ARLENE ERLBACH
CHŁOPCY, RANDKI I INNE
KŁOPOTY
ROZDZIAŁ 1
Gdyby chodzenie z chłopcami było dyscypliną olimpijską, Chris Pattinos z Highland
w stanie Illinois bez wysiłku zajęłaby pierwsze miejsce. W ciągu ostatnich dwóch lat chodziła
z sześcioma. Dwóch zerwało z nią, a z kolei ona rzuciła czterech pozostałych. I to właśnie
Chris uważa, że Ricky Fingerbaum poprosi mnie dziś wieczór, abym była jego dziewczyną!
Stoję w holu na piętrze i gadamy przez telefon. Zadzwoniła dokładnie w momencie,
gdy wyszłam z wanny. Jestem tylko w bieliźnie, a z włosów kapie mi woda.
- Skąd ta pewność? - pytam. Nie wierzę w to tak mocno, jak ona.
- Wszystko na to wskazuje, Henny - upiera się Chris. - Zaprosił cię na specjalną
randkę na dzisiejszy wieczór, a jutro jest pierwszy dzień szkoły. A poza tym spotykacie się
już chyba całą wieczność i jeszcze z pół dnia na dodatek.
Nie mam pojęcia, skąd wzięła te pół dnia, ale nie jestem w nastroju, żeby czepiać się
byle dwunastu godzin. Rick Fingerbaum to mój pierwszy chłopak i chciałabym móc uwierzyć
Chris. Tyle tylko, że ta „wieczność i pół dnia” nie była wcale szczególnie romantyczna. Rick
nigdy nie szeptał mi do ucha czułych słówek i nawet nie przysłał mi walentynki czternastego
lutego. Jeśli rzeczywiście oficjalnie poprosi, żebym z nim chodziła, może podaruje mi złoty
medalion, który nosi na szyi.
- Będzie ci towarzyszył na weselu twojego ojca - kontynuuje Chris. - To już
najpewniejszy pomyślny znak.
Moja mama umarła, kiedy miałam siedem lat. W zeszłym roku, na spotkaniu
absolwentów uniwersytetu w Chicago, tata poznał Joy Kellison, moją przyszłą macochę.
Biorą ślub za kilka tygodni, a ja mam być pierwszą druhną. Moje dwie najlepsze przyjaciółki,
Chris Pattinos i Sherry Green, też są zaproszone. Wszystkie trzy przyprowadzimy swoich
chłopców.
W zeszłym tygodniu zadatkowaliśmy z Rickiem po dziesięć dolarów na prezent
ślubny: komplet ręcznie wykonanych ceramicznych pojemniczków kuchennych, które
zestawione razem mają kształt smoka. Joy kolekcjonuje oryginalną ceramikę, więc jak tylko
zobaczyłam ten komplet w sklepie, od razu wiedziałam, że będzie zachwycona. Kosztuje
osiemdziesiąt dolarów. Rick zaproponował, żebyśmy się zrzucili, ale większą część zapłacę
sama. W końcu to prezent dla moich rodziców. Jutro rano, kiedy zacznie się szkoła, sprawdzę
na tablicy ogłoszeniowej Szczęśliwego Trafu, czy nie znajdzie się dla mnie jakaś robota.
Przydałoby mi się trochę dodatkowych pieniędzy, no i potrzebuję sześćdziesięciu dolarów na
te pojemniczki.
Żegnam się z Chris, suszę włosy i zaczynam szykować się na wieczór.
Rick obudził cały dom, kiedy zadzwonił do mnie o wpół do siódmej rano.
- Henny - oznajmił - dostałem fantastyczną wiadomość. Pójdziemy wieczorem na
obiad, żeby to uczcić.
Tata tak się wściekał, że musiałam szybciutko przerwać rozmowę. Zdążyliśmy tylko
ustalić, o której się zobaczymy. Rick będzie tu za pół godziny, a ja jestem jeszcze nie ubrana!
W moim pokoju panuje taki bałagan, że nie mogę znaleźć niczego, co nadawałoby się
do włożenia. Nie zrobiłyśmy w porę prania. Joy wprowadziła się do nas w zeszłym tygodniu,
gdy wygasła umowa najmu jej mieszkania, gosposia odeszła, a w dodatku wszyscy są
pochłonięci sprawami związanymi ze ślubem i weselem. W efekcie codzienne życic uległo
kompletnej dezorganizacji. Miałyśmy prać dziś, ale jakoś się do tego nie zabrałyśmy.
Gaduła, mój syjamski kot, śpi na stosie ubrań w kącie szafy. Nie mam ochoty go
budzić, ale muszę przecież znaleźć coś przyzwoitego do włożenia na siebie.
- Jak myślisz, co wydarzy się dziś wieczorem?
- pytam go. Gaduła wydaje miauknięcie, przenosi się w drugi kąt szafy i znowu
zasypia.
Decyduję się na rudą bluzkę i spódnicę w kwiaty, którą Joy kupiła mi kilka miesięcy
temu. To mój jedyny wyjściowy komplet ciuchów, który nie jest brudny lub wygnieciony.
Schodzę na dół, by zaczekać na Ricka. Tata i Joy siedzą w stołowym i grają w
scrabble. Ojciec jest ubrany w starą bawełnianą koszulkę z napisem MOOSE CREEK.
Inskrypcja na koszulce Joy głosi: KOCHAM MOJEGO BULLMASTIFA. Wprawdzie Joy
jeszcze nie ma bullmastifa, ale to już kwestia dni. Jej synowa nie znosi ślinienia się Sir
Winstona, więc już pojutrze po południu Winnie zjawi się, by odtąd zapluwać się w naszym
domu.
- Ataraksja? Nie ma takiego słowa - uskarża się tata.
- Jest - stwierdza Joy.
Tata chwyta słownik. Joy zagląda mu przez ramię i znajduje zagadkowy wyraz.
- To znaczy „równowaga ducha”.
Joy odwraca się, by mi się przyjrzeć.
- Naprawdę ślicznie wyglądasz dziś wieczór. Wiedziałam, że będzie ci do twarzy w
tym kolorze.
Mam nadzieję, że tak jest naprawdę.
- Powiem temu Rickowi, żeby nie dzwonił tak wcześnie - zapowiada ojciec.
- Nawet nić próbuj! - protestuję.
- Skoncentruj się na scrabble - mówi Joy. Jest psychoterapeutką i wie, jak sobie radzić
z tatą.
Ojciec wzdycha. Powracają do gry. Żadne z nich nie lubi przegrywać. Oboje należą do
Stowarzyszenia Graczy w Scrabble w Highland i oboje są finalistami mistrzowskich
rozgrywek.
Słychać dzwonek. Otwieram. To Ricky. Jestem tak podekscytowana, że prawie
mdleję. Rick podaje mi orchideę.
- Jaka piękna - mówię. - Dzięki!
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiada. Z uśmiechem próbuje przypiąć mi
ją do bluzki, ale jest tak podenerwowany, że prawie mnie przy tym kłuje. Purpurowy kwiat
wygląda koszmarnie przy rudej bluzce, ale i tak jestem zachwycona. Może Chris ma rację?
Purpurowa orchidea to dobry znak. To byłby idealny początek nowego roku szkolnego w
trzeciej klasie.
Udaje nam się wymknąć bez rodzicielskich pytań, zamieszania czy też wykładu, o
jakiej porze nie należy telefonować.
- Dokąd jedziemy? - pytam, gdy wsiadamy do samochodu.
- Do „Colonial” - odpowiada Rick. - To jedno z moich ulubionych miejsc.
Staram się udawać entuzjazm. To oczywiście nie znaczy, że mam coś przeciwko
„Colonial Inn”. Tylko że to jedna z tych restauracji, gdzie babcia zabiera cię w twoje
urodziny, a nie lokal, w którym chłopak prosi, żebyś z nim chodziła. Gdybym miała ocenić
„Colonial” pod względem romantycznego nastroju, dałabym mu ujemną punktację.
Rick prawie się nie odzywa podczas jazdy. Robi wrażenie spiętego.
- Podobno w tym roku będzie nowy nauczyciel wiedzy o społeczeństwie - informuję
go.
- Nie będę chodził na ten kurs - ucina.
- Myślałam, że taki miałeś zamiar?
- Może w college’u, w przyszłym roku.
Ja cieszę się na lekcje wiedzy o społeczeństwie. Może zostanę w przyszłości
psychoterapeutką. Chciałam być weterynarzem, dopóki nie przekonałam się na lekcjach
biologii, że robienie sekcji zwierząt przyprawia mnie o mdłości. Może pewnego dnia
dokonam jakiegoś odkrycia, na przykład, jak zaskakiwać facetów. Dopomogłabym w ten
sposób połowie ludzkości. A mnie samej z pewnością przydałaby się taka wiedza właśnie
teraz! Na przemian ogryzam paznokcie i wyglądam przez okno.
Przed wejściem do restauracji Rick otwiera bagażnik i wyjmuje spore pudło
zapakowane w lśniący, biały papier. Uśmiecha się.
- To dla ciebie. Ale na razie tego nie rozpakowuj.
- Ojej! Umieram z ciekawości, co to jest.
- Warto poczekać - zapewnia mnie.
Paczka ma wymiary pudła, w jaki pakuje się suknie. Czy to jakiś żart? A może Rick
zapakował do pudła swój medalion? Spoglądam na jego szyję, by sprawdzić, czy ma go na
sobie, ale nie mogę nic dojrzeć pod koszulą i krawatem. Gdyby napięcie mogło zabijać, moje
zwłoki już leżałyby na parkingu.
Rick bierze mnie pod ramię i wchodzimy do restauracji. Hostessa prowadzi nas do
stolika przy oknie.
Aż trudno uwierzyć, że posadzono nas zaledwie dwa stoliki od najbardziej odlotowego
chłopaka szkoły w Highland, Trzyrandkowego Briana Andersona i jego rodziców. Brian jest
wysoki, przystojny i ciemnowłosy. Z żadną dziewczyną nie umawia się więcej niż trzy razy.
Jest taki fantastyczny, że stał się szkolną znakomitością. I do tego prawdziwy czaruś. Chris i
ja nieraz dzwoniłyśmy do niego tylko po to, by usłyszeć jego głos i natychmiast odwiesić
słuchawkę. Jestem zaskoczona, że w ogóle można go zobaczyć bez dziewczyny.
Kelner podaje nam menu.
Jestem tak pochłonięta Rickiem i zagadkową zawartością pudełka, że nie jestem w
stanie go przeczytać.
- Co zamawiasz? - pyta Rick, gdy kelner ponownie podchodzi do stolika.
- Grzankę z serem i z pomidorem.
- W porze obiadu nie podajemy grzanek z serem - stwierdza wyniośle kelner.
- Dwa razy cielęcina Picatta - zamawia Rick. - Może być, Henny?
Nie mam pojęcia, co to jest cielęcina Picatta, ale odpowiadam:
- Doskonale.
- Czemu nie rozpakujesz pudełka? - pyta Rick.
Oddzieram kokardę i ostrożnie zdejmuję papier. Wewnątrz jest mój prześliczny,
olejny portret. Zaglądam do pudełka, czy nie ma w nim medalionu. Niestety. Coś mi się
zdaje, że sprawy nie układają się dokładnie tak, jak miałam nadzieję.
- Kiedy to namalowałeś?
- Wykonałem ten portret według szkicu węglem, który zrobiłem ci w zeszłym roku. -
Ujmuje mnie za rękę. - Gdyby nie ty, nie dostałbym pełnego stypendium.
- Stypendium? Jestem z ciebie taka dumna! Przyjęli cię w pierwszej kolejności!
Zarzucam mu ramiona na szyję i całuję go. Wszyscy obecni w restauracji zwracają
głowy w naszą stronę i przyglądają się. Starszy pan przy sąsiednim stoliku uśmiecha się.
Rick nabiera powietrza w płuca.
- Nie, nie w pierwszej kolejności. W drugiej. To stypendium do liceum sztuk pięknych
w Północnej Karolinie. Przez rok będę mieszkał z matką.
Gdy rodzice Ricka rozwiedli się, jego matka przeniosła się do Północnej Karoliny. On
zdecydował się zostać z ojcem.
- Kiedy wyjeżdżasz? - Zaczynam odczuwać wyraźny brak ataraksji.
- Jutro rano. Mam samolot o siódmej.
- Jutro rano! Czemu mi nie powiedziałeś! - wykrzykuję.
- Sam dowiedziałem się dopiero dziś rano. To stypendium uzyskała dziewczyna z
Florydy, ale nie mogła go wykorzystać. Ja byłem drugi w kolejności. Nawet szkoła
dowiedziała się dopiero dziś wczesnym rankiem. Zadzwoniłem do ciebie natychmiast, jak
tylko dostałem wiadomość, ale po prostu nie miałem odwagi, by ci powiedzieć.
- Powinieneś był powiedzieć mi przez telefon.
- Twój ojciec tak zrzędził, że musiałem się streszczać.
- Mogłeś zatelefonować jeszcze razi - Ja... jakoś dziwnie się czułem... i musiałem się
pakować.
- A myślisz, że jak ja się teraz czuję? - Łzy napływają mi do oczu.
- Wrócę na następne wakacje. Będziemy korespondować. Przykro mi. Słuchaj, Henny,
żadne z nas nie ma dużo doświadczenia w umawianiu się na randki. Ta sytuacja pozwoli nam
znaleźć nowych przyjaciół.
Dobre sobie, myślę. Chris twierdzi, że gdy chłopak zaczyna mówić o poznawaniu
nowych ludzi, to znak, że zbliża się koniec. Poza tym chłopcy są najgorszymi
korespondentami na świecie.
- Myślisz, że będziesz mógł przyjechać na ślub mojego taty?
- Chyba nie - odpowiada. - Moi rodzice jeszcze nie mogą pozbierać się finansowo po
rozwodzie, a bilety lotnicze są bardzo drogie. Do ślubu zostało już tylko kilka tygodni.
Popłakuję z cicha. Nie mogę w to uwierzyć! W jednym z najważniejszych momentów
mojego życia Rick wyjeżdża z miasta! Ludzie w restauracji muszą podejrzewać, że uciekłam
z domu wariatów. Najpierw robię z siebie widowisko, całując chłopaka, który mi towarzyszy,
a teraz beczę. Widzę, że Brian Anderson patrzy w moją stronę. Starszy pan obok nas wygląda
na zmieszanego. Ja jestem jednak znacznie bardziej zmieszana. Podrywam się i biegnę do
drzwi. Rick rusza za mną.
W samochodzie nie odzywamy się do siebie ani słowem. Kiedy wysiadam przed
domem, wręcza mi kawałek papieru.
- Proszę, Henny, gdybyś chciała do mnie napisać...
Patrzę, jak jego samochód odjeżdża. Zapomniałam zabrać swój portret, ale nie zależy
mi. Ciekawe, czy Rick pamiętał o zapłaceniu rachunku w restauracji?
Wygląda na to, że sama będę musiała kupić smokopodobny zestaw pojemników.
Sama też wystąpię na ślubie taty...
Próbuję wśliznąć się do domu cichaczem, by uniknąć przesłuchania. Niestety,
rozgrywki w scrabble w jadalnym ciągle trwają. Tata mnie zauważa.
- Co się stało, że jesteś tak wcześnie? - pyta.
Udaję, że nie słyszę, ale podchodzi do mnie.
Odwracam głowę, żeby nie dostrzegł, że płakałam.
- Wiedziałem! - ryczy. - Ten chłopak próbował się do ciebie dobierać, prawda? Tego
dokładnie bym się spodziewał po kimś, kto budzi cały dom o wpół do siódmej rano!
- Nic podobnego - odpowiadam. Szczerze mówiąc, gdyby próbował, nie byłoby to
takie przygnębiające. A już na pewno bardziej ekscytujące.
- To czemu płakałaś?
Nie odpowiadam. Joy zbliża się do nas.
- No, opowiedz nam, co się stało. - Kładzie mi dłoń na ramieniu. - Martwię się, że
jesteś taka zdenerwowana.
Kiedy Joy wyciągnęła ze mnie całą historię, poczułam się nieco lepiej.
- Nie chcę tu nigdy więcej widzieć tego chłopaka! - grzmi tata.
- Nie martw się - uspokajam go. - Będzie daleko, daleko w Północnej Karolinie.
- Słuchaj, Herman - wtrąca Joy. - Rick nie bardzo miał wybór, skoro nie chciał stracić
stypendium. Zanim wróci, uczucia Henny do niego mogą się zupełnie zmienić.
- Nie wiem, co się może zmienić. Na razie czuję się okropnie.
Tata groźnie wpatruje się w Joy, ja również, choć zdaję sobie sprawę, że ma rację. To
nie sprawa stypendium mnie zdenerwowała. To beznadziejny sposób, w jaki Rick zachował
się w tej sytuacji, sprawił, że najchętniej złapałabym ten portret i walnęła go po łbie.
- Poznasz całą masę chłopców, kiedy szkoła się zacznie - stwierdza Joy.
- Nie chcę nikogo poznawać! Może się nawrócę i wstąpię do klasztoru. Nawet nie
wiem, czy przyjdę na wasz ślub.
Tata zaczyna wchodzić za mną po schodach. Joy go powstrzymuje.
- Zostaw ją w spokoju - mówi.
Tata wycofuje się na parter. Powracają do gry w scrabble. Wieczór był kompletną
katastrofą. Jeśli miał stanowić wróżbę na mój cały przyszły rok szkolny, to wolałabym wrócić
do przedszkola. Sama nie jestem w stanie uwierzyć, że urządziłam taką scenę w restauracji, w
dodatku w obecności Briana Andersona. Brian i ja nie bywamy w tych samych kręgach, ale
jeśli gdzieś się na niego natknę, będę miała ochotę schować się do mysiej dziury.
Ciskam ciuchy do szafy. Gaduła miauczy, gdy niechcący uderzam go bluzką.
- Przepraszam, kiciu. - Wyjmuję go z szafy i zabieram do łóżka. - Od dzisiaj jesteś
jedynym stworzeniem płci męskiej w moim życiu.
- Niesłychane - orzeka Chris następnego dnia w drodze do szkoły. - Mógł cię
przynajmniej uprzedzić.
- Ale tego nie zrobił - odpowiadam. - I to tyle na temat twoich przeczuć.
- Nikt, ale to nikt nie może wszystkiego przewidzieć w stu procentach.
Chris wygląda dziś naprawdę super. Ma nowe szare dżinsy i bluzkę w szaro - różowe
paski. Ja też miałam zamiar wyglądać fantastycznie, ale po ostatnim wieczorze ledwie
starczyło mi energii, by zebrać się do kupy. Jestem nie umalowana, ubrałam się w spłowiałe
dżinsy i w starą koszulową bluzkę w turecki wzór. Na balu gałganiarzy z pewnością
zostałabym królową.
- Na pewno kogoś ściągniesz na wesele ojca. Nie denerwuj się.
- Nie chcę ściągać „kogoś”. Na miłość boską, to ślub i przyjęcie mojego taty. Pójdę z
kimś, kto się dla mnie liczy, albo po prostu sama.
Chciałabym, by tata i Joy cichaczem wyjechali. Ojciec ma trzydzieści dziewięć lat, a
Joy - czterdzieści jeden. To istne wariactwo zapraszać w tym wieku na wesele stu
pięćdziesięciu gości. Odbijają sobie fakt, że żadnego z nich nie było stać na wielkie fety, gdy
brali ślub ze swymi pierwszymi małżonkami. Chwilami wydaje mi się to trochę żenujące.
- A może weźmiesz Seymoura?
Wywalam język, łapię się za brzuch i udaję, że wymiotuję.
- Na miłość boską. - Znam Seymoura Dashnitzky od szóstej klasy. Ma dwa węże boa i
tarantulę. To naprawdę ostatni temat, na który chciałabym dyskutować, na weselu czy
gdziekolwiek indziej.
- A co byś powiedziała na Boba Zayre? - chce wiedzieć Chris. - Mama przypuszcza,
że Zayre’owie sprzedali niektóre ze swoich sklepów. W lokalnej gazecie był artykuł o
supermarkecie „Big Z”.
- Daj spokój, nie widziałam Boba prawie rok! To nie znaczy, że jest z nim coś nie w
porządku, ale z drugiej strony nic nie jest całkiem w porządku. Jak się z nim spotyka,
powinno się mieć specjalny ochraniacz na klatkę piersiową, a w dodatku Bob stale się
przechwala forsą swoich starych. Jest bardzo bogaty i uczy się w elitarnej prywatnej szkole,
Peabody Academy.
- A może byśmy pogadały o innych sprawach, Chris? Na przykład o ostatnich
wiadomościach z Mongolii?
- Moja mama chciałaby urządzić dla Joy „podarkowe przyjęcie” - mówi Chris.
- To nie w stylu Joy. Ale może urządzić je dla taty?
- Dla taty?!
- To mogą być różne zabawne drobiazgi. Ojciec byłby zachwycony. Oboje z Joy mają
tyle rzeczy, że tak naprawdę mało co jest im potrzebne. Zresztą trudno sobie wyobrazić Joy
rozpakowującą z entuzjazmem ścierki do naczyń, zastawę i patelnie.
Tata uwielbia zwariowane prezenty w rodzaju nauszników na baterie i grających
spinek do krawata. Na ostatnie urodziny kupiłam mu czapkę do baseballu z zamontowanym
wewnątrz radiem i bardzo się ucieszył.
- Zobaczymy, co na to mama. Chce coś dla nich zorganizować przed ślubem.
Tata zna Chris i jej rodzinę od piętnastu lat. Moja mama i matka Chris przyjaźniły się,
tak że my dwie jesteśmy niemal jak kuzynki.
- Może dałoby się to zrobić na zapleczu pizzerii ojca - mówi Chris.
- Super - odpowiadam. Ojciec Chris jest właścicielem pizzerii „Perry Pattinos”. Interes
idzie świetnie, a zaczynali skromnie: od robienia pizzy i dostarczania jej wprost z kuchni do
domów klientów.
Gdy wchodzimy do szkoły, rozdzielamy się. Chris idzie spotkać się z Rogerem
Jadenem, swoją aktualną sympatią. Ja zmierzam do biura spraw uczniowskich, gdzie studiuję
tablicę Szczęśliwy Traf z ogłoszeniami o pracy. Jest masa ofert opieki nad dziećmi. Chętnie
bym to wzięła, gdyby płacili więcej niż dwa dolary za godzinę. Musiałabym jednak spędzić
wiele, wiele godzin, żeby zarobić sześćdziesiąt dolarów na komplet pojemników. A
potrzebuję jeszcze przecież pieniędzy na prezent na „podarkowe przyjęcie”.
Ogłoszenie Transportu i Usług dla Zwierząt Pawmobile oferuje osiem dolarów za
godzinę i wygląda zachęcająco. Niestety, trzeba mieć prawo jazdy, a ja skończę szesnaście lat
dopiero w grudniu. Teraz zauważam ofertę wiszącą na samym dole: proponują pięć dolarów
za godzinę. Czytam ją uważnie. Może to naprawdę szczęśliwy traf?
Pomocnik do kafeterii.
Potrzebna dwójka uczniów do pracy w kafeterii. Pomoc pryz gotowaniu i inne
obowiązki. Kandydat musi być wolny podczas czwartej i piątej lekcji. Płaca - pięć dolarów za
godzinę. „Przytulna Kafejka u Ralfa”, średnia sokoła, Higbland, pok. oo). Zgłaszać się
osobiście. Należy podjąć pracę natychmiast.
„Przytulna Kafejka u Ralfa” znajduje się w suterenie szkoły, przypomina loch i
wszystko można o niej powiedzieć, tylko nie to, że jest przytulna. Jej specjalnością są
zagadkowe potrawy mięsne, galaretki przypominające gumę oraz rozmokłe kanapki.
Niektórzy nazywają szefa Ralfa Władcą Podziemi. Przez niego jeden z dzieciaków był w
zeszłym roku przez dwa tygodnie zawieszony za to, że rzucił o ścianę jedzeniem, które nie
dało się potem zeskrobać. Gdy myślę o osobowości Ralfa, nie dziwię się, że tyle płacą za tę
robotę.
Zbieram się w sobie i idę odszukać Władcę Podziemi. Naprawdę potrzebuję forsy.
Gdy zbliżam się do kafeterii, ktoś stuka mnie w ramię. Nie wierzę własnym oczom. Toż to
Bob Zayre! O wilku mowa.
ROZDZIAŁ 2
- Jak leci, Henny? - pyta Bob.
- Co tu robisz? Obserwujesz nas, plebejuszy?
- Ha, ha. Bardzo zabawne. Sam należę do plebsu. Przeniosłem się tutaj.
- Przeniosłeś się? - Jestem wstrząśnięta. Nie o to chodzi, że Highland jest złą szkołą.
Po prostu to nie miejsce, gdzie spodziewałabym się spotkać dziedzica wielkiej forsy ze
sklepów spożywczych. Przyglądam mu się przez chwilę. Jest w dżinsach, niebieskiej koszuli i
tenisówkach. Zgolił swoje paskudne wąsy, a jego kasztanowate włosy są teraz dłuższe.
- Tak, przeniosłem - odpowiada. - Myślałem, że wiesz... pisali o tym w gazecie.
- W gazecie? - Rodzina Boba jest znana, ale fakt, że się tu przeniósł, nie zostałby
jednak odnotowany nawet przez nasze szkolne pisemko.
- Rodzice stracili dwa sklepy - wyjaśnia. - Już nas nie stać na Peabody Academy.
Musieliśmy zrezygnować nawet z BMW.
- Bob, naprawdę mi przykro!
- Nie ma sprawy. Został nam jeszcze jeden sklep. Poza tym podoba mi się w Highland
School. Znam tu masę ludzi. I człowiek nie musi się stale martwić, że wyleci za złamanie
jakichś głupich przepisów. Jedyna rzecz, której żałuję, to BMW. To był wóz z klasą.
Mały człowieczek z kędzierzawymi siwiejącymi włosami i tatuażem wysuwa głowę z
drzwi prowadzących do kafeterii.
- Wy w sprawie pracy? - pyta. - Jestem Ralf.
- Jasne, w sprawie pracy - odpowiada Bob.
Władca Podziemi patrzy na mnie z dezaprobatą.
Może uważa, że moje spłowiałe dżinsy i stara bluzka w turecki wzór wyglądają zbyt
biednie? Ale ta praca nie sprawia wrażenia, żeby warto się do niej stroić w nadziei na sukces.
Ralf wręcza nam formularze i prowadzi do metalowego stołu w szkolnej kuchni.
Siadamy, by je wypełnić. Starannie studiuję kwestionariusz. Piszę „nie dotyczy” w rubrykach,
w których pada pytanie o stan cywilny, liczbę dzieci oraz stosunek do służby wojskowej. Nie
bardzo wiem, co wpisać jako „wcześniejsze zatrudnienia”. Pracowałam tylko dorywczo jako
baby - sitter i przy kartotekach w kancelarii prawniczej taty. Zastanawiam się, czy nie
zostawić po prostu tej rubryki pustej, ale w końcu wypełniam ją najlepiej, jak potrafię.
