1885 Batoche (2)

background image
background image

H I S T O R Y C Z N E B I T W Y

GRZEGORZ SWOBODA

BATOCHE 1885

Dom Wydawniczy Bellona

Warszawa 2003

background image

OD AUTORA

Czynniki oficjalne Kanady ... chwalą sią, że nie miały tyle kłopotów

z tuziemczą ludnością co Stany Zjednoczone, i że obejmowanie kraju szło
gładko, bez sprzeciwu Indian i Mety sów, jak w sielance. Gdzież ta sielanka?!

Wypadki nad Red River i nad Saskatchewan zadają temu kłam. W obronie
wolności krwią spłynęły rzeki kanadyjskie...

Arkady Fiedler, „Kanada pachnąca żywicą"

Cała sprawa dotyczyła jakichś biurokratycznych przepisów co do pomiarów

40 czy 50 tysiący akrów. Kosztowała Kanadą życie dwustu ludzi, ranienie
wielu, wydatek 6 milionów dolarów, a straty czasu i zakłócenia interesów nie
dadzą sią ocenić. Kiedy to sią skończyło, rząd zaoferował za darmo 1.800.000
akrów ziemi wszystkim, którzy zechcieliby sią tam osiedlić. Niecząsto jakiś

kraj cierpi tak dotkliwie i tak niepotrzebnie.

George T. Denison, „Soldiering in Canada"

Największym zagrożeniem dla przetrwania Kanadyjczyków nie jest brak

narodowej tożsamości, lecz ignorancja wobec kanadyjskiej historii.

Brian Stock, „The Vicissitudes of Nationalism"

Kanada została ukształtowana w epoce lodowcowej, a potem wydarzenia

znacznie zwolniły tempa.

Erie Nicol, Dave Morę

16 listopada 1999 roku w Ottawie pani Adrienne Clarkson,

nowa gubernatorka generalna Kanady, wygłosiła inauguracyjne

przemówienie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to,

że na datę tego aktu politycznego wybrała Dzień Louisa Riela.

background image

4

— Dopiero niedawno zaczęliśmy składać hołd Rielowi,

który budował ten kraj, i ludowi Metysów, którzy nauczyli się
żyć razem w dwujęzycznym, multikulturowym społeczeństwie

— i czerpać inspirację z tej różnorodności. Ten człowiek,
Louis Riel, był założycielem Manitoby — mówiła do grupy
Metysów, zgromadzonych w stołecznym Parku Konfederacji

— i odegrał kluczową, życiową rolę w otwarciu kanadyjskiego
Zachodu. Historia uznała go za pierwszego przywódcę ruchów
reformatorskich Zachodu. Działając na rzecz praw Zachodu
i praw swego ludu, pomógł położyć fundamenty dla praw
mniejszości — i w rezultacie dla współpracy kultur — w tym
kraju. Poczyniliśmy wiele kroków od czasu Louisa Riela, aby

zapewnić, by każdy w tym kraju — Metys, Rdzenny Miesz­
kaniec (Native), Anglik, Francuz, Chińczyk, Niemiec, Polak

— mogłabym kontynuować — był traktowany sprawiedliwie

i równo. Ale — i to jest sens czczenia Dnia Louisa Riela
i samego Louisa Riela —jeszcze nie w pełni osiągnęliśmy ten

cel. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność — pamiętając
o spuściźnie Louisa Riela, musimy nadal budować naród,
oparty na tolerancji, sprawiedliwości, kooperacji, dzieleniu się
i wspaniałomyślności wobec wszystkich ludów.

Dotąd można byłoby przyjąć, że pani gubernator „tego

kraju" (z pochodzenia Chinka) wykonuje obowiązkowe ćwi­
czenia z politpoprawności. Ale padły mocniejsze słowa — to,
że były cytatem z mowy dziewiętnastowiecznego polityka
z Quebecu, Wilfrida Lauriera, nie zmniejszało ich wagi,
wprost przeciwnie.

— To, co jest godne nienawiści, to nie rebelia, lecz

despotyzm, który powoduje rebelię — mówiła pani Clarkson.

— Nasze więzienia są pełne ludzi, którzy nie mogąc dobić się

sprawiedliwości pokojowymi środkami, zrozpaczeni poszuki­
wali jej przez wojnę. Ludzi, którzy rozpaczliwie pragnąc być

traktowani jak ludzie wolni, wzięli swój żywot we własne
ręce, aby nie być traktowani jak niewolnicy...

Prasa przyjęła wystąpienie nowej pani gubernator chłodno.

5

„Clarkson na swój pierwszy polityczny gest wybrała jedną

z najbardziej kontrowersyjnych spraw tego kraju. Życie Riela
i je^o śmierć na szubienicy dzielą ten kraj z powodu aspektów
religijnych, rasowych i językowych", pisały gazety. „Obecni
przy uroczystości Metysi przyjęli mowę Clarkson z unie­
sieniem".

Miejscowość Batoche (czyt. Batosz) można znaleźć tylko

na dokładnych mapach, lecz w historii Kanady zajmuje ona
szczególne miejsce. W 126 lat po starciu Wolfe'a i Montcalma
na Równinie Abrahama, stoczona u tej osady bitwa uczyniła
ostateczny rozłam między francuską a angielską ludnością
Kanady i zadecydowała o obecnym obliczu tego państwa. Zaś
sprawa człowieka, którego pop-artowa twarz — „namalowany
sprayem, triumfujący, nasz własny Che Guevara", pisze lokalna
poetka Kim Morrissey ' — patronowała z trybuny wystąpieniu
pani gubernator, po dziś dzień nie została zakończona.

Louis Riel! „Dość wymienić jego imię, by odkryły się

animozje religijne i rasowe

2

leżące pod powierzchnią ka­

nadyjskiej polityki — pisze wybitny historyk. — Kontro­
wersje rasowe, które wynikły z jego działań, i polityczne
zamieszanie, które wznieciły jego proces i egzekucja, jeszcze
dzisiaj utrudniają bezstronną ocenę działań tego dziwnego
i raczej nieszczęsnego człowieka"

3

. Według innego, „ku­

muluje on w sobie napięcie bycia Kanadyjczykiem: Anglicy
kontra Francuzi, tubylcy kontra biali, Wschód kontra Zachód,
Kanada kontra Ameryka"

4

. Trochę to dziwne, że taka postać

przez wiele lat nie była bohaterem masowej wyobraźni,
lecz co najwyżej przedmiotem sporów historyków. Aż nagle

' K. M o r r i s s e y , Pas Fou, w: Batoche, Regina 1989.

2

W kanadyjskiej nomenklaturze historycznej i socjologicznej określenie

..rasy" i „rasowe" odnosi się do ludności Kanady pochodzenia anglosaskiego
i francuskiego.

1

G. S t a n 1 e y, Louis Riel, Patriot or Rebel?, Ottawa 1967, s. 3.

4

T. F l a n a g a n , Riel and the Rebellion. 1885 Reconsidered, wyd. I,

Saskatoon 1983.

background image

6

w pamiętnym roku 1968 Louis Riel ożył jako idol zbun­

towanej młodzieży oraz postępowych polityków, i został wnet
okrzyknięty „prekursorem obecnych powstań na świecie,

zwłaszcza w tak zwanym Trzecim Świecie". Zapomniany
Metys z prerii wszedł do obiegu życia społecznego i politycz­
nego. Na gruncie jego dokonań wyrosło pojęcie „Czwartego
Świata", na który mają się składać uciśnione mniejszości

w krajach zdominowanych przez ludność pochodzenia euro­
pejskiego \ W pięciu tomach wydano jego „Dzieła zebrane"

— pisma religijne, filozoficzne, społeczne, a także poezje

6

.

Jego imię noszą budynki publiczne i organizacje społeczne.
Jest bohaterem opery, oratorium, czterech sztuk teatralnych,
kilku filmów, płyt i kaset dźwiękowych, i oczywiście książek.

Jego twarz spogląda ze znaczka pocztowego, pomniki stoją
w stolicach prowincji w Reginie i Winnipegu, a jego nazwisko
zna każdy. I tylko rozgoryczony szef policji wyrzucał, że

nazwisk policjantów, poległych podczas rebelii, nie uczy się
w szkołach, o pomnikach nawet nie wspominając

7

.

Kim był Louis Riel? Odpowiedzi pada tyle, ilu bywa

indagowanych. Premier Pierre Trudeau porównywał go do

Gandhiego, jakkolwiek jego działania nie przypominały „bier­
nego oporu". Komunistyczna Partia Kanady zwoływała wiece

przy grobie Riela, chociaż był twórcą reżimu wyznaniowego.
Uważa się go za postępowca, choć twierdził, że „kobiety
powinny zostać przywrócone do właściwego im stanu pod­
porządkowania mężczyznom"

8

. Jest nazywany pionierem

multikulturowości, mimo że uważał Metysów za naród wy­
brany. Francuzi z Quebecu widzą w nim symbol swoich

5

G. M a n u e 1, M. P o s 1 u m s, The Fourth World, Don Mills 1974.

6

T. Flanagan, G. Martel, O. Stanley ed., The Collected Writings of Louis

Riel/Us Ecrits Complets de Louis Riel,

Edmonton 1985.

7

A. L. H a y d o n, The Riders of rhe Plains. A record of the Royal

North-West Mounted Police of Cunada 1873-1910,

Edmonton 1910, repr.

1971, s. xx.

8

T. F l a n a g a n , Louis „David" Riel: „Prophet of the New World",

Halifax 1983, s. 87.

7

aspiracji, choć demonstrował odrębność Metysów od narodu
francuskiego. Jest ogłaszany wyzwolicielem Metysów, tym­

czasem więcej jego ziomków walczyło przeciw niemu niż po

jego stronie. Mianuje się go Tomaszem Miintzerem, choć losy
jego sekty każą raczej myśleć o Vernonie Howellu

9

. Toteż

niektórzy utrzymują, że „nie ma prawdy o Rielu; jest tylko
zestaw faktów, które można interpretować na różne sposoby"

10

,

a postmoderniści twierdzą zgoła, że nie ma i faktów — istnieją
tylko interpretacje ". Niniejsza praca nie rozstrzyga, kim był
Louis Riel; wydaje się zresztą, że człowiek ten raczej „bywał"
niż „był". Autor przedstawia wydarzenia, które nadały Kana­

dzie jej dzisiejszy kształt, i pragnie, aby bohaterowie dramatu
przemawiali za siebie

12

.

Ze sprawą Riela splatają się dzieje kanadyjskich Indian.

Długo przedstawiano ich jako sojuszników Metysów, którzy
wkroczyli na wojenną ścieżkę w obronie ich sprawy; w zależ­
ności od sympatii piszącego, czyniło to Indian bohaterami
pozytywnymi lub negatywnymi. Louis Riel był zaś ukazywany

jako bojownik o prawa Indian (mimo że miał ich za dzikusów

i chciał siłą zapędzić do pracy). Obecnie podkreśla się brak
poparcia Indian dla Metysów, ich lojalność wobec królowej
i wolę dochowania wierności zawartym z białymi traktatom
(warto wskazać, że od naświetlenia tej kwestii zależą realne
interesy — zarzut popełnienia wraz z Rielem zdrady stanu

9

Sekta dawidian Vernona W. Howella, lepiej znanego jako Dawid Cyrus

(Koresz), zginęła w 1993 r. w walce z FBI w Waco (Teksas). Warto
zauważyć, że zarówno Riel jak Howell przybrali sobie imię Dawid i podawali
się za potomków króla Dawida.

10

P. D r i b e n, The Rise and Fali of Louis Riel and the Metis Nation: An

Anthropological Account,

w: F. L. Barron and J. B. Waldram, ed., 1885 and

After. Native Society in Transition.

Regina 1986, s. 75.

" J. W. F r i e s e n , The Riel/Real Story. Ottawa 1996, s. xiii.

12

Wszystkie wypowiedzi są podawane na podstawie źródeł lub rekon­

struowane z parafraz.

13

B. S t o n e c h i l d , B. W a i s e r. Loyal till Death. Indians and the

North-West Rebellion,

Calgary 1997.

background image

8

jeszcze w sto lat później utrudniał Indianom „załatwienie

zażaleń plemiennych", czyli uzyskiwanie świadczeń od pań­
stwa). Rzeczywistość jest prosta — Indianie mieli własne
sprawy, ich pokaz dynamiki grupowej w Battlefordzie był
skutkiem rywalizacji dwóch wodzów o rząd dusz, a „zderzenie

kultur" w osadzie Frog Lakę zapoczątkował psychopata.
Część Indian skorzystała z tego, iż władza była zajęta czym
innym gdzie indziej, w wyniku czego wielu ludzi straciło

życie albo dorobek. I jak zwykle w masową świadomość
zapadły imiona tych, którzy łamali prawo, a nie tych, którzy
pomagali ofiarom.

Postscriptum stanowi — niekiedy łączona z bitwą pod

Batoche — opowieść o Mocnym Głosie, celowo pozbawiona
sentymentalizmu i paternalizmu, zwykle biorących udział
w maskaradzie jako Zrozumienie i Tolerancja. Bohaterowie

tamtych lat zasługują, by traktować ich jak dorosłych. Jak
powiedział pewien Indianin z plemienia Czoktawów: „Jestem
zadowolony, że jestem Czoktawem, i to wszystko. To, że nie

chcę być białym, wcale nie znaczy, że chcę być jakimś
mistycznym Indianinem. Po prostu prawdziwym człowiekiem".

DRAMATIS PERSONAE

24 marca 1884 roku w domu Abrahama Montoura w miej­
scowości Batoche, nad rzeką Saskatchewan, zebrało się ze 30
mężczyzn. Byli to silni, twardzi ludzie — drwale, woźnice,
myśliwi, zwiadowcy... Brodaci, ciemnowłosi i ciemnoocy,

smagli, ubrani byli w niebieskie kurtki przepasane czerwonymi
szarfami, hajdawery z nogawkami wpuszczonymi w wysokie
buty, na głowach mieli wełniane czapki. W pomieszczeniu
było gęsto od dymu z fajek nabitych tytoniem z domieszką
hart rouge

', a rum demerara podnosił nastroje.

Rej wodził Gabriel Dumont, przewoźnik na rzece. Jego

masywna postać i silny głos przykuwały uwagę. Michel
Dumas protokołował.

— Już dosyć długo znosiliśmy niesprawiedliwość rządu

— mówił Dumont. — Minęło sześć lat, odkąd przedstawiliśmy
nasze skargi w petycji samemu generalnemu gubernatorowi.
A on obiecał, że dopilnuje, aby rząd wszystko załatwił. I co?
Ile jeszcze skarg mamy wysyłać do Ottawy? Kradną naszą
ziemię i śmieją nam się w nos. Dlaczego nie dostaliśmy ziemi,

jak nasi bracia z Manitoby? A przecież my, mieszkańcy

Północnego Zachodu, mamy takie same prawa, jak oni,

Kora krzewu dogwood (cornus nutralii).

background image

10

a nawet większe — ziemia należy nam się nie tylko z tytułu
pochodzenia, jako potomkom Indian, ale i z tytułu zasiedzenia.
Niektórzy z nas są już tu piętnaście lat. Dlaczego nie dają nam

na to papierów? Rzekłem, przyjaciele, nic od nich nie
dostaniemy, jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce.

Gabriel Dumont rozejrzał się po twarzach.

— No, dobrze. Może i sami nie damy rady, ale jeśli

dogadamy się z angielskimi osadnikami i razem naciśniemy
na rząd... Związek Osadników od dawna domaga się reformy
rolnej. Oni mają wpływy i powiązania polityczne. Musimy
tylko dołączyć się z naszymi żądaniami do nich.

Podniósł się gwar.

— Nie można wierzyć Anglikom, wszystko jedno, czy są

ze związku, czy nie! — krzyknął ktoś.

— Na co jeszcze jedna petycja! — zawołał Abraham

Belanger. — Trzeba wziąć broń do ręki!

— Spokój! — Maxime Lepine uderzył w stół. — Trzeba

napisać Ustawę Praw!

— A kto ją napisze, może Gabriel? — odezwał się ktoś

z tyłu. Zebrani zarechotali.

— Ja wiem, kto to może zrobić — rzekł Napoleon Nault.

— Tylko Louis Riel potrafi tak spisać nasze żądania, że rząd
będzie musiał je przyjąć. Już raz to przecież zrobił, w Mani-
tobie. Wiem, co mówię — mój ojciec Andre był dowódcą

jego straży przybocznej.

— I ja też znam Riela, i inni także — mruknął kwaśno

Charles Nolin. — On jest w Montanie, w misji św. Piotra nad
Missouri. Ale może to i racja. Teraz jesteśmy jak dwukołowy
wóz znad Red River, tyle że z jednym kołem. Gabriel Dumont to

jedno koło, ale żeby ruszyć z miejsca, potrzebne nam drugie.

„Zebranie było udane", ocenił najmłodszy, Louis Goulet.

„Wszyscy najrozsądniejsi ludzie w okręgu wypowiedzieli
się"

2

. Byli zgodni — człowiekiem, który nadawałby się na ich

2

G. C h a r e t te, Vanishing Spaces. Memoirs of Louis Goulet, Winnipeg

1976, s. 113.

11

doradcę albo i przywódcę, był Louis Riel. Trzeba będzie
pojechać do niego i porozmawiać o tym...

Debatujący ludzie o francusko brzmiących nazwiskach

i mało europejskim wyglądzie byli Metysami. Władze, do
których mieli zastrzeżenia, był to rząd

DOMINIUM KANADY,

państwa utworzonego w 1867 roku z posiadłości imperium
brytyjskiego w Ameryce Północnej. Było ono związane unią
personalną z Koroną Brytyjską (reprezentowaną przez general­
nego gubernatora), i miało nosić nazwę „Królestwo Kanady",
ale zrezygnowano z niej. Taka nazwa byłaby szokująca
zwłaszcza dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którzy
i tak nazywali sąsiednie państwo „Europą". Bo też Kanada

była oazą europejskości, z jej zaletami i wadami.

Na wzór europejski Kanada cechowała się przewagą rządu

centralnego, o dużych prerogatywach i decydujących upraw­
nieniach, miała też scentralizowane prawodawstwo i sądow­
nictwo. Cechy systemu odzwierciedlały się także w jej
społeczeństwie, mniej dynamicznym i bardziej zależnym od
rządu niż społeczeństwo Stanów Zjednoczonych. Rząd był
głównym motorem budowy państwa kanadyjskiego, a jego
znaczenie rosło w miarę zaawansowania tego dzieła.

Na oblicze Kanady największy wpływ wywarł handel

futrami. Słynne skórki bobrów były początkowo niemal
wyłączną podstawą gospodarki, więc kiedy w połowie XIX
wieku cylindry z bobrowego filcu zostały wyparte przez

jedwabne, wszechwładnym kompaniom futrzarskim zajrzał

w oczy kryzys. W sukurs kanadyjskiej gospodarce przyszedł
dynamiczny rozwój Stanów Zjednoczonych; w połowie stulecia
zaczęła się ona szybko rozwijać, głównie dzięki handlowi

z sąsiadem. Ułatwiał go Traktat o Wzajemności, zawarty
z USA w 1854 roku, który na 10 lat zniósł cła na kanadyjskie
drewno, ryby i pszenicę. Stany Zjednoczone szybko zastąpiły

background image

12

Wielką Brytanię w roli głównego partnera gospodarczego

Kanady. Koła gospodarcze przemysłowej metropolii, Mont­

realu, miały wizję nowego kanadyjskiego imperium, zależnego
nie od bobrów ani od surowców, lecz opartego na usługach:
transporcie, żegludze i finansach dla całego kontynentu.
Zaczęły się rozwijać banki, giełda, stocznie i linie kolejowe.
Zapóźnienie w rozwoju gospodarczym Kanady było jednak
zbyt duże, by je szybko nadrobić. W przemyśle i usługach
Kanada nie była zdolna do konkurowania z USA. Miała
mniejsze zasoby kapitału, mniejszy przyrost siły roboczej

z imigracji (w 1860 roku na każdego przyjeżdżającego do
Montrealu imigranta przypadało 7 lądujących w Nowym

Jorku), a na domiar złego tysiące Kanadyjczyków emigrowały
do Stanów Zjednoczonych. Kiedy w 1866 roku ostatecznie
stracił ważność Traktat o Wzajemności, niedostatki kanadyj­
skiej gospodarki stały się dotkliwe.

Kręgi polityczne Kanady dzieliły się zasadniczo na konser­

watystów i liberałów. Odróżniało ich głównie podejście do
gospodarki: konserwatyści faktycznie byli etatystami, a libe­
rałowie byli bardziej przychylni wolnemu rynkowi. Niemal
nieprzerwanie rządziła partia konserwatywna, na której czele
stał sir John Macdonald. Był on sprawnym manipulatorem,
a przy tym — mimo pociągu do whisky, niezwykłego nawet

na tle epoki, w której nikt nie wylewał za kołnierz — mężem
stanu i niekwestionowanym autorytetem, bez którego nie
wyobrażano sobie kanadyjskiej sceny politycznej.

Na przeszkodzie rozwojowi gospodarki stał etatystyczny,

sztywny, „europejski" system. Jednak powiązany ze światem
polityki wielki biznes dobrze prosperował dzięki państwowym
zamówieniom, subwencjom i koncesjom. Zasilał więc w fundu­
sze wyborcze partię konserwatywną, i nie cofał się nawet przed

przekupywaniem elektorów. Początkowo korupcja budziła obu­
rzenie „opinii publicznej", które spowodowało nawet przejścio­
we odejście partii premiera Macdonalda od władzy, ale recesja

szybko sprawiła, że oswojono się ze sterowaną demokracją.

13

— Nigdy nie zaprzeczałem, że jestem złodziejem — mawiał

sir John Macdonald — ponieważ nigdy mnie nie oskarżono,
że nim jestem.

W 1878 r. partia konserwatywna, dzięki obietnicom państ­

wowej protekcji dla gospodarki, wróciła do władzy; wyglądało,
że na zawsze. Trzeba było wywiązać się z obietnic i od­
wdzięczyć za wsparcie.

— Nie mogę wiedzieć, jakiej protekcji potrzebujecie

— oświadczył premier Macdonald. — Niech każdy producent
powie nam, czego chce, a my postaramy się mu to dać \

Producenci potrzebowali subwencji, dotacji, a także ochrony

przed konkurencją amerykańską. Kanadyjską recesję tłuma­
czono importem tańszych wyrobów przemysłowych z USA,
mimo że były objęte taryfą celną (kanadyjskim producentom

bardzo odpowiadał Traktat o Wzajemności, tworzący kom­
binację wolnego handlu ich surowcami z protekcjonizmem
w handlu wyrobami przemysłowymi). Rząd podniósł więc cła,
ku aplauzowi sfer gospodarczych.

W tym systemie protekcjonizmu, atrakcyjnie nazwanym

„Polityką Narodową" lub „Polityką Kanadyjską", inaczej
„Kanada dla Kanadyjczyków", szczególne miejsce zajmował
zachód, czyli Terytoria Północno-Zachodnie, zwane także

Ziemią Księcia Ruperta. Był to olbrzymi teren, rozciągający
się od Wielkich Jezior do Gór Skalistych, który rząd zakupił
w 1870 roku od Kompanii Zatoki Hudsona. Według rządowych
planów wschodnia Kanada miała stać się centrum przemy­
słowym, zaś zachód z miejsca łowów na zwierzynę futerkową
zamienić się w zaplecze rolnicze. Jako wzór stosunków
wschód-zachód przyjęto europejski model „metropolia-kolo-

nia". Inaczej niż prowincje wschodu, mające własne rządy,
zachód miał status terytoriów, co znaczyło, że podlegał
władzy centralnej. Na zachodzie powstawały monopole

w transporcie i nieruchomościach, prywatne, lecz finansowane

3

D r i b e n , on. c/7., s. 98.

background image

14

przez państwo. Koszty „Polityki Kanadyjskiej" ponosili więc
przede wszystkim zachodni farmerzy, którzy z powodu protek­

cyjnej taryfy celnej płacili drożej za wyroby przemysłowe,
zarówno importowane, jak i krajowe. Z drugiej strony mono­
polistyczny przewoźnik kolejowy narzucał im stawki za
przewóz produkowanych przez nich płodów rolnych, co
zmniejszało opłacalność ich sprzedaży na rynkach wschodniej

Kanady. W ten sposób Zachód miał dostarczyć kapitału na

spóźnioną kanadyjską rewolucję przemysłową.

Słabym punktem tego programu gospodarczego było to, że

w 1875 roku zachód liczył tylko 50 tysięcy mieszkańców
(wschód miał ich 2,5 miliona). Było to mało, zarówno jeśli
chodziło o produkcję rolniczą, jak i o rynek zbytu na wyroby

produkowane w ramach „Polityki Narodowej". Rząd zakładał
prowadzenie planowego osadnictwa rolniczego na północnym
krańcu prerii, który uznano za „pas urodzajny"; południowe

prerie oceniono jako zbyt pustynne. Sprowadzano potencjal­
nych farmerów z Europy, nadając im za darmo po 160 akrów
(64 ha) ziemi, obiecywano też pomoc państwową dla kolonis­
tów. Mimo to, inaczej niż w USA, gdzie od dziesięcioleci
stałym widokiem były ciągnące na zachód karawany wozów,

zachód Kanady pozostawał dziki i pusty. Rząd musiał dowieźć
tam imigrantów. Jedynym środkiem, który to umożliwiał, była
kolej żelazna, rozpoczęto więc budowę kolei transkontynen-
talnej — Canadian Pacific Railway, CPR.

CPR była sztandarowym przykładem „Polityki Kanadyj­

skiej" w działaniu. Było to przedsięwzięcie prywatne, lecz

finansowane z budżetu państwa. Członkowie rządu, a i czołowi
politycy wszystkich partii, jednocześnie pełnili różne funkcje
w CPR i powiązanych z nią przedsiębiorstwach. Zarząd kolei
rewanżował się politykom opłacaniem kampanii wyborczych.

Mimo tych powiązań i pompowania w nią pieniędzy z budżetu,

Canadian Pacific

permanentnie tkwiła w kłopotach finan­

sowych. Oprócz złego zarządzania i przeznaczania środków
na cele pozagospodarcze, były jeszcze ich dwie przyczyny.

15

Jedną było słabe zaludnienie zachodu. Zaludnić go miała

właśnie kolej, ale na razie nie uzyskiwała wystarczających
dochodów z przewozów ani z otrzymanych od rządu 10 milio­

nów hektarów ziemi. Pod względem osadnictwa Kanada
pozostawała za Stanami Zjednoczonymi. W latach 1881-1885
na całym zachodzie Kanady osiedliło się 166 tysięcy imigran­
tów, podczas gdy tylko graniczący z prowincją Manitoba stan
Minnesota już w 1870 roku miał pół miliona mieszkańców.

Drugą przyczyną była zmiana planów budowy. Linia kolei

miała przebiegać na ukos przez prerie na północny zachód;
było to logiczne, jeśli pamiętać o koncepcji „pasa urodzaj­

nego". Jednak w 1881 roku zapadła decyzja, że kolej zostanie
poprowadzona przez prerie południowe, uprzednio uznawane
za nieprzydatne dla osadnictwa. Oznaczało to nie tylko
bankructwo tych, którzy zainwestowali w nieruchomości na

północnym zachodzie, i nie tylko to, że osiedleni już tam
farmerzy nie będą mieli transportu dla swych produktów.
Kolej została obciążona dodatkowymi kosztami, a były one
kolosalne; droga przez Góry Skaliste wymagała poszukiwania

przejść przez przełęcze, budowy mostów i tuneli. Na niegoś­
cinnych południowych preriach wymuszono osadnictwo;
w 1883 roku kolej dotarła do założonego tam miasta Calgary
(zaraz nazwanego „kanadyjskim Denver" — nieco na wyrost,

jeśli zważyć, że liczyło 107 domów, gdy prawdziwe amerykań­

skie Denver miało już 100 000 mieszkańców). Do leżącego na
północy Edmonton uruchomiono linię dyliżansu. Powinna to
być boczna linia kolejowa, ale na to nie było pieniędzy. CPR
stanęła na progu bankructwa.

Powodem budowy kolei donikąd i nie przynoszącej zysków,

była jej rola strategiczna. Na prostej jak strzała linii transkon-
tynentalnej zależało Wielkiej Brytanii, dla której miała to być
alternatywna droga do Indii i Chin, ważna na wypadek

zablokowania Kanału Sueskiego. Jak obliczano, przejazd koleją
przez południową Kanadę miał umożliwić podróż do Chin
o 2 dni krótszą w porównaniu z drogą przez Kanał Sueski,

background image

16

albo o 16 dni, gdyby Kanał został zamknięty. W każdym
wypadku Brytyjczycy wyprzedzaliby na tej trasie europejskich
rywali, a nawet Rosjan.

Chodziło jednak nie tylko o imperialne interesy Wielkiej

Brytanii, lecz o sprawy Kanadyjczykom znacznie bliższe.
Canadian Pacific

była drogą rokadową na wypadek agresji

ze strony

STANÓW ZJEDNOCZONYCH,

które były chętne do przyłączenia jeśli nie całej Kanady, to
chociaż jej części. Myśl ta była starsza niż same Stany

Zjednoczone (pojawiła się już na Kongresie Kontynentalnym
w 1775 r.), i choć Kanada nie wzięła udziału w amerykańskiej
rewolucji, to od czasu Tomasza Jeffersona zjednoczenie było
trwałym elementem polityki USA. W 1811 r. prezydent John
Quincy Adams stwierdził: „Cały kontynent Ameryki Północnej

wydaje się przeznaczony przez Boską Opatrzność do zamiesz­
kania przez jeden naród, mówiący jednym językiem, wyznający

jeden system religii i zasad politycznych". Idea ta miała

wyznawców także w Kanadzie; zwłaszcza w sferach mont­
realskiego biznesu żywa była myśl o „pokojowej i przyjaznej
separacji od Brytanii, i związku na równych prawach ze
Stanami Zjednoczonymi", jak głosił ich Manifest Aneksji

z 1849 roku

4

. Sekretarz stanu William Seward twierdził więc

po prostu, że „jest planem Natury, aby cały ten kontynent
prędzej czy później znalazł się w magicznym kręgu amerykań­
skiej Unii". W tym kręgu były już faktycznie zachodnie

terytoria Kanady: odległe od metropolii i nie mające z nią
połączeń komunikacyjnych (z Toronto na zachód podróżowano

4

Według nacjonalistycznego ruchu Canada First w takim związku

przewagę miałaby Kanada, dzięki wyższości rasowej, wynikającej z północ­
nego klimatu. „Jeśli klimat nie miałby wpływu na kształtowanie ras

— dowodził ideolog ruchu R. G. Haliburton — to dlaczego narody południowe
zawsze stoją niżej i są podbijane przez ludzi z północy?"

17

koleją przez USA), powiązane gospodarczo z bliższymi i lepiej
rozwiniętymi Stanami Zjednoczonymi. James Wickes Taylor,
przedstawiciel Departamentu Skarbu na zachodzie Kanady,
który na zlecenie Sewarda miał w 1861 roku ocenić możliwość
przyłączenia go do USA, podsumował krótko: „Wystarczy
nadstawić koszyk, a dojrzały owoc sam do niego wpadnie".
Oceniał, że „z 30 000 Europejczyków, którzy mieszkają na

zachód od Wielkich Jezior, 90 procent pragnie przyłączenia
do USA", a gdyby ktoś miał obiekcje, to sama milicja stanu
Minnesota wystarczy, aby „zdobyć, okupować i zająć" teryto­

rium Kanady aż po jezioro Winnipeg. Z poparciem dla jego
tez pospieszyli mieszkańcy leżącej na zachodnim wybrzeżu

Kanady Kolumbii Brytyjskiej, którzy zwrócili się z petycją do

prezydenta Lincolna o przyjęcie ich kraju do Unii. Granica
nad Pacyfikiem była już w 1859 roku widownią zbrojnej

konfrontacji między USA a Anglią z powodu spornych wysp
San Juan

3

. W 1861 r. wojna Unii z Konfederacją i konieczność

niezadrażniania stosunków z Anglią nie pozwalała Lincolnowi
na zbyt śmiałe kroki, więc nie skorzystał z nowej okazji. Jego
sekretarz stanu Seward jednak na zapas opracował plan

zagospodarowania północnego zachodu Ameryki jako całości
— włączając kanadyjskie ośrodki osadnictwa nad rzekami
Red River i Saskatchewan, a z centrum politycznym i ad­
ministracyjnym w St. Paul w stanie Minnesota.

Przyłączenie terytoriów brytyjskich dałoby ogromny impuls

rozwojowy zachodowi USA, więc nie tracono go z oczu.
W 1866 roku na porządku obrad Kongresu USA stanęła
uchwała o przyjęciu Kanady do Unii. Nie było to realne
wobec całej Kanady („Globe" z Toronto pisała całkiem

proroczo, że „Amerykanie może kiedyś zechcą zaanektować
Księżyc"), ale jeśli chodzi o jej części, nie było niemożliwe.

W 1867 r. USA nabyły od Rosji Alaskę za 7,2 miliona

Dowódcą amerykańskiego garnizonu na wyspach San Juan był wtedy

kpt. George E. Pickett. który zdobył sławę jako dowódca „ataku Picketta"
3 lipca 1863 roku pod Gettysburgiem.

- — Baloche 1885

background image

18

dolarów. Między Alaską a USA leżała tylko niepewna
swej kanadyjskości Kolumbia Brytyjska, która zgodziła
się przyłączyć do Kanady w 1871 r. pod warunkiem,
że otrzyma z nią połączenie kolejowe, a ponieważ budowa
się przewlekała, groziła secesją. W dodatku napływali

do niej amerykańscy poszukiwacze złota i osadnicy. Gdyby
prowincja ta stała się stanem USA, poszedłby za nią cały
zachód Kanady. Wprawdzie gwarantem integralności Kanady
była Wielka Brytania, ale Kanadyjczycy odnosili się do
niej nieufnie, podejrzewając, że w imię imperialnych in­
teresów może ich sprzedać Stanom Zjednoczonym. Precedens

już był — dzięki swojej pokojowej penetracji oraz ustę­

pliwości Wielkiej Brytanii, USA uzyskały Oregon

6

.

Realność zagrożenia ze strony USA uzasadniały w oczach

Kanadyjczyków działania

BRACTWA FENIAN,

Fianna Eirionn

— Żołnierzy Erinu. Pod tą nazwą krył się

utworzony w 1859 r. amerykański oddział Irlandzkiego
Bractwa Rewolucyjnego (Irish Revolutionary Brotherhood),
działającego w konspiracji na terenie Wielkiej Brytanii.
Organizacja ta miała charakter militarny i w USA działała

jawnie. Irlandzcy patrioci przynieśli ze sobą do USA (jak

głosiła ich rota przysięgi) „głęboką i nieśmiertelną nienawiść
do monarchii i oligarchii Wielkiej Brytanii" oraz zapiekłą
wrogość do wszystkiego, co brytyjskie. Najbardziej brytyjska

zaś na kontynencie północnoamerykańskim była Kanada.

Kiedy wojna secesyjna wywołała napięcia między Stanami

Zjednoczonymi a Anglią (która sprzyjała Konfederacji), po­
spieszyli je wykorzystać. Irlandczycy zaciągali się przede
wszystkim do armii Unii. Było ich w niej 150 000, niektóre

6

Według anegdoty odpowiedzialny za zachód brytyjski komisarz orzekł,

iż Oregon nie jest wart zatrzymania, ponieważ łososi z jego rzeki Columbia
w odróżnieniu od pstrągów nie można było łowić na muchę.

19

jednostki były całkowicie irlandzkie, a o wsławionej w bitwach

nad Antietam i pod Gettysburgiem Brygadzie Irlandzkiej
mówiono, że „była co do człeka feniańska"

7

. Oficerowie

irlandzcy pełnili jednocześnie funkcje wśród Żołnierzy Erinu.
Liczyli na zdobycie doświadczenia wojskowego, a także na

zaskarbienie sobie życzliwości rządu USA dla swych planów.

Kiedy wojna się skończyła, szeregi Bractwa liczyły 10 000

zahartowanych w bojach żołnierzy.

W 1865 r. Irlandzkie Bractwo Rewolucyjne poniosło na

Szmaragdowej Wyspie dotkliwą klęskę; zostało spenetrowane
przez brytyjską agenturę i rozbite. Jedynym aktywnym og­
niwem pozostali Fianna Eirionn. Dominującą pozycję wśród
nich uzyskał William Randall Roberts, biznesmen z Nowego

Jorku, przywódca skrzydła „jastrzębi". Na jego zlecenie gen.
Thomas W. Sweeny, zawodowy oficer amerykański, opracował
plan inwazji Kanady, opanowania jej i użycia jako bazy
wypadowej do morskich ataków korsarskich na flotę brytyjską.

Miało to doprowadzić do wzrostu napięcia w stosunkach
brytyjsko-amerykańskich i w końcu skłonić Wielką Brytanię
do negocjacji na temat niepodległości Irlandii. Zamiary te
rozpoznały zarówno kanadyjska Secret Service kierowana
przez Gilberta McMickena, jak brytyjski wywiad, i ostrzegały

o nich rząd. Generalny gubernator Kanady zarzucił Stanom
Zjednoczonym, że „Fenianie, którzy są obywatelami USA,
korzystają z instytucji tego kraju, aby nie kryjąc się, przemiesz­

czać wielkie liczby ludzi i materiałów wojennych ku granicom,
w celu prowadzenia wojny z pokojowo usposobioną społecz­
nością [kanadyjską]"

8

. Także poseł brytyjski w Waszyngtonie

przekazał Amerykanom „wyrazy wielkiego niezadowolenia

Jej Królewskiej Mości". Sekretarz stanu Seward w odpowiedzi
oświadczył, że „uważa sprawę feniańska za mocno przesadzo­
ną". W rzeczywistości utrzymywał z Fenianami od dawna

W. S. N e i d h a r d t . Fenianism in Nonh America, University Park

i Londyn 1975, s. 138.

Tamie,

s. 124.

background image

20

kontakty, i doceniał możliwość wykorzystania ich jako środka
nacisku na Wielką Brytanię. Nie jest pewne, co rzeczywiście
obiecał irlandzkim patriotom; prawdopodobnie faktycznie nie
zobowiązał się do niczego. W każdym razie gen. Sweeny

oczekiwał co najmniej życzliwej neutralności USA, a także
uznania dla rządu, jaki Fenianie mieli utworzyć na zajętym
obszarze Kanady.

William Roberts zakupił z demobilu 10 000 karabinów

i 2,5 miliona naboi oraz wyposażenie, a także zaczarterował
5 holowników i 30 barek do forsowania granicznych rzek

i jezior. Na próbę dokonano kilku udanych wypadów na teren
kanadyjskiej prowincji Nowy Brunszwik. Wreszcie 31 maja

1866 r. płk John 0'Neill na czele czterech pułków Fenian

(1200 ludzi) przekroczył graniczną rzekę Niagara i ruszył na

Toronto. Fenianie maszerowali bez przeszkód, aż 2 czerwca
pod wsią Ridgeway napotkali 900-osobowy oddział kanadyj­
skiej milicji. Nastąpiła wymiana strzałów, w której zginęło
9 milicjantów, a 31 zostało rannych. Po pewnym czasie
w pobliżu ukazało się kilku ludzi na koniach. Byli to farmerzy,
którzy chcieli popatrzeć na bitwę, lecz Kanadyjczycy wpadli

w popłoch i wśród krzyków „Kawaleria atakuje!" rzucili się
do ucieczki. Tak skończyła się bitwa pod Ridgeway. Inny
oddział kanadyjskiej milicji został pobity w okolicy Fortu Erie

i w całości wzięty do niewoli. Irlandczycy byli na fali

— niestety, amerykańskie kanonierki pojawiły się na rzece

i uniemożliwiły im przeprawę zaopatrzenia, a nazajutrz płk
0'Neill otrzymał wiadomość, że wojska USA dowodzone

przez zwycięzcę spod Gettysburga, gen. George'a G. Meade'a,
zatrzymały nadchodzące kolejne oddziały Fenian i skonfis­
kowały czasowo ich broń. 0'Neill wydał więc rozkaz do
powrotu. Inne oddziały irlandzkie, które zdążyły przekroczyć

granicę Kanady, także cofnęły się. Irlandczycy stracili w kam­
panii 8 zabitych i 15 rannych.

Zawiedziony gen. Sweeny wypomniał, że „to nie Anglia,

lecz Stany Zjednoczone powstrzymały nasz marsz ku wolno-

21

ści". Inny oficer, który (jak większość irlandzkich żołnierzy)
znał gen. Meade'a, rzucił mu w twarz z goryczą:

— Dostaliśmy broń z waszych magazynów. Dawali nam

do zrozumienia, że nie będziecie interweniować. Zostaliśmy
oszukani przez rząd, użyci przez [sekretarza stanu] pana
Sewarda do jego celów.

William Roberts wyciągnął z tego wnioski i zapowiedział,

że odtąd „organizacja będzie mniej otwarta, ale o wiele
bardziej zdeterminowana, niż dawniej".

W Londynie sama inwazja Fenian nie zrobiła wrażenia

(w Europie właśnie toczyła się sporo większa od niej wojna
prusko-austriacka), ale wiadomość, że pomoc wojskowa z tej
okazji dla Kanady kosztowała brytyjskiego podatnika 622 000
funtów, i owszem. Wielka Brytania po tych doświadczeniach

była zdecydowana wymusić na Kanadzie jej własny wkład
w obronę. Polityk kanadyjski Joseph Howe oceniał, że „rząd Jej
Królewskiej Mości doszedł do wniosku, iż Prowincje [kanadyj­
skie] są źródłem niebezpieczeństw i wydatków... przewagę ma

pomysł, aby zostawić je, by się same broniły, jeśli potrafią".
Potwierdzał to artykuł redakcyjny „Timesa" z 1 marca 1867 r.:
„Uważamy Konfederację za sposób uwolnienia tego kraju od
wielkich wydatków i wielkich kłopotów... Cenimy sobie pragnie­
nie Kanadyjczyków, by utrzymać stosunki z Koroną Brytyjską.

Ale czteromilionowy naród powinien umieć sam się bronić"

9

.

Pomysł polegał na połączeniu brytyjskich posiadłości w Amery­
ce Północnej w jedno państwo, które byłoby na tyle silne, by
zapobiec wchłonięciu poszczególnych jego prowincji przez
Stany Zjednoczone. Liczono także, że takie posunięcie złagodzi­

łoby ujemne skutki zniesienia wolnego handlu z USA. 29 marca

1867 r. mocą ustawy British North America Act prowincje

kanadyjskie zostały złączone w konfederację i otrzymały
odrębność państwową, na wieść o czym Kongres USA wyraził
swoje „głębokie zaniepokojenie".

Tamże,

s. 110.

background image

22

Tak irlandzcy rewolujoniści stali się „ojcami założycielami"

Kanady. Brytyjczycy mieli nadzieję, że teraz obroni się ona
sama, lecz

KANADYJSKIE SIŁY ZBROJNE

były bardzo szczególne. Kanadyjczycy byli bowiem zawsze
zdania, że Anglia sama powinna dbać o swoje zamorskie
interesy. Pierwsza próba utworzenia kanadyjskich sił zbrojnych,
podjęta po zatrzymaniu w 1861 r. przez okręt Stanów
Zjednoczonych brytyjskiego statku „Trent" i uprowadzeniu
płynących nim dyplomatów Stanów Skonfederowanych, zakoń­
czyła się klapą. Wielka Brytania skierowała do Kanady

11 tysięcy żołnierzy, a parlament kanadyjski odmówił wsparcia

ich własną milicją. Dopiero kiedy w 1864 r., reagując na
wykorzystywanie Kanady jako bazy przez wywiad Kon­
federacji, a nawet jej oddziały wojskowe, prezydent Lincoln
wypowiedział Traktat o Wzajemności i zagroził wprowadze­
niem wiz w ruchu podróżnych, Kanada przełamała niechęć do
wojska i utworzyła straż graniczną w sile 2000 ludzi.

„Opinia publiczna" była przeciwna „stałej armii", więc

kiedy w 1870 r. wojska brytyjskie zaczęły wracać do domu,
nie zamierzano ich nikim zastąpić. Kontentowano się milicją,
czyli rodzajem gwardii narodowej, której zasadniczą częścią
była ochotnicza „milicja czynna". Oprócz niej istniała „rezerwa
milicji", pochodząca z poboru, któremu na wypadek wojny
podlegali mężczyźni w wieku od 16 do 60 lat. „Milicja

czynna" była zorganizowana w systemie terytorialnym i dzie­
liła się na bataliony. Naczelnym dowódcą milicji był zawodo­
wy oficer brytyjski w randze pułkownika, w milicji mający
stopień generała majora. Oprócz niego w naczelnym dowódz­
twie było trzech zawodowców: adiutant, adiutant generalny
(tę funkcję pełnił Kanadyjczyk) i inspektor artylerii. Cywilną
kontrolę nad nimi sprawował minister milicji i obrony.
Ponieważ okazało się, że istnienie jakiejś armii zawodowej

23

jest konieczne, choćby dla zapewnienia poziomu szkolenia,

dyskretnie utworzono dwie „szkolne" baterie artylerii w Que-
becu i Ontario (na krótko także trzecią w Kolumbii Brytyj­
skiej), i takież trzy kompanie piechoty i kompanię kawalerii.

Ta „stała siła" liczyła 750 ludzi.

Swoje istnienie milicja zawdzięczała dwóm czynnikom.

Jednym z nich było uzależnienie przez Wielką Brytanię
pomocy wojskowej dla Kanady od jej udziału własnego, na
skutek czego parlament co roku uchwalał jakiś budżet na
obronę. Drugi powód wynikał z pierwszego; skoro był budżet,
to trzeba go było wydać. Posłowie walczyli jak lwy o to, by
w ich okręgach była jednostka milicji (dotyczyło to zwłaszcza

okręgów wiejskich). Taka jednostka oznaczała bowiem jakieś
pieniądze dla okręgu, które przekładały się na głosy w wybo­
rach. Toteż lobby „parlamentarnych pułkowników", czyli

posłów związanych z milicją, pilnowało, by skąpych środków
nie przeznaczono (jak chcieli dowódca milicji i jego sztab) na
utworzenie mniejszej siły, ale lepiej uzbrojonej i wyszkolonej.
Szło im to tym łatwiej, że ministerstwo milicji i obrony

uważane było za synekurę bez realnego znaczenia. W 1885 r.
kierował nim minister Adolphe Caron, który nie znał się na
wojsku, ale był wytrawnym politykiem, toteż z reguły brał
stronę „parlamentarnych pułkowników".

Milicja była dość liczna —jej listy mobilizacyjne liczyły

36 000 ludzi. Uzbrojona była z początku w amerykańskie

karabiny Peabody i powtarzalne Spencery, które w 1867 r.
zastąpiono brytyjskim karabinem Snider-Enfield. Był to
bardzo dobry, sprawdzony na wojnie secesyjnej przez armię
Stanów Skonfederowanych, brytyjski karabin Enfield kal. 577

(14,65 mm), który w 1864 r. został przerobiony na odtylcowy,
na nabój scalony, przy zastosowaniu zamka konstrukcji Jacoba

Snidera. Pomimo osobliwego wyglądu (zamek otwierał się na
bok na zawiasach), a także nieco kłopotliwej obsługi (nie było
wyrzutnika, a po wystrzale i otwarciu zamka należało karabin

odwrócić i wytrząsnąć z niego łuskę), broń ta miała wiele

background image

24

zalet. Snider-Enfield był o 30 procent celniejszy niż od-
przodowy Enfield, miał przeciętną szybkostrzelność 10 strza­

łów na minutę (Enfield oddawał 10 strzałów w 4 minuty) i był

trudny do popsucia nawet przez zielonego rekruta.

Bataliony piechoty były uzbrojone w karabiny Snider-Enfield

w wersji „długiej" {Long Rifle — o lufie długości 95 cm)
i trójkątne bagnety nasadkowe. Bataliony strzelców oraz
sierżanci batalionów piechoty używały wersji „krótkiej" (Short

Rifle

— 80 cm), nadrabiając różnicę w długości 60-centymet-

rowym bagnetem typu „jatagan". Istniał także karabinek
kawaleryjski Snider-Enfield.

Oprócz milicji pieszej (piechoty liniowej i strzelców) oraz

kawalerii, Kanada miała 16 baterii polowej artylerii milicji,
i kilkadziesiąt baterii garnizonowych, głównie na wybrzeżu
atlantyckim. Podstawowym uzbrojeniem artylerii polowej była
angielska trzycalowa, gwintowana, ładowana od przodu armata
9-funtowa, strzelająca tylko ogniem na wprost. Pocisk do tej
armaty miał kształt cylindryczny i zaopatrzony był w bolce,

które wchodziły w gwint, nadając mu ruch obrotowy. W 1872 r.
Kanada zakupiła 60 takich armat. Na uzbrojeniu były także
gładkolufowe 7-funtowe haubice górskie. Artyleria garnizono­
wa używała cięższych armat i haubic, głównie 24- i 32-
-funtowych.

Permanentnie zły stan finansów kanadyjskich odzwierciedlał

się w wyposażeniu armii. Ponieważ nie było wojskowej
stadniny koni ani środków na ich zakup na rynku, kawaleria,

choć przydatna w geograficznych warunkach Kanady, była
słaba liczebnie. Także polowe baterie artylerii (nawet zawo­
dowe), teoretycznie liczące po cztery działa, z powodu braku
koni miały tylko po dwa. Nie miały też na wyposażeniu

wozów amunicyjnych, kuźni polowych etc. Dla oszczędności
w połowie lat 1870-tych zlikwidowano większość jednostek
artylerii garnizonowej, ale niewiele to pomogło. Nadal artyleria
polowa nie otrzymywała nowego wyposażenia, a nawet siodeł,
uprzęży ani zapasowych kół. Nie wytwarzano uzbrojenia,

25

dopiero w 1882 r. rozpoczęto produkcję w Quebecu amunicji
strzeleckiej, a artyleryjskiej nie produkowano do końca stulecia.

W 1871 r. armia brytyjska zaczęła przezbrajać się w kara­

biny Martini-Henry kal. 577/450 o zamku z klinem pionowym.
Nabój z łuską posiadającą kryzę pozwalał na zastosowanie do
nich pocisku popularnego kalibru 45 (11,43 mm) z silniejszym

ładunkiem prochowym kalibru 577. W 1874 r. Kanada zakupiła
2100 sztuk tej broni — na więcej nie było pieniędzy, a poza
tym uznano, że amatorom z milicji wystarczy Snider-Enfield.

Oprócz broni rząd dostarczał milicjantom tylko mundury

(bataliony piechoty nosiły barwę czerwoną, strzelców — zie­
loną, a artylerzyści — niebieską) — za inne części wyposaże­
nia, jak hełmy, musieli płacić. Oficerowie sami kupowali broń

boczną i konie (rząd płacił tylko za paszę dla nich). Ćwiczenia
zajmowały tylko dwa tygodnie w roku, ale i tak czasem
pracodawcy nie godzili się dawać na nie pracownikom urlopu.
Na te wydatki żołd nie starczał ani też nie kompensował
utraconej podczas ćwiczeń płacy. Służba była więc raczej

zabawą — albo sprawą prestiżu — dla ludzi w miarę
zamożnych i niezależnych finansowo. Dlatego, jak tłumaczono,
więcej batalionów pochodziło z dostatniej anglojęzycznej

prowincji Ontario, niż z uboższego francuskiego Quebecu.

Milicjanci byli przepełnieni dumą i godnością, jak oceniali

niektórzy, nieco ponad miarę. „Nie jest to kwiat armii, jak się

łudzą — stwierdził pewien angielski żołnierz fortuny. — Wi­
dywałem Prusaków w pikielhaubach, byczących się w miastach

Vaterlandu;

śmieszyli mnie chłopięcy holenderscy poborowi

w Amsterdamie. Podziwiałem zdumiewające piruety musztry

belgijskich wartowników w Brukseli. Studiowałem manewry
całej francuskiej armii w Bayonne. Dzieliłem los karlistów
w dzikich przełęczach Pirenejów. Widziałem w Stambule, jak

regiment żylastych Turków, weteranów spod Plewny, prezen­
tował broń przed sułtanem. Tommy Atkins objawiał mi się
w wielu krajach w pełnej glorii szkarłatu i bieli, budząc
w sercu dumę: Civis Romanus sum! „Chłopcy" Wuja Sama

background image

26

także nieraz paradowali przede mną. Ukoronowaniem zaś
tego była wizyta u kanadyjskich milicjantów w obozie
w Gananoąue; i wyznaję, że jeśli chodzi o brud, ogólne
niechlujstwo i demoralizację, to zwłaszcza wiejskie bataliony
— mówiąc ich własnym eleganckim językiem — biją

wszystkich na łeb"

10

.

Kanada miała więc zamiast armii, jak określił to jeden

z dowódców, „zbiór jednostek wojskowych, nie powiązanych
ze sobą, bez sztabu i bez służb, które zapewniają transport,
wyżywienie i opiekę zdrowotną". Były one zgromadzone na
wschodzie, a ochronę zachodu zapewniać miała

PÓŁNOCNO-ZACHODNIA POLICJA KONNA (NWMP),

formacja porządkowa o charakterze paramilitarnym. Wyglądem
zbliżona była do lansjerów, a jej wyżsi oficerowie zamiast

policyjnych tytułów superintendenta i komisarza nieoficjalnie
zażywali wojskowych rang majora i pułkownika. Wojskowe
było także jej uzbrojenie, którym najpierw był siedmio-
strzałowy karabinek Spencer, a po nim kawaleryjski Snider-
-Enfield. W 1882 r. przezbrojono NWMP w dziewięcio-
strzałowe Winchestery model 1876 kal. 45-75 na wojskową
amunicję, większe i cięższe od popularnych modeli. Policjanci

nosili także rewolwery (najpierw typu Adams, później angiel­
skie Enfieldy) i szable oraz lance.

Od zwykłej policji różniło NWMP także to, że do jej

uzbrojenia należała artyleria. Na początku były to dwie armaty
9-funtowe, jakich używała polowa artyleria kanadyjska.
W 1876 r., na skutek poczucia zagrożenia po przegranej przez
Amerykanów bitwie z Indianami nad Little Big Horn, do
arsenału NWMP dodano cztery amerykańskie gładkolufowe
7-funtowe haubice górskie z brązu.

10

J. D o n k i n, Trooper in the Far North-West. Recollections of Life in the

North-West Mounted Police, Canada, 1884-1888,

Saskatoon 1987, s. 150.

Tommy Atkins — symbol żołnierza brytyjskiego.

27

Umundurowanie policjanta składało się ze szkarłatnej kurtki,

oranatowych spodni z żółtym lampasem, butów z cholewami
i białych skórzanych rękawic. Ubioru dopełniał biały pas

bandolier, który mieścił 20 naboi do Winchestera i 12 do

Enfielda, oraz biały hełm typu pikiełhauba albo okrągła
furażerka typu „pudełeczko na pigułki". Hełm był niewygodny,
furażerka bez daszka nie chroniła twarzy przed palącym
słońcem, a cały strój był niezbyt praktyczny, ale jego europej­
skość miała wzbudzać respekt. Konstable utrzymywali mun­
dury i wyposażenie w nienagannej czystości, i codziennie
czyścili pasy glinką oraz polerowali nie tylko szable i pochwy,
ale nawet łuski naboi. Nie dopuszczano również dowolności
w umundurowaniu — charakterystycznej dla obytej z za­
chodem US Cavalry.

O to, by NWMP nawet z daleka odróżniała się od kawalerii

amerykańskiej, w gruncie rzeczy chodziło. Miało ją jednak
odróżniać przede wszystkim nastawienie; powszechna opinia
w Kanadzie głosiła, że Amerykanie to prymitywni rzeźnicy,
zawsze gotowi strzelać bez opamiętania „do wszystkiego, co
mówi". Morale NWMP budowano w znacznym stopniu na

poczuciu wyższości wobec nich. Ilustruje je anegdota, w której
na plemię Indian, eskortowane do granicy kanadyjskiej przez
dwie kompanie kawalerii USA, czeka po drugiej stronie tylko
sierżant z dwoma konstablami.

— Czy jest was tylko tylu? — pyta z niedowierzaniem

amerykański dowódca. — Nas są dwie kompanie i mieliśmy
z tymi Indianami wiele trudności. Czy jesteście pewni, że was
trzech wystarczy?

— Tak, sir — odpowiada sierżant — widzi pan, my

nosimy szkarłat królowej.

Pensja konstabla wynosiła od 9 do 15 dolarów miesięcznie,

lecz chętnych do niej było wielu, bowiem wśród poszukiwaczy
przygód powstała moda na poznawanie zachodu Kanady
w czerwonej kurtce. Wkrótce zrodził się szczególny esprit de
corps

NWMP, styl arystokratycznej legii cudzoziemskiej. Jak

background image

28

wspomina jeden z konstabli, w jego kompanii byli synowie
gubernatora brytyjskiej kolonii, generała majora, baroneta,
ministra rządu Quebecu, było kilku członków dobrych rodzin
kanadyjskich, eks-oficer marynarki, absolwent Oxfordu, student
medycyny i klown cyrkowy. Nikogo też nie zdziwiło, że
pewnego poranka na tyłach koszar dwaj policjanci (pruski

junkier i francuski hrabia) rozstrzygali różnicę zdań na temat

wojny francusko-pruskiej w klasycznym pojedynku na szable.

Potrzeba utworzenia jakiejś siły zbrojnej na Terytoriach

Północno-Zachodnich wynikała z faktu, że choć od 1870 r.

były one częścią Kanady, to osiedlali się na nich Amerykanie.
Początek zrobili kupcy-ryzykanci z Montany, którzy otwierali
po kanadyjskiej stronie placówki handlowe, nastawione na
Indian i dostosowane do ich popytu, oferujące głównie whisky,
broń i amunicję. Była to piorunująca mieszanka. Indianie byli
najgorszymi konsumentami — tymi, którzy nie umieją pić,
a piją (ich sposób polegał na wlewaniu w siebie duszkiem

całych baniek whisky). A nie był to napitek dla mięczaków ze
wschodu: tradycyjna receptura na ,.indiańską whisky" jako
składniki podawała spirytus, wodę z Missouri, pieprz cayenne
(dla smaku), sok tytoniowy (dla koloru), nieco strychniny (aby
konsument poczuł się „lekko szalony") oraz trochę szarego
mydła, aby się pochorował; doświadczenie głosiło bowiem, że
„jeśli Indianin porządnie się nie porzyga, to nie uważa, że się

dobrze bawił". Główna faktoria szybko uzyskała nazwę Fort
Whoop-Up (Fort Rozróba), a liczba Indian, którzy w „lekkim
szale" pozabijali się między sobą, szła w dziesiątki

11

. Pijani

lub rozzłoszczeni na kupców Indianie atakowali także ich
— w zimie 1872 r. cztery faktorie poszły z dymem, a siedmiu
białych zapłaciło życiem za swoje futra. Mimo to na kanadyj­
ską „ziemią niczyją" przybywało coraz więcej Amerykanów,
i zanosiło się, że pokojowo zajmą kraj, zanim nie istniejąca

jeszcze kolej przywiezie kanadyjskich osadników. Rząd nie

" Ocenia się, że w r. 1871 w plemieniu Czarnych Stóp było 88 takich

przypadków, a w 1872 — 70.

29

mód pozostawać bezczynny, lecz nie chciał również inter­
wencji zbrojnej, aby uniknąć konfrontacji z USA. Pretekst

nasunął się w 1873 r. Na pograniczu w Cypress Hills grupa
Amerykanów i Kanadyjczyków, w wyniku pijackiej awantury
o skradzionego przez Indian konia, zabiła ponad 20 „kanadyj­
skich" Assiniboinów, tracąc jednego zabitego. Wśród klangoru

o „masakrze w Cypress Hills", pod pozorem ochrony Indian
przed barbarzyńcami z USA, w 1874 r. 300 policjantów
(w tym 174 eks-wojskowych) przybyło na zachód i objęło go

de facto

jurysdykcją kanadyjską. Amerykanie odeszli nie

stawiając oporu, zaś udręczeni przez nich

INDIANIE

przywitali wyzwolicieli z mieszanymi uczuciami. Chemogimt-

suk

(policjanci) otrzymali na kredyt olbrzymi autorytet, jako

wybawiciele Indian od amerykańskiej whisky. Faktycznie,
wobec Indian przestrzegali prohibicji, choć sami przemycali
na własny użytek „ładunki żyta lub burbona", a „polowanie na
przemytników whisky nie było [w NWMP] popularne, zaś

jeśli ktoś się upierał przy ich ściganiu, był otaczany pogardą"

12

.

Jednak co najważniejsze, policja odnosiła się do Indian
przyjaźnie i nie kryła, że w razie jakiegoś ich konfliktu
z białymi stanie po stronie Indian. Część wodzów wydawała
się to doceniać, zwłaszcza ci, którzy na dobrych układach

z NWMP opierali wpływy w swoim plemieniu. Szczególnie
wódz Czarnych Stóp Wronia Stopa zasłynął z rzewnych

tekstów: „zanim przyszliście, Indianin musiał pełzać, a teraz
nie boi się chodzić z podniesioną głową"; „policja chroni nas,

jak pióra ptaka chronią go w zimie przed mrozem". Policjanci

brali to za dobrą monetę, więc na zewnątrz powstał obraz
idylli, jakże różnej od amerykańskiego „dark and bloody

ground".

Jednak nie wszystkim Indianom podobały się nowe

on k i n , op. cii., s. 14-15, 90.

background image

30

porządki; w 1876 r. kilka tysięcy ich zebrało się w Cypress
Hills i zażądało wycofania „policyjnego prawa". Super-
intendent NWMP James M. Walsh przez trzy dni tłumaczył
im, że ich plemienne prawo „jest tyrańskie i pozbawia

wolności tak osobę, jak rodzinę", zaś prawo kanadyjskie
chroni ich wolność, ale Indianie nie byli przekonani. Ustąpili
dopiero wtedy, gdy zagroził, że rząd kanadyjski potraktuje
ich jak „wrogich Indian"

13

.

Było to pusta groźba, bowiem w kanadyjskiej doktrynie

pojęcie „wrogich Indian" nie istniało. Inaczej niż Amerykanie,
którzy plemiona indiańskie traktowali jak quasi-suwerenne
państwa, które mogły zostać uznane za „wrogie" i przekazane
do kompetencji Departamentu Wojny, Kanadyjczycy uważali

Indian w Kanadzie za poddanych Jej Królewskiej Mości
(zajmowały się nimi dwa departamenty — spraw wewnętrz­
nych oraz Indian, a na czele obydwóch stał sam premier
Macdonald). Pociągało to za sobą istotne rozróżnienie w po­
dejściu do egzekwowania prawa. Według doktryny amerykań­

skiej przestępstwa dokonane przez Indian wobec białych
(zabójstwa, rabunki etc.) były aktem wojny ze strony całego
plemienia, i zajmowało się nimi wojsko. Doktryna kanadyjska
zakładała, że przestępstwa, niezależnie od tego, czy zostały
popełnione przez Indian, czy przez białych, są sprawą krymi­
nalną, ściganie ich sprawców leży w gestii policji, a od­

powiedzialność za nie jest indywidualna.

Na 700 000 km kwadratowych kanadyjskiego zachodu było

20 000 Indian. Na prerii były to plemiona koczownicze
— Assiniboinowie (w Kanadzie zwani „Kamieniarzami"

z powodu zamiłowania do łaźni, w których uzyskiwali parę
lejąc wodę na gorące kamienie), Równinni Kri, Równinni
Odżibwejowie (inaczej Saulteaux — „Skaczący") i Czarne
Stopy (w tym Siksika, czyli Czarne Stopy właściwe, Krew
i Piegan — „Malowane Twarze"), a na obszarze zalesionym

" C . P . M u h a n e y , The History of the North-West Rebellion of 1885,

etc.

Toronto 1885, s. 86.

31

- semi-osiadłe plemiona Kri (Leśnych, Wierzbowych i Ba­

giennych), Sarcee i Odżibwejów-Czippewajów („Zakręceni"

n

j

e

chodziło tu o charakter, lecz o charakterystycznie

wygięte noski ich mokasynów). Dominującą pozycję zajmowali
Czarne Stopy, dzięki odwadze i sprawności wojennej połączo­
nej z niezwykłym okrucieństwem. Jedynym liczącym się
przeciwnikiem dla nich byli Równinni Kri, którzy choć mniej

waleczni, przewyższali jednak Czarne Stopy chytrością. Oba
plemiona toczyły nieustanne walki, w których mimo bez­
względności, zabijania kobiet i dzieci i niszczenia całych

obozów, żadne nie uzyskiwało przewagi.

Inaczej niż w USA, konfliktu cywilizacyj na zachodzie

w okresie prekanadyjskim zasadniczo nie było; cywilizację
białych reprezentowali kupcy Kompanii Zatoki Hudsona,

którzy żyli w symbiozie z Indianami, dostarczającymi im futer
i kupującymi ich towary. Symbioza ta szła bardzo daleko;
w ocenie znawcy zachodu, Jamesa W. Taylora, głównym
powodem spokoju na kanadyjskich kresach były liczne mał­

żeństwa między białymi (pracownikami Kompanii) a Indian­
kami, dzięki którym „kraj nasycił się populacją o krwi
mieszanej, równą liczebnie Indianom, która w pewnym stopniu
sprawuje nad nimi kontrolę moralną i fizyczną, co dla
Dominium Kanady jest zrządzeniem Opatrzności"

14

.

Po nabyciu Terytoriów Północno-Zachodnich rząd kanadyj­

ski kontynuował wobec Indian brytyjską politykę, zgodnie
z którą osadnictwo na zamieszkanych przez Indian terenach
dokonywało się tylko po zawarciu z nimi traktatów. Korona
Brytyjska chciała mieć w Indianach sojusznika przeciwko
Stanom Zjednoczonym; rządowi Kanady chodziło o to, by

indiańskie pretensje terytorialne nie zakłócały budowy infra­
struktury, a zwłaszcza kolei. Przede wszystkim zaś chciał
uniknąć kosztownej wojny, która, jak się obawiano, nastąpiła­
by, gdyby niekontrolowany napływ osadników natrafił na

G. F. G. S t a n I e y, Louis Riel, Toronto i Montreal 1972, s. 255.

background image

32

opór Indian. Mimo nazwy, traktaty były w istocie umowami
kupna-sprzedaży. Ich zasadą było przekazywanie Indianom
świadczeń pieniężnych i innych w zamian za zrzeczenie się
przez nich praw do ziemi na rzecz państwa (rząd uważał, że
mają te prawa jako pierwotni mieszkańcy).

Obok groźby wojny, problemem były bizony. Liczba tych

zwierząt w Kanadzie malała już na długo zanim na preriach
pojawili się biali ludzie. Kiedy przybyli, zdumieli się marno­
trawstwem, z jakim Indianie obchodzili się z bizonami.
Wprawdzie nie było takiej części bizona, którą uważaliby za
niejadalną, ale w praktyce jadali tylko garby, a czasem z kilku
setek upolowanych zwierząt wycinali tylko ozory. Ich naj­

częstszym sposobem polowania było zaganianie bizonów do
zagród (naturalnych, jak wąwozy, lub sztucznych) albo wpę­
dzanie ich w przepaść. Antropomorfizujący Indianie polowali
tak, jak wojowali — w zagrodach maczugami rozłupywali
uwięzionym zwierzętom czaszki bez wyboru płci, wieku
i przydatności do spożycia — aby nie uszedł ani jeden
świadek klęski, który mógłby ostrzec innych. Z urwisk stada
bizonów spadały w przepaść, pierwsze spychane przez następne
i grzebane pod stosem ciał, aż Indianie mogli ruszyć na nie

z nożami i siekierami. Jak wyglądało to „polowanie", którego
ofiarą padało czasem ponad tysiąc bizonów naraz, wskazuje
obrazowa nazwa takiego urwiska — piskim, „głęboki kocioł
krwi"

L

\ Tylko część zwierzyny była zużywana — z reguły

13

Jedno z takich urwisk w prowincji Alberta, zwane Head-Smashed-In

Buffalo Jump, ma obecnie wysokość 12 m, a u jego podnóża zalega warstwa
kości gruba na 10 m. Miejsce to zostało zaliczone przez UNESCO do

obiektów dziedzictwa światowego i jest przeciwstawiane marnotrawstwu
białych jako przykład „zrozumienia równowagi ekologicznej oraz ekonomicz­
nego użytkowania zasobów". Tysiąc zabitych bizonów to na raz ok. 200 ton
mięsa. Warto porównać, że William F. Cody (..Buffalo Bill"), kiedy
zaopatrywał armię budowniczych kolei Kansas Pacific, upolował 4280 bizonów
w ciągu 18 miesięcy, co czyni 8 bizonów (średnio razem 1500 kg mięsa)
dziennie (dzienna norma żywieniowa pracowników Kompanii Zatoki Hudsona
wynosiła 1,2 kg mięsa).

33

ponad jedna czwarta bizonów, leżących na samym spodzie,
pozostawała nie ruszona. Ponieważ krowy ze względu na swe
mięso, skóry i futra były cenniejsze od byków, często

w zagrodach i piskunach sprawiano tylko je, gardząc zabitymi

bykami. Na dodatek wiosną, „gdy cielęta w łonie są już
dobrze pokryte futrem", jak napisał świadek tego procederu,
Indianie polowali na krowy dla nienarodzonych cieląt, które

były ich przysmakiem

16

. Metysi byli zdania, że było to

„główną przyczyną zdziesiątkowania bizonów; pokolenia

przestały istnieć, zanim się narodziły, umarły z zabitymi
matkami"

17

. Indianie uważali to za nonsens, bowiem wiedzieli,

iż bizony nie rodzą się zwyczajnie, lecz odradzają przez

reinkarnację — a więc im więcej ich wytłuką, tym więcej się
znów pojawi.

Na spadek liczby bizonów wpłynęła także susza, która

nawiedzała równiny cyklicznie od lat 1840-tych do 1870-tych.
Susza sprawiała ponadto, że praktykowane przez Indian

wypalanie traw zamieniało prerię w inferno, które gorzało po

kilka tygodni i pochłaniało po kilkaset tysięcy kilometrów
kwadratowych, zabijając i okaleczając tysiące bizonów. W po­
łowie XIX wieku populacja bizonów na kanadyjskich preriach
bardzo ucierpiała również od chorób.

Indianie uważali, że Wielki Duch przeznaczył bizony

specjalnie dla nich jako niewyczerpalne źródło pożywienia,
więc nigdy nie da się ich eksterminować. Mieli poniekąd

słuszność, bowiem w pojedynkę żaden ze szkodliwych czyn­
ników nie zagrażał egzystencji zwierząt. Niebezpieczne stały
się one dopiero wszystkie razem, przy czym decydujący

wpływ miała komercjalizacja bizonów. Od połowy lat 1860-
-tych wzrost popytu ludności na mięso oraz zapotrzebowanie

na futra i skóry ze strony przemysłu (jako surowiec i na pasy
transmisyjne), w połączeniu z możliwością nabycia za nie

S. K r e c h III, The Ecological Indian. M\th and History, Nowy Jork

i Londyn 1999, s. 135.

'

7

C h a r ę t t e , op. cit., s. 50.

background image

34

towarów, sprawiły, że Indianie zaczęli masowo zabijać bizony
na handel, pozostawiając na prerii tysiące odartych ze skór
karkasów (później, w gorszych czasach, zbierali i sprzedawali
ich kości).

Rząd traktował bizony jako jeden z zasobów naturalnych,

niezbędny dla utrzymania Indian, kalkulował, na jak długo ich
wystarczy, i starał się prowadzić racjonalną gospodarkę nimi.
Było jednak jasne, że kiedy osadnicy zaczną przerabiać prerie
na pola i pastwiska, bizony będą musiały ustąpić.

Traktaty z Indianami (w latach 1871-1877 było ich siedem)

rząd uważał za humanitarne i sensowne gospodarczo roz­
wiązanie problemu. Dzięki —jak pisał ich główny negocjator
Alexander Morris — „mądremu i paternalistycznemu rządowi,
który zrobi wszystko, aby dopomóc i podnieść na wyższy
poziom indiańską populację, która została poddana naszej
opiece"

18

, Indianie mieli bezboleśnie przejść od łowiectwa

i zbieractwa do życia osiadłego i gospodarki rolniczej. Nie
wydawało się to niemożliwe; na południu Ameryki, po tym,

jak w XVIII wieku wytępiono jelenie dla ich zamszowych

skór, łowieckie plemiona Czoktawów, Czirokezów, Krików,
Czikasawów i innych zajęły się rolnictwem, zyskując sobie
miano „Plemion Cywilizowanych".

Dla Indian traktaty nie były niczym osobliwym; plemiona

indiańskie wciąż zawierały ze sobą jakieś układy, po czym ze
spokojem je łamały. Nie obawiali się białych; jak pisze
znawca zachodu, „przeciętny biały był dla Indianina uosobie­
niem prostoduszności"

19

. Poza tym Indianie kanadyjscy słyszeli

już o amerykańskich traktatach, i kojarzyli je z wszelakimi

dobrami. Toteż sami nalegali na zawarcie takich z rządem
Kanady. Mieli całkiem sprecyzowane wyobrażenia.

— Słyszeliśmy, że sprzedaliście ten kraj Kanadyjczykom

za mnóstwo pieniędzy — zwrócił się podczas negocjacji wódz

18

A. M o r r i s, The Treaties of Canadu with the Indians of Mani tobą and

the North-Wesr Territories,

Saskatoon 1991. s. 296-297.

19

S. S t e e l e, Forty Years in Cunuda, Toronto 1915. repr. 1972, s. 71.

35

Kri do urzędnika Kompanii Zatoki Hudsona — za 300 000

funtów. Chcemy tych pieniędzy.

Wiemy, że rząd buduje pewabisko meskano, żelazną

dro°ę, aby w wielkich wozach przywozić biednym Indianom
jedzenie i ubranie — powiedział przy innej okazji wódz
Mała Topola. — Chcę, żeby w tych wozach wieźli także

pieniądze i rozrzucali je po obu stronach drogi, aby każdy
miał ich mnóstwo.

Pierwszy traktat z Indianami na Terytoriach, a szósty

kolejny, rząd podpisał w 1876 r. w Forcie Carlton z plemieniem

Kri. Alexander Morris rozpoczął negocjacje, w natchnieniu

używając sławetnych słów „to, co obiecam, i co, jak wierzę
i mam nadzieję, przyjmiecie, ma trwać tak długo, jak to słońce

świeci i płynie owa rzeka"

2 0

. Niespodziewanie jego godnym

partnerem okazał się niejaki Budowniczy Zagród. Nie był on
wodzem, nie był nawet Kri, lecz synem Assiniboina i Metyski,
ale miał dużo do powiedzenia, był bowiem przybranym
synem Wroniej Stopy, wielkiego wodza Czarnych Stóp

2 1

,

któremu zawdzięczał wiedzę i majątek. Podczas rozmów tak
narzekał na utratę przez Kri godności łowców i wojowników,
wyrażał brak wiary w rolnictwo i wnosił coraz nowe za­
strzeżenia, że zmęczył nie tylko białych, lecz nawet własnych
negocjatorów

22

. Sekundował mu niejaki Peter Erasmus, który

formalnie był tylko zatrudnionym przez Indian tłumaczem, ale

ponieważ tłumaczył wypowiedzi obu stron, a oprócz niego

nikt z białych nie znał języka Kri, miał wpływy bardzo duże.
W końcu Indianie traktat podpisali, „cedując, zwalniając,
oddając i przekazując Rządowi Dominium Kanady dla Jej

Królewskiej Mości i jej następców na zawsze" 121 tysięcy mil

^° M o r r i s , op. c/7., s. 202.
"' H. D e m p s e y , Crowfoot, Chief of the Blackfeet, Halifax 1988, s. 72.

udowniczy Zagród odziedziczył imię po ojcu, szamanie i myśliwym,
znaczało specjalistę od polowania na bizony przy pomocy zagród. Wśród

Czarnych Stóp nosił imię Wilk o Cienkich Nogach.

P. E r a s m u s, Buffalo Days and Nights, Calgary 1974. s. 247-250.

background image

36

kwadratowych terytorium od ujścia Saskatchewanu do Gór

Skalistych. W zamian za to otrzymywali rezerwat, czyli
rezerwę ziemi na cele rolnicze. Traktat głosił, że „Jej Królew­
ska Mość niniejszym zgadza się i podejmuje wydzielenia
rezerwy ziemi uprawnej, [...] która będzie administrowana

i zarządzana dla nich przez Rząd Jej Królewskiej Mości
Dominium Kanady, pod warunkiem, że takie rezerwy nie będą
przekraczać jednej mili kwadratowej na każdą pięcioosobową

rodzinę. [...] Zostaną one określone i wyznaczone dla każdego
szczepu po konsultacji z Indianami co do tego, jaką lokalizację

znajdują jako najbardziej dla nich odpowiednią". Inaczej niż
w Stanach Zjednoczonych, gdzie starano się osiedlać Indian

w wielkich rezerwatach, w których mogliby bez kontaktu
z białymi kultywować swój sposób życia, w Kanadzie celem

była ich asymilacja. Indianie mieli sami sobie wybrać niewiel­
kie tereny rolnicze w pobliżu osad. Po osiedleniu się mieli
otrzymać pługi i brony (po jednej sztuce na trzy rodziny), a na
każdą rodzinę cztery motyki, dwa szpadle, po dwie kosy,

widły i grabie, siekiery, piły, pilniki, świder, osełki i toczysko,
a dla wodza „skrzynię zwykłych narzędzi ciesielskich". Mieli
też dostać „tyle pszenicy, jęczmienia, ziemniaków i owsa, ile
trzeba dla obsiania faktycznie zaoranej ziemi", a także na

każdy szczep cztery woły, byka i sześć krów oraz wieprza
i dwie świnie. „Do użytku i wykorzystania przez Indian"
miała być przeznaczona apteczka. Ponadto „każda indiańska
osoba" — mężczyźni, kobiety i dzieci — miała otrzymywać

rocznie po 5 dolarów, wódz dodatkowo rocznie 25 dolarów,
a jego doradcy po 15. Indianie zachowywali poza tym prawo
do polowania i łowienia ryb na całym scedowanym obszarze
— na zakup amunicji i sieci dla nich rząd przeznaczał 1500

dolarów rocznie. Mieli też otrzymać prezenty — jednorazowo
po 12 dolarów dla mężczyzn, kobiet i dzieci, a dla każdego

wodza uniform, medal, flagę, konia, uprząż i duży wóz (albo,

jeśli będzie wolał, dwa małe wozy z żelaznymi piastami

i obręczami). Jej Królewska Mość zgadzała się ponadto na

37

utrzymywanie szkół, jeśli Indianie będą sobie ich życzyć. Oni

7

aś ze swej strony zobowiązywali się do lojalności wobec

królowej i do przestrzegania prawa.

Rząd Kanady nie miał zamiaru wobec Indian naśladować

nraktyki USA (wyrażającej się w słowach „karmić ich
i

u

b z nimi walczyć"), lecz Budowniczy Zagród zmusił

Morrisa, by w traktacie znalazły się klauzule, które nie
były przewidziane. Na ustępliwość Morrisa mógł wpłynąć
fakt, że w USA właśnie toczyła się wojna z plemionami
Siuksów i Szejenów, u której źródeł leżał traktat z 1868 r.,

fetowany wówczas jako początek „polityki pokojowej"
prezydenta Granta. Toteż rząd poszedł na takie ustępstwa,

jakie wydały mu się znośne. Indianie, którzy uprawiają

ziemię, mieli przez trzy lata otrzymywać żywność za 1000
dolarów rocznie „aby im dopomóc w tej uprawie". Waż­
niejsza była — feralna, jak się miało okazać — klauzula,
że „w przypadku zarazy albo powszechnego głodu Królowa
zapewni Indianom pomoc [...] konieczną i wystarczającą
dla uwolnienia Indian od tej klęski"

23

.

— Z tego nie wydaje mi się, abym mógł przyodziewać

moje dzieci i karmić je tak długo, jak słońce świeci i woda
płynie — stwierdził Budowniczy Zagród. Słowami tymi
wyraził zasadniczą rozbieżność między intencjami „wysokich

umawiających się stron".

W zamyśle rządu rezerwaty (nieco anachronicznie można je

nazwać kołchozami) miały być etapem przejściowym na
drodze do uzyskania przez Indian samowystarczalności. In­
dianie mieli w nich wspólnie uprawiać ziemię i hodować
bydło, ucząc się przy tym gospodarowania. Póki się nie
nauczą, mieli korzystać z socjalu. Po trzech latach (nie bacząc

na doświadczenia Amerykanów rząd przyjmował, że tyle
wystarczy) rezerwaty miały zostać rozparcelowane na farmy,
na których Indianie mieli gospodarzyć samodzielnie. W ten

" Morris, op. dr., s. 351-356.

background image

38

sposób „system plemienny, czyli komunistyczny", jak pisał
komisarz do spraw Indian Hayter Reed, miał zostać zastąpiony
przez „ducha indywidualnej odpowiedzialności". Wizja Indian
była znacznie prostsza — postrzegali rezerwaty jako miejsce
odbioru świadczeń socjalnych, i oczekiwali, że rząd będzie
utrzymywał ich i następne pokolenia. Konfrontacja wizji była
kwestią czasu.

Budowniczy Zagród zaczął robić karierę: traktat zapewnił

mu pozycję wodza szczepu liczącego 170 Indian, rezerwat
w pobliżu miasta Battleford, a także rozgłos i wielki prestiż
wśród białych. Inne plemiona zaczęły zazdrośnie spoglądać na
Kri. Czarne Stopy złożyli nawet petycję, zarzucając rządowi
faworyzowanie ich wrogów i również żądając traktatu. Wódz
Czarnych Stóp, wspomniany Wronia Stopa

24

, cieszył się

wśród białych wielką renomą od 1866 r., kiedy to jego plemię
napadło i obrabowało karawanę Kompanii Zatoki Hudsona,
a on nie pozwolił pozabijać woźniców, co spotkało się z jej
wielkim uznaniem i wdzięcznością. Był uważany za stratega
i dyplomatę, i rzeczywiście dawał dowody zręczności w po­
stępowaniu.

Wronia Stopa wykorzystał nastrój defetyzmu wśród białych

po zwycięstwie Sjuksów nad 7 pułkiem kawalerii ppłk. Custera

nad Little Big Horn. Poinformował insp. Denny'ego z Fortu
Calgary, że szaman Sjuksów Siedzący Byk proponował mu,
by wspólnie najpierw pobili Amerykanów, a potem rozprawili
się z Kanadyjczykami. On ten pomysł z oburzeniem odrzucił,
lecz na to Siedzący Byk zagroził, że gdy Sjuksowie przyjdą
do Kanady, potraktują Czarne Stopy jak wrogów (którymi
skądinąd dla Sjuksów zawsze byli). Wronia Stopa prosił
o gwarancje, że biali ich obronią, a w zamian zapewniał, że
przyśle im w sukurs 2000 wojowników (których zresztą nie
miał; całe plemię Czarnych Stóp liczyło ich 1000). Najważ­
niejsze zostawił na koniec. „Kri i biali ludzie wchodzą do

24

Dokładnie jego imię brzmiało hapo-omux-okut lub Isapo-muxika

— Wielka Stopa Indianina Wrony.

39

naszego kraju i pozostawiają nas bez środków do życia; mimo
to nie przyłączymy się do Sjuksów, ale liczymy na waszą
pomoc. Zobaczycie, jak biedne Czarne Stopy głodują. Serce

białego żołnierza ogarnie żal, i powie o tym wielkiej matce,
która nie pozwoli swoim dzieciom głodować". Denny połknął
wszystko, spisał mowę Wroniej Stopy i wysłał ją do królowej

Wiktorii. W odpowiedzi polecono mu „poinformować Wodzów
plemienia, że Jej Królewska Mość przyjęła z wielką satysfakcją
ich dowodzące wierności zachowanie, wyrażające się w od­
mowie podniesienia broni wraz ze Sjuksami, i była bardzo

zadowolona z tego dowodu lojalności i przywiązania"

2

\

Wronia Stopa uzgodnił z gubernatorem tekst Traktatu numer 7
(podobnego do traktatu z Kri, ale z większym naciskiem na
hodowlę bydła niż na uprawę ziemi) i przekonał innych
wodzów, by go podpisali („dotknęli pióra"), dzięki czemu

wyrósł w oczach białych na wymarzonego „króla Indian".
Sam na wszelki wypadek tylko wykonał ruch ręką nad
piórem, nie dotykając go.

W 1877 r. Sjuksowie rzeczywiście przybyli do Kanady.

Siedzący Byk ani myślał zadzierać z Wronią Stopą, o którego
wpływie na shaglashapi (czerwone kurtki) dobrze wiedział.

Zawarł z wodzem Czarnych Stóp układ o przyjaźni, a swego
syna nazwał jego imieniem. Wyglądało to tak poważnie,
że amerykańskie gazety pisały o sojuszu Indian dla dokonania
inwazji USA. W ten sposób Siedzący Byk dodatkowo

umocnił prestiż Wroniej Stopy, stawiając go w pozycji
gwaranta pokoju

26

.

NWMP uważnie przyglądała się nowo przybyłym. Pamię­

tano, że gdy w 1854 r. Amerykanie po raz pierwszy spotkali

Sjuksów, banalna kradzież krowy przez nich spowodowała

D e m p s e y , op. cir., s. 90.

Układ ten był kilkakrotnie łamany i wznawiany. Gdy w 1880 r., w kilka

_ '

po

kolejnym uroczystym odnowieniu go, Sjuksowie znowu napadli na

z

Jme Stopy i uprowadzili ich konie, Wronia Stopa nazwał Siedzącego Byka

gjrzem o podwójnym języku i więcej z nim nie rozmawiał.

background image

40

walkę, w której został wybity oddział dragonów USA.
Jednak kiedy dwaj kanadyjscy policjanci aresztowali za
kradzież koni jednego ze Sjuksów Siedzącego Byka, nie
spotkali się z oporem. Kanadyjczykom wydało się, że
Sjuksowie, sławni pogromcy armii amerykańskiej, poczuli
przed nimi respekt — szkarłatna barwa królowej okazała
się lepsza niż niebieska Wuja Sama. Uznali także, iż
ich doktryna jest bezwzględnie słuszna, i akcentowali prze­
wagę podejścia „policyjnego" nad „wojskowym" — aby

uniknąć wojny, wystarczy delikwenta aresztować i przekazać

„niezawisłemu sądowi". Nie całkiem mieli rację; Indianie,
którzy walczyli z mila hańska (długimi nożami), ustępowali

shaglashapi

nie dlatego, że uważali ich za groźniejszych,

czy też ponieważ szanowali prawo, lecz dlatego, że obawiali
się, iż wszczynając wojnę, utracą w Kanadzie bezpieczny
azyl. Kiedy zorientowali się, że to im nie grozi, stali
się bardziej pewni siebie

27

. Co gorsza, miało się okazać,

że mieli duży wpływ na Indian kanadyjskich. Konsekwencje
tego miały ujawnić się później.

Tymczasem na wschodzie Kanady tlił się, a czasami

wybuchał konflikt między białymi ludźmi. Był to odwieczny
antagonizm między Anglikami a

FRANCUZAMI,

przeniesiony z Europy, a utrwalony walką między nimi
o panowanie nad Kanadą. Po utracie Cjuebecu na rzecz Anglii
w 1760 roku i upadku francuskiego imperium w Ameryce,
w trzy lata później, ludność francuska znalazła się pod presją.

Oparcie, które pozwoliło jej przetrwać jako narodowi, miała
w Kościele katolickim — jedynej instytucji, która nie została
przejęta przez Anglików. Po próbach wyeliminowania go
przez kościół anglikański, władze pogodziły się z nim na tyle,

27

Por. G. S w o b o d a , Little Big Horn 1876, Warszawa 1998.

41

że zaprzestały otwartej walki. W 1774 r. Quebec otrzymał
samorząd, Kościół uzyskał osobowość prawną, a katolicy
zostali dopuszczeni do pełnienia urzędów. Mimo to Francuzi

byli nieufni i zaniepokojeni o swą narodową tożsamość.
Główną siłą, broniącą ich przed asymilacją, pozostawał
Kościół, który w Quebecu miał charakter narodowy — w tym
sensie, że strzegł mowy, ideałów i tradycji francuskich.

W krzewieniu kultury francuskiej szczególna rola przypadała
proboszczom, na których barkach spoczywała także edukacja
wiernych, również i w arkanach polityki. „To silna organizacja

katolickiej parafii uratowała francuskiego Kanadyjczyka po

1760 roku i zachowała go po dziś dzień"

2 8

.

Przywódcą obrońców francuskości był biskup lgnące Bour-

get, równie żarliwy patriota francuski, jak szermierz wiary
katolickiej. Jak twierdził, „nie można rozdzielić rasy i religii

— gdyby francuskich Kanadyjczyków pozbawić ojczystej
mowy, straciliby także wiarę". Jego siedziba, Montreal, była
widownią licznych napięć na tle „rasowym" i religijnym,
których kulminacją była zbrojna rebelia patriotes w r. 1837.
Późniejsze konflikty były mniej drastyczne, ale równie zapiek­
łe. Quebec był niechętny połączeniu się w Konfederację

z trzema angielskimi koloniami, i wyraził na to zgodę dopiero
po uzyskaniu prawnych gwarancji dla języka francuskiego,
kultury i religii. Mimo tych gwarancji wybuchały w Quebecu
rozruchy, przy których dochodziło nawet do użycia artylerii.

Quebec był bastionem konserwatyzmu. Liberałowie, oce­

niani jako antyreligijni i antynarodowi, nie mieli tam szans.
Toteż biskup Bourget miał w nich zaciekłych wrogów.

Zwalczali go również „czerwoni" (rouges), socjaliści
i wolnomyśliciele, a także zwolennicy „otwartości" Kościoła,
dla których był zbyt fundamentalistyczny. Wojujący biskup,
który w 1837 r. otwarcie popierał rebelię, a w 1867 r.
wysłał kanadyjskich Żuawów Papieskich do obrony Państwa

G. S t a n 1 e y, The Biali of Western Canada, Toronto 1963, s. 61.

background image

42

Kościelnego przed Garibaldim, nie był łatwym przeciw­
nikiem. Dowiódł tego spektakularnie, kiedy w 1869 r. nie
zgodził się na katolicki pogrzeb znanego wolnomyśliciela
Josepha Guiborda. Po pięciu latach procesów brytyjski sąd
najwyższy orzekł na niekorzyść Kościoła. Zwłoki Guiborda

pod ochroną tysiąca milicjantów przeniesiono na katolicki
cmentarz, a mogiłę zalano utwardzonym betonem. Biskup
Bourget mimo to postawił na swoim — po prostu odkonsek-
rował teren grobu.

Quebecka specyfika nie podobała się nacjonalistom z ruchu

„Kanada Przede Wszystkim" (Canoda First), którzy widzieli
zagrożenie w zacofaniu kulturowym, klerykalizmie i obsku­
rantyzmie Francuzów, lecz nie tylko im. Odrębność fran-
kofonów stwarzała również problem dla rządu centralnego,
którego długofalowym celem była konsolidacja państwa
narodowego, o obliczu anglosaskim. Działająca w Quebecu
partia konserwatywna była filarem rządu i grała rolę „partii

ludzi rozsądnych", z jednej strony pretendując do reprezen­
towania interesów frankofonów, z drugiej zaś uczestnicząc
w realizacji „Polityki Narodowej", która zmierzała do ich
ograniczania. Ponieważ ąuebeccy konserwatyści byli bardzo
przywiązani do rządowych posad, premier John Macdonald
uważał ich poparcie za pewne.

Na skutek rozczarowania społeczeństwa tą dialektyką,

w Quebecu zaczęli zdobywać wpływy „skrajni" nacjonaliści
francuscy. Również pozycja tamtejszych liberałów polepszyła
się; sprawił to młody polityk, umiarkowany rouge Wilfrid
Laurier, głoszący tolerancję i rozdział religii od polityki.

Doprowadził on w 1877 r. do przyjazdu wysłannika Watykanu,

który zezwolił katolikom na członkostwo w partii liberalnej
i polecił, aby proboszczowie zaprzestali bezpośredniego infor­
mowania wyborców. Mimo opinii, że jest to początek kapitu­
lacji Kościoła przed modernizmem, odtąd księża co najwyżej

pozwalali sobie na aluzje, iż czerwień to kolor ognia piekiel­
nego, zaś niebo jest błękitne jak narodowa flaga Quebecu.

43

Strefa francuska była faktem. Nie miała jednak rozszerzać

sie na zachód — Terytoria Północno-Zachodnie miały być

kanadyjskie", anglojęzyczne i protestanckie. Rząd jakby nie

zauważył, iż na zachodzie Kanady istniała już grupa ludnoś­
ciowa, związana z kulturą francuską. Byli to

METYSI,

od których narady w domu Abrahama Montoura w Batoche
zaczyna się ta opowieść. Metysi byli potomkami Francuzów
i Indianek. Grupa ta datowała się od najwcześniejszych
wypraw francuskich, była na wyższym poziomie cywilizacyj­
nym niż ich pobratymcy w USA, i inaczej niż oni stanowiła

samodzielną jakość. Miano Metysów (Metif) nosili ludzie
o części krwi francuskiej, mówiący dialektem metchif, odmianą

języka francuskiego; oprócz neologizmów i zapożyczeń z ję­

zyków indiańskich istniały w nim słowa i zwroty starofrancus­
kie, które we Francji już zanikły. Mniej liczni od Metysów
anglojęzyczni potomkowie Indianek i Szkotów lub Orkadyj-
czyków byli nazywani mieszańcami (halfbreed)

29

— słowem,

którym generalnie określano ludzi o krwi mieszanej. Metysi
mieli świadomość swojej odrębności i byli z niej dumni — nie
uważali się ani za Indian, ani za Kanadyjczyków, ani Amery­
kanów, nie poczuwali się również do więzi z Francuzami
z Quebecu. Decydującym czynnikiem odróżniającym była nie

krew, lecz kultura. Ludzie o podobnych proporcjach krwi
europejskiej i indiańskiej określali się jako Metysi, mieszańcy

29

T

J a k wiedzą wszyscy zajmujący się północnoamerykańskimi ludami

o krwi mieszanej, na konferencjach na temat ich historii zawsze wynikają
kłótnie o terminologię. [...] Słowo „mieszaniec"' {half-breecl} w tamtych
czasach było dominującym terminem w języku angielskim, choć zdaję sobie
sprawę, że obecnie to słowo jest dla wielu obraźliwe, zwłaszcza dla białych

iberałów. którzy sympatyzują z aspiracjami tubylców. (Co ciekawe, współ­

cześni rzecznicy Metysów często są dumni z nazywania się mieszańcami).

0

lat temu był to bardziej neutralny termin i mam nadzieję, że będzie mi

ozwolone używać go w tym kontekście" ( F l a n a g a n , Riel..., s. viii—ix).

background image

44

lub Indianie, zależnie od tego, z którą kulturą czuli się
związani. 1 tak, wódz Kri Jedna Strzała oraz większość jego
szczepu byli mieszańcami (dziećmi Szkota George'a Sufher-
landa i jego indiańskich żon), lecz będąc wychowani w in­

diańskim środowisku, nazywali siebie Kri i kultywowali
indiański sposób życia.

Metysi grupowali się w kilku koloniach, z których najwięk­

sza, licząca 10 000 osób, istniała od początku XIX wieku
wzdłuż rzek Assiniboine i Red River, w kraju zwanym
Assiniboia lub — od założonej tam przez Kompanię Zatoki
Hudsona kolonii — Red River Settlement (jej centrum

znajdowało się tam, gdzie obecnie leży Winnipeg). Kompania
mianowała instytucje władzy w kolonii, w osobach guber­
natora, Rady Assiniboi oraz sądu. Prawo było zawarte w Sta­
łych Zasadach Handlu Futrami, będących „kodeksem" Kom­
panii. Metysi cenili jej autorytet i podobało im się, że nie
ingerowała ona w ich obyczaje, a zwłaszcza że pozwalała im

zajmować farmy bez innego tytułu prawnego, niż prawo
zasiedzenia.

Porządek społeczny w kolonii oparty był na tradycji

francuskiego ancien regime 'u (do Metysów nie dotarły wpływy
rewolucji francuskiej ani Napoleona), a jego fundamentem
była religia katolicka. Proboszczowie dbali również o kulturę
oraz zapewniali oświatę. Społeczeństwo było patriarchalne,
a oprócz mężczyzn wielkim autorytetem cieszyły się w nim
stare kobiety. Metyski słynęły z urody, zaś jako gospodynie

znane były z niezbyt przesadnego zamiłowania do porządku.
Porządek natomiast panował w dziedzinie obyczajów; dziew­
częta były pod kontrolą przyzwoitek. Księża czuwali również
nad „opieką społeczną" — oprócz silnych więzów rodzinnych,
dzięki którym nikt nie pozostawał bez pomocy i opieki, sierot,

chorych i inwalidów strzegło miłosierdzie gminy.

Metysi nosili się zawadiacko — po myśliwsku i trapersku,

z wyróżniającymi ich niebieskimi płaszczami {capote) i czer­
wonymi pasami, Metyski zaś ubierały się na modłę wiktoriań-

45

^ą — skromnie i elegancko. Krew francuska sprawiała, że
byli ludem wesołym i pogodnym, a domieszka krwi indiańskiej
przydawała im beztroski i pewnej lekkomyślności. Lubili się

bawić z byle okazji albo i bez, urządzali bale i zabawy,

tańcząc do upadłego skoczny Red River Jig przy wtórze
skrzypiec i drumli. Nawet w podróży na każdym wozie wieźli
z sobą drewniane drzwi, które służyły za podłogę do tańca.

Lubili także dużo i dobrze zjeść; gustowali we wszelakiej
dziczyźnie (potrafili smacznie przyrządzić nawet skunksa),

a ich kuchnia słynęła z deserów, ciast z owocami i puddingów
ze śmietaną. Od Anglików przejęli upodobanie do herbaty
i pili jej bardzo dużo. Z tęższych napojów preferowali własne

owocowe wino piąuette, piwo albo rum; nie uznawali whisky.
Wino sprzyjało śpiewom — wiele francuskich tradycyjnych
i ludowych pieśni przechowało się w metyskim folklorze. Gdy

pogoda dopisywała, spotykali się na piknikach, często połą­
czonych z zawodami sportowymi i turniejami strzeleckimi.
Popularnymi rozrywkami była gra w bilard albo w karty;
mężczyźni grywali w pokera i euchre, a kobiety w bardziej
niewinne gry. Zamiłowanie do hazardu znajdowało także

ujście w wyścigach konnych. Księża ganili ich za to, jak też
za próżność i popisywanie się pięknymi końmi i powozami.

Głównym zajęciem Metysów obok rolnictwa był transport

towarów dla Kompanii Zatoki Hudsona. Patentem Metysów
był słynny Red River cart — wóz dwukołowy, zbudowany
wyłącznie z drewna, bez kawałka metalu. Można było jego

pudło osadzić na płozach, tworząc towarowe sanie. Zbliżanie
się karawany takich wozów na prerii zapowiadał z daleka
przeraźliwy skrzyp drewnianych osi. Na rzekach zaś częstym

widokiem były konwoje ładownych łodzi i statków rzecznych

• metyskimi załogami — brygady voyageurs, uznanych

fachowców od żeglugi śródlądowej. Metysi słynęli także
z hodowli koni różnych ras. Ich cayuse, większe i cięższe niż
broncho

(używana przez NWMP krzyżówka mustanga z ko­

niem angielskim pełnej krwi), nadawały się i do jazdy

background image

46

wierzchem, i do ciągnięcia wozów. Do swoich ulubionych
wyścigów Metysi hodowali szybkie konie.

Atawistycznym elementem życia Metysów było doroczne

polowanie na bizony. W czerwcu i we wrześniu ustawała
praca na farmach, a Metysi opuszczali farmy i całymi
rodzinami, w karawanach wozów ruszali na prerie. Inaczej niż

Indianie, którzy najczęściej wpędzali bizony do zagród albo

w przepaść, Metysi organizowali się w paramilitarne oddziałki
i polowali na bizony goniąc je konno lub strzelając do nich
z daleka. Skóry bizonów dawały niezły dochód, a mięso
bardzo się przydawało, bowiem farmerzy miewali nieudane
zbiory z powodu mrozów, suszy czy szarańczy. Na swych
wozach przywozili do kolonii nieraz po 500 ton mięsa, zanim
z początkiem drugiej połowy stulecia bizony stały się w As-
siniboi tylko wspomnieniem.

Stosunki Metysów z Indianami bywały różne. Indianie nie

patrzyli przychylnie na metyskich łowców bizonów (których
z powodu upodobania do szpiku nazywali shlota, zapusz­
czonymi), a Metysom nie podobało się, że Indianie kradną im
konie. Mimo niesnasek, do walk między nimi dochodziło
rzadko; można powiedzieć, jak to w rodzinie.

Metysi uchodzili za lud wojowniczy, znakomitych strzelców

i jeźdźców, lecz rząd Dominium i osobiście premier Macdonald
lekceważyli ich, uważając za jeszcze jednych dzikusów, przy
tym mniej niebezpiecznych od Indian. Był to błąd. Ignorowali
dwie istotne sprawy: po pierwsze, Metysi zamieszkiwali zwartą
grupą pewne terytorium, w dodatku będące kluczem do
panowania nad całym zachodem Kanady, a po drugie — choć
sami twierdzili, że są „ludem na poły cywilizowanym"

— osiągnęli ten poziom cywilizacji, na którym nie tylko
dostrzega się odrębność własnych obyczajów, lecz odczuwa

potrzebę posiadania państwa, jako ochrony przed narzuceniem
obyczajów cudzych. Brakowało im tylko suwerennej władzy.
Kanada miała jeszcze o nich usłyszeć.

SYMBOL JEZUICKIEGO FENIANIZMU

Louis Riel urodził się 22 października 1844 r. w St. Boniface,

jednej z osad w kolonii Red River. Miał w sobie jedną ósmą

krwi indiańskiej — po matce ojca, Indiance z plemienia
Czippewajów. Jego matka, Julie Lagimodiere, była Francuzką,
córką pierwszej białej kobiety, która zamieszkała na kanadyj­
skim zachodzie. Ojciec Jean-Baptiste, młynarz, był nie tylko
prosperującym przedsiębiorcą, lecz angażował się w politykę.

W 1849 r. stanął na czele buntu Metysów, którzy pod hasłem
„Riel i wolny handel!" przełamali monopol Kompanii Zatoki
Hudsona i wywalczyli sobie prawo sprzedawania futer do
USA bez jej pośrednictwa. W tej rodzinie o wyraźnym obliczu

patriotycznym, konserwatywnym i religijnym, Louis był
najstarszym z jedenaściorga dzieci. Jego siostra została pierw­
szą Metyską-zakonnicą, a on miał zostać pierwszym Metysem-
-misjonarzem. Taką nadzieję żywił biskup Alexandre Tache,

dzięki którego wsparciu Louis Riel w wieku 14 lat wyjechał
na studia do Montrealu, do renomowanego Kolegium Ojców
Sulpicjan, kształcącego elitę frankofońską. Program obejmował

literaturę, filozofię, teologię, matematykę, łacinę i grekę.
Koledzy zapamiętali, że Louis Riel miał wielkie ambicje

i bardzo przeżywał, kiedy coś mu się nie powiodło. Drażniło
•eh tylko czasem, że „nie rozumiał, jak ktoś może się z nim

background image

48

nie zgadzać, tak był pewien swojej nieomylności"'. Praw­
dopodobnie była to jednak tylko poza chłopca z prowincji,

którą maskował kompleksy.

Dzięki intensywnej pracy Louis Riel stał się jednym z najlep­

szych studentów, lecz jego kompleksy zamiast znikać, zaczęły
przyjmować niepokojące formy. W 1865 roku dosięgną! go

kryzys psychiczny. Łączono go z wiadomością o zgonie jego
ojca, ale Riel nie miał z nim kontaktu od lat — może więc
załamanie było skutkiem ciężaru nadmiernych ambicji i oczeki­
wań wobec niego? W każdym razie opuścił się w studiach,
zaczął naruszać dyscyplinę, aż przed ukończeniem uczelni został

z niej wydalony. Wyznał wtedy jednemu z przyjaciół, że jego
problem leży w tym, iż jest kim innym, niż ludzie sądzą

— prawdziwy Louis Riel jako dziecko utopił się w Missisipi, zaś
on w rzeczywistości jest Dawidem Mordechajem, Żydem
z Marsylii i nowym Mesjaszem. Mimo takiej proweniencji po
usunięciu z uczelni miał problemy finansowe. Szukał posady
rządowej i usilnie zabiegał o względy czołowego polityka

francusko-kanadyjskiego, drugiej osoby w państwie po premierze
Macdonaldzie, George'a-Etienne'a Cartiera. Z jakim skutkiem,
różnie mówiono — niektórzy twierdzą, że choć Cartier oficjalnie
pracy mu nie załatwił, to Riel wykonywał dla niego pewne
poufne zadania. Louis Riel bowiem znalazł się w firmie

prawniczej Rodolphe'a Laflamme'a, prominentnego socjalisty,
który zdobył rozgłos wytoczeniem procesu biskupowi Bourgeto-
wi o odmowę pogrzebu Guiborda

2

. Trudno powiedzieć, dlaczego

wybrał takiego pracodawcę — może dlatego, że z jakiegoś
względu winił Kościół za swe niepowodzenia, a może wiązało

się to ze współpracą z Cartierem. Działalność Riela w tym
okresie okrywa mgła tajemnicy. Po roku Louis Riel opuścił
Montreal, co niektórzy tłumaczą przeżytym zawodem miłosnym.
Nie wiadomo również, co robił później. Jest tylko pewne, że od

' F1 a n a g a n, Louis „David" Riel, s. 8.

