i zaopatrzył się w amunicję. Nie zapomniał też o granatach —
dla siebie i kuriera, dysponującego jedynie rewolwerem. Stanowisko bojowe zajęli w rowie, w bok od linii,
na której stał samolot, żeby nie narażać go na szwank podczas strzelaniny.
Upowcy zbliżyli się już na odległość skutecznego strzału. Zastopowani serią ze Szkasa padli na ziemię.
Wkrótce jednak, podczołgawszy się kawałek, poderwali się do skoku pod osłoną strzelającego z lasu
cekaemu. Naliczyli ich piętnastu. Czternastu — sprostowali po chwili rachunek, obserwując skuteczność
ognia swego kaemu. Trzynastu, dwunastu.
Pozostali byli jednak coraz bliżej. Mógł już do nich strzelać również kurier ze swego TT. W drugiej ręce
trzymał zapalniczkę. Nadszedł moment, że nie można było już dalej zwlekać. Wykrzesał ogień, podpalając
złożone na dnie rowu dokumenty. To było teraz najważniejsze...
— Granatami — usłyszał poprzez palbę głos Dembowskiego. Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać,
bo pułkownik wyciągnął z granatu zawleczkę, odchylił rękę jak najdalej do tyłu i czekał na odpowiedni
moment. Oto kilku upowców poderwało się do ostatniego już — w ich mniemaniu — skoku. Wyrzucony
ręką granat zatoczył łuk w powietrzu i spadł na przedpole rowu-okopu. Eksplozja i — upowcy znowu
przywarli do ziemi; nad ich głowami zaś siekła seria ze Szkasa.
I oto upowcy rozpoczęli odwrót. Był on niespodziewany, gdyż napastnik posiadał zdecydowaną
przewagę liczebną. Wycofywali się czołganiem, taszcząc ze sobą rannych. Porucznik pożegnał ich kilkoma
krótkimi seriami. Kurier schował do futerału swoją „tetetkę”. Ich spojrzenia spotkały się nad warstwą
spopielałych ważnych dokumentów, zaścielających dno rowu. Roztarli je butami i przenieśli wzrok na
samolot — stał nienaruszony.
Ale co dalej? Upowcy lada chwila mogli ponowić natarcie, a im prawie zupełnie skończyła się
amunicja. Jedyną radą było poszukanie pomocy z zewnątrz. I to jak najszybciej!
Opuścili swe stanowiska i ruszyli ku zabudowaniom spodziewając się znaleźć w nich telefon. Ani po
drodze, ani na folwarcznym dziedzińcu nikogo nie udało im się spotkać, widocznie na odgłos strzelaniny
wszyscy gdzieś się pochowali. Wreszcie jako pierwszy pojawił się jakiś mały chłopiec. Od niego dowiedzieli
się, że pół godziny temu upowcy szturmowali miejscowy posterunek MO. Jednak na widok lądującego
samolotu przerwali atak.
— Uratowaliśmy majątek — rzucił kurier na pociechę pilotowi. — Nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło...
Zapytany, gdzie się mieści posterunek, chłopiec wskazał budynek przy drodze. Ruszyli ku niemu
biegiem. Upłynęła chwila nim zabarykadowani od wewnątrz milicjanci upewnili się, że mają do czynienia ze
„swoimi”. Było ich tylko trzech, uzbrojonych w zwykłe karabiny. Jak się okazało, to oni, po odstąpieniu
upowców, strzelali z okien w powietrze, ostrzegając ich — lotników, o grożącym niebezpieczeństwie.
Teraz jednak najważniejszą sprawą było uzyskanie połączenia z Sanokiem, ponieważ
niebezpieczeństwo grożące wszystkim ze strony upowców zdawało się być zażegnane tylko chwilowo.
Niestety, telefon na posterunku okazał się głuchy, przewody zostały przecięte. Ubezpieczani przez
milicjantów wyszli na drogę licząc, że a nuż trafi się jakiś samochód. Mieli szczęście, już po kwadransie
nadjechała „państwowa” ciężarówka. Po uspokojeniu kierowcy, że i oni są „państwowi”, kurier odjechał nią
w stronę Rzeszowa, obiecując z najbliższego po drodze telefonu wezwać dla towarzysza pomoc z Sanoka.
Wokół samolotu panował spokój. Pilot i towarzyszący mu milicjanci zastali przy nim tylko chłopca z
folwarku, który samorzutnie zaciągnął wartę. Trudno było odgadnąć, co skłoniło upowców do
zrezygnowania z ostatecznego szturmu na samolot. Może odłożyli go na wieczór, chcąc zaoszczędzić sobie
strat? Albo czekali w lesie na posiłki, w tym na pilota, o którego nietrudno było wśród znajdujących się w
szeregach UPA hitlerowców? Zdobycie samolotu i użycie go choć raz w jakiejś akcji od dawna było
marzeniem upowców.
Jednak zanim zapadł zmierzch, Dembowski usłyszał znajomy warkot samolotowego silnika. Od strony
wzgórz nadleciał Po-2 i po kilku okrążeniach wylądował obok. To chorąży Smuk z sierżantem Szablickim
przywieźli popychacz. Po kilku minutach silnik samolotu zagrał na pełnych obrotach. Jednak dowódca
eskadry nie rozchmurzył się. Wracał przecież do Sanoka, gdyż do Warszawy poleciał już pewnie któryś z
pilotów z Rzeszowa. Okazja odwiedzenia rodziny przepadła.
MINY NA BUNKIER
U stóp północnego krańca Bieszczad, na prawym brzegu Sanu, leży Lesko, ongiś siedziba sławetnego
rodu Kmitów. Dwa kilometry na zachód od miasteczka, w pętli utworzonej przez San, rozpostarła się wieś
Huzele, z górującym nad nią wzgórzem. W czasie okupacji hitlerowcy wznieśli na nim potężny bunkier,
mający spełnić rolę bastionu w ich systemie obronnym. Losy wojny potoczyły się jednak tak, że bunkier
pozostał nietknięty. I wszyscy zapomnieliby o nim, gdyby nie przejęli go w spadku — jak wiele innych
rzeczy — striłci z sotni „Bira” w sile jednej czoty, dowodzonej przez „Jara”, urządzając w nim kryjówkę, z
której dokonywali wypadów na okoliczne wioski. Działo się tak aż do momentu wykrycia ich i okrążenia
przez żołnierzy stacjonującego w Lesku 36 pułku piechoty. Pozostał problem zdobycia bunkra z jego
upowską załogą. Wiedziano, przekonując się o tym na własnej skórze, że dysponuje ona ciężką bronią
maszynową, można się było też domyślić, że nie brakuje jej amunicji i żywności. W dodatku wzgórze było
pozbawione lasów, a kształtem przypominało wręcz usypany ręką człowieka kopiec. O podejściu upowców
nie mogło więc być mowy — ogień ich cekaemów panował nad całą okolicą. Chyba że za cenę olbrzymich
strat w ludziach. Chcąc sobie tego zaoszczędzić, dowództwo pułku zwróciło się do sztabu dywizji w Sanoku
o pomoc lotnictwa.
Sprawą zajął się osobiście pułkownik Habowski. W kilka godzin miał dla lotników gotową propozycję.
— Weźmiecie ze sobą dwie miny — zwrócił się bezpośrednio do podporucznika Kuleszy, który na
ochotnika podjął się zadania. — Posiadają one zapalniki ustawione na czterosekundowe opóźnienie. Należy
je zrzucić na bunkier i to jak najcelniej, żeby nie porazić naszych żołnierzy. Z drugiej strony wysokość
będziecie musieli mieć nie mniejszą niż pięćdziesiąt metrów ze względu na wasze bezpieczeństwo.
— Trochę bym ujął z tego — próbował szarżować Kulesza. — Przed eksplozją zawsze zdążę uciec do
góry świecą.
— Nie ma mowy — sprzeciwił się pułkownik. — Tym bardzej że będziecie ostrzeliwani. Jeszcze strącą
was razem z minami i dopiero będzie bigos.
— Ryzyk-fizyk, obywatelu pułkowniku.
— Poryzykujecie sobie przy innej okazji. A mówiąc prywatnie, założyłem się, że zdobędziemy bunkier
bez jakichkolwiek strat.
— Tak jest — argument ten przekonał Kuleszę do reszty, gdyż on sam, jak większość lotników, bardzo
lubił się zakładać.
Z podporucznikiem Kuleszą jak zwykle poleciał sierżant Szablicki. Traktował zadanie jako okazję do
zrehabilitowania się w oczach dowódcy eskadry, pamiętającego jego niedawne kłopoty z popychaczem, za
który był odpowiedzialny jako mechanik. Do tego lotu sierżant nadawał się szczególnie. Był bowiem
znanym w eskadrze siłaczem — śruby potrafił dokręcać samymi palcami, jak piórka dźwigał erkaemy, był
także doskonałym strzelcem. A pewna ręka i dobre oko były przy tym niezwykłym zadaniu nieodzowne. No
i mocne nerwy...
Nad Leskiem znaleźli się w niespełna dwadzieścia minut. Sierżant sięgnął wówczas po leżące na
podłodze miny i umieściwszy je sobie na kolanach kolejno uzbroił w zapalniki. Lecieli jeszcze na wysokości
tysiąca metrów. Dopiero w odległości dwóch kilometrów od wzgórza, na którym widniał bunkier, pilot
zredukował obroty śmigła, wprowadzając maszynę w lot ślizgowy; dla załogi rozpoczęły się chwile emocji.
Upowcy szybko zorientowali się, co im grozi. Lufy ustawionych na bunkrze karabinów maszynowych
skierowały się ku górze. Strzelali pociskami zapalającymi, szczególnie niebezpiecznymi wobec „drewniano-
szmacianej” obudowy Po-2. Kulesza skulił się za sterem, Szablicki mocniej przytulił do piersi miny. Liny
wiążące płaty z przeraźliwym świstem cięły powietrze, a skrzydła od nadmiernego pędu drżały jak w febrze.
Wydawało się, że za chwilę wyrżną w bunkier i pułkownik Habowski przegra swój zakład. Podobne
wrażenie odnieśli widocznie i upowcy, bo przerwali ogień i zostawiwszy karabiny zniknęli z dachu bunkra.
Ułatwiło to zadanie sierżantowi. Podczas gdy pilot wyrównywał lot, wychylił się z kabiny całym korpusem i
niemal równocześnie wyrzucił obie miny. Ledwie zetknęły się z ziemią, rozległa się potężna detonacja.
Samolotem rzuciło niczym łupinką na morzu. Wzbił się pod nimi słup dymu, pomieszanego z odpryskami
betonu. Gdy opadł, zniżyli się powtórnie, by sprawdzić efekt wybuchu. Sierżant Szablicki mógł sobie
pogratulować — bunkier został trafiony i na jego górnej powierzchni pojawiły się głębokie pęknięcia.
Piekielną siłę eksplozji miały zatem niepozornie wyglądające miny! Tymczasem piechurzy zerwali się do
ataku. Próbował ich powstrzymać już tylko jeden karabin maszynowy, bijący ze szczeliny w bocznej ścianie
bunkra, ale i on niebawem zamilkł. Upowcy w obawie przed kolejnym atakiem z powietrza zrezygnowali z
obrony w miejscu i zaczęli uciekać. Teren nie był jednak ich sprzymierzeńcem, wyłapano ich prawie
wszystkich, nie licząc tych, którzy nie podnieśli się po groźnym wybuchu.
Załoga wróciła szczęśliwie do Sanoka. Z sierżanta Szablickiego — zapalonego sportowca, z
konieczności czasowo bez klubowego przydziału — śmiano się, że uprawia nową konkurencję, rzut miną.
ŚMIERĆ PUŁKOWNIKA RAJEWSKIEGO
Podobnie jak z dowódcą dywizji pułkownikiem Habowskim, tak i z szefem sztabu 8 dywizji piechoty
podpułkownikiem Rajewskim łączyła lotników wielka przyjaźń. Był on człowiekiem szlachetnego serca —
wspaniałym dowódcą i wychowawcą. Rozumiał doskonale żołnierzy — wiedział, czego od podwładnych
wymagać, ale i nie zapominał o tym, żeby umilić i ułatwić im życie. A w tamtych trudnych czasach, kiedy
żołnierze byli wprzęgnięci w wir ustawicznych walk i zmagań, kiedy często z forsownego marszu wchodzili
w bój, krwawili i oddawali życie — problem umiejętnego kierowania i dowodzenia był bardzo
skomplikowany i trudny. Podpułkownik Rajewski umiał znaleźć wspólny język z podwładnymi i w ciężkich
chwilach wesprzeć ich ojcowską radą. Był niewielkiego wzrostu, ale śmiało rzec można — wielkiego ducha.
Kiedy przyjeżdżał na lotnisko, interesował się warunkami bytowymi lotników i nigdy nie zapomniał
uściskać dłoni pilota, mechanika i szeregowego żołnierza — zapytać o jego samopoczucie.
Pewnego dnia przyszedł jak zwykle do lotników. Z jego twarzy wyczytać można było, że ma im do
powiedzenia coś niezwykłego.
— No, poruczniku — zwrócił się do dowódcy eskadry — lada dzień będę miał dla was specjalne
zadanie. Odwieziecie mnie samolotem do Kijowa. Moja służba w Wojsku Polskim dobiegła końca.
Przekazuję obowiązki szefa sztabu dywizji polskiemu oficerowi i już za kilka dni jadę do swojej ojczyzny —
podpułkownik Rajewski był bowiem oficerem radzieckim, który z frontu razem z 8 dywizją piechoty trafił
do Sanoka.
Lotnicy bardzo dobrze rozumieli jego uczucia, ale równocześnie bardzo żałowali, że już nie będzie
razem z nimi cieszył się z każdego ich sukcesu.
Nie wiedzieli jeszcze, że los okaże się okrutny i żołnierzowi wielu pól bitewnych na szlaku Stalingrad
— Berlin zgotuje tragiczny finał.
Nastąpiło to już w kilka dni później. Była wtedy piękna niedziela. Podpułkownik Rajewski towarzyszył
delegacji ze Związku Radzieckiego, która przebywała w Sanoku, skąd udała się do Zagórza, aby sprawdzić,
jak przebiega repatriacja rodzin ukraińskich, które zgłosiły chęć wyjazdu do Związku Radzieckiego.
Tymczasem po południu do Sanoka przyjechały dwa samochody ciężarowe. Wszystkim wydawało się,
że są to samochody z naszymi żołnierzami. Jak się później okazało, zrabowała je banda „Żubryda”, a
jadących nimi żołnierzy wymordowała. Na rynku wysiadł z ciężarówki oficer w stopniu kapitana; miał silną
obstawę złożoną z oficerów i szeregowych, uzbrojonych w pistolety maszynowe i granaty. Jak się później
dowiedziano, był to sam przywódca bandy WiN „Żubryd”. Zależało mu na zdobyciu informacji o miejscu
pobytu delegacji radzieckiej. W miasteczku „Żubryd” natknął się na oficera dyżurnego garnizonu. Ten był
czymś tak mocno zaabsorbowany, że nie zauważył przechodzącego obok „kapitana” i nie oddał mu honorów.
„Żubryd” z wściekłością podskoczył do porucznika i obrzucił go stekiem wyzwisk. Sterroryzowanemu przez
obstawę „Żubryd” wyciągnął z futerału pistolet, po czym bandyci wrócili do samochodu. Kiedy ruszyli
uliczką prowadzącą w stronę Zagórza, nadbiegli nasi żołnierze i rozpoczęła się strzelanina. Na przecięcie
drogi bandytom było jednak za późno.
W chwilę potem dowódca eskadry otrzymał rozkaz natychmiastowego wysłania samolotów za
uciekającymi bandytami. Wystartowały dwie maszyny, z porucznikiem Tadeuszem Pytlem i
podporucznikiem Henrykiem Kuleszą, a z nimi w roli strzelców pokładowych mechanicy — sierżant
Olearczyk i Królikiewicz. W tym czasie z Zagórza wracał samochodem podpułkownik Rajewski z delegacją
radziecką. Nie orientując się w sytuacji jechali naprzeciw samochodom ciężarowym „Żubryda”. W połowie
drogi pomiędzy Sanokiem a Zagórzem, ujrzawszy nadjeżdżający samochód osobowy, bandyci zeskoczyli z
ciężarówki i zatrzymali go. Gdy podeszli i zobaczyli, że w środku siedzi radziecki oficer w towarzystwie
osób cywilnych, cofnęli się parę kroków i ostrzelali samochód z pistoletów maszynowych. Podpułkownik
Rajewski poniósł śmierć, a przedstawiciel Komisji Przesiedleńczej, jeden żołnierz i kierowca zostali ranni.
Po dokonaniu mordu bandyci podpalili samochód, wsiedli do ciężarówek i zaczęli uciekać. W tym
momencie nadlecieli porucznik Pytel i podporucznik Kulesza. Na ciężarówki sypnęły się pociski karabinów
maszynowych. Samochody zatrzymały się. Bandyci wyskoczyli i rzucili się w kierunku pobliskiego lasu.
Kilku zostało rannych, a kilku ugodzonych śmiertelnie. Pozostałym bandytom, w tym „Żubrydowi”, udało
się dopaść lasu i zniknąć w gąszczu. Nadjechały ciężarówki z naszymi żołnierzami. Z płonącego samochodu
wyciągnięto ciało podpułkownika. Niezwłocznie też ruszył pościg za uciekającymi, ale i tym razem
bandytom udało się ujść sprawiedliwości.
W dywizji zapanowała żałoba. Śmierć podpułkownika Rajewskigo była dla wszystkich, a szczególnie
dla pilotów, bolesną stratą. Najmocniej przeżył ten tragiczny wypadek dowódca eskadry porucznik
Dembowski, który miał odwieźć podpułkownika Rajewskiego do Związku Radzieckiego.
W czasie pogrzebu podpułkownika Rajewskiego samoloty, będące pod jego komendą, zrzuciły na grób
bohatera wiązanki czerwonych kwiatów.
W DNIU REFERENDUM
Eskadra porucznika Dembowskiego nie była jedyną formacją lotniczą zaangażowaną w walkach z
bandami w ramach grupy operacyjnej „Rzeszów”. Jednym z tych, którzy również wykonywali loty bojowe
nad Bieszczadami i to już od roku 1945, był podporucznik Adam Gawroński — były myśliwiec na P-11c w
okresie kampanii wrześniowej, a od roku 1944 pilot 3 samodzielnej eskadry łącznikowej, działającej przy
dowództwie 2 armii WP, następnie zaś dowódca eskadry 2 pułku lotnictwa łącznikowego na Bielanach.
