Rozdział 25 dokończenie.
Czas błogo upływał, a oni zajęci sobą nie dostrzegali postaci kobiecej, która stała ukryta przy
wejściu do groty i płonącymi oczyma wpatrywała się w rozmawiających, podczas gdy ciekawie
nadstawione ucho chwytało każde wymówione słowo.
Była to Maud Gibson. Od kilku tygodni dusiła w sobie gorące uczucie względem Li-Fanga.
Podstępna kobieta czyniła, co mogła, by pozyskać zaufanie jego żony, którą śmiertelnie
nienawidziła w głębi duszy. Starała się pozyskać przyjaźń Janki, by móc potem, przy
nadarzającej się sposobności, zadać decydujący cios i zupełnie ją zniszczyć.
Maud Gibson miała w tym swój cel. Ambitna i chciwa zaszczytów, postanowiła wstąpić na tron
Tola-Wang przy boku księcia Li-Fanga.
W jej ciemnych zamysłach była tylko jedna przeszkoda i tę przeszkodę postanowiła usunąć.
Li-Fang musi stracić swą żonę na zawsze.
Maud Gibson nie wiedziała jeszcze, jak do tego się zabrać, lecz tym nie mniej postanowiła
działać.
A teraz to przyznanie się, że jest matką!
Znienawidzona kobieta oczekuje dziecka, które zwiąże ją z mężem jeszcze mocniejszymi
węzłami.
Nie, tak dalej być nie może, coś musi się stać! Angielka czuła, że jej nerwy nie wytrzymają, że
nie zdoła odgrywać nadal roli miłej i przyjaznej przyjaciółki.
Każdy nerw drżał w napięciu, a jej zęby zagryzały do krwi pobladłe wargi.
Nagły odgłos kroków wprawił ją w drżenie. W następnej chwili ujrzała porucznika Czu-Wu.
Czu-Wu szukał księcia Li-Fanga i nie powinien jej dostrzec za żadną cenę!
Maud Gibson prześlizgnęła się obok wejścia do groty przesunęła się za gęstymi krzewami, by
uniknąć spotkania z tym człowiekiem.
Lecz Czu-Wu dostrzegł ją, zastąpił jej drogę i wyciągnął rękę na powitanie.
Porucznik marynarki sumiennie wykonywał polecenie Li-Fanga. Troskliwie czuwał nad Janką i
księżniczką Li, toteż obecnie był poważnie zaniepokojony długą nieobecnością Janki w pałacu.
- Czy szuka pan księżną Li-Fang, drogi przyjacielu? Nie trudź się niepotrzebnie, poruczniku,
gdyż ona znajduje się w towarzystwie swego męża. Siedzą na ławeczce przed grotą i sądzę,
że lepiej byłoby, gdyby im pan nie przeszkadzał.
- Czyżby książę już powrócił? - zdziwił się Czu-Wu. - Wcale o tym nie wiedziałem.
- Ujrzałam go zupełnie przypadkowo - odpowiedziała Angielka z miodowym uśmiechem.
- Pani stała przed grotą, nieprawdaż? - zapytał porucznik z nagłą podejrzliwością.
Po twarzy Angielki przebiegło ledwo dostrzegalne drgnięcie, opanowała się jednak i
odpowiedziała z udawaną obojętnością:
- Szukałam cienia i chłodu, lecz widząc księcia Li-Fanga z żoną, wycofałam się dyskretnie.
Czy jest pan zadowolony z tego wyjaśnienia, drogi przyjacielu?
Czu-Wu udał, że go to wyjaśnienie zadowoliło w zupełności. Toteż pożegnał się szybko i
zawrócił do pałacu.
Gdyby miss Gibson mogła ujrzeć w tej chwili wyraz jego twarzy, z pewnością przeraziłaby się
i miałaby się na baczności przed porucznikiem Czu-Wu.
Lecz panna do towarzystwa nie wiedziała, że księżniczka Li zdążyła opowiedzieć przedtem
porucznikowi o tajemniczym zaginięciu depeszy ze szkatułki i że podejrzewała o to swą pannę
do towarzystwa.
Czu-Wu domyślił się, że Angielka podsłuchiwała przed chwilą książęcą parę.
- Dlaczego to czyniła? - łamał sobie głowę. - Na co było jej to potrzebne?
Przy stole na tarasie siedziała księżniczka Li i doktor Martini.
- Gdzie są Li-Fang i Janka? - zapytała Li.
- Siedzą przed grotą - odpowiedział Czu-Wu.
- A miss Gibson? Czy nie widział pan mej Angielki? Jestem bardzo niezadowolona gdyż
zaniedbuje swe obowiązki. Nie wiem, gdzie ona przebywa.
- Spotkałem ją przy grocie, księżniczko - odpowiedział Czu-Wu tak dziwnym tonem, że
księżniczka pojęła od razu wszystko.
Przyszła jej myśl do głowy, by natychmiast zwolnić Angielkę, lecz porzuciła na razie ten
zamiar, nie chcąc niepotrzebnie niepokoić Li-Fanga, który na pewno zapytałby o powód
zwolnienia Angielki.
Li-Fang i Janka przyszli na taras.
- Doktor Martini nas opuszcza - rzekła Li. - Otrzymał właśnie telegram, by stawił się na
parowcu „Italia”. Lekarz okrętowy zachorował i doktor Martini ma go zastąpić.
Li-Fang zbliżył się do starego doktora i zapytał przejęty:
- Czy usłucha pan tego wezwania, drogi przyjacielu?
- Przecież wreszcie muszę powrócić do domu - odpowiedział z uśmiechem - i zresztą, zdaje
mi się, że jestem tutaj już zbyteczny, gdyż wszystko złe już minęło.
Po wypiciu herbaty Janka udała się do swego zachwycającego buduaru.
Tutaj siedząc w wygodnym fotelu, poczęła pisać list do Karola Garlicza.
Pisała mu o swym szczęściu, o swej miłości i prosiła go serdecznie, by przybył do Chin w
odwiedziny.
Gdy skończyła, zbiegła na taras i wręczyła go doktorowi Martini.
- List do Karola Garlicza - objaśniła Li-Fanga - obiecałam mu, że opowiem mu o mym życiu
w Chinach. Czy gniewasz się o to, mój jedyny?
- Nie , Janeczko - odpowiedział Li-Fang, kładąc rękę na jej ramieniu.
- Dziś wieczorem pozostaniesz sama z moją siostrą, gdyż chciałbym odprowadzić naszego
starego przyjaciela.
W tym samym czasie Maud Gibson znów opuściła pałac i przebiegłszy przez park, wyszła za
mury i śpiesznie podążała w kierunku mało odwiedzanej części wyspy.
Na prawo od drogi wznosił się gęsto zarośnięty krzewami wysoki pagórek. Maud Gibson od
czasu do czasu przystawała, oglądając się na wszystkie strony w obawie, że ktoś ją śledzi i
wreszcie poczęła wspinać się na szczyt pagórka.
Dotarła do ławki, poza którą wznosił się omszały okruch skały.
Dysząc ze zmęczenia Angielka zatrzymała się i oglądając się po raz ostatni dokoła, włożyła rękę
w szparę w skale, i wydobyła stamtąd jakiś biały papier.
Była to oddarta stronica gazety.
Szybkim spojrzeniem przebiegła jej treść, roześmiała się krótko i na twarzy jej odbiło się
zadowolenie, podczas gdy jej szare oczy zabłysły triumfem.
Śpiesznie złożyła gazetę i schowała do kieszeni.
Maud Gibson sądziła, że jest sama i że jej nikt nie dostrzega. Nie zauważyła, że pobliskie
krzaki poruszają się lekko, nie widziała ciemnych świdrujących ją oczu mężczyzny, który od
dawna już, zaczajony obserwował jej ruchy.
Angielka zawróciła, zmierzając do pałacu, lecz w tej samej chwili odskoczyła i z ust jej wydarł
się stłumiony okrzyk przerażenia, gdyż drogę zagrodziła jej barczysta postać Europejczyka.
Rysy jego twarzy miały brutalny i zarazem czujny wyraz, a oczy jego szyderczo spoczęły na jej
twarzy.
- Kim pan jest?! - zawołała, cofając się przed nim przerażona i pobladła.
Mężczyzna roześmiał się cicho i złowrogo. Sprawiało mu to widoczną przyjemność, że jego
widok przeraził kobietę.
- Czego pan chce ode mnie? - wyjąkała Maud Gibson, usiłując zapanować nad sobą.
Wówczas nieznajomy zapytał niezwykle ostrym głosem:
- Czy pani jest Angielką Maud Gibson, panną do towarzystwa księżniczki Li?
Miss Gibson dumnie podniosła głowę.
- Co to pana obchodzi?! - zawołała.
- Może nawet bardziej, niż pani sobie wyobraża - odpowiedział szyderczo nieznajomy.
Maud Gibson usiłowała przemknąć się obok niego, lecz nieznajomy zastąpił jej drogę.
- Rozkazuję, byś mnie wysłuchała, miss Gibson!
- Nikt nie może mi rozkazywać, tym bardziej człowiek zupełnie mi nieznajomy! - oburzyła się,
a oczy jej ciskały błyskawice.
- Będziesz mi posłuszną, czcigodna panno, gdyż wiem o tobie bardzo wiele! - syczał
mężczyzna.
- Co... co pan wie? Skąd zna pan moje nazwisko?!
Angielkę ogarnął paniczny strach.
Mężczyzna dostrzegł to i dziwnie się uśmiechnął.
- Znam nie tylko pani nazwisko,miss Gibson, lecz również wiem dokładnie, że będzie pani
dobrym narzędziem w mych rękach. Obserwowałem panią od kilku dni i wiem, co o pani
myśleć.
Angielka zbladła jeszcze bardziej i lekki dreszcz wstrząsał całą jej postacią.
- Pan jest obłąkany! Jak pan śmie zastępować mi drogę?! Zawołam pomocy! - wykrzyknęła
z trudem.
- Może pani wołać, uprzedzam panią jednak, że nie wyjdzie jej to na dobre!
Maud Gibson jęknęła, ręce jej opadły bezsilnie.
- Kim pan jest, na litość Boską, że ośmielasz się, jako człowiek zupełnie obcy, przemawiać w
ten sposób do mnie?
- Kim jestem, powinno być dla pani obojętne, moja kochana. Zaraz pani się dowie, czego od
niej żądam, proszę tylko wysłuchać mnie spokojnie.
Maud Gibson przekonana, że nie uda jej się uciec przed tym niesamowitym człowiekiem,
zachowała wyczekujące milczenie.
Nieznajomy przystąpił bliżej i szepnął:
- Proszę mi pokazać ten skrawek gazety, który wyciągnęła pani ze szpary w skale.
