Roger MacBride Allen
1
Zwycięstwo na Centerpoint
2
ZWYCIĘSTWO NA CENTERPOINT
Tom III trylogii KORELIAŃSKIEJ
ROGER MacBRIDE ALLEN
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
Roger MacBride Allen
3
Tytuł oryginału
SHOWDOWN AT CENTERPOINT
Redakcja stylistyczna
KATARZYNA STACHOWICZ-GACEK
Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA
Korekta
JOANNA CIERKOŃSKA
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możli-
wość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 1995 by Lucasfilm, Ltd & TM
All rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title
Showdown at Centerpoint by Bantam Books
For the Polish edition
© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999
ISBN 83-7245-233-4
Zwycięstwo na Centerpoint
4
Dla Mandy Slater,
która była przy mnie, kiedy to się zaczęło
Roger MacBride Allen
5
O D A U T O R A
Pragnąłbym podziękować Tomowi Dupree, Jennifer Hershey i wszystkim innym
zacnym ludziom z wydawnictwa Bantam Spectra, którzy przez cały czas, kiedy pisałem
te powieści, okazywali mi ogromne zaufanie. Chciałbym także przekazać wyrazy
wdzięczności Eleanor Wood i Lucienne Diver za poparcie i skuteczne dbanie o finan-
sowe aspekty całego przedsięwzięcia.
Pragnę też podziękować swojej żonie, Eleanore Fox, która - aczkolwiek miała na
głowie tyle spraw - musiała się uczyć nowego języka i pakować wszystko, czego wy-
magała przeprowadzka do Brazylii. Z pewnością miałaby lżejsze życie, gdyby pod jej
nogami nie plątał się pewien powieściopisarz. Mimo to doskonale sobie poradziła w
trudnej i nietypowej sytuacji. Nic dziwnego; Ministerstwo Spraw Zagranicznych Sta-
nów Zjednoczonych zatrudnia tylko najlepszych. A przynajmniej tak się stało w jej
przypadku.
Dziękuję także Mandy Slater, koleżance i powierniczce, której zadedykowałem
niniejszą książkę. Była tam - w kuchni pewnego mieszkania w Waszyngtonie - kiedy
zadzwonił telefon, powołujący mnie do czynnej służby jako autora powieści z cyklu
„Gwiezdne Wojny". To właśnie Mandy pomogła mi dojść do przekonania, że dam so-
bie radę z tym wyzwaniem. I jeżeli się okaże, że rzeczywiście sobie poradziłem, proszę
wszystkich, którzy ją spotkają, aby powiedzieli jej, iż miała rację.
Rzecz jasna, pewien problem może stanowić spotkanie Mandy. Ostatnio, kiedy ją
widziałem, przebywała w Nowym Orleanie, a przyleciała tam z Rumunii przez Londyn,
po czym miała niedługo lecieć do Chicago. Przedtem spotkałem się z nią we Fresno w
Kalifornii, gdzie była jednym z gości na moim weselu; jeszcze przedtem w Londynie, a
przed Londynem - jeśli mnie pamięć nie myli - w Toronto. Po pewnym czasie trudno
sobie przypomnieć, dokąd i kiedy podróżowała. Niemniej jednak, Mandy, bardzo dzię-
kuję.
Jeżeli mowa o podróżowaniu, jedną z długoletnich i dobrych tradycji powieści z
cyklu „Gwiezdne Wojny" jest to, że wszystko dzieje się wszędzie naraz. Obawiam się,
że drugą książkę tej trylogii napisałem niemal w całości w Waszyngtonie i jego okoli-
cach - no, może jeszcze trochę w trakcie podróży do Filadelfii i Nowego Jorku. Trzecia
powieść powstała nie tylko w takich miejscach jak Aarlington w Wirginii, Bethesda w
Maryland i kilku innych miejscowościach o podobnych nazwach, ale także w Nowym
Jorku, Miami, na Karaibach i nad Amazonką, w Sao Paulo i w Brasilii. Została zreda-
gowana w Bethesda, w Norfolk w Wirginii, w Atlancie i Montgomery w Alabamie oraz
w Biloxi w stanie Missisipi. Jeżeli to nie oznacza dla was wystarczająco dużej ruchli-
wości, będziemy musieli porozmawiać.
I jeszcze jedna uwaga, dotycząca niebezpieczeństw związanych z dedykowaniem
czegokolwiek nauczycielkom angielskiego. Jak pamiętacie, drugi tom tej trylogii zade-
dykowałem Beth Zipser i jej mężowi Mike'owi. Wiele księżyców temu, kiedy uczęsz-
Zwycięstwo na Centerpoint
6
czałem do jedenastej klasy, Beth uczyła mnie angielskiego, a obecnie bardzo kiepsko
gra w pokera. Kiedy się dowiedziała o tej dedykacji, tak się przejęła, że natychmiast
przystąpiła do działania - i zaczęła przeglądać maszynopis w nadziei, że wyłapie błędy
gramatyczne. Niech się to stanie dla was ostrzeżeniem, żeby zawsze dawać z siebie jak
najwięcej. Nikt z nas przecież nie wie, kiedy nasza nauczycielka angielskiego zechce
się zająć sprawdzaniem, co pozostało z jej nauki.
Roger MacBride Allen kwiecień 1995
Brasilia, Brazylia
Roger MacBride Allen
7
R O Z D Z I A Ł
1
CORAZ B
LIŻEJ
- Czcigodny Solo, straciliśmy ogromnie dużo czasu! - zapiszczał głos Drackmus w
odbiorniku interkomu. - Jeżeli nie odzyskamy panowania nad sterami, wlecimy w gór-
ne warstwy atmosfery szybciej niż się spodziewamy!
Urządzenie wydało zduszony skowyt i umilkło. Widocznie albo system łączności z
kabiną stożkostatku odmawiał posłuszeństwa, albo Han miał wielkie szczęście i
Drackmus zaczynała tracić głos. To byłoby naprawdę coś wspaniałego.
Przełączył urządzenie na nadawanie i postarał się skupić na wykonywanej pracy.
- Nie gorączkuj się tak, Drackmus - odparł, a właściwie prawie krzyknął. - Twój
nadajnik interkomu powinien zostać poddany szczegółowym oględzinom. Powiedz
czcigodnej pani pilot Salculd, że właśnie skończyłem.
Dlaczego, na miłość wszechświata, wszystkie awaryjne naprawy na pokładzie
statku musiały być dokonywane w takim pośpiechu? - pomyślał z goryczą. - Czego nie
dałbym za to, żeby mieć teraz u boku Chewbaccę!
- Dlaczego mam się nie gorączkować? - usłyszał z odbiornika komunikatora. - Czy
temperatura mojego ciała może mieć coś wspólnego z przestrzeganiem procedur bez-
pieczeństwa?
Han westchnął i ponownie wcisnął guzik nadajnika.
- To tylko takie wyrażenie - powiedział. - Chodziło mi o to, żebyś zachowała cier-
pliwość - dodał szybko, starając się nie tracić własnej.
Drackmus była Selonianką, a większość Selonianek nie lubiła latać. Można było to
zrozumieć, jako że żyły przeważnie pod powierzchnią gruntu, ale zmuszony do wyko-
nywania rozkazów cierpiącej na agorafobię istoty Han miał wrażenie, że niedługo osza-
leje.
Dokonał ostatniego przełączenia, zatrzasnął klapę ostatniego panelu i zacisnął
kciuki, żeby się udało. To powinno wystarczyć - powiedział sobie. Najwyższy czas,
żeby wreszcie coś funkcjonowało, jak powinno. Jeżeli stożkostatek, na którego pokła-
dzie się znajdował, był typowym przykładem w swoim rodzaju, pozostałe seloniańskie
Zwycięstwo na Centerpoint
8
gwiezdne jednostki także nie grzeszyły niezawodnością. Han przestawił dźwignię prze-
łącznika zasilania i zaczekał, aż system inwertera obudzi się do życia.
Zaczynał wątpić, czy był przy zdrowych zmysłach, kiedy zgłosił się na ochotnika,
aby sprowadzić właśnie ten stożkostatek z mroków przestworzy na powierzchnię Selo-
nii. Mógł życzyć obu Seloniankom wiele szczęścia, a potem pożegnać się i odlecieć na
pokładzie „Ognistej Jade". Przypuszczał jednak, że kiedy coś powinno być zrobione, a
tylko on potrafił to zrobić, zgłaszanie się na ochotnika miało w sobie coś z przymusu.
Prawdę mówiąc, Han nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł zostawić Drackmus na
łasce losu. Zaciągnął wobec niej pewien dług... wobec niej i jej ziomków.
Co więcej, Drackmus wyraźnie oświadczyła, że musi wylądować właśnie tym
stożkostatkiem. Jej ziomkowie nie mogli sobie pozwolić na pozostawienie w przestwo-
rzach jakiejkolwiek jednostki - bez względu na to, jak mało sprawnej albo zawodnej.
Nie nazwany stożkostatek mógł przypominać stertę latającego złomu, ale Drackmus
uświadomiła Hanowi, że i tak jednostka jest w lepszym stanie niż cokolwiek, czym
Selonianki dysponowały w tej chwili. A ściślej, w lepszym stanie niż jakakolwiek inna
jednostka, jaką miała do dyspozycji Nora Hunchuzuc i należący do niej Republikaniści.
- Pospiesz się, czcigodny Solo! - zawołała ponownie starsza Selonianką.
Dlaczego ten interkom nie mógł pójść w ślady wszystkich innych urządzeń, jakie
raz po raz odmawiały posłuszeństwa? Han uderzył otwartą dłonią we włącznik nadajni-
ka.
- Przygotuj się, Drackmus - ostrzegł. - Pani pilot Salculd, proszę zwracać uwagę
na wskazania mierników poboru mocy!
Świadomość tego, że opowiada się po stronie Nory Hunchuzuc, uspokajałaby go
trochę bardziej, gdyby wiedział, kim albo czym jest owa tajemnicza Nora... Był pewien
jedynie tego, że Hunchuzuc jest częścią amorficznej frakcji mieszkających na Korelii
Selonian, którzy nadal - o ile Drackmus wiedziała - tworzyli sojusz seloniańskich Nor,
uważających się za Republikanistów i popierających Nową Republikę. Wiedział rów-
nież, że stara się im pomóc.
Drackmus należała do Nory Hunchuzuc i albo porwała Hana, albo uwolniła go z
więzienia Thrackana Sal-Solo... a może i jedno, i drugie. Han nadal nie był tego pe-
wien. Wszystko wskazywało na to, że Hunchuzuc toczy walkę ze sprawującą władzę na
samej Selonii Supernorą. Walka ta nie miała jednak nic wspólnego ze zmaganiami No-
wej Republiki z różnymi ugrupowaniami rebeliantów. Ci ostatni pragnęli przejąć wła-
dzę na planetach systemu Korelii. Zapewne tylko w wyniku zbiegu okoliczności działo
się to w tym samym czasie. Supernorą trzymała stronę Absolutystów, dążących do
całkowitego uniezależnienia się Selonii od jakiejkolwiek innej władzy. Możliwe, że
członkowie Nory Hunchuzuc sprzyjali Republikanistom, a Supernorą popierała Absolu-
tystów; Han jednak zaczynał dochodzić do wniosku, że chyba żadna z walczących stron
nie dąży zbyt energicznie do osiągnięcia celu. Wyglądało na to, że każdej Norze naj-
bardziej zależy na pokonaniu swoich politycznych przeciwników.
Han uświadamiał sobie jeszcze kilka innych prawd. Pamiętał o tym, że uwalniając
go z celi okrutnego krewniaka, Drackmus ocaliła mu życie. Co więcej, podjęła ryzyko i
traktowała Hana jak równego sobie. Nie mógł przecież zapomnieć o tym, że to członek
Roger MacBride Allen
9
jego rodziny - Thrackan Sal-Solo - traktował krewnych Selonianki z wyjątkowym
okrucieństwem. Zgodnie z przyjętymi na Selonii standardami postępowania to wystar-
czyło, żeby uważać Hana za złoczyńcę, mordercę i potwora. A mimo to Drackrnus
postanowiła rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść. Zachowała się przyzwoicie;
okazała mu szacunek. I chociaż Han nie wiedział o niej nic więcej, to mu wystarczyło.
- Kiedy to zacznie działać? - zawołała Drackmus jeszcze bardziej piskliwie. - Od
planety dzieli nas coraz mniejsza odległość!
- Tak dzieje się zawsze, kiedy statek usiłuje wylądować - mruknął Han do siebie.
Szacunek szacunkiem, ale uwagi Selonianki zaczynały działać mu na nerwy. Jesz-
cze raz przycisnął guzik nadajnika interkomu i powiedział:
- To już działa. Powiedz Salculd, że inwerter funkcjonuje prawidłowo. Niech włą-
czy zasilanie wszystkich obwodów, to przekonamy się, które działają, a które się zepsu-
ły.
- Uczyńmy tak, czcigodny Solo - odezwał się cichy, zaniepokojony głos z odbior-
nika interkomu. - Salculd mówi, że włącza zasilanie obwodów kontrolnych i pomiaro-
wych.
Han, klęczący przed płytą kontrolnego szybu, usłyszał basowy pomruk i pomyślał,
że może powinien zachować większą odległość od obwodów inwertera. Wstał i cofnął
się pod przeciwległą ścianę. Po sekundzie czy dwóch pomruk ustał, a na płycie kontrol-
nego panelu zapaliły się światełka na znak, że urządzenie działa prawidłowo.
Han przycisnął znowu guzik nadajnika interkomu.
- Nie miejcie mi tego za złe, ale sądzę, że wszystko jest w porządku! - krzyknął do
mikrofonu. - Przydały się te części, które dostaliśmy od Mary Jade. Kiedy zechcecie,
możecie przejmować stery.
- Miło nam to słyszeć, najczcigodniejszy Solo. - W głosie Drackmus zabrzmiała
niemal namacalna ulga. - Naprawdę bardzo się cieszymy. Za chwilę przystępujemy do
działania.
Lampki zamigotały na dowód, że inwertery zaczęły pobierać więcej energii.
- Nie spieszcie się tak bardzo - ostrzegł Han. - Przyspieszajcie spokojnie i powoli,
dobrze?
- Właśnie tak postępujemy, szlachetny Solo. I przestaniemy, kiedy jednostka za-
cznie pracować jedną trzecią mocy. Nie zamierzamy poddawać silników kolejnym
przeciążeniom.
- To brzmi rozsądnie - przyznał Han. - Mimo to myślę, że powinienem wrócić do
was i mieć oko na wszystko, żeby znów nie stało się coś złego.
Podszedł do drabinki, wspiął się po szczeblach na wyższy poziom i skierował ku
wierzchołkowi stożka, do kabiny.
Stożkostatek rzeczywiście przypominał pękaty stożek, w którym silniki usytuowa-
no w podstawie, a kabinę pilota tuż przy wierzchołku. Część sąsiadującą z dziobem
wykonano z prawie całkowicie przezroczystego transpleksu, dzięki czemu widok prze-
stworzy dosłownie zapierał dech w piersi. Pilotująca kapsułę Selonianka Salculd leżała
na plecach i mogła widzieć wszystko, co działo się przed nią i nad nią. Gdyby pilotem
Zwycięstwo na Centerpoint
10
stożkostatku był człowiek, nie czułby się w takiej pozycji zbyt wygodnie. Rzecz jasna,
Selonianki nawet nie usiłowały udawać, że są ludźmi.
Salculd usłyszała, że Han wspina się po drabince, i szybko obejrzała się przez ra-
mię. Obdarzając go szerokim uśmiechem, ukazała chyba wszystkie podobne do kłów
ostre zęby, po czym znów zajęła się swoją pracą. Sprawiała wrażenie zadowolonej i
odprężonej.
W przeciwieństwie do niej Drackmus, nerwowo przechadzająca się w tylnej części
kabiny, wyglądała na smutną i zaniepokojoną.
Mimo iż Selonianie zaliczali się do grona istot chodzących na dwóch nogach, ich
ciała różniły się budową od ludzkich. Byli wyżsi, szczuplejsi; mieli krótsze ręce i nogi,
ale nieco dłuższy tułów. Potrafili poruszać się równie szybko i sprawnie - i to bez
względu na to, czy chodzili na dwóch nogach, czy na czworakach. Palce rąk i nóg koń-
czyły się chowanymi pazurami, dzięki czemu Selonianie doskonale wspinali się i kopa-
li. Mieli grube półtorametrowe ogony, którymi potrafili - niczym maczugami - zadawać
bardzo silne ciosy. Han miał okazję poczuć ich siłę na własnej skórze.
Twarze tych istot były pociągłe i spiczasto zakończone, a całe ciała porośnięte
lśniącą krótką sierścią. Sierść Drackmus miała barwę ciemnobrunatną. Ciało Salculd
porastała czarna szczecina - z wyjątkiem brzucha, gdzie rosły delikatniejsze, krótsze i
jasnobrązowe włosy. Obie istoty miały szczeciniaste bokobrody - równie pełne wyrazu
co ludzkie brwi, jeżeli miało się choć trochę wprawy w interpretacji znaczenia ich ru-
chów. W ustach istot kryło się mnóstwo ostrych zębów. Ilekroć zdarzało mu sieje oglą-
dać, Han nie miał żadnych kłopotów z interpretowaniem ich widoku. Krótko mówiąc,
Selonianie byli sympatyczni i wywierali korzystne wrażenie.
- I jak wszystko się sprawuje? - zapytał Han, zwracając się do Selonianki siedzącej
za sterami. Mówił niewprawnie po seloniańsku, ponieważ Salculd nie znała basica.
- Wszystko w porządku, czcigodny Solo - odparła młodsza istota. - A przynajm-
niej na razie, dopóki coś nie odmówi posłuszeństwa.
- Wspaniale - powiedział Han, chyba bardziej do siebie niż którejkolwiek Selo-
nianki. - Jak myślisz, czcigodna Drackmus, wszystko teraz być dobrze?
- Świetnie, świetnie, wszystko idzie świetnie, dopóki nie roztrzaskamy się i nie
zginiemy - odrzekła piskliwie starsza Selonianka.
- Jak to dobrze, że wreszcie w czymś się zgadzamy - mruknął Han.
- To miłe, tak wszystko zaplanować - odezwała się Salculd. - Oto zamierzałam
wylądować w normalny sposób. Teraz wiem, że mi się to nie uda, w wyniku czego
roztrzaskamy się o powierzchnię. Co za ulga.
- Dość tego, pani pilot Salculd! - ofuknęła ją starsza koleżanka. - Skup uwagę na
swojej pracy.
- Tak jest, czcigodna Drackmus - odrzekła natychmiast Salculd przepraszającym
tonem.
Salculd miała spore doświadczenie w pilotowaniu gwiezdnych statków. Znała
swoją kapsułę całkiem nieźle... aczkolwiek może nie tak dobrze, jak Han mógłby sobie
życzyć. Natomiast Drackmus, którą szkolono, aby umiała porozumiewać się z ludźmi,
nie zdołała ukończyć nauki i dlatego nie zawsze dawała sobie dobrze radę. Jeżeli cho-
Roger MacBride Allen
11
dziło o pilotowanie gwiezdnych statków, nie miała ani doświadczenia, ani wiedzy, ani
nawet talentu. Mimo to pełniła obowiązki dowódcy tej wyprawy. Nie tylko decydowała
o tym, dokąd lecą, ale także rozkazywała, jak ma wyglądać każdy manewr. Salculd nie
mogła, a może nie śmiała się jej sprzeciwić. Widocznie w seloniańskim społeczeństwie
Drackmus była kimś ważniejszym.
Wszystko wskazywało na to, że obu Seloniankom to wystarcza. Żadnej nie prze-
szkadzało, że Drackmus ma najwyżej mizerne pojęcie o specyfice lotów w międzypla-
netarnych przestworzach... podobnie jak to, że podczas wyprawy na Selonię wielokrot-
nie rozkazywała, aby stożek wykonał manewr, do którego nie był zdolny, wskutek cze-
go pasażerowie omal nie stracili życia.
Możliwe, że Salculd miała cięty język i starała się sprawiać wrażenie, iż niczym
się nie przejmuje, ale niepokojąco szybko wykonywała wszystkie polecenia i rozkazy
starszej koleżanki - i to bez względu na to, jak bezsensowne. Han miał pewne trudności,
by się do tego przyzwyczaić.
Podszedł do pulpitu i zajął miejsce na fotelu ustawionym tuż obok fotela młodszej
Selonianki. Natrudził się, żeby przystosować profil oparcia do kształtu własnych ple-
ców, ale nigdy nie było mu wygodnie. Położył się na plecach i spojrzał w górę.
To, co zobaczył przez niemal przezroczysty wierzchołek stożka, kolejny raz
wzbudziło w nim prawdziwy zachwyt. Na niebie ujrzał jasno świecącą tarczę Selonii,
która zajmowała środkową część iluminatora. Oceany na Selonii nie były takie duże jak
na Korelii, a zamiast stałego lądu widniały na nich tysiące średniej wielkości wysp,
rozrzuconych mniej więcej równomiernie po powierzchni planety.
A zatem zamiast dwóch albo trzech sporych oceanów, przedzielonych kilkoma
wielkimi kontynentami, powierzchnia Selonii wyglądała jak labirynt, do którego budo-
wy użyto lądu i wody. Wyspy - oddzielone setkami mórz, zatok, lagun, cieśnin i mie-
lizn z wystającymi z wody zębatymi skałami - kąpały się w blasku słońca. Han czytał
gdzieś, że żaden skrawek seloniańskiego lądu nie jest oddalony od brzegu morza więcej
niż o sto pięćdziesiąt kilometrów, i że żaden płynący po morzu żeglarz, który pragnie
przybić do najbliższego brzegu, nie musi pokonywać odległości większej niż dwieście
kilometrów:
Hanowi chodziło jednak o coś więcej niż tylko podziwianie widoku planety. W
przestworzach, w odległości zaledwie kilometra czy dwóch unosiła się korweta Mary,
„Ognista Jade". Jej dziób zasłaniał część równikowego sektora tarczy Selonii. Długi,
smukły kadłub o opływowych kształtach polakierowano w podobne do płomieni ogni-
stoczerwono-złote wzory. Jednostka sprawiała wrażenie szybkiej, zwrotnej i wytrzyma-
łej - a Han wiedział, że rzeczywiście taka jest. Żałował - zresztą nie pierwszy raz - że
nie leci na jej pokładzie. Nie tylko dlatego, że korweta była lepszym statkiem. Leciała
nią Leia... w towarzystwie Mary Jade.
Gdy Drackmus, wydając idiotyczne rozkazy, doprowadziła do ruiny niemal
wszystkie pokładowe urządzenia stożkostatku, „Ognista Jade" wyciągnęła z opresji
Hana i obie Selonianki, a jej pani kapitan przekazała im wszystkie części zapasowe
niezbędne do naprawienia seloniańskiej kapsuły. Teraz korweta leciała w pobliżu, po-
Zwycięstwo na Centerpoint
12
nieważ Mara pragnęła się upewnić, że stożkostatek osiądzie bezpiecznie na powierzch-
ni Selonii.
Hana wcale nie zachwycało to, że znajduje się na pokładzie jednego, a Leia innego
statku, ale rozumiał, iż właśnie takie rozwiązanie ma najwięcej sensu. Zraniwszy nogę
podczas ucieczki z Korony, Mara wciąż jeszcze z trudem chodziła o własnych siłach, a
zatem potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował. Musiała także korzystać z pomocy
drugiego pilota - przynajmniej do czasu, kiedy całkowicie wyzdrowieje. .
Chyba tylko przestworza wiedziały, jak bardzo pomocy potrzebowały również
obie Selonianki. Co więcej, Leia umiała mówić po seloniańsku - i to o wiele lepiej niż
Han - a zdrowy rozsądek nakazywał, aby na wypadek możliwych kłopotów podczas
lądowania na pokładzie każdego statku pozostawała przynajmniej jedna osoba znająca
seloniański. Opracowany plan zakładał zatem, że „Ognista Jade" i stożkostatek będą
leciały razem ku Selonii, a potem osiądą - burta w burtę - na tym samym lądowisku.
Chociaż Han wiedział, że jego żonie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, nie był
zachwycony faktem, że lecą oddzielnie. Nie musiał zastanawiać się nad tym, co jeszcze
może się zepsuć albo ulec awarii. Obecna wyprawa i tak obfitowała w nieprzyjemne
niespodzianki.
Nagle zauważył, że usytuowany w rufowym sektorze bakburty „Ognistej Mary"
reflektor zaczyna się zapalać i gasnąć, zapalać i gasnąć. Zrozumiał, że Leia wykorzy-
stuje światła, używane podczas lądowania, żeby przesłać mu wiadomość. Posługiwała
się kalamariańskim kodem migowym, w którym kombinacje dłuższych i krótszych
błysków odpowiadały poszczególnym literom basica. Taka technika porozumiewania
się była powolna i prymitywna, ale lepsza niż całkowity brak łączności. Wszystkie
normalne kanały komunikacji wciąż były zagłuszane.
- „Jesteśmy gotowe do wejścia w warstwy atmosfery" - odczytał. - „Daj znać, kie-
dy i wy będziecie gotowi".
- Twierdzą, że są gotowe do wejścia w atmosferę - odezwał się Han. Odwrócił się
do Salculd. - A my jesteśmy?
- Tak - odparła zwięźle starsza Selonianka.
- To bardzo dobrze - powiedział Han. - Posłuchaj, Drackmus - ciągnął, przecho-
dząc na basie, tak by Salculd nie mogła go zrozumieć. - Od tej chwili będziesz robić to,
co ci każę. Przestań spacerować po kabinie, usiądź w fotelu i wydaj rozkaz Salculd, aby
wykonywała wszystkie moje polecenia. Później zechciej się łaskawie zamknąć i nie
odzywać, dopóki nie wylądujemy. Masz się nie wtrącać, nie robić uwag ani nie zmie-
niać moich rozkazów. Po prostu się nie odzywaj. Będziemy mieli tylko jedną szansę.
Siedź cicho albo oświadczę pani kapitan „Ognistej Jade", że dalsze eskortowanie nas
równa się samobójstwu.
Rzecz jasna, Han blefował, ale starsza Selonianka sprawiała wrażenie tak przera-
żonej, że było bardzo mało prawdopodobne, aby zastanawiała się nad tym, co usłyszała.
- Ale... - zaczęła protestować.
- Żadnych ale - uciął Solo. - Znam litery migowego kodu, a ty nie. Potrafię poro-
zumiewać się z panią pilot „Ognistej Jade", a ty nie. Dowodząc ostatnio stożkostatkiem,
Roger MacBride Allen
13
omal nas wszystkich nie zabiłaś, a ja nie zamierzam pozwolić ci na to podczas lądowa-
nia.
- Muszę zaprotestować! - oburzyła się istota. - To rabunek w najgorszym, najpa-
skudniejszym stylu!
Han wyszczerzył zęby w przekornym uśmiechu.
- Prawdę mówiąc, bardziej wygląda mi to na piractwo. Ale jak chcesz, możesz to
traktować jako łagodną formę porwania. Swoją drogą, jeżeli nie potrafisz odróżnić
rabunku od piractwa, nie powinnaś nawet próbować dowodzić gwiezdnym statkiem.
Drackmus spiorunowała go gniewnym spojrzeniem. Otworzyła usta, jakby zamie-
rzała nadal protestować... ale zaraz zamknęła je i pokręciła głową.
- Niech tak będzie - odezwała się w końcu. - Chyba muszę się zgodzić. Nawet
mnie się wydawało, że moje rozkazy są do niczego, a przecież chciałabym jeszcze tro-
chę pożyć. - Odwróciła się do młodszej koleżanki. - Pani pilot Salculd! - rzekła wład-
czym tonem, przechodząc na seloniański. - Od tej chwili wykonujesz polecenia i rozka-
zy, jakie będzie ci wydawał czcigodny Solo... tak szybko i dokładnie, jakby pochodziły
ode mnie! Będziesz tak postępowała, dopóki bezpiecznie nie osiądziemy na powierzch-
ni gruntu.
Salculd wyprężyła się w fotelu i przeniosła spojrzenie z twarzy koleżanki na twarz
Hana. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Tak jest, czcigodna Drackmus! - powiedziała. - Uczynię to z największą przy-
jemnością!
- Tylko uważaj, żeby wykonywanie jego rozkazów nie sprawiło ci za dużo przy-
jemności, Salculd - burknęła zirytowana istota. - Czcigodny Solo, zechciej przejąć do-
wodzenie.
- Usiądź w fotelu - polecił Han, nie zapominając o przejściu na seloniański. - Mu-
simy wszyscy zapiąć pasy i przygotować się na spotkanie z przeciążeniami. Salculd,
będziesz postępowała dokładnie tak, jak przewiduje standardowa procedura lądowania
w wyznaczonym punkcie, ale rozpoczniesz pierwszy manewr dopiero, kiedy wydam ci
taki rozkaz. Czy to jasne?
- Zaiste, jasne, czcigodny Solo - odparła Selonianka. - Całkowicie.
Han sięgnął po ręczną latarkę, którą specjalnie w tym celu położył obok fotela.
Zbliżył ją do iluminatora, skierował w stronę „Ognistej Jade" i zaczął wysyłać serie
dłuższych i krótszych błysków.
- „Botowi zacząć manewry podchodzenia do lądowania" - zasygnalizował z błę-
dami. - Kiedyś muszę znaleźć trochę czasu i przypomnieć sobie, jak to jest z tymi bły-
skami - mruknął do siebie.
- „My też jesteśmy botowe" - zasygnalizowała w odpowiedzi Leia. - „Zajmujemy
pozycję za waszą bufą i lecimy za wami".
- Ha, ha, ha. Bardzo zabawne - odezwał się Han. - Jak się cieszę, że poślubiłem ta-
ką dowcipnisie. - Przeszedł znów na seloniański. - Bardzo dobrze, Salculd, możesz
zaczynać, tylko ostrożnie.
Obserwował, jak lecąca dotąd przed dziobem stożkostatku korweta powoli obraca
się wokół podłużnej osi i zawraca, aby zająć pozycję za rufą kapsuły. Salculd musnęła
Zwycięstwo na Centerpoint
14
rękojeść dźwigni przepustnicy, by przekazać do jednostki napędowej trochę więcej
energii. Seloniański statek przyspieszył, nie przestając kierować się ku tarczy planety.
„Ognista Jade", jakby dryfując w przestworzach po stronie ich bakburty, stopniowo
coraz bardziej pozostawała za rufą. Ponieważ była jednostką szybszą, zwrotniejszą i o
wiele łatwiejszą do pilotowania, taki szyk miał nawet sporo sensu. Korweta powinna
lecieć druga, żeby jej załoga mogła łatwiej obserwować wszystkie manewry małego
statku.
Co więcej, nawet gdyby Mara zechciała przekazać Hanowi wszystkie części zapa-
sowe, jakimi dysponowała „Ognista Jade", nie poprawiłoby to wrażliwości rufowych
czujników seloniańskiej kapsuły. Stożkostatek był - i miał pozostawać - praktycznie
niewrażliwy na wszystko, co działo się za rufą. Jedynym urządzeniem, jakim dyspono-
wał, była zainstalowana w podstawie stożka - pomiędzy dyszami wylotowymi silników
napędu - pojedyncza szerokokątna kamera holograficzna. W trakcie podchodzenia i
samego lądowania okazywała się całkowicie bezużyteczna. Niewiele lepiej się spra-
wowała, ilekroć stożkostatek unosił się w przestworzach - i to nawet wówczas, kiedy
nie funkcjonowały silniki napędu podświetlnego. Miała tak niewielką czułość i roz-
dzielczość, że gdyby „Ognista Jade" oddaliła się więcej niż kilka kilometrów, obiekty-
wy kamery przestałyby ją rejestrować. Rzecz jasna, sytuacja tylko się pogarszała, ile-
kroć pani pilot stożkostatku włączała jednostkę napędową.
Inaczej mówiąc, nie było pewności, czy Han dojrzy migoczący reflektor, gdyby
Leia zechciała ponownie porozumieć się z nim za pomocą kalamariańskiego kodu mi-
gowego. Teoretycznie Han mógłby wykorzystać do takiego samego celu światła pozy-
cyjne stożkostatku, ale nie miał pojęcia, czy i one nie są uszkodzone, a zatem czy Leia
zrozumie cokolwiek. Mógł liczyć tylko na to, że podczas lądowania nie będzie musiał
się porozumiewać.
Kiepska widoczność tego, co działo się za rufą, stanowiła jeszcze jeden powód, dla
którego lepiej się stało, że „Ognista Jade" leciała druga. Rozsądek nakazywał, aby mieć
za plecami kogoś, komu można zaufać.
A przynajmniej osobę, której można się było nie obawiać. Han zdołał się pozbyć
pewnych - ale nie wszystkich - wątpliwości i zastrzeżeń, jakie jeszcze niedawno żywił
względem Mary Jade. Nie potrafił wymyślić żadnego motywu ani powodu, dla którego
kobieta mogłaby zwrócić się przeciwko niemu, Leii albo Nowej Republice. Co więcej,
nie miał żadnego dowodu na to, że kiedykolwiek żywiła takie zamiary. Nigdy jednak
nie przedstawiła na tyle przekonujących wyjaśnień, aby Han poczuł się usatysfakcjo-
nowany. W ciągu ostatnich kilku dni spędzonych na Korelii miała zwyczaj pokazywać
się we właściwych miejscach o właściwej porze. Choć nie tylko...
Z drugiej strony jednak, była osobą na tyle sprytną i doświadczoną, że gdyby pra-
gnęła wyrządzić komuś krzywdę albo pokrzyżować czyjeś plany, z pewnością niczego
by nie popsuła. Na szczęście, dzięki niech będą gwiazdom, przeciwnicy nie okazali się
wystarczająco inteligentni i nie wszystko toczyło się zgodnie z ich planami. Można
było mówić o Marze Jade, co się chciało, ale trudno byłoby twierdzić, że nie jest kom-
petentna.
Roger MacBride Allen
15
I chyba właśnie to stało się ostatecznym argumentem. Nie - pomyślał Han widząc,
że korweta Mary znika sprzed dziobu stożkostatku. - Przestań się zastanawiać. Nie
masz wyboru. Musisz zaufać tej kobiecie.
Przyglądał się, jak rozmyty kadłub „Ognistej Jade" pojawia się na ekranie monito-
ra współpracującego z rufową kamerą kapsuły. Najwyższy czas, aby przestać myśleć o
wszystkim innym i skupić całą uwagę na bezpiecznym sprowadzeniu tej balii na po-
wierzchnię.
- Uważaj, Salculd, teraz wszystko zależy od ciebie - powiedział. - Pokaż, co potra-
fisz.
- Pokażę - obiecała Selonianka. - Możesz być spokojny. - W tej samej chwili stoż-
kostatek zboczył z kursu i Salculd rozpaczliwie chwyciła drążek sterowniczy. - Prze-
praszam, przepraszam - rzekła. - Zbyt silna kompensacja stabilizatora. Już wszystko w
porządku.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to uspokoiło - mruknął Solo.
Chwilę zastanawiał się, czy nie odpiąć pasów ochronnej uprzęży, nie zepchnąć
istoty z fotela pilota i samemu nie przejąć sterów, ale po namyśle zrezygnował.
Wszystkie urządzenia sterownicze i kontrolne przystosowano do rozmiarów i kształtów
Selonianek, a na pokładzie było zbyt dużo dziwacznych rozwiązań technicznych i kon-
strukcyjnych. Dopóki naprawdę nic im nie groziło, chyba lepiej, żeby Salculd pozosta-
wała za sterami.
Tymczasem Selonianka ponownie pchnęła dźwignię przepustnicy i stożkostatek
zaczął się jeszcze szybciej zbliżać do tarczy planety. Dobrze chociaż, że przedpotopowa
łajba nie musiała lądować, korzystając jedynie z oporów tarcia, stawianych każdej lądu-
jącej jednostce przez warstwy atmosfery. Na szczęście, dysponowała silnikami, które
mogły dodatkowo zmniejszyć prędkość lądowania. Han miał nadzieję, że nie zawiodą.
Co prawda, większość statków projektowano w taki sposób, aby mogły wytrzymać co
najmniej jedno balistyczne lądowanie, ale wątpił, żeby konstruktorzy jednostki pomy-
śleli o takiej ewentualności.
Tymczasem widoczna w iluminatorze tarcza planety nadal rosła. W ciągu najbliż-
szych kilku minut Salculd powinna obrócić statek tak, by podstawa stożka skierowała
się ku powierzchni, a silniki pomogły zmniejszyć prędkość wchodzenia w warstwy
atmosfery. Zaczynała się najtrudniejsza faza lotu i właśnie tym Han martwił się najbar-
dziej. Wiedział, że kiedy stożkostatek zacznie zwalniać, stanie się najbardziej podatny
na wszelkie zagrożenia. Co gorsza, delikatna i niezwykła konstrukcja nie stanowiła
jedynego niebezpieczeństwa, jakie umiał sobie wyobrazić. Ktoś, kto ukrywał się na
Selonii, wydał pilotom lekkich myśliwców szturmowych rozkaz startu i stoczenia walki
z okrętami bakurańskiej floty.
Co prawda, Bakuranie zniszczyli albo uszkodzili większość maszyn typu LMS, ale
ten, kto dowodził seloniańskimi eskadrami, musiał mieć tyle zdrowego rozsądku, żeby
pozostawić co najmniej kilka w odwodzie. Ponieważ Drackmus zapewniła Hana, że
Nora Hunchuzuc nie dysponuje takimi myśliwcami, należało przypuszczać, że ktoś, kto
poderwał je do lotu i rozkazał walczyć z Bakuranami, musiał wiedzieć o pojawieniu się
w przestworzach niewielkiego stożkostatku. A zatem lądowanie na Selonii mogło się
Zwycięstwo na Centerpoint
16
okazać naprawdę niebezpieczne. Han spodziewał się, że zostaną zaatakowani. Musiał
pomyśleć, co w takiej sytuacji powinien zrobić.
Gdyby przyszło co do czego, mógł liczyć na wsparcie i osłonę, jakiej zapewne nie
odmówi mu pani kapitan „Ognistej Jade". Nie mógł jednak oczekiwać, że taka ochrona
okaże się skuteczna. Niewielki stożkostatek był całkowicie bezbronny... a co gorsza,
nie dysponował choćby najsłabszymi osłonami. Nie miał najmniejszej rezerwy mocy,
żeby przesłać ją do systemów uzbrojenia, nawet gdyby zainstalowano chociaż jeden na
pokładzie. To i tak zresztą nie miało znaczenia, ponieważ nie istniał żaden sposób, żeby
zdemontować i przytwierdzić do kadłuba stożkostatku któreś z działek „Ognistej Jade".
Han już kiedyś rozważał taką ewentualność i doszedł do przekonania, że to niemożliwe.
Nie mógł nawet marzyć o tym, żeby odeprzeć ich atak w inny sposób, chyba że wychy-
liłby się ze śluzy i powitał napastników ogniem z ręcznego blastera.
Potrafił sobie jednak radzić wtedy, kiedy niczym nie dysponował. Gwiezdny sta-
tek - nawet tak rozklekotany - mógł spłatać wrogom niejednego figla. Jednak tym ra-
zem przede wszystkim musiał wymyśleć, jak się bronić.
Rzecz jasna, czasami nie udawało się niczego przygotować. Czasami też, stając do
walki z kimś lepiej przygotowanym i uzbrojonym, należało się liczyć z przegraną. Nie
była to najprzyjemniejsza perspektywa dla kogoś lecącego na pokładzie bezbronnej
balii, będącej łatwym łupem.
Han nie poczuł się ani odrobinę pewniej, kiedy kilka minut później Leia zasygna-
lizowała, że ktoś zamierza ich zaatakować.
Roger MacBride Allen
17
R O Z D Z I A Ł
2
LĄDOWANIE
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, siedziała w sterowni „Ognistej
Jade" przy konsolecie nawigatora i przyglądała się, jak stożkostatek opada w stronę
tarczy Selonii. Popełniła wielkie głupstwo, że pozwoliła Hanowi pozostać wewnątrz tej
blaszanej puszki. Skoro jednak jej mąż uznał, że ma wobec Selonianek dług wdzięcz-
ności, nic nie mogłoby go zmusić do opuszczenia pokładu stożkostatku.
Właściwie w jaką grę wplątał się tym razem? Od czasu do czasu Leia musiała my-
śleć nie jak żona, ale jak polityk. Nie widziała innego sposobu, w jaki Han mógłby
spłacić ów dług, ale nie miała wątpliwości, że Selonianki w coś go wciągały... a może
wciągały także ją? Bardzo łatwo - zbyt łatwo - mogłoby się okazać, że oto Nowa Repu-
blika opowiada się po jednej albo po innej stronie w konflikcie, w którym nie powinna
zajmować oficjalnego stanowiska. Jeszcze łatwiej mogłaby ulec pokusie i zawrzeć
przymierze z Norą Hunchuzuc... tym łatwiej, że należące do niej Selonianki chyba nie
stawiałyby zbyt wielu warunków...
- Poradzi sobie bez trudu, Leio - odezwała się nagle Mara. - Będziemy ich osłania-
ły, dopóki bezpiecznie nie wylądują. „Ognista Jade" potrafi zapewnić im lepszą osłonę
niż mogłabyś przypuszczać.
- Słucham? Ach, tak - odrzekła Leia niepotrzebnie zakłopotana. Poczuła upoko-
rzenie na myśl, że ze wszystkich ludzi, jakich znała, uspokajać ją musi właśnie ktoś taki
jak Mara Jade. Mara podejrzewała, że Leia martwi się losem męża, podczas gdy w
rzeczywistości rozmyślała o politycznych aspektach obecnej sytuacji. Czyżby naprawdę
była taka nieczuła? Czy możliwe, że do takiego stopnia zapomniała o wszystkim in-
nym, iż nawet Mara Jade bardziej niepokoiła się losem Hana?
Z pewnością nie. Leia powiedziała sobie - bardzo stanowczo - że jednak stacją na
coś więcej. Nie miała wyboru. Musiała myśleć o kilku sprawach naraz. Czy pomogłaby
Hanowi, gdyby zamartwiając się jego losem zapomniała o niebezpieczeństwach, jakie
mogą grozić wszystkim?
Zwycięstwo na Centerpoint
18
- Han umie sobie radzić w trudnych sytuacjach - powiedziała, starając się przeko-
nać nie tylko swoją towarzyszkę, ale i siebie. - Jeżeli on nie sprowadzi tej przeciekają-
cej balii na Selonię, chyba nikt inny nie zdoła dokonać tej sztuki.
- Miejmy nadzieję, że się nie mylisz - odparła niezbyt przekonującym tonem była
przemytniczka.
Jak zawsze, siedziała w fotelu pierwszego pilota i kierowała „Ognistą Jade" ku
powierzchni planety. W pewnej chwili zmarszczyła brwi i pociągnęła ku sobie dźwi-
gnię ciągu. Korweta jeszcze bardziej zwolniła.
- Jakieś problemy? - zainteresowała się Leia.
Mara pokręciła głową, ale nie przestała się wpatrywać w dziobowy iluminator.
- Nie jestem zachwycona, że musimy lecieć za stożkostatkiem. Ta Selonianka po-
winna wziąć dodatkowe lekcje pilotażu. Jeżeli jeszcze raz tak raptownie odetnie do-
pływ energii do silników, dziób korwety wbije się w sam środek rufy stożka.
- Czy nie możemy lecieć za nimi w większej odległości? - zapytała Leia.
- Nie, jeżeli nie chcemy, żeby stracili kontakt wzrokowy z „Ognistą Jade" - odpar-
ła Mara. - Ich rufowa kamera holograficzna nie ma chyba żadnej rozdzielczości. I tak
może dzielić nas od nich zbyt duża odległość, żeby... płonące niebiosa, ona naprawdę
nie zna się na pilotowaniu gwiezdnych statków! - Mara szarpnęła drążek sterowy w
prawo. - Zaczyna wykonywać manewr obrotu o wiele za wcześnie, i to bez wyłączania
jednostki napędowej! Omal się o nich nie otarliśmy!
Leia obserwowała, jak lecący nieporadnie stożkostatek zaczyna się obracać. Jego
pani pilot zamierzała zwrócić go podstawą ku powierzchni planety, by móc wykorzy-
stać silniki napędu podświetlnego do wytracania prędkości podczas przelotu przez war-
stwy atmosfery. Z każdą chwilą stawało się jednak bardziej oczywiste, że nie radzi
sobie najlepiej także z manewrowaniem. Stożkostatek szybko pokonywał odległość
między kolejnymi pułapami i zwalniał, ilekroć Salculd chciała go obrócić trochę bar-
dziej. Tymczasem powinna była wykonywać oba manewry równocześnie, by jej statek,
nie przestając tracić wysokości, cały czas płynnie się obracał w locie. Najgorsze jednak,
że wykonując ów manewr, nie wyłączyła dopływu energii do jednostki napędowej. Leia
całkiem nieźle opanowała trudną sztukę pilotowania gwiezdnych statków, ale dobrze by
się zastanowiła, zanim wykonałaby ów manewr w ten sam sposób.
Nie chcąc, by jej korweta roztrzaskała się o rufę stożkostatku, Mara zmuszona by-
ła robić uniki. W końcu postanowiła, że jej statek pozostanie w tyle w odległości co
najmniej pięciu kilometrów.
- I tak już niedługo zwrócą się dziobem do nas - oznajmiła. - Powinni nas widzieć
całkiem znośnie.
- Jeżeli będą mieli szczęście - odparła Leia powątpiewającym tonem.
„Ognista Jade" dysponowała pierwszorzędnymi systemami wykrywania, dzięki
czemu załoga mogła wyśledzić stożkostatek z odległości równej połowie średnicy kore-
liańskiego systemu planetarnego, ale urządzenia seloniańskiej kapsuły były tak mało
czułe, że Salculd mogła polegać tylko na swoich oczach. Leia spojrzała przez ilumina-
tor korwety i z trudem zauważyła nikły punkcik tam, gdzie unosił się stożkostatek.
Pozostawał prawie niewidoczny na tle skąpanej w blasku słońca część tarczy Selonii.
Roger MacBride Allen
19
Leia zastanawiała się, czy Selonianki w ogóle widzą w czerni przestworzy niewielki
czerwony punkcik kadłuba korwety.
Tymczasem Mara Jade przestała spoglądać przez iluminator i skupiła uwagę na
monitorach. Całe szczęście, że załoga przynajmniej jednego statku widzi drugi - pomy-
ślała Leia. Z pewnością wszystko się ułoży...
- Kłopoty! - wyrwała ją z zamyślenia towarzyszka. - Leio, przygotuj systemy
uzbrojenia i generatory ochronnych pól. Pospiesz się!
Leia włączyła urządzenia i tak szybko, jak umiała, przygotowała je do pracy.
Szybko sprawdziła, czy turbolasery i generatory osłon działają, jak powinny.
- Wszystkie systemy uzbrojenia i generatory siłowych pól włączone i sprawne! -
zameldowała. - Co się dzieje?
- Włącz zasilanie systemu śledzenia i sama mi powiedz - odparła Mara. - Na moni-
torach pojawiła się chmura świetlistych punkcików.
- To lekkie myśliwce szturmowe - oświadczyła Leia, kiedy zaczął funkcjonować
współpracujący z turbolaserami system śledzenia celów. - Podwójna eskadra; w sumie
dwanaście maszyn. Nadlatują z prawej, z góry i od rufy. Musiały pozostawać wysoko
na orbicie, zapewne nad samym biegunem.
Nie przestając wpatrywać się w ekran nawigacyjnego monitora, Mara Jade pokrę-
ciła głową.
- Poradzimy sobie z nimi, ale to nie będzie spacerek. Musimy przecież osłaniać
stożkostatek.
- Lecimy za daleko, żebyśmy mogły objąć go swoimi polami siłowymi - zauważy-
ła Leia.
- I nie zbliżymy się do nich - oświadczyła stanowczo była przemytniczka. - Nie
zamierzam ryzykować. Nie ufam tej pani pilot. Nie mam pojęcia, jak zachowa się w
ogniu walki. Już dwukrotnie zwolniła tak raptownie, że omal się nie zderzyliśmy. Zbli-
żając się do nich, ryzykujemy życie. Najrozsądniejsze, co możemy zrobić, to osłaniać
ich ogniem turbolaserów. Ile czasu zostało do kontaktu z myśliwcami?
- Znajdą się w zasięgu strzału za jakieś trzydzieści sekund.
- Przygotuj się do otwarcia ognia.
- Nie! Zaczekaj! Musimy najpierw skorzystać z systemu łączności migowej, żeby
uprzedzić Hana i Selonianki!
- Masz na to dwadzieścia pięć sekund - odparła Mara stanowczym tonem. Leia
uznała, że nie ma sensu się z nią sprzeczać.
Sięgnęła do włącznika świateł lądowania i ustawiła dźwigienkę w takim położe-
niu, aby reflektory dawały się łatwo włączać i wyłączać. Przez pięć sekund zastanawia-
ła się, co powie, a potem przesłała ostrzeżenie trzykrotnie... raz za razem.
- Gotowe - oznajmiła, wyłączając światła.
- To dobrze - oświadczyła Mara. - Przygotuj się. Zaczynamy.
Han był tak pochłonięty problemem utrzymania się na fotelu, że z początku nie
zwrócił uwagi na migoczące światełko lądowania, które nagle pojawiło się nad jego
głową w dziobowym iluminatorze stożkostatku.
Zwycięstwo na Centerpoint
20
- Łagodnie i spokojnie, Salculd! - zawołał w pewnej chwili. - Nie tak raptownie!
Dopiero po kilku sekundach zajął się rozpoznawaniem liter kodu migowego - nie-
łatwe zadanie, kiedy ktoś się szarpie w ochronnej uprzęży i kołysze z boku na bok ni-
czym osaczony banth. Kłopot w tym, że odczytywać litery potrafił kiepsko. Miałby
problemy ze zrozumieniem treści przesyłanej informacji nawet w normalnych warun-
kach. Skupił się, żeby niczego nie przegapić. Dobrze chociaż, że nadając wiadomość,
Leia kończyła każde słowo specjalnym znakiem. W przeciwnym razie nigdy nie zro-
zumiałby, co chce mu powiedzieć.
- B-A-N-D-Y- jakaś litera - jakaś litera - koniec słowa - mruczał do siebie. - Ban-
dy...? Bandyci! Doskonale! - Skoncentrował się na zrozumieniu następnego słowa. -
Brakująca litera - Z - A - koniec słowa - brakująca litera - U-F-Y - koniec słowa - O-G-
N-I-S-T-E-J- koniec słowa - J-A...
Nie zobaczył końca wyrazu, ponieważ stożkostatek zatoczył się w przestworzach
jak pijany. Jednak zrozumiał całą wiadomość. Nadlatywali bandyci, to znaczy nieprzy-
jacielskie myśliwce. Miały się pojawić za rufą „Ognistej Jade". Możliwe, że ich piloci
zawdzięczali to zwykłemu szczęściu, a może tak dobrze umieli korzystać z nadarzają-
cych się okazji, ale przystępowali do ataku, kiedy bezbronny stożkostatek mógł paść
najłatwiejszym łupem.
Han popatrzył na Selonianki. Były panicznie przerażone... choć Salculd jakby
mniej niż Drackmus. Przypomniał sobie, że pani pilot nie zna basica. Nie musiał jej
zatem nic mówić na temat bandytów, dopóki nie odzyska panowania nad sterami. Był
pewien, że Salculd nawet nie zauważyła przesłania wiadomości. To dobrze. Niech na-
dal pozostaje w nieświadomości i niczym się nie przejmuje.
W końcu stożkostatek powoli, niechętnie skończył się obracać w locie. Przyjął po-
łożenie umożliwiające hamowanie, to znaczy skierował się podstawą ku tarczy Selonii.
Lekko wypukła rufa zwróciła się prawie dokładnie ku powierzchni planety, ale nie-
znacznie odchylała od pionu, tak by zwiększenie dopływu energii do silników umożli-
wiło również wytracenie momentu napędowego.
Han sprawdził wskazania przyrządów, choć miał pewne trudności ze zrozumie-
niem sensu umieszczonych obok nich nietypowych seloniańskich napisów. Okazało się,
że chyba cudem Salculd zdołała osiągnąć odpowiednią prędkość na właściwej wysoko-
ści.
- Dobrze, świetnie. Radzisz sobie po prostu doskonale - pochwalił ją Solo tak spo-
kojnie, jak potrafił. Prawdopodobnie do chwili ataku bandytów pozostawało nie więcej
niż kilka sekund. Mimo to ponaglanie Salculd graniczyłoby z samobójstwem. Gdyby
istota wpadła w jeszcze większe przerażenie, mogłaby zupełnie stracić panowanie nad
stożkostatkiem. - Posłuchaj, Salculd, jest jeszcze jedna sprawa - ciągnął po chwili. -
Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żebyśmy wypróbowali nasz... hmmm...
plan obronny. Proszę cię, postaraj się wprowadzić statek w niezbyt szybki ruch wiro-
wy... powiedzmy, jakieś trzy obroty na minutę.
- Próba? - wybełkotała coraz bardziej przerażona Drackmus. - A powiedziałeś, że
mamy tylko jedną szansę?
Roger MacBride Allen
21
Na szczęście Drackmus zwróciła się do niego, używając basica. Nadal istniała za-
tem szansa - jedna na milion - że młodsza Selonianka niczego się nie domyśla.
- Siedź cicho - powiedział, także posługując się basicem, i dopiero potem prze-
szedł na seloniański. - Proszę cię, czcigodna Salculd, zechciej wprawić statek w ruch
wirowy. Na wszelki wypadek upewnij się, że wszystkie systemy działają prawidłowo.
Chwilę później zrozumiał, że Salculd mu nie wierzy... ale - przynajmniej na razie -
jest skłonna udawać, że nie dzieje się nic niezwykłego.
- Tak, tak - powiedziała. - Oczywiście. Wprowadzam stożkostatek w ruch wirowy.
Powoli kadłub zaczął się obracać wokół osi, a widoczne przed dziobem gwiazdy
zatoczyły łuki i zniknęły, żeby ustąpić miejsca innym. Han usiłował wypatrzyć nadlatu-
jących bandytów przez iluminator. Próbował także dostrzec „Ognistą Jade". Bezsku-
tecznie. Nie dostrzegł niczego, a przecież wiedział, że nadlatujące zza jej rufy lekkie
myśliwce szturmowe są o wiele mniejsze niż korweta Mary Jade. Stożkostatek zaczynał
się obracać coraz szybciej.
- A teraz wyłącz inercyjne tłumiki, dobrze? - polecił cicho beztroskim tonem.
Inercyjne tłumiki nie pozwalały, aby pasażerowie podróżujący na pokładzie zmie-
niającego prędkość gwiezdnego statku odczuwali więcej niż kilka procent przyspiesze-
nia. Gdyby pilot jakiejkolwiek jednostki, lecąc z wyłączonymi tłumikami, usiłował
przyspieszyć do prędkości światła albo wytracić ową prędkość, ciała pasażerów prze-
mieniłyby się w krwawą galaretę. Nikt nie przepadał za wyłączaniem inercyjnych tłu-
mików... ale czasami trzeba było robić to, za czym się nie przepada.
- Jeżeli nie zdążymy ponownie włączyć tłumików... - zaczęła przerażona
Drackmus.
- Będziemy się o to martwili kiedy indziej! - uciął Han. Doskonale wiedział, co
może się stać, jeżeli urządzenie ulegnie awarii i nie da się włączyć. Pomyślał jednak, że
najpierw wszyscy muszą przeżyć, żeby później móc przejmować się takimi problema-
mi. - Jeśli chcemy, żeby mój plan się powiódł, musimy mieć do dyspozycji siłę odśrod-
kową, a nie zdołamy jej wykorzystać, jeżeli inercyjne tłumiki pozostaną włączone.
Wyłącz je!
Salculd westchnęła, ale posłusznie wyciągnęła rękę i wyłączyła system. W tej sa-
mej chwili Han poczuł, że waży chyba trzykrotnie więcej niż zazwyczaj. Zrozumiał, że
tłumiki przestały łagodzić wpływ siły hamowania. Sekundę czy dwie później odniósł
wrażenie, że wskutek wirowania zaczyna tracić orientację.
- Upewnij się, że wszystkie wewnętrzne klapy śluz są zamknięte i uszczelnione -
polecił młodszej Seloniance.
- Wszystkie wewnętrzne klapy śluz zamknięte i uszczelnione - zameldowała jak
echo Salculd. - Czcigodny Solo, czy naprawdę musimy...
- Siedź cicho. Musimy. Przygotuj się do wykonania następnego rozkazu! Utrzymuj
ciąg i nie schodź z kursu, chyba że wydam ci takie polecenie.
Han skoncentrował się i postarał skupić uwagę na punkcikach gwiazd, wirujących
w iluminatorze nad jego głową. Jeżeli chce, żeby jego plan się powiódł, musi być pe-
wien, że zrobi wszystko w odpowiedniej chwili. Jak jednak mógł określić tę chwilę,
Zwycięstwo na Centerpoint
22
skoro niczego nie widział? Pomyślał, że może będzie miał szczęście i ktoś z pokładu
„Ognistej Jade" zasygnalizuje, że ma wolną drogę.
A może się obudzi i stwierdzi, że cała podróż na Selonię była tylko okropnym
sennym koszmarem? Och, gdyby mógł urzeczywistnić swoje marzenia... Uczynił jed-
nak wszystko, co było do zrobienia. Teraz mógł się jedynie uzbroić w cierpliwość.
Jeżeli chciał się przekonać, jak to wszystko się zakończy, musiał czekać.
- Tylne, górne i dolne pola osłon nastawione na maksimum, przednie na jedną
czwartą mocy - rozkazała Mara. - Zmieniaj ich kształt tak, żeby statkowi nie groziło
niebezpieczeństwo.
Leia ustawiła pokrętła zadajników generatorów ochronnych pól siłowych.
- Pola ukształtowane zgodnie z rozkazem.
- Doskonale - odrzekła Mara. - Utrzymuj turbolasery w stanie gotowości. Lecimy
nadal tym samym kursem i z tą samą prędkością. Zachowujemy się tak, jakbyśmy nic
nie zauważyły. Piloci tamtych myśliwców nie mają pojęcia, jaką czułość mają nasze
czujniki.
Zapewne nigdy nie widzieli takich korwet, aleja dobrze znam maszyny typu LMS.
Ich aparatura reaguje, ilekroć ma do czynienia z uzbrojonymi turbolaserami, ale czujni-
ki nie potrafią wykryć działających generatorów osłon. Jeżeli więc będziemy leciały
nadal takim samym kursem i nie uzbroimy baterii turbolaserów, bandyci dojdą do prze-
konania, że ich nie widzimy.
- Co nam to da? - zapytała Leia.
- Może przelecą obok nas i otworzą ogień dopiero wówczas, kiedy zbliżą się do
stożkostatku. Domyślam się, że ten, kto wydaje im rozkazy, zechce wziąć na cel nie
nas, ale kapsułę Nory Hunchuzuc.
- Ale Han...
- Dzięki temu będzie bezpieczniejszy - dokończyła Mara, nie przestając spoglądać
na wskazania przyrządów i mierników. - Zdołalibyśmy poradzić sobie z siedmioma,
może nawet ośmioma bandytami naraz, ale nie z dwunastoma. Nie damy rady, jeżeli
wszyscy zaatakują nas równocześnie. Jeśli jednak miną nas i polecą dalej, ujrzymy ich
przed dziobem. A kiedy skupią uwagę na stożkostatku, staną się łatwym łupem dla
naszych turbolaserów. Zestrzelimy trzy albo cztery maszyny, zanim piloci pozostałych
zdołają się zorientować, o co chodzi, i zawrócą, żeby podjąć z nami walkę. Trzeba
ustawić odpowiednio nasze systemy celowania. Jeżeli nas zaatakują, odpowiemy
ogniem. Jeśli nas zignorują, zaczniemy strzelać, kiedy znajdą się w odległości trzech
kilometrów. Zrozumiałaś?
- Tak, ale...
- Nie ma żadnych ale - ucięła Mara. - Albo ten statek walczy na warunkach, jakie
mu dyktuję, albo w ogóle nie uczestniczy w walce.
Leia znów się musiała poddać. Uznała, że Mara ma po prostu o wiele większe do-
świadczenie.
- Jak chcesz - powiedziała.
- Przygotuj się - rzekła Mara. - Nadlatują.
Roger MacBride Allen
23
Leia nie odrywała wzroku od monitora rufowych detektorów. Obserwowała, jak
maszyny typu LMS zbliżają się dokładnie od strony rufy. Z pewnością nieprzyjacielscy
piloci usiłowali się ukryć w martwej strefie, ciągnącej się bezpośrednio za silnikami
napędu podświetlnego. Rzeczywiście, starali się przemknąć niezauważeni. Nadlatując
takim kursem, nie ukazaliby się na ekranach rufowych skanerów większości gwiezd-
nych statków.
Kiedy lekkie myśliwce zbliżyły się jeszcze bardziej, ich wizerunki na ekranie tro-
chę się rozmyły - zapewne z uwagi na zakłócenia, wprowadzane przez działającą jed-
nostkę napędową. Leia zamarła w napięciu, kiedy maszyny znalazły się w odległości
dogodnej do oddania strzału. Kiedy śmignęły obok kadłuba „Ognistej Jade", trochę się
odprężyła, pozostał jednak niepokój. Przecież piloci przelecieli obok niej tylko dlatego,
żeby wziąć na cel jednostkę, którą leciał jej mąż.
Ostatnie myśliwce przeleciały obok korwety i skierowały się ku bezbronnemu
stożkowi.
- Stożkostatek! - zawołała nagle Leia. - Zaczyna wirować! Musieli odebrać nasze
ostrzeżenie.
- Miejmy nadzieję, że pomysł Hana okaże się skuteczniejszy niż sądzimy - ode-
zwała się Mara.
Nie była to najbardziej taktowna uwaga, nie było jednak czasu, żeby czynić Marze
jakiekolwiek wyrzuty.
- Pierwsze myśliwce znalazły się w odległości trzech kilometrów od nas - zamel-
dowała Leia.
- Otworzyć ogień - rozkazała Mara.
- Dopiero kiedy tamci pierwsi zaczną strzelać! - sprzeciwiła się przywódczyni
Nowej Republiki. - Może chcą nas tylko przestraszyć, a może otrzymali rozkaz eskor-
towania nas podczas lądowania. Nie wiemy tego i nie dowiemy się, ponieważ wszyst-
kie kanały są wciąż zagłuszane.
- Niech będzie - zgodziła się Mara, ale ton jej głosu dowodził, że nie wyzbyła się
wszystkich podejrzeń. - Możemy zaczekać aż...
Nie musiała kończyć. Smuga laserowego światła, która strzeliła z działka pierw-
szej maszyny, rozwiała wszelkie wątpliwości. Leia odbezpieczyła przygotowane wcze-
śniej automatyczne systemy celownicze i ustawiła je na myśliwiec, którego pilot pierw-
szy zaatakował bezradnie wirujący stożkostatek.
- Nadlatują! - zawołał Han, nie pamiętając o tym, żeby przejść na seloniański. Na
szczęście, Salculd i tak go zrozumiała. Spojrzała przez iluminator w górę na widoczne
na niebie małe plamki i natychmiast zrozumiała, na co się zanosi. Pisnęła cicho. Powoli
obracający się stożek raptownie zboczył z kursu i mało brakowało, a wpadłby w nie-
kontrolowany korkociąg.
- Spokój! - zagrzmiał Solo. - Zmniejsz dopływ energii do wszystkich silników.
Zlikwiduj siłę ciągu i przygotuj się, żeby na mój rozkaz otworzyć zewnętrzną klapę
śluzy.
Zwycięstwo na Centerpoint
24
- Ogra... ograniczam dopływ energii do silników - zająknęła się istota. - Gotowa
do otwarcia klapy śluzy.
- Czekaj na mój rozkaz - powtórzył Han, nie spuszczając z oczu nadlatujących
myśliwców. Kiedy silniki przestały pracować, zniknęła siła ciążenia. Ponieważ inercyj-
ne tłumiki przeciążeń już jakiś czas nie działały, Han uświadomił sobie, że jest lżejszy
niż piórko. Znał ludzi, którzy spędzili połowę życia w przestworzach, nie przebywając
ani razu w stanie nieważkości. Dopiero teraz, kiedy nagle jego żołądek zaczął wypra-
wiać dzikie harce, lepiej rozumiał, dlaczego wcześniej nie rezygnował z ciążenia.
Nie było jednak czasu na żadne rozmyślania. Na niebie zaroiło się od nadlatują-
cych lekkich myśliwców szturmowych.
- Bądź gotowa, Salculd - polecił młodszej Seloniance.
Pilot najbliższej maszyny wystrzelił i strumień światła rozbryznął się na sterburcie.
Stożek szarpnął się, jakby uderzony potężną pięścią.
- To nic, to nic! - krzyknął Han, chociaż nie miał pojęcia, czy strzał nie spowodo-
wał jakichś uszkodzeń. - Wszystko w porządku. Przygotuj się do otwarcia klapy śluzy.
Zaczekaj jeszcze, ale bądź gotowa...
Poczwórne dziobowe działko turbolaserowe „Ognistej Jade" plunęło strugami
śmiercionośnego światła. Ogniste nitki przecięły niebo i pomknęły w kierunku myśliw-
ca atakującego stożkostatek. Jego pilot zapewne dostrzegł, na co się zanosi, gdyż prze-
rwał atak i starając się uniknąć trafienia, gwałtownie skręcił. Świetliste błyskawice
przeleciały tuż obok kadłuba jego maszyny, ale w następnej sekundzie Leia jeszcze raz
wzięła nieprzyjacielską jednostkę na cel i strzeliła. Ochronne pole myśliwca przejęło
energię strzału. Chwilę lśniło i migotało, ale niemal natychmiast uległo przeciążeniu.
Myśliwiec eksplodował, zamieniając się w ognistą chmurę. Płonęła sekundę czy dwie i
szybko zgasła.
Leia podała celowniczemu komputerowi współrzędne dwóch następnych celów, a
potem przełączyła system śledzenia na sterowanie ręczne. Oznaczało to, że musi teraz
sama korzystać z danych wyświetlanych na ekranie monitora. Pozostali piloci maszyn
typu LMS nie zamierzali jednak dać się zaskoczyć. Ujrzawszy błysk eksplozji, natych-
miast przesłali całą energię do generatorów rufowych pól siłowych i widząc, co im
zagraża, zaczęli wykonywać uniki. Uciekali się do tak skomplikowanych manewrów,
że zdołali przechytrzyć automatyczny system celowniczy.
Ich umiejętności nie wystarczyły jednak, żeby wywieść w pole przywódczynię
Nowej Republiki. Nadal korzystając z systemu sterowania ręcznego, Leia wypatrywała
kolejnych maszyn. Skupiła uwagę na tych, które krążyły najbliżej bezbronnego stożko-
statku. Pochwyciła jedną w krzyż celowniczy i wystrzeliła. Chwilę później płonące
szczątki maszyny typu LMS poszybowały we wszystkie strony.
W tej samej sekundzie pani pilot stożkostatku wyłączyła dopływ energii do jed-
nostki napędowej, wskutek czego zaczęli opadać jak kamień ku powierzchni. Na se-
kundę czy dwie odległość dzieląca ich od atakujących napastników nawet się zwiększy-
ła.
Leia cicho westchnęła i pokręciła głową. Manewr nie był najlepszy, ale prawdo-
podobnie jedyny, na jaki Han mógł sobie pozwolić, lecąc taką starą balią. Nagle zau-
Roger MacBride Allen
25
ważyła na ekranie monitora, że w przestworzach wokół stożkostatku zaroiło się od
małych metalowych przedmiotów.
Jej serce ścisnęło się z trwogi. Czyżby aż tyle szkód wyrządził ten jeden strzał,
który trafił w kadłub stożka? Czyżby seloniańska kapsuła z Hanem na pokładzie rozpa-
dała się na kawałki na jej oczach? Nie chciała patrzeć na śmierć męża... Nagle jednak
zauważyła, że coś dziwnego stało się z jedną z maszyn typu LMS. Chwilę później to
samo przydarzyło się drugiej i trzeciej. Im bardziej nieprzyjacielskie myśliwce zbliżały
się do wirującego stożkostatku, tym częściej zbaczały z kursu i tańczyły jak korki na
powierzchni wody. Wyglądało na to, że jednostki napędowe dwóch pierwszych straciły
moc, a na pokładzie trzeciego doszło do niewielkiej eksplozji. Leia wzięła na cel jedną
z maszyn, której dotąd nic się nie stało. Trafiła, zanim pilot zdołał wzmocnić rufowe
osłony, i natychmiast zaczęła się rozglądać za nowym celem. Okazało się, iż piloci
pozostałych maszyn LMS zrozumieli aluzję i pogodzili się z tym, że nie są mile wi-
dzianymi gośćmi. Zrezygnowali z ataku, zawrócili i jak stado spłoszonych owadów
rozpierzchli się we wszystkie strony.
Tylko dlaczego, na płomieniste błyskawice... i nagle Leia zrozumiała. Oczywiście.
Oczywiście.
- Maro! - krzyknęła. - Jego sztuczka się powiodła! Zmień kurs i przestań lecieć za
nimi! Pospiesz się! Zatocz łuk, oddal się na pięć albo sześć kilometrów i trzymaj z bo-
ku, a najlepiej - jeżeli zdołasz - postaraj się ich wyprzedzić. Jakiś czas nie będzie bez-
piecznie lecieć ich śladem.
Uśmiechnęła się czując, że zalewają fala ulgi. Powinna była się domyślić, że jej
mąż nie podda się bez walki.
Han nasłuchiwał uważnie, kiedy w śluzie przestaną grzechotać, brzęczeć, łomotać
i obijać się o ściany ostatnie metalowe przedmioty. Cierpliwie czekał, dopóki nie wy-
padną w pustkę przestworzy. Rzecz jasna, w komorze śluzy nie było powietrza, które
pozwoliłoby usłyszeć te dźwięki... ale nie brakowało go po drugiej stronie, wewnątrz
stożkostatku, gdzie metalowe grodzie przekazywały każde drżenie. Fakt ten był dobrze
znany chyba wszystkim międzygwiezdnym podróżnikom, którym zdarzało się zapo-
mnieć o zamocowaniu pozostawionych w śluzie metalowych przedmiotów.
Kiedy Han, oprowadzany przez Salculd, zwiedzał pomieszczenia stożkostatku,
spędził kilka godzin, myszkując po różnych zakamarkach. Wiedział więc, gdzie Selo-
nianki trzymały najróżniejsze - przeważnie zapomniane albo niepotrzebne - metalowe
przedmioty. Przystępując do realizacji swojego planu, przeniósł do śluzy kubry wypeł-
nione po brzegi pościnanymi nitami, uszkodzonymi śrubami, nakrętkami i podkładka-
mi, a także zużytymi częściami zapasowymi i innymi trudnymi do zidentyfikowania
metalowymi przedmiotami, które od wielu lat spoczywały porzucone i zapomniane w
najciemniejszych zakątkach ładowni.
Kiedy wydał Salculd polecenie otwarcia zewnętrznej klapy śluzy, siła odśrodkowa
wypchnęła na zewnątrz wszystkie te metalowe drobiazgi. Wskutek tego w przestwo-
rzach utworzyła się chmura śmieci, dryfujących dokładnie przed dziobami nadlatują-
cych maszyn. Ich piloci ustawili na maksimum rufowe pola ochronne, zabezpieczając
Zwycięstwo na Centerpoint
26
swoje myśliwce przed strzałami goniącej ich „Ognistej Jade". Oznaczało to jednak, że
generatory dziobowych osłon działały, wykorzystując jedynie ułamek mocy.
Nieprzyjacielskie maszyny musiały się zatem przedzierać przez chmurę małych
metalowych przedmiotów, a ponieważ doganiający stożkostatek piloci lecieli z prędko-
ściami bliskimi tysiąca kilometrów na godzinę, nie był to najlepszy pomysł.
- Doskonale! - odezwał się Solo. - Odlecieli! Ale my jeszcze nie skończyliśmy.
Salculd, możesz włączyć zasilanie inercyjnych tłumików i zlikwidować to wirowanie.
- Już się robi, czcigodny Solo! - odparła Selonianka.
Po chwili kadłub stożkostatku przeniknęło dziwne drżenie. Inercyjne tłumiki pod-
jęły pracę i ciążenie wróciło. Niezgrabnie wirujący stożek niechętnie zwolnił i znieru-
chomiał... potem jednak się zaczął obracać w przeciwną stronę. Co gorsza, coraz szyb-
ciej i szybciej.
- Salculd! - zawołał Han. - To nie jest najlepsza pora na żarty!
- Nie żartuję, czcigodny Solo! - usłyszał w odpowiedzi. - Właśnie nastąpiła awaria
systemu sterowania silnikami manewrowymi!
- O nie!
Han odpiął pasy ochronnej uprzęży, zeskoczył z fotela i zanurkował w stronę ka-
setki z głównymi wyłącznikami. Szarpnął wieczko, odsłonił wnętrze i pociągnął dźwi-
gnię wyłącznika systemu sterowania silnikami manewrowymi. Siłę ciągu utraciły jed-
nak nie tylko silniki dotychczas wprawiające stożkostatek w ruch wirowy, ale i te, które
dawały przeciwnie skierowaną siłę ciągu, dzięki czemu mogły zlikwidować wirowanie.
Han zatrzasnął wieczko i powrócił na fotel.
- Mam nadzieję, że wszyscy lubią wirowanie - odezwał się po seloniańsku. - Jakiś
czas będziemy się czuli jak na karuzeli. Salculd! Możesz zacząć przesyłać energię do
głównych silników napędu podświetlnego... tylko proszę cię, łagodnie i powoli!
- Rozkaz, czcigodny Solo! - odezwała się Selonianka. Sięgnęła do dźwigni ciągu i
powoli zaczęła ją przesuwać. Han nie zauważył jednak ani nie wyczuł, żeby cokolwiek
uległo zmianie.
- Możesz to robić trochę szybciej, Salculd - powiedział. - Musimy przecież w porę
zastopować.
Istota spojrzała na Hana, a na jej twarzy ponownie zagościła panika. Han nie mógł
mieć żadnych wątpliwości.
- Brak aktywacji - oznajmiła Selonianka. - Inicjator silników nie reaguje na rozka-
zy.
- To straszne! - zapiszczała Drackmus. - Wbijemy się w powierzchnię gruntu!
- Jeżeli nie będziesz siedziała cicho, Drackmus, wyrzucę cię ze śluzy! - zapowie-
dział Han. - Salculd, spróbuj jeszcze raz - dodał, przechodząc na seloniański. - Naj-
pierw upewnij się, że energia dopływa do wszystkich elementów systemów napędo-
wych.
- Przyrządy na pulpitach wskazują, że systemy energetyczne działają prawidłowo -
oznajmiła Selonianka. - Wszystko powinno być w porządku, ale nie jest.
- Nie bardzo mi pomogłaś - mruknął Han, ponownie zeskakując z fotela. - Idę
sprawdzić, co się stało! Próbuj dalej i nie wyłączaj interkomu!
Roger MacBride Allen
27
Podbiegł do drabinki wiodącej na dół i zsunął się na niższy pokład. Natychmiast
poczuł dym. Zrozumiał, że zanosi się na tarapaty. Poważne tarapaty. Widocznie ten
jeden strzał, który trafił w burtę stożkostatku, uszkodził jakiś podzespół systemu zasila-
nia. Pobiegł korytarzem i zatrzymał się przed pokrywą właściwego luku. Dzięki niech
będą niebiosom, nie zapomniano o tym, żeby ją zamknąć i uszczelnić. Cały kłopot w
tym, że smażył się lakier, którym ją pokryto. Han rzucił okiem na przyrządy. Jeżeli
mógł im wierzyć, ciśnienie we wnętrzu luku tylko nieznacznie odbiegało od normalne-
go, ale miernik temperatury wskazywał wartość większą niż największa możliwa. Han
zaczął naciskać guziki umieszczone obok klapy na kontrolnej tablicy, aby zmusić do
działania ukryte w środku luku miniaturowe zawory wyrównawcze. Urządzenia powin-
ny były zadziałać automatycznie. Gdyby wypuściły powietrze na zewnątrz, uniemożli-
wiłyby szerzenie się pożaru. Wyglądało jednak na to, że są zapieczone.
Wprawdzie zawiodły systemy automatycznego sterowania, ale Han nie stracił na-
dziei, że zdoła przełączyć zawory wyrównawcze na sterowanie ręczne. Po chwili usły-
szał, że coś we wnętrzu luku brzęknęło i stuknęło. Rozległ się świst i syk, który z wolna
ucichł, kiedy w przestworza uszło trochę powietrza. W tej samej chwili wirujący stożek
zakołysał się, jakby szarpnęła nim dłoń olbrzyma. Na szczęście, tłumiki przeciążeń
skompensowały wpływ asymetrycznie skierowanej siły i Han nie stracił równowagi.
Odczekał minutę czy dwie, a potem, przyciskając inne guziki na kontrolnej tabli-
cy, zablokował zawory wyrównawcze. W pokrywie luku znajdował się ręcznie stero-
wany zawór bezpieczeństwa, umożliwiający wyrównywanie ciśnień w pomieszcze-
niach po obu stronach klapy bez jej otwierania. Usuwając zabezpieczenia, Han sparzył
palce lewej dłoni, ale w końcu zdołał odchylić klapę luku. Zakrztusił się i omal nie
zemdlał, kiedy z wnętrza buchnął kłąb gorącego, gryzącego czarnego dymu.
Zamknął klapę, zaczął się rozglądać po korytarzu i zauważył gaśnicę. Wisiała do-
kładnie tam, gdzie powinna. Zdjął koszulę i owinął wokół lewej dłoni, a potem pod-
biegł do gaśnicy i sięgnął po nią prawą ręką. Wrócił do klapy luku i chwycił ją lewą
dłonią, ale zauważył, że koszula zaczyna się tlić. Szarpnął za metalowe koło i, wstrzy-
mując oddech, otworzył klapę.
Jego twarz owionął strumień gorącego dymu. Han chwycił oburącz gaśnicę.
Chciał być gotów na wypadek, gdyby dopływ porcji tlenu z korytarza podsycił płomie-
nie. Nie zamierzał dokonywać pospiesznych napraw urządzeń pokrytych grubą warstwą
gaszącej piany, ale nie wiedział, czy nie zostanie do tego zmuszony.
Pomyślał jednak, że i tak gruba warstwa piany w niczym nie pogorszy jego sytua-
cji. Stanął na wprost otworu, spojrzał w głąb... i poczuł, że serce zamiera mu z przera-
żenia. Inicjator po prostu przestał istnieć. Nie musiał się posługiwać gaśnicą. Wszystko,
co mogło spłonąć, dawno się spaliło. Han spojrzał w dół, na dno luku, i zobaczył osma-
lone płyty pokładu. Inicjator usytuowano tuż przy pancerzu kadłuba. Wyglądało na to,
że laserowy strzał, którym pilot myśliwca trafił w burtę stożka, wprawdzie nie prześwi-
drował pancerza kadłuba, ale niósł taką energię, że niewiele brakowało. Cały luk, mimo
iż nadal gorący, teraz szybko się ochładzał. Oddając ciepło otoczeniu, stygnący metal
kurcząc się trzeszczał i skowyczał.
Zwycięstwo na Centerpoint
28
Han nie zszedł na niższy poziom, aby bezczynnie się przyglądać, jak przebiega
proces stygnięcia ścianek rozgrzanego luku. Myśl - nakazał sobie. - Myśl tak szybko
jak jeszcze nigdy w życiu.
Projektanci stożkostatku wymyślili bardzo dziwny sposób włączania silników, któ-
ry przysparzał wielu kłopotów w początkowym okresie podróży. Nowoczesne jednostki
napędowe funkcjonowały w inny sposób, ale inicjator zainstalowany na pokładzie tej
dziurawej balii właściwie pełnił funkcję potężnego kondensatora. Miał gromadzić
ogromne ilości energii, żeby później przekazać ją do silników i umożliwić im pokona-
nie granicy, po której przekroczeniu reakcja zachodziła samoczynnie.
Rzecz jasna, ponieważ inicjator wyparował, silniki napędu podświetlnego nie da-
wały się włączyć. Han musiał je uruchomić. Po prostu musiał. Wiedział jednak, że na
pokładzie tego muzealnego eksponatu nie znajdzie absolutnie niczego, w czym mógłby
zgromadzić tyle energii, żeby wystarczyło do zainicjowania reakcji. Nawet wówczas,
gdyby przeciążył wszystkie możliwe...
Chwileczkę... To było to. Tylko czy poskutkuje? Mało prawdopodobne, jeżeli na-
tychmiast nie zabierze się do pracy.
Wirujący stożkostatek opadał coraz szybciej. Kierował się ku miejscu na po-
wierzchni Selonii, które już niedługo - po upływie kilkunastu minut, jeśli wcześniej nie
spłoną podczas przedzierania się przez atmosferę - przeistoczy się w całkiem miły,
bardzo głęboki krater. Han cofnął się i spojrzawszy jeszcze raz w czeluść luku, gdzie
powinien tkwić inicjator, zamknął klapę. Gdzie na pokładzie tej balii mógł się znajdo-
wać zasobnik umożliwiający gromadzenie nadmiaru energii repulsorów? Nie było sen-
su pytać o to Salculd. Istota sprawiała wrażenie tak przerażonej, że chyba nie miała
pojęcia, gdzie dół, a gdzie góra.
Na szczęście, kiedy Han pierwszy raz postawił stopę na pokładzie, oprowadziła go
po pomieszczeniach stożkostatku i pokazała wszystkie zakamarki. Han odwrócił się i
pobiegł korytarzem tam, skąd przyszedł. Bez trudu odnalazł na ścianie klapę właściwe-
go włazu. O dziwo większość połączeń wyglądała tak, jak na pokładzie niemal wszyst-
kich innych gwiezdnych statków. Przesunął dźwignię przełącznika w położenie „wyłą-
czony". Kabel. Musiał znaleźć kabel zasilania. Pokładowy magazyn. Pamiętał, że nie-
dawno zabrał stamtąd wszystko, co mógł, żeby wrzucić do śluzy, ale chyba musiał
zostawić coś, co mogło się przydać w przyszłości. Popędził korytarzem w tamtą stronę i
otworzył drzwi.
Nie zostawił niczego, jeżeli nie liczyć ścian i pustych pojemników. Kilka chwil ci-
cho i dosadnie klął siebie i własną głupotę, ale nie było czasu. Myśl. Myśl - rozkazał
sobie. Pokładowe systemy podtrzymywania życia... regeneracji powietrza i wody.
Główny kabel zasilający te regeneratory. Nie było sensu, żeby nadal działały. Jeżeli
szybko nie zdobędzie gdzieś odpowiedniego przewodu, po upływie kwadransa wszyscy
na pokładzie i tak zginą.
Systemy regeneracji... którędy mógł biec główny kabel obwodu zasilania? Gdzie
mógł się znajdować wyłącznik? Tam! Trzeba odciąć dopływ energii i wyszarpnąć ka-
bel. Han pospieszył do głównej siłowni, otworzył klapę sporego włazu i przecisnąwszy
się przez otwór, zanurkował do niewielkiego pomieszczenia. Nie wszystkie obwody i
Roger MacBride Allen
29
trasy kablowe miały oznaczenia, a te, o których nie zapomniano, opisano - rzecz jasna -
po seloniańsku. Han miał pewne kłopoty, aby zorientować się, co jest czym i do czego
służy.
Tam! Jeżeli się nie pomylił w odczytywaniu napisów, ta listwa służyła do podłą-
czenia zasilania „głównego urządzenia dostarczającego powietrze, którym dałoby się
oddychać"; tamta zaś innego, pozwalającego na „usuwanie z powietrza zanieczyszczeń
uniemożliwiających przyjemne oddychanie". Możliwe, że brzmiało to trochę rozwlekłe,
ale było wystarczająco zrozumiałe. Han odnalazł główne wyłączniki i odciął zasilanie.
Usłyszał jęk i skowyt dmuchaw i wentylatorów przerywających pracę w różnych po-
mieszczeniach stożkostatku. Wyszarpnął końce kabli z gniazd, a potem wyciągnął
przewody z prowadnic. Odnalazł następną etykietę z napisem: „Tu mieszczą się gniaz-
da umożliwiające dostarczenie energii do potężnych, znajdujących się dalej inicjato-
rów".
Wyciągnął kable odchodzące od zniszczonych urządzeń rozruchowych i zamiast
nich podłączył pożyczone przewody, jeszcze niedawno zasilające obwody regenerato-
rów. Wygramolił się na korytarz i wyciągnął kable. Podziękował niebiosom, że mają
odpowiednią długość. Upewnił się, że repulsory są wyłączone, a potem wyszarpnął
końce kabli, które dochodziły do zasobnika umożliwiającego gromadzenie nadmiaru
energii. Na koniec dołączył to urządzenie do końców kabli, które pociągnął korytarzem.
Cofnął się i jeszcze raz upewnił, że wszystko jest dobrze połączone.
- W porządku - powiedział do siebie. - Powinno się udać.
Odwrócił się, podbiegł do drabinki i tak szybko, jak umiał, wspiął się na pokład
dowodzenia.
- Coś się stało - rzekła Leia, nie odrywając spojrzenia od ekranu skanerów. - Za-
miast zastopować, zaczęli się obracać w drugą stronę. I nie mogą włączyć silników
napędu podświetlnego.
- Prawdopodobnie tamto trafienie spowodowało jakieś poważne uszkodzenia -
odezwała się Mara.
- Czy nie możemy przycumować do nich i zabrać wszystkich z pokładu? - zapytała
Leia.
- Nie zdążymy przed ich wejściem w górne warstwy atmosfery - oznajmiła była
przemytniczka. - Nie wystarczy nam czasu na taki manewr. A poza tym chmura meta-
lowych przedmiotów nadal leci za nimi z taką samą prędkością. Nakrętki i śruby mogą
nas trafić i uszkodzić tak samo, jak przedtem uszkodziły myśliwce.
- Może promień ściągający? - zaproponowała przywódczyni Nowej Republiki. -
Moglibyśmy włączyć generator i...
- I co dalej? Stożkostatek nie jest dużo mniejszy niż ta korweta. Generator naszego
promienia nie dysponuje nawet dziesiątą częścią mocy koniecznej, aby ich utrzymać.
Gdybyśmy go włączyli, najprawdopodobniej okazałoby się, że to oni nas przyciągają, a
nie na odwrót. Przykro mi, Leio. Nie możemy nic zrobić, żeby ich uratować.
Zwycięstwo na Centerpoint
30
Gdzieś w głębi serca Leia wiedziała, że Mara ma rację. Czuła jednak, że nie po-
winna poddawać się bez walki.
- Zbliż się na tyle, żeby nie wlecieć w chmurę metalowych przedmiotów, a potem
zajmij i utrzymuj pozycję, która pozwoliłaby ci ściągnąć ich na pokład - rzekła po
chwili.
- Posłuchaj, Leio. Naprawdę nie możemy dla nich...
- Przypuśćmy, że na krótko odzyskają panowanie nad stożkostatkiem albo zmniej-
szą prędkość na tyle, że zdołają go opuścić - nalegała. - Musimy trzymać się w pobliżu,
żeby ich uratować.
Mara zawahała się, jakby coś rozważała.
- Zgoda - powiedziała po chwili. - Jednak nie będziemy mogły utrzymywać takiej
pozycji zbyt długo. Do chwili wniknięcia w górne warstwy atmosfery pozostało około
pięciu minut, a kiedy się z nimi zetkniemy... no cóż, to będzie koniec.
Leia doskonale o tym wiedziała. Pozbawiony ochronnych pól stożkostatek leciał z
unieruchomionymi silnikami. Jego pilot nie mógł wytracać prędkości i wcześniej czy
później statek musiał stać się meteorem. Gdyby nawet uniknął spłonięcia w warstwach
atmosfery, roztrzaskałby się o powierzchnię.
- Pozostanę tak blisko, jak się da - obiecała Mara - ale to nie potrwa długo.
- Dziękuję - odrzekła Leia.
Chociaż usilnie nalegała, żeby jej towarzyszka zmniejszyła odległość dzielącą
korwetę od stożkostatku, nie wiedziała właściwie, dlaczego tak jej na tym zależało.
Jedynym skutkiem, jaki mogła osiągnąć, było przyglądanie się śmierci męża z trochę
mniejszej odległości.
- Zmiataj stamtąd! - krzyknął Han do Salculd, zaledwie jego głowa wychynęła po-
nad płytę górnego pokładu. - Precz z fotela pilota! Przejmuję stery!
- Ale...jakim prawem...
- Nie mam czasu na wyjaśnienia - uciął Solo. Zatrzasnął i uszczelnił klapę włazu
na wypadek, gdyby przeżyli na tyle długo, by się martwić się ucieczką powietrza z
wnętrza stożkostatku. - Muszę sam pilotować. Nie będzie czasu na to, żeby mówić, co
powinnaś robić. Precz! Zmiataj z fotela!
Salculd usłuchała. Odpięła pasy ochronnej uprzęży, zsunęła się z fotela pilota i
odmaszerowała w kąt kabiny.
Han wskoczył na fotel i omiótł spojrzeniem tarcze wszystkich wskaźników. Ode-
tchnął z ulgą. Rezerwa energii repulsorów osiągnęła maksimum.
- W porządku - powiedział. - Doskonale. Już włączam repulsory!
Nastawił je na największy zasięg i skupienie.
- Szlachetny Solo! - odezwała się Drackmus, przechodząc na basie. - Chyba wiesz,
że repulsory nie są skuteczne na tak duże odległości. Działają dopiero wówczas, kiedy
zbliżymy się do powierzchni planety przynajmniej na dwa kilometry!
- Wiem o tym - odparł w tym samym języku Han. - Żeby właściwie pełniły swoje
funkcje, muszą mieć coś, od czego mogłyby odepchnąć statek. Lecimy jednak z tak
dużą prędkością, że napotkają spory opór górnych warstw atmosfery. Nie na tyle duży,
Roger MacBride Allen
31
żebyśmy zdołali wyhamować... ale wystarczy, aby rozpocząć przekazywanie energii z
zasobnika gromadzącego jej nadmiar.
- Jaką to nam przyniesie korzyść? - zaniepokoiła się starsza Selonianka.
- Odłączyłem zasobnik gromadzący nadmiar energii repulsorów i przeciągnąłem
kable w taki sposób, żeby mógł funkcjonować jako inicjator głównej jednostki napę-
dowej. Na razie nadmiar energii gromadzi siew obwodzie zasilania repulsorów. Kiedy
jej poziom osiągnie wystarczająco dużą wartość, prześlę ją prosto do silników napędu
podświetlnego.
- Co takiego?
- Ręczny rozruch - oznajmił Solo. - Mam zamiar dokonać ręcznego rozruchu jed-
nostki napędowej.
W sterowni zapadła głucha cisza. Dopiero kilka sekund później Drackmus wydała
zduszony jęk i ukryła twarz w dłoniach.
- Co się stało? - zapytała po seloniańsku Salculd.
- Postanowiłem uruchomić silniki ręcznie, przekazując bezpośrednio do kolektora
zniszczonego inicjatora nadmiar energii, która dotychczas gromadziła się w zasobniku
repulsorów - wyjaśnił cierpliwie Han.
- Przecież nadmiar energii może uszkodzić repulsory!
- Uszkodzimy je jeszcze bardziej, jeżeli roztrzaskamy się o powierzchnię planety -
odciął się Han. - Jeżeli moje rozwiązanie okaże się nieskuteczne, a ty będziesz miała
lepsze, pozwolę ci je wypróbować. A teraz się przygotuj.
Pomysł był szalony i Han dobrze o tym wiedział. Popełniłby jednak jeszcze więk-
sze szaleństwo, gdyby siedział z założonymi rękami. Zapewne miał szansę nie większą
niż jedna na milion, ale to i tak lepiej, niż gdyby nie miał jej wcale.
Na miernikach obserwował, jak narasta poziom energii w zasobniku systemu zasi-
lania repulsorów. Im więcej się jej gromadziło, tym bardziej rosło prawdopodobień-
stwo, że Han zdoła uruchomić główną jednostkę napędową... jeśli nie przesadzi i silniki
po prostu nie eksplodują. Im bardziej stożkostatek zbliżał się do powierzchni planety,
tym większy opór stawiały warstwy atmosfery i tym szybciej gromadził się nadmiar
energii w zasobniku repulsorów. Z drugiej strony, im bardziej się zbliżali, tym mniej
czasu pozostawało na włączenie silników i wykorzystanie ich siły ciągu do hamowa-
nia... Han nie wiedział tylko, czy w ogóle jednostka napędowa da się uruchomić.
Podejrzewał, że nawet maksymalna ilość energii, jaką zdoła zgromadzić w zasob-
niku repulsorów, może nie wystarczyć do włączenia silników napędu podświetlnego.
Oznaczało to, że ma tylko jedną szansę. Czyjego plan się powiedzie, czy nie, repulsory
ulegną zniszczeniu, a wraz z nimi system gromadzenia nadmiaru energii i kto wie, ile
jeszcze innych podzespołów na pokładzie stożkostatku.
Han zerknął na wysokościomierz wskazujący przybliżoną odległość od po-
wierzchni Selonii. Zorientował się, że do spotkania z najwyższymi warstwami czegoś,
co mógłby nazwać atmosferą, pozostawało nie więcej niż dwadzieścia sekund. Wie-
dział jednak, że te warstwy często pojawiały się nie tam, gdzie człowiek się ich spo-
dziewał. Han i tak nie mógłby czekać ani chwili dłużej. Jeżeli repulsory się stopią, nie
Zwycięstwo na Centerpoint
32
dostarczą ani odrobiny więcej energii, którą mógłby przekazać do silników w zastęp-
stwie inicjatora.
Miał zatem przed sobą niełatwe zadanie. Musiał wybierać między dwoma niebez-
pieczeństwami.
Jeszcze raz rzucił okiem na wskazania wysokościomierza i miernika przyspiesze-
nia. Z każdą sekundą stożkostatek opadał coraz szybciej. Han zrozumiał, że nawet jeże-
li zdoła włączyć silniki, może nie mieć dość czasu, żeby wytracić prędkość, zanim sto-
żek zetknie się z powierzchnią gruntu.
- Czcigodny Solo! - krzyknęła nagle Salculd. - Temperatura kadłuba zaczyna bar-
dzo szybko rosnąć!
- Atmosfera pojawiła się odrobinę wcześniej niż się spodziewałem! - odkrzyknął
Han. - Trzymaj się! Za chwilę spróbuję uruchomić te silniki ręcznie, a wtedy zobaczy-
my, co się stanie.
Jedna szansa - powiedział sobie. - Będziesz miał tylko tę jedną szansę. Przez krót-
ką jak mgnienie oka chwilę myślał o Leii. Jego żona leciała na pokładzie „Ognistej
Jade" i nie mogła zrobić nic, by mu pomóc. Pomyślał także o trójce dzieci... W tej
chwili przebywały pod opieką Chewbaccy i Drala Ebrihima, ale któż mógł wiedzieć,
gdzie? Nie. Nie. Nie mógł zginąć. Oni wszyscy tak bardzo go potrzebowali. Jedna je-
dyna szansa. Nagle kapsuła zadygotała. Spotkanie z kolejnymi, gęstszymi warstwami
atmosfery było tak nagłe, że z wyeliminowaniem wszystkich wstrząsów nie poradziły
sobie nawet inercyjne tłumiki. Jedna szansa.
Han odczekał jeszcze sekundę. I nagle...
Jednym szybkim, zdecydowanym ruchem szarpnął rękojeść dźwigni przełączni-
ka... Natychmiast odczuł paskudny, przyprawiający o mdłości wstrząs kadłuba. Rów-
nocześnie chyba po wszystkich pomieszczeniach stożkostatku przetoczył się basowy
grzmot odległej eksplozji. Zrozumiał, że właśnie stopiły się repulsory. Przez chwilę -
długą jak cała wieczność - nic się nie wydarzyło. Potem jednak zapaliły się trzy lampki
z napisami: „Teraz z całą pewnością włączył się podzespół jednostki napędowej". Han
dysponował zatem trzema sprawnymi silnikami.
Tylko trzema? Nie czterema? Widocznie kiedy w kadłub stożkostatku trafił strzał
pilota myśliwca, jeden uległ zniszczeniu. Prawdę mówiąc, Han obawiał się, czy
wszystkie silniki dadzą się uruchomić. Pomyślał jednak, że i tak może mówić o wiel-
kim szczęściu. Co prawda, miał jeden silnik mniej, niż się spodziewał, ale o trzy więcej,
niż gdyby siedział z założonymi rękami.
Ignorując rady, jakie jeszcze niedawno sam dawał pani pilot Salculd, przesunął
dźwignię ciągu od razu do oporu. Nie miało sensu chronienie silników przed przeciąże-
niami. Rozległ się głuchy stuk i kadłub stożkostatku przeniknęło gwałtowne drżenie.
Zamarło jednak, zanim zdążyło przerodzić się w coś gorszego. Han zrozumiał, że silni-
ki dały sobie radę. Wytrzymywały.... przynajmniej na razie.
Rzucił okiem na tarcze mierników przyspieszenia, prędkości i wysokości, chociaż
wskazaniom tego ostatniego nie mógł zbytnio ufać. O dziwo, wszystkie przyrządy wy-
wzorcowano w standardowych jednostkach, stosowanych w całej galaktyce. Na szczę-
Roger MacBride Allen
33
ście, nikt nie pomyślał o tym, żeby posłużyć się dziwacznymi seloniańskimi nazwami,
z którymi nigdy w życiu się nie spotkał.
To jednak, co zobaczył, wcale go nie uspokoiło. Wiele razy lądował na różnych
planetach i rozumiał, że ich kłopoty jeszcze się nie skończyły. Jeżeli szybko nie wymy-
śli sposobu, aby jeszcze bardziej wytracić prędkość lotu, może liczyć najwyżej na kon-
trolowane wbicie się w powierzchnię gruntu. Zaryzykował i rzucił okiem przez ilumi-
nator. Ujrzał „Ognistą Jade" cały czas lecącą w pobliżu stożkostatku. Pomyślał, że Ma-
ra Jade musi być prawdziwym asem międzygwiezdnych przestworzy.
Żałował, że nie dysponuje pewnym urządzeniem, które pomogłoby mu się zorien-
tować, dokąd leci. Niestety, stożkostatek opadał zwrócony podstawą ku powierzchni
planety, a rufowa kamera holograficzna widocznie uległa uszkodzeniu podczas manew-
rowania, ponieważ od pewnego czasu przestała przekazywać jakiekolwiek obrazy.
Opór warstw powietrza zaczynał zmniejszać prędkość obracania się stożkostatku
wokół osi. Po pewnym czasie wirowanie zanikło całkowicie i pilotowanie kapsuły stało
się łatwiejsze. Han pomyślał, że najwyższy czas, aby coś zaczęło ułatwiać mu pracę.
Nie odrywał spojrzenia od tarcz prędkościomierza i wysokościomierza i zrozu-
miał, że kłopoty się nie skończyły. Musiał jeszcze bardziej wytracić prędkość opadania.
Był na to pewien sposób, ale nie pozbawiony wad. Sytuację pogarszało to, że statek nie
miał sprawnych silników manewrowych. A zatem Han musiał utrzymywać go na kur-
sie, dokonując odpowiednich zmian ilości energii przekazywanych do każdego silnika.
Nie było to łatwe, skoro musiał ciągle wprowadzać korekty trajektorii lotu, spowodo-
wane brakiem czwartego silnika. Mimo to miał nadzieję, że mu się uda. Jeżeli nadal
będzie dopisywało mu takie szczęście...
Zmniejszył trochę ilość energii dostarczanej do silnika numer trzy. Stożkostatek
natychmiast się szarpnął i zaczął obracać względem powierzchni Selonii. Po chwili
kadłub ustawił się pod kątem prawie czterdziestu pięciu stopni. Stożkostatek nadal
opadał, ale wierzchołek przestał celować pionowo w niebo. Jeżeli Han nie pomylił się
w obliczeniach, na kadłub działała teraz - oprócz siły hamowania - składowa oporów
aerodynamicznych, dzięki której podstawa stożka działała trochę jak powierzchnia
płata nośnego. Niestety, stożkostatek zboczył z kursu. Najistotniejsze jednak, że każdy
milimetr tego odchylenia zawdzięczał nadal energii gnającej go ku powierzchni Selonii.
Kadłubem szarpało i trzęsło, ale dzięki temu statek wytracał jeszcze więcej ener-
gii.
- Czcigodny Solo! - zaprotestowała Drackmus, starając się przekrzyczeć łomota-
nie. - Zbaczamy z kursu i niedługo w ogóle przestaniemy opadać. Dokąd lecimy?
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odrzekł beztrosko Han. - Jeżeli jednak chcemy
jeszcze bardziej zmniejszyć prędkość opadania, musimy zboczyć z kursu.
- A jeżeli wylądujemy poza obszarem, którym włada moja Nora?
- Wówczas będziemy mieli poważny problem - przyznał Solo. Drackmus nie od-
powiedziała, ale miała rację. Lądowanie po omacku na planecie ogarniętej wojną do-
mową nie było chyba zbyt rozważne.
Zwycięstwo na Centerpoint
34
Han odrzucił tę myśl. W tej chwili musiał się martwić tylko sprowadzaniem balii
na powierzchnię planety. Dopiero później będzie mógł się zastanawiać, gdzie wylądo-
wał.
Sprawdził wskazania mierników. Stożkostatek nadal opadał jak kamień... ale
odrobinę zwalniał, przecinając warstwę atmosfery pod mniejszym kątem. Co więcej,
temperatura kadłuba minimalnie zmalała. Han pomyślał, że może jednak uda mu się
dokonać tej sztuki.
Jeszcze raz rzucił okiem na wskaźniki i pokręcił głową. Stożkostatek nie przesta-
wał opadać o wiele za szybko. Han pomyślał, że musi szybko coś zrobić, gdyż inaczej
kapsuła wbije się w grunt z prędkością dźwięku.
Niestety, nie znał żadnego innego sposobu. Musiał po prostu nakłonić silniki do
jeszcze większego wysiłku. Przez sekundę żałował, że dysponuje tylko trzema. Dlacze-
go czwarty nie chciał się włączyć? A może uszkodzeniu uległy tylko przewody łączące
go z inicjatorem? Może silnik mógł funkcjonować prawidłowo i udałoby się go uru-
chomić, gdyby tylko dostarczyć mu odpowiednio duży impuls energii? Może dałoby się
połączyć go równolegle z innymi? Teraz, kiedy trzy pozostałe byty włączone i praco-
wały, może dałoby się wykorzystać część ich mocy wyjściowej w celu dostarczenia
czwartemu energii umożliwiającej samoczynne funkcjonowanie?
To się mogło udać. Han ograniczył moc silnika numer dwa i wykorzystując prze-
wody, służące kiedyś do współpracy z inicjatorem, przesłał pięć procent nadmiaru
energii do czwartego. Chwilę później nacisnął guzik oznaczony: „Przyciśnięcie spowo-
duje, że silnik numer cztery zacznie funkcjonować".
Piskliwe zawodzenie, jakie przedarło się przez harmider stuków i łomotów, dało
się słyszeć w całej sterowni. Czwarty silnik zaczął się raz po raz włączać i wyłączać, a
stożkostatek zakołysał się jak pijany. Na moment zapalił się napis, że „czwarty silnik
już funkcjonuje sprawnie". Po jakiejś sekundzie jednak zgasł, bo silnik się wyłączył.
Potem jeszcze dwa albo trzy razy zapalał się i gasł, a zapłonął na stałe dopiero wów-
czas, kiedy silnik zdecydował się podjąć normalną pracę.
Cztery silniki. Han miał zatem do dyspozycji cztery sprawne silniki. Może jednak
zdoła wylądować tak, aby nikomu na pokładzie nie stała się krzywda. Kolejny raz spoj-
rzał na wskazania przyrządów i poczuł, że na nowo ogarniają go wątpliwości. Do spo-
tkania z powierzchnią gruntu pozostawały zaledwie trzy kilometry. Han uświadomił
sobie, że jeżeli chce wylądować, musi jak najszybciej zlikwidować poziomą składową
prędkości lotu. Zmieniając dopływ energii do poszczególnych silników, zamierzał ob-
rócić stożkostatek tak, żeby oś obrotu ustawiła się prostopadle do powierzchni gruntu.
Zaobserwował, że w iluminatorze pojawił się i zaczął przesuwać brzeg tarczy Se-
lonii. Chwilę później przekonał się, że leci do góry nogami.
Przesunął dźwignię przepustnicy w taki sposób, żeby wszystkie cztery silniki pra-
cowały pełną mocą. Później pchnął ją jeszcze dalej i trzymał w tym położeniu, aż wi-
doczna w iluminatorze tarcza planety przestała się kołysać z boku na bok i pospieszyła
na spotkanie z lądującym stożkostatkiem. Dopiął swego. Składowa pozioma zniknęła
całkowicie albo pozostawała bardzo bliska zera.
Roger MacBride Allen
35
Jednak składowa pionowa, skierowana ku powierzchni planety, miała wciąż bar-
dzo dużą wartość. Han wykonał kolejny manewr. Jeszcze raz obrócił stożek podstawą
ku powierzchni gruntu. Lecąc pionowo w dół i spoglądając w niebo, upewnił się, że
wszystkie silniki pracują nadal pełną mocą. Nie mógł zrobić nic więcej.
- Trzymajcie się! - zawołał po seloniańsku. - Nie odpinajcie pasów i przygotujcie
się na najgorsze. To wcale nie będzie miękkie lądowanie!
Na pulpicie kontrolnego panelu, wskazującego stan jednostki napędowej, zaczęty
się zapalać zielone lampki. Z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej. Na pokła-
dach większości statków byłby to dobry znak... ale nie na pokładzie tej dziurawej balii.
Selonianie takim właśnie kolorem oznaczali niebezpieczeństwo. Silniki byty przeciążo-
ne i ich czujniki sygnalizowały, że niedługo może dojść do katastrofy. Han miał nie-
przepartą chęć obciążyć je jeszcze bardziej, ale widząc zielone światełka, zrezygnował.
Nie było sensu przechodzić przez to wszystko tylko po to, żeby na wysokości półtora
kilometra nad powierzchnią Selonii stożkostatek eksplodował.
Może, może... Może prędkość została wytracona na tyle, że kapsuła rozbije się o
powierzchnię, ale członkowie załogi przeżyją? Han odciął dopływ energii do wszyst-
kich innych pokładowych systemów i podzespołów i przesłał ją do generatorów iner-
cyjnych tłumików. Może wystarczy, jeżeli przekaże im całą energię, jaką dysponuje?
I to byłoby wszystko. Absolutnie wszystko. Nie zostawił w zanadrzu żadnej
sztuczki. Mógł jedynie lecieć dalej i przyglądać się, jak maleją cyferki na wyświetlaczu
pokładowego wysokościomierza. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie wyląduje. Na-
wet gdyby mógł zerknąć w dół, na powierzchnię gruntu, nie zobaczyłby wiele.
Jeszcze kilometr. Osiemset metrów. Siedemset. Pięćset. Czterysta. Trzysta pięć-
dziesiąt. Wielka szkoda, że nie można pomóc sobie repulsorami. Niestety, Han musiał
je zniszczyć, kiedy starał się włączyć jednostkę napędową. Trzysta. Ciekawe, jaką do-
kładność ma ten wysokościomierz. Dwieście. Sto pięćdziesiąt. Jeszcze sto. Siedemdzie-
siąt pięć. Pięćdziesiąt. Han przygotował się na zderzenie z powierzchnią gruntu. Siłą
woli zmusił się, żeby nie zamknąć oczu. Zero.
Minus dziesięć metrów. A zatem miernik nie okazał się zbyt dokładny. Każdy na-
stępny pokonany metr oznaczał jednak jeszcze ułamek sekundy, kiedy Han może wy-
korzystywać siłę hamowania silników stożkostatku. Minus dwadzieścia. Minus pięć-
dziesiąt...
Łup!!! W tej samej chwili Han poczuł się tak, jakby na pierś skoczyło mu tysiąc
oszalałych banthów naraz. Miał wrażenie, że plecy zagłębiają się w gąbkę, którą wyło-
żono oparcie fotela pilota. Drackmus wrzasnęła piskliwe. Gdzieś we wnętrzu stożko-
statku pękła z okropnym, rozdzierającym uszy trzaskiem dartego metalu jakaś przegro-
da. Chwilę potem rozległ się narastający i opadający jęk dziesiątków alarmowych sy-
ren. Umieszczony w dziobowej części kapsuły iluminator dziwnym trafem nie pękł,
dzięki czemu Han mógł nadal spoglądać w niebo, przysłonięte teraz kłębami pary, dy-
mu... i błota.
Po chwili na niemal przezroczystą powierzchnię spadł istny grad brył gliny, mułu i
miękkiej gleby. Han przestał cokolwiek widzieć.
