p1







|Storytellers|















spis treści | poprzednia strona |
następna strona








55 Gdzie
diabeł nie może, Część 10: Wyjście awaryjne







Wymioty na chwilę mi odpuściły, ale to nic pewnego. Ostatkiem sił podniosłem się z deski sedesowej i omiotłem pomieszczenie mętnym wzrokiem. Ściany wyłożone sterylnymi, białymi kafelkami, woda w kiblu szumiąca kojąco. I tak już od dwóch godzin. A wszystko przez tą kanapkę z makrelą... .
–Endrju, żyjesz jeszcze? Mamy robotę, sprawy prywatne muszą poczekać. - z korytarza dobiegł mnie zniecierpliwiony głos mojego towarzysza.
–Jeszcze chwila.... - powiedziałem jak godzinę temu. Ale teraz naprawdę miałem dość. Było już trochę lepiej, więc opuściłem kibel, ale zabrałem foliową torbę. Tak na wszelki wypadek... .
–No, wreszcie. Co cię tak dopadło? - Tadkowi ulżyło na mój widok. Podpierał ścianę już od trzech godzin.
–Wrogowie napluli mi w kanapkę. Ale jakoś przeżyłem. No nic, trza do roboty zasuwać.... .
Tadek odkleił się od ściany i poszliśmy głównym korytarzem dworca w Lenin City w kierunku wyjścia. Tłum jednostajnie łysy i jednolicie ubrany, nie zwracał na nas uwagi. Wokół panowała nieprzerwana cisza i szum gumowych klapków po betonowej podłodze, więc dla zabicia czasu postanowiłem coś zagaić.
–Zacznę od pytania zasadniczego... mianowicie: skąd się tu wziąłeś?
–Sprawa jest dość pogmatwana.... . Zostałem oblatywaczem kolejnego odyńcowego wynalazku. Miałem polecieć o trzy dni do przodu, zdobyć wyniki totolotka i wrócić, ale jak zwykle coś wysiadło.... .
–Coś takiego..... czyżby Kapitan skonstruował w końcu coś działającego?
–Ma spory rozrzut, ale chodzi... - mruknął Tadek wygrzebując z kieszeni starą kiełbasę zawiniętą w gazetę. Zaczął ją przeżuwać, a ja rozmyślałem nad kwestiami egzystencjalnymi.
Wyszliśmy w końcu z podziemi dworca. Tłum podążył w stronę przystanku jakiegoś teraźniejszego PKSu. My poszliśmy prosto, na drugą stronę dziesięciopasmowej autostrady. Wyleźliśmy na środek Placu Czerwonego, jak głosiła tabliczka wbita na zakręcie. Było to chyba centralne miejsce tego miasta, nad którym górował olbrzymi pomnik Lenina. Naprawdę olbrzymi, bo przy takiej jak dziś, pochmurnej pogodzie, był widoczny tylko do pasa reszta była ponad chmurami. Razem z Tadkiem, który ciągle żuł kiełbasę, przeszliśmy plac aby przysiąść pod pomnikiem i uzupełnić płyny fizjologiczne. Wyjąłem zza pazuchy ćwiartkę Służbowej i zamieniłem się z Tadkiem na ćwierć Żubrówki. Porcje były małe, tak że starczyły nam na dwa łyki. Zaraz pojawiło się pytanie co robić dalej, a nie za bardzo wiedzieliśmy. .
–Cholera, to dziwne uczucie... - mruknąłem.
–Coś nie tak z wódką? - zaniepokoił się Tadek.
–Nie o to chodzi... czy zauważyłeś że po raz pierwszy od dziewięciu odcinków siedzimy tu i nie wiemy co dalej?
–Tak... ale to nie my nie wiemy. To nasz szanowny Autor, psia jego mać.
–Racja. Wiedziałem że nie powinienem się u niego zatrudniać i to jeszcze na dziesięć odcinków....
–Tak! Może obalmy dziada..... - zaproponował rozweselony.
–Nie ma mowy! Ten przynajmniej pozwala pić na służbie. Pomyśl, moglibyśmy trafić na gorszego... abstynenta na przykład......
–No to chodźmy do Odyńca. On zawsze na jakiś pomysł... .
–Powaliło cię? Tęsknisz za różowymi słoniami, puzonami i chomikami? Ja wolę robotę nudną ale normalną. A kto wie... może kiedyś będziemy sławni? W każdym razie lepiej poczekajmy teraz chwilę, a ten cwe.... tfu! Jego Autorska Magnificencja na pewno cos wymyśli.... .
