Krystyna Kolińska Orzeszkowa
Złote Ptaki I Terroryści
BIEDNE SERCE MAJĘTNEJ ELIZY
Samotność z duchami
Dwie panny Pawłowskie - Eliza i Klementyna, dwie rodzone
siostry, a tak różnią się od siebie; ta pierwsza młodsza,
taka jakaś nikła, bezbarwna. Zauważa się jedynie jej głowę,
zbyt dużą w stosunku do wątłego korpusu. Nie wzbudza ani
zwyczajowych zachwytów gości, ani dumy próżnej matki - pani
Franciszki. Zainteresowanie młodszą córką ogranicza się
jedynie do ciągłych pouczeń: co wypada, a co nie wypada tak
dobrze urodzonej panience. Daremne są próby tej niespełna
wówczas dziesięcioletniej brzyduli, zwanej Lizią, zwrócenia
na siebie uwagi matki. Nikt nawet nie zauważa, jak opuszcza
salon, jak znikają barwne wstążki nad rurkami angielskich
loków, jak biegnie do ogrodu, jak zaszywa się w gęstwinie
krzewów nad sadzawką. Siedzi nieruchomo, patrząc w wodę... I
widzi: oto wypływa jako srebrzysty łabędź o doskonałym
kształcie długiej szyi, to znów unosi się jako ta migotliwa
tęczowa ważka, aby za chwilę przemienić się w dobrą wróżkę z
czarodziejską różdżką.
W teatrzyku wyobraźni ustawia siebie i w innych
postaciach - zawsze pięknych, budzących podziw, zachwyt.
Często zaprasza tam na scenę także Klemunię; starszej o trzy
lata siostry nie trzeba zdobić w powaby ciała, taka jest
ładna i zgrabna. I tak uważnie słucha opowieści. - Liziu,
napisz kiedyś jakąś nowelkę z życia, mama się ucieszy,
pochwali...
Pierwszy dziecięcy utwór nosił tytuł Dzwon pogrzebowy.
Na karty zeszyciku w burych okładkach przywołała lśniący
błysk biżuterii, zgubioną złotą bransoletkę z brylantami,
niedobrą panią, posądzającą o kradzież niewinną służącą,
więzienną celę, w której umiera nieszczęsna dziewczyna.
Z cichą nadzieją na pochwały dała pani Franciszce do
przeczytania. Nie było pochwały, przeciwnie - gniew.
- Głupstwa popisałaś. Nie masz zdolności, nie nabijaj
sobie głowy takim gryzipiórstwem.
Po wielu latach, gdy Eliza (przyszła Eliza Orzeszkowa)
stanie się sławną, matka będzie opowiadać, jak to rodząc
młodszą córkę w maju 1842 roku, usłyszała nagle śpiew
słowika i przeczuła nieomylnie, że to dziecię jest obdarzone
przez bogów wielkimi talentami.
Na razie zachwyty i pochwały ze strony czarnookiej i
czarnowłosej pani Franciszki Pawłowskiej są udziałem
starszej córki: - Klemunia jest taka śliczna, całkiem do
mnie podobna, a przy tym i prawdziwie utalentowana. Pięknie
rysuje, maluje, śmiało dyga przed gośćmi. Taką Klemunią
można pochwalić się na wizytach, na przyjęciach, pokazywać
jej wystrzyganki... - Klementyna rzeczywiście umiała udatnie
wycinać z kolorowego papieru różne historyczne postacie -
dostojnych polskich królów, walecznych hetmanów, a także i
dzikich kozackich atamanów w czerwonych hajdawerach.
Artystka w wystrzyganiu kochała swą młodszą siostrę i
wierzyła w te bardzo dziwne, nieprawdopodobne historie,
opowiadane jej przez przyszłą pisarkę. - Ziuniu, ty będziesz
kiedyś pisała książki - utwierdzała w Elizie jej skryte
marzenia. Co prawda Klementyna nie widywała jeszcze nocą - w
oknie lub w sypialni pochylonego nad łóżkiem -zmarłego ojca,
ale była gotowa wierzyć, że Lizia rozmawiała z rodzicem,
który nakazywał, aby strzegła skrzyń z rękopisami jego
naukowych prac.
- Ukazał mi się na strychu, był ubrany w czarny frak, na
szyi miał biały koronkowy żabot. Ciemne włosy zakrywały mu
uszy i opadały na wysoko podniesiony kołnierz -opowiadała
szeptem Eliza. W istocie nie mogła pamiętać wyglądu pana
Benedykta, miała bowiem zaledwie dwa lata, gdy ojciec
odszedł z tego świata "z powodu paraliżu"... Pozostawił po
sobie dobra duchowe i materialne: cenne obrazy, bogaty
księgozbiór, ogromny majątek oraz opinię człowieka
pracowitego, światłego prawnika, o wolnomyślicielskim
sposobie myślenia; a przy tym i uczciwego w przeciwieństwie
do rodzonych, kłopotliwych bardzo braci: hulaki, jeśli nie
oszusta, o imieniu Aleksander, i Jana, kompletnego
wykolejeńca o malarskich uzdolnieniach. To przez nich musiał
ze swojej rodzinnej ziemi wołyńskiej uchodzić na Litwę i tu
szukać kandydatki na żonę.
Eliza, nawet i wtedy, kiedy stanie się primo voto:
Orzeszkową, secundo: Nahorską, nieraz będzie ulegała
podobnym zwidom, omamom, słuchowym halucynacjom. "Złote
ptaki" - jak zwała swoich młodych platonicznych kochanków -
będą dotykały czule jej dłoni, szeptały w ucho wyznania
miłości. Niektórzy zaszczyceni bywaniem u zasłużonej pisarki
rzeczywiście oświadczali, że kochają... duchowo. Ale to
wszystko było znacznie później; i te "złote ptaki", te
złudzenia o miłosnych wyznaniach, rozmowy w grodzieńskim
domu, sugestie, jej aluzyjne skargi, nie cofające się i
przed poniżeniem... Niektóre portrety z tego czasu starały
się obejść litościwie z sędziwą pisarką, ale i tak nie mogły
ukryć tego, co wydobywały liczne, czasem amatorskie,
fotografie. Surowa rysami, raczej męska twarz, dziwna budowa
sylwetki! Skulone ramiona podniesione ku szyi; właściwie
szyja nie istniała. Ramiona i zaraz - ta głowa! Ta twarz o
nader wydatnym nosie, o nie olśniewającej, bladej cerze, o
cofniętym podbródku, uwydatniającym usta; głównie jedną
wargę, która zbytnio wysunięta ku przodowi czyniła wrażenie
zmysłowego natręctwa. W sumie - nieodparte wrażenie, jakby
poszczególne części ciała i głowy zapożyczone zostały dla
okrutnego żartu od bardzo różniących się ze sobą osób. I do
tego jeszcze ta fryzura! Włosy zaczesane z czoła
przypominają głowę cukru, to znów - jakieś wałki, koki,
węzły z loków w kształcie ósemek formują na samym czubku
głowy coś w rodzaju ptasiego gniazda. Natomiast na portret
czy fotografię mogła z powodzeniem pozwolić sobie, aż do
starości, jej matka - pani Franciszka Pawłowska (Korwin
Pawłowska, proszę zapamiętać, Korwin Pawłowska! -
akcentowała zawsze wdowa po Benedykcie Pawłowskim). Ta - z
domu Kamieńska - córka byłego porucznika gwardii jego
cesarskiej mości przypominała urodą namiętną Włoszkę. W
ogromnych, czarnych oczach czaiły się grzeszne obietnice,
mocno wypukłe wargi zdawały się być stworzone tylko do
pocałunków, nie za szczupła, rozkoszna kształtami kibić
budziła u mężczyzn chęć posiadania. Nic dziwnego, że
rozkochała w sobie upatrzonego na drugiego męża, młodego
kawalera, posiadacza dóbr w kobryńskim powiecie. Klementyna
i Eliza widywały często Konstantego Widackiego, gdy
przyjeżdżał z wizytą, po przywitaniu się z dziewczynkami,
zamienieniu z nimi kilku słów, porywała "narzeczonego" zaraz
"na swoje pokoje". Lubiły tego spokojnego i bardzo
eleganckiego pana, cieszyły się, że gdy pan Konstanty ożeni
się z mamą, to zastąpi im jeśli nie ojca, to starszego
brata.
Pewnej niedzieli do Milkowszczyzny przyjechali na
zaproszenie pani Franciszki goście z sąsiednich majątków.
Okazja, aby pochwalić się piękną, drogocenną bransoletką,
brylantowym pierścionkiem - darem od pana Konstantego.
Precjoza jeszcze mocniej rozsieją blaski w świetle
kandelabrów, gdy wzniesie wysoko w górę rękę z kolorową dużą
wystrzyganką w palcach: - Klemunia narysowała historyczną
scenę zaślubin Jana Zamoyskiego... Proszę popatrzeć, jak
udatnie oddała postacie...
Szmer zachwytu, a przy tym i domyślne uśmieszki. Jaki
tam Zamoyski, jaka tam synowica Batorego... Toż to, wypisz,
wymaluj, sama pani Franciszka, czarnooka, czarnowłosa, w
potokach jedwabiu, w śnieżnych koronkach. A ten niby
Zamoyski o rozanielonym wyrazie twarzy niepodobny do
hetmana, ale całkiem do pana Widackiego. - Tak ubrana
pójdzie nasza mama do ślubu, może już niedługo - rozmarza
się Eliza.
Zanim jednak nastąpi ów uroczysty dzień, dziewczynka
przeżyje jeszcze i zapamięta do późnej starości pewien
patriotyczny epizod, który - wtedy, kiedy się zdarzył -
wywołał u niej wstydliwe zażenowanie. Otóż pewnego
wiosennego przedpołudnia pani Franciszka wróciła ożywiona z
jakiejś wizyty, przywożąc ze sobą trójkolorowe kokardy i
trzy sztylety ze stali. Z jej dość chaotycznych słów o
konieczności poparcia dla wolnościowych ruchów, dla
węgierskiej rewolucji - tej niedawnej, z 1848 roku -
dziewczynki zrozumiały, iż mają natychmiast ubrać się w
krakowskie stroje i jechać z matką do parku. - Panna
Kobylińska (która spełniała tutaj także rolę nauczycielki
niższego stopnia) przyszpili wam do gorsecików kokardy i
przypnie sztyleciki.
Tak ustrojone, z emblematami węgierskiej rewolucji,
ruszyły do miejskiego parku. Podczas spaceru po głównych
alejkach nieszczęsny sztylet pałętał się między kolanami
ośmioletniej Lizi. Matka z rumieńcem rewolucyjnego
uniesienia patrzyła to przed siebie, to po bokach, jakby
usilnie kogoś wypatrywała.
- Maman - Eliza nieśmiało ścisnęła dłoń matki - czy nie
można by odpiąć tego sztyletu, przeszkadza mi chodzić, a
poza tym - dodała - sztylet jest do zabijania ludzi, a nie
do noszenia przez dziewczynki...
- Co ty tam wiesz, Liziu - pani Franciszka lekceważąco
wzruszyła ramionami. - Takimi sztyletami węgierscy
bohaterowie, rewolucjoniści, unicestwiali wroga. Ty, nosząc
go teraz, duchem jakby łączysz się z nimi w tej walce.
Spójrz, jak pięknie wykonaną ma głownię...
Eliza wzdrygnęła się: ostry szpic, krew na ostrzu, dużo
krwi, jęki rannych, końskie kopyta miażdżące ciała - kiedyś
miała taki straszny sen. Zbladła, zachwiała się. - Co ci
jest, Liziu? - Nie czekając na odpowiedź, pociągnęła córki w
boczną ścieżkę. Ach, gdybyż pojawił się jakiś stróż
porządku, ktoś z policji, ach, gdyby to był sam pułkownik
żandarmów! Na pewno ostro zakazałby jej tej manifestacji, a
może i uczyniłby jeszcze "jakieś grubiaństwo" - to
pragnienie wywołało na twarz pani Franciszki jeszcze
bardziej jaskrawy rumieniec. Jakiż to byłby temat do
opowiadań po salonach.
...W kilka miesięcy po parkowej paradzie siostry
Pawłowskie oczekiwało inne przeżycie - ślub matki z panem
Konstantym, notabene krewnym przyszłego męża Elizy. Ale któż
wtedy mógł przypuszczać, że ta niepozorna ośmiolatka stanie
się za kilka lat panią Orzeszkową (pani Eliza odejmie sobie
w przyszłości jeden rok i użali się, że weszła do
małżeńskiego łoża, mając lat piętnaście i kilka miesięcy).
Na razie jednak mamy rok 1849 i panna Michalina
Kobylińska przy pomocy służącej ubiera córki "panny młodej"
w białe gipiurowe sukienki, w białe pończoszki, białe
pantofelki, zdobne w kolorowe bukieciki z jedwabnych
kwiatków. Do tej gipiury muszą zostać przypięte "brosze
złote z drogimi kamuszkami", ofiarowane im przez
narzeczonego pani Franciszki. Matka "panny młodej" -
Elżbieta z Kaszubów Kamieńska, w przeciwieństwie do córki
skromna i serdeczna - głaszcze wnuczki po główkach; bardzo
ostrożnie, aby nie zwichrować loków modnej angielskiej
fryzury.
...Uroczystość ślubna, weselne przyjęcie i goście
pięknie wystrojeni - zdawało się to wszystko zadowalać gust
pani Franciszki, już - Konstantynowej Widackiej. Wszystko
correct, wszystko cornme il faut... Dopiero - co za wstyd -
ten postępek Elizy. Tyle lat nauki: co wypada, a co nie,
kiedy można się odezwać przy dorosłych, a kiedy milczeć. A -
tu!... Taka Lizia niby nieśmiała w większym towarzystwie,
taka milcząca, a swoim publicznym odezwaniem się do pani
Sweczyn, bogatej damy z domu Biszping, umiała wywołać
skandal. Ujrzawszy bowiem ową damę, głośno wykrzyknęła:
- Co za piękna suknia! A te kwiaty w pani włosach! A te
bransolety! Zupełnie wygląda, szanowna dobrodziejka, jak
królowa w naszym - moim i Klemuni - teatrzyku...
- Zapewne kpiła sobie, wiedząc, jak mi zależy na
znajomości z tak majętną sąsiadką. Nieznośne, niewdzięczne
dziecko. Co prawda, ta mocno wydekoltowana suknia z
jaskrawoliliowej mory opięta na bardzo otyłej figurze,
nadawałaby się raczej na karnawałową zabawę dla młodej
osoby, a nie dla tak "starej zupełnie". Te białe i czerwone
różyczki, mające zdobić ułożoną w pretensjonalne anglezy
fryzurę, też wyglądały groteskowo, ale żeby tak mówić o tym
wprost, bez żenady. Gdzież konwenanse?... - myślała w
irytacji matka Elizy.
Na szczęście bogata sąsiadka wzięła za dobrą monetę
zachwyty Lizi, lecz - na nieszczęście - zaczęła szczebiotać
po francusku: - Merci, Elise, merci, mon dziecko.
Ach, ten siekany francuski pani Sweczyn! Te makaronizmy,
zgroza! Eliza czuła, jak w gardle zaczyna bulgotać śmiech,
ale jeszcze próbowała go opanować. - Mon cheri dziecko! Czy
jeździłaś, mon enfant, kiedyś le bateau a vapeur, który
coula na dno de la riviere?... - To było już ponad
wytrzymałość enfant. Parskając, dusząc się od chichotu,
wybiegła kłusem z salonu, goniona spojrzeniami: zdumionym
pani Sweczyn, zgorszonym - matki, rozbawionym - Klemuni.
Ach, Klemunia! Jedynie ona rozumiała siostrę, jedynie z
nią Eliza nie czuła się samotna i niczyja. Godzinami mogły
rozmawiać o ojcu, wielbiły go, że był "taki uczony" i tyle
po sobie zostawił książek w różnych językach. "Były tam i
bezbożne, masońskie"! - mówiła czasem, żegnając się, babcia
Kamieńska. To ona, babka, zawiesiła po śmierci zięcia na
ścianie jego gabinetu - krzyź! Przedtem widniały tam tylko
stare sztychy, litografie ukazujące postacie nie całkiem
zgodne z ówczesnym, patriotycznym wzorcem. Benedykt
Pawłowski wyróżniał się wśród okolicznej szlachty, ubierając
się we francuskim stylu "Louis Philippe" - trochę rokoka,
trochę biedermeiera - akcentując uwielbienie dla filozofów i
pisarzy francuskiego Oświecenia. Toteż Denis Diderot
spoglądał znad sekretery na wyznawcę swoich idei, dzieł z
Kubusiem fatalistą i jego panem na czele, a sąsiadujący z
nim na portretowej miniaturze - Franois Marie Arouet, czyli
Voltaire, z kostycznym wyrazem twarzy, ze złośliwym
uśmiechem na wąskich wargach, patronował pisarskim próbom
właściciela tego gabinetu. Córkom pana Benedykta w sypialni,
na rycinach, towarzyszyli inni bohaterowie. Nad posłaniami -
Rejtan rozdzierał koszulę na piersi, na znak protestu, u
progu sejmowej sali, książę Poniatowski tonął w nurtach
Elstery, Jagiełło gromił Krzyżaków, a Sobieski - Turków.
Wyobraźnia Elizy czerpała stamtąd pomysły do
przedstawień w domowym teatrzyku. Z opowiadań babki i panny
Michaliny dowiadywała się też dużo i o innych wydarzeniach.
I potem, razem z siostrą, wywoływała na scenę duchy -
Barbary Radziwiłłówny, Zygmunta Augusta. Przy odgrywaniu
sceny rozstania przyszłej królowej Jadwigi z ukochanym
Wilhelmem Lizia tak silnie umiała wcielić się w rolę
przyszłej świętej, że zrozpaczoną, zalewającą się łzami,
trudno było uspokoić drugiej aktorce, a zarazem jedynemu
widzowi.
Nie minie wiele czasu od tych spektakli, gdy po ciężkiej
chorobie, straciwszy władzę w nogach, Klementyna odeszła w
zaświaty. Był to rok 1851. Młodsza siostra, ujrzawszy twarz
zmarłej w migotliwych płomykach gromnicy, a potem słysząc
dźwięki żałobnego marsza "upadła, krzycząc, płacząc i włosy
rwąc z głowy".
Klementynka Pawłowska została pochowana na cmentarzu w
Grodnie; w tym mieście pani Franciszka spędzała zazwyczaj z
drugim mężem zimowe miesiące. Gdy wrócili na lato do
Milkowszczyzny, zaczęła zjawiać się Elizie zmarła siostra;
to za dnia, na ganku ocienionym półkolem włoskich topoli,
stawała blada, ubrana tak, jak do trumny, to znów w nocy,
gdy w starych lipach szumiał wiatr i kołysały się gałęzie,
Eliza słyszała wyraźnie szept Klemuni i w poświacie księżyca
widziała jej postać.
- Lizia miewa halucynacje - raportowała matce, głęboko
zaniepokojona, panna Michalina - dziś przy odrabianiu lekcji
krzyknęła, że widzi w stojącym obok zwierciadle Klemunię w
białej sukni.
- I trzeba wynieść to lustro! - rozkazała pani Widacka.
- Lizia musi dużo teraz biegać po świeżym powietrzu, a nie
siedzieć godzinami, o zmierzchu, w ogrodzie i na ganku.
Źle, ach, jak bardzo jest źle, gdy "przez nikogo nie
jest się kochaną". Ojczym nieśmiało próbuje przy stole
zabawić pasierbicę, przywozi prezenty. Na próżno.
- Dziecko wychowuje się zbyt samotnie - stwierdza w
rozmowie z panią Franciszką prawny opiekun półsieroty,
Konstanty Niezabytowski. - Lizia powinna znaleźć się wśród
innych dziewczynek. Niedawno sam słyszałem, jak w dawnym
gabinecie pani pierwszego małżonka - świeć panie nad jego
duszą - rozmawiała z portretem: "O, ojcze mój - mówiła z
powstrzymywanym łkaniem. - Dziś, gdy tak cierpię, głowę moją
na twoim łonie składam. Ocierasz łzy, co mi po licu
spływają. I czuję serca twego uderzenia".
Trzeba jak najszybciej oddać ją na pensję; najlepiej do
sióstr sakramentek w Warszawie.
Był to już rok 1852, Eliza miała jedenaście lat;
uwierzmy jednak jej, że dziesięć.
Pięć lat u sióstr sakramentek
...W klasztornej szkole oprócz nauki było dużo
muzykowania, deklamowania, śpiewów i spacerów po dużym
ogrodzie, skąd można było ujrzeć Wisłę. Gdy żegnała się z
babką, która ją tu przywiozła, tonęła we łzach. Teraz po
miesiącu czuje się prawie szczęśliwa. Koleżanki proszą ją o
wiersze. -Zauważyły, że mam zdolności literackie - cieszy
się "poetka". Wieczorami we wspólnej sypialni, leżąc już w
łóżkach o ażurowych poręczach zdobnych w różowe wstążki,
rówieśnice słuchają, piszcząc ze strachu, opowieści o
duchach. Wolą je niż te autobiograficzne, wierszowane
improwizacje, którymi Eliza lubi też częstować wdzięczne
słuchaczki:
W pierwszym kwiateczku mojej młodości
Dom rodzinny opuściła
Oddałam serce Boga miłości
I w nim odtąd tylko żyłam.
Dziewczę z Milkowszczyzny przestało się tu czuć brzydkim
kaczątkiem. Lubiana, chwalona, podziwiana, nie tylko za
piękne wypracowania, ale i za piękne, choć nieco wypukłe
oczy oraz za piękne postępki, sprowadzające się do robienia
za koleżanki pisemnych prac. Czuła się akceptowaną,
potrzebną.
U sióstr sakramentek poznała Marię Wasiłowską,
późniejszą romansową "wieszczkę ludu" - Konopnicką. Po wielu
latach, gdy obie staną się już sławne, odnajdą się na nowo i
zaprzyjaźnią. - Odwiedzajmy się, piszmy do siebie, stańmy
się dla siebie powiernicami najgłębszych tajemnic... - Tu
trzeba dodać - gwoli prawdy - że na ogół te tajemnice
dotyczyły tematów raczej natury ogólnej: literackiej,
kulturalnej i społecznej niż intymnej. Szczególnie
Konopnicka ukrywała swoje erotyczne emocje, m. In.
Przyczyniając się do "zmowy milczenia" wokół sprawy
samobójstwa młodego Gumplowicza z miłości do niej -
pięćdziesięciopięcioletniej już wówczas kobiety. Orzeszkowa
zaś ze swą przez całe życie pensjonarską egzaltacją, nie
wykluczającą jednak głębokiego bólu, ze swoją uzasadnioną na
ogół skargą: "Nie jestem kochaną", powierzała czasami ową
"serca intymność" nie Konopnickiej, lecz kartkom "tajemnego
dzienniczka" zatytułowanego Dni. Ale nie wybiegajmy tak
bardzo do przodu, gdy - siwowłosa pisarka drżącą dłonią
kreśli te swoje "Dni".
Wróćmy na pensję, gdzie ta majętna panienka stała się
przedmiotem uwielbienia, oddania "mizernej i bladej"
Jadwiśki Szymańskiej, córki przekupki. Na pensji zetknęła
się bowiem nie tylko z równymi jej statusem dziewczętami.
Istniała bowiem tutaj - jak napisze po latach we
Wspomnieniach - "pewna liczba ubogich dziewczątek,
bezpłatnie przez klasztor wychowywanych". Jadwisia była
polem do zaspokojenia pragnień, aby być - dla kogoś -
opiekuńczym duchem, pomocą. Matka Elizy zdziwiłaby się
niemile, uznając za całkiem nieodpowiednią taką przyjazną
komitywę z córką przekupki w wypłowiałej chuście. Ale na
szczęście nie pojawiła się tutaj, obowiązki macierzyńskie
spełniając za pomocą korespondencji.
Razu pewnego niespodziewanie przyjechała babka
Kamieńska. Pachniała lawendą. Na jej widok zbudziła się znów
tęsknota za rodzinnymi stronami, za drzewami w ogrodzie, za
obrazami na ścianach, za starymi meblami, szufladami
pachnącymi suszonymi kwiatami, ziołami... Po pożegnaniu, gdy
zamknęła się za babką furta, wybiegła do ogrodu,
szlochając... Po wielu godzinach szukania, o późnym zmroku
znaleziono półprzytomną Lizię w najdalszym zakątku, wtuloną
w gęste krzewy.
Przeleżała kilka dni z dużą gorączką, a gdy pojawiła się
w klasie, pierwszym widokiem był czerwony kawałek sukna
zawieszony na szyi małej Szymańskiej. - O, Boże - pomyślała
- wystarczy, aby nie było mnie przez tydzień, abym jej nie
przypilnowała, i zaraz - ta kara i ten wstyd! Ten czerwony
jęzor na czerwonych sznurkach! Za to, że nie rozmawiała, tak
jak jest wymagane, po francusku i po niemiecku, i do tego na
przerwach mówiła swoją nadwiślańską gwarą.
Podczas pięcioletniego pobytu u sióstr, w murach
klasztornej pensji na Rynku Nowego Miasta, gdzie wychowywały
się panienki w wieku od lat dziesięciu do szesnastu, matka
odwiedziła córkę jeden tylko raz i to w ściśle określonym
celu:
- Liziu, czy wiesz, że już niedługo skończysz szesnaście
lat? Czy pamiętasz pana Piotra Orzeszkę, który odwiedzał nas
po moim ślubie?... On nieraz dopytywał się o ciebie.
Eliza zrazu nie powiązała ze sobą tych dwóch pytań.
Wezwana wtedy owym wiosennym dniem 1857 roku do
"parloaru", kratką na dwie połowy rozdzielonego, zdziwiona
początkowo, sama zadała sobie pytanie: Skąd u boku matki
wziął się kilkuletni chłopczyk, po krakowsku przyodziany, w
barwnej rogatywce z pawim piórkiem nad lewym uchem?...
- To twój przyrodni braciszek, Jaś Widacki - objaśniła
matka. - Ma już kilka latek, całkiem podobny, jak widzisz,
do pana Konstantego.
...Ostatnie spojrzenie na klasztor. Przed wyjazdem z
Warszawy "pierwsza elegantka" - Franciszka Widacka, Eliza w
skromnej, zapiętej pod szyję sukience i Jaś w krakowskiej
sukmance odwiedzali liczne magazyny mód. W firmie pana Cara
wzięto z panny Pawłowskiej miarę na suknię; jedna z nich
miała być tą ślubną.
Wyszła z tej pensji "nie tylko fizycznie, ale i moralnie
dziewicą, co musiało w późniejszym życiu przynieść
następstwa" - napisze po latach.
Tajemniczy, nieco zagadkowy jest ten końcowy,
refleksyjny komentarz o następstwach dziewictwa podwójnej
natury. W związku z tym nasuwa się pytanie: Czy w
małżeństwie pozostała długo tą fizycznie nietkniętą...
Nieraz zwierzała się, że wtedy nie wiedziała nic o
niektórych stronach życia małżeńskiego, a "zmysłowa jej
istota głęboko jeszcze spała". Mniemam, że przez wiele
jeszcze nocy po ślubie pan Orzeszko, choć bardzo
doświadczony w miłosnych podbojach, musiał oswajać niedawną
uczenniczkę klasztornej pensji ze swoim - powiedzmy -
ciałem. Sam był światowcem, na gubernialną co prawda skalę,
przystojnym, rozchwytywanym w okolicy "kawalerem do
wzięcia", pocieszycielem nieszczęśliwych w małżeństwie
sąsiadek. Gdy matka oznajmiła Elizie, że pan Piotr poprosił
o jej rękę i że będzie jej z nim dobrze, co wtedy czuła?
Niech powie o tym sama: "Gdyby podówczas kawałek drewna za
człowieka przebrano i powiedziano mi, że gdy wyjdę za niego,
będę panią siebie, że on mnie wozić będzie po zabawach,
zgodziłabym się wyjść za drzewo" - oceniła po latach swe, a
raczej matki, postanowienie.
Poślubna noc...
Dlaczego piękny ziemianin ożenił się z niepozornym,
nieopierzonym podlotkiem? Czyżby pani Franciszka pragnęła
mieć w rodzinnym kręgu, w bliskim zasięgu, tego znanego w
całej okolicy miłośnika koni, organizującego z ułańską
fantazją towarzyskie rozrywki - karnawałowe maskarady,
paradne zaprzęgi w kilka koni? I dlatego wybrała tego
wodzireja i koniarza na zięcia, choć tłoczył się tłum
młodzieńców, chętnych do poślubienia jedynaczki?... Sama
"herytiera" napisze później z gorzką kpiną: "prosili o
moją... piękną, pszenną i leśną Milkowszczyznę".
Było powszechnie wiadomo, że wtedy majątek pana Piotra -
Ludwinów w kobryńskim powiecie - "tonął w długach i byłby
już zaraz, zaraz utonął", gdyby nie to małżeństwo. Ale
przyszła dziedziczka o tym nie wiedziała, a aktualna
właścicielka Milkowszczyzny cieszyła się, że stanie się
teściową prawie równolatka, który umie tak jak nikt w
okolicy strzec konwenansów. Nawet to i lepiej, że Lizia jest
jeszcze taka naiwna, bezwolna i nie zastanawia się, dlaczego
żeni się, właśnie z nią, pan Orzeszko. Oczekuje z takim
pensjonarskim zaciekawieniem jego wizyt, cieszy się jak
dziecko z przedślubnych podarunków. Łatwo ją olśnić takim
prezentem: szafirami - kolczyków, broszy i bransolety,
oprawionymi w złoto (notabene wydał na to sześć tysięcy
rubli a conto przyszłego posagu).
Stosownie do drogocennego, jubilerskiego kompletu, także
i pojazd, który go wozi do ładnego majątku - nieładnej
przyszłej żony, musi też być wielkopański. Kareta z herbem
Leliwy na drzwiczkach poprzedzana orszakiem służących,
lokajów w wygalowanych liberiach, robi wrażenie na
szesnastolatce. To wszystko pan Piotr czyni jako ten "rycerz
kochający swą damę, wybrankę serca". O takich rycerzach,
"idealnych kochankach", rozmawiało się szeptem w klasztornej
sypialni.
...Po ślubnej uroczystości w Grodnie, w bernardyńskim
kościele, po weselnym przyjęciu, po "cukrowej kolacji z
Warszawy sprowadzonej", po tańcach do białego rana nadeszła
ta przysłowiowa - noc poślubna. Eliza stanęła przy szerokim
łożu, cała w bieli, w mitrach jeszcze, gotowa "do
koleżeńskiej przyjaźni". Pan Piotr zbliżył się do małżonki z
konwencjonalnie czarującym uśmiechem. Nie pociągały go
zbytnio te na wpół dziecinne jeszcze kształty, szczupłe
ramionka, nie podniecał bezbarwny wyraz oczu... Ale słowo
się rzekło... cielątko u płotu...
Spowitą w ślubne zawoje, wziął na ręce niewiele ponad
półtora metra wzrostu liczącą "figurkę". Słusznego wzrostu,
silny pan młody nie odczuł ciężaru panny młodej. Śnieżna
puszystość poduszek, atłas kołdry - wszystko w dziewiczym
kolorze. Nikłą postać ułożył jak lalkę wśród tej
nieskazitelnej bieli. - Jak miękko, jak rozkosznie -
szczebioce panna młoda, przesuwając dłońmi po pościeli. - To
prawdziwy puch łabędzi! - Łabędź - uśmiech pana młodego pod
pięknie przystrzyżonym wąsem. - I ja w roli Zeusa, a to
dziewczę - Ledą. Co się wykluje z tego naszego związku?
Pan Orzeszko - przyznaje po latach Eliza Orzeszkowa -
"nie miał w sobie nic, co by odrazę obudzić mogło". I był
taki uprzejmy, miły, a nawet i żartobliwy, na początku
naszej poślubnej nocy, naszego po raz pierwszy, tylko we
dwoje, spotkania.
Toteż pierwsze próby stopniowego pozbawiania jej różnych
części garderoby wzięła za zabawę; zabawę w fanty, tylko o
wiele śmielszą niż za panieńskich czasów. No, ale jest się
mężatką, a to - co innego niż chichotki z koleżankami. Gdy
owa zabawa zaczęła jednak zmierzać w kierunku zbyt
nieprzyzwoitym, przestraszyła się nie na żarty. I zaczęła...
krzyczeć, przerażona, że Piotr Orzeszko dostał pomieszania
zmysłów.
..."O niektórych stronach ówczesnego życia mego mówić
nie będę - przecinała wszelkie próby rozmów na ten temat -
mam wrodzony wstręt do skarżenia się i do obarczania
zarzutami tych, z którymi przez czas jakiś pod jednym dachem
żyłam". Aluzyjnie oceniając tamte dni ("Nie znalazłam
szczęścia ani zadowolenia w tym, w czym by je mnóstwo kobiet
innych znaleźć mogło"), nigdy już potem nie wspominała o
intymnej stronie pierwszego małżeństwa. zamykając problem
przysięgą: "Milczeć i zawsze milczeć będę".
Następne dni po tej niefortunnej nocy - a działo się to
w Grodnie - przyniosły Elizie badawcze, strofujące jakby
spojrzenia matki i upominające słowa: Obowiązkiem żony jest
poddać się we wszystkim woli męża. Pan Piotr jest mądry,
światowy, dobrze wychowany - zupełnie correct, z rodziny o
dobrej krwi... - Dobrej krwi - pomyślała Eliza -czy matka ma
na myśli Orzeszkę, czyjego ukochane konie? On zawsze tak o
nich mówi: dobrej krwi...
Po kilku tygodniach pobytu w Grodnie mąż zawiózł żonę do
wspaniałego jeszcze wyglądem i wystrojem, choć bardzo
zadłużonego - Ludwinowa. Małżeństwo z Elizą oddłużyło
majątek i sprawiło, że właściciel zaczął żyć po ślubie na
jeszcze bardziej okazałej stopie niż za szumnych
kawalerskich czasów.
...Niepożądany erotycznie związek da się z czasem
przemienić "w stosunek koleżeński i przyjacielski".
Zwierzęca namiętność zostanie okiełznana, bez trudu
specjalnego poświęcenia ze strony pana Piotra, bo choć był
mężczyzną zmysłowym, cielesność żony pociągała go w bardzo
umiarkowanym stopniu. Co prawda odebrał jej w końcu
"dziewictwo fizyczne", ale ona trwając nadal w "duchowym
panieństwie", potrzebowała partnera nie do miłosnych gier,
ale jako towarzysza przejażdżek konnych. - Pragniesz, jak
mówisz, mego szczęścia - świergotała - to zabawiaj mnie,
rozweselaj, dom nasz uczyń miejscem wytwornych przyjęć,
zabaw, spotkań... - Po kilku zaledwie miesiącach małżeństwa,
bez miłości i bez pożądania, uznała, że jedynym wyjściem
jest tak zwane "białe małżeństwo", a jedyną receptą na
bytowanie - taki właśnie rozrywkowy modus vivendi. Jakże
odległe wydają się teraz dziewczęce rojenia o poślubieniu
bardzo biednego i bardzo szlachetnego młodzieńca. Dochodzi
do wniosku, że bez łóżkowych zbytków - żyć można, lecz bez
zbytkownych łóżek, wykwintu - trudno. Zapraszając gości do
Ludwinowa można olśnić ich wspaniałymi meblami, obrazami,
popiersiami z brązu, srebrami zastawy stołowej, perłami
podtrzymującymi fryzurę "niepowtarzalną i osobistą".
Coraz przyjemniej jest przeglądać się w staroświeckich
lustrach i widzieć tam coraz bardziej pewny siebie uśmiech
bogatej herytiery, żony przystojnego ziemianina. Dotychczas
nie wiedziała, że mogą głaskać własną miłość - i te stroje,
i służba, i "ślicznie urządzony dom ludwinowski", te siedem
koni do karety z forysiem na przodzie, a "pięć do kocza, po
krakowsku", te szybkie jazdy, "przelatywanie" trzydziestu
mil w jedną dobę.
I tak minęły dwa lata, gdy była - jak wspomni - "samym
śmiechem, samą pustotą, samą próżnością". Pewnej jesieni w
czasie Zaduszek sprzyjających zadumie poczuła czczość i
bezsens takiego - na dłużej - trybu życia. Nie bez wpływu na
przemianę był sen, albo i "halucynacja wzrokowa i słuchowa",
bo oto pojawiła się Klemunia i patrzyła z wyrzutem,
trzymając w ręku książki, te same, które czytała jej
wieczorami: Życie wielkich Polaków Niemcewicza, Jana z
Czarnolasu pani Tańskiej. Z ust jej płynął wyraźny szept: -
Liziu, siostrzyczko! Pamiętasz? Wróć!...
Bywania, pokazywania się w nowych strojach, to wszystko,
co dotychczas ją porywało, zagarniało, traciło smak, stając
się coraz bardziej uciążliwym obowiązkiem. Orzeszko nie
przejmował się na razie nowym, zaskakującym zachowaniem żony
- zamykaniem się w pokoju z lekturami, spacerami w stronę
wsi, opowieściami o bosych dzieciach, perorami na temat
uwłaszczenia włościan. - Można to sobie prosto wytłumaczyć -
myślał - ot, babskie fanaberie, rozegzaltowanie i tyle!
Jeszcze niedawno mówiła, że uwielbia to życie na szeroką
skalę. Niemożliwe, aby to rozbawione kobieciątko, nagle,
niespodziewanie, przestało się tym wszystkim pysznić. Nie
interesuje jej już kupno nowych, wspaniałych uprzęży dla
koni ani samych koni. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, a
wszystko wejdzie znów w utarte koleiny.
Dwie drogi w jednym domu
"Wielki koniarz" spojrzał na żonę, siedzącą przed domem,
w wyplatanym fotelu, z Historią cywilizacji w Anglii - w
ręku. - Też mi lektura - wzruszył lekceważąco ramionami. -
Akurat dla osiemnastoletniej turkawki. Jeszcze jedno nowe
dziwactwo. Znudzą się jej wkrótce te wszystkie uczone
rozprawy, kontemplacje...
Nie spełniły się przewidywania Orzeszki. W ludwinowskiej
pani domu zrodziła się nie tylko chęć zmiany stylu życia,
ale i zaskakująca odwaga; pozwoli jej ona już niedługo
walczyć o prawo do miłości wbrew przyjętym wówczas
obyczajowym konwenansom. Po "śnie bezmyślności" budzą się
nowe pragnienia, duchowe potrzeby. I na tej - formalnie
wspólnej drodze życia - małżonkowie coraz bardziej stają się
sobie dalecy i obcy. Już za późno, aby wypełnić brak
obopólnej miłości "przywiązaniem wzajemnym", uszanowaniem
cudzych upodobań; czasami w małżeństwach z rozsądku tak
bywa, lecz nie u państwa Orzeszków.
Dlatego też pan Piotr nudził się śmiertelnie,
ostentacyjnie ziewał, gdy małżonka w swoim nowym wcieleniu
zaczynała opowiadać mu, już nie o kwiatkach i strojnych
szatkach, już nie o konieczności bardziej okazałej liberii
dla forysiów czy dla wyjazdowych koni, nabijanej złocistymi
blaszkami uprzęży, ale o chłopach i ich ciężkim mozole, o
kobietach wiejskich dźwigających w koszach bieliznę do
strumieni, o dzieciach zostawionych w chacie bez opieki.
- Co za pensjonarski sentymentalizm! - mówił
pogardliwie. - Co za czułostkowość! Wierz mi, nieodpowiednie
to są dla ciebie sprawy. - Próbował wyśmiać jej chęć
"zbliżenia się do tych ciemnych, pochylonych, z ciężkością
za sochami postępujących postaci", porozmawiania z ludźmi
"na tych zagonach we mgle". - Powiadasz, Liziu, że patrząc
na wieśniaków, na bose dzieci taki żal cię ogarnia, że od
płaczu wstrzymać się nie możesz... Ani chybi wpływ lektur z
ojcowskiej biblioteki, ten jakiś Rousseau. Urządzasz mi tu
nowy teatrzyk. Sama nie wiesz, czego chcesz; to płaczesz, to
się gniewasz, to mnie przepraszasz, to znów wybuchasz
skargami, pretensją... Raz masz mi za złe, że za często
jeżdżę na polowania, to znów nie podoba ci się, że za dużo
przesiaduję w domu. Zapraszaj częściej, jeśli chcesz,
sąsiadki z okolicznych dworów, przyjaciół z Grodna. Zajmij
się batikowaniem, muzyką, śpiewem...
W końcu zaprzestali i tych dialogów. Eliza zaczynała
wyrastać coraz widoczniej nie tylko ze swoich wyprawowych
sukien, drażniły ją błahe dyskusje, rozmowy o końskich
ogonach i grzywach. Szukała towarzystwa oczytanych ludzi -
Rusieckich, Żuków z Popiny, Glindziczów, zrazu przysłuchując
się tylko dysputom, rozmowom o literaturze, historii,
konieczności "usamowolnienia włościan", a potem coraz
śmielej biorąc w nich udział, wygłaszając sądy częściowo
własne, częściowo zapożyczone z zachłannie czytanych
książek, prenumerowanych pism krajowych i zagranicznych.
Na razie było to czytanie "bez ładu i składu, bez wyboru
i systemu". Panią Elizę widywało się teraz podczas spacerów
po ogrodzie z książką w ręku. Ocienione starymi lipami aleje
prowadziły aż do stawu, aż do kapliczki, w której co
niedziela odprawiał mszę przyjezdny ksiądz. Obok, w altanie,
próbowała kreślić pierwsze "strofy prozą".
I wtedy to - po trzech już latach małżeństwa - pojawił
się w Ludwinowie, zarekomendowany i przywieziony tu przez
młodszego brata męża, Florentego Orzeszkę, student medycyny.
Nazywał się Zygmunt Święcicki. Pierwszy wieczór upłynął na
gorących dysputach w licznym gronie.
Przystojny, inteligentny młodzieniec zwrócił uwagę
Elizy, ale nie na tyle, aby po wyjeździe gościa tęskniła i
bez przerwy myślała: Co też on porabia? Czy myśli? Kiedy
przyjedzie znów do Ludwinowa?
"Pragnęłam kochać - ujawni - ale jeszcze nie wiedziałam,
kogo. Pragnęłam też pracować, nie wiedząc jeszcze nad czym i
jak, i dlaczego?... A może by tak spróbować uczyć te dwie
przyjęte do domu dziewczynki ze zubożałej szlacheckiej
rodziny? A może założyć w jednym z dużych pokoi szkółkę
wiejską dla chłopskich dzieci?"...
Te "fantazje społeczno-oświatowe" mocno irytowały męża,
czyniąc go tym samym jeszcze bardziej obcym Elizie. W końcu
powiedziała sobie, nie kryjąc się z tym i przed rodziną: -
Jestem z nim nieszczęśliwa, nie jestem kochana i sama go nie
kocham. Opuszczę Ludwinów, odjadę do swojej Milkowszczyzny.
...Powstanie 63 roku opóźni to niesłychanie śmiałe jak
na tamtejsze obyczaje postanowienie. Legenda - nie
pozbawiona w szczegółach wiarygodności - przekaże nam
ówczesny obraz Ludwinowa jako dworu, gdzie "legionik
kobiecy" pod wodzą pani Elizy skubie szarpie, szyje
konfederatki, wozi meldunki do powstańców, do chat leśników.
Legenda wydobędzie też z tamtych dni śniadą twarz
czarnowłosego dowódcy polskiej partyzantki - Romualda
Traugutta, który ukrywa się czasami w ludwinowskim dworze,
walczy w lasach horeckich, a po przegranej bitwie daje się
wieźć Orzeszkowej w wytwornej karecie w stronę Królestwa.
Droga, naturalnie - w późniejszych wspomnieniach Elizy -
pełna jest zasadzek, przygód, żandarmów. Żona pana Orzeszki
nie traci jednak głowy, chytrze wywodzi ich w pole, a samego
wodza bezpiecznie dostarcza do granicy.
Mąż jedzie sam na tę Syberię
Jakżeż mogła wtedy nasza bohaterka myśleć o rozwodzie z
panem Orzeszko? Mąż, acz bardzo niechętny jej powstańczej
gorączce działań, lękliwy, nie nadający się na spiskowca i
romantycznego bohatera walk, uległ prośbom małżonki i nie
zamykał dworskich bram przed "buntowszczykami", udzielał im
noclegów. Gdy przyszła klęska, gdy dogasło powstanie,
Orzeszkowa nie miała sumienia porzucić męża, tym bardziej że
zaczynała wokół niego gęstnieć chmura podejrzeń o... udział
w spisku. I on to - o ironio losu - tak bardzo ostrożny i
strachliwy, bojący się nawet rozmawiać z powstańcami, został
zesłany, w marcu 65 roku, jako "politycznie podejrzany i
niebezpieczny dla kraju" do permskiej gubernii, do
miejscowości Osa. Pani Eliza, zgodnie z patriotycznym
nakazem towarzyszenia mężom w wędrówce zesłańczej,
oświadczyła: - Ja też podążę za nim, ale trochę później, w
maju.
Ale przyszedł maj, jeden i drugi, a ona nie ruszała się
ze dworu, obwarowując ostateczną decyzję, nie pozbawionym
egoistycznej nutki - argumentem:
- Nie pojadę na tę mroźną i śnieżną Syberię, bo nie mogę
zniszczyć siebie, żyjąc na wygnaniu. Chcę mieszkać i
pracować tylko w kraju i dla kraju, wśród bliskich
przyjaciół, bez przymusu, bez ciasnego gorsetu konwenansów.
(Wszystkie zesłania w głąb Rosji określano wówczas jedną,
groźną nazwą: Syberia.)
Zaskoczenie, zgorszenie, głosy potępienia; im większa
jednak natarczywość pytań w rodzaju: - Dlaczego tak
uczyniłaś, zacna pani Elizo? To się nie godzi... - tym
silniej burzy się w niej gniew, aby w końcu wybuchnąć w
dobitnej odpowiedzi: - A dlatego, że go nie kochałam... I
proszę nie zawracać mi tym więcej głowy.
Niesłychane to rzeczy! Podążać na zesłanie za mężami,
kochanymi czy nie kochanymi, toż to patriotyczny i moralny
obowiązek! Udają się tam nie tylko żony, ale i narzeczone,
córki, ba, nawet i wierni słudzy, jak uczynił to kucharz
pana Billewicza. A tutaj takie słowa z ust Elizy Orzeszkowej
i jeszcze to ironiczne, z wyraźną kpiną, oświadczenie: -
Wyznaję z pokorą, iż mało cierpię z powodu zburzonego
gniazda...
Na taką bezczelną szczerość mogła się jednak zdobyć
dwudziestoczteroletnia, nie kochana i nie kochająca kobieta.
W trzydzieści lat później bowiem określi swą decyzję jako
błąd etyczny, którego już naprawić nie sposób, bowiem mąż
zmarł - niestety - na Sybirze, wkrótce po zesłaniu. Autorce
Bene nati nie wypadało już wtedy innej wystawić sobie oceny.
Nie zmyliło to jednak nielicznych co prawda, starych "żubrów
literackich", z których jeden, a raczej jedna, niejaka pani
Kiełpszyna "zaopiniowała"ją nieortograficznie jako "klępę",
wyniuchawszy przy tym, że w istocie pan Orzeszko wrócił z
permskiej guberni po kilku latach zesłania, zamieszkał w
Warszawie i tam w zapomnieniu opuścił ziemski padół. Na
dowód, iż mówi prawdę, pokazywała sfatygowany ciągłym
wyciąganiem z szuflady numer Kuriera Warszawskiego z roku
1874 z nekrologiem, że śp. Piotr Orzeszko zmarł w nocy z 25
na 26 sierpnia, że żałobne nabożeństwo odbędzie się w
kościele przy ulicy Leszno i że "na wyprowadzenie zwłok,
pogrążone w smutku siostry" zapraszają krewnych, przyjaciół
i znajomych. A od żony -nic! 1 jak tu nie nazwać jej "klępą,
szkodnicą" - gorączkowała się pani Kiełpszyna.
...Z biegiem lat, gdy siwizna mocno przyprószy kopulastą
fryzurę pani Elizy, pisarka zacznie coraz ściślej
kontrolować swoje wypowiedzi, interpretować zdarzenia według
ogólnie obowiązujących norm. Nakaże też sobie tłumić
strzeliste, miłosne wyznania, pełne uniesienia apostrofy;
kierowała je w myśli na ogół do tych, którzy z racji wieku
mogliby być jej synami, jeśli nie wnukami.
Sytuacja patriotycznej matrony, wychowawczyni młodzieży,
ofiarnej społecznicy sprawia, iż zamierają na ustach słowa:
"kocham", "cierpię", "płaczę", "płonę", "tęsknię", i rodzą
się inne zastępcze wyznania, współbrzmiące z ogólnym tonem
melodii na temat "miłości ojczyzny", "cierpienia narodu",
"płaczu ludu", "tęsknoty za równością i za wolnością"...
O takiej miłości wobec kraju można głośno mówić, innej,
osobistej, głęboko ukrytej, towarzyszy lęk przed
śmiesznością, bo "rozdartego serca wstydzimy się więcej
jeszcze niż podartej sukni". Dwie spiętrzone przeciw sobie
fale; męczące są te zmagania, wieczna huśtawka. Niezmiennie
młode jest serce starszej pani, choć zmieniać się będą
obiekty westchnień, przyczyny cierpień. Czyżby w
późniejszych latach tak bardzo bała się towarzyskiego
potępienia, zgorszonych min, zdziwionych wejrzeń?...
Przypuszczać należy, że był to raczej paraliżujący lęk przed
odepchnięciem, przed kpiną otoczenia, a także i - wybranków
serca.
Ach, to serce, tak bardzo umie kochać; czy to
żartobliwego młodzieńca w zgrabnym wojskowym mundurze, czy
bladego filozofa o złośliwym wejrzeniu zza okularowych
szkieł, czy opalonego dziedzica, "pana i władcę z
Florianowa". Bije tak mocno na ich widok, jakby miało
dopiero lat szesnaście, dwadzieścia, gdy w rzeczywistości
kołacze się w piersi pięćdziesięcioletniej,
sześdziesięcioletniej, siedemdziesięcioletniej....
Świecznikowej damie o autorytecie moralnym, wyroczni w wielu
poważnych sprawach, nie wypada odsłaniać prawdziwych uczuć.
Wiekowa matrona i jej pensjonarskie serce - co za
niezgodność, nieznośna konieczność przyoblekania twarzy w
matczyną troskę. Czasem pyta niepewnie: "Czy jestem
kochana?" i wkrótce sama znajduje odpowiedź: "Nie, nie
jestem kochana!"... To moje przeznaczenie, ból i
upokorzenie.
Jedyne lekarstwo, jedyna obrona godności - to twórczość.
A więc pisać trzeba dużo: powieści, artykułów, wymieniać
uwagi na tematy literackie, wydawnicze, światopoglądowe
(bardziej zresztą heretyckie w listach do przyjaciół niż w
publicznych wystąpieniach), działać społecznie, ludziom
pomagać, o ojczyźnie mówić, lecz milczeć "o dziejach serca".
Ale to wszystko przyjdzie później, gdy znana już będzie jako
autorka Meira Ezofowicza, Marty, Chama, nadniemeńskiej
epopei o Bohatyrowiczach.
Wróćmy więc do tej wcześniejszej sytuacji, gdy skazaniec
Orzeszko jedzie na zesłanie, a Orzeszkowa zostaje sama,
przenosząc się do Milkowszczyzny, jako że Ludwinów,
obciążony kontrybucją, "kupił" jakiś sowietnik. Jest młoda.
Nie ma nawet dwudziestu pięciu lat, gdy zamieszka znów w
rodzinnym dworze i zacznie - na razie - żyć jak kameduł, w
towarzystwie panny służącej jedynie. Z początku czuje się
prawie szczęśliwa, w każdym razie szczęśliwsza niż dawniej.
Przez lata jej nieobecności czas nadwerężył ściany dworu,
porozpadały się głębokie fotele, wypłowiały obicia
rozłożystych kanap, kluczyki od zamków bibliotek i ozdoby z
brązu pokryły się rdzą i pokryło się kurzem popiersie
Woltera, oświeceniowego filozofa, który słał carycy
Katarzynie płomienne słowa uwielbienia, podziwu dla rozumu
"Seramidy Północy". Po roku samotność zaczyna ciążyć,
przerażają jęki sów w starych lipach i jakieś dziwne szepty
w szumie topoli. Gdzie uciec, co dalej robić? A może
pojechać do Warszawy? Tam czeka, zaanonsowana w jednym z
warszawskich pism, praca telegrafistki. Wyjazd do stolicy
przynosi rozczarowanie: odmowę - Polki nie mogą pracować w
tym zawodzie.
Trzeba wracać do domu, otworzyć bibliotekę ojca i
czytać, czytać, czytać - Tacyta, Szujskiego, Plutarcha,
Naruszewicza, przetrawiać wolnomyślicielskie idee Henryka
Tomasza Buckle'a, upajać się jego burzycielstwem,
zuchwalstwem myśli. Potem pełna skruchy będzie spowiadać się
z tej ateistycznej lektury w konfesjonale, odprawiać zadaną
pokutę, to jest - chodzić na nieszpory i na rezurekcje do
pobliskiej fary.
Pojawia się pierwszy "złoty ptak"
I wtedy to, w ten pokutny czas pojawia się człowiek z
krwi i kości - Zygmunt Święcicki. Przyjechał tu na
Milkowszczyznę już jako doktor. Przypomniał swą pierwszą
sprzed kilku lat wizytę w Ludwinowie w 1860 roku, zabawił
kilka dni, zburzył spokój samotniczki.
Potem zacznie przyjeżdżać coraz częściej i na dłużej. Na
początku czuli się sobą onieśmieleni. Wspólnemu głośnemu
czytaniu, spacerom po parkowych alejkach towarzyszyły
przelotne uściski dłoni, spojrzenia, za którymi czaiła się
jednak gotowość ofiarowania czegoś więcej, niż dozwalało
"moralne dziewictwo". Kiedyś siedzieli do późnej nocy w
dawnym gabinecie ojca. Ze starego portretu spoglądał pan
Benedykt. Czarne bokobrody, czarny surdut, biały halsztuk, w
lewej ręce karta pergaminu, prawa dłoń swobodnie oparta o
poręcz ozdobnego fotela. Tak, to ten sam fotel, na którym
siedzi teraz córka.
Majowy zmierzch, czuła uwaga słuchacza ośmiela do
wynurzeń, do "spowiedzi z życia". Mówiąc - zastępczo - o
ojcu i bliskich, w istocie Eliza pragnie przemycić całą o
SOble "psychodramę".
- Ojciec mój, Benedykt, był wolnomyślicielem - powiada
tedy - jak się to wtedy nazywało - wolterianinem. Wiem
także, że pomiędzy 1825 a 1840 rokiem należał do jednej z
lóż wolnomularskich na Litwie istniejących. (W tej
grodzieńskiej loży "Przyjaciół Ludzkości" - Benedykt
Pawłowski już w 1818 roku był zapisany jako czeladnik, aby
po roku zostać jej mistrzem.) Te przekonania dzielił z nim
brat, malarz amator, który z powodu choroby nerwowej ani
ożenić się, ani w artystycznej pracy do poważnych wyników
dojść nie mógł. Myślę - ciągnęła Eliza, widząc wielkie
zainteresowanie w oczach słuchacza - że "te buntownicze
zadatki myślenia odziedziczyłam po ojcu", a tę trochę
twórczej zdolności, którą posiadam, zawdzięczam stryjowi. Po
nim też mam niepokój serca i nerwy; one są jak te włosy
wiatrem szarpane...
Obrazowe porównanie - zauważył wtedy młody doktor i mimo
woli spojrzał na jej włosy misternie na środku głowy ułożone
półkolem w drobne loczki.
- Oryginalne porównanie i oryginalna fryzura - rzekł
półgłosem, jakby do siebie, a potem, jakby nieśmiało,
wyciągnął dłoń w stronę ciemnych splotów.
- Niech ich dotknie, niech pogłaszcze! - zawołała w
głębi duszy z uniesieniem i pochyliła głowę... - Jakiż on
jest delikatny, czuły, jakaż ona jest przy nim szczęśliwa,
spokojna, a przy tym rozkosznie naelektryzowana. Powściągane
podniecenie pozwoliło jedynie wyszeptać: - Pragmę!
