Masoneria polska a ruch spółdzielczy i
niepodległościowy
rzadko przyciąga uwagę akademickich historyków, jakby nie dostrzegali jego
rozlicznych inicjatyw na wielu polach organizacji polskiego społeczeństwa. Nie zauważyli go Daria i Tomasz
Nałęczowie, historycy - zdawałoby się - szczególnie zainteresowani sprawą polską w pierwszych dekadach XX
wieku; zignorowali tego myśliciela- ideologa- buntownika- wychowawcę, którego pilnie słuchał Piłsudski, podziwiał
Żeromski, za swego nauczyciela uważał Stanisław Wojciechowski, sławiła Maria Dąbrowska; który uformował
klan czy raczej „świecką sektę" abramowszczaków.
To on zapoczątkował przedsięwzięcie, które pozornie miało wyłącznie praktyczny cel gospodarczy - krzewienie
spółdzielczości, ale w istocie stało się jednym z ważnych ogniw pracy niepodległościowej oraz... kolebką
masonerii. Głównie z jego inicjatywy w listopadzie 1906 roku zawiązało się w Warszawie
. Była to organizacja o dwóch obliczach. Pierwsze - jawne, publiczne. Jawnie inspirowano
rozmaite działania spółdzielczości spożywczej, wiejskiej, kredytowej, później mieszkaniowej. Obok
Abramowskiego prym na tym polu wiedli: Stanisław Wojciechowski oraz Romuald Mielczarski, który miał odrobinę
zmysłu handlowego. Zanim stali się teoretykami ruchu spółdzielczości, sami mieli świetnych nauczycieli:
Antoniego Mędreckiego, który zęby zjadł na spółdzielczości spożywców oraz ks. Wacława Blizińskiego - twórcę
sławnej, wzorowej „wsi spółdzielczej" w Liskowie pod Kaliszem w 1901 roku.
W swym drugim, niejawnym wcieleniu, Towarzystwo Kooperatystów było embrionem odradzającej się, po
wielu dziesięcioleciach niebytu, polskiej masonerii, która miała się później sformalizować w lożę
„Wyzwolenie".
Fascynacji wolnomularstwem sprzyjał ówczesny klimat intelektualny i moralny. Niemało znanych Polaków
popadło wtedy w mistycyzm i fascynowało się nowymi religiami, na przykład kultem Słońca, albo bardzo starymi -
jak braminizm. Inni rozczytywali się w Popiołach i ekscytowali tajemnymi misteriami masońskimi. Ale takich było
niewielu. Odkąd papież Leon XIII nazwał masonerię związkiem ludzi przewrotnych i zbrodniczych, pragnących „w
ciemnościach" sprowadzić człowieka do stanu niewolnictwa, wszyscy kapłani - także nadwiślańscy - piętnowali
wolnomularzy, ile wlezie!
Mason nawet od Żyda gorszy! Mason w nic nie wierzy, ino w kielnię w trójkącie. Skryte one są. One nocami
knują, bo to sataniści i rozpustnicy. Jeden drugiemu ręka rękę myje pod farmazońskim fartuszkiem. Ze
światowym syjonizmem są w spisku, na zatracenie Narodu Katolickiego!
Czarne legendy o masonach-zbereźnikach krążyły, krążą i krążyć będą. Pozory naukowości nadaje im obecnie
Arcy Antymason profesor Stanisław Krajski, który - co rusz! - książkę demaskatorską ogłasza. I chwała mu, bo
ubarwia i rozśmiesza to nasze szare życie.
Czym masoneria jest w rzeczywistości, napisano na świecie dziesiątki tysięcy książek, całą wielką bibliotekę. I w
Polsce nie brakuje rzetelnych prac na jej temat. Dlatego ani dziejami masonerii, ani jej filozofią, ani obrzędami,
ani jej wewnętrznym skomplikowaniem nie będę się szerzej zajmować. Nie sposób jednak przemilczeć jej
dokonań, zwłaszcza w początkach wieku XX, kiedy rola masonerii odbudowującej się w Polsce - zwłaszcza
pod rosyjskim zaborem - była niemała i jednoznacznie pozytywna.
Ale ponieważ nie każdy z czytających te słowa ma choćby elementarną o masonerii wiedzę (i tylko nieliczni
skuszą się, by ją zdobywać - wszyscy zaś są narażeni na antymasońską propagitkę), przedstawię tu krótki bryk:
czym masoneria naprawdę jest, jakie wyznaje ideały, jak się toczyły jej losy w Polsce.
W maksymalnym skrócie, masoneria jest luźnym międzynarodowym stowarzyszeniem ufających sobie ludzi,
którzy chcą pełnić służbę społeczną w duchu hasła: Wolność, Równość, Braterstwo, kierując się ideałami Dobra,
Piękna i Prawdy I jeszcze jeden cel: Tolerancja.
To brzmi, w rzeczy samej, staroświecko. Kto dziś używa tak wzniosłych słów? Ale czasy, gdy masoneria się
rodziła, blisko trzysta lat temu, były na wskroś staroświeckie! Damy nosiły krynoliny, panowie peruki, więc i hasła
trącą myszką. Lecz ich sens pozostaje aktualny.
Masoneria (vel: wolnomularstwo) powstała z rozmaitych luźnych cechów zawodowych i gildii, bractw i konfraterni
w roku 1717, kiedy to w Londynie doszło do spotkania premasońskich grup i sformalizowania ich w Wielką Lożę,
która stała się kolebką wszystkich lóż późniejszych. Był to ważny moment kształtowania się społeczeństwa
laickiego, postępowego, antyfeudalnego - i mieszczańskiego.