2

Laflamme sam uniknął kłopotów Guiborda, bowiem na łożu śmierci

pojednał się z Kościołem.

49

roku 1866 był w Stanach Zjednoczonych — widywano go

w

Chicago, bywał również w St. Paul i na terytorium Dakoty.

W tym okresie stosunki USA z Wielką Brytanią przeżywały

napięcia, a to zawsze sprawiało, że administracja amerykańska
przypominała sobie o Kanadzie. Przyczyną napięć były trudne
rozmowy na temat odszkodowania za straty floty Unii w wy­
niku działań konfederackiego krążownika „Alabama", zbudo­
wanego w stoczni brytyjskiej. Wielka Brytania nie była

skłonna do płacenia, więc Amerykanie sięgnęli po sprawdzony
sposób regulowania zobowiązań kosztem strony trzeciej. Na

początku 1869 r. James W. Taylor poinformował Kompanię

Zatoki Hudsona, że prezydent Ulysses S. Grant jest „bardzo
zainteresowany zawarciem traktatu z Anglią, na mocy którego
dokonałby się transfer kraju pomiędzy Minnesotą a Alaską,

jako rozliczenie kontrowersji co do „Alabamy" i jako warunek

wstępny pełnej liberalizacji handlu z Kanadą"

3

. Chodziło

o Ziemię Księcia Ruperta, czyli tereny, które rząd Dominium
spodziewał się nabyć od Kompanii.

Jednocześnie od początku roku pogarszały się stosunki

kanadyjsko-amerykańskie — z powodu Fenian, o których
długo było cicho. W marcu 1869 r. konsul w Nowym Jorku
informował gubernatora Kanady, że Fenianie „podejmą na
wiosnę wrogie działania na wielką skalę". 7 kwietnia został
zastrzelony w Ottawie deputowany Thomas D'Arcy McGee,

główny w parlamencie przeciwnik fenianizmu; czy było to już
„działanie na wielką skalę", czy należało spodziewać się

jeszcze czegoś? Wielka Brytania ostrzegała Stany Zjednoczone,

że ich subwersyjna działalność może zagrozić wzajemnym
stosunkom, i jednocześnie naciskała na Kompanię Zatoki
Hudsona. Ostatecznie Kompania zrzekła się swych posiadłości
na rzecz Kanady za 300 tysięcy funtów (1,5 miliona dolarów),

choć Amerykanie proponowali jej 10 milionów dolarów
(więcej, niż zapłacili Rosji za Alaskę). Za rok na zachodzie

3

S t a n l e y . The Birth.... s. 37.

4

— Baloche 1885

background image

50

miała pojawić się administracja kanadyjska. Ten emocjonujący
czas wybrał Louis Riel, aby niespodzianie przybyć do kolonii
Metysów nad Red River. Oznajmił, że wrócił do rodziny, ale
ma także zamiar zająć się sprawami publicznymi.

Kto chciał zajmować się sprawami publicznymi, ten miał

nad Red River pole do popisu. Interesy ścierały się tam
z impetem. Metysi, którzy stanowili 80 procent ludności, byli
ogólnie zadowoleni z życia pod rządami Kompanii i bynaj­
mniej nie cieszyła ich perspektywa zmiany, o której nikt
nawet nie powiadomił oficjalnie ich rady okręgu. Przyłączenie
do Kanady natomiast mile widzieli ludzie, którzy przyjechali
z Ontario i grupowali się w popieranej przez masonerię „Partii

Kanadyjskiej". Jej aktywiści werbowali kolejnych Ontaryj-

czyków do osiedlania się w kolonii Red River, przedstawiając

ją w gazetach jako kraj nieograniczonych możliwości, którego

niedorozwój gospodarczy wynika z przestarzałych, paternalis­
tycznych instytucji oraz zacofania klerykalnych i konser­
watywnych Metysów. Najbezczelniejszy pismak został wik­
toriańskim obyczajem wychłostany szpicrutą przez pewną
metyską damę, ale proimigracyjna agitacja trwała ku obawom
Metysów, widzących w napływie anglojęzycznych protestan­
tów zagrożenie nie tylko dla swojej ziemi, lecz także mowy,

idei i religii. Potwierdzały to głosy przywódców „Partii
Kanadyjskiej", którzy w swym zatroskaniu o demokrację
proponowali, aby po przyłączeniu terytorium do Kanady nie
nadawać jego mieszkańcom praw wyborczych, dopóki propor­
cje ludnościowe nie zmienią się na tyle, by zapewnić zwycięs­
two wyborcom o słusznych poglądach

4

. Wielu Metysów

*

S t a n l e y . Louis Riel, s. 54-55. 23 kwietnia 1869 r. przywódca „Partii

Kanadyjskiej" John Schultz pisał do gubernatora nowej prowincji in spe:
„Największym niebezpieczeństwem [...] byłoby nadanie ludziom od razu
praw wyborczych. Teoretycznie fair, w praktyce byłoby brzemienne w za­
grożenia, jak długo nie nastąpi tu imigracja Kanadyjczyków o zasadach
kanadyjskich". 7 września jego gazeta pytała dramatycznie: „Czy jesteśmy
gotowi na prawo wyborcze? Kim są nasi wyborcy?"

51

c z

y

n

ało sądzić, że aby obronić swoją tożsamość, muszą

stworzyć jakąś własną organizację państwową, a przynajmniej
uzyskać autonomię. Pokaźna grupa była zaś zdania, że byłoby

lepiej zamiast do etatystycznej, zbiurokratyzowanej Kanady
dołączyć do wolnorynkowych i dynamicznie się rozwijających
Stanów Zjednoczonych. Kolonia Red River i tak pod względem
ekonomicznym była północną wypustką Minnesoty, a James
W. Taylor, amerykański przedstawiciel gospodarczy, od dawna

zachęcał ją do unii ekonomicznej z USA.

Konsul USA w Winnipegu Oscar Malmros 11 września

powiadamiał Departament Stanu, że „masa osadników jest
bardzo skłonna..., by wszcząć rozruchy i wypędzić nowego
gubernatora, kiedy przyjedzie tu około 15 października.
Konwersując na temat przyczyn sukcesów lub klęsk rewolucji
w innych krajach, pośrednio próbowałem zapobiec błędom

lub nieprzemyślanym posunięciom tych ludzi. W wypadku
powstania, gdyby osadnicy sformowali mały, regularnie uzbro­

jony oddział, powiedzmy 1000 żołnierzy, utworzyłby on
jądro, wokół którego mogliby się zebrać ochotnicy ze Stanów".

Ze swej strony Secret Service Gilberta McMickena infor­
mowała premiera Macdonalda, że „w St. Paul była dostępna
na ten cel wielka suma pieniędzy — wymienia się aż do
miliona dolarów"

5

. Meldunek nie precyzował, kto w St. Paul

był tak hojny, ale miasto to, stanowiące wrota na zachód
Ameryki, było siedzibą nie tylko wielkiego biznesu, lecz
i dowództwa departamentu wojskowego Dakoty.

Jeśli Louis Riel (jak zapowiadał) zajmował się sprawami

publicznymi, to czynił to bardzo dyskretnie, bowiem przez
cały rok nikt go nie zauważał. Według niektórych źródeł
w lecie jeździł z karawanami wozów między Winnipegiem

a

wspomnianym St. Paul; może to coś oznaczać, a może i nie.

W każdym razie jesienią 1869 r. Riel zaczął być widoczny

wszędzie tam nad Red River, gdzie wyrażano niezadowolenie.

S t a n l e y , The Birth.... s. 58-59. Należy sądzić, że Malmros „konwer-

at

z osadnikami amerykańskimi i miał na myśli jakąś ich irredentę.

background image

52

Wreszcie 11 października zdarzyło się, że Metysi przegonili
rządowych geodetów, którzy próbowali wytyczać na ich łąkach

miejsce na publiczną drogę. Wtedy Louis Riel po raz pierwszy
wystąpił publicznie, dobitnie oznajmiając, że kolonia Red
River należy do Metysów, a rząd kanadyjski nie ma w niej

czego szukać. 16 października (jak trafnie przepowiedział
Malmros) zaczęła się rewolucja. Ignorując Radę Assiniboi,
wciąż formalnie sprawującą władzę z ramienia Kompanii
Zatoki Hudsona, Metysi utworzyli Komitet Narodowy pod
przewodnictwem Johna Bruce'a. Jeśli ktoś miał wątpliwości,
że prawdziwym szefem jest Louis Riel (nominalnie sekretarz

Bruce'a), to stracił je, gdy Riel ze swymi zwolennikami zajął
Fort Garry, zdobył 20 armat, spacyfikował „Partię Kanadyjską"
groźbą ich użycia, skonfiskował broń, prokanadyjskich ak­
tywistów uwięził w forcie, zamknął redakcję gazety, a także

zarekwirował kasę Kompanii Zatoki Hudsona. Przywódca
Metysów lojalnych wobec Kompanii Charles Nolin usłyszał
od niego, że „jest skończony", i zrobi najlepiej, jeśli się
wyniesie. Stronnicy Riela ustawili szlaban na granicy kolonii,
pobierali myto, kontrolowali i cenzurowali pocztę, rewidowali

podróżnych, konfiskowali broń i towary. Nie wpuścili także
przysłanego przez Ottawę gubernatora terytorium, i chcąc nie
chcąc musiał się on zatrzymać po amerykańskiej stronie
(spowodowało to błyskawiczną reakcję Senatu, który zażądał
od prezydenta wyjaśnienia, w jakim charakterze kanadyjski
oficjel przebywa w USA). Gdy 8 grudnia Komitet Narodowy
przekształcił się w rząd tymczasowy, Louis Riel otrzymał

w nim fotel premiera. Kluczową tekę skarbnika dostał niejaki
William 0'Donoghue, Irlandczyk i Fenianin. O dobrym
współdziałaniu świadczyła powiewająca nad siedzibą rządu
w Forcie Garry biała flaga z francuskim fleur-de-lys i irlandz­

kim listkiem koniczyny, razem tworzącymi „symbol jezuic­
kiego fenianizmu", jak z niesmakiem skonstatowali anglosascy
protestanci. Louis Riel ogłosił, że władzę nad Red River
sprawuje on i rząd tymczasowy, a jeśli kolonia miałaby wejść

53

bliższe stosunki z Kanadą, to tylko na warunkach, które

sama wynegocjuje z Ottawą

6

.

Sir John Macdonald przyglądał się temu niechętnie, ale

bezradnie. Wprawdzie Kompania Zatoki Hudsona zrzekła się
swych posiadłości, ale generalny gubernator Kanady zdecydo­
wał, że „Kanada nie może zaakceptować transferu, jeśli
przekazanie własności nie może odbyć się spokojnie". De
facto

jedyną działającą administracją na terytorium był rząd

Riela. Premier Kanady nie dysponował żadną realną siłą,
która mogłaby zaprowadzić na nowo nabytym terenie władzę

Dominium, a oddziały milicji nie mogły dotrzeć tam wcześniej,
niż w lecie następnego roku. Amerykanie mieli bliżej; niepokój
Macdonalda budziły nie tylko raporty o inicjatywach feniań-
skich, lecz zwłaszcza działania konsula Malmrosa, który

zabiegał o fundusze dla rządu tymczasowego i nalegał na
uznanie go przez Stany Zjednoczone, dodając: „Jeśli rewolucja
się powiedzie, to najdalej za dwa lata wszystkie brytyjskie

kolonie na tym kontynencie poproszą o przyjęcie ich do Unii".

Istnieją przypuszczenia, iż cały rząd tymczasowy został
utworzony według wskazań szarej eminencji z USA, prawnika
Enosa Stutsmana, który był nieoficjalnym reprezentantem

Riela w St. Paul, a miał także biuro adwokackie w Winnipegu.
Działania mniej i bardziej dyplomatyczne szły wielotorowo;
ambasador USA w Londynie sondował nastawienie kierow­
nictwa Kompanii Zatoki Hudsona wobec amerykańskich
interesów. Sam szef Kompanii ostrzegał zaś Kanadę, że „rząd
w Waszyngtonie jest znacznie bardziej zainteresowany sprawą

Red River niż ktokolwiek przypuszcza, i kolonia może zwrócić
się w zupełnie innym kierunku"

7

.

Na stronników Kanady nad Red River nie można było

liczyć. Wprawdzie rozeszły się pogłoski, że ludzi Riela
zaatakują Sjuksowie Santee (uchodźcy z Minnesoty po

S t a n l e y , Louis Riel, s. 106.
D. G. C r e i g h t o n. John A. Macdonald, the Old Chieftain, Toronto

'955,

s

. 54.

background image

54

masakrze białych w 1862 r.), którzy byli lojalni wobec
Kompanii i tradycyjnie nieprzyjaźni Metysom, ale ich wódz
Mały Lis ogłosił neutralność. Zaś podjęta przez „Partię
Kanadyjską" próba rewolty skończyła się tym, że jeden z jej

uczestników został zabity, a pozostali uwięzieni. Pewien
więzień, 25-letni Thomas Scott, działacz robotniczy i anglo­
saski nacjonalista, naraził się, wzywając więźniów, by nie szli

na żadną współpracę z rządem Riela. Toteż kiedy w dodatku
posprzeczał się ze strażnikami, Louis Riel zajął się nim
osobiście. Już raz po kilkuminutowym „procesie" skazał na
śmierć brytyjskiego majora Charlesa Boultona, ale został

przekonany, by go ułaskawić. Teraz postanowił zademon­
strować suwerenność swojego rządu wymierzeniem za „obra­

zę strażników oraz jego, pana Riela" kary głównej.

— Musimy nauczyć Kanadę szacunku dla nas — po­

wiedział.

3 marca 1870 r. Thomas Scott stanął przed „trybunałem

prerii"; nie miał obrońcy, nic nie rozumiał, bo nie znał

francuskiego, i nazajutrz został rozstrzelany. Metysi wyznaczeni
do plutonu egzekucyjnego nie wykazali się sprawnością i nie byli
pewni słuszności tego, co robią, więc Scotta trzeba było dobić.
Pojawiły się makabryczne relacje na ten temat, a wydawał się
potwierdzać je fakt, że Riel odmówił wydania zwłok, i nigdy ich

nie odnaleziono. W Ontario nasiliła się agitacja antyfrancuska
i antykatolicka, a w Quebecu wybuchły rozruchy antyangielskie
i antyprotestanckie. Tymczasem Louisowi Rielowi złożył wizytę J

były gubernator Minnesoty William Marshall, aby przedyskuto- j
wać z nim sprawę przyłączenia kolonii do USA. Odwiedził go
także wysłannik cesarza Napoleona III kpt. Norbert Gay, który

przekonywał, że Metysi powinni utworzyć niepodległe państwo
pod egidą Francji.

W kwietniu delegacja Metysów przybyła do Ottawy na

rozmowy z rządem, pod czujnym okiem Secret Sernice
McMickena z jednej, a dyplomaty USA Jamesa Taylora j

z drugiej strony. 26 kwietnia premier Macdonald rozpoczął

55

nimi negocjacje. Zaraz w dwa dni później płk John 0'Neill,

wycięzca spod Ridgeway, szef Bractwa Fenian w Stanach

Zjednoczonych (jego poprzednik William Roberts zajął się
karierą w Kongresie USA), wydał rozkaz mobilizacyjny do
ataku na Kanadę. Głównym kierunkiem natarcia miały być
prowincje wschodnie — po związaniu tam wojsk kanadyjskich,

Fenianie ze stanów zachodnich mieli wkroczyć nad Red
River

8

. Premier Macdonald na tę wieść wyłączył się z działa­

nia, rozpoczynając tygodniowe pijaństwo.

Brytyjski poseł w Waszyngtonie zażądał zatrzymania Fenian

i skonfiskowania ich broni, lecz sekretarz stanu USA wyjaśnił,
że nie ma dowodów, iż broń ta zostanie niewłaściwie użyta.

Brytyjczycy nie zatrzymali ani nie skonfiskowali „Ala­

bamy" — dodał prezydent Grant. Ostatecznie pod naciskiem
Wielkiej Brytanii wydał deklarację neutralności.

Parlament obradował szybko i 12 maja 1870 r. uchwalił

wynegocjowaną z Metysami ustawę o nazwie Manitoba Act.
Na jej kształt miał wielki wpływ biskup Tache, niegdysiejszy
protektor Louisa Riela. Tache zapewne był rozczarowany, że

jego pupil nie ukończył uczelni, a zamiast tego wziął się za

podejrzane interesy; kiedy spotkał go w 1867 r„ radził mu,
aby „spróbował prowadzić życie godne szacunku". Mimo to
przyjechał z Rzymu, prosto z posiedzenia Rady Ekumenicznej,
odwiedził Riela w Forcie Garry i starał się mu dopomóc, choć
ten boczył się i ogólnie zachowywał niezbyt uprzejmie. To
ochłodzenie wzajemnych stosunków nie zmieniło poparcia
biskupa dla Metysów — Tache pragnął uzyskać dla nich taki
status, jaki mieli mieszkańcy Quebecu. Na wzór Quebecu

zostały więc powołane instytucje nowej prowincji Kanady,
której nazwa miała brzmieć Manitoba. Zamieszkujący ją
Metysi otrzymali pełnię praw politycznych, prawo własności
zajmowanej ziemi, a ponadto gwarancje dla języka francuskiego

30 kwietnia 1870 r. „St. Paul Press" pisała, że „jeśli Fenianie chcą zadać

naprawdę skuteczny cios potędze brytyjskiej na tym kontynencie, miejscem,

w

którym powinni uderzyć, jest Zachodnia Ameryka Brytyjska".

background image

56

i religii katolickiej. Aby nie było zbyt pięknie, parlament
zdecydował, iż do Manitoby wyruszy ekspedycja wojskowa
płk. Gameta Wolseleya, „z misją pokojową" i aby „zapewnić

jej mieszkańcom i plemionom Indian ochronę brytyjskiego

berła". Mieli w niej uczestniczyć kanadyjscy milicjanci, a także
pewna liczba brytyjskich żołnierzy regularnych, aby przypo­
mnieć Amerykanom, że Kanada może liczyć na pomoc im­
perium. Prezydent Grant zaraz zapowiedział, że nie przepuści

obcych wojsk ani zaopatrzenia dla nich koleją przez terytorium
USA; będą musiały przedzierać się przez bezdroża, skały
i lasy północnego Ontario. Louis Riel dostał jeszcze trochę czasu.

Tymczasem Fenianie maszerowali. Dzięki staraniom McMic-

kena Kanadyjczycy byli poinformowani o ich planach i zmo­
bilizowali 13 000 milicjantów. Gdy 25 maja 0'Neill z 200
ludźmi przekroczył granicę w pobliżu Montrealu, milicja

czekała na niego. Ostrzelani znienacka Irlandczycy stracili
czterech zabitych oraz kilkunastu rannych i cofnęli się. Zanim
nadeszły posiłki, 0'Neill został aresztowany przez władze
amerykańskie, a pozbawieni dowódcy Fenianie odeszli. Inny

200-osobowy oddział napotkał na swojej drodze 1000 kanadyj­
skich milicjantów i po krótkiej walce zawrócił. Nad Red River
Irlandczycy w ogóle nie dotarli. Kanadyjczycy po raz pierwszy

pokonali Fenian. Już po walkach w 1866 roku na cześć milicji
uchwalono specjalne święto (chociaż świętować raczej nie
było czego), ale teraz Kanadę ogarnęła euforia. Posypały się
ordery, gratulacje i listy pochwalne.

Rząd tymczasowy uczcił uchwalenie Manitoba Act salwami

armatnimi z bastionów Fortu Garry oraz libacją w gospodzie,
a potem nastąpił niemiły marazm. Na razie nie było władz
prowincji, rządził premier Riel, ale co miało nastąpić potem,
nie było jasne. Rząd Kanady dał ustne przyrzeczenie, że

nikogo za nic nie pociągnie do odpowiedzialności, ale oficjal­
nej amnestii — mimo nalegań biskupa Tache — nie ogłosił, j
Za to zbliżała się „z misją pokojową" ekspedycja Wolseleya,

której trzon stanowiła ontaryjska milicja, a jej członkowie

57

zapowiadali, że „policzą się z Rielem, który zamordował
Analika, pana Scotta". Wokół Riela zaczęło robić się pusto.

Zorał się i nie ma już przyjaciół — informował 9 lipca jeden

z agentów Stutsmana. — Skończył się jego czas i jeśli teraz
czegoś spróbuje, to będzie musiał polegać tylko na sobie"

9

.

24 sierpnia, kiedy Wolseley stanął przed Fortem Garry,
premier Riel opuścił swój gabinet i wraz ze skarbnikiem
0'Donoghue przepadł w badlands Dakoty.

Wkroczenie Wolseleya Metysi uznali za okupację, tym

bardziej że zaczęli się na nich odgrywać ich sąsiedzi. Członek
plutonu egzekucyjnego, który zadał Scottowi coitp de grace,
został zabity, członek sądu, który go skazał, utopił się w rzece
podczas ucieczki, było kilku pobitych i sporo ciężko prze­

straszonych. Louis Riel był zorientowany w nastrojach;
utrzymywał stały kontakt z biskupem Tache, a także z fran-

cusko-kanadyjskimi politykami G.-E. Cartierem i Josephem
Royalem. We wrześniu wrócił do Manitoby, odbył w Win-
nipegu naradę z Metysami, po czym skierował do prezydenta
Granta petycję, w której domagał się interwencji USA w obro­
nie ich praw. Z petycją pojechał William 0'Donoghue. Grant
przyjął go uprzejmie, ale otwarcie zaangażować się nie chciał.

Za to Bractwo Fenian przekazało mu 400 karabinów odtyl-
cowych na realizację projektu przekształcenia Manitoby
w niepodległą „Republikę Ziemi Ruperta". Wieści o tym tak
zaniepokoiły gubernatora Manitoby, że poprosił o ratunek
Louisa Riela. Publicznie ściskał jego dłoń i obiecywał, że jeśli

Metysi dochowają lojalności wobec Kanady, „będą mieli
prawo do jak najkorzystniejszych względów"

10

.

5 października 1871 r. John 0'Neill na czele kilkudzie­

sięciu Fenian przekroczył granicę nad Red River, zajął
faktorię Kompanii Zatoki Hudsona i uwięził kilkunastu

pracowników. Grupa „prokanadyjskich" Metysów Louisa
Riela wyruszyła na pomoc, ale ubiegła ją kompania kawalerii

9

S t a n l e y . Louis Riel, s. 153.

lamze,

s. 174.

background image

58

USA, która wkroczyła na teren Kanady, tyleż dbając o za­
proszenie, co Fenianie. Na widok Amerykanów 0'Neill
wycofał się. Nie osiągnął żadnego celu militarnego, ale
umocnił pozycję Riela, demonstrując, że cieszy się on mirem
wśród Metysów, i że uznają go także władze prowincji.

Riel po tych przejściach zapadł na zdrowiu. Już raz będąc

premierem dostał „febry mózgowej". W dodatku „opinia
publiczna" w Ontario ciągle burzyła się, a rząd tej prowincji
wyznaczył 5000 dolarów nagrody za głowę Riela jako mor­
dercy Thomasa Scotta. Także premier Macdonald był w kło­

pocie. Opozycja oskarżała go, że bierze w ochronę zbrodniarza,
zaś frankofoni grozili, że gdyby dopuścił do jego aresztowania,
będą o tym pamiętać przy wyborach. Zaproponował więc
Rielowi roczne stypendium zagraniczne. Po krótkim namyśle
Riel przyjął dość skromną sumę 1600 dolarów i znowu

wyjechał do USA. W St. Paul, jak zauważył jeden z przyjaciół,
szybko przybrał na wadze. Odzyskał także wigor: zgłosił
swoją kandydaturę w wyborach do parlamentu kanadyjskiego,
wygrał i w 1874 r. został członkiem Izby Gmin". Pojechał

nawet do Ottawy, jednak przed samym gmachem parlamentu
stracił odwagę i nie wszedł, lecz skierował kroki do Montrealu.
Niestety, politycy francuskiej Kanady, którym Riel kiedyś
wyświadczał przysługi i na których liczył, nie zrewanżowali
się załatwieniem mu amnestii. Młody liberał Wilfrid Laurier

odbył z nim rozmowę; zauważył, że Riel był zaskakująco
dobrze obyty w arkanach polityki amerykańskiej i europejskiej,
lecz mimo to uznał go za „irracjonalnego" i „monomaniaka"

12

.

Oparcie znajdował Riel tylko w Kościele; walczył o niego
arcybiskup (od niedawna) Tache, a także biskup lgnące

" Louis Riel w 1872 r. uzyskał nominację do wyborów, ale odstąpił ją

G.-E. Cartierowi. Wygrał w wyborach po śmierci Cartiera w 1873 r.

12

W ówczesnej terminologii psychiatrycznej monomanią nazywano „szaleń­

stwo skupione na jednym obszarze percepcji lub działania, któremu niekiedy
towarzyszą długie okresy przytomności" (R. S m i t h , Trial by Medicine:
Insanity and Responsibility in Victorian Trials.

Edynburg 1981, s. 30).

59

Bourget (od nieudanego pogrzebu), mimo że wiedział o jego
konszachtach z socjalistą Laflammem. Ale i oni nie uzyskali
amnestii, i pomimo ich działań Izba Gmin przegłosowała

usunięcie Riela z parlamentu.

Louis Riel wyjechał do USA, zamieszkał u przyjaciół

w Waszyngtonie. Tam 18 grudnia 1874 r. zaczął się nowy
etap jego życia. „Kiedy siedziałem na szczycie góry w pobliżu
Waszyngtonu — wyznał później — ten sam duch, który

ukazał się Mojżeszowi wskroś płonącej chmury, objawił się
mnie w ten sam sposób. Powstań, Louisie Dawidzie Rielu,
masz misję do spełnienia" — rzekł. Wyciągając ręce i skła­

niając głowę, przyjąłem tę niebiańską wieść" ''. Nie wiedział

jeszcze tylko, co było tą misją.

W 1875 r. rząd udzielił Rielowi amnestii, skazując jedno­

cześnie na pięcioletnią banicję. Na pocieszenie Riel otrzymał
list od biskupa Bourgeta, w którym między innymi były
słowa: „Bóg cię nie opuści w najciemniejszej godzinie życia,

albowiem dał ci misję do spełnienia". Nosił ten list zawsze
przy sobie jak relikwię.

Louis Riel podjął eksperyment z transcendencją: odwiedził

wpływowego senatora 01ivera Mortona i próbował go zainte­
resować sprawą „wyzwolenia" Manitoby. Ponieważ Morton
był sceptyczny, Riel oświadczył, że dokona cudu — uzdrowi

jedną z jego sparaliżowanych nóg (drugą miał uzdrowić po

tym, jak senator udzieli mu poparcia). Niestety, cud się nie
udał. Zdesperowany Riel uzyskał spotkanie z samym prezyden­
tem U. S. Grantem i zaprezentował mu swój projekt, podając
więcej szczegółów: Metysi i Irlandczycy mieli dokonać inwazji

Manitoby z terenu USA, zaś wspierać ją mieli „awanturnicy
z północnego zachodu", mieszańcy, Indianie, a także Quebec.
Riel stanąłby na czele rządu w Manitobie. Dla Irlandczyków
zamierzał utworzyć oddzielną prowincję na zachodzie Kanady.
Koszty tej operacji miały zostać sfinansowane sprzedażą

3

S t a n l e y , Louis Riel, s. 217.

background image

60

obligacji przyszłego państwa na rynku amerykańskim

14

.

Pechowo dla Riela, w 1871 r. USA podpisały z Wielką
Brytanią Traktat Waszyngtoński i w stosunkach kanadyjsko-

-amerykańskich zaczęło się odprężenie. Grant nie wyraził
więc zainteresowania.

Wydawało się, że Louis Riel wyczerpał już wszystkie

możliwości, kiedy 8 grudnia 1875 r., w 6 rocznicę utworzenia
swojego rządu, doznał w kościele nowej iluminacji. „Nagle

poczułem radość w sercu, która mnie ogarnęła całego...
Radowałem się około dwóch minut, gdy znów zostałem
uderzony przeogromnym smutkiem ducha. Ból był tak samo

wielki, jak moja radość... Bóg namaścił mnie Swymi darami
i owocami Jego Ducha, jako proroka Nowego Świata"

15

.

14

H. Bowsfield, ed., Louis Riel. Selected Readings, Toronto 1988,

s. 94-101.

13

F 1 a n a g a n, Louis „David" Riel, s. 50.

CUDOWNE SUKCESY

Rząd Kanady z niepokojem oczekiwał chwili, gdy zabraknie
bizonów. W 1876 i 1877 roku parlament podjął decyzje o ich
ochronie, a Rada Terytorium wydała zakaz polowania przy
pomocy zagród i wpędzania w przepaść, zakaz zabijania
bizonów dla zabawy lub tylko dla zdobycia ozorów, zakaz
zabijania cieląt, oraz wyznaczyła okres ochronny od listopada

do sierpnia. Metysi poczuli się pokrzywdzeni, bowiem In­
dianom pozostawiono prawo do „ograniczonego" polowania
w zimie. Ale Indianie i tak podnieśli protest. Sam Siedzący
Byk, szaman Sjuksów, zabrał głos w tej sprawie.

— Kiedy to Wielki Manitou dal rządowi kanadyjskiemu

prawo zabraniać Indianom zabijania bizonów? — zapytał.

Biali, którzy wiązali spadek liczebności bizonów z ich

masowym zabijaniem, inaczej niż żyjący w symbiozie z naturą
Indianie nie znali zasad funkcjonowania ekosystemu. Indianom
było wiadome, że zasadnicze stada bizonów żyją na podziem­

nych preriach pod wielkimi jeziorami, i tylko ich nadwyżki
wychodzą na powierzchnię przez jaskinie i źródła rzek.
Niektórzy sami to widzieli albo znali takich, którzy widzieli.

Ostatnio bizonów było faktycznie jakby mniej, ale należało
tylko wywabić je na zewnątrz odpowiednimi szamańskimi
rytuałami. Przepisy białych ludzi nigdy więc nie weszły

background image

62

w życie. Jednak mimo starań szamanów, w 1878 r. bizony
zniknęły z północnych prerii (biali ignoranci twierdzili, że ich

resztki zostały wypłoszone wypalaniem traw albo spłonęły
w pożarach). W poszukiwaniu bizonów plemiona Indian
ruszyły na południe, do Cypress Hills, wydzierając sobie
wzajemnie tereny łowieckie. Policja szybko im ten sport

uniemożliwiła; Kri i Czarne Stopy stoczyli ostatnią walkę
w 1879 roku.

Koniec wojen plemiennych przyspieszył zagładę bizonów

— teraz wszyscy Indianie mogli na nie polować bez obawy

napotkania wroga. Decydujące było jednak, że przez likwidację
odrębnych plemiennych terenów łowieckich znikła rozdziela­

jąca je „ziemia niczyja", na której przedtem bizony znajdowały

bezpieczne schronienie i mogły się rozmnażać. Jeszcze w lutym

1879 r. rząd oceniał, że bizonów wystarczy na pięć lat, ale ich

populacja poniosła takie straty, że w ciągu trzech lat znikła,

jakby ją ziemia pochłonęła. Czarne Stopy wytępili bizony

w Cypress Hills, a potem zabrali się za inne zwierzęta. „Po
raz pierwszy zaczęli polować na antylopy i prawie wszystkie
wybili", głosił raport jednego z agentów'. Po tym fakcie

NWMP zaczęła dostarczać Indianom żywności, zaś rząd
wyłożył 10 tysięcy dolarów na zaopatrzenie „klęskowe", ale
wystarczyło ono na dwa miesiące. Wronia Stopa oficjalnie
zażądał od komisarza do spraw Indian Edgara Dewdneya, by
wypędzono Sjuksów z Kanady, a z rąk „nieznanych sprawców"
zginął w Cypress Hills pierwszy policjant, 19-letni konstabl
Marmaduke Graburn

2

. Wyglądało, że może być jeszcze gorzej,

więc komisarz Dewdney doradził swym podopiecznym, aby

poszli szukać bizonów w Stanach Zjednoczonych, i nawet dał
im zapasy na drogę. Za „magiczną linią" zaroiło się od
Czarnych Stóp, Sarcee, Assiniboinów, Kri, Pieganów i Gros

1

N. D y c k, An Opporhmity Lost: Tlw lnitiative ofthe Resewe Agricultural

Programme in the Prairie West,

w: Barron, Waldram, ed., op. cit., s. 124.

2

W 1881 r. niejaki Gwiezdne Dziecko przyznał się do zamordowania

Graburna, lecz mimo to został uniewinniony przez sąd przysięgłych.

63

Ventres. „Przez ich pozostawanie [w USA] zaoszczędziłem
rządowi co najmniej 100 000 dolarów" pochwalił się premierowi

Dewdney

3

, ale pogorszyło to stosunki kanadyjsko-amerykańskie.

Indianie wprawdzie bizonów w USA nie znaleźli, lecz stada
bydła na pastwiskach też były nie do pogardzenia — w okolicy
Fortu Benton w zimie 1880 r. zabili 3000 sztuk. Dalej na

południe Czarne Stopy natrafili na ostatnie stado bizonów
w Montanie, wytłukli je, a kilkadziesiąt tysięcy skór sprzedali

handlarzom za whisky. Zima minęła na wzajemnych napadach,
pijackich hulankach i bijatykach. W następnym roku bizony
w Montanie się skończyły, więc mimo ostrzeżeń Dewdneya, iż
„nie ma środków, by ich karmić", głodni i obdarci Indianie

powrócili do Kanady. Niestety, tam również bizonów już nie

było. W 1881 r. Indianie zabili ostatnie — Czarne Stopy 50,
Krew 35, Pieganowie 40, a Sarcee 15. Teraz byli zdani na łaskę
rządu. „Jeśli kiedykolwiek bezmyślni ludzie zostali ukarani za
swoją skrajną nieprzezorność, to Indianie i mieszańcy z Teryto­
riów Północno-Zachodnich płacą teraz karę za marnotrawną rzeź

bizonów sprzed zaledwie kilku lat. Bizon stał się swym własnym
mścicielem, w takim stopniu, jak się nawet nie śniło jego

bezlitosnym zabójcom", skomentował współczesny uczony

4

.

W 1881 r. już 11 000 Indian mieszkało w rezerwatach.

Indianie z plemion semi-osiadłych radzili sobie nieźle; pobu­
dowali domy i zaczęli uprawiać pszenicę, owies, jęczmień,

ziemniaki, rzepę, buraki i marchew. Choć daleko im było do
samowystarczalności, mieli się lepiej od Indian koczowniczych.
Ci ani nie umieli, ani nie mieli chęci grzebać w ziemi, byli
więc nieprzychylni stanowisku władz, iż świadczenia należą

się tylko tym Indianom, którzy pracują — zwłaszcza że, jak

rozumieli traktaty, to wielka matka miała im pomagać, a nie
oni jej. Komisarz Dewdney wyliczył, iż 80 procent Indian jest
>.w beznadziejnej sytuacji" i musi polegać wyłącznie na

D e m p s e y, op. cit., s. 115.
William T. Hornaday, członek rady naukowej Muzeum Narodowego

USA ( K r e c h , op. cit., s. 127).

background image

64

zaopatrzeniu rządowym. Minister finansów oświadczył, że
sytuacja budżetowa także jest beznadziejna i zaproponował,
aby Indian zatrudnić przy budowie kolei (kpił czy o drogę
pytał?). Ostatecznie obciął im racje żywnościowe do trzech
czwartych funta mięsa i takiejż ilości mąki na głowę dziennie,
podkreślając, że „system pomocy dla Indian jest skalkulowany

tak, aby przyzwyczaić ich do gospodarności i nauczyć pole­
gania na własnych siłach". Dla Indian był to szok — kiedy

jeszcze bizony były w obfitości, jedli bardzo dużo (na jednym

posiedzeniu Indianin potrafił zjeść nawet 20 funtów mięsa)

5

,

więc uznali, że nie chodzi tu o żadną gospodarność, lecz
o morzenie ich głodem. Mimo tych oszczędności koszty
utrzymania Indian ciągle rosły, ponieważ coraz więcej ich
porzucało koczowanie i przechodziło na garnuszek rządowy.
Rząd zdecydował o przyspieszeniu wdrażania programu rol­

niczego, chcąc przynajmniej uniknąć wydatków „klęskowych",
lecz Departament Indian sobie nie radził; był niekompetentny
w sprawach rolnictwa, nie zorientowany co do warunków
naturalnych zachodu, a w dodatku biurokratyczny i nieudolny.
Dużo energii wkładał za to w tłumaczenie, dlaczego, skoro
prawie cały budżet wydaje na potrzeby Indian z Terytoriów
Północno-Zachodnich, efektów tego nie widać.

Premier Macdonald nigdy nie był na zachodzie. Nie

przeszkodziło mu to jednak w ogłoszeniu w 1882 roku, że
Indianie dokonali w rolnictwie „ważnych i godnych uwagi
postępów" i odnieśli „cudowne sukcesy". Tego samego nie
dało się powiedzieć o gospodarce Kanady, która była dotknięta
recesją. Jednak parlament nie przyjął słów premiera za żart,
i — skoro było tak dobrze — zmniejszył pomoc dla Kri
i Czarnych Stóp o dalsze 15 procent

6

. Spotkało się to z ich

głośnym niezadowoleniem.

5

S t e e 1 e, op. cit., s. 127.

6

Tamże,

1882, s. 10-12. Ogólnie wydatki na Indian zmniejszono z 1107

tysięcy dolarów w 1882 r. do miliona w 1884 r., mimo że liczba mieszkańców
rezerwatów wzrosła.

65

Ich sąsiedzi, biali farmerzy, nie uważali go za uzasadnione.

„Indianie nie mają na co się skarżyć — pisała jedna z miesz­

kanek zachodu. — Traktowani są jak najlepiej i najbardziej
wspaniałomyślnie. [...] Kiedy angielski, szkocki czy irlandzki
farmer przyjeżdża do Kanady biedny, uważałby, że zdobył
fortunę, gdyby miał choć połowę tych przywilejów, które rząd

gwarantuje Indianom. Im nigdy nie brak jedzenia. Regularnie
dostają przydziały, i płaci im się za to, że uprawiają własną

ziemię. Pracują dla siebie, a w dodatku płaci im się za to

— a jeśli zbiory się nie udadzą, to i tak mają zapewnione
pożywienie. Czy rozsądny człowiek może żądać więcej?"

7

.

Szumnie ogłaszana rządowa pomoc dla farmerów miała

charakter pożyczki pszenicy siewnej, ze zwrotem jesienią na
warunkach 1,5 buszla za buszel. Ale za to cła, dzięki którym
maszyny rolnicze importowane z USA były droższe, w 1883 r.

podniesiono z 25 do 35 procent (rząd musiał skądś brać
pieniądze na tę pomoc), to zaś zwiększyło liczbę gospodarstw,

których nie było stać na mechanizację.

Oprócz rządu, ludziom z zachodu życie uprzykrzała natura.

Zimą 1882/1883 w Edmonton i Battlefordzie nie było zaopat­
rzenia, ponieważ nie dało się tam dojechać nawet saniami.
Zabrakło nafty i świec, więc między zmierzchem a świtem

życie zamierało. We wrześniu 1883 r. mróz zniszczył zboże
ozime. W 1884 r. nastąpiła susza, potem powódź, a po niej
znowu ciężka zima. Farmerzy nie głodowali, bowiem nie
mogąc „polegać na zaopatrzeniu rządowym", sami robili

zapasy, lecz i tak z zazdrością spoglądali na rezerwaty i ich
przydziały żywności. Nawet indiańskie bydło przenoszono na

zimę do rządowych obór w Battlefordzie. „Trzeba wprawdzie
dla niego kupować siano, ale za to oszczędza się biednemu
Indianinowi kłopotu troszczenia się o własne bydło", pisał

zgryźliwie „Saskatchewan Herald". Nic dziwnego, że Metysi

T. G o w a n 1 o c k, T. D e 1 a n e y, Two Months in the Camp ofBig Bear.

•ne Life and Aihentures ofTheresa Cowanlock and Theresa Delanew

Regina

'999, s. 62.

Batoche 1885

background image

66

zaczęli składać wnioski, aby rząd im także wyznaczył rezer­
waty, przydzielał ziarno, zwolnił od podatków, zapewnił
szkoły oraz naukę zawodów

8

. Arcybiskup Tache popierał ten

pomysł, ale zastrzegał, że pomoc socjalna w takim rezerwacie
może być oferowana, lecz nikomu nie powinna być narzucana.
Nie czekając na to, wielu Metysów deklarowało status
Indianina i przenosiło się do rezerwatów Kri (Metysem był
nawet wódz Kri Brodacz, który swoje imię zawdzięczał
demaskującemu go zarostowi).

Jakby tego było mało, zmorą farmerów były wizyty

indiańskich sąsiadów. Wyglądało to tak: „Drzwi otwierały
się gwałtownie i jeden za drugim wchodziło kilku agresywnie
wyglądających facetów. Siadali z karabinami między ko­
lanami i czekali, aż zostaną nakarmieni. Gdy zjedli, od
razu wychodzili, ale zanim postawiono przed nimi jedzenie,
mogli tak siedzieć przez kilka godzin"

9

. Farmerzy próbowali

„zaszczepić im doktrynę gospodarności i ambicji", ale

bez widocznego efektu.

Oprócz Indian i farmerów, do niezadowolonych należeli

administratorzy rezerwatów, potocznie znani jako agenci
indiańscy. Inaczej niż w USA, gdzie funkcje agentów pełnili
głównie duchowni, kanadyjskie rezerwaty były obsadzane
urzędnikami. Nie była to ciepła posadka. Płace były takie

same, jak na wschodzie, więc ani nie kompensowały uciąż­
liwości życia w dziczy, ani nie były adekwatne do od­
powiedzialności. Nie nęciły pracowników o wysokich kwali­
fikacjach, a przy tym żonatych (od żon oczekiwano, że będą
szkolić sąuaws w prowadzeniu gospodarstwa domowego).
Często na zachód jechali młodzi i niedoświadczeni albo tacy,
którzy liczyli na spokojną pracę z dala od centrali. Bywały

więc i nadużycia — najczęściej zawyżanie kosztów albo
liczby Indian pobierających świadczenia. Trzeba dodać, że nie
zawsze wynikało to ze złej woli agentów. Liczbę beneficjantów

8

B o w s f i e 1 d, op. cit.. s. 104.

' R. J e f f e r s o n, Fifty Years on the Saskatchewan, Battleford 1929, s. 35.

67

socjalu było trudno ustalić; z początku Indianie sami ją

określali, z reguły mnożąc swoje plemię bez opamiętania.
Kiedy zauważono to i zaczęto ich liczyć, pożyczali sobie
dzieci i innych członków rodziny. Czasem domagali się
wypłaty na dzieci, które miały się jeszcze urodzić, a niekiedy

„dla niewidomych braci, którzy nie mogli przyjść". Prak­
tykowali także pobieranie wypłat w kilku rezerwatach po kolei.

Agentów czekało wiele niespodzianek. Zaskakiwały ich

nawyki i obyczaje Indian — na przykład, że nie lubili
wieprzowiny, a osobliwie bekonu, który rząd obok wołowiny
uczynił drugim zasadniczym składnikiem racji żywnościowych.
O hodowli świń w rezerwatach nie było mowy, te sympatyczne

zwierzęta w ogóle się Indianom nie spodobały. Skądinąd nie

podobało im się niemal nic nowego. Wronia Stopa nie zgodził
się na budowę misji anglikańskiej, oświadczając, że na skutek
wybudowania misji katolickiej umarli wszyscy starcy i dzieci,
zaś jeśli zbuduje się jeszcze anglikańską, umrze reszta

plemienia — „na nadmiar kościoła". Nie pozwalał na żadne
budowy, czy to płotu przy torze, bocznicy kolejowej do
kopalni, czy rurociągu. Może chodziło mu o to, by łopatami
nie ranić matki Ziemi. Innym źródłem sporów były szkoły.

Rząd przewidywał powszechne i przymusowe nauczanie, ale
Indianie nie docenili jego troski; agent raportował, że z powodu
szkół Czarne Stopy byli „w ciągłym stanie stłumionego
podniecenia". Jak mu wyjaśnili, jeśli dzieci przesiąkną naukami

białych, po śmierci nie spotkają się z rodzicami w krainie
szczęśliwych łowów.

Centrala w Ottawie za wszelkie niepokoje w rezerwatach

obarczała winą agentów. Tymczasem to sam Departament
Indian, przez swój brak wiedzy o terenie i ręczne sterowanie
na odległość kilku tysięcy kilometrów, wprowadzał zamęt.

Przyjmując każde zażalenie i nakazując spełnianie wszelkich
indiańskich żądań, jego urzędnicy mogli czuć się dobroczyń­

cami, ale takie działania dezawuowały agentów i odbierały im
autorytet. Mała Topola, wódz Kri, który wędrował z obozem

background image

68

to po amerykańskiej, to po kanadyjskiej stronie, ciągnąc

zasiłki od obu rządów, czuł się tak mocny, że potrafił
publicznie oznajmić agentowi, iż wystarczy, aby uderzył
pejczem w druty telegrafu, a w ciągu jednego księżyca
Departament przyśle nowego agenta na jego miejsce. Nic
dziwnego, że chętnych do takiej pracy było mało, a w dodatku
niejeden zniechęcony wracał na wschód. Wytrzymywali od­

porni i konsekwentni, którzy jednak z powodu tych cech nie
byli wśród Indian zbyt popularni.

Co bardziej lękliwi agenci podkreślali, że Indianie wyrażali

swoje pretensje ze „zdumiewającą powściągliwością", sugeru­

jąc, że gdyby chcieli, mogliby rozpętać wojnę. Pod wpływem

opowieści o masakrach osadników w USA, przeceniali zarów­
no potęgę, jak wojowniczość Indian. Plemiona Kanady były
stosunkowo nieliczne i słabo uzbrojone. Broń powtarzalna

dawała przewagę w sile ognia nad żołnierzami uzbrojonymi

w karabiny jednostrzałowe, ale Indianie mieli jej niewiele.
Była mniej dostępna niż w USA, a poza tym kłopotliwa,
ponieważ wymagała specjalnej amunicji, konserwacji i facho­

wych napraw. Poza tym, odkąd znikły bizony, bardziej
przydatne do polowania były strzelby, więc wielu Indian

posprzedawało farmerom swoje Winchestery i Sharpsy, a sami
zaopatrzyli się w tańsze, dostarczane przez Kompanię Zatoki
Hudsona strzelby kapiszonowe typu I. Hollis and Sons
North-West-Gun, Barnett oraz Parker-Fields. Te gładkolufowe
strzelby uniwersalne, na kule i śrut, najczęściej dużego kalibru,
miały sporo zalet (niewielki ciężar, prosta konstrukcja, odpor­

ność na uszkodzenia), lecz była to broń myśliwska, skuteczna
na małą odległość. Oprócz tego Indianie posiadali łuki
i różnoraką broń białą.

Ale osadnicy nie byli uzbrojeni lepiej. Większość farmerów

nie miała broni ani nie umiała strzelać, a nawet miejscowi
kowboje najczęściej nie nosili rewolwerów. Inaczej niż
Amerykanie, nie liczyli na siebie, lecz na opiekę policji.
NWMP zapewniała, że pod jej skrzydłami są bezpieczni.

69

Faktycznie, ścigała przestępców nieustępliwie, co zyskało jej
dewizę „ We get our man"

10

. Ponieważ tropy kradzionych

krów i koni zwykle prowadziły prosto do jakiegoś tipi,
„wykrywalność" była wysoka. Policjanci bardzo starali się
odróżniać od „bezwzględnej i okrutnej" kawalerii USA, toteż

obchodzili się z Indianami jak z jajkiem; konstabl Wilson,
któremu uciekli czterej aresztowani, zameldował, że mógł
użyć broni, ale „nie ma takich rozkazów, które usprawied­

liwiałyby zabicie uciekającego więźnia" ". NWMP nie stoso­
wała siły, jej specjalnością był blef. O ile więc z „wykrywal­
nością" było nieźle, to „nieuchronność" kary była prob­
lematyczna, a ojej „surowości" nie było mowy. Indianin mógł

być pewien, że sędzia wymierzy mu wyrok dużo łagodniejszy
od tego, jaki za takie samo przestępstwo otrzymałby biały.
Z reguły jednak zapadał wyrok, dający się streścić słowami:
„Jesteś niewinny, i nie rób tego więcej". Jeszcze częściej niż
sędziowie uniewinniały Indian sądy przysięgłych; insp. Sam
Steele uważał, iż dlatego, że przysięgli „bali się, że wyrok

skazujący spowoduje wojnę indiańską albo że Indianie z ze­

msty wybiją ich bydło"

12

. Pewien brytyjski generał major

w stanie spoczynku, Thomas Bland Strange, który miał ranczo

koło Calgary, ponosił szkody na skutek podpalania przez

Indian prerii (czasem powodowało to śmierć setek krów), i był

nękany przez bydło- i koniokradów, krytykował takie po­
stępowanie: „Dla wszystkich dzikich łagodność oznacza tylko
tchórzostwo i spotyka się z pogardą". Wątpił także w skutecz­

ność resocjalizacji. Szczególnie źle wspominał to, że kiedy
raz sam wytropił skradzione konie, a policjant („spokojny
sierżant o niestosownym nazwisku Fury") aresztował złodzieja

— niejakiego Wiszące Suszone Mięso — sąd umorzył sprawę

„Złapiemy, kto nasz". Dewiza ta została wymyślona przez gazetę z Fort

Benton — oficjalna brzmiała „Strzec prawa".

R. A t k i n, Maintain the Right. The Early History of the North West

Moimred Police, 1873-1900,

Toronto 1973, s. 146.

S t e e 1 e, op. ci!., s. 152.

background image

70

ze względu na tak zwaną „znikomość". Oburzonemu genera­
łowi sędzia oświadczył jowialnie, że sprawca jest gotów na

znak ugody dać mu pocałunek pokoju, co też Wiszące Suszone
Mięso niezwłocznie uczynił. „Był to pocałunek Judasza;
wkrótce znowu kradł moje krowy. Po drugiej stronie granicy
Sędzia Lincz zrobiłby z niego wiszące mięso — wściekał się
Strange. — Nie pamiętam, aby sąd kiedykolwiek ukarał
Indianina za cokolwiek, a policja nie pozwala osadnikom

wziąć prawa w swoje ręce"

l 3

. Nawet komisarz Acheson

Gosford Irvine pisał, że kanadyjska strona jest przyjazna dla
złodziei, ponieważ dzięki staraniom policji „nie muszą liczyć
się z ewentualnością kuli albo stryczka, która towarzyszy

uprawianiu tego zajęcia w USA". Paradoksalności swego
stwierdzenia chyba nie dostrzegał.

Tak dokonywała się erozja autorytetu policji i powagi

prawa. W pewnym rezerwacie pracownik zdenerwował się na

jakiegoś Kri, który oparty o płot drwił z jego pracy w ogródku,

i uderzył go w twarz. Indianin wezwał policję, a sąd skazał
gwałtownika na 3 dolary grzywny. Tyle wynosiła tygodniowa
pensja, ale Indianina to nie zadowoliło, więc przyszedł

z gromadą kolegów i stratowali ogródek. Policja nie reagowała,
a komisarz Irvine raportował z zadowoleniem, że „nie było
o wiele poważniejszych konsekwencji"

14

. Spokojnie, panie

komisarzu, to tylko kwestia czasu...

W grudniu 1881 r. w rezerwacie przyjaznego i rozsądnego

Wroniej Stopy z powodu śniegów zaczęły się opóźniać dostawy
bydła rzeźnego z Montany. Indianie zażądali dostaw szybszych

i większych, w przeciwnym razie grożąc agentowi zastrzele­
niem. Agent nie miał wiele do powiedzenia, a kiedy wojownicy
wpakowali kilka kul w ścianę obok niego, uciekł do Fortu

Macleod. Policja przywróciła spokój, nikt nie został za­
trzymany, a 2 stycznia 1882 r. znów niejaki Byk Łoś jako

T. B. S t r a n g e . Gitnner Jingo's Jubilee, Londyn i Sydney 1893,

s. 388-389.

14

H a y d o n , op. cit., s. 88.

71

ar

aumentu w kłótni z pracownikiem agencji o cenę wołowej

ojowizny użył dubeltówki. Nie trafił, ale tym razem inspektor

Francis J. Dickens postanowił go ukarać.

Francis J. Dickens był synem Karola Dickensa i nazywano go

Małym Karolkiem", zaś jego sławny ojciec (który najwidocz­

niej nie miał o nim wysokiego mniemania) przezywał go
Kurokradem. Być może dlatego syn szukał potwierdzenia swej

wartości w kanadyjskiej dziczy. Jak zwykle przyjechał z dwoma
konstablami i aresztował Byka Łosia. Jednak tłuszcza była

agresywna bardziej niż zwykle. Dickens nie mógł uspokoić
Indian, stracił nerwy i popełnił błąd — wezwał na pomoc
Wronią Stopę, przez co postawił autorytet wodza ponad swoim.
Skończyły się dusery o „piórach chroniących ptaka". Indianie

powalili inspektora na ziemię, uwolnili aresztowanego, a Wronia
Stopa oświadczył, że ponieważ policja traktuje Indian gorzej niż
psy, Byk Łoś zostanie poddany jurysdykcji plemiennej. Czarne
Stopy zareagowali na to aplauzem: „Takiego wycia i strzelania

jeszcze nigdy nie słyszałem", napisał agent '\ Dickens odszedł

w niesławie. Minął tydzień, a do rezerwatu przybył z 20 ludźmi
superintendent Leif Crozier i znów aresztował Byka Łosia, czym

zaszokował Wronią Stopę, który sądził, że sprawa jest skończo­
na. Indianie przyjęli groźną postawę, lecz policjanci zamiast
interweniować, zamknęli się w magazynie i zaczęli wycinać
w ścianach otwory strzelnicze.

— Macie zamiar się bić? — zapytał Wronia Stopa.
— Nie, jeśli wy nie zaczniecie — odrzekł Crozier.

Indianie ustąpili, i Byk Łoś został odstawiony do Fortu

Macleod. Ponieważ sąd uznał, że nie chciał pracownikowi
agencji zrobić krzywdy, lecz tylko go przestraszyć, dostał dwa
tygodnie aresztu. Insp. Dickens zaś został przeniesiony na

drugi koniec Terytoriów — do dystryktu Saskatchewan.

Tam wcale nie działo się lepiej. Departament Indian

doprowadził w końcu do tego, że do Saskatchewanu powróciły

3

S t a n l e y , The Birth..., s. 278.

background image

72

szczepy Kri Dużego Niedźwiedzia, Piapota i Małej Sosny,
które obozowały w Cypress Hills. Departament, kusząc Indian
socjalem, namawiał wodzów, by wybrali sobie rezerwaty, ale

w paradę wchodziła mu policja z Fortu Walsh, która bez
żadnych warunków zaopatrywała Indian w żywność, herbatę,
cukier i tytoń. Mało tego, kiedy w roku 1882 pod naciskiem
USA Departament wprowadził dla Indian przepustki, bez

których nie mogli przekraczać granicy, komisarz Irvine orzekł,
iż jest to „złamanie lojalności wobec Indian", a policja nie
dokonywała ich kontroli. NWMP czuła się stanowczo zbyt
niezależna, więc ostatecznie rząd zlikwidował Fort Walsh,
a Indianom wskazał jako miejsce odbioru świadczeń istniejące

rezerwaty w Saskatchewanie.

Sukces Departamentu był pozorny. Liczba odbiorców

świadczeń raptownie wzrosła, lecz środki na socjal nie
zostały zwiększone. W rezerwatach zapanował chaos. Zasada,
że przydziały otrzymują tylko pracujący, stała się fikcją

— otrzymywał je ten, kto potrafił je wymusić na agencie,
choćby groźbą użycia broni. Indianie zaczęli nie tylko
żebrać na farmach, lecz bez skrupułów zarzynać bydło.
Łatwym łupem było bydło „kołchozowe"; zabijanie przez
Indian krów ich własnego szczepu nie było wobec prawa
przestępstwem, więc w rezerwatach stada zaczęły topnieć.
Indianie zasiedzieli zaczęli niechętnie patrzeć na nowych

przybyszów. Rząd nakazał nie wydawać żywności Indianom
zabijającym kolektywne bydło, ale to tylko zamykało błędne
koło. Agenci, komisarze, przedstawiciele miejscowych elit
błagali rząd, by zwiększył świadczenia. Tymczasem premier
Macdonald stwierdził w parlamencie, że „jeśli został po­

pełniony jakiś błąd, to jest nim dostarczanie Indianom
zbyt dużych ilości zaopatrzenia".

Poniekąd tak to wyglądało; kontrola za rok fiskalny 1883

stwierdziła, że na karmienie Indian w rezerwatach wydano pół

miliona dolarów, czyli dwie trzecie wszystkich wydatków na
sprawy indiańskie w Manitobie i na Terytoriach, i dwa razy

73

więcej, niż na to przeznaczono w reszcie Kanady. Istotne było

n

ie tylko obciążenie dla budżetu. Takie proporcje wydatków

dowodziły fiaska koncepcji rezerwatów rolnych. Miały być
szkołą gospodarowania, przygotowującą mieszkańców do
samodzielnego życia w cywilizacji, a zamieniły się w getta,
zamieszkane przez odbiorców zasiłków. Widzieli to agenci,
ale przeważnie godzili się z tym jako faktem obiektywnym

(jak John Rae z Battlefordu, kuzyn premiera, który pisał do
niego, że „mówienie Indianom, że muszą pracować albo

głodować, to nonsens")

1 6

. Kanada jednak nie doszła jeszcze

do poziomu państwa opiekuńczego. „Trzeba pamiętać

— oprzytomniał komisarz Dewdney — że ciężko pracujący
podatnik płaci na to, by Indianie mogli żyć w próżniactwie".
Edgar Dewdney obok funkcji komisarza do spraw Indian był
od 1881 r. również gubernatorem Terytoriów Północno-
-Zachodnich, co zmieniło mu nieco punkt widzenia. Depar­
tament Indian, który za panaceum uważał zwiększenie cen­

tralizacji, wydał zarządzenie, aby wszystkie, nawet najmniejsze
wydatki rezerwatów były zatwierdzane przez Ottawę. Można

się domyślać, jak poprawiło to efektywność ich działania.

Nadszedł kolejny przednówek. Indianie zjadali ziarno siewne

i sadzeniaki. Wielu było głodnych — najczęściej starców,

kobiet i dzieci. Wojownicy radzili sobie jakoś. W styczniu

1884 r. komisarz Hayter Reed w sprawozdaniu o stanie

rezerwatów wymienił Crooked Lakę jako jeden z tych,
w których nie powinno być głodu, między innymi dlatego, że
Indianie mieli „duże możliwości łowienia ryb i polowania na
drobną zwierzynę". Chyba nie wiedział, że Indianie nie lubili

polować na nic, co nie było bizonem lub w najgorszym razie

jeleniem, a do ryb czuli osobliwe obrzydzenie. Crooked Lakę

nie zostało więc zaliczone do obszarów klęski i tamtejszy
instruktor wydawał żywność tylko uprawnionym. W lutym
przyszła do niego grupa Indian pod wodzą Żółtego Cielęcia.

S t o n e c h i 1 d, W a i s e r, op. eh., s. 61.

background image

74

Na propozycję instruktora, że zamiast żywności da im amunicję
do polowania, wojownicy potraktowali go nożami i kop­
niakami, otworzyli magazyn i obsłużyli się sami. Wezwany
insp. Deane z 10 konstablami zastał Indian w budynku. „Było

tam pełno Indian; niektórzy mieli strzelby, inni Winchestery,
ale każdy miał jakąś broń palną — wspomina. — Kiedy
przekroczyłem próg, wpadłem do wykopanego dołka i o mało
się nie wywaliłem jak długi, na co rozległ się ogólny rechot"

i 7

.

Daleko zaszła policja w ciągu kilku lat... Niezrażony tym
inspektor zaczął łagodnie perswadować, iż „Wielka Biała

Matka bardzo się zmartwiła słysząc, że jej indiańskie dzieci
zrobiły tak brzydką rzecz... Jest pewna, że jej indiańskie
dzieci nie ukradłyby towarów, gdyby jacyś źli ludzie nie
włożyli złych myśli w ich serca, i spodziewa się, że ci
Indianie, którzy namówili innych do tego złego uczynku,

oddadzą się w ręce sądu".

— Bierzemy, co nasze — wyjaśnił mu Żółte Cielę. — Po

co są te zapasy, jeśli nie po to, żebyśmy je zjedli?

Deane odszedł jak niepyszny i poprosił na pomoc superin-

tendenta Herchmera. Herchmer wziął 40 ludzi i spróbował
starym sposobem wejść w środek obozu Indian i wyciągnąć

z niego winowajcę w kajdankach. Zapomniał tylko, że nie
miał sądowego nakazu. „Nie wiem, co Herchmer chciał zrobić

— pisze Deane. — Nie mieliśmy nakazu aresztowania. Sami
prowokowaliśmy Indian do popełnienia morderstwa, grożąc

wdarciem się na ich teren, na który nie mieliśmy prawa
wchodzić siłą. Z kryminalistycznego punktu widzenia nie
mieliśmy locus standi". Dokładnie tak uważał Żółte Cielę.
Herchmer podszedł do drzwi magazynu, spojrzał z bliska

w wyloty luf indiańskiej dubeltówki i stwierdził, że „jeszcze
krok dalej, a otworzyliby ogień, i nie sądzę, że komuś z nas
udałoby się uciec"

1 8

. Policjanci oddalili się. Z Indianami

spotkał się następnie komisarz Reed. „Iżby byli bliscy za-

17

A t k i n ,

op. cii., s. 206.

18

S t a n l e y , The Birth..., s. 279.

75

ułodzenia, nie mogę przyznać, ich wygląd zadawał kłam
takiemu przypuszczeniu — napisał w raporcie — a jeśli

nie wygląd, to Winchestery i pełne pasy naboi sugerowały,
że mają pewne sposoby zaopatrywania się"

i 9

.

Nastąpił

dwudniowy dialog, w którym komisarz osiągnął z Indianami
porozumienie, na mocy którego ktoś tam został o coś
oskarżony i od razu uniewinniony. Reed dowodził, że
gdyby nie jego rozsądek, jak amen w pacierzu wybuchłaby
wojna, ale nie dało się ukryć, że NWMP nieodwołalnie

straciła prestiż. Indianie przekonali się, że jej stanowczość
to blef bez pokrycia. Największą trzeźwość osądu wykazał
pokłuty i skopany instruktor, który napisał do Dewdneya:
„Obawiam się, że jeśli nic nie zostanie zrobione, aby

ukarać winowajców, to spróbują tej zabawy znowu". Wieść
się rozeszła, w kilku innych rezerwatach Indianie także

zechcieli zająć się rozdzielaniem dóbr, i trzeba było wystawić
posterunki policji przy magazynach.

Tymczasem stawało się głośne imię Dużego Niedźwiedzia.

Onże Duży Niedźwiedź szczycił się, że nikt w jego szczepie
Równinnych Kri nie zabił więcej Czarnych Stóp niż on (nie
był to jednak zbyt liczny szczep, wszystkiego 12 tipi). Wódz

ten w swoim czasie nie podpisał Traktatu numer 6, ponieważ
Morris nie chciał mu dać gwarancji, której się domagał: iż
w zamian za to, że dotknie pióra, nie zostanie powieszony (nie

było jasne, czy chodziło mu o jakieś sprawki przeszłe, czy
ewentualne przyszłe). Duży Niedźwiedź podpisał traktat
w 1882 r., lecz dalej wałęsał się, zaopatrując to w tym, to
w innym rezerwacie. Przyłączali się do niego różni niezado­
woleni, i obóz Dużego Niedźwiedzia rozrósł się do dwustu

osób. Pierwsze skrzypce grał w nim wódz wojenny Wędrujący
Duch, który nie lubił kraść koni, ale lubił się bić, a pod
względem zabijania Czarnych Stóp ustępował tylko Dużemu
Niedźwiedziowi. Wkrótce wędrowny obóz zaczęła otaczać

" B. B e a I, R. M a c 1 e o d, Prairie Fire. The 1885 North-West Rebellion,

Edmonton 1984, s. 84.

background image

76

legenda. Kri pozowali na ostatnich wojowników, starając się
naśladować Sjuksów, od których w Cypress Hills nasłuchali
się o przewagach nad wasichun, a zwłaszcza o zwycięstwie
nad 7 pułkiem kawalerii ppłk. Custera. W Kanadzie zafał­
szowany obraz bitwy nad Little Big Horn budził zgrozę
i podziw dla Indian

20

, toteż mogli sądzić, że jeśli upodobnią

się do hotamitaniu — żołnierzy-psów (w języku Kri atim-

eenawuk),

wzbudzą wśród białych większy respekt, niż gdyby

zostali nawet przodującymi rolnikami. Wodzowie Indian
z rezerwatów patrzyli na Dużego Niedźwiedzia najczęściej
z niechęcią. Był dowodem, że nieposłuszeństwo popłaca

— Indianie w rezerwacie musieli pracować, by otrzymać
żywność, a oporni dostawali ją za nic. Atim-eenawuk szaro­
gęsili się po rezerwatach, zastraszając jednych kołchoźników,
a imponując innym, i podważając autorytet wodzów. Duży
Niedźwiedź zaś otwarcie sięgał po rząd dusz nad plemieniem
Kri, wzywając do stworzenia wspólnego frontu odmowy
(w którym siłą rzeczy odgrywałby główną rolę).

Jego jedynym konkurentem był Budowniczy Zagród. Wpraw­

dzie nigdy nie zabił ani jednej Czarnej Stopy, ani nawet
marnego Brzuchacza — Gros Ventre, nie należał do wpływo­
wego w jego szczepie Stowarzyszenia Grzechotników, ale
i tak cieszył się prestiżem: był zamożny, dzięki przybranemu
ojcu Wroniej Stopie miał oparcie w plemieniu Czarnych Stóp,

i był szanowany przez białych. Z pełną godności postawą,
tubylczą elegancją i kwiecistą elokwencją odpowiadał wyo­
brażeniu o „szlachetnym dzikim". Robert Jefferson, instruktor
rolnictwa, pisze, że „jego mowa była tak odpowiednia, iż na

20

Przykładowo: „Z zuchwałą pogardą dla nieprzyjaciela Custer ruszył

prosto na Indian z siłą około 1200 ludzi. Niefortunny generał i wszyscy ludzie
z jego oddziału zostali zabici; ani jeden nie uszedł furii Sjuksów. [...]
Siedzący Byk, pobiwszy śmietankę kawalerii USA, wkroczył do Kanady
z 4000-6000 wojowników" ( H a y d o n , op. cit., s. xvi, 73). Taki styl

obowiązuje zresztą do dziś. W rzeczywistości ppłk Custer miał około 650
ludzi, z których zginęło 263. indiańskich wojowników zaś było około 2000,
a do Kanady z Siedzącym Bykiem przeniosło się ich kilkuset.

77

każdym słuchaczu robił wrażenie; w rzeczy samej sądzę, że
na sobie samym też robił wrażenie"

2 1

. Budowniczy Zagród

miał obycie w towarzystwie; w 1881 roku towarzyszył
generalnemu gubernatorowi Kanady, markizowi Lorne, i jego

małżonce, księżnej Luizie, podczas ich wizyty na Terytoriach.

Jakiś dziennikarz zauważył potem z przekąsem, że wódz
„tak się przejął okazywaną mu atencją, że nie jest już
pewien, czy jest Indianinem, czy też komisarzem (mimo że
pozbył się portek i znowu chodzi w kocu)". Budowniczy

Zagród istotnie ambicje miał nie byle jakie — w 1883 roku
doprowadził do strajku Indian i zażądał powierzenia mu
kierownictwa rezerwatu. Było kwestią czasu, kiedy jego
talent polityczny zmierzy się ze sprytem i przebiegłością

Dużego Niedźwiedzia.

Chwila prawdy nadeszła w czerwcu 1884 roku. Agent John

Rae spróbował groźbą wstrzymania dostaw żywności zmusić
Dużego Niedźwiedzia, żeby wybrał sobie własny rezerwat
i przestał dawać zły przykład. Poskarżył się też komisarzowi

Reedowi, że policja zakłóca mu pracę wychowawczą, ponieważ
„wielu najgorszych typów, którym on odmówi [wydania
żywności], idzie do koszar i napycha sobie brzuchy". Duży

Niedźwiedź tak się zbiesił, że zaprosił wszystkie szczepy Kri
do spotkania... w rezerwacie Budowniczego Zagród koło
Battlefordu. Mieli tam odtańczyć taniec pragnienia

22

. Ten

taniec wychodził już z mody; coraz mniej młodych mężczyzn

chciało poddawać się rytualnym torturom. Wystarczającą
udręką było grzebanie w ziemi... Nie wszyscy wodzowie byli
zachwyceni perspektywą takiej imprezy i skorzystali z dono­
sów; jak raportował Hayter Reed, „mówią mi, że Duży

Niedźwiedź zaleca drastyczne środki; mówią mi, że nawet
posunął się do zasugerowania zabicia agentów i wyższych

Jefferson,op. cii., s. 103.

Taniec pragnienia (w języku Kri dosłownie „powstrzymywanie się od

picia wody", czyli rodzaj rytualnego postu) był odpowiednikiem tańca słońca
uprawianego przez Indian prerii w USA.

background image

78

urzędników"

n

.

Reed napomknął, że można by go prewencyj-

nie aresztować, ale kiedy inspektor W. D. Antrobus tylko
spróbował zabronić Dużemu Niedźwiedziowi wejścia do

rezerwatu, Indianie przestraszyli jego konia, gwałtownie
otwierając przed nim parasol. Koń Antrobusa poniósł, inspektor
zgubił pikielhaubę, a Indianie mieli wiele uciechy.

Większość wodzów nie skorzystała z zaproszenia, lecz i tak

u Budowniczego Zagród zebrali się Kri z siedmiu rezerwatów.
Mistyczno-wojowniczy taniec pragnienia stwarzał atmosferę,
w której można było sądzić, że Duży Niedźwiedź w porów­

naniu z mało walecznym konkurentem wypadnie lepiej i zo­
stanie liderem wszystkich Kri. Jednak kiedy Indianie łomotem
bębnów, samookaleczeniami i nieprzerwanym tańcem wpędzali

się w amok, wydarzył się incydent, który miał przynieść
nieoczekiwane konsekwencje.

Zaczęło się jak zwykle: niejaki Człowiek Mówiący Po

Naszemu zażądał żywności, a młody służbista, instruktor
Craig odmówił z uzasadnieniem, że zgodnie z przepisami
przydziały są tylko dla pracujących albo dla starych i chorych,
a on nie zalicza się do żadnej z tych grup.

— Myślę, że prędzej dałbyś jeść psu, niż mnie — obraził

się Człowiek Mówiący Po Naszemu.

Świadkowie byli zgodni, że Craig wykazał niezrozumienie

Indian, brak umiejętności postępowania z nimi oraz złe
wyczucie sytuacji. Spróbował mianowicie wyrzucić Człowieka
Mówiącego Po Naszemu z magazynu, przez co ten obraził się

jeszcze bardziej. Kolejnym błędem Craiga było, że poskarżył

się policji, chociaż nie było o co, bo aczkolwiek Człowiek
Mówiący Po Naszemu przywalił mu parę razy trzonkiem od
siekiery, to przecież Craig zasłonił głowę i dostał tylko po

ramieniu. Nic dziwnego, że Człowiekowi Mówiącemu Po
Naszemu ani było w głowie dać się aresztować wezwanemu
przez agenta patrolowi. Kapral Ralph Sleigh zameldował |

2 3

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 56.

79

0

tym superintendentowi Crozierowi w Battlefordzie, ale i ten ze

swoimi 25 konstablami nie zrobił wrażenia na Indianach, czemu

dali wyraz. „Nie strzelali do nas — meldował wciąż optymisty­
czny Crozier. — Kule przelatywały nam nad głowami". Tak jak

kiedyś u Wroniej Stopy, zamknął się w magazynie i siedział tam
przez całą noc, podczas gdy Indianie tańczyli. Nazajutrz

dołączyło jeszcze 30 konstabli, w Battlefordzie zaś zmobilizowa­
no milicję, a ludność ewakuowała się do fortu. Człowiek

Mówiący Po Naszemu nadal nie chciał iść, a policja z minuty na
minutę wyglądała mniej poważnie. Crozier wyjaśnił potem

w raporcie, że nade wszystko chciał uniknąć „wojny z całą jej
nieodłączną grozą... Niezadowolenie obejmowałoby plemię po

plemieniu, aż cała ludność indiańska zwróciłaby się przeciw
białym". Jednak po kilku godzinach handryczenia się Crozier

zaryzykował wzbudzenie niezadowolenia Indian; konstabl „Sli-
go" Kerr chwycił Człowieka Mówiącego Po Naszemu za
warkocze i wciągnął za kordon policjantów. Wtedy wydarzyło

się coś nieoczekiwanego — na środek wyskoczył nie kto inny,
lecz kulturalny i dostojny Budowniczy Zagród, wymalowany

i odziany w przepaskę biodrową.

— Teraz cię zabiję! — zaczął wrzeszczeć i rzucił się... nie

na Croziera, lecz na inspektora Antrobusa. Wywijał przy tym
złowrogo wyglądającą maczugą z trzema ostrzami.

Budowniczy Zagród dotąd nie dał się poznać z tej strony

24

.

Można sądzić, że był to pokaz na użytek Indian, a chodziło
o zabranie wiatru z żagli Dużemu Niedźwiedziowi. Przemyśl­

nie został dobrany ubiór wodza (tradycyjny bojowy strój
Sjuksów), broń (nie palna, którą mógłby komuś — bodaj

przypadkiem — zrobić krzywdę, tylko zapożyczony od

Jeden z uczestników podróży gubernatora opisuje Budowniczego Zagród

polującego na kaczki: „Obserwowałem go, mając nadzieję, że jego wojenny
Pony, kierowany lekkim uciskiem kolan, ruszy lotem błyskawicy, a on da

fura pod jego brzuch i stamtąd strzeli kaczorowi w lewe oko. Zamiast tego
dostojnie zsiadł, długo celował, wypalił do stada siedzących kaczek i spudłował

jak cywilizowany londyńczyk" (A tk i n, op. cit., s. 161).

background image

80

Sjuksów przerażający pukamakin)

25

i cel ataku — inspektor,

którego uważał za bojaźliwego. Nie ryzykował wiele. Gdyby
na miejscu policjantów stali żołnierze, mogłoby się zdarzyć,

że w następnej chwili padłby trupem, a z nim może i kilkunastu
wojowników. W historii obok Wounded Knee znalazłaby się
„masakra w Battlefordzie", a Budowniczy Zagród nie odegrał­
by już roli w wydarzeniach, które miały jeszcze nastąpić.

Policjanci zaś tylko zasłonili Antrobusa i zaczęli się cofać do

magazynu. Rozentuzjazmowani Indianie schwytali tłumacza,
Metysa Laronde'a, ale i to nie skłoniło policji do nierozsądnych

czynów: nie dali się sprowokować, choć Indianie rzucili
Laronde'a na ziemię i spuścili mu łomot. Konstable zamknęli
się w magazynie, otoczeni przez wyjących Indian, i wyrzucali
im przez okna jedzenie, póki wycie nie ucichło.

Budowniczy Zagród odniósł sukces. Chociaż machając

piikamakinem

sam się skaleczył w nogę, okazał się większym

chojrakiem niż Duży Niedźwiedź (ten podczas szamotaniny
zaczął krzyczeć „Pokój! Pokój!", co miało się okazać jego
stałym zwyczajem) i utrzymał dominującą pozycję w plemieniu
Kri. Człowiek Mówiący Po Naszemu został zatrzymany później,
a sędzia Charles Rouleau z Battlefordu za obrazę królowej
w osobie jej urzędnika skazał go na tydzień aresztu. Przyszłość

miała pokazać, że chyba czuł się tym wyrokiem skrzywdzony.
W lecie sędzia Rouleau napisał do premiera Macdonalda

o zwiększenie dostaw żywności i liberalizację ich wydawania,
ale bez żadnych efektów. Sędziego skłoniły zresztą do tego inne
wydarzenia, dotyczące nie bezpośrednio Indian, lecz Metysów.

23

Po raz pierwszy zobaczył tę broń superintendent Walsh u Sjuksów

Siedzącego Byka. „Był to największy i najbardziej złowrogi tomahawk, jaki
widziałem w życiu — napisał — trzy długie, szpiczaste, stalowe ostrza,

osadzone w nabijanej ćwiekami drewnianej rękojeści... Pewnie niejeden
nieszczęśnik nad Little Big Horn poczuł, jak rozszarpują jego ciało, zanim
wyzionął ducha" (F. C. T u r n e r , Across the Medicine Linę, Toronto 1973,
s. 82).

Louis Riel

Louis Riel jako premier Manitoby, w otoczeniu rządu

background image

Thomas Scott — nemezis Riela William Donohue, irlandzki patriota

James W. Taylor, człowiek za Arcybiskup Antoine A. Tache
kulisami

Budowniczy Zagród — arche­

typ szlachetnego dzikiego

Francois-Xavier Letendre, zwa­
ny Batoche, założyciel osady
Metysów, w 1884 r.

background image
background image

Superintendent Leif N. F. Crozier

V, «

Brodacz, wódz Wierzbowych Kri

Policyjna haubica

Gen. mjr Frederick Dobson
Middleton w 1885 r.

Komisarz Acheson Gosford lrvine

Superintendent William Macauley
Herchmer

background image

Otwarty zamek Snidera-Enfielda

Martini-Henry

Winchester model 1876, używany przez NWMP

GŁOS LUDU WŚRÓD LUDZI WOLNYCH

Po obiecującym początku w 1870 roku, wydarzenia w Mani-
tobie rozwijały się, jak określił jeden ze współczesnych,
„w duchu bismarckowskim". Ta aluzja do Kidturkampfu '

dotyczyła stosunków między władzą a Metysami i Kościołem.
„Polityka Kanadyjska" zakładała, że zachód będzie stanowił
przeciwwagę dla francuskojęzycznej prowincji Quebec, toteż

był kolonizowany jako anglojęzyczny i neutralny światopo­
glądowo, co w praktyce oznaczało dominację protestantów.
W Manitobie wkrótce zaczęto likwidować prywatne szkoły

katolickie, w których językiem nauczania był francuski.
W 1879 r. podjęto próbę wycofania francuskiego jako języka
oficjalnego w tej prowincji, a w ciągu 20 lat okazało się, że

zawarte w Manitoba Act gwarancje dla frankofonów nie były
warte funta kłaków; ze szkół publicznych wycofano nie tylko
religię, ale i nauczanie w języku francuskim. Uzupełnieniem
tej polityki była miejscowa hakata, choć „rugi" Metysów
przebiegały w sposób wysoce cywilizowany. Rząd uznał ich
..tubylcze prawo" do ziemi i w celu zaspokojenia roszczeń

wydał im skrypty — papiery wartościowe na okaziciela, które

Kulturkampf

— walka ideologiczna i polityczna rządu O. von Bismarcka

przeciw opozycji katolickiej i Kościołowi; na ziemiach zaboru pruskiego
cechowała się powiązaniem polityki antykościelnej z antypolską.

6

— Baloche 1885

background image

82

każdy mógł zamienić na farmę (160 akrów — 64 ha — na
głowę rodziny i po 240 akrów, czyli 96 ha, na każde dziecko)
albo je spieniężyć. Był to dobry pomysł na skoncentrowanie
ziemi w rękach banków i agencji nieruchomości, którym rząd
powierzył zadanie nasycania zachodu imigracyjną siłą roboczą.

W dodatku takie same skrypty na ziemię w Mani tobie
otrzymali ontaryjscy milicjanci, w nagrodę za udział w eks­
pedycji Wolseleya. Nic więc dziwnego, że Metysi najczęściej

swoje skrypty sprzedawali i wyjeżdżali na zachód. Tam była
ziemia do wzięcia za darmo i panowały milsze stosunki.

Oba elementy tej polityki wzajemnie się uzupełniały.

W ciągu 10 lat w Manitobie liczba Metysów spadła prawie
o połowę, co w połączeniu z napływem nowych osadników
sprawiało, że przegrywali w wyborach. Umożliwiało to

demokratycznie wybranej większości dalsze ograniczanie praw
frankofonów, a to znów kolejnych Metysów zachęcało do
wyjazdu na zachód. Można było mieć nadzieję, że się w końcu

rozproszą po bezkresnej prerii i więcej nie dadzą znać o sobie.

Tymczasem w 1871 roku w głębi Terytoriów Północno-i

-Zachodnich, w pobliżu faktorii Kompanii Zatoki Hudsona
o nazwie Fort Carlton, zakon oblatów założył misję Św.

Wawrzyńca. Wokół niej powstała osada Metysów o nazwie
St. Laurent. Niedaleko, koło misji św. Antoniego nad rzeką
Saskatchewan Południowy, Xavier Letendre zwany Batoche
zbudował dom i sklep. Obok niego otworzył sklep Georges
Fisher, a Baptiste Boyer — saloon i restaurację. Kiedy jeszcze

Salomon Venne założył salon bilardowy, można było uznać, !
że powstała miejscowość. Od nazwiska pioniera nazwano ją
Batoche. W ciągu 10 lat dokoła osiedliło się 2000 Metysów,

głównie przybyłych z Manitoby. Tak, jak mieli w zwyczaju,
zajmowali działki z dostępem do rzeki i zakładali na nich
farmy. Przybywali także inteligenci-politycy, jak dawny

oponent Riela, były minister prowincji Manitoba Charles i
Nolin, i dawny towarzysz Riela Maxime Lepine, oraz profe­
sjonaliści, jak nauczyciele Jean Letendre i Philippe Garnot.

83

Proboszcz Alexis Andre, Bretończyk, oprócz gorącej wiary

rz

ywiózł nad Saskatchewan zdrowy rozsądek i poglądy
Wandei. Dzięki niemu powstało kilka szkół katolickich

i francuskojęzycznych. Troszczył się nie tylko o swoją trzódkę
(potrafił w środku zimy jechać po sto kilometrów z sakramenta­
mi), lecz także o bizony (od 1877 roku kilkakrotnie pisał do
NWMP memoriały, aby je objąć okresem ochronnym). W Bato­

che kwitło życie — Letendre i Venne prowadzili sieć faktorii
(ich działalność sięgała po Winnipeg, Montreal i Montanę),
a oprócz tego mieli rancza. Nauczyciel Garnot był także
hotelarzem. Nolin był biznesmenem, w czym bardzo pomagał
mu mandat posła do parlamentu w Ottawie. Fisher i Venne
liczyli się w społeczności jako poczmistrzowie i sędziowie

pokoju. Kolega szkolny Louisa Riela i sekretarz jego rządu
tymczasowego Louis Schmidt pełnił urząd ziemski w Prince
Albert, centrum administracyjnym Dystryktu Saskatchewan
i mateczniku anglojęzycznych mieszańców. Gabriel Dumont,

popularny i lubiany myśliwy i właściciel promu, pochodził
z Edmonton i był jednym z niewielu Metysów miejscowych.

Batoche stanowiło ośrodek les gens libres, „ludzi wolnych".

Nazwa ta określała ich charakter oraz styl życia. Nie mieli
tytułów prawnych do zajmowanej ziemi, ale niezbyt się tym
przejmowali; uważali, że będąc potomkami Indian, jako pierwot­
ni mieszkańcy mają prawo do całej ziemi na zachodzie oraz do

jej zasobów naturalnych. Mieli własny kodeks — prawo prerii,

spisane jako Prawa St. Laurent, i nawet w 1875 roku próbowali
utworzyć samorząd z Gabrielem Dumontem na czele. Władze,
poparte oddziałem NWMP nie zgodziły się wprawdzie na to, ale
i tak Metysom wydawało się, że siedzą jak u Pana Boga za
piecem. Niestety, rząd szybko dał im znać o sobie. W wyniku

transakcji z Kompanią Zatoki Hudsona cała ziemia na zachodzie
stała się jego własnością, i robił z nią, co uważał — zaczynając
°d pomiarów geodezyjnych.

„Polityka Kanadyjska" wobec zachodu — centralne za­

rządzanie imigracją, osadnictwem, budową infrastruktury

background image

84

— zakładała jednolity podział administracyjny. Cały obszar
od Wielkich Jezior do Gór Skalistych geodeci dzielili
z maniacką symetrią na kwadratowe parcele, dzięki której to
metodzie miasta uzyskiwały piękny w swej prostocie układ
rusztu. Podział ten był wzorowany na przyjętym w USA, ale
przewyższał go precyzją i systematycznością. Był nie tylko
powiązany ze współrzędnymi astronomicznymi, lecz aby
uniknąć amerykańskiej bezplanowości, każdej parceli było

z góry przyporządkowane jej przeznaczenie, zanim jeszcze
sprowadzono osadników. Ignorowano przy tym fakt, że
osadnicy już tam byli — Metysi, którzy wcześniej osiedlili
się na przyczepionych do rzeki, wąskich pasach ziemi

o szerokości 240 m i długości około 3 km. Wymierzyli je
własnymi metodami: długość działki Metysa wyznaczała

odległość, na jaką było widać horyzont spod brzucha konia.
Jak zauważył jeden z geodetów, w tym systemie najwięcej
zależało od konia.

Ponieważ podział był zarządzany centralnie, wszystkie

spory musiały się rozstrzygać w Ottawie. Metysi zwrócili się
do rządu o uznanie ich „tubylczego prawa" do ziemi oraz
zmianę metody pomiarów, ale okazało się, że Ottawa słyszeć

nie chce o innych działkach niż kwadratowe, o dostępie do
rzeki nawet nie wspominając. Po części był to opór biurokracji

przed problemami, jakie wynikłyby ze specjalnego potrak- j
towania Metysów: trzeba byłoby oddzielnie pomierzyć działki
nadrzeczne, odrębnie je zarejestrować... Ogłoszono więc, że
według przepisów Metysi nie mogą być uznani za rolników
(chociaż nie o to prosili), ponieważ uprawiany przez nich
areał jest za mały, i kontynuowano pomiar działek. Ottawa

według swoich koncepcji wykorzystania ziemi przydzielała ją
władzom kolei oraz kompaniom kolonizacyjnym (powiązanym

z nią tak samo, jak kolej). Ci, którzy się wcześniej osiedlili,
mieli pecha — jak 24 rodziny Metysów spod Batoche, które
dowiedziały się, że ziemia, na której stoją ich domy, kościół

i szkoła, w odgórnych planach została przeznaczona na cele

85

rolnicze i przydzielona kompanii kolonizacyjnej. Część nie
czekając na eksmisję sama się wyniosła.

gyło jasne, że polityczne podłoże całej sprawy jest rasowe

(w sensie kanadyjskim); władza nie po to ograniczała żywioł
francuski w Manitobie, aby pozwolić na jego odrodzenie na

zachodzie. Potwierdzał to fakt, że wszystkie dokumenty
dotyczące ziemi były w języku angielskim, i w tym języku
musiały być składane wnioski. Metysi protestowali więc
i pisali petycje; w 1878 roku zebranie w St. Laurent podjęło
uchwałę, w której Metysi domagali się udziału w administracji,

mianowania przez rząd francuskiego sędziego oraz metyskiego
członka Rady Terytorialnej, a także subsydiowania francus­

kojęzycznych szkół. Poza tym chcieli uznania „tubylczego
prawa" do ziemi oraz takiej pomocy dla farmerów metyskich,

jak dla Indian. Gabriel Dumont poinformował o uchwale

generalnego gubernatora. Potem Metysi pisali jeszcze kilka
razy... Premier Macdonald nie brał tego zbyt serio.

— Metysi są zawsze ze wszystkiego niezadowoleni — po­

wiedział, gdy sprawa „tubylczego niezadowolenia" stanęła
w parlamencie. — Na to, aby mieszaniec albo Indianin byli
zadowoleni, moglibyście czekać aż do milenium.

Przez kilka lat geodeci mierzyli ziemię nie zważając na

Metysów, Metysi osiedlali się, nie zważając na geodetów,
a premier zgodnie ze swym przydomkiem „Old Tomorrow"
(„Stary Jutro") zwlekał i czekał, z nadzieją, że ich przetrzyma.
Gdyby Metysi przestali się upierać przy „prawach tubylczych"
i wystąpili o nadanie ziemi na zasadach ogólnych, otrzymaliby

takie działki, jak wszyscy. Byłby to początek niwelowania
odrębności kulturowej Metysów i osłabiania więzi społecznych,
co zapewne skończyłoby się rozpadem kolonii nad Saskat-
chewanem.

Jakby mało mieli Metysi problemów, to Indianie też nie

liczyli się z nimi. Jedna Strzała miał pretensje, że chociaż
Traktat numer 6 nie dawał praw do ziemi Metysom, tylko
Indianom, to nie pozwolono mu wyrzucić Metysów z miejsca,

background image

86

które sobie upatrzył na rezerwat. Również Brodacz, wódz
Wierzbowych Kri, najpierw chciał usunąć Metysów z osady
Duck Lakę, potem zażądał, by oddawali mu połowę plonów,

a wreszcie ustawił na drodze rogatki i pobierał od osadników
myto.

W Dystrykcie Saskatchewan wszyscy mieli jakieś zmartwie­

nia: Metysi, farmerzy, Indianie... Nawet inwestorzy, którzy za
namową kompanii kolonizacyjnych zainwestowali w nierucho­
mości, rozczarowali się, ponieważ ceny ziemi spadły, gdy
ogłoszono, że przez Prince Albert nie będzie (jak miało być)

przebiegać linia kolei transkontynentalnej. Spowodowało to

lokalną depresję gospodarczą, nakładającą się na skutki ogólno­

krajowej recesji. Brak linii kolejowej godził dodatkowo w farme­
rów — i tak cierpieli z powodu nieurodzajów, szarańczy,
wysokich kosztów produkcji, rozwierających się nożyc ceno­

wych, a teraz stracili szansę na dostęp swoich produktów do
rynków zbytu. Wszyscy skarżyli się na drogi kredyt, wysokie cła
i chroniczny brak gotówki. Wszyscy więc pisali skargi i petycje.

Lokalny układ polityczny obejmował Partię Konserwatywną,

reprezentującą mieszczan z Prince Albert i farmerów, oraz jej
antagonistę — Liberalny Ruch Reform, utworzony przez
grupkę inteligentów z Europy i mający oparcie w ubogich
osadnikach („ignoranckich analfabetach", jak ich między sobą
nazywali)

2

, którym podobała się ich wrażliwość społeczna.

Liberałowie występowali o przekształcenie Terytoriów w pro­
wincję (Manitoba Act przewidywał dokonanie tego już w 1871 j
roku), co dałoby im możliwość rozwinięcia skrzydeł w nowej

biurokracji. Konserwatystom nie przeszkadzał przedłużający
się status tymczasowości, dominowali bowiem w Radzie

Terytorialnej. Wprawdzie ten naczelny organ administracyjny
był instytucją fasadową, pozbawioną wpływu na przykład na
geodezję lub szkolnictwo, ale miał możliwości w dziedzinie
zamówień publicznych, koncesji i innych konfitur.

2

D. M c L e a n. 1885: Metis Rebellion or Government Conspiracy?,\

Reaina 1985, s. 131-132.

87

pojęcie o różnicach ideologicznych między konserwatystami

liberałami dają wydarzenia, związane z budową linii

te

j

e

araficznej do Prince Albert. W 1883 roku z powodu

dysputy, gdzie ma być stacja telegrafu (to znaczy, ceny
których działek pójdą w górę, i czy zarobią na tym aktywiści
partii konserwatywnej, czy liberalnej), wybuchły tak gwałtow­
ne rozruchy, że do miasta ściągnięto oddział policji z Bat-
tlefordu i aresztowano 150 osób.

Metysi byli kluczowym elementem układu, ponieważ tylko

dzięki ich głosom trzymali się u władzy konserwatyści.
Liberałowie starali się ich pozyskać obietnicą załatwienia
spraw własnościowych, lecz bez powodzenia. Propagowana
przez nich gospodarka wolnorynkowa przyniosłaby z pewnoś­

cią korzyści wszystkim, ale Metysi obawiali się, że w nowej
prowincji stracą jako siła polityczna — tak jak w Manitobie
zostaną stopniowo demokratycznie zdominowani przez ludność
napływową. Poza tym do liberałów odnosili się z rezerwą,

jako do protestantów lub masonów. Partia liberalna ponosiła

więc kolejne porażki wyborcze. Na tym tle wyłoniło się jej
radykalne skrzydło — Ruch Ludowy. Rej wodził w nim
młody William Henry Jackson, przybysz z Ontario, humanista

z dyplomem uniwersytetu w Toronto, szermierz spółdzielczo­
ści, a ponadto wydawca bezkompromisowego, nie przebiera­

jącego w słowach pisma „The Voice of the People" („Głos

Ludu"). Ruch Ludowy startował oddzielnie w wyborach
w 1883 roku, lecz poniósł klęskę.

William Jackson wyciągnął z tego wnioski i zaczął myśleć

o utworzeniu z farmerów, mieszańców, a zwłaszcza Metysów,
szerokiego frontu ludowego, niezależnie od dzielących te
grupy różnic. Zaczął od zdobycia kontroli nad miejscowym
oddziałem Związku Ochronnego Farmerów Manitoby i Tery­
toriów Północno-Zachodnich. Była to organizacja typu związku
zawodowego, więc nadawała się na „pas transmisyjny" do

mas. Aby nadać jej wyraziste klasowe oblicze, Jackson starał
się oczyścić ją z młynarzy, kupców i podobnych bogaczy

background image

88

wiejskich. „Kułactwo" jednak wzięło górę i to jego wyrzucono

ze Związku. Jackson w odpowiedzi założył bardziej radykalny,

oparty na „biedniakach" Związek Osadników. Nowa organiza­

cja za cel stawiała sobie przeprowadzenie reformy rolnej oraz

„uchwalenie praw, które służyłyby ludowi Północnego Za­

chodu, a nie bogatym korporacjom i ubogim politykom"

3

.

Jackson wprowadzał do programu element walki klas, otwarcie

zapowiadając, że „kiedy się zacznie, pierwsi pójdą pod nóż

kupcy i prawnicy".

William Jackson pamiętał, że jego Związek Osadników bez

poparcia wyborczego Metysów daleko nie zajedzie. Pozyskanie

ich było koniecznością dziejową, lecz pozostawał jeden

problem: Jackson miał wizję „nowego społeczeństwa, w któ­

rym nie byłoby miejsca dla starożytnych przesądów i po­

działów klasowych"

4

, a Metysi hołdowali „starożytnym prze­

sądom" religijnym, a także nie przepadali za biedniakami,

którzy zbyt często „po bratersku" dzielili się z Metysami ich

ziemią (jeden taki osiedlił się nawet na działce ojca Andre).

No i oczywiście nie ufali anglofonom.

William Jackson nawiązał kontakt z elitą Metysów — Char-

lesem Nolinem, Maximem Lepinem i Michelem Dumasem.

Udało mu się ich przekonać do podjęcia współpracy z jego

organizacją, ale oni z kolei musieli tę ideę sprzedać mniej

uświadomionym Metysom. W tym właśnie celu zwołali

— opisaną na początku — naradę w domu Abrahama

Montoura, na której (czego jej organizatorzy raczej nie

oczekiwali) Metysi postanowili nawiązać kontakt z Louisem

Rielem.

1

Stanley, The Birth..., s. 269.

4

M c L e a n, op. cit., s. 67.

POD SZTANDAREM PROROKA

Po pierwszej naradzie 24 marca 1884 roku odbyły się

jeszcze dwie. Uchwalono teksty petycji, takich samych, jak

zwykle — Charles Nolin i Gabriel Dumont mieli zawieźć

je do Ottawy, a po drodze odwiedzić Louisa Riela w Mon-

tanie i przekonsultować je z nim. Ponieważ koszty takiej

podróży uznano za zbyt wysokie, w maju wspólny komitet

Metysów i mieszańców podjął ostateczną uchwałę. „My,

angielscy i francuscy tubylcy z Północnego Zachodu,

wiedząc, że Louis Riel zawarł umowę z rządem Kanady,

która to umowa jest zawarta głównie w dokumencie znanym

jako Manitoba Act, uważamy za wskazane, aby delegacja

została wysłana do wspomnianego Louisa Riela i uzyskała

jego pomoc w przedstawieniu wszystkich kwestii, do których

odnoszą się powyższe rezolucje, we właściwej formie

i kształcie, rządowi Kanady, aby zaspokoił on nasze

żądania". Uchwalono także, że „społeczność jest proszona

o pokrycie kosztów delegacji", ale podobno pokryła je nie

społeczność, lecz lokalny oddział partii konserwatywnej

1

.

W skład delegacji weszli Gabriel Dumont, Moise Ouelette,

Michel Dumas i James Isbister ze Związku Osadników.

Jefferson, op. cit., s. 122.

background image

90

19 maja wyruszyli w drogę i 4 czerwca przybyli do odległej

o 700 mil Misji św. Piotra nad Missouri.

„Była dokładnie 8.00, kiedy weszliśmy na podwórze misji"!

wspomina Dumont. „Właśnie zaczęła się msza. Spytaliśmy,

gdzie jest Riel, i powiedziano nam, że służy do mszy, jak cd

dzień"

2

. Louis Riel wyszedł do nich po mszy. Gdy usłyszał,

z czym przychodzą, jego odpowiedź była nieco dziwna.

— Bóg pomógł mi zrozumieć, dlaczego odbyliście tak'

długą podróż, i pragnie On, abyście i wy pojęli, że słuszna

jest wasza droga. Albowiem jest was czterech, którzy

przybyliście dnia czwartego. A skoro pragniecie wyjechać

piątego, nie mogę wam odpowiedzieć dziś. Musicie zaczekać

do dnia piątego.

Metysi nie wiedzieli, że w życiu Louisa Riela nastąpiło

wiele ważnych wydarzeń. Po iluminacji na górze kolo Waszyng­

tonu zaczął otrzymywać różne wieści od aniołów i świętych,

a także bezpośrednio od Pana Boga i Matki Boskiej. Zapocząt­

kował swoją misję 8 grudnia 1875 roku, podczas mszy

w waszyngtońskim kościele — wybuchem ekstatycznego

uniesienia, spowodowanego objawieniem, że Adam i Ewa

zostali zwolnieni z czyśćca

3

. Niestety, nie został zrozumiany,

a zmiany w jego zachowaniu — wybuchy płaczu, śmiechu

i ekstazy, dzikie okrzyki, bieganie nago, niszczenie sprzętów

domowych — zaniepokoiły jego przyjaciół na tyle, że wysłali

go do szpitala psychiatrycznego.

Louis Riel przebywał w zakładach w Montrealu i w Quebecu j

prawie dwa lata. Dyskretnie opiekowali się nim politycy

francusko-kanadyjscy, a także arcybiskup Tache i biskup

Bourget, toteż nie był traktowany jak pacjent, lecz raczej j

cieszył się statusem gościa. Mimo to Riel atakował personel,

zdemolował swój pokój i kaplicę szpitalną, podarł odzież

2

G. D u m o n t, Gabriel Dumont Speaks, Vancouver 1993, s. 43.

3

The Diaries of Louis Riel,

ed. by T. Flanagan, Edmonton 1976, s. 166.

Zbiegiem okoliczności (?) 8 grudnia przypadała 6 rocznica utworzenia rządu j
narodowego Riela w Manitobie.

91

• paradował nago przed siostrami zakonnymi, i ogólnie

zachowywał się jak na pensjonariusza przystało. O tych

wyczynach informował biskupa Bourgeta, wyjaśniając, że

realizuje jego duchowe nakazy — ubóstwa, czystości (chodze­

nie nago miało oznaczać, że jest niewinny jak Adam przed

orzechem pierworodnym) etc. W końcu zaczął zachowywać

się spokojniej, a nawet wrócił do zarzuconego od młodości

pisania wierszy.

Był to tylko spokój zewnętrzny. Obraz przemian ducho­

wych Riela wyłania się z listów do biskupów Bourgeta

i Tachego, a także z jego notatek. Louis Riel przedstawia się

w nich jako Prorok, Król-Kapłan i Nieomylny Papież,

o imieniu Louis „Dawid" Riel (imię to zawsze ujmował

w cudzysłów, by uwypuklić jego mistyczny sens)

4

. W tym

charakterze stworzył Katolicki, Apostolski i Witalny Kościół

Błyszczących Gór, który miał zastąpić przestarzały Kościół

rzymskokatolicki, i stanął na jego czele. Przejściowo użyczał

swojej godności papieża biskupowi Bourgetowi, który zasia­

dał na prawdziwym Tronie Piotrowym, według Riela znaj­

dującym się w Montrealu. Był to wstęp do apokaliptycznych

wizji. Stary świat miał ulec zniszczeniu, poczynając od

zburzenia Rzymu. „Strzaskane będą wszystkie posiadłości

brytyjskie — pisał Riel — a z całego morskiego imperium

Anglii pozostanie jeden tylko żagiel w porcie Londynu"

3

.

Edynburg i Liverpool pochłoną wody oceanu. Podobny los

czekał imperium Hiszpanii, a i Stany Zjednoczone czekała

zagłada. Nad oczyszczeniem świata czuwać miał sam Riel,

jako „duchowy i doczesny król wszystkich bez wyjątku

narodów". Warto nadmienić, że jako „Mesjasz — król

Louis Riel wyjaśniał swoją więź z królem Dawidem tym. że Dawid był

w

siedmiu ósmych Żydem, a w jednej ósmej Moabitą, on zaś był w siedmiu

ósmych francuskim Kanadyjczykiem, a w jednej ósmej Indianinem. Ponieważ
Indianie byli potomkami jednego z plemion Izraela, pokrewieństwo było
wyraźne.

5

F l a n a g a n , Louis „David" Riel, s. 92-93.

background image

92

żydowski" Riel zapowiadał, że z pomocą Francji „na nowo
ustanowi lud, który jest drogi Panu, [...] odda Polskę domowi

Jakuba, aby na jej ziemi Pan znowu mógł spoglądać na Tron

Dawidowy"

6

(Polaków chciał umieścić na preriach Kanady).

Metysi mieli przetrwać wszystkie te kataklizmy i stać się

narodem wybranym Nowego Świata. Do nich, do St. Vital
nad Red River, miała w roku 2333 przenieść się Stolica

Apostolska, i tam pozostać, dopóki ostatni papież w roku

4209 nie powita w Manitobie powtórnie przychodzącego
Chrystusa.

Po tych rewelacjach arcybiskup Tache odwiedził Riela, lecz

po rozmowie z nim stracił resztę nadziei i określił go jako
„mentalnie martwego". Na początku 1878 roku lekarze uznali,
że Riel został „mniej więcej wyleczony" i zwolnili z przestrogą,
aby unikał spraw, które zbytnio go ekscytują: religii i polityki.

Louis Riel podziękował doktorom, ale zakończył dającymi do
myślenia słowami:

— Tak, wyjadę do Stanów Zjednoczonych, aby tam upra-j

wiać ziemię, nieznany, z dala od spraw kanadyjskich, z dala

od całego podniecenia. A jeśli w przyszłości święta sprawa
Metysów zażąda moich służb, to czy mógłbym odmówić
mojego życia, mojej krwi?

Louis Riel nie powiedział im, że znów miał proroczą wizję

— ujrzał amerykańskiego herbowego orła, jak uśmiecha się
do niego, wskazując w stronę Północnego Zachodu.

MONTANA

We wrześniu 1878 roku Louis Riel przybył do Nowego

Jorku. Oficjalnie pragnął tylko powitać zwolnionych z angiel­
skiego więzienia dwóch Fenian o dźwięcznych nazwiskach
(pseudonimach?) Melody i Condon, ale przy okazji odnowił

znajomości z towarzyszami Williama 0'Donoghue. Jak później

6

Tamże,

s. 78.