Pan doktor śpiewa niezwykle "ślicznym tenorem"... Pan
doktor gra piękne melodie na fortepianie... Pan doktor
wyrysował dziś naszą topolową aleję... Pan doktor wymalował
dla mnie postacie mitycznych kochanków ze starożytnych
czasów i balkonową scenę z szekspirowskiej sztuki. Więc i
"ja rzuciłam się w sztuki piękne, bo gdy dwoje ludzi chce
razem pójść w życie, toć oboje winni dążyć do tego, aby
duchowe swe nastroje zlać w jak najściślejszą jedność".
Litewski Romeo wprowadza też Elizę w wyznania kochanków
sprzed stuleci:
- Donec gratus eram Tibi...
- Donec non alia magis...
Czas przeszły, w którym toczą dialogi bohaterowie
horacjańskich strof, nie ma tu nic do rzeczy, on - pan
Zygmunt - miłym dopiero będzie, i to już w niedalekiej
przyszłości, i to nie jej dotyczą wyrzuty kochanka. Trzeba
przyspieszyć tylko sprawę rozwodową w konsystorzu,
przewalczyć przeszkody, unieważnić małżeństwo z Piotrem
Orzeszko. "Zwyciężę albo umrę!... Wsparta wiarą w silne
uczucie człowieka, którego c o r a z b a r d z i e j
kocham, nie rozpaczam, ale jednakże cierpię".
Na razie powodów do cierpienia nie ma i właściwie nie
wiadomo, dlaczego "struny nerwów" zaczynają być znów tak
"boleśnie rozstrojone". Trwoży się na zapas: "co albo kogo
kocham, zaraz tracę, albo wydaje mi się, niepotrzebnie, że
nie jestem kochana..." Już nie tylko na swe wargi, ale i na
usta powieściowej bohaterki przywołuje raz po raz imię:
Zygmunt... Zygmunt... Zygmunt...
Zygmuncie, wracaj, jak najszybciej, czy musiałeś
wyjeżdżać w sprawie pracy aż na dni siedem. Ten tydzień - to
niewypowiedziana tęsknota, bolesne odrętwienie", a na
dodatek ten deszcz za oknami, posępne dni, złowróżbny krzyk
sów. Jeśli uda mu się otrzymać stanowisko w Warszawie lub w
Wilnie, to i ona tam z nim bezzwłocznie zamieszka.
Wrócił! A wraz z nim marzenie i nadzieja o związku "serc
i myśli", o wspólnym życiu rodzinnym, o domu - "ołtarzu
świętym". Warto zabiegać teraz o utrzymanie, materialnie
nieco nadwerężonej, Milkowszczyzny. Trzeba wycisnąć z ziemi
więcej pieniędzy, potrzebne są bowiem duże sumy na
unieważnienie małżeństwa z panem Orzeszko. Trudno, serce
boli, ale w związku z tym należy wytoczyć proces "włościanom
o łąki, lasy i pastwiska dla podniesienia wartości majątku".
Bezwzględne pozwy sądowe dziedziczki idą w parze z jej
chłopomaństwem. Na procesach jest twarda i niewzruszona,
lecz u siebie, gdy "w jednym z pokojów domu uczy czytać po
polsku, rachunków i najprzystępniejszych ustępów Pisma
świętego" wiejskie dzieci, rozrzewnia się i głaszcze je po
główkach.
Wieczorami, za jej zgodą, zbiera się osobna gromadka:
ekonom, kucharz, ogrodnik, stary leśnik i rezydenci ze
zubożałych szlacheckich rodzin. "Całe towarzystwo śpiewa
chórem pieśni nabożne albo odbywa głośne czytania drobnych
powiastek".
Pan Zygmunt pochwala takie dobrodziejstwo i takie
starania właścicielki Milkowszczyzny o oświecenie "klas
niższych". - Ten mój dom to obóz nieprzyjacielski dla
zaborców - odpowiada - reduta przeciw rusyfikacji.
Kiedyś, gdy siedziała z Zygmuntem, o zmroku, w swoim
pokoju, oprócz rozkoszy bycia razem mieli "przyjemność
słuchać, jak gromadka ta czytała w głos moją powiastkę: Syn
stolarza i uwagi, jakie czyniono, nie wiedząc, że słyszę".
- Jak to dobrze, że ludziom jest tutaj tak miło, tak
dobrze - szeptała.
- I rozkosznie - dodawał młody eskulap, ściskając przy
tym czule i mocno dłoń Elizy.
Pierwsza ich wspólna noc, tak inna od nocy spędzanych z
panem Orzeszko, była nie zapomniana dla niej aż do późnej
starości. To nie znane jej dotychczas upojenie, gdy wszystko
stawało się nierzeczywiste, w innym dziejące się wymiarze,
aż do rozkosznych omdleń. "Przespałam tyle lat życia, teraz
nastąpiło wreszcie obudzenie. Stałam się kobietą! Kochaną,
pożądaną przez umiłowanego mężczyznę. Do brzegu mego
podpłynęła łódka, na której miałam płynąć nad odmętami i
otchłaniami rzeki, zowiącej się życiem. Nad samotną głową
moją Bóg zawieszał tarczę i zapalał gwiazdę" - tak można jej
poetyckimi słowami oddać stan ducha i fizyczne - też -
doznania w owych dniach i nocach.
Rozpoczęły się usilne starania o unieważnienie
małżeństwa. Co za przeszkody, "co za barbaria jeszcze w
dziewiętnastym wieku. Prawo kanoniczne kościelne jest to
góra najeżona strasznymi kolcami" - narzeka narzeczona; bo
takją zwał: moja narzeczona, moje przeznaczenie!
Patriotce znad Niemna przychodzi z pomocą - o ironio
-zesłanie prawowitego biskupa Adama Krasińskiego w głąb
Rosji jako "duchowego działacza buntu". Na jego miejsce
przyszedł rządzić wileńską diecezją samozwańczy ksiądz,
"prałat od Murawjewa". Ostateczna decyzja, "rezolucja w
konsystorzu" zapadła po myśli pani Elizy; umiała tę
"ekscelencję" i jego podwładnych przeciągnąć na swoją
stronę, prosząc, grożąc, a przede wszystkim przemawiając
skutecznie do chciwych łap ogromnymi sumami.
Papier w garści, ...złoty ptak - na dachu
I wtedy to, gdy trzymała już w ręku urzędowy papier,
upragnione świadectwo, wszystko zaczęło się odmieniać; a
raczej odmienił się sam pan Zygmunt. Były zresztą już i
przedtem niepokojące sygnały. Początkowo nie dostrzegała, że
im bardziej zbliżał się finał pomyślnych pertraktacji z
prałatem, tym rzadziej pan Zygmunt wspominał o małżeństwie.
Nadal więc snuła plany, a to o zamieszkaniu z drugim mężem
na stałe w Warszawie, a to o pojechaniu z nim, na długie
miesiące, za granicę. Już nie z takim entuzjazmem jak
dawniej podejmował rozmowy na ten temat. -Dlaczego nie
chcesz o tym mówić? - pytała. Tłumaczył się występującym
ostatnio rozdrażnieniem, niepokojem wewnętrznym,
niezrozumiałym "paraliżem sił żywotnych, niezdolnością do
niczego. O, nawet nie mam siły ani chęci podnieść ręki..."
Głaskała go po bezwładnej, opartej na poręczy fotela,
smukłej arystokratycznej dłoni: - Ty jesteś taki delikatny,
wrażliwy, bardziej niż dawniej. Przejmujesz się, widać,
silniej niżja, martwisz się myślą, czy otrzymam w końcu to
unieważnienie. Otrzymam..., Otrzymam, i to wkrótce, z ręki
do ręki. Prałat od Murawjewa - daje pismo, a ja umówioną,
ostatnią pieniężną "ratę". Wszystko się wtedy zmieni na
dobre. Uzbrój się więc, Zygmuncie, w trochę jeszcze
cierpliwości, stań się znów mocnym człowiekiem!...
Odpowiedział, potwierdzając jej psychologiczne wywody:
"Nie stanę się człowiekiem dopóty, dopóki nie będę miał
prawa nazwać Cię, o, Pani mego serca, swoją żoną".
...Teraz, gdy pani Eliza z triumfującym uśmiechem
wyciąga rękę z papierem unieważniającym pierwszy związek, co
to się dzieje z kandydatem na drugiego męża?...
Pochmurnieje, nic nie mówi. I zaczyna wymigiwać się od tej
zagranicznej podróży, zmienia wciąż itinerarium, przekreśla
na mapie miejsca w europejskich krajach, malownicze kurorty,
których nazwy ustalili przedtem zgodnie. Kaprysi mówiąc, że
nie ma sensu ruszać się z kraju. Trzeba mu wreszcie, choć
raz, stanowczo powiedzieć, że "jeżeli Pan nie chce być tam
gdzie ja, to ja nie powinnam być z Panem nigdzie". Po
otrzymaniu tych surowych słów zastanowi się zapewne,
przyjedzie z wytłumaczeniem, z gorącymi przeprosinami, z
gorącymi pocałunkami... Ale nic takiego nie nastąpiło.
Na próżno czekała w milkowskim dworze, płacząc, paląc
niesamowite ilości papierosów, odurzając się wywarami z
różnych ziół.
Co było przyczyną zerwania kilkuletniego związku? Można
snuć tylko przypuszczenia. Nie chciał porzucić służby
rządowej, zrezygnować z munduru lekarza gwardii cesarskiej w
Petersburgu, gdy ona obwieściła mu, że: "w żadnym wypadku w
Rosji! tam nie zamieszka stanowczo"?... A może przestała już
być dla niego atrakcyjna ze swoimi coraz większymi kłopotami
finansowymi związanymi z majątkiem? Może wygodniejszą była
mu pozycja wolnego kochanka niż upokarzająca rola znacznie
mniej zamożnego męża przy boku mimo wszystko bogatej jeszcze
wciąż "herytiery"?... A może przeraził się stałego związku,
opieki tej troskliwej - zbyt troskliwej - czułej - zbyt
czułej - zapobiegliwej - zbyt zapobiegliwej - dziedziczki
Milkowszczyzny?...
Pani Widacka, nie wiedząc jeszcze o zerwaniu, uważa ten
związek córki za towarzyski skandal. Lizia, choć jest już
dojrzałą kobietą i otrzymała tak staranne wychowanie,
popełnia straszne faux pas, wielkie niestosowności.
Ostentacyjnie pokazuje się publicznie z tym epuzerem
Święcickim, nie kryje się z romansem, z życiem "na kocią
łapę", i to w szacownych murach rodzinnego dworu.
Ucieszyła się więc ich rozstaniem, choć irytuje ją, że
"Lizia teraz ciągle w domu siedzi, co bardzo jej szkodzi na
zdrowiu, bowiem jest ona dość żywa, potrzebująca ruchu". Cóż
począć...? Eliza jest skryta, uparta i musi sama dojść do
nowego pomysłu na życie, starać się "utonąć w zapomnienia
fali", nie myśleć o tym "młodzieńcu pięknym duszą i ciałem",
który zgasił marzenia o "rodzinnym ognisku", o własnych
dzieciach, dla którego pragnęła stworzyć "raik na ziemi",
być zawsze "pełną słodyczy jak woń kwiatu".
Żegnaj, piękny nadniemeński śnie o szczęściu, zakończony
rejteradą kochanka nad Newę. Żegnaj, "fizjolou Z. S.", który
pod takimi inicjałami pojawi się wjej Ostatniej miłości.
Pamiętny rok 1869... Rok rozwodu pani Elizy z pierwszym
mężem, rok rozstania z kandydatem na drugiego męża, rok
przeprowadzki "na stałą lokatę" do Grodna, miasta małego,
brudnego, bez życia kulturalnego, ze znikomą liczbą polskiej
inteligencji, "z czarnymi od błota ulicami", z wodą
deszczową monotonnie ściekającą z dachów.
Dlaczego przeniosła się tam, opuszczając Milkowszczyznę?
Czy tylko dlatego, że majątek był zaniedbany i obdłużony, a
jej od trzech lat plenipotent, obrońca prawny -Stanisław
Nahorski, nie widział w końcu innego ratunku, jak korzystną
sprzedaż Milkowszczyzny rosyjskiemu pułkownikowi? W dalekiej
przyszłości Eliza uzna to oddanie rodzinnego majątku w obce
ręce jako drugi z kolei "błąd etyczny".
Zamieszkaj, pani, w Grodnie
- Zamieszkaj, pani, w naszym Grodnie! - przyjaźnie
nalegał mecenas. - Spokojnie tu, bezpiecznie, będziesz mogła
dalej pisać swoje powieści, widywać mnie, kiedy zechcesz,
radzić się we wszystkich sprawach.
A więc może jedną z przyczyn wyboru Grodna było też to,
że ujrzała tam wyciągniętą z pomocą męską, choć
"zaobrączkowaną", dłoń?... W początkach grodzieńskiego
pobytu trzy małe pokoje w domu Rozenbauma przy Siennej nie
mieściły zbyt wielu gości. Dopiero po zmianie mieszkania na
obszerniejsze "dwór" pisarki znacznie poszerzył się, także i
o stałych domowników z "ciotuś Gorzkowską" na czele
zarządzającą domem, o lektorkę na wieczorne godziny -
Manitkę, o panienki szlachcianki z okolicznych zubożałych
dworów.
Czasami zagląda tu pani Franciszka Widacka, ale wizyty
matki nie sprawiają córce radości. Zawsze ją czymś ukłuje, a
to, że jest rozwódką, a to, że niefortunny związek z
doktorem Święcickim jeszcze bardziej pogrążył ją w opinii
uczciwych ludzi, a to, że sili się być sawantką, wygląda
mizernie i nie pociągająco i nie ma jej co zazdrościć
pisarskich sukcesików, bo: - Liziu kochana, cóż to jest "ta
sława literacka, która ani nie uzdrawia, ani nie posila".
Zdrowie i duchowy posiłek można tylko znaleźć w szczęściu
rodzinnym, z mężem - u boku, tak jak ja z Konstantym. -
Słowa matki to igły w samo zbolałe serce.
Eliza sama przecież widzi swój spokój i swoje powołanie
w małżeńskim stadle, w szczerym uczuciu kochającego i
kochanego mężczyzny, ale gdzie takiego znaleźć?... Jest
wprawdzie ktoś czuły, troskliwy i oddany, ale jak można
marzyć o formalnym, potwierdzonym obrączką związku, jeśli
ten ktoś jest obarczony nieprzytomną - dosłownie -żoną. Pani
Leokadia Nahorska choruje bowiem na nerwy i na... śpiączkę,
więc nie opuści małżonki "mecenas kochanieńki". Pan
Stanisław Nahorski daje pani Elizie niedwuznacznie do
poznania, jak mu jest bliską, ale byłoby nieprzyzwoitością
wykorzystywać teraz ten "brak przytomności u żony",
spotykając się na osobności z pisarką, i do tego jeszcze w
tym plotkarskim Grodnie. Ten "litewski niedźwiedź" o
strzępiastych, siwych bokobrodach nie interesuje się
sprawami literatury. Mimo tego braku i straszliwie błędnej
ortografii w listach (sama zresztą była z nią nieco na
bakier) po pewnym czasie gotowa jest odwzajemnić uczucie
"szczerze, i uczciwie nazwać - jedynym".
Na biurku pisarki, oprócz urzędowych raportów mecenasa,
pełno egzaltowanych wyznań w rodzaju: "Siulko Ukochana,
Najmilsza, Jedyna! Listy Twoje są dla mnie pociechą,
szczęściem, lekarstwem. Tak mi się chce Siulkę moją ukochaną
wycałować, być przy niej, na biedne chore oczuszki
patrzeć..." Trzeba odpowiedzieć szybko na te słodkości, choć
niełatwo wypełniać atramentowym maczkiem białe kartki, gdy
zaczęły się kłopoty ze wzrokiem. A więc na razie choćby
tyle: "Całuję Cię po wiele, wiele razy w buziaka, i w
o ś k i, i w k o s t e c z k ę - trzy razy, w
b u r a c z e k prawy i raz w lewy". Ta ostatnia
pieszczotliwość mogła dotyczyć policzków pana Stanisława,
kwitły bowiem na nich mocne rumieńce. Wyliczanka jednak
osiek (?), kosteczek i buraczków skierowana była nie do
mecenasa, lecz do... Manitki Siemaszkówny. I to ona
przysłała ten następny list: "Moja Elizo! Kochaj mnie
trochę... Ja kocham Cię zawsze!... Czekam, błagam, goreję...
i tę rękę błogosławię, co mi te kwiatki nad Niemnem
zbierała..."
Ach, cóżby to było za szczęście, gdyby listy te pisał...
Zygmunt! Pan Nahorski uczucia swe też przelewa na papier,
lecz czyni to zbyt prostymi słowami: "Tak mi tęskno, tak
tęskno, że opowiedzieć nie mogę". Brak ten wyrównuje
dbałością o jej wydawnicze sprawy. Jeździ do stolicy, do
Petersburga i jeszcze, gdzie indziej. Tam biega - od
Spasowicza do Franciszka Rawity Gawrońskiego, od Kuźmina do
Zubowa, od Meyeta do Erazma Piltza, kwitując obawy pisarki o
jego zdrowie i zbytnie trudy wokoło jej spraw listem,
pisanym niezbyt piękną polszczyzną: "Co za zbyteczna obawa
moich trudów, jakie trudy, to żarty a nie trudy, smutno
tylko, to że pani zabija, tak drogie dla wszystkich, a cosz
dopiero dla mnie, zdrowie" (zachowana oryginalna pisownia).
Plotki o nowym związku Orzeszkowej, jeszcze bardziej
gorszącym niż tamten - ze Święcickim, zaczęły
rozprzestrzeniać się poza granice Grodna. Co za skandal!
Przedtem kilkuletni romans z lekarzem, kawalerem, gdy
formalnie była jeszcze mężatką, a teraz, gdy już jest wolną,
prowadza się z mężczyzną niewolnego stanu. Nie podoba się to
bardzo, szczególnie kobietom, niekiedy i z tej samej
publicystyczno - literackiej branży, w tym Marii Ilnickiej z
Bluszczu. Redaktorka wróży naszej bohaterce
"najhaniebniejszą przyszłość", bo "kobieta, która rozwodzi
się, ani szlachetną, ani utalentowaną być nie może". Co ma
piernik do wiatraka! Co ma stan cywilny do talentu! Czyżby
to zdanie dyktowała zawodowa zawiść?...
Nieprzyjazne głosy płyną głównie znad Wisły. W Grodnie
nikt nie potępia jej publicznie za łamanie norm
obyczajowych. I nikt nie śmiał tutaj tak kpić z jej odczytów
o kobietach, naigrawać się z "damskich prelekcji", z takiej
na przykład wygłoszonej w stołecznym ratuszu na temat
"Wpływu nauki na rozwój miłosierdzia". Warszawski krytyk, a
także i poeta, próbował złośliwie przeprowadzić wiwisekcję
owej prelekcji, pisząc: "Orzeszkowa rozczłonkowała owo
pojęcie miłosierdzia na składowe czynniki: współczucia,
pamięci serca, miłości, przebaczania uraż. Wszystko to przy
pomocy analizy widmowej, popartej teorią, drgania eteru i
fosforanu wapna oraz zdrowych pojęć o wyzwoleniu kobiety w
niedoścignionej niczym Ameryce. Więc publika barania za
przewodem Ćwierczakiewiczowej klaskała zawzięcie, krytyka
także bardzo uprzejmie tym poglądom przyszłości się
pokłoniła. Psia krytyka!"
Satyryczne Kolce nie poskąpiły swoim czytelnikom opisu
scenerii, w której pojawiła się prelegentka: drobna postać
pisarki na tle wielopudowego ciała pani Lucyny, autorki
popularnej do dziś książki 365 obiadów.
"Od dwudziestu pięciu minut parzyliśmy się w
temperaturze + 36. Galeria drżała pod ciężarem sześciuset
niewiast, ostry zapach gazu mieszał się z łagodnym zapachem
paczuli. Ogólne popychanie się zajmowało uwagę powszechną,
gdy nagle chór dalekowidzów zaśpiewał na nutę radosną: - Już
ją prowadzą!!! Jakoż, spojrzawszy przez perspektywę polową i
uzbroiwszy uszy w trąby akustyczne, ujrzeliśmy na katedrze
prelegentkę oświetloną dwoma kandelabrami i rzucającą perły
krasomówstwa ku zbudowaniu..."
W warszawskich wyprawach w celach oświatowych
towarzyszył niekiedy Orzeszkowej Stanisław Nahorski. Nie
lubił jednak przychodzić na prelekcje, gdzie większość
stanowiły zaciekłe sawantki, emancypantki, a niekiedy i
lesbijski z malarką Dulębianką na czele, przyjaciółką
Konopnickiej. Wyglądała jak stary mężczyzna, w tych swoich
binoklach, w męskim stroju, w spodniach "na bicykl",
bufiastych na kostkach muskularnych nóg, każąca nazywać się:
"Piotrkiem". Zbzikowana na punkcie rowerowego sportu (bo to
dobrze robi na wyrobienie muskułów) oraz morskich i
rzecznych kąpieli (bo to dobrze działa przeciw anemii), lubi
odwiedzać dom Orzeszkowej ("nie mogłabym sobie wymarzyć
przystani bardziej kojącej" - pisze do Elizy). Gdy czyta te
słowa Nahorskiemu, on zżyma się na te dopiski Dulębianki do
listów Konopnickiej, na te wzdychania, że pragnie "Obiedwie
rączki najszanowniejszej i drogiej Pani serdecznie
ucałować... bo ja Panią nie tylko czczę, i wielbię, ale i
kocham". Dulębianka podczas wizyt wyraźnie ignoruje
mężczyzn, nie tylko Nahorskiego, ale także i młodego oficera
Godlewskiego, który od niedawna stał się gościem pisarki.
- Panna Dulębianka jest może i niegrzeczna dla panów, i
nieznośna, ale rozumie doskonale kobiety. Maria Konopnicka o
wszystkim może z nią mówić, ona wysłucha, pocieszy, utuli...
- broni "Piotrka" pani Eliza.
- A ja, złota pani Elizo, a ja? Ja się już w niczym dla
pani nie liczę? - przekomarza się mecenas, całując rękę
pisarki, łaskocząc przy tym niechlujną brodą delikatne
palce. W altanie, otulając ją szalem przed wieczornym
chłodem, przybliża usta do zziębniętego policzka.
- Liczysz się pan, liczysz i podobasz mi się nawet
bardzo...
Nie odwraca twarzy, odwzajemnia uścisk dłoni. I nie
minie wiele czasu, gdy przestanie zamykać przed nim drzwi
sypialni w Grodnie i hotelowego pokoju w Warszawie. Tam nie
rozmawiają o interesach, o bohaterach jej opowieści, o tych
wszystkich: "Cnotliwych", "Pompalińskich", o "Rodzinie
Irochwiczów". Nie jest to co prawda Zygmunt, choć w
ciemności mocą imaginacji wyobraża sobie, że to on, dopóki
nabrzmiały namiętnością, chrapliwy głos pana Stanisława nie
przywróci jej rzeczywistości: - Ty i ja to jedno... Ja -
twój złoty ptak skrzydlaty... - Jeszcze chwila takich
podobłocznych wyznań siwowłosego o potężnej wadze ciała
właściciela rozłożystej brody, przypominającej kształtem -
łopatę, a wybuchnie niestosownym w takiej sytuacji
chichotem, choć przecież to ona sama obdarzała go przedtem
takimi pieszczotliwymi nazwami, uczyła mozolnie poetyckich
zwrotów.
Nie jest to ideał romantycznego kochanka, ale tyle już
lat są ze sobą, choć nie pod jednym stale przebywają dachem,
tyle starań jej okazuje... A pani Leokadia wciąż w tej
śpiączce... Dobry człowiek, o żonę nieprzytomną też się
troska, często staje nad jej łożem, patrzy i łzy ociera...
Są ludzie, co szarpią tak zwaną dobrą sławę kobiecą, za
plecami obmawiają. Na szczęście są i inni. Nie wnoszą ze
sobą zakłopotań, udając, że wierzą w urzędowe tylko kontakty
pisarki ze Stanisławem. Towarzyszą im do Miniewicz, na
letnich wywczasach, szanują ich częste pragnienie bywania
tylko we dwoje.
Zdrada w sitowiu
W Miniewiczach Stanisław lubi jeździć z panią Elizą
kałamaszką po dróżkach wijących się wśród wysokich traw.
Lubi też spacery, nosząc ją czasem w ramionach po
nadniemeńskich uroczyskach. Ale najbardziej lubi polować,
łowić ryby, zadziwiać towarzystwo, że "łapie tak ogromne
sumy". Jedna z pań o imieniu Katarzyna, towarzysząca tutaj
mężowi, nadziwić się nie może, iż mecenas Nahorski,
mężczyzna tak elegancki, urodziwy w przeciwieństwie do...
urody pani Orzeszkowej, odnosi się do konkubiny z taką
rewerencją, czułością o wiele większą niż jej mąż legalny,
także tutaj polujący i łowiący. Widocznie zazdrość malowała
zaniedbywanej mężatce taki obraz, w istocie bowiem
prezentował się niezbyt atrakcyjnie, zarówno pod względem
urody, jak i stroju. Z kolei inna pani o imieniu Apolonia
stwierdza - na własnym przykładzie - że zachowanie mecenasa
wobec dam było zawsze bardzo uprzejme, urok, gdy całował
dłonie z obu ich stron, wprost zniewalający, a dreszcz,
którego wtedy doznawały, wręcz przeszywający.
Te wspólne wakacje były nie tylko samą radością, ale
stały się pewnego dnia niespodziewaną udręką. Jedna
podpatrzona nad jeziorną wodą, w sitowiach - scenka. I
spowodowany nią duży cios w samo serce.
Czyż można pojąć, że on - Stanisław, człowiek tak
szanowany, zapewniający o miłości i o pożądaniu "tylko jej
słodkich członeczków, stópków i jagód usteczków", właśnie w
tych to Miniewiczach, kilka razy, jeśli nie więcej,
sprzeniewierzył się tak okrutnie! Wierzyła mu, gdy mówił,
opuszczając ją na wiele godzin, że idzie polować albo łowić.
I -o wstydzie - okazało się, że były to łowy i połowy nie
tylko na leśną zwierzynę i na rybki. Ufała też, że te ranne
i wieczorne wyprawy nad jezioro, nad stawy, nad rzekę służą
jego zdrowiu. - Muszę co najmniej przez dwie godziny używać
kąpieli - powiadał - lekarze zalecili mi usilną
"hydroterapię". Nie możesz mi towarzyszyć, Liziu moja
jedyna, jako że według medycznych zaleceń mam te kuracje
odbywać w stroju adamowym - przy tych słowach ściszał głos,
wstydliwie spuszczał oczy.
Kiedyś, gdy nie wracał zbyt długo - o, Boże, może się
utopił - poszła zatrwożona w stronę rzeki i nagle.. I nagle
dobiegł ją gdzieś z gęstwiny sitowia traw jego bas: - Ty
jesteś jak rusałka, jak zwinna rybka, jak pachnąca lilija.
Daj mi twe usta, daj piersi...
Początkowo - o święta naiwności - wzięła słowa mecenasa
za monolog kierowany w samotnej kąpieli, w podniecającym
"hydroterapią" nastroju, do niej - "Lizi najmilszej". Po
chwili uszczęśliwiające ją złudzenie zostało brutalnie
strzaskane przez inny głos - kobiecy, wysoki, piskliwy.
Słowa, wykrzykiwane lamentliwym dyszkantem, to znów
zniżające się do przerywanego szeptu: - Panie!... O mój
jasny panie! Dziedzicu! Mój... mileńki... Tutaj, tutaj!...
Ojej... Ojej...
I oto masz tę "hydroterapię"! praczkę nadrzeczną,
dziewuchę "o szerokich barach, szerokich, bosych stopach
bielejących wśród żółtych kaczeńców". Co za wulgarna,
zwierzęca namiętność! Co za bezwstydna wieśniaczka "o
położeniu społecznym najmniejszym, jakie tylko na świecie
być może". Co za okropieństwo sytuacji! Pani Eliza znała z
widzenia obiekt niskich chuci Stanisława. Czasem widywała
młodą wieśniaczkę w okolicy, z kwiatem kaliny wplecionym we
włosy, uginającą się pod stosem mokrej bielizny, z
pralnikiem pod pachą. Teraz, słysząc jej prostackie "ojej,
ojejku", oddaliła się bezszelestnie "z burzą w sercu i
krzykiem boleści". Nie mogła zasnąć tej nocy. Gdy pochylił
się nad nią, a było to już dobrze po północy, udała, że śpi.
Nazajutrz pojawił się na porannej kawie zabielonej
smakowitym kożuszkiem śmietany. - No, czuję się o wiele
lepiej, cuda czyni ta hydroterapia, trzeba mi będzie
przedłużać czas kąpieli... czule jak zwykle ucałował jej
dłonie z obu stron, na powitanie. - Wczoraj jak wróciłem,
tak smacznie spałaś, że nie miałem sumienia cię budzić... -
Na cierpką aluzję, przybrał minę bezgranicznego zdumienia: -
Pani słodka, Liziu moja jedyna, co ty sobie roisz? Znów
jakieś nowe przywidzenia? To jakieś nieporozumienie! Senne
omamy!
Zapomniawszy o nakazanym sobie spokoju, wykrzyknęła
pytaniami: - Dlaczego tak postąpiłeś?... Jak mogłeś to
zrobić? Co było przyczyną...? Kto tu zawinił?... - I wtedy
odpowiedział, częściowo do rymu,, unosząc oczy w górę,
całkiem nie jak "litewski niedźwiedź", lecz jak romantyczny
poeta: - Nie jam winien, lecz ten słodki zapach traw,
słowiki w gęstwinie drzew i ciepły zefiru wiew...
Urażona kobieca ambicja jest trudniejsza do uleczenia
niż zranione serce. Tej nielojalności i lekkomyślności tak
szybko i łatwo wybaczyć się nie da, choć od chwili, gdy
Eliza przypadkiem odkryła tajemne schadzki Nahorskiego,
przestał widywać się z wiejską dziewoją. Orzeszkowa skróciła
wtedy pobyt w Miniewiczach i odjechała do swojej stałej
przystani. Słał za nią listy, wysyłał kartki "specjalnym
posłańcem", zapewniał, że nawet już i nie pamięta imienia
tej rybki, ani nie pragnie już żadnych grzesznych rozrywek
wśród uroków czystej natury. Pisarka była głucha na
wszystkie sygnały skruszonego serca. W dodatku jej uraza
podwoiła się jeszcze o niechęć i pretensje do samej siebie:
O, Boże, jakaż była zaślepiona! Przywiązując się coraz
bardziej, nie tylko nie widziałam jego podwójnej gry, ale i
tej straszliwej, kłującej w oczy ortografii, tej
przerażającej interpunkcji, a właściwie "bez interpunkcji".
Co to napisał w ostatnim liście? O, jest ta wymiętoszona
kartka: "Niedziela, wieczór [...] Tyle tyle naras spadło na
Panią przykrości [...] kiedy wrócę będę mukł skąbinować
[...] a takich kobiet jak pani nie mamy [...] nie należy
pani takich niedorzeczności wbijać sobie w głowę; wszystko
będzie jeszcze dobrze byle tylko prędzej wrócić i być razem
i zdrowo to grunt reszta drobiazgi [...]".
Łatwo powiedzieć - drobiazgi, łatwo mu bagatelizować tę
tak okropną i upokarzającą sprawę. Zygmunt nigdy by tak nie
postąpił. To on był i jest nadal miłością pokrzywionego
życia. Często o nim teraz myśli. Nahorski nie jest wart ani
tego "zamętu w głowie", który spowodował, ani męczącego
wrażenia, że "coś na kształt rozpalonego kamienia spadło na
serce i na niewieści mój honor". Widocznie takie moje
przeznaczenie: kochać, a nie być kochaną, nie zdradzać, a
być zdradzaną... Może ma rację Wiktor Gomulicki, pisząc w
Kurierze Codziennym., że: choć Orzeszkowa wygląda
niepowszednio, choć w jej oczach mieszka dusza, to jednak
czoło "wyniosłe, męskie przypomina czoło pani du Chatelet,
przyjaciółki Woltera", i że brakuje jej tego, co Goethe
nazwał "wieczną kobiecością".
- Dodał łaskawie - rozmyśla - że z moich ust i z
wyrazistego profilu przebija energia. "Energia do pracy
ratunek jedyny! A więc "jeżeli tylko mózg mój nie rozbił się
i będę mogła pisać - przetrwam jeszcze wiele" - pisze wtedy
w liście do Meyeta, jednego ze szczerych, oddanych jej,
literackich przyjaciół.
Niespodziewana, nagła choroba zaściankowego Casanowy
zmieniła sytuację. Lęk o jego życie wyparł urazy. Poczuła
się potrzebna biedakowi, gdy z tyfoidalną gorączką, z ostrym
zapaleniem dróg oddechowych bredził w malignie. Któż
pielęgnowałby go wtedy z takim oddaniem?... Niespodziewaną
rekompensatą za wszystko stało się to poświęcenie,
przynoszące wszechobejmującą rozkosz.
Zachorował - dziwny to zaiste zbieg okoliczności - w ten
sam dzień i w tych samych Miniewiczach, w których przed
rokiem objawiła mu się "rusałka, półbogini" z pralnicą w
ręku. Czyżby to była kara za tamto upokorzenie? Nie pamiętać
już o tym - nakazuje sobie - co rychlej sprowadzić lekarzy z
Grodna, konsultantów z Warszawy!
Czuwając przy chorym, "sypiając zaledwie po parę godzin
na dobę", nie zdejmowała nawet dziennych sukien. Pan
Nahorski powoli przychodził do sił, wyraźnie zdrowiał.
Samarytanka w radosnym uniesieniu, że go uratowała od
śmierci, zawiadomiła przyjaciół, że wkrótce karetą
przywiezie go do miasta i że - taka właśnie miłość "wydaje
się jedynym czystym i niewyczerpanym źródłem osobistego
szczęścia". A jedynymi winowajcami - stwierdzała ostatecznie
- to niedoskonałość natury ludzkiej i własny "idiotyczny
idealizm, własne nieoględności, własne niedostatki
kobiecości".
Zdawałoby się więc, że zapomniała już raz na zawsze o
wakacyjnej zdradzie. Ale zraniona ambicja ma długi żywot i
niespodziewanie bierze czasem odwet po latach. I oto, w pięć
lat, które upłynęły od choroby Nahorskiego, ta uraza każe
jej napisać i wydrukować w Przeglądzie Tygodniowym nowelę
pod żartobliwym tytułem: Chochlik-Psotnik. Nie wymieniony z
nazwiska jurysta - mecenas o siwej, obfitej brodzie
okalającej czerstwą twarz, przypomni sobie tam błękit nieba,
błękit stawu, szept liści, świergot ptaków. I on to wśród
tych uroków natury, "nad stawem w puszystych trawach,
poczuje w sobie wzbieranie rześkich, odmłodzonych sił", gdy
z gęstwiny sitowia wynurzy się wiejska dziewoja. Kwiat
kaliny za uchem zatknięty, w ręku - pralnik... Jawi mi się
jako ta lilija, jako rusałka, półbogini z obfitością
kształtów, z kulistymi piersiami rozpychającymi lnianą
koszulę. Jej łydki, szerokie, bose stopy, depczą wilgotne
kaczeńce... Spotkanie dwóch żywiołów. Znajomość stała się
bliską wśród tych dwóch błękitów: nieba i wody. Kto
zawinił?... "Nie jam był winien - odpowie mecenas - lecz
lilija - winna". A więc niech wszystko zostanie wybaczone,
tym bardziej, że choć jest już całkiem wykurowany, to
zaczęły osaczać go nowe kłopoty, którym winna zaradzić jako
jego wieloletnia przyjaciółka. Bo oto ogłoszono, że nowa
reforma rosyjskiego sądownictwa nie przewiduje Polaków jako
prywatnych obrońców prawnych. Posmarowawszy rublami dłonie
łapowników, można i to pomyślnie załatwić. A więc z kolei
pozostaje teraz zatroszczyć się o wytworne wyposażenie jego
kancelarii. Ostatnio płyną duże honoraria z druku powieści,
w Warszawie zamówi więc pisarka "szarą kolumnę z czymś
białym na wierzchu; może z białym wazonem albo Z biustem
wielkiego człowieka - Polaka, uczonego, poety. Piękniej
jednak i odpowiedniej niż z wazonem byłoby z biustem.
Prawda?" - radzi się kompetentnego w takich sprawach Meyeta.
Meyet rozproszy wkrótce także i inne wątpliwości; ostatnio
bowiem niepokoi się, czy pan Stanisław nie zdradza jej z
jakąś kobietą.
Czy rzeczywiście - zastanawia się - musiał wyjechać w
ważnych sprawach publicznych do Warszawy w nagłym,
nieprzewidzianym terminie? Aby wyciszyć męczące podejrzenia,
kieruje kilka słów do niezawodnego Meyeta: "Na starą
przyjaźń naszą proszę, abyś dowiedział się w hotelu, kiedy
przyjechał: w piątek wieczorem czy w sobotę z rana?" To
pytanie jest ważne, a odpowiedź decydująca "może o całej
przyszłości".
Odpowiedź w hotelu dla Meyeta brzmiała: "W piątek
wieczorem... Duży apartament, kolacja na dwie osoby..."
Informacji tej towarzyszył dyskretny uśmieszek...
Odpowiedź od Meyeta dla Orzeszkowej: "Przyjechał w
sobotę rano i zaraz zjawił się u mnie..." Podziękowanie
Orzeszkowej za wiadomość: "Z całego serca dziękuję. Wszystko
dobrze. Ja, stara romantyczka, zaczynam znów wierzyć w
miłość na całe życie"...
Pożar, ślub, jubileusz
Uratowany przez Meyeta pan mecenas został wkrótce
opromieniony jeszcze, pewnego wiosennego poranka, sławą
bohatera, kiedy to ujrzała go w roli ratownika, wśród
płomieni. Z narażeniem życia, wynosił z ognia książki,
meble, zastawę z szafirowego szkła... Pożar bowiem, który
ogarniał Grodno, podsycany porywistym wiatrem, dotarł przez
ogród, przez szpalery topoli do domu pisarki.
Nahorski zorganizował wtedy szybko gromadkę uczciwych
chłopów, chroniąc przed grabieżą i żywiołem nie tylko
obrazy, ale i odzież, pościel. Nie bacząc, iż ściany
płonącego domu mogą w każdej chwili zawalić się, cztery razy
wracał po cenne dla Elizy pamiątki z rodzinnego domu. W
powrotnej ucieczce od ognia "rozwiązywały się prześcieradła,
książki sypały się na bruk deszczem, pod nogi tłumów, które
je deptały". Pisarka najmocniej bolała nad utratą notat i
rękopisów nowych utworów, biadając: "W czasie pożaru
rozsypało mi się półtora tomu powieści rzymskiej pt.
<
> ...Jak żyć będę teraz bez moich książek, notat?
Jak pracować i gdzie?"
Na razie schronienie pogorzelczyni i jej przyjaciółce
Monisi Gorzkowskiej, obszerny pokój u siebie, na piętrze,
ofiarował pan Stanisław, resztę "fraucymeru" umieszczając po
różnych izbach na mieście. Gnieździły się tam razem z
rodzinami biedaków z przedmieścia - dorożkarzy, woziwodów,
kramarzy; pożar strawił także ich domy.
Ten pokoik na górze Eliza wypełniła po sufit ocalałymi
książkami, osmolonymi gracikami; "gorąco tu było i duszno
jak w garnku, a nieład niezawiniony przypominał legendowy,
przedświatowy Chaos" - tak oceniała "kwaterę" w kilka
tygodni po klęsce. Na domiar wdrapywały się tu przez okno,
przez uchylone drzwi - koty; prychając, węsząc, miaucząc,
drapiąc, brudząc, jakby chciały zachowaniem zmusić do
odwrotu przyjaciółkę pana domu. Przez tę nową lokatorkę
prawowita małżonka właściciela domu, leżąca w sypialni na
dole, była pozbawiona teraz codziennych wizyt ślubnego męża.
Może miały jeszcze w swej kociej pamięci czułe głaskanie,
miski z mlekiem, kawały wędzonki, którymi obficie raczyła
ich, gdy była jeszcze zdrową, pani Leokadia Nahorska.
...W tych nie sprzyjających warunkach, gdy tylko usiąść
i płakać, nastąpiła w pani Orzeszkowej niezwykła
przemiana... Zdawała się nie pamiętać o stratach, o sobie. Z
dymiącego jeszcze popieliska wyszła jako ten feniks, ptak
święty, inna, odrodzona, opiekuńczymi skrzydłami starając
się chronić od nędzy i rozpaczy nieszczęsne ofiary
zgliszczy. Wysłuchiwała próśb pogorzelców, spisywała ich
pilne potrzeby, stworzyła sztab, Komitety Pań, Komitety
Panów, Urzędowy Komitet Pomocy. Odezwy, rejestry, pisma,
blankiety, wpłaty, wypłaty - wszystko z podpisem
Orzeszkowej.
Przy jej boku niestrudzony pan Nahorski, zdumiewa się
energią tej mimozowatej dotychczas, przeszło
czterdziestoletniej Lizi.
"Pani Orzeszkowa z pocieszanej przekształciła się w
pocieszycielkę, z płaczki w kobietę energiczną" - stwierdza
po przyjeździe do Grodna specjalny wysłannik z Warszawy -
Wiktor Gomulicki; bo i stolica śle tutaj dary dla
pogorzelców. "Zapełnione są dni moje, ale P. Nahorski więcej
jeszcze pracuje"... - dorzuca niedawna obolała "płaczka". A
więc - sprawy społeczne, działanie na rzecz innych może
bardziej łączyć dwoje ludzi niż spacery przy księżycu? Jakże
błahe wydają się teraz te wszystkie przelotne zdrady, jak
karykaturalnie rysują się zmysłowe przygody. A więc już
teraz bez zgrzytów i zakłóceń - głęboki związek dwóch serc -
na całe życie?...
Tak, na całe życie, do tej przysłowiowej "grobowej
deski"; jego "deski", bowiem od maja 1894 roku, gdy w pół
roku po śmierci żony Leokadii sześćdziesięcioośmioletni pan
młody poprowadził do ołtarza pięćdziesięciotrzyletnią
oblubienicę, nie upłynęło wiele wody w Niemnie, a Stanisław
Nahorski nagle rozstał się ze światem, 12 grudnia 1896 roku.
Był to dla pisarki grom z jasnego nieba po dwóch latach
pogodnego życia, upragnionej ciszy serca, wzajemnego
zrozumienia dla odrębnych pasji i zamiłowań; pracy
literackiej - jej, a jego - oprócz jurystyki - wypraw
myśliwskich do Puszczy Knyszyńskiej i "na ryby". Gdyby
jednak nie te zawzięte w lasach polowania, wyczerpujące
tropienia zwierzyny, to nawet słabnące z wiekiem serce
mogłoby jeszcze długo służyć "litewskiemu niedźwiedziowi" -
myślała z żalem. "Nie chciał się leczyć, powalił go atak
serca, ja utraciłam to, co było życiem mego życia".
A tak niedawno jeszcze, zanim połączyły ich ślubne
obrączki, śpiewał w chórze jubileuszowych gości fetujących
25-lecie twórczości autorki Nad Niemnem:
Wierna Córo Twej ziemi! Cześć Tobie i chwała,
Że w obronie cierpiących walczysz na wyłomie...
Tak troszczył się, na wiele tygodni przed tą
uroczystością, o przedjubileuszowy spokój przyszłej żony,
aby nie raziły zbyt natarczywie jej uszu swary dwóch
Komitetów: Literackiego z Meyetem i Świętochowskim na czele
oraz drugiego, złożonego z samych kobiet. Te feministki,
"skończone wariatki" - pienił się, narażając swe chore serce
-ustaliły osobny program obchodów, chciały same dysponować
zebranymi pieniędzmi na "Stypendium im. Elizy Orzeszkowej",
nie bacząc, że mogą tym "wywołać niepożądaną awanturę i
narazić najdroższą nam Osobę".
W ramach scenariusza obchodów była nie tylko Warszawa,
ale i Grodno oraz przyjęcie w dworku O s o b y. Tak
zapobiegliwie przygotował wtedy wszystko, tak pilnował, żeby
drewniane schodki prowadzące do dworku były wyszorowane do
białości, stół w salonie - ubrany zielenią, żeby płonęły
świece, kwieciste girlandy zdobiły ściany, a do fotela, na
którym usiądzie jubilatka, mogli, bez tłoku, podchodzić
kolejno goście, przedstawiciele różnych delegacji z
laurkami, niskimi pokłonami, słowami hołdu. Twarz
promieniała mu dumą, gdy słuchał Lizi podniośle mówiącej o
zadaniach pisarza, o "konieczności popychania społeczeństwa
ku pracy umysłowej i pracy w ogóle", o "rozbudzeniu nerwów
myśli i woli"... Zachwycał się głośno fioletem balowej
sukni, w której wówczas wystąpiła, jej fryzurą z bukietem
sztucznych bratków na artystycznie upiętych wysoko
włosach... - Cudownie odbijasz od całego tu otoczenia! -
szeptał do ucha.
Jakże inaczej tę całą galę i samą jubilatkę widzą młode
oczy zaproszonej tu także Stefanii Sempołowskiej. Owszem,
Orzeszkowa odbija mocno od otoczenia, ale "niepomiernie dużą
głową, na której piętrzyło się niepomiernie wysokie
uczesanie". Pani Stefanii nie pociągał "ani wyraz Jej
wypukłych oczu, ani Jej obejście", obojętne dla młodych,
preferujące starszych literatów, krytyków, rysowników i
malarzy w surdutach, we frakach, rozweselających pisarkę - i
to skutecznie - niesmacznymi, głośnymi żartami, rzucających
łatwe frazesy. "Nic mnie nie ciągnęło - powie (ale dopiero
po latach) pani Stefania - ani do Jej rąk, ani do Jej ust,
do Jej pocałunków czy do Jej uścisków..."
...Obchody wielkiego jubileuszu przeciągnęły się na dwa,
a nawet i na trzy lata. Ten końcowy akcent zawdzięczała
jednej z zagorzałych feministek, dyszącej, wraz z innymi
bojowniczkami o uprawnienie kobiet, zemstą na mężczyznach z
Komitetu Literackiego. Oni to bowiem, przed dwoma laty, nie
chcieli połączyć w Warszawie pierwszego obchodu "ku czci" ze
zjazdem kobiet i uniemożliwili "babsztylom" obrady. I teraz
jedna z nich - panna Józefa, publicystka, może zemścić się
na tej męskiej warszawskiej hołocie, opisując raut w
salonach Resursy Obywatelskiej kończący obchody.
- Bo oto nie dość - donosi ze złośliwą satysfakcją
czytelnikom - że nikt z tych - pożal się Boże - literatów i
artystów nie przybył z kwiatami na dworzec, aby powitać
Jubilatkę, przybywającą z Grodna, że w powozach jadących za
pojazdem pisarki widać było tylko kobiety, towarzyszące jej
do Hotelu Europejskiego, to jeszcze dodatkowo nikt z tego
męskiego świata kultury nie przemówił wieczorem na
uroczystym raucie. Każdy tylko coś tam wymamrotał pod nosem
przed obliczem Jubilatki, szybko całując wyciągniętą jej
dłoń, po czym "znikali kolejno, pędząc do Bufetu!"
Interesowały ich jedynie - rozweselające napitki, gorąca
kolacja, wina i wspaniałe smakołyki, które miały być podane
później. Ale oni prawie że zmusili służbę do wcześniejszego
serwowania. W takiej sytuacji nie było nawet co marzyć o ich
projektowanych przemówieniach, a tyle przedtem naobiecywali!
Nie zawiedli jedynie muzykanci i śpiewacy, produkując się do
późnej nocy przed siedzącą na ukwieconym fotelu panią Elizą,
o coraz bardziej szarzejącej ze zmęczenia - twarzy. Wreszcie
około drugiej w nocy śmiertelnie znużona Jubilatka skinęła
na jedną z feministek, szepcąc błagalnie: "Na miły Bóg,
wyprowadź mnie pani na papierosa". Po zsunięciu się z fotela
i wypaleniu trzech - jeden po drugim - papierosów, głodna i
spragniona, poprosiła o przyniesienie czegoś z bufetu, zanim
po uroczystości nie przejdą wszyscy na uroczystą kolację.
Pani Józefa chyżo pobiegła do bufetu, aby ujrzeć tam na
stołach "kompletną pustkę" i panów literatów wymykających
się cichcem, nieco falistym krokiem ku wyjściu na świeże
powietrze. "Pokłonnice talentu" Jubilatki słały potem skargi
do oficjalnych czynników, ale - jak to zwykle bywa - "rzecz
cała wyjaśniła się urzędowo jak najlepiej" i nie było
podstaw, aby wziąć poważnie protesty owych kobiet, wierzyć
ich kłamstwom i halucynacjom.
Skończone?... Na jak długo?...
Nie minęło nawet pięć lat od jubileuszowych fet, w
którym to okresie mieściło się i trzydzieści małżeńskich
miesięcy po ślubie z Nahorskim, gdy została wdową. Znów
sama, w ciężkiej żałobie. Balowe, odświętne, jubileuszowe
szaty, lilaróże, seledyny, ustępują miejsca czerni skromnych
sukien. Nawet i kwiaty do bukietów, do artystycznych
kompozycji, do wyklejania na papierze dobiera z roślin o
barwach zgaszonego błękitu.
"Wszystko jedno! Czy dzień czy noc, czy cicho czy
gwarno, pusto lub ludno, słonecznie lub chmurnie - wszystko
jedno! [...] Moje wszystko skończone" - obwieszcza z
determinacją.
Skończone? Na jak długo? Przecież nie przestała być żywą
kobietą tęskniącą do światła, choć na razie kuli się jeszcze
w "ciemnej przepaści". Światło będzie usiłowała ujrzeć w
pracy, ratunek - w obowiązkach; a jeśli miłość - to już
tylko dla uciśnionych rodaków, strapionej Ojczyzny. To tylko
może jeszcze rozniecić iskry w martwym popielisku! Trudno
uwierzyć, że "martwe popielisko"już wkrótce zacznie skrzyć
się i ogarnie je płomień. Sprawi to jednak nie Ojczyzna, nie
miłość do gnębionych rodaków, lecz do jednego tylko rodaka -
młodzieńca w zgrabnym mundurze, oficera ze 101
grodzieńskiego pułku piechoty. Na jego widok rumieniec
obleje twarz, a dłonie obsypane ciemnymi plamkami -
"kwiatami jesieni", zapragną dotyku młodej ręki.
Na razie nic nie zapowiada jeszcze tego rodzaju
wzruszeń, choć młodziana zna już nie od dziś; przychodził
bowiem z wizytami razem z Kazimierzem Sulewskim i Jerzym
Osmołowskim jeszcze za życia męża. Witani byli wówczas
wszyscy jednakowo serdecznie. Więc i teraz pani Eliza razem
ze swym żeńskim "fraucymerem" nie wyróżnia żywszym afektem
żadnego z oficerów. I oni nadal traktują ją jak matronę,
godną najwyższego szacunku z racji wieku, zasług, talentu
oraz patriotycznych apostro O, Polsko nieszczęśliwa! Gotujmy
się być jej sługami, nieśmy jej w dani głos naszych serc,
światło naszych głów... Stara pisarka ma ambicję, aby jej
dom w Grodnie był miejscem, do którego chętnie ciągnąć będą
młodzi - panny i kawalerowie. Toteż nie tylko czyta
Świętochowskiego, wykazuje różnice między Strindbergiem,
Ibsenem czy Ola Hanssonem, dyskutuje namiętnie o Dzikiej
kaczce, przepytuje słuchaczki swego domowego "uniwersytetu"
z Dziejów wewnętrznych Korzona czy z żywota Kościuszki, ale
pozwala na wesołe śpiewy, tańce, żarty... "Panny domowe"
pomagają jej też segregować napływającą zewsząd
korespondencję, porządkują bibliotekę, bawią się w
"botanizowanie", haftują serwetki.
Panien było kilkanaście, "cały ogródek" uprawiany z
zapałem przez ich dobrodziejkę, powierniczkę, nauczycielkę,
towarzyszkę przejażdżek wolantem czy spacerów po lesie nad
brzegami Niemna. Razem zbierały zioła, kwiaty, liście,
suszyły je, potem wklejały do zielników bądź układały w
kolorowe bukiety, wplatając w nie wstążki. Te
szlachcianeczki o imionach przez nią zdrobniałych, te
wszystkie "Manitki", "Tyteczki", "Cieszki", "Jedynki",
"Niteczki", "dobre Kłopotki", "Myszki", "Dziulki",
"Przepiórki", stanowiły dla pisarki dużą pociechę. Mężna w
cierpieniu serca (eskulap Święcicki, niesłowny kochanek,
często powracał we wspomnieniach) starała się mieć pogodne
oblicze. Nie może przecież tym wchodzącym dopiero w życie
dziewczynom okazywać "zbiedzenia, zbolenia" wskutek zawodu
miłosnego. Trzeba być przykładem hartu ducha, spokoju,
opanowania.
Wśród całej gromadki Jadwiga Eysymonttówna wyróżniała
się urodą i inteligencją, a przy tym ambicją dalszego
kształcenia się poza Grodnem. Była: jedną z pięciu córek
zubożałego szlachcica, z zawodu prawnika. Pani Eliza
zwróciła uwagę na nietuzinkowe zdolności i przymioty
dziewczyny już jesienią 1894 roku. Widząc zapał do nauki,
zarekomendowała ją Karłowiczowi: "Mam tu dziewczynkę, pannę
Eysymonttównę, szesnastoletnią, posiadającą zdolności
umysłowe bardzo niezwykłe i - co ważne - poparte niezwykłą
także wytrwałością, energią i powagą charakteru. W tym roku
skończyła tutejsze gimnazjum; przez dwa lata jeszcze uczyć
się będzie języków obcych w domu moim. Ale na potem marzę
dla niej o drodze naukowej, do której jest bardzo sposobna.
Ma zamiłowanie do nauk przyrodniczych. Do progu uniwersytetu
doprowadzę ją własnym staraniem i kosztem..."
Szesnaście lat... To akurat tyle wiosen, ile ja liczyłam
sobie, idąc za mąż za pana Orzeszkę - myśli z melancholią
pani Eliza. - Jakżeż rezolutna jest Jadwinia, śmiała w
sądach, wiedząca już teraz, czego chce w życiu. Patrzy na
świat z ciekawością penetrowania innych zakątków niż to
nudne, zacofane Grodno, poznania innych ludzi, nie tylko
rozprawiających o koniach, o polowaniach, o wizytach, o
urządzaniu balów, o tym, "kto u kogo" i jaką to cudacką
suknię przyoblekła pani sędzina czy pani doktorowa... I choć
Jadzia taka jest ciekawa świata, nowinek, także i wieści o
tych wszystkich socjalistach i socjalistkach, terrorystach i
terrorystkach, komunizmach, anarchizmach, to jednak
dziewczyna boleje tak jak i ja nad osłabianiem poczucia
narodowego właśnie przez te idee. Gdy wyjedzie na studia, to
nie da się omotać jak wielu młodych, nie da ogarnąć tej fali
ze wschodu, nie powie o mnie, zwanej "przodową kobietą", że
jestem wsteczną, bo nie chcę rozumieć nowych idei, z "ideą
internacjonalizmu i równego podziału mienia i zarobku" - na
czele... Ale czy mogę jednak być tak całkowicie pewna
przyszłych myśli Jadwini? Czy nie zmieni przekonań, gdy
znajdzie się w innym środowisku, gdy usłyszy tam o
krakowskim procesie, o tym Waryńskim, o tym straconym "za
Sprawę" terroryście - Kunickim?