Trzydziestego czerwca 1946 roku w pamiętnym dniu referendum Gawroński otrzymał zadanie
niezwykłe. Poprzedził je meldunek przesłany drogą radiową z Birczy do Przemyśla, że upowcy planują
szturm na miasteczko, aby zdobyć urny z głosami. W tej sytuacji wywiezienie ich samochodem było zbyt
ryzykowne, pozostawał samolot.
Żeby jeszcze lot po urny można było wykonać w dzień... Ale to uniemożliwiłoby oddanie głosów
wszystkim mieszkańcom Birczy. Gawroński wystartował więc o zmierzchu. Leciał samotnie, miejsce w
drugiej kabinie zarezerwowane było dla komisarza z Komitetu Wyborczego. Lądować trzeba było
oczywiście w przygodnym terenie — na podmiejskiej łączce. Topografowie, zaznaczając ją na sztabowej
mapie, nie przewidywali, że kiedykolwiek lądować będzie na niej samolot. Okazała się bardziej pochyła niż
można było wywnioskować z danych. Ułatwiło to lądowanie, owo do perfekcji opanowane przez lotników z
Bieszczad lądowanie pod stok, lecz niepomiernie utrudniło start.
Były to dramatyczne chwile. Przeżyli je w równym stopniu tak pilot, jak i komisarz oraz żołnierze z
osłony — ci ostatni, żeby było bardziej po bieszczadzku — dosiadający koni. Upowcy nie dali się jednak
wywieść w pole. Zaatakowali samolot, powstrzymywani jedynie ogniem spieszonych na tę okoliczność
kawalerzystów.
Ze startem nie można dłużej zwlekać. Po odwróceniu samolot zaczyna się toczyć pochyłością łąki ku
urwisku, poganiany dodatkowo przez dmuchający w ogon wiatr. Mimo to „pociak” leniwie reaguje na stery,
koła w żaden sposób nie chcą się oderwać od powierzchni łąki. Za mała jest jeszcze siła nośna, by wyrwać
samolot w górę. Chyba, że uda się to już nad urwiskiem. Uda się albo nie... Wyboru jednak nie ma. Ręka
Gawrońskiego zdecydowanie odpycha drążek sterowy od siebie. Są już nad urwiskiem, które zdaje się
wsysać ich niby wir na rzece. Ale trwa to tylko moment. W następnym — krzaki i głazy, wśród których
mieli już znaleźć swój grób, przestają pęcznieć, uciekają do tyłu i co najważniejsze — coraz bardziej
zacierają się w mroku. A więc maszyna zaczyna piąć się w górę.
Dopiero teraz pilot i pasażer uświadamiają sobie, że przez cały czas są ostrzeliwani. Zapalające pociski,
przypominające niewinne robaczki świętojańskie, raz po raz bzykają ponad kabiną. Lecieć trzeba nisko, żeby
nie zbłądzić. A na upowcach z Birczy niebezpieczeństwo zagrażające samolotowi bynajmniej się nie kończy.
Przewidziawszy jak gdyby trasę, którą poleci do Przemyśla, po drodze, co kilka kilometrów, witają go striłci
gęstym ogniem.
Pilot jeszcze raz podejmuje ryzykowną decyzję. Raz i drugi zmienia kurs, chcąc uwolnić się od
upowców. Udaje się i tym razem. Ceną, którą za to płacą, jest ubytek benzyny. Nie wiadomo, czy na tym, co
pozostało w zbiorniku, uda się dolecieć do Przemyśla? Są już nad prowadzącym do miasta torem
kolejowym. Trzeba odnaleźć lotnisko. Powinno być oświetlone. Jest! Bije od niego feeria świateł,
zgromadzono tu chyba wszystkie ciężarówki z całego Przemyśla. Pilot zostaje wręcz oślepiony. Nie widzi
ziemi, nie może prawidłowo ocenić odległości. Raz i drugi, na resztkach benzyny, zmuszony jest wyrywać
maszynę na drugi krąg. Wreszcie na lotnisku domyślono się w czym rzecz i zostawiono tylko te reflektory,
które oświetlają pas lądowania — reszta gaśnie. Gawroński szczęśliwie sadza samolot. W tym samym
momencie ustają obroty śmigła. Znak, że skończyła się benzyna. Na szczęście nie jest już potrzebna.
Gwałtowne odprężenie nerwowe. Teraz można się pokrzepić kieliszkiem alkoholu. Zaproponowano to samo
również pasażerowi Włodzimierzowi Komornickiemu. Ale — choć ledwie żywy, musiał, niestety, odmówić.
Dla niego służba się nie skończyła, był przecież komisarzem wyborczym. Sprawdził pieczęcie na pakietach z
głosami, dosłownie z gardła wyrwanymi upowcom, i kazał się wieźć do starostwa.
Nie dowiedział się nawet, ile to dziur naliczono nazajutrz w kadłubie samolotu, którym leciał.
UDAREMNIONE PORWANIE
Niedziele nie były dla lotników dniami wolnymi. Gotowość bojowa obowiązywała ich nieustannie.
Każdy dzień obfitował w wydarzenia, tak jak na wojnie, chociaż już minęło sporo czasu od jej zakończenia.
Jednak czasami zdarzały się takie niedziele, że nie było zbyt dużego napięcia ani ostrych dyżurów; wówczas
piloci ciągnęli do pobliskiego Sanu, gdzie w czystej jak łza wodzie szukali schronienia przed prażącym
słońcem. Bywało i tak, że czasami mieszkańcy Sanoka przychodzili na lądowisko i rozmawiali z pilotami na
różne tematy. Zwracano się też wielokrotnie o pomoc w różnych sprawach.
Pewnego razu zgłosił się ojciec z chorym dzieckiem z prośbą o wykonanie lotu na wysokość. Dziecko
było chore na koklusz. Według zalecenia lekarza lot miał pomóc w zwalczeniu choroby. Po uzyskaniu
zezwolenia ze sztabu dywizji lot wykonano. Po kilku dniach dziecko rzeczywiście wyzdrowiało.
Bywało, że w niedzielę wykonywano po kilka lotów propagandowych nad Sanokiem. Nic dziwnego, że
kontakt i współpraca z ludnością cywilną z każdym dniem umacniały się i krzepły.
*
Słońce zaczęło już solidnie przygrzewać. Kulesza oraz technik Pawłowicz siedzieli na ławeczce i paląc
papierosy gwarzyli — kiedy od strony Sanu ukazała się sylwetka mężczyzny, ubranego w mundur oficerski,
ale bez czapki. Nieznajomy oficer zbliżył się do ławeczki. Teraz wyraźnie było widać, że jest to kapitan, jego
pierś zdobił szereg medali. Lotnicy przywitali się z przybyłym, później wszyscy trzej siedli i zapalili
papierosy.
— Dziś jakoś macie spokój na lotnisku — powiedział kapitan.
— Tak, dziś spokój — powtórzył Kulesza. — Ale mamy rozkaz wzmożenia czujności, gdyż ostatnio w
okolicach Sanoka grasuje sporo różnych band.
— Nawet mówią — wtrącił sierżant Pawłowicz — że sam „Żubryd” ze swoimi ludźmi jest w pobliżu.
— Co wy mówicie? — udając mocno zdziwionego powiedział nieznajomy kapitan. — Sam „Żubryd?”
Czyżby był aż tak bezczelny i odważył się ze swoją, jak wy mówicie, sierżancie, bandą przebywać w rejonie,
gdzie jest tyle jednostek bezpieczeństwa, MO i wojska! E, to niemożliwe!
— Bywa różnie — skwitował krótko sierżant.
Podporucznik Kulesza badawczo lustrował sylwetkę nieznajomego oficera; nie dawał mu spokoju fakt,
że kapitan jest bez czapki.
Jeszcze kilka zdań, kilka pytań i kapitan zaproponował Kuleszy:
— Panie poruczniku, za kilka dni idę do cywila, tyle lat wytłukłem się na wojnie oraz tu w
Bieszczadach i jakoś nie miałem okazji przelecieć się samolotem. Nawet będzie wstyd przed rodziną i
znajomymi, że ja, kapitan z takimi odznaczeniami — tu wskazał na krzyże i medale — nie latałem
samolotem; prawda, że nie pasuje to do oficera w takim stopniu?
— Zgadzam się z obywatelem — powiedział pilot — ale, niestety, mamy wyraźny rozkaz, by od dnia
dzisiejszego nie latać z nikim bez zezwolenia dowódcy dywizji. Jeżeli obywatel kapitan uzyska zgodę i
otrzymam polecenie od dowódcy eskadry, chętnie polecę. Inaczej nic z tego nie będzie.
Twarz nieznajomego kapitana zbladła, a potem zaczerwieniła się, w oczach błysnęły złowrogie ogniki;
w pewnej chwili jego ręka sięgnęła za pazuchę, ale trwało to sekundę. Kapitan znów przemówił, tym razem
w jego słowach można było wyczuć nutę pogróżek:
— Poruczniku, nie wiedziałem, że jesteście takim służbistą. Może wkrótce jeszcze się spotkamy i
porucznikowi przypomnę, że nie chciał ze mną, starym wojakiem, polatać chwilę nad Sanokiem — to
mówiąc nieznajomy wstał i szybko oddalił się w stronę rzeki, gdzie zniknął w przybrzeżnych zaroślach.
Podporucznik Kulesza i technik klucza patrzyli za nim w milczeniu.
*
Tymczasem „kapitan” bez czapki przedostał się na drugi brzeg Sanu i napotkał tam uzbrojonego w
pistolet maszynowy milicjanta w towarzystwie dwóch kobiet. Przechodząc obok nich błyskawicznie z
zanadrza wyciągnął parabellum i zawołał:
— Ręce do góry!
Wszystko to stało tak nagle, że nie było mowy, aby milicjant mógł zdjąć pepeszę z ramienia. Jakież było
zdziwienie milicjanta, gdy przyjrzał się twarzy kapitana i rozpoznał, że terrorystą jest nie kto inny, tylko sam
„Żubryd” — herszt bandy WiN. „Żubryd” zerwał z ramienia milicjanta pepeszę i krzyknął:
— Widzisz te krzaki? Uciekaj! Jak ci się uda, to będziesz żył. Jazda!
Milicjant wykonał w tył zwrot i zaczął iść we wskazanym przez „Żubryda” kierunku. Bandyta nie
wystrzelił. Może wobec niewiast chciał udawać dżentelmena, a może bał się, że odgłosy strzałów sprowadzą
wojsko i milicję. Faktem jest, że milicjant pozostał przy życiu, a zanim kobiety ochłonęły z przerażenia,
„Żubryd” dawno zniknął w gąszczu pobliskiego lasu. Gdy zarządzono obławę, ślad po „Żubrydzie” dawno
zaginął.
Plan „Żubryda” był prosty. Namówić pilota na lot, sterroryzować go i skierować samolot w stronę
Czechosłowacji, a później dalej do Austrii.
*
Podporucznik pilot Zygmunt Danyłów od godziny wisiał w powietrzu na Po-2. Zdążył już oblecieć
trasę: Sanok—Baligród—Cisna i leciał w stronę Rymanowa. Jak dotychczas rozpoznanie nie przyniosło
spodziewanych efektów. Minęli wieś Królik Wielki i nad krętym potokiem zbliżali się do miejscowości
Wisłok Wielki. Pogoda była idealna, jak mawiają lotnicy: „milion na milion”. „Kukuruźnik” lawirował
wśród sterczących skał i przedzierał się ciągle w kierunku północnym. Lot był ciężki. Lecieli kosiakiem, a
rozgrzane masy powietrza mocno rzucały maszyną. Lot męczył i dłużył się niemiłosiernie. Wzrok pilota i
obserwatora wnikliwie ślizgał się po kamienistych wąwozach, drogach i szeroko rozrzuconych lasach.
Podporucznik Danyłów miał wiadomości, że właśnie w rejonie Królik — Wisłok Wielki ostatnio
grasowała banda „Hrynia”. Należało ją odszukać, ustalić liczbę osób i kierunek marszu.
— Słuchaj, Zygmunt! — przerwał milczenie obserwator. — Musimy nad wsią Wisłok Wielki wykonać
parę okrążeń. To niemożliwe, abyśmy wrócili z rozpoznania bez konkretnych danych.
— Masz rację — odpowiedział Danyłów. — Ale nie każdy lot jest szczęśliwy. — A po chwili dodał: —
Wierzę, że nie wrócimy do Sanoka z pustymi rękoma.
Samolot znalazł się właśnie nad wspomnianą wioską wtuloną w gęstwinę drzew. Na skraju wsi, nad
potokiem, stał młyn, a obok kilka zabudowań gospodarczych. Od młyna droga prowadziła pod górę i
wkraczała w las.
— Zygmunt! Przeleć jeszcze raz nad stokiem góry. Zdaje się, że widzę nasze wojsko na furmankach.
— Rzeczywiście —- potwierdził Danyłów i położył maszynę w głęboki zakręt.
Kiedy przelatywali nad zboczem, dostrzegli furmanki, z których zeskakiwali żołnierze. Wyraźnie było
widać ich zielone mundury.
— To chyba nasi! — krzyknął obserwator. — Oni na pewno jadą w kierunku na Rymanów.
— Cholera wie! — odkrzyknął Zygmunt. — Różnie może być! Zrobię jeszcze jeden wiraż, przekonamy
się.
Tymczasem domniemani żołnierze nie próżnowali. Kiedy samolot ponownie nadlatywał w kierunku na
młyn, wypluli z erkaemów i szmajserów strumienie pocisków. Pociski bębniły po płatach. Pilot poderwał
maszynę i skręcił w lewo. Samolot skrył się za wzgórzami.
— Zygmunt! — woła obserwator. — Musimy jeszcze raz wykonać zajście. Nie darujemy im tego,
psiamać, że podziurawili skrzydła. Zaraz poślę im w prezencie parę granatów i pociągnę z kaemu.
Podporucznik Danyłów zmienił kierunek lotu na południowy. Leciał poniżej górnej krawędzi lasu, aby
w ostatniej chwili przeskoczyć jej wierzchołek i znienacka uderzyć na upowców znajdujących się na stoku
góry. Silnik mocniej zapracował. Maszyna wykonała błyskawiczny skok przez las. W tej chwili obserwator
wyrzucił z kabiny kilka granatów i chwycił za kolbę Szkasa. Kaem zaterkotał długimi seriami. Konie
spłoszone wybuchami pędziły razem z furmankami w stronę doliny, zostawiając upowców na drodze. Załoga
uznała, że odwet za podziurawione skrzydła można uważać za udany. Wzięła więc kurs na Sanok, by
powiadomić dowództwo o wykrytej bandzie.
W POŚCIGU ZA „BURŁAKIEM”
Pali się wieś. Ogień obejmuje coraz to inne budynki. Z wnętrza domostw dobiegają przeraźliwe jęki
mieszkańców, którzy nie zginęli od razu pod ciosami toporów czy wideł. Zwłoki pomordowanych trawi
ogień, na równi z gospodarskim dobytkiem i rozwłóczoną pościelą. Rżą przeganiane z miejsca na miejsce
konie, ryczą przerażone krowy. Oszalałe ze strachu kury, po zetknięciu z ogniem, zamieniają się w ogniste
kule, kryją się w stogach, zapalają je i — znów gejzerami iskier strzelają w górę nowe pożary. Wieś płonie, a
łuna rozświetla nocne niebo niczym poranna zorza. W jej blasku groźnie majaczą masywy pobliskich gór —
niemych świadków ludzkiej tragedii.
Sotennego „Burłaka” rozpiera duma z podwładnych striłciw, którzy tak skutecznie rozprawili się z
krnąbrnymi wieśniakami. Nie zabrania im gasić pragnienia samogonem, który wprost z wiader wlewają
sobie do gardeł.
— Hej chłopci! — woła po ojcowsku. — Trzymajcie się z dala od ognia. Łuna i tak dość wysoka, tylko
patrzeć Lachiw.
— Zdążymy, pane komandir. Do rana jeszcze trochę czasu...
— Kończyć, kończyć — ponagla ich, uświadomiwszy sobie teraz niebezpieczeństwo. — I nie
zapominać o krowach.
— Po to, żeby je zarekwirować, my tu przyszli. Na rozkaz „Oresta” — wtrącił z głupia frant czotowy
„Wścicha”. — A przy okazji urządziliśmy cały bal...
— Mogli głupcy nie stawiać oporu — żachnął się „Burłak”. — Rozkaz to rozkaz...
*
W sztabie 8 dywizji piechoty nie spano. Telefon pułkownika Habowskiego terkotał niemal bez przerwy.
W drzwiach raz po raz stawali oficerowie i po otrzymaniu rozkazów wracali biegiem do swoich
pododdziałów. Wkrótce zawarczały silniki ciężarówek. Żołnierze wdrapywali się na skrzynie, siadali na
ławkach, mocno przyciskali do piersi karabiny. Erkaemiści umieszczali swą broń na dachach szoferek.
Kolumna ruszyła przez uśpiony Sanok, biorąc kurs na Mrzygłód, skąd do płonącej wioski powinno być już
blisko.
Również na lądowisku nikt już nie spał. Niektórzy piloci nie zdążyli jeszcze całkowicie się ubrać, ale
każdy trzymał w ręku mapnik, a na głowie miał pilotkę. Wszyscy uważnie słuchali dowódcy eskadry:
— Czeka nas lot w rejon Mrzygłodu. Banda „Burłaka” podpaliła tam jedną z wiosek. Wojsko jest już w
drodze. Naszym zadaniem będzie ustalenie kierunku ucieczki bandziorów i ewentualna ewakuacja rannych,
jeśli takowi się znajdą. Z miejscem do lądowania może być krucho. Widoczność za to na miejscu powinna
być dobra. Załadować amunicję do erkaemów i zabrać granaty — dodał na zakończenie, choć wiedział, że
mechanicy zdążyli już zrobić to, nie czekając na rozkaz — liczyła się każda minuta.
Po kwadransie samoloty szybowały już na przymkniętym gazie, ku płonącej ciągle wsi. Akurat
zaczynało wschodzić słońce, było tak czerwone, że wydawało się jakby i ono zajęło się od ognia. Dotarli do
miejsca także nasi żołnierze. Podchodząc do lądowania, piloci widzieli, jak pierścień zaciska się wokół
wioski. Kiedy samoloty wylądowały i ucichły silniki, od strony pogorzeliska dobiegły głosy dowodzących
oficerów:
— Nie strzelać! Brać żywcem. To rozkaz! Rozumiecie, rozkaz!