Wręczamy formularze Ralfowi, który marszczy brwi.
- Czy żadne z was nie pracowało w żywieniu? - pyta. - Nic takiego tu nie widzę.
Bob wstaje.
- Ja. Mój ojciec jest właścicielem supermarketu „Big Z” na roku Dziewiątej i
Centralnej. Jest w branży spożywczej od trzydziestu lat.
Na Ralfie robi to wrażenie.
- Kroiłeś kiedyś mięso i robiłeś kanapki? - pyta Boba.
- Oczywiście - odpowiada Bob. - Całe lato pracowałem w dziale delikatesowym „Big
Z”.
Ralf spogląda niechętnie na mnie.
- A jak tam z twoim doświadczeniem, kiciu? Widzę tu tylko opiekę nad dziećmi i
kartoteki.
- Na imię mi Henny, nie „Kicia”.
- Więc Henny, czy masz jakieś doświadczenie w tej robocie?
Doświadczenie Boba było tak imponujące, że aż się boję przyznać, iż ja nie mam
żadnego - szczególnie po dwóch nieżyczliwych spojrzeniach Ralfa.
- Och, Henny czasami nam pomaga - informuje go Bob. - Tak dobrze sobie radziła, że
ojciec chciał nawet zatrudnić ją na stałe, tylko że musiał ograniczyć liczbę personelu.
Ralf wyjmuje chustkę z kieszeni spodni i ociera pot z czoła. W kuchni jest gorąco; już
czuję, że włosy zaczynają mi się skręcać. Ralf zbliża się i ogląda mnie, jakbym była kawałem
wołowiny.
- Musisz coś zrobić z tymi długimi włosami.
- Co?!
Nawet gdyby mi zapłacił milion dolarów, nie ścięłabym ich. To mój najmocniejszy
punkt: sięgają mi do połowy pleców.
- Musisz sobie kupić siatkę do włosów.
- Siatkę?!
- Tak, kiciu. Takie jest prawo stanowe. Włosy nie powinny sypać się do jedzenia,
prawda?
- Oczywiście, że nie. - Jestem bliska wygarnięcia mu, że prawo federalne zabrania
również pytań o stan cywilny czy liczbę dzieci w formularzu wypełnianym przy ubieganiu się
o pracę. Nie znoszę, jak obcy ludzie nazywają mnie „kicią”.
- No, dobra. Nie lubię zatrudniać zaprzyjaźnionych ze sobą osób, ale pilnie potrzebuję
pomocników. Bob, przyjdź dzisiaj podczas czwartej lekcji. A ty, kiciu, musisz zaczekać do
jutra, dopóki nie kupisz sobie siatki do włosów.
- Na imię mi Henny - przypominam mu. Ale Ralf nie słucha.
Wychodzimy wraz z Bobem.
- Dlaczego, u licha, powiedziałeś mu, że pracowałam w „Big Z”? - pytam. - Moje
doświadczenie z artykułami spożywczymi polega na tym, że je zjadam.
- Gdybyś nie potrzebowała forsy, nie wzięłabyś brudnej roboty w kafeterii, prawda?
- Prawda.
- No, to sobie pomyślałem, że nieszkodliwe kłamstewko nie zaszkodzi.
- Dzięki, Bob. - Niemal mówię, że zrewanżuję mu się przy okazji, ale gryzę się w
język. Wolę go nie denerwować. A nuż zaatakuje mnie w holu! - Twoje doświadczenie teraz
ci się przyda.
- Mam go niewiele więcej niż ty.
- Serio?
- Mhm - odpowiada. - Nigdy nie zaszkodzi posłużyć się znanym nazwiskiem lub
czyimś autorytetem, jeśli istnieje taka możliwość.
Rzuca okiem na swój plan lekcji i rusza do klasy.
Na pierwszej lekcji mam wiedzę o społeczeństwie. Osuwam się na krzesło z tyłu
klasy, obok Sherry, Chris i Cookie Altshuler.
- Jak leci? - pyta Cookie.
- W porządku.
Nie widziałam Cookie przez całe lato. To przyjaciółka Sherry. Obie są wodzirej kami,
zagrzewającymi publiczność do dopingu podczas meczów. Cookie należy do najładniejszych
i najpopularniejszych dziewczyn w szkole, nie jesteśmy więc w jednej lidze.
- A jak tam twoje sprawy? - pytam ją.
- Dobrze. A co z Rickiem?
- Nawet nie pytaj I - Nie jestem w nastroju, by się nad tym rozwodzić. Cookie w ogóle
by nie zrozumiała, co to znaczy utracić chłopaka. Gdyby chodziła z kimś, kto musiałby
wyjechać, następnego dnia miałaby piętnastu kandydatów do wyboru.
W drzwiach pojawia się wysoki, wspaniale zbudowany blondyn. Ma na sobie dżinsy,
koszulę z madrasu z długimi rękawami i krawat. Jest przystojniejszy niż gwiazdor filmowy.
Biorę go za ucznia, ale pisze na tablicy „Wiedza o społeczeństwie, nr kursu 101” i zdaję sobie
sprawę, że ten adonis jest naszym nowym nauczycielem.
- Rany! - mówi Sherry. - Gdybym tylko była starsza o pięć lat... Ten superman nie
może mieć więcej niż dwadzieścia dwa.
- Gdyby on był pięć lat młodszy... - rozmarza się Cookie.
Chris tylko wzdycha.
Nie odzywam się... Co za sens napalać się na kogoś, kto jest nieosiągalny? To już
nawet szansa, że Rick pójdzie ze mną na wesele, wydaje się bardziej realna. Więc po prostu
siedzę i gapię się. Blondyn podchodzi do biurka, zagląda w swoje papiery i porównuje z tym,
co napisał na tablicy. Odzywa się dzwonek. Adonis przedstawia się.
- Nazywam się Demerle, witam na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie.
Rozdaje nam identyfikatory i sprawdza listę.
- Ponieważ to mój pierwszy rok pracy w szkole, i ja, i wy nauczymy się sporo o
wzajemnych oddziaływaniach pomiędzy ludźmi. Odtwarzając różne sytuacje życiowe
zdobędziemy prawdziwą wiedzę o tym, jak żyją ludzie. Nasz pierwszy temat będzie dotyczył
małżeństwa i rozwodu.
Kilka osób zaczyna się śmiać. Paru chłopców wydaje jęk. Drzwi klasy otwierają się
ponownie i wpada zadyszany Brian Anderson. Pan Demerle milknie. Jest wyraźnie
zirytowany.
Udaję, że jestem pochłonięta robieniem notatek. Po wczorajszym wieczorze bardzo
nie chcę, by Brian mnie zauważył. Najchętniej wtopiłabym się w ścianę.
- Miałem rano problem z samochodem - wyjaśnia Brian panu Demerle.
- Już to widzę! - Cookie szepce głośno do mnie, Sherry i Chris.
- Przepraszam za spóźnienie. Nie ma pan pojęcia, jak nie znoszę tracić lekcji - dodaje
Brian.
- Więcej się nie spóźniaj! - ostrzega go pan Demerle. - Nie będę tolerował nie
usprawiedliwionych spóźnień. Ktokolwiek przyjdzie po dzwonku, będzie siedział w holu i
dostanie ocenę zerową za cały dzień.
Zanosi się na to, że pan Demerle potraktuje Briana dokładnie tak, jak na to zasługuje.
Gdybym miała zdecydować, który z tych dwóch jest przystojniejszy, przyznałabym panu
Demerle dodatkowe pół punktu.
- Przepraszam za odejście od tematu. - Pan Demerle znów podchodzi do tablicy. - Ile
osób w klasie ma rodziców, którzy wciąż pozostają w pierwszym związku małżeńskim?
Mniej więcej połowa obecnych podnosi ręce.
- A ile osób mieszka tylko z jednym z rodziców?
Teraz reaguje w przybliżeniu jedna czwarta klasy.
Nie podnoszę ręki. Chyba teraz nie mieszkam tylko z jednym z rodziców; już prędzej
jest ich półtora.
- Wasza klasa jest w dużym stopniu reprezentatywna dla współczesnego
społeczeństwa. Statystyki wskazują, że co trzecie małżeństwo w USA kończy się rozwodem -
wyjaśnia pan Demerle.
- Obecnie można wybierać pomiędzy różnymi stylami życia. Rodziny tradycyjne,
różnych narodowości, kolejne małżeństwa, pary bezdzietne, pary żyjące w konkubinacie,
nawet życie w pojedynkę.
Wypisuje wszystkie rodzaje związków na tablicy.
- Przestudiujemy te style życia. Większość klasy zawrze hipotetyczne małżeństwa w
przyszłym tygodniu.
- W przyszłym tygodniu! - wykrzykuje Luigi Pasquelli. - A skąd wezmę dziewczynę?
Z moją akurat się rozstałem!
Luigi jest jednym z „twardzieli”. Należy do grupy zwanej Diabłami. On i jego kumple
jeżdżą na motorach i noszą czarne skórzane kurtki z napisem „Diabły” na plecach. Sami
siebie nazywają klubem motocyklowym. Niektórzy jednak uważają ich za gang.
- Nie martw się - uspokaja go pan Demerle.
- Utworzycie pary z koleżankami z klasy. Podczas waszego związku przydarzą się
wam różnego rodzaju nieszczęścia. A jeśli ktoś nie będzie szczęśliwy w małżeństwie, będzie
mógł wystąpić o rozwód.
Podnoszę rękę.
- O jakie nieszczęścia chodzi? - Właściwie o tym nie muszę się uczyć. Po
wczorajszym wieczorze mogłabym być ekspertem.
Pan Demerle wypisuje na tablicy.
- Utrata pracy, wypadek samochodowy, choroba - to, czego większość ludzi wcześniej
czy później doświadcza w normalnym życiu.
Nie wymienił odejścia chłopaka, braku partnera na ślub ojca ani zrobienia z siebie
kompletnej idiotki. Niestety, w tym momencie to wszystko stanowi część mego życia. I to
wcale nie hipotetyczną.
- A teraz proszę, żeby każda uczennica napisała swoje nazwisko na karteczce. -
Rozdaje dziewczynom karteluszki. Na moim jest napisane: „Pierwsze małżeństwo, typowe”.
Sherry dostała taki sam. Cookie - drugie małżeństwo, każde z partnerów ma jedno dziecko z
poprzedniego związku.
- Na moim jest napisane „niezamężna” - narzeka Chris.
- Kilka osób nie będzie miało partnerów - wyjaśnia pan Demerle. - Ich zadania będą
trochę inne.
Śmieję się sama do siebie. Chris, rekordzistka w chodzeniu z chłopcami, jest ostatnią
osobą, która przygotowywałaby się do życia w pojedynkę. A może wymienić się z nią na
kartki? W ten sposób mój projekt stałby się bardziej realistyczny. Pan Demerle podchodzi do
szafy i wyjmuje z niej stary cylinder.
- A teraz, drogie panie, po napisaniu na kartkach nazwiska proszę je tu wrzucić.
Panowie, zaraz puszczę cylinder w obieg. Po wylosowaniu karteczek niech każdy podejdzie
do swojej damy i usiądzie obok niej.
W klasie robi się zamieszanie. Słychać chichoty lub jęki zawodu. Luigi Pasquelli
zbliża się do nas.
- To ja jestem tym Szczęśliwcem. Cześć, żonusiu. - Siada przy Cookie, przez której
twarz przemyka odcień zawodu.
Słyszę, że ktoś podchodzi do mnie.
- To ty jesteś Henny Zimmerman, prawda?
- Odwracam się i tuż przed sobą widzę Briana Andersona. A może by uciec z klasy,
zrezygnować z zajęć i zaciągnąć się do zaawansowanych astronautów?
Brian podaje mi karteczkę.
- Hej, czy to nie ciebie widziałem wczoraj w „Colonial”? Najpierw całowałaś jakiegoś
faceta, a potem się pokłóciliście?
Chętnie zaprzeczyłabym, ale oczywiście potwierdzam. Przez te moje długie rude
włosy niełatwo wziąć za mnie kogoś innego.
- Wyglądało to na podbramkową sytuację - mówi Brian.
- I tak też było.
- A co takiego zrobił ten goguś?
- Poszło raczej o to, czego nie zrobił.
- Powinien wiedzieć lepiej, jak odnosić się do takiej ładnej dziewczyny.
- To nie o to chodziło.
Jeśli Brian określa mnie dziś jako „ładną”, to plotki o jego słodkich słówkach są
absolutną prawdą.
Pan Demerle przywołuje klasę do porządku. Widzę Sherry, Chris i jeszcze jakąś
dziewczynę, której nie znam, jak stoją w głębi klasy. Bez partnerów.
Sherry podnosi rękę.
- Dostałam „pierwsze małżeństwo, typowe”, ale nikt mnie nie wylosował.
- Hmmm - mówi pan Demerle. - Mamy deficyt mężczyzn, zupełnie jak w życiu. Więc
może będziesz moją partnerką? Chris i Jennifer, wy przygotujecie się do życia w pojedynkę.
Możecie mieszkać razem.
Rozdaje kolejne karteluszki.
- Pierwsze zadanie, dla wszystkich.
Odczytuję nagłówek na kartce: „Wysłuchaj, jak to jest, gdy się jest mężatką/żonatym
albo rozwiedzionym/ą”. Mamy przeprowadzić wywiad z kimś, kto jest lub był
mężatką/żonatym, i przygotować listę pytań.
Postanawiam zwrócić się do Joy. Jest bardzo otwarta, była mężatką i rozwiodła się.
Odzywa się dzwonek.
- Pamiętajcie, żeby przygotować pracę domową. Jutro zaczniemy przygotowywać
umowy małżeńskie. Ceremonia ślubna odbędzie się mniej więcej za tydzień.
- Biedactwo - mówi Cookie, gdy spotykamy się na lunchu. - Brian Anderson jest
równie nieodpowiedzialny, jak przystojny.
Stawia tacę na stoliku w sąsiedztwie Chris i mnie. Sherry też się przysiada.
- To bez znaczenia. Przecież się z nim nie umawiam, tylko wychodzę za niego na
niby. - Mimo wszystko przyjemnie o nim pofantazjować. Te seksowne brązowe oczy i idealna
sylwetka dodają uroku naszemu projektowi.
Cookie wgryza się w kanapkę.
- Tak się spóźnił kolejne dwa razy, kiedy po mnie przyszedł, że po drugiej randce go
kopnęłam.
Chris przez chwilę wpatruje się w Cookie.
- W zeszłym roku był w mojej grupie na socjologii. Jedno z naszych zadań polegało na
tym, że dostaliśmy jajko i trzeba się nim było opiekować, a tymczasem Brian zaczaj umawiać
się z dziewczyną, z którą miał wykonać to zadanie. Tak ją wkurzył, że w końcu rozbiła na
nim to jajko.
- I jaki dostali stopień? - pytam.
- Myślę, że mierny.
- Ze mną nie będzie takich problemów - stwierdzam. - Nie jestem w jego typie.
- To prawdziwy czaruś - mówi Cookie. - Zobaczysz, że się w nim zabujasz.
- Na pewno nie. Przyjemnie na niego popatrzeć, ale jak dla mnie jest zbyt pewny
siebie.
- No cóż, ja już się zabujałam w panu Demerle - informuje nas Sherry.
- To niemożliwe! - wykrzykuję. - Przecież to nauczycieli - Jest moim partnerem i jest
super. To nawet nie musi być z wzajemnością.
- Ale z ciebie wariatka - stwierdza Chris.
- Wiem o tym.
Gdyby pan Demerle nie był nauczycielem, Sherry złapałaby go jak nic. Jest blondynką
o niebieskich oczach, a widok jej figury mógłby zawrócić w głowie całej kapeli rockowej.
Nie mam zamiaru stracić głowy dla Briana. Ale wiem, jak Sherry się czuje.
Spotykam się z Bobem i Brianem na chemii. Brian uśmiecha się i rzuca „do jutra!”,
kiedy dostrzega mnie po lekcji. Przyspiesza kroku, by dogonić wysoką, szczupłą dziewczynę,
której imienia nie znam. Dziewczyna ma doskonale ułożone brązowe włosy. Ubrana jest w
czarne spodnie i purpurową bluzkę w czarne kwiaty. Mówię sobie, że to na pewno kolejna
trzyrandkowa ofiara Briana.
Gdy Brian wychodzi, zbliża się Bob.
- Znasz go? - pyta.
- Właściwie nie. Chodzimy razem na jedne zajęcia.
Bob szybko zmienia temat.
- To pierwsze zadanie z chemii to twardy orzech do zgryzienia. Myślałem, że tu
będzie łatwiej niż w Peabody.
- Ale nie jest - informuję go.
- Chcesz posiedzieć nad tym razem ze mną w weekend?
- Dobra.
- Nie zapomnij o siatce do włosów.
- Brrr! - odpowiadam.
Po szkole wstępuję do Woolwortha i kupuję paczuszkę siatek do włosów. W domu
wita mnie Winnie, śliniący się szczeniak bullmastifa i Gaduła, który na mój widok miauczy
wniebogłosy.
- Grzeczny szczeniaczek, grzeczny - grucha Joy. - To Henny, twoja nowa
siostrzyczka.
Grzeczny szczeniaczek gapi się na mnie. Głaszczę go. Winnie prycha i natychmiast
zostaję pokryta jego śliną. Gaduła syczy.
- Spokój, Gadułka - mówię mu. - Ciebie też kocham.
Znów głaszczę szczeniaka. Gaduła wali go łapą po nosie. Winnie wyje i koślawym
truchtem przebiega przez salon. Wpada na barek i prawie go przewraca.
- Psik! - Joy przegania kota. - Niedobra kicia, podrapała Winnie, pieszczoszka
mamusi.
Gaduła wskakuje na stół w jadalni, roztrącając pozostałości wczorajszej gry w
scrabble. Litery rozsypują się po całej podłodze. Kot przeskakuje na wierzch serwantki i
miauczy przejmująco.
- To załatwia sprawę dalszego ciągu wczorajszych rozgrywek. - Joy zaczyna zbierać
litery.
- Tak jest przez cały czas, od kiedy przywiozłam Winnie z lotniska. Mam nadzieję, że
litery się nie pogubią.
W poszukiwaniu fragmentów scrabble zaglądamy aż pod kredens.
- Jak na szczeniaka jest okropnie duży - stwierdzam.
- Wiem. Waży coś około trzydziestu pięciu kilogramów, a ma dopiero osiem miesięcy.
Trudno byłoby określić Winnie jako rozkoszne szczeniątko - przytulankę. Wygląda
jak duży beżowy buldog z żałosną, pomarszczoną czarną mordą.
- Dziwnie chodzi - mówię.
- Też to zauważyłam - odpowiada Joy. - Znasz się na zwierzętach, prawda? Jak
myślisz, dlaczego?
Przypatruję się Winnie’emu, który smętnie leży przed kominkiem. Jest taki brzydki, że
ma swoisty wdzięk.
- Nie za bardzo się znam na bullmastifach - odpowiadam.
Zwierzaki wreszcie uspokoiły się, a my skończyłyśmy zbieranie kawałków gry i
idziemy do kuchni. Joy zabiera się do przygotowania kolacji. Winnie drepce za nią krok w
krok. Gaduła jest tak zdenerwowany, że nie schodzi z serwantki nawet, gdy Joy otwiera
puszkę z tuńczykiem.
- Joy, czy mogę ci zadać kilka osobistych pytań?
- Jasne. A co chcesz wiedzieć? - Otwiera lodówkę, wyjmuje mleko, jajka i kawał
szwajcarskiego sera.
- Na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie zajmujemy się małżeństwem i muszę zrobić
z kimś wywiad.
- Nie jestem ekspertem. Tak naprawdę, to nikt nie jest. - Joy bierze ser i zaczyna
ucierać go na tarce.
- W porządku. - Zerkam do notatek. - Dlaczego wyszłaś za mąż i czemu się
rozwiodłaś?
- Więc... - Wbija jajka do białej miseczki. - Miałam osiemnaście lat i żadnych
życiowych planów. No i wyszłam za mąż.
Zapisuję to.
- A czemu się rozwiodłaś?
- Nie układało się nam.
- Ale dlaczego?
- Henny, to się staje za bardzo osobiste. Kto będzie czytał tę pracę?
- Tylko nauczyciel.
Improwizuję: piszę na arkuszu z odpowiedziami: „Respondentka nie chce
odpowiedzieć, prawdopodobnie była zbyt młoda w czasie trwania małżeństwa”.
Pomijam drugie pytanie: „Skąd wiedziałaś, że dojrzałaś do małżeństwa”. Numer trzy:
„Jak opisałabyś swoje doświadczenia związane z małżeństwem?
Joy przygotowuje quiche: miesza jajka, mleko i kawałeczki tuńczyka, po czym wkłada
to wszystko do formy do zapiekanek.
- Jako straszliwą pomyłkę.
To mną wstrząsa. A co się zdarzy, jeśli jej się nie ułoży z tatą? Będzie wszystkim
rozpowiadać, że to straszliwa pomyłka?
Nie jestem pewna, czy powinnam kontynuować, ale robię to, żeby dokończyć zadanie.
- Podsumowując: co jest najistotniejsze, aby związek był udany?
- Uczciwość, wzajemne zaufanie, umiejętność pójścia na kompromis, wzajemne
zrozumienie. Wszystko, na co liczę tym razem. Wiem, że nie zawsze doceniasz swego ojca,
ale ja uważam go za wspaniałego człowieka. On naprawdę cię kocha. - Joy wkłada formę z
quiche do piekarnika i zabiera się do przygotowania sałatki.
- Wiem...
Nie mam żadnych innych lekcji do odrabiania oprócz zadania z chemii, nad którym
mamy popracować w weekend z Bobem. Dzięki Bogu! Włączam telewizję: idzie serial, który
oglądałam całe lato. Jason i Sonia obejmują się namiętnie. Jason jest odrobinkę podobny do
Briana.
- Soniu, błagam! Zawsze będę cię kochał.
Sonia odsuwa się.
- Ja tak tego nie odczuwam.
Jason ponownie zamyka ją w uścisku, a ja fantazjuję na temat Briana. „Oczywiście”,
szepce Brian. „Pójdę z tobą na ślub, z największą radością”. Przyciska mnie namiętnie.
Rozpływam się ze szczęścia.
- Henny - powiada Joy - w czasie weekendu powinnyśmy się rozejrzeć za sukienką dla
ciebie na wesele.
- Cii... - Nie lubię, kiedy mi ktoś przeszkadza podczas smakowitych scen.
- Jak możesz oglądać te bzdury? - Joy przez chwilę także spogląda na ekran.
Pojawia się na nim kobieta o krótkich, ciemnych włosach.
- Penelope Jones - anonsuje spiker - wypowiada się na temat preparatu „Wyszoruj To”
w sprayu.
- Po prostu przepadam za moim sprayem „Wyszoruj To” - oznajmia Penelope. -
Używam go do czyszczenia tostera, do zlewu i do sedesu. Jeśli trzeba cokolwiek oczyścić,
czyszczę tylko za pomocą „Wyszoruj To”.
- Mam nadzieję, że nie używa tej samej ścierki do tostera i do sedesu - stwierdza Joy.
Zaczynamy się śmiać.
Serial kończy się sceną, w której Jason i Sonia ponownie ściskają się namiętnie.
- Czy mogłybyśmy poszukać sukni w sobotę?
- pyta Joy.
- Chyba tak.
- Widzę, że aż tryskasz entuzjazmem.
- Nie wiem na pewno, czy przyjdę na wesele.
- Poza tym nie znoszę kupowania ciuchów z Joy.
Bywa bardzo apodyktyczna i nie zawsze kupujemy to, na co mam ochotę.
- Ojciec byłby bardzo zawiedziony, gdybyś nie przyszła. Ja zresztą też. Musielibyśmy
zaprosić kogoś innego jako pierwszą druhnę.
- Bez partnera będę się czuła jak ostatnia ofiara. Zwłaszcza że Chris i Sherry będą ze
swoimi chłopcami.
- Rozumiem, jak to jest, ale na wypadek, gdybyś zdecydowała się zjawić, chcę, żebyś
ładnie wyglądała.
- A teraz nie wyglądam ładnie?
Joy obrzuca spojrzeniem moją koszulkę i sprane dżinsy.
- Na okładkę „Wiadomości Matki Ziemi”
- doskonale. Na wesele przyda ci się nowa suknia.
Wchodzi tata. Jego wzrok zatrzymuje się na Winnic - Czy to jest ta rozkoszna psinka,
o której tyle słyszałem? - Winnie otwiera oczy i sapie.
- To najbrzydszy pies, jakiego w życiu widziałem.
Winnie, na dźwięk słowa „brzydki”, zbliża się do ojca i obślinia jego najlepszy
niebieski garnitur w paseczki.
- Wiesz co, Joy - stwierdza tata - chyba jestem zagorzałym wielbicielem kotów.
- Och, po prostu musisz się do niego przyzwyczaić - odpowiada Joy. - Nawet ja się
jeszcze do niego nie przyzwyczaiłam.
Tata nie sprawia wrażenia przekonanego.
- A gdzie jest kot? - Wchodzi do kuchni i rozgląda się.
- Tu go nie ma. - Przechodzą do jadalni i Joy wskazuje Gadułę śpiącego na serwantce.
- Słuchaj, Joy - mówi tata. - Jeśli Gaduła i ten pies nie będą ze sobą żyć w zgodzie, nie
będziemy mogli go zatrzymać. Gaduła to także członek rodziny. Nie życzę sobie, żeby ze
strachu spędzał całe życie na serwantce.
Winnie wygląda tak żałośnie, że robi mi się go żal. Czułabym się fatalnie, gdybyśmy
musieli go oddać.
- Słuchaj, Winnie - zagaduję do niego - rozpogódź się trochę i przestań się tak
zapluwać.
Wchodzę na krzesło i przemawiam do Gaduły, wciąż tkwiącego na serwantce.
- Ty się też zachowuj przyzwoicie. Małżeństwo to układ dwustronny.
Po kolacji przeglądam zadanie z chemii, fantazjuję na temat Briana i staram się, by
Winnie się u nas zadomowił. Podczas zabawy ze mną staje się bardziej żwawy.
Na tyle oczywiście, na ile bullmastif może być żwawy.
Gdy chcę położyć się spać, Winnie sprawia wrażenie, jakby czuł się już w pełni
bezpieczny. Leży dokładnie pośrodku mojego łóżka i czeka na mnie.
- Uciekaj! - rozkazuję.
Wydaje pod moim adresem przyjazne stęknięcie.
Próbuję go zepchnąć, ale ani drgnie. Wpatruje się we mnie smętnym wzrokiem i
pochrząkuje. Jest taki wielki, że nie jestem w stanie go unieść. Idę odszukać Gadułę,
wyciągam z piwnicy śpiwór i układam się do snu na podłodze swojej łazienki.