Dzieciństwo Jadwigi mimo skromnych warunków bytowania
było szczęśliwsze i normalniejsze niż moje, bez lęków i
kompleksów wchodzi w życie, jest otwarta na wszystko co
nowe, szanując przy tym stare polskie tradycje. Wyniosła
wiele zasadniczych wartości z domu, wzrastała wśród licznego
rodzeństwa, nie rozpieszczana, lecz kochana. Mnie skazano na
klasztorne wychowanie i na wczesne małżeństwo - snuła smętne
rozważania. - Cóż z tego, że nie potrzebowałam obchodzić się
uważnie, oszczędnie z sukienkami, futerkami, bucikami, że
byłam wystrojona jak lalka. Mimo dostatku i służących czułam
się biednym, samotnym dzieckiem. I to ciągłe przypominanie o
"dobrym tonie", te ostentacyjne, patriotyczne gesty matki,
jej pozy, stosowne do obowiązujących akurat towarzyskich
układów. W rodzinie Jadzi, i w innych gniazdach
szlacheckich, nie karmili się taką egzaltacją, nie czerpali
historycznej wiedzy z cudzych przekazów, z opowieści o nie
swoich przodkach, ich dziadowie bowiem sami byli
uczestnikami dziejowych wydarzeń.
Genealogia ze znakami zapytania
W jej domu natomiast genealogia ojca czy matki nasuwała
ciągłe pytania, na które otrzymywała niejasne odpowiedzi.
Wszystko było tak poplątane, tajemnicze, nie rozsupłane do
końca.
Dziadek Elizy, ojciec Benedykta, rotmistrz powiatu
pińskiego, "chodził dzierżawami" gdzieś na Pińszczyźnie.
Potem przeniósł się na Wołyń, gdzie umarł ze zgryzoty - z
powodu najstarszego syna, zarąbanego w awanturniczym
pojedynku z innym szlacheckim warchołem. Z kolei dziadek ze
strony matki - Wincenty Kamieński - jak utrzymywała nie
poparta dokumentami klechda rodzinna, wsławił się
bohaterskimi wyczynami jako oficer wojsk napoleońskich. W
istocie jednak walczył jako porucznik gwardii Jego
Cesarskiej Mości na różnych frontach, bijąc dzielnie
Francuzów i w 1812 roku - roku klęski Napoleona pod Moskwą -
walnie przyczynił się do rozbicia oddziałów pewnego
francuskiego marszałka, za co otrzymał pamiątkowy "medal
1812 roku" i tytuł kawalera złotej szpady za waleczność.
Dziadek Wincenty ujawnił to wszystko sam, zostawiając
autobiograficzne dzieło, które po latach, w rękopisie,
odnaleziono w wileńskich archiwach. Rzeczywiście, nic tak
nie plami - rodzinnej legendy - jak atrament.
I jak tu nie mieć przewrażliwionych nerwów, gdy z jednej
strony znała prawdę o stryjach, o dziadku (przecież nawet w
metryce urodzenia Elizy wpisano, że przy chrzcie asystowała
babka Elżbieta Kamieńska "wdowa porucznikowa Wojsk
Rosyjskich"), a z drugiej kazano jej wierzyć i powtarzać,
jak to oni - przodkowie w prostej linii, a także i z bocznej
inni stryjowie i stryjeczni dziadkowie - byli gnębieni przez
Rosjan, karmieni w więzieniu słonymi śledziami, bez kropli
wody, jak to ciągnęli za sobą, idąc na zesłanie, żelazne
kule przy łańcuchach kajdan i jak upokorzył jednego z wujów
wstrętny, rosyjski generał.
- A było to tak - opowiadała matka. - Wuj, znany w
okolicy obywatel, cieszący się ogólnym szacunkiem, człowiek
o wysokim wykształceniu, przyjechał w odwiedziny do familii,
do Grodna. Na swoje nieszczęście, wbrew zakazowi cara
Mikołaja I, nie zgolił swych wspaniałych wąsów. Gdy tę
nieprawowierną ozdobę męskiej twarzy ujrzał gubernator,
zbladł ze złości: - Usy, usy! (wąsy!) - zaryczał - ławi,
ławi! (łapaj!) - a potem zaczął gonić nieszczęsnego.
Pochwycono wuja, odprowadzono na "hauptwach", posadzono na
bębnie i wojskowy cyrulik obciął i wygolił wąsy do samej
skóry...
Eliza lubiła słuchać tych dobrze wymyślonych opowieści,
choć później nocą budziła się z krzykiem z koszmarnego snu,
w którym gonili ją żandarmi, a ona w obłędnym strachu
wspinała się na płoty, nadziewała na ich ostre szpikulce,
stamtąd ściągał ją za nogi żandarm i trzymając za kark
prowadził do ciemnicy... Natomiast nie lubiła, choć nie
wywoływało to potem nocnych koszmarów, gdy ubierano ją na
pokaz, dla gości, "po krakowsku", oplątywano w
biało-czerwone wstążki i kazano śpiewać lub - jak papużce
-deklamować bez końca "dziecinnymi usty: Polska, w Polsce,
dla Polski..." Nie mogła przerwać, udając, że zapomniała
słów, bowiem obok, przejęta występem córki, stała i
suflerowała jej rozegzaltowana pani Franciszka.
Reve lucide
Robótka prawie ukończona, wydziergany już haft o
sensacyjnych zawijasach na cieniutkim płótnie. - Kudłaczku,
a teraz poczytaj nam coś ze Słowackiego albo z Puszkina...
A może, wy młodzi, wolicie Strindberga czy Hamsuna?
Tacy są oni teraz modni, ci Skandynawowie... - Panny
atakują zawzięcie mizoginizm autora Panny Julii, a z
zachwytem mówią o odczytanym przed chwilą przez pana
Franciszka Godlewskiego fragmencie powieści Nad Niemnem. A
może to widoczne w ich oczach oczarowanie skrycie
przeznaczone jest dla najbardziej przystojnego z trójki
kolegów - lektora, młodzieńca o zabójczym wąsiku, o
marzących, migdałowych oczach, ocienionych jak u dziewczyny
nieprzyzwoicie długimi rzęsami?...
- Nie dziwiłabym się... - duma pani Eliza. - Jak
urzekający jest jego głos, spojrzenie, jak zachwycać może
smukła, gibka postać.
Już późna godzina. Pan Franciszek żegna się szarmancko z
gospodynią, pochylając się z głębokim szacunkiem nad jej
dłonią.
Czas spać... Panny powoli rozchodzą się do pokoików,
panowie jeszcze przekomarzają się: - Panno Jadziu, panno
Maniu... Dlaczego pani dziś nie uśmiechnęła się do mnie?...
Czy mogę liczyć jutro na łaskawe słowo?... Jak one
zręcznie umieją odparowywać co śmielsze dowcipy, odpowiadać
nie spłoszonym wejrzeniem - gospodyni podziwia swe
wychowanki. Ale zauważa też, że gdy spogląda na nie, żartuje
z nimi młody oficer Godlewski, rumienią się, tracą
kontenans, cichną, odwracają oczy. Coś musi być w tym panu
Franciszku! - A więc i one, bardziej śmiałe w zachowaniu niż
ja przed laty, też widać czują w nim niebezpieczną pokusę.
Łatwiej jest zachować "czystość w obyczajach niż w myślach i
wyobraźni"... Wyobraźnia potrafi podsuwać niedorzeczne
obrazy: granatowy mrok, księżyc wychyla się zza chmur,
wyłuskuje światłem ławeczkę w ogrodzie, a na niej ja i on...
On otula ją, drżącą, swoim szynelem z wojskowego sukna,
obejmuje silnie ramieniem, zbliża usta...
Nagle jakiś śmiech i słowa: - Proszę się już nie
przekomarzać! Dobranoc! - To Jadwinia żegna panów oficerów.
Tracę zmysły, w moim wieku żenujące to pragnienia. Nie było
altany, nie było pocałunków, a pan Franciszek już pewnie
dojeżdża do swojej kwatery.
Zbliża się północ, cały dom już śpi, lecz "grodzieńska
samotniczka" nie ma ochoty kłaść się do łóżka. Gdzieś w
gałęziach kwilą ptaki. Jeszcze popatrzy przez okno w
srebrzystość księżycowej nocy, a potem usiądzie w
przepaścistym fotelu, wyciągnie ozdobne pudełko z tytoniem i
zapali papierosa. Jeden rozżarzony punkcik, gdy zgaśnie, gdy
się wypali, sięgnie po drugą... trzecią... tytoniową lulkę.
Sypialnia pogrąża się w błękitnosiwym dymie; rozkołysany w
powietrzu, zasilany raz po raz nowymi obłoczkami, zdawał się
być jakąś żyjącą materią, ektoplazmą, która zaczyna formować
się jakby w astralne zjawy, eteryczne postacie.
Ach, co to za rozkosz rozprężyć się tak całkowicie,
rozluźnić; jakby duch odłączył się od ciała i przepływał
teraz swobodnie przez granice jawy, półsnu, snu, błądził po
obszarach wyobraźni, poza własną świadomością. Firanka z
rzuconym na nią haftem róż szeroko zasunięta na otwarte okno
jakby lekko fosforyzuje - chyba od światła księżyca - jej
fałdy łagodnie poruszane wiatrem układają się w ruchome,
jasne smugi, w fantastyczne desenie. Czyżby z nagła
zaczynały przybierać kształt ludzkiej postaci, głowy?...
Jawa to czy sen?...
- Cóżja sobie imaginuję?... Bo chyba jest to tylko
imaginacja! - pani Eliza broni się resztką świadomości,
ostatkiem przytomnej obecności, bo oto pojawia się całkiem
już wyraziście postać i znajoma dobrze twarz; te oczy w
oprawie długich rzęs, ten śmiały, zawadiacko ku górze
zakręcony wąs nad uśmiechniętymi ustami. O, Boże! To pan
Franciszek! To już nie imaginacja! Zawrócił widać z drogi i
pragnie z nią jeszcze porozmawiać. Otwiera szeroko
wpółprzymknięte powieki. Wyciąga dłoń, ale on nie
odwzajemnia gestu.
- To wszystko powstaje w mojej imaginacji, to wszystko
rodzi się w imaginacji - powtarza szeptem, znów przymykając
oczy. Ileż to już razy miałam dziwne przywidzenia,
szczególnie gdy o kimś dużo myślałam. Kiedyś wyraźnie
ujrzałam przecież Klemunię w okrytym kwiatami krzaku
krategusa; w jego gałązkach i liściach widziałam jej włosy,
ręce, jej zżółkłą suknię w jakieś dziwne fałdy połamaną.
Ale pan Franciszek nie znika, tworzy jakby "fluidyczną
personifikację", która "z każdym uderzeniem mego serca
przybiera wyraźniejszą formę i silniejsze życie. Jeszcze
chwila, a zapanuje nade mną, przerośnie mnie i całkowicie
bezwolną pozbawi świadomości". Nagły strach, trzeba jak
najszybciej dać odpór temu zjawisku.
Pani Eliza zbliża się w stronę okna, chce potrząsnąć
firaną, ale zanim wyciągnęła rękę, mocniejszy powiew wyniósł
zasłonę za okno. Gdy zasłona opadła z powrotem, kontur
sylwetki stał się już tylko rozmytą, rozpływającą się linią,
a tam, gdzie jeszcze przed chwilą widniała twarz, można było
już tylko ujrzeć prześwietlony księżycem fragment
firankowego deseniu.
Została znów sama, i znów zaczęły żarzyć się w ciemności
ogniki papierosów.
W woalu dymu uspokaja rozkołysaną wyobraźnię, rozhuśtane
serce, przywraca mu normalny rytm. - Tak, to było tylko -
stwierdza trzeźwo, całkiem już przywrócona rzeczywistości -
moje reve lucide - świetliste marzenie...
Inne są teraz, jakby w innym przeżywane wymiarze, jej
codzienne dni w grodzieńskim domu, choć na pozór wydają się
jak dawniej, całkiem zwyczajne. "Ten sam dom, ci sami jego
mieszkańcy, tyleż gości, takiż rozkład godzin; tak samo co
dzień wstaję ze snu, jem, piję, rozmawiam, czytam" - opisuje
swój tryb życia w listach do Lucyny Kotarbińskiej i dodaje:
"Jednak, Lucyś, ja samej sobie wydaję się cieniem dawnej
mnie [...] Gdy zjawia się niekiedy jakieś widmo [...]
uciekam od niego". Od widma można uciec, ale trudno pozbyć
się pragnień, aby rzeczywisty pan Franciszek pojawiał się
jak najczęściej w dworku. - Co się ze mną dzieje?...
Czy jestem wariatką?... - powtarza - przecież jeszcze
niedawno za życia Stanisława, gdy ten sam Godlewski pojawiał
się bez mała codziennie, było obojętne, kiedy znów
przyjdzie. Pamięta, że nawet kiedyś obruszyła się na niego,
spochmurniała, "ściemniała na twarzy", gdy podczas jakiejś
dysputy literackiej zabrał głos pan Stanisław, niezbyt
zresztą sensownie, a porucznik z kpiarskim uśmieszkiem pod
zabójczym wąsikiem powiedział: - Lepiej, abyśmy usłyszeli
jakąś myśliwską gawędę albo - jak dużego złowił pan dziś
suma, panie mecenasie...
Przecież Franciszek jest teraz taki sam jak przez te
wszystkie ubiegłe lata, i tak samo zachowuje się wobec niej
jak dawniej - z szacunkiem, uprzejmie, może tylko bardziej
gorąco niż inni oficerowie wyciska pocałunki na obu jej
dłoniach. Komu powierzyć tajemnicę serca? Zaczyna pisać
sekretny dzienniczek, tam ukrywa Godlewskiego pod skrótami:
"p. fr.,<>", "p. m. zł". Gdy "p. m. zł" - "ptak mój
złoty" dłużej przytrzymał rękę w ogorzałej dłoni, notuje
wieczorem: "Dobry, szlachetny, uczuciowy, dzień lżejszy",
zaś gdy nie ma go zbyt długo w dworku, mnoży rozpaczliwe
wykrzykniki i pytajniki: "Cóż ja dla niego znaczę?... Boże,
ratuj!..." W końcu pojawił się na bardzo krótko "jakby
rozgniewany", to spowodowało zwierzenia na kartkach Dni:
"Płakałam wiele. Nie wiem, co czynić. Boże, ratuj! <> raz
jest chłodny, obojętny, to znów miły, serdeczny, smutny.
Może i on cierpi? Z czyjego powodu?... Za wiele byłoby
szczęścia mieć serce pewne...
Zaręczynowy pierścionek
Franciszek coraz częściej zaczął przychodzić do pani
Elizy, lecz tylko jako mglisty zarys postaci w księżycowym
świetle. Wizyty realnego zaś były coraz rzadsze i rozpacz z
tego powodu wywoływała pragnienie śmierci: "Jakżeż bym
pragnęła być uśpiona do trumny" - pisała... - "Boże, daj
mnie śmierć bliską"...
Zmieniał się nastrój, gdy niespodziewanie przychodził
list - wyjątkowo dobry i serdeczny, a wkrótce po nim
przyfruwał on sam - "złoty ptak skrzydlaty". A więc niech
żywi nie tracą nadziei! I spróbują użyć niewinnego fortelu,
aby dowiedzieć się: kocha? nie kocha? I czy chce się z nią
mocniej związać, gdy go czymś ośmieli?... Jeszcze teraz
płonie rumieńcem, wspominając dzień, gdy Godlewski zastukał
do "szarego domku", usiadł w przytulnym kąciku "pod
baranami" (jako że patronował mu na ścianie olejny obraz
przedstawiający wełniste stadko), a ona ściągając z palca
wspaniały złoty pierścień z rubinem, rzekła z drżeniem w
głosie: - Panie Franciszku kochany, zechciej, proszę,
przyjąć ten zaręczynowy pierścionek. Niech go nosi ta, którą
pan w przyszłości wybierze za żonę. Proszę, usilnie proszę,
zaręczyć się tym właśnie moim pierścionkiem; nosiła go
jeszcze moja babka.
Pamięta dobrze odpowiedź, gdy położywszy klejnot na
szeroko rozwartej dłoni, wyciągmęła ją w stronę młodzieńca.
- Dziękuję, dziękuję z całego serca, ale... przyjąć go
nie mogę... - odrzekł wówczas mocno zmieszany.
Błędnie zrozumiała odmowę, chwaląc w duchu skromność i
bezinteresowność pana Franciszka, przekonana, że to te cechy
nie pozwalają mu przyjąć kosztownego prezentu.
- Cóż znowu - ośmielała uśmiechem - sprawi mi pan
radość. Proszę nie mieć żadnych oporów.
Długa chwila milczenia, gość spoglądał w zakłopotaniu to
na symboliczny pierścień, to na pisarkę, aby ostatecznie
utkwić wzrok w dywanie, ścielącym się barwnym deseniem u ich
stóp. Wreszcie przemówił, lekko jąkając się:
- Ja... ja... wielce szanowna i kochana pani, mam już...
zaręczynowy pierścionek...
Czyżby przywiózł go dla niej i poprosi za chwilę o
przyjęcie tego daru?... Ale nic takiego nie uczynił, a na
domiar przy pożegnaniu rzekł enigmatycznie, że z wielu
względów trudno mu będzie często ją widywać.
Zanotuje w swoich Dniach: "X. Sen złoty! Ostatni miraż
życia! Strofa przebrzmiała zakończona zgrzytem. Wielkie
pragnienie śmierci. Wszystko to istniało w imaginacji". Po
cóż było łudzić się?... "Chmurne i łez pełne myśli nocne
[...] Cóż my dla siebie? Za wiele byłoby szczęścia mieć
serce pewne [...] Złoty mój ptak skrzydlaty!... Ja -
niegodnam!"
Wydaje się z perspektywy lat i z późniejszych jeszcze,
nowych zauroczeń już nie Franciszkiem, lecz innymi "złotymi
ptakami skrzydlatymi", że jej serce, stale łaknące miłości i
pragnące dawać ją wzajemnie, niekoniecznie musiało wybrać
"przystojnego oficera o twarzy rasowego ziemianina". Wybrało
go dopiero po śmierci Nahorskiego jej pragnienie wypełnienia
pustki, ustawiło obraz Godlewskiego na całkiem innym niż
dotychczas miejscu, w innym świetle, nadając teraz tym samym
ruchom, słowom, spojrzeniom - odmienne, nowe znaczenie.
Zaczęła pracować z ogromną siłą wyobraźnia, kierując
marzenie i każdą jej myśl na fałszywe tory. - A więc może
się mylę, że wszystko skończone? - myślała wtedy po jego
odjeździe. -Powiedział mi przecież, że ma przygotowany
zaręczynowy pierścionek... Dla kogo?... Nikt nie słyszał o
jakiejś narzeczonej... A więc jest płomyk nadziei! Mówił, że
podobają mu się moje ręce i moje włosy. "Co za wspaniała -
powiedział kiedyś na osobności - ta wysoka korona z
lśniącego srebra. A pani twarz też jakby odlana ze srebra,
choć jest tajemniczo matowa. A ta ręka, biała, szlachetna,
jakby stworzona do noszenia pierścienia z rubinem. Biel i
czerwień - nasze barwy!" Co znaczy - to "nasze" w jego
ustach, czy myśli o mnie czy o Polsce?
Przekazał potem pan Franciszek we wspomnieniu tę scenkę,
zachwyt nad pięknem, lecz - nad pięknem starości, "kiedy to
już wiek i praca wybieliły jej włosy". I te włosy wydawały
się w świetle być srebrzystą aureolą, jak na kościelnych
obrazach wypacykowanych przez niedzielnych artystów.
Godlewski wychwytywał też okiem zimnego obserwatora niedobre
proporcje: "duża głowa, osadzona na nieco podniesionych
ramionach małego korpusu". W sposób dość niesamowity
ukazywała mu się o zmroku jej twarz; pamiętał, że gdy
siadywała w ciemnej sukni z aksamitu na ciemnej kanapie i
zmierzch zaczynał ujednolicać wszystkie barwy, to doznawał
dziwnego uczucia: "ta dostojna biała twarz jest jakby
zawieszona w powietrzu", to znów wydaje się kołysać wśród
kłębów gęstego, siwego dymu. Pani Eliza namiętnie paliła
papierosy, cygaretki i w tej nikotynowej topieli
przypominała mu "proroczą głowę Mickiewicza, potężną,
promieniującą geniuszem..." Porównaniem tym pragnął, jeśli
nie upiększyć, to przynajmniej uwznioślić kadzidlane
wspomnienie o pisarce.
Przy zachodzie słońca szli do ogrodu, ona wdychając
zapach róż stwierdzała enigmatycznie: "Najniebezpieczniejsze
łańcuchy dla duszy są te, których ogniwami - róże". Te słowa
mógł przeczytać potem, gdy na pożegnanie wręczyła mu swą
fotografię ze skreśloną taką właśnie dedykacją.
Pan Franciszek spojrzenia Elizy, nieśmiałe, czułe, to
znów sondujące dogłębnie, przyjmował uprzejmie, jak od
dobrej opiekunki, wrażliwej kobiety, która przenikliwym
wzrokiem chce wejrzeć w duszę tylko w tym celu, aby
sprawdzić, "czy aby nie cierpi, aby szukać ran, które zaraz
goić by pragnęła".
Gdy był zamyślony, pytała: - Panie Franciszku, co jest
przyczyną pańskiej melancholii?... - Odpowiadał, starając
się sprostać jej stylowi: - Mój smutek płynie z bólu jak
morze, który Polskę i panią, wielce szanowna pani Elizo, ze
wszystkich stron otacza... To smutek niewoli, troska o
ojczyznę...
Rozumiał, co może się niekiedy kryć pod pytaniami
starszej pani, i pomny niedawnej sceny z pierścionkiem,
niesłychanie uważał na słowa. A więc próbował także wymykać
się pytaniom o tę tajemniczą narzeczoną.
Dowiedziała się w końcu, kto jest tą narzeczoną. I
wkrótce potem zanotowała w Dniach z rezygnacją: "Wieczorem
pisałam do X. Z powinszowaniem zaręczyn. Tak idzie świat!
Tak toczy się życie!"
Czemuż ukrywał przed nią nazwisko swojej panny? Można
tylko pogratulować - Janina Iżycka to panna skromna, ładna,
do tego krewna Lucjana Rydla. A więc, choć nie wspomniał
nawet o swoich zaręczynach z tą dziewczyną, będzie
wspaniałomyślną i jak gdyby nigdy nic napisze list z
życzeniami - "i choć nie wiem, w którym dniu odbędzie się
akt zaręczyn Pana, [...] Z całej siły zaklinam losy, aby
moment ten rozpoczął dla Państwa nieprzejrzanie długi i
niezmącenie od wszelkich cieniów wolny szereg szczęśliwych
dni [...] Pełne niezmiennej przyjaźni życzenia i
pozdrowienia"...
Później zapragnie po raz drugi przezwyciężyć samą siebie
i przekaże mały prezencik pannie Janince: własnoręcznie
zdobione arkusiki. "Papier listowy kleiłam dla jego
narzeczonej" - zanotuje ten fakt w Dniach... Malowane
serduszka wplecione w girlandę listków i bladych płatków
nadniemeńskich kwiatków... Kleiła, wklejała i zraszała
obficie łzami ten pachnący listowy papier.
Opamiętać się! Nie roztkliwiać nad sobą, że: "wstaję i
kładę się - płacząc", nie oblewać łzami wiersza Miriama: O
zmroku, wyczytanego w Głosie:
Zagasłych wspomnień ścichłe brzmienia
Z cienia, z milczenia wypromiemia
Mdlejąco, sennie gędźba cicha...
lecz zebrać wszystkie siły, aby ukryć "nową biedę serca"
i nadal pracować; zacząć nowelkę Liść uschły, skończyć
wreszcie nowelkę Panna Róża, tłumaczyć Tajne'a, omawiać
różne bieżące sprawy, w tym tę aktualnie najważniejszą;
"postawienia grobowca mojemu ptakowi, który odleciał
(tj. ś. P. Małżonkowi Stanisławowi Nahorskiemu), za rubli
tysiąc "z bardzo pięknego kamienia, prawie czarnego w szare
żyłki, z jakimiś tu i ówdzie tęczowymi połyskami"...
Prośba o opis orgiastki
Być rozsądną to - nie poddawać się myślom, że "z całej
mnie już nic nie będzie", a raczej przetworzyć literacko to
zwątpienie w zaczętym dramacie Wóz Żargonanta; to - pomyśleć
o poratowaniu zdrowia w Wiesbaden, a potem o ukończeniu
ostatniej sceny drugiego aktu tegoż Wozu..., choć nie jest
to łatwe, bo chce tam ukazać "taniec solowy kobiecy w chwili
małej orgii we dwoje".
Nie mając żadnych doświadczeń w tej sprawie ani nie
oglądając nigdy, nawet na scenie, tak jak Lucyna
Kotarbińska, tańców z "pierwiastkiem hulaszczym", autorka
poprosi dyrektorową teatru, żonę "kochanego Józefa
Kotarbińskiego", o opis, aby mogła wiarygodnie przedstawić
szalony taniec "namiętnej rozkochanej samicy, na pozór tylko
porządnej", wciągającej w "orgiastkę" żonatego mężczyznę.
Naturalnie to wszystko ma się odbywać w scenerii pracowni
malarskiej - ze sztalugami, z szampanem, kieliszkami,
wyszukanymi przysmakami na stole i wyszukanymi,
perwersyjnymi scenami na podłodze, na niedźwiedziej -
koniecznie - skórze...
Na ten widok porządną kobietę obrzydzenie bierze, ale
mimo oporów trzeba skupić twórcze siły, plastycznie
przedstawić te widoki, tego "na pozór cywilizowanego
mężczyznę", tę chwilę "orgiastki", i to osłupienie
prawowitej żony, gdy wszedłszy niespodziewanie, patrzy
"przerażona, drżąca na hulającą kobietę [...] I szepce z
rozpaczą pomieszaną z gorzkim szyderstwem: <umiem! Ja tak nie potrafię!>>".
A więc, Lucyś, "moja Najmilsza, postaraj się mnie o
wiadomość o takim tańcu, o tej orgiastce!"...
Dumania "nocne, chmurne i łez pełne", a raczej cieszyć
się teraz trzeba, że bez skazy na niewieścim honorze, bez
ranienia ambicji, w każdej chwili można prosić pana
Godlewskiego z przyszłą żoną w gości, ilekroć razy się
zapragnie, i tym samym uśmierzać "mękę straszną, samotność
bez granic"... Szkoda tylko, że jego wybranka nie jest
Jadzią Eysymonttówną!
Nieraz przecież pani Eliza chwytała uśmiechy pana
Franciszka, miłe zaczepki wysyłane w stronę "Kudłaczka", na
które dziewczyna odpowiadała rezolutnie, czasem czupurnie, a
nawet i trochę złośliwie, ale widać było, że sprawiają jej
przyjemność te - wyróżniające ją z grona kilkunastoletnich
panien - przekomarzania z poważnym wiekiem, bo już prawie
trzydziestoletnim mężczyzną. Myślała, że ogrzać serce można
także i przy cudzym, przyjaznym ognisku, i wyobraźnia
podsunęła jej "malutką perspektywę matrymonialną", w której
znalazł się - pan Franciszek z Jadzią. Napisała wtedy list
do Lucyny Kotarbińskiej, która z właściwą sobie energią
rozpoczęła już starania "względem Jadzi" o stancję i o wpis
na kursy Baranieckiego, i zwierzyła się w wielkiej tajemnicy
ze swego planu, nie kryjąc przy tym wątpliwości (aby nie
zapeszyć!), co do realizacji tej miłosno - małżeńskiej
intrygi. "Moja najlepsza i bardzo Kochana [...] Zdaniem moim
wprost nic z tego nie będzie, ale gdyby być mogło, byłoby
lepszym od wszelkich kursów. Więc, a nuż! gdybym ją teraz z
domu wysłała, mogłabym przypuszczać, że przez to nie stało
się to, co można by uważać dla niej za szczęście. Z czasem
to się wyjaśni, a jeżeli w kierunku negatywnym, postaram się
o możność wysłania jej do Krakowa na przyszłą jesień".
Jadwiga i Franciszek nic przedtem nie wiedzieli o
misternie snutej nici, która miała ich połączyć małżeńskim
węzłem. Jak zazwyczaj - "p. fr" przyjeżdżał w odwiedziny,
panny czytały na głos poezje, pani Eliza wyszywała na
kanwie, Jadwiga z przejęciem relacjonowała pogłoski niosące
nowe nadzieje: oto ustąpił Apuchtin, a nowy gen. gubernator
kniaź Aleksander Konstantynowicz Imeretyński jest liberalny,
pragnie porozumienia i odprężenia w stosunkach z Polakami.
Kniaź zatwierdził już nawet członków Komitetu Budowy
Pomnika Adama Mickiewicza, uznając Sienkiewicza jako
wiceprzewodniczącego... Dobry to znak...
Pan Franciszek spojrzał na pannę Eysymonttównę:
inteligentna, zgrabna, piękne oczy, ładnie uszyte suknie,
ale nie umywa się do mojej Janinki.
"Chodził, gawędził, wpatrywał się, chwalił i w
rezultacie z moich marzeń dla Jadzi - nic! Jadzia w jesieni
wyjedzie do Krakowa na kursa Baranieckiego" - donosi
Kotarbińskiej. - Ładna i mądra jest ta moja wychowanka. Nie
jeden pan Franciszek na świecie.
Musi jeszcze w tej sprawie tyle listów napisać do
Krakowa, polecić znajomym, zaufanym ludziom, powiedzieć o
zaletach charakteru, umysłu Jadwini. Dziewczyna usilnie
marzy teraz o wyfrunięciu z nadniemeńskiego gniazda i prosi
o te rekomendacje. Pierwszy list będzie do Ludwika Meyeta:
"Jadzia Eysymonttówna, śliczne, zdolne, szlachetne, pełne
wdzięku stworzenie. Pisałam, prosiłam wszystkich o
stypendium, nie dali; sama ją poślę do Krakowa na kursa
Baranieckiego, bo do Genewy nie jestem w stanie".
Drugi list do Faustyny Niefiedowicz, ciotecznej siostry
Stanisława Nahorskiego, aby jako nauczycielka na krakowskiej
pensji pani Żeleszkiewiczowej załatwiła u niej mieszkanie
dla Jadzi. I jeszcze jedna epistoła do Lucyny Kotarbińskiej
z prośbą, aby przygarnęła Jadzię "do siebie tak, jak to
czynić umiesz. Biedna z początku będzie w otoczeniu obcym i
nowym. Ośmiel ją i ogrzej. Wyjedzie stąd po 20-m Waszego
października." Jadwiga wyjechała rzeczywiście w tym
terminie, żegnana przez rodzinę i liczne grono przyjaciół;
jedynie matka, ciężko chora, nie mogła przybyć na dworzec.
Wśród odprowadzających "na banhofie" znalazł się i pan
Franciszek. Teraz, gdy wszystko stało się jasne, dopóki nie
wyjedzie na stałe z Grodna, będzie mógł znów bywać bez
skrępowań i niedomówień "na wieczorach u pani Elizy".
- Panno Jadziu - rzekł, wręczając bukiet kwiatów -życzę
pani gorąco spełnienia wszystkich zamierzeń, planów, marzeń.
Niech sprzyja pani wszelkie dobro! I niech wspomni pani
czasem nadniemeńskie spacery - dodał jeszcze z westchnieniem
- "te łodzie na jego błękitnych wodach, drzewa i kwiaty
nadbrzeżne", a wśród nich "nas wszystkich, darzących Panią
uczuciem prawdziwej przyjaźni"...
Jeszcze ostatnie uściski, westchnienia, spojrzenia, łzy,
okrzyki pożegnania... W oczach Jadwigi pod mokrą zasłoną
wzruszenia czai się radość: oto otwiera się nowy rozdział
życia! Jaką wypełni go treścią?...
Wszystko przed nią - nieznane, niewiadome, ale nie
odczuwa lęku, przeciwnie, ogarnia ją przyjemne podniecenie,
przebija ono w tonie, choć słowa: "Będę bardzo tęsknić,
ogromnie żal mi Was opuszczać", starają się zaprzeczać
kipiącej w niej radości. Nazajutrz pani Eliza
Orzeszkowa-Nahorska zamelduje krótkim listem wysłanym do
profesorostwa Baudouin de Courtenay: "Jadzia wczoraj
odjechała do Krakowa. Kochaną tę dziewczynę łaskawym
względom Szanownych Państwa polecam".
Minęło kilka dni od wyjazdu panny Eysymonttówny z
Grodna. Zbliżały się imieniny Jadwigi. Poranna poczta w
Krakowie przyniosła w sam dzień jej patronki, wysłany przed
dwoma dniami z Grodna, zbiorowy list. Ileż serdecznych w nim
życzeń i czułości! A więc - od "El.Orz.Nah.", oprócz
powinszowań i pocałunków, troskliwe myśli: "Czy Ci jest tam
dość wygodnie, czy bardzo cudzo i chłodno?"... od Maryni
Obrębskiej - zapewnienia o tęsknocie za solenizantką... od
Stanisławy Kamieńskiej, córki syberyjskiego zesłańca
(pierwowzoru Andrzeja Korczyńskiego z Nad Niemnem) -
"uściśnienie imieninowe, a więc tym samym pomnożone przez
nieskończoną ilość razy"... od Maksa Obrębskiego,
totumfackiego pisarki, "domownika do szczególnych poruczeń",
też było sporo "naj... naj...", Podobnie jak i od "Dobrego
Kłopotka" - Gorzkowskiej i jej siostry Stasi. Dopisał się i
ktoś "bardzo życzliwy", nie kryjąc się jednak pod anonimową
maską, lecz sygnujący zamaszystym podpisem: F. Godlewski,
słowa "życzeń, składane już Pani na banhofie z dodaniem
specjalnych, Imieninowych".
Listy pomiędzy grodami - nadniemeńskim i podwawelskim,
krążą początkowo obficie. Jadwiga pisze do opiekunki o
nowych znajomych, o Wydziale Przyrodniczym, gdzie zamierza
uczęszczać na wykłady, o wysokim wpisowym, o spotkaniach z
panią Kotarbińską, która prosi, aby poinformować "kochaną
panię Elizę, że już wkrótce prześle jej opis, w szczegółach,
tańca solowego rozkochanej kobiety". W tym samym liście
wspomina o sukience ślicznej, aczkolwiek skromnej, w której
chadza na różne odczyty, do teatru, o recenzjach w
krakowskich pismach na temat powieści pani Elizy, o swoich
sympatiach i antypatiach, o tym, że nie podoba jej się
zasadniczy, surowy profesor Rostafiński z tym całym
ustanowionym przez siebie sztywnym regulaminem, ale za to
podoba jej się ktoś należący do pewnego postępowego
stowarzyszenia; i że sama zamierza zainteresować się jego
celami.
Opiekunka reaguje żywo na każdą wiadomość, zaleca
ostrożność "co do udziału w stowarzyszeniach", radzi, aby
"socjalistów strzec się jak ognia", martwi się trochę, że
tak mało jest słuchaczek na Wydziale, a więc i "wykłady mogą
być przez to mniej dbałe", przestrzega, aby wybierać z
odczytów tylko - te znakomitsze, darowując sobie "podrzędne,
choćby nawet zajmujące", bo czas i siły umysłowe trzeba
poświęcić tylko celowi głównemu - nauce. łagodzi też sąd o
profesorze Rostafińskim, bo choć regulamin jest istotnie
bezsensowny, to jednak jego projektodawca ma poważne zasługi
w nauce. Radzi również Jadziuni, by nie unosiła się gniewem,
nie traciła nigdy panowania "nad swoją mową, słowami,
poruszeniami ciała i ducha".
Boże, ratuj!!!
Zalecając panowanie nad wszelkiego rodzaju zmysłami,
apelowała, w głębi duszy, bardziej do siebie niż do panny
Eysymonttówny. Udawało jej się to, gdy pisała listy do
Jadwigi, wypełniała kolorowe pocztówki i kartki papieru
obojętną treścią, nie pozwalającą domyślać się własnych
przeżyć. Znacznie trudniej natomiast było zapanować nad
"poruszeniami ducha i nad słowami" spływającymi nie tylko
niebieskim inkaustem, ale i łzami na strony "tajemnej
książeczki"; pisane bowiem były nadal te Dni pod dyktando
głodnego uczuć serca.
W listach, w każdym liście, do wychowanki, pogodnie,
beznamiętnie relacjonowała, że "pan Franciszek przychodzi co
dzień wieczorem, czyta i gra nam" [...] domowe towarzystwo
powiększyło się ostatnio o bardzo miłą dzieweczkę, twoją
imienniczkę, że "sama zabawia się nadal klejarstwem z myślą
o ofiarowaniu tych cacek na loterię fantową (zysk dla
biednych!) [...] z panem Godlewskim czytuje wiersze prawie
codziennie, a z jego siostrami sprzyjaźnia się coraz bliżej
i kocha je coraz więcej". A tymczasem w Dniach - szalejąca
nadal burza uczuć.
W nocy nęka pisarkę bezsenność, a gdy wreszcie zaśnie,
budzą jakieś szelesty, głosy; przysięgłaby, że ktoś przed
chwilą dotykał jej włosów. Godziny spędzane nad białymi
kartkami papieru owocują Zagadką, Porcelanką; zamyślenie nad
rolą i prawem zmysłów przeplata z goryczą nad
doznanym zawodem. A Dymy - to przecież kamuflaż, bowiem
w utworze tym bohaterem jest pan Franciszek i jedna z jego
wakacyjnych przygód.
W listach do Jadwigi pełno poczciwych nowinek o jakimś
Mieczysiu, który zrobił się "podobny jak dwie krople wody do
Józia", o jakiejś Stefci, która "wygląda bardzo dobrze", a
równocześnie notatki w dzienniku z tego samego dnia
rozpaczliwie wykrzykują: "Czemu?... Po co? Boże, ratuj! O,
biedo mojego serca!... Co za męka... Od X wieści żadnej.
Męka straszna, nie wiem, co czynić... Samotność bez granic
[...] znikąd ratunku. Nie ma u kogo poradzić się o nic, z
niczym zwierzyć się"...
Jeśli jednak "ptak skrzydlaty" znów przyfrunie, ucałuje
dłoń aż trzykrotnie, a rozmowa z nim będzie serdeczna,
świergotliwa, to dzień ciężki i ponury zmieni się w jasny. W
nocy wydawać się będzie, że lewituje, że jest kołysana w
miękkich skrzydłach. Gdy "ptak złoty" przyjdzie pewnego
marcowego dnia "jakby rozgniewany" i będzie krótko, cierpko
rozmawiał, rzuci złe słowa, to wyznania w pamiętniczku
ociekać będą łzami: "Płakałam wiele. I znów - dzień bardzo
ciężki". I zauważy, że czasem ptaki mają nie tylko miękkie
skrzydła, ale i dzioby ostre, okrutne... "Poemat skończony.
Czemu nie tak, jak pragnęłam?"...
Osobny kajecik kryje literackie notatki, urywki
refleksyjnej prozy, apostrofy, a nawet i wiersze oddające
ówczesny stan ducha pisarki: Trwałe są tylko związki krwi
albo zmysłów - stwierdzi. - Kto na innych przędzach zawiesi
swe serce, to spotka je takie salto mortale, że stłucze się
jak upadłe na ziemię szkiełka...
"Czego chcesz, stary psie?... Masz śmietnisko własne
[...] I jeszcze skomlisz? [...] Niedawno jeszcze był tu
ktoś, kto, jak ci się zdawało, miał dla ciebie trochę serca
i czasu. Był? Więc odszedł także? Bardzo rozsądnie uczynił.
Spójrz, do jak pięknego ogrodu w tej chwili wchodzi" - to
przejmujący, jeszcze jeden zapis na krótko przed ślubem
Godlewskiego z panną Iżycką.
Orzeszkowa, nie pisząc poezji, sięgnie po wiersz
Konopnickiej, po Magnificat, dość nieudolnie skróci ten
poemat i przykroi, aby ukazywał kształt duszy - "kwiatu
zdeptanego", "liliji złamanej" i "serca porwanego na
Golgotę". Inny z kolei obcy utwór sparafrazuje tak bardzo
skutecznie (łącznie z tytułem: Do niego), że początkowo nie
rozpozna autorstwa ani korespondencyjna powierniczka w
osobie młodopolskiej poetki Maryli Wolskiej, ani sama
autorka - Maria Konopnicka.
Nie znam nic jaśniejszego
Nad postać twoją,
Ani nic chmurniejszego
Nad duszę moją.
Ani ostrzejszych mieczy
Jak oczy twoje,
Ani smutmiejszej rzeczy
Jak życie moje.
Godlewski nie czytywał Konopnickiej, więc znalazłszy -po
powrocie z Grodna, po pożegnaniu się z Elizą na ganku dworku
- wsunięty do kieszeni płaszcza arkusik i te strofy,
napisane ręką Orzeszkowej, był pewien, że to jej utwór,
wyznanie do niego skierowane.
Wyjazd Godlewskiego z Grodna - nie wiadomo, czy do
narzeczonej, czy do swego majątku z pięknym dworkiem, gdzie
wkrótce ma wprowadzić Janinę Iżycką jako Franciszkową
Godlewską - pozornie uśmierzył cierpienie Elizy.
Jak za dawnych, spokojnych wieczorów czytuje , głośno
pannom - domowniczkom fragmenty swej prozy, przeplatając
"czytanie gawędkami o różnych ważnych rzeczach i sprawach
tego świata". Panny słuchają, haftują, wyklejają "wiele
ślicznych rzeczy", rozmawiają przy herbacie, dzielą się
nowinkami: Co za zmartwienie w rodzinie pana Godlewskiego,
aż sześć osób rozchorowało się na szkarlatynę!... Jak
plastycznie narysował pan Rydel w I akcie Zaczarowanego koła
postać głupiego Maćka i Kusego, wprost widzi się ich i
dotyka... Drogi w okolicy są teraz takie błotniste, że konie
zapadają się po brzuch...
Może dlatego pan Franciszek gdzieś "ugrzązł i wieść o
nim przepadła [...] Wcale nie pisuje, nie ukazuje się i od
kogoś tylko wiem, że ślub ma się odbyć w styczniu".
Niezmiernie przykre jest takie zapomnienie!...
Nie zapomniał, już wkrótce przyjechał wraz z narzeczoną.
Pochylili się oboje w pełnym szacunku ukłonie, ucałowali
białą dłoń z pierścieniem o rubinowym oczku.
- Prosimy o przyjazd do Warszawy i o zaszczycenie tam
naszego ślubu i weselnego przyjęcia.
- To ja skromna "myszka siedząca w szarej norce" mogę
czuć się zaszczycona zaproszeniem. Dziękuję, na pewno
przyjadę i będę na waszych, drodzy państwo, zaślubinach.
Zawiadomienie o ślubie w Święto Trzech Króli,
wydrukowane złotymi literkami na dwóch złożonych arkusikach
o ząbkowanych brzegach, powędrowało do srebrnego pudełka o
rytym, kwietnym ornamencie. W szkatułce tkwiło już inne
zaproszenie, nie na ślub, lecz na odsłonięcie pomnika.
Widniała na nim kolumna znakomitych nazwisk Honorowego
Komitetu, bo to wielki Adam miał ukazać się na wysokim
cokole.
Nietakt wobec wielkiego Adama
Dwie podróże z Grodna do Warszawy, w tym samym mniej
więcej czasie, były zbyt uciążliwe dla zapadającej często na
influencę starszej pani. Uroczyście odsłonięty 24 grudnia
1898 roku Mickiewicz musiał ustąpić pierwszeństwa panu
Franciszkowi. Aby zrekompensować ów nietakt wobec wieszcza,
pisarka poszła w początku stycznia roku następnego na
Krakowskie Przedmieście, już po ślubie Godlewskiego, który
odbył się siódmego dnia tego miesiąca, "pilnie obejrzała"
pomnik, stwierdziła, że jest on "piękny i wspaniały". O
wiele więcej jednak uwagi i słów poświęciła zaślubinom "p.
Godlewskiego z panną Iżycką, parze - pięknej i dobranej,
uczcie weselnej - świetnej i przyjemnej".
- To jest Polka? Patriotka? Wybrała Godlewskiego zamiast
Mickiewicza? - rodacy trzęśli się z oburzenia. - Miłości
osobistej dała pierwszeństwo! Już teraz jest jasne, dlaczego
na swojej powieści Argonauci, którą aktualnie drukuje,
umieściła dedykację: "Panu Franciszkowi Godlewskiemu na
pamiątkę długich wspólnych czytań i rozmów - smug jasnych na
tle zmroku".
Orzeszkowa, tak jak przed laty, gdy pytano ją, dlaczego
nie towarzyszyła panu Orzeszce na zesłaniu, teraz
odpowiedziała podobnie wyzywająco, dodatkowo jeszcze
przedrzeźniając warszawskich literatów, włożywszy niby w ich
usta słowa: - Ach, Orzeszkowa! Nie chce nic uczynić dla
kraju, jest złą Polką i tyle...
Jej wielka mowa była skierowana nie do postaci na cokole
w fałdzistym, ciężkim płaszczu, lecz do panny młodej w
lekkich tiulach, do pana młodego.
I do rodziny polskiej, której "jesteście zaczątkiem. A
ta rodzina polska była i jest - prawiła z uniesieniem -
podobna pancernikowi spuszczonemu na burzliwe morze, idącemu
na bój bronić wolności i torować drogę dla szczęśliwej
Polski".
Orzeszkowa poznała na ślubnej uroczystości Rydla i
nastąpił drugi gest imponujący opanowaniem i umiejętnością
ukrycia swych uczuciowych rozterek; było to wysłanie przez
pisarkę listu do autora Zaczarowanego koła, bowiem był on
pogodny, dowcipnie uroczysty, a początek jego brzmiał:
"Ja z łaski Boga i woli narodu niżej podpisana autorka
polska, niniejszym świadczę i oznajmiam, że spotkawszy nad
Wisłą poetę polskiego, Lucjana Rydla, ku któremu znad Niemna
często myśl moja leciała, użyłam wszystkich namów i próśb,
aby go o dzień dłużej w grodzie nadwiślańskim zatrzymać i
tym sposobem wzmocnić pomiędzy Nim a sobą węzeł duchowy". A
zakończyła list: "Dan w mieście Warszawie, d. 9 stycznia r.
1899. Eliza Orzeszkowa".
W kilka dni później Rydel otrzymał drugą epistołę, pełną
wiadomości o "krewnych Pana podróżujących" - Franciszku i
Janinie Godlewskich, o ich poślubnym wojażu aż do stóp
Wezuwiusza, który "buchał ogniem na wiwat, zapewne dla
młodej pary". I znalazła się też w tym liście prośba o
przysłanie Confiteor Przybyszewskiego (o głośnym wówczas
"smutnym szatanie" otrzymywała szereg listownych informacji
nie tylko od Rydla, ale i m. In. Od Józefa Kotarbińskiego,
Kazimierza Zdziechowskiego).
Listy te znajdują się w Bibliotece Publicznej m. St.
Warszawy; tamże jest i list Jadwigi Eysymonttówny, także o
Przybyszewskim, z roku 1899. Panna Dziunia, z budzącym
podziw u tak młodziutkiej dziewczyny krytycyzmem do
uwielbianego wówczas powszechnie "Maga i Mistrza", pisze do
Orzeszkowej: "Towarzystwo krakowskie sfiksowało na punkcie
pp. Przybyszewskich, ciągłe rauty na ich cześć,
naśladownictwo, pozy a la Przybyszewski, niekrytyczne
wchłanianie wszystkiego, co się ukaże spod jego pióra - a
on, bohater, wciąż po absyncie! Byłam raz u nich, spotykałam
też w towarzystwie, lecz doszłam do przekonania, że lepiej
go nie widzieć, a czasem i nie słyszeć, ale czuć".
Podczas miodowego miesiąca (trwającego miesięcy -
kilka), w czasie podróży poślubnej po Włoszech, młody
oblubieniec pamiętał o starej przyjaciółce. "Samotnica z
Grodna" widzi go w wyobraźni jako "ptaka szybującego po
błękitach, nad wodami i lądami". Z Rzymu i z Wenecji, z
Capri i Anacapri, z wybrzeża adriatyckiego i znad
neapolitańskiej zatoki "złoty ptak" - Franciszek wysyła
kolorowe kartki do "samotnicy" - Elizy. W odpowiedzi prosi,
aby choć przelotnie wspomniał Grodno i jego mieszkankę, gdy
znajdzie się w Wiecznym Mieście, u grobu Romulusa na
odkopywanym akurat w tym czasie Forum Romanum - "widmie,
wychodzącym na świat po 3000 prawie lat". W listach
znajdował zasuszone swojskie "bzy i bratki z biednego
ogródka mego" i rośliny dziko, swobodnie rosnące w Puszczy
Białowieskiej.
Włoskie pocztówki od Godlewskiego wkładała w albumik; na
okładce widniały wyrysowane przez nią ozdobne litery
układające się w słowa: "Dziewiąty cud świata: Ktoś - co
pamięta". Ten albumik "leczy mię od pesymizmu", pogłębionego
przez pogodę nie sprzyjającą dobremu nastrojowi; zima
tegoroczna jest "dziwnie ponura, bez śniegu, [...] pełna
chmur, mgieł i wilgoci".
Zanim nowożeńcy powrócili z włoskich, słonecznych
szlaków, w Gródku - majątku Godlewskiego w powiecie
sokołowskim, czekały już na nich piękne dary: jeden z
cennych obrazów z salonu pisarki, na który nieraz, jeszcze
nie tak dawno, spoglądały w niemym zachwycie oczy pana
Franciszka podczas wieczornych rozmów o zmierzchu, oraz
egzemplarz Argonautów. "Niech mu życzliwe przyjęcie -napisze
do obdarowanego - wyjedna u Pana pamięć mnóstwa godzin,
któreśmy razem spędzili" - i doda wspaniałomyślnie: "Niech
się Pan nim ze śliczną żoną swą podzieli i połączy z nim
życzenia najlepsze, które przesyłam na drogę nową. Jest to
powitanie!"
Powitanie?... Raczej - pożegnanie tych smug jasnych,
łagodnego zmroku w jej saloniku, który stawał się światłem,
gdy obok siedział porucznik Godlewski z ogniem recytujący
strofy Beniowskiego. Nie upłynie wiele wody w Niemnie, gdy
ów smukły efeb w oficerskim mundurze stanie się typowym,
zawziętym hreczkosiejem i zacznie - o, zgrozo -
niemiłosiernie tyć. Z przejęciem mówi już teraz tylko o
"klęsce nieurodzaju", o koniach, krowach, bykach i o mającym
się już wkrótce narodzić - potomku. Może to i dobrze się
stało; tej pękatej beczułce, z sercem, w którym nie ma już
miejsca na poezję, teraz trudniej już będzie wślizgiwać się
do myśli, do snów, budzić do "świetlistych marzeń".
...Rok 1899, oprócz tylu wydarzeń natury osobistej,
oprócz zachwytów nad Szwajcarią, spacerów nad pięknym
jeziorem w Zurychu w towarzystwie nierozłącznych Marii -
Konopnickiej i Dulębianki, zwiedzania Rapperswilu, zauroczeń
szmaragdowym Aarem, białą Jungfrau lśniącą kryształem
wiecznego śniegu, przyniósł pisarce także i wiele
przykrości, ataków politycznych. To warszawska prasa z
Głosem Zygmunta Wasilewskiego na czele rozpętała kampanię w
związku ze zgodą Orzeszkowej na wcześniejsze niż polskie
wydanie Argonautów po rosyjsku. Wtórował temu napastliwie
Przegląd Wszechpolski: "Jest kobietą bez rozumu politycznego
i bez odwagi cywilnej (...) Nie ośmieliła się powiedzieć
wprost: robię to dla geszeftu" i tak dalej, w podobnym
stylu... Inwektywy, słowa potępienia rzucane przez
niedawnych sprzymierzeńców, np. Jana Karłowicza. Próbowali
bronić jej, pragnąc przeciągnąć na swoją stronę, ugodowi
realiści m. In.: Włodzimierz Spasowicz, Hipolit Wawelberg,
Bolesław Prus, doktor Ignacy Baranowski, zabiegając o
współpracę w niedawno powstałym Kurierze Polskim. Zrazu
miała ochotę pisywać do tego - jak zaznaczyła - "pisemka
prowadzonego bardzo uczciwie", potem zrezygnowała z zamiaru.
Wyperswadował jej to Leopold Meyet, dzieląc się obawami
przed dalszym potępieniem i ostracyzmem niektórych ludzi ze
środowiska...
"Niech p. Karłowiczowi i jego patriotycznej armii -
odpowiadała na ataki rozżaleniem - Bóg krzywdy mojej nie
pamięta [...] Nawet anonim jakiś zagroził mi sztyletem,
który karcił niegdyś zdrajców kraju"... Jeszcze po latach
będzie pamiętała rozpacz i wstyd, że mogła "być w taki
gruby, ohydny sposób posądzoną". W tym samym czasie
prowadziła polemiki na inne tematy oraz sama atakowała, m.
In. Lutosławskiego, który w jednym z artykułów pochwalił
sens emigracyjnego bytowania poza krajem, pisząc: "Jeśli
nasi najzdolniejsi ludzie odpłyną za morze, to wzmocnią oni
tam narodowy byt Polaków, a my nic nie stracimy, bo u nas
potrzebni nie najzdolniejsi, ale najcierpliwsi,
najwytrzymalsi". Sądem tym autor naraził się wielce pisarce.
"Jak to?... Więc i zdolności twórcze przyłączyć się mają
do <>? Dotąd bywała tylko mowa o inżynierach,
prokuratorach i śpiewakach operowych. A teraz zanosi się już
na udzielenie absolucji pisarzom!" - wołała w świętym
oburzeniu, mając na myśli Conrada - "tego pana, który po
angielsku pisuje powieści poczytne i opłacające się
wybornie". Zdolność twórczą, która jest "sercem serca
narodu, odbiera narodowi swemu i oddaje Anglosaksonom [...]
Dlatego, że drożej płacą". O, hańbo, bezwstydzie!...
"Co czynić? - zada to pytanie księdzu profesorowi
Czeczottowi w liście z listopada 1899 roku - chyba tylko Bóg
nas wyratuje, bo my do narodów, które umieją ratować się,
nie należymy".
W listach do Jadzi Eysymonttówny nie roztrząsa podobnych
dylematów, ograniczając się do nowinek o przyjaciołach, o
domownikach, o chorobach, o aurze wiosennej, o swoich
pracach pisarskich oraz do troskliwych pytań o wydatki, o
potrzeby, o naukę, do próśb o różne drobne przysługi:
przysyłanie wycinków z Życia z artykułami i nowelami
Przybyszewskiego, jako że: "Mam zamiar pisać studium o
pisarzach szkoły dekadentycznej - francuskich i polskich - w
których pominąć Przybyszewskiego niepodobna i nie należy". A
co z uczuciem do Godlewskiego? W Dniach znajdujemy ostatnią
o nim wzmiankę: "Tego, który był, już nie ma. Postać
znikniona..." Wiosenne listy z 1899 roku były wysyłane przez
panią Elizę do Jadwigi już nie z Grodna, lecz z podróży: z
Kissingen, z Frankfurtu nad Menem, z Wiesbaden. Znajdujemy w
nich pierwsze wzmianki o narzeczonym Eysymonttówny, o
"szanownym i kochanym panu Ryszardzie, któremu
przyjacielskie i serdeczne uściśnienie dłoni przesyłam". Są
tam też słowa, które można przyjąć jako lekki wyrzut, że,
niestety, nie od niej, lecz od osób postronnych dowiedziała
się, że "droga Jadzia wychodzi za pana Kunickiego, mniej
więcej za rok".
Cienie terrorystów
Jakże szybko upłynął ten czas, jak niedawny wydaje się
dzień, kiedy to Jadwiga jako uczestniczka kursów
Baranieckiego pojawiła się po raz pierwszy w Krakowie,
zamieszkując przy ulicy św. Jana w pensjonacie dla panien u
pani Borońskiej. A teraz ma już narzeczonego przy boku, a
wkrótce w kieszeni znajdzie się i dyplom.