W toku dziejów wolnomularstwo rozpadało się na różne orientacje, rozmaicie modyfikujące swe cele i zasady,
lecz istota jego pozostała niezmieniona, mimo że jedne „obediencje" (odgałęzienia masonerii) są deistyczne -
proklamują wiarę w Boga, inne agnostyczne - w kwestii wiary nie wypowiadają się i zabraniają dyskusji religijnych
w lożach, a nieliczne są ateistyczne; ale nawet te ostatnie z zasady nie prowadzą wojny z Panem Bogiem,
jedynie z klerykalizmem.
Masoni uparcie wierzą, że ludzi można zmienić na lepszych, a ustroje tak poprawić, żeby były sprawiedliwsze. W
tym ich siła moralna. I być może naiwność.
Wedle francuskiego historyka Henri Martina, wolnomularstwo było „laboratorium rewolucji" - tej wielkiej rewolucji
francuskiej. Tak, ona rzeczywiście poprawiła ustrój, najpierw Francji, później też paru innych krajów - siłą... Ale
czy poprawiła trwale, raz na zawsze? Czy ludzie stali się lepsi?
W Polsce masoneria po raz pierwszy zaczęła budować „warsztaty" (tak masoni zwykli nazywać loże) w dobie
stanisławowskiej, za króla Stasia, który był prawdopodobnie jej członkiem. Głównie jej dziełem była Komisja
Edukacji Narodowej, zakładana przez masonów: Adama Czartoryskiego, Ignacego Potockiego, Michała
Mniszcha. Pierwszą scenę narodową tworzył mason Wojciech Bogusławski. Należeli do wolnomularstwa sławni
generałowie: ks. Józef Poniatowski, Kazimierz Pułaski, Józef Zajączek, Jan Henryk Dąbrowski, o którym
śpiewamy w naszym Hymnie; niewykluczone, że także Tadeusz Kościuszko. Do uchwalenia Konstytucji 3 Maja
masoni przyczynili się decydująco, podobnie jak nieco wcześniej pisali konstytucje Stanów Zjednoczonych, a
nieco później - Francji.
Po rozbiorach masoneria próbowała ratować choćby cząstkę duchowej niezawisłości Polaków. Kres temu położył
ukaz cara Aleksandra I z 1822 roku: „Wszystkie towarzystwa tajne, istniejące pod nazwami wolnomularstwa bądź
innymi, zamknąć i zakładania ich na przyszłość nie zezwalać". Loże rozwiązano, ale poszczególni bracia nadal
prowadzili dzieło patriotyczne na emigracji. Niektórzy wstąpili do lóż zagranicznych, zwłaszcza francuskiego
Wielkiego Wschodu, gdzie przetrwała sympatia dla sprawy polskiej. Cieniutka była niteczka tej sympatii, jako
że przytłaczająca większość Francuzów fascynowała się Rosją i w sojuszu z nią widziała gwarancję swego
bezpieczeństwa w dobie ekspansji wielkopruskiej, jednak Polacy żyjący we Francji lub studiujący na paryskich
uczelniach znajdowali życzliwe polskim aspiracjom kręgi; zwłaszcza na lewicy.
Zmowa patriotów
Matecznikiem, z którego wyłaniały się rozliczne inicjatywy społeczne, ich przewodnikiem, czymś w rodzaju
utajnionej akademii nauk politycznych - był Związek Towarzystw Samopomocy Społecznej (ZTSS) - ucieleśnienie
idei Abramowskiego.
Spośród 15 organizacji, zrzeszonych w ZTSS, tylko Towarzystwo Pedagogiczne za swego idola obrało nie
Abramowskiego, lecz Stanisława Karpowicza, który nie cierpiał wszelkich utopii, głosił cele realne. Ale wszystkie
towarzystwa wyłaniały władze federacji i wspólnie działały w duchu „zespolenia równych ludzi dla ich dobra".
Tak kiełkowała solidarność, której duch zmaterializował się po trzech czwartych wieku w „Solidarności".
Szkoda, że na tak krótko...
Jedynym nieoświatowym członem ZTSS było (już wspomniane) Towarzystwo Kooperatystów.
Cofnijmy się nieco w XIX wiek.
Spółdzielczość spożywców, zrodzona w Wielkiej Brytanii jako zdrowy odruch mas przeciwko zachłanności
kapitalistów (tak jak później duch liberalizmu stał się odtrutką przeciw pladze kolektywizmu), w Polsce wschodziła
powoli. Ale ziarenka jej wykiełkowały już w kilka lat po klęsce Powstania Styczniowego, wywózkach na Sybir i
narodzinach hasła pracy organicznej.
W Warszawie zawiązało się Stowarzyszenie Spożywcze „Merkury"; w 1869 roku stworzyło ono biuro wspólnych
zakupów dla kilku czy kilkunastu sklepików.
W roku 1888 powstała spółdzielnia o długiej nazwie: Stowarzyszenie Spożywcze Pracowników Drogi Żelaznej
Warszawsko-Wiedeńskiej, które przez jakiś czas było wzorem dla innych spółdzielni. Właściciele kolei ufundowali
swym pracownikom-spółdzielcom wielką bibliotekę i czytelnię, żeby lud szybciej dojrzewał.
To były przedbiegi... Wielki bieg zapoczątkowało Towarzystwo Kooperatystów, startujące przy Smolnej; zasłużyło
na to, by nieco bliżej poznać jego prace, zwłaszcza niejawne...
Poza Abramowskim, który raczej rzucał idee, niż zajmował się prozą codzienności, działała w tym towarzystwie
cała plejada znamienitych osób, które, owszem, ceniły idee spółdzielcze i czyniły wiele, by je wcielać w życie, ale
żyły celami wznioślejszymi.
Przede wszystkim trzeba tu wymienić
, szwagra Żeromskiego.