Okazało się, że kilku upowców nie zdążyło umknąć z wioski i wpadło w ręce żołnierzy. Równocześnie
przychodzili z kryjówek ocaleli z pogromu wieśniacy. Próbowali wyrywać bandziorów żołnierzom i wlekli
ich w stronę niedopalonej wierzby na skraju wsi. Żołnierze, choć bez przekonania, starali się im
przeszkodzić w dokonaniu samosądu. Na jednego z upowców, rozpoznanego jako okrutnego rizuna o
pseudonimie „Cygan”, chłopi zawzięli się szczególnie. On też jako jedyny nie skamlał o litość. W pewnej
chwili naprężył ramiona i powróz, którym był skrępowany, pękł niczym papierowy szpagat. Zaskoczenie
było tak wielkie, że udało mu się wyrwać i dopaść najbliższej, ocalałej chałupy. Po chwili z jej okien
posypały się strzały ze szmajsera. Musiała być tam upowska skrytka, nie przypadkiem ta właśnie chałupa
ocalała. O wzięciu „Cygana” żywcem nie mogło już być mowy, zbyt duże ryzyko. Na słomianą strzechę
spadło kilka pocisków, wystrzelonych z rakietnic. Chałupa stanęła w płomieniach. Strzały umilkły. Zamiast
nich rozległo się przeraźliwe wycie „Cygana”. Zagłuszył je dopiero łoskot walącego się dachu.
— Aaa, lotczyki, dobrze, że jesteście — powiedział dowódca pułku przybyłego do wioski, major Emil
Cimura. Wyjął z ust swą nieodłączną fajkę, zapaloną przed chwilą zarzewiem podniesionym z pogorzeliska.
— Trzeba niezwłocznie polecieć w stronę Dobra Szlachecka. W ten rejon wycofał się prawdopodobnie
„Burłak” ze swoją sotnią. Daleko nie mogli odejść, bo zabrali ze sobą zrabowane bydło. Powinno wam to
pomóc w ustaleniu kierunku ich ucieczki.
— Poleci chorąży Kluczyk — zadecydował porucznik Dembowski. — Ma sokoli wzrok i pochodzi ze
wsi, więc potrafi odróżnić krowę od niedźwiedzia — zażartował.
Major Cimura po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się pod wąsem i stukając cybuchem fajki o obcas
zdezelowanego buta mruknął, żeby pilot wystartował jak najszybciej.
Major nie mylił się w swych przewidywaniach. Już po siedmiu minutach lotu, w okolicach wsi
Rosuczka, załoga zauważyła całe stado krów, pędzonych wąwozem przez dziwnych pastuchów. Trzeba
jednak było upewnić się, co do powziętych podejrzeń, żeby nie skierować pościgu na fałszywy trop. Zniżyli
się więc jak tylko było można, by przyjrzeć się im dokładniej. Upowcy — jak już nieraz przedtem w takich
sytuacjach — nie wytrzymali nerwowo. W ich rękach pojawiły się wydobyte spod kapot szmajsery —
rozpoczęli chaotyczny ogień. Na razie uchodzi im to na sucho. Siedzący w drugiej kabinie sierżant
Królikiewicz nanosi na mapę miejsce spotkania z bandą, a następnie wystrzeliwuje w górę ustalone sygnały
dla wojska: dwie zielone i jedną czerwoną rakietę. Dopiero po tych czynnościach mógł obrzucić wąwóz
granatami oraz poprawić ogniem kaemu.
Po następnych siedmiu minutach załoga jest z powrotem na lądowisku. Majora Cimurę i dowódcę
eskadry zastają w tym samym miejscu, w którym ich zostawili, być może rozmawiających na ten sam temat.
— O to chodziło! — wykrzyknął major wysłuchawszy relacji pilota. — Ale nie zaszkodziłoby,
gdybyście mogli powtórzyć ten lot. W charakterze przewodnika moich żołnierzy. Tylko czy potraficie lecieć
aż tak wolno? — zaniepokoił się nagle.
— Zrobi się — z uśmiechem zapewnił chorąży Kluczyk.
Szybko zostały wydane rozkazy. Kompanie załadowały się na samochody. W chwilę po ich odjeździe
wystartował Po-2. Leciał półósemkami, tak żeby być stale widzianym.
Po dwudziestu pięciu minutach lotu samolot i „holowana” przezeń kolumna samochodów dotarły na
miejsce. Po upowcach ani było śladu. Nie mogli jednak ujść daleko. Najpewniej zapadli w lasy bukowe,
porastające pobliskie wzgórza. Niełatwo byłoby ich tam wypatrzyć, gdyby nie krowy. Rozpierzchły się
mołojcom, odwykłym już dawno od pasterstwa, i wałęsały się po leśnych polankach i przesiekach.
Upewniwszy się, że to te same krowy, które widzieli poprzednio, sierżant Królikiewicz wystrzelił jedną i
drugą rakietę. Obserwatorzy z batalionu odbierają sygnał i już kompania rozsypuje się w tyralierę. Zadanie
— utworzyć pierścień okrążenia.
*
— Pane komandir — dopadł idącego w przodzie „Burłaka” czotowy „Wścicha”. — Znów nad nami ten
zarazny europlan. Jeśli sprowadził Lachiw, wybiją nam striłciw co do jednego.
— Należy im się to. Schlali się samogonem i teraz nie mogą utrzymać tempa. Cała pociecha, że do
pijanych nie tak łatwo trafić — zachichotał, widocznie przypomniawszy sobie, że i on nie jest tu bez winy.
— Gdyby nie te krowy, to my już byliby daleko — wstawił się za swoimi „Wścicha”.
— Tak, bydło trzeba zostawić — zadecydował „Burłak”.
— A rozkaz „Oresta”?
— Czort z nim!
— Z „Orestem”?
— Z bydłem, „Wścicha”. I nie róbcie z siebie durnia.
— Tak jest, pane komandir.
— I nie chcę słyszeć o żadnych maruderach. W każdym razie nie o żywych maruderach. Odechce się
wszystkim oglądania do tyłu.
Wkrótce okazało się, że trzeba im oglądać się nie tylko do tyłu, ale i na boki. Bo oto jedna z kompanii
zaczęła ostrzeliwać striłciw zza drzew. Kilku drużynom udało się nawet zajść ich od przodu.
— Sotnia w klin! — rozkazał „Burłak”.
Striłci w okamgnieniu sformowali trójkąt, którego wierzchołek stanowili uzbrojeni w erkaemy i granaty
mołojcy, podejmując próbę przebicia się. Eksplozja za eksplozją rozdzierała leśną ciszę. Od kul i odłamków
padali jedni i drudzy — striłci i nasi żołnierze. Las utrudniał żołnierzom manewr. Upowcom zaś dawał
szansę wydostania się z matni. Szansę tę wykorzystali płacąc jednak wyjątkowo dużą cenę — w kilkunastu
zabitych i rannych. Nie mówiąc już o tym, że utracili zrabowane krowy.
Las znowu pogrążył się w ciszy. Tylko chorąży Kluczyk krążył jeszcze przez jakiś czas nad leśnym
masywem. Lecz o wykryciu upowców nie można już było marzyć. Zresztą, kończyło się również paliwo,
trzeba było wracać do Sanoka.
Odlatując, jak każe lotniczy zwyczaj, pilot pomachał żołnierzom, przechylając samolot ze skrzydła na
skrzydło, a ci odpowiedzieli mu z ziemi rakietami, które kolorowo, niczym tęcza, zabarwiły bieszczadzkie
niebo.
Od pościgu za „Burłakiem” upłynął tydzień. W sztabie dywizji stali w szeregu żołnierze. Wśród nich
chorąży Kluczyk, odznaczony przed chwilą przez generała Prus-Więckowskiego medalem „Zasłużonym na
Polu Chwały”. Inni piloci mieli być odznaczeni w późniejszym czasie. Zresztą eskadra w ogóle szykowała
się do odlotu z Sanoka. Dopiero z nadejściem wiosny 1947 roku wszystko miało się rozpocząć od nowa, ale
w ramach akcji oznaczonej kryptonimem „Wisła” i z udziałem innej już eskadry lotniczej.
*
Jesień 1946 roku była dla oddziałów UPA okresem wytężonych przygotowań. Na południowo-
wschodnich terenach województwa rzeszowskiego lasy i góry zaczęły się pokrywać bunkrami, które nasi
żołnierze potocznie nazywali „kretowiskami”. Bunkry posiadały często dwie, a nawet i trzy kondygnacje.
Niektóre miały wnętrza wyposażone w urządzenia klimatyzacyjne, zapewniające stały dopływ świeżego
powietrza. Jeżeli bunkier nie posiadał podziemnej elektrowni, ogrzewano go specjalnymi piecami,
odprowadzając dym systemem rozgałęzionych rurek, mających ujście pod pniami drzew. Elektryczność
zapewniała także odbiór audycji radiowych, nadawanych przez ośrodki zagraniczne. Bunkry były doskonale
maskowane.
Zima 1946/47 okazała się dla UPA bardzo trudna do przetrwania. Silne mrozy i wielkie opady śniegu
sparaliżowały działania podziemia. Często całymi tygodniami upowcy nie mogli opuszczać schronów. Mimo
że bunkry były zaopatrzone w żywność — brak jarzyn powodował awitaminozę i szkorbut. Wypady
rabunkowe do pobliskich wsi kończyły się często niepowodzeniem, gdyż pozostawione na śniegu ślady
wskazywały naszym oddziałom drogi do schronów i wówczas bunkry likwidowano. Zdając sobie z tego
sprawę upowcy nie wychodzili z lasów. Najgroźniejszym jednak ich wrogiem okazał się tyfus, a że z
zaopatrzeniem w leki były olbrzymie trudności, więc epidemia dziesiątkowała striłciw. Nic też dziwnego, że
mieszkańcy „kretowisk” z niecierpliwością oczekiwali wiosny.
Nadeszła wiosna. Z gór zaczął znikać śnieg, który wskazywał dotychczas drogę do bunkrów. Lasy
okrywały się zielenią, a z każdym dniem słońce przyświecało coraz mocniej.
Dowództwo UPA doskonale zdaje sobie sprawę z nastrojów, jakie panują w szeregach sotni. Postanawia
podnieść morale striłciw, odzyskać nadszarpnięte zaufanie i prestiż wśród nacjonalistów ukraińskich.
Zapadają decyzje przeprowadzenia szeregu błyskawicznych akcji przeciw małym oddziałom WP i nasilenia
terroru wśród ludności Bieszczad. I znów zaczynają płonąć wsie, i znów leje się krew tych, którzy zapragnęli
spokoju, umacnianego przez władzę ludową.
PRZYGODA W HRUBIESZOWIE
Wiosną 1947 roku na terenie Polski, a zwłaszcza w jej województwach wschodnich, gdzie grasowały
bandy reakcyjnego podziemia, Dowództwo Wojsk Lotniczych utworzyło szereg tak zwanych toczek — były
to punkty, w których do dyspozycji miejscowych władz i wojska znajdowały się dwa lub trzy samoloty Po-2.
Zadaniem przebywających na „toczkach” załóg było zabezpieczenie normalnej łączności pomiędzy
poszczególnymi województwami i stolicą, przewożenie przedstawicieli władz oraz poczty. Bardzo często
samoloty były wykorzystywane przez dowódców dywizji w celach operacyjnych — latały na rozpoznanie
band, zdarzało się też, że nękały je ogniem karabinów maszynowych i granatami.
*
Pewnego kwietniowego popołudnia z lądowiska w Lublinie wystartowały trzy „kukuruźniki” i wzięły
kurs na Włodawę. Prowadził porucznik pilot Dionizy Maciążek, a klucz uzupełniali podporucznik pilot
Stefan Czarnecki i chorąży pilot Albin Korzeniewski. Trasa lotu prowadziła nad Polesiem Lubelskim, pod
skrzydłami, niby rozrzucone szafiry, błyszczały jeziora, oprawione chryzolitowymi polarni młodych zbóż.
Pogoda była idealna i lot odbywał się bez przygód.
Po czterdziestu minutach lotu samoloty podeszły do lądowania. Piloci nie zdążyli jeszcze dobrze
rozprostować nóg, gdy do porucznika Maciążka podbiegł goniec z rozkazem, aby jeden samolot natychmiast
poleciał do Hrubieszowa, gdzie w okolicy Kryłowa zaobserwowano duże skupisko upowców.
Porucznik Maciążek wyznaczył podporucznika Stefana Czarneckiego. Odległość wynosiła zaledwie
dziewięćdziesiąt kilometrów, po czterdziestu pięciu minutach maszyna była nad lądowiskiem w
Hrubieszowie. Znajdowało się ono nad niewielką rzeczułką i miało ograniczone pole. Lądowanie miały
ułatwić płachty, wyłożone przez piechurów w kształcie litery „T”. Ujrzawszy je, Czarnecki nawet nie
spojrzał na kominy, by po dymach zorientować się, skąd wieje wiatr. Liczył, że zrobili to żołnierze,
wykładając płachty. No i przeliczył się fatalnie. Zdał sobie z tego sprawę, gdy samolot staczał się już do
rzeki. Uderzył jeszcze tylko po wyłączniku iskrownika, ale śmigło zdążyło się jednak parę razy obrócić i
łopata została strzaskana, a silnik zarył się w błocie. Wygramoliwszy się z kabiny, Czarnecki pobiegł do
pobliskiej jednostki, skąd wysłano telefonogram do Włodawy, aby przysłali samolotem nowe śmigło.
Niestety! We Włodawie nie było zapasowego śmigła. Nie namyślając się długo, porucznik Maciążek
poleciał po nie do Warszawy. Następnego dnia wczesnym rankiem wystartował do Hrubieszowa.
Tymczasem podporucznik Czarnecki przeżywał w Hrubieszowie dramatyczną noc. Na przedmieściu jedna z
band upowskich dokonała napadu, mordując kilku obywateli. Wobec szybkiej akcji organów bezpieczeństwa
i wojska bandyci uciekli, podpalając jednak kilka domów. Krwawa łuna unosiła się nad miastem, a
strzelanina spędzała sen z powiek mieszkańcom Hrubieszowa. Podporucznik Czarnecki zaś denerwował się
nie wiedząc, jakie są losy jego samolotu, pozostawionego w rzece.
Kiedy rano porucznik Maciążek wylądował w Hrubieszowie, zobaczył interesujący obrazek. Grupka
żołnierzy brodząc po pas w wodzie przy pomocy traktora wyciągała „kukuruźnika” z rzeki. W końcu Po-2,
oblepiony błotem i ociekający wodą, stanął na brzegu.
— Ci tutaj, piechurzy, wyłożyli literę „T” z wiatrem — zameldował Czarnecki. — Nie spodziewałem
się tego... Im wszystko jedno, skąd wieje wiatr — wybuchnął poirytowany. — Ot, i stąd ta cholerna kraksa.
— Jak nie urok, to przemarsz wojsk — mruknął Maciążek. — A bandy grasują.
— Wiem coś i o tym — odpalił Czarnecki.
Niezwłocznie przystąpiono do wymiany śmigła i uruchomienia silnika. Nikła jednak była nadzieja, że
od razu zaskoczy. Trzeba było odkręcać każdy cylinder i wylewać wodę. Po upływie godziny silnik z
powrotem zmontowano i założono nowe śmigło. Z niecierpliwością czekano na moment rozruchu. Zaskoczy
czy nie? I stał się istny cud! Za pierwszym zerwaniem kompresji śmigło zakręciło się raźnie, silnik zaczął
pracować, jak gdyby nigdy nic. Zaraz też obie załogi otrzymały bojowe zadanie: przeprowadzić rozpoznanie
okolic Kryłowa, dokąd uciekła banda po nocnym napadzie na Hrubieszów, ustalić kierunek jej marszu,
ewentualnie także ostrzelać. Uzupełniono amunicję do Szkasów, zebrano kilkanaście granatów. Już po
dziesięciu minutach samoloty krążyły nad Kryłowem. Właśnie z pobliskiego lasu wysuwał się długi sznur
upowców. Pierwszy atakuje Maciążek, za nim nurkuje samolot Czarneckiego. Granaty rwą się na drodze.
Bandyci kryją się w rowach. Część upowców stara się uciec z powrotem do lasu. Mechanicy sieką z
karabinów maszynowych, ale i bandyci zaczynają ostrzeliwać samoloty z erkaemów. Maciążek i Czarnecki
robią ponowne zajście i znów na głowy upowców sypią się granaty. Jeszcze jeden zakręt i celne serie kładą
na przedpolu kilku śmiertelnie ugodzonych bandytów, a pozostali kryją się w gąszczu, na który mechanicy
zdążyli jeszcze zrzucić po wiązce granatów. Maciążek prędko nanosi na mapę miejsce wykrycia bandy i
piloci wracają na lądowisko w Hrubieszowie. Po upływie trzydziestu minut oddział operacyjny wyrusza
samochodami w kierunku Kryłowa i rozpoczyna przeczesywanie okolicznych lasów.
Tymczasem porucznik Maciążek otrzymuję z Warszawy telefon, aby natychmiast wracać do pułku,
gdyż ma zameldować się u dowódcy Wojsk Lotniczych, generała brygady Romeyki.
NOMINACJA
Nazajutrz dowódca pułku pułkownik Stanisław Basow i pilnie wezwany do Warszawy porucznik
Dionizy Maciążek siedzieli w hallu czekając niecierpliwie, aż poprosi ich adiutant generała. Po chwili
znaleźli się w obszernym gabinecie, w którym nad wielkim stołem, zasłanym mapami o różnej podziałce
stali nachyleni: dowódca Wbjsk Lotniczych gen. bryg. pil. Aleksander Romeyko, szef sztabu Wojsk
Lotniczych płk Wasyl Kadazanowicz i kilku starszych oficerów.
Generał przeniósł wzrok na przybyłych oficerów i rozpoczął:
— Pułkowniku Basow, wezwałem was i porucznika Maciążka, aby omówić zadanie wielkiej wagi,
udział eskadry lotnictwa łącznikowego w akcji zwalczania oddziałów UPA w Bieszczadach. Równocześnie
chcę was poinformować, że na dowódcę tej eskadry, która wejdzie w skład grupy operacyjnej „Wisła”,
wyznaczyłem porucznika Maciążka.
