Sozerko Artaganowicz Małsagow
WYSPY PIEKIELNE
Sowieckie więzienie na Dalekiej Północy
Londyn, A. M. Filpot, L.T.D. 1926 rok.
Tłumaczenie na język angielski F.N. Leion
TREŚĆ
Od autora
Część I. (Wprowadzająca) Z Batumi na Wyspy Sołowieckie
Rozdział 1. Biała Gwardia na Kaukazie
Rozdział 2. Sławetna "amnestia"
Rozdział 3. Okropności więzienia w Tyflisie (Tbilisi)
Rozdział 4. Zesłanie na Sołówki
Część II. Wyspy Sołowieckie
Rozdział 1. Z historii Solówek
Rozdział 2. Od monasteru do łagru
Rozdział 3. Galeria czekistów
Rozdział 4. Łagier na Wyspie Popiej
Rozdział 5. Tyrania kryminalistów
Rozdział 6. "Kontrrewolucjoniści"
Rozdział 7. Ofiary Czeki: szczególnie dziwne przypadki
Rozdział 8. "Polityczni": klasa wybrańców
Rozdział 9. Dola kobiet
Rozdział 10. Więźniowie - obcokrajowcy
Rozdział 11. "Zmiana gabinetu"
Rozdział 12. Życie codzienne, praca, wyżywienie
Rozdział 13. Okropności szpitalne
Rozdział 14. Jak "kształtuje się" pożytecznych obywateli
Rozdział 15. Jak żyją czekiści.
Część III. Ucieczka
Rozdział 1. Jedyna droga do wolności
Rozdział 2. Realizacja naszych planów
Rozdział 3
Ucieczka: etap pierwszy
Rozdział 4
Koszmarne przejście
Rozdział 5
Wolność
Od autora
Ja i czterech moich przyjaciół opuściliśmy Wyspy Sołowieckie (dalej w tekście zwane
Sołówkami, pod którą to nazwą funkcjonują w świadomości społeczności) 18 maja 1925 roku
i przekroczyliśmy granicę pomiędzy Rosją a Finlandią 15 czerwca. Jednakże dopiero osiem
dni później, dotarłszy do miejscowości Knusamo, ustaliliśmy ostatecznie, że znajdujemy się
w Finlandii. Tak więc nasza podróż trwała 36 dni. Jak przypuszczałem, poza granicami
Związku Radzieckiego warunki życia zesłanych na Sołówki ofiar (lub ściślej – zesłanych na
powolną śmierć) - reżim lagrowy, warunki pracy, wyżywienie i inne wewnętrzne i
zewnętrzne warunki bytu codziennego – były zupełnie nieznane. Można zrozumieć
przyczyny tajemnicy, którą otoczono Sołówki. Sowieckie gazety, które zatajały przed
czytelnikami okrutną prawdę, nie podejmowały na swych łamach tego tematu. Przed nami nie
było ani jednego przypadku udanej ucieczki więźnia za granicę, w związku z czym nie było
sposobu przekazania światu - za pomocą i pośrednictwem społeczeństwa europejskiego –
prawdy o Sołówkach. Opatrzność cudem wybawiła mnie z tego piekła. I uważałem za swój
święty obowiązek przekazać światu informację o tym, co sam widziałem, słyszałem i przez co
przeszedłem. Uwagi poniższe nie pretendują do rangi artystycznej doskonałości i
stylistycznego piękna, nie pretendują także do miana wyczerpującej, całościowej relacji;
traktuję je jako świadectwo uczciwego człowieka i świadka, który mówi prawdę i tylko
prawdę. Jeśli moja relacja zostanie potraktowana jako godne uwagi i przedyskutowania
zeznanie, a tym samym stanie się fragmentem gigantycznego aktu oskarżenia, z jakim naród
rosyjski, cała ludzkość, historia i Bóg niewątpliwie wystąpią przeciwko władzy radzieckiej -
będę przekonany, iż wypełniłem swój obowiązek. Na potwierdzenie powyższego (o ile
starczy sił i beznamiętnego zdystansowania się wobec podjętego tematu) mogę powiedzieć,
że gdy pokazałem te notatki przyjaciołom, którzy uciekli wraz ze mną, wszyscy stwierdzili
zgodnie co następuje: opis reżimu na Wyspach Sołowieckich w wielu przypadkach jest
nazbyt wstrzemięźliwy.
Część I. (Wprowadzająca)
Z Batumu na Wyspy Sołowieckie
Rozdział 1
Biała Gwardia na Kaukazie
Klęska Denikina -Wojna partyzancka - Nieoczekiwany cios -Nieuchwytny Czełokajew -
Umowa w działaniu
Zanim przejdę do celu nadrzędnego - opisu warunków życia w sowieckim więzieniu na
Wyspach Sołowieckich, chciałbym zatrzytnać się krótko na tym okresie mego życia, który
bezpośrednio poprzedzał moje zesłanie. Wydaje mi się, iż może ów opis mieć szersze, ponad
osobiste znaczenie. O ile mi wiadomo, działalność represyjna władzy radzieckiej na
Północnym Kaukazie w stosunku do uczestników zdławionego powstania antysowieckiego
nigdy nie była przedmiotem opisów i analiz w twórczości literackiej i wspomnieniowej. W
czasie ostatniego wycofywania się generała Denikina znajdowałem się w szeregach Armii
Kaukaskiej na froncie Carycyńskim. Katastrofa Armii Ochotniczej zmusiła nas wszystkich do
szukania schronienia w górach. Ciągle mieliśmy do czynienia z atakami wroga, nasza brygada
kawaleryjska dotarła do rzeki Terek, gdzie została rozformowana. Najbardziej wytrwałe i
silne jej zgrupowania przekroczyły granicę Gruzji, wówczas niezależnego jeszcze państwa. W
Gruzji ci członkowie brygady, którzy nadawali się do dalszej służby, połączyli się pod wodzą
Kłycz Sułtan-Grireja, tworząc pułk kawaleryjski. Do jego obowiązków należało dokonywanie
wypadów na sowieckie tyły i prowadzenie walk zaczepnych powodujących dezorganizację i
zamieszanie wśród wroga. Mieli niszczyć drogi i organizować powstania przeciw
bolszewikom. Wyprawa na Kubań, planowana na lato 1920 r. przez sztab generała Wrangla,
który wraz ze swą armią znajdował się wówczas na Krymie, zainspirowała Sułtan-Gireja do
wysłania na Kubań i nas - w nadziei nakłonienia kubańskich Kozaków do powstania. Na
Kubaniu - po nieudanych walkach - przyłączyliśmy się do wycofujących się wojsk, które
dotarły wcześniej na Krym; okazało się, iż wyprawa znacznie przekroczyła przewidywane
rozmiary. Zuchwały plan zorganizowania - wespół z Kozakami Kubańskimi - zbrojnego
powstania przeciw władzy sowieckiej nie udał się. Byliśmy znów w rozproszeniu. W
wyjątkowo trudnych warunkach (otoczeni przez wojska Armii Czerwonej) udało się
sformować nowy oddział pod dowództwem pułkownika Iks (nie mogą wymienić na razie
nazwiska pułkownika, ponieważ kontynuuje na Kaukazie walkę partyzancką przeciwko
władzy sowieckiej). Oddział nasz, nie bacząc na swą skromną liczebność, prowadził nadal nie
bez powodzenia działania wojenne. Zaczęliśmy obmyślać plan akcji o szerszym zasięgu, gdy
nieoczekiwanie zostaliśmy pozbawieni wsparcia, od którego zależało powodzenie
planowanych działań i na które bardzo liczyliśmy. Wybuchło powszechnie znane powstanie
w Gruzji. W rzeczywistości Gruzja znalazła się pod okupacją regularnych wojsk Armii
Czerwonej - bez jakiegokolwiek oporu. Oddział nasz, prowadząc działania obronne,
wycofywał się przez niedostępne góry do Batumu. Tu część oddziału przestała istnieć w
formie zorganizowanej i przeformowała się w większe lub mniejsze powstańcze oddziały
wojskowe. Pozostali przeszli do Anatolii. Ja udałem się Adżarystanu. Tam nawiązałem
łączność z Trapezundem, gdzie mieszkał Igrek (nazwiska nie mogą wymienić z przyczyn
wspomnianych wyżej). Aż do jesieni 1922 r wraz z Igrekiem organizowaliśmy częste wypady
na granicę sowiecką. Zarówno wówczas, jak i teraz, nieoficjalne dowództwo nad całym
ruchem powstańczym na Kaukazie, skupiało się w ręku znanego powszechnie pułkownika
Czełokajewa. Dzięki wszechstronnemu wsparciu ludności miejscowej, która sympatyzowała
"białym" oraz osobistemu męstwu, odwadze i umiejętnościom strategiczno-przywódczym,
Czełokajew był nieuchwytny dla bolszewików. Posiadam dokładne informacje, iż Gruzińska i
Zakaukaska Czeka często próbowała go przekupić. Proponowano mu niejednokrotnie
ogromne sumy w złocie, aby tylko opuścił Kaukaz. Bolszewicy obiecywali mu willę w
dowolnie wybranym kraju Europy. Jednakże nieuchwytny pułkownik odrzucał te propozycje
ze wstrętem i do dziś kontynuuje nieoczekiwane wypady to na jeden, to na drugi ośrodek
władzy sowieckiej na Kaukazie. Pomiędzy Czełokajewem a kaukaskimi władzami
sowieckimi istnieje niezwykły układ. Rodzina pułkownika od kilku już lat cierpi uwięziona w
zamku Metech - niegdyś twierdzy carów Gruzińskich, zamienionej później na więzienie. Owo
więzienie tyfliskie znane było szeroko ze swego okrucieństwa i zezwierzęcenia. Bolszewicy
oczywiście dawno by już rozstrzelali rodzinę Czełokajewa, gdyby ten nie wziął do niewoli i
nie ukrył w znanym sobie miejscu - jako zakładników - kilku przedstawicieli władzy
sowieckiej. Gdy pułkownik się dowiedział, iż jego rodzina została aresztowana, posłał do
szefa gruzińskiej Czeki list następującej treści: "przyślę w workach po 40 głów komunistów
za każdego członka mojej rodziny, zamordowanego przez was. Pułkownik Czełokajew". W
ten sposób zarówno rodzina pułkownika jak i zakładnicy-komuniści do dziś pozostali przy
życiu.
Rozdział 2
Sławetna "amnestia"
Moja głupia łatwowierność – Chłopiec - czekista – Wyprowadzeni na rozstrzelanie -
Represje - Odważny góral - Rozpoznany przez idiotę.
W 1922 roku dla uczczenia rocznicy Października Rada Komisarzy Ludowych RSFRR (Rosja
wtedy istniała pod taką właśnie nazwą) ogłosiła całkowitą amnestię dla wszystkich
przeciwników władzy sowieckiej. Amnestia ta, podpisana przez kwiat partii komunistycznej,
obiecywała oficjalnie całkowite wymazanie każdego przestępstwa przeciwko władzy
Radzieckiej, dokonanego przez białogwardzistów wszystkich stopni i kategorii. Do dziś nie
mogę zrozumieć, w jaki sposób ja, który lepiej niż ktokolwiek inny znałem wartość obietnic
bolszewickich, który walczyłem z władzą sowiecką na śmierć i życie - mogłem uwierzyć w
szlachetne intencje i dobrą wole ludzi, którzy zawsze kłamali. Zapłaciłem za swoją
niewybaczalną głupotę cierpieniami w wiezieniu Sołowieckim. Niechaj mój los będzie
przestrogą dla innych łatwowiernych. W kwietniu 1923 r. oddałem się sam w ręce oficerów
Czeki w Batumie. Przesłuchiwał mnie śledczy, który rzucał się w oczy z powodu swego
wieku. Był to energiczny młodzieniec lat siedemnastu. Służby śledcze w Rosji sowieckiej
były zorganizowane “znakomicie”. Kiedy młody czekista podsumował moje przestępstwa
(trzeba przyznać, iż dość szczegółowo) zakończył przesłuchanie z ironicznym uśmiechem:
"no cóż, nie będziemy mięczakami w stosunku do takich chłopaków jak ty". I rzeczywiście
nie byli “mięczakami”. Gdy powołałem się na oficjalne następstwa amnestii, śledczy wprost
zanosił się ze śmiechu: "odprowadzić go do celi, niech mu tam pokażą amnestię". I
rzeczywiście, tam mi ją pokazali. Nie będę szczegółowo opisywać swych męczarni
moralnych i fizycznych, bicia, poniżania mojej godności, próby wydobycia ze mnie zeznań za
pomocą prowokacji - wszystkiego tego, co przeżyłem jako więzień Batumskiej Czeki. Dość
powiedzieć, że mnie wzywali na przesłuchania o drugiej po północy. Przesłuchania dotyczyły
kilku ostatnich lat mego życiorysu, który władze znały do najdrobniejszych szczegółów.
Zaproponowano mi, bym się przyznał do wszystkiego i wymienił głównych
współuczestników w ilości dziesięciu ludzi (liczbę określono jednoznacznie i ściśle).
Przekonywanie przeplatano przekleństwami i obraźliwymi wyzwiskami; wyzwiskom
towarzyszyły wystrzały rewolwerowe nad moją głową. Wszystkie te zabiegi stosowano w
celu zastraszenia mnie. Odrzucałem wszystkie oskarżenia i odmawiałem wymienienia
kogokolwiek ze współuczestników. Mnie i jeszcze trzech innych więźniów wyprowadzono na
rozstrzelanie na podwórze więzienne. Jeden z więźniów został zabity dwa kroki ode mnie.
Drugiego także zastrzelili od razu. Trzeci upadł ociekając krwią. Następnie wrzasnęli w moim
kierunku: "teraz twoja kolej!". Stałem w osłupieniu obok ciał moich współwięźniów. Niemal
dotykając mojej głowy lufami pistoletów czekiści krzyczeli : "przyznaj się !". Milczałem. Z
jakiegoś powodu postanowili mnie nie zabijać. Być może, iż moje życie było im do czegoś
potrzebne. Spędziłem jeszcze kilka dni w Batumskim więzieniu Czeki. Następnie
przeniesiono mnie do więzienia Zakaukaskiej Czeki w Tyflisie. Jej zarząd i kierownictwo
znajdowały się w dzielnicy Sołołaki, w centrum miasta. Co się tyczy okrucieństwa, to nie
było różnicy między porządkami w Tbilisi i w Batumie. Szefem i wszechmocnym
gospodarzem Zakaukaskiej Czeki w tym czasie był znany pewszechnie Mogilewski, który
nie tak dawno zginął w katastrofie lotniczej. Krew płynęła na Kaukazie strumieniami.
Komuniści byli po trzykroć bardziej mściwi w stosunku do swych więźniow: za zabójstwo
Worowskiego w Szwajcarii, za powstanie w Gruzji, za ultimatum lorda Kersona. W
niezliczonych więzieniach Kaukazu codziennie mordowano tysiące ludzi. Kaukaz nie został
jeszcze ostatecznie pokonany przez komunistów i w czasie gdy piszę te słowa, całe terytorium
płonęło w ogniu wojny domowej. Grupy powstańcze wyrywały się do miast i wieszały
wszystkich bolszewików, którzy wpadali im w ręce. Ci ostatni odpowiadali wzmocnieniem
swego i tak bezlitosnego terroru. Pewnego razu powstańcy zeszli z gór do stanicy Kursk
niedaleko Władykaukazu i między innymi zabrali stado, które należało do Sowietów. W ślad
rzuciła się pogoń pod wodzą osławionego kata, Łotysza Sztybe, szefa GPU (Państwowego
Zarządu Politycznego Republiki Gori na Kaukazie). Grupa powstańców skryła się w górach,
zapędzając tam wszystkie zwierzęta domowe, i pogoń nie mogła jej odnaleźć. Czekistom
udało się otoczyć i schwytać tylko jednego z dowódców powstania. Góral, za plecami którego
była wysoka stroma skała, miał pełne kieszenie pocisków i odpierał ataki kilku oddziałów
przez wiele godzin. Jeden z jego celnych strzałów trafił samego Sztybe. Chociaż powstaniec
został kilka razy ranny, sam położył ponad ośmiu komunistów. Koniec końców śmiertelnie
ranny góral spadł ze skały. W jego broni, którą zimne palce trzymały blisko twarzy, nie
znaleziono ani jednego pocisku, walczył do końca. Przywiązano go później do końskiego
ogona i powleczono ciało do Władykaukazu. Kata Sztybe pochowano ze wszystkimi
honorami wojskowymi na Placu Puszkina w Tyflisie. Śmierć tego przestępcy władze
wykorzystały jako pretekst do wzmocnienia represji w stosunku do więźniów. Pasterzem,
pieczy którego powierzono całą trzodę wypędzoną przez powstańców w góry, był
głuchoniemy od urodzenia, wyraźnie niedorozwinięty chłopak. Właśnie jemu polecono
rozpoznawać pośród wszystkich więźniów Kaukazu tych ludzi, którzy byli powiązani z
zabójstwem „niezapomnianego towarzysza Sztybe". Przewodniczącego Czeki Republiki Gori
nie interesowała odpowiedź na pytanie w jaki sposób my, więźniowie, w momencie śmierci
Sztybe, lub jeszcze znacznie wcześnie, zamknięci w więzieniach, mogliśmy uczestniczyć w
jego zabójstwie. Ustawiono nas w dwa szeregi: wystarczyło, żeby pastuch zatrzymał się przed
jakimś człowiekiem i wydał niezrozumiały bełkot lub po prostu głupawo się uśmiechał, a już
więźnia, który zwrócił uwagę chłopca, traktowano jako uczestnika zabójstwa
"niezapomnianego towarzysza Sztybe". Natychmiast padał rozkaz: "dwa kroki naprzód" i
kula sięgała głowy ofiary. Kilka tuzinów ludzi zamordowano w ten sposób na moich oczach.
Także w ten sposób, idąc wzdłuż drugiego szeregu, pastuch zatrzymał się przede mną. Śmierć
wydała mi się nieunikniona. Ale prokurator Republiki Gori, Toguzow, który podążał w ślad
za pastuchem i który przesłuchiwał mnie tej nocy, doskonale wiedział, iż nie miałem
absolutnie żadnego udziału w zabiciu Sztybe; poczuł prawdopodobnie na moment wyrzuty
sumienia i odprowadził pastucha akurat w tym momencie, gdy ten wykrzywił przede mną swą
twarz w idiotycznym grymasie. Prokurator ów był postacią charakterystyczną. Kazbek
Toguzow, były oficer, w 1917 r. kontynuował na Kaukazie straceńczą i rozpaczliwą walkę o
utrzymanie Rządu Tymczasowego, domagając się rozwiązania wszystkich Rad Robotniczych
i Żołnierskich przy użyciu siły zbrojnej. Ale w zagadkowych i tajemniczych okolicznościach
wstąpił do komunistycznej partii i do dziś wiesza ludzi, ale już wrogów bolszewizmu.
Rozdział 3
Okropności więzienia w Tyflisie
Zdecydowanie księcia Muchrańskiego - Metech - W rękach sadystów - Przeklęte miejsce
- Noce rozstrzeliwań - Sam wpadłem we własne sieci.
Wśród tysięcy ludzi znajdujących się w więzieniach Zakaukaskiej Czeki równocześnie ze
mną zamknięto piętnastu oficerów. Byli wśród nich: generał Cułukidze, książę Kamszyjew,
książę Muchrański, którego brat był żonaty z córką Wielkiego Księcia Konstantego
Konstantynowicza. Wszyscy byli oskarżeni o organizowanie mitycznego kontrrewolucyjnego
spisku i związki z powstaniem gruzińskim 1923 roku. Ludzie ci po długich i ciężkich
przesłuchaniach zostali skazani na rozstrzelanie. Książę Muchrański postanowił drogo
sprzedać swoje życie. Udało mu się zdobyć wielki gwóźdź (znalazł go w celi). Gdy w noc
wykonania wyroku otworzyły się drzwi i grupa czekistów pod dowództwem Szulmana,
komendanta Zakaukaskiej Czeki, znanego jako "komendanta śmierci" weszła, by
wyprowadzić skazanych oficerów, Muchrański rzucił gwóźdź z całej siły w twarz
Szulmanowi, celując prosto w oczy. Ciężki gwóźdź złamał katowi nasadę nosa. Szulman
jęknął z bólu, natychmiast rozległy się krzyki i strzały. Celę wypełnił dym. Wszyscy
oficerowie w liczbie piętnastu zostali zabici na miejscu przez konwój. Więźniom z sąsiednich
cel rozkazano zmyć strugi krwi. Kat Zlijew, pełnomocnik nadzwyczajny GPU Republiki Gori
w Osetii, uciekał się do następującego sposobu przesłuchań. Z całą silą wpychał lufę
rewolweru do ust przesłuchiwanego, obracał i przekręcał rewolwer w ustach, raniąc dziąsła i
wybijając zęby. Mój kolega z celi więzienia GPU Republiki Gori został poddany takim
torturom. Był to niemłody Osetyńczyk, którego podejrzewano o następujące przestępstwo
(cytat z aktu oskarżenia): "oskarżony o to, że pewnego razu przeszedł obok drzwi domu
Czełokajewa". Po upływie kilku tygodni zostałem przeniesiony do głównego więzienia
kaukaskiego Metech w Tyflisie. Podobnie jak i teraz, w 1923 r. Metech był wykorzystywany
tylko jako miejsce trzymania pod strażą więźniów politycznych; zwykli kryminaliści byli
umieszczani w wiezieniu państwowym. Pod kluczem, łącznie z dużą ilością gruzińskich
mieńszewików, znajdowało się 2600 białogwardzistów. Nieludzkie represje były
systematycznie stosowane wobec bezbronnych ludzi - widziałem wielu starców, kobiety i
dzieci. Raz w tygodniu - w czwartek - specjalna komisja, złożona z członków Czeki
Zakaukaskiej i Gruzińskiej, zasiadała w kancelarii naczelnika wiezienia i układała listę ofiar,
nie zwracając zbytniej uwagi na stopień winy poszczególnych osób. Dowód winy górował
nad ludzkim odruchem. Cały personel więzienny Czeki Zakaukaskiej i Gruzińskiej został
skompletowany z sadystów. Co tydzień, w czwartek nocą, rozstrzeliwano od sześćdziesięciu
do stu osób. Te noce były prawdziwym piekłem dla całego Metechu. Nie wiedzieliśmy, komu
sądzona była śmierć i dlatego każdy oczekiwał śmierci. Ani jeden więzień nie był w stanie
zmrużyć oka do samego rana. Nieustanne przelewanie niewinnej krwi stało się torturą nie do
wytrzymania nie tylko dla więźniów, lecz także dla ludzi mieszkających na wolności, poza
murami więzienia. Wszystkie ulice wokół Metechu przez dłuższy czas były opustoszałe.
Mieszkańcy tej dzielnicy porzucali swoje domy nie będąc w stanie słuchać odgłosów
rozstrzeliwań i przejmujących krzyków i jęków ich ofiar. Czekiści Metechu zawsze byli
pijani. Byli to zawodowi rzeźnicy. Ich podobieństwo do tych ostatnich było tym mocniejsze,
że mieli zwyczaj zakasywać rękawy do łokci i w taki sposób przemierzali korytarze i cele. Od
czasu do czasu obsuwali się na podłogę odurzeni alkoholem i ludzką krwią. W noc
rozstrzeliwań wyprowadzano z każdej celi od pięciu do dziesięciu ludzi, Czekiści przeciągali
jak najdłużej procedurę odczytywania list skazanych na śmierć i przeciętnie proces ten w
każdej celi trwał do piętnastu minut. Przed każdym imieniem i nazwiskiem robiono długie
pauzy, w czasie których wszyscy aresztanci drżeli z przerażenia. Takich tortur nie mogli
wytrzymać nawet ludzie o bardzo mocnych nerwach. W czwartkowe noce połowa więźniów
płakała do samego rana. Na następny dzień nikt nie mógł przełknąć nawet najmniejszego kęsa
jedzenia; więzienny obiad pozostawał nietknięty. Tak bywało co tydzień. Więźniowie z
Republiki Gori, którzy przybyli na Sołowki w 1925 r., opowiadali, że proceder ten był
kontynuowany i później. Wiele osób nie mogło wytrzymać długotrwałego koszmaru i traciło
zmysły. Inni popełniali samobójstwo różnymi dostępnymi sposobami. W czasie gdy
znajdowałem się pod kluczem, znany powszechnie tyfliski czekista Zozula (kubański kozak),
został ulokowany wśród więźniów jako prowokator. Kat ten w stosunkowo krótkim czasie
rozstrzelał osobiście sześćset osób (faktu tego nie negował sam Zozula). Wreszcie został
zdemaskowany i zabity przez współwięźniów. Spędziłem cztery i pół miesiąca w Metechu i
co czwartek przygotowywałem się na śmierć. Po wyjściu z pierwszego "rozpocząłem"
niekończącą się serię podróży po różnych innych więzieniach. Z twierdzy Metecha
przeniesiono mnie do wiezienia państwowego w Tyflisie. Stąd do "Timachiku" - więzienia w
Baku, gdzie spędziłem dwa tygodnie. Następnie było więzienie Czeki w Pietrowsku (trzy
tygodnie). Potem - Grozny, z Groznego w wagonie Stołypinowskim, skonstruowanym
specjalnie dla więźniów - do Władykaukazu. I wszędzie było to samo: całkowite niszczenie
ludzkiej osobowości, te same tortury w czasie nocnych przesłuchań, głód i bicie, to samo
bezprawie i samowolne rozstrzeliwania.
Rozdział 4
Zesłanienie na Sołówki
Ostatecznie "amnestionowany" - Szpana - Udana ucieczka - Klasyfikacja więźniów -
Protekcja madame Kamieniewej.
Koniec końców 30 listopada 1923 roku (po upływie siedmiu miesięcy od momentu, gdy
zostałem "amnestionowany" przez Czeka w Batumie. Śledczy Władykaukaskiej Czeki
"amnestionował" mnie ostatecznie następującymi słowy: "zgodnie z poleceniem komisji
amnestyjnej Komisariatu Ludowego Spraw Wewnętrznych d/s Spraw Zesłań obywatel
Małsagow został uznany winnym przestępstw przewidzianych w artykułach 64 i 66 Kodeksu
Karnego RSFRR: Artykuł 64 - "organizowanie aktów terroru i współpraca z obywatelami
innych państw". Artykuł 66 - "szpiegostwo na rzecz burżuazji międzynarodowej". Małsagow
zostaje zesłany do obozu koncentracyjnego na Wyspy Sołowieckie na okres lat trzech".
Zarówno ja, jak i inni "amnestionowani" w ten sam sposób bez pośpiechu byli wysyłani na
Północ. Pierwszy przystanek był w Rostowie nad Donem. Tu po raz pierwszy zetknąłem się z
tzw. „szpaną” - zwykłymi kryminalistami, którzy odgrywali dość niezwykłą rolę we
wszystkich rosyjskich więzieniach, łagrach i miejscach zesłań. Złodzieje wielkiego i małego
formatu, włamywacze, zabójcy, fałszerze pieniędzy i włóczędzy wędrowali całymi dywizjami
z jednego więzienia do drugiego, odsiadując w ten sposób swoje wyroki, albo uciekali przy
pomocy przekupionych strażników, by wkrótce znaleźć się znowu w kolejnym więzieniu.
Niemal wszyscy byli goli, zawsze głodni i zawszeni. Strażnicy bili ich po głowach
wyciorami, kryminaliści zabijali się nawzajem cegłami wyrwanymi ze ścian więziennych.
Całkowicie zdziczeli, dokąd by ich nie wysłano, wszędzie ci nieszczęśnicy przegrywali w
karty swój skąpy przydział (porcję kapuśniaku) lub ostatnią parę własnych spodni. Tego typu
straty starali się kompensować grabiąc nowo aresztowanych więźniów z kategorii
politycznych. Skradzione rzeczy "szpana" przepijała i sprzedawała za pośrednictwem
więziennych i obozowych dozorców. Po wejściu do celi, przeznaczonej dla nas w więzieniu
rostowskim, oniemiałem z przerażenia: wyszło nam na przeciw około stu ludzi -
przedstawicieli "szpany"- z ogłuszającymi wrzaskami i pogróżkami. W kącie siedziało pięciu
mężczyzn z inteligencji, wśród nich i pułkownik Sztabu Generalnego. "Szpana" w przeciągu
nocy rozebrała wszystkich do naga. Na szczęście wśród nas byli ludzie, którzy przeszli
wszelkie możliwe próby życiowe. Jeden z nich nakreślił kredą linie na podłodze celi i
podzielił w ten sposób pomieszczenie na dwie strefy wpływów - polityczną i kryminalną, a
następnie bardzo wyraźnie ogłosił "szpanie": "zabiję pierwszego, który przekroczy tę linię".
