Connie Brockway
Zakochany mściciel
Przekład
Aleksandra Januszewska
Tytuł oryginału
The Ravishing One
Prolog
Niektórzy uważali, że lady Fia Merrick urodziła się zła, inni, że po prostu tak
ją wychowano. Bez względu na przyczynę zgadzano się powszechnie, że musiała
ostatecznie stać się zła.
Zacznijmy od tego, że jej osławiony ojciec, Ronald Merrick, hrabia Carr,
zabił jej matkę, a swoją żonę. Dziewczynka, rzecz jasna, nie wiedziała o niczym,
poza tym, że dwóch braci i kochająca matka pewnego dnia zniknęli.
Nikt jej niczego nie wyjaśnił. Przez wiele dni niańka przychodziła
wystraszona, milcząca, a potem pewnego dnia ucałowawszy dziecko przelotnie i ze
łzami w oczach, także znikła.
Tak, zjawiali się różni ludzie. Podawano jej posiłki, pomagano ubierać się i
rozbierać, co dzień przychodził ktoś, by się nią zajmować. To zadanie przypadało
najczęściej pannom „do wszystkiego”, starszym od Fii zaledwie o dziesięć lat.
Zmęczone i przerażone dziewczyny zostawiały ją w tym zakątku zamku, gdzie
akurat pracowały, i nakazywały, żeby się nie ruszała i nie odzywała, dopóki są
zajęte.
W ten sposób Fia, z natury spokojna i wstrzemięźliwa, stała się taka w
trójnasób. Poruszała się cicho i obserwowała wszystko w milczeniu, jak
czarnowłosy cień podążający za służącymi. Kiedy ją dostrzegały, czuły
zaskoczenie i niepokój. Milczenie córki Piekielnego Hrabiego służące uważały za
rzecz dziwną; nie zdawały sobie sprawy, że same ją do tego zmusiły
niewypowiedzianymi groźbami. A Fia najbardziej lękała się tego, że pewnego dnia
obudzi się i nikogo przy niej nie będzie. Służba zanadto bała się jej ojca – a potem
jej samej – żeby się z nią zaprzyjaźnić, goście w zamku nie interesowali się małym,
podobnym do lalki stworzeniem, a braciom nie pozwalano jej widywać.
Inne dzieci poznawały litery i liczby, i uczyły się od guwernerów,
rodzeństwa, rodziców i przyjaciół zachowania wymaganego od nich z racji
urodzenia. Fia nie miała nikogo. Nie wiedziała nic poza tym, co sama dostrzegła.
W wieku sześciu lat nauczyła się czerpać wiedzę tam, gdzie akurat była dostępna.
Zamiast w klasie z książkami i kajetami kształciła się w zamku-spelunce, zwanym
Rumieńcem Ladacznicy.
W dawnych czasach była to niezdobyta forteca na wyspie, własność
dumnego i nieustraszonego szkockiego rodu – McClairenów Przez trzy wieki
zamek nosił miano Rumieńca Dziewicy.
Pewnego roku, we wczesnych latach panowania Jerzego II, gromada
wierzycieli wypłoszyła z Anglii Ronalda Merricka. Trafił on do Rumieńca
Dziewicy jako gość lana McClairena, człowieka równie uczciwego i szlachetnego,
jak Merrick był zepsuty i samolubny.
Ronald Merrick, choć pozbawiony majątku, miał jednak czar i wdzięk, które
pozwalały mu ukryć prawdziwą naturę przed gospodarzami. Niezwykle przystojny
i bywały w świecie, bez trudu podbił serca szkockich dam mieszkających wówczas
w zamku, najważniejszą zaś z nich była Janet McClairen, ulubiona kuzynka lana.
Widząc, że to kąsek nie do pogardzenia, Ronald poślubił dziewczynę. Przez
następne lata żył z dobrodusznej szczodrości szkockich gospodarzy, korzystał z ich
gościnności, zdobywał zaufanie oraz, ku ich późniejszemu, głębokiemu żalowi,
poznał ich sekrety – w tym oddanie jakobickiej dynastii.
Kiedy jakobitów rozgromiono pod Culłoden, Ronald złożył zeznania
przeciwko rodzinie żony, osiągając w ten sposób dwa cele: po pierwsze stracono
mężczyzn z rodu McClairenów; po drugie, wdzięczny monarcha podarował mu na
własność Rumieniec Dziewicy wraz z wyspą, na której stał zamek.
Przez całe lata Janet nie chciała uwierzyć w to, o czym wiedziała w głębi
serca – że jej mąż zdradził jej ród i że ich krwią opłacił przekształcenie Rumieńca
Dziewicy w pyszny pałac, przechrzczony na Rumieniec Ladacznicy.
W końcu Janet nie mogła już ukrywać prawdy przed samą sobą i zarzuciła
Carrowi zbrodnię. On zaś, nie czując większych wyrzutów sumienia, niż wtedy,
gdy zdradził McClairenów, zrzucił ją ze skały, twierdząc później, że zginęła na
skutek nieszczęśliwego wypadku.
Mordowanie przychodziło Carrowi z łatwością, a korzyści, jakie osiągał,
stanowiły na tyle poważną przynętę, że jeszcze dwukrotnie poślubił i zabił bogate
dziedziczki. Wówczas to niegdyś wdzięczny suweren dowiedział się o owych
praktykach i nieoficjalnie skazał go na wygnanie do Szkocji, grożąc śmiercią,
gdyby odważył się wrócić do Londynu i obnosić ze swoim zdobytym dzięki
zbrodni bogactwem.
Po raz pierwszy Carr poznał smak rozpaczy. To Londyn stanowił powód
jego mordów, a triumfalny powrót do stolicy – jedyny cel, do jakiego dążył.
Rozpacz wszakże minęła, zamieniając się w niezłomne postanowienie, które
utkwiło w jego duszy jak czarne ziarno. Wróci do Londynu w glorii chwały.
Zamienił zamek w gniazdo rozpusty i hazardu i zajął się kolekcjonowaniem
długów – zarówno w monecie, jak i w innej postaci, szantażując, wywierając
nacisk i z wolna gromadząc dość bogactwa i wpływów, żeby nikt nie ośmielił się
przeszkodzić jego planom. Ludzie, których gościł u siebie, byli potężni, bogaci i
zepsuci.
To od nich Fia pobierała nauki.
Osiągnęłaby tak wiek dojrzały, nie mając nawet podstawowych umiejętności,
gdyby w dniu, gdy zaczęła siódmy rok życia, u drzwi kuchennych nie stanęła
zgarbiona kaleka, Szkotka w czarnym welonie przesłaniającym połowę jej twarzy.
Szukała pracy, prosząc jedynie o kąt i strawę w zamian za opiekę nad dziećmi
Carra. Dzięki temu Carr po raz pierwszy od ostatnich dwóch lat przypomniał sobie
o dzieciach.
Niechęć Carra do brzydoty zmagała się przez chwilę z chciwością, w końcu
– jak zwykle u niego – ta ostatnia zwyciężyła.
Kobieta o imieniu Gunna została przyjęta. Dla Asha i Raine'a, wyrzutków z
piekła rodem, za jakich miał ich okoliczny lud, stara kobieta była rozrywką, którą
tolerowali, i obdarzyli niechętnym szacunkiem. Dla Fii brzydka stara kobieta stała
się objawieniem.
Gunna nie tylko nauczyła Fii pisania i czytania, ale przekazała jej całą swoją
rozległą wiedzę na temat szkockich podań ludowych i ludowej mądrości. Co
najważniejsze jednak, Gunna, pogodzona z własnym kalectwem, a także świadoma
wszystkich swoich słabości i zalet, nauczyła Fię, żeby była uczciwa wobec siebie,
nigdy nie odrzucając prawdy, niezależnie od tego, jak bardzo jest bolesna.
Kalectwo Gunny odstraszało od niej mężczyzn, pozycja społeczna Fii i jej
nieziemski spokój wyróżniały ją spośród innych ludzi. Może sprawiła to siła
przyciągania się przeciwieństw, może jakieś nienazwane pokrewieństwo dusz, w
każdym razie między dziewczyną a starą, pokraczną kobietą zrodziła się głęboka
więź.
Na nieszczęście ta sama opatrzność, która zapewniła Fii kochającą
opiekunkę, ściągnęła na nią uwagę ojca.
Przypomniawszy sobie o córce, Carr rychło zauważył, jaka jest piękna.
Gdyby spełniła się obietnica zawarta w dziecięcej urodzie, pewnego dnia
dziewczyna stałaby się obiektem pożądania wielu mężczyzn. Szkoda byłoby nie
poświęcić czasu na jej wychowanie, tak żeby uczynić z niej chętną wspólniczkę w
przyszłych planach Carra – a te przewidywały znalezienie jej w Londynie
potężnego, wpływowego męża. Nie mógł jej ośmieszać, upokarzać czy zastraszać,
jakjej braci, bo oni byli tylko szczeniakami, które należy przegnać ze stada, jego
stada, ale ona… Carr zabrał się do uwodzenia własnego dziecka.
Fia nie miała żadnych szans.
Choć mądra, nigdy nie nauczyła się znosić samotności. Gunna była
nauczycielką, doradczynią i opiekunką. Carr dawał jej coś, czego nigdy nie miała,
towarzystwo i pochlebstwa.
Zaczął pytać o Fię, domagać się jej obecności po kolacji, sadzać ją sobie na
ramionach przy różnych okazjach – nieustannie przypominając, że jej zachowanie i
cnota muszą pozostać bez zarzutu. A Fia, długo ignorowana i odrzucana, chłonęła
jego uwagę, jak wyschła ziemia deszcz.
Carr stał się powiernikiem Fii, jej doradcą, mądrym przewodnikiem w
sprawach dotyczących ich sfery. Przyjmowała wszystko, co mówił za prawdę, jego
słowa traktując jak Pismo Święte. A on kształtował ją na swój wzór i
podobieństwo.
Uczył ją, kogo naśladować, a kogo mieć w pogardzie. Słynny uśmiech
przejęła od starej francuskiej kurtyzany, płynne ruchy od rosyjskiej baleriny, sztukę
dowcipnej rozmowy od węgierskiej księżniczki. Kiedy jednak nie ćwiczyła
sztuczek, które zdaniem ojca miały jej się kiedyś przydać, doskonaląc umiejętność
uwodzenia, ukrywała się za gładką maską; ten właśnie spokój i skrytość stanowiły
jej własną, wyjątkową cechę.
Z jednej strony, poczucie własnej wartości dziewczyny podniosło się dzięki
pochlebstwom ojca. Z drugiej, wrodzony dar obserwacji i uczciwość kazały jej
traktować jego słowa z powątpiewaniem. W końcu zobaczyła dużo więcej, niż to
leżało w zamierzeniach Carra.
Pewnego dnia do Rumieńca Ladacznicy przybył młody człowiek o imieniu
Thomas Donne. Powiadano o nim, że jego szkocki ród wyrzekł się go za to, że
tchórzliwie odmówił walki po stronie księcia Charliego. Na Fii nie robił wrażenia
tchórza. Wydawał jej się wspaniały.
Był nie tylko wysoki i ciemnowłosy, o szarych oczach i gładkim obejściu –
w Rumieńcu Ladacznicy na każdym kroku spotykało się przystojnych, bywałych w
świecie młodzieńców. Tym, co go wyróżniało, był jego charakter. Tak bardzo
różnił się od innych gości, jak, zdaniem Carra, różnił się od nich on sam i Fia.
Tak, grał, pił i flirtował z kobietami, ale instynkt podpowiadał Fii, że to dla
niego rzeczy bez znaczenia, że Thomas Donne spędzał tylko w ten sposób czas,
dopóki… Dopóki co?
Jego oczy patrzyły równie uważnie, jak oczy Fii, ręce były równie spokojne.
Zachowywał się dwornie, bez zarzutu. Co jednak najważniejsze, traktował
piętnastoletnią Fię z szacunkiem. Kiedy kierował na nią wzrok, nie mierzył
głębokości jej dekoltu ani nie liczył zdobiących ją szlachetnych kamieni, patrzył na
nią. Mówił do niej. Były to zwykłe rozmowy bez żadnych dwuznaczności. Pytał ją
o to, co lubi, co jej się nie podoba, jakich autorów czytała, co sądzi o tym, czy
owym.
Fia zakochała się. Skryte dziecko stało się wrażliwą, nastoletnią dziewczyną.
Nikt w zamku – a zwłaszcza Thomas Donne – tego nie zauważył. Wszystkim
wydawała się równie obojętna i spokojna, jak przedtem.
Miłość uczyniła ją bezbronną i nieszczęśliwą. Kiedy Donne zjawił się
ponownie w Rumieńcu Ladacznicy, zauważyła, że zainteresował się młodą kobietą
o imieniu Rhiannon Russell, którą brat Fii, Ash, sprowadził do zamku. Zazdrość
zżerała ją do tego stopnia, że kiedy pewnego zimnego, wietrznego dnia Donne
towarzyszył Rhiannon do ogrodu, poszła za nimi.
Skuliła się, trzęsąc z nienawiści do samej siebie, po drugiej stronie
kamiennego muru, spodziewając się, że usłyszy wyznania miłosne. Zamiast tego
usłyszała słowa, które miały zmienić jej życie.
„To nie jest tylko nieprzyjemna rodzina”, powiedział Thomas. „Oni są źli.
Carr zabił pierwszą żonę, a potem dwie następne. Nikt o tym głośno nie mówi,
zwłaszcza nie ci, których uzależnił od siebie za pomocą hazardu. Kto by się
ośmielił? Ale w Londynie wszyscy o tym wiedzą, uznają to za rzecz pewną –
włącznie z królem”.
Wiatr uniósł następne słowa.
„…jaki to opiekun, panno Russell! Pozwolił swoim synom gnić w tym
piekle, byle tylko nie wydawać cennych pieniędzy na wykup.”
Znowu umknęły jej jakieś słowa, tym razem jednak nie wiedziała, czy
zagłuszył je wiatr, czy szum krwi w jej uszach.
„Jego brat zgwałcił zakonnicę! Jest równie zły jak jego ojciec. Oni wszyscy
są źli. Fia to nierządnica Carra, którą pielęgnuje, żeby w przyszłości wydać jak
najkorzystniej za mąż!”
Podniosła się z trudem i uciekła do zamku, z zamętem w głowie, skupiona
tylko na jednej rzeczy. Znaleźć dowód. Właściwie nie był jej wcale potrzebny.
Wszystkie jej podejrzenia zostały wypowiedziane na głos. Jego ustami.
W bibliotece Carra, ze skrytki umieszczonej w gzymsie kominka, którą
kiedyś ojciec przy niej otwierał, wydobyła gruby pakiet. Nie znalazła tam dowodu
na to, że Carr zamordował matkę, ale inne, straszne rzeczy, wystarczające, żeby
potwierdzić zarzut Donna, że są przeklętą rodziną.
Musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Była córką złego człowieka. Wjej żyłach
płynęła zła krew. Carr hołubił ją, dbał o nią, żeby sprzedać najzamożniejszemu
zalotnikowi. I wciągnął ją do udziału w tych planach.
Od tej chwili zmieniła się z dnia na dzień. Słabsza dziewczyna trwałaby w
roli, którą narzucił jej los i urodzenie. Fia jednak nie była słaba. Twarda część jej
charakteru wzmocniła się jeszcze bardziej. Kiedy Donne, który zdradził jej brata,
Asha, i o mało nie pozbawił go miłości Rhiannon Russell, wyjechał parę dni
później, Fia odnotowała to z nowo odkrytym cynizmem, ale bez zaskoczenia.
Zajęła się układaniem planów, ufając własnej mądrości. Nie pokłóciła się
otwarcie z Carrem, ale prowokowała go i wykpiwała, kiedy tylko mogła. Być może
gdzieś w głębi serca miała nadzieję, że jej perfidia zrani go w widoczny sposób.
Nic takiego się nie stało. Bawiła go tylko. Od początku była tylko narzędziem w
jego rękach.
Poprzysięgła sobie, że nigdyjuż nie wykorzysta jej ani Carr, ani nikt inny.
Zamierzała długo czekać, żeby wprowadzić w życie swoje plany, kiedy
jednak jej brat, Raine, wrócił potajemnie do zamku, narażając się na
niebezpieczeństwo, stwierdziła, że nie może przyglądać się tylko jego nieszczęściu.
W tajemnicy przed Carrem przyjęła zaproszenie brata i jego żony, żeby wyjechać z
nimi do Londynu i być ich gościem.
Był to rozpaczliwy krok. Należało się spodziewać, że Carr będzie ją ścigać,
jeśli nie osobiście, to poprzez jednego z setki swoich agentów, i ściągnie ją z
powrotem. I raz jeszcze wtrąciła się opatrzność. Po ucieczce Fii zamek spłonął, a
Carr, usiłując odzyskać listy, które służyły mu do szantażowania ludzi, został
ciężko ranny.
Zanim wyzdrowiał, Fia osiągnęła już swój cel. Podbijając szturmem
londyńskie towarzystwo, wybrała z gromady swoich wielbicieli bogatego Szkota,
starszego od niej o kilkadziesiąt lat wdowca z nizin, nazwiskiem Gregory
MacFarlane, i uciekła z nim do Szkocji. MacFarlane był człowiekiem
pozbawionym wyobraźni, głupcem, który poślubiając córkę angielskiego hrabiego,
osiągnął życiowy cel wejścia bocznymi drzwiami w wyższe sfery angielskiego
społeczeństwa.
Fią również kierowały pobudki wyrachowane, jasne i proste. Musiała tylko
poczekać do śmierci męża, aby jako wdowa po nim – szkocka wdowa –
odziedziczyć majątek. W końcu uzyskałaby niezależność. A w dodatku wyrwała
się spod kurateli Carra.
Wszystko ułożyłoby się po myśli Fii, gdyby nie jedna rzecz. Przybywszy do
domu MacFarlane'a, Fia odkryła, że Gregory nie powiedział jej o swoich dzieciach.
O dwojgu spadkobierców.
Ale jak zwykle w życiu Fii był to miecz obosieczny. O ile pojawienie się
Gunny w jej życiu było niezwykłym wydarzeniem, spotkanie z dziećmi
MacFarlane'a otworzyło przed nią nowy świat. Każdego dnia odkrywała coś
nowego i zdumiewającego. Po paru dniach coś zaskoczyło ją tak bardzo, że
musiała zapytać o to Gregory'ego przy śniadaniu.
– Guwerner uczy dziewczynkę łaciny – oznajmiła.
– Och? A, tak – odparł Gregory obojętnie, jedząc jajko na twardo. –
Twierdzi, że mała ma dar do języków.
– Wiedziałeś o tym? – Fakt, że ktoś mógłby płacić za kształcenie
dziewczynki, wstrząsnął nią głęboko.
– Tak. To dość zręczne posunięcie z mojej strony. Kształcę oboje
dzieciaków, płacąc tyle, co za jedno, co? – Gregory nadal jadł spokojnie śniadanie,
jakby nie powiedział niczego dziwnego, co tylko umocniło podejrzenia Fii, że nie
miała dotąd pojęcia, co świat, świat poza Rumieńcem Ladacznicy, uważa za…
normalne.
– Cora pobiera te same nauki, co jej brat?
– Tak. Poczekaj… historia, geografia, matematyka. Zdaje się, że nauczyciel
chce dorzucić odrobinę filozofii. – Gregory wsunął sobie kawałek herbatnika do
ust.
– Rozumiem – szepnęła. Ale nie rozumiała. – Dlaczego?
– Dlaczego? – Gregory przerwał, rozsmarowując miękki ser na chlebie. –
Dlatego. Ponieważ tak się robi. Kształci się dzieci. Twój ojciec wykształcił ciebie,
a mój ojciec mnie. Nie wydaje mi się, aby któremuś z nas wyrządziło to trwałą
szkodę, a poza tym mają jakieś zajęcie, ale skoro uważasz, że nie powinni…
– Nie! Nie, oczywiście, masz rację! – zawołała.
Przyszła jej do głowy pewna myśl. Zastanowiła się chwilę. Potem zaś
głosem drżącym ze strachu, że jej intryga może wyjść na jaw, a ona sama zostanie
napiętnowana jako potwór udający istotę ludzką, powiedziała:
– Sądzę, że moją powinnością jako… ich macochy jest uczestniczyć w tych
lekcjach i dopilnować, żeby… właściwie z nich korzystali?
– Skoro sobie życzysz – odparł Gregory z niezmąconym spokojem. –
Spróbuj tego śledzia w śmietanie, moja droga. Jest pyszny.
Przyglądał jej się, gdy jadła, marszcząc czoło.
– Powiedz mi, lady Fio, czy masz swoją krawcową? Nalegam, abyś po
powrocie do Londynu spotkała się z nią, aby omówić nową garderobę. – Otarł
resztki ryby, które przykleiły mu się do dolnej wargi. Uśmiechnął się promiennie.
Zamrugała niepewnie oczami. Uważała, że jej suknie zupełnie wystarczą w
życiu, jakie teraz wiodła.
– Dziękuję, ale nie potrzebuję więcej sukien, milordzie. Mam ich aż za dużo,
jak sam się przekonasz, ponieważ Gunna wkrótce je przywiezie.
– Kim jest Gunna? – zapytała Cora.
Fia odwróciła się do córki MacFarlane'a, patrząc na nią ze zdziwieniem.
– Twoja niańka przyjedzie, żeby z nami mieszkać? – odezwał się Kay,
przyciągając z kolei zdumiony wzrok Fii. Kay był dziewięcioletnim synem
Gregory'ego – i jego dziedzicem.
Dzieci. Przy stole. Odzywają się nie pytane. Żadna z kilku książek, które
przeczytała, nie wspominała o dzieciach, a już z pewnością w żadnej z nich nie
opisywano dziecka jedzącego posiłek w towarzystwie rodziców. Po co, skoro
nawet jako rozpieszczana córka Carra, nigdy nie siadywała z nim i jego gośćmi
przy stole.
– Dlaczego potrzebujesz niańki? – nie ustępował Kay.
– Nie potrzebuję.
– W takim razie – powiedział Kay – mam nadzieję, że zajmie się Corą,
ponieważ ja jestem za duży na niańkę.
Fia zmarszczyła brwi.
– Nie. Gunna nie będzie niańką żadnego z was.
– Dlaczego więc przyjeżdża? – zdziwił się Kay.
– Żeby mi pomóc – powiedziała Fia, sama zdumiona tym, że odpowiada na
natrętne pytania dziewięcioletniego chłopca. – Gunna zajmuje się wszystkim i
wszystkiego pilnuje…
– Ach! – odetchnął Gregory. – Ma zastąpić panią Osborne jako gospodyni!
Dobrze. Oto odpowiedź na twoje pytanie, Kay. Zechciej się już nie odzywać. W
ogóle.
– Czy zagrasz ze mną po śniadaniu, mamo? – zapytała nagle Cora
podejrzanie niewinnym głosikiem.
Fia odłożyła widelec, spoglądając z rozpaczą na Gregory'ego.
– Znowu nazwała mnie „mamą”! – szepnęła. – Dlaczego to robi? Prosiłam ją
z dziesięć razy, żeby tak do mnie nie mówiła!
Gregory wzruszył ramionami.
– Przekomarza się z tobą.
Fia znieruchomiała. Otworzyła, zamknęła i znowu otworzyła usta.
– Przekomarza się?
Nikt nigdy nie przekomarzał się z Fią. Częstowano ją najwyżej wulgarnymi
dwuznacznikami. To było coś innego. Nie potrafiła opisać uczuć, jakie ją
przepełniały.
Nie, nic nie poszło zgodnie z planem, ale być może zdoła się do tego
przyzwyczaić.
1
Bramble House, nizina Szkocji
Jesień 1765
– Twój ojciec tu jest – szepnęła Gunna. Stała w drzwiach, oglądając się przez
ramię, jakby spodziewała się ujrzeć szatana za plecami. Do tej pory nic nie
przerażało Gunny, pomyślał zaintrygowany Kay.
A Fia, zwykle równie chłodna jak matematyczne twierdzenia jego
guwernera, drgnęła.
– Mój ojciec?
– Tak. – Gunna zagryzła zniekształconą dolną wargę. – Mogę powiedzieć, że
wyjechałaś.
Fia wstała, szeleszcząc czarnymi spódnicami.
– Nie. Dziwię się tylko, że czekał tak długo. Prawnicy zjawili się tutaj cztery
miesiące temu. Kayu, Coro, zostańcie, proszę, z Gunną.
Znikła we wnętrzu domu. Gunna zawahała się, patrząc na dzieci surowym
wzrokiem. Cora pospiesznie zamknęła otwartą buzię i wróciła do szycia.
– Lepiej siedźcie tutaj, jeśli chcecie dzisiaj pójść do łóżka z całymi tyłkami –
ostrzegła Gunna i poszła za Fią.
– Do kuchni – powiedziała Cora, zeskakując z krzesła.
– Nie bądź dziecinna, Coro – ofuknął ją Kay. – Nie chodzi ci chyba o
podsłuchiwanie. To niepoważne. Poza tym, już jest pora kolacji. Będą grzechotać
garnkami i nic nie usłyszymy.
Cora rzuciła mu urażone spojrzenie i wyszła. Kay odczekał parę minut, po
czym wstał. Nie chciał dawać Córze złego przykładu, ale marny byłby z niego
pasierb, gdyby nie próbował odkryć, co tak poruszyło Fię.
Ruszył korytarzem w stronę schodów dla służby, po drodze zabierając
szklany kielich z kredensu w jadalni. Zasmucił się przez chwilę na wspomnienie
ojca.
Ojciec umarł przed pięcioma miesiącami. Zjadł o jeden pudding z melasy za
dużo, tak przynajmniej im powiedziano i nie było się czemu dziwić. Ostatnim
razem, kiedy ojciec przyjechał do Bramble House, wyglądał jak opasły byk, tylko
bez byczych rogów, sam tylko tłuszcz i buta.
Ta myśl przygnębiła Kaya, bo pamiętał ojca jako dobrze zbudowanego,
postawnego mężczyznę. Odsunął te rozważania na bok. Działo się coś ważnego.
Chociaż przez wszystkie lata, kiedy Fia z nimi mieszkała, nigdy nie wspominała
lorda Carra, ojciec wyręczał ją w tym z naddatkiem.
Podczas rzadkich wizyt w domu wciąż opowiadał o serdecznym druhu,
Ronaldzie Merricku, lordzie Carze. Fii to się nie podobało. Jej twarz tężała, a oczy
matowiały na każdą wzmiankę o hrabim. Ojciec nie zauważył tego – ale on w
ogóle nie odznaczał się spostrzegawczością.
Na górze Kay osunął się na kolana i postawił puchar do góry dnem na gołej
podłodze. Zajęło mu parę minut, ale w końcu znalazł miejsce, gdzie dźwięk
docierał najwyraźniej. Głos Fii, niski, gardłowy, jak śpiew wiosennego ptaka,
wibrował w szkle.
– …zaskoczyło mnie to, że od razu się go nie pozbyłeś.
– Żeby pójść ci na rękę, moja droga? Mam nadzieję, że wstrzemięźliwość
jest jedną z moich zalet. W przeciwnym wypadku odziedziczyłabyś bogatą
posiadłość i byłabyś całkowicie niezależna. Tak, Fio. Przejrzałem twój plan w
chwili, kiedy usłyszałem o twojej „ucieczce”.
– Zapominasz o dzieciach. – Głos Fii wydawał się lekko zdławiony. – O
spadkobiercach.
Mężczyzna się roześmiał.
– Wiesz równie dobrze, jak ja, że miałabyś prawo zarządzać włościami,
dopóki chłopiec nie dorośnie. Słyszałem, że nie wiedziałaś przedtem o dzieciach.
Jak to musiało boleć! Naprawdę żałuję, że nie byłem muchą na ścianie przy
waszym pierwszym spotkaniu.
Nastąpiła przerwa i Kay usłyszał odgłos ciężkich, miarowych kroków lorda
Carra. Mężczyzna ustawił się dokładnie pod Kayem, ale mówił tak cicho, że do
chłopca docierały tylko oderwane słowa.
– …dość wiary w twoją wyobraźnię… z pewnością wychodząc za mąż,
miałaś gotowy plan… pozbyć się szczeniaków…
Potem odezwał się zimny i bezbarwny jak lód głos Fii.
– Dlaczego przyjechałeś? Przysłałeś już prawników.
– Wiem, co prawnicy już ci powiedzieli – roześmiał się Carr – nie mogłem
jednak odmówić sobie przyjemności powiedzenia ci tego prosto w oczy.
Odpowiedź Fii nie dotarła do Kaya, z wyjątkiem ostatnich słów:
– …ile?
– Wszystko, moja droga. Wszystko.
Po dłuższej chwili Fia powiedziała coś, czego Kay nie zrozumiał.
– Sądziłem, że będziesz szczęśliwa, iż to zrobiłem – odparł Carr. –
MacFarlane był z pewnością uszczęśliwiony, że za niego ręczyłem. I
przyjmowałem jego czeki. I inne rzeczy. Sądzę, że uznawał to za dowód naszej
przyjaźni.
– Zaprzyjaźniłeś się z nim z jednego powodu. – Tym razem głos Fii brzmiał
wyraźnie. – Żeby się na mnie zemścić.
– Mylisz się. Cóż, ogromnie się mylisz. Fio, jesteśmy tacy podobni do siebie,
ty i ja. Nie marnowałbym energii na zwykłą zemstę na kimkolwiek poza tobą,
droga córko. Czyż to nie dowód ojcowskiego uczucia?
Fia nie odpowiedziała. Cisza w pomieszczeniu pod Kayem nabrzmiała
mrocznymi emocjami. Nie rozumiał wszystkiego, o czym mówiono, ale instynkt
podpowiadał mu, że dzieje się coś złego. Już chciał odejść, kiedy znów usłyszał
głos Fii.
– Czego właściwie chcesz?
– Niczego nadzwyczajnego. Chcę, żebyś spełniła rolę, do jakiej cię
przeznaczyłem od chwili twoich narodzin, a którą powinnaś była spełnić przed
pięcioma laty. Uniknęłaś tego, uciekając ze swoim szkockim amantem. Rolę, do
której zostałaś wychowana.
Coś uderzyło z łoskotem o podłogę.
– Droga Fio, należy ukrywać emocje. W tej swojej małej wiejskiej
posiadłości stałaś się miękka. Okolica jest dość dziwaczna, prawda? Zarośnięta i
płaska. Nie w moim guście, ale widzę, że ją polubiłaś. Możesz ją sobie zatrzymać.
Jeśli zastosujesz się do moich życzeń.
Opowiedziała coś, ale słowa nie dotarły do Kaya.
– Przede wszystkim – oznajmił Carr – musisz ze mną wrócić do Londynu.
2
Aria dobiegła końca. Tęgi Włoch skłonił się w odpowiedzi na oklaski, a
impresario oznajmił przerwę. W sali rozległ się gwar rozmów; damy i dżentelmeni
ruszyli do foyer.
Kapitan Thomas Donne pozostał na miejscu. Jego towarzysze, Edward
„Robbie” Robinson i Francis Johnston, rozsiedli się w swobodnych pozach, młody
Pip Leighton wstał, rozglądając się.
Thomas poznał Pipa i jego siostrę, Sarah, na przyjęciu, na które zaprowadził
go przyjaciel i wspólnik handlowy, James Barton. Zazwyczaj unikał podobnych
okazji, ale ponieważ naprawa statku miała zająć tygodnie, miał dużo wolnego
czasu. Przez parę dni cieszył się towarzystwem panny Leighton, dopóki nie stało
się jasne, że zależy jej na czymś innym niż na przyjacielskiej zażyłości.
Nie mógłby dać swojego nazwiska angielskiej damie. Nie dlatego, że nie
chciał – w głębi duszy pragnął gorąco takiego związku, jakim cieszył się James ze
słodką Amelią, zanim influenca zabrała ją w zeszłym roku. Nie, nie mógł obdarzyć
nikogo swoim nazwiskiem, bo nie miał żadnego, które mógłby dać.
Był przestępcą, jakobickim zdrajcą, który wrócił tu pod fałszywym
nazwiskiem. Nikt nie znał jego prawdziwego imienia – Thomas Fitzgerald
McClairen. Nawet James Barton.
Thomasa smucił fakt, że rani Sarah, ale zachował przynajmniej dobrą opinię
u jej brata, Pipa. Cieszył się z tego. Lubił młodzieńca.
– Jej imię oznacza obietnicę – odezwał się znienacka Pip.
Uśmiechnął się, słysząc obojętny ton chłopca. Pip zadurzył się w kolejnej
kobiecie, damie o nazwisku MacFarlane. Uśmiech złagodził twarde rysy szczupłej,
opalonej twarzy Thomasa i nadał ciepło stalowoszarym oczom. Gdyby jego brat,
który urodził się martwy, żył, zapewne przypominałby Pipa, nie tylko wiekiem, ale
i wyglądem; włosy Pipa przypominały odcień kruczoczarnych włosów Thomasa.
Gdyby wszystko było inaczej. Gdyby wojna i przyjazd Ronalda Merricka,
hrabiego Carra, nigdy się nie zdarzyły.
Wspomnienie Carra zmroziło uśmiech Thomasa.
– Niech skonam. Tam jest właśnie Czarny Diament – szepnął Francis
Johnston. – Tak nieprzystępnej piękności mam nadzieję już nigdy nie spotkać.
– Jest tutaj? Gdzie? – Pip pospiesznie odwrócił głowę.
– Tam, chłopcze – wskazał Robbie. – Patrzy z loży Comptonów. Albo raczej
patrzą na nią.
– No, no! – zachichotał Johnston. – Wyobrażam sobie zamieszanie wśród
innych ślicznotek. Nie dorastają jej do pięt.
– Czarny Diament? – zapytał Thomas, nie rozglądając się. W dobrym
towarzystwie obracało się wiele eleganckich kurtyzan o intrygujących
przydomkach. Niestety, przydomki były zazwyczaj bardziej interesujące niż domy.
– Takie imię nadał jej jeden z chłopców z klubu. Oznacza ono, ze to
piękność tak rzadka, twarda i o tak czarnym sercu, jak ów bajeczny klejnot –
wyjaśnił Johnston.
– Jest zupełnie wyjątkowa. Ale właściwie dlaczego? – zastanawiał się
Robbie. – Nie stosuje zwykłych sztuczek. Żadnych wachlarzy, ukośnych spojrzeń,
odymania ust… Niech skonam, jeśli rozumiem, jak ona to robi.
– Nigdy się o tym nie dowiesz, Robinsonie – stwierdził siedzący za nimi
dowcipniś. – Dla tej damy nie wystarczy byle wicehrabia. Potrzebowałbyś co
najmniej mitry, żeby odkryć jej sekrety.
Dwuznaczność tego stwierdzenia wywołała rubaszny śmiech, zmieszanie i
chłodną wzgardę. Ale nie u Pipa. Pokryte wczesnym zarostem policzki młodzieńca
spłonęły ciemnym rumieńcem.
– Lordzie Tunbridge! – zawołał, spoglądając na tamtego z gniewem. –
Domagam się przeprosin w imieniu tej damy.
Dobry Boże, Thomas zamknął oczy z rozpaczą, oszczędź nieszczęsnego
młodzieńca. Ze wszystkich ludzi, z którymi chłopiec mógł się pokłócić o jakąś
spódniczkę, Pip musiał wybrać renomowanego fechtmistrza. Co prawda zręczność
Tunbridge'a mogła ucierpieć na skutek wypadku, kiedy parę lat wcześniej przybito
mu dłoń – razem z kartą, którą ukrywał – do stołu w gospodzie. Przedtem
Tunbridge fechtował się obiema rękami.
Tunbridge się roześmiał.
– Powiedzcie mi, panowie, czyżby ten młodzik właśnie mnie wyzwał?
Thomas odwrócił się spokojnie. Czas nie oszczędził Tunbridge'a. Niegdyś
chudy, teraz sprawiał wrażenie szkieletu; kości policzkowe zdawały się przebijać
skórę twarzy, zapadnięte oczy otaczały sińce barwy siarki.
– Ach – odezwał się Thomas, uśmiechając się łagodnie. – Czyżby to
Tunbridge, na Jowisza? Tunbridge, błagaj chłopaka o przebaczenie, żebyśmy mogli
wysłuchać więcej pieśni. Jest stanowczo za wcześnie na pojedynek. – Ton jego
głosu i zachowanie nie były tak gładkie, jak niegdyś, ale Tunbridge jakby tego nie
zauważył.
– Uznam to za przysługę oddaną mnie osobiście – dodał Thomas.
W zapadniętych oczach Tunbridge'a pojawił się błysk zrozumienia. Kiedy
Thomas po raz pierwszy wrócił przed siedmioma laty do Anglii, wcielił się w
postać rozwiązłego szkockiego wygnańca. Tunbridge królował wówczas w salach
gry, domach rozpusty i tawernach, które odwiedzał.
Celem Thomasa było zaprzyjaźnienie się z synem Carra, Ashem, i
zniszczenie go, tak aby później zniszczyć samego Carra. Niemal mu się to udało –
ale stwierdził, że rola Judasza zaszkodziła mu bardziej niż Ashowi. Wkrótce potem
wyjechał z Anglii.
– Czy to ty Donne? – Tunbridge zmrużył oczy. – Wygnany z gór, kiedy
odmówiłeś walki po stronie księcia Charliego, prawda?
Thomas nie przestawał się uśmiechać. Sam rozpowszechniał tę historyjkę,
jako część swojego przebrania.
– Domagam się przeprosin, lordzie Tunbridge! – oznajmił Pip ze
wzrastającym oburzeniem.
Przekleństwo z tym chłopakiem. Tunbridge zapomniałby o nim, gdyby
siedział cicho.
– Hę? – Tunbridge odwrócił lekko głowę, obrzucając niechętnym
spojrzeniem uśmiechniętą uprzejmie twarz Thomasa i jego twarde, zwinne ciało. –
Przeprosić? Ależ oczywiście. Przepraszam. Nie miałem zamiaru…
Pip się skrzywił.
– Z pewnością była to…
– Nic się nie stało – wtrącił się Thomas. Chwycił ramię Pipa w żelazny
uścisk, który kłócił się z przyjaznym gestem. – Śmiem twierdzić, że wszyscy
mówimy czasem rzeczy, których żałujemy. Prawda, Robbie?
Zaciśnięte usta Robbiego złagodniały.
– Bardzo słusznie. Mężczyźni zwykle robią z siebie głupców z powodu
kobiet, które nie raczą zaszczycić ich spojrzeniem.
Strzała jednak chybiła celu, gdyż Tunbridge oddalił się już pospiesznie.
Biegnąc zapewne z jakąś informacją do Carra. Tunbridge od zawsze był cieniem
Carra.
Pip usiłował pójść za nim, ałe Thomas nie zwolnił uścisku, a pozostali
mężczyźni, nie chcąc dopuścić, żeby chłopiec bezmyślnie narażał życie na
niebezpieczeństwo, ustawili się między Pipem a Tunbridgem.
– Do diabła – powiedział Robbie, klepiąc Pipa po ramieniu. – Gdybym miał
odpowiadać za każdą bezmyślną uwagę, zasłużyłbym na tysiąc nagrobków!
Johnston wpadł na pomysł, jak skierować myśli wzburzonego młodzieńca na
inne tory.
– Spójrz tam! Kilku dżentelmenów weszło do loży Comptonów. Na Boga!
Powinni uważać, żeby się nie zawaliła i nie spadła na widownię!
Thomas poszedł za zdumionym wzrokiem Johnstona. Skupił spojrzenie na
pozłacanej loży.
– Podaj mi lornetkę, Robbie – mruknął, marszcząc czoło.
Podniósł do góry oprawny w kość słoniową przedmiot. Jakby kierowany
tajemnym zrządzeniem losu, spojrzał wprost w jej oczy.
W oczy Fii Merrick.
Nie mógł się mylić. Od lat przemykała się na obrzeżach jego wyobraźni,
niczym piękna zjawa. Nie chciał się nigdy nad tym zastanawiać. Ale teraz…
Wstrzymał oddech…
Zawsze była najbardziej zachwycającą istotą, jaką w życiu widział. A teraz
wypiękniała jeszcze bardziej.
Wciągu sześciu minionych lat jej promienna, nieziemska uroda
wysubtelniała. Wysokie, egzotyczne kości policzkowe, czyste, gładkie czoło,
delikatny zarys policzków stały się wyrazistsze.
Skóra nabrała kremowego odcienia, a oczy, wciąż świetliste jak kryształ,
wydawały się bardziej błękitne i twardsze niż drogie kamienie. Usta stały się
zarazem pełniejsze i miększe. Wbrew wszelkim nakazom mody nie pudrowała
włosów; opadały jej na ramiona kaskadą czarnych loków. Miała na sobie czarną
suknię, o nisko wyciętym staniku.
– Fia – szepnął Thomas.
– Znasz ją?
– Fię Merrick? – Thomas opuścił lornetkę. Pip nie miałby szans, gdyby ktoś
taki go omotał. – Tak.
– Już nie nazywa się Merrick, staruszku – powiedział Johnston – lecz
MacFarlane.
A zatem wyszła za mąż. Nic dziwnego. Carr hodował ją od dzieciństwa,
żeby zdobiła ramię jakiegoś możnego, wpływowego człowieka. Tyle tylko, że
nazwisko MacFarlane nic mu nie mówiło.
– Który z nich jest jej mężem? – Thomas nie wiedział, czemu zadał to
pytanie. Poza tym, że chciał przekonać się, jaki człowiek mógł sobie pozwolić na
Fię Merrick.
– Żaden z nich – odparł Robbie. – Zapominam, że nie było cię tutaj przez
rok. Lady Fia nie ma męża. Miała go, ale umarł… Chyba rok temu. Nie, gdyby to
było tak dawno, zrzuciłaby już żałobę…
– Dlaczego miałaby to zrobić? – Odezwał się cicho Johnston, nie spuszczając
oczu z Fii. – Czerń nosi lepiej niż sama noc.
Robbie się roześmiał.
– Słyszałeś, Donne? Boże, chroń nas, jeśli Johnston stanie się poetą!
Thomas nie słuchał. Carr miał paskudny zwyczaj grzebania jednej żony za
drugą. Czy Fia poszła w jego ślady?
– Jej mąż nie żyje, powiadasz?
– Tak – odparł Robbie, poważniejąc. – Nie znałem go osobiście. To był
starszy człowiek. Solidny szkocki kupiec. Powstało niezłe zamieszanie, kiedy lady
Fia z nim uciekła.
– Uciekła? – Dlaczego Fia miałaby uciekać z jakimś szkockim kupczykiem?
– I to zaledwie miesiąc po przyjeździe – ciągnął Johnston – a wiem na
pewno, że otrzymała trzy inne propozycje, zanim MacFarlane ją porwał.
– Był bogaty? – zapytał Thomas ironicznie.
– Wyjątkowo bogaty.
Pip odwrócił się gwałtownie. Widocznie przysłuchiwał się rozmowie.
– Jest tylko jeden powód, dla którego taka dama, jak lady Fia, mogłaby z
kimś uciec. Tym powodem musiała być miłość.
– Oczywiście. – Johnston pokiwał głową na znak zgody.
– Niewątpliwie – dodał Robbie.
Pip skinął szybko głową i ponownie zajął się obserwowaniem Fii.
– Jak Carr przyjął wieść o ucieczce córki? – zapytał Thomas.
– Carr? – Nozdrza Robbiego rozszerzyły się lekko, jakby wyczuł
nieprzyjemny zapach. – Nie pamiętam. Chociaż później on i MacFarlane stali się
serdecznymi druhami. Byli nierozłączni.
– Lady Fia musiała przyjąć z ulgą tę zgodę między jej ojcem a mężem –
stwierdził Thomas.
– Trudno powiedzieć – odparł Johnston. – Lady Fia nigdy nie pokazywała
się w mieście. Wycofała się z życia towarzyskiego, odkąd wyszła za mąż. Spędziła
pięć lat w wiejskim domu MacFarlane'a. Boże, jakże musiała tego nienawidzić… –
Johnston pochylił się do przodu, patrząc podejrzliwie na plecy Pipa. – Mówiąc
całkiem otwarcie, wróciła do towarzystwa o parę miesięcy za wcześnie, zanim
zakończył się czas żałoby.
– Kto może ją o to winić? – mruknął gniewnie Pip.
Johnston westchnął, patrząc w sufit, jakby pytał niebios, jak to możliwe, że
chłopak ma tak świetny słuch.
– Taka piękna, młoda kobieta, jak ona? – ciągnął Pip. – Zamknięta w
barbarzyńskim odosobnieniu, chociaż powinna być czczona, podziwiana,
uwielbiana? To niewybaczalne ze strony MacFarlane'a, że ją tam trzymał!
– Słusznie! – zgodził się Robbie.
– Zgadzam się z wami całkowicie. – Johnston pokiwał z zapałem głową.
Thomas nie chciał postawić tego pytania, ale podejrzenia nie pozwoliły mu
milczeć.
– Czy towarzyszyła MacFarlane'owi w ostatnich godzinach życia?
– Na tym polega tragedia! – Pip podniósł rękę do góry. – On przebywał w
mieście, a ona na wsi.
Nie zabiła go.
– Tak – dodał Johnston. – MacFarlane był tutaj z tym… z Carrem. Ten
człowiek powinien odpowiadać za morderstwo.
Morderstwo. Thomas poczuł ucisk w piersi.
– A to dlaczego?
Oczy Johnstona rozbłysły.
– Carr wciągnął go w wir zabaw, każąc mu próbować wszelkich rozrywek.
Stary MacFarlane w końcu nie wytrzymał. Picie, obżarstwo, hazard, kobiety, dzień
po dniu, tydzień po tygodniu. Widać było gołym okiem, jak gaśnie. To było
straszne.
– Choćby ojciec lady Fii dopuścił się wielkiego zła, nie wolno jej za to
winić! – zawołał Pip. – Ona jest niewinna.
– Oczywiście – przyznał Robbie.
Ale czy tak było? Thomas zastanawiał się. A może była ostroż-niejsza od
ojca? Nie, to nienawiść do Carra uprzedza go do niej. Prawdopodobnie nie należało
się w tym doszukiwać czegoś więcej, niż pogoni starego człowieka za młodością,
pogoni, której serce nie wytrzymało.
Pip skłonił głowę w kurtuazyjnym geście.
– Wybaczcie panowie, złożę uszanowanie lady Fii.
– Pójdę z tobą – powiedział Johnston. Objął młodego człowieka za ramiona,
prowadząc go przez tłum i bawiąc dowcipną pogawędką. Kiedy wychodzili do
holu, odwrócił głowę, poruszając brwiami. Robbie parsknął śmiechem.
– Co za gorącą głowę wziąłeś pod swoje skrzydła, Donne. Powinien nauczyć
się nad sobą panować, zwłaszcza, jeśli będzie obdarzać uczuciem damy w rodzaju
lady Fii.
– A to czemu?
– Ta kobieta słynie z tego, że łamie mężczyznom serca. Połowa towarzystwa
nie wpuszcza jej do domu, druga połowa zasypuje zaproszeniami. Boże, Donne,
może czasem powinieneś wyjść z doków i zwrócić uwagę na to, co się wokół
dzieje?
– Wybacz – powiedział Thomas. – Starałem się pilnować twojego ładunku.
Robbie uśmiechnął się radośnie.
– Wobec tego uczynię dla ciebie wyjątek i oświecę cię w tej materii. Faktem
jest, że w zeszłym miesiącu Czarny Diament stał się przyczyną czterech
pojedynków. Czterech!
– Teraz, kiedy mi o tym mówisz, zaczynam rozumieć. Powinieneś uprzedzić
Pipa, żeby zachował większą powściągliwość w okazywaniu uczuć, gdy tylko do
nas wróci – stwierdził kpiąco Thomas.
Robbie westchnął.
– Masz oczywiście rację, ale czy jakikolwiek młody człowiek słucha
mądrych rad w kwestiach… serca? – Pokręcił głową. – Pamiętasz swoje pierwsze
zauroczenie, Donne? Ja nigdy nie zapomnę swojej pierwszej miłości. Lyssie Carter.
Thomas nie odpowiedział. Nie mógł. Uwięziono go w wieku trzynastu lat za
to, że stanął zbrojnie wobec oddziałów lorda Cumberlanda, które przybyły na
północ, by nauczyć Szkotów znaczenia słowa „odwet”. Jego starszy brat, John,
został za tę samą zbrodnię powieszony, poćwiartowany i utopiony.
Thomasa oszczędzono ze względu na młody wiek, ale najpierw osadzono go
w więzieniu, potem załadowano na statek, a w końcu sprzedano okrutnemu panu w
Indiach Zachodnich. Nie było tam zabaw, gry w karty, balów maskowych czy
flirtowania przy stole. Kobiety, które tam poznał, równie rozpaczliwie jak on
szukały chwil zapomnienia w strasznym życiu, jakie przypadło im w udziale. Ale
nawet wtedy Thomas nigdy nie mylił rozpaczy z miłością.
Nigdy nie przeżył „pierwszej miłości”. Nigdy nie zaznał „miłości” jako
takiej.
– Twoja niechęć do podawania imion zawstydza mnie – powiedział Robbie,
porzucając temat i rozglądając się wokół. – Ha! Twój młody przyjaciel zdołał
przepchać się przez tłum, żeby stanąć u boku bogini. Chociaż wygląda na to, że
raczej usiłuje się rzucić do jej stóp.
Thomas podniósł lornetkę do oczu. Fia trzymała rękę Pipa, czy to użalając
się nad młodzieńcem, czy to, jak cynicznie pomyślał Thomas, zdając sobie sprawę,
że upadek chłopca z loży popsułby wszystkim zabawę.
Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem, oczy rozbłysły. Johnston miał rację. Nie
było nic otwarcie uwodzicielskiego w jej zachowaniu czy wyrazie twarzy. Można
by przysiąc, że witała Pipa jak przyjaciela.
Thomas zmrużył oczy. Jakich korzyści mogła się spodziewać po znajomości
z Pipem?
W pewnej chwili w polu widzenia ukazała się opalona dłoń, która dotknęła
ramienia Fii. Thomas uniósł wyżej lornetkę.
To był jego wspólnik, James Barton.
Po drugiej stronie sali operowej ktoś równie długo spoglądał przez lornetkę.
Ronald Merrick, hrabia Carr, leniwie obserwował tłum. Za nim toczono sztuczną
rozmowę, chociaż określenie „rozmowa” nie jest właściwym słowem; sztuka
prowadzenia konwersacji najwyraźniej zaginęła w londyńskim towarzystwie
podczas długich lat, które Carr musiał spędzić na szkockiej wyżynie.
Spojrzenie Merricka błądziło w tłumie. To, że obronną ręką wyszedł ze
swoich niepowodzeń w młodości, dawało świadectwo wyższości jego natury.
Gdyby nie pojechał do Szkocji, nie poślubiłby Janet McClairen, której majątek
stworzył podwaliny jego własnej fortuny. Zerknął przez ramię, ciekaw, czy
zobaczy ducha Janet – nigdy nie wiedział, kiedy się pojawi; raz widział ją w
Covent Garden, na grządce kapusty.
– Szukasz kogoś, lordzie Carr? – zapytał jego gospodarz, lord Gerald Swan.
Swan wszedł do parlamentu jako osoba o nieposzlakowanej uczciwości. Carr
jednak był w posiadaniu pewnego dokumentu, który zadawał kłam owej reputacji.
Carr obdarzył Swana pobłażliwym spojrzeniem. Nie był głupcem. Zdawał sobie
sprawę, że o Janet lepiej nikomu nie wspominać. Mogłoby to wywołać plotki, że
stał się spirytystą. Jakże mógłby Uwierzyć w podobne bzdury! Przyjąć, że duchy
istnieją, a uwierzyć, że to z jakiegoś powodu ważne, to dwie zupełnie różne rzeczy.
– Nie – odparł Carr przeciągle. – Miałem tylko nadzieję, że znajdę coś, co
uratuje mnie przed nudą.
Towarzystwo nie było już takie, jak niegdyś. W gruncie rzeczy w ciągu
ostatnich paru lat Carr uznał, że wodzić prym w towarzystwie, to jak dyrygować
małpami w piekle – bezowocne i niegodne zajęcie dla kogoś jego pokroju.
Od dawna miał inny cel na oku. Skoro nie chciał odgrywać pierwszych
skrzypiec w towarzystwie, zapragnął rządzić Anglią. Żeby to osiągnąć, musi
zdobyć władzę tak, jak ludzie robili to od niepamiętnych czasów, skupiając w
swoim ręku władzę będącą w posiadaniu innych ludzi. Małych ludzi. Takich jak
Swan.
Swan odchrząknął.
– Widzę, że lady Fia wyjątkowo pięknie dzisiaj wygląda.
Carr uniósł brwi.
– Czy tak? – Fia nie uprzedziła go, że będzie w operze. – Gdzież ona jest?
– W loży Comptonów. Trzeci rząd po drugiej stronie.
Carr przyłożył lornetkę do oczu. Po paru sekundach znalazł Wskazaną lożę i
natychmiast rozpoznał wyraziste rysy Fii i jej długie, nieupudrowane włosy…
Zmarszczył brwi. Dobry Boże, miał nadzieję, że ludzie z towarzystwa nie
zaczną strzepywać pudru z peruk, idąc za przykładem Fii. Dotknął swojej
eleganckiej, posypanej pudrem peruki. Niegdyś złociste włosy lorda zaczynały
rzednąć. Nie sądził, żeby W czarnej peruce było mu do twarzy. Z tą blizną… Nie,
wyglądałby zbyt okrutnie.
Ponownie uniósł lornetkę. Fia rozmawiała przyjaźnie z jakimś żółtodziobem.
Po chwili mocno zbudowany mężczyzna o szerokich ramionach wkroczył do loży i
stanął przy Fii. Wydawał się znajomy. Ach, tak. To James Barton, kapitan jakiegoś
kupieckiego statku, o ile dobrze pamięta.
Dawno temu Carr był o krok od tego, żeby umieścić nazwisko Bartona na
liście ludzi zobowiązanych mu służyć. Z jakiegoś powodu to się nie powiodło.
Nieważne. Barton był tylko początkującym marynarzem. Teraz jednak,
przyglądając się spince z rubinem zdobiącej ubiór kapitana oraz zawiłym złotym
haftom przy jego rękawach, Carr pożałował, że nie dopiął wówczas swego. Na
szorstkiej dłoni Bartona lśnił ogromny brylant – Carr patrzył bardzo uważnie – tej
samej dłoni, która spoczęła na ramieniu Fii.
Carr wygiął usta. Nie mogła być taka głupia. Musi wiedzieć, że nigdy nie
pozwoli jej łajdaczyć się z takim… byle kim! Nie teraz. Nie teraz, kiedy już prawie
zdecydował, kto będzie jej kolejnym mężem!
Opuścił lornetkę, rozzłoszczony. Czy nie dość, że ledwie ją tolerowano w
dobrym towarzystwie? I ona wie o tym. Celowo zachęca do plotek, puszczając w
obieg sprośne historyjki na swój temat, odstraszając odpowiednich wielbicieli. A o
to właśnie jej chodziło, myślał ponuro Carr.
Carr rzucał jej wściekłe spojrzenia, chcąc żeby odczula jego gniew. Nie
odczuła. Znał ją zresztą za dobrze, żeby się spodziewać, że to okaże. Fia nigdy nie
zdradzała swoich uczuć. Od dnia, kiedy przyjechał do niej, do… jak się nazywał
ten przeklęty dom, który stanowił teraz jego własność? Babble House? Brummel?
– Lordzie Carr – odezwał się chrapliwy głos. Odwrócił się. W drzwiach stał
Tunbridge. Za jego plecami Janet schowała się za palmą w doniczce.
– O co chodzi, Tunbridge? – zapytał Carr, zastanawiając się, czy nie
powinien znaleźć jakiegoś księdza, który odprawiłby egzorcyzmy. Odkąd Janet
opuściła ciało Favor McClairen – czy w ogóle kiedyś tam przebywała? – nadal nie
był tego pewien – prześladowała go nieustannie. To nie było przerażające; raczej
denerwujące.
Tunbridge podszedł bliżej.
– Jest tu ktoś, o kim chyba powinieneś wiedzieć. To Thomas Donne.
Donne? Carr znowu podniósł lornetkę, kierując ją tam, gdzie wskazał
Tunbridge. Na Boga, Tunbridge miał rację. Szkot o szerokich ramionach, cerze
ciemnej jak u dzikusa i szarych oczach wpatrzonych – Carr podniósł lornetkę
wyżej – w Fię. Z wyrazem zimnego potępienia na twarzy. Interesujące.
Biedna Fia. Donne był jedynym mężczyzną, którego, wedle informacji
Carra, kiedykolwiek w życiu pragnęła i oto właśnie on przyglądał się jej z
nieżyczliwością, jaką mógł wzbudzić widok jadowitej żmii. Carr uśmiechnął się.
Thomas Donne, urodzony jako McClairen: ostatni wódz Mc-Clairenów,
wydziedziczony syn, przywódca na wygnaniu. Carr znał prawdziwe oblicze
Donne'a od lat. I jeśli się nie mylił, był jedynym człowiekiem, który je znał.
Przypuszczał, że Donne przebywał gdzieś 2 daleka od Anglii. Ciekawe, dhczego
wrócił.
Odprawił Tunbridge'a machnięciem dłoni; chudy mężczyzna rozpłynął się w
cieniu.
Obojętnym ruchem odłożył lornetkę i wstał. Chwycił laskę o srebrnym
końcu, której używał od czasu, gdy Rumieniec Ladacznicy obrócił się w zgliszcza,
i przygotował się do opuszczenia loży. Thomas Donne – niegdyś McClairen –
zainteresował go. Bardziej niż opera i z pewnością bardziej niż Swan.
– Lordzie Carr? – Swan podniósł się pospiesznie. – Czy przynieść ci coś do
picia? Co się stało?
– Nie, Swan, nic się nie stało – odparł Carr, szczerze zdziwiony. – Nigdy
bym do tego nie dopuścił.
3
– Ta kobieta nie jest ciebie warta, Jim. – Thomas przeczesał włosy w geście
rozpaczy. Rozmawiali o tym, odkąd Thomas zastał Jamesa na wiązaniu chusty pod
szyją przed lustrem w holu. Zapytał ironicznie, czy to lady Fia tak lubi krępować
swoich mężczyzn.
Nie powinien tego powiedzieć. Przerwał milczenie, które narzucił sobie w
poprzednim tygodniu. Zależność Jima od Fii Merrick martwiła go i
rozczarowywała. Od kilku dni słuchał historii ojej łóżkowych podbojach,
rozpasaniu i rozrzutności. Służenie lady Fii było niebezpiecznym zajęciem. Jej
reputacja była bezustannie narażona na szwank i dlatego stale należało jej bronić.
James z pewnością słyszał te wszystkie opowieści, a jednak wydawały się
nie robić na nim żadnego wrażenia. Co wieczór biegł do Fii z egzotycznymi
różnościami i kosztownymi prezentami. Thomas zacisnął pięści.
– Nie rozumiesz, Tom – powiedział James. Ton jego głosu, przed chwilą
gniewny, złagodniał.
– Raczej dobrze rozumiem – mruknął Thomas. Rozumiał, że piersi Fii były
śnieżnobiałe i pełne, usta kuszące, a spojrzenie spod gęstych, czarnych,
zakręconych rzęs równie bezwstydne i mądre, jak u Lilit. – Po tym, co przeżyłeś z
Amelią, jak mogłeś zadurzyć się w…
– Przestań. – Oczy Jamesa, zwykle łagodne, rozbłysły gniewem. –Jeszcze
trochę, a zmusisz mnie, abym cię wyzwał na pojedynek.
– Nie będę się z tobą bić.
– Używałem już przedtem pięści.
Thomas parsknął gorzkim śmiechem. Wiele zawdzięczał temu człowiekowi,
w tym własne, nieszczęsne życie. To właśnie James Barton wykupił Thomasa z rąk
okrutnego właściciela. W ciągu tygodnia uwolnił Thomasa ze służby, którą miał
cierpieć jeszcze przez rok, i zatrudnił go na swoim statku.
James nigdy nie pytał Thomasa o przeszłość, a Thomas nigdy o niej nie
mówił, chociaż wspomniał, że chciałby kiedyś porzucić morze i odbudować
rodzinny dom w Szkocji. Zastanawiał się, czy nie wtajemniczyć Jamesa w swoje
stosunki z Merrickami, ale odrzucił tę myśl. James powiedziałby tylko, że Fia była
dzieckiem, kiedy Carr zdradził McClairenów i ukradł ich siedzibę rodową.
– Jakimi czarami cię opętała? – zapytał z rozpaczą.
– Jesteś do niej uprzedzony. Mówiła mi, że tak będzie. Ale ty jej nie znasz. –
Twarz Jamesa była poważna i zmartwiona.
Thomas nie zwrócił żadnej uwagi na prośbę w głosie przyjaciela. Mówiła
mu? Wyobraźnia zaczęła mu podsuwać różne wyjaśnienia.
Fia wiedziała, że jest w Londynie. Wiedziała, że on i Barton współpracują ze
sobą i ostrzegła Bartona, że Thomas sprzeciwi się wszelkim związkom pomiędzy
nią a Jamesem. Uprzedziła go! Z trudem opanował wściekłość.
– Co ci powiedziała? – zapytał.
– Że kiedyś byłeś jedynym przyjacielem jej brata, że mieszkałeś w ich domu,
jadłeś i spałeś pod ich dachem, a potem zdradziłeś jej brata, niemal pozbawiając go
jedynej rzeczy, której w życiu pragnął – kobiety, którą kochał.
Poczuł ukłucie winy – tym ostrzejsze, że niespodziewane. To prawda.
Prawdą było wszystko, co powiedziała Fia. Ale ileż się za tym kryło!
– Powiedziałem jej, że musi się mylić. Tak, jak ty się mylisz co do niej,
Thomasie.
– Nie mylę się – odparł Thomas z uporem. – Zrobiła z ciebie posłusznego
pieska.
– Do diabła! – wybuchł James. –Więcej się za tym kryje, aniżeli sądzisz.
Dużo więcej.
– Oświeć mnie.
– Nie mogę. Dałem Fii słowo. Boże! To wszystko takie zagmatwane.
Thomas pokiwał głową z ironią. Fia zwykle „gmatwała” mężczyznom w
głowach. Miał tylko nadzieję, że biedny głupiec nie będzie kiedyś żałował swojego
zadurzenia. Ta myśl była żrąca jak kwas. Chwycił pelerynę, którą rzucił wcześniej
na kanapę.
– Wychodzisz? – zapytał James.
– Tak – odparł szorstko Thomas. – I nie wrócę na noc.
Nie sądził, żeby mógł wrócić i znieść ze spokojem jej widok w towarzystwie
Jamesa.
Jutro złoży Fii wizytę – musi jej uświadomić, że James ma również
przyjaciela, nie tylko partnera do interesów. Zanim to nastąpi, pójdzie nad rzekę i
ochłonie z gniewu w towarzystwie twardych mężczyzn i jeszcze twardszych kobiet.
Chociaż wątpił, żeby mógł natknąć się na kobietę twardszą niż Fia Merrick.
Szczęk stali rozchodził się echem w mroku poprzedzającym świt. Thomas
zerknął ponad głową chłopca, który oświetlał mu drogę.
– Lepiej się z nimi nie zadawać. – Chłopiec wskazał w stronę czarnej
gardzieli zaułka. Światło pochodni zniekształcało dziwacznie rysy jego twarzy. –
Chodźmy tędy.
– A to czemu? – Głos Thomasa był jak cichy odgłos gromu; łatwo
przechodził na portowy żargon. – Nie ma tam chyba jakiegoś franta, co by się kusił
na moją sakiewkę, chłopcze?
– Nie – odparł chłopiec, mierząc Thomasa obojętnym, ale szacującym
spojrzeniem. –Jesteś za duży. Masz za duże pięści i zbyt chytre oczy. To tylko
przyjacielska rada.
Tędy dojdą do schodów York, które prowadzą nad rzekę. Ciemno tam.
Pustkowie. Straż nie lubi tu zaglądać. Świetne miejsce dla głupków, żeby się kłuć
nawzajem.
– Pojedynki? O to ci chodzi? – zapytał Thomas.
Chłopak wzruszył ramionami, a Thomas rzucił mu pensa. Gdzieś dalej w
wąskiej ulicy otworzyły się drzwi. Z ich jasnego prostokąta wyłoniło się dwóch
chwiejących się na nogach mężczyzn. Chłopak pośpieszył w ich stronę, żeby
zaoferować swoje usługi w razie, gdyby potrzebowali przewodnika w ciemnej,
błotnistej ulicy.
Thomas odwrócił się ku skarpie. Wzdłuż jej grzbietu biegł rząd brudnych
latarni, których światło w wilgotnym, nocnym powietrzu przypominało dziwaczne
macki. Zapach soli i gryzący odór nieczystości zatykały mu nozdrza.
Ruszył dalej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i jego rozmowa z Fią przyniesie
pożądane efekty, za parę dni będzie mógł uciec z miasta i pojechać na północ, na
wyspę McClairenów.
Przywiązanie, jakie czuł do wyspy i zamku, zdumiewało go. Nigdy tam nie
mieszkał, widział to miejsce zaledwie parę razy jako młody człowiek, ale jak
magnez przyciągało nie tylko jego, lecz także innych McClairenów. Być może
dlatego, że jako wygnańcy dość mieli tułaczki.
– Następnym razem, gdy zapragniesz rozlewu krwi, znajdź sobie lepszy
powód!
Głos Tunbridge'a odbił się echem od rzeki. Thomasowi zjeżyły się włosy na
głowie. Wytężył słuch, żeby stwierdzić, skąd dokładnie dobiegał głos Tunbridge'a.
Do diabła! Wieczna londyńska mgła i kamienne ulice mąciły zmysły i
sprawiały, że dźwięk wydawał się dobiegać ze wszystkich stron jednocześnie.
Obcasy zastukały na bruku. Jakiś człowiek krzyknął, wzywając pomocy,
odpowiedziały mu czyjeś głosy, po chwili echo przebrzmiało i zapadła cisza.
– Gdzie jesteś?! – zawołał Thomas.
– Tutaj! – odpowiedział młody głos z nutą przerażenia. – Dobry Boże,
pośpiesz się, proszę! Jest nieprzytomny, a krew… Pomocy!
Thomas poszedł za głosem długą, mroczną uliczką, która kończyła się
niewielkim podwórkiem otoczonym z trzech stron wysokimi domami o
kamiennych ścianach, pokrytych wilgotnym osadem soli. Po drugiej stronie, u
szczytu schodów wiodących nad rzekę, wznosił się rodzaj sklepionej altanki.
– Gdzie jesteś?
– Tutaj! Dzięki Bogu, że przyszedłeś, panie! Pomóż mi!
Jakaś postać poruszała się w altance. Thomas zbliżył się i ujrzał
młodzieńca, przycupniętego obok innego młodego człowieka, spod jego ciała
rozlewała się połyskująca, czarna kałuża. Pip Leighton.
Jedną dłonią przyciskał chustkę do piersi, druga, wykręcona, spoczywała pod
nim. Obok Pipa leżała nieprzyzwoicie czysta szpada. Drugą widać było nieco dalej;
nadłamany czubek był ciemny od krwi. To wszystko Thomas zauważył w ciągu
paru sekund.
Nieszczęsny głupiec! Kopnął z furią szpadę Pipa, aż zsunęła się z hałasem po
schodach.
– Kim jesteś? – zwrócił się do chłopca.
– Albert Hennington, panie – odparł chłopak nieco drżącym głosem.
Thomas ledwie go słyszał. Ukląkł i ostrożnie zabrał bezużyteczną szmatkę.
Przyjrzał się ranie. Była wysoko na piersi, bardzo głęboka… Zadana jednym,
zdecydowanym pchnięciem. Krew płynęła obficie, ale nie buchała z rany, ani też
nie kipiała, co wskazywałoby na uszkodzenie płuca, nie wypływała też rytmicznie,
jak by było w wypadku uszkodzenia arterii.
Słaba pociecha. Daj Boże, aby Pip wyszedł z tego ze sprawnym ramieniem.
Pozwolił, aby krew płynęła jeszcze chwilę dłużej, wiedząc z doświadczenia,
którego mu życie nie poskąpiło, że rany, które bardziej krwawią, mają mniejsze
skłonności do gangreny.
Oderwał piękne, brukselskie koronki od mankietów koszuli Pipa i
przyciskając do rany swoją złożoną chusteczkę, przywiązał ją za pomocą koronek
do ciała Pipa.
– Co on tu, do diabła, robił?
– To Tunbridge, panie – powiedział Albert. – Pip zobaczył go na przyjęciu,
na które poszliśmy razem. Oskarżył go o obrazę lady Fii i zażądał satysfakcji!
Tunbridge tylko się roześmiał. Pip poczekał, aż przeciwnik wyjdzie z balu i rzucił
się na niego.
– Głupiec! – szepnął Thomas. – Cóż, chłopcze, módl się, aby twój przyjaciel
przeżył, by móc żałować swojego szaleństwa!
Wsunął ostrożnie ramię pod kolana Pipa, a drugie pod plecy. Ze stęknięciem
podniósł się na nogi.
– Chodź za mną, Albercie.
– Może powinienem poczekać? Tunbridge posłał po doktora!
– Nie wierzę – odparł Thomas – ale rób, jak chcesz. – Wyszedł spod daszku.
Chłopiec odczekał parę minut, aż odgłos szczura, przywabionego zapachem
świeżej krwi, zmusił go do podniesienia zakrwawionej szpady Tunbridge'a.
Pomachał nią groźnie w stronę gryzonia. Szczur usiadł na tylnych łapkach i zajął
się toaletą.
Dziesięć minut później Albert zrównał się z Thomasem.
