O wyższości katolicyzmu
John Henry Newman
O wyższości katolicyzmu
Przekład i wprowadzenie
ks. Jacek Dunin-Borkowski
Wydawnictwo „Duc In Altum”
Warszawa 2006
Tytuł oryginału:
Catholicism and the Religions of the World
© Wydawnictwo „Duc In Altum”, 2006
Opracowanie i redakcja
ks. Sylwester Gaworek
Korekta stylistyczna
Tomasz Korpysz
Projekt okładki
Bartłomiej Kuczyński
OCR i skład PDF
Mordechaj Łu
(2008)
UWAGA! Elektroniczna kopia książki, którą właśnie czytasz została sporządzona bez pisemnego pozwolenia
Wydawnictwa, wobec czego w świetle prawa jest nielegalna i łamie zasady copyright. Posiadasz
i rozprowadzasz tę kopię jedynie na własną odpowiedzialność. Pamiętaj, aby po przeczytaniu książki nabyć
ją w jak najbliższym terminie, na który pozwalają Ci Twoje możliwości finansowe ;-).
Za zgodną Kurii Biskupiej Warszawsko-Praskiej
Z dnia 29.03.2006 r. Nr 458 (K) 2006
ISBN 978 — 83 — 920866 — 7 — 3
Druk i oprawa:
WYDAWNICTWO AA s.c.
pl. Na Groblach 5
31-101 Kraków
Wprowadzenie
John Henry Newman (1891-1890) to profesor Oxfordu, pisarz, poeta, ksiądz anglikański, który
przeszedł na katolicyzm, został katolickim księdzem, a pod koniec życia kardynałem. Przede
wszystkim jednak był wielkim chrześcijańskim myślicielem, a może i świętym — jego proces
beatyfikacyjny jest w toku.
Aby zrozumieć drogę myśli, która od kalwinizmu doprowadziła Newmana do szczytów
katolickiego mistycyzmu i wysokiego miejsca w katolickiej hierarchii, trzeba uzmysłowić sobie
specyfikę kościoła anglikańskiego. Kościół ten jest, jak pisze Newman, narodowy i polityczny.
Praktycznie nie posiada innego zwornika niż bycie Kościołem angielskim. W jego formie mieszczą
się grupy skrajnie protestanckie, kalwińskie czy nawet baptystyczne, kwestionujące większość
sakramentów, a równolegle istnieje „Kościół Wysoki” mający liturgię podobną do katolickiej,
Mszę świętą, spowiedź i zakony. Przy tak wielkiej różnorodności — aż rodzącej pytanie, czy jest to
rzeczywiście jeden Kościół — istnieje cecha wspólna: zadawnione, głębokie i bardzo silne
uprzedzenia do katolicyzmu często zwanego w Anglii papizmem. Uprzedzenia te, które powstały
w dużym stopniu nie z powodów religijnych, ale politycznych (sama schizma Henryka VIII też nie
miała pierwotnie powodów religijnych), szczególnie w czasie konkurencji z Hiszpanią o dominację
na morzach (wtedy Anglia stworzyła i wylansowała mit rzekomego okrucieństwa inkwizycji),
stanowią do dzisiaj jedną z cech angielskiej kultury, także tej zupełnie świeckiej.
Newman, będąc anglikaninem, został wychowany w kalwińskiej pobożności swojej matki.
Studiował w Oxfordzie, następnie został tam profesorem. Coraz bardziej skłaniał się do posługi
duchownej jako swojej drogi życiowej. W końcu przyjął święcenia w kościele anglikańskim. Będąc
proboszczem, doszedł do przekonania o bezwartościowości kalwinizmu jako propozycji dla
człowieka: „kalwinizm nie jest kluczem do realnie występujących w świecie przejawów ludzkiej
natury”. Późniejsza podróż do Afryki, Grecji i Włoch zaowocowała dalszą ewolucją poglądów
Newmana. Dla pełnego uprzedzeń Anglika zaskoczeniem było rozpoznanie Rzymu jako matki
chrześcijaństwa. Trzeba przyznać, że zdolność do przezwyciężenia tych uprzedzeń świadczy o jego
wielkiej rzetelności umysłowej. Doszedł on do wniosku, że trzeba w Anglii przywrócić „Kościół
pierwotny” — wpatrzony w Zbawiciela, prawowierny, a jednocześnie integrujący to, co dobre w
kulturze grecko-rzymskiej. Newman stał się założycielem i jednym z głównych przywódców Ruchu
Oxfordzkiego dążącego do odrodzenia w Kościele anglikańskim prawdziwej pobożności
skierowanej ku żywemu Chrystusowi, odchodzącej od urzędniczego rytualizmu tego kościoła
państwowego. Ruch ten chciał iść „via media” — drogą pośrednią. Należało, według Newmana,
zachować równy dystans do Rzymu i Genewy (stolicy kalwinizmu). Kolejne jego dzieła były krytyką
rytualizmu, a także purytanizmu, dzięki zaś czerpaniu ze skarbnicy starożytnego Kościoła
niepodzielonego jego poglądy powoli zbliżały się do katolickich, mimo trwającej krytyki „rzymskich
błędów”. Następne dzieła Newmana były coraz gorzej przyjmowane przez jego zwolenników,
podążał drogą swojej myśli coraz bardziej osamotniony. Sam nie w pełni rozumiał, dokąd zmierza;
później mówił, że „zobaczył ducha” — cień Rzymu przysłaniający wypracowany przez niego
kompromis dla anglikanizmu. W końcu Newman publikuje „Traktat 90”, w którym rozróżnia
między historycznymi wynaturzeniami w Kościele Katolickim, przeciw którym byty skierowane tezy
Lutra, a prezentującymi właściwą naukę dekretami Soboru Trydenckiego. Traktat ten wzbudził
furię. Newman został okrzyknięty zdrajcą swojego kościoła, w konsekwencji stracił katedrę
i parafię. Schronił się w półzakonnym odosobnieniu z garstką przyjaciół. W końcu wstąpił do
Kościoła Katolickiego.
Droga życiowa Newmana jest drogą myśli. Chyba dlatego jego spojrzenie na Kościół jest tak
przenikliwe. Jego zachwyt Kościołem nie jest naiwną egzaltacją, ale skutkiem głębokich przemyśleń
i bolesnych decyzji. Gdy pisze o zasadniczych różnicach między Prawdziwym Kościołem
a kościołami oddzielonymi, ujmuje sprawy zasadnicze, które przemyślał i przecierpiał. Gdy dzisiaj
czytamy myśli Kardynała o Kościele, nasuwa się pytanie, na ile obecny katolicyzm nie utracił, jeśli
nie samych istotnych swoich cech, to przynajmniej ich świadomości. Może to być rachunek
sumienia dla współczesnych katolików zarażonych, wg. określenia innego kardynała — Ratzingera
— „ekumenizmem negocjacyjnym”: dążeniem do pojednania poprzez zacieranie tego, co jest
prawdą i brakiem zaufania do prawdziwości i nieomylności Kościoła Katolickiego.
Duża część newmanowskiej krytyki kościołów niekatolickich i innych religii (w tłumaczeniu
trudno było poprawić typową dla kultury angielskiej nieścisłość — nierozróżniania pojęć „religia”
i „wyznanie chrześcijańskie”. Newman pisze o różnych wyznaniach jako o „religiach”) jest
poświęcona ówczesnemu kościołowi anglikańskiemu i ówczesnemu angielskiemu społeczeństwu.
Cześć z tych uwag już się zdezaktualizowała, jednak zestawienie, którego Newman dokonuje,
uwyraźnia cechy katolickości, które są i pozostają niezmienne. Nie ma już społeczeństwa
stawiającego na pierwszym planie honor i uczciwość, ale pozostaje Kościół, który za największy
problem ludzkości uważa grzech. Dzisiaj też często zapominamy, że grzech nie jest tożsamy
z popełnionym złem, ale zależy przede wszystkim od natężenia złej woli, nawet jeśli zewnętrzne
skutki nie są poważne. Bardzo aktualne są uwagi Newmana o właściwym celu prawdziwego
Kościoła skontrastowanego ze społecznym charakterem kościoła anglikańskiego. Dzisiaj też
próbuje się oceniać Kościół na podstawie zewnętrznej działalności, którą prowadzi,
np. charytatywnej.
Traktacik, który prezentujemy, ukazuje jedyność Kościoła Katolickiego, a jednocześnie może być
podręcznikiem refleksji na temat tego, co to znaczy być naprawdę katolikiem. Dlatego mamy
nadzieję, że tym, którzy uważają się za katolików, pomoże on na nowo docenić wartość
przynależności do jedynego Kościoła Chrystusowego, a zarazem pogłębić własną religijną
tożsamość. W czasach „politycznej poprawności”, która lansuje swoisty religijny egalitaryzm,
każąc wszystkie religie uważać za równe, wydaje się to rzeczą szczególnie ważną.
ROZDZIAŁ I
Katolicyzm, a inne religie świata
Jak bardzo wszystkie religie, które kiedykolwiek istniały, różnią się od wielkiego i niezmiennego
Kościoła Katolickiego! W swojej egzystencji zależne są od czasu i miejsca, żyją w określonych
epokach i regionach. Są dziećmi określonej gleby, endemicznymi roślinami, które bujnie się
krzewią w określonej temperaturze, w określonym nasłonecznieniu, w wilgotnym lub suchym
środowisku, a umierają, gdy się je przesadzi. W dużym stopniu ich naukową definicję może
stanowić ich habitat. Tak więc schizma grecka, nestorianizm, herezja Kalwina i metodyzm,
wszystkie mają swoje geograficzne granice. Protestantyzm niczego nie uzyskał w Europie od czasu
swojej pierwotnej ekspansji.
Początek tym religijnym fenomenom daje jakiś przypadek: morowe powietrze, palące słońce,
bagienne opary. Wydają z siebie zarazę, która snuje się stuleciami nad miejscem ich zrodzenia,
a gdy jakaś zmiana zajdzie w niebie czy na ziemi — znika bez śladu. Prawdą jest jednak, że czasem
takie boskie plagi rozprzestrzeniają się po ziemi i wnikają w obszar katolicyzmu. Wychodzą
z jakiegoś zatrutego jeziora czy innej dziury w Etiopii lub Indiach i prą niepowstrzymanie do
wypełnienia ich posłannictwa zła, przechadzają się tam i z powrotem po powierzchni ziemi.
Tak było z arabską uzurpacją, którą uformował Mahomet. Być może zapytacie, czy nie dokonała
ona tego, czego według mnie może dokonać jedynie Kościół Katolicki, i czy przez to nie
udowodniła, że posiada w sobie ten wewnętrzny pierwiastek, który nie zależąc od człowieka, jest
władny podporządkować go sobie w każdym miejscu i czasie? Nie. Przyjrzyjcie się dokładniej,
a zobaczycie wyraźną różnicę pomiędzy religią Mahometa a Kościołem Chrystusa.
Mahometanizm nie uczynił wiele więcej, niż to czyni obecnie Wspólnota Anglikańska.
Wspólnota ta znajduje się w wielu częściach świata, jej prymas ma większą jurysdykcję niż dawny
patriarcha nestoriański, ma swoje centra na Malcie, w Jerozolimie, Indiach, Australii, Południowej
Afryce i w Kanadzie. Rzeczywiście można by powiedzieć, że tutaj rys katolickości jest
wyraźniejszy niż w mahometanizmie. Ale nie dajcie się zwieść słowom: czy jakikolwiek myślący
człowiek twierdziłby choć przez chwilę, niezależnie od wspomnianej trudności, że religia
państwowa jest niezależna od czasu i miejsca? No więc jeżeli nie, to po co zajmować się
dowodzeniem? Czy istota takiej religii nie leży w uznawaniu przez państwo? Czy państwowość nie
jest jej właściwą formą? Czym by była, czy przetrwałaby choć dziesięć lat pozostawiona sama
sobie? Uznanie jej przez państwo stanowi o jej jedności i tożsamości. Czy możecie ją sobie
przedstawić, nawet bardzo wytężając wyobraźnię, pozbawioną kościołów, pałaców, uczelni,
plebanii, dotacji, społecznych honorów i pozycji w kręgach rządowych? Oddziel ją od tego świata,
a dokonałeś na niej wyroku śmierci, bo już przestała istnieć. Zabierz jej biskupom udział
w prawodawstwie, wyrwij jej formuły z kodeksów prawa, otwórz jej uniwersytety dla
kontestatorów, pozwól jej duchownym zostać znów świeckimi, uznaj za pełnoprawne prywatne
spotkania modlitewne — co zostanie do zdefiniowania takiej religii? Wiecie sami, że gdyby
państwo nie zmuszało do jedności, natychmiast rozpadłaby się na trzy oddzielne organizmy, każdy
z nich niosący w sobie ziarna dalszego rozpadu. Nawet małe ugrupowanie „Non-jurors”
[Odmawiających przysięgi] sprzed półtora wieku bardzo szybko podzieliło się, ponieważ zabrakło
mu oparcia we władzy państwowej. Religia taka nie ma wewnętrznej spójności, indywidualności
czy duszy, która dawałaby jej zdolność rozprzestrzeniania się. Metodyzm czy kongregacjonizm jest
przykładem pewnej idei, zaś religia państwowa nie ma w sobie żadnej idei oprócz bycia częścią
państwowego systemu. Jej rozprzestrzenianie się było przede wszystkim bierne, nie czynne:
przenoszono ją do innych miejsc poprzez politykę państwa, przemieszcza się, gdy państwo się
przemieszcza, jest wypustką — bronią albo ozdobą rządzącej władzy. Jest nawet nie religią rasy,
lecz jej rządzącej części. Anglosas czyni teraz to, co Saracen czynił dawniej. Robi niechętnie — dla
korzyści to, co tamten czynił z zapałem — z fanatyzmu i to jest główna różnica między nimi
dwoma. Saracen z początku nawracał mieczem heretycki Wschód, ale już w Indiach jego wiara
rozprzestrzeniała się przez imigrację, tak jak wiara anglosasów obecnie, i dalej wrastał między inne
narody przez handel i kolonizację, jednak gdy napotkał katolicyzm zachodu wywarł równie mały
wpływ na Hiszpanię, jak protestancki anglosas na Irlandię.