Co będzie robić przez ten rok, zanim stanie na ślubnym
kobiercu?... Już wkrótce nie będą potrzebne rady opiekunki z
Grodna, ale póki co, prześle jej jeszcze jedną trzeźwą, by
nie rzec - surową, wskazówkę:
"Ten rok poświęcić nauczycielstwu, zarobić trochę grosza
pracą uczciwą i pożyteczną, a chociaż z twoim usposobieniem
nudzić się przy tem będziesz - to cóż robić? Bawiłaś się
dobrze przez dwa lata i potem może także dobrze ci będzie, o
czem zresztą żadnego zdania mieć nie mogę, ani twego
narzeczonego, ani twoich uczuć nie znając wcale"...
Zaadresowała kopertę na pensję pani Borońskiej, dodając
w nawiasie: dla panny Jadwigi Eysymonttówny. - Już niedługo
- pomyślała - będę pisać: Pani Jadwiga Kunicka...
Kunicki... Kunicki... - zaświtało w pamięci Elizy -
Stanisław Kunicki. Przed kilkunastu laty stracono na stokach
warszawskiej Cytadeli tego groźnego terrorystę. Tak, to było
na rok przed pożarem w Grodnie, wtedy odbył się proces w
Warszawie zakończony wyrokiem śmierci dla czterech z
rewolucyjnej partii. Pisano wówczas w prasie, przytaczając
słowa oskarżycieli, że Stanisław Kunicki był "niebezpiecznym
prowodyrem, podżegaczem do buntu przeciw Najjaśniejszemu
Panu, przeciw władzy, przeciw młodej, jędrnej Rosji, którą
to Rosję ta wypomadowana, wygorsetowana, starzejąca się
Europa chce rękami młodzieniaszków zarazić jadem socjalizmu
i wprowadzić na drogę terroryzmu".
Egzekucja odbyła się w styczniu 1886, przypomina sobie,
że ta wiadomość przyszła do Grodna; zawsze była przeciw
karze śmierci; jest ona - pisała - "w obliczu dobra
moralnego - zbrodnią, a w obliczu rozumu - krwawym
głupstwem". Śmierć, zabijanie... Ci rewolucjoniści,
anarchiści, terroryści - też w arsenale metod mieli
skrytobójstwa, zabójstwa, w imię walki o lepszy świat. Nie
miała złudzeń, dla niej rewolucja była siłą burzącą
naturalny układ świata, wojny domowe - zdziczeniem, "sumą
okrucieństw i zniszczeń". Wyrazem tych przekonań było
studium Patriotyzm i kosmopolityzm. Nie mogła akceptować
idei socjalrewolucjonistów, czy to Rosjan, czy Polaków, z
tym ich wyszydzaniem narodowych powstań, z teoriami, że
wszystko należy podporządkować klasowym interesom
proletariatu. Zgadzała się w tej sprawie z poglądami
ideologa i barda pozytywizmu - Aleksandra Świętochowskiego,
już przedtem przyznawała rację - myślom zawartym w jego
artykule pt. Męty socjalistyczne, że: "Rewolucyjność
socjalizmu nęci do siebie złe instynkty daleko silniej niż
spokojna ugoda z ustalonym porządkiem rzeczy innych partii".
Daleka jednak była od nienawistnej pasji, którą wzbudzali w
Świętochowskim młodzi zamachowcy, porywając się na życie
cara Aleksandra II, straceni po zamachu. Fotografie, a na
nich twarze terrorystów, były dla niego tylko "fałszywymi
liczmanami z wizerunkiem rozmaitych furiatów"... Takim
według niego był i Stanisław Kunicki, i Waryński. I te ich
bomby ze śmiercionośnym nadzieniem, nitrogliceryna, dynamit,
w razie potrzeby łom żelazny - groza bierze.
- Czy oni zdolni byli kogoś kochać, po ludzku? -
zadawała sobie pytanie po lekturze gazet, po sprawozdaniach
z procesów, po opisach różnych krwawych - wydarzeń, które
głuchym echem odbijały się i w jej azylowym - w sumie -
świecie.
Prawdziwy rewolucjonista musi zabijać miłość w sercu dla
dobra sprawy - Stanisław Kunicki nie ma wątpliwości.
Przeszedł już przecież zwycięsko pierwszą próbę: zrezygnował
z miłości do dziewczyny, z osobistego szczęścia, jeszcze
jako student petersburskiej uczelni, gdy poznał Degajewa.
Było to na kilka lat przed uwięzieniem w warszawskiej
Cytadeli, przed śmiercią. Te wszystkie jasnowłose, jasnookie
czy piwnookie, z krótko strzyżonymi włosami lub gęstymi
splotami odrzuconymi w tył, te wszystkie Ewy, Filipiny,
Walentyny, Marie, Rozalie i Oleńki nie próbowały więc
patrzeć inaczej na Stanisława o nieprzystępnym spojrzeniu,
nieco dzikiej i posępnej urodzie, a raczej - nieurodzie, jak
tylko na człowieka ruchu w stanie gorączkowej ekscytacji,
fanatyka Sprawy.
Był zbyt inteligentny, żeby nie rozumieć, że ta jego
postawa wynika także i z lęku przed odtrąceniem. Zbyt wiele
dumy, a za mało czasu. Różowy i romantyczny bagaż kochanka
nie może obciążać dynamitowych ładunków zaprzysiężonego
rewolucjonisty. Kobiety to zbyt absorbujące zajęcie:
uczucia, miłość - jej meandry, zawikłania, powikłania, mogą
tak bardzo poplątać proste szlaki, że z trudem trafia się
znów na ten prowadzący do wybranego portu. "Przemian i
rewolucji nie robi się uczuciem" - powtarzał nieraz. - Można
zresztą mieć bez tych wszystkich niespodzianek, trudności i
zabiegów pewne elementy tej tak zwanej miłości. I proste
pragnienia już nie serca, lecz - zwyczajnie - młodego ciała
gasić w smutnych, jednakowo wyposażonych pokoikach pewnych
domów, gdzie znajdzie pensjonariuszki zawodowo chętne do
liczonej na minuty czy godziny "miłości". Gorszył się, a
może i zazdrościł, że taki Waryński - "Hrabia" - znajduje
czas nie tylko na przygotowywanie akcji, na gorące polemiki
z umiarkowanym Kazimierzem Puchewiczem, twórcą frakcyjnej
"Solidarności", sprzeciwiającym się terroryzmowi, ale
potrafi jeszcze rozkochać dwie kobiety: pannę Aleksandrę
Jentys, rewolucjonistkę, tak zwaną damę klasową w
Aleksandryjsko-Maryjskim Instytucie w Warszawie, oraz Annę
Sieroszewską, także pannę, zostawioną przez niego na obcej
ziemi, w Genewie, z nieślubnym dziecięciem, synkiem
Tadeuszem, przy piersi.
"Hrabia" ma zgrabną, smukłą sylwetkę; wydawałby się
jeszcze wyższy, gdyby w trakcie mówienia nie pochylał się ku
słuchającym, jakby chciał być bliżej nich... Taki przywódca
może przewodzić masom; w orszaku mieć ludzi wspaniałych i
kobiety chętne do składania hołdów, także i miłosnych,
dumne, że wyróżnił je choćby tylko spojrzeniem czy zdawkowym
słowem...
Gdy "Hrabia" przemawia, słuchają go z napiętą
czujnością. A gdy chce rozluźnić atmosferę zbytniej powagi,
przerwać mozolny wysiłek prostych umysłów, nie całkiem
jeszcze przywykłych do szybkiego chwytania teoretycznych
wywodów, to trafnie rzucone żartobliwe zdanie, dowcipna
ostra kpina z tego, co ich też bawi albo drażni, zdolne są
wywołać powszechny śmiech, rodzić samodzielne komentarze,
aplauz, zgodę na to, co im tu towarzysz "Hrabia" przedkłada.
Kunicki, który przybrał pseudonimy "Rudy" i "Czarny", nie ma
tak uwodzicielskiej sylwetki jak "Hrabia", nie ma też jego
spojrzenia i nie ma takich wspaniałych gwardzistów.
Gdy "Czarny" zabiera głos po "Hrabim", w jednej chwili
zmienia się atmosfera, rwą się nieuchwytne nici łączące
nadawcę i odbiorców - "scenę i widownię". I wszystko jakby
drewnieje... Kończy więc szybko swe kwestie, nerwowym ruchem
przeciąga prawą dłonią po czarnej czuprynie i siada z
powrotem na ławie, na krześle czy na trawiastym brzegu
nadwiślańskiej skarpy. I pragnie już tylko wyrwać się i biec
z dusznej izby. I działać, być w ruchu, jeździć, nawiązywać
kontakty, prowadzić rozmowy, wszędzie wietrzyć zdradę,
zabijać bez litości prowokatorów, szpiegów, a tego "kto się
ujmie za zdrajcą - zgładzić".
Niebezpieczne są ciepłe fale tkliwości, czasem
niespodziewanie podchodzące pod gardło. To wtedy, gdy całuje
go matka, gdy on przytula ją do siebie na pożegnanie i gdy
patrzy z daleka na najmłodszego brata; nie chce zbyt blisko
podchodzić pod bramę szkoły, aby Rysik nie rozpoznał go i
nie podbiegł z radosnym okrzykiem: - Stasza! Gdzie byłeś tak
długo?...
...Rysik - Ryszard Kunicki, najmłodszy jego brat, ten
sam, który w przyszłości stanie się mężem ulubionej
wychowanki pani Orzeszkowej.
Ten Maks to bestia...
W czerwcu 1898 roku Konopnicka pojawia się u Orzeszkowej
ze swoją nieodłączną gwardzistką - Dulębianką. Notatka w
dzienniczku Elizy mówi o tej wizycie, o wspólnym zbieraniu
poziomek. Te dawne pisane szyfrem fragmenty związane z osobą
Franciszka ustąpiły miejsca, już spokojniejszym w tonie,
wynurzeniom.
Natomiast egzaltowane, podobłoczne słowa zaczęły się
tłoczyć na papier i na usta - o dziwo! - Marii Konopnickiej
stojącej na ogół dość twardo na ziemi. I co dziwne, gdy
wyznania Elizy, podobne w tonie, nie śmieszą, a często nawet
poruszają, to te pełne patosu wykrzyknikowe zdania mogą
wywołać kpinę: "Ja kocham Ciebie - woła w listach do
Orzeszkowej. - Miłuję! Hołd Ci składam! Moja cała dusza
kłania się Tobie aż do czystych, krynicznych głębin i cały
umysł aż do palących się żywym ogniem - szczytów"...
Trudno pojąć, że pisała je ta sama ręka przeszło
pięćdziesięcioletniej kobiety, w tym samym mniej więcej
czasie, gdy ostrymi jak brzytwa słowami raniła zakochanego w
niej młodego Maksymiliana Gumplowicza, odpychała od siebie,
przedtem skokietowawszy. Jeszcze niedawno, bo przed dwoma,
trzema laty "dumna z konkiety" spędzała z Maksem długie
godziny, wypłakując na jego piersi skargi, że "nigdy miłości
nie zaznała, bo ojciec, nie pytając, wydał ją za pijaka".
Nieszczęsny stary rodzic trzydziestoletniego naukowca -
profesor Ludwik Gumplowicz, zdesperowany "shypnotyzowaniem
syna przez tę starą babę Konopnicką", poszedł do poetki, aby
oświadczyć bez ogródek, że mogłaby być, wiekiem, matką
Maksymiliana.
-... A widzisz, najmilsza, na jakie grubiaństwa narażasz
się ze strony starego Gumplowicza! Gdy przyjdzie znów ten
młody fiksat, razem go odprawimy. Najwyższy już czas, moja
najukochańsza Maniutko, najwyższy czas... Wszyscy mężczyźni
- to zwierzęta, ale ten Maks to po prostu bestia czyhająca
na ofiarę; śledzi cię, waruje pod drzwiami hoteli, na
dworcach, goni pociągami. To już trwa parę lat... Mówiono
mi, że ostatnio pojawił się znów w Cieszynie i wypytywał,
kiedy przyjedziesz do Mikuszowic, aby spędzić z córką kilka
wspólnych dni. Wszystko wie, wszystko wypenetrował; nawet
to, że twoja córka Zosia mieszka w Dąbrowie Górniczej, że
twój zięć nazywa się Królikowski i że niedługo mamy zamiar
wybrać się do Mayerlingu, gdzie "zabili się Rudolf i
Vetcera". Zobaczysz, on nas jeszcze kiedyś pozabija;
najpierw mnie zastrzeli, potem ciebie udusi - szerzyła
panikę.
Konopnicka nie obawiała się ani uduszenia, ani
"skandalu"; może nawet mile łechtało próżność kobiecą to
miłosne natręctwo mężczyzny. Odchowawszy już bardzo dawno
dzieci, doczekawszy się wnuków, przeżywszy wielki romans z
Janem Gadomskim, gdy opuściła z potomstwem mężowski Gusin,
stała się wolną i samodzielną, zasmakowała w wojażach, w
ciągłych zmianach miejsc, i nie miała najmniejszego zamiaru
przyginać trybu życia do innego stanu cywilnego.
Gdy przybyła wtedy, w czerwcu 1898 roku, razem z
Dulębianką, do Grodna do Orzeszkowej, mijało akurat półtora
roku od samobójstwa Maksymiliana. Pani Eliza słyszała coś
niejasno o tym miłosnym delirium młodego historyka, ale nic
- o tragicznym finale. Patrząc teraz na przyjaciółkę, czuła
się nawet pokrzepiona: wydaje się nie tylko mnie, że Maria
wygląda ode mnie poważniej, mniej młodo. Ma pięćdziesiąt
kilka lat, a trzydziestoletni mężczyzna oszalał z miłości.
To mogło dawać pewną nadzieję i nie należy ciągle
rozpamiętywać, że już wszystko w życiu skończone, że już nic
nie czeka.
Chciała usłyszeć coś więcej o dalszym ciągu tej
pasjonującej, romantycznej historii. Indagowała tedy na wpół
żartobliwie: - Co się dzieje z twoim wielbicielem - panem
Gumplowiczem? - Odpowiedzią było zakłopotane milczenie...
Nie ustępowała: - Czy nadal zasypuje się listami, goni za
tobą?... - Odpowiedzią na to drugie pytanie była sucha
informacja: - Zmarł niedawno, pod koniec 1897 roku. I lepiej
o tym nie mówmy!
Zmarł?... Gdyby do rąk Orzeszkowej dotarł w tym czasie
jeden z numerów Prawdy ze Wspomnieniem pozgonnym o
Maksymilianie, nie zadawałaby takich pytań. Tam to bowiem
dość enigmatycznie napisano, że nieszczęśnik "w tragicznych
warunkach targnąwszy się na życie własne, pozostawił niczym
nie zapełnioną szczerbę w sercu znękanego ojca i pozbawił
naukę historyczną świetnych nadzieji. Młody uczony
pozostawił za sobą żal ogólny i ubolewanie nad przyczynami,
które katastrofę spowodowały". Zmowę milczenia powtórnie
naruszył (ale także bez podawania nazwiska bohaterki)
Aleksander Kraushar w... dwadzieścia lat po "katastrofie
rodzinnej, która profesora spotkała, gdy utalentowany,
umysłu badawczego i przenikliwego, syn jego, Maxymilian,
zakochawszy się na zabój w sławnej poetce polskiej, pod jej
oknami odebrał sobie życie".
Miłosne delirium
W istocie było to tak... Cała historia zaczęła się w
Gratzu, gdzie zawitała przejazdem w 1890 roku Konopnicka,
gdzie stanęła w hotelu, w pokoiku o dwóch oknach i meblach
więcej niż skromnych, i gdzie odwiedziła zacną rodzinę
Gumplowiczów przybyłą tu na stałe z Krakowa "złożoną z ojca
- profesora Uniwersytetu, dwóch synów - studentów oraz matki
cierpiącej na astmę".
Dwaj synowie - to Maksymilian, ciemnowłosy
dwudziestokilkuletni młodzian i jego młodszy
dwudziestojednoletni brat - Władysław. Poetka ma wówczas, w
tym 1890 roku, czterdzieści osiem lat i swoim zadartym
noskiem, obiecującymi ognikami w oczach nie przypomina
obrazu nieatrakcyjnej, surowej pani w binoklach, jaki z
uporczywością stawiano i stawia się od pokoleń przed oczami
czytelników, aby czasem niestosowna "wieczna kobiecość",
wdzięk, żar spojrzenia nie zmieniły pomnikowej postaci
"wieszczki ludu" w "piekielnie pociągającą babę". Toteż
przypuszczać można, że już podczas pierwszych wizyt i
spotkań w rodzinnym gronie Gumplowiczów mogła zapalić się w
Maksymilianie iskra zainteresowania głośną poetką.
Ale zaledwie pojawiła się przed oczami młodzieńca ta
"żywa kobiecość", wnosząc intelektualne urozmaicenie w ich
monotonne życie, już ma zamiar pofrunąć z Gratzu gdzieś pod
inne nieba. A więc widziją wkrótce Admont, gdzie przechadza
się "wzdłuż burzliwej rzeki Ems". Czyta gazety, listy, pija
herbatę gotowaną "na obrzydliwym sznelsiderze". Potem -
Lwów, gdzie jada u Dulębianki obiady gotowane przez stróżkę.
I znów obczyzna, święta tam spędzone.
A gdy przychodzi styczeń 1891 roku, jedzie do Włoch,
wysyła dużo listów do rodziny, przyjaciół, znajomych, także
do znajomego z Gratzu - profesora Gumplowicza. Na wiadomość
o niej i od niej czeka zawsze z żarliwą niecierpliwością nie
sam adresat, nie jego żona, ale ich syn. A więc i tym razem
pochłania słowa Marii czytane głośno przez ojca:
"Człowiek sam nie wie, gdzie mu lepiej, gdzie mu gorzej.
W równinach śnią mu się góry, a kiedy już je ma, zdaje mu
się, że go w oczy kłują wszystkie te iglice i szczyty. I
znowu śni mu się woda, duża, duża woda. A kiedy już jest nad
nią, czuje, jak mu się ona przez uszy przelewa, i znów
ucieka.
Właściwie nie wie gdzie. Od miesiąca tu blisko jestem -
i jużem sobie uprzykrzyła to miasto, podobne do zrujnowanego
magnata; a także te tłumy kobiet przebiegające od wystawy do
wystawy sklepowej".
Wzajemna korespondencja w przyjaznym tonie trwała od
1890 roku - rzadka, ale regularna. I trwały różnokierunkowe
podróże po świecie - Maniutki i "Piotrka". Z biegiem
miesięcy, z biegiem lat, zaczęły gonić Konopnicką po obcych
miastach coraz to liczniejsze listy i kartki Gumplowicza,
ale przed nazwiskiem nadawcy widniało już teraz inne imię:
Maksymilian. Początkowo treść owych gęsto zapisanych kartek
stanowiły sprawy literackie, historyczne, filozoficzne
refleksje o życiu, o gorących uczuciach, jakie mogą łączyć
ludzi; wszystko to było rozsiane niby mimochodem wśród
informacji i sążnistej porcji wiadomości o jego pracy w
stowarzyszeniach polonijnych, w Bibliotece Polskiej, o
prezesurze w wiedeńskim "Ognisku", o uzyskaniu, w maju 1892
roku, stopnia doktora praw, o zamiłowaniach filologicznych,
o badaniu źródeł związanych z wczesnym okresem polskiego
średniowiecza.
Nie wiemy, czy pani Maria odpowiadała mu na owe obszerne
listy. Raczej wątpliwe, choć zapewne pochlebiało jej żywe
zainteresowanie, uwielbienie, zafascynowanie, jakie objawiał
młody człowiek o interesującej urodzie, ciemnych oczach o
intensywnie skupionym wyrazie, czasem tylko dziwnymi
błyskami zdradzających głęboko utajoną namiętność. Na
początku znajomości przyjmowała chętnie zwierzenia
Maksymiliana i sama zwierzała mu się, że nigdy miłości nie
znała prawdziwej, gdyż ją ojciec własny, nie pytając o
zdanie, wydał za człowieka nieodpowiedniego, gdy miała lat
niespełna dwadzieścia, i że było to całkiem "niestosowne
zamęście". - Może jeszcze spotka mnie coś dobrego? - mówiła
jakby do siebie, wzbudzając w nim nadzieje. Oświadczył się,
pochlebił starszej kobiecie, ale w jej sytuacji nie miała
ochoty na małżeństwo. Nie chciała jednak wyrzec się
wielbiciela, zwodziła, stawiała niemożliwe do wykonania
polecenia, żądając na przykład napisania przez jego ojca
listów do niej z prośbą o rękę. Po wielu miesiącach takiej
"zabawy" wszystko zmieniło się, gdy profesor niespodzianie
pojawił się z wizytą w hotelu u poetki i w długiej rozmowie
kilkakrotnie uraził kobiecą ambicję.
Wtedy dopiero zaczęła przed nieszczęsnym młodzieńcem
zamykać drzwi, nie słuchać już żadnych wyjaśnień i próśb,
nie spotykać się we dwoje. Zakochany Maks szalał z rozpaczy.
Wchodził coraz głębiej w gęstwinę nierealnych marzeń,
własnych pragnień, uciekając się nawet do szantażu wobec
profesora: niech ojciec napisze przeproszenie, korzącą
epistołę, ona na to czeka, on zaniesie list do Marii i Maria
będzie jego! Na pewno! Jego żoną! W przeciwnym razie - ojcze
- jeśli nie dasz mi tego listu, pożegnam się z tym światem.
W tym czasie Konopnicka na wieść o nagłej śmierci męża
pani Elizy - Stanisława Nahorskiego napisze z Nicei w
listopadzie 1896 roku: "Tak dawno cios już ten padł. Śmierć
- ja to znam, Elizo, ja wiem - to jest taka straszna prawda,
co wszystko zawiedzie, a ona nie zawiedzie, nie skłamie".
Nie przewidywała, że w rok później - ona sama stanie się
przyczyną śmierci Maksa.
W tym 1896 roku znajdzie się Konopnicka w Gratzu,
wyjątkowo bez towarzystwa nieodłącznej Dulębianki. Malarka
bowiem, ulegając zaproszeniu znajomych, pojechała z wizytą
do Rosji. Maksymilian nieraz próbował wtedy odwiedzić poetkę
w nowym miejscu zamieszkania, tym bardziej, że w willi,
gdzie wynajmowała pokój, gromadziło się wówczas wielu
interesujących ludzi sztuki - literaci rosyjscy i niemieccy.
Przyjmowała go wtedy jeszcze chętnie.
Zapewne młody naukowiec nie poprzestawał tylko na
intelektualnych w gromadzie dyskursach, ale czatował na
chwilę, aby wyrazić Marii swe uczucia i snuć wspólne, na
przyszłość, plany.
Gratz w owym czasie nie był spokojnym azylem. 6 maja
Konopnicka nieco kpiarskim, dość niezwykłym u niej tonem w
liście do córki Zofii ocenia, że "Graz zaczyna się
cywilizować. Miał katastrofę własną tę oto w Luglach. Miał
także na 1 maja zaburzenia robotnicze, z wojskiem, z
rannymi, z aresztowaniami, z pochodem (robotnik z czerwoną
chorągwią na czele) - słowem wszystko w porządku, jak mawiał
Gadomski".
A więc - Gadomski; jeszcze i wówczas, choćby w takim
kontekście przywoła nazwisko tego, który był jej dawną
miłością; miłością dojrzałej kobiety do młodszego od niej o
siedemnaście lat mężczyzny. Ów "mistrz w sztuce flirtu o
talencie rozmawiania z niewiastami i podobania się im" -jak
złośliwie określał Jana Gadomskiego Krzywicki - był przed
laty młodziutkim guwernerem, korepetytorem dzieci poetki,
jeszcze w Gusinie. A więc i w Gratzu, po latach nie zapomni
o Janku, o Lariku - jak go czule nazywała.
Rok 1897 pogorszył katastrofalnie stan ducha młodego
Maksymiliana. Winił ojca. Rozdrażnienie i wiara, że list z
przeprosinami zdziała cuda, przywróci mu przychylność
Konopnickiej, doszły szczytu napięcia i raz po raz wybuchał
gniewem na udręczonego rodzica. Skoro świt młody człowiek
wybiegał na ulicę, wykupując ranne miejscowe i zagraniczne
gazety, śledząc wszystkie notatki, informacje z życia
towarzyskiego sławnych ludzi. Czy znajdzie dziś wzmiankę,
która mu powie, gdzie i kiedy ma zamiar udać się Maria
Konopnicka w kolejną podróż?... A może poda interesującą go
wiadomość prasa popołudniowa?... Przerzuca wszystkie
lwowskie dzienniki, wreszcie jest: Znana poetka Maria
wyrusza na południe i jadąc tam, dni kilka ma zamiar spędzić
w Wiedniu.
Teraz albo nigdy! Ojciec musi dać mu ten list! Ostra
scysja! Trzaśnięcie drzwiami. - Już mnie nie zobaczysz
żywego - wołał.
Owej jesieni 1897 roku Konopnicka wraz w Dulębianką
zatrzymała się na "kwaterze" przy ulicy Josefstadter numer
48.
Uboga sceneria mieszkania przy Josefstadter Strasse,
szara i skąpa z nieodzownym stołem do pisania i kałamarzem,
zapowiadała raczej dni pracy - monotonne, bogate tylko w nie
kończące się rozmowy dwóch Marii: poetki i malarki; rozmowy
o sztuce, o literaturze, przerywane czułościami "Piotrka";
tak bardzo pragnie ogrzać dłońmi i upieścić zziębnięte stopy
Marii.
Czyż mogły przypuszczać, że w tym mieszkaniu ukrytym w
domu przepastnym, o grubych murach, sieniach i sionkach, o
niezliczonej ilości drzwi, odnajdzie je już wkrótce
Maksymilian?... I że będzie prosił o uczestnictwo w tych
rozmowach, o możność towarzyszenia w dalszych podróżach, a
choćby i o cień nadziei na wspólny z Marią - los. I że ten
wiedeński dom, nie mający w swoim żywocie żadnego
odnotowanego skandalu, żadnej głośnej afery, żadnej wielkiej
tragedii, doczeka się dnia, kiedy mimo chłodnego wieczoru
otworzą się wszystkie drzwi do mieszkań, rozlegną się
krzyki, pojawią się przed szarym budynkiem policyjne mundury
i biały kitel lekarza. I zaczną nagle tłoczyć się ludzie na
wąskim korytarzu piątego piętra, bo tam w głębi pod
zamkniętymi drzwiami małego mieszkania: pokoju ze schludną
nowo bieloną kuchenką, gdzie mieszkały dwie Polki, leży oto
brocząc krwią młody mężczyzna na drewnianych, czysto
wyszorowanych deskach korytarza, trzymając jeszcze w dłoni -
rewolwer. Drzwi, które nie chciały otworzyć się przed
kwadransem, gdy stukał do nich i kołatał ów młody człowiek,
zdający się nie słyszeć stanowczego głosu: - Proszę odejść i
nie niepokoić nas więcej! - teraz, gdy podbiegła pod nie
głośna wrzawa, podniecone krzyki, teraz - te same drzwi
uchyliły się i wyjrzały przez szparę dwie blade, przerażone
twarze. Był to dzień 12 listopada, lecz zmarł 28. Ciężko
wówczas rannego przewieziono z korytarza domu przy
Josefstadter Strasse do szpitala.
Rodzina, przyjaciele - tak z jednego, jak i z drugiego
kręgu bohaterów ponurego dramatu, a szczególnie wielbiciele
poezji "pieśniarki niedoli ludu polskiego" - postarali się
potem o zmowę milczenia, lękając się, aby na świetlanym,
dostojnym obliczu poetki nie zarysował się ani jeden cień,
aby żadna skaza nie przecięła kryształowości obrazu,
uformowanego na miarę ideału kobiety, matki i patriotki,
narodowej wieszczki. Zresztą i dziś jeszcze zaciera się
wszelkie ślady tej miłosnej tragedii z podobnych, jak wtedy,
powodów. Pamiętam, gdy przed laty odkryłam przypadkiem na
Śląsku plik starych listów profesora Ludwika Gumplowicza,
pisanych do przyjaciela mieszkającego pod Cieszynem,
odradzano mi ich opublikowanie, jako że mówiły one o
zadurzeniu się syna w "starej babie Konopnickiej", która
zhypnotyzowawszy lirycznymi zwierzeniami obudziła w nim
marzenia o małżeństwie, o wynagrodzeniu jej straconego
bezmiłosnego życia. To zdaniem pewnego profesora z
krakowskiego uniwersytetu (darujmy sobie nazwisko) miało
obrażać pamięć i dobrą cześć poetki. Na szczęście
odfotografowałam owe rękopisy i zwróciłam właścicielowi. Po
jego śmierci rodzina zapisała je jednemu z miejscowych
muzeów. Gdy byłam tam w bibliotecznym archiwum, jedna z pań
oświadczyła mi, że - owszem - były te rękopisy w zbiorach,
choć część mogła szokować tymi epitetami o "starej babie
Konopnickiej", o "hypnotycznych, miłosnych czarach na
mężczyźnie" itp., itd.
- Były? Na pewno są - rzekłam wówczas. Próbowałam je
odnaleźć. Na próżno! W końcu, dla usprawiedliwienia
niedbalstwa, oświadczono mi, że zaginęły w stanie wojennym.
Tak to dorabia się czasem legendy.
Jestem ognisty i księżycowy
Jest czerwiec 1899 roku, dziś rano z poranną pocztą
przyszedł do wiesbadeńskiego hotelu "Villa Roos",
przeadresowany z kraju, list w wąskiej, długiej kopercie,
pachnący niespodzianką. Intrygujące, kto napisał do Elizy,
choć już z góry wiadome, że nadawca interesuje się
literaturą, zna powieściowych bohaterów sienkiewiczowskich;
inaczej nie podpisałby się: Leon Płoszowski.
Kim jest naprawdę ów nieznany korespondent?...
Interesuje się także i jej osobą, wspomina, że "Czcigodna
Pani, Wielka Autorka", z Wiesbaden ma zamiar udać się do
Szwajcarii, że chodzi mu o osobiste spotkanie, że... Nie
dawajmy przedwcześnie zbyt wiele swobody wyobraźni.
Zachwycajmy się raczej Zurychem "jak sen pięknym", popatrzmy
na Jungfrau pod wiecznymi śniegami, utońmy wzrokiem w
szmaragdowych wodach, popłyńmy jeziorem Brienz do wodospadu
Giessbach. Ale na list - odpisać trzeba! Nie pamięta, aby
pod tym literackim nazwiskiem spotkała utwory w Bluszczu,
choć sam napomyka o tym, prosząc, aby zajrzała, na przykład,
do marcowego numeru sprzed sześciu lat, gdzie znajdzie jego
"autocharakterystykę". Tam przeczyta Pani, że jestem
"ognisty jeszcze i księżycowy, rwący się ku przyszłości,
spragniony szczęścia, młodzieńczym zapałem skrzydlaty,
tęczowych pełen uniesień".
"Ognisty i księżycowy" nie ujawnia na razie prawdziwego
nazwiska, odkrywając za to w szczegółach swój zamysł,
powzięty po przeczytaniu Dwóch biegunów i Melancholików
pióra pani Elizy. Propozycja była co najmniej zaskakująca;
chodziło o literacką spółkę: napisanie razem - jednej
książki.
"Leon" jest skłonny osobiście bliżej wyjaśnić plan, jest
gotów wybrać się do pisarki do Wiesbaden; choć byłoby
cudniej - powiada - gdyby to jednak mogła być Szwajcaria.
Wierzy, że ich twórczy związek przyniesie obopólne korzyści,
że stworzą wielkie, wspólne dzieło i że będzie to rzecz
"dotąd u nas ani zapewne w literaturze powszechnej" - nie
znana.
- Ja dam - zapewnia - "niecierpliwe wybuchy młodości;
obok walki ognia i wody - popiół naukowych analiz i
wyciągnięty z nich piołun zwątpień. Pani da wytrawny miód
mądrego i ciepłego serca i cichy balsam życiowego
doświadczenia. Ja zajmę biegun księżycowo ognisty, Pani
będzie stroną pogodną, mleczną, promienną".
Kim był z zawodu ów pełen egzaltacji, pomysłowy
młodzieniec? Artystą, żurnalistą, nie wyżytym poetycko
urzędnikiem? A może naukowcem, w chwilach wolnych parającym
się rymopisaniem a la Mickiewicz czy Słowacki:
Ku niebu lubił spoglądać
Myślami blady,
Bo widząc tę między nami
Przepaść okrutną,
Chcę znaleźć w chmurach przelotnych
Łez twoich ślady:
Ja wiem, że czasem i tobie
Musi być smutno...
"Leon Płoszowski" już wkrótce uchyli przyłbicę, powie,
że nazywa się Tadeusz Garbowski, że jest filozofem,
biologiem, zoologiem, docentem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ach, tak! Przecież Jadzia Eysymonttówna wspominała kiedyś w
liście do pani Elizy, że słucha wykładów pana Garbowskiego,
choć trudno z nich coś zrozumieć.
Dobroć i życzliwość pani Elizy pozwoliły nieopatrznie
odpowiedzieć zachętą: "Spróbować można. Proszę opisać: jaki
to będzie temat, jaka treść, jaka forma?" Ale - równocześnie
zastrzegała się - "cała możność roboty zależy od tego, czy
mię to dotknie, czy nie dotknie, czy pobudzi struny do
grania, czy pozostawi je niemymi".
Nie czekała zbyt długo na odpowiedź; przesłany szkic
czytała "po razy kilka". Stwierdziła, że "pomysł piękny i
głęboki", jest w nim tło, lecz "akcja żadna". Poza tym
śmieszyć może ta nakreślona w szkicu postać -
pocieszycielki, nawrócicielki, banalnej i naiwnej... A do
tego jeszcze ta forma, te uduchowione dialogi,
quasi-filozoficzne rozprawy, strzeliste poematy prozą.
"Daleką jestem - doda nieco ironicznie - od pogody i spokoju
[...] Więc trudno by mi było przez długość książki roztaczać
białe i rzeźwiące skrzydła Anioła pociechy".
Ale pan docent, literat amator, malarz amator i muzyk
amator w jednej osobie, nie rezygnował tak łatwo z zamiaru
ukazania się światu w literackiej symbiozie ze znaną w kraju
i za granicą pisarką i nie bacząc na jej wymowne słowa: "Nie
ja jedna w Polsce pióro dzierżę", odpisał: "Nie tracę wcale
nadziei". I zaproponował, aby ostateczna odmowa nastąpiła
raczej po porozumieniu ustnym.
Pojawił się w Interlaken w bajecznej scenerii
szwajcarskich Alp w towarzystwie starszego pana, swego wuja
Jana Gryzieckiego, dziarskiego jeszcze pułkownika ułanów.
Przybył z ogniem twórcy w oczach i słowie, i oczarował z
miejsca panią Elizę. Chyba mocą swej wyobraźni ujrzała jego
urodę, ogień w oczach, bo w rzeczywistości wyglądał jak
zasuszony mól książkowy, w tych cwikierach na długim nosie,
z komicznie wykręconymi na blindzie, usztywnionymi fiksaturą
wąsami, ze starannie wypomadowanymi włosami, z chudą szyją
ujętą w wykrochmalony, wysoki kołnierzyk. I to spojrzenie
wypłowiałe, beznamiętne, ten uścisk miękkich dłoni, małych,
niemal kobiecych...
Rozpoczyna się długi, nie tylko korespondencyjny dialog.
Stopniowo zacierają się granice między panią Elizą a
bohaterką wspólnej powieści - Seweryną, ustami Tadeusza
Rodowskiego z kart Ad astra wypowiada swe kwestie
różnorakiej natury sam Garbowski. "Samotnica z Grodna" i
krakowski pan docent, w szatach swoich literackich
bohaterów, pod ich imionami, mówią do siebie, nie zgadzają
się ze sobą, starają się wpływać na siebie... Podobnie jak w
życiu, jak w licznie wymienianych listach. A wszystko to w
lekkiej "romansowej" mgiełce, gotowej pierzchnąć w każdej
chwili w obawie, aby gęstniejąc, nie zatarła realnych
kształtów postaci i wydarzeń. Ale nie byłaby Eliza -
Seweryna panią Orzeszkową o wrażliwym, spragnionym ciepła
sercu, gdyby - odczuwając nawet dotkliwe ukłucia tych
wszystkich "szpilek, sztylecików, kolców" ze strony
Garbowskiego, trudnego i neurastenicznie nierównego
człowieka - nie wołała z uniesieniem: "Pan wplótł w me
życie, w mroki codzienne - promień [...] Jestem komuś na coś
potrzebna", gdyby nie próbowała złudnie tłumaczyć sobie
pewnych cierpkich słów literackiego wspólnika zazdrością o
nią, nie tłumaczyła się, że to wysyłanie, dzień po dniu,
pocztowych kart to nie obłęd; "po prostu one są ptakami,
które wysyłam, pragnąc, aby Panu o mojej ojczyźnie i o mnie
śpiewały". I nie marzyłaby, że, gdy ukończy Ad astra, może
jeszcze coś "dwoma głosami naszymi wyśpiewamy". I nie
przyjmowałaby w pokorze serca złośliwych uwag Garbowskiego
co do swoich partii owej wspólnej powieści: "Nie ma Pani
pojęcia o zoologii, myląc żyjątka z rządu korzenionóżek z
promienicami, a nektarniki z radiolariami... A te Pani błędy
ortograficzne! Po prostu zgroza..."
Jakżeż musiał czuć się usatysfakcjonowany, gdy
porównywał jej pierwsze, dość ostrożne, nie obiecujące wiele
listy pełne obiekcji co do pisania wspólnego dzieła, z tą
korespondencją, która zaczęła przychodzić po ich spotkaniu w
Szwajcarii.
Gdy ujrzała go tam pierwszy raz i gdy usłyszała
stłumiony wzruszeniem głos: - Jakże jestem szczęśliwy, że
mogę poznać osobiście czcigodną panią, chlubę polskiego
narodu (mówiąc to, pochylił się z szacunkiem do jej rąk) -
uczuła, jak serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem. Jakże
nadrabiała potem wesołością widząc, jak w jej obecności
młodziutka córka rosyjskiego gubernatora, Nadieżda Essen,
mieszkająca w tym samym hotelu, kokietowała młodego
filozofa, porywając go codziennie na górskie wycieczki.
Starała się tę całą historię z Nadieżdą bagatelizować,
pytając żartobliwie: "Czy nie opuściła Pana jeszcze
<>... Proszę wynaleźć imię dla dzieweczki do
planowanej przeze mnie noweli, ale pod warunkiem, aby
naturalnie - nie była to Nadzieja". Czyżby niepoważna
zazdrość w tak poważnym wieku?... - zastanawiał się
Garbowski, radośnie podekscytowany.
To znacznie ułatwi całą sprawę literackiej spółki -
myślał z zadowoleniem. - Koniec z pokornymi, wylewnymi
podziękowaniami, z umniejszaniem siebie! Teraz może pozwolić
sobie na krytyczne uwagi i na przyjmowanie z obojętnością
zachwytów pisarki: "Ma Pan talent pisarski, wielki i rzadki.
Trudność w wydaniu książkowym Ad astra pochodzi z nowości
formy i powagi treści..." Teraz nie potrzebuje, tak jak w
jednym z pierwszych listów, uciekać się do apostrof:
Przezacna Pani, Wielka Pisarko, Czcigodna Autorko... Czekam
wyroku z drżeniem serca... Śmiem uniżenie prosić...
Zbytecznym też staje się trud tworzenia wierszy dla niej - o
sobie, w rodzaju:
[...] na drogę mojego żywota
spłynęła w poprzek rzeka marzeń złota
I mnie raz duchy za tęczową szarfę
Przyniosły w nocy zapaloną harfę,
Melodią na mnie westchnęły ognistą
I uczyniły błękitnym lutnistą...
Swoją drogą dziwne stwory są te kobiety - medytował. -
Wiek nie odgrywa tu specjalnie ważnej roli. Wystarczy, aby
rzucić od niechcenia: "Pani stała się potrzebną mej duszy",
aby natychmiast przyszedł odzew w postaci pocztowej kartki
ozdobionej malunkiem lilii i wymowną czerwienią serca: "Czy
podobna? [...] Za tę kroplę słodyczy i ciepła -dziękuję i
myślą - dłoń w dłoni Pana składając, mówię: to dobrze!"
Nawet nie rozumiejąc pewnych ścisłych naukowych pojęć,
pani Eliza zauroczona "błękitnym lutnistą", podejmuje trud
zrozumienia tych jego wszystkich filozoficznych wywodów o
relatywistycznym traktowaniu czasu jako czwartego wymiaru,
zagłębia się w drukowane na ten temat rozprawy, by po
pożegnaniu go na "banhofie" aluzyjnie zapytać potem w
liście: "Czy też spotkamy się jeszcze z Panem w wymiarze
trzecim, albo może X kreatoryczne w czwartym dopiero
zobaczyć się nam pozwoli? Zapytanie to wzniosło się [...]
Taką mgłą smutną..."
Gdyby zechciał zapalić - roi sobie pani Eliza - "ognisko
ciepłego i radosnego światła", niekoniecznie dla mnie tylko.
I znów przychodzi jej do głowy pomysł, podobny temu, gdy
planowała ożenek pana Franciszka Godlewskiego z Jadzią
Eysymonttówną.
Należy wyswatać - postanawia - Tadeusza Garbowskiego
(alias Leona Płoszowskiego oraz Juliusza Romskiego, bo i pod
takim ukrywał się pseudonimem) z piękną, młodziutką, bo
zaledwie dwudziestoletnią warszawską literatką - Zuzanną
Krausharówną (późniejszą Zuzanną Rabską). To stworzy
możliwość przebywania w rodzinnej atmosferze, rozmów z tym
niezwykłym, choć czasami sprawiającym jej tyle przykrości
cierpkimi uwagami człowiekiem o "młodzieńczej dumie uczonego
i poety". Skończy się wtedy narażanie ambicji na
upokorzenia, gdy na pytanie: "Czy mię Pan jeszcze lubi
trochę, czy jeszcze wspomina mię niekiedy?", otrzymywała
odpowiedź suchą i zniecierpliwioną: "Ciepłego słowa nie mam
dla Pani skąd wziąć".
Misternie tkana wspólnie z Ludwikiem Meyetem nić
miłosnej intrygi nie zdoła omotać "przeciekawego
metafizyka", docenta Garbowskiego z Krakowa. Pannie
Zuzannie, ozdobie warszawskich literackich salonów, nie
danym będzie wypełnić do końca roli Henryki z książki Ad
astra. Trzeba więc znów niefortunnej swatce zstąpić na
ziemię, nie patrzeć tylko w gwiazdy, i stać się patronką
innej młodej pary, połączonej wzajemną skłonnością serc, a
nie przemyślaną intrygą obcej osoby.
Narzeczony Jadzi - brat terrorysty
Jaki okaże się przy bliższym poznaniu wybrany Jadzi?...
Bo to ona, panna Eysymonttówna przyjechała niedawno do
Grodna, odwiedziła razem z narzeczonym - Ryszardem Kunickim
- panią Elizę. Ten ciemnowłosy, o regularnych szlachetnych
rysach twarzy młodzieniec spodobał się pisarce. Ileż w nim
ciepła i czułości dla Jadzi! Jakiż ma ujmujący uśmiech, ile
w nim delikatności... Dziewczyna po niedawnej stracie matki
potrzebuje teraz więcej niż przedtem serdecznych uczuć.
Kunicki, poważny, spokojny, dojrzały człowiek, budzi ufność
i zdaje się gwarantować szczęście małżeńskie. Pani Eliza,
która po śmierci pani Zofii Eysymonttowej bardziej jeszcze
niż przedtem czuje się odpowiedzialna za Jadwigę, wierzy, że
dziewczyna, dziecinna i jeszcze, nie wdrożona do poważnych
obowiązków, czasem nawet zbyt lekkomyślna, znajdzie w panu
Ryszardzie prawdziwego przyjaciela i mocne oparcie. Nie ma w
tym młodym człowieku nic z pretensjonalności, z
zarozumialstwa, z samochwalstwa, choć mimo tych niespełna
jeszcze 26 lat życia prezentuje sobą już niemało. Jest
doktorem medycyny, studia ukończył z najwyższym
odznaczeniem.
Gdy Jadwiga biegała po mieście, odwiedzała przyjaciółki,
sklepy z białymi tiulami, ślubnymi pantofelkami i lśniącym
adamaszkiem, gdy spędzała długie godziny u swoich sióstr,
mieszkających w okolicy Grodna, Ryszard oczekiwał na nią,
wcale się nie nudząc, u pani Elizy. Herbata z domowymi
konfiturami w salonie w "kąciku pod baranami" -rozmowy z
pisarką...
Ciekawe były te rozmowy! Gawędzili nie tylko o Jadwidze,
o wspólnych znajomych w Krakowie, o bieżących sprawach, ale
i o, nie tak znów dalekiej, przeszłości. Jednym z ważkich
tematów był 63 rok i młodzież powstańcza. Teraz, ci piękni
wtedy i romantyczni, posiwiali, rozczarowani tkwili wciąż
jeszcze sercem w swoich dawnych zrywach. Wiekiem, jeśli
żyli, czy to w kraju, czy na wygnaniu, byli na ogół niedużo
starsi od pani Elizy, więc i ich poglądy na sprawy narodu i
społeczeństwa zbytnio się nie różniły. Odrębności
występowały dopiero, gdy spotykali się z młodszym
pokoleniem. Odczuła to w rozmowach z narzeczonym Jadwigi i
Orzeszkowa, ale ich dialogi nie miały w sobie nic z
zacietrzewienia.
- Znam już pana z entuzjastycznych listów Jadzi -pisarka
uśmiechnęła się życzliwie do doktora - wiem też co nieco o
pańskiej działalności w "Zjednoczeniu kształcącej się
młodzieży postępowej", w "Ruchu"; Dziunia całkiem podziela
poglądy pana. Czy nie uważa pan jednak, że te wasze
pragnienia radykalnej przebudowy świata starych wartości
mogą napawać pewnym niepokojem?... Proszę nie posądzać mnie
o wstecznictwo, myślę tylko, że naprawianie wszelakiego zła
winno odbywać się "przez trud cierpliwy, przez długie i
trudne szlachetnienie świata", że obolałości, nierówności,
"przeżytki i krzywdy społeczne należy reformować stopniowo,
a nie zasypywać ich pod gruzami współczesnego ustroju".
Doktor słuchał w milczeniu i pani Elizie trudno było na
razie wywnioskować, jak ocenia jej zastrzeżenia, więc
ciągnęła dalej:
- Głęboko przeżywam te sprawy zniwelowania nierówności.
Już przed kilkunastu laty, słysząc o krakowskim procesie
proletariatczyków, o galicyjskich procesach, prosiłam Jeża,
aby zrelacjonował mi to wszystko szczegółowo. Otrzymawszy od
niego cały opis procesu, streszczenie słów Waryńskiego,
pomyślałam: rewolucjoniści są ideowi, ale działają z różnych
zresztą pobudek złymi metodami, głosząc, że terrorystyczne
akcje, to tylko konieczność ulegania prawom historii.
Wpadka Hrabiego
"Na przewrót, do którego dążymy - mówił wtedy przed
sądem zubożały szlachcic o konspiracyjnym pseudonimie
<> - patrzymy jak na rezultat rozwoju historycznego.
I staramy się, aby nie zastał nas nie przygotowanych". To
przygotowanie to nie tylko ulotki, manifesty, odezwy odbite
"w drukarni partyi Proletaryat" czcionkami dostarczonymi z
Genewy, Paryża, Moskwy, Petersburga, Odessy...
"Proletariat" był ściśle związany z rosyjską Narodną
Wolą, hołdując terroryzmowi. Marks pisał, że "terroryści
stawiają na jedną kartę własne głowy". Chcą stworzyć w końcu
"królestwo anarchistyczno-komunistyczno-ateistyczne",
skracając oczekiwanie na przyjście owego "królestwa"
gwałtownymi akcjami. A do wykonania zadań potrzebne są bomby
w formie niewielkich skrzynek, przy otwieraniu których
następuje wybuch, lub śmiercionośne "pomarańcze", mikstury,
które mogą, domieszane do wódki, przenieść delikwenta na
drugi świat. Projektodawcy prześcigają się w szaleńczych
pomysłach, wspomagani przez rosyjskich terrorystów z
Sergiuszem Degajewem na czele. Ten szaleńczo odważny i
niesłychanie sprytny rewolucjonista z Petersburga zbiera już
pieniądze na uruchomienie drukarni Narodnej Woli w
Warszawie. Przywódca petersburskiej organizacji przysyła już
tu swoich ludzi, buduje w wyobraźni zwycięskie barykady, a
na ich szczyt winduje "Hrabiego" i "Czarnego". - Wspaniały
jest ten Sergiusz Piotrowicz Degajew - zachwyca się "Czarny"
- Kunicki - rozgorączkowany obrazami niedalekiej walki, a po
niej - życiem "w królestwie szczęśliwości, równości i
dobrobytu"!
Jak doszło do tego, że przez jedno głupstwo, jeden
moment nieuwagi wielka rola wodza "Proletariatu" -
Waryńskiego, życie pełne iskrzeń, zamieniły się w rolę
więźnia i powolną śmierć w ciemnych, wilgotnych murach
twierdzy Szlisselburga?...
Rzecz wydarzyła się w Warszawie, niedaleko Ogrodu
Saskiego. Wyobraźmy sobie ulicę Rymarską, tuż obok placu
Bankowego, pełną sklepików, hałaśliwych handlarzy z workami
zarzuconymi na ramię. Jest 28 września 1883 roku.
Tam o godzinie trzeciej po południu mieli spotkać się:
młoda, ładna kobieta i nieco starszy od niej elegancki
mężczyzna o wytwornym sposobie bycia. Był to Ludwik
Waryński.
Zanim pojawił się w tej okolicy, poszedł jeszcze na
ulicę Waliców, do tajnej drukarni, gdzie akurat odbito
ulotki z hymnem rewolucyjnym: Warszawianką.
Naprzód, Warszawo!
Na walkę krwawą,
Świętą, a prawą -
Marsz, marsz, Warszawo!
- refren ten przedzielał kilkakrotnie dwuzwrotkowe
części, pisane przed trzema laty przez Wacława Święcickiego,
więźnia w celi nr 51 X Pawilonu Cytadeli:
Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu,
Zbrodnią w rozkoszy tonąć jak w błocie
I hańba temu, kto z nas za młodu
Lęka się stanąć dziś na szafocie!
Nikt za ideę nie ginIe marnie,
Z czasem zwycięży Chrystus Judasza!
Niech święty ogień młodość ogarnIe,
Choć wielu padnie - lecz przyszłość nasza!
Jeszcze ciepłe arkusze, jeszcze farba pachnie
przenikliwie i brudzi dłonie; Ludwik wziął kilkadziesiąt
egzemplarzy, związał w płaski pakunek i ruszył w stronę
ulicy Rymarskiej. Przechodząc koło witrynowej szybki
sklepiku Lejzora - Butlefa? Butlowa? - "Tu się sprzedaje
tytoń i pocztowe marki" - przypomniał sobie, że w kieszeni
obok kartek z artykułem Będzie wojna, przeznaczonym do
jednego z numerów Proletariatu, obok ulotek o zdrajcy
Rodziewiczu i o rewizji w knajpie Bujnika, obok korekty
odezwy napisanej przez Stacha Kunickiego, ma list do Anny
Lefrancais, żony komunarda, udzielającej swego adresu w
Paryżu na kontaktową skrzynkę, który należy jak najszybciej
wysłać - Ale koperta nie miała znaczka, trzeba więc wpaść
jeszcze do sklepiku, a potem wrzucić list do pocztowej
skrzynki.
Dzwonek zawieszony nad drzwiami "interesu" Butlefa
zadźwięczał krótko, jękliwie, a właściciel z przymilnym
uśmiechem powitał pytaniem: - Szanowny pan dziedzic
życzy?...
"Hrabia" położył paczkę na lepkiej ladzie, wyciągnął
portmonetkę, przykleił znaczek. Spojrzawszy na zegarek,
stwierdził, że zostało mu już niewiele czasu do godziny
piętnastej, wybiegł więc w pośpiechu ze sklepu, wrzucając po
drodze list.
Ach, co za gapiostwo! - zapomniał wziąć z lady paczkę z
Warszawianką. Trwało to może minutę, może dwie, i może
Lejzor Butlef nie byłby tak ciekawy i nie otwierając paczki,
oddałby ją nieznajomemu, tak spieszącemu się mężczyźnie. Ale
na całe nieszczęście przyszedł akurat do niego w odwiedziny
niejaki Wald z sąsiedniego domu, w którym "trzymał" zyskowny
burdelik. I właśnie ten Wald napierał, aby koniecznie
otworzyć paczkę i zobaczyć, co tam w niej jest. -Kto wie, co
za skarb się w niej kryje! Może ruble, może złoto?... -
zachęcał. Rozpętali tedy sznurek, ale zamiast złota i rubli
ujrzeli niezwyczajny druk na bardzo zwyczajnym papierze
zatytułowany Warszawianka; pod tym słowem w nawiasie
widniała informacja, że jest to odbitka z "Proletaryatu".
Lup to nie lada! - pomyśleli równocześnie i w tym samym
momencie zadźwięczał znów dzwonek; Ludwik jednym susem
znalazł się przy ladzie. Oddali mu grzecznie paczkę,
sumitując się, że szukali w niej adresu, pod który mogliby
odesłać czy zanieść zgubę. - Szanowny pan dziedzic przyszedł
na szczęście sam i to tak prędko. A jeśli takie życzenie
szanownego pana dziedzica, to nic nam nie jest winien za
naszą grzeczność, nawet o tym nie ma co mówić...
"Hrabia" nie zastanawiając się nad przymówką, nie
słuchając wyjaśnień, oddalił się szybkim krokiem, aby za
chwilę znaleźć się w cukierni pana Kwiecińskiego.
Warwara czekała już na niego w rogu przy małym stoliku,
popijając herbatę "na prykusku". Na widok "Hrabiego"
uśmiechnęła się i odsunęła nieco fotelik, aby mógł swobodnie
przejść. Nieco zdyszany opadł z ulgą na krzesło.
W tym czasie Wald nie próżnował, truchtem pobiegł po
swojego zaufanego, dobrego do każdych interesów kompana o
nazwisku Sofa. Sofa był z zawodu czapnikiem i oficjalnie
prowadził czapniczy interes, ale zdarzało się, że potrafił
też, jak było trzeba, za mile brzęczące pieniądze szyć
ludziom niezłe buty. Teraz nadarzyła się okazja zarobienia
kilku rubelków, i to bez dużego nakładu pracy. A więc
-szybko pocwałować ulicą, błyskawicznie odnaleźć starszego
rewirowego Żwawczuka, donieść mu, że w cukierni siedzi
bardzo niebezpieczny człowiek, iść tam z panem władzą,
przekazując z kolei sztafetę oczekującemu w pobliżu Waldowi!
Sam stanie na wszelki wypadek na straży tuż przed drzwiami
cukierni.
Zamieszanie u wejścia i szybki podniecony głos: - To
ten, to ten, co siedzi z kobietą, tam w rogu, to ten w
brązowym ubraniu! - kazały Waryńskiemu nagle odwrócić głowę.
Ujrzał kierującego się wolno w jego stronę policjanta i
skaczącego przy nim jak na sprężynce człowieczka. Poznał go.
To jeden z tych dwóch, który oddał mu, tam w sklepiku,
paczkę. Zrozumiał. Pierwszą myślą, która jak błyskawica
przeszyła mózg, było: - Uchronić Warwarę, ułatwić jej
ucieczkę!
Zerwał się gwałtownie z krzesła, wyskoczył zza stolika,
wybiegł im naprzeciw, jednym uderzeniem ręki przewracając
Walda. Zaczął szamotać się z rewirowym, próbując przygiąć go
do ziemi. Nieliczni jeszcze o tej porze goście z krzykiem
tłoczyli się przy wejściu. Wald, skulony, podpełznął w
stronę drzwi, czujnie mimo przestrachu obserwując
szamotaninę i gwałtowne ruchy człowieka w brązowym palcie.
Przez ten czas dziewczyna, klucząc między stolikami,
wybiegła na ulicę, by potem już w parku, nie zwracającym
uwagi, wolnym krokiem, zmieszać się z obojętnym tłumem.