–Na pewno. - mruknął Tadek i z nudów zjadł papier, w który była zawinięta jego kiełbasa. Dobrze że zrezygnował z rewolucji, po tym jak mu nagadałem. Dziwne że uwierzył, bo ja sam nie byłem pewien tego, co mówiłem. Ten nasz Autor to kawał zakrzowskiego cwela ale płaci solidnie i jak daje kontrakt na dziesięć odcinków, to jest to robota pewna. Sam nie dałby rady nic napisać, ale czasem mu pomagam, no i dzięki mojej osobie może kiedyś będzie znany.... ?
Ale wracając do bieżącej roboty.... Autor dla uproszczenia przeniósł nas od razu pod siedzibę ICH. Wylądowaliśmy na środku długich schodów. Na oko kilka tysięcy stopni w dół był Plac Czerwony, a kilkanaście tysięcy w górę – siedziba ICH. Pokrywała ją czterowymiarowa iluzja przedstawiająca luksusowy pałac. Obiekt w rzeczywistości był zarośniętym bunkrem importowanym pewnie z XX w. Chcąc nie chcąc przeszliśmy te 5678 stopni by stanąć u wejścia do bunkru. Z bliska wyglądał on jeszcze gorzej, u wejścia walały się czyjeś kości. Nad dziurą w ścianie gdzie być może były drzwi wisiała tablica zbita z drzwi od lodówek: „Supertajna Komunistyczno – Masońsko – Rewolucyjna Organizacja Ludzi O Wąskich Majtkach 'ONI'. Główna melina – Lenin City”.
Stanęliśmy tam na chwilę by uzgodnić plan szturmu. 
–Puśćmy burdel z dymem... - zaproponował spokojnie Tadek.
–Gdyby to było takie proste, to bym się tu nie pakował. Trzeba sposobem.... . - wyjaśniłem mając nadzieję, że Tadek ten sposób wymyśli.... .
–To może wejdźmy tak na żywca a potem się zobaczy co się stanie. - wymyślił.
–No to lećmy.
Uzbrojeni w kawałek miedzianej rury i nienaładowanego kałasza przypuściliśmy szturm na kryjówkę ICH. Tak naprawdę weszliśmy tam bez większego problemu, tylko błota w korytarzu było po kolana i sufit był cholernie nisko. Kilka metrów dalej te trudności ustąpiły. Wkroczyliśmy do bardziej przestronnego pomieszczenia, z którego wychodziły cztery korytarze. Jeden z nich wyłożony był czerwonym dywanem, co skłoniło nas do wybrania właśnie jego.
Niestety, zanim do niego weszliśmy, na naszej drodze zaczęły się bezczelnie materializować dwie postacie. Pojawiały się one dość wolno i na początku były dwuwymiarowe, ale dało się je rozpoznać. Jeden z nich był facetem ubranym w klasyczny zakrzowski dres, po gębie zresztą też wyglądał na swojego. Drugi typ był czarnym psem rasy kundel zakrzowski, znanym w niektórych kręgach jako Somer. Kiedy obaj byli już w miarę materialni, facet wyjął jakieś elektroniczne badziewie i obszedł kawałek korytarza.
–Nareszcie k***a na miejscu! - krzyknął triumfalnie zatrzymując się z powrotem w punkcie wyjścia. Somer tymczasem poprawiał krzywo zmaterializowany ogon, a gdy zakończył tę zajmującą czynność, w końcu nas zauważył.
–Witajcie, Towarzysze! Jak to miło ujrzeć Was tak daleko od rodzinnej wsi! - wysilił się na podniosły ton.
–Ty mi tu nie pier.... - Tadek wyjechał od razu z grubej rury, ale się zreflektował. - Znaczy... chciałbym wiedzieć, kiedy odzyskam forsę którą pożyczałeś ode mnie na zakup kiełbasy.... .!
–Spokojnie, nie czas teraz na sprawy prywatne. Jak to mówią, zależą od nas losy świata.... - też mnie trochę poniosło. - więc może wyjaśnicie co was zagnało na tak daleką rubież.
–Proste. To jest mój towarzysz .....
–Jerzy Wasiliewicz Karwowski. Ministerstwo Inwigilacji i Kontrwywiadu Wielkiej Wsi Zakrzów – przybysz przedstawił się sam. - Jestem tu by położyć kres imperialistycznym zapędom pewnej grupy rewolucjonistów..... .
–My mniej więcej po to samo tu przybyliśmy. Mam nadzieję że nie macie nic przeciw współpracy?
–Zawsze lubię jak inni odwalają za mnie brudna robotę... - przyznał otwarcie Karwowski. - Tymczasem muszę sobie golnąć, bo mnie suszy.... - agent wyjął piersiówkę i pociągnął ostro.
–No, widzę, że nauczyłeś naszego towarzysza lokalnych zwyczajów.... - zagaiłem do Somera.