Tylko jedna forma chrześcijaństwa posiada tę wewnętrzną jedność, która jest podstawowym
warunkiem niezależności. Gdy spojrzycie na Rosję, Anglię czy Niemcy, brak tam tego wymiaru
boskości. Szczególnie w naszym kraju nie da się znaleźć religii o szerszym niż klasowy zakresie.
Religia państwowa nie jest niczym innym niż religią klasy. Jedno wyznanie jest dla bogatych,
drugie dla biednych; ludzie rodzą się w takiej lub innej sekcie; entuzjaści idą tu, a trzeźwo myślący
i racjonaliści tam. Zarabiają, nabierają znaczenia w świecie i wtedy ogłaszają się częścią
establishmentu. Do jednej grupy świat się uśmiecha, na drugą się krzywi i jedna zamarznie w zimie
świata, druga rozpuści się w świata lecie. Żadna z nich nie ogarnia ludzkiej natury, żadna nie
obejmuje całego człowieka, żadna nie umieszcza wszystkich na jednym poziomie, żadna nie kieruje
się jednocześnie do intelektu i do serca, lęku i miłości, aktywności i kontemplacji.
Słusznie uważa się za argument na rzecz chrześcijaństwa, że najwybitniejsi ludzie byli
chrześcijanami i choć nie wszystkie przenikliwe, głębokie umysły przyjęły wiarę, to jednak
odniosła ona nad nimi wystarczająco wielkie i liczne zwycięstwa, aby ukazać, że ani najwyżsi w
społecznej hierarchii, ani najmniejsi, ani najbardziej subtelni, ani gruboskórni — nikt nie jest poza
wpływem Kościoła, ma on bowiem przedstawicieli wszystkich klas wśród swoich dzieci. Kościół
pociesza opuszczonych, otrzeźwia ludzi sukcesu, prowadzi zagubionych. Ogarnia macierzyńską
troską niewinnych, ma ciężką rękę dla amoralnych, ukazuje majestat pysznym. Otwiera horyzonty
prostakom, a upokarza największe intelekty. To nie są tylko słowa. Kościół to czynił, czyni
i podejmuje jako swoje zadanie. Prosi jedynie o pole do działania, o wolność. Nie domaga się
opieki władzy państwowej. To prawda, że w przeszłości, tak jak protestantyzm, posługiwał się
państwowym mieczem. Czynił tak, ponieważ w pewnych epokach był to ogólnie uznany sposób
działania, którego ludzie domagali się od Kościoła i który nieproszeni podejmowali dla niego.
Jednak historia pokazuje, że Kościołowi tego nie potrzeba, ponieważ rozwija się i kwitnie bez
oparcia w państwie. Jest gotowy do takiej służby, jakiej w danym czasie trzeba, przyjmie świat w
każdej formie, jaka przyjdzie, jedynie przemocą można go powstrzymywać. Spójrzcie bracia, co
czyni teraz w naszym kraju: przez trzy stulecia władza świecka deptała piękne ziele łaski,
wdeptywała je w ziemię, ale gdy w końcu okoliczności zniosły ten ucisk, to... proszę! Natychmiast
podnosi się Starożytny Kościół w swej wspaniałej postaci, tak świeży i tętniący życiem, jakby nic
nigdy nie przerwało jego wzrostu. Jest taki sam, jak trzy stulecia temu, zanim pojawiły się obecne
religie kraju i widzicie że jest ten sam. Podnosi się to jako zarzut, że się nie zmienia, a przecież
czasy i miejsca go nie dotykają dlatego, że jego źródło jest tam, gdzie nie ma ani czasu, ani
umiejscowienia, ponieważ pochodzi on od tronu Nieograniczonego, Wiecznego Boga.
ROZDZIAŁ II
Wiara w Kościele Katolickim
Całkowicie słuszne jest stwierdzenie, że Kościół nie pozwala swoim dzieciom żywić
wątpliwości co do jego nauczania. Jest tak przede wszystkim dlatego, że aby być katolikiem, trzeba
mieć wiarę, a wiara jest nie do pogodzenia z wątpieniem. Nie można być katolikiem bez prostej
wiary, że to, co Kościół głosi w imieniu Boga, jest Jego słowem, a więc prawdą. Człowiek musi
naprawdę wierzyć, że Kościół jest Bożą wyrocznią, musi mieć pewność co do jego posłannictwa —
taką, jaką ma co do posłannictwa apostołów. Czyż można powiedzieć, że ma pewność posłania
apostołów przez Boga ktoś, kto natychmiast dodaje, że być może kiedyś znajdzie powody, aby
wątpić o ich posłannictwie? Takie przewidywanie stanowi rzeczywiste, choć odłożone w czasie
wątpienie, zdradzając, że ten ktoś i obecnie nie ma pewności. Człowiek, który mówi: „W tej chwili
wierzę, ale może teraz przeżywam jakieś nieświadome podniecenie umysłu, więc nie mogę
powiedzieć, czy będę wierzył jutro”, nie ma wiary i w tej chwili. Człowiek mówiący: „Może jestem
pod wpływem jakiejś iluzji, która kiedyś mnie opuści, i wrócę do swej poprzedniej świadomości”,
albo: „Wierzę na poziomie swojego obecnego stanu wiedzy, ale mogą się pojawić argumenty, które
zmienią moje poglądy” nie ma wiary za grosz.
Protestanci, którzy spieraj ą się z nami, twierdząc, że ktoś, kto do nas przychodzi, musi porzucić
wszelką możliwość wątpienia w Kościół w przyszłości, w rzeczywistości spierają się o samą
potrzebę wiary w Kościół. Niech jasno powiedzą, że gorszące jest dla nich nasze domaganie się
wiary w święty Kościół powszechny, że o to właśnie i o nic innego im chodzi. Ten punkt muszę
podkreślić: wiara zakłada ludzkie zaufanie, że rzecz, w którą się wierzy, jest rzeczywiście
prawdziwa, a przecież to, co jest prawdą, nigdy nie może stać się fałszem. Jeśli prawdą jest, że Bóg
stał się człowiekiem, cóż miałoby znaczyć moje przewidywanie, że może nadejdzie czas, gdy nie
będę wierzył, że Bóg człowiekiem się stał? To mniej więcej tak, jakbym przewidywał, że nadejdzie
czas, gdy przestanę wierzyć w prawdę. I jeżeli przemyśliwuję, jak dać sobie możliwość, aby z
czasem przestać wierzyć, albo wątpić, że Bóg stał się człowiekiem, to praktycznie oznacza, że chcę
mieć możliwość wątpienia lub niewiary w to, co teraz uważam za wieczną prawdę. Osobiście nie
widzę niczego dobrego w dopuszczaniu takiej możliwości ani sensu w domaganiu się zgody na nią.
Jeśli nie mam w tej chwili żadnych wątpliwości, to domagając się takiej zgody, żądałbym aby
pozwolono mi popaść w błędy. Jeśli zaś w tej chwili mam wątpliwości, to znaczy, że już teraz nie
mam wiary. Nie da się jednocześnie autentycznie wierzyć i oczekiwać chwili, kiedy, być może,
wierzyć się przestanie. Zapewnianie sobie możliwości przyszłego wątpienia oznacza, że już teraz
się wątpi. Oznacza, że już teraz nie jest się zdolnym być katolikiem. Można kochać połowicznie,
można być połowicznie posłusznym, ale nie można połowicznie wierzyć: albo mam wiarę, albo nie.
Taki człowiek, który już jest katolikiem, a decyduje się rozbudzać w sobie wątpliwości, które
przed nim się pojawiły, właśnie przestał wierzyć. Nie trzeba go ostrzegać przed utratą wiary, nie
jest on li tylko w niebezpieczeństwie jej utraty — on już ją stracił. Odpadł od łaski dokładnie w tym
momencie, gdy zaczął się świadomie bawić wątpliwościami i poszedł za nimi. Nie można
zdecydować się wątpić w to, czego jest się pewnym, a jeśli ktoś nie jest pewien, że Kościół jest z
Boga, znaczy, że w to nie wierzy. Nie ja mu zakazuję wątpienia, on sam wziął sprawy w swoje
ręce, decydując się na prośbę o pozwolenie. Zaczął od niewiary, a nie stopniowo do niej dochodził.
Samo jego życzenie, cel który powziął, już był jego grzechem. To nie ja tak orzekam, taki jest
obiektywny stan rzeczy. Na przykład czasami słyszy się o katolikach odchodzących od Kościoła
jakoby na skutek czytania Pisma Świętego, które miałoby otworzyć im oczy na „niebiblijność”, jak
mówią. Kościoła żyjącego Boga. Nie. Pismo nie sprawiło w nich niewiary (to niemożliwe!); ale
zwątpili w momencie, gdy otworzyli Biblię, otworzyli jaw duchu niewiary, dla niewiary. Nie
otworzyliby jej, gdyby nie przewidywali, więcej — nie mieli nadziei — że znaj da coś niezgodnego
z katolickim nauczaniem. Zaczęli od samowoli i nieposłuszeństwa, a skończyli na apostazji. Taki
jest oczywisty i bezpośredni powód, dla którego Kościół nie może pozwolić swoim dzieciom
wątpić w jego nauczanie. Jeśli się prawdziwie w nie wierzy, nie można sobie wyobrazić przyszłego
odkrycia racji dla odrzucenia swojej wiary, jeśli zaś sobie to wyobrażam, już wiary nie mam.
Sprawa polega na tym, że protestanci, mówiąc o tyranii Kościoła zabraniającego swoim dzieciom
wątpić w swe nauczanie, dowodzą, że nie wiedzą, czym jest wiara, że wiara jako taka jest im obca.
Albo trzeba zdobyć się na zaufanie, albo przestać nazywać siebie dzieckiem.
To była pierwsza moja obserwacja, teraz przejdę do drugiej. Potraficie sobie z pewnością
uzmysłowić, że osoby włączające się do Kościoła, a przynajmniej ci, którzy już to zrobili, mają coś
więcej niż tylko wiarę: udzielona im też jest jakaś miara Bożej miłości. Usłyszeli w Kościele o
miłosierdziu Tego, który za nich umarł i który dał im swoje sakramenty jako środki przekazywania
zasług Jego śmierci ich duszom i w jakimś stopniu poczuli już w swoich biednych duszach początki
miłosnej odpowiedzi pociągającej ich ku Niemu. Tu chyba nawet lepiej niż w przypadku wiary
widać, że nie do pogodzenia z miłosnym zaufaniem jest przewidywanie możliwości wątpienia lub
odrzucenia wielkich łask, którymi człowiek już się cieszy. Na przykład co byś pomyślał o
przyjacielu, którego kochasz, i który ci ufa, a który poprosiłby, abyś mu z góry dał pozwolenie
kiedyś w ciebie zwątpić? Który, gdyby przyszła mu do głowy myśl, że twoja przyjaźń jest tylko
grą, że jesteś nikczemnikiem, człowiekiem bez zasad, nie odrzuciłby jej ze wstrętem albo wyśmiał
jej bzdurności, lecz uznał, że ma oczywiste prawo poddać się jej, więcej, że jest to jego obowiązek
wobec samego siebie? Czy uznasz, że przyjaciel nagina prawdę, że jest nieuczciwy w myśleniu, że
jego człowieczeństwo jest chore, że kaleczy swój rozum, jeśli odwróci się od takiej myśli? Czy jeśli
tego nie zrobi, nie nazwiesz go okrutnym i podłym? Osobiście nie umiałbym być blisko z osobą
wybierającą tę drugą możliwość. Z kimś o tak niemiłej, podejrzliwej osobowości, osobowości
trzymającej się na dystans wobec mnie, która domaga się specjalnych praw, jest ukierunkowana
tylko na siebie, a nawet miałaby ochotę na oszczerstwa, która jest zimna, przesadnie krytyczna,
przewrotna i niegodna zaufania. Tacy ludzi często są krzyżem, który trzeba znosić, ale na
przyjaciela wybiorę kogoś, kto zjednoczy swe serce i ręce ze mną, kto poświeci się dla mnie
i moich spraw, kto weźmie mój ą stronę, gdy mnie atakują, kto z góry będzie pewien, że ja mam
rację, a jeśli jest krytyczny (a powinien być krytyczny w stosunku do istoty grzesznej
i niedoskonałej), to będzie taki przez miłość i lojalność, z troski żebym był dobrze postrzegany i by
inni kochali mnie tak gorąco jak on sam. Nie powiem, że mi ufa przyjaciel, który wysłuchuje każdej
plotki o mnie, i wolałbym, żeby trzymał się ode mnie z daleka ktoś, kto twierdzi, że jego
obowiązkiem wobec siebie samego jest podtrzymywać wątpliwości co do mojej czci.