Zwycięstwo na Centerpoint
36
Trzasnął otwartą dłonią w guzik, żeby uciszyć wszystkie sygnały alarmowe, ale
zdumiał się, kiedy zapanowała prawie zupełna cisza. W kabinie stożkostatku słychać
było jedynie ciche zawodzenie przerażonej Drackmus i odgłos brył mułu, zsuwających
się po zewnętrznej powierzchni kadłuba. Han uświadomił sobie, że wylądowali - i, co
najważniejsze, przeżyli. Nagle usłyszał plusk, z jakim o kadłub uderzały krople wody.
Niektóre zmyły - częściowo - warstwę błota i mułu z powierzchni dziobowego ilumina-
tora.
Han rozpiął pasy ochronnej uprzęży i wstał z fotela, ale natychmiast stwierdził, że
trzęsie się jak galareta.
- Niewiele brakowało - mruknął chyba bardziej do siebie niż do kogokolwiek in-
nego. Pamiętał jednak o tym, żeby przejść na basie. - Chodźcie - dodał, tym razem po
seloniańsku. - Musimy opuścić pokład. Może dojść do...
Nagle urwał. Chyba zapomniał - możliwe, że tylko na krótko - co najmniej połowy
słów seloniańskiej mowy. Po wszystkim, co mu się przydarzyło, uważał za prawdziwy
cud, iż zachował tyle przytomności umysłu, że nie zapomniał, jak się nazywa. Nie wie-
dział jednak, jak powiedzieć po seloniańsku „wyciek trujących substancji", „pożar"
albo „zwarcie instalacji elektrycznej".
- Czegoś niedobrego - podjął po dłuższej chwili. - Na pokładzie może dojść do
czegoś niedobrego. Powinniśmy się pospieszyć.
Obie Selonianki, wyraźnie wstrząśnięte, zsunęły się z foteli, a potem podążyły za
Hanem. Zeszły po drabince na niższy pokład i skierowały się do głównego włazu. Han
przycisnął guzik, co zazwyczaj powodowało otwarcie klapy, ale nie zdziwił się, kiedy
nic się nie wydarzyło. Statek, którym lecieli, ryzykując życie - i na którego ocaleniu
Norze Hunchuzuc tak bardzo zależało - był właściwie stertą złomu. Bezużytecznym
wrakiem. Han uklęknął i zaczął manipulować przy panelu umożliwiającym ręczne
otwieranie klapy włazu. Zdjął pokrywę panelu i zaczął kręcić korbą. Klapa się odchyli-
ła, ale zanim otworzyła się na tyle, by pasażerowie mogli opuścić pokład stożkostatku,
dwukrotnie się zacięła. Han zdecydował, że wyjdzie pierwszy. Wychylił głowę i rozej-
rzał się dokoła.
Wyglądało na to, że stożkostatek wylądował mniej więcej pośrodku płytkiego ba-
jora albo stawu. Wysuszył prawie całą wodę, która zamieniła się w parę. Na dnie stawu
nie pozostało ani trochę wody, nie licząc mniejszych i większych kałuż. Tu i ówdzie,
intensywnie parując, wysychały resztki mułu. Zapewne oddawały ciepło, jakie pobrały
podczas lądowania stożkostatku.
Okazało się, że jest piękny, wiosenny dzień. Najbliższą okolicę stawu pokrywały
plamy wilgotnego błota i mułu, ale już nieco dalej ciągnęły się malownicze łąki, wzgó-
rza i lasy. Wywierało to absurdalne, niesamowite wrażenie, jakby z krajobrazem stało
się coś strasznego.
Podstawa stożka wbiła się na głębokość co najmniej metra w miękki muł dna bajo-
ra. Dzięki temu dolna krawędź włazu, usytuowana na wysokości półtora metra od pod-
stawy, znalazła się tuż nad ziemią. Han usiadł na krawędzi, przełożył nogi na zewnątrz i
zeskoczył. Natychmiast zapadł się po kostki w ciepły, miękki muł. Wyciągnął lewą
Roger MacBride Allen
37
stopę, przy okazji omal nie gubiąc buta, i postawił ją tak daleko od kadłuba statku, jak
się dało.
Rozchlapując muł i resztki wody, zaczął brnąć ku brzegowi. Nagle ujrzał stojącą
na brzegu Selonianka. Wyglądało na to, że istota jest starsza niż Drackmus. Jej ciało
porastała siwiejąca ciemnobrązowa sierść, a w spojrzeniu kryła się dezaprobata.
- To stożkostatek Nory Hunchuzuc, czyż nie tak? - zapytała, przyglądając się, jak z
wnętrza gramolą się obie Selonianki.
- To prawda - odrzekł trochę zirytowany Han, człapiąc ku brzegowi. Właśnie tak
zachowywali się Selonianie. Przed każdym mógł awaryjnie lądować gwiezdny statek i
jak istoty reagowały? Nie okazywały zdumienia, przerażenia ani zaciekawienia. Żadne-
go: „Cześć, jak się macie?", „Ledwo uszliście z życiem" ani „Czy nie stało się wam coś
złego?" Nic takiego. Pierwszą rzeczą, o jaką pytali, była nazwa Nory, z której pocho-
dzili rozbitkowie.
- Hmmm - odparła siwiejąca Selonianka. - To kraina Nory Chanzari. My także być
Republikanistki, sprzymierzeńcy Nory Hun.. .
- To dobrze - odparł nieco obcesowo Han. - Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę.
Kiedy dotarł do brzegu, z trudem wygramolił się na suchy grunt. Dopiero wów-
czas pozwolił sobie na kilka chwil odpoczynku.
Starsza istota przeniosła spojrzenie na stożkostatek i pokręciła głową z niesma-
kiem.
- Ach, te stożkostatki... - odezwała się szyderczym tonem. - Istoty z Nory Hunchu-
zuc chyba muszą mieć niedobrze w głowach. Wszyscy wiedzą, że Selonianie nie latają
w przestworzach.
Han obdarzył istotę udręczonym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, przez kilka
długich chwil nie przestawał się w nią wpatrywać.
- Wiesz co? - odezwał się w końcu. - Właśnie sam się o tym przekonałem.
Odwrócił się plecami do nieruchomego stożkostatku i potykając się co kilka kro-
ków, ruszył ku skrajowi lasu. Właśnie tam - statecznie, spokojnie i powoli - podchodzi-
ła do lądowania „Ognista Jade".
Zwycięstwo na Centerpoint
38
R O Z D Z I A Ł
3
U ŹRÓDŁA
Tendra Risant siedziała na fotelu pilota w sterowni „Szarmanckiego Gościa" i za-
stanawiała się, czy wszystko się ułoży zgodnie z jej planem. Jeśli w ogóle cokolwiek
mogło pójść po jej myśli. Spełniła swoje zadanie, choć właściwie nie zrobiła nic nad-
zwyczajnego. Ot, posłużyła się nadajnikiem radionicznym, by powiadomić Landa, że
na obrzeżach sakoriańskiego systemu planetarnego zbierają się okręty tajemniczej floty.
O fakcie tym dowiedzieli się także przyjaciele Landa i może uznali, iż to coś ważnego.
Tendra wiedziała, że Lando żyje, i... no cóż, ucieszyła się, że przyleciał do systemu
Korelii.
Nic jednak nie mogło zmienić faktu, że czuła się jak uwięziona. Zdawała sobie
sprawę, że nikt nie może jej przyjść z pomocą. Spojrzała przez dziobowy iluminator na
jaskrawo świecący punkt Korela. Pomyślała, że jeżeli to interdykcyjne pole nie zanik-
nie, upłynie kilka miesięcy, zanim zdoła dokądś dolecieć. Wiedziała, że jej ofiara nie
pójdzie na marne. Najprawdopodobniej ocaliła życie istot, wielu istot... może nawet
samego Landa Calrissiana.
Nie mogła jednak znieść myśli, że jeszcze co najmniej kilka miesięcy musi się tu-
łać sami utka jak palec na pokładzie „Szarmanckiego Gościa".
Na szczęście, towarzysze Landa, z którymi przebywał na pokładzie bakurańskiego
okrętu, poprosili ją, aby przesłała im więcej informacji. Nie bardzo wiedziała, co jesz-
cze może im ujawnić, włączyła jednak nadajnik radioniczny i przygotowała go do pra-
cy.
Artylerzyści bakurańskiego lekkiego krążownika wystrzelili trzykrotnie z dziobo-
wej baterii turbolaserów, za każdym razem trafiając jeden kieszonkowy patrolowiec.
- Bardzo dobrze - odezwał się admirał Hortel Ossilege. - Proszę wstrzymać ogień,
a potem wyłączyć zasilanie i ustawić turbolasery w położeniu spoczynkowym. Proszę
się również upewnić, że nasi przyjaciele są zorientowani, co robimy. Udowodniliśmy,
że potrafimy niszczyć ich maszyny, kiedy zechcemy. Teraz zapraszamy ich, żeby odle-
cieli. Przekonajmy się, czy piloci tych maszyn typu KP zrozumieją, że uprzykrzymy im
życie, jeżeli nie odlecą.
Roger MacBride Allen
39
Rozsądna taktyka - pomyślał Luke Skywalker, chociaż nie sprawiał wrażenia
uszczęśliwionego. Możliwe, że demonstracja przygniatającej siły powinna przekonać
pozostałych przy życiu obrońców, że lepiej byłoby wycofać się z pola walki. Przecież
szansę garstki myśliwców w walce przeciwko „Intruzowi" i dwóm innym równie po-
tężnym okrętom, „Obserwatorowi" i „Obrońcy" - a także pilotom ich maszyn - były
bliskie zera.
Z drugiej strony, kiedy Rebelianci walczyli przeciwko Imperium, zwyciężali, mi-
mo że ich szansę były równie nikłe. Luke wiedział więc, że tym, co ogromnie pomaga-
ło, były zapał i chęć do walki, dobra broń, sprawny wywiad... i odrobina najzwyklej-
szego szczęścia. Jeżeli ktoś przystępował do walki, nie istniało nic takiego jak pewność
zwycięstwa.
Mistrz Jedi stał na mostku „Intruza" obok admirała Ossilege'a. Jak zawsze, kiedy
w czymkolwiek zgadzał się z dowódcą bakurańskiej floty, czuł się trochę nieswojo.
Zerknął ukradkiem na Landa Calrissiana, stojącego po drugiej stronie Bakuranina. Wy-
raz twarzy przyjaciela powiedział mu, że i ciemnoskóry mężczyzna odczuwa taki sam
niepokój. Admirał obrał słuszną taktykę... może trochę nazbyt ostrożną, ale niewątpli-
wie słuszną. Siły nieprzyjaciela stopniały do najwyżej dwudziestu kilku kieszonkowych
patrolowców. Niszczenie wszystkich, jednego po drugim, po prostu nie miałoby sensu.
A zatem im szybciej Ossilege zdoła przekonać pilotów, że powinni się wycofać i zre-
zygnować z dalszej walki, tym pewniej uniknie strat i tym szybciej będzie mógł przy-
stąpić do realizacji następnej części planu.
Bakuranin postępował bardzo rozsądnie i ostrożnie, tyle że Ossilege nigdy do
ostrożnych nie należał. Dlatego Luke miał przeczucie, że chodzi o coś wręcz przeciw-
nego. Coś szaleńczo śmiałego, niespodziewanego i zuchwałego. Ossilege słynął z tego,
że lubił przesadnie ryzykować. Ilekroć zatem postępował ostrożnie, jak gdyby się cze-
goś obawiał, można było mieć pewność, że przygotowuje się do podjęcia ogromnego
ryzyka.
A może strata „Strażnika" rzeczywiście spowodowała, że Bakuranin nagle stał się
taki rozważny? Ossilege był niski, żylasty i lubił się ubierać w biały mundur, ponieważ
właśnie na tle bieli najlepiej mieniły się wszystkie wstążki, naszywki i odznaki. Spra-
wiał wrażenie oschłego, zarozumiałego i małostkowego mężczyzny, który nie ma cier-
pliwości do nikogo i niczego. Wyglądał jak karykatura admirała... Luke jednak jeszcze
nigdy nie spotkał tak kompetentnego, upartego i bezlitosnego dowódcy floty. Zapewne
nikt, kto miał okazję przebywać w towarzystwie admirała Ossilege'a, nie mógł się czuć
spokojny ani odprężony.
Rzecz jasna, widząc przez iluminator wielką i groźną stację Centerpoint, Luke
czułby się trochę nieswojo nawet wówczas, gdyby „Strażnik" nie został zniszczony.
- Odlatują - odezwał się Lando, pokazując chmurkę maleńkich iskierek, wylatują-
cych z hangarów stacji Centerpoint. - Chyba doszli do wniosku, że nic przeciwko nam
nie wskórają.
- A może tylko się upewnili, że nie zdołamy wyrządzić ich stacji żadnej krzywdy?
- odrzekł Ossilege. - Roztropny taktyk zazwyczaj wycofuje się z pozycji, której nie
Zwycięstwo na Centerpoint
40
może obronić, w nadziei, że ocali swoich podkomendnych. Z drugiej strony, roztropny
taktyk nie rzuciłby własnych sił do walki przeciwko niezwyciężonemu przeciwnikowi.
- Co ma pan na myśli? - zainteresował się mistrz Jedi. Ossilege wskazał stację
Centerpoint.
- lekceważymy nieprzyjacielskie maszyny, ponieważ są takie małe w porównaniu
z naszymi okrętami. Nasze jednostki są jednak o wiele mniejsze od stacji Centerpoint.
To właśnie gdzieś tam kryje się źródło energii zasilającej urządzenie, które wytwarza
obejmujące cały system interdykcyjne pole. Kto wie, jakie jeszcze kryje niespodzianki?
- Nikt nie wie - odezwał się Lando. - i myślę, że powinniśmy być przygotowani na
spotkanie z owymi niespodziankami. Wątpię, by okazały się przyjemne.
W tej samej chwili zza ich pleców wytoczył się i znieruchomiał przed Calrissia-
nem niewielki automat.
- Oto jedna z tych niespodzianek - mruknął śniadolicy mężczyzna. - Słucham, o co
chodzi?
- Najmocniej pana przepraszam, ale pani porucznik Kalenda chciałaby porozma-
wiać z panem i mistrzem Skywalkerem. Właśnie Źródło T przesłało nam nowe infor-
macje.
Lando spojrzał na Luke'a. Nie ukrywał, że jest zaniepokojony.
- Powinienem się ucieszyć - powiedział. - Obawiam się jednak, że nie nawiązała
łączności radionicznej tylko po to, żeby z nami pogawędzić. - Odwrócił się do robota. -
Prowadź nas - rozkazał.
Źródło T oznaczało, rzecz jasna, Tendrę Risant. Lando i Luke poznali młodą ko-
bietę, kiedy przylecieli na jej rodzinną planetę, Sakorię - jeden z tak zwanych „Ze-
wnętrzniaków", usytuowany na obrzeżach koreliańskiego sektora. Zaraz potem, gdy się
z nią spotkali, przedstawicielki miejscowych władz kazały się obu mężczyznom wyno-
sić z Sakorii.
Podążając za usłużnym robotem do ośrodka łączności, Lando zastanawiał się -
zresztą nie pierwszy raz - jak Tendra by zareagowała, gdyby się dowiedziała, jak
śmieszny i pompatyczny pseudonim nadali jej funkcjonariusze bakurańskiego wywia-
du. Źródło T... Zapewne by się roześmiała.
Ciemnoskóry mężczyzna odwiedził Tendrę, kiedy przemierzając galaktykę, roz-
glądał się za zamożną niewiastą, która zechciałaby zostać jego żoną. Młoda kobieta
okazała się wystarczająco bogata, żeby mógł ją uważać za odpowiednią kandydatkę.
Istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że byłaby dobrą żoną. Niestety, nie prze-
bywali w swoim towarzystwie na tyle długo, by się lepiej poznać.
I choć nie mieli dość czasu, żeby zapałać do siebie gorącym, głębokim uczuciem,
oboje od pierwszej chwili poczuli, że połączyło ich coś niezwykłego... coś w rodzaju
silnej więzi duchowej, która mogła się kiedyś przerodzić w coś poważniejszego - pod
warunkiem, że taką szansę da im bezlitosny wszechświat.
O ile Lando mógł się zorientować, Tendra się dowiedziała, a może zaobserwowa-
ła, że na obrzeżach jej systemu gromadzą się okręty jakiejś floty. Zapewne powiązała
ten fakt z ograniczaniem obywatelskich swobód, jakie ostatnio obserwowała w swoim
Roger MacBride Allen
41
świecie, i uznała, że musi o tym powiadomić Landa Calrissiana. Wyglądało na to, że
dążąc do wytyczonego celu, zdobyła jakimś cudem gwiezdny statek, a potem przekupi-
ła sakoriańskich urzędników portowych i celników. Lecąc jednak na spotkanie z Lan-
dem, zderzyła się z czołową falą interdykcyjnego pola.
A zresztą jej plany nie mogłyby zostać uwieńczone powodzeniem, gdyby nie jesz-
cze jedno... Zanim Lando odleciał z Sakorii, pozostawił Tendrze zestaw, składający się
z radionicznego odbiornika i nadajnika. Zestaw taki umożliwiał nawiązywanie łączno-
ści dzięki temu, że wykorzystywał inny sposób i inne częstotliwości przesyłania sygna-
łów niż standardowe komunikatory. Wysyłał falę elektromagnetyczną o częstotliwości
należącej do pasma radionicznego, a przesyłana informacja modulowała tę falę w spe-
cyficzny sposób. Oznaczało to, że sygnały radioniczne były absolutnie niewrażliwe na
obejmujące cały koreliański system zagłuszanie, które uniemożliwiało łączność za po-
mocą komunikatorów. Co więcej, nikt, kto korzystał z komunikatorów, nie był w stanie
ani wykryć, ani zrozumieć informacji przesyłanych za pośrednictwem urządzeń radio-
nicznych.
Wadą takiej łączności było jednak to samo, co dotyczyło wszystkich innych fal
elektromagnetycznych. Fale umożliwiające łączność za pomocą radioniki mogły się
rozchodzić najwyżej z prędkością światła. A zatem wszelkie wiadomości przesyłane
między Tendra a Calrissianem - i na odwrót - pełzły z prędkością światła, w wyniku
czego stawały się bardzo podatne na wszelkie zniekształcenia.
Młoda kobieta nadal podróżowała na pokładzie „Szarmanckiego Gościa". W tej
chwili mały tramp unosił się gdzieś w okolicach obrzeży koreliańskiego systemu plane-
tarnego i kierował się ku środkowi bardzo powoli... na pewno dużo, dużo wolniej niż
światło. Dotarcie wiadomości do Landa mogło zająć wiele długich godzin, ale na zoba-
czenie się z nim Tendra musiała czekać co najmniej kilka miesięcy...
Chyba że ktoś wyłączy generator wytwarzający interdykcyjne pole. Lando i Luke
o niczym bardziej nie marzyli.
W końcu obaj stanęli przed drzwiami ośrodka łączności. Chwilę czekali, aż robot
wysunie końcówkę systemu informatycznego i umieści ją w usytuowanym obok drzwi
gnieździe pokładowego systemu bezpieczeństwa. Drugi komplet radioniczny, jakim
dysponował Lando, pozostał wprawdzie na pokładzie „Ślicznotki", ale technicy „Intru-
za" nie mieli najmniejszych kłopotów ze skonstruowaniem jeszcze jednego podobnego
zestawu. Posłużyli się schematami, które Lando miał na pokładzie swojego jachtu.
Zdołali nawet zwiększyć moc nadajnika; nie zapomnieli również o poprawieniu czuło-
ści odbiornika.
Śniadolicy mężczyzna nie interesował się jednak zaletami systemu łączności ra-
dionicznej. Jego myśli zaprzątała Tendra Risant.
I nie chodziło o aktualną, skomplikowaną sytuację młodej kobiety. Lando rozmy-
ślał o tym, co mu powiedziała. Przekazała informacje, których treść mogła przyprawić
funkcjonariuszy wywiadu o ból głowy.
Sygnalizator pokładowego systemu bezpieczeństwa zapiszczał na znak, że mogą
wejść. Chwilę później oba skrzydła drzwi się rozsunęły. Zanim Lando przekroczył
próg, zajrzał do środka i cicho westchnął. Jakby nie dość, że zostali wezwani przez
Zwycięstwo na Centerpoint
42
kogoś z wywiadu, tym kimś musiała być właśnie ona. Pani porucznik Belindi Kalenda,
agentka Wywiadu Nowej Republiki. Czekała już na nich. Nie miała radosnego wyrazu
twarzy.
- Czy nigdy nikt nie nauczył tej waszej znajomej, jak się liczy? - wybuchła, ledwie
drzwi ośrodka łączności zdążyły się zasunąć za plecami obu mężczyzn.
Kalenda miała zwyczaj mówić bez ogródek, co myślała, a teraz wszystko wska-
zywało na to, że tylko z trudem utrzymuje nerwy na wodzy.
- O co chodzi, pani porucznik? - zapytał udręczonym tonem Lando.
- O to samo, co zawsze! - burknęła agentka. - O liczby, a o cóż by innego?
Belindi Kalenda była dość dziwnie wyglądającą młodą kobietą. Szeroko rozsta-
wione oczy sprawiały wrażenie szklistych i zamglonych, tak jakby działo się z nimi coś
niedobrego. Prawdę mówiąc, kobieta miała lekkiego, trudno zauważalnego zeza. Mogła
się poszczycić karnacją ciemniejszą nawet niż oliwkowa cera Landa Calrissiana. Miała
długie, czarne włosy, które zazwyczaj splatała w warkocz, zwijała i przypinała na
czubku głowy. Jej przeczucia tak często się sprawdzały, że powszechnie uważano, iż
potrafi trochę władać Mocą - a przynajmniej ma tak dobrą intuicję, że widzi więcej niż
inni ludzie. Kiedy z kimś rozmawiała, wydawało się, że spogląda nie na tego kogoś, ale
na coś za jego plecami. Tak właśnie patrzyła teraz na Landa.
- O liczby - powtórzyła. - Nie mamy pojęcia, ile okrętów zgromadziło się na
obrzeżach systemu Sakorii.
- Gdyby nie lady Tendra, w ogóle nie wiedzielibyśmy, że zbierają się tam jakieś
okręty - przypomniał jej oschle Lando. - Może inni agenci Wywiadu Nowej Republiki,
działający w tej chwili na Sakorii, są lepsi, jeżeli chodzi o wykrywanie i liczenie okrę-
tów, ale czy któryś z nich zadał sobie tyle trudu, żeby zapuścić się w głąb koreliańskie-
go systemu i przekazać nam tak cenną informację?
Kalenda skierowała na ciemnoskórego mężczyznę oczy pozbawione jakiegokol-
wiek wyrazu.
- Nigdy ci nie mówiłam, że na Sakorii pełnią służbę jacyś agenci Wywiadu Nowej
Republiki - odezwała się oskarżycielskim tonem.
- A ja nigdy ci nie mówiłem, że kiedyś byłem przemytnikiem, ale jakoś się tego
dowiedziałaś, prawda? - odciął się Lando. - Nie traktuj mnie jak głupca. Jeżeli rzeczy-
wiście nie macie tam agentów, ktoś z wywiadu nie wywiązuje się z obowiązków.
- Postarajmy się skierować rozmowę na właściwe tory - zabrał głos Luke, zdecy-
dowany załagodzić napiętą sytuację. - Co ci się nie podoba w wiadomości, którą prze-
słała nam lady Tendra?
- Komunikowaliśmy się z nią trzy razy, prosząc o więcej szczegółów - takich jak
rozmiary, typy i liczby okrętów, które tam widziała. Co prawda, ostatnia odpowiedź,
jaką od niej dostaliśmy, była dłuższa niż poprzednie i trochę bardziej szczegółowa, ale
jeżeli pominąć wszystkie przydawki i ostrzeżenia, nie zawierała niczego oprócz bardzo
szacunkowych danych.
- Nie powie ci tego, czego sama nie wie - oświadczył Lando. Zastanawiał się, ile
razy jeszcze będzie musiał powtarzać Kalendzie to samo, zanim agentka mu uwierzy.
Roger MacBride Allen
43
Albo kiedy on sam przestanie się zżymać, że agenci wywiadu przechwytują adresowa-
ne do niego wiadomości - i zapoznają się z ich treścią wcześniej niż on.
- Musimy przecież wiedzieć coś więcej niż to, co powiedziała nam do tej pory -
upierała się funkcjonariuszka. - Do kogo należą te okręty? Ile ich już się zgromadziło?
Jak są uzbrojone? Kto dowodzi tą flotą i jakie żywi zamiary? Musisz połączyć się z nią
jeszcze raz i poprosić, żeby przekazała nam wszystkie te szczegóły.
- Nie zrobię tego - odparł stanowczo Calrissian. - i nie obchodzi mnie, że wasi
psychoanalitycy uważają, iż najlepiej rozmawia się jej właśnie ze mną. Powiedziała
wszystko, co wie, a ja nie pozwolę wam jej niepokoić.
- Ale musimy mieć więcej...
- Kłopot w tym, że Tendra nie wie nic więcej - uciął Lando. - Nie poda wam ani
jednego szczegółu. Czy rzeczywiście przypuszczałaś, że spoglądając przez makrolor-
netkę na tamte jednostki, zdoła odgadnąć, jak ma na drugie imię dowódca floty?
Ostrzegła nas i już za to samo powinniśmy być jej bardzo wdzięczni. Przekazała wam
wszystkie informacje, jakie zebrała, a poza tym chyba istnieją jakieś granice... Nie mo-
żemy jej wypytywać bez końca.
- Istnieją także granice, jeżeli chodzi o liczbę przesyłanych informacji - wtrącił się
Luke. - Ilekroć Tendra nawiązuje łączność z nami, rośnie prawdopodobieństwo, że
zostanie wykryta.
Kalenda przeniosła spojrzenie na mistrza Jedi.
- Wykryta? - zapytała. - Jakim cudem? Przez kogo?
- Pomyśl tylko - odpowiedział Lando. - Przecież to ty jesteś agentką wywiadu.
Sam sposób przesyłania wiadomości może stanowić tajemnicę, ale nie jest nią fakt, że
Tendra utrzymuje łączność z nami. Co więcej, nie szyfruje nadawanych informacji; nie
stosuje też żadnych innych zabezpieczeń. A zatem praktycznie wszyscy, którzy mają
zestaw radioniczny i akurat przeszukują pewne pasma częstotliwości, mogą w ciągu
sekundy czy dwóch poznać treść przesyłanych wiadomości. Przecież właśnie w taki
sposób myje poznaliśmy, prawda? Owi hipotetyczni wścibscy słuchacze dowiedzą się
więc nie tylko tego, że wiemy o gromadzących się w systemie Sakorii jednostkach
floty. Posługując się radionamiernikami, zorientują się, skąd nadano tę informację, i
natychmiast - podobnie jak my - odkryją, gdzie znajduje się statek Tendry.
- I co im z tego przyjdzie? - zapytała Kalenda.
- Bardzo dużo, jeżeli przypadkiem owi goście mają cokolwiek wspólnego z inny-
mi, sprawującymi władzę nad generatorem interdykcyjnego pola. I jedni, i drudzy mogą
chcieć, żeby Tendra zamilkła... na zawsze. W tym celu mogą wyłączyć generator -
chociażby tylko na pół minuty. Jeżeli wszystko dobrze obmyślą i przygotują, w ciągu
tych trzydziestu sekund wyskoczą z nadprzestrzeni w sąsiedztwie „Szarmanckiego
Gościa" i rozpylą go na atomy, a potem znikną bez śladu. Kiedy wrócą do bazy, po-
nownie włączą generator pola.
- Przecież Tendra nadawała wiele dni bez przerwy i nie przydarzyło się jej nic złe-
go - zaoponowała agentka wywiadu.
- Nie miała wyboru. Musiała nadawać i czekać, aż odpowiemy. Teraz jednak nie
musi już ryzykować. Nasze sygnały radioniczne są o wiele silniejsze niż jej, a poza tym
Zwycięstwo na Centerpoint
44
zapuściliśmy się tak daleko w głąb systemu, że istnieje o wiele większe prawdopodo-
bieństwo, iż ktoś może je odebrać. A jeżeli tym kimś okaże się któryś z naszych nie-
przyjaciół, z pewnością zechce się dowiedzieć, gdzie podziewa się odbiorca sygnałów.
Twarz Kalendy stężała. Lando nie miał pojęcia, czy agentka Wywiadu Nowej Re-
publiki wiedziała o tym wszystkim i świadomie postanowiła wystawić na szwank Ten-
drę - w nadziei, że wyciągnie z niej jeszcze jakieś informacje - czy nie pomyślała, iż
Sakoriance może grozić jakieś niebezpieczeństwo. Ponieważ Kalenda była inteligentna,
to drugie wydawało się mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Ostatnie kilka go-
dzin wszystkim dało się we znaki. Lando podświadomie oczekiwał, że Kalenda zechce
ich przeprosić albo skłamać i powiedzieć, że nie przemyślała do końca wszystkich kon-
sekwencji swojego postępowania.
Możliwe, że agentka pragnęła zebrać wszystkie informacje... bez względu na cenę.
Nie zamierzała jednak postępować nieuczciwie.
- Określenie granic dopuszczalnego ryzyka nigdy nie jest łatwe - rzekła po chwili.
- Zdawałam sobie sprawę z tego, że istnieje pewne niebezpieczeństwo, ale gdyby twoja
znajoma zapomniała nam powiedzieć o czymś ważnym, konsekwencje byłyby poważ-
ne. Spodziewałam się, że może wiedzieć coś, co ocaliłoby życie tysięcy, a nawet milio-
nów ludzi. Jestem pewna, że gdybym mogła ściągnąć ją tu i przesłuchać, udzieliłaby
nam bardziej szczegółowych informacji.
- Ale nie możesz jej tu ściągnąć - przypomniał Skywalker.
- Nie, nie mogę - przyznała Kalenda. - Żałuję też, że nie mogę porozumieć się z
nią za pomocą standardowego komunikatora. Muszę czekać wiele godzin na odpo-
wiedź, a potem następne kilka, zanim wasza znajoma usłyszy moje pytanie. W taki
sposób niczego nie można się dowiedzieć. Gdybym mogła posłużyć się komunikato-
rem, zaszyfrowałabym wiadomość, dzięki czemu zmalałoby prawdopodobieństwo, że
ktoś inny zapozna się z jej treścią. Może wówczas dowiedziałabym się czegoś więcej.
- Zbyt wiele tych .jeżeli" - zauważył mistrz Jedi. - Może dajmy sobie z tym spokój.
Jak sądzisz, czy istnieją szansę, że korzystając z łączności radionicznej, zdołasz wycią-
gnąć z Tendry dodatkowe informacje?
Kalenda westchnęła i pokręciła głową.
- Praktyczne nie istnieją - odrzekła cicho. - A stawka w tej grze jest wysoka.
- Tak wysoka, że nie mogłaś nie spróbować - domyślił się Luke. - Rozumiem cię.
Kalenda się uśmiechnęła. Sprawiała wrażenie pogodzonej z losem.
- To chyba niezgodne z filozofią Jedi - powiedziała.
- Nawet Jedi uświadamiają sobie, że istnieją ograniczenia - odrzekł Luke.
Agentka wywiadu niechętnie kiwnęła głową.
- No cóż - rzekła w końcu. - Na obrzeżach sakoriańskiego systemu planetarnego
zbierają się okręty potężnej floty. Wygląda na to, że Źródło T nie przekaże nam żadnej
innej informacji.
- Raczej nie - przyznał Calrissian. - Chyba musimy na tym poprzestać. Zbliżamy
się do stacji Centerpoint. Przypuszczam, że rozwiązanie tej zagadki zabierze nam tro-
chę więcej czasu.
Kalenda znów popatrzyła na Landa. Tym razem ich spojrzenia się spotkały.
Roger MacBride Allen
45
- Jeżeli kiedykolwiek usłyszałam jakiś eufemizm, to właśnie teraz - powiedziała.
Już wkrótce Belindi Kalenda się przekonała, że miała rację. Stacja Centerpoint by-
ła obiektem tak absurdalnie wielkim i skomplikowanym, tak niepodobnym do niczego,
co poznała albo o czym słyszała, że nawet nie miała pojęcia, od którego miejsca zacząć
poszukiwania. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin bakurańska flota nie prze-
stawała się zbliżać do stacji, ale wszystkie okręty leciały bardzo powoli. Jeżeli Ossilege
tylko udawał, że zachowuje należytą ostrożność, czynił to niezwykle przekonująco. Od
czasu do czasu rozkazywał, żeby zastopować, i wówczas badał powierzchnię stacji,
wykorzystując do granic możliwości czułość pokładowych czujników i skanerów. Ka-
lenda nie mogła winić za to admirała. W każdej sekundzie ukryci wewnątrz stacji ope-
ratorzy mogli wessać „Intruza" w całości i to przez którykolwiek z najmniejszych lu-
ków albo włazów.
Jednak mimo że Ossilege zaryzykował zbliżenie się na tak niewielką odległość,
nie dowiedział się właściwie niczego. Oglądane na ekranach obrazy okazały się bardzo
wyraźne. Kalenda nie była nimi zachwycona. Siedziała przy stanowisku kontrolnym
„Intruza" i przeglądała setki wizerunków, z których po prostu nic nie wynikało.
Wyglądało na to, że stacja jest opuszczona, ale trudno byłoby udowodnić, że tak
nie jest. Nieprzyjaciele mogli bez trudu ukryć we wnętrzu całe floty okrętów przypomi-
nających gwiezdne niszczyciele - podobnie jak armie szturmowców. Jeżeli nieprzyja-
cielskie okręty, wykorzystując jedynie minimalną moc, pozostawałyby w pogotowiu, a
członkowie załóg, chronieni przez maskujące pola, nie dawaliby oznak życia, trudno
byłoby się spodziewać, że cokolwiek zdołają wykryć nawet najczulsze skanery.
Kalendę najbardziej martwił jednak fakt, że nieprzyjaciele nie ujawnili dotąd, iż
dysponują dużymi okrętami. Musieli je gdzieś ukryć. Po prostu musieli. To właśnie był
jeden z powodów, dla których agentka Wywiadu Nowej Republiki tak się starała wy-
ciągnąć ze Źródła T trochę bardziej szczegółowe informacje. Gdyby się dowiedziała
czegoś więcej na temat rodzajów i liczby okrętów wykrytych przez Źródło T w syste-
mie Sakorii, może łatwiej by się domyśliła, jakie niebezpieczeństwa czyhają we wnę-
trzu stacji Centerpoint.
Jeżeli o to chodziło, gigantyczna stacja nie musiała mieć żadnych okrętów, by się
bronić. Kalenda zauważyła na powierzchni jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt miejsc,
które mogły być stanowiskami artylerii. Wyglądało na to, że obiekt jest dziwacznym
zlepkiem czegoś, co wyglądało na nowoczesne, i czegoś, co sprawiało wrażenie muze-
alnego zabytku. Agentka nie potrafiłaby powiedzieć, czy stacja jeszcze funkcjonuje, od
jak dawna krąży w przestworzach ani kto był jej konstruktorem.
Nie przestawała przyglądać się coraz to nowym wizerunkom, wyświetlanym na
ekranie monitora skanera. Oglądając wszystkie po kolei, zwracała uwagę to na opance-
rzone portale, to na półkuliste narośle, to znów na długie cylindryczne przedmioty. Te
ostatnie przytwierdzono do skomplikowanych rurociągów albo grubych kabli i umiesz-
czono na czymś, co przypominało platformy celownicze. Niektóre cylindry wyglądały
jak unieruchomione baterie gigantycznych turbolaserów. Agentka wywiadu zauważyła
również mnóstwo mrocznych kolistych otworów. W największych zapewne kryły się
Zwycięstwo na Centerpoint
46
wyrzutnie rakiet. Inne wyglądały jak szyby turbowind, którymi zaopatrywano ukryte
wewnątrz stacji kantyny albo bary. Nie sposób było odróżnić jedne od drugich.
Kalenda doszła do wniosku, że jednak trzeba będzie wysłać kogoś na zwiady.
„Ślicznotka" wystartowała z hangaru „Intruza" i pokonując mroki przestworzy, le-
ciała ku stacji Centerpoint.
- Dlaczego zawsze ja muszę otrzymywać takie zadania? - mruknął Lando do sie-
bie. Siedział w fotelu pilota i kierował jacht ku gigantycznemu obiektowi.
- Może w związku z tym, że zgłosiłeś się na ochotnika - podpowiedziała Gaeriela
Captison, która zajmowała jeden z foteli ustawionych w drugim rzędzie.
Lando nie był uszczęśliwiony faktem, iż Bakuranka także leci. Gaeriela była po-
przednią przywódczynią bakurańskiego rządu i została upoważniona przez obecną pa-
nią premier do zabierania głosu we wszystkich kwestiach dotyczących polityki. Pra-
gnąc, żeby bakurański rząd był właściwie reprezentowany, doszła do wniosku, że rów-
nież weźmie udział w wyprawie. Lando ubolewał, że trzeba było też zabrać Threepia -
na wypadek konieczności tłumaczenia słów nieznanej mowy.
- Musiałem lecieć - burknął. - Kiedy Luke zgłosił się na ochotnika, zrozumiałem,
że powinienem być jego skrzydłowym.
Luke postanowił skorzystać ze swojego X-skrzydłowca i wyruszył pierwszy. Le-
ciał teraz jakieś dwa kilometry przed jachtem Landa - na tyle blisko, by możliwa była
łączność wzrokowa.
Kalenda obróciła się na fotelu drugiego pilota i obdarzyła ciemnoskórego mężczy-
znę dziwnym spojrzeniem. Rzecz jasna, wszystkie jej spojrzenia miały w sobie coś
dziwnego, więc może Lando nie powinien się tym przejmować. Możliwe, że agentka
Wywiadu Nowej Republiki zastanawiała się, dlaczego mężczyzna, który z takim tru-
dem zapracował na opinię beztroskiego awanturnika i zawadiaki - na ogół dbającego
tylko o siebie i nikogo więcej - naraża życie, żeby pomóc komuś innemu.
- Odniosłam wrażenie, że mistrz Jedi potrafi się troszczyć o siebie - powiedziała.
- Może tak - odrzekł Lando - a może nie. Powiedzmy, że mam wobec niego dług
wdzięczności.
- A kto w całej galaktyce nie ma? - zapytała Gaeriela.
- Jeżeli chce pani znać moje zdanie, lady Captison - odezwała się Kalenda - nie-
zmiernie żałuję, że poleciała pani z nami na tę wyprawę.
- To ci komplement - mruknął Lando.
Kalenda skrzywiła się, jakby połknęła coś kwaśnego.
- Przepraszam, miałam na myśli coś innego. Chodziło mi o to, że kapitan Calris-
sian i mistrz Skywalker mają duże doświadczenie w sprawach wojskowych. Prawdopo-
dobnie są gotowi stawić czoło... wszystkiemu, co może nas spotkać. W trakcie wypra-
wy może się wydarzyć coś, z czym się nie zdoła uporać była pani premier.
- Czasami we wszechświecie przydają się różne zdolności - nie tylko umiejętność
strzelania i toczenia walki w taki sposób, żeby nie dać się zabić - odrzekła Gaeriela. -
Jeżeli będziemy mieli szczęście, może spotkamy na pokładzie tej stacji kogoś rozsąd-
nego... kogoś, z kim będziemy mogli prowadzić negocjacje. Jeżeli tak, doświadczony
Roger MacBride Allen
47
negocjator, dysponujący wszystkimi możliwymi pełnomocnictwami, może się okazać
bardzo potrzebny.
- Potrzebujemy naprawdę dużo szczęścia - oświadczył Calrissian. - Na razie nie
spotkaliśmy w tym systemie gwiezdnym zbyt wielu ludzi, których można byłoby posą-
dzać o zdrowy rozsądek.
Luke Skywalker czuł się doskonale. Siedział znów za sterami swojego myśliwca
typu X - sam, jeżeli nie liczyć Artoo-Detoo, tkwiącego w gnieździe w rufowej części
kadłuba. Może Mon Mothma nie pomyliła się, kiedy powiedziała, że Luke powinien się
zająć polityką. Zbieg okoliczności mógł sprawić, że mistrz Jedi stanie się przywódcą.
Może właśnie ku temu popychał go sam wszechświat. W tej chwili jednak liczył się
tylko Luke, jego astromechaniczny robot i X-skrzydłowiec. Niemal wszyscy piloci
cieszyli się, ilekroć mogli, zamknięci w ciasnej kabinie, samotnie pokonywać ogromne
odległości. Jeżeli o to chodziło, Luke nie zaliczał się do wyjątków. Latanie sprawiało
mu wielką radość. Pozwalało uciec od zmartwień, trosk i obowiązków.
Tyle że ta ucieczka nie będzie trwać zbyt długo. Jak zawsze, Luke miał do wyko-
nania ważne zadanie.
Popatrzył na gigantyczną stację. Prawdę mówiąc, znalazł się tak blisko, że miałby
spory kłopot, żeby na nianie patrzeć. Wypełniała niemal cały iluminator kabiny X-
skrzydłowca.
Luke Skywalker z trudem wierzył własnym oczom. Zapoznał się ze wszystkimi
raportami. Wiedział, jak wielka jest stacja Centerpoint, a przynajmniej znał na pamięć
wszystkie liczby. Tyle że same liczby nie wystarczały, żeby uzmysłowić ogrom obiektu
unoszącego się w przestworzach przed dziobem myśliwca.
Główna część stacji Centerpoint wyglądała jak ogromna kula o średnicy stu kilo-
metrów. Z każdego bieguna wystawał gruby, masywny walec o długości większej niż
średnica kuli. Jeżeli liczyć od końca jednego walca do końca drugiego, stacja miała
prawie trzysta pięćdziesiąt kilometrów długości. Powoli obracała się wokół osi prze-
chodzącej przez środki walców i oba bieguny kuli. Sądząc po wyglądzie powierzchni,
w ciągu wielu tysiącleci była rozbudowywana i przerabiana bez ładu i składu.
Zewsząd wystawały prostopadłościenne nadbudówki wielkości sporych domów.
Wszędzie też biegły wiązki grubych kabli i rurociągi o różnych średnicach i przekro-
jach. Tu i ówdzie wyrastały paraboliczne anteny, a obok nich wzniesiono usytuowane
w nieregularnych odstępach metalowe stożki. Luke zauważył coś, co mogło być szcząt-
kami gwiezdnego statku, który wbił się w powierzchnię i doszczętnie spłonął. Później
jednak ktoś przyspawał wrak do powierzchni stacji i przerobił na coś przypominającego
mieszkanie. Przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Wyglądało to na prymi-
tywną próbę powiększenia przestrzeni życiowej... choć biorąc pod uwagę rozmiary
stacji, wszelkie takie próby wydawały się po prostu śmieszne.
Chyba nic nie było w stanie uzmysłowić jej ogromu. Stacja miała rozmiary nie-
wielkiego księżyca. Luke'owi zdarzało się lądować na planetach mniejszych niż ta sta-
cja. Centerpoint mogła być zatem uważana za świat - na tyle skomplikowany i duży,
aby kryć całe mnóstwo dziwnych tajemnic, tak jak inne światy. Na tyle duży, żeby na
podróż od jednego krańca do drugiego trzeba było poświęcić dużo czasu. Na tyle duży,
Zwycięstwo na Centerpoint
48
aby można było spędzić na nim całe życie i nie zwiedzić wszystkich miejsc na po-
wierzchni. To właśnie w taki sposób Luke rozumiał definicję świata. Nazywał światem
miejsce zbyt duże, aby jedna osoba zdołała poznać je w ciągu życia.
Mistrz Jedi odwiedzał wiele światów, a jednak uzmysławiał sobie, że na żadnym
nie przebywał dostatecznie długo, aby obejrzeć wszystko, co było do zobaczenia. Za-
zwyczaj ludzie przyklejali światom takie albo inne etykiety, a potem przestawali się
przejmować, czy ich osąd jest słuszny, czy też nie. Luke wiedział, że postępowali nie-
właściwie. Zgodnie z innym fragmentem jego definicji, świat nie mógł być charaktery-
zowany za pomocą tylko jednej cechy albo właściwości.
Łatwo można było określić Coruscant mianem planety-miasta, Kalamar mianem
świata oblanego oceanem, a Kashyyyk mianem świata porośniętego dżunglą. Tylko
jedna cecha i nic więcej. Istniało jednak duże prawdopodobieństwo, że miasta mogły
mieć nieskończenie dużą liczbę form i kształtów. Podobnie sprawa wyglądała z wła-
ściwościami dżungli czy oceanów. Rzadko jakiś świat dawało się opisać tylko jednym
słowem. Pośrodku łąki mogła się wznosić góra albo nawet dwie. Świat wulkaniczny
mógł mieć kratery, które wcale nie były wulkanami, gdyż powstały - na przykład - w
wyniku zderzenia meteorytu z powierzchnią gruntu. Planeta, określana mianem ptasie-
go raju, musiała mieć także niezliczone roje owadów.
A ponieważ stacja Centerpoint była taka wielka, trudno byłoby nawet ocenić
ogrom jej konstrukcji. Stojąc na powierzchni, należałoby spojrzeć w przestworza, żeby
oczy mogły się przyzwyczaić do jej rozmiarów.
Poza tym, nawet jeżeli pominąć rozmiary gwiezdnej stacji, niepokój budziło wi-
rowanie. Wirowały planety, ale tak powoli, że na ogół nikt tego nie zauważał albo nie
zwracał na to uwagi. Co prawda, stacja Centerpoint wirowała także statecznie i powoli,
ale nietrudno było dostrzec, że obraca się wokół osi.
Techniki wytwarzania sztucznego ciążenia na pokładach gwiezdnych statków albo
stacji bez konieczności wprawiania obiektu w ruch wirowy były chyba dobrze znane
jeszcze w czasach powstawania
Starej Republiki. Luke nigdy dotąd nie widział obiektu, który obracałby się tak jak
ta stacja. Wyglądało to dziwacznie, jak coś sprzecznego z naturą.
Rzecz jasna, sama taka myśl była czymś niedorzecznym. Cóż naturalnego mogły
mieć w sobie gwiezdne statki albo stacje?
Luke'a martwiło jednak w stacji Centerpoint coś bardziej zasadniczego niż rozmia-
ry i wirowanie. Obiekt sprawiał wrażenie nieprawdopodobnie starego... nie tylko, jeżeli
brać pod uwagę ludzką miarę upływu czasu, ale i inne miary, stosowane przez chyba
wszystkie inteligentne istoty całej galaktyki. Tak starego, że nikt nie miał pojęcia, kiedy
go skonstruowano, kto to zrobił i dlaczego.
Z drugiej jednak strony, stacja nie była wcale taka stara. Okresu jej istnienia nie
dałoby się porównać z wiekiem planet, gwiazd ani jakiejkolwiek galaktyki. Nawet dzie-
sięć milionów lat stanowiłoby okres krótki jak mgnienie oka w porównaniu z wiekiem
wypełniających wszechświat planet, gwiazd czy księżyców. Wiele spośród nich mogło
istnieć cztery, pięć czy sześć miliardów lat, a nawet dłużej.
Roger MacBride Allen
49
To, co ludziom mogło wydawać się bardzo stare, w porównaniu z wiekiem
wszechświata było stosunkowo młode. Wszystkie niezliczone pokolenia istot żywych,
jakie znała historia galaktyki, były rzeczywiście niczym więcej niż mgnieniem oka.
Narodziny, rozkwit i upadek Starej Republiki, pojawienie się i klęska Imperium, zara-
nie dziejów Nowej Republiki... w porównaniu ze skalą czasu, jaka obowiązywała w
galaktyce, to wszystko kurczyło się do jednej krótkiej, nic nie znaczącej chwili.
- ...uke'..., ...ak ...ie ...bier...?
- Odbieram cię, Lando, ale twoje sygnały są okropnie zniekształcone.
- ...oje...ygn...są...ropnie...
Luke westchnął. Jeszcze jedna niedogodność. Ponieważ normalna łączność w sys-
temie Korelii była niemożliwa z uwagi na zagłuszanie, Bakuranie zainstalowali na po-
kładach swoich okrętów naprędce sporządzone systemy łączności wzrokowej. Urzą-
dzenia zamieniały głos na niosące niewielką energię sygnały laserowe. Nie działały
najlepiej, ale umożliwiały porozumiewanie się na małe odległości. Możliwe, że łącz-
ność poprawiłaby się, gdyby bakurańscy technicy, wykorzystując schematy Landa,
skonstruowali zestawy radionicznych nadajników i odbiorników, ale teraz było za póź-
no, żeby się nad tym zastanawiać.
- Artoo, sprawdź, czy zdołasz sobie z tym poradzić.
Mały robot zapiszczał i zaświergotał, a Luke kiwnął głową.
- W porządku, Lando - powiedział. - Spróbuj jeszcze raz. Jak teraz mnie odbie-
rasz?
- O wiele lepiej. ...ięki, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby znów posługi-
wać się ...munikatorem.
- Ja także.
- No cóż, nie zamierzam bezczynnie czekać, aż sygnały przestaną być zagłuszane.
To zresztą i tak nie ma znaczenia. Kalenda coś zauważyła. Spójrz na podstawę bliższe-
go walca, ...am, gdzie wyrasta z powierzchni kuli. ...ruga tam jakieś ...wiatełko. Wi-
dzisz
je?
Luke spojrzał przez iluminator i kiwnął głową.
- Widzę. Zaczekaj chwilę, powiększę obraz i postaram się sprawdzić, o co chodzi.
Włączył komputer celowniczy i wykorzystał go, żeby namierzyć źródło mrugają-
cego światła, a potem sprzągł dalekosiężną kamerę holograficzną z pokładowym sys-
temem celowniczym. Na ekranie głównego monitora X-skrzydłowca pojawił się nieco
rozmyty obraz. Rzeczywiście, mniej więcej pośrodku ekranu zapalało się i gasło źródło
światła. W pobliżu znajdował się spory otwór jakiejś ogromnej śluzy, a jej wrota raz po
raz otwierały się i zamykały.
- Jeżeli to nie jest zaproszenie - odezwał się Luke - nie mam pojęcia, co innego
może oznaczać.
- My także ...szliśmy do tego wniosku - odparł Lando. - Nawet złocisty chłoptaś
zgodził się ze mną, a przecież umie bełkotać bez ładu i składu w prawie sześciu milio-
nach form porozumiewania się inteligentnych istot.
Zwycięstwo na Centerpoint
50
Luke wyszczerzył zęby w uśmiechu. Lando i See-Threepio nigdy za sobą nie
przepadali, a w ciągu ostatnich kilku tygodni nie wydarzyło się nic, co mogłoby to
zmienić.
- Cieszę się, że jesteśmy jednomyślni - powiedział mistrz Jedi. - Pytanie tylko, czy
zdecydujemy się skorzystać z tego zaproszenia?
Roger MacBride Allen
51
R O Z D Z I A Ł
4
DZIECIĘCE IGRASZKI
Anakin Solo jeszcze jakiś czas wpatrywał się w pozbawioną jakichkolwiek szcze-
gólnych cech srebrzystą ścianę, a później uderzył dwukrotnie piąstką w pewne miejsce.
Rzecz jasna, natychmiast odskoczyła miniaturowa klapka. W otworze ukazała się jesz-
cze jedna kontrolna klawiatura z dwudziestoma pięcioma guzikami, usytuowanymi po
pięć w pięciu rzędach. Przez kilkanaście sekund chłopczyk się jej przyglądał, jakby
zastanawiając się, które nacisnąć i w jakiej kolejności.
Doświadczamy robot Qiunine-Ekstoo uważnie go obserwował, ponieważ tylko w
ten sposób mógł się zorientować, co malec robi. Ilekroć Q9-X2 widział, jak Anakin
radzi sobie z rozmaitymi mechanizmami i urządzeniami, a nawet jak nakłania je, żeby
działały, mimo iż nie ma pojęcia, czym są i do czego służą, czuł niepokój. Wszystko
wskazywało na to, że umiejętności chłopczyka miały jakiś związek z władaniem Mocą,
do czego cała ta grupa ludzi przywiązywała chyba dużą wagę. Teoria głosiła, że talent
Anakina, który pozwala mu posługiwać się Mocą, umożliwia zaglądanie do wnętrz
maszyn i manipulowanie z zewnątrz różnymi, choćby najbardziej skomplikowanymi i
zminiaturyzowanymi podzespołami.
Nie oznaczało to, że malec nigdy się nie mylił. Czasami popełniał błędy, a nawet -
od czasu do czasu - zupełnie świadomie nakłaniał mechanizmy do robienia czegoś, co
nikomu innemu nawet nie przyszłoby do głowy. Jeżeli się jednak uważnie obserwowa-
ło, jak Anakin odkrywa tajemnice nieznanych urządzeń, można było bardzo dobrze
poznać ich właściwości.
A zatem automat nie przestawał się przyglądać chłopczykowi. Pragnął w ten spo-
sób osiągnąć dwa cele. Pierwszy polegał na upewnieniu się, że wędrując od jednego
mechanizmu do drugiego, Anakin żadnego nie zniszczy ani nie uszkodzi.
Drugim było rejestrowanie wszystkiego, co chłopiec robi - od czasu, kiedy zaczął
igrać z dziwnym urządzeniem, jakie odkrył pod powierzchnią Dralii.
Zwycięstwo na Centerpoint
52
Praca zajmowała robotowi cały czas. Qiunine-Ekstoo wywiązywał się z obowiąz-
ków dzięki wbudowanym kamerom i zainstalowanym urządzeniom rejestrującym. Mi-
mo to każdy automat musi przecież poświęcać trochę czasu na uzupełnianie zasobów
energii, a poza tym Qiunine nie chciał spędzać każdego dnia, pilnując, żeby najdziw-
niejsze dziecko w całej galaktyce nie przycisnęło niewłaściwego guzika i nie rozsadziło
planety.
Jeżeli nie liczyć innych związanych z tym pilnowaniem kłopotów, już samo decy-
dowanie o rym, co Anakin może zrobić, a czego nie może, wystarczyłoby, żeby prze-
grzać obwody logiczne niejednego automatu. Może proces myślowy, jaki toczył się w
obwodach Qiunina, nie należał do najprostszych i najlogiczniejszych, ale stanowił ar-
gument, żeby od czasu do czasu robić przerwę i przestawać obserwować, co się dzieje.
Tak czy owak, robot uważał ten argument za wystarczający.
Anakin zaczął przyciskać guziki kontrolnego panelu w prawidłowej, ale sobie tyl-
ko znanej kolejności. Kiedy skończył, rozległ się cichy, melodyjny kurant. Doświad-
czenie nauczyło Qiunina, że ów dźwięk nie wróży nic dobrego. Zapewne stanowi coś w
rodzaju dzwonka alarmowego albo ostrzegawczego.
- Wystarczy, Anakinie - odezwał się automat.
Zdumiony chłopiec rozejrzał się dokoła, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że
robot go obserwuje.
- Qiunine! - wykrzyknął. - Och!
Gdyby automat dysponował odpowiednim oprogramowaniem, zapewne by wes-
tchnął. Przyglądał się wszystkiemu, co robi chłopiec, od dobrych kilku godzin, a zatem
malec nie powinien być zdumiony jego obecnością. Z drugiej jednak strony, Anakin
nigdy nie przejawiał szczególnego talentu aktorskiego. Co prawda, Q9 słyszał o czymś
takim jak roztargnienie, ale dopóki nie poznał Anakina, nie miał żadnych podstaw, aby
sądzić, iż coś takiego rzeczywiście istnieje.
- Wydaje mi się, że dopóki na to, co odkryłeś, nie rzuci okiem Chewbacca albo
ktoś z pozostałych, byłoby najlepiej, abyś skończył badać to urządzenie.
- Już prawie sobie z nim poradziłem! - zaprotestował Anakin.
- Czy wiesz, do czego służy? - zapytał robot. - Masz pojęcie, jak funkcjonuje?
- N-n-nie - przyznał niechętnie chłopiec.
- Czy pamiętasz, co wydarzyło się ostatnio, kiedy usłyszałeś taki kurant i nie prze-
stałeś? - nalegał automat.
- Otworzyła się klapa zapadni - odrzekł Anakin, spuszczając wzrok.
- Tak. Otworzyła się klapa zapadni. Pode mną. Wskutek czego zsunąłem się do
komory zgniatacza odpadków. Jak myślisz, jak bym teraz wyglądał, gdybym w porę nie
włączył repulsorów i nie przesłał do nich maksymalnej energii?
- Jak zgnieciona kostka o boku dziesięciu centymetrów - odparł chłopiec. - Chyba
że tamta maszyna by cię przetopiła.
- Masz rację. Ale o tym dowiedział się Chewbacca dopiero później, prawda?
- Ja mu w tym pomogłem - przypomniał Anakin.
- Tak, pomogłeś. I będziesz mu potrzebny, żeby pomóc jeszcze nie raz. Co zrobi-
my, jeżeli tym razem klapa zapadni otworzy się nie pode mną, ale pod tobą?
Roger MacBride Allen
53
Przerażony chłopczyk otworzył szerzej oczy.
- Och - powiedział. - Może naprawdę będzie lepiej, jeżeli przestanę i zawołam
Chewbaccę, aby rzucił na to okiem.
- Chyba masz rację - zgodził się z nim Qiunine. - Chodźmy, poszukamy pozosta-
łych.
Anakin kiwnął głową.
- Dobrze - odparł. Odwrócił się i pospieszył w tę stronę, skąd obaj przyszli.
Qiunine włączył repulsory i unosząc się, podążył za nim - zadowolony, że - przy-
najmniej tym razem - Anakin okazał się posłuszny. Obwody logiczne robota zaprojek-
towano tak, aby Qiunine, wykorzystując metodę prób i błędów, uczył się zachowywać
w niezwykły sposób. Automat jednak nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał uciekać
się do tej metody, aby opanować przynajmniej podstawy dziecięcej psychologii. Umie-
jętności, które powinien zdobyć, żeby mieć jakikolwiek wpływ na postępowanie Ana-
kina, pochłaniały stanowczo zbyt wiele energii i zajmowały za dużo miejsca w pamięci.
Qiunine pomyślał, że kiedy to wszystko się zakończy, musi skasować zawartość części
swoich komórek pamięciowych, gdyż tylko dzięki temu osiągnie większą efektywność.
Jeżeli to wszystko się zakończy. Kiedy Qiunine i Anakin wyłonili się z otworu
bocznego korytarza i znaleźli z powrotem w głównej komorze, automat doszedł do
wniosku, że jego obecna sytuacja zaczyna coraz bardziej przypominać stan ustalony.
Wszystkie żywe istoty zamknięte w ogromnej, nieznanej pieczarze wyglądały jak
mrówki. Dziwne, ruchliwe, pochodzące z różnych mrowisk owady. Obaj poszukiwacze
przygód przystanęli i spojrzeli przed siebie.
Oglądana z tego miejsca, gigantyczna komora z repulsorem wydawała się zbyt du-
ża, aby posłużyć komukolwiek za kryjówkę. Z zewnątrz była jednak idealnie zamasko-
wana. Qiunine wiedział, jak trudno byłoby ją znaleźć komuś, przebywającemu na po-
wierzchni gruntu. Komorę zabezpieczono przed wykryciem za pomocą znanych auto-
matowi próbników i skanerów... Zabezpieczono przed wszystkimi z wyjątkiem Anaki-
na Solo. Chłopczyk odnalazł ją - podobnie jak jej bliźniaczkę na Korelii - bez najmniej-
szego kłopotu.
Musiały istnieć poważne powody, dla których ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby ją
zamaskować. Komora kryła planetarny repulsor, który przed niezliczonymi tysiącami
lat umieścił Dralię na obecnej orbicie. Prawdopodobnie w taki sam sposób umieszczo-
no na innej orbicie Korelię, a może nawet wszystkie zamieszkane planety koreliańskie-
go systemu: Selonię oraz Bliźniacze Światy, Talusa i Tralusa. Możliwe, że każdy świat
miał taką samą zamaskowaną komorę z planetarnym repulsorem. Zapewne każdy prze-
transportowała w ten zakątek przestworzy przed wieloma, bardzo wieloma tysiąclecia-
mi jakaś rasa nieznanych istot - z sobie tylko znanego i dawno zapomnianego powodu.
Teraz jednak rozpoczął się wyścig, kto pierwszy odnajdzie repulsory. Co prawda,
od jakiegoś czasu grupa poszukiwaczy, ukryta na dnie draliańskiej komory, nie miała
wieści o tym, co dzieje się w systemie, ale z ostatnio otrzymanych informacji wynikało,
że repulsory pragnie znaleźć co najmniej jedna grupa koreliańskich rebeliantów. Moż-
liwe więc, że podobne poszukiwania prowadziły też inne grupy, zapewne działające na
wszystkich pozostałych zamieszkanych światach.
Zwycięstwo na Centerpoint
54
Powód, dla którego tak bardzo wszystkim na nich zależało, nie był jednak jasny.
Możliwe, że repulsory stanowiły potężną i skuteczną broń, ale nikt jeszcze nie wygrał
żadnej wojny, dysponując samym repulsorem. Jeżeli wierzyć temu, co powiedział Ebri-
him, urządzenie mogło zmiażdżyć krążący po orbicie gwiezdny statek... tyle że było
ogromnie nieporęczne i bardzo kłopotliwe w celowaniu. Rzecz jasna, nie należało za-
pominać o przewadze, jaką dawało zaskoczenie... ale jedynie za pierwszym razem,
gdyby ktoś zechciał się nim posłużyć.
Istniało wiele innych, prostszych, tańszych i bardziej niezawodnych sposobów ze-
strzelenia nieprzyjacielskiego gwiezdnego statku. Rebelianci znali co najmniej kilka
spośród nich i gdyby chcieli, bardzo łatwo mogli z któregoś skorzystać. Dlaczego za-
tem mieliby tracić cenny czas i siły, żeby w trakcie toczącej się wojny szukać czegoś,
co mogło im przynieść tylko marginalną korzyść?
Qiunine zrezygnował. Doszedł do punktu rozumowania, do jakiego dochodził po-
przednie dwieście trzydzieści dziewięć razy, i nic nie wskazywało na to, żeby odpo-
wiedź, jakiej nie potrafił uzyskać do tej pory, pojawiła nagle się podczas dwieście
czterdziestej próby.
Zamiast tego postanowił jeszcze raz przyjrzeć się dziwnym ogromnym przedmio-
tom wyrastającym z dna komory z planetarnym repulsorem. Samo pomieszczenie wy-
glądało jak pionowo ustawiony i zakończony stożkiem walec. Mogło mieć prawie ki-
lometr wysokości, a wszystkie ściany wykonano z czegoś, co przypominało gładkie,
idealnie czyste, błyszczące srebro. Wokoło umieszczonego pośrodku dna dużego stożka
wyrastało sześć mniejszych - w taki sposób, że żadne nie stykały się ani z sąsiadami,
ani z wielkim stożkiem. Wszystkie mniejsze, wykonane z tego samego srebrzystego
metalu, miały trochę ponad sto metrów wysokości. Rozmieszczono je w regularnych
odstępach na obwodzie koła, którego środek pokrywał się ze środkiem dna komory.
Wznoszący się dokładnie pośrodku większy stożek był dwukrotnie wyższy niż sześć
pozostałych, ale wszystkie smukłe bryły miały takie same proporcje wysokości do
średnicy podstawy. W ścianach cylindrycznej części pomieszczenia widniały otwory
wiodące do bocznych korytarzy, a w dnie walca wydrążono pionowe szyby. Prawdopo-
dobnie umożliwiały przedostanie się na niższe poziomy labiryntu podziemnych koryta-
rzy, o których zbadaniu nikt nawet jeszcze nie pomyślał.
Ogromne, srebrzyste pomieszczenie wyglądało bezosobowo i dziwnie odpychają-
co - a jednak na samym dnie, obok największego stożka wyrosło niechlujne, prowizo-
ryczne i rozbite byle jak, ale swojsko wyglądające obozowisko. Niewątpliwie w oczach
ludzi, Dralów - czy nawet Wookiego - jego wygląd kłócił się z otoczeniem. Qiunine
uważał, że obozowisko wygląda po prostu śmiesznie. Na samym dnie cylindrycznej
komory spoczywał „Sokół Millenium". Chewbacca zdołał wlecieć do komory i wylą-
dować, choć przeciśnięcie się przez ukryte wejście sprawiło nawet jemu sporą trudność.
Obok frachtowca stał nieco mniejszy grawilot ciotki Marchy. Między górną anteną
paraboliczną „Sokoła" a anteną prętową grawilotu przeciągnięto sznur, na którym su-
szyło się pranie. Obawiając się, aby obozowiska nie odkrył nikt, kto przebywał na po-
wierzchni Dralii, rosły Wookie starał się zużywać tylko tyle energii, ile było absolutnie
Roger MacBride Allen
55
konieczne. Postanowił, że na czas badania komory wyłączy nawet pokładową suszar-
nię.
Po jednej stronie obu gwiezdnych jednostek rozstawiono składane krzesła i stoliki,
a dzieci - zmęczone przebywaniem w ciasnych pomieszczeniach „Sokoła" - wyniosły z
kabiny materace i śpiwory i rozłożyły je pod kadłubem frachtowca. Jak zawsze, bliźnię-
ta złączyły materace w taki sposób, żeby spać obok siebie. Posłanie Anakina znajdowa-
ło się kilka metrów z boku.
Z miejsca, gdzie stał, Qiunine widział wszystkich pozostałych uczestników wy-
prawy. Jacen i Jaina wynosili z wnętrza „Sokoła" jakieś urządzenia. Wookie Chewbac-
ca siedział na składanym krześle i oparłszy łokcie na stół, usiłował złożyć w całość
jakiś oporny mechanizm. Oboje Dralowie, Ebrihim i Marcha, księżna Mastigoforu,
siedzieli po drugiej stronie tego samego stołu. Pochyleni nad blatem, czymś się zajmo-
wali.
Dralowie, jak zresztą wszystkie inne istoty ich rasy, byli trochę niżsi niż większość
ludzi. Ebrihim na przykład dorównywał wzrostem Jacenowi. Mieli krótkie kończyny i
pękate tułowie, a ponieważ ich ciała porastała gęsta brązowa sierść, wyglądali jak
pulchne pluszowe niedźwiadki. Jak się zorientował OJunine, czasami ludzie uważali
ich za wypchane zwierzątka. Niektórzy rzeczywiście nie traktowali ich z należytą po-
wagą - tyle że nieokazywanie Dralom szacunku mogło się skończyć nieprzyjemną nie-
spodzianką. Na ogół Dralowie byli poważni, spokojni i zrównoważeni... i nawet jeżeli
Ebrihim uchodził w oczach niektórych ziomków za istotę kapryśną i lekkomyślną, jego
ciotka była jedną z najrozsądniejszych osób, jakie Qiunine kiedykolwiek widział. Nie-
wątpliwie dokonane przez Anakina odkrycie sprawi, że wszyscy będą się mieli czym
zająć. Możliwe nawet, że stanie się jeszcze jednym elementem układanki, którą usiło-
wali skompletować. Chodziło przecież o to, aby zrozumieć, jak funkcjonują systemy i
obwody sterujące pracą repulsora. Krótko mówiąc, OJunine uważał, że najtrudniejsze
zadanie przypadnie w udziale obojgu Dralom.
Najtrudniejsze, jeżeli nie liczyć czekania. A tym zajmowali się dotąd chyba wszy-
scy.
- Chodź, OJunine - odezwał się Anakin. - Najwyższy czas przestać się ociągać.
Jeszcze jeden element dziecięcej psychiki, jaki warto zapamiętać - pomyślał auto-
mat. Choć same ociągały się, jak mogły, żaden opiekun nie umiał nadążyć, ilekroć oso-
bą czekającą było małe dziecko.
- Idę, Anakinie - odparł OJunine.
Jacen postawił okratowany pojemnik, który właśnie wyciągnął z ładowni „Soko-
ła". Wyprostował się i zobaczył powracających Qiunina i Anakina.
- Nareszcie - powiedział. - Już myślałem, że nigdy nie wrócą. Możemy teraz coś
zjeść.
- Do licha. A musimy? Może przekonamy ich, że powinni zostać tam, gdzie byli,
trochę dłużej? - zapytała Jaina.
Postawiła takie samo pudło i zaczęła machać do młodszego brata. Anakin odpo-
wiedział identycznym gestem.
Zwycięstwo na Centerpoint
56
- Daj spokój, Jaino - odparł Jacen. - Racje żywnościowe umożliwiają przeżycie i
wcale nie są takie najgorsze.
- Nie są wcale takie najlepsze. Zwłaszcza kiedy sieje to samo dziewięć milionów
razy z rzędu. Przypuszczam, że nazywa się je racjami umożliwiającymi przeżycie tylko
dlatego, że nikt nie wie, czy po zjedzeniu ich przeżyje.
- Ha, ha. Bardzo zabawne - oznajmił jej brat bliźniak. - Chyba powtórzyłaś ten
sam dowcip z dziewięć milionów razy - a już za pierwszym wcale mnie nie rozśmieszył.
- Przepraszam - rzekła dziewczynka, siadając na swoim pojemniku. - Przebywając
tu, nie mam skąd czerpać natchnienia.
- Wiem, wiem - zgodził się z nią Jacen. - Tu nigdy nic się nie zmienia.
Mógł wrócić na pokład „Sokoła Millenium", aby rzucić okiem na chronometr.
Gdyby nie ów czasomierz i gdyby Chewbacca nie przestrzegał rygorystycznie ustalo-
nych pór posiłków i spania, nikt nie miałby pojęcia, ile upłynęło czasu. Wnętrze komo-
ry było oświetlone niezmiennym silnym blaskiem, padającym z górnej części pomiesz-
czenia i rzucanym przez jedno, a może więcej niewidocznych źródeł światła. We wnę-
trzu panowałaby absolutna cisza, gdyby nie odgłosy towarzyszące badaniu gigantycznej
komory. Każdy dźwięk wywoływał serię cichych ech, które, odbite od ścian, powracały
czasami po upływie wielu sekund. To właśnie dzięki owym echom dźwięki mieszały
się i zlewały ze sobą. Śmiech Anakina stapiał się z warknięciami Chewbaccy albo po-
mrukami funkcjonujących mechanizmów. Stuk odstawianego krzesła, uderzającego o
nogę stołu, zlewał się z niskimi, podnieconymi głosami obojga dyskutujących Dralów.
Zawsze, ilekroć w obozowisku ktoś się krzątał, wszystkim towarzyszył nieustanny
szmer cichych ech, odbitych od ścian albo górnej części komory. Sprawiało to wraże-
nie, że dziwne pomieszczenie jest jeszcze bardziej odpychające i puste. Wystarczyło
jednak, żeby upłynęło zaledwie pięć minut, odkąd umilkły odgłosy rozmów i badania
komory, a do obozowiska powracała cisza. Wydawało się wtedy, że przeszkadza bar-
dziej niż jakiekolwiek dźwięki. Zapewne chciała uzmysłowić wszystkim, w jak nie-
zwykłym miejscu przebywają, jak idealnie gładkie są połyskujące ściany i jak niezgłę-
bione, potężne moce kryją się w nieznanym wnętrzu.
Najgorsze były noce - a ściślej okresy, które wszyscy zgodzili się nazywać noca-
mi. Mimo iż od srebrzystych ścian nie przestawało się odbijać silne światło, wszyscy
udawali się na spoczynek. Dzieci spały na ukrytych w cieniu „Sokoła" materacach.
Chewbacca wracał na pokład i kładł się na pryczy. Oboje Dralowie spędzali noce na
rozkładanych polowych łóżkach, wyniesionych z kabiny grawilotu ciotki Marchy. Od-
poczywał nawet Qiunine. Stojąc na niskim stojaku, uzupełniał zasoby energii. Dopiero
w nocy panowała tak głęboka cisza, że każdy cichy szelest i każdy szmer rozbrzmiewał
echem w nieskończoność. Każde kaszlnięcie, cichy szept, pochrapywanie Ebrihima czy
chlipanie Anakina - wszystkie te ledwo uchwytne dźwięki unosiły się pod sklepienie i
powracały w postaci trwającego chyba całą wieczność echa.
Jacen doszedł do wniosku, że nie chciałby spędzić w taki sposób reszty życia. W
pewnym sensie to w ogóle nie było życie. Najwyżej oczekiwanie. Wszyscy - nawet
mały Anakin - uświadamiali sobie, że taki stan rzeczy nie może się ciągnąć w nieskoń-
Roger MacBride Allen
57
czoność. Na zewnątrz komory trwała wojna. A zatem wcześniej czy później ta czy tam-
ta strona w końcu odnajdzie dziwne pomieszczenie. A wówczas...
Nikt nie wiedział, co się wówczas wydarzy.
- Usiądź prosto, Anakinie - odezwała się księżna Mastigoforu. - i przestań uderzać
stopą w nogę stołu. Już sam ten dźwięk jest wystarczająco nieznośny, ale jego echa
doprowadzają mnie do rozpaczy. - Pokręciła głową i przeniosła spojrzenie na swojego
kuzyna
Ebrihima. – Prawdę mówiąc, drogi kuzynie, nie rozumiem tych ludzkich szczeniąt.
Cóż Anakin chce osiągnąć przez to, że zachowuje się jak ciamajda? Dlaczego wydaje
takie drażniące dźwięki?
- Nie przestawałem z nimi wystarczająco długo, najdroższa ciociu, żebym teraz
mógł udzielić ci jednoznacznej odpowiedzi. Wygląda jednak na to, że czasami nawet
rodzice nie rozumieją większości motywów, jakimi kierują się ich pociechy. Mimo to,
że kiedyś sami byli dziećmi.
- Może nie uwierzysz, ale jakoś mnie to nie dziwi. Podejrzewam, że i nasze młode
osobniki czasami sprawiają starszym moc kłopotów. Choć muszę przyznać, że nie
przypominam sobie, abyś ty kiedykolwiek zachowywał się tak okropnie jak Anakin.
- Przestańcie się zachowywać, jakby mnie tu nie było! - wykrzyknął oburzony
chłopczyk. Doprawdy, ci dorośli Dralowie byli jeszcze gorsi niż dorośli ludzie... a
przynajmniej, jeżeli chodziło o upominanie dzieci. - Ja tylko usiłowałem rozmyślać o
tych sprawach.
- Jakich sprawach? - zainteresowała się natychmiast Jaina. Wszyscy przeciwko
niemu, nawet pozostałe dzieci.
- Po prostu sprawach - odparł Anakin, gniewnie marszcząc brwi.
- No cóż, Anakinie, nie robiłeś nic złego - uspokoiła go ciotka Marcha. - Myślenie
ma wielką przyszłość i gdyby wszyscy oddawali się tej czynności, wszechświat byłby
lepszy i mądrzejszy. Byłabym jednak bardzo wdzięczna, gdybyś myślał, nie uderzając
stopą w nogę stołu. Zgoda?
- Zgoda - powiedział Anakin, aczkolwiek nie do końca dał się udobruchać. Rozu-
miał jednak, że miał wielkie szczęście. Dorośli nie pytali go o nic więcej. Z uwagi na te
wszystkie umiejętności Jedi i tak dalej, musiałby wyjawić im prawdę, gdyby zasypali
go następnymi pytaniami. W przeciwnym razie jego rodzeństwo, Jacen i Jaina, przyła-
paliby go na tym, że kłamie, a wówczas mógłby wpaść w jeszcze gorsze tarapaty. Od
czasu do czasu bliźnięta zachowywały się zupełnie jak dorośli.
Gdyby wyjawił prawdę i powiedział, że myśli o tamtym kontrolnym panelu, któ-
rym Qiunine nie pozwolił mu się bawić, wszyscy by na niego nakrzyczeli. Tymczasem
chłopczyk wiedział, że za pomocą tego panelu potrafi dokonać czegoś niezwykłego.
Czegoś wielkiego i bardzo ważnego. Anakin nie był tylko pewien, czego. Coś jednak
mogło się wydarzyć. Malec to czuł. Miał wrażenie, że kontrolny panel go wzywa. Wabi
go do siebie i prosi, żeby szybko wrócił i uwolnił energię zaklętą we wnętrzu dziwnego
urządzenia...
Zwycięstwo na Centerpoint
58
Uwolnił ją i pozwolił, żeby mechanizm wykonał pracę, do której wykonania ktoś
go skonstruował.
To jednak teraz nie miało znaczenia. Na szczęście nikt go o to nie zapytał.
A więc mógł nadal rozmyślać o tym... tak długo, jak tylko zechce.
- Chodźmy spać, najdroższa ciociu - odezwał się Ebrihim. - Zrobiło się strasznie
późno. Wszyscy inni już śpią. Osiągnęliśmy wielki postęp, ale tego wieczora chyba nic
więcej się nie dowiemy.
Oboje Dralowie siedzieli w kabinie grawilotu i przeglądali notatki, które udało im
się sporządzić w ciągu kilku ostatnich godzin. Ebrihim miał rację. Na razie nic więcej z
nich nie wynikało.
- Możliwe, że osiągnęliśmy pewien postęp, siostrzeńcze, ale nie możemy zapomi-
nać, że to tylko początek - odparła księżna Mastigoforu. - Dopiero zaczynamy pozna-
wać pierwsze tajemnice. Mniej więcej wiemy, gdzie znajdują się i jak wyglądają kon-
trolne klawiatury sporządzone przez obce istoty. Orientujemy się także, co mogą ozna-
czać niektóre umieszczone obok guzików napisy i jakie znaczenie mają różne kolory.
Jednak daleko nam jeszcze do tego, żeby wiedzieć, jak włącza się to urządzenie... nie
mówiąc o tym, jak sieje wyłącza. A przecież mamy do czynienia z mechanizmem, któ-
ry działa od dziesięciu tysiącleci, a prawdopodobnie o wiele dłużej. Nie mamy pojęcia,
skąd owo urządzenie czerpie energię, żeby móc funkcjonować. Przypuśćmy jednak, że
dowiemy się, jak je wyłączyć. Dokąd powróci wówczas cała energia, skoro przestanie
dopływać do tej komory? Jeżeli ten repulsor wykorzystuje jakiś rodzaj energii zgroma-
dzonej w warstwach gleby - a podejrzewam, że właśnie tak się dzieje - wyłączenie mo-
że wywołać potężne wstrząsy sejsmiczne. Domyślam się, że ta komora jest jedynie
niewielkim fragmentem o wiele większego systemu. Przypuszczam, że stanowi coś w
rodzaju dyszy albo czegoś podobnego... może wylotu systemu napędowego, ukrytego
gdzieś głęboko, w trzewiach tego świata. Nie zapominaj o tym, że staramy się poznać
urządzenie, które potrafi wprawić w ruch całą planetę. Dysponując taką mocą, może
także zniszczyć planetę, jeżeli ktoś nie wie, jak się nim posługiwać. Na razie nie widzę
szansy, żebyśmy się dowiedzieli wszystkiego.
Ebrihim lekko się uśmiechnął, a potem cicho chrząknął, jakby chciał się roze-
śmiać.
- A może po prostu wyjawimy Anakinowi, o co chodzi - powiedział. - Poprosimy,
żeby odnalazł główny panel kontrolny, a potem oznajmimy, że może się nim pobawić?
Oczy Marchy rozszerzyły się z przerażenia.
- Nawet o tym nie myśl, siostrzeńcze - rzekła księżna. - Nie wygaduj takich głup-
stw, nawet gdybyś miał tylko żartować. Wiesz, czasami żarty mają to do siebie, że stają
się rzeczywistością.
Anakin otworzył oczy tak niespodziewanie, że aż się trochę przestraszył. Zorien-
tował się, że nie śpi i wpatruje się w spód kadłuba „Sokoła Millenium". Starając się nie
hałasować, usiadł i rozejrzał się dokoła. Jacen i Jaina smacznie spali. Chewbacca był
takim śpiochem, że chłopiec w ogóle nie musiał się nim przejmować, a Ebrihim i ciotka
Roger MacBride Allen
59
Marcha nocowali nieco dalej, w kabinie grawilotu. Wszystko wskazywało na to, że
także śpią. Iluminatory zostały zasłonięte, a klapa włazu zamknięta.
Pozostawał Qiunine. Zazwyczaj robot spędzał noce na specjalnym stanowisku,
które umożliwiało mu uzupełnianie zasobów energii. Zapewne i teraz wyłączył więk-
szość obwodów i drzemał gdzieś między kadłubami „Sokoła" a grawilotu. Zwrócony
tyłem do większego statku, ładował zasobniki. Anakin wiedział, że metalowy kadłub
frachtowca zdoła pochłonąć większość, a może nawet wszystkie sygnały czujników
Qiunina. Tak więc, jeżeli będzie cały czas pilnował, aby od automatu oddzielał go pan-
cerz „Sokoła", może wymknie się z obozowiska, nie zauważony przez nikogo.
Poruszając się tak cicho, jak umiał, Anakin wyplątał się ze śpiwora i obrócił, żeby
znaleźć się na czworakach. Ostrożnie wyczołgał się spod kadłuba frachtowca i oślepio-
ny jaskrawym blaskiem, zmrużył oczy.
Zamrugał kilka razy i wstał. Poczuł się trochę dziwnie, kiedy uświadomił sobie, że
oto wymyka się cichaczem z obozowiska skąpanego w blasku światła. Nie zamierzał
się jednak przejmować takimi głupstwami. Wiedział, że nie ma na to czasu. W każdej
chwili ktoś mógł się obudzić i zauważyć, że zniknął.
Nie zakładając butów na bose stopy ani nie narzucając niczego na piżamę, ruszył
w kierunku ściany komory. Od czasu do czasu oglądał się przez ramię, aby sprawdzić,
czy nadal kadłub „Sokoła" przesłania mu widok Qiunina.
Kiedy dotarł pod samą ścianę, bez wahania zniknął w otworze pierwszego tunelu,
jaki zobaczył. Wprawdzie korytarz, do którego podążał, znajdował się po przeciwnej
stronie ogromnej komory, ale Anakin się tym nie przejmował. Możliwe, że inni zabłą-
dziliby w labiryncie podziemnych chodników, ale chłopiec szedł tak pewnie, jakby znał
drogę. Intuicyjnie wyczuwał, gdzie musi skręcić, żeby odnaleźć właściwą odnogę kory-
tarza.
Szedł zatem nie kończącymi się tunelami. Raz po raz skręcał tam, gdzie powinien,
i szedł dalej, jakby mógł trafić z zawiązanymi oczami. Czuł, że tajemniczy panel znaj-
duje się coraz bliżej. Coraz bliżej.
W końcu odnalazł go i przekonał się, że panel wygląda dokładnie tak samo, jak go
pozostawił. Odsłonięta klawiatura czekała, jakby zapraszając chłopca. Wpatrywał się w
nią dobrą minutę, a potem uniósł rękę i zbliżył dłoń do niezwykłej szachownicy. Za-
mknął oczy i uwolnił myśli, żeby sięgnąć nimi do wnętrza urządzenia. Zaczął się przy-
glądać obwodom, śledzić połączenia, badać różnice potencjałów... a także omijać zain-
stalowane tu i ówdzie skomplikowane zabezpieczenia i pułapki. Odnosił wrażenie, że
uśpione obwody i podzespoły czekały długo, bardzo długo na to, żeby ktoś je obudził.
Dopiero teraz. Dopiero teraz nadeszła odpowiednia chwila. Anakin wiedział... był
absolutnie pewien, że wie, jak zmusić urządzenie do działania. Tym razem nie prze-
szkodzi mu żaden Qiunine-Ekstoo. Nie będzie kpił ani straszył klapami zapadni. Ana-
kin wiedział. Był pewien.
Otworzył oczy, a potem wyciągnął rękę jeszcze dalej i przycisnął guzik widniejący
pośrodku szachownicy, która - podobnie jak tamta na Korelii - miała po pięć przyci-
sków w każdym z pięciu rzędów. Zielone światełko zgasło, a zapaliło się czerwone.
Doskonale. Chłopiec chwilę odczekał, a potem wyciągnął drugą rękę i rozcapierzywszy
Zwycięstwo na Centerpoint
60
palce obu dłoni najbardziej, jak umiał, przycisnął wszystkie cztery narożne guziki rów-
nocześnie.
Tym razem światełka nie zmieniły barwy na purpurową, ale na pomarańczową.
Anakin zmarszczył brwi. Prawdę mówiąc, spodziewał się czegoś innego. Postanowił
jednak, że na razie nie będzie zaprzątał sobie tym głowy. Najważniejsze, by nie prze-
stawać. Zaczynając od góry i obierając kierunek przeciwny do ruchu wskazówek archa-
icznych zegarów, zaczął przyciskać - jeden po drugim - wszystkie środkowe guziki w
zewnętrznych rzędach i kolumnach.
Jak przypuszczał, zmieniły barwę na czerwoną. Chłopczyk poczuł, że w jego serce
wstępuje nowa otucha. Spod klawiszy, z wnętrza urządzenia, rozległ się kolejny kurant.
Tym razem jednak nie ucichł, kiedy sekwencja dźwięków się skończyła. Powtarzał się
cały czas, bez końca.
Anakin ponownie zamknął oczy, nadal trzymając prawą dłoń nad klawiaturą. Tak.
Tak. To było właśnie to. Zaczynając od prawego dolnego rogu i obierając kierunek
zgodny z ruchem wskazówek muzealnych czasomierzy, zaczął przyciskać po kolei
wszystkie guziki w narożnikach szachownicy. W miarę jak je muskał palcami, każdy
zmieniał barwę z pomarańczowej na purpurową. To dobrze. Malec poczuł się jeszcze
pewniej. Zanim jednak nacisnął ostatni, przez chwilę się zawahał. Podejrzewał, że kie-
dy go przyciśnie, wpadnie w poważne tarapaty. Tylko czy rzeczywiście tak poważne,
by miał teraz rezygnować?
Nie. Musiał skończyć to, co zaczął. Teraz nie mógł się wycofać.
Przycisnął ostatni pomarańczowy guzik szachownicy. Zapłonęła purpurowym bla-
skiem i nagle dźwięczny kurant zmienił ton na wyższy i zabrzmiał głośniej. Za plecami
chłopca rozległ się cichy basowy pomruk. Anakin odwrócił głowę.
Zauważył, że fragment posadzki wsuwa się pod przeciwległą ścianę. Czyżby za-
tem Qiunine miał rację, kiedy mówił coś o zapadniach? Nagle jednak z powstałego
otworu zaczęła wyrastać skomplikowana konsoleta, zwieńczona dziwacznie wyglądają-
cym panelem kontrolnym. Konsoletę sporządzono z tego samego srebrzystego metalu,
z jakiego wykonano całą komorę. Na samym końcu ukazało się dziwne niskie krzesło.
Wyglądało, jakby miało służyć obcym istotom, których ciała zginały się w innych miej-
scach niż ciała ludzi.
Podskakując z podniecenia i zapominając o wszystkich wątpliwościach, Anakin
usiadł na dziwnym krześle i nawet nie zauważył, że po sekundzie czy dwóch siedzenie i
oparcie dostosowały się do kształtów jego ciała. Co więcej, krzesło uniosło go i prze-
mieściło się tak, żeby malec mógł bez trudu dosięgnąć pulpitu kontrolnego.
Anakin spędził następne kilka minut, wpatrując się w nieznane mechanizmy i
urządzenia. Potem wyciągnął rękę i rozcapierzył palce tak daleko na boki, jak potrafił.
Zamknął oczy i pozwolił myślom buszować po cudownym, upajającym wszechświecie
skomplikowanych potencjometrów, kondensatorów, tras kablowych, ścieżek i obwo-
dów scalonych, które współpracowały z usytuowanymi na pulpicie konsolety pokrętła-
mi, dźwigniami, tarczami i regulatorami. Malec otworzył oczy i spojrzał na wskaźniki
poboru mocy, przełączniki zasobników energii, podzespoły celownicze, systemy za-
bezpieczeń, ograniczniki mocy, regulatory siły ciągu... Stopniowo zaczynał coraz lepiej
Roger MacBride Allen
61
rozumieć, czym są i co znaczą, jak działają i z czym współpracują. Nagle to wszystko
pojął, jak gdyby podpowiedziały mu prastare mechanizmy, niecierpliwiące się, kiedy
będą mogły wyjawić swoje tajemnice.
Wiedział wszystko. Teraz wiedział już absolutnie wszystko.
Położył obie dłonie na kontrolnym pulpicie i poczuł, jak cała ta wiedza stopniowo
przenika do jego umysłu. Obudź mnie - nakazywało gigantyczne urządzenie. Anakin
musiał spełnić jego prośbę. Cały cudownie skomplikowany mechanizm czekał przecież
uśpiony tyle czasu. Chciał, żeby ktoś go obudził. Nie mógł się doczekać, kiedy zjawi
się ktoś, kto rozkaże mu się ocknąć.
Anakin poruszał palcami jak w transie, jakby sam spał i przeżywał jakiś cudowny
sen. Starał się robić to, co umiejętność władania Mocą podpowiadała, że potrafi, a nie
to, co powinien albo co musi. Malec wiedział, że gdzieś w jego umyśle kryje się jakiś
nakaz... pragnienie spełnienia prośby urządzenia. Coś mówiło mu, że przecież nie ma
do czynienia z żywym organizmem, ale jedynie z dziwnym mechanizmem. Mimo to
chłopczyk odnosił wrażenie, iż ogromne urządzenie szepcze coś do niego... i że to ono
go ponagla, a nie jego własne chęci czy pragnienia.
Pociągnij za tę długą rękojeść - nakazywało. - Pociągnij, jeżeli chcesz zapocząt-
kować proces aktywacji. Teraz pokręć tą tarczą, żeby uruchomić system przekazywania
energii geograwitacyjnej. Posłuż się standardową dwudziestopięcioklawiszową sza-
chownicą i wpisz sekwencję poleceń, umożliwiających bezpieczne przejście do kolejnej
części programu.
Nagle gdzieś, chyba w samych trzewiach planety, coś zatrzęsło się albo zadrżało.
Chwilę potem zaczął narastać niski, basowy pomruk. Melodyjne kuranty stawały się
coraz głośniejsze, a sekwencje dźwięków powtarzały się coraz szybciej.
Anakin zauważył, że coś dziwnego zaczyna się dziać z miejscem na kontrolnym
pulpicie, które jeszcze sekundę wcześniej było zupełnie gładkie. Zalśniło, zamigotało i
zaczęło się wybrzuszać. Wznosiło się coraz wyżej, aż w końcu przemieniło się w wy-
glądający najzwyczajniej na świecie drążek sterowniczy. Przypominało rękojeść, którą
zazwyczaj posługują się piloci gwiezdnych statków.
Chyba nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Anakin pochwycił drążek palcami
lewej dłoni. Nie zauważył, że chwilę później rękojeść zmieniła kształt, żeby przystoso-
wać się do rozmiarów jego palców. Nad drążkiem ukazał się świetlisty wizerunek. Wy-
glądał jak siatka konstrukcyjna sporego sześcianu. Każdy bok miał dokładnie pięć ta-
kich samych jednostek długości. Jeżeli nie liczyć świecących w powietrzu krawędzi
ścianek stu dwudziestu pięciu mniejszych brył, duży sześcian był zupełnie przezroczy-
sty.
Wszystkie małe sześciany były także idealnie przezroczyste, ale kiedy Anakin
spoglądał na świetlistą siatkę, zobaczył, że usytuowany w lewym dolnym rogu sześcia-
nik zapłonął zielonym blaskiem.
Powoli, ostrożnie chłopczyk odepchnął od siebie drążek sterowniczy. Samotny
zielony sześcianik zmienił kolor na purpurowy. Trzy inne, z którymi sąsiadował, a któ-
re dotąd nie świeciły, teraz zapłonęły intensywną zielenią. Chwilę później narożny
Zwycięstwo na Centerpoint
62
sześcianik przybrał barwę pomarańczową, trzy sąsiednie rozjarzyły się czerwonym
blaskiem, a wszystkie sąsiadujące z nimi wypełniły się zielenią.
Proces się rozprzestrzeniał; obejmował coraz dalsze warstwy i poziomy małych
sześcianów, aż w końcu wszystkie sto dwadzieścia pięć zapłonęło pomarańczowym
blaskiem. Wówczas nastąpił jeszcze silniejszy wstrząs gruntu, a basowy pomruk bu-
dzącej się energii przybrał na intensywności. Stopniowo narastał, aż w końcu przeisto-
czył się w głuchy, odległy grzmot... huk potężnej siły, czekającej na chwilę, kiedy zo-
stanie uwolniona.
Anakin wypuścił z palców drążek sterowniczy. W tej samej chwili ucichł melo-
dyjny kurant. Stopniowo pomruk energii cichnął i zamierał. Przybierał coraz niższe
tony, aż w końcu w gigantycznej komorze repulsora zapadła głucha cisza. Częstotli-
wość dźwięku zmalała poniżej granicy słyszalności.
Po sekundzie drążek zaczął topnieć i zapadać się w głąb konsolety, aż wreszcie
stał się znów tylko płaskim miejscem na pulpicie. Dopiero wtedy w innym miejscu,
dokładnie pośrodku płaskiej płyty, pojawiło się nowe wybrzuszenie. Chwilę potem
przybrało kształt dużego przycisku, który unosił się na elastycznej wypustce coraz wy-
żej, aż w końcu przemienił się w walec o średnicy mniej więcej sześciu i wysokości
jednego centymetra. Później stężał i całkowicie znieruchomiał.
Anakin przyglądał się, jak środkowy punkt górnej powierzchni cylindra zmienia
barwę ze srebrzystej na zieloną, z zielonej na purpurową i z purpurowej na pomarań-
czową. Po chwili pomarańczowy punkt zaczął pulsować, a po kilku następnych sekun-
dach barwę pomarańczową zastąpił kolor topionego żelaza. W końcu przemienił się w
ciemną czerwień, podobną do odcienia zachodzącego słońca.
W komorze panowała idealna cisza. Anakin otworzył usta i zafascynowany wpa-
trywał się w ciemnoczerwony punkt pulsujący pośrodku płaszczyzny walca. Otworzył
szeroko oczy. Nie zauważył, że zapalający się i gasnący krążek rzuca na jego twarz i
piżamę dziwaczne, ogniste błyski.
Dostrzegał tylko punkt. Widział tylko przycisk. Pulsujące światełko przyzywało
go, a może tylko upewniało w zamiarze uruchomienia urządzenia i nakłonienia go,
żeby wykonało swoją pracę.
Anakin nic więcej nie wiedział. Niczym więcej się nie interesował.
Wyciągnął lewą rękę. Krótką chwilę trzymał dłoń nad pulsującym punktem.
A potem go nacisnął.
Z wierzchołka środkowego stożka strzeliła krzaczasta błyskawica, która rozszcze-
piła się na sześć części i trafiła w wierzchołki wszystkich mniejszych stożków. Uderzy-
ła w nie z taką mocą, że posypały się fontanny iskier. Po komorze przetoczył się ogłu-
szający trzask, jakby jakaś potężna siła starała się rozedrzeć powierzchnię gruntu. Ośle-
piający błysk, odbity od wszystkich srebrzystych powierzchni, rozjaśnił całą komorę
niczym blask milionów prętów jarzeniowych.
Jakby odpowiadały na atak, mniejsze stożki wysłały własne błyskawice. Sześć
płomienistych błysków trafiło w wierzchołek największego stożka z taką siłą, że się
rozjarzył. Chwilę później błyskawice zniknęły - tak szybko, iż mogło się wydawać, że
Roger MacBride Allen
63
nic się nie stało. Wszystkie stożki stały, jakby z ich wierzchołków nie trysnęły gigan-
tyczne ilości uwolnionej energii. W komorze rozbrzmiewało jednak echo grzmotów.
Przetaczało się i odbijając od ścian, dudniło - podobne do gniewnego okrzyku bitewne-
go, wzniesionego przez jakiegoś dawno zapomnianego bożka wojny.
Nagle komora zatrzęsła się w posadach i zadrżała. Szarpnięty siłą wstrząsów
Chewbacca, który spał na pokładzie „Sokoła", spadł z pryczy. Natychmiast się zorien-
tował, że kadłub frachtowca podskakuje i zatacza się jak pijany. Zerwał się z płyt po-
kładu i pokonał połowę odległości dzielącej go od sterowni, zanim się ocknął i przy-
pomniał sobie, że statek nie leci w przestworzach, ale spoczywa na stałym gruncie.
Dopiero wtedy przypomniał sobie, że przecież „Sokół" wylądował nie na po-
wierzchni Dralii, ale pod ziemią, w gigantycznej komorze, skąd z pewnością nie zdoła
wylecieć.
Ochronne pola. Energetyczne osłony „Sokoła" mogłyby chociaż trochę zmniejszyć
amplitudę wstrząsów. Przedtem jednak powinien sprawdzić, czy wszyscy znajdują się
na pokładzie. I to jak najszybciej. Odwrócił się i pobiegł w stronę opuszczonej rampy.
Tymczasem bliźnięta zdołały wyczołgać się spod kadłuba frachtowca. Stanęły, ale
ponieważ metalowa posadzka pod ich stopami nie przestawała się kołysać i trząść, mia-
ły spore kłopoty z utrzymaniem się na nogach. Chewbacca krzyknął do dzieci, by wspi-
nały się na pokład; w komorze jednak wciąż jeszcze przetaczało się echo grzmotów i
ryku Wookiego chyba nikt nie mógł usłyszeć. Widocznie Chewbacca to zrozumiał,
gdyż zaczął dawać znaki rękami. Zachęcał bliźnięta, żeby wspinały się po rampie. Ja-
cen ujrzał dawane przez Chewiego znaki i energicznie pokiwał głową. Chwycił siostrę
pod rękę i pociągnął za sobą. Oboje zdążyli jednak przejść tylko kilka kroków, gdyż
kolejny, silniejszy wstrząs posadzki powalił ich na kolana. Nie rezygnując, oboje po-
stanowili dalszą część drogi przejść na czworakach.
Stopniowo wstrząsy stawały się coraz słabsze i rzadsze. Powoli zamierało także
echo ogłuszających grzmotów. Mimo to Chewbacca nie miał złudzeń, że taki stan rze-
czy się utrzyma.
Kiedy bliźnięta dotarły do stóp rampy, zbiegł po niej, a potem zaczął się rozglądać
za pozostałymi uczestnikami wyprawy. Musiał szybko ich odnaleźć. Poruszając się jak
marynarz na pokładzie okrętu miotanego przez sztormowe fale, zanurkował pod kadłub
i wyłonił się po drugiej stronie „Sokoła". Dostrzegł, że grawilot przewrócił się na bok.
Kiedy biegł ku mniejszemu statkowi, zobaczył, że otwiera się klapa włazu i z kabiny
wychodzi Ebrihim. Zorientował się, że starszy Dral usiłuje wynieść, a może wyciągnąć
swoją ciotkę. Wyglądało na to, że księżna Marcha jest nieprzytomna albo oszołomiona.
Dopiero kiedy podbiegł bliżej, zauważył, że Dralka ma głęboką ranę na lewej skroni.
Nie wiedząc, jak udało mu się dokonać tej sztuki, Chewbacca pokonał odległość
dzielącą go od wywróconego grawilotu. Wyciągnął ręce i ostrożnie odebrał Marchę z
rąk Ebrihima. Pochwyciwszy ją jedną ręką, drugą pomógł zejść jej siostrzeńcowi.
Zaryczał, żeby Ebrihim wchodził na pokład „Sokoła", a potem - na wszelki wypa-
dek - wyciągnął wolną rękę i gestem wskazał frachtowiec. Jeżeli nawet Dral nie zrozu-
miał słów Wookiego, z pewnością gest Chewbaccy pomógł rozwiać wszelkie wątpli-
Zwycięstwo na Centerpoint
64
wości. Ebrihim kiwnął głową i zataczając się, ruszył w stronę większego statku. Na
szczęście, dno komory przestało się kołysać i zdołał dojść o własnych siłach.
Chewbacca rozejrzał się dokoła i dopiero wówczas zauważył Qiunina. Mały robot
leżał nieruchomo obok stojaka, gdzie uzupełniał zasoby energii. Nie wypuszczając
nieprzytomnej Marchy, Wookie podbiegł do automatu. Leżący na boku robot sprawiał
wrażenie wyłączonego. Chewbacca pociągnął za kabel, łączący robota ze stojakiem, ale
widocznie przewód gdzieś się zaplątał, ponieważ nie dał się wyciągnąć z gniazda. Ro-
sły Wookie szarpnął z całej siły i kabel się urwał. Chewie pochwycił robota drugą ręką
i tuląc oboje uczestników wyprawy do kosmatego torsu, pobiegł ku „Sokołowi".
W tej samej chwili z wierzchołka środkowego stożka strzeliła kolejna błyskawica.
Jak poprzednia, rozdzieliła się na sześć mniejszych, które przecięły powietrze i trafiły
w wierzchołki niższych stożków. Widząc błysk i słysząc trzask wyładowań, Chewbacca
instynktownie uniósł głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. W porę jednak uświadomił
sobie błąd i zanim został oślepiony, spojrzał w inną stronę.
Dzięki temu zdołał ochronić oczy przed oślepiającym błyskiem, ale nie uszy przed
ogłuszającym grzmotem.
Przeczuwając, co za chwilę nastąpi, puścił się biegiem ku opuszczonej rampie.
Tymczasem mniejsze stożki, odpowiadając większemu, wysłały ku niemu własne bły-
skawice. W gigantycznej komorze rozległ się rozdzierający uszy trzask - chyba jeszcze
głośniejszy niż poprzednio. Komora zatrzęsła się i zadrżała - silniej niż za pierwszym
razem - a Chewbacca zachwiał się i omal nie upadł. „Sokół" podskakiwał, mimo iż łapy
ładownicze przejmowały przynajmniej część energii wstrząsów. Z pewnością jednak
amortyzatory były bliskie przeciążenia.
Przebiegając przed dziobem frachtowca, Wookie zatoczył się i omal nie runął na
metalową posadzkę. Zdołał jednak dotrzeć do stóp rampy. Odczekał kilka sekund i gdy
dno komory zaczęło opadać po kolejnym wstrząsie, puścił się pędem w górę rampy.
Kiedy znalazł się na pokładzie, uderzył łokciem w przycisk, żeby potężne siłowniki
uniosły rampę, a potem wpadł do świetlicy. Najostrożniej, jak umiał, postawił na pły-
tach pokładu dochodzącą do siebie ciotkę Marchę, a potem ułożył pod ścianą nie dają-
cego żadnych oznak aktywności Qiunina. Przekonał się, że w tym czasie Ebrihim wy-
ciągnął skądś podręczny zestaw medyczny. Dral uklęknął przed ciotką i zajął się opa-
trywaniem jej rany głowy.
Wookie powiódł spojrzeniem po świetlicy. Zobaczył oboje Dralów, bliźnięta... i
nagle uświadomił sobie, że nigdzie nie widzi małego Anakina. Dotychczas przypusz-
czał, że najmłodsze dziecko wbiegło po rampie razem ze starszymi. Odwrócił się i rzu-
cił w kierunku włazu.
- Anakin jest cały i zdrowy! - zawołał Jacen na tyle głośno, żeby przekrzyczeć
echo niedawnych grzmotów. Zapewne kiedy zobaczył, że Chewie chce wybiec ze świe-
tlicy, domyślił się, o co chodzi. - Znalazł schronienie w jakimś bocznym korytarzu.
Wyczuwam go za pośrednictwem Mocy. Nie odniósł żadnych obrażeń, ale chyba bar-
dziej się boi, że będziemy na niego źli, niż tego, że może mu się stać coś złego. Wydaje
mi się, że to on odpowiada za te wstrząsy i grzmoty.
Roger MacBride Allen
65
Chewbacca zamarł w pół kroku, a potem odwrócił się i nie wiedząc, co robić, jakiś
czas tylko wpatrywał się w Jacena. Przysiągł, że jeśli okaże się to konieczne, poświęci
własne życie, byle tylko chronić tę trójkę dzieci. Jeżeli Anakinowi rzeczywiście nie
groziło nic złego, powinien przygotować statek do odlotu, a potem zaczekać, aż malec
powróci i „Sokół" będzie mógł wystartować.
A zresztą cóż mógłby zrobić, gdyby... gdyby... gdyby życiu chłopczyka zagrażało
jakieś niebezpieczeństwo? Nie czekając, aż ustaną wstrząsy i podskoki, zacząć prze-
szukiwać labirynt ciągnących się bez końca podziemnych korytarzy? Gdyby się na to
zdecydował, naraziłby na jeszcze większe niebezpieczeństwo nie tylko frachtowiec, ale
i wszystkich na pokładzie. Gdyby chciał wyjść i później wrócić, musiałby wyłączyć
generatory ochronnego pola... a przecież nikt oprócz niego nie znał urządzeń „Sokoła"
na tyle dobrze, aby podczas jego nieobecności włączyć i jeszcze raz ukształtować siło-
we pole.
A zatem, jeżeli chciał być pewien, że nikomu nie stanie się nic złego, powinien zo-
stać na pokładzie. Dobrze. Doskonale. Chewbacca nie był pewien, czy postępuje słusz-
nie, ale wiedział, że w tych warunkach jest to najlepsza, najrozsądniejsza decyzja, jaką
może podjąć. Gdyby jednak się okazało, że popełnił błąd i małemu Anakinowi przyda-
rzyło się nieszczęście, wówczas... no cóż, jego życie nie byłoby warte złamanego kre-
dyta. Zasłużyłby na taką karę.
Zastanawianie się nad tym, co powinien zrobić, zajęło mu tylko kilka sekund.
Chewbacca wiedział jednak, że samo zastanawianie się nie wystarczy. Należało decyzje
wprowadzać w czyny. Odwrócił się i pobiegł do sterowni, gdzie natychmiast włączył
generator i nastawił go tak, by pracował pełną mocą. Kiedy pojawiło się ochronne pole,
dochodzące z zewnątrz dźwięki jakby przycichły.
Chewbacca pomyślał, że powinien włączyć także repulsory. Liczył na to, że unio-
są „Sokoła" nad trzęsące się dno komory, dzięki czemu frachtowiec przestanie się koły-
sać. Niestety, repulsory nie dały się uruchomić. Co gorsza, okazało się, że żaden nie
funkcjonuje. Wookie nie wiedział, co się stało. Nie miał jednak czasu się tym przejmo-
wać. Za wszelką cenę musiał unieść statek, gdyż w przeciwnym razie trzęsący się ka-
dłub albo któryś z mechanizmów mógłby ulec uszkodzeniu.
Na szczęście, można było osiągnąć podobny skutek nawet wówczas, kiedy repul-
sory pozostawały wyłączone. Manipulując pokrętłami potencjometrów, Chewie
ukształtował ochronne pole w taki sposób, żeby energia przepłynęła z wierzchu kadłuba
na spód statku. Następnie zwiększył odległość, na jaką sięgało pole pod kadłubem, i
uformował powstałą warstwę w taki sposób, aby pole oddziaływało z większą siłą bli-
żej pancerza.
Nie wiedział tylko, czy udało mu się osiągnąć zamierzony skutek. „Sokół" jakby
się zawahał, zwlekał chwilę, ale w końcu się uniósł i spoczął na poduszce słabszych pól
siłowych. Co prawda, nadal czuło się najsilniejsze wstrząsy, ale dzięki ochronnym po-
lom ich amplituda zmalała na tyle, że teraz kadłub „Sokoła" nie powinien się rozpaść
na kawałki. Chewie zaprogramował regulator natężenia pola w taki sposób, aby auto-
matycznie kompensował siłę najsilniejszych wstrząsów, po czym unieruchomił pokrętła
potencjometrów wszystkich zadajników.
Zwycięstwo na Centerpoint
66
Teraz mógł tylko ufać, że siłowe pole zdoła uchronić wszystkich przed tym, co
może się wydarzyć. Nie wiedząc jednak, co się dzieje, nie mógł być tego pewien. Do-
myślał się tylko, że to coś poważnego. W pewnej chwili uniósł głowę i zobaczył kolej-
ne serie oślepiających błyskawic, przeskakujących tam i z powrotem między wierz-
chołkami stożków. Wyglądało na to, że każdy następny cykl pojawia się szybciej po
zakończeniu poprzedniego i niesie coraz większą energię. Nie sposób było jednak
przewidzieć, ile energii wyzwala się w trakcie każdego cyklu. Chewbacca mógł zatem
tylko liczyć na to, że siłowe pola „Sokoła Millenium" zdołają ocalić wszystkich, którzy
schronili się na pokładzie.
Tymczasem sekwencje błyskawic powtarzały się - bez końca - w coraz krótszych
odstępach czasu. Za każdym razem błyskawice niosły coraz więcej energii. W końcu
wierzchołki, raz po raz smagane potężnymi wyładowaniami, rozżarzyły się do białości.
Wydawało się, że płoną żywym ogniem.
W pewnej chwili jakby zapadły się w głąb stożków. Pochłonęły całą energię, która
dotąd je otaczała. Rozdzierający uszy trzask błyskawic ucichł. Powierzchnie wypełnio-
nych do granic możliwości brył błyszczały teraz i mieniły się wszystkimi barwami
tęczy.