–Sam się nauczył. Ja go tylko przystosowałem do naszych warunków bytowych. Oczywiście za obustronną korzyścią...... .
–Panowie, my tu gadu gadu..... trzeba brać się do roboty..... . - zaproponował Tadek.
–No nie ma rady. Trza się ruszyć. Panie agent. Ustaliliśmy, że bieżący korytarz prowadzi do meliny ICH. - zameldowałem gościowi.
–Ta...... co, mam na podstawie posiadanej technologii wydać opinię czy to właściwa droga? Gdyby to było takie proste, to nie pakowałbym się tu osobiście..... .
–Nie ma bata..... trzeba na własnej skórze sprawdzić. - stwierdził fachowo Tadek. - Skoro jesteście takie cieniasy, to pójdę przodem. - zaproponował i tak zrobił. Niezwłocznie poleźliśmy za nim przeciskając się przez wąski korytarz. Somer ledwo wystawał z porastającego podłogę mchu. Po niedługim czasie na końcu korytarza zastaliśmy drzwi opatrzone zardzewiałym napisem: „Centrum zaopatrzenia – wejście tylko dla personelu.” Poprawnie użyty łom usunął przeszkodę z drogi. Tadek na ochotnika wskoczył pierwszy do lokalu, zbierając od razu porozrzucane tu i ówdzie złote guziki od stringów. Kiedy my tam weszliśmy, na podłodze był już tylko kurz. Ściany pomalowano na różowo, z sufitu zwisał rząd wieszaków na wspomniane stringi i czarne płaszcze ICH. 
–Jakaś garderoba tych stringmenów..... - wydedukował Karwowski. Tadek schował garść złotych guzików do gumoflca i wlazł do szafy żeby poszukać więcej. Po chwili jednak wylazł stamtąd z inną sprawą.
–He, he. Tu są cwele niemyte! Sami się załatwili..... - zawołał wskazując do wnętrza szafy. Weszliśmy tam aby sprawdzić sensację. W ścianie szafy były drzwi a za nimi sala, której centralny punkt stanowiła aparatura destylacyjna o wysokiej wydajności. W powietrzu unosiła się przyjemna woń alkoholu, a podłoga i ściany były usiane urżniętymi w trupa agentami w różowych stringach.
–Lejmy na nich, widać znieśli im monopol państwowy...... Chociaż, dla pewności przydałoby się zabezpieczyć im wyjście.. - zaproponowałem.
–To se da.... - mruknął Karwowski i wkręcił w ścianę jakiegoś swojego gadżeta. Po chwili drzwi zamieniły się w lity beton. Somer olał jeszcze ścianę i poszliśmy korytarzem na wprost, dokładnie za wszechobecnymi znakami wskazującymi drogę do biura Wielkiego W. 
Gdy byliśmy już chyba całkiem niedaleko, Somer wywęszył za posągiem niekoniecznie ubranej Róży Luksemburg wejście do Centrum Sterowania Socjalizmem. W środku na środku stało pudło po bananach a na nim komputer kwantowy Pentium 7501 robiący za serwer socjalistyczny Państwa Rad. 
Popadliśmy w konsternację. Z całej naszej trójki (Karwowski został przy posągu niekoniecznie ubranej Róży Luksemburg i analizował go wzrokowo) tylko Somer miał bladożółtozielone pojęcie o komputerach. Trzeba było improwizować.
–Proponuję zrobić tradycyjnie... - zagaił Tadek drapiąc się filozoficznie po głowie – Wyp*e*d**my to w ch**!
–Czekajcie, mam tu coś takiego.... - Somer wygrzebał spod klawiatury ufajdaną keczupem kopertę. W środku była płyta instalacyjna Windowsa 95 i krótki list na kawałku opakowania po cemencie. Odczytałem jego treść nabazgraną koślawymi kulfonami.
–To ich załatwi.... zainstalujcie.... hehehehe....... gdzie moje pigułki.... z poważaniem J.S..... . - tyle z tego zostało po wycięciu przekleństw pod adresem Wielkiego W.
–To już jakieś konkrety.... - Somer wyrwał mi płytę z ręki i przysiadł koło komputera – Ja się tym zajmę.... . - błysnął fachowo żółtymi kłami i wpakował płytę do napędu. Na początku sprzęt zaczął dymić i wyświetlać komunikat o groźbie wybuchu, ale dzięki zabiegom Somera odpalił emulator archaicznego 32 – bitowca i uruchomił instalację. Kiedy się ona zakończyła, psu przybyło sporo siwej sierści, ja z Tadkiem poznaliśmy kupę psich przekleństw, a komputer miał na obudowie kilka wgnieceń od kopniaków.
–Gotowe.... Padnie przy jakiejkolwiek ingerencji użytkownika. - zakomunikował w końcu Somer.