- Skrawek gazety? Ja... nie wiem, o co panu chodzi! - wyjąkała, gotując się do ucieczki, lecz
nieznajomy mężczyzna zatrzymał ją, a głos jego zabrzmiał jeszcze bardziej złowrogo, niż
poprzednio:
- Maud Gibson, proszę bez wykrętów. Pani jest w mym ręku, gdyż widziałem również
mężczyznę, który ukrył ten skrawek gazety w szparze skalnej.
Pod Angielką ugięły się kolana.
- Kim jest ten człowiek? - myślała. Jego oblicze zdradzało Południowca, twardy akcent jego
angielskiej wymowy zdradzał Niemca lub Węgra.
- Proszę dać ten kawałek gazety! - padł ponownie rozkaz z ust mężczyzny.
-Nigdy, nigdy! - krzyknęła rozpaczliwie.
- A więc zmusimy cię, moja kochana! - odpowiedział mężczyzna zniecierpliwiony i zanim
Maud Gibson się spostrzegła, schwycił jej ręce, jakby w żelazne kleszcze.
Krzyknęła i fala krwi uderzyła jej do głowy.
- Kto pan jest? Muszę wiedzieć z kim mam do czynienia!
Nieznajomy uwolnił jej ręce z uścisku.
- Usiądźmy tam na ławce - rzekł nieco łagodniejszym tonem - zdaje mi się, że pani wie, iż ze
mną nie ma żartów.
Poszła za nim w milczeniu.
Maud Gibson nie należała do kobiet, które można łatwo nastraszyć, lecz wyczuła
instynktownie, że nieznajomy nie był wrogo względem niej usposobiony, postanowiła jednak
mieć się na baczności.
- Nie jestem szpiegiem, miss Gibson, nie należę do zbirów, których zadaniem jest pilnowanie
księcia Li-Fanga, gdyż jestem jego śmiertelnym wrogiem.
Maud Gibson uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Więc o co panu chodzi? - zapytała ponownie.
- Proszę pokazać gazetę.
Mózg Angielki pracował gorączkowo. Zrozumiała, że ten człowiek zażąda od niej jakiejś
przysługi. Ostatecznie nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Nie znając tajemnicy, z pewnością
nie zrozumie treści gazety.
Przeliczyła się jednak, gdy bowiem wydobyła gazetę i dała nieznajomemu do przeczytania, ów
oświadczył:
- A więc wszystko w porządku. Księżna Janka ucieszy się niezmiernie, gdy to przeczyta. Jeśli
się nie mylę, jeszcze dziś wieczór podłoży pani tę gazetę w pokoju księżny, by mogła ją
przeczytać. Cała ta historia doskonale zgadza się z mym planem.
A teraz powiem pani, co wiem o niej. Od trzech tygodni znajduję się w Hai-Tu i wyśledziłem,
że spotyka się pani z pewnym Chińczykiem nazwiskiem Botang. Otóż wiem z gazet, że Botanga
uważają za zmarłego. Podsłuchałem waszą rozmowę i wiem że służysz mu jako szpieg. Wiem
nawet, że Li-Fang, najszczęśliwszy małżonek pod słońcem, ma stracić niebawem swą żonę
na zawsze.
Maud Gibson jęknęła, lecz mężczyzna niewzruszony ciągnął dalej:
- Księżna ma zostać porwaną, nieprawdaż? Znam wasz diabelski plan: księżna Janka ma
opuścić pałac dobrowolnie, nie podejrzewając, że idzie za podszeptem wrogów swego męża.
Maud Gibson milczała, zagryzając nerwowo wargi.
Nieznajomy roześmiał się zgryźliwie, po czym ciągnął dalej, rozsiadając się wygodnie na
ławce:
- A teraz niech pani słucha. Co wieczór włoży pani karteczkę do szpary w skale. Na tej
karteczce napisze mi pani wszystko, co się dzieje w pałacu. Najmniejszy drobiazg nie powinien
ujść pani uwadze. Czy pani to uczyni?
- Muszę najpierw wiedzieć, w jakim celu to potrzebne, mój panie.
- Owszem, powiem ci, miss Gibson, gdyż wiem, że będziesz milczała nawet przed swym
zaufanym przyjacielem Botangiem. Najmniejsza zdrada z pani strony, a książę Li-Fang dowie
się tego samego dnia, kto pani jest. Nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo, jeśli będziesz
milczała. A więc do rzeczy: zależy mi na osobie księżny. Tej nocy, w której zostanie
uprowadzona z pałacu, miast w ręce Botanga dostanie się w moje ręce. Urządzi to pani zgodnie
z mymi wskazówkami. Czy pani zrozumiała?
- Owszem.
- Nie stanie się pani żadna krzywda, gdyż jestem bogaty. Jeżeli będziesz mi pani posłuszna, nie
będziesz potrzebowała na przyszłość zarabiać na swe utrzymanie jako biedna panna do
towarzystwa. Z chwilą, gdy księżna Janka dostanie się do moich rąk, otrzymasz dziesięć tysięcy
fontów szterlingów!
Z piersi Angielki wydarł się głośny okrzyk najwyższego zdumienia.
- Czy ona tyle jest warta dla pana? - zapytała szybko.
- Stokroć więcej, moja panno, gdyż ją kocham. A więc zgoda?
Mężczyzna wyciągnął ku niej swą mięsistą, owłosioną rękę. Maud Gibson przyjęła bez wahania
podaną sobie dłoń.
- Musi pan jednak mieć cierpliwość - oświadczyła, wyraźnie podniecona.
- Nie zależy mi na pośpiechu, miss Gibson. Proszę , oto zadatek na poczet obiecanej sumy.
To mówiąc, wręczył jej dwa banknoty. Angielka ukryła je śpiesznie za gorsetem i szybko
zerwała się ze swego miejsca. Nieznajomy nie zatrzymywał jej. Nagle powróciła i rzekła:
- Gdyby jednak zaszła jakaś nagła niespodzianka, jak mam pana zawiadomić?
- Wystarczy wysłać telegram do urzędu pocztowego w Hai-Tu dla Harry Parkera. A teraz może
pani odejść.
Wtem Angielka skoczyła do tylu i ukryła się w zaroślach, gdyż zbliżały się dwie ludzkie
postacie.
Byli to książę Li-Fang i doktor Martini, którzy podążali w stronę wybrzeża, gdzie oczekiwała
na nich motorówka, by zawieźć doktora Martini w towarzystwie księcia na stały ląd.
Miss Gibson nagle dosłyszała za sobą cichy szyderczy śmiech, gdy się obejrzała, ujrzała
wykrzywione wściekłością oblicze rzekomego mister Parkera, który przyglądał się księciu
płonącym nienawistnym wzrokiem.
Jak szalona rzuciła się do ucieczki przez ciemny park i zatrzymała się dopiero w swoim pokoju.
Chciwym wzrokiem obejrzała otrzymane przed chwilą pieniądze i przeraziła się, widząc dwa
papierki po tysiąc fontów każdy.
Tego wieczora Maud Gibson nie zjawiła się przy stole, tłumacząc się silnym bólem głowy.
Janka i księżniczka Li pozostały same.
Po kolacji poszły do buduaru księżniczki na filiżankę herbaty i wówczas Janka zwierzyła się jej
ze swego macierzyństwa.
W pięknych oczach Li ukazały się nagle dwie wielkie łzy. Z radosnym okrzykiem chwyciła swą
bratową w swe objęcia.
- Janko, Janko!
Przyjaciółki ściskały się serdecznie, w następnej jednak chwili Janka uwolniła się z jej objęć
i rzekła:
- Wybacz, Li, że dziś wcześniej udam się na spoczynek. Czuje się nieco znużona i chciałabym
posiedzieć samotnie na balkonie mego pokoju, czekając powrotu Li-Fanga.
- Idź, Janeczko, nie mam nic przeciwko temu.
Janka opuściła buduar księżniczki Li.
Po raz pierwszy od czasu swego pobytu w pałacu szła samotnie poprzez obszerne sale. Nagle
spotkała Maud Gibson na swej drodze. Angielka przestraszyła się na jej widok.
- Jak się pani czuje? - zapytała Janka.
- Niezbyt dobrze - zabrzmiała cicha odpowiedź. - miałam właśnie zamiar udać się do parku,
gdyż nocne powietrze uśmierzyłoby może ból głowy, księżno.
Janka skinęła głową w roztargnieniu i udała się do swojego pokoju. Nie mogła pojąć, dlaczego
odżyła nagle w jej wyobraźni owa dziwna scena pierwszej nocy, gdy Angielka stojąc w parku
groziła pięścią w jej okno.
- Czyżby mi się tylko zdawało?
Przecież Maud Gibson w ciągu ostatnich tygodni, które spędziła w pałacu, była dla niej
niezwykle miła i usłużna.
Pomimo to Janka nie odczuwała względem Angielki najlżejszego uczucia przyjaźni lub
sympatii. Wewnętrzny głos stale ją ostrzegał, by miała się przed nią na baczności.
Janka weszła do swojego buduaru, przebrała się w lekki szlafroczek i zamyślona usiadła na
brzegu swego łóżka.
Zapomniała o spotkaniu z Angielką, myślała o dziecku, które w niej żyło. Jak cudownie
ułożyło się jej życie! Łzy popłynęły z jej oczu. Złożyła ręce i zmówiła modlitwę dziękczynną
do Boga.
Czas upływał, zbliżała się północ. Janka podniosła się, zmierzając w stronę balkonu.
Wtem zatrzymała się na progu jak wryta. Zdumione jej spojrzenie zatrzymało się na kawałku
gazety, leżącej na stoliczku obok drzwi. Na gazecie tej widniała fotografia, zakreślona
czerwonym ołówkiem.
Była to podobizna młodej, bardzo ładnej Chinki w bogatym stroju.
W jaki sposób ta gazeta znalazła się w jej pokoju?
Janka nie mogła sobie przypomnieć, żeby widziała ją wcześniej, kiedy pisała list do Karola
Garlicza. A więc gazeta została niedawno przyniesiona.
Ogarnął ją dziwny niepokój. Wzięła gazetę do ręki i zaczęła odczytywać treść, wydrukowaną
pod fotografią.
W następnej chwili zachwiała się, jakby ugodzona ciosem. Zduszony okrzyk wydarł się z jej
piersi, jej ręce poczęły szukać oparcia, oczy jej przysłoniła nagle czerwona mgła.
- Litościwy Boże, co to znaczy? - wykrztusiła prawie na pół nieprzytomna. Cała krew
napłynęła jej do serca i okropny ból w skroniach omal nie przyprawił ją o szaleństwo.
Zerwała się nagle z krzesła i podniosła gazetę, która wypadła jej poprzednio z ręki.