Był olbrzymiego wzrostu i "szpana" się go wystraszyła. Nocą wystawialiśmy wartowników
na granicy "strefy wypływów". Gdyby wydarzenia przybrały inny obrót, to nasze pieniądze i
rzeczy osobiste zostałyby ukradzione. Od pieniędzy i rzeczy osobistych był uzależniony nasz
los: różnymi łapówkami przekupywaliśmy strażników, aby uzyskać choćby minimalne
udogodnienie życia więziennego. Z Rostowa wysłali nas do Moskwy na Tagankę. W
więzieniu tagańskim wspomniany system podziału był powszechnie obowiązującym. Istniały
oddzielne cele dla kryminalistów różnych kategorii. Tu zetknęliśmy się z ciekawą gradacją
przestępców, wprowadzoną przez władzę sowiecką. Wszyscy przestępcy zostali podzieleni
nie na dwie kategorie - kontrrewolucjonistów i "szpanę", jak na Kaukazie i w Rosji
południowej, lecz na trzy. Pierwszą grupę zwaną "KR" (kontrrewolucjoniści) tworzyli ludzie
podejrzani o działalność na korzyść monarchii lub, szerzej, burżuazji, tzn. o działalność
antysocjalistyczną. W tej różnorodnej grupie można spotkać i byłego ministra, i szwajcara, i
młodego unter-oficera, i generała, bogatego fabrykanta i handlarza z niewielkiego sklepiku,
byłą księżną i jej kucharkę. Władza sowiecka włączyła do tej grupy także całe
duchowieństwo – bez różnicy i względu na wyznanie, wszystkich wykształconych i pół -
wykształconych, wszystkich kupców i oficerów. Do grupy drugiej zaliczono tak zwanych
"działaczy politycznych i partyjnych", pozostałości przedrewolucyjnych partii
socjalistycznych – SR-ów (Rewolucyjnych Socjalistów) SD-eków (Socjaldemokratów),
anarchistów i innych, którzy nie identyfikowali się z bolszewikami. I trzecia grupa, którą
tworzyli przestępcy kryminalni w czystej postaci, czyli tzw. "szpana". Władze sowieckie
aprobowały taką klasyfikację zarówno na Sołówkach, jak i w innych miejscach zesłań oraz na
wolnych osiedleniach. Na Tagance umieścili nas w celi, która do granic możliwości była
zapełniona przedstawicielami duchowieństwa. Był tu i Władyka Piotr (Sokołow) – arcybiskup
saratowski; byli mnisi monasteru Kazańskiego i wielu innych. Niemal wszyscy byli oskarżeni
o ukrywanie drogich kamieni i wyrobów z cennych kruszców – w sytuacji, gdy bolszewicy
dokonywali grabieży cerkwi, by zaspokoić potrzeby materialne Trzeciej Międzynarodówki.
Owi biskupi, duchowieństwo i mnisi, podobnie jak i my, zostali zesłani na Sołówki. W
Piotrogrodzie, gdzie nasz etap dotarł na początku stycznia 1924 roku, umieszczono nas we
wspólnej celi z grupą złożoną z dwudziestu pięciu ludzi; celę te wszyscy nazywali "kasyno".
Było to w drugim więzieniu etapowym, przeznaczonym wyłącznie dla więźniów, których
miano wysyłać do innych miejscowości. Niedawno został zamknięty ekskluzywny dom gier
hazardowych przeznaczony dla wysokich działaczy komunistycznych, zwany "Kasyno".
Został zlikwidowany pod pretekstem, iż grano tu o zbyt wysokie stawki, że urządzano
pijackie orgie i awantury, że kwitła tam prostytucja i stręczycielstwo. Nieoficjalną patronką
tej "szlachetnej" instytucji była madame Kamieniewa, żona przewodniczącego Komitetu
Wykonawczego Guberni Moskiewskiej. Zamykając kasyno moskiewski GPU nie odważył
się aresztować małżonki komunistycznego generał-gubernatora Moskwy, ale cały personel
domu gry, z krupierem Pietrowem na czele, został zesłany na Sołówki - na trzy lata. Ci
chłopcy byli także naszymi towarzyszami w podróży oraz w czasie pobytu w Kiemi. Wkrótce
grupa "kasyno”, w wyniku interwencji madam Kamieniewej została skierowana na wolne
osiedlenie w rejonie Peczorskim. Przed naszą ucieczką z łagru słyszałem, że Pietrow i jego
kompani wrócili do Moskwy. Etapy więźniów wysyłane są teraz na Północ raz w tygodniu -
w środy. W jedną z takich śród, 14 stycznia 1924 roku, ja oraz wielka ilość innych "Kaerów"
(kontrrewolucjonistów), więźniów i działaczy politycznych, a także "szpany” została
wywieziona na Sołówki w aresztanckich wagonach.
Część II
Wyspy Sołowieckie
Rozdział 1
Z historii Sołówek
Warunki życia w poprzednich łagrach - "Biały Dom" – 10.000 rozstrzelanych - Masowe
zatapiania - Komisja śledcza – Pozostali przesiedleni na Wyspy Sołowieckie.
Do roku 1922 Chołmogory (i Pertomińsk) pełniły funkcję, którą obecnie zlecono łagrowi na
Wyspach Sołowieckich. Gdy znalazłem się na Sołówkach na początku 1924 roku, spotkałem
kilka osób, które były skazane z artykułu o "kontrrewolucji" i pozostały przy życiu.
Znajdowały się one w więzieniach wymienionych miast. Na Sołówki zostali przewiezieni w
1922 roku. Chciałbym pokrótce zatrzymać się na tym, co opowiadali owi cudem ocaleli
ludzie. Obozy koncentracyjne w Chołmogorach i Pertomińsku zostały utworzone przez
władzę sowiecką pod koniec 1919 roku. Kierowano tu ludzi ze wszystkich zakątków Rosji;
mieli tam żyć w pośpiesznie skleconych barakach. Pomieszczeń tych nigdy nie ogrzewano,
nawet w czasie najsurowszej zimy (gdy mrozy w tych północnych szerokościach
geograficznych dochodziły do minus 30-60 stopni C, czyli od 90 do 110° Farenheita).
Więźniowie otrzymywali następujący przydział żywnościowy; jeden ziemniak na śniadanie,
obierki ziemniaczane ugotowane na wodzie na obiad i jeden ziemniak na kolację. Ani
kawałka chleba, ani uncji cukru, nie mówiąc o mięsie lub tłuszczu. I ludzie ci, dręczeni
męczarniami głodu i rozpaczy, zjadali korę drzew, nie będąc w stanie przezwyciężyć uczucia
głodu i wycieńczenia. Pod grozą tortur lub rozstrzeliwań byli zmuszeni godzić się na
wykonywanie najcięższych prac: karczować pnie, pracować w kamieniołomach, spławiać
drzewo. Zabroniono im kategorycznie korespondować z rodziną, otrzymywać listy lub
przesyłki z jedzeniem lub odzieżą. Wszystkie listy niszczono, a jedzenie zżerała straż
obozowa. Strażnicy korzystali także z przysyłanej więźniom odzieży. Po klęsce generałów
Denikina i Wrangla (odpowiednio pod koniec 1919 i w 1920 roku) wzięci do niewoli biali
oficerowie i żołnierze, a także ludność cywilna - mężczyźni, kobiety i dzieci - zamieszkujący
odebrane białym terytoria, etap po etapie zsyłana byli do Chołmogor. A po zdławieniu
powstania w Kronsztadzie w kwietniu 1921 r. wszyscy marynarze w liczbie około dwóch
tysięcy, wzięci pod straż przez bolszewików, także zostali zesłani do Chołmogor. Resztki
armii Kołczaka, rozliczni Sybiracy i Ukraińscy atamani, chłopi z guberni Tambowskiej,
którzy przyłączyli się do powstania Antonowa, dziesiątki tysięcy przedstawicieli inteligencji
wszystkich narodowości i wyznań, kubańscy i dońscy kozacy - wszyscy spływali szerokim
strumieniem do Chołmogor i Pertomińska. Najwyższe władze tych ośrodków mianowano w
Moskwie; solidnie wykonywały polecenia wysyłane z Centrali; średni i niższy personel
rekrutował się spośród aresztowanych czekistów, którzy byli zsyłani z powodu nazbyt
widocznych grabieży, łapówkarstwa, pijaństwa i innych przestępstw. Chłopcy ci, z braku
innych ofiar na których mogliby wyładować swe niezadowolenie z powodu utraty ciepłych
stanowisk w czrezwyczajce, odnosili się do podległych im więźniów łagrowych z
nieopisanym okrucieństwem. Pomocnik komendanta w Chołmogorach - Polak Kwieciński,
był szczególnie okrutny. Ten kat-sadysta miał na sumieniu okropności tzw. "Białego Domu",
który znajdował się w okolicy Chołmogor. "Białym Domem" nazywano dworek ziemiański,
porzucony przez właścicieli. Był to budynek pomalowany na biało. Tam w ciągu dwóch lat -
od 1920 do 1922 r. - na rozkaz Kwiecińskiego codziennie dokonywano rozstrzeliwań.
Przerażająca sława "Białego Domu" zwielokrotniała się i dlatego, że nie grzebano ciał
rozstrzeliwanych. Pod koniec 1922 r. wszystkie pomieszczenia "Białego Domu" były
zapełnione trupami do sufitu. Dwa tysiące marynarzy z Kronsztadu rozstrzelano w ciągu
trzech dni. Odór rozkładających się ciał zatruwał powietrze w promieniu wielu kilometrów.
Smród, który nie zmniejszał się ni w dzień, ni w nocy, dusił więźniów, utrudniał oddychanie i
powodował utratę przytomności. Trzy czwarte mieszkańców miasta Chołmogory nie było w
stanie znosić tych okropności i opuściło własne domy. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż
władza sowiecka wiedziała o tych koszmarach, które miały miejsce w Chołmogoraoh i
Pertomińsku; nie mogła nie wiedzieć. Ale będąc zainteresowaną w bezlitosnym likwidowaniu
wrogów, tych prawdziwych i domniemanych, kierownictwo partii komunistycznej
ograniczyło się tylko do umycia rąk. Zabójstw i mordów dokonywano nie tylko w
osławionym "Białym Domu", ale i w innych miejscowościach. Czekiści praktykowali
następującą metodę: wchodzili do pomieszczeń więźniów i, pokazując wybrane ofiary,
liczyli: "jeden, dwa, trzy". "Jeden" - oznaczało, że więzień będzie rozstrzelany w tym samym
dniu, "dwa" - że rozstrzelają go jutro, "trzy" - że pojutrze. Postępowano tak najczęściej
wówczas, gdy przybywał nowy duży etap i pojawiała się paląca konieczność znalezienia
miejsc w celach dla nowo przybywających. Jak zaświadczają naoczni świadkowie, w
Chołmogorach i Pertomińsku rozstrzelano około 10 tysięcy osób. I jakkolwiek przerażająco
by to nie brzmiało, nie ma w tej liczbie niczego niezwykłego, ponieważ w ciągu trzech
kolejnych lat - aż do momentu rozformowania - obozy te były jednymi z najbardziej
głośnych więzień i miejsc zesłań z całej Rosji Sowieckiej. Ponadto w skład podstawowych
ogromnych etapów, które przywożono tam ze wszystkich zakątków europejskiej i azjatyckiej
Rosji, dołączano także osoby, rozstrzeliwanie których, z różnych przyczyn, niewskazane było
w miejscach ich stałego pobytu. Na przykład wszystkich "amnestionowanych" przez
miejscowe władze sowieckie. Kaci w Chołmogorach i Pertomińsku uciekali się i do innych
sposobów likwidacji więźniów - często ich topili. Z wielkiej ilości znanych mi przypadków
opowiem tylko o następujących: w 1921 r. cztery tysiące byłych oficerów i żołnierzy armii
Wrangla załadowano na pokład barki i jednostkę tę czekiści zatopili w wodach ujścia rzeki
Dźwiny. Tych, którzy mogli się jeszcze utrzymać na powierzchni wody, rozstrzelano. W 1922
r. na kilka barek załadowano więźniów, których następnie potopiono w Dźwinie wprost na
oczach ludzi. Nieszczęsnych pasażerów z innych, niezatopionych barek, wśród których było
wiele kobiet, wysadzono na jedną z wysp koło Chołmogor i rozstrzelano z karabinów
maszynowych, znajdujących się na barkach. Masowych zabójstw na tej wyspie dokonywano
przez dłuższy czas. Podobnie jak "Biały Dom", była ona zapełniona trupami. Tych, którym
udało się jej uniknąć, polujący i żądni śmierci czekiści zamęczali, zmuszając do pracy ponad
siły. Więźniom należał się wspomniany przydział żywności - porcja zwana "pajok"; wśród
więźniów byli przecież starcy i kobiety, którzy pracowali po dwanaście godzin na dobę. Za
wielkie szczęście uważano znalezienie w polu zgniłego ziemniaka i zjadano go łapczywie,
natychmiast, na surowo. Gdy czekiści zauważyli, iż miejscowi mieszkańcy (Saani, Zyrianie,
Samojedzi) rzucali niekiedy chleb w tłum więźniów przechodzących obok ich chat, zaczęli
wyprowadzać nieszczęśników do pracy inną drogą przez gęsty las i bagna. Gdy nowo
przybyły więzień był przyzwoicie ubrany, to natychmiast go rozstrzeliwano, by jak najprędzej
zabrać po nim odzież. Wczesnym latem 1922 roku marynarz z Kronsztadu, który
szczęśliwym trafem pozostał przy życiu, uciekł z łagru Chołmogorskiego. Udało mu się
dotrzeć do Moskwy, gdzie, wykorzystując stare kontakty, osiągnął zgodę na audiencję we
Wszechrosyjskim Centralnym Komitecie Wykonawczym Partii; powiedział Kalininowi:
"zróbcie ze mną co chcecie, ale zwróćcie uwagę na te okropności, jakie mają miejsce w
łagrach Północy". Do tego czasu czekiści już zlikwidowali 90% wszystkich więźniów.
"Umiłowanie człowieka" przez komunistów zostało udowodnione z całą oczywistością; w
Komitecie Wykonawczym, zamieniwszy gniew na współczucie, wspaniałomyślnie
wysłuchano błagań zbiegłego marynarza. Pod koniec lipca z Moskwy do Chołmogor wysłano
specjalną komisję, która miała przeprowadzić inspekcję łagru. Przewodniczył jej niejaki
Feldman. Sam Feldman nie był w stanie ukryć swego przerażenia na widok tego, co zastał na
miejscu i co usłyszał od więźniów i świadków. Rozstrzelał komendantów łagru, a ich
pomocników i pozostały personel wysłał do Moskwy jakoby celem przeprowadzenia
śledztwa. Jednakże wszyscy czekiści zostali wypuszczeni na wolność i otrzymali
odpowiednie stanowiska w jednostkach GPU na południu Rosji. Feldman zdając sobie
sprawę, że "Biały Dom" i dziesiątki tysięcy wypełniających go trupów kładzie się ciężkim
brzemieniem na sumieniu Moskwy, był zmuszony zlikwidować obóz i zatrzeć wszelkie ślady
po tym, co się tam działo. Dlatego rozkazał spalić wszystko na miejscu. Komisja Feldmana
uzyskała od Komitetu Wykonawczego Partii pełnomocnictwo do udzielenia amnestii w
obydwu łagrach, ale na wolność wyszli tylko zwykli kryminaliści - "szpana". Nikt z
kontrrewolucjonistów nie został amnestionowany. W sierpniu 1922 roku pozostałych
kontrrewolucjonistów pod pewną strażą przewieziono z Pertomińska i Chołmogór - przez
punkt przesyłkowy w Kemi - na Wyspy Sołowieckie.
Rozdział 2
Od monasteru do łagru
Sławny Monaster Sołowiecki - Jego znaczenie i potęga ekonomiczna - Najazd
bolszewicki - Zniszczenia i grabieże – Organizacja łagru - Łagry i ich kierownicy.
Obóz Sołowiecki wywodzi swą nazwę od Monasteru Sołowieckiego, założonego w 1429 r.
przez świętych mnichów Sawwatiusza i Hermana, a święty Zosima w 1436 roku zbudował
pierwszą cerkiew na terenie klasztoru. Wyspa (17 mil długości i 11 mil szerokości), na której
zbudowano monaster, jest jedną z wielu w archipelagu znanego jako "Wyspy Sołowieckie".
Oprócz wspomnianej Wielkiej Wyspy jest jeszcze pięć innych dużych: Anzer, Wielki i Mały
Zajatsk, Wielki i Mały Muksalm, jest ponadto kilkanaście niniejszych wysepek. Rozrzucone
są na Morzu Białym przy wejściu do Zatoki Oneskiej (rzeka Onega), w pobliżu zachodniego
wybrzeża Guberni Archangialskiej. Monaster Sołowiecki - jeden z najstarszych i najbardziej
szanowanych w Rosji - długi czas był znany ze swego wyjątkowego ascetyzmu,
charakterystycznego dla sposobu życia jego mieszkańców, z niezliczonych skarbów swych
cerkwi i wielkiej ilości mnichów w nim przebywających. Liczba młodzieńców, wysyłanych
przez rodziców na rok do monasteru na naukę, sięgała w niektórych okresach dwóch tysięcy.
Monaster posiadał między innymi własną garbarnię i fabrykę wyrobów skórzanych, warsztaty
odlewnicze, fabrykę papieru, fabrykę zapałek, tartaki, tuziny warsztatów o różnym profilu i
przeznaczeniu, drukarnie (wszyscy zatrudnieni byli mnichami), dok, flotę handlową, a nawet
niewielką flotyllę wojskową, przewidzianą do obrony własnych wybrzeży. Artyleria i
piechota monastera składała się wyłącznie z mnichów i przeznaczona była także do celów
obronnych. Pierwsze lata rewolucji w sposób bardzo nieznaczny wpłynęły na kształt
organizacyjny i potencjał gospodarczy monasteru, chociaż znalazł się szybko na głównej
trasie bolszewickich grabieży. Nawet wówczas, gdy znajdowali się tam Anglicy (należy
wspomnieć, że gubernie Archangielska i Murmańska były przez jakiś czas pod okupacją
białogwardyjskiej armii rosyjskiej, dowodzonej przez generała Millera i kontrolowanej przez
wojska angielskie), monaster cały czas żył swoim tradycyjnym pracowitym życiem. Władza
sowiecka z właściwą jej przemocą i okrucieństwem zniszczyła ten znakomicie
zagospodarowany zakątek Rosji na Dalekiej Północy. Jesienią 1922 roku wszystkie
drewniane zabudowania na terenie monasteru zostały spalone. Bolszewicy zaczęli od tego, że
wykończyli mnichów - poczynając od przeora, a pozostałych mieszkańców wysłali na roboty
przymusowe do Rosji centralnej. Skarby rozgrabili czekiści, którzy jako pierwsi wkroczyli na
teren klasztoru. Drogocenne ramy ikon zostały zrabowane, a same drewniane ikony w sposób
barbarzyński porąbano siekierami na opał. Dzwony pozrzucano z dzwonnic, a złom
odwieziono do Moskwy na przetopienie. Obok wielkiej ilości przedmiotów bezcennych
zarówno z punktu widzenia religijnego jak i materialnego, barbarzyńcy sowieccy zniszczyli
skarby stanowiące wielką wartość historyczną i kulturową. Czekiści zrabowali bibliotekę
klasztorną, która w ciągu pięciu wieków swego istnienia była uzupełniana unikatowymi
utworami. Bibliofilskimi rarytasami rozpalano w piecach, ginęły w płomieniach stare
dokumenty i kroniki. Koniec końców barbarzyńskie metody nowej władzy w połączeniu ze
zbrodniczymi grabieżami i brakiem kompetencji nowo narodzonej sowieckiej administracji,
doprowadziły do upadku i warsztaty, należące kiedyś do monasteru. Starożytne budowle
zostały zamienione w zwały gruzów. Czekiści ogrodzili monaster drutem kolczastym. Na pół
rozwalony Kreml (podstawowa twierdza obronna) i pomieszczenia gospodarcze zamieniono
na centrum administracyjne SŁON (Siewiernyj Łagier Osobogo Naznaczenija - Obóz
Północny Specjalnego Przeznaczenia). Wszystkie sfery działalności administracyjnej na
Sołówkach znajdowały się w gestii zarządów resortowych i były im podporządkowane;
podlegał im łagier Sołowiecki, łagier w Kiemi na Wyspie Popiej, łagier na wyspie Kond i
miejsca zesłań w rejonach Paczewskim i Zyriańskim. Kiemłagier na Wyspie Popiej (znajduje
się w odległości ćwierć mili od wybrzeża i 26 mil od miasta Kiemi) był główną stacją
kolejową na trasie do Sołówek. W Kiemłagrze gromadziły się tysiące nowych więźniów w
oczekiwaniu na rozpoczęcie nawigacji; przysyłają ich tu, na Sołówki, ze
wszystkich zakątków
Rosji. Zwykli przestępcy, których od czasu do czasu amnestionują, rozpoczynają stąd swą
podróż na południe. Więźniowie nieprzerwanym strumieniem przewożeni są z Kiemłagru do
monasteru, a z monasteru na Wyspę Popią do różnych prac, które są wykonywane na tej
wyspie. Zanim przejdę do szczegółowego opisu administracji sowieckiej, przypomnę, że gdy
przybyłem na włości SŁON-u, w obozie znajdowało się ponad pięć tysięcy więźniów
wszystkich trzech kategorii, opisanych w rozdziale poprzednim: kontrrewolucjonistów,
politycznych i kryminalistów (szpany). Kontrrewolucjoniści i kryminaliści ulokowani zostali
na terenie samego monasteru w cerkwiach i celach, mieszczących się w zabudowaniach
Kremla, który ocalał z zawieruchy rewolucyjnej. Natomiast więźniowie polityczni
przebywają w pustelniach porozrzucanych po całej Wielkiej Wyspie w odległości trzech,
sześciu i ośmiu mil od Kremla. Na Wyspie Popiej kontrrewolucjoniści i szpana umieszczani
byli w barakach pobudowanych przez Brytyjczyków, natomiast polityczni mieszkali
oddzielnie. Najważniejszą postacią w administracji Obozów Północnych Specjalnego
Przeznaczenia jest czekista moskiewski, członek Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu
Wykonawczego, Gleb Bokij (nawiasem mówiąc jeden z sołowieckich statków został nazwany
jego imieniem). Wysoki, chudy, prawdopodobnie otrzymał staranne wychowanie. Jego
maniery i sposób bycia robią przygnębiające wrażenie, spojrzenie ma ostre, przeszywające.
Zawsze nosił mundur wojskowy. Był to typowy niezłomny komunista, doskonale
wykształcony, z elementami okrucieństwa w charakterze. Mieszka w Moskwie, gdzie pełni
określone funkcje w GPU i tylko od czasu do czasu odwiedza Sołówki. Jego zastępca,
nazwiskiem Nogtiew, znajduje się stale w Kremlu monasterskim i jest rzeczywistym szefem
SŁON-u. Losy więźniów spoczywają całkowicie w jego rękach. Jest także członkiem
Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego (WCIK), wcześniej był
marynarzem na krążowniku "Aurora". Jest to człowiek mało wykształcony, pijący, nieco
przygłuchy, o wyjątkowo okrutnej fizjonomii. W łagrach znany powszechnie pod
pseudonimem Kat. Kiedy Nogtiew obchodzi baraki i pustelnie więźniów politycznych, ci
ostatni krzyczą mu prosto w twarz: "kacie, wynoś się!" (później wyjaśnię dlaczego taka
"swoboda" uchodzi bezkarnie). Prawą ręką Nogtiewa i jego pomocnikiem jest komunista
estoński Ejchmans. Cierpiał na paradomanię. Sam będąc zwariowanym na punkcie kultu
wszystkiego, co związane jest z wojskiem, wymagał tego samego od więźniów, zmuszał ich
do posłuszeństwa, morząc ustawicznym głodem. Ciągle im przypominał o obowiązku witania
go na sposób wojskowy. Natychmiast po przybyciu na Sołówki zaczynał za pomocą
rozkazów i bicia pouczać więźniów jak należy odpowiadać na jego powitanie "dzień dobry"
(krzepki wojskowy ton i stuprocentowa uwaga). Od chwili mego przybycia na Sołówki do
marca 1924 roku włącznie komendantem Kemperraspriedpunkta był niejaki Gładkow -
czekista, urodzony w Rosji centralnej, w Kałudze; wcześniej robotnik. Zwracał uwagę
namiętnym przywiązaniem do państwowych pieniędzy i zdumiewającym instynktem
opiekuńczym w stosunku do szpany. Prawie niepiśmienny, grubianin, nałogowo pijący i
grający w karty, niczym nie różnił się od zwykłych kryminalistów. Uwarunkowania te
stworzyły swoisty grunt ideologiczny do wprowadzenia przez Gładkowa przemocy i
dyktatury szpany nad kontrrewolucjonistami i politycznymi, a my byliśmy zmuszeni
wszystko to znosić.
Rozdział 3
Galeria czekistów
Zesłani czekiści w charakterze personelu więziennego - "Prokurator " - los gościa
zagranicznego - Najbliższy współpracownik Beli Kuna - "Pałka Smoleńskiego" – Bunt
w więzieniu moskiewskim - "Mamuśka” kryminalistów - Ukarany spekulant.
W marcu 1924 roku miała miejsce tzw. „zmiana gabinetu”. Postaram się opowiedzieć o tym
niżej, teraz będę kontynuować relację na temat kierownictwa z poprzedniego składu gabinetu.
Bokij, Nogtiew, Ejchmans, Gładkow - są to ludzie, którzy posiadają władzę. Przysłani zostali
z Moskwy przez samego Dzierżyńskiego. Pozostali przedstawiciele personelu łagru
Sołowieckiego i Kiemskiego wywodzili się z czekistów. W monasterze i na Wyspie Popiej
było ich kilka dziesiątków. Kiedy już nie można było dłużej ukrywać przed społeczeństwem
łapówkarstwa, wymuszania i wyłudzania, przemocy i obrzydliwego pijaństwa osób
zajmujących odpowiedzialne stanowiska w organach GPU, zaczęto ich niezwłocznie pociągać
do odpowiedzialności za te przestępstwa. Niektórych wysłano do innych miejscowości,
innych wtrącano do łagrów Sołowieckich z wyrokami od dwóch do dziesięciu lat. Są tu do
dziś wykorzystywani do poruczeń "specjalnych". Pamiętam kilku zesłanych czekistów, którzy
zajmowali i zajmują do tej pory ważne stanowiska administracyjne na Wyspach
Sołowieckich. Pomocnikiem Nogtiewa do spraw administracyjnych jest niejaki Waśko -
ordynarny i okrutny nikczemnik. To indywiduum - "prokurator" Wysp Sołowieckich, był w
posiadaniu wszystkich dokumentów, dotyczących akt spraw zesłańców. Wagę i istotę
działalności tego człowieka można scharakteryzować za pomocą następującego przykładu:
kontrrewolucjoniści i polityczni, bez wyjątku, uważani są za więźniów skazanych z wyroków
GPU (nawiasem mówiąc - zawsze bez procesu sądowego, bez wyroku, tylko na podstawie
decyzji tzw. "trójki”), a wysokość wyroków skazujących nie podlega apelacji. W
rzeczywistości znajdują się oni w sytuacji osób oskarżonych, których sprawy są w śledztwie i
nie zostały definitywnie zamknięte. W każdej chwili mogą się znaleźć nowe dowody winy,
które uzupełnią akta sprawy i wyrok może zostać odpowiednio przedłużony, albo oskarżony
może zostać rozstrzelany. Praca towarzysza Waśko sprowadzała się do starannych
poszukiwań jakichkolwiek nowych faktów lub niczym nie potwierdzonych donosów, co
pozwoliłoby na jak najtrwalsze zakotwiczenie zesłańca na Sołówkach. I dla osiągnięcia
takiego celu nie wzdragał się przed żadnymi środkami, wykorzystywał agentów-
prowokatorów, fabrykował "nowe" dowody winy, itd. Zarządzanie działem technicznym
obecnego łagru Sołowieckiego skupiało się w rękach Roganowa - inżyniera, zesłanego na
Sołówki za przestępczą niekompetencję zawodową. Nie wiem, jak on kierował swoim
odcinkiem, ale dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że teraz Roganow, po zmianie munduru -
niczym się nie różni od prawdziwego czekisty: ani stosunkiem do więźniów, ani pełnym
samozadowolenia wyzywającym sposobem bycia. Jego pomocnikami technicznymi zarówno
na terenie monasteru, jak i na Wyspie Popiej byli inżynierowie wybrani spośród zesłańców.
Ludzie ci nie mają na nic wpływu, są niemal bezbronni w obliczu niesprawiedliwości i
podlegają takiej samej okrutnej przemocy jak i wszyscy pozostali więźniowie z naszego
środowiska. Kierownictwo SŁON-u otrzymało zalecenie ubiegania się o zgodę na
prowadzenie gospodarki samowystarczalnej, o czym powiem później. Oznaczało to dla łagru
możliwość zawierania rozlicznych umów z Republiką Karelską, ze wszystkimi możliwymi
organizacjami i władzami centralnymi o wykorzystywanie pracy więźniów przy budowie
dróg i obiektów przemysłowych, oraz przy wyrębach leśnych. Podejmowano próby
ponownego uruchomienia na Wyspach Sołowieckich zniszczonych fabryk i warsztatów.
Jednakowoż wszystkie te próby, o czym będzie mowa później, nie kończyły się nigdy inaczej
niż niepowodzeniem. Naczelnik zarządu SŁON ma do dyspozycji kogoś w rodzaju "doradcy
prawnego do spraw pracy przymusowej”. Te praktycznie zbędne obowiązki pełnił Frenkiel -
ongiś znany węgierski przemysłowiec. Frenkiel przybył do Rosji na zaproszenie Ministerstwa
Handlu Zagranicznego w celu zawarcia umów handlowych na warunkach koncesyjnych i
wzięcia w arendę niektórych sowieckich zakładów przemysłowych. Zamiast tego został z
rozkazu GPU zesłany na Sołówki na 2 lata za "szpiegostwo na korzyść burżuazji
międzynarodowej" (art.55 Kodeksu Karnego). Czasami wysyłają Frenkla nawet do Moskwy i
Piotrogrodu w dotyczących łagru sprawach handlowych i prawnych. Termin zakończenia jego
wyroku upływa z końcem bieżącego (1925) roku, jednakże - zgodnie z poleceniem GPU z
sierpnia 1924 roku - nie może zostać odesłany z Sołówek na Węgry, lecz do Narymu,
następnie do Turuchańska i, koniec końców, Frenkiel "wyląduje" w Obwodzie Zariańskim.