–No to lećmy dalej.... - zarządziłem taktyczny odwrót i przegrupowanie pod pomnikiem Róży Luksemburg. Musieliśmy jakoś pozbyć się drzwi do siedziby Lenina, które podobnie jak poprzednio wyglądały całkiem solidnie, ale tym razem nie było z boku wejścia zapasowego.... . Właśnie miałem zasugerować ich wysadzenie, kiedy Tadek po prostu zadziałał i rozrąbał, dykcianie jaki się okazało, wrota do biura Wielkiego W.
Dalej nie mieliśmy pomysłu na efektowny szturm, więc weszliśmy normalnie. Grono kierownicze ICH nawet nas nie spostrzegło. Wszyscy siedzieli przy komputerach naokoło kwadratowego stołu i zajęci byli swoimi sprawami, więc postanowiliśmy przez chwilę nie dawać o sobie znać. Zamelinowaliśmy się za regałem z pozłacanymi gipsowym popiersiami Lenina.
Towarzysz Wielki W. oderwał się od gmerania przy komputerze i wysączył stojący opodal kieliszek wina Czerwony Październik. 
–Taaa.... - mruknął przeciągając się aż zatrzeszczały mu kości – Muszę przyznać tow. Trocki że z tym utworzeniem oddzielnych kont użytkowników w systemie socjalistycznym to był świetny pomysł.... .
–Tak, teraz każdy może rządzić według potrzeb, swoich rzecz jasna.... - odrzekł Lew.
–Według potrzeb.... gówno prawda! Dlaczego ja muszę dzielić mój socjalizm z tym kretynem, idiotą, cwelem, paszkwilantem......? - odezwał się z pretensjami Bierut, którego zmuszono do dzielenia socjalizmu z Chruszczowem.
–Spoko, to przejściowe trudności. Jak tylko będzie kasa, dokupimy stanowisko robocze. - uspokoił go Karol Marks.
–Uwaga! A tymczasem... - Lenin uderzając łyżką w pustą butelkę po winie ogłosił chęć wygłoszenia ogłoszenia. - .... nadszedł czas na Ogólnodekadową Klasyfikację Rozwojową.... .
Zapadła cisza, Wielki W. spojrzał na wyświetlone na ekranie swojego komputera porównanie rozwoju ustrojów poszczególnych działaczy partyjnych.
–Cóż, pozostaje mi tylko stwierdzić, że najbardziej zaawansowany w przejściu od socjalizmu do komunizmu jest mój ustrój, za co przyznaję sobie Złoty Order Budowniczego Komunizmu.... .
Publiczność zaklaskała od niechcenia, ktoś zagwizdał, a chwilę potem otworzyła się pod nim zapadnia do piwnicy.
–Natomiast... - kontynuował W. - ... najwyższy wzrost dobrobytu odnotowałem u Lwa.... .
–Argh! Rządzę! Hardcore! - ryknął Lew fikając salto mortale do tyłu.
–Cóż... u Róży dopiero początkowa faza wdrażania najlepszego z ustrojów.... 
–To przez tego złamanego tipsa. Nikita, na drugi raz bądź delikatniejszy, Misiu.... .- Róża zrobiła słodką minę. Lenin kontynuował wywód.
–.... Feliks jak widzę miał u siebie różową rewolucję.... ale najgorzej jest wciąż u was, towarzyszu Bierut! Brak sojuszu chłopsko – robotniczego, walki klasowe, ujemny przyrost dobrobytu.... .
–Protestuję! - oburzył się Bierut – To robota Chruszczowa! Ten idiota ciągle podkłada mi świnie!
–Nie przeginajcie towarzyszu B.! - powiedział twardo Lenin – Chyba ze chcecie kolejną LEWATYWĘ...
Na dźwięk tego słowa Bierut pobladł i już więcej się nie burzył. Wielki W. dosuszył flaszkę wina i wygodnie rozparł się w fotelu.
–Na czym to stanąłem.... aha, towarzyszu Trocki! Zresetujcie no serwer bo nam się rozniesie ta feliksowa różowa rewolucja.... .
Lew z zapałem godnym przodownika pracy przystąpił do dzieła. Komputer wyłączył się bez problemu, ale potem było gorzej. Najpierw kilkanaście komunikatów o krytycznych błędach, potem pojawił się ekran startowy Windowsa 95. Trocki zaczął coś podejrzewać, ale próbował dalej. W końcu na ekranie ukazał się pulpit z tapetą sierpa i młota. Kiedy spróbował otworzyć folder Moje Kraje Władzy Ludowej, ujrzał komunikat “Zaawansowane funkcje ruchów kursora nie są zaimplementowane w tej wersji systemu!”. W takiej sytuacji spróbował wejść do Centralnego Panelu Sterowania, ale omyłkowo sformatował dysk C i zainstalował 346 wirusów. Na koniec przy próbie upgrade' u system zawiesił się na dobre wyświetlając niebieski ekran śmierci.