Litery skakały jej przed oczyma, kiedy czytała następujące słowa:
Z miarodajnego źródła dowiadujemy się dopiero dzisiaj,
że księżniczka Lu-Tien jedna z najpiękniejszych kobiet
Chin wywodząca się z sześćset trzydziestego pokolenia
książąt Mandżurskich, zostanie jutro połączona związkiem
małżeńskim z następcą tronu, księciem Li-Fangiem.
Podobno książę panujący, Tola-Wang, którego zdrowie
szwankuje, ma zrzec się tronu na korzyść księcia Li-Fang
w dzień jego ślubu.
Janka jęknęła.
- Wielki Boże, nie pozwól, bym oszalała! - wyszeptała nieprzytomnie. - Czyżby Li-Fang
mnie okłamał? Wszystkie jego zaklęcia, jego pocałunki były jednym wielkim kłamstwem,
przeznaczonym dla kochanki, którą sobie przywiózł, by trzymać w ukryciu przed wszystkimi
w pałacu Ti-Ri?
Czy to możliwe?
–
Ach, któż mi pomoże, któż mi powie, czy mam wierzyć tej okropności?
Li-Fang, za którym dobrowolnie podążyłam do obcego kraju, czyż nie był wart mej miłości?
Janka padła na łóżko i wstrząsana głuchym szlochem ukryła twarz w poduszkach. Śmiertelnie
blada leżała w odrętwieniu i tylko dreszcz przerażenia przebiegał po jej wysmukłym ciele.
I oto wyszeptała słowa, które niesamowicie zabrzmiały w pokoju, wśród nocnej ciszy:
- O, Li-Fang, to niemożliwe, gazeta kłamie! W taką okropność nie mogłabym uwierzyć. Czemu
nie jesteś teraz przy mnie, bym mogła cię zapytać? Ktoś zazdrości nam szczęścia i pragnie
naszej zguby!
Jasnowłosa jej główka utonęła w miękkich poduszkach, ramionami jej wstrząsało gwałtowne
łkanie.
Nagle zerwała się, gdyż w jej umyśle błysnęło okropne podejrzenie.
Dlaczego Li-Fang nigdy jej nie proponował złożenia wizyty u swego ojca, księcia Tola-Wang?
Czemu zawsze starannie unikał jej pytań, tyczących się starego księcia?
Zdawało jej się, że zrozumiała powód jego postępowania. Li-Fang milczał, gdyż wstydził się
swego małżeństwa z Europejką. I oto straszliwa prawda ukazała się jej oczom.
Li-Fang i księżniczka Lu-Tien, najpiękniejsza kobieta Chin!
Ślub odbędzie się niebawem!
Nie, gazeta nie kłamała i oto nagle ujrzała szczątki rozbitego szczęścia u swych stóp.
- Umrzeć!... Albo uciekać stąd! - Tam, na dole rozpościera się jezioro... tan znajdę spokój!
Automatycznie zbliżyła się do stoliczka, wzięła ołówek i napisała na małym kawałku papieru:
Zdradziłeś mnie, twa miłość była jednym kłamstwem
i obłudą. Życie stało się dla mnie ciężarem.
Janka.
Znalezioną gazetę położyła obok napisanej kartki, śpiesznie opuściła uśpiony pałac i podążyła
przez park do jeziora.
W tym samym czasie mała motorówka zbliżyła się do wyspy i Li-Fang wyskoczył z niej na
brzeg. Młodzieniec biegł do pałacu na skrzydłach szczęścia i miłości. Myśl o dziecku dodawała
mu skrzydeł, toteż przebył drogę niezwykle szybko i wszedł do buduaru swej żony w kilka
sekund po jej odejściu.
Lampa była zapalona, zapach perfum Janki unosił się w powietrzu.
Dlaczego serce jego ścisnęło się nagle w złym przeczuciu?
- Janko, Janko! Gdzie jesteś? - wołał , lecz nie otrzymał odpowiedzi.
Wybiegł na balkon, przechylił się przez poręcz i począł wołać w stronę parku:
- Janko! Janko!
Powrócił do pokoju i nagle wzrok jego padł na kartkę i gazetę, pozostawioną na stoliczku.
Chwycił ją do rąk, ujrzał podobiznę księżniczki Lu-Tien i przeczytał wydrukowaną pod nią
treść.
Bolesny jęk wydarł się z jego piersi i twarz pobladła śmiertelnie, gdy przebiegł oczyma te kilka
słów, napisanych przez Jankę w pośpiechu.
- Janko! Gdzie jesteś? Wysłuchaj mnie! - wołał, wybiegając z pokoju.
Wołanie jego, przepełnione strachem, rozdzierało ciszę nocną.
Biegł jak szalony, ścigany trwogą, w stronę jeziora.
- Pomóż mi Boże! - łkało jego serce. - Dlaczego, dlaczego pozostawiłem ją dzisiaj samą?
Ona nie może umrzeć, nie mogę jej stracić! Wielkie Nieba, kto mi to zrobił?
Coraz prędzej biegł nieszczęśliwy małżonek i wreszcie wydostał się do parku.
Noc była niezwykle ciemna, ani jedna gwiazda nie błyszczała na niebie.
- Janko! Janko! - rozlegało się wołanie wśród ciemności.
Nagle w odpowiedzi rozległo się przeraźliwe wycie wiatru. Wierzchołki drzew gięły się pod
jego naporem aż do ziemi.
Książę Li-Fang przesłonił twarz rękoma, by ochronić oczy przed kłębami piasku, niesionego
przez wicher i kłującego jak igły.
- Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie! - jęknął zrozpaczony, biegnąc na oślep przed siebie.
Zerwała się burza. Błyskawice przecinały niebo, wzburzone fale uderzały z głośnym hukiem
o brzegi wysepki.
Pot lał się strumieniami z jego twarzy, oddech z trudem wydzierał się z jego piersi, a jego
rozpaczliwe nawoływania ginęły wśród grzmotów rozszalałej burzy, wzmagającej się z minuty
na minutę, błyskawice jedna po drugiej oświetlały okolicę.
Li-Fang nie mógł iść naprzód, gdyż piasek oślepiał go i tworzył ciemną, nieprzejrzaną ścianę.
Książę zebrał resztki sił i pobiegł w kierunku jeziora.
W świetle błyskawicy ujrzał łódź motorową, która zerwała się z łańcucha i tańczyła podrzucana
falami.
Lecz tam, nieco w oddali, coś się poruszało na skale z granitu.
Czy była to Janka?
Jak szalony rzucił się w tym kierunku, i biegnąc zdawało mu się, że widzi coś białego.
Teraz widział wyraźniej, była to postać kobiety, która biegła w kierunku granitowych skał.
Wielki Boże, czy ją dogoni, zanim nastąpi nieszczęście?
Czy była to naprawdę Janka?
Krzyk okropny, krzyk kobiecy rozdarł cisze nocną.
- Janko! Odwagi, to ja jestem! Li-Fang biegnie do ciebie! - ryknął poprzez dzikie wycie
wichury i rzucił się w kierunku, skąd rozległo się rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Wtem coś przebiegło obok niego; była to postać mężczyzny.
Błyskawica rozdarła ciemności i z ust Li-Fanga wydarł się krzyk przerażenia. Przy świetle
błyskawicy ujrzał bowiem zapadniętą, złowrogą twarz ministra Botanga, ujrzał twarz zmarłego.
Zdawało mu się, że postradał zmysły i kolana się pod nim ugięły. Raptem nieopodal rozległ
się znajomy głos:
- Książę, na litość Boską, gdzie jesteś?
- Czu-Wu! - krzyknął Li-Fang - jestem wśród granitowych skał! Piekło się rozpętało, a moja
biedna ukochana żona uciekła!
- Księżna Janka?! - rozległ się zupełnie blisko okrzyk Czu-Wu i wierny przyjaciel stanął
nagle przed księciem.
W świetle błyskawicy spojrzeli w swe pobladłe oblicza.
- Gdzie? - wykrztusił Czu-Wu.
- Nie wiem - brzmiała bezdźwięczna odpowiedź - musimy szukać gdzieś na wybrzeżu
jeziora. Czu-Wu, oby nie było za późno!
Porucznik dostrzegł, że książę zachwiał się.
- Odwagi, ja odnajdę ją, książę! - krzyknął głośno, przekrzykując huk grzmotów i pobiegł
w kierunku jeziora.
Li-Fang, zataczając się jak pijany, rzucił się w ślad za nim, trwoga dodawała mu sił.
I znów rozległ się Przeraźliwy krzyk wśród nocy, lecz znacznie bliżej, tym razem.
Li-Fang przyśpieszył biegu i dogonił porucznika Czu-Wu.
Nagle ujrzeli przed sobą jakiegoś mężczyznę, który zagrodził im drogę.
Czu-Wu wyczuł wroga. Nie namyślając się długo, skoczył nań, chwytając go oburącz i w
następnej chwili toczyli się obaj mężczyźni, walcząc dziko, po ziemi.
Li-Fang chciał skoczyć Czu-Wu na pomoc. Rzucił się w kierunku walczących, usiłując
obezwładnić przeciwnika.
- Książę, naprzód, na litość Boską! Księżna w granitowych skałach! Ja sam dam mu radę!
W ciągu jednej sekundy Li-Fang zrozumiał, że Czu-Wu miał słuszność. Musi pozostawić
przyjaciela i biec żonie na pomoc.
Pobiegł naprzód, dotarł w kilku skokach do skał i począł wspinać się poszarpanym zboczem do
góry.
- Janko! Janko! - wołał ciągle i oto ujrzał ją w świetle błyskawicy na szczycie skały.
Janka stała nieruchomo, nieczuła na grzmoty i pioruny, które szalały dokoła niej. Pod nią
uderzały wściekłe fale o podnóże skał. Z każdym uderzeniem fali skała dygotała i chwiała się.
- Janko, nie ruszaj się! Zaraz będę przy tobie! - krzyczał Li-Fang, wstrząsany okropnym
przerażeniem i skoczył, nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, na zawieszone w powietrzu
głazy, które zadrżały pod jego stopami.
W świetle następnej błyskawicy Li-Fang ujrzał Jankę, która ciągle stała na poprzednim miejscu,
w odległości tylko kilku metrów od niego.
Zawołał ją po imieniu.
Wołanie to dotarło widocznie do niej, gdyż uczyniła ruch, jakby chciała uciec.
Książę krzyknął przeraźliwie i jednym skokiem znalazł się przy niej. Wśród nieprzejrzanych
ciemności palce jego natrafiły na mokrą materię. Ostatnim wysiłkiem wyrwał ukochaną sponad
przepaści w chwili, gdy miała już skoczyć.