Żeby podać ważniejszy przykład — czy można powiedzieć, że ufa Bogu i kocha Go ktoś, kto
oswoił się z wątpliwościami, czy w ogóle Bóg istnieje, albo kto zastrzega sobie prawo do wątpienia,
kiedy tylko mu się zachce, czy Bóg jest dobry, sprawiedliwy albo wszechmocny, i twierdzi, że bez
takiego prawa byłby tylko biednym niewolnikiem, miał zniewolony umysł i nie mógł w sposób
prawdziwie wolny i godny służyć Stwórcy? Ktoś, kto twierdzi, że Bóg przyjmuje tylko taki kult, w
który ze strony czciciela jest wpisane caveat, że nie obiecuje on sprawować go jutro, że nie
odpowiada za siebie, jeśliby pojawił się jakiś nieznany mu wcześniej argument, który uczyniłby
poważnym obowiązkiem moralnym zawieszenie poprzedniego sądu i kultu. O takim człowieku ja
bym powiedział, ze czci on swój własny umysł, swoje własne ukochane Ja”, a nie Boga, że jego
idea Boga jest tylko przypadkową formą, jaką przyjęły jego myśli w pewnym okresie, na dłuższy
lub krótszy czas, nie tyle jest obrazem Wiecznego Przedmiotu, co przelotnym uczuciem czy
wyobrażeniem, które nie ma zupełnie żadnego znaczenia. Powiedziałbym, a większość ludzi, którzy
przyjrzeliby się temu problemowi, zgodzi się ze mną, że taka osoba jest wielce zarozumiała,
przemądrzała i nie ma w niej ani miłości, ani wiary, ani bojaźni, ani zgoła niczego
nadprzyrodzonego, że jej pycha musi zostać złamana, a serce uczynione na nowo, zanim będzie
zdolna w ogóle do jakiegokolwiek aktu religijnego.
Podany przykład równie dobrze odnosi się do Kościoła: przychodzi On do nas jako posłaniec
Boży, jak więc może człowiek, który to czuje, który przychodzi i pada Mu do stóp jako posłańcowi,
czynić zastrzeżenia, że może kiedyś będzie Weń wątpił? Raczej woleć będzie taki człowiek, żeby
świat wykrzykiwał, że jego umysł jest w okowach, i ogłaszał go dewotem, bo nie zastrzega sobie
prawa do zwątpienia. Te krzyki go nie poruszą, bo jest w pełni świadomy, że byłby
niewdzięcznikiem i głupcem, gdyby to zrobił. Okowy, doprawdy! Tak — „więzy Adama”, okowy
miłości, które wiążą ze Świętym Kościołem człowieka, który staje się wraz z Apostołem
niewolnikiem Chrystusa będącego Panem Kościoła. Człowiek ten wiąże się, ufając, że
nierozerwalnie i na całe życie, z sakramentami Kościoła, jego Ofiarami, jego świętymi aż do
Błogosławionej Maryi orędowniczki wierzącego, aż do Jezusa — Boga.
Prawda jest taka, że świat, który nie ma pojęcia o dobrodziejstwach wiary katolickiej i głosi o
niej tylko to, co złe, uważa, że nawrócony, gdy minie pierwszy zapał, odczuwa jedynie
rozczarowanie, znużenie i urazę do swojej nowej religii i skrycie pragnie zawrócić z drogi. Takie
nastawienie jest korzeniem popłochu i irytacji, jakie świat okazuje na wieść, że wątpienie jest
niezgodne z katolicką wiarą, ponieważ jest pewien, że przyjdzie ono na człowieka i wtedy jakże
godny politowania będzie jego stan! Uznanie, że w Kościele można znaleźć radość, pokój, wiedzę
i wolność, przekracza wyobraźnię tego świata, który widzi Kościół wyłącznie jako przerażającą
konspirację przeciw szczęściu człowieka, uwodzącą swe ofiary kłamliwymi deklaracjami, nie
dbającą, gdy już je pozyska, o nieszczęścia, jakie na nie sprowadza, a tylko o utrzymanie ich za
wszelką cenę w niewoli. W ten sposób świat uważa, że jesteśmy w nieustannej walce z naszym
rozumem, że ciągle na nowo wzbiera w nas bunt, który z wysiłkiem w sobie tłamsimy. Sądzi on, że
jak załoga uszkodzonego statku musimy nieustannie pompować zalewającą nas wodę, ciężko
walcząc o utrzymanie go na wodzie, że z ledwością snujemy się drogą wiary i to tylko przez
zadawanie gwałtu naszemu umysłowi lub odsuwanie od siebie problemów religijnych. Świat
odrzuca naszą doktrynę i nie jest w stanie zrozumieć naszej wiary w nią. Uważając ją za tak
dziwaczną, jest pewien, że choć nie chcemy się przyznać, to dzień i noc dręczą nas wątpliwości
i cierpimy z obawy poddania się im. Jestem przekonany, że świat za główne zadanie spowiedników
uważa tłumienie takich niepokojów w penitentach. Sądzi, że rozum, jak ciało, nieustannie się
buntuje, że wątpliwość, jak lubieżność, jest wywoływana przez każdy widok czy dźwięk i że ta
pokusa podnosi się z każdej stronicy gazety, z każdego słowa protestanckiej polemiki. Krzywi się z
dezaprobatą na widok księdza katolickiego, aby ten zrozumiał jak niemądrze wygląda i jak wiele w
nim jest obłudy.
Jednak, drodzy bracia, jeśli tak właśnie myślicie, to po prostu mylicie się. Uwierzcie raczej mi
niż światu, gdy powiem, że katolik nie ma trudności ze swoją wiarą, raczej ma trudność z niewiarą,
chyba że się fatalnie źle prowadzi. Otrzymał dar, który czyni wiarę łatwą, i musiałby uczynić duży,
a godny politowania wysiłek, żeby się wiary oduczyć. Gwałciłby swój intelekt nie przez ćwiczenie
się w wierze, lecz przez powstrzymywanie jej. Gdy pojawiają się wątpliwości, co łatwo może się
zdarzyć, jeśli nie jest odizolowany od świata, są one dla niego tak wstrętne i niepożądane, jak myśli
nieczyste dla człowieka cnotliwego. Oczywiście że wzbrania się przed nimi, odrzuca je, ale z
jakiego powodu? Nie przede wszystkim dlatego, że są niebezpieczne, lecz że są okrutne i niskie.
Czy kochający Pan, który uczynił wszystko dla niego, zasłużył na taką odpłatę? Popule meus, quid
feci tibi? — „Ludu mój ludu cóżem ci uczynił, w czym ci zawiniłem? Odpowiedz mi. Jam cię
wyzwolił z mocy faraona, i ziemi niewoli i posłałem ci Mojżesza, Aarona i Miriam, i ogrodziłem
cię i szczepiłem cię, winnico wybrana, i cóż jeszcze mogę zrobić dla mojej winnicy, czego bym
jeszcze nie uczynił?”. Wylał On na nas swoje łaski, był z nami w naszych kłopotach, prowadził
coraz głębiej do poznania prawdy. Przebaczył nam nasze grzechy, zaspokoił potrzeby umysłu,
uczynił wiarę łatwą. Dał nam swoich świętych, codziennie ukazuje nam swoją Mękę, czemuż
miałbym Go opuścić? Co mi uczynił poza dobrem? Czemu miałbym rozważać na nowo, co
rozważyłem raz na zawsze? Czemu miałbym słuchać każdego zdawkowego słowa świata przeciw
Niemu pod groźbą uznania za świętoszka i niewolnika, kiedy moim prawdziwym obowiązkiem jest
traktować Najwyższego przynajmniej tak, jak wy, rzucający te pomówienia pod moim adresem,
traktujecie ludzkich przyjaciół czy dobroczyńców? Skoro jestem pewien rozumem i w sercu
oddany, dlaczego nie zostawią w spokoju mojej wiary?
ROZDZIAŁ III
Niemożliwa jest wiara w żadną organizację religijną oprócz
Kościoła Katolickiego
Oczywiste jest, że żadna inna organizacja religijna nie ma prawa domagać się takiego wytężenia
wiary i zakazywać dalszych dociekań jak tylko Kościół Katolicki, a to z prostego powodu, że żadna
organizacja nie uznaje się za nieomylną, nie mówiąc już o możliwości udowodnienia przez nią
takiego roszczenia. Ta wada je dyskwalifikuje — wszystkie i każdą z osobna —już na starcie do
rywalizacji z Kościołem Katolickim. Nasze sekty nie tylko nie domagają się wiary, ale nawet
zachęcają do dociekania i wątpienia w ich zalety, twierdzą, że są w pełni dobrowolnymi
stowarzyszeniami i byłoby im przykro, gdyby je uznać za coś innego. Proszą i błagają, żeby uważać
ich kaznodziejów za nic więcej niż ludzi grzesznych, zachęcają, żeby zabierać Biblię na ich kazania
i oceniać samemu, czy ich nauka jest z nią zgodna. Z drugiej strony w religii państwowej są tacy,
którzy zabraniają kwestionowania jej autorytetu, jednak czy odważą się twierdzić że jest
nieomylna? Jeśli nie (a nikt tak nie twierdzi), to jak mogą zakazywać dociekań albo wymagać
absolutnej wiary swoich członków? W tych warunkach wiara nie tyle jest wiarą, co uporem. Zresztą
zazwyczaj wcale wiary nie wymagają, mówią negatywnie: „nie dociekaj”, ale nie mogą powiedzieć
pozytywnie: „miej wiarę”, bo w kogo mieliby wierzyć ich członkowie? O jakim człowieku czy
grupie ludzi mieliby powiedzieć „on lub oni są obdarzeni nieomylnością i nie mogą nas
poprowadzić na manowce”. Przeto, zmuszeni do wyjaśnień, uzasadniają obowiązek utrzymywania
ich wspólnoty nie przez wiarę w nią, lecz przez przywiązanie. Jest to jednak zupełnie, skrajnie inna
sprawa, bo istnieje wiele powodów dla których powinni mieć wielkie upodobanie do religii, w
której byli wychowani. Powody te to zachowana część katolickiego nauczania, to „przyzwoitość
i porządek”, to czysta i piękna angielszczyzna modlitw, to literatura, to pobożność, którą można
znaleźć wśród poszczególnych członków, to wpływ przełożonych i przyjaciół, to historyczne
związki, to ojczysty charakter, urok wiejskiego życia, wspomnienie dawnych czasów... — można
by wyliczać jeszcze wiele powodów przywiązania do narodowej religii. Przywiązanie jednak nie
jest zawierzeniem, a być posłusznym nie znaczy mieć zaufanie, albo polegać na kimś. Nie sądzę
też, żeby jakiś myślący i wykształcony człowiek mógł po prostu wierzyć i polegać na słowie
Kościoła państwowego. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto by to robił ani nawet mówił, że robi,
i wątpię, czy taka osoba w ogóle istnieje. Obrońcy takiego Kościoła wierzą w to, co potrafią, lecz
wątpliwości ograniczaj ą zawsze ich największe nawet zaufanie. Są posłuszni, nie protestują wobec
swoich przełożonych, niemniej nie głoszą, że trzeba wierzyć. Nic bardziej oczywistego: jeżeli wiara
w słowo Boże jest konieczna do zbawienia, to Kościół Katolicki jest jedynym środkiem spełniania
się takiej wiary.