–Jasna cholera! Znowu jacyś wrogowie mi robotę spier****li! - Lew w końcu nie wytrzymał i zbutował kompa.
Tymczasem w naszej kryjówce panował chaos. Ja sam przeglądałem służbowe wyposażenie aby znaleźć tam cos adekwatnego do potrzeb, Karwowski składał broń, której nazwy nikt z nas nie umiał wymówić, a Tadek poszukiwał po swoich i cudzych kieszeniach ćwierćlitrowej butelki lekarstwa na wszystkie problemy. Wszystko jakoś się trzymało do momentu aż układ pokarmowy Somera przypomniał sobie wczorajsze karmienie supermarketowym żarciem u jednej z zakrzowskich emerytek. Pies z reguły źle reagował na takie artykuły spożywcze, a z reguły objawiało się to dość przykrymi zapachami wydzielanymi przez niego tradycyjną w tym przypadku drogą (jakby ktoś nie wiedział to spod ogona). Pech chciał, że dziś, mimo usilnych starań Somera, dolegliwość ta była nie do powstrzymania. W końcu pies ulżył sobie emitując do atmosfery sporą ilość niezbyt przyjemnie pachnącego gazy. Kto by pomyślał że tyle tego może zmieścić się w takim małym kundlu... . Generalnie nie mam o tym pojęcia, ale się okazało, że gaz ten był dość palny. Nawet bardzo. A Tadek akurat zapalił sobie papierosa..... .
Więcej już nie widziałem. Wybuch odrzucił mnie o dobre parę metrów. Kątem oka zobaczyłem jak regał z popiersiami Lenina ląduje na środku kwadratowego stołu, a jedno z popiersi trafia w Różę. Zrobiła się niezła zadyma, straciłem z oczu towarzyszy. Kiedy sytuacja nieco się uspokoiła, wygrzebałem się spod resztek rupieci. Zobaczyłem nad sobą Lwa dzierżącego w owłosionej łapie klucz francuski.
–Tym razem k***a to my rządzimy! Hardcore! - wrzasnął Trocki i rzucił się na mnie z kluczem. Uchyliłem się w porę, przez co Lew nie zdążył wyhamować i wleciał do dziury, jaką w podłodze wyrwała eksplozja somerowego gazu.
–Jeszcze się okaże... - mruknąłem za spadającym i oddaliłem się. Podążyłem w kierunku kwadratowego stołu gdzie spod resztek popiersi Lenina wygrzebywali się znani komuniści.
–Ani kroku dalej! Nie ze mną te numery Bordon.... - usłyszałem za plecami ochrypły, znajomy głos. Odwróciłem się powoli czując przystawioną do pleców lufę broni, której nazwy nie umiałem wymówić. Ujrzałem obleśnie uśmiechniętą osobę Karwowskiego.
–Wiedziałem żeś menda. Po gębie widać, tego się nie da ukryć... - rzekłem spokojnie. - Czy mógłbym przynajmniej na koniec wiedzieć kto was nasłał: masoni, liberałowie, cykliści,....
–Robię to dla dobra społeczności Wielkiej Wsi Zakrzów. - uciął wyjątkowo krótko Karwowski, bo w połowie tej kwestii oberwał po łbie nie całkiem pustą flaszką po Żytniej. Sprawcą tego zajścia był Tadek, wyglądający na spragnionego, a flaszka, której użył, pochodziła z kieszeni Karwowskiego.
–Cwel niemyty... jakiegoś sikacza mi tu zapodał. Ale nie ze mną te numery..... - wybełkotał znudzony bytem abstynenta menel.
–Widocznie te 300 lat do przodu też nas znają.... - mruknąłem pochylając się nad leżącym agentem. Kiedy spróbował wstać, przydusiłem go do gleby kaloszem. Pewnie dłużej bym się z nim pobawił, ale akurat Lenin i spółka zdołali się pozbierać.
–To znowu WY! Widzę że nie łatwo się was pozbyć, panie Bordon... - Lenin bezbłędnie zidentyfikował moją tożsamość. 
–Tak, to JA. Przybywam w imieniu Wydziału Śledczo – Pościgowego Zakładu Resocjalizacji Pośmiertnej Przypadków Beznadziejnych PIEKŁO – oddział Polska. - wyrecytowałem z powagą służbowy tekst.
–No i co? - zadrwił Lenin. - Lew, goń po oddział specjalny! - szepnął do nastawionego ucha Lwa.
–To na nic. Wasi agenci padli ofiarą kapitalistycznej rozpusty..... .Pójdziecie ze mną. - warknąłem najgroźniej jak umiałem. ONI ryknęli śmiechem.