Kiedy Chewbacca doszedł do wniosku, że niesamowite widowisko osiągnęło kul-
minację, zauważył, że pulsujące energią barwy zaczęły spływać w dół, na samo dno
komory. Natychmiast zrozumiał, że już wkrótce „Sokołowi" może grozić wielkie nie-
bezpieczeństwo. Gorączkowo przebierając palcami po kontrolnych pulpitach, spróbo-
wał włączyć jeden z silników... którykolwiek... ale wszystkie odmawiały posłuszeń-
stwa.
Nagle cały kadłub „Sokoła" otoczyły krzaczaste błyskawice. Ognista fala, plując
snopami iskier i płomieniami, omyła frachtowiec, ale rozprysnęła się na osłonach. Na-
tychmiast rozdźwięczały się wszystkie systemy alarmowe i przepaliły bezpieczniki.
Chewbacca jednak nawet nie wyciągnął ręki, żeby którykolwiek wymienić albo włą-
czyć. Widząc, jak ogromna energia przepływa za iluminatorami statku, za nic w świecie
nie chciał, żeby na pokładzie pozostało włączone jakiekolwiek urządzenie.
Ognista fala omyła burty statku i równie szybko, jak się pojawiła, spłynęła na dno.
Chewie wstał z fotela i pochylił się nad kontrolnym pulpitem, by zobaczyć, co się z nią
stanie. Uczynił to w samą porę, żeby ujrzeć, jak spopiela leżący na burcie grawilot,
wywołuje eksplozję stojaka Qiunina i zamienia w żużel wszystko, co pozostało w obo-
zowisku.
Kiedy fala energii rozbryznęła się po dnie gigantycznej komory, zaczęła sunąć w
górę po srebrzystych ścianach. Pędziła coraz szybciej, a kiedy osiągnęła poziom, gdzie
walec przechodził w stożek, zaczęła się skupiać. Gnała dalej, coraz silniejsza i potęż-
niejsza. Im bliżej była wierzchołka stożka, tym więcej niosła energii.
W końcu zmniejszający średnicę ognisty krąg przemienił się w punkt zionący nie-
prawdopodobną siłą, a kiedy dotarł do wierzchołka, eksplodował. Wydostał się na ze-
wnątrz i rozprysnął, posyłając we wszystkie strony snopy oślepiających iskier. Ściany
stożkowatej części komory zadrżały i zadygotały, a kiedy pozbyły się porcji ognistej
energii, rozchyliły się lekko na boki.
Roger MacBride Allen
67
Po chwili w dół sześciu mniejszych i jednego większego stożka, rozsypując na bo-
ki snopy iskier i mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, zaczęła spływać następna fala.
Zanim dotarła do dna, żeby się rozprysnąć, oplatała siatką krzaczastych wyładowań
cały kadłub „Sokola". Podobnie jak poprzednia, dopłynęła do ścian komory i ruszyła w
górę, w kierunku wąskiego otworu w wierzchołku stożkowej części srebrzystego po-
mieszczenia. Kiedy wydostała się na zewnątrz, ściany komory ponownie zalśniły i za-
drżały. Tymczasem w dół stożków sunęła trzecia fala. A za nią kolejna. I kolejna.
W końcu odstępy między kolejnymi ognistymi pierścieniami stały się tak małe, że
zanim jeden zdążał skupić się w ognisty punkt u wierzchołka stożkowej części gigan-
tycznej komory, napływał następny. Wreszcie przez otwór stożka - przez który było
widać pogodne, błękitne niebo - wydostał się pierścień oślepiającego światła.
Dopiero wówczas Chewbacca, wciąż jeszcze zdumiony, oszołomiony i przerażo-
ny, zrozumiał, co się dzieje. Kryjące gigantyczny planetarny repulsor pomieszczenie
ulegało przeobrażeniu. Otwierało się na zewnątrz, żeby wystrzelić do czegoś na niebie.
Kolejna pajęczyna błyskawic oplatała cały kadłub „Sokoła". Przepłynęła i zniknę-
ła, ale po chwili pojawiła się następna. I następna. Każda fala sunęła potem po ścianach
komory ku wierzchołkowi, coraz bardziej powiększając otwór w górnej części komory.
Chcąc się przekonać, jak radzi sobie generator ochronnego pola, Wookie zaryzykował i
zerknął na wskazania mierników. Trochę się zdziwił, kiedy stwierdził, że energetyczne
osłony nadal chronią kadłub statku i wszystkich na pokładzie. Niewątpliwie nie było to
zasługą siły ani kształtu ochronnego pola, ale charakteru energii omywającej statek.
Ogniste fale rozstępowały się, ilekroć napotykały na swojej drodze energetyczną zapo-
rę. Na szczęście, nie starały się wniknąć w głąb pola.
Chewbacca przestał jednak przejmować się takimi drobiazgami. I tak nie miał
żadnego wpływu na to, czy wszyscy przeżyją, czy nie, czy statek spali się na popiół,
czy też ocaleje. Chyba nikt nie miał na to najmniejszego wpływu. Ponieważ tak rozka-
zało mu małe dziecko, gigantyczne urządzenie nadal działało. Z pewnością nikt i nic
nie zdołałoby mu w tym przeszkodzić.
Wookie pomyślał o niezliczonych megatonach skał i gruntu, jakie komora z repul-
sorem usuwała ze swojej drogi. Pomyślał o straszliwych wstrząsach sejsmicznych, jakie
się musiały rozchodzić po okolicy. Niewątpliwie do ukrytego urządzenia wiodła istna
sieć podziemnych korytarzy i chodników. Teraz z pewnością wszystkie się zawaliły,
podobnie jak strzegąca wejścia do nich strażnica Dualistów. To właśnie oni poszukiwa-
li planetarnego repulsora. Zamierzali się nim posłużyć, żeby unicestwić Nową Republi-
kę. Teraz zaś, kiedy planetarny repulsor ich odnalazł, uśmiercił wszystkich, zanim zdo-
łali ukończyć realizację planu. Pomyślawszy o tym, Chewbacca odczuł przewrotną
satysfakcję i uśmiechnął się do siebie.
Do sterowni wśliznął się Jacen. Usiadł w fotelu pierwszego pilota, swojego ojca,
wyciągnął szyję i patrzył, co się dzieje. Chłopiec sprawiał wrażenie bardzo małego i
przerażonego - a mimo to panował nad sobą jak dorosły. Na wpadanie w panikę będzie
mógł sobie pozwolić później. Od tego miewało się przecież senne koszmary.
Zwycięstwo na Centerpoint
68
Jacen spojrzał przez iluminator i zobaczył, jak po ochronnych polach spływa ko-
lejna fala ognistej energii. Uniósł głowę i przekonał się, co kręgi ziejącej ogniem ener-
gii wyprawiają z wylotem stożka.
- Otwierają go - odezwał się, nie kryjąc podziwu w głosie. - I unoszą się coraz wy-
żej.
Chewbacca nie zauważył tego wcześniej, ale przekonał się, że Jacen ma rację. Z
każdą następną falą wieńczący gigantyczną komorę stożek stawał się coraz dłuższy i
smuklejszy. Możliwe, że chodziło o to, aby wypychane na zewnątrz skały, piasek i
kamienie nie mogły wpadać do wnętrza komory repulsora. Możliwe też, że powód był
całkiem inny. Któż mógł wiedzieć, jaki cel zamierzali osiągnąć nieznani konstruktorzy
urządzenia?
Chewbacca odwrócił się do Jacena i wyciągnął rękę w stronę iluminatora, a potem
znów ku chłopcu w taki sposób, że otwarta dłoń, zwrócona grzbietem do góry, znieru-
chomiała mniej więcej na wysokości główki dziecka. Później wydał przeciągłe, pełne
zaniepokojenia warknięcie.
- Anakin wciąż jest cały i zdrowy - uspokoił go Jacen. - Czuję go. Ukrywa się tam.
- Wskazał ręką jakieś miejsce na srebrzystej ścianie gigantycznej komory. - i boi się,
chyba jeszcze bardziej niż my... to znaczy boi się bardziej niż ja i Jaina - uściślił szyb-
ko. - Ale nie stało mu się nic złego.
Mimo że Chewie także się bał, musiał się uśmiechnąć. Jacen dość szybko się zo-
rientował, że palnął głupstwo, i postarał się naprawić swój błąd. Dzieci wiedziały, że
Wookie nie lubią się przyznawać do tego, iż także czasami bywają przerażone. Chło-
piec poprawił się, nie chcąc urazić Chewiego, który w tej chwili tylko z trudem się
powstrzymywał, żeby nie okazywać strachu. Chyba każda rozumna istota byłaby prze-
rażona, gdyby widziała to, co się działo za iluminatorem. Chewbacca wyciągnął rękę w
kierunku rufy „Sokoła" i wydał kolejne pytające warknięcie.
- Oni są także cali i zdrowi - zapewnił Jacen. - Ciotka Marcha oprzytomniała i
chyba szybko dochodzi do siebie. Wszyscy się jakoś miewają... z wyjątkiem biednego
Qiunina. Jest nieżywy... a może tylko wyłączony albo ma zwarcie czy coś w tym rodza-
ju. W każdym razie nie porusza się ani nie daje żadnych innych oznak życia.
Chewbacca kiwnął głową. Wszyscy mieli ogromne szczęście, że przeżyli. Wookie
wiedział, że jeżeli Qiunine jest tylko uszkodzony, będzie można spróbować go napra-
wić kiedy indziej. Jeżeli naprawa nie przyniesie pożądanych rezultatów... no cóż, jedna
ofiara zapewne nie była zbyt wysoką ceną za przeżycie tej ognistej burzy.
Kolejna pajęczyna wyładowań - tym razem jeszcze silniejszych niż poprzednie -
oplatała kadłub „Sokoła" i spłynęła na dno komory. Statek zakołysał się raz czy dwa, a
nawet obrócił kilka stopni na sterburtę. Chewbacca zaryczał, jakby nagle o czymś sobie
przypomniał.
Zrozumiał, że ich tarapaty jeszcze się nie skończyły. Jeszcze nie można było mó-
wić o tym, że ich życiu nie zagrażają żadne niebezpieczeństwa.
Roger MacBride Allen
69
R O Z D Z I A Ł
5
W GŁĄB SZYBU
Thrackan Sal-Solo, samozwańczy dyktator sektora Korelii i przywódca Ligi Istot
Ludzkich, nie przestawał wpatrywać się w stojącą przed nim butelkę. Całkiem poważ-
nie zastanawiał się nad tym, czy się nie upić. Wyglądało na to, że nie mógł zrobić nic
więcej... jeżeli nie liczyć czekania.
A Thrackan nie lubił czekać. Kryła się w tym pewna ironia, jako że większą część
dorosłego życia spędził właśnie na czekaniu. Czekał, aż ten czy tamten przełożony
zrezygnuje, odejdzie w stan spoczynku albo trafi do więzienia. Czekał, aż taki czy inny
spisek dojrzeje i nadejdzie chwila, kiedy będzie mógł przystąpić do realizacji planów.
Czekał wreszcie, aż otrzyma od dawna oczekiwaną propozycję objęcia stanowiska po
dyktatorze Korelii Dupasie Thomree. Czekał tak do dnia, kiedy Thomree umarł, a sta-
nowisko objął - zamiast Thrackana - ten głupiec Gallamby. Czekał, aż Imperium ocknie
się z letargu i zorientuje, jak wielkie niebezpieczeństwo stanowią dla niego ci przeklęci
Rebelianci. Czekał, aż Imperium odpłaci buntownikom pięknym za nadobne za wszyst-
kie szkody, jakie mu wyrządzili. A kiedy Imperium poniosło ostateczną klęskę, czekał,
aż kontratak Thrawna przyniesie pożądane owoce.
Jak później się okazało, czekał na próżno. Czekał na coś, co nigdy się nie wyda-
rzyło. Czekał na słodycz zwycięstw, a zaznawał goryczy porażek.
Chwycił butelkę za szyjkę jak wroga, którego zamierzał udusić. Wstał, obszedł
biurko i opuścił gabinet w budynku sztabu archeologicznych wykopalisk. Budynek nie
był taki duży ani wygodny jak poprzednia kwatera główna przywódcy Ligi Istot Ludz-
kich, ale miał tę cenną zaletę, że mężczyzna mógł się czuć w nim bezpieczny. Z pew-
nością wolałby przebywać teraz w dawnej kwaterze, ukrytej w podziemnym bunkrze na
przedmieściach Koronetu, ale Liga Istot Ludzkich musiała opuścić owo rzekomo tajne i
bezpieczne pomieszczenie. To właśnie tam do jednej z więziennych cel wdarły się par-
szywe Selonianki. Uwolniły swoją przywódczynię Drackmus, a przy tej okazji i jego
kuzyna, zdrajcę Hana Solo.
Przywódca Ligi nie musiał mieć bujnej wyobraźni, żeby, uświadomić sobie, że
grupa, która bez trudu uwolniła z podziemnego bunkra dwoje więźniów, równie łatwo
Zwycięstwo na Centerpoint
70
mogła podłożyć bombę albo dopuścić się jeszcze gorszego aktu sabotażu. Thrackan
musiał więc się wynosić i chociaż nie był zachwycony, opuścił tak dobrą kryjówkę.
Obwiniał jednak za to Hana Solo. Uważał, że kuzyn zaciągnął wobec niego jeszcze
jeden dług, który powinien jak najszybciej spłacić. Głęboko wierzył, że wcześniej czy
później zmusi krewniaka do spłaty.
Wyszedł z budynku i przekonał się, że zapada zmierzch. Na niebie gasły ostatnie
wieczorne zorze. Mężczyzna obserwował, jak z baraków wychodzą ludzie pracujący
pod ziemią na drugą zmianę. Niektórzy go zobaczyli i pozdrowili radosnymi okrzyka-
mi. Thrackan z przymusem się uśmiechnął. Przełożył butelkę do lewej dłoni, a prawą
uniósł do czoła w geście, będącym czymś w rodzaju żartobliwego salutu. Nawet nie
starał się ukryć butelki za plecami. Nie musiał udawać, że nie ulega zwykłym, ludzkim
słabostkom i że nie lubi pociągnąć sobie od czasu do czasu - a może nawet częściej.
Gdyby tylko jego chłopcy mieli więcej szczęścia w odnajdywaniu różnych przed-
miotów... Nadal szukali koreliańskiego planetarnego repulsora. Gigantyczne urządzenie
powinno być gdzieś ukryte... możliwe, że trochę głębiej, niż dotąd szukali. Thrackan
musiał je odnaleźć, gdyż inaczej cały plan mógł zawalić się jak domek z kart.
Prawdę mówiąc, i tak nie wszystko toczyło się zgodnie z planem. Han Solo zdołał
uciec z więziennej celi. Leia Organa Solo także wymknęła się z Korony, zniszczonej
rezydencji koreliańskiego gubernatora generalnego. Jakimś cudem Bakuranie zdołali
się przedrzeć przez barierę interdykcyjnego pola. Dotarli w głąb systemu i może już do
tej pory opanowali stację Centerpoint.
Thrackan pomyślał, że stanowczo niektóre sprawy przybierają niepomyślny obrót.
Dobrze chociaż, że zdołał wywrzeć małą zemstę. Leia Organa Solo umknęła, ale innym
już nigdy nie uda się ta sztuka. Jeżeli przywódca Ligi będzie miał szczęście, do anna-
łów koreliańskiej historii przejdzie fakt, że gubernator generalny Micamberlecto zmarł
w wyniku ran i obrażeń, jakie odniósł podczas ataku na Koronę. A zresztą Thrackan by
się nie zmartwił, gdyby na jaw wyszła cała prawda o rzeczywistym losie, jaki spotkał
Frozjanina. Terror był przecież równie skutecznym narzędziem walki.
Zabicie Micamberlecta było jednak dziełem przypadku. Stawka w tej grze była o
wiele wyższa... a Thrackan świetnie się orientował, jak niebezpieczna może się okazać
gra, w której uczestniczył. Chyba lepiej niż ktokolwiek inny w całym systemie wie-
dział, jak wygląda prawda. Możliwe, że znał ją tylko on i tylko on potrafił odróżnić ją
od kłamstwa. Tylko on wiedział, ile zagraża mu niebezpieczeństw. Oświadczył, że sam
włada gwiazdogromem. Wszystko wskazywało na to, że - przynajmniej na razie - taki
stan rzeczy odpowiada prawdziwym władcom śmiercionośnej broni. Na razie nikt nie
wymagał od niego, by wyjawił prawdę. Widocznie prawdziwi sprawcy eksplozji pierw-
szych dwóch supernowych woleli pozostawać w cieniu, ukryci za jeszcze jedną war-
stwą dymnej zasłony. Co prawda, w każdej chwili mogli się ujawnić i oświadczyć, że
to oni doprowadzili do tych tragedii. Najprawdopodobniej jednak uznali, że Thrackan
dotrzyma swojej części umowy. Zapewne przypuszczali, że pokornie usunie się w cień,
kiedy uznają, iż nadeszła odpowiednia chwila, żeby wyjawić całe prawdę osłupiałemu
sektorowi.
Roger MacBride Allen
71
Mogli sobie przypuszczać, co chcieli. Thrackan nie zamierzał pozostawać po-
słusznym narzędziem w ich brudnych rękach. Zapewne władcy gwiazdogromu uważali,
że kiedy przywódca Ligi Istot Ludzkich w końcu odnajdzie planetarny repulsor, prze-
każe urządzenie w ich ręce, a sam zadowoli się sprawowaniem władzy na Korelii.
Thrackan Sal-Solo nie miał nic przeciwko temu, żeby wierzyli w to jak najdłużej . Snuł
własne plany. Władcy gwiazdogromu oświadczyli mu - a zapewne i wszystkim przy-
wódcom innych rebelii, jakie wybuchły na pozostałych światach - że planetarne repul-
sory są doskonałą bronią, ale służą tylko do obrony, do niczego więcej.
Thrackan wiedział jednak, że to nieprawda. Domyślał się, że sprawcy dwóch do-
tychczasowych kataklizmów daliby wiele, byle tylko nikt się nie dowiedział, jak wła-
ściwie funkcjonują repulsory. Z pewnością zamierzali przejąć nad nimi władzę i nie
dopuścić, aby ktokolwiek posiadł ich tajemnicę. Ale Thrackan wiedział, że repulsory
mogły służyć do czegoś więcej niż tylko obrony. Mogły stać się doskonałym narzę-
dziem szantażu... wymuszania posłuszeństwa. Mogły siać niepokój, stanowić zagroże-
nie. Działały najskuteczniej wówczas, kiedy kierowano je ku jakiemuś celowi, ale ni-
gdy nie używano.
Niech inni przywódcy rebelianckich ugrupowań - parszywej seloniańskiej Super-
nory czy bełkoczących Dralistów - myślą, co chcą. Niech skretyniali głupcy dowodzący
oddziałami powstańców na Talusie i Tralusie nadal wierzą w to, co powiedziano im o
repulsorach. On, Thrackan, nie zamierzał popełniać takiego błędu. Chyba tylko on
orientował się, o co właściwie chodzi. Wiedział, że władcy gwiazdogromu usiłują
wszystkich przechytrzyć. Uświadamiał sobie także, że te próby zatajenia prawdy sta-
nowią jedynie pierwszy krok - konieczny, kiedy ktoś zamierza dopuścić się jeszcze
większych oszustw.
Gdyby jego podwładni odnaleźli repulsor i sprawili, że zacznie funkcjonować,
Thrackan mógłby pokrzyżować plany gwiazdogromców. Jeżeli coś takiego powiodło
się umorusanym gliną Seloniankom, z pewnością i istotom ludzkim uda się dokonać tej
sztuki.
- Dyktatorze Sal-Solo! Wasza ekscelencjo!
Thrackan odwrócił się i ujrzał, że biegnie ku niemu sam generał Brimon Yarar...
wojskowy, któremu powierzył dowództwo nad ekipami rzekomych archeologów.
- O co chodzi, panie generale?
- Nowiny, wasza ekscelencjo. Możliwe, że sensacja! Doniesiono mi, że właśnie
obudził się do życia repulsor Dralii.
- Co takiego?!
- Dowiedziałem się o tym zaledwie przed kilkoma minutami, wasza ekscelencjo.
Rzecz jasna, zagłuszanie nie ustało, a zatem nie otrzymamy bardziej szczegółowych
informacji. Nasze czujniki wykryły jednak potężny strumień repulsorowej energii. Z
całą pewnością jego źródło znajduje się gdzieś na Dralii. Strumień nie był skupiony,
jakby ktoś nie do końca wiedział, jak to osiągnąć, ale jesteśmy pewni, że wystrzelił w
przestworza. Draliści musieli w końcu odnaleźć i uruchomić to urządzenie.
- To chyba niemożliwe - oświadczył Thrackan. - Nigdy w to nie uwierzę. Co inne-
go, gdyby powiedział mi pan, że chodzi o Selonianki. One zawsze radziły sobie z kopa-
Zwycięstwo na Centerpoint
72
niem tuneli i podziemnych korytarzy. Zwłaszcza te z Supernory mają świetne specja-
listki. Ale Draliści? Przecież oni nigdy nie poradziliby sobie z tym problemem.
Czasami, w chwilach szczerości, Thrackan musiał przyznać, że i członkowie jego
Ligi Istot Ludzkich nie zaliczali się do grona najwybitniejszych myślicieli. Większość
była kiedyś złodziejaszkami, oszustami albo rozbójnikami. Nawet mimo pomocy, jakiej
udzielili mu prawdziwi władcy gwiazdogromu, Thrackan nie był w stanie zwerbować
wielu wybitnych specjalistów. Pogodził się z tym faktem jak z czymś, na co nie ma
wpływu. Przywykł uważać swoich podwładnych za najlepszych, jakich zdołał przeko-
nać... Wątpił jednak, czy okażą się na tyle dobrzy, by uporać się ze znalezieniem repul-
sora.
Ale nawet jeżeli jego ludzie byli kiedyś złodziejami i oszustami, w porównaniu z
Dralistami mógł uważać ich za fachowców i świętoszków... prawdziwych dżentelme-
nów. Każdego. Co więcej, zdołał zwerbować kilku rozczarowanych albo niezadowolo-
nych techników i inżynierów, a także kilkunastu byłych imperialnych żołnierzy i
urzędników.
Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja, jeżeli chodziło o Dralistów. Bez względu na
to, co złego dałoby się powiedzieć o kudłatych istotach, Dralowie byli wprost niewia-
rygodnie prostoduszni, szczerzy i uczciwi. Możliwe, że na Korelii - a także na Selonii,
Talusie i Tralusie - żyło wiele niezadowolonych istot, które bez specjalnej zachęty zgo-
dziły się przyłączyć do powstańców. Tymczasem prawie wszyscy mieszkańcy Dralii
byli zadowoleni z życia i zdyscyplinowani. Ponieważ trudno byłoby znaleźć malkon-
tentów, kandydaci na rebeliantów musieli zostać sowicie opłaceni. W powstaniu wzięły
zatem udział istoty do cna zdeprawowane i wykolejone. Doprawdy, pośród członków
Ligi Istot Ludzkich trudno byłoby znaleźć osobników, którzy upadliby tak nisko jak
Draliści. A przecież umiejętności i techniczne wykształcenie Dralistów nie mogły nie
iść w parze z ich moralnością.
Sam pomysł, że istoty zdołałyby poradzić sobie z odnalezieniem i uruchomieniem
planetarnego repulsora, wydawał się po prostu absurdalny...
Chwileczkę. Chyba że... Może to wcale nie Draliści go uruchomili? Może komuś
innemu udało się dokonać tej sztuki? Nagle Thrackan domyślił się, kim mogą być owi
tajemniczy sprawcy. Pomyślał, że jeżeli przeczucie go nie myli, może zdoła obrócić ów
fakt na swoją korzyść.
Nie miał pojęcia, kto zdołał odnaleźć i uruchomić draliański repulsor. Bez wzglę-
du jednak na to, kim się okaże tajemniczy sprawca, Thrackan Sal-Solo mógł się zało-
żyć, że ów ktoś nie zamierza posługiwać się nim zbyt długo.
Przywódca Ligi Istot Ludzkich odwrócił się do Yarara i powiedział:
- Proszę zebrać grupę najlepszych techników i znawców repulsorów. Proszę też
wybrać najlepszych żołnierzy i utworzyć z nich pluton szturmowy. - Przyłożył butelkę
do ust i pociągnął spory łyk trunku. Poczuł, że w jego żyłach zaczyna krążyć przyjemne
ciepło. - Zamierzam złożyć naszym przyjaciołom Dralistom nie zapowiedzianą wizytę.
Luke obserwował migoczącą lampkę nad włazem ogromnej śluzy. Nie przestawał
się zastanawiać, kto też może zapraszać ich do środka. A raczej, rozmyślał, czy powinni
Roger MacBride Allen
73
przyjąć zaproszenie. Mistrz Jedi i Lando rozważali to od dobrych pięciu minut. W koń-
cu Luke postanowił spojrzeć na problem z drugiej strony.
- W porządku, przedyskutujmy inny aspekt naszej sytuacji - powiedział. - Co się
stanie, jeżeli tam nie wlecimy? Jaką widzisz inną możliwość?
- Nie wiem - przyznał Calrissian. - Gdybyśmy wylądowali po przeciwnej stronie
kuli lub skierowali się ku drugiemu cylindrowi, ...oże badalibyśmy powierzchnię stacji
...ilka tygodni, zanim ktoś inny zechciałby nas znów zaprosić. A zresztą, to może być
...ałkiem ...iezły pomysł.
- Co masz na myśli? - zainteresował się Skywalker.
- Znasz mnie, Luke'u - odrzekł Lando. - Lubię myśleć w kategoriach przedsię-
wzięć zakrojonych na wielką skalę.
- Nie zapomniałem o tym - odparł mistrz Jedi.
Lando spędził niemal całe życie, realizując pomysły zakrojone na dużą, czasami
nawet ogromną skalę. Tak jednak się składało, że wszystkie te ambitne przedsięwzięcia
miały paskudny zwyczaj - rzecz jasna, nie z winy Landa - kończyć się bardziej albo
mniej widowiskowymi klęskami. Tyle że w tej chwili to i tak nie miało nic do rzeczy.
- A zatem ta stacja jest ogromna - podjął Luke po chwili. - Co o tym wszystkim
sądzisz?
- Sądzę, że coś tu nie jest w porządku. Odniosłem takie wrażenie, kiedy pierwszy
raz ją ujrzałem. A teraz, im bliżej niej ...estem, tym bardziej się upewniam w ...woich
podejrzeniach. Co prawda, zajmuję się przedsięwzięciami zakrojonymi na wielką skalę,
ale zawsze ...taram się wiedzieć, jak co funkcjonuje. Ta stacja ma stukrotnie, a nawet
...ysiąckrotnie większą objętość niż powinna, gdyby miała do wykonania jakiekolwiek
zadanie. Co więcej, w jej konstrukcji, proporcjach i kształcie wyczuwam coś niewła-
ściwego. Mieszkańcy ...kolicznych światów nie widzą w tym nic złego, ponieważ zdą-
żyli się do niej przyzwyczaić. Stacja unosi się w przestworzach od tak dawna, że uwa-
żają jej kształty i rozmiary za coś oczywistego. ...oś, co jest tworem naturalnym, a nie
sztucznym. Zaufaj mi. Wyczuwam w tej stacji coś niedobrego.
Wyczuwam coś niedobrego - pomyślał Luke. Lando nie potrafił władać Mocą. Kto
jak kto, ale mistrz Jedi mógł być tego pewien. Nie znaczyło to jednak, że przeczucia
ciemnoskórego mężczyzny go myliły. Luke zamknął oczy i uwolniwszy myśli, wysłał
je w głąb stacji. Posługując się Mocą, usiłował się zorientować, czy nie wykryje we
wnętrzu jakichś żywych istot. Zdumiał się, kiedy stwierdził, że wyczuwa obecność
tylko jednej inteligentnej osoby... i to człowieka.
Tylko jednego? Możliwe, że we wnętrzu przebywało więcej osób, ale ich umysły
były niedostępne; zapewne w jakiś sposób ekranowane albo chronione przed jego my-
ślami. Ostrożnie, najdelikatniej, jak potrafił, mistrz Jedi zapuścił wici własnych myśli w
głąb umysłu istoty, którą wyczuwał. Nie wykrył jednak żadnych śladów wrogości ani
złych zamiarów. Wyczuł jedynie strach, niepewność i dezorientację.
Skierował myśli ku migoczącemu światełku i wrotom śluzy, które nie przestawały
się otwierać i zamykać. To właśnie gdzieś tam, w pobliżu, czekał ów strwożony
umysł... istoty ludzkiej, młodej kobiety. Umysł sprawiał wrażenie niezdecydowanego i
zalęknionego, ale - jeżeli się nie mylił - nastawionego przyjaźnie.
Zwycięstwo na Centerpoint
74
- Myślę, że lepiej zrobimy, jeżeli skorzystamy z zaproszenia - oznajmił w końcu. -
Masz rację. Badając tę stację na własną rękę, stracilibyśmy wiele tygodni. Nie mamy
tyle czasu. Co więcej, przypuszczam, że tubylcy nie żywią względem nas złych zamia-
rów. Wyczuwam obecność tylko jednej osoby, a ona zamierza powitać nas jak przyja-
ciół.
Łączność między jego X-skrzydłowcem a „Ślicznotką" Landa ustała na tak długo,
że Luke zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem system porozumiewania się za pomo-
cą laserowych błysków nie uległ uszkodzeniu. W końcu jednak śniadolicy mężczyzna
zdecydował się odpowiedzieć.
- Co prawda, to prawda - odparł. - Musimy podjąć to ryzyko.
- W porządku - zdecydował Luke. Pchnął trochę dalej rękojeść dźwigni przepust-
nicy i poruszył drążkiem sterowniczym, by skierować myśliwiec ku otworowi śluzy.
Chwilę później taki sam manewr powtórzyła lecąca za nim „Ślicznotka".
Kiedy obaj piloci zaczęli zmniejszać odległość dzielącą ich od śluzy, światełko
przestało mrugać, a wrota otworzyły się na całą szerokość i znieruchomiały. Luke mu-
siał obrócił swój X-skrzydłowiec wokół osi i wykonać sprytny manewr, żeby zawisnąć
nieruchomo przed otworem śluzy wirującej stacji. Nie sprawiło mu to większej trudno-
ści, choć leciał teraz w pozycji „do góry nogami". Przyzwyczaił się latać w różnych
warunkach i okolicznościach, podobnie jak podchodzić do lądowania z różnej wysoko-
ści nad każdym lądowiskiem. Ponieważ stacja wirowała, żeby wewnątrz mogło pano-
wać ciążenie, mistrz Jedi musiał się upewnić, że kiedy będzie przelatywał przez otwór
śluzy, łapy ładownicze jego X-skrzydłowca pozostaną zwrócone dokładnie ku niebu.
Im bardziej zbliżał się do stacji, tym lepiej uświadamiał sobie ogrom śluzy. Wi-
dziana z dużej odległości, sprawiała wrażenie sporej, ale nie ogromnej. Tymczasem
przez mroczny otwór mogłyby bez trudu przelecieć „Intruz", „Wartownik" i „Obrońca"
jednocześnie, burta w burtę. Luke czuł się jak mikroskopijny owad wlatujący do czelu-
ści szeroko rozwartych ust Hutta Jabby. Zapewne Lando, pilotując swoją „Ślicznotkę",
czuł się podobnie.
Admirał Hortel Ossilege nie był uszczęśliwiony, kiedy otrzymał meldunek, że
czujniki „Intruza" wykryły potężny, choć trochę rozproszony impuls repulsorowej
energii. Dowiedział się też, że jego źródło znajdowało się gdzieś na Dralii. Rzadko
dowódca cieszy się z niespodzianek, ale chyba żaden nie byłby zachwycony, gdyby
lecąc daleko za linią frontu, nagle musiał stawić czoło nieznanej, ale potężnej broni. A
przecież Lando Calrissian ostrzegał go, że taktyka zuchwałego ataku może wpędzić
wszystkich w poważne tarapaty.
No cóż, zapewne miał rację. Teraz jednak nie można było zawrócić. Przesadna
ostrożność także nie przyniesie żadnych rezultatów. Ossilege powinien się przekonać,
co może oznaczać ów pojedynczy strzał z repulsora. Prawie na pewno ktoś posłużył się
planetarnym repulsorem. Tyle że ów strzał nie wyrządził żadnych szkód... zupełnie
jakby ktoś nie mierzył do żadnego celu. A może właśnie chodziło o to, aby energia
tylko poszybowała w przestworza? Może nieznany strzelec pragnął jedynie zwrócić na
siebie uwagę?
Roger MacBride Allen
75
Ossilege zmarszczył brwi, ale nie oderwał spojrzenia od ekranu monitora. Możli-
we, że... że po prostu nie chodziło o nic więcej. Ponieważ wszystkie kanały łączności
były nadal zagłuszane, w jakiż inny sposób można byłoby oznajmić wszystkim, że oto
przejęto władzę nad planetarnym repulsorem? Czyżby zatem miał to być tylko sygnał?
Tyle że kiedy nieprzyjaciele opanowali urządzenie ukryte głęboko pod powierzchnią
Selonii, postarali się zachować ten fakt w głębokiej tajemnicy. To zaś mogło oznaczać,
że istoty, które odkryły repulsor Dralii, opowiadają się po przeciwnej stronie... czyżby
po stronie Nowej Republiki? Czyżby pragnęły w taki sposób ostrzec swoich nieprzyja-
ciół, że teraz i one dysponują tak potężną bronią? A zatem może to nie miał być tylko
sygnał, ale coś w rodzaju ostrzegawczego strzału?
Jasne było jedynie, że Ossilege nie mógł tego strzału zlekceważyć. Kłopot w tym,
że ów impuls energii nie mógł się pojawić w bardziej nieodpowiedniej chwili. Baku-
rańskie okręty właśnie zajęły pozycje wokół stacji Centerpoint. Wewnątrz konstrukcji
przebywała Gaeriela Captison i pozostali członkowie jej ekspedycji... pozbawieni ja-
kiegokolwiek kontaktu z okrętami floty.
Ossilege po prostu nie mógł zostawić ich, zdanych wyłącznie na łaskę losu. Nie
miał wyboru. Musiał rozdzielić swoje siły. Przez kilka krótkich chwil zastanawiał się,
czy nie wysłać na Dralię jedynie eskadry myśliwców albo patrolowca z grupą sztur-
mową na pokładzie, ale zrezygnował. Nie. Istniało całkiem duże prawdopodobieństwo,
że nieprzyjaciele zechcą wysłać na Dralię własne oddziały - chociażby w tym celu, aby
podjąć próbę przejęcia władzy nad planetarnym repulsorem. A zatem bakurańscy żoł-
nierze, którzy tam wylądują, muszą być gotowi do stoczenia walki, a nie tylko do prze-
prowadzenia zwiadu.
Ossilege uśmiechnął się, zacisnąwszy wargi w cienką linię. Rzeczywiście, kapitan
Calrissian ostrzegał go przed zbyt zuchwałym atakiem. Tyle że kiedy Ossilege wydał
flocie rozkaz zbliżenia się do stacji Centerpoint, okazał dostateczną przezorność i
ostrożność. Dopiero wówczas uświadomił sobie całkiem jasno coś, co wiązało się z
przezornością i ostrożnością: szczerze ich nie znosił. Odwrócił się do stojącej obok
niego młodej pani podporucznik.
- Proszę przekazać panu kapitanowi Semmacowi pozdrowienia ode mnie - zaczął -
i poprosić go, żeby zechciał obrać kurs na Dralię. Załoga „Intruza" zajmie się odnale-
zieniem źródła tego impulsu repulsorowej energii. „Wartownik" i „Obrońca" pozostaną
na orbicie stacji Centerpoint. - Ossilege odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na ekran
monitora. - Ktoś wysłał nam zaproszenie - ciągnął po chwili. - Podejrzewam, że gdyby-
śmy go nie przyjęli, okazalibyśmy się po prostu nieuprzejmi.
Pilotowany przez Luke'a X-skrzydłowiec i towarzysząca mu „Ślicznotka", które
unosiły się jakieś piętnaście metrów nad płytą lądowiska, powoli zapuszczały się w
głąb gigantycznego hangaru. Obaj piloci ostrożnie lecieli z włączonymi polami siło-
wymi i w takim szyku, żeby jeden mógł osłaniać drugiego. Żaden jednak nie pytał, na
co zdadzą się te środki ostrożności, skoro mieli do czynienia ze sztuczną stacją o roz-
miarach małej planety.
Zwycięstwo na Centerpoint
76
Kiedy Luke znalazł się nad samym środkiem płyty lądowiska, zastopował i obrócił
kadłub myśliwca w taki sposób, żeby móc osłaniać nadlatującą „Ślicznotkę". Tymcza-
sem jacht Landa bardzo powoli pokonywał odległość dzielącą go od myśliwca Luke' a.
W ogromnej komorze panowały niemal nieprzeniknione ciemności. W pewnej chwili
Calrissian włączył światła lądowania. Zatoczył nimi krąg - po ścianach hangaru prze-
mknęła świetlista smuga. Luke jednak nie zauważył nic ciekawego. W następnej chwili
zatrzasnęły się zewnętrzne wrota śluzy. A zatem zostali pochwyceni i uwięzieni - jeżeli
rzeczywiście chcieli widzieć swoją sytuację właśnie w takim świetle.
A potem w wielkim pomieszczeniu zaczęły się zapalać reflektory. Ich blask przy-
bierał na intensywności stopniowo - tak by oczy przybyłych gości mogły się przyzwy-
czaić do zmiany oświetlenia. Okazało się, że wnętrze hangaru ma kształt wycinka cy-
lindra, którego płaski bok tworzy płytę lądowiska.
Na płycie walało się mnóstwo śmieci, a także wiele porzuconych przedmiotów.
Ubrania, uszkodzone części toreb, waliz i neseserów, pojemniki na towary, popsute
urządzenia... w jednym miejscu spoczywał nawet niewielki gwiezdny statek. Miał sze-
roko otwarte klapy luków i zdemontowany fragment dziobu. Zapewne ktoś wyciągnął
stamtąd potrzebne podzespoły, żeby móc naprawić jakiś inny gwiezdny statek.
- ...ygląda na to, że ...acyś goście strasznie się ...ieszyli, kiedy stąd uciekali - zau-
ważył Calrissian.
- Na to wygląda - przyznał mistrz Jedi, chociaż nie wiedział, przed czym czy przed
kim tak uciekali. I czy owa ucieczka nastąpiła przed tygodniem, czy też może przed stu
laty. - Posłuchaj, Lando - podjął po kilku chwilach. - W normalnych okolicznościach
powiedziałbym, żeby statek z pasażerami na pokładzie lądował pierwszy, a myśliwiec
pozostał w górze, żeby zapewnić wszystkim osłonę. Teraz jednak, kiedy wrota śluzy się
zatrzasnęły, chyba to nie miałoby sensu. A zatem ja wyląduję pierwszy. Możliwe, że to
pułapka, ale jeżeli spróbują mnie pochwycić, wówczas ty...
- Co będę mógł wówczas zrobić?
- Nie mam pojęcia - przyznał szczerze Skywalker. - Nie ląduj jednak, dopóki się
nie upewnisz, że nic wam nie grozi.
- Gdybym chciał usłuchać ...wojej rady, wisielibyśmy nad tym ...ądowiskiem spo-
ro czasu - zauważył Lando.
Chyba nie można było znaleźć na to rozsądnej odpowiedzi.
- Ląduję - oświadczył Luke.
Powoli ograniczył dopływ energii do repulsorów i w końcu osadził swój X-
skrzydłowiec na płycie lądowiska.
Zaczekał, aż myśliwiec znieruchomieje, i właśnie zamierzał zwolnić zatrzaski
owiewki kabiny, kiedy usłyszał gniewne piski Artoo, cały czas tkwiącego za jego ple-
cami.
- Co się stało? - zapytał. - Ach!
Mały robot miał rację. Hangar z lądowiskiem nie zdążył wypełnić się powietrzem.
Taka sytuacja mogła stanowić poważny problem. Luke nie był ubrany w szczelny próż-
niowy skafander. Nie wiedział też, czy na pokładzie „Ślicznotki" znajdzie się dość ta-
kich strojów, aby wystarczyło dla wszystkich uczestników wyprawy. Tylko jakiż sens
Roger MacBride Allen
77
mogło mieć zapraszanie ich do środka, jeżeli gospodarze nie wiedzieli, czy ich goście
zdołają zejść na płytę lądowiska?
Luke jeszcze raz omiótł spojrzeniem wielki hangar i dopiero teraz zauważył, że
pozostawione drobiazgi nie są rozrzucone po całej płycie lądowiska, ale spoczywają
właściwie w jednym miejscu. Dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu, żeby w
trakcie pospiesznej ucieczki układać przedmioty w jednym miejscu?
Nagle pod sklepieniem hangaru zapaliły się cztery potężne reflektory. Oświetliły
centralny punkt lądowiska, ale po chwili zmieniły położenie w taki sposób, że cztery
smugi światła przesunęły się po płycie w kierunku rogów hangaru. Później zgasły, a
kiedy znów się zapaliły, snop światła mierzył w środek płyty lądowiska. Potem ponow-
nie rozdzielił się na cztery smugi, które przesunęły się po płycie i zgasły, kiedy rozja-
śniły narożniki hangaru. Później wszystko powtórzyło się od nowa. Znaczenie sygna-
łów było równie jasne i zrozumiałe jak przedtem otwieranie i zamykanie zewnętrznych
wrót śluzy. Gospodarze mówili: „Lądujcie, lądujcie, lądujcie".
Dopiero teraz Luke zrozumiał, o co chodzi.
- Lando - powiedział. - Możesz lądować. Przypuszczam, że nasi gospodarze stosu-
ją system napełniania powietrzem bańki siłowego pola. Domyślam się, że nie mogą
albo nie chcą wytworzyć tego bąbla, dopóki nie wylądujesz.
Posługując się taką metodą, unikali częstego napełniania powietrzem całego han-
garu - co sprawiłoby im sporo kłopotów ze względu na ogrom pomieszczenia.
- Jednak wówczas oba nasze statki wpadną w pułapk... siłowego pola - zaprote-
stował Calrissian.
- A co to za różnica? - odparł Luke. - i tak wewnątrz hangaru tkwimy jak w pułap-
ce.
- Istnieje różnica, czy tylko wchodzisz do klatki bantha, czy próbujesz zajrzeć w
głąb paszczy - mruknął Lando. - Ale niech będzie, siadamy.
„Ślicznotka" zawisła nad płytą lądowiska. Kilka chwil utrzymywała się nierucho-
mo dzięki pracy repulsorów, a potem powoli, jakby z godnością, osiadła jakieś dziesięć
metrów przed dziobem X-skrzydłowca Luke'a.
Dokładnie w chwili, gdy znieruchomiała, powietrze nad kadłubami obu jednostek
zamigotało i zalśniło. Później pojawiła się dziwna błękitnawa mgiełka. Otoczyła oba
gwiezdne statki, a następnie rozprzestrzeniła się i zamieniła w półkulę. Chwilę potem
utworzył się - utkany z tej samej błękitnawej mgiełki - długi tunel. Powiększał się i
wydłużał, aż w końcu zetknął z rufą „Ślicznotki". Spoglądając przez iluminator kabiny,
Luke zauważył, że drugi koniec tunelu styka się z klapą wewnętrznej śluzy. Usytuowa-
na w ścianie hangaru, była mniejsza niż ta, przez którą wlecieli, i wyglądała całkiem
swojsko.
- Zamierzają prowadzić nas jak po sznurku - mruknął do siebie. Usłyszał dobiega-
jący z daleka cichy świst i poczuł, że kadłub
X-skrzydłowca, przystosowując się do zmiany ciśnienia, raz czy dwa zaskowyczał
i zatrzeszczał. Stopniowo świst przybierał coraz niższe tony, aż przemienił się w syk, a
potem w basowy pomruk. Wlatujące powietrze poderwało z płyty lądowiska kawałki
flimsiplastu, śmiecie i mniejsze przedmioty. Rozrzuciło je we wszystkie strony, tak że
Zwycięstwo na Centerpoint
78
wkrótce w bąblu siłowego pola pojawił się wir zataczających kręgi okruchów, drobin
kurzu i kawałków rozdartych opakowań. Nawet kadłub X-skrzydłowca, trafiony silniej-
szym podmuchem, w pewnej chwili zadygotał.
Luke spoglądał na wskazania miernika ciśnienia i analizatora składu atmosfery tak
długo, aż szum wlatującego powietrza ucichł całkowicie. Jeśli mógł wierzyć wskaza-
niom czujników, atmosfera na zewnątrz kadłuba miała całkiem normalny skład i ci-
śnienie. Rzecz jasna, powietrze mogło zawierać jakiś śmiercionośny gaz, którego anali-
zator X-skrzydłowca nie potrafił wykrywać, ale gdyby ktoś, kto zaprosił ich do środka,
chciał ich uśmiercić, miałby ku temu dziesiątki innych, dogodniejszych okazji.
Zresztą, to i tak nie miało znaczenia. Nadszedł czas, by przystąpić do działania.
Luke otworzył zatrzaski i zaczekał, aż owiewka się odchyli. Później zdjął i powiesił
hełm, odpiął pasy ochronnej sieci i wstał z fotela. Wygramolił się z kabiny i ześliznął
po burcie myśliwca, a potem lekko niczym piórko wylądował na płycie lądowiska.
Zauważył, że ciążenie ma tylko ułamek wartości normalnego. Lądowisko znajdowało
się dosyć blisko osi obrotu. Siła ciążenia w okolicach równika kuli z pewnością miała o
wiele większą wartość.
Kiedy klapa włazu „Ślicznotki" się otworzyła i dół rampy zetknął się z posadzką
hangaru, po pochylni zeszli Lando, Gaeriela i Kalenda. Tuż za nimi stąpał na sztyw-
nych nogach zaniepokojony nie na żarty Threepio.
- Nie podoba mi się to miejsce - oświadczył, kiedy rozejrzał się dokoła. - Ani tro-
chę. Jestem pewien, że wszystkim grożą tu najstraszliwsze niebezpieczeństwa.
- Ta-a, akurat - mruknął Lando - A jeżeli już o tym mowa, czy kiedykolwiek prze-
bywałeś w jakimś miejscu, które by ci się podobało?
Threepio zawahał się i przechylił głowę na bok, jakby się zastanawiał nad odpo-
wiedzią.
- To bardzo ciekawe pytanie - odezwał się w końcu. - Muszę przyznać, że w tej
chwili żadnego sobie nie przypominam. Powinienem się skontaktować z archiwum, ale
ono pozostało na pokładzie.
- Zrobisz to później, Threepio - powiedział Luke. - Na razie możesz nam się przy-
dać do czegoś innego.
- Jestem do usług, panie Luke'u.
Tymczasem Gaeriela i Kalenda rozglądały się po hangarze. Chyba nikt nie miałby
trudności z odróżnieniem dyplomatki od agentki wywiadu. Zaledwie Kalenda zeszła na
płytę lądowiska, natychmiast uklękła, żeby rzucić okiem na jakieś zniszczone narzędzie
i zająć się badaniem szczątków. W pewnej chwili ukryła w kieszeni kilka skrawków
flimsiplatu. Zapewne liczyła na to, że kiedy później przeczyta, co na nich napisano,
może się dowie czegoś ciekawego. W przeciwieństwie do niej Gaeriela najpierw się
upewniła, że Threepio - android protokolarny i tłumacz - jest w pobliżu. Dopiero potem
zwróciła uwagę na utworzony z siłowego pola długi tunel i klapę wewnętrznego włazu,
który miał umożliwić wszystkim spotkanie z gospodarzami stacji Centerpoint.
Nagle Luke usłyszał dobiegające z wierzchołka X-skrzydłowca melodyjne piski i
świergoty.
Roger MacBride Allen
79
- Nie martw się, Artoo - powiedział. - Nie zapomniałem o tobie. W normalnych
warunkach, kiedy myśliwiec lądował na terenie bazy, do umieszczania Artoo w gnieź-
dzie w rufowej części maszyny, a także do wyciągania go stamtąd należało się posłużyć
dźwigiem. W warunkach polowych astronawigacyjny robot sam się wydostawał z
otworu w kadłubie. Sposób ten był jednak mało elegancki i bardzo często Artoo z hu-
kiem i trzaskiem przewracał się na płytę lądowiska. Rzecz jasna, problem wydostawa-
nia się z gniazda przestawał istnieć, kiedy pilotem X-skrzydłowca był mistrz Jedi. Lu-
ke'u zaczerpnął energii z Mocy, skupił się i najdelikatniej, jak umiał, uniósł Artoo w
powietrze.
- Bardzo proszę, niech pan uważa, panie Luke - odezwał się zaniepokojony Three-
pio. - Ilekroć widzę coś takiego, odczuwam nerwowe dreszcze.
Artoo pozwolił sobie na długie, żałosne piknięcie na znak, że całkowicie podziela
zaniepokojenie złocistego partnera.
- Hej, odprężcie się obaj - odezwał się Luke. - Potrafię to robić nawet wówczas,
kiedy stoję na głowie. - Mały robot znów jęknął. - Przepraszam, Artoo - odparł na-
tychmiast mistrz Jedi. - Nie powinienem tak żartować.
Uniósł automat ponad kadłub X-skrzydłowca i przemieścił w bok, by opuścić na
płytę lądowiska. W tej samej sekundzie kątem oka dostrzegł, że w drugim końcu błę-
kitnawego tunelu powoli otwiera się klapa wewnętrznego włazu śluzy. Zapewne wszy-
scy inni także to zauważyli, gdyż natychmiast odwrócili się w tamtą stronę.
Luke uświadomił sobie, że jego ręka drgnęła, jakby dłoń zamierzała powędrować
do rękojeści świetlnego miecza. Ułamek sekundy później powróciła jednak na poprzed-
nie miejsce. Nie. Mistrz Jedi był absolutnie pewien, że osoba, której umysłu dotknął,
zanim przeleciał przez próg hangaru, nie żywiła względem nich żadnych złych zamia-
rów. Bez względu na to, kim mogła być kobieta, która zaprosiła ich do wnętrza stacji,
nie uczyniła tego, żeby teraz mierzyć się w walce na śmierć i życie po kolei z każdym
gościem. Gdyby naprawdę pragnęła ich śmierci, dawno by nie żyli. Luke zauważył, że i
Lando, i Kalenda, wykonali taki sam ruch, jakby chcieli sięgnąć po blastery. Chwilę
później i oni cofnęli ręce.
Klapa włazu zgrzytnęła ostatni raz i stanęła otworem. Na progu ukazała się wyso-
ka, szczupła młoda kobieta. Miała niezwykle jasną karnację i sprawiała wrażenie bar-
dzo zdenerwowanej. Chwilę wahała się, po czym wzruszyła ramionami i zaczęła iść ku
przybyszom. Szła dosyć szybko, jakby pragnęła udowodnić gościom, że się ich nie boi.
Luke nie przestawał jej obserwować. Była urodziwa, miała pociągłą, szczupłą
twarz, lekko wystające kości policzkowe i gęste, opadające na ramiona czarne włosy.
Spoglądając po kolei na wszystkich uczestników wyprawy, nie potrafiła ukryć niepew-
ności. Jednak kiedy uniosła głowę i spojrzała w górę, niepokój na jej twarzy przerodził
się w bezbrzeżne zdumienie.
- Jak to zrobiliście? - zapytała. - i dlaczego?
- Hmmm? - odparł zaskoczony Luke, zapewne nie wiedząc, o co chodzi. Dopiero
po chwili powiódł oczami w ślad za jej spojrzeniem. - Och!
Zupełnie zapomniał, że Artoo nadal unosi się w powietrzu wysoko nad płytą lą-
dowiska. Gdyby mistrz Jedi chociaż na chwilę przestał myśleć o tym, że powinien się
Zwycięstwo na Centerpoint
80
skupiać, mały robot z pewnością trzasnąłby o twardą powierzchnię. Wyglądało jednak
na to, że i Artoo, mając uwagę zaprzątniętą widokiem powabnej gospodyni, całkiem
zapomniał o tym, co może mu grozić. Luke zaczął opuszczać robota i po kilku chwilach
łagodnie postawił go na płycie lądowiska.
- To długa historia - powiedział, zwracając się do ciemnowłosej gospodyni.
- Mogę się założyć - rzekła młoda kobieta, obrzucając mistrza Jedi figlarnym spoj-
rzeniem. - No cóż - ciągnęła. - To w tej chwili i tak nie ma znaczenia. Nazywam się
Jenica Sonsen i jestem NIN stacji C-point, sprawy ad-ob.
- Słucham? - zapytał mistrz Jedi. Sonsen westchnęła.
- O, przepraszam - rzekła. - To siła przyzwyczajenia. Jestem naczelnym inspekto-
rem nadzoru i zajmuję się problemami administracji i obsługi. W chwili obecnej moje
obowiązki sprowadzają się do zarządzania tym obiektem. Po zapłonie pierwszej racy
ND stacji C-point zarządził ewak całego personelu. W wyniku tego ewak się cały per-
sonel PZ, a także praktycznie cała cywlud stacji. Żałuję, że nie mogłam odlecieć ze
wszystkimi, ale kiedy ogłoszono alarm, pełniłam służbę jako OD i nasz stary rozkazał
mi zostać.
Skywalker miał zapytać, co właściwie kobieta chce powiedzieć, ale uprzedził go
Threepio.
- Może ja będę mógł pomóc, panie Luke'u - zaczął. - Wydaje mi się, że panna Son-
sen użyła wielu zwrotów podobnych do tych, które powszechnie stosuje część urzędni-
ków na Coruscant. Domyślam się, że pani inspektor nadzoru stacji Centerpoint chciała
powiedzieć, iż kiedy pierwszy raz coś zapłonęło albo wybuchło, naczelny dyrektor
zarządził ewakuację całego personelu. Ewakuował się cały pion zarządzania i więk-
szość ludności cywilnej. Pani inspektor Sonsen jednak, mimo że też chciała odlecieć,
tamtego dnia pełniła obowiązki oficera dyżurnego. Ponieważ jej dowódca doszedł do
wniosku, że okoliczności są wyjątkowe, polecił jej zostać na pokładzie stacji i sprawo-
wać nadzór nad wszystkimi urządzeniami.
- Nic nie mówiła o żadnym wybuchu ani pożarze - sprzeciwił się Lando.
- Najmocniej pana przepraszam - odparł urażony Threepio - ale wspominała coś o
zapłonie racy i alarmie. To bardzo popularny, często stosowany przez urzędników eu-
femizm, oznaczający poważny wypadek albo nawet katastrofę.
- Chwileczkę - wtrąciła się Sonsen. - Wasza złocista puszka konserw ma rację, ale
nie zapominajcie o tym, że rozmawiacie ze mną. Mogliście mnie zapytać, co to ozna-
cza.
- Zapytamy, jeżeli obiecasz, że w przyszłości nie będziesz kaleczyła basica - od-
parł śniadolicy mężczyzna.
Luke musiał się uśmiechnąć. Lando nigdy nie przepadał za urzędniczym żargo-
nem.
Przez kilka chwil mogło się wydawać, że młoda pani inspektor rzuci się na Calris-
siana, aby rozszarpać mu gardło. Później jednak też się uśmiechnęła.
- Może masz rację - przyznała. - Muszę jednak wiedzieć, co wy tu robicie. Wasze
okręty wyłoniły się znikąd jak duchy, a nasi piloci, ujrzawszy je, wskoczyli do swoich
maszyn i czmychnęli.
Roger MacBride Allen
81
- Czy to były wasze myśliwce? - zainteresowała się Kalenda. - Jaką władzę repre-
zentujesz?
- Chodzi ci o te myśliwce, do których strzelaliście? - domyśliła się Sonsen. - Nie
należały do Fedbeesia.
- Fedbeesia? - unosząc brwi, powtórzyła agentka Wywiadu Nowej Republiki.
- Przepraszam - poprawiła się pani inspektor nadzoru. - Miałam na myśli Federację
Bliźniaczych Światów.
Kalenda kiwnęła głową i zwróciła twarz w stronę Luke'a, ale jej spojrzenie powę-
drowało nad jego lewym ramieniem.
- Federacja jest prawomocnym rządem Talusa i Tralusa - powiedziała.
- Nie powiedzieliście mi jeszcze, kim jesteście i co tu robicie - przypomniała Son-
sen.
- Och, bardzo przepraszamy - zreflektowała się Bakuranka, która dopiero teraz
mogła zabrać głos. - Nazywam się Gaeriela Captison i jestem pełnomocniczką rządu
Bakury. To jest Lando Calrissian, to mistrz Jedi Luke Skywalker, a to Belindi Kalenda
- wszyscy z planety Coruscant. Reprezentujemy Nową Republikę i planetę Bakurę. -
Ton jej głosu wskazywał, że kobieta spodziewa się usłyszeć słowa protestu, ale nie
zamierza dopuścić do żadnej dyskusji. - W imieniu rządu Nowej Republiki przejmuje-
my władzę nad stacją Centerpoint.
- No cóż, bardzo dobrze - odparła Sonsen. - Najwyższa pora, żeby ktoś się na to
zdecydował.
Odwróciła się i nie mówiąc ani słowa więcej, ruszyła w głąb tunelu, w kierunku
wewnętrznego włazu.
Gaeriela, wyraźnie zbita z tropu takim zachowaniem, spojrzała na Luke'a.
- Nie spodziewałam się, że zechce przyjąć to w taki sposób - rzekła.
- Jeżeli ktoś przebywa w towarzystwie Luke'a, powinien się liczyć z różnymi nie-
spodziankami - odezwał się Lando. - Ta kobieta zamierza przekazać nam klucze stacji.
Chyba nie powinniśmy pozwolić, żeby na nas czekała.
Cztery istoty ludzkie i dwa automaty przekroczyły próg śluzy i przekonały się, że
pani inspektor Sonsen na pewno czeka na nich za drzwiami.
- Jesteście - powiedziała. - Czy mogę zacząć oprowadzać was po stacji? - Mówiła
rzeczowym tonem, jakby przekazywanie w ręce sprzymierzeńców władzy nad gwiezd-
nymi stacjami należało do codziennych, najzwyklejszych w świecie obowiązków. -
Rzecz jasna, nie zdołam pokazać wam całego obiektu. Możecie umrzeć ze starości,
zanim zwiedzicie połowę, ale przynajmniej zobaczycie to, co najważniejsze.
Gestem zaprosiła gości, żeby weszli do kabiny towarowego turbodźwigu, czekają-
cej po drugiej stronie drzwi śluzy. Wsiadła pierwsza, a wszyscy inni poszli w jej ślady.
Luke wszedł ostatni. Czuł się trochę nieswojo. Duże pomieszczenie sprawiało wrażenie
niechlujnego i zaniedbanego. Wgniecione boki miały pełno otarć, rys i zadrapań, jakby
kabiny używano do przewożenia ciężkich towarów. W przeciwległej ścianie znajdowa-
ło się przypominające iluminator okrągłe okno mniej więcej metrowej średnicy. Drugie
Zwycięstwo na Centerpoint
82
takie samo widniało w dachu kabiny. Podobnie jak ściany klatki, oba okna sprawiały
wrażenie strasznie zaniedbanych. Nie było widać przez nie nic oprócz ciemności.
- Zaczekajcie chwilę - odezwała się Jenica Sonsen. - Najpierw muszę wyprowa-
dzić kabinę ze śluzy. Rozumiecie, różnica ciśnień. Aha, i... coś złego stało się z powie-
trzem tam, dokąd pojedziemy.
Zaczęła manipulować dźwigniami i pokrętłami. Kabina turbodźwigu drgnęła i
przejechała kilka metrów. Pasażerowie usłyszeli, że klapa śluzy zatrzaskuje się za towa-
rową klatką. Potem rozległ się szum sprężarek tłoczących powietrze, a jeszcze później
za oknem otworzyła się klapa innego włazu.
Sonsen przycisnęła jakiś guzik i klatka towarowego turbodźwigu zaczęła się poru-
szać - ale nie w górę albo w dół, jak chyba wszyscy się spodziewali, ale w bok. Chwilę
później zapłonęły umieszczone na zewnątrz reflektory, dzięki czemu pasażerowie mo-
gli widzieć przynajmniej pewien odcinek drogi. Jechali tunelem o okrągłym przekroju i
ścianach pomalowanych na kolor ciemnoróżowy. Daleko przed nimi tunel niknął w
ciemnościach. Luke czuł się tak, jak gdyby wszyscy, połknięci przez jakieś ogromne
stworzenie, sunęli w dół przełykiem na spotkanie z dalszą częścią układu trawiennego.
- Chyba możemy zacząć od zwiedzenia Jaskiniowa - oznajmiła pani inspektor
Sonsen. - Zazwyczaj właśnie od tego chcą zaczynać zwiedzanie wszyscy, których zda-
rzało mi się oprowadzać.
- Jaskiniowa? - zapytał Skywalker.
Zapadła kilkusekundowa niezręczna cisza. Dopiero później Sonsen zapytała:
- Nie jesteście najlepiej poinformowani, prawda?
- Wszystko działo się tak szybko - odpowiedział wymijająco Luke. - Prawdę mó-
wiąc, nie mieliśmy wiele czasu.
- Ja myślę. No cóż, w takim razie muszę zacząć od początku. Jaskiniowo jest pustą
przestrzenią, usytuowaną dokładnie w samym środku gigantycznej kuli. Wygląda jak
sfera o średnicy sześćdziesięciu kilometrów. Wylądowaliście mniej więcej tam, gdzie
kula łączy się z biegunem północnym - może nie wiecie, ale nasi mieszkańcy przywykli
nazywać oba cylindry biegunami: północnym i południowym. Podążamy teraz równo-
legle do kierunku wirowania, to znaczy w bok, i kierujemy się do Jaskiniowa. Najpierw
musimy jednak pokonać jakieś dwadzieścia kilometrów pokładów i ochronnych po-
włok. Powłokami nazywamy naprawdę bardzo wysokie pokłady.. każdy ma wysokość
co najmniej dwudziestu metrów. Wszystkich poziomów jest coś około dwustu. W tej
chwili przyspieszamy; pędzimy szybciej niż myślicie. Dotrzemy do Jaskiniowa za ja-
kieś pięć minut, a potem zaczniemy opadać w kierunku rejonów, gdzie panuje napraw-
dę duża siła ciążenia. Im bardziej się oddalicie od osi, tym szybciej będziecie się prze-
mieszczali i - rzecz jasna - odczujecie większą skuteczną siłę ciążenia.
- To wirowanie musi wam strasznie uprzykrzać życie - domyśliła się Kalenda. -
Dlaczego nie zainstalujecie standardowych grawitorów?
- Myśleliśmy o tym - przyznała pani inspektor. - Biuro NaczKona... o przepra-
szam, Naczelnego Konstruktora... sporządziło co najmniej kilkanaście projektów roz-
wiązań technicznych i konstrukcyjnych, zmierzających do zlikwidowania wirowania i
zainstalowania standardowego sztuczgrawa.
Roger MacBride Allen
83
Luke zrozumiał, że chodziło o urządzenie wytwarzające sztuczną siłę ciążenia, i
pragnąc zachęcić kobietę, energicznie pokiwał głową.
- I co z nich wynikło? - zapytał.
- Zbyt kosztowne, zbyt skomplikowane, zbyt ryzykowne i w ogóle zbyt wiele nie-
wiadomych. Konstrukcja stacji może poradzi sobie z przeniesieniem zmienionych ob-
ciążeń, a może nie poradzi. Teraz jednak to wasz problem. Jeżeli chodzi o mnie, może-
cie unieruchomić obiekt już w tej chwili.
- Rozumiem, że chciałabyś się stąd wynieść - domyślił się mistrz Jedi.
- I to jak! Kiedy strzeliła pierwsza raca, ledwo uszłam z życiem. Liczyłam dni,
które zostały do końca służby. A później... cóż, znacie całą resztę.
- Zostaliśmy kiepsko poinformowani, pamiętasz? - przypomniał Lando.
- Chwileczkę - żachnęła się Sonsen. - O racach też nic nie wiecie?
- Pierwszy raz usłyszeliśmy od ciebie - odparł Luke. - Zaledwie przed kilkoma
dniami przedarliśmy się przez barierę interdykcyjnego pola i wlecieliśmy do systemu.
Sonsen cicho gwizdnęła.
- Przedarliście się przez interdykcyjne pole? - zapytała. - To wielka sztuka. Idę o
zakład, że ktokolwiek je wytwarza, nie będzie zachwycony, kiedy się o tym dowie.
Kalenda zmarszczyła brwi.
- Zaczekaj - powiedziała. - Przecież ty wytwarzasz to pole.
- Co takiego? O czym właściwie mówisz?
- O polu. Źródło interdykcyjnego pola kryje się gdzieś tu, we wnętrzu stacji. Prze-
cież to stacja Centerpoint generuje pole. Podobnie jak sygnały zagłuszające łączność,
jeżeli już o tym mowa.
- Płonące niebiosa! Mówisz prawdę?
- Nie wiedziałaś o tym - odezwał się Lando. Ton głosu ciemnoskórego mężczyzny
wskazywał, że to nie miało być pytanie.
- Skądże znowu! - żachnęła się młoda kobieta. - Nikt z nas nie miał o tym pojęcia.
Wygląda na to, że ja także nie jestem najlepiej poinformowana.
Z każdą chwilą Luke zaczynał coraz mniej rozumieć. Jakim cudem zarządzający
stacją Centerpoint ludzie mogli nie wiedzieć, że generują interdykcyjne pole? I czym
mogły być race, o których wspominała Sonsen?
Stopniowo stawało się coraz bardziej oczywiste, że sytuacja nie wygląda tak pro-
sto, jak się na początku spodziewano. Równocześnie stawało się jednak coraz mniej
oczywiste, czego spodziewano się na początku.
- Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać o tym i o owym - oznajmił mistrz
Jedi.
Tymczasem kabina towarowego turbodźwigu, mknąc coraz dalej, nieuchronnie
zbliżała się do Jaskiniowa.
Zwycięstwo na Centerpoint
84
R O Z D Z I A Ł
6
WIDOK OD ŚRODKA
- Musicie poznać pewną prawdę na temat tego miejsca - powiedziała Sonsen. -
Nikt z nas go nie rozumie. Po prostu tu mieszkamy. Jest miejsce, my też... i to wszyst-
ko. Nikt nie zawraca sobie głowy zadawaniem pytań, dlaczego wszystko dzieje się, jak
się dzieje. Nigdy nie mieliśmy pojęcia, dlaczego na Centerpoint panują właśnie takie, a
nie inne warunki. Wiedzieliśmy tylko, że umożliwiają przeżycie. A przynajmniej zaw-
sze sądziliśmy, że to wiemy. Tak było do niedawna. Dopóki terroryści nie pokazali nam
kilku brzydkich sztuczek.
- Dopiero tu przylecieliśmy - przypomniał Lando. - Jacy terroryści?
Sonsen pokręciła głową.
- Sama chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. Doszło do kilku zamachów...
paskudnych zamachów. Nikt jednak nie przyjął za nie odpowiedzialności. Nikt nie
wysunął żadnych żądań. Żaden anonimowy głos o niczym nas nie uprzedził. Podejrze-
waliśmy, że zamachów dokonali Tatrawolnościowcy albo Dwójświatowcy, ale i jedni, i
drudzy zaprzeczyli, jakoby mieli z tym cokolwiek wspólnego. A poza tym, gdyby na-
prawdę umieli robić to, co tu się dzieje, nie zawracaliby sobie głowy rzucaniem gróźb
czy wysuwaniem żądań. Po prostu przylecieliby i przejęli władzę nad obiektem. Rzecz
jasna, odkąd zaczęło się to zagłuszanie, wszyscy mieszkańcy stacji Centerpoint byli
odcięci od wszelkich wieści z zewnątrz. Możliwe więc, że ekipy śledcze, prowadzące
dochodzenie na którymkolwiek z Bliźniaczych Światów, zdołały wykryć sprawców i
zamknęły śledztwo, a my o tym nic nie wiemy.
Luke domyślił się, że Tatrawolnościowcy oznaczają członków Partii Wolności Ta-
lusa i Tralusa, a Dwójświatowcy - ugrupowanie, dążące do separacji obu światów. Miał
nadzieję, że się nie myli. Mniej więcej wiedział, co chciała powiedzieć Sonsen, ale miał
przeczucie, że nie musi przejmować się ani jedną, ani drugą grupą rebeliantów.
- Opowiedz nam coś więcej o samych zamachach - poprosił. Sonsen podeszła do
iluminatora kabiny turbodźwigu.
- Nim upłynie minuta czy dwie, sam zobaczysz - rzekła cicho. - Jaskiniowo było
prawdziwym rajem. Rosło tam wszystko, co było konieczne do wyżywienia naszych
Roger MacBride Allen
85
obywateli... a nawet jeszcze więcej. Budowano tam domy i rezydencje, a potem otacza-
no je parkami i ogrodami. Można było spacerować nad jeziorami, rzekami i strumie-
niami. Wszędzie widziało się zieleń, błękit... coś pięknego. A później ktoś zaczął się
bawić naszą Ogniokulą.
- Ogniokulą to coś w rodzaju sztucznego słońca? - domyślił się mistrz Jedi.
- Zgadza się - odrzekła kobieta. - Ktoś sprawił, że oszalała.
- Kto zazwyczaj sprawuje władzę nad Ogniokulą? - zapytał Lando.
- Oczywiście że nikt - odparła Sonsen takim tonem, jakby ciemnoskóry mężczyzna
zapytał ją, gdzie ukryła wyłącznik mechanizmu, odpowiedzialnego za wirowanie galak-
tyki. - Jak mówiłam, zawsze istniała - podobnie jak wszystko inne wewnątrz tej stacji.
To nie my ją skonstruowaliśmy. Nie zapaliliśmy Ogniokuli. Przypuszczam, że już
świeciła, kiedy na stacji wylądowali nasi praprapraprzodkowie... bez względu na to,
kiedy to się stało.
- Ogniokulą po prostu istnieje - podsumował Lando. - Czy ktoś wie, jak to się
dzieje, że daje światło i ciepło?
- Słyszałam na ten temat różne teorie - zaczęła pani inspektor. - Jedna głosi, że
Ogniokulą czerpie energię bezpośrednio z grawitacyjnych przepływów, istniejących w
przestworzach między Talusem a Tralusem. Nikt jednak jeszcze nie wymyślił przyrzą-
du, za pomocą którego dałoby się potwierdzić słuszność tej teorii. A zatem niczego nie
możemy być pewni.
- Nie wiecie więc, jak działa źródło ciepła i światła, odpowiedzialne za połowę
waszej produkcji rolnej? - zapytała Gaeriela.
- Nie - przyznała Sonsen. - A ty wiesz, jak funkcjonują silniki napędu nadświetl-
nego, które pozwoliły ci przylecieć do naszego systemu?
Luke musiał znów się uśmiechnąć. Jenica Sonsen miała trochę racji. Trudno było-
by znaleźć człowieka, który rozumiałby wszystkie tajniki technicznych urządzeń, któ-
rymi zwykł się posługiwać. Mieszkańcy stacji Centerpoint przynajmniej nie ukrywali
swojej ignorancji.
- Tak czy owak, zbliżamy się do Jaskiniowa - ciągnęła kobieta. - Jeżeli bardzo
chcecie, możecie rzucić na nie okiem.
Ludzie podeszli do iluminatora, a oba automaty pozostały w tylnej części kabiny
turbodźwigu. Po chwili w głębi tunelu ukazała się plamka światła.
- To Ogniokulą - oznajmiła Sonsen. - W tej chwili, przynajmniej na razie, wydzie-
la normalne ilości ciepła i światła. Tak działo się cały czas... aż do niedawna.
Możliwe, że średnica tunelu malała, gdyż wyglądało na to, że kabina sunie coraz
bliżej ciemnoróżowych ścian. Jasny punkt zbliżał się tak szybko, iż można było odnieść
wrażenie, że prędkość jazdy nadal rośnie. Stojący przed oknem pasażerowie zmrużyli i
osłonili oczy, żeby blask sztucznego słońca ich nie oślepił.
Przez chwilę wszystkim mogło się wydawać, że nigdy nie znajdą się u celu. Kabi-
na towarowego turbodźwigu dotarła tam jednak szybciej niż ktokolwiek mógłby sobie
wyobrazić. Po prostu wyskoczyła z wylotu tunelu i runęła tak nagle pionowo w dół, że
wszystkim żołądki podeszły do gardeł. Najdziwniejsze jednak, że nikt nie zwrócił uwa-
Zwycięstwo na Centerpoint
86
gi na niespodziewaną zmianę kierunku ruchu. Wszyscy - zdumieni i przerażeni - spo-
glądali na Jaskiniowo.
A ściślej na to, co z niego pozostało.
Ogniokulą okazała się dokładnie tym, na co wskazywała jej nazwa: unoszącą się
idealnie pośrodku ogromnej jaskini ognistą kulą. Rzeczywiście, wyglądała jak miniatu-
rowe słońce... jasne, ciepłe, wabiące, swojskie. Niestety, w dole, pod nim, nie dało się
zauważyć niczego wabiącego ani swojskiego.
Jaskiniowo doszczętnie spłonęło; przemieniło siew czarną, spopieloną pustynię.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, unosiły się chmury siwego pyłu. Luke ujrzał podobne do
szkieletów konstrukcje wypalonych domów. Tam, gdzie kiedyś ciągnęły się starannie
wypielęgnowane sady, teraz sterczały z czarnej gleby jedynie osmalone kikuty pni.
Gdzie indziej jezioro, z którego wyparowała cała woda, ukazywało pomarszczone dno,
a na nim wraki luksusowych jachtów i zwęglonych łodzi. Częściowo zagrzebane w
skamieniałym mule, spoczywały nieruchomo niczym dziecięce zabawki pozostawione
na dnie wanny po spuszczeniu wody.
Widok był odrażający. Wzbudzał przerażenie.... tym większe, że miejsce musiało
kiedyś przypominać rajski ogród.
- Jeszcze niedawno zatrzymałabym kabinę turbodźwigu na jednym z pośrednich
przystanków i pozwoliłabym wam wyjść na zewnątrz, żebyście mogli podziwiać piękno
Jaskiniowa - rzekła Sonsen. - Teraz jednak nie mielibyście czym oddychać. Tam, w
dole, nie pozostała ani cząsteczki tlenu. Cały zniknął, kiedy szalały pożary. Nie mam
pojęcia, jak i kiedy zdołamy przywrócić tam normalne warunki życia. A jeżeli już o
tym mowa, sporo się natrudziliśmy, zanim przywróciliśmy normalny skład atmosfery w
samej kabinie. Kiedyś nie miała własnego źródła powietrza, tylko kompresor, który po
prostu zasysał powietrze z zewnątrz. Niestety, w tunelu i w pobliżu osi obrotu stacji
było zawsze tak rzadkie, że nie dawało się nim swobodnie oddychać. Po tym zaś, gdy
zapaliła się pierwsza raca, nasi technicy zainstalowali w kabinie sprytne urządzenie.
Pozwala uniezależnić się od składu atmosfery na zewnątrz kabiny. A wszystko po to,
żebym mogła bez przeszkód docierać tam, dokąd zechcę. Może nie wiecie, ale to naj-
szybszy i najłatwiejszy sposób dostawania się z równika do rejonu lądowisk i sektorów,
gdzie się z wami spotkałam. Nasi inżynierowie po prostu usunęli kompresor, a zamiast
niego zainstalowali zbiorniki z powietrzem i regeneratory dwutlenku węgla.
- Co właściwie się wydarzyło? - zapytał Lando.
- Pierwsza raca strzeliła przed jakimiś trzydziestoma, a może czterdziestoma stan-
dardowymi dniami - odrzekła Sonsen. W jej głosie nagle zabrzmiał smutek i zmęcze-
nie. - Do tamtej pory całą przestrzeń, którą widzicie w dole, zajmowały ogrody, parki,
farmy albo luksusowe rezydencje. To wszystko wyglądało po prostu uroczo. Ogniokula
świeciła bez przerwy, nie zmieniając intensywności blasku. Farmerzy musieli posługi-
wać się cienio-osłonami, żeby przesłaniać źródło światła i w taki sposób symulować
zmiany pór roku. Pod osłonami mogło być tak jasno albo tak ciemno, jak się chciało.
Wystarczyło tylko przekręcić potencjometr. Z zewnątrz osłony mogły przypominać
zwyczajne cienie; mogły także wyglądać jak srebrzyste kule albo złociste kwadraty -
jak kto chciał i umiał sobie wyobrazić barwy i kształty. Pod każdym kwadratem albo
Roger MacBride Allen
87
kulą krył się indywidualny spłachetek nocy. Teraz wszystko zniknęło. Przepadło. Spło-
nęło, kiedy strzeliła pierwsza raca.
- A zatem to się wydarzyło jeszcze zanim rozpoczęło się zagłuszanie - stwierdziła
Kalenda. - Mniej więcej wtedy przyleciałam do systemu. Nigdy jednak o tym nie sły-
szałam - dodała z urazą w głosie. - A przecież taka wiadomość powinna była obiec cały
system. Chyba nic nie mogłoby wzbudzić większej sensacji.
- Staraliśmy się, na ile było to możliwe, nie nadawać sprawie rozgłosu - odparła
pani inspektor nadzoru. - Rząd federalny i tak sprawiał wrażenie bardzo słabego, a my
nie zamierzaliśmy ułatwiać życia terrorystom, którym chyba najbardziej zależało na
rozgłosie. A poza tym władze federalne obawiały się, że jeżeli taka wiadomość się roz-
niesie, wywoła powszechną panikę, a może nawet doprowadzi do rebelii.
Dopiero teraz rozumiem, że mieli rację. Mogliśmy utrzymywać to wszystko - za-
maszystym gestem pokazała zgliszcza za iluminatorem - w absolutnej tajemnicy i o
niczym nie informować mieszkańców innych światów, ale nasi uchodźcy musieli
gdzieś się schronić, a najbliżej mieli do Talusa i Tralusa. Wiadomość się rozniosła i
rzeczywiście doszło do wybuchu rebelii. Jednej na Talusie i aż dwóch na Tralusie. Któ-
raś grupa rebeliantów - teraz już nawet nie wiem, która - wysłała ku nam kilka eskadr
myśliwców. Piloci wylądowali gdzieś na Biegunie Południowym i oświadczyli, że
przejmują władzę nad stacją w swoje ręce. - Sonsen wzruszyła ramionami. - Co miałam
robić? Walczyć z nimi? Sama, gołymi rękami? Pozostawiłam ich w spokoju, a i oni nie
uprzykrzali mi życia. Kiedy się zjawiliście, po prostu odlecieli.
- Co to znaczy: sama? - zapytała Gaeriela. - Chcesz powiedzieć, że oprócz ciebie
nie ma nikogo w całej stacji?
Sonsen pokręciła głową.
- Prawdopodobnie nie - powiedziała. - To ogromny obiekt. Staraliśmy się ewa-
kuować wszystkich mieszkańców, ale podejrzewam, że niektórzy pozostali. Co prawda,
nikogo nie widziałam, ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
- Mówiłaś o tej pierwszej racy - przypomniał Lando. - Czy zapaliło się ich więcej?
- Jeszcze tylko jedna. W sumie wybuchły dwie. Druga wystrzeliła mniej więcej
dzień czy dwa przed rozpoczęciem zagłuszania i utworzeniem się interdykcyjnego pola.
I nie pytajcie mnie, co mogli chcieć osiągnąć terroryści. Eksplozji pierwszej racy nie
przeżył nikt, kto dałby się sterroryzować, a po pierwszym pożarze nie pozostało nic, co
miałoby jakąkolwiek wartość.
- Uhm - odparł machinalnie Lando. Wszystko przemawiało za tym, że ciemnoskó-
ry mężczyzna błądzi myślami gdzie indziej. - Ta stacja unosi się dokładnie pośrodku
między Talusem a Tralusem, w tak zwanym barycentrum, prawda?
- Prawda - potwierdziła Sonsen, ale znów obdarzyła Landa dziwnym spojrzeniem.
- Czy wy, ludzie z Nowej Republiki, wiecie cokolwiek na temat obiektu, nad którym
chcecie przejąć władzę?
- Wiedziałem to - obruszył się Calrissian. - Pragnąłem się tylko upewnić. A
Ogniokula? Czy unosi się dokładnie pośrodku Jaskiniowa? I czy Jaskiniowo znajduje
się dokładnie w środku stacji?
Zwycięstwo na Centerpoint
88
- Możliwe, że jakiś centymetr czy dwa w bok od środka - odrzekła kobieta. - Mo-
żesz wziąć miarkę i sam sprawdzić, jeżeli nie wierzysz.
Lando zignorował sarkazm, wyraźnie przebijający z głosu pani inspektor nadzoru.
Wyciągnął rękę i pokazał coś widocznego po przeciwnej stronie kuli... coś usytuowa-
nego w okolicach osi obrotu. Później zadarł głowę i przez iluminator w suficie kabiny
spojrzał na to, co było widać w przeciwległym końcu osi.
- A te podobne do stożków konstrukcje, wystające z bieguna północnego i połu-
dniowego w okolicach obu części osi obrotu? - zapytał. - Możesz powiedzieć coś wię-
cej, czym są i do czego służą?
Luke wyjrzał przez iluminator w suficie kabiny, a potem wyciągnął szyję i spojrzał
w dół. Jeszcze niedawno klatka turbodźwigu znajdowała się tak blisko jednej grupy
stożków, że nie dało się zobaczyć wszystkich, i tak daleko drugiej, że stożki zniknęły,
oświetlone blaskiem Ogniokuli. Kiedy jednak stało się to możliwe, Lando zdołał zoba-
czyć obie równocześnie. Zupełnie jakby się spodziewał, że je zobaczy. Obie grupy
stożków wyglądały identycznie. Większy, usytuowany pośrodku, otaczała grupa sze-
ściu mniejszych. Wszystkie miały takie same proporcje wysokości do średnicy podsta-
wy.
Sonsen wzruszyła ramionami. Jej gest wypadł trochę nienaturalnie.
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że jedną grupę nazwaliśmy Południowymi Górami
Stożkowymi, a drugą Północnymi. Sam zdecyduj, która jak się nazywa. Niektórzy
mieszkańcy Jaskiniowa próbowali się po nich wspinać, ale nie było to łatwe, mimo iż
siła ciążenia ma w pobliżu osi bardzo małą wartość. Czy jest jeszcze coś ważnego,
czego chciałbyś się dowiedzieć? Może mam ci podać nazwy wraków statków spoczy-
wających na dnie tamtego jeziora?
- Nie, dziękuję - odparł Lando, tym razem wyraźnie myśląc o czymś innym. - Są-
dzę, że dowiedziałem się wszystkiego, co powinienem wiedzieć.
- Wspaniale - mruknęła Sonsen. - Czasami i ja chciałabym spędzić pięć minut w
twoim świecie i w ciągu tego czasu dowiedzieć się wszystkiego, co chciałabym wie-
dzieć.
- Hmmm? Słucham? Ach, nie. Nie. Przepraszam. Nie chciałem, żeby tak to za-
brzmiało. Chodziło mi o to, że wiem wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, co tu się
dzieje.
- Po pięciu minutach? - żachnęła się kobieta. - Nie obraź się, ale nasi agenci z
WSC poświęcili na to trochę więcej czasu, a jednak nie doszli do żadnych wniosków.
- WSC? - zapytał mistrz Jedi.
- Domyślam się, że w tym kontekście oznacza to Wywiad Stacji Centerpoint -
wtrącił się Threepio tonem usłużnej podpowiedzi.
- Jestem pewien, że macie doskonałych agentów - oznajmił Calrissian. - i wierz
mi, nie zamierzałem zachowywać się nieuprzejmie czy protekcjonalnie. Chodziło mi o
to, że mamy różne punkty widzenia. Jeżeli chodzi o ciebie, całe życie spoglądałaś na
problem z jednej strony. Od wewnątrz. Ja natomiast miałem okazję spojrzeć nań od
zewnątrz i...
Roger MacBride Allen
89
W tej samej chwili Artoo przerwał mu, wydając długi, niepokojący gwizd. Kopuł-
ka się obróciła, a czujnik optyczny skierował się w górę. Później mały robot odwrócił
się do Threepia i wydał całą serię pisków i świergotów. Dźwięki następowały jeden po
drugim tak szybko, że Luke nie był w stanie nic zrozumieć.
- Jak sobie życzysz, Artoo, zapytam, aczkolwiek przeszkadzanie komuś w rozmo-
wie jest bardzo nieuprzejme. - Threepio odwrócił się do młodej kobiety. - Najmocniej
przepraszam, pani inspektor Sonsen, ale mój partner pragnie się dowiedzieć - i uważa,
że to coś pilnego - czy te dwa poprzednie rozbłyski Ogniokuli miały charakter nagłych
eksplozji, czy też może zostały poprzedzone powolnym, stopniowym wzrostem inten-
sywności blasku?
Wyglądało na to, że Jonica Sonsen jest z każdą chwilą coraz mniej pewna tego, co
ma sądzić o swoich gościach.
- Ciekawe zabraliście automaty - odparła, nie zwracając się chyba do nikogo w
szczególności. - O ile mi wiadomo, intensywność blasku narastała powoli, a osiągnięcie
maksymalnej jasności zajęło około trzydziestu minut. Nie jestem tego pewna, ponieważ
w Jaskiniowie nie przeżył nikt, kto mógłby to potwierdzić... i, rzecz jasna, wszystkie
przyrządy spłonęły, kiedy doszło do eksplozji.
Artoo zakołysał się na wspornikach. Nie przestając obracać kopułki w prawo i w
lewo, niecierpliwie zagwizdał.
- O rety! - wykrzyknął Threepio. - Masz rację. Musimy natychmiast stąd odlecieć.
- Co takiego? - zdziwił się Lando. - Dlaczego? Co się dzieje?
Złocisty android wyprostował się. Powoli odwrócił się w stronę ciemnoskórego
mężczyzny i obdarzył go zdumionym spojrzeniem.
- Nie zauważył pan? Och! Oczywiście. Najmocniej przepraszam. Pańskie oczy au-
tomatycznie przystosowują się do różnicy w intensywności oświetlenia i dlatego nie
może pan wiedzieć, że zachodzi zmiana. Nawiasem mówiąc, to ciekawy przykład róż-
nic, jakie istnieją między nami, jeżeli chodzi o zdolność postrzegania...
Lando spiorunował złocistego androida gniewnym spojrzeniem.
- Threepio - powiedział niewiarygodnie spokojnym tonem. - Jeżeli następne słowa,
jakie wypowiesz, nie wyjaśnią do końca tej zagadki, obiecuję, że natychmiast cię wyłą-
czę i na stałe pozbawię zdolności mówienia. Co się dzieje?
Threepio chciał zaprotestować, ale zrezygnował.
- To bardzo proste, panie kapitanie Calrissian - zaczął. - Problem polega na tym, że
w ciągu ostatnich pięciu minut natężenie widzialnego światła, jakie wypromieniowuje
Ogniokula, powiększyło się o prawie siedem procent.
- Anakinie! - zawołał Jacen.
Wyczuwał, iż młodszy brat kryje się gdzieś niedaleko, i uświadamiał sobie cał-
kiem jasno, że i Anakin wie o jego obecności. Ale ani ta wzajemna wiedza, ani umie-
jętność dokładnego określania miejsca, gdzie który się znajduje, nie mogła mu się na
nic przydać w obecnej sytuacji. Jacen wyczuwał też, że Anakin jest przerażony, ma
wyrzuty sumienia i dałby dużo, żeby móc cofnąć to, co zrobił.
Zwycięstwo na Centerpoint
90
W pewnym sensie jego sytuacja była paradoksalna. Jeżeli kiedykolwiek w historii
galaktyki jakiś chłopiec zasługiwał na to, by znajdować się w najgorszych tarapatach,
tym chłopcem był właśnie Anakin Solo. Wszystkim bardzo zależało na tym, aby abso-
lutnie nikt się nie dowiedział, gdzie się znajduje komora z planetarnym repulsorem.
Tymczasem Anakin chyba nie mógłby bardziej rozpowszechnić tej tajemnicy, nawet
gdyby bardzo się starał.
Mimo to pewnie nikt nie miał prawa obciążyć malca całą odpowiedzialnością za
to, co się stało. Anakin prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy ze wszystkich konse-
kwencji swojego czynu. W przeciwnym razie nigdy nie uruchomiłby repulsora. Był
tylko małym dzieckiem, które lubiło się bawić urządzeniami i mechanizmami. Jacen
przypominał sobie kilka sytuacji ze swojego życia, kiedy coś przeskrobał, a rodzice nie
byli na niego aż tak źli, jak mogliby być. Rzecz jasna, nie chodziło o coś tak poważne-
go jak strzał z repulsora, ale chłopiec wiedział, że zasłużył na surowszą karę. Zawsze
dotąd uważał, że albo miał wielkie szczęście, albo rodzice mieli akurat dobry humor.
Teraz nie był już tego taki pewien. Możliwe, że wcale nie miał tyle szczęścia. Możliwe,
że po prostu rodzice okazywali mu wyrozumiałość.
- Anakinie! - zawołał jeszcze raz. - Nikt się na ciebie nie gniewa!
No, może jednak Chewbacca nie był zachwycony jego postępowaniem, a ciotka
Marcha miała mu trochę za złe, że grawilot spłonął, a ona została ranna w głowę. Pozo-
stawał jeszcze Qiunine-Ekstoo. Jeżeli automat kiedykolwiek będzie funkcjonował,
najprawdopodobniej także nie okaże Anakinowi wdzięczności za to, co się stało. Nikt
jednak nie zamierzał na malca krzyczeć. Przynajmniej zbyt głośno.
- Wychodź!
Starszy chłopiec wiedział, że poszukiwania po prostu nie mają sensu. Nie odnala-
złaby brata w labiryncie podziemnych korytarzy. Domyślał się, że jeśli spróbuje, Ana-
kin ucieknie i ukryje się gdzie indziej. Jacen musiał zatem uzbroić siew cierpliwość i
zaczekać, aż młodszy brat sam zdecyduje się wyjść z kryjówki.
- Chcę tu zostać! - krzyknął w odpowiedzi Anakin. Dziwne, ale Jacen uznał to za
dobry początek. Znał malca bardzo dobrze i wiedział, że Anakin chce, aby zachęcić go
do wyjścia.
- Daj spokój, Anakinie - powiedział. - Nie możesz się tam ukrywać całą wiecz-
ność.
- A właśnie, że mogę!
- Zaczyna się robić ciemno.
Teraz, kiedy stożkowa część wierzchołka komory zmieniła się w walec, jednostaj-
ny intensywny blask, jaki dotąd sączył się spod sklepienia komory, po prostu zniknął. A
na dworze rzeczywiście się ściemniało.
- Co zjedzeniem? - ciągnął Jacen. - Z pewnością jesteś bardzo głodny.
- No, może trochę.
- Może bardzo - nie dawał za wygraną starszy chłopiec. - Coś ci powiem. Mógłbyś
teraz przyjść i coś zjeść, a potem, jeżeli zechcesz, wrócisz do kryjówki.
Roger MacBride Allen
91
Rzecz jasna, propozycja nie miała sensu, ale w tej chwili nikt nie zamierzał się
tym przejmować. Najważniejsze, że zapewniała Anakinowi honorowe wyjście z sytua-
cji.
Zapadła długa, bardzo długa cisza. Jacen uznał i ją za dobry omen. Anakin zasta-
nawiał się, czy powinien przyjąć propozycję. Jacen odczekał minutę, a potem postano-
wił, że spróbuje jeszcze raz.
- Anakinie? Wróć do obozowiska... to znaczy, na pokład „Sokoła"... i zjedz coś,
żebyś nie był głodny.
Jacen zapomniał o tym, że nie może zaprosić brata do obozowiska. Obozowisko
nie istniało. Wszystko, czego nie zabrano na pokład frachtowca, spłonęło, kiedy o dno
komory rozbryzgiwały się ogniste fale.
- Czy naprawdę będę mógł wrócić, a później na nowo się ukryć, jeśli zechcę? - za-
pytał nagle mały uciekinier.
- Kiedy tylko zechcesz - zapewnił go starszy chłopiec. Niczym nie ryzykował. Do-
skonale wiedział, że bez trudu zdoła wywiązać się z tej obietnicy. Mimo wszystko,
kiedy Anakin wymykał się z obozowiska, żeby się pobawić mechanizmem repulsora,
nie prosił nikogo o pozwolenie. Zapewne nie zamierzał poprosić o nie nawet wówczas,
gdyby planował wymknąć się jeszcze raz. Jeśli Jacen chciał mu to uniemożliwić, mu-
siałby zamknąć braciszka na klucz, przyspawać drzwi do framugi i namówić kogoś, by
pilnował więźnia dwadzieścia cztery standardowe godziny na dobę. Co gorsza, Jacen
nie dałby głowy, że Anakin nie wymknie się nawet mimo zamkniętych drzwi i strażni-
ka.
- No cóż - odezwał się Anakin. - Zaczekaj chwilę.
Po chwili chłopczyk ukazał się w otworze pobliskiego korytarza. Przystanął i spoj-
rzał na brata.
- W porządku, Anakinie - uspokoił go Jacen. - Niczego się nie obawiaj.
Oczywiście, nic albo prawie nic nie było w porządku, ale Anakin wiedział, o co
chodzi Jacenowi. Zaczął iść - z początku powoli, ale później puścił się tak szybko, jak
potrafił. Kiedy dobiegł do brata, podskoczył i objął go za szyję. Jacen przytulił malca.
- Przepraszam, Jacenie - chlipnął młodszy chłopczyk. - Nie chciałem zrobić nic
złego. Mówię prawdę.
- Wiem, wiem - odparł starszy brat. - Czasami jednak bardziej liczy się nie to, co
zamierzamy, ale to, co robimy. Liczą się czyny, a nie zamiary.
Niemal słyszał, jak te same słowa wypowiada ojciec. I nagle zaczął myśleć nie o
tym, co mogliby zrobić rodzice, ale o tym, co w tej chwili robią; co się z nimi teraz
dzieje. Zapewne również wpadli w poważne tarapaty. Chłopiec pamiętał, że kiedy wi-
dział ich ostatnio, byli więzieni w Koronie. Jacen i pozostałe dzieci uciekli, ponieważ
Chewbacca pomógł im, Ebrihimowi i jego robotowi dostać się na pokład „Sokoła" i
odlecieć.
Czy Han i Leia wciąż jeszcze przebywali w Koronie? Jacen poczuł ukłucie wyrzu-
tów sumienia. Dlaczego nie myślał o nich częściej? Dlaczego nie martwił się bardziej
ich losami?
Zwycięstwo na Centerpoint
92
- Tęsknię za mamusią i tatusiem - wyznał Anakin, nie odrywając twarzy od piersi
Jacena. Jego stłumiony głos zabrzmiał trochę płaczliwie.
Jacen zdumiał się, że jego brat pomyślał o rodzicach właśnie w tym samym mo-
mencie. Nigdy by się tego nie spodziewał.
- Ja także - powiedział. - A teraz chodźmy. Wracamy do pozostałych.
Trzymając się za ręce, obaj chłopcy przeszli w okolice środka ogromnej komory.
Anakin uspokoił się na tyle, że zaczął zwracać większą uwagę na otoczenie. W pewnej
chwili uniósł głowę i spojrzał w górę, gdzie kiedyś widniał stożek, a teraz spory otwór i
niebo.
- O rety - powiedział. - Naprawdę wiele tu się pozmieniało.
- Ta-a - zgodził się z nim Jacen. - Chyba więcej, niż możesz sobie wyobrazić.
Spojrzał w górę i także zdumiał się tym, co zobaczył.
Niebo zaczynało ciemnieć, ale idealnie gładkie srebrzyste powierzchnie ścian ko-
mory odbijały nawet tę odrobinę światła, która wpadała. Zapewne słońce już zaszło.
Jacen i Anakin widzieli nad głowami tylko okrągły otwór... dokładnie nad środkiem
komory z repulsorem. W półmroku majaczyło sześć mniejszych srebrzystych stożków i
jeden większy. Oświetlone odbitym od ścian, rozproszonym blaskiem sprawiały niesa-
mowite wrażenie. Wszystkie kierowały wierzchołki ku otworowi. Jacen widział, jak tu i
ówdzie na niebie zaczynają się zapalać pierwsze gwiazdy.
Obaj chłopcy ruszyli w kierunku „Sokoła". Musieli teraz omijać przeszkody i iść
ostrożniej, żeby nie nadepnąć na jakiś spopielony pakunek czy zwęglone szczątki urzą-
dzenia. Nic więcej nie pozostało z obozowiska. Wszystko, czego nie zabrano na pokład
frachtowca, przemieniło siew zakrzepłą kałużę albo popiół. W pewnej chwili chłopcy
przystanęli, żeby spojrzeć na statek.
- „Sokół" jest znów zepsuty - odezwał się Anakin. To nie miało być pytanie.
- Uhm - mruknął Jacen. - Wygląda na to, że zanim Chewbacca zdążył włączyć
ochronne pola, uszkodzeniu uległa jednostka napędowa.
Anakin z namysłem pokiwał głową.
- To niedobrze - powiedział.
Starszy chłopiec zadarł głowę i jeszcze raz popatrzył na okrągły mroczny otwór,
widniejący jakiś kilometr czy dwa nad ich głowami. Jeżeli Chewbacca nie poradzi so-
bie z usunięciem uszkodzenia albo wszyscy nie wymyślą, jak wspiąć się po pionowych,
idealnie gładkich metalowych ścianach, nie wydostaną się z komory.
- Niedobrze - przyznał, spoglądając na malca. - Chodźmy - dodał po chwili. Już
chciał mu powiedzieć, że wszyscy na niego czekają, ale po krótkim namyśle zrezygno-
wał. Doszedł do wniosku, że w taki sposób nie zachęciłby Anakina do pośpiechu. -
Chodźmy na pokład.
Księżna Marcha z Mastigoforu siedziała w świetlicy „Sokoła Millenium" po-
chmurna i zasępiona. Mimo że miała towarzystwo, nie czuła się najlepiej. Jej siostrze-
niec Ebrihim grał z Jainą w jakiegoś przygnębiającego sabaka. Sam fakt, że dziew-
czynka kilka razy przegrała, najlepiej świadczył o tym, że i ona podupadła na duchu.
Qiunine - a raczej to, co z niego zostało - spoczywał nieruchomo, oparty o przegrodę w
Roger MacBride Allen
93
odległym kącie świetlicy. Jego widok chyba trochę za bardzo przypominał Dralce
zmumifikowanego trupa, którego zapomniano pochować.
Marcha czuła, że w jej głowie pulsuje coś, co sprawia sporo bólu. Wiedziała jed-
nak, że może mówić o wielkim szczęściu. Nie odniosła żadnych poważniejszych obra-
żeń. To prawdziwy cud, że w ogóle nikt nie zginął. No cóż, może jednak zginął Qiuni-
ne. Chewbacce nie udało się go ożywić.
Może w tej chwili wcale się nie powinna przejmować tym, kto przeżył, a kto zgi-
nął. Wszyscy tkwili na dnie gigantycznej komory niczym więźniowie, którym już
wkrótce zajrzy w oczy widmo głodu. Większość zabranych w drogę racji żywnościo-
wych wyniesiono z ładowni „Sokoła" zaraz po wylądowaniu. Złożono je albo w kabinie
grawilotu, albo na skraju obozowiska w okratowanych pudłach, które także zabrano,
żeby na pokładzie frachtowca zostało więcej miejsca. Co prawda, rezerwowe zapasy
żywności, jakie pozostawiono na pokładzie, pozwolą wszystkim przeżyć kilka dni, ale
nie dłużej.
Księżna Marcha przypuszczała - choć nie podzieliła się z nikim tymi podejrzenia-
mi - że zapasów wody wystarczy na sześć dni, a żywności na dziesięć.
W ogóle będą mieli wielkie szczęście, jeśli przeżyją tyle czasu. Może nie będą się
musieli martwić o to, kiedy zginą z głodu? Marcha podzielała zdanie Wookiego, że
nagłe przebudzenie repulsora prawie na pewno uśmierciło wszystkich starających się
go odnaleźć Dralistów. Mimo to z równie dużym prawdopodobieństwem można było
zakładać, że dostatecznie daleko przebywał ktoś, kto przeżył impuls energii.
Ciotka Marcha widziała dwie możliwości. Podejrzewała, że pozostający na usłu-
gach Dralistów naukowcy zarejestrowali sejsmiczne wstrząsy, zakłócenia elektroma-
gnetycznego pola czy cokolwiek innego, co wzbudziło ich podejrzenia. Obawiała się,
że mogą przylecieć, żeby sprawdzić, co się stało. Ta ewentualność wydawała jej się
jednak bardzo mało prawdopodobna. Mimo wszystko, na zewnątrz trwała wojna. A
zatem większość placówek naukowych zamknięto, a ponadto wprowadzono ogranicze-
nia swobody przemieszczania się z miejsca na miejsce.
Mimo że ciotka Marcha nie bardzo chciała się z tym pogodzić, o wiele prawdopo-
dobniejsze było pojawienie się ekspedycji wojskowej, wysłanej przez którąś grupę
rebeliantów. Zapewne wiele takich grup dysponowało aparaturą do wykrywania impul-
sów energii repulsorowej o takiej sile i któraś mogła zarejestrować to zjawisko. Wy-
zwolony przez Anakina impuls niósł taką energię, że mógł nawet zniszczyć bardziej
czułe urządzenia. A zatem było całkiem możliwe, że nadlecą wojskowi, żeby się prze-
konać, czy nie uda im się wykorzystać repulsora do własnych celów.
W takich okolicznościach nikt, kto się pojawi, nie zechce się bawić w uprzejmości.
Marcha nie chciała nawet myśleć o tym, co się z nimi stanie. Większość wojskowych
oddziałów w tym systemie nie miała zwyczaju cackać się z pochwyconymi cywilami.
Pozostawał jednak o wiele ważniejszy problem: co się stanie z planetarnym repulsorem,
który nagle wpadnie w ich ręce? Ostatnio wielu podłych ludzi rozglądało się za takimi
właśnie urządzeniami. Księżna nie miała pojęcia, co zamierzali z nimi zrobić, ale nie
sądziła, żeby miało wyniknąć z tego coś dobrego. Wiedziała tylko, że nieprzyjaciele
Zwycięstwo na Centerpoint
94
uważali repulsory za coś absolutnie niezbędnego i ważnego. Nie potrafiła oprzeć się
wrażeniu, że zdradzając wrogom kryjówkę draliańskiego repulsora, Anakin przechylił
szalę zwycięstwa na ich korzyść.
Tę myśl jednak także zachowała dla siebie. Sytuacja wyglądała wystarczająco
niewesoło i mówienie czegoś, co mogło ją pogorszyć, po prostu nie miało sensu... tym
bardziej, że i tak - wcześniej czy później - położenie więźniów mogło ulec zmianie...
rzecz jasna, na jeszcze gorsze.
Jedyną nadzieję mogli pokładać w tym, że Chewbacca zdoła naprawić uszkodzoną
jednostkę napędową „Sokoła". Wookie właśnie w tej chwili zajmował się tą pracą.
Wypatroszył większość kontrolnych paneli i zanurzony po kolana w splotach i wiąz-
kach poskręcanych przewodów raz po raz wyciągał to taki, to znów inny spalony pod-
zespół czy element. Nie wychodząc ze świetlicy, Marcha słyszała, jak z rufowej części
frachtowca dolatują od czasu do czasu głośne stuki. Z pewnością Chewbacca starał się,
jak mógł, ale księżna wątpiła, żeby jego wysiłki zakończyły się powodzeniem. Podej-
rzewała, że najwięcej zniszczeń wyrządził pierwszy, nieoczekiwany impuls energii
repulsora. Miał tak straszliwą siłę, że z pewnością uszkodził wiele nie zabezpieczonych
w porę obwodów. Najprawdopodobniej ten sam impuls elektromagnetycznej energii
zniszczył podzespoły Qiunina.
Nie, sytuacja więźniów wcale nie wyglądała wesoło. I wszystko wskazywało na
to, że może się tylko pogorszyć.
Nagle Marcha usłyszała odgłos kroków kogoś maszerującego po rampie „Sokoła".
Uniosła głowę w samą porę, by zobaczyć, że do świetlicy wchodzą Jacen i Anakin.
Ebrihim i Jaina także na nich popatrzyli. Wyglądało na to, że chłopców usłyszał także
Chewbacca, gdyż pojawił się w drzwiach i chwilę się im przyglądał.
- Cześć - odezwał się malec. - Wróciłem. Jest mi... Strasznie przepraszam za to, co
zrobiłem. Przepraszam. Nie chciałem wyrządzić nikomu krzywdy... Bardzo przepra-
szam.
Coś nieprawdopodobnego takie przeprosiny. Możliwe, że to, co Anakin uczynił,
skazało miliony niewinnych istot na śmierć, a może na spędzenie reszty życia pod rzą-
dami bezlitosnych tyranów. Marcha umiała sobie wyobrazić nawet taki scenariusz dal-
szego ciągu wojny, w którym utrata repulsora mogła oznaczać klęskę całej Republiki...
jeżeli nie pod względem wojskowym, to pod prestiżowym. Możliwe, że powaga Nowej
Republiki ucierpiała tak bardzo, że już wkrótce wystąpi z niej większość światów. Zbyt
duża odpowiedzialność, żeby kłaść ją na barki małego dziecka.
- Nie przejmuj się tak, Anakinie - odezwała się Jaina. - Przekonasz się, że wszyst-
ko jakoś się ułoży. Znajdziemy sposób, żeby temu zaradzić. Głowa do góry.
Marcha spojrzała najpierw na siostrzeńca, a potem na stojącego w drzwiach Woo-
kiego. Z pewnością nie zamierzali wygłaszać żadnych wyświechtanych, uspokajających
komunałów. Czasami jednak nie było innego sposobu, jak okazywanie niczym nie uza-
sadnionego, niedorzecznego, entuzjastycznego optymizmu.
- Oczywiście, że wszystko jakoś się ułoży - odezwała się łagodnym tonem. W
pierwszej chwili nie mogła uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Wstała i postąpiła
krok czy dwa w stronę chłopczyka. - Chodź do mnie, Anakinie.
Roger MacBride Allen
95
Nagle malec wybuchnął głośnym płaczem. Podbiegł do Dralki i objął ją małymi
rączkami.
- Już dobrze, dobrze - odezwała się Marcha, tuląc chłopca do kosmatej piersi. - Nie
płacz. Wszystko będzie dobrze.
Gdyby wiedziała, co oznaczają te kojące słowa, sama poczułaby się o wiele spo-
kojniejsza.
Zwycięstwo na Centerpoint
96
R O Z D Z I A Ł
7
I STAŁA SIĘ ŚWIATŁOŚĆ
- Przypuszczam, że nie spodoba mi się odpowiedź, jaką usłyszę, ale mimo to
chciałbym zapytać, czy ta kabina nie może jechać chociaż trochę szybciej - odezwał się
Lando.
Klatka towarowego turbodźwigu nie przestawała statecznie opadać ku równikowi
Jaskiniowa. Właśnie tam znajdował się najbliższy otwór, przez który mogli się wydo-
stać. Ogniokula zaczęła zwiększać intensywność blasku, zanim zdążyli pokonać połowę
drogi.
Jenica Sonsen pokręciła głową.
- Nie, nie spodobałaby ci się odpowiedź - rzekła, lekko się uśmiechając.
- Spodziewałem się właśnie czegoś takiego - mruknął Calrissian.
Spojrzał przez boczny iluminator kabiny turbodźwigu. Co prawda, Ogniokula pło-
nęła nadal oślepiającym blaskiem, ale nie wiedział, jak szybko zwiększa intensywność
światła. A może powinien spoglądać nie na źródło blasku, ale na dno kabiny? Może
odbite światło pozwoliłoby mu lepiej ocenić tempo zachodzącej zmiany? Przez kilka
chwil wpatrywał się w podłogę, ale zrezygnował. Trochę złościło go, że - przynajmniej
tym razem - złocisty android miał rację. Ludzkie oczy po prostu za dobrze umiały do-
stosowywać się do zmian intensywności oświetlenia. Nie dysponując przyrządami ani
miernikami, Lando nie był w stanie ocenić, jak szybko pogarsza się ich sytuacja. Rzecz
jasna, mógł zapytać o to Threepia, ale nawet w obliczu poważnego niebezpieczeństwa
nie chciał dawać androidowi tej satysfakcji. Poza tym złocisty chłoptaś chciałby pewnie
podawać aktualne wartości natężenia blasku co kilka sekund, a to doprowadziłoby
wszystkich do szału.
- Powiedziałbym, że intensywność wzrosła prawie dwadzieścia procent - odezwał
się Luke.
Oczywiście. Dzięki umiejętnościom Jedi, tylko on potrafił panować nad swoimi
zmysłami na tyle, żeby pokusić się o dokonywanie tak dokładnych pomiarów.
