Droga na dno. Zaczęło się od słów "Spier…,
cwelu"
Paweł ma świetne wykształcenie, ale pracuje w obleśnym miejscu. Wcześniej przeżył
prawdziwy koszmar. Wszystko zaczęło się od słów: "Spier…, cwelu malowany". - Patologia
się szerzy– mówi o swoim dramacie. Kto teraz jest "Bogiem rozdającym pieniądze?".
Fot. Getty Images/FPM
Malaryczne studzienki na targowisku
Z Pawłem – lat 42, żona, jedno dziecko - rozmawiam na wielkim targu warzywno-rybnym.
Szkoła, w której przed laty
pracował
, oferowała pensję pozwalającą na przeżycie, ale na nic
więcej. Stoimy na rogatkach miasta, przy małej budce przypominającej kiosk "Ruchu". Czuję
smród rozkładających się ryb, zgniłych warzyw, spleśniałych owoców. Malaryczne studzienki
i spaliny dopełniają atmosferę prowizorki i szybkiego interesu. W głębi targu plastikowa
budka z pierogami i grillem, no i oczywiście piwo.
Tak mniej więcej wygląda nowe miejsce pracy
nauczyciela
z ośmioletnim stażem w
szkolnictwie. Dopiero teraz, pracując fizycznie, Paweł z perspektywy czasu uważa, że
wcześniej nie miał odwagi mówić wprost, gdyż narzekanie na miejsce, w którym się pracuje
wiąże się z obawą utraty pracy. Podobno
nauczycieli
takich jak Paweł jest wielu.
Jak długo już pracujesz na targu?
We wrześniu minie drugi rok. Dla mnie to cała wieczność.
A co konkretnie tutaj robisz?
Dobre pytanie. Jestem skrzyżowaniem ciecia z parkingowym i za bardzo nie wiem, jak mam
siebie traktować. Do moich kompetencji należy kasowanie za wjazd
samochodu
na bazar,
spisanie rejestracji, szacowanie taryfy ze względu na tonaż i sprzedaż biletu. Widzisz, siedzę
w takiej budce i nareszcie coś ode mnie zależy (śmieje się Paweł). Tak na oko "obrabiam"
kilkaset samochodów w ciągu dnia, a jak jest mniejszy ruch albo zła pogoda, wtedy robię za
tego, co samochody pilnuje. Miesięcznie zarabiam niecałe 1400 złotych,
pracuję
10 godzin
dziennie na dwie zmiany, a w nocy śnią mi się samochody.
Mało romantycznie. Co się stało, że nie jesteś już
nauczycielem
?
Założyłem już cztery sprawy cywilne nieletnim uczniom za znieważenie urzędnika
państwowego, gdyż szkoła chroni młodocianych prawie bandytów, a mnie dyskryminuje, w
myśl poprawności politycznej. Miałem kilka traumatycznych zdarzeń, ale zaważył jeden
incydent, gdy na zajęciach czternastoletni uczeń powiedział do mnie: "Spierdalaj, cwelu
malowany
".
Poszedłem do dyrektora i dowiedziałem się, że to straszne, ale takie zachowanie jest poza
formalnym zasięgiem kar i mogę jedynie zgłosić sprawę na policji. Złożyłem skargę o słowne
znieważenie urzędnika państwowego w trakcie wykonywania służbowych obowiązków.
Problem polegał na tym, że proces, bez żadnego oddźwięku, trwa pół roku, a ja w tym czasie,
jakby nic się nie stało, miałem z tym uczniem prowadzić "normalne" zajęcia. Co więcej,
uczeń nie widział żadnej reakcji ze strony szkolnej, miał jakby upewnienie, że nic złego się
nie stało i po 20 minutach, na moje "Dzień dobry" usłyszałem kolejne "Spierdalaj".
Co wtedy czułeś?