W skład niższych kręgów administracji Sołowieckiej wchodzą starostowie, dowódcy pułków
pracy i dowódcy kompanii roboczych (rot). Do niedawna starostą łagru Sołowieckiego
(równocześnie dowódcą pułku pracy) był czekista nazwiskiem Michelson - kalekie pokraczne
stworzenie, wyróżniające się niewiarygodnym okrucieństwem. Gdy pod koniec lat 20 władza
sowiecka dokonywała represji na terenach pokonanego Krymu, Michelson był prawą ręką
drugiego potwora - nazwiskiem Bela Kun - byłego dyktatora Republiki Węgierskiej, któremu
pomagał w pełnieniu funkcji "przewodniczącego Triumwiratu do spraw koordynacji
czerwonym terrorem na Krymie". Michelson, podobnie jak Bela Kun, byli znani szeroko poza
granicami Krymu jako zabójcy dziesiątków tysięcy oficerów i żołnierzy z armii Wrangla oraz
ludności cywilnej. W sumie nawet sam Dzierżyński, którego żadną miarą nie można
podejrzewać o umiłowanie człowieka, zmuszony był położyć kres Krymskim Nocom św.
Bartłomieja. Belę Kuna uznano za chorego psychicznie (wiadomość ta prześlizgnęła się w
gazetach sołowieckich); Michelson został zesłany na Solówki. Obecnie kieruje działaniami
OGPU w jednej z republik autonomicznych. Inną godną uwagi postacią jest Marian
Smoleński, członek KPP, który przed moim przybyciem do łagru był już dowódcą kompanii
roboczej. W połowie 1924 r został zwolniony i otrzymał intratne stanowisko w OGPU.
Smoleński postanowił nie oddawać się do niewoli w czasie wojny polsko-sowieckiej w 1920
roku, tylko z własnej woli przeszedł na stronę czerwonych. "Solidarność proletariacka"
splatała się w nim z nienawiścią do klasowych współbraci. Był zaciekłym polskim szowinistą
i do Rosjan odnosił się z tak palącą nienawiścią, iż pąsowiał z wściekłości na dźwięk słowa
"Rosja". Bezkarnie "kultywował" ową nienawiść w stosunku do więźniów, których bił bez
litości. Nazwisko Smoleńskiego zostało uwiecznione w annałach Sołowieckich dzięki "pałom
smoleńskim", które były jego wynalazkiem. Były to grube zagięte pały, do dziś
wykorzystywane do bicia więźniów. Nie sposób pominąć milczeniem i innego komendanta
roboczego batalionu - Grochalskiego. Rozstrzelano go na Sołówkach jesienią 1924 roku.
Grochalski oświadczył, że za cara był oficerem intendentury. Sprawiał wrażenie człowieka
inteligentnego. Miał tylko jedno oko. Pod koniec roku 1917, gdy bolszewicy doszli do
władzy, mianowali go komendantem miasta Oranienbaum nad Zalewem Fińskim. Tam mu
wybili prawe oko albo kulą, albo wyciorem karabinowym. Podstawy roszczeń Grochalskiego
do popularności miały swe źródło w tym, iż brał udział w słynnym powstaniu więźniów w
Butyrkach zimą 1923 roku. Więźniowie, trzymani latami pod strażą bez jakiegokolwiek aktu
oskarżenia, wpadli w skrajną rozpacz i wzniecili powstanie pod wodzą politycznych (socjal -
rewolucjonistów). Pewnego pięknego poranka zbudziły Moskwę rozpaczliwe okrzyki. Trzy
tysiące aresztantów rozbroiło wewnętrzną straż więzienną i zażądało niezwłocznego
rozpatrzenia ich spraw przez samego Kalinina, przewodniczącego WCIK (Wsiesojuznyj
Centralnyj Ispołnitielnyj Komitiet = Wszechzwiązkowy Centralny Komitet Wykonawczy);
powstańcy domagali się ponadto dymisji prokuratora republiki, znanego powszechnie
Kataniana. Wysunąwszy się z okien Butyrek skandowali na całą Moskwę: "my chcemy
Kalinina, nie potrzebny nam Katanian !!". Całe miasto skierowało się w stronę więzienia.
Prowadzące do niego ulice były zapełnione tłumem. Wielu ludzi oklaskami wyrażało swoje
poparcie. Demonstracji nie udało się powstrzymać ani namowami, ani pogróżkami. W ciągu
dwóch godzin rozlegały się rozpaczliwe okrzyki. Koniec końców GPU uciekło się do użycia
siły. Dwa pułki wojsk specjalnych GPU (CzON - Czasti Osobogo Naznaczenija) zdławiły
opór tłumów i ruszyły w kierunku więzienia. GPU stanowczo zażądało jak najsurowszego
ukarania powstańców. Organizatorów tego samego dnia rozstrzelano na dziedzińcu więzienia,
pozostałych więźniów zbito wyciorami. Przez dwa tygodnie więzienia nie ogrzewano,
chociaż były silne mrozy. Wszystkie szyby były wybite. Więźniom wydawano racje głodowe,
odebrano im wełniane koce. Tych więźniów, którzy głośniej jęczeli z zimna, zesłano na
Sołówki na pięć lat. Grochalski był w ich liczbie. Po sześciu miesiącach Waśko oświadczył,
że Grochalski nie tylko głośno jęczał, lecz był jednym z wichrzycieli, podjudzających do
demonstracji, w związku z czym został rozstrzelany na Sołówkach. Kwieciński (Kwiciński),
którego Feldman po przeprowadzonych w Chołmogorach dochodzeniach wysłał do Moskwy
na rozprawę sądową, jest już znany czytelnikom. Za swe straszne przestępstwa nie poniósł
żadnej kary i do dziś kontynuuje na Sołówkach "sławne" tradycje "Białego Domu", uciekając
się stale do pomocy "smoleńskich pałek". Jak już wspomniałem, przed „zmianą gabinetu”
wiosną 1924 roku, komendantem obozu w Kemi był Gładkow, orędownik wszystkich
kryminalistów. Ale potężniejszego obrońcę swych interesów znaleźli kryminaliści w osobie
żony Gładkowa, prostej wieśniaczce spod Kaługi, która całkowicie trzymała w garści swego
męża. Jej oficjalne stanowisko - administrator. Ale cały łagier zwracał się do niej z
szacunkiem, nazywając “Mamuśką”. Mianem tym ochrzciły ją wdzięczne opryszki. I
rzeczywiście była matką dla kryminalistów. Ta kobieta pozwalała, by nie pracowali,
zwalniała równocześnie od kar, stawała w obronie gdy zajmowali się grabieżą innych
więźniów i innymi awanturami. Było całkowicie bezcelowym składanie skargi na ręce
Gładkowa, że kryminaliści ukradli ci ostatnią parę spodni. Komendant ośrodka przesyłowego
w Kemi dawał niezmiennie jedną i tę samą odpowiedź: "nie interesuje mnie czy cię okradli,
czy nie, przedtem moje opryszki nic nie miały, a ty jesteś burżujem". Pod opieką Gładkowa i
"Mamuśki" kryminaliści wprowadzili w łagrach własną dyktaturę. W rzeczywistości do
dzisiejszego dnia stanowią oni uprzywilejowaną kastę, arystokrację Wysp Sołowieckich.
Przed zmianą gabinetu pomocnikiem komendanta w Kemi był Klimow, także z
aresztowanych czekistów. Zanim wstąpił "do służby" w resorcie Dzierżyńskiego, był
komendantem Moskiewskiego Kremla. Nieco później wchodził w skład świty Trockiego. Po
przerzuceniu go do pracy w GPU ujawnił niezwykłe zdolności w dziedzinie brania łapówek,
już nawet zaczął sięgać po kawałek chleba samego szefa gubernialnego GPU, w związku z
czym szef pośpiesznie się go pozbył, zsyłając na Sołówki - z wyrokiem dziesięciu lat. Ale
ludzie utalentowani wszędzie rzucają się w oczy. Na Sołówkach Klimow kontynuował swój
poprzedni proceder - łapówkarstwo. Grupa “Kasyno” „wniosła" z sobą na włości SŁON-u
wielkie sumy pieniędzy i na dodatek co miesiąc otrzymywała dotacje od madame
Kamieniewej. Przedstawiciele tej grupy wręcz zasypywali Klimowa pieniędzmi, a ten, w
odpowiedzi, zwalniał ich z ciężkich robót. W 1924 roku Klimow, zamiast postawienia przed
sądem, został przeniesiony do klasztoru Sołowieckiego i tam dowodził WOChrem. Na jego
miejsce przybył człowiek nazwiskiem Proworow, ale wkrótce stamtąd wyjechał; został
przeniesiony i mianowany komendantem łagru na Wyspie Kond w pobliżu Wyspy Popiej.
Pomocnikiem Gładkowa i "Mamuśki” do spraw gospodarczych był aresztowany czekista
Mamonow, młody człowiek lat dwudziestu dwu-dwudziestu trzech. Został zesłany na
Sołówki z wyrokiem 10 lat z powodu tych samych "cnotliwych” postępków, których
dokonywali wszyscy jego koledzy: łapownictwa, pijaństwa, okrucieństwa w stosunku do
więźniów. Nie bacząc na młody wiek, Mamonow był doświadczonym człowiekiem.
Przechodzącymi wszelkie wyobrażenie kradzieżami mienia państwowego (o czym sam
regularnie opowiadał ludziom, gdy był pod wpływem alkoholu), oszustwami i całkowitym
brakiem kompetencji doprowadził do zupełnej ruiny gospodarstwo Kiemłagru, a rozliczenia
wprowadził w stan chaosu. Moskiewski czekista Kiriłow, który pod koniec marca 1924 roku
miał zastąpić Gładkowa, odmówił przyjęcia kierownictwa łagru - dopóki komisja specjalna
nie przeprowadzi śledztwa w sprawie działalności Mamonowa. W związku z tym Centrala
wyznaczyła specjalną grupę śledczą. Komisja ta poświęciła pięć miesięcy na zbadanie
rachunków i ksiąg inwentaryzacyjnych Mamonowa, pracując dzień w dzień. Zarysował się
szkic niewiarygodnych strat materialnych, kradzieży i oszustw, ale Mamonow mimo
wszystko nie poniósł żadnej kary.
Rozdział 4
Łagier na Wyspie Popiej
Zimno, wilgoć i ciemności - Łagier, jego położenie geograficzne i "wdzięki"
- Najnowsze udoskonalenia - Lekka praca za dużą łapówkę.
Sama przyroda protestuje przeciwko istnieniu takiego zjawiska jak katorga. Sołowieckie
Łagry Specjalnego Przeznaczenia znajdują się na bardzo dalekiej północy. Klimat jest tam
surowy i wilgotny. Lato trwa tylko dwa - dwa i pół miesiąca. Śnieg zaczyna tajać bardzo
późno, a wiosna zawsze się opóźnia. Często bywają burze, zamiecie, wieją przeszywające
północne i północno-wschodnie wiatry. Przez dziewięć miesięcy w roku Monaster Sołowiecki
jest całkowicie odcięty od świata. Najbardziej gnębi długa, posępna, mroczna zima, tym
bardziej że oświetlenie w barakach jest skąpe. Wilgoć, która rozprzestrzenia się znad bagien
sołowieckich, działa szkodliwie na zdrowie więźniów, i tak wycieńczonych ciężką pracą
fizyczną. Kreml monasterski, otoczony wysokim kamiennym murem, przypomina twierdzę.
Tam, w celach zamieszkałych niegdyś przez mnichów, umieszczono teraz
kontrrewolucjonistów i szpanę. Musieli sami postarać się o prycze, stoły i opał. Ponadto te
grupy więźniów rozlokowano także w cerkwiach. Te świątynie nie tak dawno zostały
ograbione, a wiele z nich stoi z powybijanymi szybami. Oprócz głównych soborów
(Przemienienia Pańskiego, Świętej Trójcy, Zosimy i Sawwatiusza, Zaśnięcia Marii Panny,
świątyń pod wezwaniem św. Mikołaja, św. Filipa i Zwiastowania Bogarodzicy) istnieje
jeszcze około dziesięciu cerkwi i kaplic, a także wielka ilość pojedynczych pustelni, gdzie
rozkwaterowano politycznych. Czekistom natomiast oddano dom Archimandryty i najlepsze
cele. Wyspa Popia ma około trzech mil długości i dwóch mil szerokości. Cieśnina pomiędzy
wyspą a kontynentem jest wąska (zaledwie ćwierć mili) i dość płytka. Dlatego okazało się
możliwe przerzucenie mostu na drewnianych palach - z przeznaczeniem dla kolejki
wąskotorowej, która łączy wyspę z miastem Kiemi i jest odgałęzieniem linii Pietrozawodsk -
Kiemi - Murmańsk. Odległość pomiędzy stacją na wyspie a stacją w Kiemi (dwie mile od
miasta) wynosi około ośmiu mil; ponadto niedaleko Kiemi jest jeszcze przystanek kolejowy.
Wykonana z bali moszczona droga dla pieszych prowadzi od łagru do stacji na wyspie. I takie
same drogi łączą różne inne zabudowania. Na wschodniej stronie Wyspy Popiej znajdują się
dwie przystanie, północna i południowa. Wykorzystywana jest tylko ta ostatnia. Wyspy Popią
i Sołowiecką dzieli około czterdziestu mil: dwanaście mil do Rymbaki i jeszcze dwadzieścia
osiem od Rymbaki do Wyspy Sołowieckiej (dziś Wielka Wyspa). Morze, oddzielające Wyspę
Popią i Rymbaki zimą nie zamarza, natomiast miedzy wyspą Rymbaki a Wielką Wyspą -
zamarza. Na Wyspie Rymbaki znajduje się latarnia morska i magazyny. Fabryka
"Siewieroles" (Las Północy) znajduje się w pobliżu przystani południowej. Wykorzystuje się
w tej fabryce pracę więźniów. Dwa wielkie budynki znajdujące się obok łagru, niedaleko
fabrycznego magazynu materiałów drzewnych, zajmowali czerwonoarmiści 95-tej dywizji.
Na krańcu północnym znajduje się stacja telegraficzna. Zimą jest to jedyny środek łączności z
Wyspani Sołowieckimi. Monasterski telegraf znajduje się w budynku Kremla. W jasną
pogodę z przystani Wyspy Popiej dobrze jest widoczna sławna Góra Siekierna na Wielkiej
Wyspie. Sam obóz koncentracyjny posiada kształt ogrodzonej prostokątnej przestrzeni o
długości około dwustu jardów i szerokości stu pięćdziesięciu. Znajduje się na bagnach w
południowo-wschodniej części wyspy. A wokół rozrzucone są zwały kamieni. Bezpośrednie
sąsiedztwo bagien sprzyja rozpowszechnianiu się malarii, szkorbutu i chorób płucnych. Na
Sołówkach więźniowie bardzo cierpią z powodu niewiarygodnej ilości komarów, które rojami
unoszą się nad bagnami, nie dając nikomu spokoju ni w dzień, ni w nocy. Obóz jest otoczony
wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego. Wzdłuż ogrodzenia w regularnych odstępach
stoją wieżyczki strażnicze dla wartowników. Każda mieści ośmiu ludzi. W przeznaczonym
dla straży wartowniczej budynku, który znajduje się poza terenem łagru, są czerwonoarmiści
(w liczbie trzydziestu ośmiu ludzi), którzy w razie potrzeby stanowią siłę rezerwową do
pomocy lub zastępstwa ochrony zewnętrznej. Dyżurni czekiści zakwaterowani są na zewnątrz
łagru w budynku komendantury. Wejście na teren łagru i wyjście z niego odbywa się przez
bramę główną, chronioną przez specjalną wartę. Inna brama jest zamknięta na stałe. Jest
traktowana jako wejście zapasowe. Większa część baraków łagrowych została zbudowana
przez Brytyjczyków, którzy współdziałali z rosyjską armią północną pod dowództwem
generała Millera. Natomiast rękoma więźniów - już za reżimu sowieckiego - zbudowano
całkiem niewiele. Do 1925 r. w łagrze nie było ani szaletów, ani szpitala, ani elektrowni, ani
warsztatów, nie było także dróg - ani moszczonych drewnianych, ani polnych. Jeszcze
całkiem niedawno były przypadki, że więźniowie tonęli w lepkiej błotnistej mazi, a baraki
zalewały strugi rzadkiego błota. Moszczone drogi wykonywane były z desek i listew, które
były układane na wbitych w bagno palach. Takich dróg i ścieżek jest zaledwie pięć.
Największa z nich wiedzie od głównego wejścia do wschodniej strony zasieków z drutu
kolczastego i nazywa się Newski Prospekt. Inna droga prowadzi od wejść zapasowych do
Newskiego Prospektu, stąd do szaletów, do baraku nr 1, gdzie osadzano więźniów
politycznych, a od skrajnego pomieszczenia magazynowego - do baraku szpitalnego. Drogi
polne wiodą od Newskiego Prospektu wzdłuż linii pomieszczeń magazynowych, a od
Newskiego Prospektu obok kuchni, warsztatów, elektrowni - do szpitala; natomiast od
komendantury - wzdłuż baraków, gdzie rozlokowani byli kontrrewolucjoniści i szpana.
Oprócz wymienionych jest jeszcze kilka wąziutkich i nierównych dróżek, wiodących przez
bagna - od baraku więźniów politycznych - w kierunku kuchni i do innych pomieszczeń.
Komendantura - budynek nr 2. Pomieszczenie to podzielone zostało na kilka oddzielnych
lokali, przeznaczonych dla rozlicznych oddziałów zarządu łagru: administracyjnego,
gospodarczego itd. Kompania "specjalistów", zakwaterowana w baraku nr 4 składa się z
krawców, szewców, stolarzy i innych rzemieślników, którzy zaspokajają potrzeby
administracji i czerwonoarmistów. Elektrownia znajduje się pod nadzorem inżyniera
nazwiskiem Krasin. Przedtem był celnikiem, ale zwolniono go za spekulację i zesłano na
Sołówki. Nadzór nad warsztatami sprawuje "zwolennik i stronnik" Sawinkowa. Kuchnię
poruczono byłemu pułkownikowi Raszewskiemu, a stajnie końskie innemu
kontrrewolucjoniście o nazwisku Łarin. Organizacją pracy łagru zajmuje się niejaki Pawłow
(Nikołaj Nikołajewicz), sprzedajny oszust. Bierze łapówki na zasadzie aukcyjnej: kto
zaproponuje największą sumę pieniędzy, otrzymuje wolny dzień. Przytoczę pewien przykład.
Na Wyspie Popiej nie ma słodkiej wody i musi się ją dostarczać z Kiemi. Do tego celu służą
dwie podwody z cysternami. Ponieważ wożenie wody należy do robót najlżejszych (w
porównaniu z karczowaniem pni), o tę pracę trwa rozpaczliwa rywalizacja. Pawłow bez
skrępowania pytał: kto za nią więcej zapłaci? Było trzech więźniów, którzy jakimś cudem
znaleźli sposób, by przewieźć z sobą duże sumy pieniędzy. Zaproponowali więcej od innych
(około 150 rubli) i wozili wodę aż do chwili mojej ucieczki. Najwyższe kierownictwo
łagrowe zamieszkuje w niewielkiej wiosce rybackiej (około siedemdziesięciu chat), w pobliżu
ogrodzenia z drutu kolczastego. W czasie dyżurów osoby odpowiedzialne za porządek
pozostawały w łagrze.
Rozdział 5
TYRANIA KRYMINALISTÓW
Punkt rozdzielczy - Okradzeni już pierwszej nocy – Niepisane prawo kryminalistów -
Karanie zdrajcy - Przesyłka dla profesora - Udany szantaż
Wszyscy nowo przybyli na Wyspę Popią więźniowie zostają skierowani do łagrowego punktu
rozdzielczego. Ledwie więzień postawi stopę na tej nieszczęsnej ziemi sołowieckiej,
natychmiast znajduje się w zasięgu wpływów i oddziaływania zorganizowanej grupy
kryminalistów, tzw. szpany. Gdy nasz etap składający się z kaukaskich kontrrewolucjonistów,
duchowieństwa, grupy “Kasyno”
i innych, zbliżył się do baraku nr 6 na terenie punktu
rozdzielczego, wyszli nam na spotkanie uzbrojeni czekiści rekrutujący się z miejscowych
więźniów. Chcieli się dowiedzieć, czy nie ma wśród nas, w naszym etapie współpracowników
lub agentów GPU, ponieważ ci ostatni pod żadnym pozorem nie powinni wchodzić na teren
punktu rozdzielczego: kryminaliści mogli ich pozabijać na miejscu. Kilku z naszego etapu
odeszło na bok. Reszta poszła do baraku nr 6. Była to ogromna drewniana szopa, nabita do
granic możliwości szpaną. Prycze były ustawione w dwie poziome warstwy - jedna nad
drugą. Legowiska i podłoga pod pierwszą warstwą nar usłane były na poły obnażonymi
ciałami. W powietrzu wisiał tak straszliwy fetor, że z trudem utrzymałem się na nogach.
Rozlegały się pijackie lamenty, zawodzenia, słychać było obrzydliwe przekleństwa i kłótnie.
Wisząca w kącie lampa dawała bardzo wątłe światło. Punkt rozdzielczy opisuję tak
szczegółowo dlatego, iż wszyscy nowo przybyli musieli przejść przez ten koszmarny etap
swej niewoli. Ponadto miejsce to w sposób najbardziej przekonujący i obrazowy
charakteryzuje warunki łagrów sołowieckich w ogóle. Nauczeni wcześniejszym rostowskim
doświadczeniem położyliśmy się na przywiezionym z sobą dobytku kładąc go pod głowy.
Okazało się jednak, że ten środek ostrożności był całkowicie nieprzydatny. Nocą zbudził
mnie straszny hałas. Wpatrując się uważnie w półmrok baraku zrozumiałem z przerażeniem,
że wszystkie nasze rzeczy zostały rozkradzione, zapasy żywności powynoszone, koszyki,
walizki, pudełka siłą pootwierane. Z jednego kąta dolatywały jęki i krzyki: tam oryginalna,
złożona z kryminalistów komisja sędziowska skazała swego koleżkę na karę chłosty za to, że
przywłaszczył sobie zbyt dużo zrabowanego mienia. W drugim kącie trzech kryminalistów
drewnianymi pałami biło po głowie swego towarzysza. Ociekał krwią, ale nie godził się na
oddanie ukradzionej bielizny, którą kurczowo trzymał w rękach. Na górnym poziomie nar,
pod samym sufitem kryminaliści za nasze pieniądze grali w karty w rosyjską grę hazardową
"trzy listki". Obok drzwi grupa szpany zawierała umowę handlową z ochroniarzem
wymieniając czyjś pled na spirytus. Następnego ranka my, przedstawiciele grupy
kontrrewolucyjnej, doszliśmy do wniosku, że składanie skargi nie ma sensu. Ale mimo
wszystko jeden z więźniów politycznych, eser, (także z naszego etapu) z
oburzeniem
zrelacjonował komendantowi sposób zachowania się szpany, z łaski której został w środku
polarnej zimy w jednej koszuli. Komendant, w celu zachowania pozorów formalności,
pojawił się w baraku i bardzo niepewnym tonem zażądał: "oddajcie rzeczy. Co za
skandaliczne zachowanie!". Kryminaliści odpowiedzieli gromkim śmiechem. Następnej nocy
z całą pewnością zabiliby esera, gdybyśmy nie stanęli w jego obronie. Rankiem episkop
Iłłarion Troicki, najbliższy współpracownik patriarchy Tichona (jednego z pierwszych
mieszkańców łagru) otrzymał rozkaz odprowadzenia naszego etapu do baraku nr 9. Zwykłych
kryminalistów mocno jednoczy niepisane prawo wewnętrzne. Ci ustawicznie głodni i na pół
nadzy wisielcy, umierający codziennie na szkorbut i syfilis, nigdy nie podejmują
ryzykownych działań. Rzucającą się w oczy życzliwość i opiekuńczość władz łagrowych w
stosunku do kryminalistów - wszystkich, bez wyjątku - łatwo wytłumaczyć. Instynktowna
wrogość szpany w stosunku do kontrrewolucjonisty - wykształconego jaśnie pana, w takim
stopniu była zakodowana w każdym czekiście, że także w każdym kontrrewolucjoniście
upatrywał monarchistę i burżuja. Inną przyczyną, sprawiającą iż jakakolwiek skarga na
kryminalistów stawała się bezsensowna, był fakt, iż większą część administracji sołowieckiej
łączyła za szpaną mentalność i sposób myślenia oraz podobieństwo przedrewolucyjnej
przeszłości. Gdy znalazłem się na Wyspie Popiej, w łagrze było około tysiąca czterystu
kryminalistów. Ilość kontrrewolucjonistów była wielokrotnie mniejsza, a politycznych było
około siedemdziesięciu osób. Ci ostatni, z przyczyn, o których powiem później, w ogóle nie
pracowali. Ponadto “mamuśka” stale zwalniała szpanę od wszelkich form pracy. Dlatego też
na barki kontrrewolucjonistów spadał cały ciężar wszelkich prac, przewyższających
wielokrotnie ludzkie możliwości. Sytuacja najczęściej była następująca: szpana pracowała
niewiele, politycznych w ogóle nie pędzono do roboty, pracowali tylko kontrrewolucjoniści.
Swoisty kodeks etyczny kryminalistów sołowieckioh łączył ich wszystkich w niepodzielny
związek. Kodeksu tego przestrzegano w sposób okrutnie bezwarunkowy. Gdy kryminaliści
stwierdzą, że znajduje się wśród nich „ssuczony" (co w ich żargonie oznacza zdrajcę, który
sprzedaje władzy tajemnice), takiego natychmiast zabijają w sposób najbardziej
wyrafinowany. Nigdzie nie jest z taką determinacją realizowana zasada „jeden za wszystkich,
wszyscy za jednego”, jak wśród kryminalistów. W połowie 1924 r. zatrzymano wreszcie
szajkę bandytów, którym przez dłuższy czas udawało się uniknąć rozstrzelania. Hersztem
bandy był niejaki Mojsiejko. Kolesie–złodzieje ochrzcili go Petlurą, a samych siebie nazywali
"petlurowcami". Bandyci owi, oprócz wielu napadów z bronią, mieli na sumieniu wiele
„mokrej roboty” ("mokra robota" w knajackim żargonie oznacza zabójstwo). Jeden z
najbardziej aktywnych "petlurowców", pseudo "Awronczik”, „ssuczył się"; zdradził szajkę i
na wszelkie sposoby pomagał w jej aresztowaniu. Banda składała się z 38 osób płci obojga;
30 z nich zostało "posłane na lewo" (co w żargonie złodziejskim oznacza, że zostali
rozstrzelani) w Moskiewskim więzieniu Butyrki. Ośmioro pozostałych (wśród nich był sam
Awronczik oraz cztery kobiety - żony rozstrzelanych) zesłano na Sołówki. Gdy zdrajca
znalazł się na punkcie rozdzielczym, natychmiast zjawili się pozostali "petlurowcy”
i skatowali go niemal śmiertelnie. Mężczyzn "petlurowców" aresztowano na miejscu, a
Awronczika umieszczono w szpitalu. Ale nawet tam nie udało mu się ocalić życia. Cztery
kobiety z bandy przedostały się do szpitala i zabiły go rozbijając mu czaszkę. Akta sprawy
przesłano do Moskwy. GPU odpowiedziało krótko: "rozstrzelać". I w listopadzie 1924 r.
pozostali "petlurowcy" - mężczyźni i kobiety, którym udało się uniknąć śmierci w Butyrkach,
padli od kul czekistów na Sołówkach, potwierdzając przez swą śmierć bezwzględność
"kodeksu etycznego" kryminalistów. O ile szpana nie ma oporów przed zabiciem każdego,
kto jest niewygodny, to tym mniej wzdraga się przed okradaniem wszystkich razem i każdego
z osobna. Ponadto do grabieży zmuszają kryminalistów nieustanny głód i chłód (na
Sołówkach dość często można zobaczyć zupełnie nagich więźniów kryminalnych), oraz
niepohamowany pociąg do alkoholu i gry w karty. Grabieże, ofiarami których zawsze i
niezmiennie są kontrrewolucjoniści, planowane są z profesjonalnym mistrzostwem. Jak już
wspomniałem, po przybyciu na Wyspę Popią przeniesiono nas z baraku nr 6 do baraku nr 9.
Za pomocą drewnianych przegródek został podzielony na 4 pomieszczenia: w pierwszym
mieszkał starosta łagru, w drugim umieszczono zesłanych w sprawie "Kasyna", trzecie
służyło jako więzienie obozowe, w czwartym umieszczono nas, kontrrewolucjonistów; w ten
sposób mieliśmy z więźniami wspólną ścianę. Kilka razy szpana wykręcała nam różne
numery. Kryminaliści świadomie dokonywali różnych wykroczeń, byle tylko znaleźć się w
więzieniu. Następnie wiercili we wspólnej drewnianej ścianie otwory nad podłogą i nocą
bezszelestnie wczołgiwali się pod narami do naszego pomieszczenia, wykradali odzież,
żywność i pieniądze. Jeżeli ktokolwiek próbował domagać się zwrotu swojej własności,
kryminaliści bili go niemal na śmierć. Szpana zawsze dzieliła się swoją zdobyczą z ochroną
łagrową i ze starostą. Dlatego też żaden z nich nie zwracał nigdy najmniejszej uwagi na nasze
skargi. Pewnego razu starosta nawet oświadczył, że my sami okradamy się wzajemnie.
Niekiedy grabieże zmieniały się w bezwstydne wymuszenia i szantaże, realizowane dzięki
pobłażliwości ze strony nadzoru łagrowego. Był wśród więźniów naszego baraku profesor
Kriwacz-Nemaniec, człowiek starszy (miał chyba ponad siedemdziesiąt lat). Narodowości
czeskiej; pracował jako tłumacz w Komisariacie Spraw Zagranicznych. Zesłano go na
Sołówki (na dziesięć lat) z tego samego 66 artykułu Kodeksu Karnego - jak wszystkich
innych obcokrajowców - "szpiegostwo na rzecz burżuazji międzynarodowej". Był,
oczywiście, zupełnie niewinny. Kriwacz-Nemaniec cieszył się wielkim autorytetem w łagrze.