Była to postać niezwykle barwna, kontrowersyjna i popularna w Warszawie początków XX wieku. Jako doktor
psychiatrii zasłynął ratowaniem Piłsudskiego z Cytadeli. Słynął też jako idealny sekundant lub arbiter w wielu
głośnych pojedynkach, lecz później założył... Ligę Antypojedynkową; to tylko jedna z kilkunastu organizacji,
którym przewodził lub przynajmniej nadawał ton. Społecznik był zeń niepohamowany. Należał do kierownictwa
Związku Lekarzy Polskich oraz Towarzystwa Kultury Polskiej, a także Towarzystwa Biblioteki Publicznej. I
zespołu czasopisma niepodległościowego „Kuźnica". Był założycielem Związku Postępowo-Demokratycznego
(pedecji), Towarzystwa Czytelni Miasta Warszawy, Związku Chłopskiego, potem Polskiego Związku Ludowego.
Ponadto Towarzystwa Kursów Naukowych. I Polskiego Skarbu Wojskowego. Działał w PPS. W latach
późniejszych zakładał Stronnictwo Narodowo-Radykalne i przewodził Lidze Państwowości Polskiej. Wspierał
finansowo tygodnik „Zaranie" (dał mu 1800 dolarów!), kółka staszicowskie oraz Organizację Nauczycieli
Niepodległościowych.
I to on, wypada dodać, załatwił półroczne stypendium w Londynie pannie Marysi Szumskiej, która wyrosła na
Marię Dąbrowską - wielką pisarkę, entuzjastkę spółdzielczości i sympatyczkę „masoństwa".
To dalece niepełna lista jego działań i inicjatyw. Był wszak uczestnikiem zakopiańskiego Zjazdu Irredentystów,
organizował Towarzystwo Polskiej Medycyny Społecznej i Związek Pomocy dla Ofiar Politycznych. U schyłku
życiowej aktywności habilitował się z psychiatrii i został profesorem Uniwersytetu Wileńskiego oraz
współzałożycielem Związku Demokracji Polskiej.
Nade wszystko jednak Radziwiłłowicz wsławił się tym, że przez wiele lat kierował pracami polskiej masonerii -
najpierw jako Wielki Mistrz Kapituły Wielkiego Wschodu (obrządek francuski), później jako jeden ze
zwierzchników obrządku „szkockiego".
Oprócz niego, w zarządzie i w radzie Towarzystwa Kooperatystów zasiadały znane postacie, które wkrótce stały
się braćmi w masońskich lożach i nadawały im ton:
Antoni Natanson, lekarz ze znanej z patriotyzmu, spolszczonej rodziny żydowskiej - jeden z najwybitniejszych
pionierów wolnomularstwa w Warszawie;
Paweł Leon Jankowski, także lekarz, który wkrótce miał przewodzić loży „Wolni Oracze" w Lublinie (więcej o niej
za chwilę);
Alojzy Wierzchleyski, ekonomista, członek-założyciel loży „Wyzwolenie";
Zygmunt Chmielewski, teoretyk i praktyk spółdzielczości, działacz PPS, przyrodni brat Radziwiłłowicza.
Wśród pierwszych członków Towarzystwa Kooperatystów - było ich łącznie 96 - też roiło się od masonów (i ich
sympatyków, z Żeromskim na czele). Do najwybitniejszych należał
tylko pisarz świetny, ale też - później - Wielki Mistrz i Wielki Komandor Wielkiej Loży Narodowej (która po I wojnie
zastąpiła „uśpiony" Wielki Wschód).
Popularny był
, twórca i redaktor
, najważniejszego z pism
adresowanych do młodzieży wiejskiej, uczącego ją polskości. Z ruchem ludowym przez całe życie - od jego
pierwocin, aż po czasy Stanisława Mikołajczyka! - związany był mason-przemysłowiec Stanisław Osiecki;
szczególnie jednak zapisał się jako organizator krajoznawstwa i sportu: był prezesem Związku Polskich
Towarzystw Sportowych i Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, a po II wojnie światowej - wiceprezesem
Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego (byłem „noskiem" w jego mistrzowskiej ósemce!).
Innym, lecz równoległym do Kooperatystów torem podążało Towarzystwo Kultury Polskiej, które deklarowało się
jako apolityczne i bezpartyjne. Ale czy można kulturę rozwijać bez działań społecznych, które siłą rzeczy o
politykę zahaczają? Orędownik pozytywizmu i pracy organicznej, przewodzący TKP mędrzec Aleksander
Świętochowski, wystrzegał się wszelkich deklaracji zatrącających o politykę, ale z mocą podkreślał: „Niema śród
potęg ludzkich takiej siły, która by mogła zabić naród, kulturalnie mocny". Potajemnie, w lokalu TKP spotykali się
czołowi działacze PPS. Samo zaś Towarzystwo wzięło na siebie ważną społecznie, lecz niezbyt związaną z
problematyką kultury, misję mediacyjną między łódzkimi robotnikami a fabrykantami, którzy zamknęli sześć fabryk
i wyrzucili na bruk - co zwało się lokautem - tylu robotników, że (licząc wraz z rodzinami) bez środków do życia
znalazło się 24. 000 ludzi.
Wobec masonerii Świętochowski był „na nie"; ostro ją krytykował. Ale jego prawą ręką był drugi - po
Radziwiłłowiczu - z jej liderów,
, którego rolą było porozumiewanie się z władzami rosyjskimi i
tworzenie pozorów, że TKP ani myśli o żadnych „niebłagonadiożnych" działaniach. Patek nadawał się do tego
wyjątkowo, bo potrafił toczyć słowne utarczki nawet z generał-gubernatorem Skałonem; i bywał tak natrętny albo
sugestywny, albo bezczelny, że nie raz udawało mu się najwyższy wymiar kary zmienić w zsyłkę na Sybir.