Smarkacza chciałem wyrzucić przez okno, potem kopnąć w dupę i spytać, jakim prawem tak
się do mnie odzywa, do nauczyciela, który chce go czegoś nauczyć. Ale takiego ucznia
"świętej krowy" nie mogę nawet dotknąć, gdyż, jak oznajmiła mi dyrekcja, istnieją
prowokacje, którym nie mogę ulec. Wystarczało, że uczeń powiedział, "to pan mnie obraża",
aby miał alibi, że pochodzi z patologicznej rodziny. Kółko się zamykało. Zła atmosfera coraz
bardziej przenosiła się na rodzinę, małe dziecko, a żona nie potrafiła zrozumieć mojej
sytuacji. W końcu wygasła kolejna roczna umowa. Pracy szukałem w kilkudziesięciu
szkołach w okolicach Wrocławia, ale bezskutecznie. Zaczęliśmy ubożeć. Praca na targu jest z
mojej strony desperacką próbą ratowania rodziny. Jest to dla mnie intensywne i bolesne
doświadczenie. Ale wiem jedno, do szkoły jako
nauczyciel
nigdy już nie powrócę.
W klasie miałem do czynienia z uczennicą, która nie potrafiła przeczytać ani jednej zwrotki
wiesza Kochanowskiego ze zrozumieniem. Dziewczynka otrzymała kilka jedynek, a ja
miałem potem problemy z jej rodzicem, który okazał się skarbnikiem szkoły i zarządzał
finansami składek uczniowskich. Zostałem wezwany przez dyrektora z zarzutem, że obrażam
dziewczynkę, że jest "debilką, która nie potrafi czytać". Takiego słowa nie użyłem, ale stałem
się winny, dzięki zeznaniom jej koleżanki.
Kolega tej samej dziewczynki, jej rówieśnik, jeździ bardzo drogim samochodem, a jego
ojciec, mający kłopoty z prawem, dofinansowuje szkołę na przykład w postaci
"promocyjnych" cen wycieczek w "zaprzyjaźnionym" biurze podróży lub ze "składek
uczniowskich", które są nieobowiązkowe. Można wpłacić 100 zł, ale i równie dobrze 10
tysięcy. To był dla mnie szok.
Byłeś
nauczycielem
tak zwanych trudnych szkół.
Uczyłem języka polskiego w liceum profilowanym, w klasie " spadochroniarzy", tworzących
grupę dzieci z rodzin patologicznych, biednych, chorych, niedojedzonych, którzy z domu nie
wynieśli minimum kulturowego - nic, co by było można nazwać narzędziem do kontaktów.
Czułem się jak powietrze, miałem ciśnienie 210 na 230, a jakakolwiek próba nawiązania z
nimi rozmowy kończyła się niemal zawałem.
Nie mogłem na przykład uczyć czytania ze zrozumieniem, gdyż uczniowie byli tak słabi, że
nie potrafili czytać! Gdy się zorientowałem, że nie jest to pojedynczy przypadek, wstrząsające
było to, że siedemnastolatek zadanie domowe odrabiał z nauki czytania!
I co było dalej?
Moja frustracja pogłębiła się do tego stopnia, że nigdy nie byłem tak blisko spiskowej teorii
dziejów. Moja opinia jest taka, że wybiera się dyrektora, który realizowałby pomysły
oszczędnościowe, zazwyczaj, urzędników. Dalej, księgowy zaufany i lojalny, zrobi wszystko.
Większość nauczycieli bało się przyznać do swojej bezradności. Na szkoleniach ani razu nie
pojawił się wątek jak uczyć dzieci, które notorycznie są upalone marihuaną?
Gdy patrzyłem na sposób szkolenia
nauczycieli
i wymagania stawiane wobec nich, które są
zupełnie absurdalne wobec potrzeb uczniów i często ich degenerują, miałem wrażenie, że ktoś
nas ogłupia. Jest takie powiedzenie, że nie trzeba zniszczyć wroga, wystarczy zabić mądrych.
Nie mogłem dłużej żyć z poczuciem, że wciskam uczniom kit, jak na przykład czytanie
"Konrada Wallenroda", który w tej chwili nie jest nikomu do niczego potrzebny.