Następnego ranka budzę się tak późno, że szykuję się do szkoły w szalonym
pośpiechu. Mimo wszystko staram się jednak wyglądać atrakcyjnie. Chociaż nie mam
zamiaru umawiać się z Brianem Andersonem, fakt, że pracujemy nad wspólnym projektem,
stanowi pewien doping. Wkładam najlepsze dżinsy i białą haftowaną bluzkę, którą kupiła mi
Joy. Spinam włosy srebrzystą zapinką, maluję usta i wybiegam z domu.
ROZDZIAŁ 3
Wpadam do szkoły na dwie sekundy przed dzwonkiem.
- Henny - mówi Brian natychmiast, gdy mnie zauważa - zająłem ci krzesło. Jaką masz
ładną bluzkę. Już myślałem, że się nie pojawisz.
- Późno wstałam - wyjaśniam. - Musiałam dziś spać na podłodze. Pies mojej przyszłej
macochy wygryzł mnie z łóżka.
Brian spogląda na mnie, jakbym była zupełną wariatką. Po tym, jak był świadkiem
sceny z Rickiem, na pewno nie ma wątpliwości, że nią jestem.
Pan Demerle przywołuje klasę do porządku.
- Po pierwsze chciałbym, żebyście przedyskutowali przygotowane wczoraj wywiady
ze swoimi partnerami. Potem niektóre z waszych ustaleń omówimy z resztą grupy. - Sadowi
się z przodu klasy, obok Sherry, która obdarza go najbardziej uwodzicielskim ze swych
uśmiechów.
Brian zwraca się ku mnie. Uwielbiam zapach jego płynu po goleniu. Żółta koszulka
polo wspaniale pasuje do śniadej skóry.
Wymieniamy arkusze i czytamy nawzajem swoje wywiady. Brian przeprowadził swój
z ojcem, który - jak się okazuje - jest szczęśliwie żonaty od dwudziestu siedmiu lat. A
wnioskując na podstawie życia towarzyskiego, jakie prowadzi Brian, podejrzewałabym
raczej, że jego tato ma harem! Obserwuję Briana, podczas gdy czyta mój wywiad.
- Moja siostra właśnie wyszła za mąż sześć tygodni temu. Kiedy ci twoi się pobierają?
- pyta.
- Za pięć tygodni od tej soboty. W Muzeum Historii Naturalnej w Chicago.
- W Muzeum Historii Naturalnej?...
- Znajoma taty jest tam kuratorem. To był jej pomysł. Wolałabym, żeby moja rodzina
nie różniła się tak od innych. Niektóre rzeczy trudno wytłumaczyć postronnym.
- To zapowiada się fantastycznie - śmieje się Brian. - Połączą się świętym węzłem
małżeńskim na oczach martwych dinozaurów!
- Nie w sali dinozaurów - wyjaśniam. - Muzeum ma specjalną salę recepcyjną.
Również z powodu miejsca, w którym odbędzie się ślub, sądzę, że komplet
pojemników w kształcie smoka to sympatyczny prezent. Będzie pasował do otoczenia.
- A jaki będzie tort?
Nie mogę uwierzyć, że go to interesuje.
- Trzypiętrowy, czekoladowy. Z malinami w środku.
Brian oblizuje się.
- To brzmi wspaniale.
Nie aż tak wspaniale, jak Brian wygląda, mówię sobie.
Pan Demerle staje przed klasą.
- A więc? Jakie są przyczyny, dla których ludzie się pobierają?
Chris podnosi rękę.
- Tak, panno Pattinos?
- Miłość.
Pan Demerle wypisuje na tablicy wyraz „miłość”, poniżej nagłówka „Przyczyny, dla
których ludzie się pobierają”. Zamiast kropki nad „i” rysuje małe serduszko.
- Jakie są jeszcze powody? Teraz ktoś inny, bardzo proszę.
Luigi podnosi rękę.
- Dzieciaki. Niektórzy ludzie chcą mieć dzieci.
- To częsta przyczyna. - Pan Demerle pisze na tablicy „dzieci”. Pyta dalsze osoby, aż
wreszcie na tablicy widnieje około piętnastu powodów do zawarcia małżeństwa. Teraz
wypisuje słowa „Umowy małżeńskie”.
- Umowy małżeńskie? - pyta ktoś z klasy.
- Właśnie - odpowiada nauczyciel. - Chcę, by każde z was wraz z partnerem
sporządziło umowę małżeńską na najbliższy poniedziałek. Uwzględnijcie w niej, czego
spodziewacie się po związku małżeńskim i czego w nim nie zaakceptujecie. Wymieńcie, jakie
dobra wnosicie i jak będą one podzielone na wypadek rozwodu.
- Dobra? - pyta Luigi. - Nie mam nic a nic oprócz motoru i saksofonu.
- Potraktuj je jako przedmioty, które wnosisz. Na pewno niektórzy z uczniów mają
płyty, komputer, psy lub koty, może samochód. Spiszcie to, co posiadacie.
Wyliczam: jeden syjamski kot, jedna bransoleta z litego złota, jeden dziecięcy
fortepian. Tak naprawdę nie jestem pewna, czy fortepian jest moją własnością. Tata kupił mi
go osiem lat temu. Swego czasu dużo grałam, ale mniej więcej przed rokiem przestałam.
Brian pokazuje mi swoją listę: stereo, jeden dziesięciobiegowy rower, albumy płytowe i
czarny pies, labrador imieniem Lucyfer.
- Cokolwiek się zdarzy, nie będę chciała Lucyfera - oznajmiam Brianowi. - Gdybyśmy
się rozwiedli, zostanie z tobą.
Brian śmieje się.
- Nie musisz się bać, że Lucyfer będzie właził na meble albo na łóżka. Moja matka jest
świetną gospodynią i dobrze go wytresowała.
- Kto będzie zajmował się domem? - pytam.
- Ty.
- Na pewno nie! Będę pracować, a po powrocie będę zbyt zmęczona. - Nie znoszę
zajęć domowych, zresztą tak samo, jak Joy i tata. Gdyby nie to, że gdy bałagan osiąga
apogeum, mobilizujemy się w trójkę do roboty lub zamawiamy sprzątaczkę, nasz dom
wyglądałby jak pobojowisko.
- Czy dobrze gotujesz, Henny? - pyta Brian.
- Potrafię przygotować posiłek. Jeśli muszę.
Brian zastanawia się przez chwilę.
- W porządku. Ty będziesz gotować, a ja zajmę się innymi pracami domowymi.
Przepadam za pizzą. Umiesz robić pizzę?
- Jasne. Po prostu dzwonię do „Dominos” i zamawiam jedną z zieloną papryką i
dostawą do domu.
- Te kontrakty są bardzo ważne - informuje nas pan Demerle. - Po ceremonii ślubnej
może powstać konieczność odwołania się do nich. Zwłaszcza w przypadku rozwodu.
Sherry podnosi rękę.
- A kiedy odbędzie się ceremonia?
- Za tydzień od najbliższego poniedziałku, po lekcjach. Czy to wszystkim odpowiada?
Jeśli ktoś nie może w tym terminie, zawrze małżeństwo przez zastępcę. Trzeba będzie
poinformować o tym, ile przewidujemy osób, grupę z zajęć gospodarstwa domowego,
prowadzonych przez panią Strong. Mają przygotować tort.
- Henny, muszę mieć twój numer telefonu. - Brian wręcza mi kartkę, na której widzę
cyfry 555 8069. - A to jest mój, na wypadek gdyby był ci potrzebny. Na pewno będziemy
dużo gadać.
Mimo że z pewnością nie będę jedną z trzyrandkowych dziewczyn Briana, mogłabym
uwiecznić to w swoich pamiętnikach: Brian Anderson, superchłopak z Highland School,
wziął mój numer i dał mi swój! Gdy przetrząsam torbę w poszukiwaniu notatnika,
uświadamiam sobie, że zapomniałam zabrać siatkę do włosów. Zamartwiam się tym przez
pozostałą część poranka, bo nie mam ochoty słuchać zrzędzenia Ralfa.
Gdy wchodzę do „Przytulnej Kafejki”, zastaję Boba stojącego przy jednym z wielkich
metalowych stołów. Jest opasany białym fartuchem i kroi na połówki kanapki z szynką.
- Ralf chce się z tobą widzieć w swoim biurze - informuje mnie. - Jest wściekły, bo ma
za mało pomocników. Dwie osoby z jego stałego personelu się nie pojawiły.
Idę do biura. Ralf wisi na telefonie i próbuje ściągnąć jakichś ludzi z agencji
zatrudnienia.
- A gdzie twoja siatka do włosów? - warczy.
- Kupiłam kilka wczoraj, ale tak się spieszyłam dziś rano, że zapomniałam je włożyć
do torby.
Patrzy na mnie złym wzrokiem.
- Jeśli znów zapomnisz w poniedziałek, to koniec twojej pracy. Upnij je przynajmniej.
Gdyby mi tak nie brakowało ludzi, już by cię tu nie było.
W łazience zaplatam włosy i okręcam je ściśle wokół głowy. Ralf czeka na mnie pod
drzwiami z tabliczką do przypinania notatek. Można by przypuszczać, że zamierzam wykraść
się przez okno i uciec.
- Chodź ze mną, pokażę ci, co będziesz robić.
- Pokazuje mi urządzenie, wyglądające jak pas transmisyjny w obudowie.
- To jest latająca maszyna.
- Latająca maszyna?
- Profesjonalna maszyna do zmywania naczyń. Robisz tak: zdejmujesz brudne talerze
z wózka, na który się je zbiera ze stołów, spłukujesz je i wkładasz w nacięcia. Bierzesz
sproszkowane mydło, wsypujesz je do tego pojemnika i pociągasz lewarek. - Wskazuje
wielkie pudło z detergentem, stojące na półce. Potem wracamy do Boba, który teraz pakuje
kanapki, i Ralf prowadzi mnie do wielkiego zlewu, pełnego tłustych garów i patelni.
- Masz tu zmywak, możesz go potrzebować. Brudne ścierki wrzucaj do pralki, a kiedy
będzie pełna, wsyp trochę proszku do prania i włącz ją. - Ralf znika w swoim biurze.
- Ależ tu gorąco - uskarżam się. Już czuję, jak moja bluzka zamienia się w szmatkę, a
włosy wyglądają gorzej z chwili na chwilę. Żałuję, że spotkam się jeszcze z Brianem na
chemii.
- Zupełnie jak w saunie - zgadza się ze mną Bob. Wachluje się dłonią. - Gdybym tak
nie potrzebował forsy, za nic nie pracowałbym w tej brudnej dziurze. Nie chcę naciągać
starych. Miałem niedawno stłuczkę i zamierzam sam zapłacić za naprawę samochodu.
Bob bierze tacę z zapakowanymi kanapkami i układa je na ladzie. Uświadamiam sobie
nagle, jak urósł. Przybrał też na wadze: nie jest już takim chudzielcem jak przedtem i
zdecydowanie wyprzystojniał. Teraz wyjmuje jeden po drugim trzy placki z lodówki.
- Uff, co za ulga! - Czuję na twarzy powiew chłodnego powietrza. Bob odkrawa
kawałek ciasta z kremem czekoladowym i podaje mi. - Dzięki. Na jakie zajęcia chodzisz poza
chemią?
- Na angielski, trygonometrię i wiedzę o społeczeństwie.
- Wiedzę o społeczeństwie? Ja też. Na której lekcji masz zajęcia?
- Na szóstej - odpowiada. - Pracujesz nad projektem poświęconym małżeństwu?
- Mhm.
- A z kim jesteś w parze?
- Z Brianem Andersonem.
Bob robi zdegustowaną minę.
- Z tym przekrętem?
- Skąd go znasz?
- Mówiłem ci, że znam tu masę ludzi. - Bob układa kawałki placka na osobnych
talerzykach.
- Kiciu - woła Ralf - choć no tu i spłucz te naczynia.
- Na razie, kiciu - przedrzeźnia go po cichu Bob. Ralf wręcza mi tekturowe pudełko.
- Jeśli znajdziesz jakieś zapomniane przedmioty, okulary czy cokolwiek, włóż to tutaj.
I nie zapomnij wrzucić brudnych ścierek do pralki.
Spłukuję z talerzy keczup, musztardę i resztki hamburgerów. Maszyna wypełnia się.
Wsypuję porcję sproszkowanego mydła z żółtego pudełka stojącego nad zlewem, pociągam
za lewarek i powracam do spłukiwania paskudztw z garnków.
- Rany! - wrzeszczę kilka minut później. Latająca maszyna pieni się. Biała piana
wydobywa się z obu stron. Biegnę po Boba. - Stało się coś okropnego I - Kurczę! - Bob
chwyta wiadro i wlewa z niego wodę do maszyny. Ale piana wydobywa się nadal. - Trzeba to
wyłączyć. - Bob odłącza maszynę. Próbuję wyjąć z niej talerze, ale są gorące jak ukrop. Bob
dolewa więcej wody.
Zbliża się Ralf.
- Dlaczego ta maszyna wariuje?
- Nie mam pojęcia - odpowiadam.
- Którego mydła użyłaś?
Wskazuję mu pudełko.
Ralf wpatruje się we mnie przez dłuższą chwilę.
- Jak mogłaś tak kretyńsko postąpić? To mydło jest do pralki. Nic dziwnego, że
narobiłaś takiego bałaganu.
- Nie wiedziałam, że mydła się różnią. Oba pudełka są żółte.
- Jedno jest do pralki, a jedno do „latającej maszyny”. Nie umiesz czytać?
- Jasne, że umiem. - Oglądam pudełka. Na obu jest napis: „Przemysłowy detergent A -
3”, bez wyjaśnień, do jakich celów używać ich zawartości. Dopiero na samym dole znajdują
się instrukcje.
- Chcę chwilkę z tobą porozmawiać u siebie w biurze. - Ralf siada przy biurku i
przysuwa mi krzesło.
- Kiciu... - rozpoczyna.
- Mam na imię Henny! - Chyba nie nadajesz się do pracy w kafeterii. Jesteś
zwolniona.
- No i co? - pyta Bob, gdy wychodzę z biura.
- Wylał mnie - zawiadamiam go.
- Sam nie wiem, czy powinienem ci pogratulować, czy złożyć wyrazy współczucia -
mówi Bob, gdy spotykamy się ponownie na lekcji chemii. - Ta maszyna latająca rzeczywiście
strasznie napaskudziła.
Wyjmuje z kieszeni pomięty kawałek papieru i pokazuje mi go.
- Ta dama z mojej ulicy potrzebuje regularnie opiekunki do dzieci. Płaci cztery dolary
pięćdziesiąt centów za godzinę. Już prawie byłem sam zdecydowany.
Biorę papierek.
- To dlaczego tego nie wziąłeś?
- Wczoraj dostałem robotę w Transporcie i Usługach dla Zwierząt Pawmobile. Tam
dużo lepiej płacą.
- A czemu ta pani proponuje aż tyle?
- Trzeba się opiekować dwiema małymi dziewczynkami i sporo dać z siebie. Powiedz
pani Quatrocci, że to ja cię do niej skierowałem. Poważnie, Henny, sam wziąłbym tę pracę.
Jutro zadzwonię do ciebie w sprawie zadania z chemii.
Brian mija nas i macha na pożegnanie. Przyspiesza kroku, by dopędzić dziewczynę, z
którą widziałam go poprzednio.
Co za koszmarny dzień! Jestem zmęczona i głodna. Marzę o tym, by jak najszybciej
być w domu.
Gdy tylko otwieram drzwi, widzę, że Winnie i Gaduła czekają na mnie. Wchodzę do
kuchni, biorę resztki wczorajszej zapiekanki. Rzucam kilka kawałków zwierzakom, które
pochłaniają je radośnie.
Joy nie ma, ale zostawiła dla mnie liścik.
Droga Henny!
Jestem w swoim gabinecie w suterenie. Do piątej mam pacjentów. W szafce, na
niebieskim talerzu, są czekoladowe ciasteczka, które sama zrobiłam. Uściski.
Joy
Zjadam trzy ciasteczka i telefonuję do pani Quatrocci w sprawie pracy.
- Halo, kto mówi? - pyta dziecięcy głosik w słuchawce.
- Czy jest twoja mamusia?
- Mówiłam ci, żebyś nie odbierała telefonów - dochodzi z głębi pokoju głos mamusi. -
Halo?
Teraz w telefonie słychać wrzaski.
- Przepraszam - mówi kobiecy głos. - Dziewczynki, jeśli jeszcze raz będziecie męczyć
kota, zabronię wam oglądać dziś wieczorem telewizję!
Pani Quatrocci znów zwraca się do mnie.
- Przepraszam, kto mówi?
- Dzień dobry, nazywam się Henny Zimmerman. Jestem koleżanką Boba Zayre’a. Bob
mówił mi, że potrzebuje pani opiekunki do dzieci.
- Tak, we wtorki i czwartki od czwartej do ósmej. Przepraszam na chwileczkę -
przerywa. - Zabierz natychmiast z salonu opakowanie od jogurtu!
Powraca do rozmowy ze mną.
- Czy masz jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi? Nie mogę zostawić moich
jagniątek z byle kim.
Podaję nazwiska trzech osób, dla których pracowałam.
- W porządku, kochanie, niedługo skontaktuję się z tobą. Czy Bob mówił ci, że płacę
cztery pięćdziesiąt za godzinę?
- Tak, powiedział mi. - Ponownie słyszę krzyki w słuchawce.
- Odezwę się do ciebie.
Przeglądam znowu zadanie z wiedzy o społeczeństwie. Tata ma formularze umów,
których mogłabym użyć. Ciekawa jestem, jak to byłoby naprawdę zostać żoną kogoś takiego,
jak Brian. Podpisuję się „Harriet Zelda Anderson” na kartce z notatnika.
Dzwoni telefon. Pani Quatrocci rzeczywiście ma tempo!
- Halo - słyszę zdyszany głos. - Mówi Prudence Enright. Czy zastałam Joy?
- Niestety, nie ma jej.
- Aha. A ty pewnie jesteś Harriet. Dzwonię, ponieważ pani Pattinos powiedziała mi,
że może będziesz mogła podać nam nazwiska osób, które koniecznie trzeba zaprosić na
„podarkowe przyjęcie”, a o których my mogłybyśmy zapomnieć.
Razem sprawdzamy listę. Podaję jej nazwisko sekretarki taty, pani Chase i pana,
którego ojciec zna ze Stowarzyszenia Graczy w Scrabble w Highland.
- Dziękuję, moja droga - mówi pani Enright.
- Czy składamy się na jeden podarunek, czy kupujemy każdy na własną rękę?
- Na własną rękę. To mają być podarki, których można używać przez całą dobę. Może
ty postarasz się o prezencik, który przyda im się o dziewiątej wieczór? Ja przygotuję coś, z
czego na pewno się ucieszą, tylko nie bardzo wiem, o jakiej porze zechcą tego używać.
Pani Quatrocci dzwoni nieco później.
- Możesz zacząć pracę we wtorek o czwartej. Nie ubieraj się za elegancko. I nie
spóźnij się.
ROZDZIAŁ 4
Gdy tylko otwieram oczy rankiem, słyszę dzwonek telefonu.
- Henny - oznajmia mi tata - ten to już zupełny świrus! Chce rozmawiać ze swoją
śliczną żoną. Nie możesz znaleźć sobie w tej swojej szkole normalnego chłopaka?
- Halo, Henny, to ja, twój mężuś, Brian! - Co nowego? - Staram się, by mój głos
brzmiał nonszalancko, ale możecie mi wierzyć, nie jest to łatwe.
- Zaplanowałaś już coś na dziś rano? - pyta.
- Pomyślałem sobie, że warto by usiąść razem nad tą umową przedmałżeńską.
- A o której? - pytam. Zupełnie jakbym miała milion innych zobowiązań i trudności z
wciśnięciem między nie naszego spotkania.
Brian odchrząkuje.
- Podjadę po ciebie koło wpół do dwunastej. Moglibyśmy zjeść lunch w „Big Baby’s”,
a potem popracujemy nad naszym zadaniem. - Śmieje się.
- Wiem, że jesteś zwolenniczką równouprawnienia, ale ja stawiam lunch.
„Big Baby’s” to nowa restauracja typu „drive in”, gdzie obsługuje się klientów w ich
samochodach. Jest w stylu lat pięćdziesiątych i wszyscy wariują na jej punkcie. Podobno ma
najlepsze w mieście chiliburgery, hot dogi i koktajle mleczne. Ricky nie znosił tłoku, więc
nigdy tam nie byliśmy.
- Podaj mi swój adres - prosi Brian.
Jestem taka podekscytowana, że muszę pozbierać myśli.
- 3525 Daleford Lane. Dom z białymi, szalowanymi ścianami i zielonymi
okiennicami. Na trawniku od frontu rośnie duży dąb.
- No to na razie, pani Anderson - kończy rozmowę Brian.
Natychmiast dzwonię do Chris, ale jej numer jest zajęty. Rzucam okiem na zegar w
holu. Jest dziewiąta siedemnaście. Tylko dwie godziny i trzynaście minut do przyjazdu
Briana. A jeśli nie znajdzie domu? A jeśli zgubi adres? Powiedział, że zaprasza mnie na
lunch, więc to liczy się jak prawdziwa randka, nawet jeśli będziemy zajmować się pracą
domową!
Biorę kąpiel z masą piany, myję i suszę włosy. Chwała Bogu, że ciuchy są już uprane.
Po zmierzeniu dwudziestu jeden zestawów decyduję się na beżową dżinsową spódnicę i
dzianinową białą bluzę z wrobionym na przodzie pawiem. (Mierzyłam je jako pierwsze).
Maluję rzęsy i usta. Przebieram wśród buteleczek z wodami toaletowymi.
Wszystkie pachną zbyt kwiatowo i są trochę za dziewczęce na randkę z kimś takim jak
Brian.
Słyszę stukot obcasików Joy, zmierzającej przez hol do łazienki. Zatrzymuje się przed
lustrem, poprawia opadającą kokardę przy szarej jedwabnej bluzce i wygładza szarą,
gabardynową spódnicę. Widocznie ma pacjenta, bo inaczej byłaby w dżinsach lub dresie.
- Dzień dobry, Henny.
- Dzień dobry, Joy. Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić?
- Wal!
- Czy mogę pożyczyć odrobinę tych twoich perfum pachnących piżmem?
- A po co ci perfumy z piżmem o tej porze? - Przygląda mi się podejrzliwie. Na pewno
myśli, że jestem zupełnie pokręcona.
- Mam coś w rodzaju randki.
- Randkę? Kwadrans po dziesiątej rano?
- On będzie tu dopiero o wpół do dwunastej. Jedziemy na lunch, żeby popracować nad
pracą domową. Ale i tak powinnam ładnie pachnieć.
Joy podchodzi do mnie i pociąga nosem.
- Pachniesz bardzo przyjemnie.
- Muszę pachnieć lepiej aniżeli „przyjemnie”. Muszę pachnieć seksownie.
Joy patrzy na mnie powątpiewaniem.
- Co to za praca domowa?
- To ten temat związany z problemami małżeństwa, o którym ci mówiłam. Ja mam być
żoną, a Brian Anderson, mój przyszły mąż, spotyka się ze mną o wpół do dwunastej, żeby nad
tym popracować.
Joy śmieje się, otwiera szufladę toaletki i wręcza mi buteleczkę.
- W porządku, tylko nie używaj za dużo, te perfumy są dość mocne.
Kropelka za uszami, na przegubach oraz tam, gdzie bardzo chciałabym mieć
wgłębienie pomiędzy piersiami, ale powątpiewam, czy kiedyś będę je miała... Widziałam
fotografie mamy: miała taką samą szczupłą sylwetkę jak ja. Perfumy pachną bardzo kusząco.
Strzeż się, Brianie, mówię sobie, zostanę twoją następną trzyrandkową dziewczyną!
Czuję woń smażonego w kuchni bekonu. Schodzimy wraz z Joy na dół. Tata robi
naleśniki z orzeszkami.
- No i o co chodziło rano? - pyta, podrzucając naleśnik na patelni. - Ten chłopak
przynajmniej zadzwonił po wschodzie słońca.
Wykładam mu sprawę zadania na temat małżeństwa.
- Aha, czy masz jakieś formularze umów, które mógłbyś mi dać? Zajmujemy się teraz
umowami przedślubnymi i chciałabym swoją napisać na maszynie na oficjalnym formularzu.
- Będę dzisiaj w biurze, więc przyniosę ci kilka formularzy, na których spisuje się
umowy.
- A czy ty i Joy zawieracie umowę przedślubną?
- Nie - ucina Joy.
- Może to i nie jest zły pomysł - odpowiada tata.
- Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć - ostrzegam ich. - Procent rozwodów jest
bardzo wysoki.
Tata podaje mi talerz z trzema plasterkami bekonu i dwoma naleśnikami. Podsuwa Joy
drugi talerz, obejmuje ją i leciutko całuje w policzek.
- Henny, jeszcze się nie pobraliśmy. Nawet nie myślmy o takich okropieństwach.
Nic już nie mówię. Zawsze chciałam, żeby tata ponownie się ożenił. Przeraża mnie
myśl, że mogłoby się między nimi źle układać.
Joy polewa naleśniki syropem.
- O której wrócisz z randki ze swoim mężem?
- Pojęcia nie mam.
- Proszę cię, bądź przed pierwszą. Chciałabym, żebyśmy dziś zaczęły rozglądać się za
sukienką dla ciebie. W przyszłym tygodniu nie będę miała czasu. Wyjeżdżam na kilka dni do
Minnesoty, zobaczyć się z synem.
Nie wspominam, że może nie będę uczestniczyć w ceremonii ślubnej. Taka wieść
rozpętałaby chyba u nas w domu trzecią wojnę światową. Z tatą nie można dyskutować o
takich sprawach. Z Joy tak. To właściwie smutne - znam Joy zaledwie od roku, a czasami
czuję, że jestem bliżej z nią niż z ojcem. A może moje nastawienie do ślubu zmieni się w
ciągu najbliższego czasu?
Przyczłapał do mnie Winnie - wciąż porusza się koślawo. Pieszczę go. Gaduła,
rozciągnięty pod stołem, nie protestuje. Za bardzo jest zajęty myciem sobie łapek.
- Niedługo wrócę - zapewniam Joy.
- Chciałbym, żeby Joy pozwoliła mi zobaczyć swoją suknię ślubną - dopomina się
tata.
- To przynosi pecha, Herman - ucina Joy. Zaczynam się śmiać.
- A twój pierwszy mąż widział suknię przed ślubem?
- Prawdę mówiąc - tak. Tym razem nie zamierzam ryzykować.
Tata odstawia filiżankę z kawą i podziwia Joy.
- Wyglądasz wspaniale we wszystkim, w co się ubierasz.