93

ujawnił rzecznik Bractwa Fenian, Riel („ubrany jak dandys
; sypiący pieniędzmi") przedstawił im plan „wyzwolenia
dwóch ras — Metysów i Irlandczyków", czyli następnej

inwazji Kanady. Tym razem celem miała być nie Manitoba,
lecz Terytoria Północno-Zachodnie. Riel podejmował się
zorganizować tam bunt Metysów i Indian, jeśli Fenianie dadzą

m

u fundusze i pomoc wojskową. Rzecznik twierdził, że Riel

otrzymał odmowę. Istotnie, sytuacja była już inna — po
niepowodzeniach inwazji 1870 roku Irlandczycy zarzucili
myśl o otwartej wojnie, a infiltrowane przez agenturę Bractwo
Fenian przekształcili w tajną organizację Clan-na-Gael. Od­

niosła ona kilka sukcesów, z których najbardziej spektakular­
nym było uwolnienie statkiem więźniów z kolonii karnej
w Australii. Zachęceni tym Irlandczycy zaangażowali się
w budowę okrętu podwodnego „Fenian Ram"

7

, i nie chcieli

czy nie mogli finansować Riela. Jednak oczywiście nadal
interesowali się zachodem, uchodzącym za miękkie podbrzusze
imperium brytyjskiego w Ameryce. Fenianie mieli mocne

oparcie w St. Paul, byli obecni w Bismarck w Dakocie,
a w 1872 roku próbowali utworzyć bazę w Czarnych Górach,
na terenie wielkiego rezerwatu Sjuksów. Taki człowiek, jak
Louis Riel, bywały na zachodzie, a przy tym jako Metys

mogący działać pomiędzy światami białych i Indian, był dla
nich cennym współpracownikiem. Dowodów na to nie ma, ale
zachowana korespondencja pozwala sądzić, że Riel podjął
działalność konspiracyjną lub agenturalną

8

. Jego nazwisko

znów zaczęło pojawiać się w amerykańskich gazetach, a także
w raportach agentów McMickena i wywiadowców NWMP.

Louis Riel zajął się sprawą aliansu feniańsko-indiańskiego.

Pojechał do Minnesoty, spotkał się tam z Maximem Lepinem

Okrętu tego nie otrzymali, ponieważ jego konstruktor John Holland

został zatrudniony przez rząd USA i zerwa! z Clan-na-Gael. Według projektu
Hollanda zbudowano pierwsze okręty podwodne o nowoczesnym kadłubie

w

kształcie morświna.

8

Tamże,

s. 100.

background image

94

i dawnymi towarzyszami walki z Manitoby, nawiązywał
różne kontakty — nawet z biskupem w St. Paul (który jednak

był wobec niego ostrożny). W lecie 1879 roku nadarzyła się
korzystna okoliczność — 5 tysięcy Sjuksów Siedzącego

Byka, w tym 2 tysiące wojowników, przybyło z Kanady

i grasowało po Montanie. Riel wyjechał w tamte strony, ale
spóźnił się; 17 lipca płk Nelson Miles pobił Siedzącego Byka
(przy okazji aresztował 829 handlujących z nim Metysów)
i zmusił go do powrotu pod opiekę shaglashapi. Ile Riel sobie

obiecywał po szamanie Sjuksów, świadczy, że pojechał za
nim, mimo że miał zakaz wstępu do Kanady. Superintendent
NWMP James Walsh właśnie akurat zachorował i wyjechał,
więc Siedzący Byk i Riel mogli w sąsiedztwie Fortu Walsh

odbyć palawer. Siedzący Byk twierdził potem, że Riel
namawiał go do podjęcia wojny przeciwko władzom kanadyj­
skim. Oczywiście Sjuksowie nie mieli żadnego interesu
w tym, by narażać się NWMP i wystawiać na szwank swój

azyl, więc poinformowali o tym Walsha, tak jak i o innych
kontaktach Riela. Jednak Walsh meldunku nie przekazał
wyżej; potem wyjaśniał, że sądził, iż uda mu się samemu

załatwić sprawę. Polegało to na tym, że zanim zezwolił
Sjuksom na kolejny wymarsz na zimę do Montany, uzyskał
od Siedzącego Byka przyrzeczenie, że nie będzie tam
naruszał prawa (warto przypomnieć, że bliski znajomy
Siedzącego Byka Wronia Stopa nazwał go łgarzem o podwój-j
nym języku).

Louis Riel pozostał w Montanie jako pracownik w firmie

niejakiego Thomasa 0'Hanlona. Chociaż nigdy nie zdradzał
zainteresowania handlem, zatrudnił się jako wędrowny kupiec

— „pedlar". W ten sposób mógł krążyć po kraju i spotykać
się z kim zechciał. Dotąd nie miewał kontaktów z kanadyj­
skimi Indianami, ale zimą zaczął ich odwiedzać, gdy przyby­
wali do USA, przynosząc oszczędności rządowi Kanady. To
nie budziło podejrzeń; wokół obozów Indian zawsze kręcili
się Metysi, wymieniając amunicję i whisky na skóry i kradzio-

95

ne

konie. Riel spotkał się z Wronią Stopą, Małą Sosną,

Dużym Niedźwiedziem i innymi wodzami, a także znowu

i

Siedzącym Bykiem. Informował, że w czerwcu ruszy na

Kanadę z USA inwazja. Zamiar ten popierali „ważni ludzie

i

Ottawy i z USA". Gotowy był już plan zdobywania

kanadyjskich fortów. Na opanowanych Terytoriach miał
powstać rząd tymczasowy z Rielem jako premierem, ich
crubernatorem zostałby Joseph Royal (wydawca pisma „Me-
tis" i poseł partu konserwatywnej, z którym Riel współ­

pracował w Manitobie), a pod tą władzą Indianie byliby
dopiero szczęśliwi. Na znak tego Louis Riel wziął z rąk
Małej Sosny jego kopię Traktatu numer 6, cisnął ją na

ziemię i podeptał. Riel namawiał Indian do współdziałania
i zapraszał ich na wspólną naradę wojenną na wiosnę.
Niektórym Indianom to się spodobało; wódz Assiniboinów

Czerwony Kamień zawarł z Rielem w tej sprawie pakt na
piśmie. Tłumaczył te rozmowy żyjący wśród Indian łże-
-ksiądz Jean L'Heureux

9

, a wkrótce raport o nich znalazł się

na biurku premiera Macdonalda. Premier nawet się prze­
straszył i wysłał oficjalnego delegata do amerykańskich
władz wojskowych, ale został uspokojony. Amerykanie mieli
własnych „pedlarów" (najczęściej także Metysów), co naj­

mniej tak dobrych, jak L'Heureux. Wprawdzie tolerowali
zimowe przyklejanie się „brytyjskich" Indian do swoich

rezerwatów, lecz na wiosnę przepędzili ich z powrotem do

Kanady. Narada wszystkich plemion nie doszła do skutku, za

to superintendent NWMP James Walsh wyleciał z posady
(jakby czując, komu to zawdzięcza, na pożegnanie dał
Siedzącemu Bykowi kopniaka w tyłek). Riel rozmawiał

z Indianami jeszcze kilka razy, ale był już oszczędniejszy
w szczegółach.

Jean L'Heureux, wyrzucony z seminarium duchownego za pospolite

Przestępstwa, udawał księdza najpierw w Montanie w misji jezuitów, a potem

w

misji oblatów w St. Albert. Po zdemaskowaniu zamieszkał jako „misjonarz"

z

Czarnymi Stopami.

background image

96

Louis Riel miał jeszcze jeden pomysł. W 1880 roku odwiedził

płk. Nelsona Milesa, który w Forcie Keogh utrzymywał
nieoficjalną agencję Szejenów wodza Dwa Księżyce. Zapropo­
nował mu dołączenie do niej rezerwatu dla Metysów z Manito-
by. Rząd USA miałby zaopatrzyć ich w narzędzia rolnicze,

ziarno, bydło, owce etc, lecz inaczej niż Indianom, nie
dostarczałby im żywności i odzieży. W zamian za to Metysi
mieli „starać się żyć jak ludzie przestrzegający prawa" i dawać

tym dobry przykład Indianom

l0

. Pod względem politycznym był

to projekt porównywalny z planem utworzenia feniańskiej
kolonii w Czarnych Górach. Amerykanie rozważali go długo,
zanim odrzucili, tłumacząc, że Metysi są poddanymi brytyjskimi
(co było wiadomo od początku), więc powinien zajmować się

nimi rząd Kanady. Riel nadal nie miał szczęśliwej ręki; nie tylko
nie powstał jego rezerwat, ale w następnym roku agencja
w Forcie Keogh została zlikwidowana, a Szejenowie przeniesieni

do Standing Rock, daleko od „magicznej linii".

Po wyborczym zwycięstwie prezydenta Jamesa A. Garfielda,

Louis Riel zapragnął zwrócić na siebie jego uwagę, w 1881
roku dedykując mu swą pracę z dziedziny kosmologii.
Wyjaśniał w niej pochodzenie Księżyca, który według niego
miał oderwać się od Ziemi w wyniku działań wulkanicznych.
Na skutek ruchu wirowego uformował się „ten ładny, okrągły

kształt, który uśmiecha się do nas raz w miesiącu w pełni
swego światła — pisał. — Oto jest Księżyc! Oto Satelita
Ziemi". Niepokojące było w tym przewidywanie Riela, że
powierzchnia Ziemi znowu pęknie z tych samych powodów,
i „odłączy się [lecąc] na wielką odległość, w głębiny niebios,

jako drugi satelita"". Niestety, pech wydawał się kroczyć

w ślad za Rielem: zaledwie w kilka dni później prezydent
Garfield poniósł śmierć z ręki zamachowca.

Louis Riel wypłynął znowu w 1882 roku, zaangażowany

w politykę. Organizował Metysów do głosowania w amerykań-

10

The Collected Wrilings of Louis Riel,

vol. 2, s. 223-226.

11

Tamże,

s. 237-239.

97

kich wyborach, nie licząc się z faktem, że ani on, ani

zwerbowani przez niego „wyborcy" nie mieli obywatelstwa
rjsA. Riel został aresztowany pod zarzutem fałszerstw wybor­
czych, ale wywinął się z niego. Można sądzić, że poprzez tę

akcję R'

e

'

s t a r a

ł

s

iC uzyskać możliwość wywierania wpływu na

politykę USA wobec Kanady. „Francuscy Kanadyjczycy w USA
nie mają tylu funkcji publicznych, ile im się należy, biorąc pod

u w a

a ę wpływ, jaki wywierają podczas wyborów — narzekał

w

swoim dzienniku. — O, Metysi! [...] Jak to może być, że

jeszcze nie odzyskaliście swoich ziem? Macie w rękach
wszystkie atuty, jesteście dość silni"

12

. Wkrótce uzyskał obywa­

telstwo amerykańskie i zamieszkał w jezuickim centrum misyj­

nym St. Peter, gdzie zatrudnił się jako nauczyciel. Ożenił się
i miał dwoje dzieci.

Kiedy skończył się okres banicji, w 1883 roku Louis Riel

odwiedził Winnipeg. Spotkał się tam między innymi z Maxi-
mem Lepinem i z Napoleonem Naultem

u

, który przyjechał

z Batoche. Nie wiadomo, o czym rozmawiali, lecz Riel wrócił
do szkółki kościelnej w Montanie zadowolony. Pomimo
skromnego statusu i takichże wyników swych dotychczaso­
wych działań, oceniał się nieźle. „Bóg dał mi geniusz większy

niż Mahometa — twierdził — i mogę stworzyć religię
i imperia sławniejsze niż jego" '

4

. Jednak nie wiadomo

dlaczego optymizm Riela wkrótce ustąpił przed przygnębie­
niem, niejasnym poczuciem winy i stanami lękowymi.
„Lepine! Wiem, co potrafisz. Ludzie w Winnipegu mnie nie

chcą. Dlaczego się przechwalałem? Czemu mówić, że dobrze
wybrałem moment powrotu do Manitoby? W jednej chwili

12

The Diaries...,

s. 53-54.

Napoleon Nault był Francuzem, synem Andre Nauka, na którego łące

n

M Red River w październiku 1869 roku Louis Riel wystąpieniem przeciw

geodetom rozpoczął bunt. Andre Nault komenderował plutonem egzekucyj­
nym, który rozstrzelał Thomasa Scotta, w następstwie czego został później
pobity przez sąsiadów i zbiegł do USA.

P1 a n a g a n. Louis „Dcnid" Riel, s. 115.

Batoehe 1885

background image

98

zdrajca mógł pozbawić mnie życia" — pisał. Na wiosnę 1884
roku miał już ciężką depresję. „Koniec z radością życia
— eleganckimi ubraniami, pięknymi powozami, laskami,
fajkami... Po co komu wygodny dom? Nie chcę nawet
siedzieć wygodnie — pisał. — Chcę się ukarać, umartwić się
we wszystkim". Louis Riel żegnał się z marzeniami...

I oto 2 czerwca 1884 roku Riel obudził się, „czując w sobie

moc Boga". „Jestem zbawiony!" — zapisał w dzienniku

15

.

Czyżby dlatego, że otrzymał list z Saskatchewanu? „Co do
ludzi z północnego zachodu, jak i Indian, to trzeba tylko iskry
na tę baryłkę prochu. Nie myśl, że gdy przyjedziesz, będziesz

rozpoczynał pracę; jest już wykonana, wszystko zdecydowane,
trzeba tylko twojej obecności. Nawet nie wiesz, jaki masz
wielki wpływ, nawet na Indian. Wiem, że niezbyt ich lubisz,
ale będzie to największa ze wszystkich demonstracji... Mamy

dobrych generałów, którzy ją poprowadzą" — pisał ktoś
podpisujący się N.C.W. List nosił datę 18 maja

16

. 4 czerwca

na podwórzu misji stanęła delegacja z Batoche.

Nazajutrz Riel dał Gabrielowi Dumontowi odpowiedź na

piśmie. Oświadczał, że ponieważ nie dostał skryptu na 160
akrów ziemi, który należał mu się w Manitobie (nie dostał go,
bowiem był na banicji w USA), pojedzie nad Saskatchewan

i wniesie o to sprawę do władz, a przy okazji pomoże Metysom
w ich staraniach. Potem wróci do Montany. Nie potrwa to dłużej
niż do września... W tydzień później wozy ruszyły, wioząc go
wraz z rodziną na północ. Po drodze spotkali ojca Eberschweile-

ra, z którym Riel nieraz rozmawiał o swojej życiowej misji.

Ksiądz miał złe przeczucia i odradzał mu wyjazd do Kanady,

ostrzegając, że skończy się on rozlewem krwi.

— Jesteś dobrym człowiekiem, ojcze — odrzekł Riel — ale

nie musiałeś znosić tylu niesprawiedliwości co ja... Zamierzam
przeprowadzić rewoltę.

15

The Diaries...,

s. 24.

16

S t a n l e y , The Birth..., s. 296-297. Delegacja do Riela wyjechała 19

maja.

99

7 uchwały Metysów z Batoche wynikało, że chcą od Riela

omocy

w

sformułowaniu postulatów wobec rządu. Nikt

nich nie żądał rewolty. Riel najwyraźniej miał spełnić

oczekiwania kogoś innego — tych, którzy według N.C.W.

wykonali pracę", a zwłaszcza „zdecydowali".

BATOCHE

1 lipca delegacja stanęła nad potokiem Fish Creek, gdzie

czekał komitet powitalny. Wszyscy razem triumfalnie wjecha­
li do Batoche. Louis Riel rozgościł się, a po kilku dniach
rozpoczął spotkania — najpierw z Metysami w domu
Charlesa Nolina, potem na zebraniu mieszańców-anglofonów,
a wreszcie na zebraniu białych mieszczan w Prince Albert.

Tym ostatnim był zdenerwowany, ale niepotrzebnie — wy­
glądało na to, że N.C.W. nie przesadzał, pisząc, że jego
przyjazd został dobrze przygotowany. Jedynym, który sprze­

ciwiał się Rielowi, był kpt. Richard Deacon, dawny uczestnik
ekspedycji Wolseleya, a obstawa ze Związku Osadników
szybko wyrzuciła go za drzwi. Swoją charyzmą Louis Riel
wywoływał entuzjazm. Podczas wesela, na które został
zaproszony, Riel zaproponował, by honorowe miejsce przy
stole pozostawić puste, na pamiątkę wizyty Chrystusa w Ka­

nie Galilejskiej. Metysi uznali, że jest znacznie pobożniejszy
niż księża, „z których żaden nie wpadł na tak świetny
pomysł". „Oto czarujący, oddany wierze człowiek!" — za­
chwycał się nawet proboszcz Vital Fourmond z osady St.

Laurent. Tylko proboszcz Alexis Andre z Prince Albert, który
od początku miał obiekcje, był zdania, że z zaproszenia Riela
mc dobrego nie wyniknie. Prasa relacjonowała wszystkie
wypowiedzi Louisa Riela. Kto był żądny sensacji, mógł się

rozczarować. Gabriel Dumont zapamiętał tylko, że Riel
..mówił o prawach, traktatach i innych sprawach"

17

. Konkret-

17 r-

u u mon t, op. cit., s. 45.

background image

100

nie chodziło o nadanie praw własności osadnikom, ułatwieni!

dla rozwoju osadnictwa i uzyskanie przez Terytoria Północna
-Zachodnie statusu prowincji. Riel mówił bardzo ostrożniej
wielokrotnie podkreślając, że wszystkie cele należy osiągać

drogą pokojową, konstytucyjną, i że on sam ma jak najbar­
dziej pokojowe zamiary.

Ta obfitość pokojowych deklaracji zaniepokoiła superinten-j

denta Croziera. „Nic nie zapobiegnie bardzo poważnym
kłopotom, jeśli szybko nie ujrzymy tu dużej siły policyjnej",
zadepeszował 13 lipca do dowództwa NWMP ".

Premier Macdonald 28 lipca dokonał analizy zagrożeń dla

porządku na Terytoriach. „Na Północnym Zachodzie mamy
pewne niepokojące elementy, jako to: 1. agitatorzy Związku
Farmerów, 2. francuscy mieszańcy, którym doradza Riel,
3. element indiański, kierowany przez takich nygusów jak
Duży Niedźwiedź, Piapot etc. Indiańskiego elementu nie

należy się obawiać, jak długo nie będzie powstania białych
lub mieszańców. Gdyby to się stało, Indianie byliby skłonni
przyłączyć się do insurgentów" — pisał, dodając, iż z prze­

chwyconej korespondencji wynika, że agitatorzy Związku
Osadników szykują zbrojną rewoltę. „Nie przywiązuję wiele

znaczenia do tych spisków, ale moje doświadczenia z Fenia­
nami nauczyły mnie, że nigdy nie wolno odrzucać informacji
o spiskach czy zamierzonych rajdach tylko dlatego, że są one
głupie i skazane na fiasko" — zastrzegał

19

.

Podejrzenia wzmacniało to, że u boku Louisa Riela coraz]

częściej widywany był sekretarz Związku Osadników William
Jackson. Wkrótce został sekretarzem Riela i był uważany za

jego przyjaciela. Nie pasowali do siebie: biały, anglofon,

ontaryjczyk, lewicowiec — i bogobojny Metys, syn młynarza.
Jackson jednak pragnął przede wszystkim wykorzystać popu­
larność Riela dla celów swojej rewolucji. Uczynił zeń galion

18

D. J. K I a n c h e r, North West Mounted Police and the North West

Rebcllion,

Kamioops 1997. s. 17.

" P. C h a r 1 e b o i s, The Life of Louis Riel, Toronto 1978, s. 130.

101

7wiazku Osadników i wydał manifest, mówiący, że „Louis

B e

i wsławiony w Manitobie, trwale zjednoczył żywioł

mieszańców na naszą korzyść". Wprawdzie trudno byłoby
wykazać, że Metysi rzeczywiście poparli w czymkolwiek

Związek Osadników — przeciwnie, prywatna własność ziemi,
którą Jackson uważał za źródło wszelkiego zła, była dla nich
święta — ale tworząc takie wrażenie, mógł być on uznany za
większą siłę polityczną, niż był. Jackson kursował więc
między komórkami Związku, mobilizując je do podejmowania
rezolucji dla poparcia Metysów. „Dziś kończę robotę w mieś­

cie, a jutro zaczynam w Lower Fiat etc. — pisał do Riela 23
lipca. — Proszę, pracuj nad petycją, to będziemy ją mieli
w zgrabnej formie, zanim się zbierze Komitet. [...] Grupa
oportunistów czeka, czy obecny trend na twoją korzyść się
utrzyma. Kiedy się zorientują, będzie już za późno, by nam
mogli zaszkodzić"

20

.

Niektórzy przejrzeli intencje Jacksona. „Czy zawodowi

agitatorzy, kierujący «wydziałem skarg i zażaleń», zapomnieli

już, jak sami wypowiadali się przeciwko Rielowi? — pisał

w prasie kpt. Deacon. — Dlaczego teraz biorą go pod rękę?

Czyżby bali się stracić okazję wywołania wrażenia, że

jesteśmy w przededniu rebelii?" Mimo to Jackson zdobył

poparcie lewego skrzydła partii liberalnej, uniemożliwił
przechwycenie Riela przez konserwatystów, a wreszcie
doprowadził do powołania Centralnego Komitetu Wykonaw­
czego, w skład którego wchodzili przedstawiciele Metysów
i Związku Osadników, a on został jego generalnym sekre­
tarzem.

Premier Macdonald z myślą o ograniczeniu bazy działania

agitatorów zainteresował się Metysami. „Myślę, że słuszną
polityką jest zachęcanie ich, by wyszczególniali swe zażalenia
w memoriałach, i kierowanie ich do Ottawy, z delegacjami
albo i bez — pisał 12 sierpnia do gubernatora generalnego

S t a n l e y , Louis Riel, s. 280.

background image

102

lorda Lansdowne'a. — Da to czas, aby obecny ferment opad}
a z nadejściem zimy klimat uciszy wszystko do wiosny"*

Polecił, aby „skargi, które będą miały choćby pozór uzasad­
nienia, były traktowane liberalnie", a „najbardziej liberalnie"
miały być dokonywane pomiary nadrzecznych działek Mety-

sów. Niestety, choć do Prince Albert przyjechał urzędnik
i szybko pozałatwiał zaległe sprawy białych i mieszańców, to
spraw Metysów nie ruszył — nie mówił po francusku,

a w budżecie nie miał środków na tłumacza. Metysi wiązali
duże nadzieje z ministrem robót publicznych sir Hectorem
Langevinem, który przy okazji wizyty w Reginie miał od­

wiedzić Prince Albert. Jego resort nie miał nic wspólnego ani
z geodezją, ani z rolnictwem, ale zajmował się rozdzielaniem
zamówień publicznych... Toteż minister był tak uwielbiany, iż
nawet kościół w St. Laurent nazwano imieniem Św. Ludwika

de Langevin. Metysi przez tydzień czekali przy drodze
z Reginy, lecz sir Hector nie przyjechał.

Tymczasem Louis Riel był chyba zaskoczony sytuacją.

„Jeszcze niedawno byłem skromnym nauczycielem nad Mis­
souri — pisał do rodziny — a dziś jestem w rzędzie

najpopularniejszych polityków w Saskatchewanie. Bankierzy
zapraszają mnie na obiady... Pan uczynił dla mnie wielkie

rzeczy. A co ja mam w zamian ofiarować Panu?". Dogodnie
zapominał o wkładzie, jaki w jego sukces wnieśli wspomniani
w liście N.C.W. skryci organizatorzy. Wolno myśleć, że oni
o nim nie zapominali.

Louis Riel wiedział, co ofiarować Panu. Nie da się powie-

dzieć, jak dalece jego zamiary były zbieżne z intencjami ludzi,

którzy kryli się za kulisami wydarzeń, i w jakim stopniu był
przez nich manipulowany. Na pewno nie dał się manipulować

Jacksonowi, a z dużą dozą prawdopodobieństwa można sądzić,
że wymknął się spod kontroli również większych niż on figur, j
Wskazuje na to dalszy rozwój wydarzeń; na razie Riel był

21

C h a r 1 e b o i s, op. cii., s. 132.

103

, g£

o s

trożny. Pierwsze zarysy planu przedstawił nąjważniej-

vm przywódcom Metysów — Charlesowi Nolinowi i Maxi-

e

'

0

wi Lepine'owi. Poinformował ich, że wkrótce wybuchnie

wojna, a w jej wyniku Terytoria Północno-Zachodnie zostaną
odłączone od Kanady. Na ich terenie zostanie utworzone odrębne
narodowe państwo Metysów. Będzie w nim także miejsce dla
imigrantów: Irlandczyków, Bawarów, Polaków, Włochów,
Skandynawów. Nolin utrzymuje, że nie potraktował tego zbyt
poważnie, mimo iż Riel pokazał mu list biskupa Bourgeta.

W strukturze etnicznej przyszłego państwa Metysów rzucał się

w oczy brak Indian. Nie wiadomo, jak miał być rozwiązany ich
problem. Gabriel Dumont uprzednio już protestował przeciw
temu, iż na Metysów „spada brzemię karmienia Indian; Indianie
są naszymi krewnymi i kiedy są głodni, przychodzą do nas i my
musimy ich karmić". Oświadczał wobec Rady Terytorium, że
Metysi „chcą, aby Indianie byli karmieni" przez kanadyjskich
podatników. Louis Riel natomiast twierdził, że Metysi popełniają

błąd — zamiast Indian dokarmiać, powinni „pokazać im, jak się

zarabia na życie", a gdyby nie byli tym zainteresowani, wtedy
rząd powinien „zmusić Indian do pracy jak faraon Żydów".
Chyba, jak podejrzewał N.C.W., istotnie nie bardzo ich lubił.

Martwiło to Williama Jacksona, który chciał Indian włączyć

do swego frontu ludowego. Bywał w tym celu na zgromadze­
niach plemiennych, gdzie krytykował traktaty i agitował. Była
to z jego strony spora naiwność, Indianie bowiem ani nie byli
zainteresowani państwem Metysów, ani nie widzieli się w roli
sojusznika białych farmerów. Jeśli mieli jakąś koncepcję co
do przyszłości Terytoriów, to była nią ich sprzedaż Stanom
Zjednoczonym, przy czym pieniądze mieli zainkasować oczy­
wiście oni. Toteż kiedy Louis Riel spotkał się w końcu
z Dużym Niedźwiedziem i kilkoma innymi wodzami, obie
strony dokonały tylko wymiany wyrazów sympatii. Niezrażony
tym Jackson doprowadził jednak w sierpniu do spotkania
Riela z Dużym Niedźwiedziem w domu swojego brata,
aptekarza z Prince Albert. Nie wiadomo, co uradzili, ale

background image

104

wkrótce potem Duży Niedźwiedź zaaranżował spotkani*
wodzów, na którym przedstawił szereg żądań, w tym tali

nowatorskie, jak powołanie rzecznika praw Indian.

Tym razem Jackson przedobrzył. Mieszkańcy zachodu mogli

nie przejmować się nadmiernie aliansem lewicowych agrarystów
z metyskimi nacjonalistami, ale zadrżeli przed wizją krwawych
tomahawków. Gubernator Dewdney poinformował premiera, iż

„obawia się, że białe łotry przekonują mieszańców, że będzie

dobra zabawa, jeśli rozpoczną rozruchy", dodając, że „gdyby
mieszańcom chodziło [tylko] o załatwienie ich spraw, nie
wciągaliby do tego Indian". Komisarz Hayter Reed, który lepiej

znał stosunki na zachodzie, był świadomy, że Indianie nie mają
z Metysami żadnych wspólnych interesów. Sądził, że to Duży
Niedźwiedź, który „zawsze był agitatorem [...], korzysta z okazji,

by podburzać Indian do stawiania nowych i wygórowanych
żądań"

2 2

. Jednak fakt, że „okazję" tę stworzył Louis Riel, oraz

podejrzenia, że udziela Indianom „moralnego wsparcia", spodo-

wały przesunięcie się nastrojów na jego niekorzyść. Wykorzysta­
li to urażeni konserwatyści i prawicowi liberałowie. Gazety,
dotąd przychylne Rielowi i pełne lewicowych sympatii, od
sierpnia zaczęły pisać coraz krytyczniej.

Premier Macdonald, zaniepokojony sprawdzaniem się jego

prognoz, bardziej zainteresował się Rielem. 5 sierpnia napisał
o nim do generalnego gubernatora lorda Lansdowne'a, kon­

kludując: „Myślę, że powinniśmy postępować [z Rielem]
liberalnie i uczynić go na powrót dobrym poddanym"

2 3

. Za

pośrednictwem Dewdneya zaproponował Rielowi miejsce
w Radzie Terytorialnej z roczną pensją 1000 dolarów. Riel

odpowiedział, że byłoby dla niego dyshonorem, gdyby przyjął

coś poniżej teki ministra w Ottawie albo fotela gubernatora
prowincji. Obiady z bankierami chyba nie poszły mu na
zdrowie... Maxime Lepine i Charles Nolin byli z niego
niezadowoleni; Lepine sam chciał dostać się do Rady, a Nolin

22

S t a n l e y . The Birth..., s. 293.

" C r e i g h t o n , op. cit., s. 388.

105

iczył.

ż e

^*

e

'

z a

'

a t w

'

m u

posadę agenta do spraw Indian.

Kolega Riela Louis Schmidt był zdegustowany. „Oto jak nasz

niekny ruch narodowy zmierza na wysypisko śmieci! Posady
Hla aaitatorów i nic więcej. Co za farsa!"

24

.

Tym, co postrzegano jako spisek Metysów z Indianami,

zaniepokoiło się także duchowieństwo. Ojciec Andre uważał, że
Louis Riel postępuje nieodpowiedzialnie, starając się obrócić
niezadowolenie Indian w środek nacisku na rząd. Kościół zawsze
sprzyjał Metysom, z oddalenia czuwał nad nimi arcybiskup

Tache, a biskup Vital Grandin z St. Albert pisał do rządu
memoriały, wskazując, że „Metysi mają swoją dumę narodową"
i popierając ich żądania. Ale nie mógł już ich popierać w taki
sposób, w jaki Kościół czynił to w Manitobie w 1870 roku.
Inaczej niż Ziemia Księcia Ruperta, Terytoria Północno-Zachod-
nie były integralną częścią Dominium, istniały na nich organa
władzy państwa kanadyjskiego, a występowanie przeciwko

legalnemu rządowi było jakościowo inną sprawą niż działanie
w faktycznej próżni prawnej. Biskup Grandin pisał więc w liście
pasterskim: „Nasi biedni Metysi popełnili straszny błąd. Skom­
promitują wszystkich, sami zyskają sobie złą opinię, i w przy­
szłości nic nie będą mogli uzyskać od rządu". Można sądzić, że
wiedział o aktywności Riela w Montanie, a być może także, iż
po przyjeździe do Batoche pisał on do Jamesa W. Taylora,

konsula USA w Winnipegu. Zwrócił bowiem Rielowi uwagę, że
choć były ku temu okazje, jak dotąd nie poinformował go, „jaki
kierunek działania mają zamiar przyjąć [Metysi]", i zapowiedział
mu, że Kościół nadal będzie dopomagał sprawie Metysów, ale
„nie aprobuje żadnej tajnej agitacji"

2

\

F1 a n a g a n, Riel..., s. 106.

25

S t a n l e y , Louis Riel, s. 273, 288. Louis Riel informował konsula

między innymi, że jako obywatel amerykański nie angażuje się w politykę
kanadyjską, lecz załatwia swoje prywatne sprawy. Mimo że angażował się jak
najbardziej, władze kanadyjskie nie odmawiały mu tego prawa, ponieważ
uważały go nie za cudzoziemca, lecz za poddanego królowej {The CoUected
Writings of Louis Riel,

vol. 3, s. 36-39).

background image

106

Louis Riel na krytykę ze strony Kościoła zareagował

nerwowo. Oznajmił ojcu Andre, że „stracił wiarę w księży"
a „ich słowa nie muszą być słuszne ani w polityce, ani
w religii".

— Klnę się, że Bóg usunie z mojej drogi wszystkich]

księży, którzy sprawiają mi kłopoty i nie chcą uznać mej
specjalnej i boskiej misji! — wykrzyknął. — Jeśli mnie nie
usłuchacie, kościoły będą stały, ale będą stały puste!

Ojciec Andre zaczął podejrzewać, że Riel jest przesiąk­

nięty „heretyckimi i rewolucyjnymi ideami"

2 6

. Mimo to był

nadal lojalny, i kiedy Hayter Reed i sędzia Rouleau brali go
na spytki, oświadczył, że Riel jest umiarkowany i nie ma

żadnych złych intencji.

Jednak Riel mówił coraz więcej. Ojcowie Andre i Valentin

Vegreville, a wreszcie biskup Grandin, który we wrześniu
przybył z wizytą do Batoche, usłyszeli, że ponieważ „księża,

biskupi i arcybiskupi są niewolniczymi narzędziami rządu",
a w dodatku faworyzują francuskich Kanadyjczyków, Metysi
będą im okazywać tylko „oświecone posłuszeństwo". Wszyscy
duchowni „powinni maszerować z nimi; [Metysi] będą umieli
ich ustawić w szeregu...". Poza tym Kościół katolicki nie

powinien uważać się za coś szczególnego, bowiem jest tylko
„jedną z gałęzi chrześcijańskiego pnia"

2 1

.

Biskupowi wydało się, że Riela „zżera pycha i próżność".

Nie chciał jednak, by konflikt zaszkodził sprawie Metysów.

Toteż kiedy Riel wystąpił do niego o uczynienie świętego
Józefa ich patronem, chętnie zezwolił na obchodzenie w dniu
24 lipca święta Metysów, na podobieństwo święta francuskich
Kanadyjczyków, obchodzonego w dzień świętego Jana

Chrzciciela.

Tymczasem posunięcie Louisa Riela miało głębsze intencje.

Ponieważ w jego teologii święty Józef był ważniejszy niż

święty Jan Chrzciciel, uczynienie go patronem Metysów

26

Flanagan, Louis „David" Riel,

s. 127.

27

Tamie,

s. 129, 135.

107

miało uwidaczniać, że Metysi są ważniejsi od francuskich

Kanadyjczyków — są narodem wybranym. Riel nie utożsamiał

interesów Metysów z interesami francuskimi. Politykom
auebeckim pamiętał, że wykorzystywali go do swoich inte­

resów, nie dając nic w zamian, a francusko-kanadyjskim
osadnikom, że w 1870 roku nad Red River nie poparli jego
rządu. Teraz więc żądał, by przybywając na zachód, wyrzekali
się francuskiej tożsamości i „zmetysieli". Zachód nie miał być
nowym Quebekiem, lecz czystym państwem Metysów.

24 września zainaugurował działalność Związek Metysów

św. Józefa. Mszę w jego intencji koncelebrowali wszyscy
księża. Największy zapaleniec ojciec Fourmond odśpiewał
okolicznościową kantyczkę — solo, bo sam ją napisał i nie
zdążył zapoznać wiernych z tekstem. Niestety, stremowany

zaczął o oktawę za wysoko i tracił oddech na końcu każdego
wiersza. Tremę miał również proboszcz ojciec Julien Moulin;
przejęzyczył się w kazaniu i zamiast św. Józefa wymienił św.
Jana. Tremy nie miał tylko Louis Riel.

— Teraz jesteśmy ustanowieni jako naród! — wykrzyknął.
Jego homilia trwała trzy kwadranse. Tak do Metysów nie

mówił jeszcze nikt — patrzyli na Riela „jak na Jozuego,
proroka, nawet na świętego", pisał ojciec Fourmond; „powie­
działbym, że jak na rodzaj Boga", sądził biskup Grandin.

Czymże w obliczu takich wydarzeń była jakaś petycja?

Nietaktownie przypomniał o niej James Isbister, pisząc
do Riela: „Jesteśmy zdania, że jest pan zbyt powolny,
czy może przyczyną opóźnień jest W. Jackson i jego
ludzie?" Jackson był tym, który dostarczał Rielowi ma­
teriałów statystycznych, mających dowieść wyzyskiwania

Metysów przez klasy posiadające, i udzielał instrukcji
(„to ma być jasna, zwięzła, logiczna petycja, same fakty
i liczby; partactwem zyskamy tylko pogardę fachowców").
To raczej Centralny Komitet Wykonawczy nie był zgodny,
czy należy sporządzić petycję, czy też inny dokument

— Ustawę Praw. Ich projekty konsultowano z arcybiskupem

background image

108

Tachem (który zwięźle poradził, aby Riel „dał pokój bezuży­
tecznej agitacji"), a także z konsulem USA Taylorem.
Wreszcie na początku grudnia Jackson przedłożył Komitetowi
dokument nazwany kompromisowo Petycją Praw.

Była to głównie lista znanych zażaleń. W 17 punktach i 10

podpunktach zostały wyliczone wszystkie krzywdy osadników
— od zmuszania ich do żywienia Indian („częściowo aby nie
umierali im pod drzwiami, a częściowo dla utrzymania
pokoju'") po przeciągający się tymczasowy status administracji

Terytoriów Północno-Zachodnich. Osiem punktów poświęcono
sprawom własnościowym Metysów (nienadanie im ziemi jak
w Manitobie; brak tytułów własności zajmowanej ziemi;
sztywne zasady pomiarów; wysokie opłaty urzędowe etc),
pozostałe dotyczyły podatków, ceł, małego udziału lokalnego

biznesu w zamówieniach publicznych, wadliwej ordynacji
wyborczej, braku „bezpośredniego połączenia z rynkami

europejskimi via Zatoka Hudsona", a nawet „częstego wznosze­
nia budynków publicznych w miejscach mało sprzyjających
ekonomicznemu prowadzeniu spraw publicznych" (?). Inaczej
niż w poprzednich petycjach, nie było mowy o gwarancjach dla

języka francuskiego, religii katolickiej i szkolnictwa — albo

sprawy te przestały należeć do bolączek Metysów, albo tylko nie
interesowały Jacksona. „W konkluzji, wnoszący petycję stwier­

dzali z szacunkiem, że nie mogą się rozwijać ani być szczęśliwi"
i „wyrażali opinię, że najszybszym i najskuteczniejszym sposo­
bem usunięcia tych krzywd byłoby nadanie Terytoriom Północ-

no-Zachodnim odpowiedzialnego rządu, z kontrolą nad zasobami
naturalnymi i słuszną reprezentacją w parlamencie federalnym
i gabinecie". Domagali się, by na najbliższej sesji parlamentu

rozpoczęto „organizację Dystryktu Saskatchewan jako prowincji,
i jak w 1870 roku zezwolono na wysłanie delegatów z Ustawą
Praw do Ottawy, w celu uzyskania porozumienia co do jego
wejścia do konfederacji jako wolnej prowincji"

28

. Do tego

28

The Collected Writings of Louis Riel.

vol. 3. s. 41-45.

109

j„

c z o

ne było ostrzegawcze memento — skarga na złe

ootraktowanie Louisa Riela w Manitobie.

Petycję wysłano do Ottawy z listem podpisanym przez

Jacksona jako „Generalnego Sekretarza", w którym „zu­
chwale", jak sam mówił, podkreślał, iż Terytoria nie są
jeszcze częścią Kanady. Louis Riel zaś wysłał jej kopię
do konsula USA Taylora. „Ludzie z Północnego Zachodu
nie są szczęśliwi pod władzą kanadyjską — pisał w liście
przewodnim. — Nie tylko dlatego, że ich sprawy publiczne
są niewłaściwie zarządzane przez rząd federalny, ale po­

nieważ rząd ten praktycznie odmawia im korzystania z praw
narodu"

29

. Było to więcej, niż wyrażała petycja — użyte

przez Louisa Riela wobec przedstawiciela obcego mocarstwa
sformułowanie mogło przekazywać myśl o odrębnym pań­
stwie narodu Metysów.

Nadszedł Nowy Rok 1885. Metysi uczcili go bankietem, na

którym ofiarowali Rielowi dom, ozdobny dyplom, a także 60
dolarów w gotówce (Lepine i Nolin umotywowali Metysów
do zrzucenia się obietnicą, że wkrótce otrzymają upragnione
skrypty). Nie wydaje się, by zaspokoili tym jego apetyt. Louis
Riel bowiem za pośrednictwem ojca Andre poinformował
Radę Terytorialną, że rząd jest mu winien 100 000 dolarów za
mienie utracone w Manitobie, ale gdyby wypłacono mu od
ręki 35 000, mógłby wyjechać do USA i tam czekać na resztę

należności. Rada Terytorialna ochoczo poparła ten pomysł;
policja również. Sprawa oparła się o gubernatora Dewdneya,
który powiadomił o niej premiera, dodając, że Riel po­
wstrzymuje imigrację i szkodzi „Polityce Kanadyjskiej",
a zadowoliłby się może i trzema tysiącami. Macdonald kiedyś

pozbył się Riela, ofiarowując mu 1600 dolarów, ale teraz
sytuacja była inna. Odpisał więc: „Nie mamy [w budżecie]
pieniędzy na dawanie ich Rielowi i musielibyśmy prosić
parlament o uchwałę w tej sprawie. Jak by to wyglądało,

F1 a n a g a n, Riel..., s. 93.

background image

110

gdybyśmy musieli przyznać, że nie możemy rządzić krajem
i musimy przekupić człowieka, żeby odszedł? Ma prawo być
w Kanadzie, a jeśli będzie konspirował, musimy go ukarać.

To wszystko"

30

. Skonfrontowany z wizją parlamentarnej

opozycji premier zademonstrował stanowczość...

Louis Riel był zestresowany. Gdy dowiedział się, że

Charles Nolin otrzymał sugestię, aby złożył rządowi ofertę
na dostawy drewna, tak się rozzłościł, że nie tylko nie
pozwolił na to, ale nakazał, by Nolin i Lepine wycofali już
złożone przez nich oferty na dostawę słupów telegraficz­
nych. Wyładowywał się w scysjach z księżmi; czyżby miał

poczucie, że ojciec Andre go zawiódł w sprawie odszkodo­
wania? Misjonarze usłyszeli od niego, iż „widzą tylko
pieniądze i wygody", a powinni „żyć z pracy rąk jak

apostołowie". Poinformował ich, że jest prorokiem i „ma
powołanie Boskie do wielkich zadań". Księża zastanawiali
się, czy Riel nie jest heretykiem, ale doszli do wniosku, jak

napisał ojciec Fourmond, że na skutek „ciężkich duchowych
przeżyć w przeszłości jego umysł jest w stanie bliskim
szaleństwu, i nie odpowiada za to, co mówi"

3 1

. Części

Metysów jednak taka mowa przypadła do gustu. „Ostatnio
Riel występuje w roli reformatora religijnego — informował
superintendent Crozier 7 stycznia. — Wpłynął nawet na
ludzi, których wzgląd na nauczanie Kościoła jest przy­

słowiowy, dowodząc swojego wpływu, którego może uży­
wać z kłopotliwymi rezultatami"

32

.

28 stycznia premier Macdonald po zapoznaniu się z petycją

zdecydował o utworzeniu komisji rządowej, która miała
dokonać spisu Metysów, aby wyliczyć tych, którzy nie

otrzymali skryptów na ziemię na podstawie Manitoba Act.
Zdawał sobie sprawę, że większość Metysów dostała w Ma-
nitobie skrypty, sprzedała je, a teraz żądała nowych. Ale to nie

10

Tamże,

s. 114.

31

F l a n a g a n , Louis „David" Riel, s. 129.

12

S t a n l e y , Louis Riel, s. 300.

111

był problem; ziemi było dość, a poza tym można było sądzić,
że po otrzymaniu nowych skryptów Metysi znów je sprzedadzą
i historia się powtórzy. „Stary Jutro" nie chciał się na razie

zobowiązywać, więc polecił poinformować oględnie, że „rząd
zdecydował o sprawiedliwym zaspokojeniu roszczeń mieszań­
ców i mając to na względzie zarządził spis tych, którzy nie
uczestniczyli w nadaniach na podstawie Manitoba Act". Guber­
nator Dewdney przekazał tę wiadomość na ręce Charlesa Nolina;
był on posłem, można było go uważać za odpowiedzialnego, zaś
pozycja Louisa Riela była nazbyt dwuznaczna, aby rząd mógł go

uznać za partnera. 8 lutego po mszy Nolin poinformował
o decyzji rządu. Choć mało konkretna, przecież zapowiadała
załatwienie zasadniczej sprawy, więc Metysi byli najczęściej

zadowoleni i uważali, że dzięki Rielowi po raz pierwszy ich
petycja odniosła sukces. Lecz Louis Riel zamiast się ucieszyć,
bardzo się zirytował. Nolin sądził, że chodziło o preferowanie

jego, a ojciec Fourmond — iż Riel był urażony, że rząd nie

ustosunkował się do jego osobistych skarg. Riel jednak raczej
przejrzał, że manewr premiera Macdonalda zagrażał jego misji.

— Za czterdzieści dni Ottawa dostanie moją odpowiedź!

— wykrzyknął.

Generalny sekretarz William Jackson chciał utrzymać

inicjatywę. Planował, że zorganizuje wszystkie osady na
Terytoriach i za dwa miesiące zwoła centralny kongres.
„W międzyczasie — pisał w dokumencie o nazwie «Pod-
sumowanie» — wyślemy miękko sformułowaną petycję,
która da im wrażenie, że jeśli załatwią kilka obecnych
skarg, przestaniemy agitować za [zdobyciem] władzy. Zatem

złagodzą obecną sytuację dając nam większy udział w kon­
traktach na zboże, i kredyty gotówkowe dla nas, i wtedy
będziemy mieli machinę wojenną, aby poczynić silniejsze
kroki". Kapitaliści mieli dostarczyć sznur, na którym się
>ch powiesi? W dokumencie „Platforma" Jackson precyzował:
>,Odnośnie [naszego] rządu: petycja do rządu brytyjskiego,

aby dał nominację Komitetowi i przekazał władzę radzie.

background image

112

W razie odmowy ogłosić niepodległość, mianować Radę
i objąć kontrolę"

33

.

Wydawało się, że Riel i Jackson są zgodni co do strategii,

a zwłaszcza postulowanego przez Jacksona „naturalnego prawa

do samostanowienia". Jednak Petycja Praw uwydatniła roz­
bieżność między nimi co do tego, czy Terytoria mają zostać
„wolną prowincją", której zasobami zarządzałby rząd wyło­
niony z Centralnego Komitetu, czy też — jak chciał Louis
Riel — mają być państwem narodowym Metysów, którzy do
tych zasobów rościli pretensje z „tytułu tubylczego". William

Jackson chciał „pogrzebać wszystkie różnice rasowe i religijne"
i uczynić z Terytoriów kraj, gdzie biali, Indianie i Metysi
„zajmą swoje miejsca jako producenci dóbr", „odwrócą się od
pomysłu, by być właścicielami ziemskimi" i „będą gardzić
rentą gruntową", a raczej zajmą się obaleniem „zachłannych

kompanii" i monopoli

34

. Spór zaostrzał się; William Jackson

stwierdzał, że „czynione są wysiłki", aby poróżnić go z Rielem,
a Louis Riel dawał do zrozumienia, iż Jackson (dosłownie)
próbuje go otruć. 14 lutego nastąpiła ich konfrontacja — Riel

odrzucił przygotowany przez Jacksona projekt nowej petycji.
Chodziło o tubylcze prawo do ziemi: Riel twierdził, iż cała
ziemia na Zachodzie należy do Metysów, jako do tubylców

oraz jako do narodu wybranego, zaś Jackson uznawał koncept
własności ziemskiej za po prostu sprzeczny z naturą. Z cało­
nocnej kłótni Louis Riel musiał wyciągnąć wniosek, że z białą
lewicą mu nie po drodze, bo odtąd ignorował Związek

Osadników i osobiście Williama Jacksona.

Pozostało tylko jasno określić fronty. 24 lutego Louis Riel

wezwał Metysów na zebranie w kościele w Batoche. Byli
obecni ojcowie Fourmond, Moulin i Vegreville; chciał też
przyjechać komendant NWMP w Prince Albert insp. Ferdinand

Gagnon, ale dano mu do zrozumienia, iż nie jest mile
widziany. Riel ostro skrytykował rząd za to, że lekceważy

93

FI a n a g a n , Riel..., s. 96-97.

34

Tamże,

s. 99.

113

Metysów, po czym oświadczył, że wraca do Montany. W za­
sadzie nic nie stało na przeszkodzie — petycja, którą miał
sporządzić, była już przez rząd rozpatrywana. Mimo to rozległy
się okrzyki „Nie! Nie!". Wśród najgłośniej krzyczących byli

Charles Nolin i ojciec Fourmond.

A konsekwencje? — spytał Riel.
Poniesiemy je! — odpowiedziały okrzyki. Riel oznajmił,

że nie wyjedzie. Dobry ojciec Fourmond „z niezrozumiałym
entuzjazmem", jak zapisał Louis Schmidt, zaczął wychwalać

jego patriotyzm.

„[Niedawno temu] wydawało się już, że podniecenie umarło

śmiercią naturalną — napisał komisarz Irvine. — Najwyraźniej
było to potrzebne, aby znów rozniecić przygasający pło­
mień"

3

'

1

. Louis Riel nabrał wigoru. „O, jak dobrze się czuję!

Widzę, mój Boże, że jestem oblubienicą Twoją, świętym
Kościołem. Piękno moje sięga daleko jak światło wschodzą­

cego słońca na morskich falach. Chwała moja obejmuje cały
świat" — napisał w dzienniku, dodając, że jest „niezwykle
mądry i dalekowzroczny", o inteligencji „daleko przewyż­
szającej inne"

3 6

(czyje?). 1 marca po mszy przemówił ze

schodów kościoła. Interpretując odpowiedź rządu na petycję

jako odmowę, zakonkludował, że skoro pokojowe działania

nie odniosły skutku, „trzeba pokazać zęby".

— Wystarczy, bym podniósł palec, a zobaczycie, jak pędzi

tu wielka mnogość narodów, które tylko czekają na mój znak!

— zawołał.

Nazajutrz Riel oświadczył księżom, że zamierza utworzyć

rząd tymczasowy Metysów, i zażądał od nich, by ten pomysł
poparli. Ojciec Andre nie zgodził się i w końcu go wyprosił.

4 marca ojciec Andre poinformował Riela, że otrzymał

telegram, iż rząd spełni całość własnościowych postulatów

Metysów — wyda im wszystkim skrypty na ziemię, a nie­
zależnie pozwoli zatrzymać zajmowane działki z dostępem

K 1 a n c h e r, op. cit., s. 19.
Tlie Diaries...,

s. 46-47.

— Baloche 1885

background image

114

do rzeki. Louis Riel zrobił kolejną awanturę, zapowiadając, ±Ą

jeśli ojciec Andre nie poprze rządu tymczasowego, sprowadzi

ze Stanów Zjednoczonych tysiące ludzi, a przelana krew
spadnie na jego sumienie. O co chodziło — czy o prawo
Metysów do samostanowienia „aż do oderwania się" od
Kanady, czy o utworzenie „Królestwa Bożego Nowego

Świata"? Na pewno o więcej, niż oczekiwali od Riela Metysi.

5 marca Riel spotkał się z Gabrielem Dumontem i dziewiąt­

ką wybranych Metysów. Polecił im złożyć podpisy pod

przysięgą, że „uczynią wszystko co mogą, aby żyć świątobliwie
i aby ocalić nasz kraj od niegodziwego rządu, nawet z bronią
w ręku"

3 7

. Dowiedziawszy się o tym Charles Nolin za­

proponował, aby odbyć nowennę — dziewięć dni modlitw
w intencji podjęcia właściwej decyzji. Może liczył, że do tego

czasu wróci z delegacji do Ottawy członek Rady Terytorialnej
Lawrence Ciarkę, i potwierdzi osobiście telegraficzną infor­
mację ojca Andre. Louis Riel się zgodził pod warunkiem, że
nowenna zakończy się w dniu św. Józefa, patrona Metysów

— 19 marca, czterdzieści dni od 8 lutego...

8 marca Louis Riel zwołał wiec w St. Laurent. Wobec

zebranych ogłosił zamiar utworzenia rządu tymczasowego
i stwierdził, że chwila jest sprzyjająca — Wielka Brytania
wkrótce rozpocznie wojnę z Rosją z powodu Afganistanu,

więc milicja kanadyjska zostanie powołana do służby Imperium
i nie będzie mogła interweniować. Przedstawił też zestaw

zwykłych postulatów, który nazwał Rewolucyjną Ustawą Praw
(czyżby chciał odebrać klientelę Jacksonowi?). Ta frazeologia
pobudziła NWMP do działania. W Prince Albert zwiększono
garnizon policji do 21 ludzi, a w Battlefordzie do 103, plus

dwie haubice, przysłane z Reginy.

10 marca zaczęła się nowenna. Kongregacja zebrała się |

licznie, więc misjonarze byli zadowoleni i uważali, że zagrożenie
minęło. Tego samego dnia insp. Gagnon zatelegrafował do

Tamże,

s. 54.

115

Troziera, że Metysi w Batoche są podnieceni, przygotowują broń

• zapowiedzieli od 16 marca odcięcie mu dostaw zaopatrzenia,

frozier zawiadomił o tym komisarza Irvine'a w Reginie,
dodając, że według jego informacji Metysi spodziewają się
otrzymać broń z USA. Nazajutrz z 50 ludźmi i haubicą przeniósł
się z Battlefordu do Fortu Carlton, bliżej Batoche. 13 marca
wysłał wiadomość o możliwości wybuchu w każdej chwili
rebelii Metysów, do których mieli przyłączyć się Indianie. Było
to o tyle prawdopodobne, że nadszedł przednówek, Kri domagali
się „klęskowego" zaopatrzenia, a na skutek cięć budżetowych nie

tylko nie zwiększono przydziałów, lecz je zmniejszono, w dodat­
ku surowo zakazując agentom wydawania ich nieuprawnionym.

Toteż od tygodnia obowiązywał zakaz sprzedawania lub dawania
Indianom w prezencie amunicji scalonej.

Policję niepokoiło zwłaszcza to, że Louis Riel i Gabriel

Dumont wezwali Metysów do przybycia 19 marca do St.
Laurent. Okazją miały być obchody dnia św. Józefa, a także...

uroczystość chrztu Williama Jacksona (który z tego powodu
zrezygnował ze stanowiska generalnego sekretarza Komitetu).
Dlatego Metysi mieli przynieść broń, aby oddać salwę
honorową. Huk zapowiadał się donośny, bowiem każdy miał

jakąś broń palną — Winchestery model 1866, 1873 i 1876,

wielkokalibrowe karabiny Sharps na bizony, i oczywiście
myśliwskie strzelby i dubeltówki.

Co do Williama Jacksona, to nie wiadomo, dlaczego związał

się „starożytnymi przesądami". Może kierując się „mądrością
etapu" uznał, że mistycyzm Riela lepiej od jego agitacji

przysłuży się pozyskaniu Metysów dla frontu ludowego. Przyj­
mując naukę Proroka Metysi wyrwaliby się spod wpływów
reakcyjnego kleru, przez co może byliby podatniejsi na zbliżenie
z anglosaskimi protestantami. Przy tym nowa religia była bardzo
postępowa: reformy, jakie zamierzał wprowadzić Riel, obejmo­
wały między innymi przyzwolenie na poligamię i kazirodztwo.

Jackson wyrzeźbił popiersie Riela z podpisem „Dawid"; może
chciał go ułagodzić — a może ujrzał światło prawdy...

background image

116

Louis Riel nie bral udziału w nowennie. Zjawił się na mszy

w niedzielę 15 marca, a usłyszawszy, że ojciec FourmoncJ.
ostrzega przed agitatorami i zapowiada, że gdyby ktoś dopuście
się buntu, odmówi mu sakramentów, nie wytrzymał.

— Zamieniłeś ambonę prawdy w ambonę fałszu i poli-

tykowania! — wykrzyknął. Ksiądz jednak oceniał, że zachował
posłuch u swoich wiernych i 17 marca uspokajał biskupa
Grandina: „Nie martwię się o ludzi z St. Laurent". Także
superintendent Crozier, do którego dołączyło 20 milicjantów

z Battlefordu, którzy przywieźli broń dla jeszcze 150 ludzi,
zawiadomił Irvine'a, że w Prince Albert nie ma powodu do
niepokoju. Tylko w Batoche sytuacja nie była pewna.

18 marca Louis Riel był na farmie Touronda. Od rana był

podekscytowany, „odstawiał proroka" (jak zapisał niedowiarek
Philippe Garnot) i zapowiadał, że Metysi z pomocą Stanów

Zjednoczonych „zadadzą cios w obronie swoich praw", zetrą
policję z powierzchni ziemi, będą rządzić krajem, otworzą
zachód dla ludzi wielu ras... W tej niezbyt odpowiedniej
chwili ktoś przyniósł wiadomość, że wrócił z Ottawy Lawrence-
Ciarkę. Jakoby zapytany na drodze przez kogoś o komisję

rządową, miał odpowiedzieć, że zamiast komisji rząd wysyła
500 policjantów, aby aresztowali Louisa Riela

3 8

.

Rzeczywiście, komisarz Irvine tego dnia wyruszył z Reginy

z całą siłą, jaką dysponował — 92 policjantami i 66 końmi.
Ale komisja rządowa już się tworzyła, a policjanci szli do
Battlefordu; nikt nie postawił Rielowi żadnych zarzutów, więc

o aresztowaniu nie było mowy. Poza tym żaden informator ani
aktywista Związku Osadników nie donosił, by zbliżali się

jacyś policjanci. Rozsądek podpowiadał, aby porozmawiać

z Clarke'em... Jednak Riel zareagował bardzo emocjonalnie.

38

Według niektórych źródeł Lawrence Ciarkę był tajnym współpracow­

nikiem NWMP, a pewni historycy (por. M c L e a n, op. cir.) wywodzą z tego
wniosek, że swoją informacją celowo sprowokował wybuch rebelii. Jednak

jego słowa nie są pewne, a Riel już wcześniej przygotował rozpoczęcie

działań na 19 marca.

117

___ Aux armes! Aux armes! — wykrzyknął. Zapanowało
dniecenie. Francusko-indiańska krew, w której gorący tempe­

rament połączył się z pierwotną dzikością, była piorunującą
mieszanką. Wokół Riela zebrało się kilkudziesięciu Metysów,
dosiedli koni i pojechali do Batoche. Po drodze zatrzymali się
w sklepie braci Kerr, zarekwirowali broń i amunicję oraz
uwięzili agenta indiańskiego Johna Lasha i kilku jego pracowni­

ków. W sklepie Waltersa Riel oświadczył właścicielowi, że

zaczęło się", a Metysi zarekwirowali 6 angielskich dubeltówek

i baryłkę prochu. Ponieważ Walters domagał się zapłaty, uwięzili
go. Po przybyciu do Batoche Metysi poszli do kościoła, by
odbyć zebranie. Ojciec Moulin oświadczył, że protestuje.

— Widzicie protestanta! — rzekł Riel, odsuwając probosz­

cza na bok. — Zabierzcie go stąd! Rzym upadł! — po czym
wszedł i stanął przy ołtarzu.

— Kościół św. Antoniego przejdzie do historii jako kolebka

emancypacji Północnego Zachodu! — zawołał. — Bóg mnie
tu sprowadził i przemawia przez moje usta! Papież nie jest już
waszym panem! Prawdziwa religia nie potrzebuje ksiąg,
potrzebują ich tylko księża! Oto moja księga (pokazując swój
dziennik) — innej nam nie potrzeba!

Ciągnął w tym duchu przez jakiś czas, zachęcając zebranych,

by tańczyli i śpiewali „Hosanna". Następnie, choć był wieczór,
udali się do St. Laurent, by nie czekając ochrzcić Williama
Jacksona.

Ojciec Fourmond był zaskoczony, gdy Riel powiadomił go,

że „stary Rzymianin został odsunięty", a Metysi mają nowego
papieża w osobie biskupa Bourgeta. Nie ucieszył się, gdy Riel
mianował go „pierwszym księdzem nowej religii" i nakazał

mu osobiste posłuszeństwo, jednak zgodził się ochrzcić
Jacksona (który przybrał sobie „metyskie" imię i nazwisko
Henri Jaxon).

19 marca w Ottawie rząd przedstawił parlamentowi projekt

Ustawy o prawach wyborczych, bardzo postępowy — nadawał
te prawa wszystkim dorosłym Indianom płci męskiej oraz

background image

118

białym niezamężnym kobietom. W Batoche tego dnia także
działy się wielkie rzeczy. Zebrało się tam ponad stu uzbrojo-
nych Metysów, którzy zostali zaproszeni na chrzciny. Zamiast
tego Riel poinformował ich o utworzeniu rządu tymczasowego,

czyli „Eksowedatu Metysów Francusko-Kanadyjskich". Nazwę
„Eksowedat" ukuł z łacińskiego „ex ovide", co miało oznaczać
„[wybrani] ze stada owiec". Brzmiało to lepiej niż Centralny
Komitet Wykonawczy, a zresztą Związek Osadników, czy to

zrażony religianctwem, czy nacjonalizmem Metysów, w więk­
szości wycofał się. Riel i Dumont „wybrali ze stada" 15

eksowedów. Zostali nimi mianowani sygnatariusze bojowej
deklaracji z 5 marca, a także dwóch anglofonów. Przewod­
niczącym został Pierre Parenteau, a sekretarzem, mimo jego
sceptycyzmu, najbardziej piśmienny Philippe Garnot. Gabriel

Dumont był adiutantem generalnym, czyli dowódcą armii,

którą zorganizował na modłę polowania na bizony; podlegało
mu 18 kapitanów kompanii, z których każda miała liczyć po

10 ludzi. Riel nie przyjął żadnej funkcji, ciesząc się pozycją

duchowego przywódcy.

Metysi zostali zaskoczeni tempem rozwoju sytuacji, lecz

Louis Riel wiedział, iż zorganizowana mniejszość może kiero­
wać niepewną większością tylko wtedy, jeśli utrzyma inicjatywę.
Pierwszą więc sprawą, jaką zajął się Eksowedat, było osądzenie

Charlesa Nolina, któremu zarzucano znoszenie się z ojcem
Andre. Jak zapisał Garnot, Riel „wygłosił długą mowę, oskarża­

jąc Ch. Nolina o zdradę, twierdząc, że należy go ukarać dla

przykładu, i że jest sprawą zasadniczej wagi, aby został skazany
na śmierć"

3 9

. Louis Riel nie czekał z demonstracją suwerennoś­

ci... Nolin jednak uniknął losu Thomasa Scotta, ponieważ pokajał
się i przyrzekł być posłuszny. Następni byli dwaj Metysi,
William Boyer i Louis Marion, którzy odmówili noszenia broni

przeciw rządowi. „Trybunał prerii" odstąpił od wymierzenia
kary, ale przykład podziałał i nikt więcej nie sprzeciwiał się.

* B e a l , M a c l e o d , op. cit., s. 143.

119

g

u

p

er

intendent Crozier poinformował Irvine'a o tych wy­

darzeniach, dodając: „Liczbę rebeliantów ocenia się na 200 do
400 Będzie się ona szybko powiększać. Cały szczep Kri

lednej Strzały przyłączył się do rebelii po południu. Wszyscy

[Kri] Brodacza prawdopodobnie pójdą w ich ślady jutro".

Brzmiało to groźnie, jeśli ktoś nie wiedział, że „cały szczep"
Jednej Strzały liczył 16 mężczyzn, a Brodacza 29. Crozier
ostrzegał, że „rebelianci planują marsz na Carlton, a potem na
Prince

C

Albert"

40

.

Taki ruch Metysów łatwo było przewidzieć. Riel zresztą

mówił, że gdyby udało mu się wziąć jako zakładników
Croziera albo komisarza Reeda, „rzuciłby Macdonalda na

kolana" (na razie chwytał kogo popadło, listonoszy, urzęd­
ników itp.). Fort Carlton mimo groźnej nazwy był tylko
faktorią Kompanii Zatoki Hudsona, nie budowaną dla celów
wojennych. Jak większość tych placówek, które powstały
w czasach, gdy cały transport odbywał się łodziami, leżała
nad rzeką, u stóp wysokich brzegów, z których można ją było
łatwo ostrzeliwać. W Forcie Carlton mówiono, że Riel ma pod
bronią 1100 ludzi (faktycznie nie było ich nawet 300).
20 marca Crozier sprowadził z Prince Albert oddział 80
„specjalnych konstabli" — ochotników pod dowództwem
„kapitana" H. S. Moore'a, młynarza i siostrzeńca ministra

finansów. Wszyscy byli szacownymi obywatelami; był wśród
nich nawet członek Rady Terytorialnej Lawrence Ciarkę,
którego uwaga o 500 policjantach zaczęła sprawę. Dostali
„krótkie" karabiny Snider-Enfield z szablowymi bagnetami
i byli pełni zapału.

21 marca była sobota. Crozier zgodził się, aby jeden

z ochotników, mieszaniec Thomas McKay, udał się do
Batoche, aby porozmawiać z Rielem. Wysłannik trafił
na posiedzenie Eksowedatu. Riel był zdenerwowany; rano

rozmawiał z delegacją mieszańców z Prince Albert, która

D. W. L i g h t , Footprints in the Dust, North Battleford 1987, s. 141.

background image

120

poinformowała go, że nie przyłączą się do żadnych akcji
zbrojnych. Kiedy McKay zaczął mu perswadować, aby nid
uciekał się do użycia broni, Riel początkowo odpowiadaj

spokojnie, ale w końcu zarzucił mu zdradę, bowiem choć jesl
mieszańcem, nie stoi po stronie Metysów.

— Nie wiesz, czego chcemy? Krwi! Krwi! Chcemy.

krwi! — zaczął unosić się Riel. — Będzie wojna na

eksterminację. Dwa są przekleństwa tego kraju — rząd
i Kompania Zatoki Hudsona.

Riel już zagroził postawieniem McKaya przed „trybunałem

prerii", gdy nagle uspokoił się, przeprosił go i zapowiedział
wysłanie listu do Croziera.

Wieczorem przed Fortem Carlton stanęli Nolin i Lepine,

przynosząc ultimatum. „Członkowie rządu tymczasowego
Saskatchewanu mieli zaszczyt zakomunikować majorowi
Crozierowi następujące warunki kapitulacji": wydanie Fortu

Carlton w zamian za obietnicę odejścia wolno na parol.
W razie odrzucenia ultimatum zapowiadali „zaatakowanie

jutro, gdy skończy się Dzień Pański

4 1

, a następnie podjęcie

wojny w celu eksterminacji wszystkich wrogów naszych
praw". „Majorze, szanujemy pana — kończyli. — Niech

sprawa humanitaryzmu będzie pocieszeniem dla pana w nie­
szczęściu, jakie ściągnęło na pana złe kierownictwo rządu".
Nolin i Lepine mieli przyjąć kapitulację tylko wtedy, jeśli

Crozier podpisze następującą formułę: „Ponieważ kocham
bliźniego jak siebie samego, w imię Boga, i aby uniknąć

rozlewu krwi, a głównie grożącej krajowi wojny na ekster­
minację, zgadzam się na powyższe warunki kapitulacji".

Crozier nie podpisał, ale atak nie nastąpił. Ujawnił się

główny problem rebelii — ograniczenie jej bazy do Metysów.
Sprawą zasadniczej wagi było przekonanie mieszańców, by
się przyłączyli. Eksowedat wysłał do nich manifest, którego

przydługi wstęp, typowy dla stylu Riela, naświetlał ideo-

41

Zgodnie z religią Riela Dniem Pańskim była sobota.

121

losiczne podłoże konfliktu („Bóg Wszechmogący zawsze
troszczył się o Mieszańców. Prowadził ich długo przez dzicz.
Boska Opatrzność powiększała stada bizonów pasące się na
naszych preriach, których obfitość była jak manna z nieba.
Lecz my zawiedliśmy niewdzięcznie naszego Boga Ojca
Wszechmogącego i z tej przyczyny wpadliśmy w ręce rządu,
którego jedynym celem jest ograbianie nas. [...] 15 lat cierpień,
nędzy i złośliwych prześladowań otworzyło nam oczy, a prze­
paść demoralizacji, w którą Dominium wpycha nas co dzień

coraz głębiej, z łaski Boga napełniła nas grozą, i bardziej
przeraziło nas to piekło, w które otwarcie próbują nas wtrącić
rząd i policja, niż ich broń palna, która w końcu tylko nasze
ciała zabić może"). Potem następowała część istotna: „Bądźcie
gotowi na każdą okoliczność. Weźcie ze sobą wszystkich
Indian, zbierzcie ich zewsząd. Szemrajcie, warczcie i wy­
grażajcie, podnieście Indian. Ogłoście, że policja w Forcie Pitt
i w Forcie Bataille [Battleford] jest bezsilna. Pomożemy wam
zdobyć Fort Bataille i Fort Pitt"

4 2

. Fragment innego manifestu

brzmiał: „Nie będzie przyjemniejszego dla Niebios głosu niż
wrzaski policji konnej, gdy weźmiemy Reginę"

4 3

.

Te zapowiedzi zamiast entuzjazmu wzbudziły w Prince

Albert niepokój. Szczególnie nie podobał się zamiar „pod­
niesienia Indian". Na zebraniu „Anglicy, mieszańcy i osadnicy
kanadyjscy" uchwalili, że choć są krytyczni wobec rządu,

którego „niesprawiedliwe postępowanie doprowadziło do
obecnych zaburzeń", oraz wobec „wpływowych obywateli
Prince Albert, którzy podburzali rząd przeciwko ludowi", to
swoich interesów będą dochodzić tylko w sposób zgodny
z prawem. Anglofoni ogłaszali neutralność (z wyjątkiem
obrony przed Indianami) i stwierdzali: „Jakkolwiek sym­
patyzujemy z Francuzami w ich staraniach o załatwienie skarg
w sposób zgodny z konstytucją, to nie możemy zaaprobować
ich obecnego zachowania, które wyraża się w chwyceniu za

Li ght, op. cit., s. 149.
K 1 a n c h e r, op. cit., s. 10.

background image

122

broń, i niniejszym prosimy ich, by nie przelewali krwi". Louis
Riel odwoływał się do solidarności i do wspólnoty interesów.
„Dżentelmeni, proszę, nie bądźcie neutralni. Na miłość Boską,

pomóżcie nam ocalić Saskatchewan. Nasz związek sprawi, że
policja wyjdzie z Fortu Carlton tak, jak ciepło kury sprawia,

że kurczęta wychodzą ze skorupek" — pisał

4 4

. Sięgał także

po argument religijny, zachęcając protestantów, by przyłączyli
się do „przedsięwzięcia przeciwko Rzymowi".

Crozier ostrzegł komisarza Irvine'a, że 400 Metysów szykuje

się, by zaatakować po drodze jego oddział i znieść go. Irvine

powtórzył to w depeszy do szefostwa NWMP, i poinformował,
że wobec tego ominie z dala Batoche i zamiast do Battlefordu
pójdzie przez Prince Albert do Fortu Carlton.

Szef (Comptroller) NWMP wydał polecenie skoncentrowania

całej reszty sił policyjnych w Reginie. W Winnipegu pozostało
tylko dwóch konstabli i inspektor. Z Calgary i okolic przerzuco­

no do Reginy wszystkich policjantów i obie haubice. Ucieszyło
to Indian („Policja sobie poszła, jest mnóstwo whisky", mówili
agentowi), ale spowodowało niezadowolenie białych. „Dziwne,
że póki jest spokój, utrzymuje się tu pełne siły, a w chwili

zagrożenia wycofuje się je" — pisała gazeta. Gubernator
Dewdney zadepeszował do premiera Macdonalda: „Sytuacja
wygląda na poważną. Uważam za konieczne, aby kompetentni
wojskowi zostali przydzieleni do sztabu na wypadek skierowania

milicji na północ". Premier skontaktował się z ministrem
Adolphem Caronem. Zapadły pierwsze decyzje.

„23 marca o 14.00 zostałem poinformowany przez ministra

milicji i obrony p. Carona, iż francuscy mieszańcy pod wodzą
Riela, znanego rebelianta, stwarzają takie problemy na Tery­
toriach Północno-Zachodnich, że będą prawdopodobnie ko­

nieczne działania wojskowe, i że premier, sir J. Macdonald,

życzy sobie, abym jak najszybciej wyruszył do Winnipegu
— wspomina naczelny dowódca milicji, generał Frederick

44

S t a n l e y , Louis Riel, s. 313.

123

Dobson Middleton. — Pan Caron nie dał mi szczegółowych
wytycznych, lecz rozumiałem, że po przybyciu do Manitoby
miałem postępować zależnie od okoliczności, i jeśli to będzie
konieczne, wyruszyć w pole przeciwko insurgentom"

4

-\ Wy­

daje się, że i gubernator, i komisarz Irvine oczekiwali, iż
wiodącą siłą w kampanii będzie NWMP. Jednak premier
poinstruował komisarza, że „we wszystkich operacjach woj­
skowych, współdziałając z milicją, ma on wykonywać rozkazy
aen. Middletona"

46

. Mimo potwierdzenia przez szefa NWMP,

iż „oficerowie NWMP mają podlegać rozkazom generała
majora, dowódcy milicji", dowódcy policji konsekwentnie
zwracali się w każdej sprawie do niego, ignorując Middletona.
Nie rokowało to dobrze współpracy obu sił.

24 marca 455 mieszkańców Prince Albert podpisało apel do

rządu, z deklaracją poparcia dla żądań Metysów. Rząd już
zaczął sprawy te załatwiać (przewodniczący komisji właśnie
pojechał do Ottawy po instrukcje), a poza tym Rielowi nie
chodziło o jeszcze jedną petycję — gdyby te pól tysiąca
chłopa zaciągnęło się pod jego sztandar...

Wieczorem do Prince Albert dotarł oddział komisarza

Irvine'a; mimo silnych mrozów przeszedł 480 km przez 7 dni.
„Stałem na warcie przed koszarami — wspomina konstabl
Donkin — gdy usłyszałem z dala cichy poryk, jaki wydają

płozy sań na zamarzniętym szlaku. Dźwięk narastał, zbliżał
się coraz bardziej; nadjeżdżał długi sznur sań transportowych.
Potem dały się słyszeć radosne okrzyki, które rosły w siłę

w miarę jak kolumna się zbliżała. Ludność ogarnął szał
entuzjazmu; zaroiło się od wrzeszczących gromad. Teraz
wszystko się skończy, wyobrażali sobie ludzie. Riel zostanie
aresztowany, a nurt życia popłynie gładko dalej"

4 7

.

45

F. M i d d l e t o n , Suppression of the Rebellion in the North West

Territories of Canada, 1885,

Toronto 1948, s. 3-4.

46

D. Morton, R. Roy, ed., Telegrams of the North-West Campaign 1885,

Toronto 1972, s. 5.

D o n k i n , op. cit.. s. 112.

background image

124

„Ludzie w Prince Albert wydają się bardzo podekscytowani

rebelią, lecz bardziej od Metysów boją się Indian" — stwierdził

Irvine. Następnego dnia zaczęto przygotowania do wymarszu

do Fortu Carlton. Odzież policjantów w drodze mocno
ucierpiała, a zapasowej nie mieli, gdyż plecaki pozostawili p

0

drodze w Humboldt, aby zmniejszyć obciążenie sań. Kupowali
więc co popadło, bieliznę, skarpety. Aby zapobiec ślepocie
śnieżnej, wszystkich zaopatrzono w woalki z zielonej gazy. Po

południu Irvine zarządził wypoczynek, ale podniecenie nie
pozwalało nikomu na sen. „Dokoła fruwały różnokolorowe

canards

— również taka, iż Francuzi są tuż za miastem, za

wzgórzem!"

4 8

T a m że, s. 114.

MAŁA WOJNA

DUCK LAKĘ, 26 MARCA

Nad Eksowedatem wisiał miecz Damoklesa w postaci spo­

dziewanych 500 policjantów. Gabriel Dumont zaproponował, by
czekać na nich w Duck Lakę, miejscowości leżącej o 10 km od
Batoche, pomiędzy szlakami z Fortu Carlton i z Prince Albert,
którymi mogli nadejść. Znajdował się tam też sklep, w którym
spodziewał się znaleźć amunicję i prowiant. Eksowedowie długo

dyskutowali ten plan, aż głos Riela przeważył.

25 marca oddział Metysów przybył do Duck Lakę. Kupiec

został ostrzeżony i uciekł, a w sklepie prowiant wprawdzie był,
ale nie było amunicji (ukrył ją jeden z mieszańców, który był po
stronie Metysów, ale nie do końca). Rozczarowany Dumont
wystawił czujki na drodze do Fortu Carlton, a sam poszedł na

herbatę do wodza Brodacza w rezerwacie Wierzbowych Kri.

O 23.00 oddział Irvine'a wyruszył z Prince Albert do Fortu

Carlton. O tej samej porze Crozier, który o tym nie wiedział
i niepokoił się, wysłał na zwiady geodetę Johna Astleya
i zastępcę szeryfa Harolda Rossa. Wolał nie wysyłać policjan­
tów, bowiem Brodacz mówił, iż denerwuje go, kiedy chemo-

ginusuk

kręcą się po rezerwacie.

Do świtu 26 marca zwiadowcy nie wrócili (wpadli na

Dumonta z grupą Metysów i znaleźli się w niewoli). Crozier

background image

126

postanowił jednak wysłać do Duck Lakę policjantów. Sierż.
Stewart wziął 18 ludzi i 8 sań — mając na względzie dobrjj

humor Brodacza, miał tłumaczyć, że nie szuka zwady, chce
tylko kupić w sklepie żywność. Na wszelki wypadek wysłaj
przodem czterech konstabli i Thomasa McKaya, który znał
i rozmawiał już z samym Rielem.

Metysi zasiadali do śniadania, gdy ktoś krzyknął:

— Policja nadchodzi!
Przez chwilę nie wiedzieli, co robić. Patrick Fleury wskoczył

na konia i pogalopował ku policjantom.

— Zatrzymaj się, bo strzelamy! — zaczęli na jego widok

wołać konstable.

— Chcę tylko pogadać z McKayem! — krzyczał Fleury.

Widząc, że za nim zbliża się więcej Metysów, policjanci
i McKay zawrócili do sań. Fleury podjechał, oświadczył, że
policja nie jest w Duck Lakę mile widziana i zasugerował
powrót do fortu. Sierż. Stewart usłuchał i zaczęto już zawracać
sanie, gdy nadjechał Gabriel Dumont. Zsiadł z konia i ruszył

ku policjantom. Nie wyglądał zbyt przyjaźnie („na szpetnej
twarzy miał wyraz dzikiego okrucieństwa, a piana wściekłości
spływała mu po splątanej brodzie" — pisze konstabl Donkin),
toteż jeden z nich ostrzegł:

— Zatrzymaj się, bo strzelam.
— Ja ciebie zabiję pierwszy! — odrzekł Dumont i podniósł

karabin do strzału. Policjant odłożył swój, a Dumont wskoczył
na sanie i uderzeniem lufą w głowę zrzucił go z nich.

Wełniana rękawica zaczepiła przy tym o spust i karabin
wypalił.

— Uważaj, Gabriel! — krzyknął McKay.
— Sam uważaj, bo ci łeb rozwalę — odparł Dumont.

„Rzuciłem się na niego — wspomina. — Zawrócił koniem,
który zarył tylnymi nogami w śniegu i stanął dęba. Popchnąłem

McKaya w plecy karabinem. Ciągle mówił «Uważaj, GabrieK
a ja też powtarzałem «Lepiej sam uważaj, bo cię zarżnę*
i goniłem go z karabinem. Dał koniowi ostrogę, skoczył do

127

rzodu i uciekł". Za nim poszli wszyscy policjanci. Metysi

rhcieli ich ścigać, ale Dumont kazał zawrócić do Duck Lakę.

Jeden z konstabli pojechał przodem, toteż zanim konwój

wrócił do fortu, Crozier dowiedział się o incydencie. Dowie­
dzieli się o nim też ochotnicy z Prince Albert, a także, iż dwaj
ich koledzy są w rękach Metysów, i zaczęli domagać się
działania. Crozier nie chciał dawać się prowokować. Ochotnicy

zaczęli z niego szydzić i nazwali tchórzem. Superintendent
ustąpił; w raporcie podał, że ugiął się przed argumentem, iż
„jeśli Metysi bezkarnie przejmą własność rządową, zdobędą
sojusznika w postaci dotąd wahających się Indian". O 10.00
wyjechał z fortu na czele 56 policjantów i 43 ochotników,

zabierając haubicę. Po drodze dołączył do niego sierż. Stewart
z konwojem. Oddział zatrzymał się w rezerwacie, Crozier
poszedł porozmawiać z Brodaczem, a kilku pojechało dalej

drogą na zwiady.

Metysi, do których dołączyło kilkunastu Kri z rezerwatu,

wciąż jedli śniadanie, gdy znów zakłócił je okrzyk „Policja
nadchodzi!". Po krótkim zamieszaniu ponad 20 wyjechało na
spotkanie. Pierwszy zobaczył ich ochotnik Alex Stewart.

— Nieprzyjaciel! —zawołał i zawrócił. „Nieprzyjaciel wydał

wycie wojenne, od którego zadrżało powietrze, i puścił się za
mną całym pędem. Było ich co najmniej 200. Jeden Francuz

dogonił mnie i chciał złapać za uzdę mojego konia. Wymierzy­
łem do niego z rewolweru (sześciostrzałowca NWMP, samonapi-
nającego, kaliber 44) i kazałem mu wracać albo mu łeb rozwalę,

i zniknął jak błyskawica. Nikt inny się do mnie nie zbliżył.
Widziałem ich, jak się roili na wzgórzach jak pszczoły,
• wszyscy krzyczeli. Indianie byli wymalowani jak demony, tak

s

amo, jak niektórzy francuscy mieszańcy" — wspomina '.

Tymczasem Brodacz zapewniał Croziera, że o niczym nie

w

'e i z Metysami nie ma nic wspólnego. Dalsze dociekania

przerwał powrót rekonesansu. Crozier rozkazał przygotować

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 156.

background image

128

się do obrony. Sanie ustawiono w poprzek drogi, a policjanci
i ochotnicy ukryli się za nimi i wśród drzew.

Rozochoconych Metysów dogonił Gabriel Dumont z resztą

oddziału, zatrzymał ich i zabronił strzelać. Postanowił wysłać do
Croziera parlamentariuszy, aby go poinformowali, że idąc dalej,
naruszy granice państwa Metysów. Z białą flagą poszli jego brat
Isidore oraz Gwiaździsty Koc vel Karolek Kri, niegdyś słynny
wódz, który miał pudełko pełne skalpów Czarnych Stóp.

Naprzeciw nim wyszli Crozier i tłumacz mieszaniec, policyjny

zwiadowca Joseph „Dżentelmen Joe" McKay.

Dotąd padały groźne słowa o rozwalaniu łbów i zarzynaniu,

straszono się nawzajem policjantami i Indianami, nawet
popychano się i szturchano, ale na widok broni wszyscy się

cofali. Przy całej demonstracyjnej wojowniczości każda ze
stron liczyła, że wszystko się jakoś rozejdzie po kościach.
Teraz jednak włączył się przedstawiciel grupy, która już

dawno straciła respekt wobec policji i szacunek dla prawa.

— Kim jesteście? — spytał Crozier, tak jakby nie wiedział.
— Kri i mieszańcy — odpowiedział mu Gwiaździsty Koc.

— A ty czego tu szukasz?

— Niczego — odrzekł Crozier — chcę tylko zobaczyć, czy

nie dzieje się nic złego.

— A czego chce ten tutaj? Dlaczego ten Anglik tak się

uzbroił, jeśli nie po to, by się z nami bić?

Z tymi słowy Gwiaździsty Koc złapał za karabin McKaya.

„Dżentelmen Joe" nie wypuścił broni i zaczął się z nim
szamotać. Crozier demonstracyjnie odwrócił się i ruszył z powro­

tem. Grupa Metysów w tym czasie przeszła przez drogę
i umieściła się w małym blokhauzie naprzeciw policjantów.

— Otaczają nas! — krzyknął ktoś z jego ludzi.
— Strzelają! — krzyknął inny. Crozier przyspieszył. Za

jego plecami Isidore Dumont przyklęknął i podniósł karabin

do ramienia. „Dżentelmen Joe" puścił karabin, wyciągnął
rewolwer i celnym strzałem zabił Dumonta, a potem śmiertel­

nie ranił Indianina.

129

p

0

drugiej stronie Louis Riel uniósł w górę figurę Chrystusa,

którą zdjął z krucyfiksu w kaplicy.

W imię Boga Ojca Wszechmogącego — ognia! — za­

wołał- —

w

imię Syna Bożego — ognia! W imię Ducha

Świętego — ognia!

Zeskoczyłem z konia koło sań z amunicją — wspomina

Ąlex Stewart. — Był tam młody facet, Kanadyjczyk (miał 20
albo 21 lat), który powoził. Podnosił się, aby zsiąść, gdy
wyrzucił w górę ręce, westchnął i upadł na bok, uderzając
mnie w nogi. Podniosłem go i odciągnąłem. Rozpiąłem mu

kurtkę i zobaczyłem, że dostał w serce. Wziąłem jego karabin
(miałem tylko rewolwer) i zacząłem strzelać znad siedzenia
sań. Tom McKay podszedł i poprosił, żebym potrzymał jego
konia, a on postrzela. Podniosłem się i wtedy dostałem kulę
z boku, trochę poniżej szyi, u góry klatki piersiowej. Wywa­
liłem się i nakryłem nogami"

2

. Wśród nieprzygotowanych

ochotników kule Metysów urządziły jatkę. Sprawdziła się
przepowiednia Jacksona, że pierwsi zginą prawnicy i kupcy.
Padł martwy adwokat Skeffington Elliott, siostrzeniec przy­
wódcy partii liberalnej Edwarda Blake'a. Obok niego aplikant
William Napier, bratanek sławnego brytyjskiego generała sir
Charlesa Napiera, ranny w pierś i w udo osunął się na kolana.

— Powiedzcie matce, że poległem jak mężczyzna, na polu

chwały — powiedział. W chwilę potem upadł, śmiertelnie
trafiony w szyję. Zaraz po nim zostali zabici Robert Middleton,
właściciel bilardu, i kupiec towarów żelaznych Dan McPhail.

— Strzelajcie, chłopcy! — krzyknął Crozier, biegnąc ku

policjantom.

Policjanci znaleźli się w niezwykłej sytuacji — po raz

pierwszy oczekiwano, że będą strzelać. Były kawalerzysta
USA konstabl George Arnold zaklął, i choć ranny w prawe
płuco, wstał i zaczął strzelać raz po raz z Winchestera, aż
upadł trafiony w nogę i brzuch.

Tamże,

s. 158

9

— Batoche 1885

background image

130

— Powiedzcie moim kolegom, że zginąłem dzielnie —• po.

wiedział. Kpr. Davidson wskoczył na sanie i wzniósł „trzy

brytyjskie hip-hip-hurra".

Policjanci-artylerzyści szarpali się z haubicą, która po

wystrzale skakała i ryła w kopnym śniegu. Udało im się dwa

razy wystrzelić szrapnelem i dwa razy kulą, lecz nie trafili
w nic. Odsłonięci na drodze, ściągali ogień na siebie. Za
piątym podejściem konstabl Thomas Gibson zginął, podając
nabój, ładowniczy konstabl George Garrett dostał kulę w płuco,
a zdenerwowany konstabl Louis Fontaine wsunął do lufy

najpierw kulę, potem proch. Ponieważ nie zabrano przyborów,
w tym służącego do wyciągania naboju „robaka", haubica
stała się bezużyteczna. Policjanci podnieśli ją i chcieli

wytrząsnąć nabój z lufy, ale bez powodzenia.

Ochotnicy spróbowali ataku na blokhauz, ale kiedy ich

dowódca, „kapitan" Moore, został ranny w nogę, cofnęli się.
Metysi wyskoczyli zza ukrycia.

„Miałem ochotę kropnąć parę czerwonych kurtek, więc nie

zamierzałem się kryć — mówi Gabriel Dumont. — Kula
przejechała mi po czubku głowy. Spadłem z konia, a koń,

który także został ranny, chciał uciec i nadepnął mnie.
Chciałem wstać, ale nie mogłem, za silne było to uderzenie".

— Gabriel nie żyje! — krzyknął z przerażeniem Joseph

Delorme.

Courage — odpowiedział Dumont. — Jak długo nie

stracisz głowy, będziesz żył.

Obok Dumonta padł jego kuzyn Augustę Laframboise.

„Próbował uklęknąć i przeżegnać się, ale znowu upadł na bok.
Powiedziałem: «Nie bój się, wszystko będzie dobrze». Ale on

już nie żył"

3

. Zaraz potem ranny został jego brat Edouard.

Metysi skryli się znów.

Mimo tego sukcesu policjanci zaczęli tracić ducha. „[Metysi]

byli po naszej prawej stronie, po lewej i z przodu — napisał

3

D u m o n t, op. cit., s. 58.

131

konstabl John Kummerfield. — Byliśmy tak samo fatalnie
otoczeni, jak sześciuset dzielnych. Nikt z nas nie spodziewał

s i

ę wyjść żywy"

4

.

, Doktora! — krzyczał ranny w udo kpr. Gilchrist.

__ Crozier, powiedz temu durnemu doktorowi, że wykrwawię

s

ję na śmierć!

Doktor Miller stwierdził, że kula przebiła torbę z narzędzia­

mi, którą miał w kieszeni. Superintendent Crozier, ranny

w

policzek, zarządził odwrót.

Nie zostawiajcie mnie tym czarnym diabłom — krzyczał

Gilchrist — oskalpują mnie!

Na widok cofających się przeciwników Metysi znów rzucili

się, by ich ścigać.

— Nie, w imię Boga, nie — zawołał Louis Riel — dość

już przelewu krwi!

Policjanci odeszli, pozostawiając kilka sań, 15 karabinów

i 500 naboi, a także zabitych i dwóch rannych. Ranny w nogę
ochotnik Charlie Newitt wciąż się ostrzeliwał. Otoczony,
przebił jednego z Metysów bagnetem, ale został rozbrojony.
Indianie zaczęli go okładać kijami, łamiąc palce rąk, którymi

osłaniał głowę. Dumont zlitował się nad nim. „Chciałem go
wykończyć — pisze. — Powiedziałem mu, że zrobię to
szybko i bezboleśnie. Sięgnąłem po rewolwer, ale był zatknięty

za pasek za plecami i nie mogłem go dosięgnąć. Wtedy
przyszedł Riel i zabronił mi go zabić". Coup de grace
otrzymał tylko ochotnik John Morton, który ranny w plecy
„krzyczał i tak cierpiał, że Guillaume Mackay pomyślał, że
mu się przysłuży strzelając mu w głowę"

3

.

„Sześciuset dzielnych" to odniesienie do poematu lorda Tennysona

o szarży Lekkiej Brygady pod Batakławą („Cannon to right of them, cannon

!o

left of them, cannon in front of them volleyed and thundered; boldly they

rode and well, into the jaws of Death, into the mouth of Heli rode the six

hundred").

D u m o n t , op. cit.. s. 58. Według innych źródeł Newitta uratował nie

Kieł, lecz Emmanuel Champagne, który go znał.

background image

132

Walka trwała pół godziny. Zabitych zostało 9 ochotników

i 1 policjant (15 było rannych, w tym siostrzeniec Josepha

Howe, czołowego polityka z Nowej Szkocji, oraz kuzyn

byłego premiera Alexandra Mackenziego). Po stronie Me-

tysów zginęło czterech i Gwiaździsty Koc, a trzech odniosło

rany. Gabriel Dumont stwierdził, że wszyscy zabici należeli

do jego rodziny. Po powrocie wyprowadził więźniów na

podwórze i z Indianami zabrał się do egzekucji, ale znowu

powstrzymał go Riel.

O 16.00 oddział Croziera wrócił do Fortu Carlton. W pół

godziny później przybył komisarz Irvine z oddziałem. Irvine

był wściekły. W raporcie „wyraził żal", iż Crozier nie zaczekał,

lecz „wymaszerował, tak jak to zrobił", co przypisywał temu,

iż „jego rozsądek ugiął się przed zapalczywością policjantów

i ochotników". Zapanowała atmosfera defetyzmu, którą po­

głębił zgon konstabli Garretta i Arnolda oraz amputacja nogi

Moore'a

6

. Irvine nadał depeszę do gubernatora, wzywając

pomocy milicji i ostrzegając, że „powinno jej być pięć razy

więcej, niż zakładano — 1500 należy wysłać zaraz". Następ­

nego dnia czekano na atak Metysów. Zamiast nich pojawił się

jeden z więźniów Riela z listem do Croziera. Riel obciążał

superintendenta odpowiedzialnością za rozpętanie walki („Pań­

scy ludzie nie mogą twierdzić, że ich intencje były pokojowe,

skoro przyprowadzili z sobą armaty" — pisał) i zapraszał go

do zabrania ciał zabitych. Irvine nie przyjął tej propozycji

w obawie przed zasadzką, a wysłannika kazał aresztować jako

szpiega. W końcu zdecydował się opuścić Fort Carlton,

bowiem, jak napisał w raporcie, „będąc powiadomiony o licz­

bie Indian, którzy przyłączyli się do rebeliantów" uznał, że

„element indiański dokona rajdu na Prince Albert, jeśli

pozostanie ono bez obrony". W nocy zaczęto ładować zapasy

na sanie. Co się nie zmieściło — worki mąki i sucharów, paki

bekonu — polewano naftą. Korzystając z okazji, policjanci

6

Kpr. Gilchrist zmarł na skutek komplikacji po ranieniu 10 grudnia 1885

roku.

133

rządzili ucztę ze smakołyków z magazynu Kompanii Zatoki

Hudsona. Oprócz homarów, sardynek, biszkoptów i innych

cnecjałów zabierali bieliznę, koce, tytoń, fajki, nawet perfumy.

Faktor Kompanii Lawrence Ciarkę nie protestował, lecz

skrzętnie robił inwentaryzację. Wreszcie ktoś zaprószył ogień

w

jednym z baraków. Płomienie szybko ogarnęły budynki,

zapaliła się także brama. Irvine kazał usunąć barykady i uciekać

do Prince Albert.

Metysi nie mieli zamiaru ścigać policjantów. Przyszli, gdy

0

cneń już dogasał. Magazyn Kompanii nie spłonął i nawet

sporo w nim zostało. Zabrali, co się dało, także okna i drzwi

z ocalałych budynków, a potem podpalili wszystko na nowo.

PRINCE ALBERT

W Prince Albert 27 marca miejscowa drużyna na lodowisku

grała w curling z klubem z niedalekiego Goshen, gdy

dowiedziano się o „masakrze pod Duck Lakę". „Mieszkańcy

oszaleli ze strachu — zapisał ojciec Andre. — Oczekują, że

Riel z bandą Metysów, a za nimi Indianie, runą na nas i utopią

wszystko w ogniu i krwi. [...] Mój Boże! Co teraz będzie

z naszymi biednymi, nieszczęsnymi Metysami? Musieli ciężko

obrazić Boga, że ściągają na siebie groźbę straszliwej kary!"

Z Metysów pojawił się tylko jeden, za to nie byle jaki

— Charles Nolin, który korzystając z zamieszania uciekł

z Batoche (przeleciał konno przez ulicę główną, wrzeszcząc:

„Najświętszy Sakrament! Cyborium! Najświętszy Sakrament!",

myślano więc, że pędzi na pomoc Rielowi). Został umiesz­

czony pod strażą, ale strażnicy sami nie byli pewni swego

losu. Wokół murowanego kościoła i plebanii ułożono trzymet­

rową barykadę z sągów drewna opałowego. Na dachu kościoła

usadowiło się kilku strzelców. „Na szczycie wałów obronnych

chodziło czterech cywilnych wartowników o wyniosłej po­

stawie i z bagnetami na broni, jak średniowieczni strażnicy,

oczekujący, że zza fosy zabrzmią trąby wyzwania. Na dachu

background image

134

człowiek z lornetką przeczesywał każdy cal horyzontu" 4
W tym grodziszczu schronili się w nocy mieszczanie i ucie­

kinierzy z farm, w liczbie 1800. Ojciec Andre zabrał do
kościoła zakonnice z pobliskiego klasztoru. Nie sądził, bri
miały się obawiać Metysów, ale że po Indianach można się

było wszystkiego spodziewać, udzielił im wiatyku w obliczu
niechybnej śmierci.

28 marca do Prince Albert wrócił oddział Irvine'a. Ludzie

ze zgrozą wspominali nocny marsz, kiedy w każdej chwili
oczekiwali, że „upiorne wojenne wycie dzikusów zabrzmi

wśród nieprzeniknionego mroku". Nie zrobili dobrego wraże­
nia, a reputacja komisarza upadła doszczętnie, gdy dowiedziano
się, że pozostawił zabitych na pobojowisku. W złych nastrojach

wszyscy rozeszli się do domów, ale nie był to koniec wrażeń.

— Chodźcie! Nadchodzą! Francuzi i Indianie! — w nocy

rozległy się krzyki, a z nimi dźwięk dzwonu na trwogę. Na
pół ubrani ludzie wybiegali z domów i biegli do kościoła.
W ciemności grupy odmawiały chórem modlitwy. Pobladli
mężczyźni nabijali broń. Na plebanii przypadkowy wystrzał

spowodował panikę — kobiety mdlały, dzieci krzyczały

i płakały, jedna z kobiet poroniła. Rozgardiasz trwał ponad
godzinę, zanim okazało się, że był to fałszywy alarm.

Nazajutrz Irvine wziął się w garść. Miał 180 policjantów

i 90 ochotników, w rezerwie zaś 200 cywilów, częściowo
uzbrojonych. Amunicji strzeleckiej było dość, lecz tylko
8 granatów do haubicy. Zapasy mąki mogły wystarczyć na
miesiąc, a wołowiny na znacznie dłużej. Irvine nabrał na tyle

optymizmu, że pozwolił zwolnionym przez Metysów więźniom
pojechać po ciała poległych pod Duck Lakę. Riel wydał ciała
(nie były pocięte na modłę indiańską, miały tylko zmiażdżone

twarze), a przy tym uwolnił Charlesa Newitta i przesłał list do
mieszkańców Prince Albert. W odpowiedzi na ich deklarację
neutralności wyjaśniał, że Metysi toczą walkę nie z nimi, lecz

7

D o n k i n, op. cit., s. 124.

135

Kompanią Zatoki Hudsona i NWMP. „Przyłączcie się do

aS

nawet jeśli nie aprobujecie podjęcia przez nas walki

zbrojnej, i sami czujecie do niej wstręt. Gdyby można było
odizolować policjantów od mieszkańców Prince Albert, łatwo
zmusilibyśmy ich do poddania się i trzymalibyśmy jako

zakładników, dopóki nie zostałby zawarty uczciwy traktat

z

Dominium", pisał, dodając na koniec: „Jeżeli nam nie

pomożecie, Indianie nadciągną ze wszystkich stron, a wczesną
wiosną wielu ludzi przekroczy granicę i może nasze problemy
skończą się amerykańskim [świętem niepodległości] 4 lipca".

OTTAWA

Od 25 marca William Street, znany prawnik z Ontario,

przewodniczący komisji, która miała rozpatrzyć postulaty
własnościowe Metysów, konferował w Departamencie Spraw
Wewnętrznych na temat instrukcji. Oprócz niego w skład
komisji wchodzili Roger Goulet, geodeta z rodzinnej miej­
scowości Louisa Riela St. Boniface, i A.-E. Forget, sekretarz
Rady Terytorialnej. 27 marca nadeszły wiadomości o Duck

Lakę. Zdecydowano, że komisja niezwłocznie pojedzie na
zachód i bez sporządzania spisu uprawnionych zacznie wszy­
stkim Metysom wydawać skrypty na ziemię.

OTTAWA-WINNIPEG-QU'APPELLE

27 marca, po trzech dobach podróży z Ottawy (incognito

koleją przez Chicago i St. Paul) dotarli do Winnipegu gen.
Frederick Dobson Middleton i jego adiutant kpt. Wise.
Oficjalnie, aby nie płoszyć osadników i inwestorów, była to

rutynowa inspekcja.

Zasadę powierzania naczelnego dowództwa kanadyjskich

sił zbrojnych generałom regularnej armii brytyjskiej kanadyjscy
patrioci kwestionowali jako „relikt kolonializmu", była ona

jednak w pełni uzasadniona. Kanada nie miała nie tylko armii,

background image

136

lecz również doktryny wojennej, ani opracowanej strategii
i taktyki walki z przeciwnikiem wewnętrznym, wywodzącym
się z ludności tubylczej. Stany Zjednoczone wprawdzie
nie stworzyły teorii wojny indiańskiej, ale miały bogatą

praktykę, jednak względy ideologiczne nie pozwalały sko­
rzystać z ich doświadczeń; w Kanadzie podawano je za

przykład okrucieństwa wobec Indian. Jedynym źródłem
inspiracji była armia brytyjska, która na całym obszarze
imperium natrafiała na nieprzyjaźnie usposobione ludy.

Na podstawie doświadczeń z wojen kolonialnych brytyjska
praktyka wyodrębniła zasady prowadzenia „małych wojen",

które definiowano jako obejmujące wszelkie kampanie inne
niż te, w których obie strony składają się z żołnierzy

regularnych, i przez to bardzo zróżnicowane co do skali
i warunków działań. Zaliczano do nich „ekspedycje zdy­
scyplinowanych żołnierzy przeciwko dzikim lub rasom

na poły cywilizowanym, oraz kampanie podejmowane w celu
stłumienia rebelii lub guerrilli we wszystkich częściach

świata, gdzie armie zorganizowane walczą z przeciwnikami,
którzy nie stawią im czoła otwarcie w polu"

8

.

Gen. Frederick Middleton ukończył renomowaną akademię

wojskową w Sandhurst, a ostatnio był jej komendantem. Jako
artylerzysta należał do intelektualnej elity armii (artyleria

ustępowała pod tym względem tylko wojskom inżynieryjnym).
Znał imperium brytyjskie od kolonii karnej na wyspie Norfolk

przez Australię po Maltę i Gibraltar. „Małe wojny" były jego
domeną — w latach 1845-1846 brał udział w walkach

z Maorysami w Nowej Zelandii; uczestniczył w szturmie na
silnie umocniony pali w Wauganui i za odwagę został

dwukrotnie wymieniony w rozkazie. W roku 1855 walczył
z rebeliantami w Indiach jako dowódca jazdy nababa Moor-
shedabadu, a w latach 1857-58 jako kapitan uczestniczył

w walkach podczas buntu sipajów (pięciokrotnie wymieniony

8

C. E. C a 11 w e 11, Smali Wars. Their Principles and Practice, Londyn

1896, s. 1.

137

rozkazie i „za dwa akty odwagi" przedstawiony do od-

naczenia Krzyżem Wiktorii, którego nie otrzymał, ponieważ

hvł oficerem sztabowym)

9

. Poznał także tubylców w Burmie.

Kanada nie była mu obca — w 1861 roku przybył tam jako

major ze swoim pułkiem po sprawie „Trenta". Teraz był
pułkownikiem armii brytyjskiej i od roku naczelnym dowódcą
milicji kanadyjskiej, w której miał stopień generała majora.

Mimo 10-letniej służby w kanadyjskim środowisku i osobis­

tych związków z nim (dzięki żonie, pochodzącej z Quebecu),
Middleton nie był popularny. Nie lubili go „parlamentarni
pułkownicy", którym dawał odczuć swoje zawodowstwo.
Ponieważ otaczał się brytyjskimi „regularnymi", kanadyjscy
podkomendni czuli się lekceważeni i wytykali mu snobizm.
Kpili też z jego tęgiej — nieco zbyt tęgiej — postury, choć
mimo swych 60 lat generał imponował sprawnością i siłą.

W Winnipegu czekała na Middletona wieść o walce pod

Duck Lakę. Generał stwierdził z niepokojem, że straty NWMP,
choć niewielkie, były porównywalne z tymi, jakie ponosiła
armia brytyjska w walkach z mahdystami w Egipcie i Sudanie.
Prysł mit o rutynowej inspekcji; należało sprawę potraktować
poważnie. Middleton wysłał depeszę do ministra Carona,
z prośbą o zmobilizowanie lepszych batalionów milicji z du­

żych miast. Od razu także zawarł z Kompanią Zatoki Hudsona
umowę na dostawy zaopatrzenia dla nich. Sam wziął pod
komendę jedyne oddziały, które były do dyspozycji od
Wielkich Jezior do Pacyfiku, zmobilizowane jako pierwsze 23
marca — 90 batalion Strzelców z Winnipegu (290 ludzi i 24

oficerów), Baterię Polową z Winnipegu

l 0

(dwie armaty

9

Jednym z czynów kpt. Middletona był pojedynek z sipajem, w którym

Middleton wystąpił uzbrojony w artyleryjską lontownicę. Sipaj odciął jej grot,
przecinając bambusowe drzewce cięciem krzywej szabli — Odwaru, a Mid­

dleton przebił go drzewcem, które sipaj przyciął w ostry szpic.