Szanowano go głęboko przede wszystkim za to, że władał płynnie wieloma językami - łącznie
z chińskim, japońskim, tureckim; znał także języki europejskie. Profesor otrzymał przesyłkę z
upominkami od politycznego Czerwonego Krzyża, któremu patronowała madame Pieszkowa,
żona Maksyma Gorkiego. Wspomniana organizacja otaczała opieką tylko więźniów
politycznych, a kontrrewolucjonistów widocznie uważała za zwykłych bandytów, ponieważ
pozostawiła ich całkowicie własnemu losowi - na łasce sołowieckiej administracji i
kryminalistów. Profesor cieszył się jak dziecko przesyłką, ale, niestety, niedługo. Szpana
znów zalała wiezienie. Bandyci kolejny raz włamali się przez ścianę i zabrali nasze rzeczy
łącznie z przesyłką Kriwacz-Nemanieca. Rankiem kryminaliści uciekli się do szantażu.
Znaliśmy tę metodę doskonale. Przez czekistę przysłali profesorowi list, w którym
proponowali mu zwrot jego rzeczy za sześć czerwońców (około sześciu funtów). Czech, który
w przewiewnym baraku zmarzł na kość, przyjął propozycje szpany poważnie i, nie bacząc na
nasze przestrogi, posłał przez tegoż czekistę wszystkie pieniądze, jakie miał, pozostając bez
grosza przy duszy. Jak przypuszczaliśmy - nie zwrócono mu ani rzeczy, ani pieniędzy. Po
jakimś czasie kilku kryminalistów wyjechało z Sołówek; wśród nich byli i ci, którzy ograbili
profesora. Po drodze na południe wysłali list, w który obiecywali "pamiętać zawsze drogiego
profesora, i nie zapomnieć go do końca swoich dni". Okradanie kontrrewolucjonistów
uważane było przez szpanę za sprawę honoru, ale ograbienie swojego towarzysza było
surowo karanym przestępstwem. Przesyłki adresowane do politycznych i
kontrrewolucjonistów przechowywane są w specjalnym pomieszczeniu na Wyspie Popiej
przez całą jesień i zimę - aż do rozpoczęcia nawigacji, dopóki nie będzie możliwy kontakt z
monasterem. Z nastaniem wiosny odwozi się przesyłki specjalnym statkiem. Kilka razy
kryminaliści włamywali się do tego pomieszczenia i bezkarnie rozkoszowali się plonami swej
grabieży. Znajdowało to całkowitą aprobatę w oczach towarzyszy. Ale pewnego razu, gdy w
okradzionym baraku znajdowało się kilka przesyłek dla kryminalistów, z winowajcami
rozprawiono się w sposób nader okrutny: dwóch włamywaczy po prostu zabito.
Rozdział 6
KONTRREWOLUCJONIŚCI
Najcięższe roboty dla kontrrewolucjonistów - „Kontrrewolucjoniści"-pojęcie
wieloznaczne – Pstrokata różnorodność - Szczególne prześladowania duchowieństwa -
Wybitni działacze cerkwi
Więźniowie polityczni siedzą na Sołówkach w osobnych celach, w grotach pustelników. A
na Wyspie Popiej - w specjalnym baraku. Kontrrewolucjoniści natomiast umieszczeni są
zarówno w monasterze, jak i w łagrze w Kiemi, gdzie przebywają razem ze zwykłymi
kryminalistami. Cele monasterskie i baraki łagrowe zapełnione są do granic możliwości
ludzką mieszaniną, złożoną ze szpany i kontrrewolucjonistów. Kontrrewolucjoniści nie tylko
wykonują najcięższe prace i utrzymują porządek we własnych pomieszczeniach; oprócz tego
nałożono na nich obowiązek oczyszczania nor kryminalistów z resztek jedzenia, plwocin,
wymiocin, brudu i wszy. Jak tylko przybywa nowa partia kaerów, natychmiast jest zmuszana
do mycia baraków, które są do tego stopnia zanieczyszczone przez szpanę, iż obowiązek ten
bardzo nadszarpuje zdrowie. W 1924 r. w ciągu dwóch miesięcy do sprzątania łagrów na
Wyspie Popiej zatrudniono półtora tysiąca kontrrewolucjonistów. Dość powiedzieć, że bardzo
często kryminaliści załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne na miejscu, tj. w baraku.
Oczywiście szpana nie żywi najmniejszego uczucia wdzięczności za wszystko, co się dla nich
robi. Przeciwnie, procedura ta, tak bardzo upokarzająca dla każdego człowieka, traktowana
jest przez szpanę jak coś, co jej przysługuje i tylko skazuje wykonujących te prace na
dodatkowe upokorzenia ze strony kryminalistów, popieranych przez administrację łagrową.
Na przykład, gdy wysprzątaliśmy wskazany przez administrację brudny barak, "wdzięczna"
szpana przysłała nam ultimatum ze szczególnym wykazem wielkiej ilości produktów:
herbaty, chleba, cukru, tytoniu itd. Wszystko to miało być wręczone kryminaliście, który
przyniósł ultimatum. Powiedziano nam, że w przypadku niespełnienia warunków najpierw
zostaniemy pobici, a później ograbieni do czysta. Byliśmy zmuszeni oddać wymagane
produkty. Tego typu ultymatywne żądania cieszą się wielką popularnością wśród szpany.
Zarzucają nimi kontrrewolucjonistów i w monasterze i w Kiemłagrze. Bardzo trudno dokonać
szczegółowego przeglądu i opisu tej kategorii więźniów, którą określa się mianem
kontrrewolucjonistów; trudno nawet pokusić się o obiektywną ich ocenę. Na Sołówkach było
dość dużo kontrrewolucjonistów - około trzech tysięcy. Dzieląc tę kategorię więźniów na
grupy, nawet umowne, można byłoby pomóc czytelnikowi w ukształtowaniu choćby
przybliżonego pojęcia o kontrrewolucjonistach. Będzie to z pewnością obraz niepełny, w
łagrach bowiem jest wielu kontrrewolucjonistów, których nie sposób zakwalifikować do
jakiejkolwiek grupy. W Północnych Łagrach Specjalnego Przeznaczenia (SŁON) jest wielu
przedstawicieli dyscyplin zwanych humanistycznymi: adwokatów, pisarzy, nauczycieli,
lekarzy. Bardzo dużo jest nauczycieli szkół podstawowych i średnich, są także nauczyciele
akademiccy - zarówno mężczyźni, jak i kobiety, przy czym te ostatnie stanowią większość.
Jest wielu chłopów, robotników, rzemieślników, drobnych urzędników, inżynierów i
techników. Liczną „reprezentację” mają Kozacy dońscy, kubańscy i syberyjscy oraz narody
Kaukazu. Pośród obywateli rosyjskich obcego pochodzenia najliczniejsi są Estończycy,
Polacy i mieszkańcy Karelii (niektórzy z nich wrócili z Finlandii uwierzywszy w amnestię)
oraz Żydzi. Tych ostatnich zsyłają na Sołówki całymi rodzinami: jednych, oskarżonych o
sprzyjanie syjonizmowi, innych - o udział w kontrrewolucji ekonomicznej, jeszcze innych - o
udział w tzw. "zbrojnym bandytyzmie"; w to rozciągliwe pojęcie GPU wkłada wszystko, co
tylko może
przyjść do głowy: od członkostwa (nawet w przeszłości) w partii monarchistów do
produkcji fałszywych banknotów. Na Sołówkach jest wielu obcokrajowców, o których,
bardziej szczegółowo, będzie mowa niżej. Najliczniejsze grupy więźniów tworzą oficerowie
starej i nowej armii, ludzie z kręgów przesyłowych i nepmani, znani przedstawiciele starego
reżimu - biuraliści i arystokracja - oraz duchowieństwo. Obecnie na Sołówkach znajduje się
około trzystu biskupów, księży i mnichów. Do tej liczby należy dodać kilkaset osób
świeckich, zesłanych na Sołówki wraz ze swoimi duszpasterzami; wszyscy otrzymali wyroki
z artykułu 72 Kodeksu Karnego - "kontrrewolucja religijna, sprzeciwianie się konfiskacie
majątku cerkiewnego (szlachetne metale, drogie kamienie, dzieła sztuki itp.), propaganda
religijna, nauczanie dzieci w duchu religijnym” itd. Duchowieństwo na Sołówkach, chociaż
stanowi najbardziej dręczoną i poniżaną przez władze łagrowe grupę zesłańczą, zwraca
powszechną uwagę skromnością, pokorą i stoicyzmem, z jakim znosi cierpienia fizyczne i
moralne. Przedstawiciele duchowieństwa, przyzwyczajeni od dzieciństwa do ciężkiej pracy
fizycznej, nie bez racji są uważani za najlepszych robotników w łagrze. Pod tym względem
administracja łagrowa ocenia ich w sposób właściwy i wykorzystuje bezlitośnie do
najróżniejszych trudnych prac. Duchownych wysyłano do najcięższych, najbardziej
wyczerpujących robót; dla przykładu wszystkie odcinki wąskotorówki na Wielkiej Wyspie
zbudowały osoby duchowne. Oczywiście surowo
zabronione są jakiekolwiek formy kultu
religijnego. W łagrze na Wyspie Popiej zmarł pewien duchowny, bardzo wynędzniały
staruszek. Przed śmiercią ze łzami w oczach błagał komendanta obozu, by pozwolił
biskupowi ordynariuszowi Iłłarionowi udzielić mu ostatniej posługi religijnej. Komendant
odmówił umierającemu w sposób nader obraźliwy. Każdy dzień w łagrze traktowany był jako
roboczy, a na Wielkanoc i Boże Narodzenie władze starają się wynaleźć duchowieństwu
najbardziej upokarzająca prace, np. czyszczenie ubikacji i latryn. W Północnych Łagrach
Szczególnego Przeznaczenia odbywali wyroki następujący znani działacze cerkwi: Władyka
Iłłarion (Troicki), Metropolita Diecezji Moskiewskiej, najbliższy współpracownik i pomocnik
ostatniego patriarchy Tichona. Ani na wolności, ani w więzieniu metropolita Iłłarion nie
wchodził w konflikty z władzą sowiecką, jednak zawsze był zdecydowanym zwolennikiem
prawdziwej prawosławnej cerkwi - w odróżnieniu od "żywej cerkwi", którą szczodrze
subsydiowało GPU. Za obronę swych przekonań religijnych i za ścisłą współpracę z
patriarchą Tichonem, metropolitę zesłano na trzy lata do Archangielska, gdzie odbywał karę
w niewyobrażalnie ciężkich warunkach. Po powrocie do Moskwy znowu podjął walkę z
"żywą cerkwią", uczestniczył w dyskusjach religijnych, podczas których demaskował
bezlitośnie komunistyczne brednie swego oponenta Łunaczarskiego, po czym znowu
został
zesłany, tym razem na Sołówki. Po rozstrzelaniu Metropolity Beniamina, Metropolita Masnił
(Lemieszewki) stanął na czele Diecezji Piotrogrodzkiej. Skazany na zesłanie z artykułu 72
KK ("kontrrewolucja religijna", traktowana przez bolszewików jako obrona prawosławia
przed niszczącą presją "żywej cerkwi") we wrześniu 1924 r. przybył na Sołówki. Sześciu
innych biskupów i mnichów oraz dwanaście osób świeckich zesłano do tego samego łagru - z
tego samego artykułu i w tym samym czasie. Biskupa Serafima (Kołpińskiego), biskupa
Piotra (Sokołowa), pełniącego obowiązki biskupa Saratowskiego Pitirima (Kryłowa), przeora
Monasteru Kazańskiego oraz piętnastu przedstawicieli monasterskiego czarnego i białego
duchowieństwa - wszystkich, co do jednego, zesłano na Sołówki z tegoż, 72 artykułu KK.
Setki innych biskupów, księży i mnichów deportowano nie tylko z powodu bolszewickiego
hasła, iż religia to "opium dla narodu", lecz głównie dlatego, że duchowieństwo nie miało
zamiaru usprawiedliwiać grabieży cerkwi w celu jakoby niesienia pomocy głodującym;
przeciwnie, publicznie skrytykowało tę akcje jako dzieło rąk stronników "żywej cerkwi",
przekupionych przez państwo.
Rozdział 7
OFIARY CZEKI: SZCZEGÓLNIE DZIWNE PRZYPADKI
Żona i mąż - Kłamstwa o corocznej amnestii – Straszny koniec Borysa Sawinkowa -
Pomoc dla głodujących jest przestępstwem - Dzierżyński w nieoczekiwanym świetle -
Niestrudzony myśliwy w pogoni za pasożytami – Tortury starych zakładników
Przyczyny, dla których ludzi wysyłano na Sołówki są tak różnorodne i tak bezpodstawne, że
nie sposób je ocenić w kategoriach zwykłego wynalazku czekistowskiej "jurysprudencji". Dla
przykładu: wśród zesłańców znajduje się wiekowa hrabina Frederiks. W czasie wojny ta
niemłoda dama spełniała wielką misję, troszcząc się o rannych oficerów i żołnierzy. A teraz
nie otrzymuje żadnej pomocy od Czerwonego Krzyża, ale jak może - pomaga chorym (sama
ustawicznie nie dojada); z tego powodu bez przerwy stanowi obiekt kpin i niesmacznych,
dokuczliwych żartów. Zesłano ją tylko za to, że miała nieszczęście być siostrą hrabiego
Frederiksa, ministra dworu imperatorskiego w okresie mordu dokonanego na carze i jego
rodzinie. Frederiks był znany powszechnie jako najbliższy doradca Mikołaja II. W tym czasie,
gdy zesłano hrabinę na Sołówki, sam hrabia–brat żył na wolności w Piotrogrodzie do
ostatnich dni swego długiego życia (był stuletnim starcem). Stosunkowo niedawno
pozwolono mu wyjechać do Finlandii. W jednej z cel na Wielkiej Wyspie Sołowieckiej (w
tzw. budynku kobiecym) męczyła się żona znanego działacza państwowego starego reżimu,
cierpiąc głód i ciężką ponad siły pracę fizyczną. Oficjalny werdykt w tej sprawie brzmiał:
"zesłać na Sołówki na 5 lat jako żonę ministra Mikołaja Krwawego". Zaś sam minister
zajmuje wysokie stanowisko w rządzie sowieckim. Ślusarza nazwiskiem Timoszenko
przywieziono na Sołówki z Woroneża z wyrokiem na dwa lata. Był to zwykły robotnik, który
z polityką nie miał nic wspólnego. Cały czas próbował wydobyć od Waśki odpowiedź na
pytanie, za jakie przestępstwo zesłano go do obozu koncentracyjnego, i dopiero w 1925 r., po
upływie dwóch lat łagru, oskarżono go o przynależność do "kontrrewolucyjnej organizacji
Sawinkowa" i wywieziono do Rejonu Naryńskiego jeszcze na trzy lata. W tym samym czasie
z Nowochoperska (miasto powiatowe w Guberni Woroneskiej) przysłali nowych
"Sawinkowców". Byli wśród nich: Wrasznikow - były zarządca dobrami grafa Woroncowa -
Daszkowa na Kaukazie, Sawinow - specjalista mechanik, Kriwiakin – kierownik działu w
jakiejś instytucji sowieckiej i inni. Do tej listy należy dołączyć inżyniera z Guberni
Połtawskiej nazwiskiem Nowicki i grupę chłopów spod Woroneża. Wielu z tych ostatnich,
gdy mówiono im na Sołówkach, że są oskarżeni o udział "w spisku Sawinkowa", podejrzliwie
pytali: "Sawinkow? A kim on jest, generałem?". Podczas mego pobytu na Sołówkach przybył
tam niejaki Epsztejn, skazany na trzy lata. Gdy zainteresował się, dlaczego i za co został
skazany, usłyszał od śledczego odpowiedź: "dlatego że jesteś rzeczowym człowiekiem".
Analogiczną odpowiedź usłyszał i inny „przestępca'', Żyd, krawiec nazwiskiem Gurijew,
niegdyś właściciel sklepu z gotową odzieżą (obecnie kieruje warsztatem krawieckim w
Kiemłagrze). Nie tak dawno z Polski do Rosji zbiegło dwóch Polaków Minicz i Wincłowski.
Władze pograniczne zorganizowały wspaniałe powitanie zbiegom, którzy "szukali ratunku
przed okrutną niewolą u polskich panów". Ale Moskiewskie GPU zesłało ich na Sołówki na 3
lata. Obaj Polacy przeklinają teraz ten dzień, w którym postanowili przekroczyć granicę
"najbardziej wolnego na świecie państwa". Co roku do Kiemi przybywa po dwa tysiące
kontrrewolucjonistów, którzy z rozpoczęciem nawigacji zostają odtransportowani na Wyspy
Sołowieckie. Szczególnie duże nasilenie przypływu więźniów obserwuje się w okresie
poprzedzającym rocznicę rewolucji październikowej w 1917 r. - 7 listopada (25 października
wg starego stylu). Co roku w tym czasie Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy
(
WCIK
) w celu rozładowania "złośliwych kłamstw burżuazji Międzynarodowej i
bezwstydnych emigrantów" o okrucieństwach władzy sowieckiej - ogłasza wielką amnestię
dla "wszystkich wrogów rządzącego proletariatu". Przewodniczący prowincjonalnych i
powiatowych oddziałów OGPU, realizując dekrety humanitarnego WCIK-u, rozstrzeliwują
połowę swoich więźniów na kilka dni przed ogłoszeniem amnestii, a pozostałych wysyłają do
łagrów. W ten sposób nikt nie jest w stanie znaleźć się w kręgu oddziaływania dobroczynnej
amnestii; w rzeczywistości 7 listopada nie amnestionuje się nikogo. WCIK ma poczucie
dobrze spełnionego obowiązku, GPU także jest usatysfakcjonowane, "kłamstwo bezwstydnej
burżuazji" zostało zdemaskowane. Mógłbym zapełnić wiele stronic nazwiskami
"amnestionowanych" w ten sposób ludzi. Dla przykładu przypomnę zdarzenie, kiedy to zastał
"amnestionowany" nie tylko jeden człowiek (który okazał się dość krótkowzrocznym), ale i
wszyscy jego krewni. Pod koniec 1923 r. żołnierz armii Denikina, wieśniak z Guberni
Połtawskiej, gdy dowiedział się o amnestii ogłoszonej przez rząd sowiecki w związku z
rocznicą rewolucji październikowej, wrócił do Rosji z zagranicy. Na granicy wręczono mu
paszport sowiecki, a po przyjeździe do domu udał się oddziału powiatowego GPU, gdzie
został zarejestrowany i następnie wypuszczony do rodziny, w kręgu której spędził kilka dni.
Rezultat wiary w amnestię był taki, że na początku 1924 roku żołnierza tego zesłano na
Syberię do powiatu Naryńskiego z wyrokiem na 3 lata. W tym samym czasie jego ojca i
ciotkę GPU deportowało na Sołówki - za ukrywanie kontrrewolucjonisty (artykuł 68 KK). Do
czasu mojej ucieczki wszystkie te wieśniacze ofiary "cudownej amnestii" wciąż jeszcze
znajdowały się na Sołówkach w oczekiwaniu na zesłanie do powiatu Zyriańskiego. Na
Sołówki regularnie przysyłano i "amnestionowanych" emigrantów. Przed samą moją ucieczką
przybyła liczna grupa emigrantów, składająca się w dziewięciu dziesiątych z szeregowych
żołnierzy. Resztę stanowili oficerowie. Był wśród nich kawalerzysta nazwiskiem Menuel i
były adiutant hetmana Ukrainy, Skoropadskiego - Szaprunienko. Ogłaszana przez władze
sowieckie amnestia obejmowała w rzeczywistości tylko tych ludzi (emigrantów lub obywateli
sowieckich), których nazwiska mogły być w przyszłości wykorzystywane jako przynęta.
Takie postacie, jak były generał Słaszczew i inni podobni mu sprzeniewiercy, mogą żyć na
wolności i piastować odpowiedzialne, wysokie stanowiska dotąd, dopóki to odpowiada GPU i
dopóki GPU uważa, że imię któregokolwiek z owych zmieniających poglądy polityczne ludzi,
tzw. "smienowiechowców", można będzie kiedyś wykorzystać jako dowód ''dobrej woli
władzy sowieckiej”, która amnestionowała wszystkich ''wyrażających skruchę emigrantów".
Ale gdy zdrajca już "wykona swoje zadanie", może zostać zwolniony, a ściślej - wysłany do
łagru, albo na tamten świat. Dość wspomnieć losy "amnestionowanego" przez bolszewików
znanego esera Sawinkowa, którego czekiści natychmiast wyrzucili z piątego piętra więzienia.
Zwykłych, powracających do kraju emigrantów wysyła się natychmiast na Sołówki, albo do
powiatu Naryńskiego - i to tylko w sytuacji, gdy w stosunku do nich nie zawyrokowano
najwyższego wymiaru kary (rozstrzelanie). Taki wyrok niemal zawsze czeka oficerów. Rząd
sowiecki, odpłacając za dobro złem, wrzuca do obozów koncentracyjnych ludzi, którzy
"splamili się" pracą w takich organizacjach, które nieszczęsny naród rosyjski na zawsze
zachowa we wdzięcznej pamięci. Wśród więźniów sołowieckich znalazł się lekarz dentysta,
żyd moskiewski nazwiskiem Malewanow. Aktywnie współdziałał z amerykańskimi
organizacjami charytatywnymi, niosącymi pomoc głodującym; w efekcie zesłany został na
Sołówki z wyrokiem na 5 lat. Ponieważ aktualny Kodeks Karny ZSRR nie przewidział
jeszcze najwyższego wymiaru kary za niesienie pomocy głodującym, Malewanowowi
"przyszyto" artykuł związany ze "szpiegostwem ekonomicznym". Kilku Rosjan, którzy
współpracowali z amerykańskim towarzystwem dobroczynnym na rzecz głodujących i z
organizacjami filantropijnymi innych krajów - "wdzięczne" GPU zesłało na Syberię do
powiatu Naryńskiego i Peczorskiego. Karpow, znany powszechnie dyrektor Teatru
Aleksandryjskiego w Piotrogrodzie, a następnie Teatru Wielkiego i Małego w Moskwie,
został zesłany na Sołówki wraz z innymi artystami (Jurowskin, Georgisen i inni) z oskarżenia
o kontrrewolucję. W czasie mego pobytu na Wyspie Popiej, Karpowa przenieśli w inne
miejsce. Gdy czekiści chcą kogoś zesłać, ale nie mogą znaleźć odpowiedniego pretekstu,
zawsze może służyć pomocą pojemny artykuł 68 ("ukrywanie kontrrewolucjonisty") i 72
("kontrrewolucja religijna"). Inżynierowie-komuniści (między innymi niejaki Osipow, który
zasłynął na cały łagier z niezliczonej ilości wszy na swoim ciele), oficerowie marynarki
wojennej, tajni współpracownicy GPU ("seksoty" ) jubilerzy, fryzjerzy, posiadacze ziemscy,
stronnicy Machny (szefa ukraińskiego ruchu partyzanckiego), "bandyci ekonomiczni",
dowódcy wojsk GPU, zegarmistrze - krótko mówiąc, w łagrze sołowieckim reprezentowane
były wszystkie znane zawody, wszystkie warstwy społeczne i wszystkie stanowiska i pozycje
społeczne. Bardzo interesująca była sytuacja braci Myszełowinów, z zawodu zegarmistrzów.
Obaj zostali oskarżeni o podrabianie i fałszowanie banknotów, chociaż przedstawione
śledczemu zeznania świadków i wyniki rewizji domowej wskazywały jednoznacznie, że jeden
z braci rzeczywiście fabrykował fałszywe banknoty, a drugi był zupełnie niewinny. A jaki był
wyrok GPU? Winnego zesłano na Sołówki na trzy lata, a niewinnego – na dziesięć lat.
Motywy, którymi kierowały się sądy czekistów w czasie ferowania podobnych wyroków
pozostaną dla nas wieczną tajemnicą. Dość ciekawą postacią był inżynier technolog,
Krasilnikow Nikołaj. Zesłali go na Sołówki za “kontrrewolucję religijną”, ale w
rzeczywistości człowiek ten nigdy nie miał z czymś podobnym do czynienia. Przed rewolucją
znano inżyniera jako człowieka myślącego i zdecydowanego przeciwnika socjalizmu - we
wszelkich możliwych przejawach. Gdy bolszewicy doszli do władzy, Wołodarski
kilkakrotnie posyłał po niego; chciał przekonać inżyniera, by zaprzestał głoszenia haseł
kontrrewolucyjnych. Ale uparty inżynier, cieszący się ogromnym autorytetem wśród
robotników, nadal występował z przemówieniami i drukował swoje pamflety. Wkrótce
przeniósł się do Moskwy, gdzie także kontynuował swoją działalność polityczną, której celem
- podobnie jak w okresie przedrewolucyjnym - była dyskredytacja socjalizmu w każdej jego
postaci. Krasilnikowem zainteresował się sam Dzierżyński i posłał po niego. Inżynier zjawił
się w kwaterze głównej GPU i tam, w gabinecie szefa Komisji Nadzwyczajnej
(Czerezwyczajki) - Dzierżyński i Krasilnikow dyskutowali bez przerwy przez kilka godzin o
socjalizmie i jego utopijnych celach. Był to z pewnością jedyny przypadek w życiu
Dzierżyńskiego, kiedy pozwolił komukolwiek na swobodną wypowiedź. I to gdzie? W
samym budynku GPU! Krasilnikow, wspaniały orator, próbował przekonać szefa czekistów
do konieczności zrezygnowania z nadziei wcielenia w życie tak absurdalnej idei, jak
socjalizm. Dzierżyński nie mógł się z tym pogodzić i uruchomił dowody innego rodzaju...
Noc płynęła powoli. Dzierżyński zaproponował inżynierowi rozkładane łóżko w swoim
gabinecie. A rankiem polecił, by Krasilnikowowi przyniesiono kawę i pozwolił mu odejść.
Jednakże wkrótce Krasilnikowa aresztowali funkcjonariusze GPU niższego szczebla i zesłali
na Sołówki. W łagrze dosłownie zjadały go wszy. Ja sam, po przejściu tuzina więzień w
drodze na północ, miałem wyobrażenie o tych pasożytach, ale nigdy i nigdzie nie zdarzyło mi
się widzieć takiej ilości wszy, jak u inżyniera na Sołówkach. Codziennie rano i wieczorem
niszczył ogromne ilości tych pasożytów i po każdej złowionej wszy wołał: "aha, trzymajcie
ją, teraz kolej na następną !". Sołówki przepuszczają przez swoje trzewia zarówno starych,
jak i młodych. W lutym 1925 roku na Wyspę Popią przybyło pięćdziesięciu studentów i
uczniów z Feodosji, Sewastopola, Symferopola i Jałty. Każdy z nich dostał trzy lata za
"organizowanie spisku kontrrewolucyjnego wespół z zagraniczną burżuazją". W
sformułowaniu tym należy doszukać się podejrzenia, iż kierowanie spiskiem realizowane było
z Konstantynopola. Ale oskarżenie pozbawione było jakichkolwiek podstaw i dowodów.
Oprócz dorosłych studentów w etapie znalazło się dwudziestu uczniów klas średnich i
starszych, niemal jeszcze dzieci. Niedługo przed moim przyjazdem na Sołówki GPU
Zakaukaskiej Republiki Radzieckiej przysłało tam czterdziestu starców narodowości
czeczeńskiej. Jeden z nich wyglądał przez okno baraku, co było surowo zabronione przez
niektórych czekistów. Z tego powodu całą grupę wysłano na Górę Siekierną, znaną na
Sołówkach jako miejsce tortur, wsadzania do "kamiennych worków" (o tym zabiegu
opowiem później) i bicia “smoleńskimi pałami”
aż do utraty przytomności. Jeden ze starców
miał sto dziesięć lat. Starców-Czeczeńców zesłano na Sołówki w charakterze zakładników -
za synów, wnuków i prawnuków, którzy przyłączyli się do oddziałów partyzanckich i
prowadzą nieustanną walkę z bolszewikami. Wojna ta trwa do tej pory. Zaś sami zakładnicy
niczego podobnego nie dokonywali. Praktyka brania zakładników i dokonywania okrutnych
represji w stosunku do członków rodzin, a nawet znajomych powstańców i emigrantów,
została wprowadzona przez władze sowieckie do skomplikowanego systemu terroru, systemu,
który nie wzdraga się przed niczym na drodze do osiągnięcia celu - absolutnego
podporządkowania całego narodu rosyjskiego woli kierownictwa partii komunistycznej.