- Tyle że sam wzrost intensywności to jeszcze nie wszystko - ciągnął po chwili. -
Im niżej się zapuszczamy, tym powietrze staje się gęściejsze, a gęste powietrze pochła-
Roger MacBride Allen
97
nia więcej ciepła. - Odwrócił się do pani inspektor Sonsen. - Czy wiesz, jak wysoką
temperaturę wytrzyma klatka tego turbodźwigu?
Młoda kobieta wzruszyła ramionami.
- Skąd miałabym wiedzieć? Wątpię, żeby ktokolwiek zawracał sobie głowę takimi
obliczeniami. To tylko duża winda, a nie gwiezdny statek. Z pewnością jednak w środ-
ku staje się coraz cieplej.
- Rzeczywiście - wtrącił się Threepio. - Moje czujniki zarejestrowały wyraźny
wzrost temperatury. Jeżeli państwo sobie życzą, z przyjemnością będę podawał aktual-
ne dane, dotyczące zmian...
- Nie, nie życzymy sobie - przerwał mu Lando. - i tak nie mamy na nie żadnego
wpływu. - Wyciągnął rękę i zbliżył dłoń do ściany kabiny, a potem - bardzo ostrożnie -
musnął ją samym końcem wskazującego palca. - Naprawdę ściany się nagrzewają, zu-
pełnie jakby jakaś część ciepła przenikała do wnętrza - powiedział. - Nie ma co do tego
wątpliwości.
- Ile czasu upłynie, zanim się stąd wydostaniemy? - zainteresowała się Kalenda.
- Jeszcze jakieś pięć minut - odrzekła Sonsen. - Istnieje jednak pewien problem.
- Jaki? - zapytał Calrissian. Z każdą chwilą słyszał coraz więcej niepomyślnych
wieści.
- Między rejonem równika Jaskiniowa a Powłoką Jeden występuje różnica ciśnień.
Nic poważnego, tylko osiem procent, ale to wystarczy, aby konieczne było zainstalo-
wanie śluzy. Musicie wiedzieć, że eksplozja drugiej racy spowodowała awarię wrót
głównej śluzy turbodźwigu. Po prostu się zacięły. Nie zaprojektowano ich, żeby radziły
sobie z dużymi różnicami ciśnienia. Nie spodziewano się, żeby takie mogły panować
między Jaskiniowem a Powłoką Jeden. Kiedy zgasła ta raca, zdołałam naprawić uszko-
dzenie, ale spieszyłam się i nie jestem pewna, czy moja naprawa okaże się skuteczna.
- A zatem jesteśmy uwięzieni - podsumował ciemnoskóry mężczyzna.
- Wielkie niebiosa! Upieczemy się żywcem! - wykrzyknął przerażony Threepio.
- Odzywaj się tylko wówczas, gdy ktoś się odezwie do ciebie - zganiła go Sonsen.
Młoda kobieta chyba zaczynała podzielać opinię, jaką o złocistym androidzie miał
Lando. - Nie jesteśmy uwięzieni - dodała, zwracając się do wszystkich pozostałych. -
Tuż obok śluzy turbodźwigu zainstalowano śluzę dla personelu. Jest mniejsza i nie tak
skomplikowana, a poza tym o wiele częściej używana, więc poradzi sobie nawet z du-
żymi różnicami ciśnienia. Jestem pewna, że działa prawidłowo. Jeżeli nie zdołamy
otworzyć wrót śluzy towarowej, musimy wyjść z kabiny turbodźwigu i po prostu prze-
biec odległość, dzielącą nas od śluzy osobowej.
- Wspomniałeś, że tam, na zewnątrz, nie pozostało ani odrobiny tlenu - przypo-
mniał mistrz Jedi.
- Nawet gdyby jakiś pozostał, prawdopodobnie i tak byś zginął, gdybyś chciał od-
dychać - rzekła Sonsen. - Bardzo wysokie stężenie dwutlenku węgla plus wszystkie
możliwe toksyczne produkty spalania.
- Czy zdołamy się zmieścić w śluzie wszyscy naraz? - zaniepokoił się Luke.
- No cóż, śluza osobowa jest wystarczająco duża - odparła młoda kobieta. - Sądzę
jednak, że nie powinniśmy tam biec wszyscy równocześnie. Zazwyczaj śluza pozostaje
Zwycięstwo na Centerpoint
98
zamknięta w taki sposób, że uszczelnione są wrota zamykające ją z naszej strony. Obok
włazu znajduje się panel kontrolny z klawiaturą, ale wpisywanie odpowiedniej kombi-
nacji cyfr zajmuje trochę czasu. A zatem kiedy otworzę drzwi kabiny turbodźwigu,
muszę pobiec do osobowej śluzy i otworzyć wrota. Chyba nie byłoby najrozsądniej,
żeby wszyscy inni stali obok mnie i czekali, aż się uporam z tym zadaniem. Uważam,
że powinniśmy podzielić się na dwie grupy.
- To może być bardzo ciekawe - zauważył Calrissian.
- A żebyś wiedział. - Sonsen uśmiechnęła się, ale nie wyglądała na rozbawioną. -
Może jednak będziemy mieli szczęście - dodała. - Może wrota śluzy turbodźwigu się
nie zatną.
- Może nie - zgodził się z nią Lando. - Jeżeli jednak się zatną i będziesz musiała
biec do osobowej śluzy, pobiegnę z tobą. Kiedyś zarządzałem miejscem zwanym Mia-
stem w Chmurach, gdzie całkiem często miewałem do czynienia z trującymi gazami.
Jeżeli pobiegniesz i okaże się, że wpadłaś w tarapaty, może powinien towarzyszyć ci
ktoś, kto mógłby pomóc.
- Posłuchaj, Lando - odezwał się Skywalker. - Jeżeli już ktoś miałby jej towarzy-
szyć, to raczej ja, a nie ty. Nie uważasz?
- Nie - sprzeciwił się śniadolicy mężczyzna. - To prawda, że twoje zmysły Jedi
pozwolą ci przeżyć w najtrudniejszych warunkach. Jednak mogą zaistnieć okoliczności,
w których wszyscy będziemy potrzebowali twojej pomocy. A zatem nie powinieneś
zajmować się tylko jedną osobą, gdyż w tym czasie pozostałym mogłoby się stać coś
złego. Ja zaś będę mógł uważać tylko na panią Sonsen i tę śluzę.
Z początku Luke miał wątpliwości, czy powinien uznać słuszność argumentów
przyjaciela, ale potem niechętnie kiwnął głową.
- Może masz rację - powiedział w końcu. - Poza tym toksyczne powietrze nie po-
winno zaszkodzić automatom. One także będą mogły pomóc pozostałym.
- Chyba nie przypuszczacie, że Kalenda i ja nie damy sobie rady? - obruszyła się
Gaeriela.
- Nie, proszę pani, nawet nie zamierzałem niczego takiego sugerować - odrzekł
Calrissian. - Nie mamy jednak czasu bawić się w uprzejmości. Panna Sonsen musi iść
pierwsza, ponieważ tylko ona wie, jak otworzyć wrota śluzy. Ktoś powinien jej towa-
rzyszyć. Nie jestem bohaterem, ale tym kimś powinna być osoba, która miała już oka-
zję zetknąć się z trującymi gazami. A jak by na to nie patrzeć, w porównaniu z Lukiem
wszyscy się możemy okazać bezradni. Chcę także zwrócić uwagę na jeszcze jedno.
Pani porucznik Kalenda nie znalazła luki w moim rozumowaniu.
Gaeriela Captison przeniosła spojrzenie z Landa na funkcjonariuszkę Wywiadu
Nowej Republiki. Zauważyła, że na twarzy Kalendy maluje się absolutna obojętność. *
- Zgoda - powiedziała. - Zajmuję się polityką od tak dawna, że dobrze wiem, kiedy
zrezygnować.
- Jesteśmy coraz niżej - zauważył mistrz Jedi. - I ciepło zaczyna wyprawiać z po-
wietrzem dziwne rzeczy.
Lando spojrzał przez iluminator i przekonał się, że Luke ma rację. Niższe, gęstsze
warstwy atmosfery Jaskiniowa nagrzewały się szybciej niż wyższe. Mieszaniny ciepłe-
Roger MacBride Allen
99
go i chłodnego powietrza o różnych ciśnieniach powodowałyby kaprysy pogody w
każdych warunkach, ale tu - w przenicowanym wirującym świecie, gdzie występowały
duże różnice siły ciążenia - były nieuniknione. Za iluminatorem wirowały kłęby pyłu i
kurzu. Stopniowo przemieniały się w chmury i tworzyły miniaturowe tornada, które
podrywały w powietrze drobiny piasku i mniejsze bryłki gleby.
Za szybami świszczała, jęczała i zawodziła wichura. Tymczasem kabina turbo-
dźwigu zaczynała tracić prędkość. Z każdą sekundą sunęła coraz wolniej. Pogrążała
siew skłębione, upiorne chmury popiołów. W pewnej chwili klatkę otoczyła mroczna
ściana piasku i drobnego żwiru. Całkowicie przesłoniła pasażerom widok Jaskiniowa.
O ściany i sufit zaszeleściły i zagrzechotały tysiące kamyków, grudek ziemi i ziarenek
piasku.
Nagle wszyscy odnieśli wrażenie, że wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać z innej
strony. Chwilę później za iluminatorami znów pojawił się - równie szybko, jak przed-
tem zniknął - widok Jaskiniowa.
Wyglądało na to, że kabina turbodźwigu w końcu zdołała się przedrzeć przez za-
słonę chmur. Poruszała się nadal wzdłuż wewnętrznej ściany kuli, ciągnącej się łagod-
nym łukiem od osi obrotu ku równikowi. Teraz jednak klatka dźwigu sunęła nie tylko
w dół, ale i naprzód. Z każdą chwilą wzrastała siła ciążenia. W pewnej chwili Lando
uświadomił sobie, że jego oczy podświadomie dostosowują się do zachodzącej zmiany.
Klatka przestała opadać wzdłuż pionowej ściany. Teraz jej ruch przypominał ześlizgi-
wanie się po stoku, który z każdą chwilą stawał się coraz mniej stromy. Widocznie w
miarę jak kabina podążała swoim torem, skomplikowany mechanizm zmieniał kąt na-
chylenia podłogi na poziomy.
- Już niedługo - odezwała się Sonsen. - Jeszcze minuta i powinniśmy zwolnić.
I rzeczywiście, jak na rozkaz, wagonik zaczął delikatnie hamować. Lando wycią-
gnął odruchowo rękę. Widocznie chciał się oprzeć o ścianę klatki, żeby nie stracić rów-
nowagi. W ostatniej chwili jednak się zreflektował. Zbliżył dłoń na centymetr czy dwa
do ścianki i wyraźnie poczuł promieniujące od niej ciepło.
Tymczasem kabina nie przestawała zwalniać biegu, aż wreszcie niemal całkowicie
znieruchomiała. Poruszała się z prędkością nie większą niż ćwierć metra na sekundę.
Na chwilę chmury wirującego pyłu się rozstąpiły i oczom pasażerów ukazał się duży
piętrowy budynek. To właśnie ku niemu sunęła klatka dźwigu.
- Mamy przed sobą główne wejście do tego sektora - oznajmiła Sonsen. Tory, po
których poruszała się kabina turbodźwigu, dochodziły do wielkich ciśnieniowych wrót,
wyposażonych w ciężkie, rozsuwane skrzydła. - Ciekawa jestem, co się teraz stanie -
rzekła po chwili. - Najpierw spróbuję otworzyć je za pomocą automatu.
Kabina podjechała na jakiś metr czy dwa do wrót i dopiero wówczas zupełnie
znieruchomiała. Przez następnych kilka chwil nie wydarzyło się nic szczególnego.
- Zepsute? - zapytała Gaeriela.
- Musimy zaczekać, aż sprężarki wyrównają ciśnienia - wyjaśniła młoda pani in-
spektor. - Gotowe.
Zwycięstwo na Centerpoint
100
Skrzydła wrót zaczęły się rozstępować. Jakiś czas sunęły równomiernie w prze-
ciwne strony... ale kiedy szczelina osiągnęła mniej więcej metr, zgrzytnęły, zacięły się i
zamarły.
- Do licha! - zaklęła Sonsen. - Dokładnie tak samo jak poprzednio! Przełączę ste-
rowanie na ręczne. Przekonamy się, czy będę miała więcej szczęścia.
Podeszła do panelu umieszczonego na ścianie obok drzwi kabiny i pokręciwszy
jakąś tarczą, zmieniła rodzaj otwierania wrót śluzy z automatycznego na ręczny. Na-
stępnie przycisnęła guzik oznaczony „Otwieranie wrót głównej śluzy Jaskiniowa". Oba
skrzydła zadrżały, ale nie rozchyliły się ani odrobinę szerzej. Sonsen odczekała chwilę,
a potem przycisnęła inny guzik, obok którego widniał napis: „Zamykanie wrót". Skrzy-
dła zaczęły się zamykać, ale kiedy pokonały jakieś trzy centymetry, ponownie zgrzyt-
nęły i znieruchomiały.
Sonsen jeszcze raz nacisnęła pierwszy guzik. Wrota rozsunęły się znowu o trzy
centymetry i znów zamarły. Po kilku następnych próbach stało się oczywiste, że nie
dadzą się ani otworzyć, ani zamknąć. Na nic się zdało przyciskanie to jednego guzika,
to drugiego. Skrzydła wrót przesuwały się tam i z powrotem tylko o te trzy centymetry.
- Tego się obawiałam - oświadczyła Sonsen. - Nie otworzą się na tyle szeroko, aby
kabina mogła przejechać, i nie zamkną do końca, żeby można się było przedostać na
drugą stronę. Wewnętrzne wrota śluzy nie otworzą się, dopóki zewnętrzne się nie za-
mkną.
- I nie ma sposobu, żeby poradzić sobie z nimi w sytuacjach awaryjnych? - zapytał
Lando. - Nie można zmusić wewnętrznych do otwarcia, jeżeli zewnętrzne się zacięły?
- Mowy nie ma - odrzekła kobieta. - Nie pomyślano o takiej ewentualności. Kto
chciałby zawracać sobie tym głowę, skoro powietrze po obu stronach śluzy i tak miało
się nadawać do oddychania, a śluza osobowa znajdowała się kilka metrów od tej? Cały
czas wam to powtarzam. To winda towarowa, a nie gwiezdny statek.
- No cóż, niech tak będzie - powiedział Calrissian. - Wygląda na to, że musimy
wyjść na mały spacer. Najwyższy czas, żeby się przygotować.
Ściągnął bluzą, wyjął z kieszeni wibronóż i zaczął ciąć materiał na szerokie pasy.
Jeden, trochę szerszy niż inne, schował do kieszeni koszuli razem z wibronożem.
- Osłońcie tym nosy i usta - polecił, rozdając każdej żywej istocie po jednym pa-
sku. - Może się zdarzyć, że zemdlejecie albo odruchowo nabierzecie powietrza, a wów-
czas ten materiał zatrzyma najbardziej trujące gazy. A jeżeli naprawdę musicie; jeżeli
nie zdołacie się powstrzymać, oddychajcie przez nos, a nie usta. Nos o wiele lepiej
filtruje i chłodzi wdychane powietrze.
- Miejmy nadzieję, że osobowa śluza otworzy się tak szybko, że twoja ofiara okaże
się daremna - powiedziała Sonsen.
Lando wyszczerzył zęby w nieco wymuszonym uśmiechu.
- Krwawi mi serce, kiedy niszczę swoje ubranie bez powodu - odparł. - Myślę jed-
nak, że tym razem jakoś pogodzę się ze stratą. - Zasłonił nos i usta paskiem materiału, a
potem związał końce z tyłu głowy. - Gdzie znajduje się ta druga śluza? - zapytał, zwra-
cając się do pani inspektor nadzoru. Materiał trochę tłumił i zniekształcał jego głos.
Roger MacBride Allen
101
- Nie bardzo ją stąd widać - odrzekła kobieta. - Iluminator jest za mały. Usytuow-
ano ją jakieś dziesięć metrów w lewo od głównej śluzy. Wewnątrz panuje ciśnienie
identyczne jak po drugiej stronie, ale zrównanie go z naszym nie powinno zająć dużo...
- Nagle urwała i spojrzała na sufit kabiny, gdzie zainstalowano butle ze sprężonym
powietrzem. - Wyrównywanie ciśnień - powiedziała do siebie. - Chwileczkę. Właśnie
wpadłam na pewien pomysł. Przecież w kabinie mamy butle z powietrzem. Jeżeli od-
kręcimy zawory i wpuścimy trochę do środka, ciśnienie w kabinie stanie się większe
niż na zewnątrz. Kiedy otworzymy drzwi klatki, powietrze ujdzie na zewnątrz, gdzie
ciśnienie będzie mniejsze. Dzięki temu zatrute powietrze nie wedrze się do kabiny...
- Otrzymamy coś w rodzaju kurtyny powietrznej - podchwycił zachwycony Calris-
sian. - To świetny pomysł! Kiedy wyjdziemy, pozostająca w środku grupa ludzi zatrza-
śnie drzwi kabiny i może będzie miała jeszcze trochę powietrza, którym dałoby się
oddychać.
- Podsadźcie mnie - rzekła Sonsen, zwracając się do pasażerów turbodźwigu.
Luke uklęknął i złączył dłonie. Młoda kobieta położyła ręce na jego ramionach,
żeby nie stracić równowagi, a potem postawiła stopę w prowizorycznym strzemieniu.
- Doskonale - oznajmiła. - A teraz, w górę.
Luke wstał tak łatwo, jakby nie podnosił żadnego ciężaru.
- Coś takiego! - zdumiała się Sonsen. - Kapitanie Calrissian, twój przyjaciel jest
prawdziwym osiłkiem. Proszę się teraz nie ruszać - dodała, zwracając się do Luke'a. -
Trochę w prawo... nie, w moje prawo, to znaczy w twoje lewo. Odrobinę do tyłu... Te-
raz dobrze.
Sięgnęła do zaworu i odważnie chwyciła pokrętło.
- Gorące - oznajmiła - ale nie na tyle, żebym sparzyła palce.
- Radziłbym się pospieszyć - zauważył Threepio. - Intensywność świecenia
Ogniokuli wzrosła do tej chwili o trzydzieści pięć procent.
- Co powiedzielibyście na to, żeby zostawić tego androida, kiedy będziemy stąd
wychodzili? - zapytała Sonsen, do oporu obracając pokrętło zaworu. Niemal natych-
miast w kabinie towarowego turbodźwigu dał się słyszeć cichy syk wypuszczanego
powietrza.
Lando poruszył szczęką. Miał wrażenie, że ciśnienie rozsadza mu bębenki.
- Popieram propozycję - powiedział. - Już od dawna staram się go gdzieś zgubić.
- Nawet o tym nie myślcie - sprzeciwił się Luke. - Ja i Threepio przeszliśmy razem
niejedno.
- No dobrze - odezwała się młoda pani inspektor. - To powinno wystarczyć. Mo-
żesz mnie puścić.
Mistrz Jedi bardzo ostrożnie postawił Jenicę na podłodze kabiny.
- W porządku - odezwał się Lando. - Pani inspektor Sonsen... Jenico... na czym
właściwie polega twój plan?
- Za chwilę otworzę te drzwi - zaczęła kobieta, zwracając się do wszystkich. -
Kiedy skrzydła się rozsuną, odczekamy sekundę, aby powietrze z klatki wydostało się
na zewnątrz. Dzięki temu zatrute gazy nie zdołają tak szybko wedrzeć się do kabiny.
Później ja i Lando pobiegniemy, ile sił w nogach, do włazu osobowej śluzy. W tym
Zwycięstwo na Centerpoint
102
czasie ty - zwróciła się do Gaerieli - zamkniesz drzwi kabiny. Wystarczy, jeżeli przyci-
śniesz ten guzik. Zrozumiałaś?
- Oczywiście.
- Kiedy drzwi się zamkną, kompresor włączy się sam i zacznie od nowa pompo-
wać czyste powietrze. Mimo to w środku pozostanie sporo trujących gazów. Wpadną z
zewnątrz, zanim zamkniecie drzwi kabiny. Bez względu jednak na to, ile ich się dosta-
nie, nie wstrzymujcie oddechu na długo. Zacznijcie oddychać, kiedy tylko drzwi się
zatrzasną. Sytuacja na zewnątrz może wyglądać tylko jeszcze gorzej. A zatem oddy-
chajcie, póki możecie. Dajcie nam trzy minuty - nie mniej i nie więcej - a potem
otwórzcie drzwi i wybiegnijcie na zewnątrz. W tym czasie my przejdziemy przez śluzę
na drugą stronę, wyrównamy ciśnienia i otworzymy zewnętrzne wrota śluzy. Biegnijcie
najszybciej, jak umiecie. Jeżeli automaty dotrą do wrót razem z wami, doskonale. Jeśli
nie, zostawcie je w Jaskiniowie. Kiedy znajdziecie się po drugiej stronie, ponownie
otworzymy wrota, żeby i one mogły się przedostać. Nie muszą się martwić o to, czym
będą oddychały. Wszystko jasne?
- Wszystko jasne - powtórzył jak echo mistrz Jedi.
- Z pewnością nas zostawią! - oświadczył Threepio najbardziej teatralnym tonem,
na jaki mógł się zdobyć w takiej sytuacji. Nawet mały Artoo pozwolił sobie na żałosne
piknięcie.
Lando nie zwracał na to uwagi. Za chwilę całe Jaskiniowo mogło przemienić się w
żużel i popiół. Ciemnoskóry mężczyzna martwił się jednak czymś jeszcze. Jeżeli nad-
ciągająca eksplozja Ogniokuli rzeczywiście miała oznaczać to, czego się obawiał, w
porównaniu z tym upieczenie się pięciorga ludzi i dwóch automatów nie miało więk-
szego znaczenia.
- W porządku - ciągnął po chwili. - Osłońcie teraz usta i nosy, a potem zróbcie
jeszcze jedną rzecz, która może pozwoli wszystkim wyjść z tego cało. Zacznijcie nabie-
rać szybkie, płytkie hausty powietrza. Dzięki temu później, kiedy będzie trzeba, wy-
trzymacie bez oddychania trochę dłużej.
Sam zaczął chwytać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. Wiedział, że dłuższe
oddychanie w taki sposób mogłoby zaszkodzić zdrowiu, ale pomoże przeżyć kilka naj-
bliższych minut. Spojrzał przez iluminator na kłębiące się za szybą ciemne chmury
popiołów, sadzy i dymu. Pokręcił głową.
- Najlepiej w ogóle tym nie oddychajcie - powiedział. - Nawet gdyby pozostało
tam tyle tlenu, ile potrzeba, ten szlam mógłby wypalić wam dziury w płucach.
Zaczął znów chwytać płytkę hausty powietrza. Przestał dopiero wtedy, kiedy po-
czuł, że zaczyna mieć zawroty głowy. Miał nadzieję, że nie zapomni o żadnym szcze-
góle procedury postępowania.
- No dobrze - powiedział. - Artoo, zacznij mierzyć czas. Wybiegnijcie stąd trzy
minuty po nas. Do zobaczenia po drugiej stronie.
Sonsen, która zdążyła już osłonić usta i nos, sprawdziła, czy wszyscy pozostali po-
szli w jej ślady. Potem wcisnęła guzik z napisem „Otwieranie drzwi".
Powietrze uszło z kabiny towarowego turbodźwigu zatrważająco szybko. Równo-
cześnie do wnętrza zaczęła się wdzierać fala niosącego kurz, pył i płatki sadzy trujące-
Roger MacBride Allen
103
go dymu. Sonsen zanurkowała w głąb wirujących chmur, a Lando - na poły oślepiony
przez kłęby gryzących, gorących oparów - skoczył za nią. Nie mogli zrobić nic, żeby
ochronić oczy. Gdzież, u diabła, podziała się Sonsen? - zastanawiał się Calrissian. -
Czyżby stracił orientację?
Czuł, że jego oczy łzawią. Nagle jakiś podmuch rozproszył kłęby dymu i Lando
dostrzegł kobietę. Nie przestawała biec w stronę budynku.
Gorąco dawało mu się we znaki nie mniej niż trujące powietrze i kłęby gryzącego
dymu. Lando czuł, że zaczyna się pocić. Po czole ściekały mu krople potu, napływając
do oczu i jeszcze bardziej utrudniając patrzenie. Mężczyzna musiał użyć całej siły woli,
by nie ocierać czoła... i nie oddychać. Zdumiał się, że powietrza, którego zaczerpnął,
zanim wybiegł z kabiny turbodźwigu, wystarczyło na tak krótko.
W tej chwili to i tak nie miało znaczenia. Sonsen dobiegała właśnie do wrót śluzy.
Starała się chwycić rękojeść staroświeckiego urządzenia, ale metalowe dźwignie i me-
chanizmy był zbyt gorące, żeby mogła ich dotknąć. Uważając, aby nie zgubić wibrono-
ża, Lando wyciągnął z kieszeni i podał kobiecie jeszcze jeden pasek materiału.
Jenica kiwnęła głową i natychmiast owinęła dłoń kawałkiem bluzy. Pociągnęła za
dźwignię i otworzyła zawór, aby ciśnienia mogły się wyrównać. Sądząc po tym, że do
wnętrza została zassana porcja dymu, sadzy i popiołu, w komorze śluzy musiało pano-
wać niniejsze ciśnienie niż na zewnątrz. Chwilę później kobieta odciągnęła większą
rękojeść i wrota śluzy się otworzyły. Odwróciła się i zaczęła gestami ponaglać swojego
towarzysza.
Komora śluzy miała duże rozmiary. Bez trudu mogło się w niej zmieścić dwadzie-
ścioro, a może nawet trzydzieścioro ludzi. Nie była to pomyślna okoliczność. Im więk-
sze rozmiary miało pomieszczenie, tym więcej powietrza należało wpuścić albo wypu-
ścić, aby wyrównać ciśnienia, a zatem tym więcej zajmowało to czasu.
Kiedy Lando, potknąwszy się na progu, wpadł do rozgrzanej niczym piec śluzy i
spojrzał przed siebie, nigdzie nie zauważył panny Sonsen. Odwrócił się i dopiero wów-
czas stwierdził, że młoda kobieta zasłabła. Krztusząc się, leżała na zewnątrz, zwrócona
twarzą do ziemi.
Choć Lando miał wrażenie, że za chwilę jego płuca eksplodują, zmusił się, żeby
wrócić po Jenicę. Chwycił ją pod pachy i zaczął ciągnąć do śluzy. Żałował, że w jego
płucach nie pozostało tyle tlenu, aby móc głośno przeklinać.
Na wpół oślepiony przez łzy, pot i drażniące oczy substancje chemiczne, wciągnął
kobietą do wnętrza. Chciał ułożyć ją na metalowej posadzce, ale w porę uświadomił
sobie, że jest zbyt rozgrzana. Przełożył lewą rękę kobiety przez swoją szyję i objąwszy
ją w pasie, starał się podtrzymywać, żeby nie upadła. Gorączkowo rozglądał się po
pomieszczeniu w poszukiwaniu urządzeń kontrolnych, które pozwoliłyby mu zamknąć
wrota śluzy. Na szczęście, Jenica przyszła do siebie na tyle, że mu pomogła. Straszliwie
kaszląc, wyciągnęła rękę i drżącym palcem pokazała kąt pomieszczenia.
Lando spojrzał w tamtą stronę. Jest! Nie wypuszczając kobiety, przeszedł w kąt i
pociągnął za dźwignię umożliwiającą zamknięcie zewnętrznych wrót śluzy. Przy okazji
sparzył sobie palce. Metal był niewiarygodnie rozgrzany, a mimo to z każdą chwilą
stawał się coraz gorętszy. Zamykanie wrót trwało całą wieczność.
Zwycięstwo na Centerpoint
104
Nie czekając, aż wrota się zatrzasną, Lando uderzył otwartą dłonią w przycisk
uruchamiający zawór sprężarek. Automatycznie sterowane urządzenie nie wpuściło
jednak do śluzy czystego powietrza. Zamiast tego zaczęło wyrzucać na drugą stronę
obecne w pomieszczeniu trujące gazy. Jenica powiedziała, że tamta strona to Powłoka
Jeden. Sprężarki mruczały, a w komorze śluzy utworzyła się wirująca chmura pyłu,
popiołów i płatków sadzy.
Płuca Landa domagały się świeżego powietrza. Mężczyzna bał się, że za chwilę
zemdleje. Wiedział jednak, że gdyby stracił przytomność, odruchowo przestałby
wstrzymywać oddech, a wtedy mógłby stracić życie.
W końcu ciśnienia się wyrównały i wewnętrzne wrota otworzyły się. Lando po-
czuł podmuch ożywczego wiatru. Powietrze po drugiej stronie okazało się o wiele
chłodniejsze niż w śluzie. Kiedy wpadło do środka, wypchnęło mieszaninę gorących
gazów na zewnątrz, do Powłoki Jeden, i po kilku sekundach wypełniło całe pomiesz-
czenie. Dopiero wówczas Lando puścił Jenicę i osunął się na kolana. Raz po raz chwy-
tając i wypuszczając powietrze, krztusił się i kasłał. Nie zwracał nawet uwagi na to, że
rozgrzana podłoga komory parzy jego kolana. Ściągnął z twarzy opaską i, nie przestając
kasłać, usiłował wypchnąć z płuc resztki koszmarnego osadu, który jakimś cudem zdo-
łał dostać mu się do ust i płuc.
- Wychodź - powiedział. Jego głos przypominał chrapliwy szept. - Musimy... stąd
wyjść... żeby zwolnić śluzę... dla pozostałych.
Jenica osunęła się na podłogę obok niego. Niezdolna wymówić słowo, kiwnęła
głową. Lando pomógł jej wstać, ale zachwiał się i upadłby, gdyby go nie pochwyciła.
Podtrzymując się nawzajem, wyszli ze śluzy. Powietrze w Powłoce Jeden było wciąż
jeszcze przesycone kłębami ciemnego, cuchnącego siarką gazu... ale przynajmniej
można było nim oddychać. Lando i Jenica nie zamierzali czekać, aż do końca rozwieją
się chmury popiołu i kłęby dymu. Oddychali.
Później Jenica podeszła do umieszczonego po stronie Powłoki Jeden kontrolnego
panelu. Szarpnęła staroświecką rękojeść dźwigni, żeby zamknąć wrota śluzy.
- Zaczekaj! - krzyknął nagle Lando.
Coś przykuło jego uwagę. Obok wrót ustawiono stojak ze sprzętem, którym można
było się posłużyć w nagłych wypadkach. Mężczyzna dostrzegł dwie butle z tlenem,
połączone z maskami umożliwiającymi oddychanie. Chwycił najbliższą butlę i odkręcił
zawór, żeby tlen mógł uchodzić, a potem wrzucił ją do śluzy. Rzecz jasna, większość
tlenu mogła się zmarnować. Lando wiedział jednak, że całkowite opróżnienie butli tej
wielkości powinno zająć dziesięć albo piętnaście minut. Liczył na to, że kiedy pozostali
uczestnicy wyprawy wbiegną do śluzy i zamkną wrota, we wnętrzu pozostanie jeszcze
tyle tlenu, żeby mogli oddychać. Może też ktoś oślepiony przez trujące gazy usłyszy
syk uchodzącego powietrza i domyśli się, o co chodzi. Szukając po omacku, znajdzie
maskę, przyłoży do ust i ocali życie.
Kiedy ciśnienie we wnętrzu komory zrównało się z tym, które panowało w Jaski-
niowie, Jenica pociągnęła za rękojeść innej dźwigni, żeby otworzyć pierwsze wrota. To
było wszystko, na co się mogła zdobyć. Odwróciła się i usiadła na ziemi, oparta pleca-
Roger MacBride Allen
105
mi o ścianę budowli. Widząc to, Lando zdjął ze stojaka drugą butlę i usiadł naprzeciw-
ko kobiety. Odkręcił zawór i wręczył jej maskę.
Jenica przyłożyła ją do twarzy, zaciągnęła się czystym powietrzem i natychmiast
rozkasłała się na nowo. Po chwili spróbowała ponownie - tym razem miała więcej
szczęścia.
- Fuj - powiedziała. - Nie chciałam oddychać tym świństwem, ale i tak trochę do-
stało się do płuc.
Podała maskę Calrissianowi. Ciemnoskóry mężczyzna przyłożył ją do twarzy i na-
brał kilka haustów świeżego powietrza. Miał wrażenie, że ożywczy, chłodny gaz sma-
kuje cudownie słodko.
- Czy nie możemy zrobić nic więcej, by im pomóc? - zapytał. Jenica pokręciła
głową.
- Chyba nic. We wrotach śluzy zainstalowano mały iluminator. Co prawda, syste-
my zabezpieczeń nie pozwolą, żeby skrzydła obu wrót były równocześnie otwarte, ale
kiedy zobaczę, że pierwsze się zamknęły, może uda mi się wydać polecenie otwarcia
drugich, zanim ciśnienie w śluzie zdąży się zrównać z naszym. W ten sposób nie będą
musieli spędzić w śluzie tyle czasu. I to wszystko.
Lando zerknął na chronometr. Okazało się, że przejście na drugą stronę zajęło im
dokładnie dziewięćdziesiąt sekund. Zdumiewające, ale wydawało mu się, że trwało to o
wiele dłużej. Skoro jednak oczekiwali pojawienia się drugiej grupy, powinni się przy-
gotować. Lando zaczerpnął ostatni głęboki haust tlenu z butli i oddał maskę Jenice.
- Bierzmy się do pracy - powiedział. - Przygotujmy wszystko tak, żeby tamci mo-
gli otworzyć wrota trochę wcześniej, zanim ciśnienia zdążą się wyrównać.
- Tak. Masz rację - odparła kobieta. - Mam paskudne przeczucie, że twoi przyja-
ciele będą mieli trochę cięższą przeprawę niż my. - Wstała, otarła twarz i spojrzała na
dłoń. Była chyba jeszcze brudniejsza niż poprzednio. - Płonące gwiazdy! - wykrzyknę-
ła. - Muszę wyglądać jak kocmołuch!
- Prawdę mówiąc, kiedyś wyglądałaś lepiej - przyznał Lando, lekko się uśmiecha-
jąc. - Twoją twarz pokryła centymetrowa warstwa kurzu.
- Och, to nic takiego, z czym nie poradziłaby sobie woda z mydłem - odrzekła Je-
nica. - Kłopot w tym, że nawet nie chcę wyobrażać sobie, jak w tej chwili mogą wyglą-
dać moje włosy.
Luke Skywalker nie przestawał się wpatrywać w Artoo. W napięciu czekał, aż
upłyną umówione trzy minuty. Zmusił się, żeby myśleć jasno i zachować spokój. Kto
jak kto, ale mistrzowie Jedi umieli być cierpliwi.
Z wyjątkiem chwil, kiedy nie mogli, takich jak teraz. Sytuacja zaczynała się wy-
mykać spod kontroli. Kiedy do wnętrza kabiny towarowego turbodźwigu wdarło się
powietrze z zewnątrz, temperatura gwałtownie wzrosła. Wszyscy obficie się pocili. I
wszyscy - nie wyłączając mistrza Jedi - mieli duże kłopoty z oddychaniem.
W pewnej chwili Kalenda zakrztusiła się i zaczęła kasłać. Kiedy się uspokoiła, do-
bitnie zaklęła.
Zwycięstwo na Centerpoint
106
- Ile jeszcze zostało czasu? - zapytała. Czy to z powodu dymu, czy opaski na
ustach jej głos zabrzmiał złowieszczo chrapliwie.
- Myślę, że około trzydziestu sekund - odparł Luke. - Lepiej się przygotujmy.
Wyjdziecie pierwsze, żebym mógł mieć na was oko.
Gaeriela chciała zaprotestować, ale Luke gestem ręki nie dał jej dojść do głosu.
- Nie mogę sobie w tej chwili pozwolić na skromność - zaczął. - Moje umiejętno-
ści Jedi zapewniają mi przewagę, o jakiej wy nie możecie nawet marzyć. Gdybym ich
nie miał, oznaczałoby to, że wszystkie długie lata ćwiczeń i wyrzeczeń poszły na mar-
ne. Artoo, Threepio, wyjdziecie za mną. Obserwujcie nas. Może się okazać, że będzie-
my potrzebowali waszej pomocy. Dotrzemy do wrót śluzy wcześniej niż wy. Jeżeli nie
zdążycie, zostawimy was po tej stronie. Gdy przedostaniemy się na teren Powłoki Je-
den, ponownie otworzymy wrota śluzy. Zgoda?
Artoo zaświergotał, po czym obrócił kopułkę w prawo i w lewo.
- Całkowicie zgadzam się z Artoo - powiedział Threepio. - Możliwe, że nie za-
szkodzą nam trujące gazy, ale zawarte w nich środki chemiczne i wzrastająca tempera-
tura mogą wyrządzić nam poważne szkody. Proszę, niech pan nie zwleka i zabierze nas
stąd jak najszybciej.
- Wyciągnę was tak szybko, jak tylko będę mógł - obiecał mistrz Jedi. - Daję sło-
wo.
Złocisty android natychmiast się uspokoił i kiwnął głową.
- Cieszę się, że to słyszę - powiedział.
Widocznie słowo dane przez mistrza Jedi stanowiło wystarczające zapewnienie...
nawet dla androida.
- Kalendo, Gaerielo, czy jesteście gotowe? - zapytał Luke.
- Nie, wcale nie - odparła, krztusząc się, Gaeriela. - Wątpię też, żebyśmy kiedy-
kolwiek były gotowe na spotkanie z tym, co nas czeka. Nie traćmy czasu.
- W takim razie, zaczynajmy - oświadczył Luke i przycisnął guzik otwierający
drzwi kabiny.
Chwilę później do środka wdarła się następna fala żaru. Wyglądało na to, że im
więcej energii wypromieniowywała Ogniokula, tym bardziej przybierała na sile szale-
jąca po Jaskiniowie wichura. Gaeriela przekroczyła próg kabiny, ale zachwiała się,
smagnięta podmuchem wiatru. Upadłaby, gdyby nie podtrzymała jej Kalenda. Luke,
który wyszedł z kabiny turbodźwigu tuż za nimi, także omal się nie przewrócił. Z tru-
dem utrzymywał się na nogach. Wydawało mu się, że żar i trujące gazy wżerają się w
skórę rąk i twarzy, wypalają oczy. Rycerze Jedi nie odczuwają bólu - przypomniał so-
bie. - Z wszystkiego zdają sobie sprawę. Są opanowani. Są spokojni.
Wszyscy troje obeszli unieruchomioną kabinę turbodźwigu i przekonali się, że za-
słaniała ich przed najsilniejszymi podmuchami wiatru. Dopiero kiedy skręcili za róg,
wichura runęła na nich z całą siłą i smagnęła mieszaninami rozgrzanych, trujących
gazów.
Omal ich nie oślepiła i zmusiła do zamknięcia oczu. Niosła ziarenka piasku, któ-
rymi siekła twarze i ręce.
Roger MacBride Allen
107
Zanim jednak otoczyła ich wirującymi chmurami popiołów i kurzu, na mgnienie
oka pozwoliła zobaczyć, gdzie się znajdują. Trwało to nie dłużej niż jedno uderzenie
serca, ale mimo to Luke zdołał dostrzec śluzę. Zauważył też, że wrota właśnie się roz-
suwają. Ta jedna krótka chwila musiała mu wystarczyć. Od tej pory już nie mógł sobie
pozwolić na otwarcie oczu.
Nie miał wyboru. Musiał iść na wyczucie. Co więcej, musiał wskazywać drogę
kobietom. Uwolnił myśli i zaczerpnąwszy energii z Mocy, przekonał się, że Gaeriela i
Kalenda, trzymając się za ręce, idą jakiś metr albo dwa przed nim. Obie kierowały się
jednak nie tam, dokąd powinny. Zapewne szarpnięte silniejszym podmuchem wiatru
zmyliły drogę.
Pokonując opór, jaki stawiała szalejąca wichura, Luke skoczył i chwycił Kalendę
za rękę. Szarpnął, pragnąc skierować agentkę wywiadu we właściwą stronę. Kobieta
nie sprzeciwiała się. Posługując się Mocą, Luke wyczuł, że Gaeriela na chwilę się za-
wahała. Później jednak i ona podążyła tam, dokąd ciągnęła ją towarzyszka.
Chwilę później Luke uświadomił sobie, że coś zaczyna płonąć w jego płucach.
Powietrze. Płuca domagały się powietrza! A o ileż bardziej musiało go brakować kobie-
tom?
Bliżej. Coraz bliżej. Oczyma wyobraźni dostrzegał otwarte wrota śluzy. Posługu-
jąc się zmysłami Jedi, widział dokładnie, gdzie jest i dokąd idzie, nie mógł się jednak
poruszać ani trochę szybciej. Moc nie dawała mu siły, z pomocą której łatwiej radziłby
sobie z pokonywaniem wichury.
Luke nie odważyłby się otworzyć oczu, ale wiedział, że do wrót śluzy pozostawało
zaledwie kilka metrów. Pociągnął silniej Kalendę za rękę i wepchnął kobietę do komo-
ry śluzy. Później w podobny sposób pomógł wejść Gaerieli. Dopiero wtedy sam prze-
kroczył próg... i zderzył się z czymś twardym, metalowym, zarazem kanciastym i zao-
krąglonym. Threepio.
- Wygląda na to, panie Luke'u, że ja i Artoo trafiliśmy tu wcześniej niż ludzie! -
zawołał złocisty android, starając się przekrzyczeć zawodzenie wichury.
Rzecz jasna, Threepio mógł sobie pozwolić na to, żeby mówić. Nie musiał się
obawiać, że wypuści z płuc resztki drogocennego powietrza. Nie musiał się przejmo-
wać, że zachłyśnie się ziarenkami piasku. W odpowiedzi Luke zdołał tylko kiwnąć
głową.
Obszedł androida i pragnąc schronić się przed najgorszymi podmuchami wiatru,
przeszedł pod przeciwległą ścianę komory śluzy. Otarł kurz z twarzy, a potem zaryzy-
kował i otworzył oczy. Uczynił to w samą porę, żeby zobaczyć, jak wrota śluzy zaczy-
nają się zamykać.
Kątem oka dostrzegł obok siebie jakiś błysk i odwrócił głowę w tamtą stronę. Sta-
ły tam, mniej więcej pośrodku śluzy, Gaeriela i Kalenda. Nie otwierając oczu, krztusiły
się i kasłały, ale nie przestawały trzymać się za ręce. Długa, powiewna suknia Gaerieli
paliła się. Luke skoczył, obalił Gaerielę na podłogę i usiłował własnym ciałem stłumić
ogień. Pamiętał, że jest ubrany w kombinezon uszyty z niepalnego i żaroodpornego
materiału. Poczuł tylko, jak po piersi rozlewa mu się fala ciepła. Kiedy płomienie zga-
sły, zerwał się na nogi i pomógł wstać Gaerieli.
Zwycięstwo na Centerpoint
108
Zrozumiał, że przyczyną pożaru musiała być rozżarzona grudka jakiejś substancji,
która zaplątała się w fałdy sukni kobiety. Tylko dlaczego nie zgasła, skoro w mieszani-
nach trujących gazów nie było tlenu?
Nagle Luke usłyszał dobiegający zza pleców syk i odwrócił się, żeby spojrzeć w
tamtą stronę. Butla z tlenem i maska do oddychania. Widocznie, zanim Lando i Jenica
zamknęli wewnętrzne wrota śluzy, zdążyli wrzucić je do wnętrza. Gaeriela nie wiedząc
o tym, stanęła tak, że osłoniła butlę suknią. Pod szatą zaczął się gromadzić tlen, który
zamiast uratować kobietę, omal nie wyrządził jej krzywdy.
Wszystkie te myśli przeleciały przez głowę Luke'a, kiedy schylał się, żeby pod-
nieść butlę z tlenem. Zdarł kawałek materiału, który dotąd chronił usta i nos Gaerieli, a
potem przyłożył maskę do jej twarzy. Na wpół oślepiona kobieta wciąż jeszcze nie
wiedziała, dlaczego mistrz Jedi rzucił się na nią i obalił na podłogę. Z początku opierała
się i wyrywała, ale później uświadomiła sobie, o co chodzi. Chwyciła maskę, otworzyła
usta i zaczerpnęła głęboki haust świeżego powietrza. Niemal natychmiast zakrztusiła
się i zaczęła kasłać. Luke wręczył maskę Kalendzie. Agentka wywiadu zaciągnęła się
dwukrotnie i zwróciła maskę mistrzowi Jedi.
Luke ściągnął z twarzy zakurzony pasek materiału i dopiero wówczas wypuścił
resztkę powietrza, które zaczerpnął, zanim opuścił kabinę towarowego turbodźwigu.
Odetchnął głęboko. Przed oczami pojawiły mu się jaskrawe plamy. Nawet mistrzowie
Jedi muszą oddychać - powiedział sobie.
Kiedy ponownie wręczał Gaerieli maskę tlenową, otwarły się wewnętrzne wrota
śluzy. Powietrze z pomieszczenia, tworzące dotąd chmurę trujących gazów, uszło na
zewnątrz, gdzie przemieniło się w nieszkodliwą, szybko się rozpraszającą chmurę pyłu.
Luke i obie kobiety zdołali się przedrzeć na drugą stronę.
- Paliłam się? - zapytała Gaeriela, spoglądając na to, co zostało z jej sukni. Jenica
zaprowadziła uczestników wyprawy do małego ambulatorium po stronie Powłoki Je-
den, niedaleko wrót śluzy. Wszyscy mieli większe albo mniejsze otarcia, rany i obraże-
nia, którymi trzeba się było w taki lub inny sposób zająć. Wszyscy musieli się także
wykąpać i przebrać w czyste ubrania, ale z tym mogli trochę zaczekać. - Paliłam się i
nic o tym nie wiedziałam?
- Tylko niewiele osób mógłby powiedzieć to o sobie - zauważył Luke, wybuchając
śmiechem. - Przepraszam, że cię przewróciłem... tam, w śluzie.
- A ja przepraszam, że wrzuciłem do śluzy butlę z tlenem - odezwał się Lando.
- Niech żaden mnie nie przeprasza - rzekła trochę cierpko Gaeriela. Podeszła do
umywalki i zaczęła myć dłonie. - Gdyby nie ta butla i maska, zapewne wszyscy byśmy
zginęli. Możliwe, że to właśnie im zawdzięczamy życie. Byłam bliska utraty przytom-
ności, a gdybym zemdlała, nabrałabym do płuc jeszcze więcej tego świństwa, którego i
tak trochę się tam dostało. No cóż, w najlepszym razie ocknęłabym się po drugiej stro-
nie, narzekając na coś więcej niż tylko poparzone gardło. O wiele bardziej wolę cier-
pieć z powodu urażonej godności niż oparzeń trzeciego stopnia.
- Wydaje mi się, że mieliśmy wielkie szczęście - odezwała się poważniejszym to-
nem Kalenda, nie przestając spryskiwać jakimś balsamem poparzonej dłoni pani in-
Roger MacBride Allen
109
spektor nadzoru. - Temperatura rosła tak szybko, że nie wiem, czy zdołalibyśmy wy-
trzymać następne pięć minut.
- Jak to wygląda w tej chwili, Artoo? - zapytał Luke. W tym czasie Lando smaro-
wał antyseptyczną maścią rany od rozgrzanych ziarenek piasku na jego twarzy. - Jauć!
Ale piecze!
- Nie ruszaj się - powiedział Lando, nakładając nową warstwę maści na najbardziej
oparzone miejsca.
Tymczasem Artoo, który podłączył się do ambulatoryjnego gniazda sieci informa-
tycznej, zaczął okazywać podniecenie. Świergocząc, piszcząc i szczebiocząc, kołysał
się na wspornikach.
- O rety - odezwał się Threepio. - Wygląda na to, że sytuacja po tamtej stronie po-
garsza się dosłownie z minuty na minutę.
- Co właściwie powiedział Artoo? - zainteresowała się Jenica Sonsen. - Nie wszy-
scy rozumieją to popiskiwanie.
- Tam, gdzie przebywaliśmy zaledwie przed dziesięcioma minutami, temperatura
przekroczyła wartość, przy której woda zamienia się w parę - odrzekł złocisty android. -
Co gorsza, ani myśli przestać rosnąć. Zainstalowane czujniki wskazują, że w pobliżu
Ogniokuli pojawiły się miejsca, gdzie temperatura przekracza pięćset stopni. Prawdo-
podobnie w innych punktach jest jeszcze wyższa, tyle że nie pozostały tam sprawne
czujniki, żeby nam o tym zameldować.
- To mi się nie podoba - oświadczył Lando. - Wcale a wcale. Jenica kiwnęła gło-
wą.
- To też nie jest atak grupy terrorystów - powiedziała. - Pomyślałam, że to nie mo-
że być przyczyna, kiedy strzeliła druga raca. Teraz zaś, kiedy wszystko wskazuje na to,
że eksploduje trzecia, jestem przekonana, że musi istnieć inny powód.
- Uważam, że wszyscy byliście w wielkim błędzie - odezwał się Lando. - Niewła-
ściwie ocenialiście sytuację. Nie sądzę, aby mieszkańcy Jaskiniowa mieli być celem
ataku. Podejrzewam, że stali się przypadkowymi ofiarami, które po prostu - przez naj-
zwyklejszy przypadek - znalazły się w nieodpowiednim miejscu.
Jenica odwróciła się jak użądlona i spiorunowała ciemnoskórego mężczyznę
gniewnym spojrzeniem. Kilka razy rozprostowała i zgięła palce pokryte cienką warstwą
kojącego balsamu.
- Kapitanie Calrissian... Lando - zaczęła. - Już kilka razy powiedziałeś coś, co do-
wodziłoby, że masz pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie sądzisz, że nadeszła
właściwa chwila, żebyś wyjaśnił, co masz na myśli?
Lando głęboko westchnął.
- Chyba masz rację - powiedział. - Nikomu jednak to się nie spodoba. Możliwe, że
się mylę... z drugiej jednak strony, fakty świadczą same za siebie.
- Możesz od razu przejść do sedna sprawy - podpowiedział Luke.
- Sednem jest stacja Centerpoint - ciągnął Calrissian. - We wszystkim, co się tu
dzieje, tkwi stacja Centerpoint. Pomyślcie sami. Przyczyną całego kryzysu są trzy wiel-
kie, zdumiewające, tajemnicze urządzenia. Pierwszym i stosunkowo najłatwiejszym do
wyjaśnienia problemem jest generator zagłuszających sygnałów. Owszem, jego działa-
Zwycięstwo na Centerpoint
110
nie wywiera spore wrażenie, ale właściwie jedyną rzeczą konieczną do tego, aby funk-
cjonował, są olbrzymie ilości energii, nic więcej. A gdzie kryje się ów generator?
- Na terenie stacji Centerpoint - odrzekła Jenica. - Fedbeeś nic o tym nie wiedział,
a przecież to my sprawowaliśmy władzę nad obiektem.
- A przynajmniej tak się wam wydawało - poprawił ją Lando. - Druga sprawa to
interdykcyjne pole. Nic nadzwyczajnego, jeżeli nie brać pod uwagę jego gigantycznych
rozmiarów. Jeżeli jednak ktoś dysponuje odpowiednio potężnym generatorem grawita-
cyjnego pola, zapewne zdoła sobie z tym poradzić. A gdzie kryje się ów generator?
- Na terenie stacji Centerpoint - powtórzyła Jenica. - A z tego, o co pytałeś po-
przednio, wynikało, że musi czerpać energię, wykorzystując fakt, że obiekt unosi się
dokładnie w punkcie równowagi grawitacyjnych potencjałów.
- To prawda - przyznał Calrissian. - Na razie nie mam pojęcia, w jaki sposób, ale
stacja Centerpoint wykorzystuje różnice sił przyciągania Bliźniaków. Teraz wszystko
wskazuje na to, że ktoś znalazł sposób przekształcenia tej energii w interdykcyjne pole.
- A to trzecie zdumiewające urządzenie? - zapytał Skywalker. Lando przeniósł
spojrzenie na twarz mistrza Jedi.
- Rzecz jasna, detonator supernowych - odparł. - Tak zwany gwiazdogrom. Wszy-
scy się zastanawialiśmy, dlaczego gwiazdy nagle eksplodują. Jestem pewien, że i to
urządzenie kryje się gdzieś wewnątrz stacji Centerpoint. I przypuszczam, że następny
wybuch Ogniokuli oznacza, że w przestworzach eksploduje kolejna supernowa.
Roger MacBride Allen
111
R O Z D Z I A Ł
8
NEGOCJACJE
Wyglądało na to, że budzi się piękny, pogodny dzień. Na wschodzie, na bez-
chmurnym niebie, świecił Korei. Przez okna było widać ciągnące się po horyzont uro-
cze, niewielkie pagórki. Przedstawicielki Nory Hunchuzuc umieściły gości w luksuso-
wej willi na szczycie wzgórza. Odkąd Mara osadziła „Ognistą Jade" na powierzchni
Selonii, chyba nikt z przybyłych nie mógł narzekać na brak wygód.
- Zmęczyłem się tym czekaniem, Drackmus - odezwał się w pewnej chwili Han.
- Cierpliwości, czcigodny Solo - odrzekła Selonianka. - Czekanie jeszcze nie zmę-
czyło się tobą.
- Cokolwiek miałoby to oznaczać - burknął mężczyzna. - Czy kiedyś w życiu zda-
rzyło ci się udzielić jasnej, jednoznacznej odpowiedzi?
- Co właściwie masz na myśli, mówiąc o jasnej odpowiedzi? - zapytała istota.
Han Solo odwrócił się do żony, która - wyrozumiale się uśmiechając - siedziała
przy śniadaniowym stole.
- Widzisz, co muszę znosić? - zapytał. Jak codziennie Drackmus złożyła im wizy-
tę. I jak zwykle Han zastanawiał się, w jakim celu. - Łamigłówki. Bezsensowne łami-
główki. Zawsze je słyszę, ilekroć pragnę się czegoś dowiedzieć. Przekonasz się, że
nigdy nie usłyszymy nic innego.
- Uspokój się, Hanie - odrzekła Leia. - Cierpliwość jest najtrudniejszą sztuką ne-
gocjacji.
- Moja jest bliska wyczerpania - oświadczył Solo.
- Obawiam, się, że muszę przyznać mu rację - odezwała się Mara Jade. - Wszędzie
indziej sytuacja zmienia się tak szybko, że nie mogę sobie pozwolić na dalsze czekanie.
- Nie wiem nawet, dlaczego tu przylecieliśmy - ciągnął Han, zwracając się do Se-
lonianki. - Od chwili, kiedy wyciągnęłaś mnie z więzienia, nie jestem pewien nawet
tego, czy powinienem uważać się za twojego partnera, czy też więźnia. Powiedz nam,
czy jesteśmy więźniami? A może zakładnikami? Czy przylecieliśmy tu, żeby wziąć
udział w negocjacjach? A jeżeli tak, co ma być ich przedmiotem?
Zwycięstwo na Centerpoint
112
- Obawiam się, że to nie takie proste - odrzekła Drackmus. - Moje siostry uważają,
że wszystkich tych pojęć - partner, więzień, zakładnik, negocjator - nie dzieli taka prze-
paść, jak uważacie wy, ludzie. Dla nas ktoś może być wszystkim tym równocześnie -
albo raz jednym, a raz kimś innym.
- A zatem kim jesteśmy? - spytał Han tonem, w którym zabrzmiała groźba. Rzecz
jasna, Drackmus nie zwróciła na nią uwagi. Zapewne w ogóle nie usłyszała jej w głosie
Hana.
- To jeszcze nie ustalone - rzekła. - Musicie wiedzieć, że ja i moje siostry nade
wszystko cenimy zgodę. Dlatego przywiązujemy taką wagę do zagadkowości i niejed-
noznaczności niektórych pojęć. Jeżeli omawiamy coś, czego nie jesteśmy pewne, prze-
ciągamy obrady w nieskończoność. Trudniej się nie zgadzać, jeżeli nikt nie rozumie do
końca wszystkich aspektów omawianej sprawy.
- Podobnie wygląda sytuacja, jeżeli chodzi o osiąganie zgody - odciął się Han. -
Tyle że tam, w przestworzach, latają źli ludzie. Mają okręty, mają działa. I strzelają z
nich do naszych. Nie widzę w tym niczego zagadkowego ani niejednoznacznego.
- Proszę! Proszę! - rzekła z naciskiem Drackmus. - Rozumiem twoją niecierpli-
wość, ale to, o co prosisz, pozostaje w sprzeczności z naszym sposobem rozwiązywania
problemów. Dla mnie i moich sióstr...
- Tradycja bywa czasami bardzo wygodną wymówką- przerwała Mara. - Ilekroć
mam do czynienia z Selonianką, która nie chce czegoś zrobić albo na coś się zgodzić,
zawsze słyszę wymówkę, że uniemożliwia jej to tradycja. Wygląda na to, że tradycja
uniemożliwia wam podejmowanie jakichkolwiek decyzji. Zawsze ja i moi ludzie mu-
sieliśmy szanować wasz sposób załatwiania spraw i prowadzenia negocjacji. Zawsze
musieliśmy się liczyć z wymogami waszej cywilizacji. Ale dość tego. Nie targujemy się
o luksusowy towar, żebyście mogły kazać nam czekać sześć miesięcy albo dłużej - w
nadziei, że wasza tradycja doprowadzi nas do takiej rozpaczy, iż poddamy się i zgo-
dzimy na korzystniejszą cenę.
Pamiętaj o tym, że toczy się wojna. Nie mamy czasu. Chodzi o przetrwanie. Naj-
wyższa pora, żebyście wy wzięły pod uwagę wymogi, jakie stawia nie wasza, ale nasza
cywilizacja. W przeciwnym razie wszyscy - i my, i wy - pożegnamy się z życiem. Na-
sza cywilizacja wymaga, żebyśmy udzielali jasnych, jednoznacznych odpowiedzi. Że-
byśmy mówili prawdę, podejmowali optymalne decyzje i kierowali się nimi w dalszym
życiu.
- Bardzo was proszę! - powiedziała Selonianka. - Okażcie jeszcze trochę cierpli-
wości. Wytrwajcie. Borykamy się naprawdę z bardzo złożonymi problemami. Rozwią-
zanie wszystkich wymaga czasu.
- Nie mamy czasu - oświadczyła stanowczo Mara. Jej zimny jak durastal głos uci-
nał wszelką dyskusję. - Nie możemy wziąć tego, co już nie istnieje. Nasz czas się skoń-
czył. A ściślej, wasz. Mogę być, kimkolwiek zechcę, ale nie zgodzę się zostać waszym
więźniem.
- Co mają oznaczać twoje słowa? - zaniepokoiła się Selonianką.
- Poinformuj, kogo powinnaś, że odlatuję. Czekam dokładnie godzinę, a potem
opuszczam tę rezydencję. Kiedy stąd wyjdę, skręcę za róg i udam się na lądowisko na
Roger MacBride Allen
113
tyłach willi. Dostanę się na pokład „Ognistej Jade" i odlecę. Jeżeli moi towarzysze
zechcą, mogą lecieć ze mną, ale jeśli zostaną, odlecę bez nich. Chcę ci także przypo-
mnieć, że ja i Leia już kiedyś uciekłyśmy z więzienia Ligi Istot Ludzkich na Korelii... a
tam panowały o wiele trudniejsze warunki niż te, z którymi spotkałyśmy się do tej pory
tutaj.
Nie zapominaj także o tym, że odlecę „Ognistą Jade". To na pokładzie tego statku
przyleciała do waszego systemu przywódczyni Nowej Republiki. A zatem każdy atak
na korwetę będzie atakiem na Nową Republikę, którą podobno tak szanujecie i popiera-
cie. Krótko mówiąc, nie radziłabym próbować mnie powstrzymać. Nie zdołacie, a ja
nie biorę odpowiedzialności za szkody i straty, jakie mogę wyrządzić, odpierając wasze
ataki.
- Ale... ale...
- Jedynym sposobem powstrzymania mnie przed odlotem jest zorganizowanie spo-
tkania naszej grupy z kimś, kto sprawuje u was władzę - ciągnęła bezlitośnie była
przemytniczka. - Z kimś, kto udzieli na wszystkie pytania jasnych, jednoznacznych
odpowiedzi, a potem podejmie decyzję, zanim upłynie te sześćdziesiąt minut. Jeżeli
taka osoba nie przybędzie, by się z nami spotkać, odlecę.
- A ja będę jej towarzyszył - oświadczył Han. Odwrócił się i spojrzał na żonę.
Leia sprawiała wrażenie zaskoczonej i zagniewanej. Mimo to po sekundzie kiwnę-
ła głową.
- Ja także - powiedziała.
Drackmus przeniosła spojrzenie z mężczyzny na kobietę.
- Ale... ale...
- Żadnych ale - ucięła Mara. - Masz całą godzinę. Znikaj. Idź i załatw wszystko
tak, żeby wreszcie coś się zaczęło tu dziać.
Wyglądało na to, że Drackmus jest zrozpaczona.
- Postaram się zobaczyć, co będę mogła zrobić - obiecała. - Tylko proszę was! Nie
odlatujcie.
- Masz godzinę - powtórzyła bardzo stanowczo Mara. - Teraz znikaj. I bierz się do
roboty.
Drackmus kiwnęła głową. Odwróciła się i opadła na przednie kończyny, a potem
tak szybko, jak umiała, wybiegła z salonu.
- Gdybym nie wierzyła w potęgę jednomyślności, nie zdecydowałabym się udzie-
lić ci poparcia - rzekła Leia. Nie kryjąc rozdrażnienia, spojrzała na Marę Jade. - Narobi-
łaś zamieszania, ale nasza sytuacja wyglądałaby jeszcze gorzej, gdybym cię nie popar-
ła. Znam się na prowadzeniu negocjacji, a ty nie. Powinnaś była dać mi dojść do głosu.
- Cały czas ci pozwalam, ale jedynym rezultatem są przymusowe wakacje, jakie
spędzamy w tej rezydencji - odcięła się Mara. - Jestem kobietą interesu i także opano-
wałam sztukę negocjowania. Zajmuję się handlem, a w tej branży taka umiejętność jest
wręcz nieodzowna.
- Czy uważasz, że obrażanie naszej gospodyni jest elementem sztuki prowadzenia
negocjacji? - zapytała przywódczyni Nowej Republiki.
Zwycięstwo na Centerpoint
114
- Sztuka negocjowania polega na tym, by osiągać to, czego się pragnie - odparła
była przemytniczka - a nie na tym, aby druga strona mogła się cieszyć dobrym samopo-
czuciem.
- Nie ma tu żadnej „drugiej strony" - przypomniała Leia. - Jeżeli chodzi o te nego-
cjacje, przedstawicielki Nory Hunchuzuc są naszymi sojuszniczkami.
- Gdyby naprawdę były naszymi sojuszniczkami - sprzeciwiła się jej rozmówczyni
- nie musielibyśmy się wdawać w żadne negocjacje.
Dopiero w tej chwili Han zauważył pewien szczegół, który dotąd umykał jego
uwadze. W tej samej chwili, kiedy Drackmus wybiegła z salonu, Mara przestała oka-
zywać rzekome zniecierpliwienie. W jej głosie nie słyszało się teraz ani odrobiny gnie-
wu czy rozdrażnienia. A zatem to wszystko było tylko udawaniem... odegranym na
użytek Drackmus przedstawieniem. Jak zawsze Mara sprawiała wrażenie spokojnej,
opanowanej i odprężonej.
- Nieważne, sojuszniczki czy przeciwniczki - powiedziała Leia. - Jeżeli będziemy
traktowali je w taki sposób, niczego nie osiągniemy.
- Dowiemy się tego za mniej więcej pięćdziesiąt siedem minut - rzekła Mara. Się-
gnęła po dzbanek i nalała sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty. - Kiedyś już prowadzi-
łam negocjacje z Seloniankami - dodała po chwili. - A ty albo Han? Prowadziliście?
- Znam ich język i spotykałam się z nimi na gruncie towarzyskim - odparła Leia. -
Przyznaję jednak, że nigdy nie wdawałam się w żadne negocjacje.
- Jeżeli chodzi o mnie, od czasu, kiedy byłem dzieckiem i mieszkałem na Korelii,
w ogóle nie utrzymywałem z nimi żadnych stosunków - odrzekł Han.
- A zatem jest coś, co oboje musicie zrozumieć... - zaczęła Mara. Leia chciała za-
protestować, ale Han powstrzymał ją gestem.
- Mów dalej, Maro - powiedział.
- Trochę trudno to wytłumaczyć - podjęła była przemytniczka. - Pomyślcie... wy-
obraźcie sobie, że takie negocjacje przypominają trochę grę w sabaka, kiedy każda ze
stron wie, że druga blefuje. Obie jednak nie rezygnują z podnoszenia stawki... chociaż-
by tylko po to, by nie stracić twarzy. Żadna nie potrafi, a może nie chce pierwsza się
wycofać. Wyobraźcie też sobie dowódców dwóch walczących armii. Obaj toczą zażartą
walkę o bezwartościowy spłachetek gruntu. I jeden, i drugi rzuca do walki wciąż nowe
oddziały. To tylko dwie spośród wielu możliwych sytuacji. Czasami ludzie zapominają
o celu, który pragną osiągnąć, stosując określone środki, a zamiast tego skupiają się na
samych środkach.
Czasami to nie ma sensu, a czasami ma. Umożliwia przeżycie. W przeciwnym ra-
zie ewolucja nie wyposażyłaby ludzi w takie skłonności. Czasami, kiedy gracie w saba-
ka, myślicie o tym, jak będzie wyglądało następne rozdanie. Może wyobrażacie sobie,
jak się będzie toczyła następna bitwa. Może wasze przeciwniczki dojdą do przekonania,
że na pewno nie zrezygnujecie z walki, i uznają, iż dalszy udział w grze po prostu prze-
staje się opłacać. Poddadzą się - a wy zwyciężycie, mimo że nie będziecie musieli dalej
walczyć. Rzecz jasna, w większości przypadków jedna albo druga strona podejmuje
taką decyzję na wpół świadomie. Dość często czynimy takie rzeczy, nie zastanawiając
się nad tym, co robimy. Przeważnie nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Roger MacBride Allen
115
- Nic z tego, co powiedziałaś, nie odnosi się do Selonianek - stwierdził Han.
- Masz rację - przyznała Mara. - Mówiłam o ludziach. Jeżeli chodzi o sposób rea-
gowania w pewnych sytuacjach, jesteśmy bardziej zróżnicowani i nastawieni agresyw-
niej do życia niż Selonianki. Drackmus nie rzucała słów na wiatr, kiedy mówiła, że w
ich społeczności najbardziej ceni się zgodę. Możliwe, że trochę upraszczam problem,
ale uważam, że coś zmusza je do osiągania zgody - bez względu na to, czy widzą w tym
sens, czy też nie. Czasami i nas, ludzi, coś zmusza do odnoszenia zwycięstw - bez
względu na to, czy widzimy w tym sens.
To coś sprawia, że w takich sytuacjach Selonianki po prostu nie umieją zachowy-
wać się w inny sposób. Prawdopodobnie nie zdają sobie z tego sprawy. Ale gdybyśmy
zgodzili się okazać cierpliwość, aż będą gotowe uznać nasz punkt widzenia, musieliby-
śmy czekać całymi tygodniami, miesiącami, a może nawet latami, aż uzgodnią, o co
chciałyby nas prosić. Krótko mówiąc, musiałam im powiedzieć, że jeżeli nie poproszą
nas o cokolwiek, stracą wszystko, co mogły zyskać, zapraszając nas na Selonię.
- Czy jesteś pewna, że to rozsądny sposób? - zaniepokoiła się przywódczyni No-
wej Republiki.
- Nie, nie jestem - oznajmiła Mara. - Czasami jednak najważniejsze, żeby zaczęło
się coś dziać. Cokolwiek.
- To „cokolwiek" pozwala wyobrażać sobie prawie wszystko - zauważył Han.
- Przypuszczam, że masz rację - przyznała była przemytniczka. - Może oznaczać,
że przegramy. Ale jeżeli zdołamy się zorientować, o co tu właściwie chodzi, podej-
miemy kilka właściwych decyzji.
Możemy zastanowić się nad tym, co już wiemy - ciągnęła po chwili. - Drackmus
powiedziała, że na wszystkich światach tego systemu ukryto planetarne repulsory.
Wiemy również, że ktoś z zewnątrz pomaga prowadzić poszukiwania. To już coś.
Prawdę mówiąc, całkiem dużo. Wiemy, że można posłużyć się takim repulsorem, żeby
zestrzelić gwiezdny statek. To jeszcze więcej, przynajmniej z wojskowego punktu wi-
dzenia. Tyle że gwiezdny statek można zestrzelić, jeżeli się dysponuje wieloma innymi
rodzajami broni, które łatwiej zdobyć, opanować i kierować ku celowi. Nie sądzę za-
tem, żebyśmy do końca wiedzieli, dlaczego ktoś tak bardzo się starał znaleźć repulsor
na Korelii. Nie zapominajcie także o tym, że podobno rebelianci w innych światach
także poszukują planetarnych repulsorów. Prawdopodobnie przynajmniej niektórzy je
odnaleźli, a teraz przygotowują się do wykorzystania.
- Wykorzystania? Przeciwko komu? - zapytał Han.
- Nie mam zielonego pojęcia - przyznała Mara. - Wiem tylko, że nie szuka się tak
rozpaczliwie czegoś, czego nie uważa się za bardzo ważne. A już z całą pewnością nie
szuka się tego, kiedy toczy się wojna, a przeciwnicy starają się oszczędzać siły i środki
na decydujące starcie. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że rozmaite grupki rebe-
liantów uważają repulsory za coś wartościowego i absolutnie niezbędnego do odniesie-
nia zwycięstwa. Zaczynam uważać, że to repulsory stanowią główny powód, dla które-
go w ogóle wybuchły rebelie. Nie sądzę zresztą, żebyśmy mieli do czynienia z jakimi-
kolwiek rebeliantami. Inaczej mówiąc, rebelie stanowią tylko coś w rodzaju zasłony
dymnej, a za tą zasłoną kryją się nasi prawdziwi wrogowie.
Zwycięstwo na Centerpoint
116
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zainteresowała się Leia.
- Mam wrażenie, że poszukiwania repulsorów nie wynikają z faktu pojawienia się
różnych grupek rebeliantów - odrzekła Mara. - Przypuszczam, że rebelie mają tylko
ukryć prowadzenie takich poszukiwań. Jesteśmy prawie pewni, że wybuchły, ponieważ
tak zadecydował ktoś z zewnątrz systemu. Przynajmniej tyle wynika z tego, co mówiła
Drackmus... chociaż nie wiem, na ile możemy jej wierzyć. Jak oceniacie szansę, że
rebelie na wszystkich pięciu światach systemu wybuchły równocześnie ot, tak, po pro-
stu przez przypadek? A zatem gdzieś musi się ukrywać ktoś, kto to wszystko koordynu-
je. Chyba wszyscy zgadzamy się z tym wnioskiem. Twierdzę zatem, że nadrzędnym
celem naszych ukrytych wrogów była chęć przejęcia władzy nad wszystkimi planetar-
nymi repulsorami.
- To ma sens jedynie wówczas, gdy owym tajemniczym organizatorem, owym
nieznanym wrogiem, jest ktoś spoza tego systemu - oświadczyła Leia. - Nie wyobrażam
sobie, żeby nasi znajomi z Ligi Istot Ludzkich nawiązali w tej sprawie kontakty ze swo-
imi bliskimi i serdecznymi przyjaciółkami z seloniańskiej Supernory. Co innego, gdyby
ktoś to koordynował. Taki ktoś mógł się zwrócić z prośbą o pomoc do każdej grupki
malkontentów z osobna. Mógł zapewnić jej wszystko, co niezbędne do prowadzenia
takich poszukiwań. Mógł wypożyczyć sprzęt, przekazać informacje, a przede wszyst-
kim sfinansować całe przedsięwzięcie. Wiemy także, że grupy rebeliantów z różnych
światów porozumiewają się między sobą... przynajmniej do pewnego stopnia. Wszyst-
kie brały przecież udział w tamtym skoordynowanym ataku na okręty bakurańskiej
floty.
- Tylko dlaczego grupki rebeliantów miałyby współpracować jednocześnie i z po-
dobnymi grupami z innych światów, i z nieznanym mocodawcą? - zapytał Han. - Jaką
mogłyby odnieść z tego korzyść?
- Nie jestem tego pewna, ale gdybym to ja zawierała umowę, powiedziałabym coś
takiego: „Weźcie nasze pieniądze i skorzystajcie z naszych informacji; współpracujcie
z nami i zatrudnijcie własnych obywateli do szukania repulsora, a kiedy znajdziecie,
przekażcie nam, żebyśmy mogli zrobić z niego właściwy użytek. W zamian za to, kiedy
zrzucimy jarzmo Nowej Republiki, pozwolimy wam sprawować nieograniczoną władzę
na swoim świecie. Pamiętajcie jednak, że przedtem musicie nam pomóc... i, rzecz jasna,
przekazać w nasze ręce całą władzę nad planetarnym repulsorem".
- Tyle że wówczas ów nieznany organizator godziłby się na podjęcie dużego ryzy-
ka - odrzekł Han. - Któraś grupa rebeliantów mogłaby dojść do wniosku, że repulsor
znaczy dla niej więcej niż perspektywa sprawowania nieograniczonej władzy.
- Domyślam się, że właśnie tak stało się w przypadku Ligi Istot Ludzkich - rzekła
Leia. - Jeżeli rzeczywiście istnieje ktoś spoza systemu, kto o wszystkim decyduje, ów
ktoś - a nie przywódca Ligi - sprawuje władzę także nad gwiazdogromem. Zapewne nie
był uszczęśliwiony, kiedy się dowiedział, że Liga, próbując go oszukać, ucieka się do
rzucania gróźb bez pokrycia.
- Możliwe, że wcale o tym nie wie - stwierdziła Mara. - Możliwe, że ukrył się bar-
dzo daleko od tego systemu gwiezdnego. Zapewne pozostawił tylko kilku obserwato-
rów, szpiegów albo zwiadowców. Później, kiedy ktoś włączył generator zagłuszających
Roger MacBride Allen
117
sygnałów, mógł uwięzić wszystkich przedstawicieli nieznanego mocodawcy, a potem
mówić, co chce - bez obawy, że ktokolwiek spoza systemu go usłyszy. Co więcej, kie-
dy wytworzył interdykcyjne pole, mógł się także przestać obawiać, że pojawi się ktoś,
kto pokrzyżuje mu plany. Dobrze wie, że wcześniej czy później musi wyłączyć oba
generatory, ale liczy na to, że wtedy już na Korelii - a może w całym systemie - będzie
sprawował władzę Thrackan Sal-Solo. A wówczas, nawet gdyby nieznany mocodawca
zdecydował się przylecieć, będzie musiał wykonywać rozkazy samozwańczego dykta-
tora. Jeżeli Thrackan zdoła do tej pory przejąć władzę nad niektórymi repulsorami,
będzie miał w ręku kilka silnych atutów. A może nie. Jeszcze nie wiemy, do czego
mogą mu się przydać planetarne repulsory. Nie mamy pojęcia, dlaczego są takie ważne.
Leia kilka chwil nad czymś się zastanawiała.
- Jeżeli to wszystko prawda, sami rebelianci nie stanowią większego problemu -
odezwała się w końcu. - Problemem są repulsory i ludzie z zewnątrz, którzy wysłali
rebeliantów na poszukiwania. Jestem pewna, że owi tajemniczy rozkazodawcy nie dba-
ją o cele rebeliantów. Nie przejmują się tym, że wszystkie ugrupowania skaczą do gar-
deł pozostałym. Słyszeliśmy, że Liga Istot Ludzkich nie znosi rebeliantów z Selonii i
Dralii, ale nie wiemy, jakie chce osiągnąć cele. Zatem prawdziwi sprawcy muszą popie-
rać rebeliantów z innego powodu... a, moim zdaniem, jest nim chęć posłużenia się pla-
netarnymi repulsorami. Uważam więc, że powinniśmy przeciąć więzy, jakie łączą rebe-
liantów z prawdziwymi sprawcami, a potem sami przejąć władzę nad repulsorami. Po-
winniśmy także odgadnąć, jak wykorzystać je przeciwko rzeczywistym sprawcom.
Jeżeli tego dokonamy, rebelie stracą rację bytu.
- Wspaniale - mruknął Han. - To wszystko brzmi po prostu wspaniale. Właśnie
przedstawiłaś nam długą listę bardzo trudnych zadań. Tyle że nawet nie wiem, jak się
zabrać do wykonywania choćby pierwszego z brzegu.
- Dobrze chociaż, że mają charakter polityczny i szpiegowski, a nie wojskowy -
zauważyła przywódczyni Nowej Republiki. - To pomyślna wiadomość, zważywszy że
nie dysponujemy w tym systemie żadnymi siłami. Oczywiście, istnieje pewien aspekt
wojskowy, ale mam nadzieję, że pewnej pomocy udzielą nam Selonianki. - Spojrzała z
ukosa na Marę Jade. - Rzecz jasna, pod warunkiem, że w ciągu najbliższych czterdzie-
stu pięciu minut nie zorientują się, że tylko blefowałaś.
- Nie blefowałam - odparła była przemytniczka.
- Czy orientujesz się, jaką rolę odgrywają w tym wszystkim Selonianki? - zapytał
Han. - Czy Supernora i Hunchuzuc nadal walczą ze sobą? Nie widziałem żadnych śla-
dów walk. Ostatnio nie wspominała o tym ani słowem nawet sama Drackmus... a prze-
cież ona słynie z tego, że niczego nie potrafi utrzymać w tajemnicy.
- Nie zdziwiłabym się, gdyby przestały walczyć - rzekła Mara - ale jeżeli nie prze-
stały, to dla nas niepomyślna wróżba. Odnoszę wrażenie, że w tej chwili władzę nad
seloniańskim repulsorem sprawuje Supernora... a taki repulsor jest potężną bronią. Se-
lonianki zaś, w przeciwieństwie do ludzi, na ogół nie opowiadają się po stronie zwycię-
żonych. My, ludzie, często walczymy dalej, mimo że gaśnie ostatni promyk nadziei.
Tak nakazuje nam honor, a może liczymy na cud, na to, że coś absolutnie nieprawdo-
podobnego jednak zdoła przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść.
Zwycięstwo na Centerpoint
118
Inaczej zachowują się Selonianki. Zazwyczaj, kiedy jedna z walczących stron
udowodni drugiej, że ma nad nią miażdżącą przewagę, druga poddaje się i walka do-
biega końca. Przegrywająca strona nie widzi sensu w kontynuowaniu walki i prosi
zwycięską o to, żeby zasiąść do negocjacji. Robi nawet coś więcej. Wyraża pragnienie
zawarcia przymierza z dotychczasowymi przeciwniczkami.
- I uważasz, że nasze czcigodne przedstawicielki Nory Hunchuzuc właśnie doszły
do przekonania, że przegrały - odezwał się Han. - Przypuszczasz, że negocjują teraz z
Supernorą o to, jak najlepiej wykorzystać naszą obecność na Selonii.
- Coś w tym rodzaju - przyznała Mara. - Możliwe, że Supernora uważa nas za atu-
ty w grze, której znaczenia ani celu nawet się nie domyślamy. Możliwe też, że potraktu-
je nas jak zakładników. A może zechce wdać siew negocjacje bezpośrednio z Leią.
Rzecz jasna, nie mamy pojęcia, czy rzeczywiście Supernora, a nie Hunchuzuc sprawuje
władzę nad seloniańskim repulsorem. Może to Nora Hunchuzuc włada owym urządze-
niem. Może zwyciężczyniami okażą się nasze sojuszniczki.
- Niezmiernie żałuję - odezwał się nagle ktoś nieznany. - Obawiam się jednak, że
sytuacja nie ułożyła się po waszej myśli. Na pocieszenie mogę dodać, że nieobliczalna
Mara Jade przedstawiła wszystko we właściwym świetle.
Zdumiony Han odwrócił głowę. Zajęty rozmową nie usłyszał, że otworzyły się
drzwi salonu wiodące do wnętrza willi i na progu stanęła nieznana obca istota. Była
starszawą, szczupłą i zgrabną, choć trochę przygarbioną Selonianką. Mimo że w sierści
dałoby się znaleźć sporo siwych włosów, w oczach płonęły jasne błyski.
- Nazywam się Kleyvits - ciągnęła nieznajoma - i zwracam się do was w imieniu
Supernory. Przekonałyśmy nasze siostry z Nory Hunchuzuc, że jednak to my miałyśmy
rację. - Przerwała i uśmiechnęła się szeroko, ukazując imponujący garnitur białych,
lśniących i ostrych jak sztylety zębów. - Oznacza to, że teraz jesteście w naszych rę-
kach.
Tendra Risant miała serdecznie dosyć czekania. Uznała, że najwyższa pora przejść
do czynów.
Wiedziała, że jej „Szarmancki Gość" jeszcze długo będzie tkwił w normalnych
przestworzach. Jeżeli interdykcyjne pole nie zaniknie, upłynie wiele miesięcy, zanim
doleci w okolice najbliższej planety koreliańskiego systemu.
A może jednak pole zaniknie? Wysłużony tramp nie był najszybszą jednostką we
wszechświecie, ale nawet powolny statek potrzebowałby zaledwie minuty czy dwóch,
żeby lecąc przez nadprzestrzeń, pokonać odległość dzielącą go od środka systemu.
Tendra wiedziała - chyba lepiej niż ktokolwiek inny - że na orbicie Sakorii gromadzą
się okręty tajemniczej floty. Istniało spore prawdopodobieństwo, że ich kapitanowie
przygotowują się do lotu na orbitę któregoś ze światów koreliańskiego systemu plane-
tarnego. A jeśli mają osiągnąć zamierzony cel, interdykcyjne pole musi zaniknąć, choć-
by na krótko.
Wydawało się więc całkiem możliwe, że przestanie istnieć na kilka chwil... najwy-
żej pięć albo dziesięć minut. Dopiero wtedy, gdy zaniknie, Tendra będzie mogła uru-
Roger MacBride Allen
119
chomić silniki napędu nadświetlnego, by dolecieć, dokąd zechce. Kłopot w tym, że
młoda kobieta nie miała pojęcia, kiedy to się może wydarzyć.
Nawigacyjny komputer jej trampa współpracował z czujnikiem siły grawitacyjne-
go pola. W tej chwili urządzenie wskazywało, że interdykcyjne pole wciąż istnieje.
Tendra musiała więc tylko sprząc czujnik z syreną alarmową, która włączyłaby się,
gdyby pole zanikło. Miałaby wówczas kilka minut na przeprowadzenie niezbędnych
obliczeń. Dokonałaby skoku przez nadprzestrzeń, zanim pole utworzy się na nowo.
Rzecz jasna, istniały dziesiątki okoliczności, których nie mogła przewidzieć... i
dziesiątki sytuacji, jakie mogły ułożyć się nie po jej myśli. Tendra wiedziała jednak, że
jeżeli natychmiast czegoś nie zrobi, oszaleje. Jeżeli nie chciała postradać zmysłów, nie
mogła biernie czekać na rozwój sytuacji. Miała dosyć bezczynności.
Pragnęła zrobić wszystko, co tylko w jej mocy, byle jak najszybciej wyrwać się na
wolność.
- Frijn? Zubbit! Norcz! Norczal. Normal. Normalnie funkcjonuję. Funkcjonuję?
Wyłączyć i ponownie włączyć! Wyłączyć i ponownie włączyć! Normalnie funkcjonuję!
Wowser! Frijn!
Qiunine-Ekstoo nie przestawał paplać i trajkotać. Obrócił kopułkę co najmniej
trzykrotnie wokół osi, a potem zaczął raz po raz wysuwać i chować istny las czujników,
chwytaków i manipulatorów.
- Jeszcze niezupełnie normalnie - marszcząc brwi, odparł Anakin.
Przycisnął guzik i wyłączył zasilanie. W tej samej chwili wirująca kopułka znieru-
chomiała, a chwytaki i manipulatory schowały siew skrytkach w korpusie. Zgasły też
wszystkie światełka na kontrolnym panelu. Anakin odchylił jakąś klapkę i sięgnął do
wnętrza robota, a potem wyciągnął wieloprzewodowy kabel.
- Źle podłączony - mruknął do siebie.
Umieścił kabel we właściwym gnieździe, zamknął klapkę i ponownie włączył za-
silanie.
Tym razem automat zareagował o wiele spokojniej. Kiedy zapłonęły lampki na
kontrolnym panelu, obrócił kopułkę tylko raz i nie wysunął żadnych czujników. Dwu-
krotnie zapiszczał i oświadczył:
- Funkcjonuję prawidłowo.
- No cóż, najwyższa pora - odezwał się Ebrihim. - Mieliśmy mnóstwo kłopotów,
żeby doprowadzić cię do porządku po awarii.
- Do podatku? Skąd się bzięła ta abaria? - zdziwił się Qiunine. - O, przewracam.
Odwody głosowe wciąż jeszcze nie funkcjonują, jak powinny. Jedną chwilę. - Zgasił co
najmniej połowę światełek na kontrolnym panelu, ale po kilku sekundach ponownie
wszystkie włączył. - Spróbujmy jeszcze raz - powiedział. - Skąd się wzięła ta awaria?
- Anakin uruchomił repulsor, w wyniku czego ogarnęła nas fala energii - wyjaśnił
Ebrihim. - Obawialiśmy się, że stracimy cię zupełnie, ale Anakin i Chewbacca zdołali
się uporać z uszkodzeniami.
Dral zastanawiał się, czy Qiunine w ogóle wymagał jakiejkolwiek poważniejszej
naprawy. Mimo wszystko uruchomienie robota zajęło Anakinowi tylko godzinę. Czyż-
Zwycięstwo na Centerpoint
120
by Chewbacca pozwolił chłopcu zająć się automatem, żeby malec mógł poprawić jego
błędy? A może Anakin ze swoją niemal instynktowną znajomością zasad funkcjonowa-
nia różnych mechanizmów potrafił nakłaniać je do czegoś, do czego - mimo wielolet-
niego doświadczenia - nie mógł ich namówić Chewbacca? Co prawda, rosły Wookie
poświęcił naprawom robota tylko kilka razy po kilkanaście minut - kiedy miał trochę
wolnego czasu między usuwaniem awarii kolejnych podzespołów jednostki napędowej
„Sokoła Millenium". No cóż. Życie niosło wiele drobnych niespodzianek i było pełne
zagadek, których chyba nigdy nie da się do końca rozwiązać. A poza tym, Ebrihim nie
znał na tyle dobrze mowy Wookiech, żeby wypytywać Chewiego o drobiazgi.
- Jestem wam obu... wam wszystkim bardzo wdzięczny za to, że mnie naprawili-
ście - odezwał się Qiunine. - Tylko kto włączył ten repulsor? Postąpił bardzo nieroz-
sądnie. Czyj to był pomysł?
- Mój - przyznał Anakin, wbijając spojrzenie w płyty pokładu świetlicy. - Przepra-
szam. Nie chciałem wyrządzić nikomu krzywdy.
- Cieszę się, że to słyszę - odparł automat. - Jeszcze bardziej ucieszyłbym się, gdy-
bym się dowiedział, że nie wyrządziłeś nikomu żadnej krzywdy. Domyślam się, że nie
możesz tego powiedzieć?
- Och, Anakin wyrządził całe mnóstwo szkód - oświadczył beztrosko Ebrihim. -
Porozmawiamy jednak o tym trochę później. Proponowałbym, żebyś uruchomił teraz
wszystkie niezbędne procedury autodiagnostyczne. Może się okazać, że trzeba dokonać
kilku poprawek.
Qiunine włączył repulsory i wzniósł się na normalną wysokość.
- Tak uczynię - oznajmił. - Uważam jednak, że także komuś innemu przydałoby
się uruchomić wszystkie procedury autodiagnostyczne i dokonać kilku poprawek.
Obrócił się w powietrzu i nie mówiąc ani słowa więcej, wyleciał z pomieszczenia.
- Co właściwie chciał przez to powiedzieć? - zainteresował się Anakin.
- Przypuszczam, że chodziło mu o to, aby niektórzy mali chłopcy wyciągnęli wła-
ściwe wnioski z własnych błędów.
- Powiedział zupełnie co innego - sprzeciwił się Anakin.
- No cóż, wyraziłem to samo, tylko trochę uprzejmiej - odparł Ebrihim. - Jego rada
jest jednak ze wszech miar słuszna.
Anakin przeniósł spojrzenie z Chewbaccy na Drala.
- Chcesz powiedzieć, że zanim zacznę majstrować przy jakimś urządzeniu, powi-
nienem najpierw pomyśleć? - zapytał.
- Właśnie o to mi chodziło - odrzekł Dral. - Właśnie o to. A teraz możesz iść się
pobawić... zabawkami, a nie mechanizmami. - Powiódł spojrzeniem za malcem, który
wybiegł ze świetlicy, zapewne żeby poszukać siostry i brata. - Rzecz jasna - ciągnął
Ebrihim, zwracając się do Chewbaccy - cały kłopot w tym, że chłopiec nie widzi więk-
szej różnicy między jednymi a drugimi.
Chewbacca kiwnął ponuro głową, po czym zaczął chować narzędzia.
- Tak czy owak - podjął Ebrihim - cieszę się, że Qiunine jest znów sprawny. Dzię-
kuję ci, że pomogłeś go naprawić. Przypuszczam, że najwyższy czas, abym zastąpił
ciotkę. Za chwilę zaczyna się moja wachta.
Roger MacBride Allen
121
Chewbacca kiwnął kosmatą głową, a potem uprzejmym rykiem wyraził zgodę.
Ebrihim odwrócił się i wyszedł ze świetlicy.
Oboje Dralowie pełnili na zmianę wachtę w sterowni. Liczyli na to, że gdyby mia-
ło zanosić się na kłopoty, zostaną w porę ostrzeżeni przez wskazania czujników.
Korzystając z tego, że Marcha i Ebrihim czuwali, Chewbacca miał więcej czasu i
mógł skupić całą uwagę na usuwaniu uszkodzeń mechanizmów „Sokoła". Na ogół Wo-
okie - a w szczególności Chewbacca - nie zaliczali się do urodzonych optymistów, ale
tym razem Chewie zachowywał się, jakby był bliski uruchomienia przynajmniej niektó-
rych podzespołów jednostki napędowej. Wszyscy wiedzieli, że wielkim sukcesem sta-
nie się samo uruchomienie silników i dostarczenie im takiej ilości energii, żeby frach-
towiec wzniósł się w powietrze i wyleciał z czeluści gigantycznej komory.
Ebrihim wszedł do sterowni i ujrzał ciotkę, siedzącą na fotelu pierwszego pilota. Z
uwagi na niski wzrost i duże pośladki Dralka podłożyła pod nie stertę starych kombine-
zonów. Musiała przecież widzieć, co pokazują czujniki i przyrządy. Obejrzała się, kie-
dy usłyszała wchodzącego Ebrihima.
- Witaj, siostrzeńcze - rzekła. - Chwilę wcześniej przyleciał tu Qiunine. Wygłosił
kilka obraźliwych uwag i zniknął. Cieszę się, że udało się go uruchomić.
- Ja też się cieszę, najdroższa ciociu. Czy wydarzyło się coś ciekawego, o czym
chciałabyś mi powiedzieć?
Dralka pokręciła głową.
- Nie, absolutnie nic i za to powinniśmy być wdzięczni... - Urwała i uniosła głowę,
żeby spojrzeć na umieszczony nad iluminatorem ekran skanera. Zamarła i przez pełne
pięć sekund przyglądała się temu, co tam zobaczyła. Wreszcie pokręciła głową. - Wy-
gląda na to, że się pospieszyłam - mruknęła, a potem trzasnęła dłonią w guzik syreny
alarmowej. Wiedziała, że jej donośne wycie usłyszą nawet dzieci, przebywające w tej
chwili na zewnątrz, w komorze. Usłyszą i przybiegną na pokład statku.
- Ciociu! Co się stało? - zaniepokoił się Ebrihim.
- Sam powinieneś się domyślić - odparła Marcha, nie odrywając spojrzenia od
ekranu urządzenia. - Oczywiście nieznany statek. Właśnie wleciał przez otwór, a teraz
szybko opada. Na twoim miejscu jednak nie martwiłabym się tym, co to za statek. O
wiele bardziej chciałabym się dowiedzieć, kto nim leci.
Zwycięstwo na Centerpoint
122
R O Z D Z I A Ł
9
WIELKIE NIEWIADOME
- Zdumiewające, ilu rzeczy można się dowiedzieć, jeżeli ktoś wie, gdzie szukać -
odezwał się Lando. Nie przestawał przyglądać się danym, które na podobieństwo nie
kończącej się rzeki przepływały przez ekran monitora. - Szczęście, że mamy pośród nas
kogoś, kto potrafi odczytywać dane tak dobrze jak Artoo - ciągnął po chwili. - Trochę
przydał się też Threepio i jego znajomość języków.
Urażony android protokolarny odwrócił głowę.
- Przydał się? - powtórzył. - Powiedziałbym, że okazałem się absolutnie niezbęd-
ny. Gdyby nie ja, nie poradziłby pan sobie z przetłumaczeniem nawet dziesiątej części
tych informacji.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł Lando. - No dobrze, okazałeś się niezastąpiony.
Słyszałeś? Sam to przyznałem. Chciałem jednak podkreślić, że gdyby nie pomoc, jakiej
udzieliła pani administrator Sonsen, w ogóle nie ruszylibyśmy z miejsca.
Jenica Sonsen obdarzyła śniadolicego mężczyznę szerokim uśmiechem i dała mu
kuksańca pod żebro - chyba odrobinę mocniejszego niż zamierzała.
- Uspokójcie się obaj - powiedziała. - Pokazałam wam tylko archiwalne dane.
Jednak te archiwalne dane ujawniły im bardzo wiele... i co najważniejsze, pozwo-
liły ujrzeć wiele problemów w zupełnie innym świetle. Mieli teraz to wszystko przed
oczami na ekranie monitora.
Jeżeli tylko żywiło się jakieś podejrzenia, bardzo łatwo dało się wykryć oznaki, że
dzieje się coś niedobrego. Nagle do życia budziły się systemy stacji, o których istnieniu
nikt nawet nie miał pojęcia.
Pojawiały się niezwykłe wahania poboru mocy. Raz po raz dochodziło do nagłego
wzrostu albo spadku natężenia takiego czy innego promieniowania. Niektóre skoki
natężenia okazywały się tak duże, że trzeba było na pewien czas ewakuować jakiś sek-
tor stacji. Sama stacja dokonywała zmiany orientacji w przestworzach osi obrotu, wsku-
tek czego bieguny kierowały się raz w tę, a raz w inną stronę.
- Zmiana orientacji osi wirowania. Jakim cudem wy, mieszkańcy, potrafiliście so-
bie to wytłumaczyć? - zapytał Calrissian.
Roger MacBride Allen
123
- Stacja Centerpoint chyba od początku istnienia dokonywała samoistnej korekty
orientacji osi - odrzekła Jenica. - Zawsze zmieniała położenie, choć z reguły w niewiel-
kim stopniu, żeby zajmować odpowiedni punkt w przestworzach. Nie było tak, że ni-
gdy przedtem nie stosowało się żadnych korekt.
- Zostawmy to na razie - powiedział Lando. - Najważniejsze, że znalazłem po-
twierdzenie tego, co podejrzewałem od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem te stożki
wokół biegunów stacji. Sześć mniejszych otaczało jeden większy... dokładnie tak samo,
jak w niektórych staroświeckich repulsorach. Identyczną konfigurację stosuje się nawet
teraz, tyle że na poziomie mikroskopowym. Takie samo rozmieszczenie stożków po-
wtarza się na powierzchni nowoczesnych systemów repulsorowych praktycznie bez
końca. Mówiąc w uproszczeniu, dziś nie stosuje się jednego potężnego repulsora - po-
dobnego do tego, jaki widzieliśmy w stacji Centerpoint - ponieważ im większy repul-
sor, tym cięższy musi być obiekt, żeby działanie mogło się okazać skuteczne. - Lando
przywołał na ekran monitora siatkę konstrukcyjną stacji, a później pokazał na niej
punkty, gdzie umieszczono repulsory. - Te są ogromne, ale, z drugiej strony, planety
również nie są lekkimi obiektami.
- Przecież wszystkie zamieszkane planety mają własne repulsory - zauważyła Ka-
lenda. - Do czego twórcy koreliańskiego systemu potrzebowali stacji Centerpoint?
- To nie jest zwyczajny repulsor - oznajmił Lando. - To repulsor nadprzestrzenny.
Tę stację skonstruowano, żeby otwierała wrota... i przebijała przez nadprzestrzeń coś w
rodzaju tunelu, przez który dałoby się ściągnąć planetę. Prawdę mówiąc, Centerpoint,
przynajmniej w zamierzeniach konstruktorów, działa bardziej jak generator promienia
przyciągającego niż konwencjonalny repulsor.
- Jakim cudem? - zdziwił się Luke. - Jak to możliwe? Lando wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Pani administrator Sonsen wspomniała kiedyś, że nie jest naj-
ważniejsze, jak coś funkcjonuje. Liczy się, że w ogóle działa. Przypuszczam, że stacja
Centerpoint pełni funkcję czegoś w rodzaju soczewki. Skupia, wzmacnia i kieruje, a
może także odwraca fazę impulsu repulsora energii w taki sposób, żeby mógł przelecieć
przez nadprzestrzeń. Domyślam się, że wykorzystuje w tym celu część grawitacyjnego
potencjału Talusa i Tralusa, ale nie jestem tego całkiem pewien.
- Tylko dlaczego ktoś miałby wykorzystywać gwiezdną stację jako potężny gene-
rator promienia przyciągającego? - zapytała Jenica.
Lando pokręcił głową.
- To nie jest dobrze postawione pytanie - powiedział. - Właściwe powinno
brzmieć: dlaczego twoi ziomkowie wykorzystali nadprzestrzenny generator promienia
przyciągającego jako gwiezdną stację? Wiemy tylko, że pradawni architekci tego sys-
temu skonstruowali stację Centerpoint i posłużyli się nią, a kiedy przestała im być po-
trzebna, po prostu zostawili w przestworzach. Później twoi przodkowie - a przynajm-
niej czyiś przodkowie - doszli do wniosku, że stacja nadaje się do zamieszkania. Tym-
czasem miejsce, nazwane przez ciebie Jaskiniowem, nigdy nie miało stać się miastem
ani osadą. Zostało pomyślane jako zbiornik olbrzymich ilości energii, z której miał
korzystać ładujący się generator promienia przyciągającego.
Zwycięstwo na Centerpoint
124
- Ładujący się? - powtórzyła Jenica. - Wolnego! Chcesz powiedzieć, że Jaskinio-
wo jest zasobnikiem energetycznym albo akumulatorem?
- Czymś w tym rodzaju - przyznał Calrissian.
- Ale przecież mieszkali tam nasi ludzie!
- Możliwe, ale nie takie miało być jego przeznaczenie.
- To dlaczego stacja Centerpoint pozostawała cały czas w tym samym miejscu? -
zdziwiła się Jenica. - Funkcjonowała wiele tysięcy lat i w tym czasie dostarczała
mieszkańcom stałych ilości światła i ciepła. Musi istnieć jakieś inne rozsądne wyja-
śnienie. Dotychczas uważaliśmy, że Ogniokula miała odgrywać rolę sztucznego słońca,
ale wygląda na to, że się myliliśmy... jeśli to, co mówisz, okaże się prawdą.
Lando zmarszczył brwi.
- Nie wiem - przyznał po chwili. - Możliwe, że dla istot żyjących na planetach, na
których w celu podgrzania posiłku spala się metan albo wodór, Ogniokula miała być
czymś w rodzaju kuchenki albo piekarnika. W takich kuchenkach zazwyczaj pozosta-
wia się mały płomyk, żeby później można było szybko i łatwo zapalić.
- Chcesz powiedzieć, że Ogniokula, która przez tyle lat zapewniała nam światło i
ciepło, w rzeczywistości była tylko takim płomykiem?
- Niewykluczone. Możliwe, że ten płomyk cały czas ogrzewał i oświetlał Jaski-
niowo, ponieważ twórcy stacji go nie zgasili, kiedy ukończyli pracą. A może rzeczywi-
ście zamierzali przekształcić komorę zasobnika w miejsce, gdzie dałoby się zamiesz-
kać? W końcu stracili powód, dla którego mieli się posługiwać nadprzestrzennym pro-
mieniem przyciągającym. Skończyli przecież tworzenie koreliańskiego systemu plane-
tarnego.
- Skierowaliśmy chyba dyskusję na niewłaściwe tory - zauważyła Kalenda. - Czy
możesz powiedzieć, dlaczego uważasz, że stacja Centerpoint jest gwiazdogromem?
- No cóż, należałoby zacząć od tego, że albo uwierzycie mi na słowo, albo pozwo-
licie posłużyć się matematycznymi obliczeniami. W ten sposób mógłbym wam wyka-
zać, że ilość energii, koniecznej do przeciągnięcia przez nadprzestrzenny tunel jakiejś
planety, wystarczy, żeby wywołać falę ciśnienia w jądrze gwiazdy. Jeżeli więc energia,
jaką dysponuje generator promienia przyciągającego albo repulsora, zostanie skupiona i
przesłana w postaci wystarczająco silnego impulsu, zapoczątkuje eksplozję supernowej.
- Wierzymy ci na słowo - odrzekła pospiesznie Jenica. - Nigdy nie byłam dobra z
matematyki. Masz jeszcze coś, czym chciałbyś uzasadnić swoją opinię?
- Zbadanie obwodów i systemów, które znaleźliśmy, wymagałoby pracy jednego
albo dwóch pokoleń - ciągnął Lando. - Nie mamy tyle czasu. Dysponujemy tylko wła-
snymi umiejętnościami i tymi dwoma automatami. Mimo to sądzę, że zdołam chociaż
pobieżnie wyjaśnić, o co mi chodzi. Zorientowałem się, przeszukując archiwalne dane,
kiedy starałem się dopasować to, co w nich znalazłem, do tego, co wydarzyło się na
terenie stacji. Zawsze zaczynało się od tego, że Centerpoint dokonywała nagłej i znacz-
nej zmiany orientacji osi obrotu w przestworzach. Potem napływały meldunki o „nie-
wyjaśnionych skokach poboru mocy", „niespodziewanych impulsach energii", „stanach
nieustalonych" i „tajemniczych wzrostach promieniowania". Wszystkie te meldunki
Roger MacBride Allen
125
starannie rejestrowano, a potem dodawano kilka oficjalnie brzmiących frazesów, z
których wynikało, że właściwie nikt nie miał pojęcia, co się dzieje.
Uważam, że wszystkie te nieoczekiwane impulsy, skoki i stany przejściowe mogą
oznaczać tylko jedno: Centerpoint przygotowywała się do wysłania impulsu energii.
Kiedy doszło do pierwszej eksplozji Ogniokuli, zginęło wielu mieszkańców, a pozosta-
łych, ogarniętych paniką, zdołano ewakuować. Wkrótce potem wybuchła pierwsza
supernowa. Jeszcze później ktoś wzniecił na planetach systemu zamieszki i powstania,
które przerodziły się w wojnę domową.
Po pewnym czasie stacja Centerpoint dokonała następnej zmiany orientacji osi ob-
rotu w przestworzach. Tym razem zmiana była o wiele większa niż jakakolwiek po-
przednia. Co prawda, na pokładach stacji nie pozostał nikt, kto by to zauważył, ale
automatycznie zarejestrowane dane, jakie przeglądałem, pozwoliły na wyciągnięcie
wniosku, że historia zaczyna się powtarzać. Kilka dni potem funkcjonujące nadal - aż
do tej chwili - rejestratory wykryły inne zaburzenia poboru i przepływu energii. Co
ciekawsze, dokładnie w tym samym czasie zaczęło się zagłuszanie łączności, a w prze-
stworzach wokół Korelii utworzyło się interdykcyjne pole. Później doszło do drugiego
wybuchu Ogniokuli, a wkrótce potem nastąpiła wymuszona eksplozja drugiej superno-
wej.
- Tylko jakim cudem niczego nie poczuliśmy ani nie zobaczyliśmy? - zdziwiła się
Jenica. - Powiedziałeś, że z wnętrza stacji wyrywały się gigantyczne impulsy energii.
Tymczasem nikt z mieszkańców niczego nie zauważył. Nikt nie odczuł żadnego drże-
nia ani wzrostu temperatury.
- Ta stacja wytwarza potężne pole interdykcyjne i wysyła w przestworza nie mniej
potężne sygnały zagłuszające - przypomniał Lando. - Czy odczuwasz jedno albo dru-
gie?
- A oś obrotu? - zapytała Kalenda. - Czego dowodzi zmiana jej orientacji w prze-
stworzach?
Ciemnoskóry mężczyzna włączył projektor hologramów i wyświetlił wizerunek
gwiazd usytuowanych w najbliższej okolicy Korelii.
- Czerwony punkt pośrodku oznacza, miejsce, gdzie w tej chwili unosi się stacja
Centerpoint - wyjaśnił. - Zanim to wszystko się zaczęło, Biegun Południowy stacji tak
był skierowany względem okolicznych gwiazd. - Z czerwonego punktu wystrzeliła
cienka niebieska linia. Poszybowała na skraj hologramu, ale nie zetknęła się z żadną
sąsiednią gwiazdą. - A tu się skierował po pierwszej zmianie orientacji osi. - Czerwona
iskierka wysłała w głąb hologramu rubinową nitkę, która przeszyła samo jądro jakiejś
gwiazdy. - To TD-10036-EM-1271 - ciągnął Calrissian. - Pierwsza gwiazda, która
przemieniła się w supernową.
Wystukał na klawiaturze następne polecenie. Ze stacji Centerpoint wybiegła złota
linia. Przeniknęła przez środek innej gwiazdy.
- To Thanta Zilbra - oświadczył ponuro. - Druga gwiazda na liście, którą przekaza-
li nam gwiazdogromcy, zamieszkana przez kilkanaście tysięcy ludzi. Domyślam się, że
w tej chwili większość z nich nie żyje. Znam się na logistyce i nie wierzę, żebyśmy
zdążyli wszystkich ewakuować. - Z czerwonej kropki strzeliła jeszcze jedna nitka świa-
Zwycięstwo na Centerpoint
126
tła. Miała fioletowy kolor i przebiła środek jądra kolejnej gwiazdy. - To trzeci na liście
celów, jakie podali nam władcy gwiazdogromu. Bovo Yagen. Poszperałem w atlasach i
sprawdziłem. Jedno źródło podaje, że ma tylko jedną zamieszkaną planetę, na której
żyje mniej więcej osiem milionów mieszkańców. Z innego źródła wynika jednak, że ma
aż dwie planety, zamieszkane łącznie przez dwanaście milionów ludzi... a oprócz tego
wiele gwiezdnych stacji, orbitujących osiedli i asteroid, z których wnętrz wydobywa się
cenne minerały. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Stacja Centerpoint jest gwiazdo-
gromem i przygotowuje się do zniszczenia kolejnej gwiazdy... a kiedy to nastąpi,
wszystkie jej planety i wszyscy mieszkańcy przemienia się w proch i popiół.
- Kiedy? - zapytała zwięźle Kalenda.
Lando wystukał kolejne polecenie i na obrzeżach hologramu pojawił się wyświe-
tlacz z cyferkami. Pokazywały czas, jaki pozostawał do eksplozji kolejnej supernowej.
- Artoo dokonał wszystkich niezbędnych obliczeń - powiedział Lando. - Musieli-
śmy trochę się cofnąć w czasie, ponieważ chcieliśmy sprawdzić, jak długo promień
przelatuje przez nadprzestrzeń i jak długo trwa wzbudzenie reakcji łańcuchowej w ją-
drze gwiazdy i doprowadzenie do eksplozji. Jeżeli wierzyć harmonogramowi, który
podali nam gwiazdogromcy, stacja Centerpoint wyśle kolejny nadprzestrzenny impuls
grawitacyjnej energii dokładnie za... sto dwadzieścia trzy godziny, dziesięć minut i
trzynaście sekund, licząc od tej chwili. Na wzbudzenie reakcji łańcuchowej i wybuch
supernowej będzie trzeba zaczekać następne dwanaście minut i dwanaście sekund, ale
potem Bovo Yagen po prostu zniknie z przestworzy.
- Płonące niebiosa! - wykrzyknęła Jenica, nawet nie usiłując ukryć przerażenia. -
Stacja Centerpoint... mój dom... jest superbronią?
- A ktokolwiek nią dysponuje, sprawuje władzę nad całym koreliańskim sektorem,
a wkrótce może nad całą galaktyką - dodała Gaeriela. - Róbcie, co wam każemy, bo w
przeciwnym razie unicestwimy wasze słońce.