Janeczko, mnie chciałaś to zrobić, mnie który tak bardzo cię kocha? - jęczał, ściskając ją
mocno w swych objęciach, jakby w obawie, że może ją jeszcze utracić.
Janka leżała bez ruchu w jego objęciach.
- Musimy powracać - pomyślał, usiłując znaleźć drogę wśród ciemności.
Przekonał się jednak, że nie zdoła tego uczynić i ogarnęło go lodowate przerażenie. Droga
poprzez chwiejące się głazy była daleko niebezpieczniejsza, niż poprzednio, tym bardziej,
że mając ręce zajęte, nie mógł szukać oparcia.
- Boże, Pomóż mi! - szeptał, z trwogą posuwając się krok za krokiem naprzód.
Ziemia pod nim zakołysała się, skoczył do tyłu i padł na kolana.
- Naprzód, naprzód, inaczej zginiemy! - Zerwał się, napinając wszystkie mięśnie z
niezłomnym postanowieniem, w pałających oczach. - Muszę odnaleźć drogę ratunku!
Wtem nowa błyskawica i na ułamek sekundy Li-Fang ujrzał drogę.
Nie bacząc na zmęczenie, począł skakać z kamienia na kamień, aż wreszcie wydostał się na
stały grunt.
- Prędzej, jeszcze prędzej! - huczało mu w głowie.
I tak biegł, wytężając ostatnie siły. Od czasu do czasu musiał przystawać, by zaczerpnąć
oddechu, a coraz rzadsze błyskawice ustępującej burzy skąpo oświetlały jego drogę.
*
* *
Po rozstaniu się z Janką, księżniczka Li usiadła w fotelu przy oknie swego buduaru i w
rozmarzeniu spoglądała w ciemności na dworze.
Pod wpływem wyznania Janki, że ma zostać matką, w sercu księżniczki zbudziła się tęsknota
i gorące pragnienie podobnie wielkiego nieograniczonego szczęścia.
Czy zjawi się królewicz z bajki, piękny, jasnowłosy, o którym tak zawsze marzyła?
Błyskawica zbliżającej się burzy wyrwała ją z rozmarzenia.
Nagle wydało jej się, że wśród grzmotów burzy słyszy przeraźliwy krzyk swego brata.
Z okrzykiem przestrachu zerwała się z miejsca i wychyliła przez okno.
- Co to mogło być? - trwożliwie pytała sama siebie. - Czy Li-Fang już powrócił?
Zdawało mi się, że słyszałam jego wołanie.
Spojrzała na zegar, stojący na kominku - wpół do pierwszej w nocy!
Zaniepokojona opuściła swój buduar i pośpieszyła do pokoju Janki.
Drzwi były szeroko otwarte. Z trwogą weszła do środka. Lampa się paliła, przez otwarte drzwi
balkonu lał się deszcz strumieniami do środka, i wicher szarpał firanki.
Li zamykając balkon nastąpiła nogą na papier. Szybko nachyliła się i podniosła fatalną gazetę
oraz pożegnalną karteczkę, napisaną przez Jankę.
Krzyk przerażenia wydarł się z jej ust, gdy przeczytała. Wzrok jej padł na gazetę, ujrzała
podobiznę księżniczki Lu-Tien i nagle wszystko stało się dla niej jasne.
- Miłosierny Boże! Janka sądzi, że Li-Fang był jej niewierny i...
Ostatnie słowo zamarło jej w gardle. Skoczyła do okna.
Burza rozszalała się na dobre. Nigdy dotychczas księżniczka Li nie widziała tak rozpętanego
żywiołu. Skoczyła do drzwi, przebiegła korytarz i zbiegła na dół do wielkiej hali. Rozkazała
dwóm służącym, by przynieśli latarnie i udali się wraz z nią w stronę wybrzeża.
Służba pałacowa, pomiędzy którymi było wielu starych Chińczyków, zebrała się dokoła i z
lękiem spoglądała na swą młodą panią, śmiertelnie bladą i drżącą.
- Śpieszcie się! - zawołała. - Księżna i książę są w niebezpieczeństwie! Musimy biec w
stronę jeziora!
Wybiegła pierwsza z pałacu, za nią podążała służba, oświetlając drogę latarniami. Huk
grzmotów rozbrzmiewał ogłuszająco w jej uszach.
Li podążała naprzód, kierując się instynktem. Służący rzucili się w ślad za nią. Kolana
księżniczki drżały, a bezdenne przerażenie ściskało jej serce.
Nagle potknęła się i upadła na ziemię. Podniosła się jednak szybko i pobiegła dalej.
- Janka! Li-Fang! - wołała.
Lecz co to było?
Wydało jej się poprzez ryk i wycie burzy, że słyszy głos Li-Fanga i porucznika Czu-Wu.
Głosy dobiegały ją z niedaleka i to dodało jej nowych sił.
Tuż obok niej rozległ się dziwny hałas.
Czy nie były to wściekłe okrzyki dwóch walczących ze sobą mężczyzn?
Czy jeden z tych głosów nie należał do porucznika Czu-Wu?
Błyskawica rozdarła nocne ciemności. Li krzyknęła przeraźliwie i trwoga pognała ją naprzód,
ujrzała bowiem dwóch mężczyzn, którzy toczyli ze sobą zajadłą walkę.
Nie zdążyła ujść kilka kroków, gdy nagle rozległ się głuchy trzask i po nim następny.
Jednocześnie odczuła silne uderzenie w lewym ramieniu i upadła na wznak na ziemię.
Nieznośny świdrujący ból przeszył jej pierś.
- Co się ze mną dzieje? - skarżyła się jak dziecko - moje ramię... jest... takie ciężkie i ja...
ja... Jej głos zamarł w niezrozumiałym szepcie.
Nie odczuwała już smagającego ją deszczu, nie dostrzegała jaskrawych błyskawic, a huk
piorunów dolatywał ją, jakby z wielkiego oddalenia.
- Umieram pomyślała nieprzytomnie. Gwałtowny wir porwał ją, zakręcił i wreszcie utonęła
w próżni.
Jakiś człowiek przesunął się obok niej i począł szukać pochylony nad ziemią.
Światło ślepej latarki oświetliło na sekundę jej twarz. Rozległ się krótki okrzyk przekleństwa
i nieznajomy zniknął jak cień wśród ciemności.
Tymczasem zaś dwaj chińscy służący podążali biegiem w stronę granitowych skał.
Deszcz przestał padać, chmury rozproszyły się po niebie, lecz wicher dął dalej z niesłabnącą
mocą. Spośród skał rozległo się nagle wołanie o pomoc. Służący rozpoznali głos księcia
Li-Fanga. Z zadziwiającą zręcznością i szybkością poczęli piąć się w górę i wreszcie dotarli
do swego pana.
Li-Fang trzymał Jankę w ramionach i serce jego zabiło radośnie na widok nadciągającej
pomocy.
- Prędko... prędko, ratujcie panią!
Latarnia zabłysła, książę Li-Fang krzyknął przeraźliwie, ujrzał bowiem dopiero teraz, że jedną
nogą stał nad przepaścią. Jeszcze krok, a byliby oboje zginęli.
Cofnął się raptownie i dał znak służącym, by się zbliżyli.
- Światła! Pomóżcie mi nieść księżną! - wołał. - Śpieszcie się, gdyż ona zemdlała!
Wykonali rozkaz swego pana w milczeniu. Ruszyli w drogę przy świetle latarni i wkrótce
znaleźli się nieopodal parku.
Teraz dopiero Li-Fang zastanowił się nad tym, w jaki sposób służba wpadła na pomysł, by
go szukać.
- Kto was tutaj przysłał? - zapytał. - Jakim sposobem znaleźliście się w pobliżu skał?
- Księżniczka Li kazała nam szukać Waszą Wysokość.
- Skąd wiedziała, gdzie jestem?
- Księżniczka nas prowadziła i wskazała drogę.
- Li tutaj, podczas burzy? - Li-Fang cofnął się przestraszony. - Gdzie ona jest?
Zmieszani słudzy milczeli.
- Księżniczka kazała nam biec naprzód - rzek półgłosem jeden z nich.
- Zapewne Li znalazła karteczkę i gazetę, i przeraziła się o Jankę! - błysnęła nagła myśl w
głowie Li-Fanga.
- Naprzód! - wykrztusił z trudem. - jeden z was niech biegnie pierwszy, by szukać
księżniczki, a drugi zostanie przy mnie!
Niebawem powrócił pierwszy sługa, wysłany przez Li-Fanga.
- Dlaczego wracasz? - zapytał Li-Fang zdenerwowany.
Służący nie odpowiedział od razu, lecz na jego mokrej od deszczu twarzy malowało się
śmiertelne przerażenie.
- Książę... księżniczka Li i porucznik Czu-Wu... są... - jąkał służący zdyszanym głosem.
- Co się stało, mów?! - krzyknął Li-Fang.
- Ranni oboje. Znalazłem ich niedaleko stąd, na wybrzeżu.
O książę, chodź prędko, sam nie dam rady!
- Biegnij do pałacu, sprowadź pomoc! - krzyknął Li-Fang i pobiegł naprzód z Janką w
ramionach.
Płonący jego wzrok szukał dokoła i wreszcie ujrzał dwie ciemne postacie, leżące nieruchomo.
W kilku skokach był przy nich. Czu-Wu leżał twarzą do ziemi i jęczał. Li miała oczy zamknięte
i leżała cicho, śmiertelnie blada.
Nadbiegła pomoc z pochodniami i noszami, przybyła również Maud Gibson którą obudzono.
- Na litość Boską, ratujcie oboje! - zawołał książę. - Oni są ranni, wielkie nieba, miss Gibson!
Angielka zatrzymała się i spojrzała w zapadnięte, blade rysy księcia. Wydało się jej, że jakby
nagle się postarzał.
Błysk nienawiści zjawił się w jej oczach, po czym podążyła w ślad za służącymi.
Niebawem Janka leżała w łóżku, owinięta ciepłą kołdrą.
Książę pobiegł, by zatelefonować po lekarza, następnie gnany troską o siostrę wybiegł do parku.
W oddali migotały ognie pochodni. Powoli sunął w stronę pałacu tragiczny pochód. Służba
niosła przykryte nosze.
Li-Fang, śpiesząc im na przeciw, natknął się na Maud Gibson.
- Książę! - szepnęła - ach, biedna księżniczka, ktoś do niej strzelał. Porucznik Czu-Wu
również jest ciężko ranny.
To mówiąc, Angielka zachwiała się jak gdyby ogarnięta nagłą słabością, osunęła się prosto w
ramiona Li-Fanga.
- Wielkie nieba, miss Gibson, niech się pani opanuje! - prosił Li-Fang.
Angielka spojrzała nań tkliwie, wilgotnymi od łez oczyma.