Thomas przepchnął się obok lokaja pilnującego drzwi Fii i natknął się na
tarasującego przejście potężnie zbudowanego kamerdynera.
– Gdzie jest twoja pani? – zapytał.
– Jeśli podasz mi swoje nazwisko, panie – odparł chłodno służący – Zobaczę,
czy lady Fia jest w domu…
Thomas chwycił go za ubranie na piersi i szarpnął. Miał niejasne poczucie,
że znęca się nad kimś, kto nie może mu odpowiedzieć tym samym, ale gniew nie
pozwolił mu się nad tym zastanawiać.
– Gdzie… jest… twoja… pani?
Służący nie odpowiedział, jakby lojalność wobec mocodawczyni zamknęła
mu usta. Tylko ruch oczu w stronę schodów stanowił pewną wskazówkę.
Z przekleństwem na ustach Thomas odepchnął mężczyznę i ruszył w górę po
dwa stopnie naraz. Oczywiście zastanie ją w łóżku. Było przed południem.
Na szczycie schodów przerażona służąca ze stosem bielizny wskazała mu
drżącym palcem drogę w odpowiedzi na jego polecenie. Podszedł do drzwi, które
pokazała, i pchnął je, nie pukając.
Mirno wczesnego przedpołudnia w buduarze Fii zastał około pół tuzina
mężczyzn, którzy rozprawiali na temat jej toalety. Otaczali kołem toaletkę z
różanego drewna, ich wymuskane, starannie umalowane twarze odbijały się w
wielkim lustrze z aksamitną zasłonki, stojącym na polakierowanym blacie. Jeden z
nich siedział na wyściełanym stołeczku u stóp Fii. Inny klęczał, zaglądając do
srebrnego pojemniczka ze sztucznymi pieprzykami. Inni stali tuż obok. Wśród nich
był też James.
Thomas nie zwrócił uwagi na przyjaciela, patrzył tylko na Fię.
Niczym róża wśród polnych kwiatów siedziała oparta o wyściełany tył
małego, pozłacanego krzesełka, wspaniała i kobieca w modnym dezabilu. Czarne,
wijące się pierścieniami włosy spływały na jej gładkie białe ramiona, nagie nad
pasmem delikatnej koronki. Różowy jak wnętrze muszli jedwab układał się miękko
na wypukłościach jej ciała i opadał jedwabistą strugą do stóp.
Jej uroda budziła niepokój, kobiecość oszałamiała. Żaden niedoświadczony
chłopak nie byłby w stanie oprzeć się jej czarowi.
Nie zauważyła mojego wejścia, stwierdził z goryczą Thomas. Dlaczego
miałaby go zauważyć? Jakie znaczenie ma dla niej obecność jeszcze jednego
mężczyzny? Albo nieobecność jakiegoś chłopca?
Przedarł się ku niej przez tłumek wielbicieli. Mężczyźni odwrócili głowy w
jego stronę, niezadowoleni z pojawienia się kolejnego rywala do względów Fii.
Kiedy zobaczyli, co trzyma w ręku, ich irytacja zamieniła się w przestrach.
Thomas uniósł wyszczerbioną, umazaną krwią szpadę Tunbridge'a jak
talizman. Rzucił ją w powietrze i chwycił za nagie ostrze, czując, jak przecina mu
skórę. Szepty ucichły, wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Fia, która przechylona na
bok, słuchała nieszczęsnego głupca, klęczącego obok niej, znieruchomiała.
Odwróciła lekko głowę, nie podnosząc wzroku, jakby odnotowując jego
obecność innymi zmysłami. Rzęsy kładły się na kremowej krzywiźnie policzków.
Nozdrza rozchyliły się delikatnie. Była nieziemsko piękna.
Czekał, aż na niego spojrzy. Musi zauważyć jego obecność, niech ją piekło
pochłonie, zanim się odezwie. Zmarszczyła czoło, potem wygładziła, powoli
unosząc oczy. Jej oczy były tak samo niebieskie, jak je zapamiętał. Może nawet
bardziej.
– Lordzie Donne. – Jej głos był cichy, ledwie słyszalny.
– Lady Fio.
– Lady Fio, kto to jest? – zapytał mężczyzna o śniadej twarzy, klęczący u jej
stóp.
– Lord Donne to stary przyjaciel rodziny.
Patrzyli sobie w oczy.
– Thomas? – odezwał się James.
Thomas nie odpowiedział. Nie chciał tu być. Czuł gniew i rozżalenie.
Wydawało mu się, że już skończył z Merrickami. Ponad wszystko inne pragnął z
nimi skończyć.
Ona jednak, niech będzie przeklęta, wciągnęła go znowu w ich trującą sieć i
miał jej to za złe, podobnie jak smutek, jaki wzbudziły w nim drobne zmarszczki w
kącikach jej przepięknych oczu i cienie na policzkach. Stłumił w sobie
nieoczekiwane współczucie wobec tych oznak słabości.
Bawiła się sercem chłopca, igrała jego życiem. Wszyscy wiedzieli, że to nie
pierwszy raz wjej krótkiej, ale śmiertelnie niebezpiecznej karierze. Bawiła się i
teraz musi za to zapłacić.
– Przyniosłem ci memento – powiedział.
Między czarnymi skrzydłami brwi pojawiła się bruzda.
– Memento?
– Szczególnego sukcesu w miłosnych podbojach.
– Thomasie… – James położył ostrzegawczo dłoń na jego ramieniu. Thomas
strząsnął ją. James był jej niewolnikiem. To odpowiednie określenie, bo czyż sam
nie odczuwał tej potężnej siły przyciągania, którą wykorzystywała tak
lekkomyślnie?
– Proszę. – Rzucił jej na kolana pokrwawione ostrze, cienki jedwab sukni
naciągnął się pod jego ciężarem. – Możesz to dodać do swojej kolekcji.
Spojrzała w dół, kuląc się. Czekał; serce biło mu szybko, gwałtownie. Nie
widział jej twarzy. Pochylała się nad szpadą, trzymając znieruchomiałe dłonie w
powietrzu. Czarne loki opadały w dół jak welon.
– Co to jest? – zapytała niskim, chrapliwym głosem.
– Na Boga, Thomasie, posuwasz się za daleko! – Mruknął gniewnie James.
– Czyżby? – Spojrzał na towarzysza, który pobladł i drżał na całym ciele. –
A ja myślałem, że to ona posuwa się za daleko, bo to z jej powodu chłopiec dał
Tunbridge'owi okazję wykazania się swoimi umiejętnościami. Dla niej…
– Jaki chłopiec? – Podniosła gwałtownie głowę.
– A jest ich tylu? – Uśmiechnął się niewesoło.
– Jaki chłopiec?
– Opiszę go na wypadek, gdybyś nie pamiętała jego imienia – powiedział. –
Chłopiec około osiemnastoletni, ale wyglądający na młodszego. O rudych włosach
i jasnej cerze…
– Pip! – W jej oczach było przerażenie i przez chwilę Thomas zawahał się.
Ale przypomniał sobie, że miała przecież audytorium, na którym musiała wywrzeć
odpowiednie wrażenie.
– Widzę, że go sobie przypominasz. Będzie uszczęśliwiony. Phillip
Leighton. Pip. Pip nie bogaty, Pip nie wpływowy, ale równie zdolny do miłości, jak
każdy inny dorosły mężczyzna. A nawet bardziej. – Przebiegł wzrokiem grupę
pozerów niczym szpadą, którą niedawno rzucił Fii na kolana. – No cóż, młodzi
kochają tak żarliwie, tak zapamiętale, nieprawdaż? Po prostu szaleńczo.
– Tak – powiedziała cicho. – Tak mi mówiono. Gdzie on teraz jest? Co się
stało?
– Uchybiono twojej czci – odparł. – Pip nie mógł tego znieść. Młody głupiec
wyzwał Tunbridge'a na pojedynek, a Tunbridge przyjął wyzwanie. Walczyli.
Młody Pip, jak widzisz – spojrzał znacząco na zakrwawione ostrze – przegrał.
– Nie żyje?
– Jeszcze dycha. Szpada przebiła pierś, ale nie uszkodziła życiowych
organów. – Odetchnęła. Nie da jej łatwo o tym zapomnieć. – Jeśli ma dużo
szczęścia i nerwy nie zostały uszkodzone, może uniknie gangreny i będzie żył,
żeby wyciągnąć wnioski ze swojej pozbawionej sensu galanterii.
– Może wszyscy je wyciągniemy – szepnęła, po czym podniosła
oskarżycielski wzrok na Thomasa. – A ty? Wydaje się, że żywisz jakieś uczucia
wobec tego… chłopca. Byłeś jego sekundantem? Mężczyzna w twoim wieku
sekundantem chłopca? Nie mogłeś go powstrzymać?
– Nie wiedziałem o pojedynku. — Jak śmiała zwalać na niego ciężar winy za
los Pipa? – Usłyszałem odgłosy pojedynku i poszedłem za nimi. Było po
wszystkim, zanim tam dotarłem. Pip nie jest dobrym szermierzem.
Dotknięty zarzutem, że pozwolił chłopcu wyzwać lepszego przeciwnika,
odpłacił jej w podobnym duchu:
– Kiedy spotkałaś Pipa po raz pierwszy? Można by uniknąć nieszczęścia,
gdybyś po prostu zostawiła chłopca w spokoju. Chyba nie stanowił dla ciebie
szczególnego wyzwania.
– Nie – odparła głosem pełnym napięcia. – Żadnego.
– Do diabła, człowieku – wybuchnął James. – Jeśli będziesz zachowywał się
tak dalej, sam będę zmuszony cię wyzwać!
Fia oparła dłoń na poręczy krzesła i wstała. Szpada stuknęła o podłogę,
zostawiając ciemny ślad na jasnej sukni.
Ostry dźwięk wyrwał pozostałych mężczyzn z wywołanego szokiem
bezruchu. Ciemnolicy młodzieniec podniósł się na nogi i uderzył Thomasa z
policzek.
– Podaj miejsce, panie! – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Nie.
– Tchórz! – parsknął inny dżentelmen.
Młody człowiek zacisnął zęby, zdesperowany. Podniósł dłoń, by
spoliczkować Thomasa z drugiej strony, ale ten chwycił go za ramię.
– Nie rób tego – poradził mu lodowatym tonem. – Nie jest warta złamanego
nadgarstka, a co dopiero życia. – Żeby nadać moc słowom, ścisnął rękę
przeciwnika, aż poczuł zgrzytanie kości o kość.
Ciemnoskóry ściągnął brwi z bólu. Bezskutecznie usiłował się wyswobodzić,
ale Thomas miał mocny chwyt – nieraz musiał utrzymywać ciężar własnego ciała
jedną ręką, wisząc piętnaście metrów nad pokładem, a drugą mocując żagiel.
– Nie pozwolę, abyś obrażał damę! – wydyszał mężczyzna głosem
przerywanym ze strachu.
– Thomasie, przestań! – zawołał James. Wokół rozległy się oburzone
okrzyki. Goście Fii, o twarzach pobladłych z wrażenia, przestępowali niespokojnie
z nogi na nogę.
– Przestań! – Głos Fii wzbił się ponad gwarem. – Puść go!
Thomas odwrócił się do niej, parskając gniewnie.
– Nie niepokój się, pani. Twoje sumienie nie ucierpi z mojego powodu. –
Spojrzał na człowieka wijącego się w jego uścisku. – Możesz wyzwać mnie tyle
razy, ile ci się podoba, panie. – Potoczył wzrokiem dokoła. – Każdy z was może to
zrobić, ale nie otrzymacie satysfakcji. Ani teraz, ani nigdy. Dość krwi przelano z jej
powodu i z powodu jej podobnych. A sądząc po was, nieszczęśni głupcy – objął
gniewnym spojrzeniem również Jamesa – popłynie jej więcej. Ale nie mojej.
Nigdy.
Zakląwszy pod nosem, Thomas zwolnił rękę mężczyzny, który przycisnął ją
do piersi cofając się.
Thomas czekał, pewien, że głupiec zechce się zemścić. Nie widział i nie
słyszał, co robi Fia. Nagle poczuł ją tuż za sobą. Odwrócił się. Stała bliżej niż na
odległość ramienia; wspaniałe błękitne oczy lśniły gniewem.
– Jeśli ktoś cię wyzwie, lordzie Donne, to będę ja – powiedziała niskim,
głębokim głosem.
– A to jest – odparł Thomas, odwracając się tyłem do niej i jej koterii
pochlebców i alfonsów – jedyne wyzwanie, które mogę przyjąć.
Wyszedł z pokoju i ruszył korytarzem. Nie usłyszał, jak szepnęła głosem tak
cichym, że nawet stojący najbliżej nie zrozumieli słów:
– En garde!
4
– Niech powóz poczeka. To nie potrwa długo – powiedziała Fia, wysiadając.
– Gunno, poczekaj tutaj, proszę.
– Nie chcę – sprzeciwiła się ostro Gunna; jej szkocki akcent utrudniał jeszcze
zrozumienie słów, zniekształconych na skutek deformacji szczęki. Nie podobało jej
się, że Fia może narażać się na niegrzeczne potraktowanie. –Jeśli jego rodzina
dawała posłuch plotkarzom, mogą…
– Poczekaj tu, Gunno.
Tygrys – czarnoskóry, ośmioletni chłopczyk, bardziej zadufany w sobie niż
połowa londyńskich dandysów – zeskoczył ze swojego stanowiska na szczycie
powozu i wbiegł po schodach ku skromnym, frontowym drzwiom. Pociągnął
nosem, wyraźnie niezadowolony, że przyszło mu pukać do tak marnego domostwa.
Doczekał się rychłej odpowiedzi na swoje stukanie.
– Co? Kto? O, Boże!
W drzwiach stanęła zaczerwieniona służąca. Otworzyła usta ze zdumienia na
widok książęcego powozu przy krawężniku. Fii pożyczył go „na zawsze” lord
Stanley, jeden z jej bogatych wielbicieli. Wzrok dziewczyny przeniósł się powoli
na Fię.
– Wielkie nieba!
– Przekaż swojemu panu, że lady Fia zjawiła się, by przekazać panu
Leightonowi wyrazy troski i współczucia – powiedział uroczyście Tygrys.
Dziewczyna skinęła głową, przełknęła ślinę i wycofała się pośpiesznie do
holu.
– Oczywiście! Jeśli zechcecie wejść, natychmiast zawiadomię rodzinę.
– Taka jest pewna, że mnie przyjmą? – usłyszała Gunna szept, ale na twarzy,
jak zwykle nieodgadnionej, nie widać było ironii. Dziewczyna wspięła się po
schodach. Gunna zauważyła jednak szybkie wznoszenie się i opadanie koronki
zdobiącej jej stanik. To, że Fia się bała i usiłowała ukryć strach przed światem,
poruszyło twarde serce Gunny. Odmówiła krótką modlitwę, żeby Leightonowie
okazali się dla niej mili.
Wkrótce potem Fia wyszła z domu. Gunna zerknęła na kieszonkę z
zegarkiem umocowaną do jej gorsu. Mniej niż dziesięć minut. Głupcy wyprosili ją!
Drzwi karety otworzyły się i Fia wsunęła się do środka. Nie spojrzała Gunnie w
oczy.
– Obrazili cię, co? Nie przejęłaś się tym, co oni myślą, tak? – zapytała
Gunna.
– Byli zaskoczeni.
– A chłopiec?
Fia podniosła lśniące, błękitne oczy. Gunna widziała kiedyś górę lodową.
Błękit w jego wnętrzu był tak intensywny, że wydawał się płonąć. Oczy Fii miały
właśnie taki kolor.
– Może swobodnie poruszać dłonią i ramieniem. Ale jest bardzo słaby. –
Umilkła.
– Był jednak szczęśliwy, mogąc cię zobaczyć.
– O, tak. Ucieszył się bardzo.
– A więc tylko to się liczy – powiedziała Gunna, zaciągając aksamitną
zasłonkę. Woźnica ponaglił konie do biegu.
Nienawidziła życia, jakie prowadziła Fia. Nienawidziła każdego dnia, gdy
coraz bardziej Fia wchodziła w rolę Jezabel. Tylko ona wiedziała, ile ją ta rola
kosztuje, i martwiła się o to, ile jeszcze zostało jej duszy, zanim… Skrzywiła się,
nie pozwalając rozwinąć się myśli.
– Zobaczysz chłopaka jeszcze parę razy – mruknęła pod nosem. –
Przyniesiesz mu książkę, pasmo swoich włosów, popieścisz jego dłoń. Szybko
znowu padnie do twoich stóp.
– Nie.
Gunna podniosła głowę, przestraszona gwałtownością Fii. Fia trzęsła się.
Stara kobieta usadowiła się obok niej i objęła jej drżące ciało.
– Nie, tak nie będzie – stwierdziła Fia szorstko. – Nigdy nie powinnam
zaprzyjaźniać się z tym chłopcem. Nie powinnam wpuszczać go do domu, kiedy
przychodził. Ale…
– Ale co, Fio? – zapytała cicho Gunna.
Fia odwróciła ku niej twarz, z której wrażliwość zdarła maskę. Tyle bólu.
Gunna ukołysała ją delikatnie.
– To dlatego, że tak bardzo przypominał mi Kaya – szepnęła.
– Odnosił się do mnie naturalnie, a mnie… tak tego brakowało. Boże,
dopomóż… zachęcałam go do odwiedzin. – Zaśmiała się, prawie szlochając. –
Boję się, że mój egoizm może przynieść mu śmierć.
– O Boże.
– Nie chcieli mnie widzieć – powiedziała Fia głuchym głosem.
– Nie wiedzieli jednak, jak mnie poprosić, żebym wyszła. Nie powinnam tam
przychodzić. Wywołałam tylko ich zmieszanie i przyniosłam marną pociechę
chłopcu.
– Już dobrze – powiedziała Gunna, gładząc czarne jak noc loki Fii. – To
chłopiec, a chłopcy zawsze robią wszystko, żeby sprowadzić na siebie śmierć.
Gdyby nie ty, znalazłaby się jakaś inna… – Zawahała się, szukając słowa.
– Inna dziewka – dokończyła Fia.
– Inna kobieta – poprawiła ją Gunna.
– Powiedział mi, że powinnam zostawić Pipa w spokoju. – Czoło Fii
wygładziło się. Jej twarz znieruchomiała. Ostatnie ślady wrażliwej duszy znikły, a
Gunna zasmuciła się tym. Minęły miesiące, odkąd była świadkiem przejawów
jakichś szczerych uczuć u dziewczyny i zdarzało się to coraz rzadziej. – Dał mi do
zrozumienia, że nie mogę się powstrzymać przed tym, by nie usidlić każdego
napotkanego mężczyzny
– Kto to powiedział? – zapytała Gunna.
– Thomas Donne.
Gunna wstrzymała oddech. Thomas Donne był przed laty gościem Carra w
Rumieńcu Ladacznicy. Okazywał Fii dość obojętną kurtuazję, poświęcając jej od
czasu do czasu odrobinę uwagi. Fia, młoda i boleśnie samotna, zadurzyła się w
wysokim Szkocie. Trudno się dziwić. Należał do tych nielicznych znanych jej
mężczyzn, którzy nie byli mi bezwstydnymi lubieżnikami, ani interesownymi
pochlebcami.
To oczarowanie zniknęło raptownie. Gunna nigdy nie dowiedziała się, co
takiego Thomas Donne zrobił czy powiedział, ale dziewczęca miłość Fii z dnia na
dzień zamieniła się w zimną wrogość. Wydoroślała po tym doświadczeniu.
Przedtem cynizm stanowił cienką powłokę, ukrywającą niepewną siebie, wrażliwą
dziewczynę. Po sprawie Thomasa Donna cynizm i wyrachowanie stały się
prawdziwe.
– Gdzie go widziałaś?
– Dziś rano zjawił się u mnie. Zaatakował mnie.
– Niech go piekło pochłonie za głupią szlachetność. Myli się. Fia podniosła
głowę. Jej oczy płonęły, ale usta miała zacięte.
– Nie. On ma rację, Gunno, ale to nie daje mu prawa, żeby mnie sądzić. Jego
dusza jest tak samo czarna, jak moja.
Gunna się skrzywiła.
– Pamiętasz, kiedy Ash przebywał w Rumieńcu Ladacznicy, a Rhiannon
Russell znikła? – zapytała Fia bezbarwnym tonem. – To Thomas Donne przyniósł
Ashowi wieść, że Rhiannon go opuściła. Niemal złamał mu serce. Przysięgłabym,
że miał z tym coś wspólnego. Byłam tam. Widziałam ich, Carra, Asha i Thomasa
Donne'a. Żaden posłaniec złej nowiny nie wydawał się bardziej zadowolony niż
Donne.
Gunna cofnęła się. Thomas Donne nigdy nie robił na niej wrażenia
człowieka, który cieszyłby się cudzym nieszczęściem.
Fia wyprostowała się. Tylko słowa zdradzały silne uczucia, jakie nią
owładnęły.
– Przysięgam, że rzucę go na kolana, zanim z nim skończę.
Fia weszła krętymi schodami na drugie piętro, mijając po drodze służącą
polerującą poręcz oraz lokaja wymieniającego świece w kryształowym żyrandolu.
W lśniącej srebrnej misie na stole ustawionym na szczycie schodów trzymano róże,
których zapach rozchodził się po korytarzu. Z okna na półpiętrze biło światło.
Ledwie zwracała uwagę na te wszystkie szczegóły.
Otworzyła drzwi do buduaru, gdzie królował nowy francuski styl. Pod ścianą
stała brzuchata komoda, do zdobiącej ją kolekcji tabakierek dodano nową
tabakierkę z Miśni. Naprzeciwko postawiono inkrustowaną toaletkę z lustrem, na
którym udrapowano szkarłatny aksamit. Jeszcze ciemniejszy szkarłat pokrywał
dwie bliźniacze kanapy.
Przeszła przez pokój, nie odczuwając żadnej przyjemności. Nic nie należało
do niej. Wszystko – dom, meble, ozdoby, stroje, służbę, a nawet żywność, wynajął,
kupił, zatrudniał, utrzymywał Carr. Wszystko w jednym celu – żeby zwabić
bogatych i ustosunkowanych zalotników.
Pchnęła drzwi, które prowadziły z buduaru do małego przedpokoiku, i
podeszła do delikatnego biureczka. Wyciągnęła spod niego pozłacany taboret.
Mimo zewnętrznego spokoju serce biło jej jak szalone. Musiała zachować
ostrożność.
Carr zatrudniał całą służbę w domu, z wyjątkiem Gunny i kamerdynera,
Portera. Wszyscy pozostali byli jego szpiegami i donosicielami.
Kilkoma zręcznymi ruchami dłoni Fia usunęła poduszeczkę siedzenia. Pod
nią leżał cienki pakiet listów. Uśmiechnęła się; jej uśmiech w tej chwili nie
przypominał żadnego z tych, które przybierała poza swoim pokojem. Zdradzał
zwyczajną, szczerą i prostą przyjemność.
Były to listy od braci i ich żon, które zgromadziła w ciągu ubiegłych pięciu
lat – osiem od Asha i Raine'a, pięć od Favor i sześć od Rhiannon.
Z miną znawcy wybrała jedną, cienką kopertę i otworzyła ją pospiesznie.
Tak często czytała ten list, że poprzecierał się w złożeniach i wystrzępił na
brzegach.
Dostała go od Raine'a przed dwoma laty; przebył długą drogę ze swej
słonecznej posiadłości w północnej Italii. Przez parę miesięcy wyobrażała sobie, że
czuje zapach nektarynek, które jej brat kiedyś opisał.
Najdroższa siostro!
Dobre wieści! Dziś rano Favor powiła córeczkę – równie piękną, jak jej
matka, oraz, jak stwierdzam z dumą, równie wymowną. Nazwaliśmy ją Gillian
Charlotte, nie na czyjąś cześć, ponieważ, jak powiada Favor, ona jest naszą
przyszłością i nie będziemy oglądać się wstecz.
Moja ukochana żona, jak sama widzisz, nie jest zbytnio sentymentalna.
Prosiła jednak, bym ją wspomniał w tym liście, może jest więc jeszcze nadzieja dla
tej strasznej istoty.
Życzę tobie i Gregory'emu wszystkiego dobrego. Może nadejdzie dzień,
kiedy i wy powiększycie swoją rodzinę. Muszę wyznać, że ja, bogaty
dziewięciogodzinnym doświadczeniem, jestem nim wniebowzięty.
Serdecznie pozdrawiam, twój brat,
Raine Merrick
Fia starannie złożyła list i wsunęła z powrotem do koperty. Zawahała się
chwilę, zanim włożyła siedzenie na właściwe miejsce, nie czytając kolejnego listu,
chcąc roztropnie dawkować sobie tę przyjemność, aby pozostała żywa i świeża
przez następne lata.
Gillian. Gilly. A rok później urodził się syn, Robert. Ash również doczekał
się syna, rudowłosego chłopca, który miał po nim odziedziczyć hodowlę koni w
Kornwalii.
Fia potrząsnęła głową w zamyśleniu. Jej bracia byli albo odważniejsi od niej,
albo nie podzielali obaw, od których ona nie była w stanie się uwolnić. A może po
prostu zapomnieli, czyja krew płynie w ich żyłach – Boże! Gdyby tak ona sama
mogła o tym zapomnieć!
Cóż jednak wiedziała o braciach? Kiedy dorastała, byli dla niej obcymi
ludźmi i zawsze uważała, że nie żywią do niej żadnych uczuć. Zbyt późno
zrozumiała, że to Carr utrzymywał ją z dala od braci.
Poczuła pieczenie pod powiekami. Zawodziła ją zimna krew, która nie
opuszczała jej zazwyczaj w każdej chwili dnia. Zmusiła się, żeby przyjrzeć się
myślom, które zagrażały wyłomem w jej wewnętrznym murze. Zawsze narzucała
sobie tego rodzaju ćwiczenie.
Zbyt wiele odkryła za późno; aż nazbyt wyraźnie pamiętała dzień, w którym
straciła dziecięcą naiwność. Była żałosną, zakochaną dziewczyną, która wymknęła
się z zamku, żeby podążyć za swoim bohaterem, przystojnym Szkotem, Thomasem
Donnem i piękną Rhiannon Russell.
Rozpętała się burza. Pamiętała, jak zasłaniał Rhiannon przed porywistym
wiatrem, podczas gdy Fia kuliła się, godna pogardy, żałosna, nadstawiając uszu,
żeby usłyszeć jego słowa. Usłyszała je, a jakże.
„Carr zabił swoją pierwszą żonę, a potem dwie następne”.
„Pozwolił synom gnić w więzieniu”.
„Fia jest niczym innym, jak dziewką Carra”.
Tak, pomyślała Fia z satysfakcją, wpatrując się w swoje palce. Nie drżały.
Ani trochę. To wspomnienie nie przyprawiało jej już o gwałtowne bicie serce czy
drżenie ciała. Ozdrowiała i stała się nawet twardsza niż przedtem. Była jednak
skrzywiona, spaczona jak źle nastawiona kość. Zastanawiała się czasami, czy
kolejne złamanie mogłoby naprawić szkodę. Ale to i tak nie miało znaczenia.
Tak, była skażona krwią Merricków. Mogła to wykorzystać w dobrej
sprawie. Kto oprócz niej, od dziecka wychowywanej, żeby zostać jego
wspólniczką, mógł przejrzeć plany Carra? A jeśli uda się jej wykorzystać trujący
dar, którym było wychowanie, do tego, żeby go trzymać w szachu, padnie na
kolana i podziękuje Bogu za to, że jest ulubienicą ojca.
Rozległo się pukanie.
– Co tam?! – zawołała.
– Jakiś dżentelmen chce się z panią zobaczyć. Jakiś pan Do… – Głos Portera
ścichł dyskretnie.
Jej puls gwałtownie przyśpieszył.
– Pan Donne?
– Nie, pani. Jakiś pan Dolan. Skuliła się, opuszczając ramiona.
– Powiedz panu Dolanowi, że nie ma mnie w domu.
– Jak pani sobie życzy.
Wróciła myślami do tego, co się działo wcześniej. Grala rolę uwodzicielki,
mozolnie podtrzymując własną legendę niesamowitymi, sprośnymi i całkowicie
fałszywymi historyjkami. A to powstrzymywało liczących się zalotników przed
poproszeniem jej o ręką. Jeśli zaś nikt nie poprosi ojej rękę, w jaki sposób Carr
mógłby się nią posłużyć?
Wiedziała, kto nad nią stoi, zanim podniosła wzrok. A kiedy to zrobiła,
natychmiast tego pożałowała. Thomas miał wojowniczy wyraz twarzy, bez śladu
współczucia czy niepewności. Żaden wróg nigdy nie zdołał go pokonać. Thomas
Donne nie wiedział, co to porażka.
Wysoki, szczupły, o szerokich ramionach, nie bardzo przypominał
rozleniwionego panka, który grał przy stole u jej ojca.
Teraz był nawet bardziej jeszcze pociągający.
Ciemne, zwichrzone włosy oprószyła lekko siwizna. Ciało robiło wrażenie
twardszego i silniejszego. Skóra pociemniała od słońca i wiatrów tak bardzo, że
żadna ilość pudru czy maści nie zdołałaby ukryć śladu lat spędzonych na pokładzie,
ani zamaskować bruzd rozchodzących się z kącików jasnych, szarych oczu. Usta
miał szerokie i zdecydowane, szczękę szczupłą i kwadratową.
Przez chwilę znowu stała się beznadziejnie zadurzoną dziewczyną, marzącą,
żeby zwrócić jego uwagę, zdobyć przychylność, pragnąc w głębi duszy, byjego
groźna siła pokonała jej wrogów.
Ale to ona była wrogiem, którego chciał pokonać. Zdumiewające, że zarzut
uwiedzenia Pipa – biednego, poczciwego chłopca – tak mocno ją zabolał. Duch
dziewczyny, którą kiedyś była, rozwiał się. Przypomniała sobie brutalnie, kim jest i
jaka jest.
Nie była dobrą kobietą. Poślubiła Gregory'ego MacFarlane'a, bo był bogaty i
dawał sobą powodować, ale przede wszystkim dlatego, że był Szkotem i po jego
śmierci odziedziczyłaby jego majątek. Ten plan nie powiódł się zgodnie z
oczekiwaniami. Znowu stała się marionetką ojca. Ale nie wybrała sobie tej roli.
Podniosła brodę i przeszła do buduaru. Niewiele jej zostało poza głęboko
zakorzenioną, dziwaczną dumą. Przydała jej się, kiedy odkryła oblicze swojego
ojca; skłoniła ją do ucieczki z MacFarlane'em. Duma pozwoliła jej przetrwać
małżeństwo i rosnącą zależność męża od ojca; dzięki dumie przyjęła ze spokojem
wiadomość o śmierci MacFarlane'a i powrót pod opiekuńcze skrzydła Carra. Dzięki
dumie nie załamała się i nie uległa jego machinacjom.
Duma kazała jej złożyć ślub wobec Gunny w zamkniętym powozie przed
paroma godzinami.
Jeśli Thomas Donne uważał, że jest zła – cóż, pokaże mu, jak bardzo zła
potrafi być.
5
– Chodź z nami, nie możesz poświęcać każdej chwili niańczeniu swojej łajby
– nalegał Robbie.
– Posłuchaj go, Thomasie. Robbie jest znawcą rozrywek, wie, ile mężczyźnie
potrzeba przyjemności, żeby zachować siły witalne. – Francis Johnston podszedł
do stołu, przy którym siedzieli Robbie i Thomas, i przysunął sobie puste krzesło.
Skinął na właścicielkę, żeby podała mu kubek kawy. – Trzecia po południu, a ja się
jeszcze nie obudziłem. Jakże jednak miałbym przepuścić zabawę dziś wieczór?
– Mógłbyś choć raz spróbować – stwierdził Thomas sucho. Odchylił się do
tyłu, splatając palce na płaskim brzuchu.
– A potem żałować, że nie byłem na balu maskowym Portman-na? –Jasne
brwi Francisa uniosły się w górę. – Nigdy! To wydarzenie sezonu. Spodziewają się
tłumu gości i dlatego ponoć wznieśli specjalne pawilony na polach za domem.
– To brzmi zachęcająco, ale ja raczej spędzę wieczór z Pipem – oznajmił
Thomas.
– Nie, na Boga – jęknął Johnston. – Pozwól tej nieszczęsnej rodzinie choć
trochę odpocząć. Twój widok musi ich przyprawiać o chorobę.
– Nie obawiaj się – odparł Thomas. – W ciągu ostatnich dwóch tygodni
odwiedziłem go pięć razy Nie nadużywam gościnności.
– Z ogromną przykrością pozwolę sobie zauważyć – powiedział Johnston
łagodniejszym tonem – że twoja obecność – jako byłego, choć nieoficjalnego
starającego się o rękę panny Sarah – może tylko wprawiać ją w zakłopotanie.
Thomas zmarszczył brwi. Nigdy nie sprawiłby świadomie przykrości Sarah
Leighton. Czyżby troszcząc się o Pipa, wykazał się brakiem wrażliwości na
sytuację panny?
– A niech to! – mruknął. – Jak można być takim ślepcem?
– No właśnie – stwierdził Robbie z aprobatą. – Skoro więc dzisiaj wieczór
nie wybierzesz się tam, możesz równie dobrze pójść z nami.
Thomas nie odpowiedział od razu. Naprawy na „Alba Star” trwały dłużej,
niż przewidywano. W tym tempie nie wydawało się prawdopodobne, żeby zdołał
dostarczyć ładunek przed Nowym Rokiem, jak obiecał.
Może przekona Jamesa, by jego trasą popłynął wokół Przylądka Dobrej
Nadziei na nowym statku – „Sea Witch”. A gdy „Alba Star” będzie się już
nadawała do morskiej podróży, on sam popłynie krótszą trasą Jamesa – wzdłuż
północnych wybrzeży Afryki. Warto się nad tym zastanowić; porozmawia o tym z
Jamesem, kiedy się z nim zobaczy następnym razem. Spoważniał.
Rzadko widywał Jamesa, odkąd rozstali się w dniu jego napaści na dom Fii –
nie, poprawił sam siebie z brutalną uczciwością – napadu na Fię. Nie mógł sobie
tego wybaczyć. Raz jeszcze głęboka nieufność wobec Merricków kosztowała go
wiele z trudem zdobytego szacunku do siebie.
Wystarczyło jednak, by raz spojrzał na wymizerowaną twarz Pipa, a znowu
ogarniał go gniew, który zaprowadził go do drzwi Fii. Byłoby najlepiej, gdyby już
nigdy jej nie oglądał; przez ostatnie dwa tygodnie bardzo się o to starał.
– No, dalej – przynaglał Robbie. – Dzięki temu będziesz miał co opowiadać
Pipowi przy następnej wizycie.
Thomas podniósł głowę.
– Dlaczego miałoby go to zainteresować? Czy lady Fia tam będzie?
Robbie zamrugał oczami.
– Lady Fia? Nie sądzę. Nie pokazywała się publicznie od przeszło tygodnia.
– Zagryzł dolną wargę. – Pewnie nie chce zwracać na siebie uwagi, tyle
paskudnych plotek krąży o niej i…
– O tym, że to ona ponosi winę za nieszczęście Pipa – pośpiesznie wtrącił
Johnston.
Thomas zwrócił wzrok na Johnstona. Johnston uśmiechnął się blado; nie
zwiódł Thomasa ani przez chwilę. Johnston słyszał o jego wizycie. Cóż, Thomas
nie musi przejmować się Fią – dopóki nie uwikła Jamesa w swoje niecne plany.
No cóż, skoro trafia się okazja spędzenia nocy na niewinnej zabawie, prawie
na pewno bez udziału syreny o czarnym sercu, dlaczego miałby jej nie
wykorzystać. Zamiast włóczyć się po porcie.
– Czy będzie potrzebny kostium? – zapytał.
– Mój Boże, nie! – zawołał Robbie ze śmiechem. – Możesz iść, takjakjesteś i
wszyscy uznają, że wspaniale się przebrałeś.
– Przebrałem za co?
Robbie i Johnston wymienili spojrzenia i parsknęli śmiechem.
– Za pirata – odparli zgodnym chórem.
Portmannowie poświęcili osiem lat na budowę olbrzymiego, wspaniałego
domu. Niestety, w chwili, gdy budowa Tiburn House została ukończona, styl
architektoniczny, w jakim go wzniesiono, stracił popularność. Portmannowie mogli
przynajmniej pogratulować sobie położenia posiadłości – zaledwie kilometr na
północ od Grosvenor Sąuare.
Było tylko kwestią czasu, kiedy miasto ogarnie Tiburn House, a płaskie,
monotonne pastwiska zamienią się w gwarne place i ulice. Na razie jednak
rezydencja leżała dokładnie w punkcie, w którym wieś stykała się z miastem;
frontowa fasada zwracała się ku miejskim sąsiadom, przed tylną rozciągała się
połać surowej, z rzadka porośniętej ziemi.
Johnston, jak się okazało, mówił prawdę. Pod niebem koloru indygo
wzniesiono pasiaste pawilony. W trawnikach wycięto kręte ścieżki. Wysokie
latarnie, zakończone szklanymi kulami, rzucały światło na żywy obraz w
wykonaniu trupy aktorskiej oraz gromadę minstreli.
W niewielkiej odległości od ogrodów wycięto krąg dla tańczących. Latarnie
na jego obwodzie rzucały snopy światła ku środkowi, gdzie odbijało się od luster i
wracało do punktu wyjścia. Dzięki temu cały okręg przecinały w różnych
kierunkach świetliste linie, a tancerze w połyskujących jedwabiach i iskrzących się
brokatach przemykali się między promieniami światła jak srebrne płotki w
ogromnej sieci.
Thomas stał z boku, trzymając w dłoni kieliszek, który wcisnął mu lokaj, i
przyglądał się zmiennym konfiguracjom tłumu. Na zewnątrz było z pewnością nie
mniej niż pięćset osób, prawdopodobnie drugie tyle w domu. Wszyscy mieli
kostiumy; było tam z pół tuzina Kleopatr, dwakroć tyle Hiszpanów, kilkunastu
Chińczyków oraz kilkanaście indyjskich księżniczek, niepokojąco duża gromada
mężczyzn w damskich strojach oraz cały zastęp piratów.
Thomas zastosował się do obowiązującej konwencji. Związał włosy, przypiął
złoty kolczyk i okrył się zniszczoną, pozbawioną ozdób peleryną, którą znalazł na
rynku Cheapside. Większość uczestników zabawy nosiła o wiele wspanialsze
stroje. Chociaż Thomas wiedział, że gościom Portmannów nie odpowiadałoby
słowo „przebranie”, zbyt skromne na tę okazję, nie mógł jednak znaleźć innego
określenia. Wszystkie maski, domina, makijaże, ukrywające tożsamość właścicieli,
służyły jednemu celowi – rozpasaniu.
Wino lejące się z fontann oraz mocny poncz zdążyły już wpłynąć na nastrój
gości. Z domu wyciągnięto do ogrodu stoły do gry. Śmiech raz po raz zrywał się w
grupkach gości, a tancerze krążyli, trzymając się w ramionach, choć melodia wcale
do tego nie zapraszała.
– Marne przebranie – odezwał się obok pijacki głos. Thomas odwrócił się i
zobaczył korpulentnego jegomościa owiniętego szkarłatną togą, który przedzierał
się przez tłum w jego stronę.
– Tak uważasz? A ja myślałem, że wyglądam jak paskudny, groźny pirat.
– Nie – parsknął mężczyzna. – Wyglądasz jak rzezimieszek. Natknąłem się
kiedyś na bandę piratów, to wiem.
– Coś takiego – mruknął Thomas, usiłując jakoś przypomnieć sobie, kim jest
intruz. Jowialny i przebiegły, robił wrażenie bankiera.
– Hm. – Człowiek skinął głową. – Przy północnych wybrzeżach
Madagaskaru. Statek piracki dognał statek, którym płynąłem. Ja, rzecz jasna,
zamierzałem z nimi walczyć, ale kapitan nie chciał o tym słyszeć. Piraci wdarli się
na nasz pokład. – Przerwał, żeby czknąć. – Piekielne stwory – ciągnął. – Menażeria
ras i typów. Źli, twardzi i – łypnął niezbyt przytomnie na Thomasa – tacy spaleni
słońcem, jak ty. Dobrze, ręczę, że skórę masz odpowiedniego koloru, ale
prawdziwy pirat nigdy nie odziałby się tak nędznie.
– Naprawdę?
– Obnoszą się ze swoim łupem, czy jak to tam nazywają. Popisują się jedni
przed drugimi.
– Może nie jestem takim piratem, któremu się dobrze powodzi – zauważył
Thomas.
Mężczyzna pochylił się, przykładając do nosa pulchny palec.
– Słyszałem co innego.
– Tak?
– Słyszałem. – Mężczyzna rzucił ukradkowe spojrzenie na prawo i lewo. –
Słyszałem, że nieźle sobie radzisz, sam i z pomocą paru – uśmiechnął się obłudnie
– szczęśliwych inwestorów. Może powinienem wynająć twój statek do przewozu
mojego kolejnego ładunku, hę? Podwoilibyśmy zyski, jak co niektóre grube ryby.
Thomas uśmiechnął się blado. Jego czujność się wzmogła. W ciągu ostatnich
paru dni usłyszał wiele takich tajemniczych aluzji. Za każdym razem, kiedy żądał
wyjaśnień, rozmówcy wycofywali się, udając, że nie wiedzą, o co chodzi. Po raz
pierwszy miał szansę rzeczywiście się czegoś dowiedzieć.
– Nie rozumiem, co masz na myśli.
Obcy skrzywił się i przyjrzał uważniej twarzy Thomasa.
– A niech mnie. Nie jesteś Bartonem, prawda? Ojej. – Zakrył uśmiech
dłonią, jak niegrzeczne dziecko. – Cóż, daruj gadaninę. Nie chciałem nikogo
urazić. Myślałem, że rozmawiam z twoim wspólnikiem. Obaj jesteście tacy ciemni
i w ogóle…
Oddalił się pośpiesznie. Thomas zastanawiał się, czy nie ruszyć za nim i nie
wyciągnąć z niego jakichś wiadomości. Miejsce nie było jednak odpowiednie.
Będzie musiał poczekać.
Zatopiony w myślach, szedł, nie patrząc, jedną z krętych ścieżek.
– Co za groźna mina, monsieur piracie – odezwał się za nim damski głos z
francuskim akcentem. Zanim się odwrócił, poczuł, jak lufa pistoletu wbija mu się w
plecy. Zbyt wiele razy spotkało go coś podobnego, żeby się mylił. Stanął bez
ruchu.
– Pst, pst. Nie mamy nic do powiedzenia? – zapytała.
Zmusił się, żeby rozluźnić mięśnie ramion.
– Nie. Jeszcze nie.
– Przewidujesz zatem przypływ elokwencji w najbliższej przyszłości? –
Znowu pchnęła go lufą pistoletu.
– Nie wiem, czy mogę obiecać aż tyle, milady, ale parę słów z pewnością.
Roześmiała się, a on poczuł, że uśmiecha się mimowolnie.
To obłęd. Nie tylko to, że sprowokowała go do uśmiechu, grożąc
jednocześnie bronią, ale to, że w ogóle mu groziła. Inni ludzie byli zaledwie o parę
metrów dalej. Nie mogła się spodziewać, że zdoła obrabować go i uciec. Czyż
jednak można wymarzyć lepsze miejsca dla złodzieja, jak bal maskowy nocą, na
otwartym polu?
Podniósł ręce.
– Czy mogę się odwrócić?
– Oczywiście – szepnęła. Odwrócił się powoli i stwierdził, że lufa pistoletu
to wykonana z kości słoniowej rączka zamkniętego wachlarza. Podniósł wzrok,
napotykając spojrzenie niezwykle pięknych, błękitnych oczu.
Ich blask przyćmiewał tylko odrobinę cień rzucany przez artystycznie
wykutą w srebrze maskę. Zakrywała górną część jej twarzy, pozostawiając na
widoku pyszne, kapryśnie wygięte wargi, delikatnie zarysowany podbródek i
długą, wdzięczną szyję – szyję, na której chętnie zacisnąłby dłonie.
– Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś, Fio. – Poznałby ją wszędzie.
– Nie jestem Fią – odparła. – Ale owszem, bawiłam się. – Otworzyła
wachlarz jednym ruchem i zalotnie zakryła usta.
Miękkie, cienkie pióro zwisające z ucha łaskotało jej pierś, przyciągała
uwagę kremowobiała skóra widoczna w głębokim wycięciu czarnego stanika. Cała
suknia składała się z czarnych i srebrnych elementów; hebanowa czerń materiału
pochłaniała światło, a srebro lśniło tak intensywnie, że sprawiało wrażenie lustra.
Cień i światło gwiazd, ciemność w walce ze światłem.
Podniósł wzrok wyżej i po raz pierwszy zauważył, że nakryła
czarnogranatowe loki kunsztowną, ozdobioną czarnymi różami srebrną peruką.
– Chcesz poznać moje imię? – przekomarzała się uwodzicielskim tonem. –
Chcesz wiedzieć, kim naprawdę jestem?
Podeszła bliżej, wśród szelestu tafty i aksamitu. Powoli, z namysłem,
podniosła elegancką dłoń, jakby chciała go dotknąć. Czekał, nagle niechętny, żeby
odkryć coś, co poznało tylu mężczyzn przed nim. Jej ręka zawisła w powietrzu.
Zbliżyła się…
Niebieskie oczy podniosły się ku jego oczom. Usta ułożyły się w aż nazbyt
znaczącym uśmiechu.
– Noszę wiele imion. – Cofnęła się, a on poszedł za nią – wbrew sobie. –
Królowa Nocy. Czarna Dama… – Jej oczy lśniły pozbawionym szczerej wesołości
rozbawieniem. – Pani Tęsknota.
Przeszła obok niego, wysuwając się z oświetlonego obszaru w cień. Czekał.
Patrzył. Ciężkie spódnice gniotły trawę, wydobywając mocny, słodki zapach ziół.
Przystanęła i skłoniła się głęboko; srebro na sukni rozbłysło i znikło.
– Dobrej nocy, piracie o niezbyt odważnym sercu.
Kpiła z niego. W kilku krokach zrównał się z nią, chwycił ją za ramię i
obrócił w swoją stronę. Spodziewał się oporu. Zamiast tego poddała się łatwo,
jakby się spodziewała, że to zrobi.
Powinien ją puścić. Odejść. Do diabła z jej prowokującym zachowaniem i
triumfalnym uśmieszkiem. Ale przysunęła się blisko – a może sam ją przyciągnął?
Tak czy inaczej, trzymał jej dłoń na sercu.
Spojrzał w zamaskowaną, uniesioną twarz. Nie wydawała się przestraszona.
W niebieskich oczach widać było mieszaninę rozbawienia, gniewu i triumfu. Ale
nie strach.
Poddawał się kolejnym wrażeniom. Zapach jej uwodzicielskich perfum,
jedwabistość skóry, woń ciepłego oddechu, świadomość, jak bardzo jest mała,
lekka i drobna.
Tak łatwo byłoby ją zranić.
Zatrzymać.
Pocałować.
Puścił jej rękę. Roześmiała się, jakby i to przewidziała. Jakżeby nie? Miała
doświadczenie w tych sprawach. Manipulowała nim równie zręcznie jak Bartonem.
– Nie podoba mi się ta gra, Fio.
– Dlaczego upierasz się, żeby nazywać mnie Fią, skoro powiedziałam ci, że
nie jestem damą, za którą mnie bierzesz? – zapytała z figlarnym uśmiechem.
– Cóż, jest jeden sposób, żeby się o tym przekonać. – Podniósł rękę do jej
maski. Uśmiech zamarł na jej wargach. Oddychała szybko.
– Nie zdejmiesz mi maski – szepnęła.
– Dlaczego?
– Ponieważ z własnej woli przyszedłeś na bal maskowy i tym samym
przyjąłeś milcząco zasady, z których najważniejsza jest ta, żeby nie demaskować
nikogo, kto nie chce być zdemaskowany.
Pogładził palcem czarne pióro przy jej masce.
– A także dlatego – dodała cicho – że cię o to proszę.
– Bardzo jesteś mnie pewna.
– Znam ludzi twojego pokroju.
– Cóż to znaczy?
– Jesteś dżentelmenem.
Parsknął śmiechem. Może ta kobieta rzeczywiście nie była Fią. Kiedyś,
dawno temu Fia Merrick była świadkiem jego całkiem niedżentelmeńskiego
zachowania, kiedy zdradził jej brata, swojego przyjaciela. Z pewnością nie
przypisywałaby mu roli, którą narzucało pochodzenie z dumnego, starego rodu, ale
której doświadczenie nie pozwalało mu przyjąć.
Nie zachowywała się też jak Fia, która choćby postępowała w najgorszy
sposób, zawsze poruszała się, mówiła i gestykulowała z niezwykłym wdziękiem.
Ta kobieta ruszała się jak Cyganka… i śmiała często i wesoło. A jej oczy, chociaż
mogły być tego samego koloru – trudno powiedzieć, ponieważ ocieniała je maska –
lśniły i błyszczały szczerym rozbawieniem. Oczy Fii były jasne, lecz głębokie,
niczym szkło na mrocznej tafli wody – nie sposób było dotrzeć do ich dna.
Podniosła rękę, gładząc wierzchem dłoni jego policzek. Obudziło się w nim
gwałtowne pożądanie; nie chciał tego. To także zrozumiała.
– Tchórzliwe serca nie zdobywają względów dam, lordzie Piracie. Czemu
mamy zatrzymywać się teraz, gdy jesteśmy tak blisko porozumienia? – W cichym
głosie kryła się kpina, ale także jakieś inne uczucia. Jego gniew zelżał. Przyjrzał się
uważnie zamaskowanej postaci, szukając jakichś wskazówek co do jej tożsamości.
Czy to Fia? A jeśli nie, to czego od niego chciała?
– Porozumienia, do którego dążą wszyscy mężczyźni i do którego skłaniają
się w końcu wszystkie kobiety: wiesz, jak zaspokoić swoje pragnienia i dzielisz tę
wiedzę ze mną. – Teraz w jej głosie zabrzmiała gorycz, której nie usiłowała nawet
ukryć.
– A co z twoimi pragnieniami?
– Jaki mężczyzna martwiłby się kiedykolwiek o coś takiego?
– Jeśli uważasz, że to, co istnieje między kobietą a mężczyzną, sprowadza
się do zaspokajania przyjemności mężczyzny, dlaczego miałabyś dążyć do
pogłębienia „porozumienia” między nami?
Jej miękkie, kapryśne wargi zesztywniały. Nie przewidziała takich pytań,
pomyślał Thomas, i to jej się nie spodobało.
– Fe, mój panie – powiedziała z irytacją, odwracając się. – Zamieniłbyś
prostą przyjemność w męczącą pracę.
– Coś mi mówi, moja pani, że żadna przyjemność nie byłaby prosta z tobą.
Odwróciła się roześmiana; jej nastroje zmieniały się równie szybko, jak cień
i światło na jej sukni.
– Być może masz rację. Ale przyjemność, która kosztuje więcej trudu,
bardziej smakuje niż ta przypadkowa.
– Mówisz, pani, zawile. Oświeć mnie, błagam.
– O to – zamruczała jak kotka, kładąc dłonie na biodrach –często mnie
oskarżają. – Nagły poryw wiatru zatrzepotał jej suknią wokół nóg i poruszył
srebrne ozdoby na głowie. – Ale skoro odpowiada ci prosta mowa, objaśnię ci
zatem, co mam na myśli. Grę hazardową. Grę w karty. – Wskazała pobliską,
niezajętą ławkę. –Tam.
Zerknął w bok, nagle zaniepokojony. Do diabła, ta kobieta musiała być Fią.
Żadna inna nie wywoływała u niego takiej gęsiej skórki.
– A stawka?
Dotknęła ust, udając, że się zastanawia. Thomas nie dał się zwieść. Z
pewnością dawno postanowiła, o co będzie się toczyć gra; był też przekonany, że
każde słowo, które padło z jej czyjego ust, zostało przewidziane, a wszystko, co
działo się przedtem, miało go doprowadzić do tego miejsca i do podjęcia zakładu.
Nie podobało mu się, że ktoś tak zręcznie porusza sznurkami, każąc mu tańczyć,
jak zagra.
– Wiem – powiedziała, niezbyt przekonująco udając namysł. – Skoroś taki
pewien, że jestem damą, którą znałeś niegdyś, jeśli wygrasz, pozwolę ci zdjąć mi
maskę.
– A jeśli ty wygrasz?
– Wówczas – płomień pochodni zadrżał na wietrze – wówczas będę miała
prawo cię pocałować.
Uśmiechnął się drapieżnie.
– Stawka jest wyraźnie korzystna dla jednej strony. Jak mogę przegrać?
Jej uśmiech był równie gładki, jak ton jego głosu.
– Cóż za łatwa galanteria! Miałam nadzieję na więcej. Chociaż nie
spodziewałam się tego.
Jej słowa zabolały go… i był pewien, że o to właśnie chodziło.
– Całowanie ciebie to przecież nagroda. Zbyt nisko się cenisz.
– Ach! – pokiwała w rozbawieniu palcem. – Mężczyźni słyszą to, co chcą
usłyszeć, a nie to, co się im mówi. Powiedziałam, że to ja cię pocałuję. Musisz
pozostać bez ruchu.
Spochmurniał.
– Co na to powiesz? – zapytała.
Przynajmniej wybrała grę, w której mieli równe szanse. W faraona nigdy by
z nią nie wygrał. Córka Carra wychowała się przy stołach gry, a Fia, jeśli dama
była w istocie Fią, miała i tak zbyt dużą przewagę.
– Prowadź, pani.
6
– Pierwszy ruch jest twój, lordzie Piracie – oznajmiła kobieta odziana w
czerń i srebro, wywołując szmer wśród tłumku zebranych wokół nich gapiów.
Zrobiła to, rozpowiedziała, na czym polega zakład, zapewniając im
publiczność. Nawet Johnston pospieszył w tę stronę, wypatrzywszy prześliczną
istotę, która postawiła pocałunek przeciwko zdjęciu maski.
Thomas zyskał przewagę: jego król trefl pokonał jej króla kier. Patrzył na
karty w dłoni. Prowadził dzięki asowi pik; jeśli nie miała pików, musiała albo go
przebić, albo stracić kolejkę. Przebiła ósemką kier.
– To będzie moje – powiedziała, zgarniając karty i natychmiast położyła
waleta kier, kolejny atut.
Thomas zamyślił się. Pobił waleta królową i wyłożył ósemkę pik. Nie miała
pików, a to oznaczało, że musi wyłożyć silną kartę albo przegra. Jeśli nie miała
więcej atutów, on je miał: dziewiątkę trefl. Mało prawdopodobne, żeby Fia miała
dziesiątkę i jeszcze jakiś atut.
Przebiła trójką trefl, zgarniając karty i wyrównując wyniki.
– Chwila prawdy – szepnęła.
– O nie, moja pani, to będzie chwila, kiedy zostaniesz zdemaskowana. Dosyć
teatru.
Wyłożyła dziesiątkę kier. Podniósł wzrok, napotykając jej iskrzące się w
cieniu maski oczy.
– Wygrałam.
– Tę rundę, pani – zgodził się. Podniósł się. – Czekam niecierpliwie, kiedy
odbierzesz wygraną.
Również wstała.
– Nie musisz długo czekać, bo odbiorę ją teraz.
Spojrzał na nią zimno.
– Publiczny spektakl z czegoś, co zaczęło się jako prywatny zakład? Nie.
– Czy masz prawo głosu w tej sprawie? Nie przypominam sobie, byśmy
omawiali kwestię, kiedy i gdzie zwycięzca odbierze nagrodę – oznajmiła
wyzywająco. Rozłożyła ramiona, odwracając się do publiczności. – Co wy na to,
panowie?
– Tu cię ma, chłopcze – odezwał się dandys w tureckim stroju. Inni, w tym
Johnston – przeklęty niewierny pies – przytaknęli skwapliwie.
Thomas zmusił się do uśmiechu
– A ja nie przypominam sobie, żebyśmy mieli odwoływać się do
publiczności w sprawach spornych.
– Istotnie – odparła, opuszczając powoli ramiona. – Muszę zatem odwołać
się do twojej uczciwości. Czy jesteś uczciwy?
– Wątpisz w to? – zapytał sucho.
– Ja? – odparła. – Nie znam cię, panie. Nie lepiej, niż ty mnie. – Ton jej
głosu stał się chłodny. – Ja przynajmniej świadoma jestem swojej ignorancji. To
jednak – dodała znowu lekkim, kpiącym tonem – nie ma w tej chwili znaczenia.
Przyjmuję, że jesteś uczciwy i zapytam tak: czy gdybyś wygrał, zgodziłbyś się
zdjąć mi maskę innym razem w przyszłości? Złapała go.
– Nie. – Skłonił się nonszalancko. – Jestem, rzecz jasna, pani, do twoich
usług.
Mężczyźni wokół zachichotali, a jej policzki poróżowiały.
– Przypuszczam, że byłoby za wiele prosić cię, żebyś do mnie podszedł? –
powiedziała tonem, jakim mówi się do niegrzecznego dziecka.
– Wcale nie – odparł, zbliżając się dwoma wielkimi krokami. Spojrzał na nią
z góry, świadomy tego, jak bardzo nad nią dominuje. – Co chcesz, żebym teraz
zrobił?
Odchyliła głowę do tyłu.
– Nic.
Nie odwrócił wzroku, kiedy jej dłoń przesunęła się w górę po jego piersi. Ich
oczy spotkały się i żadne nie chciało odwrócić pierwsze wzroku. To jest głupie,
śmieszne, pomyślał Thomas, a jednak… jednak wydawało się niezwykle ważne.
Dotknęła palcami jego karku, wsunęła je we włosy. W zacienionych
błękitnych oczach pojawiło się migotanie. Rozchyliła wargi. Je jnozdrza rozdęły
się lekko, jakby czuła jego podniecenie, policzki się zaróżowiły.
– Jesteś za wysoki. – Położyła mu drugą rękę na karku, splatając ją z
pierwszą; wyciągnęła się, przyciskając do niego miękkie piersi.
Stanęła na palcach i przechyliła jego głowę w dół. Wydała pomruk niczym
kotka, a potem jej wargi przesunęły się tuż nad powierzchnią jego policzka, tak
blisko, że czuł ich ciepło i łaskotanie.
Chciał więcej. Chciał, żeby aksamitne miękkie usta przycisnęły się do jego
ciała… Nie, do jego ust.
– Odwróć głowę, panie – szepnęła, tak że tylko on mógł ją usłyszeć. – Bo
choć jestem pewna, że nigdy nie poprosiłbyś o coś więcej, niż dama miałaby
ochotę dać z własnej woli, ja nie jestem zrobiona z tej samej gliny. Chcę, czego
chcę, lordzie Piracie, a chcę właśnie pocałować cię w usta.
Uśmiechnęła się i powoli przysunęła wargi do jego warg, drażniąc go,
torturując tym, czego nie dawała.
Nie pozwoli jej wygrać. Nie wymusi głębszego, pełnego pocałunku. Stał
sztywno, czując łaskotanie jej śmiechu na wargach.
Koniuszek jej języka musnął wrażliwy kącik ust.
Ogarnęło go pożądanie, podniósł gwałtownie głowę. Oczy damy pod maską
zalśniły złośliwym zadowoleniem. Szybka jak kot, pociągnęła jego głowę w dół i
wsunęła mały język między jego wargi. Zanim zdążył zareagować, odsunęła się
tanecznym ruchem, z uśmiechem na twarzy.
Thomas nagle zdał sobie sprawę z obecności innych mężczyzn dokoła.
Większości nie znał. Wszyscy stali w milczeniu, jak zaczarowani; w powietrzu
czuło się ledwie powstrzymywane podniecenie. Obudziła coś pierwotnego i
drapieżnego. Coś niebezpiecznego.
Lekko, jakby smakując, przesunęła językiem po wargach.
– Brandy. I to dobre brandy. Przypuszczam, że Król Piratów bierze należną
część łupu w trunkach.
Teraz zwróciła uwagę – na nienaturalne milczenie widzów. Uśmiech znikł z
jej twarzy. Powiodła oczami po nieruchomym, pełnym napięcia tłumku; w
błękitnej głębi pojawiła się iskierka strachu.
Znajdowali się daleko od głównej gromady gości, ścieżki prowadzące do
tanecznego kręgu były ledwie oświetlone. Podniosła dłoń, nakazując mu podejść
bliżej.
Odczuł ponurą satysfakcję. Będzie musiała się odwołać do dżentelmenerii,
którą wykpiła, i poprosić, by odprowadził ją w bezpieczne miejsce, z dala od tych,
który pożądanie nieopatrznie wzbudziła swoim przedstawieniem. Podszedł do niej.
– Jesteśmy kwita, panie Piracie – szepnęła. Uśmiechnęła się drwiąco. Tego
także się domyśliła – że on uzna, iż poprosi go o pomoc. – Żegnaj. – Odsunęła się.
– Poczekaj. Uczciwy gracz dałby przeciwnikowi szansę na odegranie się.
– Ale ja nie jestem uczciwym graczem – co nie powinno być dla ciebie
zaskoczeniem. – Odwróciła się, spojrzała przez ramię i mówiąc cicho, tak żeby
słowa dotarły tylko do niego, szepnęła: – A nawet gdybyśmy zagrali raz jeszcze i ty
byś wygrał, jesteś pewien, że poznałbyś mnie bez maski?
Nie czekała na odpowiedź. Z nieziemskim wdziękiem Fii ruszyła w stronę
gromady mężczyzn. Nie zwolniła, zbliżając się do nich – i to właśnie oraz jej
królewska obojętność wprawiło ich w takie zmieszanie, że rozstąpili się,
pozwalając jej przejść.
Jeden z mężczyzn odwrócił się, śledząc ciemnymi oczami oddalającą się
postać. Pozostali kręcili się niepewnie. Mężczyzna ruszył za nią.
– Nie robiłbym tego! – zawołał Thomas spokojnie.
Mężczyzna stanął, obejrzał się na Thomasa, krzywiąc usta w kpiącym
uśmiechu.
– Umówiła się z tobą?
Pozostali skierowali wzrok na Thomasa, jedni z zazdrością, drudzy z
rezygnacją. Tylko Johnston wydawał się nieszczęśliwy i zmieszany.
– Tak. Jest moja. – To nieważne, że kłamię, pomyślał, patrząc, jak znika w
kręgu światła.
Dopóki sam o tym pamiętał.
Przy tym oświetleniu, jakie zapewniono w Tiburn House, ani ja, ani mój
kostium nie wyglądają korzystnie, pomyślał niechętnie lord Carr.
Odwracał głowę w jedną i w drugą stronę. Może to tylko to przeklęte lustro.
Sprawiało, że skóra wydawała się pokryta plamami i uwydatniało środek twarzy, to
jest nos, który stracił już swoją dawną doskonałość. Musi dopilnować, żeby jego
syn, Raine, zapłacił za to pewnego dnia.
Wrócił do studiowania swojego odbicia. Nie poprawiało mu nastroju także i
to, że pewni ludzie tutaj mieli na sobie taki sam kostium, jak on. A był taki pewien,
że jego strój jest wyjątkowy.
W gruncie rzeczy nadal był przekonany o jego oryginalności. Kiedy wróci do
domu, odbędzie krótką pogawędkę z obecnym kamerdynerem na temat
konieczności trzymania języka za zębami. Być może człeczyna pożyje na tyle
długo, żeby wyciągnąć wnioski z tej lekcji. Tresowanie nowych służących to
męczące zajęcie.
– Lordzie Carr. – W lustrze pojawiła się inna twarz. Przypominający
kościotrupa Hiszpan z głupawą, sztuczną, kozią bródką i w doskonale okropnym
czarnym, aksamitnym kubraku.
– O co chodzi, Tunbridge?
– Ona jest tutaj.
Wiedział już o tym.
– Sądzisz, że moja cera jest mniej gładka, czy to tylko te tanie świece,
których używa Portmann?
Tunbridge zaczerwienił się, a Carr uśmiechnął. Tunbridge nienawidził swojej
roli lizusa. Nieszczęsny głupiec, chociaż zdawał sobie sprawę, że im bardziej
nienawidzi Carra, tym większą przyjemność ten ostatni czerpie ze znęcania się nad
nim, i tak nie potrafił ukryć nienawiści.
– I co? Proszę o uczciwą odpowiedź. Wiesz, jak polegam na twojej
uczciwości – zamruczał pieszczotliwie Carr.
– To świece. Bez cienia wątpliwości.
– Hm. Tak, jak myślałem. – Carr odwrócił się do swojego sługusa,
rozglądając się, żeby sprawdzić, czy są sami. – Czego dowiedziałeś się o kapitanie
Bartonie i jego związku z moją córką?
– Ostatnie dwie podróże Bartona okazały się katastrofą. Pierwszą
ubezpieczyła firma szwajcarska. Nie zdołałem dojść, czy dostał odszkodowanie,
czy nie. Druga była ubezpieczona tutaj, w Londynie, i Barton zdecydowanie
odebrał wynagrodzenie za straty. Kupił nowy statek i szasta pieniędzmi. Głównie
na użytek lady Fii.
Carrowi zadrżała dolna warga.
– To sprytne, ale cóż, całkiem daremne.
– Tak?
– To chyba oczywiste?
Tunbridge zmarszczył brwi.
– Są kochankami i ona czerpie z tego wszelkie możliwe korzyści?
– Nie, nie, nie. Naprawdę, pomyśl, człowieku. Co wiesz o Fii? Poza tym, że
kiedyś ośmieliłeś się pomyśleć, że ona – albo raczej ja – zechcę wziąć pod uwagę
możliwość twojego z nią ślubu.
Tunbridge nie odpowiedział. Jego twarz… cóż, teraz on miał plamistą cerę.
Carr ponownie zerknął na swoje odbicie, ale widząc zdumienie na twarzy
Tunbridge'a, westchnął, zniżając się raz jeszcze do konieczności oświecenia istoty
o niższej inteligencji w materii, która wydawała się całkowicie oczywista.
– Nie są kochankami, lecz wspólnikami.
– Wspólnikami?
– Tak, głupcze. On jej nadskakuje, rzecz jasna, ale Fia jest w końcu moją
córką. Miałaby się zadowolić siedzeniem pod stołem i czekaniem na kości, jakie…
ten kolonista miałby jej rzucić, chociaż może mieć całą ucztę? – Parsknął na samą
myśl o tym.
– Mało prawdopodobne.
– Ale – wyjąkał Tunbridge – ale skoro jest jego wspólniczką, dlaczego
Barton zasypuje ją prezentami?
Carr wytrzeszczył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć, że musi wyjaśnić i to,
ale kiedy Tunbridge ściągnął brwi w głębokim, choć bezowocnym skupieniu, Carr
się poddał.
– Przyjmuje jego prezenty, biorąc jednocześnie swoją część ubezpieczenia.
Dzięki temu zgarnia więcej niż połowę udziałów. – W jego wzroku pojawiła się
czułość. – Mądre stworzonko, prawda?
– Skąd to wiesz, panie? Jak możesz być tego pewien? – zapytał Tunbridge,
otwierając szeroko oczy w trupich oczodołach.
– Nie wyobrażasz sobie chyba choć przez chwilę, że polegam wyłącznie na
twoich raportach? – Nie czekał na odpowiedź. – Zbadałem tę sprawę. Od
pojawienia się kapitana Bartona, Fia zainwestowała tysiąc funtów w rozmaite
interesy.
– Poza tym, gdyby byli kochankami, Fia nie kokietowałaby wszystkich
mężczyzn w mieście, prawda?
Twarz Tunbridge'a stwardniała. Głupiec wciąż darzył Fię uczuciem, choć
sądząc z wyrazu jego twarzy, uczucia nie miały już romantycznej natury.
– Zachowywałaby się tak, gdybyś to ty był jej kochankiem, Tunbridge –
stwierdził Carr sucho. – Nie podejrzewam jednak, by uprawiała podobne gierki z
mężczyzną pokroju kapitana Bartona. Nie, jeszcze nie oszalała, by wziąć sobie za
kochanka wodnego szczura z kolonii. Byłoby to aktem chorobliwej natury, gdyby
Fia postawiła się poza nawiasem raz na zawsze.
Carr spotkał Fię wcześniej tego wieczoru, na tarasie. Zdumiało go, że jej usta
drżały pod srebrną maską, a ramiona i szyję pokrywał gniewny rumieniec. Jego
córka, którą zazwyczaj można było zrozumieć tak łatwo jak chiński alfabet,
wydawała się bliska wybuchu furii.
Parę minut później Thomas Donne, z ponurą twarzą, przemaszerował po
trawniku. Czy to wysoki Szkot doprowadził Fię do tego stanu? Och, gdyby tylko
mógł być świadkiem tej sceny!
Podniósł oczy i stwierdził, że Tunbridge wciąż kręci się obok z nieszczęśliwą
miną.
– Cóż? – parsknął niecierpliwie. Służalcy byli bardzo pożyteczni, ale
podporządkowanie sobie nawet Tunbridge'a po pewnym czasie przykrzyło się. –
Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Jeśli nie masz innych cennych
wiadomości, możesz odejść.
Tunbridge skulił się i oddalił. Carr, który znowu spojrzał w lustro,
zmarszczył czoło.
– Tunbridge! – zawołał.
Chuda postać zatrzymała się w drzwiach.
– Tak, milordzie?
– Nie sądzisz, że różowy kolor był błędem?
Dłoń Tunbridge zacisnęła się w pięść, z tej strony, której Carr nie widział.
– Nie, milordzie. Wyjątkowo dobrze dobrany odcień.
Carr kiwnął głową z zadowoleniem, przyjmując komplement jako należną
daninę.
– Tak właśnie myślałem. Idź już. Nie chcę, żeby powzięto niepochlebne
mniemanie, że ty i ja jesteśmy wspólnikami.