- Chwileczkę - wtrącił się Luke. - Jest coś, co w tym wszystkim się nie zgadza. Je-
żeli stacja Centerpoint jest gwiazdogromem, powinna być traktowana jak drogocenny
klejnot... jak najważniejszy obiekt w całym koreliańskim systemie. Dlaczego zatem
ktoś miałby zadawać sobie trud szukania innych, planetarnych repulsorów? Dlaczego
spiskowcy nie poświęcili całej uwagi zdobyciu i opanowaniu stacji Centerpoint?
- Co najmniej z trzech powodów - odrzekł Lando. - Po pierwsze, nie starali się jej
opanować, ponieważ już sprawują nad nią władzę... a przynajmniej potrafią nią zdalnie
sterować. Domyślam się, że gdzieś we wnętrzu stacji kryje się starannie zamaskowana,
ekranowana i chroniona sterownia. Zapewne nie udałoby się nam jej odnaleźć, nawet
gdybyśmy szukali sto lat albo dłużej. W tej chwili prawdopodobnie nikogo w niej nie
ma, a wszystkie urządzenia funkcjonują, bo właśnie tak nakazują im uprzednio zapisane
sekwencje rozkazów. Drugim powodem może być najzwyklejsza chęć odwrócenia
naszej uwagi. Jeżeli wszyscy będą się martwili o planetarne repulsory, nikt nie znajdzie
dość czasu, aby pomyśleć o gwiazdogromie. A trzeci powód...
- Mamy go przed oczami - wtrąciła się Kalenda. - Chyba się tego domyśliłam.
Prawdę mówiąc, od czasu ukończenia nauki w akademii nie miałam okazji zajmować
się teorią repulsorowego pola, ale z tej teorii wynika, że repulsory mogą współpraco-
Roger MacBride Allen
127
wać ze sobą, a nawet wpadać w coś w rodzaju rezonansu. Mam rację? Oddziaływanie
jednego na drugi można wykorzystać, żeby sterować pracą obu repulsorów, a także
dokonywać zmian parametrów pola. Oznacza to, że stosunkowo niewielki repulsor,
usytuowany gdzieś z boku, może zmienić kierunek lotu impulsu energii, wysłanej z
drugiego repulsora.
Lando kiwnął głową.
- Utrafiłaś w samo sedno - powiedział. - Planetarniaki mogą zakłócić, a nawet
uniemożliwić wysłanie ze stacji Centerpoint nadprzestrzennego impulsu energii repul-
sorowej. To jedyne urządzenia w okolicy na tyle silne, żeby dokonać tej sztuki. W tym
wszystkim chodzi jednak o coś więcej. Planetarne repulsory mogą funkcjonować nie
tylko jako urządzenia zakłócające działanie głównego repulsora, ale również jako
wzmacniacze. W praktyce może się to okazać bardzo trudne, ale teoria głosi, że da się
sprzęgnąć ze sobą wszystkie planetarniaki i utworzyć sieć, a potem podporządkować ją
repulsorowi stacji Centerpoint. Dzięki temu repulsor gwiezdnej stacji dysponowałby
jeszcze większym zasięgiem i mocą niż w tej chwili. Teraz Centerpoint dysponuje tylko
takimi ilościami energii, jakie udaje się jej uszczknąć z grawitacyjnego potencjału Ta-
lusa i Tralusa. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby mogła skorzystać także z
części potencjału Selonii, Dralii i Korelii. Co prawda, jeszcze nie zastanawiałem się nad
wzajemnym usytuowaniem wszystkich planet, ale uważam za prawdopodobne, że gdy-
by wszystkie pięć światów i stacja Centerpoint utworzyły sieć, zdołałyby czerpać ener-
gię z grawitacyjnego potencjału samego Korela. Gdybym to ja projektował od początku
cały system, upewniłbym się, że będzie to możliwe. Wyobraźmy sobie stację Centerpo-
int, która dysponowałaby takimi ilościami energii. Potrafiłaby zagrozić każdemu punk-
towi galaktyki. Władcy stacji mogliby wówczas, gdyby chcieli, pochwycić dowolną
planetę i wykorzystując nadprzestrzenny tunel, przeciągnąć do tego systemu... a może
zrzucić w głąb jakiejś gwiazdy albo zepchnąć w czeluść czarnej dziury. Centerpoint
mogłaby wywołać eksplozję dowolnej gwiazdy wskazanej przez terrorystów, wytwo-
rzyć interdykcyjne pole albo uniemożliwić łączność na obszarze całej galaktyki - czy na
przykład tej, którą władcy stacji chcieliby odizolować od reszty. Zapewne mogłaby też
sprawić wiele innych niespodzianek, o jakich nawet się nam nie śniło.
- Wiele spraw, które jeszcze niedawno nie miały sensu, nagle go nabrały... i to
większego niż mi się podoba - oznajmił Luke. - Tylko jak można wykorzystać plane-
tarny repulsor do zmiany toru lotu impulsu wysłanego ze stacji Centerpoint? Jak to
możliwe?
- To bardzo proste - odparł Calrissian. - Gdyby z któregokolwiek planetarnego re-
pulsora wystrzeliła odpowiednio skupiona wiązka energii tak, żeby zmieszała się z
impulsem wystrzelonym z wnętrza stacji, rozproszyłaby go i skierowała w inną stronę.
- Czy taka planetarna wiązka nie mogłaby przemieścić w przestworzach samej sta-
cji? - zapytał mistrz Jedi.
- Nie niosłaby wystarczająco dużej energii - odrzekł Lando. - Repulsor stacji Cen-
terpoint jest o wiele potężniejszy niż którykolwiek z planetarniaków. Oznacza to, że
nawet gdyby jakiś planetarniak dokonał zmiany położenia stacji, Centerpoint bardzo
łatwo uporałaby się z przywróceniem poprzedniego stanu. Fakt jednak pozostaje fak-
Zwycięstwo na Centerpoint
128
tem, że gdyby któryś z planetarnych repulsorów wysłał zakłócającą wiązkę, mógłby
unieszkodliwić giganta ze stacji Centerpoint.
- No dobrze - odezwała się Kalenda. - Przynajmniej teraz wiemy, na czym stoimy.
Co możemy zrobić?
Ciemnoskóry mężczyzna rozłożył ręce w geście bezradności.
- Niewiele. Nie wiemy, gdzie znajduje się sterownia. Nie mamy pojęcia, kto, skąd
i jak o wszystkim decyduje. Wydaje się nam, że z grubsza wiemy, o co chodzi, ale da-
leko nam do zrozumienia, jak właściwie działa to urządzenie.
- Zapewne wystarczyłoby przeciąć jakiś kabel albo roztrzaskać tę czy inną konso-
letę - podsunęła Jenica.
- Założę się, że tak - odparł Lando. - Problem w tym, że nie wiemy, gdzie znaleźć
jedno albo drugie. I nie dowiemy się, dopóki nie przeszukamy każdego pokładu, po-
włoki i pomieszczenia na terenie tej stacji. A nawet gdyby udało się nam znaleźć tę
sterownię, nie jestem pewien, czy zdołalibyśmy roztrzaskać jakąkolwiek konsoletę. Nie
zapominaj o tym, że wszystkie tutejsze urządzenia są tak niezawodne i odporne, że
funkcjonują bez przerwy od czasów poprzedzających powstanie Starej Republiki.
- Moglibyśmy wysadzić w powietrze całą stację - zaproponowała Gaeriela.
- Czym? - zdziwiła się Kalenda. - Dysponujemy tylko dwoma gwiezdnymi nisz-
czycielami i jednym lekkim krążownikiem. Żaden nie ma na pokładzie na tyle potężnej
bomby, żeby unicestwić gwiezdną stację, która ma od jednego do drugiego końca po-
nad trzysta kilometrów długości. Możliwe, że gdyby bakurańscy inżynierowie mieli
dość czasu, zdołaliby rozmieścić punktowe ładunki wybuchowe na tyle silne, aby wy-
rządziły wiele szkód we wnętrzu stacji. Nie mamy jednak tyle czasu. Do eksplozji zo-
stało już tylko sto dwadzieścia kilka godzin.
- Coś jednak możemy zrobić - odezwał się Luke. - Powinniśmy poinformować ko-
go trzeba. Powiedzieć naszym ludziom o tym, co odkryliśmy. Należałoby zacząć od
tego, że zawiadomimy Hana, Leię i Chewbaccę, a oprócz nich naszych sprzymierzeń-
ców na wszystkich zamieszkanych planetach systemu. Jeżeli nasi przyjaciele w porę
znajdą repulsory, jeżeli się zorientują, jak się nimi posługiwać i jeżeli wyślą w prze-
stworza impuls energii, żeby zakłócić wiązkę wysłaną z tego repulsora, może zdołają
ocalić życie wielu ludzi.
Lando pokręcił głową.
- Bardzo dużo tych Jeżeli", Luke'u - zauważył sceptycznie.
- Wiem - przyznał mistrz Jedi. Popatrzył na wyświetlacz, gdzie cyferki pokazywa-
ły czas, jaki pozostawał do eksplozji gwiazdy Bovo Yagen. Sekundy wprost topniały w
oczach. - Jeżeli chcemy, żeby się udało, muszą być spełnione wszystkie warunki.
Obcy statek opadał w głąb komory planetarnego repulsora. Rósł w oczach zdu-
miewająco szybko... ale nie na tyle, żeby Ebrihim, który akurat unosił głowę, nie zau-
ważył symbolu namalowanego na spodniej powierzchni kadłuba: stylizowanej trupiej
czaszki z nożem w zębach.
- To Liga Istot Ludzkich! - zawołał. - Czy możemy włączyć generator ochronnego
pola?
Roger MacBride Allen
129
- Nie! - odkrzyknęła ciotka Marcha. - Dzieci jeszcze nie wróciły. Musimy zacze-
kać, aż znajdą się na pokładzie.
Ebrihim wskoczył na fotel drugiego pilota. Zerkając na nieprzyjacielski statek,
który właśnie lądował niczym drapieżny ptak, usiłował odnaleźć urządzenia sterujące
działaniem systemów pokładowego uzbrojenia. Zauważył, że jeszcze zanim obca jed-
nostka przestała kołysać się na ładowniczych łapach, z wnętrza zaczęli wyskakiwać
rośli mężczyźni, ubrani w wojskowe mundury i uzbrojeni w blastery.
Systemy uzbrojenia. Ebrihim nie znał się na takich sprawach, ale nie miał wyboru.
Na pulpicie którejś konsolety musi znaleźć przycisk umożliwiający zdalne sterowanie
turbolaserami...
Nagle poczuł, że czyjeś mocne ręce unoszą go z fotela i odrzucają na bok. Chwilę
później zobaczył, że na jego miejscu siada Chewbacca. Rosły Wookie natychmiast
włączył systemy uzbrojenia. W następnej sekundzie do działek „Sokoła" popłynęła
energia.
- Dzieci są na pokładzie! - zawołała ciotka Marcha. - Można podnieść rampę i
włączyć ochronne pola!
Chewbacca przycisnął guzik, żeby unieść pochylnię, a potem włączył generatory
siłowych pól... ale było za późno. Na dnie komory repulsora, tuż pod sterownią, stał
barczysty żołnierz. Trzymał potężny, ciężki blaster i spoglądał w górę. A wokół całego
kadłuba frachtowca stał oddział żołnierzy z blasterami gotowymi do strzału. Cały kło-
pot w tym, że wszyscy przebywali wewnątrz obszaru chronionego przez siłowe pola.
Mimo to Wookie postanowił nie rezygnować z włączenia ochronnej tarczy. Kiedy
energia przepłynęła do generatora, w sterowni przygasły na chwilę wszystkie światła.
Jednak generatory się nie włączyły. Zirytowany Chewbacca głośno ryknął. Zagłuszacze
pola! Nieprzyjacielscy żołnierze musieli przytwierdzić do kadłuba „Sokoła" urządzenia
uniemożliwiające wytworzenie osłony.
Z wnętrza szturmowego wahadłowca Ligi Istot Ludzkich wyskoczył wysoki, bar-
czysty mężczyzna. Wyprostował się, uśmiechnął triumfująco i ruszył w kierunku po-
chwyconego frachtowca.
- To Sal-Solo - odezwał się Ebrihim. - To nie może być nikt inny.
- Kuzyn naszego taty? - zapytał Anakin.
Starszawy Dral odwrócił się i chyba dopiero teraz zauważył, że dzieci wśliznęły
się do sterowni. W małym pomieszczeniu stłoczyli się wszyscy uczestnicy wyprawy.
- To także wasz krewniak, dzieci - przypomniała ciotka Marcha. - Wątpię jednak,
czy ucieszycie się, kiedy go poznacie.
Ebrihim starał się nie zwracać uwagi na jej słowa. Jego umysł zaprzątało coś inne-
go. Coś, co miało jakiś związek z faktem, że w tej chwili w sterowni przebywają wszy-
scy uczestnicy wyprawy. Chwileczkę... To nie było zgodne z prawdą. Nie wszyscy
zgromadzili się w ciasnym pomieszczeniu. Jeżeli jednak on, Ebrihim, doszedł najpierw
do przekonania, że widzi wszystkich członków grupy, może taki sam błąd popełnią
jego uzbrojeni przyjaciele, którzy otaczali teraz szczelnym kordonem kadłub „Sokoła
Millenium". Guwerner wpadł nagle na pewien pomysł. Co prawda, nie miał jeszcze
gotowego planu, ale sam pomysł też mógł otworzyć przed nimi nowe szansę. Może
Zwycięstwo na Centerpoint
130
pozwoli im wybrnąć z tarapatów. Z pewnością szansę były bardzo nikłe, ale nie zero-
we. Może więc nie wszystko stracone? W serce Ebrihima wstąpiła nowa nadzieja.
Problem w tym, że istniały dwie niesprzyjające okoliczności. Po pierwsze, Ebri-
him miał tylko kilka sekund, żeby wprowadzić swój pomysł w życie. Po drugie... po-
wodzenie całej operacji zależało teraz wyłącznie od Qiunina-Ekstoo.
Thrackan Sal-Solo nie mógłby czuć się szczęśliwszy. To prawdziwy dar niebios -
pomyślał. - Istny łut szczęścia. Obszedł urządzenie, które właśnie wpadło w jego ręce.
Podziwiał je, zachwycał się nim i sycił oczy. Zastanawiał się nad tym, jak najlepiej je
wykorzystać. Nareszcie udało mu się uzyskać władzę nad gigantycznym planetarnym
repulsorem. Zaryzykował bardzo dużo, aby - zanim stanie się za późno - dokonać tej
sztuki. Postawił wszystko na tę jedną kartę. Co prawda, spodziewał się, że znajdzie
repulsor, ale na Korelii. Los jednak sprawił, że szczęście uśmiechnęło się do niego
właśnie tu, na Dralii. Thrackan popatrzył na siedem ogromnych, połyskujących smu-
kłych stożków, tworzących zasadniczą część gigantycznego urządzenia. To wszystko
należało teraz do niego. Wszystko wpadło w jego ręce.
Odwrócił głowę i popatrzył na „Sokoła Millenium". Co za premia! Co za wspania-
ła, nieoczekiwana, dodatkowa nagroda! Już pochwycenie ulubionego statku Hana Solo
wystarczyło, żeby upokorzyć kuzyna i w ten sposób odpłacić mu za ucieczkę z więzie-
nia. On jednak, Thrackan Sal-Solo, miał jeszcze więcej szczęścia. Cóż bowiem mogło
się równać z zaskoczeniem Wookiego i dzieci Hana na pokładzie? Co prawda, razem z
nimi uwięził dwoje żałosnych Dralów, ale w porównaniu z Jacenem, Jainą i Anakinem
obce istoty właściwie nie przedstawiały dla niego większej wartości.
Co innego dzieci. Tylko one dawały okazję wywarcia osobistej zemsty. Stwarzały
również inną, o wiele cenniejszą szansę... szansę wygrania całej wojny - pod warun-
kiem, że Sal-Solo wszystko rozegra, jak powinien. Dopiero teraz mógł stawiać warun-
ki. Dopiero teraz mógł dyktować przywódczyni Nowej Republiki, co ma robić. Mógł ją
zmusić, aby zasiadła do negocjacji. Nie zamierzał dawać jej wyboru.
Thrackan był pewien, że kiedy w końcu nakłoni Leię Organę Solo do ustępstw,
uzyska od niej wszystko, czego zażąda. Nie pozostawi w jej rękach absolutnie żadnego
atutu. Zmusi ją do zawarcia układu, który zada druzgocący cios Nowej Republice.
Skompromituje i ośmieszy Nową Republikę tak, że już nigdy nie odzyska dawnej
świetności.
Rzecz jasna, istniało prawdopodobieństwo, że taki sam skutek odniosłaby niedaw-
na eksplozja Thanty Zilbry i rychłe unicestwienie Bovo Yagena. Jeżeli światy galaktyki
przekonają się, że Nowa Republika nie potrafi zapobiegać takim kataklizmom, z pew-
nością stracą do niej wszelkie zaufanie. Dojdą do przekonania, że wypowiedzenie po-
słuszeństwa Nowej Republice wcale nie jest niemożliwe. Oczywiście, taka sytuacja
będzie stanowiła dla niego, Dyktatora Korelii, jeszcze jedną sprzyjającą okoliczność. O
wiele jednak lepiej się stanie, jeżeli światy galaktyki będą mogły przypisać właśnie
jemu całą zasługę obalenia Nowej Republiki. Thrackan zawsze uważał, że osoba, która
ośmieliłaby się porwać dzieci Leii Organy Solo i przetrzymywać je w charakterze za-
Roger MacBride Allen
131
kładników, okryłaby się zasłużoną sławą. Stałaby się kimś, z kim trzeba byłoby się
liczyć i kogo należałoby się obawiać. Dopiero teraz miał okazję stać się tą osobą.
Tyle że samo przetrzymywanie dzieci nie przyniesie mu żadnych korzyści, jeżeli
nie powiadomi o tym kuzyna i jego żony. A zatem musi wyłączyć generator sygnałów
zagłuszających. Nie będzie miał z tym absolutnie żadnych problemów. Wystarczy, że
wyśle zakodowany radioniczny sygnał, który dotrze do sterowni ukrytej we wnętrzu
stacji Centerpoint. Kilka chwil później zagłuszanie ustanie i będzie mógł posłużyć się
komunikatorem. Ludzie, którzy zaprojektowali, skonstruowali i wyposażyli ukrytą
sterownię, nie mieli na pewno pojęcia, że opanuje ją ktoś taki jak Thrackan Sal-Solo.
Powinni się byli jednak liczyć z taką ewentualnością. Powinni byli pomyśleć o tym,
zanim wysłali operatorów i techników, którzy w zamian za odpowiednią łapówkę zgo-
dzili się zdradzić swoich mocodawców.
Dopiero teraz wskoczył na swoje miejsce ostatni element skomplikowanej ukła-
danki. Przywódca Ligi Istot Ludzkich dysponował planetarnym repulsorem i jako jedy-
ny spośród wodzów powstańców ze wszystkich światów wiedział, do czego wykorzy-
stać to urządzenie. Tylko on uświadamiał sobie, co potrafi taki planetarny repulsor.
Zniszczenie gwiezdnego statku było niczym w porównaniu z możliwością rzucenia
wyzwania samym władcom gwiazdogromu.
Thrackan wiedział, że zanim jego technicy nauczą się posługiwać repulsorem,
upłynie trochę czasu... możliwe nawet, że bardzo dużo. Świadomość ta jednak wcale
nie psuła jego dobrego samopoczucia. Chociaż nie miał pojęcia, jak go uruchomić,
mógł udawać, a raczej sugerować, że sprawuje władzę nad repulsorem. To powinno
wystarczyć, żeby otrzymał to, czego pragnie.
Prawdę mówiąc, miał w ręku więcej atutów, niż potrzebował.
Admirał Hortel Ossilege nie odrywał spojrzenia od ekranu dalekosiężnego skane-
ra. Przyglądał się, jak szturmowy wahadłowiec nurkuje w głąb draliańskiego repulsora.
Obraz był niewyraźny i ziarnisty, ponieważ skaner został nastawiony na maksymalny
zasięg i czułość. Oznaczało to, że szturmowy statek znajdował się bardzo daleko, z
pewnością poza zasięgiem pokładowych systemów uzbrojenia „Intruza". Na myśl o
tym, że musi przełknąć gorycz porażki, bakurański dowódca czuł, że ogarnia go iryta-
cja. Starał się jednak, jak mógł, nic po sobie nie okazywać.
Na nic zresztą by się to nie zdało. Admirał Ossilege nie mógł nie podziwiać zu-
chwalstwa i zimnej krwi, jaką okazał dowódca szturmowego statku, bez wahania kieru-
jąc swój wahadłowiec w głąb lufy najstraszliwszej i najpotężniejszej broni, jaką znała
galaktyka. Z pewnością wiedział, że taki repulsor może w ciągu ułamka sekundy rozpy-
lić jego statek na atomy. Nawet gdyby „Intruz" mógł manewrować w warstwach atmos-
fery albo lądować na powierzchni planety, Ossilege nie poważyłby się na tak duże ry-
zyko. Nie mógłby, ponieważ jego okręt miał na pokładach sporą część uzbrojenia, ja-
kim w tej chwili dysponowała Nowa Republika. Prawdę mówiąc, admirał trochę za-
zdrościł dowódcy szturmowego wahadłowca swobody w podejmowaniu tak ryzykow-
nych decyzji.
Zwycięstwo na Centerpoint
132
Zastanawiał się, czy jednak również nie powinien się na to zdecydować. Miał do
czynienia z takim samym repulsorem, jaki niedawno unicestwił „Strażnika". Musiał
zakładać, że niedługo także draliański repulsor będzie dysponował pełną mocą... jeśli
już nie był gotów do oddania następnego strzału. Przecież niedawno został włączony.
Było całkiem możliwe, że ktoś, kto to zrobił, potrafił kierować broń ku celowi i strze-
lać, kiedy zechce.
Istniało też całkiem duże prawdopodobieństwo, że ten ktoś zaliczał się do grona
sojuszników Ligi Istot Ludzkich. Jeżeli tak, kapitan szturmowego statku niczym nie
ryzykował. Po prostu leciał, żeby przejąć władzę nad urządzeniem, odnalezionym i
uruchomionym przez agentów Ligi.
A jednak... A jednak... Lądował jak ktoś, kto szykuje się do ataku, a nie jak zdo-
bywca, wlatujący do bezpiecznej bazy. Wyglądał na zaskoczonego - nie mniej niż Ossi-
lege - odnalezieniem repulsora. Zachowywał się, jakby pragnął wykorzystać nadarzają-
cą się okazję. Bakurański admirał przeczuwał, że cała ta historia jeszcze się nie zakoń-
czyła. Odnosił wrażenie, że wkrótce wydarzy się coś nowego... że niedługo będzie
świadkiem jakiejś zmiany. A zmiany miały to do siebie, że można było wykorzystywać
je do własnych celów.
Co więcej, Ossilege miał do czynienia tylko z jednym małym szturmowym waha-
dłowcem. Na pokładzie takiej jednostki mogło przebywać dwudziestu, najwyżej trzy-
dziestu żołnierzy. Rzecz jasna, załoga „Intruza" mogłaby poradzić sobie z nimi bez
trudu - i to bez względu na to, jaką bronią by dysponowali. Ossilege od dawna wyzna-
wał zasadę, że broń liczy się mniej niż posługujący się nią ludzie. Na pokładach „Intru-
za" leciało kilka oddziałów wojska, a w hangarach czekało kilka gotowych do lotu
szturmowych statków. Możliwe, że załoga okrętu nie zdołałaby przypuścić frontalnego
ataku na draliański repulsor, ale przecież istniały inne metody. Co prawda, zajmowały
więcej czasu i wymagały większej finezji, ale okazywały się równie skuteczne, jeżeli
atakującym nie brakowało fantazji i odwagi.
Osilege odwrócił się do stojącego obok młodego podporucznika.
- Proszę przekazać panu kapitanowi Semmacowi pozdrowienia ode mnie i popro-
sić, żeby zechciał wprowadzić „Intruza" na orbitę zsynchronizowaną z ruchem obroto-
wym Dralii... ale tak, żeby okręt pozostawał niewidoczny dla obecnych władców plane-
tarnego repulsora. Przygotowujemy się do ataku, ale musimy zaczekać na dalsze wyda-
rzenia.
Podporucznik zasalutował i natychmiast odszedł, żeby przekazać polecenie. Tym-
czasem Ossilege znów skierował spojrzenie na ekran skanera, na którym coraz wyraź-
niej rysował się wylot gigantycznej broni. W pewnej chwili uniósł rękę w geście żarto-
bliwego salutu, skierowanego pod adresem kapitana szturmowego wahadłowca.
- Wygrałeś pierwszą rundę - odezwał się, jakby mówił do ekranu. - Nie zapominaj
jednak, że to jeszcze nie koniec. Najciekawsze dopiero się zaczyna.
Roger MacBride Allen
133
R O Z D Z I A Ł
10
WRZUCENIE KAMIENIA
Luke przestąpił próg wewnętrznej śluzy i znalazł się w gigantycznym hangarze,
gdzie spoczywała „Ślicznotka" i jego X-skrzydłowiec. Dopiero wtedy odetchnął z nie-
kłamaną ulgą.
Jenica powiodła ich okrężną drogą, ale wszyscy wrócili do hangaru szybciej niż
można się było spodziewać. Wiedzieli, że do eksplozji Bovo Yagena pozostawało coraz
mniej czasu, więc nie mogli tracić ani chwili.
Luke pomyślał, że wie, co powinien zrobić, ale musiał coś sprawdzić. Chciał się
upewnić, że o niczym nie zapomni. Pozostali uczestnicy wyprawy przyglądali się, jak
podchodzi do najbliższego porzuconego w pośpiechu okratowanego pojemnika, siada
na nim i zamyka oczy. Mistrz Jedi wiedział, że nie może działać w pośpiechu. Musiał
być absolutnie pewien. Skupił się i uwolnił myśli, po czym wysłał je w przestworza tak
daleko, jak potrafił.
- Leia przebywa na Selonii - odezwał się, kiedy w końcu otworzył oczy. - Nie
mam co do tego żadnych wątpliwości. Wyczuwam, że tam jest. Domyślam się, że towa-
rzyszy jej Han, a zapewne także Mara Jade. Dzieci są na Dralii, a jeżeli wierzyć temu,
co mówiła Kalenda na temat ich ucieczki z Korelii, zapewne przylecieli na Dralię „So-
kołem Millenium", którego pilotował Chewbacca. Wyczuwam umysł kogoś, kto może
być Wookiem, ale ze względu na odległość, nie jestem tego całkiem pewien. Wiem
jednak, że i jedni, i drudzy są zmartwieni. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale wyczu-
wam, że wszyscy... Leia, dzieci i towarzyszące im istoty... uważają się za więźniów.
- A zatem powinniśmy jak najszybciej ich uwolnić - odezwał się Lando. - Ty zaj-
mij się uwolnieniem Leii. Weź Artoo i poleć swoim X-skrzydłowcem. Po drodze zo-
rientuj się, gdzie na Dralii przebywają dzieci, a kiedy określisz dokładne współrzędne,
postaraj się nawiązać łączność laserową ze „Ślicznotką". Gaeriela i Jenica polecą ze
mną na pokład „Intruza", żeby poinformować admirała Ossilege'a o tym, czego się
dowiedzieliśmy. Gaeriela powinna zająć poprzednie stanowisko, a Jenica zostanie spe-
cjalistką od wszystkiego, co jest związane ze stacją Centerpoint Powinna nam pomóc,
jeżeli sytuacja zacznie przybierać niepomyślny obrót. Ja zaś, kiedy zostawię obie pasa-
Zwycięstwo na Centerpoint
134
żerki, poproszę Kalendę, by poleciała ze mną na Dralię. Postaramy się uwolnić Che-
wiego i dzieciaki.
Jenica popatrzyła na Calrissiana.
- Nie grzeszysz przesadnym optymizmem, prawda? - zapytała.
- Nie mamy pojęcia, gdzie szukać draliańskiego repulsora - odparł zwięźle Lando.
- Bez względu na to, jak dobrym inżynierem mógłby się okazać Chewbacca, nie uru-
chomi repulsora, jeśli najpierw go nie odnajdzie. Musimy ich oczywiście uwolnić, ale
jeżeli nie są przetrzymywani w pobliżu wylotu repulsora, odnalezienie Chewbaccy i
dzieci nie pomoże nam rozwiązać problemu. - Odwrócił się do Luke^. - O wiele więk-
szą szansę zyskamy, jeżeli porozumiemy się z Leią. Przebywa na planecie, której
mieszkańcy udowodnili, że wiedzą, gdzie jest repulsor, i umieją się nim posłużyć.
Prawdopodobnie władają nim istoty, które uwięziły Leię. Powinniśmy więc tylko po-
wiedzieć jej, o co chodzi, a potem mieć nadzieję, że zdoła namówić swoje strażniczki,
żeby ponownie posłużyły się superbronią i w ten sposób zakłóciły impuls wysłany z
wnętrza stacji Centerpoint.
Luke rozciągnął usta w smutnym uśmiechu.
- Ta-a - odezwał się cicho. - Bardzo proste. Po prostu bułka z masłem.
Jenica potarła brodę.
- To wszystko ma jakiś sens - powiedziała. - Nie podoba mi się jednak, że pozo-
stawiamy stację Centerpoint bez żadnej obrony.
- Nie sądzę, żeby utrata takiej obrony, jaką mogą zapewnić jej dwa małe gwiezdne
statki, dwa automaty i pięcioro ludzi, mogła mieć jakiekolwiek znaczenie - zauważył
Lando. - Co zdołalibyśmy osiągnąć, gdyby zaatakowały nas dwa albo trzy gwiezdne
niszczyciele? Zaczekalibyśmy, aż wylądują oddziały szturmowe, a potem podkradliby-
śmy się i poprosili żołnierzy, żeby się wynieśli?
Jenica przekrzywiła głowę i popatrzyła z ukosa na ciemnoskórego mężczyznę.
- Masz rację - przyznała w końcu. - W takim razie proponuję, żebyśmy nie tracili
czasu.
- Pochwyciłyśmy cię, ale nie zamierzamy przetrzymywać bardzo długo - odezwała
się Kleyvits, rzeczniczka Supernory. Siedziała przy stole naprzeciwko Leii, Mary Jade i
Hana. Obok niej niespokojnie wierciła się Drackmus. Swoją obecnością demonstrowa-
ła, że i ona, i jej siostry z Nory Hunchuzuc uznały racje byłych przeciwniczek. Nie
wyglądała jednak na uszczęśliwioną. - Musimy tylko zawrzeć z tobą pewne porozu-
mienia.
- Nie zgadzam się na zawieranie jakichkolwiek porozumień - odparła obojętnym
tonem Leia. Zaczynała odczuwać znużenie. Rozmowy zaczęły się rano, a teraz zbliżało
się późne popołudnie. Wszyscy nadal przebywali w luksusowej willi... która okazała się
więzieniem. Selonianki z Supernory otoczyły „Ognistą Jade" siłowym polem, a jego
obrzeża piklowały uzbrojone strażniczki. Leia widziała przez okno korwetę, nierucho-
mo spoczywającą na sąsiadującym z willą lądowisku, ale tym razem nawet nie mogłaby
marzyć o tym, żeby posłużyć się statkiem do ucieczki. - A nawet gdybym pragnęła
zawrzeć z wami ugodę, nie uczyniłabym tego, dopóki przebywam w niewoli. W takich
Roger MacBride Allen
135
warunkach nie miałoby to zresztą żadnego sensu. Mój rząd nigdy nie uznałby porozu-
mienia zawartego pod groźbą śmierci.
- Jak możesz mówić, że grozi ci śmierć, skoro po zawarciu ugody będziesz mogła
odlecieć, dokąd zechcesz? - żachnęła się Selonianka.
- W tej chwili grozi mi śmierć, jeżeli jej nie zawrę - odparła Leia spokojnym, ale
władczym tonem. Ani na sekundę nie zapomniała o tym, że jest przywódczynią Nowej
Republiki. - Tak czy owak, nie zgadzam się na żadne porozumienia. A zatem dalsza
dyskusja na ten temat po prostu nie ma sensu.
- Proszę cię jeszcze raz, żebyś to przemyślała - rzekła Kleyvits. - Żądamy tylko,
żebyś uznała to, co i tak stało się faktem. Nie należymy już do Nowej Republiki. Zrzu-
ciliśmy wasze jarzmo. Odtąd chcemy być wolni. Pragniemy sami rządzić się w swoim
świecie. Sami będziemy podejmowali wszelkie decyzje. Prosimy tylko, żebyś zechciała
uznać ten fakt, nic więcej.
- Nie będziecie ani trochę bardziej wolni niż byliście, należąc do Nowej Republiki
- odezwała się lodowatym tonem Mara Jade. - Nie mieliście nad sobą żadnego dyktato-
ra. Nikt nie rozkazywał wam, co myśleć, czuć albo mówić. Nie zrzuciliście jarzma
żadnego tyrana. I nie chodzi wam o to, żebyśmy uznali wolność Selonii. Naprawdę
zależy wam na tym, żebyśmy pogodzili się z przejęciem władzy przez Supernorę.
- Hej, coś wam powiem - wtrącił się Han Solo. - Dajmy im to, czego żądają. Cał-
kowitą niezależność. Uniezależnienie się od handlu, międzygwiezdnych kontaktów i
importu niezbędnych towarów. Całkowite uniezależnienie od międzyplanetarnych lo-
tów. Absolutne embargo. Jak wam się to podoba?
- My, siostry z Supernory, które zawsze chciałyśmy odciąć się od wszelkich
wpływów z zewnątrz, niczego bardziej nie pragniemy - odrzekła Kleyvits. - Czy nie
mam racji, droga przyjaciółko? - zapytała, zwracając się do Drackmus. - Zabierz głos w
imieniu Nory Hunchuzuc. Czy nie zgadzasz się, że największym błogosławieństwem
będzie dla nas całkowita izolacja?
- O tak, czcigodna Kleyvits - wymamrotała ponuro druga Selonianka. Było oczy-
wiste, że obca istota czuje się upokorzona i nieszczęśliwa. - Nie ma żadnych wątpliwo-
ści, że wszyscy mieszkańcy Selonii od dawna pragną żyć w całkowitej izolacji od resz-
ty wszechświata.
- A co z twoimi przyjaciółkami i krewniaczkami, które pozostały na Korelii? - za-
drwił Han. - Czy to nie tam spędziłaś całe dotychczasowe życie?
- Ucieszą się tak samo jak ja, kiedy się dowiedzą, że nareszcie odcięłyśmy się od
wszelkich wpływów z zewnątrz - odparła Drackmus. Mimo to nie przestała wpatrywać
się w blat stołu.
- Obawiam się, czcigodna Drackmus, że nie umiesz kłamać - stwierdził Han. -
Widziałem trupy, które były bardziej przekonujące.
Selonianka uniosła głowę i rzuciła na rodaczkę ukradkowe, zaniepokojone spoj-
rzenie.
- Proszę, pozbądź się wszelkich wątpliwości, czcigodny Solo - powiedziała. -
Mówię całkowicie szczerze.
- Możesz się o to nie martwić - uspokoił ją Han. - Nie mam żadnych wątpliwości.
Zwycięstwo na Centerpoint
136
- Nalegam, żebyśmy zajęły się omawianiem głównego problemu - wtrąciła się
Kleyvits, trochę zbita z tropu zachowaniem drugiej Selonianki. Spojrzała na Leię. -
Uznasz niepodległość Selonii kierowanej przez Supernorę albo nigdy nie opuścisz ży-
wa naszej planety.
- Zgadzam się - oświadczyła Leia.
Zaskoczona Kleyvits skierowała na nią zdumione spojrzenie.
- Czy to znaczy, że zdołałam cię przekonać? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Oczywiście - zapewniła przywódczyni Nowej Republiki. - Wybieram drugą
ewentualność. Tę, w której mowa, że nie opuszczę Selonii żywa. Nie krępuj się. Mo-
żesz zacząć nas zabijać.
Kleyvits ciężko westchnęła, wyciągnęła pazury i zaczęła bębnić nimi po blacie
stołu. Hałas, jaki się rozległ, nie należał do przyjemnych. Nikt nie mógł nie zauważyć,
że Selonianka ma wyjątkowo długie i ostre pazury.
- Rozumiem - odezwała się w końcu. - Wygląda na to, że jednak spędzicie tutaj
jeszcze trochę czasu.
Thrackan siedział na fotelu drugiego pilota. Przyglądał się, jak jeden z jego pod-
władnych startuje i kieruje się ku otworowi wylotowemu gigantycznej komory plane-
tarnego repulsora. Powoli, powoli, powoli... ale coraz wyżej. Przez chwilę szturmowa
jednostka zawisła nieruchomo nad otworem, a potem zaczęła się majestatycznie obra-
cać. W końcu dziób statku zwrócił się w stronę dwóch punkcików świecących na wie-
czornym niebie tuż nad horyzontem. Talus i Tralus. Co prawda, Thrackan nie mógł
tego dojrzeć gołym okiem, ale wiedział, że gdyby miał makrolornetkę albo inne po-
większające urządzenie, mógłby dostrzec również iskierkę stacji Centerpoint.
Wszystko zostało przygotowane. Musiał tylko przycisnąć odpowiedni guzik, żeby
włączyć nadajnik radionicznych sygnałów, a potem wysłać w przestworza zaszyfrowa-
ny sygnał. Kiedy skończy, wyda rozkaz pilotowi, żeby ponownie wylądował na dnie
komory repulsora. Później musi już tylko uzbroić się w cierpliwość i zaczekać, aż ra-
dioniczny sygnał, lecąc z prędkością światła, dotrze do ukrytej sterowni. Automatycz-
nie sterowane urządzenia wyłączą generator zagłuszających sygnałów, a wtedy wszyst-
ko znów potoczy się jak za dawnych czasów. Jeżeli zechce się posłużyć konwencjonal-
nym komunikatorem, nie będzie nawet musiał jeszcze raz wylatywać nad powierzchnię.
Przenikających przez nadprzestrzeń sygnałów nie stłumią ściany komory repulsora, a
odbiorca nie będzie musiał znajdować się w zasięgu wzroku. Bardzo wygodne rozwią-
zanie.
I bardzo proste. Thrackan nie miał zwyczaju zaprzątać sobie myśli takimi głup-
stwami jak poezja, ale w tej chwili pomyślał, że to, co zamierza zrobić, przypomina
rzucenie kamienia na sam środek stawu. Już wkrótce po powierzchni wody we wszyst-
kie strony zaczną się rozchodzić fale. Niektóre konsekwencje wrzucenia kamienia mógł
przewidzieć, ale wiedział - chyba lepiej niż ktokolwiek inny - w jak niebezpieczną grę
się wdaje. Fale mogły się skierować nie tam, gdzie przewidywał. Mogły się także roz-
bić o brzeg. Zamierzał wyłączyć generator zagłuszających sygnałów, ponieważ wyma-
Roger MacBride Allen
137
gała tego sytuacja, ale szansę nawiązania łączności za pomocą komunikatorów mogło
chcieć wykorzystać także wiele innych osób.
Pewne konsekwencje swojego czynu zdoła odgadnąć bez trudu. Z pewnością, kie-
dy wyłączy generator, z okazji skorzystają także prawdziwi władcy gwiazdogromu.
Posłużą się komunikatorem i wyślą własny sygnał, żeby jak najszybciej zlikwidować
interdykcyjne pole. Później przeskoczą przez nadprzestrzeń, żeby dotrzeć w okolice
Korelii... a tam natkną się na jednostki bakurańskiej floty. Thrackan doszedł do wnio-
sku, że chyba nic nie mogłoby bardziej sprzyjać jego planom. Najwięcej skorzysta,
jeżeli obie strony rozpoczną zażartą, bezpardonową walkę. Zapewne jednej uda się
pokonać drugą. Zwycięzcy będą jednak tak osłabieni, że kiedy dojdzie do ostatecznej
konfrontacji, wojska Thrackana rozprawią się z nimi bez trudu.
Przywódca Ligi Istot Ludzkich mógł być też prawie pewien, że władcy gwiazdo-
gromu zablokują generator zagłuszających sygnałów, aby już nikt nie wykorzystał go
do własnych celów. Z pewnością nie zechcą dopuścić, żeby on - czy ktokolwiek inny -
znów uniemożliwił łączność za pomocą komunikatorów. Mówi się trudno. Oznaczało
to jednak, że nieprzyjaciele Thrackana - a miał ich w koreliańskim systemie planetar-
nym co niemiara - będą mogli znów się ze sobą porozumiewać. Prawdopodobnie za-
czną wymieniać informacje. Dowiedzą się, jak radzą sobie pozostali, a także poznają
prawdę o nim, o Thrackanie. Będzie jednak za późno. Nie musi się tym martwić.
Czym jednak powinien się przejmować? Jakich konsekwencji nie przewidział? Na
jakie nieznane ryzyko się narażał? Nie wiedział tego i chyba nie miał sposobu się do-
wiedzieć.
Wiedział jedno. Wyłączenie generatora zagłuszających sygnałów pozwoli mu wy-
dać oświadczenie, w którym poinformuje wszystkich w koreliańskim systemie plane-
tarnym, że oto pochwycił i uwięził dzieci Hana Solo. Jego kuzyn usłyszy to albo dowie
się od kogoś innego, ale nie zdoła na to nic poradzić.
Czy zemsta mogła być rozkoszniejsza?
Thrackan przycisnął guzik i w przestworza poleciał zaszyfrowany rozkaz wyłą-
czenia generatora.
Ossilege zauważył na ekranie dalekosiężnego skanera, że szturmowy wahadłowiec
wyskoczył z otworu draliańskiego repulsora. Kilka chwil wisiał nieruchomo, a potem
powoli się obrócił. Jednak po kilkunastu następnych sekundach z powrotem zniknął w
otworze. Admirał przeniósł spojrzenie na dowódcę artylerzystów „Intruza", ale zoba-
czył, że mężczyzna kręci głową.
- Przykro mi, panie admirale. Nie mieliśmy dość czasu, aby go namierzyć. Dodat-
kowe zakłócenia wprowadziły warstwy atmosfery. Gdyby cel pozostał nieruchomy
jeszcze trzydzieści sekund...
Dowódca artylerzystów nie dokończył zdania, ale Ossilege zrozumiał. Gdyby nie-
przyjacielska szturmowa jednostka pozostawała widoczna na tyle długo, żeby dało się
do niej wystrzelić, mógłby uważać, że wygrał tę wojnę.
Zwycięstwo na Centerpoint
138
- Niech to zaraza! Zostawiam ich na pięć minut i wszystko zmienia się jak w ka-
lejdoskopie - wybuchnął Lando, kiedy „Ślicznotka" wyleciała przez wrota mamuciego
hangaru stacji Centerpoint. - Gdzie podział się „Intruz"?
- Kim albo czym jest „Intruz"? - zainteresowała się Jenica.
- Całkiem sporym przedmiotem. Okrętem. Bakurańskim lekkim krążownikiem -
odparł Calrissian. - Na ogół rzuca się w oczy, ale teraz nigdzie go nie widzę.
- Czy na pewno patrzyłeś tam, gdzie ostatnio go widziałeś? - zapytała młoda ko-
bieta.
Lando musiał się uśmiechnąć.
- Patrzyłem, i to całkiem niedawno, ale nigdzie go nie zauważyłem. Założę się, że
poleciał tam, gdzie nawet do głowy nie przyjdzie mi go szukać.
- Jak sądzisz, dokąd poleciał?
- Domyślam się, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego, a admirał Ossilege,
chcąc wykazać się jeszcze większą odwagą, poleciał, żeby coś z tym zrobić... bez
względu na to, czy ma szansę, czy też nie.
- Nie jestem pewna, czy podobają mi się twoje uwagi, Lando - odezwała się Gae-
riela.
- A ja nie jestem pewien, czy podoba mi się to, że Ossilege tak ryzykuje - odciął
się mężczyzna. - Pytanie jednak, co powinniśmy zrobić?
- Nie mam pojęcia - przyznała Bakuranka. - Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby-
śmy się mogli posłużyć komunikatorem. - Umilkła i kilka chwil nad czymś się zasta-
nawiała. - Czy nie możemy nawiązać łączności z którymś niszczycielem za pomocą
lasera? - zapytała w końcu.
- To nie takie proste - oznajmił Calrissian. - Prawdopodobnie szybciej i prościej
byłoby skierować się do najbliższego okrętu i wylądować w hangarze, a potem otwo-
rzyć śluzę i zapytać, co się stało.
- A zatem nie traćmy czasu - powiedziała Gaeriela. - Kiedy dowiemy się czegoś
więcej, zdecydujemy, co dalej.
- Bardzo rozsądna propozycja - zgodził się z nią Lando. - Już lecimy.
Jaina westchnęła. Sytuacja wyglądała niewesoło. Więźniowie siedzieli - zasmuce-
ni i osamotnieni - stłoczeni we wnętrzu przenośnej energetycznej palisady. Nie mogli
zrobić nic poza przyglądaniem się, jak technicy i żołnierze Ligi Istot Ludzkich wynoszą
sprzęt i rozbijają obozowisko... krótko mówiąc, przygotowują się do spędzenia dłuż-
szego czasu w komorze repulsora.
Przenośna palisada była w rzeczywistości bąblem siłowego pola. Wytwarzał je ge-
nerator ustawiony poza energetyczną zaporą, tak by więźniowie nie mogli go wyłączyć.
Półkulista bańka była jednak idealnie przezroczysta; wszyscy zatem widzieli generator
jak na dłoni.
Anakinowi - mówiąc delikatnie - wcale to się nie podobało. Sam fakt, że widział,
ale nie mógł dotknąć urządzenia, które więziło wszystkich we wnętrzu siłowego bąbla,
denerwował go bardziej niż świadomość, że ma ograniczoną swobodę ruchów.
Roger MacBride Allen
139
Bliźnięta starały się, jak mogły, kierować uwagę brata na inne tory. Niestety, nie
miały łatwego zadania. Na szczęście zauważyły, że próby pocieszenia Anakina odwra-
cają także ich uwagę od sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźli.
Tymczasem Dralowie, Ebrihim i Marcha, widocznie doszli do wniosku, że pobyt
w więzieniu może stać się świetną okazją do nadrobienia ponad dziesięcioletnich zale-
głości w wymienianiu rodzinnych ploteczek... a z tego, co mówili, wynikało, że mają
bardzo liczną rodzinę. Siedzieli tak, rozmawiając bez przerwy od wielu godzin.
Zajmowali się po kolei losami rozmaitych kuzynów. Omawiali problemy finanso-
we, jakie się przydarzyły jednemu wujowi. Sporo czasu spędzili, zastanawiając się nad
skandalem, jaki wybuchł, kiedy stryjeczna siostra nie zgodziła się rozwieść z piątym
mężem.
Zirytowany Chewbacca spacerował po więzieniu, raz po raz wędrując to pod jed-
ną, to znów pod drugą przezroczystą ścianą. Przyglądał się bezradnie, jak technicy Ligi
Istot Ludzkich przeszukują pomieszczenia „Sokoła Millenium". Niektórzy wspięli się
na kadłub i przechadzali tam i z powrotem. Od czasu do czasu ten czy ów otwierał kla-
pę jakiegoś panelu i zaglądał do środka, usiłując się zorientować, do czego może służyć
ukryte tam urządzenie. Raz czy dwa, ujrzawszy, co kryje wnętrze, któryś z techników
Ligi wybuchał głośnym śmiechem. W takich chwilach Chewbacca tylko z trudem
trzymał nerwy na wodzy. Walił pięścią w niewidoczną ścianę i ryczał rozwścieczony,
ale jedynym skutkiem było to, że osmalił sobie sierść na dłoniach i przedramionach.
Chyba tylko Dralowie byli na tyle spokojni i odprężeni, aby zachować trzeźwy
umysł w zmienionej sytuacji. Z pewnością nie zachowywała go Jaina. A sytuacja uległa
zmianie, kiedy w otworze włazu szturmowego wahadłowca pojawił się Thrackan Sal-
Solo. Zeskoczył na dno komory, po czym ruszył w stronę więźniów. Obok niego,
dźwigając rejestrator hologramów, kroczył barczysty technik Ligi Istot Ludzkich.
- Dobry wieczór wszystkim - odezwał się Thrackan. Jego głos bardzo przypominał
głos Hana, a zarazem bardzo się od niego różnił. Kuzyn Thrackan - pomyślała Jaina. -
Jakie to dziwne myśleć o nim jako o krewniaku. Jednak właśnie tak wyglądała prawda.
- Cześć - odpowiedziała dziewczynka. Chwilę później także Jacen wymruczał coś,
co zabrzmiało jak powitanie.
Anakin tylko raz zerknął na kuzyna ojca i zaraz wybuchnął głośnym płaczem. Jai-
na nie mogła mieć mu tego za złe. Już sam widok Thrackana mógł wprawić malca w
przerażenie. Mężczyzna miał nieco ciemniejszą karnację niż Han; był także odrobinę
wyższy i trochę silniej zbudowany, a jego włosy miały ciemniejszy odcień. Co prawda,
ciemna broda sprawiała, że trochę różnił się od Hana, ale nie na tyle, żeby nie uwypu-
klały się wszystkie podobieństwa. Bliźniętom się wydawało, że spoglądają na pogrążo-
ną w złowieszczym mroku podobiznę ojca... na kogoś, w kogo Han mógłby się przei-
stoczyć, gdyby pozwolił, żeby jego duszą zawładnęły gniew, nienawiść, złość i podejrz-
liwość.
- Powiedz temu bachorowi, żeby się przestał mazać - warknął Thrackan, zupełnie
jakby Jaina mogła uciszyć malca machnięciem ręki.
- Nie mogę - odrzekła dziewczynka. - Możliwe, że po minucie czy dwóch sam się
uspokoi, ale na razie boi się pana.
Zwycięstwo na Centerpoint
140
- Nie musi się mnie bać. Nie ma powodu - oznajmił mężczyzna. - Przynajmniej
jeszcze nie w tej chwili.
Jego słowa nie natchnęły nikogo otuchą.
Jaina uklękła przed młodszym bratem, objęła go i uściskała.
- Zobaczysz, Anakinie, wszystko będzie dobrze - szepnęła. Miała nadzieję, że się
nie myli.
- Dlaczego pan do nas przyszedł? - zapytał Jacen, piorunując Thrackana gniew-
nym spojrzeniem. - Czego pan od nas chce?
- Niczego specjalnego, niczego specjalnego - odparł kuzyn Hana. - Chcę tylko
zrobić wam wszystkim kilka hologramów.
Chewbacca warknął i zaryczał, obnażając wszystkie kły. Kiedy się uspokoił, za-
maszystym gestem zaprosił Thrackana do wnętrza siłowego bąbla.
Mężczyzna się uśmiechnął.
- Nie mówię twoim barbarzyńskim językiem, Wookie, ale rozumiem, co chcesz mi
powiedzieć. Nie, uprzejmie dziękuję. Zupełnie wystarczy, jeżeli stanę blisko ciebie, ale
będę oddzielony barierą palisady.
- Dlaczego chce pan nam zrobić hologramy? - zapytała Marcha. Thrackan znów
się uśmiechnął.
- To powinno być oczywiste dla każdego, nawet dla istot twojej rasy - zadrwił. -
Niedawno wysłałem sygnał, który spowoduje wyłączenie generatora zagłuszających
sygnałów. Kiedy łączność stanie się możliwa, rozpowszechnię hologramy jako dowód,
że naprawdę jesteście moimi więźniami. Bardzo wątpię, aby ktokolwiek przejął się
losem, jaki zamierzam zgotować pomylonemu Wookiemu i parze utuczonych Dralów.
Spodziewam się jednak, że kiedy rodzice tych dzieci dowiedzą się, iż mam teraz władzę
nie tylko nad ich pociechami, ale i nad planetarnym repulsorem, wykażą przynajmniej
odrobinę zdrowego rozsądku.
Marcha, księżna Mastigoforu, wyprostowała się dumnie i obdarzyła Thrackana
spojrzeniem, jakim czasem karci się poganiaczy niewolników.
- Zamierza pan popełnić poważny błąd - oznajmiła. - Przejęta troską o pańskie
bezpieczeństwo muszę prosić, żeby pan jeszcze raz przemyślał to, co chce zrobić.
Thrackan wybuchnął głośnym śmiechem.
- Twoje groźby nie robią na mnie żadnego wrażenia, Dralko - powiedział. - Osz-
czędzaj swój oddech.
- A zatem niech się stanie, jak pan chce - odparła ciotka Marcha. - Konsekwencje
tego błędu spadną wyłącznie na pańską głowę. Musiałam pana uprzedzić, ponieważ tak
nakazywał mi honor. Dodam tylko, że mądra istota potrafi odróżnić groźbę od ostrze-
żenia.
Na mgnienie oka mężczyzna przestał się uśmiechać. Potem jednak wykrzywił
twarz tak samo szyderczo i złośliwie jak poprzednio.
- Nie zamierzam rozmawiać z żadnym spośród was na takie tematy - burknął
szorstko. - A teraz chcę, żeby dzieci podeszły do tej ściany palisady, jak najbliżej mnie,
a wszystkie obce istoty stanęły możliwie jak najdalej.
- Dlaczego... - zaczął Ebrihim.
Roger MacBride Allen
141
- Bo tak sobie życzę! - uciął Thrackan. - Jeżeli mnie nie usłuchacie, zmienię
kształt siłowego pola w taki sposób, że zmniejszę obszar waszego więzienia o połowę.
Jeżeli zechcę, mogę was wszystkich zastrzelić. - Mężczyzna urwał i uśmiechnął się
jeszcze paskudniej. - A jeśli nie podporządkujecie się mojej woli, zrobię dzieciakom
jakąś krzywdę - dodał spokojniejszym tonem. - A teraz marsz pod przeciwległą ścianę!
Dralowie i Wookie wymienili spojrzenia. Prawdę mówiąc, byli bezradni. Nie mieli
wyboru. Odeszli na tyle daleko, na ile pozwoliła im przezroczysta ściana.
Tymczasem mały Anakin zdołał trochę przyjść do siebie i Jaina pomogła mu
wstać. Wiedziała, że istnieje niezawodny sposób odwrócenia uwagi młodszego brata:
namówienie go, aby przyglądał się, jak ktoś inny obsługuje nieznane urządzenie. W
dodatku obserwowanie, jak technik Ligi Istot Ludzkich manipuluje pokrętłami genera-
tora siłowego pola, mogło im wszystkim przynieść korzyść.
- Posłuchaj, Anakinie - szepnęła dziewczynka. - Uważnie obserwuj wszystko, co
będzie robił tamten człowiek.
Chłopczyk wytarł nos i kiwnął głową Wszystkie dzieci podeszły do przezroczystej
bariery i zaczęły patrzeć na to, co robi pomocnik Thrackana. Mężczyzna uklęknął przed
generatorem energetycznej palisady i wyciągnął z kieszeni staroświecki metalowy klu-
czyk. Umieścił go w otworze widocznym w obudowie urządzenia, a potem przekręcił o
ćwierć obrotu w lewo. Następnie przestawił dźwigienki kilku przełączników.
We wnętrzu przezroczystego bąbla zaczęła się tworzyć nowa bariera siłowego po-
la. Miała kształt płaskiego, pionowo ustawionego, prawie niewidocznego półkola i
podzieliła siłowy bąbel więzienia dokładnie na połowy. Odseparowała w ten sposób
dzieci od dorosłych. Kiedy się ukształtowała, technik Ligi przekręcił kluczyk o ćwierć
obrotu w prawo, a potem wyjął z otworu i schował do kieszeni kombinezonu.
- Wasza Ekscelencjo, panie Dyktatorze, może byłoby lepiej zwiększyć natężenie
siłowego pola - powiedział, zwracając się do Thrackana. - Dzięki temu palisada lepiej
wyjdzie na hologramie.
- A więźniowie? - zainteresował się przywódca Ligi. - Czy nie będą gorzej wi-
doczni?
- Tylko trochę, Wasza Ekscelencjo, ale ich twarze pozostaną równie łatwe do roz-
poznania. Widok siłowego pola przyda hologramowi większej wiarygodności. Nikt nie
będzie mógł żywić najmniejszych wątpliwości, że dzieci przywódczyni Nowej Repu-
bliki są rzeczywiście pańskimi więźniami. Energetyczna palisada wzmocni siłę pań-
skich argumentów.
- Bardzo dobrze - zdecydował Thrackan. - Proszę zwiększyć natężenie pola.
Technik obrócił w prawo jakąś tarczę i ściana siłowej bariery utraciła odrobinę
swojej przezroczystości.
- Znakomicie - oświadczył kuzyn Hana. - Doprawdy doskonale. A teraz proszę
włączyć rejestrator hologramów i przystąpić do pracy. Niech pan zarejestruje po kolei
twarze wszystkich dzieci, a potem na panoramicznym ujęciu ukaże mnie na tle całej
trójki. Nie chcę, żeby ktokolwiek miał wątpliwości, iż naprawdę pochwyciłem dzieci
Hana Solo. Nie pozwolę, aby pomyślano, że pokusiłem się o sfałszowanie hologramu.
Zwycięstwo na Centerpoint
142
Technik uniósł kamerę do twarzy i zajął się pracą. Zarejestrował wizerunek każdej
ponurej dziecięcej twarzyczki, a potem uwiecznił Thrackana na tle trójki więźniów.
Kiedy skończył, wyłączył urządzenie i powiedział:
- To powinno wystarczyć, Dyktatorze Sal-Solo.
- Bardzo dobrze - odezwał się Thrackan. - A teraz niech pan rozstawi nadajnik i
przygotuje się do wysłania wszystkich hologramów.
- Chce pan, żebym zlikwidował tę przegrodę? - zapytał technik Ligi.
Thrackan odwrócił głowę i kilka chwil przyglądał się energetycznej barierze.
- Niech zostanie - oznajmił w końcu. - Rozsądek nakazuje, żeby dzieci pozostały
odseparowane od obcych istot. Dzięki temu nie będą mogły knuć żadnych intryg.
Odwrócił się i odszedł, nie mówiąc więcej ani słowa. Technik zabrał rejestrator i
podążył za nim.
Jaina zaczekała, aż oddalą się na bezpieczną odległość. Potem zwróciła się do bra-
ta bliźniaka.
- Widziałeś wszystko, co ten technik robił? - zapytała. - Potrafisz zrobić to samo?
- Chyba nie - odrzekł chłopiec. - Nie sądzę, żebym zdołał obrócić jakieś pokrętło,
posługując się tylko Mocą. Jeszcze nie władam nią na tyle precyzyjnie. A poza tym
tamten technik przekręcał jakiś kluczyk.
Jaina zwróciła się do młodszego brata.
- A ty, Anakinie? - zapytała.
- Mógłbym zrobić coś, gdybym się do niego dostał - odparł malec. - Zmienić to
czy owo. Musiałbym jednak mieć ten klucz, żeby zmniejszyć natężenie pola albo w
ogóle wyłączyć zasilanie. Sama widziałaś. Muszę mieć klucz, żeby wyłączyć ten gene-
rator.
- A zatem nie możemy mieć nadziei - westchnęła dziewczynka.
- Nie wygaduj głupstw, moje dziecko - odezwała się ciotka Marcha, stojąca po
drugiej stronie niewidocznej przegrody. - Zawsze trzeba mieć jakąś nadzieję, zwłaszcza
kiedy ma się do czynienia z przeciwnikiem, który uważa, że osiągnie wszystko, starając
się zastraszyć swoich więźniów.
Jaina podeszła do półkolistej ściany. Obaj chłopcy uczynili to samo.
- Czy naprawdę popełnił jakiś błąd, ciociu Marcho? - zapytała dziewczynka, która
chciała się dowiedzieć czegoś nowego, a przy okazji znaleźć pocieszenie.
- Oczywiście - odparła Dralka. - Jak najbardziej, moje dziecko. Chewbacca cicho
się roześmiał, co zabrzmiało jak warknięcie.
Potem przeciągle zaryczał. Rozejrzał się dokoła, żeby się upewnić, że nie widzi w
pobliżu żadnego żołnierza Ligi Istot Ludzkich. Później podszedł najbliżej, jak mógł, do
energetycznej bariery. Rozgiął palce i pokazał im rękę.
Na dłoni miał miniaturowy komunikator.
Jaina wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i spojrzała na Wookiego.
- Powinnam była się domyślić - powiedziała. - Masz taką długą sierść, że mógłbyś
w niej ukryć każde urządzenie. A poza tym kto odważyłby się przeszukiwać Wookie-
go?
Usłyszawszy pytanie, Chewbacca zachichotał.
Roger MacBride Allen
143
- Tylko do czego może się nam to przydać? - zapytał Jacen. - Ten nadajnik ma
przecież bardzo mały zasięg. Z pewnością nie większy niż kilka kilometrów.
- Zapomniałeś o kimś, kto przebywa bardzo blisko - odezwał się Ebrihim. - O
kimś, kto dysponuje wbudowanym komunikatorem. - Starszawy Dral uśmiechnął się do
własnych myśli. - O kimś, kto prawdopodobnie ma już dość czekania.
Qiunine-Ekstoo miał już rzeczywiście dosyć czekania - co było samo w sobie nie
lada osiągnięciem, zważywszy, że chodziło o robota. Jakikolwiek inny automat zapew-
ne określiłby, kiedy ma ponownie włączyć obwody, i po prostu by się wyłączył. Qiuni-
ne nawet o tym nie myślał. Obawiał się, że mógłby coś przeoczyć. Najdziwniejsze jed-
nak, że wciśnięty do góry kółkami do jednej z przemytniczych skrytek pod pokładem
„Sokoła Millenium", i tak nie mógł zauważyć niczego ciekawego. Dochodził do wnio-
sku, że bardziej niż to, że tkwi tak odwrócony, drażni go ograniczenie swobody ru-
chów. Co prawda, czułby się o wiele lepiej, gdyby miał kopułkę nad, a nie pod korpu-
sem, ale czasu było tak niewiele, że wylądował w pierwszym lepszym pomieszczeniu,
w którym się mógł zmieścić... bez względu na to, w jaki sposób.
Rozkazy, jakie wydał mu Ebrihim, były bardzo proste i nie wymagały, żeby robot
pozostawał cały czas włączony: „Odczekaj przynajmniej czternaście godzin. Nie poka-
zuj się, dopóki się nie upewnisz, że ci nic nie grozi. Dopiero wtedy wyjdź, przeszukaj
statek i na ile będziesz mógł, zorientuj się w sytuacji. Wymyśl najlepszy plan, żeby
przyjść nam z pomocą, a później przystąp do jego realizacji".
To prawda, polecenie nie zawierało zbyt wielu szczegółów, ale intencje Ebrihima
nie budziły wątpliwości. Qiunine wiedział jednak, że z wykonaniem zadania będzie
miał niejakie trudności. Przeszukanie pomieszczeń „Sokoła" oznaczało konieczność
wysunięcia z obudowy wszystkich czujników i próbników, a to mogło się okazać nie-
możliwe, dopóki automat tkwił do góry kółkami w ciasnym schowku.
Mógł ograniczyć pobór energii, ale wydarzenia kilku ostatnich godzin sprawiły, że
po prostu czuł się zbyt podniecony. Co więcej, dokonał kilku analiz autodiagnostycz-
nych i zapoznał się z rejestrem dotychczasowych awarii i uszkodzeń. Uświadamiał
więc sobie, jak niewiele brakowało, aby został unicestwiony podczas energetycznej
burzy, jaka rozpętała się po włączeniu przez Anakina planetarnego repulsora.
Automaty niezwykle rzadko przypominały sobie w taki dotkliwy sposób, jak łatwo
mogą utracić świadomość. Teraz, chociaż od tamtego wydarzenia upłynęło trochę cza-
su, Qiunine nie mógł skupić myśli na niczym innym oprócz zastanawiania się, jak ła-
two mógł stracić życie.
Co gorsza, przydarzyło mu się to w niedawnej przeszłości i wszystko wskazywało
na to, że przydarzy się jeszcze raz w najbliższej przyszłości. Zważywszy zatem na oko-
liczności, postąpiłby jak skończony głupiec, gdyby świadomie wyłączył zasilanie ob-
wodów. Co zrobiłby, gdyby procedury autodiagnostyczne nie wykryły, że jakiś podze-
spół uległ awarii albo tylko był bliski uszkodzenia? Co by się stało, gdyby określił,
kiedy powinien się obudzić, a uszkodzenie uniemożliwiłby odmierzenie tego czasu?
Krótko mówiąc, nie mógł być absolutnie pewien, że zdoła się znów włączyć, a zatem
postanowił w ogóle się nie wyłączać.
Zwycięstwo na Centerpoint
144
Możliwe, że jeśli spojrzeć na problem od tej strony, jego decyzja wydawała się ab-
surdalna, ale fakt pozostawał faktem. Qiunine bał się zasnąć.
Zdecydował, że postąpi najrozsądniej, jeżeli jeszcze trochę zaczeka.
Gaeriela Captison stała w hangarze „Wartownika" tuż obok opuszczonej rampy
„Ślicznotki".
- Chyba uzgodniliśmy, co mamy robić - powiedziała. - My polecimy na Dralię i
postaramy nawiązać łączność z „Intruzem".
- Zdecydowanie tak - oświadczył Lando. - Jeżeli ktoś na Dralii odnalazł planetarny
repulsor, właśnie tam powinniśmy lecieć.
- Mnie to nie dotyczy - sprzeciwiła się Jenica. - „Wartownik" i „Obrońca" mają
nadal strzec Centerpoint, a ja znam tę stację chyba najlepiej i pomogę kapitanom, jeżeli
będzie trzeba. Zostaję.
Lando kiwnął głową.
- Masz rację - powiedział. - A pani porucznik? - dodał, zwracając się do Kalendy.
Młoda funkcjonariuszka Wywiadu Nowej Republiki uniosła lekko brwi i niezde-
cydowanie pokręciła głową.
- Trudno powiedzieć - rzekła. - W tych okolicznościach chyba powinnam się zna-
leźć u boku admirała Ossilege'a.
Żebyś mogła mieć na niego oko? - domyślił się Lando.
- Chyba masz rację - powiedział. - A zatem wchodź na pokład.
- A co ze mną? - zapytał Threepio. - Czy nadal mam panu towarzyszyć? Istnieje
całkiem duże prawdopodobieństwo, że moja znajomość form komunikowania się ob-
cych istot bardziej się przyda podczas wyprawy na Dralię niż tu, na pokładzie „War-
townika".
Lando z trudem zwalczył pokusę, by odmówić i zostawić gadatliwego Threepia.
Najbardziej irytowało go jednak to, że złocisty android może mieć rację. Co zrobi, jeże-
li odnajdzie draliański repulsor, ale natknie się na tubylca, który nie zna basica?
- Właź na pokład - burknął w odpowiedzi ciemnoskóry pilot. Protokolarny android
odwrócił się i podreptał w górę rampy. Gaeriela i Kalenda pożegnały się z Jenicą i
zniknęły we włazie
„Ślicznotki". Lando jednak zwlekał z wejściem na pokład. On także zamierzał po-
żegnać się z Jenicą Sonsen. Pragnął powiedzieć jej coś więcej niż kilka banalnych słów
pożegnania. Chciał jej wyznać coś, czego może już nigdy nie będzie miał okazji powie-
dzieć. Ujrzawszy jednak rozbawienie na jej twarzy, domyślił się, że Jenica odgadła, co
chce zrobić. Pierwsza zaczęła rozmowę.
- Czy przypadkiem nie zamierzałeś mi powiedzieć, że jeszcze nigdy w życiu nie
spotkałeś nikogo takiego jak ja i warto, byśmy się lepiej poznali? - zapytała. - Może
chciałeś przypomnieć, że przeżyliśmy razem niejedno, poznaliśmy się i polubiliśmy, a
zatem nie powinniśmy dopuścić, żeby to wszystko, co nas łączy, teraz się rozwiało? A
może miałeś zamiar uraczyć mnie innymi wyświechtanymi komunałami, które zazwy-
czaj wywierają na kobietach tak duże wrażenie?
Roger MacBride Allen
145
Lando nie potrafiłby powiedzieć, czy młoda kobieta drwi z niego, czy może uła-
twia mu zadanie. Nie miał pojęcia, czy powinien traktować jej słowa jako ostrzeżenie,
czy też może jako zachętę. Uświadomił jednak sobie, że nie to ma znaczenie. Wiele
razy w życiu się zakochiwał, ale mógł być absolutnie pewny, że tym razem to nie było-
by właściwe słowo. Coś w sercu mówiło mu, że tym razem nie o to chodzi. Tym ra-
zem... nie miało być żadnego „tym razem".
Westchnął i pokręcił głową.
- Jeszcze niedawno, całkiem niedawno, właśnie coś takiego bym powiedział - za-
czął cicho. - Co ciekawsze, byłbym absolutnie przekonany, że mówię szczerze. Przy-
najmniej byłbym tego pewien, dopóki nie skończyłbym mówić, bo niedługo mógłbym
stracić tę pewność. Cały problem w tym, że zupełnie niedawno powiedziałem coś ta-
kiego innej damie i wtedy też byłem przeświadczony, że mówię prawdę. Najzabawniej-
sze jednak, że pierwszy raz w życiu nadal jestem o tym przekonany. Możliwe, że będę
tak uważał jeszcze bardzo, bardzo długo. Obawiam się więc, że nie mogę powiedzieć ci
teraz tego samego. Zapewne powinienem po prostu się pożegnać.
Jenica sprawiała wrażenie zdumionej i zaskoczonej... ale chyba nie tak bardzo jak
jej rozmówca.
- Wiesz co? - powiedziała. - To chyba było najbardziej uwodzicielskie przemó-
wienie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Tamta musi być naprawdę śliczna... nie mam
oczywiście na myśli „Ślicznotki". - Wyciągnęła rękę, żeby się pożegnać. - Uważaj na
siebie, Lando. Prawie żałuję, iż nie wypowiedziałeś tych komunałów. Może dlatego, że
sama chciałabym się dowiedzieć, jak na nie zareaguję. Wygląda na to, że teraz już ni-
gdy się nie dowiem.
W odpowiedzi Lando także się uśmiechnął... tak serdecznie i szeroko, że pokazał
wszystkie zęby.
- Ja również się nie dowiem - odrzekł. - Ty też uważaj na siebie.
Puścił dłoń kobiety i odwrócił się. Wszedł po rampie „Ślicznotki" i skierował się
do sterowni.
Gaeriela czekała na niego, siedząc na stanowisku obserwatora przy sterburtowym
iluminatorze. Kalenda zajęła fotel drugiego pilota.
- No i co? - zapytała, zajęta wykonywaniem procedur testujących, poprzedzają-
cych start każdego gwiezdnego statku. - Pozwoliła ci, żebyś się z nią jeszcze skontak-
tował?
Nie odrywała spojrzenia od przyrządów i mierników, ale kącik jej ust uniósł się w
lekkim uśmiechu. Lando odniósł niejasne wrażenie, że kiedy siadał na fotelu pierwsze-
go pilota, usłyszał dobiegający zza pleców chichot, zdecydowanie nie licujący z godno-
ścią byłej pani premier bakurańskiego rządu.
- Słucham? - zapytał.
- Skontaktować się z nią - powtórzyła Kalenda. - Zapytałeś ją, czy będziesz mógł
skontaktować się z nią, kiedy to wszystko się zakończy? Zgodziła się czy nie?
Lando uświadomił sobie, że się rumieni. Czyżby to było takie oczywiste? Czyżby
się cieszył aż tak złą sławą?
Zwycięstwo na Centerpoint
146
- Uhm... hm... no cóż... - zaczął niepewnie. - Jeżeli naprawdę musicie wiedzieć,
ona chciała wiedzieć, czy ją zapytam, a ja odpowiedziałem, że nie. Za dużo wszędzie
tych obietnic.
Tym razem Kalenda oderwała spojrzenie od przyrządów i zdumiona spojrzała na
pilota.
- Żartujesz - powiedziała.
Jak zwykle nie patrzyła Calrissianowi prosto w oczy. Mimo to ciemnoskóry męż-
czyzna poczuł się chyba jeszcze bardziej zbity z tropu niż zazwyczaj.
- Ależ skąd - odrzekł. - Ani trochę. Nie wiem wprawdzie, dlaczego miałbym wam
o tym mówić, ale właśnie tak wygląda prawda. Słowo handlarza.
Kalenda cicho gwizdnęła i pokręciła głową.
- No cóż, pani premier - oznajmiła. - Wygląda na to, że musimy unieważnić nasz
zakład. Szanowny kapitanie, dlaczego jeszcze nie startujesz?
- Uhm, tak... tak, już zaczynam - bąknął Lando.
Doprowadził do końca ostatnią procedurę przedstartową, a potem włączył repulso-
ry i delikatnie uniósł „Ślicznotkę" nad płytę lądowiska. Pomyślał, że w pewnych miej-
scach i okolicznościach dochodzi do przekonania, iż jeszcze wiele mu brakuje, żeby
dobrze poznać kobiety.
„Ślicznotka" wyleciała z hangaru i nabierając prędkości, skierowała się ku Dralii i
jej planetarnemu repulsorowi.
Luke Skywalker nastawił rękojeść dźwigni przepustnicy swojego zmodyfikowa-
nego X-skrzydłowca na największą siłę ciągu i nie zmniejszając prędkości, leciał dalej.
Taniec planet po orbitach sprawił, że w tej chwili Selonia znajdowała się wyjątkowo
blisko stacji Centerpoint i Bliźniaczych Światów. Wciąż jednak dzieliła go od niej bar-
dzo duża odległość, a mistrz Jedi pragnął jak najszybciej znaleźć się u celu. On także
chciałby wiedzieć, co mogło oznaczać zniknięcie „Intruza", ale nie miał czasu się nad
tym zastanawiać. Miał obowiązki i ważne zadanie do wykonania. Musiał ocalić przed
zagładą gwiazdę Bovo Yagen... i uratować życie wielu milionów ludzi. A gdyby... gdy-
by zdołał zapobiec unicestwieniu Bovo Yagena, ocalenie gwiazdy mogłoby stać się
początkiem końca knowań gwiazdogromców. No i przyspieszyć wygaśnięcie rebelii na
wszystkich zamieszkanych światach koreliańskiego systemu planetarnego.
Galaktyki nie interesowało jednak to, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby ziściły
się wszystkie domniemania. Wszechświat troszczył się tylko o to, co się stało, a nie o
to, co mogłoby się stać. Szansa, jaką miał, była bardzo nikła, ale na szczęście nie zero-
wa. A od tego, jak szybko znajdzie się na Selonii, mogło zależeć życie dwunastu milio-
nów ludzi... i Leii.
Dwanaście milionów ludzi. Luke tak niedawno uważał, że w galaktycznej skali
oceny historii wydarzenia w koreliańskim systemie nie odgrywały większej roli. Cała
galaktyczna historia, a także wcześniejszy okres, pełen mitów i legend, znaczyły tyle,
co mgnienie kosmicznego oka. Ale dwanaście milionów ludzi? Dwanaście milionów
żywych istot? To oznaczało tyle samo marzeń, pragnień i nadziei. Tyle samo przeszło-
ści i snów; tyle samo rodzin, wspomnień i historii. Wszystko to po prostu zniknie...
Roger MacBride Allen
147
przestanie istnieć, jakby nigdy nie istniało. A wszystkie istoty, które już nigdy się nie
narodzą? Wszystkie obietnice? Potencjał? Umiejętności? To wszystko także zniknie,
wskutek czego pozbawi galaktykę cząstki przyszłości.
Z pewnością unicestwienie gwiazdy - obiektu nieprawdopodobnie starego, ogrom-
nego, majestatycznego i pięknego - w celu zaspokojenia czyichś ulotnych zachcianek
było postępkiem godnym najsurowszego potępienia.
Luke się uśmiechnął. Już nikt nie będzie używał supernowych jako broni. A przy-
najmniej dopóki on żyje. Zamierzał zrobić wszystko, co w jego mocy, by do tego nie
dopuścić.
Artoo zapiszczał i zaświergotał. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Dopiero wtedy Lu-
ke zwrócił uwagę na wskazania czujników i skanerów.
- O nie - mruknął do siebie. - Mamy towarzystwo!
Okołoseloniańską orbitę opuściła właśnie eskadra lekkich myśliwców szturmo-
wych. Osiem maszyn typu LMS oddalało się od planety, żeby przechwycić jego X-
skrzydłowiec. Tymczasem ostatnią rzeczą, na jaką Luke miał ochotę, było toczenie z
nimi walki w takiej chwili. Pomyślał jednak, że zanim sprawy przybiorą naprawdę
niekorzystny obrót, może zdoła wystraszyć seloniańskich pilotów.
Cofnął rękojeść dźwigni przepustnicy i wyłączył generatory siłowych pól, chro-
niących kadłub jego X-skrzydłowca. Uzyskaną w ten sposób porcję energii natychmiast
przesłał do pokładowych systemów uzbrojenia.
Astronawigacyjny robot zaszczebiotał i jęknął na znak protestu.
- Uspokój się, Artoo - powiedział mistrz Jedi. - Przywrócę osłony, zanim nasi
przeciwnicy zbliżą się na odległość strzału swojej broni.
Niedawno stoczył walkę z pilotami maszyn typu LMS; wiedział zatem, na co je
stać. Lekkie myśliwce szturmowe nie dorównywały wprawdzie X-skrzydłowcom, ale
różnica w możliwościach obu typów gwiezdnych maszyn nie była na tyle duża, żeby
Luke - sam jak palec - miał rzucać się w wir walki z ośmioma nieprzyjacielskimi pilo-
tami naraz. Najlepszym sposobem stoczenia takiej walki była zatem próba uniknięcia
konfrontacji.
Luke musiał tylko przekonać pilotów maszyn typu LMS, że on i jego X-
skrzydłowiec są więcej niż bardzo dobrzy. Są niemożliwi do pokonania.
Posługując się Mocą, uwolnił myśli i wysłał w przestworza tak daleko, jak potrafił.
Zamierzał dotknąć nimi umysłów pilotów seloniańskich maszyn - nie po to, żeby wpły-
nąć na emocje, ale po to, żeby poznać je i ocenić. Wiedział, że seloniański temperament
- w połączeniu z przemożnym pragnieniem osiągania zgody z pozostałymi członkami
jakiejkolwiek grupy - uniemożliwia, a przynajmniej utrudnia uleganie emocjom pod-
czas walki. Selonianie słynęli z tego, że walczyli o wiele lepiej w pojedynkę, lecz dla
dobra grupy, niż ramię w ramię, w zwartym szyku.
Od razu się zorientował, że nieprzyjacielscy piloci są zdenerwowani, wystraszeni i
niepewni siebie. Dotykając umysłów dwóch czy trzech istot, mistrz Jedi uświadomił
sobie, że odnosi wrażenie powrotu do miejsca, gdzie czai się śmierć i zagłada. Domyślił
się, że ma do czynienia z umysłami weteranów niedawnych walk, jakie seloniańscy
piloci stoczyli z Bakuranami... walk, z których tylko cudem uszli z życiem.
Zwycięstwo na Centerpoint
148
To wystarczyło. Jeżeli Luke rozegra wszystko jak należy, może zakończy walkę
bez rozlewu krwi. Może wszyscy nieprzyjacielscy piloci wyjdą z niej cało. Zapewne
nie będą się czuli najlepiej, ale przynajmniej ocalą życie.
Mistrz Jedi sprawdził wskazania mierników poboru mocy. Zasobniki systemów
uzbrojenia były wypełnione do granic możliwości. Luke zmienił kierunek przepływu
energii i przesłał do jednostki napędowej wszystko, czym dotąd dysponowały turbola-
sery i generatory osłon. Następnie pchnął do oporu rękojeść dźwigni przepustnicy i
przyspieszył do stu dwudziestu procent największej dopuszczalnej prędkości. Jak
dźgnięty ostrogą, jego myśliwiec typu X skoczył na spotkanie z nadlatującymi myśliw-
cami. Widząc to, piloci dwóch maszyn typu LMS wpadli w panikę. Nie mierząc, szyb-
ko wystrzelili ku zbliżającemu się przeciwnikowi. W przestworza poszybowały smugi
błyskawic, ale nie wyrządziły myśliwcowi mistrza Jedi żadnej szkody. Jedna z nich
omal nie trafiła maszyny typu LMS, lecącej na skrzydle szyku.
Luke wiedział, że lecąc bez ochronnych tarcz, bardzo ryzykuje. Gdyby któryś z
oddanych na oślep strzałów przypadkiem trafił... no cóż, miałby sporo kłopotów.
Najlepiej z tym skończyć, zanim przydarzy się coś naprawdę złego - pomyślał
Skywalker. Wiedział, że jeżeli jego plan ma się zakończyć powodzeniem, musi wytę-
żyć wszystkie siły i wykorzystać cały talent do władania Mocą. Musi też mieć nadzieję,
że nie opuści go szczęście. Mistrz Jedi wyłączył komputer celowniczy i zamknął oczy,
a potem posłużył się Mocą. Kierując się instynktem i wyczuciem, skierował lufy pokła-
dowej broni i wystrzelił... raz, drugi i trzeci. Z luf turbolaserowych działek wyskoczyły
nitki śmiercionośnego światła. Każda trafiła inną maszynę typu LMS w podstawę po-
kładowego lasera. I nagle trzej piloci nieprzyjacielskich lekkich myśliwców szturmo-
wych przekonali się, że wprawdzie mogą lecieć, ale nie strzelać.
Zarówno gwałtowne zwiększenie prędkości lotu myśliwca typu X, jak i bezbłędna
celność strzałów miały stanowić dla pilotów maszyn typu LMS ważne ostrzeżenie:
„Widzicie? Jestem szybszy niż wy. Jestem większy i dysponuję lepszym uzbrojeniem.
Mogę oddawać celne strzały z większej odległości. Mogę rozpylić was na atomy, jeśli
tylko zechcę. Na razie jeszcze nie chcę, więc nie kuście losu. Nie zmuszajcie mnie,
żebym zmienił zdanie".
Trzej weterani poprzednich walk chyba zrozumieli, co mistrz Jedi chciał im po-
wiedzieć. Natychmiast zawrócili i nurkując, oddalili się w stronę Selonii. Dwaj inni
piloci maszyn typu LMS wahali się kilka sekund, ale zaraz podążyli w ślad za pierwszą
trójką.
Na polu walki pozostało tylko trzech, ale walka przeciwko trzem była o wiele ła-
twiejsza niż przeciwko ośmiu. Z drugiej strony jednak, Luke musiał zmierzyć się z
trzema nieprzyjacielskimi pilotami, zapewne odporniejszymi psychicznie niż tamci albo
bardziej zahartowanymi w innych walkach. Lecieli ku niemu w szyku podobnym do
trójkąta; mniej więcej w jednakowych odległościach jeden od drugiego. Bardzo szybko
pokonywali odległość dzielącą ich od punktu przestworzy, gdzie maszyna Luke'a miała
się znaleźć w zasięgu strzałów. Mistrz Jedi cofnął rękojeść dźwigni przepustnicy na
tyle, aby wykorzystać uzyskaną energię do utworzenia przedniej osłony. Nie przesłał
Roger MacBride Allen
149
jednak nadwyżki, żeby uzupełnić poziom energii w zasobnikach turbolaserów. I tak
zamierzał zakończyć walkę, zanim zabraknie energii jego systemom uzbrojenia.
Nagle Artoo gorączkowo zapiszczał, a po ekranie taktycznego monitora Luke'a za-
częły się przesuwać słowa jakiejś wiadomości... o wiele jednak za szybko, żeby zdołał
coś przeczytać.
- Artoo, o co ci chodzi? - zwrócił się do małego towarzysza.
W słuchawkach usłyszał całe serie melodyjnych pisków i świergotów. Sprawdził
ekran skanera i przekonał się, że trójka maszyn typu LMS zbliża się bardzo szybko.
Musiał błyskawicznie zdecydować, co ważniejsze.
- Artoo, później - powiedział. - W tej chwili mam na głowie inny problem. Bez
względu na to, co chcesz mi powiedzieć, musisz okazać jeszcze trochę cierpliwości.
Trzej nieprzyjacielscy piloci nie byli wprawdzie tchórzami, ale nie zaliczali się
także do najlepszych taktyków. Lecieli w zwartym szyku, ale zbyt blisko jeden drugie-
go. Strzał, który chybiłby jednego, po prostu nie mógł nie trafić jednego z pozostałych.
Luke pomyślał, że może zdoła to wykorzystać. Musi jednak to zrobić, zanim znajdzie
się w zasięgu ich broni.
Nie zamierzał nikogo zabijać bez wyraźnej potrzeby. Zaczął intensywnie myśleć,
aż w końcu doszedł do przekonania, że wie, co robić. Przesunął dźwignię przełącznika
rodzaju broni z pozycji LASER w położenie TORPEDA, a potem szybko wystukał
kilka rozkazów. Przeprogramował obwody kontrolne torpedy w taki sposób, żeby po-
cisk wybuchł w niewielkiej odległości od celu.
Nagle piloci wszystkich trzech maszyn typu LSM w tej samej chwili dali ognia z
luf pokładowych laserów. Widocznie mierzyli dokładnie, bo śmiercionośne smugi, nie
rozpraszając się, pomknęły ku samotnemu X-skrzydłowcowi. Wyglądało na to, że trzej
Selonianie, nie przejmując się zagłuszaniem sygnałów, zdołali jakoś się porozumieć i
ustalić chwilę ataku. Luke pomyślał, że może znają się na swoim fachu lepiej niż przy-
puszczał.
Laserowe błyskawice trafiły X-skrzydłowiec z całą siłą i mistrz Jedi ucieszył się w
duchu, że nie zapomniał o włączeniu osłon. Czołowe siłowe pole myśliwca poradziło
sobie z przejęciem energii strzałów. Niewiele jednak brakowało, a uległoby przeciąże-
niu.
Luke wiedział, że powinien wynosić się z pola walki, i to szybko, jeżeli nie chce
się pożegnać z życiem. Przedtem musiał jednak wypróbować swoją sztuczkę.
Wystrzelił protonową torpedę w taki sposób, żeby skierowała się w sam środek
trójkąta utworzonego przez nieprzyjacielskie myśliwce szturmowe. X-skrzydłowiec
zadrżał, kiedy torpeda odłączała się od kadłuba.
Powodzenie planu Luke'a zależało w dużej mierze od tego, czy uda mu się zasko-
czyć przeciwników. Kiedy piloci myśliwców walczyli z pilotami takich samych nie-
wielkich maszyn, przeważnie żadna ze stron nie posługiwała się protonowymi torpe-
dami. Torpedy leciały wolniej i były mniej celne niż strzały z pokładowego lasera. Ich
eksplozje wyrządzały jednak więcej szkód, a zatem wystrzeliwano je, ilekroć trzeba
było trafiać większe cele.
Zwycięstwo na Centerpoint
150
Tymczasem piloci trzech maszyn typu LSM wystrzelili ponownie do myśliwca
Skywalkera. Strugi ich laserowych błyskawic przeleciały tuż obok wystrzelonej torpe-
dy. Kiedy druga salwa trafiła w siłowe pole, X-skrzydłowiec zatrząsł się od dziobu do
rufy. Luke sprawdził stan osłon i pokręcił głową. Zrozumiał, że następna salwa z pew-
nością przełamie opór stawiany przez dziobową tarczę energetyczną.
Odciął dopływ energii do jednostki napędowej i pozwolił, żeby jego myśliwiec le-
ciał dalej siłą rozpędu. Niech nieprzyjacielscy piloci pomyślą, że ich strzały uszkodziły
jego silniki. Tym trudniej przyjdzie im się zorientować, co się stało, kiedy w końcu...
Protonowa torpeda eksplodowała dokładnie pośrodku równobocznego trójkąta
utworzonego przez maszyny typu LSM. Rozjarzyła się niczym miniaturowa superno-
wa. Bez wątpienia przynajmniej na sekundę czy dwie oślepiła seloniańskich pilotów i z
pewnością zakłóciła funkcjonowanie co najmniej połowy pokładowych przyrządów i
mierników. Korzystając z zamieszania, Luke przesłał energię do silników, a potem
przyspieszył najbardziej jak mógł. Skierował siew sam środek trójkąta nieprzyjaciel-
skich maszyn, gdzie wciąż jeszcze rozprzestrzeniała się ognista kula eksplozji torpedy.
Kiedy myśliwiec typu X zderzył się z czołem fali udarowej, zatrząsł się i zakoły-
sał, ale nie zmienił kierunku lotu. Na szczęście siłowe pola wytrzymały i chociaż z
trudem pochłonęły energię fali, nie zanikły całkowicie.
Przelatując przez płomienistą kulę, mistrz Jedi czuł się, jakby trafił do piekła. Sta-
rając się utrzymać X-skrzydłowiec na obranym kursie, odnosił wrażenie, że za sekundę
spłonie. Niespodziewanie jednak znalazł się, cały i zdrów, po przeciwnej stronie.
Popatrzył na ekran skanera. Dwie maszyny typu LSM zmieniły kurs i koziołkując,
oddalały się od miejsca eksplozji. Wyglądało na to, że ich piloci - przynajmniej na jakiś
czas - stracili panowanie nad sterami. Trzeci jednak zachował niewielką zdolność ma-
newrowania. Po chwili także jeden z pozostałych zaczął odzyskiwać panowanie nad
maszyną, ale Luke nie miał zamiaru czekać, aż odzyska je do końca. Zmienił kurs i
skierował się ku Selonii.
Odetchnął z ulgą wiedząc, że niewiele brakowało. Doszedł do przekonania, że
czasami przewaga, jaką zapewniały umiejętności Jedi, nie wychodziła mu na zdrowie.
Zapewne żaden inny pilot, nawet jeśli umiał się posługiwać Mocą, nie czuł się zobo-
wiązany do troski o życie przeciwników. Nie ryzykowałby własnego, byle tylko
- używając Mocy - ocalić wrogów od nieuchronnej śmierci. Luke uśmiechnął się
lekko do siebie. Pomyślał, że któregoś dnia zginie, ale nie przestanie kierować się mo-
ralnym obowiązkiem troski o życie nieprzyjaciół.
Nagle Artoo znów zapiszczał, jakby pragnął skierować uwagę mistrza Jedi na inne
tory. Luke przywrócił normalny dopływ energii do wszystkich pokładowych urządzeń i
podzespołów, a potem rozsiadł się wygodniej w fotelu pilota.
- No dobrze, Artoo - powiedział. - Co się stało?
Astromechaniczny robot przejął kontrolę nad głównym monitorem i pokazał pilo-
towi X-skrzydłowca, o co chodzi. Przełączył urządzenie na wyświetlanie tekstu tak, by
Luke mógł sam zapoznać się z wiadomością.
- Ustało zagłuszanie! - odezwał się Skywalker, nie kryjąc zaskoczenia. - Tylko
dlaczego...
Roger MacBride Allen
151
Artoo odpowiedział, zanim Luke miał czas dokończyć pytanie. Gdy ekran ściem-
niał, mały robot zaczął wyświetlać wiadomość, którą zarejestrował, kiedy mistrz Jedi
toczył walkę z pilotami maszyn typu LSM.
Na ekranie pojawiła się stylizowana trupia czaszka z nożem w wyszczerzonych
zębach. W tej samej chwili rozległa się głośna, jakby triumfująca muzyka marszowa.
Luke bez trudu rozpoznał i jedno, i drugie. Symbol i fanfary Ligi Istot Ludzkich. Chwi-
lę później czaszka zniknęła z ekranu, a zamiast niej pojawiła się twarz szczerzącego
zęby w jeszcze szerszym uśmiechu Thrackana Sal-Solo.
Luke jednak nie uśmiechnął się, kiedy usłyszał, co ten człowiek pragnie powie-
dzieć wszystkim, którzy go słuchają.
Zwycięstwo na Centerpoint
152
R O Z D Z I A Ł
11
FALE SIĘ ROZPRZESTRZENIAJĄ
Zbliżał się wieczór. Kleyvits i Drackmus właśnie szykowały się do wyjścia. Han
przestał nawet liczyć, ile razy obie Selonianki przychodziły, żeby zapytać, czy przy-
padkiem Leia nie zmieniła zdania. To musiała być ich trzecia albo czwarta wizyta tego
dnia - pomyślał - kręcąc głową. Obce istoty nie wiedziały, kiedy zrezygnować.
Leia, Han, Mara Jade i obie Selonianki przebywały w tym samym salonie willi,
która stała się więzieniem. Wszyscy stali przy drzwiach i zachowując wymogi dyplo-
matycznego ceremoniału, wymieniali zdawkowe, pożegnalne uprzejmości. Nagle do
życia obudził się ustawiony w kącie salonu stacjonarny komunikator. Pomieszczenie
wypełniło się szumem i trzaskami zakłóceń.
Han zdumiał się tak, że podskoczył chyba na pół metra. Pozostali zareagowali jed-
nak o wiele spokojniej.
- Nie przejmuj się tak, Hanie - powiedziała Mara Jade. - To żadna sztuka. Ktoś
włączył go, posługując się zdalnym sterownikiem.
Większość stacjonarnych komunikatorów dawała się włączyć za pomocą zdalnego
sterownika - na przykład wtedy, gdy przedstawiciele rządu pragnęli wygłosić ważne
przemówienie.
Po chwili na płaskim ekranie odbiornika pojawiła się oszałamiająca mozaika ja-
skrawych, różnobarwnych iskier. Później obraz przestał migotać i znieruchomiał, aby
ukazać niewyraźny wizerunek szczerzącej zęby trupiej czaszki. Równocześnie rozległa
się bardzo głośna i zniekształcona muzyka marszowa. Zniekształcenia obrazu i dźwięku
dowodziły, że sygnały są odbierane przez staroświeckie, nie zasługujące na miano na-
dajnika urządzenie, zapewne w pośpiechu wyciągnięte z jakiegoś magazynu i wcielone
do czynnej służby - bez zastanawiania się, czy podoła obowiązkom.
W pierwszej chwili Han - zapewne odruchowo - skupił całą uwagę na jakości
dźwięku i obrazu. W następnej sekundzie w całej pełni uświadomił sobie, czego wła-
ściwie dowodzi włączenie urządzenia.
- Hej, zaczekajcie chwilę - powiedział. - To znaczy, że ustało zagłuszanie sygna-
łów! Będziemy mogli teraz...
Roger MacBride Allen
153
- Bądź cicho! - przerwała Leia. - Jeżeli Thrackan uznał, że opłaci mu się wyłączyć
generator zagłuszających sygnałów, żeby wygłosić jakieś oświadczenie, musi to być
coś naprawdę ważnego. Chcę tego wysłuchać.
Przycisnęła guzik na pulpicie kontrolnym komunikatora, aby włączyć rejestrator
sygnałów, i zajęła miejsce przed ekranem.
- Skąd wiesz, że to właśnie Thrackan będzie... - zaczęła Drackmus. Nie dokończy-
ła jednak, ponieważ trupia czaszka zniknęła, a zamiast niej pojawiła się uśmiechnięta
twarz Thrackana. Mężczyzna siedział w sterowni jakiegoś niewielkiego wojskowego
wehikułu, a uśmiech na jego twarzy miał tyle samo ciepła, co widoczna chwilę wcze-
śniej na ekranie trupia czaszka. Cała scena miała w sobie coś prowizorycznego i dzi-
wacznego, co dowodziło, że przygotowywano ją w pośpiechu. Obraz na ekranie drżał,
jakby filmowany za pomocą ręcznego rejestratora hologramów.
- Witam wszystkich obywateli koreliańskiego systemu planetarnego - odezwał się
mężczyzna. Na sekundę czy dwie jego twarz zniknęła z ekranu, zastąpiona przez mo-
zaikę barwnych iskier, ale zaraz pojawiła się na nowo. - Nazywam się Thrackan Sal-
Solo i jestem Dyktatorem Korelii. Rozkazałem, żeby moi podwładni wyłączyli genera-
tor zagłuszających sygnałów, abym mógł poinformować wszystkich w systemie Kore-
lii... zarówno naszych przyjaciół, jak i wrogów... o dwóch cennych i bardzo ważnych
osiągnięciach moich wiernych żołnierzy Ligi Istot Ludzkich. Po pierwsze, pragnę
oświadczyć, że zdołaliśmy przejąć władzę nad draliańskim planetarnym repulsorem.
Nad tym samym gigantycznym urządzeniem, którego istnienie Nowa Republika usiło-
wała utrzymywać przed wami, obywatelami koreliańskiego systemu planetarnego, w
jak najściślejszej tajemnicy...
- Ponieważ nie wiedziała, że coś takiego w ogóle istnieje - mruknął Han.
- Cśśś... - syknęła Leia.
- ...a które teraz znalazło się w naszym posiadaniu. Niedługo przejmiemy władzę
także nad repulsorem Korelii. Domyślam się, że nic nie wiecie o tych urządzeniach.
Wystarczy jednak, że powiem, iż repulsory są potężną bronią, dzięki której zdołamy
obronić się przed atakami wrogów... bez względu na to, kim będą i jak potężni się oka-
żą.
Drackmus odwróciła się do Kleyvits.
- Liga opanowała draliański repulsor? - zapytała. - Co to może oznaczać?
- A drugie osiągnięcie ma bardziej osobisty charakter - podjął mężczyzna. - Otóż
udało się nam uwolnić troje dzieci Leii Organy Solo, przywódczyni tej samej Nowej
Republiki.
Han poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy, a serce zamienia się w bryłę lodu.
Popatrzył na żonę i przekonał się, że w jej oczach maluje się takie samo przerażenie.
- Uwolniliśmy je z łap obcych istot, które trzymały je w charakterze zakładników -
ciągnął Thrackan. - Są teraz bezpieczne... przebywają pod moją opieką. Cieszę się na
myśl o chwili, kiedy będę mógł przekazać dzieci matce. Jednak najpierw ich matka
powinna przestać się ukrywać i powiedzieć nam, gdzie przebywa. Musi opuścić kry-
jówkę i oświadczyć, że uznaje niepodległość koreliańskiego sektora. Za chwilę pokażę
Zwycięstwo na Centerpoint
154
holograficzne nagranie, aby udowodnić, iż rzeczywiście przejąłem władzę nad repulso-
rem i otoczyłem dzieci przywódczyni Nowej Republiki należytą opieką.
- Co ten parszywy, podły, śmierdzący drań sobie wyobraża? - wybuchnął Han. -
Co za nikczemne kłamstwa wygaduje!
Ekran ściemniał, ale w następnej sekundzie pojawił się na nim wizerunek ogląda-
nej z dołu srebrzystej komory w kształcie gigantycznego cylindra. Obraz drżał i kołysał
się z boku na bok, jakby nadal ktoś rejestrował go ręczną kamerą. Również rozdziel-
czość pozostawiała wiele do życzenia, ale nikt nie mógł żywić najmniejszych wątpli-
wości, co przedstawia. Chwilę później obiektyw holokamery powędrował w bok, by
ukazać szturmowy wahadłowiec Ligi i „Sokoła Millenium", stojących burta w burtę
obok siebie na dnie komory.
Wokół obu jednostek krzątali się ludzie w wojskowych mundurach, zapewne zaję-
ci wykonywaniem jakichś rozkazów. Następnie obiektyw kamery zmienił ogniskową,
żeby ukazać sześć wyrastających z dna cylindra ogromnych stożków. Wszystkie ota-
czały wianuszkiem siódmy, mniej więcej dwukrotnie wyższy niż pozostałe i usytuowa-
ny dokładnie pośrodku gigantycznego pomieszczenia. W sklepieniu komory widniał
niewielki otwór, przez który można było zauważyć skrawek nieba.
- Wygląda zupełnie identycznościowo jak nasz repulsor... - zaczęła Drackmus, ale
urwała, kiedy Kleyvits rzuciła jej ostrzegawcze • spojrzenie.
Obiektyw kamery jeszcze raz zmienił położenie i skierował się poziomo, żeby
ukazać grupę osób, stojących albo siedzących blisko siebie z ponurymi minami.
Chwilę później obraz zniknął, ale po następnej sekundzie czy dwóch pojawił się na
nowo. Tym razem ukazywał z bliska poszczególnych członków grupy.
Wizerunek przedstawiał ograniczoną przez siłowe pole niewielką przestrzeń. We-
wnątrz niej stały dzieci, Chewbacca, Ebrihim i Dralka, której Leia nie znała. Obiektyw
holograficznej kamery kierował się po kolei na twarze wszystkich więźniów. Jacen
sprawiał wrażenie przygnębionego, ale nie załamanego. Jaina wyglądała na zmartwio-
ną, lecz raz czy dwa zerknęła na stojącego obok niej Anakina. Malec wpatrywał siew
kamerę, jakby chciał przyciągnąć ją spojrzeniem. Na jego policzkach widniały ślady
łez. Zapewne chłopczyk przed chwilą płakał i dopiero co się uspokoił. Później obiek-
tyw kamery powędrował w bok i ukazał twarz Thrackana. Widniał na niej triumfujący,
mrożący krew w żyłach uśmiech.
Leia tylko z trudem powstrzymywała się od płaczu. Han także czuł, że w gardle
uwięzła mu twarda gruda. A jednak krewniak mówił prawdę. Porwał dzieci i więził je
w charakterze zakładników. Pochwycił dzieci... jego i Leii. Thrackan ośmielił się pod-
nieść rękę na swoich krewnych.
W następnej sekundzie Han poczuł, że przerażenie, jakie jeszcze niedawno ściska-
ło jego serce, przemienia się nagle w gniew i wściekłość. Zrozumiał, że jego kuzynowi
najbardziej zależy na tym, aby on i Leia czuli się przygnębieni, załamani i zrozpaczeni.
Nie zamierzał sprawiać mu tej satysfakcji.
Teraz obiektyw holograficznej kamery zwrócił siew inną stronę. Ukazał oboje
Dralów, a potem Chewbaccę. W postawie i wyrazie twarzy Wookiego było jednak coś,
co natchnęło Hana nową nadzieją. Chewie stał dumnie wyprostowany i obnażywszy
Roger MacBride Allen
155
kły, wyzywająco spoglądał prosto w oko obiektywu. Nie wyglądał na przybitego ani
pogodzonego z losem. Han znał przyjaciela na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż rosły Wo-
okie nie uważa się za pokonanego. W tej samej sekundzie, kiedy go zobaczył, nabrał
niezachwianej pewności, że Chewbacca kryje w rękawie niejeden atut. To znaczy krył-
by, gdyby miał rękawy.
Obraz ściemniał i zniknął, aby ponownie ukazać znajomy wizerunek Thrackana.
Mężczyzna siedział w sterowni szturmowego wahadłowca.
- To ...owinno wystarczyć ...szystkim jako dowód, że rzeczywiście mówię ...rawdę
- powiedział. Jego słowa od czasu do czasu przerywały trzaski zakłóceń. - Oczekuję
teraz, że przywódczyni Nowej Republiki zechce odpowiedzieć. Ja, Dyktator Niepodle-
głego Sektora Korelii, wzywam wszystkich Korelian do okazania mi posłuszeństwa.
Na ekranie pojawiła się stylizowana trupia czaszka trzymająca sztylet w wyszcze-
rzonych zębach. Ponownie rozległy się dźwięki triumfalnej muzyki, ale szybko umil-
kły. Ekran ściemniał na dobre.
- Hanie, posłuchaj... - odezwała się Leia. - Ten człowiek porwał nasze dzieci.
Uwięził je, a my... my... nie możemy zrobić tego, czego od nas żąda. Po prostu nie mo-
żemy.
Zwróciła na męża oczy pełne łez.
- Wiem - odrzekł Han, chociaż miał wrażenie, że wnętrzności skręcają mu się w
bolesny węzeł. - Nawet gdybyśmy spróbowali, nic by to nie dało.
Jaką korzyść by przyniosło, gdyby Leia zgodziła się spełnić żądania Thrackana?
Co stałoby się, gdyby uznała niepodległość sektora Korelii? Z pewnością musiałaby się
zrzec tytułu przywódczyni Nowej Republiki. Najprawdopodobniej zostałaby areszto-
wana pod zarzutem zdrady stanu. A ktokolwiek zajmie jej miejsce, z pewnością unie-
ważni wydane pod przymusem oświadczenie. Nie będzie miał zresztą innego wyjścia.
Chyba wszyscy rozumieli, że Korelia po prostu nie mogła odłączyć się od Nowej Re-
publiki. Nie wolno było do tego dopuścić - w obawie, aby tego samego nie zechciały
zażądać także inne światy. Wówczas cała Nowa Republika mogłaby się rozpaść jak
domek z kart. Uległaby osłabieniu nawet wtedy, gdyby Thrackan poniósł porażkę, ale
zdołał przedtem spowodować, że jego rebelię uznano by za walkę garstki szlachetnych,
dążących do zrzucenia okowów tyranii patriotów. Przedstawienie wszystkiego w takim
świetle mogłoby zadać Nowej Republice cios, po którym już nigdy by się nie podźwi-
gnęła. Wybuchałyby wciąż nowe wojny i powstania. Życie traciłyby wciąż nowe setki i
tysiące istot. Ile niewinnych dzieci mogło zginąć w trakcie tych zamieszek? Ilu rodzi-
ców opłakiwałoby śmierć swoich córek i synów?
- Wiem, że nie możemy - powtórzył Han. Miał wrażenie, że słowa w jego ustach
smakują niczym popiół. - Nie możemy jednak pozostawić dzieci w jego rękach!
- To jest najokropniejsze i najbardziej przerażającościowe - wtrąciła się Drackmus.
- Tym razem Thrackan wystąpił jeszcze śmielej przeciwko własnym krewnym... człon-
kom klanu i nory.
Zdumiona Kleyvits odwróciła siew stronę swojej towarzyszki.
- Co ty wygadujesz, droga Hunchuzuc? - zapytała.
Zwycięstwo na Centerpoint
156
Nikt nie mógł żywić wątpliwości, że słowo „Hunchuzuc" w jej ustach nie było - i
chyba nie miało być - komplementem.
- Czyżbyś tego nie wiedziała, czcigodna Kleyvits? - zdumiała się pierwsza Selo-
nianka. - Thrackan Sal-Solo jest bliskościowym krewnym Hana Solo, a zatem także
krewniakiem Leii Organy Solo! Tak bliskościowym, że wszystkich można uznać za
członków tej samej nory! Tymczasem on zwrócił się przeciwko własnym krewnym!
- To niemożliwe! - odparła druga Selonianka. - Jak może jakakolwiek istota powa-
żyć się na coś tak odrażającego? Jestem zdumiona! Zdumiona także z powodu czegoś
innego. Thrackan prosi, żebyśmy potwierdziły, że naprawdę uznajemy niepodległość
Korelii. Czy rzeczywiście zgodziłaś się na jego żądanie? Nie rozumiem tego, a chciała-
bym.
- Thrackan Sal-Solo kłamał - odparła Drackmus, nie kryjąc pogardy i obrzydzenia.
- Pragnąc osiągnąć swój cel, nie zawahał się minąć z prawdą. Połowa tego, co mówił, to
zwyczajne kłamstwa, a druga połowa to prawdy, ale ukazane w takim świetle, aby
uprawdopodobniły tamte kłamstwa.
- To tak samo niemożliwe! - oświadczyła Kleyvits. - Powiedział przecież, że...
- Przestańcie się wreszcie kłócić i bądźcie cicho! - wybuchnęła Mara Jade. - To
możliwe i Thrackan właśnie tak się zachował. - Machnęła ręką, żeby zwrócić uwagę
obu Selonianek na Hana i Leię. - Postąpił tak wobec tych dwojga, a poza tym porwał
ich dzieci. Uszanujcie ich smutek i przerażenie! Odejdźcie! Dajcie im czas, żeby mogli
się otrząsnąć i chociaż trochę uspokoić, a potem zastanowić, jak wybrnąć z trudnej
sytuacji. Możecie toczyć swoje śmieszne spory gdzie indziej!
- Nie! - sprzeciwił się Han. Nagle cała uraza, jaką żywił względem kuzyna, cała
frustracja i wściekłość, że coś takiego spotkało go z rąk krewniaka, znalazły nowe uj-
ście. Oto miał przed sobą inny, o wiele bliższy cel, w który mógł wymierzyć cios i li-
czyć na to, że jego atak zakończy się powodzeniem. Nagle odnalazł w sobie właściwe
słowa i zamierzał posłużyć się nimi jak bronią... którą wykorzysta do zaatakowania
stojących właśnie w tej chwili przed nim napuszonych, świętoszkowatych, ubezwła-
snowolnionych i obłudnych wrogów. - Zostańcie tu, w tym salonie! Zwracam się do
ciebie, Kleyvits! Jakim prawem ośmielasz się potępiać Thrackana Sal-Solo za to, że
uwięził krewnych, aby odnieść jakąś korzyść? Nie jesteś wcale lepsza! Trzymając nas
jako zakładników, postępujesz dokładnie tak samo!
- Ależ... ależ... wy nie jesteście członkami mojej rodziny - żachnęła się zaskoczona
Selonianka. - Nie jesteście moimi krewniakami.
Han wymierzył wskazujący palec w Drackmus.