Bateria Polowa z Winnipegu, jedyna jednostka artylerii na zachodzie,

została utworzona w reakcji na rajd Fenian nad Red River w 1871 roku.
Początkowo uzbrojona w dwie haubice 7-funtowe, 9-funtówki otrzymała

w

1877 roku.

background image

138

9-funtowe, ale bez koni pociągowych) i kompanię kawalerii
(35 ludzi). Tego samego dnia z 90 batalionem wyjechał

pociągiem do Qu'Appelle. Artyleria miała dołączyć, gdy
zaopatrzy się w konie. Kawaleria zrobiła na generale marne
wrażenie i zostawił ją w Winnipegu. Zamiast niej jego

przyjaciel z armii brytyjskiej, mjr Charles Boulton (ten
którego Riel w 1870 roku skazał na śmierć), zwerbował
oddział 60 konnych zwiadowców. Kompania Zatoki Hudsona

dostarczyła im wyposażenie, konie i Winchestery.

28 marca w Qu'Appelle Middleton zakwaterował Strzelców

w „szopach dla emigrantów" (na namioty było za zimno),
a sam założył kwaterę „w tak zwanym hotelu, niezbyt
luksusowym lokalu" i wziął się do pracy. Pisał i otrzymywał
wiele depesz, „najczęściej szyfrowanych, co czyniło tę pracę

nużącą", bowiem niekiedy nie wiedzieć czemu nie dawały się
odszyfrować. Łączność telegraficzna z Battlefordem działała,
ale linia do Prince Albert była zerwana, a wiadomości stamtąd

przekazywano via Humboldt. Mimo to gubernator Terytoriów
Dewdney oświadczył Middletonowi, że chociaż Prince Albert
znajduje się w pobliżu ośrodka rebelii — Batoche — to jest

bezpieczne, ponieważ jest w nim komisarz Irvine z oddziałem
i haubicą; bardziej zagrożony jest Battleford, bowiem leży
„w niebezpiecznej bliskości wielkiej bandy Indian pod ponie­

kąd sławnym wodzem Budowniczym Zagród", jak z lekką
ironią pisze Middleton. Zagrożony jest także Fort Pitt, który
„jest bardzo blisko wielkiej grupy nieprzyjaznych Indian pod
wodzem znanym jako Duży Niedźwiedź". „Ogólnie pan

Dewdney był zdania, że sprawy są w stanie bardzo krytycznym,
i gdybyśmy zostali pokonani, to konsekwencje dla kraju

byłyby jak najbardziej katastrofalne, bowiem prawdopodobnie
wybuchłoby ogólne powstanie Indian"". Middleton praw­

dopodobnie przyjął tezę Dewdneya o współdziałaniu Indian
z Metysami, ale nie wziął jego obaw zbyt poważnie. Uznał,

" M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 7.

139

. ;

e

śli wiodącą siłą są Metysi, to właśnie im, a nie Indianom,

ależy najpierw poświęcić uwagę, i postanowił jak najszybciej

ruszyć na Batoche. Dewdney powtórzył opinię Irvine'a, iż
hedzie mu do tego potrzeba co najmniej 1500 ludzi. Middleton
jednak oceniał, że zgromadzenie takiej liczby zajęłoby mu

kilka tygodni, a jedną z podstaw „małych wojen" była
szybkość. „Jest kardynalną zasadą, aby utrzymywana była
inicjatywa. Armia regularna musi prowadzić, zostawiając
przeciwnika w tyle, aby zmuszać nieprzyjaciela do odczuwania
przez cały czas moralnej niższości. Nie może być wątpliwości

co do tego, kto kontroluje przebieg wojny. Na rasy niższe
silnie oddziałuje śmiała postawa i zdecydowane działanie.
Obraz zorganizowanego oddziału wojska sunącego powoli,
lecz pewnie, na ich terytorium, odbiera im odwagę. Nie może
być opóźnień, bowiem powodują one, że nieprzyjaciel nabiera
odwagi; każda przerwa jest interpretowana jako słabość,

każde zatrzymanie się pobudza wroga do nowego życia"

12

.

Aby przyjąć inicjatywę, należało pokonać szereg trudności

typowych dla wojen kolonialnych — brak znajomości terenu,
warunki naturalne, klimat oraz brak dróg komunikacyjnych,
a także konieczność transportowania wojsk i zaopatrzenia na

dużą odległość. Dochodził do tego specyficznie kanadyjski
problem szybkiego zmobilizowania milicji. Do dyspozycji
była kolej, ale linia CPR nie dochodziła na teren działań.
Middleton dowiedział się, że w Medicine Hat jest kilka
parowców, zaczarterował je i zaciągnął załogi (miały być

przywiezione specjalnym pociągiem). Głównymi drogami
komunikacyjnymi jednak były szlaki. Dlatego tym bardziej
nie można było czekać, lecz należało korzystać z zimy, zanim
wiosną zamienią się w błota.

Jako miejsce koncentracji Middleton wyznaczył miej­

scowość Ciarkę's Crossing, leżącą o 65 km od Batoche, nad
rzeką Saskatchewan Południowy. Oddziały ze wschodu miały

C a 11 w e ] 1, op. cit., s. 51.

background image

140

przyjeżdżać koleją do Swift Current i dalej być transportowane

do Ciarkę's Crossing parowcami. Stamtąd generał zamierzał
skierować się w dół rzeki na Batoche.

Middleton nie sądził, by Metysi mogli zagrozić liniom

komunikacyjnym, toteż nie wydzielił żadnych oddziałów
piechoty do ich ochrony. Tylko w Humboldt i Touchwood
Hills, gdzie w okolicy było „kilka małych band Indian
i mieszańców o wątpliwym charakterze", umieścił dwa od­

działy konnej milicji — Straż Przyboczną Gubernatora Gene­
ralnego z Toronto (70 ludzi) i Korpus Szkoły Kawalerii
w Cjuebecu (40 ludzi). Dowódca Straży Przybocznej, ppłk
George T. Denison, który za swoją „Historię kawalerii"

zdobył nagrodę w konkursie ogłoszonym przez cara Rosji, był
wściekły i twierdził, że Middleton odsunął go przez zazdrość

o przyszłe laury. Generał jednak nie miał zaufania do
umiejętności konnej milicji oraz wątpił, czy jej przywiezione
ze wschodu konie przeżyją na prerii. Zamiast tego postarał się
o „najbardziej pierwszorzędny oddział 30 ludzi na dobrych
wierzchowcach, uzbrojonych w Winchestery", złożony z miej­
scowych osadników i dowodzony przez swego znajomego,

kpt. Jacka Frencha. Ten przykład nepotyzmu znowu rozeźlił
podkomendnych Middletona. Demokratycznie usposobionych
Kanadyjczyków drażniło także, iż nie dość, że szefem sztabu

został Gilbert John Elliot Murray Kynynmound, lord Melgund,
a adiutantem — szwagier Middletona Arthur Doucet (nie
można im było zarzucić niefachowości; pierwszy był obser­
watorem wojny rosyjsko-tureckiej w 1877 r. i uczestnikiem

walk w Afganistanie w 1882 r., a drugi inżynierem i absol­
wentem szkoły wojskowej), to wśród ludzi Frencha znalazło
się kilkunastu „dobrze urodzonych", których w dodatku (jak

twierdzili) Middleton faworyzował, wyznaczając do ryzykow­
nych zadań, dzięki czemu mieli szansę się wyróżnić.

Jedyną infrastrukturę na Terytoriach tworzyła Kompania

Zatoki Hudsona, i do jej pomocy musiał odwołać się Mid­
dleton. 29 marca za jej pośrednictwem wynajął 200 farmerów

141

wozami jako taborytów. Kampania zaczynała się przed

n

;

er

wszą trawą i połowa wozów musiała wieźć paszę dla

ciągnących je koni. Middleton był zadowolony z dwukonnych
wozów o ładowności 1,5 tony, które uznał za dobrze do-

s t o s

owane do terenu, ale zżymał się na opłaty (10 dolarów

dziennie od wozu) i na wzrost cen. Dla farmerów zaczynała
się „bonanza" — cena siana skoczyła z 10 do 50 dolarów za
tonę, a cena koni z 50 do 130 dolarów. Generał stwierdził, że
najważniejsze będą nie taktyka ani logistyka, lecz koszty.
Ottawa zaczęła mu stawiać zarzuty, że przepłaca, na co

odpowiadał, iż „ostatecznie rząd płaci niewiele więcej, niż jest
to dla niego w tej chwili warte".

Tymczasem min. Caron wydał rozkaz mobilizacji 10 ba­

talionu Grenadierów Królewskich, 2 batalionu Queen's Own
Rifles

z Toronto, 65 batalionu Karabinierów z Mont Royal

(z Montrealu), 9 batalionu Woltyżerów z Quebecu i Gwardii
Pieszej Generalnego Gubernatora z Ottawy. Ponadto kilkanaś­

cie wiejskich jednostek milicji z Ontario połączono w Batalion
Midland. Dla policji Caron skierował do Reginy 82 pilnie
potrzebne konie, a dla lokalnej milicji wysłał do Winnipegu
4000 karabinów Snider-Enfield i milion naboi — po dwa
tysiące kul na głowę każdego zbuntowanego Metysa i In­

dianina. Zamówił także w Anglii 10 000 nowoczesnych
karabinów Martini-Henry z bagnetami. Pospiesznie organizo­
wał służbę medyczną, werbował studentów medycyny jako
sanitariuszy i zamawiał sprzęt — w ciągu 10 dni utworzył
pierwszy szpital polowy. Zmobilizował rządowych i prywat­

nych telegrafistów do służby łączności, a kobiety wezwał do
zbierania ciepłej bielizny dla wojska.

W Toronto pierwszy rzut został zmobilizowany w niezwyk­

łym tempie; pomocny był w tym nowy wynalazek — telefon.
29 marca do Queen 's Own zameldowało się więcej chętnych,

n

>ż przewidywał etat bojowy (23 nadliczbowym udało się

Później przemycić do pociągu). Wszyscy płonęli entuzjazmem.
Uwóch żydowskich milicjantów uroczyście żegnał rabin, a jego

background image

orację przedrukowały wszystkie gazety — mimo że był

a

niedziela, ukazały się specjalne wojenne wydania. Kompania
złożona ze studentów uniwersytetu, śpiewała bojowe pieśni pa

łacinie; rektor zawiesił dla nich zajęcia w semestrze letnim.
Konkurencyjny 10 batalion Grenadierów Królewskich, którzy
sami nazywali się „Torontońskimi Twardzielami", spoglądał
na nich z góry. „My jesteśmy kimś — powiedział jego
adiutant reporterowi. — Queen's Own nadają się do teatru
amatorskiego, ale jeśli trzeba się będzie bić, to my jesteśmy

tymi, którzy nauczą mieszańców moresu"

13

.

Zmobilizowane oddziały trzeba było dostarczyć na teren

działań, odległy o 3500 km. Można byłoby, jak kiedyś jadący
na zachód pierwszy oddział NWMP, przewieźć wojsko koleją
przez USA, ale była to delikatna sprawa, która wymagałaby

trudnych dyplomatycznych uzgodnień. W dodatku nie licowa­
łoby to z potrzebą zademonstrowania przez Kanadę suwerennej
władzy nad Terytoriami. Tymczasem linia kolei wciąż nie
była gotowa, a CPR, mimo wchłonięcia ogromnych kwot

z budżetu państwa (jeszcze w 1884 roku premier wymógł na

parlamencie udzielenie jej 20 milionów dolarów kredytu),
była na skraju bankructwa. W marcu robotnicy kolejowi nie
dostali wypłaty i strajkowali, doszło do rozruchów, policja
użyła broni, a dyrektor generalny pisał do prezesa CPR: „Nie

ma środków na wypłatę — jeśli nie będzie natychmiastowej
pomocy, musimy wstrzymać roboty. Proszę poinformować
premiera i ministra finansów. Proszę nie być zaskoczonym ani
nie winić mnie, jeśli nastąpi bardzo poważna katastrofa"

14

.

Nie było szans, aby parlament zgodził się na dalsze wydatki.
26 marca główny finansista CPR George Stephen zrezyg­

nowany pisał do premiera: „W wyniku dzisiejszej rozmowy

[z ministrem finansów] jestem przekonany, że rząd nie będzie

w stanie udzielić CPR niezbędnej pomocy finansowej. Przykro
mi, że tak skończą się nasze wysiłki, aby dać Kanadzie kolej

" B e a I, M a c 1 e o d, op. cii., s. 174.

14

C r e i g h t o n, op. cit., s. 405.

143

, Oceanu Spokojnego". Nie wiedział jeszcze, że pod Duck

r ake właśnie padały strzały. Teraz zarząd CPR skorzystał

okazji i oświadczył, że podejmie się przewiezienia wojska,

ieśli z góry dostanie za to pieniądze. Rząd niezwłocznie
udzielił mu kredytu. Plajta oddaliła się.

30 marca premier Macdonald podpisał nominacje członkom

komisji rządowej, która miała nadawać Metysom skrypty, tak
jakby się nic nie działo. Powinien był Metysów błogosławić;
dzięki ich rebelii uratował kolej, swoją posadę i „Politykę
Kanadyjską". Gdyby CPR zbankrutowała, to konsekwencje
oospodarcze i polityczne byłyby niewyobrażalne. Upadek

te°o największego pracodawcy pociągnąłby za sobą załamanie
gospodarcze, krach partii konserwatywnej, dymisję rządu
i poważne konsekwencje międzynarodowe. Kolumbia Brytyj­
ska dokonałaby secesji. Kto wie, czy Kanada rzeczywiście nie

wpadłaby do amerykańskiego koszyka... Jednak zamiast wy­
razów wdzięczności dla Riela, tego samego dnia na zachód
wyjechały z Toronto dwa pociągi —jeden z 500 żołnierzami
Grenadierów i Queen's Own Rifles, kompanią C Korpusu
Szkoły Piechoty, a drugi z bateriami szkolnymi (A i B)
Królewskiej Artylerii Kanadyjskiej (każda liczyła dwa działa

9-funtowe, 18 koni i 120 ludzi).

Mobilizacja Batalionu Midland, którego członkowie byli

rozrzuceni po wsiach, odległych od siebie nieraz po sto
kilometrów, zajęła więcej czasu, w końcu jednak milicjanci
zaczęli formować się w zwarty oddział. „Koszary przypominały
więzienie — pisze szer. Joseph Crowe. — Spaliśmy na
twardej podłodze z gliny. Było to bardzo niewygodne dla
większości z nas, która przywykła do miękkiego łóżka. Ludzi
było trudno kontrolować, ponieważ wielu nigdy nie było pod
wojskową komendą, i nigdy nie wykonywano rozkazu bez

dyskusji. Pewien oficer robił obchód po capstrzyku i otrzymał

S]

lny cios butem, którym ktoś w niego rzucił po ciemku"

l 5

.

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 175.

background image

144

Problemy z organizacją i dyscypliną sprawiły, że batalia

wyjechał z Toronto dopiero w tydzień później.

W północnym Ontario temperatura w nocy spadała do

30 stopni poniżej zera. Przez pierwsze dwa dni nie byM
to zbyt groźne — ludzie jechali w wagonach osobowych

i musieli wysiadać tylko na posiłki. Jednak i tak jeden
z Midlandczyków zmienił zdanie, wyskoczył z jadącego

pociągu szczupakiem przez zamknięte okno i wrócił do
domu. Wracać także chciał jeden, który przypomniał sobie,
że nie zgasił gazu, inny, który zapomniał zwrócić książkę
w bibliotece, i teraz naliczano mu 3 centy kary dziennie...

Na trzeci dzień dojechano do Jeziora Górnego, wzdłuż
którego tor budowany był w odcinkach. Pociąg zwolnił

do 10 km na godzinę i przez 200 km jechał po prowizorycznie
ułożonych szynach, aż natrafił na lukę szeroką na 60 km.
Żołnierze przesiedli się na sanie i po 16 godzinach dojechali
do miejsca, gdzie znowu zaczynał się tor. Tam już nie
było wagonów osobowych, lecz platformy. Nie było na

nich ochrony przed wiatrem i mrozem ani przed słońcem,
które powodowało oparzenia twarzy i ślepotę śnieżną. Po

10 godzinach takiej jazdy w zorganizowanym przez CPR

szpitalu zajęto się ludźmi z odmrożeniami i chorymi. Zdrowi
(którymi zajęli się robotnicy, sprzedając im whisky po

25 centów za szklankę) ruszyli dalej pieszo, 30 km po
śniegu. Ppłk Charles Montizambert, dowódca artylerii, ze

zgrozą wspominał „nieustanne ładowanie i wyładowywanie
dział i zaopatrzenia z platform na sanie i vice versa"
przy 50 stopniach mrozu. Potem było znów 60 km pociągiem

do portu Fish Bay, gdzie nocowano w magazynie, w ładowni
na wpół zatopionego szkunera, albo na śniegu przy ogniskach.

Jeden z Grenadierów oszalał, rozebrał się i gdyby go nie
powstrzymano, wskoczyłby do ognia.

Nazajutrz maszerowano 40 km po zamarzniętej zatoce do

kolejnego odcinka toru, dodając sobie ducha śpiewaniem
kupletów z antraktów operowych. Potem przez 80 km jechano

Działo 9-funtowe, używane przez NWMP

Zwiadowcy Boultona. Kpt. J. A. Johnston w mundurze piechoty, szere­

gowcy w ubraniach roboczych, nabytych od Kompanii Zatoki Hudsona

Kpt. John French na czele zwiadowców

background image

W drodze do Qu'Appelle — żołnierze śpią w pulmanie

Kolumna zaopatrzeniowa

Oueens Own, złożona z wozów metyskich

typu „Red River", w okolicy Swift Current

Parowiec „Northcote"

Główna ulica „nowego miasta" Battlefordu jesienią 1884 r.

Magazyn Kompanii Zatoki Hudsona w Battlefordzie

background image

Sklep Clinskilla w Battlefordzie

Indiańska Szkoła Gospodarstwa w Battlefordzie

Sędzia Charles B. Rouleau

Sierżant NWMP Frederick Bag-

ley, w Battlefordzie w 1884 r.

Handel w Forcie Pitt jesienią 1884 r. Od lewej: Grzmot Czterech

Niebios, Król Ptak, Zła Strzała (Robak), Żelazne Ciało, Duży Nie­

dźwiedź, Angus McKay, Dufresne, Louis Goulet, Stanley Simpson

(z rejestrem). Na wozie siedzi konstabl Ralph Sleigh

background image

William Cameron w 1885 r. Jego posturę można ocenić przez

porównanie z długością Winchestera i ze stojącym obok

dwunastoletnim Końskim Dzieckiem

Pukamakin Wędrującego Ducha

Theresa Delaney

William Delaney

Agent Thomas Quinn

background image

William Gilchrist

George Diii

Ojciec Adelard Fafard

Ojciec Consłantine Scollen

145

platformach, aż wreszcie po przejściu pieszo jeszcze

'edne°o odcinka ludzie mogli zasiąść w pulmanach i w luk­

susie pojechać dalej. 10 batalion Grenadierów Królewskich,

40 ludzi z kompanii C korpusu Szkoły Piechoty i bateria

A wyładowały się w Qu'Appelle i podążyły śladem oddziału

]Vliddletona w stronę Humboldt, a batalion Queen's Own
Rifles,

reszta kompanii C i bateria B pojechały dalej do

Swift Current.

Ppłk Denison, historyk, był zdania, że w porównaniu z tą

podróżą przeprawa Napoleona przez Alpy była małym spacer­
kiem. Bywalcy interioru Kanady twierdzili, że warunki te nie

były niczym ekstremalnym — budowniczowie kolei znosili je
bez wydziwiania i tylko torontońskie mieszczuchy mogli
uważać, że dokonali jakiegoś wyczynu. W każdym razie
w ciągu dwóch tygodni od Duck Lakę gen. Middleton miał do

dyspozycji siłę, z którą mógł prowadzić kampanię.

FORT QU'APPELLE-SŁONE RÓWNINY

Było zimno, na ziemi leżał śnieg. Część Strzelców z Win-

nipegu wybrała się na wojnę tylko w swych ciemnozielonych
mundurach i w półbutach, a większość nigdy w życiu nie
nocowała pod gołym niebem — nawet w lecie. Middleton

polecił wydać każdemu wysokie, ciepłe buty, futrzane rękawice
i czapę, szalik, trzy koce i płachtę nieprzemakalną. Przeniósł
się z nimi do Fortu Qu'Appelle, który miał posłużyć za

poligon. „[3 kwietnia] wcześnie rano wyprowadziłem moją
«armię» na strzelanie ślepymi nabojami, aby zobaczyć, jak
przyjmą to nasze rumaki. Prawie wszystkie zniosły huk
strzelaniny dobrze, zarówno wierzchowce, jak konie pociągowe

•— pisze. — Potem spróbowałem lekkiej musztry, którą ludzie
przeszli bardzo dobrze, jeśli wziąć pod uwagę, że mieli bardzo
mało jakiegokolwiek szkolenia. Po ćwiczeniach przeszedłem
się wśród szeregów i wypytałem każdego. Dowiedziałem się,

z

e wielu nigdy nie strzelało z karabinu, a niektórzy w ogóle

— Batoche 1885

background image

146

nie strzelali z żadnej broni. Nie były to wesołe widoki
zwłaszcza że otrzymałem telegram, w którym Irvine rozwodzi}
się, jakimi to znakomitymi strzelcami są mieszańcy. [ i

Rozkazałem przygotować się do ostrego strzelania po południu
i ludzie sami zajęli się przygotowaniem i ustawieniem rucho­
mych celów. Odkryłem, że jako rzemieślnicy, kanadyjscy
milicjanci zdolnościami i umiejętnościami przewyższają na­

szych regularnych żołnierzy. Ćwiczenia w strzelaniu kon­
tynuowano przez cały następny dzień. Przynajmniej ludzie

oswoili się z odrzutem broni..." "'.

Middleton utwierdził się w przekonaniu, iż słusznie odmówił

przezbrojenia się ze Sniderów w karabiny Martini-Henry. „Nie
było celowe dawanie ludziom zaczynającym kampanię nowej
broni, zwłaszcza takiej, która ma o wiele silniejszy odrzut.
Snidery nadawały się wystarczająco dobrze, jeśli tylko były

trzymane prosto". Karabiny Martini-Henry dostało 20 najlep­
szych strzelców, „ale nigdy nie było z nich za wiele pożytku".

6 kwietnia oddział Middletona wyruszył w drogę. Towarzy­

szyli mu korespondenci gazet z Montrealu, Toronto, Win-
nipegu, Londynu i St. Paul. Aby oswajać ludzi z regułami

wojny, generał rozkazał marsz w szyku ubezpieczonym.
Specjalnie dla niego przygotowano ambulans, lecz swoim

zwyczajem jechał na czele na wielkim karym wałachu
imieniem Sam. Było zimno, zrywały się burze śnieżne,
temperatura w nocy spadała do minus 23 stopni. „Położyłem
się spać w ubraniu, na dwóch kocach, i przykryłem się dwoma
kocami i kożuchem z bizona, ale nie mogłem się rozgrzać

i spałem niewiele" — wspomina Middleton. Ludzie przejęli
się pogotowiem bojowym i nocą każdy krzak koło obozu
został przez warty co najmniej raz obwołany groźnym „Stój,

kto idzie?" Następnego ranka wymarsz opóźnił się, ponieważ
kołki namiotów wmarzły w ziemię i trzeba je było wyrąbywać.

Mściwi wartownicy zrąbali przy okazji także złośliwe krzewy.

M i d d l e t o n . op. cit., s. 15-16.

147

j i kwietnia bateria A i kompania C Korpusu Szkoły

Piechoty dogoniły Middletona u wrót Słonych Równin.
Według dziennikarza były one „jak szeroka, posępna zatoka

dczas odpływu morza. Na ich ponurej przestrzeni jak

okiem sięgnąć nie było nic prócz bagiennych traw, kosaćca,
;

0

d czasu do czasu szarych karłowatych wierzb". Ludzie szli

wśród śnieżnych zamieci, w błocie sięgającym powyżej

kostek, to znów w kałużach wody. Middleton obawiał się
chorób, ale jeszcze bardziej lękał się, że Kanadyjczycy,
sławni z upodobania do napojów wyskokowych, pod preteks­
tem rozgrzewki będą ich nadużywać. Zabronił więc zabiera­
nia spirytualiów; na wozach wieziono opał i codziennie
warzono herbatę. Z powodu alkalicznej wody „nie miała
bardzo miłego smaku", ale generał stwierdził, że „gorąca
herbata okazała się o wiele lepszym środkiem przeciw

przeziębieniu niż alkohol. Niektórzy ludzie cierpieli na ból
kończyn od spania na mokrej ziemi, i były przypadki
odmrożenia, przeziębienia i kaszlu, ale wkrótce im to
przeszło. Prawie nie było chorób, zaś ludzie, którzy uważali,
że ani chybi umrą na skutek pozbawienia ich ulubionych
środków pobudzających, na końcu kampanii mieli lepsze
zdrowie, niż na początku. [...] To, że deszcz i zimno nie miały

dla nas szkodliwych efektów, przypisuję również nieograni­
czonemu i powszechnemu paleniu tytoniu"

n

.

Kolumna szła wzdłuż linii telegrafu, do której można

było się podłączyć. Middleton przechwycił depeszę Irvine'a
do gubernatora Dewdneya, w której wiecznie zdenerwowany
komisarz pisał: „Sprawy w stadium krytycznym wszyscy
Indianie przyłączą się do rebeliantów jeśli nie zostaną
podjęte natychmiastowe działania 1500 ludzi wystarczy

jeśli zostaną przysłani natychmiast inaczej potrzeba będzie

kilkunastu tysięcy. Sjuksowie Teton krążą po kraju na
wojennej ścieżce". Przynosiła efekty własna propaganda,

17

Tamie,

s. 18-19.

background image

148

wysławiająca pogromców Custera. Teraz nawet w leżącym

daleko na wschód Moose Jaw kobiety i dzieci przesiadywały na
stacji kolejowej, gdzie lokomotywa stała wciąż pod parą, gotowa
wywieźć je z miasta, gdyby zaatakowali je Sjuksowie. Także

inspektor Morris z Battlefordu wciąż nadawał „niezadowalające
telegramy" o zagrożeniu miasta, pełne „wezwań na ratunek

kobietom i dzieciom". Middleton stwierdził, że „wielka liczba
tych alarmistycznych doniesień, połączonych z żałosnymi

prośbami o żołnierzy, była całkowicie bezpodstawna, a reszta
bardzo przesadzona". Uznał je za „osobliwość prerii" i przezwał
imieniem wiatru od Gór Skalistych — nor'wester. Wkrótce

jednak „łamiące serce błagania" Morrisa trafiły do gazet, a te

zaczęły domagać się likwidacji „oblężenia Battlefordu" i piętno­
wać bezczynność wojska. Minister Caron musiał się wykazać
i wezwał Middletona do udzielenia pomocy Morrisowi. Generał

powiadomił go, że „już to zrobił, rozkazawszy [29 marca] ppłk.
Herchmerowi, aby z 50 ludźmi i haubicą wyruszył z Reginy do
Battlefordu"

18

. Tymczasem Herchmer (ten, który miał niedobre

doświadczenia z Żółtym Cielęciem) dojechał pociągiem do Swift
Current i tam się zatrzymał. Tłumaczył potem, że nie mógł
przejść przez rzekę Saskatchewan, a nawet gdyby mu się udało,
to w dalszej drodze niechybnie zostałby zmasakrowany przez
Indian. Middleton na razie zrezygnował więc z odsieczy

Battlefordu i wysłał Herchmera pociągiem do Medicine Hat,
skąd donoszono, że jakiś obóz Kri zagraża ludności. Generał

obawiał się raczej o stojące tam parowce, ale na widok
wysiadających z pociągu policjantów Indianie zwinęli tipi
i poszli sobie.

W końcu jednak Middleton ugiął się przed Caronem. Mimo

że planował szybką i skoncentrowaną ofensywę na Batoche,
wydzielił część sił, znajdujących się w Swift Current, do

udzielenia pomocy załodze Battlefordu. Pocieszał się, że
w „małej wojnie" rozdzielenie sił „bywa naturalną konsek-

18

Tamże,

s. 19.

149

nC

ją warunków kampanii, ponieważ w tego rodzaju walkach

często jest więcej niż jeden cel"

19

.

Trzecim celem kampanii okazała się Alberta. 7 kwietnia

nadszedł dramatyczny telegram z Edmonton. „Indianie na
wojennej ścieżce — pisał główny faktor Kompanii Zatoki
Hudsona. — Przyślijcie natychmiast broń i ludzi. Czy nie
może pan przyjść zaraz?" Dla większego efektu dodawał, że

zawiadomił również sir Johna". Także z Calgary donosiła

policja, że „ludność jest zaniepokojona i do pewnego stopnia
zdemoralizowana". Było to niedopowiedzenie — w Calgary
hałaśliwie domagano się ochrony przed Czarnymi Stopami
oraz koczującym na skraju miasta plemieniem Sarcee. Wronia
Stopa miał w obozie 35 mężczyzn w wieku od 16 do 90 lat,

a wszystkich Sarcee płci męskiej było 53, podczas gdy
w Calgary mieszkało 1000 osób, w tym większość mężczyzn,
ale jak ocenił Middleton, „ze strachu wszyscy potracili rozum".
Kobiety i dzieci pociągami ewakuowały się na wschód.
„Ludzie w Calgary są w stanie paniki — pisał miejscowy

agent — i robią właśnie to, co na pewno spowoduje zamieszki,
to znaczy pokazują Indianom, że czują się zagrożeni"

20

. Nie

tylko osadnicy, ale nawet kowboje i ranczerzy, którzy mieli
broń, tak się przyzwyczaili liczyć na policję, że kiedy jej
opieki zabrakło, nie wiedzieli, co począć. Middleton przyglądał
się temu z niesmakiem. „Gdzieś tu jest straszne mnóstwo
złego zarządzania" — pisał. Zdecydował, że bataliony z Qu-

ebecu, które jeszcze były w pociągach, pojadą dalej do
Calgary, by „onieśmielić" tamtejszych Indian, a następnie
wyruszą na Edmonton. Takie działanie było także zgodne

z teorią: „Widok kilku dobrze wyekwipowanych kolumn
wojska, wlewających się na ich terytorium, bardziej niepokoi
dzikich i rasy na poły cywilizowane niż pojedyncza armia,
i często z tego względu rozdzielenie sił bywa wskazane"

21

.

19

C a 11 w c 11, op. cit.. s. 88.

D e m p s e y, op. cit., s. 168.

21

Cali we 11, op. cit, s. 89.

background image

150

Middleton uważał, że siły, którymi dysponował, wystarczą

do pokonania Metysów. Premier Macdonald i minister Caron

sugerowali mu zaciągnięcie zwiadowców indiańskich, ale

generał nie zgodził się; miał złe doświadczenia z Maorysami

a ponadto teoria „małych wojen" ostrzegała, iż „ludy orientalne

lubują się w podstępach i oszustwach, czerwonoskórzy zaś

Indianie zdobyli złą sławę dzięki dwulicowości i przebiegło­

ści"

22

. Zamiast nich polecił sformować oddziały konnych

zwiadowców, złożone z białych i Metysów. Jeden oddział

zorganizował Jean-Louis Legare, kupiec z Wood Mountain,

któremu rząd wciąż jeszcze nie zwrócił kosztów, jakie poniósł,

karmiąc i ekspediując do USA Sjuksów Siedzącego Byka

23

.

Zadaniem ich było patrolowanie pogranicza wokół Cypress

Hills, pomiędzy granicą USA a linią kolejową CPR, na

wypadek inwazji — jak pisze generał — „Indian lub Fenian"

ze Stanów Zjednoczonych.

Ale co właściwie działo się na zachodzie?

22

Tamże,

s. 196.

23

S w o b o d a , op. cit.. s. 349.

COS SŁODKIEGO

BATTLEFORD

Mieszkańcy Battlefordu dowiedzieli się o walce pod Duck

Lakę na drugi dzień od pewnego Kri, który doniósł także, iż

do rezerwatu przybyli wysłannicy Riela, a Indianie zbierają

się u Budowniczego Zagród, skąd pomaszerują na ich miasto.

Miejscowy przywódca intelektualny, sędzia Charles Rouleau,

powątpiewał w to, ale wydawca gazety „Saskatchewan Herald"

P. G. Laurie uwierzył (w 1870 roku Riel wyznaczył za jego

głowę 200 funtów nagrody). Dowódca liczącego 140 policjan­

tów garnizonu, inspektor William Morris, nie miał żadnych

informacji. Nie umiał też doradzić, co robić w wypadku ataku

Indian; dopiero niedawno przyjechał z Nowego Brunszwiku

i raczej się ich obawiał. A Indian nie brakowało: z miastem

graniczyły rezerwaty Kri Budowniczego Zagród i Małej Sosny,

a o 30 km dalej leżał rezerwat Assiniboinów wodzów Moskita

i Niedźwiedziej Głowy.

Battleford był dużym miastem jak na Terytoria — był

nawet ich stolicą, zanim nie zastąpiła go osada Kupa Kości

(miała tę przewagę, że leżała na linii kolei), której z tej okazji

nadano godniejszą nazwę Regina. Świadectwem dawnych

dobrych czasów był okazały „budynek rządowy"; teraz była

background image

152

to Indiańska Szkoła Gospodarstwa, w której synowie wojow­
ników wkraczali w świat białych, i często zniechęceni dezer-

terowali z powrotem. „Stare miasto" leżało na prawym brzegu

rzeki Battle, a na lewym, wyższym i mniej zagrożonym
wylewami rzeki, rosło „nowe miasto". Obie części były
połączone mostem, który na zimę demontowano, by nie

zniszczyły go kry. Na wzgórzu nieopodal znajdował się fort
NWMP. Od tygodnia policjanci umacniali workami z piaskiem
palisadę — był to raczej płot, i mówiono, że między jego
sztachetami mógłby łatwo przejść chudy Indianin. Oprócz

broni strzeleckiej do dyspozycji była jedna haubica — drugą
Crozier zabrał do Fortu Carlton. Mieszczanie reaktywowali

40-osobowy oddział milicji zwany Strzelcami Battlefordzkimi'
i zaczęli formować oddział obrony terytorialnej {Home Guard),
ale okazało się, że nie starcza ludzi umiejących strzelać.

Zasypali więc gubernatora Dewdneya wołaniami o pomoc.
Agent John Rae ze swej strony informował, że miasto jest
zagrożone nie tylko przez miejscowych Indian, ale i przez Kri
Dużego Niedźwiedzia (którzy byli o 200 km od niego).

Gubernator polecił mu postraszyć Indian, iż „setki żołnierzy
z ciężką artylerią już są w drodze"

2

. Insp. Dickens z Fortu Pitt

zaś pocieszył go, że „Indianie [Dużego Niedźwiedzia] są
spokojni. Nie ma mowy, by poszli do Battlefordu. Niektórzy
mówią, że słyszeli, że coś ważnego ma się wydarzyć po

Wielkiej Nocy"

3

.

28 marca agent Rae udał się do rezerwatu Assiniboinów.

„Dałem Assiniboinom herbatę i tytoń — zaraportował. — Wy­
dawali się zadowoleni i nie mieli zażaleń. Ich instruktor [rolny

James Payne] mówi: «Kri szykują coś niedobrego, ale gdybyś-

1

Jednym z żołnierzy był Patrice Ouelette, brat Moise'a Ouelette'a, członka

Eksowedatu i delegata do Riela w Montanie w 1884 r.

2

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 182.

3

W. L. C I i n k, Battleford Beleaguered: 1885. The story of the Riel

Uprising from the columns of the Saskatchewan Herald,

Willowdale 1985,

s. 19.

153

:

e

potrzebowali pomocy, Assiniboinowie będą walczyć po

tronie białych. Tak mi powiedzieli»". Rae nie pojechał już

, £

r

j — czyżby nie interesowało go, co też niedobrego

szykują? Szkoda, że tego nie zrobił. Skoro insp. Dickens
słyszał, że po Wielkiej Nocy coś ważnego ma się wydarzyć
w

rezerwacie Dużego Niedźwiedzia, to wiedział o tym

i Budowniczy Zagród. Duży Niedźwiedź znowu wymuszał
j

e 2

o ruch; jeśli Budowniczy Zagród chciał utrzymać swoją

pozycję przywódcy, musiał uprzedzić konkurenta, i również
dokonać czegoś spektakularnego.

29 marca do Battlefordu dotarły wiadomości, że do

miasta zbliżają się Kri umalowani w żółte barwy wojenne.
Zaczął się popłoch. „Kobiety i dzieci w panicznym strachu
śpieszyły znaleźć schronienie za palisadą fortu" — zapisał

jeden z mieszczan. Wszyscy zaczęli opuszczać „stare miasto"

łodziami albo skacząc po lodzie. „Konie wysłałem do
Swift Current po towar", wspomina kupiec, „został tylko
mały pony, którym jeździła moja żona. Kto miał zaprzęg,
sam z niego korzystał, by ratować dobytek, więc choć
spakowaliśmy kufry, nie mogliśmy ich zabrać. Żona chwyciła
w jedną rękę pudełko z biżuterią, a w drugą rodzinną
Biblię, a poza tym zabraliśmy ubrania, które mieliśmy
na sobie"

4

. Laurie uratował prasę drukarską, ale pozostawił

cały dobytek, w tym cenną maszynę do szycia. W roz­
gardiaszu porzucano nawet broń i amunicję. Sędzia Rouleau
nie był zainteresowany obroną swego domu — załadował
rodzinę na wóz i ruszył do Swift Current; jak powiedział,
dopilnować, by szybko przysłano pomoc. Rae chciał także

tego dopilnować, ale jako odpowiedzialnemu za Indian
nie pozwolono mu opuścić podopiecznych; razem z sędzią
wyjechała tylko jego żona.

Insp. Morris alarmował komisarza Irvine'a: „Pan Rae

informuje mnie, że zamiarem Indian jest odwiedzenie miasta.

B ea 1. M a c i e o d , op. cit., s. 183.

background image

154

Nasza pozycja absolutnie nie jest bezpieczna, w istocie jest

jak najbardziej krytyczna". Nawet nie pomyślał, by zamiast

opierać się na informacjach pana Rae, samemu wysłać patrole
i rozpoznać siły i zamiary Jndian. Może dlatego, że nie
uczono go radzić sobie w sytuacji o charakterze wojennym.
Mimo to pozostaje zagadką, czego tak się bał; jego 14fj

policjantów wystarczyłoby, aby powstrzymać Indian przed
„odwiedzeniem miasta". Możliwe, że przestraszył się ewen­
tualnej konieczności użycia broni. Borykał się więc tylko

z ulokowaniem w forcie uciekinierów — 200 mężczyzn i 300
kobiet i dzieci.

Sędzia Rouleau zatrzymał się na nocleg w rezerwacie

Assiniboinów wodza Moskita, w domu instruktora rolnego
Payne'a. Był on żonaty z córką Niedźwiedziej Głowy i uważał,
że jest w dobrej komitywie z Indianami. Z zewnątrz dochodziły

hałasy, a Assiniboinowie malowali się. Payne uspokoił sędzie­
go, że „Indianie mówili mu o swej lojalności wobec białych
i żądzy zachowania pokoju", i wyjaśnił, że na drugi dzień były
przewidziane tańce. Rouleau nie był ciekawy folkloru i wyje­

chał o świcie. Zrobił mądrze — rano przyszli Indianie.

Assiniboinowie, nazywani przez Sjuksów Ho he, byli

niegdyś postrachem tego plemienia. Sjuksowie złamali ich
potęgę, ale wciąż pragnęli być groźnymi wojownikami.

Mimo to Payne nie bał się ich. Gdy zapukali do drzwi,
nie chciał im wydać żywności i amunicji. W dodatku
„zirytował się", mimo że wojownik imieniem Itka, zwany

też Odwraca Koc Na Drugą Stronę vel Krzywe Nogi,
„mówił mu, żeby się nie irytował". „Moje serce zrobiło
się złe — ciągnie Itka — poszedłem i wziąłem karabin;

instruktor złapał mnie za ręce; powiedziałem, żeby mnie
puścił, bo go zabiję; uwolniłem ręce i zastrzeliłem go".
Zabita została także żona Payne'a i ich dziecko.

Rano 30 marca siedzący w forcie mieszkańcy Battlefordu

ujrzeli w mieście gromady Indian. Było ich „200, wszystkich
uzbrojonych", ocenił Rae. Nadciągnął Budowniczy Zagród.

155

Wódz wezwał agenta na rozmowę, wyjaśniając, że przyszli

rvlko poprosić o dodatkowy prowiant, herbatę i tytoń. Rae
zaproponował, by spotkali się u niego, na lewym brzegu rzeki.
Wódz odmówił — to byłoby w zasięgu karabinów z fortu.
Ącent nie mógł odmówić, by nie urazić Indian brakiem
zaufania. Wraz z faktorem Kompanii Zatoki Hudsona Wil­

liamem McKayem i urzędnikiem mieszańcem Peterem Bal-
lendinem zaczął rozglądać się za łodzią, kiedy jakaś Metyska
zawołała z drugiego brzegu:

Nie przeprawiajcie się! Indianie was zabiją!

Rae uznał, że wykazał już wystarczające zaufanie, i wrócił

do fortu. McKay i Ballendine jednak przeprawili się przez
rzekę. W mieście przyjął ich Budowniczy Zagród w towarzy­
stwie kilku wodzów i doradców.

Można sądzić, że wódz chciał tylko wykorzystać panikę

białych po Duck Lakę, aby wydębić od nich obfite podarki
i znowu zaimponować swoim zwolennikom. I oto spostrzegł,
że biali wystraszyli się znacznie bardziej, niż oczekiwał. Nie
byłby politykiem, gdyby tego nie wykorzystał.

— Dlaczego tu tak pusto? — spytał naiwnie. — Wydaje

się, że wszystkie domy są opuszczone. Przyszedłem, żeby się
dowiedzieć, co się właściwie stało pod Duck Lakę. Powiedz,
dlaczego nie przyszedł nasz agent? Dlaczego nigdy go nie ma,

kiedy jest potrzebny?

„Indianie zawsze lepiej rozumieli białych, niż biali rozumieli

ich — pisze McKay. — W negocjacjach umieli ustawić nas
w defensywie — udawali niewiedzę, niewinność, słabość,
i zmuszali nas do wyjaśniania, tłumaczenia się i składania
propozycji. A sami cały czas byli w pozycji siły i wiedzy...".
Spróbował starej śpiewki („Metysom mogło się udać zabicie

kilku białych, ale przyjdzie ich więcej, za każdego zabitego
przyjdą setki innych..."), lecz Indianie odpowiedzieli śmiechem
i przedrzeźnianiem. Ostatecznie faktor zgodził się wydać
Indianom żywność z magazynu Kompanii, ale sprzeciwił się
żądaniu koców, broni i amunicji. Na tym rozmowa się skończyła.

background image

156

Po powrocie McKaya, agent Rae zadepeszował do guber­

natora: „Indianie są gotowi wrócić jutro do rezerwatu, jeśli
spełnimy ich żądania odzieży i cukru, tytoniu, prochu i kul
Ponieważ nie jesteśmy w stanie rozpocząć z nimi wojny

usilnie nalegam na udzielenie mi nieograniczonego pełnomoc­
nictwa do negocjacji". Dewdney udzielił go, dodając: „Niech

pan zaprosi Budowniczego Zagród do spotkania ze mną
w Swift Current. Jego wydatki będą zapłacone i gwarantuję
mu bezpieczeństwo". Oczywiście nawet gdyby Rae przekazał

zaproszenie, to Budowniczemu Zagród ani by nie postało
w głowie, by z niego skorzystać. Dewdney jednak tak ucieszył
się perspektywą dialogu, że zaraz pochwalił się premierowi,

gen. Middletonowi i każdemu, kto się liczył: „Negocjuję
telegraficznie z Indianami w Battlefordzie. Myślę, że osiąg­
niemy porozumienie zadowalające obie strony".

Na razie gubernator „negocjował" z siedzącym w forcie

agentem Rae, a niewątpliwie zadowoleni byli tylko Indianie.

Jedyny pozostały w mieście biały, kucharz Arthur Dobbs,
urządził im ucztę w Indiańskiej Szkole Gospodarstwa.
Na jej zakończenie Indianie podpalili szkołę. Potem zabrali
się do ładowania na wozy towarów z magazynów i sklepów.
Szabrowali i demolowali również domy prywatne. Wy­

sypywali mąkę z worków (worki mogły się przydać) i w jej
kopce wrzucali zabite psy, kury i świnie. Ulicę główną
wyłożyli dywanami z magazynu. Pracowali tak całą noc.
Przyświecały im ogniska, na których płonęły meble i pościel,

polane naftą. Policja nie reagowała, a właściciele byli

jak sparaliżowani. „Patrzyliśmy na nich bardzo ciężkim

wzrokiem — pisze Laurie. — Ogólnie bawili się świetnie.
Diabelska przemyślność w niszczeniu wszystkiego, co im
się nie przydało, zawstydziłaby miejski motłoch, który

dotąd uważaliśmy za najgorszy symbol obłędu i bezmy­
ślności"

5

.

5

C 1 i n k. op. cit., s. 18.

157

Assiniboinowie pozazdrościli Budowniczemu Zagród zdo-

hvczy i nazajutrz też wybrali się do miasta, ale Kri nie
chcieli ich wpuścić do domów i sklepów. W złych humorach

Assiniboinowie obeszli okoliczne farmy, zabierali, co chcieli,

demolowali domy, niszczyli żywność, paszę i ziarno siewne.
Łącznie koło Battlefordu Indianie złupili 63 farmy. „Oce­
niając szkody należy pamiętać, że «złupienie» to synonim
prawie totalnej destrukcji, ponieważ to, co nie zostało
zabrane, zostało zniszczone — pisał później «Saskatchewan
Herald». — Powszechne było tłuczenie okien, zarówno

szkła, jak framug, jak również niszczenie narzędzi rol­
niczych". Indianie uprowadzili 500 koni i 1200 sztuk bydła,
zaś świnie i drób, które nie odpowiadały ich podniebieniom,
zabijali i porzucali. Lżyli przy tym i straszyli farmerów,
ale pozostawiali ich w zdrowiu, choć bez dobytku. Pecha

miał tylko Barney Tremont

6

. Pochodził z Belgii, był kow­

bojem w USA, ale po tym, jak jego brat został zabity
przez Indian, przeniósł się w spokojniejsze, jak sądził,
miejsce. Przez 10 lat pracował jako telegrafista, a przed
rokiem postanowił przejść na swoje — kupił małe ranczo
i szykował się, by w lecie zapełnić je krowami i owcami.

Grupa Assiniboinów, która zawitała u niego, miała inne
plany. „Spotkaliśmy białego na drodze koło domu — wspo­
mina Człowiek Bez Krwi. — Człowiek w Czarnym Kocu

powiedział, żebym go zabił; powiedziałem, że zrobię to.
Było tam czterech Indian. Spytali mnie, kim jest ten biały;
powiedziałem, że nie wiem. Mój brat spytał: «Dlaczego
go nie zabijasz?» Wziąłem strzelbę, nabiłem ją, podszedłem
i zabiłem białego"

7

. Nie było to trudne — Tremont był

tak zajęty smarowaniem osi wozu, że nie zauważył, iż

2

tyłu skrada się wojownik. Inni dopełnili rytuału, zaliczając

Tremont, znany wtedy jako Barney Freeman, służył podczas wojny

secesyjnej w Trzeciej Dywizji Kawalerii gen. G. A. Custera i był obecny przy
kapitulacji gen. R. E. Lee pod Appomattox.

Tamże,

s. 19.

background image

158

ciosy

8

na zwłokach — jeden wpakował martwemu kulę

w głowę, drugi rozłupał ją maczugą, a trzeci wbił mu strzałę

w serce. Próbowali go oskalpować, ale brakło im umiejętno­

ści; nie udało im się zedrzeć skóry z włosami, pozostawili

tylko cięcia powyżej ucha. Przeszukali kieszenie, zabrali

zegarek i pieniądze, na progu domu zabili broniącego go psa

a potem przetrząsnęli dom.

Na skrzydłach zwycięstwa Assiniboinowie wpadli do

sąsiedniej „osady Gopsilla", ale była pusta; farmerzy uciekli.

Jedni zaczęli buszować po domach i podpalać je, a inni

pognali za uciekającymi. Dogonili Gopsilla, który jechał

wozem z rodziną i mieszańcem Hodgsonem. Obaj byli kiedyś

policjantami, ale (a może właśnie dlatego) Hodgson bez oporu

oddał konia, a Gopsill zawartość wozu. Apetyt rósł w miarę

jedzenia — jadącemu za nimi farmerowi Price'owi Indianie

zabrali cały wóz razem z końmi. Nie napotykając oporu

testowali, na ile jeszcze można sobie pozwolić: niejaki Jack

Nez Perce

9

spróbował rozebrać panią Price. Na to eks-

-policjanci ocknęli się i choć nie mieli broni, wyrazili

sprzeciw. Napastnicy jakby uświadomili sobie, że przeholo­

wali; zostawili ich w spokoju i uciekli do Budowniczego

Zagród. Również Kri zabrali resztę łupów i opuścili Bat-

tleford, udając się do rezerwatu.

Stwierdziwszy, że w mieście nie widać Indian, Rae, McKay,

Ballendine i kupiec Clinskill uzbroili się po zęby i wyszli

z fortu. Gdy doszli do rzeki, padło kilka strzałów. „Byliśmy

obciążeni grubymi płaszczami, nieśliśmy ciężkie karabiny

Snider i pasy pełne nabojów z kulami ważącymi uncję

— wspomina kupiec. — Pierzchaliśmy jak szaleni, rozbryz-

8

Według zasad wojowania Indian prerii „zaliczenie ciosu" oznaczało

dotknięcie wroga ręką lub specjalną laską, i świadczyło o osobistej odwadze.
Reguły określały wartość ciosu, zależnie od tego, czy wróg był żywy. czy
martwy, i czy Indianin dotknął go jako pierwszy, czy w następnej kolejności.

9

Był on jednym z Nez Perce wodza Józefa, którzy w 1877 roku uzyskali

azyl w Kanadzie. Od 1882 r. dorywczo pracował w saloonie w Battlefordzie.

159

:„

c

kałuże wody i topniejącego śniegu. Nie zapomnę widoku

moich towarzyszy, przewracających się bez tchu w wodę.

Przyznaję, i ja także wysilałem się w biegu. Był to niezmiernie

komiczny widok, gdy tak uciekaliśmy, każdy przerażony, że

wziął go na cel krwiożerczy Indianin". Wprawdzie okazało

się że to tylko dwóch Irlandczyków spłatało im takiego figla,

ale nikt więcej już nie wystawił nosa z fortu. „Jestem dobrze

ufortyfikowany, mam 200 zdeterminowanych ludzi. Mogę być

zaatakowany dziś w nocy, ale nie sądzę. Indianie niezmiernie

dzicy"

10

zadepeszował insp. Morris 1 kwietnia. Atak nie

nastąpił- Nazajutrz policjanci trzykrotnie wystrzelili z haubicy

w stronę Metysów, którzy wynosili ze sklepu jakieś towary

i ładowali je na wóz. Pociski wystraszyły rabusiów. Podniosło

to obrońców na tyle na duchu, że przeprawili się przez rzekę

i skonfiskowali wóz.

Indianie nie zerwali linii telegrafu, więc z fortu nieustannie

płynęły wołania o ratunek. Gen. Middleton się nimi nie

przejął. „Otrzymałem dosyć alarmistyczne nowiny z Bat-

tlefordu, którego dowódca najwyraźniej był pesymistą— pisze.

— Nie sądziłem, by Battleford był w takim niebezpieczeństwie,

jak on przedstawiał" ". Zbliżała się Wielkanoc...

FROG LAKĘ, WIELKI CZWARTEK, 2 KWIETNIA

W marcu Duży Niedźwiedź wybrał miejsce na rezerwat dla

swojego szczepu. Jego Równinni Kri rozbili obóz w pobliżu

dwóch rezerwatów Leśnych Kri — mniej wojowniczego,

semi-osiadłego plemienia, które zimowało w domach, a w le­

cie przenosiło się do tipi. Leśni Kri nie byli z tego zadowole­

ni, ale nikt ich o zdanie nie pytał. Później mówili, że

wszystkiemu, co nastąpiło potem, zawinił rząd, który nie

wiadomo po co sprowadził w spokojną okolicę Dużego

Niedźwiedzia.

M o r t o n, R o y. op. cii, s. 64.
M i d d l e t o n , op. cit., s. 15.

background image

160

Niedaleko rezerwatu znajdowała się osada, zamieszkana

przez białych i Metysów. Miała nazwę Żabie Jezioro
bowiem jej mieszkańcy pomimo ambicji i starań nie wymyś.
liii lepszej. Nawet jak na standardy Północnego Zachodu nie

było to nic wielkiego: magazyn Kompanii Zatoki Hudsona
którym kierował 22-letni William Cameron, kościół
a w nim młody misjonarz Leon-Adelard Fafard, szkółka

kościelna, posterunek NWMP i 5 ludzi pod komendą kpr.
Ralpha Sleigha (tego, który kiedyś nie dał rady aresztować

Człowieka Mówiącego Po Naszemu), kuźnia, sklepy Johna
Gowanlocka i George'a Dilla, stajnie i kilka domów. Był też
instruktor rolny Delaney. Dwie Teresy — panie Delaney
i Gowanlock — pełniły funkcję instruktorek gospodarstwa

domowego, ucząc Indianki obchodzenia się z bydłem, robie­
nia masła, szycia itp. Mimo obaw, że malkontenci Dużego
Niedźwiedzia będą mieli demoralizujący wpływ na Leśnych
Kri, rząd zaakceptował jego wybór. Przyznał nawet Gowan-

lockowi dotację na budowę młyna, licząc, że w połączeniu
z terenami nadającymi się pod uprawę zbóż, pozwoli to
Indianom na szybkie uzyskanie samowystarczalności. Agent

Thomas Quinn, zwany Mówiący Językiem Sjuksów, próbo­
wał skłonić Równinnych do osiedlenia się i pracy przy

budowie młyna. Jednak nie była to dla nich dość ponętna
perspektywa, i zamiast tego domagali się od Quinna bydła

na mięso. Agent miał przykre doświadczenia z Indianami;

jego ojciec został zabity przez Sjuksów w Minnesocie

w 1862 roku, a on ocalał, chowając się pod beczką, gdy

plądrowali sklep. Choć w żyłach Quinna płynęła krew
Dakotów i miał za żonę Indiankę Kri, jego stosunki z Du­

żym Niedźwiedziem były kiepskie. Agent stał bowiem na
stanowisku, że żywność należy się tylko osiadłym i pracują­

cym Indianom, Duży Niedźwiedź zaś twierdził, że guber­
nator Dewdney obiecał mu, iż w rezerwacie będą mieli
mnóstwo wołowiny i nigdy nie będą głodni, a o pracy mowy

nie było. Rozsierdzeni „podwójnymi językami białych" Kri

161

hodzili po domach, przyjmowani z mieszaniną niechęci,

współczucia i strachu (z przewagą tego ostatniego).

Zajął się nimi instrukor rolny Delaney. W 1884 roku, kiedy

Dużego Niedźwiedzia jeszcze nie było, nawiedził go przybysz

USA, Mała Topola. W eleganckim zielonym kocu i wy­

mywanych legginsach, z orlimi piórami zatkniętymi za
miedzianą opaskę stetsona, mosiężnymi bransoletami i kol­
czykami oraz wielkim nożem i Coltem przy pasie robił
wrażenie. Mimo to kiedy zażądał 30 worków mąki, 10
worków bekonu, 10 funtów herbaty i 50 funtów cukru,
instruktor stwierdził, że obcym Indianom nie należą się

przydziały.

— Dlaczego Wielka Matka nie przyśle tu kogoś, kto

potrafi coś zrobić? — zapytał Mała Topola tak głośno, by
słyszeli go inni Indianie. — To przez takich jak ty są
problemy między Indianami a policją!

Następnie wyciągnął spod koca asygnatę na żywność, którą

wycyganił od inspektora Departamentu Indian. Cokolwiek
sądził Delaney o takim podważaniu przez Departament jego
własnych ustaleń, musiał wydać produkty. Mała Topola
odjechał z pełnymi wozami, a Delaney wkrótce oberwał
pejczem od jakiegoś Indianina, który zapamiętał tę lekcję.

Teraz więc bez skrupułów dokarmiał Indian ze swojego
funduszu i nie przejmował się sprzeciwem gubernatora wobec
łamania dyscypliny budżetowej.

31 marca do Frog Lakę przybył konstabl z Fortu Pitt

z wieścią o walce pod Duck Lakę i listem, w którym insp.
Dickens proponował mieszkańcom przeniesienie się do Fortu

Pitt albo wzmocnienie miejscowego posterunku. Quinn sądził,
że najlepiej byłoby ewakuować się, ale Delaney miał opory
przed porzuceniem rządowych koni, bydła i towarów. Poza
tym tydzień wcześniej Duży Niedźwiedź dał mu fajkę pokoju
i zapewniał, że cały szczep darzy go miłością. Ojciec Fafard

uważał, że należy okazać Indianom zaufanie. Jego zdanie
Przeważyło. Mieszkańcy zdecydowali ponadto, że ponieważ

— Batoche 1885

background image

162

obecność policji może denerwować Indian, kpr. Sleigh i j

e

p

Q

5 ludzi mają opuścić posterunek. Policjanci wyjechali w nocv
do Fortu Pitt, zabierając amunicję z magazynu Kompanii

Cameron nie oddał im wszystkiej; trochę pozostawił na
wypadek, gdyby jednak przyszli Indianie.

1 kwietnia Quinn zaprosił przedstawicieli Kri na rozmowę

Przyszli wódz wojenny Wędrujący Duch, syn Dużego Niedźwie­

dzia Mały Zły Człowiek, Grzmot Czterech Niebios i Nędzny
Człowiek. Wędrujący Duch był w świetnym humorze.

— Dziś Wielki Dzień Kłamstw! — zawołał. Indianie roze­

śmieli się. Quinn i Cameron zawtórowali im. „Było tu więcej

naiwniaków niż jeden, i nie byli to Indianie", stwierdził
poniewczasie Cameron. Mały Zły Człowiek na wstępie powie­
dział, że jeśli Quinn zaprosił ich, aby poinformować o klęsce

białych pod Duck Lakę, to wiedzieli o niej wcześniej od niego.

— Nie przyłączymy się do mieszańców — mówił — ale

boimy się wojska. Chcemy tu zostać, bo jesteśmy waszymi
przyjaciółmi. Mówcie nam o wszystkim, co wiecie, a my też

powtórzymy wam to, co usłyszymy. Chcemy, byście za to nas

chronili, kiedy przyjdzie tu wojsko.

Cjuinn podziękował mu i oświadczył, że jak długo pozostaną

w rezerwacie, nie mają się czego obawiać. Kri zażądali

dodatkowego przydziału żywności. Agent odmówił, dodając,
że o tym może rozmawiać tylko z Dużym Niedźwiedziem.

— Skoro mowa o jedzeniu — rzekł Wędrujący Duch — to

kiedyś lubiłem zabijać ludzi. Lubiłem, bo miało to słodki
smak, tak jakbym jadł coś słodkiego... Odkąd mamy prawa,

dałem temu pokój. Ale nasi młodzi są niesforni. Może się coś
przydarzyć.

— Cieszę się, że Wędrujący Duch jest taki przyjazny

— zauważył Cjuinn, kiedy Indianie wyszli. „Czerwonoskóry
doktor Jekyll i pan Hyde", pomyślał Cameron, ale nic nie

powiedział '

2

.

12

W. B. C a m e r o n , Blood Red the Sun. Edmonton 1977. s. 33-34,

S t o n e c h i 1 d, W a i s e r. op. cit.. s. 113-114 (relacja Fredzia Konia).

163

Przez cały dzień Indianie nawiedzali instruktora Delaneya,

'rv wydawał im ziemniaki. Wieczorem do Quinna przyszedł

nU

2v Niedźwiedź, ale nie wymógł dodatkowego przydziału.

__ Dlaczego agent-pies chciał się ze mną spotkać, jeśli nie

dla mnie jedzenia? — rozgniewał się. — Podobno coś

niedobrego stało się na południe od nas?

Przecież słyszeliście o tym wcześniej od nas — burknął

Ouinn. Jednak wódz zmusił go w imię przyjaźni, by prze­
czytał na głos list od insp. Dickensa i przyznał, że Metysi
pobili białych.

Najlepiej by było, gdyby biali posłuchali wodza Czer­

wonych Kurtek i odeszli — powiedział Wędrujący Duch.

Ale zapasy w magazynie rządowym niech agent-pies

zostawi...

Quinn nie dał się przekonać. Duży Niedźwiedź wychodząc

rzekł:

— Kiedy byłem w kraju wasichun, spotkałem Riela. Miałem

wtedy sen. Śniło mi się bijące z ziemi przez moje palce
źródło. Było to źródło krwi...

Po ich wyjściu Quinn rzekł do Camerona:
— No i dobrze, mogą mnie zabić, ale nie dam się zastraszyć.
Tymczasem przyjechało trzech Metysów — Louis Goulet,

Dolphis Nolin i Andre Nault. Twierdzili, że są drwalami

i w Frog Lakę znaleźli się przypadkiem

n

.

Przed osadą

13

Dolphis (Adolphus) Nolin był synem antagonisty Riela, Charlesa Nolina.

Andre Nault (brat Napoleona Naulta) rozpowszechniał manifest Riela i został
25 marca aresztowany, przesłuchany przez insp. Dickensa i zwolniony. On
i Louis Goulet byli obecni na zebraniu w Batoche, na którym postanowiono
nawiązać kontakt z Louisem Rielem. Goulet kiedyś pracował dla wywiadu

wojskowego USA; jak mówi: „Dla nas Metysów poruszanie się wśród Indian
byto łatwe, jeśli znało się języki i umiało trochę odgrywać rolę. Osobiście, ja
radziłem sobie z jednym i drugim bardzo dobrze" ( C h a r ę t te, op. cit.,

s

- 96). Miał być jednym z członków delegacji do Riela w Montanie, ale

odmówił, bo „obawiał się, że jego obecność mogła bardziej zaszkodzić
sprawie Metysów niż pomóc". Charakterystyczne, iż jako jedyny z trzech
został uwięziony i przebywał do końca w obozie Dużego Niedźwiedzia.

background image

164

zatrzymał ich Mały Zły Człowiek. Miał w ręku list od ins

p

Dickensa do Quinna, który ukradł agentowi, ale nie potrafił

przeczytać. „Powiedzieliśmy mu, że nie rozumiemy tego listy
ponieważ jest po angielsku", pisze Goulet

l 4

. Wśród mieszkań­

ców dawała się wyczuć nerwowość. Ojciec Fafard ucieszył sie
na widok uzbrojonych młodych ludzi i zapytał, czy się nie
boją Dużego Niedźwiedzia. Goulet był zdania, że Indianie nie

skrzywdzą cywilów.

W nocy grupa Równinnych Kri zawitała do Leśnych

Kri, aby porozmawiać z ich wodzem Isidorem Mondionem.

Ponieważ rozmowa nie przebiegła po ich myśli, uznali
Mondiona za lojalnego wobec białych i uwięzili go. Mały

Zły Człowiek i kilku wojowników wybili okno w domu
Quinna i weszli do środka. W domu byli brat żony Quinna
Siedzący Koń i jej wuj Samotny Człowiek. W obliczu

ich karabinów napastnicy wyszli.

— Wędrujący Duch się z wami policzy! — rzucił na

odchodnym Mały Zły Człowiek.

2 kwietnia przed świtem Indianie wyłamali drzwi domu

Quinna, a Wędrujący Duch wezwał go, by wyszedł. Indiańscy
krewni chcieli go bronić, ale agent powstrzymał ich.

— Nikt nie powie, że Mówiący Językiem Sjuksów bał się

stawić im czoła — rzekł, odchodząc z Wędrującym Duchem.

Goulet i Nauk, subiekt Gilchrist i dwaj robotnicy Metysi

spali w tartaku koło osady. Obudził ich Nolin, który nocował
w obozie Indian.

— Słuchaj, mon gars — zawołał, zeskakując z konia

— jeden Indianin powiedział mi, że mamy zwiewać! Szykują
się na białych. Wszystko przygotowali, trzeba ratować skórę.

Jednak zamiast od razu uciekać, zasiedli do śniadania. Był

to błąd. „Trzech Indian weszło, gdy jedliśmy. Mieli twarze

pomalowane na czerwono i czarne pasy pod oczami. Byli
uzbrojeni po zęby i widać było, że to poważna sprawa. Byłem

14

C h a r e t t e , op. cii., s. 115.

165

Hziwiony, że nas tak przyłapali. Mój koń nie dał mi znać, że

kręcą

s

'?

tu ODC

y- Usiedli tak, że odgrodzili nas od naszych

karabinów pod ścianą. Patrzyli, jak jemy, i nie podobał mi się

oosób, w jaki milczeli. Żartowaliśmy w języku Kri, próbując

n

j

e

okazać zmartwienia tą wizytą", pisze Goulet '\ Wreszcie

Mały Zły Człowiek wszedł z tomahawkiem w dłoni, chwycił

Gouleta, mówiąc, że potrzebuje go jako tłumacza, i wyciągnął

n

a dwór. Potem rozkazał Gilchristowi otworzyć magazyn.

Indianie spustoszyli go w mgnieniu oka.

Trzymaj, przyjacielu, to twoja działka — jeden z nich

podał Gouletowi pudło koszul. Mimo tego przyjaznego gestu
Metysi zostali rozbrojeni i wraz z Gilchristem pod strażą
wyruszyli do Frog Lakę. Wschodziło słońce, wielkie i czer­
wone. „To może ostatni wschód słońca, jaki widzę. Dlatego

jest taki piękny", pomyślał Goulet. Indianie zawyli i za­

intonowali pieśń wojenną.

W osadzie Mały Zły Człowiek poszedł do domu Delane-

ya. Zastał tam także Gowanlocków. 21-letnia Theresa Go-
wanlock pół roku temu wyszła za 24-letniego kupca i opuś­
ciła rodzinne Ontario. Teraz poznawała ciemną stronę życia
na zachodzie. Indianie zażądali, by oddali im broń; jak
wyjaśnili, aby mogli ich bronić przed Metysami. „Nie
mogliśmy odmówić", pisze pani Delaney. Przyszedł też
Duży Niedźwiedź i kazał sobie i Indianom podać obfite

śniadanie.

Meewasin — dobre. Jedzcie mnóstwo — zachęcał

gospodarzy. — Pewnie trochę postrzelamy, ale nic wam się
nie stanie.

Mały Zły Człowiek obudził Camerona i kazał prowadzić się

do sklepu. Kupiec patrząc na ogromne, krwawoczerwone
słońce, miał złe przeczucia. Pogratulował sobie przezorności,
która kazała mu zostawić trochę amunicji. Indianie zabrali
P

r

och i naboje, a także rzeźnicze noże, które zaraz zaczęli

Tamże,

s. 119.

background image

166

ostrzyć. Cameron wypatrzył starego wojownika Żółtego Nj^
dźwiedzia, który wydał mu się przyjaźniejszy.

— Weź co chcesz — powiedział — tylko pomóż mi

w razie czego...

Po chwili Indianie zabrali Camerona do Wędrującego Ducha

który właśnie przesłuchiwał Quinna.

— Kto jest szefem białych w całym kraju — pytał, grożąc

mu pięścią — gubernator, Kompania, czy kto?

— Jest taki jeden w Ottawie, nazywa się sir John Macdonald

— odparł Quinn z wymuszonym śmiechem; Cameron sądził,
że z powodu „subtelnej ironii" swojej sytuacji.

Wędrujący Duch zażądał od Quinna wydania bydła, a Ca­

meronowi kazał wracać do sklepu i rozdawać towary. „Wszy­

stko, co zabierali, zapisywałem na rachunek rządu — wspo­
mina Cameron. — Indianie się z tego śmieli, ale ja chciałem

zachować pozory autorytetu. Władze nie były bez winy za tę
sytuację. Quinn powinien był mieć za sobą duży oddział

policji, skoro wysłali go, by zajmował się najbardziej oporną
bandą Indian w całym kraju"

l 6

.

Po osadzie kręcili się wojownicy i squaws. Wchodzili do

domów i wychodzili, wynosząc różne rzeczy. Na majdanie
przed posterunkiem NWMP zaczynały się tańce. „Indianie
byli coraz bardziej pijani, coraz bardziej prowokujący",

stwierdził Goulet. Metysi nie byli pewni, czy mają się bronić,
czy uciekać. Goulet zobaczył cieślę Gouina, który wracał ze
śniadania u sąsiada.

— Gdzie masz karabin? — spytał.
— W domu, pod materacem — odrzekł Gouin. Razem poszli

do jego mieszkania, ale było splądrowane i broni już nie znaleźli.

— Wszystko przez to, że policja uciekła — odezwał się

Goulet. — Gdyby zorganizowali Metysów i białych, mielibyś­
my Indian pod kontrolą. Indianie są odważni tylko wtedy, gdy

widzą, że się ich boisz.

16

C a m e r o n, op. cit., s. 45.

167

Przeklęci Anglais — rzucił kowal Henry Quinn. — Gdy­

śmy

w

porcji mieli Canadiens, byłoby inaczej.

gyj Wielki Czwartek. W kościele zaczęła się msza wiel­

kanocna. Ojciec Fafard na wstępie poradził wiernym, by

olecili dusze Bogu. W ławkach zasiadło także kilku Indian,

w

tym Duży Niedźwiedź, który rozsiadł się wygodnie

i wsparty na dubeltówce przyglądał się kapłanowi. Z ze­
wnątrz dochodził „przerażający miarowy rytm mauchawahaw-

mn

igamawn

— pieśni wojennej" i wrzaski Indian, raczących

się spirytualiami. Powodzeniem cieszył się także painkiller,
mikstura przeciwbólowa, której głównymi składnikami były
spirytus i opium '

7

. Po chwili do kościoła wszedł Wędrujący

Duch, z twarzą wymalowaną ochrą na żółto, z orlimi

piórami na kołpaku z rysiej skóry, ubrany w bobrowe futro
Delaneya. „Patrzyłem w ogłupiałym zdumieniu. To był
demon, dziki zwierz, bezwzględny, krwiożerczy dzikus",
pisze Cameron. Wódz zaczął chodzić między ławkami,
strzelając z Winchestera do okien i w sufit. Dołączali do
niego inni, poubierani w damską bieliznę, suknie i gar­
nitury, wchodzili i wychodzili, wrzeszczeli, śpiewali i walili
w bęben. Ojciec Marchand zamknął drzwi, ale Wędrujący
Duch znów je otworzył na oścież. Indianie zaczęli wypędzać

wszystkich na dwór. Ojciec Fafard zatrzymał się, by zamknąć
kościół. Mały Niedźwiedź rozkazał mu dołączyć, i na zachętę
uderzył kolbą strzelby w twarz, rozcinając policzek. Goulet
poderwał się w stronę Indianina, lecz ksiądz zasłonił go
i kazał Metysowi przestać. Goulet szturchnął Małego Nie­
dźwiedzia i warknął jakąś groźbę, ale szybko stracił animusz.

Towarzystwo na majdanie rozkręcało się coraz bardziej.
„Upiorny widok Indian przypomniał mi demony ognia
piekielnego. Chciałem się pomodlić, ale powtarzałem tylko
w kółko Je vous salue, Marie...".

— Coś ty taki spokojny? — zapytał w końcu Gouina.

Efekty działania tego specyfiku przedstawia obrazowo Mark Twain

w

"Przygodach Tomka Sawyera" (rozdział „Kot i morderca cierpień'').

background image

1

— Wyspowiadałem się ojcu Marchandowi — odrzekł Gouin

— teraz mi wszystko jedno.

Wędrujący Duch przyprowadził Gilchrista i kazał Gouletowi

spytać go, czy subiekt jest po stronie Indian, czy rząd

u

Gilchrist odpowiedział, że jest po stronie rządu, a Goulet
dosyć bezmyślnie przetłumaczył to.

— Tylko to chciałem wiedzieć — rzekł Wędrujący Duch

i obrócił się na pięcie.

Król Ptak, syn Dużego Niedźwiedzia, zapytał Camerona

czy jest po stronie Riela, czy policji.

— Kuzynie, mieszańcy biją się daleko stąd — odpowiedział

Cameron, siląc się na dyplomację. — Niech się sami biją. Tu
wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.

— Jeśli wyjdziemy żywi — mruknął do niego Quinn — to

popamiętamy to do końca naszych dni.

Wędrujący Duch kazał mieszkańcom zebrać się na majdanie.

— Hej, ty! — zawołał Żółty Niedźwiedź do Camerona.

— Idź do sklepu i przynieś mi kapelusz.

Był to dobry pretekst, by uciec, ale Cameron bał się, więc

poprosił go, aby mu towarzyszył. Żółty Niedźwiedź wybrał
sobie kapelusz, potem Nędzny Człowiek zapragnął koca,

okazało się, że Indianie już zabrali wszystkie, Nędzny Czło­
wiek zażądał czegoś podobnego do koca, potem tytoniu
i herbaty... Cameron krzątał się po sklepie.

Tymczasem Wędrujący Duch zebrał wszystkich i oświad­

czył, że mają iść z nim do obozu. Kri ustawili ich w szereg,
który otwierał ojciec Fafard. Korowód ruszył, ale agent Quinn
miał już tego dość.

— Ja nigdzie nie pójdę — rzekł.
— Uparty jesteś — stwierdził Wędrujący Duch. — Chwalisz

się, że kiedy mówisz nie, to znaczy to, że nie. Ale dzisiaj zrobisz
to, co ci każę, jeśli ci życie miłe. Pójdziesz z nami do obozu.

— Nie — powtórzył Quinn i odwrócił się.

— Nie wiem, co masz za głowę, jakbyś nie rozumiał, co

mówię. Równie dobrze mogę cię zabić.

169

Wędrujący Duch uniósł lufę Winchestera i nacisnął spust.

i

a

weszła powyżej biodra i wyszła przez klatkę piersiową.

"dv Quinn drgał na ziemi, Kri zwany Borsukiem podbiegł

j

st

rzelił mu w głowę.

Zabić ich! Zabić białych! — krzyknął Wędrujący Duch.

Nolin chwycił ośmioletnią córkę Quinna, która biegła w stronę
oica, i wpadł z nią do domu, a za nim inni Metysi. Gouin nie
zdążył — Zła Strzała (znany także jako Robak) wypalił do
nieao, cieśla upadł i próbował się podnieść. Nędzny Człowiek
zapomniał o kocu i podbiegł do rannego. „Strzelił mu w pierś;
[Gouin] upadł, przez chwilę się trząsł, a potem przestał się

ruszać i umarł", wspomina Toussaint Ryczący Byk

1S

.

Atim-eenawuk!

— wybuchnął z podziwem i szacunkiem

Chodzący Koń. — Żołnierze-psy!

Cameron wybiegł ze sklepu. „Kurz i dym wypełniały

powietrze, wycia, wrzaski i tętent kopyt mieszały się w piekiel­
ną symfonię. Ponad wszystko wzbijała się mordercza wojenna
pieśń Równinnych Kri, a wystrzał za wystrzałem wybijały
podzwonne dla moich przyjaciół".

— Jeśli się odezwiesz, to jesteś trup! — krzyknął jakiś

Indianin, potrząsając mu przed nosem karabinem. Cameron
uznał to za „przyjacielskie ostrzeżenie". Zobaczył, jak Goulet
biegnie „z twarzą białą jak papier", a za nim dwaj Indianie

— jeden w wyraźnie złych zamiarach, a drugi jakby próbował
go powstrzymać. Nie wiedział, że Goulet biegł do corralu,
ponieważ Indianin zażądał jego konia w zamian za życie.

Tesąua! Stójcie! — krzyczał Duży Niedźwiedź. Niedo­

szły młynarz Gowanlock uspokajał żonę, wtem zachwiał się

ugodzony w plecy, wyciągnął ręce w jej stronę, ona go
chwyciła i upadli razem.

Idący z przodu nie od razu zorientowali się, co się dzieje

za nimi; pani Delaney sądziła, że Indianie strzelają w powie­
trze

19

. Wtem przebiegł obok niej 75-letni John Williscraft,

C 1 i n k, op. cit., s. 60.
G o w a n l o c k , D e l a n e y , op. cir., s. 15, 70.

background image

170

mechanik i zakrystian. Za nim gonił konno Człowiek Mówią

Cv

Po Naszemu (ten, który dostał tydzień aresztu za pobicie
instruktora Craiga). Pani Delaney odwróciła się i zobaczyła

że Kri dobijają Gowanlocka, a jakiś Indianin ciągnie jeg

0

płaczącą żonę. Chwyciła męża mocniej za rękę i poczuła, że

jego uchwyt słabnie.

— Mnie też zastrzelili — powiedział Delaney i osunął się

na ziemię. Z tyłu wyłonił się „przerażający obiekt, ohydnie
wymalowany Indianin" — niejaki Goła Szyja. Delaney jeszcze
żył. Ojciec Fafard uklęknął nad nim, a wtedy Goła Szyja także

jemu strzelił w plecy. Fafard upadł.

— Jeszcze oddycha — stwierdził Zła Strzała. — Zabijcie

go.

Chodzi Po Niebie podszedł i strzelił księdzu z rewolweru

w tył głowy. Inny dobił Dełaneya.

Zła Strzała chwycił panią Delaney i zaczął ją wlec. Ojciec

Marchand stanął w jej obronie. Wędrujący Duch strzelił mu
w gardło — 26-letni misjonarz z Francji, który przyjechał do
Frog Lakę w wielkanocne odwiedziny, miał się długo wy­

krwawiać. Samotny Człowiek wyciągnął mu z kieszeni fajkę
z morskiej pianki, którą sobie upatrzył. Kupiec Diii, subiekt
Gilchrist i Henry Quinn rzucili się do ucieczki. Tymczasem

Człowiek Mówiący Po Naszemu dogonił Williscrafta i strącił
mu z głowy kapelusz. Zakrystian zatrzymał się i odwrócił.

— Nie strzelaj! — powiedział. Kilku Indian dało ognia

i Williscraft z krzykiem upadł do rowu. Człowiek Mówiący

Po Naszemu puścił się za Gilchristem i z bliska strzelił mu
w plecy. Pies Gilchrista, duży collie, rzucił się na Indianina,
który chciał zabrać zabitemu zegarek, zerwał mu przepaskę

biodrową, lecz zaraz padł martwy obok pana. Diii zatrzymał
się i odwrócił ku prześladowcom. „Chyba stracił nadzieję",

przypuszczał Grzmot. „Stał i patrzył w stronę Indian"

2 0

. Mały

Niedźwiedź, Żelazne Ciało i Czerwona Skóra zaczęli do niego

Tamże,

s. 65.

171

rrzelać. Za którymś razem trafili i kupiec padł. W tym czasie

Henry Quinn zdołał się wymknąć.

Wszystko trwało tylko tak długo, ile trzeba na wypalenie

faiki". mówili potem Kri. Tak kiedyś podsumowali Sjuksowie
ostatnią walkę Custera. Tutaj jednak z rąk Indian zginęło tylko
dziewięciu bezbronnych cywilów i jeden pies.

Ściągnięci odgłosem wystrzałów przybyli do Frog Lakę

wódz Leśnych Kri Onepohayo i jego syn Mesunekwepan.
Młodzieniec przyglądał się zabitym i zatrzymał przy ojcu
Marchandzie. „Leżał na ziemi, a krew płynęła mu z gardła.

Wciąż żył i oddychał powoli. «Żal mi cię, ale taka musiała
być wola Boża» — powiedziałem. Wziąłem trochę trawy,
żeby obetrzeć krew. To nie pomogło, więc zdjąłem moją

czarną jedwabną chustę i obwiązałem mu szyję. Miał oczy
zamknięte, ale wciąż oddychał, a krew z przerwami sączyła
mu się z gardła. Z wielkim trudem chwytał powietrze"

21

.

Misjonarz wkrótce wyzionął ducha, a Mesunekwepan zajrzał
do kościoła. W środku wszystko było porozbijane, a Indianie
opróżniali dwie baryłki wina mszalnego, rozlewając przy tym
sporo. Kilku ubrało się w szaty liturgiczne. Mesunekwepan

przyłączył się do nich, ponieważ „wydawało mu się, że się
dobrze bawią". Jego ojciec był innego zdania i kazał mu iść
z sobą. W domu urzędnika Kompanii Jamesa Simpsona
Indianie tańczyli i łamali meble. Mesunekwepan miał wielką

chęć coś sobie przywłaszczyć, ale ojciec mocno trzymał go za
rękę. Onepohayo „zaczął okazywać gniew" i odszukał Dużego
Niedźwiedzia.

— Czy wyście wszyscy poszaleli, czy co jest z wami?

— spytał nieuprzejmie. — Masz z pewnością źle w głowie.

Gdybym wiedział, co szykujecie, dałbym wam dwadzieścia
pięć krów, żebyście je sobie pozabijali zamiast tych białych

ludzi. Wynoście się stąd!

Duży Niedźwiedź nie przyjął dobrze tych słów.

G. S t a n 1 e y (Mesunekwepan), An Account ofThe Frog Lakę Massacre,

W:

S. Hughes, ed., The Frog Lakę „Massacre", Toronto 1976. s. 162.

background image

172

— Jeśli ci się nie podoba to co mówię, to może i mnie

zastrzelisz? — zaperzył się Onepohayo. Po chwili Duży
Niedźwiedź odwrócił się i z częścią swoich poszedł rabować
magazyn Kompanii. Inni zebrali łupy, konie oraz jeńców

— panie Gowanlock i Delaney, dzieci, Metysów i mieszańców
— i ruszyli do obozu. Po drodze wzięli jako zakładniczkę
żonę Onepohayo, a Magiczną Fajkę wodza, która zawsze była
bezpieczna pośrodku jego tipi, teraz położyli przed tipi na

znak, że Leśni Kri są ich jeńcami.

— Wszystkich nas dziś zabiją... — płakała matka i Mesu-

nekwepan też się rozpłakał.

Cameron zawdzięczał życie pani Simpson, siostrze Gabriela

Dumonta. Ta „duża, tłusta kobieta, silna jak mężczyzna" (jak

ją określa Goulet) owinęła go chustą, by go nie rozpoznano,

chwyciła pod pachę i zaniosła do obozu, bo strach pozbawił
go władzy w nogach. W obozie Leśni Kri zaopiekowali się
kobietami, które mdlały na skutek przeżyć i zmęczenia
marszem przez las i lodowaty potok Frog Creek. Cameron
został zdemaskowany i uwięziony w innym tipi. Chodzi Po

Niebie pokazał mu zegarek ojca Fafarda i spytał, która
godzina. Była jedenasta.

Gouletowi się upiekło; wprawdzie w corralu okazało się, że

konia już ktoś zabrał, ale jego znajomy Kurka Wodna
udobruchał rozeźlonego Indianina, zabrał Gouleta do siebie
i uraczył kubkiem gorącej herbaty. Dodało mu to ducha
i zaczął rozglądać się za białymi kobietami, aż w jednym

z tipi znalazł panią Gowanlock.

— Czy to nie było straszne? — spytała go przez łzy.
— Tak, to była bardzo poważna sprawa — zgodził się

Goulet. Pani Gowanlock poprosiła go, by poszedł i ukrył
gdzieś ciało jej męża, zanim Indianie je zmasakrują. Duży

Niedźwiedź się zgodził i trzej Metysi wrócili do osady.

W domu Gowanlocka tapety były pozrywane, a wokół

walały się książki i listy. Ani jeden mebel ani przedmiot nie

173

rostały całe. Przed domem Delaneya leżało nagie ciało
Ouinna. Indianie wetknęli w nie kij. Obok leżała głowa jego

biało-brązowego spaniela, z którego sztuczek Quinn był
dumny. Na majdanie wojownicy tańczyli wokół zabitych,
jjwagę Gouleta przyciągnął Indianin ubrany w przepaskę
biodrową ze stuły —jeden krzyż zwisał z przodu, drugi z tyłu

i w cylinder przyozdobiony długą czerwoną wstęgą.

Tańczył przekrzywiając głowę i zezując w górę. Drugi miał na

diowie biret, a do przepaski przyczepił zegarek z dewizką.

Goulet spóźnił się — Gowanlock miał odrąbane ręce i nogi.
Gdy podniósł zwłoki ojca Marchanda, z rozłupanej czaszki
wypłynął mózg i spłynął mu do buta. „Pozbieraliśmy ojca

Marchanda, ojca Fafarda, Gowanlocka i Delaneya. Ależ to
była robota. Cali byliśmy we krwi. Jeszcze dziś robi mi się
niedobrze". Indianie nie pozwolili zabrać innych ciał.

— Wynoście się, bo zaraz ktoś będzie zbierał wasze trupy!

— ostrzegł któryś. Metysi złożyli zabitych w piwnicy kościoła.
Był pusty, zabawa się skończyła. Z tabernakulum skradziono
naczynia liturgiczne, hostie walały się po podłodze. Metysi
pozbierali je z szacunkiem i spalili w piecu.

Wieczorem Goulet dowiedział się, że Indianie, którzy

pojmali białe kobiety, wystawili je na sprzedaż. Ponieważ
zostały uznane za stare i niezbyt atrakcyjne, cena była
przystępna — po dwa konie za każdą. Pani Gowanlock prosiła
Gouleta, by je wykupił, ale on nie miał już nawet swojego

jednego konia. Udało mu się wyciągnąć od pewnego Metysa

dwie klacze, za które kupił panią Gowanlock, a dwaj inni
Metysi złożyli się i do spółki kupili panią Delaney.

Nazajutrz Duży Niedźwiedź kazał więźniom przysiąc, że

nie uciekną, dodając, że gdyby ktoś uciekł, pozostali zostaną
zabici. Nie musiał ich długo namawiać — Wędrujący Duch
stał obok z Winchesterem. Później zaczęła się narada. Węd­

rujący Duch znowu przesłuchiwał Camerona. Chciał się
dowiedzieć, za jaką sumę Kompania Zatoki Hudsona sprzedała

Terytoria rządowi Kanady.

background image

174

— Ten kraj należy do nas — wyjaśnił. — Odebraliśmy p«

sobie. Widziałeś, jak Kri wojują — mnóstwo krwi płynie'
Kiedy oddałem pierwszy strzał, przysiągłem sobie, że tak
będzie, aż nie zostanie tu ani jeden Kanadyjczyk. Wtedy

sprzedamy ten kraj Amerykanom. Teraz pieniądze weźmiemy
my, a nie Kompania. Będziemy wszyscy bogaci, będziemy
handlować z Amerykanami

22

.

Naradę zakłóciło przybycie Uciętej Ręki, wodza Kri

z Onion Lakę. Został zaproszony do udziału w niej, ale
nie usiadł.

— Chciałem tylko zobaczyć, czy to, co słyszałem, to

prawda — rzekł. — Przykro mi z powodu tego, coście zrobili.
Mamy u nas zbór i pastora, i nie chciałbym, żeby go tak
zabito. Lepiej na tym poprzestańcie.

Duży Niedźwiedź milczał, ale Wędrujący Duch zerwał się

i wymierzył do Uciętej Ręki z Winchestera.

— Rozwalę ci łeb! — warknął. Ten wyciągnął zza pasa

długi rzeźniczy nóż.

— Mam tylko jedną rękę, ale i tak cię potnę na kawałki

— rzekł. — Ja miałbym się bać ciebie? Ja zawsze byłem
z przodu, kiedy biliśmy Czarne Stopy, a ty się chowałeś
z tyłu. Wstyd, jak pozabijałeś tych białych, a teraz chcesz
mnie straszyć? Ja nie jestem pijany.

Onepohayo próbował łagodzić sytuację, obiecując, że jeśli

obaj się uspokoją, da im krowy, piękny pasiasty koc Kompanii
Zatoki Hudsona i swoją czapkę ze srebrnego lisa. Duży
Niedźwiedź zakończył spór i zaprosił całe plemię Kri z Onion

Lakę na naradę za dwa dni.

W Wielką Niedzielę Grzmot Czterech Niebios zaczął

dzwonić w dzwon kościelny i wołać:

How motemitiek pe aspanibak! Bracia, chodźcie się

modlić!

2 2

C a m e r o n, op. cit., s. 74.

175

Kiedy Si? znudził, podpalił kościół. Dym wzniósł się

soko i przybrał kształt krzyża, a potem jeźdźca, który

l

aC

łal na rozgniewanego. Byli tacy, którzy uznali to za

,

w r

óżbę, ale niewielu się tym przejęło. Duży Niedźwiedź

korzystał bowiem z oferty Onepohayo, a nawet więcej

__ jeso plemię zabrało całe bydło Leśnych Kri, 400 sztuk.
Dykj i krowy były zalążkiem stada, które miało zostać
rozdysponowane między poszczególnych Indian, kiedy
nauczą się obchodzić z bydłem. Teraz co dzień Indianie

zabijali po kilkanaście, bawiąc się w polowanie na bizony.
Gonili krowy konno, strzelając na oślep, niekiedy wpędzając
je do obozu i dziurawiąc tipi kulami. Czasem dochodziło do
bijatyk, kiedy jakiś Leśny Kri wyrażał sprzeciw wobec

takiego traktowania ich własności, ale ogólnie nastroje były

dobre. Zajadano się jak za dawnych dobrych czasów,
wymiotowano z przejedzenia, pito i tańczono. Zabawę
popsuła nagle stara squaw imieniem Ona Wygrywa, która

oświadczyła, że zamieni się w wendigo. „Nie wiecie, co to
wendigo?

To nie żarty", pisze Goulet. Wendigo wydaje

wrzask, który wszystkich paraliżuje, a potem tak unie­

ruchomionych pożera. Może zjeść nawet cały obóz, „choćby
to miało zająć i miesiąc!"

2 3

. Na dobrze odkarmionych Kri

padł blady strach. Aby nie skończyć w żołądku potwora,
należało go uśmiercić, i to szybko — dojrzałego wendigo
trudno ubić, bo ma serce z lodu, a w dodatku jego ciało

zrasta się, jeśli je pociąć. Mądrość szamanów głosiła, że do
zabijania takich dobrze nadają się katolicy, osobliwie, gdy
nabiją broń czymś poświęconym. Duży Niedźwiedź wy­
znaczył więc Andre Naulta. Goulet zastał go w namiocie,
nabijającego starą flintę. „Ależ miał przy tym minę!"

— Nie bądź głupi — ostrzegł. — Jeśli to się wyda,

zadyndasz jak ropucha.

C h a r e 11 e, op. cit., s. 136.

background image

176

— Jasne, a jeśli jej nie zabiję, to mi rozłupią czaszj

— odparł Nault, przybijając kulę szkaplerzem jednej z \|

e

,

tysek.

Gouletowi udało się przekonać Dużego Niedźwiedzia, £»

Nault w zdenerwowaniu spudłuje potwora, co może mieć
fatalne skutki. Ostatecznie zadania podjęło się trzech najmęż-

niejszych Kri — stary Charlebois vel Leśny Karokk

: 4

, młody

Błyszczące Oczy i jednooki Ten, Którego Odzienie Dźwięczy

Gdy Idzie (w skrócie Wytworniś)

2S

.

Przywiązaną do stołka

squaw wyniesiono poza obóz. Charlebois zaszedł ją od tyłu
„przyczaił się, gotów w razie czego do ucieczki, i buch!

zdzielił ją maczugą w skroń. Stara upadła na bok, nie wydając
głosu, i tylko kończyny jej dygotały". Błyszczące Oczy
wpakował jej trzy kule z Winchestera. Wytworniś odrąbał

głowę siekierą i odrzucił ją, by zapobiec zrośnięciu się
z ciałem, ale „warkocze zaplątały się w gałęzie wierzby
i głowa zawisła, z okropną twarzą huśtającą się w powietrzu.
Indianie uciekli tak szybko, jak ich nogi niosły, nie ryzykując

nawet obejrzenia się"

2 6

.

Incydent z wendigo zwarzył humory. Wieczorem odbyła się

narada wojenna. Indianie byli zgodni, że następnym celem
powinien być Fort Pitt. Duży Niedźwiedź uważał, że nie warto

ryzykować walki, ale należy skłonić białych do opuszczenia
fortu i pozostawienia zapasów. Wędrujący Duch zgadzał się,
że dobrze byłoby, gdyby biali dali się namówić do wyjścia

24

Źródła nie są zgodne, czy by) on Kri. Według niektórych był Metysem,

który ..nie wierzył w żadnego Boga".

23

„Bardzo lubili dekorować się sznurami dzwonków od sań. które dzwoniły

przy każdym kroku. Był to wesoły dźwięk, gdy szli na tańce wieczorem, ale
nie lubiłem być budzony nim o trzeciej czy czwartej rano. gdy wracali do

domu" (W. M. G r a h a m , Treaty Days. Reflections of cm Indian Commis-

sioner,

Calgary 1991, s. 16). Wytworniś tym się wyróżniał, że nosił cylinder

z pękami kolorowych wstążek, a dzwonki miał przyszyte do ogonów
czarnego fraka (który wywrócił na drugą stronę, by widać było połyskująca,

jedwabną podszewkę).

26

C h a r e t t e , op. cii., s. 138.

177

fortu; można by ich wtedy otoczyć i wybić do nogi.

Planowano, że któryś z jeńców mógłby napisać do policjantów
•j

st

by ich zwabić w zasadzkę.

13 kwietnia większość Kri, w tym 250 wojowników, wyruszy-

l pod Fort Pitt. Goulet i Nault powozili faetonem i landem

anrzężonymi w woły. „Nie było komiczniejszej parady cyrko-

w e

; pisze Goulet. — Kobiety z gromadami małych dzikusów

dumnie usadowiły się na ładnych powozach, a ich mężczyźni
poubierali się zgodnie z najlepszą modą tubylczą. Niektórzy
nosili buty z cholewami do przepasek biodrowych, inni mieli
futrzane płaszcze, garnitury wieczorowe, bobrowe czapy, melo­
niki i inne rzeczy. Było to zabawne, ale nie ośmieliliśmy się

śmiać; Indianie biorą siebie bardzo serio". Biali więźniowie
zostali w obozie. Duży Niedźwiedź zapowiedział, że jeśli któryś
Indianin zginie, zapłacą za to życiem.

EDMONTON, 30 MARCA-12 KWIETNIA

Edmonton, centrum handlu i największe miasto pomiędzy

Battlefordem a Górami Skalistymi, leżało daleko od wszy­

stkich większych osiedli. Toteż gdy 30 marca telegraf wy­
stukał wiadomość o Duck Lakę, a potem zamilkł na dobre,

jego mieszkańcy zaniepokoili się. Metysów raczej nie na­

leżało się obawiać; biali byli tak samo jak oni niezadowoleni
z rządu i w sporach z Ottawą zawsze występowali po
ich stronie. Nie wiadomo było tylko, czego się spodziewać

po Indianach. Kri na pozór byli spokojni — z drugiej
strony, pamiętano, jak niedawno pod miastem raz po raz
wyrzynali się z Czarnymi Stopami, przy okazji napadając
i rabując białych, a kiedy oba plemiona pojawiały się w Ed­
monton na targu, zawsze kończyło się to walką i ucieczką

mieszkańców do fortu. 1 kwietnia edmontończycy zebrali
się w saloonie, powołali Komitet Obrony i zaczęli formować
milicję nazwaną Zwiadowcami Edmontońskimi. W mieście
doliczono się 100 sztuk prywatnej broni długiej i krótkiej,

12

— Baioche 1885

background image

178

policja miała 21 karabinów, a w arsenale Kompanii znalezio­
no 57 strzelb „różnego wieku, typu i rodzaju"

l l

.

Potencjalny

ośrodek obrony, Fort Edmonton, miał imponujące bastiony
ale i zasadniczą wadę — można było ostrzeliwać jego wnętrze

z leżących naprzeciwko wysokich brzegów rzeki. Doprowa­
dzono w nim do użytku kilka starych armat, lecz obronę
przewidywano raczej w pobliskim Forcie Saskatchewan, gdzie

pod kierunkiem insp. Arthura Griesbacha dobudowano palisa­
dę, zgromadzono zapas żywności, opału i siana, a różdżkarz
mieszaniec znalazł miejsce, w którym wykopano studnię.

7 kwietnia kurier pocztowy z Calgary przywiózł wiadomości

o mordzie w Frog Lakę, a także, iż Kri pod wodzą Małeoo
Łowcy i Niebieskiej Dutki obrabowali magazyn w Saddle
Lakę, zaledwie o 130 km od Edmonton. Przerażeni mieszkańcy

sporządzili wezwania o pomoc do wszystkich znanych osobis­
tości, włącznie z ulubieńcem — ministrem robót publicznych
Langevinem. Ponieważ nie byli pewni, czy poczta dojdzie,

uradzili, by wysłać do Calgary gońca z wezwaniem o pomoc.
Nikt nie chciał złożyć się na zapłatę dla takiego śmiałka, więc
targowano się do północy, aż James Mowat zadeklarował się
nie brać zapłaty, jeśli ktoś pożyczy mu konia. Rano pomknął

co koń wyskoczy do Calgary. Po przejechaniu 100 km wpadł
na teren rezerwatu Kri wodza Krótkiego Ogona, szerząc

panikę. Agent dał przykład, uciekając do Edmonton. „Szczytem
wszystkiego było zobaczyć, jak biali uciekają — stwierdził
misjonarz Constantine Scollen. — Indianie byli zdumieni.

Myśleli, że Louis Riel nadchodzi z armią, zmiatając wszystko

przed sobą, i dni białego człowieka są policzone". Ksiądz
starał się ich uspokoić, ale nazajutrz wojownicy odtańczyli
taniec wojenny i „doszli do wniosku, że muszą coś zrobić dla
sprawy narodowej, a najlepsze, co mogą zrobić, to rabować

i plądrować"

28

. 11 kwietnia wódz Dźwięczące Niebo po­

prowadził ich na magazyn Kompanii Zatoki Hudsona, nie

27

J. D u n n, The Alberta Field Forte of 1885, Calgary 1994. s. 101.

2 8

B e a l , M a c l e o d , op. cit., s. 210-211.

179

dząc też leżącą po drodze farmą. Napadli również na misję

°

testancką, przepędzili wielebnego Glassa i zdemolowali

J

m

Pani Glass z goryczą nazwała Indian „niewdzięcznikami",

ojciec Scollen sądził, że pastor był sam sobie winien:

advby „okazał trochę odwagi, stawił czoło Indianom i pozostał

w

domu, ocaliłby go".

jvlovvat bez przeszkód dojechał do Calgary (był to wyczyn

__ w 36 godzin przejechał 350 km)

2 9

i spotkał się z gu­

bernatorem. Dewdney ocenił, iż najbardziej odpowiedzialną
osobą w okolicy był ojciec Scollen, i do niego zwrócił
się z prośbą, by ratował sytuację. 12 kwietnia misjonarz
odwiedził Indian, którzy urządzali radosne tańce. Próbował

przemawiać, ale upojeni zwycięstwami Dźwięczącego Nieba,
ubrani w garnitury z magazynu Kompanii wojownicy za­
głuszali go waleniem w bębny.

— Nie poddamy się! Riel! Riel! — krzyczeli, strzelając

misjonarzowi nad głową.

W końcu wódz Krótki Ogon miał tego dość. Zerwał się,

powywracał bębny i uspokoił gawiedź. Ojciec Scollen prze­
czytał Indianom list od gubernatora i wygłosił dwugodzinne
kazanie. Trudno powiedzieć, czy bardziej wzruszył kongregację

wizją nagrody w niebie, przestraszył mękami piekielnymi, czy
też podziałała perspektywa doczesnych represji — w każdym
razie zabawa się skończyła, a wraz z nią działania Indian
w okolicy Edmonton. Kri nawet zwrócili to, co im pozostało

ze zdobyczy.

FORT PITT, 3-17 KWIETNIA

3 kwietnia przed świtem w Forcie Pitt zjawił się instruktor

rolny z Onion Lakę George Mann. Ostrzeżony przez Kri, iż
biali w Frog Lakę już nie żyją, zapakował rodzinę i psa na

29

W dwa dni później zwiadowca Kri imieniem Jasio Ptak pobit ten rekord,

Pokonując trasę w 30 godzin. Po drodze zdąży) nawet ukraść konia (jak
mówił, „w imieniu Królowej").

background image

180

wóz i ruszył przez las, słysząc za sobą wrzaski „dobroczyńców"

łupiących jego dom. Potem wódz Ucięta Ręka przyprowadzi)
do fortu pastora Charlesa Quinneya z żoną (obudzili ick
zabierając pościel, Indianie, dla których nie starczyło zdobyczy
w domu Manna). Wódz opowiedział insp. Dickensowi,

Co

widział w Frog Lakę i w obozie Dużego Niedźwiedzia. p

0

południu przywlókł się Henry Quinn, który przeszedł lasem

ponad 50 kilometrów. Mówił z trudem, bo miał opuchnięty

język, ale potwierdził relację Uciętej Ręki. 23 policjantów i 44

cywilów zaczęło przygotowywać się do obrony. Próbowali
kopać doły strzeleckie, ale ziemia była zmarznięta, zbudowali
więc barykady z worków owsa.

Nazajutrz westman Johnnie „Saskatchewan" Longmore

przywiózł list od insp. Morrisa z wezwaniem, aby insp.
Dickens ewakuował Fort Pitt i dołączył do Fortu Battleford.
Dickens wyjaśnił, że jest to niemożliwe (choć policja z nazwy

była konna, to w Forcie Pitt było tylko 6 koni) i poprosił
Morrisa, aby przysłał mu na pomoc 50 ludzi, lecz nie otrzymał

odpowiedzi. Przez następne dni policjanci kontynuowali
rozbudowę fortu, „pracując jak konie", wznosząc palisadę
i dwa bastiony z belek z domów na przedpolu, które rozebrali,

by nie dawały osłony nieprzyjacielowi. Pozostała zasadnicza
wada, że Fort Pitt nie miał studni i po wodę trzeba byto

chodzić 400 jardów do rzeki. 7 kwietnia na drugim brzegu
rozbił obóz wódz Kri z USA Mała Topola (ten, który
odwoływał agentów telegraficznie). Insp. Dickens nie pozwolił
Indianom się zbliżyć, ale dostarczył im żywności. Próbował

też znęcić wodza nagrodą, by odszukał więzione białe kobiety.

14 kwietnia inspektor wysłał na zwiad patrol złożony z kon-

stabli Davida Cowana i Larry'ego Loasby'ego oraz Henry'ego
Quinna. Faktor Kompanii, William McLean, ostrzegał, iż

w ten sposób tylko robi Indianom prezent z trzech koni i tyluż
karabinów i rewolwerów...

Tego samego dnia po południu przed Fortem Pitt rozłożyli się

obozem Kri Dużego Niedźwiedzia. Wódz wysłał trzech Mety-

181

'w do McLeana, z żądaniem, aby stawił się przed jego

hliczern. McLean przybył nie mieszkając.

__ Mam zamiar zająć fort i chcę, abyś mi wydał wszystko,

;

e s

t w magazynie — wyjaśnił mu Duży Niedźwiedź.

' p

r z

ede wszystkim koce i tytoń dla mnie i broń z amunicją

dla moich wojowników. Jeśli to zrobisz, pozwolę policjantom
odejść, ale jeśli będziecie się bronić, zginiecie wszyscy.
Mamy 40 baniek nafty — to wystarczy, żeby spalić palisadę
; te wasze domy razem z wami.

McLean przekazał ultimatum Dickensowi, który odmówił

kapitulacji, wysłał tylko Indianom herbatę, czajniki, tytoń
i odzież, oraz koc dla Dużego Niedźwiedzia. Przez całą noc

oczekiwano ataku („Nie ma odsieczy, sprawy wyglądają
mamie. Wszyscy dobrego ducha. Otacza nas 250 Indian na
wojennej ścieżce. Wielki taniec wojenny na wzgórzu. In­
dianie skradają się przez las ze wszystkich stron. Panny
McLean okazują wielką odwagę i ze strzelbami stoją przy
strzelnicach", zanotował w dzienniku kpr. Sleigh z Frog

Lakę). Wokół fortu przemykały się ciemne sylwetki. „Byłam
śpiąca, ale podnosiłam karabin, aby zaznaczyć muszkę

— wspomina 16-letnia Eliza McLean — to znaczy, poślinić
palec, potem muszkę, a potem potrzeć muszkę główką
zapałki, żeby świeciła w ciemności". Jednak Indianie tylko
uprowadzili stado bydła z zagrody i spędzili noc na śpiewach
i ucztowaniu.

15 kwietnia Duży Niedźwiedź podyktował jednemu z jeńców

list do sierż. Martina w forcie.

„Mój drogi przyjacielu — pisał wódz. — Zawsze byliśmy

dobrymi przyjaciółmi. Z tego powodu chcę mówić do ciebie
uprzejmie: proszę, uciekaj z Fortu Pitt jak najszybciej. Powiedz
swemu kapitanowi, że mam go w dobrej pamięci, bowiem

kiedy rząd kanadyjski zaczął mnie morzyć głodem, on czasami
dawał mi jedzenie. Nie zapomniałem również, że dał mi dobry
koc. Dlatego chcę, żebyście odeszli bez rozlewu krwi. Roz­
bawialiśmy o tym, ja i moi ludzie, zanim opuściliśmy Frog

background image

182

Lakę. Odejdźcie jeszcze przed wieczorem, bo młodzi ludzie
są bardzo dzicy i trudno ich utrzymać w garści".