Tunbridge znikł bez słowa, zostawiając Carra przed lustrem. Może nadeszła
pora, żeby przyłączyć się do zabawy, pomyślał Carr. Nadal było tu wiele osób,
które należało poznać czy powitać, wiele sekretów, które trzeba było wyświetlić,
informacji, które powinno się zgromadzić. Ułożył usta w uśmiechu, poprawił
różową, obszytą koronkami koszulę, otworzył wachlarz ze strusich piór i ruszył
naprzód.
7
Thomas wyszedł na słońce wczesnego popołudnia. Jego usta nadal były
zacięte, tak jak podczas rozmowy z lordem Ffolkesem, jednym z członków zarządu
Kompanii Ubezpieczeniowej Lloyda. Wpadł na niego przed dwoma dniami, kiedy
wychodził z balu maskowego u Portmanna. Ffolkes zaprosił Thomasa do siebie, do
biura, na „prywatną pogawędkę”. Jego ciekawość wzmogła ponura mina Ffolkesa –
znał go tylko powierzchownie, ale zawsze uważał za przyzwoitego,
zrównoważonego człowieka. Zgodził się.
Informacje, jakie zyskał w ciągu pół godziny, warte były zachodu.
Rozzłościło go, że plotki wokół Jamesa Bartona dotarły tak daleko i zostały tak
poważnie potraktowane. Thomas zapewnił Ffolkesa, że Barton nie był winien
oszustwa ubezpieczeniowego i oznajmił, że dostarczy dowody. Zerknął na kopię
sprawozdania dotyczącego „Iony”, którą wciąż ściskał w dłoni. Obiecał Ffolkeso-
wi, że poprosi szwajcarską firmę, która ubezpieczyła ładunek Bartona, o list
potwierdzający, że dotarł on istotnie na miejsce. Gorąco pragnął odkryć, kto się
kryje za dziwacznymi oskarżeniami.
W takim nastroju zszedł po schodach i przeszedł przez ulicę, manewrując
wśród gęstniejącego szeregu karoc i powozów, aby dojść do parku naprzeciwko.
Otulająca Londyn wieczna mgła podniosła się; niebo nad głową było czyste, poza
jakimiś przemykającymi od czasu do czasu chmurkami. Słońce grzało przyjemnie i
Thomas, nieco podniesiony na duchu, zwolnił kroku.
Tłum londyńczyków spacerował po parku, korzystając z ładnej pogody
Powietrze rozbrzmiewało rozmaitymi dźwiękami: głuchym stukotem końskich
kopyt, radosnym piskiem bawiących się dzieci, skrzypieniem lekkich powozów
sunących powoli wzdłuż żwirowych alejek, śpiewem ukrytych w krzakach ptaków.
Nie był z nikim umówiony, postanowił więc wrócić do domu na piechotę,
dróżką przecinającą cały park. Doszedł do Wężowej Drogi i zatrzymał się, żeby
kupić od chłopca gorący pasztecik; w tej samej chwili zauważył w pobliżu parę –
kobieta pochylała się nad siedzącym na ławce mężczyzną.
Nawet z tej odległości widać było, że mężczyzna jest w rozpaczy, a po
sposobie, w jaki kobieta krążyła wokół niego, można było wnosić, że nie wie, co
robić. Para wydawała się znajoma. Thomas powiedział chłopcu, żeby zatrzymał
resztę i ruszył w stronę ławki. Podszedłszy bliżej rozpoznał Sarah Leighton i Pipa.
Zaniepokojony, przyśpieszył kroku.
Sarah podniosła głowę. Przez chwilę jej twarz przybrała nieszczęśliwy
wyraz, potem jednak przeważyła troska o brata.
– Kapitanie Donne, ja… my… Pip jest chory.
– To widać. – Thomas usiadł obok chłopca.
Pip zwiesił głowę na piersi i oddychał z trudem. Bladą skórę pokrywała
lśniąca warstewka potu. Thomas szybko ujął chłopca za nadgarstek. Puls był stały,
choć przyśpieszony, a skóra ciepła, lecz nie gorąca. Młody głupiec po prostu się
przemęczył.
– Wydawało się, że jest mu dużo lepiej, poruszał się po domu z taką
łatwością i kiedy… kiedy wspomniał, że chciałby pójść na spacer po parku,
pomyślałam, że nie stanie mu się nic złego, jeśli wyjdzie na krótko i
przyprowadziłam go tutaj.
Pip uśmiechnął się słabo.
– Musiała wyjść ze mną, Tom. Myślałem, że zwariuję, jeśli spędzę jeszcze
jeden dzień w tym przeklętym domu. Nie dałem jej wyboru. To nie jej wina.
– Jestem tego pewien – powiedział Thomas, uśmiechając się do Sarah.
Spuściła głowę, unikając jego wzroku.
– Czy zechciałbyś…
– Oczywiście. – Thomas wstał, rozglądając się dokoła. Chociaż alejkami
przesuwało się wiele powozów, żaden nie był do wynajęcia. Do wyjścia z parku
było dobre czterysta metrów i choć Thomas nie wątpił, że zdoła donieść chłopaka,
zawahał się w obawie, że rana Pipa mogłaby się otworzyć.
Zza zakrętu wyłonił się lekki powozik zaprzężony w jednego konia. Thomas
stwierdził z ulgą, że na koźle siedzi James Barton. Stanąt na środku drogi i dał
Jamesowi znak, żeby się zatrzymał. Pasażera, który siedział obok przyjaciela,
rozpoznał za późno. Była to Fia. Zawadiacko przekrzywiony czarny, trój graniasty
kapelusz ocieniał jej twarz, ale wyzywający uśmiech świadczył, że go poznała.
– Thomas?! – zawołał James.
– Jest tu Pip Leighton. Potrzebuje pomocy.
– Oczywiście. – James skierował powóz na trawnik obok drogi, umocował
wodze i zeskoczył na ziemię. – Co mogę zrobić?
Sarah również zobaczyła i, jak się wydawało, poznała Czarny Diament.
Krew odpłynęła z jej policzków, ale podniosła dumnie brodę.
– Gdybyśmy mogli prosić… – Przerwała, zmieszana swoim tak śmiałym
zachowaniem wobec kogoś obcego.
– James Barton, pani – powiedział James, skłaniając się. Spojrzał
zmartwiony na nieszczęśliwego Pipa.
– Lady Fia! – Na twarzy chłopca odbiła się męka, kiedy usiłował się
podnieść.
Thomas położył mu rękę na ramieniu.
– Jestem pewien, że lady Fia wybaczyła ci, że nie wstaniesz.
– Na Boga, Pip, siedź spokojnie! – zawołała Fia ostro.
Thomas spojrzał na nią, zaskoczony szczerym strachem w jej głosie.
Wpatrywała się w Pipa niespokojnym wzrokiem.
– Tęskniłem za tobą – szepnął Pip, wyczytując z jej twarzy troskę i
współczucie, o których mógł tylko marzyć.
– Pip. – Głos brzmiał ciepło, ale, tak nagle, jak nagle zamykają się drzwi,
wyraz jej twarzy się zmienił. – Nic dziwnego. – Mówiła przyjemnym, choć
niedbałym tonem. – Doprawdy, żyłam w takim pośpiechu, że przysięgam, sama się
zagubiłam! Kiedy to ostatnio do mnie zajrzałeś? W tym tygodniu, czy w zeszłym?
– Roześmiała się. – Powinnam lepiej pamiętać, kto mnie odwiedza.
To, że zdawała się nie pamiętać, iż Pip został ranny w obronie jej honoru,
było wyjątkowo okrutne. Thomas wyczuł, jak Pip sztywnieje. Gniew wywołał
rumieniec na policzkach Sarah. James, zmieszany, zagryzł wargę.
– Fio…
– Czy możesz odwieźć Pipa do domu, Jamesie? – zapytał Thomas.
– Oczywiście.
Thomas zerknął na Sarah. Stała sztywno wyprostowana, ze wzrokiem
skierowanym poza karetę, usiłując wmówić sobie, że bezwzględna, urodziwa
istota, która otumaniła jej brata, w ogóle nie istnieje. Na próżno. To tak, jak patrzeć
w słońce i zaprzeczać, że wypala oczy.
Thomasowi było jej żal; wiedział, że współczucie ją zrani, podobnie jak to,
że odprowadzając ją do domu, sprawi jej tylko przykrość. Powóz Jamesa nadawał
się dla dwóch osób i chociaż mógł pomieścić trzy, zupełnie nie było w nim miejsca
dla czterech. James zawahał się, wyraźnie ubolewając nad tym, że musi zostawić
Sarah. Nie widział jednak innego wyjścia.
Thomas skłonił głowę w jej stronę.
– Jeśli panna Leighton zechce pozwolić mi, bym odprowadził ją do domu…
– Ale dlaczego miałaby to robić? – zapytała Fia. – Musi, rzecz jasna,
pojechać z bratem.
– Ale… –James wodził wzrokiem od jednej do drugiej kobiety, z których
jedna wyraźnie się zmieszała, a druga była równie wyraźnie rozbawiona. – A co
będzie z tobą, Fio?
– Cóż, wymuszę na kapitanie Donnie, żeby odprowadził mnie do domu. Już
wie, gdzie mieszkam. – Uśmiechała się, jej wzrok wyrażał przesłanie przeznaczone
tylko dla Thomasa. W tej sytuacji i tych okolicznościach podobna zalotność
sprawiała odrażające nużenie i Fia zdawała sobie z tego sprawę. Jej niestosowne
zachowanie miało jednak tę dobrą stronę, że oszczędziło Sarah Leighton dalszego
wahania, a Pipowi mogło pomóc uświadomić sobie jej prawdziwą naturę.
– Będę zachwycony – oznajmił Thomas oficjalnym tonem.
– A zatem postanowione. – Podniosła się i unosząc czarne spódnice,
wyciągnęła rękę rozkazującym gestem. Nie miał wyboru jak tylko ją przyjąć.
Zeskoczyła zręcznie jak czarny łabędź.
Pip patrzył na nią z bolesnym zdumieniem. Fia nie zwracała na niego uwagi.
Jej uroczy, figlarny uśmiech przeznaczony był wylanie dla Thomasa.
Usadowienie Pipa z Sarah u boku zajęło tylko parę minut, po czym James,
rzucając ostatnie niespokojne spojrzenie w stronę Fii, zaciął konia batem,
zabierając Leightonów do domu i zostawiając Tomasa samego. Z Fią.
Fia poczekała, aż kareta zniknie z widoku, i dopiero wtedy odwróciła się. Jej
twarz, bez uśmiechu, była gładka i tajemnicza jak zwykle. Ruszyła bez słowa, a
Thomas poszedł za nią.
Serce biło jej jak oszalałe. Nie spodziewała się, że zobaczy go tak szybko.
Zerknęła w bok; zauważyła silną opaloną szyję nad śnieżnobiałym kołnierzem,
pamiętała aż nazbyt wyraźnie dotyk jego skóry pod wargami i pożądanie w szarych
oczach.
– Wiem, że byłaś damą w srebrnej masce na balu u Portmanna.
Zaskoczył ją.
– Nie wiem, co masz na myśli – powiedziała.
Jej zachowanie u Portmannów było błędem. James był jednak zajęty gdzie
indziej, a ona zjawiła się na balu niezapowiedziana i kiedy zobaczyła Thomasa,
postanowiła dać mu nauczkę, przekonać się, jak bardzo jest odporny na to, czym
tak jawnie gardzi. Zamiast tego poznała tylko własną słabość. Uległa nastrojowi, a
nigdy tak nie postępowała. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Nie była niedojrzałą dzierlatką, która błaga o życzliwość, jaką Thomas
okazywał Sarah Leighton, i jakiej ona sama pozbawiła Pipa.
Była samolubna. Pewna, że skoro Pip jest tylko chłopcem, bezpiecznie
będzie się z nim zaprzyjaźnić. Tak bardzo przypominał jej Kaya, a w tej
gmatwaninie intryg i spisków pragnęła przyjaciela, przy którym mogłaby przestać
grać.
Ale dość tego. Nigdy już nie pozwoli, aby jej pragnienia naraziły na
niebezpieczeństwo niewinne życie. Stała się mądrzejsza.
– Czy nosisz czasami inne kolory niż czarny? – Głos Thomasa przestraszył
ją.
– Sądziłam, że jesteś mężczyzną, który lubi czerń i biel. To oszczędza trudu
rozróżniania subtelności.
Roześmiał się, serce zabiło gwałtownie. Nie przewidziała, że się roześmieje.
Miał się poczuć urażony.
– Przyznaję, że dobrze ci w nim, pani – powiedział. – Pięknie wyglądałaś w
sukni, którą włożyłaś na bal maskowy u Portmannów.
Uśmiechnęła się, ani nie odrzucając, ani nie potwierdzając jego domysłów.
– Cóż, kapitanie Donne, musi pan uważać, aby nie dostać się pod moje
straszliwe wpływy. – Powiedziała to ze smutkiem i zdziwiła się, kiedy zmarszczył
czoło.
– To ładnie z twojej strony, że odstąpiłaś pannie Leighton swoje miejsce –
stwierdził krótko.
Ona jednak wróciła do odgrywanej roli. Uniosła brwi, układając wargi w
uśmiechu, który mężczyznom wydawał się tak pociągający.
– Chyba oboje wiemy, że słowo „ładnie” rzadko przychodzi do głowy w
połączeniu z moim imieniem, kapitanie. Miałam ochotę się przejść. Z tobą. –
Rzuciła mu ukradkowe, wyzywające spojrzenie. – A więc idę. Z tobą.
– Nie wierzę.
Wzruszyła ramionami.
Zrobiło się ciepło, peleryna zaczęła jej ciążyć. Rozluźniła jedwabne wiązadło
pod szyją.
– Wiedziałaś, że Sarah Leighton nie jest ci życzliwa, a jednak odstąpiłaś jej
swoje miejsce.
– A więc o to chodzi? Cóż, pozwól, że ci wyjaśnię, zanim przedwcześnie
uznasz mnie za świętą. Sarah Leighton jest rozpaczliwie nudną osobą. – Wyczuła
niechęć Thomasa. Dobrze. – Nie jest godna miana rywalki. W ogóle nie jest warta
uwagi.
Łatwo zdobyła się na to kłamstwo. W rzeczywistości podziwiała Sarah
Leighton. Dziewczyna była uczciwa i dobra, a jej troska o brata głęboko szczera.
Nie chciała jednak dzielić się tym przekonaniem z Thomasem. Taka otwartość
dawałaby mu przewagę, a tej za nic nie chciała zapewnić Thomasowi. Jak żadnemu
ze wszystkich znanych jej mężczyzn – włącznie z ojcem. Władza ojca nad nią
sprowadzała się jedynie do gróźb, a władza Thomasa… Stłumiła tę myśl.
Mówiła dalej, twardym, ale lekkim tonem – niczym szkło.
– Nie. Niezależnie od swoich zalet panna Leighton nie jest rywalką do
względów Jamesa. On z pewnością należy do mnie. Pip także jest pod moim
urokiem. A zatem tylko ty opierasz się uparcie moim wdziękom.
– Kłamiesz – powiedział głucho.
Zdołała się roześmiać. Lekko, z rozbawieniem.
– Ty, lepiej niż ktokolwiek inny tutaj, znasz moje pochodzenie. Jestem
hazardzistką ze starego rodu hazardzistów. Co w tym dziwnego, że nie potrafię
oprzeć się wyzwaniu, zamiast zadowalać się tym, co już zdobyłam?
Spojrzała na niego spod gęstej zasłony rzęs.
– Przecież, to ty sam rzuciłeś mi wyzwanie.
Zerknął na nią zdumiony.
Zatrzymała się, przywołując go dłonią ku sobie. Nie miał wyjścia, mógł
tylko pochylić się nad nią, żeby usłyszeć, co powie.
– W moim buduarze – szepnęła, pozwalając, aby jej ciepły oddech dosięgnął
jego ucha. – Kiedy przyszedłeś, żeby mnie ukarać, powiedziałeś, że tylko mojemu
wyzwaniu nie odmówisz.
Zamiast cofnąć się, jak się spodziewała, odwrócił głowę, żeby odpowiedzieć.
Ich usta znalazły się blisko siebie. Jasne oczy Thomasa lśniły jak polerowana cyna
w opalonej twarzy.
– Nie to miałem na myśli i dobrze o tym wiesz.
Nie miała zamiaru się cofnąć. Podjęli próbę sił, grę, w której nie mogła sobie
pozwolić na przegraną, choć sama nie wiedziała dlaczego. Podniosła głowę,
zbliżając policzek do jego twarzy. Pachniał drzewem sandałowym i kawą. Miał
gładką skórę. Ogolił się przed kilku godzinami.
– Ale ja właśnie to miałam na myśli.
Poruszył się lekko, słońce oślepiło ją. Odwróciła twarz, mrugając oczami. Jej
rzęsy zatrzepotały na policzku. Usłyszała, jak wstrzymał oddech i nagle jego dłonie
mocno objęły jej kibić.
Przez sekundę nie była pewna, czy zamierza przyciągnąć ją do siebie, czy
odepchnąć i wyczuła wyraźnie, że on sam też tego nie wie. Czuła dotyk każdego z
długich palców, dłoni, kciuków powyżej kości biodrowych. Powinna ruszyć się,
uderzyć go w twarz, nawymyślać, ale jedyne, o czym mogła myśleć, to to, że
Thomas Donne dotyka jej w sposób wyrażający mniej niż namiętność, ale więcej
niż obojętność.
Każde włókienko jej ciała ożywiło się. Serce łomotało dziko. Nie mogła
złapać tchu i słyszała jego nierówny, przyspieszony oddech, oznakę pożądania.
Szukał wzrokiem, zakłopotany, zły i zmieszany, jej spojrzenia. Zachwiała się i w
tym momencie peleryna zsunęła się jej z ramion, opadając wokół stóp.
Jedna z jego rąk opuściła jej kibić i powędrowała wolno po plecach w stronę
karku. Spuściła powieki. Czubki jego palców były twarde, szorstkie i ciepłe.
Odchyliła głowę, zamieniając jego dotyk w rodzaj pieszczoty, całą uwagę
skupiając na tym doznaniu.
Jego dłoń opadła.
Cofnął dłoń z jej pasa.
– Nosisz naszyjnik Amelii Barton. – Głos brzmiał pusto i bezbarwnie.
Tak. To nie mogło mu się spodobać. Amelia Barton była najcudowniejszą
kobietą, jaką Fia poznała w swoim życiu. Bez wątpienia była także
najcudowniejszą kobietą, jaką poznał Thomas. Może nawet był w niej zakochany.
Otworzyła oczy. Nadal stał bardzo blisko. W jego oczach odbijały się
uczucia, których nie słychać było w głosie.
– Doprawdy?
– Doskonale wiesz, że tak. James dał ten naszyjnik Amelii w dniu ślubu.
– Naprawdę? – Chciała mu powiedzieć, że to maskarada. Część gry. Część
przedstawienia. Ale nie mogła mu ufać i nie ufała. Thomas nienawidził Merricków
Zrobił wszystko, żeby zranić jej brata, Asha. Nie miała powodu, by sądzić, że ją
potraktuje lepiej. Nie zrobił tego, jak dotąd.
– Nie powinien ci go dawać – ciągnął zimno Thomas. – Ten klejnot należał
do jego rodziny od pokoleń.
Schyliła się, podnosząc pelerynę. Wyprostowała się; zrobił krok do tyłu.
Niedbałym ruchem zarzuciła lekki, wełniany płaszcz na ramiona. Zmarzła.
Przemarzła do kości.
– Zostaw Jamesa w spokoju, Fio.
– Trochę już na to za późno, nie sądzisz?
– Zasługuje na coś lepszego.
– Niż co? – zapytała, urażona. Jego słowa wzbudziły w niej gniew tlący się
pod maską opanowania. Dotykał jej, pieścił ją. Teraz patrzył na nią z nienawiścią,
zarzucając, że kala pamięć zmarłej kobiety, nosząc jej naszyjnik na szyi. – Coś
lepszego ode mnie? James sam wie najlepiej, na co zasługuję, a na co nie.
– Posłuchaj mnie, Fio. Wiem, że usiłujesz wciągnąć Jamesa w jakąś ciemną
intrygę. Nie dopuszczę do tego. Słyszysz? James Barton jest uczciwym,
szlachetnym człowiekiem i nie pozwolę ci pociągnąć go za sobą w przepaść.
Przez chwilę gniew i urazę zastąpiło zadowolenie. Jeśli Thomas usłyszał
plotki, inni usłyszeli je także.
Thomas odczytał triumf na twarzy Fii i uznał, że napawa się zwycięstwem.
Stłumił to… to coś, co przez chwilę osłabiło jego czujność. Może to pożądanie, z
braku lepszego określenia.
Przez krótki moment uwierzył w niemożliwe: w Merricka, który ma serce.
Wyobraził sobie, że widzi smutek w zamierającym uśmiechu Fii, kiedy śledziła
wzrokiem oddalający się powóz Bartona. Pomyślał wówczas, że celowo uraziła
Pipa, żeby uchronić go przed czymś gorszym. A kiedy jej dotknął… jak
wytłumaczyć nagły przypływ pożądania i czułości? Boże dopomóż, czułości. Dla
niej.
Nie mógł uwierzyć we własną głupotę. Merrick obdarzony sercem? Wątpił,
czy Fia ma duszę. Kiedy to stał się mdłym romantykiem, zamiast być realistą,
jakim uczyniło go życie? Dłonie świerzbiły go, żeby ukarać ją za to, że jest piękna,
fałszywa, pozbawiona litości i za to, że tak doskonale udaje kogoś innego.
– Ostrzegam cię, Fio.
– To brzmi jak groźba… Thomasie.
– Nie – powiedział. – To obietnica.
Roześmiała się – dźwięcznie, lekko. A jednak, na Boga, jej śmiech wydawał
się rodzić z bólu, jakby ostrze przebiło jej serce. Wbrew rozumowi i całej nabytej
ciężkim trudem wiedzy, niemal wyciągnął do niej ręce.
Ona jednak odwróciła się i odeszła, nie dbając, że jest sama i bez opieki.
Szedł za nią w przyzwoitej odległości, aż doszli do ulicy, gdzie zatrzymała powóz.
8
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi – powiedziała Gunna głuchym głosem.
– Zdaje ci się – stwierdziła Fia, migając igłą przy tamborku. Szycie, jak
dowiedziała się od jednej z opiekunek Córy, było zajęciem, które koi nerwy.
W drugim końcu pokoju Kay studiował jedną ze swoich książek szkolnych.
Jego niespodziewany przyjazd poprzedniego dnia był Fii na rękę. Zmieniła plany
na wieczór, nie chcąc, aby Kay wędrował po mieście pozbawiony opieki. Dzięki
Bogu, Akademia dla Młodych Dam pani Littleton nie wypuszczała podopiecznych
spod swoich skrzydeł równie łatwo, jak Oxford.
– I zdaje mi się, albo też moje stare oczy mnie mylą, że masz czerwone
podkowy pod oczami i okropnie chrypisz? – odezwała się Gunna, wyrywając Fię z
zamyślenia.
– Mówię uczciwie, Gunno. Nic mi nie jest.
Naprawdę jednak była u kresu sił. Niekończące się noce udawania zaczynały
się na niej odbijać. Zbyt często trapiły ją zawroty głowy, Codziennie zaś trzęsła się
z wyczerpania.
Jej starcie z Thomasem poprzedniego dnia nie przyniosło nic dobrego. Od
tamtej chwili stała się płaczliwa i poirytowana – ona, Fia Merrick, zwykle panująca
nad sobą. Wewnętrzna siła, którą tak się chełpiła, zdawała się ją opuszczać. Nie
wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma. Ale nie należało mówić tego Gunnie.
Staruszka zaczęłaby się zamartwiać, a kiedy już wszystko zostałoby powiedziane,
to jej zamartwianie i tak niczego by nie zmieniło.
– To niezgodne z naturą, żeby tak żyć – narzekała Gunna – zamieniając
dzień w noc i noc w dzień.
Fia rzuciła krótkie, ostrzegawcze spojrzenie w stronę Kaya. Kay nie
wiedział, jakie krążą o niej opowieści i Fia chciała go przed nimi uchronić
możliwie jak najdłużej.
– Picie, włóczenie się powozami i…
Fia spojrzała na staruszkę z mieszaniną rozpaczy i miłości. Gunna
najwyraźniej postanowiła nie zwracać uwagi na niewypowiedziane ostrzeżenie.
– Ale teraz jest dzień, a ja jestem tutaj – oznajmiła Fia z fałszywą wesołością
– obudzona, w swoim własnym domu, zajmuję się niewinnym haftem, a jednak
nadal mnie potępiasz.
– Nie mów do mnie tym tonem, lady Fio MacFarlane – powiedział Gunna. –
Twoje własne dobro leży mi na sercu i….
– I doceniam to, choćby mi to było nie w smak – przerwała jej, raz jeszcze
spoglądając w stronę Kaya.
– Czy nie możemy zostawić tego domu, wrócić do Bramble i zacząć od tego,
na czym skończyliśmy? – zapytała po raz setny zgarbiona staruszka. Fia nigdy nie
wtajemniczyła jej w szczegóły swojej umowy z Carrem.
Póki jej ojciec chciał ją widzieć w Londynie, póty tam zostanie. Kiedy powie
jej, że ma poślubić, kogo jej wskaże, zrobi to. Inaczej straci dom w Bramble, a nad
tym nawet nie chciała się zastanawiać. Carr, oczywiście, nie wiedział o tym. Sądził,
że przystała na jego żądania ze strachu – przed nim i przed widmem nędzy.
– Nie. Nie możemy – odparła. Podniosła palce do skroni, zataczając na nich
małe kółeczka. – Wiesz, Gunno, czuję się trochę zmęczona. Może przydałoby mi
się coś na wzmocnienie. Czy zechciałabyś przyrządzić jakiś napar?
Odczuła lekkie wyrzuty sumienia na widok niepokoju, jaki odmalował się na
twarzy Gunny oraz pośpiechu, z jakim staruszka zerwała się na nogi i wybiegła z
pokoju. Lepiej jednak poskarżyć się Gunnie na coś, czemu mogła zaradzić, zamiast
pozwolić, by martwiła się bezużytecznie czymś, na co i tak nie miała żadnego
wpływu.
Kay podniósł głowę, gdy tylko Gunna wyszła.
– Gunna ma rację. Wyglądasz blado.
– Pochlebco, wbijasz mnie w dumę.
Kay, przywykły do spokojnej ironii Fii, wrócił do lektury. W wieku piętnastu
lat nadal przypominał chłopca, którego poznała przed sześcioma laty. Twarz miał
tak samo otwartą, włosy równie niesforne i wciąż oceniał ludzi po pozorach.
Zastanawiała się, kiedy to się zmieni i czy to ona będzie narzędziem jego
przebudzenia.
Nie chciała tego. Mądrość świata, o czym przekonała się już dawno, w końcu
staje się udziałem tych, którzy jej nie szukają. Być może oddawała Kayowi złą
przysługę, starając się go chronić. Podniosła tamborek.
Po paru minutach w drzwiach salonu pojawił się cień. Tylko jeden człowiek
miał czelność pojawiać się w jej domu bez uprzedzenia.
– Witaj, ojcze – powiedziała Fia, kończąc ścieg. Każdy mięsień jej ciała
napiął się z obawy przed tym, co się stanie. Od dawna, bardzo dawna czekała na tę
wizytę. Narzuciła sobie spokój, chcąc zyskać na czasie, żeby przeobrazić się w
zimną, twardą istotę, za którą zwykła się kryć w trudnych sytuacjach. Nie będąc w
stanie odnaleźć maski, uniosła głowę.
– Cóż cię sprowadza?
Ojciec, jak zwykle wspaniały, w haftowanej kamizelce koloru miedzi i
niebieskim kubraku, leniwie rozglądał się po pokoju. Podniósł laskę ze srebrną
gałką i wycelował w Kaya. Serce w niej zamarło.
– Co ten chłopak tutaj robi?
Spojrzała na Kaya i przybrała lekko zaskoczony wyraz twarzy, jakby o nim
przedtem zapomniała.
– To Kay. Syn MacFarlane'a.
Kay wstał pospiesznie, wyraźnie zaciekawiony. Nie, Kay, błagała go w
myślach. Nie zwracaj na siebie jego uwagi.
– Dziedzic MacFarlane'a, co? – mruknął Carr.
– W istocie jeden z dwojga – odparła Fia znudzonym tonem. – Drugi to
córka. Jest w szkole.
– Możesz sobie pozwolić na trzymanie jej w szkole?
– Cóż, alternatywą byłoby znosić ją tutaj – wyjaśniała Fia bez zająknięcia. –
Wprawdzie londyńczycy są pobłażliwi, a moi wielbiciele niezbyt pedantyczni, ale
chyba nie pozostaliby obojętni, gdybym wyrzuciła dzieci MacFarlane'a na ulicę.
Nie sądzisz?
Carr zamyślił się.
– Być może. Ale dlaczego on tu jest?
– Właśnie wychodzi – odparła Fia. – Właśnie w tej chwili. Odejdź, chłopcze.
Policzki Kaya poczerwieniały. Młodość i zmieszanie sprawiły, że wydawał
się pozbawiony wdzięku. Skłonił się krótko, niezgrabnie i szybko wyszedł z
pokoju.
Fia patrzyła za nim niewzruszona. Przeżyje tę urazę własnej godności. Może
nawet będzie szczęśliwy, jeśli dla Carra okaże się bezużyteczny – nie wykorzysta
go do szantażowania córki. Ale żeby Carr mógł podejrzewać, że Fia żywi do
chłopca jakieś uczucia, musiałby być obdarzony nie tylko wyobraźnią, ale i sercem.
Nie, Kay był bezpieczny. Chyba że Fia się zdradzi.
– Nie usiądziesz? – powiedziała, kiedy Kay odszedł. – Powiedz mi, czemu
zawdzięczam tę wizytę? Tęsknisz za moim towarzystwem?
– Jeśli ten banalny sarkazm zastępuje ci dowcip, nic dziwnego, że otacza cię
taka pospolita hołota.
– A ja myślałam, że powód jest całkiem inny – powiedziała Fia gładko. – I
że nie ma nic wspólnego z… dowcipem.
Carr skrzywił usta.
– Nie nauczyłaś się pokory, Fio.
Ruszył przez pokój; lekkie utykanie, jakiego nabawił się podczas ucieczki z
Rumieńca Ladacznicy, było ledwie zauważalne. Usiadł na najbliższym krześle i
położył laskę na kolanach.
– Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że wiem, co robisz, i że na to nie
pozwolę.
– Co robię – powtórzyła.
– Pozwól, oszczędzę nam trochę czasu. Wiem, że skłoniłaś kapitana Jamesa
Bartona do udziału w spółce, w której kupujesz ładunek, ubezpieczasz na wysokość
jego podwójnej wartości, a następnie umieszczasz najednym z jego statków.
Podniósł wypielęgnowaną dłoń, nie dając jej zaprzeczyć.
– Następnie kapitan Barton uszkadza statek, biorąc za niego odszkodowanie,
ty zaś odbierasz ubezpieczenie ładunku. – Odwrócił dłoń, oczekując jej
komentarza. Zastosowała się do jego życzenia.
– Cóż to za cudownie kunsztowny plan – powiedziała. – Żałuję tylko, że
sama go nie wymyśliłam.
– Ależ tak – stwierdził Carr. – Zbadałem sprawę bardzo dokładnie. Byłaś,
muszę przyznać, sprytna. I ostrożna. Dotarłem do niewielu konkretnych informacji,
kilka spośród nich jest jednak niezwykle znacząca. Tak bardzo, że po zsumowaniu
rozmaitych danych, które odkryłem, zostaje tylko jedno wyjaśnienie, to, które ci
przedstawiłem i które już znasz.
Uniosła brwi.
– Masz pewne podejrzenia, ale jak sam powiedziałeś nic poza tym. Z
pewnością nie masz niczego, czego mógłbyś użyć – jakie jest to zabawne słowo,
którym określasz wymuszenie? …w charakterze rozpędu. A skoro tak właśnie jest,
powiedz mi, ojcze, po co właściwie odbywamy tę rozmowę?
Carr odął wargi.
– Z faktu, że nie mogę szantażować twojego… przyjaciela, wcale nie
wynika, że możesz robić, co ci się podoba. Nadal nie masz domu, Fio. Ani
pieniędzy. Nie masz niczego, oprócz pięknych podarków, jakimi kapitan Barton
usiłuje kupić sobie drogę do twojego łóżka. O tak. Wiem wszystko o naszyjniku,
pierścionku i obrazach. Sprzedaj to, a przez pół roku będziesz prowadzić taki tryb
życia, jakim cieszysz się obecnie.
Pozwoliła, aby zauważył jej zmieszanie – tylko przez chwilę. Jego twarz
rozpromieniła się łagodnym uśmiechem.
– A tego byś nie chciała, prawda? Nie. Doprawdy, Fio – powiedział powoli –
myślałaś, że pozwolę, aby twoja spółka z Bartonem pomogła ci uzyskać
niezależność? Moja droga, poślubisz kogo, kiedy i gdzie ci każę. Nie jesteś
niezależna. Nie teraz. Ani wkrótce. – Udał nadąsanie i pokręcił głową. – Obawiam
się, że nie będziesz nigdy.
Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
– Czego chcesz?
Uśmiechnął się.
– No, nareszcie! Czuję się o wiele lepiej, kiedy między nami panuje pełne
porozumienie, a ty? – Nagle uśmiech ulotnił się, jakby po prostu starł go z twarzy.
– Chcę twojego udziału. Twojej części udziałów.
Odczekała pół uderzenia serca, a potem nadała głosowi ledwie zauważalne
gniewne brzmienie.
– Nie mogę tego zrobić.
– Naprawdę, ze względu na twoje dobro, mam nadzieję, że się mylisz. Czy
wiesz, że markiz de Mannett pytał o ciebie? Niezbyt to pociągający człowiek, z tą
swoją podagrą i ropiejącymi wrzodami, ale jestem pewien – mam w każdym razie
nadzieję – że ich przyczyną, jak głosi plotka, nie jest francuska choroba. Plotki to
paskudna rzecz.
– Nie możesz mnie zmusić, żebym za niego wyszła – powiedziała,
oddychając ciężko.
– Nie. Ale mogę dopilnować, żebyś nie wyszła za nikogo innego. Wszelkimi
dostępnymi środkami. – Oczy miał tak pozbawione wyrazu, jak oczy trupa.
Zadrżała, tym razem bez udawania.
– Nie mogę… – Urwała nagle i odetchnęła głęboko. Nie wolno jej źle zagrać
roli. – Jak sam zauważyłeś, kapitan Barton był niezwykle ostrożny. Nie ma
dowodów. Nic, czego mógłbyś użyć, aby skłonić go do wciągnięcia ciebie do
spółki.
Spojrzał jej w oczy i nie odwrócił wzroku.
– Nie doceniasz siebie samej, Fio. Jakie to do ciebie niepodobne.
Odpowiedziała na jego wężowe spojrzenie obojętnie.
– Chcesz, abym wymieniła swoje łaski na udział?
Jeśli jej słowa go uraziły, nie okazał tego. Odchylił tylko głowę do tyłu i
pogładził w zamyśleniu podbródek.
– Nie. Znam ludzi pokroju Bartona. Jest romantykiem. Taka czysto
handlowa transakcja mogłaby go do ciebie zniechęcić. Nie, trzeba go uwieść. Musi
myśleć, że przyjmując mnie do spółki, zdobywa ciebie.
– To niemożliwe – odparła Fia. Musi być mądra. Działać bez pośpiechu.
Naprowadzić go. – Wszyscy wiedzą, że gardzę tobą.
I tym razem coś, co powinno urazić uczucia ojca, nie wywołało nawet
grymasu.
– Wiem – stwierdził Carr. – Będziesz musiała znaleźć inny sposób.
Postukała lekko palcami w poręcz krzesła. Zmrużyła oczy, jakby
zastanawiając się nad czymś.
– Trzeba mu zaoferować coś, czego ja, jego zdaniem, mogłabym pragnąć.
Coś, dzięki czemu w swoim przekonaniu uzyska moją kapitulację.
– Cóż to takiego?
– Nie wiem. Musi wierzyć, że nie mogłabym się temu oprzeć, a przy tym
powinno to być coś dostatecznie wielkiego, aby przeważyć ryzyko wejścia z tobą w
spółkę. – W jej uśmiechu nie było wesołości. – Choć wątpię, aby zdobył się na
poproszenie o klejnoty koronne.
– Bardzo zabawne. Myśl dalej.
– Nie wiem… Zaraz. Bramble House.
– Co? – Carr pochylił się naprzód. – Wiejski dom MacFarlane'a? To
prowincja.
– Tak. Wiem. – Nie za wiele naraz. Subtelna mieszanina prawdy i kłamstwa.
Czyż sam jej tego nie nauczył? – Barton zawsze opowiada o przyjemnościach życia
na wsi. Wyrobiłam w nim przekonanie, że podzielam jego uczucia w tym
względzie. Może zechce kupić ten dom jako nasze gniazdko miłosne, sądząc, że w
ten właśnie sposób wkupi się w moje łaski. Tak czy inaczej, chciałby wejść w jego
posiadanie. Mówił, że pragnie nabyć ziemię.
Carr przyglądał się jej uważnie.
– Być może – mruknął. – W końcu, nic nie mam na tego człowieka, prawda?
– Prawda – zgodziła się chłodno. – Nigdy jednak nie dałeś mi zajrzeć do
swojego zbioru materiałów.
Była to podstawa władzy Carra – zbiór aktów prawnych, hipotek, weksli,
niedyskretnych listów i kradzionych dokumentów kościelnych. Widziała je tylko
raz – zgrabnie spakowane i ukryte w bibliotece Carra w Rumieńcu Ladacznicy. Od
dawna podejrzewała, że Carr odniósł rany, wydobywając je stamtąd podczas
pożaru. Szkoda, że nie spłonęły. Do diabła z nimi.
– I nigdy ci na to nie pozwolę, moja miła. – Oparł srebrne okucie laski na
podłodze i wstał. – Może przez jakiś czas powinnaś trzymać się od Bartona z
daleka.
– Dlaczego?
– Och. Rozstanie powoduje, że mięknie serce – tak przecież mówią. Barton
będzie cię bardziej pragnął, a w takim stanie łatwiej przyjdzie go oszukać.
– Pomyślę o tym.
Carr westchnął ciężko.
– Czy nasze rozmowy zawsze muszą się kończyć męczącą manifestacją
twojej niezależności? Po prostu zrób, to, co mówię.
Nie odpowiedziała, ani też nie wstała i nie pożegnała go, kiedy wychodził.
To nie pasowałoby do roli. Odłożyła robótkę. Dobrze poszło. Teraz tylko James
musi odpowiednio zagrać swoją rolę.
Lord Carr wyszedł z budynku i odesłał powóz. Miał ochotę na spacer. Czuł
się wspaniale, tak wspaniale, że kiedy zobaczył Janet wyglądającą z okna na
piętrze, ukłonił się dwornie i ucałował czubki palców, posyłając jej pocałunek.
Znikła, a on roześmiał się na całe gardło.
Droga Fia! Kto by pomyślał, że okaże się taka zabawna? I zrobiła to tak
dobrze, nie można zaprzeczyć. Jego pierś wypełniła ojcowska duma. Może gdyby
próbowała nabrać kogoś innego, w końcu odzyskałaby Bramble House.
Ale ona usiłowała oszukać jego. Pokręcił głową, chichocząc z czułym
rozbawieniem. Na nieszczęście dla Fii nie zapomniał, dlaczego uciekła z tym
okropnym, szkockim pożeraczem ropuch ani że przez lata małżeństwa nie
opuszczała żałosnej wiejskiej rezydencji, dowodząc, że zrobiłaby wszystko – tak,
wszystko – by wyrwać się spod jego władzy.
A więc w taki sposób zamierzała odzyskać wolność – skłaniając go, by
przekazał mały, nędzny dom na wsi człowiekowi, który następnie oddałby go jej.
Przetarł oczy. Bez wątpienia sądziła, że nie będzie miał wyboru, i że musi
pozbyć się domu, jeśli chciał brać udział w aferze ubezpieczeniowej Bartona i
Donne'a. Myliła się. To nie było potrzebne.
Jakkolwiek było prawdą, że nie miał nic na Jamesa Bartona, z pewnością
miał coś na jego wspólnika, Thomasa Donne'a. Czy raczej Thomasa McClairena.
9
– Zamiana naszych tras to najrozsądniejsze rozwiązanie. – Thomas
wyciągnął nogi przed siebie. Obejmował dłonią wypukły kieliszek brandy,
ogrzewając bursztynowy alkohol.
Z drugiej strony kominka siedział James Barton. Był to jeden z nielicznych
wieczorów, kiedy James nie wyszedł z domu, by podążać za Fią jak wierny, choć
może niezbyt błyskotliwy pies. Thomas postanowił, że dzisiaj naprawią skutki
niezgody, jaką Fia zasiała między nimi. Omijał wszelkie wzmianki o niej,
trzymając się ściśle tematów, które interesowały ich obu, zwłaszcza spraw
handlowych.
– „Alba Star” nie będzie gotowa w porę, żebym mógł dotrzymać terminu –
ciągnął. – Upłynie co najmniej miesiąc, zanim wymieni się żagle, poza tym trzeba
położyć jeszcze ostatnie warstwy farby. Jeśli nie dotrzymamy terminu, pożegnamy
się z pięknym zyskiem.
James, wyraźnie zmartwiony, wysunął do przodu dolną wargę.
– Nie miałem zamiaru tak szybko opuszczać Londynu. To nie jest mi na
rękę.
– Nie na rękę? Dlaczego? Nie mów, że zatrzymują cię zobowiązania
towarzyskie. Odkąd to nabrały dla ciebie takiego znaczenia? – zapytał Thomas
spokojnie.
– Nie nabrały. – Twarz Jamesa stwardniała w uporze. –Jest po prostu pewna
sprawa, którą chciałbym zakończyć, zanim wyruszę na morze. A nie jestem
pewien, czy zdołam tak szybko doprowadzić do jej rozstrzygnięcia.
Rozstrzygnięcia czy orgazmu? – pomyślał Thomas z goryczą, ale ugryzł się
w język. Czy James posłucha głosu rozsądku, jeśli głos serca mówi mu co innego?
Nie. Trzeba czegoś więcej, by przekonać przyjaciela. Thomas musi znaleźć jakiś
sposób.
Raz jeszcze wziął pod uwagę, czy nie powiedzieć Jamesowi, z jakiego
rodzaju rodziną zaczął się zadawać. Że jego własny ród został zdziesiątkowany
przez Carra, że Carr ukradł ziemię i wszystko, co z urodzenia należało do
McClairenów, ponosił odpowiedzialność za śmierć wielu ludzi, włącznie z bratem i
wujem Thomasa. Zakołysał brandy w kieliszku, wpatrując się w napój w
zamyśleniu.
W ten sposób jednak wyjawiłby mu, że za każdym razem, gdy stawiał stopę
na angielskiej ziemi, ryzykował, że zostanie rozpoznany jako banita i stracony.
Celowo trzymał to w tajemnicy przed Jamesem, nie dlatego, że mu nie ufał, ale
dlatego, że James, otwarty i łagodny z natury, nie potrafił dochować tajemnicy. A
dochowanie tajemnicy było niezmiernie istotne, skoro z jego osobą związany był
los innych ludzi.
Poza tym, gdyby mu powiedział, James zapytałby tylko, co to ma wspólnego
z Fią MacFarlane. James pozostawał pod jej urokiem.
– Mam pomysł – odezwał się nagle James. – Może to ty popłyniesz „Sea
Witch” dookoła przylądka, a ja, po zakończeniu prac na „Alba Star” pożegluję do
Afryki Północnej?
Thomas pokręcił głową.
– Statek jest jak kobieta, Jamesie. Na tych wodach bezpieczniej znać go
lepiej od własnej kochanki. Na nieszczęście nie znasz sekretów tej pani.
James zacisnął usta.
– Mówiłem o statku. – Thomas uśmiechnął się. – Skoro jednak poruszyłeś
ten temat, marny byłby ze mnie przyjaciel, gdybym raz jeszcze nie ostrzegł cię
przed Fią MacFarlane.
James postawił kieliszek brandy na podłodze i wstał na równe na nogi.
– Nie rozumiem twojej wrogości. Nienawiść bez powodu nie leży w twoim
charakterze, a twoja nienawiść wobec Fii jest wręcz namacalna.
Nienawiść? – pomyślał zaskoczony Thomas. Nie czuł do Fii nienawiści i
fakt, że James tak uważał, rozzłościł go.
– Nie nienawidzę jej. Boję się jej. Ze względu na ciebie.
– Dlaczego?
– Jej ojciec…
– Ona nie jest swoim ojcem, Thomasie.
– Jest nieodrodną córką swojego ojca.
– Co tego dowodzi?
– Sądzę, że jej reputacja dostatecznie to potwierdza. James machnął
niecierpliwie ręką.
– Zwykłe plotki. Na Boga, człowieku, czy nie widzisz… – Urwał i odwrócił
się, patrząc w okno.
Thomas dopił resztkę brandy; powoli tracił cierpliwość.
– Obyż tylko ta diablica zniknęła z powierzchni ziemi i wróciła do ciemnego,
piekielnego królestwa, z którego wyszła – mruknął.
– Nie mów tak, Thomasie – powiedział James. – Nie wiesz, o czym mówisz.
– Na Boga, człowieku! Zobacz, co z tobą zrobiła!
– Co takiego, Thomasie?
– Spotkałem się wczoraj z panem Ffolkesem. Pytał, co się stało z twoimi
ostatnimi dwoma ładunkami. Dawał do zrozumienia, że zniszczyłeś je celowo,
żeby odebrać ubezpieczenie.
Jego słowa nie wywołały wściekłości i zdumienia, jak się spodziewał. James
zamyślił się tylko.
– I co mu powiedziałeś, Tom?
– Że to kłamstwo.
James skinął głową. Nic więcej. Thomas patrzył na niego szeroko otwartymi
oczami; po plecach przebiegł mu zimny dreszcz strachu. James powinien poczuć
się głęboko, boleśnie urażony. Powinien napisać list do Ffolkesa, żądając spotkania
już, teraz, w tej chwili. A przynajmniej powinien zaklinać się, że odkryje, kto
rozsiewa podobne kłamstwa. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy.
– Święty Boże! – James uświadomił sobie nagle, o co go podejrzewa
przyjaciel. – Nie wierzysz chyba w to, co mówi Ffolkes, Thomasie?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Przysięgam, nie zrobiłem niczego, co byłoby niezgodne z prawem –
oznajmił sztywno James.
Usłyszał szczerość w jego glosie i uwierzył mu, choć nie mógł pozbyć się
wspomnienia Fii, która śmiała się mówiąc, że James należy do niej. Ani też obrazu
naszyjnika Amelii zdobiącego szyję Fii.
– Oczywiście.
– Oczywiście – powtórzył James z goryczą, wyczuwając jego wątpliwości. –
Zatem co chciałbyś, żebym zrobił, Thomasie?
Nie powinien o nic prosić. W ten sposób przyznałby, że wątpi w uczciwość
przyjaciela. To byłby cios, może ostateczny, dla ich przyjaźni. Jeśli jednak dzięki
temu zdołałby uwolnić Jamesa spod wpływu Fii MacFarlane, warto było podjąć
ryzyko.
– W porządku – powiedział chłodno. – Chcę, żebyś się ze mną zamienił,
takjak proponowałem. Zostanę tutaj, dopóki będą trwały naprawy na „Alba Star”, i
zajmę się Ffolkesem oraz wszelkimi innymi sprawami, które wynikną.
Żyła nabrzmiała na szyi Jamesa. Jego usta zamieniły się w wąską kreskę.
– Dobrze, Thomasie – powiedział. – Skoro uważasz, że to potrzebne. Kiedy
mam odpłynąć?
– Za trzy tygodnie.
Obaj mężczyźni rozumieli, że wszystko już zostało powiedziane, toteż nie
padło więcej ani jedno słowo.
Droga Fio!
Nie chciałaś, abyśmy powierzali papierowi sprawy, które dotyczą nas. Nie
mogę jednak spotkać się z Tobą ani dzisiejszego wieczoru, ani następnego, a sądzę,
że wiadomość, którą chcę się z Tobą podzielić, wymaga podjęcia tego ryzyka.
Twoje obawy wobec Thomasa Donne'a mogą mieć pewne podstawy. Boję się,
że pragnie on wyrządzić Ci jakąś krzywdę, a chociaż nie uwierzyłbym nigdy, że
zamierza dokonać jakiejś napaści czy zamachu na Ciebie, jego słowa zaniepokoiły
mnie, ponieważ dość gwałtownie życzył Ci, abyś znikła.
Gdybyś tylko zechciała zwolnić mnie z obietnicy niemówienia o naszych
sprawach. Do tego czasu, rzecz jasna, zastosuję się do Twego życzenia. Mogę mieć
tylko nadzieję, że to ostrzeżenie jest niepotrzebne. Nic innego nie mogę zrobić.
Mam więcej do powiedzenia, ale pamiętając Twoje obawy, poczekam, aż
spotkamy się osobiście, i wtedy przekażę Ci te naprawdę ważne nowiny.
Pozostaję, jak zwykle, Twoim wiernym sługą
James Harold Barton
Carr czekał w powozie, gdy jego lokaj wbiegł na schody i zapukał głośno do
drzwi domu. Był wczesny wieczór, ale robiło się już ciemno. Zaczął mżyć drobny
deszcz, białe schody w świetle latarni po obu stronach drzwi lśniły jak kości.
Służący otworzył i rzuciwszy zdumione spojrzenie na powóz czekający na
ulicy, zamknął drzwi ponownie.
Carr wyglądał na zewnątrz bez zainteresowania. Nie po raz pierwszy jego
pojawienie się wywoływało taką reakcję. Lęk i podziw, jak sądził. Jakaś kobieta
ukazała się nagle na szczycie ulicznej latarni. To była Janet.
– A ty co tutaj robisz? – mruknął Carr. Zawołałby na nią, ale doświadczenie
ostatnich pięciu lat nauczyło go, że to bezskuteczne. Rozpłynęłaby się. Zawsze tak
robiła.
Janet wyraźnie bawiło drażnienie go. Była na niego zła z jakiegoś powodu.
Na pewno nie dlatego, że ją zabił. Tamto mu wybaczyła, inaczej nie zawracałaby
sobie głowy ostrzeganiem go w tę noc, kiedy spłonął Rumieniec Ladacznicy. Musi
być zatem inna przyczyna jej uporczywego milczenia.
Nie miał pojęcia, o co jej chodziło. Niezbyt go to obchodziło. Lepszy już
milczący duch, niż taki, który gada za dużo. Czuł się po prostu urażony jej brakiem
poczucia przyzwoitości. Tak jak się spodziewał, zaczęła drżeć i blednąc, a potem
całkiem znikła. Odwrócił dłoń, przyglądając się paznokciom.
Drzwi na szczycie schodów otworzyły się ponownie i lokaj ukłonił się nisko.
Służący Carra zbiegł ze schodów i rozwarł na oścież drzwi karety.
Carr wyszedł na ulicę i wspiął się powoli po schodach; nie zwracając uwagi
na zaczerwienionego lokaja wszedł pewnie do holu, a potem ruszył wąskim
korytarzem do otwartych drzwi po lewej stronie. Małe miejskie rezydencje były
wszystkie jednakowe. To mógł być jedynie salon, i tak rzeczywiście było. Wszedł.
Thomas Donne stał pośrodku pokoju, czekając na niego.
Carr rozejrzał się. Przyjemny, przeciętnie urządzony pokój. Obowiązkowe
półki z oprawnymi w skórę tomami o złoconych grzbietach, niebieskie aksamitne
zasłony, dywan z Aubusson. Wszystko dość pospolite.
– Lordzie Carr – odezwał się Donne. Szare oczy patrzyły bystro w opalonej
twarzy. – Minęło dużo czasu. Czy zechcesz usiąść i powiedzieć mi, czemu
zawdzięczam tę wizytę?
Carr zrzucił z ramion lekką pelerynę. Drepczący za nim nerwowo lokaj
złapał ją, zanim dosięgła podłogi.
– Możesz odejść – odesłał go Carr.
Lokaj spojrzał na Donne'a, a kiedy i ten skinął głową, wycofał się z pokoju.
– Mam maść, która mogłaby temu zaradzić – powiedział Carr, siadając na
miejscu wskazanym przez Donne'a.
– Na co?
– Na twoją skórę. Mam maść, która mogłaby nieco wybielić opaleniznę.
– Dziękuję, ale nie. – Mimo uśmiechu i miłego tonu Thomas nie uspokoił
się, ale krążył po pokoju. Carr znał to doskonale. Thomas Donne poruszał się w
towarzystwie jak wielki bengalski tygrys, co stanowiło atrakcję dla dam podczas
rzadkich wizyt w Rumieńcu Ladacznicy. – Wątpię, abyś przybył po to, żeby
udzielać mi porad kosmetycznych.
Carr umieścił czubek laski między stopami i złożył dłonie na ciężkiej gałce.
– Oczywiście, że nie. Przyszedłem, żeby cię szantażować.
Miał nadzieję, że zaskoczy tym groźnego Szkota, ale mu się nie udało. To się
zdarza, uznał po zastanowieniu, kolejny raz. Za każdym razem, kiedy ostatnio
czynił to szczególne oświadczenie, spotykał się jedynie z bierną rezygnacją.
Żadnych wybuchów histerii, szoku, przerażenia – jakby ofiary poddały się losowi,
zanim zdążył sprawić sobie przyjemność wyjawienia im swoich zamiarów. Co było
złośliwe z ich strony.
Donne opadł w końcu na krzesło naprzeciwko Carra, zakładając nogę na
nogę.
– Znam cię. Jesteś Thomasem McClairenem.
Wzrok Donne'a pozostał obojętny Czekał, co Carr powie dalej. Szczwana
sztuka. W tym momencie rozmowy wiele ofiar Carra zaczynało męczącą litanię
zaprzeczeń i wyjaśnień. To była dość przyjemna odmiana.
– Wystarczy, żebym…
– Tak, tak – przerwał niecierpliwie Donne. – Wystarczy, że powiesz słowo, a
mnie powieszą. Rozumiem. Czy możemy przejść nad tym do porządku? Czego
chcesz?
Carr, niezadowolony, odął wargi. Ten człowiek pozbawiał go wszelkiej
przyjemności. Donne nie musiał się przecież śpieszyć. Nie słyszał, by się gdzieś
wybierał. A jednak… tak bardzo się śpieszył.
– I co?
Carr wydał ciężkie westchnienie rozpaczy.
– Chcę wziąć udział w oszustwie ubezpieczeniowym, w jakie zaangażowałeś
się wraz ze swym wspólnikiem.
Ani śladu zaniepokojenia.
– Nie dokonaliśmy żadnego oszustwa ubezpieczeniowego.
Ach, więc tak to wygląda.
– Doprawdy? A ja wracam prosto od córki, która, nawiasem mówiąc, czerpie
tyle korzyści z waszego przedsięwzięcia, że jest jego chodzącą reklamą.
– Powiedziała ci, że James jest w to zamieszany?
– Nie, mój drogi. Ja jej to powiedziałem. Nie zaprzeczyła.
– To nie brzmi zbyt przekonywająco, jeśli o mnie chodzi.
– Ta mała, czarnowłosa owieczka spodziewała się wyraźnie mojego
przybycia. Miała gotowy plan, jak przekonać Bartona, żeby dopuścił mnie do
spółki.
Donne przyglądał mu się w milczeniu. Czy ten człowiek zupełnie nie zna się
na sztuce konwersacji? Wielki Boże!
– Kochaneczka chce zostać właścicielką Bramble House.
– Bramble House?
– Tak. – Carr zmarszczył brwi, patrząc na fałdy mankietu. Potrząsnął
delikatnie dłonią, tak by cienka koronka ułożyła się wokół nadgarstka w sposób
bardziej elegancki. – Nie kłopocz się, jeśli nigdy o nim nie słyszałeś. Nikt o nim
nie słyszał. To dom wiejski. Jego właścicielem był kiedyś zmarły mąż Fii, a
obecnie należy do mnie. MacFarlane przepisał go na mnie parę miesięcy przed
swoim odejściem – podobnie jak wiele innych rzeczy. Tym gorzej dla Fii… i jego
syna, rzecz jasna.
– MacFarlane miał syna? – zapytał zdziwiony Donne.
– Tak. Nieciekawa figura.
Donne zacisnął usta z niechęcią, dlaczego – Carr nie był w stanie
powiedzieć.
– Dlaczego F… twoja córka chce go mieć?
– Chce go mieć, ponieważ to cenna posiadłość, do tego dość rozległa, z
żyznymi ziemiami. Gdyby weszła w jej posiadanie, mogłaby dostatnio żyć z
dochodów, jakie przynosi.
Twarz Thomasa stężała. Carr oparł podbródek na dłoniach spoczywających
na rączce laski. Nie zamierzał mówić Donne'owi o raczej rozpaczliwym pragnieniu
Fii uwolnienia się od ojca. To mogłoby obudzić współczucie w kapitanie, chociaż
Carr raczej w to wątpił. Nawet kiedy Donne gościł w Rumieńcu Ladacznicy, a Fia
uganiała się za nim z zapałem świeżo rozkwitłej kobiecości, oparł się jej
wdziękowi i niezbyt subtelnym zalotom.
Biedna Fia. W oczach Thomasa Donne'a nic nie mogło zmienić czy
przysłonić faktu, że była córką jego wroga; zawsze nią pozostanie; cokolwiek by
zrobiła, on nigdy o tym nie zapomni.
– Ale dość o Fii – powiedział Carr. – I o Bartonie. To ty mnie interesujesz.
Czy dojdziemy do jakiegoś porozumienia, Donne – czy też powinienem rzec,
McClairen?
Donne wzruszył ramionami.
– Nie wierzę, by James zrobił coś niezgodnego z prawem, choć twoja córka
najwidoczniej usiłowała go do tego skłonić. Jeśli się zgodzę, będziesz musiał
powstrzymać Fię przed naciskami na Jamesa.
– To nie będzie potrzebne – odparł Carr. – Jeśli zawiążemy spółkę, Barton
wkrótce zaprzestanie swoich operacji. Nawet skończony głupiec zrozumie, że
każdy statek we flocie nie może paść pastwą płomieni czy piratów. A Fia? Kiedy
pojmie, że ją przechytrzono, szybko wypuści z rąk Bartona i spożytkuje swoje
zdolności na znalezienie innego sposobu, by zapewnić sobie… – urwał; o mało nie
powiedział „wolność” – dom.
Thomas patrzył na niego przymrużonymi oczami.
– A jeśli odmówię, powiesz władzom, kim jestem.
– Właśnie! Oczywiście, przy odrobinie szczęścia może uda ci się uciec z
Anglii, ale nigdy już nie będziesz mógł zawinąć bezpiecznie do angielskiego portu,
a ponieważ Anglia panuje na morzach…
– Rozumiem.
– Byłem pewien, że zrozumiesz. – Carr stuknął końcem laski o dywan, dając
znak, że pierwsza część rozmowy dobiegła końca. –A więc przechodzimy do
kolejnego etapu naszej umowy?
Donne skrzywił się, zamyślony. Carr nie popędzał go. Nienawidził
pośpiesznych, powziętych pod wpływem uczuć decyzji.
– To zajmie około miesiąca – odezwał się w końcu Donne. – Trzeba będzie
kupić ładunek. Wszystko musi wydawać się w porządku. Popłynę do Francji i
sprowadzę towary, które dadzą się bez trudu ubezpieczyć na znaczną sumę, a
następnie sprzedać z zyskiem w obcych portach. Brandy. Płótna. Tego rodzaju
rzeczy. – Nie będziemy potrzebować kupca, bo do żadnej transakcji nigdy nie
dojdzie. Załadujemy towar, a w noc poprzedzającą wypłynięcie w morze
wybuchnie pożar.
– Doskonale! – zawołał Carr z oczami błyszczącymi jak w natchnieniu. –
Aleja mam jeszcze lepszy pomysł.
– To znaczy? – zapytał Donne sucho.
– Czemu nie wyciągnąć podwójnego zysku? Załadować, poddać się inspekcji
Lloyda, a potem, tuż przed pożarem, wyładować. Możemy gdzieś przechować
towar i sprzedać go później.
– Świetnie.
Carr się nadąsał.
– Myślałem, że to wspaniały pomysł, ale ty nie wydajesz się zainteresowany.
– Wybacz, nie lubię szantażu. Poza tym boję się o ludzi. Ogień łatwo się
rozprzestrzenia.
Obawia się o życie robotników portowych? – pomyślał Carr zdziwiony.
Donne podniósł wzrok.
– Chcę jednak coś z tego mieć.
Carr pokiwał palcem karcąco.
– No, no, no. Nie wolno grozić temu, kto grozi.
– Ja nie grożę. Mówię ci, jaki jest jedyny sposób, żeby wydostać ode mnie
to, czego chcesz. Nie kocham Anglii. Wygnanie z wyspy nie skaże mnie na piekło
na ziemi, jak sobie wyobrażasz.
W jego słowach dźwięczała szczerość. Carr się zastanowił. Nie lubił godzić
się na ustępstwa wobec tych, którzy padali jego ofiarą. Tym razem jednak czuł, że
nie ma wyjścia. Donne ucieknie, nie oglądając się za siebie.
– Co takiego?
– To… – Thomas pochylił się naprzód i zaczął mówić.
Dziesięć minut później, kiedy Carr opuszczał dom, lokaj przytrzymujący
drzwi usłyszał, jak się śmieje.
Nie był to przyjemny dźwięk.
Thomas rzucił kieliszek brandy do kominka. Z żarzącego się popiołu
buchnęły płomienie. Odwrócił się z jękiem.
Nie wierzył, że trzy krótkie tygodnie wystarczą, by wyrwać Jamesa ze
szponów Fii. I nie podzielał wcale pewności Carra co do tego, że Fia posłucha
rozkazu, żeby trzymać się z daleka od Jamesa.
Mogła zrobić jakiś rozpaczliwy krok, jeśli stwierdzi, że przyparto ją do
muru.
Na nieszczęście dla niej, on czuł już ów mur za plecami.
10
Fia zajęła krzesło przy oknie. Wcześniej ustawiła je tak, żeby światło od
okna padało na twarz każdego, kto na nim usiądzie. Po nieprzyjemnościach
poprzedniego dnia, związanych z wizytą ojca, w świetle słońca nie powinna
wyglądać korzystnie. Wszystkie linie, cienie, powinny się uwydatnić. Zaczęła
leniwie przerzucać stos listów, które trzymała w dłoni.
– Nic nie rozumiem! – wykrzyknął Pip. Nie usiadł od czasu, gdy zjawił się
przed paroma minutami.
Fia westchnęła ciężko, z irytacją i spojrzała na chłopca chłodnym wzrokiem.
Chociaż jego cera nadal miała odcień wosku, i bardzo zeszczuplał, poruszał się bez
wysiłku i oddychał swobodnie.
– Czego nie rozumiesz? – zapytała szorstko. – Planuję podróż za granicę z
bliskim przyjacielem. Nie będzie mnie przez dwa tygodnie albo dłużej. Co w tym
takiego trudnego do pojęcia? – Łatwo przyszło jej skłamać. Myśl o ukrywaniu się
w domu, podczas gdy wszyscy będą przekonani, że przebywa za granicą, była
krzepiąca.
– Kto jest tym przyjacielem? – zapytał chłopiec.
Podniosła srebrny nóż do otwierania listów. Nie wolno jej dopuścić do
żadnej sceny. Gdyby odpowiedziała inaczej, niż chłodem, przekonałaby go tylko,
że istnieje jakieś uczucie między nimi.
– Sądzę, że to nie twoja sprawa, prawda?
– Ale… – Gniew znikł z młodej twarzy, zostawiając tylko ból i widoczne
zmieszanie. – Co ja takiego zrobiłem? Wydajesz się jakaś inna.
– Doprawdy? – zapytała zdumionym tonem. – Dlaczego?
Przez chwilę myślała, że nie odpowie, ale był przecież młody, został
zraniony i było rzeczą naturalną, że będzie próbował także ją zranić. Wysunął
wojowniczo dolną wargę.
– Stałaś się nieczuła – powiedział. – Odpychająca. Chcę wiedzieć, czemu.
Przez chwilę milczała wyniośle, jakby jego twarde słowa nie dotknęły jej w
najmniejszym stopniu. Jakby nie czuła w sercu głuchego bólu.
– Być może, mój drogi, to ty się zmieniłeś – odezwała się w końcu. – Może
bliskie otarcie się o śmierć zmieniło twoje spojrzenie na świat. I ludzi.
– Czy chcesz powiedzieć, że zawsze taka byłaś, taka zimna i obojętna?
Roześmiała się.
– Wcale nie. Chcę powiedzieć, że może nigdy nie byłam ckliwą laleczką, za
którą mnie uważałeś, i teraz to sobie uświadomiłeś. Przykro mi, jeśli rzeczywistość
cię rozczarowała. Na swoją obronę powiem jednak, że większość mężczyzn raczej
nie zgodziłaby się z tobą. – Odęła lekko wargi, trzepocąc powiekami.
Chłopiec zaczerwienił się.
– Może masz rację, lady Fio – powiedział sztywno.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołała Fia, zadowolona z chwili wytchnienia.
Drzwi otworzył Porter.
– Lady Fio… – Przerwał na widok Pipa. – Przeszkadzam pani…
– Wcale nie – odparła Fia. – Skończyliśmy już, Pip, czyż nie?
Chłopiec miał zaprotestować, ale się rozmyślił.
– Tak. Chciałbym jednak powiedzieć, pani, że wiem, kim jest „przyjaciel”, z
którym zamierzasz podróżować.
Fia uniosła brwi. Ponieważ zarówno podróż, jak i jej towarzysza wymyśliła,
taki obrót sprawy wzbudził w niej szczególne zainteresowanie.
– Naprawdę?
– Tak – odparł chłopiec chrapliwym głosem. – I ze względu na twój obraz,
jaki kiedyś nosiłem w… darzyłem głębokim szacunkiem, pragnę cię przed nim
ostrzec.
– Mów proszę – szepnęła. – Dlaczegóż to?
– Ponieważ Thomas Donne podawał się kiedyś za mojego przyjaciela, a
sama widzisz, jak uszanował tę przyjaźń, wykorzystując moją ranę, aby wkraść się
w twoje łaski. W dodatku planuje podróż z tobą za granicę!
– Thomas Donne? – powtórzyła. – Powiedział ci, że wyjeżdża ze mną z
Londynu?
– Nie. – Pip przestępował niezgrabnie z nogi na nogę, ale nie wycofał się z
tego, co powiedział. – Mówił, że wyjeżdża z Londynu na parę tygodni. A kiedy
mnie odwiedził podczas mojej rekonwalescencji, rozmawialiśmy o tobie.
Wydawało mi się wówczas, że szydzi z ciebie i jest ci niechętny, ale teraz widzę,
że kryła się za tym tylko chęć… lepszego zrozumienia ciebie. Nie jestem tak głupi,
czy dziecinny, pani, żeby nie wiedzieć, że dwa i dwa to cztery. – Zaśmiał się z
goryczą, ale nie wyszło mu to najlepiej. – I pomyśleć, że miał czelność ostrzegać
mnie przed tobą.
Szybko odzyskała panowanie nad sobą.
– Tak, w istocie. Mężczyźni zwykle przedkładają swoje interesy ponad
interesami innych. Nawet przyjaciół. – Wbrew płynącym z zazdrości podejrzeniom
Pipa wyjazd Thomasa nie miał z nią nic wspólnego. Odwróciła się od Pipa.
W progu, zachowując znaczące milczenie, stał Porter.
– Mężczyźni? – powtórzył Pip z ironią.
– Kobiety również, rzecz jasna. – Spojrzała na niego przez ramię. – I…
dziękuję za troskę.
Nie odpowiedział.
– Sądzę, że Porter ma mi do przekazania coś natury osobistej. – To była
odprawa, w dodatku niezbyt grzeczna. Pip zaczerwienił się i przeszedł obok lokaja.
Fia odczekała, aż rozległ się odgłos zatrzaskiwania drzwi frontowych i
dopiero wtedy odezwała się zmęczonym głosem:
– O co chodzi, Porter?
– Wiem, że nie do mnie należy zastanawianie się nad intencjami pani
przyjaciół i adoratorów, lady Fio.
– Zapewne nie – zgodziła się Fia z lekką ironią.
– Nie dopełniłbym jednak swoich obowiązków, gdybym podejrzewając
kogoś o złe wobec pani zamiary, zaniedbał ostrzeżenia pani o tym.
– Mój Boże, to zatem kwestia etyki. Jeśli tak, to wątpię, bym była właściwą
osobą do udzielenia ci odpowiedzi.
– Wcale nie, lady Fio. Chcę się jedynie upewnić co do pani życzeń.
– Rozumiem. No cóż, jeśli ktoś miał wobec mnie jakieś niedobre zamiary,
ucieszyłabym się z pewnością, gdyby mi o tym w porę doniesiono.
Porter skinął głową.
– Zatem muszę przyznać rację panu Leightonowi co do jego podejrzeń
wobec kapitana Donne'a.
Fia ożywiła się natychmiast.
– Dlaczego?
– Kapitan Donne był tu dzisiaj wcześniej, żeby złożyć pani wizytę.
– Co? – powiedziała Fia. – Dlaczego mnie o tym nie powiadomiono?
– Ponieważ kapitan Donne przykazał stanowczo lokajowi – młodemu
człowiekowi o imieniu Bob – żeby pani nie niepokoił. Kapitan przyszedł wcześnie;
dużo wcześniej, niż wstaje jakakolwiek dama z towarzystwa; w gruncie rzeczy
wcześniej niż wstają kobiety w zwykłych domach. Chciał się z panią zobaczyć.