Być może Joy jest atrakcyjna jak na swoje czterdzieści jeden lat, ale nie jest
pięknością. Ma krótkie, kędzierzawe, kasztanowate włosy, niebieskie oczy i jest raczej
pulchna. Idealny przykład amerykańskiej matki. Ani przesadnie urodziwa, ani typ urody, jaki
widuje się na okładce „Vogue”. Ale tata ma kompletnego świra na jej punkcie. I vice versa.
Dzwoni telefon. Pędzę na górę, by go odebrać. Gaduła wskakuje na moje krzesło.
- Żeby ci tylko śniadanie nie wystygło! - woła za mną tata.
Nie byłabym nawet w stanie pomyśleć o czymś tak błahym jak naleśniki. A co będzie,
jeśli Brian odwoła spotkanie? Są sprawy ważniejsze niż jedzenie. Chwytam słuchawkę. To
Chris.
- Nie uwierzysz, co się zdarzyło - mówię.
- Co takiego? Ricky wrócił?
- Skąd! Coś lepszego. Brian zabiera mnie na lunch! - Chris aż wykrzykuje w swoją
słuchawkę, a ja w swoją. Jednocześnie słyszę, jak Joy i tata wrzeszczą na Winnie.
- Dokąd się wybieracie? - pyta Chris.
- Do „Big Baby’s”. I mamy zająć się umową małżeńską.
- Też bym chciała mieć jakiegoś fajnego faceta jako partnera. Jennifer i ja mamy
zamiar popracować nad kontraktem, a potem pójdziemy na zakupy. Może spotkasz się z nami
w centrum handlowym, jeśli nie będziesz zbyt zajęta swoim amantem?
- Nie mogę. Mam iść z Joy poszukać kiecki na wesele.
- A może zaprosisz Briana?
- Żeby szukać sukni? - Ta Chris chyba myśli, że jestem kompletną świruską. - Nie
sądzę, żeby chciał przyjść.
Ojciec krzyczy do mnie, żebym nie okupowała telefonu.
- Pa, Chris.
- Powodzenia - odpowiada. - I jeszcze jedno... nie dowiesz się, dopóki go nie zapytasz.
Wreszcie żegnam ją definitywnie.
Gdy wracam do kuchni, stwierdzam, że moje śniadanie znikło. Winnie siedzi na
krześle z wielką smętną mordą w moim talerzu. Tata próbuje spędzić go na podłogę.
- Jeśli ten pies nie zacznie się przyzwoicie zachowywać, to nie będzie dla niego
miejsca ani w małżeństwie, ani w umowie!
- Daj mu szansę, Herman - błaga Joy.
Słyszę klakson. Wyglądam przez okno i widzę Briana za kierownicą srebrzystego
volvo. Ruszam ku drzwiom.
- A ty dokąd się wybierasz? - pyta tata.
- Umówiłam się, żeby popracować nad pracą domową.
- Nie tak szybko!
- O co chodzi?
- Moja córka nie wyjdzie z chłopakiem, który nie umie się na tyle przyzwoicie
zachować, żeby podejść do drzwi, zadzwonić i przedstawić się jej rodzicom.
Joy, która sprawdza swój wygląd w lustrze w salonie, spogląda na mnie.
- Twój ojciec ma rację, Henny. Nie jesteś tresowaną foką, żeby reagować na sygnał.
Wprost trudno uwierzyć. Jeszcze nie jest oficjalnie moją macochą, a zachowuje się,
jakbyśmy spędzili razem z piętnaście i pół roku.
Brian nadal naciska klakson. Nie bardzo wiem, co robić. Jeśli wyjdę i pojadę z
Brianem - będę miała za swoje. Jeśli mu powiem, że musi przedstawić się moim rodzicom,
żeby pozwolono mi wyjść z domu na popołudniową randkę - pomyśli, że traktują mnie jak
dziecko. To zupełnie jak gra, w którą czasem bawimy się z Chris: nazwałyśmy ją „koszmarne
decyzje”. Czy wolałabyś znosić czułości najpaskudniejszego chłopaka w szkole, czy też wejść
nago na szkolną potańcówkę?
Mam na to taką samą ochotę, jak powiedzieć Brianowi, że ma poznać moich
rodziców.
- Jedyne, co możesz zrobić - mówi tata - to przyprowadzić tego młodego człowieka i
przedstawić go. No, dalej!
- Doprawdy, Henny - włącza się Joy - tylko tak się to może odbyć.
Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Tych dwoje mieszka ze sobą bez ślubu,
a mnie traktują, jakby był dziewiętnasty wieki Idę do samochodu, Brian prześlizguje się przez
przednie siedzenie, uśmiecha się i otwiera mi drzwi.
- A już myślałem, że próbujesz wystawić starego Briana! - Niezupełnie. Moi starzy
chcą cię poznać, zanim pojedziemy.
- Przepraszam - mówi Brian - chyba byłem za leniwy, żeby wyleźć z auta. W sobotę
rano większości rodziców nie ma w domu.
Ujmuje mnie za rękę.
Całe szczęście, że w domu nie ma za dużego bałaganu. Czuję się trochę zażenowana z
powodu moich rodziców. Joy wygląda jakoś sztywno i oficjalnie w szarym kostiumie, w
którym spotyka się z klientami, a ojciec wprost okropnie. Jest nie ogolony, a jego koszulka z
napisem „Hands Across America” jest tak opięta, że widać obwisły brzuch.
- Tato, Joy, to jest Brian Anderson. - Niemal dodaję „najbardziej bombowy chłopak w
szkole”, ale nie robię tego. Rodzice nie są w stanie zrozumieć takich rzeczy.
- Dokąd się wybieracie? - wypytuje ojciec.
- Popracować nad szkolnym zadaniem - odpowiada Brian - i przegryźć coś w „Big
Baby’s”, tej nowej restauracji „drive in” w stylu lat pięćdziesiątych. Może przyłączycie się do
nas? Mogłoby to wskrzesić dawne wspomnienia.
Tata przecząco potrząsa głową i rzuca Brianowi podejrzliwe spojrzenie.
Ależ numer z tego Briana! A co byłoby, gdyby się zgodzili?
- To przyjemność pracować z Henny - kontynuuje Brian. - Taka z niej dobra
uczennica.
- Nie zapomnij wrócić przed pierwszą - przypomina mi Joy.
Brian otwiera przede mną drzwi samochodu. Na podłodze piętrzą się sterty kaset.
- Lubisz Whitney Houston? - Wkłada jedną z kaset do magnetofonu.
- Uwielbiam.
Niektórym szczęści się we wszystkim. Whitney Houston najpierw była modelką, teraz
została laureatką nagrody Grammy. A ja nie mogę nawet poradzić sobie z czymś tak prostym,
jak wyjście na randkę w taki sposób, by staruszkowie się nie czepiali. Rodzice Whitney
Houston na pewno nie robią afery, jeśli jakiś chłopak, z którym ich córka się umawia, zatrąbi
klaksonem, zamiast podejść do drzwi.
Napis przed restauracją migoce neonowymi literami: «Jedz w Big Baby’s». Obok -
staromodna reklama coca - coli. Drewniana krowa naturalnej wielkości stoi na dachu
restauracji. Kelnerki ubrane są w czarne obcisłe szorty i różowe koszulki do gry w kręgle z lat
pięćdziesiątych z napisem: «Jedz w Big Baby’s». Jeżdżą na wrotkach tam i sam po parkingu
obsługując gości. Brian krąży wśród samochodów poszukując miejsca, gdzie moglibyśmy
zaparkować i zostać obsłużeni. Z głośnika dochodzą dźwięki „Rock around the Clock”.
- To naprawdę miejsce z klasą - stwierdzam.
- Dlatego właśnie cię tu przywiozłem. - Dotyka mojej dłoni.
Przez chwilę studiujemy menu wywieszone przed stanowiskiem, przy którym
zaparkowaliśmy. Mają tu głównie hamburgery, hot - dogi i frytki.
- Biorę trzy hamburgery z chili, podwójne frytki z serem i napój truskawkowy -
decyduje Brian. - A na co ty masz ochotę?
- Wezmę cheesburgera i koktajl czekoladowy.
Brian zamawia jedzenie przez telefon znajdujący się przy stanowisku obsługi i
przygląda mi się przez chwilę.
- Masz zgrabną figurkę - oznajmia.
Jestem mile połechtana i speszona jednocześnie.
- Dzięki - odpowiadam. Oczywiście nie ważę stu kilogramów ani nic w tym rodzaju,
ale jakoś nigdy nie sądziłam, że mam efektowną sylwetkę.
Kelnerka przynosi nasze hamburgery. Na różowej koszulce ma dwie przypinki. Na
jednej jest napisane: „Miejsce kobiety jest w centrum handlowym”, na drugiej - „To nie ja
jestem dziwadło, tylko ty”.
- Weźmy się do naszej umowy - proponuję.
- Dobra. Już ci mówiłem, nie mam zamiaru gotować. A ile chcesz dzieci?
- Jedno oraz psa i kota.
- Ja chcę trójkę, poza tym nie znoszę kotów.
- Nie zgadzam się. Jedno albo wcale. Mam zamiar pracować na pełnym etacie. Nie
będę po powrocie zajmować się trójką dzieciaków. Już lepiej sprawmy sobie kota. Przepadam
za kotami.
Brian odgryza kęs hamburgera.
- W porządku, niech będzie kot. A może zatrudnić gosposię?
- Zatrudnić gosposię? Tata mówi, że o dobrą jest bardzo trudno. Poza tym to
kosztowne. Fakt, że ta, którą mieliśmy do niedawna, była super.
- Nie miałem pojęcia, że twoja rodzina jest z tych, co mają gosposie!
- Nie jest. Ale moja matka umarła, kiedy miałam siedem lat, i potrzebowaliśmy kogoś,
kto by się nami zajął. Gosposia nie mieszkała u nas - codziennie wracała do siebie do domu.
Moja macocha chce przez kilka godzin dziennie prowadzić swoją prywatną praktykę, a potem
zajmować się nami. Teraz szukamy dobrej sprzątaczki, która przychodziłaby raz na tydzień.
Przez chwilę zajmujemy się pracą, ale idzie to dość opornie. Brian albo mówi o
sprawach z nią nie związanych, albo obserwuje, co dzieje się na parkingu.
Mój wzrok pada na zegar pod reklamą coli.
- Brian - mówię - lepiej wracajmy. Idziemy z Joy po zakupy, poszukać dla mnie
sukienki.
Bob jest pochłonięty innymi sprawami. Macha do kogoś znajomego.
- Hej, Brian. - Do naszego samochodu podchodzi dwóch chłopaków ze szkoły: jeden
wysoki blondyn, drugi, niższy, szatyn z brodą. Nie wiem, jak się nazywają. Trudno byłoby
znać wszystkich, skoro do naszego liceum uczęszcza trzy i pół tysiąca osób. Ci dwaj są z
czwartej klasy i należą do zespołu redagującego rocznik szkolny.
- Będziesz robił zdjęcia dziś wieczorem? - pyta brodaty.
- Jasne - potwierdza Brian. - Darcy Easton też.
- No, no - włącza się blondyn. - W takim razie chętnie bym się przyłączył. To niezła
laska.
- Nawet się nie umywa do Henny. - Brian obejmuje mnie. Brodaty przygląda mi się
przez chwilę.
- Jeśli macie wieczorem coś lepszego do roboty, to ja mogę zająć się zdjęciami.
Brian sprawia wrażenie zakłopotanego.
- Zobaczymy się na meczu, chłopaki.
Chłopcy odchodzą. Brian stawia puste kubki i opakowania od hamburgerów na
półeczce stanowiska obsługi, zostawia napiwek i uruchamia silnik.
Bum! Czuję nagły wstrząs, rozlega się łoskot i boczna szyba rozpryskuje się na milion
kawałeczków. Odłamki szkła sypią się do wnętrza samochodu.
- Co się stało? - pytam zaskoczona. Wysiadamy z samochodu. W drzwiach poniżej
okna jest duże wklęśnięcie, a na ziemi oraz na tacy pełno potłuczonego szkła.
Brian chwyta się za głowę i robi się blady jak ściana.
- Rany boskie! Walnąłem w słup od głośnika. Rodzice chyba mnie zamordują! - Twoi
staruszkowie nie mają ubezpieczenia?
- Mają, ale tego lata spowodowałem już jeden wypadek. Będą po tym wszystkim
płacić niebotyczną składkę. Mogą też wywalić mnie z polisy. Co ja powiem starym? Pomóż
mi coś wymyślić albo mam przechlapane.
Zastanawiamy się przez chwilę.
- A może zaprowadzisz samochód wprost do warsztatu, w którym wstawiają szyby
samochodowe, i wtedy rodzice o niczym się nie dowiedzą?
- No, nie wiem - Brian jest sceptycznie usposobiony. - Musiałbym tam zostawić wóz.
To wgniecenie wygląda paskudnie.
Ponownie oglądamy uszkodzenie - jest głębokie, a lakier porysowany.
- Chyba powinieneś powiedzieć w domu, co się stało. Przecież nie jechałeś za szybko
ani nic w tym rodzaju.
- Ze starymi to nie przejdzie. Musimy coś wymyślić.
Chociaż staram się być opanowana i chłodna jak napój truskawkowy, zdaję sobie
sprawę, jak Brian się czuje. Gdybym ja stłukła szybę i wygięła drzwi w samochodzie,
załatwiłoby mnie to na całe życie. A nawet na wieczność.
- Lepiej już jedźmy - mówię. Jest po pierwszej. Odbieram wibracje psychiczne
wskazujące, że Joy już przygotowuje dla mnie kazanie, którego wcale nie mam ochoty
wysłuchiwać.
Słyszę warkot motocykla. Luigi Pasquelli i jego koledzy wjeżdżają na parking. Z
tylnego siodełka motoru Luigiego zeskakuje dziewczyna. Zdejmuje kask - to Cookie. Macha
do nas. Luigi, Cookie i reszta wchodzą do środka.
Brian obserwuje ich przez dłuższą chwilę.
- Zbierajmy się - mówi wreszcie. - Myślę, że jakoś sobie poradzę z rodzicami.
Możemy zatrzymać się na chwilę w „Giant”?
- Jasne. - Jest już tak późno, że kilka minut więcej nie robi żadnej różnicy. A Joy na
pewno już dobrze przećwiczyła swoją przemowę.
„Giant” to olbrzymi samoobsługowy dom towarowy w centrum Highland. Można tam
kupić co dusza zapragnie, od zupy w puszkach po żywe króliki, a wszystko po obniżonych
cenach.
Brian parkuje.
- Wracam za dwie minuty. Możesz zaczekać w samochodzie?
Jego dwie minuty okazują się kwadransem. Joy będzie wściekła. Brian wraca z
niewielkim pędzlem, farbą oraz bukietem kwiatów.
- Co ty wyrabiasz?
- To po prostu parę rzeczy, które mi są potrzebne.
Odwozi mnie do domu.
- Słuchaj, nie mów nikomu, co się stało, dobra?
- Dobra. - Podoba mi się myśl, że mamy z Brianem wspólny sekret. To tak, jakby
łączyło nas coś specjalnego. Ujmuje mnie za rękę, całuje ją i odprowadza do drzwi.
- Do zobaczenia niedługo - mówi.
Jasne, że niedługo. Mamy zajęcia w poniedziałek.
Joy otwiera drzwi.
- Gdzieś ty była, u licha? Jest po wpół do drugiej!
- Mieliśmy problem z samochodem.
- To dlaczego nie zadzwoniłaś?
- Nie miałam skąd.
- Już jest za późno, żeby teraz iść. A wiesz przecież, że w przyszłym tygodniu jadę do
Minnesoty, zobaczyć się z synem.
- Znajdziemy z Chris jakąś kieckę.
Rzuca mi spojrzenie, mówiące, że we dwie na pewno wybrałybyśmy jakieś wyjątkowe
szkaradzieństwo.
- Henny, wychodząc za mąż nie chce się, żeby pierwsza druhna znalazła „jakąś
kieckę”. Nie bierze się przecież ślubu codziennie. Chcę, żebyś wyglądała naprawdę ładnie.
- A może takie rzeczy mnie nie wzruszają? Może ja nie wyjdę za mąż?
Joy westchnęła przeciągle.
- Nie mam pojęcia, co w ciebie ostatnio wstąpiło. Czy wyjdziesz za mąż, czy nie,
życzę sobie, żebyś na ślubie swojego ojca była ubrana ładnie i przyzwoicie.
Wręcza mi karteczkę z numerem telefonu.
- Telefonował chłopiec imieniem Bob. Miałaś wcześniej coś zaplanowanego na
dzisiejszy ranek? Mam nadzieję, że nic nie zawaliłaś, żeby wyjść z tym Brianem.
- Nie mogłam nic zawalić, bo nic nie planowałam.
Daję sobie kilka minut, by pozbierać się po eskapadzie z Brianem, i dzwonię do Boba.
Przyjmuje jakaś pani, pewno jego matka.
- Nie ma Bobby’ego - informuje mnie. - Musiał odwieźć na lotnisko trzy francuskie
pudelki. Czy to z tobą miał odrabiać chemię?
- Tak, ze mną.
- Tyle o tobie słyszałam!
Mam nadzieję, że nie za dużo.
Idę do swego pokoju i próbuję nauczyć się na pamięć tabeli pierwiastków. Boże, co za
nuda. Szłoby mi łatwiej, gdybym miała kogoś do pomocy. Ciekawe, co robi Brian i czy
zaprosi mnie na następną randkę. Fe znaczy żelazo, N - azot. Gdyby istniał pierwiastek pecha,
miałby HZ.
Po jakimś czasie wpada Chris.
- Chcę wiedzieć absolutnie wszystko. Z krwistymi szczegółami.
Idziemy do mojego pokoju i zamykamy za sobą drzwi. Nie chodzi o to, że mamy
zamiar omawiać coś nieprzyzwoitego albo że ktoś podsłuchuje. Pójście do pokoju i
zamknięcie drzwi, żeby pogadać, to rytuał, którego przestrzegamy.
Nie wspominam o najbardziej krwistym epizodzie.
- Pocałował mnie - oznajmiam.
- Super! - W rękę.
- Następnym razem to będą usta.
- Może nie być następnego razu. To nie była taka zupełnie prawdziwa randka.
Gdybyśmy nie pracowali razem nad tym szkolnym zadaniem, nie zabrałby mnie na lunch.
- A zaprosiłaś go na wesele swojego taty?
- Co takiego? Na głowę upadłaś? - Oprócz tego, że Chris zawsze z kimś chodzi,
przejawia wobec chłopców ogromną pewność siebie. Gdyby to jej ojciec zamierzał się żenić,
miałaby towarzystwo na uroczystość w tym samym momencie, w którym ogłoszono by
zaręczyny.
- Nie bardzo wiem, co mam robić. Chyba mu się podoba jedna dziewczyna, Darcy
Easton.
- Może mu się i podoba, ale on jej nie. Ma faceta na Uniwersytecie Wisconsin.
- Skąd wiesz?
- Jej matka jest właścicielką sklepu z kosmetykami na tej samej ulicy, co pizzeria taty,
i często do nas wpada. Darcy pracowała też w tym sklepie. W lecie robiła tam makijaż i
manicure.
- Jak to możliwe? Przecież jest dopiero w szkole średniej?
- Odbyła praktykę pracując dla matki. Ma zamiar w ten sposób zarobić na studia w
dziedzinie projektowania mody. Darcy jest okropnie ładna. Jej matka wspominała, że teraz
pracuje dorywczo w jakimś sklepie w śródmieściu: podobno robi tam wyjściowy makijaż.
- To taka wysoka, szczupła dziewczyna z pięknymi, krótko obciętymi kasztanowatymi
włosami?
- Wszystko się zgadza - potwierdza Chris.
- Ona to naprawdę potrafi się umalować!
- Świetnie potrafi. Muszę lecieć. Wieczorem mam randkę z Rogerem. Będzie też
Sherry z chłopcem. Kurczę, Henny, szkoda, że nie znam żadnego chłopaka, żeby cię z nim
spiknąć. Można by urządzać potrójne superrandki! Może Brian niedługo znów cię gdzieś
zabierze. Chris rusza do drzwi.
- Gdziekolwiek zechce. - Biorę podręcznik chemii i udaję, że się uczę. - A być może
zdecyduję się ubiegać o pełne stypendium na uniwersytecie w Chicago. Nie miałabym wtedy
czasu na chłopców.
- Chyba upadłaś na głowę! - wrzeszczy, pędząc w dół po schodach i wybiegając na
dwór.
Wieczorem staruszkowie idą do Feldmanów pograć w scrabble. Ja spędzam większość
czasu studiując nudne pierwiastki chemiczne i opracowując umowę małżeńską.
Rozmyślam sobie, jak to by było tajnie, gdyby Ricky nie uzyskał tego stypendium lub
gdyby Brian był innym typem chłopaka. Teraz pewnie bawi się świetnie z tą Darcy...
Szukam Gaduły. Są obaj z Winnie’em w salonie, zadowoleni i przytuleni do siebie.
Gaduła liże Winnie’ego swym szorstkim jak papier ścierny języczkiem. Każdy jest
dzisiejszego wieczoru razem z kimś, nawet Darcy, która przecież i tak już kogoś ma.
Dzwoni telefon. To pani Quatrocci. Pyta, czy mogę przyjść do niej w poniedziałek po
szkole, na próbne posiedzenie z dziećmi.
ROZDZIAŁ 5
Brian dał mi swój numer telefonu, ale nie miałam odwagi zadzwonić. Obudziłam się o
piątej rano, by to przemyśleć. Po sześciu rozmowach telefonicznych z Chris i po
ośmiokrotnym przećwiczeniu mojej rozmowy z Brianem, o trzeciej po południu dojrzałam, by
do niego zadzwonić.
Trzy razy wykręcam numer i odkładam słuchawkę, zanim odezwie się brzęczyk. Życie
było prostsze przedtem, gdy dzwoniłyśmy do Briana z Chris i rozłączałyśmy się natychmiast
po usłyszeniu jego głosu. Wreszcie za czwartym razem czekam, gdy telefon dzwoni. Może
Darcy tam jest i czulą się do siebie jak szaleni? Może rodzice zabronili mu rozmawiać przez
telefon? A może snuje o mnie pożądliwe myśli? Przy piątym sygnale decyduję się rozłączyć.
W tym momencie odzywa się mała dziewczynka.
- Mieszkanie państwa Andersonów.
- Czy zastałam Briana? - Serce mi wali i mam spocone dłonie.
- Brian! Dzwoni jedna z twoich dziewczyn.
Brian podchodzi do telefonu.
- Hej, mówi Henny.
- Ty przecież nie jesteś moją dziewczyną.
- Śmieje się. - Jesteś moją żoną. Co się dzieje?
- Jak ci poszło wczoraj z samochodem?
Zniża głos.
- Próbuję to załatwić.
- Ja... ja zabieram się do napisania na maszynie tej umowy. Czy chciałbyś, żebym coś
jeszcze w niej umieściła? Jak będziemy dzielić naszą własność?
- trajkoczę. Kiedy jestem podenerwowana, gadam jak nakręcona.
- Jak sobie życzysz, bylebym mógł zatrzymać moje longplaye. Do jutra i pamiętaj: ani
słowa nikomu o tym, co było wczoraj.
Rozłącza się.
Następnego dnia, gdy wchodzę do szkoły, Brian czeka na mnie pod klasą.
- Załatwiłem wszystko z matką - informuje mnie. Siadamy i przeglądamy naszą
umowę. Właściwie nie ma w niej nic szczególnego. Brian jest zadowolony, chociaż ja miałam
nadzieję na coś lepszego.
Cookie i Luigi wchodzą do klasy. Niosą wielki zwój, długi na metr. Siadają obok nas i
rozwijają go - to ich umowa. Jest starannie wykaligrafowana.
- Kto to tak pięknie napisał? - pytam.
- Ja - odpowiada Luigi.
Charakter pisma jest wymyślny i ozdobny, a margines ozdobiony wzorem w czerwono
- złote maleńkie zwoje. Samo wykonanie marginesu musiało trwać wiele godzin.
Wchodzi pan Demerle, dźwigając stertę książek. Kładąc je na stole, zauważa umowę,
którą podziwia już kilka osób. Ogląda ją.
- Chcę, żeby cała klasa to zobaczyła - oznajmia i przylepia zwój taśmą klejącą do
tablicy. - Każdy, kto zrobi coś w tym rodzaju, dostanie dodatkowe punkty. Chciałbym, żeby
wszyscy w grupie potraktowali nasze zadanie równie poważnie.
Przez pewien czas dyskutujemy na temat umów. Potem pan Demerle wyjaśnia, jak
ważne dla nowożeńców jest zgłaszanie w sklepach listy wybranych prezentów.
- Chodzi o to - tłumaczy - żeby ludzie wiedzieli, co jest wam naprawdę potrzebne. Już
uprzedziłem rejestrację podarków ślubnych w Centrum Handlowym Marshalla Fielda. Ale
jeśli chcecie, możecie zarejestrować się gdzie indziej. Większość par rejestruje swoje listy w
kilku domach towarowych.
Wręcza każdej parze formularze z nadrukiem „Rejestracja podarków ślubnych
Marshalla Fielda”. Ciekawe, skąd pan Demerle tak się na tym zna. Głowę daję, że jest żonaty
lub zaręczony.
- Niektóre osoby, które już mają za sobą jedno małżeństwo, mogą posiadać pewne
przedmioty. Ci, którzy świeżo skończyli college, będą potrzebowali więcej rzeczy aniżeli ci,
którzy zawierają związek małżeński po raz drugi. Zaraz wręczę każdej parze instrukcję z
opisem jej konkretnej sytuacji. Dostosujcie do niej swój wybór podarunków. Stawiając
stopnie będę brał pod uwagę, jak realistyczne będą wasze decyzje. Dwie dziewczyny, które
wspólnie wynajmują mieszkanie, zarejestrują się u Fielda w dziale upominków na specjalne
okazje. Macie na to tydzień czasu.
Chris i Jennifer krzywią się.
- Przyszli państwo Andersonowie - wywołuje nauczyciel.
Brian wręcza mi kopertę. Otwieram ją. Nie podoba mi się, że pan Demerle zakłada, że
przybiorę nazwisko Briana.
„Oboje jesteście świeżo po college’u. Mąż w następnym roku zacznie studia
doktoranckie w Wyższej Szkole Edukacji Specjalnej. Żona uczy dzieci w szkole
elementarnej. Zaoszczędziliście pięćset dolarów na wyposażenie domu. W tej chwili
posiadacie zaledwie kilka garnków i patelni, a najbliższa rodzina podaruje wam trochę rzeczy,
które nie są jej potrzebne”.
- Fiu, fiu. Będziemy potrzebować wszystkiego - stwierdzam, studiując instrukcję. -
Pościeli, talerzy, sztućców, urządzeń domowych i innych różności.