Jakieś dziwnie odpychające uczucie ogarnęło nagle księcia: brutalnie prawie, odepchnął ją od
siebie i pobiegł do rannych.
Dotarli wreszcie do pałacu. Maud Gibson, opanowana już całkowicie, pobiegła wydać
dyspozycje, podczas gdy Li-Fang pośpieszył do swej młodej małżonki.
Nachylił się nad jej piękną bladą twarzyczką. Janka otworzyła oczy i usta jej wyszeptały cicho,
lecz wyraźnie:
- Li-Fang, ukochany, przyszedłeś wreszcie... ach... miałam ciężki sen... chciałam umrzeć,
gdyż ty... Zamilkła.
Bogu dzięki, Janka sądziła, że to był tylko sen, nie należy jej wyprowadzać na razie z błędu.
Wybiegł do sąsiedniego pokoju i niebawem powrócił, niosąc środek nasenny.
Dziwnie apatycznie Janka przełknęła gorzki napój i zasypiając, powtarzała ze szczęśliwym
uśmiechem na ustach imię swego męża.
Książę zbliżył się do okna i przycisnął rozpalone czoło do zimnej szyby.
- Co to było?
Przecież Janka była zupełnie przytomna, a jednak przeżycia ostatniej godziny uleciały z jej
pamięci.
- Doktor Al-Kim przybył! - zameldował służący.
Li-Fang drgnął, wyrwany z zamyślenia i wyszedł na spotkanie lekarza.
Lekarz Al-Kim zbadał księżniczkę Li.
- Zdaje się, że księżniczka powraca do przytomności - szepnęła Maud Gibson do księcia.
Książę nie odpowiedział jej, przypatrując się zręcznym zabiegom lekarza. Doktor oczyścił ranę
na lewym ramieniu i małymi szczypczykami wyciągnął małą kulkę rewolwerową.
- Jaki rezultat, doktorze? - zapytał książę zaniepokojony.
Al-Kim uśmiechnął się uspokajająco.
- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, Wasza Wysokość. Rana jest powierzchowna, żaden
żywotny organ nie został naruszony, lecz księżniczka straciła wiele krwi. To głębokie omdlenie
nastąpiło wskutek ogromnego przerażenia.
Obandażowałem ramię i to wszystko na razie, co można dla niej uczynić. Wybacz mi książę,
lecz muszę również opatrzeć porucznika Czu-Wu.
Przeszli do sąsiedniego pokoju.
Czu-Wu leżał na prowizorycznie sporządzonym posłaniu.
Zapadnięta jego twarz była ziemistoszara. Dwaj służący pomagali przy rozbieraniu rannego.
Okazało się, że Czu-Wu otrzymał postrzał ukośny przez lewe ramię. Kula przeszła również
przez płuco.
- Źle, bardzo źle! - mruknął doktor Al-Kim, marszcząc czoło. - O ile się nie mylę, ta sama
kula trafiła również księżniczkę Li. Możliwe że się mylę. Może zbrodniarz strzelał kilka razy?
- Czy Czu-Wu będzie żył? - zapytał książę.
- Wszystko leży w rękach Buddy, książę.
- Co za okropność! - zawołał Li-Fang. - Doktorze, pozostań w pałacu i uczyń wszystko,
by ratować tego wiernego i dzielnego człowieka, który życie swe poświęcił, pomagając ratować
moją żonę.
Al-Kim spojrzał nań zdumiony, nie wiedział bowiem, że książę był żonaty.
- Czy księżna również jest ranna? - zapytał lekarz zaniepokojony.
- Nie, lecz obawiam się o jej życie i czekam z niecierpliwością, kiedy będziesz mógł udać się
do niej, doktorze.
- Księżniczka odzyskała przytomność - oświadczyła Maud Gibson, wchodząc do pokoju.
- Nie należy chorej denerwować - przestrzegł Al-Kim poważnie. - Obawiam się
niebezpiecznych komplikacji.
Li-Fang zrozumiał i pospieszył do sąsiedniego pokoju.
Przez okamgnienie przyszło mu na myśl, by posłać miss Gibson do Janki, lecz porzucił ten
pomysł szybko. Dał jej znak, by zaczekała w przedpokoju.
W umyśle Maud Gibson panował nieopisany zamęt.
Gazeta, którą Botang pozostawił dla niej w skalnej rozpadlinie, wywołała skutek wręcz
katastrofalny, zupełnie inny, niż spodziewali się tego wrogowie księcia Li-Fanga.
Udało się tylko to jedno Angielce, że zasiała zwątpienie i nieufność w sercu Janki względem
swego męża. W tym przepadku działanie gazety podobne było do wybuchu bomby.
Maud Gibson zadrżała na myśl, że również książę Li-Fang, którego namiętnie kochała, mógł
utracić życie, a jednocześnie łamała sobie głowę, kto był sprawcą strzałów, które zraniły ciężko
Czu-Wu i księżniczkę Li.
Jak błyskawica w głowie jej zabłysła myśl, że człowiekiem tym był mister Harry Parker. Ten
sam, który wręczył jej dwa tysiące funtów szterlingów. On to zapewne rzucił się na Czu-Wu,
by walczyć o jasnowłosą Europejkę, której pożądał.
Oczy Angielki zapłonęły nienawiścią na myśl, że właśnie ta znienawidzona kobieta wyszła
żywa i cała z tej przygody.
Czemu jednak książę nie pozwolił jej wejść do pokoju?
Maud Gibson obejrzała się ostrożnie, po czym przystąpiła szybko do drzwi i przyłożyła ucho do
dziurki od klucza.
Usłyszała głos Li-Fanga, ale księżniczka nie odpowiadała.
Wprawdzie odzyskała przytomność, lecz bezgraniczne znużenie owładnęło jej ciałem i
zamknęło jej usta. Taka jednak trwoga, zabrzmiała w głosie Li-Fanga, że księżniczka
zdecydowała się, unieść nieco powieki.
- Braciszku! - zabrzmiała cicho, jej skarga.
- Li, moja siostrzyczko! - odpowiedział, gładząc jej wybladłe policzki.
- Powiedz, co mi się stało? - zapytała ledwo dosłyszalnym głosem.
- Strzelano do ciebie.
- Li-Fang, tak, to były dwa strzały. Strzelał ten obcy człowiek, z którym walczył Czu-Wu.
Zdawało mi się, że umieram, braciszku. Tak mi było dziwnie... tak dziwnie...
Czy jestem ciężko ranna? Powiedz mi wszystko, nie ukrywaj nic przede mną.
- Nie, moja siostrzyczko, twoja rana jest powierzchowna. I wkrótce będziesz zdrowa, jeśli
zachowasz spokój.
- Gdzie Janka? Niepokój odmalował się na jej bladej twarzyczce. - Czy uratowana?
- Tak, mała Li, znalazłem ją i sprowadziłem z powrotem do domu.
- Janka uratowana! Dzięki Ci Boże! Jakże się czuje, czy nie przytrafiło jej się coś złego?
- Jeszcze nic nie wiadomo, lecz mam nadzieje, że nic jej nie grozi. Czy widziałaś gazetę, którą
podrzucono Jance?
Chora zamknęła oczy i wyszeptała z trudem:
- Tak, znalazłam ją, i karteczkę, napisaną przez Jankę, także. Dlatego wiedziałam, gdzie należy
jej szukać...
- Siostrzyczko, kochana siostrzyczko, nie mów dalej - przerwał jej książę - nie mówmy już
o tym! Nie powinnaś zaprzątać swej główki wspomnieniem tego okropnego przejścia. Błagam
cię, nie myśl o tym!
Li milczała przez chwilę, po czym nagle zapytała:
- Czy to możliwe, że Janka uwierzyła w to, co przeczytała w gazecie?
- Przypuszczam. Dlaczegóż by uciekła ode mnie, by szukać śmierci we wzburzonych falach
jeziora? Janka zwątpiła w mą miłość! Kiedy byłem u niej, znalazłem ją w dziwnym stanie.
- Jak to, braciszku?
- Janka nie pamięta absolutnie o niczym, co się stało tej nocy. Gdy odzyskała przytomność,
zdawało jej się, że to był tylko ciężki sen.
- Cóż powiada doktor? - zapytała Li mocno zaniepokojona.
- Al-Kim nie badał jej jeszcze, bada ciężko rannego Czu-Wu.
- Gdzie został ranny?
- W pierś, droga Li, lecz wyzdrowieje, nie obawiaj się o niego.
A teraz pozostawię cię samą, postaraj się zasnąć, moja siostrzyczko. Poproszę Maud Gibson,
by czuwała przy tobie.
Li drgnęła mimo woli, słysząc to nazwisko i uczyniła ruch, jakby się chciała bronić, lecz nic nie
powiedziała. Li-Fang cicho opuścił pokój, odnalazł Angielkę i polecił jej, by czuwała przy
chorej siostrze, sam zaś udał się do pokoju, w którym leżał Czu-Wu.
- Odzyskał przytomność - szepnął lekarz, nakładając rannemu bandaż. - Jeśli książę życzy
sobie chorego o coś zapytać, to proszę uczynić to natychmiast.
- Wasza Wysokość - cicho jak tchnienie wyszeptał nagle Czu-Wu - czy księżna została
uratowana?
- Tak, drogi przyjacielu - odpowiedział książę, pochylając się nad nim.
- Ten nieznajomy! - krzyknął nagle ranny w gorączce - walczyłem z nim lecz on był
silniejszy... pokonał mnie...
- Kto to był? Mów prędko, czy widziałeś jego oblicze?! - zawołał Li-Fang.
Na obliczu Czu-Wu odmalowało się silne napięcie. Zastanawiał się widocznie, nie wiedząc zbyt
dokładnie, kto był tym napastnikiem.
Wreszcie wykrztusił z trudem:
- Wasza Wysokość... ja... nie widziałem go zbyt dokładnie... Jeden raz tylko, przy świetle
błyskawicy ujrzałem na ułamek sekundy jego brutalną, wykrzywioną szaloną wściekłością
twarz. Wydało mi się, że walczę z drapieżnym zwierzęciem, tyle nienawiści było w jego
oczach! Czu-Wu zamilkł, wyczerpany.
Książę pochylił się bliżej ku niemu, by nie uronić ani jednego słowa z jego niezrozumiałego
szeptu.
- Czu-Wu - prosił - jeszcze jeden wysiłek, proszę, odpowiedz mi na ostatnie pytanie.
- Słucham cię, książę - wyszeptał ledwie dosłyszalnie.
- Powiedz mi, czy człowiek, z którym walczyłeś, był Chińczykiem?
- Nie. To był Europejczyk - wybełkotał śmiertelnie ranny.
- Europejczyk? - przeraził się książę i cofnął się mimo woli.