Rozdział 8
"POLITYCZNI". KLASA UPRZYWILEJOWANA
Współcześni pustelnicy - Dlaczego traktują ich lepiej - Przywileje z dziedziny kultury -
Męstwo i dyscyplina socjalistów - Głodówki - "Odciążeni" przez zwykłych
kryminalistów - Wybitna broszura sowiecka
Politycznych jest obecnie na Sołówkach około pięciuset osób, w tym sto pięćdziesiąt kobiet i
kilkadziesiąt dzieci. Te ostatnie przebywają w takich samych warunkach, jak dorośli
więźniowie; dotyczy to zarówno praw, jak i obowiązków oraz racji żywnościowych. Na
Wyspie Popiej przebywa osiemdziesięciu zesłańców politycznych, w tym sześćdziesięciu
mężczyzn i dwadzieścia kobiet. Większość z nich to członkowie partii socjaldemokratycznej,
socjalrewolucyjnej, anarchiści, członkowie bundu i innych tego typu organizacji. Wszyscy
zostali zesłani na Sołówki za czynną opozycję wobec władzy sowieckiej w latach 1917-1919 i
za konsekwentnie uprawianą bierną krytykę jej działalności. Obwód Wielkiej Wyspy
Sołowieckiej wynosi około 40 mil. Jest tu wiele jaskiń i pieczar; niegdyś zamieszkiwali je
mnisi i pustelnicy oraz święci mężowie, którzy złożyli śluby milczenia. Wykute w skałach
pieczary przywodzą na pamięć średniowieczne górskie osiedla. Rozrzucone są po całej
wyspie w odległości od trzech do sześciu, a niekiedy i do piętnastu mil od monasteru. Teraz
umieszczono w nich grupy więźniów politycznych - po dwudziestu-trzydziestu ludzi w każdej
pieczarze. W Kiemłagrze przebywają w specjalnym baraku Nr 11, który został podzielony na
dwa pomieszczenia: jedno dla mężczyzn, drugie dla kobiet i dzieci. Barak jest ogrodzony
drutem kolczastym i bez przerwy strzeże go specjalny wartownik. Na Wielkiej Wyspie
polityczni mogą poruszać się swobodnie - bez ochroniarzy, mogą chodzić po swym terenie i
odwiedzać się wzajemnie. Na Wyspie Popiej wyprowadzani są na spacery w towarzystwie
wartownika. Polityczni nigdy nie stykają się z kontrrewolucjonistami i kryminalistami.
Polityczni - w płaszczyźnie ideowej - mają znacznie więcej punktów stycznych z
bolszewikami (jeżeli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek ideologii bolszewickiej), niż
kontrrewolucjoniści; z tego też względu władze sowieckie udzielają więcej uwagi ich
potrzebom i żądaniom. Wiadomo przecież, że na władze te znaczny wpływ wywierają
zarówno prawe skrzydło partii komunistycznej, jak i - w znacznym stopniu - socjaliści
Europy Zachodniej; z opinią tych ostatnich komuniści sowieccy - bez względu na różnice i
rozbieżności w poglądach - muszą się mimo wszystko liczyć. W rezultacie, gdy polityczni
przybywają na miejsca zesłań - na Sołówki i do innych łagrów - mają zapewnione rajskie
warunki w porównaniu z niemożliwą do wytrzymania wegetacją kontrrewolucjonistów.
Dopiero po "zmianie gabinetu" wiosną 1924 roku kontrrewolucjoniści uzyskali zgodę na
korespondencję z rodzinami (listy były bardzo uważnie czytane przez czekistów) i na
otrzymywanie przesyłek z wolności. Polityczni natomiast zawsze z tych praw korzystali. Jeśli
kontrrewolucjonista nie ma krewnych, albo jeśli rodzina nie może przysłać mu pieniędzy,
żywności i innych niezbędnych rzeczy, to skazany jest na śmierć głodową, ponieważ
obliczonego na dziesięć dni przydziału łagrowego starcza mu tylko na dwie doby. Ponadto nie
należy zapominać, że GPU, skazując kontrrewolucjonistę na zesłanie, z reguły konfiskuje całe
należące do niego i jego rodziny mienie. A polityczni mogą do woli otrzymywać wszystko, co
im jest potrzebne - i to nie tylko od krewnych, lecz i - po pierwsze, od politycznego
Czerwonego Krzyża, któremu przewodzi madame Pieszkowa, - po drugie, od zagranicznych
organizacji socjalistycznych, które przysyłają obfite wsparcie materialne i - po trzecie, od
Komitetu Pomocy Rosyjskim Zesłańcom i Więźniom. Należy podkreślić, że
kontrrewolucjoniści nigdy nie mieli takiego typu pomocy i wsparcia. Polityczni posiadają
własną bibliotekę, która jest na bieżąco uzupełniana nowymi książkami rosyjskimi i obcymi.
Mogą prenumerować czasopisma sowieckie i zagraniczne - byle nie o treści politycznej. Mają
prawo do organizowania towarzystw i organizacji kulturalnych. Szefowie grup więźniów
politycznych mają pozwolenie na czytanie gazet i organizowanie dyskusji na rozliczne tematy
- zarówno w pieczarach, jak i w baraku Nr 11. Politycznym wolno uprawiać sport.
Administracja z uwagą rozpatruje każdą wniesioną przez nich skargę. Kontrrewolucjoniści
nie dysponują takimi możliwościami. Mają dostęp jedynie do czytelni łagrowej. Ale ponieważ
szpana od czasu do czasu zamienia to pomieszczenie w kloakę, to ani jeden
kontrrewolucjonista tam nie zagląda. Do łagru przychodzą dwa periodyki: gazeta "Biednota" i
czasopismo „Bezbożnik”. Ale nawet tego typu lektura dociera do kontrrewolucjonistów po
dwóch - trzech miesiącach po przysłaniu, ponieważ najpierw czyta ją administracja z Kiemi,
następnie kierownictwo sołowieckie, później żołnierze. Kontrrewolucjoniści nie mają
pozwolenia na zajmowanie się działalnością kulturalną, nie mówiąc o politycznej; zresztą nie
mają na to czasu, ponieważ bez przerwy obciążeni są robotą ponad siły. Wnoszenie skarg nie
ma sensu (czytelnik już wie, w jaki sposób administracja rozpatruje skargi, wpływające od
kontrrewolucjonistów). I, co najważniejsze, zgodnie z utartą tradycją - polityczni nie pracują
w ogóle, w związku z czym można mówić o ich wielkich przywilejach - w porównaniu z
tymi, którzy sytuację taką postrzegają jako krzyczącą niesprawiedliwość. Całe brzemię prac
zarówno na zewnątrz łagru, jak i na jego terenie złożone zostało na barki
kontrrewolucjonistów i, w nieco mniejszym stopniu, kryminalistów, których udział w pracach
więziennych praktykowany jest od niedawna. Ale czy tylko dzięki sympatii zagranicznych
socjalistów i względnej tolerancyjności władzy sowieckiej udaje się więźniom politycznym
na Sołówkach jako tako wegetować? W znacznie wyższym stopniu jest to zasługą samych
politycznych. Osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem programów społecznych
“polityków”, fundamentalne teorie których nie różnią się od idei bolszewickich i są
najczystszą utopią. Tym niemniej nie mogę nie oddać sprawiedliwości ich sile, wytrwałości i
odwadze, które przejawiają w obronie swych żądań, wysuwanych przez nich jako przez
zwartą, skonsolidowaną organizację, pragnącą złagodzenia okrutnych warunków na zesłaniu;
jeśli jest to konieczne, gotowi są za nie poświęcić życie. Siłą konsolidacji socjaliści
przewyższają nawet szpanę. Są w każdej chwili gotowi podjąć głodówkę, wzniecić
powstanie, niemal bez wahania przyjąć śmierć, byle tylko nie pomniejszyć wagi stawianych
sobie celów i wysuwanych żądań. Zimą 1923 r. na terenie Monasteru Sołowieckiego
polityczni (ponad tysiąc ludzi) zrobili w pobliżu swych jaskiń ślizgawkę. Administracja
łagrowa zwróciła uwagę grupie łyżwiarzy, śpiewających pieśni rewolucyjne. Następnie
rozkazano przerwać śpiewanie, ale polityczni nie posłuchali. Wtedy Nogtiew przysłał na
ślizgawkę pluton czerwonoarmistów i polecił otworzyć ogień - bez uprzedzenia - w kierunku
łyżwiarzy. Dziewięć osób (sześciu mężczyzn i trzy kobiety) zostało zabitych, wielu było
rannych. Polityczni ogłosili głodówkę i zażądali przysłania z Moskwy specjalnej komisji
śledczej. Dosłownie wszyscy uczestniczyli w głodówce - i na Wyspie Popiej, i wielkiej
Wyspie Sołowieckiej. Niektórzy nie mogli ustać na nogach z wycieńczenia i tych skierowano
do szpitala. Jednym z głodujących był znany powszechnie eser Bogdanow, który do momentu
zesłania do powiatu Noryńskiego w kwietniu 1925 roku, był liderem socjalistów na
Sołówkach. Nogtiew poszedł do szpitala chcąc przekonać głodujących, żeby przerwali akcję.
Powitano go okrzykami: "kat !”, "morderca !". Bogdanow, zaniepokojony, by Nogtiew swą
obecnością w sali szpitalnej nie zaszkodził osłabionym ludziom, polecił towarzyszącym mu
osobom wynieść nosze na których leżał, na podwórze. Następnie zapytał Nogtiewa "czego
pan sobie życzy?". Nogtiew znowu próbował przekonać go o konieczności przerwania
głodówki. „Czy to jest wszystko, co mi pan ma do powiedzenia?” - zapytał Bogdanow; -
“odnieście mnie z powrotem do szpitala. Nie chcę rozmawiać z zabójcą”. Koniec końców
polityczni osiągnęli swój cel. We wrześniu tegoż roku została wyznaczona komisja, w skład
której wchodzili: Smirnow (prokurator Sądu Najwyższego ZSRR), Katanian (prokurator
GPU) i Solec. Jednak socjaliści nie osiągnęli wszystkiego, o co walczyli. Nogtiew nie poniósł
żadnej kary za rozstrzelanie dziewięciu osób. Komisja stwierdziła, że działał w celach
samoobrony. Latem 1924 roku polityczni znowu podjęli głodówkę; tym razem domagali się
polepszenia wyżywienia. Głodówka trwała trzynaście dni. Kilkoro ludzi zmarło, a około stu
znalazło się w szpitalu. Znowu zwrócili się do Moskwy z żądaniami, które tym razem zostały
uwzględnione. Od tego momentu zaczęli otrzymywać codziennie po dwa funty chleba
(białego i czarnego), funt mięsa, dobre masło, mleko, jajka itd. Takie przydziały żywności
otrzymują do dziś. Pod koniec roku 1924 i na początku 1925 na Sołówki zaczęli przybywać
studenci z Moskwy, Piotrogrodu i z innych miast. Rząd sowiecki zaczął wypędzać z uczelni
wyższych a następnie aresztować studentów pochodzenia burżuazyjnego, by zwolnić miejsca
dla komunistów. Przybyły trzy etapy. Dwa pierwsze, liczące po około sto osób (w tym
trzydziestu studentów), przyjechały do Kiemi w sierpniu 1924 roku. Znaleźli się w tych
etapach przedstawiciele wszystkich partii (monarchistów, socjaldemokratów, anarchistów i
in.). Nowoprzybyli oświadczyli, iż są więźniami z kategorii politycznych i zażądali
umieszczenia ich w pieczarach - z uwzględnieniem wszystkich przywilejów, jakie posiadali
inni „pustelnicy”; domagali się także lepszego wyżywienia. Administracja odmówiła ich
prośbie. Studenci podjęli głodówkę, a wszyscy polityczni solidarnie do nich się przyłączali.
Kiedy kilka osób zmarło z głodu, studentów uznano za politycznych i wysłano ich na wyspę
Kond , gdzie mogli zamieszkać w pieczarach. Wyspa Kond znajduje się w odległości
dziesięciu mil od monasteru. Wcześniej kierowano tam „seksotów" (tajnych agentów GPU)
płci obojga. Do ich zadań należało śledzenie więźniów i preparowanie donosów. Nogtiew
kupował potrzebnych mu do tego celu ludzi, przydzielając im wzmocnione racje
żywnościowe. Kiedy te usługi stawały się niepotrzebne, umieszczał ich w pieczarach –
pojedynkach. Trzecia grupa studentów (licząca dwadzieścia sześć osób, w tym dwóch
anarchistów) przybyła do Kiemi w kwietniu 1925 roku. Po drodze z Piotrogrodu do Kiemi
aresztanci o mało nie roznieśli wagonów, w których jechali. Administracja łagru odmówiła im
statusu więźniów politycznych. Studenci - znowu poparci przez socjalistów - ogłosili
głodówkę, która trwała pięć tygodni. Nogtiew zwrócił się do GPU, które zdecydowało, żeby
studentów odesłać z powrotem do Piotrogrodu. Dalsze ich losy nie są mi znane. Wszelkie
rozmowy i rokowania z władzami polityczni prowadzą za pośrednictwem "generała"
Ejchmansa, ponieważ pośrednictwo Nogtiewa jest dla nich nie do przyjęcia. Socjaliści nawet
podejmują ryzyko publicznego bojkotu znanych przedstawicieli GPU i Narodowego
Komisariatu Justycji (Narkomjusta). Pod koniec 1924 roku przyjechała na Sołówki tak zwana
"komisja rozładunkowa", w której skład wchodzili: Smirnow, Katanian, Gleb Bokij i
sekretarz. Więźniowie łączyli z nią wielkie nadzieje, którym jednakże nie dane było się ziścić.
Komisja rzeczywiście "rozładowała" Sołówki, ale tylko od szpany. Kryminaliści, w ilości
czterystu osób, zostali zwolnieni z łagru, czego nie można powiedzieć ani o jednym
kontrrewolucjoniście czy więźniu politycznym. W czasie pożegnania z odjeżdżającą szpaną
Katanian oświadczył spędzonym zewsząd więźniom: "jeśli zwolnieni dzisiaj więźniowie
poprawią się i staną się pożytecznymi dla Sowieckiej Republiki obywatelami, to na przyszły
rok przyjadą jeszcze raz i zwolnią jeszcze jedną grupę". W ten sposób losy
kontrrewolucjonistów i politycznych uzależnione zostały od zachowania więźniów -
recydywistów na wolności. Komisja spędziła na Sołówkach trzy dni, a większą część czasu -
na polowaniu. Czekiści wytrzebili ostatnie z ocalałych oswojonych zwierząt (oswajaniem
zajmowali się niegdyś mnisi). W ostatnim dniu Katanian zwiedzał pieczary łagru
sołowieckiego. Ale polityczni przepędzili go okrzykami: „morderco, won”, „kacie, wynoś
się!”. Prokurator Sądu Najwyższego, Smirnow, wystąpił z długim przemówieniem. Jego
wykład w
całości poświęcony był zdementowaniu "bezwstydnych oszczerstw
białogwardyjskiej prasy emigracyjnej i zagranicznych burżuazyjnych gazet". Szczególnie
mocny atak przypuścił na organ socjalistów-emigrantów – gazetę "Dzień" za to, że “swym
zbrodniczym kłamstwem o Sołówkach wprowadza w błąd proletariat Europy Zachodniej”. Po
powrocie do Moskwy Smirnow napisał i wydał broszurę pod tytułem "Sołówki"
(Wydawnictwo Państwowe, Moskwa 1925 r.), w której oświadczył, że panuje tam "całkowita
swoboda", że stosunek administracji do więźniów jest "więcej niż łagodny". Dla zwieńczenia
całości obrazu rzeczywistości sołowieckiej Smirnow pozwolił sobie na przyjemność
otwartego szydzenia z więźniów. Egzemplarze tej broszury zostały przywiezione (w
ogromnej ilości) do łagrów sołowieckich; tam rozdano je nam, którzy nieustannie mogliśmy
się rozkoszować "wolnością, wspaniałym wyżywieniem i więcej niż łagodnym stosunkiem
administracji". O ile Nogtiew, Ejchmans i ich otoczenie zaledwie wysłuchali słów więźniów
politycznych, o tyle życzliwy stosunek niższego personelu administracji łagrowej uważany
był za normę. Dialogi politycznych z dowódcami pułków i oddziałów pracy, z
kwatermistrzami i personelem, odpowiadającym za kuchnię i warsztaty, raczej przypominały
rozkazy. Ich starosta, Bogdanow, podczas rozmowy z którymkolwiek z przedstawicieli
niższej hierarchii łagrowej zawsze zaczynał zdanie od słów: "my żądamy...", "my chcemy...”,
zamiast "my prosimy...”. Przed samym rozdawaniem racji żywnościowych Bogdanow miał
zwyczaj odwiedzać kwatermistrza, żeby wybrać dla swojej grupy lepsze mięso, biały chleb
itd. Zastępca starosty - socjaldemokrata Mamułow, jurysta z Władykaukazu, korzystał z
takich samych uprawnień. Polityczni, mając wiele czasu dla siebie, mogli uczyć i
wychowywać swoje dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Często można było zobaczyć
dziesięcioletniego chłopca, syna socjalisty, spacerującego wzdłuż baraków i witającego
czekistów i wartowników wyzwiskami. Kiedy więźniowie dla żartu pytali go, do jakiej partii
należy, z dumą odpowiadał: "jestem socjalistą. Precz z komunistami - uzurpatorami!".
Rozdział 9
LOS KOBIET
Przerażające towarzystwo - Jak się wypłaca długi karciane - Haremy czekistów -
Kobieta "rublowa" - Choroby weneryczne
Największym szczęściem, którym mogą cieszyć się więźniowie polityczni, jest to, że ich żony
i dzieci nie muszą się stykać z kryminalistkami. Towarzystwo tych kobiet jest przerażające...
Obecnie w łagrach sołowieckioh znajduje się około sześciuset kobiet. W monasterskich
obiektach znaleziono dla nich "budynek kobiecy" - w Kremlu. Na Wyspie Popiej do ich
dyspozycji oddano barak Nr 1 i część innego.Trzy czwarte z nich to żony, kochanki,
przyjaciółki, krewne lub po prostu wspólniczki przestępców kryminalnych. Oficjalnie kobiety
wysyłane są na Sołówki i do powiatu Naryńskiego za "stałą prostytucję". Co jakiś czas w
większych miastach europejskiej i azjatyckiej części Rosji organizowane są obławy na
prostytutki; celem tych obław jest schwytanie prostytutek i zesłanie ich do obozów
koncentracyjnych. Kobiety te w okresie trwania władzy sowieckiej zorganizowały się w
swego rodzaju oficjalne związki zawodowe, od czasu do czasu urządzają w Moskwie i
Piotrogrodzie marsze uliczne, w czasie których protestują przeciwko wspomnianym obławom
i zesłaniom, ale korzyści z tych marszów protestacyjnych niewiele. W charakterze i sposobie
życia przedstawicielek szpany jest tyle obyczajowych nonsensów, że mówienie o nich
każdemu człowiekowi, nie obeznanemu z warunkami i realiami łagru sołowieckiego, może
się wydać majaczeniem szaleńca. Dla przykładu - kiedy kryminalistki idą do łaźni, to
rozbierają się już w swoich barakach i zupełnie nagie przechadzają się po terenie łagru - przy
wtórze gromkiego śmiechu i aprobujących okrzyków personelu sołowieckiego. Kryminalistki,
podobnie jak i mężczyźni, wciągają się szybko do hazardowych gier w karty. Ale w
przypadku przegranej raczej nie są w stanie wyrównać długu karcianego pieniędzmi,
przyzwoitą odzieżą czy produktami żywnościowymi. Nie mają nic z tych rzeczy. W związku
z tym codziennie można obserwować niesamowite sceny. Kobiety zasiadają do gry pod
warunkiem, że w razie przegranej zobowiązują się natychmiast pójść do baraku męskiego i
oddać się kolejno dziesięciu mężczyznom. Wszystko to winno się odbywać w obecności
oficjalnych świadków. Administracja łagrowa nigdy nie ingeruje w te skandaliczne
okropieństwa. Łatwo sobie wyobrazić, jak postrzegana jest kryminalistka przez kobiety
wykształcone ze skrzydła kontrrewolucyjnego. Najbardziej cyniczne i obrzydliwe
przekleństwa na przemian z wzywaniem imienia Boga, Chrystusa, Matki Bożej i wszystkich
świętych; totalne pijaństwo, nieopisane awantury i skandale, kradzieże, brud, niechlujstwo,
syfilis - to zbyt wiele nawet dla bardzo silnego i odpornego psychicznie charakteru. Wysłać
uczciwą kobietę na Sołówki - to znaczy zmienić ją w ciągu kilku miesięcy w coś gorszego od
prostytutki, w kłębek niemego, pokornego ciała, w przedmiot handlu wymiennego w rękach
personelu łagrowego. Każdy czekista na Sołówkach ma jednocześnie od trzech do pięciu
nałożnic. Toropow, którego w 1924 roku mianowano pomocnikiem komendanta do spraw
gospodarczych w Kiemi, zorganizował sobie oficjalny harem w łagrze - stale uzupełniany -
odpowiedni do jego gustów i predyspozycji. Czerwonoarmiści z ochrony łagru bezkarnie
gwałcą kobiety. Zgodnie z łagrowymi zasadami, spośród kontrrewolucjonistek i kryminalistek
codziennie wybiera się po dwadzieścia pięć kobiet do obsługi czerwonoarmistów z
ochraniającej Sołówki 95 dywizji. Żołnierze są tak leniwi, że aresztantki muszą ścielić im
łóżka. Czistiakowowi, staroście łagru z Kiemi, kobiety nie tylko gotują obiady i czyszczą
buty, ale nawet go kąpią. Do tych celów wybierane są najmłodsze i najbardziej pociągające. A
czekiści obchodzą się z nimi tak, jak im w danej chwili przyjdzie do głowy. Wszystkie
kobiety na Sołówkach podzielone są na trzy kategorie. Pierwsza - "rublowe", druga -
"półrublowe", trzecia - "piętnastokopiejkowe". Jeśli ktoś z administracji łagrowej chce
kobietę pierwszej kategorii, tj. młodą kontrrewolucjonistkę, która niedawno przybyła do
łagru, mówi ochroniarzowi: "przyprowadź mi rublową". Przyzwoita kobieta, która rezygnuje
ze "wzmocnionej" porcji żywnościowej, proponowanej przez czekistę - jako nałożnicy,
wkrótce umiera na gruźlicę lub z wycieńczenia. Na Wyspach Sołowieckich takie przypadki są
bardzo częste. Chleba nie starcza na całą zimę. Do chwili rozpoczęcia nawigacji nie ma
możliwości dowozu nowych zapasów żywności, w związku z czym i tak głodowe racje
żywnościowe zmniejszane są o połowę. Czekiści i szpana zarażają kobiety syfilisem i innymi
chorobami wenerycznymi. O stopniu rozprzestrzeniania się tych chorób na Sołówkach można
wnosić na podstawie następującego faktu: do niedawna chorzy na syfilis (mężczyźni i
kobiety) lokowani byli na Wyspie Popiej w specjalnym baraku (Nr 8). Ale ich liczba wzrosła
do takiego stopnia, że w ciągu kilku miesięcy przed moją ucieczką barak Nr 8 już nie mieścił
wszystkich chorych i administracja zdecydowała, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie
przerzucenie zarażonych do baraków zamieszkałych przez zdrowych ludzi. Doprowadziło to
oczywiście do gwałtownego zwiększenia się ilości chorych. Gdy żądania czekistów
napotykają na sprzeciw, panowie i władcy uciekają się do upokarzających wypadów w
stosunku do swoich ofiar. Pod koniec 1924 roku przybyła na Sołówki siedemnastoletnia
dziewczyna, bardzo urocza i pociągająca Polka. Wraz z rodzicami została skazana na
rozstrzelanie za "szpiegostwo na rzecz Polski". Rodziców rozstrzelano, a dziewczynie,
ponieważ jeszcze nie była pełnoletnia, najwyższy wymiar kary zamieniono na dziesięć lat
łagrów sołowieckich. Dziewczyna miała nieszczęście zwrócić na siebie uwagę Toropowa.
Zabrakło jej odwagi sprzeciwić się jego odrażającym propozycjom. Toropow rozkazał
przyprowadzić ją do komendantury, oskarżając o "ukrywanie kontrrewolucyjnych
dokumentów", rozebrał ją do naga i zaczął obszukiwać na oczach całej ochrony łagrowej,
badając ze szczególną skrupulatnością te części ciała dziewczyny, gdzie, jak mu się
wydawało, najłatwiej byłoby „ukryć dokumenty”. W jeden z lutowych dni do baraku
kobiecego przyszedł pijany czekista Popow w asyście kilku kolegów (również pijanych).
Wszedł do łóżka madame Iks. Kobieta owa należała do najwyższych kręgów społeczeństwa;
została zesłana na Sołówki na dziesięć lat - po rozstrzelaniu męża. Popow zwlókł ją z pościeli
i powiedział: "czy nie zechce pani przejść z nami za druty?" (dla kobiety to oznaczało, że ma
być zgwałcona). Madame Iks była w malignie do następnego ranka. Niewykształcone lub
mało wykształcone kobiety ze środowiska kontrrewolucyjnego czekiści wykorzystywali bez
litości. Szczególnie tragiczny był los Kozaczek, których mężów, ojców i braci rozstrzelano, a
następnie nieszczęsne kobiety zesłano do łagrów.
Rozdział 10
CUDZOZIEMSCY WIĘŹNIOWIE
Szpiegostwo na rzecz Meksyku - Zagadkowy komunikat - Taktyka GPU - Próby
ucieczki okrutnie udaremnione
Większość cudzoziemców zesłano na Sołówki z oskarżenia o "szpiegostwo na rzecz burżuazji
międzynarodowej" (artykuł 66). Równolegle z wymienionym, czekiści często korzystali z
innego, równie bezpodstawnego i absurdalnego artykułu. "Jurysprudencja" GPU była
wyjątkowe biegła w obnażaniu przestępstwa tam, gdzie nie było nawet jego cienia. Wśród
więźniów sołowieckich znajdował się hrabia Wille - konsul generalny Meksyku w Egipcie - i
jego żona. Mimo woli rodzi się w głowie myśl, że człowiekowi, który mieszka w Kairze z
pewnością musiało być trudno "realizować szpiegostwo na rzecz Meksyku w Rosji
Sowieckiej", tym bardziej, że konsul nie tylko nie mówi, ale i nie rozumie po rosyjsku.
Okoliczności tego aresztowania były następujące. Żona hrabiego Wille była Gruzinką, z
domu księżna Karałowa. W 1924 roku za zgodą rządu sowieckiego - po wprowadzeniu do
paszportu odpowiednich uzupełnień - wraz z mężem-konsulem przyjechała na Kaukaz
odwiedzić matkę. Na nieszczęście właśnie wtedy stłumione zostało powstanie gruzińskie.
Bolszewicy rozstrzelali brata księżnej, księcia Karałowa, a dyplomatę z żoną zesłali na
Sołówki na trzy lata "za szpiegostwo na rzecz Meksyku". W lutym 1925 roku przybyli do
łagru. Konsul generalny mieszka na Sołówkach na podstawie paszportu dyplomatycznego,
który gwarantuje mu nietykalność osobistą. Po przybyciu do łagru usiłował wysłać do
Meksyku wyczerpujący opis wołającego o pomstę do nieba pogwałcenia przez władze
sowieckie praw międzynarodowych w stosunku do jego osoby. Ale cenzura sołowiecka list
zniszczyła. Koniec końców hrabia uciekł się do pomocy języka Ezopowego i skierował do
swego rządu telegram, zaczynający się od słów: "biorę udział w niezwykle interesującej
wycieczce po Rosji Północnej." Prawdopodobnie fakt zesłania wysokiego dyplomaty na
Sołówki był już znany za granicą, ponieważ niedługo przed moją ucieczką przysłano mu
samolotem rzeczy z Londynu; (nawiasem mówiąc, w chwili aresztowania czekiści ograbili
hrabiego do czysta). Teraz prowadzi ożywioną korespondencję po francusku z Cziczerinem,
domagając się uwolnienia. Ale Meksyk jest zbyt daleko, ponadto nie dysponuje flotą
handlową ani takimi pieniędzmi, które mógłby pożyczyć Sowietom, wobec czego Komisariat
Spraw Zagranicznych w uprzejmych odpowiedziach na listy meksykańskich kolegów pomija
milczeniem pytanie o termin uwolnienia hrabiego Wille. Jedynym pozytywnym wynikiem
korespondencji z Cziczerinem było zwolnienie hrabiego od ciężkich robót, ale hrabina Wille,
jak i pozostałe kontrrewolucjonistki, myje w barakach podłogi i pierze czekistom koszule. Na
Sołówkach można spotkać przedstawicieli różnych narodowości - zarówno dużych, jak i
małych: Anglików, Włochów, Japończyków, Francuzów, Niemców oraz obywateli maleńkich
państewek. Przyczyny ich aresztowania z reguły są haniebnie bezpodstawne. Odnosi się
wrażenie, że GPU specjalnie odbiera obcokrajowcom ochotę do odwiedzania Rosji, do
bliższego poznawania kraju, do budowania podstaw kontaktów handlowych lub
jakichkolwiek innych powiązań. Wcześniej już wspominałem o sprawie fabrykanta
węgierskiego, Frankela, którego Komisariat Handlu Zagranicznego zaprosił do Moskwy. W
wyniku tego zaproszenia gość został zesłany na Sołówki. Podobnych przypadków było
bardzo dużo. Na przykład Estończyk Motis pojechał do Moskwy, żeby obejrzeć
ogólnorosyjską wystawę osiągnięć gospodarczych; wprost z wystawy wysłano go na Sołówki.
W czasie kryzysu rządowego na Litwie, gdy walka partii osiągnęła przerażający poziom
okrucieństwa, członek jednego z przegranych ugrupowań uciekł ze swego kraju do Rosji
Sowieckiej. Był oficerem wojsk inżynieryjnych armii litewskiej i nie miał pojęcia ani o Rosji,
ani o komunistach. Myślał, że jako emigrantowi politycznemu zaproponują mu sąsiedzi azyl
w swoim kraju. Uciekinier nie zdążył jeszcze przekroczyć granicy, gdy go natychmiast
aresztowano, oskarżając - mimo energicznych protestów - o "organizowanie
kontrrewolucyjnego spisku oraz szpiegostwo na rzecz Litwy" i zesłano na Sołówki. W
monasterze i na Wyspie Popiej więziono wiele osób, oficjalnie akredytowanych przy
placówkach dyplomatycznych obcych państw. Byli to przede wszystkim Polacy, Finowie,
Estończycy i Litwini - współpracownicy przedstawicielstw dyplomatycznych, konsulatów i
misji tych krajów, aresztowani i oskarżeni o "szpiegostwo" i, rzadziej, o "spekulację".