Kiedy Bob oznajmił, że pani nie przyjmuje, kapitan zaśmiał się z zakłopotaniem i
wyznał, że pragnie zobaczyć panią jak najprędzej.
Bob uznał kapitana Donne'a za kolejnego zakochanego adoratora. Kapitan
zadał mu szereg pytań na temat pani przyzwyczajeń: kiedy najczęściej bywa pani w
domu, jak wygląda pani dzień, kiedy najpewniej można panią zastać samą…
Fia zmarszczyła brwi.
– I Bob mu powiedział?
Porter skrzywił się lekko.
– Obawiam się, że tak, lady Fio. Kapitan Donne dał mu szczodry napiwek i
poprosił Boba na odchodnym, aby nic nie mówił o jego wizycie, ponieważ
zaszkodziłoby mu to tylko w oczach damy, gdyby dowiedziała się o jego zapałach.
A Bob, sam nieszczęśliwie starający się, przystał na to.
Bob przypadkiem tylko wspomniał przy mnie kapitana Donne'a, bo zobaczył
pana Leightona i zdziwił się, że tylu panów ustawia się w kolejce przed
śniadaniem. To słowa Boba, nie moje.
– Oczywiście – mruknęła Fia, czując zamęt w głowie. Zerknęła na liścik, jaki
przysłał jej James Barton przedostatniej nocy. Pomyślała wówczas, że to zwykła
ostrożność. Teraz jednak…
– Pani?
Podniosła głowę. Porter stał w wyczekującej postawie. Podjęła decyzję.
– Dziękuję ci, Porter, zarówno za twoją lojalność, jak i gorliwość. Doceniam
twoją troskę, lecz jest ona niepotrzebna. Rzeczywiście zamierzam wyjechać z
Londynu. Być może już dzisiaj po południu, a może później. Moje plany nie są
ustalone i zależą od czyjegoś humoru. Możesz zawiadomić służbę.
Porter zamrugał oczami, ale lata doświadczenia pozwoliły mu zachować
niewzruszony wyraz twarzy.
– Oczywiście, lady Fio.
Fia stała przed otwartą szafą, kiedy do pokoju weszła Gunna, niosąc gorącą
czekoladę na tacy. Garbuska spojrzała na halki, koszule, jedwabne pończochy,
gorsety poukładane w stosach na łóżku, krzesłach, kanapie i wszelkich innych
możliwych miejscach w pokoju.
– Oszalałaś – powiedziała, kiwając głową z rezygnacją. – Cóż, nic dziwnego.
To miasto świętego skłoniłoby do grzechu, a ty nigdy nie byłaś święta, moja droga.
– Co takiego? – Fia wyciągnęła rękę w stronę ciężkiej, jedwabnej halki, ale
zamiast tego sięgnęła po bawełnianą, leżącą pod spodem. – Dobrze, Gunno.
Dobrze.
Gunna postawiła tacę na toaletce.
– Co robisz, dziewczyno?
Fia rzuciła na łóżko cztery pary pończoch, pomyślała chwilę i dodała jeszcze
jedną.
– Przygotowuję się do porwania.
– Co?
Słysząc zdumienie w głosie Gunny, Fia odwróciła się z uśmiechem. Rzadko
kiedy udawało jej się zaskoczyć swoją opiekunkę.
– Do porwania – powtórzyła spokojnie i spoglądając na stojący na kominku
zegar, dodała:
– Do którego może dojść w każdej chwili.
Gunna nie odwzajemniła uśmiechu. Pomarszczona twarz wydawała się
zdecydowanie ponura.
– Lepiej wyjaśnij mi to, Fio. I niech to będzie rozsądne wyjaśnienie.
– Nie mam czasu.
– Lepiej go znajdź – burknęła Gunna cierpko.
Fia nie chciała wdawać się z nią w kłótnię. Stara Szkotka z pewnością by
wygrała i przekonała ją do porzucenia planu, jaki zaświtał w jej umyśle, kiedy
zrozumiała, że Thomas Donne zamierza ją porwać, żeby uchronić Jamesa Bartona
przed jej złym wpływem.
Cóż za okazja, żeby załatwić kilka spraw za jednym zamachem! Posłucha
polecenia ojca i usunie się na czas jego rozmów z Jamesem. Jej zniknięcie pozwoli
też wyjaśnić przygnębienie Jamesa – drogiego, uczciwego Jamesa – podczas
owych negocjacji. Powstrzyma również Thomasa od wtrącania się w nie swoje
sprawy oraz dokona słodkiej zemsty na zadufanym Szkocie.
Otworzyła walizę i zaczęła upychać w niej ubrania. Nie powinna pakować za
dużo rzeczy, żeby nie obudzić podejrzeń Thomasa. Odwróciła się, spoglądając na
szczególnie frywolną suknię z jasnofioletowego tiulu. Zdecydowanie było na nią
miejsce w walizie.
– Fio… – W głosie Gunny brzmiało ostrzeżenie.
Spojrzała jej spokojnie w oczy.
– Nie musisz się martwić, Gunno. Celem porwania jest powstrzymanie mnie
przed uwiedzeniem kogoś, a nie uwiedzenie mnie samej.
– Nie pomyślałabym – wykrzyknęła stara kobieta – że dożyję dnia, kiedy
lady Fia Merrick będzie się zachowywać jak naiwna owieczka.
– Nie jestem naiwna. Ani łatwowierna.
Gunna spojrzała na Fię uważnie jednym, zdrowym okiem. Widocznie
zadowoliło ją to, co zobaczyła, bo mruknąwszy coś pod nosem, opadła na brzeg
łóżka.
– A kto jest owym świętym, który wziął na swoje barki zadanie uratowania
biednych londyńczyków przed twoimi diabelskimi wpływami?
– Thomas Donne.
– Nie! Tylko nie ten! Prędzej powierzyłabym cię diabłu. Kochałaś się w nim,
odkąd byłaś dzieckiem, i nie pozwolę, abyś się oddała w jego ręce.
– Kochana Gunno.
– Nie mów tak do mnie. Nigdy nic ci nie przyszło z tego „kochana”, kiedy
byłaś mała, i teraz nic ci z tego nie przyjdzie, kiedy dorosłaś.
– Dobrze – powiedziała Fia, porzucając pieszczotliwy ton. – A więc jest tak.
Będziesz musiała mi zaufać. Jeśli wyjadę z Thomasem Donne'em, zyskam
pewność, że nie zrujnuje moich planów. Planów, dzięki którym wrócimy do
Bramble House. Planów, które raz na zawsze pozwolą mi – nam – uwolnić się od
wpływów ojca. – Nie wspomniała o planowanej zemście.
Gunna skrzywiła się, gładząc pobrużdżony policzek cienkimi palcami.
– No nie wiem…
– To jest całkowicie rozsądne.
Gunna klepnęła się w kolano.
– Dobrze. Pojadę z tobą.
– Nie! Proszę, nie. Nie zgodzi się, żeby cię zabrać, a… a ty musisz zostać
tutaj z Kayem. I Corą. Może się pojawić równie znienacka jak jej brat. –
Wykorzystywanie uczuć Gunny wobec dzieci nie było uczciwe. Fia jednak nigdy
nie miała okazji opanować sztuki walki o to, na czym jej zależało, za pomocą
uczciwych środków.
Stara kobieta pokręciła głową.
– Nie podoba mi się to. Nie wiesz, do czego jest zdolny ten mężczyzna.
– Na pewno nie do gwałtu – stwierdziła Fia z niezachwianą pewnością.
Gunna spojrzała na nią karcąco.
– Myślę, że to nie jest mężczyzna, który musi się uciekać do użycia siły.
– Ze mną nie będzie się do niczego uciekać – oznajmiła Fia. Co nie
pocieszyło staruszki, ale przynajmniej przestała protestować. Fia zapięła walizę i
ustawiła ją przy drzwiach sypialni, a Gunna pocałowała ją w policzek, obiecując
zaopiekować się Kayem, i w końcu wyszła.
Fia wyszeptała to, czego nie powiedziała przedtem głośno:
– Ale z pewnością dostanę to, czego od niego chcę.
11
Na placu przed miejskim domem MacFarlane'ów panował spokój. Świt
wstawał ospale nad pustymi, brukowanymi uliczkami, słońce grzało szeroki zad
konia zaprzężonego do bryczki. Jeszcze trochę, a służące wyjdą, żeby umyć schody
i załatwić sprawunki, ale teraz, o siódmej, zajmowały się spokojniejszymi
czynnościami, tak żeby nie obudzić pań i panów, którzy położyli się spać zaledwie
przed paroma godzinami.
Thomas przeskoczył przez kamienny mur okalający tylny ogród i wylądował
na dachu wychodka. Stamtąd zsunął się lekko na ścieżkę i spojrzał z zadowoleniem
na tył domu. Zgodnie z oczekiwaniami – trzy dni przygotowań nie poszły na marne
– okno biblioteki było otwarte. Spojrzał w górę. Zasłony w buduarze Fii falowały
na wietrze.
Musiał zatrzymać Fię poza miastem, póki James nie znajdzie się bezpieczny
na pokładzie „Sea Witch”. Wszystko starannie zaplanował, począwszy od
człowieka czekającego na końcu uliczki z zamkniętym powozem, aż po listy, jakie
wysłał do Carra i do Jamesa, zawiadamiając ich, że pojechał do Francji po towar.
Po powrocie Thomasa Carr zrozumie, że kapitan nie kupił żadnego ładunku,
ani że nie zamierza zniszczyć statku. Carr poinformuje wówczas władze o tym, kim
Thomas jest – wygnańcem, który wrócił do Anglii wbrew zakazowi. Thomas
ucieknie, porzuciwszy marzenie, nad którego urzeczywistnieniem tak ciężko
pracował, marzenie odbudowania Rumieńca Dziewicy z popiołów, w jakie zamek
obrócił się przez Carra.
Nie żałował tej decyzji. Był winien Jamesowi Bartonowi parę marzeń.
Zresztą nawet jeśli nie będzie mógł osobiście nadzorować odbudowy, pewnie zdoła
tam czasem zajrzeć. A nawet gdyby nie było mu dane zaznać radości z powrotu do
domu, ucieszy się, wiedząc, że jego klan wrócił na Wyspę McClairenów.
Nie, nie żałował tej decyzji. Ale to nie sprawiało, że lepiej wyglądał we
własnych oczach. Nigdy w życiu nie potraktował źle kobiety. A jednak za parę
minut miał porwać damę z jej własnego domu i zatrzymać ją przy sobie wbrew jej
woli.
Wciągnął głęboko powietrze, wsparł dłonie na parapecie okna biblioteki i
wsunął się do środka, lądując bezszelestnie na dywanie.
– Większość znajomych Fii korzysta z drzwi frontowych.
Zamarł. Akcent był niewątpliwie szkocki, głos młodzieńczy, chłopięcy.
Odwrócił się.
W fotelu siedział młody, młodszy nawet od Pipa, chłopak. Na kolanach
trzymał otwartą książkę. Przyglądał się Thomasowi ciemnymi, zadumanymi
oczami spod gęstej, brązowej grzywki.
Kim, do diabła, był?
Thomas zdołał się uśmiechnąć.
– Przyznaję, nie spodziewałem się kogoś tu zastać. Kim jesteś?
Chłopiec zaznaczył stronę palcem.
– To chyba ja powinienem o to pytać, panie.
Mój Boże, chłopiec nie dawał się zbić z tropu. Jego opanowanie, lekko suchy
ton, kogoś Thomasowi przypominał. Żadnych nerwowych ruchów, wyjątkowo
spokojny, bezpośredni… Chłopiec przypominał mu Fię. Niemożliwe, żeby byli
spokrewnieni. Poza podobnym wyrazem twarzy, nie było między nimi żadnego
podobieństwa.
– Nie jesteś przypadkiem synem MacFarlane'a? – zapytał Thomas.
Napięcie chłopca odrobinę zelżało.
– Masz nade mną przewagę, panie – powiedział.
Thomas uśmiechnął się szerzej, usiłując pośpiesznie coś wymyślić. Musiał
znaleźć rozsądne wyjaśnienie, dlaczego wszedł przez okno biblioteki, choć
chłopiec wychowany przy udziale Fii przyzwyczaił się z pewnością do
niespodziewanych wizyt obcych mężczyzn.
– Jestem przyjacielem twojej macochy.
– Nigdy nie nazywam jej „macochą”, ani „mamą”. Nazywam ją Fią. Jest
tylko sześć lat starsza ode mnie – powiedział chłopiec z buntowniczą nutką w
głosie.
Dobry Boże, jeszcze jedna zdobycz Fii!
– Byłoby absurdem, gdybym nazywał ją „mamą” – ciągnął chłopiec, a po
chwili namysłu dodał – Cora nazywa ją czasem „mamą”, ale tylko po to, żeby się z
nią przekomarzać.
Przekomarzać się? Myśl o tym, że ktokolwiek mógłby przekomarzać się z
Fią, była tak niezwykła, że Thomas przez chwilę zapomniał, po co się tu zjawił.
– Kim jest Cora, która przekomarza się z Fią?
– To moja młodsza siostra. Okropna młodsza siostra. Drażni się z nią.
Współczuję Fii. Jest takim łatwym celem, prawda?
Thomas rozejrzał się skonsternowany, jakby spodziewał się zobaczyć Córę
siedzącą na jakimś krześle. Fia jako łatwy cel? Ofiara dziecinnych prześladowań?
– Nie martw się. – Chłopiec odczytał jego myśli. – Cora jest daleko, w
szkole. W Devonie. W dalekim Devonie – podkreślił z niekłamaną radością.
– Rozumiem. – Ale nie rozumiał. Powinien być już na górze, kneblując
śliczne usta Fii, zanim zarzuci ją sobie na ramię, żeby ją uprowadzić. Zamiast tego
gawędził z chłopcem.
Chłopiec wstał i skłonił się dwornie.
– Jestem Kay Antoine MacFarlane.
– Donne. Thomas Donne. – Thomas spojrzał na drzwi do holu. Służąca
mogła pojawić się lada chwila.
– Jestem zaszczycony.
– Ja również, lordzie MacFarlane.
Maska dorosłości opadła i chłopiec uśmiechnął się szeroko i spontanicznie,
w taki sposób, do którego Fia nie była zdolna.
– Po prostu Kay. Ten tytuł należał do mojego ojca i nie pragnę go dla siebie.
Być MacFarlanem z Bramble House zupełnie mi wystarcza.
Thomas poczuł sympatię do chłopca i złość do Carra, za to, że w nieuczciwy
sposób pozbawił dobre dziecko własnego domu. Ta myśl przypomniała mu powód,
który sprowadził go do domu Fii.
– Cóż, Kayu MacFarlanie z Bramble House, muszę zająć się swoimi
sprawami, zanim zwrócimy uwagę służby.
– A cóż to za sprawy, panie Donne? – W oczach Kaya błysnęła ponownie
czujność.
Thomas rozłożył ręce, dłońmi do góry.
– Chodzi o drobny zakład między mną a Fią. Twierdziłem, że mogę wejść do
domu i zabrać bukiet z wazonu na górze – Boże, oby na górze naprawdę znajdował
się jakiś wazon – i że nikt mnie nie zobaczy, włącznie z Fią. – Potrząsnął
melancholijnie głową. – Czyż nie będzie zachwycona, dowiadując się, że ledwie
wszedłem do domu, a już zostałem przez ciebie odkryty?
Usta chłopca zadrżały z rozbawienia.
– Tak. Fia tak chichocze, kiedy wygrywa, prawda?
Chichocze? Śmieje się? Oczywiście, słyszał wiele razy, jak Fia się śmieje –
drwiąco, okrutnie, pogardliwie – ale nigdy z taką zwykłą radością, o jakiej mówił
chłopiec.
– My, mężczyźni, musimy trzymać się razem, nie sądzisz?
Kay przyglądał mu się.
– Być może.
– Posłuchaj, Kayu. Fia zanadto przywykła wygrywać. Pora, żebyśmy
wygrali, my biedni, delikatni mężczyźni.
Chłopiec kiwnął głową, gotów rozpromienić się za chwilę w uśmiechu.
– A zatem nie przeszkadzaj sobie dłużej w tym, co robiłeś. Czytałeś, tak?
Coś znakomitego, spodziewam się.
– Iliadę.
– Ach! Cóż może być wspanialszego. Czytaj zatem dalej – tyle że w swoim
pokoju. Dzięki temu nie będziesz musiał odpowiadać na kłopotliwe pytania Fii,
kiedy odkryje, że przegrała zakład. – Puścił do niego oko.
– Sadzę, że mógłbym pójść do kuchni…
– A więc do kuchni! – powiedział Thomas, klepiąc Kaya przyjacielsko po
plecach i czując do siebie obrzydzenie. – Dobrze? Nie da się z nią żyć, jeśli nigdy
nie przegra.
To przeważyło szalę na korzyść Thomasa. Kay pokiwał głową ze
zrozumieniem.
– Masz rację, panie.
Thomas zaśmiał się i otoczył ręką szczupłe ramiona chłopca, prowadząc go
do drzwi. Kiedy tam doszli, rzucił szybko spojrzenie w prawo i w lewo, po czym
lekko wypchnął chłopca na korytarz.
Kay dotarł do połowy korytarza, kiedy nagle się odwrócił.
– Jak długo mam tam zostać?
– Kwadrans – odparł Thomas niedbale – no, może odrobinę dłużej, dla
wszelkiej pewności. Wiesz, gdybym musiał się ukryć w jakimś pokoju przed
lokajem czy pokojówką.
Chłopiec skinął głową. W minutę później zamknęły się za nim drzwi
prowadzące do pomieszczeń dla służby. Z twarzy Thomasa, kiedy zaczął wspinać
się po schodach na drugie piętro, znikł ślad uśmiechu. Zapamiętał, który pokój
należał do Fii. Wszedł szybko do środka, zamykając bezgłośnie drzwi.
Rozejrzał się, badając łukowato sklepione przejście między buduarem a
sypialnią. Przeszedł ostrożnie po podłodze, oczekując widoku Fii uśpionej w łóżku,
wbrew własnej woli podniecając się na myśl o jej włosach, rozrzuconych na białej
pościeli, i policzkach różowych od snu.
Nie było jej w łóżku.
Wyjrzał zza załomu ściany. Siedziała z podwiniętymi nogami na fotelu, z
robótką na kolanach. Miała na sobie zwykłą, żółtą sukienkę ze skromnym
dekoltem, z rękawami obszytymi potrójną koronką. W tym świeżym, żywym
kolorze było jej równie dobrze jak w zwykłych dla niej, dramatycznych
zestawieniach czerni i bieli; jej skóra wydawała się promienieć, czarne włosy
lśniły.
Podniosła wzrok. W jednej chwili jej wspaniałe oczy pociemniały, lśniący
błękit przeszedł w barwę leśnych fiołków.
– Kapitan Donne. – Nie okazała prawie zdumienia na jego widok; dzięki
znanej jej tylko diabelskiej sztuczce wygładziła twarz tak, że nie dało się z niej
niczego wyczytać. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Przeszedł szybko przez pokój, chwycił ją za ramię i podniósł. Robótka
spadła na podłogę. Zmarszczyła czoło w wyrazie niechęci, odzwierciedlającej jego
własną.
– Nie chciałbym cię skrzywdzić, Fio – powiedział cicho – ale przysięgam,
jeśli podniesiesz głos, pozbawię cię przytomności.
Uwolniła ramię, cofając się i patrząc na niego gniewnie.
– Nie zamierzam krzyczeć. Co tutaj robisz?
Odetchnął głęboko.
– Mogę nadać temu postać prośby, ale nie oszukuj się, Fio, to nie jest prośba.
To oznajmienie.
Ciemne, wygięte jak ptasie skrzydło brwi uniosły się do góry.
– Zechciej mówić dalej.
– Pójdziesz ze mną!
Poczucie humoru, o którym opowiadał Kay, błysnęło w jej niezwykłych
oczach.
– Dokąd? Na Oxford Street odwiedzić nowego francuskiego bławatnika? A
może do Covent Garden – chociaż, jak sądzę, owoce już dawno zostały zerwane. A
może myślałeś o wycieczce do…
– Zabieram cię z Londynu.
Spochmurniała.
– Rozumiem. Na jak długo?
– Na dłuższy czas.
Czy jej alabastrowa skóra zbladła? Tak mu się wydawało, zauważył też, że
tego ranka nie używała żadnych środków upiększających. Barwniki, perfumy i
balsamy już nie tworzyły maski Czarnego Diamentu.
Dlaczego, na wszystkich świętych, ukrywała tak piękną cerę pod pudrem i
malowidłami? Jej skóra miała ciepły, półprzeźroczysty odcień, jak różowe perły,
które kiedyś kupił na wyspie na południowym Pacyfiku, nieoznaczonej na mapie.
– A zatem to porwanie.
– Tak.
Skinęła głową, jakby omawiali interesy.
– Rozumiem. Czy mam w tej sprawie coś do powiedzenia? Oczywiście, że
nie – pokręciła głową nad własną głupotą – gdybym miała i powiedziała „tak”, to
by była miłosna eskapada, a nie porwanie. Słowa są takie ważne, nie sądzisz,
panie?
Starała się zbić go z tropu. Był świadkiem, jak robiła to z pół tuzinem
mężczyzn w ciągu paru ubiegłych tygodni, jak chwytała ich w pułapkę fałszywą
słodyczą, która była jedynie maską.
Podeszła bliżej, zbyt blisko. Nie zachowywała się tak prowokująco jak na
balu u Portmannów. Nie dotknęła go, chociaż jego ciało zesztywniało w
oczekiwaniu i poczuł dreszcz na wspomnienie dotyku jej dłoni na swojej piersi.
– Co za brak pewności siebie, kapitanie! Nie przyszło ci do głowy, że mogę
nie mieć nic przeciwko wyjazdowi z tobą? – zaszczebiotała; w kącikach jej
pysznych warg błąkał się zwodniczy uśmiech. – Dlaczego po prostu mnie nie
poprosisz?
Spostrzegł się w porę. Odmówiłaby ze śmiechem. Widział to w jej twardych
lśniących oczach, które przeczyły miękkim ustom.
Brak odpowiedzi naruszył jej niezwykłe panowanie nad sobą – nieznacznie,
ale w widoczny sposób. Spodziewała się próśb; nie wiedziała, jak zachować się
wobec odmowy.
– Zatem dobrze – powiedziała. – Usiądź, proszę, spakuję parę rzeczy i
możemy ruszać.
Jego zdumienie przywróciło jej panowanie nad sytuacją.
– Cóż… nie wyobrażasz sobie chyba, że to moje pierwsze porwanie? –
Roześmiała się perliście. – Na Boga, nie! Uważam sezon za stracony, jeśli choć raz
nie zostanę uprowadzona. Jakkolwiek – w jej głosie zabrzmiał wyrzut – większość
moich porywaczy czyni mi tę uprzejmość, że mówi mi, jak długiego mogę się
spodziewać wyjazdu. Taki plan byłby pomocny. Mogłabym wówczas zdecydować,
czy wycofać zamówienie na nową suknię – nie ma przecież sensu szycie sukni na
zabawę, skoro mnie na niej nie będzie? A dostawca win powinien zostać
powiadomiony, żeby nie dostarczać… – Przerwała, dając mu czas na naprawienie
błędu, ale ponieważ milczał, ciągnęła dalej w desperacji. – Bez względu na to, jak
długo to by miało trwać. A w dodatku w tym tygodniu miałam odbyć rozmowę z
nową gospodynią, spotkać się z fryzjerem, monsieur Gerardem – rozumiesz chyba,
że jeśli po prostu nie stawię się na spotkanie, mogę się pożegnać z nadziejami, że
ułoży w końcu moje włosy; czekało mnie też mnóstwo innych, drobnych spraw
związanych z codziennym życiem, w których nawet porwanie nie powinno
przeszkodzić.
Westchnęła z rezygnacją.
– Czy to, że nie mówisz mi, jak długo zamierzasz mnie więzić, czyni tę
wyprawę bardziej romantyczną?
Te słowa wyrwały go z odrętwienia.
– To nie schadzka kochanków!
Zamrugała oczami, słysząc gniewny ton.
– Widzę, że nie. – Jej oczy rozszerzyły się nagle. – Zatem gwałt? – szepnęła.
– Nigdy w życiu! – zawołał.
– Boże, a więc co to jest właściwie? Mam nadzieję, że nie przyszedł ci do
głowy szalony pomysł domagania się za mnie okupu? Zapewniam cię, nikt nie
zapłaci grosza za mój powrót.
Nie umknęła jego uwagi leciutka nutka goryczy w jej tonie, ale fakt, że
uznała go za zdolnego do gwałtu, za bardzo go dotknął, żeby się nad tyra
zastanawiać.
– Wątpię, moja pani – warknął. – Nie, nie oczekuję okupu za twój powrót. A
teraz nie pytaj już o nic więcej, bo ci nie odpowiem. Powiem tylko, że nie
poniesiesz żadnej szkody w wyniku tego… tego…
– Porwania? – podpowiedziała Fia.
– Porwania – powtórzył szorstko. – We właściwym czasie wrócisz tutaj cała
i zdrowa.
– Przyrzekasz? – Aż do tej chwili nie zauważył, żeby planowane porwanie
wywołało w niej coś więcej niż przelotny niepokój. Teraz stwierdził, że przy całej
brawurze, czuła się bezradna.
– Przyrzekam.
– Dobrze – odwróciła się, zanim zdążył zobaczyć wyraz jej twarzy; jej
spódnice Zafalowały miękko, kiedy odchodziła.
Podeszła do malowanej skrzyni u stóp łóżka i podniosła wieko. Po chwili
wyciągnęła stamtąd dużą skórzaną walizę i otworzyła zatrzask.
– Hm. – Pochyliła się, grzebiąc w jej wnętrzu. – Koszula, gorset, dwie
halki…
Otworzył szeroko oczy.
– Masz przygotowaną walizę?
Pokiwała głową, nie patrząc na niego.
– I mały kuferek – powiedziała, wskazując ręką w stronę zamkniętej szafy.
Obok niej stał obity mosiądzem podróżny kuferek. – Z paroma sukienkami.
Weźmiesz to, czy podjedziesz od tyłu, a ja polecę lokajowi znieść bagaż?
Przeszedł przez pokój w kilku krokach. Chyba kpiła sobie z niego. Jedno
spojrzenie ukazało mu jednak starannie zapakowaną walizkę pełną delikatnych,
koronkowych szmatek.
Podniósł walizę ze stłumionym sapnięciem i schylił się, sięgając po
mosiężną rączkę kufra. Wsadził go sobie na ramię i odwrócił się. Czekała przy
drzwiach.
– Nie próbuj, pani, wszczynać alarmu.
– Gdybym to zrobiła, nigdy bym się nie dowiedziała, z jakiego powodu, poza
uwiedzeniem czy zyskiem, dżentelmen – zaakcentowała to słowo lekko, lecz
ironicznie – posuwa się do porwania? O nie! Chodź, pokojówki sprzątają jeszcze w
pokojach od frontu. Możemy wyjść przez kuchnię.
Thomas przypomniał sobie Kaya.
– Nie. Przez bibliotekę.
Wzruszyła ramionami, ujmując klamkę.
– Zaczekaj.
Popatrzyła pytająco.
– Napisz list i zawiadom rodzinę, że przystałaś na propozycję podróży po
kontynencie.
Zdumiona uniosła brwi.
– Nie chciałbym, żeby się martwili.
Spodziewał się, że wykpi jego troskę o pasierba, ale po krótkiej przerwie
powiedziała tylko:
– Jak chcesz.
Wyjęła grubą kartkę papieru ze stosu na biurku. Napisała parę linijek i
złożyła papier na pół. Na wierzchu napisała „Dla Kaya”. Zostawiła kartkę na blacie
i wróciła do Thomasa.
– Teraz dobrze?
– Tak. – Sięgnął za nią, otworzył drzwi i sprawdził, czy korytarz jest pusty.
Gestem nakazał, żeby szła pierwsza.
Szedł za nią czujnie po schodach; waliza obijała się bezgłośnie o jego udo,
brzeg kufra wbijał się mu w szyję. Spodziewał się, że Fia lada chwila puści się
biegiem, a on, głupiec, sam postawił się w takim położeniu, że nie mógłby jej
przeszkodzić.
Gdzieś w głębi duszy pragnął, żeby uciekła, żeby nagle uniosła spódnice i
pobiegła, uwalniając go od szalonego planu. Nie zrobiła tego.
Jakaś część jego serca cieszyła się z tego.
O drugiej po południu James Barton udawał się do miejskiego domu
MacFarlane'ów. Umówił się z Fią, że pojadą do parku St. James. Wykorzysta
okazję, żeby jej powiedzieć, że wyjeżdża za parę tygodni. Wręczy jej również
ostentacyjnie prezent w postaci wspaniałych brylantowych kolczyków. Należały do
Amelii. Amelia nie miałaby nic przeciwko temu, pomyślał ze smutkiem. Obie,
przed śmiercią Amelii, pisywały do siebie serdeczne listy.
To właśnie Amelii udzieliła Fia tak potrzebnej im przed siedmioma laty
pomocy.
James i Amelia wrócili do Londynu po pobycie w koloniach. Kapitana
rozpierała duma, kieszenie wypełniały pieniądze z dochodów jego kompanii
handlowej, która odniosła pierwsze sukcesy. Pragnął niecierpliwie przedstawić w
towarzystwie swoją śliczną żonę. Trafili na ludzi, którzy zawieźli ich do Rumieńca
Ladacznicy.
Tam zwrócił na niego uwagę hrabia Carr. Obyty w świecie, wymowny,
dowcipny hrabia pielęgnował tę znajomość, pochlebiał Jamesowi, ale przede
wszystkim zachęcał go do hazardu.
W ciągu tygodnia roczne zyski Jamesa rozpłynęły się. Przerażony, nie
wiedząc, do kogo się zwrócić ani jak o tym powiedzieć Amelii, grał dalej, coraz
bardziej zdesperowany. Wkrótce długi przerosły stan jego posiadania.
Wtedy Carr poprosił o rozmowę na osobności. Zaproponował, że w zamian
za „przysługę” dopilnuje, żeby długi Jamesa zostały spłacone. James nigdy nie
dowiedział się, jaka miałaby to być przysługa, ale wiedział z całą pewnością, że
byłoby to coś nielegalnego. Poprosił o jeden dzień na zastanowienie, na co Carr, z
wyrozumiałym uśmiechem, przystał.
W końcu James wyznał wszystko zdumionej i przerażonej żonie. Ona z kolei
zwierzyła się z tego przedwcześnie dojrzałej córce Carra. Co między nimi zaszło,
pozostało tajemnicą na zawsze. Wiedział tylko, że Fia dała Amelii kameę.
Wspaniałą, otoczoną brylantami gemmę. Dała, niczego w zamian nie żądając i nie
stawiając żadnych warunków.
Nigdy nie zrozumiał, dlaczego Fia Merrick przedtem nie okazała podobnej
wielkoduszności, nikt też nie spodziewał się tego po niej w przyszłości. Nie
próbował twierdzić, że rozumie tę tajemniczą kobietę. Myśl o przyjęciu tak
kosztownego daru od niemal dziecka kłóciła się z wszelkimi zasadami
wyznawanymi przez Jamesa. W końcu jednak Amelia przekonała go, żeby się
zgodził. Pieniądze uzyskane w ten sposób pokryły w dużej części dług. Resztę
spłacał przez rok.
W końcu zrozumiał, ile zawdzięcza Fii Merrick. Plotki na temat Carra
przerosły początkowe obawy Jamesa. Hrabia Carr był bezlitosnym manipulatorem,
który domagał się od swoich ofiar coraz większego haraczu.
Gdy wiosną James zawitał do Londynu, otrzymał list od Fii. Natychmiast do
niej poszedł. Po wysłuchaniu tego, co miała do powiedzenia, obiecał pomóc jej w
każdy możliwy sposób, przystając bez wahania na jej plan. Jeśli czegoś żałował, to
tylko tego, że nie może wyjaśnić swojego postępowania Thomasowi Donne'owi.
Zatrzymał powóz przed domem Fii. Lokaj otworzył drzwi, zapraszając go do
środka. Kay, pasierb Fii, stał w holu. Powitał Jamesa zdziwionym spojrzeniem.
– Kapitanie Barton, obawiam się, że jeśli szuka pan lady Fii, czeka pana
rozczarowanie. Wyjechała. Odbywa podróż po kontynencie. – Chłopiec się
uśmiechnął. – Robi zakupy.
James zmarszczył brwi.
– Tak mi przykro – powiedział uprzejmie Kay. – Sądziłem, że powiadomiła
pana o tym, jako jednego z najbliższych przyjaciół, ale z jej listu wnoszę, że
podjęła decyzję dość niespodziewanie.
Coś się tutaj nie zgadzało. Dlaczego Fia miałaby teraz akurat wyjeżdżać z
kraju i to nie zostawiając żadnego wyjaśnienia?
– Zostawiła list?
– Tak. – Kay skinął głową. – Gunna mi go przyniosła.
– Gunna z nią nie pojechała?
– Nie. – Kay uśmiechnął się krzywo. – I wcale nie jest z tego zadowolona.
Cały dzień narzekała na upór lady Fii. Przypuszczam – pochylił się poufale – że
miały z tego powodu jakąś sprzeczkę.
– Rozumiem. – Mówił spokojnym tonem, nie chcąc niepokoić chłopca.
– Nie tylko ciebie zaniedbała zawiadomić – te słowa miały uspokoić
zranioną, w przekonaniu chłopca, dumę Jamesa.
– Doprawdy? – zapytał James, lekko rozbawiony mimo niepokoju. – O jakim
to jeszcze wielbicielu zapomniała lady Fia?
Chłopiec się zaczerwienił.
– Nie, to całkiem coś innego. Dziś rano był tu pewien dżentelmen; podjął
zakład z Fią, teraz będzie musiał poczekać jakiś czas, zanim odbierze nagrodę.
– Zakład? – mruknął James z roztargnieniem, usiłując znaleźć jakiś powód
zniknięcia Fii. – Kim był ten dżentelmen?
– Pan… Donne.
Jamesowi przebiegł zimny dreszcz po plecach.
– Sądzisz, panie, że coś jest nie w porządku? – W głosie Kaya zabrzmiał
strach.
– Nie. Wcale nie. Dobrze znam kapitana Donne'a. Byłem tylko ciekaw, czy
wygrał zakład.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
– Nie umiem powiedzieć. Gunna o nim nie wspominała.
– No cóż – rzekł James – nic tu po mnie. Jestem pewien, że lady Fia napisała
do mnie list i znajdę go, jak tylko wrócę do domu. Dziękuję ci.
Pożegnał się z Kayem i wyszedł. Zamyślony wsiadł do powozu. Nie
podobało mu się, że Thomas i Fia zniknęli tego samego dnia. A jeszcze bardziej nie
podobało mu się to, że Thomas opowiadał Kayowi o jakiejś przyjacielskiej
rywalizacji z Fią, bo choć z pewnością istniała między nimi rywalizacja, określenie
„przyjacielska” nie było w tej sytuacji odpowiednie.
Najbardziej zaś nie podobało mu się, że Thomas wyprowadził „Alba Star” z
suchego doku, zanim zakończono naprawy i zostawił wiadomość, że ma do
odebrania jakiś ładunek we Francji i dostanie za to bajeczne wynagrodzenie, o ile
wyruszy od razu.
Cieszyło go to, że Gunna, groźna jak smok opiekunka Fii, rozmawiała z nią o
wyprawie na zakupy. A nawet posprzeczały się z tego powodu.
Tyle że ta myśl pocieszyła go tylko w niewielkim stopniu. Zbyt wiele
zbiegło się przypadków. Nie wiedział, co mógłby zrobić. Wkrótce będzie musiał
wypłynąć. Wobec zeszłorocznej katastrofy ich kompania handlowa nie mogła sobie
pozwolić na opóźnienia. Obowiązek i honor wymagały, aby dotrzymać obietnicy
danej Thomasowi.
Poczeka w Londynie, jak długo będzie mógł, z nadzieją, że Carr złapał się na
przynętę, którą Fia pomachała mu przed nosem. Wyjechać teraz, w ślad za Fią czy
Thomasem, oznaczało zniszczenie ich misternego planu.
– Nie – westchnął, zręcznie wprowadzając konia w ruch uliczny – nie może
zrobić nic, co rozwiałoby albo potwierdziło jego podejrzenia co do Thomasa i Fii.
Znał jednak ludzi, którzy mogli to zrobić.
12
Przenikliwa woń morza wzmogła się wraz z falą przypływu. Wysoko w
górze wiatr szarpał chmury, zostawiając długie białe pasma na bladobłękitnym
niebie. W dokach kłębił się tłum kupców i dostawców, drobnych przekupniów i
straganiarzy, marynarzy i robotników, którzy wyładowywali i załadowywali
kołyszące się u nabrzeża łodzie. Dalej na morzu czekały wysokie statki, tworząc las
masztów.
Thomas zaprowadził Fię do miejsca, gdzie przycumowano „Alba Star”.
Choć nie ukończono jeszcze wszystkich prac, brakowało połowy żagli, a pozostałe
naprawiono pośpiesznie i nie wszędzie położono lakier, statek nadawał się do
podróży.
Popatrzył na niego z czułością. Hiszpańscy szkutnicy skonstruowali mały,
zwinny jednomasztowiec tak, aby mógł osiągać dużą prędkość, pozwalającą
umknąć wrogowi na morzu. Odkąd go zdobył, dobrze mu służył w walce z
korsarzami i piratami.
– Popłyniemy tą łodzią? – zapytała Fia, kiedy, przeszedłszy wąskim trapem,
wyciągnął do niej rękę.
– To statek, nie łódź. – Wsunęła dłoń w jego rękę, a chociaż miała
rękawiczki, poczuł dreszcz. To i godzina, jaką spędzili razem w wynajętym
powozie, upewniły go co do słuszności wyboru podróży drogą morską, a nie
lądową.
Ciepłe wnętrze przesiąkło jej zapachem; cienie kładły się zmysłowo na jej
policzkach i czole, uwypuklając wycięcie ust i zarys szyi. Zmusił się, żeby
odwrócić wzrok, ale wyobraźnia podsuwała to, czego odmawiał zmysłom i wciąż
miał jej drażniący, kuszący obraz przed oczami.
– Nigdy nie byłam na pokładzie statku. – Powiedziała to doskonale
obojętnym tonem, ale Thomas wyczuł w niej napięcie.
– To bardzo bezpieczny statek, lady Fio…
– Zwykle nazywałeś mnie Fią, a teraz nagle, kiedy jestem na twojej łasce,
przywracasz szacunek mojemu tytułowi? Co za oryginalność.
Zacisnął usta. Chciał tylko podnieść ją na duchu, a ona wykorzystała okazję,
żeby go zganić. Ale czy nie zachowałby się tak samo na jej miejscu? Czy nie
wytknąłby wrogowi słabości czy braku konsekwencji? Tak. W gruncie rzeczy,
postępował podobnie wobec swojego dawnego pana. Zostało mu po tym na
pamiątkę parę blizn na plecach.
Puściła jego rękę i wstąpiła lekko na pokład. Chłopiec okrętowy,
Portugalczyk, podobnie jak większość skromnej załogi, podszedł, żeby zabrać jej
niewielki bagaż.
– Zaprowadzę cię do twojej kwatery – powiedział Thomas.
Poprowadził ją przez pokład, po stromych schodach w dół do krótkiego
korytarza, oddzielającego dwie główne kabiny. Pomieszczenia załogi znajdowały
się pod pokładem. Otworzył najbliższe drzwi.
Kabina urządzona była po spartańsku; zawierała jedynie przymocowaną do
ściany pojedynczą pryczę oraz przybity do podłogi mały stolik i komodę. Przez
maleńkie okienko wpadało wąskie pasmo światła. Waliza i kuferek wypełniły
resztę przestrzeni.
– Urocze – mruknęła. Odwróciła się do niego. – Jak długo tutaj będę?
– Trzy dni, jak sądzę. Może cztery.
– Czyli, jak się domyślam, nie płyniemy do Francji?
– Nie.
Nie zareagowała na jego słowa, tylko schyliła głowę, wchodząc do środka.
Zdjęła kapelusz i położyła go ostrożnie na stole.
– Czy twoja kabina znajduje się naprzeciwko? – W jej tonie brzmiała taka
uraza i groźba, że Thomas poczuł, jak krew napływa mu do twarzy.
– Tak. – Niech sobie myśli, co chce!
– Proponuję, abyś się tam udał, o ile nie masz jakichś kapitańskich
obowiązków. Życzę ci dobrego dnia.
Jej zimna krew wywarła na nim wrażenie. Odprawiła go jak służącego. Nie
dała mu wyboru, musiał odejść. Zostać byłoby nie do pomyślenia.
– Nie próbuj opuścić statku, lady Fio. Odpływamy za kwadrans, a moja
załoga jest mi niezwykle oddana.
– Co za pociecha dla ciebie – powiedziała, nie zadając sobie trudu, żeby na
niego spojrzeć, zajęta ściąganiem rękawiczek z dłoni.
Pochyliwszy głowę, wyszedł z kabiny.
Port, jak zwykle, był zatłoczony i wyprowadzenie „Alba Star” przez las
wysokich statków, fregat i jachtów na pełne morze zajęło resztę dnia. Kiedy
zostawili Londyn za sobą i zwrócili się na północ w stronę wybrzeża Suffolk,
słońce wisiało tuż nad horyzontem, raniąc swój płonący brzuch o niezliczone
londyńskie wieże.
Fia nie pokazała się na pokładzie i Thomas mógł się tylko domyślać, że jest
obrażona. To wyjaśnienie nie zadowoliło go. Nie tego od niej oczekiwał, ale z
drugiej strony, co tak naprawdę wiedział o Fii Merrick?
Ta myśl prześladowała go przez cały czas. Jako młoda dziewczyna Fia
odgradzała się od ludzi niewidzialną ścianą, a jej przedwczesna dojrzałość budziła
litość. Była cieniem Carra, jak przypominał sobie Thomas; śledziła nieustający
karnawał w Rumieńcu Ladacznicy lśniącymi oczami, które nie zdradzały żadnych
myśli.
Wówczas jednak, kiedy miał okazję z nią rozmawiać, zdumiewała go jej
rezerwa, widoczny wysiłek, jaki wkładała w prowadzenie rozmowy. To go
zaintrygowało – rzecz jasna tylko i wyłącznie jako ciekawostka.
Potem, przez następnych sześć lat, chociaż wiele mówiono o Carrze, nie
usłyszał ani słowa o Fii. Kiedy w końcu dowiedział się czegoś na jej temat, nie
było to nic dobrego. Wyczytał wieści o niej w uśmieszkach rozmaitych fircyków,
w księgach zakładów klubów „dżentelmenów”; wiele wyjaśniła też historia
nieszczęsnego Pipa, który zetknięcie z nią niemal przypłacił śmiercią. Teraz po raz
pierwszy Thomas zastanawiał się, dlaczego Fia wybrała tak niesławną drogę.
Główny żagiel zadrżał i Thomas przekręcił ster w lewo, obracając statek i
wołając na załogę, żeby podniosła kliwer. Po paru minutach mniejszy żagiel
wypełnił się i statek ustawił się pod korzystniejszym kątem do wiatru.
– Kolacja za godzinę, kapitanie! – zawołał po portugalsku starszy, chudy
mężczyzna, który był również stewardem. Thomas podniósł rękę, dając znak, że
usłyszał, i zawołał sternika. Przekazał mu ster i udał się do kabiny Fii.
Żaden dźwięk nie odpowiedział na jego pukanie. Spróbował ponownie.
– Lady Fio?
– Odejdź.
Głos miała stłumiony.
– Dobrze się czujesz?
– Doskonale. Odejdź.
– Odejdę. Jeśli jednak jesteś głodna, przyjdź do kambuza za godzinę.
– Odejdź! – Podniosła głos w słabym proteście. – Nie chcę niczego…
Do licha! Morska choroba. Zbyt często słyszał ten wiele mówiący odgłos,
żeby się mylić. Otworzył drzwi. Siedziała na brzegu wąskiej pryczy w koszuli i
halce, z szeroko rozsuniętymi kolanami i głową zwieszoną nad miską, która stała
na podłodze między jej stopami.
Długie, wilgotne pasma włosów przylegały do ramion i szyi. Podniosła
głowę, jej twarz znalazła się w smudze popołudniowego światła. Skóra miała
zjawiskowy, mlecznozielony odcień, w podkrążonych oczach widać było mękę.
– Odejdź! – poprosiła słabym głosem.
Odwrócił się, otworzył drzwi swojej kabiny i wszedł do środka. Złapał dzban
z wodą ze stołu, cynowy kubek, ręcznik i wrócił do kabiny Fii. Nie poruszyła się,
tylko pochyliła niżej nad miską. Nalał wody do kubka i wyciągnął go w jej stronę.
– Wypij to.
– Boże.
– Wypij – rozkazał. Spojrzała na niego gniewnie przez splątane pasma
włosów.
– Ja… nie… nie mogę… och… och… – Rzuciła się naprzód i
zwymiotowała. Słabo. Nie miała już czym.
Usiadł i objął ją ramieniem. Jej skóra była wilgotna i lepka, koszula była
mokra od potu. Podniósł jej brodę czubkami palców. Oczy miała mocno zamknięte.
Podniósł kubek do jej ust i lekko przechylił. Woda spłynęła z warg po
brodzie.
– Wypij to, Fio. To pomoże. Przyrzekam.
Posłuchała – za słaba, żeby się kłócić, zbyt chora, żeby stawiać opór.
– Drobnymi łyczkami i to wszystko. Tak. Lepiej się czujesz?
– Nie – jęknęła cicho. Przyciągnął ją bliżej, zauważając ponuro, że choć była
tak słaba, że ledwie mogła unieść głowę, usiłowała się opierać. Była mała w jego
objęciu, tak mała, że ogarnęło go zdumienie. Jedną dłonią mógł wyczuć płytkie
zagłębienia między jej żebrami – głębokie wycięcie kibici i delikatną wypukłość
biodra.
– Uspokój się – mruknął, kładąc dłoń na jej policzku i przyciskając jej twarz
do ramienia. Nie miała siły, żeby walczyć i niechętnie złożyła głowę pod jego
brodą. Oddychała płytko, rozchyliwszy blade wargi. Małą, zwiniętą piąstkę oparła
na jego piersi.
Jakże jej to nie odpowiadało. Nie potrafił powiedzieć, skąd to wie, ale był
pewien, że to nie jej stan fizyczny sprawiał, że czuła się upokorzona, nie, chodziło
o coś innego. Czuł, jaka jest krucha i delikatna i jak sama siebie za to nie znosi;
pamiętał własną wściekłość z powodu łez, jakie napływały mu do oczu po
uderzeniu batem.
Ukrywając wszelkie oznaki współczucia, które mogłyby tylko wzmóc jej
poczucie bezradności, podał jej więcej wody. Przyjęła ją, nadal mocno zaciskając
powieki, tak jakby bała się zobaczyć w jego oczach litość.
Kiedy upiła parę łyków, przechylił się na bok, pociągając ją za sobą.
Zanurzył ręcznik w dzbanie i wyżął go, jak potrafił najlepiej, jedną ręką.
Delikatnymi, ale pewnymi ruchami wytarł jej czoło i oczy, policzki, usta i szyję.
– Nie umrzesz – rzekł, kiedy kolejny, suchy skurcz wstrząsnął jej ciałem i
minął po chwili.
W końcu otworzyła zapadłe, zamglone z bólu i strachu oczy.
– Tego właśnie – powiedziała – się obawiam.
Uśmiechnął się, zaskoczony jej niespodziewanym żartem, a jeszcze bardziej
uśmiechem, który pojawił się na chwilę na bladych wargach, uśmiechem innym niż
te, którymi obdarzała go przedtem. Ich spojrzenia spotkały się na mgnienie oka, ale
potem odsunęła się, marszcząc wilgotne czoło. Odwróciła głowę i ponownie
zamknęła oczy.
– Cierpisz na chorobę morską – wyjaśnił.
– Naprawdę? – zapytała z zabójczą ironią, odzyskawszy panowanie nad
sobą. – Dziękuję ci ogromnie, że mnie oświeciłeś w tym względzie. A ja myślałam,
że to ten poranny śledź… – Jej oczy rozszerzyły się nagle i znowu wstrząsnął nią
suchy skurcz.
Miał ochotę nią potrząsnąć. Czuł się oszukany, wściekły, nienawidził
nonszalancji, która przychodziła jej z taką łatwością. Nie mógł znieść, że to –jak to
nazwać: ludzkim obliczem? okruchem duszy? – co zobaczył, znikło tak szybko.
– Dobrze ci tak, ty złośnico o języku żmii – mruknął, przechylając ją przez
rękę i masując plecy między delikatnymi jak u ptaszka łopatkami.
Odwróciła głowę, rzucając mu przestraszone spojrzenie.
– Co?
Odchrząknął.
– Czy nikt dotąd nie nazwał cię złośnicą o języku żmii?
Zamrugała oczami. Widocznie nie.
– Niewybaczalne przeoczenie! Bo gdyby ktoś miał wcześniej odwagę
wytknąć ci twój ostry język, może zdołałby go przytępić. A teraz boję się, że ktoś,
kto cię w końcu poślubi, Pani Złośnico, co wieczór będzie kładł się do łóżka,
modląc się, aby następnego poranka nie obudził się całkiem wykrwawiony, skłuty
tysiąc razy przez ten twój zjadliwy jęzor.
Jej oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia.
– Ty!… oooch! – Kolejny spazm uniemożliwił jej godną odpowiedź, jaką
najwyraźniej chciała go uraczyć; trzęsła się, zgięta wpół, przewieszona przez jego
ramię. Potem sięgnęła po stojący na podłodze cynowy kubek i drżącą ręką uniosła
go do ust. Upiła odrobinę i wyprostowała się ostrożnie.
– Nie jesteś dżentelmenem.
– Doprawdy? – zapytał. – Dziękuję, że mi to uświadomiłaś… uff! – Jej
łokieć wbił mu się w żołądek. Wyraz triumfu rozjaśnił piękną, wymęczoną twarz,
zanim nastąpił kolejny atak mdłości, przekształcając zwycięstwo w niedolę i
zmuszając, żeby ponownie pochyliła się nad miską. Podtrzymał jej czoło dłonią.
– Dziękuję ci. Odejdź.
Zawahał się przez chwilę, zanim usunął obejmujące ją ramię i wstał. Jej głos
brzmiał pewniej. Wypiła dość wody, żeby przywrócić w ciele równowagę płynów.
Żadnemu z nich dwojga nie wyszłoby na korzyść, gdyby wbrew jej woli został
dłużej w kabinie.
– Musisz coś zjeść. Przyślę ci…
– Jeśli przyniesiesz… – przerwała, przełknęła głośno ślinę, po czym podjęła
na nowo – jedzenie do tego pokoju, nie poprzestanę jedynie na kaleczeniu cię
słowami. Czy wyrażam się jasno?
– W pełni. Twierdzę jednak, jako dobry samarytanin – jej usta drgnęły – że
poczujesz się lepiej, jeśli…
– Nie mów tego słowa! Wyjdź! – Podniosła mokrą szmatę z kałuży na
podłodze, ciskając nią w jego głowę. Uchylił się bez trudu. Poprawiło się jej, gdyż
była siła w tym rzucie.
Wyszedł i dopiero wówczas stwierdził, że się uśmiecha. Z czego się tak
cieszył? Dziewczyna próbowała zrobić mu krzywdę, krzyczała na niego, groziła, a
on się zachowuje, jakby go po raz pierwszy pocałowała. Z pewnością oszalał.
Później jednak myślał tylko o tym, jak się niespodziewanie uśmiechnęła.
I o tym, jaki to piękny uśmiech.
13
Nie miała w sobie nic z żeglarza. Prawdę mówiąc, żaden był z niej żeglarz.
W rzadkich chwilach w ciągu następnych dwóch dni, kiedy mogła
zastanawiać się nad czymś innym, niż nad tym, jak daleko znajduje się od
wszechobecnej miski (pod koniec podróży owa miska znalazła się na pierwszym
miejscu najbardziej znienawidzonych rzeczy) uważała to za krańcową
niesprawiedliwość. Ostatecznie spędziła dzieciństwo, patrząc na morze i marząc o
wielkim statku, który ją zabierze w dal. O wielkim statku i wysokim, silnym
kapitanie…
Ale ta droga prowadziła do katastrofy. Lepiej skupić się na tym, żeby wyjść
na górny pokład i zachować nienaruszoną resztkę dumy Otworzyła drzwi i zanim
postawiła stopę na pokładzie, ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.
Po trzech dniach wzburzonego morza nastał spokojny poranek. Nad głową
wisiało ciężkie, ołowiane niebo. Słaby wiatr wypełniał żagle „Alba Star”, pchając
leniwie statek po powierzchni oceanu barwy rtęci.
Fia przechyliła głowę, pozwalając ochlapać się wodnej mgiełce, która
pryskała spod prującego morze dzioba statku. Poczuła słony smak na wargach i
szczypanie w oczach, ale po trzech dniach spędzonych w kabinie, gdzie panował
cierpki odór, piła czyste powietrze, jak spragniony człowiek wodę. Otworzyła
oczy, słysząc głosy. Od razu zauważyła Thomasa. Wsparty jedną stopą na relingu,
z łokciem na udzie, stał pogrążony w rozmowie z jednym z członków załogi.
Mrużył oczy, a ciemne brwi miał zsunięte nisko nad śmiałym nosem.
Wyżej wiatr był widocznie silniejszy, bo chociaż Thomas nie miał kubraka,
koszula przylgnęła ciasno do jego piersi, ukazując zarysy twardych mięśni, i
łopotała jak żagle w górze. W pewnym momencie kiwnął głową i się wyprostował.
Wyciągnął w górę długie ręce, ziewając. Odezwał się, a marynarz wybuchnął
śmiechem. Thomas odpowiedział męskim, pewnym siebie uśmiechem,
przypominając tym Fii dobitnie, że na tym statku to on był królem, a morze
stanowiło jego królestwo. Marynarz odszedł, a Thomas potarł kark, kierując wzrok
na wschód. Na jego twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Wydawał się zmęczony i
zmartwiony
Fia zmarszczyła brwi. Nie chciała, żeby był bezradny. Nie chciała o nim
myśleć jako o człowieku, który boryka się z jakimiś kłopotami czy strachem. Nie
chciała, żeby był podobny do niej w jakikolwiek sposób.
Spojrzała w górę jeszcze raz. Odwrócił się, patrząc wprost przed siebie, z
dłońmi na biodrach, na rozstawionych nogach. Wiatr oblepiał koszulę na
szczupłych bokach i rozwiewał sznurowanie pod szyją, ukazując kości obojczyka
pod opaloną skórą.
Zadrżała i naciągnęła mocniej lekki szal na ramiona. Zawsze pociągała ją siła
Thomasa Donne'a, zarówno siła charakteru, jak i fizyczna. Kiedy poznała go w
Rumieńcu Ladacznicy, doszła do wniosku, że nie należy on do ludzi, którzy
pozwolą sobą manipulować czy też się szantażować – w przeciwieństwie do
pozostałych gości w zamku.
I to go wyróżniało w jej myślach. Nie. Wyróżniało go w jej sercu.
Zachowanie Thomasa wobec niej, nienagannie uprzejme, umocniło tylko jej
uczucia.
Jakaż była dziecinna. Patrząc wstecz, zrozumiała, że to, co brała za „dworną
wstrzemięźliwość”, było ironią, a rycerskość wynikała ze zwykłej litości. Cóż,
przynajmniej przestał ją traktować obojętnie.
Podniosła brodę tak jak Thomas. Rysy jej twarzy wygładziły się, znów stając
się nieprzeniknioną, piękną maską, nieodłączną cechą jej osoby.
Przeżyła to, że jest dzieckiem Carra, dzięki umiejętności mierzenia się z
gorzką prawdą. Teraz nie zamierzała jej unikać. A prawda była taka: zdaniem
Thomasa Donne'a wypełniła przeznaczenie, które jej kiedyś przepowiedział. Stała
się po prostu dziewką Carra. To dlatego, jak sam powiedział, zabrał ją z Londynu –
żeby uratować przed nią Jamesa Bartona.
Nie ułatwi mu sprawy, nie stanie się potulną ofiarą. Pozwoliła się porwać
częściowo dlatego, że trzeba było udzielić Thomasowi Donne'owi nauczki.
Zamrugała gwałtownie, żeby się pozbyć niechcianych łez. Nie życzyła sobie,
aby Thomas Donne wiedział, jak czuje się teraz, kiedy straciła wszelkie złudzenia.
Zdradził ideał, który pielęgnowała w sobie przez te wszystkie lata. Czciła
Thomasa Donne'a jako człowieka, który wznosił się ponad zwierzęce przyjemności
i chucie, a pożądał tylko wtedy, kiedy kochał, i pragnął tylko tego, co cenił.
Nie sprawiało jej najmniejszej różnicy, że nie traktowała go sprawiedliwie,
że nigdy nie ubiegał się o tę wyniosłą pozycję, jaką mu wyznaczyła. I nie miało dla
niej znaczenia, że wydawał się zmęczony i wyczerpany. Tu nie chodziło o
sprawiedliwość! To wzniosłe pojęcie rzadko wpływało na jej życie i teraz nie
mogło być inaczej. Chodziło o zemstę.
Thomas, którego stworzyła kiedyś jej dziewczęca wyobraźnia, nie istniał.
Mimo niskiego mniemania o niej, czuła jego pożądanie. Bo pragnął jej mimo
wzgardy, nieufności, i mimo wszystkiego, co, jak mu się wydawało, wiedział o
niej.
Wyczuwała to w jego spojrzeniu, w tłumionej chęci dotykania jej, w tym, że
się od tego powstrzymywał. Poznawała to po nachyleniu jego ciała, kiedy się
zbliżał, zapachu, skrywanym z trudem podnieceniu, po napięciu, jakie panowało
między nimi. Czuła jego tęsknotę. I gniew.
Naciągnęła mocniej szal.
– Lady Fio!
Otrząsnęła się gwałtownie z gorzkiego zamyślenia, zła, że ma łzy na
policzkach. Szybko starła je wierzchem dłoni i odwróciła się, stwierdzając ze
zdumieniem, że drży.
– Tak, kapitanie Donne? – Jej głos wzniósł się ponad łopotanie żagli; z nową
siłą zapragnęła rzucić Thomasa na kolana.
Thomas zdjął okrycie z relingu i zbiegł po niskich schodkach na pokład.
Podszedł do niej i zarzucił jej kubrak na ramiona. Zatonęła nagle w przesiąkniętej
jego zapachem gęstej, miękkiej wełnie.
– Jesteś zdrowa? Nie masz mdłości? – zapytał.
– Czuję się o wiele lepiej. – Niech go piekło pochłonie, że przypomniał jej
niedolę z ostatnich paru dni. To jej odbierało przewagę – zwłaszcza w sytuacji,
kiedy zamierzała go uwieść. Trudno zachowywać się uwodzicielsko, mając w
pamięci obraz samej siebie, jak pochyla się nad miską z wymiocinami.
– Nie wyglądasz dobrze – mruknął.
Roześmiała się.
– Kapitanie! Nie wiem doprawdy, jak mam odpowiedzieć na podobną
galanterię. Powiedz mi, jak źle wyglądam?
Tak! To powinno zawstydzić tę 'wielką, ciemnoskórą bestię. Ściągnął brwi.
– Choroba sprawiła, że straciłaś nieco ciała, a pod twoimi oczami pojawiły
się ciemne kręgi, ale z tym wszystkim jesteś równie piękna, jak zawsze i doskonale
o tym wiesz – powiedział z wyrzutem. – Nie jestem w stanie tego dowieść, ale
przysięgam, że na łożu śmierci, po ciężkiej chorobie, także byłabyś piękna.
Tym razem ona się zmieszała; usiłowała wymyślić jakąś odpowiedź, ale nic
dowcipnego nie przychodziło jej do głowy.
– Czy popłyniesz ze mną na niebezpieczne morza, żebym znowu
zachorowała?
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Dlaczego miałbym to zrobić?
– Zęby zaspokoić twoją ciekawość co do tego, do jakiego stopnia może
ucierpieć moja uroda.
W jego oczach wyczytała urazę.
– Nie postąpiłbym tak okrutnie.
– Nie? Ale wykradłeś mnie z domu, zabrałeś od przyjaciół i rodziny i
wywozisz w miejsce, którego nie chcesz zdradzić. – Uśmiechnęła się słodko. – Czy
dziwisz się, że podejrzewam cię o okrucieństwo?
– Mam swoje powody – rzekł.
– A jakież to mogą być powody? – Wyciągnęła rękę w stronę morza. –
Jesteśmy, jak sądzę, w dostatecznej odległości od Londynu, żebyś wyznał mi
wreszcie motyw swego niezwykłego postępku – niezwykłego, skoro twierdzisz, że
nie chodzi tu o romans.
– Nie chodzi.
– A zatem? – Uniosła brew z wyrazem królewskiej dumy.
– Przywiodłem cię tutaj nie po to, żeby cię uwieść, ale po to, żebyś nie mogła
skompromitować mojego przyjaciela, Jamesa Bartona.
Odchyliła głowę do tyłu, parskając śmiechem.
– O, Boże! – Pociągnęła nosem, wycierając rzekome łzy wierzchem dłoni. –
Cudownie. Niech się upewnię, czy dobrze zrozumiałam. W zasadzie porwałeś
mnie, żeby twój przyjaciel tego nie zrobił, czy tak?
Popatrzył na nią zmrużonymi oczami.
– W zasadzie.
– Wybaczysz, że ci nie uwierzę? – zapytała, wciąż uśmiechając się radośnie.
– Taka jest prawda. Możesz z tym zrobić, co ci się podoba. Nie obchodzi
mnie to.
– Ale mnie obchodzi – szepnęła, podchodząc bliżej, aż jego szeroka pierś
osłoniła ją od wiatru. Nagrzany jego ciałem kubrak chronił jej plecy. – I myślę, że
jesteś kłamcą, kapitanie.
Podniósł gwałtownie głowę. Gdyby nie była kobietą, uderzyłby ją za te
słowa.
– Wiem, wmówiłeś sobie – ciągnęła – że ratujesz Jamesa przed straszliwą
pomyłką. Naprawdę jednak, a będziesz musiał to przyznać, kiedy skończę,
naprawdę jednak zabrałeś mnie z Londynu, bo mnie pragniesz. Nie jako
zakładniczki. Nie jako więźnia. Jako kochanki.
– Mylisz się – odparł z powagą.
Roześmiała się znowu.
– Nie dajesz mi wyboru, jak tylko ci to udowodnić.
Na jego twarzy odbił się niesmak.
– Sądziłem, że jesteś za dorosła na te dziecinne gierki, Fio.
Zaczerwieniła się na tę reprymendę, zaskoczona jego szczerym
rozczarowaniem. Mężczyźni rzadko byli nią rozczarowani – czasami
rozczarowywały ich jej decyzje, zwłaszcza te, które nie zgadzały się z ich planami,
ale nigdy ona. Ukryła się za swoją maską, przyciskając rękę do jego lewej piersi.
– Ostrzegałam cię – szepnęła. – Chcę ci złamać serce.
– Musiałabyś je najpierw zdobyć.
Nie patrzył na nią.
– Twoją duszę też sobie wezmę – powiedziała cicho.
Na to uśmiechnął się niespodziewanie, jeszcze bardziej zbijając ją z tropu.
– Cóż za dramatyzm, Fio – oświadczył w końcu, patrząc jej w oczy. – Teatry
Londynu nie wiedzą, co tracą.
Zamrugała oczami, usiłując wymyślić odpowiedź, która przywróciłaby jej
przewagę.
– Wolę – mruknęła pieszczotliwie – widownię złożoną z jednej osoby.
Parsknął, chwycił ją za nadgarstek i odsunął jej dłoń od swojej piersi.
– Jeśli zamierzasz mnie uwieść, musisz zrobić to w mniej banalny sposób,
moja droga. Boję się, że za bardzo przywykłaś polegać na swojej urodzie. Ja zaś
zwracam uwagę nie tylko na to, co widzę, ale i na to, co słyszę. Jeśli wybaczysz mi
śmiałość, proszę, abyś spłodziła kilka nowych kwestii, które może wzbudziłyby
moje zainteresowanie – oczywiście, o ile istotnie pragniesz zapewnić sobie moje
nic nie warte względy – inaczej mogę się znudzić, zanim się do tego na dobre
zabierzesz!
Tylko lata praktyki w ukrywaniu uczuć oszczędziły jej wstydu tupnięcia ze
złości nogą.
– No, Fio – powiedział, chociaż nie uśmiechał się już tak, jak poprzednio. –
Nie pozwól, aby taki drobiazg popsuł ci humor. Niedługo przybijamy. Spójrz.
Zanim zdążyła zareagować, położył jej ręce na ramionach i obrócił.
Przyciągnął ją do siebie, tak że jej plecy przywierały do jego piersi; duże dłonie
obejmowały jej ramiona, trzymając ją nieruchomo. Jego serce biło równomiernie
między jej łopatkami. Ręce miał ciepłe i silne.
Nagły ruch statku zachwiał nią tak, że przylgnęła do jego ud. Wciągnął
gwałtownie powietrze. Przesunął prawe ramię po jej piersi, przytrzymując ją
mocno. Pod ciemną opaloną skórą pulsowała nabrzmiała żyła, przyciśnięta to
miękkiej, białej piersi.
Trzymał ją w ten sposób przez dłuższą chwilę. Chociaż zdawała sobie
sprawę, że taka bliskość sprzyja jej celom, nie potrafiła wykorzystać przewagi. Nie
przychodził jej do głowy żaden dowcipny, prowokujący komentarz, w ogóle nie
była w stanie myśleć. Każdym włókienkiem ciała pragnęła wtulić się w niego
jeszcze mocniej. A potem morze uspokoiło się i Thomas odsunął ją, uwalniając z
uścisku. Cofnął się, wskazując na coś ręką.
– Tam. – Jego głos brzmiał ochryple, jakby wydobywał się z trudem. Czy to
może tylko szum krwi w jej uszach sprawił, że takie odniosła wrażenie? Musiała
coś powiedzieć.
– Co to jest? – zapytała.
– Ziemia. Szkocja.
Skupiła wzrok, wpatrując się w horyzont.
– Gdzie?
– Tam. Ta ciemna smuga.
Odwróciła się, patrząc na niego. Nie odwrócił wzroku od linii horyzontu.
– Dokąd mnie zabrałeś?
– Do domu – odparł cicho.
14
A rzez mały bulaj Fia zobaczyła światło słoneczne przebijające się przez
mgłę. Wkrótce potem w kabinie zjawił się marynarz, nakazując jej niecierpliwym
gestem pójść za sobą.
Nie miała powodu, żeby się sprzeciwiać, ale kiedy Thomas oznajmił jej, że
wąski pas na horyzoncie to Szkocja, ogarnęła ją fala dziwnych uczuć. Spodziewała
się, że Thomas gdzieś ją wywiezie, ale nie że wywiezie do Szkocji.
Patrzyła, jak marynarz bezceremonialnie pakuje jej rzeczy do otwartej
walizy. W końcu podniósł kufer, chwycił walizę i wskazał głową drzwi.
Tłumiąc narastający niepokój, wyszła z kabiny na pokład. Thomasa nigdzie
nie było widać. Z wahaniem popatrzyła na wybrzeże. Było już blisko. Przez gęstą
mgłę widziała urwiste zbocza i poszarpane skały u ich podstawy, wyrastające
niczym zębiska ze spienionej paszczy zwierzęcia.
To mogła być tylko Wyspa McClairenów. Sądziła, że ogarnie ją smutek, ale
nie, nie nadszedł. Przeciwnie, stwierdziła, że przygląda się ogromnej wyspie-
fortecy z ciekawością i podnieceniem.
„Dom”, powiedział Thomas. Nie zapomniała, że posiadłość Thomasa leży
trzydzieści kilometrów w głąb lądu i uznała, że mówiąc „dom”, to właśnie miał na
myśli. Przywiódł ją jednak również do jej domu.
Znała każdy zagajnik na wyspie, każdą kępę paproci, wiedziała, gdzie na
skale zakwitają wiosną bladoniebieskie dzwonki i w którym miejscu jesienią wyspa
pokrywa się szkarłatem. Znała także zamek: szczerby w murze ogrodu, komnaty –
pamiętała, w których z nich na suficie pokazuje się światło odbite od oceanu;
wiedziała też, jak silny musi być wiatr, żeby blanki śpiewały, jakby siedziało na
nich pięćdziesięciu grajków z piszczałkami.
Oczy jej się zamgliły. Nie było już blanek ani komnat o rozświetlonych
słońcem sufitach. Rumieniec Ladacznicy spłonął przed sześcioma laty. Wyjechała
tuż przed pożarem.
Carr został. Wydostał się z piekła, unosząc swoje cenne papiery; połamane
kości i oparzenia wydawały się niewielką ceną za możliwość dalszego
szantażowania ofiar.
– Chodź. Szybciej – warknął marynarz. Fia ruszyła w kierunku, który
wskazał. Przy burcie mężczyzna zdjął kufer z ramienia, krzyknął głośno i
przerzucił go na zewnątrz. Fia podbiegła, pewna, że cisnął jej rzeczy do oceanu. Na
dole rozległy się gniewne okrzyki. Marynarz roześmiał się hałaśliwie i poklepał po
udzie.
Fia zerknęła przez burtę. Mała łódeczka podskakiwała na falach, czterej
marynarze wygrażali pięściami w powietrzu. Jeden z nich, siedzący obokjej
kuferka, masował sobie nogę, krzywiąc się z bólu. Drugi ryczał ze śmiechu.