Maciążek pokraśniał — było to dla niego wielkie wyróżnienie, a generał Romeyko ciągnął dalej:
— Bandy ukraińskiego podziemia, działające na południowo-wschodnich obszarach Polski, a zwłaszcza
na terenach województwa rzeszowskiego i lubelskiego, w dalszym ciągu stosują bestialski terror wobec
ludności polskiej, a szczególnie wobec zwolenników władzy ludowej. Działalność dywersyjno-sabotażowa
UPA polega przede wszystkm na niszczeniu obiektów komunikacyjnych i gospodarczych, mordowaniu
ludności polskiej oraz organizowaniu napadów i zasadzek na pododdziały WP, posterunki MO i siedziby
władz administracyjnych. Jak wam wiadomo z doniesień prasy, w czasie wykonywania zadań służbowych w
zasadzce zorganizowanej przez sotnie „Hrynia” i „Stacha”, w rejonie miejscowości Jabłonki na drodze z
Baligrodu do Cisny, zginął z rąk bandytów generał broni Karol Świerczewski. Mordy, terror i dywersja
zmusiły więc rząd polski do podjęcia radykalnej decyzji, zlikwidowania faszystowskich band UPA. Na
podstawie zarządzenia Państwowego Komitetu Bezpieczeństwa z siedemnastego kwietnia bieżącego roku
oraz rozkazem Naczelnego Dowódcy WP z tego samego dnia powołano grupę operacyjną „Wisła” z
zadaniem ostatecznego zlikwidowania zbrojnych sił UPA na południowo-wschodnich terenach Polski.
Dowódcą grupy operacyjnej „Wisła” został generał brygady Stefan Mossor, jego zastępcą do spraw
bezpieczeństwa pułkownik Grzegorz Korczyński, a szefem sztabu pułkownik Chyliński.
Generał jeszcze bardziej nachylił się nad dwukilometrówką i zaczął objaśniać.
— Teren grupy operacyjnej „Wisła” podzielono na dwa obszary; obszar „S” — Sanok i obszar „R” —
Rzeszów. Siły bojowe obszaru „S” stanowią: szósta dywizja piechoty, siódma dywizja piechoty, ósma
dywizja piechoty oraz kombinowana dywizja Wojsk Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Siły obszaru
„R” stanowią: dziewiąta dywizja piechoty, kombinowany pułk z czwartej dywizji piechoty, kombinowany
pułk z dwunastej dywizji piechoty oraz oddział Milicji Obywatelskiej jako odwód grupy operacyjnej.
Ponadto pułk saperów, pułk samochodowy, pluton sanitarny i eskadra lotnicza w składzie jeden samolot
transportowy oraz dziewięć samolotów Po-2, której dowódcą, jak już mówiłem, został porucznik Dionizy
Maciążek. Głównym zadaniem eskadry będzie prowadzenie lotniczego rozpoznania na korzyść wojsk grupy
operacyjnej „Wisła”.
Szczegółowe zadania to: rozpoznanie rejonów dyslokacji i koncentracji band w Bieszczadach w rejonie
wideł rzek Wisły i Sanu oraz terenów położonych na południe od linii Sandomierz — Hrubieszów; ustalanie
kierunków ruchu band, grasujących na wymienionych terenach, a w szczególności w górzystych obszarach
Bieszczad; nękanie band ciągłymi lotami na rozpoznanie w dzień i w nocy; wykonywanie lotów
łącznikowych i transport rannych żołnierzy. Eskadra zostaje bezpośrednio podporządkowana dowódcy grupy
operacyjnej „Wisła” generałowi brygady Stefanowi Mossorowi i na jego polecenia będzie wykonywać loty
operacyjne. Tyle o zadaniach eskadry, a jeżeli chodzi o miejsce formowania i czas — poruczniku Maciążek
— będzie nim lotnisko w Jasionce koło Rzeszowa. Termin gotowości eskadry: dwudziesty pierwszy
kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku.
Trzy dni na sformowanie eskadry to bardzo mało — myślał porucznik Maciążek. Co gorsza, cały
latający i naziemny personel jest mi nie znany. Jaką wartość przedstawiać będą piloci? Jakiego wymagają
przeszkolenia?
Wiedział tylko, że w większości wywodzić się będą ze szkoły dęblińskiej, ostatnio uczestniczyli oni w
bombardowaniu zatorów w czasie powodzi.
Powodzie, pożary, katastrofy drogowe i kolejowe, nagłe zachorowania... W tylu już sytuacjach piloci
byli tymi, którzy wyrywali ludzi z objęć śmierci. Tym tragiczniejsze było więc to, że w pewnej sytuacji
nawet oni nie byli w stanie nic poradzić. Wtedy mianowicie, gdy odbywał swą bieszczadzką inspekcję
generał Karol Świerczewski — Walter. A przecież byli tak blisko, tak blisko...
ESKADRA PORUCZNIKA MACIĄŻKA
Z lotniska na Okęciu oderwał się Po-2. Pilotowany był przez porucznika pilota Dionizego Maciążka, a
w drugiej kabinie siedział starszy sierżant Marian Pawłowicz. Porucznik Maciążek rozmyślał o powadze
zadania, które postawił mu generał Aleksander Romeyko. Powierzono mu nie tylko sprzęt i ludzi, miał
odpowiadać za loty operacyjne na rzecz grupy generała Mossora. Mimo czekających go trudności nie
załamywał się i wierzył, że zadanie wykona. W lotach mających na celu rozpoznawanie band nabył już
sporo doświadczenia, na personelu latającym też można było polegać: załogi samolotów składały się na ogół
z wyborowych instruktorów i nawigatorów ze sporym nalotem. Również starszy sierżant Pawłowicz
wiedział, że czeka go harówka od świtu do późnego wieczora. Samoloty nie będą próżnować, a więc trzeba
będzie je utrzymywać w ciągłej gotowości technicznej. Usterki, defekty, przestrzeliny i całą gamę różnych
innych bolączek w większości wypadków trzeba będzie usuwać po gospodarsku, bo, jak dotychczas, z
częściami zamiennymi bywało różnie i chyba nic się nie poprawiło.
Punktualnie o ósmej samolot porucznika Maciążka dotknął zielonej murawy obok pasa lądowania na
lotnisku w Jasionce. Po dobiegu Maciążek pokołował w stronę południowego skraju lotniska i tu wyłączył
silnik. Zdjął skórzaną pilotkę, otarł rękawem kombinezonu pot. Ten sam gest wykonał pracujący w pobliżu
rolnik, który na widok samolotu przerwał na chwilę swą wędrówkę za pługiem. Jednego i drugiego czekała
ciężka praca.
*
Dziewiętnastego kwietnia 1947 roku w gabinecie komendanta Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie
pułkownika Madejskiego zastanawiano się nad wytypowaniem pilotów i nawigatorów do eskadry grupy
operacyjnej „Wisła”. Był to problem niełatwy do rozwiązania, gdyż w grę wchodzili tylko ci piloci, którzy
pod względem umiejętności pilotażowych i przygotowania nawigacyjnego posiadali największą praktykę.
Po długiej dyskusji, na wniosek majora Łagowskiego — st. nawigatora szkoły i poszczególnych
dowódców eskadr — do eskadry grupy operacyjnej „Wisła” zostali wyznaczeni piloci z trzeciej eskadry
szkolnej: ppor. Jerzy Figarski, ppor. Kazimierz Oleński i ppor. Grzegorz Winter oraz z czwartej eskadry ppor.
Bogdan Pałuczak. Na nawigatorów wytypowani zostali: ppor. Jan Dzieńkowski, ppor. Ignacy Krikszer, ppor.
Zbigniew Dereń, ppor. Jakub Połczyński i ppor. Marian Wojewódzki.
Wszyscy wymienieni piloci byli w „Szkole Orląt” instruktorami. Mieli na swoim koncie wiele lotów,
uczyli bowiem podchorążych i całymi dniami od świtu do późnych godzin wieczornych „wisieli” z nimi w
powietrzu. Mieli dużą praktykę lotniczą i nie raz i nie dwa dobrze dawali sobie radę w różnych
skomplikowanych warunkach lotów, które często zdarzały się w pracy instruktorskiej.
Nawigatorzy też mieli za sobą duży nalot — spędzili w powietrzu wiele godzin w dzień i w nocy,
prowadząc samoloty na różnych trasach. Mieli również za sobą egzamin z ostrego bombardowania, który
odbyli w czasie wiosennych powodzi, kiedy poligonem była Wisła z piętrzącymi się zatorami lodowymi pod
Kazimierzem, Puławami, Gołębiem i Dęblinem.
Rano dwudziestego pierwszego kwietnia z lotniska dęblińskiego oderwał się klucz samolotów Po-2,
biorąc kurs na Rzeszów. Prowadził go podporucznik nawigator Jan Dzieńkowski. Reszta personelu
latającego i technicznego miała być przerzucona samolotem transportowym. Śmiało rzec można, że piloci
lecieli jak na wojnę. To może nawet za mało powiedziane. Walki z bandami UPA w wielu wypadkach miały
charakter bardziej skomplikowanych niż na wojnie, ponieważ tam żołnierze wiedzieli, że mają przed sobą
wroga, linię frontu. W Bieszczadach wróg był zakonspirowany, działał z podziemia i dawał znać o sobie w
najbardziej nieoczekiwanym momencie nie przebierając w środkach i sposobach prowadzenia walki.
Odlatujących żegnali: komendant szkoły, szef sztabu, starszy nawigator szkoły i inni oficerowie.
Wszyscy życzyli im szczęśliwych lotów, szybkiej likwidacji band i prędkiego powrotu do szkoły. Byli i
najbliżsi, a wśród nich narzeczona podporucznika Dzieńkowskiego — Danuta, która przyszła pożegnać
swego chłopca. Gdy samoloty oderwały się od zielonej murawy lotniska, na jej długich, sztywno ku górze
odwiniętych rzęsach osiadły kropelki łez. Nic dziwnego — przecież mieli się wkrótce pobrać, a
niespodziewana wyprawa Janka na bandy UPA, kto wie na jak długo, przesunęła datę ślubu.
*
Było południe, kiedy samoloty wylądowały na lotnisku w Jasionce. Podporucznik Jerzy Figarski
zameldował dowódcy eskadry porucznikowi Maciążkowi przylot klucza. Później samoloty pokołowały na
wyznaczone stoiska. Do wieczora przylecieli jeszcze: ppor. Bolesław Balwirczak i ppor. Henryk Kulesza.
Wylądował również samolot Li-2, przywożąc pozostałych nawigatorów, mechaników i chorążego Franciszka
Sokoła, którego porucznik Maciążek wyznaczył na inżyniera eskadry. Z Warszawy przyleciał również
samolot transportowy C-47, którego dowódcą był kapitan Poliwoda, a drugim pilotem podporucznik
Zygmunt Danyłów. Na drugi dzień w Jasionce wylądowali: chorąży Bronisław Świątkowski, podporucznik
Mieczysław Rybak i chorąży Kazimierz Dziki. Za kilka dni dołączyli piloci: podporucznik Tadeusz Małecki
oraz chorążowie Mudry i Horbaczewski. Eskadra została wpisana na zaopatrzenie dywizji piechoty. Personel
latający miał otrzymywać suchy prowiant, ale znalazło się wiele chętnych gospodyń, które podjęły się
gotowania posiłków.
Do dyspozycji eskadry został przydzielony „gazik” i jeden samochód ciężarowy. Porucznik Maciążek
zamieszkał w domku położonym najbliżej lotniska. Jego kwatera spełniała rolę sztabu, a przy telefonie wciąż
czuwał oficer, pełniący obowiązki dyżurnego operacyjnego eskadry.
W ten sposób eskadra została skompletowana i porucznik Maciążek zameldował szefowi grupy
operacyjnej „Wisła” pułkownikowi Chylińskiemu gotowość eskadry do wykonywania działań bojowych.
— Cieszę się bardzo, poruczniku Maciążek — odpowiedział przełożony. — Zależy nam bardzo na
lotniczym rozpoznaniu, prócz tego planujemy, że samoloty będą używane w celach łącznikowych między
poszczególnymi ogniwami dowodzenia. Wiecie, Bieszczady to teren rozległy i nie zawsze w górach łączność
telefoniczna i radiowa gra, trzeba będzie ją często uzupełniać lotami eskadry. Wprawdzie będą tudności z
lądowaniem, teren ciężki, ale że macie dobrych pilotów, problem ten, sądzę, zostanie pomyślnie rozwiązany.
Zadanie będziecie otrzymywać bezpośrednio od generała Mossora względnie ode mnie. A więc od jutra
zabieramy się do roboty. Zaplanujcie loty na oblot terenu, niech piloci zapoznają się z warunkami
prowadzenia samolotu w terenie górzystym.
— Tak jest, obywatelu pułkowniku — zapewnił por. Maciążek.
*
Zapał u pilotów i nawigatorów do latania był wielki. Po kilku dniach eskadra dotarła się, dopasowali się
również mechanicy. Warto podkreślić wielką ich pracowitość, bez względu na porę dnia i warunki
atmosferyczne dokonywali przeglądów samolotów, uzupełniali paliwo i amunicję: bez ich sumiennej pracy
eskadra nie mogłaby podołać wymaganiom, jakie stawiało dowództwo grupy operacyjnej „Wisła”.
BIESZCZADZKA LEKCJA
Samoloty jak pracowite pszczoły całymi godzinami wisiały nad Bieszczadami i nękały upowców w
dzień i w nocy. Piloci na zmianę prowadzili rozpoznanie lotnicze. Patrolowali drogi, szosy, przelatywali nad
olbrzymimi masywami leśnymi, rozległymi połoninami i szerokimi dolinami. Przerzucali dowódców do
najbardziej wysuniętych i niebezpiecznych rejonów, transportowali rannych, dowozili żywność oraz prasę i
często brali bezpośredni udział w niszczeniu band ogniem karabinów maszynowych i wiązkami granatów.
Nigdy pilotom i nawigatorom nie zabrakło roboty. Z początku trudno im było przyzwyczaić się do tak
ogromnego wysiłku fizycznego i psychicznego, stale połączonego z wielkim ryzykiem dostania się w ręce
ukraińskich nacjonalistów. Ale jak to zwykle bywa, po pewnym czasie przywykli do wszystkich trudów i
niebezpieczeństw, latali tak, jak gdyby byli u siebie w szkole, na własnym lotnisku.
*
Pewnego dnia porucznik Maciążek wystartował z generałem Mossorem na rozpoznanie rejonu wzgórza
Kotylnica znajdującego się w widłach rzeki Solinki i Wetlinki. Działała tam banda „Bira”. Na stokach
Kotylnicy generał zaobserwował większy oddział upowców. Chodziło o to, aby jak najszybciej zrzucić
naszym oddziałom w Wołkowyi meldunek wraz z rozkazem. Pilot skierował samolot ku północy i leciał
wzdłuż Solinki. W pewnym momencie już niedaleko Wołkowyi samolot znalazł się w głębokim wąwozie.
Trzeba było zrzucić meldunek, ale nie było to łatwe, bo „kukuruźnikiem” zaczęło targać na wszystkie strony.
W każdej chwili samolot mógł się roztrzaskać o skały. Na tym nie koniec. Stało się coś, czego Maciążek nie
potrafił sobie wytłumaczyć. Oto samolot zaczął raptownie spadać. Co gorsze, stery przestały reagować.
Wydawało się, że sytuacja załogi jest przesądzona, że Po-2 rozbije się jak butelka o skaliste dno wąwozu.
Ale nagle jakaś niewidzialna siła porwała samolot do góry i wyniosła go ponad wierzchołek Czaków. Stery
zaczęły działać normalnie i dopiero teraz Maciążek pojął, gdzie leżała przyczyna niespodzianek. Oto w
wąwozie ciepłe powietrze było tak mocno rozrzedzone, że „kukuruźnik” stracił stateczność, dopiero później
wstępujące prądy powietrzne uchwyciły go i wyrzuciły do góry, to uratowało załogę od śmierci. Meldunek
został zrzucony nieco dalej, niż zamierzano, lecz trafił w ręce przechodzącej tamtędy drużyny piechoty. Lot
był jednak wyjątkowo pożyteczny, bo i udało się rozpoznanie, i był nadprogramową lekcją poglądową dla
pilota, że nie należy wlatywać w jary i wąwozy w czasie upałów.
PODWÓJNY TRAF
Tego ranka, gdy piloci porucznika Maciążka zebrali się przy samolotach, lotnisko nie obeschło jeszcze z
perlącej się srebrzyście rosy. Tu, w Jasionce, był na szczęście asfaltowy pas, dzięki któremu można było
uniknąć przemoczenia obuwia. Gdzie indziej poranne zbiórki kończyły się katarem. O tym, żeby mieć buty
na zmianę, nie można było marzyć. Kłopoty z obuwiem odczuwało całe wojsko. Piechurom z tego powodu
wyrażano współczucie, z lotników natomiast pozwalano sobie dowcipkować:
— Po co wam buty? Latać można boso...
— Dziś, zgodnie z tabelą lotów, będziecie wykonywać loty po kręgu i do strefy — poinformował
pilotów dowódca eskadry. — Natomiast na zapoznanie się z rejonem przyszłych lotów operacyjnych poleci
ze mną podporucznik Małecki. Na czas mojej nieobecności kierownikiem lotów zostaje podporucznik
Kulesza. To wszystko; do maszyn rozejść się!
Po dziesięciu minutach Małecki zameldował gotowość do lotu. Maciążek skontrolował, czy pilot
prawidłowo wykreślił trasę. Silnik zaczął pracować Do pierwszej kabiny wsiadł Małecki, do drugiej
Maciążek. Jeszcze kilka minut i samolot oderwał się od pasa. Lecieli do Sanoka. Lotem koszącym, tuż nad
drzewami. Taka wysokość była najbezpieczniejsza; duża prędkość kątowa stwarzała upowcom trudności w
celowaniu. Lot koszący w górach wymagał od pilota doskonałej techniki oraz szybkiej orientacji przy
porównywaniu terenu z mapą. Piloci musieli więc odbywać z dowódcą eskadry tak zwane loty zapoznawcze.
Wiadomości o technice lotu koszącego, wyniesione ze szkoły, nie na wiele się przydawały. Tu przeszkody
terenowe brało się pod skrzydło, przelatywało się między drzewami, szczytami górskimi i skalnymi
wyrwami. Czasem piloci, chcąc uniknąć zestrzelenia, musieli się zamieniać w cyrkowych ekwilibrystów.