ROZDZIAŁ IV
Warunki wstąpienia do Kościoła Katolickiego
Nikt nie powinien wstępować do Kościoła bez mocnej intencji znajdowania w Nim odpowiedzi
na wszelkie pytania dotyczące doktryny i moralności, a to na podstawie pochodzenia Kościoła
bezpośrednio od Boga prawdy. Jeśli masz inne podejście, lepiej żebyś nie przychodził w ogóle:
wielcy i mali, wykształceni i nie — wszyscy muszą przyjść po naukę. Jeśli idziesz taką drogą,
nigdy nie zbłądzisz, masz dobry fundament, ale przychodząc z innym nastawieniem, lepiej
poczekaj, aż się go pozbędziesz. Twierdzę, że przychodząc do Kościoła, musisz chcieć się uczyć, a
nie przychodzić ze swoimi schematami, i musisz chcieć zawsze pozostać uczniem. Musisz pragnąć,
by Kościół stał się twoim dziedzictwem i by Go nigdy nie opuścić. Nie przychodź na próbę, nie
przychodź tak, jak rezerwujesz miejsca w kaplicy, albo bilety na wykład, przyjdź jak do domu, jak
do szkoły twojej duszy — do Matki świętych i przedsionka niebios. Z drugiej strony jednak nie trap
się myślami, czy po wstąpieniu twoja wiara będzie trwać — to jest podszept Wroga, aby cię
zatrzymać. Ten, który rozpoczął w tobie dobre dzieło, sam je wypełni. Ten, który cię wybrał, będzie
ci wiemy. Złóż swoje problemy w Jego ręce, czekaj na Niego, a na pewno wytrwasz. Jaką dobrą
pracę byś mógł wykonać, domagając się wcześniej zobaczenia jej końca? Jeśli chcesz dokonać
wszystkiego od razu, nie zrobisz nic, a połowa pracy, to dobrze zacząć. Twój Pan cię nie pochwali
przy końcu za ukrywanie otrzymanego od Niego talentu. Nie, gdy przeprowadził Cię od błędu do
prawdy, dokonał trudniejszego dzieła (jeśli cokolwiek jest dla Niego trudne) i z pewnością zachowa
cię przed powrotem do błędu. Oprzyj się na doświadczeniach tych, którzy przeszli przed tobą;
zanim uczynili wielki krok, mieli wiele obaw, że ich wiara zawiedzie, ale po uczynieniu go, lęki
znikły. Zanim otrzymali dar wiary, obawiali się, że mogą go później utracić, ale gdy dar został im
dany, przestali się bać, chyba że o swoją zwykłą ludzką słabość.
Niech twój umysł uzna, że Kościół Katolicki jest nauczycielem posłanym Ci przez Boga, i to
wystarczy. Nie namawiam cię, byś się przyłączył do Kościoła zanim to nastąpi. Jeśli jesteś na wpół
przekonany, módl się o pełne przekonanie i poczekaj, aż do niego dojdziesz. Z pewnością dobrze
jest dojść szybko, lecz lepiej powoli niż byle jak, i czasami, jak mówi przysłowie, ten się śpieszy
naprawdę, kto się śpieszy powoli. Bóg zajmuje się nami w sposób bardzo różny — do jednych
pewność przychodzi powoli, do innych szybko, u jednych jest wynikiem wielu rozmyślań
i rozumowań, u drugich nagłym olśnieniem. Niektórzy przekonują się natychmiast, tak jak w
przypadku opisanym przez św. Pawła: „Gdy zaś wszyscy prorokują — mówi on, myśląc o
nauczaniu wiary — a wejdzie jakiś poganin lub człowiek prosty, będzie przekonany przez
wszystkich, osądzony i jawne staną się tajniki jego serca; a tak, upadłszy na twarz, odda pokłon
Bogu, oznajmiając, że prawdziwie Bóg jest między wami”. Obecnie jest tak samo: niektórzy
nawracają się po prostu poprzez wejście do Kościoła Katolickiego, inni poprzez czytanie książki,
inni poprzez jakąś prawdę wiary. Niektórzy czują ciężar swoich grzechów i widzą, że tylko ta
religia może pochodzić od Boga, która jako jedyna posiada środki odpuszczania grzechów. Albo są
poruszeni i pokonani ewidentną świętością, pięknem i — jeśli wolno mi tak powiedzieć —
aromatem religii katolickiej. Albo pragną przewodnika pomiędzy sporami strzępionych języków
i nauczanie Kościoła o wierze samo w sobie jest dla nich przekonujące. Inni jeszcze są tacy, że
słysząc wiele zarzutów w stosunku do Kościoła, zaczynają wnikliwie i szeroko badać problem; do
nich przekonanie może przyjść dopiero w wyniku dokładnego badania. Tak jak w przewodzie
sądowym — czyjaś niewinność może być udowodniona natychmiastowo, innego po wnikliwym
śledztwie; w zachowaniu i charakterze jednego od razu widać, że nie znajdziemy w nim nic
nagannego, inny na pierwszy rzut oka sprawia mylne wrażenie winnego. I tak jest z Kościołem —
w różny sposób jawi się różnym umysłom badającym go z zewnątrz. Bóg ich w różny sposób
traktuje, jeśli jednak będą wierni otrzymanemu światłu, to w sobie właściwym, choć
prawdopodobnie innym dla każdego z nich czasie, On doprowadzi ich do tego samego stanu
umysłu, absolutnie jasno określonego i nie do pomylenia z innym, który nazywamy przekonaniem.
Jakie by nie były ich trudności związane z tą sprawą, nie będą mieli żadnych wątpliwości, że
Kościół jest od Boga — mogą nie być w stanie rozwikłać takiej czy innej trudności, lecz będą
pewni niezależnie od nich.
To należy mieć stale na uwadze: przekonanie jest stanem umysłu i jest czymś przekraczającym
i różnym od samych argumentów, których jest skutkiem; nie zależy od ich mocy ani liczby.
Argumenty prowadzą do wniosków i gdy są mocniejsze, wniosek jest jaśniejszy. Jednak
przekonanie może być równie silne jako skutek jasnej, jak i jaśniejszej konkluzji. Ktoś, kto zyskał
pewność w oparciu o sześć przesłanek, nie potrzebuje siódmej ani nie czuje się pewniejszy, gdy j ą
otrzyma. Tak też jest w przypadku Kościoła Katolickiego — ludzie przekonują się w różny sposób:
to co przekonuje jednego, drugiego zupełnie nie, lecz nie j est to istotne, ponieważ przychodzi
wcześniej czy później na człowieka czas, kiedy powinien być przekonany i takim się staje. Wtedy
nie interesują go nowe argumenty, choć mógłby je znaleźć. Może nawet nie mieć ochoty
wysłuchiwać nowych argumentów przemawiających za Kościołem, nie ma ochoty więcej o tym
myśleć ani czytać — ma już pełną jasność. W takim przypadku jego obowiązkiem jest wstąpić do
Kościoła bez chwili zwłoki. Nie broni mu się być ostrożnym w rozważaniach, ale powinien być
zdecydowanym po wyciągnięciu wniosków. W tym miejscu katolicy mają prawo być niecierpliwi
wobec niego. Nie chcą go przynaglać, ale znając pokusy, jakie Zły rzuca nam pod nogi,
niecierpliwią się z pełnej miłości troski o jego duszę, aby nie przechodząc mimo osiągniętego
przekonania, nie stracił szansy na nawrócenie. Szansa ta może już się nie powtórzyć. Bóg nie
wszystkich wybrał do zbawienia, może być tak, że rzadki dar zostania katolikiem był zaofiarowany
jeden jedyny raz w życiu. Jeśli nie rozpoznamy „czasu naszego nawiedzenia” ani nie poznamy „w
ten nasz dzień tego, co służy naszemu pokojowi” — o, co za nieszczęście! Jaka straszna myśl
prześladująca przez całą wieczność! Jakie żądło wyrzutów sumienia: „wezwano mnie, mogłem
odpowiedzieć i nie zrobiłem tego”! A jaka błogość, jeśli patrząc wstecz na czas próby, gdy
przyjaciele błagali, a wrogowie szydzili, możemy powiedzieć:, Jakie nieszczęście by spadło na
mnie, gdybym nie był posłuszny, gdybym się cofnął, gdy Chrystus zawołał! O, jak wielkie
pomieszanie w umyśle, jaka ruina wiary i rozsądku, czerń i pustka, jak ponury sceptycyzm, jaka
beznadziejność byłaby moim udziałem! Sprowadziłbym na siebie zewnętrzną ciemność, gdybym
się uląkł pójść za Nim! Straciłem przyjaciół, straciłem świat, ale zyskałem Jego, Tego który w sobie
stokrotnie oddaje domy, braci, siostry, matki i dzieci, i pola. Straciłem to, co przemijające,
zyskałem Nieskończone, utraciłem czas, zyskałem Wieczność”.
ROZDZIAŁ V
Nie ma innej logicznej alternatywy dla katolicyzmu, jak
sceptycyzm
Odwróćcie się od Kościoła Katolickiego, a do kogo pójdziecie? Jest On twoją jedyną szansą na
osiągnięcie pewności w tym burzliwym, zmiennym świecie. Nie istnieje nic pośredniego między
Kościołem a sceptycyzmem, gdy człowiek dowolnie rozporządza swoim umysłem. Prywatne
wierzenia, modne religie mogą być w danym czasie efektowne i pociągające dla wielu, religie
państwowe, wielkie i martwe, mogą przez stulecia rozkładać się na określonych ziemiach, mogą
odwracać uwagę i zakłócać osąd osób wykształconych, ale z czasem stanie się jasne, że albo religia
katolicka jest rzeczywiście wstąpieniem świata niewidzialnego w nasz świat, albo nie istnieje nic,
co by w sposób pozytywny, pouczający, rzeczywisty wskazało nam skąd przychodzimy i dokąd
idziemy. Oducz się katolicyzmu, a w sposób nieunikniony staniesz się najpierw protestantem,
potem unitarianinem, panteistą i sceptykiem. Możesz mimo to uniknąć zmiany swojej pozycji,
wykształcenia, nastawienia umysłu, ale tylko wtedy, jeśli usuniesz religię ze swojego pola
widzenia, zakażesz sobie dociekania, a poświęcisz obowiązkom moralnym lub rozproszysz w
światowych aktywnościach. Idź zatem i spełniaj obowiązki wobec bliźniego, bądź sprawiedliwy,
dobrze usposobiony, gościnny, dawaj dobry przykład, popieraj religię jako dobro społeczne,
poświęcaj się swojemu przedsiębiorstwo lub zawodowi albo przyjemności, jedz i pij, czytaj
wiadomości, odwiedzaj przyjaciół, buduj i mebluj, zasiewaj i zbieraj, kupuj i sprzedawaj, proponuj
i debatuj, pracuj dla świata, wyposażaj swoje dzieci, idź do domu i umieraj, ale wystrzegaj się
wszelkich pytań religijnych, jeśli nie chcesz mieć wiary albo nie masz nadziei, że możesz wiarę
otrzymać, jeśli nie chcesz wstąpić do Kościoła.
Unikaj, rzekłem, dociekania, bo inaczej zaprowadzi cię ono tam, gdzie nie ma światła ani
pokoju, ani nadziei. Wprowadzi cię w głęboki dół, gdzie słońce, księżyc, gwiazdy i piękno
niebieskie są nieobecne, a jest tylko chłód, ogołocenie i wieczne spustoszenie. O przewrotne
ludzkie dzieci, które odrzucacie ofiarowaną wam prawdę, ponieważ jest dla was za mało
prawdziwa! O niespokojne serca i wiecznie głodne umysły szukające ewangelii bardziej zbawczej
niż ta, która została dana przez Zbawiciela, i stworzenia doskonalszego od danego przez Stwórcę!
Zaprawdę Bóg nie jest dla was dość wielki, wasze wysokie aspiracje i kategorie filozoficzne
inspirowane przez pierwszego kusiciela nie zadowolą się niczym, co naprawdę istnieje. I w ten
sposób Najwyższy jest zbyt mały, byście Mu cześć oddali, a jego doskonałości są zbyt ograniczone,
abyście Go kochali. Szatan upadł przez pychę i to, co od dawna było powiedziane o nim, można
teraz z pewnością wypowiedzieć jako ostrzeżenie do tych, którzy go naśladują. „Ponieważ serce
twoje stało się wyniosłe i powiedziałeś: Ja jestem Bogiem, ja zasiadam na Boskiej stolicy (...) a
przecież ty jesteś tylko człowiekiem a nie Bogiem, a serce swoje chciałeś mieć równe sercu
Bożemu. Przeto (...) uczynię cię nicością i przestaniesz istnieć i nikt, kto cię będzie szukał, nigdzie
cię nie znajdzie na wieki”.