Serce waliło mocno w piersi, kotłowała się wzburzona myśl: -
Co z "Hrabią?"... Co dzieje się teraz w cukierni? Czy udało
mu się uciec?...
Rewirowy Żwawczuk leżał już powalony na podłodze i gdy
zdawało się, że szybko nie uda mu się stanąć na nogi i
Ludwik zdoła uciec, odpychając jeszcze jednym uderzeniem
ręki czyhającego Walda, rewirowy uchwycił nagle poły
płaszcza "Hrabiego" i trzymając je z całych sił w obu
rękach, pozwolił wlec się po deskach podłogi, przewracając
po drodze krzesła.
No, teraz już mi ptaszek nie umknie - pomyślał, lecz w
tej samej chwili poczuł, że palto opada na podłogę,
przykrywając go całego. Zanim się wygrzebał spod fałdów,
zanim nałożył zrzuconą czapkę ze sztywnym daszkiem, Waryński
jednym susem znalazł się przy drzwiach, wyrywając się
zatrzymującemu go z całą siłą Waldowi.
Tak relacjonował to w cyrkule Wald, przyszedłszy tam,
aby upomnieć się, razem z Sofą, o nagrodę za pomoc i trudy
przy ujęciu niebezpiecznego terrorysty: - Zrzucił z siebie
paltot, aby uciekać, gdyż rewirowy Żwawczuk chwycił go za
takowy, wtedy ja złapałem go za rękę, a gdy się wyrwał,
goniłem go razem ze stójkowymi i krzyczałem głośno:
"Złodziej, złodziej".
...Podjęli to wołanie policjanci i niektórzy
przechodnie; biegli aż do ulicy Senatorskiej, gdzie
pochwycono "Hrabiego" i doprowadzono do Zarządu Żandarmerii;
niektórzy podawali, że był to cyrkuł policyjny dzielnicy
Powązki. Tam został rozpoznany i podał prawdziwe imię i
nazwisko.
- Wielka to zdobycz, panowie! Przeszło pięć lat nie
można było go upolować - cieszył się, powiadomiony
natychmiast, generał Kutaisow, klepiąc z uznaniem po
ramieniu naczelnika z Zarządu Żandarmerii i funkcjonariuszy
Departamentu Policji. - Ładna robota!
Nagroda musi być odpowiednio duża - przemyśliwał Wald. -
Pójdę i zażądam 100 rubli dla mnie, 50 dla Sofy i 25 dla
Butlefa. Co prawda nie natrudził się on tak jak my, nie brał
udziału w pogoni, ale powiedział o tym znaczku kupionym u
niego i wskazał skrzynkę pocztową, do której ów awanturnik
wrzucił gruby list; więc i jemu też się coś należy. Podobno
w tym liście znaleziono jakieś dwie odezwy do robotników, po
polsku i niemiecku.
- Niewdzięczna władza, po co się było tak trudzić i
narażać - lamentowali potem dwaj "przedsiębiorcy" z ulicy
Rymarskiej; kazano im bowiem iść precz, wysupławszy dla
Walda jedynie 15 rubli, a Sofie nie dając ani kopiejki, choć
ów jeszcze przy wyjściu głośno biadał, że w czasie pogoni
jakiś przechodzień specjalnie podstawił mu nogę, uderzając
go przy tym boleśnie po ramieniu.
W październikowym, trzecim numerze Proletariatu,
nawiązując do ucieczki "Hrabiego", który kluczył wśród nie
zorientowanych przechodniów, wznoszących okrzyki: "Złodziej,
złodziej!" i wskazujących go palcem, przestrzegano:
"Zwracamy uwagę publiczności, aby była oględniejsza w
dawaniu pomocy policji, gdyż ta nie mogąc wyśledzić naszych
mieszkań, aresztuje nas po ulicach i alarmuje fałszywie".
Zabrakło więc przywódcy, a wkrótce i za innymi zaczęły
zamykać się bramy Cytadeli - Jentysówna "Janeczka",
Mieczysław Mańkowski "Mieczyk", Płoski "Blondynek",
Puchewicz, a także, starszy już człowiek, cieśla Konstanty
Podbielski i młody krawiec Daniiowicz, i wielu, wielu
innych.
Teraz Stanisław Kunicki obejmie po nim przywództwo i
zacznie działać jak w gorączce, powtarzać hasła, które
jeszcze jako niedoświadczony młodzieniaszek petersburskiej
uczelni słyszał z ust Rosjanina - Degajewa, a więc:
nieodzowność spisków, terror! I agitacja, uświadamianie ludu
roboczego... Przede wszystkim - uświadamiać, ukazywać inne
perspektywy życia. - Chłopi, niestety - boleje Kunicki - nie
rozumieją jeszcze życiowej szansy, oferowanej przez
"Proletariat". Ostatnio, gdy rozdawał z towarzyszami odezwy,
ukradkiem, na procesjach Bożego Ciała, gdzie było wyraźnie
zadeklarowane, że "rozda się ziemię tym, którym się należy,
bo na niej orzą", poszczuli agitatorów złymi psami. Lepszy
odzew znajdują propagandowe hasła w podmiejskich
piwiarniach, tanich szynkach wśród niektórych warszawskich
robotników, o młodym jeszcze robotniczym rodowodzie, bowiem
niektórzy byli synami wyzutych z majątków po 1863 roku
szlachciców i przeżyli już niejedno upokorzenie; źle ubrani,
o rękach pobrudzonych węglowym pyłem, przezywani smoluchami.
Stróż przy budce w Saskim Ogrodzie odpędzał ich od bramy.
Dla wielu wybór pracy w fabryce był świadomy, woleli bowiem
konkretną robotę niż wegetowanie w żalach, fumach,
zgorzknieniu, w dukwieniu w kantorkach nad papierkami.
Wyznawcy terroryzmu, ci z Rosji i w kraju, mogli liczyć
u niektórych na poparcie. Szukali nowej szansy na inne
życie. Szukali autorytetu. Taki na przykład Agaton Zagórski,
przyjaciel Aleksandra Zawadzkiego, z którym przemycał przez
prusko-rosyjską granicę nielegalne broszury, za swego boga
uznał Stanisława Kunickiego. - Zrobię wszystko, co mi
każesz. - Błyskając sygnetem, nie z herbem, lecz z wyrytą
trupią czaszką, zapewniał chrapliwym szeptem: - Każesz
przebić sztyletem - przebiję, każesz rzucić bombę - rzucę,
każesz otruć - otruję...
Przemiana?...
Gdy rozmowa zeszła na terrorystów, na tamte sprawy
sprzed kilkunastu lat, Eliza Orzeszkowa ucieszyła się, że
kandydat na męża Jadzi przytakiwał, że nie można akceptować
w żadnym wypadku tej - pożal się, wielki Boże -filozofii
terroryzmu stosującego gwałt.
- Często giną ludzie - mówiła - na ogół nie ci główni
inspiratorzy, którzy żyją sobie potem bezpiecznie gdzieś za
granicą. Pamiętam taką historię; główny inspirator i zabójca
do dziś buja sobie gdzieś w świecie, do dziś nie wykryty.
Zdarzyło się to w roku dla mnie, ze względów osobistych,
dość pamiętnym, bo w 1883. Byliśmy wtedy z panem Nahorskim
na wakacjach. Stanisław, choć raczej nie interesował się
zbytnio polityką, z wypiekami na twarzy relacjonował mi,
czytając rosyjskie także gazety, szczegóły pewnego
zabójstwa, krwawego czynu dokonanego przez terrorystów.
Kierował wszystkim ów tajemniczy Rosjanin... zaraz, zaraz,
jak się nazywał?... - próbowała sobie przypomnieć.
- Degajew - Ryszard Kunicki prawie że wykrzyknął to
nazwisko i niespokojnie poruszył się na krześle. - On miał
ogromny, wręcz hipnotyczny wpływ na polską młodzież. Po
wykonaniu tego zabójstwa, na osobie rosyjskiego pułkownika
Sudiejkina, on - Sergiusz Degajew rzeczywiście wymknął się z
pogoni, gdy Stasza, to jest Stanisław Kunicki, został
powieszony na stoku warszawskiej Cytadeli... Przedtem na
rozprawie z uwielbieniem mówił o swoim "bogu" - Siergieju,
że sądzi tak, jak on, że każdy uczciwy człowiek musi
zabijać dla dobra sprawy. A słysząc oskarżycielskie mowy,
nie czekał, aż weźmie go w obronę adwokat Anc czy
Nowodworski, lecz sam protestował przeciw szkalowaniu
terroryzmu. - "Oto przedstawiani jesteśmy jako ludzie
łaknący krwi, przekonania uznaje się za szkodliwe, postępki
za zbrodnie. To nie zbrodnie, to spełnienie świętego
obowiązku. Nacisk konieczności zmusił nas wejść na drogę
terroryzmu... To wy, samodzierżawcy..." - Podniósł głos,
zawiesił go na moment. Gwałtownie przerwał przewodniczący
początek atakującej apostrofy, lecz Stasza przekrzyknął jego
protest: - "Nie zapominajcie, sędziowie -zwrócił się w
stronę ławy - że jest to w dosłownym, a nie przenośnym
znaczeniu tego słowa, moje słowo ostatnie..."Tak mówił i
taki ostatni obraz, i takie ostatnie słowa Staszy przekazał
mi ojciec, uczestniczący w rozprawie.
- Stasza? - zdziwiła się pani Eliza zarówno tym
familiarnym zdrobnieniem imienia, jak i przejętym głosem
opowiadającego. - Skąd też ojciec narzeczonego Jadzi na owym
procesie?..
- Stasza to był mój rodzony brat... - wyszeptał Ryszard.
Cofnijmy czas i przenieśmy się do Petersburga, gdzie
Stasza studiuje inżynierię i gdzie zły duch, starszy kolega
z Wydziału - Siergiej Degajew, o ponurych oczach osadzonych
głęboko pod krzaczastymi brwiami, obrazowo przedstawia
inteligentnemu Polakowi, jak wspólnymi terrorystycznymi
działaniami można unicestwić wszystko, co zacofane,
zatęchłe, zrobaczywiałe, i zaprowadzić nowy ład.
Rzucając raz po raz w stronę przybysza z Warszawy uważne
spojrzenia i łowiąc z radością pełen entuzjazmu i ognia
wyraz jego twarzy, Siergiej uwodzicielsko kreślił idee
rosyjskiej Narodnej Woli. W końcu przekonał Staszę
całkowicie, że jego misją jest przeszczepianie tych myśli i
terrorystycznych działań na polską ziemię.
- Jak to uczynić? - pytał rozgorączkowany Stasza.
- Masz rodziców w Warszawie - odpowiedział Sierioża -
jedź tam zaraz, udawaj, że ściga cię tęsknota za domem, za
rodzeństwem. I działaj! Tam wiedzą już o tobie towarzysze.
Oczekuje cię "Hrabia", chce rozmawiać z tobą Puchewicz
-przywódca "Solidarności", ale on w przeciwieństwie do
"Hrabiego" jest zbyt ostrożny, boi się dynamitem rozwalać
wyorderowanych mierżawców. On zapewne nigdy nie zgodziłby
się zgładzić kulą, bombą czy trucizną takiego na przykład
szubrawca jak tropiący rewolucjonistów pułkownik żandarmerii
Grigorij Sudiejkin.
...Kunicki w Warszawie żyje jak w gorączce, w walizkach
nosi czcionki, drukuje odezwy Partii Socjalno-Rewolucyjnej,
w pakunkach dźwiga "pomarańcze". Degajew tymczasem w Odessie
w konspiracyjnym lokalu zaciera ręce: - No, udało się
dowieźć ten wielopudowy bagaż z czcionkami! Można już
uruchomić drukarnię. - Tuż przed świętami Bożego Narodzenia
1882 roku czteroosobowa "załoga" drukarzy razem z Degajewem
i Antonim Spadonim została nakryta w czasie pracy. Zakuci w
kajdanki, znaleźli się w więzieniu.
Siergiej siedzi już od miesiąca, w pojedynczej celi,
posępny, wściekły. Ostatnio zdołał, wystukując w ścianę
litery alfabetu, przekazać Spadoniemu zamysł swej ucieczki,
gdy będą go wieźć do kijowskiego więzienia: "jedyna to
szansa, rozumiesz, jedyna moja szansa".
Wszystko potoczyło się potem jak w sensacyjnym filmie:
otwiera się brama więzienna, na ulicę wytacza się bryka. Na
tylnym siedzeniu - trzy osoby; jedna - ta pośrodku, w
narzuconym na ramiona cywilnym płaszczu - to Degajew,
konwojowany na dworzec przez dwóch uzbrojonych żandarmów.
Prószy śnieg, parskają konie. Nagle więzień odpycha
gwałtownie jednego z żandarmów, a drugiemu sypie w oczy
tytoń. Wyskakuje z bryki. Rozlegają się strzały, lecz
uciekinier niknie jak duch za ciemnymi murami nie ukończonej
jeszcze budowli nowego dworca.
Naczelnik odeskiej żandarmerii wysyła telegram do
petersburskiego Departamentu Policji: "Przestępca polityczny
Siergiej Degajew zbiegł dzisiaj wieczorem. Poszukiwania
trwają". Policja penetruje wszystkie zakamarki ulic,
piwnice, a nawet na cmentarzu odsuwa płyty z ośnieżonych
grobów.
Siergiej pojawił się w Charkowie, na progu
konspiracyjnego mieszkania Wiery Figner. Rewolucjonistka
Wiera wita go z radosnym uniesieniem. - "To prawdziwy cud -
woła - że jesteś znów z nami! Za przyjaźń, za wolność,
śmierć wrogom!" - Siergiej jednym haustem wypija podany mu
trunek... Już prawie miesiąc minął od spotkania u Wiery;
niespodziewanie na ulicy żandarmi otaczają i aresztują
Wierę. W tym samym czasie Degajew dokonuje rzeczy
niezwykłych. Założył nową drukarnię, nowe koła wojskowe i
studenckie, a jesienią wydał nowe pismo: "Kartki Woli Ludu".
- Rzeczywiście, diabelskie szczęście ma ten Sierioża! -
cieszą się konspiratorzy - gdy jest tyle wsyp i aresztowań,
on umie wyślizgiwać się jak węgorz z zastawionych sieci.
Zbliżała się koronacja Aleksandra III. Dwoił się i troił
pułkownik Sudiejkin, snując przy tej okazji wspaniałe dla
siebie horoskopy: po koronacji Najjaśniejszy Pan oceni moje
zasługi w zwalczaniu tej rewolucyjnej bandy. Należałoby
jeszcze tylko zwabić teraz w Szwajcarii ich wodza - Lwa
Tichomirowa, obezwładnić, związać, zakneblować i przywieźć
do Petersburga jako niebezpiecznego wariata.
...Lew Tichomirow - to nazwisko znaczyło wiele! Degajew
postanawia jechać do Szwajcarii. - "Muszę z nim porozmawiać"
- wyjaśnia towarzyszom.
Rozmowa była "wielka i straszna" - jak określi ją potem.
W czasie jej trwania Siergiej raz po raz z nie spotykanym u
niego nigdy żebrzącym spojrzeniem zapewniał Tichomirowa:
"Zrobię wszystko, co pan mi zleci! Przysięgam!" O treści tej
"wielkiej i strasznej" rozmowy pierwszy dowiedział się
Stanisław Kunicki; z ust samego Degajewa. Przez kuriera
otrzymał przedtem krótki list od Siergieja, że w określonym
dniu ów oczekuje go w Paryżu.
W Paryżu, w wynajętym mieszkaniu z nie rzucającym się w
oczy wejściem od podwórka, w pokoju o perkalikowych
firankach, stoi na stole butelka mocnej moskiewskiej wódki i
dwa "stakany". Obok za szybkami serwantki -pełno
bukolicznych figurynek z nieodłącznymi pasterkami w
balonikach różowych spódniczek. Co to za niedorzeczne tło
dla mających wybuchnąć tu za chwilę słów. Degajew przywitał
Staszę także niezbyt dorzecznym okrzykiem: "Nie odpychaj
mnie, pomóż oczyścić splugawioną duszę. Ty, mój jedyny,
prawdziwy przyjaciel! Przysięgam, zakatrupię tego drania! Ja
zdradzałem i teraz chcę odkupić swą winę. Inaczej zagryzą
mnie jak wściekłe psy wyrzuty sumienia. Służyłem
Sudiejkinowi, wydałem mu wielu naszych towarzyszy, i Wierę
Figner - też. Wysłuchaj mnie spokojnie, tak jak wysłuchał
mnie niedawno Lew Tichomirow, gdy opowiadałem mu o swojej
przemianie. On mi dał szansę odkupienia mej strasznej winy,
zlecając zabicie gada, mojego szefa w tajnej policji. I
zabiję go, zabiję, zatopię w jego krwi swoją hańbę..."
Stasza jeszcze nie wierzył, jeszcze próbował pytaniami
wywlec nielogiczne, słabe punkty tej samobiczującej
spowiedzi Siergieja: "Ty agentem Ochrany? Przecież więziono
cię! Przecież wyrwałeś się cudem z łap strażników. Gdybyś
służył Sudiejkinowi, nie ścigano by cię kulami po ucieczce".
Odpowiedzi Degajewa nie pozostawiiy jednak w końcu
żadnej wątpliwości. I już nie było żadnych pytań. I Degajew
spokojnym głosem rozpoczął monolog:
- Moja zdrada zaczęła się w Odessie. Gdy aresztowany
znalazłem się w celi, pojawił się tam nagle Sudiejkin.
Dobroduszny, pachnący dobrym tytoniem i dobrą wodą kolońską,
współczuł mi niezmiernie, że taki wybitnie inteligentny
człowiek jak ja musi dusić się w tej celi, w piekle
bezczynności. "A potem - mówił - zesłanie, katorga, może
śmierć. A ja proponuję..." Straszył i kusił. Po kilku
odwiedzinach, widząc, że nic nie wskóra, zmienił metodę. I z
żandarma przeistoczył się w człowieka zatroskanego o całą
wielką Rosję. Powoli trafiał mi do wyobraźni. "Nasz kraj
-mówił - zżera rak biurokracji, wszędzie pleni się egoizm
wyższych arystokratycznych warstw. I to dygnitarstwo, ta
wzgarda dla poniżanego ludu... Siergieju Piotrowiczu, Rosja
ginie, potrzebuje kuracji. Wy i ja myślimy tak samo, różnimy
się tylko przepisami leczenia. Wy szarpiecie tylko po
wierzchu chore ciało, częstując je dynamitem, a my chcemy
przenikać skutecznymi lekami w głąb organizmu. Rozumiemy
się?..."
Umiał drań, w tej zamkniętej celi, przedstawić swe racje
przekonująco. Nie spałem całą noc - ciągnął spowiedź
Siergiej - nazajutrz Sudiejkin pojawił się wieczorem i w
towarzyskiej atmosferze, przy dobrym koniaku, w obłokach.
dymu dobrych cygar, ujawnił mi opracowany w najdrobniejszych
szczegółach plan "zuchwałej ucieczki". Zapewnił przy tym, że
strzały wtajemniczonych strażników nie będą celne.
Ja, Judasz, założyłem potem, jak wiesz, tajną drukarnię,
wydawałem odezwy, które zawsze przedtem akceptował ten
mierżawiec, posługiwałem się dostarczonymi przez niego
czcionkami.
Po tej szczególnej spowiedzi rozwiały się w końcu bez
śladu wszystkie złudzenia "Czarnego". Pozostało już tylko
splunąć i rzucić zdrajcy prosto w twarz:
- Drań!
Degajew usłyszawszy to, zmienił ton, próbował
zaprotestować i znów wzniecić wątpliwości:
- Stasza, nie masz racji, określając mnie tym jednym
tylko słowem. Sam mówiłeś mi o Wallenrodzie, sam z
uniesieniem recytowałeś mi strofy waszego Mickiewicza. Czy
nie przychodzi ci na myśl, że może i ja spełniałem takie
podwójne zadanie?...
Kunicki odpowiedział wzgardliwie:
- Ty i Konrad Wallenrod!... Albo postradałeś zmysły,
albo mnie uważasz za głupca... Diabelska pycha dyktuje ci
teraz te porównania, tak jak przedtem kazała ci zapewne
kłamliwie wmawiać samemu sobie, że idąc na tę służbę do
Sudiejkina, będziesz mógł uczynić w przyszłości wiele
dobrego dla całej Rosji, dla jej ludu. W rzeczywistości
chodziło ci najpierw o ratowanie własnej głowy, a później
zacząłeś upajać się w wyobraźni smakiem władzy. Taki to z
ciebie Wallenrod. Nawet ta lamentliwa spowiedź nie jest
wynikiem męskiego obrachunku z samym sobą, lecz chęcią
przerwania udręki, bo umęczyłeś się już graniem
niebezpiecznej, podwójnej roli.
Będzie bal... krwawy bal...
Po powrocie z Paryża Siergiej Degajew pojawił się u
Sudiejkina. Usiedli w półmroku, w głębokich fotelach,
zaciągnęli się dymem cygar.
- No i co tam nad Sekwaną, kochany Siergieju
Piotrowiczu? - zagaił na powitanie pułkownik.
- Wasze błagarodje, Grigoriju Konstantynowiczu, pewne
drobne fakty zdają się wskazywać, że kilka osób z Narodnej
Woli nie ufa mi...
- Cóż prostszego, drogi Siergieju, jak odzyskać znów ich
zaufanie. Rzucimy naszą drobną płoć na pożarcie. Ubijecie,
wy rewolucjoniści, kilku nie znaczących już dziś agencików
carskiej policji, potem z ich kieszeni, wy - terroryści
wyciągniecie legitymacje. I co to będzie za triumf;
Siergiejowi - powiedzą - można ufać, przecież wskazał nam
tych agentów, ubezpieczał robotę.
No, sprawa załatwiona. Można już zmienić temat, zapytać
Siergieja, czy oglądał baletniczki w Bal Mobille tańczące
kankanika.
- Co tam Bal Mobille! - Degajew macha lekceważąco ręką.
- Ja urządzę, ekscelencjo, taki bal u siebie, z damami i
dobrymi trunkami, że i senator mógłby pozazdrościć.
- Zgoda! - śmieje się pułkownik. - Tylko pełna
dyskrecja, pamiętaj!
Powiodła się dopiero trzecia próba ściągnięcia
pułkownika do mieszkania Degajewa, przy Newskim Prospekcie
numer 91; drugiego jego mieszkania, gdzie figurował w spisie
jako Sergiusz Jabłoński. 16 grudnia, późnym popołudniem,
zadźwięczał dzwonek. Degajew rzucił się do drzwi, otworzył
je szeroko, lecz powitalny uśmiech zastygł mu nagle na
twarzy. Ujrzał bowiem za plecami gościa jego siostrzeńca -
Sudowskiego, urzędnika tajnego wydziału.
- Namówiłem go - objaśniał pułkownik - aby zabawił się
wraz z nami.
Weszli do salonu.
- Zanim przyjadą damy, zanim zasiądziemy do łososika i
kawioru - rzekł Degajew - chciałbym jeszcze, ekscelencjo,
zamienić kilka słów na osobności.
Przeprosił Sudowskiego i gestem ręki wskazał drzwi swego
gabinetu. Po chwili siostrzeniec pułkownika usłyszał głuchy
strzał zza ściany i zaraz potem czyjeś skradające się kroki;
ale nie od strony gabinetu, lecz w korytarzu. Zgrzyt
metalowych kółek gwałtownie odsuniętej portiery. Sudowski
obejrzał się: dwóch mężczyzn potężnego wzrostu trzymało w
rękach uniesione do ciosu łomy. To młodzi konspiratorzy:
Mikołaj i Wasyli, pomocnicy Degajewa, wyszedłszy z kuchennej
kryjówki postanowili zająć się niespodziewanym, drugim
gościem.
Z gabinetu wybiega Degajew. Wychodzą w trójkę z
mieszkania, przekręcając od zewnątrz klucz w drzwiach. W
mieszkaniu wsiąka w puszysty dywan krew martwego już
Sudiejkina i ciężko rannego Sudowskiego. (On to później,
odratowany, zrelacjonuje władzom przebieg wydarzenia)... Na
ulicy pada gęsty śnieg. Za chwilę każdy ze spiskowców podąży
w swoją stronę. Degajew na lewo, do umówionego miejsca,
gdzie czeka w napięciu Stanisław Kunicki. Wkrótce odjeżdża
pociąg, którym opuszczą biały Petersburg. Stanisław pomaga
Siergiejowi przedzierzgnąć się - ubiorem, sztuczną,
miedzianą w kolorze brodą, lisią czapą - w bogatego
rosyjskiego kupca. Teraz prosto już do Libawy, gdzie wygląda
przez okno swego mieszkania inżynier Jan Bielski, Polak,
zatrudniony w miejscowym portowym urzędzie. On pomoże w
dalszej ucieczce. Na Degajewa czeka - Paryż, a na Stanisława
- Warszawa.
...Degajew wchodzi na pokład statku, statek odbija od
nadbrzeża i wtapia się w ołowiany horyzont. Listy gończe za
"sprawcą ohydnego mordu, Sergiuszem Degajewem, szczupłym,
ciemnym blondynem niewysokiego wzrostu", ogłoszenia o
"nagrodzie 10 000 tys. rubli za informacje" okazały się
bezskuteczne. Kamień w głęboką, czarną wodę.
Po zamachu
Zbliżał się sylwester, gdy Edmund Wyganowski, zubożały
syn szlachecki, pracujący w jednej z warszawskich aptek jako
subiekt, odbierał telegram o treści zwyczajowych
noworocznych życzeń. Drżącymi rękami darł w rozgorączkowaniu
brzeg koperty. - Prędzej, no, prędzej, otwieraj! Pospiesz
się - ponaglali go koledzy: "Mały", "Oleś", Król"...
Na jaką literę będzie zaczynać się nazwisko w podpisie?
Jeśli na "U" - odetchną wszyscy z ulgą: "U", czyli "ubit" -
zabity, znaczy - Grigorija Sudiejkina nie znajdziesz już
wśród żywych. Jeśli telegram będzie nadany przez jakiegoś
Nowaka czy Nowakowskiego, Nurka czy Neumanna, czyli na "N",
zgroza pomyśleć! Sudiejkin "nie ubit"... Prawie że wyrywają
Edmundowi papier z rąk. Napięte spojrzenia pomijają treść,
skupiają się na podpisie. Unikowski! A więc - "ubit"! Teraz
trzeba w spokoju oczekiwać na powrót Kunickiego z
Petersburga...
Dopiero w styczniu, w trzeciej dekadzie miesiąca,
Stanisław mógł opuścić nadnewską stolicę. Te wszystkie dni
od wyjazdu Degajewa przeżywał w niesłychanym napięciu. Czy
Siergiej, o wpisanym do nowych papierów nazwisku
Fiedorowski, dotarł do Paryża?...
I tak po długiej nieobecności Stasza pojawił się
niespodziewanie na progu rodzinnego domu, w drugiej połowie
stycznia, 21 dnia 1884 roku. Późnym popołudniem stanął przed
drzwiami mieszkania i mocno zapukał, w charakterystyczny
sposób - jakby wystukiwał alfabet Morse'a. Drgnęli na ten
odgłos domownicy, to mógł być tylko on. Zofia pospieszyła do
drzwi i z okrzykiem radości: - To ty, Stasza?... - wciągnęła
brata za obie ręce do korytarza. Na progu salonu stanęła
matka, a za jej plecami tkwił nieruchomo ojciec, patrząc na
syna w niemym zaskoczeniu.
Stanisław zdjął futrzaną papachę, strząsnąwszy z niej
przedtem błyszczące igiełki śniegu. Ściągnąwszy czapę,
wytarłszy starannie buty, uśmiechnął się, jakby
przepraszająco, że narusza spokój, pogłaskał najmłodszego
Ryśka po policzkach, po czuprynie, a potem po prostu,
zwyczajnie, jakby dopiero wczoraj pożegnał się z rodziną,
rzekł: - Co nowego, kochani? Witajcie! Przyszedłem napić się
z wami herbaty z samowara, bo zmarzłem na kość! Co za mróz
dzisiaj i śnieżna zawieja w tej waszej Warszawie.
Zasiedli przy stole. Pojawił się dymiący samowar,
wędliny na półmiskach, świeży, pachnący chleb; matka zanim
odkroiła pierwszy kawałek, uniosła bochenek nad stołem i
nakreśliła od spodu ostrzem noża znak krzyża.
Biały sfałdowany tiul firanek w oknach, idzie ciepło od
rzeźbionych kafli pieca, owalny stół nakryty haftowanym
obrusem, krąg światła płynie z lampy osłoniętej seledynem
klosza.
Wszyscy jakby trochę onieśmieleni. Zdawkowe, jakby z
przymusu pytania ojca: - Co u ciebie słychać? Jak nauka?
Czy wracasz prosto z Petersburga? Masz teraz ferie
świąteczne?... - I podobnie zdawkowe, bezosobowe odpowiedzi:
- Nic nowego... Powolutku idzie się do przodu... Trochę się
podróżowało ostatnio. Prosto z Petersburga przyjechało się
teraz do Warszawy...
I znów przedłużające się milczenie, i znów nienaturalne
popatrywanie na otaczające przedmioty, na filiżanki z
"czajem", na talerzyki z ciastem. Jedynie Zofia wpatrzona w
najstarszego brata jak w obraz; od najmłodszych lat był dla
niej niedościgłym ideałem, autorytetem większym niż rodzice.
Imponował jej zawsze innością i imponuje teraz, gdy tak
siedzi milczący, tajemniczy, z surowym i bacznym wyrazem
oczu.
Ciekawe - myśli Zofia - czy Stasza zna szczegóły zamachu
na Sudiejkina i ucieczki Siergieja Degajewa?... Musi spytać
go o to na osobności. Jak dobrze, że wrócił do Warszawy,
razem z nim ożyje ta ekscytująca ją, dorosłą już przecież
pannę, atmosfera, te szepty, ta wymiana płaskich pakunków,
wyciąganych z torebek czy teczek w mroku korytarzy, w cieniu
ogrodowych drzew, w dymie lulek - w kawiarni, w piwiarni...
Zofii nie przeszkadza więc teraz to napięte, z rzadka
przerywane milczenie. Ale matka próbuje nieporadnie zmienić
atmosferę i rzuca dość bezsensowną w tej sytuacji
propozycję: - Zaśpiewajmy coś wspólnie... jak dawniej...
Nikt nie podchwycił nieśmiałej próby, jedynie
najmłodszy, Ryszard, któremu nagle zrobiło się przykro,
wstał szybko i udając radosne ożywienie, odbiegł od stołu i
stanąwszy na tle aksamitnej kotary zdobiącej wejście do
salonu zawołał: - Powiem wam wierszyk!
W wieczór jasny, cichy, słodki
Choinka zaświeci,
Duszki, ptaszki, och, pieszczotki,
Radujcie się, dzieci!...
- Duży już z ciebie chłopiec, Rysiu - przerwał mu
Stanisław - a podobają ci się takie bzdurki. Posłuchaj innej
poezji i ucz się innych strof!...
I nagle dał się słyszeć jego głos:
[...] innej chcę piosenki...
Niechaj mi będzie tak dzika i twarda,
jak hałas rogów i oręża szczęki,
I tak ponura jak klasztorne ściany,
I tak ognista jak samotnik pijany.
- To Konrad Wallenrod? - pytająco wyszeptał Ryszard; już
kiedyś Stasza recytował mu te wiersze.
- Tak! A pamiętasz - starszy brat zwracał się już tylko
do niego - jak Konrad odezwał się na "głos z wieży":
Płaczmy - lecz niechaj drżą nieprzyjaciele,
Bo Konrad płakał, ażeby mordować...
- Dosyć! - ojciec przeciął mickiewiczowskie słowa,
wybuchając tłumionym dotychczas wzburzeniem: - Mordować,
powiadasz, mordować; może tak, jak ten twój uwielbiany
Degajew - tu ściągnął z etażerki rosyjskie pisma i podsunął
synowi pod oczy: - Patrz, czytaj! Zresztą jak wracasz z
Petersburga, to zapewne słyszałeś więcej, niż tu piszą o tym
zabójstwie, o listach gończych opatrzonych fotografią twarzy
uwielbianego przez ciebie kolegi w kilku ujęciach. Te kule,
ten łom, te okoliczności; wstręt tylko bierze i groza
obejmuje, gdy słyszy się o tego typu metodach zmiany świata
na lepsze, gdy czyta się o tych coraz liczniejszych
zamachach, o terrorystach... Nie tędy droga... Kochasz
poezję, a więc przypomnij i inne strofy. Słowacki wręcz
pogardliwie w Beniowskim wyrażał się o twoim bohaterze:
Nie znano jeszcze wówczas Wallenroda
I kończył jak pies, kto zdradą zaczynał...
Rewolucja!... Przerażasz mnie, synu... Nie przekonasz
mnie, że ofiara skąpana w krwi była "dla Sprawy ofiarą
konieczną", że przecięcie czyjegoś, choćby marnego i podłego
życia - wszystko jedno, czy eleganckim, ostrym sztyletem,
czy tępym nożem, kulą z browningu, czy żerdzią z płotu -
zapobiega na przyszłość strumieniom krwi niewinnych ludzi.
- Wyroki śmierci są konieczne w wielu sytuacjach. Terror
jest konieczny i "w stosunku do szpiegów, gdy nie ma innych
środków, aby odwrócić nieszczęście, które sprowadziłyby ich
donosy, i w stosunku do osób urzędowych, odznaczających się
brutalnością, okrutnymi metodami postępowania".
- Nic nie usprawiedliwia, moim zdaniem, terroru,
niezależnie od tego, pod jakimi czyniono by to sztandarami.
- To dziś teoria nieżyciowa, nieprzydatna w czasach, gdy
trzeba ruszać "bryłę z posad świata".
Nic już nie mogło uratować spokoju wieczornej godziny;
ani spłoszone spojrzenie matki i jej łagodne słowa, pragnące
uśmierzyć gniewny spór, ani przestrach w oczach rodzeństwa.
Ojciec i syn... Biel i czerwień... Wykluczające się
nawzajem racje... Było nieprawdopodobieństwem, aby ten
dialog doprowadził do porozumienia, do zatarcia granic
odrębnych poglądów bronionych przez obie strony.
To był ostatni wspólny wieczór w rodzinnym domu. Już
nigdy nie zadźwięczał dzwonek, szarpany niecierpliwą ręką,
już nigdy nie rozległo się mocne pukanie.
10 lipca tego samego roku był ostatnim dniem wolności
Stanisława. Znalazł się wraz z innymi za więziennymi murami.
Donos na samego siebie
Prawdziwe życie upływa poza murami twierdzy-więzienia,
mieni się barwami, toczy burzliwie, szeroko, w oddaleniu od
ciasnych cel, okratowanego żelazem okna wyniesionego "wysoko
od ziemi", od tych ścian o barwie starego, pokruszonego
piernika. Nie można odetchnąć pełną piersią przy kopcącej
łojówce wetkniętej do drewnianego pudła z wilgotnym
piaskiem. Trudno nie wzdragać się na ten suchy trzask
blaszanej klapy, judasza" i na widok bacznego oka strażnika.
Za mała jest przestrzeń do chodzenia; wolniej krąży krew,
jest coraz zimniej, coraz bardziej samotnie.
...Mijały monotonne i beznadziejne dni. Kunicki stawał
się coraz bardziej apatyczny, głęboka chandra nie sprzyjała
nawet chęci wyjścia na przepisowy regulaminem spacer po
wydeptanym podwórku.
Nie odczuwał już tak silnie ani rozpaczy, ani nawet
pogardy i wstrętu do zaprzańców. Przede wszystkim upokarza
go teraz i napawa odrazą własne położenie. Co za ohyda
wstawać ze stołka, gdy wchodzi żandarm, co za poniżające
uczucie, musieć odpowiadać na ich pytania... Wraca znajomy
lęk i nieznośne wrażenie spadania w czarną czeluść.
Ciemność i samotność... Czy może być coś gorszego?...
Nie chce się już stukać w ścianę, drażnią go te ciche
odgłosy pukania: dwa razy - krótko, 5 - 4 - 4 - 3 - 4 - też
krótkie. Kto?... Coraz mniej go to interesuje... Nie
poruszają go nawet szalone pomysły wykradzenia więźniów,
wyprowadzenia ich nocą poza mury. Te plany rodzą się w
głowach tych, co pozostali wolni, ludzi z grupy "Reginy" -
Marii Bohuszewiczówny. Kunicki nie wierzy w ich realizację,
podobnie jak i w to, że lada dzień dzięki pieniądzom familii
Janowiczów oraz dzięki zarządcy X Pawilonu, podporucznikowi
Fursie, który ma dostać "dziengi" do łapy, uda się ucieczka.
...Jest już jesień, gromadzą się ołowiane chmury na
dalekim niebie. Coraz ciemniej, coraz zimniej, coraz krótsze
dni. Pod bladą twarzą więźnia, nad jego wysokim czołem,
gęstwinę rudych włosów przecina czarna smuga. Stanisław
Kunicki wygląda teraz jak w wieńcu z płomieni; przy skórze
ostra czerń, nad nią półkolem wyblakła już nieco czerwień;
to jeszcze resztki farby, którą pokrył włosy, aby nie być
rozpoznanym chodząc po ulicach Warszawy.
Co mogą jeszcze przynieść następne dni?... Nie ma już
sensu ani chęci dłużej żyć. "Czarny" kilkakrotnie próbuje
odebrać sobie życie. Czyżby to był nieświadomy krzyk o
pomoc?..
- Tracę odporność - stwierdza z bezlitosną szczerością.
- Nieregularny puls, wściekły ból pod skroniami, zakłócony
rytm serca. Co będzie dalej?... Może zwariuję i tak jak
nieszczęsny "Król" - Agaton Zagórski, w ataku szału
zdemoluję drewniane sprzęty, wybiję okno w celi i będę
chciał fruwać?... Zauważył, że po tych samobójczych próbach
jakby przygasało podniecenie, jakby rodził się powoli
spokój. Czyżby wracała chęć życia?... Tyle ma jeszcze nie
spłaconych długów! Ten największy wobec matki - za jej
przedwcześnie posiwiałe włosy i smutne bruzdy na zbiedzonej,
bladej twarzy. Więc mimo wszystko trzeba i warto żyć.
Może uda się jakimś własnym pomysłem przebić mury,
znaleźć się wśród swoich, w domu? A potem - nad szwajcarskie
jeziora, nad Sekwanę... Nagłe spięcie myśli: Sergiusz
Degajew! Mieszka tam teraz sobie w Paryżu, wolny, może
łazić, gdzie chce, spacerować po Ogrodzie Luksemburskim. A
on - tutaj, w tej więziennej klatce! Czy wszystko już
stracone i nic nie da się zmienić, nic odzyskać? Czy można
godzić się tak łatwo i ulegle na utratę nie przeżytego
jeszcze przecież życia!
...Jest mrok, ta pora dnia w ciemnej celi najbardziej
sprzyja wzrokowym halucynacjom. Niespodziewanie Stanisław
doznaje niesamowitego wrażenia, jakby sam oglądał teraz
siebie z oddali jako drugą, obcą osobę.
Oto znajduje się na Bulwarze des Italiens, ogląda stare
litografie, przedstawiające jakieś historyczne sceny z
francuskiej rewolucji i z polskiego powstania... Staje przed
kawiarnią, czuje zapach palonej kawy, słyszy śpiew i
muzykę... Wchodzi do oświetlonego wnętrza, a tam... Degajew.
Sergiusz patrzy na niego z uśmiechem nie pozbawionym
złośliwej satysfakcji. Czyżby domyślał się, w jaki sposób
udało mu się wyrwać z ciasnej więziennej klatki, i teraz
triumfuje w głębi duszy: - A widzisz, Stasza, jak łatwo było
mnie osądzać, gardzić mną i opluwać.
Patrzy nań i powoli cedzi słowa: - Teraz dopiero jesteś
zdolny rozumieć, jakie uczucia mogą miotać człowiekiem, gdy
znajdzie się w zamknięciu... - Czyżby dotarł do samego dna
jego duszy i zobaczył to, czego jeszcze "Czarny" sam przed
sobą nie chce ujawnić. - Nie wiem, o czym mówisz,
Siergieju... - odpowiada mu niepewnie.
"Czarny" wie dobrze i teraz wolno, ostrożnie, próbuje
wydobyć z siebie i przyjąć bez oporów zrodzoną myśl, pomysł
przedzierzgnięcia się w Konrada Wallenroda. A może i warto
podzielić się tą "ideą" z doświadczonym byłym agentem -
Siergiejem Piotrowiczem Degajewem? O, nie! Musi odtąd być
mniej ufny, więc nie ujawni zamysłu, powie Sergiuszowi, że
to pieniądze ojca otworzyły mu bramy Cytadeli...
...Nagle jakiś gwizd, jakby syk żmiji, przewiercił uszy
więźnia, spłoszył muzykę i obrazy, kawiarnię i Degajewa.
Ciemno... Kto zgasił światło?... Gdzie Sergiusz?... Gdzie
kawiarnia na paryskiej ulicy?... Za chwilę przeciągły jęk,
głuche rzężenie ostatecznie odepchnęły halucynacyjne zwidy i
przywróciły Kunickiego otaczającej go nagiej rzeczywistości.
Popsute rury wodociągowe, przeszywając świstem mózg, dawały
hałaśliwie znać o sobie gdzieś od dołu, od więziennych
piwnic. I chory sąsiad zza ściany zaczynał, jak co dzień,
swe gruźlicze, wieczorne kasłanie.
Rozwiał się bez śladu paryski bulwar, ulotnił aromat
kawy, pozostała jedynie uporczywa myśl, ta z niedawnego
snu... Stanisław czuje, jak dojrzewa w nim decyzja, niejasne
omamy przybierają widomy kształt postaci Degajewa, Mikołaja
Kletocznikowa; to on przecież, ten bohaterski Mikołaj
uratował dziesiątki rewolucjonistów, oddawszy się w służbę
policji. "Czarny" nie dopuszcza już innych postaci, wymazuje
z pamięci towarzyszy, którzy zawiedli go płaskim
tchórzostwem, chce zapomnieć o ostrzeżeniach: "Uważaj,
stajesz się maniakiem, fiksatem wallenrodowskim. To ciągłe
pasjonowanie się zewnętrznym efektem zawsze dochodziło u
ciebie do niebezpiecznej krańcowości. Jesteś rzeczywiście
wrażliwy na krzywdę innych, ale uniesiony ambicją,
zapominasz o odwiecznych prawach, które winny rządzić
człowiekiem. Nie oszukuj sam siebie..."
Odpędza od siebie te myśli... Odpływają, a z głębokiej
ciemności wyłania się teraz już tylko jedna postać... w
szatach mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda. A więc tak...
Stanie się N i m, uratuje i siebie, i Sprawę! Wyjdzie na
wolność. Zacznie znów działać!
Jeszcze przed godziną, przed kwadransem, tkwił
nieruchomo pochylony, otępiały, na więziennym taborecie,
teraz oczy błyszczą, rozpręża ramiona, rozkłada je szeroko,
jak do lotu. Szkoda, że jest już noc i żandarm Biełanowski
zakończył służbę. Trzeba poczekać do rana...
...18 października 1884 roku Stanisław Kunicki
oświadczył kapitanowi żandarmerii, Pawłowi Biełanowskiemu,
że pragnie przejść do pracy w tajnej policji... Oferta
została przyjęta.
Wkraść się w szeregi wroga i zniszczyć go! - zamysł ten
rozżarza serce i wyobraźnię! Odbić się jak z trampoliny i
skoczyć w sam środek obcego obozowiska - co za upajające
przeżycie! A jeśli przyjdzie zginąć - to w chwale i blasku,
odprowadzany pełnymi podziwu spojrzeniami...
Na desce stołu czerni się obsadka i atrament; posłużyły,
aby potwierdzić zdecydowanym podpisem ustną propozycję
usług. Jest pewien, że już wkrótce opuści X Pawilon,
rozpocznie nowy etap życiowej drogi, przeistaczając się w
mickiewiczowskiego bohatera, siejąc spustoszenie w szeregach
wroga...
Najgorsze jest oczekiwanie! Mija dzień za dniem,
bezsenne noce można liczyć, już na tygodnie, a on wciąż
siedzi w celi. Kapitan Biełanowski nie ufa zbytnio
terrorystom i stawia Kunickiemu nowy warunek: musi złożyć
szczegółowe zeznania.
...Było tych zeznań 53 strony, każda u dołu
własnoręcznie podpisana. Złożone zostały nocą z dnia 11 na
12 grudnia 1884 roku. Właściwie prawie wszystkie fakty
zawarte w nich były już wcześniej znane władzom śledczym.
Stanisław wiedział o tym, wyolbrzymiał więc tylko,
nieprawdopodobnie ubarwiał pewne szczegóły, pogrążając
raczej już tylko tych, którzy splamili się zbyt wylewnymi
"spowiedziami".
Usilnie natomiast starał się zatrzeć prawdziwe ślady
ucieczki Degajewa, sprowadzić na błędne drogi szczegóły
sudiejkinowskiej sprawy.
Nie oszczędzał siebie w zeznaniach, ukazując motywację
swych czynów; a uzasadniając psychologicznie dawne
postępowanie, malował sceny, które wstrząsnęły nim w
młodości i zmusiły do buntowniczego działania.
Może była to także forma psychodramy? Po tej
kilkudziesięciostronicowej spowiedzi miał wrażenie, jakby
całe podniecenie, wszystkie emocje nagle opadły i przyszło
uspokojenie. Ale był to jedynie spokój pozorny. Na razie
rozbudzona wyobraźnia słała mu jeszcze łudzące miraże: gdy
opuści celę i znajdzie się na wolności, to będąc "na
służbie" w policji, pomoże wielu rewolucjonistom. Wyprowadzi
w pole Biełanowskiego i jemu podobnych i nie da się już
nigdy przyłapać. Otworzą się przed nim drzwi mieszkań
towarzyszy, z którymi, wzbogacony doświadczeniem, poprowadzi
wspaniałą robotę.
Więc dlaczego znów czai się w piersi, podchodzi do
gardła niepokój, dlaczego chce mu się walić pięściami, aż do
bólu, w krawędź stołu?... Przecież stoi teraz, po tych
dramatycznych wynurzeniach, twarz w twarz, bez żadnych już
przeszkód ze swoim przeznaczeniem, z sobą samym - nowym,
wyzwolonym, gotowym. Do podjęcia rękawicy po tych
wszystkich, przez wieki, Wallenrodach. I jak się czuje? Dość
podle, całkiem nie tak, jak ich dumny sukcesor. Bezsenne
noce, serce nieregularnie bije w piersi. Zawroty głowy,
podłoga chwieje się pod nogami.
Niech już wreszcie wezwie go znów ten Biełanowski, niech
wreszcie...! Ale kapitan nie wzywa go do siebie ani sam nie
pojawia się w celi. Jak długo jeszcze może się toczyć ta
gra?... Znów - pustka, ciemność i milczenie; całkowity brak
kontaktu ze współwięźniami, niechęć do rozmowy, przymus
spaceru. Woli już raczej pozostawać sam, z głową ukrytą w
dłoniach, w samotnej celi, niż wydeptywać skrawek podwórka
zamknięty murami. Jeszcze dzień, jeszcze dwa, a wszystko
wyda mu się strasznym majakiem, koszmarem zrodzonym w
gorączce.
Kapitan Paweł Biełanowski nie może uważać tego
kilkudziesięciostronicowego zeznania za wielką zdobycz,
którą mógłby z triumfem pokazać zwierzchnikom. Ale mimo to
przegląda uważnie kartki, patrząc z ukontentowaniem na
pięćdziesiąt trzy razy powtórzony podpis Stanisława
Kunickiego, jakby nie wierzył, że skreślił je u dołu każdej
strony ten ostatni - po Waryńskim - wódz "Proletariatu". To
się tylko liczy; nie informacje więźnia, często pokrętne i
nieprawdziwe, lecz on sam. Tym zadziwi władze w Petersburgu,
w Warszawie i zyska fawory, że złożył zeznanie i podpisał je
własną ręką - "Czarny", o wielu jeszcze innych pseudonimach:
"Rudy", "Antonowicz", "Grzegorz", "Diuritz"... i jak go tam,
do diabła, jeszcze zwą...
Teraz gdy Biełanowski może się chełpić namacalnym
dowodem swego wpływu na takiego więźnia, nie jest mu już on
potrzebny. Nie otworzy więc Kunickiemu drzwi gabinetu. A gdy
Kunicki zacznie dopominać się o spełnienie obietnicy
wypuszczenia za bramy więzienne, to odtrąci zuchwalca
stwierdzeniem, że nie można mu ufać. A na dowód poda jeden z
licznych przykładów, że chciał już na początku wprowadzić w
błąd władze, zatajając udział w akcji związanej z zabójstwem
Sudiejkina oraz informację o telegramie donoszącym, że
Sudiejkin "ubit", kłamiąc, że sam był wtedy w Warszawie.
Wydostano ów papier z petersburskiego Urzędu Telegraficznego
i stwierdzono, że charakter pisma jest dowodem, że w tym
samym czasie Stanisław Kunicki przebywał w Petersburgu.
Na razie jednak Kunicki nie wie o zamyśle kapitana i
jest przekonany, że lada moment Biełanowski wezwie go do
siebie, aby omówić szczegóły współpracy, aby uknuć z nim
upozorowaną ucieczkę. I mimo to...
I mimo to 24 grudnia 1884 roku postanowił napisać
obszerne odwołanie poprzednich, sprzed jedenastu dni,
zeznań. Wiedział, że składając Biełanowskiemu ów donos na
samego siebie, skazuje się tym samym na pewną śmierć.
Zanim to jednak uczynił, spędził kilka bezsennych nocy
na wewnętrznych walkach, aby w końcu poczuć obrzydzenie dla
dwoistej roli. Rozpalona wyobraźnia rysowała mu zapewne
udręki człowieka zaplątanego dobrowolnie w fałszywe
sytuacje, ostrzegała: Uważaj! Może zaczniesz znajdować
rozkosz w podniecającym ryzyku podwójnej gry. Może nawet
bawić cię będzie ten hazard, że tak zasiadasz przy różnych
stolikach, zmieniając raz po raz uniform, grając
równocześnie białymi i czarnymi pionkami. A może nawet
odczujesz kiedyś chętkę, aby odrzucić jedno z ubrań, to
bardziej ryzykowne - konspiratora i pozostać już tylko w
mundurku, który opancerza bezpieczniej i wygodniej?...
Oprócz wyobraźni trzeba mieć jeszcze zdolność i odwagę
powiedzieć sobie szczerze, że wallenrodowski pomysł
podyktowało przede wszystkim szalone pragnienie wyrwania się
na wolność, chęć przeżycia już nie tylko wielkich emocji,
ale po prostu - wielu jeszcze lat (miał ich przecież
zaledwie 23), wielu czerwców - miesiąca jego urodzin, wielu
spraw, zanim włosy pokryją się srebrnym szronem, krok stanie
się wolniejszy i starość zatriumfuje nad lekkością ruchów
ciała...
Bieg, ruch, działanie, ciągłe ekscytacje, przenoszenie
się z miejsca na miejsce! - każdym nerwem odczuwał to
pragnienie. Nowe postanowienie przekreślało tę szansę...
Szukał z uporem motywacji: dlaczego chce napisać to
odwołanie? Jeszcze może odrzucić ten tak bardzo trudny i
niebezpieczny zamiar; bardziej niebezpieczny niż podkładanie
bomb, zwalanie imperatorów z purpurowych tranów. Mimo to
wydał na siebie, wieczorem, w dzień wigilijny, wyrok
śmierci, przypieczętował własnym nazwiskiem na kancelaryjnym
arkuszu, przesłał kapitanowi żandarmerii.
...Oczy kapitana Biełanowskiego z coraz większym
niedowierzaniem i irytacją ślizgały się po piśmie więźnia:
"Długotrwałe trzymanie w więzieniu - czytał - w
pojedynczej celi, w niezwykle ciężkich warunkach
doprowadziło mnie do zupełnego rozkładu moralnego. Zdrada
niektórych moich towarzyszy [...], aresztowanie wielu moich
bliskich przyjaciół i znajomych [...] podziałały na mnie w
najstraszliwszy sposób. Walka, w której brałem udział,
stanowiła całą moją istotę. [...] W uzyskaniu wolności
widziałem jeszcze inny cel. Po wyjeździe za granicę miałem
powiadomić pana, że emigranci przyjęli mnie bardzo chłodno,
wskutek czego nie mogłem ich prosić o hasła, które
przyrzekłem panu, i oddawać panu swe usługi w charakterze
agenta. Stamtąd miałem zamiar przez pewien czas trzymać pana
na fałszywych tropach i w ten sposób umożliwić wzmocnienie
organizacji, następnie zaś opublikować we wszystkich
czasopismach całą tę komedię i uniemożliwić prześladowanie
ludzi, na których rzucałem oszczerstwa. Myśl ta rzeczywiście
ożywiła mnie, a że moje usposobienie wymaga nieustannej
aktywności, samopoczucie znacznie mi się poprawiło".
Kunicki powrócił jeszcze w odwołaniu do sprawy zabójstwa
Sudiejkina i nie podając żadnych nazwisk i szczegółów,
napisał: "Nie wyrażam skruchy. Oświadczam tylko jedynie, że
dopomagałem wszystkim środkami w zrealizowaniu tego
zamachu". I jeszcze raz oświadczył: "Wycofuję więc
ostatecznie swe poprzednie kłamliwe zeznania, przekreślam
niedawną propozycję usług w roli agenta".
- A potem... ta jego śmierć... - Ryszard opuścił głowę,
mocno splótł dłonie.
Orzeszkowa siedziała nieruchoma, z przymkniętymi oczami,
nie chcąc dać poznać po sobie, jak czuje się poruszona.
Groza mieszała się ze współczuciem: co za straszne chwile
musieli przeżywać rodzice Staszy, gdy wyprowadzono go na
śmierć. A był jeszcze taki młody, kochany przez bliskich,
szczególnie przez matkę i najmłodszego brata; teraz Ryszard
jest sam niewiele starszy od Stanisława.
- Szkoda ich wszystkich - mówiła w zamyśleniu - tych
bezkompromisowych, gwałtownych młodzieńców, wierzących, że
wytyczają nowe szlaki, pomagają osiągać słoneczne szczyty -
ludziom z nizin. Szkoda - powtórzyła - ale "szkoda większa
jeszcze - narodu, który siły traci".
Młody doktor słuchał z uwagą monologu pani Elizy.
Odezwał się dopiero, odpowiadając na bezpośrednio już do
niego skierowane pytanie:
- A jakie jest pańskie zdanie? Czy także pragnie pan
pojęcie: naród, Polska zastąpić hasłem internacjonalizmu,
tak jak czynili to pierwsi proletariatczycy...
- Chciałbym wyjaśnić - odparł - że mnie również napełnia
obawą leczenie społecznych krzywd anarchizmem, nihilizmem i
terroryzmem, lecz nie utożsamiam tego wszystkiego z
socjalizmem. Trudno mi patrzeć na pragnących przemian
postępowych ludzi, na prawdziwych socjalistów, tylko oczami
łaskawej pani jako na - według pani określenia - "sekciarzy
w czerwonej koszuli, z pawim piórkiem u czapki", jako na
straszące widma, a na ich idee jako na zatrute - bańki
mydlane... Poza tym my młodzi, u progu dwudziestego
stulecia, choć mienimy się socjalistami, nie stanowimy już
tej gwałtownej awangardy. Jesteśmy dojrzalsi, bogatsi o
doświadczenie poprzedników, w tym i... mojego brata - dodał
jakby z wahaniem. - A spory o metody, o kryteria: klasowe
czy narodowe - te trwać będą długo, zawsze... Ja - dorzucił
szybko, spostrzegłszy niespokojne, jakby oczekujące w
napięciu na dalsze słowa spojrzenie przyszłej autorki Widm i
Baniek mydlanych - ja jestem - przerwał na chwilę, szukając
słów dla wyrażenia swego "Confiteor" - dla mnie myśl o
ojczyźnie i o jej niepodległości jest naczelną sprawą. I
często o tym mówię na spotkaniach z towarzyszami z Polskiej
Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji, do której należę od
przeszło dwóch lat. I piszę o tym w artykułach dla
Przedświtu czy Robotnika. - Pragnąc już do reszty rozwiać
lękliwe podejrzenia i obawy co do swej osoby, sięgnął do
dawnych lat: - Ja jeszcze jako uczeń, jako student, wiązałem
sprawy sprawiedliwości społecznej z wolnością ojczyzny. I
czciłem pamięć tych, którzy o nią walczyli.