Takie loty porywały i pasjonowały, choć były najeżone niebezpieczeństwami. Sztuką też było prowadzenie
obserwacji. Pilot musiał stale patrzeć przed siebie, wyszukując wzrokiem cele. Tę i wiele jeszcze innych
umiejętności zdobywał właśnie podporucznik Małecki.
Między Leskiem a Baligrodem, gdy lecieli nad rozległym kompleksem lasów, Maciążek zauważył
wydostającą się spomiędzy drzew błękitnawą smugę dymu. Klepnął po ramieniu pilota, a ten —
zorientowawszy się szybko — położył maszynę w lewy zakręt. Znaleźli się nad miejscem, z którego unosił
się dym. Na dużej polanie gromada ludzi krzątała się wokół ogniska. Jedni byli w koszulach, drudzy w
ubraniach cywilnych, inni w mundurach wojskowych. Nagłe pojawienie się samolotu spowodowało wśród
nich zamieszanie.
— Jeszcze jedno zajście — krzyknął porucznik Maciążek do pilota. — Przymiarkę mamy już za sobą...
Małecki położył „kukuruźnika” w głęboki zakręt i obleciawszy kawałek lasu skierował go ponownie
nad polanę. Porucznik Maciążek położył na kolanach skrzynkę z granatami F-1 i cztery z nich szybko
nawlókł na stalowe kółko. Gdy samolot znalazł się nad skrajem polany, wyciągnął zawleczkę bezpiecznika i
wyrzucił ładunek przez burtę. Potężny wybuch był dowodem, że granaty eksplodowały. Maciążek spojrzał
za siebie. Nad lasem unosiły się kłęby czarnego dymu. Wszystko wskazywało na to, że ładunek trafił w
ognisko. Równocześnie porucznik Maciążek popatrzył na stery. Stwierdził, że pionowy i poziomy statecznik
jest podziurawiony. A więc nie wszyscy upowcy potracili głowy. Byli i tacy, którzy sięgnęli po erkaemy i
szmajsery, stąd te przestrzeliny. Porucznik Maciążek chwycił za drążek sterowy, poderwał energicznie
maszynę do góry, a następnie przypikował. Stery działały. Odetchnął. Nie mówiąc o niczym Małeckiemu
kazał kontynuować lot. Po kilku minutach przelecieli Baligród i skierowali się w stronę Przełęczy
Łupkowskiej. Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i lesista. Tym razem odcinek trasy minęli
spokojnie. Zakręt w lewo, tor kolejowy, Solinka i Cisną.
— A teraz wal prosto do Ustrzyk — krzyknął Maciążek. — Tylko uważaj na góry...
Podporucznik Małecki kiwnął głową i zwiększył obroty silnika, co zapewniło samolotowi lepszą
stateczność i manewrowość. Właśnie przelatywali nad wsią Przysłup, za którą rozciągał się obszar
uprawnych pól. Nagle Maciążek wychylił się po pas z kabiny.
— Zdaje mi się, że widziałem błyski broni — wyjaśnił pilotowi. — U tych ludzi na polu...
Małecki wzruszył ramionami.
— Chyby błysnął ci lemiesz pługa. Widzisz przecież, konie ciągną pług. A tamci — wskazał na grupę
mężczyzn — rozrzucają gnój.
— Nie gadaj i zakładaj głębszy wiraż. Tylko patrzeć jak tamci pociągną do nas z automatów.
Samolot położył się w głęboki zakręt. Strzałka skrętomierza mocno wychyliła się w prawą stronę, a
kulka pochyłościomierza stanęła w centrum przyrządu. Siła odśrodkowa przydusiła załogę do siedzenia, aż
pociemniało w oczach. Pole przez ten czas opustoszało. Pozostał tylko chłop z końmi. Reszta skryła się za
opłotkami.
— Leć prosto na chałupę — rozkazał Maciążek. — I przyciśnij jeszcze samolot...
Nim porucznik Maciążek zdążył dokończyć zdanie, zza płotu zawarczał erkaem. Podporucznik Małecki
znowu zwiększył obroty silnika i drążek sterowy oddał od siebie. Strzałka prędkościomierza przesunęła się
na tarczy. Samolot nurkował w stronę krzaków. Podporucznik Małecki wpatrywał się z zapartym tchem w
gęstwinę, z której gnały naprzeciw pociski zapalające. Jeszcze kilka sekund i cień samolotu nakrył karabin
maszynowy z upowską obsługą. Za chwilę rozległ się potężny huk i snop ziemi wytrysnął w górę. To
porucznik Maciążek wyrzucił kasetę z granatami.
— Tadeusz! Dawaj w prawo! Oni wieją do lasu.
— Mam rozwaloną busolę i diabelnie piecze mnie twarz — poskarżył się pilot.
— Pruj nad las — powtórzył dowódca.
Podporucznik Małecki z prawego zakrętu wyskoczył do góry jak z procy. Porucznik Maciążek
przycisnął mocno kolbę erkaemu i otworzył ogień. Bandyci uciekali w popłochu. Diegtiariow grał długimi
seriami. Tu i tam sylwetka upowca przywierała do ziemi, aby po chwili znowu poderwać się do biegu. Wielu
padało na wznak, więcej już się nie podnosząc — widać było niemal, jak z ich twarzy ucieka życie. Gdy
samolot znalazł się nad lasem, został ponownie ostrzelany. Tu trudniej było odnaleźć bandytów. Trzeba było
zresztą zaniechać nalotu, ponieważ Małeckiego zranił odprysk szkła z rozbitej przez pocisk busoli.
— Przyjmuję stery — zdecydował Maciążek. — Bez busoli nic byś nie zdziałał. Musisz teraz opatrzyć
sobie ranę.
Tadeusz puścił drążek sterowy i zaczął szukać opatrunku. Tymczasem samolot minął las i wyskoczył
nad drogę prowadzącą po zboczu góry. W dole szła kompania żołnierzy, w ugrupowaniu bojowym. W niebo
wystrzeliły kolejno po dwie białe i czerwone rakiety. To sygnał, że maszerowali nasi. Porucznik Maciążek
stanął w krąg, a Małecki sięgnął po mapnik. Położył na nim kawałek papieru i narysował szkic oraz skreślił
krótki meldunek. Kiedy Maciążek zobaczył, że meldunek został przyjęty przez żołnierzy, pomachał im
skrzydłami i skierował maszynę na północ.
Po upływie godziny samolot wylądował w Jasionce. Z kabiny wyszli piloci. Mając ziemię pod stopami
poczuli się jak nowo narodzeni. Rzeczywiście, mieli szczęście, gdyż jedna z kul przebiła ster głębokości w
pobliżu węzła mocowania, a całe usterzenie ogonowe było podziurawione jak sito.
Po dwu dniach wyjaśniła się zagadka z chłopem, który orał pole, i wieśniakami rozrzucającymi gnój.
Oddział kabewiaków od dłuższego czasu ścigał czotę „Bira”, która we wsi Przysłup zniknęła jak kamfora.
Kiedy po godzinie oddział znalazł się we wsi, poza dziećmi i starcami nikogo nie znalazł. Tylko w polu orał
chłop, a kilku wieśniaków rozrzucało gnój. Przeszukano wieś, ale bez rezultatu. Pościg ruszył dalej w
kierunku gór. Po kilku godzinach bandyci wyszli z bunkrów znajdujących się w chałupach. Natomiast
wieśniacy rozrzucający gnój sięgnęli po broń ukrytą pod skibami roli. Właśnie w tym czasie nadlecieli
porucznik Maciążek i podporucznik Małecki, oni to rozszyfrowali fortel upowców.
O KROK OD TRAGEDII
W sercu Bieszczad zachodnich, wtopione w górski krajobraz, nad potokami Wołosatką i Rzeczycą, leżą
Ustrzyki Górne. Tędy biegnie główne unerwienie dróg, prowadzących na połoniny Caryńską i Wetlińską, w
kierunku szczytów: Wielka Rawka, Tarnica, Krzemień, Bukowe Berdo i Halicz. Większość z nich jest
zalesiona aż po wierzchołki, inne mają trawiaste stoki, ciągnące się graniami rozległe połoniny. Lasy są tu
potężne — rosną w nich świerki dochodzące często do pięćdziesięciu metrów wysokości i legitymujące się
wiekiem pięciuset lat, a także sosny i wspaniałe buki. Kto zapadł w ich gąszczu, tego trudno było odnaleźć.
Nic więc dziwnego, że upowcy, obeznani z krętymi ścieżkami tego górskiego i leśnego labiryntu, czuliby się
tu bezpiecznie jak w chałupie za piecem, gdyby nie samoloty.
Podporucznik Balwirczak i kapitan Zgnilec pilnie obserwowali teren, nad którym lecieli. Często pilot
wykonywał dodatkowo dwa, trzy okrążenia nad jarem lub rozległą połoniną, bacznie wypatrując
podejrzanych ruchów. Dawno zostały za nimi Pszczeliny i Bereżki. Przelecieli Ustrzyki Górne i zbliżali się
do wsi Wołosate. Rude plamy wypalonych zagród, kikuty kominów, opuszczone pola i bezład w
czereśniowych sadach świadczyły, że nie tak dawno przeszła tędy wataha upowców i niemal zmiotła wieś z
powierzchni ziemi. Na końcu wsi bielały brzozowe krzyże. Podporucznik Balwirczak wykonał nad
cmentarzyskiem głęboki zakręt; mając z lewej strony Beskid Wołosacki i Kiczerę, z kursem trzystu
czterdziestu stopni poleciał w kierunku wsi Berehy Górne. Kiedy dolatywał do Wierchu Wyżniańskiego,
między potokiem Rzeczyca a drogą do Ustrzyk Górnych z Bereh, zobaczył na drodze kilka furmanek, obok
których szły grupy uzbrojonych ludzi. Zgodnie z otrzymaną w sztabie dywizji informacją w tych okolicach
nie należało spodziewać się własnych wojsk, więc musiał to być oddział upowców. Na wszelki jednak
wypadek kapitan Zgnilec wystrzelił umowną rakietę. Oddział maszerował dalej, nie odpowiadając
wystrzeleniem rakiety, która określiłaby jego tożsamość. A więc na pewno upowcy! Trzeba ich przywitać
wiązkami granatów i ogniem erkaemu. Jeszcze jedno zajście. Niby na poligonie Balwirczak stawia samolot
na kurs bojowy, a kapitan Zgnilec chwyta za granaty. Niepokoi ich jednak, dlaczego wśród atakowanych nie
powstaje żaden ruch — nie rozbiegają się ani nie chronią, zachowując spokój. Dopiero w ostatniej chwili
rzecz się wyjaśnia. Umowne rakiety — zielona i czerwona — zostają wystrzelone.
Wiązka granatów, które Zgnilec zdążył już odbezpieczyć, poleciała do potoku, górskie echo powtórzyło
groźną eksplozję, która na szczęście nikomu nie wyrządziła krzywdy. Soczyste przekleństwa posłane
żołnierzom echa już nie miały, czego załoga nie mogła sobie darować. Po przylocie do Sanoka wyjaśniło się,
że zamokły biedakom naboje do rakietnic, stąd zwłoka, która o mało nie spowodowała tragedii.
WYŚCIG ZE ŚMIERCIĄ
Na wschód od wsi Wojtkówka, a na północ od Jureczkowej, wznosi się malownicze wzgórze kształtem
przypominające przyczajonego pająka. Pokrywają je stare bukowe lasy, gdzieniegdzie poprzetykane
odcinającymi się wyraźnie skupiskami modrzewi. Wzniesienie to odznacza się puszczańską scenerią, dzikim
charakterem stoków i parowów o stromych, przepaścistych zboczach.
Pluton podporucznika Jana Bogacza już od dwóch godzin posuwał się w górę potoku Mszaniec. Teren
był ciężki, pokryty lasami, a najeżona głazami i zwaliskami drzew górska ścieżka kryła w sobie wiele
niespodzianek. Podporucznik uzbrojony w pepeszę i obładowany jak każdy żołnierz granatami i amunicją
piął się z wysiłkiem pod górę, często ocierając pot z czoła. Za nim ciągnęli sznurem żołnierze. Ci prócz
plecaków, łopatek i broni osobistej, nieśli także erkaemy, po jednym na drużynę. Wszyscy byli zmęczeni.
Jedynie świadomość, że cel wyprawy jest niedaleki, dodawała im sił. Gdzieś w pobliżu musiała znajdować
się droga z Wojtkówki do Kwaszenina, tam też spodziewafi się spotkać batalion, który od kilku dni staczał
utarczki z sotnią „Łastiwki” i być może potrzebował wsparcia.
Tak też było w istocie. Sotnia „Łastiwki” wykorzystując własne źródła dowiedziała się, że batalion
zmierza do Kwaszenina i będzie musiał przejść przez skalisty wąwóz. Kiedy czoło kolumny znalazło się w
wąskim gardle — zaczajeni na urwistych krawędziach wąwozu striłci „Łastiwki” obrzucili żołnierzy
granatami i ostrzelali ich z broni maszynowej. Ale czoło batalionu, wykorzystując skalne uskoki i szczeliny,
mimo zaskoczenia, przystąpiło błyskawicznie do ataku. Pociski bębniły po drodze jak grad. Widok zabitych
i rannych kolegów potęgował w żołnierzach uczucie determinacji. Kilkunastu piechurów zdążyło dopaść
skalnych zwalisk — niczym kozice przeskakiwali od głazu do głazu, wspinając się coraz wyżej. Kilku
spadło strąconych seriami szmajserów — reszta wśród huku, dymu i deszczu skalnych odprysków parła
dalej. Tymczasem część batalionu zdążyła wycofać się z wąwozu i pod osłoną drzew rozpoczęła dwustronne
oskrzydlanie sotni. Na jednym ze skrzydeł doszło do boju na bagnety.
Gdy z pomocą batalionowi przyszedł pluton podporucznika Jana Bogacza, bitwa dobiegała końca. Na
drodze leżeli zabici i ranni. Trzeba było zaopiekować się nimi jak najprędzej. Rany niektórych żołnierzy
były groźne. Zanim dobiegli sanitariusze, Bogacz wydał swoim ludziom rozkaz, aby opatrzyli kolegów. Sam
nachylił się nad młodym szeregowcem, który otrzymał postrzał w brzuch. Rannych układano na noszach i
wynoszono pośpiesznie z wąwozu. U wlotu wąwozu stał przy radiostacji zastępca dowódcy batalionu.
Nerwowo przynaglał operatora, aby jak najszybciej połączył się ze sztabem dywizji w Sanoku. Stawką było
życie wielu żołnierzy, którym potrzebna była natychmiastowa pomoc chirurgów ze szpitala w Rzeszowie.
Po kilku minutach wywoływania nawiązano łączność z dowództwem dywizji. Podporucznik Bogacz
wyraźnie słyszał, jak porucznik natychmiast żądał samolotów. Inaczej rannym groziło wykrwawienie i
śmierć.
*
Na lotnisku w Sanoku ożywiony ruch. Ociekający potem mechanicy szybko podwieszają pod skrzydła
czterech samolotów Po-2 specjalne kołyski do przewożenia rannych. Cały personel techniczny i latający
pomaga w przygotowaniu maszyn do wylotu. Robota idzie sprawnie. Nikogo nie potrzeba przynaglać, każdy
rozumie, że od jego wysiłku i pośpiechu zależy życie rannych żołnierzy. Piloci: podporucznik Henryk
Kulesza, chorąży Roman Czajkowski, podporucznik Grzegorz Winter i podporucznik Tadeusz Małecki,
kreślą trasy i wykonują związane z lotem obliczenia. Każda zaoszczędzona minuta oznacza dla rannych
szansę przeżycia. Po kwadransie samoloty są już w powietrzu, wioząc dwóch lekarzy i jednego felczera oraz
niezbędny sprzęt medyczny i leki. Kiedy zbliżali się do celu, jako ustalony sygnał wystrzeliły w górę
czerwone i zielone rakiety, a na polanie zabielały wyłożone płachty.
Samoloty rozluźniły szyk. Kulesza redukuje obroty i lewym ślizgiem od strony potoku Mszaniec
podchodzi do lądowania. Ostry prąd powietrza zapiera dech — lądowanie nie należy do łatwych. Tuż nad
wysoką trawą pilot wyprowadza samolot ze ślizgu i siada: za nim przyziemiają Czajkowski, Winter i
Małecki. Już na ich spotkanie biegną sanitariusze, niosąc na noszach rannych. Z samolotu wyskakują
lekarze. Transport rannych idzie sprawnie. Niektórzy z nich są mocno skrwawieni, na ich pergaminowych
twarzach malują się cierpienie i ból. Do dwóch kołysek kładzie się po jednym rannym, w drugiej kabinie
umieszcza się trzeciego: cztery samoloty zabierają więc na raz dwunastu. Kulesza unosi rękę do góry —
nabierając rozbiegu po lekko pochylonym zboczu samolot ciężko odrywa się od murawy i wzbija ponad
leśny masyw. Po chwili startują ze swoimi rannymi Małecki, Czajkowski i Winter. Nie ma czasu na
wykonanie rundy. Nabierają wysokości na pełnych obrotach i dużych kątach natarcia. Do lotniska Jasionki w
Rzeszowie mają siedemdziesiąt cztery kilometry, a muszą się spieszyć, bo czekają ich dwa rejsy. Samoloty z
wysiłkiem pną się ponad wierzchołkami Łomny, Andzionki, Morochów. Powietrze jest rozgrzane,
maszynami rzuca gwałtownie. Piloci starają się nie dopuścić do przechyłów i noszenia, które powodują
dodatkowe cierpienia rannych. Pamiętają również o tym, że jak najprędzej trzeba nabrać bezpiecznej
wysokości. Przecież przelatują nad terenami, gdzie grasują bandy „Kryłacza”, „Burłaka” i „Żubryda”. Z
drugiej strony nie mogą lecieć zbyt wysoko, bo zmniejszone ciśnienie atmosferyczne może u rannych
wywołać silne krwotoki.
Po kwadransie samoloty mijają San, za piętnaście minut powinien być Rzeszów i lotnisko Jasionka nad
Wisłokiem. Podporucznik Małecki spogląda z niepokojem na kołyskę. Wydaje mu się, że ranny nie żyje.