Duży Niedźwiedź może nie był aż tak zręcznym dyplomata

jak Budowniczy Zagród, ale znał grę „dobry Indianin-

2

fy

Indianin".

Do obozu znowu przyszedł McLean. Wysłuchał od wodzów

„długiej i mętnej listy zażaleń w zwykłym indiańskim stylu"
oraz dowiedział się, że mają zamiar zabić wszystkie Czerwone
Kurtki, obalić rząd i wypędzić białych. Duży Niedźwiedź

zapowiadał, że wkrótce nadejdzie z pomocą armia amerykań­
ska — 10 000 ludzi i 20 kolumn wozów z bronią i amunicją

30

.

„Dyskutowałem z nimi o szaleństwie tego pomysłu", twierdzi
McLean. Dyskusję uciął Wędrujący Duch.

— Wystarczy — rzekł, przeładowując Winchestera. — Do­

syć już powiedziałeś. Nie chcemy więcej słyszeć o rządzie.
Mamy ci wierzyć, że rząd ma mnóstwo żołnierzy? Popatrz, ile

masz Czerwonych Kurtek w tym twoim forcie — czy to jest
mnóstwo? Po co w ogóle ich tam trzymasz? Ten fort Kompania

zbudowała dla nas. Wykończymy ich przed zachodem słońca,
a ty, jeśli ci życie miłe, rób, co ci każę. Nie bądź uparty,
zastrzeliłem już za to jednego agenta.

Było południe. Indianie rozsiedli się wokół ognisk, przy

parujących czajnikach herbaty doprawionej painkillerem i ty­
toniem do żucia. Sjestę przerwał okrzyk:

Chemoginusuk! Policja zachodzi nas od tyłu!
Indianie zerwali się zaskoczeni. Ale jeszcze bardziej zdu­

mieni byli ci, którzy ich zaskoczyli — dwaj policjanci i Henry
Quinn. W nocy doszli do obozu Dużego Niedźwiedzia koło

Frog Lakę i widząc, że tipi stoją, uznali, że Indianie są nadal
w obozie. W drodze powrotnej natrafili na trop. Były to ślady
podkutych koni, toteż dowódca patrolu, 18-letni konstabl

,0

W. J. M c L e a n, Tragic Events al Frog Lakę and Fort Pin During The

Norlli West Rebellion,

w: H u g h e s , op. cit., s. 244-247. Informacje o tym,

że Riel będzie miał pod bronią 10 000 ludzi, pojawiały się także w amerykań­
skiej prasie.

183

r

wan uznał, że nie mogli to być Indianie. Henry Quinn

viaśnił, że podkute konie zostały zabrane mieszkańcom Frog

I ake Poznał nawet odciski podków konia swego wuja, ale

fowan nie chciał uwierzyć. Poszli więc tym tropem, i nie-

nodzianie wpadli na Dużego Niedźwiedzia. Było za późno,

a

by zawrócić, więc rzucili się galopem w stronę fortu. Posypały

się na nich kule. Indianie strzelali niecelnie, ale koń Cowana
spłoszył się i zaczął wierzgać. Cowan zeskoczył z siodła

i próbował uciekać pieszo, lecz został trafiony i upadł. Koń
konstabla Loasby'ego został ranny i stanął dęba. Goniący za
nim konno Samotny Człowiek zderzył się z nim i wszyscy
upadli. Loasby podniósł się i zaczął biec do fortu. Samotny
Człowiek przyklęknął i z karabinu trafił konstabla najpierw
w nogę, a potem w plecy. Loasby padł. Indianin podpełzł

i zabrał mu rewolwer i pas z nabojami. „Myślałem, że nie żyje
— wyjaśnił potem Cameronowi — bo bym go dokończył".
Jednak kiedy się oddalił, Loasby poczołgał się do fortu. Gdy
się zbliżył, policjanci wybiegli, wnieśli go do środka i oddali
pod opiekę pani McLean

3 1

.

Louison Mongrain podszedł do Cowana i widząc, że żyje,

uniósł strzelbę. Cowan podniósł ręce do góry.

— Nie rób tego, bracie — powiedział. Mongrain dobił go

dwoma wystrzałami w głowę.

Specjalnego konstabla Quinna nie opuszczało szczęście

— znowu udało mu się uciec w las.

Wokół ciała Cowana zebrała się grupa Indian. Zaciekawieni

Goulet i Gladu podeszli bliżej. Na ich widok wojownicy
wybuchnęli śmiechem, a jeden podniósł wycięte z piersi
konstabla serce.

— Popatrzcie — zawołał. — Indianin może zjeść serce

białego, ale biały nie może zjeść serca Indianina!

— Masz zupełną słuszność — odparł Goulet („Cóż można

powiedzieć wobec takiego obyczaju", pomyślał). Indianom

Jedną z kul wydobytych z ciała Loasby'ego, oprawioną w pierścionek,

•nożna zobaczyć w muzeum policji konnej (RCMP) w Reginie.

background image

184

jednak apetyt nie dopisał i niedojedzone resztki serca

nadziali na gałąź

3 2

.

Do obozu przyszły panny Amelia i Eliza McLean, abv

dowiedzieć się, co się dzieje z ojcem.

— Dlaczego miałybyśmy się bać? Nie nauczono nas bać

się Indian — odpowiedziała na zaczepki 14-letnia Amelia
„To było dobre wejście", uznała Eliza. Niestety, w przeci­
wieństwie do córek McLean stracił nerwy i na polecenie

Dużego Niedźwiedzia napisał list do żony. „O biada, dlaczego
w ogóle przyszedłem do tego obozu, Bóg jeden wie, co teraz

będzie — pisał. — Nie godzą się na nic innego, jak tylko, że
policja musi natychmiast odejść. Chcą, żebyś z dziećmi
przyszła do obozu, i może byłoby najlepiej, gdybyś to zrobiła.

Jeśli policja nie odejdzie, Indianie na pewno w nocy zaatakują,
tak mówią, i spalą fort. Stanley także musi przyjść i wszyscy
pracownicy Kompanii. Chcą także Malcolma i Hodsona.
Szczerze uważam, że najlepiej będzie, jeśli wyjdziecie, bo
Indianie są zdecydowani spalić fort, jeśli policja nie odejdzie.
Przywieźli naftę i boję się, że uda im się podpalić obiekty.

Indianie obiecują, że jeśli wyjdziecie, cofną się i dadzą policji
czas na odejście, zanim zrobią jakiś ruch. Chcą, żebyś
przyniosła swoje rzeczy natychmiast. Musimy zrobić wszystko,

by wyruszyć przed nocą, aby dać kapitanowi Dickensowi
i jego ludziom szansę odejścia".

Panikarski list wywarł pożądany przez Indian skutek

— wszyscy cywile wyszli i zdali się na ich łaskę. Obrona
fortu była w tej sytuacji bezcelowa. Przebijanie się do
Battlefordu nie wchodziło w grę. Insp. Dickens zdecydował
więc „z wdziękiem oddalić się za rzekę", jak zapisał kpr.
Sleigh. Policjanci porzucili swoje rzeczy (inspektor zostawił

szablę, lornetkę, a nawet złoty zegarek, który należał do jego
sławnego ojca), załadowali Loasby'ego, sztandar, amunicję

32

Możliwe, że chcieli nawiązać do legendy łączonej z bitwą nad Little Big

Horn, według której wódz Sjuksów Hunkpapa Deszcz w Twarz pożarł serce
ppłk. Custera.

185

• 7

V

vvność na barkę i zaczęli spychać ją na rzekę. Wyglądało,

.

n

j

e

zdążą przed upływem dwóch godzin, które Duży

Niedźwiedź dał im na odejście. Pastor Quinney wybłagał

wodza jeszcze jedną godzinę. Wreszcie łódź spłynęła na

wodę. Rozpętała się burza śnieżna, na rwącej rzece zderzały
sie kry, barka zaczęła przeciekać. „O mało nie zatonęliśmy",
zanotował Sleigh. W końcu policjantom udało się przepłynąć

na

drugi brzeg, skąd mogli się przyglądać, jak Kri biorą

w

posiadanie ich fort.

Pierwszym celem zdobywców był magazyn Kompanii

Zatoki Hudsona. „Wyłamali drzwi i runęli do środka — wspo­
mina Louis Patenaude. — Każdy łapał pierwszą rzecz, która
mu wpadła w ręce. Mogła to być beczułka cukru, skrzynka
herbaty, królewskie futro, sztuka perkalu, pudło tytoniu,
baryłka gwoździ — wszystko jedno. Wybiegał, zostawiał ją
na zewnątrz i pędził po więcej. Kiedy wracał, jego pierwszej

zdobyczy już nie było; inny, słabszy brat, przywłaszczył ją
sobie. Był harmider i wojna o łupy, ciosy i wrzaski. Puszki
wędzonych piklingów firmy Crosse & Blackwell, słoiki
marynowanych orzechów włoskich i pasztety z gęsich wąt­
róbek, importowane aż z Londynu, były rozcinane nożami,
wąchane i rzucane na ziemię"

3 3

. „Niektórzy wychodzili

z magazynu tak obładowani, że gubili połowę jeszcze zanim
wyszli", zauważył Goulet. Następny był skład leków. W po­
szukiwaniu painkillera Indianie degustowali różne mikstury,
aż się pochorowali.

Nad ranem 16 kwietnia przed fortem pokazał się Henry

Quinn. Wędrujący Duch wybiegł za nim w pogoń, ale stwierdzi­
wszy, że Quinn ma karabin, zawrócił do fortu. Ostatecznie wódz
Leśnych Kri Isidore Mondion nakłonił Quinna do poddania się
i wziął go w obronę przed Wędrującym Duchem.

— Może być twoim jeńcem — zgodził się w końcu wódz

wojenny. — Ale jego karabin musi być mój!

C a m e r o n, op. cit., s. 99.

background image

186

McLean i jego córki poszli do fortu. Ich dom był zdernolo

wany. Amelia uratowała Biblię i „Robinsona Crusoe";

0

bi

e

książki miały służyć rodzinie za pociechę duchową w niewoli
Zagrała na fisharmonii, ale był to błąd; Indianie najpierw
przerazili się dźwięków, a potem rozzłoszczeni porąbali

instrument na kawałki. W rewanżu Amelia zerwała Samotnemu
Człowiekowi z głowy i cisnęła w ogień swój „piękny

czarny koronkowy kapelusz, z delikatną woalką, wyszywany

czarnymi dżetami" (z żalem wspomina Eliza)

34

. Amelia

podsumowała: „Nigdy nie pozwalałam tym Indianom sądzić

że się załamaliśmy".

17 kwietnia Indianie podpalili fort i ruszyli z powrotem do

Frog Lakę. Prowadzili 27 białych jeńców i 60 Metysów.

GREEN LAKE-LAC LA BICHE, 17-30 KWIETNIA

W połowie kwietnia nowiny o rebelii dotarły do leżącej

wśród jezior i lasów o 180 km na północ od Battlefordu osady
Green Lakę, budząc zaniepokojenie o magazyn Kompanii

Zatoki Hudsona. Był to łakomy kąsek — oprócz żywności
i towarów za 40 tysięcy dolarów zawierał 200 strzelb, proch,
kule, śrut i amunicję scaloną. Główny faktor Kompanii

Lawrence Ciarkę, który był wciąż w Prince Albert, domagał
się od komisarza Irvine'a, by wysłał policjantów i przynajmniej

zabezpieczył broń, ale ten odmówił. Wobec tego miejscowy
pracownik Kompanii ukrył broń i amunicję, a 26 kwietnia
wszyscy mieszkańcy osady załadowali się na łodzie. Kiedy

ostatni zajmowali miejsca, nadeszli Indianie, zapewne zwabieni
widokiem uciekających białych. Łodzie zaczęły w popłochu
odbijać od brzegu, ale Indianie złapali tylko subiekta i zmusili

go do otworzenia magazynu. Kiedy zaczęli go plądrować,
subiekt uciekł i zdołał jeszcze dogonić łodzie. Uciekinierzy

znaleźli schronienie w odległym o 200 km Ile la Crosse.

34

E . M c L e a n , The Siege of Fort Pin. w: H u g h e s , op. cit., s. 285.

187

u/ kilk

a

dni potem wyprawili się do Green Lakę, ale gdy

baczyli tam Indian, roztropnie zawrócili. Zaniepokojony

flarke wysłał na zwiady grupę Metysów z Prince Albert.
Metysi dotarli do Green Lakę i stwierdzili, że w magazynie

j

c

nie zostało, a czego nie zabrano, to gruntownie znisz­

czono. Nawet uprząż została pocięta na kawałki. W dodatku
napotkani Indianie zabrali im konie i Metysi jak niepyszni
wrócili do domu pieszo. Jedyną pociechą Clarke'a było, że
Indianie broni nie znaleźli.

W znajdującej się na podobnym odludziu osadzie Lac

la Biche 17 kwietnia pojawili się Kri. Jak zwykle domagali
się żywności, lecz ponieważ byli „bardziej niż zwykle

bezczelni", a do osady dochodziły niedobre pogłoski, mie­
szkańcy zaczęli się bać. Pośpiesznie zwołano zebranie
białych i Metysów. Przyszedł nawet Peter Erasmus, jeden
z głównych autorów Traktatu numer 6. „Wszyscy ci panowie
byli przerażeni — skonstatował misjonarz ojciec Faraud.

— Twarze mieli wykrzywione strachem". Pracownik Kom­
panii, niejaki Young, postraszył ich dodatkowo opowieściami
o Dużym Niedźwiedziu, którego niosące śmierć hordy

„stoją już u drzwi". Uchwalono, że Metysi, których było
trzydziestu i jako jedyni umieli posługiwać się bronią,

zajmą się ochroną faktorii, a Young pojedzie do Edmonton
i załatwi prezenty dla Indian. „Powierzyłem się w opiekę
Bogu, bo ci ludzie [Metysi] budzili bardzo mało zaufania
— pisze ojciec Faraud. — Na szczęście braciszkowie
byli spokojni, pełni energii, wszyscy wzięli karabiny, i ich

kule w obronie misji by nie chybiły. Ale siostry, niestety,
są dziewczętami i kobietami. Szary habit nie robi różnicy,
były ogarnięte dzikim strachem. Co chwilę przychodziły
i mówiły, że chcą uciekać, a nie wiedziały, dokąd. Zawinił
temu pan Young, który naopowiadał im, że Indianie zrobią

je swoimi żonami"

3 5

.

Mgr. H. Faraud, OMA., of Lac la Biche to Fr. Joseph Fabre, O.M.I.,

Superior General,

w: H u g h e s , op. cit., s. 329-332.

background image

188

Young bez przeszkód dotarł do Edmonton, gdzie w uznaniu

jego straceńczej odwagi został mianowany zastępcą agenta

Już miał z kilkoma wozami przeróżnych dóbr ruszyć w dropp.
powrotną, gdy do miasta doszły wieści o Frog Lakę i upadku
Fortu Pitt, i nikt już nawet nie pomyślał o tym, by choćby
wysunąć nos poza Fort Saskatchewan.

Pod nieobecność Younga Kri zainteresowali się maga­

zynem. 27 kwietnia dobrodusznie zaoferowali się zabrać
towary na przechowanie, aby nie dostały się Dużemu Nie­

dźwiedziowi, a gdy subiekt nie wyraził na to ochoty,
łagodnie odsunęli go na bok. „Mężczyźni, kobiety i dzieci
wdarli się do magazynu, zalali dom — opisuje ojciec
Faraud. — Po kwadransie nie została ani szpilka. Towary,

żywność, futra, wszystko zniknęło. Potem, jak to rewo­
lucjoniści, rozbili okna, framugi, drzwi, połamali stoły.
Krzesła fruwały w drzazgach pod ciosami siekier. Książki

podarli na strzępy i puścili z wiatrem. Kobiety bawiły
się zrywaniem tapet i dzieliły między siebie suknie pani
Young, tnąc je nożyczkami". Wieczorem Indianie rozpalili
dwa wielkie ogniska z mebli i sprzętów, i spędzili noc

na wesołej zabawie.

Mieszkańcy przyglądali się temu z budynku misji. Jakby

mało było wrażeń, nazajutrz przed misją pojawił się Indianin
w wojennym stroju, i oznajmił, że przychodzi od Dużego

Niedźwiedzia. Zażądał od Metysów, by przyłączyli się do
Indian, lecz odmówili.

— Za tydzień przyjdzie po was Duży Niedźwiedź! — krzyk­

nął Indianin i odszedł.

Tego było za wiele. Mieszkańcy „stracili zmysły ze strachu",

jak stwierdził ojciec Faraud, i rzucili się do ucieczki w las.

„Biegli, nie wiedząc dokąd, bez prowiantu, bez żadnych
zapasów, porzucali domy na pastwę złodziei, całkiem bez­

myślnie". Nie udało mu się powstrzymać nawet sióstr, które
uciekły i ukryły się na wyspie na jeziorze. „Tyle skorzystałem,

że nie musiałem już słuchać ich histerycznych krzyków, które

189

powałem szczególnie irytującymi". Zostali tylko bracia,

decydowani walczyć w imię Zbawiciela i gotowi raczej

" elać swoją krew, niż oddać Kri naszą misję". 30 kwietnia

óc

j{ Young, z pustymi rękami, ale z krzepiącą informacją,

• Edmonton jeszcze stoi. Po jakimś czasie Indianie, zapewne

lepiej poinformowani, zaczęli przychodzić do misji i prze-

raszać, ale i tak wszyscy w Lac la Biche siedzieli z duszą na

[amieniu, oglądając się, czy z lasu aby nie wyłania się Duży
Niedźwiedź.

background image

RÓŻAŃCE I KULE

PRINCE ALBERT

Komisarz Irvine z policjantami siedział w Prince Albert.

„Każdy nędzny dzień był pełen nudnej monotonii — pisze

konstabl Donkin — ołowiane niebo i sypiący śnieg albo
bezlitosne słońce prażące z bezchmurnego firmamentu;
stopniowe umieranie zimy i oporne narodziny wiosny;
niespokojna tęsknota za wieściami z domu; wieczne prag­
nienie, aby wreszcie coś zrobić; codzienne kłamstwa wpro­

wadzane w obieg; dręczące patrole". Od czasu utraty Fortu
Carlton nie zdarzył się żaden alarm, ale panowała atmosfera
oblężenia. Prince Albert było objęte prawem wojennym,
z godziną policyjną o 20.00 i obwieszczeniami rozplakato­
wanymi na domach. Choć broni nie starczało, wszyscy

mężczyźni zostali powołani do pospolitego ruszenia, pod
groźbą pozbawienia rodzin racji żywnościowych. „Ochot­
ników podzielono na cztery kompanie. Całością dowodził

płk Sproat, dżentelmen, którego marsowy zapał był jak
najsroższego pokroju. Promieniał zadowoleniem, gdy ktoś
mu salutował. 4 kompania piechoty dzielnego pułkownika

była uzbrojona w broń wielce heterogeniczną — od strzelb
antycznego i nieokreślonego typu, po użyteczne, acz mało
ozdobne maczugi". Jakiś Metys przyniósł wieść o spus-

szeniu Battlefordu, o Kri „nurzających się w dzikich

r2

iach i tańcach wokół płomieni", a w dodatku barwnie

DO

vviadał, jak przedzierał się przez linie wroga otaczające

Prince Albert. Odtąd nikt nie mógł opuścić miasta bez
przepustki. Nocą na warcie stało 120 ludzi, a policjanci
zamienili szkarłat królowej na barwy ochronne — „czarny
kapelusz

z

P°ł°

w

ą ronda podwiniętą i z czerwoną muślinową

woalką, brązowa drelichowa kurtka z paskiem, moleskinowe
bryczesy, brązowy płócienny bandolier z 40 sztukami dodat­

kowej amunicji i brązowy chlebak" — w których wyglądali
jak „skrzyżowanie desperado z Montany z sardyńskim

chasseurem"

— i wieczorem wyjeżdżali na patrol. „Nie było

to przyjemne — pisze Donkin. — Objeżdżaliśmy osadę
dokoła niezależnie od pogody, w gęstym mroku, gdy w każ­
dym krzaku na przedmieściu mógł czyhać czerwonoskóry.
Spędzaliśmy w siodle po 16 godzin, zanim nas zwalniano na

śniadanie" '.

Mijały dni. Mówiono, że komisarz lrvine nawiązał łączność

z gen. Middletonem, ale szczegóły były trzymane w tajemnicy.
Komisarz zarządzał parady i ćwiczenia, a gdy śnieg stopniał,

rozpoczęto manewry za miastem, ćwicząc się w formowaniu
wozów w „walczący corral". 19 kwietnia Irvine bez zapowie­
dzi rozkazał wymarsz, który wszyscy przyjęli z radością.

W słoneczne niedzielne popołudnie 150 policjantów z długim
taborem wozów przeszło 12 mil i zatrzymało się na położonej
na wzgórzu farmie — „charakterystycznej dla tego regionu

— niski dom z bali, niechlujnie ogacony słomą, ściany
otynkowane biotem, byle jaka zagroda z żerdzi, mały stóg
siana, duża kupa gnoju, kilka prymitywnych szop dla bydła.
Miejsce było opuszczone, z wyjątkiem pary małych nie­

dźwiadków, które wałęsały się wokół i wyczyniały akrobacje
na słupach telegraficznych i pniach sosen. Chytrze udawały,

2

e nie słyszą, jak się im przymilamy. Wieczór był uroczy,

D o n k i n . op. cit., s. 134-136.

background image

192

i z naszej wyniosłości widzieliśmy słońce zachodzące w

e

wspaniałym blasku pryzmatycznego światła. Dziewiczy l

a

,,

rozciągał się wzdłuż skraju ciemnej doliny, którą płynęła
rzeka, samotna i majestatyczna. Błękitny dym unosił sie
z naszych ognisk obozowych w ciche powietrze. Leżeliśmy
w naszym „walczącym corralu", oddając się paleniu fajek

Byliśmy pewni, że ruszymy na Batoche, ale o 1.00 dosiedliśmy
koni i — wykonaliśmy kontrmarsz! Pełni gorzkiego roz­

czarowania znów weszliśmy do śpiącego miasta. Zagadka
tego poronionego manewru strategicznego czeka na roz­
wiązanie" — zapisał Donkin. Później komisarz Irvine tłuma­

czył, że miał informacje, iż gen. Middleton zaatakuje Batoche
najpóźniej 19 kwietnia, więc wyruszył, by z nim współdziałać,
ale gdy doniesiono mu, że przed Batoche panuje spokój.
zawrócił.

23 kwietnia znów ożyły nadzieje, ponieważ Irvine zarządził

naradę i wydzielił oddział, który miał „pełnić służbę frontową,

gdyby zaistniała konieczność współdziałania z kolumną idącą
na odsiecz". Na drugi dzień jednak zaczęto wokół Prince
Albert kopać doły strzeleckie...

HUMBOLDT-CLARKE'S CROSSING, 13-17 KWIETNIA

13 kwietnia kolumna gen. Middletona po 8 dniach i 200 km

marszu przez Słone Równiny dotarła do Humboldt, osady

złożonej z kilku domów i stacji telegrafu. „Idę do Clarke's
Crossing, aby jak najszybciej zaatakować Riela — zadepeszo­
wał Middleton do komisarza Irvine'a. — Może mi pan

dopomóc, jeśli moglibyśmy się tam skonsolidować". Irvine
w odpowiedzi zalecił mu, aby skierował się nie do Clarke's

Crossing, lecz do niego do Prince Albert, omijając Batoche
z daleka. Generał nie miał zamiaru korzystać z rad komisarza,

i postanowił mu przypomnieć, że jest jego zwierzchnikiem-
Nie przejmując się, że „kurierzy z Prince Albert miewali do
opowiedzenia wstrząsające historie, jak to o włos udawało im

193

.

u c

iec przed dzikimi i przebiegłymi Indianami"

2

wysłał do

Prince Albert dwóch ochotników z oddziału Frencha. Mieli

oinformować Irvine'a, że przede wszystkim Middleton uważa,

.. przecenia on siły Riela, a poza tym żąda, aby kiedy on

aatakuje Batoche, policjanci wyszli z Prince Albert i odcięli

.

roCT

ę Metysom, gdyby chcieli uciekać przez Saskatchewan.

15 kwietnia kolumna wyruszyła, by pokonać ostatnie 90 km

do Clarke's Crossing

3

. Middleton jechał przodem ze zwiadow­

cami, kompanią C na wozach i jednym działem. Marsz po
pozbawionej drzew i krzewów równinie był męczący. Co
pewien czas ludzie zsiadali z koni i wozów i szli, aby
polepszyć krążenie krwi, a blizzard siekł im w twarze ostrym
śniegiem i gradem. Na domiar złego z braku opału musieli

obywać się bez herbaty. Po dwóch dniach tej udręki Middleton
osiągnął Clarke's Crossing i stwierdził, że ta miejscowość
(dom przewoźnika Ciarkę'a i stacja telegrafu) „nie była
niepokojona przez rebeliantów". 17 kwietnia dołączyła reszta

jego oddziału, po drodze powiększona o zwiadowców, których

doprowadził z Winnipegu mjr Charles Boulton.

OTTAWA, 18 KWIETNIA

Biurokracja działała ze zdumiewającą szybkością. Zaledwie

w ciągu dwóch tygodni został przygotowany projekt za­
spokojenia żądań Metysów, który wychodził nawet dalej, niż

ich postulaty. 18 kwietnia rząd wydał uchwałę o przyznaniu
Metysom prawa własności do zajmowanych przez nich działek
z dostępem do rzeki. Oprócz tego wszyscy zachowywali

prawo do 160 akrów, nadawanych przez rząd na ogólnych
zasadach, a na dodatek jeszcze ci, którzy nie dostali skryptów

n

a podstawie Manitoba Act, mieli je otrzymać. Komisja

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 24.
W związku z tym byłoby niemożliwe zaatakowanie przez Middletona

Batoche „18 kwietnia, albo wcześniej, a najpóźniej 19 kwietnia", jak rzekomo
Poinformowali Irvine'a gońcy.

background image

194

rządowa była już w Winnipegu i jechała dalej na zachód. Sam
premier potwierdził jej telegraficznie, że „może nadawać
osadnikom tytuły własności przez zasiedzenie, kiedy tylko oni

zechcą". Macdonald miał ważniejsze sprawy na głowi

e

— wbrew stanowisku części swej partii forsował no\vv

wielomilionowy kredyt dla kolei CPR.

CLARKE'S CROSSING, 18-23 KWIETNIA

18 kwietnia do Ciarkę's Crossing przybył 10 batalion

Grenadierów Królewskich, powiększając liczebność kolumny
Middletona do 800 ludzi. Tego samego dnia przypadł pierwszy
sukces — młody lord Melgund (który choć „dobrze urodzony",

zyskał sobie sympatię Kanadyjczyków) z rekonesansu trium­
falnie przywiózł na wozie trzech schwytanych Indian. „Indianie
byli w barwach wojennych i wyglądali na raczej przestraszo­
nych — pisze Middleton. — Był to komiczny widok, kiedy
tak chwiali się i podskakiwali na chybotliwym rydwanie

— przypominali przebierańców w dzień Guya Fawkesa. [...]
Jeden miał Winchestera, dwaj strzelby nabite kulami. Okazało
się, że są to dwaj synowie i szwagier Białej Czapki, wodza
Sjuksów, który przyłączył się do Riela, jak mówili, pod
przymusem". Pierwsi prawdziwi Indianie wzbudzili ogromne
zainteresowanie oficerów, którzy wykupili od nich po lich­

wiarskich cenach wszystko, co nadawało się na pamiątki:
noże, kapciuchy, naszyjniki, bransoletki... Kpt. Haig z Królew­
skich Wojsk Inżynieryjnych narysował ich portrety dla lon­

dyńskiego magazynu. Middleton wysłał jednego z nich do
Batoche z proklamacjami głoszącymi, że „każdy Metys,

francuski mieszaniec lub Indianin, który opuści Riela, znajdzie
się pod ochroną i otrzyma przebaczenie, bowiem wojujemy
tylko przeciw Rielowi, jego radzie i głównym wspólnikom.
Dzikus miał je rozrzucić, a gdyby wrócił z wiadomością

o białych więźniach, których Riel trzymał w Batoche, miał
otrzymać nagrodę. Nie spodziewałem się za wiele po tej

195

edurze,

a

[

e w a

r t o było spróbować". Wieczorem nadszedł

i

eg

ram. ,,[Irvine] oświadczał, że oddział 300 wrogich Indian,

szyscy konni, zbliża się do mnie z północy; ponadto ostrzegał

n

j

g )

z jakimi to dobrymi strzelcami i wojownikami będę się

musiał zmierzyć; i dodawał, że to nie wszystko — Indianie

ws

tają wszędzie wokół nas i są bardzo dobrze uzbrojeni.

Powtórzył też opinię, że mój oddział jest za mały, by działać
samodzielnie"

4

. Middleton, który coraz mniej liczył się z jego

opinią, uznał, że jest to „tylko kolejny nor'wester" i udał się
na spoczynek, „którego mu nikt nie zakłócił".

Wkrótce wrócili gońcy, których Middleton wysłał do Prince

Albert. Nie spotkało ich nic emocjonującego, co potwierdziło
przypuszczenia generała, że „nie kręciło się wokół aż tylu
Indian, jak wydawał się myśleć Irvine". Mimo to komisarz,
który najwyraźniej nie uważał się za jego podkomendnego,
informował go, iż wyjście policji z Prince Albert byłoby

niemądre, albowiem Sjuksowie Teton tylko czekają, by
napaść na miasto. „Słyszałem już przedtem od niego o tych
Sjuksach Teton, ale jakoś dotąd nikomu nie zrobili szkody"

5

— zauważył Middleton. Ostatecznie wyłączył NWMP ze
swych strategicznych kalkulacji, a Irvine'owi zaś miał to
zapamiętać...

Ponieważ Middleton pod naciskiem ministra wojny Carona

wydzielił część sił do udzielenia odsieczy Battlefordowi,
zmniejszając liczebność wojska, pozostałego do marszu na

Batoche, wydał rozkaz, by rychlej dowieźć do Swift Current
Batalion Midland. Miał nadzieję, że po roztopach wody
Saskatchewanu podniosą się na tyle, by załadowane wojskiem

parowce mogły stamtąd dopłynąć do Clarke's Crossing.
Tymczasem zima przedłużała się, roztopy nie nadchodziły

1

Middleton postanowił w końcu wyruszyć bez Batalionu

Midland. Ponieważ wciąż myślał o odcięciu Metysom drogi

4

Tamże,

s. 26-27.

Faktycznie jedynymi Sjuksami, którzy podówczas przebywali w Kanadzie,

b

yli Santee.

background image

196

ucieczki za Saskatchewan, a nie mógł w tym celu liczyć
na policjantów Irvine'a, podzielił swój oddział na dwie

kolumny — miały iść po obu brzegach rzeki, aby wziąń
Batoche w kleszcze. Wydobyto z rzeki na wpół zatopiony
prom, a utworzony z milicjantów-rzemieślników oddział

inżynieryjny wyremontował go, naprawił sploty stalowej
liny, która służyła do jego poruszania, zamocował ją n

0

obu brzegach, zbudował kołowrót i platformę, nabrzeże
i drogę do niego po stromym zboczu. Prom był umocowany
do liny wielokrążkami i przesuwał się po niej w poprzek

rzeki wykorzystując siłę prądu w jej nurcie. „Miałem jeszcze

jeden dowód wielkich zdolności i umiejętności moich mi­

licjantów. Wszystko zostało zrobione przy bardzo zimnej
pogodzie, i to bez narzędzi, z wyjątkiem siekier i świdrów"

— pisze Middleton.

21 kwietnia na drugim brzegu znalazła się „lewa kolumna",

czyli 10 batalion Grenadierów Królewskich, zwiadowcy Fren-
cha, 30 zwiadowców Boultona i Bateria Polowa z Winnipegu

— razem 373 ludzi z 2 armatami pod dowództwem ppłk.
Montizamberta i szefa sztabu lorda Melgunda. Pod bezpośred­
nią komendą gen. Middletona pozostała „prawa kolumna"
— 90 batalion Strzelców z Winnipegu, kompania C Korpusu
Szkoły Piechoty, 50 zwiadowców Boultona i bateria A Królew­
skiej Artylerii Kanadyjskiej — łącznie 440 ludzi i 2 armaty.

22 kwietnia karawana wozów dostarczyła oczekiwaną, nie­
zbędną paszę dla 550 koni. Następnego dnia oddział wyruszył
w drogę. Na czele „prawej kolumny" jechał gen. Middleton,

za nim reszta zwiadowców, piechota, artyleria i tabory. Przed
kolumną patrol Boultona rozpoznawał teren na szerokości

kilometra. Tylnej straży nie było; taboryci byli uzbrojeni
i mieli bronić się w razie potrzeby. Podobny szyk przyjęła
„lewa kolumna". Łączność między nimi miały zapewniać
sygnały na trąbkach (opracowane przez dowódców Baterii

Polowej mjr. Jan/isa i baterii A kpt. Petersa), a także barka,
która miała płynąć z prądem między obu kolumnami. Oddział

197

„potykał tu i ówdzie opuszczone farmy, ale po rebeliantach
;

e

było ani śladu. Cały dzień minął bez wydarzeń

6

. Wieczo­

rem Middleton osobiście rozstawił pikiety wokół obozu,

potem „znowu wyjaśnił szczegółowo każdemu, jak ma

wykonywać swoje obowiązki, co zajęło dwie do trzech
godzin".

F

ISH CREEK, 24 KWIETNIA

31 marca, kiedy pierwszy eszelon milicji z Toronto jechał

na zachód, a gen. Middleton szykował się do wymarszu
z Qu'Appelle, Eksowedat zdecydował „na wniosek Eksoweda
Gabriela Dumonta, poparty przez Eksoweda Maxime'a Lepi-

ne'a, abyśmy czasowo opuścili Duck Lakę i zajęli znowu
pozycję w Saint-Antoine, aby tam nieustępliwie oczekiwać
nadejścia 315 policjantów, którzy są w drodze"

7

. W Batoche

zebrało się ponad 200 Metysów, a także 15 Kri z rezerwatu
Jednej Strzały, których zmobilizował instruktor rolnictwa
Michel Dumas, zwany Małym Szczurem. Dołączyło do nich

20 Sjuksów wodza Białej Czapki

8

.

Po wojnie powstała kontrowersja na temat tego, czy Metysi

powinni byli nastawiać się na obronę Batoche, czy też
atakować, podjąć walkę partyzancką, zakłócać nieprzyjacielski
transport i łączność telegraficzną. Gen. Middleton — słusznie,

jak się okazało — przewidywał, że jego linie komunikacyjne

nie będą zagrożone przez Metysów, ale i tak przed kursującymi

Według legendy tego dnia Middleton, aby dokładnie obliczyć drogę do

Batoche, wysłał na zwiady tłumacza Toma Hourie z uwiązanym do nogi
odometrem. Hourie odwiedził Batoche, przetańczył tam całą noc, a kiedy
wrócił, generał stwierdził ku swemu zdumieniu, że odometr wykazywał 114
mil.

Li gh t, op. cit., s. 193.
Sjuksowie Białej Czapki należeli do Santee, którzy zbiegli do Kanady po

masakrze białych w Minnesocie. Ponieważ byli Indianami „cudzoziemskimi",
rcąd Kanady nie zawarł z nimi żadnego traktatu, lecz otrzymali rezerwat jako

s

°jusznicy Korony Brytyjskiej z czasów rewolucji amerykańskiej.

background image

198

przez południowe prerie pociągami do Calgary puszczan
przodem lokomotywy i wagony z piaskiem, na wypad-

zasadzki lub zaminowania torów. Nic takiego się nie zdarzyj

0

choć po wojnie Gabriel Dumont wiele mówił o swych
zamiarach wysadzania w powietrze mostów i torów kolejowych
oraz podejmowania nocnych ataków na obozy wroga. Twier­
dził, że powstrzymał go przed tym Riel, który uznawał

guerrillę za niegodny, „indiański sposób wojowania". Jest to

jednak wątpliwe i prawdopodobnie zostało wymyślone przez

Dumonta, który w ten sposób budował swoją legendę. W proto­
kołach Eksowedatu, który dyskutował nad każdą decyzją, nie
ma śladu, aby Dumont przedkładał jakieś projekty prowadzenia

guerrilli (przeciwnie, to on złożył wspomniany wniosek, by
„nieustępliwie oczekiwać policjantów" w Batoche). Także
i pod Duck Lakę i później nad Fish Creek Dumont nie

wykazał się inicjatywą, lecz tylko reagował na rozwój wyda­

rzeń. Co do Indian, to właśnie Louis Riel w manifestach
zachęcał do „podniesienia ich" i sam kilkakrotnie wzywał ich
na pomoc, więc nie wydaje się, by gardził indiańskim

sposobem wojowania.

Ironią losu jest, że Louis Riel współtworzył legendę Gabriela

Dumonta, przedstawiając go jako swego genialnego generała,
zaś Dumont udzielał wypowiedzi, z których wyłaniał się

obraz Riela, który stroni od walki, powstrzymuje od niej
Metysów, nie liczy na zwycięstwo w polu, lecz na to, że rząd
nie wiadomo dlaczego ustąpi. Takiemu portretowi Louisa
Riela zaprzecza pisany przez niego samego dziennik. Zawiera

on liczne klątwy rzucane na głowy nieprzyjaciół i ani krzty
pojednawczości. To przecież Riel deklarował „Chcemy krwi!"
i wołał „W imię Boga Wszechmogącego — ognia!"

Louis Riel na pewno wiedział więcej, niż Gabriel Dumont.

Był wykształcony w elitarnej uczelni, znał Kanadę i Stany

Zjednoczone, był premierem w Manitobie, posłem do par­
lamentu w Ottawie, spotykał się z prezydentem USA. Miał
szerokie znajomości w kręgach politycznych i innych, był

199

. brze

ZO

rientowany w układach. Z pewnością wiedział, jaki

s

t militarny potencjał Kanady i jakie są jej możliwości

logistyczne. Nie wydaje się, by oczekiwał, że rząd ugnie się
orzed groźbą buntu kilkuset Metysów — wiedział natomiast,

c z e

oo faktycznie rząd może się obawiać i kto może Kanadzie

realnie zagrozić. Jeśli Riel decydował się na zbrojną konfron­
tację z Dominium, to z pewnością nie liczył tylko na własne

s

jły. Musiał być przekonany, że jeśli wywoła rebelię, to

otrzyma skądś pomoc. I pomoc ta nadejdzie wcześniej, niż
Kanada zmobilizuje wojsko i dostarczy je na teren działań.

Obrona Batoche (niezależnie od tego, kto złożył wniosek

przed Eksowedatem) z punktu widzenia Louisa Riela była
decyzją racjonalną. Po pierwsze, na atakowanie nieprzyjaciela

Metysi mieli zbyt małe siły, niedostateczne umiejętności
militarne i za mało motywacji. Większość była rolnikami,
których cechowała troska o gospodarstwo, gotowość do jego
obrony, ale także niechęć do wychodzenia poza opłotki. Po
drugie, odchodzić nie było dokąd. Partyzantka nie może

działać bez zaplecza w terenie, a Riel go nie miał (na Indian
lepiej było nie liczyć). 1 co najważniejsze — jeśli Riel
spodziewał się pomocy, to musiał na nią czekać w ustalonym
miejscu. Batoche, strategicznie położone jako centrum osad­
nictwa Metysów i klucz do Północnego Zachodu, nadawało
się do tego.

Batoche od zachodu i południa chroniła rzeka Saskatchewan

Południowy, a na wyżynie od wschodu było osłonięte lasem.
Tylko od północy znajdował się otwarty teren, zwany Ładną
Łąką (Jolie Prairie). Te naturalne walory obronne Metysi
uzupełnili dołami strzeleckimi. Znali się na tym. W 1851 roku
pod Grand Coteau w Dakocie przez dwa dni bronili się przed
Sjuksami w corralu z wozów, wokół którego wykopali szereg

dołów strzeleckich. Zza tej osłony zadali Indianom duże
straty, a sami nie stracili ani jednego zabitego. Bitwa ta była
żywa w tradycji Metysów. Jako chłopiec brał w niej udział
także Gabriel Dumont, ale nie znaczy to, że on był autorem

background image

200

planu obrony Batoche. Mógł nim być sam Louis Riel. Podczas
pobytu w USA na pewno zapoznał się on z wypowiedziami
teoretyków wojskowości, a także Fenian — weteranów Armii
Potomaku — którzy na podstawie doświadczeń wojny secesyj.

nej dowodzili, że strona broniąca się ma z zasady nad
atakującymi przewagę. Umocnienia ją zwielokrotniają, dając

osłonę nawet przed ogniem artylerii polowej z większej
odległości.

Doły strzeleckie powstały na całym terenie wokół Batoche

a także wewnątrz miejscowości — najwięcej na drodze
nieprzyjaciela, w lesie, między rzeką a Ładną Łąką. Przeważnie

były to dziury w ziemi, w których mogło się skryć 2-3 ludzi,
ale były i większe, z wejściami i przedpiersiami. Oprócz

zwykłych dołów wykonano kilka dużych wykopów, o kształcie
prostokątnym. Z boków chroniły je wały z ziemi, a z przodu
grube kłody ze strzelnicą. Przed dolami przygotowano pole
ostrzału, usuwając niektóre krzewy. Łącznie doły strzeleckie

pokryły 300 hektarów terenu. Było ich o wiele za dużo, by
mogły wszystkie zostać obsadzone. Tak, jakby kopano je

z myślą o nadejściu posiłków.

Riel i eksowedowie byli dobrze zorientowani w planach

Middletona; mieli informatorów i sympatyków, a poza tym

czytali gazety, w których generał szeroko wypowiadał się
o planach ofensywy na Batoche. Nie przejmowali się tym. Po
zwycięstwie pod Duck Lakę prestiż Riela oraz wiara Metysów
w jego nadprzyrodzone cechy sięgnęły zenitu. Sekretarz

Eksowedatu, Philippe Garnot, zgryźliwie zauważył, że „wsko­

czyliby do wody, gdyby Duch Święty tak powiedział Rielowi".
Eksowedat uchwalił, iż „uznaje Louisa «Dawida» Riela za
proroka"

9

. Kwiecista rezolucja została przyjęta przy jednym

głosie wstrzymującym się — Moise Ouelette oświadczył, że
podpisze ją, jeśli czas potwierdzi, że Louis Riel prorokuje jak

należy. To, że wśród „wybranych ze stada owiec" znalazł się

9

F l a n a g a n , Louis „David" Riel, s. 139.

201

iewierny Tomasz, zmartwiło Riela, który modlił się, aby

Ouelette „dobrowolnie przyznał, że dopuszczalne jest opusz­
czenie kościoła rzymskiego... i poświęcił się bez reszty
reformie liturgii i przełamywaniu wszystkich niedostatków

re

ligii, które Rzym wpoił narodom Ziemi"

10

.

Eksowedat miał z tym przełamywaniem mnóstwo pracy.

Protokoły posiedzeń zapełniały się dysputami nad „nowym
papiestwem" (zatwierdzono jako papieża biskupa Bourgeta,
a „bezpośrednie kierownictwo" nad duchownymi objął Riel),
doktryną uniwersalizmu (ustalono, że piekła nie ma, gdyż

kolidowałoby ono z Bożym miłosierdziem), reformą liturgii
(uznano, że Eucharystia ma tylko znaczenie symboliczne),
a także odpowiednią zmianą nazw znaków Zodiaku i dni
tygodnia". Określono też nowy sens Trójcy Świętej (istnieje,
ale „nie w zwykłym sensie"), a Najświętszej Marii Pannie
odebrano status Matki Boskiej. Zdecydowano także, iż

jako Dzień Pański będzie obchodzony szabas, „jak nakazał

Mojżesz".

Sceptyk Garnot powierzył słowa niezadowolenia swemu

dziennikowi: „Rada wciąż zajmowała się sprawami religijnymi,
choć nieprzyjaciel gromadził siły wokół nas. Doprawdy budzi

obrzydzenie widzieć kogoś o takim potencjale jak Riel, jak
używa swoich wpływów, by oszukiwać ignorantów". Mówienie
tego głośno było ryzykowne; Louis Riel ekskomunikował
wszystkich, którzy wyrazili sprzeciw wobec świętowania
szabasu. Osobiście zajął się pacyfikacją duchownych. Nie

potrzebował ich już — eksowedowie byli jego kapłanami,
miał swoją kaplicę i rozważał udzielanie własnych sakramen­
tów (w których wino zastąpił mlekiem). Najbardziej zatwar­
działy konserwatysta ojciec Vegreville został postawiony przed

The Diaries...,

s. 61-62.

" Nowe nazwy dni brzmiały (od poniedziałku): Christ Aurorę, Vierge

Aurorę, Joseph Aube, Dieu Aurorę, Deuil Aurorę, Calme Durore i Vive
Aurorę. Zodiak miał się nazywać „Brylanty Jego diademu", a pierwszy
brylant nosił nazwę Oxford.

background image

202

sądem. Skończyło się na podpisaniu lojalki („przyrzekam, z

e

pozostanę neutralny i nie wyjadę") i na areszcie domowym

z ojcem Moulinem na plebanii. Takiej samej procedurze
Eksowedat poddał ojca Fourmonda. Wkrótce dołączyło do
nich 6 zakonnic i brat Piquet ze szkoły w St. Laurent, którzy

próbowali zbiec do Prince Albert.

Okazało się jednak, że Metysi byli bardziej przywiązani do

Kościoła i tradycji, niż Riel sądził. Nie bojąc się jeo

0

ekskomuniki chodzili w niedziele na msze do internowanych
księży. Nie chcieli się publicznie spowiadać eksowedom, choć
Riel zachęcał ich do tego własnym przykładem, wyznając
(chyba z pewną przesadą) grzech obżarstwa. Nawiasem

mówiąc, sam propagował zdrowe odżywianie się i opracował
nawet dobroczynną dietę, której podstawą było mleko i prze­
tworzona krew różnych zwierząt. Metysi byli coraz bardziej

rozczarowani.

— Przyjechałeś z powodu naszych praw, a mówisz tylko

o religii — wyraził ich uczucia Gilbert Breland. — Jeśli
będziemy walczyć, to nie o twoją religię, lecz o nasze prawa.

Początkowy entuzjazm dość szybko osłabł. Garnot oceniał,

że wystarczyły dwa tygodnie, aby połowa Metysów zniechęciła
się i pozostawała w Batoche wbrew przekonaniu. Niejeden
porzucał Riela; wśród dysydentów znalazł się nawet eksowed
Baptiste Boyer. Również stary towarzysz, eksowed Maxime

Lepine był w opozycji, co Riel boleśnie przeżywał. Na

dodatek nadchodziła wiosna i gospodarstwa wzywały. Zdając
sobie sprawę, że gdyby Metysi rozeszli się na farmy, raczej

już by nie wrócili, Eksowedat wydał zarządzenie o wstrzyma­

niu prac na roli. Sporządził także regulamin wojskowy
(Reglements cjue les Soldats doivent obsewer a la lettre),

aby

nadać im nieco dyscypliny.

W tych wydarzeniach nie brał udziału William Jackson,

mimo że specjalnie się ochrzcił, aby poświęcić się nauce
Louisa Riela. Nie jest jasne, co właściwie między nimi zaszło.

Jackson mówił później, że słuchając nauk Riela w pewnej

203

hwili dostał konwulsji i paraliżu, porozumiał się z nim

te

]epatycznie, a potem przeszedł trzy mile boso po zmarzniętej
iemi, w cudowny sposób nie odmrażając stóp. Jackson

istotnie mógł poczuć się gorzej, bowiem jego koncepcja

(ewolucji upadła. Nie docenił siły uczuć narodowych i religij­
nych (to, że przed nim ten błąd popełnił Karol Marks, a po
nim mieli popełnić go inni, było słabą pociechą). Metysów
bardziej od walki klasowej pociągały nacjonalizm i transcen­

dencja. Louis Riel spalił opracowaną przez Jacksona Ustawę
Praw, nie chciał torować drogi przemianom społecznym, lecz
swoją charyzmą skierował ruch w niesłusznym kierunku.
Indianie okazali się odporni na solidarnościową agitację, a na

domiar złego kontakty z nimi zraziły potencjalnych sojusz­
ników. Związek Osadników przeżywał kryzys, o współdziała­
niu z mieszańcami nie było mowy; nawet James Isbister
opuścił Batoche, wybierając areszt w Prince Albert. Mogła
rozboleć głowa... W końcu Jackson doznał objawienia, na
skutek którego chciał odejść z Batoche, zamieszkać wśród
Indian na północy i zacząć żyć w zgodzie z naturą. Wtedy

jednak Metysi uwięzili go. Musiał zdecydować o tym Louis

Riel; wskazuje na to fakt, iż inaczej niż innym, nie poświęcał
Jacksonowi żadnych modlitw, a kiedy do Batoche przybył

dowiadywać się o niego jego brat Thomas, aptekarz z Prince
Albert, kazał go aresztować. Uwięził także eksoweda Alberta

Monkmana, który skłaniał się ku ekonomicznym teoriom
Jacksona. Wyglądało na to, że frakcja socjalnych rewolu­
cjonistów przegrała...

Eksowedat, jako się rzekło, był zajęty. 16 kwietnia, gdy

gen. Middleton dotarł do Ciarkę's Crossing, po całodziennej
debacie podjął szereg uchwał w kwestii przewożenia promem
krów Napoleona Naulta, pożyczenia konia Indianinowi na­
zwiskiem Kitewayo vel Alex Cayen, a także udzielił nagany

kilku eksowedom za opuszczanie posiedzeń. 19 kwietnia do
Batoche wrócił zwolniony z niewoli syn Białej Czapki,
przywożąc otrzymane od Middletona proklamacje. Louis Riel

background image

204

został raptownie sprowadzony na ziemię. Zaniepokoił sie
bliskością nieprzyjaciela i — jak można wnioskować — bra­
kiem oczekiwanej pomocy. „[Boże], otwórz mi drogę, której

potrzebuję, by wysłać posłańców do Stanów Zjednoczonych
— zapisał tego dnia modlitwę. — Daj nam poznać drogę
którą muszą podążać, a jeśli nie ma wolnych dróg, otwórz

nam jakąś. Jest już późno. Nie mamy już środków ludzkich
które mieliśmy"

n

.

Jakich „środków ludzkich" już nie miał?

Czy chodziło mu tylko o dysydentów? Kogo w Stanach

Zjednoczonych miał odwiedzić posłaniec? Wiadomo jedynie,
że nazajutrz w dzienniku Riela pojawiła się modlitwa za
skądinąd nieznanego Norberta Turcotte'a, który narażał się na

jakieś wielkie niebezpieczeństwo; można przypuszczać, że

pojechał z tajną misją.

21 kwietnia, gdy oddział Middletona przeprawił się przez

Saskatchewan i zaczął marsz ku Batoche, w dzienniku Riela

pojawiły się inne niż dotąd prorocze wizje. „Widziałem
olbrzyma; nadchodzi, jest ohydny. To Goliat. Nie dostanie się
do miejsca, które zamierza okupować — pisał. — Ponieważ

nie ukorzy się, jego głowa będzie odcięta". Któż miałby ją
odciąć, jeśli nie „Dawid"? „Boże! Błagam — modlił się Riel

— zerwij łączność naszym nieprzyjaciołom. Nie pozwól, by
się wzajemnie zrozumieli; niech się poruszają w konfuzji!
O Boże! Daj nam łaskę spotkania ich w taki sposób, abyśmy
mogli ich pokonać jednego po drugim. W Twym miłosierdziu,

pozwól nam otworzyć ogień w czasie i miejscu, które
dobroczynność Ducha Świętego określi w naszym najlepszym
interesie. Jeśli taka jest Twoja wola, ześlij nam Irvine'a na 24

godziny przed Middletonem, a Middletona w 24 godziny po
Irvine'em. [...] Spraw, by wzrósł w nich niepokój i straszliwy
lęk przed śmiercią, po tym, jak odbierzesz im ostatnią deskę

ratunku. Uderz ich ogłupieniem, aby przybyli na pole bitwy
nie jak żołnierze, ale jak ludzie skazani na śmierć, jak

12

The Diaries...,

s. 67-68.

205

zbrodniarze skazani za ogromne winy, jak rabusie i mordercy,
wórych przeraża sprawiedliwość Boga, których miażdży ciężar
j

e

cro gniewu... Spraw, by sami na siebie ściągnęli upadek.

Sprowadź ich na manowce, rozprosz ich, nie daj się prze-
arupować. Niech się pogubią w lesie jak króliki i zające"

13

.

23 kwietnia Louis Riel zapisał tylko krótkie zdanie: „Obu­

dziłem się raptownie". Można to rozumieć dosłownie, można
i przenośnie — Middleton był już o krok od Batoche.
Eksowedat tym razem zajął się sprawami wojny. Riel chciał
czekać na nieprzyjaciela w Batoche, ale Dumont zmienił
zdanie i postanowił wyjść mu naprzeciw, aby zastąpić gdzieś

żołnierzom drogę i „wyrżnąć ich". Riel ustąpił i Dumont
poprowadził 200 konnych i pieszych Metysów i Indian ku
granicy ich siedzib. Na czele jechał młody Ladouceur, który

unosił sztandar z Marią Panną, a obok niego Maxime Lepine
z krucyfiksem. Towarzyszył im Riel — po drodze zatrzymywał
oddział kilkakrotnie, aby odmawiać różaniec. Dumont twierdził
potem, że to mu najbardziej przeszkadzało. „Moim planem
było zaskoczyć nieprzyjaciela w nocy, skierować na niego

pożar prerii, wykorzystać zamieszanie i zmasakrować go
— pisał. — Gdybyśmy znaleźli obóz Anglików tej nocy,
żołnierze Middletona mieliby szczęście, gdyby uszli z ży­
ciem"

14

. Nie miało to wiele wspólnego z rzeczywistością.

Metysi nie spieszyli się, by zaskoczyć przeciwnika. Do północy
przeszli zaledwie 6 km, zgłodnieli, a ponieważ nie zabrali ze
sobą prowiantu, urządzili postój na farmie Gouleta. „Za­

trzymaliśmy się, żeby coś zjeść. Zabiliśmy i zjedliśmy dwie
krowy", wyjaśnia Dumont. Kiedy skończyli, nadjechał goniec
z wiadomością, że policja zbliża się od strony Prince Albert.
Czyżby istotnie zbliżał się Irvine, na 24 godziny przed

Middletonem? Miało się okazać, że to fałszywy alarm, ale 50

11

Tamże,

s. 68-73. Jak widać, Riel był przekonany, że dojdzie do

współdziałania Irvine'a z Middletonem. a o decyzji Middletona o samodziel­
nym atakowaniu Batoche jeszcze nie wiedział.

D u m o n t , op. cit., s. 61.

background image

206

Metysów zawróciło. Poszedł z nimi Riel, „choć nikt go o to
nie prosił", zauważa z przekąsem Dumont. Był jednak z tesn
raczej zadowolony.

— Teraz nie będziemy już odmawiać różańca — rzekł

— Będziemy szli o wiele szybciej.

Metysi ruszyli w drogę, ale bardzo nie przyspieszyli. Trudno

sądzić, że zabłądzili, lecz mimo to snuli się wśród gospodarstw
aż zastał ich świt. Usiedli przy ogniskach, by się ogrzać,

a Sjuksowie oświadczyli, że nie myślą atakować „rządowych
żołnierzy" w dzień. Było to niezwykłe, bowiem potoczna
mądrość głosiła, iż to w nocy Indianie nie walczą, w obawie,
że jeśli zginą, po ciemku nie trafią do krainy szczęśliwych

łowów (wiedział to nawet gen. Middleton od jakiegoś starego
myśliwego). Jednak Sjuksowie widocznie tego myśliwego nie

znali, gdyż mimo pogróżek Dumonta chcieli wracać do
Batoche. W końcu i Dumont zaczął myśleć o powrocie.
Ostatecznie jednak oddział udał się na farmę Touronda, gdzie
wszyscy zasiedli do śniadania („Tourondowie dali nam kro­
wę"). Południowy skraj farmy leżał nad wąwozem, którym

wśród wierzbowych zarośli płynął potok Fish Creek. Szlak

z południa prowadził przez prerię, po czym pomiędzy topolo­

wymi zagajnikami schodził w dół wąwozu.

Dumont i Napoleon Nault pojechali na zwiady. Dumont

myślał, że „spotka zwiadowców, zajdzie ich od tyłu, zabije ich
i zabierze im broń". „Byliśmy o pół mili od angielskiego

obozu — twierdzi. — Zbadaliśmy prerię wokół ich obozu, nie
spotykając żadnego zwiadowcy, więc wróciliśmy".

Nie wiadomo, skąd Dumont wiedział, że był o pół mili od

obozu Middletona, skoro go nie widział. Sam również nie był
widziany. Potem „stale wysyłał zwiadowców", aż wreszcie

„kiedy już skończyliśmy śniadanie, Gabriel Bertrand przyniósł
wieść, że nieprzyjaciel się zbliża".

Oddział Middletona od rana był w drodze. Generał dowie­

dział się, że gdzieś przed nim jest „paskudny wąwóz", więc
wysłał zwiadowców Boultona, aby go znaleźli i zbadali. Sam

207

ak zwykle zajął miejsce na czele kolumny. Było słonecznie

• Strzelcy wesoło gwizdali chórem (Middleton zabronił im

śpiewać). Padały zakłady, że wrócą do Winnipegu nie wy­
strzeliwszy ani razu — chyba że do gęsi. Jednak po przejściu
kilku kilometrów zwiadowcy dali znać, że natrafili na wygasłe

0

aniska i inne ślady bytności około 200 ludzi. „Od razu

p

02

alopowaliśmy do przodu, ale przebyliśmy zaledwie 400

albo 500 jardów, gdy padły dwa strzały, i zobaczyliśmy grupę
około 50 jeźdźców o 500 jardów w lewo, którzy wystrzelili

do nas salwę, ale szczęśliwie mierzyli za wysoko i kule
zagrzechotały po gałęziach nad naszymi głowami" — pisze
Middleton

15

.

„Wyjechałem naprzód z 20 jeźdźcami — mówi Dumont.

— Kazałem ludziom przepuścić pierwszych nieprzyjaciół
do potoku, a potem ostrzelać ich z góry ze zbocza, kiedy
będą rozciągnięci na szlaku na dole. Chciałem ich odciąć,
wyrżnąć i zabrać broń. Ale w końcu Anglicy nas znaleźli.
[...] Grupa [naszych] jeźdźców szarżowała na zwiadowców.
Konie były wszędzie, a ja coraz to byłem odcinany, ale

w końcu dogoniłem zwiadowców. Byłem już blisko zwia­
dowców, gdy ktoś za mną wrzasnął «Idzie policja!» Wy­
strzeliłem dwa razy, ale nikt nie padł. Dostrzegłem an­

gielskich żołnierzy między drzewami..." '

6

. Wśród zamętu

Dumont i jego ludzie zawrócili do wąwozu.

Za nimi pognali zwiadowcy, ale widząc, że nieprzyjaciel

kryje się i otwiera ogień zza osłony, mjr Boulton „zaśpiewał
rozkaz, ludzie zsiedli i utworzyli linię — pisze Middleton.

— Konie bez jeźdźców galopowały jak dzikie, a kilka rannych
leżało i wierzgało. Wśród grzechotu karabinów i świstu kul
słyszeliśmy przekleństwa i krzyki podnieconych Metysów,
mieszające się z wojennym wyciem Indian, a śmiali zwiadowcy

Przemawiali tylko z Winchesterów"

17

. Nie było to zgodne

15

M i d d I e t o n, op. cit., s. 31-32.

D u m o n t , op. cit., s. 62-63.
M i d d l e t o n , op. cit., s. 32.

background image

208

z prawdą; Metysi słyszeli, jak ze strony przeciwnika padało
„wiele choler".

Gen. Middleton wysłał adiutanta kpt. Wise'a, aby p

rZ

y.

spieszył marsz sił głównych. Tymczasem zwiadowcy zaczęli
ponosić straty. Pierwszy został ranny kpt. Gardiner, potem

dwóch innych, a po nich padł pierwszy zabity w kampanii
szer. D'Arcy Baker.

— Leżcie i strzelajcie — rozkazał mjr Boulton — nieważne

że nic nie widzicie, strzelajcie!

„Nieprzyjaciel nie ucierpiał, więc zaczął zachowywać się

zuchwałej — wspomina. — Jakiś wojownik wyszedł z wąwozu
i na jego skraju zaczął tańczyć taniec wojenny, ale został
zlikwidowany kulą z karabinu sierż. Stewarta. Nie było już

więcej takiego głupiego pokazywania się, a mieszańcy kryli
się pod osłoną wąwozu"

18

.

Dumont był pewien, że strącił jednego zwiadowcę z konia.

„Strzelaliśmy w kierunku Anglików, płaszcząc się na ziemi. Nie
wiedzieli, skąd padły strzały, więc wystrzeliliśmy jeszcze raz.

Tym razem zobaczyli dym i odpowiedzieli ogniem. Wycofaliś­
my się do wąwozu. Tam spotkaliśmy Sjuksa, który powiedział,
że jeden z jego plemienia został zabity, a większość Metysów
uciekła". Dumont dogonił uciekających i zawrócił ich. Zaczął
zbierać oddział wokół sztandaru z Marią Panną, ale doliczył się

tylko 62. Reszta była nie wiadomo, gdzie — może uciekła',
a może została gdzieś w zaroślach w wąwozie.

Tymczasem nadszedł 90 batalion

2 0

i rozwinął się w linię po

obu stronach zwiadowców, przy czym zostali ranni kpt.

18

C. B o u i t o n, / Foitght Riel. A Military Memoir, Toronto 1985, s. 114.

19

Wśród dezerterów, którzy uciekli i nie pojawili się więcej na polu walki,

był Napoleon Nault. „Tłumaczył mi, że odeszli, zanim wydałem rozkaz.
i o nim nie wiedzieli" ( D u m o n t , op. cit., s. 68).

20

Jednym z jego żołnierzy był Richard C. Laurie, syn P. G. Lauriego.

wydawcy z Battlefordu. Mieszkał w Frog Lakę, gdzie wraz z Gowanlockiem
budował młyn. 4 marca wyjechał do Winnipegu po maszynerię dla młyna,

dzięki czemu prawdopodobnie ocalił życie. Oficerem w jego kompanii by'
por. Zachary Taylor Wood. wnuk prezydenta USA Zacharego Taylora.

background image

Konstabl David L. Co

Wa

Rodzina McLeanów w 1895 r. W środkowym rzędzie trzecia od lewej

Eliza (za nią Kitty), piąta Amelia

Artyleria wchodzi do akcji nad Fish Creek

background image

Ranni nad Fish Creek. Obok rannego płk Van Straubenzie, na pierw

szym planie gen. Middleton

Polegli nad Fish Creek zaszywani w koce

Po bitwie nad Fish Creek — ćwiczenia artylerii

Podpułkownik William Dillon Otter

Gwardia Piesza Generalnego Gubernatora (po lewej sierż. Charles

W|

nter, ranny pod Cut Knife Hill)

background image

Szeregowcy Gwardii Pieszej. Pośrodku William Osgoode, poległy pod
Cut Knife Hill

Arthur Dobbs,
kucharz z Battlefordu

Piękny Dzień,

wódz wojenny

Strzelba typu Barnett, prochownica i worek na kule, oraz używana przez
Piękny Dzień strzelba I. Hollis & Sons North-West Gun

background image

Szeregowcy 90 batalionu Strzel­

ców z Winnipegu, uzbrojeni w ka­

rabiny Snider-Enfield

Zwycięstwo Indian pod Cut Knife Hill upamiętnia największy w świecie

tomahawk. Jego stylisko, o długości 16,5 m, jest wykonane z pnia jodły

z Kolumbii Brytyjskiej, a głownia z włókna szklanego waży 1250 kg

209

Ciarkę i kilku Strzelców, a kpt. Wise stracił konia. Wydaje

s

?

że Middleton nie miał planu na wypadek napotkania

oporu podczas marszu, a w każdym razie dał się ponieść
rozwojowi wydarzeń. Zamiast dokonać rozpoznania pozycji
i liczebności przeciwnika, a potem rozpocząć skoordynowane
i celowe działania, dopuścił do zaangażowania od razu

wszystkich sił i związania ich walką przez kilkakrotnie mniej
licznego nieprzyjaciela. Milicjanci byli zdezorientowani.

— Hej, koleś — zwrócił się jeden z nich do dwukrotnie

rannego i odchodzącego na tyły kpt. Gardinera — gdzie oni
są? Nikogo nie widzę! Jeszcze takiej roboty nie miałem.

Podciągnięto do przodu baterię A. Artylerzyści odprzod-

kowali ze spokojem, jakby to były ćwiczenia; może dlatego,
że dowódca baterii, kpt. Peters, fotografował ich. Działa
oddały kilka strzałów litymi kulami, nie wyrządzając żadnej
szkody. Baterię cofnięto i zaczęto przygotowywać granaty.

W regularnej armii angielskiej leżałyby w przodkach gotowe
do wystrzelenia, z lontami przyciętymi na różną odległość,
i oznaczone odpowiednimi naklejkami. Tu jednak dla bez­
pieczeństwa granaty transportowano nie napełnione prochem.

Teraz gdzieś zgubił się śrubokręt do otwierania baryłek
z prochem, potem trzeba było z gazety zaimprowizować lejek
do napełniania...

Gen. Middleton miał przekonać się, że podkomendni będą

mu sprawiać nieoczekiwane trudności.

— Pokażcie nam rebeliantów! — rozległy się okrzyki.

Ludzie całą linią bez rozkazu ruszyli naprzód i dobiegli na
skraj wąwozu. Rebeliantów jednak nie zobaczyli. „Ponieśliśmy
spore straty, ponieważ ludzie niepotrzebnie odsłaniali się,
strzelając do nieprzyjaciela, którego miejsce pobytu można

było tylko zgadywać z dymu wystrzałów, a on nigdy się nie
pokazywał" — pisze Middleton. Kule Strzelców przechodziły

nad ukrytymi w dole Metysami, obsypując ich gałązkami
drzew. Middleton skierował tam dwudziestkę strzelców wybo­
rowych z 90 batalionu, z karabinami Martini-Henry, ale i oni

— Baloche 1885

background image

210

nie radzili sobie lepiej. „Widzieliście, jak na zawodach ludzie

strzelają do indyków, częściowo zakopanych w ziemi, a kto

trafi, ten dostaje ptaka — pisał korespondent. — Nie mam

lepszego porównania dla tej walki. Jeśli kto miał szczęście

widział głowę i nawet ramiona przeciwnika, ale w dziewięciu

na dziesięć musiał celować do błysku z lufy i chmurki

dymu"

21

. Por. Ogilvie z kanonierami zatoczył działo na skraj

wąwozu, obniżył lufę, jak było można, i posłał kilka pocisków

w zarośla, lecz bez efektów. Co gorsza, artylerzyści byli

widoczni na tle nieba i kilku zostało rannych, a kanonier

hrabia de Manouilly padł trafiony loftkami, które oderwały

mu wierzch głowy. Wstrząśnięci żołnierze stwierdzili, że

używane przez Metysów miękkie ołowiane kule i loftki

powodują „jak najbrzydszy rodzaj ran, poszarpane i straszne".

Wbrew powszechnej opinii, nie wszyscy Metysi byli zna­

komitymi strzelcami, wielu było farmerami, którzy czasem

tylko strzelali śrutem do królików. „Pokazywałem im, jak

strzelać, żeby trafić w cel" — pisze Dumont. Na dodatek

Metysi wybrali się na wyprawę nie tylko bez prowiantu, lecz

i amunicji. Niektórzy nie zabrali więcej naboi, niż mieli

w magazynkach Winchesterów, wkrótce zaczęło ich więc

brakować. Gorsi strzelcy oddawali swoje karabiny lepszym.

Kiedy i Dumontowi prawie skończyły się naboje, polecił

podpalić prerię na lewym krańcu wąwozu.

— Rzucimy się na nich znienacka, z wyciem i wrzaskiem

— powiedział. — Idźcie tuż za płomieniami! I nie bać się kul,

to nie boli!

„Usłyszałem kanonadę i zobaczyłem, jak wznoszą się

wielkie kłęby dymu — pisze Middleton. — Podpalili prerię

i nacierali strzelając pod osłoną dymu, który toczył się ku nam

gęstą chmurą. Pożar zbliżał się szybko, dochodząc już do

skraju zagajnika, w którym był koniec naszej linii, a żar nie

pozwalał naszym na kontratakowanie". Ranny został adiutant

21

C. P. M u 1 v a n e y, The History of the North-West Rebellion of 1885,

etc,

Toronto 1885, s. 143.

211

lUjddletona kpt. Doucet (nie odzyskał już nigdy władzy

prawej ręce) oraz kilku ludzi. Generał nie pozostawił sobie

radnego odwodu, więc ściągnął na pomoc grupę taborytów.

Wszyscy strzelali gęsto i na oślep. Dodawał im ducha 15-letni

trębacz Billy Buchanan, który spokojnie nosił na linię skrzynki

z

amunicją, wołając:

__ Chłopaki, kto chce jeszcze nabojów?

Taboryci „uzbroili się w długie kije, wysunęli się naprzód

i ze spokojną odwagą zaczęli tłumić płomienie". Middleton

twierdzi, że potem jego linia zaatakowała i odrzuciła Metysów.

Według Dumonta, ogień sam zgasł na skraju wilgotnego

zagajnika, a „policja" uciekła, ponosząc znaczne straty, więc

Metysi z własnej woli zawrócili. „Poszliśmy do domu Touron-

de'a, żeby coś zjeść — wspomina. — Zarżnęliśmy trochę kur

i upiekliśmy je". W wąwozie pozostało kilkudziesięciu Mety­

sów, o których inni jakoś zapomnieli. Ponieważ nie było dla

nich kur, palili fajki, aby zagłuszyć uczucie głodu (dochodziło

południe i śniadanie było już odległym wspomnieniem). Na

zmianę modlili się wokół krucyfiksu i śpiewali patriotyczne

pieśni. Nie byli zbyt dobrej myśli, jednak kiedy nawinął się

znany im tłumacz Middletona, Tom Hourie, i próbował

namówić ich, by się poddali, przepędzili go. W końcu nadeszło

wsparcie — z Batoche przyjechał bryczką Philippe Gardupuy,

przywożąc dwóch Sjuksów i pół baryłki prochu. Potem

dołączyło jeszcze dwóch Sjuksów. Było to niewiele, ale

dodało obrońcom ducha.

„Nieprzyjaciel ciągle strzelał — pisze Middleton. — Spo­

strzegłem, że wiele głów kiwa się w rytm świstu kul,

wyjaśniłem więc, że takie kiwanie się jest pozbawione

godności i całkowicie bezużyteczne, ponieważ «ping» słychać

dopiero wtedy, kiedy kula już przeleciała". W chwilę potem

kula przeszyła jego karakułową czapkę

22

.

Przed bitwą Riel modlił się, aby „zostat ranny jeden z moich wrogów,

Mory arogancko nosi laskę lub ma zloty pierścień na palcu. Niech kula go
"raśnie, lecz oszczędzi jego życie" (The Diaries..., s. 63).

background image

212

— To miało być dla was, panowie — zauważył chłodno

Middleton. Zaraz potem kula drasnęła jego konia Sama, który
„był tym wielce zaskoczony i zdegustowany", a nowy koń
kpt. Wise'a został ranny i zrzucił go. „Nie trzeba mówić, że

nie pozostawaliśmy długo w tym miejscu".

Middleton pozwolił, aby kpt. Peters z grupą ochotników

(kanonierów i Strzelców) spróbował zajść Metysów z boku
i wykurzyć z wąwozu. Zgodził się także, by towarzyszył im

kpt. Wise, który najwyraźniej jeszcze nie miał dość. Oddzialek
wdarł się do wąwozu i utknął, ostrzelany przez Metysów.

Tymczasem w niewyjaśniony sposób sam Middleton z kon­
nymi Boultona oraz kpt. Drury z drugim działem baterii A
przedostali się na drugą stronę wąwozu. Drury miał stamtąd
w zasięgu zarośla, gdzie kryli się Metysi, lecz ponieważ
kanonierzy nie potrafili odpowiednio przyciąć lontów szrapneli,

pociski przenosiły. Zginęło od nich tylko wiele koni, które
były uwiązane w pobliskim zagajniku. Artylerzyści użyli
kartaczy, ale okazało się, że w jaszczach było ich tylko kilka.
Spróbowano improwizacji, ładując do lufy szrapnel odwrócony,

przodem do ładunku prochowego, ale bez większych sukcesów.

— Szkoda, że nie mamy Gatlinga — żałowali niektórzy

— prześwietlilibyśmy te krzaki.

W tym czasie na polu bitwy pojawił się lord Melgund

z kompanią Grenadierów Królewskich. Na drugim brzegu
rzeki jego kolumna słyszała strzały, lecz nic nie było widać,
a na sygnały trąbki nikt nie odpowiadał (rozumiejący je kpt.
Peters był zajęty przy baterii, a trębacz Billy Buchanan nosił

naboje). Wreszcie na brzegu pokazał się ktoś krzykiem
i gestami wzywający pomocy

23

. Ściągnięto barkę, która wiozła

paszę dla koni, rozładowano ją i 60 ludzi zajęło w niej
miejsca. Pracując drągami, omijając kry i głazy, przeprawiono

po kolei 250 ludzi i dwa działa z przodkami i zaprzęgami-
„Dobra robota — oddział regularnych nie sprawiłby się

23

Ziściły się więc modty Riela. by „została zerwana łączność nieprzyjaciół,

by się wzajemnie nie rozumieli i poruszali w konfuzji".

213

, piej" — pochwalił Middleton, ale nie wiadomo dlaczego nie
wykorzystał tej poprawy sytuacji. Jeśli przez wąwóz, na tyły
przeciwnika, mogła przedostać się bateria i sztab z nim

arr)

ym, to nic nie stało na przeszkodzie, aby w ich ślady

poszli Grenadierzy Królewscy, nieco zmęczeni wiosłowaniem,

a

le eotowi do walki. Nawet jeśli Middleton, jak podał

w raporcie, oceniał liczbę Metysów na 300 (w rzeczywistości
było ich najwyżej 80), to miał do dyspozycji 600 ludzi
j 4 armaty. Teraz był odpowiedni moment, aby manewrem

oskrzydlającym zakończyć walkę, a może i całą kampanię

odyby milicjanci na karkach Metysów wpadli do Batoche...

Stało się jednak inaczej.

Kiedy po kolejnej pół godzinie strzelania na ślepo jeden

z kanonierów został ranny, a mjr Boulton stracił konia,
Middleton zarządził odwrót. Milicjanci wycofali się z wąwozu,
tracąc trzech zabitych, śmiertelnie rannego por. Swinforda
i pięciu rannych. Wśród tych ostatnich był kpt. Wise, którego
wystrzelona z daleka kula z Winchestera trafiła w kostkę
i rozpłaszczyła się na niej. Podczas odwrotu por. Hugh John
Macdonald upadł, co wzbudziło ogólne poruszenie, jako że

był synem premiera. Okazało się jednak, że nie odniósł rany,
lecz tylko oberwał w plecy loftkami, które podobnie wytraciły
prędkość i nie przebiły kurtki. Lord Melgund o mało nie
dostał kuli z dalekonośnego Sharpsa na bizony. Po chwili

ogień Metysów osłabł i milicjanci chcieli jeszcze raz spróbo­
wać ataku, ale generał im nie pozwolił. „Straciłem już zbyt
wielu moich obywateli-żołnierzy, i z wielu powodów nie

uważałem za celowe ryzykowanie utraty większej liczby"
— wyjaśnił Middleton. Potem dodawał, że nie miał zaufania
do kanadyjskich oficerów, a sam nie mógł być naraz wszędzie.
0 15.00 oddział opuścił pole walki.

W Batoche słychać było strzały i wybuchy, ale pod

nieobecność Gabriela Dumonta nikt nie wiedział, co robić.
Louis Riel robił to, co potrafił — stanął przed kościołem

1

zaczął się modlić, rozłożywszy ręce na kształt krzyża. Kiedy

background image

214

osłabł, dwaj Metysi podtrzymywali mu ręce, jak Izraelici
Mojżeszowi podczas bitwy z Amalekitami. Długo natomiast

nie pomyślano o tym, że walczącym może się przydać pomoc
i zaopatrzenie.

Gabriel Dumont był wciąż na farmie Touronda, gdy pojawili

się Edouard Dumont i Baptiste Boucher. Powiadomili go, że

jechało z nimi 80 Metysów, ale wpadli w śnieg i zamoczyli

broń, więc zatrzymali się na farmie Lafontaine'a i przyjadą,
gdy ją wysuszą. Dumontowie i Boucher pojechali do wąwozu
i stwierdzili, że „Anglicy uciekli". Gabriel znalazł torbę
z lekarstwami i dwiema butelkami koniaku. „Wypiliśmy je za

ich zdrowie. Nie strzelaliśmy do wycofujących się Anglików;
otworzyła mi się rana na głowie i byłem zbyt zmęczony, by
ich ścigać"

2 4

.

Metysi, którzy cały czas pozostawali w wąwozie, nie

przyjęli Gabriela Dumonta przyjaźnie.

— Dlaczego uciekłeś? — krzyknął na powitanie Gilbert

Breland, kierując strzelbę w jego stronę. Dumont ze swej
strony zaczął poszukiwać dezerterów. Awanturę załagodził
Riel. Było to już drugie zwycięstwo Metysów, a przy tym
stracili tylko czterech zabitych (w tym dwóch Sjuksów)

i dwóch rannych (jeden z nich zmarł po trzech dniach). Jednak
zamiast świętowania Riel zarządził cztery dni postu i pokuty.

— Bóg gniewa się na was — oznajmił. — Jesteście

niedbali, nie dość czujni i nieposłuszni. Zaczęliście rebelię,

a nie rozumiecie woli Bożej. Wielkie jest przywiązanie wasze
do rzeczy ziemskich, do koni i do wyścigów obmierzłych

— słusznie was Bóg ukarał, rękami Anglików zabijając 55
waszych koni. Post podniesie was moralnie, z narodu karłów
uczyni narodem olbrzymów.

Przed wieczorem zerwała się burza i zaczął padać deszcz

ze śniegiem. Kiedy Metysi wozami wygodnie wracali do
Batoche, Middleton rozbijał obóz o kilometr od pola walki.

Dumont, op. c/7., s. 67.

215

Stracił 11 zabitych i 40 rannych. „Osobiście byłem za­

dowolony — oceniał mimo to. — Moi ludzie przeszli
chrzest bojowy dobrze. Choć nie przejawiali dziarskości
i szybkości żołnierzy regularnych, to okazywali stałość

w

obronie i upartą odwagę. Nie było to pełne zwycięstwo,

ale na pewno nie klęska. Jestem niemalże skłonny pomyśleć,
że daliśmy rebeliantom lekcję"

25

.

Innego zdania byli dziennikarze. „Klęska!" krzyczał tytuł

Timesa" z Winnipegu, a jego kolumny otaczały czarne

obwódki. Dało to do myślenia Middletonowi, który i tak starał
się jak najmniej narażać kanadyjskich podkomendnych. Jeśli
chciał uniknąć gniewu „opinii publicznej", musiał być jeszcze
ostrożniejszy... Tymczasem prasa doniosła o wydarzeniach
w Green Lakę i Lac la Biche, łącząc je z faktem, iż koło
Humboldt Kri ukradli kilka koni, a w Waterhen Lakę ktoś

okradł dwa sklepy (te trywialne wydarzenia miały służyć jako
dowód rozprzestrzeniania się rebelii na cały zachód). Middleton
zaczął z niepokojem myśleć o oddziale, który wysłał w oko
cyklonu — do Battlefordu.

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 38.

background image

BATTLEFORD — CIEŃ CUSTERA

Ppłk William Dillon Otter, komendant Szkoły Piechoty
w Toronto, aczkolwiek był jednym z nielicznych kanadyjskich

zawodowych wojskowych, nie miał wielkiego doświadczenia
praktycznego. Ostatnio wąchał proch podczas bitwy pod
Ridgeway w 1866 r., w której jako kapitan wraz ze swym

batalionem Queen's Own pierzchnął przed Fenianami. Teraz
miało się to zmienić — został mianowany dowódcą sił, które
miały pójść na odsiecz oblężonej załodze Battlefordu.

W depeszy, wysłanej do niego 11 kwietnia ze Słonych

Równin, gen. Middleton pisał: „Jeśli parowce będą gotowe
w Swift Current za dwa dni i będą mogły pana przetranspor­

tować, niech pan się nimi uda do Ciarkę's Crossing i maszeruje
stamtąd dalej na Battleford, zachowując znaczną czujność
zwłaszcza co do prawej flanki, a następnie zaczeka tam'. Po

przybyciu do Clarke's Crossing niech pan spróbuje skomuni­
kować się ze mną, ale niech pan idzie dalej, a jeśli nie będzie

szansy, by parowce ruszyły na czas, albo jeśli nie będą mogły
zabrać pana oddziału, niech pan niezwłocznie wyrusza lądem.
Oddałem Herchmera pod pańskie rozkazy i znajdzie go pan

nieocenionym. Zatelegrafowałem po transport etc. Niech pan

' Middleton wyjaśnia (op. cit., s. 22), że miai na myśli, iż Otter miał

czekać w Battlefordzie na przybycie jego kolumny.

217

sie nie obawia podejmowania odpowiedzialności przy wyko­
nywaniu tych dyrektyw". Nazajutrz ppłk Otter wziął pod

komendę 274 ludzi z Qaeen 's Own, 49 z kompanii C Korpusu
Szkoły Piechoty, 51 z Gwardii Pieszej Generalnego Guber­
natora z Ottawy, 50 policjantów Herchmera (częściowo na
koniach) z haubicą oraz baterię B Królewskiej Artylerii
Kanadyjskiej. Ponadto do dyspozycji były dwa Gatlingi.

Ta broń maszynowa była produkowana w różnych wersjach

od ponad 20 lat, ale nie użyto jej w żadnych większych
bitwach, więc na temat jej skuteczności tylko spekulowano.
Ponieważ mimo ciągłych ulepszeń były ciężkie i musiały być
wyposażone w lawety artyleryjskie, Gatlingi nie sprawdziły
się w walkach manewrowych (także indiańskich). Uznano

więc, że nadają się raczej do walki stacjonarnej — obrony
pozycji lub obiektów, osłony skrzydeł albo do uciszania
baterii polowych. W 1881 roku zastosowano w Gatlingu

podajnik naboi Luciena Bruce'a, złożony z dwóch pionowych
prowadnic, zamontowanych na osi nad otworem zamka. Po
opróżnieniu jednej, pod ciężarem naboi prowadnice przechylały
się, ustawiając drugą do podawania naboi. Amunicję można
było wsypywać do prowadnic prosto ze skrzynki, co przy­

spieszało ładowanie i umożliwiało niemal ciągłe strzelanie.
Podajnik umożliwiał strzelanie przy dużym kącie podniesienia
bez zacinania się, co podsunęło myśl o wykorzystaniu Gatlinga

do ostrzału polowych umocnień. Armia USA przeprowadziła
próby, które wykazały, że przy kącie podniesienia do 77
stopni kule kalibru 45 wystrzelone z Gatlinga na odległość do

2500 m spadając przebijają 5-centymetrową deskę świerkową
lub zagłębiają się w grunt na 10 cm. Ten ogień pośredni miał
razić okopanego przeciwnika skuteczniej niż artyleria polowa
lub nawet moździerze.

Kanadyjskich sił zbrojnych nie było stać na taką broń, więc

minister Caron przebiegle złożył zapytanie fabryce Colta
w Hartford. Bez zwłoki przyjechał komiwojażer, Arthur L.
Howard, kapitan gwardii narodowej z Connecticut. Wraz

background image

218

z ofertą przywiózł wzory swojego towaru — Gatlingi model

1881 i 1883, i gotów był je zademonstrować. Oba miały

kaliber 45/70 i po 10 luf. Różniły się wyglądem (model 1881

miał odsłonięte lufy, a w modelu 1883 były one okryte osłoną

z brązu) oraz kilkoma szczegółami technicznymi. Model 1881

miał podajnik Bruce'a, a model 1883 magazyn bębnowy

Jamesa Acclesa, teoretycznie bardzo nowoczesny, jednak

często ulegający awariom. Górował nad modelem 188]

szybkostrzelnością, która w zależności od użytej przekładni

wynosiła 800 albo 1500 wystrzałów na minutę. Miał także

ulepszone mechanizmy do prowadzenia ognia poszerzanego

i pogłębianego.

Por. Cassels z Queen's Own stwierdził, że kpt. Howard,

choć Jankes, okazał się przyzwoitym facetem, a jego Gatlingi

wzbudziły powszechne zainteresowanie. „Oglądamy te dziwne

narzędzia zniszczenia i niecierpliwie czekamy na próbę. Seria

pocisków zostaje wystrzelona do kaczek na stawie — nie

dokonuje egzekucji, ale szybkostrzelność tej broni pokazuje

nam, jak zabójcza może być ona przy właściwej okazji. Teraz

czekamy na próbę na Indianach", napisał

2

.

15 kwietnia nadeszła wiadomość, że statki, które miały

przypłynąć z Medicine Hat, utknęły na mieliznach, i do

dyspozycji był tylko parowiec „Northcote" — „bardzo osob­

liwy pojazd, faktycznie olbrzymia płaskodenna barka o zanu­

rzeniu wynoszącym dwie stopy, z niewielką maszyną i kilkoma

kabinami, mająca na rufie wielkie koło jako instrument

napędowy". Otter postanowił, że nie będzie tracić czasu, przy

pomocy „Northcote" dostanie się przez 300-metrową rzekę na

drugi brzeg i pomaszeruje prosto na północ. Jednak silny wiatr

utrudniał przeprawę, tak że dopiero 18 kwietnia oddział ruszył

przez prerię. Do Battlefordu było 220 km. „Nudny, mokry,

nieprzyjemny marsz przez morze błota", zapisał Cassels.

2

R. S. C a s s e 1 s, The Diary of Lieutenant R. S. Cassels, Northwest Field

Force, w: Reminiscences of a Bungie, by one ofthe Bunglers, and Two Other

Northwest Rehellion Diaries.

ed. by R. C. Macleod, Edmonton 1983, s. 126.

219

Żadnej roślinności, kraj wydaje się bardzo nędzny". Wieczo­

rem żołnierze zaczęli zdawać sobie sprawę, że są „w kraju

nieprzyjaciela", ponieważ po raz pierwszy sformowano „la-
ager"

z wozów ustawionych w kwadrat, wewnątrz którego

umieszczono konie i muły. „Świetna pozycja, dziki nie­

przyjaciel od frontu, a z tyłu jeszcze niebezpieczniejsze

rozszalałe muły i konie", podsumował Cassels. Marsz dawał

s

ię we znaki. W dodatku podany na kolację comed beef

w połączeniu z miejscową wodą spowodował masowe niedys­

pozycje żołądkowe. Rozeszły się pogłoski, że produkowane

w Chicago konserwy zostały zatrute przez Fenian. „Trudno

uwierzyć, że dziś była niedziela — jakże inna niż spokojny

dzień wypoczynku w drogim starym Toronto". Nazajutrz po

„nędznym zimnym śniadaniu" maszerowano do obiadu

— „lecz cóż to za obiad: suchary, owsianka i woda. [...] Bóg

jeden wie, jak ten kraj mógłby kiedykolwiek się na coś

przydać. Nic nadającego się na opał nie ma w promieniu

wielu mil". Wieczorem „rozległy się donośne przekleństwa,

gdy stwierdzono, że znowu nie można nic ugotować. Ludzie

szybko wpadają w buntowniczy nastrój". Sytuację uratowało

nadejście kilku wozów drewna i obietnica dobrego śniadania.

Humory poprawiły się, gdy dołączyło więcej wozów, i w miarę

konsumowania paszy i żywności coraz więcej ludzi mogło

nimi jechać.

22 kwietnia szpica Herchmera dostrzegła pierwszą grupkę

Indian, którzy właśnie ćwiartowali krowę. Policjanci chcieli

z nimi porozmawiać, ale Indianie oddali ku nim kilka strzałów

i uciekli. Nazajutrz po południu kolumna dotarła do rezerwatu

Assiniboinów Moskita. W chatach i tipi nie było śladu Indian.

Znaleziono tylko duże ilości mąki, ziemniaków i bekonu,

które załadowano na wozy. Poszukiwano instruktora Payne'a,

ale bez skutku. W jednej ze skrzyń po żywności natomiast

odkryto zwłoki jego indiańskiej żony, która umarła od postrzału

w lewy policzek, i ich dwuletniego dziecka, zabitego uderze­

niem obucha siekiery w tył głowy.

background image

220

Wieczorem Cassels zanotował: „Ze wzgórza w odległości

8 mil widzimy Battleford i jesteśmy zdegustowani widokiem

kłębów dymu, wznoszących się z osady". Widok ten dodał
żołnierzom energii, lecz Otter zatrzymał oddział, ponieważ
zapadała noc, a w ciemnym lesie otaczającym fort „oddział

znalazłby się na łasce Indian".

BATTLEFORD, 2-24 KWIETNIA

Choć już 2 kwietnia Indianie odeszli do rezerwatu, miesz­

kańcy Battlefordu i okolic wciąż siedzieli w forcie. W barakach
brakowało nie tylko prycz, ale nawet miejsca na podłodze.

Wiele kobiet z dziećmi schroniło się więc w magazynie
kwatermistrza, poza obrębem palisady, i podczas częstych

nocnych alarmów biegły pod osłonę fortu, wspinały jedna
przez drugą po drabinach do środka, a czasem przerzucały

dzieci nad palisadą. Ostatecznie część kobiet i dzieci insp.
Morris umieścił w swoim domu, a reszta zamieszkała w wiel­
kim namiocie na placu. Było zimno, ludzie chorowali, jedno

z dzieci umarło. W poszukiwaniu żywności odważono się na
wyprawę do miasta, skąd przywieziono porzucone przez
Indian mąkę i bekon. „Zapasy złożono pośrodku placu,

przykryto plandeką i postawiono silną straż. Na widok dużej
ilości jedzenia od razu poczuliśmy się lepiej. Mąka była
w porządku, ale bekon mienił się wszystkimi kolorami tęczy
i czuć go było stęchlizną, lecz można go było zjeść, jeśli ktoś

miał silny apetyt i dobre trawienie", pisze kupiec Clinskill

(czy raczej eks-kupiec; jego sklep był już stertą popiołu)

3

.

Wśród uciekinierów było wielu Metysów i mieszańców.

Insp. Morris podejrzewał, że są wśród nich stronnicy Riela,

którzy dostali się do fortu podstępem, aby wydać go Indianom.
Toteż kiedy 3 kwietnia do bramy zaczął kołatać Alex Bremner

z pobliskiej osady Bresaylor, przynosząc wiadomość o mordzie

5

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 205.

221

w Frog Lakę i błagając o pomoc, Morris aresztował go jako

sZ

piega. Zamożni szkocko-indiańscy farmerzy z Bresaylor

mieli nawet kolektywną młockarnię z 12-konnym silnikiem,
mimo suszy zebrali dobre plony zboża i warzyw, a poza tym
dorabiali sobie traperstwem i wożeniem towarów. Wieś była
więc łakomym kąskiem, a ich przeczucia się sprawdziły — po
kilku dniach przyszedł eksowed Norbert Delorme w towarzy­
stwie grupy wojowników Budowniczego Zagród. „Włamali
się do stajni i zabrali wszystkie moje konie — wspomina
Charles Bremner. — Poszli do prowadzonego przeze mnie
sklepu i zabrali towary. Poprzewracali półki, wywrócili
pojemniki i rozbili beczki. Porozbijali okna, piece, meble,
wyrwali podłogi, zerwali sufity. Wystrzelali wszystkie psy,
świnie i kury. Zaprzęgli nasze wozy i zabrali nas. Pędzili ze
sobą około 300 krów, w tym moje. Po drodze do obozu
zastrzelili kilka naszych krów. Było nas jakieś 15 rodzin
i wszystkich wzięli do rezerwatu"

4

. Sąsiad Taylor ze łzami

w oczach patrzył, jak jego dorodne, pulchne owce, które
dobrze przetrwały ciężką zimę, i o które martwił się tylko, by
za bardzo nie utyły, padają ofiarą bezmyślnej rzezi. Przez
wiele dni więźniowie mieli przyglądać się melancholijnie, jak
Indianie zabijają ich krowy, każąc sobie w dodatku płacić za
mięso. Jednak jako mieszańcy zostali potraktowani nieźle:
Indianie nie tylko pozostawili ich przy życiu, lecz pozwolili

zachować trochę rzeczy. Charles Bremner zabrał wóz pełen
futer, jego żona — maszynę do szycia i materac, a misjonarz
ojciec Louis Cochin ze zdemolowanej kaplicy ocalił fishar­
monię. Przy jej wtórze wieczorami śpiewali hymny, po
francusku, angielsku i w języku Kri.

2 kwietnia Indianie zerwali linię telegrafu do Prince Albert.

Pogłębiło to przekonanie insp. Morrisa, że nad fortem ciągle
wisi niebezpieczeństwo. „Jesteśmy dosłownie więźniami — pi­
sał do Irvine'a. — Osiem plemion powstało i otoczyło nas ze

S t o b i e, op. cit., s. 182.

background image

222

wszystkich stron. Programem Budowniczego Zagród j

e s f

wzięcie Fortu Pitt, skonsolidowanie sił i zdobycie Battlefordu
Myślę, że ich zamiarem jest eksterminowanie białych w tym

okręgu. Usilnie proszę, aby ruszył pan w tym kierunku jak
najszybciej. Oczekiwałem Herchmera z 50 ludźmi i działem
ale obawiam się, że musiał się przebijać przez Assiniboinow
i został pokonany". Takie listy Morris wysyłał przez gońców

— mieszańców, którzy w razie spotkania Indian nie ryzykowali

wiele; odbierano im tylko pocztę i broń.

Mijały dni. Gdzieniegdzie unosiły się dymy z płonących

domów, ale nikt nie atakował fortu. Czasem Indianie zza rzeki
strzelali do nosiwodów, którzy chodzili do odległej o kilometr
studni. Strzelcy Battlefordzcy rewanżowali się im. Podczas
takiej wymiany strzałów milicjant Harry Nash ubił wspo­
mnianego już Jacka Nez Perce. Małe grupki wojowników

przychodziły niekiedy szperać po domach, zabijać psy i koty
i podpalać budynki, a w nocy najmężniejsi zapuszczali się do
„nowego miasta". Obrońcy próbowali odstraszać rabusiów,

lecz nocne patrole były dla nich mocnym przeżyciem.
„W półmroku każdy chwast wydawał się wielki jak człowiek",

wspomina Clinskill. „Rozglądasz się, pełen strachu przed
skradającym się Indianinem, i naturalnie wyobraźnia pracuje.

Bardzo nam dokuczały włóczące się psy i świnie. Pewnej
nocy zawołałem «stój, kto idzie, hasło», a w odpowiedzi
usłyszałem chrząknięcie i okazało się, że był to wieprz".

19 kwietnia zwiadowcy donieśli, że Fort Pitt jest w rękach

Indian, a po policjantach nie ma śladu. „Obawiam się, że

wszyscy zostali zabici. Indianie powiedzieli kurierowi, że
wkrótce zdobędą Battleford" — depeszował Morris do szefa

NWMP (via Edmonton). Strach wzmógł się, kiedy nazajutrz
Indianie podpalili magazyn Kompanii. „Tańczyli dokoła

z diabelską radością. Wtem wielki płomień wzbił się w górę,
a potem rozległ się huk, jakby krótki odgłos gromu, i po­

czuliśmy, jak ziemia zadrżała. Budynek wyleciał w powietrze,
nie wiadomo, czy od wybuchu prochu, czy nafty", pisze

223

flinskill. Morris wysłał do Ottawy zwięzłą depeszę: „Czy
dostaniemy pomoc? Nie utrzymamy się". 22 kwietnia ku
powszechnej radości do brzegu przybiła barka, a w niej insp.
njckens i jego oddział. „Garnizon wyszedł i prezentował broń.
Przy dźwiękach orkiestry policyjnej weszliśmy do fortu. Entuzja­
styczne powitanie. Damy podjęły nas obiadem" — zapisał kpr.

Sleioh. Insp. Morris z ulgą przekazał starszemu od siebie
Dickensowi dowodzenie. Chyba na skutek tego czujność osłabła,

c

o Indianie wykorzystali — udało im się zastrzelić z ukrycia

specjalnego konstabla" Franka Smarta, popularnego właściciela

dwóch dużych sklepów. Nazajutrz do Battlefordu przybył
konstabl z grupy Herchmera, z wieścią, że odsiecz jest tuż-tuż.
Wybuchła euforia, której nie zakłócił już nawet widok Indian, na
odchodnym podpalających wielki dom sędziego Rouleau.

24 kwietnia rano kolumna ppłk. Ottera wkroczyła do

Battlefordu. Wygląd miasta na wszystkich robił silne wrażenie.
„Cztery czy pięć domów całkiem spalonych, inne porozwalane
i splądrowane, a sklepy kompletnie wypatroszone", pisze
Cassels. „Czego nie można było zabrać, to zostało zniszczone.
Dokoła leży porozrzucane pierze z poduszek, fotografie,

książki, naczynia, meble". „Wyglądało to tak, jakby ktoś
wziął ogromny kufer starszej pani, spakowany do podróży,
i rozerwał go w powietrzu", porównał inny. „Widziałem
dosyć, aby na zawsze wymazać wszystkie przyjazne uczucia,

jakie żywiłem dla Szlachetnego Czerwonego Człowieka — pi­

sał korespondent gazety ze wschodu. — Zawstydziliby nawet
najczarniejszego nihilistę. Odpal dynamit w salonie, a jest
szansa, że coś ocaleje. Wypuść zgraję Kri i Assiniboinow na
ten salon, a zdziałają dwa razy więcej niż dynamit". „Aż żółć

mnie zalewa, że tak głupio zatrzymaliśmy się i daliśmy im
uciec" — napisał kpt. artylerii Robert Rutherford. „Nikt, kto
żywił w duszy współczucie, nie mógł patrzeć na spustoszone

domy i zrujnowane domostwa, na ludzi stłoczonych w forcie
bez domów i bez grosza, i nie złożyć przy tym niebiosom
Przysięgi wiecznej zemsty — podsumował kapelan Queen's

background image

224

Own,

student teologii E. C. Acheson

3

. — Widok to zaiste

smutny i łamiący serce, toteż niech nikt się nie zdziwi, jeśi;
nasi ludzie w akcji okażą się twardzi i bezlitośni".

Agent John Rae oświadczył reporterowi, iż „przepowiada

powszechne powstanie Indian i uważa, że krwawa wojna jest
nieunikniona. Indianie są dobrze uzbrojeni i wyszkoleni
Sądzi, że cały kraj powstanie w mgnieniu oka i wszystkie

plemiona wejdą na ścieżkę wojenną"

b

.

Nie miał ochoty tet>o

oglądać ani w ogóle dalej zajmować się Indianami, więc
opuścił Battleford i zatrzymał się dopiero w Winnipegu.

CUT KNIFE HILL, 2 MAJA

Tymczasem Budowniczy Zagród siedział spokojnie w rezer­

wacie. Był zadowolony i swojemu szwagrowi Robertowi

Jeffersonowi (który był instruktorem rolnym i przebywał

w obozie nie wiadomo, w charakterze gościa czy więźnia)

opowiadał, że dopiero teraz Indianie żyją, jak im Pan Bóg
przykazał. Sielankę zakłócały różne listy i manifesty od

Louisa Riela, ale wódz przyjmował je obojętnie. Nigdy nie
spotkał się z Rielem i nie były mu w głowie nowe awantury.
Splądrowaniem Battlefordu udowodnił, że jest większym
wodzem niż Duży Niedźwiedź, i to mu wystarczało. Jednak

Metysom wydawał się bardzo pożądanym sojusznikiem, toteż
w jego obozie znaleźli się eksowed Norbert Delorme (który
poprowadził rajd na Bresaylor), Joseph Jobin (brat eksoweda

Ambroise'a, nauczyciel, który zbiegiem okoliczności kilka
miesięcy wcześniej przeprowadził się z Prince Albert do
Bresaylor), a nawet Andre Nault i Dolphis Nolin, którzy nie

wiadomo jakim cudem przenieśli się do niego z obozu (z nie­

woli?) Dużego Niedźwiedzia.

Ostatni list od Louisa Riela był niepokojąco natarczywy.

„Powstańcie, stawcie czoła nieprzyjacielowi — wzywał Riel

5

Jego synem byt późniejszy sekretarz stanu USA Dean Acheson.

6

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 255.

225

____ zdobądźcie Battleford, zniszczcie go, zabierzcie wszystkie
towary i prowiant, i przychodźcie do nas". Battleford
hvł przecież zdobyty, miasto zniszczone, towary zabrane,

j atak na fort nie obiecywał żadnych korzyści. I niby

dlaczego Indianie mieliby przywozić swoją zdobycz Me­
tysom? To przecież Metysi mieli pobić białych. Kitewayo

v

el

Alex Cayen, który przyjechał z Batoche na pożyczonym

m

u przez Eksowedat koniu, niedawno objaśniał Indianom

strategiczne plany.

Najpierw zniszczymy kolej żelazną, aby nie mogła nadejść

pomoc ze wschodu. Wtedy będziemy mieli policjantów jak ryby
w saku. Kiedy ich wykończymy, i zetrzemy wszystkie ślady
rządu, wezwiemy Amerykanów na naradę na równinie nad
Saskatchewanem. Tam uzgodnimy warunki, na jakich sprzeda­
my im ten kraj. Wszyscy, Indianie i Metysi, będą ukontentowani.

— Ładne bajki — odezwał się Robert Jefferson — ale nic

z tego nie będzie.

Kitewayo zmierzył go wzrokiem.

— A więc to takim ludziom Indianie uratowali życie

i trzymają ich w obozie — rzekł. — Jutro zwołam naradę,
powiem, coś ty za jeden, i zobaczymy, co się z tobą zrobi.

„Następne 48 godzin było najbardziej denerwującymi, jakie

dotąd przeżyłem — pisze Jefferson. — Od początku tych
kłopotów bałem się wiele razy, ale teraz byłem jak spara­
liżowany, spodziewając się pewnej śmierci. Ale nic się nie
stało i po kilku dniach mój strach ustąpił"

7

. Doszedł do

wniosku, że „powiedział tylko to, co większość i tak myślała",
i nabrał na tyle otuchy, że kiedy teraz Budowniczy Zagród
pokazał mu list od Riela, orzekł:

— Wygląda na to, że w Batoche tracą grunt pod nogami

i chcą pomocy.

Budowniczy Zagród nic nie powiedział, ale widać było, że

„ten pomysł nie przypadł mu do gustu". Jego odpowiedź

J e f f e r s o n , op. cit., s. 139.

5

— Batoche 1885

background image

226

Rielowi była godna męża stanu. „Duży Niedźwiedź skończył
swoją robotę — pisał między innymi. — Wziął Fort Pj

t

t

Zabili 11 ludzi, w tym agenta, dwóch księży i sześciu białych
My tu też zabiliśmy sześciu białych [zełgał, choć z umiarem
ale nie mógł wypaść dużo gorzej — G. S.]. Zabraliśmy

wszystkie bydło i konie w okolicy. Jeszcze nie zdobyliśmy
koszar, ale to jedyny budynek, jaki pozostał w Battlefordzie

cały. Pisałeś, że przyjedziesz do Battlefordu, kiedy skończysz
dzieło w Duck Lakę. Czekamy na ciebie, bo nie możemy

zdobyć fortu bez pomocy. Mamy strzelby i karabiny wszelkich
typów, ale amunicji do nich brakuje. Chcemy, żebyś nam
przysłał amunicję. Jesteśmy słabi tylko z tego powodu. Podaj

mi datę, kiedy Amerykanie dojdą do linii kolei Canadian
Pacific"

8

. Lepiej niech Duży Niedźwiedź wyciąga kasztany

z ognia, przecież skończył już swoją robotę; a jemu niech Riel
przyśle amunicję... I to przypomnienie (złośliwe?) o Amery­
kanach — majstersztyk! Z listem do Batoche pojechał 29

kwietnia Joseph Jobin.