Straszne podejrzenie zrodziło się w jego umyśle. Jeśli Czu-Wu nie myli się, wówczas istnieje
jeden tylko człowiek na świecie, który nie cofnie się przed niczym, by dostać Jankę w swe ręce,
jego śmiertelny wróg, hrabia Winters.
Czemu nie domyślił się tego wcześniej? Jakże mógł zapomnieć tę straszną noc na wzburzonych
falach Oceanu i swą walkę z hrabią?
Dla Li-Fanga stało się jasne, że hrabia został wyratowany i obecnie znajduje się w Chinach.
Jeśli to był on, nie trudno zrozumieć, skąd się wzięła w pokoju Janki fatalna gazeta.
Podrzucono ją Jance w piekielnym wyrachowaniu i z myślą, że zrozpaczona kobieta opuści
swego męża i w ten sposób wpadnie dobrowolnie w jego ręce.
Hrabia Winters! Tak, ten podły uczynek był do niego podobny. Wyczekiwał na Jankę zapewne
gdzieś na wybrzeżu wyspy, a widząc przed sobą porucznika Czu-Wu, zagrodził mu drogę i
zranił śmiertelnie, by następnie móc bez przeszkody zawładnąć kobietą, której pożądał.
Im dłużej rozmyślał książę na ten temat, tym bardziej był przekonany, że się nie myli.
By osiągnąć swój cel, hrabia Winters przekupił z pewnością jednego ze służących w pałacu,
który podłożył gazetę. Ten człowiek bez krzty sumienia zranił Czu-Wu w podobny sposób,
jak niegdyś zranił Karola Garlicza.
Któż jednak był tym zdrajcą, tym posłusznym narzędziem w jego rękach? Kto w pałacu był
zdolny do tak haniebnego uczynku?
Wtem doktor Al-Kim dotknął jego ramienia.
- Wasza Wysokość - rzekł cicho - teraz choremu niezbędny jest tylko spokój. Na litość Boską,
oszczędź mu wszelki wysiłek!
Li-Fang skinął głową z roztargnienia.
Bezmyślnie przyglądał się lekarzowi, gdy ten wstrzykiwał rannemu morfinę.
Znów odżyły w nim na nowo wspomnienia, a przed oczyma jego wyobraźni, przesuwały się
wszystkie okropne wydarzenia ostatnich czasów.
Ujrzał znów siebie wśród huczącej burzy na wybrzeżu jeziora i jednocześnie przypomniał sobie
postać człowieka, którego oblicze ujrzał nagle z niezwykłą wyrazistością przy świetle
błyskawicy.
Był to Botang, były minister księcia Tola-Wanga!
Jakieś niesamowite rzeczy się tu działy. Przecież Botang nie żył, sam był świadkiem jego
śmierci, lecz z drugiej strony Botanga widział doktor Martini w Fu-Czu, następnie widziała go
Li w porcie Hong-Kong, a teraz on sam widział go tutaj, w parku jego własnego pałacu.
Nowa wątpliwość zrodziła się w jego umyśle. A może Botang wcale nie umarł, zażywając
na oczach wszystkich tajemnej trucizny, która spowodowała pozorną śmierć?
- Wasza Wysokość. Jestem gotów - odezwał się doktor Al-Kim. - chciałbym zbadać teraz
stan zdrowia księżnej.
- Chodź, doktorze - odpowiedział znużonym głosem Li-Fang i obaj opuścili pokój.
*
* *
- Pani śpi - oświadczyła Flo, mała chińska służąca, która czuwała przy łożu Janki.
Li-Fang dotknął lekko czoła Janki i skinął na lekarza.
- To jest moja żona - objaśnił szeptem - przeżyła ona niebezpieczną przygodę tej nocy.
Nie będę panu opowiadał szczegółów, doktorze, lecz powiem tylko to, że gdy przyniosłem ją
z powrotem do pałacu, księżna nie pamiętała już nic z tego, co zaszło.
Mówiła, że miała jakiś straszny sen, a wszystkie przygody podczas tej nocnej burzy, uleciały jej
z pamięci.
Dałem jej środek nasenny, by uspokoić jej nerwy.
- Było to najlepsze, co mogłeś książę, uczynić - odpowiedział Al-Kim zniżonym głosem.
- Sen księżnej wydaje mi się zupełnie naturalny, pomimo że widzę rumieniec z gorączki na jej
twarzy.
Li-Fang z przestrachem zbliżył się do łoża chorej.
- Przeżycia ją wyczerpały i gorączka w tym wypadku jest objawem zupełnie naturalnym,
- usiłował pocieszyć go lekarz.
- Moja żona oczekuje dziecka - odparł Li-Fang bolesnym tonem.
Stary lekarz przestraszył się, słysząc te słowa.
- To zupełnie co innego - mruknął, powracając szybko do łoża Janki. - Wcale nie wziąłem
tego pod uwagę.
- Czy przewiduje pan jakieś złe następstwa? - zapytał Li-Fang, drżąc z przerażenia.
- Musimy zaczekać, aż księżna się obudzi, Wasza Wysokość.
Proszę odesłać służącą z pokoju.
Flo oddaliła się i pobiegła do pokoju księżniczki Li.
Janka jakby wyczuła bliskość swego męża i oddech jej stał się regularny, a ręce poruszały się
powoli na kołdrze.
- Janko - wymówił Li-Fang czule jej imię.
Powieki jej uniosły się w górę, a wzrok trwożliwie zatrzymał się na obu mężczyznach.
- Janko, kochana Janko! - jęknął książę zmieszany i ujął jej drżące rączki - czy poznajesz
mnie? Odpowiedz, Janeczko, proszę cie!
- Odejdź... odejdź! - krzyknęła przeraźliwie - ja chcę umrzeć... ty mnie zdradziłeś!
Precz z mych oczu! Wszyscy mnie okłamaliście, wszyscy! Nie chcę żyć dłużej! Zostawcie
mnie samą!
- Janko, posłuchaj! Jesteś w błędzie, jesteś w okropnym błędzie.
- Podli ludzie chcą nas rozłączyć, uknuli tę intrygę. Wierz mi, że to wszystko jest nieprawda.
Lecz chora zdawała się nie słyszeć błagalnych i wnikliwych słów swego zrozpaczonego męża.
Cicho jęcząc usiłowała uwolnić swe ręce z jego uścisku, podczas gdy okropny strach
wykrzywiał jej twarzyczkę.
- Precz... precz! - dyszała, lecz Li-Fang nie ustępował.
- Janko, gdybyś mnie już nawet więcej nie kochała, pomyśl chociaż o dziecku, naszym dziecku.
Dla dziecka musisz to uczynić, że zachowasz spokój. Czyż intryga jednego nędznika ma
unieszczęśliwić nas troje?
Nie niszcz naszego szczęścia, które sami sobie zbudowaliśmy.
Błagam cię, wysłuchaj mnie, Janko,bądź litościwa i opamiętaj się!
Wielkimi, dziwnie rozszerzonymi oczyma wysłuchała chora jego słów. Zdawało się, że staje się
spokojniejsza, nagle jednak przemknął się znów obłąkany wyraz po jej obliczu i wyszeptała
dygocząc:
- Szczęście?.. Co to jest szczęście?... Ono mnie złamało, zanim je całkowicie zdobyłam.
Biedne, nieszczęśliwe dzieciątko, taka byłam szczęśliwa, myśląc o nim!
Odejdź... Li-Fang... odejdźcie wszyscy i pozostawcie mnie samą!
Jej głos stał się znacznie spokojniejszy, lecz dźwięczała w nim tak rozpaczliwa skarga, że
biedny Li-Fang padł obok jej łoża na kolana, ukrył twarz w dłoniach, a jego barki dygotały
z najwyższej rozpaczy.
Doktor Al-Kim posunął się do okna i patrzył się na powoli rozjaśniającą się noc, a jego wargi
drżały, gdy szeptał:
- A więc szczęście nie mieszka nawet i w pałacach, nie można je kupić za pieniądze.
Zamieszkuje ono częściej w lepiance biednego, niż w domu człowieka, który posiada wszystkie
bogactwa na ziemi.
Książę Li-Fang i jasnowłosa Europejka - nie, z tego nie mogło nic dobrego wyniknąć.
Księżniczka Lu-Tien była dlań bardziej odpowiednia. Biedna mała kobietka, taka miła,
taka urocza, ona zwiędnie jak kwiat i zginie wśród tego morza nienawiści.
Nastała posępna cisza. Janka leżała zupełnie cicho, lecz oczy jej były szeroko otwarte. Li-Fang
wciąż jeszcze klęczał przy jej łożu.
Nagle rozległ się jej przeraźliwy krzyk:
- Słyszycie jak grzmi?! Czy widzicie jak błyska?! Piasek... dusi mnie! Dalej...
jeszcze dalej! Zanim mnie dogonią! Skały, nikt mnie nie widzi! Ojczulku...
drogi ojczulku, twoja biedna mała Janka zaraz przyjdzie do ciebie! Ach, dlaczego cię nie
usłuchałam?... Ostrzegałeś mnie, ty jeden znałeś prawdziwe oblicze Li-Fanga!
- Janeczko! - z twarzy Li-Fanga uciekła ostatnia kropla krwi - na litość Boską, co ty
mówisz?! Przestań, gdyż to jest ponad moje siły!
Jej skarga doprowadzała go do szaleństwa. Gorycz zalewała mu serce, że tak prędko zwątpiła
w jego miłość.
Chora uspokoiła się nieco. Lekarz przystąpił i począł ją badać.
- Odwagi, Wasza Wysokość - zwrócił się po pewnym czasie do księcia.
W tym wiotkim ciele mieści się niezwykle silna natura. Księżna zwalczy gorączkę, a dziecku
nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Proszę cię, książę, czuwaj nad nią, podczas gdy ja udam się
po lekarstwo.
- Idź i wracaj prędko, drogi doktorze.
Lekarz oddalił się, a książę pozostał sam na sam ze swą młodą żoną i z trwogą śledził jej ruchy.
Janka leżała teraz zupełnie spokojnie. Na ustach jej zjawił się bolesny uśmiech i ku jego
przerażeniu wyszeptała nagle:
- Li-Fang... ukochany mój Li-Fang... - i uśmiech szczęścia rozjaśnił jej twarzyczkę.
Książę z bijącym sercem nachylił się nad nią i usłyszał, że Janka mówi coś niewyraźnie o
grocie, o swej ulubionej ławeczce i o dziecku, które nosi w swym łonie.
Ręce Janki wyciągnęły się ku niemu. Li-Fang, wstrząśnięty do głębi duszy, usiadł na brzegu
łóżka i wziął ją jak małe dziecko w ramiona.