Głównym polem działań sławnego mecenasa było bowiem założone przezeń
(także „agentura masońska"), skupiające około siedemdziesięciu adwokatów, walczących o
wolność - często o życie - setek więzionych przez Rosjan rewolucjonistów. W niepodległej Polsce był Patek
jednym z pierwszych ministrów spraw zagranicznych, potem ambasadorem w Tokio, w Moskwie i Waszyngtonie.
Drugim z najgłośniejszych obrońców z Koła był aplikant Patka, Leon Berenson. W wolnej Polsce, jak jego mistrz,
poświęcił się karierze dyplomatycznej, ale powrócił do adwokatury, bronił w procesach brzeskich. Zmarł w getcie,
w 1941 roku.
Wacław Makowski, także aplikant Patka, w młodości parokrotnie siedział w carskich więzieniach; zagorzały
społecznik, potem minister sprawiedliwości w sześciu rządach międzywojnia, dziekan prawa Uniwersytetu
Warszawskiego, wicemarszałek Sejmu.
Eugeniusz Śmiarowski, również aplikant Patka i energiczny bojownik o niepodległość, wiceminister
sprawiedliwości, potem poseł „Wyzwolenia" i Klubu Pracy.
Leon Supiński - zesłany w głąb Rosji za działalność polityczną, później działacz Towarzystwa Kooperatystów i
Straży Obywatelskiej w Warszawie; krótko minister sprawiedliwości, przez kilka lat - Prezes Sądu Najwyższego.
Stanisław Popowski - świetny obrońca, potem komendant Straży Obywatelskiej, ale też prezes Warszawskiego
Towarzystwa Sportowego; prokurator Sądu Najwyższego.
Stefan Ehrenkreutz - więzień caratu, Wilnianin. W latach 30. senator z BBWR. Profesor i rektor Uniwersytetu
Wileńskiego. Podczas II wojny - robotnik fizyczny, konspirator. Zamęczony w sowieckim więzieniu.
Cały ten kwiat palestry, tak zasłużony w ratunkowych działaniach Koła Obrońców Politycznych, należał do
Wielkiego Wschodu w Polsce, w latach przed wybuchem I wojny światowej.
Wokół masonerii spiętrzyło się mnóstwo mitów i legend; zwłaszcza „czarnych". Można by piekło wybrukować
paszkwilami, jakie spitrasili o niej samozwańczy znawcy, w rodzaju historyka Jana Borkowskiego (talent! Co
zdanie napisał - to bzdura!), oczytani jedynie w innych paszkwilach. I nadal w kruchtach, na ulicznych straganach,
czasem nawet w księgarniach piętrzy się ten chłam. Trzeba by napisać osobną grubą książkę, by przytłumić te
nonsensy.
Stara się to czynić Ludwik Hass, który ogłosił niejedną cenną pracę o masonerii.
Niestety, o jej pierwocinach - o założeniu pierwszej loży w Warszawie - w książce Masoneria polska XX wieku.
Losy, loże, ludzie napisał tylko tyle:
"Zatem późną wiosną 1910 roku w Warszawie mieszkało już siedmiu świeżej daty wolnomularzy w stopniu
mistrza, grono wystarczające do założenia pełnoprawnej placówki „sztuki królewskiej". Toteż 10 czerwca, w trzy
tygodnie po uzyskaniu tego stopnia przez siódmego z nich, W Kozłowskiego, zebrali się oni w stolicy ziem
polskich i powołali do życia lożę wolnomularską. Nadali jej nazwę aluzyjną i wieloznaczną, bardzo modną w
ówczesnej literaturze polskiej -„Wyzwolenie".
Równocześnie wybrali na przewodniczącego tej placówki Radziwiłłowicza, zaś do Wielkiego Wschodu Francji
zwrócili się z prośbą o wydanie nowej placówce dokumentów założycielskich i przyjęcie jej pod swoje
zwierzchnictwo".
I to prawie wszystko. Żaden z założycieli, choć byli ludźmi wprawnymi w piórze, nie przekazał o tym zdarzeniu
nawet najmniejszej wzmianki; przynajmniej nikt jej nie odnalazł.
„Wyzwolenie" zostało ukonstytuowane, lecz na formalne uznanie, czyli „Wniesienie Światła", musiało czekać
jeszcze ponad rok. Odpowiedź z Paryża długo nie nadchodziła, więc po dwóch miesiącach Radziwiłłowicz z
paroma członkami loży pojechał do Paryża. Odwiedził mistrza „Les Renovateurs" Bertranda Sincholle, żeby mu
zdać sprawozdanie o sytuacji w Warszawie i Imperium, ponieważ Sincholle bardziej niż Polską interesował się
Rosją.
Ceremonia „Wniesienia Światła" nastąpiła dopiero w lipcu 1911 roku. Kto tego dokonał? Czy francuski mistrz G.
Bouley, jak przypuszcza Hass, czy też Edward Abramowski, jak twierdzili Leon Chajn i mój Ojciec?
To, że formalny status Abramowskiego w wolnomularstwie był niejasny - nie wiadomo gdzie, kiedy, do jakiej loży
został przyjęty i jaki miał stopień? - nie musi świadczyć przeciwko powyższej hipotezie. Wielki Wschód luźno
traktował reguły statutowe, natomiast wysoko cenił osobisty autorytet. Abramowski zaś był już znany na
Zachodzie jako postać polityczna i jako liczący się psycholog.
Nic pewnego nie wiadomo o drugiej loży warszawskiej „Odrodzenie", którą powołano, ażeby zbyt liczne
zgromadzenia (bo masonów przybywało) nie zwróciły uwagi tajniaków z Ochrany. Nieznana jest nawet
przybliżona data jej erygowania: może to był rok 1911, a może 1912. Nie wiadomo, kto dzierżył młotek
Czcigodnego ani kto był jej członkiem.
Wiadomo natomiast, że Kapituła - władza nadrzędna nad lożami - zbierała się zazwyczaj w domu Patka, do dziś
zachowanym przy Alei Szucha 5, gdzie mieści się obecnie Ambasada Republiki Litwy.