Cookie pokazuje mi swoją instrukcję. Zawiera ona długą listę rzeczy, którą Cookie i
Luigi już posiadają, ponieważ oboje mają już za sobą jedno małżeństwo. Do tego dochodzi
zaoszczędzony tysiąc dolarów.
- Psiakość, chciałem wpisać na listę longplaye Whitney Houston i Madonny - narzeka
Brian.
- Chyba nie możemy tego zrobić.
Krzywi się.
Kilka minut przed końcem lekcji nauczyciel podchodzi do stolika stojącego z boku
pod ścianą i omawia książki, które przyniósł ze sobą.
- Jeśli ktoś chce, sam lub z partnerem, napisać sprawozdanie, żeby uzyskać dodatkowe
punkty, może korzystać z tych książek. Dowiecie się z nich także więcej o problemach
współczesnego życia. Jeśli chcecie wypożyczyć którąś z nich, zgłoście to mnie.
Po lekcji przez kilka minut przerzucam książki. Wypożyczam jedną z nich,
zatytułowaną „Współczesne style życia”, w której znajdują się informacje o wszystkim - od
umawiania się na randki aż po starość. Jest tu cały rozdział o związkach uczuciowych, od
zadurzenia aż po prawdziwą miłość. Zdaję sobie sprawę, że to, co czuję dla Briana, to
zadurzenie. Przeglądam rozdział o prawie małżeńskim. Przy lunchu kartkujemy go z Chris,
Sherry i Cookie. Okazuje się, że jesteśmy wystarczająco dorosłe, by w kilku stanach móc
wyjść za mąż za zgodą rodziców.
- Matka Luigiego wzięła ślub, gdy miała siedemnaście lat - oznajmię Cookie.
- To bardzo młodo - stwierdzam. Wyobrażam sobie siebie z Brianem, w tej chwili
poślubionych, we własnym mieszkaniu. Wydaje mi się to absurdalne.
- Luigi jest szalenie zdolny. - Cookie ustawia talerze z jedzeniem na tacy. - Może nie
należy do elity, ale jest utalentowany, inteligentny, a na saksofonie gra jak profesjonalista. W
sobotę wieczorem byliśmy na koncercie, w którym brał udział. A wiecie, że sam zmontował
swój motor? Bardzo przyjemnie się z nim pracuje nad naszym zadaniem. Jest taki inny i
naprawdę uroczy.
- Pan Demerle też jest uroczy - stwierdza Sherry. - Jak skończyliśmy pracę, zaprosił
mnie na lunch.
- Co takiego? - wykrzykuje Chris.
- Nigdy nie słyszałam, żeby nauczyciel zaprosił kogoś na lunch. - Z wrażenia prawie
dławię się lemoniadą.
- Byliśmy w „Piwnicy” - oznajmia z dumą Sherry.
- W „Piwnicy!” - Jestem wstrząśnięta.
„Piwnica” to kameralna włoska kafejka znajdująca się pod „Sel Marie” - europejską
cukiernią w centrum miasta. To jeden z tych lokalików
(
o przyćmionych światłach,
kraciastych czerwono - białych obrusach i płonących świeczkach. Tak bardzo chciałam, by
tamtej nocy Ricky zabrał mnie właśnie w takie miejsce. Lokal, do którego pragnęłabym pójść
z Brianem... teraz.
- Czy czegoś z tobą próbował? - chce wiedzieć Chris.
- Coś ty! To prawdziwy dżentelmen. Odwiózł mnie do domu i otworzył przede mną
drzwi samochodu.
- Na pewno ma dziewczynę - wtrąca Cookie.
- Albo jest gejem.
- Wszystko mi jedno - odcina się Sherry.
- Cieszę się, że jest moim partnerem. Jest o tyle dojrzalszy niż te dziecinne typki, z
którymi mamy do czynienia w szkole.
Jednym z tych dziecinnych typków jest Seth Ornstein, za którym Sherry wariowała
jeszcze w zeszłym tygodniu. Podczas wakacji gadała tylko o nim i była cała w skowronkach,
kiedy wreszcie zaprosił ją na randkę.
- Chłopcy ze szkoły nie wiedzą, jak należy odnosić się do dziewczyn - stwierdza
Sherry.
- Luigi wie. - Cookie ociera usta, wyjmuje z torebki lusterko i poprawia włosy. - Przed
koncertem przyniósł mi jedną jedyną cudowną różę. A jak stoją sprawy z Brianem?
- Bombowo. - Nie wspominam o aferze z klaksonem.
- Może się ustatkował na stare lata?
Luigi zbliża się do stolika. Obejmuje Cookie w talii i odchodzą. Jakże ja bym chciała
znaleźć wielką miłość podczas realizacji tego zadania! Ale wszystko, co uzyskałam do tej
pory, to kiepski stan nerwów i okazja, by asystować Brianowi, gdy rozwalał samochód.
Bob czeka na mnie po lekcji chemii.
- Gdzie zapodziałaś się w sobotę?
- Och, musieliśmy zająć się naszą umową ślubną. - Podoba mi się dźwięk słowa „my”,
gdy dotyczy Briana. - Próbowałam cię złapać po powrocie.
- Mhm, jakoś nam się nie złożyło. Pani Quatrocci mówiła, że dzisiaj zaczynasz u niej
pracę. Powodzenia!
- Jeśli tylko nie ma profesjonalnej maszyny do zmywania naczyń, niczego się nie
obawiam.
Bob śmieje się.
- Gdyby nie to, że muszę jechać wprost do Pawmobile, podrzuciłbym cię do domu.
- Nie ma sprawy.
Wychodzimy tylnymi drzwiami na parking. Bob wskakuje do żółtej furgonetki z
rysunkiem zwierzęcej łapy i napisem „Pojazd dla zwierząt Pawmobile”.
Spostrzegam Briana, który stoi obok czerwonego mustanga. Rozmawia z Darcy,
ubraną w czarne spodnie i białą bluzkę typu gorset. Na niej wygląda to dobrze, choć na
większości dziewczyn wydawałoby się zbyt wymyślne do szkoły.
Brian i Darcy wsiadają do samochodu i odjeżdżają. To by było na tyle o Brianie.
Otwieram portfel, sprawdzam adres pani Quatrocci - 3007 Hunters Lane - i ruszam w drogę.
Odnajduję dom Quatroccich w dzielnicy Colonial Valley. Wille są tu większe i
zamożniejsze niż w mojej okolicy. Pod numerem 3007 trawnikowi przydałaby się kosiarka, a
na jednej z okiennic łuszczy się farba. Naciskam dzwonek i czekam kilka minut. Z zewnątrz
dochodzą krzyki dzieci. Drzwi otwiera wysoka, dobrze ubrana kobieta.
- Jesteś Henny, prawda? - Wprowadza mnie do salonu. Na podłodze walają się chipsy
ziemniaczane i popcorn. Ogromny szary kot pochłania to wszystko, co nie zostało wdeptane
w dywan. Dwie małe dziewczynki drepcą ku niemu, niosąc lalczyne ubranka.
- Julia! Melania! - wykrzykuje pani Quatrocci. - Przestańcie dokuczać Maluszkowi!
- Dobrze, mamusiu - zgadza się większa dziewczynka. Kładą ubranka na stoliku do
koktajli, siadają na sofie i składają rączki jak w kościele. Ale to chyba ja powinnam się
pomodlić! Pani Quatrocci bierze mnie pod ramię i przedstawia nas sobie.
- Ta młodsza, to Julia. Ma trzy i pół roku. Większa, Melania, ma pięć lat.
Obie dziewuszki uśmiechają się słodko.
- Cześć, jestem Henny.
Julia odyma usteczka. Ma kędzierzawe jasnoblond włosy i błękitne oczy. Wygląda jak
dziecięca modelka. Melania, pełna wdzięku i pyzata, przygląda mi się przez chwilę.
- Czy ty jesteś dziewczyną Bobby’ego?
- Nie.
Pani Quatrocci prowadzi mnie do kuchni.
- Tak jak mówiłam, zwykle nie będziesz pracować w poniedziałki. Chciałam tylko
sprawdzić, czy się nadajesz, zanim zacznę kurs we wtorek. Sama rozumiesz, w dzisiejszych
czasach nie można zostawić takich maleństw z byle kim. Od sierpnia miałam już siedem
opiekunek.
Otwiera lodówkę i pokazuje mi tacę kanapek z tuńczykiem.
- To na obiad. Co tu jeszcze... Żadnych przekąsek poza posiłkami, z wyjątkiem soku.
Henny, czy mogłabyś spłukać talerze i włożyć je do zmywarki? I troszkę posprzątać salon,
zanim wrócę. Moja sprzątaczka się nie pojawiła. Tak trudno teraz o dobrą pomoc domową.
Pokazuje mi, gdzie są ścierki i odkurzacz.
- I, Henny, nie zawsze będę mogła odwieźć cię do domu. Mamy tylko jeden samochód
i nigdy nie wiem, kiedy mój mąż wróci do domu. Pracuje w handlu nieruchomościami, często
w przedziwnych godzinach.
Niesamowite. Gdyby zademonstrował ten chlewik jako przykład domów, które
sprzedaje, pewnie cofnięto by mu licencję.
Dziewczynki bawią się grzecznie do chwili wyjścia matki. Gdy tylko znika za
drzwiami, Melania wpada do kuchni i otwiera szafkę.
- Kiedy dostaniemy ciasteczka? - pyta.
- Mama powiedziała, że mam wam nie dawać nic oprócz soku.
- Sok jest wstrętny! Ja chcę ciasteczka!
- Niestety. Mama powiedziała: żadnego podjadania.
Melania patrzy na mnie wilkiem. Dosuwa krzesło do kuchennego blatu, wspina się,
otwiera górną szafkę i chwyta pudełko czekoladowych chrupków z niższej półki.
- Złaź stamtąd! - Zdejmuję ją z blatu i usiłuję odebrać jej pudełko. Melania rzuca je
Julii, która właśnie weszła do kuchni.
- Łap! - woła. Pudełko spada na podłogę. Pokruszone chrupki rozsypują się po całej
podłodze.
- Nie lubię cię - oznajmia Melania. - Jesteś skąpał Nic dziwnego, że nie jesteś
dziewczyną Bobby’ego.
- Jesteś paskudna! - wrzeszczy Julia. Obie wypadają z kuchni, dokumentnie
rozdeptując ciasteczka. Zmiatam okruchy i wrzucam do kubła na śmiecie. Opłukuję talerze i
wkładam je do zmywarki, upewniając się tym razem, czy biorę właściwy detergent. Czyszczę
salon odkurzaczem i ścieram kurze.
Zbliżam się do sypialni, gdy słyszę żałosne miauczenie. Biegnę na pomoc. Maluszek,
ubrany w miniaturową sukienkę i kapelusz, został wpakowany do lalczynej kołyski. Melania
śpiewa wysokim głosikiem kołysankę na melodię „Rock - a - Bye Baby”.
Śpij już, kotek jest na drzewie
Myszka biega i nic nie wie,
Że kot na nią czai się,
Wraz z ogonkiem myszkę zje.
- Natychmiast wyjmijcie kota z kołyski!
- Sza! - Julia błyska ku mnie swym uśmiechem aniołka. - Maluszek śpi.
- Jeśli nie wypuścicie kota z kołyski, zanim policzę do trzech, zadzwonię do waszej
mamy!
Melania cofa dłoń, którą trzymała kota. Maluszek daje susa z łóżeczka i pędzi w dół
po schodach.
- Kto porozrzucał te ubrania po całej podłodze?
- Maluszek - wyjaśnia Julia. - Jest dziś bardzo niegrzeczny.
- Mam dosyć bawienia się z Maluchem. Chodźmy do piaskownicy - proponuje Julia.
Zbieram ubrania, utykam je po szufladach i schodzę na dół. Wychodzimy tylnymi
drzwiami. Gdy tylko je otwieramy, wypada z nich Maluch, przebiega podjazd i wspina się na
drzewo na trawniku przed domem.
- Maluchowi nie wolno wychodzić na dwór - informuje mnie Melania. - Mama będzie
wściekła.
Zastanawiam się nad możliwością zdjęcia kota z drzewa, ale przypomina mi się, jak o
mało nie spadłam, usiłując ściągnąć Esmeraldę, kotkę starej pani Binning. Może powinnam
zatelefonować po straż pożarną?
- Chcę do ubikacji - narzeka Julia. Próbuje otworzyć drzwi. - Nie mogę wejść do
środka!
Zaczyna płakać.
- Wejdź z drugiej strony I - Nie mogę. Zatrzasnęłaś drzwi.
Obchodzę dom dookoła, szarpiąc za klamki.
Melania i Julia depcą mi po piętach. Wszystkie drzwi są zamknięte. Szczypię się w
ramię, by upewnić się, czy to na pewno nie zły sen. Niestety, to jawa, ale w porównaniu z
dzisiejszym dniem koszmar senny to sama przyjemność.
Jedyną osobą, jaką znam w Colonial Valley, jest Bob. Muszę go jak najszybciej
odszukać.
- Jeść mi się chce - maże się Melania.
- Słuchaj, czy wiesz, gdzie mieszka Bobby? - pytam ją.
- Wiem, ale nie powiem. Nie jesteś jego dziewczyną i nie dałaś mi ciasteczek.
Spływa na mnie natchnienie.
- Bob ma mnóstwo ciasteczek u siebie w domu. Jeśli mi pokażesz, gdzie mieszka, na
pewno trochę dostaniesz.
Julia stoi pod drzewem.
- Nie uciekaj, Maluszku. Chcę być twoją przyjaciółką. Kocham cię. I potrzebuję na
nocnik.
Idę za Melanią. Mijamy kilka domów i zbliżamy się do dużego budynku w stylu
kolonialnym. Przed domem rosną czerwone kwiaty i starannie przycięte krzewy.
- On tu mieszka - oznajmia Melania.
Drzwi otwiera pani ubrana w spodnie koloru lawendy i purpurową bawełnianą bluzkę.
Ma takie same brązowe oczy jak Bob.
- Czy mogę tutaj zrobić siusiu? - zadaje pytanie Julia.
- Oczywiście. - Pani Zayre przygląda mi się, jakbym była świeżo przybyłą Marsjanką.
- Pani Zayre, jestem koleżanką Boba ze szkoły. Czy go zastałam? Opiekuję się
dziećmi u państwa Quatrocci i koniecznie muszę się z nim zobaczyć.
Jej obcasy stukają o dębową podłogę. Zatrzymuje się przy schodach, oddzielających
salon od jadalni.
- Bob, koleżanka do ciebie!
Bob schodzi po schodach.
- Henny! - woła zaskoczony. - Co się stało?
- Chcę ciasteczko - dopomina się Melania.
Opowiadam Bobowi całą koszmarną historię.
- Nie martw się - mówi. - Zaraz się tym zajmiemy. - Otwiera kuchenną szafkę i
wyjmuje puszkę sardynek oraz trzy papierowe talerzyki. - Spotkamy się u mnie w garażu.
Mama zajmie się maleństwami pani Quatrocci.
Przechodzę przez duże, nieskazitelnie czyste podwórze. Bob zjawia się po kilku
minutach ze śrubokrętem, łomem, sardynkami i talerzykami. Wręcza mi to wszystko i
wyciąga drabinę z kąta garażu.
- Ty nieś nasz ekwipunek, a ja wezmę drabinę.
- Bob, ten kot siedzi tak wysoko! Nigdy nie zejdzie!
- Zejdzie, zejdzie. Znam dobrze starego Malucha. - Bob otwiera puszkę i kładzie po
kilka sardynek na każdy z talerzyków.
- Wyrzuć puszkę do śmietnika - mówi, po czym wspina się na drzewo. Umieszcza
jeden talerzyk na gałęzi w pobliżu Malucha, następny nieco niżej, a trzeci na ziemi. - A teraz
spróbujmy dostać się do środka.
Obchodzimy dom.
- Popatrzmy, czy któreś okno jest otwarte.
Spostrzegam, że jedno, w tylnej ścianie domu, jest uchylone.
- Hej, spójrz!
Bob wspina się na drabinę.
- Podaj mi śrubokręt. - Bob odkręca śruby siatki przeciw owadom, otwiera szerzej
okno i włazi przez nie do środka. Po chwili otwiera drzwi od wewnątrz i wpuszcza mnie do
domu. Wskazuje klamkę.
- Pamiętaj, żeby nie wciskać tego guziczka. Jeśli zechcesz zamknąć się od środka, to
masz zasuwę. A kot jest już pod drzewem, opycha się sardynkami. Mówiłem ci, że dobrze
znam Malucha.
Chwytam Malucha i wpuszczam go do domu.
- Masz tu zostać - rozkazuję. - Bob, jak mam ci dziękować?
- Wystarczy parę wygibasów pod muzykę na szkolnym weselnym przyjęciu.
Zabieram dziewczynki do domu. Zjadają obiad i zasypiają na sofie w pokoju
rodzinnym. Opadam na krzesło obok i budzi mnie dopiero dźwięk klucza obracanego w
zamku.
- Jak poszło? - pyta pogodnie pani Quatrocci.
- Świetnie.
Wręcza mi osiemnaście dolarów.
- Zobaczymy się . we wtorek, a potem w czwartek - i we wszystkie wtorki i czwartki.
W domu zastaję wiadomość, że dzwonił Brian. Tym razem, gdy oddzwaniam, jestem
zupełnie opanowana.
- Telefonowałeś? - pytam go.
- Tak. Zastanawiałem się, czy chciałabyś popracować w piątek nad rejestracją naszych
prezentów ślubnych? Zamiast do naszego centrum handlowego pojechalibyśmy do Chicago, a
jak skończymy, możemy sobie gdzieś pójść.
- Cudownie! Może moglibyśmy poszukać podarunku na „podarkowe przyjęcie” dla
mojego taty?
- Dla twojego taty?
- Tak, mówiłam ci, że niedługo się żeni. Jego przyjaciele przygotowują dla niego
„podarkowe przyjęcie”.
- Fajnie - odpowiada Brian. - Pojedziemy w piątek, zaraz po chemii.
Bomba! Brian Anderson i ja jedziemy do miasta zarejestrować naszą listę prezentów
ślubnych. A może zaprosić go na wesele taty? Zaczynam nucić „Oto nadchodzi panna
młoda”.
ROZDZIAŁ 6
W piątek po chemii Brian czeka na mnie przy drzwiach klasy. Bob widząc nas razem
rzuca „cześć” i wychodzi.
Cieszę się na myśl o jeździe pociągiem do miasta wraz z Brianem. Jest coś
romantycznego w podróżowaniu z chłopakiem. Ricky i ja często jeździliśmy do Chicago
zwiedzać muzea i galerie.
Cudownie jest siedzieć przy Brianie. Gdy wagon podskakuje na szynach, ocieramy się
o siebie. Nie jestem pewna, czy te dotknięcia są ze strony Briana zupełnie przypadkowe. Bo z
mojej nie całkiem. Z jakiegoś powodu przy Brianie nabieram śmiałości.
Wysiadamy w okolicy Water Tower. Water Tower Place to pięciopiętrowe centrum
handlowe z wielką przeszkloną windą. Jedziemy nią kilka razy w górę i w dół. Brian
obejmuje mnie, ilekroć winda się opuszcza. Mogłabym z nim tak zostać cały dzień. Trzeba
jednak wrócić do rzeczywistości i do naszego zadania.
Gdy pan Demerle zwrócił naszą umowę, okazało się, że otrzymaliśmy zaledwie
dostateczny z komentarzem „przydałoby się więcej szczegółów”. A przecież wiedza o
społeczeństwie to nie kurs geometrii dla zaawansowanych, lecz ten rodzaj zajęć, z których
spodziewałabym się oceny bardzo dobrej.
Wysiadamy z windy na czwartym piętrze i idziemy do Fieldsa przez dział
komputerów i wideo. Dział gospodarstwa domowego, gdzie znajduje się rejestracja
podarunków, usytuowany jest w głębi.
- Chcę to wpisać na listę! - oznajmia Brian na widok telewizora z magnetowidem. Na
ogromnym ekranie zgrabna blondyna ćwiczy calisthenics. Nie jest pewna, czy ma na myśli
telewizor, czy dziewczynę.
- To kosztuje prawie trzy tysiące dolarów i to ze zniżką. Nikt nie wyda tylu pieniędzy
na prezent ślubny! - A może jednak?
- Kto?
- Moglibyśmy zaznaczyć w zaproszeniach, że chcielibyśmy dostać po dwadzieścia
dolarów od każdego z gości i że przeznaczymy te pieniądze na telewizor.
- Nie myślę, żeby ludzie to zaakceptowali, a poza tym potrzebujemy tylu innych
rzeczy! Pan Demerle powiedział, że będzie oceniał, w jakim stopniu realistyczne i praktyczne
okażą się nasze spisy podarunków. Daj spokój, Brian, przecież za umowę dostaliśmy tylko
dostateczny.
- Dobra już, dobra, ale ja i tak chcę telewizor. - W głosie Briana pobrzmiewa zawód.
Podchodzi do wystawionych komputerów.
Zbliża się do niego kobieta w kraciastej spódnicy i w blezerze.
- Czy mogę w czymś pomóc?
- Chciałbym obejrzeć demonstrację na Desk Pro.
- Proszę nacisnąć guzik „X” - instruuje go ekspedientka - i pokaz się zacznie.
Brian naciska „X”. Ekran rozjaśnia się i wydaje piszczące dźwięki. Po demonstracji
Brian rozpoczyna grę, w której pozoruje się pilotowanie samolotu.
- Brian, chodźmy już. Chcę wreszcie zrobić to, co mamy zadane.
Ale on jest kompletnie pochłonięty grą i trudno go od niej odciągnąć.
- Jeszcze minutkę, właśnie ląduję w Nantucket. Doprowadzisz do tego, że rozbiję
samolot.
- No, chodźże!
- Jedną sekundę. Nie patrz na ekran, dopóki nie powiem, że już możesz.
Niecierpliwię się coraz bardziej. Gotowa byłabym sama przygotować nasz projekt.
- Teraz się odwróć.
Patrzę na ekran. Brian napisał na nim: „Kocham Henny”. Bierze mnie za rękę i
idziemy przez dział delikatesowy do artykułów gospodarstwa domowego. Zatrzymuje się
przy słodyczach, przygląda się im uważnie, wreszcie kupuje nam po czekoladowym batoniku
z miętowym nadzieniem. Wreszcie docieramy do saloniku utrzymanego w barwach koralu i
szarości. Napisy głoszą: „Rejestracja ślubna”, „Rejestracja na specjalne okazje” i
„Wyposażenie oczekujących”.
Pani w niebieskiej sukni załatwia jakąś parę pod trzydziestkę. Druga pani, za ladą,
rozmawia przez telefon, sprawdzając coś jednocześnie na komputerze.
- Zamówili wzór „zaczarowany ogród” - mówi.
Po kilku minutach pani w błękitnej sukience podchodzi do nas. Ma plakietkę z
napisem „Rejestracja Marshalla Fielda, pani Engelhardt”.
- Czym mogę służyć?
- Chcielibyśmy zarejestrować listę ślubnych podarunków - oznajmia Brian. Jego głos
brzmi oficjalnie. Ja z trudnością zachowuję powagę.
Pani Engelhardt zabiera nas do swego biura. Wyjmuje z biurka formularze i wręcza
nam po jednym. Przypominają ten, który dostaliśmy od pana Demerle: są podzielone na
rodzaje prezentów: urządzenia kuchenne, zastawa stołowa, szkło, pościel, ręczniki,
wyposażenie do przyjmowania gości i inne. Przy każdym artykule jest pozostawione miejsce
na „chce” lub „ma”.
- Kiedy przypada uroczystość? - pyta pani Engelhardt.
- W poniedziałek po szkole - strzelam.
- Och, powinniście byli zgłosić się wcześniej.
- Kobieta jest zakłopotana.
- Aż do zeszłego tygodnia nie wiedzieliśmy, że się pobierzemy. A propos, co to
znaczy „Wyposażenie oczekujących?
- To rejestracja dla par, które oczekują dziecka.
Brian patrzy na mnie przez moment.
- To też chyba powinniśmy mieć z głowy.
Udaję, że go nie słyszę, Wolałabym mieć pretekst, żeby znów z nim przyjechać do
miasta.
- Och, wy też będziecie mieli dziecko? - Pani Engelhardt obrzuca mnie wzrokiem od
stóp do głów. - Ale na razie jeszcze chyba za wcześnie na korzystanie z „Wyposażenia
oczekujących”. Może dziś wybierzecie tylko prezenty ślubne? Najpierw to, co najpilniejsze.
- Nie możemy z tym czekać - oznajmia Brian.
- Poród już za kilka tygodni.
Słucham tego z otwartymi ustami.
- Nazwisko panny młodej? - pyta pospiesznie pani Engelhardt.
- Henny - Harriet Zimmerman.
- Nazwisko pana młodego?
- Brian Andokovivinowsky. Pisze się przez dwa „v”.
Wprost dławię się śmiechem. Czuję, że jeśli szybko nie odejdziemy, wpadnę w
histerię.
- Czy mógłby pan to przeliterować?
Brian zastanawia się przez chwilę, po czym wolno i wyraźnie literuje nazwisko.
- Pod jaki adres należy przesłać prezenty? - Pani Engelhardt kieruje to pytanie do
mnie.
- Nie na mój adres. Rodzice jeszcze o niczym nie wiedzą.
- Rodzice nic nie wiedzą? - Patrzy na nas wzrokiem, dla którego określenie
„zaszokowany” jest o wiele za łagodne.
- Widzi pani, moi rodzice się pobierają... to znaczy nie rodzice, tylko tata ze swoją
narzeczoną. Są w związku z tym okropnie zajęci i nie mają dla mnie za dużo czasu. A przy
okazji, czy mogłabym zobaczyć ich rejestr? Chciałabym dziś kupić coś na „podarkowe
przyjęcie” dla taty.
- Poproszę o nazwiska.
- Zimmerman Herman i Joy Kellison. Zarejestrowali się telefonicznie kilka tygodni
temu.
Wystukuje nazwisko taty na klawiaturze komputera. Widzę, że stopniowo traci
cierpliwość. Kilka chwil później wydruk z listą podarunków, jakie chcieliby otrzymać Joy i
tata, wysuwa się z drukarki. Nie wymienili zbyt wielu artykułów, z wyjątkiem wymyślnych
urządzeń, jak maszynka do robienia makaronu, ekspres do kawy cappuccino i maszynka do
lodów. Mają przecież mnóstwo zastawy stołowej.
Właściwie powinnam kupić im maszynkę do lodów zamiast tego smoka. Przepadam
za domowymi lodami.
- Chyba już czas na nas - oznajmiam pani Engelhardt. - Dziękujemy za pomoc. -
Wręcza nam na pożegnanie rejestr z „Wyposażenia oczekujących” i dwie książki.
- Powodzenia - życzy nam.
- Bardzo go nam potrzeba - odpowiadam.