– Co tu się dzieje? – Śmiech zamarł raptownie, podobnie jak krzyki i
przekleństwa na dole. Thomas przeszedł przez pokład, na ramieniu miał torbę,
wiatr rozwiewał mu włosy.
Portugalczyk odpowiedział, wyrzucając z siebie mnóstwo słów naraz.
Zraniony marynarz wrzasnął coś, co musiało być zaprzeczeniem. Thomas
znienacka upuścił torbę i chwycił Portugalczyka za brudną koszulę.
Fia cofnęła się instynktownie. Marynarz złapał Thomasa za nadgarstek, ale
Thomas potrząsnął nim jak pies myśliwski zającem, mówiąc coś niskim, groźnym
głosem. Cokolwiek powiedział, wrażenie było piorunujące. Portugalczyk zbladł,
przełknął ślinę i pokiwał skwapliwie głową.
Thomas puścił go, klnąc pod nosem. Marynarz upadł na tyłek i wycofał się,
dopóki nie trafił na maszt. Wstał, zanurkował pod bomem i pospiesznie zniknął.
Thomas schylił się, żeby wziąć torbę. Podniósł się powoli, szczęki miał
zaciśnięte, oczy pociemniałe od gniewu. Cofnęła się znowu o krok.
Bała się go.
Przez wszystkie lata ich znajomości, we wszystkich trudnych
okolicznościach, kiedy się spotykali, nigdy naprawdę jej nie przeraził. Nawet
wówczas, gdy gwałtownie wpadł do jej buduaru z zakrwawioną szpadą lorda
Tunbridge'a. Teraz mu się to udało.
Zadziwiająco jasno uświadomiła sobie, jak bardzo jest w jego władzy, a
także to, że nic niemal nie wie o Thomasie Donnie.
Był jakimś francusko-szkockim mieszańcem z mało znaczącym francuskim
tytułem, który przybył do Rumieńca Ladacznicy jako hazardzista, ale prawie nie
grał. Jego siostra, Favor, również zjawiła się w zamku i przyciągnęła uwagę nie
tylko ojca Fii, ale także młodszego z jej braci, Raine'a, który uciekł z francuskiego
więzienia i wrócił na wyspę w tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem Gunny i
samej Fii.
Raine i Favor zniknęli z Rumieńca Ladacznicy w noc pożaru. Pobrali się
wkrótce potem. Favor nigdy nie wspominała Thomasa w listach, podobnie jak
Raine czy Ashton.
Po raz pierwszy zastanowiła się, czy wdała się w mądrą grę. Pozwoliła się
porwać, ponieważ przyjęła, że wie dokładnie, do czego zdolnyjest Thomas, i uznała
za pewnik, że sama jest zdolna do czegoś więcej niż on. Fia zawsze uważała, że w
każdej sytuacji jest osobą najbardziej bezwzględną. I z pewnością najbardziej
niebezpieczną.
Czerpała z tego, jeśli nie pociechę, to przynajmniej poczucie swobody. Jeśli
rzeczywiście nikt na świecie nie miał mniej skrupułów niż ona, to przynajmniej
wiedziała, co ją może spotkać. Patrząc jednak na ciemną, surową twarz Thomasa,
odkryła, że nie potrafi ocenić mocy jego gniewu, ani powiedzieć z całą pewnością,
co za chwilę zrobi. Wydawał się bliski zabicia marynarza – tylko dlatego, że
nieszczęsny głupiec przerzucił jej kufer przez burtę.
Thomas odezwał się nagle, jakby wbrew swej woli:
– Jestem panem tego statku. Stanowię tu prawo. Tam również. – Wskazał
głową ląd. – Stanowię o zasadach i pilnuję, aby ich przestrzegano. W taki sposób,
jaki uważam za stosowny.
Zaschło jej w ustach.
– Do diabła! Nie patrz tak na mnie. Rób, co mówię, a…
– Nie skończę ze złamanym karkiem? – podpowiedziała; wbrew temu, co
zamierzała osiągnąć, jej głos nie brzmiał zbyt dzielnie.
W jednej chwili jego oczy z płonących stały się zimne jak lód.
– Tak. Może cię oszczędzę. Może. A teraz chodź tu. Opuszczę cię do łodzi.
Zmusiła się, żeby do niego podejść. Schylił się, ujmując ją za ramiona i pod
kolanami, i podniósł bez wysiłku.
Trzymając ją wysoko przy piersi, podszedł do burty i rzucił rozkaz
marynarzowi, żeby sporządził uprząż z grubej liny.
Nie mogła odwrócić wzroku od jego twarzy Jego oczy nie były szare, jak jej
się wydawało, tylko bladoniebieskie z zielono-szarymi plamkami, ciemnymi jak
sama wyspa.
Zacisnął wokół niej ramiona.
– Szybciej! – krzyknął.
Marynarz podał sznurowe siedzenie, które właśnie ukończył, i Thomas
posadził ją na nim.
– Trzymaj się liny – powiedział. – Będę na dole.
Puścił ją. Znalazła się z drugiej strony burty. Wciągnęła powietrze. Woda
wydawała się daleko w dole; jej ciemna matowa powierzchnia napełniała ją
przerażeniem. Odkąd, gdy była małą dziewczynką, jej matka spadła ze skały, nie
mogła stanąć na wysokości i spojrzeć w dół. Zwłaszcza na wodę.
Zacisnęła palce na linie, aż zbielały. Serce jej łomotało, w głowie czuła
zamęt.
– Nie umiem pływać – usłyszała własne słowa.
– Nie będziesz musiała – zapewnił Thomas. Przeszedł przez burtę i powoli
zsunął się po linie do łodzi, wydając rozkazy po portugalsku.
W chwilę później lina, na której wisiała, napięła się gwałtownie. Fia osunęła
się o parę metrów, po czym zawisła w miejscu, podskakując. Zacisnęła powieki,
obracając się jak bąk w uprzęży. Choroba morska wróciła, tym razem wzmocniona
strachem. Rozpłakałaby się, ale gardło tak jej wyschło, że nie była w stanie
wydobyć dźwięku.
Usłyszała, jak Thomas wydaje kolejny rozkaz. Przycisnęła czoło do liny,
rozpaczliwie starając się skupić na oddychaniu. Nastąpił jakiś ruch, a potem nagle,
w cudowny sposób, znowu znalazła się w jego ramionach, przywierając policzkiem
do jego piersi, czując spokojny rytm jego serca.
Usiadł, obejmując ją i sadowiąc na swoich kolanach. Nadal nie mogła
otworzyć oczu. Dręczył ją strach, niedający się opanować dziwaczny lęk
wysokości.
Poczuła, jak jego dłoń ostrożnie odsuwa włosy z jej twarzy Przemówił i łódź
skoczyła naprzód, gdy marynarze nacisnęli na wiosła. On zaś przeczesywał
palcami jej włosy.
Minęło parę chwil, a on się nie odezwał, ona także milczała. Ciszę zakłócał
jedynie plusk wioseł w wodzie.
– Boisz się morza.
Zastanawiała się, czy wyprowadzić go z błędu, ale co dobrego by to dało?
Może gdyby powiedziała mu, czego się boi, zdołałby… O czym ona myśli? Strach
ją otumanił. Powiedziała mu, tak czy inaczej.
– Nie wody. Boję się być wysoko nad wodą – powiedziała słabym głosem,
nie chcąc uwalniać się z jego objęć. Dlaczego, pomyślała gorzko, nie miała czerpać
pociechy, skąd się dało? To było takie niezwykłe, że ją znalazła. Została zatem,
czując się jak złodziej, czekała, kiedy ją odepchnie.
Nie zrobił tego.
– A więc to wysokość cię przeraża?
Skinęła głową. Nie kpił z niej. Nie śmiał się. Jego ramiona nadal, bez żadnej
wyczuwalnej zmiany, tuliły ją. Serce biło równym, niezakłóconym rytmem. Jego
ciepło przenikało przez cienki batyst jej sukni i powoli, jak woskowa świeczka przy
palenisku, rozluźniła się cała, poczuła, jak jej ciało miękkie i przylega do niego.
Tak zagubiła się w niezwykłej przyjemności tego rzadkiego spokoju, że
zabrało jej długie minuty, zanim zorientowała się, że rytm jego serca przyspieszył,
a szeroka pierś wznosi się i opada gwałtownie. Wiedziała dlaczego. Nawet
nieświadomie twarde męskie ciało reagowało na miękkość jej własnego ciała.
Powinna to wykorzystać. Ale gniew, który kazał jej poprzysiąc, że rzuci go
na kolana, ulotnił się jakoś, mewy skrzeczały na powitanie, a jedwabisty szum
wody odbierał jej wszelką energię. I czuła się bezpiecznie. Naprawdę bezpiecznie.
Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu Fia zasnęła w ramionach
mężczyzny.
Pragnął jej boleśnie.
Skuliła się na jego kolanach jak zmęczone kocię. Włosy opadły jej na twarz i
ramiona. Rozchyliła wargi, przy każdym oddechu poruszało się parę kosmyków.
Długie czarne rzęsy, które nadawały psotny wyraz niebieskim oczom, leżały teraz
nieszkodliwie na bladych policzkach, na ich koniuszkach trzęsły się brylanciki
mgły.
Jedną dłoń zwinęła lekko pod brodą, drugą ręką objęła go, kiedy łódź się
zakołysała mocniej na fali. Przez płótno koszuli czuł każdy z jej palców na swoich
żebrach, niczym dotknięcie rozgrzanego żelaza, tak jak czuł jej długie uda na
swoich kolanach i miękką wypukłość pośladków.
Oderwał od niej wzrok, wypatrując rozpaczliwie we mgle miejsca, gdzie
mieli cumować. Musiało być blisko. Daj Boże, aby było blisko. Nie sądził, aby
mógł to dłużej wytrzymać, Fię przytuloną do niego, zagubioną, zmęczoną,
wymagającą opieki i ochrony.
– Ląd przed nami, kapitanie! – zawołał Javiero.
Fia poruszyła się, a on przeklął w duchu marynarza za to, że ją obudził, choć
przed chwilą modlił się o uwolnienie od słodkiej tortury trzymania jej. Nie chciał
jednak jej stracić, ani dlatego, że się zbudzi, ani dlatego, że dotrą do lądu.
Otworzyła oczy, błyszczące i przytomne. Fia Merrick, oczywiście, nie mogła
budzić się powoli, stopniowo wracając do przytomności. Odzyskiwała świadomość
natychmiast, mimo najgłębszego snu. Ponieważ – zmarszczył czoło, gdyż coś
właśnie zrozumiał, wpatrując się w lśniące błękitne oczy spoglądające na niego
przenikliwie i poważnie – inaczej byłoby to niebezpieczne.
15
Fia obudziła się i stwierdziła, że Thomas się jej przygląda. Podniosła się z
trudem, a on natychmiast posadził ją na ławce obok siebie. Któryś z marynarzy
odezwał się i Thomas odpowiedział, przerzucając nogi przez krawędź łodzi i
wskakując do głębokiej po pierś wody.
– Es mucho frio, si? – zapytał jeden z hiszpańskich marynarzy.
– Za mało, żeby ochłonąć – odparł Thomas po hiszpańsku.
Marynarz zaśmiał się, rzucając jej dwuznaczne spojrzenie.
– Co powiedziałeś? – zapytała Fia.
– Powiedziałem, że woda jest bardzo zimna.
Kłamał. Domyśliła się tego po gniewnym spojrzeniu, jakie jej rzucił. Nie
mogła jednak zmusić go do powiedzenia prawdy, a widząc uśmiechy pozostałych
mężczyzn, nie wiedziała, czy chciałaby ją usłyszeć. Przyzwyczaiła się do
wulgarnych żartów i choć w Londynie uważała, że sama prowokuje podobne
zachowanie, teraz nie zrobiła nic, żeby na to zasłużyć.
Inny marynarz przyłączył się do Thomasa. Razem złapali liny zwisające z
burt i zaczęli płynąć w stronę brzegu. W połowie drogi do plaży wstali, zaparli się
stopami w piasek i pociągnęli łódź, reszta załogi wiosłowała z zapałem.
Potem pozostali marynarze wyskoczyli z łodzi i wciągnęli ciężki kadłub na
plażę.
– Witajcie! – odezwał się grzmiący głos ze szkockim akcentem.
Pomiędzy skałami ukazał się olbrzymi mężczyzna. Prowadził kudłatego
konia zaprzężonego do starego powozu. Zabroniony prawem tartan owijał mu
biodra i przepasywał luźną, nieokreślonego koloru koszulę.
Fia rozejrzała się. Wylądowali na cienkim półksiężycu plaży, u stóp stromej
skały. Potężne kamienie na brzegu zasłaniały ją od strony morza. Wymarzone
miejsce dla przemytników. Człowiek z koniem znakomicie pasował do tej roli.
Wydawał się także jakby znajomy.
– Jamie! – krzyknął Thomas z radością. Szeroki uśmiech ukazał głębokie
dołki na policzkach.
Olbrzym zbliżył się i opadł na jedno kolano przed Thomasem. Rozczochrany
ogon rudawych, przetykanych siwizną włosów opadł mu na spaloną słońcem szyję.
Złapał dłoń Thomasa i przytknął ją sobie do czoła. Nawet z tej odległości czuła
bijącą od niego woń. Zmarszczyła nos.
– Mój panie – mruknął mężczyzna – zbyt długo cię nie było. Witaj w domu.
Thomas roześmiał się wesoło i zaraźliwie.
– Ach! Jeśli moja nieobecność skłania taką pogańską bestię, jak ty, do
pokory, to wybiorę się w podróż dookoła przylądka, abyś mógł się całkiem
udomowić.
Fia przyglądała się Thomasowi zaskoczona. Z łatwością przeszedł na
szkocki, silny i melodyjny akcent. Wiedziała, że Thomas jest w połowie Szkotem,
ale nigdy nie słyszała, żeby mówił z akcentem z gór. Jego głos brzmiał naturalnie,
tak naturalnie jak uśmiech, który wciąż opromieniał mu twarz.
– Najsłabsza wymówka, jaką w życiu słyszałem, młody rozrabiako –
powiedział Jamie – ale jeśli nie masz szacunku dla swojej pozycji, ja go mam. Nie
powstrzymasz mnie od oddania czci mojemu wo…
Nie dokończył, ponieważ Thomas postawił mu but na ramieniu i pchnął do
tyłu. Sapnąwszy ze zdumienia, Jamie usiadł, a potem, jęknąwszy chrapliwie, stanął,
górując nawet nad wysokim Thomasem.
– Tommy, nie jesteś taki stary, żebym nie miał cię nauczyć szacunku dla
starszych!
Thomas uśmiechnął się radośnie.
– Spróbuj, ty wielki, niedomyty koźle.
Marynarze, ożywieni zapowiedzią walki, ustawili się w luźnym kręgu.
Gniew znikł nagle z poczerwieniałej twarzy olbrzyma; zastąpiło go podniecenie,
podobnie jak u Thomasa. Pogładził w zamyśleniu brodę.
– Dwa upadki na trzy? Ramiona do ziemi?
Fia wpatrywała się w potężne, mięsiste ręce Jamiego i jego grube łydki.
Zabiłby Thomasa.
– No cóż, to rozsądna propozycja.
– Dla mnie nie jest rozsądna. – Dobry Boże, czy to jej własne słowa?
Obaj mężczyźni odwrócili się w jej stronę, z równie zdumionym wyrazem
twarzy, jakby nagle przemówiła łódź.
– Co to za dziewczyna? – Oczy Jamiego zrobiły się okrągłe ze zdumienia. –
Matko Boża, nie mów, że wziąłeś narzeczoną! Boże, czekaliśmy na ten dzień…
– Nie –warknął Thomas. – To nie jest moja narzeczona. Ona jest…
– Jestem więźniem – dokończyła rzeczowym tonem Fia. Usiłowała wymyślić
coś, żeby wyjść z tej sytuacji z korzyścią dla siebie, a kosztem Thomasa.
Najwyraźniej ta góra brudnego mięsa darzyła go szacunkiem.
„Góra mięsa” gapiła się na nią przez dłuższą chwilę.
– Powiedz mi jedno – odezwał się w końcu Jamie ponurym głosem – czy to
Angielka?
Thomas skinął głową z niewzruszonym wyrazem twarzy.
– Tak.
Jamie odetchnął z ulgą.
– Wyrwałeś cenną sukę z angielskiej psiarni, co? Dobrze się sprawiłeś,
Tommy. Miałeś ją już?
– Nie!
Fia ledwie usłyszała głos Thomasa, była zbyt zajęta przyglądaniem się
Jamiemu.
– Może to i dobrze – powiedział. – Wygląda na taką damulkę, co częstuje
kiłą, jak by mnie kto pytał.
– To wstrętne! – zawołała Fia z oburzeniem.
– Bądź cicho, Jamie! – ryknął Thomas, podchodząc do łodzi. – To jest…
lady MacFarlane.
– MacFarlane? To nie jest angielskie nazwisko…
Fia podniosła brodę.
– Przed zamążpójściem byłam…
– Nikogo nie obchodzi, kim byłaś przed zamążpójściem – przerwał jej
Thomas, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Mnie obchodzi – nie zgodził się Jamie. – Jeśli jej szuka szkocki mąż, lepiej
żebym o tym wiedział.
– Nikt nie będzie jej szukać – powiedział Thomas.
Nie chciał tego, ale te słowa zakłuły ją jak igła.
– Jej mąż nie żyje. To był Szkot z nizin. – Odwrócił się do Fii i podniósł ją z
ławki, na której stała.
– Zatrzymamy się w domu. – Słowo „dom” zaakcentował, jak jej się
wydawało, w szczególny sposób, tak szczególny, że słowa protestu zamarły jej na
ustach. Podrzucił ją do góry, żeby ująć wygodniej. Objęła go ramionami za szyję,
pewna, że ją upuści.
– W domu – powtórzył Jamie, wodząc spojrzeniem od Thomasa do Fii.
– Tak. I dopilnuj, żeby pani MacNab pomogła jej we wszystkim, czego
będzie potrzebowała.
– Nie potrzebuję twojej pomocy, ani pomocy twoich służących.
Thomas parsknął.
– O, tak. Jesteś bardzo zaradna. I tylko dlatego, że chciałaś mnie zatrzymać
blisko przy sobie, codziennie zwracałaś obiad.
– Nieprawda! – Krew napłynęła jej do twarzy, a Jamie parsknął śmiechem.
Usiłowała odzyskać przewagę w jedyny sposób, jaki znała. – Ale – jej glos opadł
oktawę niżej, stał się gardłowym pomrukiwaniem – może i chciałam, żebyś był
blisko mnie. – Przesunęła palcami po jego piersi, zanim zadała ostateczny cios. –
Wiele na tym zyskałam.
Jamie roześmiał się głośno, kącik ust Thomasa drgnął w tłumionym
uśmiechu.
– Wygadana ta twoja angielska dama – powiedział Jamie.
Nie całkiem angielska, pomyślała Fia. Była w części Szkotką – urodzoną i
wychowaną tutaj. Ta właśnie jej część chciała zaprzeczyć temu, co mówił Jamie,
chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. Nigdy ani myślą, ani słowem czy czynem
nie wiązała się z żadnym ludem. Zawsze była córką Carra. Ale tutaj, teraz…
Przesunęła wzrokiem po czarnych skałach wybrzeża, w kierunku, gdzie, jak
sądziła, powinien znajdować się Rumieniec Ladacznicy. Chciała zobaczyć, gdzie
kiedyś stał.
– Tak. Wygadana, ale starczy jej rozumu, będzie ostrożnie używać języka,
bo inaczej sama go sobie utnie jakimś ostrym słówkiem – rzekł Thomas.
Wiedziała, co miał na myśli. Wydawało się, że tutaj także to, kim i czym
była, dało się ująć słowami „córka Carra”, ponieważ Thomas wyraźnie ostrzegał ją,
żeby nie ujawniała swojego związku ze znienawidzonym Piekielnym Hrabią.
Znienawidzonym nie bez powodu w tej dalekiej krainie. Każdy Szkot w
promieniu czterdziestu kilometrów od Wyspy McClairenów został czegoś
pozbawiony przez jej ojca. Wielu zapłaciło za opór życiem.
– Nie jestem głupia – zapewniła go szeptem.
– Dobrze. – Podniósł głos. –Jamie, wrzuć kufer i torbę na tył powozu.
Odwiozę naszego gościa do dworu.
– Do dworu? – Jamie uniósł brwi. – Ale musisz zobaczyć…
– To poczeka – odparł Thomas.
Olbrzym nie protestował. Uznawał autorytet młodszego mężczyzny i był mu
posłuszny. Podniósł bagaż, który marynarze złożyli na piasku, i wrzucił go do
powozu. Thomas nadal trzymał Fię w ramionach, najwyraźniej zupełnie o tym nie
pamiętając.
To podrażniło jej dumę. Mężczyźni, którzy trzymali Fię Mer-rick w
ramionach, nigdy o tym nie zapominali.
– Mogę stać.
– Piasek jest grząski, a twoje buciki cienkie, poza tym jesteś słaba jak kociak.
– Zapewniam cię – spojrzała na niego przez gęstwinę rzęs – że mam dość
siły na wszystko, czego możesz… się domagać.
– Przestań – powiedział, jakby mówił do przedwcześnie rozwiniętego
dziecka.
Zatrzepotała powiekami.
Usadowił ją bezceremonialnie na wąskim siedzeniu, po czym sam wcisnął
się obok niej.
– Jamie?
Rudowłosy diabeł pokręcił głową.
– Nie. Mam tu robotę. Zobaczymy się rano. – Mówiąc to, klepnął kucyka po
zadzie i odsunął się, podnosząc rękę w geście pożegnania, z wyrazem niepewności
na wielkiej twarzy.
Thomas poprowadził krzepkiego konika krętą dróżką na górę, a potem
skierował go w głąb lądu. Fia wykręcała szyję, ale nie była w stanie przebić
wzrokiem gęstej mgły. Wyspa McClairenów ukryła się przed jej wzrokiem.
Wkrótce o bliskości morza świadczył jedynie zapach soli i odgłos fal, z każdą
chwilą coraz słabszy.
Dalej na lądzie gęsta zasłona mgły podniosła się, chociaż niebo całkiem się
nie przetarło. Fia wciągała głęboko czyste, wilgotne powietrze. Rozglądała się,
chłonąc widoki i dźwięki, które były zarazem znane i zaskakujące, jak dźwięki
zgubionej w dzieciństwie i odnalezionej po latach pozytywki.
Każdy zakręt drogi mógł nieść słodkie i bolesne wspomnienia. Gdzieś tu w
pobliżu wpadła na swojego brata, Raine'a i jego śliczną Favor, którzy uciekli z
pikniku. Favor była zmieszana i zaczerwieniona, Raine zły i gotów bronić
dziewczyny.
W tej kępie drzew dziesięć lat wcześniej znalazła małego króliczka w
potrzasku. Wiedziała, że jeśli go uwolni, jakaś szkocka rodzina pójdzie tej nocy
spać głodna, ale stworzonko było takie maleńkie, a jego piski takie żałosne. Gunna
pomogła jej się nim opiekować, aż całkiem wydobrzał. Wypuściła go… właśnie
tam!
Wspomnienia rozwiały się szybko, kiedy wyjechali poza miejsce, do którego
ośmieliła się wyprawić jako dziecko. Wkroczyli na terytorium niebezpieczne dla
każdego, kto był związany z Carrem, zwłaszcza dla jego „ukochanej córki”.
Jednak obcość ma swoje uroki i Fia obserwowała zmieniający się krajobraz z
zainteresowaniem. Widoki tak ją zajęły, że postanowiła odłożyć na później
uwodzenie Thomasa Donne'a. Poza tym po raz pierwszy nie była wcale pewna, jaki
powinien być kolejny krok. To, że go dotykała, nie powaliło go na kolana.
Podróżowali w milczeniu przez godzinę, aż w końcu Thomas się odezwał.
Słońce poddało się i przestało przebijać przez ciemną pokrywę chmur; mrok
wieczoru ogarniał powoli ziemię.
– Imię Merricków jest przeklęte w tych stronach – powiedział ostrzegawczo.
– We dworze są tacy, którzy pamiętają też imię córki hrabiego Carra, nie mów
więc „Fia” nawet szeptem.
– Zwykle nie zwracam się do siebie w trzeciej osobie – powiedziała
uprzejmie, a on spojrzał na nią z niepokojem.
– Oczywiście, że nie. Jakże to głupio z mojej strony.
Postanowiła wykorzystać okazję.
– Nie jesteś głupi, tylko oszukujesz sam siebie.
Zmarszczył czoło i szarpnął lejce.
– Jak to?
– Szlachetne ratowanie twojego przyjaciela Bartona – powody, które
podajesz, to oszukiwanie samego siebie.
– Masz prawo tak myśleć – oświadczył sztywno.
– Poza tym – pozwoliła, aby kołysanie powozu przysunęło ją lekko do jego
biodra i uda – czy pomyślałeś choć przez chwilę, że James może nie chce, aby go
ratowano?
– Jestem pewien, że nie chce – przyznał ze smutkiem. Ten drobny sukces
przyspieszył bicie jej serca.
– Ale to nie ma znaczenia.
– Nie.
Położyła delikatnie dłoń najego udzie. Mięsień pod jej palcami stwardniał
jak żelazo.
– Sądzę, że wyrządzasz Jamesowi wielką krzywdę. On jest w stanie oprzeć
się pokusie. – Odczekała chwilę, ale on wpatrywał się w zrytą koleinami drogę. – A
ty?
Zerknął na nią z ukosa, krzywiąc wargi.
– Lady Fio, zechciej może przestać? To się robi kłopotliwe. Dla nas obojga,
jak mniemam.
Oderwała rękę, jakby się oparzyła, i spojrzała na niego okrągłymi oczami.
Zwrócił oczy z powrotem na drogę, zanim się odezwał.
– Doceniam to, że uważasz moją biedną osobę za wyzwanie dla swoich
kobiecych wdzięków. I że pragniesz udzielić mi lekcji, aby uzyskać jakieś
zadośćuczynienie za upokorzenie, na jakie, twoim zdaniem, cię naraziłem.
Przyznaję nawet, że na twoim miejscu, zrobiłbym pewnie to samo, choć innymi
środkami. Mówiąc wprost, moja droga, będziesz musiała znaleźć inny sposób, żeby
mnie ukarać.
Zamrugała oczami.
– Jedną z oznak dojrzałości – ciągnął już swobodniejszym tonem – jest
umiejętność godzenia się z faktami, których nie da się zmienić, i dopasowywania
do nich swoich oczekiwań i celów. Niezależnie od twojej urody, od tego, jak
śliczna jest twoja buzia i kuszące ciało, nie zdołasz mnie uwieść.
– Nie byłabym taka pewna – mruknęła gniewnie.
Mówił dalej, jakby jej nie słyszał.
– Chociaż możesz rozważyć wbicie mi noża między żebra. Jakkolwiek –
skłonił skromnie głowę – wątpię, aby w tym przedsięwzięciu bardziej ci się
powiodło. Poza tym, gdybym umarł, nic by już nie stało pomiędzy tobą a
miejscową ludnością, a oni tak nienawidzą Anglików. Nie, lepiej mnie nie zabijaj.
– Nie będę brudzić sobie rąk.
– Nie? Od kiedy to Merrickowie mają takie skrupuły?
Znowu to samo. Thomas wie o jakiejś straszliwej zbrodni popełnionej przez
Carra. Cóż, Carr popełnił straszliwe zbrodnie. Właściwie wiele zbrodni. Fia jednak
miała wrażenie, że Thomas mówi o sobie. To było dziwne. Nie przypominała
sobie, żeby wśród papierów ukrytych w bibliotece ojca natknęła się na dokument
opatrzony nazwiskiem Donne. Inna sprawa, że miała w ręku ów pakiet tylko raz i
szukała wtedy innych rzeczy.
– Zechciej zastanowić się nad tym przez czas jakiś. To ci zapewni zajęcie,
kiedy mnie nie będzie.
– Nie będzie? – Takiego przebiegu zdarzeń nie brała nawet pod uwagę,
skrzywiła się więc, zaskoczona. – Po prostu zostawisz mnie w tym swoim domu?
– Tylko w dzień. Będę wracał na noc. Podjąłem pewną pracę na swojej
ziemi. Chciałbym zrobić jak najwięcej, zanim… wrócimy do Londynu.
– A kiedy to nastąpi?
– Za kilka tygodni – odparł Thomas, notując w pamięci, że musi wracać do
domu późną nocą, kiedy Fia będzie już leżeć w objęciach Morfeusza. Lepiej
Morfeusza niż jego. Tak, niech biedny bóg snu spróbuje oprzeć się Fii wtedy, kiedy
postanowi, że jest nieodparcie ponętna.
Thomas patrzył prosto przed siebie. Dzięki temu oraz dzięki udawaniu, że
nie w smak mu zaloty Fii, udawało mu się trzymać na wodzy pożądanie. Jakże
żałosne były to sposoby.
Nie będzie potrzebowała nawet jednego dnia, żeby odkryć, że wystarczy
odrobina wytrwałości, a jego obrona załamie się jak domek z kart. Mimo
buńczucznych zapewnień i niezwracania uwagi na jej wdzięki, przez ostatnie
godziny przeżywał piekielne męczarnie – i ciała, i ducha.
Jedyne wyjście to unikać jej towarzystwa.
A może powinien się poddać – czy to byłoby takie straszne? Jeśli w ten
sposób chciała go ukarać, a on nie tylko pragnął, ale marzył o tym, żeby tę karę
ponieść, czemu nie miałoby tak być? Zacisnął zęby. A jeśli okaże się, że nie dość
tego? Już teraz wydawała mu się czymś w rodzaju egzotycznego narkotyku,
śmiertelnego, fascynującego, uzależniającego.
A była córką Carra.
Ta myśl naszła go znienacka. Na krótko o tym zapomniał. Jakże to możliwe?
– Czyj to dom? – zapytała, przerywając jego zamyślenie.
Pokonali porośnięte sosnami wzniesienie, zza którego wyłonił się skromny
dworek. Surowość szarego kamienia łagodziło dzikie wino, pnące się przy wąskich,
ozdobnych oknach. Na dole było jasno. Kiedy podjechali, drzwi otworzyły się i
ktoś stanął w prostokącie żółtego światła.
– Kto tam? – zawołał młody głos.
– To ja, Thomas!
– Jaki Thomas? – zapytał młodzieniec, przykładając strzelbę do ramienia i
celując w nich. Przeklęty chłopak!
Thomas spojrzał na Fię. Nie chciał jej mówić. Jeszcze nie. Może nigdy. Ale
jakie to miało znaczenie? Jej ojciec złoży władzom doniesienie, kiedy tylko stanie
się jasne, że Thomas nie dotrzymał swojej części umowy. Podniósł się na wozie.
– Jestem Thomas McClairen. Twój wódz.
16
– Co powiedziałeś? – zapytała Fia.
Thomas ściągnął wodze, po czym pozwolił zmęczonemu koniowi potruchtać
na podwórze koło domu.
– Thomas McClairen – odparł, nie patrząc na nią.
– Syn Colina McClairena? – zapytała zdumiona. Colin McClairen wyjechał
podczas powstania w czterdziestym piątym, zostawiając dwóch synów, Johna i
Thomasa, pod opieką swego starszego brata, lana, wodza klanu McClairenów. Gdy
wrócił z dalekiego świata, łan nie żył, zabity pod Culloden, jego żona zmarła przy
porodzie, on sam został nowym wodzem klanu, a jego synów powieszono za
zdradę.
Tak, w każdym razie, zawsze Fii mówiono. Ale teraz… Przyglądała się jego
profilowi; w jego śmiałych rysach dostrzegła nieugiętego ducha szkockich górali.
Znała go tak długo i nigdy nic nie podejrzewała, ale teraz wszystko nabierało
sensu. Przybył na Wyspę McClairenów incognito, szukając zemsty, i niemal udało
mu się zemścić na jej bracie, Ashtonie, jeśli nie na samym Carrze.
Ogarnął ją strach. Czy była pionkiem w toczącej się od dziesięcioleci grze
między nim a jej ojcem?
– Nie powiesili cię – szepnęła.
Jego twarz rozjaśnił na krótką chwilę uśmiech, nagły jak błyskawica.
– Nie. Oszczędzili mi losu starszego brata ze względu na młody wiek. Nic
dziwnego, że o tym nie wiesz. Czemu miałabyś się kłopotać dociekaniem, co stało
się z tymi, których ziemie i domy ukradł twój ojciec?
– Myślałam, że wszyscy nie żyją. Wszyscy McClairenowie – powiedziała.
Carr twierdził z diabelską radością, że wykorzenił ze Szkocji wszystkich
McClairenów. Przeoczył jednak co najmniej jednego… – Jeśli jesteś naprawdę
Thomasem McClairenem, to znaczy, że Favor…
– Także jest z rodu McClairenów. Tak.
– Raine wie.
– Myślę, że tak, ale nie wiem tego na pewno.
Czyżby zemsta Thomasa McClairena nie dotyczyła Raine'a? Dlatego, że
ożenił się z jedyną żyjącą krewną Thomasa, jego młodszą siostrą?
Thomas zeskoczył na ziemię i podszedł do konia. Gordie zbiegł po schodach.
– Teraz już nie musisz tracić czasu, zastanawiając się nad rodzajem zemsty.
Merrickowie mogą się wspaniale zemścić, moja miła. Gdy tylko wrócisz do
Londynu, możesz donieść władzom, że Thomas McClairen wrócił na angielską
ziemię.
Spojrzała na niego zaskoczona. A więc zastanawiał się, jaką zemstę mu
szykuje? Strach zaczął ustępować.
– Możesz mnie przecież zabić – powiedziała cierpko.
Skrzywił się z niesmakiem.
– Nie jestem Carrem.
Oczywiście. Nie był. Strach ulotnił się całkowicie. Cmoknął cicho, z dziwnie
gorzkim wyrazem twarzy.
– Jeśli jednak chcesz się zemścić, musisz się pośpieszyć, zanim twój ojciec
cię uprzedzi.
– Carr wie, kim jesteś? – Niemożliwe. Carr kazałby aresztować Thomasa
wiele lat temu. Nie miał powodu, żeby oszczędzić męskiego potomka niegdyś
dumnego klanu, który Carr zdecydował się zniszczyć.
– Tak. Latami trzymał tę wiedzę dla siebie, ale nie zamierza robić tego
dłużej.
– Dlaczego?
– Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał Thomas bezbarwnym głosem.
Jeśli Thomas sprowadził ją tutaj nie po to, żeby zranić Carra, jeśliistotnie
chciał uchronić Jamesa od jej wpływu, jeśli rzeczywiście nie chciał zrobić jej nic
złego, miało to ogromne znaczenie. Dla niej.
Me jednocześnie z uświadomieniem sobie tej prawdy zrozumiała, jakim
szaleństwem byłoby powiedzieć o tym Thomasowi. Nie należy wydawać własnych
uczuć… na łaskę drugiego człowieka.
Ponieważ nic nie odpowiedziała, Thomas przywiązał konia i przeszedł na tył
powozu. Ściągnął jej kufer i walizę, rzucając najpierw jedno, potem drugie
młodemu człowiekowi, który z otwartymi ustami przyglądał się swojemu wodzowi.
Młodzieniec był od Thomasa niższy o głowę. Jasne włosy miał
rozczochrane, spodnie poplamione, koszulę podartą przy mankietach ale twarz
dosyć czystą. Fia dostrzegła w każdym razie piegi pokrywające zadarty nos.
– Zabierz to na górę, Gordie. Lady MacFarlane zajmie pokój narożny.
– Tak, tak, panie. Tak mówił Tim Gowan, kiedy przyszedł z wiadomością od
Jamiego. – Gordie schylił głowę i zarzucił sobie z jękiem kufer na wąskie ramiona.
Spojrzał na gościa swojego wodza – w jego oczach pojawił się niekłamany podziw.
Uśmiechnął się całą gębą. Może Gordie nie był aż taki młody, jak jej się
początkowo wydawało.
– Uważaj, żebyś się nie poślizgnął w kałuży własnej śliny, Gordie- b urknął
Thomas obojętnym głosem. Chłopak zaczerwienił się. Odszedł ze swoim ciężarem,
powłócząc nogami.
– Zostaw chłopca w spokoju, Fio.
– Nie mam zamiaru…
– Oszczędź mi zaprzeczeń. Ostrzegam cię, Fio. Jest tylko tym, kim jest, to
znaczy chłopcem.
– Nieprawda. Jest prawie w moim wieku – odparła.
Thomas obruszył się gniewnie.
– Lata mają niewiele wspólnego z wiekiem, w każdym razie w twoim
wypadku, lady MacFarlane.
Miał rację, ale fakt, że powiedział na głos to, co sama o sobie myślała,
sprawił jej niespodziewany ból.
– Nie chciałem cię urazić.
Podniosła głowę. Podszedł bliżej. Patrzył poważnie i z troską.
– Wybacz. To było nieuprzejme.
– Ale prawdziwe? – Próbowała się uśmiechnąć, co wypadło blado. Uśmiech
znikł.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Tak. – W jego głosie brzmiał żal i to zabolało ją jeszcze bardziej.
– Nieważne – powiedziała z ożywieniem, ale kiedy jej nonszalancja nie
starła wyrazu litości z jego twarzy, zdumienie przewyższyło ból. – Dziwny jesteś,
Thomasie. Wykradasz mnie z domu, a potem przepraszasz – nie za porwanie, ale
za to, że w przeszłości pozbawiono mnie dzieciństwa.
– Ktoś, do diabła, powinien za to przeprosić – powiedział z gniewem.
Wstrzymała oddech. Ich oczy spotkały się i czuła wyraźnie, że mówił
szczerze, choć żałował, że w ogóle to powiedział. Zwilżyła wargi koniuszkiem
języka, bo czuła się niepewnie i niezręcznie, choć dotąd oba te uczucia były jej
obce. Zdumiewał ją. Raz czuła w jego słowach smak trucizny, innym razem bronił
jej i ją wspierał.
Zastanawiała się właśnie nad tym, usiłując bez powodzenia dojść do jakichś
wniosków, kiedy Thomas podszedł z boku i bezceremonialnie zdjął ją z wozu.
Trzymał ją chwilę dłużej, niż to było konieczne, po czym postawił na ziemi.
– Chodź – mruknął. Nie czekając, obszedł róg domu i wspiął się po
schodkach.
Fia poszła za nim. Dom wewnątrz wyglądał tak, jak zapowiadała surowa
fasada. Był dobrze utrzymany, choć nie wydawał się bardzo czysty. Kurz pokrywał
parę mebli w holu, kamienne płyty podłogi domagały się miotły. Z ozdobnej
balustrady schodów na dole zwieszała się pajęczyna, a gruby pająk spokojnie
przędł dalej swój dom.
– No, to jesteśmy. Tu… – Thomas zmarszczył brwi.
– Tu jest brudno – dopowiedziała Fia. – Przyprowadziłeś mnie do brudnego
domu na pustkowiu.
To był błąd. Thomas przeszedł na pozycje obronne.
– Cóż, przykro mi, że to nie pachnący kadzidłami buduar z łożem z płatków
róż i służącymi w jedwabnych turbanach, którzy chłodziliby cię wachlarzami ze
strusich piór, czy też robili coś, co zwykle się robi tam, dokąd zabierają cię biedni
głupcy, na których rzucasz swoje czary.
Czary? Jego wyobraźnia przerosła wszelką rzeczywistość. Rzekomi
„kochankowie” byli wytworem wyobraźni innych mężczyzn – do czego,
przyznawała sprawiedliwie, sama ich zachęcała. Sądziła, że przywykła do
podobnych… głupstw. Ale nie oczekiwała ich z tego akurat źródła.
Co więcej, nie wiedziała właściwie, czego się po nim spodziewać.
Niepewność wynikająca z odkrycia, że jest Thomasem McClairenem, tylko
pogorszyła sytuację. Czy był wrogiem? Jeśli tak, to czyjej wrogiem, czy wrogiem
jej ojca? Czy chronił przyjaciela? Chciał pomścić rodzinę? Nie wiedziała i dlatego
nie miała pojęcia, jak się zachowywać, reagowała więc bez zastanowienia, co
niemal nigdy jej się nie zdarzało.
Podniosła wyżej brodę, spojrzała wyniośle, zadzierając lekko krótki, prosty
nos, i oznajmiła przeciągle:
– Jestem uczulona na pióra. Wolę liście palmowe. Ale płatki róż są bardzo
przyjemne.
Przypominało to drażnienie kijem pantery i rzeczywiście, na jego policzkach
wykwitły czerwone plamy.
– Nie będzie płatków, lady MacFarlane, a co do tego, że jest tu brudno…
– Jak w chlewie. – Pociągnęła nosem, wiedząc doskonale, że jest
niesprawiedliwa.
– Jak w chlewie… Dzięki temu będziesz miała co robić w dzień.
Jej dumna mina zrzedła.
– Nie mówisz poważnie – szepnęła.
– Jak najbardziej – odparł pozornie beztrosko. – Nie zatrudniam stałej
służby. Zbyt rzadko korzystam z tego domu. Tylko stróż i jego żona, która
zamiata…
– Raz na dwa lata?
Nie zwrócił na to uwagi.
– Zamiata, zmienia pościel i wietrzy pokoje. Sądzę, że można ją przekonać,
żeby gotowała – przy odpowiedniej zachęcie. I – spojrzał na nią przymrużonymi
oczami –jeśli jej nie obrazisz.
– Nie obrażę? – spytała Fia. – Drogi panie, przywykłam do tego, że służba
martwi się o to, żeby mnie nie obrazić, a nie odwrotnie.
– Zatem – odparł, stopniowo podnosząc głos – sądzę, że nadeszła
odpowiednia pora, żebyś zaczęła się o to martwić, bo jeśli wypróbujesz tę wyniosłą
pozę księżnej pani na Szkotce, skończysz, przyrządzając sama sobie jagły, ty mała
zepsuta czarownico!
Miał rację. Przeszło piętnaście lat niezbyt czułej opieki Gunny zapoznało Fię
z charakterem szkockich górali. A zwłaszcza góralek. Nie zamierzała jednak
przyznać się do tego Thomasowi.
– Hm.
Uśmiechnął się. To mruknięcie mogło być tylko wyrazem złości – nie
ustąpiła mu przecież ani na milimetr.
– Miotły są w kuchni.
– Doskonale – odparła słodkim głosikiem.
Uniósł brwi.
– Zaraz wymówię zaklęcie i polecę z powrotem do Londynu. My, zepsute
czarownice, robimy takie rzeczy.
Parsknął śmiechem. Patrzyła na niego ze zdumieniem, które szybko przeszło
w fascynację. Tak pięknie mrużył oczy, na policzkach znów pokazały się te
zniewalające dołeczki.
Uśmiechał się szeroko, ze szczerym rozbawieniem; zęby miał równe i białe.
W bladoniebieskich oczach pojawiły się srebrne iskierki.
Potem śmiech powoli zamarł mu w gardle. W pokoju zapadła pełna
oczekiwania cisza.
Ściągnął brwi, ale nie w gniewie, lecz ze zdumienia. Srebrne iskierki w jego
oczach pociemniały. Widziała, jak u nasady szyi pulsuje mu żyła. Jej usta zadrżały
i już miała coś powiedzieć…
– Sypialnia gotowa! – zawołał Gordie ze szczytu schodów.
Fia odskoczyła. Jak to się stało, że stała tak blisko Thomasa?
Krzywił się teraz, najwidoczniej równie zmieszany, jak ona.
– Panie?
– Tak, Gordie. Dziękuję. Lady MacFarlane, proszę. – Przepuścił ją pierwszą.
Na górze Gordie zaprowadził Fię na koniec wąskiego korytarza. Otworzył ostatnie,
zbite z desek drzwi i cofnął się, pozwalając jej wejść.
Rozejrzała się bez entuzjazmu. Pokój zawierał dziwaczną i zupełnie
niepasującą do siebie kolekcję mebli. Ogromne dębowe łoże z baldachimem stało
pośrodku pokoju; ponure, burego koloru odsunięte kotary ukazywały
nieprawdopodobnie czerwoną kołdrę. Obok ustawiono delikatną toaletkę z drewna
wiśniowego z lustrem i ławeczką zdobną w rzeźbione głowy gryfów. Dwa zielone
krzesła umieszczono po obu stronach kominka, w którym palił się torf
Nie sądziła, żeby miała spędzać w tym pokoju wiele czasu.
– Mam… mam nadzieję, że ci się podoba, pani? – odezwał się Gordie
nieśmiało, splatając dłonie i przestępując z nogi na nogę, wyraźnie onieśmielony
tym, że wszedł do pokoju damy.
– Podoba? – powtórzyła. Już miała parsknąć śmiechem i powiedzieć coś
złośliwego na przykład, że zły sen bardziej by się jej spodobał, kiedy coś zwróciło
jej uwagę. Ktoś zerwał bukiecik żółtych kwiatów i postawił je na parapecie. Tym
kimś był z pewnością Gordie.
Prawdopodobnie to jemu właśnie przypadło zadanie umeblowania pokoju w
związku z jej przyjazdem. Wystrój stanowił dzieło jego natchnienia i teraz,
rozglądając się, zrozumiała, że zgromadził najpiękniejsze i najrzadsze przedmioty
w całym domu – niezależnie od tego, czy pasowały do siebie, czy nie. W innym
pokoju – z inną ławeczką – toaletka wyglądałaby ślicznie. A wschodni parawan w
kącie pokoju był naprawdę dziełem sztuki.
Podobnie, jak te żółte kwiaty. Odwróciła się, z serdecznym uśmiechem.
– Z pewnością będzie mi tu bardzo dobrze.
Chłopiec odetchnął i uśmiechnął się radośnie.
– Jestem szczęśliwy, że ci się tu podoba, pani. Jamie wysłał chłopaka, który
gnał, jakby sam diabeł deptał mu po piętach, żeby dać znać, że przyjeżdżasz razem
z wodzem. Zrobiłem, co się dało, w tak krótkim czasie.
– Skoro wiedziałeś, że przyjeżdżam, dlaczego chciałeś do nas strzelać? –
zapytał Thomas ze zdziwieniem.
– A jak by to wyglądało, gdybyś przyjechał, a ja nie pilnowałbym domu?
Pomyślałbyś, że marny ze mnie strażnik! – odparł Gordie z niezachwianą logiką. –
Widziałaś kwiaty, pani? – Wskazał na wazon.
– Są piękne – odparła szczerze. – Nigdy takich nie dostałam.
– Tak było w istocie. Zasypywano ją różami i tulipanami, ale nikt nigdy nie
dał jej zwykłego, polnego kwiatka.
– To kaczeńce i to już ostatnie – oznajmił Gordie z dumą. – Późno się
pokazały w tym roku, ale pamiętałem, gdzie jeszcze kwitną, i kiedy rozmawiałaś z
wodzem, wymknąłem się i poszedłem po nie. Pewnie zastanawialiście się, gdzie się
podziałem, co?
– O tak – skłamała Fia, zerkając w stronę Thomasa, który stał dziwnie
milczący i zamyślony. – Prawda?
Dlaczego patrzył na nią w ten sposób? Nie prowokowała chłopca ani
słowem, a jednak znowu przybrał ponurą minę.
Ten człowiek naprawdę powinien nauczyć się częściej śmiać. Tak pięknie się
śmieje. Ironia losu, która sprawiła, że ona, Fia Mer-rick, zarzucała komuś, że jest
zbyt poważny, wywołała uśmiech na jej twarzy – skierowany do Thomasa.
Zamrugał oczami, przygnębienie przeszło teraz w zdumienie.
– Prawda, panie?
– Co? – zapytał, otrząsając się z zamyślenia. – Tak. Zastanawialiśmy się,
gdzie się podziałeś. Teraz wiemy. Chodź, Gordie. Lady MacFarlane zechce z
pewnością przebrać się i przygotować do kolacji.
– Do licha, założę się, że tak – zgodził się skwapliwie Gordie, przypominając
jej tym pośpiechem, że musi być brudna i niezbyt ładnie pachnąca.
Spojrzała w dół. Koronkowe obszycie stanika poszarzało, pierś przecinała
brudna smuga. Niegdyś sztywne brokatowe spódnice zwisały żałośnie z obręczy
halki. One także były brudne i poplamione, nie chciała się nawet zastanawiać
czym. Co do twarzy i włosów… Cieszyła się, że nie spojrzała w lustro na toaletce.
– Chętnie bym się wykąpała. Skąd mogę wziąć wanienkę pokojową? –
zapytała.
– Wanienkę pokojową? – powtórzył niepewnie Gordie, wywołując u Fii
podejrzenie, że znajomość chłopaka z wannami, pokojowymi, czy nie, była mocno
ograniczona.
– Napełnij wodą wielki gar nad paleniskiem – polecił Thomas Gordiemu – i
zagrzej ją. Kiedy będzie gorąca, przynieś ją do pokoju pani.
– A co z nią potem zrobię? – zapytał Gordie.
Thomas parsknął zniecierpliwiony.
– Opróżnię beczkę na deszczówkę z podwórka i przyniosę tutaj. Przelejesz
do niej wodę.
– Mam się kąpać w beczce? – zapytała Fia.
– Nie obchodzi mnie, czy się będziesz kąpać, czy nie. Nic lepszego nie
dostaniesz w tym domu, moja pani, i za to powinnaś być wdzięczna.
– Dlaczego, odkąd tu jesteś, przybrałeś ten dziwaczny akcent? – zapytała
spokojnie. – To nie jest szkocki akcent, naprawdę. To jakiś zlepek. A tak nawiasem
mówiąc, dokąd cię zesłano? Do kolonii?
– Nie… nie wiem, co masz na myśli – stwierdził z niewątpliwie brytyjskim
akcentem. Popatrzył na Gordiego, który chichotał, zasłaniając usta dłonią. – No,
dalej!
Chłopiec kiwnął głową i wybiegł przez otwarte drzwi, zostawiając Thomasa
samego z Fią.
– No i co? – powiedziała, unosząc brwi.
Wyszedł sztywno z pokoju.
– Przyniosę tę przeklętą beczkę. Rozpal ogień. – Thomas wyszedł w mrok i
obszedł róg domu. Znalazł beczkę, wylał z niej brudną wodę i zarzucił ją sobie na
ramię. Podniósł głowę. W narożnym pokoju zabłysło światło. W chwilę później
filigranowa sylwetka Fii urosła, zbliżając się do okna. Pochyliła się, a Thomas
wiedział, że wącha kaczeńce.
Kiedy tak patrzył, gniew całkiem go opuścił – gniew nie na Gordiego czy
Fię, ale na Carra za niegodne zaniedbanie córki i za to, że tak zleją traktował.
Nikt nigdy nic dał jej zwykłego kwiatka i Thomas chciałby wiedzieć,
dlaczego, do wszystkich diabłów, tak było.
Nawet największy głupek na ziemi nie mógłby nie zauważyć, jaka
nieoczekiwana radość odbiła się na zwykle tajemniczej twarzy Fii, czyniąc ją przez
chwilę jeszcze piękniejszą, nadając jej wyraz czystości i prawdy.
Odeszła od okna, a on poprawił sobie beczkę na ramieniu. Ze smutkiem
pomyślał, że stoi pod oknem dziewczyny, marząc o niej jak żółtodziób. Gorzej –
zazdrościł Gordiemu, że to on pierwszy dał jej kaczeńce. Nie dlatego, że ją to w
widoczny sposób wzruszyło, ale dlatego, że uczyniło coś, czego nigdy by się nie
spodziewał: dobroć.
Nie dało się tego wytłumaczyć inaczej. Fia chciała być dobra dla Gordiego i
nie wyprowadziła go z błędu, kiedy myślał, że ona – i on także, jak przypomniał
sobie ze zdumieniem – zastanawiała się nad nieobecnością chłopca. I nie
sprzeciwiała się wcale pozostaniu w koszmarnym pokoju, jaki przygotował dla niej
Gordie. Przypuszczał, że odgadła to wcześniej, zanim sam Gordie przyznał, że to
jego dzieło. Okazała chłopcu serce. Dziwne.
Dobra? Wrażliwa? Nie mając na oku żadnej korzyści?
To było niebezpieczne. Wesoła, roześmiana, naturalna, czarująca i dobra Fia
była niebezpieczna. Bardziej niebezpieczna od tej, która słodkim głosikiem, z
wyrachowaniem, recytowała uwodzicielskie dwuznaczności.
Stanął przy drzwiach kuchni i otworzył je kopniakiem. Czuł zamęt w głowie,
tak jakby wpłynął na nieoznaczone na mapie wody. I był pewien, że powrotu nie
ma.
17
Obejrzała swoje odbicie w lustrze. Rozebrała się, gdy tylko Thomas wyszedł,
i tym razem wolna od jakichkolwiek kalkulacji, stała w brudnej koszuli i
pogniecionej halce, kiedy wrócił. I choć ona na chwilę zapomniała o
wypowiedzianym głośno zamiarze uwiedzenia go, on o tym nie zapomniał.
Rzucił na nią okiem i skrzywił się gwałtownie, po czym wymamrotał coś o
jakiejś pani MacNab, która miała się nią zająć. Zanim zdążyła wymyślić
odpowiedź, wyszedł.
Wykąpała się – był to niewątpliwy luksus, mimo że zrobiła to w beczce – i
właśnie wkładała świeże ubranie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Pod
drzwiami znalazła tacę z jedzeniem. Wygłodniała, połknęła posiłek, spodziewając
się, że Thomas przyjdzie lada chwila. Nie przyszedł.
Następnego dnia czekała, kiedy zastuka do drzwi. Na próżno. Posiłek w
środku dnia i kolację zjadła sama w swoim pokoju.
Trzeciego dnia zeszła na dół, ubrana najlepiej, jak to było możliwe, skoro
miała do dyspozycji tak niewiele strojów. Może w ogóle „nie ubrała się dobrze”,
ponieważ nie zdołała sama zasznurować gorsetu na tyle mocno, żeby uzyskać
figurę, która tak olśniewała mężczyzn w Londynie. A delikatny, przeźroczysty szal
nie był aż tak prowokujący, chyba że mężczyźni podniecaliby się widokiem gęsiej
skórki. Zapomniała już, jak zimno bywa na wyżynach.
A jednak to, że się wreszcie porządnie wyspała, dobrze wpłynęło na jej
urodę. Skóra stała się gładsza, białka oczu lśniły jak z porcelany a cienie pod
oczami i w okolicy skroni znikły. Wyglądała zdecydowanie korzystnie i w
niemałym stopniu rozczarowało ją to, że Thomas nie zjawił się pod jej drzwiami,
błagając o przyjęcie.
Teraz zdała sobie sprawę, że Thomas nie tylko nie wracał na kolację. On w
ogóle nie wracał do dworku.
Czwartego dnia znalazła Gordiego, który gromadził kamienie wokół domu.
Parę pytań pozwoliło ustalić, że Thomas powierzył mu zadanie odbudowania muru
przy ogrodzie – w ten sposób, jak podejrzewała Fia, chłopiec miał się uchronić od
jej złego wpływu. Na pytanie, gdzie dokładnie podziewa się Thomas, Gordie
zaniemówił, zaczerwienił się i wreszcie uciekł.
Nie miała wątpliwości, że mogłaby wydobyć z Gordiego tę informację, ale to
sprowadziłoby na chłopca kłopoty, a nie chciała go wciągać w to, co działo się
między nią a Thomasem.
Popatrzyła na wschód, gdzie, jak sądziła, powinna znajdować się Wyspa
McClairenów, ale choć bardzo ją tam ciągnęło, wiedziała, że nie może odejść aż
tak daleko. Thomas nie musiał ostrzegać jej przed bandytami, żeby trzymała się
miejsca, w które trafiła nie z własnej woli. Mieszkała kiedyś na tej ziemi. Oblicze
rozpaczy, wywołanej nędzą, nie było jej obce; jej własny ojciec był tego przyczyną.
Powędrowała więc z powrotem do brudnego, niewyczyszczonego,
niepozamiatanego domu Thomasa, przyglądając się leniwie chudym, spalonym
słońcem plecom Gordiego, który ustawiał kamień na kamieniu, aż w końcu miała
dość tego patrzenia.
Zdjęła gorset i halkę, włożyła zwykłą – i ciepłą – sukienkę i zabrała się do
pracy, znajdując w tym jeśli nie przyjemność, to przynajmniej sposób, żeby w nocy
nie zasypiać z obrazem Thomasa przed oczami.
Tego wieczoru Fia w końcu poznała dotąd niewidzialną panią Grace
MacNab – kobietę, której talenty kucharskie stanowiły zadośćuczynienie za
nieporządek panujący w domu. Starsza kobieta spojrzała na Fię, nie zdradzając
najmniejszego śladu zainteresowania i mruknęła:
– Dobrze. Teraz nie będę musiała nosić tacy na górę.
Po czym wróciła do mieszania warzyw w stojącym na ogniu garnku.
Po niecałej godzinie Fia zorientowała się, że umiejętność prowadzenia
rozmowy nie dorównuje umiejętnościom gospodarskim pani MacNab. Po
spróbowaniu gęstej, pysznej zupy przyrządzonej przez Szkotkę Fia uznała, że jeśli
brud w domu ma być ceną za tę zupę, to jest to niezły interes.
Chociaż więc pani MacNab, kiedy już uznała za stosowne odezwać się,
mówiła zawsze brutalnie szczerze, była jednak, poza wiecznie czerwieniącym się i
nieśmiałym Gordim, jedyną osobą, którą Fia spotykała. Piątego wieczoru swojego
pobytu we dworze Fia siedziała już w kuchni, kiedy pani MacNab przybyła ze
swojego domu, gdziekolwiek on się znajdował.
– Ach! Przyszłaś wcześniej. To dobrze. Jestem strasznie głodna –
powiedziała Fia, kiedy otworzyły się drzwi kuchni i pani MacNab, z naręczem
świeżych warzyw w pulchnych objęciach, wkroczyła do kuchni.
– Nie jadłaś obiadu? – zapytała pani MacNab, przyglądając się jej uważnie i
układając swój ciężar na stole. –Jesteś chora? Jeśli tak, to lepiej wyślę Gordiego,
żeby sprowadził wodza.
– Nie – zapewniła pośpiesznie Fia. – Czuję się dobrze. Mam po prostu
zdrowy apetyt.
– Zauważyłam – przytaknęła pani MacNab, potrząsając obszernym,
pogryzionym przez mole kawałkiem materiału i przepasując nim wydatny brzuch.
– Pewna jesteś?
– Tak! – Nie mogła sobie wyobrazić nic bardziej upokarzającego niż
wezwanie do niej pod fałszywym pretekstem Thomasa Donne'a.
– Czy mam ci przynieść jedzenie do jadalni? – zapytała pani MacNab.
– Nie – odparła Fia szybko, bojąc się, że zostanie pozbawiona towarzystwa
jednej istoty ludzkiej. Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że tak bardzo będzie jej
zależeć na prostej przyjemności przebywania z kimś innym. To ją nieco
zaniepokoiło. – Zjem tutaj.
Poza tym, myślała w duchu, nie ma powodu, żeby bałaganić w pokoju.
Zwłaszcza że tego właśnie ranka spędziła tam dobre trzy godziny, trzepiąc przy
otwartych szeroko oknach zasłony, a następnie zamiatając dywan.
Nie przejmowała się tym, do jakich wniosków doszedłby Thomas, gdyby
odkrył, jak spędza czas. Doświadczenie mówiło jej, że mężczyźni rzadko zwracają
uwagę na otoczenie, chyba że jest ono dla nich uciążliwe.
– Jak chcesz – powiedziała pani MacNab, znikając w spiżarni.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym została tutaj, podczas gdy będziesz
przyrządzać posiłek? – zapytała Fia nieśmiało, obawiając się odmowy.
Pani MacNab pojawiła się ponownie, niosąc ser i coś, co wyglądało na
wysuszone zielsko. Wszystko to złożyła na stole obok warzyw.
– To dla mnie bez różnicy.
Zabrała się następnie do krojenia, siekania, ubijania, zgniatania tego, co
leżało na stole, po czym wszystkie składniki włożyła w jakimś tajemniczym i
skomplikowanym porządku do rondla ze skwierczącym masłem. Od zapachu
potrawy Fii niemal zakręciło się w głowie.
Pani MacNab nie mówiła przy tym ani słowa. Błyskała nożem, wywijała
łyżką, a kiedy skończyła, mąka wisiała w powietrzu i pokrywała każdą
powierzchnię w kuchni. Po jednym kęsie rozpływającego się w ustach, pysznego
ciasta z warzywnym nadzieniem, które wyłoniło się z rondla, Fia z chęcią umyłaby
kafelki podłogi, byle dostać więcej.
W końcu odsunęła się od stołu i obojętnym tonem zadała pytanie, które nie
dawało jej spokoju.
– Gdzie jest kapitan… Thomas?
Pani MacNab upuściła grudę ciasta, które miesiła w ogromnej glinianej
misie, na stół. Poklepała je, wzbijając chmurę mąki.
– Masz na myśli McClairena.
Fia popatrzyła ciekawie na tęgą kobietę.
– Czy wiesz, że klany zostały zniesione, a wodzowie pozbawieni władzy?
– Tak – odparła spokojnie pani MacNab, ugniatając dłońmi ciasto. –
Słyszałam. Ale nas to nie obchodzi.
– Kim są ci „my”?
– Klan McClairenów – powiedziała pani MacNab z nutką zniecierpliwienia
w głosie. – A któż by inny?
– Aleja myślałam, że Ca… – Urwała w porę. – Słyszałam, że McClairenowie
opuścili te strony.
– Tak – parsknęła pani MacNab, dalej ugniatając ciasto. – „Opuścili”.
Możesz to tak nazwać. Nie było nas tutaj. Ale on nas znalazł. – Po raz pierwszy jej
głos nie brzmiał obojętnie. –Większość w obu Amerykach, ale trochę na nizinach i
paru, tak jak mnie, w Edynburgu.
Przerwała ugniatanie ciasta.
– Tylko Jamie był tu cały czas ze starą Muirą i kilku innymi, co to woleli żyć
jak zwierzęta w jaskiniach, niż uciekać. Reszta, wstyd powiedzieć, rozproszyła się
jak kuny wypłoszone z królikarni po tym, jak Carr doniósł na Iana McClairena i
zabił swoją żonę z rodu McClairen.
Fia podniosła gwałtownie głowę. Zmusiła się do spokoju, słysząc, jak ktoś
tak po prostu mówi o zabójstwie jej matki… Czekała na wewnętrzny wstrząs, który
zawsze towarzyszył myśli o tym, że jej matkę zamordowano.
Czy jest na to specjalna nazwa? Jak „ojcobójstwo” czy „matkobójstwo”?
Powinno istnieć jakieś szczególne określenie na zabójstwo żony i szczególne
określenie na dzieci takiego mordercy. Rodzaj piętna odzwierciedlającego piętno w
jej umyśle i… sercu.
Poczuła ból, ale nie tak palący jak zwykle. Stare, dręczące pytanie
pozostawało wciąż bez odpowiedzi – co odziedziczyła z krwią Carra? Kim
uczyniła ją płynąca w jej żyłach krew mordercy?
Przedtem zawsze bała się nad tym zastanawiać. Teraz ostrożnie przyjrzała
się swemu pytaniu.
Kiedy dowiedziała się, kim jest Thomas, zrozumiała gorycz w jego głosie,
gdy przed laty rozmawiał z Rhiannon Russell. Carr dokonał zbrodni na bezbronnej
kobiecie, która należała do rodziny Thomasa – choć była tylko daleką krewną.
A skoro Janet była krewną Thomasa, znaczyło to, że klan Thomasa był w
pewien sposób również jej klanem. To byli jej ludzie.
To ją zaskoczyło. Uważała się zawsze za osobę samotną – od braci odsunął
ją ojciec, z ojcem podzieliła ją prawda. Ale nagle znalazła… ludzi, do których
należała. Spojrzała na skromną, otyłą, pochyloną nad ciastem panią MacNab.
– Pochodzisz z klanu z McClairenów?
– Tak. W Edynburgu pracowałam w kuchni. Mojego męża zabili pod
Culloden. Wódz przyjechał – już jakieś pięć lat temu – i powiada, że zabierze mnie
do domu – podniosła głowę, odchrząknęła i ciągnęła dalej – na wyspę. Byliśmy
porozrzucani, ale wódz znalazł wszystkich, którzy zostali. Wykupił tych, co byli w
niewoli, i zapłacił za podróż tym, którzy byli daleko.
– A jest was wielu?
– Dwudziestu czterech. Do tej pory było dwudziestu trzech, ale zeszłej
wiosny żona Gavina urodziła syna. – Twarz pani MacNab rozjaśniła się
nieoczekiwanie czułym uśmiechem.
Thomas McClairen odnalazł dwadzieścia trzy osoby i sprowadził je na tę
ziemię. Dlaczego?
Fia oderwała kawałek surowego ciasta i zaczęła go bezmyślnie ugniatać
dwoma palcami, zdumiewając się coraz bardziej zagmatwaną tajemnicą Thomasa
McClairena. Urządził sobie ponoć wspaniałe życie w amerykańskich koloniach.
Dzięki powodzeniu w interesach zdobył majątek, miał dom i przyjaciół, którym
okazywał niezachwianą lojalność – należał do nich James Barton.
A jednak przebywał tutaj, w Szkocji, gdzie groziło mu rozpoznanie i śmierć.
Całkiem realne ryzyko, skoro, jak powiedział, Carr zna jego tajemnicę. Dlaczego
więc tu został?
Odpowiedź na to pytanie Fia uznała za niezwykle ważną, a tylko Thomas
mógł jej udzielić.
Pani MacNab odwiązała fartuch z szerokich bioder i nakryła nim bryłę
ciasta.
– No – powiedziała z zadowoleniem. – Urośnie w nocy i rano będzie się
nadawało do pieca.
– Gdzie jest Thomas McClairen?
Pani MacNab otrzepała ręce, sypiąc wyschniętymi kawałkami surowego
ciasta.
– Pani MacNab, proszę, gdzie on jest? Muszę koniecznie z nim pomówić.
– Tak, tak – powiedziała pani MacNab, cmokając cicho. – Nie bądź taka
niecierpliwa. Właśnie jest tutaj.
Fia odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Thomas.
Przez chwilę nie mogła stłumić radości, nawet nie próbowała. Opalona twarz
pociemniała jeszcze bardziej, cienkie, białe bruzdy w kącikach oczu wryły się
głębiej. Dumne ramiona wydawały się dziwnie proste, jakby siłą woli
powstrzymywał się od garbienia. Jednodniowy zarost porastał stanowczą szczękę,
w czarnej szczecinie błyskało srebro.
Thomas przekroczył już trzydziestkę. Straszy od niej co najmniej o dziesięć
lat, nie był młodzieńcem, ani bywalcem salonów o nienagannych manierach. Był
człowiekiem, który nawykł do ciężkiej pracy i trudu, i… do czego jeszcze?
– Gdzie byłeś?
– Miałem coś do zrobienia – powiedział, wyciągając stołek spod stołu
kuchennego i usiadł naprzeciwko niej. – Czy zostało coś z kolacji, pani MacNab?
– Tak. – W ciągu paru minut postawiła na stole nie tylko naczynie z ciastem,
które tak smakowało Fii, ale i lśniącą od tłuszczu zimną, pieczoną wołowinę,
pasztet z gęsiej wątróbki, bochenek chleba i gruby kawał żółtego sera. Potem
napełniła gliniany dzban spienionym piwem i powiedziała:
– Wrócę rano. Uważajcie na chleb. – Po czym wyszła.
– Pani MacNab – stwierdził Thomas, odgryzając kęs chleba – nie uznaje
ceremonii. I podziela przekonanie górali, że nie jest gorsza od nikogo. – Błysk
rozbawienia w jego oczach był taki uroczy.
– Poza tobą.
Roześmiał się.
– Nie. Obawiam się, że nie ma żadnych wyjątków. W gruncie rzeczy, nie
jestem pewien, czy jej polecenie nie było skierowane tylko do mnie.
– Pani MacNab – oznajmiła Fia stanowczo – czci ziemię, po której stąpasz.
Jestem pewna, że gdybyś kazał jej przywdziać tunikę i tańczyć o świcie wokół
stajni, uczyniłaby to z radością.
Oderwał kawałek chleba, włożył do ust i przełknął.
– Cóż, jeśli zdołała wmówić ci tak jawną nieprawdę, muszę chyba dać jej
podwyżkę. W moim interesie jest utrzymywać cię w przekonaniu, że istnieje
przynajmniej jedna osoba, która darzy mnie podziwem.
Dobry Boże, żartował.
Uwielbiała, kiedy ktoś się z nią przekomarzał!
Kay i Cora robili to czasami, a prostota, bezpośredniość i urok ich żartów nie
przestawały jej zachwycać. Tak się wtedy cieszyła, że można ją traktować w tak
piękny i zwyczajny sposób.
Przyglądał się jej z rozbawieniem, machając kromką chleba dla podkreślenia
słów.
– Co o tym sądzisz? – zapytał.
– Och, nie wiem – szepnęła, starając się spowolnić bicie swego serca.
– Ja też nie. Ale zobacz, przebywam w twoim towarzystwie całe piętnaście
minut, a ty nie… – Nie dokończył, cokolwiek chciał powiedzieć, a zamiast tego
pochylił się nad stołem i przesunął palcem po jej policzku. – Czy wiesz, że masz
mąkę na twarzy?
Podniosła rękę, zakrywając twarz, a kiedy jej dotknęła, poczuła, jak jest
gorąca; uświadomiła sobie, że się rumieni. Ona, która pokazywała się publicznie w
najbardziej śmiałych sukniach, co w najmniejszym stopniu nie wpływało na
podniesienie temperatury jej ciała, czerwieniła się z powodu mąki na policzku. A
może dlatego, że jej dotknął i uśmiechał się z taką wesołą kpiną?