Jego twarz jest blada, a usta otwarte. Pilot wciska obroty aż do oporu. Samolot wyraźnie wysuwa się do
przodu, a na prędkościomierzu przybyło dziesięć kilometrów; oznacza to kilka minut zysku, od których
będzie zależało życie żołnierza. Na horyzoncie już wieża kościelna. Piloci redukują obroty i lotem
ślizgowym kierują maszyny w stronę Jasionki.
Kilka sanitarek ze szpitala w Rzeszowie na sygnale i pełnym gazem pędzi na lotnisko. Tylko drzewa
migają. Jeszcze pięć, jeszcze trzy, jeszcze dwa kilometry! Zdążyli! Samoloty dopiero kołują w stronę drogi.
Sanitariusze szybko przenoszą rannych do sanitarek. Lotnicy wykręcają maszyny i startują do kolejnego lotu.
Znów lecą nad szczytami i masywami leśnymi. Nie szczędzą wysiłku. Zapomnieli o jedzeniu, zmęczeniu —
wiedzą, że koledzy czekają na ich pomoc. Wyścig ze śmiercią musi być wygrany.
*
W sotni „Łastiwki” została zaledwie połowa ludzi. Zginął czotowy „Zirka”. Ciężkie rany odniósł
czotowy „Zymnyj”. Kilka rojów zupełnie rozbito. Zginęli obydwaj żandarmi. Bój w wąwozie pochłonął
wielu striłciw. To, co zostało — wcale nie było podobne do bojowej i prężnej sotni, która jeszcze nie tak
dawno dla sławy „Samostijnoj Ukrainy” dokonała napadu na wieś Zahutym. Pozostało im jak najprędzej
dostać się do masywu górskiego Chwaniów i tam w bunkrach podleczyć rany i uzupełnić sotnię. Grunt palił
się im pod nogami. Coraz gorzej było z zaopatrzeniem. Sotenny „Łastiwka” nie miał powodów do
zadowolenia i czarne myśli coraz częściej rozsadzały mu głowę.
NOC I MGŁA
— Poruczniku Kulesza — zaczął pułkownik Basow — potrzebny jest nam pilot o dużej praktyce w
lotach nocnych. Dowództwu grupy operacyjnej „Wisła” zależy, aby oddziały upowskie były nękane z
powietrza nie tylko w dzień. Waszym zadaniem będą loty na rozpoznanie w nocy i niszczenie ognisk celem
uniemożliwienia upowcom gotowania posiłków. Rajdy będziecie wykonywać z lotniska w Jasionce koło
Rzeszowa. Zanim porucznik Maciążek przeszkoli w nocnych lotach pozostałych pilotów, cały ciężar pracy
będzie spoczywał na waszych barkach. Życzę powodzenia, a ściślej, dobrych nocy.
Pawłowicz zameldował, że silnik został wypróbowany i maszyna jest gotowa do lotu. Kulesza siadł do
pierwszej kabiny, Krikszer do drugiej. Warknął silnik. Kulesza jeszcze raz rzucił okiem na przyrządy z
fosforyzowanymi strzałkami. Migając pozycyjnymi światłami, poprosił o zezwolenie na wykołowanie.
Mechanicy równocześnie wyciągnęli podstawki spod kół i samolot, kiwając się ze skrzydła na skrzydło,
pokołował na start. Jeszcze kilka chwil i „kukuruźnik” oderwał się od lotniska. Pilot zrobił rundę, sprawdził
wskazania przyrządów i po wprowadzeniu poprawki na wiatr wziął kurs sto siedemdziesiąt stopni. Samolot
łagodnie piął się pod niebo. Silnik rytmicznie pracował, a z rur wydechowych wydostawały się czerwone
jęzory płomieni. Po nabraniu tysiąca metrów Kulesza drążek sterowy lekko oddał od siebie, ustawił samolot
w locie prostolinijnym i zredukował obroty śmigła do tysiąca sześciuset pięćdziesięciu na minutę. Nawigator
zwiększył jarzenie świateł w kabinie i pilnie wpatrywał się w mapę. Upewniwszy się, że poprawka na wiatr
jest wniesiona prawidłowo, z przyjemnością zaczął obserwować ciemne plamy lasu, niezwykle malowniczo
wyglądające z lotu ptaka.
Po piętnastu minutach zalśniły pod nimi wody Sanu, w których srebrzyście odbijały się gwiazdy. Mimo
pracy silnika wydawało się, że wokół panuje idealna cisza, że samolot płynie po niebie niczym łódka
niesiona falą. Lecz był to tylko pozorny spokój. Właśnie pod osłoną nocy, w zagubionych w górskich
ciemnościach wioskach, rozgrywały się często sceny bieszczadzkiego dramatu pisanego ostrzem „tryzuba”.
Załoga wypatrywała więc, czy nie zabłyśnie gdzieś jakieś światło lub ognisko. Ale wszędzie panowała
ciemność, tylko przed sobą mieli anemiczną łunę — to paliły się elektryczne światła Sanoka. Kiedy
przelatywali nad miastem, z północnego krańca wystrzeliły w niebo trzy rakiety — sygnał, że na lądowisku
służba dyżurna czuwa, że znaki lądowania są wyłożone, Kulesza zwiększył obroty i samolot zaczął znowu
nabierać wysokości — musieli osiągnąć tysiąc pięćset metrów, gdyż przed nimi wyłaniały się coraz wyższe
góry. Przelecieli Osławę i Kalniczkę — dwa potoki górskie, i znaleźli się nad Baligrodem. Tu znów wzbiły
się pod niebo rakiety. W odpowiedzi podporucznik Kulesza kilkakrotnie nacisnął włącznik świateł
pozycyjnych, które zamrugały umownie do ludzi na ziemi.
Po dalszych sześciu minutach lotu nawigator polecił zrobić zakręt w lewo i stanąć na kursie sto dziesięć
stopni. Właśnie minęli Cisnę i przelecieli Solinkę. Teraz samolot zmierzał w kierunku Ustrzyk Górnych. Był
to obszar, na którym grasowały bandy „Hrynia” i „Bira”. W każdej chwili należało się spodziewać, że palące
się ogniska zdradzą miejsce biwakowania upowców. Pilot i nawigator zwiększyli czujność i jeszcze bardziej
wytężyli wzrok. Do kabiny zaczęło wdzierać się ciepłe powietrze. Nastąpiło zjawisko inwersji, polegające na
tym, że górne warstwy atmosfery zalegają masy powietrza cieplejsze niż nad ziemią. A więc sprawdziły się
przewidywania Krikszera — pomyślał Kulesza. — W rezultacie może być nad lotniskiem mgła.
Nie było czasu na dalsze medytacje, gdyż z lewa rozciągała się długim pasmem Połonina Wetlińska, a
na jej przedłużeniu Połonina Caryńska. A co najważniejsze, tu i ówdzie błysnęły ognie — znak, że upowcy
krzątali się przy sporządzaniu posiłków. Samolot znajdował się nad Wetliną. Kulesza raptownie zrobił skręt
w lewo i przymykając gaz skierował się w stronę najbliższego z ognisk. W tym czasie podporucznik
Krikszer położył na kolanach wiązkę granatów. Samolot nabierał coraz większej prędkości, liny wiążące
płaty wydawały ostry poświst, a skrzydła lekko wibrowały. Ognisko raptownie zaczęło przygasać, a w stronę
nurkującego samolotu skierowały się białe smugi zapalających pocisków. Upłynęły trzy minuty lotu pełnego
napięcia i maszyna znalazła się nad miejscem, w którym dogorywało ognisko. Krikszer wychylił się przez
lewą burtę i wyrzucił najpierw jedną, a później drugą wiązkę granatów. Samolot lekko zakołysał — to
podmuch, który powstał w czasie eksplozji granatów, dał znać, że maszyna była blisko, może nawet zbyt
blisko, miejsca wybuchu. Krikszer mocno przydusił do ramienia kolbę Szkasa i długimi seriami ostrzelał
polanę. Upowcy też nie próżnowali. Za samolotem biegły czerwone pasma rozświetlonych pocisków. Ich
smugi były coraz wyraźniejsze i krzyżowały się coraz bliżej pod i przed samolotem. Nagle dał się słyszeć
ostry gwizd. To jeden z pocisków ześliznął się po karterze.
— Nie działa benzynomierz — poinformował kolegę pilot.
Równocześnie nerwowo spojrzał na manometr ciśnienia benzyny i oleju. Przyrząd wskazywał normalne
działanie instalacji paliwowej — mógł odetchnąć z ulgą. Przymusowe lądowanie w terenie górzystym, w
nocy, pod ostrzałem — to byłby koniec. Ale załoga miała ten przysłowiowy łut szczęścia i z ciężkiej opresji,
jak na razie, wyszła bez szwanku. Pilot zrobił prawy zakręt bojowy. W ten sposób wydostał się z pola
rażenia karabinów maszynowych. Nawigator szybko zaznaczył na mapie miejsce, w którym wykryli bandę,
a następnie przyjął kurs trzysta pięćdziesiąt stopni. Kiedy trochę odetchnęli, zauważyli, że pod samolotem
ścielą się białe pasma. To była mgła — największy nieprzyjaciel pilotów. Trzeba było jak najszybciej uciec
przed nią w górę.
— Jak długo jesteśmy w powietrzu? — spytał pilot.
— Jak długo? — Krikszer popatrzył na dziennik pokładowy. — Półtorej godziny.
— Możemy jeszcze wisieć w powietrzu dwie i pół! Spodziewam się, że przez ten czas mgłę przegoni
wiatr.
— Sądzę, że tak. Tym bardziej że wiatr zmienił kierunek i teraz wieje ze wschodu. Za godzinę
powinniśmy być nad lotniskiem.
Samolot z kursem północnym leciał w kierunku Rzeszowa. Lot był trudny, gdyż wokół panowała
głęboka noc, a pod spodem ścieliła się mgła rozświetlona księżycem. Poczuliby się beznadziejnie zagubieni i
samotni, gdyby nie równomierna praca silnika i miarowy rytm śmigła.
Lecz mgła wisiała również nad Rzeszowem. Służba startowa wyraźnie słyszała warkot w powietrzu, ale
była bezsilna. Załoga sama musiała decydować o swoich losach.
— Myślę, że trzeba będzie polecieć w kierunku wschodnim, skąd wieje wiatr — powiedział nawigator.
— Może tam nie ma tej cholernej mgły.
— Dobrze — zgodził się pilot.
Wzięli kurs na odległy o siedemnaście kilometrów Łańcut. Im bardziej posuwali się na wschód, tym
mgła była rzadsza. Gdy znaleźli się nad miasteczkiem, widać było światła. To lotników podniosło na duchu.
— Tu trzeba będzie zaczekać — zdecydował Kulesza.
Samolot zaczął robić płytkie półósemki.. Była godzina pierwsza czterdzieści. Za godzinę powinien być
świt — pomyślał Kulesza. — Ale za godzinę skończy się też benzyna.
Po dziesięciu minutach byli znów nad lotniskiem. Wydawało się, że mgła rzednie, bo nad górną
krawędzią pojawiły się rakiety. To strzelała dyżurna służba startowa.
Jednak trzeba było jeszcze zaczekać. Wrócili nad Łańcut. Teraz co chwilę pilot i nawigator spoglądali
na zegarki. Najgorsze było to, że nie mogli sprawdzić, ile jest benzyny — paliwomierz nie działał. Czas
niezmiernie się dłużył, w napięciu wsłuchiwali się, czy silnik nie milknie. To było chyba najgorsze.
Pierwsza pięćdziesiąt dziewięć. Na wschodniej stronie nieba zaczął się powoli rodzić świt. Niebo z
atramentowej barwy zaczęło stopniowo przybierać spopielałą, potem coraz bardziej stalową, by w końcu
pokryć się bladymi smugami pierwszych blasków porannej zorzy.
Kulesza skierował samolot znowu nad lotnisko. Tym razem nad Jasionką, pośród strzępów mgły,
wyraźnie migały światła lamp stajennych ustawionych na znakach startowych. Po chwili pilot i nawigator
wysiedli z maszyny. Podporucznik Krikszer wręczył łącznikowi z dywizji mapę, na której było zaznaczone
miejsce wykrycia bandy UPA. Jeszcze jedno zadanie zostało wykonane. Mimo nocy i mgły.
*
W eskadrze porucznika Maciążka najwcześniej rozpoczęli nocne loty podporucznik Figarski i
podporucznik Oleński, którzy zdążyli się z nimi otrzaskać już wcześniej. Pozostali trójkami — co wieczór
inna — latali z Sanoka do Jasionki pod Rzeszowem, która miała dużo większe lotnisko. Stąd startowali w
noc po naukę instruowani przez specjalnie przysłanego lotniczego wygę starszego lejtnanta Wojtalianowa.
Jednak nawet tak doświadczeni piloci jak Figarski i Oleński nieraz mieli kłopoty, najczęściej z mgłą...
Pewnego razu Figarski z nawigatorem Krikszerem, mając do przekazania ważny meldunek o miejscu
wykrycia sotni „Bira”, tak długo błądzili, że w końcu pozostało już im tylko jedno: lądowanie w
przygodnyrn terenie po uprzednim przebiciu się przez warstwę mgły. No, może niezupełnie przebiciu.
Skorzystali z okna, których kilka utworzyło się pod nimi we mgle. Ale i tak nie mieli pewności, czy nie
wyrżną o ziemię, gdyż widoczność była równa zeru. Dopisało im jednak szczęście. Warstwa mgły nie sięgała
do samej ziemi. Stwierdzili to na wysokości... dwustu metrów. Udało im się wylądować na niewielkiej
polanie obok szosy. Pozostało czekać, kto pierwszy ich tu wykryje. Silnik pracował, ciążyły trzymane w
rękach pistolety — oczekiwanie przedłużało się. Wreszcie na szosie rozległ się warkot. Nadjechali
motocyklami kabewiacy z Baligrodu, czujni na wszystko, co się dzieje nie tylko na ziemi, ale i niebie. Do
przyczepy jednego z nich, prosto z samolotu, przesiadł się nawigator, prosząc o podwiezienie do sztabu
pułku. Niebawem w powietrze popłynęły rozkazy. Zanim jeszcze ustąpiła mgła, z Leska i Baligrodu
równocześnie wyruszyły samochody z żołnierzami — w pogoń za sotnią „Bira”.
NIEPLANOWANA WIZYTA
Samolot startujący tego dnia z załogą: podporucznik Kozłowski — podporucznik Wojewódzki, oderwał
się od lotniska lekko jak motyl. Nic dziwnego, tym razem nie był obciążony ani karabinem maszynowym,
ani wiązkami granatów. Zamiast nich w kabinie nawigatora znajdowały się ulotki.
Wkrótce samolot znalazł się nad okolicami, w których domyślano się obecności przetrzebionych w
licznych potyczkach band „Hrynia” i „Bira”. Można było przystąpić do wykonywania zadania. Nie było
skomplikowane, rzecz sprowadzała się do wyrzucania przez nawigatora ulotek poza burtę, reszty miał
dokonać wiatr.
— A może przejść do lotu plecowego — zaproponował żartem, nudzący się trochę pilot. — Pójdzie
szybciej... Tylko musiałbyś się mocno trzymać, żeby nie polecieć wraz z ulotkami.
— Dobra, dobra... — odburknął nawigator.
— Żywa ulotka, tego jeszcze nie było — delektował się swym dowcipem pilot.
— Pilnuj lepiej kursu.
— Spokojna głowa.
Zajęty wyrzucaniem ulotek nawigator nie zwracał specjalnej uwagi na orientację, od czasu do czasu
podając tylko nowy kurs. Pilot za każdym razem kiwał głową i zmieniał kierunek lotu. Tak przez dwie
godziny lawirowali wśród gór, dolin i leśnych masywów, sypiąc na prawo i lewo ulotkami.
Nadeszła pora powrotu nad lotnisko.
— Wiesz, gdzie jesteśmy? — zainteresował się nawigator.
— Oczywiście — padła stanowcza odpowiedź pilota.
Wojewódzki wrócił do swych ulotek — została połowa, a że były w nieładzie, schylił się i zaczął je
porządkować. Tymczasem pilot leciał na południe, wypatrując w dole zabudowań Ustrzyk Górnych, znad
których mieli wziąć kurs na Sanok. Gdy Wojewódzki znowu rzucił okiem na okolicę, ku swojemu
zdziwieniu stwierdził, że góry stają się coraz wyższe.
— Kozłowski, wiesz na pewno, że lecimy dobrze?
— Wiem, wiem! — odkrzyknął pilot.
— No, to pal cię sześć! — zaklął w duchu Wojewódzki. — Skoro wiesz, to leć...
Mimo to sięgnął jednak po mapę, by zorientować ją z terenem. W tym czasie przelecieli nad łańcuchem
nierozpoznanych gór. Teren zaczął opadać, ukazały się domy, stojące rzędami wzdłuż asfaltowych dróg. A
przy tym nigdzie śladu zniszczeń — widok rzadki nie tylko w Bieszczadach, ale w całej Polsce.
— Słuchaj, to jakiś inny kraj — podzielił się swym odkryciem z pilotem. — To pewnie
Czechosłowacja.
— Teraz i mnie coś się nie zgadza — przyznał Kozłowski. — Straciłem orientację.
— Jedyna rada, kurs na północ — poradził mu nawigator. — I to jak najszybciej, bo będzie
międzynarodowa draka.
Pilotowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zastosować się do tego. Wkrótce znowu wyrosły przed
nimi wysokie góry, których za pierwszym razem nie rozpoznali. Tym razem jakoś pilotowi nie udawało się
nabrać dostatecznej wysokości, by je przesadzić.
Mieli do wyboru lądowanie na terytorium Czechosłowacji lub ryzykowny lot pomiędzy szczytami.
Wybrali to drugie.
— Co własna chałupa, to własna — usiłował, dla odprężenia, żartować pilot.
— No to wal...
Łańcuch górski okazał się na szczęście pojedynczy. Jednak nawet wtedy, gdy zostawili go za sobą i
stwierdzili, że teren zaczyna się obniżać — nie byli pewni, czy lecą dobrze. Uspokoili się dopiero wówczas,
gdy z lasu, nad którym się znajdowali, zaczęto do nich grzać z karabinów maszynowych.
Teraz już nie mieli wątpliwości: byli nad Polską, nad Bieszczadami.
Pilot zwiększył obroty silnika nabierając wysokości, by ujść przed ogniem upowców.
— Odzyskałeś orientację? — upewnił się nawigator.
— Jak najbardziej!
— To się ciesz! Bo tam tym w dole będzie tym trudniej — naszła go refleksja. — Dużo trudniej...