Dzieciństwo spędziłem w Tyflisie, gdzie mój ojciec
pracował jako lekarz; jako dziecko wyśpiewywałem ze starym
woziwodą pieśń o gruzińskim bohaterze Szamilu, nieuchwytnym
bojowniku walczącym wówczas w górach o wolność dla swego
kraju. Potem, gdy przenieśliśmy się do Warszawy, w gimnazjum
klasycznym przy ulicy Berga, założyłem kółko
samokształceniowe, nazywając je "Kołem Szamilistów",
wciągając do tej grupy moich kolegów. Ale to była jeszcze
konspiracyjna dziecinada, dopiero rok 1894, gdy miałem już
bez mała dwadzieścia lat, przyniósł mi, studentowi
Warszawskiego Uniwersytetu, działającemu od początku w
samokształceniowych kółkach, pierwszy bojowy chrzest.
Otóż wraz z kolegami, ze Stanisławem Koszutskim, Łąckim,
Jędrzejewskim, Aleksandrem Kuropatwińskim, zorganizowałem w
stulecie Kościuszkowskiego powstania patriotyczną
manifestację ku czci Kilińskiego. Relegowano nas potem za to
z uczelni, osadzono na Pawiaku, aby po dwumiesięcznym tam
pobycie skazać na kilkuletnie zesłanie do symbirskiej
guberni. Co to była za rozpacz w domu, płakała matka: To
znów mam stracić trzeciego, najmłodszego syna?... Bo nie żył
już nie tylko Stanisław, ale i Janek. Na szczęście ojciec
był zamożnym człowiekiem. Pomogły sowite łapówki, rosyjskie
władze zmieniły wyrok, zesłanie zostało zastąpione
przymusowym wyjazdem za granicę bez prawa powrotu do
Warszawy. Pomógł nam też wtedy konsul austriacki, wyrobił
dla mnie obywatelstwo. Początkowo znalazłem się w
Szczakowej, potem był Kraków. Dzięki tej deportacji -
uśmiechnął się - mogłem w Krakowie poznać Jadwinię, stać się
asystentem profesora Napoleona Cybulskiego, praktykować w
szpitalu Świętego Łazarza i równocześnie mieć satysfakcję z
pracy w zespole pod przewodnictwem tegoż profesora.
Uczestniczyłem też w pracach nad odkryciem adrenaliny.
- Jadzia mówiła mi o samych celujących notach na pańskim
dyplomie i o tym, że obecnie pracuje pan jako lekarz na
Śląsku Cieszyńskim. Słysząc tyle dobrego o panu, jestem
pewna, że służy pan chorym, a będąc przy tym społecznikiem,
stara się poznać warunki ciężkiego bytowania ludzi pracy,
szczególnie w Zagłębiu Ostrowsko-Karwińskim, pomagać im.
- Mieszkam w Łazach, tam też urządzam dom i tam
wprowadzę wychowankę zacnej pani jako żonę; przyrzekam, że
postaram się zapewnić jej szczęście - mówiąc to pochylił się
do rąk pani Elizy, składając pełen szacunku pocałunek na jej
drobnej dłoni.
Pomógł jej wstać z fotela (znów odezwał się ten
nieznośny ischiasowy ból w nodze!) i przejść do jadalni na
herbatę z konfiturami, gdzie na śnieżnobiałym obrusie
wdzięcznie harmonizowały niebieskie filiżanki z bladoróżowym
kwieciem w niskiej, majolikowej wazie.
Rozmowa zeszła na wieszcza, autora Konrada Wallenroda.
Ryszard przypomniał nagle, jak Stasza zżymał się na zbiórkę
pieniędzy na budowę pomnika Mickiewicza, krzycząc, że te
okrągłe 100 tysięcy rubli należałoby raczej przeznaczyć dla
ludzi wyrzucanych z mieszkań na mróz, na głodne i chore
dzieci bezrobotnych...
xxxOłtarzyk z Czarną Madonną
Wiele dała jej ta rozmowa! Może być spokojna o przyszły
los wychowanki. Bóg dał Jadzi "do szczęścia materiał
bogaty". Czy to młode dziewczę będzie umiało należycie dbać
też o szczęście tego człowieka; "dbać więcej, niżeli o swoje
własne?"...
Jadzia mówi z radosnym uniesieniem, że kocha bardzo
narzeczonego, że jest jej z nim dobrze, że pragnie być mu we
wszystkim pomocna, że łączą ich podobne przekonania,
upodobania, "prawdziwe szczere przymierze serc i duchów";
dość pewna to gwarancja udanego małżeństwa.
"Moja droga, kochana Dziu! - napisze po odjeździe
Jadwigi i Ryszarda. - Z prawdziwą radością wyobrażam Cię
sobie u boku p. Ryszarda, z którym znajomość krótka
napełniła mię dla niego wielkim zaufaniem i szczerą
sympatią".
Majowym dniem 1900 roku doktor Ryszard Kunicki
poprowadził pannę Jadwigę Eysymonttównę w welonie upiętym na
bujnych, ciemnoblond włosach do ślubu w grodzieńskiej farze.
Eliza Orzeszkowa była gościem, najbardziej przez wszystkich
honorowanym. Z zachwytem oglądano prezenty od pisarki,
malowniczo ułożone na stole wśród kwiatów. Oto ten
najwspanialszy: ołtarzyk - dzieło złotniczej sztuki; dwa
skrzydełka drzwiczek misternie wykonane ręką artysty,
zamknięte - łączą się ze złocistym trójkątem, z "kurkiem na
daszku", tworząc kształt kapliczki, a odchylone ukazują
wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Obok widnieje
oprawny w skórę tom Pism autorki Nad Niemnem z dedykacją:
"Jadziuchnie - od tej, której błogosławieństwo gorące,
życzenia najlepsze i wspomnienie rozrzewnione zawsze jej na
drodze życia towarzyszyć będą. Oby droga ta była możliwie na
ziemi tej najszczęśliwszą, a zawsze czystym i górnym
szlakiem wspinającą się coraz wyżej. Pamiętaj 1900 rok i
czasem, czasem wspomnij przyjaźnie te lata najpierwszej swej
młodości, któreśmy razem spędziły. El. Orzeszkowa".
Młoda para zabierze te dary, i ten złoty ołtarzyk, i
srebrny nóż do rozcinania papieru, rzeźbione w mahoniu
półeczki na książki, na śląską ziemię. Portret
ofiarodawczyni w ciemnej, gładkiej sukni, zdobionej w
faliste pianki białych koronek, stanie obok spłowiałego
amarantu jedwabiu z wyhaftowanym orłem przytwierdzonego do
ciemnego drzewca. To jedna z rodzinnych pamiątek Kunickich,
jeszcze z czasów wiedeńskiej wyprawy Sobieskiego, a misterny
haft o srebrzystym połysku wykonała z własnych włosów
pra-pra-pa-babka rodu.
W starej serwantce widnieją i inne przekazy z dziejów
rodziny; są całkiem zwyczajne i uboźuchne, lecz stanowią
relikwię. Cóż może bowiem znaczyć dla nie wtajemniczonych ów
ręcznik z surowego płótna z wydzierganym polskim orzełkiem
czy te czerwone róże wyszyte grubą włóczką na kanwie, a pod
nimi napis: "Za wolność!" Czy mogą zwrócić uwagę szare, małe
figurki ptaków, winogronowe kiście, owoce, kwiaty
ukształtowane z gliniastego ciemnego chleba?... Te
przedmioty własnymi rękami ulepił Stanisław Kunicki, siedząc
w ciasnej celi przy kopcącej łojówce.
...Prezenty ślubne od pani Elizy nie opuszczą już nigdy
cieszyńskiej ziemi; przekazywane - jak sztafeta - z ojca na
syna, podobnie jak dotychczas nie znane listy, które w
rękopisach udostępnili mi pan Janusz Kunicki z Warszawy -
syn Jadwigi i Ryszarda - oraz jego szwagierka - Jadwiga
Kunicka z Bielska - Białej.
Od 3 maja 1900 roku "Mademoiselle Hedwige Eysymontt
przemieniła się w "Madame Hedwige Kunicka", a listy wysyłane
przez pisarkę do Krakowa najpierw na ulicę św. Jana, potem
na "ulicę św. Tomasza 8, II piętro" zaczęły nosić na
kopercie nowy adres: "Szląsk a Łazy".
Tam, w Łazach, Kuniccy będą świadkami strajku
górniczego, sprzyjając słusznym żądaniom, tam młody doktor
zaprzyjaźni się z Tadeuszem Regerem i tam zacznie być coraz
bardziej znany nie tylko jako lekarz, ale i jako działacz
oświatowy i polityczny w polskim ruchu socjalistycznym.
Zaproszona przez Jadwigę i - osobnym listem - przez
Ryszarda Kunickiego, pani Eliza ma zamiar wybrać się w lipcu
do tej górniczej wsi w pobliżu Karwiny. Nic z tego!
-przeszkodzą jej nieustanne kłopoty ze zdrowiem; ten
bronchit, jakieś duszności, nierównomierny rytm serca, a na
dodatek jeszcze mocno boleć będzie niedawno stłuczona noga.
Zaprzyjaźnieni lekarze - Ignacy Baranowski i Henryk Nusbaum
- radzą więc wyjazd nie do Łaz, lecz do Kissingen, na długą
kurację.
To dobrze tak uciec, choć na czas pewien, z tego Grodna,
od chorób swoich i domowników, od depresji z powodu
przejściowej niemożności tworzenia, od złych nastrojów
wywoływanych przez "nerwy tak zbuntowane, że ciągle płakać
chce się" - a nawet i od tych listów Garbowskiego.
Pełno w nich bowiem, zależnie od humoru, kaprysów
nadawcy - złośliwych przygan i wyrzutów: a to "jest Pani
zbyt opieszała w pisaniu partii Seweryny w Ad astra", jakby
sam nie wyduszał z siebie nieregularnie, z opóźnieniami, do
tej wspólnej duetowej powieści monologów Rodowskiego!, a to
niechlujna w ortografii, interpunkcji, a to..., a tamto...
Może krakowski filozof, tak na ogół delikatny "w stosunku
osobistym [...], Tak zniewalający miękkością obejścia i
mowy" - tłumaczy go w myślach adresatka - jest po prostu o
mnie zazdrosny, rozdrażniony tym, że nie widują się zbyt
często, nie rozmawiają bezpośrednio i od serca?
Może dlatego w tym "stosunku listownym tyle szpilek,
sztylecików, kolcy itd."?...
- Proszę przyjechać w dniach wolnych od wykładów -wzywa
- zaklnę te wszystkie pańskie kolce, "aby zmieniły się w
kwiaty [...] I powiem: Nie oszukacie mnie już nigdy!
Wiem, że jesteście różami i tylko zły humor waszego Pana
przemienił was w jeżyki".
Ale na razie Garbowski nie podejmuje wezwania, nie
przyjeżdża do Grodna, w odpowiedzi śle na kartkach
obramowanych girlandkami róż serdeczny list do "siostrzanej
duszy", lecz w tych różanych wianuszkach kryje się ostrze
sztyletu: wiadomość o nieszczęśliwym zakochaniu się w jednej
młodej osóbce z Krakowa, słowa ojej "szatach mających woń
Libanu", o jego melancholii ogarniającej czarną chmurą, o
marności świata i o nachodzącej go czasami chęci...
powieszenia się.
Choć czuje się zranioną - sztylet w samo serce - pragnie
co najrychlej oblec się w szaty pocieszycielki. Trzeba
dogłębnie zanalizować psychiczną sytuację nieszczęśnika,
miłosne zadurzenie - przyjaciela i przekazać mu rady,
przemyślenia, aby wydźwignął się z tej ciemnej przepaści i
ujrzał niezawodny ratunek w trzech darach.
Trzy dary królowej Saby
Te trzy tajemnicze dary może ofiarować tylko - ona, w
zawoalowanej postaci... królowej Saby. W długim liście, pani
Eliza przywołuje więc najpierw trzy postacie; przejrzysta to
alegoria! Oto nadchodzi mądry król Salomon, którego serce
gorzeje na widok pięknej Sulamitki o hebanowych włosach, o
smukłej jak palma kibici. Wzbija się w niebo Pieśń nad
Pieśniami!... Brzmią wysokie tony - triumfu, radości,
rozkoszy, aby stopniowo na innych już strunach pobrzękiwać
gorzką nutą. Kto pomoże uspokoić serce, nowe wydobyć
akordy?... Na ratunek z Dalekiego Wschodu podąża słynąca z
mądrości - królowa Saba, ofiarowując mirrę, czyli balsam
płynący z wiedzy i pracy, złoto, czyli cierpliwość, i
kadzidło będące "lotnością ducha".
- A pan, drogi przyjacielu - zapewnia pani Eliza
-posiada mnóstwo wiedzy, cierpliwość i lotność ducha, które
to trzy skarby uczynią z pana wielkiego poetę. Ta Sulamitka
zaś w szeleszczących szatach jest zapewne "osóbką dość
płytką i mało duchowi wielkiemu do pary będącą", więc proszę
nie nucić na gorzko, lecz starać się czynić użytek z
niesionych mu darów królowej Saby...
Czy Garbowski na list ten odpowiedział - nie wiadomo,
pewne jest natomiast, że odwiedził grodzieńską "królową
Sabę" w Kissingen, czerpiąc tam pociechę dla strapionego
serca przez dni siedem. Pani Eliza wróciła z kurortu do
swego domu przy ulicy Ogrodowej umocniona na duchu, z głową
pełną pisarskich pomysłów. Siedząc tam, wśród książek, przy
biureczku, nad białymi kartkami papieru, które zapełniają
się teraz szybko, myśli często o Kunickich w Łazach,
zaprasza ich do swojej "dominy". Cieszy się, że Jadwinia
jest szczęśliwa, że jest dumna "z zacnej działalności męża",
nie tylko lekarskiej; i że tęskni do rodzinnych stron, a
nawet marzy w przyszłości o zamieszkaniu w Wilnie. To byłoby
cudownie!
Pisarka bowiem, zbrzydziwszy sobie ostatnio Grodno,
gdzie ludzie są obojętni na wszystko co duchowe, gdzie każda
wyższa myśl, żywszy poryw serca czy umysłu budzi niechęć i
strach, sama poważnie myśli o przeniesieniu się "na
mieszkanie" do grodu Giedymina.
- Jakże różni się - stwierdza po kilkunastodniowym tam
pobycie - to miasto od Grodna, ileż można tam spotkać ludzi
"czujących, myślących i działających". Byłoby dobrze, aby
ten szlachetny zastęp mógł się powiększyć o takiego
człowieka jak Ryszard Kunicki; dobry lekarz, wielki
społecznik, prawdziwy patriota, a przy tym szczery orędownik
spraw ludzi krzywdzonych, podobnie jak i Jadzia, zapalona
jego "pomocnica i towarzyszka". Co prawda lekarzy Polaków
jest w Wilnie bardzo wielu, lecz takich, którzy łączyliby w
sobie i zawodowe posłannictwo, i "pracę dla celów
narodowych" - mało.
Jadwiga w majowym liście z 1901 roku donosi, że od
czterech miesięcy jest w odmiennym stanie. - Kiedy zajdzie
ten "ważny wypadek w związku ze zmienionym stanem Twego
zdrowia?" - dopytuje się pani Eliza, unikając zwyczajowych
definicji ciąży, a sam poród określając jako "katastrofę".
W tym mniej więcej czasie młodzi Kuniccy przenieśli się
z Łaz do Krakowa, zajmując obszerne mieszkanie przy ulicy
Pawiej 4. Tam przyszedł na świat pierwszy syn i tam nadszedł
telegram od Orzeszkowej: "Winszuję z całego serca narodzin
<>, chłopaka i pociechy z niego jak największej, a
jemu, aby zdrowo rósł wzdłuż, wszerz i wzwyż, życzę!"
Uradzono w rodzinnym gronie - byli przy tym i rodzice
Ryszarda, i jego siostra Zofia - aby pierworodnemu dać na
imię Stanisław. A więc Stanisław Kunicki! Nowy dziedzic tego
imienia. Na matkę chrzestną dziecka poproszono panią Elizę.
Małego Kunickiego chrzcić miano w Krakowie, w święta Bożego
Narodzenia. Pisarka przyjęła z radością propozycję, lecz
mając na względzie utrapienia ze zdrowiem, uciążliwość
zimowej podróży, rzekła, iż wiosna byłaby sposobniejszą
porą. Ale i wtedy nie udało jej się wybrać do Krakowa.
Czuje się bowiem już zbyt słaba, aby ryzykować tak
daleki wojaż. A poza tym wydawca ponagla pisarkę: "Proszę
natychmiast przysłać powieść - dialog Ad astra".
Łatwo powiedzieć: przysłać! Trudniej natomiast pisarce
wyegzekwować partie Rodowskiego, gdy współautor Garbowski
oświadcza, że ma pilniejsze sprawy na głowie, ważniejsze są
dla niego terminy prac naukowych, że stracił już chęć i
serce do tego utworu i że nadal ma wisielcze nastroje. Więc
jakże w takiej sytuacji pani Orzeszkowa ma znaleźć czas na
wyjazd, gdy trzeba zasiąść natychmiast przy biurku z piórem
w ręku i kreślić nim dalsze kwestie powieści, dialogi
Seweryny i... Rodowskiego - i za siebie, i za Garbowskiego.
"A może - sugeruje Kunickim - tu, w Grodnie, w kwietniu
lub w maju, wprowadzilibyśmy Wasze kochane dzieciątko na
łono Kościoła?... A jeśli jest to niemożliwe, to jest mi
niezmiernie żal, ale musicie wynaleźć dla Stasia inną matkę
chrzestną".
W rezultacie została nią pani Zofia Kirkorówna (przyszła
żona przyszłego ministra Józefa Kiedronia), a Orzeszkowa,
mimo iż ominęła ją jazda na drugi kraniec Polski, zaziębiła
się tak mocno, że kaszel i straszna chrypa pozbawiły ją
całkiem głosu. A tu już czekała Warszawa; po ukończeniu Ad
Astra trzeba było jechać tam najszybciej, aby pertraktować
na temat korzystnej sprzedaży jeszcze innego rękopisu.
Nie ma rady na chorobę, więc na razie szczelnie owinięta
szalem siada w fotelu przy stoliczku i próbuje nieudolnie,
acz z wielkim przejęciem, parafrazować wiersz obcego poety.
Prześle go potem panu Tadeuszowi Garbowskiemu; niech
niewdzięcznik dowie się, że wszystko to, co ich łączyło,
było tylko: "przelotną chwilką, jętki życiem, nicią
pajęczyny, krótkim uśmiechem"... i że:
nigdy nie doszło serca głębi
[... ]
Ni tajni duszy,
gdzie drzemią inne
radości, smutki...
Wszystkie apostrofy, czy to prozą, czy mową wiązaną,
krakowski śledziennik kwituje kostycznymi uwagami, a po
wydrukowaniu Ad astra zacznie przesyłać, ze złośliwą jakby
satysfakcją, wycinki z ujemnymi opiniami, w tym również
ironiczną recenzję Karola Irzykowskiego - jakby zapomniał,
że ten nieznośnie wzniosły dialog jest częściowo płodem i
jego pióra.
Nad Olzą... Nad Niemnem...
Tymczasem przed młodym doktorem Kunickim zarysowała się
możliwość pracy we Frysztacie. Nie zastanawiał się zbyt
długo, często bowiem z rozrzewnieniem wspominał wraz z
Jadwigą tamte piękne krajobrazy, przyjaznych mu ludzi,
możliwości realizowania planów daleko wybiegających poza
lekarskie tylko obowiązki, wiążących się z polskim ruchem
socjalistycznym. Mieli zamieszkać tam w pięknym domu,
otoczonym ogrodem, nad rzeką Olzą.
Gdy przenieśli się do Frysztatu, pierworodny syn miał
już przeszło rok. A w 1903 roku, gdy zadomowili się już tam
na dobre, dnia 3 lipca przyszło na świat drugie dziecko,
chłopiec.
A więc jest już dwójka: Stanisław i Adam.
Adaś miał już siedem miesięcy, a Staś skończył dwa i pół
roku, gdy do domu frysztackiego zamówiono fotografa. Pani
Eliza dopominała się nieraz o rodzinny portrecik;
uśmiechnięta mama zasiada tedy na fotelu, młodszego synka
trzyma w objęciach, Staś tuli się do jej kolan, a ojciec
stojący patrzy z czułością na gromadkę. Gdy pisarka otrzyma
w marcu 1904 roku to zdjęcie łącznie z opisem macierzyńskich
radości, podziękuje listownie za przesyłkę, opisze swe
codzienne zajęcia, ale ani słowem nie wspomni o
"olśniewającej radości", jaka ostatnio stała się jej
udziałem. To na razie jeszcze tajemnica, można się nią
podzielić jedynie z ludźmi, którzy jako profesorowie
wyższych uczelni mają prawo opracować "akt przedstawienia" i
złożyć pod nim podpisy.
Co to za "akt przedstawienia", gdzie te uczone ciała
mają zaprezentować pisarkę, aby spełniło się marzenie i
stało się - jak pisze - "być może ostatnim i od bardzo dawna
jedynym promieniem dla życia mego, a wcale poważnym
zaszczytem dla tak bezdennie upokorzonego - jak nasz -
narodu?" Odpowiedź znajdziemy w Szwecji, gdzie stawiano
kandydaturę Orzeszkowej do Nagrody Nobla.
Orędowniczka tej sprawy - panna Ellen Wester,
skandynawska literatka, otrzymuje od pani Elizy list. -
Cieszę się tym bardzo z przyczyn osobistych - pisze autorka
Marty - ale jeszcze bardziej raduje mnie myśl, że tym
duchowym triumfem "choćby jedną łzę upokorzenia na zbolałym
w męce obliczu ojczyzny zamienię w brylant chwały".
Pokonał ją Henryk Sienkiewicz - laureat Nagrody Nobla AD
1905. Z godnością znosi porażkę, wielkodusznie oznajmia, że
"Sienkiewicz jest artystą większym od nas wszystkich", ze
smutną rezygnacją stwierdza, że "szczęście nie leży w
przeznaczeniu moim dość mrocznym i bardzo skromnym".
Życie toczy się dalej; "życie tłumem ludzi napełnione i
tak bezgranicznie samotne", choć pisarka ma przecież nadal
wokół siebie grono przyjaciół, młode wychowanki, "ciotuś
Gorzkowską" - starą pannę Monikę, "słodką, poczciwą, starszą
nieco ode mnie, niezamężną, innego domu niż mój nie mającą".
Do tego domu gwałtownie zaczynają wdzierać się z
przedwiośniem 1905 roku echa rewolucyjnych wydarzeń,
zaistniałych we wschodnim, rosyjskim imperium, potem i w
Królestwie.
- Co za rok! Jaki wyroczny, wielki, brzemienny
nadziejami i trwogami! - w liście pisarki do Marii
Konopnickiej podniecenie, lęk przed nieznanym, miesza się z
pragnieniem zmian. - Czyżby nadchodziła szansa na
"odzyskanie głosu i wyprostowanie się bark Polski", na
"reformy szkolne, prawodawcze i gospodarskie", na "wzajemne
poszanowanie osobnikowych praw narodów?"... Jeśli tak się
stanie, jeśli to jest zalążkiem lepszej przyszłości, to
"rozpoczętym czynom, walkom i pracom z głębi serca wołające:
Szczęść Boże!" Z biegiem wydarzeń mnożą się wątpliwości: Czy
ta burza nie za wiele zniszczy? Co przyniosą następne
tygodnie, miesiące?...
Jest już listopad 1905 roku, do kontrofensywy rusza
kontrrewolucja. Rozpasane, szalejące siły, "chaos jak przed
początkiem świata", płomienie pożarów, rabunki, gwałty...
"Jestem [...] Okropnie targana przez dziejące się
dookoła okropności, strasznie ścigana strachami rozmaitymi".
Dochodzą wieści budzące grozę: od Mińska ciągną do Grodna
"czarne seciny", mogą przyłączyć się do prowokacyjnych
orszaków, do procesji stronnictwa carskiego i rozpocząć
pogromy - Żydów i Polaków, tworzących miejscową
inteligencję.
Pani Eliza w towarzystwie Obrębskiej, Gorzkowskiej
(służące uciekły gdzieś na miasto i nie wiadomo, czy w tym
tumulcie w ogóle powrócą do chlebodawczyni) przygotowuje
jedzenie i herbatę dla kilkanaściorga żydowskich dzieci
przyprowadzonych tu przez płaczące matki w obawie przed
pogromem.
Ponury, listopadowy dzień, za oknami gęsty już mrok. Z
ulicy gdzieś z oddali dobiega uszu narastający coraz silniej
poszum cerkiewnych pieśni. Coraz bliżej, już można odróżnić
słowa: "Boże, cara chrani..." Już na szybach okien zaczynają
migotać żółtokrwiste światła niesionych świec, pochodni i
lampek. Przerażony szept gospodyni: - Idą... już idą... - a
zarazem niezwykłe jej opanowanie.
Podpierana przez towarzyszki, podąża do okna
wychodzącego na ulicę. Orszak złożony z co ważniejszych
carskich biurokratów, wysokich czynowników, prezesów różnych
banków, biur i stowarzyszeń, defiluje przed oczami pani
Elizy; są tak blisko, że wydaje się, iż wysoko niesione
chorągwie zaczną ocierać się o tafle szyb, że ciemne oczy
ikon zajrzą w głąb mieszkania, a pomnożona po wielokroć na
portretach twarz cara-batiuszki skrzywi się zaraz groźnie na
widok skupionych w gromadce, jak trwożne stadko wronich
piskląt, żydowskich dzieci. Za chwilę mogą tu wpaść
czarnosecińcy...
Zbielałe usta, drżące słowa modlitwy... Zaraz rozlegną
się krzyki, poleje się krew, rozszaleje ogień. Wiadomo
przecież, że według takiego scenariusza odbywały się takie
same procesje w Mińsku czy w Mohylewie... Straszne to czasy,
zbyt silne grozą przeżycia dla starego, biednego serca.
Myśl pisarki gubi się wśród tych wydarzeń, coraz to
okropniejszych wieści, potężniejących wybuchów, wrzących
wulkanów. Apokalipsa! "Rewolucja, kontrrewolucja, rzezie,
represje, burdy, awantury uliczne, strzelaniny dzienne i
nocne! [...] Nie wiem, co nastąpi..." - Ten opis, ta skarga
pisarki "wśród mgły krwawej" - to jeszcze jeden listopadowy
list do Krakowa, do Tadeusza Garbowskiego.
Przyznaję - pisze dalej - że ten "ruch robotniczy jest
bardzo poważny [...) I obok stanowczości wymagań posiada
pewien zarys szlachetnej godności ludzkiej", lecz
jednocześnie widzę poniżej tego czystego nurtu "potok
błotnisty: tłuszczę, żywioł brudny, ciemny, nędzny fizycznie
i moralnie, używany przez osaczone władze jak maczuga do
rozbijania wrogich sobie warstw wyższych, nie wyłączając
robotniczej".
Na ulicach miast i miasteczek - rabusie, hordy złodziei,
podpalaczy, nożowników. Na wsiach - grabieże, napady na
białe dwory, mordy... Krwawe łaźnie... Sceny jak z
Nie-Boskiej Komedii". Zagubiona, zbolała pisze do
Konopnickiej: "Duch mój łączy się z duchem Zygmunta
(Krasińskiego) i z jego bólem wobec <>. [...]
Coś kłóci się i plącze w głowie, coś rwie się w sercu..."
Wszystkie te rzeczy "są nad moje siły". - Wiem, że w idei
socjalistycznej, tak jak w żywiołach natury, tkwi siła
dobroczynna. Ale jak pokierować tym żywiołem, aby wodę i
ogień, wiatr i słońce umieć obrócić ku pożytkowi, nie ku
zniszczeniu?... A co z narodem, co z Ojczyzną, co ze
szlacheckimi dworkami - strażnikami odwiecznych tradycji?...
Cóż można robić, aby wyczołgać się spod ciężaru trwogi, z
przepastnych ciemności na słońce i ożyć?...
Widzi przed sobą jedno zadanie: "Należy upiększać dusze
polskie!", gdziekolwiek jeszcze rzuciłby los; na razie
miejscem "upiększania" były Druskienniki. Postanawia ożywić
polskim śpiewem, polskim słowem estradę tego Kurhauzu. Ma
już pomysł: zredaguje wespół z Kazimierzem Laskowskim i Emmą
Dmochowską tak zwany journal parle - żywą gazetę, napisze do
niej teksty ciekawe i dowcipne, postara się o dobrych
wykonawców. Trzeba zachęcić panią Zofię Dąbrowską, aby w
intermediach zechciała grać na fortepianie, trzeba poprosić
dwie piękne panny: Julię i jej siostrę - O'Brien de Lacy,
aby w duecie śpiewały polskie piosenki, trzeba... Ale czy
władze pozwolą - niepokoi się inicjatorka - na tę
"kulturalną i tak wytworną zabawę", choć cały dochód
przeznaczy się na biednych!?... Należy więc jeszcze jak
najszybciej zredagować depeszę do samego
jenerał-gubernatora: "Zamierzam urządzić dla moich znajomych
w Druskiennikach prywatny wieczór literacki z recytowaniem
utworów w języku polskim oraz journal parle. Pragnę
skorzystać z sali miejscowego Kursalu. Uprzejmie proszę Jego
Ekscelencję o pozwolenie na to. Eliza Orzeszko". Zanim
gubernator wydał dość asekuracyjne pozwolenie, skreślił
odręcznie na dostarczonej mu depeszy kilka słów: "Zdaje się,
że staruszka nie jest w pełni przy zdrowych zmysłach. Jeśli
to jest wieczór prywatny dla znajomych, to po cóż jej sala i
pozwolenie?" I dodał jeszcze, na wszelki wypadek: "Tu coś
nie jest w porządku!"
Z estrady druskiennickiego kurortu popłynęło polskie
słowo. Ileż wzruszeń, radosnych emocji. "Upiększać dusze
polskie", uskrzydlić je można także i przez mozolny trud
współpracy z niedawno powstałym Kurierem Litewskim i przez
formowanie z grafomańskich, acz poczciwych w swych
intencjach gniotów nadsyłanych do redakcji - straszniejszych
utworów. Gdyby nie "ten wieczny pęd do każdej roboty", która
wydaje się potrzebna dla polskiej myśli, dawno rzuciłaby tę
katorżniczą, nudną robotę w Kurierze. O wiele bardziej
pasjonującą, angażującą serce i wyobraźnię, jest "Muza" -
Stowarzyszenie Miłośników Sceny i Sztuki w Grodnie.
Mimo schorowania i coraz częstszych sercowych sensacji
Orzeszkowa przyczyniła się walnie do powstania z końcem 1904
roku tej "Muzy", której głos zabrzmiał mocno i dźwięcznie
"po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej
mieścinie". Z zapałem, mimo wątlejących sił, organizuje
artystyczne wieczory, wybiera utwory do deklamacji,
inscenizuje fragmenty dramatów wielkich romantyków.
Ołtarzyk z Czarną Madonną
Wiele dała jej ta rozmowa! Może być spokojna o przyszły
los wychowanki. Bóg dał Jadzi "do szczęścia materiał
bogaty". Czy to młode dziewczę będzie umiało należycie dbać
też o szczęście tego człowieka; "dbać więcej, niżeli o swoje
własne?"...
Jadzia mówi z radosnym uniesieniem, że kocha bardzo
narzeczonego, że jest jej z nim dobrze, że pragnie być mu we
wszystkim pomocna, że łączą ich podobne przekonania,
upodobania, "prawdziwe szczere przymierze serc i duchów";
dość pewna to gwarancja udanego małżeństwa.
"Moja droga, kochana Dziu! - napisze po odjeździe
Jadwigi i Ryszarda. - Z prawdziwą radością wyobrażam Cię
sobie u boku p. Ryszarda, z którym znajomość krótka
napełniła mię dla niego wielkim zaufaniem i szczerą
sympatią".
Majowym dniem 1900 roku doktor Ryszard Kunicki
poprowadził pannę Jadwigę Eysymonttównę w welonie upiętym na
bujnych, ciemnoblond włosach do ślubu w grodzieńskiej farze.
Eliza Orzeszkowa była gościem, najbardziej przez wszystkich
honorowanym. Z zachwytem oglądano prezenty od pisarki,
malowniczo ułożone na stole wśród kwiatów. Oto ten
najwspanialszy: ołtarzyk - dzieło złotniczej sztuki; dwa
skrzydełka drzwiczek misternie wykonane ręką artysty,
zamknięte - łączą się ze złocistym trójkątem, z "kurkiem na
daszku", tworząc kształt kapliczki, a odchylone ukazują
wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Obok widnieje
oprawny w skórę tom Pism autorki Nad Niemnem z dedykacją:
"Jadziuchnie - od tej, której błogosławieństwo gorące,
życzenia najlepsze i wspomnienie rozrzewnione zawsze jej na
drodze życia towarzyszyć będą. Oby droga ta była możliwie na
ziemi tej najszczęśliwszą, a zawsze czystym i górnym
szlakiem wspinającą się coraz wyżej. Pamiętaj 1900 rok i
czasem, czasem wspomnij przyjaźnie te lata najpierwszej swej
młodości, któreśmy razem spędziły. El. Orzeszkowa".
Młoda para zabierze te dary, i ten złoty ołtarzyk, i
srebrny nóż do rozcinania papieru, rzeźbione w mahoniu
półeczki na książki, na śląską ziemię. Portret
ofiarodawczyni w ciemnej, gładkiej sukni, zdobionej w
faliste pianki białych koronek, stanie obok spłowiałego
amarantu jedwabiu z wyhaftowanym orłem przytwierdzonego do
ciemnego drzewca. To jedna z rodzinnych pamiątek Kunickich,
jeszcze z czasów wiedeńskiej wyprawy Sobieskiego, a misterny
haft o srebrzystym połysku wykonała z własnych włosów
pra-pra-pa-babka rodu.
W starej serwantce widnieją i inne przekazy z dziejów
rodziny; są całkiem zwyczajne i uboźuchne, lecz stanowią
relikwię. Cóż może bowiem znaczyć dla nie wtajemniczonych ów
ręcznik z surowego płótna z wydzierganym polskim orzełkiem
czy te czerwone róże wyszyte grubą włóczką na kanwie, a pod
nimi napis: "Za wolność!" Czy mogą zwrócić uwagę szare, małe
figurki ptaków, winogronowe kiście, owoce, kwiaty
ukształtowane z gliniastego ciemnego chleba?... Te
przedmioty własnymi rękami ulepił Stanisław Kunicki, siedząc
w ciasnej celi przy kopcącej łojówce.
...Prezenty ślubne od pani Elizy nie opuszczą już nigdy
cieszyńskiej ziemi; przekazywane - jak sztafeta - z ojca na
syna, podobnie jak dotychczas nie znane listy, które w
rękopisach udostępnili mi pan Janusz Kunicki z Warszawy -
syn Jadwigi i Ryszarda - oraz jego szwagierka - Jadwiga
Kunicka z Bielska - Białej.
Od 3 maja 1900 roku "Mademoiselle Hedwige Eysymontt
przemieniła się w "Madame Hedwige Kunicka", a listy wysyłane
przez pisarkę do Krakowa najpierw na ulicę św. Jana, potem
na "ulicę św. Tomasza 8, II piętro" zaczęły nosić na
kopercie nowy adres: "Szląsk a Łazy".
Tam, w Łazach, Kuniccy będą świadkami strajku
górniczego, sprzyjając słusznym żądaniom, tam młody doktor
zaprzyjaźni się z Tadeuszem Regerem i tam zacznie być coraz
bardziej znany nie tylko jako lekarz, ale i jako działacz
oświatowy i polityczny w polskim ruchu socjalistycznym.
Zaproszona przez Jadwigę i - osobnym listem - przez
Ryszarda Kunickiego, pani Eliza ma zamiar wybrać się w lipcu
do tej górniczej wsi w pobliżu Karwiny. Nic z tego!
-przeszkodzą jej nieustanne kłopoty ze zdrowiem; ten
bronchit, jakieś duszności, nierównomierny rytm serca, a na
dodatek jeszcze mocno boleć będzie niedawno stłuczona noga.
Zaprzyjaźnieni lekarze - Ignacy Baranowski i Henryk Nusbaum
- radzą więc wyjazd nie do Łaz, lecz do Kissingen, na długą
kurację.
To dobrze tak uciec, choć na czas pewien, z tego Grodna,
od chorób swoich i domowników, od depresji z powodu
przejściowej niemożności tworzenia, od złych nastrojów
wywoływanych przez "nerwy tak zbuntowane, że ciągle płakać
chce się" - a nawet i od tych listów Garbowskiego.
Pełno w nich bowiem, zależnie od humoru, kaprysów
nadawcy - złośliwych przygan i wyrzutów: a to "jest Pani
zbyt opieszała w pisaniu partii Seweryny w Ad astra", jakby
sam nie wyduszał z siebie nieregularnie, z opóźnieniami, do
tej wspólnej duetowej powieści monologów Rodowskiego!, a to
niechlujna w ortografii, interpunkcji, a to..., a tamto...
Może krakowski filozof, tak na ogół delikatny "w stosunku
osobistym [...], Tak zniewalający miękkością obejścia i
mowy" - tłumaczy go w myślach adresatka - jest po prostu o
mnie zazdrosny, rozdrażniony tym, że nie widują się zbyt
często, nie rozmawiają bezpośrednio i od serca?
Może dlatego w tym "stosunku listownym tyle szpilek,
sztylecików, kolcy itd."?...
- Proszę przyjechać w dniach wolnych od wykładów -wzywa
- zaklnę te wszystkie pańskie kolce, "aby zmieniły się w
kwiaty [...] I powiem: Nie oszukacie mnie już nigdy!
Wiem, że jesteście różami i tylko zły humor waszego Pana
przemienił was w jeżyki".
Ale na razie Garbowski nie podejmuje wezwania, nie
przyjeżdża do Grodna, w odpowiedzi śle na kartkach
obramowanych girlandkami róż serdeczny list do "siostrzanej
duszy", lecz w tych różanych wianuszkach kryje się ostrze
sztyletu: wiadomość o nieszczęśliwym zakochaniu się w jednej
młodej osóbce z Krakowa, słowa ojej "szatach mających woń
Libanu", o jego melancholii ogarniającej czarną chmurą, o
marności świata i o nachodzącej go czasami chęci...
powieszenia się.
Choć czuje się zranioną - sztylet w samo serce - pragnie
co najrychlej oblec się w szaty pocieszycielki. Trzeba
dogłębnie zanalizować psychiczną sytuację nieszczęśnika,
miłosne zadurzenie - przyjaciela i przekazać mu rady,
przemyślenia, aby wydźwignął się z tej ciemnej przepaści i
ujrzał niezawodny ratunek w trzech darach.
Trzy dary królowej Saby
Te trzy tajemnicze dary może ofiarować tylko - ona, w
zawoalowanej postaci... królowej Saby. W długim liście, pani
Eliza przywołuje więc najpierw trzy postacie; przejrzysta to
alegoria! Oto nadchodzi mądry król Salomon, którego serce
gorzeje na widok pięknej Sulamitki o hebanowych włosach, o
smukłej jak palma kibici. Wzbija się w niebo Pieśń nad
Pieśniami!... Brzmią wysokie tony - triumfu, radości,
rozkoszy, aby stopniowo na innych już strunach pobrzękiwać
gorzką nutą. Kto pomoże uspokoić serce, nowe wydobyć
akordy?... Na ratunek z Dalekiego Wschodu podąża słynąca z
mądrości - królowa Saba, ofiarowując mirrę, czyli balsam
płynący z wiedzy i pracy, złoto, czyli cierpliwość, i
kadzidło będące "lotnością ducha".
- A pan, drogi przyjacielu - zapewnia pani Eliza
-posiada mnóstwo wiedzy, cierpliwość i lotność ducha, które
to trzy skarby uczynią z pana wielkiego poetę. Ta Sulamitka
zaś w szeleszczących szatach jest zapewne "osóbką dość
płytką i mało duchowi wielkiemu do pary będącą", więc proszę
nie nucić na gorzko, lecz starać się czynić użytek z
niesionych mu darów królowej Saby...
Czy Garbowski na list ten odpowiedział - nie wiadomo,
pewne jest natomiast, że odwiedził grodzieńską "królową
Sabę" w Kissingen, czerpiąc tam pociechę dla strapionego
serca przez dni siedem. Pani Eliza wróciła z kurortu do
swego domu przy ulicy Ogrodowej umocniona na duchu, z głową
pełną pisarskich pomysłów. Siedząc tam, wśród książek, przy
biureczku, nad białymi kartkami papieru, które zapełniają
się teraz szybko, myśli często o Kunickich w Łazach,
zaprasza ich do swojej "dominy". Cieszy się, że Jadwinia
jest szczęśliwa, że jest dumna "z zacnej działalności męża",
nie tylko lekarskiej; i że tęskni do rodzinnych stron, a
nawet marzy w przyszłości o zamieszkaniu w Wilnie. To byłoby
cudownie!
Pisarka bowiem, zbrzydziwszy sobie ostatnio Grodno,
gdzie ludzie są obojętni na wszystko co duchowe, gdzie każda
wyższa myśl, żywszy poryw serca czy umysłu budzi niechęć i
strach, sama poważnie myśli o przeniesieniu się "na
mieszkanie" do grodu Giedymina.
- Jakże różni się - stwierdza po kilkunastodniowym tam
pobycie - to miasto od Grodna, ileż można tam spotkać ludzi
"czujących, myślących i działających". Byłoby dobrze, aby
ten szlachetny zastęp mógł się powiększyć o takiego
człowieka jak Ryszard Kunicki; dobry lekarz, wielki
społecznik, prawdziwy patriota, a przy tym szczery orędownik
spraw ludzi krzywdzonych, podobnie jak i Jadzia, zapalona
jego "pomocnica i towarzyszka". Co prawda lekarzy Polaków
jest w Wilnie bardzo wielu, lecz takich, którzy łączyliby w
sobie i zawodowe posłannictwo, i "pracę dla celów
narodowych" - mało.
Jadwiga w majowym liście z 1901 roku donosi, że od
czterech miesięcy jest w odmiennym stanie. - Kiedy zajdzie
ten "ważny wypadek w związku ze zmienionym stanem Twego
zdrowia?" - dopytuje się pani Eliza, unikając zwyczajowych
definicji ciąży, a sam poród określając jako "katastrofę".
W tym mniej więcej czasie młodzi Kuniccy przenieśli się
z Łaz do Krakowa, zajmując obszerne mieszkanie przy ulicy
Pawiej 4. Tam przyszedł na świat pierwszy syn i tam nadszedł
telegram od Orzeszkowej: "Winszuję z całego serca narodzin
<>, chłopaka i pociechy z niego jak największej, a
jemu, aby zdrowo rósł wzdłuż, wszerz i wzwyż, życzę!"
Uradzono w rodzinnym gronie - byli przy tym i rodzice
Ryszarda, i jego siostra Zofia - aby pierworodnemu dać na
imię Stanisław. A więc Stanisław Kunicki! Nowy dziedzic tego
imienia. Na matkę chrzestną dziecka poproszono panią Elizę.
Małego Kunickiego chrzcić miano w Krakowie, w święta Bożego
Narodzenia. Pisarka przyjęła z radością propozycję, lecz
mając na względzie utrapienia ze zdrowiem, uciążliwość
zimowej podróży, rzekła, iż wiosna byłaby sposobniejszą
porą. Ale i wtedy nie udało jej się wybrać do Krakowa.
Czuje się bowiem już zbyt słaba, aby ryzykować tak
daleki wojaż. A poza tym wydawca ponagla pisarkę: "Proszę
natychmiast przysłać powieść - dialog Ad astra".
Łatwo powiedzieć: przysłać! Trudniej natomiast pisarce
wyegzekwować partie Rodowskiego, gdy współautor Garbowski
oświadcza, że ma pilniejsze sprawy na głowie, ważniejsze są
dla niego terminy prac naukowych, że stracił już chęć i
serce do tego utworu i że nadal ma wisielcze nastroje. Więc
jakże w takiej sytuacji pani Orzeszkowa ma znaleźć czas na
wyjazd, gdy trzeba zasiąść natychmiast przy biurku z piórem
w ręku i kreślić nim dalsze kwestie powieści, dialogi
Seweryny i... Rodowskiego - i za siebie, i za Garbowskiego.
"A może - sugeruje Kunickim - tu, w Grodnie, w kwietniu
lub w maju, wprowadzilibyśmy Wasze kochane dzieciątko na
łono Kościoła?... A jeśli jest to niemożliwe, to jest mi
niezmiernie żal, ale musicie wynaleźć dla Stasia inną matkę
chrzestną".
W rezultacie została nią pani Zofia Kirkorówna (przyszła
żona przyszłego ministra Józefa Kiedronia), a Orzeszkowa,
mimo iż ominęła ją jazda na drugi kraniec Polski, zaziębiła
się tak mocno, że kaszel i straszna chrypa pozbawiły ją
całkiem głosu. A tu już czekała Warszawa; po ukończeniu Ad
Astra trzeba było jechać tam najszybciej, aby pertraktować
na temat korzystnej sprzedaży jeszcze innego rękopisu.
Nie ma rady na chorobę, więc na razie szczelnie owinięta
szalem siada w fotelu przy stoliczku i próbuje nieudolnie,
acz z wielkim przejęciem, parafrazować wiersz obcego poety.
Prześle go potem panu Tadeuszowi Garbowskiemu; niech
niewdzięcznik dowie się, że wszystko to, co ich łączyło,
było tylko: "przelotną chwilką, jętki życiem, nicią
pajęczyny, krótkim uśmiechem"... i że:
nigdy nie doszło serca głębi
[... ]
Ni tajni duszy,
gdzie drzemią inne
radości, smutki...
Wszystkie apostrofy, czy to prozą, czy mową wiązaną,
krakowski śledziennik kwituje kostycznymi uwagami, a po
wydrukowaniu Ad astra zacznie przesyłać, ze złośliwą jakby
satysfakcją, wycinki z ujemnymi opiniami, w tym również
ironiczną recenzję Karola Irzykowskiego - jakby zapomniał,
że ten nieznośnie wzniosły dialog jest częściowo płodem i
jego pióra.
Nad Olzą... Nad Niemnem...
Tymczasem przed młodym doktorem Kunickim zarysowała się
możliwość pracy we Frysztacie. Nie zastanawiał się zbyt
długo, często bowiem z rozrzewnieniem wspominał wraz z
Jadwigą tamte piękne krajobrazy, przyjaznych mu ludzi,
możliwości realizowania planów daleko wybiegających poza
lekarskie tylko obowiązki, wiążących się z polskim ruchem
socjalistycznym. Mieli zamieszkać tam w pięknym domu,
otoczonym ogrodem, nad rzeką Olzą.
Gdy przenieśli się do Frysztatu, pierworodny syn miał
już przeszło rok. A w 1903 roku, gdy zadomowili się już tam
na dobre, dnia 3 lipca przyszło na świat drugie dziecko,
chłopiec.
A więc jest już dwójka: Stanisław i Adam.
Adaś miał już siedem miesięcy, a Staś skończył dwa i pół
roku, gdy do domu frysztackiego zamówiono fotografa. Pani
Eliza dopominała się nieraz o rodzinny portrecik;
uśmiechnięta mama zasiada tedy na fotelu, młodszego synka
trzyma w objęciach, Staś tuli się do jej kolan, a ojciec
stojący patrzy z czułością na gromadkę. Gdy pisarka otrzyma
w marcu 1904 roku to zdjęcie łącznie z opisem macierzyńskich
radości, podziękuje listownie za przesyłkę, opisze swe
codzienne zajęcia, ale ani słowem nie wspomni o
"olśniewającej radości", jaka ostatnio stała się jej
udziałem. To na razie jeszcze tajemnica, można się nią
podzielić jedynie z ludźmi, którzy jako profesorowie
wyższych uczelni mają prawo opracować "akt przedstawienia" i
złożyć pod nim podpisy.
Co to za "akt przedstawienia", gdzie te uczone ciała
mają zaprezentować pisarkę, aby spełniło się marzenie i
stało się - jak pisze - "być może ostatnim i od bardzo dawna
jedynym promieniem dla życia mego, a wcale poważnym
zaszczytem dla tak bezdennie upokorzonego - jak nasz -
narodu?" Odpowiedź znajdziemy w Szwecji, gdzie stawiano
kandydaturę Orzeszkowej do Nagrody Nobla.
Orędowniczka tej sprawy - panna Ellen Wester,
skandynawska literatka, otrzymuje od pani Elizy list. -
Cieszę się tym bardzo z przyczyn osobistych - pisze autorka
Marty - ale jeszcze bardziej raduje mnie myśl, że tym
duchowym triumfem "choćby jedną łzę upokorzenia na zbolałym
w męce obliczu ojczyzny zamienię w brylant chwały".
Pokonał ją Henryk Sienkiewicz - laureat Nagrody Nobla AD
1905. Z godnością znosi porażkę, wielkodusznie oznajmia, że
"Sienkiewicz jest artystą większym od nas wszystkich", ze
smutną rezygnacją stwierdza, że "szczęście nie leży w
przeznaczeniu moim dość mrocznym i bardzo skromnym".
Życie toczy się dalej; "życie tłumem ludzi napełnione i
tak bezgranicznie samotne", choć pisarka ma przecież nadal
wokół siebie grono przyjaciół, młode wychowanki, "ciotuś
Gorzkowską" - starą pannę Monikę, "słodką, poczciwą, starszą
nieco ode mnie, niezamężną, innego domu niż mój nie mającą".
Do tego domu gwałtownie zaczynają wdzierać się z
przedwiośniem 1905 roku echa rewolucyjnych wydarzeń,
zaistniałych we wschodnim, rosyjskim imperium, potem i w
Królestwie.
- Co za rok! Jaki wyroczny, wielki, brzemienny
nadziejami i trwogami! - w liście pisarki do Marii
Konopnickiej podniecenie, lęk przed nieznanym, miesza się z
pragnieniem zmian. - Czyżby nadchodziła szansa na
"odzyskanie głosu i wyprostowanie się bark Polski", na
"reformy szkolne, prawodawcze i gospodarskie", na "wzajemne
poszanowanie osobnikowych praw narodów?"... Jeśli tak się
stanie, jeśli to jest zalążkiem lepszej przyszłości, to
"rozpoczętym czynom, walkom i pracom z głębi serca wołające:
Szczęść Boże!" Z biegiem wydarzeń mnożą się wątpliwości: Czy
ta burza nie za wiele zniszczy? Co przyniosą następne
tygodnie, miesiące?...
Jest już listopad 1905 roku, do kontrofensywy rusza
kontrrewolucja. Rozpasane, szalejące siły, "chaos jak przed
początkiem świata", płomienie pożarów, rabunki, gwałty...
"Jestem [...] Okropnie targana przez dziejące się
dookoła okropności, strasznie ścigana strachami rozmaitymi".
Dochodzą wieści budzące grozę: od Mińska ciągną do Grodna
"czarne seciny", mogą przyłączyć się do prowokacyjnych
orszaków, do procesji stronnictwa carskiego i rozpocząć
pogromy - Żydów i Polaków, tworzących miejscową
inteligencję.
Pani Eliza w towarzystwie Obrębskiej, Gorzkowskiej
(służące uciekły gdzieś na miasto i nie wiadomo, czy w tym
tumulcie w ogóle powrócą do chlebodawczyni) przygotowuje
jedzenie i herbatę dla kilkanaściorga żydowskich dzieci
przyprowadzonych tu przez płaczące matki w obawie przed
pogromem.
Ponury, listopadowy dzień, za oknami gęsty już mrok. Z
ulicy gdzieś z oddali dobiega uszu narastający coraz silniej
poszum cerkiewnych pieśni. Coraz bliżej, już można odróżnić
słowa: "Boże, cara chrani..." Już na szybach okien zaczynają
migotać żółtokrwiste światła niesionych świec, pochodni i
lampek. Przerażony szept gospodyni: - Idą... już idą... - a
zarazem niezwykłe jej opanowanie.
Podpierana przez towarzyszki, podąża do okna
wychodzącego na ulicę. Orszak złożony z co ważniejszych
carskich biurokratów, wysokich czynowników, prezesów różnych
banków, biur i stowarzyszeń, defiluje przed oczami pani
Elizy; są tak blisko, że wydaje się, iż wysoko niesione
chorągwie zaczną ocierać się o tafle szyb, że ciemne oczy
ikon zajrzą w głąb mieszkania, a pomnożona po wielokroć na
portretach twarz cara-batiuszki skrzywi się zaraz groźnie na
widok skupionych w gromadce, jak trwożne stadko wronich
piskląt, żydowskich dzieci. Za chwilę mogą tu wpaść
czarnosecińcy...
Zbielałe usta, drżące słowa modlitwy... Zaraz rozlegną
się krzyki, poleje się krew, rozszaleje ogień. Wiadomo
przecież, że według takiego scenariusza odbywały się takie
same procesje w Mińsku czy w Mohylewie... Straszne to czasy,
zbyt silne grozą przeżycia dla starego, biednego serca.
Myśl pisarki gubi się wśród tych wydarzeń, coraz to
okropniejszych wieści, potężniejących wybuchów, wrzących
wulkanów. Apokalipsa! "Rewolucja, kontrrewolucja, rzezie,
represje, burdy, awantury uliczne, strzelaniny dzienne i
nocne! [...] Nie wiem, co nastąpi..." - Ten opis, ta skarga
pisarki "wśród mgły krwawej" - to jeszcze jeden listopadowy
list do Krakowa, do Tadeusza Garbowskiego.
Przyznaję - pisze dalej - że ten "ruch robotniczy jest
bardzo poważny [...) I obok stanowczości wymagań posiada
pewien zarys szlachetnej godności ludzkiej", lecz
jednocześnie widzę poniżej tego czystego nurtu "potok
błotnisty: tłuszczę, żywioł brudny, ciemny, nędzny fizycznie
i moralnie, używany przez osaczone władze jak maczuga do
rozbijania wrogich sobie warstw wyższych, nie wyłączając
robotniczej".
Na ulicach miast i miasteczek - rabusie, hordy złodziei,
podpalaczy, nożowników. Na wsiach - grabieże, napady na
białe dwory, mordy... Krwawe łaźnie... Sceny jak z
Nie-Boskiej Komedii". Zagubiona, zbolała pisze do
Konopnickiej: "Duch mój łączy się z duchem Zygmunta
(Krasińskiego) i z jego bólem wobec <>. [...]
Coś kłóci się i plącze w głowie, coś rwie się w sercu..."
Wszystkie te rzeczy "są nad moje siły". - Wiem, że w idei
socjalistycznej, tak jak w żywiołach natury, tkwi siła
dobroczynna. Ale jak pokierować tym żywiołem, aby wodę i
ogień, wiatr i słońce umieć obrócić ku pożytkowi, nie ku
zniszczeniu?... A co z narodem, co z Ojczyzną, co ze
szlacheckimi dworkami - strażnikami odwiecznych tradycji?...
Cóż można robić, aby wyczołgać się spod ciężaru trwogi, z
przepastnych ciemności na słońce i ożyć?...