Nie mogła wymyślić stosownej odpowiedzi. Nie chciała, żeby przestał z nią
żartować, nie rozumiała jednak, dlaczego to robi, a nigdy nie podejmowała
żadnego kroku bez przygotowania, głębokiego zastanowienia i rozwagi. Z drugiej
strony, nie chciała, żeby z nią żartował, bo to otwierało nowe możliwości,
prowadzące do dalszych możliwości – i skutków.
Powinna odejść. Pójdzie do swojego pokoju, zastanowi się nad celem, jaki
chce osiągnąć, i zdecyduje, jak to zrobić. Ale jej myśli, podobnie jak ciało,
wydawały się dziwnie nieprawdziwe, jakby przestała istnieć w poprzedniej postaci.
Miałam go uwieść, przypomniała sobie, patrząc na niego z zakłopotaniem.
Ale to było, zanim odkryła, kim jest. Miał powody, najlepsze powody, żeby
czuć do niej wrogość, a jednak nie zamierzał mścić się na córce wroga. Nie, nic
takiego nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, tego była pewna. A zatem, co
właściwie jeszcze tu robiła?
Nie przyszedł nawet jej odwiedzić, zajmował się teraz mięsem, które leżało
przed nim na talerzu. Jak można uwodzić mężczyznę, który zajada pieczoną
wołowinę?
Wstała.
– Usiądź, proszę. Miło mi w twoim towarzystwie – odezwał się, nie
odrywając wzroku od mięsa, które wyraźnie wymagało w tej chwili uwagi i
skupienia.
Usiadła. Jaki miała wybór? Usiłowała rozpaczliwie znaleźć jakiś powód do
urazy. Była więźniem w jego domu, trzymał ją z dala od ludzi, od wygód i
przyjemności. Przywykła do towarzystwa, świateł i…
Nieprawda. Choćby nie wiem jak starała się przekonać siebie samą, że jest
inaczej. Przywykła do samotności i do powolnego rytmu życia na wsi. To jego
towarzystwa jej brakowało.
Ich pochodzenie sprawiło, że byli wrogami. Potępiał ją. Myślał o niej
najgorsze rzeczy. Sprowadził ją tutaj, ponieważ sama jej obecność oznaczała
skażenie złem, przed którym należało chronić niewinnych.
Ale przecież także podtrzymywał jej głowę i gładził plecy, kiedy chorowała.
Nakrył ją kubrakiem i zasłaniał własnym ciałem od wiatru. Jej dzieciństwo budziło
w nim litość i gniew. I żartował z nią.
Poddała się, skapitulowała bezwarunkowo i usiadła.
Thomas próbował trzymać się z daleka, „wytrzymał pięć dni, dręcząc się
codziennie wspomnieniem tego, jak stoi w bieliźnie, w oczywisty sposób
nieświadoma wpływu, jaki wywiera na jego ciało. Wrócił zdecydowany nie okazać
jej, jak bardzo chciał wrócić.
Ale ta rozmowa była, na swój sposób, równie podniecająca jak dotyk
miękkiej skóry i blask czystych, pachnących włosów.
Urocze policzki Fii miały delikatny, różowy odcień. Zbłąkany kosmyk
czarnych włosów wił się na jej szyi i znikał pod wsuniętą pod brzegi gorsetu
koronkową chustką, która osłaniała dekolt. Taki praktyczny, skromny, wiejski
strój. A jednak na niej – zachwycający.
Musiał coś powiedzieć.
– Mam nadzieję, że pobyt na wsi nie jest dla ciebie zbyt przygnębiający.
Podniosła głowę.
– Wcale nie. Kocham wieś.
– Wybacz – powiedział. – Przekonywano mnie, że to mąż trzymał cię z dała
od towarzystwa.
Pod maską spokoju na jej twarzy pojawiła się uraza.
– Nie dziwi mnie to. Uwierzyłeś zapewne w mnóstwo rzeczy na mój temat,
które nie są prawdziwe. – W jej głosie nie było wyrzutu, ale wyczuł żal. Mówiła
dalej, nie czekając na odpowiedź. – Gregory MacFarlane nigdy nie był o mnie
zazdrosny, nigdy też nie miał ku temu powodów. Szanowałam i jego, i przysięgę
małżeńską do dnia jego śmierci. Tylko w jednej kwestii go nie posłuchałam, w
kwestii naszego wspólnego mieszkania. Nie mieliśmy wspólnego domu. Ja nie
chciałam pojechać do Londynu, on nie chciał zostać w Bramble House. W
rezultacie na ogół mieszkaliśmy osobno.
Wierzył jej. Każde słowo wymawiała bez emocji czy nacisku. Opowiadała
mu po prostu dzieje swojego małżeństwa.
– Rozumiem. Dlaczego mówisz mi to wszystko?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Prawda w moim życiu to rzecz względna. Może chciałam ci
przedstawić inną wersję. Moją wersję.
– Co jeszcze powinienem wiedzieć?
Patrzyła na niego dłuższą chwilę i Thomas widział, że się zastanawia.
– Nic – powiedziała w końcu. – Na razie nic więcej.
Uspokoiła się i położyła łokcie na stole, składając dłonie palcami do góry,
tuż przy ustach.
– Czy teraz ja mogę zadać ci pytanie?
– To się wydaje sprawiedliwe.
– Dokąd cię zesłano, kiedy zostałeś skazany za zdradę?
Tego nie przewidział. Spodziewał się, że zechce, żeby jej powiedział, jak
długo zamierzają tu trzymać, albo co robił, kiedy był poza dworem. Nie przyszłoby
mu do głowy, że może ją interesować jego przeszłość.
– Na wyspę w Indiach Zachodnich. Sprzedano mnie tam w niewolę. James
Barton mnie wykupił.
– Rozumiem – szepnęła. A Thomas miał wrażenie, że rzeczywiście rozumie,
że wie, co kryło się za tymi paroma słowami.
– Skazano cię, gdyż dopuściłeś się zdrady?
– Twój ojciec powiedział lordowi Cumberlandowi, że mój brat i ja byliśmy
kurierami na usługach jakobickiej konspiracji.
Nie zaskoczyło jej to, nie pytała o nic więcej, ani nie zaprzeczała.
Powiedziała jedynie:
– To dlatego chciałeś zranić Asha, wpychając Rhiannon w ramiona innego.
Żałował, że o tym wiedziała. To był zły uczynek, który go kompromitował.
– Dla Carra to by nie miało znaczenia – powiedziała. – Pomyliłeś się, sądząc,
że dba o swoich synów.
– Nie chciałem wtedy zranić Carra. Chciałem zranić któregoś z Merricków –
wyznał, a potem zaraz próbował podnieść ją na duchu. –Ale już nie chcę.
Przysięgam.
Podniósł dłoń do góry i wyciągnął ją ponad stołem, wyraźnie prosząc, aby
okazała mu zaufanie. Nie opuściła wzroku. Ich oczy spotkały się. Minęła długa
chwila. Potem, tak nieśmiało, jak światło poranka przegania mrok nocy, wsunęła
swoją dłoń w jego rękę.
18
– …po miesiącu Kay uznał wyraźnie, że ma dosyć, bo podniósł się nagle,
spojrzał na mnie ze złością i oznajmił nauczycielowi: „Skoro ona zna wszystkie
odpowiedzi, dlaczego nie zrobi zadania?”
Thomas się roześmiał. Stanęli pod krzewem głogu. Słońce przeświecające
przez delikatne listowie rzucało drżącą mozaikę światła i cienia na zwróconą ku
górze twarz Fii.
– I zrobiłaś? – zapytał.
Fia rzuciła mu figlarne spojrzenie. Przed miesiącem pewnie odebrałby je
inaczej, ale tyle czasu spędzali razem, że nauczył się rozróżniać subtelności wyrazu
jej twarzy.
To przypominało spoglądanie na głęboką wodę ponad krawędzią łódki.
Należało spojrzeć poza odbity w wodzie obraz nieba, żeby dojrzeć wspaniałości
ukryte pod powierzchnią. Niezwykle wciągające zajęcie. Przyglądanie się Fii
sprawiało mu przyjemność.
– Zrobiłaś? – dopytywał się, zyskując przelotny, nieśmiały uśmiech.
Oparła się plecami o drzewo i skrzyżowała ramiona.
– Nie. Pan Elton zaczął udzielać mi prywatnych lekcji i dzięki temu
przestałam przeszkadzać Kayowi rozpaczliwie niemądrymi pytaniami. Oboje na
tym zyskaliśmy. Kay – powiedziała tonem zwierzenia – jest, wiesz, dosyć ambitny.
– Na jego pytające spojrzenie, kiwnęła poważnie głową. – I tak bardzo się cieszy,
kiedy jest górą.
Najmilsza! Z trudem udało mu się powstrzymać i nie powiedzieć jej, że Kay
myślał o niej niemal dokładnie to samo, wtedy nie uwierzył chłopcu, teraz zmienił
zdanie. Zdążył już uwierzyć w różne rzeczy, których przedtem nawet nie brałby
pod uwagę.
– Czy twój… czy w dzieciństwie nie miałaś guwernerów? – Na mocy
milczącego porozumienia wykluczyli słowo „Carr ze swojego słownika, podobnie
jak „James Barton”. – A może nie chodziłaś zbyt pilnie na lekcje? – zapytał
żartobliwie.
Fia uwielbiała, kiedy to robił. Jej oczy rozbłyskiwały przy najmniejszym
żarcie… tak, jak teraz.
– Nie mieliśmy żadnych nauczycieli – odparła swobodnie. – Chociaż wydaje
mi się, że Ashowi udzielał czasem lekcji miejscowy proboszcz. A Raine był w
Eton, potem go wyrzucono.
– Ciebie jednak nie kształcono.
Jej szyja zaróżowiła się leciutko. Gdyby nie przyglądał jej się tak pilnie, nie
zwróciłby na to uwagi.
– Nauczyłam się pisać i czytać, chociaż nie tego, co mam czytać. Pamiętaj,
że przygotowywano mnie do innej roli. – Starannie dobierała słowa. – Kiedy
przyjechałam do Bramble House, byłam mądrzejsza niż kobiety trzy razy starsze
ode mnie, ale także nie umiałam nic. Pamiętam, jak podsłuchiwałam lekcję Kaya
jednego z pierwszych dni. Nie mogłam pojąć ogromu tego, czego nie wiem. I
postanowiłam się tego nauczyć – dodała cicho. Spojrzała na niego z iskierką
wesołości w oczach. – A zanim coś powiesz – wiem, że jak dotąd nie całkiem mi
się powiodło.
Tak rzeczywiście było. Raz po raz w trakcie ich rozmów mówił coś, co
sprawiało, że mu przerywała. Prosiła, żeby powtórzył, co powiedział, i z uporem i
zręcznością zaprawionego w dysputach adwokata wypytywała go, dopóki nie
wyczerpała się jego wiedza na dany temat. Luki w jej wykształceniu były ogromne
i nieprzewidywalne, a głód wiedzy niezmierzony.
– Jestem dżentelmenem, nigdy nie wytknąłbym damie jej wad.
Opuściła ręce.
– Tak – powiedziała, robiąc krok w jego stronę – jesteś dżentelmenem.
Uśmiechnął się i zanim zdał sobie sprawę, co robi, podniósł jej warkocz i
przełożył jej na plecy. Nagrzany słońcem był jedwabisty i ciepły.
– Jesteś rozczarowana? – zapytał.
W odpowiedzi zwróciła głowę tak, jakby chciała poczuć dotknięcie jego
palców na policzku. Musiał to sobie wyobrazić. Zaczął nadawać jej gestom
znaczenia, które brały się z jego własnego pragnienia.
Pragnienie. Co za nędzne określenie dla tego uczucia. Pochylił się ku niej
lekko, w nadziei, że podniesie głowę. Nie podniosła.
– Czy wiesz, co oznacza słowo „platoniczny”? – zapytał.
Zamyśliła się.
– Sądzę, że jest to rodzaj… afektu, opisany przez greckiego filozofa, Platona.
– Właśnie. A jakiego rodzaju to afekt?
Ich spojrzenia spotkały się; niezmącony błękit jej oczu zaczął zasnuwać się
cieniem.
– To głęboka przyjaźń.
Nigdy by nie przypuszczał, że mogłaby widzieć w nim przyjaciela… nie był
nawet pewien, czy chciałby tego. To mogłoby wykluczyć co innego. Jednak
smutek w jej lśniących oczach uświadomił mu natychmiast, jak żałośnie śmieszne
byłoby mniemać, że istnieje między nimi jakikolwiek związek – a zwłaszcza „coś
innego”.
Uprowadził ją, na Boga żywego! Trzymał ją tutaj, aby nie mogła zaszkodzić
jego najlepszemu przyjacielowi. Takie, w każdym razie, miał kiedyś zamiary. Nie
był już pewien ani tego, co robi, ani dlaczego ją więzi. Wiedział tylko, że teraz nie
miało to już wiele wspólnego z Jamesem Bartonem.
Ona zaś, ze swej strony, robiła dobrą minę do złej gry. Powinien być
wdzięczny, że odkąd zjedli razem obiad w kuchni przed tygodniem, ani razu nie
wspomniała o zamiarze uwiedzenia go, ani też nie zachowała się prowokująco.
A może żałował.
Zamiast tego zaczął… zaczął… zabiegać o jej względy. Tak. Próbował
skłonić ją do uśmiechu, sprawić, żeby się śmiała, mówiła, nie zastanawiając się
wpierw, co powiedzieć. Wciąż stała, czekając cierpliwie na… na co?
Odpowiedź narzucała się w sposób boleśnie oczywisty – żeby podjęli spacer.
– Czy coś się stało? – zapytała.
Raz jeszcze jego poczucie humoru uratowało sytuację.
– Wybacz – powiedział, odzyskując panowanie nad sobą. – Musiałem
połknąć muchę.
– Wszystko jest dobrze, mam nadzieję? – zapytała niewinnie.
– Wszystko dobrze.
– Może chciałbyś wrócić do dworu?
– Nie. Chodźmy dalej, proszę. – Podał jej ramię; po krótkiej chwili wahania
przyjęła je i zaczęła iść u jego boku.
– Mówisz z miłością o swoich pasierbach. Wiele razy wspominałaś Kaya.
Miał wrażenie, że powrót do tak zwykłego tematu sprawił jej ulgę.
– Tak, bardzo go lubię.
– Opowiedz mi o nim.
Jak zwykle, kiedy pytał o coś osobistego, unosiła lekko brodę, jakby zbierała
siły. Czy zdradzi jej zaufanie? Ile z tego wykorzysta przeciwko niej? Takie pytania
mogła sobie zadawać. Wiedział, ponieważ sam miał podobne wątpliwości, kiedy
ona pytała go o coś takiego. Jednak nie wykręcała się od odpowiedzi. On także nie.
Niebezpieczne to były rozmowy, uderzające do głowy; oboje tak bardzo
chcieli wierzyć sobie nawzajem, że tłumili podejrzenia, których żadne nie było w
stanie się pozbyć. I dopiero niedawno
Thomas zdał sobie sprawę z nieoczekiwanej konsekwencji tych rozmów:
działały niezwykle podniecająco.
Zaczął teraz podejrzewać, że nie bez powodu w języku biblijnym związek
cielesny nazywano „wiedzą”.
– Nigdy sobie nie wybaczę, że Pip został ranny – powiedziała, zamiast
odpowiedzieć na pytanie o Kaya. Zauważył, że spokój w jej głosie często przeczył
targającym nią, głębokim uczuciom.
Już jej nie winił z powodu Pipa. Wiele zrozumiał od tamtej pory. Częściowo
od niej, częściowo sam – dowiedział się tego, o czym wzdragała się powiedzieć.
Fię ujęła szczera, chłopięca wesołość chłopca. Nie snując żadnej intrygi,
traktowała Pipa tak, jak jedynego innego chłopca, którego znała, chłopca, który nie
interesował się nią z powodu jej urody, swojego pasierba, Kaya. Nie przewidziała,
że Pip pomyli jej serdeczność z czymś innym. A kiedy to odkryła, było za późno.
– Przykro mi – powiedział.
Nie zapytała, dlaczego, ale lekko zacisnęła palce na jego rękawie. Szli przez
chwilę w milczeniu. W powietrzu unosił się zapach mokrego krzemienia i
sosnowego igliwia, po których stąpali.
– Czy Kayowi brak ojca? – zapytał.
– Gregory'ego? Trochę, ale Gregory mało z nami przebywał.
– A czy tobie brakuje męża? – Nie miał pojęcia, dlaczego o to zapytał.
Zatrzymała się nagle i przyglądała mu się, długo, zanim odpowiedziała:
– Gregory MacFarlane był głupim człowiekiem, którego ambicją było
przyjaźnienie się z wszelkiego rodzaju hultajami i utracjuszami. Traktował swoje
dzieci z dobrotliwą obojętnością, a mnie z niepokojącą tolerancją, to znaczy lepiej,
niż większość rodziców odnosi się do swoich dzieci i dużo lepiej, niż się
spodziewałam. Ani go nie kochałam, ani nie nienawidziłam, ani nie szanowałam,
ani nim nie gardziłam, co uczyniło nasze małżeństwo wyjątkowo obojętnym.
– Dlaczego go poślubiłaś? – To nie było uczciwe; mogła nawet nie wiedzieć,
dlaczego Carr wydał ją za MacFarlane'a.
– Wyszłam za niego z powodu domu – powiedziała, idąc dalej.
– Z pewnością musiało się za tym kryć coś więcej – nalegał, zrównując się z
nią i kładąc jej rękę na ramieniu. – Carr nie potrzebowałby domu na szkockiej
nizinie.
– Carr? – powtórzyła. – Co Carr ma z tym wspólnego?
– Uznałem, że… namówił cię, żebyś wyszła za MacFarlane'a.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Patrzył na nią, zmieszany
– Ponieważ – powiedział łagodnie – jak sama przyznałaś, Carr od dziecka
przygotowywał cię…
– Do diabła z Carrem – szepnęła nagle gniewnie. – Do diabła z planami
Carra. Poślubiłam MacFarlane'a, żeby uciec przed Carrem, jego intrygami i
knowaniami. Sądziłam, że po śmierci MacFarlane'a nikt już nie będzie mnie
traktował jak marionetkę, nikt nie będzie mną kierował. Myślałam, że będę
niezależna.
– Jak mogłaś tak myśleć? – zapytał. – MacFarlane miał przecież syna…
– Nie wiedziałam, że MacFarlane ma dzieci, kiedy za niego wychodziłam –
powiedziała napiętym głosem. Po chwili jej twarz złagodniała. – Naprawdę.
Jej złość nie miała sensu. Skoro nienawidziła Carra, dlaczego tak często
przebywała w jego towarzystwie? Carr pokazywał się z Fią, niczym handlarz
końmi, który zachwala rasową klacz. Skrzywił się, to porównanie wydało mu się
nagle trafniejsze, niż być powinno.
Myśli idącej obok Fii pobiegły ku przyjemniejszym rzeczom. Kay i Cora.
Miała do męża żal z ich powodu przez pierwsze tygodnie spędzone w Bramble
House. Ale żal się rozwiał, a pustkę po nim z zadziwiającą szybkością wypełniło
coś innego, jakieś nieznane dotąd uczucie. Długo usiłowała znaleźć dla niego
nazwę, zdumiona, że mogło zagościć w jej twardym sercu.
Tak, kochała Gunnę i darzyła późno zrodzonym uczuciem swoich braci, ale
to, że pokochała dwoje szkockich dzieciaków! Niewiarygodne.
Jak mocno je pokochała, dowiedziała się dopiero, kiedy umarł Gregory i
pojawił się Carr. Zrobiłaby wszystko, żeby je chronić. Zerknęła z ukosa na
Thomasa – przyglądał się jej z zamyśloną, podejrzliwą miną.
Natychmiast przestała myśleć o Kayu, Córze i Carrze. Nie mogła znieść tego
wyrazu jego twarzy. Minęła go szybko. Jakie znaczenie miały dla niego powody,
dla których wyszła za mąż? Inne kobiety wychodziły za mąż dla majątku albo
pozycji. W gruncie rzeczy tak postępowała większość. Dlaczego zatem to
wyznanie zrobiło na nim tak złe wrażenie?
Zagryzła wargę, czekając w napięciu na odgłos jego kroków. Cisza. Stał tam,
gdzie go zostawiła. Obejrzała się niepewnie, patrzył na nią zdziwiony.
Czyżby się myliła? Czy na jego twarzy nie malował się niesmak i nieufność?
Nigdy przedtem odgadnięcie męskich uczuć nie sprawiało jej takiego kłopotu. Te
uczucia zazwyczaj nie budziły wątpliwości, bo były dość prymitywne. Nietrudno
było je odgadnąć.
Takie uczucia żywił do niej również Thomas, to jasne. Ona jednak chciała
być czymś więcej niż przedmiotem lubieżnych męskich fantazji. Chociaż być
przedmiotem lubieżnych fantazji Thomasa… Przełknęła ślinę.
Czasami w nocy myślała o nim tak, jak mężczyźni myśleli o niej – w
każdym razie dość często szeptali jej o tym do ucha. Jej ciało wyginało się ku
upragnionemu kochankowi. Czuła mrowienie na piersi i udach, dręczyło ją nigdy
dotąd niezaspokojone pragnienie – pragnienie, które zaledwie sobie uświadamiała.
Potrzebę tę zaspokoić mógł Thomas. Gdyby by tylko zechciał.
Boże, o czym ona myślała? Jej myśli, uczucia, powody, dla których
pozwoliła się porwać – wszystko to tworzyło zamęt w jej głowie. Nic nie wyszło
tak, jak planowała. Choćby nie wiadomo jak broniła się przed tą myślą – zadurzyła
się w Thomasie McClairenie. Jak młoda dziewczyna! I nie miała pojęcia, co z tym
zrobić.
Poczuła dotyk jego ręki na ramieniu. Thomas stał obok, patrząc na nią
uważnie.
– Co takiego? – zapytała zduszonym szeptem.
– Tak bardzo kochasz Bramble House? Taki jest ważny dla ciebie?
– Kocham? – powtórzyła zmieszana. Jej świat przechylił się niebezpiecznie
na bok i wirował jak szalony. – Nie wiem. To Rumieniec Ladacznicy był moim
domem. Wiedziałam, że nigdy nie będzie mój, że nigdy nie zdołam…
– Nie zdołasz czego? – zapytał, badając jej twarz.
– Przywrócić mu dawnej świetności. Zawsze myślałam o zamku jako o
królowej na wygnaniu, która musi ukrywać swoje królewskie pochodzenie pod
szatą kurtyzany.
– Tak – szepnął. Przełknął ślinę, czuł ściskanie w gardle.
Fię ogarnęła fala tęsknoty. Nie spuszczał wzroku z jej ust, jego usta były
lekko otwarte. Co by się stało, gdyby przysunęła się bliżej? Co by zrobił? A jeśli
nic?
Zmusiła się, żeby oderwać od niego oczy i podjąć rozmowę.
– Znalazłam sztychy przedstawiające zamek, zanim wszedł w posiadanie
Carra. Był jak z bajki. Ale może sprawił to tylko talent rysowników. –
Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Udawałam przed sobą, że jestem Lizabet,
pierwszą panią zamku, która czeka na Dougala, żeby wrócił i przywrócił ład i
porządek.
– Dougala McClairena?
– Tak – przyznała. Chciała znowu dotknąć jego twarzy, tak jak na balu
maskowym. Teraz nie był tak gładko ogolony; jego skóra byłaby inna pod jej
palcami. – Kiedy podrosłam, zrozumiałam, że nie jestem Lizabet, a Dougal nie
przybędzie. Tak więc znalazłam inne miejsce, które nazwałam domem.
– I innego Dougala? – zapytał.
– Nie – odparła z mocą. – Już wtedy byłam mądrzejsza.
– Znalazłaś dom w Bramble House.
– Znalazłam miejsce w Bramble House – sprostowała. – Ale to nigdy nie
będzie Rumieniec Ladacznicy.
Wahał się przez chwilę, po czym zapytał:
– Czy chciałabyś go zobaczyć?
– Co?
– Zamek.
– Tam nie ma nic do zobaczenia. Carr mówił, że wszystko spłonęło.
– Nie wszystko. – Chwycił ją za rękę. – Chodź ze mną.
19
W powietrzu czuło się ciepłą, południową bryzę. Jadący obok Fii Thomas
nie był w stanie zrozumieć porywu, który kazał mu ją tam sprowadzić. Nigdy nie
myślał o tym, by pokazać jej zamek, ale też nigdy nie przyszło mu do głowy, że
zamek coś dla niej znaczył.
Przez ostatnie dni zdążyli się zaprzyjaźnić, teraz wrócili do punktu wyjścia.
Podczas trwającej kilka godzin jazdy ledwie odzywali się do siebie, unikając
patrzenia sobie w oczy. W miarę jednak, jak zbliżali się do wybrzeża i Fia zaczęła
rozpoznawać okolicę, odprężyła się i jej nieśmiałość ustąpiła ciekawości.
Zmieszanie Thomasa również zniknęło; śledził zapamiętale wszelkie oznaki
radości na jej ślicznej twarzy.
Przypominało to obserwowanie wirtuoza, który na skrzypcach gra zawiłą,
choć z pozoru prostą kantatę. Trzeba zwracać uwagę na subtelności. Wiedział, że
lubi zapach morza, bo oddychała głęboko raz po raz. Jej spojrzenie upewniło go, że
przedkłada jarzębinę nad głóg. Zające stanowiły widocznie plagę warzywnika w
Bramble House, czego dowiodło nieznaczne zaciśnięcie warg, kiedy szarak
przemknął ścieżką przed nimi.
Byli już blisko. Przebyli zagajnik sosnowy i wjechali na krzemienną skałę.
Pod nimi rozciągało się wzburzone morze, Wyspa McClairenów i Rumieniec
Dziewicy.
Zachodzące słońce opuszczało niebo w pełnym splendorze. Fiolety i róże,
szkarłaty i pąsy zabarwiły horyzont, spowijając mury zamku miękkim,
fosforyzującym światłem. Ze wzniesienia Rumieniec Dziewicy wyglądał jak
nieukończony zamek z bajki.
U jego podstawy powoli poruszały się maleńkie figurki – robotnicy
opuszczali niechętnie plac budowy, jakby rozżaleni, że muszą spać i jeść,
porzucając swoje dzieło. Jako że zamek odbudowywano pieczołowicie i z miłością,
nie po to, by przywrócić mu dziwaczny wygląd z czasów Carra, ale wcześniejszą
urodę i godność.
– Odbudowujesz go – szepnęła Fia. Skinął głową, zajęty widowiskiem w
dole.
– Tak – powiedział cicho. – Taki, jaki miał być… tylko lepszy.
– Ale dlaczego? – zapytała zdumiona. – Rumieniec Ladacznicy…
– Rumieniec Dziewicy – poprawił ją. – To był Rumieniec Ladacznicy, kiedy
twój ojciec władał zamkiem, ale teraz należy do mnie i pozostanie Rumieńcem
Dziewicy, dopóki będzie istnieć albo dopóki nie umrze ostatni McClairen. –
Spojrzał na nią kątem oka, zarazem smutny i pełen triumfu. – Jeśli taki człowiek,
jak Carr, nie może nas wybić, kto zdoła to zrobić?
– Ale jak tego dokonałeś? – zapytała Fia, chłonąc wzrokiem widok w dole.
Północne skrzydło ukończono i praca przeniosła się na krótką część środkową. To,
co zostało z fasady, zasłaniało ciężkie, drewniane rusztowanie.
– Carr nie chciał zamku po pożarze – powiedział Thomas. – Ja chciałem, a
on nie wzdragał się przed sprzedaniem go mnie – albo raczej mojemu agentowi.
Fia otworzyła szeroko oczy. Carr nigdy jej o tym nie powiedział. Sprzedał
dom, nie mówiąc ani słowa. Zadrżała mimowolnie, zdumiona, że zostało w niej
jeszcze coś, co bezwzględność Carra mogła zranić.
Tak było lepiej. Thomas dokonał tego, o czym zawsze marzyła – uzdrowił
Rumieniec Dziewicy, zrywając z niego nędzne ozdóbki i odsłaniając dumne,
dawne oblicze budowli. Nie mogło być lepiej. Jak bardzo chciałaby zobaczyć
spełnienie swoich marzeń!
Thomas delikatnie uniósł jej brodę do góry. Podprowadził do niej swojego
konia.
– Płaczesz?
– Nie.
– Zatem widocznie odblask słońca na falach razi cię w oczy – powiedział,
podsuwając jej wymówkę, po rycersku uszanowawszy jej smutek.
– Tak – odparła.
Uśmiechnął się, patrząc na nią z czułością; przesunął kciukiem po jej
wardze. Instynktownie chwyciła jego rękę. Spojrzał niepewnie. Zawahała się, po
czym odwróciła jego dłoń i dotknęła ustami.
Zacisnął boleśnie rękę na jej nadgarstku. Gdyby zobaczyła ślad litości w jego
oczach, straciłaby panowanie nad sobą. Zamknęła więc oczy –jak tchórz – i
przyłożyła wierzch jego dłoni do policzka.
Wydał jakiś dźwięk. Przekleństwo? Modlitwa? Nie potrafiła powiedzieć.
Potem nagle gorący kłąb konia, na którym siedział Thomas, trącił ją w nogę i
końskie kopyta zatańczyły na ziemi. Jej koń uskoczył na bok. Thomas wyrwał
swoją rękę i przyciągnął ją do siebie.
Otworzyła gwałtownie oczy. Schylił się, ujmując ją pod kolanami i sadzając
sobie na kolanach, drugą ręką chwycił jej włosy i delikatnie odchylił głowę do tyłu.
Przez jedną krótką chwilę ich spojrzenia spotkały się, a potem zaczął ją
całować, całować tak, jakby nigdy nie miał przestać. To były głębokie pocałunki,
delikatne pocałunki, wilgotne, namiętne – takie, jakich nie znała. Jego głód zbudził
w niej uczucie podobne.
Splotła palce za jego głową, nie chcąc, żeby skończyły się te oszałamiające,
odbierające przytomność umysłu pocałunki.
Skończyły się, rzecz jasna. W końcu odsunął się i wzniósł twarz do nieba.
Wówczas zabrała się do szukania innych miejsc, które mogłaby zbadać.
Pocałowała jego silny, opalony kark. Był słony. Niezwykły. Thomas zadrżał.
Polizała jego szyję. Zadrżał silniej, ale nie opuścił głowy.
Była doświadczoną uwodzicielką, pozbawioną serca dziewką, której nie
sposób się oprzeć. Mężczyźni wszędzie, włącznie z tym tutaj, mówili to samo.
Dlaczego więc nie miałaby uwieść Thomasa McClairena na tyle, żeby dał jej
więcej pocałunków?
– Thomasie – szepnęła.
Spojrzał na nią z góry, nie dając jej dokończyć. Jego oczy błyszczały ledwie
hamowanym pożądaniem. Przejął ją strach.
– Czy to jakieś czary? – zapytał chrapliwie. – Tortura obmyślona w tej twojej
pokrętnej, małej główce? To nie jest potrzebne. Nie możesz sprawić, żebym
pragnął cię bardziej i uczynić to pragnienie mniej nieznośnym.
– Jesteś przecież większy, silniejszy ode mnie.
Spojrzał na nią smętnie.
– Przy tobie jestem słabszy niż jednodniowe kocię, pani. Pokonałaś mnie.
Nie mógłbym narzucać się tobie, tak samo, jak nie umiałbym pofrunąć.
– Nawet gdybym cię kusiła, drażniła się z tobą, prowadziła na milimetr od
tego, czego pragniesz? – Nie wiedziała, jaki diabelski odruch kazał jej to
powiedzieć.
Potrząsnął głową.
– Czy chcesz mojej krwi, Fio? Chętnie ją oddam, jeśli zaprzestaniesz swych
gierek i zostawisz mnie w spokoju.
– Nie mogę.
– Zatem nie ruszymy się stąd, bo ja nie mogę cię zostawić. – Uśmiechnął się
z bezgranicznym smutkiem.
Serce jej biło gwałtownie. Stała nad przepaścią.
– Czego chcesz? – zapytała cicho.
Odpowiedział natychmiast.
– Chcę, żebyś kazała mi zostać – oznajmił. – Ale kazała mi zostać, wiedząc,
że będę cię miał pod sobą.
Nie wspomniał słowem o miłości, ale ona była teraz kobietą, nie dziewczyną.
Jej łoże małżeńskie nie znało miłości. Wiedziała, co to miłość, bo doznała jej
braku. Nie musiał jej ubierać w słowa, żeby była prawdziwa.
– Proszę – zdołała wykrztusić – zostań.
Uśmiechnął się radośnie, z triumfem. Przerzucił nogę nad siodłem i zsunął
się na ziemię, nie wypuszczając jej z objęć.
Przeniósł ją przez szczyt wzgórza, tam, gdzie rosła gęsta, soczysta, słodko
pachnąca trawa, tuż przy sosnowym zagajniku. Dopiero wtedy ją puścił, zajmując
się teraz zdejmowaniem z niej spódnic, podczas gdy ona pośpiesznie rozsupływała
wstążki gorsetu, jakby spodziewała się, że lada chwila jakiś zegar wybije godzinę i
czar pryśnie.
Spódnice opadły; gorset został usunięty; pantofelki ześlizgnęły się ze stóp.
Thomas odstąpił do tyłu.
Fia spojrzała niepewnie, nagle zawstydzona i zmieszana. Dlaczego tak na nią
patrzył? To ona miała być ta tajemnicza, nie on!
– Czy położymy się… razem? – zapytała ku zaskoczeniu Thomasa.
Słowa brzmiały sztucznie, niepewnie, jakby nie potrafiła nazwać tego, czego
chciała od niego. Ramiona ściągnęła do tyłu, brodę uniosła z rozdzierającą serce
odwagą. Nie wiedziała jednak, co zrobić z rękami. Wisiały sztywno u jej boków z
dłońmi odwróconymi w nieświadomej prośbie. A jej ogromne oczy patrzyły z
gorączkową niecierpliwością i… strachem.
W jego głowie zrodziło się podejrzenie. Czy to możliwe?
– Fio – spytał – ilu miałaś kochanków?
Była słodka, taka bezradna. Zadrżała, stojąc przed nim w bieliźnie, z piersią
ledwie osłoniętą koronkami koszuli.
– Fio?
Wciągnęła głęboko powietrze; pierś zadrżała rozkosznie.
– Miałam męża – oświadczyła. – Ale nigdy nie miałam kochanka.
Dar, który mu ofiarowała, oszołomił go.
– Pozwól mi być twoim kochankiem, Fio.
– Chciałabym – odparła słabym głosem – ale wątpię, żebym była w stanie
chodzić.
Roześmiał się na to szczere wyznanie, zachwycony jej uczciwością. Chwycił
ją w ramiona – miękką, jedwabistą, gibką, elegancką i przestraszoną. Przytulił
twarz do jej szyi, przesunął wargami wzdłuż obojczyka i polizał zagłębienie u
nasady szyi.
Potem opadł na kolana, wysuwając spod niej ramiona i zdejmując kubrak,
tak żeby miała się na czym położyć.
– Boże, uwielbiam twoje włosy – szepnął, podnosząc garść jedwabistej masy
i pozwalając jej ześlizgnąć się po swojej ręce. Chciał, żeby to trwało. Chciał się z
nią bawić, dotykać jej i być przez nią dotykanym.
– Co się stało? – zapytała, wyczuwając jego drżenie.
– Nic – zapewnił; pożądanie plątało mu język. – Chcę ciebie. Chcę ciebie i
jest mi ciężko po prostu… cię nie wziąć.
Jego szorstkość wywołała rumieniec na jej twarzy i szyi. Ujął jej twarz w
dłonie i pochylił się nad nią, zdumiony tym, jaka jest mała i delikatna.
– Nie zrobię tego.
– Ale ja tego pragnę.
To wyznanie nie było już nieśmiałe; uwierzyła w ogrom jego pragnienia.
Dobry Boże, co w tym dziwnego, pomyślał niewesoło. Jego ciało zdradzało go w
sposób mało subtelny.
Podniósł jej halki, odsłaniając nogi wciąż odziane w drogie, jedwabne
pończochy. Usiadł, ujął ją za kostki i ułożył jej nogi na swoich kolanach.
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
Uśmiechnął się do niej łobuzersko.
– Masz piękne nogi, lady Fio. Najpiękniejsza para nóg, jakie widziałem.
Jej oczy zalśniły, wydała leciutki okrzyk zdumienia i zachwytu. Jak bardzo
Fia lubiła żarty!
– Aż żal je zakrywać – powiedział. – Po co to robić?
– Może pod tymi pończochami są brzydkie wrzody – powiedziała, lekko
dysząc, z nogami na kolanach Thomasa.
– Myślę, że kłamiesz, lady Fio – odparł Thomas ujmującym tonem. – Sądzę,
że twoje nogi są bez skazy, tak jak reszta twojego ciała, i zamierzam to sprawdzić.
Nadal patrząc jej w oczy, chwycił jej kolano jedną ręką, a drugą rozluźnił
powoli podwiązkę ze wstążki. Przesunął palcami po wrażliwej skórze pod
kolanem. Zadrżała. Drapieżny uśmiech Thomasa stał się jeszcze gorętszy.
Powoli zsunął jedwabną pończochę, wodząc leniwie palcem wzdłuż jej
łydki. Oczy mu płonęły. Ten uśmiech mówił: „a teraz cię zjem”.
– Jaką mam ci wyznaczyć karę, jeśli ta noga okaże się tak samo bez skazy,
jak cała reszta? – zapytał.
Nie mogła wydobyć głosu. Oddychała z trudem. Podniosła się na łokciach,
żeby zobaczyć ciemne, silne palce na swoich udach. Ten widok był niesłychanie
zmysłowy.
– I co? – Jego oczy pociemniały. – Jest doskonała.
– Muszą być na drugiej nodze.
Uśmiechnął się z niedowierzaniem, ale ujął drugą nogę i jednym palcem
rozwiązał podwiązkę. Pogładził dłonią tył jej łydki, przesunął ją powoli ponad
kolano. Jeszcze wyżej. I wyżej. Przymknęła oczy i zadrżała. Jego dłoń
powędrowała jeszcze wyżej, do szczytu jej ud. Głowa zatoczyła się między
ramionami. Nie dość tego. Czuła to, już… O, tak! Otoczył dłonią jej pośladki.
Oddychała szybko, zamknąwszy oczy, żeby lepiej się skupić na jego dotyku,
cieple i wielkości dłoni, szorstkości stwardniałych od pracy palców.
– Połóż się.
Głos odezwał się bardzo blisko. Objął jej plecy długim, silnym ramieniem,
pomagając się ułożyć.
– Połóż się, Fio, moja miłości.
Fio, moja miłości. Ile dziewcząt legło z szeroko rozłożonymi nogami na
dźwięk podobnych słów? Ponaglał ją delikatnie, ze słodką niecierpliwością. Jej
ciało zwiotczało, gorące i jednocześnie napięte. Połóż się, Fio, moja miłości.
Otoczył ręką jej pośladki, przesuwając palce coraz niżej, między jej
omdlałymi udami, aż pogładził mały czarny trójkąt między jej nogami. Drgnęła
zaskoczona.
Znów pogładził wzgórek u dołu brzucha, tym razem mocniej i dłużej, kreślił
palcem wskazującym zawiłe wzory najpierw na jego krawędzi, a potem coraz niżej,
aż opuszek palca zaczął pieścić najbardziej czułe miejsce, podążając płynnie i
delikatnie do małego celu.
Wielki Boże! Chwyciła go za ramiona, bojąc się, że zmiecie ją fala doznań.
Trzymał ją wolną ręką, drugą odprawiając jednocześnie swoje porażające czary,
szepcząc niezrozumiałe słowa, które brzmiały zarazem jak błaganie i zachęta.
– Tak Tak – odparła bez tchu, zawierając w tym jednym słowie zgodę i
ponaglenie. – Tak.
Uniosła instynktownie biodra, szukając go. Jedno kolano osunęła na ziemię,
otwierając się całkiem na jego pieszczoty.
– Spokojnie, Fio.
Palec wszedł w nią.
Wygięła się do góry jak napięty łuk, wbijając w niego paznokcie. Nie
wiedziała. Słyszała o tym, ale nigdy tego nie doznała, uważając się za jedną z tych
szczęśliwych kobiet, które nie są wydane na łaskę cielesnego pożądania. Głupia!
Palec poruszał się coraz głębiej. W głowie jej wirowało, ziemia obracała się
w szaleńczym tempie. Podniosła powieki, szukając Thomasa. Szaroniebieskie oczy
przylgnęły do jej twarzy; warstewka potu sprawiała, że jego skóra lśniła jak
naoliwiony brąz.
Zrozumiała. Pragnął jej całej. Chciał więcej niż to. Ona także. Pragnęła, aby
wypełnił ją głęboko.
– Proszę – szepnęła.
– Tak? – zapytał ochryple. – Powiedz mi, czego pragniesz?
– Ciebie.
Stoczył się z niej; z rękami na zapięciu bryczesów. Złapała go za nadgarstek.
– Chcę ciebie we mnie i chcę… żebyś był nagi.
Czekała wstrzymuje oddech, przerażona własną śmiałością. Czy uzna ją za
tanią, wyuzdaną…
Jednym zręcznym ruchem podniósł się i ściągnął koszulę. Odrzucił ją
niedbale na bok, zrzucił buty, a potem szybko rozpiął spodnie.
Był taki męski. Ciemne włosy porastające jego szeroką pierś zwężały się
klinem w stronę brzucha. Ramiona z wyraźnie zarysowanymi mięśniami były
mocne i szczupłe, skóra gładka i czysta.
Odwrócił się trochę i zsunął spodnie. Jego pośladki były równie twarde i
wyraźnie zarysowane jak reszta ciała, biodra wąskie, nogi długie. Przeniosła wzrok
na jego twarz.
Wpatrywał się w nią ze skupioną, pełną napięcia uwagą, jakby zamierzał ją
połknąć, albo pochłonąć w jakiś inny sposób. Wysunął się z bryczesów i zrzucił
bieliznę.
Powiodła oczami w dół płaskiego brzucha. Thomas podążył za jej wzrokiem
do miejsca, gdzie jego członek wzniósł się dumnie, gruby i wielki. Nagły niepokój
walczył teraz z jej pożądaniem. Uśmiechnął się lekko, ukazując ten swój czarujący
dołek w policzku. Ten uśmiech był bardzo pewny siebie.
– Nie zrobię ci krzywdy.
– Wiem.
Mówił prawdę. Nie uczyni jej żadnej krzywdy, chyba że zostawi ją tak, jak
teraz, na krawędzi jakiegoś tajemniczego, kobiecego przeżycia, którego istnienia
nawet nie podejrzewała, a w tej chwili nade wszystko pragnęła poznać.
Ukląkł obok niej i delikatnie rozsunął brzegi koronkowej koszuli.
– Piękne.
Nigdy nie rozumiała męskiej fascynacji piersiami, teraz jednak była z niej
zadowolona. Zadowolona, że Thomas zachwyca się nią tak otwarcie, z taką
miłością. Sprawił, że poczuła się niezwykle kobieca, dziwnie bezradna, a jednak
pełna mocy.
Wiedziała, że jest piękna, ale nigdy nie czuła się piękna, dopóki Thomas
McClairen jej tak nie nazwał.
Pochylił głowę i dotknął wargami jej sutka. Całował go, pieścił językiem,
ssał w ciepłym wnętrzu ust, robił… cudowne, podniecające rzeczy, toczył między
wargami jedwabistą delikatną słodycz, póki nie zwilgotniała, pocierał nosem jej
pierś, poświęcając uwagę obu piersiom.
Mruczała z rozkoszy, i chwytając obiema rękami jego jedwabiste włosy,
przyciągała do siebie ciemną głowę.
Wbiła pięty w ziemię, unosząc biodra, żądając, błagając, szukając tego,
czego pragnęła.
Jego.
W niej.
W końcu ręka Thomasa ześlizgnęła się na jej biodro. Popchnął ją delikatnie
na ziemię i przełożył przez nią ciężką nogę. A ona poczuła spragniony, ciepły i
twardy jak stal członek tuż przy sobie.
Pocałował ją w usta, pieszcząc jej wargi swoimi, tak jak poprzednio.
Wiedziała teraz, czego chce. Otworzyła usta, przeczesując palcami gęstwinę jego
włosów, po czym przesunęła dłońmi wzdłuż jego pleców, zachwycając się mocą
jego mięśni i gładkością skóry. A przez ten czas on całował ją głęboko i mocno.
Podciągnął biodra, układając się na niej. Jego ciało było twarde i władcze, jej
– miękkie i oddane. Wsunął dłoń między nich. Ujął swój twardy miecz i powoli,
delikatnie wsunął go między jej dwie śliskie fałdy. Krzyknęła, a on upajał się tym
dźwiękiem, przysuwając się bliżej, głębiej, aż…
– Fio – szepnął, wsuwając się w nią gwałtownym, lecz opanowanym ruchem.
Zadrżała. Przerwał pocałunek, przesunął ustami po jej policzku i oparł czoło na
ziemi obok niej.
– Usiłuję nad tym zapanować – szepnął w napięciu. – Błagam, pomóż mi.
Nie ruszaj się.
Otworzyła szeroko oczy. Nie ruszać się? Skoro on jest w niej, czuje, jak leży
na niej?
Niemożliwe!
Zakołysała biodrami. Jego miecz w odpowiedzi wycofał się z niej
gwałtownie. O tak! Jeszcze. Jeszcze. Wysunął się z niej, potem powoli znów w nią
wszedł. A ona towarzyszyła tym ruchom, pragnąc ich więcej.
– Nie, poczekaj – szepnął ochryple. Wysunął się z niej z powolnym
westchnieniem rozkoszy. – Teraz, chodź do mnie, kochana.
Wszedł w nią gwałtownie, gdy uniosła biodra. Krzyk odkrywcy wyrwał się z
jej ust.
– Jeszcze.
I jeszcze. Z każdym ruchem uczyła się odwiecznego rytuału. Przeżywała to
każdym włókienkiem ciała. Jego pchnięcia były coraz głębsze i mocniejsze.
– Tak – zaszlochała. – Proszę. – Bo było jeszcze o co prosić. Pozostała jakaś
obietnica do spełnienia.
Twarde mięśnie na jego piersi, poprzecinane sznurami żył, napięły się. Skóra
poczerwieniała z wysiłku.
Zamknęła oczy. Na atłasowej czerni zapalały się iskry. Rozkosz owładnęła
nią tak intensywna, jak ból. Westchnęła, gdy twarde jak skała ciało poruszało się
nad nią, w niej, razem z nią.
Zatraciła się, instynkt przezwyciężył obawę przed niebezpieczeństwem.
– Proszę, Thomasie! Proszę!
Otoczył ją ramionami, uniósł do góry. Przytulił usta do jej szyi delikatnie,
jakby na przekór twardym pchnięciom.
– Chodź, Fio – mruknął. – Chodź.
Ogarnęło ją ciepło, coraz bliżej i bliżej, póki wszystko nie stało się
pożądaniem.
– Teraz ty. Zrób to teraz.
Po tych słowach pożądanie wybuchło fajerwerkami rozkoszy, przetaczając
się przez jej ciało jak burza.
– Thomasie – szepnęła zdumiona. – Thomasie!
Nie odpowiedział, nie był w stanie. Jej ciało dopasowało się do jego ciała,
przyjmując i odpowiadając na jego namiętność z równą pasją. Nie istniało nic poza
nimi dwojgiem, jej krzykiem, pięknem jej spełnienia.
Uda jej zesztywniały, palce wpiły się w jego ramiona. Krzyknęła ponownie.
Był to krzyk nasycenia, gdy głęboko zacisnęła się wokół niego.
Teraz on przeżył spełnienie. Położył dłonie przy jej bokach, uniósł wysoko
biodra i wszedł w nią do końca, wykrzykując swoją rozkosz ku niebu.
20
Fia dotknęła twarzy Thomasa, kładąc opuszki palców na jego ustach. Jej
oczy były przejrzyste, ale smutne, jak światło księżyca.
– Nie wiedziałam, że tak może być – powiedziała.
Odwrócił głowę i pocałował jej palce, wyczytując w jej uśmiechu żal i
rezygnację. Wiedział, co powie, zanim usłyszał słowa, a jednak każde z tych słów
było jak nóż wbity w jego serce.
– To się nie może powtórzyć.
– Nie?
– To… bolałoby jeszcze bardziej, gdy się skończy.
Chciał zaprzeczyć, zapytać, dlaczego ich miłość musi się skończyć.
Dlaczego coś, co było takie prawdziwe i doskonałe, ma się skończyć?
Uczciwość nie pozwoliła mu na to. Miała rację. Dostrzegła zrozumienie na
jego twarzy i zanim zdołał wyczytać coś więcej z jej myśli, schyliła głowę i
odwróciła się, zawiązując sznurowanie przy koszuli. Jej szyja wydawała się krucha
i delikatna.
Gdyby to był romans z bajki, zasnęliby w swoich objęciach i obudzili się,
czując na twarzach cień przelatujących łabędzi. Zaczęliby sobie szeptać słodkie
przysięgi i zaklęcia, wstaliby z łoża z pachnących traw i odjechali ku zachodowi
słońca.
Ale to nie była baśń.
Odwrócił głowę, przypominając sobie z goryczą, że nie istnieją niezależnie
od przeszłości, i od przyszłości. To, co robili, było ważne nie tylko dla nich, ale i
dla innych. Wystarczyło spojrzeć na wschód, w stronę Wyspy McClairenów i
ludzi, których tutaj sprowadził, żeby zrozumieć, jak mało czasu może poświęcić
własnemu bólowi, nawet jeśli rana wydawała się śmiertelna.
Nawet, gdyby było inaczej… Nadal na tej ziemi był wyjęty spod prawa.
Wkrótce będzie musiał uchodzić z Anglii, prawdopodobnie na zawsze, jeśli mu
życie miłe.
A Fia? Fia nadal była córką Carra i tydzień miłej rozmowy czy parę chwil
namiętności tego nie zmienią. Znał Fię na tyle dobrze, żeby powierzyć jej własne
życie, ale nie dość dobrze, by powierzyć jej życie innych ludzi. Ale to nie
umniejszało pragnienia.
Gdyby mieli się znowu kochać – bo więcej w tym, co zrobili razem, było
miłości niż zwykłego pożądania – „pragnienie” zamieniłoby się w niemożliwą do
zaspokojenia namiętność. Może na resztę życia.
Do licha, pomyślał. Jak na człowieka, który chciał usunąć z życia wszystko,
co wiązało się z Merrickami, narobił niezłego bałaganu.
Wciągnął buty i wstał. Chciał jej dotknąć, ale bał się, że wzbudzi pożądanie,
które tliło się tuż pod powierzchnią.
– Wkrótce będzie za ciemno, żeby wrócić do dworu, droga jest zbyt słabo
widoczna. Tę noc musimy spędzić w Rumieńcu Dziewicy.
Odwróciła się; jej niezwykle spokojna twarz przeczyła wyrazowi oczu.
– Nie martw się – powiedział. – Nie przeszkodzisz mi swoją obecnością. W
murach zamku niektóre pokoje są już gotowe, w paru z nich jest już kilka prostych
mebli. Będziesz spać w jednym, a ja w drugim. – Pod gwiazdami, pomyślał, ale
tego nie powiedział.
Nie śmiał pozostawać blisko tego, czego tak bardzo pragnął. Ostatecznie był
tylko mężczyzną.
Skinęła głową i poczekała, aż przyprowadził konie. Bardzo ostrożnie
podniósł ją i wsadził na siodło, po czym sam wskoczył na grzbiet swego konia.
Dróżka prowadziła do wąskiego, kamienistego przesmyku, który łączył ląd z
wyspą. Przeszli na drugą stronę, gdy mrok wieczoru przeszedł w ciemność nocy.
Nad ich głowami ptaki kołowały na tle nieba koloru indygo, a w trawie bzyczały
owady. Na odbudowanym tarasie migotało światło pochodni. Kilku kamieniarzy
nadal obrabiało kamienne bloki.
Fia rozpoznała w jednym z nich olbrzyma Jamiego, który powitał ich na
plaży. Podniósł głowę na odgłos końskich kopyt i, rozpoznawszy Thomasa, ruszył
w ich stronę.
– No tak… – Jamie wymówił te słowa powoli, wodząc wszystkowiedzącym
wzrokiem od Thomasa do Fii. – Najwyższy czas.
– Zamilcz, Jamie – powiedział Thomas z większą złością, niż na to
zasługiwały przyjazne, choć dwuznaczne słowa olbrzyma. – Każ komuś zająć się
końmi. Lady MacFarlane zostanie na noc.
Olbrzym otworzył usta, ale jedno spojrzenie na gniewną twarz Thomasa
przekonało go, że mądrzej będzie milczeć. Zawołał jednego z mężczyzn.
Thomas zsiadł z konia i nie czekając na przyzwolenie Fii, chwycił ją w pasie
i postawił na ziemi. Opuścił ręce i stanął, nie patrząc na nią.
Fia odczuła ból, ale nie gorycz czy żal. To nie niechęć kazała Thomasowi
odwrócić wzrok i dotykać jej tak beznamiętnie. Przeciwnie – sprawiało to
pożądanie, szaleńcze, beznadziejne, bolesne pożądanie. Wiedziała, ponieważ czuła
to samo.
Jadąc za nim, gdy schodzili z gór, wpatrywała się w proste plecy, szerokie
ramiona, w biodra, które poruszały się płynnie, dostosowując do rytmu końskiego
biegu. Nachodziły ją fale pożądania, budziły się świeże wspomnienia jego bioder
poruszających się przy jej ciele, szerokiej piersi, która ją okrywała, ramion, które ją
obejmowały.
To dobrze, że on tak jak i ona uświadomił sobie szaleństwo tej miłości.
Nigdy nie miała kochanka, bo tego nie chciała. Ale teraz, kiedy go już miała,
pragnęła czegoś więcej. Chciała Thomasa. Nie na parę godzin, ale na wszystkie
możliwe godziny i dni. Gdyby jednak uległa pokusie, nie zyskałaby niczego. Poza
śmiercią Thomasa.
Albowiem Carr, odkrywszy, co zrobiła, wydałby Thomasa władzom;
aresztowano by go i powieszono, a jego głowę zatknięto na palu. Nie mogłaby z
tym żyć.
Powinna być wdzięczna. Sześć lat temu porzuciła wszelkie fantazje na temat
Thomasa, a teraz, niezwykłym zrządzeniem losu, dane jej było zakosztować smaku
owych marzeń, które okazały się cudowniejsze niż wszystko, co zdołała sobie
wyobrazić. Powinna czuć wdzięczność za to, co zostało jej dane. Ale nie czuła,
chciała więcej, bo była chciwa i samolubna. Jak Carr.
W przeciwieństwie jednak do Carra, nie pozwoli, by rządziła nią chciwość.
Nie każe Thomasowi płacić za swoją zachłanność.
Zmusiła się, żeby rozejrzeć po okolicy i ogarnęło ją zdumienie, uwalniając
od bolesnych rozważań.
Ruszyła naprzód, wabiona widokiem, jaki się przed nią rozpościerał.
Oddychała z trudem. Odchyliła głowę do tyłu, nie zdając sobie sprawy, że
uśmiecha się, rozpoznając… Rumieniec Dziewicy.
– Powiadają – usłyszała obok szept Thomasa – że Dougal McClairen
zobaczył po raz pierwszy Lizabet McIntere w domu jej ojca, kiedy miała zaledwie
trzynaście lat. Dougal widział dziewczynę tylko raz, ale to wystarczyło. Opuścił
dom McIntere'a, wędząc, że stary łotr chce spowinowacić swoją rodzinę z
bogatszą, wydając Lizabet odpowiednio za mąż. To nie miało znaczenia dla
Dougala. Poprzysiągł, że ją dostanie. Przybył na wyspę i zbudował zamek nie do
zdobycia. To mu zabrało cztery lata, a kiedy skończył, zebrał siedemdziesięciu
dobrze uzbrojonych górali i ruszył w zaloty. Lizabet, na szczęście, jeszcze nie
wyszła za mąż – chociaż Dougal przysiągł, że to by nie miało znaczenia – a
McIntere, rzuciwszy raz okiem na ludzi Dougala, przystał na małżeństwo. Dougal
sprowadził Lizabet na tę wyspę… – Głos Thomasa ochrypł i zamilkł.
– Zatrzymali się na szczycie wzgórza, tuż przed zachodem słońca – ciągnęła
cichym głosem Fia, bo świetnie znała tę opowieść, słyszała ją w dzieciństwie, od
Gunny. Jej wzrok wędrował z zachwytem po szorstkim, srebrnawym kamieniu
budowli, połyskujących, głęboko osadzonych oknach i wysokich iglicach wież. –I
Dougal złożył uroczysty ślub. Kiedy Lizabet znajdzie się w murach zamku, nie
dotknie jej żaden mężczyzna poza nim. Lizabet zaczerwieniła się, a górale, którzy z
nimi byli, słyszeli ślubowanie i widzieli rumieniec pani, i wydało im się, że w
zachodzącym słońcu wielka szara forteca także spłoniła się od zapału swojego
pana. Tak więc, po wsze czasy, zamek miał nosić miano Rumieńca Dziewicy.
Odwróciła się, wiedząc, że Thomas patrzy na nią. Pomyślała, że choćby
Dougal spoglądał na żonę z największym pożądaniem, nic nie mogło się równać ze
spojrzeniem szaroniebieskich oczu Thomasa.
– Aż do czasów Carra – odezwał się Jamie, przerywając chwilę milczenia.
Stał w pobliżu, uśmiechając się z goryczą.
– Tak – szepnął Thomas – aż do czasów Carra.
Jej ojciec zdobył zamek, zdradzając królowi jakobickie sympatie
McClairenów, a potem, potajemnie złożył donos na swego dobroczyńcę, lana
McClairena, i tym sposobem doprowadził do egzekucji i wodza klanu, i
prawowitego właściciela zamku.
Wszedłszy w posiadanie zamku, nagrody za zdradę, Carr zabrał się za
przekształcanie wielkiej szarej damy w zwykłą dziewkę. Pokrył budowlę
dziwacznymi ozdóbkami, zniekształcił dumną sylwetkę gmachu i zasłonił surowe
ściany.
Ale teraz… wieże uwolniły się od niepotrzebnych iglic i przypór. Blanki
okalały szczyty jak prosta korona głowę starożytnego władcy. Nic nie zasłaniało
szarego kamienia. Wszystko do siebie pasowało, jakby wykute z jednej bryły.
– To wspaniałe, Thomasie – powiedziała cicho Fia. – Jak zdołałeś to zrobić?
Skąd zdobyłeś pieniądze?
– Piractwo bardzo mi się opłaciło – powiedział z ukradkowym uśmiechem.
Odwróciła się gwałtownie.
– Myślałam, że zajmujesz się przewozem towarów.
Wzruszył ramionami.
– Czasami jedno miesza się z drugim.
– Rozumiem. – I tak też było. Niebezpiecznie było żeglować po morzach,
gdzie grasowali piraci, ale ściganie i zmuszanie do walki wrogich okrętów niosło
również ogromne ryzyko. Nie podobało jej się, że tak igrał z życiem, i to
najwyraźniej często.
– Robię to bardzo dobrze, Fio – powiedział. – I nie tylko ja finansuję
odbudowę zamku. Jamie Craigg i kilku innych także wyprawiało się na morze.
– Rozumiem. – Poczuła szczypanie pod powiekami. Nie miała prawa czuć
takiego gniewu, a tym bardziej bać się o niego. To, że raz się kochali, nie dawało
jej takiego przywileju. Uznałby, że jest zaborcza, może powziąłby do niej niechęć.
Opanowała się, spoglądając na groźny budynek, który go tyle kosztował. Ta
świadomość przyćmiewała nieco przyjemność płynącą z oglądania zamku.
– Skąd wiedzieliście, jak to zrobić? – zapytała, usiłując nie myśleć o
niebezpieczeństwach, na jakie się narażał i na jakie miał się narażać w przyszłości.
– Polegamy na pamięci tych, którzy mieszkali w zamku przed Carrem –
odparł.
– A jest ich wielu?
– Nie. Zbyt mało, i pamięć mają słaba – oznajmił Jamie, marszcząc szerokie,
ogorzałe czoło. – Zamierzałem, Tommy, pogadać o tym z tobą. – Zagryzł wargę. –
Mamy kłopot.
– Tak? – powiedział Thomas z niepokojem.
– Nie ma nikogo, kto pamiętałby komnaty wokół środkowego holu – ciągnął
Jamie. – Wiemy, jak wyglądało północne i południowe skrzydło, bo są tacy, co
mieszkali w tych częściach zamku. Ale chociaż jadali w głównym holu, rzadko
bywali na pokojach.
– Do diabła – mruknął Thomas pod nosem. – Ale chyba możemy spróbować
je odtworzyć, tak?
Jamie nie wydawał się przekonany.
– Same fundamenty to za mało, żeby odtworzyć dawny układ.
– Może mogłabym pomóc – odezwała się Fia. Znała komnaty na pamięć, nie
tylko układ narzucony przez Carra, ale również ten oryginalny.
Thomas spojrzał na nią ostrzegawczo. Odwzajemniła spojrzenie ze
spokojem. Nie zamierzała zdradzać, kim jest. Wiedziała doskonale, na jakie
niebezpieczeństwo mogłaby się narazić córka Carra.
Jamie przyglądał się jej z ciekawością.
– Gościłam kiedyś w Rumieńcu Ladacznicy – powiedziała. – Spędziłam tam
kilka miesięcy.
Wyraz zdziwienia na twarzy Jamiego pogłębił się i Fia uświadomiła sobie po
niewczasie, że przed sześcioma laty, kiedy zamek spłonął, była dzieckiem –
przynajmniej w mniemaniu większości ludzi. Nie było możliwe, żeby Carr ją
zaprosił.
– Mój ojciec przebywał w zamku jako gość Carra – wyjaśniła. – Matka
zmarła, kiedy byłam mała, toteż towarzyszyłam ojcu. Lord Carr pozwolił mi
korzystać z biblioteki. Były tam foliały i mnóstwo szkiców zamku, namalowanych
przez młodą dziewczynę z klanu McClairenów. Wiele z nich stanowiło studium
wnętrza zamku. Domyśliłam się, sądząc po ilości obrazów i licznych szczegółach,
że nieznana artystka mieszkała w środkowej części zamku.
– Czy to prawda? – sapnął Jamie, patrząc na nią, jakby była manną zesłaną z
niebios.
– Tak – odparła.
– I pamiętasz te obrazy?
– Bardzo dobrze. Kopiowałam je – oznajmiła, a widząc niedowierzające
spojrzenie Jamiego, dodała: – Nie było tam zbyt wiele do roboty dla dziewczynki
w moim wieku.
– Ach! – jęknął Jamie w zachwycie, a szeroką twarz ozdobił uśmiech.
Poklepał Thomasa po ramieniu. – A więc to dlatego ją tu sprowadziłeś! Nigdy bym
nie pomyślał, że należysz do ludzi, którzy łączą przyjemność z pracą, chociaż gdy
się na nią spojrzy, trudno się temu dziwić.
– Zamilcz, Jamie – powtórzył Thomas z mieszaniną urazy i niepokoju. Jamie
nie obraził się. Na jego kłopot znalazła się nieoczekiwanie rada.
– Czy mogłabyś od jutra zacząć rysować dla nas szkice, lady MacFarlane?
– Oczywiście. We dworze też będę nad nimi pracować.
– We dworze?! – zawołał Jamie z oburzeniem. – To strata czasu. Do
południa przygotujemy ci milutki pokój w zamku. Po co męczyć się, jeżdżąc tam i
z powrotem, jeśli będziesz tutaj, prędzej się dowiemy, gdy coś zrobimy nie tak, jak
trzeba, co? – Zwrócił się teraz do Thomasa. – Najlepiej będzie, jak dziewczyna tu
zostanie, Thomasie.
Zostać w Rumieńcu Dziewicy z Thomasem? Rozmawiać z nim, móc wyjrzeć
za drzwi albo przez okno i wiedzieć, że może go spotkać? Ta myśl urzekła ją jak
pieśń syreny. Nie mogła pozbawić się kilku dni marzeń.
Spojrzała w ciemną, zasępioną twarz Thomasa.
– Tak, Thomasie – powiedziała. – Najlepiej będzie, jeśli zostanę.
W głębi jego oczu zapaliło się światełko. Wyciągnął do niej rękę i
znieruchomiał.
– Może zostać – zdecydował.
21
Droga do londyńskich doków okazała się nieprzejezdna. James Barton
wystawił głowę przez okno powozu i krzyknął na woźnicę:
– Wysiądę tutaj i pójdę dalej pieszo.
– Łatwo ci mówić, panie, ale ja cię wpakowałem w ten galimatias i nie
dostanę za to zapłaty. Trudno będzie się stąd wydostać – powiedział woźnica z
urazą i splunął.
James rzucił mu parę monet i wysiadł. Tylko kilka kilometrów dzieliło go od
miejsca, gdzie kotwiczyła „Sea Witch”. Obiecał Thomasowi, że popłynie wokół
przylądka i tak zrobi, za dwa dni. Dzisiaj właśnie miał dokonać inspekcji statku,
żeby sprawdzić jego stan przed podróżą.
Był to jakiś sposób na spędzenie czasu, zwłaszcza od chwili, kiedy
zdecydował, że nie może odwiedzać ślicznej Sarah Leighton trzy popołudnia z
rzędu. Odkąd Fia zniknęła, a Thomas odpłynął, Bóg wie dokąd, na niesprawnym
statku, zbyt wiele czasu spędzał w towarzystwie panny Leighton.
Tego dnia, kiedy zabrał ją i Pipa z parku St. James, zwrócił uwagę na jej
słodycz i troskę o brata. Następnego dnia zwrócił szal, który zostawiła w powozie,
a ona zaprosiła go do domu, by mu podziękować za pomoc. Powoli zaczął się bać,
że wypełnia pannie cały wolny czas.
– Barton!
James odwrócił się, szukając źródła władczego głosu.
– Tutaj, panie! – Na ulicy, gdzie natłok pojazdów spowodował zahamowanie
ruchu, z okna polakierowanego na czarno powozu wysunęła się okuta srebrem
laska i uderzyła w drzwi. W mrocznym wnętrzu powozu dostrzegł z trudem dwie
postaci, jedną chudą jak kościotrup, drugą w wysokiej peruce nad przystojną
twarzą. Lord Carr.
– Nie gap się tak, panie – polecił głos. – Chodź tutaj.
Tego właśnie chcieli on i Fia, żeby Carr odszukał Jamesa i zażądał wzięcia
go do spółki przy oszustwach ubezpieczeniowych. James zgodziłby się tylko pod
warunkiem, że Carr przepisze na niego Bramble House, które on z kolei
przekazałby Fii. Teraz jednak, kiedy ta chwila nadeszła, James poczuł ukłucie
strachu.
James Barton nigdy nie krył się przed niebezpieczeństwem, ale do tej pory
nie doznał wrażenia, że dobrowolnie staje wobec czystego zła. A tak było teraz. Z
wahaniem otworzył drzwi.
– Wsiadaj. Wsiadaj, Barton, powiadam.
Robię to dla Fii, pomyślał James i wsiadł.
Lord Carr siedział naprzeciwko lorda Tunbridge'a, o którym od dawna
krążyły słuchy, że jest jego agentem i aniołem zagłady. Carr gestem nakazał
Jamesowi, żeby usiał obok Tunbridge'a i James posłuchał. Tunbridge nie spojrzał
na niego. Jak mechaniczny człowiek oczekiwał, aż nakręci go dłoń Carra.
Carr przyjrzał się Jamesowi spod ciężkich powiek. Jego długie, eleganckie
palce rozluźniły się na gałce laski.
– Dużo czasu minęło, co?
– Istotnie, panie – odparł James.
Miękkie usta Carra wykrzywiły się.
– Wyobrażam sobie, żeś się mnie spodziewał. Do tego zmierzały te
wszystkie machinacje Fii.
James nie umiał opanować zaskoczenia. Carr zauważył to i zachichotał.
– Obawiam się, że Fia zgłupiała, mieszkając na wsi. Oczywiście, że wiem,
co planuje. To w końcu moje dziecko, prawda?
James przełknął ślinę; diabeł, który siedział w tym człowieku, objawił się.
Był w jego głosie, w radosnym triumfie.
Uśmiech znikł nagle z twarzy Carra. Przeniósł wzrok za okno.
– W porządku, James! – krzyknął. – Kiedy tylko Fia powiedziała mi o
upodobaniu Bartona do wsi, wiedziałem, co jej chodzi po głowie, tak jak wiem,
czego chcesz ty!
James, zaskoczony, rozejrzał się dookoła. Poboczem drogi posuwał się
wolno tłum ludzi z niższych klas. Wydawało mu się, że gdzieś w tłumie mignęła
elegancka spódnica damy i modny kapelusz.
– Na co patrzysz, panie? – zapytał Carr. – Mówię do ciebie!
James zmieszany odwrócił się. Tunbridge pozostał nieruchomy i niemy, ale
jego orle nozdrza zadrżały jakby w wyrazie kpiny.
W lśniących szafirowych oczach Carra pojawił się niedobry błysk. Czy Carr
prowadził ze mną jakąś grę? – zastanawiał się James z niechęcią.
Był zwykłym, prostolinijnym mężczyzną, ale w ciągu paru chwil spędzonych
w towarzystwie Merricka zrozumiał głębię jego szaleństwa i to, do czego jest w
stanie się posunąć, żeby wygrać.
Powinien zdać sobie z tego sprawę wcześniej. Oboje powinni o tym
pomyśleć.