W zamyśleniu sięgnął pod nogi i chwyciwszy garść ulotek cisnął je przez burtę. Wydały mu się
podobne do płatków śniegu. Dałby dużo za to, żeby już była zima, kiedy w Bieszczadach miał wreszcie
zapanować spokój.
LEŚNE PIEKŁO
Początek czerwca 1947 roku odznaczał się wyjątkowo słoneczną pogodą. Upał mocno dawał się we
znaki żołnierzom z 3 Berlińskiego Pułku Piechoty, uczestniczącym w akcjach przeciwko bandytom UPA.
Jedyna pociecha, że upowcom było jeszcze goręcej — palił im się grunt pod nogami, i to — jak się
przekonamy — w dosłownym tych słów znaczeniu.
Chodziło tym razem o sotnię „Kryłacza”. Ścigał ją batalion dowodzony przez majora Stanisława
Szczepaniaka. Ślady prowadziły ku wzgórzu Kiczerka wznoszącemu się na południowy wschód od
Leszczawy Dolnej. Gęsty las w parze z licznymi wąwozami, rozpadlinami i pieczarami czynił teren trudno
dostępnym, ale żołnierze dawno już przestali się takimi „drobnostkami” zrażać.
Odprawa zarządzona przez dowódcę batalionu u stóp wzgórza nie trwała długo. Dowódca 2 kompanii,
porucznik Zachariasz Chołdaj, otrzymał zadanie obejścia wzgórza od strony zachodniej i zaryglowania
wszystkich dróg i ścieżek, prowadzących do Leszczawy Dolnej: dowódca 1 kompanii, porucznik Majewski,
miał odciąć bandytów od wschodu, a kompania porucznika Dunajewskiego przeczesać las w kierunku
północnym. W rezultacie tych działań miało nastąpić okrążenie i zniszczenie sotni „Kryłacza”.
Po upływie godziny kompanie zajęły nakazane rubieże i cały batalion przystąpił do realizacji planu.
Piechurzy odciągnęli do tyłu zamki erkaemów i pepesz, a potem niczym leśne duchy rozpłynęli się w
gęstwinie drzew. Starali się stąpać ostrożnie, mimo to czasem trzasnęła pod stopami gałązka lub z hałasem
usunął się ze zbocza kamień. Nerwy żołnierzy były napięte jak struny, każdy wyraźnie słyszał bicie
własnego serca. Trwało to krótko, bo oto leśną ciszę rozdarły serie ze szmajserów. Żołnierze zalegli na
leśnym runie — rozpoczęła się wymiana ognia. Trzaski długich serii mieszały się z głuchymi detonacjami
granatów. W tym zgiełku, wrzawie i łomocie rozległ się przejmujący niby spazm krzyk — to upowcy
zerwali się do ataku.
— Granatami! — zakomenderował Dunajewski. Eksplozje powstrzymały upowców, a gęsty ogień
pepesz zmusił striłciw do zrezygnowania z natarcia. Ze skrzydeł odezwały się erkaemy — to żołnierze 1 i 2
kompanii dawali znać, że są już blisko. Ich ogień znacznie przerzedził szeregi bandytów. Jednak kiedy
plutony poderwały się do kontrataku, zewsząd odezwały się karabiny i szmajsery. Trzeba było wstrzymać
natarcie. Upowcy wykorzystali tę przerwę i pod osłoną broni maszynowej wycofali się w głąb lasu.
Znów ludzie z kompanii Dunajewskiego prą do przodu i znów w gąszczu drzew i krzaków napotykają
upowców. Dunajewski z pepeszą w ręku przedziera się w pierwszym szeregu przez natłok drzew i krzaków.
Na prawym skrzydle słychać głośne rozkazy podporucznika Bogacza: — Naprzód! Śmiało atakować
psubratów! Nie żałować naboi! Piechurzy skaczą od drzewa do głazu, od głazu do drzewa. Szeregowiec
Grzybowski praży z pepeszy, a robi to celnie, bo od czasu do czasu widać, jak nachylona postać raptownie
prostuje się, pada na wznak i już nie powstaje. Ale i naszych kule, niestety, nie szczędzą. Sanitariusze mają
pełne ręce roboty: pod gęstym ogniem wynoszą z pola walki rannych, są i zabici. Teren staje się coraz
bardziej najeżony skałami i zwalonymi pniami — ciężko jest posuwać się do przodu, a upowcy
wykorzystują te przeszkody i ponownie się odrywają. Zanim nasi zdążyli ich doścignąć, striłci „Kryłacza”
zniknęli w skalnych wąwozach.
Pościg przerwano. Trzeba było zebrać siły i obmyślić nowy plan działania. Tymczasem dzień chylił się
ku końcowi, a smugi zachodzącego słońca z trudem przenikały przez listowie drzew; w lesie robi się coraz
mroczniej. Przed nastaniem nocy trzeba było okopać się, ubezpieczyć pododdziały i rozstawić czujki.
Batalion wycofał się nieco, żołnierze chwycili za łopatki. Zapadła ciemna noc. Gdzieś wśród gałęzi
buków i klonów odezwał się ptak, zaskrzeczała przeciągłym głosem sowa, groźnie zawodził puchacz.
*
Ze stanowiska dowodzenia dowódcy batalionu płynęło w eter wezwanie: „Jutro o szóstej przysłać klucz
samolotów; zaatakować bandę „Kryłacza”, zalegającą wzgórze Kiczerka na południowy wschód od
Leszczawy Dolnej. Rejon pobytu bandy zostanie oznaczony stosami palących się drzew. Centrum okrążenia
obrzucić granatami i ostrzelać z broni maszynowej”.
Wezwanie odebrał sztab dywizji w Sanoku. Już po kilku minutach w formie rozkazu dotarło ono do
dowódcy eskadry, porucznika Maciążka. Do lotu na bandę „Kryłacza” wyznaczono podporucznika Jerzego
Figarskiego, podporucznika Kazimierza Oleńskiego i podporucznika Grzegorza Wintera. Figarskiemu
przydzielono nawigatora podporucznika Mariana Wojewódzkiego, Oleńskiemu — podporucznika Ignacego
Krikszera, Winterowi — podporucznika Zbigniewa Derenia. Granaty i amunicję do kaemu natychmiast
załadowano do maszyn. Wobec niewielkiej odległości start wyznaczono na godzinę piątą czterdzieści dwie.
Pięć minut na zebranie klucza w powietrzu, trzynaście na dolot do celu.
Czwarta trzydzieści — załogi są na lotnisku. Krótka odprawa u dowódcy eskadry. Piloci otrzymują
jeszcze raz potrzebne informacje na temat lotu. Podporucznik Wojewódzki omawia warunki
meteorologiczne, charakterystyczne punkty na trasie oraz cele, zwracając szczególną uwagę na południowy
stok wzniesienia Kiczerki, gdzie zapłoną stosy drzew, wyznaczające pierścień okrążenia upowców. Lot
samolotów w szyku „schody w lewo”.
O piątej piętnaście uruchomiono silniki, a o piątej czterdzieści dwie ostatnia maszyna odrywa się od
lotniska w Sanoku. Klucz samolotów z kursem czterdzieści pięć stopni leci w stronę Leszczawy Dolnej.
O godzinie piątej trzydzieści ze stosów ułożonych wokół miejsca, gdzie znajduje się banda „Kryłacza”,
buchają płomienie. Nasze kompanie wycofały się o siedemset metrów od rubieży. Czekano na samoloty.
Ogień obejmował coraz wyższe gałęzie drzew, wielkie kłębowiska dymu unosiły się nad lasem.
Upłynęło dwadzieścia pięć minut. Na horyzoncie pojawiły się czarne punkciki, powiększały się z każdą
minutą, by w końcu przybrać kształty samolotów. Za chwilę miała rozegrać się jedna z codziennych scen
batalii bieszczadzkiej.
Na tle zielonej plamy lasu wyraźnie odcinały się zwoje dymu i czerwone jęzory ognistego pierścienia.
W środku, niby osaczone stado dzików, sotnia „Kryłacza” szykowała się do ataku. Trzeba było ją stamtąd
wykurzyć. Południowy wiatr coraz bardziej rozszerzał ogień, w każdej chwili płomienie mogły przerzucić
się na las.
Samoloty rozluźniły szyk. W pewnym momencie piechurom wydało się, że silniki zamilkły — to piloci
zmniejszyli obroty i rzucili maszyny do ataku. Po kilkunastu sekundach można było zobaczyć odrywające
się od samolotów czarne punkciki. Lasem wstrząsnęły następujące po sobie detonacje — to rwały się wiązki
granatów, wypełniając ciszę poranną łoskotem, przewalającym się wśród dolin i wzgórz. Po zrzuceniu
granatów samoloty wychodziły znad lasu lewym bojowym zakrętem. Następnie suchym trzaskiem odezwały
się karabiny, samoloty „stanęły” w krąg i zaczęły ostrzeliwać zaczajonych wśród skał upowców. Pociski
przeraźliwie dzwoniły o głazy, a ogień przerzucił się na las w stronę stanowisk przeciwnika. Pożar objął
leśne runo i suchą trawę, w powietrzu zawisły słupy czerwonego dymu. Striłci nie mieli czym oddychać,
dym gryzł oczy, piekielny żar obezwładniał.
Jakaś płonąca, podobna do pochodni, sosna zachwiała się i z trzaskiem upadła na stanowiska striłciw.
Trzon drzewa rozbił się w kawały. Pożoga lasu, ogień karabinów i wybuchy granatów zamieniły las w
piekło, z którego „Kryłacz” próbował za wszelką cenę wyprowadzić swoją sotnię. Ale płonąca obręcz
zacieśniała się coraz bardziej. Watażka dał rozkaz przebicia się w kierunku wschodnim, nawet za cenę
najwyższych strat, byleby oderwać się z sotnią od rozszalałego żywiołu.
Z resztek upowców sformowano klin, którego ostrze stanowili striłci uzbrojeni w erkaemy i granaty.
Boki trójkąta tworzyli najbardziej wypróbowani w bojach upowcy, uzbrojeni w szmajsery, a na stykach
posuwali się czotowi. „Kryłacz” dowodził ze środka. Nie mając wyboru ruszyli z całym impetem. Ostrze
klina uderzyło w luźne stanowiska polskich żołnierzy, których za mało było, by powstrzymać bandytów na
całym obwodzie kotła. Las zatrząsł się od wybuchów i jazgotu karabinów maszynowych. Sotnia, chociaż
zasłała drogę trupami striłciw, przebiła się na wschód.
Tylko piloci byli w stanie rzucić się w pościg za uciekającymi upowcami. Nawigatorzy siekli ich z
karabinów maszynowych na przesiekach i bindugach, aż sotnia rozprysła się na pojedynczych striłciw, a ci w
bezładzie rozpełzli się wśród leśnej gęstwiny.
RECE DO GÓRY!
Czerwcowa noc była przesiąknięta mocnym aromatem kwitnącego jaśminu. Na niebie gwiazdy
intensywnie migotały, a od strony Wisłoka wiatr niósł całą gamę zapachów traw i tataraku. Na południe od
Rzeszowa, niedaleko rozwalonej cegielni, rozsiadła się wieś Drabinianka, jednym końcem dotykając
Wisłoka. Drogą do wsi maszerowali ubrani w kombinezony lotnicy, by w restauracji Kłosowskiego zjeść
kolację. Po kilku minutach starszy lejtnant pilot Wojtalianow, mechanik samolotu starszyna Cipciuk i
sierżant Pawłowicz weszli do niewielkiej sali gospody. Kłosowski, kłaniając się w pas, nieco przybrudzonym
fartuchem prędko wytarł stół, odsunął krzesła i zaprosił ich, aby zajęli miejsca.
Po chwili zjawiła się na stole półlitrówka, a gospodarz restauracji wniósł na talerzach bigos,
rozsiewający dokoła smakowitą woń.
— Dzisiaj możemy sobie trochę pofolgować, towarzyszu lejtnancie, i wypić po kieliszku wódki. Loty
nocne mamy za sobą, a piloci już sami latają na zadania operacyjne w nocy.
— Da, da — kiwając jasną głową potakiwał Wojtalianow. Później dodał: — Mołodcy...
Lotnicy wychylili jeden i drugi kieliszek, jedząc z ogromnym apetytem bigos. Rozmowa była
prowadzona w języku rosyjskim — oczywiście jej tematem były głównie sprawy lotnicze.
W kącie, przy stoliku oświetlonym blaskiem księżyca, siedziało dwóch mężczyzn i od czasu do czasu,
popijając z kufli piwo, spoglądali w stronę biesiadujących. Z złowrogich błysków ich oczu łatwo było
wywnioskować, że nie darzyli sympatią lotników.
Kiedy sierżant Pawłowicz instynktownie popatrzył na jednego z nich — zauważył, że nieznajomy
gniewnie reagował na słowa rosyjskie. Jego ostre spojrzenie było skierowane na starszego lejtnanta
Wojtalianowa. Nagle nieznajomy nachylił się do swego współtowarzysza i coś szepnął mu do ucha.
Wojtalianow odstawił kieliszek i odruchowo popatrzył na stół ustawiony w kącie izby. Zauważył, że
jeden z mężczyzn sięgnął ręką do kieszeni, jak gdyby chciał wyciągnąć broń.
— Marian! — zawołał Wojtalianow. — Eto nawierno, bandity.
Sierżantowi nie potrzeba było dwa razy powtarzać. Błyskawicznie rzucił się w stronę podejrzanych
mężczyzn. Właśnie jeden z nich wyciągnął parabellum i skierował go w stronę Wojtalianowa. Pawłowicz
podbił mu rękę. Rozległ się strzał. Na podłogę posypały się kawałki szkła — to jedna z kuł ugodziła w klosz
żyrandola — dobrze, że nie trafiła w żarówkę, gdyż bandyci korzystając z ciemności mogliby umknąć z izby.
Wojtalianow i Cipciuk wyszarpnęli z futerałów „tetetki”, a sierżant krzyknął „ręce do góry!”
Bandziory usłuchali. Pawłowicz wyrwał z ich rąk pistolety. W tym czasie jak na zawołanie do
restauracji wpadł patrol kabewiaków.
Po kilku minutach upowcy zostali doprowadzeni do sztabu grupy operacyjnej „Wisła”, gdzie osobiście
generał Mossor przesłuchał ich. Jak się okazało, mieli oni za zadanie zlikwidować Rosjan, którzy pomagali
porucznikowi Maciążkowi w szkoleniu pilotów w nocnych lotach.
NAJWYŻSZA CENA
Dziewiętnastego czerwca załoga w składzie: chorąży pilot Bronisław Świątkowski i porucznik Jan
Dzieńkowski, jak co dzień, poleciała na rozpoznanie band UPA. Dla Dzieńkowskiego lot ten był niejako
kontynuacją zadania z poprzedniego dnia, kiedy to udało mu się wykryć duże skupisko upowców na
południe od masywów górskich Wołosań i Jaworzno. W wyniku błyskawicznej akcji naszych wojsk część z
nich zdołano zaskoczyć i po krótkiej walce wziąć do niewoli, pozostałym jednak udało się przebić i ujść
przed pościgiem. W tej sytuacji nazajutrz, właśnie 19 czerwca, Świątkowski i Dzieńkowski otrzymali
zadanie ustalenia kierunku ucieczki bandytów. Ponieważ dowódcy eskadry porucznikowi Maciążkowi
zależało na jak najszybszym przekazaniu wyników rozpoznania sztabowi w Sanoku, postanowił poczekać na
powrót swych podwładnych z trasy. Ich zadanie znał w szczegółach tak, jakby miał je sam wykonywać.
Mieli „przeczesać” z powietrza teren w kształcie trójkąta, którego podstawa opierała się o Baligród i
Jabłonkę, a wierzchołek sięgał stacji kolejowej Rzepedź. Lot obliczony był na dwie godziny. Zarówno
załoga przed startem, jak i oczekujący na nią teraz dowódca, pewni byli, że lot skończy się pełnym
powodzeniem, podobnie jak to było poprzedniego dnia.
Nadeszła pora powrotu załogi. Maciążek bardziej niż zwykle w takich razach niepokoił się o jej los;
nerwowo spoglądał to na zegarek, to na niebo. Wreszcie wypatrzył nadlatujący od wschodu samolot. Za
wcześnie jednak było mówić o wyzbyciu się niepokoju. Wręcz odwrotnie. Podejście do lądowania z prostej,
wyrównanie na zbyt dużej wysokości, lądowanie z dużym przepadaniem — wszystko to świadczyło, że pilot
ciągnie ostatkiem sił, starając się jedynie jak najszybciej znaleźć na lądowisku. W końcu jednak wylądował,
choć wyglądało to bardzo groźnie. W każdym innym wypadku należałoby powiedzieć — wylądował
szczęśliwie. Tym razem jednak...
Relację z tego lotu otrzymał dowódca eskadry dopiero w kilkanaście minut później. Gdy już odjechała
na sygnale wojskowa sanitarka, gdy podziurawiony pociskami samolot odwleczono na stoisko, gdy już
trochę przyszedł do siebie pilot...
— Zaraz po starcie weszliśmy w postrzępione chmury i nie chcąc się w nich zagubić postanowiliśmy
przedzierać się do rejonu rozpoznania wzdłuż koryta Sanu — rozpoczął chorąży Świątkowski. — Lot był
trudny, trzeba było przeciskać się między skałami, lasami i przełęczami. W ten sposób minęliśmy Lesko i
znaleźliśmy się nad rozwidleniem Sanuj i Hoczewki. Tu pułap chmur podniósł się nieco, ale dolna ich
krawędź nadal nie przekraczała wysokości osiemdziesięciu do stu metrów. Po kilku minutachj byliśmy nad
Baligrodem, tam gdzie na północnymi skraju widnieje duży cmentarz. Wyraźnie widzieliśmy brzozowe
krzyże, wbite w świeże, usypane z żółtego piasku groby. Nie jestem przesądny, ale te mogiły zrobiły na mnie
nieprzyjemne wrażenie. Wydało mi się, że porucznik Dzieńkowski też liczył te białe krzyże, jak gdyby
szukał pośród nich mogiły kogoś znajomego. Nie trwało to długo, gdyż przelecieliśmy Bystre i zaczęliśmy
forsować przełęcz pomiędzy górami Piekło i Patria, omal nie dotykając kołami rzeczułki Jabłonki. Wkrótce
potem pod nami ukazała się polana, na której zginął generał Świerczewski. Przy potoku zobaczyliśmy spory
oddział naszych żołnierzy, idących w kierunku Kołonice. Jak każe lotniczy zwyczaj, pomachałem im ze
skrzydła na skrzydło i w tym czasie uczułem lekkie klepnięcie dłonią po ramieniu, to porucznik
Dzieńkowski nachylił się i krzyknął mi do ucha, że mam wziąć kurs trzysta pięćdziesiąt stopni w kierunku
na Turzańsk i Rzepedź.