Także i ppłk Otter skończył swoją robotę. Zlikwidował

oblężenie Battlefordu bez wystrzału. Otoczył szańcami budy­
nek rządowy, zamieniając go w „Fort Otter", i teraz zgodnie

z rozkazem powinien był czekać, aż nadejdzie gen. Middleton.
Nie tak jednak wyobrażał sobie swoją pierwszą akcję — bar­

dziej odpowiadałaby mu bitwa i spektakularne zwycięstwo.
Także wśród ludzi pojawiło się zniecierpliwienie. Pochowano
Franka Smarta, w końcu znaleziono zmasakrowane zwłoki

Payne'a, przywalone kupą gnoju, a jednocześnie nadeszły
wiadomości, iż Middleton stoczył bitwę z Metysami. Rozeszły

się pogłoski, że oddział Ottera wkrótce wyruszy, aby policzyć
się z Budowniczym Zagród, a potem uwolnić jeńców Dużego
Niedźwiedzia. Pogłoski te były odzwierciedleniem życzeń

mieszkańców Battlefordu, którzy marzyli o ukaraniu Indian,
oraz żołnierzy, którzy chcieli wreszcie postrzelać. Otter

C 1 i n k, op. cit., s. 54.

227

nodzielał ich uczucia, ale nie miał żadnego racjonalnego

o0

wodu, dla którego miałby złamać rozkaz. Indianie nie

stanowili zagrożenia dla Battlefordu. Nie było również obawy,
że uciekną i unikną odpowiedzialności. Co najważniejsze, nie
mieli zamiaru dołączać do Metysów — gdyby chcieli, już by
to zrobili; plądrowanie było jednak atrakcyjniejsze od nad­
stawiania głowy dla czyichś politycznych celów. Toteż Otter
wahał się. Wprawdzie Middleton zachęcał go do „brania na
siebie odpowiedzialności przy wykonywaniu zadań", ale nie

był pewien, czy może pod to podciągnąć rozpoczęcie działań
zaczepnych. Wyraźnego zakazu nie miał...

Zatelegrafował do Middletona, prosząc o instrukcje. „Niech

pan przy obronie Battlefordu kieruje się własnym osądem. Pan

jest dowódcą" — odpowiedział generał. Nadal nie było to

pozwolenie na działanie zaczepne. Otter postanowił więc
Middletona przechytrzyć. 26 kwietnia poinformował guber­
natora Dewdneya, że „uważa za konieczną niezwłoczną,
zdecydowaną akcję w celu ukarania Budowniczego Zagród za
popełnione przestępstwa", i prosił o aprobatę. Dewdney dał
mu ją bez wahania. Kiedy więc tego samego dnia dostał od
Middletona depeszę z poleceniem, aby „pozostał w Battlefor­
dzie, dopóki nie rozpozna terenu i sił Budowniczego Zagród",

zinterpretował ją jako przypomnienie, by nie zaniedbywał
zwiadu. 30 kwietnia powiadomił generała o zamiarze zaatako­
wania Indian. „Czy mam atakować? Proszę o wyraźne instruk­
cje", zakończył. W odpowiedzi przeczytał: „Walka z tymi
ludźmi pociąga za sobą wielką odpowiedzialność. Sześciu

dobrze rozmieszczonych ludzi może wystrzelać połowę pań­
skich sił. Lepiej niech się pan zadowoli trzymaniem Battlefordu
i patrolowaniem okolicy".

Middleton był w kłopotliwej sytuacji. Aby uniknąć zarzutu,

że dyskryminuje kanadyjskich wojskowych, pozwolił ppłk.
Otterowi na samodzielność, ale obawiał się dać mu zbyt wiele
możliwości korzystania z niej. Na użytek publiczności pod­
kreślał zalety milicji, „z której część odbyła zwykle ćwiczenia

background image

228

obrony terytorialnej, a część nie miała za sobą nawet

i tego. Ci ludzie zostali oderwani od biurek, kontuarów
pługów, aby podnieść broń przeciw nieprzyjacielowi, którv

był znany jako przebiegły, dzielny, znakomity wojownik
leśny i dobry strzelec"

9

. Walka nad Fish Creek utwierdziła

go jednak w przekonaniu, że milicja nie może takiemu
przeciwnikowi stawić czoła. Dowiedział się też, jak reaguje

prasa na straty w ludziach, i dalej planował kampanię
tak, aby je zminimalizować. Sądził, że gdy pokona Metysów
Indianie sami złożą broń, i nie miał chęci ryzykować
życia milicjantów w niepotrzebnych starciach z nimi. Z dru­

giej strony, gdyby przypadkiem Otterowi się powiodło,
do Middletona mogłoby przylgnąć piętno „zabójcy biednych

Indian". Był więc zadowolony, że kampania na zachodzie
toczy się bezkrwawo, i chciał, aby tak było dalej. Jednak
Otter był uparty i 1 maja zadepeszował do niego: „Bu­
downiczy Zagród waha się między pokojem a wojną — dzi­

siaj wyruszam, by spróbować załatwić z nim sprawę".
„Nie rozumiem pańskiego telegramu — odpisał generał.

— Budowniczego Zagród należy ukarać, a nie paktować
z nim. Lepiej niech się pan ograniczy do patrolowania".
Jego depesza przyszła do Battlefordu, gdy Otter już z niego
wymaszerował, zabierając 325 ludzi (batalion Queen's Own,
kompania C Korpusu Szkoły Piechoty, Gwardia Piesza
Generalnego Gubernatora, Strzelcy Battlefordzcy i pluton

policjantów), dwie haubice i Gatling model 1881 (kpt.
Howard został z modelem 1883 przy oddziale Middletona).

„To wbrew moim rozkazom. Jestem zaniepokojony; on

jest tak samo niedoświadczony, jak jego ludzie", telegrafował

Middleton do Carona.

Do wieczora oddział przeszedł 30 km — połowę drogi do

rezerwatu. Po kolacji podjęto marsz na nowo, bowiem Otter
chciał zgodnie z ortodoksyjną taktyką walki z Indianami

' M i d d 1 e t o n, op. cir., s. 1.

229

zaatakować Budowniczego Zagród o świcie. „Oczywiście nie

m

a szansy na zaskoczenie — zapisał por. Cassels. — Jego

zwiadowcy prawdopodobnie już dawno nas zauważyli, bo

oenie sygnałowe paliły się przez całe popołudnie na odległych

wz

oórzach, ale chcemy go dopaść, zanim zdąży odejść".

O 4.00 2 maja oddział natrafił na opuszczone obozowisko.
Żołnierze na widok nieporządku i porzuconych utensylii
uznali, że Indianie porzucili obóz i uciekają. Nie wiedzieli,
że obozowisko indiańskie zawsze tak wygląda, a kiedy
bałagan staje się nie do zniesienia, Indianie przenoszą
się o kawałek dalej.

Otter postanowił dać odpocząć ludziom i koniom, ale

wygląd terenu nie zachęcał do postoju. Dalej natomiast widać
było wysokie wzgórze o nazwie Cut Knife Hill, u którego stóp
płynął potok. Wzgórze było porośnięte lasem, ale od potoku
aż do jego wierzchołka rozciągała się szeroka polana. Otter
uznał, że szczyt wzgórza byłby dobrym miejscem na od­
poczynek i śniadanie. Choć wykładał w szkole piechoty, nie

pomyślał, że po stwierdzeniu bliskości nieprzyjaciela należało­
by wysłać zwiadowców, aby ze wzgórza rozejrzeli się po
okolicy, a także spenetrowali las po obu stronach polany.

Gdyby ponadto zainteresował się głębiej terenem operacji,
wiedziałby, że nazwa wzgórza była groźnym memento — upa­
miętniała wodza Sarcee imieniem Krótki Nóż, którego obóz

40 lat temu został tam otoczony przez Kri i Assiniboinów
i wybity do nogi.

Kolumna przekroczyła potok i ruszyła pod górę. Kiedy

idący na czele policjanci byli blisko szczytu, na którym

obiecywali sobie piknik, jak pisze konstabl Rumball, „rozpad­
liny po obu stronach ożyły wyciem wojennym i mrożącym
krew w żyłach wrzaskiem, a potem kanonadą ze wszystkich
stron"

10

. Za wzgórzem dały się widzieć szczyty tipi. „Byliśmy

w

pułapce" — stwierdził Cassels.

K1

a n c h e r, op. cit., s. 47.

background image

230

Cassels, jak większość białych, przeceniał Indian. Wpraw­

dzie Budowniczy Zagród twierdził, że widzi żołnierzy

na

większą odległość, niż oni mogą widzieć jego (od gubernatora

Dewdneya dostał bowiem w prezencie lornetkę), jednak żadni
indiańscy tropiciele nie wykryli Ottera, a wokół obozu nawet
nie było straży. Indian ocalił magiczny kamień, zwany Starcem
Kamieniem, który nosił w sakwie pewien Kri imieniem Jakub

o Długich Splątanych Włosach. Kamień wyczuł zbliżające<>o
się wroga, obudził Jakuba, a on zbudził kilkunastu śpiących
na uboczu Assiniboinów.

Od ich pierwszych kul zginął kpr. Ralph Sleigh z Frog

Lakę, a sierż. Ward został ciężko ranny w brzuch. Policjanci
padli na ziemię i zaczęli się ostrzeliwać. Za nimi artylerzyści

otworzyli ogień na ślepo, a operator Gatlinga zawzięcie kręcił
korbą. Pociski padały za wzgórzem nie czyniąc żadnej szkody,
mimo to Kri w popłochu rzucili się do ucieczki. Jefferson

zajrzał do tipi Budowniczego Zagród. „Ubierał się w coś, co
wyglądało jak derka ze szmat. W mej ignorancji zapytałem
go, co to takiego, bowiem odzież ta — jeśli ją zwać odzieżą

— miała tak nędzny wygląd, że nigdy nie zaliczyłbym jej do
ubiorów wojennych. Pióropusze mogły być krzykliwe i niegus-
towne, ale były barbarzyńskie, i przede wszystkim były
indiańskie. [...] Z wielką godnością poinformował mnie, iż

jest to peleryna wojenna, która czyni go niewidzialnym dla

wroga. Potem wstał i wyszedł bez słowa"

1 1

. Nie rzucił się

jednak w wir walki, lecz wraz z uciekającymi zniknął

w wąwozie. „Zatrzymał się z kobietami o milę od pola walki,

gdzie jego wiara w moc peleryny nie została poddana próbie".

Tymczasem Assiniboinowie widząc, że hałaśliwa bateria

nie jest zbyt groźna, zaatakowali ją. Wyskoczyli z rozpadlin,
„wyjąc, skacząc i machając nad głową kocami, na prawo
i lewo, aby zmylić naszą celność" — pisze kpt. Rutherford.

„Strasznie wyglądający faceci z tych Indian, długie włosy

11

J e f f e r s o n , op. cit., s. 144.

231

plecione w warkocze, twarze i ciała pomalowane, dziko

vV

y

2

lądające łotry — stwierdził Cassels. — Francusko-kanadyj-

scy artylerzyści okazali nędznego, tchórzliwego ducha" i za-

cZ

ęli uciekać. Dowódca baterii, mjr Short, zatrzymał ich.

Kto pójdzie ze mną? — zawołał, wskazując porzucone

haubice. Nikt się nie ruszył.

Pójdziecie ze mną? — krzyknął rozpaczliwie major

w stronę policjantów. Milczenie przerwał st. sierż. Waltham,
weteran wojny w Afganistanie:

, No to prowadź, stary grzeszniku, a my pójdziemy za tobą!
Na widok kontratakujących Indianie skryli się, pozo­

stawiając dwóch zabitych

n

.

Kula zerwała złote szamerowanie

z furażerki Shorta.

— A na dodatek była całkiem nowa — rzekł chłodno

major, trzymając wiktoriański fason.

Gdyby płk Otter poszedł za ciosem, mógłby szybko zakończyć

walkę, ale uszła z niego energia. Czyżby zamajaczył mu cień
ppłk. Custera? Tak jak to rzekomo zrobił Custer, Otter naprawdę
złamał rozkaz. Miał czekać na przybycie głównych sił, a zamiast
tego wyruszył na niepotrzebną wyprawę. Teraz, tak jak Custer,

był otoczony przez Indian. Czy Cut Knife Creek miał stać się
nowym Little Big Horn? Otter przygotował się do obrony
— z artylerią i policjantami w centrum, Szkołą Piechoty na
prawym skrzydle, Queen's Own i Gwardią Pieszą na lewym,
Strzelcy Battlefordzcy zabezpieczali tyły, a wozy i rannych
umieszczono pośrodku polany. Inicjatywę zaś oddał Indianom.

Piękny Dzień, wódz stowarzyszenia Grzechotników, który

dotąd pozostawał w cieniu Budowniczego Zagród, oburącz
chwycił sposobność. Z magiczną wypchaną łasicą na głowie,
przepasany na ukos skórą grzechotnika naszywaną paciorkami,
zgromadził wokół siebie co odważniej szych Kri i ruszył do
boju. Kobiety, dzieci i starcy zajęli miejsca na niedalekim
wzgórzu i śpiewem dodawali ducha wojownikom. A ci

12

Jednym z nich był Dziura w Nosie. Nez Perce, dawny wojownik wodza

Józefa.

background image

232

zachowywali się jak prawdziwi żołnierze-psy. Wyskakiwali
w górę i kwitowali niecelne strzały przeciwnika wesołymi
i ironicznymi okrzykami. Demonstrowali lekceważenie wro­

ga; ojciec Cochin, który siedział z nimi w rozpadlinie (chciał
się dostać do żołnierzy, lecz ci strzelali bez wyboru, nie
bacząc na sutannę), zauważył, że ładują broń nawet nie

wyjmując fajek z ust. Choć było ich nie więcej niż 50, zdobyli
przewagę psychologiczną. Mnożyli się żołnierzom w oczach,
a śpiewy i wycie działały im na nerwy. „Każdy krzak, kamień,

drzewo wydawały się buchać ogniem, a kule sypały się jak
grad. Sytuacja była rozpaczliwa. Nieprzyjaciel miał znaczną

przewagę liczebną. Nie ma wątpliwości, że gdyby przełamał
naszą pozycję, cały oddział zostałby unicestwiony" — wspo­
mina Rumball. „Kule buczały i gwizdały wokół nas. Z przodu

i z tyłu zarośla płonęły ogniem wystrzałów, a i ze szczytu
wzgórza Indianie strzelali do nas. To cud, że nie zostaliśmy

wszyscy zabici" — pisze szer. Watts z Queen's Own. Por.
Cassels znowu pomyślał, że wolałby teraz być w Toronto.

Kanonada była gorąca, ale obie strony strzelały mniej

więcej tak samo — w ciągu czterech godzin nikt więcej nie
ucierpiał. Zawiodły tylko haubice, które Otter zabrał zamiast

9-funtówek, licząc na ich łatwiejszy transport. Te uniwersalne
działa, które sprawdziły się w wielu bitwach zachodu Ameryki,
w Kanadzie ulegały ciągłym awariom. Przyczyną było prze­

robienie lawet górskich na niższe i szersze, które miały być
lepiej dostosowane do warunków prerii. Okazało się, że nie
mogą one sprostać przeciążeniu przy odrzucie haubicy, zwłasz­

cza przy strzelaniu stromym torem. Laweta jednej haubicy
rozsypała się, a drugiej pękła wzdłuż. Artylerzyści powiązali

ją sznurami, ale przy każdym wystrzale czopy wypadały

z obejm i lufa spadała na ziemię, turlając się po stoku ku
wielkiej uciesze Indian

l 3

.

13

25 kwietnia Louis Riel modlił się: „W Twej niezmierzonej dobroci,

Boże, proszę, rozdziel lawetę i lufę armaty Middletona tak kompletnie, jak to
możliwe. Rozdziel je na zawsze, o Boże!" (The Diarie.s.... s. 71-72).

233

Indianie zaczęli zachodzić oddział od strony potoku. Strzelcy

Battlefordzcy starali się ich usunąć, a kpt. Rutherford obrócił
haubicę do tyłu, by im dać wsparcie, ale o mało nie trafił
swoich. Milicjanci zaatakowali z okrzykiem „Pamiętajcie
Smarta!", wyrzucili Indian znad potoku, lecz widząc, że
oddalili się od sił głównych, zawrócili, a za nimi wrócili
Indianie. Akcja ta kosztowała battlefordczyków jednego
zabitego (był nim kucharz Dobbs, który podejmował Indian
ucztą w Battlefordzie) i czterech rannych. Poza tym noszowy
George Lloyd (tak jak Acheson student teologii)

14

został

ranny, kiedy wraz z Achesonem wynosił ciało Dobbsa, i musiał
sam zostać wyniesiony.

Na linii zaczęła się kończyć amunicja. Wystrzelano kilka­

naście tysięcy naboi do niewidocznego przeciwnika i Otter
musiał się przekonać, że nic to nie daje, a powoduje straty

— Indianie strzelali kiepsko, lecz w końcu kogoś trafiali.
Zginęli kpr. Talbot Lowry

15

i trębacz Patrick Burkę z NWMP.

Szer. John Rogers z Gwardii Pieszej leżał przy ziemi, gdy
wydało mu się, że ktoś go o coś zapytał.

— Co takiego? — nie dosłyszał Rogers i uniósł głowę.

— O co...

Urwał — kula trafiła go w czoło. Szer. Herbert Foulkes ze

Szkoły Piechoty wstał, żeby lepiej wycelować, i szybko został
trafiony trzema kulami, w tym jedną śmiertelnie.

W południe Indianie znużyli się walką. Strzelali coraz

mniej, a ci, którzy nie poszli na obiad, siedzieli w rozpadlinach
i zastanawiali się, co teraz zrobią chemoginusuk. Ze zdziwie­
niem stwierdzili, że przeciwnik się wycofuje. Jak zwykle
w takiej sytuacji ożywili się i nawet ustrzelili taborytę Charlesa
Windera, „młodego angielskiego dżentelmena", który od-

Lloyd został później biskupem Saskatchewanu.
Lowry, były oficer irlandzkiej milicji, byt synem brytyjskiego generała,

który dowodził w wojnie krymskiej i podczas inwazji Fenian. On i Sleigh

w

Anglii byli kolegami z tej samej klasy, a spotkali się w Battlefordzie po

faz pierwszy od czasów szkolnych.

background image

234

chodząc zatrzymał się na brzegu potoku, aby „wygarnąć do
żebraków". Oddział Ottera stracił 8 zabitych i 14 rannych
„To, że nie zostaliśmy wszyscy wybici, tak jak oddział
Custera, trzeba przypisać odwadze i męstwu naszych chłop­

ców" — napisał szer. Watts.

— Jak tylko wrócimy do Toronto, wypisuję się z wojska

— podsumował głośno jeden z „chłopców".

Indianie nie ścigali nieprzyjaciela, komentując się pozo­

stawioną amunicją i innymi drobiazgami. Budowniczy Zagród

zdjął wojenną pelerynę i był w świetnym humorze. Kiedy
Jefferson przypomniał mu, że uciekł, „roześmiał się i powie­

dział, że wielu innych też uciekło, a niektórzy ze strachu
dotąd nie wrócili". Wieczorem Indianie urządzili ucztę i przy
ogniskach odtwarzali swoje mężne czyny.

Ppłk Otter w raporcie dla gen. Middletona podał, że „jego

rekonesans osiągnął zamierzony cel, albowiem [Budowniczy

Zagród] zadeklarował swoje intencje". W depeszy, którą
wysłał do min. Carona, był mniej skromny — stoczył bitwę
z 500 Indianami Budowniczego Zagród i Dużego Niedźwie­

dzia, i zabił 50. W relacjach dla gazet było to już 800 Indian
i ponad stu zabitych, nie licząc tych, którzy zginęli od ostrzału
artyleryjskiego. Widziano, jak Gatling kosił całe grupy ataku­

jących...

„Kanadyjscy milicjanci psuli całą swoją dobrą robotę

nieustającymi przechwałkami. W czystym samochwalstwie
i niefałszowanej bladze Kanadol nie ma sobie równych.

Jankes jest naiwnym gołąbkiem w porównaniu ze swym
północnym sąsiadem" — stwierdził konstabl Donkin

16

.

Gazety przedstawiały Cut Knife Hill jako walne zwycięstwo

ppłk. Ottera, które uniemożliwiło Indianom połączenie się
z Rielem i „złamało kręgosłup rebelii". W istocie Indianie
stracili 5 zabitych i 3 rannych i pozostali na polu walki. Otter

stracił działo, szer. Williama Osgoode'a z Gwardii Pieszej

16

D o n k i n , op. cir., s. 148. „Kanadol" — or. Canuck. Nazwa ta może

być obraźliwa lub nie. zależnie od intencji mówiącego.

235

D

ozostawił na polu bitwy

n

i zamiast na laury zasługiwał na

sad wojenny za niewykonanie rozkazu, zaniedbanie rozpo­
znania i nieudolne dowodzenie. Jednak Middleton ograniczył

s

ię tylko do wytknięcia mu, iż nie powinien był się zwracać

w tej czysto wojskowej sprawie" o aprobatę do gubernatora

Dewdneya, lecz do niego. Co generał sądził o wyczynie

pierwszego kanadyjskiego zawodowca", przebija z jego

raportu, utrzymanego w ściśle brytyjskim niedopowiedzeniu:

Siły Ottera liczyły 325 ludzi z dwiema 7-funtówkami i jednym

Gatlingiem, siły nieprzyjaciela ocenia się na 200. Po sześciu
oodzinach walki [...], znajdując swoją pozycję jako nie do
utrzymania w nocy, [Otter] zdecydował wracać do Battlefordu,
na wypadek, gdyby miał nastąpić kontratak [Indian] na tę
miejscowość. [...] Choć sprawy tej nie można uważać za
sukces, świadczy ona bardzo dobrze o niedoświadczonych
oficerach i ludziach. Jak się wydaje, szczególnie dobrze został
przez ppłk. Ottera wykonany odwrót"

l 8

.

17

W depeszy do min. Carona ppłk Otter podał, że stracił 7 zabitych, nie

wymieniając szer. Osgoode'a. Ojciec Cochin znalazł nagie, zmasakrowane
i podziurawione kulami zwłoki Osgoode'a i pogrzebał je. Pochował także
Dziurę w Nosie, którym nikt się nie zajął, bowiem nie miał on krewnych

w

obozie.

18

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 43-44.

background image

UPADEK ŚWIĄTYNI

OTTAWA

Rząd był bardzo zajęty, parlament obradował. Na porządku

dziennym była ekscytująca kwestia prawa wyborczego dla

kobiet. 27 kwietnia premier Macdonald zaprezentował swój
projekt ustawy.

— Mam nadzieję, że my w Kanadzie będziemy mieli

wielki zaszczyt przewodzenia sprawie emancypacji kobiet
i zrównania ich z mężczyznami — zakończył. Poparła go

opozycja liberalna, a jej rzecznik wyraził nadzieję, że nadanie
prawa głosu kobietom „stworzy wielki elektorat, który będzie

po stronie reform moralnych, społecznych i religijnych".

Takich właśnie perspektyw konserwatyści raczej się obawiali.

— Premier chyba zapomniał, że jest premierem konser­

watywnym — zareplikował Joseph Royal, Metys z Winnipegu.

— Teorii sufrażystek, które są skrajnie radykalne, nie może
przyjąć żaden konserwatysta. Kobieta została stworzona do

innego królestwa, niż polityka. Jej królestwo jest wystarczająco
potężne... Jak mówią, były bardzo oświecone kobiety, które
zapisały się w historii. Chciałbym zobaczyć, który z czcigod­

nych panów posłów wstanie i powie, że chciałby być mężem
takiej oświeconej kobiety.

237

W kociej muzyce utonęły wszystkie inne kwestie, z rebelią

na Terytoriach włącznie.

SASKATCHEWAN

Było zimno, lał deszcz, a w obozie Middletona panował

nastrój „lekko posępny, głównie dzięki nagłej utracie nie­
których towarzyszy. Ten uboczny skutek wojny został nieco
nieoczekiwanie uświadomiony obywatelom-żołnierzom". Stali
się oni także bardziej nerwowi; wystrzał wartownika, który
w nocy wziął kilku taborytów za nieprzyjaciela, zapoczątkował

ogólną kanonadę, na skutek której taboryci uciekli i przesie­
dzieli do rana w jakiejś rozpadlinie.

Gdyby sądzić po sumach wydawanych przez rząd na

zaopatrzenie, na zachód wysyłano kolosalne ilości prowiantu,
ale do żołnierzy docierało niewiele, i to głównie suchary,
które — jak się domyślali — nie zostały dojedzone przez
ekspedycję Wolseleya w 1870 roku. Wypuszczano się więc na
patrole, które były pretekstem do zdobywania pożywienia.
„Łupienie było na porządku dziennym — wspomina szer.

Rusden z oddziału Boultona. — Nareszcie oddział kulinarny
był bogato zaopatrzony w utensylia, garnki i patelnie. Talerzy
było w bród, a każdy mógł się pysznić własną łyżką, nie
mówiąc o widelcu i nożu, podczas gdy przedtem dwie trzecie

kompanii musiało jeść palcami. Jadło się nam wspaniale,
ziemniaki, wieprzowinę, cielęcinę, wołowinę, wszystko świeże.
Zwłaszcza naszej kompanii wiodło się bardzo dobrze, ponieważ

jako zwiadowcy penetrowaliśmy osady rebeliantów i zdoby­

waliśmy drób i jajka" '. „Wszystko, co się dało zabrać, było

zabierane, przynosiliśmy różności, nawet krzesła" — dodaje.
Middleton przymykał na to oczy, tym bardziej że zwiadowcy
sprezentowali mu miękki fotel, którym zastąpił używane
dotąd metalowe siedzisko od grabiarki do siana.

' H. P. R u s d e n, Notes on the Suppression of the Northwest Insurrection.

w: M a c 1 e o d. op. c/r., s. 267-269.

background image

238

3 maja do obozu dotarły wiadomości o walce pod Cut Knifp

Hill. Wyglądało na to, że Otter przejął inicjatywę dzięki ternu

że udało mu się wydostać spod kurateli Middletona. Zwłaszcza
młodzi oficerowie skupieni wokół lorda Melgunda byli nieza­
dowoleni. W samą porę więc 5 maja przypłynął parowiec
„Northcote", a za nim na holu dwie barki z zaopatrzeniem. Na

brzeg wyładowały się kompanie A i C Batalionu Midland

— 100 ludzi z ppłk. Van Straubenziem (weteranem buntu
sipajów i oficerem sławnej Lekkiej Brygady kawalerii brytyj­
skiej), personel medyczny, w tym grupa pielęgniarek ze szpitala
w Winnipegu, a także kpt. Howard z Gatlingiem model 1883.

Teraz Middleton miał pod komendą 886 ludzi, wszystkich

„znakomitego ducha". Z 10 batalionu Grenadierów Kró­
lewskich, Strzelców z Winnipegu i Batalionu Midland
utworzył brygadę, której dowódcą (i swoim zastępcą) mia­
nował ppłk. Van Straubenziego. Zrezygnował z ataku na

Batoche dwiema kolumnami po obu brzegach rzeki („ten
plan, chociaż dobry, lepiej pasował do żołnierzy regularnych,
niż do kompletnie niedoświadczonej i prawie niewyszkolonej
milicji")

2

, a zamiast tego (jako że do kardynalnych wymogów

„małych wojen" należą elastyczność i twórcze podejście)
postanowił wykorzystać parowiec „Northcote". W koor­

dynacji z natarciem na Batoche miał on wysadzić na
tyłach przeciwnika desant kompanii C Korpusu Szkoły
Piechoty pod komendą mjr. Smitha i adiutanta kpt. Wise'a,
któremu stłuczona kostka nie pozwalała chodzić ani jeździć.

Zabrał się z nimi także por. Hugh Macdonald, który za­
chorował na różę w twarzy.

7 maja oddział pomaszerował prawym brzegiem Saskat-

chewanu. Gen. Middleton ze zwiadowcami jak zwykle pojechał
przodem. Na farmach nie napotkali nikogo, tylko w jednym
z domów gotujący się gulasz pozwalał sądzić, że Metysi

opuścili go w pośpiechu. „Ich obiad z kawałków niedogoto-

2

Tamże.

s. 39.

239

wanej wołowiny posłużył do zaspokojenia apetytów zwiadow­
ców, głodnych, a niezbyt wybrednych" — pisze Middleton.

Według Rusdena natomiast to właśnie generał pierwszy chciał
zabrać się do jedzenia, ale zwiadowcy zniechęcili go do tego
rzuconą od niechcenia uwagą o upodobaniu Metysów do
koniny. O dwa kilometry od Batoche zwiadowcy napotkali
pikiety i zawrócili. Wieczorem oddział stanął w Dumonfs
Crossing, przy stacji promu Gabriela Dumonta. Jego dom,
sklep i salon bilardowy wzbudziły duże zainteresowanie.
„Generał rozkazał, że mamy niczego nie ruszać, i wyrzucił

wszystkich z budynku, ale już przedtem zostały zabezpieczone
pewne pamiątki", pisze Boulton. „Znaleźliśmy pudełko cygar,
trochę monet, rękawiczki i dużo towarów mieszanych" — pre­

cyzuje Rusden.

„Noc była niespokojna — wspomina Boulton. — Obozowa­

liśmy o 6 mil od twierdzy Riela, który wiedział o naszej
obecności, a było dokoła dosyć osłony, by wykonać nocny
atak bez ostrzeżenia". Nic się jednak nie wydarzyło. Nazajutrz
Middleton, nie chcąc maszerować przez nadrzeczne zarośla,
skierował się w głąb lądu, na szlak z Humboldt. „Northcote"
pozostał w Dumont's Crossing; Middleton polecił uczynić go
„kuloodpornym", więc milicjanci rozebrali stajnie, a z drewna

zrobili osłony układając na górnym pokładzie wzdłuż burt trzy
warstwy trzycalowych desek. Uzupełnili je workami paszy,
skrzynkami konserw i plecakami, które policjanci Irvine'a

kiedyś zostawili w Humboldt, a statek miał dostarczyć do
Prince Albert. Potem załoga zabrała z domu Dumonta stół
bilardowy i pralkę mechaniczną, i podpaliła zabudowania.

Po południu Middleton ze zwiadowcami znów znalazł się

o dwa kilometry do Batoche. Na ich widok pikiety Metysów
cofnęły się. „Wieczorem zebrałem dowódców i powiedziałem
im, co zamierzam zrobić" — pisze Middleton. Dopiero wtedy
poinformował ich o zamiarze zaatakowania Batoche od strony
lądu i rzeki jednocześnie.

background image

240

BATOCHE

Batoche czekało na wroga, skryte za siecią dołów strzelec­

kich; nie było tylko dość ludzi, by je obsadzić. Na wypadek
oblężenia żywność była; Indianie przyprowadzili bydło, zra­

bowane „angielskim Metysom". Niestety, brakowało broni
i amunicji. Eksowedat postanowił „wysłać dwóch ludzi do
Fortu Battle, i jeśli to będzie możliwe, zagarnąć zapasy
i amunicję" \ ale nawet gdyby Indianie zdobyli tam uzbrojenie
nie pozwoliliby nikomu go zagarnąć. Może zgodziliby się je

sprzedać, ale nie wiadomo ani o działaniach Metysów dla
zdobycia na ten cel funduszów (tylko William Jackson myślał
kiedyś o tym), ani o ich kontaktach z handlarzami bronią.
Pewien ślad wskazuje na USA — „Pioneer Press" w St. Paul

doniosła o zakupieniu i wysłaniu Metysom przez „feniański
łącznik" trzech Gatlingów. Kapitan Bractwa Fenian James
Kennedy wyraził zdziwienie, że Metysi nie użyli tej broni nad

Fish Creek, i przekonanie, że Riel umieścił ją na umocnionych
pozycjach pod Batoche, aby wykorzystać podczas „prawdziwej
bitwy". Czy kilka solidniejszych stanowisk strzeleckich szy­
kowano dla Gatlingów? Czy w tej sprawie pojechał przez
„magiczną linię" Norbert Turcotte? Nie wiadomo, jakie były

losy tej transakcji, jednak do Riela broń nie dotarła.

Można sądzić, że w każdym razie Louis Riel otrzymał

z USA niedobre wieści. Jeszcze 26 kwietnia marzył, by mieć
„dobrą armatę, jedną albo dwie, dwie albo trzy, moje własne,
z taką ilością amunicji, jakiej trzeba". 28 kwietnia „przez

zamknięte oczy widział światło jaśniejsze niż słońce" i był

pewien pomocy Ducha Świętego. I oto 29 kwietnia ton
zapisków w jego dzienniku zmienił się radykalnie. Pojawiło
się otwarte odniesienie do Stanów Zjednoczonych — jako

gwałtowna, pełna goryczy tyrada. „O, to niebezpieczny krok,
prosić Amerykanów o pomoc! — pisał. — Zapewniam.

3

Li gh t, op. c/7., s. 217.

241

należy ich się bać. Nie mają moralności ani wiary, ani serca.

T

0

brudne psy, nędzne szakale, wściekłe wilki, szalejące

n/CTrysy. [•••] Żyłem w USA nędznie wśród węży, wśród
jadowitych żmij. O Boże! Oszczędź mi nieszczęścia wdawania

s

ję w układy ze Stanami Zjednoczonymi".

Zmienił się jednocześnie nastrój Riela. Skończyły się

mrzonki o pobiciu Irvine'a i Middletona. Nie prosił więcej
Bo

CT

a, by spuścił na nich plagi. Zaklinał za to Jego i wszystkich

świętych, aby „zesłali mu łaskę szybkiego osiągnięcia dobrego
porozumienia z Dominium Kanady". „Uczyń wszystko, aby tak

było! — modlił się. — Pomóż mi zapewnić dla Metysów
i Indian wszelkie korzyści, jakie można teraz uzyskać przez
negocjacje. Daj nam łaskę zawarcia dobrego traktatu. Spraw, aby
Kanada zgodziła się na zapłacenie mi wynagrodzenia, które mi
się należy, nie małego wynagrodzenia, lecz wynagrodzenia, które

byłoby godne i sprawiedliwe"

4

. Za co spodziewał się nagrody od

rządu Kanady? Co miał mu w zamian do zaoferowania?

Louis Riel podjął również ostatnią próbę przekonania księży,

że powinni go poprzeć. 30 kwietnia wezwał ich przed
Eksowedat. Przez sześć godzin trwało posiedzenie, podczas

którego Riel starał się ich nawrócić; nazwał się Duchem
Świętym — Parakletem i oświadczył, że jest reformatorem
Kościoła jak Chrystus i Mojżesz. Misjonarze nie docenili
tego, a nawet przeciwnie. „Musimy z ojcami Moulinem
i Vegrevillem bronić naszej obrażanej wiary — zapisał ojciec

Fourmond. — Ściąga to na nas potop obelg i groźby, że jeśli
nie ugniemy się przed tyranem, wystawią nas na ogień
nieprzyjaciela"

5

. Nie jest pewne, czy księża istotnie mieli

posłużyć za żywe tarcze, ale miejsce ich aresztu — plebania

— było na pierwszej linii obrony.

1 maja przyjechał nauczyciel Joseph Jobin, przynosząc list

od Budowniczego Zagród. Riel zaraz wysłał go z powrotem

2

listem oraz zadaniem nakłonienia wodza do przyjścia

4

The Diaries...,

s. 77-78.

F1 a n a g a n. Louis „Darid" Riel, s. 146.

— Batoche 1885

background image

242

z trzystoma wojownikami do Batoche, żeby „załatwić ostate
nie sprawę z Middletonem"

6

. Była to czysta despera '

— wódz nawet nie znał Riela i trudno było sądzić, że usłuch-

jego wezwań, skoro dotąd tego nie zrobił.

Louis Riel zwrócił się także o pomoc listem otwartym d

narodu amerykańskiego (podobny wysłał do feniańskiej ga

Ze

t

v

„The Irish World"). Chyba tylko po to, by nie zarzucać sobie

jakiegoś zaniedbania; w świetle niedawnych enuncjacji o Ame

rykanach trzeba wątpić, że czegoś się po tym spodziewał

Jego dziennik to potwierdza. „Otom jest, stawiłem się na cz

as

obrany przez Boga, aby się dopełniło — napisał 6 maja
— Oczami memi widziałem znaki czasu, odkrywane nam
przedtem. Nie chciałem uwierzyć, że były zaiste znakami

czasu, lecz w końcu musiałem uznać je za to, czym były.

Zaprawdę, oto leży przede mną czas na wiele sposobów
określony, czas ogłoszony wszelkimi znaki, które miały się

objawić, jak oznajmia Pismo. [...] Wróg nadchodzi w górę
rzeki, będzie bombardować miasto. Jak ma się ono obronić?
Nikt nie bierze sobie do serca jego interesów. Wpadnie w ręce

zdobywcy, albowiem porzuciło Boga. Bóg także je porzuca.
Dopełniło się".

Zdradzonemu prorokowi pozostała tylko ostatnia ucieczka.

„Duch Boży objawił mi, jak arogancka jest Anglia — zapisał
8 maja. — O mój Boże, nie pozwól Anglii zdobyć przewagi

nade mną, albowiem ona mnie zniszczy wraz z moim narodem.
Uchroń mnie przed jej potęgą... O mój Boże, śpiesz mi na

pomoc, nie zwlekaj"

7

.

SOBOTA, 9 MAJA 1885 — DZIEŃ PIERWSZY

9 maja o 4.00 w obozie Middletona zagrała pobudka,

a o 5.00 kolumna wymaszerowała. Na czele jak zwykle

jechali zwiadowcy Boultona, z ubezpieczeniami bocznymi,

6

S t a n l e y, The Birth..., s. 365-366.

7

The Diaries...,

s. 82-83, 86.

243

otem Gatling, za nim Grenadierzy Królewscy, a dalej Strzelcy

Winnipegu, bateria A Królewskiej Artylerii Kanadyjskiej,

Batalion Midland, Bateria Polowa z Winnipegu, wozy z amuni-

•„ j ambulanse. Pochód zamykali zwiadowcy Frencha. Ran­

kiem do obozu dojechało 10 000 hawańskich cygar, prezent

0

d hurtownika z Montrealu. Nastroje były więc doskonałe,

a nad maszerującą kolumną unosiły się kłęby dymu.

Tymczasem „Northcote", ciągnąc na holu dwie barki

z zaopatrzeniem, sunął w dół rzeki. O 8.00 był już blisko
Batoche. Na skraju miejscowości ludzie z parowca ze zgrozą

ujrzeli wisielca dyndającego na gałęzi drzewa — czyżby miał
to być dla nich omen? Nie było czasu na rozmyślanie, bo
z urwistych brzegów Saskatchewanu padły strzały. W miarę

jak „Northcote" posuwał się w dół rzeki, ogień się nasilał;

Metysi zbiegali się z całego Batoche, by postrzelać do
niezwykłego celu. Z początku odpowiadali im tylko kpt. Wise
i por. Macdonald; mjr Smith zabronił swoim ludziom strzelać.

Jednak widząc, jak kule trafiają poszycie statku i bębnią
w drewniane osłony, pozwolił otworzyć ogień — dla pod­
trzymania morale, bo ukrytych nieprzyjaciół nie było widać.
„Kule sypały się na nas z obu brzegów od dziobu i od rufy

jak dzika burza — wspomina jeden z żołnierzy. — Niemal

z każdego krzaka unosiły się chmurki dymu, a z każdego
domu i drzewa na szczycie urwisk nadlatywały z brzęczeniem

kule. Odpowiadaliśmy spokojnie, strzelając salwę za salwą,
i widziano, jak kilku zaczajonych nieprzyjaciół spadło z urwis­
ka głową w dół"

s

. Działała tu wyobraźnia — żaden z Metysów

nie poniósł szwanku.

Koordynacja natarcia zawiodła: siły lądowe były jeszcze

daleko. „Ku mej wielkiej irytacji dał się słyszeć grzechot
wystrzałów i gwizdek parowca, co znaczyło, że już się

zaangażował — pisze Middleton. — Wystrzeliliśmy z armaty,

a

by wiedzieli, że jesteśmy w pobliżu, i parliśmy dalej.

M u 1 v a n e y, op. cit., s. 225.

background image

244

Słyszeliśmy ciągły gwizd i nieustanną kanonadę, i ufaliśmy

że jest z nim wszystko w porządku"

9

.

W Batoche usłyszano huk armaty.

— To grom Boży! — zawołał Riel. — Pan ześle piorun

i porazi wroga!

Kapitan Streets i pilot Seager, obaj doświadczeni w żegludze

na Missisipi, byli w kłopotach. Sterówka okazała się niewy­

starczająco osłonięta; kule rozbijały świetliki, przechodziły

przez cieńsze ścianki, jedna przeszyła rękaw kurtki pilota

W pośpiechu sprokurowano osłony z odbijaczy i materaców

Tymczasem zaś na „Northcote" czyhała pułapka — przewoźnik

Alex Fisher zagrodził mu drogę poprzeczną stalową liną,

wzdłuż której poruszał się prom. Zanim ktoś się zorientował,

o linę zaczepiły dziobowe bomy, a potem maszt i kominy,

łamiąc się po kolei i z trzaskiem padając na pokład. Utrata

kominów sprawiła, że w paleniskach zabrakło ciągu, ciśnienie

pary spadło i zmalała prędkość, dodatkowo pogarszając

sterowność. Okaleczony „Northcote" pociągnięty przez barki

obrócił się rufą do przodu i ścigany przez Metysów dryfował

przez pięć kilometrów, aż zatrzymał się na mieliźnie. Wszyscy

na pokładzie byli cali, maszyny nie ucierpiały, więc mjr Smith

rozkazał zawrócić ku Batoche. Jednak kule wciąż padały,

cieśla, który chciał zbadać uszkodzenia, został ranny w piętę,

a opatrujący go sanitariusz w ramię, toteż kapitan Streets

skierował statek w dół rzeki do Prince Albert

l0

.

O 9.00, kiedy „Northcote" już się oddalał, zwiadowcy

Boultona podeszli na skraj Batoche. Na ich powitanie z domu

Jeana Carona padły strzały; to jacyś Metysi, którzy nie zdążyli

9

Middleton, op. cit., s. 45.

10

20 kwietnia Riel pisat w dzienniku: „Boże. użyj naszej liny od promu,

by wywrócić parowiec", a nazajutrz: „Ześlij nam parowiec, kiedy będziemy
mogli się z nim spokojnie rozprawić. [...] Niech gdy usłyszą grom, wiedzą,
że Wszechmogący przygotowuje się. by wymierzyć im karę i wziąć odwet'.

W marcu miał wizję „lodzi, płynącej w dół Saskatchewanu" i „liny od promu.
która wyglądała, jakby była zerwana". „Northcote" był 20 kwietnia w Swift
Current, a dołączył do Middletona dopiero 5 maja (The Diaries.... s. 62, 68-69).

245

ziać udziału w strzelaninie nad rzeką, zademonstrowali

0

ją obecność. Middleton od razu pokazał, że nie ma

nim żartów — podciągnął artylerię; cztery działa baterii

A i Artylerii Polowej otworzyły ogień. Wkrótce dom Carona

stanął w płomieniach, a kolumna ruszyła dalej, zachowując

s

zyk marszowy — tylko bateria A znalazła się na czele,

obok Gatlinga. Następnymi budynkami przy szlaku były

kościół i plebania. Zza węgła plebanii ktoś zaczął strzelać

i Middleton postanowił dla odmiany wypróbować Gatlinga.

Kpt. Howard zakręcił korbą i oddał długą serię mierząc

w dach, po chwili poprawił drugą. „Dostrzegliśmy białą

fl

ag

ę, którą ktoś machał z okna. Kazałem wstrzymać ogień

i podjechałem do domu, który okazał się pełen ludzi;

trzech czy czterech księży rzymskokatolickich, kilka sióstr

miłosierdzia i sporo kobiet i dzieci, te ostatnie będące

wszystkie mieszańcami. Uspokoiliśmy ich i kontynuowaliśmy

natarcie" — pisze Middleton. Jednak według ojca Fourmonda

generał sam był niespokojny. „Wygląda na bardzo zmart­

wionego, rozgląda się na prawo i lewo za nieprzyjacielem,

który nigdzie nie zdradzał swej obecności. Dziwny sposób

prowadzenia wojny. Idzie w paszcze karabinów Metysów,

nie wiedząc, gdzie są. Mówimy mu: Niech się pan strzeże,

jest pan w Batoche, czekają tu na pana..." ".

Istotnie, prócz ogólnikowych, Middleton nie miał żadnych

informacji o sile i pozycjach przeciwnika. Nie rozpoznał także

terenu, mimo że miał na to dosyć czasu, i nawet z grupą

Boultona bywał w pobliżu. Prawdopodobnie liczył na zaskocze­

nie i przewagę liczebną na wybranym odcinku, i dlatego zamiast

utworzyć szyk bojowy, pchnął kolumnę marszową najkrótszą

drogą ku Batoche. Otwarty teren między kościołem a cmenta­

rzem zachęcał do tego. To, że po obu stronach był obramowany

lasem, a od strony cmentarza dodatkowo jeszcze rozpadliną,

powinno było wzbudzić podejrzenia, ale ponieważ nic się nie

W. H i l d e b r a n d t , The Battle of Batoche. British Smali Warfare and

the Entrenched Metis.

Ottawa 1986, s. 44.

background image

246

działo, kolumna ruszyła dalej. Żołnierze spokojnie przeszl'
pół kilometra i znaleźli się na skraju wyżyny. Dalej stok
wzgórza dość stromo opadał ku rzece. Z wysokości widać

było domy Batoche, prom, rozrzucone farmy, tipi w obozie
indiańskich sojuszników Riela, a za rzeką jego kwaterę,

n a d

którą powiewał sztandar z Marią Panną. Bateria A zaczęła
strzelać. Widać było, jak ludzie w Batoche biegają bezładnie

Była 9.45.

Metysom sprzyjało szczęście. Gdyby „Northcote" zatrzymał

się na przeszkodzie i zająłby ich na dłużej, Middleton zastałby
ich nieprzygotowanych. Lecz teraz Metysi, którzy na od«łos

wystrzałów przerwali pogoń za parowcem, zaczęli gromadzić
się w lesie.

„Już zaczęliśmy myśleć, że rebelianci sobie poszli — pisze

Rusden — gdy bez najmniejszego ostrzeżenia usłyszeliśmy

mrożące krew w żyłach wycie wojenne, a po nim salwę
z rebelianckich karabinów". „Z gwałtownością pioruna z bez­

chmurnego nieba trzask kanonady przeleciał przez zalesiony
stok po prawej i z przodu. Krzaczasty stok, który wydawał się

bezludny, nagle zaroił się od dzikusów, wyjących jak kojoty.
Gardłowe «ki-ji-ki-ji» i omiatający nas ostrzał sprawiły, że
sytuacja stała się męcząca dla nerwów" — dodaje jeden

z Grenadierów

12

. Najpierw znalazła się pod ogniem bateria A,

a zaraz potem cały oddział zaległ, przygwożdżony z obu stron
ogniem z lasu oraz z kilkunastu dołów strzeleckich i spara­

liżowany zaskoczeniem. Metysów było nie więcej niż 80, lecz
gęsty ogień ich Winchesterów sprawiał wrażenie, że są

znacznie liczniejsi.

Gen. Middleton popełnił taki sam błąd, za jaki niedawno

krytykował ppłk. Ottera — wysłał oddział bez rozpoznania
w miejsce, gdzie był odsłonięty i ostrzeliwany z dwóch stron

przez ukrytego przeciwnika. Przegrupował się do kontrataku:
dwie kompanie Grenadierów, Midlandczycy i spieszeni zwia-

12

Tamże,

s. 49.

247

rlowcy mieli zaatakować las od strony kościoła, a Strzelcy

Winnipegu i dwie pozostałe kompanie Grenadierów — roz-

dlinę j zarośla od strony cmentarza. Poszło to nie najlepiej.

Nie tego się spodziewaliśmy — stwierdził Rusden. — Leżeliś­

my, strzelając na ślepo nie wiadomo do kogo, słuchając świstu
rebelianckich kul i ich nieustannego klekotu, kiedy uderzały
o drzewa. Taki sposób wojowania jest bardzo niedobry dla
młodego żołnierza. Nie ma tu podniecenia ani gorączki
bitewnej, które by go podtrzymały, krew stygnie mu na myśl, że
walczy w niekorzystnym położeniu, że wróg zna jego pozycję,

a

on nie wie, gdzie jest wróg"

B

. Middleton stwierdził, że

milicjanci zalegli, „obsługi dział i konie ucierpiały", a jedna
armata jest nie do użytku, bo w panewce utkwił złamany
zapłonnik. Rozkazał cofnąć się w stronę kościoła. Grenadierzy
zaczęli wstawać, ściągając na siebie jeszcze gęstszy ogień.
„Rebelianci mieli dużo więcej amunicji, niż myśleliśmy"

— stwierdził z zawodem któryś. Jedno z dział zaczepiło o pień
drzewa. Artylerzyści zaczęli się z nim szamotać, lecz nie mogli
go uwolnić. „Na ten widok ludzi ogarnęła niemal panika
i popędzili do tyłu, do najbliższej rozpadliny". Wtedy grupa
Metysów wyskoczyła z krzaków i rzuciła się w stronę armat,
strzelając w biegu. Na ich drodze stanął kpt. Howard ze swoim
Gatlingiem. Elie Dumont opisuje to tak: „Widzimy, że są bliżej

kościoła; atakujemy z tej strony. Byłem z Philippem i Bouche-
rem, nas trzech z przodu. Inni z boku i trochę z tyłu. Z przodu
był Gatling, my byliśmy wśród małych topól. Nagle Philippe
mówi: «Tam na pagórku jest policja». Philippe strzela, Boucher
także. Ludzie przy Gatlingu zaczynają go obracać. Kiedy Gatling
strzela, my rzucamy się na ziemię. Gatling strzela do nas. Kiedy

kończy strzelać, biegniemy z powrotem..."

14

. Jeden z ludzi

z obsługi Gatlinga został ranny, a jeden koń zabity. Kpt. Howard
chciał zademonstrować zalety swojego towaru, ale do Metysów

nic nie miał, więc strzelał ponad ich głowami albo w ziemię.

R u s d e n, op. c/7., s. 275-276.
H i 1 d e b r a n d t, op. cit., s. 48.

background image

248

Mimo to moralne oddziaływanie serii wystrzałów sprawiło ±
Metysi skryli się i pozwolili żołnierzom się wycofać. „T

e

incydent został wyolbrzymiony w gazetach w «uratowanie
dział przez Gatlinga» — pisze urażony Boulton. — R™
Howard nie zrobił nic więcej, niż stale robili nasi artyłerzyści

i gdyby nie to, że był oficerem amerykańskim, jego nazwisko
w ogóle nie zostałoby wymienione" '

5

.

Do 11.00 oddział ugrupował się w okolicy kościoła w po­

przek szlaku, z Grenadierami na prawym skrzydle, Strzelcami
z Winnipegu na lewym, baterią A w centrum, Baterią Polową

z tyłu i Batalionem Midland w odwodzie. Gen. Middleton
przekazał dowodzenie lordowi Melgundowi (co robił brygadier
Van Straubenzie, nie wiadomo) i zbadał teren wokół kościoła.
„Był zimny jak ogórek — stwierdził z podziwem szer. Clapp

z Batalionu Midland. — Kiedy tak jeździł po polu, pod
ogniem zdeterminowanego i okopanego nieprzyjaciela, paląc
hawańskie cygaro, można by pomyśleć, że nadzoruje brygadę

na manewrach". Generał stwierdził, że najsilniejszy ostrzał

jest kierowany z zalesionego wzgórza po prawej stronie.

Spróbował oskrzydlić Metysów w tym miejscu, ale atak
Batalionu Midland spełzł na niczym, mimo że na czele był

kpt. Howard i jego Gatling, osłaniany przez grupę strzelców
wyborowych. Middleton wrócił na lewe skrzydło i stwierdził,
że pod jego nieobecność Melgund kontratakował. Wsparcia

udzielała mu wysunięta do przodu bateria A. Tłukła po

krzakach po obu stronach drogi, lecz bez większego skutku;

Melgund został odparty, a co gorsza, zostawił rannego

kanoniera Phillipsa.

Minęła 13.00. Middleton przegrupował oddział (teraz w cen­

trum umieścił Batalion Midland), kontratakował, ale znów musiał
się cofnąć. Słychać było, jak Phillips woła z jakiejś rozpadliny:

— Na miłość Boską, nie zostawiajcie mnie! Mam złamaną

nogę!

15

B o u 1 t o n , op. cir., s. 137.

249

Po sodzinie kanonierzy Coyne i Beaudry wyciągnęli Phil­

lipsa. lecz był już martwy

16

. Pierwsza śmierć bardzo zde­

prymowała Middletona. Wkrótce potem padł 18-letni Grenadier
Thomas Moore, syn znanego malarza z Toronto. Zabitych
i rannych lokowano w kościele, gdzie księża i siostry urządzili
szpital. Wkrótce jednak niedaleko kościoła Metysi podpalili
prerię. Wiatr wzbijał płomienie i dym, i budziła się obawa, że
pod ich osłoną Metysi zaatakują i odetną drogę zaopatrzenia
i odwrotu. Niespodzianie, spontanicznie zaczął się odwrót.
Rannych wyniesiono z kościoła i umieszczono w ambulansach,

które zaczęły się wycofywać. Za nimi poszły wozy z amunicją
— chirurg brygady dr Orton twierdził, że taki był rozkaz
Middletona. Pojawił się lord Melgund, uspokoił sytuację,
zatrzymał wozy, które odjechały już dość daleko, a ogień
wkrótce zgasł. Incydent ten upewnił Middletona, że błys­
kawicznego sukcesu nie odniesie.

Generał brał pod uwagę taką możliwość. Poprzedniego dnia

wieczorem w rozmowie z szefem sztabu Melgundem stwier­
dził, że „jeśli nie uda mu się wejść prosto z marszu do
Batoche, zrobi z tego rekonesans i zawróci". Dlatego też
obozu nie zwinięto; pozostały w nim namioty, wozy, zwierzę­
ta i 200 taborytów. Teraz jednak, mimo że Melgund i Van
Straubenzie chcieli wracać, Middleton postanowił zostać.
„Robiło się późno — wyjaśnia — i choć nie dawaliśmy się,
nie było wskazane ryzykowanie ataku przez okalające wieś

gęste chaszcze, które roiły się od nieprzyjaciół. [...] Więk­
szość, jeśli nie wszyscy moi oficerowie, byli zdania, że nie
byliśmy dość silni i powinniśmy wrócić do obozu i tam
czekać na posiłki. Chociaż cieszyłbym się, gdybym dostał
trochę więcej ludzi, to uważałem, że byliśmy wystarczająco
silni, a kilka dni zwłoki przed szturmem uczyni tylko naszych
ludzi sprawniejszymi i bardziej chętnymi do walki. Stać nas
też było bardziej niż nieprzyjaciela na to, by zużywać

16

Za ten czyn zostali rekomendowani do Krzyży Wiktorii — jedynych za

bitwę pod Batoche.

background image

250

amunicję. Ponadto, gdyby posiłki miały okazać się niezbędne
to korzystniej było czekać na nie tu, gdzie byliśmy. Gdybyś­
my się zaczęli cofać, bylibyśmy ścigani, a wtedy nasz odwrót

mógłby zamienić się w klęskę. Postanowiłem więc trzymać
się tutaj za wszelką cenę, nawet za cenę pozostawienia wraz

z nami rannych, chociaż przez pewien czas miałem zamiar ich

odesłać"

n

.

Pozostanie w bezpośredniej bliskości nieprzyjaciela było

możliwe tylko pod warunkiem uzupełnienia ofensywnej strategii
defensywną taktyką. Od czasu amerykańskiej wojny secesyjnej

takie działanie było uznawane przez europejskich teoretyków
i praktykowane zwłaszcza w wojnach kolonialnych. Kpt. Haio,
zawodowy żołnierz Królewskich Wojsk Inżynieryjnych, wyzna­

czył w pobliżu rzeki „miejsce wystarczająco otwarte, by
pomieścić obóz. Było to zaorane pole, na którym szczęśliwie
były dwa stawy. Wziąłem dwa konie artyleryjskie, zaprzągłem je

do pługa i wyorałem dwie bruzdy dokoła, jako zarys tego, co
miało być naszym obozem"

l8

. O 15.00 oddział rozpoczął

wycofywanie się na upatrzoną pozycję. Gen. Middleton wysłał
oddział Boultona, aby sprowadził wozy taborowe. Tymczasem
milicjanci kopali rowy, posługując się bagnetami i blaszanymi

talerzami, i budowali wały z torfu i żerdzi wyrwanych z płotów.
Naprzykrzali im się Metysi, ostrzeliwując ich gęsto, choć bez

efektów. Ich aktywność nasiliła się o 18.30, kiedy ostatni
milicjanci opuścili okolice kościoła — grupa Metysów próbowa­

ła ich ścigać od strony rzeki, pod osłoną urwistych brzegów, ale
cofnęła się po krótkiej walce ogniowej, w której jeden żołnierz

został ranny, a dwa konie zabite.

O 19.00 nadjechały tabory i Haig rozpoczął budowę

warowni, którą na modłę wojny sudańskiej nazywano zeribą.
Wewnątrz usypanych wałów ustawiono 160 wozów, połączono

17

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 47. Słowa o zamiarze odesłania rannych mogą

wyjaśniać późniejszą kontrowersję z dr. Ortonem, który twierdził, że Middleton
miał zamiar wracać do obozu, i to on go powstrzymał.

18

H i 1 d e b r a n d t, op. cii., s. 55.

251

;

e

ze sobą dyszlami i umocniono czym się dało — belami

siana, workami owsa... Pośrodku, wewnątrz dodatkowych
wałów rozbito namioty szpitalne. Na zachodnim skraju zeriby,
który dochodził na odległość 400 metrów do pozycji Metysów
niedaleko kościoła, Haig ustawił wozy w trzech rzędach. Od

północy, gdzie w odległości 150 m zaczynał się las, usypano
redany, w których umieszczono armaty tak, by mogły strzelać
w kierunku północnym i wschodnim. Od strony południowej,
zwróconej ku rzece, czuwał kpt. Howard z Gatlingiem. Do
22.00 praca była skończona. Zeriba zajęła powierzchnię
5 hektarów i pomieściła 1100 ludzi, 600 koni i 80 sztuk bydła.
Wokół w wozach stanęły warty, a ludzie ułożyli się do snu na
ziemi. Taboryci wykopali doły pod wozami i schowali się
w nich, jak pisze Boulton, „raczej ryzykując reumatyzmem

niż wystawianiem się na kule".

„W końcu nadeszła noc, ale chociaż byliśmy zmęczeni, nie

cieszyliśmy się — wspomina jeden z żołnierzy. — Byliśmy
stłoczeni i niezmiernie radzi z tego, że stanowimy dobry cel
nawet dla kogoś, kto strzelałby na chybił trafił. Ludzie uwijali się
przy budowie umocnień, woźnice, zdenerwowani i przestraszeni,
wrzeszczeli na równie nerwowe zwierzęta. Kule gwizdały
i świstały nad nami, a czasem trafiały w coś w środku. Miłe
widoki na noc, zwłaszcza jeśli się pamięta, że ulubioną sztuczką

czerwonoskórych jest płoszenie bydła i koni przeciwnika.
Kopyta zadają gorsze rany niż kule, a nie mieliśmy żadnej
ochrony przed przestraszonymi zwierzętami..."

19

.

Wieczorem gen. Middleton rozważał sytuację. Straty nie były

wielkie — dwóch zabitych i 9 rannych — ale nie udało mu się
ani demonstracją siły skłonić Metysów do kapitulacji, ani zdobyć
Batoche z marszu. Wprawdzie wszystko wskazywało na to, że

Metysi nie mają Gatlingów ani armat, ale zachowanie jego
własnego oddziału utwierdziło generała w przekonaniu, iż
bezpośredni szturm i tak nie jest wykonalny i należy nastawić się

M u 1 v a n e y, op. cit., s. 60.

background image

252

na dłuższe działanie. Wysłał dwie depesze, w których doma»ał

się posiłków. Wysłał też lorda Melgunda na wschód, oficjalnie
z listem do ministra Carona. O nastrojach w obozie świadczy
panujące powszechnie podejrzenie, że Melgund miał zapewnić
przysłanie z Anglii brytyjskich wojsk regularnych, na wypadek

gdyby siły kanadyjskie ugrzęzły pod Batoche na dobre

20

.

Tymczasem w Batoche wieczór upływał przyjemnie. Metysi

i Indianie cieszyli się zwycięstwem — odparli żołnierzy bez

strat. Armaty były mało skuteczne, a hałaśliwy Gatling okazał
się niegroźny, toteż Metysi nazwali go lekceważąco „rababou"

— grzechotką. Przypuszczali, że zabili wielu żołnierzy, i przy

fajkach zastanawiali się, co robić dalej. „Kreśliliśmy plany na
wieczór — wspomina Elie Dumont. — Indianie mówili:

powinniśmy bić się z nimi w nocy w ich obozie, przez całą

noc; wy, Metysi, możecie pracować w dzień. Metysi mówią:
dobrze. O zmierzchu Indianie zaczęli strzelać do obozu, co
parę minut wystrzał, i tak całą noc do świtu"

21

. „Indianie

lubili do nich strzelać" — dodaje Gabriel Dumont.

NIEDZIELA, 10 MAJA 1885— DZIEŃ DRUGI

„Choć uniknęliśmy słampede, przeczucie paskudnej nocy

w znacznym stopniu się sprawdziło — ciągnie wspomniany

żołnierz. — Strzelanina trwała prawie przez całą noc, i mało
kto przespał całe pięć godzin, jeśli spał w ogóle". Ranek za to
wstał piękny. Chociaż w nocy mróz ściął kałuże i ludzie byli
„zesztywniali od reumatyzmu", to było słonecznie i bezwietrz­

nie, i szybko zrobiło się ciepło. „O świcie stanęliśmy pod
bronią, ale był spokój. Po wczesnym śniadaniu z sucharów,

bekonu i herbaty wyprowadziłem część piechoty — pisze

20

Bitwa skończyła się, zanim lord Melgund dojechał do Qu'Appelle.

Middleton o tym nie wspomina, ale najbliższa prawdy może być wersja, że
odesłał Melgunda, ponieważ jego żona zawiadomiła go, iż spodziewa się

dziecka.

21

Hi 1 d e b r a n d t, op. cii., s. 61.

253

jvtiddleton. — Nie mogliśmy jednak zająć wczorajszych
pozycji, bowiem nieprzyjaciel zwiększył siły, i teraz trzymał
wyżynę wokół cmentarza i teren przed kościołem. Niektórzy,
sądząc z ich krzyków byli to Indianie, zajęli stanowiska na
samym skraju poniżej cmentarza"

2 2

. Metysi obsadzili wszyst­

kie doły strzeleckie i nie mieli zamiaru pozwolić „policji" się
zbliżyć. Milicjanci zatrzymali się w połowie drogi do skraju
lasu i także zaczęli kopać doły. „Kilofami i łopatami bierzemy
się do pracy, ale nie pozwalają nam jej kontynuować — pisze
szer. Clapp. — Często dostajemy salwę od frontu, a czasem
z prawej flanki, co sprawia, że musimy porzucić nasze
instrumenty i sięgnąć po broń palną. Padamy za na wpół
gotowymi umocnieniami i kierujemy gęsty ogień na desperac­

kich i zuchwałych rebeliantów"

23

. Nikomu nic się nie stało

i wkrótce przed zeribą rozciągał się szereg dołów. Kpt. Haig,
zmartwiony bliskością lasu od strony północnej, nie spoczął,
dopóki taboryci zgodnie z regułami sztuki fortyfikacyjnej nie
wznieśli tam „potężnych szańców". Wycięto krzaki na przed­

polu, wykopano głęboki okop z kaponierami, wydobytą ziemią
podwyższono wał przed wozami, a wewnątrz zeriby usypano

jeszcze trzy „wielkie kurtyny", wysokie na 1,5 m.

Grenadierzy, Midlandczycy i zwiadowcy Frencha roz­

lokowali się w dołach od frontu, a za nimi stanęły obie
baterie armat. Strzelcy z Winnipegu siedzieli od strony rzeki.
Kpt. Howard i „katarynka", jak nazwali jego machinę
żołnierze, ze zwiadowcami Boultona strzegli północnego
skraju. Rozglądano się za policjantami Irvine'a (rozeszły się

plotki, że są w drodze) i wypatrywano parowca „North-
cote". Działa ostrzeliwały las ogniem nękającym, nie zadając
Metysom żadnych strat. „Gdybyśmy mieli moździerze, mog­
libyśmy ich wykurzyć z tych dołów — ocenił jeden z mili­
cjantów — ale 9-funtówki tylko rozwalały drzewa naokoło".
Nie skorzystano z możliwości ostrzeliwania dołów ogniem

22

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 48.

H i l d e b r a n d t , op. cit., s. 63.

background image

254

pośrednim Gatlinga; prawdopodobnie dlatego, iż kpt. Ho­
ward nie chciał zabijać Metysów. Bateria A zniszczyła

kilka szałasów po drugiej stronie rzeki i wykurzyła z

Z a

nich nieprzyjacielskich strzelców. Podbudowani tym Gre­
nadierzy wyszli z dołów i idąc brzegiem rzeki pod osłoną

urwiska spróbowali oskrzydlić Metysów na cmentarzu
ale ci z drugiego brzegu wzięli ich pod ogień. Grenadierzy

cofnęli się, unosząc siedmiu rannych. Przyglądał się temu
z niesmakiem ojciec Fourmond. „Żołnierze Middletona
strzelali oszczędnie, tylko w odpowiedzi — zanotował.

— I tak uważaliśmy, że profanują wypoczynek niedzielny.
Za to ludzie Riela aż się palili, by okazać żarliwość
dla nowej religii przez nieuznawanie świętości tego dnia.
Nie zauważyłem, aby ktoś z nich został ranny...". Ojciec

Moulin nawoływał, by Metysi rzucili broń i przyszli
raczej na mszę niedzielną, ale bez skutku.

Tak minęło południe. Middleton dowiedział się, że o 2 km

na północ jest kawał prerii, i wysłał kpt. Frencha, by się
zorientował, czy można tamtędy poprowadzić atak. Właściwie

powinien był to już wiedzieć wcześniej, lecz choć jeździł sam
na zwiady, nie zbadał wszystkich podejść do Batoche.

Przed wieczorem oddziały zaczęły wracać do zeriby pod

najgęstszym ogniem w ciągu całego dnia. Middleton umieścił
strzelców uzbrojonych w karabiny Martini-Henry w dołach na

prawym skrzydle, aby osłaniali opuszczających linię. Wieleb­
ny Gordon Pitblado, który przyjechał aż z Winnipegu

z pociechą duchową, odprawiał niedzielne nabożeństwo przy
akompaniamencie wystrzałów. „Jego kazanie robiło tym
większe wrażenie, że musiał podnosić głos ponad hałas

strzelaniny"

24

.

W ciągu dnia Middleton z zadowoleniem powitał „bardzo

użyteczny, sprawny oddział na dobrych koniach, prawie
wszyscy z zawodu mierniczy". Była to nieregularna grupa 50

B o u 11 o n, op. cii., s. 142.

255

ludzi, o nazwie Korpus Zwiadowczy Geodetów Dominium.
Można powiedzieć, że przestępcy wrócili na miejsce zbrodni;
odyby nie ich zamiłowanie do symetrycznych pomiarów
działek, Metysi nie mieliby głównego powodu do rebelii.

,Słońce zachodziło i ogień karabinowy prawie ustał, więc nie

chowaliśmy się za bardzo — wspomina Geodeta Ord. — Whee-
ler z jakąś czerwoną kurtką siedzieli w dołku, a trzeci leżał
z tyłu, i wszyscy sobie miło gawędzili, gdy usłyszeliśmy ostre
«pac» i «bzzing», kula przeleciała mi koło ucha i rozległ się
trzask karabinu. «Na Boga — powiedział chłodno Wheeler

— jednak trafił», obrócił się i pokazał, jak kula wybiła dziurę
w ramieniu poniżej barku, szczęśliwie nie tykając kości.
Skądinąd znakomity strzał, bo strzelec musiał być co najmniej
o 500 jardów od nas"

2 5

.

Wieczór mijał przy akompaniamencie nękających wystrza­

łów. Kule co pewien czas padały w zeribie, zabijały konie,
a jedna utkwiła obok zawieszonego na wozie lusterka, przed
którym Middleton właśnie się golił. Mjr Boulton z uznaniem
zauważył, że generał nawet się nie skaleczył i kontynuował
golenie. Wrócił kpt. French i potwierdził, że od północy jest
preria. „Zdecydowałem, że nazajutrz wyślę w tamtym kierunku
silny konny rekonesans, w celu przygotowania ostatecznego

ataku, do którego ludzie już prawie się nadawali — wycofywali
się dziś o wiele spokojniej, i strat mieliśmy mniej"

2 6

. Zabity

został jeden ze Strzelców z Winnipegu, Richard Hardisty
(który dopiero co wrócił z ekspedycji do Egiptu)

2 7

, a rannych

2S

L. R. O r d , Reminiscences of a Bungie, by One of the Bunglers, w:

M a c 1 e o d, op. cit., s. 27.

:c

' M i d d l e t o n , op. cit., s. 49.

27

W styczniu 1885 roku brytyjska ekspedycja pod dowództwem sir

Garneta Wolseleya (znanego z wyprawy do Manitoby w 1870 r.) wyruszyła
na odsiecz oblężonego przez mahdystów Chartumu. Premier Macdonald
odmówił włączenia do niej kontyngentu kanadyjskiego. „Dlaczego mielibyśmy
tracić pieniądze i ludzi w tej beznadziejnej sprawie? — spytał. — Po­

święcalibyśmy nasze pieniądze i ludzi, aby wyciągać rząd brytyjski z dziury,
w którą wpadł przez własny kretynizm". Zapewne był to rewanż za stanowisko

background image

256

było pięciu. Było to o połowę mniej, niż poprzedniego dnia

ale nastroje żołnierzy były podłe. „Walczyliśmy cały dzień

straciliśmy kilku naszych i nic nam to nie dało. Dostawaliśmy

ogień z trzech stron, i wyglądało, że nas otaczają — pisze

Rusden. — Myśleliśmy tylko, jak nam się uda wyjść poza

okopy. Byliśmy w depresji i upadaliśmy na duchu". Krycie się

w zeribie negatywnie wpływało na ich morale, sugerując, że

przeciwnik jest zbyt silny, by można go było pokonać

w bezpośredniej konfrontacji. W dodatku Middleton nie robił

wrażenia dowódcy, który ma wyraźne plany.

— Chyba chce wziąć rebeliantów głodem — komentowali

niektórzy.

PONIEDZIAŁEK, 11 MAJA 1885 — DZIEŃ TRZECI

Rano gen. Middleton wysłał kolejną depeszę do min.

Carona. „Noc była spokojna, bez ataku — zaatakuję znowu

rano i będę do nich grzał, mamy dużo amunicji, a wyobrażam

sobie, że nieprzyjaciel nie ma. Jestem w raczej drażliwym

położeniu. Oddział może utrzymać pozycję, ale nie więcej

— chcę mieć więcej ludzi. Zostaję tu. Niech pan się postara

nie zdenerwować mojej żony"

28

. Brygadier Van Straubenzie

wyprowadził piechotę do dołów strzeleckich. Zanim „otworzył

bal", od strony Batoche nadeszła grupka ludzi, z ojcem

Moulinem na noszach. Ksiądz wyjaśnił, że został przypadkowo

ranny w udo, i jak stwierdził Middleton, „znosił ból z wielką

odwagą i cierpliwością". O 10.00 generał ze zwiadowcami

Boultona, Geodetami oraz kpt. Howardem z „katarynką"

i pełnym wozem amunicji do niej wyjechał na rekonesans.

brytyjskie w kwestii obrony Kanady. Wolseley mimo to zwerbował 386
kanadyjskich voyageurs do obsługi płaskodennych kanadyjskich bateawc na

Nilu, płacąc im z funduszów brytyjskich.

28

M o r t o n , R o y, op. cit., s. 268. W reakcji na tę depeszę Caron

zmobilizował kolejne bataliony z Nowego Brunszwiku, Montrealu i Ontario,
o łącznej liczebności 1 100 ludzi.

257

Omijając z dala pozycje Metysów, podążali szerokim łukiem

przez pola i podmokłe lasy. Kiedy dostali się na Ładną

Łąkę, stwierdzili, że ma długość 4 km, szerokość 1 km,

pośrodku niewielkie wzniesienie, a na jej skraju od strony

Batoche widać Metysów. Przez lornetkę widać było doły

strzeleckie i ludzi, którzy wyskakiwali z lasu i chowali

się w nich. Zwiadowcy zatrzymali się i stali, niepewni,

czy pójście dalej byłoby rozsądne, aż podszedł do nich

zirytowany tym Middleton.

— Dlaczego, do diabła, nie poszliście na ten pagórek?

— zapytał.

— Jeśli pan chce, możemy pójść i zatańczyć na nim

— odrzekł kpt. John Dennis, dowódca Geodetów. Ord przy­

puszczał, że chciał tym odezwaniem okazać Middletonowi

„niezależność urodzonego w wolności Kanadola".

Zwiadowcy z Gatlingiem ustawili się więc na wzniesieniu.

Middleton napisał, że „ściągnęli tym żywy ogień na siebie",

ale Ord zauważył tylko, że jeden z Geodetów wystrzelił do

swego kolegi, którego z powodu mocno ogorzałej twarzy

wziął za skradającego się Metysa (na szczęście jak zwykle

chybił). Powtórzyło się przedstawienie. Kpt. Howard polewał

łąkę ołowiem, a Metysi przyglądali się temu z bezpiecznego

miejsca. Był wśród nich sam Gabriel Dumont. „Anglicy raz

wystrzelili do mnie i do mojego konia [z Gatlinga] z odległości

mili, ale kule upadły przede mną", wspomina. Twierdzi, że

kilkakrotnie przymierzał się do wystrzelania obsługi Gatlinga

i zdobycia tej niezwykłej broni, lecz za każdym razem coś mu

wchodziło w paradę

29

. Middleton z Boultonem tymczasem

puścili się w pogoń za jakimiś dwoma jeźdźcami, którzy ich

obserwowali z boku. Jeźdźcy uciekli, ale zwiadowcom udało

się złapać kogoś innego, kto akurat wyszedł z zagajnika. „Nie

Gabriel Dumont spotkał w rok później w Nowym Jorku kpt. Howarda,

który poinformował go, że był strzelcem Gatlinga. dodając: „Nigdy nie
strzelałem do was, tylko w powietrze, żeby was przestraszyć. Po to mnie

zatrudniono". ,.A ja bardzo starałem się pana zabić" — odrzekł Dumont.

7

— Batoche 1885

background image

258

miał broni i oświadczył, że jest człowiekiem księdza, a choć

był Indianinem, miał europejski ubiór. Odesłany do obozu
okazał się rebeliantem całą gębą"

3 0

.

W tym czasie brygadier Van Straubenzie zgodnie z roz­

kazem trzymał pozycje i oczekiwał na instrukcje, mimo że
widać było, jak naprzeciw zeriby Metysi zaczynają opuszczać
stanowiska (można się było domyślać, że przenosili się na
skraj Ładnej Łąki), co zapraszało do wymierzenia im ciosu.
Middleton widział, że na Łąkę nadchodzą coraz to nowi

Metysi, lecz nie dał Van Straubenziemu rozkazu do ataku. Nie
wiadomo, czy przypuszczał, że przeciwnik skierował na Ładną
Łąkę jakieś odwody, nie osłabiając odcinka kościół-cmentarz,
czy też po prostu nie chciał pozwolić na działanie pod swoją
nieobecność.

Tymczasem wiejscy milicjanci z Batalionu Midland za­

czynali tracić swoją zwykłą cierpliwość. Tak się złożyło, że
dokładnie naprzeciw nich w kilku dołach przed cmentarzem
siedzieli Indianie. W dodatku demonstrowali pełną indiańską

wojowniczość: wyli, wrzeszczeli, i prowokowali przeciwników
do strzelania, wystawiając naprzeciw nich kukły. Wieśniacy
rozumieli problemy Metysów i ich niechęć wobec rządu, ale
Indianie — szczególnie „amerykańscy" Sjuksowie — budzili
w nich zdecydowaną antypatię. W końcu miarka się przebrała.

Midlandczycy bez konsultacji z Van Straubenziem powstali
z okopów. Byli wściekli. „Nie atakujemy naszych współpod-
danych, a na pewno nie naszych bliźnich. Atakujemy zgraję
łajdackich Sjuksów. O ile mieszańcy mogą mieć jakieś
zażalenia, to Sjuksowie nie mają żadnych, a do obozu Riela
sprowadziło ich tylko zamiłowanie do krwi i rabunku. Ci
Sjuksowie to uchodźcy z Minnesoty, gdzie nie tylko biali

mężczyźni, lecz także kobiety i dzieci padały ich ofiarą,
zanim my wzięliśmy ich w opiekę"

3 1

. Batalion Midland

zajmował lewy skraj linii, bliżej rzeki, skąd widać było, że jej

, 0

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 50.

" O r d , op. ar., s. 40-41.

259

brzegiem można wyjść na tyły cmentarza. Milicjanci biegiem
ruszyli ku rzece, po zboczach dostali się na cmentarz i od tyłu
rzucili się ku dołom. Indianie nie czekali na spotkanie, lecz
oddalili się pospiesznie. Zwycięzcy „zdobyli i przynieśli
wśród wiwatów do obozu kilofy, łopaty, garnki, kociołki,

koce — i podziurawiony kulami manekin, którego Indianie
używali, by ściągać nasz ogień" — pisze szer. Clapp. Nie
wiadomo, czy milicjanci przedtem tak celnie strzelali do
manekina; można przypuszczać, że wyładowali na nim zapał
bitewny, gdy innych wrogów nie stało. Odwrót przeciwnika
odbył się bowiem bez większych strat — tylko Sjuks imieniem
Ładny Kruk uciekając złamał nogę.

Udana akcja bardzo wzmocniła pozycję dowódcy Batalionu

Midland, którym był ppłk Arthur Trefusis Heneage Williams,
syn oficera Royal Navy, burmistrz z Ontario, „dziedzic na
Penyrn" (tak nazywał się jego majątek ziemski), „parlamen­
tarny pułkownik" z Partii Konserwatywnej, znany jako „dandys

z Izby Gmin". Złośliwi kpili z jego umiejętności strzeleckich,
a także z tego, iż mimo jego starań premier Macdonald nie
zgodził się na wyjazd jego batalionu na wojnę do Sudanu.
„Dziedzic" jednak nie był byle kim — używając swoich

politycznych wpływów wysadził z siodła poprzedniego naczel-......
nego dowódcę milicji, gen. mjr. Luarda. Nie liczył się

i z Middletonem, ogłaszając publicznie, że jest on nie tylko
opieszały, ale złośliwie dyskryminuje Kanadyjczyków. Teraz
miał na to dowód.

Za Batalionem Midland także Grenadierzy i Strzelcy

z Winnipegu przesunęli się do przodu i zajęli cały cmentarz,
po czym zatrzymali się. Van Straubenzie nadal zwlekał

i czekał na rozkazy Middletona. Ten tymczasem nie spieszył
się; po drodze nawet pozbierał z pastwisk krowy i ponieś. Gdy
generał dotarł na cmentarz, stwierdził z zadowoleniem, że
..odzyskaliśmy więcej niż utracony przedwczoraj teren",

i rozkazał sprowadzić artylerię. Dwa działa Baterii Polowej
z Winnipegu otoczył krąg gapiów.

background image

260

— Granat! Zapalnik uderzeniowy! Ładuj! — uwijali się

artylerzyści w niebieskich mundurach i hełmach, których biel
na potrzeby kampanii przemalowano na brązowo. Bateria

zaczęła ostrzeliwać rzucający się w oczy dom z flagą Riela za
rzeką. Jak pisze Boulton, „granaty spowodowały wielką

konsternację wśród rebeliantów, zmuszając ich do rozproszenia
się i ucieczki dobrze poza zasięg, a także uciszając dalekonośne
karabiny, które były powodem naszej ciągłej irytacji"

32

. Inaczej

zapamiętał to Ord. „Artylerzyści głosili, że strzelanie było
niezwykle celne; może i tak, wszystko zależy od tego, jaki
standard doskonałości się przyjmie. [...] Bystry wzrok oficera

dostrzegł na drugim brzegu karawanę wozów, więc wy­
strzelono pocisk w tym kierunku. Nie powiem, że wystrzelono

go w nią, bo trudno powiedzieć nawet, że poleciał na teren tej
miejscowości, a ponieważ przez lornetki zobaczyliśmy, że

było to spokojnie pasące się stado krów, to i dobrze, że nie
trafił. Zawsze wyobrażałem sobie, że artylerzystom łatwiej

jest trafić w cel niż nam, bo wylot lufy armatniej nie kręci

takich figur w powietrzu, jak nasze karabiny. Ale z tego, co
widziałem, sądzę, że my bylibyśmy lepsi".

Trwało to tak, aż Metysi zaczęli wracać z Ładnej Łąki do

dołów w lesie za kościołem.

— Nie patrzcie na armatę, ludzie! — zawołał generał

widząc, że za drogą pojawia się nieprzyjaciel. — Uważajcie
na drogę! Do cholery, ludzie! Nie patrzcie na armatę!

„Gdyby [Metysi] wystrzelili do nas, zanim ich zobaczyliś­

my, na pewno upolowaliby kogoś — pisze Ord — ale trudny
manewr «padnij» wykonaliśmy tak szybko, że kule przeszyły

nad nami powietrze". Piechurzy rozpoczęli wymianę strzałów

z Metysami, a bateria „A" starała się trafić w doły strzeleckie.
„Generał chodził nonszalancko tu i tam, pokazując swą
zaokrągloną i raczej korpulentną postać, i nie dbał o to, czy

go przedziurkują, czy nie; ale grupa oficerów próbowała

33

B o u l t o n , op. cit., s. 144.

261

godność ich rangi pogodzić z ostrożnością, i był to grotes­
kowy widok, gdy stali w szeregu jeden za drugim, chowając

s

ię za paroma małymi topolami, trochę grubszymi od

ramienia". Przez kilka godzin trwała bezładna strzelanina,
w której lekko rannych zostało trzech milicjantów i kpt.
Manly z Grenadierów Królewskich. Middleton nie podjął
żadnych agresywnych działań, a o zmierzchu rozkazał odwrót
do zeriby.

Metysi mimo to nie byli już w tak dobrych nastrojach. Nie

ucierpieli zanadto — Boucher senior został ranny w siedzenie,
a Armielowi Gariepy'emu kula przebiła nadgarstek i raniła
w pierś — lecz pojawiały się objawy znużenia i pesymizmu.

Zaczął ich męczyć upór nieprzyjaciela, który ani nie od­
chodził, ani nie proponował rozmów, lecz atakował wciąż

jakby na niby. Gabriel Dumont podejrzewał zgoła, że

kunktatorstwo Middletona było skutkiem perfidnych rad ojca
Vegreville'a, by czekał z atakiem, aż Metysi zużyją naboje.
A brak amunicji dawał się już we znaki. Metysi zaczynali
kręcić ładunki z hufnali i gwoździ, wydłubywali ołów z pni
drzew i rozbrajali niewybuchy artyleryjskie. Poszukiwali też
amunicji na pobojowisku, bowiem milicjanci gubili jej dużo.

Najłatwiej było znaleźć rozsypane naboje pod drzewami, za
którymi się kryli.

Louis Riel próbował dodawać Metysom otuchy.
— Duch Boży powiedział mi coś pocieszającego — oznaj­

mił. — Nie pamiętam dokładnie słów, ale mogę wam objawić
dobrą nowinę; albowiem nadchodzi dla nas pomoc.

Ci, którzy pomyśleli, że chodzi o Amerykanów, mogli się

rozczarować, słysząc:

— Duch Dobrego Pana nawet zniżył się do objawienia mi,

że On sam śpieszy nam z pomocą.

W oddziale Middletona tymczasem „ludzie byli wściekli

z powodu tego impasu, coraz bardziej niezadowoleni i znie­
cierpliwieni tym zimnokrwistym sposobem wojowania — pi­
sze Rusden. — Nie mieli dowodu, że zabili choćby jednego

background image

262

rebelianta, a żołnierz, jak każdy, lubi widzieć owoce
swojej pracy"

3 3

. Middleton musiał to dostrzec. „Na3

ludzie zaczynali okazywać więcej werwy — stwierdził

— Wieczorem doszedłem do wniosku, że nadszedł czas
na decydujący atak"

3 4

. Jeśli tak, to oddanie przeciwnikowi

dopiero co zdobytego terenu cmentarza, który byłby lepszą
podstawą wyjściową do ataku niż zeriba, było tym bardziej

pozbawione sensu.

WTOREK, 12 MAJA 1885 — DZIEŃ OSTATNI

„Znowu minęła spokojna noc, a o poranku byliśmy w tym

samym miejscu, nie zyskawszy ani cala przez cztery dni"

— pisze Rusden. Rankiem gen. Middleton wyruszył na Ładną
Łąkę na czele oddziału złożonego ze zwiadowców Boultona
i Frencha, Korpusu Geodetów, kpt. Howarda z Gatlingiem i kpt.
Drury'ego z jednym działem baterii A. Zgodnie z jego planem

bitwy „Van Straubenzie miał ruszyć, gdy tylko usłyszy, że
zaczęliśmy bój, a po zajęciu wczorajszych pozycji miał atakować
w kierunku wsi. Ja zaś, gdy tylko wyciągnę nieprzyjaciela

z dołów strzeleckich, miałem pogalopować z powrotem i przyłą­
czyć się do jego ataku"

3

\ Znaną sobie drogą doszli na Łąkę.

Działo i Gatling osłaniane przez ludzi Boultona zajęły pozycję na

lewym skrzydle, a na prawym spieszeni Geodeci i zwiadowcy

Frencha sformowali się w tyralierę. Middleton podjechał na 400 m
do zarośli na skraju łąki, w których już pojawiali się Metysi,
i wydał rozkaz. Huknęła 9-funtówka, zaterkotał Gatling, Metysi

odpowiedzieli. „Być może jest jakaś elektryczna łączność

" R u s d e n . op. cit.. s. 283.

34

M i d d l e t o n , op. cit., s. 50.

13

T a m ż e, s. 51. Gen. Middleton po bitwie sugerował, że Van Straubenzie

już poprzedniego dnia miał rozkaz atakować, gdy on stworzy dywersję od

strony północnej. Jednak fakt, że brygadier nie poniósł żadnych konsekwencji
niewykonania tego rozkazu, pozwala sądzić, iż myśl tę generał powziął

dopiero później.

263

między uchem a mięśniami kolan, które dzięki niej na odgłos
wystrzału się kurczą, bo od razu upadłem i zacząłem się czołgać"

L. pisze Geodeta Ord.

— Redman! Kippen dostał! — zawołał Geodeta „Celuloid".
— Ciężko ranny? — spytał Ord.
— Nie wiem, jest zaraz za tobą — odrzekł „Celuloid".
„Popełzłem do tyłu i jedno spojrzenie wystarczyło mi, bym

stwierdził, że wszelka wiedza medyczna jest tu bezużyteczna.
Nasz biedny towarzysz leżał na boku w starym rowie geodezyj­
nym, z ręką zaciśniętą na karabinie, którego nie zdążył użyć.

Jego szerokoskrzydły kapelusz wciąż był zawadiacko prze­
krzywiony, a twarz tak spokojna, że gdyby nie strumyczek
krwi płynący z górnej wargi, można by sądzić, że śpi. Kula
trafiła go tuż poniżej nosa i przeszła przez mózg, powodując
natychmiastową śmierć"

3 6

.

Por. Kippen, młody inżynier z Ottawy o przezwisku

„Historyk", był bardzo popularny wśród Geodetów, którzy
spodziewali się, że spisze historię ich czynów podczas wojny
z rebelią. Jego nagła i niespodziewana śmierć wstrząsnęła
przyjaciółmi. Nie podnosząc się z ziemi, strzelali na oślep,

przy akompaniamencie armaty i Gatlinga. Trwało to godzinę,
aż wśród zarośli ktoś zaczął machać białą flagą i Middleton
rozkazał wstrzymać ogień. Po chwili „wściekłym galopem"
nadjechał jeździec. Był to geodeta John Astley, który od bitwy

pod Duck Lakę siedział w niewoli. Podał Middletonowi list.

„Jeśli będziesz masakrował nasze rodziny, my zmasakrujemy

agenta indiańskiego i innych więźniów. Louis «Dawid» Riel,
Eksowed" — przeczytał generał. „Najwyraźniej Riel był
w stanie wielkiego podniecenia" — domyślił się. Przypuszcza­

jąc, że chodzi o padające pociski armatnie, zaproponował, aby

kobiety i dzieci schroniły się w domu, który zostałby dla
bezpieczeństwa oznaczony białą flagą. Podczas tych deliberacji
zjawił się brat Williama Jacksona, aptekarz Thomas, z duplika-

O r d , op. cit., s. 36.

background image

264

tern listu. W końcu Astley zgodził się zanieść Rielowi od­
powiedź Middletona; aptekarz ani myślał wracać do Batoche

Middleton stwierdził, że jest 11.30 i pora wracać do sił

głównych, które, jak sądził, powinny już być zaawansowane
w walce. Nie wiadomo, dlaczego przez cały ten czas nie
utrzymywał łączności z Van Straubenziem. Czekało go więc

„dotkliwe zaskoczenie i irytacja", bowiem brygadier nie ruszy}
się z miejsca. Grenadierzy i Midlandczycy siedzieli w swoich

dołkach i żuli „kuloodporne" suchary. Van Straubenzie oznaj­
mił, że dają mu się we znaki rany, jakie odniósł podczas buntu
sipajów, a ponadto nie słyszał żadnych wystrzałów, które
miały być dla niego sygnałem do ataku. Nie pomyślał

o wysłaniu gońca, by sprawę tej ciszy wyjaśnić, mimo że dla
utrzymania łączności Middleton dał mu do dyspozycji dwóch

jeźdźców Boultona. „Obawiam się, że straciłem przy [tej

rozmowie] zarówno opanowanie, jak i głowę" — pisze

Middleton. Musiało to znów być typowe dla niego brytyjskie
niedopowiedzenie, bo zrobił w tył zwrot i wyszedł z zeriby.
Brygadier Van Straubenzie, ppłk Williams i mjr Boulton

wyszli za nim i w napięciu przyglądali się, jak generał mija

linię dołów strzeleckich, wychodzi na przedpole i szybkim

krokiem idzie w stronę kościoła. Middleton później tłumaczył,
że chciał „zobaczyć, co szykuje nieprzyjaciel". Jeśli tak było,
to zaraz się przekonał. „Gdy się zbliżyłem, ostrzelano mnie

z rozpadliny, co mnie otrzeźwiło. Zobaczyłem, że jestem
w tarapatach, odwróciłem się, by odejść, ale ogień stał się tak

gorący, że musiałem uciekać biegiem, a kule w wielkim stylu
świstały nade mną. Na szczęście udało mi się dobiec do

jednego z dołów strzeleckich i wpadłem do niego z wdzięcz­

nością"

31

.

Po raz pierwszy od początku kampanii Middleton

się skrył...

Kiedy generał wrócił do zeriby, miał dosyć aktywności

i zasiadł do obiadu.

M i d d l e t o n , op. cit., s. 52.

265

— Co mam teraz zrobić z ludźmi? — spytał Van Strau­

benzie, którego brygada już się posiliła.

— A niech ich pan zabierze, gdzie się panu podoba

odrzekł niezbyt uprzejmie Middleton. Zabrał się do jedzenia,

zaś Van Straubenzie zaczął wyprowadzać ludzi z zeriby.

W tym czasie Louis Riel i eksowedowie zastanawiali się nad

listem od Middletona przywiezionym przez Astleya. Ponieważ
przez cztery dni nikt w Batoche, ani w ogóle żaden Metys, nie
ucierpiał od ostrzału armatniego

38

, troska Riela o ludność cywilną

była tylko pretekstem. Riel starał się nawiązać negocjacje i dla
wzmocnienia swej pozycji sięgnął po groźby wobec zakładników.
To, że gen. Middleton w ogóle odpowiedział, mogło oznaczać,
iż byłby skłonny do rokowań. Wkrótce po otrzymaniu listu
Middleton wycofał się z Ładnej Łąki — mogło to być rozumiane

jako propozycja zawieszenia broni, tym bardziej że na drugim

odcinku frontu nic się nie działo. Uspokojeni Metysi powychodzili
z dołów strzeleckich, a część poszła do domów na obiad.
Emmanuel Champagne przybiegł do Batoche, wołając: „Jest

pokój!" Louis Riel chyba nie uwierzył w zakończenie walki, ale
kontynuował grę. Sporządził drugi list, w którym dziękował
Middletonowi za szybką odpowiedź i humanitarną postawę.
Zakleił kopertę i jakby po namyśle dopisał na niej: „Nie lubię
wojny i jeśli pan nie wycofa się i odmówi rozmowy ze mną,
sprawa więźniów pozostaje bez zmian".

Astley znowu pojechał do Middletona. Tymczasem ludzie

Van Straubenziego doszli do swoich dołów przed zeribą

— i nie zatrzymali się. Nie wiadomo, czy Van Straubenzie
zinterpretował słowa Middletona jako zgodę na atak na pozycje
Metysów, czy też było to działanie spontaniczne, nad którym
nie miał kontroli. Wypadki potoczyły się tak szybko, że nie
można dokładnie określić ich przebiegu. Większość świadków
twierdzi, że główną rolę odegrał ppłk Arthur Williams

z Batalionu Midland. Po odniesionym poprzedniego dnia

Według niektórych źródeł od wybuchu granatu zginęło jedno dziecko.

background image

266

zwycięstwie nad Indianami „dziedzic na Penyrn" od rana
odgrażał się, że „Batoche będzie dziś wzięte, choćby nie było
rozkazu". Wyrażał także opinię, że gdyby jego batalion

zaatakował, nawet bez rozkazu naczelnego dowództwa, to
pozostałe udzielą mu wsparcia. Być może również widząc
z jaką „irytacją" Middleton zareagował na bezczynność Van

Straubenziego, ppłk Williams liczył, że zaaprobuje je»o
agresywne działanie. W każdym razie Batalion Midland nie
zatrzymał się na linii dołów, które zajmował rano, lecz szedł
dalej sprawdzoną poprzedniego dnia drogą blisko rzeki w stro­

nę cmentarza.

Pierwsi zauważyli go i zaczęli strzelać Metysi z drugiego

brzegu rzeki. Zaalarmowani Metysi z cmentarza także otwo­
rzyli ogień. Milicjanci padli na ziemię i ostrzeliwali się przez

chwilę, po czym ppłk Williams rozkazał atak. Niektórzy
twierdzili, że Midlandczycy rzucili się do ataku sami, roz­
wścieczeni, iż Metysi nie pozwalają noszowym znieść z pola

jakiegoś rannego, a Williams tylko ich nie powstrzymał.

Zerwali się z okrzykiem, a na ten widok również Grenadierzy
po ich prawej stronie zaatakowali w kierunku kościoła. Strzelcy
z Winnipegu spóźnili się trochę, ale deptali im po piętach. Nie
napotykali większego oporu, nabierali rozpędu i zyskiwali

pewność siebie. Wkrótce cała linia ruszyła biegiem. „Nie było
strzelania salwami. Każdy sam sobie regulował strzelanie

— pisze sierż. Stewart z Batalionu Midland. — Runęli na
nieprzyjaciela z dzikością baszybuzuków, z impetem i rados­
nym okrzykiem. Były to okrzyki ludzi zadowolonych i ukon­

tentowanych, a ich entuzjazm był wielki. Nikt nie mógł stawić
czoła szybkości, sile i upartej determinacji naszych ludzi".

„Zmywaliśmy naczynia, aż tu przybiega Gabriel, żeby nas

znowu wysłać do dołów wzdłuż starego szlaku — idziemy
tam, a tu głośne hałasy w obozie i wystrzały — w 10 minut
później walna bitwa" — wspomina Baptiste Vandale. Ojciec

Fourmond z miejsca odosobnienia na plebanii ujrzał apokalip­
tyczną wizję: „Ze wszystkich stron nadchodzi armia w szyku

267

bojowym. Piechota, artyleria, kawaleria, wszyscy naraz. Na
pierwszy rzut oka zrozumieliśmy, że nadeszła decydująca
chwila, że to koniec Batoche"'

9

.

W tym czasie do Middletona przybył Astley z listem od Riela.

Generał przeczytał go tylko pobieżnie. Chyba nie zrozumiał
ałębszych intencji swego antagonisty (uznał po prostu, że ma

niezłego pietra"). Ponieważ jednocześnie słyszał nasilający się

huk wystrzałów i krzyki, dosiadł konia i wyjechał z zeriby.

— Na miłość Boską! — wykrzyknął na widok sytuacji.

Przecież ich wszystkich pozabijają!

Odzyskawszy równowagę, wysłał do ataku resztę — spie­

szonych zwiadowców Boultona, Geodetów, działo z Baterii
A i Baterię Polową z Winnipegu (kpt. Howard z „katarynką"
wyjechał wcześniej), a za nimi wozy z amunicją. Kpt. French
na odgłos walki wybiegł sam z zeriby, więc Middleton kazał

jego zwiadowcom zostać, ale i tak wymykali się pojedynczo.

Tymczasem przed cmentarzem Metysi zaczęli uciekać

z dołów. Widok ten dodał milicjantom energii.

,Jsfaprzód! —jak sygnał startera pada jedyna komenda, jakiej

nam trzeba — pisze Ord. — Gdzie do licha podział się nasz
dowódca, nie wiemy i nie obchodzi nas to. Radzimy sobie bez
niego, w luźnym szyku, po prostu jeden obok drugiego, dołączamy
do gonitwy. Ludzie Boultona tak samo dbają o taktykę jak my. Oba

koipusy bezładnie pomieszane zaczynają zmiatać przed sobą
nieprzyjaciela. Krzycząc, śmiejąc się, klnąc, strzelając w krzaki,
i biegnąc naprzód, atakujemy — jeśli taką gonitwę bandy
niezdyscyplinowanych obdartusów można nazwać atakiem. [...]

Żałujemy, że nie mamy czerwonych kurtek, bo gorączka walki tak
ogarnęła mundurowych po lewej, że niektórzy strzelają do nas.
Użycie wyrazów zniecierpliwienia w wyrazistej angielszczyźnie,
w połączeniu z groźbą, że odwzajemnimy ogień, przekonuje ich, iż

jesteśmy przyjaciółmi". Milicjanci obiegli cmentarz z obu stron,

a Metysi znów cofnęli się, aby nie zostać odcięci. Zatrzymali się na

H i 1 d e b r a n d t, op. cit., s. 74.

background image

268

skraju wyżyny, i na jej stoku po raz pierwszy stawili opór
„Trach-trach karabinów powtarzalnych brzmi gęsto i szybko

a gwizd kul mówi nam, że nieprzyjaciel nie próżnuje; czasem
rozlega się głuchy huk połówki, echo wybuchającego granatu
i straszliwe skr-r-r-r Gatlinga" — ciągnie Ord. „Walili w nas

żywym ogniem. Dopiero tutaj wielu ludzi oberwało — pj

s z e

Grenadier Cook. — Przepychaliśmy się przez krzaki i prze­
skakiwaliśmy przez doły strzeleckie, kiedy [por.] Fitch dostał
w pierś i w kącik oka. Upadł z jękiem i skonał, nie wypowiedziaw­
szy ani słowa... Serce skoczyło mi do gardła na ten widok.
Wtedy zostałem trafiony w prawe ramię, ale nie przewróciłem

się. Byłem wyłączony z wałki, więc padłem na ziemię, bowiem

kule gęsto latały, i pozostałem tam, aż wszyscy poszli naprzód"

40

.

— Nie stać! — krzyknął mjr Boulton. — Biegnijcie na dól!
Biegnący obok Boultona kpt. Brown z jego oddziału padł

martwy, zdążywszy tylko powiedzieć „Trafili mnie, chłopcy".
Śmiertelnie ranny został woźnica z Baterii A, Napoleon

Charpentier. Oddział szybko przebył niebezpieczną odkrytą
przestrzeń za cmentarzem i znowu —jak przed trzema dniami

— znalazł się na skraju wyżyny, skąd widać było zabudowania
Batoche. Metysi cofnęli się. Oficerowie rzucili się naprzód,
a za nimi żołnierze. Przemieszane bataliony pchały się na
biegnącą w zagłębieniu drogę, na skutek czego atak był
kontynuowany w kolumnie o wąskim froncie, z oficerami
„dobrze wysuniętymi do przodu". Zwiększyła się szybkość

natarcia, gdyż teraz biegli po stoku. Jako cel narzucał się
piętrowy budynek o wielu oknach, pomalowany na kolor

jasnozielony, stojący na skraju miejscowości — dom jej

założyciela, Xaviera Letendre'a, przezwiskiem Batoche. Mili­
cjanci nie wiedzieli, że kwaterowali w nim Metysi z samym
Gabrielem Dumontem.

„Anglicy nacierali wielkimi batalionami, nie zatrzymując

się — mówi Dumont. — Sypali gradem kul na doły strzeleckie;

M u 1 v a n e y, op. cit., s. 292.

269

dobrze, że Metysi nie podnosili głów, żeby wystrzelić. Kiedy
Analicy podeszli tak blisko, że już nie było nadziei, Metysi
próbowali strzelać, lecz byli zaraz zabijani. Wdzierali się ze
wszystkich stron naraz, kiedy przebili się przez naszą pierwszą
linię, doszli aż do domu [Batoche'a] nie przystając po drodze.
Byliśmy pod domem Batoche'a. Byli ze mną starszy [75-letniJ

Joseph Vandal, jego bratanek Joseph Vandal, starszy [93-letni
Joseph] Ouelette, Pierre Sansregret, David Tourond i jakiś
młody Sjuks. [63-letni] Daniel Ross był między domem
Batoche'a a magazynem Fishera".

-— Pamiętajcie, chłopcy, kto was tu prowadził! — zawołał

kpt. French, który znalazł się na czele ataku. Milicjanci
wyłamali drzwi i wdarli się do domu Batoche'a z takim
impetem, że Metysi zaledwie mieli czas go opuścić. French
pognał na górę po schodach, a za nim Tom Hourie.

„Anglicy zajęli dom Batoche'a — ciągnie Dumont. — W ok­

nie na górze była czerwona zasłona. Strzelałem do tej zasłony,
aby przestraszyć Anglików, żeby nie mieli czasu strzelać"

41

.

Kpt. French wpadł do sypialni. Legenda mówi, że wychylił się

z okna z brytyjską flagą i zawołał „Na pohybel wszystkim
rebeliantom!", lecz prawdopodobnie dostał kulę zaraz gdy
zbliżył się do okna. Cofnął się i „stoczył po schodach,
zostawiając krwawe plamy. Znaleziono go u stóp schodów".

Gabriel Dumont sądził, że Frencha trafił Daniel Ross.

Rozległo się „demoniczne wycie" — zapewne okrzyki

śmierci, wznoszone przez Indian — które nadbiegających
milicjantów przejęło dreszczem. Atak zachwiał się. „Żołnierze
ukryli się za domami, stajniami i szopami, i tu po raz pierwszy

kolumna wydała się przejawić pragnienie pozostania tam,
gdzie była — pisze Rusden. — Kiedy człowiek tak się schowa
i trochę ochłonie, trzeba później czegoś, by go pobudzić".
Czas dłużył się niemiłosiernie, aż wreszcie pojawiła się
Bateria Polowa z Winnipegu, a za nią Gatling. „Znowu

D u m o n t , op. cit., s. 71.

background image

270

wprawiło to wszystko w ruch, i znów bezlitosny prysznic
ołowiu polał rebeliantów. Pośród gruchotu i trzasku broni
strzeleckiej, nieustającego terkotu Gatlinga oraz gwizdu i sko­
wytu granatów, rebelianci porzucili ostatnią pozycję".

Metysi zaczęli się cofać. Daniel Ross został trafiony i upadł

— Jesteś martwy czy żyjesz? — zawołał do niego Dumont
— Nie pociągnę już długo — odrzekł Ross.

— To w takim razie dobrze, że chcesz dalej walczyć. Może

uda ci się zaliczyć dwa trupy, a nie jednego.

Starszy Vandal został śmiertelnie ranny, upadł i złamał obie

ręce. Dumont próbował go podnieść.

— Nie — rzekł Vandal — wolę teraz umrzeć.
Kolo magazynu Fishera śmiertelna kula trafiła patriarchę

Ouelette'a, a reszta Metysów rozpierzchła się. „Uciekałem
dalej. Byłem teraz sam" — mówi Dumont.

W Batoche narastała panika. Ostatnią nadzieją był Louis

Riel.

— Uczyń teraz cud, już nadszedł czas — zwrócił się do

niego Patrice Tourond.

— Boże, zatrzymaj tych ludzi, zmiażdż ich! — zawołał

Riel. Młodszy Joseph Ouelette stwierdził z rozczarowaniem,
że „cud się nie stał". Riel upadł na kolana i rozkrzyżował ręce.

— Powtarzajmy wszyscy bardzo głośno: Boże, zmiłuj się

nad nami! — zaintonował.

— Boże, zmiłuj się nad nami! — powtórzyli eksowedowie.