Widzi przed sobą jedno zadanie: "Należy upiększać dusze
polskie!", gdziekolwiek jeszcze rzuciłby los; na razie
miejscem "upiększania" były Druskienniki. Postanawia ożywić
polskim śpiewem, polskim słowem estradę tego Kurhauzu. Ma
już pomysł: zredaguje wespół z Kazimierzem Laskowskim i Emmą
Dmochowską tak zwany journal parle - żywą gazetę, napisze do
niej teksty ciekawe i dowcipne, postara się o dobrych
wykonawców. Trzeba zachęcić panią Zofię Dąbrowską, aby w
intermediach zechciała grać na fortepianie, trzeba poprosić
dwie piękne panny: Julię i jej siostrę - O'Brien de Lacy,
aby w duecie śpiewały polskie piosenki, trzeba... Ale czy
władze pozwolą - niepokoi się inicjatorka - na tę
"kulturalną i tak wytworną zabawę", choć cały dochód
przeznaczy się na biednych!?... Należy więc jeszcze jak
najszybciej zredagować depeszę do samego
jenerał-gubernatora: "Zamierzam urządzić dla moich znajomych
w Druskiennikach prywatny wieczór literacki z recytowaniem
utworów w języku polskim oraz journal parle. Pragnę
skorzystać z sali miejscowego Kursalu. Uprzejmie proszę Jego
Ekscelencję o pozwolenie na to. Eliza Orzeszko". Zanim
gubernator wydał dość asekuracyjne pozwolenie, skreślił
odręcznie na dostarczonej mu depeszy kilka słów: "Zdaje się,
że staruszka nie jest w pełni przy zdrowych zmysłach. Jeśli
to jest wieczór prywatny dla znajomych, to po cóż jej sala i
pozwolenie?" I dodał jeszcze, na wszelki wypadek: "Tu coś
nie jest w porządku!"
Z estrady druskiennickiego kurortu popłynęło polskie
słowo. Ileż wzruszeń, radosnych emocji. "Upiększać dusze
polskie", uskrzydlić je można także i przez mozolny trud
współpracy z niedawno powstałym Kurierem Litewskim i przez
formowanie z grafomańskich, acz poczciwych w swych
intencjach gniotów nadsyłanych do redakcji - straszniejszych
utworów. Gdyby nie "ten wieczny pęd do każdej roboty", która
wydaje się potrzebna dla polskiej myśli, dawno rzuciłaby tę
katorżniczą, nudną robotę w Kurierze. O wiele bardziej
pasjonującą, angażującą serce i wyobraźnię, jest "Muza" -
Stowarzyszenie Miłośników Sceny i Sztuki w Grodnie.
Mimo schorowania i coraz częstszych sercowych sensacji
Orzeszkowa przyczyniła się walnie do powstania z końcem 1904
roku tej "Muzy", której głos zabrzmiał mocno i dźwięcznie
"po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej
mieścinie". Z zapałem, mimo wątlejących sił, organizuje
artystyczne wieczory, wybiera utwory do deklamacji,
inscenizuje fragmenty dramatów wielkich romantyków.
Oto ukazuje się Lilla Weneda cała w dziewiczej bieli,
śnieżne róże wieńczą ciemne włosy, oto jej siostra Roza w
czarnej szacie, ze spływającym jak strumień krwi czerwonym
udrapowaniem, oto męski chór - czerń i biel chryzantem w
butonierkach - i ten końcowy akord zbiorowej deklamacji: "O,
święta ziemio polska!"...
Łzy w oczach widzów, gorące brawa. Trzeba budzić wciąż
na nowo te iskry myśli i uczuć - alegoriami, symbolem,
legendą, opowieściami nie tylko z najdawniejszych dziejów,
ale i "historią najświeższą", którą pamięta się z własnych
przeżyć i doświadczeń. Chwała zwyciężonym! - Gloria victis!
- tym wszystkim z 1863 roku! W cyklu nowel pod tym łacińskim
tytułem w czterdzieści cztery lata od styczniowej tragedii
pisarka zacznie malować obrazy walk.
Ta bezwstydna Nałkowska!
W tym samym mniej więcej czasie do drzwi grodzieńskiego
domu pani Elizy zaczną szturmować ludzie, uformowani w
Komitet dla uczczenia czterdziestolecia twórczości pisarki.
Znajdują się w nim kobiety i mężczyźni, feministki z Pauliną
Kuczalską-Reinschmit na czele i antyfeminiści, lewica i
prawica, neutralni i "załatwiający swoje rachunki partyjne",
postępowi i przedstawiciele Słowa z Eugenią Żmijewską na
czele, biadającą, że "wykopuje" się ugodowców, nie chce
przypuścić do akcji przedstawicieli całego polskiego
społeczeństwa, że okazuje się plecy margrabinie
Wielopolskiej oraz hrabinom: Potockiej i Krasińskiej.
W Komitecie znalazł się również Aleksander Kempner z
wielkimi ambicjami kierowania wszystkimi pracami związanymi
z jubileuszem.
Bolesław Prus po kilku posiedzeniach, napełnionych
wrzawą kłócących się grupek o rozbieżnych poglądach
politycznych, odżegnał się co rychlej od uczestnictwa, mając
dosyć swarów i tych "ciągłych głosów mniej lub więcej
przychylnych temu lub owemu składowi Komitetu"...
Sama bohaterka, choć oddalona od przedjubileuszowego
targowiska, na wieść o wszystkich tych swarach odczuwa
niesmak, że jej nazwisko "na kształt piłki rzucane jest w
prawo, w lewo, w górę, w dół bez najmniejszego w tym mego
udziału". I zżyma się: - Co za dziwne, okropne rzeczy
wyprawia się z tym quasi-jubileuszem!
W ciągu trzech lat przygotowywano ów jubileuszowy rok,
aż wreszcie gdy na jego czele stanęła Maria Konopnicka, gdy
wyłoniło się względnie kompromisowe Prezydium Komitetu, gdy
obfitym, szerokim potokiem zaczęły płynąć na ręce Jubilatki
- depesze, listy i dary, można było zadecydować i uznać, że
centralna uroczystość w Warszawie stanie się inauguracją
obchodów i zapoczątkuje łańcuszek innych imprez. Jedną z
najbardziej głośnych imprez (także i skandalem) był
towarzyszący warszawskiemu Jubileuszowi Zjazd kobiet
"udekorowany" jej imieniem. Obok hołdu dla Patronki
przewidywał omówienie projektów bardzo ważnych reform na
wielu polach, w tym i wychowawczym oraz etyczno-społecznym.
Pani Eliza nie przybyła na owe kobiece obrady, tłumacząc
się, że z braku sił "dusza cofa się strwożona i wstydząca
się..." Gdyby przyjechała, zaskoczyłyby niechybnie Jubilatkę
nie tyle hołdy, głosy uwielbienia, ile szokujące słowa
młodej Zofii Nałkowskiej-Rygierowej, apoteozujące prawo
kobiety do wolnej miłości, do erotycznych doznań, do
nieulegania we wszystkim w imię konwenansów mężczyznom,
zarówno kochankom, jak i mężom.
- To oni - wołała z trybuny - sami przesyceni życiem,
pełni cielesnych chuci, każą dążyć nam do czystości, to oni
narzucają kobiecie konieczność poświęceń wszelkich
indywidualnych żądań erotycznych dla dobra dziecka. Tym
pozbawiają nas, niewolnice - głos jej potężniał i coraz
mocniej gorzał płomień w pięknych oczach Zofii - żywiołu
uczucia, wzruszeń, czyniąc ze świata jedną wielką stajnię
racjonalnej hodowli zwierząt ludzkich...
Tego było już za wiele, nawet dla feministek! Jedynie na
twarzy Dulębianki rysował się zachwyt i akceptacja dla słów
prelegentki. Przewodnicząca obrad, dzwonkiem brzmiącym bez
przerwy w jej ręku i tupaniem nogą, chciała zagłuszyć mocny,
dźwięczny głos obrazoburczej emancypantki, "nowej kobiety".
Na próżno! Rozgorączkowane twarze, krwiste rumieńce na
przywiędłych już nieco policzkach pań z Prezydium, wrzenie
na sali; wątłe, nieśmiałe oklaski ustępowały przed naporem
głośnych okrzyków: - Bezwstydna! Jak śmie tak mówić w naszym
imieniu!
- Chcemy całego życia! - próbowała przekrzyczeć salę
Zofia Nałkowska w ostatnim akordzie mocnego wyzwania,
rzuconego prosto w twarz kapłanek domowego ogniska. - Żądamy
prawa do takich samych doznań, jakie są udziałem mężczyzny.
Następne słowa pani Zofii zagłuszył trzask odsuwanych
foteli. To kilkuosobowe Prezydium z Konopnicką na czele
wstało zza stołu i kroczyło, zgorszone, na znak protestu, w
stronę drzwi. Z ociąganiem podążyła za nimi i panna Dulęba,
przesyłając z daleka prelegentce uśmiech i pocałunek dłonią.
Skandal! Hańba! Po tym wszystkim nie będzie można już
odczytać pisma, przesłania z Grodna - od Patronki Zjazdu:
Elizy Orzeszkowej. Co za wstyd, głośna prowokacja tej
bezwstydnej samicy Nałkowskiej - z domu, Rygierowej - z
męża; współczuć mu tylko!... Natychmiast zamknąć Zjazd,
zrezygnować z uroczystego zakończenia, bo - a nuż -ta
bezwstydnica wskoczy znów na mównicę, aby zachwalać wolną
miłość. Lepiej, aby te budujące zalecenia czcigodnej
Jubilatki dla polskich kobiet o "przezwyciężaniu w sobie
skłonności do siedmiu grzechów głównych, poświęcaniu pewnej
części przyjemności swoich na rzecz dobra publicznego" były
wypowiedziane nie w Warszawie, lecz w Grodnie.
I tam to, w Grodnie, w niedzielę 16 czerwca 1907 roku
honorowa obywatelka tego miasta stanie przed gośćmi z całego
kraju, nie tylko rodakami, ale i Rosjanami, Żydami. I zwróci
się do nich: - Szanowni i drodzy Rodacy oraz Panowie
Rosjanie i Izraelici!...
I tam zacznie w spokojnej, pełnej powagi atmosferze
prawić o miłości między ludami, o sprawiedliwości, o cnocie,
o wzajemnej życzliwości, o swoim smutnym, chmurnym sercu, w
które oni, swą obecnością tutaj, wlewają balsam dobrej
nadziei...
W natchnionej mowie znalazło się miejsce i na poezję;
była to tak nieudolna parafraza Juliusza Słowackiego (pani
Eliza uwielbiała parafrazować wiersze wielkich poetów), że
tylko ogólne wzruszenie i szacunek dla pisarki pozwoliły
oklaskiwać zebranym strofy w rodzaju:
Żyłam z Wami, cierpiałam, pracowałam z Wami
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny
Szczęsnam, dumna i wdzięczna nad miarę,
Biorę w przyjaźń serc bratnich przenajdroższą wiarę...
Po tygodniu takich nieustających hołdów, wiwatów i
wyczerpujących wzruszeń zapragnęła samotności; siedząc w
swoim pokoju rozmyślała "o wzniosłościach i śmiesznościach"
takich uroczystości. W głębi duszy bawiły ją te wszystkie
jubileusze pisarskie w Polsce z tym ich całym sztafażem, z
pokazowymi pokłonami, girlandami, kwietnymi bramami,
śpiewami, deklamacjami i delegacjami poprzebieranymi czasem
w najbardziej nieoczekiwane stroje. Sama ulegała patosowi,
mowami podnosiła mocno w górę temperaturę takich chwil, ale
umiała potem spojrzeć okiem kpiarskim na te "zjazdy -
przyjazdy, wystawy - zabawy, etc. etc.", gdzie ona - główna
bohaterka uroczystości - była "tylko pretekstem albo
dodatkiem do różnych celów różnych ludzi". Konieczne są
jednak takie jubileusze - pisała do jednego z czeskich
tłumaczy. Przeszło stuletnia niewola polityczna, nie
dopuszczając do żadnych aktów publicznego życia, skłania
społeczeństwo do poszukiwania sposobności do tych aktów, do
manifestowania uczuć.
Jubileuszowe uroczystości ku czci Elizy Orzeszkowej
długo jeszcze będą odbijać się echem w opowieściach
uczestników, w prasowych sprawozdaniach. "Narodowe święto",
"takiego jubileuszu w dziejach naszych nie było" - raz po
raz powtarzają się tego rodzaju zachwyty w epistołach
słanych na jej ręce. Z Krakowa rozegzaltowana przyjaciółka
pisarki w osobie Lucyny Kotarbińskiej upstrzyła cały swój
list wykrzyknikami: Rząd dusz narodu całego masz dla
siebie!!! Taki, o jakim marzył Wieszcz - Adam Mickiewicz!!!
Cześć i miłość dla Ciebie - wielkiej córki narodu!!!...
Cześć i chwała!!!
Z Frysztatu przyszła piękna, duża, ręcznie malowana
przez Jadwigę Kunicką - karta; zdobiły ją kłosy. Dary
polskich pól, dojrzały plon pracowitego żywota. Wianek
kolorowych kwiatów otaczał liczbę "40". Obok podpisu Jadwigi
widniało imię Ryszarda oraz niezgrabne jeszcze literki,
każda wysmarowana inną kolorową kredką: Staś Kunicki.
Czteroletni, młodszy od Stasia o dwa lata Adaś (urodzony 3
lipca 1903 roku) namalował jedynie kwiatek, który miał
wyobrażać czerwoną różę. Małe postscriptum informowało, że
już lada dzień pojawi się na świecie nowy potomek.
Trochę spraw rodzinnych
Trzecie dziecię płci męskiej, któremu nadano na chrzcie
imię Janusz, przyszło na świat 8 września 1907 roku. Na ojca
chrzestnego poproszono pana Marcina Woyczyńskiego. Radosne
wydarzenie w rodzinie Kunickich zbiegło się z publicznym
sukcesem, w tym samym bowiem roku Ryszard otrzymał mandat
poselski w okręgu Cieszyn-Jabłonków do wyborów Izby Posłów
Rady Państwa w Wiedniu. Tam w austriackim parlamencie będzie
upominał się potem o sprawy polskie, o język polski w
polskich szkołach. Mimo iż niewiele jeszcze przebywał tu
lat, doktor znany był też jako działacz "Macierzy Szkolnej"
i Zrzeszenia "Jedność", wygłaszając tam odczyty, organizując
z pomocą żony liczne imprezy kulturalno - oświatowe,
koncerty, przedstawienia amatorskie, wystawy.
Nie minie wiele czasu, a da się poznać jako współtwórca
i wydawca od 1909 roku - Robotnika Śląskiego. I w tym samym
roku, gdy zostanie otwarte w Orłowej polskie gimnazjum
realne, on, młody doktor i młody poseł, uznany zostanie za
jednego z najbardziej zasłużonych współzałożycieli tej
placówki.
Ryszard i Jadwiga wstępowali jako dojrzali już ludzie w
wiek dwudziesty, nie czuli się awangardą i nie byli zmuszeni
dokonywać w gorączce, bez doświadczeń, ostatecznych wyborów.
Wieczory nad Olzą, w pięknym salonie z weneckimi oknami
wychodzącymi na rzekę i cieniste drzewa były też inne
klimatem niż tamte, z lat dzieciństwa Ryszarda, gdy
Stanisław w zagorzałych dyskusjach atakował z pasją
zmurszałe stosunki społeczne, ślimacze tempo podejmowanych
reform: "plasterków na zaropiałe rany". W domu Ryszarda i
Jadwigi zawsze spokojnie prowadzono rozmowy. Jedynie kilka
przedmiotów mogło przywodzić gospodarzom na myśl tamten
gwałtowny czas; pod tą samą lampą, u góry osłoniętą
seledynem klosza, obejmującą łagodnym kręgiem zebranych u
stołu, siadywał Stasza, z tego samego srebrnego mlecznika
nalewał w pośpiechu śmietankę do kawy. I w tej samej
serwantce dźwięczały srebrne pucharki starej, tureckiej
roboty, pamiętające wiedeńską wyprawę Stefana Kunickiego,
wiernego sługi polskiego króla Jana III.
Ojciec Ryszarda w roku urodzenia najmłodszego wnuka
dobiegał już osiemdziesiątki i cieszył się, podobnie jak i
jego żona, dobrym zdrowiem. Mieszkał stale w
Druckowszczyźnie i stamtąd wysyłał często listy do
Frysztatu. Kiedyś, na prośbę syna, opracował swoje
curriculum vitae, aby jego potomni wiedzieli, że:
Urodził się 21 VII 1829 w majątku Hostynicze, parafia
Świsłocz na Białorusi. Był synem Jana i Julii z
Zauścińskich; studia odbył w Wojskowej Akademii
Medyczno-Chirurgicznej w Petersburgu, a w roku 1853
rozpoczął służbę lekarza wojskowego na Kaukazie. Zamieszkał
w Tyflisie z żoną Heleną z domu Popejko, córką lekarza z
Wilna. Tam przychodziły na świat dzieci: Zofia, Stanisław -
Stasza, Anatol, Eleonora, Janek i najmłodszy - Ryszard.
Dosłużył się stopnia radcy stanu (odpowiednik generała
brygady). W roku 1878 przeszedł na emeryturę i osiedlił się
w Warszawie. Obywatelstwo rosyjskie przyjął dopiero w roku
1895, gdyż groziła mu utrata emerytury. Był odznaczony
orderem św. Włodzimierza IV klasy, św. Stanisława II klasy z
cesarską koroną, św. Anny II i III klasy, św. Stanisława II
i III klasy z mieczami, medalami za wojnę 1853-1856, za
wojnę w Permie i w Dagestanie 1857-1859 i za wojnę krymską
1877-1878 oraz za nieprzerwaną lekarską pracę w Tyflisie na
miejscu i w okolicy na kaukaskim obszarze...
Przesyłka z biograficzną informacją mieściła w sobie
dodatkowo piękny prezent, troskliwie opakowany: duży, olejny
portret. Widniał na nim on sam, jeszcze w mundurze
wojskowego lekarza, jeszcze młody, taki, jakim pamiętał go
dobrze z tyfliskich czasów najmłodszy syn. Gładkie, krótko
przystrzyżone włosy, nieprawowierny wąs, fantazyjnie po
szlachecku wykręcony do góry, oczy ciemne, żywe, pogodne.
Jeszcze wtedy były pogodne, dopiero gdy ogłaszano wyrok
śmierci dla Stanisława na sądowej sali i gdy -wkrótce potem
w obawie przed aresztowaniem i torturami - zastrzelił się
syn Janek, zmienił się ich wyraz. A jeszcze potem - ileż
było zgryzoty o córkę Zosię... Wmówiła sobie, że winna
kontynuować działalność Staszy, próbowała upodobnić się do
niego. Konspirowała, mówiła, że sens życia widzi w
terroryzmie, bez przerwy znikała z domu, zmieniała miejsca
pobytu, adresy, mieszkania. Przebierała się przy tym w tak
dziwaczne stroje, że tą maskaradą zwracała powszechną uwagę.
Była ładna, zgrabna, bogata i bez trudności mogłaby wyjść
dobrze za mąż, ale nie chciała o tym słyszeć. - Pragnę
spłonąć nie z miłości do jednostki, w ognisku domowym, lecz
w służbie dla szczęścia ludzkości.
Nader egzaltowana, zbyt postrzelona, choć o szlachetnym
sercu jest ta moja bratowa - myśli nieraz wychowanka
Orzeszkowej. - Ileż wzniecała, jak opowiadał mi Ryszard,
niepokojów, ileż przysparzała rodzinie trosk.
Śladem tego może być ten niedawny list ojca:
"Druckowszczyzna 29/II 08
Drogi Rysza!
Z Zosią dzieje się coś niezwyczajnego ostatnimi czasy.
Przez długi czas nie pisała do mnie, tak że niepokojąc się o
nią napisałem list do Pani, u której mieszkała. Ta
odpowiedziała, że Zosia wyjechała gdzieś na parę tygodni. W
kilka dni potem otrzymałem zawiadomienie od tejże Pani, że
widziała się z Zosią, lecz gdzie, nie wiem. Słowem w tem
wszystkim jest coś tajemniczego, co skrywają przede mną.
Wczoraj jednocześnie z listem od tej Pani otrzymałem list i
od Zosi, która donosi, że jest zupełnie zdrowa i prosi, abym
odesłał do Ciebie świadectwo Częstochowskiego Magistratu, że
jest poddaną austriacką. Spieszę więc z przesłaniem tego
świadectwa, które posłuży dla wyjednania dla niej paszportu.
Prosi też o list pieniężny, podając jakieś obce nazwisko i
adres dla tej przesyłki. [...] Uściskając Was wszystkich
najserdeczniej, zawsze oddany i szczerze Was kochający,
Ojciec Czesław Kunicki".
Od niej samej też przyszedł ostatnio do Frysztatu długi
list, doręczony przez obcego człowieka, tajemniczego
młodzieńca o chmurnych, niespokojnych oczach konspiratora,
który nie chciał nawet wejść do gabinetu, oczekując na
odpowiedź w ogrodzie. Pisała tam zawile o rozlicznych
podróżach, mgliście napomykając o wojażowych planach w
niedługiej przyszłości. To itinerarium zawierało budzące
różne skojarzenia takie na przykład nazwy miast, jak:
Florencja, Genewa, Paryż, aby niespodziewanie wystrzelić z
głównego szlaku skokiem znad Sekwany, przez Berlin do...
Grodna.
"Mam zamiar - pisała - kochany bracie, odwiedzić Elizę
Orzeszkową, w jej nad Niemnem krainie i acz nie jest mi
osobiście znana, pragnę, powołując się na Ciebie i Twą żonę
Jadwigę, przedstawić jej swe poglądy, przekonać Ją do
Sprawy. Wierzę, że Ona, kobieta o tak wielkim autorytecie w
naszym społeczeństwie, obdarzona czującym sercem i
niezwyczajnym rozumem, po wysłuchaniu mnie, zapragnie
poprzeć słowem pewne zamiary i przedsięwzięcia, złoży podpis
pod pewną odezwą".
- O, Boże - spłoszył się Ryszard - cóż ona może chcieć
od tej biednej, schorowanej, coraz bardziej narzekającej na
stan serca, pani Elizy? Miejmy nadzieję, że zmieni zamiar po
mej odpowiedzi, mówiącej o ciężkim stanie zdrowia pisarki, o
jej planie wyjazdu do dalekiego kurortu, o rychłej wyprawie
pani Orzeszkowej na wieś, gdzie pragnie, przez nikogo nie
nagabywana, patrzeć jedynie na "szerokie pola, bławatki w
zbożu"...
Mimo to Zofia pojawiła się w Grodnie, lecz nie zastała
tam już pisarki. Nie chciano, widząc przed sobą nieznaną i
nieco narwanie zachowującą się "emancypantkę" w męskim
kapeluszu, objuczoną dziwnymi z wyglądu pakunkami, udzielić
informacji co do miejsca pobytu nieobecnej, mimo iż bardzo
nalegała, akcentując, że jest Kunicką.
Ostatni złoty ptak skrzydlaty
Miejscem, gdzie pojechała pisarka na letnisko, był
Florianów w nowogródzkim powiecie. Tam znalazła nie tylko
szerokie pola, bławatki w zbożu, ogród pełen kwiatów i
zapachów, ale i ostatnią miłość swego serca. Właścicielami
dworu byli niestarzy jeszcze państwo Bochwicowie - Tadeusz i
Bronisława, podreperowujący wątły stan majątku wynajmowaniem
pokoi na letnie wilegiatury. Goście znajdowali tam nie tylko
piękne krajobrazy, ale i - patriarchalne, stare obyczaje, z
których jeden nakazywał, by wręczyć pani Orzeszkowej,
Reymontowi i Józefostwu Kotarbińskim - kosze przybrane
polnym kwieciem, napełnione sypkim zbożem. Pobłogosławiwszy
rolę, trzeba było rzucać własną dłonią dorodne ziarna na
świeżo zaorane zagony. Drugi obyczaj przypominał, aby co
znamienitsi goście florianowskiego dworu, a więc tym razem
ludzie pióra: autorka Nad Niemnem i autor Chłopów, zasadzili
na wieczną rzeczy pamiątkę dwa młode dębowe drzewka.
Pani Eliza odkrywała wciąż nowe uroki pobytu, nie tylko
w krajobrazach "bardzo pięknej wsi", gdzie czuła się "jak w
raju", ale i we wspólnie jadanych z rodziną Bochwiców
posiłkach w szafirowej jak niebo jadalni, w wieczorach przy
kominku w dużym salonie, gdzie stał fortepian, na którym
grano Chopina, Griega i gdzie Józef Kotarbiński deklamował
utwory polskich poetów. Ku radości pani Elizy krakowski
reżyser wystąpił kiedyś jako inscenizator Psalmu dobrej woli
jej ukochanego wieszcza - Zygmunta Krasińskiego,
przygotowawszy do zbiorowej recytacji panienki z okolicznych
dworków.
"Różowość wieczornych zórz" przepływająca przez konary
drzew, barwiąca kwadratowe szybki oszklonej werandy, a w jej
światłocieniach - On - gospodarz, "Jego Wysokość Pan i
Władca Florianowa" o marzących, smutnych oczach. Te
niezapomniane z nim pogawędki! Cudownie, wprost niebiańsko,
jest móc patrzeć na jego szlachetną twarz ozdobioną
fantazyjnymi floresami sumiastego wąsa, słuchać niskiego,
pięknie brzmiącego, miękkiego jak aksamit głosu.
Kiedyś, gdy była sama, siedząc w zapadającym zmierzchu,
wydało jej się, że słyszy głos Bochwica: "Czy Pani wie,
jakim dla mnie szczęściem są te nasze rozmowy? Melancholia i
smutek, jakie zauważyła Pani w mych oczach, zdają się znikać
z mego serca, gdy tak siedzimy tutaj razem, gdy rozmawiamy o
literaturze polskiej i francuskiej, gdy roztrząsamy
filozoficzne problemy, gdy widzę zainteresowanie dla mej
pasji czasopiśmiennictwa. Muszę budzić w Pani współczucie,
że ja - wnuk znanego filozofa Floriana Bochwica - jestem
hreczkosiejem, imam się dodatkowo nudnych zajęć w
ubezpieczeniowych towarzystwach. I tak żyję bez odrobiny
szczęścia".
Długo trwała ta melodia słów... Przy końcowych słowach:
"... bez odrobiny szczęścia..." Ach, gdybyż pani Eliza
pochyliła się ku niemu z fotelika, by pocieszycielsko
pogłaskać jego barczyste ramię małą, pomarszczoną dłonią.
Rączka jej zawisła w próżni; nie było nikogo na werandce, a
jedynym dźwiękiem był stukot gałązki o szybę i kwilenie
ptaków.
- Widać myślą rozmawiałam z panem - przyzna się potem. -
Wiem, że to niemądre, ale doprawdy zdawało mi się czasem, że
słyszę głos pana i odpowiedź. Miewałam kiedyś - doda
otwarcie - takie halucynacje wzroku i słuchu; nocami
słyszałam muzyczkę, dzwonienie, szelesty, chody, których
wcale nie było. Myślę, że to nie tylko są nerwy; to wszystko
naprawdę jest, przypływa, tylko nie każdy jest odbiorcą
takim, jak ja...
Doktor Hirsz-Zamkowski, który kiedyś próbował leczyć ją
z halucynacji, nie robił z tego wielkiej tragedii,
dostrzegając pożytek płynący z jej przewrażliwienia: "Żeby
ona takich nerwów nie miała, to by ona tak nie pisała"... -
mówił spokojnie. - I musi zawsze kogoś albo coś - kochać,
żeby pisać. I musi wyobrażać sobie, że ten ktoś albo coś ją
odwiedza. To trzeba rozumieć i się nie dziwić...
...Siedem już prawie krzyżyków przygniata wątłe ciało,
przybrane w czerń staromodnej sukni o organdynowej kryzie,
bufiastą pianą przylegającej ciasno do szyi. Głos zamiera
czasem niespodziewanie, a drżące palce z trudem trzymają
ozdobną laskę.
W tych florianowskich dniach pisarka wyglądała godnie,
lecz bardzo staro. Gdy gospodarz, zajmując się dostojnym
gościem, troskliwie usadzał panią Elizę na tylnym siedzeniu
bryczki, otulał pledem zziębnięte, mimo letniego upału,
stopy, wyglądało to tak, jakby wnuk opiekował się troskliwie
matką rodu, choć był od niej młodszy tylko o dwadzieścia dwa
lata.
Pan Tadeusz siadywał zazwyczaj na koźle czterokołowej
linijki w panamie na głowie, a pani Eliza na tylnym
siedzeniu. Nie można było podejrzewać, aby wysłużony konik
niespodziewanie ruszył kłusem, lecz dla spokoju starszej
pani stajenny chłopiec trzymał go za uzdę, idąc powoli
obok...
Dostojna twarz jest pogodna. Czy takie samo jest serce
pani Elizy?... Jakżeż może być wesoła, gdy tyle smutku gości
w oczach pana Tadeusza, tyle cieni głębokiej melancholii
zasnuwa jego twarz.
- Czyżby cierpiał? - zamyśla się pisarka. - Czyżby
wrażliwe "struny grającej w nim harfy były także nastrojone
na tę jedną pieśń bólu istnienia?"... Co znaczą te
powtarzające się często w jego "zapiskowej książce", którą
dał jej do czytania, te słowa: Trzeba żyć! Trzeba żyć!...
Mimo wszystko - trzeba żyć!?...
Widać i on potrzebuje ciepła jak ja, pragnie dzielić się
z kimś myślami, uczuciami, wrażeniami. Jesteśmy - on i ja -
ludźmi o podobnej psychicznej konstrukcji; to pewne...
- Jeśli jest tak, jak myślę, jeśli "spokrewnieni węzłem
palącym i świętym - cierpienia", odczuwamy wzajemną potrzebę
przyjaźni i pociechy, to nie należy ciągle pamiętać o
różnicy wieku, bać się śmieszności, pytając na przykład: Czy
odczuwa pan telepatyczną ze mną łączność pomiędzy godziną
siódmą a dziewiątą wieczorem? I nie trzeba tak ciągle drżeć
z lęku, czy nie nuży go swym towarzystwem; i tak wiecznie
przepraszać za zbytnią egzaltację. On rozumie, że źródłem
tej ekspansywności było tłamszenie w sobie przez całe życie
spontanicznych uczuć, zbyt długotrwałe zmuszanie serca i
woli do milczenia. Mówiła mu o tym i on wie, że jest nie
tylko celebrowaną matroną, ale i kobietą umiejącą zwrócić
się do mężczyzny z uśmiechem kokieteryjnym. Uszyła ostatnio,
u dobrej krawcowej, letnią kreację i czekała na aprobatę:
"Dziś mam na sobie ładną, nową sukienkę! Materiały od
Hersego!" - Już wczoraj zauważyłem, piękna - mówi pan
Tadeusz i obejmuje ją całą wzrokiem.
Przed kolacją przemknęła po cichutku ze swego pokoju do
jadalni i wcisnęła pod obrus, w miejscu, gdzie stawiano
nakrycie dla gospodarza, gęsto zapisane karteczki: - Co to
za przyjemność być nieco lekkomyślną, nawet i kokietką po
trosze i intrygować mężczyznę niedopowiedzeniami,
enigmatycznymi pytaniami na bilecikach: "Cóż mogę?", "Czy
mylę się?", "Czy jednak nic?", "Czy odczuł?"
Ta korespondencja "z pokoju do pokoju" zawiera krótkie
meldunki, natomiast długie dywagacje na temat literatury,
pozytywizmu, religii, filozofi wiary zamieszcza w listach do
Bochwica. Skarżył się jej przecież, że w kieracie
prozaicznych zajęć, wśród ludzi zajętych tylko sprawami
chleba powszedniego, brak mu rozmów na poważne tematy. A
więc teraz szczodrze wynagrodzi mu niedosyt!
Białe mewy
...Kończyło się lato, trzeba było wracać do Grodna.
Gospodarz odwiózł ją aż do Wilna, odprowadził na dworzec.
Gdy pociąg ruszył, długo jeszcze stała w oknie wagonu,
patrząc na coraz bardziej malejącą postać Bochwica, aż
falisty zakręt zmienił pole widzenia i mogła już tylko
oglądać go w wyobraźni. W domu czekały kwiaty, ale nie
"ucieszyły ani pocieszyły", na zewnątrz było słońce, gwar
powitań, ale "w duszy ciemno i głucho".
- Jak sobie poradzę, jak to teraz będzie? - pytała w
listach Bochwica. Odtelegrafował apostrofą: "Ad astra!"...
Za te dwa tylko słowa otrzyma ich kilkaset: Dziękuję!
Wyczytałam z tej depeszy wiele - i Bóg - i Ojczyzna - i
praca! Mimo fali piekącej, która z serca podnosi się do
oczu, postanowiłam spełniać obowiązek swój usque ad finem.
Po depeszy przyszedł list. "Panie mój Kochany, Złoty
-odpowie natychmiast - odpoczynkiem, ukojeniem, smugą
błękitu w chmurach są mi dobre słowa listów Twoich. Dziękuję
po stokroć za tę pocztową... mewę, oczekując następnych,
które przyfruną z Florianowa".
Przylatują stamtąd dość rzadko, natomiast Tadeusz
Bochwic otrzymuje bez mała dzień w dzień, rok w rok
1908-1909, "białe mewy" - drobno zapisane kartki, kolorowe
pocztówki, grube listy, małe poemaciki prozą - cykl zrodzony
z florianowskich przeżyć, zatytułowany Z myśli wieczornych.
Na wielu stronach powtarza się skrót: "etc. ... etc. ...
etc. ..."; te "etcetery" dużo mogą powiedzieć adresatowi, bo
jak -objaśni ich nadawczyni - "wieść niesie, że w dopiskach
i etceterach kobiety najważniejsze rzeczy umieszczać
zwykły". Niech władca Florianowa i król jej serca czyta:
"Chętnie oddałabym to, co mi życia pozostaje, aby na drogą
mi głowę Pana sprowadzić promień radości... W głębi duszy
mojej - imię Pana! Duszą Twoja!"... Niech wie, że gdy
wyjechała z jego majątku i znalazła się w swoim domu w
Grodnie, nagle zrobiło się tak smutno, tak rozpaczliwie
smutno.
Zdumiewające, że w tym samym czasie pisarka potrafi
trzeźwo, spokojnie, z wewnętrzną dyscypliną, pisywać liczne
artykuły czy recenzje do Bluszczu czy do Tygodnika Mód i
Powieści - m. In. Na temat nowości literackich, kwestii
kobiecej, zawiłych, kolczastych problemów: antysemityzmu
wśród Polaków i antypolonizmu wśród Żydów...
...Na biurku pani Elizy - arkusze papieru, zapisywane
korespondencjami do gazet, a w biurku, w szufladzie
zamkniętej na klucz - skórzana teczka ze srebrnym
monogramem: "T. B.", A w niej plik listów od pana Bochwica
posegregowanych według dat. - To moje! To prawdziwie tylko
moje! - tuli do serca adresatka seledynowe kartki z
Florianowa. Coraz rzadziej jednak otwiera szufladę, "białe
mewy" nie kwapią się, jak dawniej, do częstych lotów, w
przeciwieństwie do tych grodzieńskich, których całe mnóstwo
przylatuje do rąk pana Bochwica.
"Mam że wyznać prawdę? [...] Tej jesieni mniej niż
zeszłej myśli nasze ku sobie dążą..." - Skarży się nieśmiało
pisarka i pytająco dodaje: "Lepiej byłoby może, a raczej
rozsądniej czy altruistyczniej, nie trudzić Pana tą pisaniną
nieustanną i dać czasowi płynąć w wieczność?..." Czeka na
zaprzeczenie. Nie otrzymuje jednak odpowiedzi na to
konkretne pytanie. Coraz trudniej jest sprostać panu
Tadeuszowi podobłocznym lotom, płynąć na tych samych,
wysokich falach, śpiewać w tej samej tonacji. Jak
przyjmować, aby nie urazić pisarki, niedwuznaczne miłosne
aluzje?... Czy godzi się płoszyć taką nadzieję, że na jej
zaproszenie przyjadą z żoną do Grodna na wigilijną
wieczerzę, a potem ona pojedzie z nimi na Nowy Rok do
Florianowa, aby w błękitnej sypialni "przez okno szafirowego
namiotu rubinowy zachód słońca oglądać?"... Co prawda,
pisarka raz po raz obwarowuje swe pragnienie, pisząc, że:
"mnie od Ciebie nie należy się zupełnie nic", że "kiedy
tajemnicza siła sympatii rzuci ku sobie dwoje ludzi [...]
Wszystko jest radością, jest nasyceniem serca, ale żadnym
długiem", ale równocześnie czeka jednak na powtórzenie słów,
które jej kiedyś napisał: "O, Pani, zacna i Kochana! Mimo
woli i wiedzy uczuwam wzruszenie i głębokie poruszenie
serca"...
Ciężko idzie teraz pisanie, nie tylko nowych utworów,
ale i listów, gdy leży się tak na wysokich poduszkach, aby
lżej oddychać, i próbuje kreślić ostatnie słowa do Bochwica,
przypominać mu "czasy codziennych mew i gońców, gawędek
serdecznych o wszystkim, co na świecie jest, było i będzie";
co w sercu - jest, było i będzie... A to serce - coraz
słabsze, coraz bardziej zbolałe, choć za oknami pokoju
wiosna, zielona, różowa, pachnąca. Wie, i trudno jej się z
tym pogodzić, że "wyjazdy do Florianowa już skończone", że
nie pojedzie już nigdy linijką z "najmilszym woźnicą", że
nie napisze zamierzonych utworów, choć "głowę napełnia
mnóstwo powieściowych pomysłów, obrazów".
- To teraz mój dom - mówi, wskazując na łóżko, które
opuszcza jedynie na małe pół godzinki, sunąc powolutku w
stronę fotela, podtrzymywana przez Marynię Obrębską.
Tak zastała ją kiedyś Jadwiga Kunicka; zaalarmowana
listem swych sióstr, natychmiast przyjechała z Frysztatu.
Była to sobota 1 maja 1910 roku. Pani Eliza rozpromieniła
się na jej widok, poprosiła, aby przeniesiono ją z łóżka na
fotel. Głosem cichym i drżącym, trzymając jakąś nie
dokończoną robótkę w ręku, wypytywała Jadzię o dzieci i o
męża. W pewnej chwili niespodziewanie zmieniła temat:
- Czy to prawda, Jadwiniu - spytała - że twój mąż zrobił
kiedyś świetny kawał swemu przyjacielowi z Izby Posłów -
panu Hermanowi Liebermannowi, gdy znaleźli się razem w
Wiedniu, w Burgu, wystrojeni we fraki. Byli już wtedy
posłami i oczekiwali na audiencję u samego cesarza. Podobno
pan Ryszard, siedząc tuż za Liebiermannem, przywiązał mu
cichcem poły fraka do oparcia fotela. A tu już zbliżał się
sam cesarz i zebrani zaczęli wstawać na powitanie.
Liebermann, nie mogąc podnieść się z fotela, błagał szeptem:
Rysik, rozwiąż! Rysik, zlituj się!
- Tak - przytaknęła Jadwiga. - Nie opowiadaliśmy o tym w
obawie, że ten niepoważny żart mógłby zgorszyć panią. Ale
teraz, gdy pani już wie o tym - zapewne od moich sióstr - to
proszę nie brać tego memu mężowi za złe. On lubi nie tylko
poważnie rozmawiać, ale żartować z przyjaciółmi; nieraz w
swoim gronie wzajemnie prześcigali się w robieniu podobnych
kawałów.
- Przeciwnie, moja Jadziu, przeciwnie... Cieszę się, że
go mogłam poznać i z innej strony... Nie trzeba w życiu
wszystkiego brać tak śmiertelnie poważnie... - I dodała po
chwili w zamyśleniu: - Tak jak ja... jak ja to czyniłam...
Gdybym była inna, w moim życiu więcej byłoby śmiechu,
światła...
...W cztery dni potem, w środę 5 (18) maja, późnym
wieczorem przyszła do Frysztatu depesza: Eliza Orzeszkowa
oddała duszę Bogu dziś o 9 rano.
Po śmierci - spotkanie
Już od świtu 10 (23) maja na ulicach Grodna zaczęli
gromadzić się ludzie. Gdy o godzinie dziewiątej z domu
pisarki przy ulicy Ogrodowej wynoszono metalową trumnę, tłum
był już tak gęsty, że tylko ci, którzy usadowili się na
balkonach, a nawet i na dachach, mogli z wysoka objąć
wzrokiem karawan, kondukt i te olbrzymie wozy dźwigające
wieńce z długimi szarfami, stosy wiązanek róż, bzów,
konwalii - po bokach. Wozy wyglądały jak wzgórza kwieciste,
jak ruchome wysepki płynące powoli wśród morza ludzkich
głów. Niezwykłe wrażenie w ten jasny, wiosenny dzień robiły
zapalone na ulicach latarnie owinięte w ciężką krepę.
Płynęły żałobne pieśni, kilkanaście tysięcy osób
odprowadzało na wieczny spoczynek autorkę Nad Niemnem. Gęsty
kordon trzymał linię pochodu połączonymi dłońmi - Polaków,
Żydów, Rosjan...
Wśród przyjaciół zmarłej można było ujrzeć jej
wychowanki, a wśród nich - Jadwigę Eysymonttównę z mężem
-Ryszardem Kunickim, Marynię Obrębską, doktora Henryka
Nusbauma z żoną i córką, doktora Henryka Zamkowskiego,
Józefa Kotarbińskiego z panią Lucyną; to oni przed laty, tą
samą idąc drogą, odprowadzali na cmentarz męża pani Elizy -
Nahorskiego.
Na pustym od czternastu lat miejscu dopiero przedwczoraj
wyryto datę śmierci Orzeszkowej. Pośrodku czarnej tablicy
widniał psalmowy dwuwiersz, wybrany za życia przez pisarkę;
umieszczony między imionami małżonków, stał się teraz
modlitwą obojga:
W Tobie ja samym, Panie, człowiek smutny
Nadzieję kładę. Ty racz o mnie radzić...
Gdy karawan dotarł do bramy, czerniły się przed wejściem
mundury i słychać było parskanie koni o pyskach ściągniętych
ostro munsztukami. To piesza i konna policja zjawiła się
tutaj wcześniej, aby - z rozkazu gubernatora - interweniować
w razie jakiejś "niebłagonadiożnej" manifestacji. Te harce
na koniach szerzyły popłoch wśród napierających tłumów. Na
domiar władze nie pozwoliły przemawiać mówcom na placu
pośrodku cmentarza, więc wszyscy tłoczyli się "wokół grobu
ś. p. Nahorskiego, położonego tuż pod murem, że pękały kraty
żelazne sąsiednich grobów, łamano drzewa, tratowano w ścisku
mogiły".
Całe szczęście, że ostał się wysoki, piękny krzyż, a pod
nim dwie prostokątne tabliczki: "Stanisław Nahorski.
1826-1896"; "Eliza Orzeszkowa - Nahorska. 1841-1910".
Dziesięciu mówców, a wśród nich dziewięciu mężczyzn i
jedna kobieta, pani Ludwika Koszutska - żegnali "czujące
Serce całej epoki". Szczególne wzruszenie zebranych
wywołali: spowiednik ksiądz Miłkowski i Zygmunt Kramsztyk,
Henryk Nusbaum i Kazimierz Król, hrabia Krasicki i pan
Szapiro oraz i Józef Kotarbiński; po jego wspaniałej
żałobnej mowie jego małżonka Lucyna, choć przedtem rwała się
do głosu z przygotowaną do recytacji nad grobem strofą
Krasińskiego, zrezygnowała z popisu.
...Życie, a raczej - życie po życiu, dopisało
niezwyczajną pointę do dziejów miłości Elizy Orzeszkowej i
Zygmunta Święcickiego, każąc im się spotkać po... śmierci.
Otóż dzień przed pogrzebem w niedzielnym numerze Kuriera
Litewskiego z dnia 9 (22) maja na pierwszej stronie ukazały
się dwa nekrologi. Pierwszy, ten u góry, na całe dwie
szpalty, informował, że Eliza Orzeszkowa zmarła w Grodnie,
że po przeniesieniu zwłok do Fary o godzinie 10 rano
odbędzie się w godzinę później nabożeństwo za duszę, a o
godzinie 2-ej po południu - pogrzebanie ciała na miejscowym
cmentarzu. Drugi, poniżej, znacznie skromniejszy, bo na
jedną tylko - po prawej stronie - szpaltkę, sąsiadował z
całkiem niestosowną reklamą wygodnego obuwia na wszystkie
okazje - firmy I. Brochisa z Synami.
Drugie spotkanie Elizy i Zygmunta było jeszcze bardziej
niezwykłe, bo na jednym ...katafalku. W tym samym bowiem
dniu pogrzebu Orzeszkowej - 10 (23) maja, w kościele
katedralnym w Mińsku widniała na katafalku trumna z
przymocowaną tabliczką: Ś. P. Zygmunt Święcicki. O tej samej
porze, co w Grodnie, odbyło się nabożeństwo za duszę lekarza
i o tej samej godzinie wyruszył kondukt w stronę cmentarza.
Mówcy, znacznie mniej liczni niż żegnający Orzeszkową,
podkreślali zasługi na niwie społecznej i zawodowej, także i
jako "honorowego sędziego, który każdą sprawę przed
podjęciem decyzji umiał rozważyć i dokładnie przestudiować".
Święte słowa! Taki sam był już przed laty w Milkowszczyźnie:
rozważny, ostrożny, umiejący wycofać się w stosownej chwili.
Pochówkowi towarzyszyło dudniące bicie dzwonów we
wszystkich trzech - w Mińsku - świątyniach (gdyby to było
przed styczniem 1863 roku, ich głos odezwałby się w
dziewiętnastu kościołach, ale po klęsce powstania carskie
władze zamknęły bramy szesnastu przybytków). Teraz z wież
tylko tych trzech, dźwięk ich był tak potężny, głosząc, że
"kraj cały składa do grobu zwłoki wielkiej pisarki
polskiej", że wielce utrudniał wygłaszanie i wysłuchiwanie
żałobnych mów nad grobem zasłużonego obywatela Mińska -
Zygmunta Święcickiego.
Nazajutrz, gdy wielka pisarka polska spoczywała już na
cmentarzu w Grodnie, to w Mińsku, w tym samym kościele, na
tym samym katafalku, na którym leżał wczoraj dawny kochanek,
ustawiono trumnę Orzeszkowej (symboliczną!). Wokół panował
mrok, bo wszystkie okna świątyni zakryto grubymi kirami.
Trumna tylko lśniła złociście, bo opromieniały ją liczne,
skierowane na nią światła.
...Zatarły się granice czasu i przestrzeni. Znika mrok,
jest światło i błękit. Nurkują w słonecznym blasku - złote
ptaki. Coraz głośniejszy trzepot skrzydeł... Zaraz sfruną do
stóp... Lekka, szczęśliwa poszybuje w górę; coraz wyżej...
wyżej
Postscriptum, czyli z Florianowa do Kazachstanu
Dzięki szczęśliwemu przypadkowi poznałam przed kilku
laty, na warszawskim Żoliborzu, panią Jadwigę z męża
Rdułtowską, z domu Bochwicównę. Zważywszy, że ukończyła 86
lat, mogła zadziwić doskonałą pamięcią, mieszczącą w sobie
także i obrazy z początku naszego stulecia. Jedno z jej
osobistych wspomnień dotyczyło Elizy Orzeszkowej. Autorka
Nad Niemnem gościła bowiem w majątku rodziców pani Jadwigi,
we Florianowie, w nowogródzkim powiecie. Właściciel dworu -
Tadeusz Bochwic był, jak wiemy, ostatnią miłością
pensjonarskiego serca mocno starszej pani Elizy.
Pani Rdułtowska była wtedy zbyt młoda wiekiem, miała
bowiem dziesięć lat, aby domyślić się szalejącej burzy uczuć
sędziwej pisarki. Zapamiętała jednak dobrze pewną wymowną
scenę, gdy pani Orzeszkowa razem z Władysławem Reymontem,
trzymając w rękach małe dęby, wsadzali je korzeniami w
ziemię. Gdy zasypano już dołki, pisarka wydobyła z jakiejś
haftowanej torebeczki różową wstążkę, związała nią silnie
dwie sadzonki i rzekła łamiącym się ze wzruszenia głosem:
Niech zwą się Eliza i Tadeusz! Niech rosną blisko siebie i
dążą razem prosto ku niebu!
Rosły... Coraz bardziej rozłożyste konarami, strzelały
wysoko w górę przez lat trzydzieści. Oglądał je jeszcze
ojciec pani Jadwigi do 1930 roku - roku swej śmierci - i
matka, która odeszła z tego świata w sześć lat później.
Sama pani Jadwiga nigdy nie mogła zapomnieć szumu gałęzi
szarpanych przez bardzo silny tego dżdżystego dnia wiatr,
gdy żegnała na zawsze rodzinny dom. Dwór florianowski, zwany
pałacem, został zajęty przez nowych właścicieli ze wschodu,
ona z rodziną - wywieziona na wschód, a dworskie drzewa w
parku - w tym i te dwa pamiątkowe dęby - ścięte i porąbane
siekierą na szczapy.
Pani Jadwiga z Bochwiców Rdułtowska znalazła się wraz z
rodziną (mąż już nie żył) - teściową, szwagierkami i
synkami: Jackiem i Jeremim, w dalekim Kazachstanie.
I oto, po tylu latach, słucham młodego głosu pani
Jadwigi, w pokoju na pierwszym piętrze, przy ulicy
Dygasińskiego. Pokój wypełnia się barwnymi opowieściami,
obrazami z różnych lat. Ustawmy je chronologicznie. Niech
pojawi się t a m t e n Florianów, a na jego tle postacie
uwiecznione na starych fotografiach (notabene o rodowej
siedzinie Bochwiców znajdujemy dużo informacji w Materiałach
do prac o rezydencjach. Wydawanych przez Państwowy Instytut
Sztuki).
W żoliborskim mieszkaniu nie ma, tak jak tam, wielkiej
oszklonej werandy, dużego salonu z ozdobnym kominkiem,
"szafirowej jak niebo - jadalni"; tego wszystkiego co
pisarka określiła jako "jeden prawdziwy raj". Ale i tutaj w
pokoiku na piętrze wśród starych mebelków, pamiątek, odczuwa
się niezwykły klimat; to wszystko, co - acz niematerialne
-panowało we florianowskim dworze... I te gałęzie orzecha za
oknem też mogą - mocą wyobraźni - przypominać sędziwej
mieszkance włoskie drzewa z florianowskiego parku i jej
szczęśliwe dzieciństwo, młodość.
Pani Jadwiga pamięta panią Elizę, w kapeluszu na
kopulastej fryzurze używającą przejażdżki z "najmilszym
woźnicą" na koźle - panem Bochwicem, w szerokoskrzydłej
panamie na głowie. W ręku dzierży jakieś rośliny (zapewne
ususzy je potem na przewiewnym ganku i wklei do zielnika),
stajenny chłopak trzyma konia za uzdę (pani Eliza lękała się
zawsze, że klacz się spłoszy i poniesie). A oto i drugi
obraz, drugi temat: wakacyjne zajęcia pani Elizy. Drobnymi
rączkami godzinami wybierała ze stosów suszonych ziół i
kwiatów, odpowiadające jej kształtem i pastelowymi raczej
barwami, okazy i potem kleiła je na kartach. -Pomagałam jej
- wspomina moja rozmówczyni. - Cieszyła się, gdy udało się
stworzyć cały "album z flory". Zapamiętałam szczególnie
jeden, miał atłasowe karty i piękną oprawę z seledynowego
aksamitu.
Gdy pisarka była we Florianowie po raz ostatni, rok
przed swą śmiercią, pracowicie dziergała coś na werandzie
lub u siebie w pokoju przy oknie. Dzień przed wyjazdem
poprosiła mnie do swego pokoju. Gdy weszłam, siedziała w
głębokim fotelu. Na mój widok wyciągnęła rękę z kolorową
"książeczką na igły", złożoną z kilku ręcznie dzierganych
prostokącików. "Weź to, moje dziecko - powiedziała -
zrobiłam dla ciebie, choć trudno było haftować drobnymi
krzyżykami, moje oczy, Jadwiniu, są już bardzo słabe..."
Tej "książeczki na igły" - małego rękodzieła pani
Orzeszkowej, w roku wygnania: 1940, nie zapomniała zabrać do
pakowanych w pośpiechu tobołków. Towarzyszyły jej te barwne
włóczkowe kwiaty, wyszyte na prostokącikach sukna, przez
cały czas pobytu w Kazachstanie.
...A jak tam było w Kazachstanie? Pani Jadwiga opowiada
mi o swojej pracy w miejscowym sowchozie. Musiała iść do
roboty w polu, gdy jeszcze nie miała, razem z bliskimi,
gdzie mieszkać. Marzli w jakiejś pakamerze drewnianego
baraku. Radzono: - Sami sobie, tak jak i inni, musicie
pobudować dom. W drodze łaski wypożyczono im pług do orania
w stepie. Nie potrzebowali więc wyrywać rękami kawałków
stepu. Gdy udało się zgromadzić odpowiednią ilość tego
"budulca", klejono go potem bydlęcym nawozem, zwanym
kiziakiem. I tak powstał ciepły dom dla rodziny.
Pomagały jej szwagierki, a nawet i dzieci. Prawdziwe
dzielne kresowianki, Polki, nie poddające się ciężkiemu
losowi. Umiały przy tym zachować pogodę ducha. Pani Jadwiga
opowiedziała mi, z poczuciem humoru, o pewnym wydarzeniu. W
pierwszych dniach zatrudnienia dano jej bojowe zadanie:
Zasiejecie w polu słonecznikowe ziarenka. Tu macie
wymierzony kawałek gruntu, wydrążycie rowki i wsiejecie
przywiezione z Centrali ziarno; wszystko co do ostatniej
pestki. Jak tego nie zrobicie, grozi wam kara za sabotaż!
- Boże, co robić? - myślała z trwogą. - Tych worków z
nasionami jest ogromnie dużo, a płachetek gruntu malutki.
- Centrala wszystko dobrze obliczyła, jest akurat!
-dodano jeszcze, widząc jej bezradne spojrzenie.
Usiadła na jednym z worków i zapłakała. Na szczęście
pojawił się stary Kazach, który nie zapomniał, że niedawno
poczęstowała go dobrym tytoniem, przywiezionym ze swojskich,
nowogródzkich stron. Spojrzał na nią i rzekł:
- Nie martw się, Jadwiga! Wszystko będzie charaszo!
Najpierw zakurim, ty skibkę chleba zjesz, popijesz
kipiatokiem i - razem - do roboty! Wszystko zasiejemy!
- Te wszystkie pestki? - spytała. - Przecież jest tego z
trzydzieści razy więcej niż się zmieści na tym płachetku
ziemi...
- Jadwiga, nie martw się - powtórzył, zaciągając się
tytoniowym skrętem. - Do roboty, a jak się zrobi zupełnie
ciemno, to te wory pestek, które zostaną, zakopiemy w
głębokim dole. I wszystko będzie jak trzeba, i synkom
jeszcze zaniesiesz w woreczku pod suknią te słonecznikowe
pestki. A potem to i nagrodę niechybnie ci dadzą, że tak
akuratnie wykonałaś zlecone zadanie. Zobaczysz i
przodownicą, Jadwiga, zostaniesz - śmiał się, zadowolony,
kurząc lulkę.
- O, Boże, Panie Niebieski - pomyślała wówczas - co by
na tę gospodarkę powiedział mój świętej pamięci ojciec...
W swoim stepowym, kiziakowym domu myślała o Florianowie.
Czy uratowała się choćby jedna bliska sercu pamiątka? Czy
ocalał ten gruby album z fotografiami dziadków, rodziców,
gości, znakomitych ludzi pióra, teatru, nauki, którzy
zjeżdżali na willegiaturę do Florianowa? Byłby cud, gdybym
jeszcze ujrzała te wszystkie twarze na starych zdjęciach.
I oto pokazuje mi teraz ten drogocenny skarb. Oglądam
fotografie: pani Jadwiga jako dziecko, jako dorosła już
urodziwa panna otoczona młodymi wielbicielami z okolicznych
dworów, dziadkowie, matka, starszy o siedem lat brat, który
zmarł jeszcze przed wojną, ojciec, o którym mówiono, że był
wielce podobny do malarza Kossaka, na werandzie, w parku, w
polu; sam, w otoczeniu gości, w towarzystwie Orzeszkowej...
- Jak zdołała pani ocalić, jak odnaleźć ten piękny album
zamykany na srebrne klamry? - pytam.