Oprócz wspomnianych, masoni inspirowali jeszcze wiele innych organizacji bądź wspierali ich działania:
Kółka staszicowskie, krzewiące idee niepodległościowe na wsi, zakładał Józef Grabiec-Dąbrowski;
wspomagało go wielu przyjaciół lożowych.
Stanisław Posner, energiczny działacz PPS i jej nieformalny łącznik z sympatykami we Francji,
organizował„Uniwersytet dla Wszystkich" i redagował wiele czołowych pism.
Kazimierz Życki - właściciel modnych kawiarni „Udziałowa" i Cafe Club, wydawca; niezmordowanie zakładał
nowe partie postępowe. Ziemianin Jerzy Osmołowski asystował Radziwilłowiczowi w niezliczonych działaniach
obywatelskich; później, w wolnej Polsce, został generalnym Komisarzem Ziem Wschodnich.
Kazimierz Pawłowicz zapisał się zwłaszcza jako bojownik POW, należał do ścisłego kręgu piłsudczyków.
Nestorem wśród masonów „pierwszego rzutu" był liczący 63 lata Stanisław Pyrowicz, z zawodu dziennikarz. A
najmłodszym - Witold Gielżyński; nie miał jeszcze trzydziestki. Też dziennikarz.
Zagony „Wolnych Oraczy"
Przypadek sprawił, że najwięcej relacji zachowało się o prowincjonalnej, lubelskiej loży „Wolni Oracze". Jej
poczęcie nastąpiło w.. Paryżu. Aktu tego dokonał sam Stefan Żeromski, który ideą wolnomularską zapłodnił
znanego obieżyświata i fantastę Jana Hempla oraz zaprawionego w strajkowaniu studenta - Witolda
Giełżyńskiego. Nie znam okoliczności spotkania mego Ojca z Żeromskim, którego wielbił jako arcymistrza słowa -
ani też nie wiem, czy panowie Jan i Witold poznali się już w Paryżu; chyba tak. W każdym razie Żeromski
namówił obu na powrót do Lublina, by tam wspierali „Kurier Lubelski", a następnie - dysponując takim
instrumentem - rozwinęli w Lublinie spółdzielczość, w jej wydziale oświatowym gromadząc kandydatów
na masonów.
I to się udało! Najwięcej o tak skomplikowanym przedsięwzięciu można się dowiedzieć z obszernej relacji siostry
Hempla -
, niezmordowanej społeczniczki, która za specjalną zgodą udzieloną przez wyższe
władze wolnomularskie wstąpiła do loży „Wolni Oracze"! Nieco później loża ta przyjęła również Zofię
Marcinowską, ezoteryczną poetessę, pogrążoną w kultach mistycznych, ale też przewodzącą... Lidze Kobiet
Pogotowia Wojennego, współpracującej z Legionami.
Osobliwe życiorysy, dziwaczne losy cechowały wielu lubelskich wolnomularzy. Loża „Wolni Oracze" też nie
była typowa, skoro wypączkowała z redakcji „Kuriera Lubelskiego".
Był to dziennik niewielki, drukujący około tysiąca egzemplarzy, lecz dość znany w Kongresówce, bo radykalny,
wrogi Narodowej Demokracji. Ściągał na łamy zwolenników Postępowej Demokracji - „pedeków", "zaraniarzy", a
także członków obu partii z szyldem PPS (Frakcji Rewolucyjnej i Lewicy) - pod hasłem „Wspólna Praca dla
Polski", które puentowało artykuł wstępny 1 numeru „Kuriera" z 4 stycznia 1906 roku. Naczelnym był bardzo w
Lublinie znany dr Mieczysław Biernacki, społecznik i dyrektor szpitala. Później kierownictwo gazety przejął Jan
Hempel, po nim „Kuriera" redagowali Paweł Jankowski i Witold Giełżyński; właśnie wtedy, gdy zawiązywali się
„Wolni Oracze". W loży znaleźli się wszyscy szefowie redakcji. Z tym, że niezwykle popularnego Biernackiego
jego 'bracia' zmuszeni byli „uśpić" (wykluczyć z prac masońskich), albowiem odznaczał się niepohamowanym
gadulstwem i narażał lożę na rozszyfrowanie. Jan Hempel natomiast wycofał się sam, gdy uznał, że bardziej od
ideologii masońskiej odpowiada mu komunistyczna.
„Kurier Lubelski" ciągle z kimś wojował.
Z endekami - bo nie chcieli, aby Żydzi, stanowiący ponad połowę mieszkańców Lublina, mieli prawo uczestniczyć
w wyborach do Dumy. Biernacki replikował, że jest to sprzeczne z istotą demokracji, przeto endecka „Ziemia
Lubelska" (a za nią „Polak-Katolik") nazwały go „pachołkiem żydowskim", „renegatem" i „szabesgojem".
Następne starcie z Narodową Demokracją wynikło z jej dążenia do całkowitego kierowania „Macierzą Szkolną",
czemu przeciwny był nawet jej inicjator mecenas Osuchowski - choć zagorzały narodowiec.
W roku 1907 doszło w Lublinie do przykrego incydentu. Na biskupa Jaczewskiego napadł i drasnął go sztyletem
Paweł Zalewski, chory umysłowo mariawita. Znaleziono przy nim egzemplarz „Kuriera" zawierający artykuł
niezbyt przychylny księżom. To wystarczyło; pisma prawicowe wszczęły przeciw lewicowej konkurencji nagonkę,
obwiniając „Kurier" o... inspirowanie zamachowca.
Poszkodowany biskup ogłosił list otwarty ze stwierdzeniem:
„Od czasu, jak Kurier istnieje, czyż nie pomnożyły się zabójstwa, kradzieże, rabunki, rozmaitego rodzaju
oszustwa i zbrodnie, że dziś nikt nie jest pewien ni życia, ni mienia".