Wszyscy obcokrajowcy żyją jedynie nadzieją, że zostaną wymienieni na komunistów przez
przedstawicielstwa swoich krajów. Administracja łagrowa traktuje ich ze szczególnym
okrucieństwem. Otrzymują takie same racje żywnościowe, jak kontrrewolucjoniści i pędzeni
są przeważnie do najcięższych robót. W ostatnich miesiącach kilkakrotnie były podejmowane
próby ucieczek. Decydowali się na nie (nie zawsze z dobrym skutkiem) przede wszystkim
Estończycy, Łotysze, Finowie i Polacy. Dlatego też Nogtiew wydał zarządzenie, aby
więźniowie tych narodowości nie byli zatrudniani przy pracach poza terenem łagrów.
Początkowo za próbę ucieczki karano okrutnym biciem, później rozstrzeliwano (chociaż,
według regulaminu łagrowego, najwyższą karą za takie wykroczenie miało być przedłużenie
wyroku o jeden rok). W marcu 1925 roku pewien Fin próbował ucieczki z Monasteru
Sołowieckiego. Konwojowany przez strażnika udał się do ustępu, gdzie przeskoczył przez
ścianę i znalazł się na brzegu morza. W tych szerokościach geograficznych wiosna pojawia
się późno, w związku z czym warstwa lodu, pokrywająca wody w pobliżu Kremla, była
jeszcze na tyle mocna, że mogła utrzymać ciężar ciała człowieka. Fin biegł w stronę lasu z
szybkością, na jaką było go stać - po wąskiej krawędzi lodu wzdłuż wybrzeża. Strażnik
stwierdził ucieczkę, wszczął alarm i w ślad za uciekinierem rozległy się strzały. Zanim Fin
zdążył dobiec do lasu (gdzie mógłby się ukryć, przeczekać do momentu bardziej
sprzyjającego ucieczce i uniknąć schwytania), nieoczekiwanie lód zaczął się pod nim
załamywać; uciekinier przystanął zaskoczony i niezdecydowany. Czekiści go schwytali.
Przyprowadzili go do łagru i torturowali ponad godzinę z takim okrucieństwem, że połamały
się nawet grube "pały smoleńskie". Następnie - całego we krwi - rozstrzelano.
Rozdział 11
"ZMIANA GABINETU"
Nowe kierownictwo łagru w Kiemi - Parada wojenna - Czekista–bigamista -
Kontynuacja poprzednich nadużyć
Wiosną 1924 roku na Wyspie Popiej dokonano wymiany personelu administracyjnego.
Członkowie zarządu USŁON (Uprawlenije Siewiernymi Łagieriami Osobogo Naznaczenija) i
kierownictwo łagru w monasterze pozostali bez zmian. Była to sytuacja, którą więźniowie
określili terminem "zmiana gabinetu". Na miejsce Gładkowa naczelnikiem Kiemłagru został
mianowany Iwan Iwanowioz Kiriłowski, były sierżant jednego z pułków gwardyjskich. Jak
wspomniano wcześniej, Kiriłowski odmawiał przyjęcia tego stanowiska dotąd, dopóki nie
zostanie przeprowadzona kontrola dokumentacji łagrowej przez komisję rządową. Gdy
powołana specjalnie komisja stwierdziła marnotrawstwo i malwersacje na niewyobrażalną
skalę, Gładkowa skazano na pięć lat zesłania za "fałszerstwa i lekceważący stosunek do
powierzonych obowiązków". Mamonow, bezpośrednio powiązany z działalnością przestępczą
swego szefa Gładkowa, nie poniósł żadnej kary. Prawdopodobnie dlatego i Gładkow w dwa
dni po ogłoszeniu wyroku został uniewinniony i otrzymał skierowanie do pracy w organach
GPU w Kałudze. Zanim Kiriłowski objął obowiązki komendanta, po łagrze krążyły słuchy, że
jest całkiem przyzwoitym człowiekiem. Wkrótce nadarzyła się okazja osobistego przekonania
się o tej "przyzwoitości". Kiriłowski do dziś stoi na czele łagru i ma tych samych
pomocników, których miał jego poprzednik. Jego przyjazd był odpowiednim pretekstem do
przeprowadzenia bezbłędnie wyreżyserowanego ceremoniału. Ejchmans (czytelnik już go
zna), którego marzeniem było zamienienie łagru w osady wojskowe w stylu epoki
Arakczejewa, przez kilka kolejnych dni musztrował wygłodniałych więźniów - łącznie z
kobietami i dziećmi, zmuszał ich do opanowania rozlicznych ruchów i postaw, reagowania na
słowa komendy; wszystkie te działania przesiąknięte były duchem wojskowym. Gdy
Kiriłewski zbliżał się do łagru, ustawiono nas w dwa szeregi. "Baczność! Równaj w prawo!”.
Starosta podszedł do Kiriłowskiego z raportem: "w powierzonym mi roboczym pułku
wszystko w porządku". Tę samą ceremonię powtórzyli dowódcy kompanii roboczych. Po
czym Kiriłowski przywitał się z nami: "dzień dobry!". Ta niewybredna farsa trwała godzinę.
Pod koniec Kiriłowski zapytał, czy ktoś ma pytania, prośby czy skargi na administrację.
Oczywiście jego pytanie pozostało bez reakcji z naszej strony. Gdyby tylko ktokolwiek miał
czelność wypowiedzieć skargę, to tego samego dnia wrzucono by go na Siekierkę (miejsce
tortur) i zbito "pałami smoleńskimi" na śmierć. Zastępcą Kiriłowskiego do spraw
administracyjnych był, jak wspomniałem, Toropow, skończony łajdak z wybałuszonymi
baranimi oczyma. Początkowo dowodził kompanią 95-ej dywizji wojsk GPU, pełniącej straż
na Wyspie Popiej. Obok bezdennej głupoty, jego cechą charakterystyczną było zaopatrywanie
się w żonę każdorazowo po przybyciu na nowe miejsce pracy. Na Wyspie Popiej Toropow
nie zadowolił się haremem, złożonym z więźniarek, i po raz szósty ożenił się z "dorszojadką"
("dorszejedzi" - nazwa wymyślona dla mieszkańców osiedli rybackich w okolicach łagru,
podstawowym pożywieniem których jest dorsz). Zastępcą Kiriłowskiego do spraw
gospodarczych był Mikołaj Mikołajewicz Popow. Ubierał się nad podziw elegancko i, co
dziwne, nie był czekistą, ani nawet komunistą. Był nader zagadkowym osobnikiem. Czasami
mówił, że w swoim czasie był gwardyjskim oficerem, innym razem - że za cara pracował w
ministerstwie, to znowu, że był adiutantem Trockiego. W każdym razie robił wrażenie
człowieka starannie wykształconego i miał wygląd Polaka. Popow się jąkał. Do
kontrrewolucjonistów odnosił się z nienawiścią i okrucieństwem. Gdy więźniowie, idąc do
pracy, przechodzili obok niego, zwracał się do otaczających go czekistów na tyle głośno, by
mogli go usłyszeć i kontrrewolucjoniści: "to szajka kryminalistów. Słyszycie?
Kryminalistów! To są wrogowie. Nauczymy moresu tę sforę !". "Zmiana gabinetu" niewiele
zmieniła w sytuacji więźniów: sprowadzała się do tego, że kierownictwo łagrów "uczono
moresu” na pokaz; administracja nadal regularnie rozkradała skromne państwowe i jeszcze
skromniejsze zesłańcze pieniądze oraz ich głodowe racje żywnościowe. Gładkow kradł
otwarcie, Kiriłowski natomiast - pod pokrywką swej "uczciwości". Ogólny obraz
sołowieckiego życia i układów łagrowych jest jak smutny dźwięk dzwonów, wzywających do
roboty; represje, antyludzki charakter działalności personelu pozostały niezmienne.
Rozdział 12
DZIEŃ POWSZEDNI. PRACA. WYŻYWIENIE
"Miejsce pod lampą" - Praca "na zewnątrz" i "wewnątrz" - Zwolnienie z powodu
choroby - Okropności wyrębu lasu - Jak nas żywiono - Więźniów morzą głodem, a
państwo okradają
Baraki na Wyspie Popiej tworzą prostokąty o długości około 40 jardów i szerokości 10
jardów. W każdym z nich kwaterowano średnio od dwustu do trzystu ludzi. W barakach Nr 5
i Nr 6, zajmowanych przez szpanę, upchano ponad siedmiuset mieszkańców. Z nadejściem
nocy nie sposób było oddychać. W barakach nieustannie czuć było nieopisany odór.
Wieczorem, gdy więźniowie po pracy wracali do swych przybytków - ze szczelinami w
ścianach, z dziurawymi dachami, z przeciągami wiejącymi ze wszystkich stron, zastawali taki
ziąb, że trzęsło wszystkich, jak przy ataku malarii. Nocami nie można było zasnąć z powodu
zaduchu i wyziewów ludzkich. Piętrowe nary umieszczone były wzdłuż ścian. Każdy starał
się zająć górną pryczę, ponieważ na leżących poniżej spada nie kończąca się lawina wszy,
resztek jedzenia, plwocin i wymiocin. O górne piętro toczą się krwawe boje. Elektrownię
zbudowano dopiero pod koniec 1924 roku. Do tego czasu pośrodku baraku pełgało coś na
kształt lampy - blaszanka z knotem z lekka nasączonym parafiną. Lampa ta dawała nieco
światła trzem - czterem najbliższym pryczom. Pozostała część baraku cały czas pogrążona
była w mroku. Teraz w każdym baraku jest mała żarówka elektryczna (16 wat), ale jest to
wciąż za mało dla takich dużych pomieszczeń. Pod tą jedyną maleńką żarówką zawsze
gromadzi się wielka ilość więźniów, przywykłych do czytania i pisania listów do rodziny.
Szczególnie zimą daje się we znaki ustawiczny brak światła. Starostowie baraków
wykorzystują tę sytuację; biorą łapówki - zarówno w pieniądzach, jak i produktach
żywnościowych – za "miejsce pod lampą". NEP (Nowa Polityka Ekonomiczna) wywarła
wpływ nawet na Solówki. Łagry przeszły na własny rozrachunek gospodarczy – na zasadzie
"samozaopatrzenia"; w związku z tym znacznie się zmniejszyła wydawana corocznie przez
państwo suma na utrzymanie Sołówek. W ten sposób w obecnym (1925) roku łagry
otrzymały zaledwie dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych rubli - zamiast dwóch milionów,
które przewidzieli w kosztorysie Nogtiew i Gleb Bokij. Wydawanego więźniom pożywienia
nie starcza nawet na podtrzymanie głodowej wegetacji. Administracja musi sobie
przywłaszczyć duże samy pieniędzy. Naczelnik USŁON-u i jego pomocnicy wyciskają z
więźniów ostatnie siły, zamieniając ich w milczących niewolników. Roboty na Sołówkach
dzielą się na dwie kategorie: "zewnętrzne” (za ogrodzeniom z drutu kolczastego) i
"wewnętrzne" (na terenie łagru). Do prac zewnętrznych wywożono więźniów z Wyspy Popiej
i Wysp Sołowieckich - na ląd stały. Do prac zaliczanych do kategorii zewnętrznych należały:
wywóz drzewa, osuszanie bagien, oczyszczanie i utrzymywanie w gotowości dróg żelaznych i
dróg gruntowych oraz drewnianych, przygotowanie drewna budowlanego dla potrzeb łagru i
na eksport, załadowanie i wyładowanie tego drewna oraz materiałów budowlanych, a także
kamieni, żywności itd. Statki do przewożenia ładunków i więźniów to parowce – „Gleb
Bokij" i "Newa” oraz barka "Klara Zetkin”, która otrzymała tę nazwę na cześć niemieckiej
komunistki. Do robót wewnętrznych zaliczane są: usuwanie śniegu, pomoc w kuchni i w
warsztatach, wynoszenie nieczystości z ustępów i baraków, zamieszkałych przez zwykłych
kryminalistów, usługiwanie czekistom. Kobiety myją podłogi w biurach i barakach, gotują
jedzenie, opierają czekistów i czerwonoarmistów, reperują im odzież itd. Praca i zimą, i latem
zaczyna się o szóstej rano. Według instrukcji winna się kończyć o siódmej wieczorem. W ten
sposób roboczy dzień na Sołówkach trwa dwanaście godzin - z godzinną przerwą na obiad o
pierwszej w południe. Takie są założenia oficjalne. W rzeczywistości praca trwa znacznie
dłużej, według widzi mi się nadzorującego czekisty; szczególnie często takie przypadki mają
miejsce latem, kiedy więźniowie zmuszani są do roboty niemal do utraty przytomności. O tej
porze roku dzień pracy trwa od szóstej rano do północy, a nawet do pierwszej w nocy. Na
Sołówkach nie ma niedzieli, ani jakichkolwiek innych dni wolnych od pracy. Każdy dzień
uważany jest za roboczy. W wielkie święta (Wielkanoc, Boże Narodzenie itd.) czas pracy
specjalnie się wydłuża, by urazić uczucia wierzących więźniów. Tylko jeden dzień w roku
traktowany jest jako święto - Pierwszy Maja. Choroba, fizyczne niedomaganie, starość lub
dzieciństwo w najmniejszym stopniu nie są brane pod uwagę. Odmówienie pójścia do pracy z
powodu choroby - nawet jeśli dostrzec ją mogą gołym okiem sami czekiści - pociąga za sobą
- jako pierwszą i ostrzegawczą - karę wysłania na Górę Siekierną; za powtórną odmowę -
rozstrzelanie, chociaż według prawa - za odmowę pójścia do pracy (nawet bez uzasadnionej
przyczyny) przewiduje się tylko przedłużenie wyroku o jeden rok. Najcięższą i najbardziej
wyczerpującą pracą jest wywożenie z lasu i transport drzewa zimą. Jest to praca ponad
ludzkie siły. Trzeba na mrozie stać po kolana w śniegu; później nie sposób się poruszać.
Ścinane siekierami ogromne drzewa spadają na więźniów, zabijając ich niekiedy na miejscu.
Ubrani w łachmany, bez rękawic, w samych tylko łapciach, więźniowie z trudem trzymają się
na nogach z wycieńczenia i głodu. Ręce i całe ciało przemarzają na wylot. Minimalna norma
dzienna jest następująca: czterech więźniów powinno ściąć, porąbać i poskładać cztery sążnie
sześcienne (sążeń - około dwóch jardów = 0,9144m x 2) drzewa i dopóki tego nie wykonają,
nie pozwala się im wrócić do łagru. Związane z robotami zewnętrznymi dodatkowe
komplikacje polegają na tym, że jeśli więźniowie nie wykonają dziennego zadania dokładnie
przed regulaminową godziną powrotu do łagru, to szpana szturmem zdobywa kuchnię i
kontrrewolucjoniści zostają bez jedzenia. Pewnego razu posłano mnie wraz z kolegami -
kontrrewolucjonistami na brzeg rzeki Kiem na wyrąb drzewa, które było bardzo potrzebne.
Dlatego wysłano nas do pracy o piątej rano. Zwykle zmiana wartowników odbywa się w
południe. Tym razem z jakiegoś powodu zmiany naszych wartowników o oznaczonej
godzinie nie przysłano. Czerwonoarmiści, którzy nadmierną dyscypliną nie grzeszą,
odprowadzili nas z powrotem do łagru, żeby sami mogli się zmienić. Toropow zwymyślał ich
i wezwał nowy konwój. I znowu poszliśmy do lasu z nową ochroną do pracy - bez przerwy na
obiad. Do łagru wróciliśmy dopiero o czwartej rano. Krótko mówiąc, przepracowaliśmy na
strasznym mrozie dziewiętnaście godzin, nie licząc dwu nieplanowanych wędrówek - z lasu
do łagru i z powrotem - bez jedzenia i odpoczynku. Na Sołówkach wszystko, co da się ukraść,
dawno zostało ukradzione, wszystko, co można sprzedać, dawno zostało sprzedane. W celu
pozyskania nowych środków finansowych władze łagrowe zawierają różne "poważne"
umowy handlowe i umowy o pracę na terenie "autonomicznej" republiki Karelii. Na przykład
– o budowę drogi od Kiemi do Uchty. Jednakże widząc, że samej Karelii grozi bezrobocie,
WCIK republiki złożył w Moskwie skargę na SŁON, ponieważ ten ostatni mógł pozbawić
Karelów kawałka chleba. Umowa została anulowana. Ale administracja sołowiecka i tak
potrafiła wyciągnąć z tego korzyść. Zdarzyła się rzecz następująca. Nogtiew przekazał do
Moskwy do rozpatrzenia projekty zupełnie niewykonalnych zobowiązań przeprowadzenia
robót na terenie Karelii i zażądał wyasygnowania ogromnych sum oraz spirytusu (ten miał
być przeznaczony dla robotników, którzy tracą zdrowie pracując na bagnach). Jak tylko
pieniądze i spirytus dostarczono na Sołówki, czekiści natychmiast podzielili wszystko między
sobą. Przy czym większą część otrzymali najbliżsi przyjaciele Nogtiewa. Ponieważ projekty
budowlane i komercyjne nie przynosiły namacalnego dochodu, władze sołowieckie
postanowiły zwiększyć swój stan posiadania poprzez zmniejszanie racji żywnościowych. Ten
plan udawało im się realizować. Teraz każdy więzień – bez względu na rodzaj
wykonywanych robót - zaczął otrzymywać funt czarnego chleba. Chleb wydawano od razu na
dziesięć dni i pod koniec tego terminu stawał się twardy jak kamień. Zawsze był źle
wypieczony; robiono go z nieświeżej mąki, która nadawała chlebowi gorzki smak. Dwa razy
na dzień dawano więźniom gorącą strawę. Obiad składał się z talerza zupy, ugotowanej ze
spleśniałych dorszy. Do tej obrzydliwie śmierdzącej cieczy nie dodawano ani odrobiny
tłuszczu. Na kolację dawano miskę kaszy jaglanej lub gryczanej, także bez tłuszczu. Dość
często kontrrewolucjoniści zostawali w ogóle bez kolacji, ponieważ szpana, która przegrała w
karty swoje porcje, okradała kuchnię do ostatniej okruszyny. Według norm łagrowych każdy
więzień codziennie miał otrzymywać około 15 gramów cukru, tj. 150 gramów na dziesięć dni.
W rzeczywistości każdy więzień otrzymywał pół szklanki płynnego, na wpół zamarzniętego
cukru na dekadę; było tego najwyżej pięćdziesiąt-sześćdziesiąt gramów. Czekiści
rozpuszczają cukier w wodzie i w ten sposób z każdej porcji "wykrawają" dla siebie nawet do
100 gramów od więźnia w dekadzie, co w warunkach łagru z kilkoma tysiącami zesłańców,
daje w sumie dochód w ilości dwudziestu-trzydziestu pudów. W dokumentach także
zastrzeżono, że więźniowie otrzymują 1/8 funta masła i tyleż tytoniu. W rzeczywistości nikt z
więźniów nie otrzymywał ani jednego, ani drugiego. Beczułki z masłem i setki ton tytoniu
sprzedawało kierownictwo w Kiemi, a pieniądze przywłaszczało. Zgodnie z instrukcją każdy
więzień, znajdujący się na ciężkich robotach fizycznych, miał prawo do wynagrodzenia w
wysokości trzydziestu pięciu kopiejek na wydatki kieszonkowe. Pieniądze na ten cel władze
moskiewskie przysyłały dodatkowo - poza budżetem. Ani jeden więzień nigdy nie otrzymał
tych trzydziestu pięciu kopiejek. Każdy grosz z tej "premii" szedł do kieszeni czekistów.
Bardzo możliwe, że przed "zmianą gabinetu" wyżywienie na Sołówkach było lepsze niż teraz.
Wtedy więźniowie otrzymywali nawet konserwy, większa część których pochodziła z
zapasów pozostawionych przez Anglików (starczyło ich na dwa lata). Odnosi się wrażenie,
że wszystkie te przydziały żywnościowe były tak pomyślane, by mogły służyć powolnemu
wyniszczeniu więźniów, którzy umierali powolną śmiercią głodową. Według moich obliczeń
człowiekowi, który ciężko pracuje fizycznie, takiego dziesięciodniowego przydziału
żywnościowego starczy zaledwie na dwie–trzy doby. Ale, jak już wspomniałem wcześniej,
polityczni otrzymują "wzmocnione" racje żywnościowe, których także ledwie starcza.
Czerwonoarmistom wydają przydział "północny"; zawiera on
większą ilość masła, tłuszczu,
białego chleba, a nawet spirytus.
Rozdział 13
Okropności szpitalne
Szpitale bez lekarstw - "Więźniowie nie powinni chorować" - Szaleńcy przy władzy -
Zainteresowanie umieralnością więźniów - Dobry czekista
"Pomoc" medyczna na Sołówkach jest faktycznie medyczną niemocą - częściowo z braku
środków, częściowo z powodu całkowitego braku zainteresowania administracji łagrowej
oraz tajnych instrukcji Moskiewskiego GPU. Jedynym dostępnym lekarstwem jest śmierć.
Warunki sanitarne w łagrach są okropne. Nie tylko baraki, kuchnie, ustępy i inne
zabudowania znajdują się w niewiarygodnie brudnym stanie. Na Sołówkach nawet "szpitale"
można określić mianem rozsadników epidemii. Wilgoć, bagnista miejscowość, bardzo
niedobra woda, miliony komarów i wszy - wszystkie te czynniki w ogromnej mierze sprzyjają
powstawaniu i rozprzestrzenianiu się chorób. Więźniowie nie mają bielizny na zmianę, nie
mają odpowiedniej odzieży i obuwia, brakuje mydła. Osłabieni stałym niedożywieniem i
pracą ponad siły - prawie nie są w stanie walczyć z niedomaganiem. "Szpital" znajduje się w
Kremlu Monasteru Sołowieckiego. Słowo ująłem w cudzysłów dlatego, że w szpitalu tym
nie ma żadnych lekarstw; pościel chorych jest bardzo brudna, pacjenci otrzymują zwykłą
rację żywnościową, zaś samo pomieszczenie nigdy nie jest ogrzewane. Odpowiadający za
chorych lekarz sam wywodzi się z grona więźniów; niejednokrotnie próbował przekonać
naczelnika USŁON-u, że brak lekarstw, bielizny pościelowej (chorzy często leżą na gołych
deskach), mydła, jadalnej żywności i ustępu wewnątrz samego szpitala (pacjenci zmuszeni są
wychodzić do wspólnej ubikacji w jednym z pomieszczeń na dziedzińcu pomonasterskim -
przy każdej pogodzie, nawet zimą) sprawiają, że leczenie więźniów w tych warunkach nie jest
niczym innym, niż umyślnym zabójstwem. Ale administracja sołowiecka zawsze odmawiała
tego rodzaju prośbom. Na Sołówki przybywają wciąż nowe i nowe tysiące zesłańców i trzeba
oczyszczać baraki ze "zbędnego elementu". Pewnego razu Nogtiew z całą powagą
oświadczył: "chorować - to nie jest zajęcie dla więźniów". Innym dość typowym przykładem,
ilustrującym sołowiecką pomoc medyczną, jest "szpital" na Wyspie Popiej. Kieruje nim
kobieta - Lwowa Łiaria Nikołajewna. Jest doświadczonym lekarzem. Przed zesłaniem
pracowała w Czerwonym Krzyżu i była niemal na wszystkich frontach wojny światowej i
wojny domowej w Rosji. Później Lwowa została "seksotką" (tajną agentką GPU), ale kiedy
stwierdzono, że Maria Lwowa wypowiadała się nieostrożnie o “tajnych sprawach GPU",
zesłano ją na Sołówki z wyrokiem na pięć lat. Kobieta ta, może i w głębi duszy nie najgorsza,
była całkowicie zdemoralizowana pracą w organach GPU i życiem sołowieckim. Zupełnie
straciła kontrolę nad sobą. Nikt na Sołówkach, nawet najbardziej zdemoralizowany
przestępca, nie klął z takim mistrzostwem, z jakim czyniła to kierowniczka szpitala, która pod
adresem ludzi i samego Boga słała najbardziej plugawe przekleństwa. Często kryminaliści
przychodzili do szpitala tylko po to, by posłuchać i zapożyczyć z leksykonu Marii Lwowej
nieprzystojności, stanowiące jej najnowsze wynalazki językowe. Nikt na Sołówkach (spośród
mężczyzn i kobiet) nie pije tak dużo i nie doprowadza się do takiego zezwierzęcenia, jak
Maria Lwowa. Znalazła się na najniższym stopniu moralnej degradacji. Jej troska o chorych
była właśnie taka, jakiej można było oczekiwać od tego typu istoty. Dla Lwowej życie
ludzkie straciło jakąkolwiek wartość. Już same przez się szpitale sołowieckie dają sporą
gwarancję, że znajdujący się w nich pacjent umrze. I Lwowa - przez swą ordynarność,
zupełną obojętność wobec ludzkich cierpień (cechy te dowodzą jej całkowitej bezduszności) -
przyspiesza śmierć chorych. Gdy pacjenci narzekają na okropne warunki w jej szpitalu,
zawsze odpowiada: "im gorzej, tym lepiej. Wszyscy będą tańczyć jak im zagram!". I bluzgała
”wielopiętrowymi” przekleństwami, których powtórzyć nie sposób. Ale nie jestem w stanie
rzucić kamieniem w tę kobietę. Z powodu specyficznych warunków życia w zwariowanych
okolicznościach sama postradała zmysły. Ale czyżby Nogtiew i inni "naczelnicy" sołowieccy
nie mieli oczu i uszu? Dlaczego zlecili kierowanie służbą medyczną na Wyspie Popiej
kobiecie psychicznie niezrównoważonej?! Na początku rozdziału już odpowiedziałem na to
pytanie. Kierownictwo centralne GPU, a w ślad za nim i sołowieccy czekiści celowo
zwiększają śmiertelność w łagrach. Kolejnym tego przykładem jest fakt, iż więźnia można
wysłać na badania lekarskie do Kiemi wyłącznie na jego koszt. Lekarz odwiedza regularnie
sołowieckich czekistów, czego nie można powiedzieć w odniesieniu do więźniów.
Kontrrewolucjoniści i więźniowie polityczni boją się szpitala jak ognia. Gdy zdarzy się
zachorować więźniom tych dwóch kategorii i nie mogą wyleczyć się "domowym" sposobem,
to nawet w chwili śmierci błagają, by nie przenoszono ich do szpitala. I tylko szpana, która,
na podobieństwo Lwowej, nie szanuje ni własnego, ni cudzego życia, dobrowolnie tam idzie.
W związku z czym kryminaliści dziesiątkami umierają na szkorbut. Od tutejszej wody psują
się zęby, a ból potęgują przeciągi, hulające po barakach, i północne mrozy. W łagrze
koniecznie powinni być dentyści. Co prawda w Sołowieckim Kremlu jest dentysta – znany
już czytelnikowi uczestnik amerykańskiej akcji dobroczynnej na rzecz głodujących -
Malewanow, ukarany przez bolszewików w dowód wdzięczności za próby niesienia pomocy
ludziom. Ale nie ma ani lekarstw, ani instrumentów dentystycznych. Na Wyspie Popiej
problem ten został rozwiązany w sposób radykalny. W łagrze jest człowiek nazwiskiem
Brusiłowski. Przed rewolucją był felczerem (albo miejscowym chirurgiem), a po 1917 roku
został czekistą GPU w Jelizawietgradzie (obecnie wchodzi w skład Guberni Odeskiej, a
początkowo należał do Chersońskiej). Zesłano go na Sołówki z artykułu 76 Kodeksu Karnego
(zbrojny bandytyzm). Pomimo służby w Czeka - Brusiłowski był całkiem miłym,
sympatycznym człowiekiem. Postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc
cierpiącym: przystosował do wyrywania zębów zwykłe kleszcze kowalskie. Oczywiście, nie
sposób wyleczyć chore zęby, jeśli nie ma się żadnych lekarstw i narzędzi. I pacjenci zawsze
na to się zgadzali. Za swe usługi Brusiłowski nigdy nie brał pieniędzy. Ma wielką ilość
pacjentów - szczególnie spośród szpany, którym wyrywa zęby jeden po drugim. Początkowo
wyrywał nawet zdrowe zęby – prawdopodobnie dlatego, żeby nabrać wprawy. Ten
współczujący czekista leczy ponadto syfilis. Jego metoda walki z tym okropnym cierpieniem
stanowi także "ostatnie słowo" nauki sołowieckiej. Mieszaninę nalewki z ziół na spirytusie z
dodatkiem czegoś jeszcze - wstrzykuje do wewnątrz przy pomocy zwykłej strzykawki. Jednak
w tej dziedzinie wyraźnie brakuje mu doświadczenia, ponieważ liczba chorych na syfilis w
łagrach nieustannie rośnie i przypadków zejść śmiertelnych jest coraz więcej.