„Riel się modli, a kule żołnierzy padają coraz gęściej i niebez­
pieczniej — ciągnie Ouelette. — Riel znika w czeluści

rozpadliny; słychać, jak lamentuje do Boga"

4 2

.

Tymczasem milicjanci wpadli do magazynu Fishera. Uwagę

ich zwróciła kłoda drewna, zatknięta między sufitem a klapą
w podłodze. Gdy ją usunęli, odkrył się właz do piwnicy. Było

w niej 25 więźniów — białych i mieszańców, kilku pracow­
ników rządowych oraz Metysów, którzy popadli w spór

42

H i I d e b r a n d t, op. cit., s. 74-75. Kuzyn Ouelette'a walczył w szere­

gach milicji — Strzelców Battlefordzkich.

271

i

Rielem. Siedział w niej także więzień stanu — Thomas

Jackson, brat Williama (William Jackson i eksowed Albert
Monkman byli trzymani gdzie indziej). „Wszyscy noszą piętno
utrapień, jakie były ich udziałem podczas długiego uwięzienia.
Ich blade, wynędzniałe twarze i wychudzone ciała dają
niewątpliwy dowód przebytych cierpień, zarówno cielesnych,

jak duchowych. Jeden jest tak uszczęśliwiony wyzwoleniem,

że ściska ręce każdemu, kogo napotka" — pisze jeden
z Grenadierów. W domu Fishera znaleziono archiwum Eks-
owedatu — protokoły, księgi finansowe, korespondencję,
a także gazety ze wschodu z informacjami o działaniach
i planach Middletona — ostatnia miała datę 4 maja.

Nieoczekiwanie na rzece pojawił się parowiec „Northcote",

z oddziałem 25 policjantów z Prince Albert na pokładzie
i drugim uszkodzonym parowcem „Marąuis" na holu

4 3

. Desant

był już zbędny — strzelanina cichła i wszelki opór ustawał.
Metysi rozbiegli się po okolicy.

Milicjanci zaczęli buszować po Batoche. Chociaż Middleton

rozkazem zabronił grabieży i wystawiono warty przy sklepach,
„towary mieszane w taki czy inny sposób znikały. Jedni ludzie
potrzebowali bielizny, inni czernidła, grzebieni etc, i pośpiesznie
te rzeczy łapali. Przetrząsali kufry i zbierali wojenne trofea".
Cenione były zwłaszcza rzeczy indiańskie (w obozie Indian

znaleziono amerykański karabinek Springfield, którego znalazca

był pewny, że został przez nich zdobyty w bitwie nad Little Big
Horn). Nie gardzono także i gotówką, kilka Metysek straciło
biżuterię, a z kościoła zniknęły wota. Milicjanci chwytali konie
Metysów i galopowali dokoła, inni jeździli tam i z powrotem
powozami. O zmroku przybył gen. Middleton i zapędził ich do

budowy nowej zeriby na łące koło domu Batoche'a. Nie było to
potrzebne ze względu na bezpieczeństwo, ale pomagało utrzy­
mać rozhukanych zwycięzców pod kontrolą.

43

„Northcote" miał przybyć wcześniej, ale mimo zwiększenia stawki

czarteru do 250 dolarów za dzień, oficer mechanik odmówił służby, a za nim
poszła część załogi, co opóźniło wyruszenie w rejs.

background image

272

Geodeci Dominium nie brali udziału w ostatnim szturmie

Zatrzymali się na cmentarzu. Mieli dość. „Czy ktoś z was

kiedyś biegał w wysokich butach z ostrogami, pasem z amuni­

cją i ciężkim rewolwerem, w obcisłej skórzanej kurtce

i wąskich bryczesach, a wszystko to w upalny dzień?" wyjaśnia

Ord. Nie ponieśli większych strat: „Garden dostał w lewe

ramię, Fawcett miał loftkę w mięśniach klatki piersiowej,

i było wiele ciężko rannych kapeluszy i podartych spodni"

44

.

Należał im się odpoczynek. „Nasi towarzysze w czerwonych

kurtkach machają łopatami, a my, nieregularni, po zabiciu

kilku kurczaków spokojnie idziemy do obozu, bo jednak

uważamy, że corned beef i chwała to mniej niż kurczak

i chwała" — podsumowuje Ord.

Ord,

op. cit., s. 40-42.

Sierżanci i szeregowiec Batalionu

Midland

Sierżant Strzelców z Winnipegu,
z karabinem Martini-Henry i od­

znakami za sprawność strzelecką

-Jaw&#$& .*'%',,.. ,. . TT„-

Działo Baterii Polowej z Winnipegu

background image

Kpt. A. L. Howard i Gatling model 1881, użyty pod Cut Knife Hill

Geodeci Dominium

Początek bitwy pod Batoche — pali się dom Carona

background image

9 maja 1885 r. — gen. Middleton przed plebanią w Batoche

Gatling model
1883 użyty pod
Batoche

Po tym wystrzale grupa Metysów próbowała zdobyć działo i została

odpędzona przez ogień Gatlinga

Wypoczynek wewnątrz zeriby

background image

Widok

brzegu

Saskat-

chewanu

koło

cmenta­

rza

Dół strzelecki Metysów po bitwie

Dom

Batoche'a

Martwy

Donald

Ross

Louis Riel wkrótce po wzięciu do niewoli

background image

DOPEŁNIŁO SIĘ

W nocy Gabriel Dumont wrócił do Batoche. Panowała cisza.
Milicjanci zamknęli się w zeribie. Dumont zbierał pogubione
naboje. Koło domu Emmanuela Champagne leżało kilku

zabitych Metysów. Tipi w obozie Indian były opuszczone,
tylko w jednym pozostał umierający syn Ładnego Kruka. Po
pewnym czasie wokół Dumonta zebrało się kilku Metysów,

niepewnych, co czynić.

— Skończyło się — rzekł Dumont. — Ale przynajmniej

zatrzymaliśmy Anglików na tyle, że wszyscy nasi zdążyli uciec.

Metysi rozeszli się. Dumont poczuł głód. „Przypomniałem

sobie, że w jednym tipi Sjuksowie mieli mnóstwo mięsa.
Poszedłem tam i zabrałem suszony udziec cielęcy. Potem

poszedłem do zagrody Edouarda Dumonta, gdzie zebrały się
kobiety. Dałem udziec mojej żonie i powiedziałem, żeby się
podzieliła z innymi. Była tam żona Riela i był też Riel.
Usłyszałem, jak powiedział do Madame Riel: «Mam nadzieję,
że Bóg chce, żebym żył*. Każdy im mówił, żeby uciekali" '.

Dumont odszedł, by poszukać konia dla Riela. W stajni

Champagne'a byli milicjanci. „Poszedłem sobie, nie wy­
strzeliwszy do nich. Chciałem, ale chciałem również wrócić

' D u r a o n l , o/), cit., s. 73. Pamięć płata Dumontowi figle; w wywiadzie

dla Metyskiego Towarzystwa Historycznego w 1903 r. twierdzi, iż Riel
mówit do żony: „Myślę, że Bóg chce, abym umart".

18 — Batoche 1885

background image

2 7 4

do żony". Po powrocie nie zastał już Riela. Poszukał więc
koni dla siebie i żony, zabrał też napotkaną kozę. Wyposaży}
się w garnki, talerze, noże i widelce. Na drodze znalazł pół
worka mąki i ciasto, które chyba milicjanci zabrali z czyjejś
kuchni i zgubili. Tak zaopatrzeni wyruszyli w drogę, ale nie

zaszli daleko — przenocowali na skraju Ładnej Łąki.

Rano Dumont zaczął „bardzo głośno" nawoływać Riela.

Odzywali się różni Metysi, chowający się po krzakach, ale
Riela wśród nich nie było. Za to pojawiło się trzech milicjan­

tów w towarzystwie kilku Indian. Indianie zapewne rozpoznali
Dumonta, bo wskazali go milicjantom, a jeden Indianin zaczął
się do niego zbliżać. Dumont ostrzegł go, by nie podchodził.

— Boisz się mnie? — spytał Indianin.
— Jasne — odparł Dumont. — Jak to jest, że wczoraj

walczyłeś z policją, a dzisiaj pomagasz im mnie szukać? Nie

podchodź, bo cię zastrzelę!

Milicjanci trzymali się z daleka. Dumont kontynuował:

— Nie złożę broni — będę walczył po wsze czasy. I zabiję

pierwszego, który po mnie przyjdzie.

Nieprzyjaciele odeszli. Dumont sądził, że poszli po posiłki.

Nie czekał więc, lecz udał się do swego ojca lsidore'a, który

nie uczestniczył w żadnych wydarzeniach. Oznajmił mu, że
ma zamiar walczyć dalej, a może nawet zorganizować oddział

partyzancki.

— Jestem z ciebie dumny — pochwalił go ojciec — ale

jeśli zostaniesz tutaj tylko po to, żeby zabijać ludzi, to

wszyscy pomyślą, że jesteś zwykłym idiotą.

Na takie dictum acerbum Gabriel Dumont stracił ochotę

do wojaczki. Zostawił żonę w domu ojca, a sam z „Małym
Szczurem" Michelem Dumasem ruszył w kierunku „ma­
gicznej linii".

Tymczasem gen. Middleton, który powysyłał triumfalne

depesze (podał, że zdobył Batoche, pokonał 500 rebeliantów,
zabił 51 i ranił 173), cieszył się gratulacjami od ministra

Carona, generalnego gubernatora Kanady lorda Lansdowne,

275

a nawet od sir Gameta Wolseleya z dalekiego Egiptu. „Potwier­
dziła się słuszność mojego zdania, że ci wielcy myśliwi, tak jak
Burowie z Południowej Afryki, są groźni tylko wtedy, gdy gra
się według ich reguł. Przyzwyczajeni są do walki w buszu, ale
nie stawią czoła zdeterminowanemu atakowi" — stwierdził.
Upewniła go w tym wysokość jego strat. Podczas decydującego
ataku oddział stracił 7 zabitych, w tym 3 oficerów, i 25 rannych,
w tym 2 oficerów (w ciągu całej bitwy zabitych zostało 11,
w tym 4 oficerów, a rannych 46, w tym 4 oficerów). Okazało się,

że pomimo przewagi, jaką dawały im doły strzeleckie i obycie
z bronią, metyscy myśliwi pudłowali; może peszyło ich, że
w przeciwieństwie do zwierzyny milicjanci rewanżowali im się
wystrzałami. Doświadczenie wojenne tych ostatnich ograniczało
się jednak do zapoznania się z kopnięciem Snidera-Enfielda, stąd
też w całej bitwie po stronie Metysów padło 13 zabitych, w tym

dwóch Indian. Niemal całość strat Metysi ponieśli w ucieczce
w ostatniej fazie bitwy. Można powiedzieć, iż dobrze się stało, że
Middleton nie miał do dyspozycji swych wytęsknionych „regular­
nych". Wprawdzie bitwa trwałaby krócej, ale i straty Metysów

byłyby o wiele wyższe.

Z kryjówek, zza urwistego brzegu rzeki powychodziły

kobiety i dzieci, przychodziły też grupy Metysów z białymi
flagami. „Miałem listę najgorszych rebeliantów i kogo na niej
nie było, tego zwalniałem" — pisze Middleton. Rzucał się
w oczy brak wśród zabitych i jeńców Louisa Riela i Gabriela
Dumonta. „Od kobiet dowiedziałem się, że Dumont i Riel
uciekli, gdy tylko zobaczyli, że szala zwycięstwa przechyla

się na naszą stronę. Komentarze niektórych pań były, łagodnie
mówiąc, odwrotnością komplementów"

2

.

— Riel jest babą — żołądkowała się jakaś Metyska.

— Siedział z kobietami i dziećmi i mówił innym, żeby
walczyli. Nas nazwał kobietami, ponieważ nie umiemy się
bić, a sam jest kobietą.

1

M i d d I e t o n, op. ci!., s. 54.

background image

276

Rozczarowanie nagłym i mało efektownym końcem epopei

Batoche, tak kontrastującym z szerzonymi przez Riela

iluzjami, sprawiło, że wielu stronników odwracało się od
niego. Milicjanci byli informowani o jego proroctwach
a także o tym, że do ostatniej chwili oczekiwano nadejścia

z odsieczą armii amerykańskiej. „Wszyscy mieli dosyć
«kłopotów»; wszyscy denuncjowali Riela i Dumonta; wszyscy
pragnęli pokoju i chcieli iść do domu — pisze jeden

z Grenadierów. — Było to nawet ciekawe, jak jednogłośnie
oświadczali, że zostali siłą wcieleni do służby. Z ponad

dwudziestu, z którymi rozmawiałem, ani jeden nie przyłączył
się do Riela dobrowolnie. Temu groził aresztem, tamtemu
śmiercią, innemu zmasakrowaniem żony i dzieci... Jeśli
mówią prawdę, oznacza to, że zorganizowana mniejszość

terroryzowała większość. Ale niewątpliwie niektórzy kła­
mią..."

3

. Także wódz Sjuksów Biała Czapka twierdził,

że znalazł się w Batoche pod przymusem. Przynajmniej

jeden z jego wojowników zadał temu kłam — Middleton

rozpoznał wśród zabitych syna wodza, którego wysłał do
Batoche z proklamacjami, wzywającymi do kapitulacji.

Dochodzono, kim był wisielec, który powitał parowiec

„Northcote". Metysi zaprzeczali, jakoby ktoś został powieszo­

ny, i sugerowali, że mógł to być indiański żart lub podstęp
wojenny, ale ponad dwudziestu ludzi było gotowych przysiąc,

że widziało powieszonego człowieka. Inną ponurą sprawą
było odkrycie w obozie Indian szczątków psa „Pułkownika",
maskotki 90 batalionu Grenadierów. Nieszczęsny „Pułkownik"
podczas któregoś z ataków dostał się do indiańskiej niewoli

i jak z żalem pisze jeden z Grenadierów, „został przerobiony
na steki".

14 maja ranni zostali odesłani parowcem „Marąuis" do

Saskatoonu, ale gen. Middleton pozostał w obozie koło
Batoche. Ponieważ niektórzy Metysi informowali go, że Riel

1

M u I v a n e y. op. cir., s. 295.

277

jest nadal w pobliżu, napisał do niego list, wzywając go do

ujawnienia się oraz gwarantując życie i uczciwy proces.
Niezawodny Astley miał sprawić, by list dotarł do adresata.

Nazajutrz zwiadowcy NWMP, Diehl i Armstrong, oraz

tłumacz Tom Hourie napotkali na drodze koło Batoche czterech
Metysów stojących przy płocie. Trzech miało karabiny,
czwarty nie. Mimo że było chłodno, nie miał płaszcza ani
czapki. Hourie poznał go.

— Jesteś Louis Riel? — zapytał Armstrong.
— Tak, to ja — potwierdził zapytany. — Chcę się poddać.
Ponieważ Riel okazał list od Middłetona, Armstrong za­

proponował, że na koniu zawiezie go do kwatery generała.
Riel zgodził się.

— Może będzie lepiej, jeśli pan to weźmie — dodał,

wyciągając z kieszeni rewolwer kalibru 22.

Gen. Middleton stwierdził, że Riel był „człowiekiem łagodne­

go wyglądu i łagodnej mowy, z krótką brązową brodą i niespo­
kojnych oczach o przestraszonym wyrazie, który znikał stopnio­
wo, w miarę, jak do niego mówiłem. Nie miał płaszcza
i wyglądał na zziębniętego, a ponieważ w cieniu wciąż było
chłodno, rozpocząłem od tego, że dałem mu mój wojskowy
płaszcz. Mówił doskonale po angielsku. [...] Po tym, jak

rozmawiałem dużo z Rielem przez dwa dni, doszedłem do
wniosku, że był wystarczająco zdrowy na umyśle, ale przepojony
silnym, chorobliwym uczuciem religijnym, zmieszanym z inten­
sywną osobistą próżnością"

4

. Generał podjął Riela obiadem,

a następnie umieścił w otoczonym strażą namiocie. Riel był
z tego zadowolony i prosił, aby warty nie wpuszczały do niego
nikogo. Middleton przydzielił mu więc „opiekuna", kpt. Younga,

który zamieszkał z jeńcem w namiocie

5

.

Louis Riel nie poszedł w ślady Dumonta, Dumasa i innych.

Czyżby sądził, że w rękach Middłetona będzie bezpieczniejszy

4

M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 56-57.

3

Young byt synem pastora, który w 1870 r. bezskutecznie zabiegał u Riela

o wydanie ciała Thomasa Scotta.

background image

278

niż w Stanach Zjednoczonych? Kogo się obawiał, skoro mieli
go chronić odwieczni wrogowie — milicjanci z Ontario?

18 maja „Northcote" odpłynął do Swift Current, unosząc na

pokładzie Louisa Riela i 24 Metysów z „listy Middletona"

zaś oddział, powiększony o nowo przybyłe dodatkowe cztery
kompanie Batalionu Midland, w strugach deszczu wyruszył
do Prince Albert.

PRINCE ALBERT

„9 maja miały miejsce częste konsultacje oficerów i było

wiele galopowania zwiadowców tam i z powrotem" — za­

uważył konstabl Donkin. Na wiadomości o toczącej się pod
Batoche bitwie komisarz Irvine zareagował podwojeniem
wart, wystawieniem dodatkowych pikiet i częstszymi inspek­

cjami. 10 maja załoga Prince Albert została zaalarmowana
przybyciem parowca „Northcote". Nad rzekę wysłano kilka
wozów i ambulans. Gdy wróciły, trzej ranni (w tym kpt. Wise

z potłuczoną kostką) byli przedmiotem ogólnego zaintereso­
wania i podziwu, ale prawdziwa radość zapanowała, gdy
rozdano listy, które były w drodze przez dwa miesiące.

Plecaki, które policjanci Irvine'a zostawili w Humboldt,
a załoga „Northcote" użyła jako kulochwytów, były za to

w opłakanym stanie, całe podziurawione.

— Nie martwcie się, chłopaki, rząd będzie musiał za to

beknąć — pocieszano się.

20 maja do Prince Albert wkroczyła kolumna gen. Mid­

dletona. Ord żałował, że nie mieli kobzy albo chociaż drumli,
aby sobie akompaniować, ale i tak wypadli efektownie.
Policjanci spoglądali na weteranów spod Batoche z podziwem.

„Ich sterane wojną twarze były ogorzałe od wiatru i słońca,
a kurz na szlaku pokrył je powłoką czerni. Ich mundury były
przestarzałe, chyba z czasów wojny krymskiej. W starych

furażerkach i ze śniadymi twarzami przypominali sipajów".
Komisarz Irvine kazał policjantom na powitanie założyć

279

(jałowe mundury, ale — mówiąc słowami Donkina — „nasz
wspaniały szkarłat wywarł na generała taki sam efekt, jak

płachta tego koloru na byka".

— Niech pan spojrzy na moich ludzi, sir! — wybuchnął

Middleton. — Niech pan spojrzy na kolor ich mundurów, sir!

Rzeczywiście, po marszu, walce i spaniu na ziemi w zeribie

nie wyglądały one najlepiej. Gen. Middleton orzekł, że Prince
Albert „przez cały czas było nie narażone na atak nieprzyjaciela

[...] i w istocie nie próbował on ataku, a nawet biskup

Saskatchewanu, który mieszkał przy szkole w pewnej odleg­
łości od miasta, nie był molestowany". W związku z tym
określił policjantów mianem „susłów". „Jest to zwierzątko,
które kopie nory na prerii, i na pierwszy znak niebezpieczeń­
stwa ucieka do dziury. Ten wspaniały popis intelektualnej

błyskotliwości ich dowódcy został znakomicie przyjęty przez
wiejskich Kanadyjczyków, którzy tylko wtedy pojmują prze­
nośnię, jeśli ma ona związek z glebą. Zwłaszcza dżentelmeńscy
i pełni ogłady członkowie Batalionu Midland uważali go za

przedni dowcip" — pisze Donkin.

Gen. Middleton pozostał w obozie za miastem. Wieczorem

mieszkańcy Prince Albert zebrali się dokoła generalskiego
namiotu, odgrodzeni od niego liną. „Jakiż był to luksus dla
nas, biednych wygnańców, posłuchać orkiestry, grającej naj­
nowsze melodie, gdy sztab główny obiadował"

6

. Nazajutrz

generał odbył pow-wow z wodzami Indian. Lojalność została
nagrodzona herbatą i tytoniem; uznany za nielojalnego Brodacz
musiał pożegnać się z tytułem wodza, a na dodatek odebrano
mu jego piękny medal z konterfektem królowej.

22 maja oddział Middletona załadował się na statki „North­

cote", „North-West" i „Marąuis". Generał, w białym hełmie,
szarym tweedowym garniturze do polowania na kaczki i wy­
sokich butach z ostrogami, wkroczył na pokład największego,
65-metrowego „Marąuisa" (miał on na pokładzie takie luksusy,

6

D o n k i n . op. cii., s. 148-151.

background image

280

jak dywany, lustra i pianino). Przy dźwiękach tradycyjnie

towarzyszącej wojnom indiańskim melodii The girl 1 l

e

ft

behind me,

wśród wiwatów i ryku syren, w gali flagowej

flotylla wyruszyła do Battlefordu. Komisarz Irvine pozostał
w Prince Albert; Middleton szorstko odrzucił ofertę dołączenia
do oddziału jego policjantów. „Może Pan sobie wyobrazić
moje zdumienie — poskarżył się komisarz szefowi NWMP.

— Zarówno ja, jak i każdy z funkcjonariuszy bardzo pragnął
być wykorzystany do działań, których natura była nam znana
w każdym szczególe — taką pracę wykonywaliśmy od lat
z pełnym powodzeniem. Nie tylko znamy kraj i obyczaje
Indian, ale ludzie w szeregach nawet znają i mogliby rozpoznać

wodzów, przeciw którym prowadzona jest operacja"

7

. „Ludzie

w szeregach", nazwani susłami, byli jeszcze bardziej roz­

goryczeni. „Gdyby nam pozwolono, i gdyby nastąpiła bitwa,
ani jeden z nas nie wyszedłby z niej żywy. Wszyscy cier­
pieliśmy dotkliwie w poczuciu takiej niesprawiedliwości"

— pisze konstabl Donkin.

BATTLEFORD

W dwa dni po bitwie pod Cut Hill, 4 maja do obozu

Budowniczego Zagród wrócił Joseph Jobin, przynosząc list od

Riela. Louis Riel entuzjastycznie informował o zwycięstwie
nad Fish Creek i wzywał wodza, by z 300 wojownikami

przybył do Batoche i wraz z nim „ostatecznie załatwił sprawę
z Middletonem". Budowniczy Zagród nawet gdyby miał tylu
wojowników, nie miał chęci na żadne załatwianie cudzych
spraw. Bliskość chemoginusuk coraz bardziej go niepokoiła,

a na dodatek okazało się, że przez swoje niezbyt mężne
zachowanie podczas bitwy stracił pozycję na rzecz wodza
wojennego Pięknego Dnia. Okazało się to dobitnie, kiedy

7 maja do rezerwatu przyszli Metysi, których ppłk Otter

7

A tk i n. op. ci!., s. 242.

281

wysłał do Budowniczego Zagród z propozycją rozmów. Piękny
Dzień i jego Grzechotniki nie dopuścili ich do wodza, lecz

przepędzili, jednego przy tym raniąc. Budowniczy Zagród
spróbował ulotnić się w nocy z rodziną i grupą zwolenników,
by szukać schronienia u Wroniej Stopy, ale Piękny Dzień
wyperswadował mu to. Wódz został odsunięty, a nauczyciel
Joseph Jobin sam mianował się „przewodniczącym obozu",
cokolwiek ten tytuł miał dla Indian znaczyć. Pod jego
naciskiem zdecydowano, że cały obóz uda się do Louisa Riela

do Batoche. 12 maja karawana wyruszyła w drogę. Marsz

przez prerię był zwykłą rzeczą dla koczowników, ale nie dla
ich więźniów. Z determinacją ciągnęli ze sobą swoje skarby:

Charles Bremner futra, a ojciec Cochin fisharmonię. Matka
Bremnera nie wytrzymała trudów i umarła.

Po dwóch dniach Indianom poszczęściło się. Rankiem 14

maja wpadła na nich karawana wozów, które wiozły z Swift
Current żywność do Battlefordu. Nie było eskorty; farmerzy,

którzy chcieli zarobić po 10 dolarów za dzień wynajęcia się
z wozem i zaprzęgiem, dostali Snidery i po 12 nabojów.
Dziewięciu zabrało konie i uciekło, a 20 poddało się. Na
wstępie Indianie ograbili ich ze wszystkiego. „Odbyli naradę,
co z nami zrobić — wspomina Neil Brodie. — Wódz, mniejsi
wodzowie i doradcy usiedli w kolo i każdy wstawał, aby
wyrazić opinię. Mimo że nie znaliśmy ich języka, nie było

trudno ich zrozumieć. Jeśli ktoś chciał nas zabić, to skakał
wokół z karabinem i mówił szybko i głośno. Jeśli chciał nas
oszczędzić, to zostawiał karabin na ziemi i chodził dokoła,
mówiąc spokojnie"

8

. Ostatecznie Budowniczy Zagród powie­

dział, że będą żyć, jeśli jednak któryś ucieknie, pozostali
zostaną zabici, i doradził im, aby podziękowali swojemu
Bogu. Brodie odtąd powoził zaprzęgiem „mniejszego wodza",

który siedział za nim z kiścieniem zrobionym z brzeszczotu
od kosiarki mechanicznej. Robert Jefferson zaś, stęskniony

S t ob i e, op. cit.. s. 57.

background image

282

w niewoli za strawą białych ludzi, delektował się zdobytymi
sucharami i comed beefem.

Tego samego dnia na Indian natknął się patrol ośmiu

policjantów z Battlefordu. Z niejasnych relacji policjantów
wynika, że wydało im się, iż są otaczani, rzucili się więc do

ucieczki, a Indianie zaczęli ich ścigać. Konstabl Spencer
został ranny w plecy, ale utrzymał się w siodle, a konstabl
Elliott spadł z konia. „Zatrzymać się i próbować pomóc
naszemu nieszczęsnemu koledze byłoby zwykłym samobójst­
wem — wspomina konstabl Racey. — Po półtorej godzinie
Indianie przerwali pościg, na szczęście zanim ponieśliśmy

dalsze ofiary"

9

. Elliotta znaleziono nazajutrz martwego,

zakopanego po szyję w ziemię. Ogłoszona wersja wydarzeń
podała, że konstabl Elliott został zrzucony przez konia,

zabłądził, został wykryty przez Indian, bronił się uparcie, lecz
został otoczony i zabity wieloma kulami.

Indianie zatrzymali się niedaleko na popas. Pozostawali tam

do 19 maja, kiedy jacyś dwaj Metysi poinformowali ich
o zakończeniu walk pod Batoche i doradzili, aby postarali się
dogadać z białymi.

— Co teraz z nami będzie? — spytał bezradnie Budowniczy

Zagród. „Chyba myśleli, że zostaną wszyscy zmasakrowani"

— stwierdził Jefferson.

— Sądzę, że powieszą tylko tych Assiniboinów, którzy

mordowali białych — pocieszył wodza — ale ty pewnie
będziesz musiał swoje odsiedzieć...

Budowniczy Zagród sporządził więc list do Middletona.

Jefferson pojechał z nim i 23 maja dogonił parowiec generała
w okolicy Fortu Carlton.

„Sir — przeczytał Middleton. — Dosięgły mnie wieści

o poddaniu się Riela. [...] Chciałbym dowiedzieć się prawdy
i warunków zawarcia pokoju, i mam nadzieję, że potraktuje

nas pan łagodnie. Ja i mój lud życzymy sobie, aby przesłał

K 1 a n c h e r, op. cit., s. 53.

283

nam pan warunki pokoju na piśmie, by nie było nieporozumień,
z których powstaje wiele kłopotów. Mamy 21 jeńców, których
staraliśmy się traktować dobrze. Łączę pozdrowienia, Budow­
niczy Zagród".

Jefferson dodał od siebie, że wódz tylko straszy; wszyscy

więźniowie zostali już wypuszczeni i byli w drodze do
Battlefordu. „Generał zapytał, czy mógłby coś dla mnie
zrobić, ale kiedy powiedziałem, że potrzebuję pary butów
— byłem praktycznie bosy — odrzekł, że nie jest w stanie mi
pomóc"

l 0

. Middleton bez zwłoki wysłał go z powrotem

z odpowiedzią (jak przyznaje, niezbyt gramatyczną):

„Budowniczy Zagród — Całkowicie pokonałem mieszańców

i Indian pod Batoche, a Riela i większość jego rady uczyniłem

jeńcami. Nie uzgadniałem z nimi warunków i nie będę tego

robił z tobą. Mam dość ludzi, aby zniszczyć ciebie i twój lud,
albo przynajmniej wypędzić was tam, gdzie będziecie głodo­
wać, i zrobię to, chyba że przyprowadzisz zaprzęgi, które
zabrałeś, siebie i doradców, z bronią, aby mnie spotkać
w Battlefordzie, w poniedziałek 26-go"".

24 maja rozradowane gromady na brzegach rzeki witały

statki Middletona już na milę przed Battlefordem. Generał był
mimo to niezadowolony. Skrytykował fort Battleford jako
„pospiesznie i niedoskonale umocniony" i stwierdził, że
podobnie jak Prince Albert, nie był on w niebezpieczeństwie.

W dodatku Indianie dopuszczali się ekscesów tylko w tej
części miasta, którą policjanci sami wydali im na łup — część
leżąca bliżej fortu uniknęła zniszczeń i grabieży.

25 maja działo z baterii B oddało salut 21 wystrzałów,

a potem odbyła się parada z okazji urodzin królowej. Punktem
kulminacyjnym by\ feu dejoie — żołnierze oddawali wystrzały
po kolei, aby ogień sunął wzdłuż szeregu. Nie szło im to tak

gładko, jak „regularnym", ale wszyscy byli pewni, że jeśli
Budowniczy Zagród patrzy skądś z ukrycia, to jest pod

10

Je ff e r s o n , op. cit., s. 151.

" M i d d 1 e t o n, op. cit., s. 59-60. 26 maja przypadał we wtorek.

background image

284

głębokim wrażeniem. Nazajutrz odbył się pow-wow. Goście
dopisali — przed generałem, który zasiadł w fotelu, usiadło
półkolem 70 Indian w barwach wojennych. Nie był obecny
tylko Piękny Dzień, który udał się do Stanów Zjednoczonych
Indianie nie wyglądali na pokonanych — stwierdził Jefferson

— „wydawali się całkiem beztroscy, a niektórzy mieli
nawet wyzywający wygląd". Artylerzysta kpt. Rutherford
robił szkice; potem uwiecznił tę scenę na płótnie (w owych
czasach od oficerów artylerii oczekiwano takich umiejęt­

ności). Pierwszy zabrał głos Budowniczy Zagród. Middleton
słuchał w tłumaczeniu Toma Hourie jego „długiej oracji,

ozdobionej alegoriami i zwyczajową indiańską kwiecistością.
Sensem jej było, że niewiele wiedział, co się działo, robił,
co mógł, by utrzymać spokój wśród młodych wojowników,
a teraz przybył, by czynić pokój, co wydawał się uważać

za szczególnie godne pochwały"

n

.

Generał nie obdarzył

go rewerencją — nie podał mu nawet ręki, na co oburzał
się ojciec Cochin, którego zdaniem „Budowniczy Zagród

jako wódz, który narażał życie, aby powstrzymać rozlew

krwi i przywrócić pokój, zasłużył na nagrodę za swoją
wspaniałomyślność i heroizm" '

3

. Po wodzu przemawiało

kilku Indian. Middleton słuchał, choć niezbyt uważnie,
ale gdy chciała zabrać głos jedna ze stojących z tyłu

sąuaws, „brudnych i nędznych jak zwykle", sprzeciwił się.

— Nie będę jej słuchał — zaprotestował. — Podobnie jak

wy, Indianie, my biali również nie dopuszczamy kobiet do

rady wojennej.

— Przecież rządzi wami kobieta — zauważyła squaw.
— W rzeczy samej — chrząknął generał, w duchu po­

dziwiając „bystrość tej chytrej, choć brudnej kobiety".

— Wszelako Jej Królewska Mość w swej łaskawości zabiera
głos w sprawach wojny tylko poprzez doradców, wśród
których nie ma kobiet.

12

Tamże,

s. 61

' S t ob i e, op. cit., s. 65.

285

Sąuaw chciała dyskutować, ale kilku Indian wyciągnęło

ją z kręgu.

— Niewdzięczni jesteście — przeszedł do ataku generał

— tym oto odpłacaliście dobre traktowanie przez białych
ludzi, a teraz, gdy wiecie, żem pobił mieszańców-rebeliantów,
przychodzicie żebrać o pokój, a usta wasze pełne są kłamstw!

Po tym, jak uważał, stylowym wstępie Middleton oświad­

czył, że aresztuje Budowniczego Zagród, zaś reszta będzie

mogła powrócić do rezerwatu, jeśli zgłoszą się mordercy

Payne'a i Tremonta. Budowniczy Zagród odrzekł, że poddaje
się, choć nikogo nie zamordował, a prosi tylko, by Middleton
oszczędził życie indiańskich kobiet i dzieci. Itka, w damskim
czarnym słomianym kapeluszu z zielonymi piórami, i półnagi
Człowiek Bez Krwi, wystąpili naprzód i wyznali swoją winę.
Policjanci poprowadzili ich wraz z Budowniczym Zagród do
aresztu. Pow-wow był skończony.

27 maja w Battlefordzie pojawiło się 20 policjantów, którzy

oświadczyli, że należą do kolumny z Alberty, dowodzonej
przez gen. mjr. Thomasa Strange'a, i poszukują Dużego
Niedźwiedzia. Dowódca, kpt. Perry poinformował, że gen.
Strange jest w Forcie Pitt. Gen. Middleton odesłał go z po­
wrotem parowcem, wraz z kompanią Strzelców z Winnipegu
i zaopatrzeniem.

Tego samego dnia przypłynęło kanu, a w nim sierż. NWMP

Borrowdaile z listem od gen. Strange'a. Gen. Middleton
zirytował się tymi niespodziankami. Kiedy sierżant, który na
rzece zgubił rewolwer, poprosił o nowy, odrzekł:

— Phi, niepotrzebny wam rewolwer, sierżancie — przez

ten kraj, gdzie jest generał Strange, można chodzić z kijem.

Skąd właściwie ten Strange wziął się przed nim w Forcie

Pitt?

background image

OSTATNIA BITWA NA ZIEMI KANADYJSKIEJ

Gen. mjr Thomas Bland Strange, zawodowy oficer brytyjski,
były Inspektor Artylerii Kanadyjskiej i dowódca artylerii
w twierdzy Quebec, miał 54 lata i od czterech lat hodował

konie w dystrykcie Alberta (gdyby w wieku 50 lat nie
przeszedł w stan spoczynku, straciłby emeryturę). 29 marca
min. Caron powierzył mu obronę całej Alberty i mianował

dowódcą „korpusu obrony terytorialnej", a on zgodził się bez
wahania. Strange był kompetentnym oficerem, znał zachód,
wiedział, na czym polega tak zwane „zderzenie kultur"
(hodowców koni z koniokradami), a nawet poznał osobiście

niejakiego Wiszące Suszone Mięso. Przyjął więc nominację,

chociaż obawiał się, że zagrozi ona jego emeryturze.

Strange jako artylerzysta należał do intelektualnej elity

armii, a jako artylerzysta konny do jej części obdarzonej
kawalerską fantazją. Jako porucznik dowodził baterią podczas

buntu sipajów, a specjalnością jego baterii był „brawurowy
pęd, typowy dla Artylerii Indyjskiej". Z kilkoma ludźmi

błyskotliwą szarżą zdobył dwa działa sławnej sipajskiej Baterii
Karych Koni (generał obiecał mu za to pochwałę w rozkazie,
ale —jak pisze Strange — nie dostał jej, bowiem „laury rosną

na drzewach przed Whitehall"). Podczas szturmu na Lucknow
walczył ramię w ramię z irlandzką piechotą i uczestniczył
w niejednej walce wręcz, na noże i gołe pięści. Wtedy poznał

287

kpt. Fredericka Middletona — we dwóch podkładali ładunek
wybuchowy pod bramę fortu Moonshee Gunj.

Alberta została ogołocona z policji, i „w opinii wielu,

szykowała się sprawa Custera"'. Znajomy oficer armii
USA przysłał Strange'owi książkę o Custerze i bitwie
nad Little Big Horn, co ten uznał za „zdrowe ostrzeżenie".
Strange zawsze był pełen uznania dla metod, jakimi na
zachodzie zaprowadzali porządek Amerykanie, i zazdrościł,

że nie może tak jak oni postępować z konio- i bydłokradami,
zaczął więc zabezpieczanie Alberty od własnego podwórka.
Ewakuował z rancza kobiety i przygotował kowbojów
do obrony. Podczas najbliższego napadu na ranczo jeden

Indianin został zabity, a reszta uciekła, porzucając skradzione
konie. Oburzony inspektor Denny donosił gubernatorowi,
że Strange rozkazał strzelać do Indian na swoim terenie
bez ostrzeżenia, i kwestionował powierzenie dystryktu tak

nieodpowiedzialnemu osobnikowi. Strange nie przejął się
i do pierwszych oddziałów swoich sił zbrojnych (Rangersów
z Gór Skalistych, którymi dowodził legendarny kanadyjski
westman Kutenaj Brown, i Albertańskich Strzelców Konnych)
na przekór zwerbował grupę kowbojów zza „magicznej

linii". Jak pisze, wszyscy Amerykanie „bez mrugnięcia
okiem złożyli przysięgę wiernej służby królowej". Także
insp. Samuel Steele wyrażał się o nich z uznaniem:
„W całym świecie nie ma nikogo ponad kowboja, a choć
żyje wolny, podporządkowuje się doświadczeniu wojsko­
wemu, jakby się do niego urodził"

2

. Jego własny oddział,

Zwiadowców Steele'a, składał się z 25 policjantów, 100
kowbojów i 4 Assiniboinów. Konstable przebrali się w bru­
natne drelichy i założyli kowbojskie kapelusze, praktycz-
niejsze od okrągłych „pudełeczek na pigułki". Tylko sam

insp. Steele, „wspaniale wyglądający facet, nie potrafił
zrezygnować z buńczucznej szkarłatnej kurtki, i nie prosiłem

' S t r a n g e. op. cit., s. 415.

2

S t e e I e, op. cit., s. 213.

background image

288

go o tę ofiarę, choć obawiałem się, że w pierwszej potyczce
będzie go kosztować życie" — pisze Strange.

Miejscowi Czarne Stopy, Krew i Pieganowie, których tak

się z początku obawiano, nie stwarzali problemów. Louis
Riel dość wysoko oceniał Kri, ponieważ uważał ich za
ucywilizowanych przez Metysów, ale Czarne Stopy miał za

„zwykłych dzikusów", czyli „Indian w dosłownym znaczeniu
tego słowa"

3

. Nie spotkał się więc nawet ze znanym mu

z Montany Wronią Stopą. Tylko wysłannik Riela, Metys
zwany Głowa Niedźwiedzia, od kilku miesięcy odwiedzał

Czarne Stopy i przekonywał, że cały kraj należy do nich,
zatem wolno im zabijać chodzące po prerii bydło, a jeśli biali
tego poglądu nie podzielają, trzeba ich przepędzić. NWMP

kilkakrotnie aresztowała go, lecz albo był zwalniany, albo
uciekał. Wreszcie gdy Czarne Stopy urządzili taniec słońca
i zaczęli wpędzać się w amok, insp. Steele wyciągnął
wizytującego ich Głowę Niedźwiedzia za kołnierz z honoro­

wego miejsca po lewym boku Wroniej Stopy. Wodzowi zaś
ofiarował darmowy bilet kolejowy do Calgary, aby mógł być

widzem na jego procesie.

Wronia Stopa zrobił to i z satysfakcją wysłuchał, jak

„niezawisły sąd" uniewinnia Metysa. A więc miał on słusz­
ność... Zaniepokojony gubernator Dewdney skorzystał z do­

świadczeń amerykańskich i zaprosił Wronią Stopę z paroma
innymi wodzami do Winnipegu. Nie był to Waszyngton ani
Nowy Jork, ale i tak miał tylu mieszkańców, ilu było

wszystkich Indian na Terytoriach, gubernator sądził więc, że
też zrobi wrażenie. Trudno powiedzieć, by Winnipeg wodzów

oszołomił — po powrocie jeden z nich cisnął agentowi
w twarz nielubiany bekon, żołnierze-psy zabronili go pobierać,
a Wronia Stopa napisał protest, twierdząc, że jedzenie wiep­

rzowiny grozi Indianom śmiercią. Niepokoje zażegnał starym
sposobem przyjaciel Wroniej Stopy, insp. Denny: załatwił

The Collected Writings of Louis Riel,

vol. 2, op. cit., s. 240.

289

Czarnym Stopom dodatkowe dostawy mięsa wołowego i mąki.
Oprócz tego Wronia Stopa otrzymał od Rady Terytorium 50
dolarów jako „wyraz estymy, którą Rada darzy jego naród".
Wzruszony napisał do premiera Macdonalda, że Czarne Stopy
„są zgodni i zdeterminowani w swej lojalności wobec Królo­

wej, cokolwiek by się nie stało"

4

. Jego list został przez

premiera odczytany na posiedzeniu rządu, przyjęty owacją,
i przekazany na dwór królewski. Wódz otrzymał od premiera
wylewne podziękowanie na piśmie i obietnice pomocy, czym

rozochocony zaproponował udział Czarnych Stóp jako zwia­
dowców w korpusie Strange'a i zażądał dostarczenia mu
amunicji. Gubernator Dewdney poparł ten pomysł, ale gen.
Strange nie chciał o nim słyszeć — jak powiedział, zbyt

dobrze już poznał zwiadowcze możliwości Czarnych Stóp na
odcinku kradzieży bydła i koni. W dodatku wbrew woli
gubernatora zarekwirował przeznaczoną dla nich amunicję.
Czarne Stopy byli oburzeni, ale poprzestali na narzekaniach
na podwójne języki białych.

Nieoczekiwanie większym niebezpieczeństwem od Indian

okazali się biali, zrzeszeni w Związku Farmerów i od
dawna będący w konflikcie z ranczerami. Radykalni przy­
wódcy Związku skorzystali z okazji i urządzili wiec, do­

magając się uznania ich praw zasiedzenia i w przypadku
odmowy grożąc zbrojnym oporem na sposób Metysów.
W odpowiedzi Strange zażądał wprowadzenia w Albercie
stanu wojennego. Nie otrzymał na to zgody, ale radykałowie

uspokoili się i tak.

11 kwietnia nadszedł telegram od gen. Middletona, który

rozkazywał, aby gen. Strange „natychmiast ruszał na Edmon-
ton". Strange uważał, że nie ma dosyć sił — jak mówił, „nie
miał zamiaru popełnić Custera", więc Middleton przysłał mu

koleją dwa bataliony milicji frankofońskiej — 65 batalion

Karabinierów z Mont Royal i złożony głównie ze studentów

4

D e m p s e y. op. cit.. s. 172.

19 _ Batochc 1885

background image

290

uniwersytetu 9 batalion Woltyżerów z Quebecu — oraz 92
batal ion Lekkiej Piechoty z Winnipegu. „Uzna mnie pan za

samoluba, ponieważ przysyłam panu wszystkie francuskie
bataliony — krygował się Middleton, dodając — jeśli ktoś

sobie z nimi poradzi, to tylko pan". Gen. Strange nabrał trochę
otuchy po tym, jak wygłosił powitalną mowę po francusku
i została ona przyjęta z „acclamations enthusiastes"', ale nie

obyło się bez scysji. Dowódca Karabinierów z Mont Royal,
ppłk J. Alderic Ouimet, nie zdradzał zapału do służby i Strange

odesłał go z powrotem. Ich wzajemna niechęć mogła wynikać
z tego, że Ouimet był posłem konserwatywnym, „parlamen­
tarnym pułkownikiem", a w 1870 roku popierał Louisa Riela.
Prasa anglojęzyczna zaczęła całą sprawę przedstawiać jako

dowód przewrotnej i tchórzliwej natury Francuzów, toteż
Ouimet wrócił na zachód, lecz wciąż skarżył się na żołądek
i wiele czasu spędzał u lekarza \

Większość milicjantów jak zwykle nie umiała strzelać,

a Francuzi na dodatek nie znali regulaminów ani instrukcji,
bowiem takowych w języku francuskim nie było. Poza tym,
mimo demonstrowanej przyjaźni, Strange nie był pewien

frankofonów, zwłaszcza uniwersyteckich Woltyżerów, więc
rozparcelował ich po garnizonach w okolicy. Studenci nie mieli
zobaczyć żadnej akcji, więc poświęcali się obserwacjom Gór
Skalistych (byli zachwyceni) oraz Indian (nie byli). Opisywali

ich jako szpetnych, leniwych (z wyjątkiem kobiet; te „wykonują
wszystkie prace, podczas gdy panowie i władcy siedząc, pykając

fajki"), chciwych („im więcej im dawać za pamiątki, tym więcej
żądają") i chętnych do kradzieży. Nie docenili również ich

obyczajów, określając słynny „danse du soleil" jako „cirąue
satanicjue"

6

.

Na prośbę mieszkańców Calgary, aby zrobić

5

Louis Riel polecał Bogu „Alderica Ouimeta i wszystkich francuskich

Kanadyjczyków, którzy są z Middletonem". aby „skłonił ich serca i dusze na

jego korzyść" i by „pośród bitwy natchnął ich ... aby rzucili broń, albo zawarli

z nami pokój" (The Diaries.... s. 66).

' bu nu, op. cii., s. 70-71.

291

wrażenie na plemieniu Sarcee, zafundowali im pokaz walki na
bagnety, aż, jak napisał dziennikarz, „Indianom oczy tak wylazły
na wierzch, że można ich było użyć za kołki do wieszania
kapeluszy". Mimo to Indianie nie darzyli „małych Kanadyjczy­

ków" szacunkiem, bowiem nosili zielone mundury, które nie
kojarzyły im się z władzą, a w dodatku mówili po francusku jak
lekceważeni przez nich Metysi. Strange więc odtąd wobec Indian
eksponował raczej czerwone tuniki piechurów anglojęzycznych
z Winnipegu.

Middleton obiecywał Strange'owi przysłanie jednej ze

swoich armat, ale dopiero wtedy, gdy zlikwiduje oblężenie
Battlefordu. Strange sprowadził więc z Fortu Macleod policyj­
ną 9-funtówkę z zapasem 150 pocisków, którą powierzył
swojemu synowi, także zawodowemu artylerzyście. Tak wzmoc­

niony oddział z korpusu obrony terytorialnej przepoczwarzył
się w Siły Polne Alberty {Alberta Field Force). 20 kwietnia

jego 1000 ludzi, przy nieśmiertelnych dźwiękach The girl

I left behind me

ruszyło w trzech eszelonach ku Edmonton.

Podobnie jak Middleton, Strange odczuł boleśnie wzrost

kosztów transportu. „Ze wszystkich tchórzliwych łotrów,
z jakimi miałem do czynienia, ludzie z Calgary są najgorsi
— pisał. — Żadnego patriotyzmu, nic, tylko chciwość,
i wymuszanie bajońskich sum za transport". Mimo to widząc
niepokój żegnających oddział mieszkańców, dla ich uspokoje­
nia Strange wygłosił krótką mowę do Indianina, którego
wypatrzył wśród zgromadzonych.

— Idź do Wroniej Stopy i powiedz mu, że jeśli nie będzie

się zachowywał przyzwoicie, to gdy wrócę, rozprawię się

z nim i z całą jego bandą, i wtedy ani sir John, ani Dewdney
mu nie pomogą.

Teren, przez który trzeba było iść, według Strange'a

„dokładnie przypominał stepy Syberii". Tabory z zaopa­
trzeniem były więc wielkie i rozciągnięte — na 220 bagnetów

w jednym eszelonie przypadało 175 wozów. Marsz przebiegał
bez większych wydarzeń. Tak samo, jak w kolumnach

background image

292

Middletona i Ottera, narzekano na monotonne jedzenie
i brak opału (po drodze w Red Deer osadnicy zrobili
kokosy sprzedając chleb po dolarze bochenek, a jeden
zainkasował 22 dolary za 11 desek, które milicjanci wyrwali
mu z płotu na ognisko). Sprawdzała się za to teoria

że „obraz zorganizowanego oddziału wojska sunącego na­
przód powoli, lecz pewnie, odbiera rasom niższym odwagę"

7

.

Największe wrażenie na Indianach wywierał sam Strange

jego generalski strój (marynarska kurtka ozdobiona po­

licyjnymi guzikami i złotymi epoletami, bryczesy i wysokie

buty), wielka czarna broda oraz monokl, dzięki któremu
zyskał u Indian imię „Biały Wódz z Jednym Okiem Ot­
wartym". Na całym szlaku Siły Polne witały flagi brytyjskie,
powiewające nad indiańskimi tipi. W jednym z rezerwatów
Indianie wystawili łuk triumfalny z portretem królowej

Wiktorii, a wódz uparł się uścisnąć dłoń każdemu mi­
licjantowi, wyrażając nadzieję, że „pozabijają wszystkich
Indian, którzy przyłączyli się do rebelii". „Pragnienie Indian,

by znów zająć się rolnictwem, to istny cud" — zauważył

jakiś dziennikarz. Także spacyfikowany przez ojca Scollena

wódz Krótki Ogon zapewnił Strange'a o swej lojalności.
Generał nie podał mu ręki, ale obiecał, że zrobi to wracając,

jeśli wódz nadal będzie grzeczny, a jeśli nie... („zostawiłem

tu pole dla jego wyobraźni").

1 maja Siły Polowe po przejściu 320 kilometrów osiągnęły

Edmonton. Na ich cześć mieszczanie oddali salut z armaty,
ale zapomnieli wyjąć z lufy stempel, który po wystrzale
poszybował jak włócznia i upadł wśród maszerującej kolumny,

szczęśliwie nie trafiając nikogo. Wszyscy fetowali gen.
Strange'a, czym dowódca NWMP w Edmonton insp. Griesbach

był urażony. Podkreślał w raporcie, że „ogólne powstanie
Indian i innych nie nastąpiło dzięki ufortyfikowaniu i utrzy­
maniu przez niego Fortu Saskatchewan oraz nieustępliwej

7

Cali well, op. cit., s. 51.

293

postawie policji". Gen. Middleton w swoim raporcie spre­
cyzował: „Griesbach i jego ludzie mieli niewielu rebeliantów,
z którymi mogliby walczyć, ale patrolowali teren i wy­
konywali długie i trudne jazdy za domniemanymi konio­

kradami". Jak tam nie było, „rebelia" w Albercie skończyła
się bez wystrzału, jeśli nie liczyć kanonady, rozpętanej
w Forcie Saskatchewan przez Karabinierów z Mont Royal,
którzy za nieprzyjaciela wzięli kota insp. Griesbacha. W do­
datku zgodnie z oczekiwaniami wojna ożywiła miejscową
gospodarkę. Strange w szybkim tempie wydawał tysiące
dolarów na zakup żywności. Trzeba było zorganizować
transport i łączność z Calgary, więc osadnicy zarabiali
po 8 dolarów dziennie za wynajęcie zaprzęgu, a robotnicy

przy linii telegrafu po 5 (jeszcze niedawno dniówka wynosiła
50 centów). Ceny siana skoczyły z 15 do 75 dolarów
za tonę, zdrożały też delikatesy, masowo wykupywane
przez wygłodniałych milicjantów. „Chyba myślą, że jesteśmy
ruchomymi kopalniami złota" — stwierdził jeden. Wkrótce
w mieście i forcie znowu pojawili się Indianie. Byli mile
widziani — ich obecność, w przeciwieństwie do ich braku,

oznaczała pokój — ale magistrat na wszelki wypadek
zakazał sprzedawania im lub dawania w prezencie amunicji
scalonej.

Inaczej niż Middleton, gen. Strange ukrywał swoje zamiary

przed „przekleństwem współczesnych armii", czyli prasą,
i częstował natrętnych dziennikarzy takimi tekstami, że pisali

o nim „szaleniec" i „lekko pomylony", co zresztą wydawało
się go bawić. „Ja wiedziałem, co robię, ale wolałem, by inni
tego nie wiedzieli" — komentował. Po doświadczeniach

pieszego marszu postanowił teraz wykorzystać transport
rzeczny. Według jego projektu cieśle niezastąpionej Kompanii
Zatoki Hudsona zbudowali pięć barek do transportu ludzi
i zaopatrzenia, barkę do transportu koni oraz barkę artyleryjską
z platformą dla 9-funtówki. Strange opancerzył je workami

mąki, beczkami wieprzowiny i belami siana, i był pełen

background image

294

entuzjazmu, ale nikt go nie podzielał. Ppłk Osborne Smith
dowódca Lekkiej Piechoty, najpierw protestował na piśmie
potem zażądał próby odporności na ostrzał karabinowy, a choć
okazało się, że osłony zdają egzamin, zdyskwalifikował przy

tej okazji połowę amunicji (która miała 11 lat) jako nie
nadającą się do użytku. Strange uciszył malkontentów, roz­
kazując, aby każdy, kto nie jest pewny jakości swojej amunicji,
strzelał dopiero wtedy, gdy będzie widział białka oczu

przeciwnika.

15 maja Siły Polne w liczbie 700 ludzi (Strange po-

rozmieszczał część frankofonów wzdłuż drogi zaopatrzenia
z Calgary, a przy okazji pozbył się ppłk. Ouimeta, po­
zostawiając go w Edmonton) załadowały się na barki i ruszyły
w dół Saskatchewanu Północnego. Ppłk Smith miał trochę

racji; barki przeciekały i trzeba było nieustannie wypom­
powywać z nich wodę. Po 30 km barka dla koni poszła
na dno, lecz podniesiono ją. Na szczęście zaopatrzenie

bardzo nie ucierpiało; jak zaobserwował Strange, mąka
w worku robi się mokra na grubość cala, a dalej woda
nie przesiąka. Oprócz tego podróż mijała bez emocji.

Tylko raz ktoś z krzaków strzelił do jednej z barek,
ale nie trafił. Karabinierzy otworzyli gęsty ogień, lecz
gdy nazajutrz przeszukano brzeg, „nie znaleziono żadnych

dobrych Indian, tzn. martwych", jak zapisał Strange. Wy­
darzenie to tak pobudziło Karabinierów, że kiedy w nocy
wartownik zaalarmował obóz, w mgnieniu oka zaatakowali
z krzykiem i zasypali prerię gradem kul tak, że o mało
nie wystrzelali patrolu Steele'a. Rano jak zwykle okazało
się, że wartownik wziął za Indian kilka młodych topól,

chwiejących się na wietrze.

Ekspedycja zatrzymała się na wypoczynek i szkolenie

bojowe w Forcie Victoria, faktorii Kompanii Zatoki Hudsona.

Tam 21 maja dotarł do Strange'a (via Calgary i Edmonton)
list wysłany przed miesiącem przez Middletona, z informa­
cjami o bitwie nad Fish Creek. Mając świadomość, że od tego

295

czasu musiało się wiele zdarzyć, i Middleton mógł być już
blisko, generał wysłał sierż. Borrowdaile'a w kanu w dół rzeki
na jego poszukiwanie.

23 maja Strange zostawił połowę Karabinierów jako

garnizon Fortu Victoria, drugą połowę wysłał na łodziach
do Fortu Pitt, a sam z Lekką Piechotą, konnicą i armatą
ruszył do Frog Lakę. Strange podczas buntu sipajów widział
niejedno, ale nieszczęsna osada zrobiła na nim wrażenie.
Na jej skraju powitał oddział trup — siedział, oparty
o drzewo, z fajką w zębach. Woń kwiatów w ogródkach
przy ruinach domów mieszała się z odorem rozkładu.

Znaleziono kilka zwłok „okaleczonych na wszystkie niegod­
ne sposoby", w tym Gilchrista i Dilla — nie było pewne,
który jest który, ponieważ nie mieli głów. Z piwnicy
spalonego kościoła dwaj ludzie w „maskach gazowych"
z gąbki nasączonej rumem wyciągnęło szczątki księży
(rozpoznano ich po różańcach), Delaneya i Gowanlocka.
„Podawali ich po kawałku na górę — pisze szer. Hicks.

— Dotąd oddziały ze wschodu wyrażały współczucie dla

«biednych Indian» i wielu wątpiło, czy zwłaszcza 65
batalion będzie chciał z nimi walczyć. Sceny z Frog Lakę

zmieniły ich nastawienie". Pochowano zwłoki i oddział
poszedł dalej. 24 maja wieczorem Siły Polne doszły do
Fortu Pitt, gdzie czekały je nowe wrażenia. Wśród zgliszcz
fortu stał jeden magazyn, a wokół walały się połamane
meble, książki, różne przedmioty, „jakby rozrzuciła je trąba
powietrzna". Niedaleko leżało ciało konstabla Cowana,
skutego kajdankami, okaleczonego, oskalpowanego i z wy­

ciętym sercem, a obok szczątki jego konia. „Nie poprawiło
to uczuć wobec Szlachetnego Czerwonego Człowieka"

— stwierdził Hicks. Nabożeństwo pogrzebowe odprawił
kanonik George McKay, mieszaniec, brat Thomasa McKaya
z Prince Albert (tego, któremu Riel mówił, że „chce krwi").
Jak pisze Steele, był to „znakomity jeździec, dobry strzelec,
dzielny jak lew, w sam raz do kawalerii". Nic dziwnego, że

background image

296

gdy skończył się modlić, „choć bronią kanony księdzu bić
się", krzyknął do jednego z milicjantów:

— Teraz ty weź Biblię, a mnie daj karabin!

Koszmarne obrazy pobudziły wyobraźnię. „Mam nadzieję,

że będziemy walczyć, aby ocalić rodzinę McLeanów — pisa}
w liście do domu kpt. LaTouche Tupper. — Lekka Piechota
z Winnipegu uratuje kobiety albo zginie próbując. Pani
Delaney nie żyje. Była gwałcona przez wojowników, aż
umarła. Squaws pocięły ją na kawałki. Dałby Bóg, abyśmy
uratowali panny McLean. Jeżeli zrobili z nimi to, co z panią

Delaney i panią Gowanlock — która należy do jednego
wojownika i żyje — to byłoby lepiej, gdyby nie żyły, ale

niedobrze nam się robi na tę myśl. Módl się, żebyśmy tych
bydlaków dostali w zasięg naszych Sniderów. Nie prosimy

o nic więcej"

8

.

Nazajutrz, 25 maja, przypadały urodziny królowej. W kwiet­

niu w Calgary był upał, teraz ludzie w ulewnym i zimnym

deszczu słuchali przemówienia dowódcy, które według dzien­
nikarza brzmiało jak seria wystrzałów z Winchestera.

— Maszerowaliście dobrze — mówił Strange. — Będzie­

my iść za Dużym Niedźwiedziem, jak długo wystarczy żarcia,

a i potem się nie zatrzymamy. To są urodziny królowej! Nie
mamy czasu świętować, nie będzie fajerwerków, ale wkrótce
spotkamy nieprzyjaciela, wtedy fajerwerki będą. Chłopcy,
trzy razy hip-hip-hura dla królowej! Niech Bóg ją błogosławi!

Gen. Strange wysłał patrole na poszukiwanie Indian; patrol

kpt. Perry'ego zamiast Dużego Niedźwiedzia znalazł kolumnę
Middletona, który w ten sposób dowiedział się o obecności

Strange'a. Na ślady Indian natrafili 26 maja zwiadowcy
Steele'a. Nie był to zresztą wielki wyczyn. „Może zaskoczy
to ludzi cywilizowanych, których wiedza o szlachetnym

czerwonym człowieku pochodzi głównie z dzieł Fenimore'a
Coopera, ale od czasów Pontiaka Indianin żałośnie się zdege-

Li gh t. op. cit., s. 440.

297

nerował, i szlak Dużego Niedźwiedzia nie był słabym i nie­
wyraźnym tropem, pozostawionym przez szereg idących
gęsiego stóp obutych w mokasyny, czy temu podobną bzdurą,
lecz była to szeroka droga, udeptana przez kilkuset ludzi,

konie i koła blisko setki wozów"

9

. Zwiadowcy poszli tą

drogą, zbierając rozsypane ziemniaki i zboże. Insp. Steele
znalazł list, który Amelia McLean pisała do matki ze szkoły
dla panien w Winnipegu. O zmierzchu zwiadowca Czippewaj
imieniem Beatty rzekł:

— Beatty czuje nosem Indian i ma stracha!
Steele postanowił zatrzymać się, lecz w wąwozie, który

sobie upatrzył na biwak, zwiadowcy napotkali grupę wojow­
ników Kri. Wywiązała się strzelanina, ale zanim zaalar­
mowany Strange przybył z Lekką Piechotą i armatą, In­

dianie znikli wśród drzew, pozostawiając jednego zabitego.
Strange stwierdził, że Indianin był potężnie zbudowany,
„odziany w posępny uśmiech i przepaskę biodrową — zwy­

kły letni uniform czerwonego", a na piersi miał „medal
z litego srebra z królową, wielki jak te, które na wystawie
rolniczej dostaje się za rekordową świnię. Stracił swój medal
i swój skalp"

10

. Skalp wojownika miał ozdobić salon bilar­

dowy w Calgary, a jakiś zwiadowca zabrał na pamiątkę jego
ucho. „Wygląda to nieapetycznie — przyznał Ord — ale
myślimy o Frog Lakę i robi się nam lepiej; widzicie, jest już
dobrym Indianinem". Ogólnie, jak stwierdził ppor. MacBeth
z Lekkiej Piechoty, „panowało zadowolenie, że rutyna
marszu została urozmaicona". Trop był ciepły — nazajutrz

odkryto obozowisko ze śladami 187 tipi, a wieczorem
dostrzeżono konnych Indian na szczycie wzgórza o nazwie
Frenchman's Butte. Byli za daleko, aby ich dosięgnąć, ale
armata oddała kilka wystrzałów szrapnelami, na skutek

czego Indianie się schowali. Strange postanowił kontynuo­

wać pościg nazajutrz.

9

Ord, op. cii., s. 65.

10

S t r a n g e , op. cit., s. 481.

background image

298

— Gdyby nas w nocy zaatakowali, uważajcie, jak strzelacie

— ostrzegł. — Nocne strzelanie jest nieskuteczne, chyba że
do swoich.

FRENCHMANTS BUTTE, 28 MAJA

Obóz Dużego Niedźwiedzia nie zabawił długo w Frog Lakę.

Zdewastowana miejscowość nie zachęcała do pozostawania,
a nawet Leśni Kri nie mieli już tam swojego majątku, więc
Indianie na początku maja wrócili do Fortu Pitt. Wraz z nimi

przenieśli się biali jeńcy oraz Metysi. Ci ostatni byli traktowani
łagodniej niż biali, części pozwolono odejść, a niektórzy nawet
współpracowali z Indianami i korzystali z okazji, by także ukraść
to i owo. Sytuacja białych była niezwykła, toteż zaowocowała
epigońskimi utworami popularnego w XVIII wieku gatunku
literackiego — wspomnieniami z indiańskiej niewoli. Jak z nich

wynika, los jeńców nie był najgorszy. Indianie byli brutalni
(„Tak jest, płacz mnóstwo — mówili pani Gowanlock — zabiliś­
my twojego męża i was też zabijemy"), straszyli (wyli i wygra­

żali kobietom pukamakinem, a pewien dowcipniś imieniem Sum
udawał, że uderza więźniów siekierą w nogi), często wyrażali
opinię, że należałoby ich pozabijać, ale nie robili tego. Drwili
tylko z sytuacji, w której znalazły się monais sąuaws (białe
kobiety). „Śmiałyśmy się, choć serce mi pękało" — wspomina

pani Gowanlock. Biali znajdowali schronienie u Leśnych Kri,
którzy opiekowali się nimi, jakby na złość Równinnym. Jednak

dręczył ich brud, wszy i odór. Zwłaszcza kobiety upokarzał brak
możliwości umycia się i konieczność załatwiania potrzeb na

łonie natury. Panią Delaney męczył stres, jakiemu podlegała,
będąc nieustannie obserwowana. „Wyobraźcie sobie, że siedzicie
nocą w cichym pokoju, a ilekroć spojrzycie na lekko uchylone
drzwi, dostrzegacie utkwione w was oko" — skarżyła się •
Pożywienie nie odpowiadało cywilizowanym nawykom; pani

" G o w a n l o c k , D e l a n e y . op. cif., s. 71.

299

Gowanlock nie chciała jeść z brudnych naczyń i robiło jej się
niedobrze na widok królika wrzucanego do garnka „z głową,
oczami, nogami i wszystkim", a James Simpson zwymiotował
rosół, kiedy się dowiedział, że była to zupa z psa. Do­
skwierała bezsilność, z jaką pani Gowanlock patrzyła na
indiańskie dzieci, niszczące dla zabawy jej fotografie i pamią­

tki, a pani McLean — na Indianina ubranego w suknię, którą
kupiła na bal u gubernatora. Kobiety nie nawykły do takiej
pracy, do jakiej Kri zmuszali je na równi ze sąuaws. Pani
Simpson czuła się „jak rodzaj niewolnicy", a pani Gowanlock
sądziła, iż „chcą nas zapracować na śmierć" i oburzała się, że
„sąuaws wykonują całą pracę fizyczną, a wielki, leniwy

indiański nicpoń wałkoni się". Z tego, że były zmuszane do
udziału w tańcach, zresztą również nie były zadowolone.
„Ustawiają się w koło, a dwóch siada i gra na tam-tamie,

najbardziej niemelodyjnym instrumencie, jaki znam — opisu­

je pani Gowanlock. — Walą w niego kijami z całą mocą,

czyniąc wprost nieziemski raban, a inni chodzą w kółko,
krzycząc i wierzgając, i zachowują się jak klowni, tylko nie
tak śmiesznie. Razem daje to pojęcie, co się dzieje w świecie
duchów nieczystych"

n

.

Ojciec Legoff (który dobrowolnie

przyszedł do obozu wraz ze swymi parafianami, Czip-
pewajami zastraszonymi przez Kri) dodawał, że „trzeba być
tak ogłuszanym przez cały miesiąc, aby mieć wyobrażenie

o tej diabolicznej kakofonii". „Co jeszcze powiększało zgrozę
tych tańców i nadawało im szatański charakter — pisze — to
profanacje, z których ci barbarzyńcy urządzali sobie zabawę.
Proszę sobie wyobrazić piętnastu demonów, z głowami

ozdobionymi piórami, twarzami ohydnie wymalowanymi,
tańczących sarabandę w ornatach i albach zamordowanych
księży"

13

. „Ciekawe, że Indianie mogą wędrować cały dzień,

a potem tańczyć całą noc — zastanawiał się bardziej

'" Tamże, s. 27.
'" Fr. Laurent Legoff, O.M.I., to Bishop Grandin, w: H u g h e s , op. cit.,

s. 313-314.

background image

300

przyziemny Simpson — a na próżniaczym chlebie nie mieli
siły podnieść motyki".

Mała Topola, który miał sześć squaws, zechciał dołączyć

do nich Amelię i Elizę McLean, zachęcając ich ojca rewol­
werem do wyrażenia zgody. W końcu dał się odwieść od tego
innym Indianom. Leśne sąuaws czasem chowały Elizę w tipi
przed zakusami napędzanych painkillerem jurnych motojców.
Nazywali oni Elizę „Tą Spokojną" i woleli ją od Amelii

— Amelia bowiem nosiła nóż i pewien wojownik, który po
nią sięgnął, cofnął rozciętą rękę.

Przeważnie jednak jeśli Indianie czegoś chcieli, dostawali

to. Jednooki Wytworniś zapragnął szklanego oka Simpsona.
Dostał je, ale rozczarował się, gdyż nadal widział tylko

jednym. Simpson wyjaśnił mu, że szklane niebieskie oko nie

może współdziałać z jego brązowym. Mimo to Wytworniś

zatrzymał oko i z dumą wyjmował je i wkładał na powrót,
ku zazdrości innych. Natomiast okulary kucharza Roberta
Hodsona wyraźnie się wojownikom nie podobały. „Patrzyli
na niego z dziwnym zainteresowaniem, jakby był jakimś
nowym rodzajem żarcia, i pewnie chętnie by go zabili ze

zwykłej ciekawości — żeby zobaczyć, jak się wije" — są­
dził Cameron.

Niektórzy biali nawet w niewoli imponowali Indianom

— pani McLean wiedzą medyczną, Amelia i Kitty odwagą,
a wszystkie dziewięcioro dzieci McLeanów — znajomością

języków nie tylko Kri, ale i Saulteaux, którym większość Kri

nie umiała się posługiwać. Dzieci zresztą dostosowały się do
warunków życia w obozie i szybko zbliżyły do indiańskich
rówieśników. Amelia śpiewała stare sentymentalne piosenki,
które przetłumaczyła na język indiański. Cameron grał na
skrzypcach i robił notatki na temat obyczajów Indian. Ojciec
Legoff codziennie odprawiał mszę. Słuchali jej nawet zabójcy

mieszkańców Frog Lakę. Ksiądz był zaskoczony, że „nie są
ateistami", lecz wyjaśnili mu, że uznają Boga w niebiosach,

ale „ten, który pochodzi ze środka ziemi, jest równie potężny".

301

„Myślę, że chcieli nabyć siły do zabijania żołnierzy — podej­
rzewał ksiądz — ale ja zmodyfikowałem ich intencję i mod­
liłem się, aby Bóg miał nad nimi miłosierdzie. Biedni Kri!
Biedni ślepcy! Czy kiedyś zrozumieją, że pozabijali swoich

najlepszych przyjaciół?".

Tak minął miesiąc. Do Dużego Niedźwiedzia docierały

wieści i wezwania od Louisa Riela, ale Indianie puszczali je

mimo uszu. Zapasy zaczęły się kończyć, więc przeszukiwali

spalone budynki i wybierali worki mąki i ziemniaków spośród
tych, które przedtem w ferworze zwycięstwa oblali naftą

i oliwą maszynową. Nadal bawili się, tańcząc dzień i noc,
aż wreszcie otrzymali wiadomość o przybyciu wojska do
Battlefordu i o walce stoczonej przez Budowniczego Zagród.
Indianie zaniepokoili się, a Duży Niedźwiedź całkiem stracił
humor.

— Spieszyło się wam, by wszczynać burdy, to teraz macie!

— wygarnął Wędrującemu Duchowi i jego poplecznikom, po
czym skrył się w tipi i nie wychodził nawet na radę plemienną.
Faktyczne kierownictwo objęli Wędrujący Duch i Mały Zły
Człowiek. Wszyscy zastanawiali się, co będzie, gdy nadejdą
biali. Wędrujący Duch, który nigdy nie widział nic większego

od Fortu Pitt, był zdania, że nie może ich być wielu, więc
„wytłucze się ich jak młode kaczki". Jednak zwiadowcy
oświadczyli, że „w Battlefordzie aż ziemia drży od żołnierzy
i koni", toteż Indianie oddalili się w las. „Nasi przyjaciele się
zbliżali — triumfowała w duchu pani Gowanlock. — Byli za
blisko dla «szlachetnego czerwonego człowieka», mordercy

bezbronnych osadników, burzyciela szczęśliwych domostw,
dręczyciela biednych kobiet i dzieci. Może to brzmieć melo­
dyjnie w uszach poety, ale uważam to za perwersję faktów.
Nic w nich nie widziałam szlachetnego"

14

.

Leśni Kri zaczęli się demonstracyjnie bratać z więźniami.

Byli coraz bardziej oporni wobec Równinnych, a nawet do

14

Tamże,

s. 28.

background image

302

udziału w tańcach trzeba było ich nakłaniać niszczeniem tipi
i dobytku. Kto tańczył mało radośnie, tego Mała Topola

zachęcał batem po grzbiecie. W końcu nawet najcierpliwsi
mieli tego dość, więc dla pojednania 25 maja Wędrujący
Duch zarządził taniec pragnienia. Rozpoczął go Wytworniś
przedstawiając pantomimą, jak zabija we śnie i skalpuje
Czarne Stopy; „jedna z najoryginalniejszych sztuk, jakie
widziałem — Nowy Jork i Londyn nie mają niczego podob­

nego" — zachwycał się Cameron. Sprowadzona siłą pani
Gowanlock z mniejszym zachwytem patrzyła na „sąuaws
w moich sukniach, Indianina w ubraniu mojego męża,
i moje obrusy wiszące na slupach". Wszystko zaczęło już
się dobrze rozwijać, wojownicy przypięci do słupa rzemie­

niami przeciągniętymi przez skórę tańczyli w rytm bębnów
i piszczałek z kości gęsi, gdy ktoś przyniósł wieść, że
nadchodzą chemoginusuk. „Gdyby piorun strzelił w ich
święte drzewo, nie byłoby większej konsternacji", stwierdził
ojciec Legoff. Poprzedniego dnia z Czippewajami zaczął
nowennę do Ducha Świętego, aby „jak się da, przeciw­

działać kultowi Księcia Ciemności". Teraz miał satysfakcję.
„Zapomnieli o bębnach i piszczałkach. Moi Czippewajowie
ryczeli ze śmiechu. Cóż zabawniejszego, niż widzieć tych

hałaburdów, jeszcze wymalowanych, jak w pośpiechu zry­
wają dekoracje ze swojego straszliwego magicznego tipi.
I to na oczach katolików, którzy śmieli się jeszcze głoś­
niej"

15

. Choć tańce planowano na trzy dni i trzy noce,

a nieukończenie ich przynosiło pecha, Indianie oddalili się
ku Frenchman's Butte.

27 maja obóz został ostrzeżony przez Indian, którzy

napotkali zwiadowców Steele'a. Równinni zaczęli malować
się i śpiewać pieśni wojenne. Wędrujący Duch w przepasce
biodrowej, przepasany na krzyż pasami z amunicją, wyma­

chując Winchesterem i wznosząc bojowe okrzyki galopował

15

L e g o f f ,

op. cit., s. 320.

303

dokoła na malowanej klaczy, w której grzywę i ogon wplótł
orle pióra. Mała Topola, ubrany w kamizelkę i cylinder
z piórem, wymalowany na czerwono i żółto, szydził z tchó­

rzostwa Leśnych. Nawet Duży Niedźwiedź zapowiedział, że
„poucina białym głowy jak prymki tytoniu do żucia, a ich
mięsem nakarmi więźniów"

l 6

. Samotny Człowiek zapropono­

wał Cameronowi w imię przyjaźni, że da mu karabin, aby
walczył wraz z Indianami. Kupcowi było wprawdzie żal
wojownika, zabitego przez zwiadowców (był to niejaki
Miminuk, którego znal i uważał za przyzwoitego), ale
wymówił się tłumacząc, że woli przygrywać Indianom na

skrzypcach, aby chemoginusuk zobaczyli, że nie tylko oni
mogą mieć orkiestry wojskowe. Wojownicy wspinali się na
szczyt Frenchman's Butte, a kobiety, niekombatanci i więź­

niowie oddalili się wąwozem. Przed wieczorem usłyszeli huk
wystrzałów.

— O, cóż zrobili biedni Indianie, że biali żołnierze

przyszli, aby ich zabijać swoimi wielkimi strzelbami! — za­
częła lamentować jakaś squaw. W przeciwieństwie do niej

pani Gowanlock zachwycała się „pięknym dźwiękiem ar­
maty" i „oddychała echem każdej eksplozji granatu". Także
w uszach Camerona „ryk 9-funtowego polowego działa

brzmiał jak muzyka". W nocy skorzystał z okazji i uciekł,
lecz oddziału nie znalazł, i dopiero po tygodniu błąkania
się dotarł do Fortu Pitt.

Do świtu następnego dnia Kri przenieśli się na inne wzgórze.

Tymczasem 350 ludzi gen. Strange'a zbliżało się ich śladem.
Liczbę indiańskich wojowników oceniano na 800-900

n

, ale

milicjanci byli głodni i źli (od kilku dni byli na zmniejszonych

racjach, a Karabinierzy z Mont Royal w pośpiechu w ogóle
nie zabrali prowiantu), toteż niewiele sobie z tego robili.
Minęli miejsce nieudanego tańca pragnienia i wkrótce stanęli

'

b

D u n n ,

op. cit., s. 163.

17

W rzeczywistości w obozie Dużego Niedźwiedzia nie byto nigdy więcej

niż 250-300 wojowników, a pod Frenchman's Butte było ich najwyżej 150.

background image

304

na skraju doliny. Była szeroka na 300 metrów, wyglądało, że

jest bagnista, zaś porastające ją zarośla olszyny i wierzb nie

budziły zaufania. Po drugiej stronie doliny wznosił się grzbiet
wzgórz, a drzewa na nim były udrapowane sztukami białego
i czerwonego perkalu.

Był to tak niezwykły widok, że gen. Strange rozkazał

zatrzymać się. Ze zwiadowcą wjechał w dolinę, aż zatrzymało
ich bagno. W ciszy wydało im się, że słyszą gdzieś rżenie
konia. Była 6.10. Strange zawrócił i kazał posłać kilka

pocisków z działa na wzgórze. Odpowiedziały mu strzały;
wzdłuż grzbietu Indianie wykopali doły strzeleckie. Kule
„zatrzepotały jak ptaki po liściach nad naszymi głowami",
zapisał jeden z milicjantów. Konstabl Algernon Dyre wspomi­
na: „Kula przeleciała tak blisko dłoni, którą trzymałem

karabin, że prawie mnie oparzyła, a inne uderzały w ziemię
między moimi nogami i gwizdały wokół głowy jak diabły
spuszczone z uwięzi. W domu nie opowiadałem nawet połowy
tego, w jakim byłem niebezpieczeństwie, bo nie chciałem

denerwować mamy"

l 8

. Konstabl McRae został ranny w nogę,

ale pozwolił się odnieść na tyły dopiero, gdy wystrzelał całą
amunicję. Woltyżer Marcotte odniósł ranę w ramię; jego

rodzina w Montrealu miała dowiedzieć się z gazety, że został
zabity. Oprócz chmurek dymu na wzgórzu nic nie było widać.

— Tyle dołów — mamrotał jakiś wiejski milicjant. — Gdy­

by tym Indianom tak się chciało kopać grządki, jak te doły,
mieliby lepsze zbiory niż my.

Milicjanci zsunęli się w dolinę, próbując, czy nie da się

zaatakować, i zapadli się w błoto. Strange zatrzymał ich
i sformował rodzaj linii strzeleckiej.

— Mówią, że dobrze strzelasz — rzekł do szer. Weldona.

— Widzisz tego na koniu koło krzaka? Ustaw celownik na
450 jardów. Jeśli w coś trafisz, dostaniesz prezent.

A t k i n, op. cit., s. 247.

305

Weldon trafił konia. Strange podarował mu swój kapelusz.

Strzelaniem na dużą odległość jego ludzie mu nie zaimpono­
wali, włączył więc do akcji działo.

„Por. Strange namierzył odległość do dołów — 600 jardów

— kilkoma granatami — pisze generał. — Potem spróbował
szrapnela, najwyraźniej bez powodzenia, gdyż ogień z dołów
nie słabł. Ich lokatorzy z dalekonośnymi karabinami Sharpsa
ze swej strony namierzyli połówkę i złośliwy świst kul
sprawił, że obsługa położyła się, a ładowniczy używał gąbki
i stempla klęcząc. Tylko oficer stał i obserwował efekty ognia.
Po niepowodzeniu szrapnela spróbował kilku specjalnych

kartaczy z ołowianymi kulami, z nie lepszym skutkiem, więc
powrócił do granatów z zapalnikiem uderzeniowym. Te
przebijały miękką ziemię przedpiersi i wybuchały w dołach" '

9

.

Od jednego z nich zginął Człowiek Mówiący Po Naszemu,
zabójca Williscrafta i Dilla, śmiertelnie ranny odłamkiem
w udo. Jednak granaty najczęściej nie robiły nikomu szkody.
Niejaki Oskatask po każdym wybuchu podskakiwał i szyderczo

krzyczał „Pocz — nii!" (zapamiętał tę komendę z czasów,
kiedy obijał się koło fortów), aż w końcu rana w przedramię
odebrała mu chęć do żartów. Aktywny był także Wędrujący
Duch; Mała Topola, tak dzielny poprzedniego dnia, teraz
pozostał ze swymi squaws. Wielu Indian uciekło. Inni dali
Metysom karabiny i włączyli ich do walki. „Strzelałem tylko

tak, żeby robić dobre wrażenie — pisze Goulet. — Uważałem,
że to wstyd zabijać ludzi". Wreszcie zainteresował się nim

Mały Wielki Brzuch.

— Hej, ty, słuchaj no — rzekł — wiem, że dobrze strzelasz.

Patrzę już długo i nie widzę, żebyś kogoś zabił. Widzisz tego
tam? Masz go kropnąć, albo ja cię zabiję, tu na miejscu.

Goulet kropnął wskazanego. „Skoro mnie zmuszał, a chcia­

łem sam zostać żywy... Na szczęście nie był to nikt... tylko

jakiś Anglaisl

20

".

" S t r a n g e , op. cit., s. 486-487.

20

C h a r e t t e , op. cit., s. 139-141.

20 — Batoche 1885

background image

306

Pech chciał, że prawdopodobnie trafił frankofona — Wol-

tyżer Lemai nazbyt się wysunął, i teraz leżał w ryzykownej
bliskości Indian. Strange rozkazał dowódcy jego kompanii, by
go przyniósł.

— Nie warto, on i tak umrze — usłyszał w odpowiedzi.
— Czy uważa pan, że ja mam po niego pójść? — zapytał

Strange.

— Generale, strzelali do mnie już wystarczająco dużo.

Niech mnie diabli, jeśli tam pójdę — odparł oficer i odwrócił
się na pięcie.

„Musiałem zaakceptować rolę, którą tak niegrzecznie mi

pozostawiono" — pisze Strange. Wziął dwóch noszowych
i poszedł sam. „Rozkazałem synowi, aby osłonił nas szybkim
ogniem kartaczami". Za nimi pobiegł kapelan Woltyżerów

ojciec Prevost, z krucyfiksem w dłoni. „Znaleźliśmy rannego
daleko z przodu, na odsłoniętym miejscu, i przyznam się, że
ogarnęła mnie pewna niecierpliwość, której poczciwy ksiądz

jakby nie podzielał, bo zabrał się do spowiadania. Zasugero­

wałem więc dzielnemu padre, iż byłoby pożądane pominięcie
szczegółów..."

21

. Jego grupa powróciła bez strat, ale gen.

Strange zaczął się zastanawiać. Mimo że nie popełnił takich

błędów, jak ppłk Otter, ugrzązł tak samo jak on pod Cut Knife
Hill. „Stwierdziłem, że moi ludzie są w bardzo niekorzystnej
sytuacji, będąc dobrze widziani przez nieprzyjaciela, gdy tak
leżeli, podczas gdy oni mogli tylko po dymie z ich karabinów

domyślać się, gdzie są Indianie, i zadawali im niewiele szkód,
strzelając pod górę do ludzi siedzących w dołach". Pomyślał
o możliwości oskrzydlenia Indian przez konnicę Steele'a, lecz
inspektor stwierdził, że front przeciwnika jest zbyt długi, by
mógł go zwinąć. W dodatku zameldowano, że Indianie

zachodzą oddział od tyłu i próbują uprowadzić konie i wozy.
Była to gruba przesada (Hicks zanotował, że „choć Indianie
są lepsi w kradzieży koni niż w wojowaniu, to nawet tego nie

21

S t r a n g e , op. cii., s. 492.

307

udało im się zrobić"). Jednak działo wystrzelało wszystkie

pociski, a i amunicja karabinowa zaczęła się kończyć. Strange
dał więc rozkaz do odwrotu, usprawiedliwiając się przed sobą,
że „było niewskazane poświęcanie ludzi, kiedy z każdą
godziną spodziewałem się nadejścia posiłków z Battlefordu,

z którymi można było odnieść całkowite zwycięstwo". Nie
wiadomo, skąd miał tę pewność — od gen. Middletona nie
było żadnych nowych wieści. O 9.40 Siły Polne zerwały
kontakt z nieprzyjacielem i ku rozpaczy białych więźniów

zawróciły do Fortu Pitt.

Indianie stracili tylko pięciu rannych, w tym jednego

śmiertelnie, ale byli zdemoralizowani przez „strzelbę, która
strzela dwa razy", jak nazywali armatę. Wieczorem zwinęli

obóz i odeszli. Zostawili 65 wozów, a w nich sporo żywności
oraz futra, meble, piece, ozdoby, srebra, pościel... „General

Strange wygrał bitwę, choć o tym nie wiedział. Gdyby
przycisnął Indian, poddaliby się" — oceniał McLean. Pani
Gowanlock była załamana. Jak do matki tuliła się do starszej

od niej pani Delaney. „Gdyby nie pani Delaney, dałabym za
wygraną i umarła".

LOON LAKĘ, 3 CZERWCA

Kpt. Bedson, dowodzący parowcem, który Middleton 27

maja wysłał do gen. Strange'a do Fortu Pitt, 29 maja otrzymał
wiadomość o walce pod Frenchman's Butte i zawrócił do

Battlefordu. Middleton załadował cały oddział i 31 maja
„wyruszył w trzy parowce". 2 czerwca wysiadł na ląd w Forcie
Pitt. Jego spotkanie z gen. Strange'em nie wypadło dobrze.
Strange stwierdził, że „Middleton był nadęty z powodu Riela...

Powiedział, że zrobiłem źle, zostawiając ludzi do ochrony
szlaków komunikacyjnych. Co za zuchwała bezczelność! Nie

przeszedł nawet 100 mil, a ja 600, nie spotkał po drodze
żadnego nieprzyjaciela. Ja po drodze miałem wielkie rezerwaty

i tylko dzięki sprawności, z jaką ich onieśmieliłem, 2300

background image

308

mieszańców i Indian było spokojnych od Fortu Macleod p

0

Edmonton".

Wściekłość Middletona wywołała informacja, że nie czeka­

jąc na niego, „major" Steele od dwóch dni ściga Indian.

W dodatku Strange zaproponował, aby w ślad za nim wysłać

jeszcze 300 ludzi.

— Ani jednego! — wybuchnął Middleton. — Kto to ten

major Steele? Nie powinno się tego robić!

— Dobry Boże, człowieku! — nie wytrzymał Strange.

— Po co tu jesteśmy, jeśli nie po to, by walczyć z Indianami?

Middleton ucichł, pozwolił, aby Strange posłał tabory

i piechotę w ślad za Steel'em, ale poskarżył się Caronowi.

Jednak choć minister napisał do niego, że skoro „Strange robi
majorów z oficerów policji, którzy w wyniku tego obejmują
dowództwo zamiast naszych ludzi, to będę zadowolony, jeśli
go pan zwolni"

2 2

, nie odważył się na taki krok.

Tymczasem insp. Steele z oddziałem 62 policjantów i kowbo­

jów ścigał Dużego Niedźwiedzia. Za Frenchman's Butte napot­

kał grupę Leśnych Kri, którzy z kilkoma więźniami czekali, by
się poddać. Indianie marudzili trochę, że do jedzenia dostali tylko

suchary i słoninę, ale Steele wyjaśnił im, że dostają to samo, co

jego ludzie. Inspektor znalazł też pozostawioną przez McLeana

kartkę: „Wszystko w porządku, idziemy na pn.-zach." Przez
następne 31 godzin oddział Steele'a przejechał 85 km i 2 czerw­

ca dogonił tylną straż Indian, która zaczęła uciekać. Kanonik
McKay rzucił się w pogoń, wznosząc okrzyki wojenne; „potrafił
tak wyć, że sam Siedzący Byk zzieleniałby z zazdrości",
stwierdził Steele. McKay wypalił i trafił; Indianin wywinął

kozła, ale podniósł się i pobiegł za innymi. McKay wystrzelił nad

jego głową, „aby zobaczyć, czy przyspieszy". „Oczywiście, że

mogłem go zabić — wspomina — ale w końcu jestem

duchownym i nie chciałem zabijać, jeśli wystarczyło postra­
szyć"

23

. Steele szedł przez całą noc i rano znalazł obóz Indian

22

M o r t o n, R o y, op. cii., s. 318.

23

D u n n, op. cit.. s. 177.

309

nad jeziorem Loon Lakę. Kanonik McKay wezwał Kri w ich

języku do poddania się, ale bez skutku — kula przedziurawiła

mu sweter. Policjanci odpowiedzieli. W krótkiej walce zostało
zabitych trzech Indian, czwartego, który został ranny, dobił przez
pomyłkę (lub nie) Mała Topola, a dwaj zwiadowcy odnieśli rany.
Indianie cofnęli się do obozu. Ludzie Steele'a otoczyli go

półkolem i strzelali tak gorliwie, że musieli odkładać karabiny,
by ostygły. Niefortunnym przypadkiem zginął przyjazny wódz
Kri z Onion Lakę Ucięta Ręka („miał pecha — kara za złe

towarzystwo" — skomentował Cameron). Lekko ranna została
panna Kitty McLean, inna kuła przebiła jej szal. Udało się
paniom Delaney i Gowanlock; na odgłos wystrzałów jedna
rzuciła szycie w kąt tipi, druga przerwała ugniatanie ciasta na
podpłomyk, i wołając, by squaws dokończyły same, wybiegły
naprzeciw wybawcom. Z radością spotkały wśród nich znajo­
mych — Williama McKaya i Petera Ballendine'a z Battlefordu.

Tymczasem ludziom Steele'a zaczęło brakować amunicji.

Kiedy ponadto sierż. William Fury (ten, który kiedyś aresztował

Wiszące Suszone Mięso) dostał w płuco kulę z Sharpsa,
inspektor rozkazał oderwanie się od nieprzyjaciela. Za wcześnie

— Indianie mieli już dość i myśleli o poddaniu się, a odwrót
policji im to uniemożliwił. Wieczorem wysłali McLeana, aby
wstawił się za nimi u chemoginusuk. McLean uwiązał białą
chustkę na kiju i poszedł. Po kilku kilometrach wpadł na tylną
straż Steele'a. „Zacząłem machać chustką — wspomina.

— Krzyczałem jak najgłośniej po angielsku i po francusku, ale
nie zwracali na to uwagi. Jedyną odpowiedzią była salwa
z karabinów. Krzyczałem i machałem, dopóki kuła nie uderzyła
w ziemię przede mną i nie cisnęła mi w twarz piachu i liści. [...]
Wróciłem do obozu jako bardzo zmartwiony człowiek"

2 4

.

Tak skończył się incydent, który przeszedł do historii jako

„ostatnia bitwa stoczona na ziemi kanadyjskiej". Sierż Fury

zaś stał się ostatnią ofiarą ostatniej stoczonej na niej wojny.

M c L e a n . op. cit.. s. 261.

background image

310

Niektórzy Indianie mieli chęć zrobić więźniom „kęsim-

-kęsim", ale obronił ich Louison Mongrain. Indianie ciągnęli
ich więc dalej przez bezdroża. Pierwsi zaryzykowali Czip-

pewajowie z ojcem Legoffem — ulotnili się nocą, a w ich
ślady poszedł Louis Goulet. Wozy z zapasami porzucono
i zaczynał się głód. Iść było coraz trudniej, zwłaszcza

nienawykłym do lasów Równinnym Kri. Stara squaw Siedzi
w Drzwiach zaczęła opóźniać marsz, więc — jak głosi
oficjalna wersja — powiesiła się siedząc oparta o drzewo.

Amelia, która także osłabła, uniknęła tego losu — teraz jej
siostra Kitty podtrzymywała ją w marszu i odpędzała Indian
nożem. Mała Topola zabrał swoje sąuaws i wrócił do Montany
(po drodze zdążył jeszcze zabić mieszańca George'a Mclvera,

przewoźnika na rzece Saskatchewan). W ślad za nim poszedł
Mały Zły Człowiek. Po dwóch tygodniach także Leśni Kri
dyskretnie odłączyli się i uciekli, zabierając więźniów. Co

dziwne, poszedł z nimi Wędrujący Duch, który zaczął szukać
towarzystwa białych i wydawało się, że ma depresję.

18 czerwca „uprzejmie i ze znacznym szacunkiem" wodzowie

poprosili McLeana, aby napisał list w ich sprawie do Wielkiej
Matki, dodając, że nie będą rozmawiać z rządem, bowiem to

rząd zawinił ich wspólnym — Kri i białych — kłopotom.
McLean odrzekł, że stanowisko agenta nie daje prawa do
bezpośredniego korespondowania z królową.

— Znasz jej zięcia — nastawał wódz. — Napisz do niego,

a on załatwi sprawę z teściową.

Zdziwionemu agentowi pokazał srebrne puzderko z dedyka­

cją, prezent od gubernatora, markiza Lorne'a, z czasu jego
podróży z księżną Luizą po Kanadzie w 1881 roku.

— Zgubiłeś je, a my je znaleźliśmy i teraz ci oddamy

— zakończył.

McLean obiecał, że w razie potrzeby będzie interweniował na

ich rzecz u gubernatora i napisał dla wodzów listy z prośbą o ich
dobre traktowanie. Kri wypuścili więźniów, dając im na drogę
mokasyny dla dzieci, 2 funty bekonu i 8 funtów mąki, oraz fajkę

311

pokoju — dla gen. Middletona. 24 czerwca po przejściu 200 km
27 głodnych i obdartych ludzi dowlokło się do Fortu Pitt. Panie
Mann, McLean i ich córki zaczekały w krzakach koło fortu, aż
dostarczono im odzież, którą zastąpiły strzępy sukien.

W celu poszukiwania Dużego Niedźwiedzia gen. Middleton

utworzył trzy kolumny, pod dowództwem własnym, gen.
Strange'a i ppłk. Ottera (okazał Otterowi swoje niezadowolenie
w ten sposób, że nie włączył do jego kolumny oddziałów,
które brały udział w bitwie pod Cut Knife Hill). Ruszyły one
z Fortu Pitt na północ równolegle do siebie. Nadszedł czas
przedzierania się przez lasy, w których ostępach rozpadały się

buty, darły w strzępy mundury (nawet koszule trzeba było
zastępować workami po mące), a moskity, gzy i inne
owady obrzydzały życie. Natrafiano na liczne ślady Indian,
więc Middleton wszędzie zostawiał listy do Dużego Nie­
dźwiedzia, każąc mu się poddać i zapowiadając konse­
kwencje, gdyby skrzywdził więźniów. Kazał też przetrząsać

obozowiska w poszukiwaniu śladów — „zwłaszcza dobrze
poszukiwano grobów". Mimo obaw, jedyny znaleziony
świeży grób „zawierał Indiańskiego Wodza, który najwy­
raźniej został ciężko ranny przez jeden z granatów Strange'a.
Ciało było częściowo ubrane i miało niesamowity wygląd,
z powodu pomalowanych na czerwono policzków"

2S

. Jednak

prawdziwą grozę budziły w milicjantach tylko rzucające
się na nich w obozowiskach chmary głodnych wszy i pcheł.
„Pozbawieni zasad" studenci medycyny rozgrzebywali stare
groby i zabierali z nich czaszki, a pewien namiętny palacz
szukał przy zwłokach Indian tytoniu. Wszyscy z zapałem

polowali na trofea — ogólny podziw wzbudziło nakrycie
głowy ze skóry skunksa, przybrane piórami, które, jak
sądzono, należało do Dużego Niedźwiedzia. Ktoś znalazł
pęk skór rysia, wartych 150 dolarów. Ktoś znalazł tomahawk,
ktoś inny róg prochowy... Nawet min. Caron telegrafował

25

M i d d 1 e to n, op. cit., s. 64. Byto to ciało Człowieka Mówiącego Po

Naszemu.

background image

312

do Middletona: „Chciałbym, aby przywiózł pan pamiątki
z kampanii dla sir Johna [Macdonalda], sir Hectora Langevina
i dla mnie". „Zrobię, co będę mógł — depeszował generał

— ale trudno dostać cokolwiek, bo wszyscy w obozie próbują
zdobyć pamiątki". Chyba z myślą o tym wydał policji rozkaz,
aby „wszelka własność mieszańców, których lojalność jako
całości jest wątpliwa, była rekwirowana do czasu udowod­
nienia przez nich niewinności"

26

.

W miarę pościgu kolumna Middletona natrafiała na coraz

więcej porzuconych wozów z łupami i kolejne obozowiska,
a w nich na listy, pisane na kartkach z „Robinsona Crusoe".

Znaleziono srebrny kubek z inskrypcją „Od gen. Rossera dla

Katie McLean"

2 7

. Oprócz tego z krzaków wyszedł oswojony

lis, który, jak przypuszczano, mógł należeć do McLeanów.

— Nareszcie mamy coś namacalnego! — ucieszył się

jeden z oficerów sztabowych. Pobudzało to oddział do wysiłku,

ale w końcu trop Dużego Niedźwiedzia znikł wśród bagien.
Middleton stwierdził, że są one „nie do przebycia" i zawrócił

(te „nieprzebyte bagna" długo były na zachodzie przedmiotem
dowcipów, a policjanci nawet wymyślili koktajl o nazwie
„bagno Middletona"). Potem krążył między Fortem Pitt a Frog
Lakę, gdzie Indian na pewno nie było, a następnie dogonił

kolumnę gen. Strange'a. Po pewnym czasie ludzie zaczęli się
burzyć. Z domu dochodziły milicjantów wieści o kłopotach
finansowych, w jakich pod ich nieobecność znalazło się wiele

rodzin, więc denerwowali się, że cywilni taboryci pobierają
wysokie place. Napięcie wyładowywało się w bijatykach
między całymi oddziałami. Na znak protestu przeciwko
monotonnemu wyżywieniu wybuchł strajk głodowy, który

zakończył wojskowy lekarz, aplikując strajkującym środki na
przeczyszczenie. W odpowiedzi na to zwiadowcy Steele'a
opróżnili wóz prowiantowy gen. Middletona; „generalska

2 6

Li gh t, op. cit., s. 505.

27

Gen. Thomas Rosser. dawny dowódca kawalerii Stanów Skonfederowa-

nych. byt głównym inżynierem kolei CPR.

313

szynka była tym smaczniejsza, że wiedzieliśmy, iż popierają
nas oficerowie włącznie z gen. Strange'em" — pisze Hicks.

Narastała demoralizacja. Luźne grupy wałęsały się po okolicy,
grabiąc, co popadło, i niszcząc domy Indian i Metysów.
Oburzony ojciec Legoff pisał do biskupa Grandina, że nie
tylko okradli kościół, ale i nie oszczędzili jego katolickich
Czippewajów. „Michel Montagnais miał niedaleko nowy dom,
czysty i wygodny. Czy Eminencja wie, co z niego zrobili
żołnierze? Latrynę! I to z czystej złośliwości. Jego dom stoi

daleko od drogi, podczas gdy tuż obok jest las, na tyle gęsty,
że można dyskretnie rozpiąć spodnie i dokonać operacji, i jest
w nim dość miejsca, by przyjął, cokolwiek w nim zostawią"

28

.

Sytuację szczęśliwie rozwiązał powrót zwolnionych przez
Indian więźniów. Gen. Middleton rozkazał zakończenie dzia­

łań, oznajmiając: „Uznałem, że moja praca została prawie
wykonana".

Większość oddziałów wróciła do Prince Albert. W Forcie

Pitt pozostał ppłk Smith z Lekką Piechotą, na wypadek, gdyby
Duży Niedźwiedź chciał się komuś poddać. Zameldował się
u niego obóz Leśnych z Wędrującym Duchem, inni przy­
chodzili do Battlefordu, ale Duży Niedźwiedź nie dawał znać

o sobie. Wreszcie 2 lipca sierżant Smart — według gen.
Strange'a „jedyny, kto nie szukał Dużego Niedźwiedzia", lecz
pilnował promu koło Fortu Carlton — znalazł go leżącego
przy ognisku, zmęczonego i głodnego, a z nim 12-letniego
syna Końskie Dziecko i doradcę imieniem Wszystko I Pół.

W Prince Albert wódz wzbudził sensację. „Otoczyła go zgraja

podnieconego żołnierstwa — pisze Donkin. — Duży Niedźwiedź
wydawał się raczej przestraszony tym zainteresowaniem, kiedy
wlókł za sobą nogi w kajdanach przez długą aleję ożywionych,

ogorzałych twarzy. Był małym, pomarszczonym okazem czło­
wieczeństwa, o chytrej twarzy całej w zmarszczkach jak zmięty
pergamin. Był żałośnie brudny i głodny. Jego przepaska

L e g o f f , op. cit.. s. 324.

background image

314

biodrowa służyła mu chyba przez dziesięciolecie, i była
czarna jak as pik, którego zresztą przypominała. W koszarach

dobrze go wyszorowano w cebrze, choć nie sprawiło mu to
przyjemności. Komiczne było, jaką grozę wzbudził w nim
proces czyszczenia"

29

. Insp. Gagnon wysłał radosną wieść do

gen. Middletona; wojna się skończyła. 3 lipca oddziały milicji
załadowały się na parowce, barki z rannymi i chorymi wzięto
na hol. Czekała je długa podróż w dół Saskatchewanu do

jeziora Winnipeg. Gazety otrąbiły zwycięstwo — i nawet

w dalekim Lac la Biche nieszczęśni Metysi, którzy jeszcze

17 maja na hasło „Duży Niedźwiedź" znowu uciekali w las,

mogli odetchnąć z ulgą.

D o n k i n , op. cit., s. 156-159, 211.

KAPELUSZ KRÓLOWEJ

FORT PITT-BATTLEFORD

W Forcie Pitt Indianie skończyli kolację. Wędrujący Duch

wyszedł przed tipi.

— Jeśli ktoś chce na mnie jeszcze raz popatrzeć, to niech

przyjdzie! — zawołał. Usiadł na kocu i zapatrzył się w ogień.
Musiał mieć niewesołe myśli. Jego zwycięstwo nad mieszkań­

cami Frog Lakę poszło na marne; biali wracali, by podnieść
domy ze zgliszcz. Panny Amelia i Kitty, „ładne i ubrane
w jasne kostiumy, jakby wybierały się na letnisko", odwiedziły

prześladowców i „w ich własnym języku powiedziały im do
słuchu, grożąc gniewem Bożym, jakby odprawiały nabożeń-
stwo w Środę Popielcową" . Sympatyczniejszy był Cameron,

który też wrócił, mimo że „gdy wyrwał się ze szponów
dzikusów, przysięgał sobie, że nie chce już nigdy więcej
widzieć Indianina". Przekonał sam siebie, że „czerwony
człowiek, ze swymi farbami, piórami, prostotą, tubylczą
elokwencją, nieodpowiedzialnością — nawet brudem — ma
wiele uroku". Ale przede wszystkim „Indianie, którzy poddali

się w Forcie Pitt, mieli dolary i futra, wyroby z paciorków,

1

D o n k i n, op. cii., , s. 158.

background image

316

jedwabiu i piór. Poza tym był jeszcze żołd ludzi, którzy

stacjonowali w forcie". Przyjechał więc z pełnym wozem.
„Były tam koce, drukowane tkaniny, syrop, tytoń, cynober
w małych skórzanych woreczkach, masło, owoce w puszkach,

i wiele innych artykułów drogich sercom i żołądkom tubylców,
nawet lemoniada imbirowa i cygara"

2

. Wędrującego Ducha

jednak nie cieszyły dobrodziejstwa cywilizacji. Trwał w zamyś­

leniu przez pół godziny, po czym wstał, wyciągnął nóż i wbił

go sobie w pierś. Nie uszkodził żadnego wrażliwego organu
i znalazł się w lazarecie, lecz jego przyszłość nie zapowiadała
się wesoło. Cameron przynosił mu przysmaki, a zamiast
zapłaty zabrał na pamiątkę zakrwawiony nóż.

Po kilku dniach ppłk Smith wezwał wszystkich Indian, by

stawili się z bronią przed fortem. Indianie zasiedli na ziemi,
a naprzeciw nich stanął szereg Lekkiej Piechoty z Winnipegu.

— Wielce zawiniliście, podnosząc broń przeciwko Wielkiej

Matce — oznajmił Smith — lecz serce Wielkiej Matki jest

dobre i większości z was będzie to wybaczone. Tych jednak,

którzy zabijali bezbronnych, podpalali budynki i popełniali
podobne zbrodnie, zabiorę do Battlefordu, gdzie poczekają,
aż Wielka Matka zdecyduje o ich losie.

Tłumacz zaczął wywołać: Chodzi Po Niebie, Zła Strzała,

Żelazne Ciało... Mały Niedźwiedź po usłyszeniu swojego
imienia wstał i dołączył do aresztowanych „z upiornym
uśmiechem" — zauważył Cameron. Pozostałym ppłk Smith
odebrał broń i pozwolił odejść do rezerwatów.

Do Battlefordu prawo powróciło w osobie sędziego Rouleau.

Fakt, że wymierzał sprawiedliwość w pobliżu zgliszcz swego
domu i spopielonej wspaniałej biblioteki, u obserwujących
proces misjonarzy budził wątpliwości co do jego obiektywiz­

mu. Zwłaszcza ojciec Andre martwił się o 30 Indian, oskar­
żonych o rabunek i posiadanie skradzionych rzeczy. Rouleau
„to człek mściwy, a także niewolnicze narzędzie w rękach

2

Cameron, op. cit..

s. 188.