ROZDZIAŁ VI
Nawrócony
Nawrócony przychodzi, aby się uczyć, a nie, aby przebierać i wybierać. Przychodzi w całej
prostocie i zaufaniu i nie pomyśli, żeby ważyć i mierzyć każdy sposób postępowania, każdą
praktykę, z którą się spotyka u tych, do których się przyłączył. Wchodzi w katolicyzm jako w żywy
system, pełen żywego nauczania a nie tylko w kolekcję dekretów i kanonów, które same w sobie są
przecież jedynie szkieletem a nie ciałem i substancją Kościoła. I ta prawda dotyczy i wiąże nie
tylko nawróconych, ale także tych, którzy nigdy nie znali innej religii. Przez system katolicki
rozumiem zasady życia i praktyki wiary, których nie znajdziemy w „Credo” papieża Piusa.
Nawrócony nie tylko po to przychodzi, aby wierzyć Kościołowi, ale także, aby ufać i być
posłusznym jego księżom i przez miłość dostosowywać się do jego ludu. Nigdy mu nie przyjdzie
do głowy zdecydować, że nie będzie odmawiał „Zdrowaś Mario”, dostępował odpustów, całował
krucyfiksu, przyjmował dyspens wielkopostnych albo wyznawał powszedniego grzechu w
spowiedzi. To wszystko byłoby nie tylko nierealne, lecz także niebezpieczne, jako że oznaczałoby
przyjmowanie stanu umysłu, który uniemożliwia przyjęcie Bożego błogosławieństwa. Co więcej,
człowiek ten poddaj e się obrzędom, teologii moralnej i przepisom kościelnym w miejscu, w
którym żyje. I znowu jeśli chodzi o sprawy polityki, edukacji, ogólnych zasad postępowania, gustu
— nie będzie on krytykował ani się sprzeciwiał. I tak, poddając się wpływowi swojej nowej wiary
i nie chcąc ryzykować całkowitej utraty objawionej prawdy przez stosowanie jakichś prywatnych
reguł odróżniania w niej rzeczy istotnych od nieistotnych, przyjmuje coraz pełniej naukę katolicką.
ROZDZIAŁ VII
Wiara a pobożność
Przez „wiarę” rozumiem „Credo” i przyjęcie go, przez „pobożność” zaś rozumiem cześć, jaka
się należy przedmiotom naszej wiary i oddawanie tej czci. Wiara i pobożność różni się tak w
rzeczywistości, jak w teorii. Z pewnością nie można być pobożnym bez wiary, ale możemy wierzyć
bez odczuwania pobożności. Każdy ma takie doświadczenie zarówno w sobie, jak i u innych,
i stwierdzamy to za każdym razem, gdy mówimy o uświadamianiu sobie i nieuświadamianiu
prawdy. Można to zilustrować mniej lub bardziej dokładnie przez fakty, które znamy z tego świata.
Na przykład wielki autor albo osoba publiczna może być za taką uznawana przez lata, a jednak
mogą być wahania, zawirowania, przypływy i odpływy jej popularności. Aby zająć miejsce w
świadomości swoich rodaków, może on stopniowo w nią wrastać albo raptownie być tam
podniesionym. Idea, że Szekspir jest wielkim poetą istniała od bardzo dawna w opinii publicznej
i przynajmniej kilka osób znało go i czciło kiedyś tak, jak naród angielski czci go obecnie, a jednak
wydaje mi się, że jego narodowe uwielbienie jest w czasach dzisiejszych tak wielkie jak nigdy
przedtem. Stało się tak na skutek rozpowszechnienia oświaty, dzięki czemu więcej osób jest w
stanie wniknąć w jego poetycki geniusz, a co więcej, głęboko i krytycznie go zrozumieć. Powodem
jest także to, że od dawna wywierał on wielki, nieuświadamiany wpływ na naród, co widać w
fakcie, że niezliczone jego cytaty stały się prawie przysłowiami. Podobnie w filozofii, w sztukach
pięknych i naukach ścisłych wielkie prawdy były znane i uznawane przez wiele lat, jednak przez
słabość sił intelektualnych odbiorców albo przez zewnętrzne okoliczności nie były one
powszechnie brane pod uwagę. Tak na przykład mówi się, że Chińczycy od niepamiętnych czasów
znali własności magnesu i używali go do wypraw lądowych, ale nie na morzu. Starożytni z kolei
znali prawo, że woda wyrównuje swój poziom, ale nie umieli zastosować swej wiedzy. Arystoteles
znał prawo przewodnictwa, ale dopiero Bacon rozwinął je eksperymentalnie.
Podane przykłady, choć nie w sposób absolutnie ścisły, służą jednak do ukazania podkreślanej
przeze mnie różnicy między wiarą a pobożnością. To tak jak z różnicą między prawdą obiektywną a
subiektywną. Słońce na wiosnę musi świecić przez wiele dni zanim stopi szron, otworzy glebę,
i wyprowadzi na zewnątrz liście. A jednak świeci z pełną mocą od razu, mimo że daje odczuć swój
ą siłę stopniowo. Jest to cały czas to samo słońce, chociaż jego wpływ z dnia na dzień staje się
coraz większy. Tak samo jest z Kościołem Katolickim. Jest on Dziewiczą Matką, jedną i tą samą od
początku do końca, i katolicy zawsze mogli to uznawać, a jednak choć to uznają, ich cześć dla
Kościoła może być w jednym czasie i miejscu nieznaczna, a wszechogarniająca w innym.
Omawiane rozróżnienie z konieczności staje przed nowo nawróconym, jako specyfika wiary
katolickiej, już przy wprowadzeniu w katolicki kult. Wiara jest wszędzie ta sama, ale przyznaje się
wielką wolność osobistej ocenie i skłonnościom w dziedzinie pobożności. Przykładem może być
dowolny duży kościół z obecnymi w nim grupami ludzi. Nurt modlitwy jest zawsze skierowany do
Najwyższego Boga, ale raz poprzez wzywanie Najświętszej Dziewicy albo szczególnego świętego,
albo jakiejś określonej tajemnicy przynależącej do Imienia Bożego lub Wcielenia, albo tajemnicy
związanej z Najświętszą Dziewicą. Może jest tam siedem lub więcej ołtarzy i są one poświęcone
kolejnym świętym. Co więcej, są jeszcze święta właściwe dla poszczególnych dni i w czasie
sprawowania Mszy świętej każdy z wiernych tłoczących się wokół kapłana ma swój ą osobistą
pobożność, z którą uczestniczy w rytuale Mszy. Nikt nikomu nie przeszkadza, zgadzając się na
różnice, aby niezależnie od siebie, różnymi, ale zbieżnymi ścieżkami, dążyć do wspólnego celu:
stać w obecności Boga. Istniej ą kościelne bractwa Najświętszego Serca, Najdroższej Krwi, związki
modlące się o dobrą śmierć, za dusze czyśćcowe, o nawrócenie pogan, pobożności związane z
brązowym, błękitnym czy czerwonym szkaplerzem, nie mówiąc już o zwyczajnym wielkim Rytuale
obowiązującym przez cztery pory roku, albo o stałej obecności Najświętszego Sakramentu czy
ciągle ponawianych rytach błogosławienia, czy wyjątkowym Czterdziestogodzinnym
Nabożeństwie. Albo jeszcze, spojrzyjcie na takie podręczniki modlitw jak „Raccolta”, a zobaczycie
jak wiele rodzajów pobożności jest dane katolikom do wyboru według ich religijnego gustu i dla
ich osobistego zbudowania.
Te rozmaite sposoby oddawania czci Bogu nie przyszły do nas w ciągu jednego dnia i nie
pochodzą tylko od apostołów. Nagromadziły się przez stulecia i gdy jedne wzrastały, inne schły
i umierały. Niektóre z nich są tylko lokalne, dla upamiętnienia szczególnego świętego, który może
być ewangelistą albo patronem, albo dumą narodu, albo być pochowany w danym kościele. Te
obrzędy oczywiście nie mogą być wcześniejsze od dnia śmierci lub pochówku świętego. Pierwsze
takie święte obrzędy, dużo wcześniej nim pojawiły się te narodowe uroczystości, były czcią
oddawaną apostołom, następnie męczennikom. Istnieli wtedy święci bardziej zjednoczeni z naszym
Panem niż apostołowie i męczennicy, lecz takie osoby były do tego stopnia pochłonięte
i przysłonione bezmiarem Jego chwały, że przez długi czas mniej się nimi zajmowano, ponieważ na
tym świecie nie dali znać o sobie przez zewnętrzne dzieła odrębne od dzieła samego Zbawiciela. Z
czasem jednak apostołowie a następnie męczennicy zaczęli odgrywać coraz mniejszą rolę w
zbiorowej świadomości i wtedy lokalni albo zakonni święci, będący nowymi dziełami Bożej mocy,
weszli na ich miejsce. Następnie, gdy przyszły względnie spokojne czasy, coraz większy wpływ na
chrześcijańską społeczność zaczęły mieć religijne medytacje i głębokie relacje z niebiosami innych
świętych, będących jaśniejącymi na kościelnym firmamencie gwiazdami o większej godności niż
ich poprzednicy. Wzeszli oni później właśnie dlatego, że byli tak wspaniali. Wydawałoby się, że te
imiona wcześnie powinny wejść do pobożności wierzących, jednak po głębszej refleksji jasne się
staje, że na to trzeba było czasu i rzeczywiście ich przyjście było późniejsze. Najlepiej różnicę
między wiarą a pobożnością oddaje przykład św. Józefa. Któż miałby większe prawo do wczesnego
uznania niż on — przez swoje przywileje i świadectwo, które o nich mamy? Święty wymieniony w
Piśmie, przybrany ojciec naszego Pana był od początku przedmiotem powszechnej i absolutnej
wiary całego chrześcijańskiego świata, a jednak pobożność skierowana ku niemu jest względnie
świeżej daty. Gdy się zaczęła, wyglądało jakby ludzie się zdumieli, że wcześniej o tym nie
pomyślano, i teraz zajmuje w ich religijnych uczuciach i admiracji miejsce zaraz po Najświętszej
Dziewicy.
ROZDZIAŁ VIII
Prywatne opinie u katolików
Koncepcja Kościoła Katolickiego jako narzędzia nadprzyrodzonej łaski sama w sobie określa
instytucję, która przemienia, a raczej uzupełnia naturę. Dodaje naturze coś, co j est ponad i poza
nią. Kiedy ha przykład mówi się, że Kościół czyni swoich członków jednością, oznacza to, że w
sposób czysto naturalny jednością nie są ani się nie staną. Dzieci Kościoła same w sobie nie mają
natury różnej od żyjących wokół protestantów. Byłyby dokładnie takie same jak protestanci, gdyby
nie Kościół, który kategorycznie, choć używając jedynie zachęty „fortiter et suaviter”, zbiera je
razem i poprzez swój autorytet czyni jednością. Pozostawiony sam sobie każdy katolik lubiłby mieć
i podtrzymywać swoją osobistą opinię i prywatny osąd tak samo jak protestant. I rzeczywiście ma
ją i podtrzymuje, chyba że Kościół na mocy objawienia jej nie przekreśli. Dokładnie w tym
momencie, w którym Kościół przestaje mówić, dokładnie w tym miejscu, w którym on, a więc Bóg,
który przez niego przemawia, określa granicę swego nauczania, zaczyna się prywatny osąd i nic mu
nie może przeszkodzić. Ludzki umysł jest aktywny i niezależny: formułuje sądy o wszystkim i nie
zatrzymuj ą go opinie innych, chyba że uważa iż jest większe prawdopodobieństwo, że będą
słuszne. Człowiek nigdy nie rezygnuje ze swoich opinii, chyba że jest zupełnie pewien, że kto inny
ma rację. A JEST pewien, że Bóg ma rację, zatem jeśli jest katolikiem, poświęca swoje opinie na
rzecz Słowa Bożego wypowiadanego poprzez Kościół. Jednak z samej natury rzeczy nic nie może
go powstrzymać od posiadania własnej opinii i wyrażania jej, chyba że, i na tyle, na ile Kościół,
wyrocznia objawienia, się wypowie.
Niemniej przeto ludzka natura lubi mieć nie tylko własną opinię, ale też swoje sposoby
zachowania, i będzie je miała, chyba że przeszkodzą j ej fizyczne lub moralne ograniczenia. Na
tyle, na ile Kościół nie wymaga od swoich dzieci czynienia tego samego (na przykład
niepracowania w niedzielę, lub niejedzenia mięsa w piątek), będą one robiły różne rzeczy, tym
bardziej że Kościół w rzeczy samej zachęca i wzywa je do działania po swojemu, dając określonym
osobom i organizacjom przywileje i gwarancje i uznając je za swoiste centra, choć zawsze poddane
Jego autorytetowi i działające pod Jego sztandarem.