- Zawdzięczam to naszej starej niani - odpowiada. -
Odnalazła mnie, gdy powróciliśmy do kraju, i oddając ten
skarb opowiedziała, jak udało jej się, tam we Florianowie,
uchronić go, ukryć przed "nowymi władcami". Kochana, stara
niania, nasza prawdziwa wierna przyjaciółka. Nie wiedziała
przecież wówczas, czy wrócimy stamtąd, z wygnania. Narażała
się, strzegąc różnych pamiątek byłych właścicieli, "byłych
wyzyskiwaczy" - jak pouczali lud właściciele nowi. Strach
pomyśleć, co by to było, gdyby znaleźli album i
"rozpracowali" każdą postać uwiecznioną na zdjęciach. I
księdza Miłkowskiego w sutannie, i pana Kotarbińskiego z
ubraną w koronki żoną, Lucyną, i Reymonta, który choć pisał
o chłopach, to sam chętnie pijał kawę ze śmietanką z
wyzyskiwaczami na werandzie i chętnie przebywał w
towarzystwie tej szlachty nie umiejącej pracować wspólnie na
wspólnych gruntach. Bluzki z surowego lnu i samodziałowe
długie spódnice dobrze na szczęście kryły ten umieszczony
pod nimi w kufrze - album.
Ze wzruszeniem tedy przerzucałam jego karty, a pani
Jadwiga Rdułtowska snuła dalsze losy swej rodziny.
Dowiedziałam się więc, jak to w czerwcu 1950 roku, po
przeszło dziesięcioletnim pobycie na kazachstańskim
zesłaniu, wróciła do ojczystego kraju. Przydzielono jej
małe, zrujnowane całkiem gospodarstwo pod Jelenią Górą. Przy
pomocy dorastających synów doprowadziła tę zaniedbaną
posiadłość do wzorowego porządku.
Biegły lata... Powoli zaczęli odnajdywać się bliscy,
krewni... W Warszawie mieszkała żona zmarłego przed wojną
brata pani Jadwigi, razem z córką. Przeniosła się więc do
stolicy. W tym czasie synowie pokończyli wyższe studia we
Wrocławiu. Zdawało się, że wreszcie w spokoju, wzajemnej
rodzinnej miłości, ułożą sobie życie, bez wstrząsów. I nagle
w 1962 roku przyszedł cios pierwszy, potem -w rok później -
drugi. Jeden z synów zginął w głośnej katastrofie
samolotowej na lotnisku Okęcie, drugi - alpinista, na
Mięguszowieckim szczycie. Pozostał pani Jadwidze mały
jeszcze wówczas wnuk Wojtek - syn Jacka - który obecnie po
kilkuletnim pobycie w Paryżu mieszka w Warszawie.
W latach osiemdziesiątych Jadwiga Rdułtowska pojechała
do Anglii. Tam odwiedziła pod Londynem polskich zakonników:
ojców marianów. W zbiorach, które tam zobaczyła (niektóre z
nich dostały się tam szczęśliwym zbiegiem okoliczności,
ocalone z pożogi warszawskiego powstania), ujrzała wśród
różnych przedmiotów jakby znajomą rzecz: oryginalny zielnik
pani Elizy. Bezbłędnie rozpoznała go po tylu latach. Tak, to
ten sam, do którego pisarka wklejała florianowskie zioła. I
te kwiaty o wyblakłej już nieco barwie, ale wciąż
zachowujące odcienie błękitu, czerwieni, różowości, to też
s t a m t ą d... Do tych zbiorów ojców marianów pani
Rdułtowska dorzuciła wówczas i własny dar, pamiątkę wiążącą
się z Orzeszkową. Była to złożona z kilku ręcznie
dzierganych prostokącików "książeczka na igły".
Jak widać, mają swoje losy książeczki, także i
włóczkowe. I mają za sobą dalekie podróże: z Florianowa do
Kazachstanu, z Kazachstanu - pod Jelenią Górę, potem:
Warszawa. A z Warszawy pod Londyn - do ojców marianów.
Pamiętam, jak kiedyś opowiadałam w dawnej kawiarni u
literatów pod kominkiem, gdzie zbierali się pisarze, poeci,
krytycy, bibliofile z Juliuszem Wiktorem Gomulickim na
czele, o pani Rdułtowskiej, o losach Bochwiców, o
Florianowie. Jeden z niezapomnianych uczestników tych
literackich biesiad przy herbatce, nieżyjący już Józef
Chudek, poprosił mnie, abym przy następnej wizycie u pani
Jadwigi zapytała, czy pan Bochwic z Podoroska, cioteczny
brat biskupa Łozińskiego, jest jej krewnym. Bardzo go to
interesowało, jako że - wyjaśnił - śmierć biskupa
Łozińskiego stała się także i literackim tworzywem. Jerzy
Andrzejewski opisał ją bowiem w swoim Ładzie serca. Ktoś
wtedy przy stoliku dodał jeszcze, że wuj owego biskupa -
ksiądz Czeczott był jednym z korespondentów Elizy
Orzeszkowej.
...Pani Jadwiga nie wiedziała o fragmencie Ładu serca
poświęconym jej stryjowi, bliskiemu krewnemu ze strony ojca,
właśnie biskupowi Łozińskiemu. Natomiast dorzuciła mi wiele
istotnych szczegółów z jego życia. Pamiętała go dobrze,
bywał u nich często we florianowskim dworze albo w pobliskim
Paulinowie u jej dziadków. Wspominała mi też, że przed laty
zeznawała pod przysięgą, w związku z toczącą się sprawą
kanonizacji świątobliwego biskupa, prawdziwość pewnych
niezwykłych faktów z jego żywota, pełnego umartwień. Tworzył
wokół siebie wspaniałą aurę, wpływając na wewnętrzną
przemianę ludzi.
Siedząc przy kominku u literatów, pan Chudek pilnie
notował przekazane mu informacje, a potem sam dorzucił
jeszcze kilka szczegółów o przodkach pani Jadwigi, o takim
na przykład jej pradziadku, głośnym filozofie - Florianie
Bochwicu, któremu w jednym z numerów Problemów poświęcono
wiele miejsca, omawiając jego naukowe prace.
Dziś nie żyje już, od kilku lat, pani Jadwiga. Zmarła
nagle, a właściwie zasnęła nad ranem. Jeszcze wieczorem z
dwoma kuzynkami oglądała z zainteresowaniem telewizyjną
Panoramę. Jedna z kuzynek, pani Anna Osiecimska kontynuuje
tradycje i może porozmawiać o tamtych czasach, o
Florianowie, o Orzeszkowej, o "białych mewach" -listach
pisanych przez pisarkę do ojca Jadwigi, pięknego wówczas, o
arystokratycznych manierach - Tadeusza Bochwica.
Umarł też niedawno pan Józef Chudek. Umarła też dobra,
literacka tradycja, goszcząca przez lata w kawiarni przy
Krakowskim Przedmieściu. Zamilkły rozmowy o kulturze,
literaturze, zgasły anegdoty, kapitalne opowieści ludzi
kultury różnych pokoleń, tworzące historię. Zniknęli dawni
bywalcy. Patrz, kominek już zgasł... I choć, oddany w tak
zwaną ajencję, lokal w Domu Literatury, nosi dumną nazwę:
Restauracja Literacka, powinien raczej przybrać miano:
Literacka bez literatów...
KRWAWE CIENIE NAD OLZĄ
Dom Jej wychowanki
W czasie dni spędzonych przez Kunickich w Grodnie młoda
mama mogła być spokojna o dom i trójkę synów:
Stanisława, Adama i najmłodszego Janusza (urodzonego 8
września 1907 roku). Czuwała nad nimi nie tylko stara
piastunka, ale i oddana im panna Julia Sowa, nauczycielka z
pobliskiej szkółki, która przybywszy tu z innych stron,
przywiązała się do mieszkańców domu nad Olzą i do całej
śląskiej ziemi.
Kuniccy często zapraszali do siebie samotną, niemłodą
już panienkę. Uczestniczyła więc w rodzinnych pogawędkach, w
podwieczorkach pełnych gwaru młodych głosów, jako że często
bywali tu szkolni koledzy Stanisława i Adama, słuchała gry
na fortepianie pani doktorowej, czytywała dzieciom
opowiastki z dziejów ojczystych, z nabożeństwem oglądała
rodzinne pamiątki.
Panna Sowianka wracała od państwa Kunickich do swego
pustego mieszkania, zasiadała przy naftowej lampie
osłoniętej kloszem z namalowanymi motylkami, starając się
szybko uporać z poprawianiem zeszytów zaolziańskich dzieci.
Wiedziała bowiem, że gdy poprawi błędy w polskich dyktandach
w ciągu trzech godzin, to zostanie jeszcze przed snem trochę
czasu na wędrówkę wyobraźnią do innego, piękniejszego
świata, uskrzydlającego wyobraźnię. Znów przeniesie się do
"domu nad Olzą", usiądzie w foteliku o ciemnogranatowych
obiciach naprzeciw portretu pani Orzeszkowej w koronkowym
żabocie i znów pochyli się nad pamiątkami po najstarszym
bracie gospodarza.
W grubym zeszycie w linijkę, z napisem na okładce:
"Memorandum", Julia usiłuje opisać chwile spędzone u
państwa Kunickich, kreślić obrazki, na których można ujrzeć
- gospodarzy, meble w salonie, portrety na ścianie, prezent
ślubny od pani Orzeszkowej: ołtarzyk o koronkowych
złocistych skrzydełkach drzwiczek, starą broń po przodkach,
srebrne pucharki misternej roboty. Wiele miejsca w
pamiętniku poświęca tym właśnie pamiątkom.
Matka gospodarza - pana Ryszarda - Helena Kunicka,
podczas jednej ze swych wizyt we Frysztacie, widząc
wzruszenie w oczach panny Sowianki na widok tych
"najdroższych po synu Stanisławie pamiątek" - dodała kilka o
nich szczegółów.
- Żegnając się ze mną ostatniej nocy przed straceniem
-mówiła o pierworodnym synu - Stasza prosił, abym wzięła te
jego prace: ręcznik ze zgrzebnego płótna z wyhaftowanym
krzyżykami orzełkiem, szare figurki ptaków z więziennego,
gliniastego chleba oraz wyszyte grubą włóczką róże z
wypisanymi poniżej słowami: "Za Wolność i Lud".
"Te róże były tak w barwach dobrane i żywe, jakby w nich
zamknął całą miłość życia i znalazł kształt widomy dla
swojej tęsknoty" - zanotuje Julia na dalszych stronach
pamiętnika.
Serce me smutne płonie
Gdy biorą te skarby w dłonie
- wzdycha panna Sowa mową wiązaną w swoim "Memorandum".
Skarbami do oglądania i do podziwiania są także kolorowe
suche bukiety oraz widokówki; kwiaty wiją się na nich w
girlandach, pucołowate amorki fruwają pod błękitem,
wysypując z archanielskiej trąby fiołki serdecznych życzeń.
Pani doktorowa pozwala oglądać te piękne pocztówki, dotykać
kopert adresowanych ręką wielkiej pisarki. Co za niezwykłe
przeżycie trzymać w ręku listy autorki Nad Niemnem i na
życzenie pani Jadwigi odczytywać niektóre fragmenty.
Ta wiązanka, do której panna Julia Sowa zbierała "kwiaty
uczuć", nie tylko daje świadectwo niezwykłej atmosfery domu
Kunickich, ale jest też swoistym dokumentem z tamtych lat.
Kuniccy nie wiedzieli, że samotna nauczycielka pisze taki
pamiętnik, poświęcony ich domowi. Po długim, długim czasie,
bo dopiero po drugiej wojnie światowej, trafił on do rąk
rodziny. Było to w latach pięćdziesiątych i najmłodszy syn
starego już wtedy doktora Ryszarda Kunickiego - Janusz
zdziwił się, gdy otrzymał poleconą przesyłkę w grubej
kopercie. Nadawcą był Krakowski Dom dla Samotnych Kobiet. Na
pierwszej stronie ręka autorki wykaligrafowała: Moje śląskie
wspomnienia - Julia Sowieniecka. Na osobnej karteczce ktoś z
tego domu, zwanego Domem Heclów, informował, że ich
mieszkanka panna Julia Sowa zmarła w wieku 84 lat, prosząc
przed śmiercią o odszukanie rodziny Kunickich pod znanym jej
przedtem adresem w Warszawie i o przekazanie tego kajetu.
Wzruszająca historia... Wskrzeszanie po tylu latach
tamtych czasów, w których nie tylko ukończyła pamiętnik, ale
i przekształciła się z Sowy w Sowieniecką, uszlachetniając
czy uszlachcając - w swoim pojęciu - zbyt pospolite nazwisko
i pragnąc tą końcówką "cka" jakby upodobnić się do tych
wszystkich - ckich." do Kunickich.
Do okładki pamiętnika doklejona była jeszcze kartka z
niedawną datą; Julia Sowieniecka wykaligrafowała tam
niebieskim atramentem: "Wspomnienia te moje ofiarowuję Synom
<>. Pragnę gorącym tchnieniem słów, myśli i
uczuć moich - raz jeszcze dotknąć śląskiej ziemi i dać
poznać moje głębokie uczucia, o których napisałam.
Jednocześnie załączam swój wiersz, który powstał, gdy kiedyś
odwiedziłam Frysztat i ulicę, przy której stał dom, należący
już do obcych ludzi. Płakałam, pisząc te strofy. Czytając
je, może wspomnicie Państwo kochającą Was aż do grobowej
deski Julię Sowę-Sowieniecką.
Uliczka zaciszna, mała
Pomiędzy domów murami
Biegnie czerwona i biała
Uśmiechem dzwoniąc i łzami.
Grad słońca schwyciłam w dłonie.
Niech mnie rozgrzeje, rozpali
I serce smutne rozpłonie
Od szumu olziańskiej fali.
Do domu już wejść nie mogę
I tylko krążę dokoła
I żal mi odejść w mą drogę
Bo rzeka z ogrodu mię woła.
Dalej - była już proza, lecz pisana poetyckim językiem:
"Umiłowałam dom Doktorostwa Kunickich; tę żywą świątynię
rodzinną i tętniącą kuźnię społeczną i polityczną o
patriotycznym duchu, gdzie każdy pokrzywdzony mógł znaleźć
pomoc i pokrzepienie. Ileż doznaję tam serdeczności, ileż
budzi się we mnie subtelnych uczuć, gdy przebywam tam, w
pokojach pięknej willi bądź w dużym ogrodzie wśród drzew,
pachnących kwiatów. Ten ogród tarasowo schodzi aż do brzegu
Olzy, a ścieżki wiją się wśród roślin, krzewów i kwiatów,
niektórych nie znanych mi nawet z nazwy, jakby
przywiezionych tu skądś z daleka i posadzonych wśród
tutejszej flory. Może to doktorowi ma przypominać jego dawny
dom rodzinny, jego dzieciństwo u stóp Kaukazu, przy bliskiej
rzece Kurze. Jakże maleńką czuję się wśród tych Olbrzymów -
rozumu i serca. Daj mi, Panie Boże, mieć to szczęście
bywania u nich i przebywania w tym kręgu rodzinnym jak
najdłużej, z panem doktorem, jego żoną i ich synami:
skupionym zawsze Stanisławem o kruczych włosach, oczach
czarnych świecących, które przypominały jego bohaterskiego
stryja, po którym nosił imię, zawsze zamyślonym Adamem,
blondynem, dość drobnym, o niebieskich oczach, od
najmłodszych lat robiącym jakieś wynalazki techniczne,
umiejącym naprawiać zepsutą elektryczność, wesołym, żywym
jak iskra Januszem, z nieodłącznym jego przyjacielem - psem
Dżokiem..."
Legiony to...
- Dziwne to nieco uczucie czytać wspominki panny Julii o
sobie, o bliskich, wraz z nią rekonstruować teraz
wydarzenia, kształty przedmiotów - mówił mi Janusz Kunicki,
gdy przeglądaliśmy rękopiśmienne zapiski.
Pierwsza wojna światowa zapisała się w pamięci
nauczycielki jako czas ożywionej działalności Jadwigi
Kunickiej na Śląsku Cieszyńskim w "Lidze Kobiet", która
powstała pod auspicjami Naczelnego Komitetu Narodowego,
"najwyższej instancji w zakresie wojskowej, skarbowej i
politycznej organizacji zbrojnych sił polskich" - Legionów.
Stąd wywodziły się kontakty żony doktora z pierwszą żoną
Józefa Piłsudskiego - Marią, z Dorotą Kłuszyńską i innymi
paniami. Z wielkim zapałem brała udział w akcjach mających
na celu budowanie narodowej i społecznej świadomości wśród
kobiet z robotniczego środowiska. Odczyty w Karwinie,
Trzyńcu, Boguminie, porady interwencyjne u władz, współpraca
z Czerwonym Krzyżem - wszędzie tam dała się poznać z
ofiarnej pomocy. Opiekowała się też legionistami, rzuconymi
przez los na Śląsk Cieszyński. Pomagała kobietom, których
mężowie trafili do niewoli rosyjskiej, pisząc im listy,
przygotowując paczki, tłumacząc korespondencję. Zyskała tym
ogólną sympatię, szacunek prostych kobiet - matek, żon,
sióstr górników.
W tym samym czasie doktor Ryszard Kunicki służył w
Legionach jako lekarz w 1 pułku artylerii I Brygady.
Stamtąd, z różnych szlaków słał czułe listy do żony. I z
tego okresu pochodzi też jego portret namalowany przez
utalentowanego kolegę o nazwisku Pinkas.
Ostatnie miesiące wojny, a potem rok 1919, styczeń,
mocno zapadły w pamięć panny Sowianki. Wtedy to bowiem - po
zajęciu przez wojska czeskie części Śląska Cieszyńskiego na
zachód od Olzy - najstarszy syn Jadwigi i Ryszarda
niespodziewanie zniknął z domu. Po wielu dniach zgryzoty i
niepewności doktor otrzymał wiadomość, że Stanisław znajduje
się w transporcie rannych wiezionych do Krakowa. Ojciec
pojechał tam i przywiózł chorego syna z ropiejącą nogą. -
Wybacz mi, mamo -powiedział - ale i ja w tych latach
chciałem też być polskim żołnierzem.
Nadchodziły dni śląskich powstań - sierpniowe dni 1919 i
1920, niezapomniana noc majowa 1921 roku - hasło do
trzeciego zrywu powstańczego, zwycięsko zakończonego po
dwóch miesiącach lipcowym bojem o Górę Świętej Anny. Z tych
lat - zapisało się w pamięci panny Julii kilka scen.
Oto widzi doktora w akcji, jako przewodniczącego
Komitetu Plebiscytowego w Cieszynie, to znów na czele
Komisji Poborowej. "Przyjmowano tam młodych chłopców już od
szesnastu lat; toteż przyszedł tam i drugi syn doktora
-Adam" - notuje autorka "Memorandum". Ten rok 1919 mocno
zapadł jej w pamięć również i dlatego, że wtedy właśnie
"prześliczny, lubiany, pieszczony przez matkę i najbardziej
do niej podobny, niespełna dwunastoletni Janusz, o jasnej,
falującej czuprynie, smukły i wyższy nawet nieco niż starsi
bracia, wykradł się z domu, pojechał w ślad za
szesnastoletnim Adasiem i odnalazł go w koszarach. Adam
poszedł na ochotnika w bój o Śląsk i przywdział mundur, a
ten pieszczoch zapragnął, aby i jego przyjęto do wojska. Gdy
go chciano odprawić, poprosił, aby pozwolono mu choćby
napychać sienniki, trzepać koce, myć podłogi, szorować
naczynia. Potem zażądał za to nagrody; chodziło mu o
pozwolenie, choć na chwilę, włożenia czapki polskiego
żołnierza na swą prześliczną głowę". - Panna Sowianka z
przejęciem opisuje tę scenę, jak i późniejsze chwile, gdy to
państwo Kuniccy zdecydowali się (po uznaniu przez rząd
polski, na konferencji w Spa w Belgii, decyzji o granicy na
Odrze i Nysie) opuścić Frysztat. Płakała panna Julia,
żegnając śląską ziemię, bo i ona zdecydowała się na wyjazd.
W roku 1920 rodzina Kunickich przeniosła się do Krakowa
i tam doktor rozpoczął pracę w uspołecznionym lecznictwie.
Działał także w PPS, współpracował z czołowymi jej
działaczami; na zachowanych fotografiach widzimy go w
towarzystwie Ignacego Daszyńskiego, Liebermanna,
Moraczewskiego, Diamanda. Przez sześć lat, do 1929 roku, był
we władzach PPS zastępcą przewodniczącego Prezydium
Krakowskiej Rady Robotniczej.
Biegły lata... Synowie pokończyli studia, pozakładali
rodziny. Stanisław i Adam zostali doktorami medycyny, Janusz
był prawnikiem (Adam w przyszłości zostanie profesorem,
wybitnym neurochirurgiem, Janusz w czasie ostatniej wojny da
się poznać w służbie polskich sił lotniczych w Anglii). A
Stanisław zamieszka na Śląsku Cieszyńskim, zyskując ogólne
uznanie jako lekarz ftyzjatra. Żeni się tam w 1929 roku z
panną Księżopolską o imieniu Jadwiga. Odwiedzałam nieraz w
ostatnich latach ową starszą panią.
Piękne mieszkanie w Bielsku-Białej przy Wzgórzu pod
numerem 19 zdobiły meble o dawnej metryce, stare portrety
rodzinne, obrazy, w tym i Fałatów: Juliusza i syna
Kazimierza, zwanego od dzieciństwa z japońska Togo.
Malarskie dzieła Togo-Kazimierza, mimo artystycznej
pasji młodzieńca, są nieudolnym naśladownictwem ojca, choć
te same stosuje barwy i odcienie, tę samą biel, te same
niebieskości, połyskliwe purpury, te same motywy krajobrazu.
Dwa z nich o śląskiej tematyce, z dedykacjami dla pani domu:
"Pani Jadwidze Kunickiej na gwiazdkę", "Pani Jadwidze
ofiarowuję w dniu jej Imienin - Togo Fałat", gospodarze
powiesili na ścianie, po obu stronach stojącego na ozdobnym
stoliczku złotego ołtarzyka z wizerunkiem Częstochowskiej...
Ten rodzinny skarb znalazł się tutaj po śmierci pani
Jadwigi z Eysymonttów Kunickiej w 1936 roku. Syn
odziedziczył również plik listów od pisarki, wysyłanych
ongiś z Grodna do Krakowa, a potem do Frysztatu. Sam senior
Ryszard Kunicki, podobnie jak i jego dwaj synowie - Adam i
Janusz, mieszkali wtedy już w Warszawie. Przytuliła się też
do nich na starość ciotka Zofia. Doktor pracował w
Departamencie Służby Zdrowia Ministerstwa Opieki Społecznej.
Nie był jeszcze stary; w latach trzydziestych miał dopiero
około sześćdziesiątki. Ale widząc zbyt wiele rozbieżności
między tym, o co walczył przez całe życie, a samym pełnym
swarów politycznych - życiem, usunął się dobrowolnie z tak
zwanej areny, poświęcając się pracy zawodowej. W mieszkaniu
przy ulicy Gdańskiej, w szufladzie biurka, przechowywał jako
wspomnienia "lat górnych" m. In. Order "Virtuti Militari"
numer 7521, odznakę "Za wierną służbę" z podpisem Józefa
Piłsudskiego, bileciki - wizytówki i krótkie, brzmiące jak
meldunek listy dawnego Komendanta, w rodzaju:
"Kochany doktorze! Pomóżcie oddawcy listu, pomimo
surowości waszych lekarskich wymagań, jeśli nie jest
zupełnie niezdatnym, to na razie zatrzymać go można w
szeregach, by potem oddać go już jako żołnierza do takich
czy innych tyłowych urządzeń, po co ma służyć gdzie indziej.
J. Piłsudski".
Doktor nie chciał też rozstawać się ze swą legionową
szablą; nie wisiała jednak, jak nakazywał staroszlachecki
zwyczaj, na ścianie, lecz tkwiła w zakamarkach starej szafy,
dotykając rękojeścią szarego munduru. W osobnym
pomieszczeniu, w dużym ozdobnym pudle, pamiętającym jeszcze
tyfliskie czasy, przechowywał również pamiątki po straconym
bracie - proletariatczyku i jego ostatni list do rodziny:
"Nie trwożę się, jestem spokojny, choć czeka mnie śmierć.
Wiem, za co życie oddaję. Wybaczcie mi, nie mogłem
inaczej..."
Zbliżał się rok 1939. Pierwszy dzień września zastał
Ryszarda, Adama i Zofię Kunickich w Warszawie, najmłodszy -
Janusz był zmobilizowany już od kilku tygodni. A w Bielsku -
Białej doktor Stanisław Kunicki z rodziną opuszczał w
pośpiechu mieszkanie na Wzgórzu, udając się uchodźczym
szlakiem - na Węgry. Przed wyjazdem oddał pod opiekę bliskim
ludziom, w tym i serdecznemu, choć znacznie od siebie
młodszemu, przyjacielowi - "Togo" Kazimierzowi Fałatowi,
rodzinne pamiątki, pokazał mu skrytki, w których umieścił
między innymi ołtarzyk od Elizy Orzeszkowej, grubą tekę z
jej listami, rodzinne fotografie, portret dziadka Czesława w
bogato szamerowanym mundurze.
"Togo" zapewniał Kunickich, że przecież jego ojciec,
Juliusz, był nadwornym malarzem samego cesarza "Wilusia",
więc zapewne Niemcy oszczędzą i jego syna, tutaj na tej
ziemi zrodzonego, tu mającego po rodzicach willę w Bystrem i
pozwolą zaopiekować się domem przyjaciół. Pożegnali się
czule z Kazimierzem, bardzo lubili wszyscy tego pełnego
wdzięku lekkoducha, który umiał zawracać głowę pannom w
okolicy, choć nie był nawet zbyt urodziwy.
Jego siostra Kuka mieszkała wówczas w Warszawie. Była
już mężatką, a los wyznaczył jej na męża byłego szwoleżera,
legionowego oficera... Igo Syma. Tak, tego samego, który
potem splamił mundur współpracą z okupantem.
Kuniccy nie zawiedli się na uczciwości i uczynności
młodego Fałata. Gdy dali mu, jeszcze z Węgier, wiadomość o
sobie, pytając w liście wysłanym przez okazję o mieszkanie,
o losy różnych przedmiotów i tych najdroższych pamiątek
rodzinnych, natychmiast odpowiedział wyczerpująco na
wszystkie pytania.
Listy pisał na papierze znalezionym na biurku doktora z
nadrukiem po lewej stronie: "Dr Stanisław Kunicki. Bielsko,
Wzgórze 19. Tel. 25-19". Nad tym nazwiskiem dopisał zielonym
atramentem: "Treuhander des Herrn". Szczęśliwym trafem, on
to bowiem został treuhanderem domu Kunickich i otrzymał
klucze do ich mieszkania na pietrze. Zaraz pierwszego dnia
po wejściu tam złożył im szczegółowy meldunek, co się ostało
w mieszkaniu po "wizytach gości" i po kilkumiesięcznym obcym
kwaterunku, co uschło w doniczkach i co się przypadkiem
uratowało za szafą... List z okresu Bożego Narodzenia 1939
roku mówi więc m. In. O zniknięciu "biurka z pokoju Stasia,
ładnej śląskiej skrzyni, materacy i łóżek, wszystkich
poduszek z wyjątkiem jednej, jedynej krasnej poduszki spod
głowy".
To wszystko drobiazg, rzeczy do nabycia! Najważniejsze,
że ocalały te bezcenne dla rodziny Kunickich pamiątki.
"Togo" wyraźnie pisze, że odmurował wskazaną przez doktora
skrytkę w drzwiach, wyciągając stamtąd stare listy, karty,
fotografie, skrzypce, zawiniątko z ołtarzykiem. Co to za
pociecha dla serca! Dalej, po tych rzeczowych informacjach,
"Togo" słał serdeczności:
"Stasia - Dudusia serdecznie całuję, a Wam, kochani
Państwo, ślę najserdeczniejsze pozdrowienia i życzenia
spędzenia najmilszych świąt. Dziękuję za dopiski doktora.
Wojczaka również serdecznie pozdrawiam. Oddany Togo Fałat".
Gdy doktor z żoną i synem wrócili z Węgier, nie odważyli
się wracać do Bielska, okupowanego przez wroga. Zamieszkali
więc w Wieliczce przy ulicy Mickiewicza. I stąd przez czas
wojny wysyłali listy do Warszawy, otrzymując stamtąd
szczegółowe relacje od ojca; o ciotce Zofii, o bracie
Adamie, o codziennym bytowaniu. Mało tylko w tych listach
było wiadomości o Januszu, o jego żołnierskim szlaku,
walkach na różnych frontach świata.
...Jest już drugi rok wojny, zbliża się Wielkanoc.
Ryszard Kunicki wychodzi czasem ze swego żoliborskiego
mieszkania, kieruje się w stronę Nowego Miasta, Krakowskiego
Przedmieścia. Odwiedza groby w kościołach. U Świętej Anny
czarne krzyże wokół figury Chrystusa, niżej - czerwone
światełka. Męczeńskie ogniki; przed niespełna dwoma
tygodniami wywieziono z Pawiaka i stracono w Palmirach
dwudziestu Polaków, a przed kilkoma dniami w transporcie do
Oświęcimia znaleźli się znani polscy artyści, m. in. Jaracz,
Schiller, Sawan, aresztowani w związku ze sprawą i
zastrzeleniem z wyroku sądu podziemnego w mieszkaniu przy
Mazowieckiej 10 głośnego aktora, agenta na usługach władz
hitlerowskich - Igo Syma.
Kuka Fałat i... Igo Sym
Na ulicach pełno rozklejonych plakatów - listów gończych
za polskimi artystami: Dobiesławem Damięckim i jego
brzemienną żoną - Ireną Górską. Na szczęście nie udało się
ich pochwycić; zamieszkali wtedy pod Ostrowcem
Świętokrzyskim. On przybrał nazwisko Józef Bojanowski, ona
urodziła w lipcu 1941 roku syna - Damiana. W trzy lata
później przyszedł na świat Maciej (obaj znani są dziś jako
dobrzy aktorzy warszawskich teatrów).
Listy gonią Górską i Damięckiego po całym kraju,
obiecane są nagrody za informacje o nich, okupant pragnie
szybkiego odwetu za śmierć swego przydatnego agenta,
mianowanego przez nich dyrektorem tzw. Theater der Stadt
Warschau, obdarowanego koncesjami na teatr "Komedia" przy
Kredytowej i na kino "Helgoland".
- Mój Boże, pomyśleć, że kiedyś Igo był polskim oficerem
i że rodzina Fałatów chlubiła się małżeństwem Kuki z pięknym
porucznikiem, późniejszym amantem filmowym i teatralnym -
myśli stary doktor. Wracając do domu Ryszard Kunicki kupił
przedwojenną jeszcze kartkę z rysunkiem Stryjeńskiej,
znaczek przedstawiający butny profil Hitlera. I napisał
list:
"Warszawa 12 IV 41.
Kochani Moi! Niech te święta będą ostatnimi, które w
rozłące spędzamy. Wasza ciotka ma się wyśmienicie, tylko z
nudów wyprawia różne fiksacje. Czasami wydaje jej się, że
przyszli odwiedzić ją nieobecni. Jest bardzo nieznośna, ale
wytrzymujemy, staramy się pamiętać, że i ona wiele w swoim
życiu przeżyła. Już siada, wysadzam ją na fotel, słowem
gojenie się złamanej nogi idzie sprawnie. Całuję Was i
gorąco ściskam. Wasz Ryszard Kunicki".
Była czasami rzeczywiście nieznośna, uparta, po części
nieświadoma już tego, co działo się wokół niej. Car mieszał
jej się z Hitlerem, zsyłki na Sybir, Cytadela z obozami
koncentracyjnymi, wiek dziewiętnasty z latami okupacji.
Obsesyjnie bała się rewizji, ale mimo to opowiadała wokół,
zniżając tylko konspiracyjnie głos, że posiada pamiątki po
bracie Stanisławie, tym, który walcząc za sprawę, zginął na
stokach Cytadeli. Przykazywano jej nie mówić o tym,
obiecywała milczeć, zdawała się rozumieć niebezpieczeństwo.
Ale razu pewnego Ryszard zastał ją w towarzystwie obcej
kobiety, oferującej do sprzedania ciastka domowego wypieku
oraz "pospółkę"; Zofia z dumą rozpościerała przed nią
ręcznik z grubego płótna, na którym widniały wydziergane
czerwoną włóczką róże i słowa "Za Wolność i Lud".
- Zosiu - strofował ją potem brat. - Wsadzą cię do
więzienia i sprowadzisz na dom nieszczęście.
- Nie boję się! Mogą mnie zesłać i zabić! - przy tych ,
słowach prostowała zgarbione plecy. Znikały nagle chude
skrzydełka łopatek, głowa na wątłej szyi unosiła się ku
górze ruchem, który miał świadczyć o zuchwałej odwadze, o
gotowości na wszystko
- Nie tylko mogą Ciebie zesłać, ale przede wszystkim
zabiorą i zniszczą pamiątki po Staszy! - Taki argument mógł
skuteczniej trafić do staruszki. I rzeczywiście,
zaniepokojona, ostrożnie zwinęła płótno w gruby rulon,
chlebowe zwierzątka spakowała w pudełko, wszystko schowała
pod łóżko i przestała pokazywać ludziom te pamiątki. Czasami
tylko wieczorem przy zaciemnionych oknach wyciągała
zawiniątka, przepakowywała, oglądała w milczeniu.
- Tu mogą też je znaleźć - zakiełkował w niej kiedyś
niepokój, więc pewnego dnia, gdy nikogo nie było w
mieszkaniu, zamotała pakunek grubym, papierowym sznurkiem,
wspięła się na stołek i próbowała umieścić pamiątki wysoko
na antresoli. Stołek zachybotał się i runęła nagle na
podłogę. Gdy brat wrócił do domu, zastał ją jęczącą w
korytarzu ze złamaną nogą.
Odtąd doktor Ryszard Kunicki nie miał już rzeczywiście
dla siebie spokojnej chwili. Opiekował się starszą siostrą
zresztą już przedtem, spełniał cierpliwie jej życzenia,
kaprysy, miał dla niej zawsze dużo serdecznej
wyrozumiałości. Ale teraz, gdy leżała w łóżku z
unieruchomioną nogą, dla doktora, nie tak młodego i nie tak
już zdrowego, był to trud nad siły. Co by to było, gdyby syn
Adam nie pomagał mu przy ciotce?... To ciągłe jej: Podaj mi,
Rysiu, to, przysuń tamto... Przynieś mi rulon z antresoli...
Schowaj szybko, bo ktoś idzie... A kto tam dzwonił do
drzwi?... Czasami zwidywało jej się, że Stasza odwiedzają i
przynosi jakieś odezwy. Zrywała się wtedy z łóżka: Zaraz
muszę roznieść je pod podane adresy, pozwólcie mi wstać -
upierała się. To znów wyobrażała sobie, że z bombą w ręku
bierze udział, razem ze Staszą i Siergiejem Degajewem, w
zabójstwie carskiego żandarma.
Dopiero późnym wieczorem, gdy wreszcie zasnęła, Ryszard
mógł spokojnie zasiąść do biurka i napisać do syna i synowej
Jadwigi.
"Moi najdrożsi - zaczął (karta pocztowa ma wydrukowany
brązowy znaczek przedstawiający Kazimierza Jagiellończyka na
tle mapy Polski, w rysunku E. Manteuffela i J. Piwczyka, ale
zamazuje go czarny tusz pieczątki "12. Generał Gouvernement"
ze swastyką w wieńcu dębowych liści, z czarnym orłetn o
szeroko rozpostartych skrzydłach). Moi najdrożsi - powtarza.
- Ślę Wam serdeczne życzenia świąteczne. żebyśmy po raz
ostatni święta spędzali osobno. I abyśmy wszyscy przeżyli
ten wojenny czas! Na szczęście mamy jeszcze dach nad głową,
mieszkanie stoi nienaruszone, a także wszystkie meble,
obrazy, pamiątki są na swoim miejscu... Ale wojna jeszcze
trwa. Cieszę się, że Togo chroni Wasz dobytek. Na pewno
wrócicie szczęśliwie, po wojnie, do Waszego domu na Wzgórzu.
Ściskam Was mocno. Ojciec i Dziadek".
W 1944 roku dom przy ulicy Gdańskiej w powstańczej
pożodze spalony został aż do piwnic. Spłonęła wraz z nim i
większość pamiątek. Ocalały jedynie, odnalezione gdzieś w
zgliszczach ostrze i rękojeść legionowej szabli Ryszarda
Kunickiego.
Gdy skończyła się wojna, Janusz Kunicki powrócił z
Anglii do ojczyzny, do żony i córki, a jego starszy brat,
nie zwlekając, opuścił Wieliczkę i powrócił z rodziną na
Wzgórze 19. Zabezpieczone przez "Togo" Fałata i częściowo
ukryte u zaufanych ludzi w Bielsku - Białej i okolicy rzeczy
wróciły do gospodarzy. Na tym samym co przed wojną honorowym
miejscu pojawił się ślubny dar od Elizy Orzeszkowej -
ołtarzyk z Czarną Madonną, a szuflady sekretarzyka wypełniły
się ponownie listami pisarki.
...Płynęło życie, syn doktora Stanisława, a wnuk doktora
Ryszarda: Staś - "Duduś" w młodym jeszcze wieku ożenił się,
a w 1952 roku przyszedł na świat jego syn, nowy potomek rodu
Kunickich. - Damy mu imię pradziadka z Warszawy! A więc:
Ryszard! Gdyby wyrysować rodzinny imiennik, przeplatałyby
się dwie nici - Stanisławów i Ryszardów: Stanisław Kunicki z
ubiegłego stulecia, jego najmłodszy brat Ryszard z przełomu
XIX i XX wieku, pierworodny syn Ryszarda - Stanisław,
niedoszły chrześniak Orzeszkowej, i jego potomek - też
Stanisław urodzony w dwudziestoleciu, w wolnej już Polsce, i
znów - Ryszard, i znów Stanisław zrodzeni już po tej wojnie.
Tu dygresja warta przytoczenia:
W liście ze stycznia 1957 roku pisał do mnie Gustaw
Morcinek: "Knocę teraz Czarną Julkę. Powieść
autobiograficzną z lat szczenięcych, pacholęcych, durnych,
chmurnych, na które nie leją się łzy rzęsiste, lecz kapie
turecki miód za dwa grajcary, przezywany przez nas -
niedorostków - <>".
Julka! Była taka dziewczyna, czarna i żywa jak weneckie
diablę, pełna rozpierającej ją energii i pomysłów na
najbardziej dzikie eskapady. Chłopcy, którym przewodziła,
byli jej ślepo posłuszni. Podległy był też jej we wszystkim,
patrzący w nią jak w obraz niespełna czternastoletni
Gustlik...
Wraca się chętnie pamięcią do lat dzieciństwa, nawet i
wtedy gdy warunki bytowania są tak ciężkie, jak było to w
wypadku syna wdowy - Morcinkowej. I nawet gdy minie pół
wieku z górą, pisanie Czarnej ulki sprawi radość.
Gdy pan Gustaw ukończył tę powieść, zawiózł egzemplarz,
w podarunku, do pani Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej,
mieszkającej w pobliskich Wielkich Górkach.
Wkrótce pisarka odwiedziła doktorstwo Jadwigę i
Stanisława Kunickich. Doktor, niedoszły chrześniak
Orzeszkowej, zaczął opowiadać z ożywieniem: - Proszę sobie
wyobrazić, że znałem tę Julkę. Miała czarne włosy, czarne
oczy i śniadą cerę. Pracowała jako pomoc domowa u moich
rodziców. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, przepadałem za nią,
miała wspaniałe pomysły zabaw. Moi rodzice bardzo ją lubili.
Matka, notabene wychowanka Orzeszkowej, ceniła jej
pracowitość, dobre serce nie tylko dla ludzi, ale i dla
zwierząt. Była już dorosłą panną. Pod jej ręką wszystko
lśniło czystością. Szczególnie starannie i z
pieczołowitością odkurzała ołtarzyk Matki Boskiej, całując
go przy tym. Wiedziała, że to dar ślubny od autorki Nad
Niemnem. Lubiła czytać książki. Czasem wspominała o swoim
własnym dzieciństwie, o gromadzeniu wisusów, którym
przewodziła, "o delikatnym synku wdowy Morcinkuli" -
Gustliku.
Nie doczekała roku 1959, kiedy ukazała się o niej
książka dawnego kompana zabaw. Pani Zofia słysząc tę
historię, napisała na drugi dzień list do Skoczowa:
"Górki Wielkie, 12 X 59
Drogi panie Gustawie! Zachwycamy się wszyscy Czarną
Julką. Wczoraj mówiliśmy długo na ten temat z doktorem
Kunickim, który twierdził, że czarną Julkę dobrze pamięta,
bo jako dorosła dziewczyna pracowała jakiś czas u jego
rodziców - Ryszarda i Jadwigi z Eysymonttów. Jego
wspomnienia odpowiadają zupełnie pana opisowi.
Serdeczne wyrazy łączę
Zofia Szatkowska".
Ryszard Kunicki, "chlebodawca" Julki, zdążył jeszcze
przeczytać powieść Morcinka i cieszył się, że postać tej
rezolutnej, ciemnowłosej Ślązaczki, "kompanki" morcinkowych,
chłopięcych zabaw, została uwieczniona z literaturze.
Kuniccy, młodzi i starzy... Dziadkowie i prawnukowie;
sam wczesny świt, próg życia, i zmierzch... Rodzą się,
umierają. Pozującą w młodych latach na terrorystkę Zofię
Kunicką, która dożyła stu wiosen, odprowadzono na warszawski
cmentarz. Wkrótce doktor Ryszard Kunicki podąży za siostrą.
W lutym 1960 roku do Bielska przyszła wiadomość, że zmarł
dnia 23 tegoż miesiąca.
Prawnuk Ryszard Kunicki wyrusza z całą rodziną do
Warszawy, aby mroźnym lutowym dniem 1960 roku pożegnać
pradziadka. Usłyszy nad grobem, w piątkowy dzień lutego, na
Cmentarzu Ewangelicko-Augsburskim przy ulicy Młynarskiej,
słowa o "ofiarnym lekarzu, działaczu socjalistycznym,
człowieku, który dawał prawdziwe świadectwo moralnych
wartości socjalizmu". W pożegnalnych mowach przypomną
doktora jako posła Ziemi Cieszyńskiej do parlamentu
wiedeńskiego z ramienia Polskiej Partii
SocjalnoDemokratycznej Galicji i Śląska, do Sejmu
Ustawodawczego z ramienia PPS. Ostatnie krótkie słowa
pożegnania wygłosił jakiś starszy człowiek, widać przyjaciel
jeszcze z legionowych lat, bo drżenie w głosie zdradzało
wzruszenie, gdy mówił:
- Pamiętasz, Ryszardzie, nasz wspólny szlak bojowy?...
Pamiętasz te rozmowy, gdy snuliśmy marzenia o wolnej
ojczyźnie? żal tym większy ogarnia nasze serca, gdy Cię dziś
żegnamy, że byłeś człowiekiem pełnym dobroci, braterstwa,
oddanym do końca sprawie walki z krzywdą, gdziekolwiek i
przez kogokolwiek byłaby ludziom czyniona. Nie doczekałeś
tej Polski, o którą walczyłeś.
"Togo" Fałata - tęskność na wiosnę
Odwiedzałam często najmłodszego syna wychowanki pani
Elizy - Janusza Kunickiego.
Powracali tam ci dawno pożegnani. Pojawiali się w
naszych rozmowach, na starych fotografiach, na zwątlałych
kartkach z ich pismem. Pan Janusz zmarł przed sześciu laty.
Jeździłam na rozmowy do Bielska-Białej - do jego
bratowej i wiele wieczorów spędziłyśmy pod starymi
portretami, pod ołtarzykiem od Orzeszkowej, na fotelach -
pamiątkach ocalonych przez młodego Fałata.
- To niby martwe przedmioty, ale te wszystkie papiery,
obrazki, fotografie wywołują we mnie żywe wzruszenia.
Pomyśleć, że ten ołtarzyk trzymała w ręku Orzeszkowa -
mówiła pani Jadwiga z Księżopolskich Kunicka ukazując
wizerunek częstochowskiej Madonny - że to jej ręka pisała te
listy do mojej teściowej. Ale muszę się też pochwalić i
własnymi rodzinnymi pamiątkami - stara pani w młodzieńczej
kolorem sukni ożywia się, podsuwa pod oczy miniaturę z
napoleońskich czasów po swoich pradziadkach. -Mam też różne
pisane do mnie cenne listy, na przykład pani Siemaszkowej,
która pierwsza grała pannę młodą w Weselu, i długie epistoły
kochanego Togo - Kazika Fałata. To był lekkomyślny, dość
wesoło biorący życie młodzieniec, ale miał złote serce,
otwarte dla ludzi, wierne dla przyjaciół. Myślę, że nawet
się mną trochę interesował, ale nigdy nie przekroczył
niedozwolonej granicy. Proszę, tu są jego i listy do mnie,
do męża, do mojego syna...
Po wojnie "Togo" znalazł się w Anglii. Jakże tęsknił
tam, szczególnie wiosną, za Beskidami. Pisał: "tutaj, w
Anglii jedynie niebo i chmury w przeróżnych odcieniach - i
może jeszcze zieleń - są równie piękne jak u nas, na Śląsku
Cieszyńskim. Nic mi nie zastąpi naszych gór, dolin,
kościółków, rzek, lasów, stawów, łąk, drzew, ich cudownej na
wiosnę zieleni. Wędruje tam me serce, a moja ręka pędzlem
usiłuje to wszystko oddać w tęsknocie za mą ziemią. Wasz
oddany Togo Fałat".
Za naszym domem też tęsknił, pisał, że nie może
zapomnieć Wigilii przy kolędach na Wzgórzu. Gdy znalazł się
w Anglii, nie znał języka, więc żalił się na swoje lenistwo,
że "za młodych lat lekceważyłem sobie naukę, nie korzystałem
z możliwości, że w domu była angielska nauczycielka, gdy mój
ośmioletni siostrzeniec, syn Kuki, płynnie już mówił po
angielsku. Spotyka mnie teraz zasłużona kara. Zarabiam tu na
życie, próbując malować".
Kilka lat po wojnie "Togo" zdecydował się wrócić do
Polski, zgłosił się do obozu repatriacyjnego, czekając na
swoją kolejkę. Prywatnym "kanałem" ostrzegają go jednak
zaprzyjaźnieni z Fałatami ludzie: Nie wracaj, byłeś wcielony
tak jak i inni Polacy mieszkający na terenie Śląska - do
niemieckiego wojska, będziesz traktowany jako zdrajca.
Zaaresztują cię, dodatkowo jeszcze, jako szpiega
angielskiego. "Zrezygnowałem więc, bo nie potrafię się
bronić, gdy podli plugawcy chcą mnie wykończyć, dorabiając
mi jeszcze opinię zdrajcy narodu, a sami wysługują się...
(tu zamazane atramentem słowa). Wszystko zostawiłem czasowi,
uzbrajam się w wyczekującą cierpliwość".
- To ja zamazałam, bo było tam napisane: czerwonym... -
wyjaśnia pani Kunicka - i jeszcze jakiś tam epitet.
- "Togo" nie wrócił już nigdy do kraju, do ukochanych
Beskidów - dodaje ze smutkiem, wciskając plik widokówek z
własnoręcznym podpisem: "El. Orzeszko-Nah." Do szuflad
starego biurka.
Janusz Kunicki ma wszystko poukładane starannie.
Osobne teczki, ponumerowane, opatrzone datami mieszczą
także i listy Orzeszkowej. W jednym z nich, w maju 1900
roku, przysłała taką oto wskazówkę na nową drogę życia Jadzi
Eysymonttównej: "Umiej człowieka, z którym Cię los połączył,
dobrze kochać, o szczęście dbać!"
Wystarczy sięgnąć po inną teczkę, aby przeskoczyć o
kilkanaście lat do przodu i ujrzeć na fotografii Ryszarda
Kunickiego, z ciemną bródką przystrzyżoną w klin, w mundurze
legionisty siedzącego za stołem z surowego drewna, obok -
duży wiklinowy kosz ze święconym. Jest Wielkanoc 1915 roku i
fotografia spełniająca rolę pocztowej karty nosi pieczęć
polowej poczty i numer baonu.
Są też wizytówki i małe bileciki z nazwiskami nadawców:
Józef Piłsudski... Maria Piłsudska.
Inna znów fotografia, osiemnaście lat później. Jesienne
listowie, na ogrodowej ławce w Bystrem siedzą dwaj starzy
przyjaciele - Ignacy Daszyński i Ryszard Kunicki. Nie są już
młodzi, spotkali się tutaj na leczeniu w sanatorium.
Kto to był ten Siergiej?...
...Nagle z grubej koperty wysypują się bardzo już stare
fotografie naklejone na sztywne tekturowe prostokąciki z
ząbkowanymi brzegami. Na jednej z nich on - Stanisław
Kunicki, młody wówczas chłopiec o gęstej czuprynie, nieco
skośnych oczach, w studenckim mundurku z wysoką, sztywną
stójką przy szyi. Po drugiej stronie obszerna reklama firmy:
"Tyfilis. Photographie W. Barkanooff pres la Theatre, maison
Kazanoff"... Do fotografii przypięty jakiś gazetowy wycinek.
- Pytała mnie pani - pan Janusz wygładza zadrukowaną
stroniczkę - czy rodzinie Kunickich jest coś wiadomo o
dalszych losach złego ducha naszego Staszy - Siergiusza
Degajewa. Oto pierwszy ślad! Ta gazetowa strona wyrwana z
Głosu Moskwy z 1909 roku. Wycinek, proszę sobie wyobrazić,
dała pani Orzeszkowa mojemu ojcu, gdy odwiedził ją w
Grodnie; widocznie dobrze zapamiętała rozmowy z nim przed
dziesięciu laty i nazwisko tego terrorysty.
W żałobnej obwódce widnieje tam twarz, znana przed laty
z rozsyłanych listów gończych opisujących człowieka
niewysokiego wzrostu, szczupłego, ciemnego blondyna, sprawcę
ohydnego mordu. Pod fotografią podpis: Siergiej Piotrowicz
Degajew, poniżej obszerny artykuł jakiegoś Fielda. W tym
pośmiertnym wspomnieniu ów Field donosił, że zabójca
pułkownika Grigorija Konstantynowicza Sudiejkina zmarł
ostatnio w Nowej Zelandii i tam został pochowany.
- Nie dopadli go, umarł śmiercią naturalną! -
wykrzyknęłam przeczytawszy artykuł.
- Nie, proszę pani - odpowiedział Janusz Kunicki - żył
jeszcze długo, umarł w wieku sześćdziesięciu sześciu lat
jako bardzo poważany profesor uniwersytecki, w Południowej
Dakocie, stanie Ameryki Północnej, pod zmienionym imieniem i
nazwiskiem: Aleksander Pall.
- A kto to był ów Field?
- To także zmienione nazwisko; w rzeczywistości nazywał
się Włodzimierz Degajew. Był to młodszy brat Siergieja,
który wówczas z porozumieniu z "nieboszczykiem"
-przedwcześnie owinął go w całun. Po wydrukowaniu w Głosie
Moskwy żałobnego wspomnienia bracia Degajewowie odetchnęli z
ulgą: Ucichną, zamilkną wreszcie mściwi, nie mogący
zapomnieć, dawni znajomi albo krewni tych nieżyjących już
towarzyszy. Przestaną tropić, dopytywać się, gadać o
zdrajcy, który wydał tylu swoich przyjaciół... Uwierzą, że
zszedł już z tego świata.
- A wdowa po Siergieju, po profesorze Pallu, a wdowa? -
dopytywałam się jeszcze.
- Niczego nieświadoma - odpowiedział pan Janusz.
...Trzeba przyznać, że Degajew był nie tylko szatańsko
sprytny, ale i bardzo zdolny, umiejący rozkochiwać w sobie
kobiety. Wtedy, gdy uszedł z Petersburga i znalazł się we
Francji, zdecydował, że przeniesie się do stwarzającej
większe możliwości dobrych zarobków Ameryki. I choć pracował
-kolejno - jako poganiacz bydła, tragarz, pszczelarz i
księgowy, to równocześnie uczył się, ukończył wyższe studia,
uzyskał dyplom nauczyciela, aż doszedł w końcu do
uniwersyteckich godności. Nazywał się już Pall i tak mówiły
wszystkie urzędowe dokumenty.
Błyskotliwy wykładowca-matematyk o mrocznej urodzie
zafascynował młodą studentkę. Wypatrzył ją wśród wielu
dziewczyn. Kathleen była delikatna, wrażliwa, podatna na
hipnotyczny wręcz wpływ profesora Palla. Toteż usłuchawszy
go, rzuciła studia, uciekła od rodziców do profesorskiego
domu, wkrótce wyszła za mąż za wykładowcę i urodziła dzieci.
Pragnął mieć ich wiele. - Trzeba tworzyć nowe życie, nowych
ludzi - mówił. Przyszło ich na świat chyba z pięcioro.
Można sobie dziś tylko wyobrazić, że po śmierci męża
wdowa zdziwiła się, oglądając papiery zamknięte w jego
masywnym biurku przez te wszystkie lata ich wspólnego życia,
niedostępne dla niej dotychczas, nieznane.
Oto trzyma w ręku wycinek gazety z 1909 roku z artykułem
Fielda, ilustrowany fotografią jakiegoś Siergieja Degajewa.
Mężczyzna na zdjęciu przypomina jakby jej własnego męża.
Przywidzenie! Bzdura! Ale skąd wzięła się też tutaj ta stara
fotografia z wypisaną datą: 5 maja 1881 roku jakiegoś bardzo
młodego mężczyzny i ta dedykacja: Drogiemu Siergiejowi
Degajewowi - Stasza Kunicki. Kto to był ten Stasza? -
zastanawia się. Dobrze, że trochę zna rosyjski język, więc
przeczyta i ten artykuł z moskiewskiej gazety. I dowie się,
kto to był ten Siergiej, tak podobny do jej męża, kto...?
Czy profesorowa Pall, a właściwie Degajewowa, otrzymała
w przyszłości odpowiedź, czy dowiedziała się, że ów
"uśmiercony" przez Fielda człowiek żył jeszcze z nią pod
wspólnym dachem przez tyle lat, że spłodził tyle małych
Pallów?... I że ów Field był młodszym bratem męża?...
Pall - po angielsku: kir, całun, zasłona, okrycie...
Okrycie tak doskonałe, że nikt przez lata całe nie rozpoznał
w nim Siergieja Degajewa. Być może, że pani profesorowa w
końcu zaczęła się czegoś domyślać po dokładnej analizie
ukrytych w biurku fotografii i dokumentów, wycinków,
genealogicznych notatek.
Oto matka męża nazywała się z domu - Polewoj. Field -
znaczy: pole. Pall wymawia się: Pol. Mozolnie pani Kathleen
rozszyfrowuje tę całą językową, pełną znaczeń kombinację.
Oto na jednej z fotografii jest i sam dieduszka Polewoj
z dziwnym po drugiej stronie tekturki objaśnieniem:
rewolucyjny publicysta, potem pracownik III Wydziału.
Oto na innym zdjęciu ten jakiś Stasza Kunicki z jej
mężem... Oto...
Po krótkim namyśle wdowa zbliży się do kominka i wrzuci
do ognia mężowskie archiwum. Zaskwierczą mocniej płomienie,
wzbiją się ku górze, aby po chwili opaść poskręcanymi,
sczerniałymi strzępami papierów, kartoników...
Siny dym zasnuł spopielałe resztki. The pall of smoke...
The pall...
Czy zachował się więc choćby na cmentarzu w mieście
Werminion grób wielce zasłużonego dla amerykańskiej nauki
profesora Aleksandra Palla?... Ciekawe, bardzo ciekawe...
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
terrorismo4
436 ksiazek Złote Mysli spis książek
TERRORYZM CO DALEJ
ptaki
Ptaki jako wskaźnik różnorodności biologicznej
24 Molekularny terroryzm
Ptaki czarownicy basnie fińskie
terrorismo3
Wilbur Smith Oblicza terroru
Duchowy terror w PMK Bochum
Rośnie rola Syrii we wspieraniu terroryzmu (18 08 2009)
TERRORYZM EUROPEJSKA RIPOSTA
więcej podobnych podstron