–Możesz nam skoczyć... - zarechotał Feliks.
–Nie zapominajcie, że mam środki przymusu bezpośredniego... 
–A my mamy Różę Luksemburg. Jak cię wyściska, będziesz błagał o szybką śmierć. - postraszył Karol Marks.
–Spokojnie, panowie. W sumie możemy z nim pójść.... zamkną nas w ciepłej celi w centrum Piekła.... żarcie i byt zapewniony za darmo do końca świata... - zauważył Bierut.
–Cicho siedź! Nikt cię nie pytał! - warknął na niego Chruszczow.
–W sumie Bolek ma rację... - przyznał Lenin – Teraz możemy dać sobie spokój z aktywnym rządzeniem. Nasza idea zacznie żyć własnym życiem! Skoro nie daliśmy rady przekonać ludzi do naszego wspaniałego ustroju, to spróbujemy z maszynami! - Wielki W wyjął z kieszeni płytę DVD ozdobioną czerwoną gwiazdą. - Na tej płycie jest dzieło życia Karola, Lwa i moje – system operacyjny Leninux. Po instalacji na komputerze, pralce, lodówce czy sedesie, wszystkie urządzenia z nim połączone stają się równe, a każdemu jest według potrzeb i w ogóle! Taki nowoczesny komunizm tylko na innej platformie... .
–A mnie to zwisa. Robię to, za co mi płacą... eee, co jest k***a? - zauważyłem, że zaczynam powoli zapadać się, jak w piasek, w dywan na którym stoję. Tadek miał podobnie.
–Taki środek prewencyjny. Dywan przetrzyma was do czasu, aż opanujemy świat. - wyjaśnił Lew.
Sytuacja nieco się skomplikowała. Po kryjomu wyjąłem służbową komórkę i wyklepałem SMSa do Autora z prośbą o Wyjście Awaryjne. Akcja na chwilę stanęła, widać menda znowu nie miał pomysłu... . Ale niebawem..... .
Rozległo się pukanie do drzwi, tych które rozwaliliśmy wchodząc. Przy wejściu pojawiła się niska, przygarbiona postać odziana w czarny płaszcz z kapturem. W prawej dłoni trzymała kosę, u pasa zaś wisiała jej siekiera. Łagodnie, jakby płynąc w powietrzu, zbliżyła się do nas. Korzystając z chwili dezorientacji ICH, mimo protestów Tadka, polałem trzymający nas dywan spirytusem. Dziadostwo powoli zaczęło puszczać.... .
–Śmierć jestem. Ja po was... - przemówił przybysz zwracając się do NICH. Spod kaptura widać było tylko błysk jego złotych zębów.
–Ale my w was nie wierzymy.... - zapewnił niespokojnie Feliks Dzierżyński.
–To nie szkodzi... . Ja się nigdy nie mylę. Przekroczyliście limit..- Smierć wyjął szlifierkę akumulatorową i zaczął ostrzyc kosę.
–Zawsze jest jeszcze wyjście awaryjne! - krzyknął Lenin. - Mam tu gdzieś wersję beta eliksiru na nieśmiertelność. Taka różowa butelka.... 
–Tam jest! - Marks zauważył flaszkę na hałdzie resztek gipsowych popiersi. ONI zwalili się tłumnie. Na miejscu, obok pustej, różowej flaszki, znaleźli półprzytomnego Somera.
–Cholerny kundel wydoił! - zdenerwował się Lew.
–No to zapraszam! Tylko proszę ustawiać się pojedynczo, żebym się nie spocił... - Śmierć czekał z ostrą jak żyleta kosą.
Zalany dywan w końcu nas puścił. Spragniony Tadek chciał go wyżymać i odzyskać trochę spiryta, ale nie było czasu. Wyglądało na to, że Somer zaraz zmieni się w swoja drugą osobowość... . Pies zwymiotował, zawył hymn Korei Północnej, a potem nieco podrósł, aż osiągnął rozmiary stodoły. A potem jak gdyby nigdy nic odezwał się głosem Józefa Stalina. 
–Witam towarzyszy! Co was tak ścięło? To moje zastępcze wcielenie.. .Ale przybyłem tu, aby się zemścić, więc zacznę wreszcie... .
Somer, a raczej Józef Stalin, oblizał się obleśnie, i zanim ktokolwiek zdołał pomyśleć o ucieczce, zeżarł najpierw Karola Marksa, a potem wszystkich komuchów, chronologicznie. Ocaleli tylko Bierut, bo się zamelinował pod dywanem, i Róża, bo była za tłusta. Wielkiego W. Józef zostawił sobie na koniec. 