Pierwsza z książek, w lawendowej okładce zdobnej w kwitnące gałązki, to „Notes
panny młodej”. Jest opatrzona staroświeckimi ilustracjami i zawiera rady i wskazówki na
wszystkie tematy - od zaręczyn aż po dobór prezentów. Na końcu znajduje się specjalne
miejsce, gdzie można spisać podarunki, imiona i nazwiska ofiarodawców oraz daty wysłania
listów z podziękowaniami. Druga to maleńka biała książeczka Beatrbt Potter zatytułowana
„Książeczka dzidziusia”. Podaruję tę pierwszą Joy, na pewno jej nie ma, skoro zarejestrowali
się z tatą przez telefon.
Drugą zachowam - być może synowa Joy zostanie matką? To byłby przemiły prezent.
Wątpię, czy Joy będzie jeszcze miała dzieci. Skończyła już czterdzieści jeden lat.
Gdy wychodzimy, słyszę, jak pani Engelhardt mówi do kogoś: potrzebuję tabletki
aspiryny i drinka.
Wybuchamy śmiechem natychmiast po wyjściu z rejestracji. Zaśmiewam się tak, że aż
brzuch mnie boli.
- Byłeś bombowy - mówię.
- Sama byłaś niezła. Ta dama pewnie myśli, że mamy kompletnie poprzestawiane w
głowach. Na pewno dzisiaj byliśmy najbardziej świrowatymi klientami.
- Pan Demerle powinien postawić nam bardzo dobry za samo to, że się nam udało.
Czytamy we dwójkę formularze otrzymane w rejestracji. Potem wędrujemy po dziale
z porcelaną w poszukiwaniu zastawy stołowej.
Biorę do ręki biały talerz z wymalowanymi dużymi kwiatami.
- Co o tym myślisz?
- Ładne. - Brian nie przejawia entuzjazmu. Obraca talerz i odczytuje listę cen za
poszczególne sztuki z serwisu.
- Dwadzieścia pięć dolarów za każdy talerz! Zostawmy ten zestaw. Te czarne ze
złotym paskiem na pewno nie są takie kosztowne.
- Ale brzydkie - odpowiadam.
Brian sprawdza cenę czarno - złotych talerzy.
- Te są po trzydzieści pięć dolarów!
- To weźmy tamte w kwiaty. Jak myślisz, ile sztuk powinniśmy zamówić?
- Dwie - odpowiada Brian. - Przy takich cenach...
- A co zrobimy, jeśli będziemy mieli gości? Ja myślałam raczej o zastawie dla sześciu
lub ośmiu osób.
- Będziemy używać jednorazowych.
Uświadamiam sobie, jak szybko rozchodzą się nasze pieniądze.
- Może powinniśmy zarejestrować się w stoisku „za grosik”. Tam moglibyśmy kupić
znacznie więcej za nasze oszczędności - sugeruje Brian.
Teraz, gdy się trochę rozejrzeliśmy, nasze pięćset dolarów wydaje się skromną sumą.
- Moi rodzice mogliby nam podarować niektóre urządzenia domowe i trochę różności
- mówię. - Oboje mają masę rzeczy, które trzymają w suterenie.
To niesamowite. Przecież robimy to na niby, a wszystko brzmi tak prawdziwie,
jakbyśmy rzeczywiście planowali wspólne życie.
Odfajkowujemy, że mamy już ekspres do kawy, garnki i patelnie, kamionkowy garnek
i toster. Staruszkowie mają po dwie lub trzy sztuki tego wszystkiego. Mieli zamiar ofiarować
to Armii Zbawienia, ale teraz mogą mnie wspomóc swoją dobroczynnością.
Podejmujemy decyzję: chcemy, żeby matka Briana podarowała nam serwis, który jest
przeceniony na sto osiemnaście dolarów, a nasze oszczędności - pięćset dolarów - wpłacić
jako zaliczkę na telewizor, który będziemy spłacać ratami przez trzy lata. Mamy więc
poważne zobowiązania na przyszłość.
- Nie zauważyłam jeszcze niczego na „podarkowe przyjęcie” dla taty - narzekam. - On
przepada za niezwykłymi rzeczami.
- Czy lubi pływać? Może to radio, które unosi się na powierzchni wody?
- Nie. On lubi zabawne urządzenia, ale nie jest sportowym typem.
- Mógłby słuchać radia w wannie.
- Nie, to mi nie odpowiada. - Spoglądam tęsknie na maszynkę do lodów. Wiem, że
ojciec by się z niej ucieszył, ale kosztuje pięćdziesiąt dolarów, a ja mogę wydać najwyżej
dwadzieścia pięć.
- Pojęcia nie mam, co mu kupić.
- Mam fantastyczny pomysł - oznajmia Brian.
- Chodźmy do McShane’a. To po drugiej stronie ulicy.
- Cudownie! Że też mi to nie przyszło do głowy! - Specjalnością McShane’a są
zabawne drobiazgi. Tata kupił tam swój składany korkociąg.
Zjeżdżamy windą. Brian trzyma mnie za rękę. Gdy jesteśmy na pierwszym piętrze,
puszcza ją i powoli wędruje wśród stoisk. Nie bardzo rozumiem, czego tu szuka, dopóki nie
docieramy do stoiska z kosmetykami Dubochet. Darcy stoi przy ladzie, rozmawiając z panią
siedzącą na taborecie. Ubrana jest w różowy kitelek, a w dłoni trzyma paletę z kosmetykami
do makijażu. Dotyka pędzelkiem jednego z cieni do oczu i nakłada go na powieki klientki.
- A cóż ty tu robisz? - pyta Darcy Briana.
- Przygotowuję temacik szkolny - odpowiada.
- Słowo daję, kiedy robisz ten makijaż, wyglądasz jak prawdziwa profesjonalistka.
- Pewnie. W lecie zrobiłam dyplom z kosmetologii. To mi powinno ułatwić studia w
szkole wzornictwa.
Darcy nakłada jakieś purpurowe mazidło na twarz siedzącej pani i wciera go w jej
skórę.
Brian przygląda się temu.
- To na razie. - Nie zadał sobie fatygi, by nas sobie przedstawić. - Chodźmy do
McShane’a.
Idę, bo muszę przecież kupić podarunek, ale mój entuzjazm opadł. Grające
szczoteczki do zębów, pióra z wmontowanymi latarkami i parasole o podwójnych rączkach
nie bawią mnie. Wolałabym, żeby sprzedawali bomby wodne. Spuściłabym jedną na Briana. I
pomyśleć, że zazwyczaj mam u McShane’a masę uciechy!
Decyduję się na parę skarpetek z wmontowanymi w pięty grzejniczkami na baterie.
Tata będzie miał radochę przy odgarnianiu śniegu. Dołączam kartę z napisem: „Trzymaj się
ciepło”. Dla Joy kupuję pióro z latarką i piszę na karcie: „Żeby nie było niejasności między
Tobą a Twoimi pacjentami”.
Potem idziemy na lody i do kina. Jestem tak zirytowana „przypadkowym” spotkaniem
z Darcy, że prawie nie zauważam ręki Briana, obejmującej mnie podczas seansu.
Droga powrotna jest zupełnie nieromantyczna. Podczas szarpnięć wagonu bardzo się
staram nie obijać o Briana.
- Już niedługo - stwierdza.
- Co niedługo?
- ślub. To cudownie przygotowywać z tobą ten projekt.
Jego słowa poprawiają mi nastrój. Brian odprowadza mnie do drzwi i całuje. Robi to
jak ktoś, kto się zna na całowaniu i ma dużą wprawę.
- Do zobaczenia w kościele w poniedziałek - mówi. - Jak już nie będę uwiązany tymi
meczami futbolowymi w soboty wieczorem, zaczniemy naprawdę ze sobą chodzić.
Zanim udaje mi się zebrać myśli, ogarnia mnie taka duma, że odpowiadam:
- Zadzwonię do ciebie.
ROZDZIAŁ 7
Joy pozwoliła mi włożyć na ślub na niby swój sięgający ramion welon. Ostrzegła mnie
jednak, że jeśli coś się z nim stanie, zachowa się jak wszystkie macochy z „Kopciuszka”,
„Królewny Śnieżki” oraz „Jasia i Małgosi” razem wzięte. Zdaję więc sobie sprawę, że
pożyczając welon sporo ryzykuję. Zamiast długiej ślubnej sukni nam na sobie granatową
spódnicę i białą bluzkę przybraną falbankami. Mam nadzieję, że pewnego dnia przeżyję to,
czyli ślub, w rzeczywistości. Ale nie z Brianem. Z kimś, kto lubi koty, psy i nie lata za każdą
dziewczyną. Ale na teraz Brian jest w porządku. Przynajmniej do ślubu taty. Oczywiście, jeśli
zechce ze mną pójść.
Od rozpoczęcia pracy nad zadaniem dwie pary zerwały zaręczyny. Cieszy to Chris.
Ostatnio nie układa się jej z Rogerem, ma więc nadzieję, że ślub na niby będzie dobrą okazją,
by rozejrzeć się za kimś innym. Pan Demerle życzy sobie, aby wszyscy, którzy rozstaną się
przed ślubem, przestawili się na wersję dla żyjących samotnie tak, jakby to się działo
naprawdę.
O trzeciej sala gimnastyczna wygląda jak prawdziwe pomieszczenie, w którym
udziela się ślubów. Oczywiście, pomijając kosze do gry w koszykówkę i pasy, wymalowane
na podłodze.
Zaawansowana grupa gospodarstwa domowego pani Strong przygotowała
trzykondygnacyjny tort weselny oraz wazę ponczu. Prawie każdy z naszej klasy przyniósł coś
do jedzenia. Ułożyliśmy to wszystko na długim stole, przykrytym papierowym obrusem w
ślubny wzorek.
- No, nareszcie - wzdycha Sherry. - Nie mogę się już doczekać. - Jest ubrana w białą
jedwabną garsonkę swojej mamy, a na głowie ma biały pilśniowy kapelusz. Jej matka
prowadzi w centrum Chicago butik, sprzedający cudowne ciuchy.
Pan Demerle wita nas przed salą gimnastyczną. Jest z nim pan Ryan od nauk
politycznych, ubrany w ciemną togę. W dłoni trzyma Biblię.
- Pan Ryan dopełni ceremonii - informuje nas pan Demerle. - A teraz, chłopcy,
ustawcie się w szeregu przed ołtarzem. Dziewczęta zostaną jeszcze chwilę na zewnątrz.
Ustawia nas w ten sposób, aby po wejściu do sali gimnastycznej każda stanęła obok
swego przyszłego męża.
Słyszę, że Elwood Miller i Tessa Horvath kłócą się między sobą.
Pan Demerle daje znak. Trzej kumple Luigiego zaczynają grać „Oto nadchodzi panna
młoda”. Diabły mają małą kapelę rockową, która przygrywa na przyjęciach, dancingach i w
kilku klubach. Ta trójka zmontowała sobie estradę nie opodal ołtarza. Są ubrani w czerwone
atłasowe spodnie i rozpięte pod szyją koszule. Mają saksofon, perkusję i gitarę elektryczną.
Dziewczęta wchodzą do sali i ustawiają się obok swych przyszłych mężów. Jeszcze
kilka taktów muzyki i ceremonia się rozpoczyna. Jestem troszkę roztrzęsiona, a gdy Brian
rzuca mi spojrzenie, zaczynają mi się pocić ręce. Jeśli kiedyś naprawdę będę brała ślub,
pewnie zemdleję.
- Ukochani, zebraliśmy się tutaj w obecności kolegów i koleżanek z klasy, aby stać się
świadkami hipotetycznego ślubu tych oto kobiet i mężczyzn.
Cieszę się, że nie użył słowa „hipotetyczni” w odniesieniu do „kobiet i mężczyzn”.
Przemowę przerywa nagle głos Tessy Horvath.
- Od czasu do czasu będziemy jedli obiady z mrożonek. Możemy używać tych marki
„Smukły Smakosz” - oznajmia Elwoodowi.
Wszyscy zaczynają się śmiać.
- W tym oto domostwie osoby te zostaną połączone. Jeśli ktoś z obecnych zna powód,
dla którego nie mogłyby one zawrzeć związku małżeńskiego, niech poda go teraz lub
zachowa milczenie na zawsze.
Ceremonia znów zostaje zakłócona przez Tessę.
- Chyba masz źle w głowie, jeśli myślisz, że będę miała taką kupę dzieci. - Tessa
występuje z szeregu. - Nie wyjdę za Elwooda Millera. On życzy sobie szóstki dzieci,
uprasowanych koszul i świeżo pieczonego chleba każdego wieczoru.
- Nie wiesz, co tracisz. - Elwood biegnie za nią.
Po uroczystości pan Ryan oznajmia, że jesteśmy hipotetycznymi mężem i żoną.
- Teraz można pocałować pannę młodą - mówi.
Mniej więcej połowa klasy całując swych partnerów ogranicza się do cmoknięcia w
policzek. Ale Brian nie poprzestaje na tym i jestem speszona, gdy dostrzegam, że inni się nam
przyglądają.
Potem chłopcy rzucają się do stołu z jedzeniem. Brian nakłada dla nas na papierowe
talerze kopiaste porcje przystawek i chipsów.
Luigi podchodzi do mikrofonu i oznajmia:
- Przedstawiam przyszłych mężów i żony Ameryki oraz szkoły w Highland. Niech
wasze życie upływa w szczęściu, a z całą resztą już sobie poradzimy.
Zaczynają grać „Dopiero zaczynamy”. Brian i ja tańczymy wolno. Zastanawiam się,
czy zaprosić go teraz na wesele taty, czy jeszcze trochę zaczekać. Chciałabym nacieszyć się
kilkoma pierwszymi godzinami naszego małżeństwa, więc zaczekam.
Podchodzi do nas Chris ze szklaneczką ponczu.
- Najlepsze życzenia. To cudowne uczestniczyć w takiej radosnej uroczystości.
- Dziękujemy - odpowiadam. - Mam nadzieję, że niedługo przyjdzie twoja kolej.
- Niektórzy ludzie są po prostu stworzeni, by żyć w pojedynkę. Nie znoszę być
uwiązana.
- Wypija łyk ponczu.
Akurat, myślę sobie. Chris działa mi na nerwy.
- Nie mogę się doczekać ślubu twojego taty.
- Rzuca mi spojrzenie, które oznacza „Czy już go zaprosiłaś?
Puszczam do niej oko i robię minę, sugerującą: „idź sobie!” Chris załapuje i odchodzi,
by wraz z Jennifer zapolować na tych chłopców, którzy zerwali zaręczyny i teraz nadają się
do powtórnego użytku.
Bob stuka mnie w ramię. Brian rzuca mu nieprzychylne spojrzenie.
- Chodź, Henny, pora na nasz taniec. - Bierze mnie za rękę i prowadzi na środek sali.
Tańczy dobrze i z wdziękiem. Pozostali przyglądają się, jak obracamy się i wirujemy.
- Gdzie się nauczyłeś tak tańczyć? - pytam.
- Kiedy nam się lepiej powodziło, rodzice posyłali mnie do Florence Livingston.
Zacząłem tam chodzić, kiedy byłem w czwartej klasie.
Florence Livingston to najelegantsza szkoła tańca w Highland i okolicy. Przyjmuje
tylko dzieci najbogatszych mieszkańców miasta, którym uprzednio wysyła zaproszenia do
uczestnictwa. Dzieciaki, które tam chodzą, uczą się dobrych manier i noszą białe rękawiczki.
Bob rzeczywiście zna mnóstwo kroków tanecznych. Radzi sobie doskonale nawet z
szybkimi. Nie tańczy, jak mu fantazja dyktuje, ale stosuje prawdziwe figury. Gdy
próbowałam z Rickiem czegokolwiek poza najprostszym krokiem, zachowywał się, jakby
miał dwie lewe nogi.
- Masz już coś na następny piątek wieczór? - pyta Bob. - Nie ten najbliższy, ale za
tydzień.
- Nie. - Po wyjeździe Ricky’ego mój kalendarzyk jest zupełnie pusty.
- Zastanawiałem się... Mam bilety na wystawę psów organizowaną przez Klub
Kynologiczny przy Pawmobile. Myślałem, że może cię to zainteresuje. - Waha się przez
chwilę. - Może to nieatrakcyjna propozycja zapraszać kogoś na wystawę psów. Ale byłem w
zeszłym roku i naprawdę było fajnie.
- Nie uważam, że pójście na wystawę psów to nieatrakcyjna propozycja. Chętnie
zobaczyłabym, jak wygląda idealny bullmastif, żeby zorientować się, jak wypada Winnie.
- Kto to jest Winnie?
- Pies mojej przyszłej macochy. Tata żeni się z nią za kilka tygodni.
- W takim razie przekaż swojemu ojcu moje najlepsze życzenia. A jaka jest twoja
macocha?
Nie bardzo umiem ją opisać. Myślę, że najogólniej mówiąc jest typem macierzyńskim.
Brian podchodzi do mnie i znów zajmuje swoje miejsce. Tańczymy blisko siebie.
Właściwie nie jest w tym dobry - należy do tych, dla których taniec stanowi pretekst do
przytulanek. Ja wyjeżdżałam na obozy taneczne przez sześć kolejnych wakacji. Oprócz tego,
że chciałam zostać weterynarzem, pianistką koncertową i psychoterapeutką, pragnęłam także
być zawodową tancerką. Nie jestem szczególnie wysportowana, ale taniec jest czymś, co
uwielbiam. I jestem w tym naprawdę dobra.
- Halo, nowożeńcy - zagaduje na nasz widok Sherry. Pan Demerle akurat tańczy z
Chris. - Urządzam małą imprezę u siebie w najbliższą sobotę. Moglibyśmy zająć się tą
częścią zadania, która będzie dotyczyła dzieci.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że prawdziwym powodem spotkania u Sherry jest pan
Demerle, a nie nasz temat. Sherry nie jest typem naukowca. Jasne, że chętnie poszłabym,
żeby być z Brianem. No i chcę poobserwować, jak Sherry przymierza się do czegoś tak
niesamowitego jak poderwanie nauczyciela.
- Jasne, jeśli tylko Henny zechce... - odpowiada Brian.
- A o której? - pytam Sherry. - Zapowiada się niezły ubaw.
- W południe. Może przyszłybyście z Chris wcześniej, żeby mi pomóc?
- Bardzo chętnie - odpowiadam.
Sherry zabiera tort - nienaruszony tort weselny. Pod koniec przyjęcia Bob uroczyście
zapowiada:
- Już czas, żeby rzucić podwiązkę i ślubny bukiet. - Jego partnerka, Ellen Drexel, siada
na krześle tak, że jest zwrócona twarzą do nas. Bob podnosi spódniczkę Ellen i zdejmuje z jej
uda koronkową błękitną podwiązkę. Chłopcy zaczynają gwizdać i buczeć. Bob krzywi się,
obraca podwiązkę wokół palca i rzuca ją w głąb sali. Gwizdy zamieniają się w pohukiwanie.
Podwiązka trafia w głowę Elwooda Millera. Wszyscy pękają ze śmiechu, a Ellen ciska bukiet
w tłum. Sherry rzuca się i wyrywa go z czyjejś dłoni. Bukiet spada na podłogę i chwyta go
Jennifer.
- Gratulacje! - krzyczymy jedno przez drugie.
Odbywa się krajanie tortu, a kapela gra „Przyjęcie się skończyło”.
- Dopiero teraz się zacznie naprawdę trudna część - ostrzega pan Demerle. - Kiedy
ludzie się pobiorą, miewają różne problemy, zwłaszcza gdy mają dzieci. Chcę, żebyście w
tym tygodniu zaczęli przeglądać katalogi i dowiadywać się w sklepach o wyprawki dla
niemowląt. Zdziwicie się, ile kosztują dzieciaki.
Wręcza każdemu z klasy kopertę. Chłopcy otrzymują kartę ze słowami „Najlepsze
życzenia” i imitację czeku na pięćdziesiąt dolarów. Dziewczyny - instrukcję. Moja brzmi:
„Twoja sytuacja niewiele się zmieniła. Jesteś nauczycielką w szkole elementarnej.
Twój mąż nie pracuje - studiuje, by zdobyć stopień doktora w dziedzinie edukacji specjalnej.
Macie pięćset dolarów. Ustalcie, jakie artykuły kupicie nowe, jakie używane i co pożyczycie.
Rozważcie także różne możliwości dotyczące porodu i opieki nad dzieckiem”.
- Wszystkiego najlepszego!
Sherry obrzuca nas wszystkich ryżem. Gdy wychodzimy z Brianem z sali
gimnastycznej, zdejmuję welon i chowam go do plastykowej torby.
- Zaczekaj w środku - proponuje Brian - deszcz pada. Podjadę po ciebie.
Leje tak, że z pewnością bym przemokła. Czekam w holu, podczas gdy Brian
przyprowadza samochód i przynosi parasol. Musimy posiedzieć kilka minut w wozie, dopóki
ulewa nie ustanie.
- No więc, jak pani się czuje jako mężatka, pani Anderson? - pyta Brian. Wkłada do
magnetofonu kasetę ze ścieżką dźwiękową z „Policjantów z Miami”. Nagle zdaję sobie
sprawę, że nie jesteśmy w volvo, lecz w olsdsmobile’u.
- Czy już kończą naprawiać volvo?
- Mhm. Wszystko w porządku. - Bierze mnie za rękę. - Tak się cieszę, że
przygotowujemy ten temat wspólnie.
Sprawia wrażenie, jakbym mu się naprawdę podobała.
Zbieram się na odwagę i zadaję pytanie:
- Brian, mój tata żeni się za kilka tygodni. Przyjdziesz?
- Z przyjemnością. - Całuje mnie. To niemal zbyt piękne, by było prawdziwe.
Gdy wchodzę do domu, wciąż jeszcze pada, ale prawdziwa burza szaleje na górze, w
pokoju staruszków. Kłócą się. Joy i tata wrzeszczą głośno na siebie. Coś takiego nigdy się
jeszcze nie zdarzyło. Idę do siebie i zamykam drzwi.
- Nie znoszę, gdy zachowujesz się jak dziecko! - krzyczy ojciec.
- Nic nie poradzę, Herman. Jeśli pies jest chory, trzeba się nim zająć. Nie miałam
pojęcia, że może trzeba mu będzie operować biodro. Gdyby to twój kot był chory, na pewno
kazałbyś zrobić mu zabieg.
- Nie możesz wiedzieć, co jest potrzebne psu, dopóki nie uzyskasz kilku opinii. To
nasz dach wymaga operacji. Przecieka jak sito.
- Herman, jako prawnik wiesz dobrze, że towarzystwo ubezpieczeniowe zapłaci za
naprawę dachu.
- Tylko że dopóki ktoś z ubezpieczeń tu się nie pojawi, nie wiadomo, ile zapłacą.
Zadeklarowałem niskie składki, a to znaczy, że ja pokrywam naprawy do pięciuset dolarów.
- Och, dajże spokój, w końcu cały dach się nie rozpada. Nawet gdybyś musiał sam
zapłacić, to przecież tylko za jedną część.
- Jak przecieka, to przecieka i już. Jeśli tak się na tym znasz, czemu nie pójdziesz na
górę i sama się tym nie zajmiesz? Kobiety marnują tyle pieniędzy! Po coś ty w ogóle chciała
takie kosztowne wesele?
- Kosztowne! - wykrzykuje Joy. - To ty chciałeś stu pięćdziesięciu gości! I czego się
spodziewałeś? Że nakarmi ich się chipsami i sokiem pomarańczowym, a wesele odbędzie się
w domu?
I krzyczą dalej na siebie o kotach i psach. Wtrącają nawet to i owo o mnie, Gadule i
cenie kiełbasy w Rosji. Teraz rozumiem, jak okropnie człowiek się czuje, kiedy rodzice się
awanturują. To coś takiego, jakby cały świat rozpadał się w kawałki. Zastanawiam się, czy w
ogóle dojdzie do ślubu. Musiałabym wtedy powiedzieć Brianowi, że uroczystość jest
odwołana. Dlaczego tak mi się nic nie układa?
ROZDZIAŁ 8
- Czekaj na mnie o trzeciej przed domem Sherry - poleca mi z naciskiem Joy rankiem
w dniu imprezy. Nie dodaje „bo zobaczysz”, ale wiem, że ma to na końcu języka. Idziemy
dziś kupić dla mnie sukienkę na wesele.
- Nie martw się - uspokajam ją. - Będę czekać.
Nie jest już taka, jak podczas pierwszej randki w „Big Baby’s”, kiedy byłam
zafascynowana Brianem, no i dziś nie będzie problemów z samochodem. Widujemy się tak
często, że towarzystwo Briana traci swój urok nowości. To coś takiego, jakby Boże
Narodzenie, Chanuka i na dodatek urodziny wypadały jednocześnie. Ja urodziłam się
dwudziestego trzeciego grudnia.
Idziemy wraz z Chris do domu Sherry, która mieszka na końcu ulicy. Po naciśnięciu
dzwonka czekamy dłuższą chwilę. Wreszcie Sherry otwiera.
- Cześć, dziewczyny - wita nas. Ma nałożone z pół kilo makijażu, sztuczne rzęsy i
króciutką, opiętą, czerwoną wełnianą sukienkę z głębokim wycięciem w „V” z tyłu i z
przodu. Nie mówimy nic z Chris, ale wiem, że obie myślimy to samo.
Sherry wchodzi do dużego pokoju, puszcza nastrojową muzykę i ustawia świece na
kredensie. Wszystkie rolety są zaciągnięte.
- A gdzie twoja mama? - pytam.
- Wyszła ze starym Panem Gorylem - odpowiada. Rodzice Sherry rozwiedli się kilka
lat temu, a ona jest blisko związana z ojcem i nie ma ochoty, by jej matka ponownie wyszła
za mąż. Pan Goryl to przezwisko, jakie nadała panu Weisensteinowi, maklerowi, z którym
spotyka się jej mama. Zdaniem Sherry, on jej się naprawdę podoba, choć ma około metr
osiemdziesiąt, gęstą brodę i waży ponad dziewięćdziesiąt kilogramów.
Wchodzimy do kuchni. Sherry otwiera lodówkę, wyjmuje śmietanę i majonez. Podaje
mi kilka torebek z zupą w proszku.
- Jak myślisz, czy Phil lubi dipy?
- A kto to jest Phil? - pyta Chris.
- Tak ma na imię pan Demerle.
- Mówisz mu po imieniu? - pytam. Nawet związek z Kevinem Costnerem miałby
większe szanse.
- Nie, sprawdziłam na liście nauczycieli. I wiem już, gdzie mieszka. Jest nieżonaty.
- Powiedział ci?
- Sama do tego doszłam. Będziemy musieli trochę przystopować, dopóki trwają te
zajęcia. Zaczniemy spotykać się na serio, kiedy już będę absolwentką. A co u ciebie, jak ci
leci z naszym supermanem?
- Idziemy z Brianem na wesele mojego taty.