Odległość była niewielka, bo około dwadzieścia kilometrów. Głębokim prawym zakrętem wyszedłem
na kurs i wkrótce mknęliśmy nad potężnymi masywami leśnymi.
Dzieńkowski pilnie obserwował trasę, a chwilami kazał mi wykonać głębokie wiraże nad
poszczególnymi połoninami i dolinami. Wiedziałem, że Janek ma orli wzrok, że oczy jego potrafią dostrzec
każde najmniejsze poruszenie. Wierzyłem, że i tym razem wywiążemy się z zadania doskonale, że uda nam
się odnaleźć poszukiwaną bandę. Rzeczywiście, kiedy osiągnęliśmy przedpole Turzańska, zauważyliśmy, jak
z lasu wyszła duża gromada ludzi i brzegiem potoku pomaszerowała w stronę wsi. Gdy przelatywaliśmy nad
ich głowami, oddział nagle rozprysnął się na mniejsze grupki. Zauważyłem, że ubrani byli różnie, tylko
czołówka miała czapki i peleryny.
Nasz Po-2 szybko przemknął nad polaną i znalazł się nad wioską. Tu spostrzegłem na drodze trzech
naszych żołnierzy, trzymali pod ręce kolegę, był cały zakrwawiony. Żołnierze starali się skryć za pobliskimi
zabudowaniami. Wywnioskowałem, że był to patrol wysłany przez nasz oddział z Rzepedzi, gdzie w tym
czasie odbywał się załadunek ewakuowanych mieszkańców wsi Turzańsk.
Za wszelką cenę należało ustalić, kim są ludzie podążający w stronę wsi. Zrobiłem zakręt i wziąłem
powrotny kurs, lecąc na wysokości dwudziestu, trzydziestu metrów. Ludzie z oddziału padali na ziemię i
kryli się w jej zagłębieniach. Domyśliłem się, że to pewnie bandycki oddział. Za chwilę wśród tej barwnej
masy ludzi dostrzegłem wyraźnie hitlerowskie mundury. Było jasne, że są to upowcy.
Wykonałem lekką górkę. W dole zapalały się czerwone błyski, bandyci strzelali do naszego samolotu,
wleciałem więc w chmury.
Sądziłem, że z kursem trzystu sześćdziesięciu stopni polecimy do Sanoka. Jednak tak się nie stało.
Porucznik Dzieńkowski zażądał, abym jeszcze raz wykonał zajście nad polanę, gdyż chce dokładnie ustalić
liczbę bandytów. Przez ułamek sekundy chciałem się sprzeciwić, ale przełamałem w sobie ten odruch i
porwany brawurą Janka, wyskoczyłem z chmur, robiąc głęboki wiraż i kierując samolot w stronę Turzańska.
Naprzeciw nas leci ognista wiązka pocisków. To upowcy zorientowali się, że nie mamy broni
pokładowej i granatów. Z całą zajadłością walą z ręcznych karabinów maszynowych do samolotu. Pociski
przelatują obok Po-2, czasem któryś prześliźnie się po płacie. Jak dotychczas, mimo nawały ognia, wszystko
idzie pomyślnie. Porucznik Dzieńkowski, chcąc lepiej przyjrzeć się upowcom, wychyla się raz w prawo, raz
w lewo, wydaje się tak zajęty liczeniem, jakby całkiem zapomniał, że pod sobą mamy upowców nie
oszczędzających amunicji.
Dodałem gazu, aby zwiększyć prędkość, gdyż ogień wzmagał się i w powietrzu zaczynało być coraz
goręcej. Z przedpola sypnięto w nas serię ognia. — To strzelał ciężki karabin maszynowy. Jeden pocisk
ześliznął się z górnego cylindra rykoszetem i świsnął obok mojej głowy. Za nim poleciały inne. W każdej
chwili kula mogła przebić zbiornik z paliwem lub iskrownik, a wówczas byłby koniec. W pewnej chwili
machinalnie odwróciłem głowę i ujrzałem straszny obraz: porucznik Dzieńkowski zwisał na lewą burtę. Na
czole miał duży buchający krwią otwór, twarz bez śladów życia. Lewa ręka opadła i bezwładnie dotykała
lewego płata. Ogarnął mnie jakiś spazm wściekłości, chciałem całym impetem maszyny wyrżnąć w ów
przeklęty karabin maszynowy. Byłem zrozpaczony, że nie mam bomb, a przynajmniej kilku wiązek
granatów. Pomściłbym kolegę. Naraz pomyślałem sobie, że może Janek żyje, może pod wpływem utraty
krwi tylko zemdlał, może jeszcze da się go uratować.
Pociągnąłem drążek sterowy na siebie i znalazłem się w chmurach. Skoordynowany zakręt i lecę z
kursem północnym w stronę Sanoka. Pod samolotem raz po raz ukazują się rzadkie chmury, wyraźnie widać
masywy leśne i wierzchołki gór. Zwiększam obroty do tysiąca siedmiuset na minutę i szybkość wyraźnie
wzrasta. Liny wiążące płaty przeraźliwie rozcinają powietrze, silnik wyje. Nie zważam na nic. Za wszelką
cenę chcę być jak najprędzej w Sanoku. Nie tracę nadziei, że to tylko ciężki postrzał, że Janek będzie żył.
Bylebym zdążył na czas.
Potem zląkłem się, że samolot może mieć przstrzeliny i nie uda się dolecieć.
Zacząłem kontrolować przyrządy pokładowe. Popatrzyłem na wskaźnik ciśnienia paliwa i oliwy.
Wszystko było w porządku. Obroty silnika również nie spadły, silnik pracował bez zarzutu. To mnie trochę
uspokoiło.
Trzymałem się rzeki Osławy. Co chwila sprawdzałem pozycję samolotu, żeby nie stracić orientacji.
Leciałem na tak małej wysokości i w tak podłych warunkach atmosferycznych, że gdybym musiał lądować
przymusowo, na pewno skończyłoby się to katastrofą.
Wreszcie znalazłem się nad widłami Osławy i Kalniczki, a następnie nad Zagórzem. Przeszedłem do
lotu koszącego. Na horyzoncie Sanok. Z prostej zachodzę do lądowania. Z wysokiego wyrównania opadam
na ziemię. A resztę, Dyziu, widziałeś już sam...
Kiedy chorąży Świątkowski skończył swą relację, podbiegł mechanik sierżant Pawłowicz i zameldował,
że kadłub i płaty samolotu mają sześć przestrzelin, a jeden z pocisków otarł się o zbiornik benzyny,
pozostawiając w blasze ślad w postaci głębokiego wgięcia.
— Przestrzeliny — mruknął Świątkowski. — Co to ma teraz za znaczenie...
*
Porucznika nawigatora Jana Dzieńkowskiego pochowano na cmentarzu w Dęblinie. W pogrzebie
uczestniczył dowódca Wojsk Lotniczych generał brygady pilot Aleksander Romeyko, liczni oficerowie ze
sztabu, cała kadra, podchorążowie i żołnierze składu zmiennego Szkoły Orląt. Przybyli również tłumnie
mieszkańcy Dęblina i miejscowa młodzież szkolna. Odznaczonego pośmiertnie Krzyżem Grunwaldu III
klasy oficera pożegnał nad otwartą mogiłą podporucznik nawigator Czesław Gagajek, jego serdeczny kolega
z dęblińskiej szkoły.
NAD TURZAŃSKIEM
— Poruczniku Maciążek — w słuchawce odezwał się głos generała Mossora. — Niezwłocznie
przyślijcie do sztabu dywizji jedną z załóg. Niech zabierze ze sobą mapę, na której porucznik Dzieńkowski
zaznaczył wykrytą bandę.
— Rozkaz, obywatelu generale — odmeldował się Maciążek.
Do „gazika” wsiedli podporucznik pilot Jerzy Figarski i podporucznik nawigator Ignacy Krikszer. Po
kwadransie zameldowali się w sztabie.
— Świetnie, że już jesteście — oświadczył generał, zaciągając się dymem z papierosa. Niezwłocznie
też pochylił się nad wręczoną mu mapą, przystępując do odczytywania notatek poczynionych przez
porucznika Dzieńkowskiego. Następnie zwrócił się do lotników:
— Zależy nam bardzo, aby banda wykryta przez tragicznie zmarłego porucznika Dzieńkowskiego nie
wymknęła się. Zadaniem waszym będzie wznowienie przerwanej obserwacji oddziałów UPA w okolicach
Turzańska, ustalenie kierunków ich przemarszu. Następnie rzucicie naszym oddziałom meldunek ze szkicem
sytuacyjnym. Kompanie specjalne opuściły już Komańczę, Szczawne i Kalnice. Posuwają się w kierunku na
Turzańsk. Z bandytami nie nawiązywać ogniowego kontaktu. Obserwację prowadzić z bezpiecznej
wysokości, jasne?
— Rozkaz, obywatelu generale! — podporucznik Figarski przyjął postawę zasadniczą, widząc, że
generał patrzy na niego, wyraźnie oczekując potwierdzenia rozkazu.
*
— Kurs dwieście pięć stopni! — podał Igo.
— Dobrze, przechodzę — odkrzyknął Jurek.
Samolot piął się ku górze, a że powietrze było rozgrzane, więc od czasu do czasu maszyną rzucało
silnie. Po kilku minutach, znajdując się na wysokości siedmiuset metrów, minęli Osławę. Po niebie wałęsały
się chmury — podobne do białych, wydętych żagli. Upłynęło dwadzieścia minut i samolot zaczął krążyć nad
Turzańskiem.
— Popatrz, Jurek! — zawołał Igo i wskazał ręką na stok góry. — Pod nami mrowie ludzi. Ubrani w
mundury. Chyba nasi, ale czy na pewno?
— Z tej wysokości niewiele można zobaczyć — stwierdził Jurek. — Będziemy musieli obniżyć lot,
mimo...
— Mimo co? — żachnął się nawigator.
— Nic, nic...
Po kilku minutach wysokościomierz wskazał 300 m. Wśród gałęzi drzew zauważyli pojedyncze
sylwetki uzbrojonych ludzi. Wyraźnie było widać, jak w słońcu połyskiwały lufy i magazynki erkaemów...
Następnie zauważyli błyski ognia. Więc jednak nie nasi, lecz upowcy.
— Musimy teraz poszukać naszych wojaków — przypomniał koledze nawigator, gdy przestało im
zagrażać niebezpieczeństwo. — Zniż się i odszukaj tor kolejowy, wzdłuż niego biegnie szosa.
Figarski poradził sobie z tym bez trudu. Wkrótce znaleźli się nad stacją kolejową, biegnąca od niej
droga prowadziła na Komańczę. Krikszer skończył w tym czasie sporządzanie meldunku ze szkicem
sytuacyjnym, który wcisnął do pustej łuski od rakiety. Pozostało jeszcze tylko uczynić ją bardziej widoczną;
nawigator użył do tego celu czerwonej wstążki, którą otrzymał od którejś z sanockich piękności.
Szczęście im sprzyjało. Za miejscowością Jawornik zobaczyli oddział maszerujących żołnierzy. Pilot
pomachał im porozumiewawczo skrzydłami. W odpowiedzi wystrzelono umowne rakiety. Nawigator zrzucił
łuskę z meldunkiem. Upadła dokładnie obok drogi, tak że żołnierzowi, który znajdował się najbliżej,
wystarczyło się po nią schylić.
Po kilkunastu minutach każdy z operujących w tych stronach pododdziałów otrzymał dokładne
informacje o lokalizacji bandy. Lotnicy-zwiadowcy lądowali w tym czasie w Sanoku. Jednak nie dane im
było jeszcze zażyć odpoczynku. Ledwie rozprostowali nogi, wezwano ich ponownie do sztabu grupy
operacyjnej.
SZTURMOWCE W AKCJI
— Poruczniku — zwrócił się generał Mossor do Krikszera. — Ponieważ z porucznikiem Figarskim
doskonale orientujecie się, gdzie znajduje się banda, chcemy was wykorzystać do współdziałania z
samolotami szturmowymi. Przed chwilą na lotnisko w Jasionce wróciły z lotu bojowego Iły, którym na
skutek dużej prędkości i ograniczonego pola obserwacji nie udało się wykryć bandy pod Turzańskiem.
Chcemy jeszcze raz powtórzyć nalot Iłów we współdziałaniu z wami. Gdy ukażą się szturmowce,
czerwonymi rakietami wskażecie im, gdzie są upowcy. O mojej decyzji jest już powiadomiony dowódca
klucza szturmowców porucznik Kazimierz Czubkowski i czeka na sygnał do startu. Wasz wylot ma nastąpić
punktualnie o godzinie piętnastej piętnaście.
Zgodnie z poleceniem samolot podporucznika Figarskiego o piętnastej dwadzieścia siedem znalazł się
nad Turzańskiem. Podporucznik Krikszer trzymał w ręku rakietnicę gotową do strzału. Załoga oczekiwała
przylotu Ił-2.
Punktualnie o piętnastej trzydzieści cztery koszącym lotem z północy nadleciały dwa Iły. Jednego
pilotował podporucznik Konstanty Licewicz, w drugim siedział za sterami podporucznik Władysław
Fościak. Jako strzelcy pokładowi lecieli sierżant radiotelegrafista Franciszek Tarnawski — ich kaemy były
załadowane i gotowe w każdej chwili poczęstować upowców wielokalibrowymi pociskami. Na ich widok
podporucznik Krikszer zaczął wystrzeliwać rakiety. Czerwone dymy oznakowały rejon zgrupowania
upowców, nad którym szturmowce stanęły w krąg, przymierzając się do akcji. W odpowiednim momencie
przeszły do lotu nurkowego, a spod skrzydeł oderwały się bomby, których głośna eksplozja groźnym echem
odbiła się od gór. Tym razem piloci ze szturmowców wykonali zadanie. Po upływie pół godziny samoloty
wróciły do swoich baz.
UROCZYSTY DZIEŃ
Dzień 6 lipca 1947 roku dla eskadry był szczególnie uroczysty. Gościła bowiem u siebie generała
Mossora oraz towarzyszących mu wyższych oficerów sztabu grupy operacyjnej.
— Baczność! Na prawo patrz! — padła nieczęsto słyszana na lotnisku komenda.
Ustawieni w szeregu piloci, nawigatorzy i mechanicy wyprężyli swe postacie, a głowy równocześnie
wykonały skręt. Porucznik Maciążek postąpił kilka kroków do przodu i zatrzymał się przed dowódcą grupy
operacyjnej „Wisła”.
— Obywatelu generale! Melduję personel lotniczy zebrany na lotnisku.
— Dziękuję — odpowiedział generał.
Dłużej, niż mogłoby to wynikać z przepisów regulaminu, zwarły się w uścisku ich dłonie. Następnie
generał żołnierskim „czołem” powitał lotników. W krótkim przemówieniu podkreślił olbrzymie zasługi,
jakie położyli w walce z bandami UPA dla zapewnienia spokoju i bezpieczeństwa w Bieszczadach,
podkreślając szczególnie wielkie poświęcenie i bohaterstwo lotników w akcji grupy operacyjnej „Wisła”,
której był dowódcą.
Nastąpił moment dekoracji lotników przyznanymi odznaczeniami.
Chorąży pilot Bronisław Świątkowski został odznaczony Krzyżem Grunwaldu III klasy. Krzyże
Walecznych zawisły na piersiach porucznika pilota Dionizego Maciążka, porucznika nawigatora Jakuba
Połczyńskiego, podporucznika pilota Jerzego Figarskiego, podporucznika pilota Kazimierza Oleńskiego,
podporucznika pilota Bogdana Pałuczaka, podporucznika nawigatora Ignacego Krikszera, podporucznika
Henryka Kuleszy i podporucznika pilota Bronisława Balwirczaka. Członkowie personelu technicznego
otrzymali Medale „Zasłużonym na Polu Chwały”.
Po południu nad rzeczułką Osina, gdzie wcześniej ustawiono stoły, odbył się wspólny obiad, w którym
uczestniczył generał Mossor. I mimo że z reguły nie pił, tym razem z lotnikami wzniósł toast za ich zdrowie.
Żołnierska lotnicza piosenka do późnych godzin rozbrzmiewała na lotnisku, a jej melodię przechwytywał
wieczorny wiatr i niósł w stronę gór.
*
Piloci i nawigatorzy z eskadry porucznika Maciążka pozostawali w składzie grupy operacyjnej „Wisła”
do 31 lipca 1947 roku, wykonując nadal różne zadania na jej korzyść. Walki w Bieszczadach stopniowo
wygasały, luźne i zdezorganizowane grupy UPA usiłowały przedrzeć się do Czechosłowacji, ale na dobrze
obstawionej dwustronnie granicy był to zamiar daremny. Wśród upowców szerzył się ferment, zanikło
posłuszeństwo wobec prowodyrów, pojęli w końcu, że czas bezkarnego grasowania i rozboju należy do
bezpowrotnej przeszłości.
Po rozwiązaniu grupy operacyjnej „Wisła” w dniu 31 lipca 1947 roku personel eskadry wrócił do swych
macierzystych jednostek, aby doskonalić kwalifikacje w ramach normalnej już służby i programowego
szkolenia. Pobyt i loty w Bieszczadach były dla wszystkich trudnym sprawdzianem, ale nikt nie zawiódł,
zaliczając sobie ten egzamin z wysoką notą.
Dziś, po upływie czterdziestu jeden lat, wielu ówczesnych pilotów i nawigatorów nadal pełni służbę w
lotnictwie. Czas przyprószył ich skronie siwizną, tym częściej więc wracają pamięcią do tamtych burzliwych
dni, kiedy nad Bieszczadami przeżywali swój górny i chmurny wiek młodzieńczy.
Jeśli kiedykolwiek będziesz Czytelniku przemierzał w turystycznych wędrówkach urzekające pięknem
szlaki południowo-wschodniego zakątka Polski, wspomnij czasem także lotników jako tych, którzy o pokój
na tych ziemiach walczyli jeszcze po wojnie.