W odpowiedzi „Kurier" spokojnie wyjaśnił, iż pismem antyreligijnym nie jest, natomiast antyklerykalnym - i
owszem. Zyskał zaraz nowych czytelników, co również dziś zdarza się pismom nazbyt ostro atakowanym przez
rywali.
Nie uniknął jednak „Kurier" procesów o bluźnierstwo. Najgłośniejszy w 1910 roku dotyczył artykułu
Hempla Odezwa Paulinów, o wstrząsającym mordzie, popełnionym przez zakonnika, ojca Damazego Macocha,
na stryjecznym bracie, Wacławie, na tle zazdrości o wspólną kochankę. W toku śledztwa wyszły na jaw
dokonywane przez paulinów kradzieże z jasnogórskich skarbców oraz pikantne szczegóły życia erotycznego
mnichów. (Zob. więcej:
). Skandal na Jasnej Górze wstrząsnął wszystkimi. Ale czy
szanująca się gazeta powinna nagłaśniać takie brudy, jak jakiś brukowiec (dziś: tabloid)? Hempel musiał odejść.
Wrócił do Paryża.
W tamtych latach maleńki dziennik lubelski miał w Stolicy Świata ośmiu korespondentów! Rekord, nawet przez
„Wyborczą" nie pobity. Słali doń wieści znad Sekwany:
Szymon Auerbach, który pozostał we Francji i w latach 30. - pod pseudonimem „Stephane Aubac" - wspierał gen.
Władysława Sikorskiego, będącego tam na czasowej emigracji politycznej;
Leon Gorecki, krytyk filmowy, który po repatriacji do kraju wrócił do nazwiska Leon Brun;
Witold Giełżyński, wytrwały student;
Jan Hempel, o którym mówiono, że objawi nową religię;
Zygmunt Jabłoński, wybitnie zdolny publicysta, który w 1911 roku popełnił samobójstwo, bo utracił nadzieję na
niepodległość Polski;
Jerzy Kurnatowski, ekonomista-solidarysta;
Julian Unszlicht w młodości zagorzały działacz SDKPiL, po rewolucji 1905 roku nawrócił się na nacjonalizm i
katolicyzm, we Francji został jezuitą - wybitnym kaznodzieją;
Józef Wasercug, wolnomyśliciel, redaktor „Panteonu" w Paryżu, w latach międzywojennych - pod nazwiskiem
Józef Wasowski - wybitny publicysta, tuż po II wojnie światowej jeden z liderów Stronnictwa Demokratycznego.
Ponadto ze Szwajcarii słał do Lublina korespondencje Stefan Drzewieski, a z Belgii - Józef Zajączkiewicz.
Bruksela już wtedy zwabiała Polaków. Działało tam ekskluzywne Stowarzyszenie Polskie im. Joachima Lelewela i
jego studenckie odgałęzienie - Związek Filaretów. Działali w nich Maria i Marian Dąbrowscy, Juliusz Kaden-
Bandrowski, Medard Downarowicz, Erazm i Nella Samotyhowie, Julian Poniatowski, czas jakiś też Maria Orsetti -
kwiat lewicującej inteligencji. Prawie jak w Paryżu.
W połowie 1911 roku w redakcyjnej stopce lubelskiego dziennika jako „Redaktor i Wydawca" pojawił się Witold
Giełżyński. Był jedynym etatowym dziennikarzem, ale wokół redakcji zebrała się spora grupa współpracowników
o najrozmaitszych zaletach i zapatrywaniach; sza lenie pluralistyczna.
Większość „paryżan" pisała nadal, lecz najważniejsze były oczywiście teksty krajowe, które - na ogół
bezinteresownie - dostarczali lubelscy sympatycy. Poetka Franciszka Arnsztajnowa, której mąż był wziętym
lekarzem, więc nie upominała się o honoraria. Eugeniusz Sokołowski, ziemianin-erudyta i wielki ideowiec, czasem
podrzucał trochę rubli na papier i druk „Kuriera". Tomasz Nocznicki, poniekąd antagonista Sokołowskiego, bo
chłop, wybitny działacz radykalnego, antyobszarniczego nurtu ruchu ludowego, po wojnie minister bez teki z
„Wyzwolenia". Maria Orsetti, prawie arystokratka, lecz fanatyczna ludomanka, „więcej anarchistka niż
demokratka", entuzjastka kooperatyzmu. Doktor Paweł Leon Kunicki, pediatra, gorliwy socjalista, a później -
podczas I wojny - delegat piłsudczyków na Lublin i członek Tymczasowej Rady Stanu. Jan Iwański - obszarnik
lewicowy, adwokat i poeta, który nie szczędził , pieniędzy na społeczne cele. On - oraz Kazimierz Głębocki,
„zdolny dyletant" i Kazimierz Świerczewski, gimnazjalny nauczyciel literatury - pisali głównie recenzje teatralne.
Sztukami plastycznymi zajmował się malarz i esteta Konstanty Kietlicz-Rayski, muzyką zaś inżynier Franciszek I
Papiewski, który - podobnie jak Hempel - ostro skręcał w lewo i pod ko niec życia został wysokim dygnitarzem w
kancelarii Bolesława Bieruta. Ten ostatni, pod literkami B.B. debiutował 8 listopada 1912 roku
w „Kurierze Lubelskim" sprawozdaniem z dorocznego zebrania Towarzystwa Abstynentów „Przyszłość"; był
wtedy pomocnikiem zecera i działaczem młodzieżowej lewicy. Ale pojawiały się też na łamach „Kuriera" wielkie,
nobliwe nazwiska: Stefana Żeromskiego, a nawet nestora myśli niepodległościowej Teodora Tomasza Jeża.