- Oho - ho! To mu się chyba zdarzy po raz pierwszy. Nigdy nie chodzi z dziewczyną
na tyle długo, żeby go zaproszono na rodzinną uroczystość. A ile razy wychodziliście razem?
- pyta Sherry.
- Niech pomyślę. - Przeliczałam sobie w myślach już milion razy, ale chętniej zrobię
to jeszcze raz. Randka w „Big Baby’s, wyprawa do rejestracji podarków, szkolna uroczystość
ślubna, no i dzisiaj. Uważam więc, że mamy za sobą trzy spotkania. - Dziś będzie czwarta
randka.
I to ja, szara myszka, przekroczyłam magiczną liczbę! Teraz wkraczam w strefę
romantyczną.
- A jak daleko się posunęliście? - chce wiedzieć Sherry.
- Nie twoja sprawa. - Sama nie wiem, czy bardziej żenujące byłoby powiedzieć jej, że
posunęliśmy się poza pocałunki, czy też przyznać się do prawdy.
Rozlega się dzwonek. Wchodzą Luigi z Cookie. Cookie ma na sobie dżinsy i bluzkę,
pod którą wpakowała dużą poduchę.
- Och, jak się cieszę, że urządzasz imprezę po południu - oświadcza Cookie. - Fatalnie
znoszę poranne mdłości.
Luigi pomaga jej na niby usadowić się na kanapie. Potem podchodzi do stołu w
jadalnym i uważnie studiuje butelki z napojami.
- Tobie alkohol jest surowo zabroniony.
- Podnosi butelkę dietetycznej lemoniady. - To sztucznie słodzone paskudztwo też.
Może napój pomarańczowy? Zawiera witaminę C.
Luigi podnosi butelkę i pokazuje ją Cookie, która się śmieje.
- To na pewno wyjdzie na zdrowie małemu - odpowiada.
Luigi z dwiema szklankami sadowi się na kanapie. Siedzą tam we dwójkę, popijają
napój i trzymają się za ręce.
Pojawia się Jennifer z torbą smakowitych cukierków - żelek. Następnym gościem jest
Brian z brązową papierową torbą. Wchodzi wraz z Sherry do kuchni.
- To powinno trochę podkręcić balangę.
- Wyjmuje z torby butelkę wina Muscatel i stawia ją na blacie kuchennym. - Masz
korkociąg?
- Dziękuję, Brian - mówi Sherry. - Sama chciałam kupić trochę wina. Te
bezalkoholowe drinki to jakaś głupota, zwłaszcza jak się ma takich światowych gości jak Phil.
Prowadzi Chris i mnie do kuchni.
- Jeszcze go nie ma. Jak myślicie, co się z nim dzieje?
Rzucam okiem na zegar. Jest dopiero pięć po dwunastej. Ona naprawdę ma świra na
jego punkcie. Nawet ja nie wpadam w panikę, kiedy chłopak spóźnia się pięć minut.
Kilka chwil później ktoś dzwoni do drzwi. Sherry odczekuje przez moment.
- Otwórz drzwi! - woła Luigi.
Sherry skrada się do drzwi i otwiera je ze swym najbardziej uwodzicielskim
uśmiechem.
- Dzień dobry - pozdrawia ją pan Demerle. Stoi w progu z wysoką blondynką przy
boku.
- To jest Natalia - przedstawia ją Sherry.
- Oboje studiowaliśmy na uniwersytecie w Minnesota. Natalia właśnie dostała pracę
jako pielęgniarka w szpitalu Świętej Trójcy. Będzie teraz mieszkać w Chicago.
- Bardzo mi miło cię poznać - mówi Natalia. Sprawia wrażenie rozbawionej.
- Chris, Henny mogę was poprosić do kuchni?
- pyta Sherry. - Potrawka jest już gotowa.
Posłusznie drepcemy za nią.
- I co ja mam robić?! Nie miałam pojęcia, że on ma dziewczynę! - Sherry sięga po
rękawicę kuchenną. W jej głosie słychać desperację.
- Seth wpadnie trochę później - zapewniam ją.
- Uważam, że z nim lepiej pasujecie do siebie wiekiem.
Jak znam Sherry, odbije sobie to niepowodzenie z Sethem albo szybciutko usidli
kogoś innego.
Sherry wnosi potrawkę do jadalni i rozdziela pomiędzy obecnych. Jest pyszna,
pikantna i z masą sera na wierzchu. Po lunchu wszyscy biorą notesy i parami zabierają się do
pracy. Chris i Jennifer planują założenie własnego biznesu.
- Trochę tu głośno - narzeka Brian. - A może byśmy popracowali w suterenie?
Schodzimy na dół. W suterenie stoi stara kanapa, kilka równie wysłużonych lamp oraz
flipper. Brian przysuwa jedną z lamp do sofy i włącza ją do kontaktu.
- Masz zegarek? - pytam. - Moja macocha ma po mnie przyjechać o trzeciej.
Uchyla lekko mankiet i spogląda na przegub.
- Będę pilnował czasu. Nie chcę, żebyś - jak w „Kopciuszku” - zamieniła się w dynię.
Zabieramy się do listy spraw związanych z narodzinami dziecka, które mamy
przedyskutować.
- No to się zastanówmy - zaczyna Brian. - Wolisz poród naturalny czy ze
znieczuleniem?
- Z ekstra znieczuleniem - odpowiadam. - Nie znoszę bólu.
Całuje mnie lekko w policzek.
- W porządku, będzie bez bólu.
- Jak uważasz, czy powinniśmy kupować wszystko nowe, czy używane?
- Nowe.
- Nie wiem, Brian. Możemy wydać tylko czterysta dolarów. Samo łóżeczko kosztuje
prawie tyle, jeśli jest nowe, a używane można dostać za jedną czwartą tej sumy. Albo
pożyczyć od kogoś za darmo. Potrzebujemy dosłownie wszystkiego, a ceny są takie, że w
ogóle nie wiem, jak ludzie sobie radzą.
Całuje mnie ponownie w policzek.
- Masz rację - przyznaje. - Jesteś idealną żoną. Jesteś taka fajna, że wściekam się, iż
musisz harować w szkole i uczyć cudze dzieciaki. Dlaczego po prostu nie zostaniesz w domu?
- Brian, przecież ty masz być na studium doktoranckim. Ktoś musi zarabiać. Nie pójdę
na zasiłek dlatego, że twoim zdaniem byłoby fajnie, gdybym siedziała w domu!
- Nie chcę, żeby moje dziecko chodziło do jakiegoś obrzydliwego przedszkola.
- Ktoś musi pracować.
- Tak czy inaczej nie chcę robić doktoratu z edukacji specjalnej - oświadcza Brian. -
Zamierzam zostać chirurgiem.
- Mówiłeś mi, że oblałeś biologię. Jak chcesz się dostać na medycynę?
- Może będę handlował komputerami. Sprzedawcy komputerów zarabiają kupę
pieniędzy. Albo będę fotoreporterem w wielkim miesięczniku.
- Ale teraz zakładamy, że jesteś doktorantem.
- Przerwę studia i nauczę się handlu.
- Pan Demerle powiedział, że nie możemy zmieniać przebiegu kariery, tylko sytuację
osobistą. Przygotujmy wreszcie ten temat.
Brian ponownie przegląda instrukcję i znów mnie całuje.
- Może mama mogłaby zająć się dzieckiem. Powiedziała mojej siostrze, że gdy będzie
miała wnuka, z przyjemnością się nim zaopiekuje. Oba dzieciaki mogłyby się ze sobą bawić.
- W porządku. - Nie mam ochoty na kłótnię.
Przegląda wszystkie przewidywane wydatki.
- O kurczę, jakie to kosztowne mieć dziecko! Nie będziemy mogli więcej jadać w
„Big Baby’s”.
- Nigdzie nie będziemy mogli jadać. Dodajmy to wszystko do siebie.
Ale Brian zajął się flipperem i nie interesuje się już dzieckiem.
- Może ty to zrobisz - proponuje. - Dobrze sobie radzisz z liczbami.
Właściwie nie wiem, czy kiedykolwiek naprawdę wyjdę za mąż. Zapowiada się to
jako nieustające przepychanki. Pewnie byłoby ich znacznie mniej, gdyby to nie Brian był
mężem. Dodaję ceny ubranek, łóżeczka, pościeli i lampy do pokoju dziecka. Wychodzi mi
siedemset trzydzieści cztery dolary i osiemdziesiąt dwa centy! A przecież nie liczyliśmy
jedzenia i pieluszek na później. Biorąc pod uwagę, jak mój tata lubi oszczędzać, jestem
zaskoczona, że w ogóle przyszłam na świat.
- Jesteś taka urocza, że na pewno wyjdziesz wcześnie za mąż. - Brian obejmuje mnie.
Zaczynamy tańczyć wolno, w rytm muzyki dochodzącej z góry. To cudownie, że jesteśmy
sami i tańczymy, to nasz własny, prywatny świat. Przyciąga mnie do siebie, całuje w usta - i
wciąż tańcząc - kieruje w stronę kanapy. Zaczyna całować mnie gwałtownie - zbyt
gwałtownie. Jak ktoś wygłodniały. A w jego oddechu czuć pikantną potrawkę.
Cofam się.
- Myślałem, że ci się podobam.
- Tak... ale nigdy jeszcze tak się nie całowałam...
- A ten blondyn, z którym byłaś w „Colonial”? Nigdy nie pieściliście się tak
naprawdę?
Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, co miał na myśli Ricky, mówiąc, że jesteśmy
niedoświadczeni. Większość naszych randek spędzaliśmy z innymi parami. Byliśmy
początkującymi, podczas gdy Brian to ekspert, w dodatku z doktoratem. Zaczynamy znowu
się całować. Ręka Briana wędruje z moich pleców na dekolt i ląduje na piersi. Pozwalam mu
ją tam na chwilę pozostawić. Jego palce gmerają przy guzikach bluzki. Odpycham je. Coś jest
nie w porządku, nie tak to sobie wyobrażałam.
- No, Henny, masz taką śliczną figurę. Nie chowaj jej tylko dla siebie.
Rozpina mi bluzkę. Odtrącam jego dłoń i zaczynam zapinać guziki.
- Henny, czy jesteś na dole? - rozlega się znajomy głos.
Brian peszy się.
- O rany, zjawiła się mama tygrysica!
Odwracam się. Joy stoi na dole schodów. Na twarzy ma wyraz niesmaku.
- Chodź tu. Natychmiast! Wszyscy obserwują, jak wychodzę. Czuję się upokorzona.
Mam nadzieję, że Brian nie rozpowie, co się zdarzyło, bo cała szkoła śmiałaby się ze mnie.
Wsiadam do starego, szarego plymoutha Joy, która zatrzaskuje głośno drzwi.
- Jak mogłaś tak mnie upokorzyć przy moich przyjaciołach?
- Upokorzyć cię? A jak ty mogłaś pozwolić temu aroganckiemu smarkaczowi, żeby
cię wykorzystywał?
- Odpychałam jego rękę!
- Na pewno zrobiłaś coś, żeby go zachęcić! Ojciec dostałby ataku serca, gdyby się
dowiedział.
Jeśli powie, już po mnie.
- Nie jesteś moją matką! Nie jesteś nawet jeszcze moją macochą! Nie będziesz mi
mówiła, co mam robić!
Zatrzymujemy się na czerwonym świetle. Joy stawia stopę na hamulcu i patrzy mi
wprost w oczy.
- Jak długo jestem związana z mężczyzną i mieszkam z nim oraz jego rodziną, nie
pozwolę, by jego piętnastoletnia córka tak się zachowywała!
- Jesteś prawdziwą hipokrytką! Ty i tata żyjecie ze sobą, a nie jesteście jeszcze
małżeństwem!
Joy milczy przez chwilę. Skręcamy z Czwartej Ulicy w Centralną. Nasz samochód
zatrzymuje się przed Modą Hoffheimera.
- To nie tak, Henny. Ja mam czterdzieści jeden lat, a nie piętnaście. Byłam już
zamężna i mam dorosłego syna. A ten chłopak cię wykorzystuje.
- Ja mu się naprawdę podobam! Jestem chyba jedną z niewielu dziewczyn, z którymi
Brian Anderson spotykał się więcej niż trzy razy.
- Wygląda na to, że ten Brian to prawdziwe cudo - stwierdza Joy sarkastycznie.
Teraz naprawdę chyba nigdy niczego nie rozegram tak, jak bym chciała. Z ojcem
prawnikiem i macochą psychoterapeutką nic nie ujdzie mi na sucho.
Wchodzimy do Hoffheimera i zmierzamy przez pokrytą wykładziną dywanową
podłogę w głąb sklepu, gdzie znajduje się dział z sukniami dla dziewcząt. Nie odzywamy się
do siebie. Byłam tu tylko kilka razy: ceny są kosmiczne, absolutnie nie na moją kieszeń.
Nieskazitelnie ubrana starsza pani o siwych włosach z niebieskawym odcieniem i z
masą biżuterii podchodzi do nas. Pachnie kosztownymi perfumami.
- Czy mogę w czymś pomóc?
Mam ochotę powiedzieć, że owszem, potrzebna mi pomoc, ale nie całkiem taka, jaką
tu mogą zaoferować.
- Tak - odpowiada Joy. - To jest moja przyszła pasierbica. - Kurczę się w sobie. -
Będzie pierwszą druhną na ślubie ojca. Uroczystość odbędzie się w niedzielę po południu w
Muzeum Historii Naturalnej. Co pani doradziłaby na taką okazję?
- Jaki rozmiar nosisz, kochanie?
- Siódemkę lub piątkę - odpowiadam.
Dama prowadzi nas do długiego wieszadła z sukniami.
- Jaka kolorystyka będzie dominować podczas uroczystości?
- Odcienie jesieni, pomarańczowy i żółty - wyjaśnia Joy.
- A może panie przejrzą sukienki, które tutaj wiszą? Byłoby dobrze znaleźć coś, co ta
panienka mogłaby potem nosić na potańcówki w szkole.
Po tym, co się dzisiaj zdarzyło, pewnie już nigdy nie pójdę na szkolną potańcówkę.
Joy zdejmuje z wieszadła trzy suknie. Wszystkie są paskudne. Pierwsza to
brudnawobeżowa żakardowa szmizjerka, jakby stworzona, by ją nosić z ortopedycznymi
butami. Druga nadawałaby się świetnie na uliczne tańce: w pomarańczowo - zieloną kratę, z
wielkimi bufiastymi rękawami i opadającą kokardą z tyłu. Trzecia jest w brązowo -
pomarańczowy turecki wzór ze stójką pod szyją.
Ja wybieram dwie suknie. Jedną, bez ramiączek, wybrałam wyłącznie na złość Joy.
Druga jest z przepięknego zielonego jedwabiu.
Joy wchodzi za mną do przymierzalni.
- Umiem się sama przebrać! Robię to, od kiedy poszłam do przedszkola.
- Będziesz potrzebować tych rzeczy. - Podaje mi torbę, w której znajdują się pantofle
na wysokich obcasach, halka oraz stanik. Peszy mnie, że przyniosła stanik; mam uczucie,
jakby już teraz za dużo o mnie wiedziała.
Mam na sobie bluzkę szeroko wyciętą pod szyją. Nigdy nie noszę stanika, żeby nie
było widać ramiączek. Może to zbyt szeroki dekolt wprawił Briana w takie podniecenie?
Wkładam suknię bez ramiączek i wychodzę z przymierzalni. Wiem, że kiecka
kompletnie się nie nadaje. Wygląda jednak elegancko, choć nie w moim stylu.
- Zdejmuj to w tej chwili! Jest za bardzo wycięta dla dziewczynki w twoim wieku!
Ojciec dostałby zawału! Przymierz tę w pomarańczową kratkę, wiem, że będzie ci w niej
doskonale.
Nakładam więc pomarańczową.
- No i jak? - pyta Joy. Stoi pod przymierzalnią jak strażniczka więzienna.
- Koszmarnie!
- Mnie się podoba.
- Świetnie, więc ją noś sama.
- Jak stracę dwadzieścia kilo - rzuca mi gniewne spojrzenie.
Wracam do przymierzalni i wkładam zieloną sukienkę. Jest w subtelnym
szmaragdowym odcieniu z obniżonym stanem i drapowaniem na staniku. Ma długie,
powiewne rękawy, a dekolt odsłania nieco ramiona. Naprawdę podobam się w niej sama
sobie. Wyglądam jak współczesna, rudowłosa Scarlett O’Hara.
Wychodzę z przymierzalni. Joy przygląda mi się przez chwilę.
- Ta jest śliczna, Henny. - Sprawdza cenę na metce. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów!
Nawet moja suknia tyle nie kosztuje.
- Strasznie mi się podoba - mówię. - Nie kupowałabym już żadnych ciuchów aż do
przyszłego roku.
- Sama nie wiem... - zastanawia się Joy. - Wydać tyle pieniędzy na suknię, którą
będziesz tak rzadko nosić... A w tej w pomarańczową kratkę tak dobrze wyglądałaś.
- Nigdzie bym nie poszła w tej pomarańczowej!
- Przymierz jeszcze inne.
- Są okropne I Odmawiam przymierzenia kolejnych sukienek Hoffheimera i w
milczeniu wracamy do domu. Przed frontowymi drzwiami zastajemy dużą paczkę. Joy
podnosi ją.
- To musi być prezent ślubny... nie - ogląda pakunek. - Henny, to dla ciebie.
Jako nadawca figuruje R. Fingerbaum, 93 Mountainview Road, Ashville, North
Carolina. Zabieram pakunek do swojego pokoju i otwieram. W środku jest portret,
namalowany przez Ricky’ego, teraz oprawiony w ręcznie bejcowaną drewnianą ramę. Do
portretu dołączony jest krótki list do mnie i kartka do rodziców.
Droga Henny,
Przykro mi, że sprawy tak się ułożyły. Nie chciałem Ci sprawić przykrości. Zostawiłaś
portret w samochodzie tego wieczoru, gdy się widnieliśmy ostatni raz. Myślę, że może
chciałabyś go mieć.
Przyjadę do domu na Boże Narodzenie, więc się Zobaczymy. Może skrobniesz coś do
mnie? (Rick lekko wyskrobał w tym miejscu papier listowy żyletką).
Serdeczne pozdrowienia dla Twoich Rodziców.
Twój Ricky
Na kartce jest szkic przedstawiający tatę, Joy mnie oraz Gadułę. Na odwrocie znajdują
się słowa: „Gratulacje z okazji utworzenia nowej rodziny. Serdeczności - Richard
Fingerbaum”.
Czytam list kilka razy z rzędu. Szkoda, że nie podpisał go „kochający”. Wyjmuję
papeterię i piszę do niego.
Drogi Ricky.
Dziękuję Ci za portret i za kartę dla rodziców. Zobaczymy się w Święta.
Chciałeś, żeby coś do Ciebie skrobnąć, ale ja zrobię więcej: coś dla Ciebie wytnę.
(Biorę nożyczki i wycinam w liście sylwetkę kwiatka).
Serdeczności - Twoja Henny.
ROZDZIAŁ 9
Nieco później Joy wchodzi na górę. Stuka do drzwi mojej sypialni.
- Henny, czy mogę wejść?
- Dobra, wejdź! - Nie jestem w nastroju do rozmów, a już szczególnie z nią.
- Co było w tej paczce?
Pokazuję jej portret. Podnosi go i ogląda.
- Jest piękny. Może go powiesimy na dole?
- Nie powiesimy i już. - Wpycham obraz do szafy i podaję Joy kartę. - On narysował
to dla ciebie i dla taty.
Joy czyta kartę.
- Jaka szkoda, że ci się z nim nie ułożyło tak, jak chciałaś. Trudno uwierzyć, że
niedługo będziemy rodziną. „Podarkowe przyjęcie” ma być już w przyszłym tygodniu.
- Czas szybko leci, gdy człowiek się dobrze bawi - zauważam złośliwie.
- Naprawdę mi przykro, że dziś cię tak zawstydziłam przy twoich kolegach - mówi
Joy. - Źle zrobiłam.
- Łagodnie to określasz.
- Nie potrafię jeszcze postępować z dziewczętami. Potrzeba mi praktyki. Mam
doświadczenie tylko z synami. Właściwie nie chodzi o to, co robiłaś w suterenie Sherry, ale z
kim to robiłaś.
- On mnie naprawdę lubi. - Sama nie wiem, czemu tak przy tym obstaję. Nie jestem
pewna, czy Brian w ogóle może kogoś lubić. I nie jestem pewna, czy ja go nadal lubię.
- Czy to on będzie twoim partnerem na weselu?
Udaję, że oglądam sobie starannie paznokcie.
- Tak.
Umrę, jeśli Joy każe mi odwołać zaproszenie! Nadal chcę iść z nim na ślub!
- Skoro to już ustalone... Naprawdę mi przykro, że tak cię zawstydziłam.
- Proszę, nie mów tacie, że zastałaś mnie z Brianem w suterenie.
- Jasne, że nie powiem. To zostanie między nami.
Joy obejmuje mnie.
- Nie martw się. Wszystko się dobrze ułoży.
Chciałabym jej uwierzyć, ale nie potrafię.
Jestem koszmarnie zażenowana na myśl o spotkaniu z Brianem w poniedziałek. A
jeśli poprosi o rozwód?
Jednak na temat tamtego zdarzenia nie pada ani jedno słowo. Jesteśmy zbyt
pochłonięci porodem i różnymi możliwymi nieszczęściami. Omawiamy śmierć, utratę pracy,
wypadki, porzucenie i bankructwo.
Mamy rozważyć doraźne i długoterminowe sposoby postępowania wobec tego rodzaju
przeciwności losu.
Pan Demerle wręcza mi następną instrukcję. „W tym roku zostałaś zwolniona z pracy
w szkole z powodu cięć w budżecie. Twój mąż uzyskał stopień naukowy, lecz nie może
znaleźć pracy. Macie do wykarmienia malutkie dziecko. Co zrobicie”?
Brian czyta mi przez ramię.
- Pożyczymy forsę od moich rodziców.
- Brian, nie o to chodzi panu Demerle. Wciąż otrzymujemy dostatecznie za ten
projekt, ponieważ ty wybierasz najłatwiejsze rozwiązania. Chyba nie trzeba było kupować
tego telewizora.
- A ja jestem zadowolony.
Przynajmniej nie wspomina o suterenie i konfrontacji z Joy.
W środę po południu, gdy przychodzę ze szkoły do domu, Joy czeka na mnie z zieloną
sukienką Scarlett O’Hary. Jestem uszczęśliwiona.
- Naprawdę nie musiałaś...
- Ale chciałam. I tata też. Przymierz ją. Umówmy się, że to wcześniejszy prezent
urodzinowy.
Wyjmuję suknię z pudła i wkładam na siebie. Staję przed lustrem w holu i układam
odpowiednio włosy. To najbardziej odjazdowa kiecka, jaką kiedykolwiek miałam.
Telefon dzwoni. Pędzę na górę, by odebrać.
- Halo, czy to panna Zimmerman?
- Tak, słucham?
- Chciałbym porozmawiać z panią o sprawach związanych z odszkodowaniem.
- Oczywiście. - Nie bardzo rozumiem, po co ja mu jestem potrzebna. Na pewno chodzi
mu o Joy.
- Czy mogę przyjść w piątek około dziewiętnastej?
- Joy! - wołam - Mają przyjść w piątek wieczorem w sprawie dachu. Czy będziecie z
tatą w domu?
- Jasne, nie chcę, żeby ojciec wychodził i był potem zmęczony podczas „przyjęcia
podarkowego” na swoją cześć.
- W porządku - informuję faceta po drugiej stronie linii. - Będziemy w domu.
W piątek Bob przypomina mi o wystawie psów. Postanawiam włożyć dżinsy i
bawełnianą koszulkę ze wzorem w syjamskie koty. Przyjemnie jest wyjść z kimś, kto nie
sprawia, że jestem cała spięta.
- Winnie, dziś wieczorem zobaczę twoją rodzinę. - Obaj z Gadułą siedzą koło mojego
łóżka i obserwują uważnie, jak się ubieram. - Nie, twojej nie, Gadułko. Przemysł produkujący
artykuły dla zwierzaków nie popiera integracji gatunków.
O siódmej Bob dzwoni do drzwi. Przedstawia się rodzicom i robi na nich dobre
wrażenie.
O siódmej dziesięć znowu dzwonek. To Brian. Właśnie teraz Brian!
- Co ty tu robisz?
- Henny, chciałem z tobą pogadać o tym facecie z ubezpieczeń - szepce i pakuje się do
środka.
Staruszkowie siedzą w jadalni i grają w scrabble. Joy rzuca w stronę Briana niechętne
spojrzenie.
- Brian, jestem umówiona z kim innym.
- Musimy chwilę porozmawiać sam na sam. To bardzo ważne.
- Bob, nie pogniewasz się, jeśli zamienię parę słów z Brianem? To potrwa minutkę.
- Dobrze. - Wzdycha. Sprawia wrażenie niezadowolonego. Joy i tata patrzą na mnie
pytająco, ale ja przecież nie wiem, o co chodzi. I jakoś wcale nie mam ochoty się dowiedzieć.
- Brian, o czym ty mówisz? Skąd wiesz, że ktoś ma przyjść w sprawie przeciekającego
dachu?
- Przeciekającego dachu?
Wchodzimy do kuchni i zmierzamy w kierunku kąta do jedzenia.
- Jeśli nie zgramy naszych wersji, to ja będę miał przeciekające życie!
Czuję się, jakbym znalazła się w samiutkim środku kiepskiego filmu.
- Brian, proszę, zacznij od początku. Nie mogę się w tym wszystkim połapać.
- Pamiętasz ten wypadek, który mieliśmy w „Big Baby’s”? - szepce, ale nie dość
cicho.
Słowo „wypadek” to magnes dla rodziców. Będą słyszeć każdziutkie słowo.
- Moi rodzice skontaktowali się z firmą ubezpieczeniową, a ja ich uraczyłem
podkoloryzowaną opowiastką.
- Bardzo podkoloryzowaną?
- Powiedziałem im, że wóz stał na podjeździe, a Luigi i jego gang przyszli i
zdemolowali go, podczas gdy my byliśmy w „Big Baby’s”.
- Co takiego?!
Bob niecierpliwi się w salonie, a ja wyczuwam doskonale, że staruszkowie są
wściekli.
- Narysowałem na wozie symbole Diabłów i stuknąłem go jeszcze trochę, żeby to
wyglądało bardziej prawdopodobnie. Musisz tylko powiedzieć inspektorowi, że wysiedliśmy
z samochodu i weszliśmy do restauracji, a gdy potem wróciliśmy, był zdemolowany.
- Nie zamierzam kłamać o Luigim i jego kumplach.
- No, Henny. Jestem twoim mężem, a to jest prawdziwe nieszczęście. Musisz mi
pomóc.
Bob wchodzi do kuchni.
- Henny, musimy już iść.