Rozdział 14
Jak kształtuje się „pożytecznych” obywateli
Najczęstsze kary - Wystudzona cieplarnia – „Na komary!” - Średniowieczne tortury -
Masowe rozstrzeliwania są zbędne
Kierownictwo Partii Komunistycznej oświadcza: Łagry Północne Specjalnego Przeznaczenia
w swych założeniach są ośrodkiem penitencjarnym. Chce w ten sposób przekonać świat, że
odbywanie wyroków w tych ”zakładach” ma dopomóc więźniom, by stali się lepszymi i
pożytecznymi obywatelami Republiki Sowieckiej. W rzeczywistości zaś zarówno kary, jak i
obsługa medyczna sprzyjają szybkiemu przechodzeniu więźniów na tamten świat. Odmowa
pracy, nieposłuszeństwo władzom, "propaganda kontrrewolucyjna", obraźliwe słowa i czyny
pod adresem personelu administracyjnego, "dowody" przestępczej przeszłości (dziedzina,
podlegająca komendantowi Waśkowi), próby ucieczki - za wszystkie te przestępstwa
przewidziane są różnorodne kary - w zależności od ciężaru winy. Chcę wymienić tylko
niektóre spośród najczęściej stosowanych kar:
1. "Siekierka"
2. "Na komary"
3. Przedłużenie terminu kary
4. "Kamienne worki"
5. Rozstrzelanie.
Te środki wychowawcze stosowane równolegle z biciem po twarzy, pozbawianiem przesyłek
od rodziny (na nieokreślony termin) - na korzyść pozbawiającego, smaganiem batem lub
"pałami smoleńskimi" (bez "kamiennego worka") i czym się tylko dało - wszystko to było
szeroko znane na Sołówkach. Oto ich krótki opis. "Siekierka" to więzienie na osławionej
Górze Siekierskiej (na Wielkiej Wyspie) w odległości dwóch mil od Kremla. Niegdyś była tu
pustelnia jednego z najbardziej świątobliwych mieszkańców tych wysp. Więźnia, który
"zawinił", przerzucano na ”Siekierkę” na czas od dwóch do sześciu miesięcy. Reżim był tam
następujący: więzień otrzymywał codziennie pół funta chleba, kubek zimnej wody i nic
więcej. Wszystkie okna i drzwi są zamknięte na stałe i więzień jest całkowicie odcięty od
świata. Ciemnica nie jest nigdy opalana. Kiedy upływa termin kary, to zwykle pozostają tam
trupy lub na pół żywi ludzie. Rzadko kto wraca z „Siekierki”, a jeżeli już, to przypomina
pozbawiony życia szkielet. "Na komary!" - bardzo popularny wśród czekistów sołowieckich
rodzaj kary. Wygląda następująco: więźnia rozbierają do naga i zmuszają, by stanął na
specjalnym kamieniu, który znajduje się z tyłu za komendanturą. Nieszczęśnik musi (pod karą
"kamiennego worka" lub rozstrzelania) stać zupełnie bez ruchu; nie może się poruszyć, nie
wolno mu nawet kiwnąć palcem, nie wolno opędzać się od komarów, które momentalnie
pokrywają całe ciało ofiary grubą czarną warstwą. Tortura trwa kilka godzin. Pod koniec kary
- w wyniku ukąszeń jadowitych owadów — ciało zamienia się w jedną krwawą ranę. Słabi
giną od razu, a co silniejsi przez kilka tygodni nie są w stanie ani siedzieć, ani leżeć.
Przedłużenie wyroku jest ostatnio rzadko stosowane jako rodzaj kary; wynika to z tej prostej
przyczyny, że od niedawna GPU zaczęło skazywać oskarżonych na termin nieokreślony. Po
odbyciu dwóch, trzech, dziesięciu lat - skazanego wysyłają do Rejonu Peczorskiego, stąd do
Narymu, następnie Zyriańska i tak bez końca. Za poważniejsze naruszenie regulaminu
czekiści wrzucają więźniów do "kamiennych worków". W dawnych czasach wszyscy mnisi
na Kremlu i zamieszkujący pieczary-pustelnie mieli maleńkie piwniczki do przechowywania
zapasów żywności, były wykute w głazach w pobliżu ich miejsc zamieszkania. Piwniczki,
głębokie na trzy-cztery stopy, nie posiadały drzwi i żywność wkładano do nich z wierzchu,
przez niewielkie otwory. Były to osławione "kamienne worki". Czekiści przyprowadzali
więźniów do "worka" i pytali: "jak chcesz tam wejść - na dół głową czy nogami?". Jeśli
więzień wchodzi do "worka” na dół głową, to go "pałkami smoleńskimi" biją po plecach i po
nogach; jeśli nogami - to po głowie i po twarzy. Bicie trwa dopóty, dopóki całe ciało nie
znajdzie się w "worku" - zbyt niskim, by można w nim stanąć. Dlatego poddawany torturom
musi klęczeć na kolanach z wyciągniętą do przodu głową. Pobyt w "worku" trwa od kilku dni
do tygodnia. Racje żywnościowe takie same jak na „Siekierce”. Tylko bardzo nielicznym
udaje się przetrzymać tę średniowieczną torturę. Na Sołówkach nie praktykuje się masowych
rozstrzeliwań, jak to miało miejsce w "Białym Domu", jednak rozstrzeliwania pojedynczych
osób były na porządku dziennym. Władze sowieckie od czasu do czasu uciekają się do
wyniszczania określonej ilości ludzi - jako do rodzaju odwetu: dzieje się to zazwyczaj w
czasie tłumienia wybuchów terroru komunistycznego w innych krajach. Na przykład, ponad
sto osób spośród więźniów rosyjskich i obcokrajowców rozstrzelano po stłumieniu buntu
antykomunistycznego przez władze estońskie 1 grudnia 1924 roku, a nieco mniej - po
stłumieniu powstania w Bułgarii. Na podstawie bezpośrednich wypowiedzi czekistów
doszedłem do wniosku, że obecnie GPU nie są potrzebne systematyczne masowe
rozstrzeliwania. Istnieją wszak inne, bardziej "humanitarne" sposoby osiągnięcia zupełnie
analogicznego rezultatu: to powolna śmierć głodowa, praca ponad siły i "pomoc medyczna".
Błędem byłoby mniemanie, iż "Siekierka", "kamienny worek", "komary" czy rozstrzeliwania
stanowią bezpośrednią reakcję na dokonywane wykroczenia. Więźniowie znajdują się w
sytuacji całkowitej zależności od nieprzewidywalnych kaprysów administracji łagrowej, na
samowolę której zostali skazani przez władze centralne. Jeżeli czekiście nie spodoba się
czyjaś twarz, gdy któryś zobaczy, że się po kryjomu przeżegnałeś, jeśli w listach do krewnych
pisałeś o swym ciężkim losie - "Siekierka" i "worki" natychmiast otwierają przed tobą swoje
straszne objęcia.
Rozdział 15
Jak żyją czekiści
Wystawne życie proletariatu - Wesołe libacje w Kiemi - Odrażające orgie -
"Trzymajcie wysoko sztandar komunizmu" - Sposoby zwalniania kryminalistów
Obóz koncentracyjny na Wyspach Sołowieckich strzeżony jest przez Trzeci Pułk Eskortujący
Wojsk GPU (trzystu strażników), a na Wyspie Popiej - przez 95 dywizję wojsk GPU (stu
pięćdziesięciu żołnierzy). Niezależnie od dobrego wyżywienia, wszyscy czerwonoarmiści
chorują na szkorbut, podobnie jak i na syfilis. Żołnierze - z wyjątkiem tych, których
obowiązkiem jest ochrona łagru, mieszkają w domach prywatnych. Ochrona sołowiecka,
składająca się głównie z kryminalistów, którzy po rewolucji październikowej nagle
zaprezentowali "świadomość klasową" i dziesiątkami tysięcy wstępowali do Partii
Komunistycznej, cały wolny czas spędzała na grze w karty, piciu samogonu, pijackich
orgiach i awanturach. Pod tym względem naśladowali kierownictwo wyższego szczebla.
Sposób życia przedstawicieli administracji sołowieckiej nie ma nie wspólnego z głoszonymi
hasłami proletariackimi. Nogtiew, Eichmans, Waśko, Kiriłowski, Popow - nie odmawiają
sobie niczego. Bogacący się kosztem więźniów "naczelnicy" wiodą zupełnie
niekomunistyczny styl życia. Trunki, odzież i inne towary dostarczane im są pociągami z
Moskwy, Petersburga i Kiemi. Sam uczestniczyłem w rozładowywaniu dwóch takich
składów: były wypełnione wódką różnych gatunków, winami rosyjskimi i zagranicznymi,
szampanem, likierami, drogą odzieżą - zarówno męską jak i damską (dla nałożnic),
wygodnymi meblami i in. "Naczelnicy" znani są ze swych orgii nie tylko na Sołówkach, ale i
daleko poza ich granicami - na terenach całej Północnej Rosji. Miejscem ich szaleństw było
zwykle miasto Kiemi, dokąd ściągali na pijackie orgie czekiści z
Wielkiej Wyspy i Wyspy
Popiej. Na samej Wyspie Popiej orgie odbywały się w mieszkaniu Kiriłowskiego -
komendanta punktu przesyłkowo-rozdzielczego w Kiemi; jeszcze do niedawna cieszył się on
opinią dobrze wychowanego człowieka. Zazwyczaj wszystkie libacje kończą się awanturami.
Dla przykładu podam, że w sierpniu 1924 roku w mieszkaniu Kiriłowskiego odbywała się
zwykła libacja. Goście i gospodarz napili się do tego stopnia, że komendantowi zrobiło się
niedobrze i wyprowadzono go na świeże powietrze. Gdy wrócił do mieszkania, zastał gości
pijanych do nieprzytomności, wymiotujących wprost na stół, a żonę leżącą na kuszetce w
objęciach Popowa - w pozie jednoznacznej. Kiriłowski wpadł w szał, zwlókł Popowa z
kuszetki i rzucił nim z taką siłą, że ten wyłamał głową drzwi. Popow jednak zdołał uderzyć
komendanta w twarz, rozbijając mu przy tym okulary. Rozległy się strzały. Popowa
odprowadzono do domu, gdzie wybił pięściami wszystkie szyby i, zalewając się łzami
bezsilności, krzyczał tak głośno, że słychać go było w całym obozie; "zniszczyli, zniszczyli
mnie!". Jestem skłonny wyrazić opinię, że taki styl życia daleki jest od ideałów
komunistycznych. Tym niemniej w listopadzie 1924 roku naczelnik USŁON-u otrzymał od
Moskiewskiego GPU pismo dziękczynne. Wyrażano w nim uznanie dla Nogtiewa i jego
kolegów za to, że "wysoko trzymają sztandar komunizmu". Doprowadzeni do przesytu
pijackimi orgiami naczelnicy sołowieccy zabawiają się amnestionowaniem szpany. Po
otwarciu nawigacji zwalniają codziennie do pięciuset osób. Procedura zwalniania odbywa się
następująco: z kryminalistów i kryminalistek zdejmuje się ostatnie łachmany ("odzież
państwowa”) wręcza się im bilety kolejowe do miejscowości zamieszkania, zaopatruje w
chleb - w zależności od długości trasy. Następnie zupełnie rozebraną szpanę załadowują do
wagonów i kierują do stacji Kiemi. Jak łatwo się domyślić, znaczna część kryminalistów
zaraz po przybyciu do Kiemi zaczyna grabić, żeby zdobyć chociaż jakiekolwiek rzeczy; z
tego powodu odsyłana bywa do łagrów z powrotem, gdzie otrzymuje dodatkowy rok
więzienia. Pozostała część amnestionowanych odjeżdża nago. Nigdy nie zwolniono żadnego
kontrrewolucjonisty. Od czasu do czasu do łagru dochodziły słuchy, że być może zostaną
zwolnieni więźniowie polityczni albo że ich przeniosą do jakiegoś więzienia na kontynencie.
Ale te słuchy pozostały tylko słuchami. Polityczni opuszczają Sołówki jedynie w przypadku
zmiany miejsca ich zesłania.
CZĘŚĆ III
ROZDZIAŁ I
JEDYNA DROGA DO WOLNOŚCI
Obłuda bolszewików - Dożywotni więźniowie - Ucieczka studenta Nikołajewa -
Niepowodzenie innych prób ucieczki
Przyjeżdżającym do Moskwy grupom robotników zagranicznych władza radziecka daje do
zrozumienia, że sama oczywiście nie popiera łagru na Wyspach Sołowieckich i całkowicie
podziela pogląd, że Sołówki dają podstawę do zwątpienia w „humanitaryzm” władzy
ludowej. "Cóż jednak robić?" - zadają pytanie kierownicy sowieccy. Kontrrewolucjoniści nie
zaprzestają walki z władzą ludową, w związku z czym GPU z kolei domaga się tworzenia
obozów koncentracyjnych, ale zrzuca równocześnie całą odpowiedzialność na barki Rady
Komisarzy Ludowych. Tak więc, Rada Komisarzy Ludowych wraz z GPU skazuje ludzi na
dożywotni pobyt w łagrach sołowieckich i w innych podobnych miejscach. Od jesieni 1924
roku poczynając - zgodnie ze specjalnym poleceniem GPU (polecenie zostało przekazane do
rozpatrzenia i zatwierdzenia przez WCIK) - każdy więzień po odbyciu wyroku na Sołówkach
ma być skierowany na „wolne osiedlenie” w Rejonie Naryńskim, a następnie, jeszcze
dodatkowo ma być zesłany do Rejonu Peczorskiego, co daje w sumie dwanaście lat. Dla tych,
którzy jakimś cudem w ciągu tego okresu pozostali przy życiu, miano w zapasie "nagrodę"
ostatnią - zesłanie na wieczne osiedlenie we Wschodniej Syberii. Było oczywiste, że o jakie
by was przestępstwo nie oskarżano, jak byście się nie sprawowali na Sołówkach - nigdy nie
doczekacie się wyjścia na wolność. Niemal każdy zesłany przez władze sowieckie więzień
jest skazany na śmierć - jeśli nie w łagrze, to w czasie transportu z więzienia do więzienia, z
jednego miejsca zesłania do drugiego. Przerażająca świadomość tego, iż jesteś zesłany na
dożywocie, że po Sołówkach będziesz skazany na nowe osiedlenie, na nowe cierpienia, że
dostaniesz się w łapy innego Nogtiewa, innego Kiriłowskiego, że ci przydzielą nową głodową
rację żywnościową, że będą zmuszać do wykonywania jeszcze cięższych robót, że wtrącą do
„kamiennego worka”, zgnoją w innej „Siekierce”- utwierdzała nieszczęśliwego zesłańca w
przekonaniu, iż ta nie kończąca się "droga przez mękę" może być przerwana w jeden tylko
sposób - drogą ucieczki. Ale udana ucieczka z Sołówek to cud nieprawdopodobny, zesłany
przez życzliwy los zaledwie kilku szczęśliwcom spośród dziesiątków tysięcy zwykłych
śmiertelników. Podczas mojego pobytu na Sołówkach słyszałem tylko o jednym przypadku
udanej ucieczki z wyspy, przy czym więzień uciekł nie za granicę, lecz w głąb Rosji. Był to
student medycyny nazwiskiem Nikołajew (kontrrewolucjonista). W jakiś sposób udało mu się
dostać zajęcie w biurze komendanta obozu i, odgrywając po mistrzowsku nienawiść do
kontrrewolucjonistów, zdobyć zaufanie czekistów. Został kierownikiem do spraw
administracyjnych łagru, miał do dyspozycji wzory oficjalnych dokumentów, niekiedy nawet
bez ochrony wyjeżdżał w sprawach urzędowych do Kiemi. Student podrobił wszystkie
potrzebne mu papiery na fikcyjne nazwisko, dostał bezpłatny bilet kolejowy i legitymację
członka partii komunistycznej. Następnie Nikołajew udał się do Kiemi niby to w sprawach
służbowych i bardzo długo nie wracał. Po upływie wielu tygodni otrzymaliśmy list, który
zawierał informację, iż Nikołajew znajduje się w Moskwie, że przesyła nam gorące
pozdrowienia i życzy jak najszybszego wyjazdu na południe. Wszystkie inne próby ucieczki
niezmiennie kończyły się pojmaniem zbiegów i wykonaniem na nich wyroków śmierci w
męczarniach. Tak było z Finem, który próbował uciec w marcu 1925 roku, tak było z grupą
kapitana Cchirtładze. Sześciu kontrrewolucjonistów z kapitanem Cchirtładze na czele podjęło
próbę ucieczki z monasteru Sołowieckiego w łodzi zdobytej po zabiciu wartownika. Pięć dni
nosiło ich po wzburzonych sztormem falach. Bez powodzenia starali się przybić do brzegu w
pobliżu Kemi. Nie mieli ani siły ani żywości na ich poratowanie; wiele razy przychodziła im
myśl o samobójstwie (chcieli przewrócić łódkę). Ale koniec końców jeden z nieszczęsnych
Kolumbów w pewnym momencie zawołał; „ziemia!”. Przybili do brzegu i wyszli na ląd
późną nocą. Byli do tego stopnia osłabieni i wycieńczeni, że po rozpaleniu ogniska w lesie
padli na ziemię, zapominając o jakiejkolwiek ostrożności. Tam ich odnalazł patrol
sołowiecki. Czekiści wrzucili do ogniska kilka ręcznych granatów. Czterej zbiegowie zestali
zabici na miejscu, a dwóch (wśród nich kapitan Cchirtładze) – pojmano. Wybuch oderwał
kapitanowi rękę i pokaleczył obie nogi. Więźniów odwieziono do szpitala, trochę podleczono,
a później, po strasznych torturach, rozstrzelano. Tylko dzięki cudowi, bezpośredniej pomocy
Bożej, mogła się dokonać rzecz niemożliwa: my - ja i czterej moi towarzysze, wierzyliśmy w
możliwość cudu i tylko o to błagaliśmy Boga. Bóg nas prowadził przez trzydzieści pięć dni
przez bagna Karelii i lasy przygraniczne, a na trzydziesty szósty - wyprowadził nas do
Kuusamo w Finlandii.
ROZDZIAŁ 2
REALIZACJA NASZYCH PLANÓW
Skrupulatny zwiad - Przyjazd Bessonowa - Nasza grupa skompletowana - Konieczna
wielka pomysłowość - Moment krytyczny
Myśl o ucieczce ustawicznie nie dawała mi spokoju - jeszcze na Kaukazie, w więzieniach
czerezwyczajki w Batumie, Tyflisie, Władykaukazie i Groznym. Po przybyciu na Sołówki
natychmiast podjąłem próbę zorientowania się, jakie są po temu możliwości. W łagrach
Północy wszystkich tego typu informacji zasięga się z wyjątkową ostrożnością. Podczas
zadawania pytań i w trakcie wyjaśniania okoliczności konieczne jest zachowanie jak
największej delikatności i subtelności. Nie sposób nigdy z całą pewnością i jednoznacznie
określić, kto spośród więźniów jest agentem GPU, a kto podziela twoje poglądy. Nierzadkie
były przypadki, gdy więźniowie, ludzie wykształceni i budzący sympatię, zaprzedawali
swych towarzyszy. Zimą 1924-25 roku nawiązałem kontakt ze studentem medycyny
Nikołajewem. Zakomunikował mi, że przygotowuje się do ucieczki. Nie doszło jednak
między nami do uzgodnienia stanowisk odnośnie kolejnego etapu w realizacji planu.
Nikołajew upierał się przy konieczności udania się w głąb Rosji - pod warunkiem posiadania
wszystkich niezbędnych dokumentów (obiecał je podrobić). Jak już wspomniałem w
poprzednim rozdziale, jemu udało się zrealizować całkowicie swój plan. Natomiast ja –
przeciwnie; byłem zwolennikiem ucieczki za granicę z dwóch powodów. Po pierwsze, nawet
jeśli udałoby się nam zbiec - gdybyśmy zostali w Rosji, to czekiści bardzo szybko mogliby
nas odnaleźć. Po drugie, Kaukaz - cel ostateczny mojej wędrówki - znajdował się zbyt daleko
od Sołówek i nie miałem najmniejszej pewności, że uda mi się tam dotrzeć. Tak więc, gdy
Nikołajew pomyślnie przedzierał się przez Kemi i Piotrogród do Moskwy, ja męczyłem się na
Sołówkach w oczekiwaniu bardziej sprzyjającej możliwości. W jedną z sobót lutego 1925
roku przybył na Sołówki nowy etap kontrrewolucjonistów. Wśród więźniów znajdował się
były kapitan Pułku Dragonów z ochrony osobistej Jego Wysokości, nazwiskiem Bessonow.
Nie spędził jeszcze w łagrze nawet dwóch dni, kiedy mnie zapytał: „jak się pan odnosi do
myśli o ucieczce? Ja jestem zdecydowany dość szybko stąd uciekać”. W obawie, że może to
być szpieg GPU odparłem tylko; „nawet nie myślę nigdzie uciekać. Mnie i tu jest dobrze”.
Ale wkrótce poznałem bliżej Bessonowa. Został zesłany do Tobolska za „kontrrewolucję” i za
wielokrotne próby ucieczki z więzienia. I mimo wszystko jakoś potrafił zbiec z Tobolska i
dotrzeć do Piotrogrodu, gdzie spędził pół roku na wolności. Następnie znów wpadł w ręce
GPU, które skazało go na śmierć przez rozstrzelanie. Ale wyrok ten został zamieniony na pięć
lat Sołówek, a następnie na zesłanie do Rejonu Naryńskiego. W obozie zachowywał się
niezależnie, nie ukrywał pogardy w stosunku do czekistów i nie podporządkowywał się
rozkazom personelu łagrowego. Postanowiliśmy uciekać przez Finlandię. Każdy z nas szukał
wśród współwięźniów towarzyszy tej bardzo ryzykownej podróży. Bessonow doszedł do
wniosku, że najbardziej odpowiadają temu zamiarowi dwaj Polacy - Malbrodzki i Sazonow.
Malbrodzki był szczególnie przydatnym współwędrowcem, ponieważ dysponował
kompasem. Będąc w więzieniu Mińskiej Czeki schował swój kompas w kawałku mydła i w
tajemnicy przywiózł go aż na Sołówki. Żadnych map oczywiście nie mieliśmy. Kierunek
naszej marszruty określaliśmy jednoznacznie - na Zachód. Z tego powodu kompas miał
znaczenie decydujące. Tylko ci więźniowie, którzy pracowali poza terenem obozu, mieli
jakieś szanse ucieczki. Ostatnio administracja łagru zlecała mi sporządzanie wykazów
więźniów, przewidzianych do wykonywania różnego rodzaju prac poza zoną. Ale mnie
samemu czekiści nie pozwalali wychodzić poza druty, ponieważ od jakiegoś czasu
podejrzewali mnie o zamiar ucieczki. Stanąłem przed trudnym zadaniem - sporządzać
wykazy, uwzględniając w nich nazwiska potrzebnych nam ludzi i równocześnie umieścić tam
własne nazwisko. Do prac poza terenem łagru tworzono zwykle grupy, składające się z pięciu
- do dwunastu ludzi. My nie potrzebowaliśmy tylu osób. Należało stworzyć grupę, w skład
której wchodziliby wymienieni już czterej więźniowie (Bessonow, Malbrodzki, Sazonow i ja)
oraz jeszcze jeden pewny "kontrrewolucjonista". Udało mi się umieścić na liście kozaka z
Kubania, którego nie uprzedziliśmy wcześniej o niczym. Powodzeniu przedsięwzięcia
przeszkadzała pewna okoliczność. Każda mianowicie grupa miała się składać z więźniów,
którzy wchodzili w skład jednej i tej samej kompanii roboczej. Natomiast Bessonow był w
piątej kompanii a Sazonow w siódmej. I chociaż bardzo ryzykowałem, że mogą zwrócić
uwagę na skład osobowy sporządzonej przeze mnie z takim wysiłkiem listy, tym niemniej
jakoś mi się udało włączyć wszystkich naszych towarzyszy ucieczki do jednej grupy.
Wczesnym rankiem 18 maja 1925 roku dwie partie więźniów zostały wywiezione do
odpowiednich robót poza teren łagru. Grupę złożoną z sześciu ludzi skierowano do wycinki
lasu na wybrzeżu w pobliżu Kemi, a drugą, naszą, wysłano myć baraki czerwonoarmistów na
samej Wyspie Popiej. Okoliczność ta groziła zerwaniem całego naszego planu, ponieważ z
Wyspy Popiej nie ma możliwości ucieczki. W czasie przygotowań czekista nazwiskiem
Miasnikow obserwował mnie ze szczególną uwagą. Czasem mówił, że był kiedyś huzarem,
innym razem, że marynarzem, a jeszcze kiedy indziej, że współpracownikiem
Dzierżyńskiego. W obozie Miasnikow zajmował stanowisko pomocnika komendanta pułku
roboczego. Będąc pod ciągłą obserwacją, zmuszony byłem szukać pretekstu, aby właśnie
naszą grupę (a nie inną) skierowano do lasu. Po krótkim namyśle podszedłem do grupy
więźniów z szóstej kompanii i powiedziałem: „chłopaki, wy przecież skostniejecie w lesie w
swoich łachmanach i łapciach. Lepiej żeby was skierowano do baraków”. Nasi natomiast, już
wcześniej przygotowując się do ucieczki, połatali odzież i zreperowali obuwie. Na nasze
szczęście akurat w tym momencie Miasnikowa gdzieś wezwano i ja, podprowadzając naszą
grupę do ochrany, powiedziałem: „a teraz, koledzy, idziemy pracować do lasu”. Nigdy
jeszcze moje serce nie biło tak mocno, jak w tym momencie. Przydzielono nam konwój
złożony z dwóch czerwonoarmistów i poszliśmy do roboty.
ROZDZIAŁ 3
UCIECZKA: ETAP PIERWSZY
Pierwsze powodzenie - W ślad za nami - Bessonow w roli dyktatora - Ślady pościgu -
Pułapka
Ścinaliśmy drzewa w lesie do godziny ósmej rano. O tej właśnie porze przejeżdża pociąg
towarowy, podążający z Wyspy Popiej do Kiemi. Dlatego uciekać w tym czasie było bardzo
niebezpiecznie. Gdy pociąg zniknął z oczu, Bessonow dał równy znak - podniósł swój
kołnierz. Podkradliśmy się z tyłu ku żołnierzom i od razu udało się nam jednego rozbroić.
Drugi zdążył odepchnąć Malbrodzkiego i Sazonowa, którzy mieli za zadanie obezwładnić go,
i podniósł wielki wrzask. Na szczęście znajdowaliśmy się w odległości trzech mil od łagru.
Uderzyłem czerwonoarmistę z boku i wtedy upadł. Opowiadałem się za rozstrzelaniem
obydwu żołnierzy: byli komunistami i służyli w wojskach GPU, ale Bessonow przekonał
mnie, że nie ma takiej konieczności, ponieważ akt zemsty w danej sytuacji nie przyniósłby
żadnej korzyści i nikt by absolutnie nic na tym nie wygrał. W tym momencie kubański kozak,
który w wyniku niezwykłości sytuacji upadł bez sił na ziemię, wyciągnął ku nam ręce i
błagał: "bracia, nie zabijajcie!". Uspokoiliśmy go: "z jakiego powodu podniosłeś taki raban,
durniu? Nikt nie miał zamiaru cię zabijać. Wolność, którą miałeś na Sołówkach, podarował ci
Kalinin, a my cię teraz uwolnimy naprawdę. Zrobisz jak zechcesz. Jeśli wrócisz do obozu,
czeka cię kula w łeb. Iść z nami - to sprawa bardzo ryzykowna. Jak chcesz, możesz iść na
swój ojczysty Kubań. My obejdziemy się bez ciebie. A ty zrób co ci rozum
dyktuje". Kozak
poszedł z nami. Nawiasem mówiąc nazywał się Pribłudin. Wcześniej zadecydowaliśmy
trzymać się za wszelką cenę ustalonej marszruty. Naszym celem nadrzędnym było dotarcie do
granicy rosyjsko-fińskiej znajdującej się w kierunku zachodnim. Przebyliśmy dwanaście mil
idąc ściśle na północ wzdłuż nasypu kolejowego; prowadziliśmy ze sobą dwóch
czerwonoarmistów. Po przebyciu dziewięciu mil posłaliśmy jednego z nich na zachód, a
drugiego wypuściliśmy po jedenastu milach; uprzednio odebraliśmy im obuwie. Według
naszych obliczeń nie mogliby dotrzeć do łagru wcześniej niż nazajutrz rankiem - gdyby nawet
odnaleźli właściwy kierunek powrotny. Doszliśmy do domku strażnika kolejowego i
poprosiliśmy żeby nam sprzedał chleba (mieliśmy sześć czerwońców, zaoszczędzonych w
czasie przygotowań do ucieczki). Ale zwrotnicowy (widocznie komunista) odmówił.
Musieliśmy odebrać jedzenie siłą. Załadowaliśmy żywność na plecy Pribłudina,
Malbrodzkiego i Sazonowa i przeszliśmy jeszcze trzy mile w kierunku na północ. Następnie
zawróciliśmy na wchód, później na południe i wróciliśmy na to samo miejsce, skąd dwa dni
temu rozpoczęliśmy marsz na północ. Przecięliśmy nasyp kolejowy i wzięliśmy kurs prosto
na zachód. W ciągu pierwszych dni szliśmy bez zatrzymywania się – całą dobę bez biwaków.
W czasie krótkich postojów, zaznaczonych w dzienniku Bessonowa (prowadził dziennik na
wewnętrznych stronicach okładek swojej Biblii) zaledwie zdążyliśmy coś przekąsić. Ale
wkrótce zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. Dróg nie było; szliśmy po wilgotnym
gruncie, pokrytym gęstą niską warstwą roślinności i po niekończących się bagnach.
Bessonow, który sam mianował siebie na stanowisko bezlitosnego dyktatora, potrząsał
karabinem przed nosem każdego z nas, gdyby zatrzymał się choć na moment i groził, że
zabije na miejscu. Wydawał nam się wówczas okrutny, ale teraz rozumiem, że bezlitosny
upór i wytrwałość naszego „dyktatora” w znacznym stopniu zadecydowały o powodzeniu
ucieczki. Jeszcze raz ostro zmieniliśmy kierunek i zaczęliśmy posuwać się na południe, w
kierunku rzeki Kiemi. Tu nas dopadła zamieć. Padaliśmy z nóg pod silnym wiatrem. Moje
buty przetarły się na wylot, ale na szczęście miałem parę starych kaloszy, więc je obułem,
omotawszy uprzednio nogi szmatami. Ten straszny wiatr, który przyniósł nam tyle męczarni,
był równocześnie naszym sprzymierzeńcem, ponieważ zasypywał śniegiem ślady. Chleb się
skończył. Pozostało nam tylko trzydzieści kostek cukru. Musieliśmy wprowadzić „racje
głodowe”, licząc wszystko do ostatniej okruszynki. Było to akurat wtedy, gdy
podchodziliśmy do wsi Poddiużnoje. W pobliżu wsi rzuciły nam się w oczy ślady czekistów.