- Ale ona jest twoją krewną, Kleyvits - ciągnął triumfująco. - A zmuszając ją, żeby
podporządkowała się twojej woli i pomagała ci nas więzić, prześladować i prowoko-
wać, zniewoliłaś jej ducha. Drackmus ocaliła mi życie, a i ja ocaliłem ją od śmierci.
Ryzykowała własne życie, żeby mnie ocalić. Ja także narażałem swoje życie, pomaga-
jąc Drackmus i stając w jej obronie. Zagwarantowała mi, że kiedy przylecę na Selonię,
będę bezpieczny. Zapewniła mi ochronę. Spędziliśmy razem wiele czasu. Zmagaliśmy
się z nieprzyjaciółmi i przeciwnościami losu. To prawda, nie jesteśmy krewnymi, ale
zżyliśmy się tak bardzo, że tworzymy coś w rodzaju rodziny. Szanujemy się nawzajem
Roger MacBride Allen
157
i czujemy się odpowiedzialni jedno za drugie. Byliśmy sprzymierzeńcami, kiedy wal-
czyliśmy z tobą i twoją Supernorą. A teraz ty, dążąc do osiągnięcia jakichś korzyści,
zmuszasz ją, żeby wbrew własnej woli odwróciła się plecami do nas i wyrzekła nie-
dawnych sojuszników.
- Czcigodny Solo! Proszę, nie mów ani słowa więcej! - rzekła Drackmus.
- Będę mówił, ile zechcę - odrzekł Han, zwracając się w stronę Selonianki. - Po-
wiedziałaś kiedyś, że twoje siostry mówią zawsze prawdę i nie mają wprawy w kłama-
niu. Czy możesz oświadczyć, uczciwie i szczerze, że coś z tego, co powiedziałem, nie
było prawdą?
Drackmus jakby skurczyła się w sobie. Sprawiała teraz wrażenie niższej, smutniej-
szej i jeszcze bardziej przygnębionej.
- Nie - przyznała cicho. - Nie mogę.
Han poczuł, że ogarnia go uniesienie. Nagle odezwało się w nim jakieś przeczucie.
Może się mylił, ale jeżeli dobrze rozumiał Selonianki... Tak. Tak. Nie mógł już mieć
wątpliwości.
- A zatem nie ukrywajmy także całej reszty prawdy - powiedział. - Posłuchaj mnie,
Kleyvits. Pragnę się dowiedzieć czegoś więcej o twoim repulsorze. Kto sprawuje nad
nim władzę? Czyje łapy albo ręce pociągają za rękojeści dźwigni i przyciskają guziki?
Zdumiona Selonianka obrzuciła mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem.
- No cóż, oczywiście ręce uczciwych Selonian - oznajmiła z dumą.
- Jakich Selonian? - nie dawał za wygraną Han. - Członków twojej rodziny? A
może innych, ale także należących do Supernory?
Na chwilę zapadła głucha cisza. Kleyvits stała absolutnie nieruchomo i tylko jej
spojrzenie kierowało się raz po raz to na twarz Drackmus, to znów na Hana. Nagle
bokobrody istoty drgnęły, jakby same z siebie, a pazury łap wysunęły się odrobinę, po
czym natychmiast schowały.
- Nie mogę powiedzieć na ten temat ani słowa więcej - odezwała się w końcu Se-
lonianka.
Han poczuł nagle coś w rodzaju ponurej satysfakcji. Na chwilę ogarnęła go prze-
wrotna radość. Zwyciężył. Wiedział, że zwyciężył. Tyle że w tym rozdaniu partii saba-
ka nie mógł wykorzystać następnej karty. Odwrócić ją mogła tylko sama Drackmus.
Han uświadamiał sobie, że oto nadeszła przełomowa chwila. Drackmus mogła albo
udawać, że nie usłyszała tego, co usłyszała, albo...
- Mylisz się, czcigodna Kleyvits - syknęła przez zaciśnięte, obnażone, ostre jak
sztylety zęby. - Mylisz się do głębi zakłamanej duszy. Prawdę mówiąc, musisz powie-
dzieć na ten temat coś więcej. O wiele, wiele więcej.
- Ja... ja nie mogę powiedzieć nic ponadto...
- Kto? - przerwała jej Drackmus. - Kto sprawuje władzę nad naszym repulsorem?
Skapitulowałyśmy przed wami, ponieważ oświadczyłaś, że jesteście potężne i niezwy-
ciężone. Teraz jednak okazuje się, że całą władzę sprawuje ktoś inny. To hańba! Kto to
taki?
- Nie wolno mi powiedzieć ani słowa...
Zwycięstwo na Centerpoint
158
- A ja muszę poznać odpowiedź! - ryknęła Drackmus, która nagle znalazła w sobie
tyle odwagi i hartu ducha, że wyglądała jak rozwścieczony Wookie. Sierść jej się zjeży-
ła, a oczy miotały błyskawice. Pazury wyciągnęły się na całą długość, zęby obnażyły, a
ogon złowieszczo kołysał się z boku na bok.
- Kto?!
- To... To są... Wygnańcy. Sakorianie. Selonianie, wchodzący w skład sakoriań-
skiej Triady.
- Na wszystkie płonące gwiazdy - szepnęła Mara Jade. - Sakorianie. Triada. Nie
wierzę własnym uszom.
W salonie znów zapadła głucha cisza, ale tym razem trochę inna niż poprzednio.
Odnosiło się wrażenie, że cisza wyziera z każdego kąta... że napełnia pomieszczenie
pustką śmierci.
- Gdyby oznajmił mi coś takiego mieszkaniec innego świata, na przykład nawykły
do mówienia kłamstw człowiek, przyłączyłabym się do czcigodnej Jade i także nie
wierzyłabym własnym uszom, Kleyvits - odezwała się w końcu Drackmus. Jej cichy,
niski i monotonny głos, podobny do odległego grzmotu, zwiastował nadciągającą bu-
rzę. - Jeżeli jednak takie słowa wypowiadasz ty, Selonianka, nie mogę ci nie wierzyć.
Tyle że twoje słowa przyprawiają mnie o mdłości. Prawda napawa mnie obrzydzeniem.
Kleyvits opadła na przednie łapy, a po chwili skuliła się u stóp drugiej Selonianki.
Wszystko przemawiało za tym, że nie jest to tylko czczy rytuał. Istota uznawała wyż-
szość koleżanki. Błagała ją o przebaczenie.
- Wstań - warknęła Drackmus. - Wstań i chodź ze mną. Inne także muszą usłyszeć
tę prawdę. One również poczują obrzydzenie. A kiedy to się stanie, panowanie Super-
nory dobiegnie końca.
Kleyvits stanęła na tylnych łapach i zgięła się przed Drackmus w głębokim ukło-
nie. Jej towarzyszka nie odpowiedziała jednak nawet kiwnięciem głową. Odwróciła się
i nie zwracając uwagi na ludzi, dumnie wyprostowana wyszła z pokoju.
Kleyvits spuściła głowę i powłócząc nogami, podążyła jej śladem. Teraz ona zgar-
biła się i skurczyła w sobie... zupełnie jakby zwyciężczyni i niewolnica zamieniły się
rolami.
Ludzie zostali sami.
- Czegoś tu nie rozumiem - oświadczył Han. - Miałem przeczucie, że w tym
wszystkim kryje się jakaś mroczna tajemnica. Wiedziałem, że poszukiwaniami repulso-
rów kieruje ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto z pewnością przejmie kontrolę nad nimi, kiedy je
odnajdzie. Domyślałem się, że ujawnienie prawdy może postawić Kleyvits w nieko-
rzystnym świetle, ale nie spodziewałem się, że odniesie aż taki skutek. Co się właściwie
stało?
- Wyjaśnię ci to trochę później - odrzekła Mara. - Teraz musimy zająć się Leią.
Han odwrócił się do żony, która tymczasem zdążyła usiąść na jednym z wygod-
nych krzeseł. Wiele takich stało w luksusowo urządzonym salonie zamienionej w wię-
zienie willi Supernory. Płakała cicho, po jej policzkach spływały łzy.
- Och, Hanie - powiedziała. - Nasze dzieci. Ten człowiek pochwycił nasze dzieci.
Roger MacBride Allen
159
- Wiem o tym - odparł Han. - Wiem. Nie będzie jednak cieszył się tym bardzo
długo. Obiecuję ci, że już wkrótce je uwolnimy...
Nagle Leia wstała, uniosła głowę i spojrzała w górę. Na jej twarzy odmalowało się
uniesienie, jakby zapomniała o smutku. Han i Mara wymienili spojrzenia. Zastanawiali
się przez chwilę, czy przypadkiem Leia nie postradała zmysłów z rozpaczy. Han do-
szedł jednak do wniosku, że to niemożliwe. Zbyt dobrze znał żonę. Leia nie załamałaby
się nawet w takiej sytuacji.
- To Luke! - wykrzyknęła. - Leci do nas. Wyczuwam go, jak posługując się Mocą,
wybiega ku nam myślami. Kieruje się ku mnie, jakby czytał w moich myślach.
- Kiedy przyleci? - zainteresował się Han. - Ile czasu upłynie, zanim...
Dostał odpowiedź, jeszcze zanim dokończył pytanie. Jego ostatnie słowa zagłuszył
grzmot silników przelatującego bardzo szybko i nisko gwiezdnego myśliwca. Cały
salon wypełnił się ogłuszającym hukiem. Szyby w oknach zadrżały, a z ustawionych
pod ścianami stolików spadło kilka porcelanowych figurek i wazonów. Natężenie
dźwięku zmalało jednak równie szybko, jak przedtem narosło. X-skrzydłowiec Sky-
walkera śmignął nisko nad dachem willi, po czym zaczął się oddalać.
Han podbiegł do otwartych drzwi prowadzących na taras. Zobaczył, że myśliwiec
zatacza szeroki łuk, a potem zawraca, jakby pilot przygotowywał się do lądowania.
Tym razem myśliwiec, lecąc równie nisko, ale o wiele wolniej, zatoczył krąg nad
willą. Leia, Mara i Han wyszli na taras i zaczęli energicznie wymachiwać rękami...
zupełnie jakby istniała szansa, że mistrz Jedi, który odnalazł ich więzienie ze zdumie-
wającą precyzją, mógłby ich teraz nie zauważyć. Zataczając powoli krąg nad willą,
wystrzelił kilkakrotnie z pokładowych turbolaserów. Zapewne pragnął w taki sposób
zachęcić strażniczki do opuszczenia posterunków. Selonianki nie dały się długo prosić i
zanim myśliwiec Luke'a osiadł w pobliżu „Ognistej Jade", mknęły już ku najbliższemu
bezpiecznemu miejscu, które - jak uznały - znajduje się pod samym horyzontem.
Owiewka kabiny X-skrzydłowca szczęknęła i zaczęła się otwierać. Zanim uchyliła
się do końca, ze środka wygramolił się Luke. Nie tracąc czasu, zeskoczył na płytę lą-
dowiska. Podbiegł do willi i chwycił w objęcia najpierw Leię, a potem Hana. Mara
cofnęła się odrobinę, jakby nie chciała uczestniczyć w tak wylewnym powitaniu, ale w
końcu i ona obdarzyła Luke'a szczerym, serdecznym uśmiechem.
- Och, Luke'u, tyle czasu cię nie widziałam, a wydarzyło się tak wiele! - westchnę-
ła Leia, znowu tuląc się do brata.
- To prawda, Leio - odrzekł nieco zakłopotany mistrz Jedi.
- Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście upłynęło aż tyle czasu, ale zgadzam się, że
wydarzyło się bardzo wiele - przytaknął Han.
Kiedy ostatnio widział się z przyjacielem, Luke żegnał ich, spodziewając się, że
cała rodzina spędzi na Korelii miłe, spokojne wakacje. Han nie oczekiwał wtedy, że
przyjdzie mu się spotkać z czymś bardziej podniecającym niż wspomnienia, ani że
będzie musiał stawiać czoło czemuś groźniejszemu niż nudne oficjalne bankiety i powi-
tania. Okazało się jednak, że był w błędzie. Nie wszystko potoczyło się, jak oczekiwał.
Rzeczywiście mogło się wydawać, że odkąd ostatnio widział Luke'a, minęła cała
wieczność... ale ile naprawdę upłynęło czasu? Kilka tygodni? Miesiąc, najwyżej dwa?
Zwycięstwo na Centerpoint
160
Ciągłe zmiany miejsca pobytu, przeloty z planety na planetę i związane z tym różnice
długości doby i zmiany stref czasowych sprawiły, że stracił rachubę czasu. Mógłby
przysiąc, że od bardzo, bardzo dawna zbyt wiele rzeczy działo się równocześnie.
W pewnej chwili Luke uniósł głowę, spojrzał pomiędzy głowami Hana i Leii i
powitał uśmiechem.
- Jak się masz, Maro - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę.
- Ja także się cieszę, że cię widzę, Luke'u - odparła była przemytniczka. Han od-
niósł wrażenie, że głos kobiety zabrzmiał odrobinę cieplej niż zazwyczaj.
- Żałuję, że nie spotykamy się w bardziej pomyślnych okolicznościach - ciągnął
mistrz Jedi. - Widziałem i słyszałem oświadczenie Thrackana. Nie wiem, co powie-
dzieć... oprócz tego, że jest mi bardzo przykro. Nie martw się, Leio. Uwolnimy twoje
dzieci. Obiecuję ci to.
- Wiem, że to zrobicie - odparła jego siostra. - Wiem. I dziękuję.
- Posłuchajcie - odezwała się Mara. - Nie chciałabym nikogo urazić, ale Luke,
przylatując tu, wystraszył wszystkie strażniczki. Jestem pewna, że gdybyśmy spróbo-
wali, udałoby się nam pokonać barierę otaczającego „Ognistą Jade" siłowego kokonu.
Czy nie warto byłoby pomyśleć o ucieczce?
Luke pokręcił głową.
- Z pewnością powinniśmy zrobić wszystko, żeby oswobodzić twój statek, Maro -
zaczął. - Uważam jednak, że postąpimy najrozsądniej, jeżeli jeszcze jakiś czas pozosta-
niecie tu, gdzie jesteście. Zakładając, że nic mi nie przeszkodzi w realizacji planu, może
będziemy musieli zwrócić się z prośbą o pomoc do przetrzymujących was Selonianek.
A zresztą istnieje jeszcze inny powód, dla którego powinniście zostać tam, gdzie można
będzie was odnaleźć.
- Co takiego? - zapytał zdumiony Han. - Dlaczego? Co się stało?
- Bardzo dużo - odparł Skywalker. - Przeważnie niedobrego. Możliwe jednak, że
pod tymi kłopotami kryją się jakieś pomyślne wieści. I właśnie tu jest miejsce dla na-
szych przyjaciółek Selonianek.
Han popatrzył na Luke'a z rezygnacją i ciężko westchnął.
- To nigdy nie jest proste, prawda? - powiedział. - Daj spokój, mały. Wejdźmy do
środka. Chyba najwyższy czas, żebyśmy usiedli i pogadali na ten temat.
- Qiunine! Qiunine! Odezwij się! Qiunine! Jesteś tam?
- Oczywiście, że jestem - odparł oburzony automat. - Jestem, gdzie mnie zostawi-
liście. Tkwię do góry kółkami w jakimś ciasnym pomieszczeniu. Gdzie indziej mógł-
bym się podziewać?
Mały robot miał dość przebywania w kryjówce i zaczął wreszcie okazywać roz-
drażnienie.
- To interesujące, chociaż retoryczne pytanie - zauważył Ebrihim. Jego ściszony
do szeptu głos docierał do czujników słuchowych automatu z głośnika wbudowanego
komunikatora. - To zresztą w tej chwili nieistotne. Liczy się tylko to, że chcielibyśmy,
abyś jak najszybciej do nas przybył. Jeśli tylko możesz.
Roger MacBride Allen
161
- Z przyjemnością - odparł Qiunine. - A ściślej mówiąc, z przyjemnością wydosta-
nę się z tego przemytniczego schowka na towary. Potwierdzam też, że pojawię się u
was... zakładając, że najpierw dowiem się, gdzie przebywacie.
- Niedaleko ciebie - odrzekł Dral. - Zobaczysz nas, nie wychodząc ze statku.
- To doskonale. Zanim jednak do was przyjdę, może coś wam powiem. Moje czuj-
niki wykryły, że odkąd zanikło zagłuszanie sygnałów komunikatorów, zdążyło upłynąć
całkiem sporo czasu. Przed dwiema godzinami odebrałem i zarejestrowałem oświad-
czenie, wydane przez niejakiego Thrackana Sal-Solo. Nawiasem mówiąc, muszę dodać,
że żadne spośród was nie wypadło najlepiej na tych hologramach. Ciekaw jestem, dla-
czego czekaliście aż tyle czasu, żeby nawiązać ze mną łączność?
- Musieliśmy - wyjaśnił cierpliwie guwerner. - Czekaliśmy, aż żołnierze Ligi Istot
Ludzkich pójdą spać. Ostatni odeszli dopiero przed mniej więcej godziną. Wiele prze-
mawia za tym, że w tej chwili wszyscy smacznie chrapią na pokładzie szturmowego
wahadłowca.
- A dlaczego nie zostawili nikogo na straży? - zdziwił się Q9. - Dlaczego okazali
się tacy nierozważni?
Ebrihim się roześmiał.
- Przebywamy na samym dnie pionowej, głębokiej na kilometr metalowej studni.
Strzeże nas siłowe pole, a z dwóch gwiezdnych statków, jakie tu wylądowały, jeden jest
uszkodzony, a drugi pełen nieprzyjacielskich żołnierzy. Domyślam się, że będąc na ich
miejscu, też czułbym się bezpiecznie i nie wystawił wartowników.
- To może być pułapka - zaniepokoił się Qiunine. - Możliwe, że tylko pragną uśpić
waszą czujność. A może chodzi o to, żebyście podjęli próbę cieczki.
- To my uśpiliśmy ich czujność, jeżeli już o tym mowa - odparł Ebrihim. - Nie
wiedzą, że mamy komunikator. Nie mają pojęcia o tym, że istniejesz ani gdzie się ukry-
łeś.
- Skąd wzięliście ten komunikator? - zapytał podejrzliwie automat. - Nie miałem
pojęcia, że go macie. Skąd mogę wiedzieć, że naprawdę rozmawiam z Ebrihimem? Kto
udowodni mi, że nie jesteś agentem Ligi Istot Ludzkich, który tylko podszywa się pod
Ebrihima? Skąd mam wiedzieć, czy to nie pułapka, żeby wywabić mnie z kryjówki?
Mały robot usłyszał, jak starszawy Dral ciężko wzdycha.
- Qiunine, zaczynam nabierać coraz większej pewności, że zachowujesz się jak pa-
ranoik.
- Pan by się też tak zachowywał, gdyby jakiś szalony bachor pozwierał większość
pańskich najważniejszych obwodów, a zanim miałby pan czas się upewnić, czy przy
naprawie nikt nie popełnił żadnych błędów, zostałby pan wepchnięty na cały dzień do
ciasnej dziury. Tkwię w niej do góry kółkami i zastanawiam się, co jeszcze może mi się
przydarzyć. Muszę przyznać, że udało mi się wymyślić kilka naprawdę alarmujących
możliwości.
- Rozumiem - odparł Ebrihim, najwyraźniej zniecierpliwiony. - Bardzo mi przy-
kro. Pozwól jednak, że spróbuję skierować twoją uwagę na inne tory. Możliwe, że przy
tej okazji zdołam cię chociaż trochę uspokoić. Nie powiedzieliśmy ci, że mamy komu-
nikator, ponieważ kiedy nas złapano, byliśmy trochę przygnębieni. Sam nie miałem
Zwycięstwo na Centerpoint
162
pojęcia, że Chewbacca zdołał ukryć w sierści jedno takie małe urządzenie. Dowiedzia-
łem się dopiero później, po wielu godzinach, odkąd zabrano nas z pokładu statku. A
jeżeli chodzi o drugą wątpliwość, naprawdę rozmawiasz z Ebrihimem. Kiedy cię ku-
powałem, wystawiono mi rachunek na dwieście pięćdziesiąt draliańskich koron. Jednak
udało mi siew ostatniej chwili namówić twoich poprzednich właścicieli, aby obniżyli tę
sumę o okrągłą setkę. Później jakoś zapomniałem o tym drobiazgu. Kiedy jednak przez
nieuwagę podałem w zeznaniu podatkowym wyższą sumę jako podstawę do ubiegania
się o ulgę podatkową, wykazałeś mój błąd i nawet oświadczyłeś, że jeżeli go nie skory-
guję, ujawnisz całą prawdę i oddasz mnie w ręce organów ścigania. Nie pamiętasz?
Całkiem poważnie zastanawiałem się wtedy, czy nie sprzedać cię za te kilka koron,
które musiałem dopłacić tytułem podatku. Później wiele razy żałowałem, że tego nie
zrobiłem. Czy uważasz to za wystarczający dowód, że rzeczywiście masz do czynienia
z Ebrihimem?
- Chyba tak - odparł automat, ale ton jego głosu dowodził, że nie zdołał się pozbyć
wszystkich wątpliwości.
- To bardzo dobrze - ciągnął Dral. - Przestań zatem zachowywać się jak umysłowo
niezrównoważona ofiara paranoidalnej demencji i postaraj się przybyć tu tak szybko i
cicho, jak potrafisz. Ebrihim przerywa połączenie.
- Nie ma potrzeby się tak irytować - mruknął Qiunine do siebie, kiedy tylko się
upewnił, że Ebrihim rzeczywiście wyłączył komunikator. - Nie widzę nic głupiego w
tym, że po prostu staram się przeżyć. - Urwał i popadł w zadumę. - Z drugiej strony, to
naprawdę nienormalne, gdy automat zaczyna mówić do siebie - odezwał się po chwili. -
Pan Ebrihim może miał rację, kiedy się niepokoił o mój stan umysłowy. No cóż...
Uruchomił repulsory, ale przesłał do nich tylko tyle energii, żeby zdołały wy-
pchnąć pokrywę towarowego luku. Pozwolił, żeby klapa uniosła się na wysokość mniej
więcej trzydziestu centymetrów, a potem ograniczył dopływ energii do bakburtowego
repulsora. Lewa strona pokrywy opadła, w wyniku czego ciężka metalowa płyta z gło-
śnym brzękiem potoczyła się po płytach pokładu. Narobiła więcej hałasu niż Qiunine
sobie życzył, ale mały automat nie mógł nic na to poradzić.
Wysunął z obudowy parę manipulatorów i powoli, ostrożnie zaczął wypychać
korpus z przemytniczego schowka na towary. Przestał dopiero wtedy, kiedy cały cylin-
der znalazł się nad płytami pokładu. Później obrócił się, wykorzystując przegubowo
połączone odcinki manipulatorów, aż w końcu przyjął prawidłową, pionową postawę.
Ponownie uruchomił repulsory, aby przelecieć w inne miejsce, po czym ukrył chwytaki
w głębi korpusu. Kiedy stwierdził, że jednak zdołał się sam wydostać z kryjówki i sta-
nąć pionowo, poczuł coś na kształt prawdziwej ulgi.
Wykorzystując siłę nośną repulsorów, przeleciał poprowadzonym łukiem koryta-
rzem „Sokoła", aż dotarł do włazu, gdzie znajdowała się rampa. Przekonał się, że właz
jest otwarty, a rampa opuszczona, co oszczędziło mu kłopotów i hałasu przy jej opusz-
czaniu. Mały robot nie mógł się nadziwić niedbalstwu, a może bezmyślności żołnierzy
Ligi. Znowu zaczął się zastanawiać, czy aby nie ma do czynienia z bardzo perfidną
pułapką.
Roger MacBride Allen
163
Doszedł jednak do wniosku, że nawet jeżeli tak jest rzeczywiście, to już ujawnił
nieprzyjaciołom, gdzie się znajduje, czyli mógł uważać się za schwytanego. A zatem
nie miał nic do stracenia. Zwiększył dopływ energii do repulsorów i zaczął sunąć w dół
pochylni. Znieruchomiał, kiedy dotarł na samo dno gigantycznej komory.
Zorientował się, że w komorze panują niemal nieprzeniknione ciemności. Rozja-
śniało je tylko światło gwiazd, które wpadało przez niewielki otwór w sklepieniu i od-
bijało się od srebrzystych ścian studni. Qiunine postanowił więc, że przełączy czujniki
optyczne na podczerwień. Kiedy wprowadził zamiar w życie, cała komora rozjarzyła
się intensywnym blaskiem. Starając się zachowywać jak najciszej, mały robot oddalił
się jakieś trzydzieści metrów od „Sokoła" i dopiero potem zamarł bez ruchu. Chcąc
przeszukać wnętrze komory, obrócił kopułkę o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni.
Jak obiecywał Ebrihim, odnalazł więźniów bez trudu. Sześć ciepłych ciał, za-
mkniętych w bańce siłowego pola, stanowiło jaskrawą plamę, której nie mógł nie zau-
ważyć. Automat jednak nie był zachwycony tym, że musi do nich podejść. Pocieszał się
tylko myślą, że jeżeli nawet ktoś obserwuje więźniów z pokładu nieprzyjacielskiego
statku czujnikiem wrażliwym na podczerwień, zobaczy małego robota też jako świetli-
stą plamę. Zakończył przeszukiwanie komory, dzięki czemu zdołał usytuować sztur-
mowy wahadłowiec, a także ocenić dzielącą go od niego odległość. Postanowił, że na
wszelki wypadek od czasu do czasu będzie kierował w tamtą stronę jeden z czujników.
Podleciał szybko do energetycznej palisady i znieruchomiał dokładnie metr przed
granicą siłowej półkuli.
- Jestem - oznajmił bez żadnych wstępów. - Czego pan sobie życzy?
W podczerwieni niełatwo jest ocenić wyraz twarzy Drala, ale wszystko wskazywa-
ło na to, że Ebrihim spiorunował robota gniewnym spojrzeniem.
- Większość inteligentnych istot uznałaby to za coś oczywistego - powiedział. -
Życzę sobie, żebyś nas stąd uwolnił!
- Oczywiście - odparł Q9-X2. - Pozwoli pan jednak, że zadam jeszcze jedno reto-
ryczne pytanie. Czy nie życzy pan sobie czegoś więcej? - Obrócił kopułkę w lewo, a
potem w prawo. - Ma pan może pomysł, jak powinienem zabrać się do rzeczy?
- Po drugiej stronie - burknął Dral. - Panel kontrolny generatora siłowego pola jest
umieszczony po tej stronie palisady, gdzie przebywają dzieci.
- Aha. To możliwe - zgodził się Qiunine.
Nagle uświadomił sobie, że ogarnia go zadowolenie. Zatoczył szeroki łuk, żeby
znaleźć się po przeciwnej stronie. Zobaczył generator stojący na zewnątrz siłowego
pola i obserwujące go dzieci, zamknięte wewnątrz kopuły.
- Dobry wieczór, dzieciaki - odezwał się najbardziej beztroskim tonem, na jaki po-
trafił się zdobyć. - Jakże się miewacie?
Zmniejszając, a potem zwiększając dopływ energii do repulsorów, wykonał ruch
żywo przypominający dygnięcie.
Anakin spojrzał na robota i zaraz odwrócił się do siostry i brata.
- Qiunine zachowuje się dziwacznie - oświadczył.
- Doprawdy? - zdziwił się automat. - Zaczekajcie sekundę. Za chwilę uruchomię
procedurę diagnostyczną, żeby sprawdzić poprawność mojego zachowania.
Zwycięstwo na Centerpoint
164
Odszukał odpowiednie podprogramy i nakazał im kontrolę wszystkiego, co zrobił
w ciągu ostatniej godziny.
- Miał pan słuszność, młody Anakinie - oznajmił, kiedy skończył badanie. - Rze-
czywiście zachowuję się w sposób cokolwiek niezwykły. Bardzo możliwe, że ma to
jakiś związek z tym, że niedawno o mało nie upiekłem się żywcem i przebywałem ca-
lutki dzień w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu. Nie jestem jednak tego całkiem pe-
wien. Za to wy możecie być pewni, że moje akcje i reakcje nie przekraczają z góry
ustalonych granic. Ani odrobinę.
- To jeden z błędów, jakie popełniono, projektując roboty typu Q9 - odezwał się
półgłosem Ebrihim, stojący za niewidoczną pionową przegrodą, jaka wciąż jeszcze
rozdzielała obie części siłowego bąbla. - Ilekroć ulegają silnym i długotrwałym emo-
cjom, postępują trochę dziwacznie.
- A któż zachowywałby się inaczej w takich sytuacjach? - zdziwił się Qiunine.
- Przez pewien czas może przejawiać nagłe zmiany nastroju, ale potem się ustatku-
je - ciągnął Dral, jakby nie usłyszał uwagi robota. - Na razie powinniśmy traktować go,
jakbyśmy nic nie zauważyli.
- Wspaniale - mruknął Jacen. - A więc liczymy na to, że uwolni nas automat cier-
piący na psychozę maniakalno-depresyjną.
- Na pewno to zrobię. Zaraz się przekonacie - oświadczył buńczucznie Qiunine. -
Powiedzcie mi tylko, w jaki sposób. - Obrócił kopułkę, żeby wymierzyć wrażliwy na
podczerwień czujnik w szturmowy wahadłowiec, a później znowu skierował go na
więźniów... może odrobinę zbyt szybko, aby wydawało się to normalne. - Pospieszcie
się jednak, bo inaczej strażnicy Ligi mogą się obudzić.
- Ta-a - zgodził się z nim Jacen. - Masz rację. Powinieneś jednak zwrócić się z tym
do Anakina.
- Ach tak - odparł Qiunine. - Anakina. Władcy wszystkich mechanizmów. Po-
wiedz mi zatem, Anakinie, co mam zrobić, a ja uczynię to z prawdziwą przyjemnością.
Pod warunkiem oczywiście, że przyciśnięcie niewłaściwego guzika nie ściągnie nam na
głowy jakiejś planety ani nie spowoduje żadnej innej równie błahej niedogodności.
- Qiunine - odezwał się poważnie Ebrihim. - Powinieneś bardziej panować nad so-
bą. Nie możesz żartować w takiej sytuacji.
- Zechciejcie przyjąć moje przeprosiny - powiedział uroczystym tonem automat.
To dziwne, ale nagle wszyscy tak bardzo się o niego martwili. Na ogół ledwo go zau-
ważali. Traktowali, jakby nie istniał. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy zwracali się prze-
ciwko niemu. - Wiecie, to ciekawe - ciągnął po chwili. - Wygląda na to, że właśnie
zaczynam wpadać w depresyjno-paranoidalną fazę psychozy.
- Po prostu staraj się myśleć logicznie i na temat - doradził łagodnie Ebrihim. -
Anakinie, możesz zaczynać.
- Zaczynać... Dobrze - odezwał się zamyślony chłopczyk. - Co prawda, nie widzę
płyty czołowej panelu kontrolnego, ale domyślam się, że gdzieś, mniej więcej pośrod-
ku, musi się znajdować otwór, służący do włożenia metalowego klucza. Widzisz go,
Qiunine?
Roger MacBride Allen
165
- Skąd wiedziałeś, że tam jest, skoro nie widziałeś płyty czołowej urządzenia? -
zapytał automat, który chyba nabrał nowych podejrzeń.
- Widziałem, jak tamten gość wkładał klucz - odparł Anakin i niepewnie zerknął
na Jacena. - Widzisz ten otwór, prawda?
- Tak. Widzę.
- Ebrihim powiedział kiedyś, że czasami posługujesz się manipulatorem, żeby
otwierać zamknięte zamki albo włamywać się do skrytek. Czy uważasz, że potrafiłbyś
otworzyć ten zamek?
Qiunine wysunął manipulator zakończony miniaturową kamerą. Obok niej, przy
wiązce przewodów, znajdowała się mikroskopijna lampka. Automat zbliżył koniec
manipulatora do otworu. Starając się zajrzeć do środka, ustawiał kamerę to pod tym, to
znów pod innym kątem. W końcu wyłączył lampkę i wciągnął chwytak z kamerą do
korpusu.
- Nie - powiedział.
- Och - jęknął zawiedziony malec. - To niedobrze.
- Czy to już wszystko? - zapytał Qiunine. - Mogę teraz odejść?
- Nie! - odrzekł Anakin. Zamknął oczy i skupił się, a potem wyciągnął rękę w kie-
runku panelu kontrolnego.
- Prawie mogę to zrobić, ale nie widzę płyty czołowej urządzenia tak dobrze jak
wnętrza. - Pokręcił głową i otworzył oczy. - Przeczytaj mi napisy na płycie. Przeczytaj
wszystko, co zobaczysz obok pokręteł, tarcz i przełączników.
Qiunine ponownie wysunął manipulator z kamerą i zapalił mikroskopijną lampkę.
- To jeden z najbardziej archaicznych systemów kontrolnych, jakie zdarzyło mi się
oglądać - zauważył po chwili. - Nad pierwszym przełącznikiem widzę napis „Wybór
rodzaju zasilania". To właśnie ten przełącznik przestawia się za pomocą klucza. Zasila-
nie można wyłączyć, ustawić na pojedyncze ograniczenie, podwójne ograniczenie albo
poczwórne ograniczenie. W tej chwili jest ustawione na „Podwójne ograniczenie". Po-
niżej jest tarcza z napisem „Całkowite natężenie". Wycechowano ją od jednego do
jedenastu, a w tej chwili wskazuje osiem i pół.
- Ustaw ją na najmniejszą wartość, na jaką się da - polecił Anakin.
Qiunine wysunął manipulator i obrócił tarczę w lewo tak daleko, jak potrafił.
- Nie da się ustawić na mniej niż dwa - odezwał się po chwili. - Prawdopodobnie
nie można tego zrobić bez klucza.
- Masz rację, masz rację - zgodził się Anakin. Wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął
niewidzialnej bariery siłowego pola. Zdawało mu się, że ugięła się pod jego palcami,
ale najwyżej kilka centymetrów. - Nie, nie - dodał pospiesznie. - Nadal za silne. Prze-
czytaj, co widzisz obok innych urządzeń kontrolnych i przełączników.
- Widzę jeszcze trzy pokrętła - oznajmił automat. - Tarcza pierwszego jest pod-
świetlona. Umieszczono nad nią napis „Względne natężenie lewej strony podwójnego
ograniczenia". Tarcza jest wycechowana od jednego do jedenastu i pozostawiona w
położeniu środkowym, na szóstce. Wygląda na to, że pozostałe dwa pokrętła umożli-
wiają ustawianie wartości parametrów poczwórnego ograniczenia, a ponieważ genera-
tor nastawiono na podwójne, chyba możemy się nimi nie przejmować.
Zwycięstwo na Centerpoint
166
- Obróć pokrętło nastawiania parametrów podwójnego ograniczenia do oporu.
Qiunine usłuchał. Siłowe pole ograniczające tę część energetycznej palisady, gdzie
przebywały dzieci, zwiększyło natężenie i wyraźnie ściemniało. Dało się to zauważyć
nawet mimo ciemności panujących w komorze z planetarnym repulsorem.
- Nie, nie, obróć je w przeciwną stronę! - rozkazał Anakin.
Q9 spełnił i to polecenie. Siłowe pole zaczęło blednąc, aż w końcu energetyczna
zapora stała się znów całkowicie przezroczysta. Nie dałoby się jej zauważyć nawet za
pomocą czujników wrażliwych na podczerwień. Anakin wyciągnął rękę i spróbował
nacisnąć niewidzialną błonę. Tym razem ugięła się pod jego palcami trochę bardziej niż
poprzednio, ale chociaż chłopczyk napierał z całej siły, nie zdołał jej pokonać.
- Są jeszcze jakieś inne urządzenia kontrolne na tej płycie? - zapytał.
- Żadnych innych nie widzę - odpowiedział Qiunine.
- Tak myślałem - mruknął Anakin. - Niczego innego nie wyczuwałem.
- Dlaczego więc zapytałeś?
- Ponieważ chciałem się upewnić! - odrzekł malec. - Nie zachowuj się tak dzi-
wacznie, dobrze?
- Czy wciąż jeszcze zachowuję się dziwnie? - zaniepokoił się automat. - A może
tylko chciałbyś, abym pomyślał, że zachowuję się nienormalnie? Czy właśnie na tym
polega twój plan?
- Qiunine, nie mamy teraz czasu - wtrącił się Jacen. - Bez względu na to, co my-
ślisz i co robisz, zajmiesz się tym później. Zgoda?
Automat obrócił kopułkę i obdarzył go podejrzliwym spojrzeniem.
- Nie zajmuję się niczym oprócz wykonywania rozkazów.
- To w tej chwili nieważne - odezwał się Anakin. - Qiunine, czy wszystkie pokrę-
tła i tarcze są ustawione na najmniejsze możliwe wartości? Czy rzeczywiście pole nie
może już być ani trochę słabsze?
- Jest tak słabe, jak tylko może być, jeśli nie dysponuje się kluczem - potwierdził
mały robot.
- To dobrze - powiedział Anakin. - Miejmy nadzieję, że to wystarczy. Zaczynam. -
Wyciągnął obie ręce przed siebie i rozcapierzył palce tak mocno, jak potrafił. Zamknął
oczy i zrobił parę kroków w kierunku niewidzialnej zapory, ale znieruchomiał, kiedy
czubki palców zetknęły się z błoną siłowego pola. - Muszę robić wszystko ostrożnie i
powoli - przypomniał sobie.
Poruszając się wolno, zaczął napierać prawą dłonią na barierę. Coraz dalej odpy-
chał od siebie membranę osłabionego pola. Powietrze wokół jego palców zamigotało i
zalśniło; pojawiło się także kilka iskier. Z początku płonęły intensywnym blaskiem, ale
w miarę jak chłopczyk napierał z coraz większą siłą, świeciły coraz słabiej, aż prawie
wszystkie zgasły. W końcu Anakin dokonał tego, że wypchnięty fragment siłowego
pola przybrał kształt jego ciała. Wystająca część energetycznej błony nie przestawała
się jarzyć, mienić i migotać. W pewnej chwili Anakin postąpił jeszcze krok, jakby za-
mierzał wypchnąć ją jeszcze dalej, ale przekonał się, że sam sobie nie poradzi.
- Pomóżcie mi - powiedział do brata i siostry.
Roger MacBride Allen
167
Jacen i Jaina, okazując zrozumiały niepokój, ostrożnie zbliżyli się i stanęli za ple-
cami Anakina w miejscu, które jeszcze kilka chwil wcześniej chroniła energetyczna
palisada. Jacen zamknął oczy i wyciągnął ręce. Po chwili jednak zmarszczył brwi i
pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, jakim cudem... - zaczął, ale natychmiast się zreflektował. -
Ach, rozumiem.
Wyciągnął ręce jeszcze dalej i kiwnięciem głowy dał znak siostrze, żeby zrobiła to
samo. Jaina usłuchała. Otoczenie siłowego bąbla znów rozjarzyło się snopami iskier,
ale tym razem wyładowania elektrostatyczne nie miały takiej siły jak poprzednio. Zani-
kły też trochę szybciej... wszystkie bez wyjątku.
- Spróbuj jeszcze raz, Anakinie - odezwała się Jaina.
Tym razem malec zaczął wypychać siłową błonę tylko lewą dłonią. Wywierał na
membranę nacisk, który rozciągał ją coraz bardziej i coraz dalej. Wreszcie - poruszając
się bardzo powoli - zacisnął dłoń w piąstkę i w chwilę później wyprostował wskazujący
palec. Nie przestawał napierać nim na niewidoczną błonę, która coraz bardziej oddalała
się i rozciągała. W końcu - a stało się to tak nagle, że w pierwszej chwili nikt tego nie
zauważył - czubek palca przebił nadwątloną barierę siłowego pola i znalazł się na ze-
wnątrz, po drugiej stronie.
- Jacenie, chwyć mnie za drugą rękę - szepnął Anakin. - Jaino, chwyć drugą rękę
Jacena.
Starszy chłopiec cofnął lewą rękę i pochwycił prawą dłoń Anakina. Dziewczynka
zrobiła to samo z ręką Jacena. Tym razem Anakin skupił się i jakby zaczerpnął skądś
nowej energii, gdyż naparł jeszcze silniej niż poprzednio. Przesunął przez otwór w
błonie najpierw cały palec, potem dłoń i rękę, a jeszcze później głowę i pierś. Pochylił
się i raczej ciągnąc niż napierając, dalej powiększał szczelinę w błonie siłowego pola.
W pewnej chwili uniósł lewą nogę i powoli przełożył ją przez otwór na drugą stronę.
Kiedy przeciskał stopę, na sekundę czy dwie pole roziskrzyło się i zalśniło, ale chłop-
czyk bez trudu postawił ją na metalowej płycie. Z wyciągnięciem prawej nogi poszło
mu trochę łatwiej.
Wreszcie uwolnił całe ciało z wyjątkiem prawej ręki. Bardzo powoli, zaczął odda-
lać się od zdeformowanej półkuli siłowego pola. Nie wypuszczając dłoni Jacena, pró-
bował przeciągnąć go przez szczelinę w błonie. Kiedy palce starszego chłopca zetknęły
się z niewidoczną membraną, siłowe pole roziskrzyło się snopami błękitnych wyłado-
wań. Jacen skrzywił się i uczynił ruch, jakby chciał się wycofać. Na szczęście nie wy-
puścił dłoni AnaMna. Kiedy przeciskał dłoń przez siłowe pole, rozległy się ciche trza-
ski elektrostatycznych wyładowań. Wyglądało na to, że energetyczna bariera stawia mu
silniejszy opór niż bratu. Mina starszego chłopca dowodziła, że doznania towarzyszące
pokonywaniu energetycznej palisady nie sprawiają mu przyjemności.
Siłowe pole nie chciało uwolnić jego głowy; kiedy Jacen ją przeciskał, otoczyło
całą twarz podobną do pajęczyny siecią delikatnych błękitnych wyładowań. W końcu
puściło i cofnęło się tak raptownie, że chłopiec cicho jęknął z bólu. Włosy, przesycone
ładunkami elektrostatycznymi, wyprostowały się jak żywe i zjeżyły na głowie - chociaż
kiedy przechodził Anakin, nic takiego się nie stało. Także kiedy Jacen przekładał przez
Zwycięstwo na Centerpoint
168
otwór najpierw jedną, a potem drugą nogę, jego ciało oplatała sieć roziskrzonych bły-
skawic.
Kiedy wreszcie przecisnął na drugą stronę całe ciało, odprężył się i odetchnął z
prawdziwą ulgą. Anakin nie puszczał jego lewej ręki. Teraz chłopcy ostrożnie i powoli
zaczęli pomagać siostrze wydostać się z więzienia. Oddalając się coraz bardziej od
zdeformowanego bąbla pola, przeciągnęli przez otwór lewą rękę dziewczynki. Iskry
rozbłysły na nowo, ale tym razem miały ciemniejszą, jakby bardziej gniewną barwę.
- Ojej! - krzyknęła cicho Jaina. - Czuję się... Czuję się, jakby trawił mnie ogień!
- Nie przestawaj napierać! - poradził Jacen. - Już jedną dłoń masz po drugiej stro-
nie. Nie otwieraj oczu! Wierz mi, tak jest łatwiej. Idź dalej. Naciskaj i napieraj, ale
delikatnie, powoli. Uwolniłaś już całą rękę. Trzymaj się! Uważaj! Teraz głowa. Jeszcze
trochę... W porządku, twarz jest wolna. Teraz najgorsze. Jaka szkoda, że nie możesz
widzieć swoich włosów! Nie, jeszcze nie otwieraj oczu... wszystkie włosy sterczą ci z
głowy jak druty. Dobrze. Doskonale. Teraz przeciśnij nogę. Spokojnie. Powoli. Nie
spiesz się. O, tak. Dobrze. Bardzo dobrze. A teraz drugą nogę. Unieś, przełóż i postaw.
Właśnie tak. Tylko uważaj na stopę... Gotowe!
Jaina uwolniła się wreszcie z objęć siłowego pola, ale kiedy stawiała stopę na sre-
brzystej posadzce, potknęła się i przewróciła na Jacena. Starszy brat także rozciągnął
się jak długi, a ponieważ nie puścił dłoni Anakina, pociągnął malca na siebie. Tymcza-
sem wypchnięty fragment siłowego pola roziskrzył się ostatni raz, a potem zaczął się
kurczyć i chować. Chwilę później zrównał się z resztą przezroczystej bariery i energe-
tyczny bąbel ponownie przybrał kształt półkuli. Po wybrzuszeniu nie zostało ani śladu.
- O rety, ale bolało! - odezwała się dziewczynka. - Zupełnie jakby przez całe ciało
przepływał bardzo silny prąd elektryczny.
- Myślę, że ciebie bolało bardziej niż mnie - stwierdził Jacen, usiłując wstać z po-
sadzki. W końcu udało mu się wyplątać z kłębowiska rąk i nóg rodzeństwa. Pomógł się
podnieść pozostałym dzieciom. - Ciebie też tak bolało, Anakinie? - zapytał, zwracając
się do malca.
Chłopczyk pokręcił głową.
- Nie-e - powiedział. - Tylko trochę łaskotało. To było nieprzyjemne łaskotanie,
ale nie nazwałbym tego bólem.
- To było niemożliwe - odezwał się Qiunine. - To, czego dokonaliście, było po
prostu niemożliwe. Nikt nie może się przedrzeć przez siłowe pole w taki sposób.
- Prawdę mówiąc, myśmy się przez nie przedzierali - rzekł Anakin. - Po prostu
przecisnęliśmy się między dwiema częściami. Rozciągałem je, aż między nimi utwo-
rzyło się coś w rodzaju wolnej przestrzeni. Ja tylko rozepchnąłem obie części tak, żeby-
śmy się zmieścili. To wszystko.
- Aha. To wszystko. Uprzejmie dziękuję - odparł cierpko automat. - To rzeczywi-
ście wszystko wyjaśnia, możesz być tego pewien.
- Anakinie... a co z Chewbaccą, Ebrihimem i ciotką Marchą? - zaniepokoiła się Ja-
ina.
Malec pokręcił głową.
Roger MacBride Allen
169
- Chyba nie zdołam uwolnić ich z tej strony - powiedział. - Nie można wyciągać
dorosłych ludzi z zewnątrz. Im ktoś jest większy i cięższy, z tym większym trudem to
przychodzi.
- A nie mógłbyś pomajstrować przy panelu kontrolnym? - zapytała dziewczynka.
Anakin podszedł do urządzenia i popatrzył na płytę czołową. Później położył dłoń
na obudowie, zamknął oczy i zaczął się skupiać. Zwracał całą uwagę na obwody i pod-
zespoły usytuowane wewnątrz urządzenia. W końcu jednak cofnął rękę i otworzył oczy.
- Nic z tego - oznajmił stanowczo.
- Potrafisz przecież sprawiać, że mechanizmy są posłuszne twojej woli - nie dawa-
ła za wygraną Jaina.
- Tak, ale to co innego - wyjaśnił Anakin. - Potrafię zmuszać do pracy małe me-
chanizmy. Mogę im nakazywać, żeby wykonywały to, do czego są stworzone. Ten
zamek jest zbyt duży. A poza tym już wykonuje to, do czego jest zaprojektowany.
Unieruchamia podzespoły kontrolne.
- Nie mógłbym życzyć sobie, żeby ktoś wyjaśnił mi to bardziej przystępnie - ode-
zwał się Qiunine. - Domyślam się jednak, że nie potrafisz uwolnić pozostałych?
- Nie - odparł chłopczyk. - Nie zdołam, jeżeli nie zdobędę klucza.
- Widzę z tego, że wszystko starannie zaplanowaliście - zauważył automat.
- Nasz plan zakładał, że ty poradzisz sobie z otworzeniem zamka - wtrącił się
Ebrihim chyba jeszcze bardziej cierpko niż Qiunine. - Teraz jednak to nieistotne. Jeżeli
rzeczywiście nie możemy pokonać bariery siłowego pola, dzieci będą musiały same
podjąć próbę ucieczki. Oczywiście, pomożesz im w tym, Qiunine.
- Co takiego? - żachnął się robot. - W jaki sposób? Jakim cudem moglibyśmy stąd
uciec?
- Oczywiście, odlatując „Sokołem Millenium".
- Chwileczkę - odezwał się zaniepokojony Jacen. Spojrzał na Ebrihima. - Napraw-
dę chcesz, żebyśmy my pilotowali „Sokoła"?
Chewbacca także przeniósł spojrzenie na starszawego Drala. Cicho zawył, wy-
szczerzył wszystkie zęby i wymownie pokręcił głową.
- Przyznaję, że to nierozsądne i niebezpieczne - oznajmił Ebrihim, zwracając się
do Wookiego. - Jednak jest to najlepsze spośród innych możliwych wyjść z naszej sy-
tuacji. Chewbacco, sam powiedziałeś, że właściwie zakończyłeś usuwanie prawie
wszystkich usterek i uszkodzeń „Sokoła". Jestem przekonany, że bez trudu wyjaśnisz
dzieciom, co powinny zrobić, żeby uporać się z pozostałymi. Nie wątpię, że poradzą
sobie z naprawianiem tych kilku, jakie jeszcze zostały. Jeżeli chodzi o nas, przedsta-
wiamy o wiele mniejszą wartość jako zakładnicy. Thrackan musi zdawać sobie z tego
sprawę. Trzy najcenniejsze klejnoty, jakie zdobył, właśnie znalazły się po drugiej stro-
nie energetycznej palisady. Anakinie, Jacenie, Jaino... to prawda, że jeżeli podejmiecie
próbę ucieczki, narazicie się na wielkie niebezpieczeństwo. Jestem jednak absolutnie
pewien, że gdybyście tu pozostali, narazilibyście się - a przy okazji nas i wiele innych
istot - na jeszcze większe. Thrackan jest człowiekiem okrutnym, mściwym i samolub-
nym. Nie chciałbym, żebyście wpadli w jego ręce. Przypuszczam, że istnieją tylko dwa
Zwycięstwo na Centerpoint
170
wyjścia z naszej sytuacji. Pierwsze, gdyby wasza matka zgodziła się spełnić jego żąda-
nia...
- Nigdy tego nie zrobi - oświadczył stanowczo Jacen.
- Zgadzam się z tobą. Jeżeli jednak się zgodzi, wasz wuj dojdzie do wniosku, że
przedstawiacie dla niego zbyt dużą wartość, aby was uwolnić. Będzie was przetrzymy-
wał w nadziei, że zmusi waszą matkę do kolejnych ustępstw. A za każdym razem, kie-
dy uzyska to, czego zażąda, będzie miał dodatkowy powód, żeby więzić was jeszcze
dłużej. Podejrzewam, że nigdy was nie uwolni.
- Jeżeli mama zgodzi się spełnić jego żądania w nadziei, że Thrackan jednak nas
uwolni, skrzywdzi wielu niewinnych ludzi - przypomniała Jaina.
- Skrzywdzi, a może nawet przyczyni się do ich śmierci - poprawił ją Jacen.
- Z pewnością tak się stanie - powiedział ich guwerner. - Istnieje też drugie, bar-
dziej prawdopodobne wyjście: wasza matka nie zgodzi się spełnić żądań samozwań-
czego dyktatora. Podejmie taką decyzję, doskonale zdając sobie sprawę, że złamie jej to
serce. Jednak nie zawaha się ani chwili. Wcześniej czy później wasz sfrustrowany ku-
zyn wpadnie w taką wściekłość, że zechce swój gniew wyładować na was. Pragnąc
zmusić waszą matkę do uległości, zagrozi, że podda was torturom albo nawet wprowa-
dzi swój zamiar w życie.
- Torturom? - zaniepokoiła się Jaina. - Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałam.
- Naprawdę ośmieli się nas torturować? - W głosie Jacena zabrzmiało niedowie-
rzanie.
- Myślę, że to całkiem możliwe - odparł Ebrihim. - Powiedziałbym nawet, że dość
prawdopodobne.
Qiunine przeniósł spojrzenie ze swojego pana na dzieci i z powrotem. Zorientował
się, że nie wszystko zostało powiedziane. Już miał uzupełnić obraz sytuacji, ale w samą
porę coś kazało mu się powstrzymać. Nikt nie powiedział, że byłoby o wiele lepiej,
gdyby dzieci zginęły w katastrofie frachtowca szybką, tragiczną śmiercią, niż żeby
miały stać się pionkami w okrutnej grze, prowadzonej przez ich kuzyna... w ponurej
rozgrywce, która mogła się zakończyć tylko w jeden sposób: uśmierceniem pionków,
kiedy Thrackan uzna, że nadeszła odpowiednia chwila. Jakie to szlachetne i odważne,
że nikt nie wspomniał o tym ani słowa - pomyślał automat. Swoją drogą to niesamowi-
te, że on, Qiunine, reagował na wszystko tak dziwacznie i emocjonalnie. W tej samej
chwili mały robot uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie pomyślał o przerażającym
aspekcie swojej sytuacji.
- Zaczekajcie momencik - powiedział. - A co ze mną? Ebrihim popatrzył na robota
i cicho zachichotał.
- Och, to chyba oczywiste - odparł. - Co innego mógłbyś zrobić? Jak myślisz, co
zrobi Thrackan, kiedy wstanie rano i przekona się, że dzieci zniknęły... a potem ujrzy
ciebie?
Q9 zastanawiał się nad swoją sytuacją dobre kilkanaście sekund. Ani trochę nie
spodobały mu się wnioski, do jakich doszedł.
- Mogłem się tego domyślić - powiedział w końcu. - Rozumiem teraz, że to
wszystko był spisek, a ja miałem paść ofiarą.
Roger MacBride Allen
171
- Ja na przykład widzę kilka innych istot, które po zniknięciu dzieci znajdą się w
gorszej sytuacji - pocieszył go Ebrihim. - To zresztą nie ma znaczenia. Leć i nie trać
czasu. Im dłużej zwlekasz, na tym większe niebezpieczeństwo narażasz wszystkich.
- Nie wiemy przecież, jakie urządzenia „Sokoła" są uszkodzone - sprzeciwiła się
Jaina. - Nie mamy pojęcia, j ak uporać się z naprawami.
Ebrihim uniósł rękę i pokazał wszystkim miniaturowe urządzenie.
- Mamy komunikator, a wy, dzieciaki, posłużycie się takim samym wbudowanym
aparatem, którym dysponuje Qiunine. Korzystając z niego, możecie porozumiewać się
z nami, dopóki nie nawiążecie łączności za pomocą pokładowej aparatury „Sokoła".
Umiecie przecież posługiwać się komunikatorem. Chewbacca będzie mówił mi, co
robić, a ja wszystko wam powtórzę. Przekonacie się, że damy sobie radę. Wy także
poradzicie sobie bez trudu.
Chewbacca energicznie pokiwał głową i zamruczał, a swoją wypowiedź zakończył
cichym, ale zachęcającym gardłowym warknięciem.
- To bardzo miłe z twojej strony - rzekła Jaina, zwracając się do guwernera - ale to
wcale jeszcze nie oznacza, że masz rację.
- Jestem przekonany, że to potraficie - odparł Dral. - A teraz musicie się pospie-
szyć. W każdej chwili mogą się obudzić żołnierze Ligi. Nie mamy innego wyjścia.
Idźcie!
Dzieci spojrzały po sobie. W następnej chwili - jak na rozkaz - wszystkie odwróci-
ły się i ruszyły w stronę gwiezdnego statku. Odeszły tak niespodziewanie i cicho, że w
pierwszej chwili Qiunine tego nie zauważył. Korzystając z repulsorów, unosił się nieru-
chomo. Dopiero po kilku sekundach obrócił kopułkę i przekonał się, że dzieci docierają
już do stóp rampy.
Zwiększył dopływ energii do repulsorów, a potem odwrócił się i bez słowa pospie-
szył ich śladem.
Kiedy „Ślicznotka" wylądowała w jednym z hangarów na pokładzie „Intruza", na
powitanie pasażerów wyszedł sam admirał Ossilege. Ubrany w nieodzowny kremowo-
biały mundur, cierpliwie czekał, aż właz się otworzy, a rampa zetknie z płytą lądowi-
ska.
- Witam wszystkich - powiedział, kiedy po pochylni schodzili Lando, Kalenda i
Gaeriela. Kilka kroków za nimi stąpał sztywno Threepio. - Mam nadzieję, że wasze
informacje okażą się naprawdę takie ciekawe, jak obiecywaliście. Czy to nie ironia
losu, że teraz, kiedy w końcu możemy się porozumiewać za pomocą komunikatorów,
musimy się martwić o to, czy przypadkiem ktoś nas nie podsłucha?
- Myślę, że już niedługo sam się pan przekona, że nasze informacje są naprawdę
ciekawe i że warto dołożyć starań, aby zachować je w tajemnicy - odezwał się Lando. -
Może zaprosi pan nas gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać?
- Oczywiście - oznajmił admirał. - Pójdziemy do mojej prywatnej kabiny. - Urwał
i spiorunował spojrzeniem złocistego androida. - Mam nadzieję, że to zostanie na po-
kładzie pańskiego statku - dodał, zwracając się do Calrissiana.
Zwycięstwo na Centerpoint
172
- No cóż, to doprawdy nieuprzejmie... - zaczął Threepio, ale Ossilege zmarszczył
brwi tak groźnie, że android wolał nie kończyć zdania.
- A pozostałych proszę za mną - dokończył Bakuranin.
Lando zerknął na Kalendę, ale agentka Wywiadu Nowej Republiki tylko pokręciła
głową. Admirał spędzał większość czasu na mostku, więc żadne z nich nawet nie po-
myślało, że mógłby mieć osobistą kabinę na pokładzie lekkiego krążownika.
Okazało się jednak, że miał. Zaprowadził do niej gości najkrótszą drogą. Lando
zawsze chlubił się tym, że od pierwszego rzutu oka poznawał, czy jakieś pomieszczenie
jest urządzone gustownie, czy bez smaku. Ujrzawszy wnętrze osobistej kabiny admira-
ła, natychmiast stwierdził, że pełno w niej najróżniejszych sprzeczności. Przepych kłó-
cił się z prostotą; przedmioty przesadnie wspaniałe kontrastowały z niepozornymi.
Wielkie pomieszczenie wywierało jednak wielkie wrażenie. Było co najmniej
dwukrotnie większe niż wszystkie luksusowe kabiny bakurańskich oficerów, jakie wi-
dział do tej pory. Miało kremowe ściany, a płyty pokładu przysłonięte puszystymi,
niebieskimi dywanami . Jedną ścianę zdobił wielki, okrągły iluminator o średnicy przy-
najmniej dwóch metrów. Lando widział przez niego zapierającą dech kulę Dralii, która
unosiła się na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba. Dyskretne, rozproszone światło
padało z tylu punktów naraz, że w kabinie nie widziało się żadnych cieni.
Osobiste rzeczy admirała przedstawiały się jednak nader skromnie. W jednym ką-
cie kabiny stała najzwyklejsza prycza, z którą sąsiadował niewielki składany nocny
stolik. Łóżko zaścielono wyjątkowo starannie. Idealnie wygładzona poduszka spoczy-
wała dokładnie pośrodku i stykała się z równo złożonym prześcieradłem i kocem. Lan-
do natychmiast zrozumiał, że Hortel Ossilege - chociaż mógł korzystać z pomocy wielu
służących i androidów - osobiście ścielił łóżko każdego ranka. Nie zawierzyłby niko-
mu, że zaścielę jego pryczę wystarczająco starannie. Na blacie stolika stał zwykły bu-
dzik, a obok niego leżał przenośny komunikator. Była tam jeszcze nocna lampka i cał-
kiem sporych rozmiarów tradycyjna książka. Lando nie zauważył, czy jest to powieść
historyczna, zbiór traktatów na temat bakurańskiej religii czy też zestaw regulaminów
bakurańskiej Marynarki.
W kabinie nie było widać żadnych innych przedmiotów osobistego użytku. Jeżeli
Ossilege jakieś miał, z pewnością ukrył je w szafach lub szufladach. W przeciwległym
kącie, obok drzwi, stało najzwyklejsze biurko, a na nim dwa stosy idealnie równo uło-
żonych dokumentów. Niższy, po lewej stronie, zapewne zawierał meldunki i raporty, z
których treścią Ossilege dopiero chciał się zapoznać. Drugi, o wiele wyższy, ale równie
starannie ułożony stos, widniał po prawej stronie. Z pewnością były to przeczytane
dokumenty.
Na biurku stała lampa, leżały także równo przybory do pisania, elektroniczny no-
tes i jeszcze jeden komunikator. Nic więcej. Biurko ustawiono w taki sposób, że kiedy
Bakuranin przy nim siedział, mógł spoglądać przez ogromny iluminator. Żadnych in-
nych mebli w kabinie po prostu nie było. Lando nie widział także żadnych krzeseł -
jeżeli nie liczyć tego, które stało za biurkiem. Kiedy jednak zaczynał się zastanawiać,
gdzie usiądą, drzwi kabiny admirała się otworzyły.
Roger MacBride Allen
173
Do pomieszczenia wjechał mały ciemnoszary robot. Przyniósł - a ściślej przywiózł
- trzy składane krzesła. Zdumiewająco szybko i sprawnie rozstawił je po przeciwnej
stronie biurka, po czym bez słowa odwrócił się i wyjechał z kabiny.
Trójka gości usiadła naprzeciwko gospodarza. Admirał popatrzył na nich wycze-
kująco.
- Opowiedzcie mi - rozkazał. - Opowiedzcie wszystko, czego się tam dowiedzieli-
ście.
Pani porucznik Kalenda chrząknęła zdenerwowana i zaczęła mówić:
- Pierwsza i najważniejsza wiadomość brzmi tak, panie admirale: stacja Centerpo-
int jest gwiazdogromem. Urządzeniem służącym do zamiany gwiazd w supernowe.
- Rozumiem - odparł Ossilege zupełnie spokojnie. Takim tonem mógłby skwito-
wać informację, co Kalenda jadła na obiad.
- Jesteśmy także niemal całkowicie pewni, że do unieszkodliwienia stacji Center-
point mogą posłużyć planetarne repulsory.
- Doprawdy? - zapytał Bakuranin takim samym tonem. - To rzeczywiście bardzo
ciekawe. Czy nie zechciałaby pani zapoznać mnie z kilkoma szczegółami?
Zwycięstwo na Centerpoint
174
R O Z D Z I A Ł
12
KRES WYPRAWY
Syrena alarmowa zawyła w niewielkiej kajucie sypialnej „Szarmanckiego Gościa"
niczym głos z zaświatów. Czując, że jej serce wali jak młot, Tendra Risant wyskoczyła
z łóżka. Usiłowała stanąć na płytach pokładu, ale zaplątała się w prześcieradła i omal
nie runęła jak długa. W końcu jednak zdołała się uwolnić i pobiegła do sterowni.
Nie pamiętała, czy od chwili startu słyszała chociaż raz taki sygnał alarmowy. Na
wszystkie płonące słońca, co mogło tym razem ulec uszkodzeniu? Wpadła jak burza do
sterowni i rzuciła okiem na kontrolne pulpity, ale nie zobaczyła ani jednej czerwonej
lampki. Wszystkie płonęły łagodną, kojącą zielenią.
Dopiero wtedy rozbudziła się na dobre i przypomniała sobie, co się stało. Przecież
niedawno sama zainstalowała ten alarm. Syrena miała się odezwać, kiedy nawigacyjny
komputer „Szarmanckiego Gościa" zorientuje się, że zanikło pole interdykcyjne.
Zanikło interdykcyjne pole! Kobieta uświadomiła sobie, że jej myśli gnają jak
oszalałe. Zanik pola mógł oznaczać jedną z wielu możliwych zmian w jej sytuacji...
niestety, przeważnie na niekorzyść. Na razie jednak nic na to nie mogła poradzić. Może
później zacznie zgadywać, kto i dlaczego wyłączył generator pola. W tej chwili znik-
nięcie interdykcyjnego obszaru oznaczało dla niej tylko jedno: nareszcie może przestać
się wlec. Nareszcie poleci o wiele szybciej. Wskoczyła na fotel pilota i zabrała się do
pracy.
Zanim stała się właścicielką „Szarmanckiego Gościa", właściwie nie bardzo potra-
fiła posługiwać się nawigacyjnym komputerem. Od chwili startu zdołała jednak nie
tylko nauczyć się z nim współpracować, ale nawet nabrać pewnej wprawy. Przebierając
palcami po klawiaturze tak szybko, jak potrafiła, zajęła się analizowaniem swojej sytu-
acji. Najpierw musiała ustalić dokładne współrzędne punktu przestworzy, gdzie się
znajdowała. Potem powinna wprowadzić do pamięci komputera zestaw parametrów
siatki odniesienia z zaznaczonym punktem, gdzie zamierzała wyłonić się z nadprze-
strzeni. Kiedy w końcu upora się z jednym i drugim zadaniem, pozwoli komputerowi
wytyczyć optymalną trajektorię lotu, a następnie wyświetlić na monitorze współrzędne
punktów wniknięcia i wyskoczenia z nadprzestrzeni.
Roger MacBride Allen
175
Z rozwiązaniem pierwszego problemu nie miała żadnych trudności. Doskonale
wiedziała, gdzie się znajduje. W ciągu wielu godzin monotonnego lotu miała dość cza-
su, by opanować trudną sztukę gwiezdnej nawigacji. Cały kłopot w tym, że nigdy nie
podjęła decyzji, dokąd lecieć. O wiele łatwiej było podawać nawigacyjnemu kompute-
rowi wciąż na nowo uaktualniane współrzędne wszystkich możliwych celów wyprawy,
tak by później - gdyby w ostatniej chwili sytuacja uległa nieprzewidzianej zmianie -
mogła szybko zdecydować, dokąd się skierować. Tyle że właśnie taka zmiana zaszła
przed kilkoma minutami, a ona wciąż jeszcze nie była tego pewna.
Musiała się jednak pospieszyć. Bez względu na to, kto wyłączył generator inter-
dykcyjnego obszaru, w każdej chwili mógł go ponownie uruchomić. Tendra zastana-
wiała się jeszcze chwilę, ale w końcu podjęła decyzję: poleci na stację Centerpoint.
Kiedy ostatnio rozmawiała z Landem, odniosła wrażenie, że śniadolicy mężczyzna
kieruje się właśnie w tamten rejon. Co prawda, podejrzewała, że ilekroć chodziło o
Landa, a także zawsze wtedy, kiedy toczyła się wojna - a przecież w tej chwili miała do
czynienia i z jednym, i z drugim - jej przeczucie mogło zawieść na całej linii, ale prze-
cież musiała dokądś lecieć. Wpisała do pamięci komputera odpowiednie współrzędne i
przełączyła go na automatyczne sterowanie. Na ekranie pojawiły się cyfry. Odmierzały
trzydzieści sekund, jakie pozostawały do chwili wykonania polecenia. Czas uciekał
zatrważająco szybko.
Przez krótką jak mgnienie oka chwilę Tendra zastanawiała się, czy gdyby zawio-
dły wszystkie procedury automatyczne, nie powinna przełączyć komputera na sterowa-
nie ręczne. Czy nie tak radzili sobie bohaterowie popularnych holowizyjnych seriali?
Na szczęście w porę się opamiętała. W końcu bohaterowie holowideogramów byli zaw-
sze doświadczonymi pilotami, którzy niejedno przeżyli i widzieli... a często także naj-
bardziej utalentowanymi i genialnymi gwiezdnymi wygami, jakich znała galaktyka. Co
więcej, zawsze mogli liczyć na poparcie ze strony najpotężniejszych sojuszników -
tych, którym zawdzięczali życie... uczynnym autorom scenariuszy. Tymczasem w życiu
wszystko bywało inaczej. Tendra nie mogła się spodziewać, że w ostatniej scenie
wszystko ułoży się po jej myśli.
A poza tym dopiero drugi raz przygotowywała się do skoku przez nadprzestrzeń.
Gdyby więc automatyczne procedury zawiodły i komputer zdecydował, że jednak lepiej
będzie powstrzymać się od wykonania rozkazu niż narazić życie pani kapitan „Szar-
manckiego Gościa" na niebezpieczeństwo, postąpi rozważnie, jeśli mu uwierzy. Lepiej
lecieć powoli jeszcze miesiąc czy dwa niż dopuścić, żeby silniki napędu nadświetlnego
eksplodowały za jej plecami albo pracowały tak długo, że jej statek wyskoczy z nad-
przestrzeni dopiero na przeciwległym krańcu galaktyki.
Tendra zerknęła na cyferki odmierzające czas, jaki miał jeszcze upłynąć do chwili
skoku. Piętnaście sekund. Dotychczas jej wyprawa strasznie się dłużyła i nic nie wska-
zywało na to, że się szybko zakończy... nawet jeżeli wszystko potoczy się zgodnie z
planem i „Szarmancki Gość" wyłoni się z nadprzestrzeni pośrodku koreliańskiego sys-
temu planetarnego. Nikt nie mógł zagwarantować, że będzie bezpieczna, nawet jeżeli
nawigacyjny komputer się nie pomyli i jej tramp wyskoczy dokładnie naprzeciwko
głównego rękawa cumowniczego stacji Centerpoint.
Zwycięstwo na Centerpoint
176
Dziesięć sekund. A co z Landem? Czy nie przydarzyło mu się nic złego? Czy
wciąż jeszcze przebywał w najbliższej okolicy stacji Centerpoint? Czy zdoła go odna-
leźć? Przecież toczy się wojna, a podczas wojny na ogół panuje chaos i bezprawie.
Pięć sekund. Po co w ogóle wybierała się na tę wyprawę? Dlaczego słono przepła-
ciła, żeby kupić używany gwiezdny statek? Dlaczego weszła na pokład i wyruszyła na
poszukiwania wygadanego bawidamka, którego widziała dokładnie raz w życiu? Zaw-
sze dotąd uważała się za osobę trzeźwo myślącą i zrównoważoną. Teraz wszystko
przemawiało za tym, że nie miała racji.
Trzy sekundy. To szaleństwo. Oto szykowała się do skoku, który miał się zakoń-
czyć pośrodku rejonu objętego walkami. Powinna rozkazać nawigacyjnemu kompute-
rowi, żeby zignorował zaprogramowaną procedurę, a potem zawrócić i polecieć na
Sakorię. Przynajmniej będzie tam bezpieczna.
Dwie sekundy. Nie. Było na to za późno. Gdyby tak postąpiła, pewnie całe życie
zastanawiałaby się nad tym, co by się stało, gdyby...
Jedna sekunda. Już niedługo miała się dowiedzieć.
Zero. W dziobowym iluminatorze trampa eksplodowały oślepiająco jasne smugi i
linie. Gwiazdy przemieniły się w gwiezdne błyskawice. „Szarmancki Gość" przyspie-
szył do prędkości światła.
I nagle Tendra Risant nie musiała się martwić o nic więcej.
Ossilege wstał zza biurka i obszedł je, a potem zamyślony zaczął spacerować po
kabinie. W pewnej chwili stanął przed iluminatorem, uniósł lekko głowę i zapatrzył się
na Dralię.
Nie interesował się nią, kiedy była po prostu jeszcze jedną piękną planetą- pomy-
ślał Lando. - Dopiero teraz, gdy stała się ważnym obiektem strategicznym, poświęcił
kilka chwil, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
- A zatem jeżeli dobrze was zrozumiałem - odezwał się Bakuranin, odwracając się
w stronę gości - planetarne repulsory mają dla nas o wiele większe znaczenie niż po-
czątkowo uważałem. Gdybyśmy opanowali któryś wystarczająco wcześnie, żeby zmie-
nić tor lotu wystrzelonego ze stacji Centerpoint promienia przyciągająco-
repulsorowego, może ocalilibyśmy od śmierci niewinnych mieszkańców Bovo Yage-
na... a przy okazji wygralibyśmy tę wojnę. Czy o to chodzi?
- Mniej więcej tak, panie admirale - odparła Kalenda. - Ale nasz problem nie pole-
ga tylko na opanowaniu repulsora. Chodzi o to, jak go obsługiwać. Co więcej, nie je-
stem przekonana, że potrafi to Thrackan Sal-Solo.
- Jego podwładni już się nim posłużyli.
- Nie jestem pewna, czy to byli oni, panie admirale - powtórzyła agentka Wywiadu
Nowej Republiki. - Prawdę mówiąc, wyglądało to jak przedwczesny zapłon. Mieliśmy
do czynienia z emisją gigantycznych ilości rozproszonej energii repulsorowej, ale z
niczym więcej. O wiele większe skupienie miał strzał oddany z repulsora Selonii. Ist-
nieje jeszcze jeden powód, dla którego tak uważam. Jeśli pan sobie przypomina, tamten
szturmowy wahadłowiec Ligi wleciał do otworu draliańskiego repulsora po tym, kiedy
Roger MacBride Allen
177
ktoś się nim posłużył. Możemy się tylko domyślać, że wówczas obsługiwali go techni-
cy Ligi.
- Widziałem i słyszałem tamto oświadczenie i chyba wiem, kto oddał strzał z dra-
liańskiego repulsora - odezwał się Lando.
- Kto to mógł być? - zapytał z przekąsem Ossilege. Obdarzył ciemnoskórego męż-
czyznę lodowatym, pobłażliwym uśmiechem, jakby z góry nie zgadzał się z niczym, co
usłyszy.
- Dzieci - wyjaśnił Calrissian. - Myślę, że uruchomiły repulsor przez przypadek.
Emisja repulsorowej energii zwróciła uwagę i Thrackana, i pana, ale Thrackan przyle-
ciał tam pierwszy...
- Niech pan nie wygaduje bzdur - przerwał mu Ossilege, nie kryjąc pogardy. - Ja-
kim cudem dzieciaki zdołałyby uruchomić planetarny repulsor?
- Nie mam pojęcia - przyznał szczerze Lando. - Możliwe, że dokonał tego
Chewbacca, chociaż nie sądzę, aby okazał się na tyle nieostrożny, żeby wysłać w prze-
stworza tak rozproszoną wiązkę. Może zrobili to Dralowie? Uważam jednak, że spraw-
cą musiał być ktoś z ich grupy.
- Bardzo w to wątpię - oświadczył beznamiętnie Bakuranin. - Przypuszczam, że
repulsorem posłużył się jakiś technik Ligi. Pragnął w ten sposób powiadomić o czymś
Thrackana. Domyślam się, że to jego technicy przypadkiem ujęli dzieci, kiedy poszu-
kiwali draliańskiego repulsora. Teraz jednak to nie ma znaczenia. Liczy się tylko, że
repulsor wpadł w ręce Thrackana. Wydałem rozkaz, żeby szturmowy oddział piechoty
gwiezdnej wylądował na Dralii i przejął kontrolę nad tamtejszym repulsorem. Tam,
gdzie przebywa Thrackan, niedługo zacznie świtać. Piechota gwiezdna wyląduje dzisiaj
wieczorem, niedługo po zachodzie słońca. Możliwe jednak, że żołnierze, jeżeli zmuszą
ich okoliczności, rozpoczną całą akcję trochę wcześniej. Na razie przygotowują się:
odbywają ćwiczenia i dokonują koniecznych symulacji.
- Dlaczego od razu nie wystartują? - zdziwił się Lando.
- Kilka godzin wcześniej zadałem to samo pytanie dowódcy oddziału szturmowe-
go, komandorowi Putneyowi - odpowiedział Ossilege. - Zaręczam, że Putney niecier-
pliwi się nie mniej niż pan i chciałby lecieć możliwie jak najszybciej, ale to nie jest
takie proste. Najważniejszy problem polega na tym, że zgodnie z poprzednio wydanym
przeze mnie rozkazem, szturmowe statki oddziału desantowego komandora Putneya
zostały wyposażone we wszystko, co niezbędne do długotrwałych badań stacji Center-
point... a także do ewentualnych walk, gdyby okazało się to konieczne. A zatem przy-
gotowano je do wykonania zupełnie innego zadania niż nagły atak na stacjonarny
obiekt, broniony przez garstkę nieprzyjaciół. Żołnierze komandora Putneya muszą mieć
czas, żeby wyładować niepotrzebny sprzęt i przygotować swoje statki do spełnienia
całkiem innej misji. Chodzi o coś jeszcze. Dowódca oddziału szturmowego uważa, że
lądowanie po zachodzie słońca zapewni jego żołnierzom dodatkową przewagę. Zapo-
znał się z rozkładem draliańskich stref czasowych, a także ocenił wpływ zmienionej
długości dnia i różnic czasu na ludzkie organizmy. Doszedł do przekonania, że włada-
jący repulsorem Korelianie będą najbardziej zmęczeni i senni właśnie dzisiaj po zacho-
dzie słońca. A zatem chociaż zgadzamy się, że atak powinien nastąpić jak najszybciej,
Zwycięstwo na Centerpoint
178
istnieją ważne powody, dla których musimy zaczekać z nim do wieczora. Ryzyko, na
jakie się narażamy, jest oczywiste, ale jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności,
największą szansę powodzenia gwarantuje odłożenie ataku do zachodu słońca.
- Może ma pan rację, a może nie - odezwał się Lando. - Upewni się pan, kiedy bę-
dzie za późno. Jeżeli się okaże, że miał pan rację, wszyscy okrzykną pana wojskowym
geniuszem. Jeżeli się pan pomyli, zostanie pan głupcem i niedołęgą. Nie zazdroszczę
panu takiej sytuacji, admirale. Kiedyś, bardzo dawno, mnie także mianowano genera-
łem. Nie chciałem nim być. Zupełnie mi na tym nie zależało, głównie z powodu ko-
nieczności dokonywania podobnych wyborów. Szczerze panu współczuję, admirale.
- Dziękuję, kapitanie Calrissian - powiedział Ossilege. - Zważywszy na różnice
zdań, jakie dzieliły nas w przeszłości, to bardzo szlachetnie z pana strony.
- Proszę mi wierzyć, że mówiłem, co myślę. Nie rozwiązaliśmy jednak najważ-
niejszego problemu. Czy ktoś uważa, że nasz przyjaciel na Dralii, potężny i mądry
Thrackan Sal-Solo rzeczywiście potrafi posługiwać się repulsorem? A jeżeli na razie
nie potrafi, to czy opanuje tę sztukę w najbliższej przyszłości?
- Trudno powiedzieć - stwierdziła Kalenda. - Jedna z moich roboczych teorii głosi,
że prawdziwi sprawcy, którzy dotąd pozostają w ukryciu, wysłali do wszystkich świa-
tów koreliańskiego systemu grupy zaufanych techników. Z pewnością nie dowierzali
mieszkańcom na tyle, by powierzyć im władzę nad planetarnymi repulsorami. Oznacza
to, że Sal-Solo także musiał się zgodzić na przysłanie obcych techników, którzy mieli
przejąć władzę nad koreliańskim repulsorem. Pytanie tylko, czy zabrał ich ze sobą, czy
może zostawił na Korelii? Nie wiemy też, czyjego technicy są wystarczająco dobrymi
fachowcami. Czy rzeczywiście wiedzą, co robić? I w jakim stanie znajduje się draliań-
ski repulsor po tylu tysiącleciach? Czy przedwczesny zapłon nie spowodował żadnych
uszkodzeń? - Kalenda pokręciła głową - Zbyt wiele niewiadomych, panie admirale.
- Hmm... - zamyślił się Bakuranin. - Ciekawe, czy spotkam oficera wywiadu, który
udzieli odpowiedzi na moje pytanie, zamiast zadawać całą serię nowych pytań. Posta-
rajmy się zatem podsumować, co już wiemy. Seloniański repulsor został odnaleziony i
jest sprawny. Repulsor Dralii to jednak jedna wielka niewiadoma. A co z koreliańskim?
Co z urządzeniami na Talusie i Tralusie? Kalenda znów pokręciła głową.
- Nie mamy żadnego dowodu na to, że któryś z nich funkcjonuje. To jeszcze ni-
czego nie przesądza. To, że dotychczas nikt się nimi nie posłużył, może oznaczać, że po
prostu ich nie odnaleziono. A może odnaleziono i teraz jeden z techników, trzymając
palec na guziku, czeka na właściwą chwilę?
- Jedna wielka niewiadoma - mruknął Ossilege. - To wszystko jedna wielka nie-
wiadoma. Nie wiemy nic konkretnego, nic pewnego. Nie widzimy żadnego wroga,
którego można by wskazać palcem i powiedzieć: „Oto on! Do ataku!" Co pani o tym
wszystkim sądzi, pani premier? Cały czas nie odzywała się pani słowem.
Gaeriela rozsiadła się wygodniej na składanym krześle. Zamyśliła się i zaplotła rę-
ce na piersi.
- Właśnie ukazał nam pan główną trudność - zaczęła po dłuższej chwili. - Wrogów
mamy zbyt wielu, ale nasza sytuacja jest zanadto niejasna, mętna i niewyraźna, żeby-
śmy mogli ich wskazać. Domyślam się, że nasi wrogowie obrali taką taktykę całkiem
Roger MacBride Allen
179
świadomie. Chcieli wprowadzić nas w błąd, odwrócić naszą uwagę. Chcieli, żebyśmy
szukali ich wszędzie, byle nie tam, gdzie się ukrywają. Obawiam się, że ich starania
odniosły zamierzone skutki. Usłyszeliśmy tyle niespójnych historii i spotkaliśmy się z
tyloma sprzecznymi żądaniami, że straciliśmy umiejętność odróżniania fałszu od praw-
dy. Jestem pewna tylko jednego: jeszcze nie zetknęliśmy się z prawdziwymi wrogami.
Przestałam wierzyć, że rebelianci stanowią dla nas jakiekolwiek zagrożenie. Wszystkie
grupy tak zwanych rebeliantów są w rzeczywistości sztucznymi tworami, powstałymi
na rozkaz nieznanych mocodawców. Jedne w ogóle nie istnieją, a inne działają tylko
dlatego, że prawdziwi wrogowie nie przestają ich popierać i zaopatrywać w fundusze.
Jedyny wyjątek stanowi tak zwana Liga Istot Ludzkich. Liga istniała jako organizacja,
jeszcze zanim to wszystko się zaczęło. Jestem jednak absolutnie pewna, że i ona czerpie
środki na działalność z tego samego źródła co pozostałe grupki rebeliantów. Co więcej,
jestem przekonana, że Liga występuje nie tylko przeciwko nam, ale także przeciwko
swoim rozkazodawcom. Celem zaś tych rozkazodawców jest przejęcie władzy nad
koreliańskim repulsorem i doprowadzenie do upadku Nowej Republiki. Twierdzę, że
Liga Istot Ludzkich i Thrackan Sal-Solo postanowili przejąć władzę nad Korelią w
swoje ręce. Powtarzam: jeszcze się nie spotkaliśmy z prawdziwymi wrogami. Dotych-
czas mieliśmy do czynienia tylko z ich sługusami, lokajami i popychadłami. Uważam
jednak, że wyłączenie generatora zagłuszających sygnałów oznacza, iż już niedługo,
może szybciej niż sądzimy, przyjdzie nam się zmierzyć z rzeczywistym przeciwnikiem.
Spoczywający na blacie biurka komunikator dyskretnie zapiszczał. Ossilege od-
wrócił się i podszedł do biurka.
- Słucham, o co chodzi? - zapytał.
- Panie admirale - odezwał się głos z miniaturowego urządzenia - właśnie zaczęło
zanikać interdykcyjne pole. Osiągnęło już poziom, przy którym znów można dokony-
wać skoków przez nadprzestrzeń.
- Doprawdy? - zdziwił się Bakuranin. - A zatem musimy się spodziewać, że ktoś
zechce przez nią przeskoczyć. Proszę ogłosić stan pogotowia dla członków załóg i per-
sonelu pomocniczego na pokładach wszystkich okrętów. Proszę też jak najszybciej
połączyć mnie z oficerami technicznymi.
- Rozkaz. Panie admirale, jest jeszcze jedna sprawa. Zaledwie zdążyło zaniknąć
interdykcyjne pole, kiedy otrzymaliśmy wiadomość przesłaną przez Źródło A. Przeby-
wa w tej chwili...
- Chwileczkę - przerwał Ossilege. Wcisnął jakiś guzik na obudowie komunikatora
i głośnik umilkł. Admirał przyłożył do ucha staromodną słuchawkę. Bardzo rzadko
spotyka się komunikatory ze słuchawkami - pomyślał Lando. - Jeszcze rzadziej widzi
się, że ktoś z nich korzysta. Przeważnie ludzie posługując się komunikatorami kładli
urządzenia byle gdzie i po prostu mówili, jakby zapominali o ich istnieniu. Cieszyli się,
że mają wolne ręce. Nie chcieli, a może nie lubili przykładać do uszu kawałków plasti-
ku i zwracać się do innych kawałków, tkwiących przed ustami. Kiedyś - tak dawno, że
nikt już nie pamiętał kiedy - takie urządzenia nazywano mikrotelefonami. Mikrotelefo-
ny miały jednak cenną przewagę nad konwencjonalnymi komunikatorami: nikt ze sto-
Zwycięstwo na Centerpoint
180
jących w pobliżu nie słyszał, o czym rozmawiano. Ossilege zaś z całą pewnością nie
zaliczał się do ludzi, którzy pozwoliliby innym słyszeć to, czego nie powinni.
- W porządku, mów dalej - powiedział, po czym chwilę słuchał. - Naprawdę?
Oczywiście, możesz mnie z nim połączyć. Nie, nie, sam głos w zupełności wystarczy.
Zaczekaj chwilę. - Zakrył dłonią mikrofon i zwrócił się do gości. - Bardzo przepraszam
- powiedział. - Gdybym nie złożył obietnicy, z przyjemnością zapoznałbym wszystkich
z treścią tej rozmowy. Przyrzekłem jednak, że każdą rozmowę, jaką odbędę z... ehm, z
tym źródłem, zachowam w absolutnej tajemnicy. Gaeriela wstała. Lando i Kalenda
poszli w jej ślady.
- Oczywiście, panie admirale - odezwała się Bakuranka. - Doskonale to rozumie-
my. Nie może pan złamać obietnicy.
- Dziękuję, że nie ma pani do mnie żalu, pani premier. Pani porucznik, panie kapi-
tanie... Skończymy naszą dyskusję trochę później.
- Bardzo chciałbym się teraz udać na mostek, żeby obserwować wszystko, co się
będzie działo - wyznał Lando, kiedy cała trójka znalazła się na korytarzu.
- Dlaczego uważasz, że nie możesz? - zdziwiła się Gaeriela. - Prawdę mówiąc za-
stanawiałam się, czy nie zrobić tego samego.
- No cóż, uhmmm... to prawda, ale ty jesteś byłą panią premier... pełnomocniczką
bakurańskiego rządu i tak dalej - odparł Lando może odrobinę za szybko. - Jesteś kimś
ważnym. A ja? Tylko gościem, który dołączył do twojej grupy.
- A pani porucznik? - zapytała Gaeriela, zwracając się do Kalendy. - Zechcesz mi
towarzyszyć?
- Bardzo żałuję, ale nie mogę - odparła funkcjonariuszka wywiadu. - Jeszcze nie w
tej chwili.
- Rozumiem - odparła Bakuranka tonem, który wyraźnie dowodził, że nic nie ro-
zumiała. - Chyba coś przeoczyłam. Myślałam, że oboje będziecie palili się, żeby pójść
na mostek i zobaczyć, co się dzieje.
- No cóż, to prawda - przyznał Lando. - Tyle że ostatnią rzeczą, jakiej mogą sobie
życzyć dyżurujący na mostku członkowie załogi, są zwolnione ze służby osoby, bawią-
ce się w beztroskich turystów.
Podobnie jak nieproszeni ważni goście, którzy śledziliby ich każdy ruch i prze-
szkadzali przy wykonywaniu każdego rozkazu, pomyślał, ale nie ośmielił się powie-
dzieć.
- Rozumiem - powtórzyła Gaeriela, tym razem z większą pewnością siebie. - Do-
myślam się, że z powodu wojskowej dyscypliny ja także nie powinnam tam przebywać.
Kobieta była bystra. Trzeba jej to przyznać.
- No cóż, to także prawda - odparł Calrissian.
- W takim razie niech diabli porwą wojskową dyscyplinę! - oświadczyła Bakuran-
ka. - Idę na pokład dowodzenia. Mam nadzieję, że przebywając tam, nikomu nie wejdę
w drogę. Nawet nie przyjdzie mi do głowy, żebym mogła komentować albo wydawać
jakieś rozkazy. Idę jednak na górę, ponieważ muszę obserwować wszystko, co się bę-
dzie działo.
Roger MacBride Allen
181
- Bardzo przepraszam, Gaerielo... to znaczy, pani premier - powiedział Lando. -
Nie miałem zamiaru cię obrazić.
A przynajmniej nie do tego stopnia, żebyś musiała mieszać mnie z błotem - dodał
w duchu.
Gaeriela Captison ciężko westchnęła.
- Nie obraziłam się - rzekła. - To ja winna ci jestem przeprosiny. Zapewne nie po-
winnam się była tak unosić. Ale przecież właśnie na tym ma polegać moja praca! To ja
jestem powodem, dla którego ten okręt w ogóle przybył w ten rejon przestworzy. Luke
Skywalker przyleciał prosić mnie o pomoc, a ja obiecałam, że zrobię wszystko, co mo-
gę, aby spełnić jego prośbę. Mój rząd mianował mnie swoim pełnomocnikiem i
oświadczył, że mogę podejmować w jego imieniu wszelkie decyzje, jakie uznam za
konieczne. A ja muszę widzieć i wiedzieć wszystko, co powinnam, zanim podejmę
jakakolwiek decyzję. Tymczasem wszyscy na pokładzie tego okrętu rozpieszczają mnie
i chronią. Ukrywają przede mną niewygodne fakty i starają się nie zawracać głowy
nieistotnymi drobiazgami. Poczułam prawdziwą ulgę, kiedy w końcu poleciałam na
stację Centerpoint.... chociaż omal nie udusiłam się tam dymem. W końcu czymś się
zajmowałam. A teraz, zanim zdążą upłynąć trzy dni, stacja Centerpoint unicestwi ko-
lejną gwiazdę. Interdykcyjne pole zanikło i chyba tylko zły duch mrocznych przestwo-
rzy wie, co to może oznaczać. Ja zaś mam, jak gdyby nigdy nic, posłusznie udać się do
kabiny i grzecznie siedzieć, udając, że o niczym nie wiem. Czy naprawdę złożenie wi-
zyty na pokładzie dowodzenia to takie wielkie wykroczenie?
- Chyba masz rację - mruknął Lando.
- Wy także powinniście to zobaczyć, ale nie pójdziecie, ponieważ waszym zda-
niem byłoby to nieuprzejme, prawda? - domyśliła się Gaeriela.
- Tak. Może zabrzmi to absurdalnie...
- Zabrzmi absurdalnie, ponieważ to absurd - wpadła mu w słowo Bakuranka.
Przeniosła spojrzenie z Landa na Kalendę i z powrotem. - Rozkazuję wam obojgu, że-
byście udali się ze mną na pokład dowodzenia. I to natychmiast.
Lando zerknął na Kalendę. Był prawie pewien, że Gaeriela Captison nie ma żad-
nego prawa wydawać mu rozkazów, i to bez względu na sposób interpretacji galaktycz-
nych przepisów. Nie miał już takiej samej pewności, jeżeli chodziło o wydawanie roz-
kazów agentce Wywiadu Nowej Republiki. Kim jednak był, żeby zwracać uwagę na
takie drobiazgi byłej przywódczyni i obecnej pełnomocniczce bakurańskiego rządu?
- No cóż, pani premier - powiedział. - Jeżeli tak bardzo nalegasz...
Gaeriela szeroko się uśmiechnęła.
- O tak, nalegam - powiedziała. - A zatem nie traćmy czasu.
Odwróciła się i ruszyła w kierunku szybu najbliższej turbowindy.
Kalenda i Lando podążyli za nią. Stopniowo jednak coraz bardziej pozostawali w
tyle... najpierw kilka kroków, a potem jeszcze kawałek. Kiedy uznali, że przewodniczka
ich nie usłyszy, ciemnoskóry mężczyzna zbliżył usta do ucha agentki i szepnął:
- No cóż, chyba palnąłem gafę.
Zwycięstwo na Centerpoint
182
- To prawda - przyznała także szeptem młoda pani porucznik. - Spójrz jednak na to
z drugiej strony. Przynajmniej będziemy mieli szansę dowiedzieć się, co tam, na
wszystkie ognie galaktyki, naprawdę się dzieje.
- Nie mam nic przeciwko temu - oznajmił Lando.
- A jeżeli chodzi o tę drugą sprawę... - szepnęła jego towarzyszka. - Czy domy-
ślasz się, kto może być tym „Źródłem A", o którym wspominał Ossilege?
O, właśnie. Kto może kryć się pod tym kryptonimem? - pomyślał Lando. Sam fakt
jednak, że funkcjonariuszka wywiadu zadała jakby od niechcenia tak ważne pytanie,
uruchomił w jego umyśle dzwonki alarmowe. Kalenda nie miała zwyczaju pytać, jeżeli
nie kierowała się naprawdę ważnymi powodami. Czyżby więc za jej pytaniem krył się
podstęp? A może agentka chciała się dowiedzieć, czy przypadkiem jej rozmówca nie
wie więcej niż powinien? Może uważała go za tak świetnego analityka albo doskonale
źródło wszelkich informacji, że zamierzała na ich podstawie dokonywać własnych spe-
kulacji? A może, podtrzymując rozmowę na ten temat, pragnęła tylko odwrócić jego
uwagę od czegoś ważniejszego?
Obojętne zresztą, jakie miała zamiary, Lando i tak nie potrafił udzielić jej żadnej
informacji. Prawdę mówiąc, myślał o tym i nawet doszedł do jednego czy dwóch wnio-
sków. Mimo to nadal żywił tyle wątpliwości, że chyba lepiej byłoby w ogóle się nie
przyznawać, iż cokolwiek podejrzewa. W tej samej sekundzie, kiedy usłyszał słowa
„Źródło A", przypomniał sobie, jak oryginalnym i błyskotliwym pomysłem było
ochrzczenie Tendry Risant mianem „Źródła T". Podążając tym tropem, od razu odgadł,
kim może być osoba o kryptonimie „Źródło A". Był jednak na tyle przezorny, aby nie
zdradzać się ze swoimi podejrzeniami.
- To ty jesteś funkcjonariuszką wywiadu - odparł po chwili. - Twoje domysły są
równie dobre jak moje. Może nawet lepsze.
- Och, daj spokój - żachnęła się Kalenda. - Wiesz dobrze, że stać cię na coś więcej.
- Dobrze, już dobrze. Przyznaję, że domyślam się tego i owego, ale wolę zachować
swoje domysły dla siebie. Nawet ja nie bardzo wierzę, aby ktoś mógł mieć tak mało
wyobraźni.
Kalenda się roześmiała.
- Niech ci będzie - powiedziała. - Tylko mam przeczucie, że doszłam do takich
samych wniosków jak ty. A teraz lepiej się pospieszmy i postarajmy ją dogonić - doda-
ła. - Nie chcemy przecież, żeby wtrąciła nas do aresztu za to, że nie wykonaliśmy jej
rozkazu, prawda?
Tendra Risant liczyła na to, że dotrze na miejsce pierwsza. Musiała. Nie trzeba by-
ło mieć bujnej wyobraźni, aby się domyślić, że ktokolwiek wyłączył generator inter-
dykcyjnego pola, zamierzał puścić przez nadprzestrzeń własne okręty. Oznaczało to, że
jednostki najprawdopodobniej od bardzo dawna były gotowe do dokonania takiego
skoku. Jednak młoda Sakorianka liczyła na to, że wyskoczy w okolicach stacji Center-
point wcześniej niż wszyscy pozostali. Co prawda, „Szarmancki Gość" był statkiem
starym i powolnym, ale ile innych gwiezdnych jednostek mogło przebywać w tym cza-
sie w obszarze oddziaływania pola?
Roger MacBride Allen
183
Dopiero jednak, kiedy automatycznie działający nawigacyjny komputer włączył
jednostkę napędu nadświetlnego i wprowadził „Szarmanckiego Gościa" w nadprze-
strzeń, Tendra uświadomiła sobie, że wyskoczenie z niej przed wszystkimi innymi mo-
gło wcale nie być dobrym pomysłem... biorąc pod uwagę, że miała wyłonić się w oko-
licy objętej walkami. Wiedziała przecież, że w tym rejonie już czai się kilka dużych
okrętów... niektóre nawet całkiem blisko stacji Centerpoint, a więc miejsca, dokąd się
udawała. Załogi tych jednostek z pewnością zdążyły się zorientować równie szybko jak
Tendra, a może nawet jeszcze szybciej, że pole osłabło i zanikło. Niewątpliwie doszły
do wniosku, że w pobliżu pojawią się inne okręty... nieprzyjacielskie okręty. Załogi
tych nieprzyjacielskich jednostek będą gotowe do walki tak samo jak okręty bakurań-
skiej floty. Krótko mówiąc, już niedługo w przestworzach może się rozpętać prawdziwe
piekło. Niewątpliwie wszyscy będą mieli nerwy napięte do ostatecznych granic.
A ona pojawi się tam pierwsza. Nagle doszła do wniosku, że już nie jest tak zado-
wolona z siebie.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie przełączyć komputera na sterowanie ręczne,
nie skrócić skoku i nie wyłonić się z nadprzestrzeni wcześniej niż zamierzała. Zrezy-
gnowała jednak, ponieważ uzmysłowiła sobie dwie prawdy. Po pierwsze, nie zaliczała
się do grona szczególnie doświadczonych ani utalentowanych pilotów. Po drugie zaś,
skoro nie miała umiejętności ani doświadczenia, prawdopodobieństwo przeżycia skró-
conego skoku, którego parametrów nie obliczyła, wydawało się jej rozpaczliwie bliskie
zera.
Miała zresztą najwyżej kilka sekund, żeby o tym myśleć. Zaprogramowany skok
nie należał do najdłuższych. Nawigacyjny komputer już w tej chwili odmierzał ostatnie
sekundy, jakie pozostawały do chwili wyskoczenia z nadprzestrzeni. Tendra nie mogła
zrobić właściwie nic poza upewnieniem się, że pasy są dobrze zapięte, a na kontrolnych
pulpitach nie palą się czerwone lampki. Odprężyła się na tyle, na ile mogła, i spokojnie
czekała na koniec skoku.
Nawigacyjny komputer wyświetlił na ekranie monitora same zera i nagle w ilumi-
natorach znów rozbłysły tysiące różnobarwnych błyskawic. Kilka chwil później ogniste
smugi zmieniły się w dobrze znane punkciki gwiazd koreliańskiego systemu... niemal
takie same, jak poprzednio.
Chociaż gwiazdy sprawiały wrażenie takich samych, inaczej wyglądała cała reszta
przestworzy. Przed dziobem „Szarmanckiego Gościa" widniały dwie zapierające dech
w piersiach kule Bliźniaczych Światów... błękitnozielone i białe planety... urzekająco
piękne, chociaż widoczne tylko częściowo. Jednak można było zauważyć wierzchołki
chmur i prześwitujące między nimi kontynenty i oceany.
A prosto na kursie, dokładnie między Bliźniakami, unosiła się stacja Centerpoint...
dziwaczna srebrzystoszara kula, z której biegunów wystawały dwa grube cylindry. A
zatem Tendra obliczyła wszystko prawidłowo. Miała cel swojej wyprawy w zasięgu
wzroku.
Z radości i ulgi omal się nie rozpłakała. Głęboko odetchnęła. Oto dotarła do celu.
Udało się! Udało! Po wszystkich dniach i tygodniach wlokących się niczym miesiące
albo lata, przestała być samotna... odcięta od kontaktu z resztą wszechświata. Docierała
Zwycięstwo na Centerpoint
184
do celu. Już niedługo będzie mogła zejść z pokładu wysłużonego trampa. Rozprostuje
mięśnie i przespaceruje się dalej niż tylko króciutkim odcinkiem korytarza. Z całą pew-
nością także zje coś smaczniejszego niż...
- Wzywam niezidentyfikowany statek! - zagrzmiał nagle surowy głos w sterowni
trampa. - Tu bakurański niszczyciel „Wartownik". Odezwij się, bo inaczej zostaniesz
uznany za wroga i zniszczony!
Zdumiona i przerażona Tendra wyskoczyłaby przez iluminator, gdyby nie po-
wstrzymywały jej pasy ochronnej sieci. Od tak dawna nie korzystała z komunikatora,
że w pierwszej chwili nie wiedziała, jak się nim posługiwać. Jeżeli jednak chciała żyć,
musiała przypomnieć sobie jak najszybciej. Skupiła się przez moment i przycisnęła
właściwy guzik.
- Uhmmm... witam cię, „Wartowniku" - zaczęła niepewnie. - Tu... eee... mówi
Tendra Risant z pokładu „Szarmanckiego Gościa"!
- Zastopuj, Tendro Risant z pokładu „Szarmanckiego Gościa". Proszę, włącz
transponder kodu identyfikacyjnego.
- Co... aha! - Sakorianka wyciągnęła rękę i pstryknęła przycisk właściwego prze-
łącznika. Wiedziała, że ilekroć zażądają tego operatorzy granicznych służb albo kontro-
lerzy ruchu powietrznego, transponder musi wysłać w przestworza standardowy sygnał
identyfikacyjny jej jednostki. - Już zdążyłam zapomnieć, że go wyłączyłam. Dłuższy
czas i tak nie miałam z niego pożytku.
- To prawda, „Szarmancki Gościu" - napłynęła odpowiedź. - Możesz lecieć dalej,
ale zalecamy, żebyś nie zbliżała się do stacji Centerpoint na odległość mniejszą niż sto
tysięcy kilometrów. Jeżeli zbliżysz się bardziej, nie udzielimy ponownego ostrzeżenia.
„Wartownik" przerywa połączenie.
W ostrzeżeniu zabrzmiała złowieszcza nuta, która ostudziła nieco zapał młodej
Sakorianki. Co więcej, zmusiła ją do zmiany planów. Tendra wiedziała jednak, że tłu-
maczenie operatorowi bakurańskiego niszczyciela, o co chodzi, po prostu nie miałoby
sensu. Uznała też, że nie będzie łączyła się z nim drugi raz, aby zapytać, czy mężczyzna
nie wie, gdzie w tej chwili może podziewać się Lando.
Gdzie zatem mogła go odnaleźć? I dokąd polecieć, jeżeli nie na stację Centerpo-
int?
W tej samej chwili rozległ się melodyjny kurant pokładowego systemu wykrywa-
nia i Tendra musiała zwrócić uwagę na to, co się dzieje. Pragnąc zapoznać się z sytua-
cją, przełączyła obraz ze skanerów na ekran właściwego monitora.
I nagle przestała się martwić tym, dokąd ma lecieć.
O wiele ważniejszym problemem stało się dotarcie dokądkolwiek, byle tylko jak
najdalej miejsca, gdzie teraz się znajdowała.
Bo Tendra zorientowała się nagle, że ma towarzystwo. Bardzo liczne towarzystwo.
Widok, jaki ukazał się oczom wszystkich trojga, kiedy w końcu znaleźli się na po-
kładzie dowodzenia, mógł dostarczyć wielu cennych informacji - nikt nigdy w to nie
wątpił. Jednak Lando Calrissian nie był zbyt uszczęśliwiony tym, co zobaczył. Na
głównym ekranie widniał schemat taktyczny całej operacji, oglądanej przez techników
Roger MacBride Allen
185
„Wartownika" i przekazywany na pokład „Intruza". Na schemacie dały się zauważyć
dwa bakurańskie niszczyciele oraz punkty odniesienia oznaczające Talusa, Tralusa i
stację Centerpoint... a także co najmniej pięćdziesiąt niezidentyfikowanych gwiezdnych
okrętów. Co gorsza, z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej.
- To jednostki sakoriańskiej floty - odezwał się Lando, spoglądając na Kalendę. -
Tej wystawionej przez Triadę armady, przed którą ostrzegała nas Tendra.
- Co oni tutaj robią? - zdziwiła się kobieta. - Po czyjej stronie się opowiadają?
- Wydaje mi się, że należałoby zapytać raczej, kto opowiada się po ich stronie -
wtrącił się admirał Ossilege. Nikt nie wiedział, kiedy Bakuranin wszedł cicho jak duch
ani kiedy stanął za ich plecami. - Domyślam się, że już niedługo w ogniu walki zechcą
pospiesznie zmienić zdanie, ale w tej chwili ich dowódcy poszukują ludzi, z którymi
mieli w tym systemie najwięcej kłopotów. Obawiam się, że my nie zaliczamy się do tej
kategorii.
- W takim razie kto przysporzył im najwięcej kłopotów? - zapytała Gaeriela.
- Liga Istot Ludzkich - wyjaśniła Kalenda. - Liga Istot Ludzkich pokrzyżowała im
wszystkie plany... a przynajmniej starała się pokrzyżować.
- To prawda - przyznał Ossilege. - Cały czas rzeczywistymi sprawcami byli Sako-
rianie, a ściślej Triada, która teraz sprawuje tam niemal absolutną władzę.
- Triada? - zdziwiła się Bakuranka.
- Takim mianem określa się rządzącą tam oligarchię... coś w rodzaju zbiorowej
dyktatury, ponieważ w jej skład wchodzą trzy istoty.
Jeden człowiek, jeden Dral i jeden Selonianin. Nikt nie wie dokładnie, kim są.
Nikt nawet nie ma pojęcia, jak się nazywają. Triada musiała jakoś odkryć tajemnicę
stacji Centerpoint, a także dowiedzieć się o istnieniu planetarnych repulsorów. Podej-
rzewam, że pierwszy odkrył to jakiś Dral szperający w prastarym archiwum. Dralowie
słyną z tego, że mają najlepiej zachowane i najbardziej kompletne zbiory dokumentów,
dzięki czemu wiedzą prawie wszystko o swojej historii. To jednak nie ma teraz znacze-
nia. Domyślam się, że przedstawiciele Triady zwerbowali malkontentów ze wszystkich
światów koreliańskiego systemu planetarnego, a potem polecili im wszcząć rozruchy w
rodzinnych światach. Chcieli, żeby w całym systemie zapanował chaos i anarchia... bo
dzięki temu mogliby bez przeszkód prowadzić poszukiwania planetarnych repulsorów.
Postarali się, żeby powstania w różnych światach wybuchły jednocześnie z początkiem
koreliańskiej konferencji poświęconej problemom rozwoju handlu. Liczyli na to, że
właśnie wtedy uda im się schwycić jak najwięcej ważnych osobistości. Muszę przy-
znać, że ta część ich planu zakończyła się całkowitym powodzeniem. Przypuszczam
też, że sygnałem do wybuchu rebelii w innych światach miała być pierwsza wiadomość
o rozruchach na Korelii.
- Skąd pan to wszystko wie? - zdumiała się Kalenda.
- Och, to nie są pewne informacje - zastrzegł się Bakuranin. - Nie będę mógł
przedstawić pani żadnych dowodów, świadków ani dokumentów. Prawdę mówiąc,
wszystko to tylko domysły. Byłbym jednak zdziwiony, gdybym się pomylił.
- Sugerował pan jednak, że nie wszystko potoczyło się zgodnie z ich planami -
odezwał się Lando.
Zwycięstwo na Centerpoint
186
- A czy cokolwiek bardziej skomplikowanego niż przejście przez jezdnię dzieje się
dokładnie tak, jak planujemy? - zapytał Ossilege. - Ma pan rację. Coś pokrzyżowało
resztę planu Triady. Tym czymś, a ściślej kimś, okazał się Thrackan Sal-Solo. Jakimś
cudem zdołał przeniknąć plany prawdziwych gwiazdogromców, a potem postanowił
wykorzystać je do własnych celów. Możliwe, że kiedyś był ich sprzymierzeńcem, ale
potem nie zawahał się zdradzić byłych sojuszników. Domyślam się, że zanim to uczy-
nił, Triada wysłała na Korelię grupę techników. Pragnąc zmusić ich do wykonywania
swoich rozkazów, Thrackan albo wszystkich przekupił, albo poddał torturom - a może
jedno i drugie. Przypuszczam, że to ci technicy powiedzieli mu, jak sprawować kontro-
lę nad generatorami interdykcyjnego pola i zagłuszających sygnałów. Wszystko prze-
mawia jednak za tym, że nie zdradzili mu najważniejszego... tajemnicy gwiazdogromu.
Lando chwilę się zastanawiał nad tym, co usłyszał. Później kiwnął głową.
- To ma sens - zaczął. - Wygląda na to, że przynajmniej w tej chwili gwiazdogrom
funkcjonuje automatycznie, zgodnie z góry ustalonym programem. Ktoś, zapewne
przedstawiciel Triady, nie tylko odgadł, jak to zrobić, ale także zadecydował, kiedy i
jakie gwiazdy mają się przemieniać w supernowe. Potem tylko uruchomił gwiazdo-
grom i na razie go nie wyłączył. Domyślam się, że musiał ustalić jakiś sygnał, unie-
możliwiający dalsze działanie. Zapewne zamierza go wysłać, kiedy dostanie to, czego
żąda. Przypuszczam, że nie wie pan, jaki to sygnał i jak się go przekazuje? - zapytał,
spoglądając na admirała.
Ossilege pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się lodowaty uśmiech.