–I co frajerze? - Józef stanął nad próbującym jeszcze ucieczki Leninem i wyszczerzył kły, spomiędzy których sterczała kosa i resztki ubioru Śmierci. - Myślałeś że zapomnę. Wiesz, że mam świetną pamięć.... a teraz do widzenia, i pozdrów ode mnie Rokitę!
–Daj spokój, Józek... - zaskomlał Lenin nie mając drogi ucieczki. Stalin raz a porządnie kłapnął paszczą i przeżuł Wielkiego W. starannie. Zatrzeszczały rozgryzane kości.
–I historia wróciła do historii.... - podsumował po przełknięciu. - Teraz jeszcze tylko znajdę sobie lepsze wcielenie i mogę startować na prezydenta Wielkiej Wsi Zakrzów... .
Podczas, gdy Józef Stalin wyżymał ze spirytusu dywan, w którym do niedawna tkwiliśmy, Tadek zadzwonił do Autora z wnioskiem o zakończenie tej mizernej historii.
–I jak? - spytałem o wyniki konwersacji.
–Cwel nie powiedział co zrobi, ale chyba on też ma już dość... 
I rzeczywiście miał już dosyć. Józef Stalin zaczął niespodziewanie puchnąć.
- Cholera, nie umyłem rąk przed jedzeniem... - wystękał Józef.
–A myślałem że będzie jakiś finał, jak w amerykańskich filmach: dobry kontra zły.... - mruknął Tadek.
Tymczasem pies przybrał już kształt balonu. W końcu zwieracz nie wytrzymał i do atmosfery wydostała się olbrzymia ilość śmierdzącego i co ważniejsze wybuchowego gazu.
–No to powtórka z rozrywki... - spojrzałem w stronę Tadka. Ten akurat zapalał papierosa. Albo to jego głupota, albo ingerencja Autora mająca zakończyć wątek... . Nim zdążyłem cokolwiek zadziałać, Tadek przekręcił kółko zapalniczki. Wystarczyła jedna iskra. Mówiąc kulturalnie: jak nie pi*r*oln*ło!!! Lecąc wstecz zobaczyłem jak każda ze ścian odlatuje w inną stronę. A potem oberwałem czymś w łeb i myślałem że to koniec. A jeszcze potem przypomniałem sobie, że przecież główni bohaterowie nie giną w najważniejszym momencie.... . Dużo potem pomyślałem, że to niebezpieczna robota. A już na końcu pomyślałem, że naprawdę niebezpieczne, to jest podłączanie sprężarki do własnego odbytu.... .


* * *

Obudziłem się w szpitalnym łóżku. Nie byłem do niego przywiązany, ściany chyba z betonu, a w drzwiach była klamka, czyli to nie najgorszy z możliwych szpitali. Czułem się jakoś sztywno z powodu opatrunku, w który mnie zawinięto. Oczy też miałem czymś zafajdane, więc nic dziwnego, że dopiero po dłuższej chwili skapnąłem się, że ta szafa po lewej to w rzeczywistości Rokita odziany w biały szpitalny fartuch.
–Naprawdę, nie sądziłem, że ci się uda.... - powiedział diabeł z podziwem. - Zawyżasz średnią życia naszych agentów.
–To nie moja wina... po prostu mam farta. - wyjąkałem z trudem, bo mi zabandażowali język. - Ale wiesz... ja nie pracuję społecznie.
–Te sprawy już załatwione. Forsę przelałem na twoje konto w banku na Wyspach Dziewiczych. Kierownictwo przyznało ci premię specjalną w wysokości dziesięciu średnich piekielnych za ostateczne rozwiązanie sprawy.... . Jednocześnie potrącili ci połowę z tego za śmierć Śmierci w trakcie akcji.
–To k***a niesprawiedliwe! Stalin go zeżarł, niech płaci! - zaprotestowałem w miarę możliwości.
–Śmierć już został przywrócony, ale przez kilka dni zastępowała go prywatna firma, dość nieskuteczna.... Microsoft czy jakoś tak.
–Niech was szlag trafi... A gdzie Tadeusz i Somer?
–Leżą tuż obok. Tadek, podobne jak ty, po oparzeniu 90% ciała, ale lewatywa z jabola dobrze mu robi. Somera przed chwilą poskładali w oryginalnych rozmiarach. Będzie żył, jeśli znaleźli wszystkie jego kawałki... .
–A co ze mną?
–Jeszcze dziś zdejmą ci opatrunek regeneracyjny. Zaraz po urlopie jest nowa, wysokopłatna robota.... .
–Nie ma mowy! Mam dość, na razie... . Muszę w końcu zacząć mieszkać we własnej chałupie. A, i jeszcze mała prośba... czy mogliby już mnie z tego odpakować? Jedną melinę potrzebuję nawiedzić.... .