Kiedy poczułeś, że coś z tobą nie gra?
Przede wszystkim wypaliłem się energetycznie, a nauczanie stało się moim ostatnim etapem
aktywności w szkole. Zajmowałem się wypełnianiem szkolnych albumów z wycieczek i
robieniem ustawianych zdjęć. Lubiłem wykładać swój przedmiot, ale zostałem skutecznie
zniechęcony. Nie mogłem znieść absurdu, gdy całe grono pedagogiczne potwierdza ten chory
system. Stałem się gorszym
nauczycielem
,
pracowałem
w większym stresie, stałem się
nerwowy.
Pracowałem
zawsze jako zastępca kogoś. Przestałem prowadzić zajęcia
pozalekcyjne. Wlepiano mi dodatkowe, bezpłatne kółka czy wycieczki. Miałem po tym
zajściu najgorsze rozkłady lekcji, z tak zwanym "okienkiem weneckim", kiedy nie
wiedziałem, co ze sobą zrobić Zaczynałem o ósmej rano, potem trzy godziny wolnego, znowu
lekcja, a na koniec bezpłatne kółko pozalekcyjne. Zaczęto mnie dyskredytować.
Czyli co się działo?
Na moich lekcjach potrafili rozpalić ognisko z gazet, zrobić konkurs plucia pod sufit czy
łapać muchy, polować na coś, co brzęczy. Nie potrafiłem sobie radzić z takimi sytuacjami,
gdyż przez całą swoja karierę siedziałem w jednej szkole, w jednym gmachu, nie posiadając
żadnego innego doświadczenia poza swoim podwórkiem. Wydaje mi się, że dobry nauczyciel
ma być pobudzany nową energią, a w większości szkół tak się nie dzieje. Dlaczego?
Ponieważ polskie przepisy utrudniają nam życie. To jest proste. Najpierw dostaje się umowę
na czas określony, aby sprawdzić, czy nowy pasuje do zastanej układanki. Dyrektor szkoły
jest Bogiem, który rozdaje pieniądze, a kuratorium ten proces nadzoruje.
Twoja szkolna codzienność musiała być koszmarem, ale czy masz wrażenie, że teraz
masz lepiej?
Teraz jestem robotnikiem, ale gdy powiem kierownikowi zmiany, że jest problem, to będzie
jakaś reakcja, coś będzie starał się zmienić. A w szkole dyrekcja raczej o problemach nie
chciała słyszeć.
Praca
z młodzieżą była dla mnie najważniejsza.
Czujesz się ofiarą systemu? Rozmawiamy o szkołach złych, trudnych. Czy z naszej
rozmowy wynika, że komuś zależy na tym, aby społeczeństwo się nie edukowało?
Przecież istnieją również dobre szkoły jak Liceum i Gimnazjum im. Stefana Batorego w
Warszawie czy XIV Liceum Ogólnokształcące im. Polonii Belgijskiej we Wrocławiu.
W każdym mieście są elitarne wysepki, które są, powiem brzydko, "sortowane". To są
uczciwie kształceni młodzi ludzie, ale szkielet zostaje bez zmian, czyli edukuje się po to, aby
uczeń został pracownikiem sezonowym w Niemczech lub sprzątaczką. Państwo ma widocznie
interes, aby tworzyć jak najmniej szkół specjalnych, czyli takich, które generują ryzyko
społeczne, niedostosowanie. Taka szkoła zmusza do zatrudnienia dwóch nauczycieli na lekcji,
tak zwanego prowadzącego oraz pilnującego. Patologia szerzy się od podwórka po telewizję.
Taki człowiek powinien być kształcony w szkole, gdzie obowiązują inne standardu, gdzie jest
większa troska, gdzie nauczyciele są przygotowani do resocjalizacji. Popatrzmy na Wrocław?
Ile jest takich szkół? Znam dwie. A dlaczego tak się dzieje? Ponieważ taka szkoła jest cztery
razy droższa niż szkoła "normalna", która w praktyce jest taka sobie. To świadczy o pewnym
odgórnym projekcie.