Przemawiał do niej czułymi słowami, a ona spoczywała w jego ramionach i oparła swą
jasnowłosą główkę na jego piersi. Jego serce ścisnęło się boleśnie, gdyż przeczuwał, że znów
nastąpi gwałtowna zmiana jej usposobienia.
Janka zamknęła oczy, twarzyczka jej płonęła gorączką, a trzymający ją w objęciach małżonek
słyszał wyraźnie przyśpieszające bicie jej pulsu.
Z ust jego popłynęła cicha modlitwa do najwyższego.
- Błagał o łaskę dla nich Tego, który okazał im już tyle swego miłosierdzia, błagał o zmiłowanie
dla jego młodej żony i przyszłego dziecka.
Doktor Al-Kim ciągle nie wracał. Janka stawała się coraz bardziej niespokojna.
Otworzyła nagle oczy i spojrzała wzrokiem, w którym czaił się przestrach.
- Ty? Wyszeptała - ty?
- Tak, Janeczko, to ja - wykrztusił.
- Czy bardzo kochasz księżniczkę Lu-Tien? - pytała coraz bardziej podniecona.
- Kocham tylko ciebie, Janko, i nikogo więcej na świecie.
Czy dosłyszała go?
Na pewno nie, gdyż niepokój jej stawał się coraz większy.
Widząc to przycisnął ją mocniej do swej piersi.
Lecz Janka odepchnęła go z niezwykłą siłą od siebie i usiłowała wyskoczyć z łóżka.
W tej samej chwili do pokoju wszedł doktor Al-Kim i z jego pomocą udało się chorą z
powrotem ułożyć na posłaniu.
- Proszę usunąć się na bok, Wasza Wysokość, gdyż widok pana wytrąca księżnę z równowagi
- prosił stary lekarz.
Li-Fang cofnął się do okna, podczas gdy doktor Al-Kim z wielkim trudem nakłonił chorą, by
przyjęła środek uspakajający.
Szarzał świt.
Li-Fang z zasępionym czołem przyglądał się drzewom parkowym, spowitym tego poranka, w
mgłę.
Obawiał się budzącego się dnia. W sercu jego panowała pustka i wielki smutek.
- Jakże chętnie opuściłbym teraz Chiny! Ale stan zdrowia Janki nie pozwala mi na to. Nie
mógłbym też opuścić mojej siostry i przyjaciela Czu-Wu.
Ogarnęło go wielkie przygnębienie. Jakże chętnie byłbym walczył z otwartym wrogiem w
obronie swego szczęścia! Wróg jednak ukrywał swe prawdziwe oblicze i pozostając w ukryciu
zadawał cios za ciosem.
Nie, tak dalej być nie może, jak najszybciej należy wroga zdemaskować i unicestwić.
Zdrajcy są w pałacu - zdrajcy są wszędzie. - Pomimo wszystko, muszę pozostać z Janką w
Ti-Ri! - szeptał. - Otoczę pałac strażnikami, nawet korytarze i przejścia każę pilnować dniem
i nocą.
- Gorączka spadła, Wasza Wysokość - usłyszał nagle głos doktora Al-Kim - księżna zapadła
w głęboki sen. Stary lekarz zbliżył się do Li-Fanga i ze współczuciem ujął jego rękę.
- Mam nadzieję, że uda się ocalić pańską żonę i małą istotkę, której się spodziewa.
- Doktorze - wyjąkał Li-Fang - nadzieja to za mało, muszę mieć pewność. Czy nie istnieje
żaden środek, który by ją uleczył?
Doktor Al-Kim zamyślił się głęboko i wreszcie rzekł:
- W Hong-Kongu na górze Kellet znajduje się klasztor buddyjski. Czy słyszałeś o nim książę?
Znajduje się za górą Peak na skalistym pustkowiu.
- Co pan ma na myśli? - zapytał książę zaniepokojony.
- Ludność tamtejsza opowiada cuda o pewnym środku leczniczym, którego tajemnica jest w
posiadaniu mnichów tego klasztoru.
Gdybyśmy mogli otrzymać ten cudowny lek...
- Słyszałem o tym - odpowiedział Li-Fang z wahaniem. - Cóż więc mam uczynić?
- Wasza Wysokość, jak długo trwać może podróż do klasztoru?
Książę drgnął.
- A więc mam jechać do Hong-Kongu, doktorze?
- Jeśli temperatura podniesie się do jutra rana, podróż Waszej Wysokości będzie nieodzowna.
Nie wiem tylko, czy klasztor wyda Waszej Wysokości ten niezwykle cenny medykament.
- Dlaczego? - zapytał książę zdumiony.
- Gdyż przełożony klasztoru, ojciec Hanoi, nie zalicza się już, do przyjaciół książęcego domu
Tola-Wang i dlatego też obawiam się, że powita Waszą Wysokość niezbyt przyjaźnie.
- To, co mówisz, doktorze, jest dla mnie niezrozumiałe - odparł Li-Fang niezwykle zdumiony.
- Cała ta historia związana jest podobno z talizmanem, który skradł przed dwudziestu laty
nadworny lekarz księcia Tola-Wang, Polak z pochodzenia.
- Doktor Henryk Tomecki! - wyrwało się mimo woli z ust księcia.
- A więc znasz tą całą historię, książę?
- Jaka była przyczyna zerwania przyjaźni mego ojca z kapłanem Hanoi?
- Nie wiadomo, lecz Hanoi nigdy już nie przestąpił progu pałacu książęcego.
Li-Fang zamyślił się na chwilę.
- Musiałbym polecieć samolotem, lecz jakże mógłbym pozostawić moją żonę w takim stanie?
Przy tym sam pan wątpi, czy kapłan Hanoi wyda mi to lekarstwo.
Zmartwiony lekarz potrząsnął głową i powrócił do chorej.
Li-Fang przypomniał sobie nagle ojca Konstantego, który raz już uratował życie Jance.
Z drugiej jednak strony nie mógł się zdecydować opuścić swą żonę.
Doktor Al-Kim wyszedł, by zbadać księżniczkę Li i porucznika Czu-Wu.
Li-Fang czuwał przy Jance. Zbliżył się do okna i zaczerwienionymi z bezsenności oczyma
spoglądał na zorzę, ukazującą się na widnokręgu.
Ranek budził się promienny i spokojny, zgroza ubiegłej nocy znikła bez śladu z chwilą,
gdy nastał świt.
Uciekając przed własnymi myślami, powrócił do chorej i cicho usiadł obok w fotelu.
Czasami Janka otwierała oczy, lecz jej błyszczący od gorączki wzrok błądził po pokoju.
W pewnej chwili znów poczęła szeptać i książę usłyszał wyraźnie wymówione imię Karola
Garlicza.
Jej szept stawał się coraz bardziej głośny, gorączka zdawała się wzmagać na sile i oto nagle
Janka uniosła się na łóżku i zawołała skarżącym się głosem:
- Niech przyjedzie Karol... on pomoże mi! Czyż nie obiecał mi, że będzie przy mnie czuwał
w potrzebie? Dlaczego nie ma go tutaj? Gdzie ja jestem?
Janka odczuwała coraz większą trwogę, jej oczy szukały na próżno postaci jej starego wiernego
przyjaciela i zdawało jej się, w jej zgorączkowanej wyobraźni, że Karol siedzi obok niej.
Schwyciła jego rękę, czepiając się jej kurczowo.
- Karolu! - wyszeptała tajemniczo - Karolu... Li-Fang nie jest dobry dla mnie. On mnie
nie kocha, kocha księżniczkę Lu-Tien. Przyjdź, Karolu, i zabierz mnie z powrotem do
Warszawy, ach, przyjdź, zanim umrę!
- Janeczko! - Nie mógł powstrzymać się Li-Fang. - Karol przyjedzie niebawem i wówczas
zabierze nas oboje do ojczyzny!
Uśmiechnęła się szczęśliwa, po czym zaszlochała, wołając:
- Ach, gdyby Li-Fang mnie nie okłamał, gdyby...
- Nie okłamałem cię, mój klejnocie, moje wszystko, ja kocham tylko ciebie!
- Tylko mnie? - wyszeptała i nagle stała się daleko spokojniejsza.
Książę zaś postanowił natychmiast wysłać telegram do Karola Garlicza z prośbą, by czym
prędzej przyjechał do Chin.
Każde życzenie Janki zostanie spełnione.
Ona musi być szczęśliwa.
Rozdział 26.
Życiodajne krople.
Około południa gorączka spadła i Janka leżała w głębokim śnie, podczas gdy Li-Fang leżał
u wezgłowia łoża swej siostry. Czu-Wu leżał nadal obojętny na wszystko. Doktor Al-Kim
czuwał bez przerwy przy jego łożu.
Wtem stary lekarz zjawił się w pokoju księżniczki Li i skinął dyskretnie na Li-Fanga, odwołując
go na stronę.
- Wasza Wysokość musi natychmiast wyruszyć w drogę do Hong-Kongu, jeśli chcesz, by
przyjaciel twój był uratowany. Moja wiedza lekarska jest niewystarczająca. Życiodajne krople
mnichów buddyjskich może i jemu również pomogą. Poza tym stan zdrowia księżnej napawa
mnie głębokim niepokojem. Nie podoba mi się głęboki sen, podobny do śmierci, w jaki zapadła.
Nie wahaj się i bądź przekonany, że gdybym mógł, byłbym panu chętnie oszczędził tej podróży,
która rozdzieli cię z małżonką.
- Wyruszam natychmiast - odparł krótko Li-Fang, po czym udał się z powrotem do pokoju
Janki, by pożegnać się ze swą umiłowaną nad wszystko żoną.
Wtem z ust jej wydarło się jego imię, wymówione miękko i z tęsknotą:
- Li-Fang, ukochany mój mężulku.
Wstrząśnięty pochylił się nad nią i złożył lekki pocałunek na jej spieczonych gorączką
usteczkach, po czym nakazał służącej Flo, która czuwała przy łożu, jak największą czujność,
i szybko opuścił pokój.
Sześciu chińskich wioślarzy przewiozło księcia do Hai-Tu. Jago samolot był już gotów do lotu.
Li-Fang usiadł przy sterze samolotu i poleciał na złamanie karku, gnany troską o Jankę.
Igrając ze śmiercią w powietrzu, zdołał wylądować w Hong-Kongu zanim wieczór zapadł.
W jaki sposób jednak - myślał - wydobędzie to cenne lekarstwo, od którego jest uzależnione
życie tych dwojga ludzi?
Przypomniał sobie, że mnich Konstanty opowiadał mu o swych codziennych spacerach do
skalistego podnóża góry Kellet.
- Muszę go tam poszukać - pomyślał.