Co więcej, we wszystkich sprawach i punktach widzenia, niezależnie od tego czy Kościół uznał,
że w nich ma prawo podporządkować sobie prywatne i indywidualne opinie, czy też w dużo
większej gamie idei i zachowań, co do których się nie wypowiada, chociaż miałby prawo, naturalną
tendencją dzieci Kościoła jako ludzi jest opierać się jego autorytetowi. Każdy umysł jest z natury
rzeczy własnowolny, samo-zależny i samo-wystarczalny i jego naturalnym odruchem jest buntować
się, chyba że otrzymał już łaskę posłuszeństwa. Jednak dzięki wpływowi łaski ta tendencja nie
przejawia się często w sprawach wiary, bo byłby to już początek herezji i byłby ze zrozumieniem,
ale jednak odrzucany. Natomiast jeśli chodzi o sferę sposobów zachowania, rytuałów, dyscypliny,
polityki, życia społecznego i dziesięciu tysięcy innych problemów na temat których Kościół się
formalnie nie wypowiedział, nawet jeśli dawał coś do zrozumienia, w tych sprawach widać
nieustanny sprzeciw ludzkich umysłów wobec autorytetu Kościoła i jego zwierzchników, i to
proporcjonalnie do odległości, jaka dzieli daną osobę od doskonałości. Z wymienionych wyżej
powodów w Kościele Katolickim zawsze było i zawsze będzie obecne coś, co raz jest godne
pochwały, czasem ledwie dopuszczalne, o co ogromnie się ludzie starają! co tworzą — zawsze będą
obecne prywatne opinie. Wolność ludzkiego umysłu jest „w możności” (jak to się mówi) i miesza
się do każdej kwestii, błąka się nad niebem i ziemią ograniczona tylko autorytetem Bożego Słowa,
jakby nałożonym z zewnątrz obciążnikiem, który wtłacza ją w odpowiednie dla niej granice.
ROZDZIAŁ IX
Cel Kościoła Katolickiego
Świat wierzy, że sam jest największym dobrem, chce, aby społeczeństwo było kierowane po
prostu i całkowicie tylko jego logiką. Jeśliby mógł zyskać malutką wyspę na oceanie, postawić choć
stopę na wybrzeżu, obniżyć cenę herbaty o sześć pensów na funcie albo sprawić, że jego flaga
będzie szanowana przez jakichś Eskimosów czy mieszkańców Oceanii za cenę setek istnień
ludzkich, uzna to za dobry interes. Co on wie o piekle? Nie wierzy w nie, pluje na nie, brzydzi się
i przeklina samą nazwę i to, co ona oznacza. W diabła oczywiście też nie wierzy. Jeśli chodzi o
ciało, świat chętnie wyznaje, że nie uważa, aby było coś szkodliwego w podążaniu za instynktami,
które (być może nawet to przyzna) są dane przez Boga. Jak może być inaczej? Kto kiedykolwiek
słyszał, żeby świat walczył przeciw ciału i diabłu? A jakie jest światowe rozumienie zła? Zło,
rzecze świat, jest tym co mnie obraża, co poniża mój majestat, co zakłóca mój spokój. Porządek,
spokój, ogólne zadowolenie, obfitość, dostatek, rozwój sztuk, nauk ścisłych i literatury,
wyrafinowanie, przepych — to jest moje spełnienie albo raczej moje pola elizejskie i mój Olimp.
Nie uznaję żadnej pełni ani indywidualności poza moją własną. Jednostki, które się na mnie
składają, są tylko moimi częściami, nie mają same w sobie nic dobrego, żadnego spełnienia poza
mną, moja chwała jest ich rozkoszą, a gdy odwrócę się od nich, popadają w nicość.
Taka jest filozofia i praktyka świata, Kościół zaś patrzy i dąży w całkowicie przeciwnym
kierunku. Dla Kościoła ważna jest nie całość, a części, nie naród, lecz ludzie którzy go tworzą —
społeczeństwo nie jest na pierwszym, lecz na drugim miejscu, a na pierwszym są poszczególne
osoby. Kościół patrzy głębiej niż na same czyny, sięga w głąb myśli, motywów, intencji, woli.
Patrzy głębiej niż na sam świat — rozpoznaje ukrytego w zasadzce szatana i wyrusza do walki z
nim. Widzi więc przed sobą wroga, nie, lepiej powiedzieć, widzi pole bitwy, na którego istnienie
świat jest ślepy. Właściwym polem bitwy jest serce jednostki, a jego prawdziwym wrogiem jest
Szatan.
Nie sądźcie, że to są moje próżne deklamacje, albo że cytuję fragmenty zjedzonej przez mole
homilii. Sam daję świadectwo o tym, co pojawiło się przede mną najbardziej wyraźnie, gdy
zostałem katolikiem, tzn. że ten potężny, wielki na cały świat Kościół, podobnie jak jego Boski
Twórca, zajmuje się, pracuje, troszczy się przede wszystkim o indywidualną duszę. Troszczy się o
dusze, za które umarł Chrystus i które On przekazał Kościołowi, zaś jedynym celem Kościoła, dla
którego poświęca wszystko inne — pozory, opinię ludzką, światowy sukces — jest dobrze
wypełnić tę przerażającą odpowiedzialność. Jego jedynym zadaniem jest doprowadzić wybranych
do zbawienia i to, żeby ich było jak najwięcej. Spełnia to zadanie, usuwając z ich drogi
niebezpieczeństwa, ostrzegając ich przed grzechem, ratując od zła, nawracając, nauczając, karmiąc,
chroniąc i doskonaląc. Nic nie jest dla niego ważne w porównaniu z wartością nieśmiertelnej duszy.
Dobro i zło dla Kościoła to nie światła i cienie igrające na powierzchni społeczeństwa, lecz żywe
moce wytryskujące z głębi serc. Wszelkie działania w jego oczach nie są jedynie zewnętrznymi
dążeniami i słowami dokonywanymi ręką lub językiem, których efekty przejawiają się w
mniejszym lub większym zakresie i oddziaływaniu, jak można by je postrzegać, ale są myślami,
pragnieniami, dążeniami konkretnego, odpowiedzialnego za siebie ducha. Kościoła nie interesuje
przestrzeń i czas, chyba że w odniesieniu do ludzkiej woli. Nie wie nic o złu, a tylko o grzechu, a
grzech jest czymś osobistym, prywatnym i wolitywnym. Nie zna dobra poza łaską, a łaska jest
czymś osobistym, prywatnym, wyjątkowym, umiejscowionym w duszy jednostki. Ma jeden jedyny
cel — oczyszczenie serca i przypomina w tym Tego, który odwrócił naszą uwagę od zewnętrznej
zbrodni ku wewnętrznym wyobrażeniom, Tego, Kto powiedział, że, jeśli wasza sprawiedliwość nie
będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszy, nie wejdziecie do Królestwa niebieskiego” i że
„z serca człowieka wychodzą złe myśli, morderstwa, cudzołóstwa, rozpusta, kradzież, fałszywe
świadectwa, bluźnierstwa. To czyni człowieka nieczystym”.
Teraz prosiłbym was o wzięcie dowolnych kazań dowolnego kaznodziei albo dowolnego autora
teologii moralnej, który jest uznany wśród katolików, i sprawdzenie, czy to co powiedziałem, nie
jest tam dokładnie spełnione, niezależnie od tego, jak byście w to uprzednio wątpili. Uważam, że w
opinii protestantów Kościół szuka pozorów i tanich efektów, musi być okazały, majestatyczny
i wpływowy: wspaniała liturgia, muzyka, światła, szaty i wydaje się im, że w stosunkach z innymi
prawdziwą bronią Kościoła Katolickiego jest grzeczność, gładkość, przebiegłość, sprawność,
intryga, zarządzanie. W porządku, Kościół nic na to nie poradzi, że odnosi sukcesy, że jest mocny,
że jest piękny — to jest dar, który otrzymał, że gdy przechodzi, wielu dziwi się i zachwyca — „Et
vera incessu patuit Dea”. Oczywiście, że nie może być inaczej, ale to nie jest cel Kościoła, On
wyrusza zawsze w tę samą ekspedycję — aby leczyć choroby dusz. Zajrzyj, jak mówiłem, do
dowolnego podręcznika teologii moralnej. Znajdziesz tam wiele rzeczy, które cię zaniepokoją,
znajdziesz zasady trudne do strawienia, wyjaśnienia, które wydadzą ci się zbyt wyrafinowane,
szczegółowość, która cię będzie męczyć — znajdziesz wiele rzeczy, które się świetnie nadadzą jako
argumenty do ataku na Kościół, ale od początku do końca znajdziesz tę jedną myśl (co więcej
zobaczysz, że właśnie głównym przedmiotem ataku na Niego jest podnoszenie tej myśli, że mógłby
On uniknąć wielu zarzutów i nie wystawiałby się tak na ciosy, gdyby nie był jej tak wiemy), jedną
myśl — że grzech jest wrogiem duszy i że grzech polega przede wszystkim nie na zewnętrznych
czynach, ale na myślach ukrytych w sercu.
Na to pragnę położyć wielki nacisk. Kościół nie chce robić przedstawienia, ale wykonać robotę.
Uważa świat i wszystko, co na nim jest, za zwyczajny cień, proch i pył w porównaniu z wartością
jednej jedynej duszy. Trwa w przekonaniu, że jeśli w sposób sobie właściwy nie świadczy dobra
duszom, to nie ma sensu robić czegokolwiek. Uważa, że lepiej aby słońce i księżyc spadły z nieba,
ziemia wyjałowiała i wiele milionów ludzi umarło z głodu w najstraszliwszych boleściach, jakie
przejściowa klęska może wywołać, niż żeby jedna dusza — nawet nie powiem „była potępiona” —
ale żeby popełniła jeden grzech śmiertelny: żeby ktoś celowo powiedział nieprawdę, nawet jeśli to
nikomu nie zaszkodziło, albo bez usprawiedliwienia ukradł parę marnych groszy. Uważa działania
tego świata i działania duszy za całkowicie niewspółmierne i woli zbawić duszę jednego dzikiego
bandyty z Kalabrii lub płaczliwego żebraka z Palermo niż zbudować setki linii kolejowych wzdłuż
i wszerz całych Włoch albo dokonać we wszystkich szczegółach pełnej reformy sanitarnej w
każdym mieście Sycylii, chyba że te wielkie państwowe dzieła niosłyby ze sobą jakieś dobro
duchowe.
Taki jest Kościół, o, wy ludzie tego świata! Teraz go znacie. Taki jest i taki będzie i choć szuka
On waszego dobra, czyni to na swój sposób — i jeśli Mu się przeciwstawicie, to On was odrzuci.
Ma swoje posłannictwo i wypełniać je będzie zawsze — czy to odziany w łachmany, czy delikatne
płótna, czy na furmance, czy w karocy, czy poprzez środki intelektualnie ubogie, czy
wyrafinowane. Nie chodzi o to, że Kościół nie ma dla was mnóstwa doczesnych i moralnych
dobrodziejstw, historia wieków świadczy o czymś przeciwnym, jednak Kościół niczego takiego nie
obiecuje, jest posłany, aby szukać tego, co zginęło — taki jest jego pierwszorzędny cel i zostanie on
wypełniony za wszelką cenę.
Mógłbym powiedzieć, że Kościół jest skierowany ku trzem szczególnym cnotom w swoim
dziele jednania i jednoczenia duszy z jej Stwórcą — ku wierze, czystości i miłosierdziu, z których
dwie świata prawie albo zupełnie nie obchodzą. Z drugiej strony w świecie na pewnym poziomie
rozwoju społeczeństwa stawia się na pierwszym miejscu szczególne przymioty heroiczne, na innym
zaś szczególne cnoty o wymiarze politycznym bądź merkantylnym. W czasach bardziej surowych
ceni się osobistą odwagę, siłę dążeń, wielkoduszność; w czasach bardziej cywilizowanych —
uczciwość, lojalność wobec innych, honor, prawdę i dobrą wolę — cnoty, które oczywiście są
obecne w nauczaniu Kościoła, których praktykowania oczekuje On u swoich prawdziwych dzieci, a
które w pełni zaszczepia w swoich świętych. Jednak musi On stwierdzić, że jakby one piękne nie
były, są w równym stopniu dziełem natury jak łaski, a nawet, że łaska nie jest do ich pełnienia w
ogóle konieczna i nie sięgaj ą one do uświęcenia, do jednoczenia duszy w sposób nadprzyrodzony
ze źródłem nadprzyrodzonej doskonałości i nadprzyrodzonego szczęścia. Jak już mówiłem, dla
Kościoła cnota i grzech jawią się w swojej pierwotnej strukturze jako poczęte i istniejące w myśli,
pragnieniu i woli i mogą one być tak samo kompletne i spełnione, nie wychodząc z ukrytego domu
serca, jak gdyby były głoszone i czynione na cały globie. Dlatego Kościół wydaje się na pierwszy
rzut oka ignorować organizacje polityczne, społeczne i doczesne korzyści, podczas gdy świat
przeciwnie, mówi o religii jako o sprawie tak prywatnej i osobistej, tak świętej, że nie można mieć
o niej jakiegokolwiek zdania. Świat chwali osoby publiczne, gdy są dla niego użyteczne, lecz
wyśmiewa wszelkie pytanie o ich motywy, uważa takie pytanie za niegrzeczność i brak smaku.