317

rządu" — pisał do arcybiskupa Tache. Przewidując najgorsze,
walczyli o dusze zabójców i odnosili sukcesy — Wędrujący
Duch dał się ochrzcić (otrzymał imię Józef), a za jego
przykładem poszli Nędzny Człowiek, Itka i Człowiek Bez Krwi.

Niektórzy oskarżeni, obyci już z sądami, żądali procesu

z udziałem ławy przysięgłych i brali świadków w krzyżowy
ogień pytań. Rouleau uniewinnił tylko sześciu, a pozostałych
skazał na kary więzienia — dziewięciu dostało nawet po 6 lat.
Grzmot Czterech Niebios za podpalenie kościoła w Frog Lakę
dostał 14 lat, a dwaj inni po 10 lat za podpalanie innych

budynków

3

. Wyroki te, choć nie odbiegały od takich, jakie

za podobne przestępstwa dostałby biały, misjonarze uznali za
bardzo surowe.

Przed obliczem sędziego Rouleau stanęli także Indianie

oskarżeni o zabójstwa. Wędrujący Duch bez oporu przyznał
się do zabicia Thomasa Quinna. Rouleau mówił krótko
i wychowawczo.

— Nie mogłeś spodziewać się niczego dobrego po swoich

czynach — oświadczył. — Byliście za słabi, aby stawić czoło
białym, a nawet gdybyście wszystkich ich zabili, nie bylibyście
w stanie sami się utrzymać. Gdyby rząd nie objął was opieką,
umarlibyście z głodu. Gdyby biali postępowali tak, jak wy,

pozabijaliby Indian, ale oni tylko uwięzili najbardziej winnych,
a resztę karmią. Rząd nie chce zniszczyć Indian. Chce pomóc
im, aby żyli tak, jak biali, ale dla morderców nie ma litości.
Jeśli biały zabije Indianina, musi wisieć, i musi też wisieć
Indianin, jeśli zabije białego.

Wyrokiem tego sądu, ty, Wędrujący Duch, zostaniesz

zabrany do aresztu w koszarach policji, a stamtąd na miejsce
egzekucji, i zostaniesz powieszony za szyję, aż będziesz
martwy, i niech Bóg zmiłuje się nad twoją duszą.

Pozostali nie przyznali się, lecz obciążały ich zeznania

białych oraz Indian — świadków koronnych. Na tej podstawie

3

Grzmot Czterech Niebios odsiedział 5 lat. Także kary innych Indian

zostały znacznie zmniejszone.

background image

318

Zła Strzała i Nędzny Człowiek zostali skazani na karę śmierci
za zabójstwo Charlesa Gouina, Chodzi Po Niebie — za ojca
Fafarda, a Mały Niedźwiedź i Żelazne Ciało — za George'a
Dilla. Zarzutów zabójstw innych osób nie dało się udowodnić.

Aąuisee, mahga (No, coś takiego)! — wykrzyknął

szyderczo Nędzny Człowiek.

Najwyższy wymiar kary dostali również Assiniboinowie Itka

— za instruktora Payne'a, i Człowiek Bez Krwi — za Barneya
Tremonta. Louisona Mongraina na jego żądanie sądził sąd
przysięgłych, ale sympatia przysięgłych do Indian znacznie
zmalała — za to, że dobił rannego konstabla Cowana, zapadł na
niego wyrok śmierci. Ława przysięgłych osądziła także zabójców
squaw Ona Wygrywa. Charlebois i Wytworniś zostali skazani na
dożywocie, a Błyszczące Oczy na 20 lat, a w dwa miesiące
później ułaskawieni. O ile uwolnienie od kary pogromców
wendigo

było zrozumiałe, jako że postąpili w zgodzie z indiań­

skim obyczajem, to ze zdziwieniem zwłaszcza policjantów
spotkał się fakt, iż ułaskawiono również Mongraina

4

.

Akta zostały przejrzane przez ministra sprawiedliwości,

a następnie przekazane do generalnego gubernatora lorda
Lansdowne'a, który zatwierdził wykonanie wyroków. Choć
gazety na wschodzie protestowały, potępiając karę śmierci

jako nieludzką i „niegodną XIX wieku", listopadowym świtem

ośmiu Indian stanęło na szafocie. Wokół zgromadziło się

kilkunastu białych oraz grupa Kri i Assiniboinów; komisarz
Hayter Reed sądził bowiem, że „ponieważ Indianom nie
spuszczono porządnego lania, taki widok przyda im się
i sprawi, że będą mieli nad czym pomedytować". Skazańcy
trzymali się dzielnie — wznosili okrzyki i śpiewali pieśni
wojenne. Tylko Wędrujący Duch nie odzywał się ani słowem.

— Patrzcie, co robią z nami biali! — krzyknął Itka. — Nie

może być z nimi pokoju!

4

Louisona Mongraina odciążyła Amelia Maclean, która zeznała, że

Mongrain uratował więźniów przed zemstą Indian po walce nad Loon Lakę,
oraz że słyszała, jakoby Cowana dobił nie on, lecz ktoś inny.

319

Kucharz Kompanii Hodson odegrał się za strach, którego

zaznał w indiańskiej niewoli. Zgłosił się na ochotnika do
obsługi dźwigni, otwierającej zapadnię... Belka ugięła się
lekko pod nagłym ciężarem. Sześć ciał zawisło nieruchomo,

dwa drgały przez kilka sekund.

— Tak się chwyta króliki w sidła — zauważył z zaintere­

sowaniem jeden z przyglądających się Indian

5

.

REGINA — ODSŁONA PIERWSZA

Do Reginy sprowadzono na procesy 46 Metysów i 51

Indian. W koszarach NWMP dobudowano specjalnie dla nich

baraki otoczone palisadą. Większość Indian oskarżana była
o kradzież, podpalenia, niszczenie mienia, a także posiadanie

kradzionych rzeczy. Podobne zarzuty stawiano tym Metysom,
co do których były wątpliwości, czy byli więźniami Indian,
czy też ich wspólnikami. Niektórych jednak, w tym cały
Eksowedat, oskarżano także o udział w rebelii. Stwarzało to
problem prawny — rebelia była zdradą, a w takim przypadku

musieliby być sądzeni na podstawie angielskiego Statutu

Zdrad z 1352 roku, który przewidywał za to tylko jedną karę:
śmierć. Toteż prokurator nie postawił członkom Eksowedatu
zarzutu zdrady (jak wyjaśniał, „gdyby zostali skazani, to nie
do pomyślenia byłoby wykonanie egzekucji"

6

), lecz oskarżał

ich o „przestępstwo ze zdrady", delikt specjalnie wprowadzony
w 1868 roku w celu sądzenia Fenian.

Proces Eksowedatu trwał krótko. Wszyscy oskarżeni przy­

znali się do popełnienia „przestępstwa ze zdrady". Obrona
dowodziła, że do udziału w rebelii zostali zmuszeni lub
skłonieni podstępem. Charles Nolin, który występował jako

świadek oskarżenia, zrzucał winę na Louisa Riela. Także

" S t o n e c h i l d , W a i s e r, op. cit., s. 226. Straceni Indianie zostali

pochowani w bezimiennym zbiorowym grobie nad brzegiem Saskatchewanu
koło Fortu Battleford.

6

B e a 1, M a c 1 e o d, op. cit., s. 307.

background image

320

ojciec Andre przedstawiał „biednych Metysów" jako ofiary
Riela, „diabolicznego węża". Nawet ich byli więźniowie
świadczyli na ich korzyść i złożyli pod przysięgą oświadczenia,
że byli dobrze traktowani. Toteż 10 członków Eksowedatu
zostało skazanych na 7 lat więzienia, trzech na 3 lata, trzech
na rok. Siedmiu zostało uniewinnionych, a sprawy czterech

umorzono. Ze skazanych zaś nikt nie odsiedział nawet roku

— w listopadzie 1885 r. nastąpiła amnestia.

Metysi nie będący członkami kierowniczych gremiów

uniknęli kary. Umorzono sprawy Andre Naulta (emisariusza
Riela do Indian w Frog Lakę) i Abrahama Montoura
(w którego domu zdecydowano o sprowadzeniu Riela do
Kanady), a kilkunastu, w tym Louisa Gouleta, któremu

wypominano udział w naradzie u Montoura (nie wiedziano
o strzelaniu do Anglais pod Frenchman's Butte), oraz
Charlesa Bremnera, u którego znaleziono wojskowy karabin,

zwolniono za kaucją i więcej nie niepokojono. Joseph
Jobin, „przewodniczący obozu" Budowniczego Zagród,
w ogóle nie stawał przed sądem.

Wodzom Indian także postawiono zarzut nie zdrady, lecz

„przestępstwa ze zdrady". Wprawdzie traktaty zobowiązywały
ich do lojalności wobec królowej, ale prokuratorzy stwierdzili,

że „ponieważ Indianie mają nieokreślone pojęcie lojalności,

jaką są winni suwerenowi, właściwiej jest ich oskarżać

o przestępstwo mniejszej wagi"

7

. Pierwszy stanął przed sądem

wódz Kri Jedna Strzała, który z kilkunastoma wojownikami

brał udział w bitwie pod Batoche. Prokurator wygłaszał,
a tłumacz przekładał na język Kri akt oskarżenia, mówiący, iż
Jedna Strzała „wraz z różnymi wrogo usposobionymi osobami,
uszykowani i uzbrojeni na modłę wojenną, jako to w karabiny,
strzelby, pistolety, bagnety i inną broń, będąc więc niegodziwie
i przestępczo zgromadzeni i zebrani wspólnie przeciwko

naszej Pani Królowej, najniegodziwiej i w sposób przestępczy

7

Tamże,

s. 310.

321

wyruszyli i rozpętali wojnę przeciwko naszej wspomnianej
Pani Królowej i przeciwko pokojowi naszej wspomnianej Pani
Królowej, Jej Koronie i godności". W języku Kri zabrzmiało
to jędrnie:

— Jedna Strzało, jesteś oskarżony, że strąciłeś wielkiej

matce z głowy czepek i dźgnąłeś ją szablą w siedzenie.

— Kto, ja? — zdumiał się wódz. — Czy jesteś pijany?
Chciał dalej mówić, ale nie pozwolono mu; musiał zostawić

to obrońcy. Był nim zdolny prawnik Beverly Robertson,
wynajęty przez Departament Indian. Obrona była zabójczo
logiczna: każdy Indianin zawsze nosi broń, więc noszenie

przezeń broni nie dowodzi, że brał udział w rebelii, zaś sama
tylko obecność wśród rebeliantów nie jest przestępstwem.
Robertson wniósł więc o uniewinnienie.

— Wiemy, że każdy Indianin chętnie idzie tam, gdzie się

dzieje coś ekscytującego — argumentował. — To przecież nie

jest zdradą. Nie jest też przestępstwem ze zdrady, gdy banda

Indian idzie i rabuje sklep. Nie jest także zdradą podpalanie
farm i uprowadzanie bydła i koni — ciągnął. Jest to zwykły
indiański obyczaj — tak zawsze zachowywali się Kri wobec

Czarnych Stóp i vice versa.

Po długiej dyskusji między prokuratorem a obrońcą na

temat istoty i odmian zdrady, sędzia uznał, że proces ma
charakter poszlakowy, ale przysięgli po dziesięciu minutach

uznali Jedną Strzałę za winnego. Ten w ostatnim słowie
oświadczył, że w Batoche był jako więzień Gabriela Dumonta,
i prosił o niewymierzanie mu kary. Sędzia jednak wlepił mu

trzy lata, dodając w uzasadnieniu, że „będąc stary i siwy,
musiał wiedzieć, że czynił źle", a wyrok sprawi, iż „inni
Indianie dowiedzą się, co ich czeka, gdyby brali z niego

przykład". Ojciec Cochin był niemile zaskoczony. „Przysięgli
nic nie rozumieją — napisał do arcybiskupa Tache. — [Skazali

go, chociaż] niczego nie można było biedakowi udowodnić".

Przeciwko Budowniczemu Zagród były dowody. Nie było

wątpliwości, iż jego szczep „uzbroił się i rozpętał wojnę".

21 — Batoche 1885

background image

322

Tłumacz starał się jak mógł, ale i w jego wersji wyszło, że wódz
rzucał w królową patykami, starając się trafić w nakrycie głowy.
Obrońca Robertson wykazywał, że Budowniczy Zagród nie
zawinił, bowiem przestępstwa były dziełem młodych wojowni­
ków, na których nie miał wpływu. Wodza obciążał jednak list do
Riela, w którym przechwalał się sukcesami w oblężeniu
Battlefordu. Obrońca twierdził, że list napisał Jefferson, a Bu­
downiczy Zagród nawet nie wiedział, co podpisuje. Jefferson był
brany w krzyżowy ogień pytań, ale obstawał, iż wódz podykto­
wał mu list i podpisał go świadomie. Co do bitwy pod Cut Knife
Hill, Budowniczy Zagród oświadczył, że gdy spokojnie spał,
został bez powodu ostrzelany z armat i tylko się bronił. Nie dało
się udowodnić, kto pierwszy otworzył ogień; obrona wskazywa­

ła, że nie ma to znaczenia — agresorem było wojsko, ponieważ
Indianie byli w swoim rezerwacie. Świadkowie — kupiec
Ballendine, instruktor McKay, ojciec Cochin, a nawet instruktor
Craig (ten, który oberwał styliskiem od Człowieka Mówiącego
Po Naszemu) — wypowiadali się o Budowniczym Zagród

pozytywnie, podkreślając jego koncyliacyjną rolę. Mimo to
przysięgli uznali go za winnego. Budowniczy Zagród w krótkim

jak na niego ostatnim słowie oświadczył, że jest niewinny;

przeciwnie, „wszystko robił dla Wielkiej Matki", na przykład
„uratował jej ludzi od zagłady" pod Cut Knife Hill.

— Sam się poddałem — zaznaczył. — Gdybym chciał

wojny, to nie byłbym teraz tu, lecz na prerii.

Sędzia wymierzył mu również trzy lata. Redaktor Laurie

z Battlefordu nazwał ten wyrok „czynieniem farsy z wymiaru
sprawiedliwości", a i ojciec Andre był oburzony, choć z innego
powodu. „Północny Zachód jest w okowach despotyzmu

— informował arcybiskupa Tache. — Jak widać po sprawach
Jednej Strzały i Budowniczego Zagród, nie możemy oczekiwać
bezstronnych wyroków. Jeśli na świecie kiedykolwiek byli
dwaj niewinni ludzie, to są nimi ci dwaj Indianie".

Wyglądało, że sprawa Dużego Niedźwiedzia będzie najprost­

sza — Frog Lakę, Fort Pitt i Frenchman's Butte mówiły za

323

siebie. Tymczasem powtórzyła się historia z aktem oskarżenia
— wódz usłyszał, że zarzuca mu się, iż chciał ukraść królowej

kapelusz.

— Przecież ona mieszka za wielką wodą! — wykrzyknął.

— Nawet nie wiedziałem, że ma kapelusz!

Obrońca przyjął tę samą linię, co w sprawie Budow­

niczego Zagród — dowodził, że wódz nie miał wpływu
na młodych wojowników. Duży Niedźwiedź twierdził, że

jego szczep „ignorował go i pogardzał nim, ponieważ

zawsze był przyjacielem białych". Jego dawni więźniowie,
teraz świadkowie obrony (w tym gwiazda procesu, William

Cameron), jak jeden mąż zeznali, iż był przeciwny rebelii
i należy mu dziękować za ocalenie im życia. Uniewinnienie
wisiało w powietrzu. Niestety, sąd znowu wdał się w teo­

retyzowanie nad istotą zdrady i tak skonfudował przy­
sięgłych, że uznali Dużego Niedźwiedzia za winnego, je­

dnocześnie zalecając ułaskawienie. Mimo to sędzia jemu
także wymierzył trzy lata.

Przysięgli uznali za winnych jeszcze 14 Indian, i choć

proponowali, by ich ułaskawić, zapadły wyroki od pół roku
do dwóch lat. Obrońca Robertson był sfrustrowany swą

nieskutecznością. Toteż kiedy przed sądem stanął Biała
Czapka, sięgnął po broń ostateczną — zarzut rasizmu.

— Widzę, że w Reginie sprawiedliwe osądzenie Indianina

jest niemożliwe — rozpoczął swoją mowę. — W tym mieście

trzeba tylko powiedzieć przysięgłym, że jest tu jakiś Indianin,
a zaraz go wsadzą...

Na sali powiało grozą.

— Nic podobnego — zaczął się sumitować sędzia. — Może

pan uważa, że postępowałem niewłaściwie, ale ja tylko,
ogólnie mówiąc, jestem zdania, że rebelia jest rzeczą złą...

Po kwadransie Biała Czapka uścisnął dłonie przysięgłym

i opuścił sąd jako wolny człowiek. Sprawy pozostałych Indian

oskarżonych o „przestępstwo ze zdrady" zostały zaś z punktu
umorzone.

background image

322

Tłumacz starał się jak mógł, ale i w jego wersji wyszło, że wódz
rzucał w królową patykami, starając się trafić w nakrycie głowy.
Obrońca Robertson wykazywał, że Budowniczy Zagród nie
zawinił, bowiem przestępstwa były dziełem młodych wojowni­

ków, na których nie miał wpływu. Wodza obciążał jednak list do

Riela, w którym przechwalał się sukcesami w oblężeniu
Battlefordu. Obrońca twierdził, że list napisał Jefferson, a Bu­

downiczy Zagród nawet nie wiedział, co podpisuje. Jefferson był
brany w krzyżowy ogień pytań, ale obstawał, iż wódz podykto­
wał mu list i podpisał go świadomie. Co do bitwy pod Cut Knife
Hill, Budowniczy Zagród oświadczył, że gdy spokojnie spał,
został bez powodu ostrzelany z armat i tylko się bronił. Nie dało
się udowodnić, kto pierwszy otworzył ogień; obrona wskazywa­

ła, że nie ma to znaczenia — agresorem było wojsko, ponieważ
Indianie byli w swoim rezerwacie. Świadkowie — kupiec
Ballendine, instruktor McKay, ojciec Cochin, a nawet instruktor
Craig (ten, który oberwał styliskiem od Człowieka Mówiącego
Po Naszemu) — wypowiadali się o Budowniczym Zagród

pozytywnie, podkreślając jego koncyliacyjną rolę. Mimo to
przysięgli uznali go za winnego. Budowniczy Zagród w krótkim

jak na niego ostatnim słowie oświadczył, że jest niewinny;

przeciwnie, „wszystko robił dla Wielkiej Matki", na przykład
„uratował jej ludzi od zagłady" pod Cut Knife Hill.

— Sam się poddałem — zaznaczył. — Gdybym chciał

wojny, to nie byłbym teraz tu, lecz na prerii.

Sędzia wymierzył mu również trzy lata. Redaktor Laurie

z Battlefordu nazwał ten wyrok „czynieniem farsy z wymiaru
sprawiedliwości", a i ojciec Andre był oburzony, choć z innego
powodu. „Północny Zachód jest w okowach despotyzmu

— informował arcybiskupa Tache. — Jak widać po sprawach
Jednej Strzały i Budowniczego Zagród, nie możemy oczekiwać
bezstronnych wyroków. Jeśli na świecie kiedykolwiek byli
dwaj niewinni ludzie, to są nimi ci dwaj Indianie".

Wyglądało, że sprawa Dużego Niedźwiedzia będzie najprost­

sza — Frog Lakę, Fort Pitt i Frenchman's Butte mówiły za

323

siebie. Tymczasem powtórzyła się historia z aktem oskarżenia

— wódz usłyszał, że zarzuca mu się, iż chciał ukraść królowej
kapelusz.

— Przecież ona mieszka za wielką wodą! — wykrzyknął.

— Nawet nie wiedziałem, że ma kapelusz!

Obrońca przyjął tę samą linię, co w sprawie Budow­

niczego Zagród — dowodził, że wódz nie miał wpływu
na młodych wojowników. Duży Niedźwiedź twierdził, że

jego szczep „ignorował go i pogardzał nim, ponieważ

zawsze był przyjacielem białych". Jego dawni więźniowie,
teraz świadkowie obrony (w tym gwiazda procesu, William
Cameron), jak jeden mąż zeznali, iż był przeciwny rebelii
i należy mu dziękować za ocalenie im życia. Uniewinnienie

wisiało w powietrzu. Niestety, sąd znowu wdał się w teo­
retyzowanie nad istotą zdrady i tak skonfudował przy­
sięgłych, że uznali Dużego Niedźwiedzia za winnego, je­

dnocześnie zalecając ułaskawienie. Mimo to sędzia jemu
także wymierzył trzy lata.

Przysięgli uznali za winnych jeszcze 14 Indian, i choć

proponowali, by ich ułaskawić, zapadły wyroki od pół roku
do dwóch lat. Obrońca Robertson był sfrustrowany swą
nieskutecznością. Toteż kiedy przed sądem stanął Biała

Czapka, sięgnął po broń ostateczną — zarzut rasizmu.

— Widzę, że w Reginie sprawiedliwe osądzenie Indianina

jest niemożliwe — rozpoczął swoją mowę. — W tym mieście

trzeba tylko powiedzieć przysięgłym, że jest tu jakiś Indianin,
a zaraz go wsadzą...

Na sali powiało grozą.

— Nic podobnego — zaczął się sumitować sędzia. — Może

pan uważa, że postępowałem niewłaściwie, ale ja tylko,
ogólnie mówiąc, jestem zdania, że rebelia jest rzeczą złą...

Po kwadransie Biała Czapka uścisnął dłonie przysięgłym

i opuścił sąd jako wolny człowiek. Sprawy pozostałych Indian

oskarżonych o „przestępstwo ze zdrady" zostały zaś z punktu
umorzone.

background image

324

REGINA — ODSŁONA DRUGA

Od 23 maja w areszcie NWMP przebywał także Louis Riel.

Zastanawiające, że uważano, iż przywódcy rebelii nic nie
grozi; dawano do zrozumienia, że rząd nie ośmieli się zadrzeć
z jego domniemanymi protektorami. „Panowało powszechne
przekonanie, że Riel zostanie ułaskawiony i otrzyma emery­
turę" — pisze konstabl Donkin, który był jednym z jego
strażników. Gazety potwierdzały to albo przepowiadały, że
w najgorszym razie rząd zaaranżuje jego ucieczkę. Jednak
wkrótce okazało się, że premier Macdonald ma wobec Riela

inne plany. Śledztwo przeciwko niemu powierzono Alexand-
rowi Stewartowi z Ontario, który uchodził za najlepszego
policjanta Kanady, a ponadto był szwagrem ppłk. Ottera.
Stewart nie owijał w bawełnę.

— Myślę, że chodzi o to, żeby go powiesić — powiedział

reporterowi w drodze na zachód, gdzie, jak dodał, zamierzał
„zgromadzić wszelkimi sposobami tyle dowodów przeciwko
Rielowi, ile się da".

Po takim oświadczeniu frankofoni uznali, że przygotowuje się

pokazówka — zemsta Ontario za egzekucję Thomasa Scotta.
W Quebecu niezwłocznie utworzono Narodowe Stowarzyszenie
dla Obrony Więźniów Metysów. Louisa Riela poparła lewicowa
prasa — ,,L'Independent", „Le Travailleur"... Powstał ogólnokra­

jowy Komitet Obrony Riela, w którym działali między innymi
jego dawny pracodawca, prawnik-socjalista Rodolphe Laflamme,

a także liberalny polityk Wilfrid Laurier (który jakby zapomniał,
że kiedyś nazwał Riela maniakiem).

— Gdybym urodził się nad brzegami Saskatchewanu — wo­

łał teraz na wiecu w Montrealu — sam ująłbym w ręce
karabin, by walczyć z indolencją rządu i bezwstydną chciwoś­
cią spekulantów!

Louis Riel sądził w związku z tym, że jego szansą byłby

publiczny proces we wschodniej Kanadzie, gdzie mógłby
liczyć na przychylność wszechwładnej opinii publicznej

325

i „niezawisłego sądu". Napisał w tej sprawie kilka listów do
gubernatora Dewdneya i premiera Macdonalda, żądając, aby

jego proces toczył się przed Sądem Najwyższym i obejmował

całą działalność polityczną od 1870 roku. Przewidywał, że sąd
uniewinniłby go, a wtedy mógłby znowu objąć funkcję
premiera Manitoby. Dzięki tej pozycji i swoim wpływom

doprowadziłby następnie do połączenia Anglii i Stanów
Zjednoczonych w „Unię Imperialną". Unia ta „zapewniłaby
opiekę małym narodom, jak Irlandczycy, Francuzi kanadyjscy
i Metysi". Louis Riel zaś, jako „osoba znana z głębokiej

mądrości, cnót, wiedzy i ogromnej inteligencji", otrzymałby
w jej rządzie jedną z kluczowych tek — ministra spraw

religijnych. Groził przy tym, że jeśli jego pokojowy plan nie
zostałby zrealizowany, dokona się spontaniczna kolonizacja
zachodniej Kanady przez amerykańskie grupy etniczne — Ir­
landczyków, Polaków, Niemców — inspirowana przez znaj­

dującego się w USA Gabriela Dumonta. Gdyby zaś władze

kanadyjskie stawiły opór, Stany Zjednoczone interweniowały­
by militarnie i dokonały aneksji tych terytoriów

8

.

Riel pisał również do konsula Taylora, jako obywatel

amerykański domagając się jego opieki i pomocy w uzyskaniu

pożądanego procesu. Nie doczekał się jej; będąc jednocześnie
poddanym brytyjskim nie miał prawa do amerykańskiej opieki

konsularnej na terenie Kanady.

Najgorsze było, że Louis Riel nie miał już otwartego

poparcia Kościoła. Biskup Bourget zmarł 8 czerwca. Riel
starał się odzyskać sympatię arcybiskupa Tache, proponując
mu stanowisko papieża, z siedzibą w St. Boniface. Zapraszał
nawet do Kanady papieża Leona XIII, aby wspólnie uzgodnić

tę sprawę. Arcybiskup Tache działał zakulisowo na rzecz
oskarżonych Metysów i Indian, był też w stałym kontakcie

z opiekującym się Rielem ojcem Andre, ale otwarcie w jego
obronę się nie angażował.

8

F l a n a g a n , Louis „David" Riel, s. 153-157.

background image

326

Ostatecznie zdecydowano, że proces Louisa Riela, tak jak

innych Metysów, odbędzie się w Reginie. Na wyrost porów­
nywano go z historycznymi procesami o zdradę stanu — Ka­

rola I, Strafforda, Monmoutha — więc do liczącego 1500
mieszkańców miasta przybyło 5000 publiczności, której nie
odstraszyła nawet perspektywa mieszkania w namiotach. Mimo
politycznych obciążeń proces miał być uczciwy. Oskarżyciele
w liczbie pięciu byli kompetentni (trzej byli wybitnymi

znawcami i kodyfikatorami prawa karnego), nie budzili też
podejrzeń o uprzedzenia (jeden był przedstawicielem opozycyj­
nej partii liberalnej, jeden frankofonem, a jeden pochodził
z Saskatchewanu). Sojusznicy Riela sfinansowali czterech

równie znamienitych obrońców (był wśród nich przyszły
prezes Sądu Najwyższego w Quebecu i przyszły prezes Sądu
Najwyższego Kanady).

28 lipca zaczął się proces „Królowa versus Louis Riel".

Wobec Riela jako jedynego zastosowano w pełni Statut Zdrad,
czyniąc go w ten sposób jednoosobowo odpowiedzialnym za
wybuch i przebieg rebelii. Niezależnie od tego, co wykryło
śledztwo Alexandra Stewarta i działania Secret Service, podczas

procesu nie zagłębiano się w kwestie ewentualnych powiązań
zewnętrznych, inspiracji ani nawet kontaktów ze Związkiem
Osadników. Było to niezwykłe, choćby w świetle tego, iż
podczas walk z kręgów Fenian dało się słyszeć, że „istnieją tajne

działania w St. Paul i Minneapolis [...], lecz wydanie rządowi
kanadyjskiemu sekretu, w jaki sposób Riel porozumiewa się
z tymi, którzy mu pomagają, byłoby niemądre", a wywiad
kanadyjski informował min. Carona, że Gatlingi miały być
dostarczone Rielowi „przez Balwierza o inklinacjach feniań-
skich" (zapewne jest to kryptonim). Można sądzić, że niektórzy
na wszelki wypadek woleli usunąć się z oczu; kongresman

amerykański William Randall Roberts, były przywódca Bractwa
Fenian i twórca jego „kanadyjskiej koncepcji", zbiegiem
okoliczności w 1885 roku znalazł się jako poseł USA na

najdalszym krańcu kontynentu — w Chile.

327

Oskarżenie głosiło, że oskarżony Louis Riel z premedytacją

dopuścił się rebelii, a zwłaszcza, że zamierzał rozpętać wojnę
indiańską, i jako dowody przedstawiało znane manifesty, listy
do Indian, a także list do superintendenta Croziera z żądaniem
poddania Fortu Carlton. Zeznawali także obciążający Riela

świadkowie, wśród których wyróżnił się Charles Nolin.
Obrońcy nie zaprzeczali temu, lecz podkreślali „polityczno-
-religijne halucynacje" Riela, starając się o uznanie go za
niepoczytalnego.

— Nie można mówić, że każdy reformator religijny jest

niepoczytalny — sprzeciwił się oskarżyciel. — Niektórzy

utrzymali się i mieli nawet wielu zwolenników. Weźmy na
przykład takiego Mahometa...

Mimo to proces zawieszono, aby o stanie psychicznym

oskarżonego wypowiedzieli się eksperci. Jako świadka we­
zwano nawet jednego z lekarzy ze szpitala psychiatrycznego
w Montrealu, w którym kiedyś przebywał Riel. Sprowadzono
też Williama Jacksona, po którym spodziewano się, że jako

wybitny polityk i działacz będzie miał wiele do powiedzenia.

Jednak Jackson albo milczał, albo udzielał odpowiedzi, które

jeden z doktorów określił jako „mentalne halucynacje i osob­

liwe idee w sprawach religijnych w powiązaniu z jego
problemem i w powiązaniu z nową religią, której twórcą
według niego jest Riel". W dodatku, jak relacjonował jeden

ze strażników, Jackson „lał i walił w bieliznę. Zapaskudził się
tak, że nawet inni więźniowie protestowali. [...] Nosił kalesony
z nogawkami w pasy żółte, niebieskie i czerwone, jak jakiś
strój do hokeja. Mocz rozpuścił barwnik i miał nogi w pasy,

a Indianie mówili, że to jego barwy wojenne"

9

. Wszystko

razem spowodowało, że William Jackson został uznany za
niepoczytalnego.

Louis Riel zaprzeczył, jakoby był szaleńcem, i wyraził się

pozytywnie o tych ekspertach, którzy dowodzili, że jest on

9

B e a 1, M a c I e o d. op. ci!., s. 307.

background image

328

zdolny odróżniać dobro od zła i może odpowiadać za swoje
czyny. Riel nie chciał kryć się za zasłoną niepoczytalności,
lecz pozyskać sympatię polityków i ludności Quebecu. Pisał
listy do gazet i wypowiadał się, prezentując jako kanadyjski

polityk francuskojęzyczny, związany z francuską kulturą
i tradycją, bojownik o prawa narodu Metysów.

Kluczowym momentem procesu stała się mowa Louisa Riela.

Jego zamiarem było przedstawienie wszystkich swoich politycz­

nych dokonań oraz samego siebie, jako samodzielnego, prag­
matycznego przywódcy. W efekcie przemowa ta przeszła do

historii kanadyjskiego sądownictwa jako najdłuższa — niestety,
przy tym skomplikowana, wielowątkowa, a przez to trudna
w odbiorze, tym bardziej że Riel mówił po angielsku, który nie

był jego ojczystym językiem. Dokonał przeglądu swej działalno­
ści, poczynając od Manitoby, i określając się jako jej twórca-
-założyciel. Uzasadniał wydarzenia w Saskatchewanie prawem

Metysów do obrony własnej oraz wykładał swoją teorię ich

pierwotnych praw do ziemi. Krytykował panujące na zachodzie
stosunki — niereprezentatywność Rady Terytorium, nieudolność
i skorumpowanie władz, stronniczość rządu federalnego. Mówił

o swojej „misji" ich uzdrowienia i wykazywał, że została mu ona

powierzona przez Kościół (powoływał się na list biskupa
Bourgeta, a nawet na to, że spotkany w drodze do Kanady ojciec
Eberschweiler pobłogosławił go). Nie wspominał o swych

powiązaniach zewnętrznych, choć mówił o planie skolonizowania
zachodniej Kanady przy udziale Stanów Zjednoczonych. Nie
mówił o swojej religii (stwierdził tylko, że „chciał odsunąć

Rzym, jako przyczynę rozdźwięku między katolikami a protes­
tantami"), a swoją rolę jako proroka sprowadzał do prostej
umiejętności przewidywania rozwoju wydarzeń (wyparł się nawet

imienia „Dawid", twierdząc, że był to tylko pseudonim bez

głębszego znaczenia)

10

.

10

B o w f i e l d , op. cit., s. 153-179. Riel sporządził manifest, wzywający

USA do interwencji, ale nie wygłosił go podczas procesu (F1 a n a g a n, Louis
„Daru!" Riel,

s. 168).

329

— Jeśli przyjmiecie, że nie jestem odpowiedzialny za moje

czyny, to musicie mnie uniewinnić, gdyż wadziłem się
z obłąkanym i nieodpowiedzialnym rządem. Jeżeli stwierdzicie,
że jestem za nie odpowiedzialny, to także mnie uniewinnijcie,
bowiem ja rozumnie działałem w obronie własnej, zaś rząd,
nieodpowiedzialny i obłąkany, postępował źle, a jeśli ktoś
dopuścił się zdrady stanu, to rząd, a nie ja — zakonkludował.

Obrona była zdruzgotana — Louis Riel pogrzebał swoje

szanse. Przysięgli naradzali się przez godzinę. Uznali Riela za
winnego, zalecając jednocześnie jego ułaskawienie.

— Przypuszczam, że teraz, kiedy zostałem skazany, prze­

stanę być nazywany głupcem — przemówił w ostatnim
słowie Riel. — Uważam, że jest to korzystne. Nie mogę
wykonywać mojej misji, jak długo uważa się mnie za
szaleńca. Jeśli miałbym zostać stracony, nie będę stracony

jako szaleniec. Będzie to wielką pociechą dla mojej matki...

i dla moich rodaków.

Zapadł wyrok. Statut Zdrad przewidywał tylko karę śmierci.

18 września Riel miał „zawisnąć za szyję, póki nie umrze".

— Inni ludzie żyją w nieświadomości godziny swej śmierci

— rzekł Riel, jednak prorok — a ja ją znam. Bóg mnie o niej

poinformował.

Wyrok na Louisa Riela oburzył i wstrząsnął francuską

Kanadą. 1200 mieszkańców Montrealu wysłało telegramy do

premiera, domagając się ułaskawienia Riela. 15 000 podpisało
petycje do generalnego gubernatora. Politycy konserwatywni
w Quebecu zaczęli ostrzegać premiera Macdonalda, że eg­
zekucja Riela będzie oznaczała upadek ich partii w tej
prowincji. Politycy anglosascy grozili zaś, że łaska okazana
Rielowi będzie kosztować partię konserwatywną utratę głosów
w Ontario.

Tymczasem Macdonald poniewczasie zastanawiał się, czy

nie dałoby się ukręcić głowy całej sprawie. 28 sierpnia
w liście do generalnego gubernatora Lansdowne'a stwierdził
zgoła, że „zamieszki na północnym zachodzie miały charakter

background image

330

lokalny i nie powinny być podnoszone do rangi rebelii".

„Obawiam się, że sami zrobiliśmy, cośmy mogli, aby j

e

podnieść do rangi rebelii, i to z takim powodzeniem, że nie
zdołamy już ich sprowadzić do poziomu pospolitej ruchawki"

— odpisał Lansdowne. 3 września Macdonald odpowiedział:
„Z pewnością sprawiliśmy, że w oczach opinii publicznej

zamieszki te przybrały wielkie rozmiary. Uczyniliśmy to dla

naszych celów, i uważam, że zrobiliśmy mądrze. Mimo
wszystko jednak były to niepokoje na ograniczonym obszarze
i objęły małą liczbę ludzi. Nigdy nie zagroziły bezpieczeństwu
państwa ani nie pociągnęły za sobą komplikacji między­

narodowych"". Cele polityczne i gospodarcze zostały zreali­
zowane, budowa kolei CPR zbliżała się do końca (ostatni
gwóźdź miano wbić w podkłady w Górach Skalistych 7 lis­
topada), udało się wyeliminować Amerykanów. O, gdyby tak

jeszcze ustalić, że nie było żadnej rebelii, nie było także

zdrady, nie było w ogóle Louisa Riela! Niestety, wysyłając
przeciw Metysom wojsko rząd pokazał, że traktuje rebelię
z całą powagą, musiał więc teraz poważnie potraktować jej

przywódcę. Skoro nie dało się uznać sprawy za niebyłą,
Macdonald zaczął szukać innego rozwiązania — powołał
nową komisję lekarską, która miała w jego zamyśle uznać
Riela za na tyle niepoczytalnego, aby można było nie wykonać

na nim wyroku śmierci. Komisja jednak dwoma głosami

Anglosasów przeciwko trzeciemu (Francuzowi) uznała Riela
za „ekscentrycznego, lecz zdrowego na umyśle". Premier dał
za wygraną i postanowił wyciągnąć ze złej sytuacji tyle
politycznych korzyści, ile się da. W 1870 roku Riel do­
prowadził do skazania na śmierć Thomasa Scotta, aby wymie­

rzeniem kary głównej unaocznić suwerenność Manitoby. Teraz
premier Macdonald w ten sam sposób miał zademonstrować
suwerenną władzę Kanady nad Terytoriami. Można przypusz­

czać, że dodał sobie kurażu swym ulubionym trunkiem,

C h a r I e b o i s, op. eh., s. 147.

331

bowiem jego historyczne oświadczenie było tyleż nieoczeki­
wane, co niekonwencjonalne.

— Riel będzie wisiał, choćby wszystkie psy w Quebecu

szczekały w jego obronie — oznajmił.

Adwokaci złożyli apelację. Sąd drugiej instancji odrzucił ją.

Adwokaci odwołali się do najwyższego sądu Imperium Brytyj­
skiego, ale i on zdecydował, że nie ma powodów do uznania
apelacji. Uzyskano tylko odroczenie egzekucji najpierw do 22
października, potem do 10 listopada.

Louis Riel rozglądał się za pomocą. Wysłał kolejny list do

konsula Taylora, przedstawiając mu swoją sprawę. „Zapom­
niałem, że zostałem skazany na śmierć" — napisał na końcu.
Czy miał to być wyrzut? Skierował także petycję do prezydenta
USA Grovera Clevelanda z otwartą prośbą o interwencję

i aneksję Terytoriów. Argumentując, że „rząd brytyjski jest
winien zbrodni przeciw ludzkości [i] z tej przyczyny utracił
wszelki tytuł i prawo do rządzenia Północnym Zachodem",

prosił, aby „granica między Stanami Zjednoczonymi a Pół­
nocnym Zachodem została wymazana od Jeziora Górnego do

Pacyfiku" '

2

. Gubernatorem Terytoriów miał zostać Taylor,

sobie Riel pozostawiał fotel ich premiera.

Pomoc nie nadeszła. Louis Riel postanowił więc przyjąć

palmę męczeństwa — projektował nawet święte obrazki ze
swoją podobizną oraz ułożył modlitwę do „świętego Ludwika
Dawida, Metysa". Czasem wyrażał oczekiwanie, że po jego

egzekucji nastąpi trzęsienie ziemi, a trzeciego dnia powstanie
z martwych. 15 listopada ojciec Andre zawiadomił go, że
nazajutrz definitywnie pożegna się z tym światem. Louis Riel
przyjął to ze spokojem.

— Raduję się, idę do domu Pana — rzekł. Całą noc obaj

spędzili na modlitwie. Riel złożył oświadczenie, w którym

odwołał swoje herezje. „Odrzucam wszystko, co było wyrazem
mojej pychy i zarozumialstwa — pisał. — Podporządkowuję

12

B o w s f i e l d , op. cir., s. 111-116.

background image

332

się woli Boga, nauce Kościoła i nieomylnym decyzjom

najwyższego Kapłana. Umieram jako katolik, w jedynej

prawdziwej wierze".

Rankiem 16 listopada oszroniona preria lśniła w blasku

słońca. Pełniący straż przy szafocie konstabl Donkin po­

ważnie się przeziębił. Riel, trzymając w dłoni mały srebrny

krucyfiks, pożyczony od pani Forget, żony szeryfa, spo­

kojnym krokiem wstąpił na rusztowanie. Za namową ojca

Andre zrezygnował z wygłoszenia ostatniej mowy, lecz

tylko odmówił „Ojcze nasz".

Remerciez Madame Forget — powiedział. Założono mu

biały kaptur. Jack Henderson, który był jego więźniem w Forcie

Garry w 1870 roku, otworzył zapadnię.

Trzęsienie ziemi nie nastąpiło.

POLKA „BATOCHE"

Kanada szalała z radości, powracające oddziały paradowały

ulicami przy dźwiękach okolicznościowego „Marsza pułkow­

nika Ottera", a w lokalach królował najnowszy przebój

— polka „Batoche". Do Toronto przyjechała na występy

— „po raz pierwszy i ostatni w Kanadzie!" — rewia Buffalo

Billa, z gwiazdami Siedzącym Bykiem i Annie Oakley, jako

główny punkt programu przedstawiając „wielkie sceny bitew,

podobne do Fish Creek, Cut Knife i Batoche". Do końca lipca

wszyscy milicjanci wrócili do domów, a władze obmyślały

dla nich nagrody.

Na początek każdy milicjant otrzymał skrypt na 320 akrów

ziemi, z zamianą na 80 dolarów. Dostali go wszyscy, choćby

nie zbliżyli się i na tysiąc kilometrów do strefy walk.

Policjanci, którym nagroda ta nie przysługiwała, byli sceptycz­

ni. „W Kanadzie założono Towarzystwo Wzajemnej Adoracji

— pisał konstabl Donkin. — Artyleria Garnizonowa z Mont­

realu obozowała w Reginie, a żmudna służba tych wiarusów

składała się z pikników i oglądania tańca słońca w wykonaniu

wojowników wodza Piapota. Oni także dostali tę nagrodę,

a później ich męskie piersi ozdobił srebrny symbol nadany

przez Jej Królewską Mość"

1

. Miał na myśli wybity we

wrześniu „North West Canada Medal".

' D o n k i n , op. cit., s. 160.

background image

334

Aby spośród odznaczonych nim wyróżnić uczestników

bitew, za zdobycie Batoche do medalu przewidziano klamrę
„Batoche", a za Fish Creek, Cut Knife Hill i Frenchman's

Butte — klamrę „Saskatchewan". Ponieważ brytyjskie mini­

sterstwo wojny miało wątpliwości co do „sensowności doda­
wania klamer za małe walki podczas rebelii wewnętrznej"
(chociaż dodano klamry do medali, które w 1899 roku

otrzymali wszyscy pełniący służbę podczas inwazji Fenian)

2

,

w drodze kompromisu dodano jednolitą klamrę „Saska­
tchewan". Medal nie miał być nadawany policjantom, ale po
wielu protestach przyznano go także im. W Battlefordzie

rozgoryczenie wzbudziło, że choć dostali go milicjanci (Strzel­
cy Battłefordzcy), to z powodów formalnych nie nadano go
członkom Home Guard — a do nich należał poległy Frank
Smart. Rozpatrywanie odwołań ciągnęło się dość długo: ostatni
battlefordczyk dostał swój medal pod koniec innej wojny,
w kwietniu 1945 roku. Specjalnymi medalami uhonorowano
ponadto wodzów tych Indian, którzy nie popełnili żadnych

przestępstw.

Jeśli premier Macdonald sądził, że z rozdaniem nagród

nastąpi koniec kłopotów, to się mylił. Opozycja przystąpiła do
ataku, dowodząc, że rebelie nie wybuchają bez powodu,
a winien jest rząd, który zaniedbywał rozwiązania problemów,
z jego korupcją i nadużyciami. Konserwatyści i premier nawet
„w zasadzie" zgadzali się z zarzutami, ale obarczali od­

powiedzialnością lokalną administrację albo co bardziej skom­
promitowanych urzędników (na pożarcie rzucony został mini­
ster robót publicznych Hector Langevin). Jednak nad konser­
watystami wisiało fatum podziałów francusko-angielskich.

Z początku wydawało się, że wspólna walka przypieczętuje

jedność Kanady i umocni „Politykę Narodową". Francuzi

z Quebecu bez rozróżniania nazywali „naszymi" wszystkie
bataliony, a Ontario rewanżowało im się tym samym. Wol-

2

Był to General Service Medal, z klamrami „Inwazja Fenian 1866'

i „Inwazja Fenian 1870".

335

tyżerowie z Quebecu doznali tak entuzjastycznego przyjęcia

w

Toronto, że dowódca tego batalionu był pewien, że „choć

różnimy się rasą i religią, jesteśmy mimo to jednym naro­

dem"

3

- Entuzjazm nie trwał długo. Ontaryjska prasa zarzuciła

Karabinierom z Mount Royal nieudolność i pijaństwo,
a sprawa odesłania przez gen. Strange'a płk. Ouimeta

pogorszyła atmosferę. Doszło do kilku procesów o znie­
sławienie, a pewien redaktor z Toronto starym zwyczajem

oberwałby szpicrutą, gdyby się nie obronił parasolem. W Qu-
ebecu politycy narodowi wyrażali sympatię dla Metysów
i zwracali uwagę ministrowi Caronowi, że postępuje nie­
stosownie, wysyłając Francuzów, swych rodaków, by walczyli

przeciwko compatriots. Jeden nawet wyraził nadzieję, że
„Riel zrobi siekaninę z batalionów ontaryjskich". Anglofoni
zaś oskarżyli polityków francuskich, że posłużyli się Metysa-
mi, aby „na preriach budować drugi Quebec". Zarzuty te dały

frankofonom asumpt do podejrzeń, iż rządowi nie chodziło
o stłumienie buntu Metysów, lecz o ograniczenie praw
ludności francuskiej i katolickiej.

Proces Louisa Riela utwierdził Quebec w tym przekonaniu.

Stracenie Riela, podczas gdy William Jackson i inni anglofoni
uniknęli kary, została zinterpretowana jako demonstracja
wyższości rasowej Anglosasów i pogardy dla religii katolickiej.

Kanada francuska poczuła się zagrożona. „Chcieliby, aby to

cały żywioł francusko-kanadyjski zatańczył na stryczku!"

— podsumowała gazeta w Quebecu. Politycy anglosascy

zaprzeczali, twierdząc, że egzekucja Riela jest dowodem

jedności Kanady, której podstawą jest równość wszystkich

— Anglików i Francuzów — wobec prawa. Wina Riela nie
ulegała dla nich wątpliwości (jako największą jego zbrodnię
podawali zresztą nie zdradę stanu, lecz wywołanie wojny
indiańskiej), i próby jego obrony uznawali właśnie za przejaw
nagannej solidarności rasowej.

A. I. S i 1 v e r, The Impact on Easlern Canada ofErents in Saskatchewan

in 1885,

w: Barron and Waldram ed„ op. cit., s. 39^t0.

background image

336

Premier Macdonald omylił się sądząc, że niezależnie od

demonstrowanego niezadowolenia, Quebec będzie trwał przy
konserwatystach. Na wielkim wiecu w Montrealu liberał Wilfrjd
Laurier uroczyście potępił egzekucję Riela. Konserwatyści przy­
łączyli się do niego, ale im to nie pomogło, ani to, że własnych

ministrów w rządzie Macdonalda nazwali tchórzami i zdrajcami.
Quebecka partia konserwatywna, już wcześniej obwiniana
o współudział w centralizowaniu Kanady i anglizowaniu państwa,
stanęła pod pręgierzem zarzutu wyprzedaży interesów francuskich
na zachodzie. Mogłoby ją może uratować zerwanie z sir Johnem

Macdonaldem i zawarcie sojuszu wyborczego z nową Partią
Narodową {Pani National). Nie zdobyła się na to i w 1886 roku
przegrała z narodowcami i sprzymierzoną z nimi partią liberalną.
Dla Wilfrida Lauriera był to pierwszy krok w stronę zastąpienia

sir Johna Macdonalda na fotelu premiera Kanady.

Uczestnikom wydarzeń 1885 roku dalej wiodło się różnie.

Gen. Frederick Middleton początkowo pławił się w glorii. Od
królowej otrzymał tytuł szlachecki, a od parlamentu nagrodę
20 000 dolarów. Nie wszystkim się to podobało, toteż czekano
na pretekst, by dobrać mu się do skóry. Dostarczył go Charles

Bremner, więzień Budowniczego Zagród, który podczas swojej
poniewierki uchronił jedyny pozostały mu majątek: wóz wyłado­

wany futrami. Po kapitulacji został aresztowany jako podejrzany
o udział w rebelii, jego wóz skonfiskowano, a kiedy został
zwolniony, okazało się, że futra zniknęły. O ich przywłaszczenie
oskarżono gen. Middletona. Nad zniszczeniem reputacji zwycięz­

cy spod Batoche pracowano długo i uparcie — atakowano go
w parlamencie, powołano specjalną komisję, wreszcie wytoczono
proces o odszkodowanie w wysokości 19 859 dolarów. Middleton
proponował ugodę, ale jego wrogom nie o to chodziło. W 1890
roku generał podał się do dymisji i wyjechał z Kanady.

— Wydają się zapominać, że ryzykowałem za nich życiem

— powiedział na pożegnanie reporterowi. — Traktują mnie tak
z powodów politycznych. Robią to, bo jestem brytyjskim żoł­
nierzem. Poświęcono mnie dla francuskich głosów w wyborach...

background image

Joseph Jobin, przewodniczący
obozu Kri

Generał major Thomas Bland
Strange

Inspektor Sam Steele

Lekka Piechota z Winnipegu w Edmonton, maj 1885 r.

Budowniczy Zagród w niewoli w forcie Battleford. Po lewej płk Charles

Montizambert

.

background image

Wódz Czarnych Stóp Wronia Sto­
pa w Ottawie

Gen. mjr sir Frederick Dobson

Middleton w 1886 r., w mundurze

brytyjskim, z Orderem Świętego

Michała i Świętego Jerzego, Or­

derem Łaźni, medalami za kam­

panię w Nowej Zelandii, bunt si-

pajów oraz najnowszym medalem

za kampanię północno-zachodnią

Grób Metysów poległych pod Batoche

Grób Louisa Riela

w Winnipegu

Mocny Głos

background image

337

Zbyt wielu nienawidziło Middletona, aby pozwolić mu

przynajmniej na spokojne pożegnanie. Na dworcu w Ottawie
zakłócili je faktor, który domagał się prowizji 36 dolarów i 30
centów za sprzedanie jego mebli, i detektyw, wymachujący
nakazem aresztowania. Specjalnie sprowadzony dyrektor Ban­

ku Montrealu indosował czek Middletona, aresztowanie nie
doszło do skutku i generał wrócił do Anglii. Królowa powie­
rzyła mu stanowisko Strażnika Klejnotów Koronnych w Tower

— niezwykłe jak na kogoś oskarżanego o kradzież futer

i wystawianie czeków bez pokrycia. Zmarł w 1898 roku, nie

doczekawszy zakończenia sprawy, która nagle przestała być
ważna i wlokła się przez posiedzenia parlamentów i rządów,
aż w 1899 r. Bremner otrzyma! 5364 dolary i 50 centów.

Pech ścigał także gen. Thomasa B. Strange'a — tak jak się

obawiał, w nagrodę za obronę Alberty i dowodzenie jej Siłami
Polnymi rząd wstrzymał mu emeryturę. Jesienią, kiedy jak
zwykle Indianie podpalili prerię, ranczo generała spłonęło, a na
domiar złego podczas akcji ratunkowej koń kopnięciem złamał

mu nogę. Zrujnowany Strange wrócił do Anglii. Zabrał z sobą

jedyne nagrody, jakie otrzymał — laskę ze złotą gałką, prezent

od jego zwiadowców, i posrebrzany serwis od taborytów.

W Anglii nie był nikomu znany i kiedy spotkał tam Buffalo
Billa, z pewną urazą stwierdził, że jest on przedmiotem
powszechnego podziwu — a jego, mimo że ubiera się tak samo,
nie podziwia nikt. Poratował generała Hiram Maxim, który
zatrudnił go, by jeździł po świecie i sprzedawał karabiny
maszynowe. W wolnych chwilach Strange zaś pisał pamiętniki
pod znaczącym tytułem „Jubileusz artylerzysty — Jingo"

4

.

Kiedy Kanada pozbyła się obu brytyjskich generałów,

trzeba było znaleźć własnego zwycięzcę. Próby postawienia
na piedestale ppłk. Williama D. Ottera, nie powiodły się;

Wbrew utartej definicji Jingo, jako „szowinista" lub „wojujący nac­

jonalista", Macdermotfs War Song, z której słowo to pochodzi, ma jedno­

znaczną wymowę patriotyczną, a pewność zwycięstwa opiera oprócz siły na
słuszności moralnej.

22 — Batoche 1885

background image

338

jego niedołęstwo pod Cut Knife Hill było zbyt oczywiste.

Otter pozostał w sztabie milicji, aż w 1899 roku wojna burska

dała mu drugą szansę dowodzenia batalionem, jednak i tam

był krytykowany za pasywność i nieudolność. Doczekał się

awansu na generała majora w 1909 r., a szlachectwa wraz

z emeryturą w 1912 r.

Oficjalnym zwycięzcą pod Batoche mianowano w końcu

ppłk. Arthura T. H. Williamsa, „dziedzica na Penyrn",

„dandysa z Izby Gmin", dowódcę Batalionu Midland, który

dwukrotnie bez rozkazu szturmował „fortyfikacje" Metysów

(na tę okoliczność nazwane „prawdziwym Sewastopolem").

Na bohatera nadawał się tym lepiej, że niekontrowersyjnie już

nie żył — zmarł bowiem na tyfus 4 lipca 1885 r. w drodze

powrotnej na pokładzie parowca.

Kanadyjczycy uznali, że są przygotowani do wojny, nabrali

optymizmu i pewności siebie. Strategiczna kolej transkon-

tynentalna była gotowa. Przećwiczono mobilizację i zdolność

przetransportowania armii na zachód. W pole wysłano 5 tysięcy

ludzi wraz z niezbędną logistyką. Chociaż większość nie

wzięła udziału w walkach, powstała z nich własna, kanadyjska

siła zbrojna, po raz pierwszy bez udziału brytyjskiego.

Zakupiona podczas rebelii broń zwiększyła i unowocześniła

kanadyjskie zasoby; w innych warunkach parlament nie

przyznałby na ten cel środków. Jedna trzecia sił zbrojnych

dostała nowoczesne karabiny Martini-Henry. Zakupiono także

cztery Gatlingi model 1883, mimo że podnosiły się głosy, iż

ich przydatność nie została w pełni udowodniona.

Kanadyjscy sztabowcy ostatecznie sformułowali swą doktrynę

wojenną, w której przeciwnikiem były Stany Zjednoczone.

Z wydarzeń 1885 r. wyciągnęli wniosek o kluczowym charakterze

zachodu i w sytuacji kryzysowej zamierzali sami rozpocząć

działania zaczepne na dwóch kierunkach: Seattle (stan Waszyng-

ton)-Portland (Oregon) oraz Fargo (Dakota Północna)-Min-

neapolis/St. Paul (Minnesota). Plan ten obowiązywał aż do lat

trzydziestych XX wieku... Tymczasem Amerykanie zarzucili

339

plan aneksji Kanady; stali się i tak właścicielami ponad połowy

jej gospodarki. Był to skutek kanadyjskiej protekcyjnej taryfy

celnej — Amerykanie nie mogąc do Kanady eksportować

towarów, inwestowali w niej. Zwolennicy wzajemnego wolnego

handlu doczekali się go wreszcie w roku 1988, w epoce Ronalda

Reagana, sto lat z okładem po rebelii.

NWMP poniosła konsekwencje swej wyrozumiałości wobec

Indian. Jeszcze podczas kampanii gen. Middleton pisał do min.

Carona, że „policja kompletnie straciła prestiż" i powinni ją

zastąpić „typowi strzelcy konni, umundurowani odpowiednio do

potrzeb — nie czerwone kurtki, koronki, wysokie buty, lecz

mundur w kolorze khaki, Winchestery i bagnety szablowe"

3

.

Dodawał, że w jednostkach tych „nie powinno być miejsca dla

ludzi pokroju insp. Morrisa" — a więc miała to być także zmiana

zasad postępowania; zerwanie z „podejściem policyjnym" na

rzecz „wojskowego". Po wojnie płace policjantów obniżono

o połowę. Poszkodowane były nawet wdowy po zabitych

policjantach; inaczej niż wdowom po żołnierzach milicji, nie

przyznano im renty, każąc się zadowolić sumami, otrzymanymi

z licytacji osobistych rzeczy zabitych mężów (w przypadku

poległego pod Cut Knife Hill trębacza Burke'a było to 7,25 doi.).

Protesty sprawiły, że po dwóch latach otrzymały rentę.

Komisarz Irvine, insp. Crozier i insp. Dickens odeszli ze

służby. Irvine wylądował w tym samym więzieniu, w którym

odsiadywali karę Budowniczy Zagród i Duży Niedźwiedź;

wprawdzie jako jego naczelnik, ale i tak była to złośliwość.

Jako ciekawostkę można dodać, że w więzieniu tym znalazł

się też sławetny stół bilardowy Gabriela Dumonta... Dickens

borykał się z biedą, ratował się wygłaszaniem odczytów na

temat rebelii, a w pół roku później w trakcie jednego z nich

zmarł, prawdopodobnie na udar serca.

Mimo że zapowiadano zlikwidowanie policji konnej, prze­

trwała, ale nie była już sobą. Fala krytyki zwiastowała koniec

3

M o r t o n, R o y, op. cit., s. 230.

background image

340

mitu NWMP. Odeszli arystokraci; ich miejsce, jak pisze

Donkin, zajęli rekruci zebrani w slumsach Ontario. Symbolem
upadku było odezwanie się nowego konstabla w reakcji na
żale starego kaprala, iż „nie ma już esprit de corps" — „To
trzeba to zamówić u kwatermistrza!"

Indianom też wiodło się różnie. Budowniczy Zagród, dzięki

wstawiennictwu arcybiskupa Tache, wyszedł z więzienia

4 marca 1886 r. Wrócił do Battlefordu, pojął jeszcze jedną
żonę, młodszą od pozostałych, i wraz z nią pojechał odwiedzić
Wronią Stopę. Tam 4 lipca podczas uczty śmiertelnie zakrztusił
się zupą z jagód saskatoon. Niektórzy mówili, że złamał tabu,

zakazujące mu spożywania tych jagód, inni, że był to skutek
klątwy rozgoryczonych członków jego szczepu, którzy byli
zdania, że Budowniczy Zagród jednak powinien był zostać
powieszony

6

. Jeszcze inni, że zupę doprawiono zbyt dużą

ilością painkillera. A może to tylko pozostawione w tipi
małżonki posłały za nim życzenie „a bodajś się udławił...".
Duży Niedźwiedź zaś wyszedł z więzienia w lutym 1887

i zmarł bez legend w okolicy Battlefordu w 1888 roku.

Po drugiej stronie „magicznej linii" kawaleria USA za­

trzymywała czasem kanadyjskich Indian, którzy mieli przy
sobie damską odzież, srebrne zastawy i podobne przedmioty.
Amerykanie rozważali zawrócenie ich do Kanady, ale w końcu

przeważył pogląd, że powinni odwdzięczyć się Kanadyjczykom
za azyl, jakiego ci udzielali Sjuksom i Nez Perce. Pozwolili
więc kanadyjskim Assiniboinom zamieszkać w rezerwacie ich
amerykańskich współplemieńców, a Kri zaopatrywali w żyw­

ność, choć nie mieli w USA rezerwatu. Liczba Indian,
szukających azylu w USA, szybko więc doszła do kilkuset

7

.

Mały Zły Człowiek, syn Dużego Niedźwiedzia, grasował

w Montanie, kradnąc konie i bydło. Wreszcie tak się uprzykrzył
mieszkańcom tego stanu, że w roku 1896 wypędzili go z powrotem.

6

D e m p s e y , op. cit., s. 200 (relacja Jasia Wroniej Stopy).

7

Kongres USA w 1916 roku przydzielił im osobny rezerwat koło Fortu

Assiniboine.

341

W Kanadzie nikt mu już nie wypominał roli, jaką odegrał
w wydarzeniach w Frog Lakę. Mały Zły Człowiek mimo to zmienił
imię na (lepiej kojarzące się) Mały Niedźwiedź. W charakterze
wielkiego wodza Kri odbył reklamową podróż na wschód. Zyskał

dużą popularność w prasie, ale ponieważ władze nie zgodziły się
wypłacić mu „zaległych pieniędzy traktatowych" za cały okres od

1885 roku, obraził się i powrócił do Montany, gdzie odtąd mieszkał

spokojnie. Gorzej skończył wódz Mała Topola — kręcił się po
różnych rezerwatach i swoim zwyczajem wyciągał korzyści, skąd
się dało, aż się doigrał i w 1886 roku został zabity koło Fortu
Benton przez pewnego mieszańca, z którym pokłócił się o konie.

Piękny Dzień, szef Stowarzyszenia Grzechotników i wojenny

wódz spod Cut Knife Hill, wrócił do Kanady w 1892 roku. Ożenił
się z córką Budowniczego Zagród i przez następne 50 lat mieszkał
kolo Battlefordu. Był znany jako hodowca koni i postępowy

farmer (miał nawet wirówki do mleka), a także jako wielki
szaman, który jeszcze w 1936 roku odprawiał taniec pragnienia.

Największą sławę zdobył Wronia Stopa — jako wielki wódz,

który w swej dobroci zrezygnował z podboju zachodniej Kanady.
Gazety straszyły jeszcze w rok po rebelii, że montuje on wojenny
sojusz Czarnych Stóp, Kutenajów, Assiniboinów i amerykań­
skich Gros Ventres, więc na wszelki wypadek zaproszono

Wronią Stopę już nie tylko do Winnipegu, lecz do Montrealu
i Ottawy. Spotkał się tam z premierem Macdonaldem,

którego przyjacielsko nazywał „szwagrem". Widać spodobało
się to egalitarnym Kanadyjczykom, bowiem zastanawiali
się, czy by nie wysłać Wroniej Stopy do Londynu i przed­
stawić królowej. Do tego nie doszło, co zapewne zubożyło
historię o kilka anegdot

8

.

8

Możemy zgadywać, jak przebiegłaby ta wizyta. Kiedy córka królowej

Wiktorii księżna Luiza odwiedziła Ottawę, pewien senator objął ją po
przyjacielsku i wyraził aprobatę dla jej pełnych kształtów. Księżna, która
oprócz figury odziedziczyła po matce usposobienie, „nie była ubawiona".
Również kanadyjski prekursor ochrony środowiska Archie Bellaney (alias Grey

Owi) króla Jerzego V poklepywał po ramieniu, wyprzedzał w drzwiach etc.

background image

342

Ogólnie Indianie zostali podwójnie poszkodowani: po

pierwsze, okresowo wprowadzono dla nich przepustki, bez

których nie mogli opuszczać rezerwatów. Po drugie, stracili

szansę na głosowanie w wyborach. Akt o Prawach Wybor­

czych, który nadawał je wszystkim dorosłym Indianom płci

męskiej oraz białym wdowom i niezamężnym kobietom, był

dyskutowany przez cały czas rebelii. Kiedy konserwatywni

przeciwnicy prawa głosu dla kobiet wzięli górę, postępowcy

oświadczyli, że byłoby niestosowne odmawiać prawa głosu

inteligentnym białym kobietom, a jednocześnie nadawać je

indiańskim mordercom z Frog Lakę. Skutek był taki, że prawa

głosu nie uzyskały ani kobiety (musiały na nie czekać aż do

roku 1917), ani Indianie z Terytoriów; otrzymali je tylko

Indianie ze wschodu, osiadli i z cenzusem majątkowym.

Różnie toczyły się także losy Metysów. Gabriel Dumont po

dotarciu do Montany został wraz z Michelem Dumasem

zatrzymany przez patrol kawalerii. Gen. Alfred Terry, dowódca

departamentu wojskowego Dakoty, był najwyraźniej dobrze

poinformowany, kto zacz Gabriel Dumont, bowiem odesłał

sprawę do gen. Philipa Sheridana, dowódcy dywizji Missouri,

i do dowódcy armii Williama T. Shermana. Oni także nie chcieli

(nie mogli?) się angażować, więc decyzja oparła się o prezydenta

Clevelanda, który wydał polecenie zwolnienia obu ważnych

Metysów. Dumont pozostał w USA i w 1886 roku wstąpił do

rewii Buffalo Billa. Podobno był z nią nawet w Paryżu.

Kanadyjska rebelia jednak wkrótce przestała być hitem, i Du­

mont spadł do roli statysty. Zrezygnował więc, przeniósł się do

Montany, a w 1890 wrócił do Batoche. Czekała tam na niego

jego działka z frontem do rzeki, otrzymał także skrypt na drugą

działkę na podstawie Manitoba Act. Na farmie doczekał końca

swoich dni i w 1906 r. spoczął na cmentarzu w Batoche.

Charles Nolin, główny antagonista Louisa Riela, borykał się

z wrogością Metysów. Pod jej ciężarem zrezygnował w końcu

z kariery politycznej i odszedł z parlamentu. Jak zapowiedział

mu Riel jeszcze w 1869 roku, był skończony.

343

Przyszłość uśmiechała się za to do Williama Jacksona. Były

lider Związku Osadników, inspirator sprowadzenia Louisa

Riela nad Saskatchewan, uznany za obłąkanego, szybko uciekł

z domu wariatów, przeniósł się do USA i osiadł w Chicago.

Dalsze życie poświęcił działalności w partii socjalistycznej,

związkach zawodowych oraz sekcie bahaitów. Zmarł w 1951

roku w wieku 90 lat.

Na Terytoriach Północno-Zachodnich nastąpiły pewne zmia­

ny. W 1888 r. ich gubernatorem został Joseph Royal, wydawca

pisma „Le Metis", dla którego Louis Riel przewidywał tę

funkcję jeszcze w 1879 roku (choć trudno sądzić, że stało się

to dzięki niemu). Wszyscy Metysi otrzymali prawa własności

do zajmowanych przez siebie działek z dostępem do rzeki,

a oprócz nich skrypty na nowe działki na podstawie Manitoba

Act.

To nie rozwiązywało jednak problemów ludności. Wpraw­

dzie dzięki dostawom dla wojska koniunktura się polepszyła,

ale niewiele to pomogło tym, których Indianie pozbawili

dobytku. Nie tylko nie dostali żadnej pomocy, ale na dodatek

rząd zaostrzył im warunki zwrotu pożyczonego ziarna siew­

nego — teraz miały to być już nie półtora, lecz dwa buszle za

buszel. Wśród ludności znowu narastało oburzenie. „Indianie

wrócili do rezerwatów, dostają żywność, pozwolono im

zatrzymać łupy, a obrabowani przez nich ludzie mogą dostać

ziarno na warunkach, jakie mógłby postawić Szajlok, albo

mogą pójść na drzewo" — dawała upust jej uczuciom gazeta

z Edmonton. Metysi prosili o kredyty, narzędzia, bydło i ziarno

siewne na takich warunkach, jak rezerwaty, ale ponieważ

— mimo powoływania się na „prawa tubylcze" — nie mieli

urzędowego statusu Indian, otrzymywali odmowy. Powtórzyła

się więc sytuacja z Manitoby. Tylko 12 procent Metysów

przyjęło ziemię; reszta spieniężyła skrypty — bardziej niż

dodatkowej ziemi potrzebowali gotówki.

Farmerzy znów zabrali się do pisania skarg: „wyrażali

niezadowolenie z łagodności, z jaką przyjęto kapitulację

mieszańców i Indian", protestowali przeciw warunkom

background image

344

pożyczek i domagali się wyceny swoich strat. W końcu
rząd powołał komisję, która uznała 1308 wniosków o od­

szkodowania za straty wojenne na łączną kwotę 3 milionów
dolarów, z czego lwią część dostała Kompania Zatoki
Hudsona. Mieszkańcy Saskatchewanu zostali potraktowani

rozmaicie. Xavier Letendre zwany Batoche, którego dom
i sklep zostały zniszczone przez milicjantów, otrzymał
20 000 dolarów. Rodzina McLeanów z Fortu Pitt, której

dom i dobytek zniszczyli Indianie, musiała zadowolić się
sumą 3358 dolarów. McLean mógł tylko chlubić się, że

jego przeżycia zyskały mu przydomek „Duży Niedźwiedź

McLean". Niedoszły farmer Barney Tremont, któremu już
żadne odszkodowanie nie mogło dać satysfakcji, został

przez kolegów — telegrafistów uhonorowany marmurową
tablicą w anglikańskim kościele w Battlefordzie. Przetrwała

tam ona do końca lat 1960-tych, kiedy usunął ją młody
pastor, którego raziło niepoprawne politycznie stwierdzenie,

że Tremont został „zamordowany przez Indian podczas
rebelii".

Rebelia kosztowała po obu stronach życie 113 ludzi: 67

milicjantów poległych, zmarłych od ran, na skutek wypadków
i chorób, a także zamordowanych cywilów, oraz 46 buntow­
ników: 20 Metysów — wśród nich Louisa Riela — i 26
Indian, w tym straconych w Battlefordzie. Co do sensu

i pożytku z niej, zdania mogły być podzielone. Gdyby w rebelii
chodziło tylko o postulaty własnościowe Metysów, można by
stwierdzić, że była niepotrzebna, bowiem zostałyby one

zrealizowane i tak (choć działalność Louisa Riela z pewnością
to przyspieszyła). Trzeba byłoby się tylko zdziwić, że ktoś był

gotów przelewać krew za dostęp do rzeki. W istocie, chodziło
nie o możliwość łowienia ryb. Działki z frontem ku rzece były
symbolem tradycji Metysów, ich kultury i tożsamości; ujed­

nolicone, kwadratowe działki uosabiały ich zagrożenie. Była
to walka o przetrwanie narodu, przeciw narzucaniu cudzych

obyczajów. Mówiąc „walczymy o nasze prawa", Metysi mieli

345

na myśli nie przepisy o podziale gruntów, lecz naturalne
prawo do wolności, czyli swojego sposobu życia.

Czy wobec tego zaproszenie Louisa Riela było ich tragiczną

pomyłką, w wyniku której powstała w Batoche sekta, nie mająca
wiele wspólnego ani z obyczajami Metysów, ani ich aspiracjami
do samodzielnego rozwoju? Co chciał osiągnąć Louis Riel,
trudno powiedzieć (abstrahując od tego, jak dalece był w swych
działaniach samodzielny). Można dyskutować, czyjego religia
miała służyć przede wszystkim do zreformowania Kościoła, czy
też (jako czynnik państwotwórczy) do budowy państwa Mety­
sów. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że nie powtórzy
sukcesu Manitoby, zwłaszcza że w tym czasie było już wątpliwe,

czy Manitoba Act to pełny sukces. Dlatego Riel oczekiwał, że
frankofoni „zmetysieją", a Metysów odciął od Francuzów
z Quebecu przy pomocy swojej religii. Spodziewał się, że religia
ta wzmocni świadomość narodową Metysów. Metysi mieli już

jednak swój narodowy charakter, określony między innymi przez

religię katolicką i Kościół. Sekta Riela nie zdobyła nawet stu
wyznawców, i jak wskazuje przypadek Jacksona, zaszkodziła
tylko mniej zrównoważonym.

Zasługą Louisa Riela jest to, że dał Metysom inne niezbędne

dla życia narodu czynniki duchowe: historię, legendę i mit.
Rebelia, zbędna z utylitarnego punktu widzenia, była koniecz­
na, by czynniki te powstały. Metysi przetrwali jako społeczność
(w 1999 roku było ich 200 tysięcy), zachowując obyczaje
i adaptując się do nowych warunków. Przyczyniła się do tego
decydująco tradycja Batoche.

Louis Riel rzucił długi cień na całą Kanadę. W 1870 roku

o mało nie spowodował rozpadu dopiero co powstałego
państwa. W 1885 roku zza grobu zapoczątkował upadek
„Polityki Narodowej". Stłumienie rebelii, zamiast umocnić

jedność państwa i służyć tworzeniu narodu kanadyjskiego,

przypieczętowało podział Kanady na angielską i francuską.
W Quebecu konserwatyści nigdy już nie mieli objąć rządów,
a nacjonalistyczno-liberalna koalicja przetrwała u władzy do

background image

346

lat 1950. Wzajemne resentymenty doprowadziły w końcu

parlament i rząd federalny do przewartościowania narodowej

polityki. W obawie przed rywalizacją dwóch narodowości

zrezygnowano ze starań o budowę narodu o jednolitej kulturze,

za oficjalną doktrynę państwową przyjmując wieloetniczność

i wielokulturowość. W powstałej mozaice narodów, religii

i kultur wszelkie narodowe aspiracje i antagonizmy miały stać

się nieistotne. To się udało, ale nie do końca; w 1992 roku

został odrzucony w referendum projekt zmian w konstytucji

Kanady, uznających Quebec za „odrębną społeczność" i dają­

cych Indianom prawo do samorządu. Metysów projekt ten

w ogóle nie obejmował.

Podobnie dzieje się z podnoszoną od ćwierć wieku sprawą

rehabilitacji Louisa Riela. Ogłoszono go wprawdzie ojcem-

-założycielem prowincji Manitoba, lecz gdy podniosły się

głosy, by zaliczyć go także w poczet ojców-założycieli Kanady,

władze zdecydowały położyć temu kres. W 1978 roku Stowa­

rzyszenie Metysów i Niestatusowych Indian

9

Saskatchewanu

złożyło petycję do Ottawy o rehabilitację Louisa Riela

— i spotkało się z odmową. Nie odniosły skutku petycje

w latach 1985 i 1995 ani wniosek o ułaskawienie złożony

w 1992 roku przez prokuratora generalnego prowincji Alberta.

Sprawa Riela trafiła do parlamentu, lecz i ten w 1996 roku

odrzucił wniosek stosunkiem głosów 112 do 103. Rząd zgodził

się tylko na wydanie w 1992 roku uchwały o uznaniu wkładu

Louisa Riela w rozwój Kanady, oraz w 1998 roku włączenie

do białej księgi „Rosnąć w siłę" (która dotyczy głównie

Indian) przyrzeczenia „poszukiwania dróg odzwierciedlenia

właściwego miejsca Louisa Riela w historii Kanady". Mimo

cytowanej na wstępie mowy pani gubernator Clarkson, a także

apeli, aby rehabilitacją Riela uczcić koniec XX wieku, sprawa

przesunęła się na kolejne stulecie i nic nie wskazuje na to, by

miała się szybko zakończyć.

9

Indianie niestatusowi — Indianie, którzy nie zarejestrowali się jako

Indianie i z urzędowego punktu widzenia nie będący nimi.

347

Z Rielem dzieli los Budowniczy Zagród. W 1994 roku

Kri zebrali się na wzgórzu Cut Knife i podpisali petycję

w sprawie wodza do ministra sprawiedliwości. Jak dotąd

ich nadzieje okazują się płonne, mimo że napisy na tablicach

upamiętniających wydarzenia 1885 roku dostosowano do

wymogów politycznej poprawności, a Indian przemianowano

na Pierwsze Narody.

Niechęć władz do zajmowania się sprawą Louisa Riela

może wynikać z faktu, iż spuścizną jego czynów i ducha

okazał się separatyzm, który nie tylko utrwalił się w Quebecu,

lecz zakorzenił się w prowincjach zachodnich. Mimo ich

zasobności w surowce i zboże, mieszkańcy nadal skarżą się,

podkreślają, iż nie mają więzi ze wschodem (poza tym, że są

eksploatowani przez Ottawę), oraz co pewien czas grożą

secesją. Współczesny socjohistoryk twierdzi, że „Kanada

została stworzona przez menadżerów i jest zarządzana przez

menadżerów. To, czym nie można zarządzać, zagraża naszej

egzystencji. Nie jesteśmy pewni, że mamy przyszłość. Boimy

się, że nasz kraj ulegnie dezintegracji; mamy powody, by się

tego bać"

10

. Czy świat menadżerów mogą niepokoić mistyczne

wizje Louisa Riela? Może to tylko typowa dla bezkresnej

prerii chandra — cabin feverl A może ma rację mieszkaniec

zachodu z kanadyjskiej karykatury, który na przechwałki

mieszkańca Quebecu: „Quebec nie jest społecznością, lecz

nacją!", odpowiada: „Ha! My na zachodzie zaszliśmy już

dalej; jesteśmy alienacją".

10

D. S w a i n s o n, Rieliana and the structure of Canadian history, w:

B o w s f i e l d , op. cit., s. 32.

background image

POSTSCRIPTUM — BALLADA O MOCNYM GŁOSIE

Nie ulega wątpliwości, że agent rezerwatu, przełożony Indian, miał na

Mocnego Glosa chrapką od czasu jego powrotu z lasów saskatchewariskich.
Czekał sposobności, ażeby zalać mu sadła i wywrzeć na nim zemstą.
Poduszczał przeciw niemu także policją konną. [...] Chociaż Mocny Glos był

mążnego serca, przeraził sią do głąbi. Widział na własne oczy, co działo sią

po stłumieniu powstania nad Saskatchewanem i jak okrutnie zwyciązcy
postępowali z przywódcami buntu...

Arkady Fiedler, „Mały Bizon"

Wiąkszość cywilizowanych przyjaciół Indian kocha ich za szlachetne

występki, wspaniale wykroczenia, olśniewające przestępstwa. Dla sentv-
mentalistów genialna zbrodnia zawsze jest godna podziwu, pospolita praca

zasługuje tylko na pogardą.

R. I. Dodge, „Our Wild Indians"

Minęło 10 lat. Kanada wydobywała się z recesji dzięki

ożywieniu na rynkach światowych i popytowi na surowce
i pszenicę. Dzięki handlowi skryptami powstał rynek ziemi,
stanowiąc korzystną alternatywę dla jej rządowego przydziału.

Cena ziemi od razu ruszyła w górę: kupiec Jean-Louis Legare
z Wood Mountain kupił od Metysów 45 skryptów za 140

dolarów każdy. W roku 1900 były one warte po 1000 dolarów.
Liberalizacja taryfy celnej umożliwiła wzrost obrotów między
zachodem a wschodem. Wielu Kri w rezerwacie Brodacza

349

uprawiało własne pola, a nawet Sjuksowie Białej Czapki
przemogali niechęć do gmerania w ziemi. Plony były coraz
lepsze — nikt nie głodował, a niektórzy indiańscy farmerzy
dorównywali dochodami białym. Indianie Budowniczego
Zagród hodowali bydło, sprzedawali mięso Departamentowi
Indian i dostawali nawet po 700 i 800 dolarów. Inni robili

interesy, dostarczając siana i węgla drzewnego. Assiniboinowie
w rezerwacie zbierali się w kościele na poranne i wieczorne
modlitwy, a pasiasty koc Kompanii Zatoki Hudsona ustępował
przed ubiorem europejskim.

Powrócił respekt wobec policji, zwłaszcza odkąd minister

sprawiedliwości dał jej prawo dokonywania aresztowań na
terenie rezerwatów. Dzięki temu komisarz Herchmer (który objął
tę funkcję po Irvine'em) nie narażał się już na takie nieprzyjem­

ności, jak kiedyś z Żółtym Cielęciem, i mógł z zadowoleniem
stwierdzić, że „aresztowani za pijaństwo, chuligaństwo i szulerst-
wo Indianie płacą grzywny o wiele sumienniej od białych.
Rozumieją swoją odpowiedzialność i ponoszą karę z o wiele
większą godnością niż osadnicy" '. W 1889 roku meldował, że
„kradzież koni wśród Indian niemal całkowicie znikła z listy
przestępstw". Wódz Czerwona Wrona, którego dom, dywany,

biała pościel i lśniące piece zrobiły wrażenie na insp. Steele
(„wygląda korzystnie na tle rezydencji przeciętnego osadnika")
nawet przekazał mu własnego syna, kiedy przyprowadził stado
koni skradzionych Indianom z Montany. „Indianie to lud, który
bardzo przestrzega prawa, i myślę, że popełniano wśród nich

o wiele mniej przestępstw, niż byłoby ich wśród takiej samej
liczby białych, żyjących w podobnych warunkach" — oceniał

jeden z agentów

2

.

Jean Baptiste, którego indiańskie imię brzmiało Mocny

Głos

3

, był w tym obrazie przykrym dysonansem. Mieszkał

1

A t k i n , op. cit., s. 290.

' G r a h a m , op. cit., s. 96.

3

Autor zachowuje upowszechnione przez Arkadego Fiedlera tłumaczenie

imienia Kaki-manitou-wayo. które dosłownie znaczy Wszechmocny Głos.

background image

350

w rezerwacie Kri w pobliżu Duck Lakę. Byl wnukiem Jednej

Strzały, ale czy brał udział w walkach po stronie Riela, nie

wiadomo. W roku 1885 miał 11 lat i jeśli nawet był pod

Batoche, to nikt go nie zapamiętał. Na tle młodzieży z rezer­

watu nie wyróżniał się zbytnio; chyba tylko tym, że miał

zwyczaj pojmować za żony coraz to nowe sąuaws. Było to

w zgodzie z indiańskim obyczajem, lecz fakt, że się ich

szybko pozbywał, powodował złą krew w rodzinach jego

wybranek (na co wielokrotnie zwracał mu uwagę agent

McKenzie). Sierż. Charles Colebrook, który aresztował go 22

października 1895 roku, również nie miał żadnych wspomnień

związanych z rebelią. Była to rutynowa sprawa. Mocny Głos

i jego kumpel Lecący Dźwięk zarżnęli krowę, która nie była

ich własnością

4

. Pewnie nikt by się o tym nie dowiedział,

gdyby jakiś krewny jednej z eks-flam Mocnego Glosa nie

podkablował go policji. Obaj przyjaciele stanęli przed agentem

McKenziem, który sprawował także funkcję sędziego. Lecący

Dźwięk wykręcił się sianem, ponieważ okazał skruchę i oświad­

czył, że namówił go kolega. McKenzie cztery dni wcześniej

wsadził do paki ojca Mocnego Glosa za kradzież kurtki

i pieniędzy, a całą rodzinę określił kiedyś w raporcie jako „złą

i degenerującą się". Musiał być do Mocnego Głosa uprzedzony,

bo wlepił mu miesiąc aresztu, choć Indianin nigdy nie dostawał

za kradzież więcej niż dzień, góra dwa — ot tak, dla

zaznaczenia, że się tego nie pochwala. Po tygodniu Mocny

Głos uciekł. Legenda głosi, że przestraszył się, iż zostanie

powieszony, co jest oczywistym nonsensem. Bliższa prawdy

może być wersja, że kazano mu obrządzać policyjne konie,

a tego dumny wojownik żadną miarą znieść nie mógł. Zabrał

więc aktualną żonę, trzynastolatkę o imieniu Blada Twarz,

i zmył się. Po dwóch dniach sierż. Colebrook i zwiadowca

Francois Dumont wytropili go na prerii.

4

Wbrew niektórym opracowaniom, krowa nie była państwowa (to znaczy

niczyja), ani Mocny Głos nie mógł sądzić, że należała do jego ojca; była
własnością pewnego osadnika z okolic Batoche.

351

•— Hej, ty! — zawołał Mocny Głos do Dumonta. — Po­

wiedz mu, żeby się nie zbliżał, bo go zabiję!

Trudno było oczekiwać, że policjant odejdzie, a jego

szefowie przyjmą wyjaśnienie, iż przestraszył się Indianina

z dubeltówką. Sierżant wezwał Mocnego Głosa, by nie stawiał

oporu, po czym ruszył ku niemu z wyciągniętą ręką, mówiąc

uspokajająco „Chodź, chłopcze, no chodź".

— Stój, nie podchodź! — zawołał Mocny Głos. Colebrook

musiał wiedzieć, że ryzykuje, ale zbliżał się nadal. Gdy był

o kilka metrów od Mocnego Głosa, ten wystrzelił. Trafiony

w szyję policjant zginął na miejscu. Dumont nie czekał na

drugi wystrzał, lecz rzucił się do ucieczki

J

.

Za schwytanie Mocnego Głosa wyznaczono nagrodę,

ale poszukiwania nie dały efektów. Urażony krytykami

komisarz Herchmer wskazywał, że policja australijska mimo

bardziej sprzyjającego klimatu i otoczenia również nie

może schwytać osławionego Neda Kelly'ego. O sprawie

już cichło, gdy w maju 1897 roku na posterunek w Duck

Lakę przygalopował ranczer Napoleon Venne, z przestrze­

lonym kapeluszem i krwawiącym ramieniem. Poszukując

złodziejaszków, którzy zarżnęli jego byka, natknął się w lesie

na Mocnego Głosa. Na miejsce przybył patrol NWMP

z insp. Johnem Allanem. Allan miał 60 lat, był synem

żołnierza spod Waterloo oraz weteranem wojny secesyjnej

i ekspedycji przeciw mahdystom w Sudanie. Był też Czer­

woną Kurtką ze starej szkoły, więc gdy wreszcie dostrzeżono

trzech Indian, wierny hasłu „We get our mcm" pogonił

za nimi. Indianie skryli się w topolowym lasku. Zza drzew

padły strzały — koń insp. Allana padł trafiony kulą, a on

sam został ranny w ramię. Obok niego spadł z konia

ranny w udo sierż. Raven.

5

Dumont twierdził, że Mocny Głos miał jednostrzałową strzelbę, bowiem

gdyby miał jeszcze jeden strzał, zabiłby go niechybnie. Inne źródła podają,
że była to dubeltówka. Być może Mocny Głos nie nabił jednej lufy ponownie
po tym, jak niedługo przedtem upolował kuropatwę.

background image

352

„Przez minutę czy dwie, z nieużytecznym prawym ramie­

niem, nie mogłem przyjąć wyprostowanej pozycji — wspomina
Allan. — Podciągając się za gałązki drzewa zdołałem stanąć

na nogi, tylko po to, by stwierdzić, że patrzę w wylot lufy
Winchestera. Mocny Głos mierzył do mnie. Prawdopodobnie

brakowało mu amunicji, bo zażądał mojego pasa, wskazując
na niego gestami. Wykonałem gest odmowny i oczekiwałem
walki, której koniec — biorąc pod uwagę moją rękę — był

wątpliwy". Na szczęście któryś z policjantów wystrzelił,
a Mocny Głos wystraszył się i cofnął. Allan i Raven zostali

odniesieni na pobliską farmę. „Trzymałem ramię inspektora
przez prawie godzinę — mówi konstabl Parker — podczas

gdy dr Bain wyciągał z niego kopiasty spodek odłamków
kości. Doktor chciał mu dać koniaku, ale odmówił i tylko

zgrzytał zębami"

6

.

Tymczasem do policjantów dołączyła grupa cywilów z Duck

Lakę. Kpr. Hockin, który przejął dowodzenie, zdecydował się

zaatakować. Z ośmioma konstablami i poczmistrzem Grundym
wbiegł do lasku. W chwilę potem padł śmiertelnie ranny.

Zginęli także Grandy i konstabl Kerr. Konstabl O'Kelly
odniósł sukces — trafił w głowę jednego z Indian, który wstał,
aby lepiej wycelować.

Wieczorem nadeszły posiłki — z Prince Albert 8 policjantów

z haubicą, która 10 lat przedtem służyła Crozierowi pod Duck
Lakę, a z Reginy pociągiem 24 policjantów z 9-funtówką.
Około północy usłyszeli Mocnego Glosa:

— Bracia, mieliśmy dziś dobrą walkę. Ciężko pracowałem

i jestem głodny. Macie dużo żarcia — przyślijcie mi trochę!

Policjanci nie mieli zamiaru traktować poszukiwanego

przestępcy aż tak sportowo. O 6.00 30 maja 1897 roku
wezwali go do wyjścia, a kiedy odpowiedziały im szyderstwa,

zrezygnowali z naczelnej zasady NWMP — „lepiej przywozić

6

A t k i n , op. cit., s. 296. W dwa lata później insp. Allan wziął udział

w wojnie burskiej. Po wybuchu I wojny światowej zgłosił się na ochotnika,
lecz nie został przyjęty. Zmarł w 1927 roku w wieku 90 lat.

353

więźniów niż trupy" — i zaczęli ostrzeliwać las. Przyglądały
się temu gromady Indian, Metysów i osadników. Była wśród
nich matka Mocnego Głosa, która śpiewała pieśń śmierci.
Haubica zachowała się zgodnie z tradycją — po kilku
wystrzałach czopy wypadły z obejm i lufa wyfrunęła w powie­
trze — ale 9-funtowe granaty wyrywały drzewka, a szrapnele
zasypywały teren gradem kul. Po godzinnym ostrzeliwaniu
policjanci weszli do lasu. Znaleźli w nim zwłoki trzech
Indian. Mocny Głos, ranny poprzedniego dnia w nogę, i niejaki
Mały Salteaux zginęli od szrapneli, trzeci, o imieniu Tupean
(znany też pod ksywką „Dublin"), wcześniej od kuli konstabla
0'Kelly'ego.

Tak skończył Mocny Głos, który nie chciał odsiedzieć

miesiąca aresztu za kradzież krowy. Z sześciu policjantów,
którzy zginęli z rąk Indian w dziejach kanadyjskiej policji
konnej, na jego konto przypada trzech (nie licząc poczmistrza).
Przeszedł do historii jako ostatni indiański wojownik. W innym
kręgu kulturowym zostałby bohaterem ballady — jak Felek
Zdankiewicz.

23 — Batoche 1885

background image

BIBLIOGRAFIA

Materiały źródłowe, pamiętniki i wspomnienia

B o u 11 o n Charles A., 7 Fought Riel. A Military Memoir, Toronto

1985.

C a m e r o n William Bleasdell, Blood Red the Sun, Edmonton 1977.

C h a r e 11 e Guillaume, Vanishing Spaces. Memoirs of Louis Goulet,

Winnipeg 1976.

C 1 i n k William L., Battleford Beleaguered: 1885. The story of the

Riel Uprising from the columns of the Saskatchewan Herald,
Willowdale 1985.

D e 1 a n e y Theresa, G o w a n l o c k Theresa, Two Months in the

Camp of Big Bear. The Life and Adventures of Theresa Gowanlock

and Theresa Delaney,

Regina 1999.

D o n k i n John G., Trooper in the Far North-West. Recollections of

life in the North-West Mounted Police, Canada, 1884-1888,
Londyn 1889, repr. Saskatoon 1987.

D u m o n t Gabriel, Gabriel Dutnont Speaks, Vancouver 1993.

E r a s m u s Peter, Buffalo Days and Nights, Calgary 1974.
G r a h a m William M., Treaty Days. Reflections of an Indian

Commissioner,

Calgary 1991.

H u g h e s Stuart, ed., 77?e Frog Lakę „Massacre". Persona! Per-

specthes on Ethnic Conflict,

Toronto 1976.

J e f f e r s o n Robert, Fifty Years on the Saskatchewan, Battleford

1929.

355

M a c 1 e o d R. C, ed., Reminiscences of a Bungie by one of

the Bunglers, and Two Other Northwest Rebellion Diaries,
Edmonton 1983.

M i d d 1 e t o n, Sir Frederick, Suppression of the Rebellion in the

North West Territories of Canada,

Toronto 1948.

M o r r i s Alexander, The Treaties of Canada with the Indians of

Manitoba and the North-West Territories,

Saskatoon 1991.

M o r t on Desmond, R o y R., ed., Telegrams of the North-West

Campaign 1885,

Toronto 1972.

M u l v a n e y Charles Pelham, The History of the North-West

Rebellion of 1885, etc,

Toronto 1885.

S te e 1 e Samuel B., Forty Years in Canada, Toronto 1915, repr. 1972.
S t r a n g e Thomas Bland, Gunner Jingo 's Jubilee, Londyn i Sydney

1893.^

The Collected Writings of Louis Riel/Les Ecrits Cornplets de Louis

Riel,

ed. by Thomas FI a n a g a n , Gilles M a r t e l , George

S t a n l e y , Edmonton 1985.

The Diaries of Louis Riel,

ed. by Thomas F1 a n a g a n, Edmonton

1976.

Opracowania

A t k i n Ronald, Maintain the Right. The Early History of the North

West Mounted Police, 1873-1900,

Toronto 1973.

B a r r o n F. Laurie, W al d r a m James B., ed., 1885 and After.

Native Society in Transition,

Regina 1986.

B e a l Bob, M a c l e o d Rod, Prairie Fire. The 1885 North-West

Rebellion,

Edmonton 1984.

B o w s f i e 1 d Hartwell, ed., Louis Riel. Selected Readings, Toronto

1988.

C a 11 w e 11 Sir Charles Edward, Smali Wars. Their Principles and

Practice,

Londyn 1896.

C h a r l e b o i s Peter, The Life of Louis Riel, Toronto 1975.
C o l l i n s Edmund, The Story of Louis Riel the Rebel Chief, Toronto

i Whitby 1885, repr. Toronto 1970.

C r e i g h t o n Donald G., John A. Macdonald: the Old Chieftain,

Toronto 1955.

D e m p s e y Hugh, Crowfoot, Chief of the Blackfeet, Halifax 1988.

background image

356

D u n n Jack, The Alberta Field Force of 1885, Calgary 1994.
FI a n a g a n Thomas, Louis „David" Riel: „Prophet of the New

World",

Halifax 1983.

FI a n a g a n Thomas, Riel and the Rebellion. 1885 Reconsidered,

wyd. I Saskatoon 1983, wyd. II Toronto 2000.

Fr i e s e n John W., The Riel/Real Story, Ottawa 1996.

H a y d o n A. L., The Riders of the Plains. A record of the Royal

North-West Mounted Police of Canada 1873-1910,

Edmonton

1910, repr. 1971.

H i l d e b r a n d t Walter, The Battle ofBatoche. British Smali Warfare

and the Entrenched Metis,

Ottawa 1986.

K1 a n c h e r Donald J., North West Mounted Police and the North

West Rebellion,

Kamloops 1997.

K r e c h Shepard III, The Ecological Indian: Myth and History,

Nowy Jork i Londyn 1999.

L i g h t Douglas W., Footprints in the Dust, North Battleford 1987.
M c L e a n Don, 1885: Metis Rebellion or Government Conspiracy?,

Regina 1985.

N e i d h a r d t W. S., Fenianism in North America. University Park

i Londyn, 1975.

N i c h o 1 s o n G. W. L., 77;<? Gunners of Canada, Toronto i Montreal

1967.

S m i t h Roger, Trial by Medicine: lnsanity and Responsibility in

Victorian Trials,

Edynburg 1981.

S t a n l e y George F., Louis Riel, Toronto etc. 1972.
S t a n l e y George F., Louis Riel, Patriot or Rebel?, Ottawa 1967.

S t a n l e y George F., The Birth of Western Canada. A History ofthe

Riel Rebellion,

Toronto 1960.

S t o b i e Margaret R., The Other Side of Rebellion. The Remarkable

Story of Charles Brenner and his Furs,

Edmonton 1986.

S t o n e c h i 1 d Blair, W a i s e r Bill, Loyal till Death. Indians and

the North-West Rebellion,

Calgary 1997.

T u r n e r Frank C, Across the Medicine Linę, Toronto 1973.
W o o d c o c k George, Gabriel Dumont, Edmonton 1974.

background image
background image
background image

WYKAZ ILUSTRACJI

Louis Riel

Sir John A. Macdonald, premier Kanady

Louis Riel jako premier Manitoby, w otoczeniu rządu

Thomas Scott — nemezis Riela

William Donohue, irlandzki patriota

James W. Taylor, człowiek za kulisami

Arcybiskup Antoine A. Tache

Budowniczy Zagród — archetyp szlachetnego dzikiego

Gubernator Edgar Dewdney

Francois-Xavier Letendre, zwany Batoche, założyciel osady Me-

tysów, w 1884 r.

William Henry Jackson, przewodniczący Związku Osadników

Gabriel Dumont z małżonką Madeline

Batoche — ulica główna. Od prawej: sklep Letendre'a, zajazd

Garnota, saloon Boyera i sklep Fishera

Ojciec Julien Moulin, O.M.I., w 1890 r.

Ojciec Vital Fourmond, O.M.I., w 1885 r.

Kościół i plebania w Batoche

Superintendent Leif N. F. Crozier

Brodacz, wódz Wierzbowych Kri

Policyjna haubica

Gen. mjr Frederick Dobson Middleton w 1885 r.

Komisarz Acheson Gosford Irvine

Superintendent William Macauley Herchmer

Snider-Enfield w wersji „długiej" i „krótkiej"

Otwarty zamek Snidera-Enfielda

background image

364

Martini-Henry
Winchester model 1876, używany przez NWMP
Działo 9-funtowe, używane przez NWMP

Zwiadowcy Boultona. Kpt. J. A. Johnston w mundurze piechoty,

szeregowcy w ubraniach roboczych, nabytych od Kompanii

Zatoki Hudsona

Kpt. John French na czele zwiadowców
W drodze do Qu'Appelle — żołnierze śpią w pulmanie
Kolumna zaopatrzeniowa Queen's Own, złożona z wozów metyskich

typu „Red River", w okolicy Swift Current

Parowiec ,,Northcote"
Główna ulica „nowego miasta" Battlefordu jesienią 1884 r.
Magazyn Kompanii Zatoki Hudsona w Battlefordzie

Sklep Clinskilla w Battlefordzie
Indiańska Szkoła Gospodarstwa w Battlefordzie

Sędzia Charles B. Rouleau

Sierżant NWMP Frederick Bagley, w Battlefordzie w 1884 r.
Handel w Forcie Pitt jesienią 1884 r. Od lewej: Grzmot Czterech

Niebios, Król Ptak, Zła Strzała (Robak), Żelazne Ciało, Duży
Niedźwiedź, Angus McKay, Dufresne, Louis Goulet, Stanley

Simpson (z rejestrem). Na wozie siedzi konstabl Ralph Sleigh

William Cameron w 1885 r. Jego posturę można ocenić przez

porównanie z długością Winchestera i ze stojącym obok dwunas­
toletnim Końskim Dzieckiem

Pukamakin Wędrującego Ducha
Theresa Delaney

William Delaney

Agent Thomas Quinn
John i Theresa Gowanlockowie

George Diii
William Gilchrist

Ojciec Adelard Fafard

Ojciec Constantine Scollen
Fort Pitt w 1884 r.
Konna policja, bez koni, w Forcie Pitt. Na skrzydle inspektor Francis

J. Dickens

Konstabl David L. Cowan
Rodzina McLeanów w 1895 r. W środkowym rzędzie trzecia od

lewej Eliza (za nią Kitty), piąta Amelia

365

Major Peters z kamerą
Artyleria wchodzi do akcji nad Fish Creek
Ranni nad Fish Creek. Obok rannego płk Van Straubenzie, na

pierwszym planie gen. Middleton

Polegli nad Fish Creek zaszywani w koce
Po bitwie nad Fish Creek — ćwiczenia artylerii

Podpułkownik William Dillon Otter
Gwardia Piesza Generalnego Gubernatora (po lewej sierż. Charles

Winter, ranny pod Cut Knife Hill.

Szeregowcy Gwardii Pieszej. Pośrodku William Osgoode, poległy

pod Cut Knife Hill

Arthur Dobbs, kucharz z Battlefordu
Piękny Dzień, wódz wojenny
Strzelba typu Barnett, prochownica i worek na kule, oraz używana

przez Piękny Dzień strzelba I. Hollis & Sons North-West Gun

Szeregowcy 90 batalionu Strzelców z Winnipegu, uzbrojeni w kara­

biny Snider-Enfield

Zwycięstwo Indian pod Cut Knife Hill upamiętnia największy

w świecie tomahawk. Jego stylisko, o długości 16,5 m, jest
wykonane z pnia jodły z Kolumbii Brytyjskiej, a głownia z włókna
szklanego waży 1250 kg

Sierżant Strzelców z Winnipegu, z karabinem Martini-Henry i od­

znakami za sprawność strzelecką

Sierżanci i szeregowiec Batalionu Midland
Działo Baterii Polowej z Winnipegu
Kpt. A. L. Howard i Gatling model 1881, użyty pod Cut Knife Hill
Geodeci Dominium
Początek bitwy pod Batoche — pali się dom Carona
9 maja 1885 r. — gen. Middleton przed plebanią w Batoche
Gatling model 1883
Po tym wystrzale grupa Metysów próbowała zdobyć działo i została

odpędzona przez ogień Gatlinga

Wypoczynek wewnątrz zeriby
Widok brzegu Saskatchewanu koło cmentarza
Dom Batoche'a
Martwy Donald Ross
Dół strzelecki Metysów po bitwie
Louis Riel wkrótce po wzięciu do niewoli

background image

366

Biała Czapka z córką, po bitwie, w towarzystwie milicjantów

Biała Czapka z rodziną w lecie 1885 r. w rezerwacie

Michel Dumas, zwany Małym Szczurem, instruktor rolnictwa

Robert Jefferson, instruktor rolnictwa, szwagier Budowniczego Zagród

Joseph Jobin, przewodniczący obozu Kri

Generał major Thomas Bland Strange

Inspektor Sam Steele
Lekka Piechota z Winnipegu w Edmonton, maj 1885 r.
Budowniczy Zagród w niewoli w forcie Battleford. Po lewej płk

Charles Montizambert

Nóż, którym Wędrujący Duch próbował popełnić samobójstwo

Budynek sądu w Reginie podczas procesu

Członkowie Eksowedatu, przed budynkiem sądu w Reginie

Na procesie w Reginie. Od lewej: Końskie Dziecko, konstabl Louis

Blachę (tłumacz), Duży Niedźwiedź, ojciec Louis Cochin, superin-

tendent Richard Deane, inspektor policji z Ontario Alexander

Stewart, ojciec Alexis Andre, Budowniczy Zagród, obrońca

F. Beverly Robertson

Louis Riel przemawia — gestykulując zasłonił twarz

Budowniczy Zagród w więzieniu, z grupą francuskich dziennikarzy

Mały Zły Człowiek jako wódz Mały Niedźwiedź

Wódz Czarnych Stóp Wronia Stopa w Ottawie

Gen. mjr sir Frederick Dobson Middleton w 1886 r., w mundurze

brytyjskim, z Orderem Świętego Michała i Świętego Jerzego,

Orderem Łaźni, medalami za kampanię w Nowej Zelandii,

bunt sipajów oraz najnowszym medalem za kampanię północno-

-zachodnią

Grób Metysów poległych pod Batoche

Grób Louisa Riela w Winnipegu

Mocny Głos
Pierwszym aktem politycznym nowej generalnej gubernator Kanady,

pani Adrienne Clarkson, było oddanie hołdu Louisowi Rielowi

w 114 rocznicę jego egzekucji

SPIS TREŚCI

Od Autora 3
Dramatis personae 9
Symbol jezuickiego fenianizmu 47
Cudowne sukcesy 61
Głos ludu wśród ludzi wolnych 81

Pod sztandarem proroka 89
Mała wojna 125
Coś słodkiego 151
Różańce i kule 190

Battleford — cień Custera 216
Upadek świątyni 236
Dopełniło się 273
Ostatnia bitwa na ziemi kanadyjskiej 286
Kapelusz królowej 315
Polka „Batoche" 333
Postscriptum — ballada o Mocnym Głosie 348
Bibliografia 354
Mapy 357

Wykaz ilustracji 363


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4. ERICH VON STROHEIM, ERICH VON STROHEIM [1885 - 1957]
1885 11 01 Immortale Deiid 1806 Nieznany (2)
pohod na afgancev i boj na kushke 1885 god
1885
1885
Грюнвальденская битва 1410 года 1885
Ks Jan Badeni SI Św Cyryl Biskup Aleksandryjski i walka o Bóstwo Chrystusowe w V wieku (1885)
[Paper Model] [Ship Boat] [Lily of the Valley Studio] 1885 Ting Yuen Chinese Warship
Tekst nr 57 Polska w dobie przeobrażeń społecznych (1885 1904)word 2
Bp Michał Nowodworski Życie chrześcijańskie (1885)
Knox C A , The Persistent Stereotype of Japanese Women from 1885 to 2007
Archeological Historical and Artistic Collections of Eufemio Abadiano (1885)
(ebook english) Friedrich List The National System of Political Economy (1885)
1885 Leon XII Immortale Dei
Ks Antoni Langer SI Pojęcie o Bogu w chrześcijaństwie i u filozofów (1885)
Sosnowska, Joanna Działalność społeczna kobiet Łódzkiego Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynnoś

więcej podobnych podstron