Wynajął auto, i popędził z szaloną szybkością wzdłuż wybrzeża, u stóp góry Peak. Gdy dalsza
droga stała się niemożliwa do przebycia autem, Li-Fang wysiadł i resztę drogi szedł piechotą.
Wreszcie dotarł do wąskiego wąwozu góry Kellet. Poszarpane, fantastyczne głazy mieniły się
w promieniach zachodzącego słońca.
Tędy przechadzał się zazwyczaj ojciec Konstanty. Li-Fang wytężył wzrok i oto ujrzał przed
sobą , w odległości rzutu kamieniem, jakąś ludzką postać.
Człowiek w długim habicie mnicha buddyjskiego siedział na kamieniu i nieruchomym
wzrokiem spoglądał na bezbrzeżną powierzchnię morza.
- Ojciec Konstanty! - zawołał głośno Li-Fang, biegnąc ku niemu.
Zdumiony starzec uniósł głowę i spojrzał w kierunku biegnącego.
- To on! - wyszeptał Li-Fang. - Bogu niech będą dzięki, nie omyliłem się jednak.
- Książę! - ojciec Konstanty zerwał się ze swego miejsca i wyciągnął doń ręce. - Co sprowadza
cię tutaj o tej spóźnionej porze? Czy przynosisz jakąś dobrą nowinę? Czy dowiedziałeś się
wreszcie, kto jest złodziejem talizmanu?
Li-Fang zmieszał się niezmiernie, słysząc radosny, pełen nadziei głos ojca Konstantego, nie
przyszło mu bowiem na myśl, że mnich w ten właśnie sposób wytłumaczy sobie jego wizytę.
Potrząsnął smutnie głową i ujmując dłonie ojca Konstantego, rzekł szybko:
- Drogi przyjacielu, wybacz mi, że jeszcze nie dotrzymałem swej obietnicy, lecz okrutny los
zawziął się na mnie. Zamiast udzielić ci pomocy, przybywam do ciebie z prośbą o ratunek.
- Księżna Janka?... Wielkie Nieba, czy stało się znów jakieś nieszczęście?!
Na twarzy Li-Fanga odmalowała się niezmierna boleść.
- Moja ukochana żona umrze, jeśli nie dostarczę na czas życiodajnych kropli z waszego
klasztoru, ojcze Konstanty. Śmierć wyciąga swe kościste ramiona po jeszcze jedną ofiarę:
mój najlepszy przyjaciel, porucznik Czu-Wu, umiera także!
I książę opowiedział w krótkich słowach o straszliwych zajściach ubiegłej nocy, które stały się
powodem choroby jego małżonki.
Ojciec Konstanty wysłuchał opowiadania w milczeniu i zapadł w zadumę.
- Ojciec Hanoi nie odda dobrowolnie życiodajnych kropli - rzekł po chwili - nie wyobrażasz
sobie, książę, w jaką wściekłość wpadł ten starzec, gdy się przekonał, że chora uciekła.
Dniem i nocą bracia klasztorni przeszukiwali okoliczne skały, podczas gdy ojciec Hanoi krążył
jak dziki zwierz w swej celi, wymawiając słowa bez związku.
Znienawidził mnie od tego czasu, podejrzewa bowiem, że wiem coś o niej. Nie dopuszcza mnie
przed swe oblicze i od owej nocy nie zamieniliśmy z sobą ani jednego słowa.
Muszę ci jednak pomóc, mój drogi książę, gdyż kocham pańską żonę, tą słodką i uroczą istotę,
jak rodzoną córkę.
Podniósł się nagle i rzekł:
- Czas nagli, Wasza Wysokość, chodźmy do świątyni Buddy, gdzie zaczekasz na mój powrót.
Tymczasem noc zapadła. Li-Fang i ojciec Konstanty ruszyli w drogę do świątyni.
- W jaki sposób wydostaniesz te życiodajne krople, ojcze Konstanty? - pytał po drodze, nie
mogąc opanować rosnącego niepokoju.
- Nie pytaj o drogę, której użyję, lecz myśl o tym, że twoja piękna i młoda żona żyć będzie.
-A więc... a więc ukradniesz... ojcze Konstanty?
- Tak, książę, w dobrej sprawie stanę się złodziejem po raz pierwszy w życiu. Warto kraść, gdy
chodzi o życie dwojga ludzi.
- Czy nie narażasz się na niebezpieczeństwo?
- Od czasu ucieczki księżnej Janki, Hanoi zabrał je do swej celi.
Li-Fang z trudem oddychał, teraz bowiem zrozumiał, na co ten szlachetny starzec narażał się
dla niego.
- Dziękuję... dziękuję ci, ojcze!
To było wszystko co zdołał wypowiedzieć w swoim wzruszeniu.
Dotarli wreszcie do świątyni Buddy i ojciec Konstanty opuścił go, obiecując że niebawem
powróci.
Przebiegł szybko przez ogród klasztorny i wszedł do klasztoru przez małą boczną furtkę.
Następnie począł się wspinać wąskimi kręconymi schodami i wreszcie nadsłuchując ostrożnie
zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami.
Wewnątrz nic się nie poruszyło. Widocznie Hanoi nie powrócił jeszcze z kaplicy klasztornej,
gdzie odmawiał pacierze.
Pater Konstanty otworzył drzwi i wślizgnął się do pokoju przełożonego klasztoru.
- Złodziej... złodziej! Wołał głos wewnętrzny, a jego ręka drżała, gdy otwierał drzwiczki
ściennej szafki.
W następnej chwili buteleczka z cudownym lekarstwem znajdowała się w jego ręku.
Jak automat ruszył ojciec Konstanty w powrotną drogę.
Jego plan się udał: piękna i młoda żona księcia Li-Fanga zostanie uratowana.
Tymczasem zaś książę czekał z bijącym sercem w świątyni Buddy. Czas upływał a starzec
wciąż nie powracał.
Może się coś stało?
Zdawało mu się, że w świątyni brak powietrza, po prostu dusił się. Gnany trwogą pobiegł
ścieżką, prowadzącą do klasztoru.
Znalazł się w odległości zaledwie kilku kroków od muru parku klasztornego, gdy wtem mała
furtka otworzyła się nagle i stanął przed nim zdyszany ojciec konstanty, blady i niezdolny
wymówić słowa.
Drgnął przestraszony na widok księcia i cofnął się, wołając:
- Wielkie Nieba, co tu robisz, książę? Nikt nie powinien cię widzieć! Dlaczego nie oczekujesz
mnie w świątyni?
- Troska o ciebie, czcigodny ojcze, przygnała mnie tutaj! - odpowiedział.
Powiedz czy zdobyłeś lekarstwo?
- Zdobyłem je! - wyszeptał z goryczą. - Uciekaj, książę, gdyż grozi ci niebezpieczeństwo,
jeśli dostrzegą cię w klasztorze!
Li-Fang pobiegł z powrotem i znikł za najbliższym zakrętem drogi.
Ogarnęło go dziwne uczucie: serce ściskało się boleśnie i nie odczuwał żadnej radości na myśl,
że ojcu Konstantemu udało się zdobyć to lekarstwo.
Obudziła się w nim troska o los starego mnicha. Co będzie, gdy domyślą się w klasztorze, że
to on ukradł lekarstwo?
Ojciec Konstanty powoli podążał za księciem, od czasu do czasu zatrzymując się, by spojrzeć
na okna klasztoru, w których migotały pojedyncze światła.
Były to pożegnalne spojrzenia, a oczy jego zaszły łzami.
Wreszcie odwrócił się, westchnął głęboko i szybkim krokiem podążył naprzód.
Li-Fang oczekiwał go z niepokojem i niecierpliwością.
- Nareszcie, mój przyjacielu! - zawołał z ulgą na jego widok. - jakże mam ci dziękować za
wszystko, coś dla mnie uczynił?
Impulsywnie wyciągnął doń ręce i uścisnął jego dłonie.
Na ustach starca zjawił się smutny uśmiech. Wydobył z szerokiego rękawa swego habitu
buteleczkę i wręczył ją księciu.
- Czy prędko dostrzegą w klasztorze brak tego lekarstwa?
- Bez wątpienia, książę, lecz nie martw się o to. Jestem nader szczęśliwy, mogąc ci być
pomocnym. Śpiesz się, mój drogi, gdyż czas nagli.
- A co stanie się z tobą, ojcze Konstanty? - zawołał Li-Fang, ogarnięty ponownie
niewytłumaczalną trwogą. Co stanie się z tobą, gdy kapłan Hanoi domyśli się, że ty...
- Że jestem złodziejem... - dodał starzec. - Niepotrzebnie nie zaprzątaj sobie głowy,
książę, gdyż przewidziałem konsekwencje mego czynu. Nic mi się nie stanie.
Spokojny i opanowany głos ojca Konstantego podziałał uspokajająco na Li-Fanga.
Ziemia paliła mu się pod stopami, gdyż musiał być jak najprędzej w Ti-Ri. Uścisnął więc
szybko dłoń starca i rzekł:
-Tysięczne dzięki, drogi przyjacielu. Nigdy ci tego nie zapomnę. Postaram zwrócić ci flaszeczkę
w następnych dniach i będę czekał na ciebie tam na dole u stóp góry Kellet.
Ojciec Konstanty potrząsnął przecząco głową i oświadczył:
- Nie, Wasza Wysokość, nie czyń tego gdyż możesz zgubić nas obu.
Odwiedzisz mnie jedynie, gdy rozwiążesz zagadkę tajemniczego talizmanu, bym mógł znów
rozpocząć życie wolnego człowieka, a więc idź z Bogiem, ja zaś będę prosił Najwyższego o
życie dla twej żony!
- Żegnaj - zawołał Li-Fang wzruszony do głębi duszy - i niech Bóg cię błogosławi! Powrócę,
gdy będę miał dobrą wiadomość dla ciebie.
Spojrzeli sobie po raz ostatni w oczy, po czym Li-Fang wybiegł z świątyni i ruszył w powrotną
drogę do Hong-Kongu.
Długo jeszcze ojciec Konstanty stał na tym samym miejscu, wsłuchany w oddalające się
odgłosy kroków. Gdy wreszcie ocknął się z zadumy, oblicze jego jaśniało dziwnym blaskiem.
Nie oglądając się ani razu poza siebie, opuścił świątynię i począł schodzić drogą wiodącą do
lasu, wiedział bowiem aż nadto dobrze, że nie miał po co wracać do klasztoru, tego cichego,
bezpiecznego schronienia, w którym przebywał tyle lat.
Był złodziejem, pomimo że popełnił ten czyn, by uratować dwoje ludzi od śmierci.
I tak powędrował ojciec Konstanty, bez celu, wśród nocy, ożywiony silną wiarą w Boga, w
poszukiwaniu za bezpiecznym schroniskiem, gdzie mógłby doczekać lepszych czasów.