Uważa, że wszystkie publiczne osoby są w gruncie rzeczy takie same, lecz jakie to ma znaczenie,
jeśli wykonują swoją pracę? Daje wysoką płacę i oczekuje wiernej służby, ale kim właściwie są j
ego nadzorcy, funkcjonariusze, przedsiębiorcy, podróżnicy czy pracownicy, jakie są ich zasady
i cele, w co wierzą, o czym rozmawiają, gdzie mieszkają, jak spędzają wolny czas, dokąd zdążają,
jak umierają? Wszystkie te pytanie wskazujące na obecność duszy są tak daleko poza kręgiem
myślenia świata, jak są wewnętrznie i pierwszorzędnie ważne dla Kościoła. Nie chodzi mi tu o
krytykowanie ani chwalenie, w tej chwili chcę jedynie ukazać, jak wielki jest kontrast. Chcę
pokazać, że wszystkie pytania związane z istnieniem duszy są o tyle dalekie od myślenia świata, o
ile są pierwszoplanowe i zasadnicze w rozumieniu Kościoła.
Kościół zatem uznaje, że chwilowy i przelotny akt woli dotyczący trzech dziedzin, które
wspomniałem, może być zarówno grzechem najśmiertelniejszego rodzaju, jak i najskuteczniejszą
i tryumfującą zasługą. Co więcej, uważa, że dusza, która jest przez myśl i uczynki obciążona
najstraszliwszymi zbrodniami — jakiś zdziczały tyran lubujący się w okrucieństwie, notoryczny
cudzołożnik, morderca, bluźnierca, który szydził z religii przez całe długie życie i zdeprawował
każdą duszę będącą pod jego wpływem, który nienawidził Świętych Imion i przeklinał swego
Zbawiciela — że nawet taki człowiek w pewnych okolicznościach może w jednej chwili, przez
jedną serdeczną myśl, przez prawdziwy akt skruchy pojednać się z Bogiem (dzięki Jego
niedostrzegalnej łasce) bez sakramentu, bez księdza i stać się czystym, cudownym i pięknym tak,
jakby nigdy nie zgrzeszył. Jednocześnie Kościół uważa, że też w jednej chwili, zamykając oczy
i krzyżując ramiona, człowiek może odciąć się od Wszechmocnego przez świadomy akt woli
i skazać się na potępienie. W świecie jest odwrotnie — członek społeczeństwa może zbliżać się jak
tylko chce do granicy zła, tak jak j e świat rozumie, ale póki jej nie przekroczy, nic mu nie grozi.
Jednak gdy raz j ą przekroczy, wszystko jest stracone, honor mężczyzny czy kobiety jest splamiony,
a próbować przywrócić jego blask, oznaczałoby próbować zmienić przeszłość — jest to
niemożliwe.
Przy tak skrajnych różnicach między Kościołem a światem co do skali i oceny moralnego dobra
i zła możemy być przygotowani na ogromne różnice w konkretnych szczegółach, o których nie
wspominałbym, gdyby nie obawa, że zapomnimy o nich, rozważając sprawy najważniejsze. Na
przykład Kościół twierdzi, że chwilowe życzenie komuś gwałtownej śmierci, jeśli było świadome
i rozmyślne, jest większym grzechem niż impulsywny, bez premedytacji rzeczywisty atak na osobę
rządzącą. Uważa zgodę woli, wprost i bez zastrzeżeń ukierunkowaną na jedno nieczyste pragnienie,
za nieskończenie bardziej odrażającą niż jakiekolwiek kłamstwo — oczywiście jeśli to kłamstwo
jest rozpatrywane jako takie, niezależnie od jego możliwych przyczyn, motywów i skutków. Nie
twierdzę, że zwykła żebraczka — leniwa, w łachmanach, brudna i niezbyt dbająca o prawdę — jest
bliska doskonałości, ale jeśli zachowuje czystość, trzeźwość, radość, jeśli spełnia obowiązki
religijne (co wcale nie jest niemożliwe), to w oczach Kościoła ma ona szansę dojścia do nieba, co
jest zupełnie wykluczone w przypadku urzędnika państwowego — sprawiedliwego, uczciwego,
hojnego, czcigodnego i sumiennego — jeśli to wszystko wynika nie z nadprzyrodzonej mocy, lecz
z całkowicie naturalnego obdarzenia (nie próbuję tutaj stwierdzać, czy jest prawdopodobne istnienie
takiego człowieka, a tylko podkreślam różnicę punktów widzenia i zasad). Kulturalne, wrażliwe
panie odizolowane od pokus i możliwości praktykowania wyrzeczeń, mimo swojego
wyrafinowania i smaku, mogą być dużo mniej interesujące dla Kościoła niż wielu biednych
wyrzutków, którzy grzeszą, pokutuj ą i z trudem utrzymują się na terenie działania łaski.
Nadużywanie alkoholu jest jednym z najbardziej odrażających wykroczeń dla świata i jest ono
także potępiane przez Kościół, ale jeśli nie prowadzi do utraty rozumu, jest dla niego dużo
mniejszym grzechem niż jeden rozmyślny akt oszczerstwa. I znowu: nierzadko ksiądz słyszy na
spowiedzi o kradzieżach, które mogłyby się skończyć wyrokiem ciężkiego wiezienia przed sądem,
a które, jak wie, w ocenie Kościoła mogą być przebaczone przez własną skruchę człowieka, nawet
bez spowiedzi. Powtórzmy: państwo jest strażnikiem własności, tak jak Kościół jest strażnikiem
wiary. Zarzuca się Kościołowi, że w średniowieczu karał śmiercią herezję — zgadza się, ale z
drugiej strony, nawet w naszych czasach państwo karze śmiercią fałszerstwo, więcej — chyba
nawet kradzież owiec. Jak bardzo różny musi być sposób oceniania zbrodni przez Kościół
i państwo, jeżeli prowadzi do takich różnic w zasadach karania!
Możecie sądzić, że jestem niezręczny, stwierdzając tak szczerze to, co jest tak dziwne w oczach
świata, ale jest odwrotnie. Świat już całkiem dobrze wie o tych różnicach, zarówno w sprawach
zasadniczych jak i w ich konsekwencjach, nie wie tylko, że maj ą one głębokie podstawy. Urąga
Kościołowi z powodu tych różnic, tak jakby Kościół nie miał nic na swój ą obronę, jakby nie
chodziło o zwykłe porównanie różnych rodzajów zła, jakby Kościół nie miał żadnych osiągnięć, a
tylko wstydził się swojej jakoby wyraźnej bezradności i był nieuchronnie skazany na niższość
wobec świata za brak moralnych efektów swego nauczania. Świat wskazuje na dzieci Kościoła
i pyta, czy Kościół uznaje je za swoje. Nie śni mu się nawet, że wskazywany kontrast wynika z
różnicy w podstawowych zasadach, że Kościół twierdzi, iż działa według zasady wyższej niż świat.
Zasady zawsze są godne szacunku, nawet zły człowiek jest bardziej szanowany (choć może być
jednocześnie bardziej znienawidzony), jeśli je posiada i przez nie usprawiedliwia swoje czyny, niż
gdyby był złoczyńcą przez przypadek. Więc chcę powiedzieć, że Kościół wierzy, iż sądzi zgodnie z
osądem Wszechmocnego — jasne i śmiałe stwierdzenie tego faktu nie jest ani nieprzezorne, ani
niepolityczne. Jego osąd jest różny od ludzkiego: „Ja nie sądzę z pozorów”, mówi, „Bo człowiek
widzi to, co zewnętrzne, lecz Bóg przenika serce”. Kościół interesuje to, co realne, świat —
przyzwoity wygląd. Kościół może zrezygnować z dokończenia pracy, żeby wykonać przynajmniej
jej cześć dokładnie. Jeśli może zrobić dla duszy to, co konieczne, jeśli uda się wyciągnąć żagwie z
ognia, jeśli uda się wyrwać trujący korzeń, który jest śmiercią duszy, i wygnać chorobę, Kościół się
cieszy, nawet jeśli pozostaną nietknięte mniej istotne choroby, którym także jest bardzo niechętny.
ROZDZIAŁ X
Wiara katolików
Intensywne i proste skierowanie się ku niewidocznemu Panu i Zbawicielowi nie było czymś
szczególnym dla proroków i apostołów, było zawsze charakterystyczne dla Jego Świętego Kościoła
i jego dzieci aż do dzisiejszego dnia. Lata mijają, Kościół zmienia swoje zewnętrzne przepisy,
rozbudowuje swoje praktyki pobożne, a wszystko to zawsze w jednym celu — aby On i jego dzieci
wpatrywały się coraz bardziej w osobę niewidzialnego Pana. Ze czcią Kościół badał Jego każdą
cechę i oddawał osobno cześć Panu w każdej z nich. Sprawił, że czcimy Jego Pięć Ran, Jego
Najdroższą Krew, Jego Najświętsze Serce. Wzywa nas, abyśmy rozważali Jego dzieciństwo i dzieła
Jego służby. Jego konanie, Jego biczowanie i Jego ukrzyżowanie. Kościół wysyła nas na
pielgrzymki do miejsca Jego urodzenia, Jego grobu i góry Jego wniebowstąpienia. Wyszukał
i postawił przed nami pamiątki Jego życia i śmierci, Jego żłóbek i święty dom. Jego świętą szatę,
chustę świętej Weroniki, krzyż i gwoździe. Jego całun i chusty okrywające Jego głowę.
I tak też, jeśli Kościół wyniósł Marię i Józefa, zrobił to dla ukazania chwały Jego świętego
człowieczeństwa. Jeżeli Maryja jest ogłoszona niepokalaną, to tylko po to, aby zobrazować j ej
Macierzyństwo. Jeżeli jest nazwana Matką Boga, to tylko po to, aby przypomnieć, że On, choć Go
nie widzimy, jest dla nas dostępny, bo należy do rodu ludzkiego. Jeżeli maluje się jaz Dzieckiem w
ramionach, to dlatego, że Kościół nie może się zgodzić, aby obiekt naszej miłości stracił swoje
człowieczeństwo, dlatego że jest On także boski. Jeśli jest ona nazwana Matką Boleściwą, to
dlatego, że stoi przy Jego krzyżu. Jeżeli jest nazwana „Maria Desolata” to dlatego, że Jego martwe
ciało leży na jej łonie. Jeżeli jest Ukoronowaną, to dlatego, że koronę wkłada na jej skronie Jego
kochana ręka. I podobnie, jeśli mamy nabożeństwo do Józefa, to dlatego że jest Jego przybranym
ojcem i jeśli jest on patronem dobrej śmierci, to dlatego że umarł na rękach Jezusa i Maryi.
A to, do czego Kościół nas wzywa nieustannie aż do dzisiaj, święci i pobożni ludzie ukazali w
swoim życiu. Czy trzeba wspominać te święte dziewice, które były i są Jego oddanymi
oblubienicami, zaślubionymi przez mistyczne małżeństwo i w wielu przypadkach obdarzanymi w
tym życiu zadatkiem tego niebiańskiego błogosławieństwa, które w niebie będzie ich wiecznym
udziałem? Męczennicy, wyznawcy, biskupi, ewangeliści, doktorzy Kościoła, kaznodzieje, mnisi,
pustelnicy, nauczyciele ascezy — czyż ich historie życia nie pokazują, że wszyscy i każdy z osobna
żyli tylko dla imienia Jezusa jako dla pokarmu, lekarstwa, wonności, światła i życia wbrew śmierci?
Jak jeden z nich mówi: in aure dulce canticum, in ore mel mirificum, in corde nectar coelicum
[w uszach słodki jak pieśń, w ustach cudowny jak miód, w sercu niebiański nektar]. Wcale też nie
trzeba być świętym, żeby to odczuwać: ta wewnętrzna, bliska zależność od Emmanuela, Boga z
nami, była we wszystkich epokach charakterystyczna dla chrześcijanina, była prawie jego definicją.
Jest oczywistością dla katolickiego ludu. Pamiętam jak wiele lat temu znajomy opowiadał ze
zdziwieniem i zażenowaniem o religijnym dziele napisanym w sposób, w jaki zwykle piszą
katolicy. Mówił, że autor pisał, jakby miał „osobisty kontakt z naszym Panem. To było tak, jakby
Go widział, znał, mieszkał z Nim, zamiast po prostu wyznawać i wierzyć w wielką doktrynę o
zadośćuczynieniu”. Ten sam fenomen uderza niekatolików, gdy wchodzą do naszych kościołów.