–To się da.... - diabeł nacisnął zielony guzik ukryty pod stolikiem i natychmiast zjawiły się na miejscu dwie diablice robiące za pielęgniarki, całkiem ładne zresztą... . Na polecenie Rokity obie z diabelskimi minami zabrały się za wycinanie mnie szlifierką z pancernego bandażu.

* * *


Z trudem odnalazłem tę ciemną i zabłoconą uliczkę na skraju Zakrzowa. W sumie nie było tu ani ciekawie, ani ładnie. Doskonałe miejsce dla kogoś takiego jak ON. Przeszedłem po jednym z płotów by nie ugrzęznąć w bagnie, aż odnalazłem chałupę numer siedem. Na szarej ścianie krzywo przybita tabliczka z numerem, przed garażem zaparkowana wiekowa Nysa. Powiązany drutem płot ustąpił pod ciosem kalosza. Na podwórku był kawałek betonu, ale to chyba przypadek. Przedarłem się przez rozmaite chaszcze i rupiecie zalegające trawnik. Gdy dotarłem na schody było już łatwiej, ale w jednym miejscu mało nie wpadłem do dziury w miejscu, gdzie ktoś wykuł zbrojenie na złom. Jakimś cudem dożyłem siedemnastego stopnia i przestąpiłem próg JEGO chałupy. Po pokrytej gumoleum podłodze walało się chyba wszystko co można znaleźć na śmietniku, a i na ścianach niczego nie brakowało. Nie byłem pewien w którym pokoju GO znajdę. Raz omal nie wypuściłem Wareza z szafy. W końcu znalazłem jego melinę. Siedział na krześle przy komputerze. Ciemny pokój oświetlało tylko światło monitora. Obok komputera piętrzył się stos płyt instalacyjnych Linuksa. ON wegetował tak przy dźwiękach jakiegoś badziewnego disco - polo i z kawałka papieru pakowego przepisywał kolejną część cyklu. Co za cwel. Czasem aż wstyd mi się przyznawać że to autor mojego cyklu. Zwał on się nieskromnie Juzefem. Przy następnym mym kroku podłoga zaskrzypiała, przez co w końcu mnie zauważył.
–A witam pana prezesa! - zagaił odrywając się od pisania. - Jakie to ważne sprawy was do mnie sprowadzają? - usadził mnie obok siebie przy kompie, po czym wyjął flaszkę by trochę ożywić dyskusję. Treść jej była mętna jak jego styl pisania, ale w smaku całkiem niezła.
–Otóż.... mam obiekcje co do zadań przydzielanych mi przez waszą autorska magnificencję w ostatnim odcinku cyklu.... .
–Dajmy sobie spokój ze służbowymi tytułami. Juzef jestem. A co do fabuły.... nie czepiajcie się, bo was oddam Gwizdonowi i będziecie zasuwać przez wieś na różowym słoniu... . - gospodarz pociągnął z flaszki, splunął na podłogę. - Cholera, zapomniałem przedestylować.... .
–Tak.... ale zważcie, że na dobrą sprawę ten cykl się jeszcze nie skończył. Trzeba to po ludzku zakończyć, a i to nie daje gwarancji, że ktoś to przeczyta.. . - zauważyłem.
–Zawsze się ktoś znajdzie powalony komu się spodoba. A co do zakończenia... to się da zrobić. - Juzef wydoił do końca zawartość flaszki, po czym odpalił OpenOffice'a i dokończył nie do końca ostatnią część cyklu.... :
Na Zakrzowem zachodziło słońce. Zwlekłem się w końcu po miesiącu nieobecności do swojej chałupy. Wiele się tu nie zmieniło, więc klapnąłem na kanapie i załączyłem telwizor. Szybko znudziły mi się powtórki telenowel. Poczułem, że powinienem zacząć działać. Jak to mówią, kiedy coś ma być zrobione dobrze, zrób to sam. Chwyciłem kawałek starej gazety, obgryziony ołówek i wygryzmoliłem pierwsze zdanie swojego pierwszego opowiadania... “Spokojny letni dzień....”. Cóż, nie ma to jak dobrze zacząć.... . Jednak miałem rację. Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy.... .

KONIEC!
(Hardcore! Nareszcie! Juz widzę, jak się cieszycie... tym, co chcą więcej, gwarantuję, że to na pewno jeszcze nie koniec.....)

 
JUZEF [juzefwt@tlen.pl]








|strona 55|










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
cpe hb samp p1
fce hb samp p1
ch5 pl p1
P1
p1
D3 P1
Podstawy Nieprzemiennego Rach Prawd Lenczewski p1
GA P1 132 model
egzamin gimnazjalny 2012 przyroda P1 122
L11 P1
2003 p1 answers
KOLO P1 rozwiazany
certyfikat mieszkanie P1
3 p1 a2

więcej podobnych podstron