W roku 1911 pachniało już burzą. Toczyła się wojna na Bałkanach i wśród Polaków znowu narastała tęsknota za
Powszechną Wojną Narodów W prasie lubelskiej pozwalano sobie na aluzje, których w Warszawie cenzura by
nie przepuściła. Lublin się starał. Mniej więcej pół setki tamtejszych inteligentów założyło liczący się dziennik i
sprawną spółdzielnię, w której sprawy Ducha były nie mniej ważne niż materii, a także lożę masońską - ognisko
inicjatyw sterowanych przez pana Stefana z Nałęczowa.
Uczestniczyli też w bardzo ważnych działaniach braci lożowych z Mazowsza i z Kalisza, którzy wywarli wielki,
można nawet zaryzykować słowo: decydujący wpływ na rozwój ruchu ludowego w Kongresówce.
Najważniejszymi jego zalążkami było pismo „Zaranie" oraz kółka staszicowskie, inicjujące wiejską spółdzielczość;
oba pod masońską protekcją.
„Zaraniem" przez wiele lat kierował Maksymilian Miłguj (przybrał nazwisko Malinowski), a jego prawą ręką była
niezmordowana Irena Kosmowska, ucieleśnienie Siłaczki, powszechnie znana „Panna Irena; córka powstańca
styczniowego. Miłguj-Malinowski z Kosmowską i Stanisławem Osieckim animowali szeroki, w niektórych gminach
masowy, ruch „zaraniarzy" motywowany hasłem „Sami sobie". Wkrótce, w latach Wojny Światowej, legioniści
Pierwszej Brygady mawiali: „Gdzie nie było zaraniarzy, nie było z kim o Polsce rozmawiać".
Kółkami staszicowskimi kierował
- historyk, prawnik i sprawny pisarz, działacz
socjalistyczny, potem zagorzały piłsudczyk, organizator Legionów. I mistrz kaliskiej loży „Świt"; o niej wiadomo
niewiele. Maria Dąbrowska, której Józef był szwagrem, przypuszczała, iż miał on dobre kontakty z lożami
belgijskimi. Grabca wspierał wszędobylski Miłguj-Malinowski, lepiej zorientowany w rolniczych sprawach. Dzięki
niemu kółka staszicowskie uczyły nie tylko czytelnictwa, ale też jak uprawiać kartofle, wyrabiać dachówkę
domowym sposobem, plewić chwasty i zakładać kasy pożyczkowe, a także doskonaliły chłopskie obyczaje.
„Zaraniarze" i „staszicowcy" stali się kadrą wielkiego stronnictwa „Wyzwolenie", którym kierował
, wybitny polityk; mason, ale z późniejszego zaciągu.
W kilka lat później, po przetrzebieniu PZL przez areszty i wywózki, Abramowski nawiązał współpracę ze
Związkiem Chłopskim, pilotowanym przez PPS, w którym masoni mieli dużo do powiedzenia. Prorokował
Abramowski, że Polska Rzeczpospolita „Przejdzie kordony austriacki i niemiecki, oprze się o góry i morza", i w
końcu „ogarnie sobą i zjednoczy wszystkie ziemie ludu polskiego". Znaczące novum! Po raz pierwszy
Abramowski wyłożył kawę na ławę: Polska musi być wolna i zjednoczona. Przy okazji rozstał się ze swym
ideałem „bezpaństwowości". A nawet zapisał w notatce, znalezionej po jego śmierci, że „bezpaństwowość jest
niemożliwa". Co prawda nadal widział państwo w kształcie jakby ogromnej kooperatywy - bez biurokracji, bez
etatyzmu, z całkowitą swobodą człowieka i nietykalnością jego stowarzyszeń. Idealistą pozostawał, nawet gdy
zaczynał myśleć realnie. Albo inaczej: „Jego oryginalny system stanowi próbę pogodzenia materializmu z
idealizmem" - jak napisał Andrzej Flis.
O wszystkich tych ludziach i ich pracach niepodległościowych - rzecz zdumiewająca - nie ma prawie nic w Historii
Polski 1795-1918 Stefana Kieniewicza. Wręcz z przykrością wspominam przemilczenia znakomitego historyka.
Owszem, spory fragment swej pracy - i to z aplauzem - poświęcił działalności Maksymiliana Miłguj-Malinowskiego
i jego „Zarania", ale czemu ukrył to, co było publiczną tajemnicą: że „Zaranie" powołała i finansowała Kapituła
Wielkiego Wschodu? O Abramowskim - parę uwag zdawkowych i banalnych. O Radziwiłłowiczu jest u
Kieniewicza pół zdania, że z jego - i
- inicjatywy, w roku 1904 „dyskutowano
prywatnie, w małych gronach, nad zakresem żądań, które trzeba by wysunąć wobec władzy". Że był to zarodek
Towarzystwa Kooperatystów i pierwszych lóż masońskich Kieniewicz nie słyszał? O Stanisławie Patku ani słowa;
ani o ratowaniu przez niego Polaków spod carskiej szubienicy, ani o jego misjach, do Paryża i Londynu,
zleconych przez Piłsudskiego i zakończonych sukcesem.
Byłoby oczywiście absurdem przypisywanie setce masonów (tylu członków lub niewielu więcej liczyły ich cztery
loże i parę niesformalizowanych „kółek") decydującego udziału w walce o niepodległość. Nikt zresztą tego nie
głosi, nikt nie przecenia roli tej tajemnej organizacji. Ale całkowite ignorowanie politycznych zasług masonerii jest
nonsensem. Ta elitarna grupa ludzi, wraz z licznymi jej akolitami - ze Stefanem Żeromskim i Władysławem
Sikorskim na czele - współtworzyła „tkankę" klasy politycznej II RP.
Niektórzy masoni - Gabriel Narutowicz,
- zostali prezydentami RP, inni -
pięć razy! - prezesami Rady Ministrów; a ministrów-masonów była cała czereda...