Oni są przyzwyczajeni do czynności religijnych jako obowiązku: są poważni w czasie modlitwy
i zachowują się odpowiednio, ponieważ to jest ich obowiązek. Ale, bracia moi, sam obowiązek,
poczucie odpowiedzialności i zasady dobrego zachowania nie są głównymi zasadami naszej
pobożności. Bo skąd brałyby się te wszystkie spontaniczne wyrazy wiary? Te naturalne gesty? Skąd
twarze zatopione w modlitwie; jakby nieobecne? Skąd ta obojętność na opinie otoczenia? Skąd brak
tych wystudiowanych min, tak powszechnych wśród członków innych wyznań? Obserwator widzi
skutki, ale nie zna ich przyczyny. Skąd się bierze ta pełna prostoty uczciwość modlitwy? My
odpowiemy z łatwością. Bierze się stąd, że Wcielony Zbawiciel jest obecny w tabernakulum, a gdy
dotąd cichy kościół nagle rozbrzmiewa przeszywającym wybuchem głosów całego zgromadzenia,
to dlatego, że On wstępuje teraz na swój tron na ołtarzu, abyśmy oddawali mu chwałę. To właśnie
ten widzialny znak Syna Człowieczego wstrząsa całą wspólnotą! sprawia, że rozbrzmiewa pieśń
uwielbienia.
ROZDZIAŁ XI
Przywileje katolików
O, moi drodzy bracia, jaka radość i wdzięczność powinna nas wypełniać za to, że Bóg
wprowadził nas do Kościoła swojego Syna! Jakiż inny dar na całym świecie byłby tak drogocenny
i niezrównany? Szczególnie w naszym kraju, gdzie panoszy się herezja, gdzie prostak ma tyle do
powiedzenia, gdzie łaska jest tak obficie rozdawana tylko po to, aby ją profanować i gasić, gdzie
chrzest nie ma żadnych konsekwencji w życiu, a wiara jest tym bardziej wyśmiewana, im jest
głębsza — jaką łaską jest dla nas znaleźć się w tej krainie światła, w domu pokoju, w obecności
świętych! Jakim darem jest zobaczyć, że wszystkie możliwości naszych umysłów, wszystkie
uczucia serc mogą teraz się doskonale spełniać, bo odnalazły swoje właściwe miejsce i zadanie!
Zobaczyć, że można mieć coś takiego jak pewność, zrównoważenie, stałość w najsubtelniejszych
i najświętszych dziedzinach ludzkiej myśli i posiadać teraz nadzieję, a później niebo. Być na Górze
z Chrystusem i widzieć biedny świat pogrążony w wątpliwościach i kłótniach u naszych stóp. Któż
z nas nie powinien się zadziwić swoim szczęściem, nie powinien być porażony tą niezasłużoną
łaską Boga, która zaprowadziła jego, nie innych, aż do tego miejsca?
Jak mówi Apostoł „przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu uzyskaliśmy przez
wiarę dostęp do tej łaski, w której trwamy i chlubimy się nadzieją chwały Bożej. A nadzieja
zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego,
który został nam dany”. I jak mówi św. Jan, przedstawiając tę sprawę jeszcze dokładniej: „Macie w
sobie namaszczenie Najświętszego”, wasze oczy są namaszczone przez Tego, który nałożył błoto
na oczy ślepego. „Wy natomiast macie namaszczenie od Świętego i wszyscy jesteście napełnieni
wiedzą” — nie przypuszczeniami, domysłami, opiniami, ale wiedzą i znajomością „wszystkich
rzeczy”. „Niech więc to namaszczenie, które otrzymaliście od Niego, trwa w was i nie
potrzebujecie pouczenia od nikogo, ponieważ Jego namaszczenie poucza was o wszystkim. Ono
jest prawdziwe i nie jest kłamstwem. Toteż trwajcie w nim tak, jak was nauczył”. W niczym innym
nie możecie trwać: opinie się zmieniają, wnioski są chwiejne, dowodzenia zmieniaj ą kierunek,
rozsądek natrafia na przeszkody. Jedynie wiara sięga do celu, tylko wiara trwa. Jedynie wiara
i modlitwa przetrwa w ostatniej ciemnej godzinie, gdy szatan użyje wszystkich swych mocy
i zasobów przeciw tonącej duszy. Co nam wtedy przyjdzie z wypracowanych subtelnych
argumentów, z genialnej strategii, z poznanych badań historycznych, z opanowanych
i wyćwiczonych metod dyskusji, z podziwu przyjaciół i uznania w oczach świata? Co nam
przyjdzie z naszej pozycji, z wytrwałości w pracy, z odnalezionych idei, z doczesnych tryumfów,
jeśli mimo tego wszystkiego nie mamy światła wiary, które przeprowadziłoby nas z tego do
przyszłego świata? O, jak chętni będziemy w chwili sądu, żeby się zamienić z najpokorniejszym,
najgłupszym, najbardziej ignoranckim z synów ludzkich, żeby nie znaleźć się wśród tych, którzy
otrzymali wielkie dary Boże i użyli ich jedynie dla siebie samych i spraw doczesnych, którzy
zamknęli oczy, igrali z prawdą, odrzucili wyrzuty sumienia, którzy byli prowadzeni przez Bożą
łaskę, ale odmówili pójścia za nią, którzy zbliżyli się do ziemi obiecanej, ale nie weszli, aby j ą
wziąć w posiadanie!
ROZDZIAŁ XII
Spójność doktryny katolickiej
Katolickie prawdy wiary (...) są członkami jednej rodziny i wzajemnie się wyjaśniają,
potwierdzają i obrazują. Innymi słowami, jedna daje argumenty za drugą, a wszystkie — za każdą:
jeśli coś jest udowodnione, staje się możliwe, a jeśli to i to jest możliwe, ale każde z innych
powodów, to prawdopodobieństwo obu się zwiększa. Wcielenie jest przesłanką doktryny o
wstawiennictwie i archetypem nauki zarówno o sakramentach, jak i o zasługach świętych. Z
doktryny o wstawiennictwie wynika zadośćuczynienie, Msza święta, zasługi męczenników
i świętych, ich wstawiennictwo i cultus. Z Sakramentalnego Pierwowzoru wy chodzą wszystkie
sakramenty, jedność Kościoła i Stolica Święta jako jej zasada i centrum, autorytet soborów,
świętość rytów, cześć oddawana świętym miejscom, sanktuariom, obrazom, naczyniom, sprzętom
i szatom. Z sakramentów chrzest rozwija się z jednej strony w bierzmowanie, z drugiej w sakrament
pokuty, doktrynę o czyśćcu i odpustach. Eucharystia w doktrynę o realnej obecności, adorację
Hostii, zmartwychwstanie ciała i moc, jaką mają relikwie. I dalej — nauka o sakramentach
prowadzi do nauki o usprawiedliwieniu, zaś nauka o usprawiedliwieniu do tej o grzechu
pierworodnym, zaś grzech pierworodny do nauki o wartości celibatu. Te powiązania nie są
prostymi zależnościami jednego od drugiego, lecz poprzez wielość odniesień wszystkie są związane
ze sobą i pochodzą od siebie — każda od wszystkich i wszystkie od każdej. Częścią jednej prawdy
jest zarówno Msza i Prawdziwa Obecność, jak i kult świętych i ich relikwii, ich moc
wstawiennicza, a także stan czyśćca. I znowu — Msza i stan dusz czyśćcowych są powiązane.
Celibat jest cechą charakterystyczną życia zakonnego i kapłaństwa.
Trzeba albo przyjąć całość, albo całość odrzucić — wszelkie redukowanie osłabia, a amputacja
okalecza. Oszustwem jest próba przyjęcia wszystkiego oprócz jednej prawdy, bo ta jest tak samo
częścią całości jak pozostałe. Z drugiej strony godną jest rzeczą prawdziwe przyjęcie jakiejś części,
bo zanim się zorientujesz, może cię to doprowadzić, poprzez uświadomienie logicznej
konieczności, do przyjęcia całości.
List Ojca Świętego Jana Pawła II z okazji dwusetnej rocznicy
urodzin kardynała Johna Henry'ego Newmana
Z okazji dwusetlecia urodzin czcigodnego sługi Bożego Johna Henry'ego Newmana z radością
łączę się z wami. Bracia Biskupi Anglii i Walii, z kapłanami Oratorium w Birmingham i z wieloma
innymi osobami na całym świecie, wielbiąc Boga za dartego wielkiego angielskiego kardynała i za
jego trwałe świadectwo.
Rozważając tajemniczy zamysł Boży ujawniający się w jego życiu, Newman powziął głębokie
i trwałe przekonanie, że «Bóg stworzył mnie, abym wykonał dla Niego jakieś określone zadanie.
Powierzył mi jakieś dzieło, którego nie powierzył innym. Mam do wypełnienia własną misję»
(Meditations and Devotions).
Jakże prawdziwie jawi się dziś ta refleksja, gdy rozmyślamy o jego długim życiu i o jego
oddziaływaniu także po śmierci. Urodził się w określonym czasie — 21 lutego 1801 r., w
określonym miejscu — w Londynie, i w określonej rodzinie — był pierwszym dzieckiem Johna
Newmana i Jemimy Fourdrinier. Ale szczególna misja powierzona mu przez Boga sprawia, że John
Henry Newman należy do każdej epoki, miejsca i narodu.
Newman żył w burzliwej epoce — nie tylko niepokojów politycznych i wojennych, ale także
zamętu duchowego, kiedy to dawne pewniki zostały podważone, a wierzący narażeni byli na
niebezpieczeństwo racjonalizmu z jednej strony i fideizmu z drugiej. Racjonalizm prowadził do
odrzucenia autorytetu i transcendencji, fideizm natomiast oddalał od podejmowania dziejowych
wyzwań i doczesnych zadań, rodząc w ludziach wypaczone poczucie uzależnienia od autorytetu
i rzeczywistości nadprzyrodzonej. W takim świecie Newman zdołał wypracować cenną syntezę
wiary i rozumu, widząc w nich jakby «dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku
kontemplacji prawdy» (Fides et ratio, Wstęp). Ta namiętna kontemplacja prawdy skłoniła go też do
wyzwalającego posłuszeństwa autorytetowi, który zakorzeniony jest w Chrystusie, i wzbudziła w
nim wrażliwość na rzeczywistość nadprzyrodzoną, która otwiera przed ludzkim umysłem i sercem
szeroki zakres możliwości objawionych w Chrystusie. «Łagodnym światłem rozjarz mrok dokoła.
Ty sam mnie prowadź» — pisał Newman w The Pillar of the Cloud. Chrystus był dla niego
światłem w każdym jądrze ciemności. Na swoim grobie polecił umieścić słowa: Ex umbris et
imaginibus in veritatem; u kresu jego ziemskiego życia było oczywiste, że prawdą, którą odnalazł,
jest Chrystus.
Poszukiwanie Newmana było jednak przeniknięte cierpieniem. Gdy powziął już niewzruszone
przekonanie o misji powierzonej mu przez Boga, oświadczył: «A zatem, będę Mu ufał. (...) Jeśli
dotknie mnie choroba, moja choroba może Mu służyć, jeśli popadnę w rozterkę, moja rozterka
może Mu służyć. (...) On niczego nie czyni na próżno. (...) Może mnie pozbawić przyjaciół i rzucić
pomiędzy obcych. Może pogrążyć mnie w smutku i przygnębić, może mi odebrać nadzieję na
przyszłość. Ale i tak On wie, czego chce» (Meditations and Devotions).
W ciągu swego życia przeszedł wszystkie te próby; paradoksalnie jednak umocniły one — miast
osłabić lub zniszczyć — jego wiarę w Boga, który go powołał, i utwierdziły w przekonaniu, że Bóg
«niczego nie czyni na próżno». Ostatecznie najmocniej jaśnieje w nim tajemnica krzyża
Chrystusowego: to on był jego misją, absolutną prawdą, którą kontemplował, «łagodnym
światłem», które go prowadziło.
Dziękując Bogu za dar czcigodnego Johna Henry'ego Newmana w dwusetną rocznicę jego
urodzin, modlimy się także, aby ten, który jest dla nas niezawodnym i rozumnym przewodnikiem
pośród naszych rozterek, stał się też możnym orędownikiem przed tronem łaski we wszystkich
naszych potrzebach. Módlmy się, aby rychło nadszedł czas, gdy Kościół będzie mógł oficjalnie
i publicznie uznać przykładną świętość kard. Johna Henry'ego Newmana, jednego z
najwybitniejszych i najbardziej wszechstronnych mistrzów angielskiej duchowości.
Z Apostolskim błogosławieństwem
Jan Paweł II
Watykan, 22. 01.2001 r.