Jak Fia i on sam mogli żywić nadzieję, że wygrają z kimś takim? Czyż Carr
nie zabił matki Fii i dwóch kolejnych żon? A najprawdopodobniej również innych
ludzi.
Zesztywniał. Carr zauważył to i napawał się jego reakcją.
– Powód, dla którego zatrzymałem cię, panie – powiedział – jest następujący.
Mam wiadomość dla milej Fii. Przekaż, proszę, że jej plan całkiem się nie powiódł,
że spotkał go los równie zły, jak, powiedzmy, ten, który wkrótce spotka „Alba
Star”.
James otworzył szeroko oczy. Carr roześmiał się z zadowoleniem.
– Widzę, że nie rozumiesz! Pozwól, że cię oświecę, Barton, że byś mógł to
przekazać Fii. Chętnie powiedziałbym jej to sam, ale właśnie wyruszam w podróż
na kontynent i muszę odmówić sobie tej szczególnej przyjemności. A więc po
pierwsze – splótł palce na gałce laski i pochylił się naprzód – podoba mi się twój
interes ubezpieczeniowy i gratuluję dotychczasowych sukcesów. – Carr skłonił
uprzejmie głowę.
Dobrze, pomyślał James. Carr złapał się na plotki, które oboje z Fią starannie
rozpowszechniali. Może nie wszystko stracone.
– Fia jednak powinna zdawać sobie sprawę, że nigdy nie będę dążył do tego,
żeby stać się częścią waszego duetu.
Nadzieje Jamesa się rozwiały.
– Ludzie, z którymi wchodzę w podobne układy, to ci, którzy do mnie
należą. – Odchylił się do tyłu i westchnął. – Nie jesteś mój, panie. Jeszcze nie.
Zastanowię się nad naprawą tej sytuacji.
Zanim James zdążył odpowiedzieć, Carr pomachał laską w powietrzu.
– Mam wszakże twojego wspólnika, Thomasa… Donne'a, tak się, ponoć,
mieni? Jego uczyniłem swoim partnerem.
Powietrze w małym, mrocznym powozie nagle zgęstniało. U nasady
kręgosłupa James poczuł mróz. Obawa o Thomasa wzrosła, kiedy plany jego i Fii
się zawaliły. Carr jako wspólnik Thomasa? To nie miało sensu! Dlaczego Thomas
nic mu nie powiedział? W jaki sposób Carr mógł „mieć” Thomasa?
Nie potrafił uratować planu Fii, ale mógł próbować chronić Thomasa.
– Czym szantażujesz Thomasa? – zapytał.
– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? Hm, hm. A ja myślałem, że jesteście
dobrymi przyjaciółmi – odparł Carr bezbarwnym głosem.
– Nie obchodzi mnie, co Thomas zrobił, albo raczej, co zrobił wedle twego
mniemania! – zawołał gniewnie James.
– Czyżby? – zapytał Carr. – To dobrze, bo skoro Thomas nie uznał za
stosowne opowiedzieć ci o swojej przeszłości, to ja z pewnością nie jestem do tego
uprawniony.
– Nędzny draniu! – warknął James.
Lśniące oczy Carra przygasły.
– Uważaj – ostrzegł.
James nie mógł nic zrobić. Nawet gdyby ofiarował siebie albo statek w
zamian za Thomasa, nic dobrego by z tego nie wyszło. Carr nie należał do ludzi,
którzy dotrzymują umów.
– Bądź przeklęty, Carr – powiedział James ochrypłym z gniewu głosem. –
Masz żałosne straszydła, jak ten tutaj – kiwnął głowę w stronę Tunbridge'a – które
gotowe są wypełnić twoje rozkazy bez względu na to, jak podłe to dzieło. Obaj
zdołacie może zrujnować moją kompanię. Spróbuj. Za dwa dni odpływam w stronę
przylądka. Nawet dla ciebie wyzwaniem będzie czynić zło na taką odległość. I coś
ci powiem: gdy odpłynę, będę szczęśliwy, że nie muszę oddychać tym samym
powietrzem, co ty!
Nie mówiąc więcej ani słowa, nacisnął na klamkę i kopnięciem otworzył
obite pluszem drzwi. Zeskoczył na ziemię, przepychając się gwałtownie przez
tłum.
Tunbridge obserwował go z wnętrza powozu.
– Czy mam wyzwać go na pojedynek?
– Pojedynek? – Carr zamrugał oczami. – Nie – odparł po chwili
zastanowienia. – Żadnych pojedynków. Później się z nim rozprawię. Teraz
interesuje mnie bardziej to, co powiedział. To mnie niepokoi.
– Co takiego? – zapytał Tunbridge zgodnie z oczekiwaniami, chociaż w jego
głosie nie słychać było zainteresowania. Intonacja Tunbridge'a ostatnio rzadko
ulegała zmianie.
– Barton powiedział, że popłynie w stronę przylądka.
– Tak?
– Dałbym sobie głowę uciąć, że to Thomas żegluje tą trasą. Co każe mi się
zastanowić – wyjrzał przez okno – gdzie on jest i co robi. A zauważyłeś zdumienie
Bartona, kiedy mu kazałem przekazać Fii moje słowa? Przysiągłbym, że nie wie,
gdzie się podziewa, co jest raczej dziwne, jeśli chodzi o dwoje ludzi pozostających
ze sobą w ścisłym związku, prawda?
– Niespecjalnie – stwierdził po chwili Tunbridge. – My pozostajemy „w
związku” od lat – tak przynajmniej uważa większość ludzi. A jednak rzadko się
dowiaduję, co robisz, gdzie i z kim. Może jabłko nie upadło tak daleko od jabłoni –
powiedział z goryczą – i ona także nie czuje potrzeby zwierzać się swoim
poplecznikom.
Trafiło to Carrowi do przekonania, bo odął wargi w zamyśleniu.
– Może masz rację. Mówiłem jej, żeby była ostrożna. Nie podoba mi się to. –
Potarł nos. – Mam pewne plany co do Francji i to wymaga jasnego układu. A nie
podobałoby mi się jeszcze bardziej, gdybym musiał sprawę przełożyć. Zatem…
– Zatem ja zostanę tutaj i spróbuję ustalić, czy Fia i Donne zawiązali spółkę?
– Tak. Szukaj wszystkiego, co wskazywałoby na to, że intryga Fii jest
bardziej złożona, niż przypuszczałem, a ja zostałem… – Nie mógł dokończyć
zdania, określenie „wystrychnięty na dudka” brzmiało zbyt dramatycznie.
Oczywiście Fia nie spiskowała z Donne'em od początku. To niedorzeczne.
– A jeśli znajdę dowód? – zapytał Tunbridge.
– Wtedy zezwalam ci zadać im ból. Obojgu.
W zapadłych oczach Turnbridge'a zabłysła iskierka zainteresowania.
– Tak?
– Ból, ale nie śmierć – uściślił Carr. – Nie zrób czegoś, co by skłoniło
Donne'a do ucieczki. Gdyby spiskowali przeciwko mnie, to ja chcę być tym, który
poinformuje władze, że Thomas Donne jest w istocie Thomasem McClairenem,
wygnanym za zbrodnie przeciwko Koronie. Chcę być tym, kto pośle go na
szubienicę. – Jego uśmiech był jak rana. – Naprawdę zależy mi na tym.
Tunbridge opuścił Carra przy nabrzeżu, gdzie zakotwiczony był statek
płynący do Hawru. Nie zawracał sobie głowy żegnaniem swojego pana, ani też
Carr nie odezwał się do niego więcej ani słowem, tylko od czasu do czasu wyglądał
przez okno, mówiąc coś do swojej zmarłej żony.
Ten człowiek oszalał, stwierdził Tunbridge, każąc woźnicy zawieść się tam,
gdzie przedtem stała „Alba Star”. Jak to zwykle szaleńcy, Carr był także sprytny i
nadzwyczaj spostrzegawczy, oraz o wiele bardziej niebezpieczny, ponieważ
kierował się wyłącznie własnymi humorami.
Tunbridge wiedział, jak nieodwołalne i nagłe bywały kaprysy Carra – nieraz
był ich narzędziem. Dwa razy zadał śmierć. Mógł to zrobić ponownie.
Myślał o tym bez widocznego poruszenia, bez wstrętu, niechęci,
zadowolenia czy choćby strachu. Zdolność odczuwania ludzkich emocji stracił
przed laty. Obecnie najbardziej zdumiewało go to, że nie wydawał się sobie
zdumiewający. Dotarł do takiego etapu, w którym człowiek sam dla siebie stanowi
dziwactwo i jest tym jedynie lekko zaniepokojony.
Znalazłszy się na molo, Tunbridge poświęcił pół godziny na wypytywanie,
zastraszanie, przekupywanie, aż w końcu zdołał ustalić, że Thomas Donne opuścił
port przed piętnastoma dniami i że widziano, jak jakaś dama wchodziła na pokład
tuż przed wyruszeniem statku. Nie udało mu się uzyskać informacji, czy owa
„dama” zeszła z pokładu, czy nie.
Wrócił do powozu i kazał się zawieźć do domu Fii. Podczas jazdy usiłował
bez powodzenia skierować myśli na inne tory, niż Fia Merrick i jej przypuszczalny
związek z innym mężczyzną.
Kiedyś kochał Fię z namiętnością, która teraz budziła się w nim tylko wtedy,
gdy zabijał. Pragnął jej ponad wszystko na świecie, a był na tyle młody, albo może
na tyle ludzki, żeby wierzyć, że może ja. mieć.
Nie tylko Carr, ale i sama piękna Fia pozbawili go złudzeń co do tego. Oboje
byli okrutni, ale rozmowa z Fią zraniła go bardziej. Patrzyła na niego bez cienia
zainteresowania; jej oczy przypominały srebrne lustro. Nie ofiarowała mu nawet
leczniczego balsamu wrogości. Tylko całkowitą obojętność i krótkie, nieodwołalne
„nie”.
Nie zadała sobie trudu, żeby coś wyjaśnić, oskarżyć go o coś. Nie uznała za
stosowne nawet się roześmiać. Tylko „nie”. Był dla niej przedmiotem.
Był przedmiotem. Carr przekształcał go w przedmiot powoli, stopniowo
pozbawiając człowieczeństwa. Gdyby tylko zdobył się na odwagę przed
dwudziestu laty i oddał się w ręce władz za zabicie po pijanemu karczemnej
dziewki. Ale się nie zdobył. Uciekł, pewien, że nikt nie odkryje jego tajemnicy. Ale
– ponury uśmiech wykrzywił jego usta – nie można uciec przed własną
przeszłością. Carr był tam owej nocy. Nie był świadkiem morderstwa, ale znalazł
kogoś, kto podpisał papier, stwierdzający jego winę. Od tamtej pory trzymał go w
garści.
Tunbridge szarpnął głowę do góry, patrząc na zewnątrz niewidzącym
wzrokiem.
Teraz nic nie mógł już zrobić, ale przynajmniej pocieszała go myśl, że Fia
jest nie mniej „rzeczą”, niż on sam. Przyglądał się jej przez te wszystkie lata, odkąd
go odepchnęła, i wiedział, że żaden mężczyzna, zwłaszcza ten szkocki głupiec, za
którego wyszła, nie przyniósł jej nawet chwili prawdziwego szczęścia. Była równie
pozbawiona uczuć jak Carr. Jak sam Tunbridge.
I to napełniało go zadowoleniem.
Odprężył się, zastanawiając nad informacją, którą Carr, w nietypowy dla
siebie sposób, z nim się podzielił. Tak więc Thomas Donne był McClairenem.
Zaskoczyło go, że Carr tak długo nie robił z tego żadnego użytku. O ile
rzeczywiście tak było.
Powóz zatrzymał się i Tunbridge uświadomił sobie nagle, że upłynęła
godzina, odkąd wyjechał z portu. Drzwi otworzyły się i woźnica rozwinął schodki,
odsuwając się, kiedy Tunbridge zaczął schodzić.
Wspiął się po schodach przed budynkiem i zapukał w drzwi frontowe. W
szparze ukazała się dumna twarz lokaja, który skłonił się i powiedział:
– Dzień dobry, panie, żałuję jednak, ale mojej pani nie ma w tej chwili w
domu.
– Nie szkodzi – oznajmił Tunbridge, wchodząc do środka. – Bo to ciebie
chciałem zobaczyć.
Tunbridge opuścił dom po dwudziestu minutach, zaczerpnąwszy informacji,
których szukał. Zajęło mu trochę czasu przekonanie dostojnego lokaja. Nie za
prędko zdoła odzyskać szacunek do siebie i zapomnieć, że w końcu strach
przeważył nad wiernością. Tunbridge zdawał sobie sprawę, że taka lekcja mogła…
zniszczyć człowieka, jeśli by ją powtarzano zbyt często. Co nie oznacza, że
obchodziło go to.
Lokaj potwierdził, że Fia wyjechała tego samego dnia, co Thomas Donne, z
rodu McClairen. Wyraziste wskazówki, że Fia obdarzyła innego mężczyznę tym,
czego Tunbridge tak bardzo kiedyś pożądał, zatruły mu niespodziewanie krew.
Nienawiść przerosła jego żale, a za tym wszystkim kryło się poczucie straszliwej
straty.
Tak, lordzie Carr, myślał ponuro, już w powozie, z pewnością ukarzę ich
oboje.
22
– Ja i inne kobiety – pani MacNab postawiła kociołek z duszoną baraniną na
ziemi i oparła potężne dłonie na szerokich biodrach – chciałybyśmy widzieć, co
chcesz zrobić z młodą wdową? – Kiwnęła głową w stronę, gdzie Fia siedziała przy
prostym stole obok muru zamku, pochylając się w skupieniu nad rysunkiem.
Thomas, który właśnie sięgał po kociołek, wyprostował się nagle.
– Co?
– Z młodą wdową MacFarlane – cmoknęła niecierpliwie pani MacNab. – Nie
wykorzystałeś jej, kiedy była we dworze. Mogę przysiąc i zrobiłam to, kiedy była o
tym mowa. Powiadają, że nocą śpisz pod gołym niebem, z innymi mężczyznami –
ciągnęła – chociaż każdy, kto ma oczy w głowie, widzi, że aż się palisz z ochoty.
– Widać to? – powiedział Thomas, odzyskując głos.
– Tak – odparła sucho pani MacNab. – A z czymś, co wprost bije w oczy,
trzeba w końcu coś zrobić i o to właśnie cię pytam: co zamierzasz zrobić?
Do diabła. Jak miał odpowiedzieć, skoro sam nie wiedział? Wyraz oczu pani
MacNab wskazywał, że nie odejdzie, nie uzyskawszy odpowiedzi, a chciał, żeby
odeszła. Zaniesie wtedy kociołek Fii, która przerwie pracę i całą uwagę poświęci
jemu.
Bardzo się rozpuścił przez tych krótkich osiem dni. Bo jeśli odmawiał sobie
rozkoszy, którą znalazł w ramionach Fii, z pewnością nie skąpił sobie przyjemności
płynącej z jej towarzystwa. Nic dziwnego, że oczarowała kobiety z rodu
McClairenów – i ich mężczyzn. Pracowała wytrwale i bez słowa skargi. Nie
wykorzystywała swojego z nim związku, ale dawała się cenić za własne zasługi. I
choć wyraźnie nie uważała się za jedną z nich, nie uważała również, że jest lepsza.
– No? – zapytała pani MacNab.
– Pytasz mnie o moje zamiary wobec lady MacFarlane, pani MacNab?
– Tak. Bo my – zerknęła szybko przez ramię w stronę niespokojnej grupki
pięciu kobiet z klanu McClairen – polubiłyśmy dziewczynę i nie chcemy, żeby
nasz wódz potraktował ją źle czy bez szacunku, tylko dlatego, że kiedyś była
Angielką.
Kiedyś była Angielką. Tak właśnie myślały o Fii, jakby była jedną z nich, z
jakiegoś tajemniczego powodu urodzoną w angielskiej rodzinie, niczym odmieniec.
I tak było, stwierdził Thomas. Nigdy się nie dowiedzą, jak bardzo bliskie są
prawdy.
Co by się stało, gdyby jego klan dowiedział się, że Fia jest córką hrabiego
Carra? Może i tak pozostaliby pod jej urokiem. Z drugiej strony, równie dobrze
mogli ukamienować ich oboje. Chociaż prawem krwi był ich wodzem, w gruncie
rzeczy niewiele wiedział o ludziach, których z takim trudem tu ściągnął.
Był „wodzem”, jeśli można go było nazwać w ten sposób, na odległość.
Uznawał, że ich wierność odnosi się nie do niego, ale do tego, co reprezentuje.
Co mógł powiedzieć pani MacNab?
– Przyrzekam, pani MacNab, że nie potraktuję lady MacFarlane źle czy bez
szacunku.
– Ale…
Nie była zadowolona. On też nie.
– Masz moje słowo, pani MacNab – powiedział tonem, który podrywał na
nogi jego załogę, a wrogów przyprawiał o drżenie.
– Tak, panie – dygnęła i podreptała do swoich towarzyszek.
Thomas podniósł kociołek, wyrzucając z pamięci panią MacNab i jej obawy.
Dzień był przyjemny i słoneczny, a Fia siedziała w odległości kilku metrów przy
wielkim zniszczonym stole, który Jamie ustawił pod zwieszającymi się konarami
wielkiej olchy. Marszczyła czoło w skupieniu. Nie podniosła głowy, kiedy
podszedł.
– Czemu służyła ta komnata? – zapytał Thomas, pochylając się nad nią i
wskazując miejsce na rysunku. Zapach jej świeżo umytych włosów podrażnił jego
zmysły.
– Ta? – Nie odwróciła się.
– Tak. – Pochylił się jeszcze niżej i ostrożnie jak złodziej musnął policzkiem
jedwabiste sploty. Świeże. Chłodne. Miał ochotę zanurzyć w nich dłonie.
– To tam Carr tuczył dzieci, zanim je upieczono.
Tak się zatracił w marzeniach na jawie, że przez chwilę nie zareagował.
– Co?
Obróciła się na krześle, opierając policzek na dłoni. Patrzyła na niego
przekornie.
– Dzieci. Tuczyliśmy je przed włożeniem do pieca.
Na widok jego miny parsknęła śmiechem. Poczuł przypływ pożądania. Boże,
jaka była śliczna, kiedy się śmiała!
– Tak przynajmniej powiedział mi dziś rano jeden z twoich ludzi. Że Carr
kupował ukradzione dzieci od Cyganów i tuczył je, żeby nimi karmić swoich
diabelskich przyjaciół.
– Co mu odpowiedziałaś? – zapytał z niepokojem.
Jej wesołość przygasła.
– Nic, oczywiście. Możesz mi wierzyć, nie czuję potrzeby ani też
najmniejszej chęci bronić mojego ojca przed zarzutami, bez względu na to, jak są
straszne, czy też, jak ten, zabawne.
Patrzyła mu w oczy spokojnie, a jednak pod maską beztroski czuł głęboką
urazę. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Nie mógł się uporać z własnymi
uczuciami; jego gniew na Carra rósł z każdym dniem. Tak samo jak pragnienie,
żeby ją chronić, być z nią, kochać ją. Co było niemożliwe.
– Smutni z nas ludzie, prawda? – powiedziała cicho, jakby zgadywała jego
myśli.
– Tak. – Uśmiechnął się słabo. – Biedni i smutni.
Podniosła się i wyciągnęła do niego ręce, rozglądając się wokół.
Robotnicy przerywali pracę, żeby spożyć południowy posiłek.
– Zabierzesz mnie do środka? – zapytała nagle.
– Dokąd?
– Do komnaty, gdzie trzymano dzieci, rzecz jasna – powiedziała z nutką
poprzedniej wesołości w głosie. – Zesztywniałam trochę, chętnie się przejdę. I
muszę jeszcze wejść do tej części zamku. Jamie powiada, że tam nie jest
bezpiecznie. Zabierzesz mnie?
Jakże mógł odmówić, skoro uśmiechała się tak ujmująco?
– Jak sobie życzysz… – Skłonił się dwornie i szerokim gestem wskazał jej
drogę. Szedł za nią, gdy zmierzała żwawym krokiem w stronę wejścia do zamku.
W miarę jak się zbliżali, nasilał się zapach spalenizny. Wziął ją za rękę i
pomógł jej przedostać się przez gruzy przy wejściu. Przyglądał się jej badawczo,
odczytując na jej twarzy zdumienie, smutek i ciekawość.
W górze czarne belki wyłaniały się z na wpół zawalonego sufitu, niczym
zepsute zęby. Przez dziurę w dachu wlewało się światło słońca. Podczas pożaru
zawaliły się całe ściany, zostawiając tylko kominy, które kiedyś służyły
poszczególnym pomieszczeniom. Wielka klatka schodowa zaczynała się sześć
metrów nad nimi, a potem nagle urywała się, zawieszona w powietrzu.
– Przypuszczamy, że pożar wybuchł w jednej z komnat wychodzących na
wschód – powiedział.
– Nikt tam nie mieszkał – odparła. – Używano ich jako magazynów, a pożar
wzniecono celowo. Wielu ludzi miało powód i okazję, żeby to zrobić. Cieszę się,
że tak się stało, bo inaczej Carr siedziałby w zamku, wyciskając z niego ostatnią
kroplę krwi. – Odwróciła się, patrząc na niego iskrzącymi się oczami. – Robisz
tutaj coś wspaniałego, Thomasie. Podziwiam cię. I – spuściła oczy – tak… tak się
cieszę, że pozwoliłeś mi w tym uczestniczyć. Dziękuję.
– Nie mów tak – powiedział, poruszony jej pokorą. – Oddajesz nam
nieocenioną przysługę. To ja jestem ci winien podziękowania. – Machnął ręką w
stronę dziedzińca. – Wszyscy jesteśmy ci to winni.
Zarumieniła się i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Patrzyli tak
na siebie przez długą chwilę, a Thomas poczuł nagle wrażenie upływającego czasu
i tego, że poza wyspą dzieją się rzeczy, które w końcu sprawią, że zostaną
rozdzieleni na zawsze.
Jak może ją stracić? Ale też jak mógłby ją zatrzymać?
Za dużo między nimi było historii, historii innych ludzi. Mimo że przez
ostatnie tygodnie spędzał z nią tyle czasu, o wielu rzeczach nie wiedział. Była jak
pąk nieznanego kwiatu, który rozwijał się powoli, płatek po płatku.
Musiał zachować ostrożność, nie ze względu na siebie, ale innych, którzy
wrócili… często łamiąc prawo. Tak wiele i tak wielu zależało od niego.
Chyba że… A gdyby opuścił Szkocję? Czy Fia pojechałaby z nim?
– Nie zostanę już długo w Szkocji – powiedział.
Skinęła głową, wcale nie zaskoczona.
– Jak długo jeszcze tu będziesz?
– Nie wiem. Są ludzie, którzy mnie ostrzegą, gdy sytuacja stanie się groźna,
kiedy Carr doniesie, kim jestem. Na pewno przejrzy podstęp, gdy swój powrót będę
odwlekał w nieskończoność.
Zmarszczyła brwi.
– Dlaczego Carr miałby cię wydać właśnie teraz?
Nie było powodu, żeby jej tego nie powiedzieć. I tak wkrótce by się
dowiedziała.
– Twój ojciec przyszedł do mnie parę tygodni temu, zanim cię porwałem –
odparł, patrząc na nią uważnie. – Miał dla mnie propozycję. – Uśmiechnął się
gorzko. – Albo raczej, groźbę. Chciał, żebym zakupił dla niego jakieś towary, dużą
partię drogiego towaru, który on by następnie ubezpieczył i wynajął mnie do
przewiezienia go – podniósł rękę i opuścił ją – donikąd.
– Nie – szepnęła zdławionym głosem. – Tylko nie to, dobry Boże.
– Widzę, że rozumiesz – stwierdził szorstko. Wiedział, że była w to
zamieszana, ale ten niepodważalny dowód jej udziału w korupcji Jamesa na nowo
go zabolał. Nawet słysząc na własne uszy, jak o tym mówi, nie mógł uwierzyć, że
była zdolna do czegoś podobnego. Zmusiła Jamesa do udziału w tym
przedsięwzięciu tylko pod wpływem rozpaczy. – Carr chciał, żebym zajął miejsce
Jamesa w oszustwie ubezpieczeniowym. Gdybym odmówił, zagroził, że doniesie
władzom, kim jestem.
Zakryła oczy dłonią. Jej palce drżały. Uświadomił sobie nagle, że
dowiedziała się z jego ust o tym, że jej plan się nie powiódł.
– Nie mogłem pozwolić, żeby James narażał się na takie ryzyko –
powiedział. – Nic na nim nie ciąży, tak jak na mnie. Toteż przystałem na żądania
Carra. Nigdy nie zamierzałem wprowadzić jego planu w życie. Chciałem tylko
zyskać na czasie, żeby James zdążył opuścić kraj.
– I uwolnić się ode mnie – powiedziała.
– Tak.
Westchnęła głęboko, drżąc na całym ciele. Z oczu spłynęła jej łza. Jedna łza
za wszystkie plany i nadzieje. Nic więcej. Otarła ją delikatnie.
– James nigdy nie miał zamiaru niszczyć statku – stwierdziła.
Ogarnęło go nagłe poczucie ulgi.
– Nie?
– Chciał, żeby Carr myślał, że to zrobi, rozpuszczaliśmy więc plotki. Plotki,
których Carr nie mógł sprawdzić. Bo do czasu, kiedy prawda wyszłaby na jaw,
Carr musiał albo połknąć przynętę, albo pozwolić, żeby rzekomo wielki zysk
przeszedł mu koło nosa.
– Razem z Jamesem rozpowszechnialiście plotki?
– Tak – odparła. – Ale James miał naprawdę zakupić towary i potem
dostarczyć je Carrowi zgodnie z umową.
W zamian za co? Za Bramble House. Dziedzictwo Kaya. Uczucie ulgi, które
go na chwilę opanowało, znikło.
Nie winił jej, że chciała mieć dla siebie Bramble House. Było dla niej
domem, bezpieczeństwem, wolnością od Carra. Jednak w głębi duszy zrobiło mu
się przykro, że tak usilnie stara się odebrać dom pasierbowi – nawet jeśli nie wątpił
ani na moment, że nie uczyni chłopakowi krzywdy.
– Carr nie mógłby przecież udać się do władz ze skargą, że otrzymał towar?
A nic nie miał na Jamesa. – Odgarnęła gęste włosy ze skroni, zaciskając usta w
gniewną linię. – Powinnam wiedzieć, że Carr nie będzie chciał mieć do czynienia z
człowiekiem, którego nie może szantażować. Byłam jednak pewna, że przez cały
czas będzie się starał znaleźć coś na Jamesa.
– Może przystałby na twój plan, gdyby we mnie nie znalazł łatwiejszej ofiary
– powiedział Thomas.
Potrząsnęła głową.
– Nie wiedziałam. Myślałam, że to się może udać. Miałam nadzieję…
– Fio…
Uśmiechnęła się do niego smutnie.
– Wszystko zatem skończone. Nic już nie można zrobić.
Nie potrzebowałaby Bramble House, gdyby z nim pojechała. Ta myśl
pojawiła się niespodziewanie, kusząc go ogromem możliwości.
– Thomasie – odezwała się znowu, na nowo zatroskana – dla ciebie także
wszystko się skończyło. Masz rację, Carr wystąpi przeciwko tobie, gdy tylko
odkryje, że go oszukano. Tak mi przykro, Thomasie. Przykro mi, że tak się
przejąłeś. Przykro, że nie wiedzieliśmy… – Cokolwiek chciała powiedzieć, umilkła
i rozejrzała się dookoła. – Jakże będziesz mógł zostawić nieukończony zamek? –
zapytała.
– Od czasu do czasu będę tutaj wracał – powiedział, wiedząc, że łączy ich
strata tego, o czym marzyli, i konieczność ułożenia sobie życia mimo wszystko. –
Na wybrzeżu jest pełno sekretnych przystani i Szkotów, którzy nie przepadają za
urzędnikami akcyzowymi.
Pokiwała melancholijnie głową, przechodząc powoli z zasłanego gruzami
korytarza do odnowionej części zamku, zaglądając to tu, to tam, przystając, żeby
się czemuś przyjrzeć. Szedł za nią, patrząc z przyjemnością, jak wykrywa i
aprobuje zmiany, jakie przeprowadził w oryginalnym planie. W końcu dotarli do
nowej części północnej, gdzie ich kroki na wypolerowanej, wyłożonej kaflami
podłodze rozbrzmiewały głośnym echem.
Weszła do komnaty, w której kiedyś podejmowano gości, a teraz używano
jako sali jadalnej. Długa, zniszczona ława stalą pod wysokimi, wyglądającymi na
morze oknami.
Fia podeszła do okna, przyciskając dłoń do szyby. Promienie słońca tańczyły
wokół niej, spowijając ją ciepłym światłem barwy miodu.
– Wspaniałe, prawda?
– Cieszę się, że ci się podoba.
Uśmiechnęła się. Wyjrzał na morze. Słońce zeszło poniżej zenitu. Powinien
wrócić do Jamiego i reszty. Tyle chciał jeszcze zrobić, zanim odjedzie. Tyle było
do zrobienia. Bał się, że nie ma już czasu, by doprowadzić dzieło do końca.
Zmusił się, żeby porzucić niemądre myśli. Jak mógł prosić, żeby z nim
wyjechała? Nie miał nic. Wszystko, co posiadał, poświęcił temu miejscu i tym
ludziom. Ona pragnęła niezależności i wolności, a on mógł jej ofiarować jedynie
życie napiętnowanego zdrajcy.
– Powinniśmy wracać.
– Tak. – Była w zasięgu jego ręki, szalona dziewczyna. Nie mógł się
powstrzymać od dotknięcia jej. Co złego może z tego wyniknąć? Jedna krótka
pieszczota. Musnął czubkami palców jej policzki i uniósł jej twarz do góry.
Światło, jak złoty liść, przywarło do jej twarzy, lśniło w jej oczach i pobłyskiwało
na wargach.
– Byliśmy tutaj tak długo. Boję się, że naraziłem na szwank twoją reputację.
– Uśmiechnął się i opuścił rękę.
– Tak. – Schyliła głowę i zaczęła się odwracać od niego… Chwycił ją za
rękę, zatrzymał w miejscu. Przez jedną krótką chwilę stała nieruchomo, z
bezradnością w oczach, a on też patrzył na nią bezradnie.
A potem znalazła się w jego ramionach, obejmując go rękami za szyję, żeby
dosięgnąć ust. Przycisnął ją do piersi; głód, żal, pożądanie ogarnęły go płomieniem,
w którym znikł wszelki ślad rozsądku. Zakrył łapczywie wargami jej usta.
Przyciągnął ją do siebie bliżej, mocniej, tak jakby chciał ją wchłonąć, uczynić
częścią siebie, żeby nigdy nie mogła go już opuścić.
– Fio! Słodka Fio! – szepnął. – Pocałuj mnie. Dobry Boże, pocałuj mnie.
Podniosła ręce do jego twarzy i rozchyliła wargi. Pragnęła go tak samo, jak
on jej, a on chciał się w niej zatopić.
Podniósł ją bez trudu, nie przestając całować, i niósł, póki nie oparli się o
stół. Przytrzymał ją jedną ręką, drugą zrzucił ze stołu miski, talerze, kubki, które z
hałasem spadły na podłogę. Jedną dłonią obejmując tył jej głowy, okrywał
pocałunkami usta, oczy, szyję; położył ją na stole.
Zaczął się podnosić, ale złapała go za koszulę.
– Nie. Nie zostawiaj mnie ani na chwilę.
Opuściły go resztki silnej woli.
Przytulając jej lekkie ciało do piersi, oparł się kolanem o stół, i przesunął na
środek blatu. Potem przycisnął ją własnym ciałem.
Chciała zedrzeć z niego koszulę, ale ciężar jego ciała utrudniał jej ruchy,
więc przetoczył się, kładąc ją na sobie, podwinąwszy jej spódnicę. Objął jej
pośladki, słodkie, bujne, kobiece ciało i przyciągnął mocno do siebie. Westchnęła z
rozkoszy.
W milczeniu przeklął swoją zapalczywość.
– Przepraszam. – Miała wilgotne od jego pocałunków wargi, miękkie i…
Zsunął ją z siebie. – Wybacz.
Odepchnęła go, kładąc płasko dłoń na jego piersi. Oddychała nierówno,
włosy opadały w cudownym nieładzie.
– Nie.
– Nie – powtórzył głucho. Jego głowa stuknęła o blat stołu. Ręce opadły na
boki. – Nie. – Zamknął oczy, przeklinając cicho, ale nie próbował jej dotknąć.
Zdumiona, niepewna, co się stało, dlaczego nagle przestał… Fia czekała, aż
otworzy oczy. Kiedy ich nie otwierał, pochyliła się nad nie zaniepokojona. Jej
włosy omiotły mu twarz i szyję; wyciągnęła rękę, żeby je odgarnąć. Jej nadgarstek
znalazł się nagle w silnym uścisku. Oczy miał nadal zamknięte, twarz wzburzoną.
– Co? – szepnęła, podniecona, zmieszana i trochę przestraszona. – Co się
stało?
– Jeśli „nie”, to na miłość boską, Fio, zejdź ze mnie!
Nie zrozumiał. Źle dobrała słowa. Pożądanie odebrało jej rozum.
– Nie. Chciałam powiedzieć: nie, pozwól, że ja cię będę całować.
Z jego twarzy znikł ból. Kąciki ust drgnęły w uśmiechu.
– Och – powiedział słabym głosem, a potem: – Proszę, pani, rób, na co masz
ochotę.
Uzyskawszy zgodę, poczuła dreszcz podniecenia. Mogła robić, co jej się
podobało, badać, dotykać, pieścić każdy cudowny milimetr jego ciała. Tak
powiedział. Ale najbardziej pragnęła go widzieć.
Nie wiedziała, że cielesna miłość może być czymś tak zniewalającym, tak
wspaniałym. Wynikało to po części z jej wychowania. Nigdy nie słyszała niczego
złego o akcie miłosnym od innych dziewcząt, ani też słów matki potępiającej
kobiety, które znajdowały przyjemność w łóżku, żadna też kobieta w jej obecności
nie wyraziła nigdy zdumienia czy zgorszenia wobec jakichkolwiek wyczynów w
tej dziedzinie. Fia nie miała więc żadnych hamulców czy obaw.
Upajała się doznaniami, które otworzył przed nią Thomas. Była niewinna,
zdrowa i namiętna w sposób, w jaki nie mogłaby być żadna kobieta w jej wieku i z
jej sfery; odpowiadała na jego pożądanie równym pożądaniem, dążąc bezwzględnie
do zaspokojenia i tym samym wzmagając pożądanie Thomasa do ostatecznych
granic.
Chwyciła brzegi koszuli i rozsunęła ją. Jego pierś była szeroka, twarda,
rzeźbiona jak szkocka skała. Obiegła ją zgłodniałym spojrzeniem. Wielki, męski,
silny, leżał pod nią spokojny, przynajmniej w tej chwili.
Pogłaskała delikatnie jedwabiste włosy porastające jego pierś. Mruknął coś z
głębi gardła; na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia.
– Jesteś piękny, Thomasie McClairen. – Śmiał się, dopóki nie pogłaskała go
znowu, zsuwając dłoń w dół brzucha, tam gdzie ciemny pas włosów znikał pod jej
spódnicą. Jęknął.
Ujął ją za biodra, przyciągając mocno.
W głowie jej szumiało; wiedziała, że obietnica się spełni.
Poruszała się, pieszcząc jego ciało. Jego skóra pod jej dłońmi płonęła,
mięśnie napinały się i poruszały. Zamknęła oczy, wyginając plecy, szukając więcej
przyjemności.
– Jeśli zamierzasz mnie zabić, pięknie się do tego zabierasz, pani. – Ciepły,
szkocki akcent uderzał jej do głowy jak whisky. Spojrzała na niego. Twarz mu
pociemniała, pierś wznosiła się i opadała gwałtownie. Ale w jego oczach tliły się
iskry, była w nich kpina i na nią właśnie odpowiedziała.
– Nie chcę widzieć cię martwym, Thomasie McClairen. Mam inne plany co
do ciebie.
– Zatem na wszystko co święte zaklinam cię, pani, zrób to szybko, zanim
zginę z pożądania.
– Zrobię – obiecała, z nieskromnym pośpiechem rozpinając mu spodnie i
wsuwając dłoń pod materiał. Zamknęła ją na jego ciele, gorącym i gładkim,
– Nie – powiedział, odczytując jej wahanie i chwytając za nadgarstek. –
Naucz się mnie. Dotykaj mnie.
Nie było w nim teraz wesołości, lecz najgłębsze pożądanie. Poruszyła ręką,
eksperymentując. Jego biodra drgnęły, zęby zacisnęły się, oczy zwęziły, tworząc
szparki koloru cyny. Przesunęła dłoń w dół. Ciepła cienka warstwa gorącego ciała
przesunęła się miękko…
Podskoczył do góry, podkładając ramię pod jej pośladki, a drugą ręką
podtrzymując kark i przysuwając jej usta do siebie. Całował ją, głęboko i gorąco,
rozsuwając jednocześnie jej kolana. Podniósł ją. Jednym szybkim ruchem wsunął
się do jej wnętrza.
Krzyknęła zaskoczona. Natychmiast znieruchomiał, oddychając ciężko.
Oparł czoło na jej głowie. Jego oddech łaskotał jej obojczyk.
– Wszystko w porządku? – jęknął. – Czy to za…
– Nie! Nie. Nie jest… czuję… czuję tak wiele – próbowała wyjaśnić.
– Zbyt wiele? – zapytał bez tchu, cofając się powoli.
– Nie! Ja… – Odwaga niemal ją opuściła. Szukała słów. – Chciałabym…
– Dzięki Bogu, dziewczyno – przerwał jej, raz jeszcze zakrywając jej usta
wargami. Poruszył się, pozbawiając ją zdolności myślenia, zmuszając do krzyku. –
Bo ja też „bym chciał”.
Objęła jego gorące ciało, czując ruch mięśni pod śliską od potu skórą.
Drżała, ogarnęła ją fala pożądania, narastająca z każdym ruchem bioder… Och!
– Teraz pokaż mi, czego chcesz, Fio – mruknął jej do ucha – a ja zrobię to
albo umrę, próbując.
Spełniła jego życzenie.
23
Nagły łoskot poderwał Thomasa z legowiska ze spódnic i halek, na którym
całował Fię. Podniósł się z przekleństwem i podbiegł do okna, otwierając je
szeroko.
– Co tam się dzieje?
– Rusztowanie przy wschodniej ścianie się przewróciło! – zawołał
mężczyzna, biegnąc wraz z towarzyszem w stronę frontowej fasady.
– Do diabła. – Thomas spojrzał na niebo, wciągając spodnie. Byli w zamku
od trzech godzin? Niemożliwe.
Odwrócił się do Fii. Usiadła, zasłaniając piersi pogniecioną halką, z wargami
opuchniętymi od pocałunków, z potarganymi włosami i nieprzytomnym wyrazem
twarzy.
– Co się stało?
– Zapadło się rusztowanie.
– Czy ktoś został ranny? – Jej oczy spojrzały czujnie.
– Nie wiem. – Zapiął spodnie i włożył buty. – Muszę wyjść i sprawdzić. –
Podniósł koszulę, włożył przez głowę i schował poły w spodnie. – Wrócę, gdy
tylko będę mógł. – Schylił się, uniósł jej brodę do góry i dopiero, gdy ich usta się
spotkały w przeciągłym, miękkim pocałunku, zdał sobie sprawę, jak bardzo myśl o
powrocie do niej była naturalna i oczywista.
Choć spędzili popołudnie, kochając się namiętnie i gwałtownie, chłonąc
każdą chwilę, pragnął jeszcze więcej. Nie powinien tego zrobić, nie tutaj, ale nie
dało się oszukać wzajemnego pożądania. To, że tak go pragnęła, wciąż go
zdumiewało. A jednak nie poprosiłby, żeby czekała na niego. Nie wiedział, jak
długo to potrwa.
– Muszę iść.
Uśmiechnęła się.
– Poczekam na ciebie.
To był nieoczekiwany dar. Pokiwał z żalem głową.
– Nie wiem, co się stało, czy to poważna sprawa, ani jak długo zajmie
naprawa.
– Tak. – Nie obraziła się, jak można by się spodziewać po kochance, której
właśnie czegoś odmówiono; w jej poważnych oczach gościło zrozumienie i zgoda.
– Tak.
Nie znalazł słów, żeby wyrazić to, co chciał powiedzieć, nie powiedział więc
nic i wyszedł. Schylił się pod łukowatym przejściem prowadzącym do północnego
skrzydła zamku. Kilku mężczyzn wracało właśnie stamtąd; wyraz niechęci i ulgi
goszczący na ich twarzach mówił sam za siebie.
Złapał murarza za rękaw.
– Nie ma rannych?
– Nie – odparł mężczyzna. – Chociaż Arthur i Niall mają parę zadrapań.
– Co się stało?
– Powiem ci, co się stało. – Zza rogu wyłonił się Jamie Craigg z rulonem
papieru w dłoni. – Arthur i młody Niall chcieli oszczędzić trochę czasu i nie
przymocowali rusztowania porządnie do ściany; wleźli na nie i przewróciło się.
– Rozumiem. – Chciał w pierwszym odruchu minąć Jamiego i wrócić do Fii,
ale stary Szkot złapał go za ramię wielką łapą.
– Powoli, Thomasie. Jest parę rzeczy, którymi musisz się zająć, zanim
zajmiesz się swoją damą. – Uśmiechnął się znacząco, a Thomas poczerwieniał.
– Jeśli chcesz powiedzieć…
– Chcę powiedzieć, że masz z przodu rozdartą koszulę i że ta koszula wyłazi
ci ze spodni, a na szyi masz znak, którego ja nie nosiłem od czasu mojej nocy
poślubnej – i diabelnie tego żałuję.
Thomas skrzywił się, wpychając koszulę w spodnie.
– Licz się ze słowami, Jamie.
– Robię to – odparł Jamie, mierząc wodza pełnym podziwu spojrzeniem.
Zaczął rozwijać długi rulon papieru. – Zanim więc tam wrócisz… dokądkolwiek
się wybierasz, spójrz na plany, które sporządziłem na podstawie rysunków lady Fii.
Thomas zamarł. Nikt nie znał imienia Fii. Było zbyt niezwykłe i zbyt łatwo
kojarzyło się z jej ojcem.
– Co powiedziałeś?
Jamie odwrócił wzrok. Nikogo w pobliżu nie było; wszyscy wrócili do
pracy.
– Widziałem ją tylko parę razy, Tommy, lata temu, ale mężczyzna, który
zobaczył Fię Merrick, nie zapomina jej.
Thomas chwycił za potężne ramię olbrzyma i zmusił go, żeby spojrzał mu
prosto w twarz.
– Nie zrobisz jej krzywdy, Jamie. Ani nikomu nie powiesz. I ostrzegam cię,
prędzej oddam życie, niż pozwolę, żeby coś złego jej się stało.
Jamie patrzył przez chwilę ciemnoniebieskimi oczami w jaśniejsze oczy
Thomasa. Prychnął urażony i wyszarpnął ramię. Thomas nie zwolnił uścisku i
przyciągnął go bliżej.
– Mówię poważnie, Jamie.
– Tak, gorąca głowo – burknął Jamie. – Wiem, że tak jest, ale nie musisz
zabawiać się w smoka strzegącego tej dziewczyny. Nie zamierzam uczynić jej
absolutnie nic złego, ani też nikt inny by jej nie skrzywdził, gdyby wiedzieli, kim
jest – wykorzystał zdumienie Thomasa i uwolnił rękę – a tego nie wiedzą i nie
dowiedzą się, chyba że zmienisz zdanie. – Pomasował ramię z obrażoną miną. –
Chociaż widzi mi się, że oddajesz im kiepską przysługę, ukrywając to.
– Dlaczego? – powiedział Thomas zdrętwiałymi wargami.
– Ach! – Jamie był wyraźnie zdegustowany. – Nabroiliśmy wiele, my,
McClairenowie, zanim nas tu sprowadziłeś. Niektóre z tych rzeczy zrobiliśmy z
zemsty i nie było nam z tym wesoło. O mało nie zatraciliśmy własnej duszy. Twoja
własna siostra, Favor, mogła zapłacić najwyższą cenę z nas wszystkich, tylko po to,
żebyśmy mogli się zemścić na Carrze. Wychowywaliśmy ją we Francji, a potem
chcieliśmy ją wydać za Carra, Tommy…
Thomas wzdrygnął się gwałtownie, a Jamie złapał go za ramiona.
– Proszę! Wysłuchaj mnie! Nie mogliśmy ci o tym powiedzieć!
Wiedzieliśmy, że nigdy na to nie przystaniesz, ale wbiliśmy sobie do głowy, co
chcemy zrobić i jak. Wmówiliśmy sobie, że niewinność jednej młodej dziewczyny
to nie jest zbyt wysoka cena za sprawiedliwość. Gdyby nie Raine Merrick,
zrobilibyśmy to, wydalibyśmy ją za Carra, a potem zamordowali go, żeby mogła
odziedziczyć jego ziemię. Ale Raine w porę nas powstrzymał i nie pozwolił nam
wyrządzić sobie zła, jakiego nie sprowadziłoby na nas nigdy spiskowanie i zdrady
Carra.
Zagryzł wargi, nie patrząc na Thomasa; jego twarz pociemniała ze wstydu.
– Nie jestem dumny ze swojej roli. Dziękuję tylko Bogu, żeśmy nie osiągnęli
celu, jakeśmy sobie postawili. – Pokiwał głową, wysuwając dolną wargę. – Nie
dziw się więc, że będzie inaczej, niż sobie wyobrażałeś, jeśli powiemy reszcie o
lady Fii. Straciliśmy ochotę na zemstę i nie mamy czasu szukać zadośćuczynienia.
– Popatrzył na Rumieniec Dziewicy. – Musimy odbudować zamek. A ty musisz
zacząć żyć własnym życiem. Całe dorosłe życie pracowałeś dla nas. Znalazłeś nas i
sprowadziłeś tutaj, ale reszta należy do nas.
– Chociaż zawsze będziesz naszym wodzem, musisz nam pozwolić
odpokutować na nasz własny sposób to, czym niemal się staliśmy, a my nie
będziemy ci przeszkodą w tym, co ty musisz zrobić – zakończył znacząco.
Thomas wpatrywał się w niego głęboko zdumiony. Favor nigdy mu o tym
nie opowiadała. Jamie zwinął papier.
– Obejrzymy to innym razem, co? – Klepnął rulonem w udo i rzuciwszy
Thomasowi ostatnie spojrzenie, pomaszerował w stronę zamku. Na rogu
przystanął. – To najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. A jej charakter
bardzo mi przypomina jej brata, Raine'a. To dobry człowiek.
Było to niemal błogosławieństwo. To, co dotąd wydawało się niemożliwe,
nagle znalazło się w zasięgu ręki.
Jamie miał rację. Dawno minął czas, kiedy Carr sprawował nad nim taką
władzę. Carr mógł wygnać go ze Szkocji i pozbawić domu, ale nie pozwoli mu
zranić jego serca. Carr nie odbierze mu Fii.
Zapytają, czy z nim wyjedzie.
Jako jego żona.
Fia przeciągnęła się leniwie, jak opite śmietaną kocię. Trzy razy wzniosła się
na szczyty pożądania, trzy razy odpoczywali z Thomasem po akcie miłosnym,
spełnieni i syci. Jej twarz zaczerwieniła się od świeżych wspomnień.
Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją tu przypadkiem, leżącą na stosie bielizny.
Bo jakkolwiek w świecie uchodziła za kusicielkę i rozpustnicę, odznaczała się
skromnością, a kiedy okoliczności na to pozwalały, nawet pewną nieśmiałością.
Tak więc ubrała się pospiesznie, podeszła do stołu i usiadła.
Wkrótce jednak wspomnienie tego, co robili z Thomasem na owym stole,
przegnało ją stamtąd; wyszła z pokoju i zaczęła wędrować korytarzem, podziwiając
piękno i spokój, jakie Thomas wydobył z ruin. W końcu trafiła jednak do
środkowej części zamku, nadpalonych szczątków tego, co zostało z panowania
Carra.
Przełknęła ślinę, czując mrowienie na plecach. Spod stosu gipsu wystawała
ozdobnie rzeźbiona noga od stołu. Dalej walały się skorupy rozbitej chińskiej
wazy, niczym brakujące kawałki dziecinnej układanki. Pozostałości ozdobnej,
złoconej ramy od obrazu stały oparte o ocalały fragment ściany.
Posuwała się ostrożnie wśród ruin. To musiał być hol przed głównym
wejściem, a to – przeszła nad poczerniałą belką – gabinet Carra. Nic nie zostało.
Wielkie biurko znikło, a jeśli nawet obite aksamitem krzesła i bogate tapiserie w
ogóle tam pozostały, to tylko w postaci popiołów.
Ostał się tylko zniszczony kominek. Odpadł jeden bok i brakowało tylnej
ścianki. Kosztowna marmurowa półeczka znad kominka leżała, potłuczona, na
podłodze. Podeszła ostrożnie, jak do martwego węża.
Tutaj Carr trzymał swoje materiały. Uklękła, odgarniając grubą warstwę
popiołu. Drugi… nie, trzeci kafelek po prawej stronie. Wsunęła paznokcie pod
płaską płytkę, próbując ja podnieść. Ani drgnęła.
Rozejrzała się i wypatrzyła cienki kawałek poczerniałego drutu. Podniosła go
i wygięła, robiąc haczyk, który wcisnęła pod płytkę, podważając ją. Zajrzała w
czarną dziurę i wsunęła do niej rękę. Zacisnęła palce na grubej stercie papierów;
pod jej palcami coś się osypywało. Wyjęła ostrożnie papiery.
To były listy, te na zewnątrz strawił ogień, ale te w środku pozostały
nietknięte.
Materiały Carra.
Zawsze sądziła, że wydobył wszystko w noc pożaru. Tak jej powiedział,
pokazując nawet niektóre. Teraz zrozumiała, dlaczego – miała być świadkiem, że
istnieją.
Ale nie wydostał wszystkiego. Wkrótce po pożarze, kiedy oznajmiono mu,
że Rumieniec Ladacznicy spłonął ze szczętem, przyjechał tu i zobaczył tlącą się
jeszcze kupę gruzów, które stanowiły niegdyś jego dom. Widocznie uznał, że nic
nie przetrwało pożaru.
I nie powinno było przetrwać. Jaki zdumiewający przypadek pozwolił tej
małej skrytce pozostać nietkniętą?
Niecierpliwie rozłożyła pierwszy list. Był sprzed dwudziestu lat. Przebiegła
zdumionymi oczami jego treść. Skończyła, złożyła kartkę, nie patrząc, i wówczas
ostatecznie zrozumiała wartość tego, co trzymała w ręku.
Władza.
Moc nadzorowania i naginania innych do swojej woli. Naginania Carra do
swojej woli. Moc, którą mogła wymienić, na co tylko chciała: klejnoty, suknie,
zamki, ziemię. Zadrżała. Mogła mieć wszystko. Mogła mieć… Bramble House.
– Fio? – Głos Thomasa dobiegał jakby z daleka. Odwróciła się jak lunatyk.
Stał w drzwiach; smuga światła padała na jego ciemną głowę. Patrzył na nią
zdziwiony.
– Czy wiesz, co to jest? – zapytała, wyciągając listy.
– Nie. – Pokręcił głową. – Co to takiego?
– Listy. Dokumenty. Darowizny. Czeki. Hipoteki. Źródło władzy Carra,
podstawa, na której zbudował swój świat. Krew – ściszyła głos – jego ofiar.
Nie odpowiedział, ale prawie nie zwróciła na to uwagi; w jej głowie
powstawał plan za planem. Dzięki temu, co znalazła, mogła uwolnić się od Carra,
całkowicie, absolutnie i na zawsze. Zamknęła oczy, zachwiała się, oszołomiona
możliwościami, które nagle otwierały się przed nią.
Albo… mogłaby zwrócić Carrowi papiery w zamian za dom i niewielką
sumę pieniędzy, która pozwoliłaby jej uciec. Z Thomasem. Nikt by się nie
dowiedział.
– Fio?
Jakie to miało znaczenie dla tych innych, którzy od lat cierpieli w jarzmie
Carra? Wszystko jedno, kto będzie trzymał w ręku dowody przeciwko nim, ona czy
Carr. Nawet nie muszą o tym wiedzieć. Tylko Carr wiedziałby, że jeśli będzie
próbował zabrać Bramble House, ona zwróci papiery właścicielom i jego królestwo
legnie w ruinie.
Pośle mu słówko, może jeden z mniej groźnych papierów i wszystko, czego
pragnie, będzie do jej dyspozycji. Wszystko.
Opanowało ją podniecające poczucie władzy. Odzyska wolność i nie tylko.
Ale zdobędzie to kosztem zniewolenia innych.
Przełknęła ślinę, uspokajając się. Pomyślała gniewnie, że głupcy, których
podporządkował sobie Carr, sami oddali się w jego ręce. Zasługiwali na swój los,
cudzołożnicy, hazardziści, oszuści i szarlatani. Byli w rozpaczy.
Tak jak ona.
– Mogłabym mieć Bramble House – szepnęła. Westchnęła, odrzucając
pokusę, która ukazała jej się niczym ogień świętego Elma i, tak samo jak ogień
świętego Elma wcale nie był ogniem, ta pokusa nie była możliwa do spełnienia.
Była chimerą. Oszustwem.
O mało nie uległa tym samym instynktom, które kierowały postępowaniem
jej ojca. Otworzyła oczy.
Thomas wszedł do pokoju.
– Nie rób tego, Fio. – Mówił cichym, naglącym głosem, twarz miał poważną.
– Nie? – powtórzyła niepewnie.
– Nie są ci potrzebne, Fio. Zniszcz je.
– Nie mogę! – zawołała. Nic by się nie zmieniło, gdyby je zniszczyła. Carr
nadal byłby w stanie…
– Fio, błagam. Nie musisz z tego korzystać, żeby zdobyć Bramble House.
Nie możesz być aż w takiej rozpaczy, by zastąpić ojca w zniewalaniu tych
nieszczęsnych głupców. Nawet nie powinnaś się nad tym zastanawiać! To nie jest
w ogóle potrzebne!
Spojrzała na niego, zobaczyła jego przerażenie i odczuła je również. Słusznie
się przeraził, była przecież gotowa pójść w ślady ojca. Niezależnie od motywów.
– Dam ci Bramble House – powiedział.
– Dasz mi Bramble House – powtórzyła jak echo. Podszedł i ujął ją za rękę.
Nie miała siły się opierać. Miała wrażenie, jakby uszło z niej życie, a to, co zostało,
było jedynie skorupą.
– Tak – powiedział, patrząc na nią z powagą. – Kiedy twój ojciec przyszedł
do mnie, zagroził, że mnie wyda, o ile nie spełnię jego żądań. Powiedział mi także
o Bramble, o tym, jak wyłudził majątek od MacFarlane'a i o tym, że miałaś
nadzieję odzyskać spuściznę po mężu z pomocą Jamesa Bartona. Śmiał się, Fio, a
potem powiedział mi o Kayu.
– Tak. Kay – powtórzyła bezbarwnie.
– Nie mogłem znieść myśli, że Carr okrada jeszcze jednego chłopca z jego
dziedzictwa, powiedziałem mu więc, że przystanę na jego propozycję tylko pod
tym warunkiem, że przepisze Bramble House na mnie. Ten dom miał dla niego
znaczenie tylko dlatego, że ty go chciałaś, a Carr sądził – właściwie był pewien –
że ode mnie nigdy go nie dostaniesz.
– Nie mówiłeś o tym. – Oczywiście, że nie mówił. Nie ufał jej. I miał rację.
– Chciałem, żeby dostał go chłopiec. Ale jeśli spalisz te papiery, przysięgam,
że będzie twój.
Cofnęła rękę. Puścił ją bez oporu. Tak zwyczajnie. Odwróciła się, chcąc
przybrać swoją gładką, nieskazitelną maskę. Z zamkniętymi oczami mocno
zagryzła wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem. Gdzie ta przeklęta, przeklęta maska?
– Nie możemy spalić papierów – zdołała w końcu powiedzieć. Ośmieliła się
marzyć, że to wszystko skończy się jak w bajce, że ona i jej wysoki, śniady kapitan
pożeglują za morze i będą żyć długo i szczęśliwie.
– Boli, Fio. – Dwa krótkie słowa wyrażały taki ogrom rozczarowania jak
dzwony żałobne.
– Nigdy nie chciałam zagarnąć Bramble House dla siebie – powiedziała. –
Zamierzaliśmy z Jamesem przepisać go na Kaya.
– Tak?
– Tak – powtórzyła, odwracając się do niego.
Przyjrzał jej się uważnie; na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, potem
nadzieja, która wreszcie ustąpiła miejsca radości. Ruszył ku niej, ale ona się
cofnęła.
– Możesz to sprawdzić, pytając Jamesa Bartona.
– Jamesa? – Zatrzymał się, zdumiony. – Nie muszę.
– Wołałabym, żebyś to zrobił. Chcę, żebyś wiedział, że nie robiłam niczego
dla własnej korzyści czy wygody. Nie naraziłabym Jamesa na takie
niebezpieczeństwo, gdybym zdołała wymyślić inny sposób na zdobycie Bramble
House dla Kaya.
– Oczywiście.
Nie mogła powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu. Zrozumiał.
– Fio, to że nie odgadłem twoich planów, nie znaczy, że… – wyczuł jej
rezerwę i się przestraszył. – Proszę, Fio. Kocham cię.
Drgnęła, ale jej śliczna, chłodna twarz nie złagodniała.
Thomas miał wrażenie, że ziemia rozstępuje mu się pod nogami. Przepaść
ziała u jego stóp, a on chwiał się na krawędzi, nie mając się czego przytrzymać.
– Fio, nie możesz mnie potępiać za to, że źle cię oceniłem. Nie możesz
odrzucić tego, co jest między nami, kim dla siebie jesteśmy, tylko dlatego, że
wątpiłem w szlachetność twoich intencji. – Strach wywołał gniew w jego głosie. –
Mówiłaś, że chcesz domu. Nigdy nie wspomniałaś, że pragniesz go dla kogoś
innego. Nie potępiaj mnie za niewiedzę, Fio, błagam!
– Nie potępiam cię wcale – odparła Fia chłodno.
– Do diabła, robisz to! Karzesz mnie za to, że pomyślałem to samo, co
pomyślałby każdy na moim miejscu. Jakże mogłoby być inaczej? Jesteś przecież
córką Carra!
Zatrzepotała powiekami, jakby zadał ostateczny cios czemuś ważnemu,
czemuś, co pragnęła chronić, ale za późno stwierdziła, że nie jest w stanie tego
zrobić.
– Masz rację – szepnęła. – Jakże mógłbyś myśleć inaczej?
Chwycił ją za ramiona w geście rozpaczy. Chciałby ponownie zapewnić ją o
swojej miłości, ale przecież przed chwilą zlekceważyła to wyznanie. Nie będzie
skamlał, błagając o uczucie, którego może w niej nie było.
Potrząsnął nią lekko, ale odeszła już od niego, tak jakby opuściła pokój.
Odeszła i on to sprawił.
– Dlaczego mnie karzesz? Co takiego powiedziałem, co takiego zrobiłem,
czego nie można mi wybaczyć?
Jej smutek dorównywał jego bólowi. Dotknęła delikatnie jego policzka.
– Nie karzę cię, oszczędzam nam obojgu większego bólu.
– Cóż może być bardziej bolesnego?! – zawołał.
– Nie zrobiłeś niczego, czego nie dałoby się wybaczyć. To mnie nie można
wybaczyć. I to bez względu na to, co uczyniłam. – Uśmiechnęła się blado. – Nie
można mi wybaczyć tego, kim jestem. Sam to powiedziałeś. A jestem córką Carra.
Jak mógłbyś mi kiedykolwiek zaufać?
– Dobry Boże, Fio! – W panice szukał odpowiednich słów. – Nic mnie nie
obchodzi to, że jesteś córką Carra.
– Ależ obchodzi – stwierdziła ze stanowczością, a jej pewność wstrząsnęła
nim. – Zawsze tak będzie. Możesz o tym zapomnieć na jakiś czas, możesz sobie
wyobrażać, że jestem kimś innym, ale za każdym razem, kiedy ogarną cię
wątpliwości, przypomnisz sobie o tym.
– Nie. – Pokręcił głową. – Nie.
– Tak – odparła. – Masz rację, mówiąc to, bo ja sama to mówię. Myślałam o
tym i czekałam od dzieciństwa, kiedy ujawni się piętno jego krwi, kiedy odkryję u
siebie ciemną duszę mordercy. Bo ja jestem córką Carra, Thomasie. Zawsze nią
będę, a ty nigdy nie zdołasz o tym zapomnieć. Ani też nie powinieneś. Ja nie
zapomnę. Nawet tutaj. Nawet tego popołudnia. Miałeś rację, zastanawiając się, co
zrobię z tymi listami. Nie pomyślałam, tak jak ty, żeby je zniszczyć, ale chciałam je
zatrzymać, wykorzystać – żeby się od niego uwolnić. Widzisz więc, nie mogę… –
Głos jej się załamał; opanowała się szybko. – Nie mogę cię skazać na życie w
obawie i oczekiwaniu. Bo mogę już cię bez cienia wątpliwości zapewnić,
Thomasie, że nie jestem dobrą kobietą. Uwiodłam starego wdowca i nakłoniłam
go, żeby mnie poślubił, wszystko dla jego domu, ziemi i pieniędzy, a kiedy
odkryłam, że ma dzieci, spadkobierców, znienawidziłam je za to, że zakłócają moje
plany swoim istnieniem.
– Fio, każdy…
– Nie! – Mówiła teraz podniesionym głosem, wysunęła się z jego uścisku. –
Nie każdy by to zrobił! Tylko ja! Córka Carra.
Podszedł, a ona zapadła się w sobie, drżąc, jak sarna w potrzasku, z
wielkimi, niewidzącymi i nieodgadnionymi oczami przypominającymi szafiry.
– Proszę, zabierz mnie z powrotem.
– Do dworu? Tak – zgodził się z ulgą.
– Nie. Do Londynu.
– Za kilka dni…
– Teraz. Dzisiaj. Proszę. Nie mogę dłużej tutaj wytrzymać.
– Daj mi dwa dni – poprosił.
Spojrzała tak, jakby mogła złamać się na pół pod jego dotknięciem. Objęła
się mocno rękami w obronnym geście.
– Błagam cię, Thomasie. Zabierz mnie z powrotem do Londynu. Obiecałeś,
wywożąc mnie stamtąd, że wrócę, nie doznawszy krzywdy.
Jej słowa zraniły mu serce.
– Fio… –Wyciągnął rękę. Nie przyjęła jej.
– Jeśli nie odwieziesz mnie natychmiast, złamiesz obietnicę. – Jej głos drżał.
– A wiem, że jesteś dżentelmenem, dla którego słowo jest święte.
Złamałby słowo tysiąc razy, gdyby sądził, że zatrzymując ją przy sobie,
zdoła wymazać ostatni kwadrans. Nie mógł jednak ranić Fii, trzymając ją wbrew
jej woli.
Odwrócił się. Przepaść u jego stóp znikła, a świat wokół zamienił się nagle w
bezkresną pustynię nocą – pustą, cichą i zimną.
– Wyruszymy z zapadnięciem wieczoru – powiedział, odchodząc.
24
Żółty blask sączył się zza frontowych drzwi domu, padając na mokry bruk,
gdzie stali dwaj mężczyźni. W chwilę później z domu wyszedł trzeci i zszedł
żwawo po schodach na ulicę.
– Tunbridge'a nie ma w klubie – oznajmił Johnston, stając obok Thomasa
Donne'a. – I wątpię, żeby zjawił się później. Jest już prawie trzecia nad ranem.
Thomas kiwnął ponuro głową i ruszył przed siebie. Johnston i Robbie
przyspieszyli kroku, żeby się z nim zrównać.
– To szaleństwo – stwierdził Robbie. – Schował się jak pod ziemię. Nie
widziano go, odkąd ty i … od czasu twojego powrotu przed dwoma tygodniami!
Thomas się zatrzymał. Jego i tak ciemna twarz, teraz, w mroku, wydawała
się jeszcze ciemniejsza. Tylko oczy lśniły jak rtęć. Johnston cofnął się odruchowo.
Thomas wyglądał jak jakiś straszny anioł zemsty. Miało się wrażenie, że
jedynie gniew i zaciekłość trzymają go przy życiu.
Tę swoją zaciekłość i zdecydowanie chciał wykorzystać, żeby osiągnąć
jedno: nie dopuścić, aby społeczeństwo potępiło do końca lady Fię MacFarlane.
Dzieło oczerniania Fii podjął pierwszy Tunbridge, rozpuszczając o niej wstrętne
plotki.
– Tunbridge – wycedził Thomas przez zaciśnięte zęby – przebywa z
pewnością w mieście. Nie mógłby sączyć swojej trucizny z daleka. Ktoś go chroni,
dowiem się kto i znajdę także i jego. – Ton jego głosu sprawił, że przyjaciele
zadrżeli.
– Thomasie – próbował przekonać go Johnston – nawet jeśli znajdziesz
Tunbridge'a i zamkniesz mu usta na zawsze, obaj wiemy, że już jest za późno.
– Nie – warknął Thomas. – Nie jest. Zwłaszcza jeśli… lady Fia da się
przekonać, by wycofała swoje niedorzeczne oświadczenie, że wyjechała ze mną z
własnej woli.
Johnston spuścił oczy.
– Próbowałem. Nie chce się ze mną widzieć. Nikogo nie chce widzieć. Żyje
w odosobnieniu, przyczyniając się tylko do podsycania plotek. Widzisz,
społeczeństwo wierzy w jej historię, nie w twoją.
Thomas zaklął gwałtownie, ale Johnston ciągnął nieustraszenie dalej.
– Przy jej reputacji – mówił ostrożnie – to, co opowiada, wydaje się o wiele
bardziej prawdopodobne niż twoja historia, Thomasie, o tym, jak to porwałeś ją
wbrew jej woli. – Zwrócił błagalnie wzrok na Robbiego.
– Musisz przyznać, Thomasie – powiedział Robbie – że porwana kobieta nie
chroniłaby przecież porywacza.
– Nie obchodzi mnie, co wydaje się prawdopodobne, a co nie! Tak właśnie
było i wyzwę każdego, kto będzie twierdził inaczej.
– Wiemy – rzekł w końcu Robbie. – Ilu ludzi wyzwałeś, odkąd wróciłeś do
Londynu? Pięciu? Sześciu? Ile pojedynków zmuszony byłeś odbyć? Jeden. Masz
szczęście, że ów człowiek wycofał się, zanim któryś z was został poważnie ranny.
Bo nie wiem, czy jeszcze pamiętasz, ale pojedynki są zakazane prawem!
Mimo braku odzewu u Thomasa, Robbie, zniechęcony, ciągnął dalej:
– Igrasz z losem, Thomasie. Wkrótce ktoś zręczniejszy od ciebie powie coś,
co i tak mówią wszyscy naokoło; zginiesz, i to na próżno, bo plotki tylko się nasilą.
Nie pomagasz jej, Thomasie.
Thomas przyspieszył kroku, aż zafurkotała peleryna. Wymieniwszy bezradne
spojrzenia, Johnston i Robbie ruszyli za nim, doganiając go po drugiej stronie
ulicy.
– Dokąd idziesz? – zapytał Johnston niepewnie. Nie wiedział już, co myśleć,
przyjaciel tak bardzo się zmienił. Twarz miał nieruchomą i twardą, jak brązowe
płaskorzeźby męczenników w katakumbach świętego Piotra. Mówił chrapliwie.
– Do Hyde Parku. Kapitan Pierpont ma się tam jutro ze mną spotkać o
świcie, a ja mam fantazję, żeby wcześniej to miejsce obejrzeć.
Johnstonowi zimny dreszcz przebiegł po plecach.
– Thomasie, Pierpont jest znakomitym strzelcem.
– Ja również.
Robbie pokręcił głową. To było samobójstwo. Ale być może Thomas tego
właśnie szukał… Nie. Był zbyt odważny, żeby pragnąć własnej śmierci.
– Będę, oczywiście, twoim sekundantem.
Thomas się zatrzymał. Tym razem w jego spojrzeniu nie było gniewu, tylko
bezbrzeżne wyczerpanie.
– Nigdy nie chciałem żadnego z was w to mieszać. Teraz też o to nie proszę.
Wracaj do domu, Robbie. Zabierz Johnstona. Nie chcę…
Czyjaś ręką chwyciła Thomasa za ramię, obracając go w miejscu.
– Boże, nie – szepnął Johnston. Pip Leighton cofnął się o parę kroków.
Zaciskał dłoń na rękojeści szpady, patrząc z gniewem na kapitana.
– Do diabła, chłopcze! – krzyknął Thomas. – Zginiesz w ten sposób.
Pip podniósł rękę, wymierzając mu policzek.
– To za to, co jej zrobiłeś, łajdaku!
Na twarzy Thomasa wykwitła czerwona plama, ale patrzył na chłopca z
niewzruszonym spokojem.
– Idź do domu, Pip.
Wargi Pipa rozchyliły się, obnażając zęby; bardzo powoli podniósł rękę po
raz drugi i wierzchem dłoni uderzył Thomasa w drugi policzek. Głowa kapitana
odskoczyła do tylu, nie poruszył się jednak.
– Idź do domu, Pip. Nie będę z tobą walczyć, chłopcze.
– Chłopcze?! – zawołał gniewnie Pip, wyciągając szpadę ze świstem i
kierując jej ostrze ku gardłu Thomasa. – Jestem chłopcem? Cóż, wolę być
chłopcem niż mężczyzną, który ją uwiódł i zniszczył!