- Mógłbyś jeszcze chwilę poczekać? Myślałam, że inspektor ubezpieczeniowy ma
przyjść do rodziców, a tym czasem okazuje się, że ma interes właśnie do mnie.
- Nie, nie będę czekać. - Bob wkłada marynarkę. - Powinnaś była mnie uprzedzić, że
masz inne zobowiązania.
- Bob... - odprowadzam go do drzwi - nie wiedziałam.
- W porządku, Henny. Następnym razem, kiedy będziesz potrzebowała kogoś, żeby
wpuścił cię do domu przez okno, zadzwoń do Briana. Do zobaczenia.
Wychodzi.
Rodzice siedzą w salonie z wyrazem twarzy mówiącym „lepiej nam wszystko
wyjaśnij”. Wracam do kuchni, gdzie tkwi Brian.
- No, Henny! - mówi. - To tylko jedno, nieszkodliwe kłamstewko. Jeśli nasze wersje
nie będą się zgadzać, pewnie zostanę wyłączony z polisy ubezpieczeniowej. Nie będziemy już
mogli nigdzie sobie pojechać.
Mam przeczucie, że rodzice i tak się postarają, żebym nigdy więcej nie wyszła z
Brianem. Po kilku kolejnych „no, Henny” Brian wychodzi. Rodzicielskie chóralne „dlaczego
nic nam nie powiedziałaś o wypadku?” rozbrzmiewa w tej samej sekundzie, gdy zamykają się
za nim drzwi.
- Bo mi nie pozwolił.
- Takich rzeczy nie ukrywa się przed rodziną - informuje mnie gniewnie tata.
- Nie lubię kablować.
- Mogło ci się coś stać. Mówiłam, że mi się nie podoba ten chłopak - dodaje Joy.
- To nie był poważny wypadek. Po prostu stuknęliśmy w słup od głośnika w „Big
Baby’s”. Nikomu nic się nie stało.
Gadanina na ten temat chyba nigdy się nie skończy. Przerywa ją jednak pojawienie się
inspektora.
- Nazywam się Karlson. W sprawie wypadku.
Jest wysoki i jasny jak wiking; wiking w kraciastym garniturze. Wyjmuje magnetofon,
a ja opowiadam calutką historię.
ROZDZIAŁ 10
Staruszkowie tym razem zachowali się naprawdę w porządku. Powiedzieli, żebym
nigdy nie ukrywała przed nimi takich historii. I że skoro już zaprosiłam Briana, to mimo
wszystko mogę go przyprowadzić na wesele. Ciekawe, czy Brian zadzwoni w ciągu
weekendu, czy dopiero w poniedziałek, żeby mi powiedzieć, żebym się wypchała. Najgorsze
jest to, że czeka mnie jeszcze kilkutygodniowa praca nad zadaniem na temat małżeństwa. Pan
Demerle przydziela znacznie trudniejsze instrukcje tym, którzy ze sobą zrywają, a to oznacza,
że Brian będzie się trzymał obecnej wersji. Czuję się jak ci ludzie, którzy otrzymują złe
wyniki badań: jak gdyby za chwilę miała spaść bomba.
Po śniadaniu Joy oznajmia, puszczając do mnie oko:
- Henny, idziemy teraz po zakupy. Nie zapomnij wyprowadzić psa.
- Nie zapomnę. - Winnic ostatnio jest jakiś osowiały.
- W przyszłym tygodniu wezmę go do weterynarza - zapowiada Joy.
- Błagam, zrób to - mówi tata - niepewność, ile to będzie kosztowało, zupełnie mnie
wykańcza.
Przeglądają z Joy listę spraw do załatwienia i wychodzą. Strategia związana z
„podarkowym przyjęciem” przewiduje, że w południe Joy poczuje szalony apetyt na pizzę z
zieloną papryką i zażąda wizyty w „Pattinos Pizza”.
Zmywam naczynia i daję jeść zwierzakom. Na widok smyczy Winnie chowa się za
kanapę. Wyraźnie nie jest w nastroju do spacerowania.
Pozostało mi zaledwie parę minut do wyjścia, gdy słyszę dzwonek do drzwi. Przez
moment myślę, że może Chris zmieniła plany. Miałyśmy spotkać się w restauracji, ale może
jest już spóźniona i chce, żebyśmy poszły razem. Ale to Brian. Na to nie jestem
przygotowana. Przez ułamek chwili mam nadzieję, że pojawił się, by oznajmić: „Dzięki,
zrozumiałem, że postąpiłaś słusznie. Jestem w tobie zakochany do szaleństwa i żałuję, że cię
w to wszystko wciągnąłem. Jakaś część mojej osobowości jest zwariowana i poza racjonalną
kontrolą”.
Jedno spojrzenie na wyraz jego twarzy i już wiem, że bomba jest tuż, tuż i zaraz
spadnie na moją głowę.
- Henny, dlaczego powiedziałaś temu facetowi z ubezpieczeń, że samochód nie został
zdemolowany? Przecież to nie jest nawet twój wóz!
- A co miałam zrobić, kiedy moi rodzice stali o krok od nas? Poza tym dopuszczasz
się oszustwa. Nie zamierzam kłamać w takiej sprawie!
- Gdybyś tylko potwierdziła moją historię, wszystko byłoby w porządku. Teraz moi
rodzice wiedzą, że skłamałem i nie będzie mi wolno prowadzić Bóg wie, jak długo.
- Mogłeś doprowadzić do tego, że cofnięto by im polisę. Trzeba było powiedzieć
prawdę.
- Jasna sprawa, Henny. Rodzice nawet nie wiedzieli, że wziąłem samochód, póki się to
wszystko nie wydało. Myśleli, że stoi na podjeździe.
- Jeśli byłeś na tyle głupi, by zrobić coś takiego, to nie moja wina.
Brian jest czerwony ze złości.
- Henny, jesteś naprawdę świnia! Kablować na przyjaciela! Nie pójdę z tobą ani na
wesele twojego ojca, ani nigdzie indziej! Jesteś szczeniara! Nigdzie bym się z tobą nie
pokazał, gdyby nie to zadanie!
Odwraca się, zatrzaskuje za sobą drzwi i wypada na ulicę.
Żegnaj, Brianie. Witajcie wieczory bez randek.
Najpierw Ricky. Potem Bob. Teraz Brian. On zresztą nie był wart, żeby poświęcić mu
bodaj godzinę czasu. Brzydzę się sobą za to, że się w nim zabujałam. Wygląda na to, że moja
jedyna specjalność życiowa to stwarzanie problemów dla siebie i dla innych. Gdyby
problemami można było handlować, zarobiłabym niezły szmal.
Wychodzę z domu i zmierzam do centrum, do „Pattinos Pizza”. Gdy wchodzę do
restauracji, Chris z matką rozwieszają już papierowe smoki, które my dwie zrobiłyśmy.
- Stało się coś okropnego - zwierzam się Chris. Idziemy na zaplecze i opowiadam jej
wszyściutko, z nieprzyjemnymi szczegółami.
Chris wydaje z siebie kilka okrzyków „gadasz!” oraz „niemożliwe!”
- Na pewno będziesz się dobrze bawiła, nawet jeśli pójdziesz sama na wesele.
- Jasne, będę miała kupę radości. - Umieszczam moją paczuszkę na stole z
podarunkami i przyklejam taśmą karteczkę z napisem „Dziewiąta wieczór”.
- Ciesz się, że to nie twoje wesele. Wtedy rzeczywiście nie mogłabyś pójść sama!
Pierwszą osobą, która przychodzi na „podarkowe przyjęcie”, jest Prudence Enright.
Dźwiga wielkie pudło.
- Ostrożnie! To łatwo stłuc.
- Na którą godzinę przeznaczony jest ten prezent? - pytam.
- Jest nietypowy: na cały dzień.
Stawiam pudło w kącie, gdzie nic mu się nie powinno stać. Zjawia się coraz więcej
osób, rośnie stosik podarków. Przylepiam na nich karteczki. Na każdą godzinę, od szóstej aż
do dwunastej w nocy jest przeznaczony jakiś prezent. Zwykle uwielbiam chodzić na takie
imprezy i przyglądać się, jak ludzie rozpakowują swoje upominki, ale dzisiaj byłabym w
koszmarnym nastroju nawet na własnym „podarkowym przyjęciu”. Inna sprawa, że biorąc
pod uwagę, w jakich stosunkach jestem teraz z „panem młodym”, i tak trzeba by było
wszystko odwołać.
O jedenastej czterdzieści pięć pani Pattinos zasłania okna i ukrywamy się za stołem w
rogu sali. Wszyscy są tak cicho, jakby na najlżejszy dźwięk miałyby runąć ściany. Słyszę, jak
wchodzą rodzice.
- Joy - narzeka tata - tak naprawdę to miałem ochotę na chińską kuchnię.
Wszyscy zaczynamy się cichutko śmiać. Pan Pattinos wita gości.
- Herman, dzisiaj zamawiasz to samo, co zawsze? A może przejdziemy na zaplecze?
Moglibyśmy obejrzeć mecz w telewizji i wypić parę piwek.
Wchodzą! Nagle zapalają się światła i wszyscy wykrzykują: „Niespodzianka!”
Wszyscy oprócz mnie: czuję się tak paskudnie, że nawet radość rodziców mi się nie udziela.
- To dlatego tak straszliwie zachciało ci się nagle pizzy! - droczy się tata z Joy.
Chris i ja wnosimy pizzę i przystawki. Jestem tak zdenerwowana, że nic mi się nie
podoba. Uwielbiam koreczki anchovies, ale w tej chwili nie mogę znieść ich widoku.
- Henny, czy wszystko w porządku? - Joy zauważyła, że jestem coś za spokojna.
- Świetnie - uśmiecham się blado. Sprawy ułożyły się tak, że nawet najgorszy koszmar
wydałby się przy nich czystą przyjemnością. Joy to ostatnia osoba, której miałabym ochotę
się zwierzyć: powiedziałaby, oczywiście, „przecież ci mówiłam”.
Wręcza mi książeczkę dla panny młodej, którą dostałam u Fieldsa.
- Przemyciłam ją w torebce. Cieszę się, że ją nam dałaś.
Znów się uśmiecham. Coraz lepiej panuję nad emocjami. Książka z rejestrem
podarunków ślubnych przypomina mi o Brianie i pogłębia moje przygnębienie.
- Może zrobicie z Chris spis prezentów? - proponuje Joy. Siadamy więc przy sobie w
końcu długiego stołu. Ponieważ jest to przyjęcie, na którym wręcza się prezenty niemal na
całą dobę, będziemy je spisywać według pory dnia.
- Szósta rano - anonsuje pan Pattinos. Tata otwiera paczkę, która zawiera aż dziesięć
różnych gatunków kawy, a do tego jeszcze młynek.
Chris odnotowuje: „Kawa i młynek, państwo Feldmanowie - bez dekofeinizowanej”.
Prezent na dziewiątą rano stanowi maszynka do lodów od sekretarki taty, pani Chase.
- Odwróciłam dziewiątkę do góry nogami i w ten sposób zrobiła się szósta, pora
obiadu - wyjaśnia pani Chase. - Nie mogłam wymyślić żadnego upominku na dziewiątą,
chyba że lubi pan lody do porannych wafli na ciepło.
Chris zapisuje podarek pani Chase jako „poranną maszynkę do lodów, mniam,
mniam” i rysuje obok uśmiechnięty waflowy rożek do lodów.
Tata rozpakowuje dwie maszynki do makaronu, nie brudzący się pojemnik na śmieci i
dwie pary słonecznych okularów z wycieraczkami. Wreszcie kolej na moje prezenty.
- Ja też chcę takie! - woła Joy na widok ogrzewanych skarpetek. - A pióro jest
świetne!
Włącza światełko i pisze kilka słów. Podaje mi notkę: „Zazwyczaj bywasz urocza,
Henny”.
Wreszcie przychodzi kolej na łatwo tłukący się dar Prudence Enright.
- Sama go zrobiłam - anonsuje. - Możecie go używać przez cały dzień.
Joy i tata przedzierają się przez całe masy bibuły. Na widok pierwszego przedmiotu
Joy wydaje głośne ochy i achy. Jest to głowa smoka. Doznaję strasznego uczucia, bo wiem,
co wyłoni się teraz. I mam rację. A uważałam, że to takie oryginalne! Jedyne, co ja mam w
sobie oryginalnego, to pole magnetyczne przyciągające problemy. Pojęcia nie mam, skąd
Prudence wzięła formę czy też pomysł, by zrobić taki sam komplet pojemniczków. Kiedy
indziej byłabym zmiażdżona, dziś - tylko odrętwiała.
- Gdzie pani dostała formę tego kompletu? - pytam.
- Nigdzie. To mój własny, specjalny projekt.
- Zadatkowałam dokładnie taki przed kilkoma tygodniami w sklepie Highland Fair.
- Tam je wstawiam, a sprzedaje je moja przyjaciółka - wyjaśnia pani Enright. - To ty
musisz być tą dziewczynką, która zostawiła jej zaliczkę na prezent ślubny.
- Tak, to ja. Czy mogę dostać z powrotem pieniądze? - Szperam w torebce i znajduję
pokwitowanie.
- A może zamiast tego weźmiesz pudełko na ciasteczka w kształcie smoka? -
proponuje Prudence.
- Już jedno mamy. W kształcie jednorożca.
Zwraca mi pieniądze. W tej sytuacji chyba kupię rodzicom luksusowy zestaw do gry
w scrabble.
Przyjęcie trwa jeszcze jakiś czas. Goście jedzą pizzę, popijają piwo. Składają
rodzicom życzenia i przyjacielsko poklepują po plecach.
Gdy już jest po wszystkim, staruszkowie wychodzą wraz z Feldmanami.
- Idziemy trochę na miasto. - Tata cmoka mnie w policzek. - Zobaczymy się w domu.
Pomagam posprzątać Chris, która ma ochotę jeszcze tu posiedzieć, ale odmawiam.
Marzę o tym, by jak najszybciej wyjść.
Wędruję do domu w marnym nastroju i po raz kolejny dokonuję przeglądu ostatnich
wydarzeń. Gaduła wita mnie głośnym miauknięciem. Nigdy jeszcze nie wydał z siebie tak
żałosnego głosu.
- Gadułko, przecież cię nakarmiłam przed wyjściem. - Wsypuję do jego pustej
miseczki trochę kociej karmy. Ale to go wcale nie interesuje. Chwyta mnie ząbkami za nogę,
skubie za pończochę i nadal miauczy.
- Co się stało? - Prowadzi mnie do salonu, wydaje jeszcze głośniejszy okrzyk i ugania
się w górę i w dół po schodach.
- Nie mam teraz ochoty do zabawy - mówię. - Pobaw się z Winnie. - Zaczyna mnie
jeszcze bardziej zawzięcie skubać w nogę. Idę za nim na górę. Winnie leży nie opodal szczytu
schodów. Na mój widok wydaje żałosne skomlenie i parska słabo.
- Winnie, co z tobą? - Próbuję postawić go na cztery łapy. Przewraca się. Dzwonię do
weterynarza.
- Halo, tu mówi Henny Zimmerman. Nasz kot, Gaduła, jest państwa pacjentem.
- A, to ty jesteś tą małą od tłustego syjama!
Nie znoszę, gdy mówią o mnie „mała”. Czuję się wtedy, jakbym miała pięć lat.
- Teraz mamy również psa. Coś go boli i upada, kiedy próbuję go postawić.
- Przywieź go jak najszybciej - poleca mi recepcjonistka.
Nie mam pojęcia, jak go tam zawieźć bez samochodu. Próbuję złapać rodziców.
Dzwonię do Feldmanów, ale nikt nie odbiera telefonu.
Odszukuję w książce telefonicznej numer Metro Taxi i dzwonię. Okropnie długo nie
podnoszą słuchawki, a Winnie jest w takim stanie, że nie powinien czekać.
- Halo, chciałam się dowiedzieć, czy moglibyście przyjechać po mnie i po mojego
psa? Jest duży i ktoś musiałby mi pomóc wnieść go do samochodu.
- Nie! - ucina kobieta po drugiej stronie linii. - Nie wpuszczamy psów do naszych
pojazdów. Chyba, że psy - przewodników niewidomych.
- Ale on jest bardzo chory.
- Jeśli to nie jest chory pies - przewodnik, to nic nie poradzę.
- A co by było, gdyby był umierający?
- Jeśli nie jest przewodnikiem, to żebyśmy mogli go przewieźć, musiałby być całkiem
zdechły. Następna firma taksówkowa może wziąć psa, ale wyłącznie w klatce podróżnej. W
domu jest tylko podróżna klateczka Gaduły, w której nie zmieściłaby się nawet głowa
Winnie’ego.
Winnie wyje, a Gaduła miauczy. Chowam dumę do kieszeni, wykręcam 555 - PAWS i
staram się uwierzyć, że się uda.
ROZDZIAŁ 11
Telefon Pawmobile jest ciągle zajęty. Ze słuchawki płyną nagrane informacje o ich
usługach:
„Halo, to numer Transportu i Usług Dla Zwierząt Pawmobile, filia sieci
Ogólnoświatowych Moteli Dla Zwierząt. Dostarczymy waszego kudłatego przyjaciela na
lotnisko, do weterynarza, jeśli sobie życzycie, nawet na wizytkę do przyjaciół. Wasz
ulubieniec będzie podróżował w luksusowej, wyłożonej dywanem furgonetce, która dowiezie
go bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Proszę również pytać o pensjonaty dla zwierząt,
obsługę przyjęć dla zwierząt oraz o usługi pogrzebowe”. Potem rozlega się szczekanie,
miauczenie i ćwierkanie. Dziwne, że nie nagrali pluśnięcia złotej rybki. Muszę tego
wszystkiego wysłuchać trzy razy. Niemal umiem już tekst na pamięć, gdy odzywa się kobiecy
głos.
- Pawmobile, w czym mogę pomóc?
- Czy jest Bob Zayre? Muszę z nim mówić jak najprędzej.
- Nie ma go, ale niedługo wróci. Czy zostawi pani wiadomość?
- Proszę powiedzieć, żeby zadzwonił do Henny. To pilne, najpilniejsze. Proszę
dopilnować, żeby zatelefonował!
- Pani numer?
- On zna mój numer. - Odkładam słuchawkę.
W oczekiwaniu na telefon od Boba staramy się oboje z Gadułą, najlepiej jak umiemy,
podtrzymywać na duchu Winnie’ego. A co będzie, jeśli jest on tak okropnie chory, że nie
dożyje do chwili, gdy Bob się zjawi? Wreszcie Bob dzwoni.
- O co chodzi, Henny?
- Proszę cię, Bob, mam ogromny problem. Nasz bullmastif jest chory i muszę
natychmiast zawieźć go do weterynarza.
Milczenie.
- Bob, błagam. Winnie jest naprawdę w ciężkim stanie.
- No, dobrze. Zaraz przyjadę, ale tylko ze względu na psa, nie na ciebie.
- Jeśli sprawia ci to taką trudność, może inny kierowca mógłby mi pomóc. Pies cierpi.
- Nie! Inni obsługują wystawę psów w centrum. Tę, na którą wczoraj spóźniłem się
przez ciebie.
Bob zjawia się po kilku minutach. Rzuca mi zdawkowe „cześć”, wchodzi na górę i
uważnie przygląda się Winnie’emu.
- Lepiej nie znosić go na rękach. - Idzie do furgonetki i wraca z noszami.
- Nosze! - Zajmujemy się wszystkimi rodzajami transportu zwierząt, nawet
transportem chorych.
Delikatnie układa Winnie’ego na noszach.
- Ależ on ciężki! Weź z drugiego końca.
Obawiam się, że któreś z nas się potknie i Winnie spadnie, ale dzięki Bogu docieramy
bez kłopotów do samochodu.
Gaduła obserwuje nasz odjazd z nosem rozpłaszczonym na szybie. Ciekawe, ile z tego
wszystkiego rozumie.
Czuję się niezręcznie. Jedziemy powoli. Co chwila musimy zatrzymywać się na
światłach.
- Bob, przepraszam za wczoraj. To była sprawa życia i śmierci.
- Coś sobie zaplanowaliśmy, a ty wszystko zawaliłaś przez takiego narwanego typa
jak Brian Anderson. Nie zamierzam się z tym pogodzić.
- On jest naprawdę narwany. Ale miał poważny problem, w który jestem w pewnym
sensie zamieszana.
- Dziewczęta zawsze mają problemy, jeśli zadają się z Brianem Andersonem.
- Skąd ty go znasz?
- Kiedyś pracował w „Big Z”, ale ojciec go wylał. Stale uszkadzał kasę automatyczną,
bo był zajęty flirtowaniem z dziewczynami. Ten facet niczego nie traktuje poważnie. Oprócz
siebie, oczywiście.
Gdy wreszcie docieramy do weterynarza, pomagam Bobowi z noszami. Przed nami są
trzy osoby, ale recepcjonistka wprowadza nas jako pierwszych, bo to pilny przypadek. Winnie
jest najciężej chorym - a co najmniej najgłośniej skomlącym psem w klinice.
- Czy chcesz, żebym wszedł z tobą? - Spośród rozłożonych broszurek Bob wybiera
kilka, poświęconych opiece nad zwierzętami.
- Nie, możesz zaczekać tutaj.
Weterynarz ogląda Winnie’ego.
- Kiedy te kłopoty się zaczęły?
- Zauważyliśmy to kilka tygodni temu. Chodzi jakby przechylony na bok.
Doktor poszturchuje Winnie’ego tu i ówdzie, zwłaszcza w okolicy tylnych łap. Winnie
obrzuca go leniwym spojrzeniem.
- Należało go było przywieźć wcześniej - głos weterynarza brzmi surowo. - Zanim
postawię ostateczną diagnozę, trzeba mu będzie zrobić zdjęcie rentgenowskie. Przypuszczam,
że cierpi na dysplazję.
- Dysplazja? Ale to nie jest psia odmiana raka, prawda? - Mam coś w rodzaju obsesji
na punkcie raka. Na tę chorobę umarła moja mama.
- Ależ nie - uspokaja mnie lekarz. - Ma problem ze stawem biodrowym. To częsta
przypadłość u dużych psów.
- Czy Winnie będzie wymagał kosztownej operacji? - Tata się wścieknie, bo ten
przeciekający dach...
- Nie sądzę. Zobaczymy, jak reaguje na aspirynę, bo to mogłoby pomóc. A może
obejrzysz film instruktażowy o dysplazji? Jest w moim biurze.
Wychodzimy z gabinetu. W poczekalni zauważa mnie Bob.
- Co mu dolega?
- Ma coś z biodrem. Obejrzysz ze mną film instruktażowy?
Przyłącza się do mnie. Doktor wsuwa film do projektora i włącza go. Bob ogląda film
w milczeniu. Ja chciałabym z nim porozmawiać, ale pokaz na temat psich dolegliwości
związanych ze stawem biodrowym nie jest ku temu najlepszą okazją.
Po filmie wracam do gabinetu. Dowiaduję się, że Winnie powinien pozostać w klinice
kilka dni. Próbuję porozumieć się z rodziną. Joy dostałaby ataku serca, gdyby wróciła do
domu i nie zastała Winnie’ego. Ale i u nas, i u Feldmanów telefon milczy.
- Cóż, Winnie, do zobaczenia w przyszłym tygodniu. - Skrobię go za krótkimi,
kłapciatymi uszami i całuję w czoło.
Odpłaca mi skomleniem i pożegnalnym parsknięciem.
- No i jak czuje się Winnie? - pyta Bob, gdy wchodzę do poczekalni. Właśnie rozdaje
reklamowe karty Pawmobile.
- Będzie zdrów, Bob. Słuchaj, musimy pogadać.
- Ty i Winnie? W takim razie zostawię was sam na sam.
- Nie, ty i ja.
- A o czym? - pyta. - Teraz, kiedy już ci pomogłem, mogę po prostu odwieźć cię do
domu.
- Proszę, porozmawiajmy. Wiem, że byłam dla ciebie okropna, że korzystałam z
twojej uprzejmości i tak dalej. Przepraszam za to z Brianem wczoraj wieczorem. Byłam taka
zaszokowana, że nie mogłam pozbierać myśli.
Opowiadam mu wszystko, poczynając od tego, jak natknęłam się na Briana w
restauracji. Z detalami, łącznie z wypadkiem samochodowym i sceną w suterenie.
Bob słucha uważnie. Teraz, gdy to wszystko wyrzuciłam z siebie, czuję się lepiej.
- Wiem, jak to jest, kiedy cię ktoś zafascynuje - mówi. - Naprawdę, rozumiem.
Pamiętasz Frosty? Ta to dopiero zrobiła mnie w jajo!
Kiedy w zeszłym roku poznałam Boba, właśnie zerwał z Frosty Epstein. Najprościej
mówiąc, lubiła go tylko z powodu jego samochodu. Ale kiedy parę razy się z nim spotkałam,
była tak wściekła, że omal mnie nie zabiła. Na szczęście, kiedy po raz trzeci zawieszono ją za
ściąganie w naszej szkole, rodzina wysłała ją do internatu.
- I przepraszam cię, że byłem taki nachalny w zeszłym roku - dodaje Bob.
Podajemy sobie ręce.
- Bob, czy mogę ostatni raz cię o coś poprosić?
Westchnął ciężko.
- O co tym razem?
- Mój tata żeni się za dwa tygodnie. Czy przyjdziesz? Oczywiście domyślasz się, że
jesteś trzecim z kolei kandydatem.
Skręcamy w moją ulicę. Bob parkuje furgonetkę. Czasami szczerość bywa najgorszą z
taktyk. Teraz na pewno czuje się jak głupi. Zaraz powie. „Nie, Henny. I cześć”.
- Cóż, wolałbym być pierwszym, ale czasami nie układa się tak, jak by się chciało.
Rozumiem, czemu zaprosiłaś najpierw Ricky’ego, przecież z nim jakiś czas chodziłaś. Co mi
się nie podoba, to fakt, że jestem w kolejce po tym cholernym playboyu.
- W porządku, Bob. Rozumiem cię.
- Pójdę, ale pod jednym warunkiem. - Parkuje przed moim domem.
Wolałabym, żeby zgodził się bez żadnych zastrzeżeń.
- Że to nie będzie nasze jedyne wspólne wyjście.
- Jasne, że nie...
- W porządku. Więc chodźmy dziś wieczór na finałowe pokazy na wystawie psów.
Obejmuje mnie i całuje. To nie są gwałtowne, pożądliwe pocałunki jak Briana, ale
leciutkie, przyjacielskie. Takie, jakich oczekuję.
- Zobaczymy się o wpół do ósmej, dobrze? - szepce pomiędzy kolejnymi całusami.
- Dobrze - odpowiadam. - A w poniedziałek natychmiast poproszę Briana o rozwód.
- Chyba nie będziesz musiała - uśmiecha się Bob. - Sprawy się tak ułożyły, że na
pewno poprosi cię pierwszy.