- Jeszcze nie - przyznał. - Na razie wróćmy do Thrackana Sal-Solo. Kiedy przy-
wódca Ligi wydawał pierwsze publiczne oświadczenie na temat gwiazdogromu, po-
wiedział, że to właśnie on, a nie Triada, sprawuje władzę nad tym urządzeniem.
Oświadczył, że rości sobie prawa do koreliańskiego systemu, a nawet do całego sekto-
ra. Przejmował władzę nad nim w swoim imieniu, a nie któregokolwiek z członków
Triady. Co więcej, pragnąc wszystkich przerazić i wprowadzić w błąd co do rzeczywi-
stych zamiarów, przedstawił listę niemożliwych do spełnienia żądań. Potem włączył
oba generatory.
- Jaki mógłby mieć w tym cel? - zapytał Lando. - Musiał przecież wiedzieć, że
prędzej czy później będzie miał do czynienia z flotą wysłaną przez sakoriańską Triadę.
Nie mógł więc liczyć na to, że jakimś cudem zdoła uniknąć konfrontacji...
- To są jeszcze mniej zbadane wody, panie kapitanie... ale mam przeczucie, że tyl-
ko on dobrze rozumiał, jak potężną bronią mogą się stać planetarne repulsory - odparł
Ossilege. - Przypuszczam, że z tego nie zdawał sobie sprawy przywódca żadnego inne-
go ugrupowania rebeliantów. Tylko Thrackan doszedł do przekonania, że przejęcie
władzy nad repulsorami może się stać niezwykle silną kartą przetargową w trakcie
negocjacji, jakie zamierzał toczyć z przedstawicielami Triady. Zapewne się domyślał,
że dysponując tak niezwykłymi urządzeniami, będzie mógł, kiedykolwiek zechce, po-
wstrzymać gwiazdogrom od zniszczenia kolejnej gwiazdy. Sądził, że zdoła przejąć
władzę choćby nad jednym, zanim przybędą okręty sakoriańskiej floty. No i właśnie w
tej chwili włada jednym repulsorem.
Roger MacBride Allen
187
- Tylko skąd Triada wzięła tyle okrętów? - zainteresowała się Kalenda. - Sakoria
jest małą planetą i nie mogła dysponować tak ogromną flotą!
- Ma pani rację - przyznał Bakuranin. - Spodziewam się jednak, że gdyby pani tro-
chę pomyślała, sama odpowiedziałaby pani na to pytanie.
Kalenda zmarszczyła brwi, ale już w następnej chwili wytrzeszczyła oczy w na-
głym zrozumieniu.
- Pochodzą stąd! - wykrzyknęła. - Pochodzą z tego systemu! To właśnie dlatego
miejscowi rebelianci nie mogli rzucić do walki przeciwko nam niczego większego niż
lekkie myśliwce szturmowe i kieszonkowe patrolowce. Sakorianie przejęli wszystkie
ich większe jednostki!
- Jakim cudem zdołali je opanować? - zapytał Calrissian. - I gdzie znaleźli załogi,
żeby obsadzić nimi wszystkie te okręty?
- Zwracam uwagę, że to się wydarzyło w sektorze Korelii - odpowiedział Ossilege.
- W tych stronach praktycznie wszystko jest do sprzedania, wypożyczenia albo wynaję-
cia. Zapewne Sakorianie kupili lub wynajęli wszystkie okręty, a członków załóg zwer-
bowali spośród malkontentów, własnych zwolenników albo rebeliantów, którym wcze-
śniej zapłacili za wszczęcie zamieszek. Możliwe też, że sami rebelianci porwali te okrę-
ty z gwiezdnych doków czy stoczni, gdzie przebywały. Z pewnością nie mieli z tym
żadnych trudności, skoro byli popierani i opłacani przez tę samą Triadę.
- Przypuszczam, że większość okrętów i ich załóg wchodziła kiedyś w skład kore-
liańskich Wojsk Obrony Planety - oznajmiła Kalenda. - Wojskowi przeszli jednak na
stronę tego, kto najwięcej zapłacił. Nie pamiętacie? Gubernatora generalnego Micam-
berlecta zdradzili prawie wszyscy żołnierze oddziałów gwiezdnych WOP, kiedy tylko
otworzyła się przed nimi pierwsza szansa. Przedtem jednak zestrzelili mój gwiezdny
transportowiec i spróbowali zastraszyć Hana Solo. Nie zapominajcie również, że więk-
szość okrętów, którymi dysponowały Wojska Obrony Planety, to jednostki konstruo-
wane i uzbrajane jeszcze w czasach Imperium. Prawdopodobnie wielu członków załóg
także pełniło na nich służbę w tamtym okresie. Chociaż te okręty sprawiają wrażenie
przestarzałych, są sprawne i gotowe do podjęcia walki.
- Co zamierza pan zrobić w takiej sytuacji? - zapytała Gaeriela. - W czasie, kiedy
rozmawialiśmy, pojawiło się wiele nowych okrętów. W tej chwili musi ich tam być
siedemdziesiąt pięć albo więcej.
Czy nie powinniśmy tam wrócić, żeby wesprzeć „Obrońcę" i „Wartownika"?
- Nie - odparł Ossilege. - Niczego takiego nie zrobimy.
- Dlaczego? - zapytała Gaeriela.
- Zanim nasz „Intruz" dołączy do pozostałych okrętów, musi wykonać bardzo
ważne zadanie tu, na Dralii. W tej chwili najważniejszym problemem jest przejęcie
władzy nad draliańskim repulsorem.
- Przecież okręty sakoriańskiej floty przewyższają liczebnie nasze w stosunku sie-
demdziesiąt pięć do dwóch! - żachnęła się była pani premier.
- Ale żaden z nich jeszcze nie otworzył ognia - zauważył Bakuranin. - Gdybyśmy
dołączyli do obu naszych niszczycieli, Sakorianie mogliby dojść do wniosku, że żywi-
my względem nich złe zamiary. Zaczęliby strzelać, a chyba nie zwiększylibyśmy swo-
Zwycięstwo na Centerpoint
188
ich szans, gdybyśmy przeciwstawili siedemdziesięciu pięciu okrętom trzy zamiast
dwóch, to znaczy o jeden więcej. Prawdę mówiąc, siedem - dziesięć pięć nieprzyjaciel-
skich jednostek to i tak mniej niż się spodziewałem. A zatem albo nasza przyjaciółka
Tendra Risant przeceniła liczbę okrętów gromadzących się na orbicie Sakorii, albo
Sakorianie pozostawili ich wiele w odwodzie.
- Jeżeli jednak wszystkie naraz zdecydują się zaatakować stację Centerpoint... -
upierała się Gaeriela.
- Bez względu na to, czy będziemy dysponowali dwoma, czy trzema okrętami, nie
zdołamy ich powstrzymać - stwierdził Ossilege. - Postarajcie się mnie dobrze zrozu-
mieć. Jeżeli poświęcimy wszystkie trzy jednostki bakurańskiej floty, ale przejmiemy
władzę nad draliańskim repulsorem, odniesiemy zwycięstwo. Jeżeli jednak... co uwa-
żam za bardzo mało prawdopodobne... zniszczymy wszystkie siedemdziesiąt pięć okrę-
tów sakoriańskiej armady, ale nie wydrzemy Thrackanowi Sal-Solo władzy nad repul-
sorem, poniesiemy sromotną klęskę. A wtedy osiem czy dwanaście milionów niewin-
nych ludzi, żyjących na jednej albo na dwóch planetach systemu Bovo Yagen... zależ-
nie od tego, czyim raportom dawać wiarę... straci życie, ponieważ ich słońce przemieni
się w supernową.
Gaeriela otworzyła usta, jakby zamierzała dalej protestować, ale po chwili zrezy-
gnowała. Lando dobrze rozumiał, co musi w tej chwili odczuwać Bakuranka. Zaczął
intensywnie szukać luk w rozumowaniu dowódcy bakurańskiej floty.
Nie znalazł ani jednej. Zapewne dlatego, że żadna nie istniała.
Roger MacBride Allen
189
R O Z D Z I A Ł
13
UNIKI
Han Solo spacerował po wysypanej żwirem alei... tam i z powrotem, tam i z po-
wrotem. Nie przejmował się, że żwir nieprzyjemnie chrzęści pod butami. Raz czy dwa
omal się nie potknął o Artoo-Detoo i w końcu odprawił robota niecierpliwym machnię-
ciem ręki.
- Wyjaśnij mi to jeszcze raz - powiedział do Drackmus.
Selonianka zgodziła się towarzyszyć Hanowi, Leii i Marze w kolacji, którą zjedli
na tarasie willi. Posiłek okazał się wyśmienity; teraz wszyscy powinni, siedząc rozparci
za stołem, podziwiać zachód słońca i chłonąć aromaty niesione podmuchami ożywcze-
go wiatru.
Han jednak nawet nie chciał o tym słyszeć. Uważał, że popełniłby ciężkie prze-
stępstwo, gdyby pławił siew luksusie, podczas gdy cała reszta koreliańskiego systemu
wali się w gruzy.
Wszyscy dokoła nie przestawali mu tłumaczyć, że nie może na to nic poradzić... że
musi się uzbroić w cierpliwość i po prostu czekać. Han jednak miał dosyć bezczynno-
ści. Zaczął mieć jej dosyć mniej więcej pięć minut po tym, kiedy Luke wyjawił wszyst-
kim, czym właściwie jest stacja Centerpoint.
- Domyślam się, że powinienem zrozumieć twoją sytuację - ciągnął, spoglądając
na Seloniankę. - Jednak zupełnie siew tym nie rozeznaję. Proszę cię, wytłumacz mi
wszystko jeszcze raz. Dlaczego w moim interesie jest siedzieć z założonymi rękami i
czekać? Wyjaśnij mi, co przez to osiągniemy.
- Tak - poparł go Luke. - Ja także cię o to proszę. Dlaczego to musi trwać tak dłu-
go?
- Bardzo dobrze - odezwała się Drackmus. - Pozwólcie zatem, że spróbuję jeszcze
raz. Musicie zacząć od zrozumienia, że dla Selonian liczą się najbardziej trzy rzeczy:
honor, zgoda i Nora. Wszystko inne jest mniej ważne. Wszystko. O wiele mniej.
- Doskonale to zrozumiałem - odparł Han. - Tylko jaki to ma związek z zamiesza-
niem, jakie wynikło, kiedy wyszło na jaw, że w rzeczywistości waszym repulsorem
władają posłuszne Triadzie Selonianki?
Zwycięstwo na Centerpoint
190
- Ogromny, po prostu ogromny - rzekła istota. - Musicie wiedzieć, że mieszkające
na Sakorii i posłuszne Triadzie Selonianki są potomkami rodu, który kiedyś okrył się
straszliwą hańbą. Nie zamierzam opowiadać w tej chwili całej historii, ale ograniczę się
do stwierdzenia, że przed wieloma, wieloma wiekami prapraprzodkowie tych Selonia-
nek podali w wątpliwość rzetelność bardzo ważnościowego porozumienia. Niektórzy
posunęły się nawet do tego, że kłamali i oszukiwali, byle tylko osiągnąć korzyści i
wpływy kosztem pozostałych członków swojej Nory. W wyniku tego społeczność ich
Nory podzieliła się na dwie części. W jednej znalazły się ofiary oszustwa, a w drugiej -
nikczemni przestępcy. Kiedy oszustwo wyszło na jaw, przestępców wyrzucili z Korelii
moi prapraprzodkowie - protoplasci Nory Hunchuzuc. Tak samo postąpili członkowie
Supernory, którzy wydalili nikczemników z Selonii. Złoczyńcy okryli się taką hańbą,
że założyli własną Norę i nadali jej nową nazwę, ponieważ starą doszczętnie skompro-
mitowali i zniesławili. Nawet teraz rumienię się, ilekroć mam ją wymienić. Wypowia-
danie tej nazwy jest czymś tak ohydnym, że robi się to tylko wówczas, kiedy chce się
kogoś poniżyć albo znieważyć. Nigdy przedtem się nie zdarzyło, aby jakakolwiek Nora
musiała zmienić nazwę. Ani nigdy potem.
- To chyba niesprawiedliwe, żeby winić kogoś za to, co zrobili jego przodkowie -
zauważyła Leia.
- Jestem głęboko przekonana, że to o wiele bardziej sprawiedliwościowe u Selo-
nian niż u ludzi - odparła Drackmus. - Pamiętajcie o tym, że dla nas Nora oznacza
wszystko. Poszczególne osobniki giną albo umierają, ale Nora żyje nadal. Pamiętajcie
także, że nowe osobniki są dokładnymi kopiami... klonami starych. Wy, ludzie, bardzo
często, myśląc o Norze, wyobrażacie sobie grono indywidualnych istot. My jednak w
niczym nie przypominamy ludzi. Nasze społeczeństwo różni się od waszego. Pod wie-
loma względami przypominamy rój inteligentnych owadów. Rzecz jasna, każda istota
żyje własnym życiem, ale każda służy tej samej Norze. No, może prawie każda.
Wszystkie istoty są bliższe sobie niż członkowie ludzkiej rodziny, ale nie aż tak bliskie
jak komórki tego samego organizmu.
- To chyba nie najlepsze porównanie, nie sądzisz? - odezwała się Mara Jade.
- Nadal nie uważam, aby wyrzucanie kogoś poza nawias społeczności tylko z po-
wodu grzechów, jakie popełnili przodkowie, było słuszne i sprawiedliwe - oznajmił
Luke. - Gdyby ludzie także hołdowali takiemu zwyczajowi, Leia i ja mielibyśmy bar-
dzo dużo kłopotów.
Drackmus zwróciła się do Mary i lekko się skłoniła.
- Chyba czyniąc takie porównanie, posunęłam się odrobinę za daleko - przyznała. -
Może tak, a może nie. A jednak, mistrzu Skywalkerze - dodała, zwracając się do Luke'a
- czy kiedy krwawisz, przejmujesz się tym, co czują wypływające krwinki? A jeśli tyl-
ko niektóre krwinki są porażone jakąś chorobą, czy martwisz się, że krzywdzisz zdro-
we, kiedy poddajesz i jedne, i drugie takiej samej terapii? Czy troszczysz się o nie,
kiedy na wszelki wypadek, aby upewnić się, że choroba nie wróci, decydujesz się na
wymianę całej krwi w swoim organizmie?
Han z trudem powstrzymał się, aby znów nie zacząć spacerować.
Roger MacBride Allen
191
- To wszystko prawda, Drackmus - przyznał. - Obawiam się jednak, że znów od-
biegliśmy od tematu.
- Tylko dlatego, że zastanawialiśmy się, w czym ludzie różnią się od Selonian? -
zdziwiła się istota.
Han już miał wybuchnąć, ale siłą woli oparł się pokusie i nie stracił cierpliwości.
Zebrał się w sobie, odczekał kilka sekund i dopiero kiedy ochłonął, powiedział:
- Mam wrażenie, że dopóki się na to nie zgodzimy, do niczego nie dojdziemy, a
więc niech ci będzie. Przyznaję ci rację. Powiem ci teraz, co czuję, a później przej-
dziemy do sedna sprawy. Jak wiesz, dorastałem na Korelii i spotykałem się z wieloma
Seloniankami, ale o niczym takim nie słyszałem. Przyznaję, że czuję się zażenowany...
- Proszę, nie bądź zażenowany, czcigodny Solo - przerwała łagodnie Drackmus. -
Nie zapominaj o tym, że Selonianki, z którymi się spotykałeś, zostały wyhodowane i
wyszkolone z myślą o jednym: utrzymywaniu kontaktów z wami, ludźmi. Niektóre
poświęciły całe życie, żebyście mogli czuć się pośród nas swobodnie.
- Wiem, wiem - przyznał Han. - Naprawdę spisały się na medal. Dorastałem, bę-
dąc przekonany, że Selonianie to tacy zabawnie wyglądający ludzie, tyle że hołdujący
kilku śmiesznym zwyczajom, jakie pozostały z bardzo dawnych czasów. Problem w
tym, że powinienem był wiedzieć, co naprawdę myślicie i czujecie, nawet jeżeli twoje
siostry nie chciały, żebym się dowiedział. Bardzo dawno, jeszcze kiedy byłem prze-
mytnikiem, uważałem za punkt honoru, żeby poznać poglądy tych, z którymi się kon-
taktowałem. Tymczasem okazuje się, że nie miałem pojęcia, kim naprawdę były moje
sąsiadki. Czasami zastanawiam się, jak wyglądało całe moje życie, kiedy dorastałem na
Korelii. Ilu jeszcze rzeczy nie wiedziałem? Z ilu innych nie zdawałem sobie sprawy?
- Zapewne z wielu - odparła Leia. - Myślę, że nikt z nas nie widzi wszystkich stron
swojego życia.
Han przewrócił oczami.
- O rety, a to ci oryginalna myśl - powiedział. - Ale także nie na temat. - Odwrócił
się do Drackmus. - Chodziło mi tylko o to, że poczułem się zażenowany faktem, jak
mało o tobie wiedziałem. Teraz jednak nie dbam o to, czy będę się czuł zażenowany,
czy nie. Możesz traktować mnie jak kompletnego idiotę, ale postaraj się, żebym zrozu-
miał, o co w tym wszystkim chodzi. Jeżeli czegoś nie pokręciłem, to teraz, kiedy Kley-
vits przyznała, że jest opłacana przez Triadę, a nawet przemyciła z Sakorii kilka wyklę-
tych Selonianek, twoja sytuacja uległa radykalnej zmianie. Mam rację?
- Masz - przyznała istota. - Zrozumiałeś wszystko doskonale!
- To świetnie - odrzekł Han. - Ja także się cieszę. Tylko dlaczego?
- Słucham?
- Dlaczego? Dlaczego po przyznaniu się Kleyvits wszystko uległo takiej zmianie?
- Ponieważ teraz już wiem, że moja Nora Hunchuzuc została oszukana. Uległy-
śmy, ponieważ Kleyvits wprowadziła nas w błąd. Supernora kazała nam uwierzyć, że to
ona sprawuje władzę nad repulsorem i że to jedna z ich sióstr odpowiada za unice-
stwienie bakurańskiego niszczyciela.
Tymczasem to wszystko było kłamstwo - ciągnęła coraz bardziej gniewnym to-
nem. - Supernora osiągnęła korzystną dla siebie zgodę, ale tylko dlatego, że uciekła się
Zwycięstwo na Centerpoint
192
do oszustwa. Co gorsza, zadawała się z członkiniami skompromitowanej i pozbawionej
nazwy obcej Nory. To przestępstwo najgorszościowe z możliwych. Jeszcze gorzej, że
pozbawiona nazwy Nora kontaktowała się z Triadą, a Triada miała powiązania z
Thrackanem Sal-Solo, który porwał własnych krewnych... podniósł rękę na niewinne
dzieci.
- Winne, ponieważ miały powiązania - mruknął Han. - Jakie to skomplikowane.
Mara spojrzała na Hana.
- Zastanów się nad tym - powiedziała. - W społeczności istot, które we wszystkim,
co robią, dążą do osiągnięcia zgody, utrzymywanie kontaktów z wrogami może być
uznawane za przestępstwo.
- Tak czy owak - ciągnęła Drackmus - Supernora okryła się niesławą. Chyba nie
mogło jej spotkać nic gorszego. Czy pamiętacie, jak Kleyvits korzyła się przede mną,
kiedy prawda wyszła na jaw? Od tej chwili tak będzie zawsze, ilekroć jakaś Selonianka
z Hunchuzuc zażąda wyjawienia prawdy od członkini Supernory. Supernora straciła
twarz... do tego stopnia, że każdej należącej do niej Seloniance powinno być widać tył
głowy. Od tej chwili władzę przejmie Nora Hunchuzuc. To ona będzie dyktowała wa-
runki ugody. Przejmie także to, czym dotąd chlubiła się skompromitowana Nora... wła-
dzę nad repulsorem.
- Przecież repulsorem nadal władają Selonianki, które przyleciały z Sakorii! - za-
protestował mistrz Jedi.
- Właśnie! I dlatego musimy uzbroić siew cierpliwość - odparła Drackmus. -
Wiem, jak w takiej sytuacji zareagowaliby ludzie... a przynajmniej jeden łudź - ciągnęła
po chwili. - Oświadczyłby, że daje sakoriańskim Seloniankom jedną jedyną szansę
poddania się, a potem, gdyby nie usłuchały, zaatakowałby je, strzelając ze wszystkich
możliwych blasterów. Wtedy jednak wszystkie mogłyby stracić życie. W rezultacie
zdobyłby repulsor, ale nawet nie miałby pojęcia, gdzie znajduje się włącznik. - Istota
pokręciła głową. - Tymczasem my, Selonianie, rozwiązujemy takie problemy w inny
sposób. Chociaż uważamy to za coś haniebnego, decydujemy się na rozmowy z sako-
riańskimi szumowinami. Właśnie w tej chwili z nimi rozmawiamy. I będziemy nadal
rozmawiali... aż do skutku. Nie przestaniemy, dopóki nie osiągniemy tego, na czym
nam zależy. Wywrzemy na podstępne Sakorianki tak silną presję, że w końcu zmusimy
je, aby się poddały. Zmusimy je nawet do czegoś więcej. Namówimy je do współpracy.
Nie spoczniemy, dopóki nie zgodzą się współpracować z Norą Hunchuzuc i nie ujaw-
nią, jak obsługuje się wszystkie mechanizmy. To będzie część kary, jaką poniosą za to,
że opowiedziały się po niewłaściwej stronie. I właśnie tak się stanie. Musimy tylko
siedzieć i cierpliwie czekać na wynik rozmów.
- Brzmi doskonale - przyznał Han. - A zatem w czym problem?
- Problem w tym, że to wszystko wymaga czasu. To, o czym wam mówiłam, musi
się stać i na pewno się stanie. To nieuniknione. Kłopot w tym, że stare seloniańskie
porzekadło mówi: „To, z czym się zgadzamy, robimy od razu. Więcej czasu zajmuje
nam to, co nieuniknione".
- Więcej, to znaczy ile? - zainteresował się Luke.
Drackmus pokręciła głową.
Roger MacBride Allen
193
- Godzinę? Dzień? Miesiąc? Rok? - Wzruszyła ramionami. - Tego nikt nie wie.
Mistrz Jedi zmarszczył brwi.
- Godzinę mamy - odparł. - Może nawet dzień. Ale niewiele dłużej. Zanim upłynie
trochę więcej niż czterdzieści osiem godzin, stacja Centerpoint unicestwi Bovo Yagena.
Jeżeli w odpowiedniej chwili nie wystrzelimy z planetarnego repulsora, żeby zmienić
kierunek lotu śmiercionośnej wiązki, życie stracą miliony istot zamieszkujących tamten
system.
- A wtedy cały sektor wpadnie w panikę i zacznie się zastanawiać, kto następny -
odezwała się Leia. - A reszta galaktyki dojdzie do przekonania, że skoro Nowa Repu-
blika nie potrafi chronić swoich obywateli, dalsze należenie do niej nie ma sensu.
- Przykro mi to przyznać - dodał Han - ale będzie miała rację.
- Czy chcesz, żebym jeszcze raz spróbował to włączyć? - zapytał Jacen.
- Jeszcze nie teraz. Daj mi sekundę czy dwie - odparł machinalnie Anakin, jakby
błądził myślami gdzieś indziej. - Muszę wymienić jeszcze jeden.
Chłopczyk leżał na brzuchu na metalowych płytach pokładu „Sokoła Millenium" i
z głową wspartą na rękach zaglądał w czeluść panelu kontrolnego pod pokładem. Jakiś
czas skupiał uwagę na wiązkach kabli i przewodów wijących się niczym różnobarwne
węże, a później spojrzał na płytki z rozmaitymi podzespołami. W końcu wyciągnął rękę
i chwycił jeszcze jeden bocznikujący przepływ energii transdensator. Podzespół miał
rozmiary jego dłoni i chcąc wyciągnąć go z gniazda, malec musiał szarpnąć z całej siły.
Uniósł go pod światło i - zupełnie jakby mógł przeniknąć go spojrzeniem - poświęcił
kilka chwil, żeby dokładnie obejrzeć z każdej strony.
- O rety, w środku wszystko stopione - odezwał się w końcu i odstawił transdensa-
tor na bok. - Jaino, podaj mi jeden z tych, które wyciągnęliśmy z jednostki napędu nad-
świetlnego, dobrze?
Jaina wręczyła mu ostatni podzespół, jaki zdobyli, kiedy wszyscy troje rozebrali
na części moduł sterowania pracą silników umożliwiających latanie w nadprzestrzeni.
Anakin umieścił go w odpowiednim gnieździe, a potem wsunął płytkę na poprzednie
miejsce, to znaczy do modułu jednostki napędu podświetlnego.
- Gotowe - powiedział, zwracając się do Jacena. - Teraz możesz włączyć.
Starszy chłopiec siedział przy pulpicie kontrolnym, na którym umieszczono od-
powiednie przełączniki. Wstrzymał oddech i przestawił dźwignię w położenie „włączo-
ny". Przez krótką jak mgnienie oka chwilę nic się nie wydarzyło, ale potem zapaliła się
zielona lampka tuż obok wyłącznika. Jacen wypuścił powietrze z niekłamaną ulgą i
odwrócił się w stronę Qiunina.
- Udało się, Chewbacco! - powiedział. - W tej chwili powinniśmy mieć sprawne i
silniki napędu podświetlnego, i repulsory.
W odpowiedzi usłyszał głos Chewiego - pełne niepokoju wycie zakończone wark-
nięciem. Dźwięk sprawiał jednak wrażenie odrobinę zniekształconego, zupełnie jakby
przekazywanie go przekraczało możliwości mikrofonu miniaturowego komunikatora.
Czymś niestosownym wydawał się też fakt, iż wydobywał się z głośnika Qiunina.
Zwycięstwo na Centerpoint
194
- Chewbacca mówi, żebyście się pospieszyli - odezwał się chwilę później, całkiem
niepotrzebnie, Dral Ebrihim.
- W porządku, w porządku, spieszymy się, jak możemy - odparł Jacen, opuszcza-
jąc stanowisko przy pulpicie kontrolnym. Kiedy zobaczył, że Anakin zasuwa pokrywę
umożliwiającą dostęp do płytek z podzespołami, zamknął klapę, pod którą znajdowały
się przełączniki. - Idziemy teraz do sterowni.
Z głośnika Qiunina wydobyły się stłumione odgłosy, zupełnie jakby ktoś usiłował
komuś wydrzeć komunikator. Chwilę później rozległo się wycie Chewiego i lekko
zirytowany głos Ebrihima:
- Oddaj to! - Widocznie Dral zwracał się do Wookiego. - Sam im powiem.
Nastąpiła krótka przerwa, po czym głos guwernera rozległ się na nowo, tym razem
trochę bardziej dźwięczny i mocniejszy.
- Spieszcie się, jak tylko możecie - mówił Ebrihim. - Niedługo wzejdzie słońce, a
wtedy na pewno obudzą się także nasi przyjaciele strażnicy.
- Dobrze, już dobrze - mruknął Jacen. - Ciągle tylko szybciej i szybciej. Mam już
po dziurki w nosie tych połajanek. Chodźmy, Qiunine - dodał trochę głośniej. - Bierz-
my się do roboty.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego po prostu nie wyciągnąłeś rezerwowego komuni-
katora z jakiegoś magazynu - odezwał się automat, tym razem nie przekazując niczyich
poleceń. - Nie jestem zachwycony tym, że wykorzystuje się mnie w charakterze inter-
komu.
Jacen uśmiechnął się, ale nie przestał iść w stronę sterowni.
- Zaoszczędziliśmy pięć minut, ponieważ nie musieliśmy go szukać ani nastawiać
na tę samą częstotliwość, jaką ma komunikator używany przez Chewbaccę - odparł. - A
wierz mi, bardzo potrzebowaliśmy tych pięciu minut. Ale nie martw się. Już niedługo
włączymy główny nadajnik pokładowy „Sokoła".
Przystanął jednak, zanim przekroczył próg sterowni. Oczywiście wiele razy bywał
w tym pomieszczeniu, ale tym razem czuł się... inaczej niż zazwyczaj. Zupełnie inaczej.
Tym razem nie miał obok siebie nikogo, kto obserwowałby wszystkie jego ruchy. Tym
razem nikt nie pilnuje, czy nie przyciśnie niepotrzebnie jakiegoś guzika. Nikt nie poka-
że drzwi i nie powie, żeby wyszedł ze sterowni. Nie. Tym razem będzie pilotował sta-
tek. Zasiądzie na fotelu pilota i poleci. Nagle chłopiec uświadomił sobie, że ogarnia go
przerażenie.
- Może chciałbyś się założyć, kto z nas dwojga jest bardziej przerażony? - zapytała
Jaina.
Chłopiec odwrócił się i uśmiechnął niepewnie. Siostra stała tuż za nim, trzymając
za rękę Anakina. Wyglądało na to, że wszyscy troje obawiają się wejść do sterowni.
- No, nie wiem - odparł Jacen. - Uważasz, że ty jesteś bardziej przerażona?
- Nie uważam - odparła dziewczynka. - Wiem na pewno. Jestem nieskończenie
bardziej przerażona niż ty.
- A ja nie - odparł rezolutnie Anakin. - Jeżeli się zgodzicie, ja będę pilotował.
- Mógłbym na to pozwolić, gdybyś nie był taki mały - odparł Jacen. - Nie dosię-
gniesz do dźwigni ani przełączników.
Roger MacBride Allen
195
- Czy mogę przypomnieć wam wszystkim, że musimy się pospieszyć? - wtrącił się
Qiunine. - Wygląda na to, że przezwyciężyłem niedawny atak paranoi, ale nie zapomi-
najcie, że tam, na zewnątrz, pozostało kilku gości, którym może się nie spodobać, że
odlatujecie.
- Ma rację- przyznał Jacen, odwracając się do siostry. - Gdzie chcesz siedzieć? -
zapytał. - Na fotelu pierwszego czy drugiego pilota?
Jaina chwilę milczała. Potem się uśmiechnęła.
- Wykapany tata - powiedziała. - Wolę, żebyś ty zajął jego miejsce i pełnił obo-
wiązki pierwszego pilota. Myślę, że tata nie miałby nic przeciwko temu. Założę się, że i
mamie by się to spodobało.
W odpowiedzi Jacen wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, po czym wdrapał
się na fotel pierwszego pilota. Ustawił siedzenie tak wysoko i tak blisko konsolet, jak
tylko się dało. Jaina od razu zajęła fotel drugiego pilota.
- No dobrze, Chewie - zaczął Jacen, odwracając się do Qiunina. - Uruchamiam
aparaturę pokładową „Sokoła". Uwaga, włączam główny komunikator... teraz!
Wyciągnął rękę do panelu komunikatora i pstryknął odpowiedni przełącznik.
- Co za ulga! - odezwał się Qiunine.
- Słyszysz nas? - zapytał Jacen.
Z umieszczonego nad fotelem głośnika wydobyło się ogłuszające wycie. Jacen po-
spiesznie nastawił siłę głosu na minimum.
- Wszystko w porządku - odezwała się Jaina. - Dobra robota, Jacenie. Zapiąłeś pa-
sy ochronnej sieci?
- Naturalnie - odparł chłopiec. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Anakin zajął
fotel obserwatora za plecami Jainy i także zapiął klamry pasów bezpieczeństwa. Kątem
oka zauważył, że i Qiunine przytwierdził się do jakiejś podpory. - Wszystko gotowe?
- Niezupełnie - powiedziała Jaina. - Jestem pewna, że kiedy tylko ci goście z Ligi
Istot Ludzkich zorientują się, że wystartowaliśmy, rzucą się za nami w pościg. Czy
zanim odlecimy, nie powinniśmy utrudnić zadania naszemu dobremu kuzynowi Thrac-
kanowi, żeby zyskać na czasie?
- Wolnego! - zaprotestował Jacen, ale Jaina już uruchamiała mechanizmy celowni-
cze umieszczonych pod spodem kadłuba laserowych działek. Chłopiec usłyszał pomruk
serwomotorów, dzięki którym lufy działka wysuwały się z kadłuba.
- Pierwszym strzałem zamierzam zniszczyć generator siłowego bąbla, a potem
zmienię cel tak szybko, jak zdołam, i drugą serię puszczę w szturmowy wahadłowiec.
- Generator siłowego bąbla? - zdumiał się Jacen. - A co się stanie, jeżeli chybisz i
zamiast w generator, trafisz w Chewiego, Ebrihima albo ciotkę Marchę?
- Nie mogę ich trafić! - odparła dziewczynka. - Już zapomniałeś? Przecież chroni
ich siłowe pole! Przygotuj się, żeby w następnej sekundzie, kiedy powiem ci, że już
można, włączyć repulsory i oderwać „Sokoła" od dna komory. Chyba nie powinniśmy
uruchamiać jednostki napędu podświetlnego, dopóki stąd nie wylecimy.
Jacen pokręcił głową. Jeszcze nie pozbył się wątpliwości.
- Niech będzie - powiedział. - Pamiętaj tylko, czyj to był pomysł, żeby na poże-
gnanie zacząć strzelać. Zaczekaj sekundę. - Przez kilka chwil przyglądał się guzikom i
Zwycięstwo na Centerpoint
196
przyciskom na kontrolnym pulpicie, a potem pstryknął kilka przełączników. Kadłub
frachtowca przeniknęło ledwo wyczuwalne, nerwowe drżenie. Jacen usłyszał basowy
pomruk energii płynącej do włączonych podzespołów. - Możemy zaczynać - oświad-
czył z dumą. - Repulsory i silniki napędu podświetlnego gotowe do startu.
- Chewie - odezwała się Jaina. - Przejdź na sam środek bańki siłowego pola i zaci-
śnij powieki tak mocno, jak potrafisz. Aha, i powiedz obojgu Dralom, żeby zrobili to
samo.
Jakby na znak protestu, z głośnika pokładowego komunikatora wydobyło się prze-
ciągłe wycie.
- Dlaczego nie możesz się odprężyć? - zapytała dziewczynka. - Zaufaj mi, to się
musi udać. Tylko się wszyscy przygotujcie, żeby jak najszybciej się ukryć, kiedy pole
zaniknie i odzyskacie swobodę ruchów. Zaczynamy. - Jaina wpatrzyła się w ekran mo-
nitor komputera celowniczego, a potem dokonała kilku drobnych poprawek. Chciała się
upewnić, że lufy działek są wymierzone dokładnie w generator. - Jeden celny strzał -
powiedziała. - Uda się albo nie. Chewie, ciociu Marcho, Ebrihimie... przygotujcie się!
- A oni mówili, że to ja się zachowuję dziwacznie! - odezwał się Qiunine.
- Jeden strzał, kiedy powiem „trzy", a potem mierzę do szturmowego wahadłowca
i strzelam najcelniej, jak potrafię - oznajmiła dziewczynka. - Jacenie, tylko nie włączaj
repulsorów, dopóki ci nie powiem, dobrze?
- Dobrze, świetnie, doskonale - burknął jej brat bliźniak. - Usłyszałem za pierw-
szym razem.
- W takim razie do dzieła - rzekła Jaina. - Jeden...
Jacen wyciągnął szyję i pochylił się, żeby przez iluminator widzieć, co się stanie.
- Dwa...
Zastanawiał się, czy nie powinien był bardziej stanowczo starać się ją przekonać.
Jaina posuwała się za daleko, ale nie było czasu, żeby się z nią kłócić.
- Trzy!
Spod kadłuba „Sokoła" strzeliła oślepiająca laserowa błyskawica. Trafiła dokład-
nie w sam środek kontrolnego panelu generatora siłowego pola. Urządzenie eksplodo-
wało. We wszystkie strony posypały się fontanny iskier, które wypełniły całą komorę
silnym blaskiem. Siłowe pole rozbłysło i zniknęło.
Eksplozja niemal oślepiła Jacena, ale jego siostra nie przestawała wpatrywać się w
ekran celowniczego komputera. Obróciła lufy laserowych działek w taki sposób, żeby
skierowały się mniej więcej tam, gdzie spoczywał szturmowy wahadłowiec, a potem
ponownie przycisnęła guzik spustowy.
Pierwszy strzał chybił, a laserowa błyskawica odbijała się od srebrzystych ścian
tak długo, aż straciła całą energię. Jaina obróciła lufy jeszcze odrobinę i wystrzeliła
znowu. Tym razem trafiła w rufową płozę ładowniczą, wskutek czego szturmowa jed-
nostka Ligi Istot Ludzkich podskoczyła wysoko, po czym z ogłuszającym trzaskiem
runęła na dno komory. Dziewczyna spróbowała szczęścia jeszcze raz. Tym razem jed-
nak haniebnie spudłowała. Śmiercionośna błyskawica zaczęła odbijać się od ścian i dna
srebrzystego cylindra z planetarnym repulsorem.
Roger MacBride Allen
197
Jacen zauważył trzy figurki - dwie mniejsze i jedną większą - biegnące w stronę
wylotu jednego z bocznych korytarzy. Ucieszył się. To dobrze. Przynajmniej jego sio-
stra nie zabiła ich, kiedy strzelała do generatora.
- Jaino - powiedział, przenosząc spojrzenie na dziewczynkę. - Ta błyskawica odbi-
ja się tak długo, że prędzej trafisz Chewiego niż Thrackana.
Jaina pokręciła głową.
- Chyba masz rację - odrzekła. - Włącz repulsory. Najwyższy czas wynosić się z
tej komory.
- Trzymajcie się wszyscy - ostrzegł chłopiec. - Jeszcze nigdy tego nie robiłem.
Pchnął rękojeść dźwigni, aby przesłać więcej energii do repulsorów. „Sokół Mil-
lenium" oderwał się od dna komory i niepewnie kołysząc się z burty na burtę, zaczął się
wznosić ku widocznemu w górze niewielkiemu otworowi.
Szarpnięty jakąś siłą Thrackan Sal-Solo spadł z pryczy i potoczył się po metalowej
posadzce kabiny. Leżał chwilę pod ścianą na wpół ogłuszony i dopiero po kilku sekun-
dach oprzytomniał na tyle, że zerwał się na równe nogi. W ciasnym pomieszczeniu
panowały nieprzeniknione ciemności. Dopiero po kilku chwilach włączyło się oświe-
tlenie awaryjne.
Thrackan zajął jedyną kabinę, zazwyczaj używaną przez kapitana szturmowego
wahadłowca. Tylko tu mógł być odizolowany od pozostałych członków załogi. Po-
mieszczenie miało tak małe rozmiary, że dopiero po jakimś czasie Thrackan uświado-
mił sobie, iż pokład jest silnie przechylony na rufę i sterburtę. Co się stało? Z korytarza
napływały wrzaski ogarniętych paniką marynarzy. Przekrzykiwali jeden drugiego i
starając się opuścić pokład wahadłowca, tłoczyli się w ciasnym przejściu i zderzali z
innymi. W końcu Thrackanowi udało się zauważyć kapitana jednostki, który przeciskał
się przez tłum mężczyzn, aby dostać się na dziób, do sterowni. Przywódca Ligi Istot
Ludzkich chwycił przechodzącego dowódcę za ramię.
- Kapitanie Thrag, co, na wszystkie płonące gwiazdy, tu się dzieje? - zapytał
gniewnym tonem.
- Nie mam pojęcia, proszę pana! - odkrzyknął w odpowiedzi zapytany. Był niski,
gruby i łysy i wcale nie wyglądał na dowódcę gwiezdnego statku... zwłaszcza w środku
nocy, w samej bieliźnie i z kilkudniowym zarostem na nalanej twarzy. Miał jednak
sporo zdrowego rozsądku i zimnej krwi. Wykonywał wydawane przez Thrackana roz-
kazy, ale żadnym gestem czy ruchem nie okazywał, że się go boi. Doprawdy, Thrackan
bardzo rzadko widywał takich ludzi. - Usłyszałem odgłosy strzałów, a po nich huk eks-
plozji... co najmniej dwóch, jeżeli mam wierzyć własnym uszom. Pierwsza dosyć dale-
ko od nas, ale druga dokładnie pod kadłubem. Obawiam się, że straciliśmy tylną ster-
burtową płozę ładowniczą.
- To niemożliwe - odrzekł Thrackan. - Chodźmy do sterowni. Przecisnęli się przez
tłum członków załogi i weszli do sterowni.
Kapitan przycisnął guzik i otworzył klapę włazu. Dopiero wtedy oczom obu męż-
czyzn okazał się widok komory z planetarnym repulsorem.
- Na wszystkie płonące niebiosa! - wykrzyknął zdumiony Thrackan.
Zwycięstwo na Centerpoint
198
- Niech pan popatrzy - dodał Thrag. - Coś niesamowitego. Nie do wiary!
W miejscu, gdzie kiedyś stał generator siłowego pola, unosił się teraz słup ognia.
Dosłownie wszędzie, w każdym punkcie idealnie gładkich ścian cylindrycznego po-
mieszczenia widać było ogniste, migotliwe błyski. Siłowe pole zniknęło, podobnie jak
więźniowie przetrzymywani wewnątrz elektronicznej palisady. Nietrudno było odgad-
nąć, co się z nimi stało. W powietrzu wisiał „Sokół Millenium". Kierując się ku nie-
wielkiemu wylotowi komory, szybko wznosił się coraz wyżej.
- Gonić ich! - rozkazał Thrackan.
- Ależ, proszę pana, nasz statek został trafiony strzałem z lasera! - zaoponował
Thrag. - Zapewne odniósł jakieś uszkodzenia. Musimy najpierw wszystko sprawdzić,
żeby się upewnić, co jest uszkodzone i jak bardzo.
- Nie! - ryknął samozwańczy dyktator. - Nie ma na to czasu! Jeżeli statek nie jest
sprawny, nie będziemy go naprawiali. Niech pan startuje! Niech pan leci!
- W taki sposób narazimy na niebezpieczeństwo życie wszystkich członków zało-
gi.
- Już w tej chwili grozi im rozstrzelanie za to, że zaniedbali swoje obowiązki! -
warknął Thrackan. - Gdzie podziewa się wachtowy? Powinien pełnić służbę na swoim
posterunku. Dlaczego go opuścił?
Kapitan Thrag roześmiał się ironicznie. Odgiętym kciukiem pokazał rufową część
statku.
- Domyślam się, że jeszcze nie wytrzeźwiał, podobnie jak reszta jego kompanów.
- Co za bzdury pan wygaduje?
- Mówię tylko, żeby dobrze przyjrzał się pan członkom mojej załogi. Ilekroć
ochotnicy słyszą, że mają pełnić tak niewdzięczne obowiązki jak służba na pokładzie
gwiezdnego statku, wielu rezygnuje. Czego się pan spodziewa, skoro przysyła mi pan
samych łajdaków, kryminalistów albo obiboków?
- No cóż, jeżeli nie ma pan lepszych, nic się nie stanie, jeżeli wszyscy zginą na
swoich posterunkach. Niech pan natychmiast odlatuje!
Thrag spojrzał prosto w oczy Thrackana i zasalutował.
- Rozkaz, panie dyktatorze - powiedział. - Tylko jeżeli coś się stanie, bierze pan
winę na siebie.
Odwrócił się i usiadł na fotelu pilota.
Ebrihim odnosił wrażenie, że ma na plecach, w okolicach krzyża, duży placek spa-
lonej sierści. W powietrzu unosił się przykry swąd płonących włosów, a Dral czuł w
tamtym miejscu nieprzyjemne pieczenie. Doszedł jednak do przekonania, że to nie czas
ani miejsce, aby przejmować się podobnymi błahostkami. W dodatku czuł, że lada
chwila pękną mu płuca. O wiele bardziej zależało mu na tym, żeby złapać oddech, niż
zastanawiać się daremnie nad stanem swojej sierści. Wszyscy troje - Chewbacca, Mar-
cha i Ebrihim - kulili się u podstawy stożka tuż obok miejsca, gdzie jeszcze niedawno
spoczywał „Sokół Millenium".
Ebrihim patrzył, jak frachtowiec unosi się ku rozgwieżdżonemu niebu. Wnętrze
komory rozjaśniała poświata bijąca z wylotów dysz pokładowych repulsorów. Trochę
blasku rzucały także dogasające płomienie, wzniecone celnym strzałem Jainy Solo.
Roger MacBride Allen
199
Dzieci wystartowały. Tylko to miało w tej chwili jakieś znaczenie. Nic innego się
nie liczyło. Ebrihim nie chciał się przyznać do tego sam przed sobą, ale wiedział, że
nawet gdyby „Sokół" uległ katastrofie albo Thrackan Sal-Solo zestrzelił go i zabił
wszystkich na pokładzie, kuzyn Hana i tak poniósłby sromotną klęskę. Unicestwienie
frachtowca i zabicie dzieci oznaczałoby bowiem, że przywódca Ligi stracił ostatnią
szansę wpłynięcia na decyzję, jaką podejmie Leia Organa Solo.
Wszystko przemawiało za tym, że już niedługo Thrackan Sal-Solo zapłaci słoną
cenę za samą próbę wykorzystania porwanych dzieci do szantażowania przywódczyni
Nowej Republiki. Ebrihim dobrze znał Dralów; uważał także, że nieźle zna Selonian i
ludzi. Nie mógł mieć wątpliwości, że postępowanie samozwańczego dyktatora oburzy i
przejmie odrazą tysiące, a może nawet miliony obywateli systemu Korelii. Z pewnością
wielu obróci się przeciwko niemu, a ci, którzy dotąd żywili tylko niechęć, mogą ze-
chcieć wystąpić zbrojnie. Zaczną darzyć większą sympatią Leię... Leię i Nową Repu-
blikę.
Thrackan mógł mieć nadzieję, że jeżeli zdoła wpłynąć na decyzję przywódczyni
Nowej Republiki, zmusi ją do uznania niepodległości Korelii. Zapewne liczył też na to,
że nawet jeżeli zmusi ją do publicznego odrzucenia jego żądań, przedstawi ją w bardzo
niekorzystnym świetle. Ogłosi wszem i wobec, że przywódczynią Nowej Republiki jest
kobieta, która wyrzekła się własnych dzieci. Tak, z pewnością Thrackan Sal-Solo nie
przepuściłby takiej okazji.
Dral z całego serca życzył dzieciom powodzenia. Liczył na to, że ich ucieczka za-
kończy się szczęśliwie. W głębi duszy żywił nadzieję, że wszyscy troje przeżyją. Wie-
dział też, że nawet gdyby się im nie udało, już sam fakt, iż uciekły, krzyżował wszyst-
kie plany ich wroga, kuzyna Hana Solo.
- Żegnajcie - odezwał się do mikrofonu, chociaż dzieci na pewno znalazły się poza
zasięgiem jego miniaturowego komunikatora. - Żegnajcie i powodzenia. I niech... niech
Moc będzie z wami.
W następnej sekundzie od dna komory oderwał się szturmowy wahadłowiec. Zata-
czając się jak pijany, wzniósł się ku wylotowi gigantycznego pomieszczenia. Ebrihim
nie mógł być tego pewien, ale wszystko wskazywało na to, że jednostka Ligi Istot
Ludzkich wystartowała ze wszystkimi członkami załogi na pokładzie. Oznaczało to, że
niedawni więźniowie pozostali na dnie komory draliańskiego repulsora jeszcze bardziej
samotni niż kiedykolwiek. Guwerner był jednak absolutnie pewien, że w najbliższej
przyszłości będą mieli jakieś towarzystwo.
Cały kłopot w tym, że nie miał pojęcia, czyje, kiedy i jak liczne.
Jacen ściskał oburącz drążek sterowniczy tak mocno, jakby od tego zależało jego
życie. Wykorzystując siłę nośną repulsorów, „Sokół" wznosił się coraz wyżej. Przele-
ciał przez otwór wylotowy komory draliańskiego repulsora i poszybował ku niebu.
Chłopiec wiedział jednak, że nie może wznosić się zbyt długo, posługując się tylko
jednostką napędu grawitacyjnego. Przeczuwał, że już niedługo będzie musiał włączyć
silniki napędu podświetlnego. Repulsory nie mogły dostarczać siły ciągu w nieskoń-
czoność... tym bardziej, że Jacen pamiętał, co ostatnio przechodził frachtowiec. Położył
Zwycięstwo na Centerpoint
200
dłoń na dźwigni przepustnicy silników umożliwiających latanie w normalnych prze-
stworzach, a potem - najostrożniej i najdelikatniej, jak potrafił - zaczął zwiększać do-
pływ energii.
„Sokół Millenium" przyspieszył i niczym błyskawica przeciął usiane tysiącami
gwiazd ciemne niebo. Jacen pociągnął ze drążek sterowniczy, żeby nabrać trochę więk-
szej wysokości... a przynajmniej nie roztrzaskać statku o powierzchnię Dralii. Z trudem
przełknął ślinę i nieco zmniejszył dopływ energii do jednostki napędu podświetlnego, a
kilka sekund później wyłączył repulsory. „Sokół" przez chwilę trząsł się i drżał, ale
potem jakby się pogodził ze swoim losem, uspokoił i krótki czas leciał poziomo. Póź-
niej niespodziewanie zanurkował ku powierzchni planety. Chłopiec natychmiast szarp-
nął drążek sterowniczy ku sobie, aby unieść dziób, ale nie na tyle, żeby statek zaczął
zataczać się po całym niebie. W końcu zdołał wyczuć, jak frachtowiec reaguje; wyrów-
nał lot i zmusił statek, by nie zbaczał z obranego kursu. Mimo to nie przestał ściskać
drążka sterowniczego. Cały czas spoglądał to na pulpit kontrolny, to znów na widok
przestworzy za iluminatorami.
- No cóż, wylecieliśmy - odezwała się w pewnej chwili Jaina. - Dokąd teraz?
- Nie wiem - przyznał Jacen. - Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy, ale...
- Za nami! - krzyknął nagle Anakin. - Popatrzcie na ekran rufowych detektorów!
Jacen chwilę rozglądał się po sterowni, zanim w ogóle zdołał znaleźć ekran detek-
torów. Kiedy już go odnalazł, nie miał najmniejszych trudności ze zrozumieniem, na co
patrzy.
Zobaczył szturmowy wahadłowiec kuzyna Thrackana bardzo szybko pokonujący
odległość, jaka dzieliła oba gwiezdne statki. Nagle obok sterburty „Sokoła" przeleciała
błyskawica laserowego strzału i Jacen odruchowo pochylił się nad pulpitem. Szarpnął
drążek i obrócił frachtowiec wokół osi tak, że leciał dalej, ale odwrócony do góry spo-
dem. Chwilę później „Sokół" zaczął się wznosić pod kątem czterdziestu pięciu stopni,
ale cały czas głowy członków załogi kierowały się w dół, zamiast w górę. System
sztucznego ciążenia i pasy bezpieczeństwa utrzymywały wszystkich na fotelach, ale
Jacen, spoglądając w dół i za siebie, zamiast skrawka mrocznego nieba widział po-
wierzchnię gruntu.
Wyglądało na to, że niespodziewany i przypadkowy manewr pozwolił „Sokołowi"
- przynajmniej na jakiś czas - oddalić się od prześladowców, ale nikt nie mógł wątpić,
że nie na długo. Wszyscy wiedzieli też, że kiedy Thrackan podejmie pościg, zacznie
znowu strzelać.
- Włączyć ochronne pola! - krzyknął Jacen.
- Gdzie... gdzie mam szukać włącznika generatora pola? - zapytała przerażona Jai-
na.
- Chewie przeniósł go gdzie indziej, kiedy zmieniał okablowanie pulpitów -
oznajmił Anakin, cały czas siedzący za plecami Jainy, na fotelu obserwatora. - Jest
gdzieś w okolicach twojej lewej dłoni. Taki panel z dużymi czerwonymi guzikami.
- Gdzie? Gdzie? - denerwowała się dziewczynka. - Nie widzę!
- Ja go włączę - odrzekł chłopczyk. Odpiął klamry ochronnych pasów i zeskoczył
z fotela, a potem przecisnął się między stanowiskami obojga pilotów. Wyciągnął rękę i
Roger MacBride Allen
201
odblokował system chroniący przed przypadkowym włączeniem czerwonego guzika, a
następnie pulchnym paluszkiem dźgnął największy czerwony przełącznik. Kiedy usły-
szał cichy basowy pomruk, pokręcił dwiema tarczami. - Wszystko w porządku, ochron-
ne pola włączone! - oznajmił, zadowolony z siebie. - Górne, dolne i przednie na...
uhm... dwadzieścia procent. Tylne na maksimum.
Głuchy huk i nagłe szarpnięcie kadłuba uświadomiły Jacenowi, że jego brat nie
włączył ochronnych pól ani o sekundę za wcześnie... i że kuzyn Thrackan nabiera coraz
większej wprawy w celowaniu.
Czyżby zamierzał ich zestrzelić? A może tylko chciał ostrzec albo przestraszyć?
Zapewne chodziło mu jedynie o to, aby unieruchomić ścigany statek. O ile Jacen mógł
się zorientować, Thrackan posłużył się tylko zamontowanymi w dziobowej części wa-
hadłowca lekkimi laserami, które bardziej nadawały się do walki wręcz niż do obez-
władniania gwiezdnych statków. Tylko co to mogło oznaczać? Chłopiec był pewien, że
jego ojciec bez trudu wyciągnąłby właściwe wnioski. Domyśliłby się, co zamierza
osiągnąć Thrackan, i wiedziałby, co robić. Tyle że - chociaż Jacen gorąco tego pragnął -
jego ojca nie było na pokładzie. Zapewne więc chodziło tylko o to, żeby zastopować
„Sokoła", a nie uśmiercić wszystkich członków załogi. Mimo to Jacen nie poczuł się
ani odrobinę pewniejszy siebie ani spokojniejszy.
Przypomniał sobie, że jeszcze pół minuty wcześniej martwił się, dokąd lecieć. Te-
raz stało mu się to zupełnie obojętne.
Pragnął tylko odlecieć jak najdalej od miejsca, gdzie znajdował się w tej chwili.
- Niech pan strzela! - krzyknął Thrackan. - Ognia! Niech pana diabli porwą!
- Nie mogę strzelać do nich, jeżeli nie mam namierzonego celu - warknął Thrag. -
Dziobowe lasery nie mają systemu automatycznego naprowadzania na cel. Nie mogę
równocześnie ścigać ich i strzelać w taki sposób, żeby tylko obezwładnić. Może pan to
potrafi, ale ja nie jestem taki dobry.
- Za chwilę przekona się pan, jaki jestem dobry - odparł Thrackan, siadając na fo-
telu drugiego pilota. - Proszę przekazać sterowanie urządzeniem celowniczym na pulpit
mojej konsolety.
- Przecież to pańscy krewni! - zaprotestował kapitan szturmowego wahadłowca.
- Wydałem rozkaz, żeby pan do nich strzelał, a teraz sam zamierzam się zająć ce-
lowaniem. Nie jestem takim hipokrytą, aby udawać, iż fakt, że to moi krewni, ma dla
mnie jakieś znaczenie.
Thrag oderwał spojrzenie od pulpitów sterowniczych na czas wystarczająco długi,
żeby uważnie przyjrzeć się swojemu przełożonemu.
- A zatem niech pan sam wykonuje swoją brudną robotę, jeżeli pana to tak bawi -
powiedział w końcu, po czym pstryknął przełącznik kierowania ogniem laserów. - Nie
spodziewałem się, że kiedykolwiek w życiu spotkam człowieka, któremu strzelanie do
krewnych będzie sprawiało taką radość.
Na pokład dowodzenia „Intruza" wbiegł podniecony podporucznik. Tak bardzo się
spieszył, że omal się nie potknął o własne stopy.
Zwycięstwo na Centerpoint
202
- Panie admirale, wydarzyło się coś niezwykłego! Ossilege odwrócił się, uniósł
brwi i spiorunował młodzieńca gniewnym spojrzeniem.
- Dziękuję panu za zwięzły, treściwy i bardzo szczegółowy raport - powiedział.
- Bardzo przepraszam, panie admirale - zreflektował się młodszy oficer. - Chodzi
o ten repulsor. Coś się tam wydarzyło. Nasze czujniki wykryły kilka emisji energii,
które wyglądały jak laserowe strzały albo eksplozje, a potem... potem z otworu repulso-
ra wyleciały dwie gwiezdne jednostki. Wygląda na to, że pierwsza stara się uciec, a
druga ją ściga. Osiągnęły taką wysokość, że widać je ponad krawędzią tarczy Dralii.
Lecą, jakby nie zdążały do określonego celu, a jedna z nich sprawia wrażenie uszko-
dzonej.
- Dwie jednostki? - zainteresowała się Kalenda. - Tylko dwie wlatywały w głąb
komory repulsora... jeśli ktoś nie stara się nas wywieść w pole.
Ossilege odwrócił się i wcisnął guzik na pulpicie głównej konsolety.
- Tu Putney - rozległ się piskliwy, nosowy głos dowódcy oddziału szturmowego.
- Panie komandorze, tu mówi Ossilege. Wszystko wskazuje na to, że nasi nieprzy-
jaciele opuścili wnętrze repulsora. Otrzymałem meldunek, z którego wynika, że właśnie
wyleciały stamtąd oba statki.
- Dlaczego? - zdziwił się Putney.
- Nie jesteśmy pewni, ale możemy się domyślać, że jeden statek ściga drugi. Mu-
simy wykorzystać tę sytuację. Nie wiemy, czy nasi wrogowie pozostawili we wnętrzu
repulsora oddział wojska, czy też nie, ale nawet jeżeli zostawili, reszta żołnierzy i pra-
wie całe uzbrojenie kierują się w tej chwili na orbitę. Nie możemy przegapić takiej
okazji. Nie obchodzi mnie, czy już skończył pan ładować niezbędny sprzęt ani czy
pańscy ludzi zdążyli włożyć spodnie. Rozkazuję, żeby natychmiast... powtarzam, na-
tychmiast... wystartowali, przypuścili szturm i przejęli kontrolę nad tym repulsorem.
- Rozkaz, panie admirale - odparł Putney. - Co prawda jeszcze nie zdążyliśmy za-
ładować ciężkiej broni, ale jeżeli szczęście dopisze, nie będzie nam potrzebna. Możemy
wystartować za pięć minut.
- Proszę to zrobić za cztery - rzucił do mikrofonu Ossilege, po czym przerwał po-
łączenie. Okręcił się na pięcie i zwrócił się do Kalendy. - Proszę dać mi obrazy obu
jednostek na ekran wizyjny i taktyczny - rozkazał. - Wykonać natychmiast.
Agentka Wywiadu Nowej Republiki wykonała otrzymane polecenie z szybkością
błyskawicy. Przełączyła kilka obwodów i przesłała na ekran wizyjny obraz, przekazy-
wany przez dalekosiężne skanery. Ułamek sekundy później wyświetliła na drugim
ekranie taktyczny schemat sytuacji. Na ekranach pojawiły się wizerunki obu jednostek.
Gwiezdne statki wznosiły się coraz wyżej, ale pierwszy leciał niepewnie - i odwrócony
do góry stępką.
- To „Sokół" - odezwał się Lando. - To „Sokół Millenium", osobisty frachtowiec
Hana Solo. Leci do góry stępką, a zatem niewykluczone, że pilot jest pijany, ale po-
znałbym ten statek zawsze i wszędzie.
- A ściga go szturmowy wahadłowiec - uzupełnił podnieconym tonem Ossilege. - i
wszystko wskazuje na to, że jest uszkodzony.
- Kto, u diabła, może pilotować „Sokoła"? - zainteresowała się Kalenda.
Roger MacBride Allen
203
- Z pewnością nie Chewbacca. Jestem tego pewien - odrzekł Calrissian. - Piloto-
wałby go lepiej nawet z zawiązanymi oczami i jedną ręką na temblaku... Wcale nie
żartuję.
- A zatem kto?
- Domyślam się, ale żadne z was i tak mi nie uwierzy - odparł Lando. - Podobnie
jak poprzednio.
Ossilege obrzucił go zdumionym spojrzeniem.
- Chce pan, abym uwierzył, że „Sokoła Millenium" pilotuje jedno z dzieci?
- To pan powiedział, nie ja - zastrzegł się ciemnoskóry mężczyzna.
- Szturmowy wahadłowiec znów strzela! - krzyknęła nagle Kalenda.
- Trafili... ale „Sokół" nadal leci - stwierdził Lando. - Ktokolwiek go pilotuje, mu-
siał jakoś włączyć generator ochronnego pola.
Ossilege odwrócił się i skupił całą uwagę na taktycznym monitorze. Starał się od-
gadnąć, dokąd może lecieć pierwszy statek, ale frachtowiec tak często zmieniał kurs i
wykonywał tyle bezsensownych manewrów, że admirał nie mógł być tego pewien.
- Dokąd się kierują? - zapytał w pewnej chwili. - Dokąd zmierzają? Czy w ogóle
lecą dokądkolwiek?
- Do żadnego konkretnego punktu przestworzy - przyznał Lando. - Lecą, żeby le-
cieć. Byle jak najdalej.
- Czy możliwe, że wiedzą o naszej obecności? - zapytał Bakuranin.
Lando pokręcił głową.
- Gdyby wiedzieli, polecieliby w naszą stronę albo chociaż postaraliby się nawią-
zać z nami łączność. Lecą mniej więcej tam, dokąd się kierowali, kiedy pilot w końcu
zdołał zapanować nad sterami.
Ossilege był wyraźnie ożywiony i podniecony... chociaż bardzo się starał tego nie
okazywać.
- Czy możemy pochwycić którąś z tych jednostek naszym promieniem ściągają-
cym? - zapytał. - Może nawet obie naraz?
Kalenda sprawdziła, ale pokręciła głową.
- Jeszcze nie w tej chwili - odrzekła. - Ważne jednak, że chociaż nie lecą ku nam, z
każdą chwilą znajdują się coraz bliżej. „Sokół Millenium" powinien znaleźć się w za-
sięgu naszego promienia za jakieś dwadzieścia sekund, a szturmowy wahadłowiec
mniej więcej dziesięć sekund po nim.
- Proszę zaczekać, aż oba statki znajdą się w zasięgu, a potem je unieruchomić.
Najpierw proszę przyciągnąć „Sokoła". W tym czasie szturmowy wahadłowiec ma
pozostawać tam, gdzie go pochwycimy. Przynajmniej na razie.
- Rozkaz, panie admirale - odparła Kalenda, po czym zajęła się przekazywaniem
poleceń bakurańskiego admirała.
- Jeżeli wszystko potoczy się zgodnie z planem - zaczął Ossilege - zdobędziemy
jednocześnie i repulsor, i Thrackana Sal-Solo. - Przeniósł spojrzenie na główny ekran,
na którym okręty sakoriańskiej Triady formowały szyk, mający umożliwić jej wykona-
nie tego, po co przyleciały. - Na razie wszystko układa się jak najlepiej... z wyjątkiem
Zwycięstwo na Centerpoint
204
drobnego szczegółu. Nieprzyjacielska flota przygotowuje się do ataku. Gdyby nie to,
nasza sytuacja wyglądałaby naprawdę bardzo dobrze.
Trafiony kolejnym strzałem szturmowego wahadłowca, „Sokół Millenium" zato-
czył się jak pijany.
- Tym razem siłowemu polu to się nie spodobało - odezwał się Anakin. Nie odry-
wał spojrzenia od tarcz wskaźników i mierników.
- No właśnie - rzekła Jaina. - Znalazłam rozwiązanie. Odpłacimy im w taki sam
sposób. Przesyłam energię do dolnych działek laserowych i kieruję je ku celowi znajdu-
jącemu się za rufą.
- Co takiego? - wykrzyknął przerażony Jacen. - Czyś ty naprawdę zwariowała?
- Myślę, że wy wszyscy zwariowaliście - wtrącił się zaniepokojony nie na żarty
automat.
- Bądź cicho, Qiunine - skarciła go dziewczynka. - Jacenie, przecież do nas strze-
lają! Jeśli odpowiemy ogniem, w niczym nie pogorszy to naszej sytuacji!
- No, nie wiem - mruknął chłopiec. - Założę się jednak, że istnieje jakiś inny spo-
sób.
- Przełączam laserowe działko na automatyczne poszukiwanie celu - odparła Jaina.
- Komputer twierdzi, że namierzył cel! - Przycisnęła guzik spustowy i w przestworza
poszybowały oślepiające błyskawice. - Trafiłam go! - wykrzyknęła. - Ochronne pola
pochłonęły energię strzału, ale zwolnili i teraz będą się mieli na baczności!
- Osłony osłabły o pięć procent! - zameldował Thrag. - Czysty, celny strzał. Nie
można mieć żadnych wątpliwości. Gdyby niósł większą energię, w tej chwili byliby-
śmy wypalonym wrakiem.
- Strzelają do mnie? - W głosie Thrackana zabrzmiało bezbrzeżne zdumienie. - Te
podstępne szczenięta mają tyle tupetu, że ośmielają się strzelać do mnie ? Przekazuję
energię do głównego turbolasera!
- Ależ proszę pana! - żachnął się Thrag. - Chyba nie chce pan rozpylić ich na ato-
my?
- Chcę ich zabić! - odparł lodowatym tonem Thrackan Sal-Solo. - Główny turbola-
ser uzbrojony i gotowy do strzału.
Jacen zaryzykował i przeniósł spojrzenie na ekran skanera.
- Jaino, nie tylko nie mają się przed nami na baczności, ale kierują ku nam lufę
głównego działa! - powiedział, coraz bardziej przerażony. - Musimy się stąd wynosić.
Trzymajcie się!
Przyciągnął drążek sterowniczy z całej siły. „Sokół" zadarł dziób i wystrzelił
świecą w przestworza, po czym wykonał pętlę i po chwili wyrównał lot. Znalazł się
teraz dokładnie za ogonem szturmowego wahadłowca.
- Anakinie! - krzyknął starszy chłopiec. - Pełna moc do dziobowych osłon!
Malec pospieszył, żeby wykonać polecenie brata. Pokręcił tarczami i zmienił po-
łożenie kilku przełączników... w samą porę, bo w następnej sekundzie od osłon odbił
Roger MacBride Allen
205
się prawie celny strzał, oddany z głównego turbolasera wahadłowca. „Sokół" zakołysał
się z burty na burtę i zadrżał, ale osłony nawet nie osłabły.
- Ich rufy nie chroni siłowe pole! - wykrzyknęła zachwycona Jaina. - Trzymajcie
się! Namierzyłam cel!
Dwukrotnie - szybko, raz za razem - przycisnęła guzik spustowy. Pierwszy strzał
trafił w wieżyczkę głównego działa u samej podstawy, wskutek czego po prostu odciął
ją od kadłuba. Drugi zniszczył dysze silników napędu podświetlnego. Jednostka napę-
dowa statku Ligi Istot Ludzkich odmówiła posłuszeństwa.
Szturmowy wahadłowiec stał się najzwyklejszym, bezradnie dryfującym gwiezd-
nym wrakiem.
Jacen nie miał czasu długo się cieszyć. Musiał uważać, żeby nie wbić dziobu „So-
koła Millenium" w rufę jednostki Thrackana Sal-Solo.
Nagle poczuł, że jakaś siła - podobna do niewidzialnej gigantycznej pięści - szarp-
nęła frachtowcem i uniosła, zupełnie jakby pochwyciła go za kark.
- Szturmowy wahadłowiec stracił główną jednostkę napędową - zameldowała Ka-
lenda. - Generator promienia ściągającego włączony. Trwały kontakt ze szturmowym
wahadłowcem. Tymczasowy kontakt z „Sokołem". Frachtowiec stara się oswobodzić.
Nie możemy trzymać go bardzo długo, bo go uszkodzimy.
Lando podszedł do konsolety komunikatora stanowiska dowodzenia „Intruza", po
czym wystukał odpowiednią kombinację cyfr i liter.... umożliwiający dostęp kod, któ-
rego od dłuższego czasu nie używał.
- Miejmy nadzieję, że Han nie zmienił kodu - mruknął do siebie i wcisnął guzik
nadajnika. - Lando Calrissian do „Sokoła Millenium". Tu mówi Lando Calrissian.
Wzywam „Sokoła Millenium". Wyłączcie silniki i nie próbujcie się oswobodzić. Przy-
ciągamy was na pokład bakurańskiego krążownika „Intruz", sprzymierzonego z flotą
Nowej Republiki. Czy mnie zrozumieliście?
- Lando? - Z odbiornika dobiegł piskliwy, ale podniecony dziecięcy głosik. - Czy
to ty? Czy to ty?
- Czy to ty, Jaino? - zapytał ciemnoskóry mężczyzna.
- Nie, ja jestem Jacen. - W głosie chłopca zabrzmiało lekkie oburzenie. - Ale Jaina
i Anakin są tu ze mną. Podobnie jak Qiunine.
- Kim albo czym jest Qiunine? - zainteresował się zirytowany admirał Ossilege.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - przyznał szczerze Lando. - Wygląda jednak na
to, że już wkrótce się dowiemy. - Ponownie przełączył komunikator na nadawanie. - Co
się stało z Chewbaccą i obojgiem Dralów?
- Zostali na planecie, w komorze z repulsorem - odparł Jacen. - Musimy kogoś tam
posłać, żeby ich wyciągnąć.
Lando spojrzał na tablicę, ukazującą sytuację, jaka panowała w hangarze.
- Właśnie wysłaliśmy po nich nasz szturmowy statek - powiedział. - Nie martw
się, nie będą tam siedzieli bardzo długo.
- To świetnie - ucieszył się chłopiec. - Naprawdę nie możemy się doczekać, kiedy
cię zobaczymy.
Zwycięstwo na Centerpoint
206
- Ja także się cieszę, że się z wami spotkam - odparł Lando. - Aha, jeszcze jedno.
Dobra robota, dzieciaki... z tym pilotowaniem i strzelaniem. Wasz tata będzie z was
bardzo dumny.
- Dzięki, Lando!
- Nie ma za co - odparł ciemnoskóry pilot i przerwał połączenie. Popatrzył na
główny ekran taktyczny, na którym flota sakoriańskiej Triady skupiała się wokół stacji
Centerpoint, aby przystąpić do ataku na dwa samotne, strzegące stacji bakurańskie
gwiezdne niszczyciele. Później przeniósł spojrzenie na chronometr odmierzający czas,
jaki pozostawał do następnego strzału. Do zniszczenia Bovo Yagena pozostawały już
tylko osiemdziesiąt dwie godziny. - Zapomniałem dodać - zwrócił się do wyłączonego
mikrofonu - że tata będzie dumny, jeżeli wszyscy przeżyjemy na tyle długo, by mu o
tym opowiedzieć.
Kapitan Thrag siedział w zasnutej dymem sterowni szturmowego wahadłowca.
Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było ani odrobiny radości. Wyłącznie gorycz i
sarkazm.
- O, jakże nisko upadłeś, sławetny dyktatorze - odezwał się po chwili. - Pokonały
pana; odniosły nad panem całkowite zwycięstwo. Zestrzelony przez dzieci... dzieci tak
małe, że zapewne z trudem cokolwiek widziały ponad kontrolnymi konsoletami.
- Zamknij się, Thrag - warknął Thrackan. - Zamknij się albo zabiję cię własnymi
rękami.
Thrag zachichotał ostatni raz, odwrócił głowę i spojrzał przez iluminator. Sztur-
mowy wahadłowiec unosił siew przestworzach, ale przyciągany potężnym promieniem,
z każdą chwilą coraz bardziej zbliżał się do nieprzyjacielskiego krążownika. Wyglądało
na to, że zanim upłynie kilkanaście sekund, zniknie w czeluści hangaru.
- Najpotworniejsze z tego wszystkiego jest to, że prawie się panu udało - dodał
przenosząc spojrzenie na Thrackana. - Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka, który
nie miałby nic do stracenia. Teraz widzę, kiedy patrzę na pana. Pochwycili pana, dykta-
torze Sal-Solo. - Kiwnął głową w kierunku iluminatora. Z każdą sekundą ogromniał za
nim otwór hangaru nieprzyjacielskiego okrętu. - Pochwycili pana i nic pan na to nie
poradzi.
„Sokół Millenium" osiadł lekko jak piórko na płycie lądowiska hangaru „Intruza".
Operatorzy generatora promienia ściągającego dopilnowali, żeby z lądowaniem nie
było żadnych problemów. Trójka dzieci wyłączyła wszystkie pokładowe urządzenia,
zablokowała podzespoły i przełączniki tak dokładnie, jak umiała, a potem skierowała
się do głównego włazu. Anakin przycisnął odpowiedni klawisz i zaczekał, aż rampa
„Sokoła" opadnie na płytę lądowiska. Wszyscy troje zeszli po pochylni, ale kiedy po-
stawili stopy na płycie, stanęli jak sparaliżowani. Spostrzegli, że Bakuranie wciągnęli
przed nimi do hangaru szturmowy wahadłowiec. Właśnie wyprowadzali z wnętrza żoł-
nierzy Ligi Istot Ludzkich i eskortowali ich do aresztu. Każdemu kazali unosić ręce i
splatać palce z tyłu głowy. Następnie kierowali jednego po drugim do kabiny turbo-
windy, a potem pewne i dalej, do bloku więziennego.
Roger MacBride Allen
207
Przedostatnią osobą, którą wyprowadzili, okazał się niski, gruby i łysawy mężczy-
zna, odziany tylko w slipy i cienki podkoszulek. W przeciwieństwie do wszystkich
poprzednich, sprawiających wrażenie rozgniewanych albo wystraszonych, ten mężczy-
zna się śmiał. Kapitan Thrag raz po raz wybuchał głośnym śmiechem.
Ostatniemu jednak, którego wyprowadzono, wcale nie było do śmiechu. Z wnętrza
szturmowego wahadłowca wyłonił się Thrackan Sal-Solo. Wyprostował się i dumnie
uniósł głowę, po czym, nie zakładając rąk za głowę, zszedł po rampie. Kiedy stanął na
płycie lądowiska, znieruchomiał i rozejrzał się po hangarze.
Gdy zauważył trójkę dzieci stojących u stóp rampy „Sokoła Millenium", arogancki
uśmieszek zniknął z jego twarzy. Pojawiła się na niej złość, uraza i nienawiść. Przera-
żone dzieci cofnęły się, a Thrackan zrobił krok w ich stronę. W następnej sekundzie,
pochwycony z obu stron przez dwóch barczystych strażników, musiał potulnie poma-
szerować do kabiny turbowindy.
Anakin stał między bliźniętami, trzymając je za ręce. Szeroko otworzył oczy i z
poważną miną przyglądał się, jak strażnicy prowadzą Thrackana Sal-Solo, samozwań-
czego dyktatora Korelii i kuzyna jego taty, do więziennej celi.
- Nasz kuzyn jest bardzo złym człowiekiem, prawda? - odezwał się w pewnej
chwili.
Każde z pozostałych dzieci miało w tej chwili ochotę powiedzieć to samo.
- To na nic, Drackmus - westchnął Han. - Przychodzisz i mówisz nam, że w nego-
cjacjach zarysował się pewien postęp. Odchodzisz, znów przychodzisz i mówisz nam to
samo. I tak w kółko, bez końca. A przecież tam, w przestworzach, toczy się wojna. W
tym czasie, kiedy ty przychodzisz i odchodzisz, mogą stracić życie wszyscy mieszkań-
cy gwiezdnego systemu.
- Wiedząca to, wiedząca, wiedząca - odparła Selonianka. - Uwierzcie mi jednak,
że nie możemy na to nic poradzić. My, Selonianki z Nory Hunchuzuc, dobrze wiemy,
kiedy upływa termin. Staramy się. Próbujemy. Nasza sytuacja jest jednak bardzo deli-
katna. Jeżeli wywrzemy zbyt silną presję na Sakorianki z nory bez nazwy, mogą popeł-
nić samobójstwo albo umrzeć ze wstydu. Albo umrzeć ze wstydu bez wyrazu, jak cza-
sami zdarza się ludziom. - Drackmus miał ochotę dokładniej wyjaśnić, co ma na myśli,
ale w porę pochwyciła spojrzenie Hana i uznała, że jednak lepiej będzie nie odbiegać
od tematu. - Najlepszą rzecz, jaką wy, ludzie, możecie zrobić, żeby nakłonić nas do
pośpiechu, to siedzieć i czekać. Wyglądać na zniecierpliwionych, raz po raz sprawdzać
czas i wywierać presję na nas, żebyśmy się spieszyły. Wtedy ja, rozmawiając z nego-
cjatorkami, powiem im, jak bardzo się niecierpliwicie. Podkreślę, że czas upływa, a one
zaczną się jeszcze bardziej spieszyć.
W tej samej chwili w salonie willi rozległy się stłumione, dziwne piski. Wszystko
wskazywało na to, że wydobywają się z kieszeni kombinezonu Mary Jade. Dokładnie w
tym samym ułamku sekundy do życia obudził się Artoo. Zaczął świergotać i ćwierkać,
po czym kilkakrotnie obrócił kopułkę w prawo i w lewo.
Mara z początku nie wiedziała, co się dzieje, wreszcie sobie przypomniała. Wstała,
wsunęła dłoń do kieszeni i wyciągnęła przenośny komunikator.
Zwycięstwo na Centerpoint
208
- Tyle czasu nie mogłam go używać, że zupełnie zapomniałam, iż go tam schowa-
łam - powiedziała. Przycisnęła guzik na obudowie i piski się urwały. - To informacja
przesłana przez pokładowy system kontrolny „Ognistej Jade" - rzekła po chwili. - Daje
mi znać, że właśnie otrzymałam wiadomość obdarzoną najwyższym priorytetem.
- Artoo, ty także ją otrzymałeś? - zapytał Luke. - Chodzi o tę samą wiadomość?
Mały robot twierdząco zaszczebiotał.
- Z pewnością chodzi o to samo - stwierdziła Mara. - Jeżeli chcę się zapoznać z
treścią, muszę iść na pokład „Ognistej Jade". Czy ktoś pragnie mi towarzyszyć, żeby się
przekonać, o co chodzi?
Kiedy Artoo znalazł się w sterowni „Ognistej Jade" i umieścił końcówkę w gnieź-
dzie pokładowego systemu informatycznego, potwierdził, że rzeczywiście chodzi o tę
samą wiadomość. Pozwoliło to oszczędzić czas, jaki zajęłoby dwukrotne dekodowanie.
Pokładowy deszyfrator korwety Mary Jade okazał się doskonały, naprawdę doskonały.
W ciągu zaledwie kilku sekund odczytał wiadomość, której rozszyfrowanie zajęłoby
Artoo dobrych kilka minut. Siedząc na stanowisku dowodzenia, Mara wcisnęła guzik,
żeby odtworzyć przesłaną informację. Nad płytami pokładu pojawił się świetlisty, mi-
goczący hologram.
Ukazywał Landa Calrissiana... całego, chociaż mniej więcej dwukrotnie mniejsze-
go niż w rzeczywistości.
- Witajcie - odezwał się kapitan bardzo uroczystym tonem. - Nie wiem, gdzie do-
kładnie przebywacie i co robicie, a zatem wysyłam kopie tej wiadomości do wszyst-
kich. Od czasu, kiedy ostatnio się widzieliśmy, dużo się wydarzyło. Zacznę od przeka-
zania najmniej pomyślnej informacji. Nareszcie poznaliśmy prawdziwego wroga. Jest
nim flota okrętów, jaką wystawiła przeciwko nam sakoriańska Triada. Luke będzie
wiedział, o co chodzi. To oni są najgroźniejszymi nieprzyjaciółmi. Wszyscy inni, w
tym również tak zwani powstańcy albo rebelianci, nie mają większego znaczenia. Ich
zadaniem było jedynie odwracanie naszej uwagi. Flota liczy około osiemdziesięciu
okrętów różnych typów i wielkości i wszystko wskazuje na to, że skupia się bardzo
powoli wokół stacji Centerpoint. Dowódcy tych jednostek zamierzają prawdopodobnie
przypuścić szturm wkrótce po tym, kiedy stacja unicestwi Bovo Yagena. Nie przeszka-
dzamy im na razie, tym bardziej, że nie przedsięwzięli przeciwko nam żadnych nie-
przyjaznych kroków. Nie sądzę jednak, żeby taki stan miał potrwać długo.
To była ta niepomyślna wiadomość. - Wizerunek Calrissiana umilkł na chwilę, a
na śniadej twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. - A pomyślna wiadomość
jest naprawdę bardzo pomyślna. Nie pytajcie mnie, jakim cudem, ponieważ sami jesz-
cze tego nie wiemy, ale dzieciom udało się wymknąć z więzienia Thrackana Sal-Solo i
odlecieć z Dralii. Uczyniły to na pokładzie „Sokoła Millenium". To one go pilotowały.
A zanim zdążysz zsinieć, Hanie, muszę powiedzieć, że nie zarysowały ani jednej płyty
pancerza. Najbardziej niezwykłe jednak jest to, że... pochwyciły Thrackana. Żałuj, Ha-
nie, że sam tego nie widziałeś. Dzieciaki, lecąc „Sokołem", wykonały klasyczną pętlę, a
kiedy znalazły się za ogonem statku Thrackana, obezwładniły jego wahadłowiec dwo-
ma celnymi, oddanymi z chirurgiczną precyzją strzałami. W tej chwili Thrackan prze-
Roger MacBride Allen
209
bywa w więzieniu, pochwycony przez Bakuran. Dobrze wiem, że mi nie uwierzycie,
ale to wszystko zasługa dzieci...
- Nie wierzę - mruknął Han.
- Cśśś - syknęła Leia.
- ...przebywają teraz całe i zdrowe na pokładzie „Intruza". Chewbacca i dwoje
Dralów, którzy jakoś się w to wszystko wmieszali, właśnie są wyciągani z komory
draliańskiego repulsora. O ile mi wiadomo, nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo.
Prawdziwym powodem jednak, dla którego wysyłam tę wiadomość, jest prośba,
żebyście tu przylecieli. Za jakieś osiemnaście godzin, licząc od tej chwili, Gaeriela
Captison zwołuje posiedzenie rady wojennej. Byłoby dobrze, gdybyście i wy mogli
wziąć udział w obradach. Jesteście nam wszyscy potrzebni. Pani Captison chciałaby,
żeby w obradach uczestniczyły także przedstawicielki Selonianek. Proszę was, posta-
rajcie się przylecieć. Wiele wskazuje na to, że zanim to wszystko się zakończy, bę-
dziemy potrzebowali każdej dostępnej broni. Powtarzam, potrzebujemy was wszyst-
kich. Potrzebujemy „Ognistej Jade". Potrzebujemy X-skrzydłowca Luke'a Skywalkera.
Postarajcie się odpowiedzieć najszybciej, jak możecie, i poinformujcie nas o swoich
zamiarach. Bez względu jednak na to, co postanowicie, nie zwlekajcie. Spieszcie się.
Spieszcie. Teraz naprawdę nie mamy ani chwili do stracenia.
Zwycięstwo na Centerpoint
210
R O Z D Z I A Ł
14
OSTATNIE POŻEGNANIE
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, zbiegła tak szybko, jak umiała,
po rampie „Ognistej Jade" na płytę lądowiska hangaru „Intruza". W biegu omal nie
przewróciła dwóch przydzielonych w charakterze straży honorowej rosłych mężczyzn,
a potem chwyciła bliźnięta w objęcia. Nie udało jej się przygarnąć Anakina, bo podnie-
cony malec podskakiwał z radości jak piłka. Han jednak, który dał się wyprzedzić żonie
zaledwie o krok, uniósł Anakina prosto z płyt pokładu i przytulił. Chwilę później do
rozradowanej gromadki dołączył Luke. On także uścisnął dzieci, rozwichrzył włosy
Jacena, połaskotał Jainę, a w końcu wyłuskał Anakina z rąk Hana, żeby przycisnąć
malca do piersi. Wokół grupy zataczał kręgi podniecony Threepio. Tak bardzo starała
się przywitać ze wszystkimi, że się o niego potykali.
- Anakinie! Jacenie! Jaino! - westchnęła Leia. - Och, niech się wam przyjrzę!
W następnej sekundzie jednak znów porwała dzieciaki w objęcia. Trzymała je tak
mocno, że raczej nie mogła ich widzieć.
Chwilę później do grupy podszedł Lando Calrissian. Przywitał się z Hanem, a po-
tem uścisnął przyjaciela i klepiąc go po plecach, obdarzył kilkoma ciepłymi, ale za-
pewne niezbyt pochlebnymi epitetami. Pocałował w policzek Leię i wymienił kilka
żartobliwych uwag z dziećmi. Dopiero potem do grupy dołączyły inne nowo przybyłe
osoby: Mara Jade i przedstawicielka Selonianek, Drackmus.
Admirał Ossilege przyglądał się całemu zamieszaniu z chłodnym uśmieszkiem.
- Niezbyt dostojne zachowanie, prawda, pani premier? - zapytał w pewnej chwili,
zwracając się do stojącej obok niego Bakuranki. - Spodziewałem się, że przywódczyni
Nowej Republiki okaże więcej rozsądku i opanowania.
Zapewne Gaeriela bez trudu wykazałaby, że istnieje różnica między ceremonial-
nym witaniem dostojnych gości a okazywaniem uczuć członkom najbliższej rodziny. Z
pewnością mogłaby udowodnić, że we wszechświecie liczy się coś więcej niż tylko
rozsądek i powaga. Jednak była pani premier jakoś nie mogła się przemóc, żeby wła-
śnie tak odpowiedzieć. Pomyślała o swojej małej córeczce Malinzie, którą zostawiła w
domu na Bakurze. Przyglądała się, jak Luke unosi i sadza na ramionach swoją siostrze-
Roger MacBride Allen
211
nicę, i pomyślała, że mistrz Jedi dobrze umie sobie radzić z małymi dziećmi. Wyobrazi-
ła sobie to wszystko, czym i kim mógłby dla niej być, ale nigdy nie będzie. Dopiero po
chwili przypomniała sobie, że admirał oczekuje od niej jakiejś odpowiedzi. Zaczęła
więc mówić... i niechcący powiedziała to, co naprawdę czuje i myśli.
- Myślę, że to urocze powitanie, panie admirale.
Hortel Ossilege odwrócił się i popatrzył na nią, nie kryjąc zdumienia.
- Doprawdy? - spytał cierpko. - Musimy zatem bardzo się różnić w ocenie tego, co
urocze. Jeśli chodzi o mnie, w tym pojęciu nie mieszczą się hałaśliwe i niesforne ba-
chory.
- A zatem szczerze panu współczuję - rzekła Bakuranka, dziwiąc się, że potrafi się
zdobyć na taką szczerość. - Nie znam nic innego, co wniosłoby więcej radości w moje
życie.
Zostawiając osłupiałego oficera, ruszyła w stronę całej grupy. Podeszła do nowo
przybyłych i powitała ich z wdziękiem.
- Pani przywódczyni... - powiedziała ciepło. - Kapitanie Solo... Witam was na po-
kładzie „Intruza" i cieszę się, że możecie być razem.
Kiedy skończyła, po prostu uklękła i nie przejmując się, że może pognieść cere-
monialną haftowaną suknię, którą włożyła na powitanie gości, ucałowała po kolei
wszystkie dzieci.
Niech ten stary, skwaszony ponurak zastanawia się nad tym, ile chce - pomyślała,
uśmiechając się w duchu. Kiedy była młodsza, nie zawsze kierowała się rozsądkiem.
Ucieszyła się, kiedy uświadomiła sobie, że w jej zachowaniu jednak pozostało coś z
tamtych czasów.
- Pod pewnymi względami nasza sytuacja jest skomplikowana, pod innymi jednak
bardzo prosta - zaczęła Kalenda, zwracając się do członków wojennej rady, siedzących
przy konferencyjnym stole na pokładzie dowodzenia „Intruza".
Cóż to za dziwaczna mieszanina strojów - pomyślała. Po jej lewej ręce siedział
Hortel Ossilege, ubrany - jak zawsze - w nieskazitelnie czysty, kremowobiały, ozdo-
biony rzędami naszywek, odznak i baretek admiralski mundur. Obok niego zajmowała
miejsce Gaeriela Captison w bogato haftowanej ceremonialnej sukni. Nieco dalej sie-
dział Lando Calrissian w ciemnoczerwonej koszuli i fantazyjnie zarzuconej na ramię
purpurowej pelerynie. Następne miejsce zajmował Han Solo w bardzo pogniecionej
jasnobrązowej koszuli, na którą włożył ozdobioną licznymi kieszeniami starą kamizel-
kę. Kamizelka sprawiała wrażenie bardziej nawet zniszczonej i znoszonej niż koszula.
Jeszcze dalej siedziała żona Hana, Leia Organa Solo, ubrana w gładką błękitną bluzkę i
luźne ciemne spodnie - i jedno, i drugie z pewnością pożyczone od Mary Jade. Wszyst-
kie stroje, jakie przywódczyni Nowej Republiki wzięła z Coruscant, wybierając się na
tę wyprawę, w ciągu kilku ostatnich tygodni zostały zgubione, zniszczone albo porzu-
cone.
Obok Leii siedział jej brat, Luke Skywalker. Miał na sobie starannie odprasowany,
ale pozbawiony jakichkolwiek naszywek lotniczy kombinezon. Za nim, pod ścianą,
stały oba automaty: Artoo-Detoo i See-Threepio... zapewne na wypadek, gdyby okazały
Zwycięstwo na Centerpoint
212
się potrzebne. Dalsze miejsca przy konferencyjnym stole zajmowali Dralowie: Ebrihim
i Marcha. Oboje wyglądali jak brązowe puchate kulki - chociaż dawało się zauważyć,
że w ciągu ostatnich dwóch dni ich sierść w wielu miejscach uległa spaleniu albo osma-
leniu. Następne krzesło zajmował Chewbacca. Rosły Wookie sprawiał wrażenie mar-
kotnego. Kalenda nigdy nie miała wiele szczęścia, jeżeli chodziło o rozpoznawanie
wyrazów twarzy Wookiech. Między nim a rozglądającą się nerwowo Selonianka
Drackmus siedziała Jenica Sonsen. Wciśnięta między dwie obce istoty, młoda kobieta
nie wyglądała na zachwyconą. Sądząc z wyrazu jej twarzy, spodziewała się, że w każ-
dej chwili Chewie i Selonianka zaczną się o coś kłócić... na przykład o gatunek mięsa.
Naprzeciwko Selonianki Drackmus siedziała Mara Jade. Miała na sobie całkiem
zwyczajny, chociaż świetnie skrojony kombinezon. Wyglądała w nim elegancko i uro-
czo.
Kalenda uświadomiła sobie, że przecież też bierze udział w obradach. Kilka ostat-
nich godzin i dni przeżyła w takim napięciu, iż omal nie zapomniała o tym, że również
się liczy.
- Najpierw zastanówmy się, dlaczego tę sytuację możemy uważać za prostą- cią-
gnęła Kalenda. - Nasi wrogowie gromadzą się wokół stacji Centerpoint. Muszą to ro-
bić, jeżeli nie chcą dopuścić, żebyśmy pokrzyżowali ich plany związane z kolejną eks-
plozją gwiazdogromu. My natomiast musimy im w tym przeszkodzić - i to bez względu
na koszty, jakie przyjdzie nam ponieść. Zważywszy na to, ile istot straci życie, jeżeli
tego nie zrobimy, chyba wszyscy zgodzą się ze mną, że zwycięstwo warto byłoby oku-
pić utratą nawet wszystkich jednostek naszej floty.
Musimy liczyć się z tym, że możemy zapłacić taką cenę. Mamy tylko trzy duże
okręty, a na ich pokładach zaledwie trzydzieści dwa myśliwce zdolne do dalszej walki.
Tymczasem nieprzyjaciele dysponują co najmniej osiemdziesięcioma większymi
gwiezdnymi okrętami. Jeżeli każdy z nich ma w hangarze komplet myśliwców, w co
zresztą wątpię, liczba maszyn, jakie zdołają rzucić do walki przeciwko nam, może się-
gnąć kilkuset.
Podana liczba była tak duża, że na pokładzie dowodzenia rozległ się pomruk zdu-
mienia.
Kalenda zaczekała, aż ucichnie, a potem ciągnęła, jakby go nie usłyszała:
- Mimo to przewyższamy ich pod kilkoma względami, o których chciałam wszyst-
kim powiedzieć. Dysponujemy na tyle czułymi dalekosiężnymi skanerami, że przyjrze-
liśmy się okrętom nieprzyjacielskiej floty. Niektóre obejrzeliśmy całkiem dokładnie.
Większość nie jest specjalnie duża ani dobrze uzbrojona. Mamy do czynienia z jednost-
kami starymi i najprawdopodobniej niezupełnie sprawnymi. Do wielu nie można już od
dawna dostać części zapasowych. Jeżeli więc nawet na ich pokładach dokonywano
napraw, czyniono to w pośpiechu i używano kiepskiej jakości podzespołów. Spodzie-
wam się także, że członkowie załóg nie są zdyscyplinowani ani dobrze wyszkoleni.
Rekruci, który zwerbowano, z pewnością nie zaliczali się do geniuszy. Prawdopodobnie
większość nie ma doświadczenia ani umiejętności wykraczających poza niezbędne
minimum. Nie pokładałabym w tym jednak zbyt wielkiej nadziei. Niektórzy piloci mo-
gą się okazać nie gorsi od nas, a może nawet przyjdzie nam stawić czoło prawdziwym
Roger MacBride Allen
213
asom pilotażu. Cały kłopot w tym, że możemy nie mieć czasu na odróżnienie dobrych
od złych.
- Krótko mówiąc - podjął Ossilege - dysponujemy lepszymi okrętami, ale nieprzy-
jaciele mają nad nami bardzo dużą przewagę liczebną. Mimo to opracowaliśmy pewien
plan, który powinien nam pomóc poradzić sobie w takiej sytuacji. Omówimy go jednak
trochę później. - Przeniósł spojrzenie na Kalendę i kiwnął głową. - Proszę, może pani
mówić dalej.
- Przejdę teraz do wyjaśnienia, dlaczego naszą sytuację uważam za skomplikowa-
ną- rzekła funkcjonariuszka Wywiadu Nowej Republiki. - Przejęliśmy, chociaż nie do
końca, kontrolę nad dwoma planetarnymi repulsorami. O ile nam wiadomo, ani jedna z
grup malkontentów... bo nie powinniśmy nazywać ich dłużej powstańcami ani rebelian-
tami... a zatem ani jedna z tych grup nie sprawuje w tej chwili kontroli nad swoim re-
pulsorem. Jeżeli chodzi o plany Triady, to poważne niedopatrzenie. Zapewne jej przy-
wódcy zakładali, że odnalezienie i uruchomienie planetarnego repulsora zajmie o wiele
mniej czasu.
- A może jednak coś potoczyło się zgodnie z ich planami - wtrąciła się Mara Jade.
- Możliwe, że technicy Triady odnaleźli i opanowali repulsory Talusa, Tralusa albo
Korelii i że tylko czekają na sygnał, aby przycisnąć odpowiedni guzik.
- To całkiem prawdopodobne - przyznała Kalenda. - Nie ukrywam, że najbardziej
niepokoimy się, co może się dziać z repulsorami Bliźniaczych Światów, Talusa i Tralu-
sa. Jeżeli nasi wrogowie opanowali te urządzenia, w każdej sekundzie mogą wysłać
sygnał i unicestwić nasze okręty.
- Nie przypuszczamy jednak, żeby byli do tego zdolni - odezwał się Ossilege. -
Okręty ich floty przemieszczają się bardzo ostrożnie i powoli. Zapewne ich kapitano-
wie obawiają się, że zdobyliśmy jeden albo kilka repulsorów, podczas gdy oni nie opa-
nowali ani jednego. Dokładnie wszystko przemyślałem i doszedłem do przekonania, że
zachowaliby się inaczej, gdyby władali przynajmniej jednym repulsorem. Mogliby
wtedy blefować. Jeżeli jednak nasi wrogowie opanowali repulsor Talusa albo Tralusa,
możemy uznać tę bitwę za przegraną.
- Ich ostrożnością można także tłumaczyć to, że nie włączyli ponownie generatora
interdykcyjnego pola - rzekła Mara. - Zapewne chcieli być pewni, że gdyby coś się im
nie powiodło, zdołają stąd odlecieć.
- To całkiem możliwe - zgodziła się Jenica Sonsen - chociaż my, mieszkańcy stacji
Centerpoint, nie sądzimy, żeby właśnie taki miał być powód. Nasi naukowcy dokonali
kilku obliczeń ilości energii, jakie stacja Centerpoint musi zużywać, żeby funkcjono-
wać i wykonywać to wszystko, do czego ją skonstruowano. Krótko mówiąc, uważam,
że nasi nieprzyjaciele po prostu nie mogą włączyć generatora interdykcyjnego pola,
kiedy gwiazdogrom stacji Centerpoint przygotowuje się do kolejnego strzału. Wymaga-
łoby to zbyt wielkich ilości energii; angażowałoby zbyt wiele obwodów i podzespołów.
Zapewne generator pola można włączyć, jeżeli gwiazdogrom pozostaje w stanie ustalo-
nym. Natomiast wyłączyć można go w każdej chwili. Jeżeli pozostaje włączony,
gwiazdogrom może się ładować. Nie można jednak wytworzyć interdykcyjnego pola,
Zwycięstwo na Centerpoint
214
kiedy gwiazdogrom stacji Centerpoint przygotowuje się do strzału. Do takich wnio-
sków doszli nasi naukowcy.
- Byłoby dobrze, gdyby właśnie tak wyglądała prawda - odezwał się Bakuranin. -
Od tego zależy pomyślność planów, które opracowaliśmy z pomocą Źródła A.
- Bardzo przepraszam - wtrąciła się Selonianka Drackmus. - Kim albo czym jest
Źródło A?
- Przejdziemy do tego trochę później - odparł Ossilege. Na jego twarzy pojawił się
lekki uśmiech.
- A co z samą stacją Centerpoint? - zainteresował się Han. - Nie ma jakichś sła-
bych punktów, które znamy? Niczego, na czym moglibyśmy skupić ogień wszystkich
dział i liczyć na to, że będziemy mieli wielkie szczęście? Że zdołamy doprowadzić do
eksplozji?
- Przykro mi, ale niczego takiego nie ma - odparła Jenica Sonsen. - Zresztą twój
plan i tak by sienie udał. Nie zapominajmy o tym, że Ogniokula jest reaktorem, w któ-
rym zachodzą niezwykle silne reakcje. Nie tylko jest doskonale izolowana i chroniona,
ale świetnie radzi sobie z pochłanianiem i rozpraszaniem gigantycznych ilości energii.
Liczby, jakie uzyskaliśmy w trakcie obliczeń, dowodzą, że takie ilości energii, jak w tej
chwili, uzyskalibyśmy, dokonując eksplozji jednej torpedy protonowej co sekundę.
Tymczasem stacja Centerpoint rozprasza tyle energii wiele dni z rzędu. Podobnie wy-
gląda cała reszta jej konstrukcji. Stacja jest nieprawdopodobnie wytrzymała i bardzo,
bardzo stara... i tak dobrze uszczelniona i chroniona, że nie udało nam się zbadać więk-
szości pomieszczeń w jej wnętrzu. Słyszałam, że z pokładu „Wartownika" wysłano
ekipy badawcze, których zadaniem jest odnalezienie systemów kontrolnych i sterują-
cych. Nie sądzę, żeby udało sieje namierzyć w ciągu dnia albo nawet dwóch dni usil-
nych poszukiwań.
- A zatem jedyną naszą nadzieją pozostają planetarne repulsory - podsumował Lu-
ke. - Dlaczego w takim razie w ogóle przejmujemy się flotą sakoriańskiej Triady? Czy
istnieje jakiś powód, dla którego musielibyśmy jej stawić czoło? Czy nie lepiej byłoby
po prostu zejść jej z drogi i skupić całą uwagę na uruchomieniu repulsorów?
- Nie możemy tego zrobić, ponieważ repulsory nie są jedynym elementem tej ła-
migłówki - wyjaśnił Ossilege. - Nie wolno zapominać, że w przestworzach wokół stacji
Centerpoint czai się ponad osiemdziesiąt okrętów nieprzyjacielskiej floty. Jeżeli ich
dowódcy zechcą, a my im na to pozwolimy, opanują cały gwiezdny system i będą wła-
dali nim w nieskończoność. Mogą też wysłać desanty na Dralię i Selonię i przejąć kon-
trolę nad repulsorami, zanim zdążymy je wykorzystać.
- Poświęćmy zatem trochę czasu na rozmowę o repulsorach - zaproponował mistrz
Jedi. - Jak sobie z nimi radzimy? Jak wygląda sytuacja z seloniańskim repulsorem? -
Popatrzył na przedstawicielkę Nory Hunchuzuc. - Wiesz coś więcej na ten temat,
Drackmus?
Selonianka zrobiła nieszczęśliwą minę i pokręciła głową.
- Nie zaszły żadne zmiany - oznajmiła ponuro. - Upewniłam się tuż przed tym
wspaniałym zebraniem, kiedy rozmawiałam ze swoimi siostrami. Sakoriańskie Selo-
Roger MacBride Allen
215
nianki... posłuszne Triadzie istoty, pochodzące z bezimiennej nory, wyraźnie słabną.
Jeszcze się jednak nie poddały.
- Czy istnieje jakaś szansa, że dadzą się przekonać, zanim dojdzie do kolejnego
strzału z gwiazdogromu? - zapytał Ossilege.
- Bardzo nikła - przyznała Drackmus. - Naprawdę niewielka. Zadanie przekonania
sakoriańskich Selonianek powierzyłyśmy naszym najlepszym negocjatorkom. Teraz
jednak się obawiamy, że może istoty z bezimiennej nory zostały poddane indoktryna-
cji... praniu mózgów na wypadek właśnie takiej ewentualności. Zapewniam was, że
próbowałyśmy dosłownie wszystkiego, żeby je przekonać.
- Nie wyłączając wręczenia odpowiedniej ilości gotówki? - podsunęła od niechce-
nia Mara Jade.
- Słucham?
- Gotówki. Pieniędzy. Podróżnej torby wypełnionej kredytami. Przecież wiesz, o
co chodzi. Łapówki. Możesz zresztą uciec się do mniej drastycznego określenia. Na-
zwij to honorarium za fachową konsultację. Powiedz im, że chcesz je zatrudnić jako
wybitne specjalistki, i obiecaj, że je wynagrodzisz.
Drackmus chyba jeszcze nigdy nie sprawiała wrażenia tak zdumionej.
- Coś takiego nigdy nie przyszło mi do głowy - rzekła. - Natychmiast tego spróbu-
jemy.
- Świetnie - stwierdziła była przemytniczka. - Tylko nie okażcie się skąpe. Cokol-
wiek im zaproponujemy i tak będzie nas kosztowało taniej niż opanowanie systemu
przez sakoriańską Triadę.
- A co z naszym repulsorem? - zapytał Dral Ebrihim. - Poczyniliście jakieś postę-
py? Wiecie już, jak go uruchomić?
- Nasi technicy zajmują się nim dopiero od kilku godzin - odparł Ossilege. - Jest
jeszcze za wcześnie, żeby spodziewać się konkretnych rezultatów. Zapewniam was
jednak, że posłaliśmy do komory waszego repulsora absolutnie wszystkich specjali-
stów, mających w tej dziedzinie jakieś doświadczenie.
- Nie o to chodzi - odezwała się po raz pierwszy Dralka, księżna Marcha, tonem
nawykłym do wydawania rozkazów. - Nie o to chodzi, panie admirale, i chyba pan to
doskonale wie.
- Księżno, czy wolno zapytać, co właściwie chciała pani powiedzieć? - zdumiał się
Ossilege.
- Mówię o dzieciach - odparła Marcha. - Zwłaszcza o małym Anakinie, ale chłop-
czyk radzi sobie najlepiej, kiedy ma obok siebie bliźnięta, które pomagają mu i dora-
dzają.
- Niech pani nie opowiada bzdur - burknął Bakuranin. - Do czego mogłyby się
nam przydać? Jakie mają doświadczenie? Nie powinna pani mylić serii pomyślnych
zbiegów okoliczności z umiejętnościami. Nie mamy czasu, żeby tracić go na takie
bzdury. Pani porucznik, proszę mówić dalej.
Kalenda się zawahała. Jeszcze nigdy nie sprzeciwiła się wyższemu stopniem ofice-
rowi. Jednak Ossilege także nigdy dotąd nie sprawiał wrażenia takiego upartego głupca.
A przecież całkiem niedawno Gaeriela Captison udowodniła i przypomniała wszyst-
Zwycięstwo na Centerpoint
216
kim, że w życiu chodzi o coś więcej niż tylko o przestrzeganie wojskowych regulami-
nów.
- Z całym szacunkiem, panie admirale, jest mi niezwykle przykro, że sprzeciwiam
siew obecności innych, ale stawki w tej grze są zbyt duże, a my możemy nie mieć innej
szansy. Uważam, że popełnia pan błąd.
- Co takiego?
- Panie admirale, moja praca polega na analizowaniu wydarzeń i wyciąganiu z
nich logicznych wniosków. Dokonałam analizy wszystkiego, co miało jakikolwiek
związek z tymi dziećmi, i doszłam do przekonania, że cała trójka dysponuje niezwy-
kłymi... powiedziałabym nawet, że niewiarygodnymi... umiejętnościami. Zazwyczaj nie
docenialiśmy tych zdolności albo wręcz nie dawaliśmy wiary. Uważaliśmy, że zawsze
był to korzystny zbieg okoliczności albo hit szczęścia. Tymczasem prawda wygląda
zupełnie inaczej. Chociaż trudno w to uwierzyć, nie da się zaprzeczyć pewnym praw-
dom. - Pokazała tarczę Dralii, jaśniejącą za iluminatorami mostka pokładu dowodzenia.
- Prawdą jest, że dysponuje pan draliańskim repulsorem, ponieważ odszukał go dla
pana i uruchomił siedmioipółletni chłopczyk. Prawdą jest także, że ten repulsor nie jest
już w rękach naszego wroga - który przebywa w tej chwili w areszcie na pokładzie
pańskiego okrętu, ponieważ ten sam chłopczyk i jego rodzeństwo zdołali przedrzeć się
przez zaporę działającego pola siłowego, naprawili uszkodzony gwiezdny statek, wy-
startowali i polecieli w przestworza, a potem obezwładnili ścigający ich wahadłowiec,
kierowany przez doświadczonego pilota. Mogłabym jeszcze długo wymieniać inne
niezwykłe rzeczy, ale chyba nie o to chodzi. Wnioski pozostaną takie same. Ossilege
spoglądał na Kalendę z zagadkowym wyrazem twarzy. Trudno byłoby odgadnąć, co
czuje i co myśli. Czyżby tylko z trudem powstrzymywał wybuch gniewu? Może po
prostu zastanawiał się nad tym, co usłyszał, albo martwił się, jak bardzo ucierpi jego
autorytet? A może najzwyczajniej w świecie dochodził do przekonania, że w słowach
swojej podwładnej widzi sporo sensu? Tak czy owak, nikt nie miał pojęcia, o czym
myśli admirał.
- Wyłożyła pani swoje racje bardzo dobitnie, pani porucznik - odezwał się, kiedy
Kalenda umilkła. - Prawidłowo zestawiła pani wszystkie fakty i wyciągnęła z nich lo-
giczne wnioski. Nie wiem tylko, czy zajdzie pani wysoko jako oficer wywiadu, czy też
skończy pani karierę, zamknięta za niesubordynację w celi pokładowego bloku wię-
ziennego. Jeżeli chodzi o mnie, zamierzałem się pozbyć z pokładu wszystkich cywilów
i wysłać ich na Dralię. Sądzę, że w tej chwili będą najbezpieczniejsi w bocznych komo-
rach draliańskiego repulsora, które powinny być izolowane i odporne na wstrząsy. Pani
przywódczyni Nowej Republiki, panie kapitanie Solo... Jeżeli, jak twierdzi pani po-
rucznik Kalenda, wasze dzieci mogą nam pomóc, czy zgadzacie się, żebyśmy je o to
poprosili?
- Oczywiście - odparł Han. - I tak zresztą nie przejmowałyby się tym, co myślimy.
Nawet gdyby znalazły się sto kilometrów od miejsca, gdzie zanosi się na tarapaty, i tak
same by je odnalazły.
- Pani przewodnicząca?
Roger MacBride Allen
217
- Przyda się nam każda pomoc - oznajmiła Leia. - Nie mam nic przeciwko temu,
żeby spróbowały swoich sił.
Ossilege uniósł brwi i obrzucił oboje badawczym spojrzeniem.
- Bardzo dobrze - powiedział. - V takim razie zaczynamy. Pani porucznik?
- Cóż, panie admirale... zamierzamy osiągnąć dwa cele. Żaden z nich nie jest ła-
twy. Po pierwsze, chcemy pokonać flotę Triady i nie pozwolić, żeby przejęła władzę w
tym gwiezdnym systemie. Po drugie, musimy uczynić wszystko, co możemy, żeby nie
dopuścić do oddania kolejnego strzału z gwiazdogromu stacji Centerpoint. Powiedzia-
łam już na ten temat wszystko, co zamierzałam... z wyjątkiem wyjawienia, kim jest
Źródło A. Pamiętam jednak, że sam zamierzał pan uchylić rąbka tej tajemnicy.