Oczy Thomasa zwęziły się, zamieniając w srebrne szparki. Odezwał się
niskim, wibrującym głosem.
– Nie byłbyś w stanie nienawidzić mnie tak, jak ja nienawidzę samego siebie
za swój udział w jej niedoli.
Nienawiść na twarzy Pipa ustąpiła miejsca zmieszaniu i bólowi.
– „Niedola” to łagodne słowo na określenie tego, co jej uczyniłeś! –
powiedział Pip łamiącym się głosem. – Powinieneś ją zobaczyć i wtedy odczułbyś
może choć w części, co zrobiłeś!
– Widziałeś ją? – zapytał nagle ożywiony Thomas.
Chłopiec zacisnął zęby, znowu ogarnęła go nienawiść.
– Tak. Widziałem. I mówiłem do niej, choć niewiele usłyszałem w
odpowiedzi. Nie ma życia w jej oczach i głosie. Nie ma nic. Jest pusta. Zniszczyłeś
ją. – Thomas podszedł bliżej. Koniuszek szpady Pipa otarł się o jego pierś. – A
teraz ja zniszczę ciebie.
– Pip, chłopcze – powiedział Johnston, odzyskawszy głos.
Pip dźgnął lekko pierś Thomasa, nie odrywając oczu od jego twarzy.
– Nie podchodź bliżej, Johnston.
Johnston podniósł obie ręce do góry, uśmiechając się.
– Tylko jeśli na to pozwolisz. Wiem jednak, że nie zabijesz bezbronnego
człowieka. Pomyśl o hańbie, jaką by to sprowadziło na twoją rodzinę.
Poruszył właściwą strunę. Pip się zmieszał.
– Oczywiście, że nie. Wyciągnij szpadę, Donne!
– Nie.
– A niech to piekło – mruknął Robbie, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji.
– Bądź przeklęty! Wyciągaj szpadę! Kocham ją, nie rozumiesz tego? – Głos
chłopca załamał się; zaszlochał. – Przeklęty, przeklęty. Nie odmówisz mi
przywileju walki o jej honor. Nawet ty musisz mieć odrobinę przyzwoitości, resztki
sumienia.
– Do diabła! – szepnął Johnston Thomasowi na ucho, nie spuszczając
wzroku z czerwonej twarzy młodzieńca. – Będziesz musiał z nim walczyć. Biedak
jest u kresu sił. Nie przeżyje, jeśli zlekceważysz jego wyzwanie.
– Co mówisz, Johnston? – zapytał gwałtownym tonem Pip. – Nie jestem
jakimś tam chłopaczkiem, którego można „uładzić”! Myślałem, że jesteś moim
przyjacielem!
– Jest twoim przyjacielem, młody głupcze! – powiedział Thomas, chwytając
jedną ręką ostrze szpady i odsuwając je na bok, a drugą, zwiniętą w pięść,
uderzając Pipa w szczękę. Na twarzy upadającego Pipa pojawił się wyraz
zaskoczenia i bólu.
– Teraz nie będzie musiał martwić się o swoją cenną godność. Dopilnujcie,
żeby dotarł do domu, dobrze? – Thomas przestąpił przez nieruchome ciało chłopca,
zostawiając za sobą zdezorientowanych przyjaciół.
– Dokąd idziesz?! – zawołał Robbie.
– Idę zobaczyć się z Fią i tym razem, na Boga, przyjmie mnie.
Nie spała. Wydawało się, że sen należał do tych rzeczy, które kiedyś uważała
za nieodzowne, a wcale takimi nie były. Siedziała w fotelu, który przyciągnęła do
okna, i czekała na świt. Nadejdzie, powiedziała sobie. W napadzie bezrozumnego
strachu, że tak się nie stanie, a ona na zawsze pozostanie w ciemnym pokoju,
zacisnęła palce na książce, którą trzymała na kolanach.
Odpowiedziała na pukanie do drzwi buduaru natychmiast. Do środka wszedł
Porter.
– Przepraszam, pani. Ale…
Drzwi za nim otworzyły się i Thomas wypełnił je swoją wysoką, silną
postacią. Ich oczy się spotkały.
– Każ mu odejść – powiedział.
Porter zacisnął szczęki.
– Sprowadzę lokaja, pani, i razem…
– Nie – odparła Fia. – Nie. Wszystko w porządku, Porter. Możesz odejść.
– Ale…
– Proszę, Porter.
Porter, niezadowolony, skłonił się i wyszedł z pokoju. Thomas zamknął za
nim drzwi. Serce zabiło jej gwałtownie, poczuła ból w piersi. Wyglądał okropnie.
Oczy mu płonęły. Na twarzy miał zarost. Szczecina porastająca mocne szczęki,
połyskiwała srebrem w świetle stojącej na stole lampy. Włosy miał rozczochrane,
ubranie w nieładzie. Wiedziała, że przyjdzie, że w końcu zmiecie wszelkie
przeszkody między nimi. Nie mógł inaczej postąpić. Ponieważ taki był. Czuł, że
dzieje się jej krzywda i że on ponosi za to odpowiedzialność, a Thomas –
szlachetny, rozgniewany Thomas – nie mógłby znieść, by kto inny płacił za jego
czyny.
Sądziła, że przygotowała się na jego widok, ale nie była w stanie
przygotować się na głód, jaki jego widok w niej obudził.
Mój Boże! Był piękny. Wielki, silny. Marzyła, żeby do niego podejść,
schronić się w jego ramionach, pozwolić, żeby jego siła – siła ducha, siła ciała –
osłoniła ją jak tarczą.
Ale kto ochroni Thomasa przed nią, przed tym, co pewnego dnia może
uczynić? Wiedziała, że Thomas musi przyjść do niej, ponieważ był sobą, ale
zdawała sobie również sprawę, kim jest ona sama. Córką Carra. Pewnego dnia
mogłaby zapomnieć o szlachetnych pobudkach. Pewnego dnia może zechce
poświęcić innych dla własnych celów.
– Fio. – Jego głos wstrząsnął nią, tyle w nim było błagania. – Boże,
wyglądasz okropnie.
Uśmiechnęła się. Czasami Thomas zapominał o manierach dżentelmena i
zamieniał się w nieowijającego w bawełnę kapitana statku kupieckiego. Ta
rozbieżność wydawała jej się bardzo pociągająca… Miesiąc temu zdobyłaby się
pewnie na dowcipną ripostę, ale teraz… Nie miała do tego serca.
– Czuję się dobrze.
– Naprawdę? – Postąpił krok naprzód, z niepokojem badając wzrokiem jej
twarz. – Nie jesteś chora?
– Pomimo tego, co widzisz, jestem zdrowa.
– To dobrze. Nie mogłem… musiałem się upewnić. Wybacz mi wtargnięcie.
– Schylił głowę.
Odchodził? Nie! Jeszcze nie. Upłynęło zaledwie dwa tygodnie, odkąd na
„Alba Star” przypłynęli z powrotem do Londynu. Dwa tygodnie, odkąd wynajęty
powóz zabrał ją od milczącego, zamkniętego w sobie człowieka, którego rzadko
widywała w czasie krótkiej podróży.
– Dostałam wiadomość od przyjaciela z Francji. Mój ojciec opuścił ten kraj i
przybędzie tutaj w końcu tygodnia. Musisz wyjechać z Londynu, Thomasie.
Zawiadomi władze, gdy tylko wróci, żeby móc się napawać twoim nieszczęściem.
– Niech tak będzie.
– Thomasie… – Wyciągnęła błagalnie rękę.
Widocznie jednak poczuł się urażony, bo zamknął oczy.
– Nie zostawię cię samej, żebyś ponosiła konsekwencje moich czynów.
– Naszych czynów. Mogłam to przerwać w każdym momencie.
– Nie. – Pokręcił głową. – Znalazłbym jakiś sposób. Widzisz, miałaś rację,
chciałem ciebie. To nie miało nic wspólnego z moimi szlachetnymi pobudkami i
słusznym gniewem. Chciałem ciebie i znalazłbym sposób, żeby się usprawiedliwić.
Teraz o tym wiem. Nie potrafię być tak uczciwy jak ty, Fio. – Stał sztywno, jakby
przytrzymywały go żelazne pasy.
– Przestań. – Nie mogła znieść widoku jego cierpienia.
– Nie martw się. Nie będę cię dręczyć. – Wciągnął powietrze i wypuścił je
powoli. Lampa zasyczała; migotliwy blask padł na jego twarz. – Jeśli tylko
cofniesz swoje oświadczenie, że wyjechałaś ze mną z własnej woli, zostawię cię w
spokoju i… odejdę.
– Nie mogę tego zrobić, Thomasie. Zostałbyś aresztowany… za porwanie…
może za gwałt.
– Przyrzekam, że mnie nie aresztują – powiedział szybko. – Przysięgam.
– Ale obiecałeś już raz, że nie przelejesz krwi z mojego powodu i dowiodłeś,
że to kłamstwo. Tak, Pip mi powiedział. Powiedział też, że nie odniosłeś poważnej
rany. – Powiedziała to pytającym tonem.
– Żadnej rany.
– To także kłamstwo. Wiem, że miałeś zakrwawioną koszulę. Jakże więc
mogę wierzyć twemu słowu?
– Nie wiem – odparł głucho; widziała, że zraniła go, nazywając kłamcą. Nie
chciała tego.
– Przestań się pojedynkować, Thomasie, zaklinam cię. To nie ma sensu. Nic
nie powstrzyma złych języków ani ciekawskich spojrzeń.
– Nie mogę, Fio. Nie mam nic, co przyjęłabyś ode mnie, ale mogę cię
zmusić, żebyś przyjęła obronę twojego dobrego imienia.
Nie mogła znieść więcej. Czuła, jak narzucony spokój zaczyna ją opuszczać,
pękać jak nadwątlona szklana tafla, która rozpada się w końcu na milion
kawałków. On nie może tego zauważyć. To by było zbyt bolesne.
– Odejdź – zdołała wykrztusić. – Proszę, odejdź. Teraz.
– Ale Fio… – Podszedł parę kroków, a ona odwróciła głowę, podnosząc
rękę, żeby go powstrzymać. Nie powstrzymała. Delikatnie przesunął palcami po jej
policzku. – Fio…
– Nie. – Wszystko zostało powiedziane. Nie mogła znieść nawet myśli o
tym, jak wyglądałaby jego twarz, wyraz oczu, jak brzmiałby jego głos, gdyby
kiedyś przegrała walkę z naturą, jaką została w spadku po Carrze.
Była już tak blisko poddania się jej. Chciała zatrzymać kompromitujące
innych ludzi materiały ojca. Spodobało jej się poczucie władzy, jakie ogarnęło ją,
kiedy trzymała je w ręku, kiedy zdała sobie sprawę, że mogłaby z ich pomocą
zniszczyć Carra. Znalazła nawet usprawiedliwienie, żeby je zatrzymać, niemal
zdołała się oszukać, że cel – zwrócenie Bramble House Kayowi – wart jest
zatracenia duszy. Następnym razem mogłoby zabraknąć jej siły.
Zamknęła oczy, łzy piekły ją pod powiekami.
– Odejdź, Thomasie. Błagam cię.
Pieszczota nie ustawała. Miała wrażenie, że jego dłoń drży. Potem odsunął
rękę. Nie ośmieliła się spojrzeć. Nie ośmieliła się poruszyć. Usłyszała, jak drzwi
otwierają się i zamykają. Upadła na podłogę, wstrząsana łkaniem.
Thomas zszedł po schodach z twarzą niezdradzającą śladu uczuć. Na dole
czekał Porter, żeby go wypuścić.
Cokolwiek Porter zobaczył na twarzy Thomasa, wprawiło go to w najwyższe
zdumienie. Nigdy nie widział, by mężczyzna…
Thomas zarzucił pelerynę na ramiona.
Do końca życia Porter zastanawiał się, co kazało mu o to uczynić, ale
zapytał:
– Jeśli lady Fia chciałaby… skontaktować się z panem. Dokąd miałaby
posłać wiadomość?
Thomas się roześmiał; dźwięk jego śmiechu zjeżył Porterowi włosy na
głowie.
– Przyszłą korespondencję będę chyba przyjmować w Hyde Parku – odparł z
wisielczym humorem.
– Ale…
Uśmiechnął się.
– Nie martw się. Żartowałem tylko. A ona nie będzie chciała się ze mną
kontaktować.
Z tymi słowami wyszedł.
25
Późnym rankiem następnego dnia poczta dostarczyła szereg przesyłek, które
nadano parę dni wcześniej.
Pierwsza trafiła do domu odnoszącego sukcesy bankiera, który podniósł
głowę, gdy lokaj wręczył mu przesyłkę. Ucieszył się z przerwy; kolumna cyfr, nad
którą siedział, nie chciała się zgodzić. Będzie musiał obciąć kolejne wydatki
domowe, a nie wiedział, jak to powiedzieć żonie, która cerowała właśnie jego
koszulę przy otwartym oknie.
Powietrze pachniało jesienią, przywodząc bankierowi na myśl inne jesienie,
zwłaszcza tę sprzed piętnastu lat, którą chciałby za wszelką cenę wymazać, a którą
zmuszony był wciąż na nowo przeżywać co kwartał. To była jesień, kiedy wplątał
się w pozbawioną sensu, schlebiającą jego próżności przygodę.
Zerkając teraz na cyfry, zastanawiał się, czy nie powinien wyznać
wszystkiego żonie, ale… Żona była jego najbliższym przyjacielem, najdroższą
towarzyszką, prawdziwym środkiem jego świata. Za nic nie zaryzykowałby utraty
jej miłości.
Z takimi myślami złamał pieczęć na małej paczuszce i wyrzucił jej zawartość
na stół. Był to jakiś stary list, pożółkły, pociemniały, adres ledwie się dało
odczytać…
Rzucając na żonę czujne spojrzenie, otworzył list. Rozpoznał go od razu,
choć nie widział go prawie od piętnastu lat. To był list, który napisał do tej kobiety
– list, który ona sprzedała Carrowi. Przez wszystkie te lata Carr wyciągał z tego
powodu od bankiera pieniądze.
Zmarszczył brwi, zaglądając do paczuszki. Nic. Żadnej wiadomości. Pusto.
Oparł się wygodnie, poczucie wolności zaszumiało mu w głowie. A potem
powoli, drżącymi palcami, podarł list na drobne, drobniutkie kawałeczki.
W schludnym, modnym domu przy Berkeley Square, lord Gerald Swan
wpatrywał się w dokument ze swoim podpisem; paczuszka, w której list
dostarczono, leżała u jego stóp. Nie miał nadziei, że kiedykolwiek zobaczy to
pismo, a co dopiero, że będzie trzymał je w ręku.
Był młodym, żądnym sukcesu członkiem parlamentu, kiedy zbliżył się do
niego jeden z mocarzy jego partii. Człowiek ów zaofiarował Geraldowi poparcie, o
ile Gerald podpisze dokument zapewniający bardzo korzystny kontrakt pewnej nie
cieszącej się dobrą sławą spółce. Uczynił to. Wkrótce potem wybuchł skandal, ale
ponieważ dokument z jego podpisem nigdy nie ujrzał światła dziennego, uchronił
się od piętna, jakim naznaczono tylu jego kolegów.
Carr w jakiś sposób zdobył ten dokument. Od tamtej pory Gerald płacił
drobnymi przysługami za trzymanie go w ukryciu. Teraz, z jakiegoś powodu,
znowu trafił w jego ręce. Nie będzie już musiał się kompromitować.
Kiedy po chwili lokaj lorda Geralda zjawił się, żeby sprawdzić, skąd bierze
się swąd spalenizny, zastał swojego pana w głównym holu wpatrującego się z
szerokim uśmiechem w kupkę popiołu na ziemi.
– Lord Carr ma wrócić z Francji dziś po południu – powiedział Gerald. –
Miałem wysłać po niego powóz na molo.
– Tak, panie?
– Odwołaj to polecenie.
– Czy mam wysłać wiadomość z wyjaśnieniem?
Swan zastanawiał się chwilę, po czym odparł lekkim tonem:
– Nie. Żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne, a jeśli hrabia pytałby o mnie,
dla niego nie ma mnie w domu. Ani teraz, ani nigdy.
Młoda kobieta w Mayfair podała mężowi list noszący datę sprzed siedmiu
lat. Oczy miała szeroko otwarte ze zdumienia.
– Co to jest, Anne?
– Sądzę, że to zeznanie akuszerki stwierdzające, że nasz Reginald urodził się
przed ślubem.
Mąż wziął papier i przyglądał mu się długo, zanim złożył go starannie. Kiedy
znowu spojrzał na żonę, miał w oczach zdumienie i ulgę.
– Nie wiem, dlaczego teraz to zwraca – powiedziała niepewnym głosem,
głęboko wstrząśnięta.
Tak długo ukrywali, że ich pierworodny syn jest dzieckiem z nieprawego
łoża. Bart był młodym żołnierzem, kochali się, a potem on musiał wyjechać, ona
także.
Pobrali się, gdy tylko wrócił, ale było za późno, żeby ich syn został uznany,
nabywając prawo do tytułu po jej ojcu. Akuszerka zdążyła umrzeć, ale Carr jakimś
sposobem wszedł w posiadanie jej pisemnego zeznania. Ostatnimi czasy
napomykał natarczywie, że ujawni prawdę, o ile nie dostanie jakiejś części
spodziewanego spadku.
– Carr wie widocznie, że mój ojciec choruje i że Reginald wkrótce
odziedziczy tytuł – szepnęła.
Mąż wstał i ucałował ją delikatnie.
– Nie sądzę, kochanie, żeby przysłał to Carr.
– A kto? – zapytała.
– Nie wiem, ale dzięki Bogu za niego.
W holu frontowym nędznego zajazdu w Cheapside lord Tunbridge przyjął
paczkę, zapłaciwszy listonoszowi dodatkowego szylinga, żeby nie wygadał, gdzie
Tunbridge przebywa. Rozejrzał się po zalanych deszczem ulicach, po czym
zamknął drzwi i wrócił do swojego pokoju.
Tam otworzył paczkę. Cienki list, opalony z jednej strony, jakby trzymano
go za blisko ognia, sfrunął na podłogę, za nim spadła mała kartka.
Najpierw podniósł karteczkę.
Lordzie Tunbridge!
Nie przeczytałam załączonego listu, ale sądząc po kopercie, należy do ciebie.
Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić.
Lady Fia MacFarlane.
Zmrużył podejrzliwie oczy. Co to za nowa tortura? Przyjrzał się kopercie.
Nigdy jej nie widział. Rozdarł ją i zaczął czytać, a w miarę jak czytał, na jego
twarzy pojawił się wyraz oszołomienia i zdumienia.
List napisał medyk portowy przed dwudziestu laty. Przepraszał, że niepokoi
lorda Carra, ale słyszał z różnych źródeł, że w najwyższym stopniu interesuje go
los młodej kobiety, Nell Baxter, która została raniona nożem w sprzeczce z
młodym arystokratą, hulaką o nazwisku Tunbridge. Dobrego hrabiego ucieszy z
pewnością wiadomość, że dziewczyna nie zmarła na skutek ran. Doktor osobiście
się nią opiekował, aż doszła do zdrowia, tylko po to, żeby być świadkiem jej
tragicznej śmierci w tydzień później, kiedy otrzymała cios w głowę metalowym
szyldem w karczemnej bójce. Medyk sądził, że wobec zainteresowania sprawą,
jakie Carr wcześniej okazywał, hrabia będzie skłonny wynagrodzić jego
bohaterskie wysiłki.
Tunbridge przeczytał list pięciokrotnie. Kiedy w końcu podniósł głowę,
zobaczył, że siedzi na środku podłogi. Poświęcił życie, ukrywając zbrodnię, której
nie popełnił, i w tym celu dopuścił się grzechów po trzykroć gorszych. Pokręcił
głową i wybuchnął śmiechem. Nie mógł przestać.
Lord Carr wszedł do swojej wspaniałej rezydencji, machając laską z lekkim
rozdrażnieniem. Podróż na kontynent nie okazała się tak owocna, jak oczekiwał.
Janet zaczęła pojawiać się w oknie, śmiejąc mu się w nos, a Swan, wbrew
poleceniu, nie przysłał powozu.
Zapłaci za to przeoczenie.
Odzyskawszy dobry nastrój, Carr złożył pelerynę na ręce lokaja i kazał
innemu przynieść sobie pocztę.
– Milordzie. – Służący skłonił się, podając srebrną tackę z wątłym stosikiem
kopert.
– Reszta jest, jak sądzę, w moim gabinecie – stwierdził Carr zimnym tonem.
Nędzny głupiec powinien dla własnego dobra nauczyć się, że kiedy lord Carr
domaga się poczty, nie obchodzi go to, czy służbie jest niewygodnie ją dostarczyć.
– Nie, milordzie. To wszystko.
Musiała zajść jakaś pomyłka. Może poczta przeżywała jakieś trudności,
kiedy był za granicą, a może jego korespondencję kierowano do wiejskiej
posiadłości.
Chwycił stosik listów i zaczął je przeglądać. Pięć dawno nieaktualnych
zaproszeń, reszta rachunki.
Musiało być jakieś wyjaśnienie. Miał zamiar je znaleźć.
Ten sam mechaniczny odruch, który kazał Fii uczesać włosy i umyć zęby,
skłonił ją także do zejścia na dół i przejrzenia poczty. Stwierdziła wówczas, że
jakaś nieznana agencja z… Edynburga przysłała jej oficjalnie wyglądający list.
Ciekawość wyrwała ją na chwilę z odrętwienia. Otworzyła list. Był od
prawnika, który usiłował ustalić miejsce pobytu jej brata, Ashtona Douglasa
Merricka, w związku z powiększeniem się jego dóbr w Szkocji.
Fia, skonsternowana, zmarszczyła brwi. Ashton nie miał żadnych posiadłości
w Szkocji. Wydał wszystkie pieniądze na zakup posiadłości w Kornwalii… Jej
twarz wygładziła się – nagle zrozumiała.
O tym, że Thomas zakupił Rumieniec Dziewicy przez pośrednika, wiedziała,
teraz jednak uświadomiła sobie, że to Ashton został uznany za prawnego
właściciela zamku. Oczywiście Thomas chronił w ten sposób ziemię przed
zawłaszczeniem przez Koronę, gdyż taki los spotykał majątki przestępców. Dzięki
temu, gdyby Carr albo ktoś inny go wydał, majątek nie wróciłby w ręce angielskie.
Ale dlaczego Ash?
Odpowiedź przyszła natychmiast. Thomas miał nadzieję, wierzył, że Ash,
jako najstarsze dziecko Janet McClairen, weźmie tę ziemię – a także ludzi, którzy
na niej osiedli – pod opiekę. Chciał w ten sposób zadośćuczynić za zło, jakie
wyrządził Ashowi.
– Thomasie – szepnęła.
– Milady. – Porter stanął, zmieszany, obok niej.
– Tak?
– Usiłowałem sprawdzić bezskutecznie, czy należy ci mówić o tym, pani…
Uśmiechnęła się lekko.
– Porter, byłeś moim opiekunem i kamerdynerem przez sześć lat i nigdy nie
zawiódł cię instynkt. O co chodzi?
– Kapitan Donne.
Spuściła wzrok.
– Jeśli chodzi o zeszłą noc, nie musisz się martwić o niestosowność tak
późnej wizyty. On już nie wróci – powiedziała bezbarwnym tonem.
– Tego się właśnie obawiam, pani. – Fia spojrzała na niego z nagłym
ożywieniem. – Zeszłej nocy, kiedy kapitan Donne szykował się do odejścia,
zapytałem go, gdzie można będzie go znaleźć, gdybyś chciała, pani, się z nim
porozumieć. Roześmiał się i powiedział, że całą korespondencję odbierać będzie w
Hyde Parku. Milady, Hyde Park to miejsce, gdzie dżentelmeni staczają pojedynki.
Krew zaszumiała jej w głowie; znaczenie słów Thomasa nie pozostawiało
wątpliwości.
– To nie wszystko.
– Jak to? – zapytała bez tchu.
Opowiedział jej o dwóch przybyszach, którzy zjawili się tego ranka w
odstępie zaledwie paru godzin, a kiedy skończył, jej twarz była biała jak płótno, a
wzrok błędny od strasznych przeczuć.
– Natychmiast poślij po powóz – powiedziała. – Jeśli chcesz uchronić mnie
przed szaleństwem, jeśli cenisz moje życie, zrób to w tej chwili!
26
Późnym popołudniem tego samego dnia, na szczycie wzgórza w jednym z
mniej uczęszczanych zakątków Hyde Parku, wysoki, elegancki młody człowiek w
cudzoziemskim stroju, siedział w leniwej pozie u stóp pomnika króla Jerzego II.
Wyciągnął przed siebie długie nogi, opierając się o odlane w brązie stopy
suwerena, palce zaplótł na odzianym w satynę brzuchu.
Podniósł do góry haftowany złotem kołnierz peleryny, chroniąc się przed
wilgocią, która z nadejściem wieczoru przekształciła się w legendarną londyńską
mgłę. Nasunął trój graniasty kapelusz nisko na czoło. Obserwował uważnie dwóch
dżentelmenów, którzy właśnie rozchodzili się w przeciwne strony poniżej jego
punktu obserwacyjnego.
Kiedy tak siedział, zbliżyła się do niego jakaś postać na koniu, szczupły,
zręczny mężczyzna w podniszczonej pelerynie i kapeluszu, czarnych rękawiczkach
i znoszonych czarnych butach do konnej jazdy. Rzekomy cudzoziemiec spojrzał w
górę, zwracając uwagę na pięknego konia, a potem skierował wzrok ponownie na
dwóch mężczyzn, którzy teraz zdejmowali peleryny.
– Który z nich jest Donne'em? – zapytał nowo przybyły, usiłując przebić
wzrokiem mgłę.
– Ten wyższy po prawej – odparł wysoki młody człowiek.
– Dzięki. – Szczupły dżentelmen w niedbałym stroju zsunął się z konia i
uwiązał go do wyciągniętej ręki króla Jerzego, siadając w drugim końcu
marmurowego podestu, z rękoma wspartymi na kolanach.
– Masz sprawę z Donne'em, panie? – zapytał po chwili elegancki
młodzieniec, kiedy zwłoka w związku z uszkodzeniem jednego z pistoletów
zaczęła się przedłużać.
– Hm – odparł drugi. – Słyszałem, że ten Francuz, Pierpont, jest świetnym
strzelcem. Byłoby zdecydowanie prościej, gdyby wygrał, ale jeśli nie, to wyzwę
Donne'a.
– Dzięki Bogu – szepnął pierwszy jego rozmówca i odwrócił głowę
zaskoczony. – Ponieważ… – Przerwał, gdyż chcąc podziękować swojemu
wybawicielowi, stwierdził, że patrzy w znajomą i dość przystojną twarz.
Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni wpatrywali się w siebie w milczeniu.
W końcu krzywy uśmiech wygiął wargi szczupłego, niezbyt zadbanego
dżentelmena.
– Raine? – powiedział.
Na surowej, wyrazistej twarzy drugiego również pojawił się uśmiech.
– Ash?
Ashton Merrick podniósł się na nogi, podszedł do siedzącego brata i objął go
w serdecznym uścisku. Raine uściskał brata równie serdecznie. Potem zaczęli się
poklepywać przyjaźnie po plecach.
– Do diabła, dobrze cię widzieć! – powiedział Raine.
– Tak – odparł Ash z szerokim uśmiechem. Trzymał brata na odległość
ramienia, mierząc wzrokiem jego szczupłe ciało. – Wspaniale cię widzieć, Raine.
Zbyt wiele lat upłynęło. O wiele za dużo. Od czasu Francji.
– Listy są w porządku i cieszą, ale nie mogą… – Przez chwilę wzruszenie nie
pozwoliło Ashowi mówić dalej, ale opanował się szybko. – Nie mogą nawet w
przybliżeniu przekazać czegoś tak okropnego, jak stroje roboty twego krawca.
Raine roześmiał się dźwięcznie, zaraźliwie, rzucając wiele mówiące
spojrzenie na marną pelerynę, okrywającą szczupłą, elegancką sylwetkę Asha.
– Ale ja przynajmniej, mam krawca.
Ash z kolei parsknął śmiechem.
– Cóż, jestem tylko skromnym hodowcą koni, a nie czcigodnym konsulem
włoskich książąt. Poza tym, przybyłem w pośpiechu.
– Tak. – Raine spoważniał. – Co tu robisz?
– Miesiąc temu otrzymałem list od człowieka nazwiskiem James Barton –
przyjaciela Fii. Tak, w każdym razie, twierdził, a musi to być prawda, ponieważ
ostrzegał mnie, że Fia wplątała się w jakąś aferę z udziałem Carra i Thomasa
Donne'a. Znam – znałem Thomasa Donne'a. Przyjechałem wczoraj i odkryłem, że
wszyscy wycierają sobie gęby imieniem Fii. Z powodu Donne'a. – Zacisnął usta. –
Przyszedłem za nim tutaj.
Raine pokiwał głową.
– Przyjechałeś wczoraj? Ja też. I przeszedłem podobną drogę, na wezwanie
tego samego człowieka, Bartona. Nie mogłem inaczej. Zawsze miałem poczucie, że
opuściłem Fię, wyjeżdżając z Anglii. Nie mogłem zrobić tego po raz drugi.
– Rozumiem – odparł ponuro Ash. – Ja też miałem wrażenie, że zdradziłem
cię, nie wykupując z francuskiego piekła. Kiedy dowiedzieliśmy się z Rhiannon, że
uciekłeś, długo cię szukałem, ale wtedy z powodu wojny przerwano wszelką
łączność z Francją. Przysięgam, nie wiedziałem, że schwytano cię po raz wtóry.
Dopóki nie dostałem twojego listu, w którym opowiedziałeś mi swoją historię. –
Ash położył rękę na ramieniu brata, patrząc na niego ze smutkiem i powagą. –
Wybacz.
Raine, zmieszany, uśmiechnął się.
– Nie mam ci co wybaczać. Gdybyś to ty mnie uratował, moja Favor nie
miałaby tej przyjemności, a ja nigdy… – Pokręcił głową. – Może niemądrze to
brzmi, ale spędziłbym jeszcze dziesięć lat w tamtym miejscu, byle wszystko
ułożyło się tak, jak się ułożyło.
Odgłos wystrzału odwrócił ich uwagę.
Spojrzeli w dół. Z pistoletu Pierponta wydobywało się cienkie pasmo dymu.
Thomas Donne stał z pistoletem u boku.
– Mon dieu! – krzyknął Pierpont. – Jeśli chcesz strzelać, to na wszystkie
świętości, strzelaj!
Thomas podniósł spokojnie pistolet i wymierzył. Nic się nie poruszyło.
Żaden dźwięk nie wprawił w drżenie nieruchomego, nasyconego wilgocią
powietrza.
– Do diabła, jest zimny jak kamień – mruknął Raine.
– Tak – odparł Ash. – Zawsze był taki.
– Czy przeprosisz publicznie lady Fię? – zapytał nagle Donne głosem jasnym
i zimnym, jak powiew arktycznego wiatru.
Pierpont nie odzywał się przez długą chwilę, a potem, głosem zdławionym
ze wzruszenia, zawołał:
– Oui! Je suis d'accord!
Thomas opuścił pistolet. Nawet z tej odległości usłyszeli, jak Pierpont
wydaje westchnienie ulgi. Francuz ruszył szybkim krokiem pod górę, w stronę
braci, sekundant szedł za nim. Kiedy doszedł do nich, rzucił za siebie szybkie
spojrzenie.
– Zastanówcie się nad swoją próżnością, przyjaciele – poradził im cierpko. –
Mówię uczciwie, uchodzę za odważnego człowieka i walczyłem na wielu polach
bitew, ale nigdy nie stanąłem wobec człowieka takiego, jak ten.
– Doprawdy? – odezwał się Ash. – Jakże to?
– Patrzysz mu w oczy, a tam nie ma nic. Człowiek, który nie ma czego
bronić, jest zaiste niezwykle niebezpieczny. – Podjął wysiłek, żeby ratować swoją
dumę. – Poza tym, byłem pijany, kiedy wypowiedziałem te nieszczęsne słowa o
lady Fii. Jestem dżentelmenem. Nie dla własnego bezpieczeństwa rezygnuję z
pojedynku, jak się domyślacie, ale ze względu na honor damy.
– To z pewnością zdrowy odruch, kiedy ktoś uświadamia sobie w porę
własne błędy – powiedział Raine. Uśmiechał się, ale w jego głosie zabrzmiało
ostrzeżenie.
Pierpont spojrzał na niego niepewnie.
– Ach, tak. Cóż, no… Powodzenia.
Gdy odszedł, Raine zwrócił się do brata z ukłonem:
– Ty pierwszy.
Ash wygiął usta z niesmakiem.
– Byłeś tutaj przede mną.
– Tak. Ale moja żona wyrażała się przyjaźnie o Donnie, a ja nie chcę jej
zranić.
– Ale on był kiedyś moim przyjacielem, a nawet jeśli udawał, jego gra była
lepsza od wszystkiego, co znałem, wtedy i teraz. Do samego końca.
– Ile masz dzieci, Ash? – zapytał Raine.
– Tak, to także ma znaczenie. – Ash skinął głową ze zrozumieniem. – To
groźny przeciwnik. Ale zmartwię cię, mam zaledwie jedno, a ty troje. – Odwrócił
się z westchnieniem i zaczął schodzić po zboczu.
Jeśli Thomasa zdziwił widok przyjaciela, którego niegdyś zdradził, nie dał
tego znać po sobie. Poza tym, że lekko zacisnął wargi i skłonił z kurtuazją, jak w
londyńskim salonie, nie okazał śladu emocji.
– Nie mogę cię zabić, Ash – powiedział, wysłuchawszy chłodnego
wyzwania. – Poza tym, że jesteś bratem Fii, masz pełne prawo domagać się ode
mnie satysfakcji.
– Ja także wolałbym cię nie zabijać – odparł Ash. – Zrobiłeś jednak wiele, by
zniszczyć reputację mojej siostry – niezależnie od tego, jak bardzo sama się do tego
przyczyniła, a słyszałem, że niemało.
– Licz się ze słowami – ostrzegł Thomas chrapliwym głosem. Spojrzał na
parę pistoletów, które Johnston podsunął mu w milczeniu i machnął przecząco
ręką. – Pamiętam, że twoją mocną stroną jest biała broń. Przynieś nam, proszę,
szpady.
Johnston ruszył po szpady, a Ash zrzucił pelerynę z ramion.
– Do diabła, wcale mi się to nie podoba, Thomasie. Czy przyszło ci do
głowy, żeby ją poślubić?
– Przyszło – oznajmił sztywno Thomas.
– Pamiętam, że była ładna. I choć zdaję sobie sprawę, że może nie być
najlepszą kandydatką na żonę, z jej listów wnoszę, że jest w niej coś, co…
– Idź do diabła, Merrick! – ryknął Thomas. Gwałtowność tego wybuchu
zdumiała Asha do tego stopnia, że przestał wymachiwać szpadą i spojrzał na
przeciwnika niedowierzająco.
– Rozumiem! Oświadczyłeś się, a ona cię nie przyjęła – szepnął zdumiony.
Thomas nie odpowiedział. Zamiast tego rzucił Ashowi krótkie ostrzeżenie.
– En garde!
Ash nie miał innego wyjścia, jak tylko bronić honoru Fii. Odwzajemnił
pozdrowienie i obaj mężczyźni przystąpili do walki. Walczyli w milczeniu, Ash
atakował, Thomas zręcznie odparowywał ciosy. Ich coraz bardziej chrapliwe
oddechy skraplały się w chłodnym powietrzu; na włosach błyszczały kropelki rosy,
wilgotna trawa pod stopami stawała się coraz bardziej śliska.
Po paru minutach Ash uświadomił sobie, że Thomas walczy, przyjmując
wyłącznie postawę obronną, nie odpowiadając ciosem na cios. Fleche Asha nie
napotykał odzewu w postaci kontrataku, a tylko mechaniczne parowanie. Thomas
starał się kryć swoje intencje, ale większość poczynań Asha kończyła się
powodzeniem. Dwukrotnie przełamał linię obrony Thomasa, kalecząc go do krwi
w ramię, a potem w nadgarstek. Kiedy zdał sobie sprawę, do czego dąży Thomas,
ogarnął go gniew.
Przypadła mu rola kata.
Natarł wściekle, zdecydowany uderzyć tak mocno, żeby wytrącić łotrowi
szpadę z ręki. Potem… porozmawialiby chwilę.
Thomas odparował mechanicznie; jego apatia podsyciła tylko gniew Asha.
Merrick zazgrzytał zębami, unikając mało precyzyjnego pchnięcia i…
– Nie! – zabrzmiał w mglistym powietrzu kobiecy głos. – Nie!
Obaj mężczyźni opuścili broń, odwracając się. Drobna kobieca postać
zbiegała ze wzgórza, halki powiewały jej wokół nóg, czarne włosy falowały. Po
chwili znalazła się u stóp wzgórza, rzucając się na oniemiałego Donne'a. Objęła go
szczupłymi, nagimi ramionami i przycisnęła mu głowę do piersi.
– Nie! – Odwróciła się do Asha. – Przestań. Nie mogłabym znieść tego, że
jeden z was zadał mu śmierć.
To była Fia. Ash wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Doskonała,
opanowana, słodka Fia. Nie była kompletnie ubrana, suknię miała narzuconą byle
jak, włosy splątane, a stopy – na Boga! Stopy były bose.
– Idź do domu, Fio – usłyszał Ash słowa Thomasa. Nie wykonał żadnego
ruchu, żeby jej dotknąć; opuścił ręce po bokach, czubek szpady wbił się w ziemię.
– Nie. Nie, dopóki nie przestaniesz – powiedziała Fia, a zwracając się do
Asha, dodała: – Nie możesz mścić się na nim za to, co zrobił, co próbował zrobić
przed wieloma laty. Miał ku temu powód. Dobry powód. On nie jest Thomasem
Donne'em. To Thomas McClairen. Kupił Wyspę McClairenów i ciebie uczynił jej
właścicielem!
Ash spojrzał na nieprzeniknioną twarz Thomasa.
– Czy to prawda?
– Co to za różnica?
– Duża różnica, powiedziałbym – odezwał się wściekły głos Raine'a
Merricka, który właśnie zmierzał w gęstniejącej mgle w ich stronę. – Bo gdyby
miłemu Ashowi nie udało się ciebie zabić, przypadłaby moja kolej, żeby
spróbować. A moja żona, która będzie musiała mi wiele wyjaśnić, kiedy wrócę do
domu – jego twarz pociemniała od gwałtownych uczuć – miałaby może coś do
powiedzenia, gdybym zabił jej brata, ty przeklęty, szkocki poganinie!
– Nie sądzę, żeby była szczęśliwsza, gdybym zabił jej męża – odparł chłodno
Thomas; wyszedłby naprzeciw Raine'a, gdyby Fia nie trzymała go tak mocno, tak
zapamiętale, że nie mógł się ruszyć, nie czyniąc jej krzywdy. Chwycił ją za
ramiona, chcąc się uwolnić, kiedy jednak jego wysiłki wywołały grymas na jej
twarzy, poddał się, zrozpaczony i bezradny.
– Ach, słodka siostrzyczko – powiedział cicho Raine. – Jak dobrze, że
przyłączyłaś się do nas.
– Nie mów do niej w ten sposób – odezwał się Thomas. – Nie widzisz, jak ją
to rani?
Bracia spojrzeli na Fię. Ash zmarszczył brwi. Piękna twarz Fii była jak
zwykle gładka i nie zdradzała żadnych uczuć. Jeśli Thomas sądził, że potrafi coś
wyczytać z tej zagadkowej twarzy…
Ash rzucił szpadę, obrócił się na pięcie i chwycił masywniejszego,
młodszego brata za ramię.
– Idziemy – powiedział głośno. – Nie musisz się obawiać, nie wrócimy, by
dokończyć ten nonsens.
– Ale honor Fii! – zaprotestował Raine.
– Ma już dobrego obrońcę, głupcze – syknął Ash, na wpół ciągnąc brata za
sobą.
Para stojąca w parodii miłosnego uścisku milczała.
– Proszę cię, Fio – powiedział błagalnie Thomas. – Nie rób tego więcej.
– Zrobię to za każdym razem, kiedy narazisz się na niebezpieczeństwo. Za
każdym razem – oznajmiła namiętnie.
Zadrżał.
– Co mam zatem zrobić? – zapytał niepewnie, tonem, jakiego Fia nie
słyszała dotąd. – Nie wyrzekniesz się mnie i nie chcesz mnie – powiedział. – A ja
muszę wiedzieć, czy będzie tak, czy inaczej.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc namiętną prośbę w jego głosie, widząc
ściągniętą zdecydowanie linię brwi. Niewolę zamienił w zwycięstwo, odnalazł i
sprowadził do domu swój szkocki klan, wywalczył dla nich wyspę; nigdy nie
doznał długotrwałej klęski.
Ale z tym dało się żyć. Nie było innego wyjścia.
– Nie – powiedziała cicho. – Musisz się tylko odwrócić i odejść. Wiem, że
będzie cię bolało poczucie, że mnie opuściłeś, ale tak nie jest. Wybaczam ci
porwanie. Czy chcesz koniecznie, żeby ludzie także ci wybaczyli? Nie sądziłam, że
to dla ciebie ważne.
– Wiesz, że nie tego pragnę.
– Zależy ci zatem, żeby to mnie wybaczyło towarzystwo; to nie ma sensu,
ponieważ nie dbam o przychylność czy też potępienie świata. To, co robisz, nie jest
mi wcale potrzebne.
– Ale – powiedział zgnębiony – pewnego dnia zapragniesz mieć dom,
rodzinę i mężczyznę, który podzieli z tobą życie.
Co mogła mu powiedzieć? Ze nie chce nikogo, poza nim?
– Wiem, Fio – powiedział wolno, niskim, dźwięcznym głosem – że uważasz
się za gorszą od innych i wiem, że ja to sprawiłem. Wyrwałbym sobie serce z
piersi, gdyby to mogło cofnąć moje słowa.
Położyła mu palce na wargach, ale odsunął je i zacisnął mocno w swojej
dłoni.
– Nigdy nie działałaś pod wpływem złej myśli czy odruchu. Poślubiłaś
bogatego człowieka, a kiedy umarł, z miłości do jego dzieci gotowa byłaś
poświęcić swoją przyszłość. Znalazłaś środki, żeby na zawsze uwolnić się od
potwora i zrezygnowałaś z tego, zrezygnowałaś, zanim zdążyłem powiedzieć
słowo. Wiem o listach, Fio. Swan powiedział Johnstonowi, a ten mnie. Wiem też,
że nigdy nie użyłabyś ich, by odzyskać wolność.
– Mogłabym to zrobić – zaprzeczyła.
– Nie. – W jego wzroku była pewność. – Twoim postępowaniem nigdy nie
kierowały złe pobudki, a moim tak. Celowo udawałem przyjaciela twego brata, a
potem wykorzystałem tę przyjaźń, żeby go zranić – powiedział z trudem. – A
jednak mi wybaczyłaś. Nigdy mi nawet tego nie wypomniałaś. To, że jesteś córką
Carra, nie dotyczy cię, Fio. Świadczy tylko o tym, jaka jesteś niezwykła.
Stłumiła szloch. Nie ośmielała się myśleć o tym, że bycie dzieckiem Carra
jest czymś innym niż piętnem, trucizną, jaką w sobie nosi. Chyba nie wiedział, co
mówi.
– Łatwo jest być dobrym, Fio, jeśli nie ma żadnych pokus.
– Nie jestem święta, Thomasie.
Nie mogła podnieść wzroku; ręce trzymała w dole, splatając palce.
Wpatrywała się w jego buty, uświadamiając sobie niejasno, że musiały przemoknąć
w wilgotnej trawie, a jej stopy też są mokre i zimne.
– Proszę, Fio. Kocham cię. – Oczy mu płonęły. – Czy ty mnie kochasz?
– Tak! – zawołała, zaskoczona zdumiewającym odkryciem, że on o tym nie
wiedział.
– Zostań zatem moją żoną!
– Thomasie, bez względu, jak na to patrzysz, zawsze będę córką Carra. Oto
prawda, przed którą nie można uciec.
Nie czekała, aż odpowie, bo cóż można odpowiedzieć na rzecz tak
oczywistą. Odwróciła się, zmuszając zdrętwiałe nogi do ruchu, patrząc
niewidzącymi oczami w białą mgłę dookoła.
– Fio!
Nie zatrzymała się.
– Fio!
Jeszcze kilka kroków i zginie w miękkiej, chłodnej, nieprzeniknionej pustce.
– Na miłość boską, Fio! – Jego głos, załamujący się na ostatnich słowach,
sprawił, że się odwróciła. Ból, brak snu, głód, to wszystko doprowadziło go do
kresu sił, ale to ona w końcu dokonała tego, co nie udało się okrutnemu strażnikowi
w więzieniu ani strażnikom na statku, ani batowi właściciela niewolników; złamała
ducha, który ożywiał to potężne ciało, każąc mu trzymać się prosto i dumnie.
Klęczał na jednym kolanie, z jedną dłonią na ziemi, z pochyloną głową, tak
jakby właśnie otrzymał cios.
Popatrzył w górę. Oczy miał jak kamienie; nienawidziła siebie za to, że
sprawiła mu ból.
– Co mam zrobić, Fio? Przysięgam, że krew Carra w twoich żyłach nie jest
przekleństwem. Dałbym ci swoją, ale nie pozwolisz na to.
Podeszła powoli, przestraszona bardziej niż kiedykolwiek w życiu; budziła
się w niej nieśmiała, lękliwa nadzieja. Przebiegł spojrzeniem jej twarz i to, co
zobaczył, rozpaliło ogień w przygasłych oczach. Podniósł się na nogi, czekał.
– Thomasie, czy nie wiesz, kim jestem?
Tym razem odparł z niezachwianą pewnością.
– Jesteś sobą, Fio. Zawsze nią byłaś i będziesz. Moją miłością, moim
życiem, spełnieniem moich najśmielszych snów. Zanurz mi ostrze w sercu, Fio,
albo bądź moja. Na zawsze.
Łzy spłynęły spod jej powiek, nie mogła ich powstrzymać; spadły z oczu
barwy szlachetnych kamieni i bez przeszkód ześlizgnęły się po policzkach,
zwilżając wargi i kapiąc z brody.
Oślepiona, wyciągnęła ręce, ruszyła niepewnie, a zanim zrobiła drugi krok,
już była w jego ramionach, w żelaznym uścisku; jego serce biło gwałtownie obok
jej serca, całował jej usta, policzki, powieki, skronie.
– Na zawsze – przysięgła.
27
Rumieniec Dziewicy, Wyspa McClairenów
Wrzesień 1766
Kamienisty cypel łączący Wyspę McClairenów z lądem mógł w każdej
chwili znaleźć się pod wodą. Wynajęty powóz przebył zaledwie jedną trzecią drogi,
kiedy woźnica rozmyślił się, nie zważając na zachętę w brzęczącej monecie i dał
pasażerowi do wyboru: albo wróci, albo resztę drogi odbędzie na piechotę.
Ronald Merrick, hrabia Carr, postanowił iść. Wyszedł z powozu, rzucił
woźnicy monetę i poczekał, aż odjedzie.
Odwrócił się, z jedną dłonią na biodrze, drugą na srebrnej gałce laski i
popatrzył na masyw Rumieńca Dziewicy. Zamek wznosił się szary, jednolity, na
jego blankach uwijali się robotnicy niczym termity w gnieździe.
Nienawidził tego miejsca. Zwłaszcza że ktoś – zapewne Thomas McClairen
– uparł się, by odbudować zamek w pierwotnym, żałosnym stylu. Może, pomyślał
Carr, uda się go odzyskać, szczególnie, że musi na jakiś czas opuścić Londyn.
Zaczął iść wzdłuż cypla; jego twarz ściągała nienawiść. Nie dał się
zniszczyć. Nie! Daleko mu było do tego. Nadal miał materiały obciążające wielu
ważnych, wpływowych ludzi, a nawet jeśli od czasu powrotu z Francji jeden, czy
dwóch – może więcej, dlaczego miałby prowadzić rachubę? – naraziło się na jego
gniew, ujawniając swoje własne, małe tajemnice, to cóż, nie każdego stać na taką
odwagę.
Zbliżył się do stóp zamku, uważając, aby nie znaleźć się w polu widzenia
robotników; kierował się na tyły, w stronę fasady wychodzącej na morze. Tam
mógłby wejść do środka niezauważony.
Co z tego, że jego imię stało się przekleństwem, a ludzie, którzy jeszcze
miesiąc temu pełzali przed nim na kolanach, teraz przechodzili na jego widok na
drugą stronę ulicy? Spojrzał złym wzrokiem na zamek. Powiedziano mu, że to
przeklęte miejsce spaliło się na popiół. Nic nie zostało. Kto mógł przewidzieć, że
reszta materiałów przetrwa pożar i zostanie odnaleziona przez jego ukochane,
najmłodsze dziecko?
Raz jeszcze nienawiść, jak trąd, zniekształciła jego twarz. Opanował się,
oddychając głęboko. Fia i jej fagas, Thomas McClairen, zapłacą mu za to, mimo
wysiłków Tunbridge'a, żeby udaremnić zemstę na Szkocie.
Carr zanurzył rękę w kieszeni, wydobywając tytułową stronę „London
Timesa”; przeczytał ponownie zamieszczony tam list.
Ja, James Wells, lord Tunbridge, w mojej ostatniej chwili na ziemi, daję
świadectwo prawdzie poniższego wyznania. Ja, James Wells, lord Tunbridge,
przewidując, że Ronald Merrick, hrabia Carr, wyda Thomasa Donne'a i oskarży go
o to, że jest zdrajcą i deportowanym przestępcą, Thomasem McClairenem,
przedstawiam nieodparty dowód, że wspomniany człowiek nie jest Thomasem
McClairenem i że nienawiść i złość lorda Carra skłoniły go do oskarżenia
niewinnego człowieka w nadziei sprowadzenia na niego śmierci.
Wiem, że Thomas Donne nie jest Thomasem McClairenem, ponieważ ja,
James Wells, zabiłem Thomasa McClairena z zimną krwią na polecenie Ronalda
Merricka 20 lutego 1752 roku w gospodzie w Kingston, na wyspie Jamajce.
Uczyniłem to jedynie po to, aby zadośćuczynić żądaniu lorda Carra, żywiącemu do
McClairenów zastarzałą nienawiść, podobnie jak zabiłem i innych z jego polecenia,
w tym jego lokaja, Rankle'a.
Nie mogę dłużej żyć ze świadomością swoich zbrodni, toteż zdaję się na łaskę
Boga, przysięgając, że wszystko, co napisałem, jest prawdą. Bóg jest moim sędzią.
Oby zlitował się nad moją duszą.
James Wells, lord Tunbridge
Sprytne, pomyślał Carr. Tunbridge'a rzeczywiście aresztowano w Kingston
za zabójstwo „nieznanych osób”. Co do reszty… widocznie Tunbridge nie pokładał
zbytniej ufności w łaskę Bożą, skoro naraził swoją nieśmiertelną duszę kłamiąc,
zanim przeciął sobie żyły.
Ale dlaczego? Carr podniósł rękę, jakby prowadził milczącą dyskusję z kimś
innym. Tunbridge musiał nienawidzić McClairena za to, że osiągnął coś, o co
Tunbridge starał się latami, a mianowicie, że znalazł drogę do łoża Fii.
– Ponieważ ciebie nienawidził bardziej niż McClairena.
Na dźwięk tego od dawna niesłyszanego głosu Carr odwrócił się z
uśmiechem.
– Janet. Wiedziałem, że któregoś dnia znowu się do mnie odezwiesz. Już się
nie dąsasz, co?
Boże, była śliczna. Ciemne oczy lśniły, włosy opadały gęstymi, hebanowymi
falami. Półuśmiech, taki zalotny, taki czarujący, rozświetlał jasną twarz. Naprawdę
ją kochał.
Dygnęła, jej śliczna twarz promieniała z radości.
– Być może.
– I „być może” masz rację co do Tunbridge'a – stwierdził wielkodusznie.
– Wiem, że mam. Dlaczego tutaj jesteś, Ronaldzie?
Pomachał laską w powietrzu.
– Przyjechałem, żeby zabić McClairena.
– Ach – westchnęła. – Dlaczego?
– Biedna, niemądra Janet. Jeśli zabiję McClairena, inni przekonają się, że
nadal jestem człowiekiem, który budzi strach, że należy mnie słuchać, i liczyć się
ze mną.
Roześmiała się, perlisty śmiech był jak blask słońca tańczący na wodzie.
Przyzwała go bliżej.
– Nie sądzę – powiedziała, kiedy podszedł. Odwróciła się, sunąc ponad
kamienistym gruntem, pełna wdzięku, jak pióro na wodzie. Szedł za nią
zahipnotyzowany jej urodą, zachwycony, jak przed wielu laty, jej świeżością i
oczywistym uwielbieniem dla niego.
– Poczekaj! Czemu tak myślisz?
Spojrzała na niego przez ramię, wzywając gestem, żeby poszedł za nią.
– Nie sądzę, żeby to był prawdziwy powód, dla którego się tu zjawiłeś,
Ronaldzie.
Jak śmie podawać w wątpliwość jego motywy!
– Doprawdy? – Wypowiedział to słowo z wyższością, ale ona tylko się
zaśmiała i ruszyła dalej, a on za nią.
– Myślę, że chcesz zabić Thomasa, bo dopóki on żyje, McClairenowie będą
górą! – szepnęła, jak psotne dziecko ujawniające jakiś sekret.
– Nie są górą!
– Ale będą. – Zatrzymała się w końcu.
– Tak, Ronaldzie – odezwał się głos jakiejś starej kobiety.
Odwrócił się powoli. Stała przed nim stara wiedźma, zgięta pod ciężarem
szarej sukni, z czarnym welonem zakrywającym połowę twarzy i odsłaniającym
zniekształcone rysy, rozbity nos, łzawiące oko, zdeformowane usta.
– Kim jesteś? – zapytał, zły, że przerwała jego rozmowę z Janet.
– Jestem Gunna – odparła.
Pogrzebał w pamięci.
– Opiekunka Fii!
– Tak.
Parsknął.
– Na Boga, wciąż trzyma przy sobie istoty podobne do ciebie? Czyżby
postradała zmysły? – Roześmiał się okrutnie, oglądając się przez ramię, żeby
sprawdzić, czy Janet docenia jego dowcip. Zjawa wpatrywała się w kaleką postać;
z wyrazu jej pięknych czarnych oczu można było sądzić, że ją rozpoznaje.
– Nie. To ty je postradałeś – odparła Gunna. Coś się nie zgadzało. Sposób, w
jaki mówiła… Otworzył szeroko oczy. Gdzie się podział silny, niemal
uniemożliwiający zrozumienie słów, szkocki akcent? Dlaczego nagle zaczęła
mówić głosem Janet?
– Kim jesteś?
– Mówiłam ci – odparła. – Jestem Gunna.
– Nie. – Pokręcił głową. Zobaczył, że Janet go naśladuje, że duch kręci
głową coraz gwałtowniej, układając usta, jakby mówił: „Nie, nie, nie”.
Wargi Gunny wygięły się w czymś w rodzaju uśmiechu.
– Były czasy, dawno temu, kiedy byłam kimś innym. Kimś, kto już nie
istnieje.
– Kim takim? – zapytał, czując, jak strach skręca mu wnętrzności.
– Nazywałam się Janet McClairen – odparła cicho.
Odwrócił gwałtownie głowę, napotykając psotny uśmiech Janet. Wzruszyła
przesadnie ramionami.
– Niemożliwe – powiedział. – Zabiłem cię. Zrzuciłem cię… – Przerwał i
rozejrzał się, jakby oprzytomniał z omdlenia. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę,
gdzie jest, dokąd go przyprowadziła.
Stał na dróżce za starym warzywniakiem, nad skałami, na których zginęła
Janet. Patrzył ze zgrozą na wzburzone fale uderzające w brzeg poniżej skał.
– Ty nie żyjesz – szepnął.
– Nie. Byłam ranna… bardzo poważnie. Ale zachowałam przytomność
umysłu. Przywarłam do dryfującej kłody. Fala zniosła mnie daleko w dół
wybrzeża, gdzie jacyś rybacy znaleźli mnie i uratowali.
Spojrzał nieprzytomnie błękitnymi oczami. Wiedźma podniosła rękę i
pociągnęła za welon. Spadł, ukazując oblicza Janusa, przerażające połączenie
okaleczonej twarzy z twarzą, której druga połowa zachowała pełnię urody, policzek
był nadal gładki, a oko o ciemnych rzęsach czarne jak atrament.
– Niemożliwe. – Cofnął się przejęty grozą.
– Niezwykłe – poprawiła go staruszka głosem Janet. – Lata minęły, zanim
doszłam do siebie. Pamiętasz, jak w noc, kiedy mnie zabiłeś, przysięgłam, że
zrobię wszystko, żeby chronić przed tobą dzieci? Dotrzymałam słowa, Ronaldzie.
Wróciłam. Przy twoim wstręcie do brzydoty i uwielbieniu pieniędzy łatwo było cię
przekonać, byś najął mnie do opieki nad własnymi dziećmi. Musiałam tylko
trzymać się z dala od ciebie. Mogłam się nimi zajmować, kochać je, ale przede
wszystkim starać się nie dopuścić, abyś zatruł je swoim jadem.
– Oni wiedzą? – zapytał.
Uśmiech, unoszący w górę kącik ust, znikł.
– Nie. Nie mogłam wyjawić, kim jestem, w obawie, że któreś z nich
wygadałoby się, a ty po prostu zabiłbyś mnie jeszcze raz. Zostałam więc Gunną,
niańką. Właściwie udało ci się mnie zabić, Ronaldzie, bo teraz też nie mogę im nic
powiedzieć. Jakże mogliby mnie zrozumieć? Bo choć byłam niańką, towarzyszką,
nauczycielką, nigdy nie byłam już matką.
Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na piękną Janet. Nie było jej.
– Janet!
– Do kogo mówisz, Ronaldzie? – zapytała czarownica.
– Do Janet. Do ciebie. Do… – Przerwał, jego oczy rozszerzyły się ze strachu.
Jak może kogoś nawiedzać żyjąca kobieta? A jednak był nawiedzany, i to latami.
Wystarczyło spojrzeć…
– Oszalałeś, Ronaldzie – powiedziała spokojnie Janet-potwór. – Jak może
prześladować cię mój duch, skoro wciąż jest w moim ciele, choć tak się starałeś,
żeby go ode mnie oddzielić? Jak wyjaśnić ducha, którego widujesz? Oszalałeś.
Własne zło cię nawiedza.
– Nie! – zawołał. – Odejdź ode mnie. To ty jesteś duchem! Nie jesteś
prawdziwa. Nie jesteś Janet! Janet jest piękna. Janet mnie kocha. Janet…
– Jest tutaj.
Piękna połowa ust wygięła się w doskonałym, pełnym powabu uśmiechu,
druga pozostała ohydną, bezzębną dziurą. Cofał się, zasłaniając twarz rękami.
– Potwór!
Krzyczał tak ze zgrozy, spadając na skały u stóp urwiska.
Robotnicy dotarli na klify w ciągu kwadransa. Usłyszeli krzyk, a paru nawet
widziało postać wymachującą dziko rękami, gdy znikała za krzemienną krawędzią
skalnej ściany.
– Niech Bóg się nad nim zlituje, biedakiem – powiedział Jamie Craigg,
zerkając na skały.
– Możecie mnie do niego opuścić- zaproponował Gordie, obwiązując się liną
w pasie.
– Dobrze. –Jamie skinął głową. – Ale nie ma co się śpieszyć, chłopcze. Nikt
nie przeżyłby upadku na te skały. Prawda, Gunno? – Spojrzał ze smutkiem na starą,
powykrzywianą kobietę, która przydreptała za gromadką mężczyzn.
– Nie – odparła spokojnie. – Nikt nigdy tego nie przeżył.
Epilog
Rumieniec Dziewicy, Wyspa McClairenów
Święta Bożego Narodzenia 1766
– Nie ma szans – powiedział Ash Merrick. Siedział obok swojej żony,
Rhiannon, zwracając się przyciszonym głosem do brata, Raine'a. Na zewnątrz
porywisty północny wiatr szarpał okiennicami, w komnacie jednak ogień na
kominku przeganiał wszelki chłód.
Dzieci Merricków prośbą i groźbą zapędzono do łóżek, gdzie natychmiast
zapadły w sen. Z wyjątkiem najmłodszego dziecka Asha. Gunna siedziała koło
kominka, susząc włosy Cory MacFarlane, a Kay usadowił się wygodnie w fotelu z
otwartą książką, nieodstępną towarzyszką, na kolanach.
Rhiannon, zajęta karmieniem córeczki, nie zwracała uwagi na męża. Raine
jednak skinął głową na znak, że się z nim zgadza.
– Biedaczek. Wiem, że nie powinienem go żałować, ale żałuję. Nam też nie
było lekko. Dlaczego z nim miałoby być inaczej?
– Słusznie – powiedział Ash.
Favor, która przed chwilą ułożyła najmłodsze dziecko do snu, stanęła za
krzesłem Raine'a. Przechyliła się przez jego ramię i pocałowała go w policzek.
– W niedoli szuka się towarzystwa? – zapytała z wyzywającym błyskiem w
oku. – Co z was za okropna para. Jak możesz życzyć innemu czegoś, czego tak
otwarcie nie znosiłeś?
– Cóż – mruknęli zmieszani mężczyźni.
– Favor, moja kochana – bronił się Raine – nie jest całkiem bezradny.
– Bez względu na to, co zrobił, jest tylko mężczyzną. Pomyśl, co go czeka –
odparła Favor i na ten nieodparty argument nie dało się już znaleźć odpowiedzi.
W tym momencie na korytarzu dał się słyszeć spokojny, łagodny kobiecy
głos.
– Ashton pozwolił się wstępnie naszkicować. Raine pozował do wstępnego
szkicu. Ja także.
Fia weszła do salonu w zupełnej ciszy; piękna twarz była nieodgadniona jak
zwykle, tylko sposób, w jaki akcentowała niektóre słowa, zdradzał lekką irytację.
Zmarszczone brwi nadawały milczeniu, które nastąpiło, wymowę królewskiego
rozkazu.
– Jest bez szans – mruknął Ash. – Biedny drań.
– Jakież by to było piękne rodzinne zgromadzenie. – Thomas Donne,
któremu niedawno przyznano wakujący tytuł wicehrabiego McClairena za
nieocenione usługi oddane Koronie w walce z morskimi rabusiami, wszedł za żoną
do komnaty. Wysoki i szczupły wydawał się równie twardy, jak życie, które
prowadził.
– Nie wiem. – Rhiannon śledziła jednak, co się dzieje, bo podniosła wzrok
znad twarzy córki i spojrzała uważnie na Thomasa. – Stawiam złotą gwineę, ze
McClairen nie da się sportretować.
– Przyjmuję zakład – powiedział Ash, a pochylając się blisko, tak żeby tylko
Rhiannon mogła go usłyszeć, szepnął, wywołując rumieniec na jej policzkach – ale
jeśli wygram, odbiorę nagrodę w czymś cenniejszym od złota, moja żono.
– Nie chcę rodzinnego portretu – powiedziała Fia, odwracając się nagle i
podchodząc do Thomasa. Patrzył na nią z niepokojem. Kołysała lekko biodrami i
było to niezwykle prowokujące. Z doskonale zdawała sobie sprawę.
Zerknął z nadzieją na Asha i Raine'a, którzy odwzajemnili uśmiech z
całkowicie obojętnym wyrazem twarzy. Najwidoczniej bracia jego żony nie
zamierzali nadstawiać karku, przychodząc z pomocą.
– Może się to wydawać dziwne – mówiła Fia z coraz większą ironią – ale
chcę mieć obrazy w nowej galerii. Ponieważ galeria jest obecnie pusta, do nas
należy – zwróć uwagę, Thomasie, powiedziałam „do nas” – zapełnić ją nowymi
płótnami. Przypuszczam – zwróć uwagę, powiedziałam „przypuszczam”,
Thomasie, albowiem mogę być w błędzie – że jako wódz klanu McClairenów
chciałbyś widzieć na ścianach portrety McClairenów. Ale to…
Zamknęła oczy na krótką chwilę, opanowując się, a kiedy je otworzyła,
ujrzał ich lśniący, czysty błękit. Patrzyli na siebie, jak zaczarowani. Nie mógł się
powstrzymać. Podniósł rękę, delikatnie dotykając jej policzka. Otworzyła usta, ale
nie wydała żadnego dźwięku. Leciutko przekręciła głowę, poddając się
pieszczocie.
– „Ale to” co? – Glos Raine'a podziałał na nich jak wiadro zimnej wody.
Zdrajca!
Fia odsunęła się z podejrzliwym wyrazem twarzy.
– Ale to nie będzie możliwe – stwierdziła cierpko – jeśli wódz nie pozwoli
nawet mojemu nieszczęsnemu artyście wykonać prostego szkicu do własnego
portretu!
Tupnęła małą, obutą w satynowy pantofelek, stopą. Ten przejaw uczuć
wywołał szeroki uśmiech na twarzy Asha. Wydawało mu się niezwykłe, że ich
zazwyczaj milcząca, skryta siostra – tylko przy mężu i tylko w bezpiecznym,
ciepłym wnętrzu własnego domu – ulega napadom różnych nastrojów.
Thomas jednak uchwycił się zaimka.
– Twojemu nieszczęsnemu artyście? – Postąpił krok naprzód. Fia się cofnęła.
– Twojemu, lady McClairen? Jak to… twojemu?
Przełknęła ślinę, gdy podszedł bliżej, i odskoczyła o krok.
– Tak tylko powiedziałam! Wiesz, że kocham tylko… – Znalazła się nagle w
ramionach Thomasa, który uśmiechał się do niej drapieżnie.
– Thomasie! Zrobiłeś to specjalnie! – Jej pyszne, pąsowe wargi ułożyły się w
uśmiechu, a potem roześmiała się, głośno, serdecznie. – Nie grasz uczciwie, panie!
Rhiannon uśmiechnęła się do męża.
– Mówiłam ci.
– Mógł wygrać bitwę, ale następnego dnia znowu zacznie się wałka –
powiedział Ash. – Spójrz. Ona już się przygotowuje. Widziałem to we własnym
domu. Wiem, co mówię.
– O, tak! – kiwnął głową ze zrozumieniem Raine. – Jakie to znajome.
Bo Fia właśnie otoczyła szeroką szyję Thomasa ramionami, a on patrzył jej
w oczy, tym razem zupełnie inaczej.
– Dość, moja piękna, moja kochana. Wkrótce będziesz miała całkiem nowy
portret do powieszenia na ścianie, a ja dopilnuję, żeby było wiele następnych –
szepnął, gładząc jej szyję.
Favor miała świetny słuch; podniosła głowę, zaciekawiona.
– Co masz na myśli? – zapytała.
Thomas zwrócił się do małej gromadki z dumą na ciemnej twarzy.
– Fia nosi pod sercem nasze dziecko.
Gunna znieruchomiała, przestając splatać włosy Córy.
– To prawda? – zapytała z oczami błyszczącymi od łez.
– Fio? – odezwał się Kay, spoglądając znad książki okrągłymi oczami.
Cora uśmiechnęła się tylko.
– Tak – odparła nagle onieśmielona Fia. – On się urodzi wczesnym latem.
– Ona – sprostował gładko Thomas.
Raine spojrzał na Asha, na jego twarzy odbiła się wyższość eksperta.
– Czy ktoś im mówił, jak to jest? – Spojrzał na siostrę i jej męża. – To nie
jest tak, jakbyście składali zamówienie w oberży. Bierze się to, co się pojawi.
– Ona – powtórzył Thomas z uporem, patrząc na Fię. Błysk jego oczu
sprawił, że policzki żony okryły się rumieńcem.
– Przypuszczam, że wiesz również, jak będzie wyglądać? – powiedział
kpiąco Ash.
– Tak – odparł cicho Thomas, patrząc z miłością na uniesioną w górę twarz
Fii. – Jej włosy będą czarne jak niebo o północy i bardziej lśniące niż skrzydło
kruka. Oczy tak błękitne jak najgłębsze morze, a skóra biała jak klify Dover. – Na
jego przystojnej, surowej twarzy pojawił się uśmiech. – Będzie taka, jak jej
matka… zachwycająco piękna.
Podziękowania
Po napisaniu kilku książek stwierdziłam, że dziękuję w nich wciąż tym
samym osobom. Nie zamierzam z tym skończyć. Wierzę, że wynika to stąd, iż
nasze przyjaźnie i związki nabierają z wiekiem siły. Właściwie, jakby powiedział
Clarr, stanowczo twierdzę, że tak właśnie jest, gdyż wiem z całą pewnością, że ci
ludzie, których talent, szlachetność i zachęta pomagały mi, inspirowały mnie, a
czasami wręcz umożliwiały odbicie się od dna, stają się z każdym rokiem lepsi.
Dziękuję zatem Damaris Rowland, mojej cudownej agentce, oraz Maggie
Crawford, przenikliwemu i utalentowanemu redaktorowi. Dziękuję Susan Kay
Law, Geraldyn Dawson i Christinie Dodd, trzem znakomitym pisarkom, które
zawsze były gotowe wspomóc mnie swoimi umiejętnościami. Dziękuję Michcllc
Miller za lata wspaniałej przyjaźni oraz Grace Pedalino za wszystko, co robi. I
wreszcie dziękuję z całego serca Dauidowi i Rachel, światłu mojego życia, radości
mojego istnienia. Jesteście wszyscy najlepszymi z najlepszych.