Ponieważ Bessonow
miał na nogach wojskowe buty, które odebrał jednemu z
czerwonoarmistów, mogliśmy więc porównać ślady i przekonać się, że przechodzili tamtędy
żołnierze wojsk GPU. Widać było także ślady psów. Zrozumieliśmy: polują na nas z psami
gończymi. Postanowiliśmy posuwać się na zachód wzdłuż rzeki Kiemi bez jakiegokolwiek
zbaczania z kursu. Z bólu w odmrożonych nogach miałem łzy w oczach. Ale nie pozostawało
nam nic innego, jak tylko kontynuować naszą wędrówkę. W odległości około dziesięciu mil
od Poddiużnego spotkaliśmy dwóch Mieszkańców Karelii. Byli przerażeni naszym
katorżniczym widokiem. Powiedzieli nam, iż cała Republika Karelia została powiadomiona,
że z Sołówek uciekło pięciu więźniów. Za pojmanie każdego zbiega obiecywano dziesięć
pudów mąki. Widzieli dziesięciu czekistów z psami. Ponadto kuter z
sześcioma żołnierzami
na pokładzie patroluje rzekę. Poprosiliśmy Karelów o chleb i tytoń. Dali nam dwa bochenki i
paczkę machorki (mocny tytoń), za co zapłaciliśmy im trzy ruble. Reszty nie mieli. Karelowie
poradzili nam skręcić w stronę farmy mlecznej, która znajdowała się w odległości dwudziestu
pięciu mil od Poddiużnego. Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że na tej farmie czeka nas
fachowo zorganizowana zasadzka. Ale nie myślę, żeby ci dwaj Karelowie skierowali nas tam
specjalnie. Zbliżając się do miejsc zamieszkałych, zwykle kładliśmy się na ziemię i ze dwie
godziny obserwowaliśmy, kto wchodzi do domu i kto z niego wychodzi. Tym razem
zrobiliśmy to samo. Ale niczego podejrzanego nie zauważyliśmy. Sazonow, Malbrodzki i
Pribłudin pozostali w ukryciu, a Bessonow i ja skierowaliśmy się w stronę farmy. Bessonow
otworzył drzwi i kiedy już zamierzał przekroczyć próg, rozległ się jego dziki wrzask:
„czerwoni”! Otworzyły się drzwi i Bessonow zobaczył trzy wprost w niego wycelowane
karabiny. Będąc człowiekiem zimnej krwi i w tej sytuacji nie stracił panowania nad sobą,
szybko zatrzasnął drzwi i zaczął przez nie strzelać. Podbiegłem do niego. Czerwonoarmiści
wciąż trwali w milczeniu. Byłoby głupotą nawiązywać z nimi walkę, więc postanowiliśmy
odejść do lasu. W tym celu trzeba było najpierw przejść obok okna i czekiści mogli nas
bardzo łatwo powystrzelać jak kuropatwy. Bessonow zajął stanowisko obok stajni; stamtąd
można było w każdej chwili otworzyć ogień w kierunku okna, gdyby nagle pojawił się w nim
żołnierz. Stałem na drugim końcu stajni z karabinem gotowym do strzału. Po jakimś czasie
porzuciliśmy nasze stanowiska, wydaliśmy sobie rozkaz: "biegiem marsz!" i byliśmy już
prawie pod samym lasem, gdy do brzegu od ujścia rzeki Szomby, dopływu Kiemi, podpłynął
kuter z sześcioma żołnierzami na pokładzie. Znajdujący się w domu czerwonoarmiści
powyskakiwali przez okna w przeciwległej ścianie, wychodzącej na rzekę. Nie widziałem
żadnego sensu w dalszej wymianie strzałów. Jednak Bessonow strzelał w kierunku kutra.
Czekiści wyskoczyli na brzeg i skierowali się w stronę lasu. Nagle nie wiadomo skąd
pojawiła się druga łódź, wypełniona płaczącymi kobietami i dziećmi z rodzin rybaków
karelskich. Pospiesznie skryliśmy się do lasu.
ROZDZIAŁ 4
STRASZLIWE PRZEJŚCIE
Sazonow-budowniczy tratwy - Gorzkie rozczarowanie - Spiżarnia kosiarzy - Grabież na
farmie komunistycznej - Pewna śmierć - Rekord w pływaniu
Kontynuowaliśmy swą morderczą wędrówkę, idąc przez bagna porosłe gęstymi krzakami.
Zamiast nadziei, w naszych sercach pojawiała się rozpacz. Od czasu do czasu padaliśmy na
ziemię z głodu i wycieńczenia. Moje odmrożone nogi sprawiały mi niemiłosierny ból.
Posuwaliśmy się ściśle na południe wzdłuż rzeki Kiemi, następnie skierowaliśmy się na
zachód. Padając i znów wstając, co rusz grzęznąc w bagnistej mazi, zdołaliśmy jednak
pokonać dwadzieścia pięć mil. Przed nami pojawiło się wielkie jezioro. Na jego brzegu stało
kilka chatek rybackich. W domach nie zastaliśmy nikogo. Zabraliśmy trochę jedzenia i
pozostawiliśmy na kamieniu czerwoniec wraz z notatką następującej treści: „wybaczcie, ale
nędza zmusza nas do kradzieży. Zostawiamy wam czerwoniec”. Długo łamaliśmy sobie
głowy nie wiedząc, jak przeprawić się przez jezioro. Próbowaliśmy obejść je dookoła,
przeszliśmy dziesięć mil, ale wszędzie natrafialiśmy na wodę. Wówczas Sazonow, który
wyrósł nad wodą, zrobił kilka maleńkich tratewek, związując deseczki czym popadło.
Używaliśmy wszystkiego, co było pod ręką: rzemienie karabinów, pasy, koszule. Następnie
Sazonow przeprawił nas na przeciwległy brzeg. Zapamiętałem, że przeprawa przez jezioro
pozbawiła nas resztek sił. Wskrzeszając w pamięci całą tę drogę, którą przeszliśmy w owe
straszne dni, nie mogę pojąć, w jaki sposób udało nam się przetrzymać podwójne obciążenie -
fizyczne i psychiczne - i nie paść trupem gdzieś tam na karelskich torfowiskach? Widocznie
Bogu spodobało się nas ocalić i wyprowadził nas z gęstych zarośli bagiennych, abyśmy mogli
zaświadczyć przed całym światem: uświęcone tereny Klasztoru Sołowieckiego zamienione
zostały przez niegodziwe władze w miejsce nieustających cierpień. Po przeprawieniu się
przez jezioro postanowiliśmy iść dokładnie na zachód. Wokół nas rozpościerały się bezkresne
topieliska, bez najmniejszej ścieżynki. Nie zostało nam ani kawałeczka chleba. W przeciągu
trzech dni jedynym i najsilniejszym naszym doznaniem było uczucie głodu, dlatego też na
czwartą dobę, nie bacząc na bardzo prawdopodobne ryzyko wpadnięcia w zasadzkę, udaliśmy
się mimo wszystko na poszukiwanie chleba i w czasie tej wędrówki natrafiliśmy na
drewnianą moszczoną drogę, która wiodła przez bagna. Najprawdopodobniej zbudowali ją
Anglicy. Nie znaleźliśmy na niej żadnych śladów. Przeprowadziliśmy naradę wojenną i
jednogłośnie postanowiliśmy skręcić na północ w nadziei znalezienia jakiegoś zamieszkałego
miejsca. Przeszliśmy dwanaście mil - nie było żywego ducha. Po jakimś czasie dotarliśmy do
następnego jeziora. Na przeciwległym brzegu rozpościerała się duża wieś. Można było
usłyszeć ludzkie głosy i szczekanie psów. Powoli zbliżaliśmy się do brzegu. Bessonow i
Sazonow długo stali nad samym brzegiem, krzycząc na całe gardło: "hej, jest tam kto?".
Wreszcie nas usłyszano. Podpłynęła łódka, przy wiosłach siedział Karel. "Czy można dostać
u was choć trochę chleba? My zapłacimy". „Chleba dostać można ile zechcecie. I inne rzeczy
także. Ale najgorsze jest to - powiedział uczciwy rybak - że we wsi są czekiści z Sołówek.
Poszukują was”. Znowu zagłębiliśmy się w zarośla. Deszcz lał bez ustanku, wiał bardzo silny
wiatr. Ponad cztery dni niczego nie mieliśmy w ustach i tylko paliliśmy. Wreszcie nasza
grupka natrafiła na ścieżynkę drewnianą, kładkę przerzuconą ponad wodą. Ścieżka ta
przywiodła nas do maleńkiego domku wśród bagien. Uważnie przeszukaliśmy okolicę, ale nie
znaleźliśmy nic do jedzenia. Czterej z nas próbowali rozniecić ognisko z chrustu w strugach
deszczu, a Bessonow nie przestawał badać okolicy. Ze zwiadu wrócił nieoczekiwanie szybko,
niosąc w rękach pięć bochenków czarnego chleba. Zrazu pomyślałem, że to wywołane
głodem halucynacje. Ale nie! To był prawdziwy chleb, przy czym w wielkiej obfitości. Bez
wątpienia domek był własnością karelskich kosiarzy. Zimą przenoszą zapasy żywności do
domków, ponieważ latem nie sposób do nich dotrzeć - bagna zamieniają się w ogromne
śródlądowe morze. Niedaleko chatki Bessonow znalazł drewniany schowek podobny do
gigantycznego grzyba. Otwierał się pośrodku, a tuż pod otworem leżały setki ogromnych
bochnów, trzy worki kaszy, worek soli. Nasza radość nie miała granic. Postanowiliśmy
dobrze odpocząć. Na szczęście prawdopodobieństwo zasadzki czekistów pośród bagien było
niemal wykluczone, ponieważ przedostanie się tam było praktycznie niemożliwe (jeśli nie
liczyć odkrytej przez nas ścieżki nad bagnami). Przygotowaliśmy wywar z tego chleba,
usmażyliśmy mięso, nagotowaliśmy różnych zup. Mieszkaliśmy w chatce do tego momentu,
dopóki nie pozostało po pięć bochenków chleba na każdego. Później - znów na zachód.
Woda, woda, woda - bez granic, bez kresu. Mając po pięć bochenków, szliśmy około
tygodnia. Znaliśmy ścieżynkę, która doprowadziła nas do farmy mlecznej. Ukryliśmy się i
zaczęliśmy uważnie wsłuchiwać się w odgłosy farmy, a po jakimś czasie wysłaliśmy
Sazonowa na poszukiwanie żywności. Kiedy wrócił z chlebem i masłem zauważyliśmy, że z
chaty wybiegła wieśniaczka i pospieszyła w stronę łódki stojącej na brzegu. Było oczywiste,
że w tym domu mieszkają komuniści, a kobieta udała się na poszukiwanie
czerwonoarmistów. Oddaliśmy kilka strzałów w jej kierunku; przelękła się i wróciła do domu.
Ograbiliśmy do czysta tych komunistów; zabraliśmy faskę masła, wielką ilość chleba i cały
zapas ryb. Okazało się, iż posiadamy taką ilość aprowizacji, że nawet Bessonow i ja, którzy
zwykle szliśmy na czele oddziału tylko z karabinami (szukaliśmy i torowaliśmy drogę) - teraz
byliśmy zmuszeni nieść na plecach po worku z jedzeniem. Tymczasem nasza odzież
zamieniła się w łachmany; kłujące krzaki porozrywały ją na strzępy. Obuwie rozpadało się w
oczach. Nasze zmierzwione brody sfilcowały się, twarze przybrały wygląd straszny, łokcie i
kolana sterczały na wierzchu. W ogóle, wyglądaliśmy jak ludożercy lub zbiegli katorżnicy,
którymi, w rzeczy samej, byliśmy. Przedzierając się wąską ścieżką przez las, natknęliśmy się
na ślady butów żołnierskich, i znaleźliśmy kawałek skręta. Ponieważ nie mieliśmy już
machorki, niedopałek natychmiast podnieśliśmy i każdy z nas głęboko się zaciągnął. Sazonow
i Malbrodzki upierali się, żebyśmy zboczyli z niebezpiecznej ścieżki. Poszliśmy w stronę
rzeki. Poszukiwania brodu zajęły nam trzy godziny, ale i tak nie udało się go znaleźć.
Musieliśmy wrócić do porzuconej ścieżki. Po długim kluczeniu znaleźliśmy się na miejscu,
gdzie były widoczne ślady wielu nóg. Domyślaliśmy się, że granica jest gdzieś w pobliżu. Ale
nie mieliśmy możliwości, aby choć w przybliżeniu ustalić, gdzie znajduje się granica. Nie
mieliśmy mapy i nikt nie wiedział, ile mil należy jeszcze pokonać, aby dotrzeć do Finlandii.
Wskazówka kompasu pokazywała nam, jak iść na zachód, ale na tym kończyła się jej pomoc.
Ostrożnie poszliśmy za śladami. W czasie gdy nasz oddział okrążał niewielkie wzniesienie,
spoza wysokiej skały posypał się grad kul. Było to dla mnie tak nieoczekiwane, że stanąłem
jak wryty. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt pocisków padło niemal z bezpośredniej odległości.
Widzieliśmy wybuchy oddawanych zza skały strzałów, ale kula nikogo nawet nie musnęła.
Zrozumieliśmy, że zasadzkę zorganizowano po obydwu stronach ścieżki. Ukrył nas las,
wyjątkowo gęsty w tym miejscu. Rozbiegliśmy się w różne strony i pochowaliśmy się wśród
drzew. Strzelanina trwała jeszcze długo. Możliwe, że natknęliśmy się na oddział sowieckich
służb pogranicznych. Posuwając się szybko w kierunku zachodnim znowu przyszliśmy nad
rzekę. Ale brodu i tak nie znaleźliśmy. Próba obejścia zakola rzeki także do niczego nie
doprowadziła: zatoczyliśmy wielki krąg i w rezultacie wróciliśmy na poprzednie miejsce. Za
kilka dni wyjaśniło się, że wzdłuż tej rzeki biegnie granica pomiędzy Rosją a Finlandią.
Uważano ją za nie do przebycia i dlatego nie strzegli jej ani Finowie, ani Rosjanie. Ale my
musieliśmy przedostać się przez rzekę, która przegradzała nań drogę na zachód. Sazonow
szczęśliwie przepłynął na drugi brzeg, Malbrodzki poszedł pod wodę i zaczął tonąć. Silny
prąd znosił go w dół. Z trudem wyciągnąłem Malbrodzkiego na brzeg. Mnie samego zniosło
o kilka jardów w dół i już zacząłem się zachłystywać, gdy wpadłem na pomysł, aby oprzeć
lufę swego karabinu o dno rzeki i w ten sposób utrzymać się na powierzchni. Nie
wiedzieliśmy, co robić dalej. Zupełnie opadliśmy z sił. Kilkakrotnie nieopatrznie rzucaliśmy
się do wody i za każdym razem, śmiertelnie zmęczeni, wracaliśmy na brzeg. Sazonow kolejny
raz zademonstrował nam swe mistrzostwo i umiejętności w pokonywaniu każdego prądu, po
kolei przeprawiał nas na przeciwległy brzeg na własnych plecach. Było to o godzinie trzeciej
rano 15 czerwca 1925 roku.
ROZDZIAŁ 5
WOLNOŚĆ
Trudności językowe - Błogosławiona pewność - Dziennik Bessonowa - Przyjaciel w
potrzebie - Nareszcie wolność
Przemokliśmy do nitki. Zamokły nasze pociski. Ręce drżały z zimna, nie mieliśmy sił nawet
rozmawiać. I na domiar złego nasz mizerny zapas chleba pochłonęła rzeka. Na szczęście w
dwa dni później natrafiliśmy w lesie na renifera. Bessonow, który w odróżnieniu od nas
potrafił jakimś cudem uchronić swą broń i naboje przed zamoczeniem, zastrzelił tego renifera.
Z głodu i radości zjedliśmy od razu, bez chleba, prawie połowę tuszy. Z niewielkiej ilości
mięsa ugotowaliśmy zupę, a pozostałe, przygotowane do spożycia kawałki zabraliśmy ze
sobą. Wynikiem opisanej uczty był ogólny, silny rozstrój żołądka. Przez kilka dni byliśmy tak
osłabieni, że poruszaliśmy się z największą trudnością. Upłynęły dwie doby od przeprawy
przez rzekę i po dość długim i męczącym marszu zobaczyliśmy willę. Weszliśmy do środka i
poprosili gospodarzy, aby nam sprzedali chleba, i w ogóle coś do jedzenia. A oni nas nie
rozumieli. Nie umieli mówić po rosyjsku. Podtrzymywani na duchu nadzieją, że znajdujemy
się w pobliżu Finlandii, pytaliśmy co to za kraj, gdzie się znajdujemy – Finlandia czy Rosja
(wieśniacy po obu stronach granicy mówili po fińsku). Trzeba było uciec się do języka
gestów i porozumiewać się przy pomocy rąk, ale było to zupełnie nieskuteczne (nawiasem
mówiąc, po przybyciu do Finlandii dowiedzieliśmy się, że fińska nazwa tego kraju brzmi
„Suomi”). Wzięliśmy trochę prowiantu i zaproponowaliśmy gospodarzom czerwoniec, ale nie
chcieli przyjąć. Wtedy oddaliśmy im wszystkie swoje drobne monety – dziewięćdziesiąt
kopiejek srebrem. Na srebro wieśniacy się zgodzili. Odchodziliśmy odprowadzani
nieprzyjaznymi spojrzeniami. Minęło jeszcze kilka dni pełnych nieokreślonej trwogi: granica
przekroczona, ale w jakim kraju się znajdujemy? Jeśli w ZSSR, to czy nie ryzykujemy
krachem całej naszej ucieczki – po tylu męczarniach, czy nie grozi nam znowu znalezienie się
w łapach czekistów? 23 czerwca podeszliśmy do wielkiej rzeki. Na przeciwległym brzegu
stało mnóstwo ludzi; prawdopodobnie trwały przygotowania do spławu drzewa. W ciągu
ostatnich tygodni rzucały nam się w oczy zasadnicze różnice w otaczającym nas pejzażu:
wszędzie były widoczne oznaki porządku i kultury. A i robotnicy na tamtym brzegu byli o
wiele czyściej ubrani, niż ich rosyjscy koledzy. Po długich wahaniach i wątpliwościach
doszliśmy jednak do wspólnego wniosku, że granica pozostała za nami. Zaczęliśmy krzyczeć
i wołać tych ludzi, aby nam przyszli z pomocą i przysłali łódkę. Robotnik, który przeprawił
się na drugą stronę, objaśnił nam (oczywiście nie bez trudności), że ZSSR leży daleko za
nami. Po upływie kilku chwil nie byliśmy w stanie wypowiedzieć ani słowa, bo na naszą
radość nałożyło się zmęczenie. Te niezapomniane chwile Bessonow uwiecznił w swoim
dzienniku tylko jednym słowem: „FINLANDIA”. Nasz „dyktator” prowadził dziennik na
wewnętrznych stronach okładek, poniżej spisu treści i na odwrocie ostatniej, czterechsetnej
stronicy „Nowego Testamentu Pana Naszego Jezusa Chrystusa” (wydanie synodalne 1916
roku). Codziennie robił króciutkie notatki zwykłym ołówkiem. Owe mało powiązane
wzajemnie uwagi, które naprawdę przeszły ogień i wodę, dają najpełniejszy obraz wszystkich
przeciwności naszej ucieczki. Dzięki nim nie straciliśmy rachuby czasu. Przytoczę kilka
najbardziej charakterystycznych fragmentów z dziennika Biessonowa:
18 maja 1925 roku – Rozbroiliśmy konwój i uciekliśmy.
21 maja – Biwak w lesie. Z powodu zamieci pozostajemy w chatce.
24 maja. – Zamieć trwa. O drugiej w nocy ruszamy w stronę rzeki Kiemi. O siódmej
wieczorem przyszliśmy do wioski Poddiużnoje. Wzięliśmy trochę chleba. Noc. Idziemy
wzdłuż rzeki Kiemi. Nastroje dobre. W Poddiużnym zasadzka czerwonoarmistów. Wyszli nas
szukać.
27 maja. – Szliśmy całą noc i cały dzień bez odpoczynku. Jedzenie prawie się skończyło. O
siódmej wieczorem przyszliśmy na farmę mleczną w odległości dwudziestu dwóch mil od
Poddiużnego. Zmierzając w kierunku farmy wpadliśmy w zasadzkę. Po wymianie strzałów
czerwoni uciekli łódką. My pospieszyliśmy wzdłuż rzeki, zdobyliśmy jedzenie u rybaków.
Jedzenia mało. Zmuszeni jesteśmy iść o głodzie. Jesteśmy strasznie zmęczeni. O drugiej w
nocy odeszliśmy znad rzeki, zatrzymaliśmy się na odpoczynek o szóstej rano.
28 maja 1925 roku - Odpoczywamy cały dzień. Jedzenia mało. Wszystkim spuchły nogi.
29 maja - Przejście nocne przez „nieprzebyte” bagna. W dzień odpoczynek. Wieczorem
podążamy naprzód. Odpoczynek. Muszki. Gęsi. Zając. Północ. Malbrodzki nie może iść ze
zmęczenia. Odpoczęliśmy.
30 maja - Koło 11 wieczorem szczęśliwie przeprawiliśmy się przez rzekę Szomba. Ulga i
wielka radość. Dzięki Bogu! Szliśmy całą noc.
1 czerwca - Rankiem niespodziewanie natknęliśmy się na chatkę rybaka. Wszyscy wyjechali
na połów. Wzięliśmy tam chleba, pozostawiając trzy ruble. Wielka pomoc. Idziemy dalej.
Przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Wieczór. Marsz bez odpoczynku. Zaczął padać deszcz.
Straszne zmęczenie. „Straszna noc”. Deszcz tak leje, że zgasło nasze ognisko. Ani minuty
snu, zmęczenie pozostało.
2 czerwca - Idziemy jak pijani. Rankiem deszcz przestał padać. Zatrzymujemy się na
odpoczynek dzienny. Chatka. Odpoczywamy cały dzień i całą noc.
4 czerwca - Rankiem poszliśmy na wieś zdobyć pożywienie. Karelowie obiecali dać i
okłamali nas. We wsi żołnierze. Jedzenia całkiem mało. Idziemy na zachód. Co jeszcze Bóg
nam ześle?! Sytuacja krytyczna. Trudna droga wokół bagien.
5 czerwca 1925 roku - Odpoczynek. Artaganowicz (Małsagow) nie może iść, źle wygląda.
Ruszyliśmy o pierwszej w nocy. Wieje z północy. Woda, bagna, lodowate zimno. Rzeka nie
do przebycia. Przeszliśmy sześć mil zamiast zaplanowanych szesnastu. Maleńki kawałek
chleba i „manna” w kieszeniach w ciągu dwóch dni. Domek kosiarzy. „Grzyb” i ogromne
ilości chleba, mąki i soli. Wszyscy padli na kolana i dziękowali Stwórcy. Prawie ranek.
Wszyscy śpią. Dzięki Bogu! O Boże, pomóż nam w taki sam sposób i w przyszłości i wybaw
nas od wrogów naszych! Ja wierzę: On nam pomoże.
6 czerwca - Odpoczynek. Maleńka chatka. W tej chwili jestem szczęśliwy moralnie i
fizycznie. Bóg sprawił cud!
8 czerwca - Pogoda się zmieniła. Ciepło. Woda opada. Jemy co dwie godziny i chwalimy
Boga. Prawie noc. Ognisko. Nie mogę spać. Czuwam. Sytuacja jest dobra. Nic nie
zauważyliśmy. Według naszych obliczeń, przeszliśmy 18 mil po „nieprzebytych bagnach”.
11 czerwca - Szliśmy całą noc. Rankiem zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, wypiliśmy
przegotowanej wody. Poszliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się o szóstej wieczorem. Maleńka
chatka numer dwa. Ruszyliśmy wieczorem. Jak wiele prób na drodze do osiągnięcia naszego
celu? Według moich obliczeń znajdujemy się w odległości trzynastu mil od granicy. Zostało
mi dwa kawałeczki chleba, Malbrodzkiemu – ani jednego.
12 czerwca 1925 roku - Wczesnym rankiem wypiliśmy wrzątku w szopce nad jeziorem.
Ścieżki, jeziora, deszcz. Odpoczynek w rozwalającej się chatce. Nerwy. Nic do jedzenia.
Boże pomóż nam! Idziemy dalej. Posuwamy się całą noc. Deszcz, rosa, zimno. Ścieżynka.
13 czerwca - Jezioro. Czerwoni. Linia patrolowania. Idziemy dookoła. Odpoczynek bez
ogniska. Sześć mil na zachód i ani jednej oznaki granicy. Według naszych obliczeń
przekroczyliśmy granicę o północy. Szliśmy całą noc. Zimno. Rozpaliliśmy ognisko i
odpoczywamy do rana. Jedzenia nie ma żadnego.
14 czerwca - Rzeka. Wycofujemy się. Ścieżka. Zasadzka. Strzały z bezpośredniej odległości.
Bóg nas ocalił. Chwała Mu! Ucieczka. Z powrotem ku rzece. Straszliwa przeprawa.
15 czerwca - Odpoczynek po przeprawie. Suszymy się cały dzień i noc. Kłótnia.
Przywrócenie spokoju.
17 czerwca - Celnym strzałem powaliliśmy renifera. Prawie całego zjedliśmy.
18 czerwca - Ruszyliśmy rankiem. O północy zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Cały dzień
nie ruszaliśmy się z miejsca.
19 czerwca - O siódmej wieczorem przeszliśmy polanę. Odpoczęliśmy. Polana wiedzie do
nikąd. Kurs na farmę mleczną. Odpoczynek z krowami.
21 czerwca - Wyruszyliśmy rankiem. Zmęczenie. Brak pewności. Nie mamy ochoty iść.
Polana. Podeszliśmy na skraj. Odeszliśmy z polany. Linia telefoniczna. Spław drzewa.
FINLANDIA !!!
Bessonow prawdopodobnie nie odnotowywał w swoim dzienniku każdego dnia, ponieważ
nasza ucieczka zakończyła się w rzeczywistości dwudziestego trzeciego czerwca 1925 roku.
Finowie przyjęli nas życzliwie. Nakarmili i wysłali do Ulenborga. Naczelnik policji
ulenborskiej wzruszył nas do łez swą troskliwością. Nie tylko dostarczył do aresztu jedzenie i
zaopatrzył nas w pieniądze, ale osobiście odprowadził mnie do lekarza, aby mi opatrzył
odmrożone nogi. Ja, na pierwszy rzut oka prawdziwy bandyta, brudny, w łachmanach,
wyczuwałem pewną niezwykłość w jego uprzedzającym sposobie bycia, a na twarzach
spotykanych ludzi czytałem pełne podejrzliwości pytanie: „kto to wpadł w sidła szefa
policji?”. I tym niemniej – nie od razu nas zwolniono. Okazało się, że właściciel fermy
hodowlanej , gdzie przed kilkoma dniami zabraliśmy żywność, zapłaciwszy za nią jeden rubel
srebrem (ponieważ gospodarze nie przyjęli sowieckich papierowych pieniędzy) – złożył
skargę, w której domagał się kompensacji w wysokości tysiąca marek. Gazety natomiast
komunikowały o zajściu w sposób następujący: „pięciu bolszewickich bandytów przekroczyło
granicę i dokonało zbrojnego napadu na farmę fińską”. Byliśmy zmuszeni spędzić kilka dni w
więzieniu, dopóki nie rozpatrzono naszej sprawy (najpierw w Ulenborgu, a później w
Helsinkach). Ale po Sołówkach i lasach Karelii więzienie to wydawało nam się rajem
prawdziwym. Gdy przyjechaliśmy do Helsinek, w więzieniu odwiedził nas przewodniczący
Komitetu Specjalnego do spraw Rosji w Finlandii, A. N. Fenoult. Dzięki jego niewyczerpanej
energii i osobistemu zaangażowaniu bardzo szybko nas zwolnili z więzienia i stworzyli
możliwość, byśmy mogli przyzwoicie się ubrać i doprowadzić do mniej więcej ludzkiego
wyglądu. Godny podkreślenia jest fakt, że Malbrodzki (drugi Polak, Sazonow, rodem z byłej
Guberni Wileńskiej nie został uznany za obywatela Polski), który od razu zwrócił się do
polskiego konsula, opuścił więzienie razem z nami; a my nie posiadaliśmy żadnej oficjalnej
pomocy dyplomatycznej. Chciałbym zakończyć tę skromną relację słowami szczerej
wdzięczności tym wszystkim (zarówno Finom jak i Rosjanom), którzy wykazali w stosunku
do nas tyle sympatii i szczerego współczucia. Po niewiarygodnym okrucieństwie, jakie
przejawiał człowiek w stosunku do innego człowieka w łagrach, po wołającym o pomstę do
nieba egoizmie, znieczulicy, niewyobrażalnej bezduszności zaszczepionej nieszczęsnemu
narodowi przez bolszewików, przyjęcie, jakie zgotowano nam w Finlandii – wzruszyło nas do
głębi.
Przygotowanie do druku i publikacja w Wielkiej Brytanii, Liwerpool, Londyn
Tłumaczenie z angielskiego – Szachbułat Jandijew