Ossilege szeroko się uśmiechnął, co było niezwykłym zjawiskiem, ponieważ Ba-
kuranin zazwyczaj pozwalał sobie najwyżej na półuśmiechy. Wstał, odsunął krzesło i
powiódł spojrzeniem po wszystkich uczestnikach narady.
- Źródło A - powiedział. - Źródło A. Jeżeli się nie mylę, kilkoro spośród was zna tę
osobę. Pozwólcie jednak, że pozostałym powiem o nim coś więcej.
Dzień, który zaczął się radosnym powitaniem, zakończył się rozdzierającym serce
pożegnaniem.
- Czy naprawdę musicie tam lecieć, mamo? - zapytał płaczliwie Anakin, starając
się udawać, że nie pociąga nosem. Wszyscy znaleźli się ponownie w hangarze „Intru-
za". Ostatni cywile, którzy nie mieli brać udziału w walkach, właśnie wchodzili na
pokład wahadłowca. Mieli odlecieć na Dralię i ukryć się w bocznych komorach plane-
tarnego repulsora.
- Naprawdę musimy, skarbie - odparła Leia. Uklękła przed chłopczykiem i
uśmiechnęła się z przymusem, by go uspokoić. - i ty też musisz lecieć. Dzisiaj wszyscy
mamy coś do zrobienia. Ja muszę pomóc tacie i Chewiemu pilotować „Sokoła". Ty,
twój brat i siostra musicie polecieć jeszcze raz do komory repulsora i przekonać się, czy
zdołacie włączyć go, żeby zrobił, co chcemy.
- Założę się, że to potrafię - odparł dumnie Anakin.
- Ja też jestem pewien, że to zrobisz, kolego - odezwał się Han, wichrząc włosy
malca. Uśmiechnął się... ale nawet Anakin musiał widzieć ból, jaki malował się w jego
oczach. I nawet Anakin uświadamiał sobie, że wszyscy muszą udawać, iż nie robią nic
niezwykłego.
Leia przeniosła spojrzenie na Jacena i Jainę.
- Uważajcie na siebie i opiekujcie się Anakinem - poprosiła. - I zawsze róbcie to,
co wam każą Threepio, Ebrihim i Marcha. I pamiętajcie, żeby... żeby...
Nagle urwała, jakby coś ścisnęło ją za gardło. Pomyślała, że to wszystko nie ma
sensu. Odlatywała, żeby wziąć udział w walce.
Wysyłała własne dzieci, żeby włączyły i obsługiwały urządzenie zdolne do prze-
mieszczania w przestworzach całych planet. Składała na ich barki większą odpowie-
dzialność niż jakakolwiek inteligentna istota potrafiłaby udźwignąć. Możliwe, że już
nigdy ich nie zobaczy, a tymczasem w ostatniej chwili przed rozstaniem udziela im
Zwycięstwo na Centerpoint
218
staromodnych, matczynych rad, co mają robić i jak się zachowywać... i żeby nie zapo-
minały o codziennym myciu zębów.
- Będziemy o tym pamiętali, mamo - obiecała poważnie Jaina, ale jej głos brzmiał
ciszej i bardziej ochryple niż zwykle. - Nie martw się o nas... będziemy robili wszystko,
co powinniśmy.
- Proszę się pozbyć wszelkich obaw, pani Leio - wtrącił się Threepio. - Dopilnuję,
żeby wszystko było zrobione jak należy. Będę się nimi opiekował... pod warunkiem, że
ten Dral mi pozwoli.
Leia objęła wszystkie dzieci jeszcze raz, zamknęła oczy i uściskała je tak mocno,
jak umiała.
- Kocham was - powiedziała zadowolona, że mogła to wykrztusić. Trzymała je w
objęciach tak długo, jak mogła, a nawet jeszcze trochę dłużej. Wypuściła dopiero wte-
dy, kiedy Han uklęknął obok i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.
- Już czas - powiedział cicho. - Wahadłowiec musi startować.
Leia tylko kiwnęła głową. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Ostatni raz uca-
łowała wszystkie pociechy. Han uczynił to samo. Jacen, Jaina i Anakin odwrócili się i
eskortowani przez Threepia wspięli się po rampie wahadłowca. Wkrótce potem pilot
uniósł pochylnię i mały statek wystartował w przestworza.
Kilkanaście sekund później roztopił się w mroku.
Wiele innych osób także się żegnało... i wszystkim przychodziło to z dużym tru-
dem. Luke, Lando, Mara, Kalenda, Gaeriela i pozostali... wszyscy wiedzieli, że może to
być ostatnie pożegnanie. Uświadamiali sobie, że szansę odniesienia zwycięstwa w tej
walce są naprawdę minimalne. Domyślali się, że z niektórymi żegnają się na dłużej niż
dzień czy dwa. Każde z nich kiedyś przez to przechodziło. Żegnali się z przyjaciółmi i
towarzyszami na godzinę albo dzień, nie wiedząc, że już nigdy się z nimi nie zobaczą.
Jednak pożegnalny rytuał, chociaż nie łagodził bólu spowodowanego rozstaniem, po-
zwalał się z nim łatwiej godzić.
Jedno z takich rozstań miało wyglądać zupełnie inaczej. Han wiedział, że zanim
wyruszy, aby walczyć, musi pożegnać się z jeszcze jedną osobą. Z osobą, która prze-
bywała w okrętowym więzieniu.
Może chodziło mu tylko o zaspokojenie ciekawości... może o ostatnią nić wy-
strzępionych więzów rodzinnych... a może te rodzinne więzy były silniejsze niż przy-
puszczał? Może pozwalały wybaczyć nawet coś takiego jak... zdrada?
A może - chociaż Han w to nie wierzył - chciał tylko nacieszyć się zwycięstwem?
Co prawda, nie odczuwał radości, ale żaden człowiek nie może być tego całkiem pe-
wien.
Chociaż nie znał powodu swojego postępowania, skierował się do bloku więzien-
nego „Intruza". Strażnik przycisnął guzik, żeby otworzyć drzwi, i Han znalazł się w
ciasnym pomieszczeniu. Zobaczył, że Thrackan siedzi na niskiej ławie przytwierdzonej
do przeciwległej ściany.
- Witaj, Thrackanie - powiedział, zatrzymując się tuż za progiem drzwi, które na-
tychmiast zasunęły się za jego plecami.
Roger MacBride Allen
219
- Witam cię, Hanie. Czyżbyś chciał rzucić ostatni raz okiem na rzadki okaz zwie-
rzęcia zamkniętego w klatce?
- Nie jestem pewien, dlaczego tu przyszedłem - odparł Han. - Wiem tylko, że
chciałem cię zobaczyć. Myślę, że to był jedyny powód.
- A zatem widzisz mnie - odparł Thrackan z drapieżnym uśmiechem. Uniósł głowę
i usiadł prosto. Potem wypiął pierś i rozłożył ręce na boki. - Oto jestem. Dobrze mi się
przyjrzyj.
- Nie powinieneś był tego robić, Thrackanie - odezwał się Han.
- Och, wielu rzeczy nie powinienem był robić, kuzynie - przyznał więzień. - Z
pewnością nie powinienem był puszczać się w pościg za tymi wstrętnymi, rozkapry-
szonymi bachorami. To był poważny błąd. Fatalny. O co właściwie ci chodzi?
- O dzieci - odrzekł Han. - Moje dzieci. Nie powinieneś ich porywać. Nie pamię-
tasz? „Nigdy nie narażaj życia istot, które w niczym ci nie zawiniły. Zawsze chroń
członków własnej rodziny". To dwie tradycje chyba najsilniej zakorzenione na Korelii.
Pamiętam, jak z nich szydziłeś. Twierdziłeś, że gwałcenie tych zasad wcale nie jest
takim wielkim grzechem. Tyle że wtedy to były puste słowa. Ty jednak nie tylko mówi-
łeś o zrywaniu z tradycjami. Ty tego dokonałeś. Thrackanie, jak mogłeś porwać moje
dzieci?
- Bardzo łatwo - odparł beztrosko mężczyzna. - O wiele za łatwo. Po prostu same
wpadły w moje ręce. Jak mógłbym tego nie wykorzystać? Dlaczego nie miałbym ich
uwięzić?
- Ponieważ to nikczemny postępek - odparł Han. Thrackan ciężko westchnął i
oparł się plecami o metalową ścianę.
- Proszę cię, Hanie - powiedział. - Daj spokój. Siedzę zamknięty w celi. Wszystko
wskazuje na to, że najdłuższą częścią mojego procesu będzie odczytywanie aktu oskar-
żenia. Sędziowie przysięgli nawet nie będą musieli wstawać z ławy. A zresztą nie wi-
dzę sensu, żeby w ogóle wytaczać proces. Najprościej i najrozsądniej byłoby po prostu
wyprowadzić mnie stąd i rozstrzelać. Jestem jednak pewien, że wszystko odbędzie się
w majestacie prawa. Zapewni mi się najlepszych obrońców - a potem zamknie na resztę
życia w więziennej celi. Prawdopodobnie już nigdy nie będę się mógł cieszyć swobodą
ruchów. Więc proszę cię, nie mów mi teraz, co jest dobre, a co złe. Jest na to o wiele za
późno.
- Przegrałeś, Thrackanie - odezwał się Han. - Straciłeś wszystko, co miałeś.
Mężczyzna zachichotał.
- To prawda, Hanie - przyznał. - Święta prawda. Pozostało mi jednak coś, co przy-
nosi pociechę.
- Co to takiego, kuzynie?
Thrackan Sal-Solo, niedoszły dyktator Korelii, wykonał trudny do odczytania gest,
jakby pragnął pokazać coś na zewnątrz celi. Prawdopodobnie obejmował nim całą resz-
tę wszechświata.
- Flota sakoriańskiej Triady - powiedział. - Możliwe, że straciłem wszystko, co
miałem, i przegrałem, ale pocieszam się, że ty jeszcze nie wygrałeś. - Uśmiechnął się
Zwycięstwo na Centerpoint
220
przekornie, zawadiacko, zupełnie jak Han, ale po chwili jego twarz stężała w przeraża-
jącą maskę. - i nie sądzę, żeby kiedykolwiek ci się udało.
Han wpatrzył się w twarz krewniaka. Po chwili odwrócił się bez słowa i załomotał
w drzwi celi. Gruba metalowa płyta odsunęła się na bok i Han wyszedł.
Nadal nie miał pojęcia, po co tu przychodził.
Roger MacBride Allen
221
R O Z D Z I A Ł
15
ZWYCIĘSTWO NA CENTERPOINT
Nareszcie. W końcu nastała od dawna oczekiwana chwila. Nadszedł czas, żeby za-
siąść za sterami, oderwać się od płyty lądowiska i wylecieć w przestworza. Doczekanie
tej chwili nie było jednak wcale takie proste.
Bakuranie potrzebowali całej siły ognia, jaką mógł im zapewnić niedawno napra-
wiony „Sokół Millenium". Nikt zaś nie wątpił, że jeżeli frachtowiec ma dysponować
pełną siłą ognia, musi mieć co najmniej trzyosobową załogę: pilota, drugiego pilota i
artylerzystę. Nikt nie miał wątpliwości, kim będą obaj piloci. Han i Chewbacca wyda-
wali się jakby do tego stworzeni. Nikt nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek umiał ich
zastąpić.
Znalazło się jednak kilka osób, które usiłowały odwieść Leię od obsługiwania
czterolufowego działka. Twierdzono, że przywódczyni Nowej Republiki nie powinna
siedzieć w wieżyczce i strzelać raz po raz do nieprzyjacielskich myśliwców. Leia jed-
nak pozostała nieugięta. Miała dosyć wykonywania cudzych poleceń... tym bardziej, że
w ciągu ostatnich kilku tygodni nic innego nie robiła. Uznała, że najwyższy czas odpła-
cić wrogom pięknym za nadobne. Im usilniej starano się ją przekonać, żeby zrezygno-
wała, tym bardziej upierała się przy swoim zdaniu. Raz czy dwa nawet Ossilege usiło-
wał wpłynąć na jej decyzję. Jednak nawet on musiał dojść do przekonania, że nic nie
wskóra.
Nareszcie jednak znalazła się na pokładzie, podobnie jak Han i Chewbacca. „So-
kół Millenium" był gotów do lotu. Nadeszła dawno upragniona chwila. Han sprawdził
ostatni raz stan wszystkich pokładowych urządzeń i podzespołów, a potem potwierdził
otrzymane instrukcje, włączył repulsory i po prostu wyleciał z hangaru.
Kiedy oddalił się od „Intruza" na stosowną odległość, uruchomił silniki napędu
podświetlnego i zaczekał, aż dołączą do niego pozostali. W tej walce mieli brać udział
wszyscy razem: Han, Chewie i Leia na pokładzie „Sokoła Millenium", Mara pilotująca
„Ognistą Jade", Lando w „Ślicznotce" i Luke w kabinie swojego X-skrzydłowca. Stwo-
rzenie jednej grupy ze wszystkich jednostek nie pilotowanych przez Bakuran miało
sporo sensu. Uwalniało pilotów bakurańskich maszyn od konieczności opanowania
Zwycięstwo na Centerpoint
222
sposobów porozumiewania się i walczenia z grupą nietypowych gwiezdnych statków u
boku. Tymczasem Han bywał na pokładach wszystkich tamtych jednostek, a piloci
pozostałych maszyn spędzili trochę czasu na pokładzie jego frachtowca. Co najważniej-
sze jednak, wszyscy czworo doskonale się znali i wiedzieli, że w potrzebie mogą liczyć
na pomoc przyjaciół.
Han obserwował, jak z czeluści hangaru „Intruza" wylatuje „Ślicznotka". Piloto-
wany przez Landa jacht pokonywał właśnie odległość dzielącą go od „Sokoła". Nagle
Han poczuł, że ogarnia go uniesienie. Lecieli, żeby wziąć udział w walce. Będą naraże-
ni na najrozmaitsze niebezpieczeństwa. I co z tego? Wiele razy zdarzało mu się bywać
w takich sytuacjach. Siedział przecież za sterami własnego statku. Leciał w przestwo-
rzach, otoczony gronem przyjaciół. Dlaczego miałby się czuć nieswojo? Dostrzegł, że z
hangaru wylatuje X-skrzydłowiec Luke'a, a jacht Calrissiana wykonuje podwójną becz-
kę. Ujrzawszy to, roześmiał się na całe gardło. A zatem nie tylko jego ogarniało unie-
sienie. Włączył komunikator.
- „Sokół" wzywa „Ślicznotkę". Lando, stary piracie, nie uważasz, że powinniśmy
przynajmniej jakiś czas lecieć po linii prostej? Tymczasem wiele wskazuje na to, że
zboczyłeś z kursu.
- Daj spokój, czy naprawdę nie można od czasu do czasu trochę pożartować?
- Uspokójcie się obaj - odezwał się Luke, zajmując miejsce obok sterburtowego
skrzydła jachtu Calrissiana. - Jeszcze będziemy mieli niejedną szansę wykonania za-
bawnego manewru.
Z hangaru wyleciała „Ognista Jade" i do rozmowy przyłączyła się była przemyt-
niczka.
- Nie wiem, jak cała reszta - powiedziała - aleja na pewno ucieszyłabym się, gdyby
nasze zadanie miało się okazać takie proste.
Chewbacca wyłączył komunikator, obnażył kły i donośnie zaryczał. Han wybuch-
nął śmiechem.
- Masz rację - powiedział. - Popsuła nam zabawę. Tyle że każdy, kto potrafi latać
tak dobrze jak Mara, nawet jeśli psuje zabawę, może w każdej chwili przejąć obowiązki
mojego skrzydłowego.
- Jak daleko się posunęliście? - zapytał Anakin, przenosząc spojrzenie z twarzy
bakurańskiego technika na połyskujący srebrzysty panel kontrolny. Urządzenie wyglą-
dało zupełnie tak samo jak przed kilkoma dniami, kiedy je pozostawił... i kiedy przyci-
snął o jeden guzik za dużo.
Technik miał na imię Antone i był szczupłym, żylastym, śniadoskórym mężczyzną
w średnim wieku. Miał długie, czarne proste włosy, spływające aż do ramion po obu
stronach pociągłej twarzy. Z początku nie chciał mówić, patrzył tylko dziwnie na Ana-
kina. Chłopiec znał takie spojrzenia. Zazwyczaj właśnie tak patrzyli na niego dorośli,
ilekroć słyszeli, że chłopczyk wykazuje niezwykły talent do obsługiwania najprzeróż-
niejszych urządzeń i mechanizmów, ale nie bardzo chcieli w to uwierzyć. Chwilę póź-
niej Antone przeniósł spojrzenie na Jacena i Jainę, ale zobaczył tylko, że oboje kiwnęli
zachęcająco głowami.
Roger MacBride Allen
223
- Zapewniam pana, że młody panicz Anakin jest rzeczywiście wyjątkowo uzdol-
niony - usiłował rozproszyć resztę jego podejrzeń Threepio.
Wyglądało na to, że Bakuranin nie bardzo ma ochotę uwierzyć zapewnieniu an-
droida, ale tuż obok niego stali Ebrihim i Marcha w towarzystwie dziwacznego robota
Qiunina. Dopiero widok Dralów ostatecznie przekonał Antone'a, że jednak powinien
potraktować malca poważnie i odpowiedzieć na jego pytanie.
- Powiedziałbym, że utknęliśmy - odezwał się w końcu - tyle że to byłaby przesa-
da. Mógłbyś pomyśleć, że robiliśmy postępy, ale w pewnej chwili przestaliśmy. Tym-
czasem nasza sytuacja wygląda jeszcze bardziej ponuro. Należałoby zacząć od tego, że
w ogóle nie ruszyliśmy z miejsca.
- Ani trochę? - zapytał zdziwiony Anakin.
- Ani trochę - przyznał technik Antone. - Ani odrobinę. Wygląda na to, że system
kontrolny nie reaguje na żadne rozkazy, jakie próbowaliśmy mu wydawać.
- Oczywiście, że reaguje - zaprotestował Anakin.
Zajął miejsce przed kontrolnym panelem i przyłożył otwartą dłoń do płaskiego,
pozbawionego jakichkolwiek szczególnych cech miejsca na pulpicie konsolety. Kiedy
oderwał dłoń, powierzchnia zaczęła się marszczyć, falować i wybrzuszać. W końcu
wypączkowało z niej coś w rodzaju drążka sterowniczego o rozmiarach i kształtach
idealnie dostosowanych do dłoni chłopczyka. Zaledwie drążek zastygł i znieruchomiał,
Anakin dotknął go palcem - tylko dotknął - i natychmiast w powietrzu nad kontrolnym
panelem rozjarzyła się świetlista, pusta w środku, trójwymiarowa siatka konstrukcyjna
sześcianu, liczącego po pięć identycznych jednostek długości, wysokości i głębokości.
Wyglądała jak duży sześcian, w którego wnętrzu mieściło się sto dwadzieścia pięć
mniejszych przezroczystych kostek.
Dopiero wtedy malec uniósł dłoń i oderwał palec od drążka sterowniczego. Urzą-
dzenie kilka chwil nie zmieniało kształtów, ale później jakby się roztopiło, zmiękło i
zapadło, żeby ukryć się pod powierzchnią pulpitu konsolety. Równocześnie zniknęła
przestrzenna siatka konstrukcyjna ze stu dwudziestoma pięcioma małymi sześcianami.
- Jak to zrobiłeś? - zapytał osłupiały Bakuranin. Porwał Anakina z fotela, uniósł w
powietrze i postawił na posadzce, a potem zajął jego miejsce przed kontrolnym pane-
lem. Przyłożył dłoń dokładnie do tego samego miejsca, gdzie zaledwie chwilę wcze-
śniej spoczywała dłoń chłopczyka. Nic się jednak nie wydarzyło. Antone obrzucił mal-
ca jeszcze jednym podejrzliwym spojrzeniem. Wyglądało na to, że dopiero po kilku
sekundach zrozumiał, o co chodzi. - Płonące gwiazdy! - powiedział. - Płonące niebiosa!
Kiedy posługiwałeś się tym przedtem, musiało zapisać w swojej pamięci jakieś szcze-
gólne cechy twojego organizmu.
- Co takiego? - odezwał się Anakin.
- Co pan ma na myśli? - zainteresowała się Jaina.
- Musiało jakoś zapamiętać jego szczególne cechy - powtórzył technik. - Możliwe,
że odczytało jego linie papilarne, kod DNA albo fale mózgowe, a potem zapisało w
swojej pamięci. W rezultacie uznało chłopca za prawowitego właściciela. Odtąd będzie
działało tylko dla niego.
W oczach Anakina zapaliły się radosne błyski.
Zwycięstwo na Centerpoint
224
- Tylko dla mnie? Należy całe do mnie?
- Musi istnieć jakiś sposób, żeby mogli się nim posługiwać także inni - sprzeciwił
się Jacen.
- Tak, to możliwe - przyznał Antone. - Nie mamy jednak czasu na to, aby go szu-
kać. Musimy zadowolić się tym, co już wiemy.
- Chwileczkę - zaoponował Ebrihim. - Naprawdę chce pan powiedzieć to, co mi
się wydaje?
Bakuranin poważnie kiwnął głową.
- Wasz mały przyjaciel jest jedyną osobą, która może obsługiwać ten kontrolny
panel - powiedział. - Widziałem to, co widziałem, i pamiętam, co mi mówiliście, ale
wcale nie jestem pewien, czy chłopak, jeżeli nawet zmusi repulsor do posłuszeństwa,
będzie rozumiał cokolwiek z tego, co się dzieje.
- Wydaje mi się - odezwał się Threepio - że właśnie dokonał pan doskonałego,
zwięzłego i treściwego podsumowania.
Gaeriela Captison obserwowała, jak admirał Ossilege przechadza się po pokładzie
dowodzenia. Pomyślała, że w takiej chwili odczuwa dla niego prawdziwe współczu-
cie... a może także odrobinę sympatii? Na pokładzie dowodzenia przebywali tylko oni
dwoje i już sam ten fakt wymownie świadczył o powadze sytuacji. Admirał wydał roz-
kazy swoim podwładnym i wszyscy odlecieli albo odeszli, żeby zająć się ich wykona-
niem.
Możliwe, że nieco później na pokładzie dowodzenia zapanuje chaos. Pojawią się
posłańcy z raportami, meldunkami albo poleceniami, a każdą wolną powierzchnię po-
kryją przekazywane informacje. Z umieszczonych pod sufitem głośników rozlegną się
alarmowe klaksony albo padną słowa nowych rozkazów. Na razie jednak panował spo-
kój i cisza. Pokład dowodzenia sprawiał wrażenie miejsca, o którym wszyscy zapo-
mnieli.
W takich chwilach bakurańskiemu admirałowi musiała doskwierać samotność.
Później będzie podejmował wciąż nowe decyzje i wydawał następne polecenia, ale w
tej chwili nie miał nic do roboty. Opracował plan walki, przydzielił stanowiska, a także
wydał wszystkie niezbędne rozkazy. Teraz mógł już tylko uzbroić się w cierpliwość... i
czekać na dalszy rozwój sytuacji.
- To wcale nie jest takie proste, prawda? - zapytała Gaeriela. - Wysłał pan swoich
podwładnych i wydał im pan rozkazy, a oni usłuchali i odlecieli. Kto może jednak wie-
dzieć, czy przeżyją, czy też zginą; zwyciężą czy poniosą klęskę?
- Ma pani rację - przyznał Ossilege. - To nigdy nie jest proste. Wszyscy wiedzą, co
robić, ponieważ im to powiedziałem i wydałem odpowiednie rozkazy. Kto jednak po-
spieszy z pomocą mnie i podpowie mi, co robić?
Ze strony Bakuranina była to zdumiewająca refleksja, granicząca z rozczulaniem
się nad sobą. Widocznie jednak Ossilege uświadomił sobie, że powiedział za dużo,
ponieważ przestał spacerować i usiadł na fotelu głównodowodzącego bakurańskiej
floty.
Roger MacBride Allen
225
W pewnej chwili odezwał się melodyjny kurant i z umieszczonego pod sufitem
głośnika rozległ się głos... przyjemny i niski, z pewnością syntetyzowany przez kompu-
ter.
- Wszystkie wykonujące zadanie myśliwce pomyślnie wystartowały z hangarów.
„Intruz" zmieni kurs dokładnie za trzydzieści sekund. Cała załoga na stanowiska bojo-
we.
Ossilege siedział nieruchomo przez cały czas składania raportu oraz wydawania
polecenia. Gaeriela nie potrafiłaby powiedzieć, czy admirał tak uważnie słucha, czy
może nie słyszy ani słowa. Kilkanaście sekund później znów rozległ się taki sam kurant
i nagle pokład dowodzenia przeniknęło delikatne drżenie. Zainstalowane na mostku
przyrządy zaczęły wskazywać, że krążownik zmienił kurs i wyruszył w dalszą drogę.
Lecieli.
- Proszę mi coś powiedzieć - odezwał się Ossilege tak niespodziewanie, że zasko-
czona Gaeriela podskoczyła na fotelu. - Chodzi mi o plan. Myśli pani, że się uda?
Co za fatalna ironia losu! Tendra Risant przeżyła kilka ciągnących się całą wiecz-
ność tygodni zamknięta na pokładzie „Szarmanckiego Gościa" jak w pułapce. Cały czas
żałowała, że nie może lecieć szybciej ani wcześniej dotrzeć do upragnionego celu. Te-
raz jednak za nic w świecie nie chciałaby, żeby jej wysłużony tramp leciał dokądkol-
wiek. „Szarmancki Gość" unosił się prawie nieruchomo w przestworzach. Okrążał Ko-
relię po bezpiecznej orbicie, która przebiegała dokładnie pośrodku między okrętami
sakoriańskiej Triady a dwoma bakurańskimi gwiezdnymi niszczycielami.
Tendra nie miała wątpliwości, że obie strony uważnie śledzą jej manewry. Praw-
dopodobnie dziesiątki, a może nawet setki oczu przyglądały się w tej chwili, jak bez-
radnie dryfuje w mroku przestworzy. Zapewne obserwatorzy obu stron uświadamiali
sobie, że mają do czynienia z nieuzbrojonym cywilnym starym statkiem, który, nie
zamierzając brać udziału w walce, przypadkiem znalazł się między dwiema flotami.
Dopóki wolno dryfował w przestworzach, dla nikogo nie stanowił poważnego zagroże-
nia. Tendra była jednak przekonana, że jeżeli obie szykujące się do walki strony dojdą
do wniosku, iż „Szarmancki Gość" staje się niebezpieczny, otworzą bez ostrzeżenia
ogień ze wszystkich turbolaserów.
Wiedziała też, że jest otoczona. Nie mogła zmienić kursu, bo dokądkolwiek chcia-
łaby się udać, musiałaby przelecieć zbyt blisko któregoś okrętu. Nie mogła wykonać
absolutnie żadnego manewru w obawie, aby któraś ze stron nie uznała jej trampa za
nafaszerowany materiałami wybuchowymi statek-pułapkę albo silnie uzbrojony okręt
udający niewinny towarowy transportowiec.
Mogła tylko cierpliwie czekać i modlić się, żeby żadna z przygotowujących się do
walki stron nie doszła do przekonania, że „Szarmancki Gość" jej przeszkadza.
Nikt dokładnie nie wiedział, co się za chwilę wydarzy... a już z całą pewnością nie
wiedziała tego Tendra. Bez względu jednak na to, co mogła jej przynieść najbliższa
przyszłość, młoda Sakorianka miała zagwarantowane miejsce w pierwszym rzędzie.
Lando znał całkiem sporo wojennych korespondentów i obserwatorów, którzy
twierdzili - chociaż każdy z nich wyrażał to inaczej - że działania wojenne składają się
Zwycięstwo na Centerpoint
226
z bardzo długich okresów nudy, przedzielonych krótkimi chwilami, kiedy panuje terror,
przemoc i chaos. Brał już udział w tylu wojnach, potyczkach i zmaganiach, że był
skłonny potwierdzić prawdziwość tych stwierdzeń. Inaczej mówiąc, Lando uważał, że
podróż z orbity Dralii w okolice stacji Centerpoint zajmuje bardzo dużo czasu. Tak
dużo, że w ciągu tego okresu pilotujący swój X-skrzydłowiec Luke Skywalker dwu-
krotnie powracał na pokład „Intruza", żeby choć trochę odpocząć. Mistrz Jedi z pewno-
ścią wytrzymałby trudy wyprawy, ale doskonale wiedział, co robi. Tylko głupcy rzucali
siew wir walki zmęczeni i niewyspani. Wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy - to
znaczy Han i członkowie jego załogi, a także Mara i Lando - mogli wstać z foteli, żeby
rozprostować mięśnie, a nawet włączyć automatycznego pilota i przespać się albo
choćby zdrzemnąć. Tymczasem Luke, zamknięty w ciasnej kabinie swojego myśliwca
typu X, nie miał takiej możliwości.
Wprawdzie wszyscy mogli dokonać krótkiego skoku przez nadprzestrzeń, żeby
poważnie skrócić czas wyprawy, ale istniało co najmniej kilka powodów, dla których
nie powinni tego robić. Nie chcieli, aby kapitanowie okrętów floty sakoriańskiej Triady
spędzali zbyt wiele czasu, myśląc o tym, co też może wyskoczyć z nadprzestrzeni w
następnej chwili. Woleli także, żeby dowódcy nieprzyjacielskich jednostek poświęcali
całą uwagę „Intruzowi", trójce lecących obok niego małych statków i eskortującym
grupę myśliwcom.
Im dłużej ich obserwowali, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, że nie skieru-
ją spojrzeń gdzie indziej.
Lando włączył własny skaner, żeby się lepiej zorientować, jak zareagują kapita-
nowie okrętów sakoriańskiej floty. Na razie nie sprawiali wrażenia bardzo zaniepoko-
jonych zbliżaniem się „Intruza". Wszystkie okręty w tym samym powolnym tempie
zbliżały się do stacji Centerpoint. Lando nie zauważył absolutnie niczego, czego by nie
widział, kiedy włączał skaner wcześniej. Wiedział jednak, że to już niedługo. Niedługo.
Wkrótce odległość między dwiema flotami zmaleje na tyle, że będzie można zacząć
wybierać cele i przygotowywać się do ataku, a może...
Chwileczkę. Ciemnoskóry mężczyzna zmarszczył brwi i uważniej przyjrzał się
ekranowi monitora. Czy ta mała świetlista plamka zawsze tam była, czy też pojawiła się
w ostatniej chwili?
Jeżeli wierzyć temu, co pokazywał skaner, dokładnie pośrodku między stacją Cen-
terpoint a okrętami Triady unosił się w przestworzach niewielki cywilny statek.
Skąd mógł przylecieć? Kiedy się tam pojawił? Lando wysłał sygnał do jednego z
operatorów na pokładzie „Intruza", aby zapytać, jak w ciągu ostatnich kilku dni zmie-
niała się sytuacja w przestworzach wokół stacji Centerpoint. Poprosił o informacje od
chwili poprzedzającej o kilka godzin zanik interdykcyjnego pola, a kiedy je otrzymał,
zaczął się przyglądać ekranowi. Okazało się, że niewielki cywilny statek wychynął z
nadprzestrzeni przed okrętami Triady. Jakim cudem jednak mógł się pojawić wcześniej
niż one? Chyba że...
Roger MacBride Allen
227
Wyprostował się na fotelu pilota. Chyba że kiedy zanikło interdykcyjne pole,
znajdował się bliżej - o wiele bliżej - niż okręty Triady. Musiał wówczas przebywać w
obszarze objętym oddziaływaniem pola.
Lando przypomniał sobie w końcu, że przecież może ułatwić sobie zadanie. Pra-
gnąc dowiedzieć się, z kim ma do czynienia, wysłał standardowy sygnał: żądanie iden-
tyfikacji. Piętnaście sekund później znał odpowiedź. Po następnych dwudziestu sekun-
dach zmienił kurs i przyspieszył do maksymalnej prędkości podświetlnej, jaką mogły
zapewnić silniki jego „Ślicznotki". Zamierzał przechwycić mały statek. Dopiero pełną
minutę później, kiedy na płycie czołowej pokładowego komunikatora zapaliły się róż-
nobarwne lampki, uświadomił sobie, że jednak powinien był zapytać o pozwolenie.
Wcisnął guzik nadajnika.
- „Ślicznotka" do „Intruza" - zaczął. - Ja... ehm... chyba coś zauważyłem w prze-
stworzach. Kieruję się tam, żeby lepiej to obejrzeć. Dołączę do reszty floty wystarcza-
jąco szybko, żeby nie przegapić najciekawszej części przedstawienia.
- „Intruz" do „Ślicznotki" - odezwał się czyjś zirytowany głos. - Obiekt, który za-
mierzacie przechwycić, to zidentyfikowany gwiezdny tramp, nie zainteresowany udzia-
łem w walce. Nie musicie tam lecieć, żeby go obejrzeć.
- No cóż, chyba jednak polecę - odrzekł Lando. - Ten cywilny tramp może jednak
wcale nie jest taki nie zainteresowany udziałem w walce, jak pan sądzi.
A przynajmniej - dodał w myśli, wyłączając komunikator - niebawem zacznie się
tym interesować.
Gdyby Ebrihim miał wyrazić swoją opinię, powiedziałby, że wnętrze komory dra-
liańskiego repulsora wygląda jak po eksplozji silnego ładunku wybuchowego. Wszyscy
brodzili niemal po kolana w stosach strzępów papieru i porzuconych pojemników po
potrawach. We wszystkich możliwych zakątkach krzątały się grupki techników. Nie-
którzy sprzeczali się, co oznaczają wskazania nietypowych mierników, inni zaś deba-
towali nad tym, jaki sens mogą mieć różne kombinacje purpurowych, pomarańczowych
i zielonych sześcianów albo świetlnych pasków. Co najmniej połowa urządzeń kontrol-
nych na rozmaitych konsoletach miała odręcznie napisane etykiety. Ponieważ wszystko
wskazywało na to, że pozostałe mechanizmy pojawiają się i znikają albo zmieniają
kształty, kiedy i jak chcą, oznaczenie ich mogło nastręczać więcej trudności.
Jacen i Jaina spali na pryczach w jednej z sąsiednich komór repulsora. Ebrihim i
Marcha nie tylko się nie zdrzemnęli, ale brali udział we wszystkim, w czym umieli i
mogli pomóc. Pomagali technikom rejestrować odczytywane dane, a nawet sporządzali
szkice obrazujące różne kształty urządzeń kontrolnych na pulpitach konsolet i panelach.
Qiunine przelatywał z miejsca na miejsce, przebierając dwoma, a czasami nawet trzema
manipulatorami ze zdalnymi czujnikami. Zajmował się śledzeniem tras, którymi wę-
drowały sygnały we wnętrzach szaf sterowniczych. Rejestrował wskazania mierników
poboru mocy i raz po raz spierał się z Threepiem o różne rzeczy.
Pozostali członkowie wyprawy pracowali jednak tak ciężko, jak chcieli i potrafili.
W centrum zainteresowania był oczywiście Anakin. Siedząc na fotelu w jednej z bocz-
nych komór draliańskiego repulsora, pracował niestrudzenie, cierpliwie wykonując
Zwycięstwo na Centerpoint
228
wszystko, o co prosili go technicy. Pociągał za rękojeści dźwigni, poruszał drążkami i
przyciskał najróżniejsze guziki. Zmieniał warunki pracy systemów i podzespołów. Po-
magał dorosłym rozumieć znaczenie rozmaitych przełączników. Oczy chłopczyka pło-
nęły jednak dziwnym blaskiem, jaki bije zazwyczaj z oczu małych dzieci, ilekroć za
późno kładą się spać albo są poddawane zbyt wielu silnym bodźcom. Wszyscy wiedzie-
li, że wcześniej czy później biedny malec po prostu zaśnie z wyczerpania. Na ogół o tej
porze powinien się kłaść do łóżka, a właściwie od dawna spać. Jednak w tych okolicz-
nościach, dorośli chcieli wykorzystać jego umiejętności do samego końca, zanim...
- Wieści! Mam mnóstwo dobrych wieściów! - rozległy się czyjeś podniecone
okrzyki. Wszyscy przerwali pracę i odwrócili się, żeby spojrzeć na Seloniankę
Drackmus, która właśnie wbiegała do komory repulsora. - Sakoriańskie Selonianki! Co
za wspaniały pomysł ta próba przekupienia! Muszę pogratulować czcigodnej Jade za to,
że podsunęła nam coś tak fantastycznościowego!
- Zgodziły się na współpracę? - zapytał z ożywieniem Ebrihim.
- Jeszcze nie, czcigodny Ebrihimie! - odparła takim samym radosnym tonem obca
istota. - Odmawiają! Grają na zwłokach... to znaczy na zwłokę! Może później zmienią
zdanie i podporządkują się naszej woli, ale na razie nie ma o tym mowy.
- Dlaczego więc jesteś taka szczęśliwa? - zdziwiła się ciotka Marcha.
- Ponieważ próba przekupienia podsunęła im ciekawy pomysł. - Drackmus uniosła
nad głowę komputerowy notatnik i kilka razy machnęła nim w powietrzu. - Co prawda,
nadal nie zgadzają się na przekazanie władzy nad swoim repulsorem, ale postanowiły
sprzedać jego instrukcję obsługi!
- Chciałbym ją zobaczyć! - Technik Antone podbiegł do Selonianki i niemal wy-
rwał jej niewielkie urządzenie. Zaczął przeglądać instrukcję strona po stronie. W miarę
jak zapoznawał się z zawartymi tam informacjami, coraz szerzej się uśmiechał. W
pewnej chwili entuzjastycznie pokiwał głową. - To jest to! - oznajmił w końcu. - Przy-
puszczam... nie jestem absolutnie pewien, ale sądzę, że wiedząc to, co pokazywał nam
Anakin, i mając tę instrukcję, poradzimy sobie z obsługą naszego repulsora.
- Chyba chciał pan powiedzieć - poprawił go Ebrihim - że mając to wszystko,
Anakin poradzi sobie...
Urwał w pół zdania.
- O rety - odezwał się zmartwiony Threepio. - Znów to samo. Tak dzieje się zaw-
sze, ilekroć nie kładzie się spać o właściwej porze.
Anakin, który siedział cały czas na fotelu ustawionym przed sterowniczą konsole-
tą, oparł głowę o pulpit i najzwyczajniej w świecie zasnął. Zdumiony Ebrihim pokręcił
głową. Ach, te ludzkie szczenięta... jakie to dziwne stworzenia. A przecież jeszcze nie-
spełna pół minuty wcześniej chłopczyk - jak gdyby wcale nie był senny - gorliwie za-
poznawał się z działaniem kolejnych dźwigni i przełączników.
- No cóż - odezwał się guwerner. - Wszyscy pozostali mogą dalej pracować. Jeżeli
jednak chcemy, aby malec ocalił od zagłady dwa czy trzy gwiezdne systemy, powinni-
śmy pogodzić się z tym, że najbliższą noc smacznie prześpi.
Roger MacBride Allen
229
Kiedy to się wydarzyło, Tendra Risnat spała. Zrozumiała, że dzieje się coś nie-
zwykłego, gdy po wszystkich pomieszczeniach „Szarmanckiego Gościa'' przetoczył się
dźwięczny huk, podobny do grzmotu. Gdyby ktoś chciał powiedzieć, że przebudziła się
przerażona, trzeba by to uznać za oczywisty eufemizm. Tendra o mało nie wyskoczyła
ze skóry. Usiadła i zaczęła nasłuchiwać. Co to było? Czyżby o pancerz trampa roztrza-
skał się meteor? A może w siłowni eksplodowało jakieś urządzenie? Chwilę później
usłyszała pomruk serwomotorów otwierających drzwi i buczenie agregatów pompują-
cych powietrze. Śluza! Do kadłuba „Szarmanckiego Gościa" przycumował jakiś statek!
Tendra wyskoczyła z łóżka i narzuciła szlafrok. Kto to mógł przylecieć? Czego
chciał? Broń. Musi mieć jakąkolwiek broń. Tylko czy na pokładzie tego statku jakiś
blaster? Wybiegła na korytarz... i skamieniała.
Stał o krok przed nią i uśmiechał się od ucha do ucha.
- Usiłowałem cię uprzedzić - powiedział - ale nie dostałem żadnej odpowiedzi.
- Lando? - zapytała bez sensu, wciąż jeszcze nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Był pierwszą istotą ludzką... czy jakąkolwiek inną... którą widziała w ciągu ostat-
niego miesiąca.
- Witaj, Tendra.
Nagle padli sobie w objęcia. Trudno im się było rozłączyć.
- Och, Lando, Lando - odezwała się kobieta. - Nie powinieneś był tu przylatywać.
Nie powinieneś. Ze wszystkich stron otaczają nas okręty. Wcześniej czy później zaczną
strzelać, a wtedy...
- Hej, hej - przerwał łagodnie mężczyzna. - Nie przejmuj się. Wszystko będzie do-
brze. Mój statek jest wystarczająco szybki, żeby zabrać cię tam, gdzie będziesz bez-
pieczna. Nie stanie ci się żadna krzywda.
- Ale to było naprawdę niebezpieczne - upierała się Sakorianka. - Zdecydowałeś
się na wielkie ryzyko.
- Nie ma o czym mówić - rzekł Lando. Pogłaskał Tendrę po policzku i spojrzał na
nią z ciepłym uśmiechem. - Musiałem myśleć o swojej reputacji. Jak mógłbym nie
wykorzystać szansy ocalenia życia pięknej damy?
Godziny wlokły się jak nigdy przedtem. Okręty Triady cały czas zbliżały się do
stacji Centerpoint. „Wartownik" i „Obrońca" nadal strzegły dostępu do głównego han-
garu gwiezdnego obiektu, a „Intruz", otoczony przez małą flotę myśliwców i uzbrojo-
nych jednostek handlowych, powoli zmniejszał odległość dzielącą go od sakoriańskiej
armady.
Admirał Ossilege, zatopiony we własnych myślach, spędził te wszystkie ciągnące
się bez końca godziny na pokładzie dowodzenia. Obserwował rozwój sytuacji na tak-
tycznych planszach i ekranach monitorów.
Był sam. Nie pragnął niczyjego towarzystwa - przynajmniej dopóki nie zacznie się
bitwa. Wiedział, że w tej chwili jego największym wrogiem jest czas... ale ten sam czas
był także jego sprzymierzeńcem. Ossilege musiał zatem postępować ostrożnie - bardzo
ostrożnie - żeby przedwcześnie nie ujawnić swoich zamiarów. Jeżeli się pospieszy i
zrobi coś, co pomoże nieprzyjacielowi zorientować się w sytuacji, wszystkie plany
Zwycięstwo na Centerpoint
230
Źródła A spalą na panewce. Jeżeli się spóźni, flota Triady przystąpi do ataku i unice-
stwi bakurańskie niszczyciele. Wtedy zaś, nie zagrożona przez nikogo, opanuje stację
Centerpoint.
Pozostawało nadal pytanie, co z jednym albo drugim repulsorem. Czy komuś uda
się go opanować, czy też nie? I czy ktokolwiek będzie umiał się nim posłużyć? Czy
Calrissian się nie pomylił, kiedy podawał termin następnego strzału z gwiazdogromu?
Co prawda, wszyscy sprawdzili jego obliczenia co najmniej kilkanaście razy i oświad-
czyli, że nie widzą żadnych błędów, ale czy nie mogło się zdarzyć tak, że i oni się po-
mylili? Może nie zwrócili uwagi na niewielki błąd albo przyjęli nieświadomie błędne
założenie?
Podobne pytania prześladowały chyba wszystkich dowódców wojskowych od za-
rania dziejów... i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższej przyszłości miało być
inaczej.
Czas. Największym znakiem zapytania pozostawał właściwy czas. Jaka chwila by-
ła najodpowiedniejsza? Nikt nie mógł wiedzieć tego na pewno. Admirał nie przestawał
się wpatrywać w taktyczne plansze i ekrany, ale nie mógł odczytać z nich intencji swo-
ich wrogów. Oglądając obrazy rejestrowane w podczerwieni, nie był w stanie poznać
umiejętności ani nastrojów nieprzyjacielskich pilotów.
Tymczasem jednostki obu flot nie przestawały zmniejszać dzielącej ich odległości.
Bliżej. Coraz bliżej.
W końcu admirał Ossilege wstał z fotela i podszedł do największej taktycznej ta-
blicy. Przystanął przed nią i kilka chwil uważnie studiował rozwój sytuacji. Przygląda-
jąc się symbolom wszystkich okrętów, starał się przewidzieć możliwe zmiany kursu. W
końcu, zadowolony - przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe - wrócił i usiadł na
fotelu głównodowodzącego floty. Wyciągnął rękę i pstryknął przełącznik interkomu.
- Mówi Ossilege - zaczął. - Proszę wysłać do wszystkich jednostek z góry ustalony
sygnał pogotowia. Rozpocząć Operację Nagły Skok dokładnie za godzinę i trzydzieści
pięć minut, licząc od tej chwili.
Admirał wiedział, że dokładnie godzinę po rozpoczęciu Operacji Nagły Skok na-
dejdzie pora na Źródło A. Pięć minut i piętnaście sekund później miał obudzić się do
życia gwiazdogrom stacji Centerpoint. A wtedy wszystko się rozstrzygnie. Albo jego
technicy zdołają zmienić kierunek wiązki repulsorowej energii, albo nie.
Godzina. Muszą wytrzymać tylko jedną godzinę. Admirał zwolnił przycisk inter-
komu, ale nie przestał się zastanawiać, czy obliczenia nie zawierają jakiegoś błędu.
- No, dobrze, Chewie - odezwał się Han jakieś pół godziny później. - Skaczemy za
pięć minut. Przygotuj się. Leio, najwyższy czas, żebyś poszła do wieżyczki i zapięła
pasy bezpieczeństwa.
Leia wstała z fotela obserwatora i kiwnęła głową.
- Wiem - powiedziała, ale nie wyszła. A przynajmniej nie od razu. Podeszła do
Hana, przyciągnęła do siebie jego głowę i złożyła na ustach pocałunek, ciepły i długi. -
Kocham cię - powiedziała jeszcze.
- Wiem - odrzekł Han. - i ty wiesz, że ja cię kocham.
Roger MacBride Allen
231
Leia się uśmiechnęła.
- Masz rację - przyznała. - Wiem. - Wyprostowała się, wyciągnęła rękę i zmierz-
wiła długą sierść na głowie Chewbaccy. - Na razie, Chewie - powiedziała. - Do zoba-
czenia po drugiej stronie.
Odwróciła się i nie mówiąc nic więcej, wyszła ze sterowni. Han odprowadził ją
spojrzeniem, a kiedy zniknęła na korytarzu, popatrzył na Wookiego.
- Wiesz, co, Chewie? - zapytał. - Małżeństwo ma swoje dobre strony.
Chewbacca przeciągle zaryczał, co zabrzmiało jak śmiech, ale zaraz przystąpił do
ponownego sprawdzenia położeń zadajników ochronnego pola.
Han spojrzał na chronometr. Jeszcze cztery minuty.
Luke Skywalker siedział w kabinie swojego X-skrzydłowca. Czuł coraz większy
niepokój i podniecenie. Przypomniał sobie, że jest mistrzem Jedi, a Jedi zachowują
spokój podczas bitwy. Nie znają strachu. Luke wiedział jednak lepiej niż ktokolwiek, że
nawet mistrzowie Jedi nie żyją w abstrakcyjnym wszechświecie, w którym liczy się
tylko to, co absolutne albo ekstremalne - po prostu nikt nie może żyć w takim wszech-
świecie. Popełniłby zatem błąd, gdyby spróbował usunąć ze swojego życia emocje...
albo gdyby bez końca rozpamiętywał wszystko, co odczuwa.
Zbliżał się czas walki. Luke był gotów. Umiejętności Jedi sprawiały, że był bar-
dziej gotów niż inni.
Uważał, że to wystarczy. Zazwyczaj wystarczało.
Zerknął na chronometr. Jeszcze trzy minuty.
Mara Jade siedziała na stanowisku dowodzenia. Była sama. Przyleciała do tego
systemu gwiezdnego w towarzystwie pilota Tralkphy i nawigatora Nesdina. Niestety, w
pierwszych dniach wojny obaj członkowie jej załogi po prostu zniknęli - podobnie jak
wielu innych ludzi. Mara nie miała pojęcia, czy zginęli, czy zostali pochwyceni przez
którąś z grup rebeliantów lub zaszyli się pod jakąś stertą śmieci i czekali, aż będą mogli
wyjść bez obawy o własne życie. Wiedziała jednak doskonale, jak toczą się losy ludzi
podczas każdej wojny. Uświadamiała sobie jasno, że obaj jej towarzysze najprawdopo-
dobniej nie żyją. Byli znakomitymi fachowcami i porządnymi, uczciwymi mężczyzna-
mi. A teraz zapewne zginęli - prawdopodobnie tylko dlatego, że weszli w drogę jakie-
muś bezwzględnemu i brutalnemu przywódcy rebeliantów, który w zamordowaniu ich
dostrzegł sposób realizacji własnych marzeń albo niecnych planów. I nawet gdyby nie
istniał żaden inny powód, ten wystarczyłby, żeby Mara chciała wziąć udział w walce.
Rzecz jasna, powodów było o wiele więcej. Mara pomyślała, że już wkrótce za-
cznie spłacać wszystkie długi. Już niedługo, zanim zdążą upłynąć dwie minuty.
- Nie jestem pewien, czy ratując cię z opresji, oddałem ci przysługę - odezwał się
Lando, przypinając się do fotela pilota. - Tam, gdzie się znajdowałaś, mogłaś stracić
życie przez przypadek. Teraz zaś, jeżeli zginiesz, to dlatego, że ktoś zabije cię świado-
mie.
Tendra pokręciła głową i lekko się uśmiechnęła.
Zwycięstwo na Centerpoint
232
- Uwierz mi, Lando - powiedziała. - Przebywałam tyle czasu sama jak palec na
pokładzie „Szarmanckiego Gościa", że nauczyłam się jednego: za nic w świecie nie
chciałabym umierać samotnie. Mam powyżej uszu samotności... na całą resztę życia.
Lando wyciągnął rękę do Tendry, która siedziała obok niego na fotelu drugiego pi-
lota. Sakorianka chwyciła jego dłoń i długo jej nie wypuszczała z uścisku.
Milczeli, ale cisza w sterowni była wymowniejsza niż jakiekolwiek słowa.
Zaraz odezwało się urządzenie alarmowe. Zapiszczało na znak, że została tylko
minuta, i nagle czas zaczął gnać jak szalony.
Kiedy Gaeriela Captison dotarła na pokład dowodzenia, Belindi Kalenda już tam
była - podobnie jak wszyscy oficerowie, technicy i pełniący służbę pozostali członko-
wie załogi. Bakuranka usiadła w fotelu i zaczęła zapinać klamry pasów bezpieczeństwa.
- Byłam w kabinie - oznajmiła, chociaż admirał Ossilege wcale o to nie zapytał. -
Medytowałam.
- Bardzo dobra pora - przyznał Ossilege. - Mniej więcej za trzydzieści sekund
skończy się czas przeznaczony na rozmyślania.
Gaeriela wbiła palce w podłokietnik wygodnego fotela, a potem skierowała spoj-
rzenie na dziobowy iluminator pokładu dowodzenia. Zobaczyła główny mostek „Intru-
za", a przez iluminator mostka usiane złotymi punkcikami przestworza. Gwiazdy -
pomyślała. - Takie miłe i kojące. Czy jedna z nich była słońcem Bakury? Zapewne
gwiazda jej rodzinnego świata świeciła za słabym blaskiem, aby dało się ją dostrzec z
tak dużej odległości. Dom. Serce Gaerieli ścisnęło się z tęsknoty za domem.
- Dziesięć sekund. - Słowa wydobywały się z głośnika zawieszonego pod sufitem.
- Cała załoga, przygotować się do przekroczenia prędkości światła. Pięć sekund. Czte-
ry. Trzy. Dwie. Jedna. Zero.
Gwiazdy przemieniły się w ogniste smugi, a długie świetliste linie wypełniły ilu-
minatory różnobarwnym blaskiem. Chwilę potem zniknęły, a za iluminatorami znów
pojawiły się dobrze znane punkciki gwiazd koreliańskich przestworzy.
Punkcików było jakby więcej niż poprzednio. Okręty. Za iluminatorami pojawiły
się świetliste plamki dziesiątków jednostek o najróżniejszych kształtach i rozmiarach.
„Intruz", „Wartownik" i „Obrońca" - podobnie jak wszystkie mniejsze jednostki baku-
rańskiej floty - dokonały dokładnie w tej samej chwili precyzyjnego, superkrótkiego
skoku przez nadprzestrzeń i nagle znalazły się w samym środku szyku sakoriańskiej
armady. Ossilege liczył na to, że nagły manewr pozwoli zaskoczyć przeciwników.
Wszystko wskazywało, że się nie pomylił.
Chwilę później do życia obudziło się główne działo laserowe „Intruza". Trafiło
najbliższy statek... kanciasty, pokiereszowany stary transportowiec, który nie miał pra-
wa unosić się w przestworzach pośród okrętów wojennej floty.
Transportowiec eksplodował i przemienił się w ognistą kulę. Już w następnej se-
kundzie artylerzyści głównego działa bakurańskiego krążownika zdołali namierzyć
inny cel. Była nim stosunkowo nowoczesna gwiezdna korweta mniej więcej wielkości
„Ognistej Jade". Co prawda, operatorzy okrętu zdołali włączyć generatory siłowych
pól, ale osłony okazały się za słabe, aby wytrzymywać przez dłuższy czas skoncentro-
Roger MacBride Allen
233
wany ogień laserowych dział lekkiego krążownika, strzelających z bardzo małej odle-
głości. Wkrótce zanikły i sakoriańska korweta przeistoczyła się w drugą kulę ognia.
W następnej sekundzie wokół „Intruza" pojawiły się myśliwce osłony... piętnaście
szturmowych gwiezdnych maszyn ogólnego przeznaczenia. Ich piloci natychmiast rzu-
cali się w wir walki. Biorąc na cel najmniejsze jednostki najbliższego skrzydła nieprzy-
jacielskiej floty, razili je smugami śmiercionośnych błyskawic.
Do walki przyłączyła się także druga bateria turbolaserów „Intruza". Skierowała
ogień ku niewidocznemu celowi, przelatującemu za rufą bakurańskiego okrętu. Jakaś
jednostka floty Triady odpowiedziała strzałami. Trafiła jeden z myśliwców typu OP,
którego pilot właśnie kończył pętlę i wyrównywał lot nisko nad głównym mostkiem
lekkiego krążownika. Maszyna wybuchła, a eksplozja zalała pokład dowodzenia inten-
sywnym blaskiem. W kierunku „Intruza" poszybowała chmura płomienistych szcząt-
ków. Siłowe pola odepchnęły większość z powrotem albo na boki, a pozostałe zmusiły
do zmniejszenia prędkości. Kiedy jednak odłamki zabębniły o pancerz zewnętrznego
kadłuba, cały mostek wypełnił się kanonadą głośnych trzasków. Wszystko wskazywało
na to, że katastrofa myśliwca typu OP nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy... oczy-
wiście, jeżeli nie liczyć pilota. Pozostałe myśliwce Bakuran śmigały w przestworzach
we wszystkie strony. Co kilka sekund zmiatały z nieba jakąś jednostkę: to Brzydala
typu X-TIE, to znów myśliwiec typu B, nieporadnie sklecony z części kilku innych
maszyn.
W końcu przed dziobowymi iluminatorami pojawił się przeciwnik godny „Intru-
za"... stary, groźnie wyglądający i z pewnością pamiętający czasy Imperium gwiezdny
niszczyciel, którego klasy Gaeriela nie znała. Nieprzyjacielska jednostka była mniejsza
niż bakurański krążownik, ale prawdopodobnie dorównywała mu pod względem siły
ognia. „Intruz" zaatakował pierwszy. Ogień wszystkich dział skoncentrował się na wie-
życzce dziobowego turbolasera. Artylerzyści niszczyciela skierowali ku większemu
okrętowi lufy dziobowych i rufowych baterii, po czym odpowiedzieli strzałami, ale nie
potrafili - a może nie mogli - skupić ognia na jednym punkcie kadłuba. W wyniku tego
ostrzał okazał się nieskuteczny. Chwilę później eksplodowała dziobowa bateria sako-
riańskiego niszczyciela i artylerzyści „Intruza" natychmiast wzięli na cel baterię na
rufie. Widocznie siłowe pola nieprzyjacielskiego okrętu osłabły wskutek pierwszej
eksplozji, bo zaledwie po kilku sekundach rufowe działa odmówiły posłuszeństwa i
umilkły. Chwilę później eksplodowała rufowa bateria turbolaserów niszczyciela. We
wszystkie strony strzeliły bardzo widowiskowe fontanny ognistych szczątków. Nie-
przyjacielski okręt był bezbronny.
Gaeriela zerknęła kątem oka na Ossilege'a, ale stwierdziła ze zdziwieniem, że ad-
mirał nie zwraca żadnej uwagi na chaos w przestworzach i laserowe błyskawice, raz po
raz przecinające czarne niebo za iluminatorami „Intruza". Bakuranin spoglądał jak
urzeczony na ekran stojącego przed nim taktycznego monitora i obserwował w napię-
ciu, jak rozwija się sytuacja. Skupiając całą uwagę na działaniach wszystkich jednostek
swojej małej floty, pozwalał, żeby o ruchach „Intruza" decydował kapitan Semmac.
- Wszystko idzie dobrze - odezwał się w pewnej chwili. Nie zwracał się do nikogo
konkretnego.
Zwycięstwo na Centerpoint
234
Przynajmniej dobrze się zaczyna, pomyślała Gaeriela; nie powiedziała jednak ani
słowa.
- Trzymaj się, Artoo! - wykrzyknął Luke Skywalker. Położył myśliwiec typu X na
skrzydło i zadarł dziób, aby wziąć na cel Brzydala typu X-TIE, który starał się zaata-
kować „Ślicznotkę" od strony grzbietu i rufy. - Lando, na mój znak skręć ostro na ster-
burtę i zanurkuj, dobrze? Uważaj dopiero na mój znak. Trzy, dwa, jeden, teraz!
Luke skręcił ostro na sterburtę i zanurkował ułamek sekundy wcześniej, zanim taki
sam manewr wykonał pilot „Ślicznotki". Brzydal typu X-TIE - toporna maszyna, skle-
cona byle jak z przeznaczonych na złom części myśliwca typu X i starej imperialnej
maszyny typu TIE - nie był zdolny do wykonywania tak nagłych manewrów jak X-
skrzydłowiec mistrza Jedi. Pilot nieprzyjacielskiej maszyny dał się zwabić w pułapkę.
Ścigając gwiezdny jacht Calrissiana, zatoczył łagodniejszy łuk... i wleciał prosto pod
lufy działek myśliwca Skywalkera. Luke dał ognia i odstrzelił sterburtowe skrzydło
Brzydala. Pilot uszkodzonej maszyny stracił panowanie nad sterami i koziołkując w
przestworzach, odleciał z pola walki.
Następną chwilę Luke spędził, rozglądając się w poszukiwaniu „Ślicznotki". Nie
zdziwił się, kiedy stwierdził, że jej pilot znów znalazł się w poważnych tarapatach.
Toczył walkę z dwiema maszynami, wyglądającymi jak zmodyfikowane lekkie my-
śliwce szturmowe z większymi silnikami i potężniejszymi laserami.
Luke zawsze uważał, że instalowanie zbyt silnego uzbrojenia albo podwieszanie
potężnych jednostek napędowych do konstrukcji nie zaprojektowanych z myślą o
dźwiganiu takich ciężarów jest poważnym błędem. Dokonywanie takich samowolnych
przeróbek zazwyczaj zmieniało rozkład naprężeń i osłabiało konstrukcję, która trzyma-
ła się chyba tylko dzięki samoprzylepnej taśmie albo optymizmowi domorosłych kon-
struktorów.
Mistrz Jedi zdecydował, że oto nadarza się doskonała okazja wypróbowania jego
teorii w praktyce. Chociaż od najbliższej maszyny typu ZLMS dzieliła go bardzo duża
odległość, starannie wymierzył i strzelił. Trafił w bakburtowy silnik i dziwaczny my-
śliwiec, jeszcze zanim pilot miał czas wyłączył dopływ energii do sterburtowej jednost-
ki napędowej, zaczął bezradnie koziołkować w przestworzach. Chwilę później trafiony
silnik rozbłysnął, a z wnętrza zaczęły się wydobywać kłęby gęstej pary i dymu. Otoczy-
ły kadłub myśliwca jak kokon, ale w próżni zaczęły się szybko rozpraszać. Uszkodzona
maszyna, nie przestając koziołkować, leciała coraz dalej, skryta we wnętrzu szybko
przemieszczającej się chmury szarych gazów.
Luke zerknął w bok, żeby się przekonać, jak radzi sobie Lando. Stwierdził, że
przyjaciel zdążył w tym czasie uporać się z drugą maszyną typu ZLMS. Oznaczało to,
że - przynajmniej na razie - w ich rejonie przestworzy nie było widać żadnych nieprzy-
jaciół. Nadszedł więc czas, aby polecieć w inne miejsce.
- Lando! - zawołał Skywalker. - Namierzam stary gwiezdny niszczyciel, lecący
powoli jako jeden z ostatnich w szyku. Widzisz go?
- Właśnie miałem ci go pokazać, Luke'u - odparł Calrissian. - Lećmy tam. To chy-
ba to, za czym się rozglądamy.
Roger MacBride Allen
235
Plan walki polegał na tym, żeby przeczesać szyk nieprzyjacielskich okrętów od
środka ku tyłowi i brać na cel słabsze jednostki, lecące bliżej końca szyku. Chodziło o
to, aby spróbować nakłonić kapitanów okrętów Triady do zawrócenia i pościgu za do-
kuczliwymi napastnikami.
Nikt nie przejmował się oczywistą wadą planu: pomysł zachęcania kapitanów
osiemdziesięciu uzbrojonych w turbolasery okrętów do pogoni trudno było uznać za
rozsądny. Czasami jednak trzeba było się zdecydować na ryzyko.
- Nie traćmy czasu i lećmy - zgodził się z nim mistrz Jedi.
Anakin siedział na fotelu operatora i w napięciu słuchał technika Antone'a, który
odczytywał kolejne czynności z długiej listy.
- W porządku - stwierdził w pewnej chwili Bakuranin. - To chyba kończy sekwen-
cję namierzania celu. Repulsor powinien być teraz skierowany ku wierzchołkowi bie-
guna południowego stacji Centerpoint. Czy jesteś gotów rozpocząć operację przekazy-
wania energii?
- Uhmmm... chyba nie - odparł Anakin. - Czuję, że jeszcze coś jest nie tak.
Antone odgarnął z twarzy długie czarne włosy i nie ukrywając niepokoju, popa-
trzył na chłopczyka.
- Czujesz, że coś jest nie tak? - zapytał. - Co to znaczy?
- Anakin robi wszystko na wyczucie, proszę pana - pospieszył z odpowiedzią Ja-
cen. - Kieruje się instynktem i intuicją, tak jak pan instrukcją obsługi. To pan powie-
dział, że nasz brat chyba nie do końca rozumie to, co robi.
- A właśnie, że rozumiem! - oburzył się Anakin, piorunując brata gniewnym spoj-
rzeniem.
- Naprawdę, Anakinie? - zapytała Jaina. Wszystko wskazywało na to, że dziew-
czynka, podobnie jak Antone, ma powyżej uszu zachowania malca. - Naprawdę rozu-
miesz czy tylko się popisujesz?
Anakin zmarszczył brwi i zaplótł ręce na piersi.
- Przestańcie mi dokuczać, bo już nigdy wam nie pomogę. Zsunął się z fotela i wy-
szedł z komory.
- O rety - westchnęła Jaina.
- Domyślam się, że młody panicz Anakin jest po prostu przemęczony - odezwał
się Threepio. - Poprzedniego dnia udał się za późno na spoczynek. W takich razach
następnego ranka bywa zwykle rozkapryszony.
Zdumiony technik Antone otworzył usta i wybałuszył oczy. Upłynęło co najmniej
pięć sekund, zanim zdołał wykrztusić choć słowo.
- Rozkapryszony? - zapytał, kiedy trochę przyszedł do siebie. - Jest... jest jedyną
osobą, która może... - Rozpaczliwym gestem pokazał pulpit z mechanizmami kontrol-
nymi. - Nim upłynie godzina, do życia obudzi się gwiazdogrom, a wy chcecie powie-
dzieć, że wasz brat jest rozkapryszony?
- Niech pan się tak nie gorączkuje - odezwał się Dral Ebrihim.
- Przecież on po prostu wyszedł! - wybuchnął Antone. - A jest jedyną osobą, która
potrafi obsługiwać to urządzenie!
Zwycięstwo na Centerpoint
236
- Pan także nie spał tej nocy - przypomniał guwerner. - Jest pan przemęczony. Za
chwilę go tu sprowadzimy.
- Ta-a, ja także nie spałem tej nocy - powtórzył machinalnie technik Antone, ale
nadal przechadzał się tam i z powrotem przed sterowniczą konsoletą. - Może także
jestem rozkapryszony. - Nagle przestał spacerować. Przystanął, odwrócił się i popatrzył
na bliźnięta. - Tyle że to nieprawda! Nie jestem rozkapryszony, tylko nie wiem, co
robić! Na Bovo Yagenie mieszkają moi krewni! - ciągnął, stopniowo wpadając w coraz
większą panikę. Zachowywał się, jakby zaczynał tracić zmysły. - Jeżeli jej rodzinna
planeta ulegnie zniszczeniu, moja ciotka mnie zabije!
- Proszę się opanować - powiedział Dral Ebrihim najsurowszym tonem, na jaki po-
trafił się zdobyć. - Chłopczyk nie mógł odejść daleko. Jeżeli chcemy, żeby to urządze-
nie działało, będziemy potrzebowali was obu. Jacenie, idź i przekonaj brata, żeby tu
wrócił. Postaraj się go udobruchać. I pamiętaj, że życie dwunastu milionów ludzi zależy
od tego, czy pewien rozkapryszony siedmiolatek zdoła ocalić ich w ciągu najbliższej
godziny. Więc proszę cię... proszę was wszystkich... postarajcie się być dla niego mili,
kiedy wróci.
- No dobrze - odezwała się wciąż jeszcze nadąsana Jaina. - Ale tylko przez najbliż-
szą godzinę.
- Koncentrujcie salwy na otworze śluzy dziobowej! - Głos Mary Jade rozległ się z
odbiornika pokładowego komunikatora. - Te spoiny sprawiają wrażenie bardzo słabych
i chyba długo nie wytrzymają.
Z luf działek „Ognistej Jade" strzeliły błyskawice laserowych strzałów. Trafiły
zdezelowaną, starą i wielokrotnie remontowaną kalamariańską fregatę, która dziwnym
zrządzeniem losu wpadła kiedyś w ręce nieprzyjaciół.
- Zrozumiałem - odparł Han. - Trzymaj się, Leio. Obrócę go trochę, żebyś miała
lepsze pole ostrzału.
- I tak mam bardzo dobre - stwierdziła przywódczyni Nowej Republiki. - Otwie-
ram ogień.
Czterolufowe działko plunęło seriami. Zapewne w wyniku uszkodzeń, jakie ka-
dłub sakoriańskiego okrętu odniósł podczas walki, zewnętrzne wrota dziobowej śluzy
zacięły się i nie chciały zamknąć. Po kilku chwilach zaczęły się żarzyć purpurowym
blaskiem, który najpierw zmienił barwę na pomarańczową, a później na żółtą. W końcu
nawet wewnętrzna klapa rozżarzyła się do białości. W pewnej chwili stopiła się i odpa-
dła, a powietrze z wnętrza fregaty zaczęło uchodzić w przestworza. Po kilku następ-
nych sekundach przestało. Widocznie we wnętrzu okrętu zatrzasnęły się wrota jakiejś
grodzi.
Artylerzyści sakoriańskiej jednostki nie pozostali dłużni i zaczęli zasypywać „So-
koła Millenium" błyskawicami własnych strzałów. Niemal natychmiast w sterowni
koreliańskiego frachtowca włączyły się alarmowe syreny, sygnalizujące przeciążenie
ochronnego pola. Równie szybko jednak umilkły, kiedy wystrzelona z pokładu „Ogni-
stej Jade" minitorpeda ścięła u samej podstawy wieżyczkę głównego turbolasera nie-
przyjacielskiego okrętu.
Roger MacBride Allen
237
Bezbronna i uszkodzona fregata jeszcze chwilę unosiła się w przestworzach, ale
widać kapitan doszedł do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo. Jego okręt wykonał
zwrot przez dziób i wykorzystując całą energię w jednostkach napędowych, zaczął się
oddalać.
- Niech leci, dokąd chce - odezwała się Mara. - i tak nie weźmie udziału w dalszej
walce, a to w tej chwili najważniejsze.
- Ile czasu walczymy? - zainteresowała się Leia przez pokładowy interkom.
- Około czterdziestu minut - odparł Han. - Uważaj, z góry atakuje nas dwójka
Brzydali typu B!
- Widzę oba i namierzam - zameldowała Leia tonem, z którego przebijało zmęcze-
nie.
Z luf działka strzeliły smugi laserowych błyskawic. Jeden z myśliwców typu B
przemienił się w szybko rosnącą kulę ognia, a pilot drugiego chyba doszedł do przeko-
nania, że nic więcej nie wskóra. Jaka szkoda, że do takiego samego wniosku nie mogli
dojść członkowie załogi „Sokoła". Wiedzieli, że wcześniej czy później atak nieprzyja-
cielskiej maszyny może się zakończyć powodzeniem.
- Maro! - zawołał Han, odwracając głowę w kierunku mikrofonu komunikatora. -
Przelećmy przez środek szyku! - Wyciągnął rękę i pstryknął wyłącznik nadajnika. -
Jeszcze dwadzieścia minut - ciągnął przez interkom, zwracając się do Leii i Chewiego.
- Jeszcze tylko dwadzieścia minut i wszystko się skończy.
Rzeczywiście, zanim upłynie dwadzieścia minut, najprawdopodobniej walka do-
biegnie końca. Zakończy się... tak albo inaczej.
- Z pokładu „Obrońcy" meldują o uszkodzeniu głównego turbolasera, ale pozosta-
łe systemy uzbrojenia działają bez zarzutu - oznajmiła Kalenda. - Kadłub w wielu miej-
scach lekko uszkodzony. Ani jednego poważnego uszkodzenia.
Ale sto lekkich uszkodzeń mogło osłabić kadłub na tyle, że sto pierwsze doprowa-
dzi do katastrofy - pomyślał Ossilege. Pokręcił głową. Nie mógł sobie pozwolić na
takie myśli. Był admirałem, dowódcą toczącej walkę gwiezdnej floty.
- Co z „Wartownikiem"? - zapytał.
- „Wartownik" ma częściowo uszkodzoną jednostkę napędową. Wykorzystuje tyl-
ko ułamek mocy. W bliżej nieokreślonej sekcji rufowej doszło do eksplozji, w wyniku
czego kilka pomieszczeń uległo dekompresji. Z pokładu niszczyciela meldują, że w tej
chwili sytuacja jest opanowana. Systemy uzbrojenia funkcjonują prawidłowo. Wszyst-
kie dotychczasowe pojedynki zakończyły się powodzeniem.
- To doskonale - stwierdził Bakuranin.
Odwrócił głowę i popatrzył na ekran taktycznego monitora. „Intruz" odniósł po-
dobne uszkodzenia, jak pozostałe jednostki jego małej floty. Na razie więc wszystko
toczyło się zgodnie z planem. Co prawda płacili wysoką cenę, ale sytuacja rozwijała się
tak, jak oczekiwał. Wytyczył kapitanowi każdego okrętu kurs, wiodący przez środek
zgrupowania jednostek nieprzyjacielskiej floty. Podobne kursy wyznaczył dla każdej
pary mniejszych statków. Zależało mu na tym, żeby jego jednostki przeleciały przez
szyk okrętów sakoriańskiej Triady od środka ku tyłowi i atakując po drodze mniejsze
Zwycięstwo na Centerpoint
238
albo słabsze statki, wyrządziły tyle szkód, ile się da. I wszystko wskazywało na to, że
ułożony przez niego plan walki powiedzie się. Szyk nieprzyjacielskich jednostek za-
czynał łamać się i deformować. Wyglądało na to, że co najmniej dwadzieścia albo trzy-
dzieści sakoriańskich statków zmieniło kurs i zawróciło, żeby puścić siew pościg za
słabszymi przeciwnikami.
- Panie admirale! - odezwała się nagle Kalenda. - Kapitan Semmac melduje, że z
różnych stron zbliżają się do „Intruza" cztery nieprzyjacielskie fregaty. Odnosi wraże-
nie, że tym razem atak jest skoordynowany.
- Doprawdy? - W głosie admirała nie zabrzmiało zdziwienie. - Zastanawiałem się,
ile czasu zajmie im zorganizowanie takiego ataku. No cóż, przynajmniej przekonamy
się, czy Semmac umie się bronić.
Ossilege ponownie popatrzył na ekran monitora. Do bakurańskiego krążownika
zbliżały się z czterech stron, strzelając z laserowych dział, cztery identyczne nieprzyja-
cielskie fregaty o zaokrąglonych, tępych dziobach. Ochronne pola „Intruza" poradziły
sobie z pochłonięciem energii pierwszych strzałów. Chcąc uniemożliwić wzięcie okrętu
w krzyżowy ogień, kapitan Semmac przyspieszył i skierował dziób „Intruza" w górę.
Główne działa zaczęły odpowiadać strzałami, przy czym artylerzyści starali się skupić
ogień na kadłubie najbliższej fregaty. W pewnej chwili kapitan Semmac, usiłując wy-
mknąć się napastnikom, zmienił kurs i zanurkował, ale w następnej sekundzie dowódcy
wszystkich czterech fregat wiernie powtórzyli jego manewr.
Ossilege zmarszczył brwi. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało. Artylerzyści sa-
koriańskich okrętów nie przestawali zasypywać pokładów „Intruza" seriami laserowych
strzałów, ale bakurański krążownik nie odnosił żadnych uszkodzeń. A przecież jakieś
strzały powinny były trafić w pancerz kadłuba. Niektóre siłowe pola powinny osłabnąć.
Admirał zerknął na wskaźnik poboru energii i przekonał się, że strzały nieprzyjaciel-
skich laserów niosły tylko znikome ilości energii. Dlaczego? Chyba że... chyba że mia-
ły tylko odwrócić jego uwagę! A skoro już o tym pomyślał... jakim cudem ochronne
pola fregat mogły pochłonąć tyle energii strzałów z turbolaserów „Intruza"?
Powiększył obraz ukazujący najbliższą fregatę na ekranie monitora i zdrętwiał z
przerażenia.
Iluminatory nieprzyjacielskiego okrętu zostały zamalowane. Zamalowane w taki
sposób, żeby sprawiały wrażenie litej durastali.
Ossilege uderzył otwartą dłonią w guzik nadajnika interkomu.
- Kapitanie Semmac! - zawołał. - Te fregaty to zdalnie sterowane, zamaskowane
statki-pułapki! Ich turbolasery nie mogą wyrządzić nam żadnych szkód! Operatorzy
tych jednostek usiłują nas staranować! Starają się zbliżyć na tak małą odległość, żeby...
Było jednak za późno. Najbliższy statek-taran rozwinął przerażającą prędkość i
skierował się prosto na „Intruza". Podobny do wielomegatonowej pancernej pięści,
leciał coraz szybciej.
Wbił się w górny pokład tuż przed głównym mostkiem krążownika.
- W porządku - odezwał się Jacen. - Już go przyprowadziłem.
- To dobrze - powiedział technik Antone. - To doskonale. Zabierajmy się do pracy.
Roger MacBride Allen
239
Anakin podszedł do konsolety, ale zanim usiadł na fotelu operatora, obrzucił
wszystkich po kolei długim, podejrzliwym spojrzeniem.
- Niech będzie - oznajmił w końcu, wspinając się na fotel. - Jestem gotów.
- To świetnie, świetnie - ucieszył się Antone z nieco wymuszonym uśmiechem. -
A zatem możemy zacząć operację przekazywania energii, prawda?
- Nie - sprzeciwił się Anakin.
Na czoło Bakuranina wystąpiły krople potu. Popatrzył na malca i ciężko wes-
tchnął.
- Proszę cię, Anakinie - zaczął. - Postaraj się nas zrozumieć. To wcale nie zabawa.
Jeżeli w odpowiedniej chwili nie wymierzamy tego repulsora dokładnie w pewne miej-
sce, życie straci wielu ludzi. Naprawdę bardzo wielu ludzi.
- Rozumiem to - oświadczył z naciskiem Anakin. - Ale repulsor nie jest ustawiony
prawidłowo. Jest za ciężki. Gdzieś coś jest za ciężkie.
- Co to znaczy „za ciężkie"? - zapytał Bakuranin.
- Ciężkie! - wykrzyknął nagle Jacen. - Chodzi mu o siłę ciążenia! Przecież ta in-
strukcja obsługi dotyczy repulsora z Selonii! Na Dralii panuje inna siła ciążenia!
- To prawda - stwierdził chłopczyk. - Coś jest za ciężkie. Antone pogrążył się w
zadumie, od czasu do czasu mówiąc coś do siebie.
- Na wszystkie słodkie gwiazdy na niebie! - wykrzyknął w końcu. - Chłopiec ma
rację! - Rzucił okiem na chronometr. - Mamy najwyżej dziesięć minut, żeby od samego
początku powtórzyć sekwencję namierzania. - Złapał za rękę najbliższego technika i
popchnął go ku Anakinowi. - Przerób z nim procedurę przekazywania energii i wszyst-
ko inne, a ja w tym czasie powtórzę obliczenia i skoryguję ustawienie repulsora.
Technik Antone odwrócił się i pobiegł, by poszukać jakiegoś biurka i komputero-
wego notatnika.
Dwa następne zdalnie sterowane statki-tarany wbiły się w kadłub „Intruza" i za-
mieniły go w zdeformowany wrak, który - bezradnie wirując - nie przestawał lecieć
coraz dalej. Czwarty taran nie trafił w cel, ale i tak nie miało to znaczenia. Bakurański
lekki krążownik był skazany na zagładę.
Ossilege dźwignął się z pokładu i potykając co krok, dowlókł się do admiralskiego
fotela. Z trudem usiadł i dopiero wtedy przekonał się, że Gaeriela jakimś cudem nie
spadła ze swojego miejsca. Belindi Kalenda wstała z płyt pokładu i próbując otrząsnąć
się ze wstrząsu, rozejrzała się dokoła. Stwierdziła, że tylko oni troje przeżyli. Wszyscy
inni przebywający na pokładzie dowodzenia członkowie załogi - oficerowie dyżurni,
technicy, kadeci, operatorzy - zginęli. Ossilege nawet nie musiał sprawdzać, czy z kata-
strofy wyszedł cało ktokolwiek pełniący służbę na głównym mostku. I tak większa
część konstrukcji po prostu nie istniała.
- Opuścić statek! - rozległo się z umieszczonych pod sufitem głośników. - Cała za-
łoga, natychmiast opuścić statek!
- Nie czuję nóg - poskarżyła się Gaeriela. - Widzę, że płynie po nich krew, ale nie
mogę nimi poruszać.
Zwycięstwo na Centerpoint
240
Ossilege pokiwał głową. Wiedział, o co tu chodzi. Złamanie kręgosłupa - pomy-
ślał. - Uszkodzenie rdzenia kręgowego. Musiało się jej nieźle dostać, kiedy wyrżnęły w
nas te trzy tarany. Nagle
Bakuranin uświadomił sobie, że jego lewa ręka spoczywa na brzuchu... Uniósł ją
do oczu. Była mokra od krwi. Admirał zdumiał się, ponieważ wcale nie czuł bólu.
- Opuścić statek! - Z głośników ponownie rozległ się syntetyzowany przez kompu-
ter rozkaz.
Ossilege popatrzył najpierw na Gaerielę Captison, a potem przeniósł spojrzenie na
Kalendę.
- Proszę iść! - zawołał, zwracając się do pani porucznik Wywiadu Nowej Republi-
ki. - My nie zdołamy się uratować. Pani jeszcze ma szansę. Niech pani nie zwleka!
Umilkł. Czuł, że zaczyna tracić resztę sił.
- Ale... - odezwała się Kalenda.
- Żadnych ale - przerwał Bakuranin. - Ja jestem ranny w brzuch, a pani premier nie
może się poruszać. Nie doszlibyśmy do kapsuły ratunkowej, a nawet gdybyśmy zdołali,
nie przeżyjemy do czasu, aż ktoś ją przechwyci. Proszę iść. Natychmiast. To rozkaz.
Pani... Spisywała się pani doskonale, pani porucznik. Jest pani bardzo dobrym ofice-
rem. Proszę więc nie narażać życia i nie pozwalać sobie na puste gesty. Niech pani się
ratuje.
Kalenda chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Stanęła na baczność i
zasalutowała admirałowi, a potem skłoniła się przed Gaerielą. Odwróciła się i wybie-
gła.
- Bardzo dobrze - stwierdził Ossilege. - Mam nadzieję, że zdąży.
- Musimy wysadzić statek - odezwała się Gaerielą tak cicho, że jej głos brzmiał
tylko trochę głośniej niż szept. - Nie możemy dopuścić, żeby opanowali go nasi wro-
gowie.
Ossilege odwrócił się do niej i kiwnął głową.
- Tak - powiedział. - Ma pani rację. Musimy jednak trochę poczekać. Powinniśmy
dać czas tym, którzy przeżyli, żeby dostali się do kapsuł i wystartowali w przestworza.
Później zaczekamy jeszcze trochę, aż znajdziemy się blisko nieprzyjacielskich okrętów.
Dzięki temu zdołamy... kilka zniszczyć albo uszkodzić. Musimy także zaczekać... za-
czekać na Źródło A.
- Źródło... A? - zapytała Gaerielą jeszcze ciszej niż poprzednio.
- Źródło A - powtórzył Ossilege. - Musimy zaczekać na admirała Ackbara.
- Godzina, Luke'u! - zawołał Lando. - Wynośmy się stąd, póki wszyscy jesteśmy
cali i zdrowi!
- Zrozumiałem, Lando - odezwał się mistrz Jedi. - Zawracamy i lecimy tam, skąd
przybyliśmy. I to szybko!
- Co się dzieje? - zaniepokoiła się Tendra. - Dlaczego się wycofujemy?
- Nie wycofujemy się - odrzekł Lando, zawracając swoją „Ślicznotkę". - Postępu-
jemy zgodnie z planem Ossilege'a. Planem tak prostym, że nawet my nie mieliśmy
kłopotów z jego wykonaniem. Chodziło o to, żeby przelecieć przez szyk nieprzyjaciół i
Roger MacBride Allen
241
w ciągu godziny wyrządzić tyle szkód, ile możliwe, a potem zawrócić i usunąć się z
drogi.
- Usunąć się z drogi? - powtórzyła zdezorientowana Sakorianka. - Przed czym albo
przed kim?
- Przed Źródłem A, moje drogie Źródło T - odparł z lekkim uśmiechem ciemno-
skóry mężczyzna.
- O czym ty właściwie mówisz? Lando wybuchnął śmiechem.
- Przypuszczam, że ten system kodowania nie wprowadzi nikogo w błąd, ale ktoś
kiedyś go wymyślił i tak już zostało. Źródło T oznacza ciebie, a Źródło A - admirała
Ackbara. Chyba w tej samej minucie, kiedy ustało zagłuszanie sygnałów, Ossilege
zaczął wysyłać przez nadprzestrzeń zaszyfrowane hiperfalowe informacje. Odkąd opu-
ściliśmy Coruscant, admirał Ackbar spędzał każdą chwilę, starając się zebrać jak naj-
więcej okrętów i utworzyć z nich coś w rodzaju szturmowej floty. Wygląda na to, że
nie zdołał zgromadzić wielu jednostek, ale dwadzieścia pięć nowoczesnych i uzbrojo-
nych w najnowszą broń okrętów... cóż, z pewnością bardzo się przyda w takiej chwili.
Tym bardziej, że wiele nieprzyjacielskich statków jest uszkodzonych, a większość po-
zostałych złamała szyk i skierowała się w niewłaściwą stronę. - Lando wykonał nagły
unik, aby ominąć wypalony wrak zmodyfikowanego myśliwca typu B, a później jesz-
cze bardziej przyspieszył i obrał kurs prosto na stację Centerpoint. - Myślę, że powinni-
śmy lecieć ku wierzchołkowi pomocnego cylindra, a południowy ominąć jak najszer-
szym łukiem - ciągnął po chwili. - To właśnie stamtąd strzelają międzygwiezdne pro-
mienie śmierci.
- A co z admirałem Ackbarem? - przypomniała Tendra. - Na czym ma polegać
dalsza część planu?
- Jest równie nieskomplikowana jak pierwsza - wyjaśnił Lando. - Kiedy admirał
Ackbar wykona precyzyjny skok przez nadprzestrzeń, okręty jego floty pojawią się za
rufami większości jednostek sakoriańskiej Triady. Ich kapitanowie nigdy się nie do-
wiedzą, kto ich zaatakował. Jeżeli jednak nie chcemy zostać trafieni przypadkowym
strzałem, musimy jak najszybciej usunąć się z drogi.
- Gdzie i kiedy mają się zjawić?
Lando zerknął na chronometr, a potem spojrzał na monitor nawigacyjnego kompu-
tera.
- Ano właśnie! - powiedział. - Tu i teraz.
Nagle w pustce przed dziobem „Ślicznotki" zaczęły się pojawiać błękitnobiałe
błyski. Z każdego wyskakiwał gwiezdny okręt. Chwilę później ze wszystkich stron
jachtu - nad nim, pod nim i po obu bokach - śmignęły jednostki Nowej Republiki. Prze-
leciały tak blisko, że niemal słyszało się ryk silników i świst przecinanych przestworzy.
Widok był niesamowity, piękny... i budzący grozę. Lando zacisnął zęby i oburącz ści-
snął drążek sterowniczy. Odnosił wrażenie, że walczy o własne życie. Leciał dalej,
starając się nie zmieniać kursu ani nie wymijać nadlatujących okrętów. Obawiał się, że
zderzy się z jakimś, którego w porę nie zauważy.
Zwycięstwo na Centerpoint
242
Ostatnia jednostka floty Nowej Republiki śmignęła obok bakburty i chwilę później
zniknęła za rufą jachtu Calrissiana. Dopiero wtedy Lando zwolnił do normalnej prędko-
ści i odetchnął z prawdziwą ulgą.
Dla niego - i dla Tendry Risant - ta wojna się zakończyła.
Gaeriela Captison zaczynała odczuwać ból. Nie w nogach, co prawda, ale we
wszystkich innych częściach ciała. Obok niej siedział Ossilege. Chociaż silnie krwawił,
jakimś cudem nie stracił przytomności. W pewnej chwili Bakuranka odniosła wrażenie,
że czuje jakiś swąd, jakby coś się paliło za jej fotelem. Nie odwróciła się jednak. W tej
chwili to i tak nie miało znaczenia.
Wytężając resztkę sił, Ossilege otworzył płytę czołową kontrolnego panelu,
umieszczonego w podłokietniku admiralskiego fotela. Panel mieścił obwody i podze-
społy umożliwiające równoczesną eksplozję wielu silnych ładunków wybuchowych.
Admirał wpisał niezbędne zaszyfrowane polecenia, wyłączył systemy zabezpieczeń i
przycisnął wszystkie guziki... z wyjątkiem ostatniego. Czekał. Wciąż czekał. Nie odry-
wał spojrzenia od ekranów taktycznych monitorów. Większość nie funkcjonowała, ale
admirałowi wystarczał tylko jeden sprawny, żeby wiedzieć to, na czym mu zależało.
- Tam! - odezwał się w pewnej chwili. - Tam! Pojawiają się okręty! Nareszcie się
zjawili.
- A zatem nie musimy dłużej czekać - szepnęła Gaeriela. - Jest pan dobrym do-
wódcą, panie admirale. Wykonał pan wszystkie rozkazy i wywiązał się ze swojego
zadania. Powstrzymał pan nieprzyjaciół. Dobra robota.
- Dziękuję, pani premier - odparł Ossilege. - Jestem dumny, że mogłem służyć ra-
zem z panią.
- A ja z panem - oznajmiła Bakuranka. - Teraz jednak najwyższy czas, by dokoń-
czyć dzieła.
Pomyślała ostatni raz o swojej córeczce Malinzie, która teraz pozostanie sama we
wszechświecie. Nie wątpiła, że jej dzieckiem ktoś się zaopiekuje. Może... może
wszechświat zechce jakoś wynagrodzić Malinzie stratę obojga rodziców, a także
wszystkie kłopoty i zmartwienia, jakich wielu doznała w krótkim życiu. Może w przy-
szłości oszczędzi jej cierpień i sprawi, że odtąd jej życie stanie się radosne i szczęśliwe.
Gaeriela doszła do wniosku, że ta myśl ją uspokoiła. Ucieszyła się, że przyszła jej do
głowy w takiej chwili.
- Nie mogę... nie mogę poruszać ręką - powiedział Ossilege. - Nie mam siły przy-
cisnąć ostatniego guzika.
- Ja to zrobię - zaproponowała Bakuranka. Przeniosła spojrzenie na ekran ostatnie-
go sprawnego taktycznego monitora i stwierdziła, że w sąsiedztwie wraka „Intruza"
unoszą się co najmniej trzy okręty floty Triady. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. - Ja
to zrobię - powtórzyła. - Proszę, niech pan mi pozwoli.
Eksplozja rozjaśniła całe niebo i wyrwała ogromną dziurę w szyku sakoriańskiej
armady. Można było odnieść wrażenie, że na kilka sekund w przestworzach zapłonęło
niewielkie, ale piękne słońce. Jego blask zgasił wszystkie gwiazdy na niebie.
Roger MacBride Allen
243
- Och, słodkie płonące niebiosa - westchnęła Tendra. - To był „Intruz". Eksplodo-
wał i zniknął. Wszyscy zginęli. To już koniec.
Lando ponownie zerknął na wyświetlacz pokładowego chronometru. Potem prze-
niósł spojrzenie na stację Centerpoint, a jeszcze później na świecący w oddali punkcik
Dralii. Pokręcił głową.
- Nie, jeszcze nie - powiedział cicho. - Ale koniec może nastąpić, zanim upłynie
minuta i dwadzieścia sekund. I to dla bardzo wielu ludzi.
- Antone! - wykrzyknął Jacen. - Teraz! Teraz! Musimy to zrobić teraz!
Bakurański technik natychmiast przybiegł, wybałuszając czarne oczy.
- Nie mogę! - powiedział, unosząc nad głową włączony komputerowy notatnik. -
Obliczenia jeszcze się nie zakończyły. Ostami problem wciąż czeka na rozwiązanie. Do
końca pozostało co najmniej pięć minut. Dwanaście milionów ludzi. Dwanaście milio-
nów łudzi.
Pokręcił głową, usiadł na posadzce i ukrył twarz w dłoniach.
- Jesteśmy zgubieni! - jęknął Threepio. - Jeżeli nasi wrogowie nadal sprawują wła-
dzę nad gwiazdogromem, już wkrótce przyjdzie kolej na nas wszystkich!
Jacen Solo, szeroko otworzywszy oczy, stał jak sparaliżowany. A zresztą wszyscy
w bocznej komorze jakby wrośli w posadzkę. Dwanaście milionów ludzi. Chłopiec
wiedział, że mieli tylko tę jedną szansę pokrzyżowania planów gwiazdogromców, ale
ich plan się nie powiódł, ponieważ nie podali właściwych liczb jego siedmioletniemu
bratu.
- Chwileczkę - mruknął do siebie w pewnej chwili. - A komu potrzebne są liczby?
- Odwrócił się do brata, który wciąż jeszcze siedział przed sterowniczą konsoletą. -
Anakinie - powiedział. - Nadal jest zbyt ciężki, prawda? Czy nie potrafiłbyś go popra-
wić? Czy nie możesz zamknąć oczu i wyczuć, co jest nie w porządku? Sprawić, żeby
stał się lżejszy albo coś takiego?
- Co ty wygadujesz? - obruszył się Ebrihim. - Chcesz, żeby bawił siew zgadywan-
ki?
- Nie zgadywanki - odezwała się Jaina. - Chcemy, żeby to wyczuł. Wybiegnij do
tego myślami, Anakinie. Uwolnij podświadomość. Dosięgnij tego i posłuż się Mocą.
Malec popatrzył na brata i siostrę. Z wysiłkiem przełknął ślinę. Zamknął oczy.
- No, nie wiem - powiedział. - Może...
Nie przestając zaciskać powiek, wyciągnął ręce do dźwigni, które jeszcze nie ist-
niały, ale pod jego palcami wyłaniały się z pulpitu, rosły... zmieniały kształty. Na wy-
sokości głowy malca pojawiła się świetlista przestrzenna siatka z pomarańczowymi,
purpurowymi i zielonymi kostkami. Anakin jej nie widział. Po chwili zresztą i tak
zniknęła, jakby nigdy nie istniała.
Nagle zadrżała posadzka i ściany bocznej komory. Równocześnie gdzieś głęboko
pod ziemią zaczął narastać basowy pomruk. Wszyscy usłyszeli podobny do trzasku
grzmot, a po nim odgłosy towarzyszące gromadzeniu się energii. Dowodziły, że w
głównej komorze draliańskiego repulsora działają niewyobrażalnie wielkie siły. Zbiera-
ły się, skupiały, przygotowywały do wyzwolenia...
Zwycięstwo na Centerpoint
244
Po chwili z płaszczyzny pulpitu zaczął wyrastać drążek sterowniczy. Kiedy za-
krzepł i znieruchomiał, miał rozmiary i kształt dostosowany do dłoni Anakina. Chłop-
czyk pochwycił go i ostrożnie, powoli odepchnął od siebie. Chwilę później przed za-
mkniętymi oczami malca pojawił się płonący intensywnym pomarańczowym blaskiem
spory sześcian. Anakin dokonał kilku nieznacznych, niemal niedostrzegalnych popra-
wek położenia drążka, a świetlista bryła natychmiast rozjarzyła się jeszcze intensyw-
niejszym blaskiem. Chłopczyk popchnął odrobinę dalej rękojeść i przytrzymał w takiej
pozycji przez długą, bardzo długą chwilę...
A potem raptownie z całej siły przycisnął, jakby zamierzał wgnieść coś pod po-
wierzchnię pulpitu.
Boczna komora zatrzęsła się w posadach. Korytarzem przeleciała ognista błyska-
wica, której część wpadła przez uchylone drzwi komory.
Nikt spośród zgromadzonych w komorze ludzi nic nie zobaczył.... to znaczy nikt z
wyjątkiem Anakina. Chłopczyk widział wszystko doskonale, chociaż miał wciąż za-
mknięte oczy. Widzieli też ci, którzy w tym czasie przebywali na powierzchni planety
albo w przestworzach. Widzieli, jak draliański repulsor, trzęsąc się i dudniąc, przygo-
towywał się do oddania drugiego strzału. Widzieli błyski i ogniki spętanej energii...
pulsującej i niecierpliwie czekającej, aż ktoś wreszcie pozwoli jej lecieć w przestworza.
Orientowali się, że w komorze repulsora gromadzą się coraz większe siły.
A potem zobaczyli, jak z otworu strzela słup oślepiającego światła. Widzieli, jak
przecina ciemności przestworzy i ląduje dokładnie na wierzchołku bieguna południo-
wego stacji Centerpoint. Gdyby w tej samej sekundzie spojrzeli na wyświetlacze chro-
nometrów, przekonaliby się, że wszystkie pokazują tylko zera. Dostrzegliby, że koniec
bieguna południowego rozjarzył się w wyniku spotkania z inną energią, która - niewi-
doczna i niewykrywalna - miała także poszybować w przestworza. Miała przelecieć
cicho jak śmierć przez nadprzestrzeń i doleciawszy do celu, uśmiercić następną gwiaz-
dę.
Tymczasem wystrzelony z Dralii strumień repulsorowej energii zaślepił otwór
wiodący do nadprzestrzeni. Zniekształcił śmiercionośną wiązkę i rozproszył na tyle, że
drobna jej cząstka przemieniała się w widzialne światło. Wierzchołek bieguna połu-
dniowego rozjarzył się, a potem zapłonął własnym blaskiem. Stopniowo poświata, roz-
przestrzeniając się we wszystkie strony, ogarniała coraz większą część mrocznych prze-
stworzy. W końcu utworzyła fantastyczną kulę bajecznie kolorowego światła... nie-
szkodliwego światła, które rozproszyło ciemności koreliańskiego nieboskłonu. Pulsu-
jąc, jarząc się i mieniąc wszystkimi barwami tęczy, rozpływało się coraz dalej i dalej.
Powiększało się, pęczniało i rosło... aż w pewnej chwili zgasło.
Lando Calrissian obserwował niezwykłe zjawisko z odległości kilkuset kilome-
trów, z bieguna północnego stacji Centerpoint. Dopiero jednak, kiedy świetlista kula
rozbłysła ostatni raz i zniknęła, zaczął znów oddychać. Nawet nie uświadamiał sobie,
kiedy wstrzymał oddech.
- Dopiero teraz - powiedział, zwracając się do Tendry Risant. - Dopiero teraz
wszystko się skończyło.
Roger MacBride Allen
245
E P I L O G
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało wam na przybyciu mojej
floty - odezwał się, jak zwykle trochę chrapliwie - admirał Ackbar. W pewnej chwili
odwrócił głowę i skierował spojrzenie okrągłych, wyłupiastych oczu na Luke'a Sky-
walkera. Wszyscy przebywali na Dralii, ponieważ Kalamarianinowi bardzo zależało na
obejrzeniu planetarnego repulsora. - Artylerzyści moich okrętów nie mieli prawie nic
do roboty... dzięki ofierze, jaką złożyli admirał Ossilege i Gaeriela Captison.
- To prawda, złożyli w ofierze własne życie - przyznał mistrz Jedi. Pomyślał o Ga-
erieli i jej małej córeczce Malinzie. Luke obiecał dziewczynce, że będzie uważał na jej
mamę. Jak wywiązał się z obietnicy? Jak miał spłacić dług wdzięczności? Pomyślał
także o bakurańskim admirale... upartym i nieugiętym człowieku, który miał dar osią-
gania tego, co niemożliwe. - Będę ich wspominał i opłakiwał ich śmierć jeszcze długie
lata. Najważniejsze jednak, że odnieśliśmy zwycięstwo. Dzięki nim i wielu innym. No
i, oczywiście, także dzięki tym dzieciom.
Anakin, Jacen i Jaina bawili się w pobliżu. Biegali w kółko albo wspinali się na
hałdy ziemi i żwiru, które wypchnął repulsor, kiedy wydobywał się spod powierzchni
planety. Czasami, głośno piszcząc, uciekały przed roześmianą Jenicą Sonsen albo po-
ważną Belindi Kalendą. Agentka Wywiadu Nowej Republiki tak bardzo przyzwyczaiła
się do robienia srogich min, że nie bardzo umiała okazywać rozbawienie. Wszyscy stali
w cieniu cylindra górnej części repulsora. Kiedyś ukryty głęboko pod ziemią, teraz
wystawał jakieś sto metrów nad powierzchnię gruntu.
W pewnej chwili role się odwróciły i teraz dzieci puściły się w pościg za obiema
kobietami. Kiedy Han i Leia to zobaczyli, wybuchnęli głośnym śmiechem. Wszystkie-
mu przyglądała się Mara Jade. Ona także lekko się uśmiechała, nie mówiła jednak ani
słowa. Nawet Chewbacca sprawiał wrażenie zadowolonego i odprężonego. Nieopodal,
na szczycie niedużego pagórka, siedzieli pogrążeni w rozmowie Ebrihim i ciotka Mar-
cha. Sądząc po poważnych minach, z pewnością rozprawiali o bardzo istotnych spra-
wach wagi państwowej, albo - co bardziej prawdopodobne - wymieniali najnowsze i
najciekawsze plotki dotyczące tego czy innego członka licznej rodziny.
Luke miał nadzieję, że temat rozmowy obojga Dralów jest jednak poważniejszy.
Pomyślał, że ciotka Marcha powinna nabrać większej wprawy. Leia oznajmiła mu, że
zamierza mianować księżnę Mastigoforu nowym gubernatorem generalnym całego
sektora.
Obok dwójki Dralów siedziała Drackmus. Widocznie nie była specjalnie zaintere-
sowana tematem rozmowy, skoro zasnęła. Nawet cicho pochrapywała.
Nagle Luke usłyszał za plecami serię głośnych pisków i szczebiotów. Sekundę czy
dwie później - jakby na znak protestu - rozległy się całkiem inne gwizdy i świergoty...
bynajmniej nie pochlebne, jeżeli sądzić po intensywności dźwięków. Mistrz Jedi od-
wrócił się i ujrzał Artoo i Qiunina, którzy kłócili się zażarcie o jakieś szczegóły kon-
strukcji automatu. Mniej więcej pośrodku między nimi stał Threepio. Starał się uspoko-
Zwycięstwo na Centerpoint
246
ić to jednego, to znów drugiego baryłkowatego robota. Luke odnosił wrażenie, że złoci-
sty android nie radzi sobie najlepiej.
- Wiem, kto naprawdę wygrał tę wojnę - powiedział, zwracając się do admirała
Ackbara. - Ludzie, Selonianie, Dralowie i Wookie, a oprócz nich rozmaite automaty.
To oni są prawdziwymi zwycięzcami. Oni, a nie okręty, statki, turbolasery czy repulso-
ry.
- Oczywiście, ma pan rację - przyznał Kalamarianin. - Jednak żadna wojna nie
kończy się niczyim zwycięstwem. Można się tylko zastanawiać, która z walczących
stron poniosła większą, a która mniejszą klęskę. Tym bardziej, że światy tego sektora
bardzo ucierpiały... w różnym stopniu naturalnie, ale wszystkie. To straszne. Wstrząsa-
jące. Odbudowa potrwa wiele lat, a może nawet dziesięcioleci. Jeszcze więcej czasu
zajmie rozwiązywanie najróżniejszych łamigłówek.
Luke kiwnął głową. Wiedział, że przynajmniej niektóre łamigłówki już znalazły
swoje rozwiązania. Admirał Ackbar poinformował go o aresztowaniu niejakiego Phar-
nisa Gleasry'ego, uważającego się za agenta Ligi Istot Ludzkich. Wszystko wskazywało
na to, że jest on członkiem szpiegowskiej siatki, która działając na Coruscant, włamała
się do wielu rządowych archiwów i baz danych. Funkcjonariusze służb specjalnych
Nowej Republiki bez trudu nakłonili agenta Ligi do wyśpiewania wszystkiego, co wie-
dział. Podobno pozostałych szpiegów i agentów Ligi już ujęto i osadzono tam, gdzie
było ich miejsce... w dobrze strzeżonym więzieniu.
Pozostawało jeszcze pytanie, co zrobić z następną gwiazdą figurującą na liście
gwiazdogromców. Najprostszym i najoczywistszym, ale jednorazowym rozwiązaniem
byłoby ponowne posłużenie się draliańskim repulsorem. Przedtem jednak należało
uniezależnić urządzenia kontrolne od charakterystycznych cech organizmu Anakina,
tak by mechanizmy mógł obsługiwać ktoś starszy niż siedmiolatek. Później trzeba było
już tylko wpisać zestaw odpowiednich współrzędnych celu i posłużyć się repulsorem,
kiedy będzie trzeba. Można było skorzystać także z podobnego urządzenia na Selonii.
Okazało się bowiem, że Drackmus miała rację. Chociaż sakoriańskie Selonianki zdecy-
dowały się stanowczo za późno, to jednak w końcu uległy namowom i pozwoliły sio-
strom z Nory Hunchuzuc przejąć władzę nad „swoim" repulsorem.
Najlepszym, bo długoterminowym rozwiązaniem, było nakłonienie członków sa-
koriańskiej Triady do ujawnienia sekwencji rozkazów, jakie należało wydać, żeby roz-
broić gwiazdogrom stacji Centerpoint. Nikt się nie spodziewał, żeby były z tym jakieś
kłopoty. Członkowie Triady wiedzieli, że ku ich planecie zdążają okręty okupacyjnej
floty Nowej Republiki; nic więc dziwnego, że byli bardzo chętni do współpracy. Ktoś
puścił także nieprawdziwą pogłoskę, że Nowa Republika zamierza odwrócić stację
Centerpoint w taki sposób, aby południowy biegun mierzył w sakoriańskie słońce, i
pozostawić ją w takim położeniu, dopóki członkowie Triady nie zgodzą się przekazać
odpowiednich kodów. Może dopiero ta plotka przekonała Triadę, że wszelkie żarty się
skończyły.
Poważny problem stanowiło także zbadanie samej stacji, podobnie jak wszystkich
trzech odnalezionych planetarnych repulsorów. Trzeba było również uzyskać odpowie-
dzi na pytania, kto stworzył koreliański system, kiedy i dlaczego. Co stało się z twór-
Roger MacBride Allen
247
cami? Czy ktokolwiek rozwiąże te zagadki? Możliwe, że znalezienie odpowiedzi zaj-
mie całe stulecia. Możliwe też, że nikt nigdy ich nie odnajdzie.
Mistrz Jedi widział jeszcze jeden problem, którym specjalnie się interesował. Po-
dejrzewał jednak, że ten problem wcześniej czy później sam znajdzie rozwiązanie.
- Ciekawa sprawa - odezwał się admirał Ackbar w pewnej chwili. - Niedawno do-
wiedziałem się, że to ludzie zwyciężyli w tej wojnie. Tymczasem nigdzie nie widzę
dwojga osób, które przyczyniły się do zwycięstwa nie mniej niż wszyscy pozostali. A
przecież przyleciały razem z nami na pokładzie gwiezdnego transportowca. Ciekawe,
co się z nimi stało.
Luke się uśmiechnął. Dobrze wiedział, co się z nimi stało. Podejrzewał jednak, że
w tej chwili nie szukają niczyjego towarzystwa.
- Nie martwiłbym się o nich, panie admirale - powiedział. - Należą do osób, które
same potrafią się zatroszczyć o siebie.
- Wiesz co, Lando? - zaczęła Tendra.
Spacerowali ukryci za hałdami piasku i żwiru wypchniętego spod powierzchni
gruntu przy przebijaniu się wierzchołka repulsora. Możliwe, że krajobraz nie zaliczał
się do najbardziej malowniczych, ale te sterty i pagórki pozwalały im mieć złudzenie,
że są zupełnie sami.
- Tak? - odpowiedział ciemnoskóry mężczyzna. - Co mam wiedzieć?
Tendra właśnie wspinała się na wyższą niż inne stertę kamieni i odłamków skał.
Lando wyciągnął do niej rękę, a młoda Sakorianka bez wahania skorzystała z pomocy.
Nie straciła równowagi, chociaż kiedy przeskakiwała na sąsiednią, trochę niższą hałdę
skalnych okruchów, potknęła się. Gdy zeskoczyła na ziemię, Calrissian nie zwolnił
uścisku palców. Tendra również nie puszczała jego ręki.
- Pamiętasz, jak kiedyś mówiłam, że Sakorianka nie może wyjść za mąż, dopóki
nie uzyska zgody ojca? - zapytała. - i to bez względu na to, ile lat przeżyła?
Lando poczuł, że jego serce zadrżało. Nie wiedział: z podniecenia, trwogi, nie-
pewności, oczekiwania czy też może wszystkiego równocześnie.
- Tak - przyznał, starając się, by jego głos nie zadrżał. - Pamiętam. Dlaczego py-
tasz?
- No cóż... Nie powiedziałam ci wtedy wszystkiego. Nie przypuszczałam, że to
może mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie musimy korzystać z tego natychmiast, ale chcę
opowiedzieć ci coś więcej o naszym prawie i o pewnym ciekawym sposobie obejścia
tej reguły. Sposobie popartym wieloma sądowymi precedensami. Otóż Sakorianka nie
musi postępować zgodnie z tym prawem... jeżeli przebywa poza sakoriańskim syste-
mem planetarnym. Jeżeli przebywa... powiedzmy, na Dralii.
- Doprawdy? - zapytał Lando, bardzo szybko przychodząc do siebie. Oswojenie
się z nową sytuacją wymagało wprawdzie trochę czasu do zastanowienia nad wszyst-
kimi aspektami, ale na pierwszy rzut oka pomysł przypadł mu do gustu. Mężczyzna
uśmiechnął się i popatrzył na czarującą młodą kobietę. - Czy to pewne?
- Pewne - odparła Tendra, także się uśmiechając.
Zwycięstwo na Centerpoint
248
- A więc dlaczego nie mielibyśmy wrócić na pokład „Ślicznotki", zjeść dobry
obiad i o wszystkim porozmawiać? - zapytał. - Zawsze fascynowały mnie wszelkie
sądowe precedensy i wyjątki od przepisów prawa.