Stop! To później. Trzymajmy się chronologii. Dopiero nadciągał moment, w którym filozofowanie musiało ustąpić
miejsca - czynowi, organizowanie społeczeństwa - mobilizacji, a medytowanie - strzelaniu.
Między Krakowem a Warszawą, dwiema stolicami Polaków, na początku sierpnia 1914 nie było łączności. Do
tego stopnia, że 6 sierpnia - w dniu wymarszu Pierwszej Kadrowej z Oleandrów - Piłsudski mógł na posiedzeniu
KSSN zablefować wyimaginowanym w Warszawie „Rządem Narodowym". Ten trik był potrzebny Piłsudskiemu do
skomplikowanej rozgrywki politycznej przed powstaniem NKN. Ale po Krakowie krążyły już pogłoski, że w skład
owego „Rządu Narodowego" wchodzą między innymi Rafał Radziwiłłowicz, Maksymilian Malinowski i Kazimierz
Pawłowicz. (Trzech wybitnych masonów!)
To był humbug piłsudczyków, faktem natomiast był brak łączności między polskimi „stolicami". Należało ją szybko
montować. Dokładnie wiadomo, jak czyniono to na samym początku wojny; znane są nie tylko nazwiska, ale
nawet drogi pierwszych kurierów i emisariuszy.
Były trzy takie wyprawy łącznikowe; wszystkie udane. Zorganizowała je - lub współorganizowała - grupka
wolnomularzy.
Już w drugim albo trzecim tygodniu wojny Kapituła (wedle relacji Maksymiliana Malinowskiego) posłała do
Krakowa Stanisława Bojakowskiego, młodego „zaraniarza" - „Zaranie" spełniało rolę masońskiego
przedszkola oraz pasa transmisyjnego idei niepodległości na zobojętniałą wieś - ażeby przywiózł stamtąd
wiadomości i wskazówki. W drodze zahaczył o gospodarstwo Tomasza Nocznickiego, wybitnego przywódcy
chłopskiego, a następnie przez Miechowszczyznę dotarł do otoczenia Piłsudskiego. Powrócił z instrukcją, ażeby
w Warszawie „organizować ludność" w tajnej Straży Obywatelskiej, która ujawni się w momencie wkroczenia
wojsk mocarstw centralnych. Straż taka istotnie zawiązała się pod nadzorem Stanisława Patka, Leona
Supińskiego, Kazimierza Pawłowicza i
, a pod komendą Stanisława Popowskiego,
prezesa Warszawskiego Towarzystwa Sportowego. Wszyscy oni należeli do elity Wielkiego Wschodu.
Pierwszą wiadomość o powstaniu NKN i o Legionach przywiozła do Warszawy Janina Blochówna, teozofka,
wysłana przez bliskiego współpracownika Piłsudskiego -
; odpowiadał on także za
kontakty z kręgami masońskimi. Była to dama młoda i urodziwa, a jej podróż - zwłaszcza samotna nocna
eskapada przez przyfrontowy las koło Częstochowy - miała posmak romantyczny. Dotarła 22 sierpnia do
Kazimierza Pawłowicza w Warszawie i wręczyła mu... mydełko, owinięte w zadrukowane proklamacjami
narodowymi wycinki z krakowskiego „Czasu". Nazajutrz przedstawiciele wszystkich, oprócz SDKPiL, partii
politycznych Królestwa - nawet z endekami i „realistami" co było ewenementem - zebrali się na walną naradę w
mieszkaniu skumanego z „masoństwem" Henryka Konica. Najpierw z ogromną nieufnością przestudiowano - czy
to aby nie falsyfikat? - teksty z „Czasu". Władysław Grabski się zdumiał i oburzył, że jego brat rodzony Stanisław
podpisał się pod odezwą antyrosyjską! Konserwatyści nie mogli pojąć, jak w krakowskiej reprezentacji narodu
hrabia Tarnowski, a nawet książęta Lubomirski i Czartoryski mogą zasiadać obok socjalisty Ignacego
Daszyńskiego. A już nikomu się w głowie nie mieściło, że ofiarę na Polski Skarb Wojskowy złożył sam ksiądz
arcybiskup Sapieha!
Doszło do oratorskiego pojedynku między Dmowskim i Balickim, którzy bezpardonowo zaatakowali NKN, ruch
legionowy, Piłsudskiego osobiście oraz partyjnych kolegów z Galicji - a Stefanem Dziewulskim i Arturem
Śliwińskim, namiętnie broniącymi pobudek ideowych, patriotyzmu i ofiarności polskiego ruchu zbrojnego.
Porozumienia nie osiągnięto.
Warszawa się jednak ożywiała spiskowo. Kilka dni przed przybyciem Blochówny - gdy jeszcze nic właściwie nie
wiedziano o poczynaniach galicyjskich i powołaniu NKN - kilkanaście partii i stowarzyszeń społecznych zawiązało
Zjednoczenie Organizacji Niepodległościowych. "Aktywistyczny" ZON stawiał na Piłsudskiego, ale jego klientela
była wówczas o wiele szczuplejsza niżeli krąg zwolenników Ligi Narodowej, czyli „pasywistów".
Masoni knuli skutecznie
Ważniejsze od metrażu, na którym knuto, było: kto knuł? Kogo założyciele ZON reprezentowali?
Polską Partię Socjalistyczną - Artur Śliwiński, najwybitniejszy z piłsudczyków obecnych w Warszawie.
Przewodniczył zebraniu założycielskiemu, co dla obecnych było zrozumiałe i oczywiste, gdyż prawie każdy z nich
w swoim czasie - w latach rewolucji 1905 roku albo i wcześniej - otarł się o PPS. Śliwiński masonem jeszcze
wtedy prawdopodobnie nie był. A inni?
Związek Patriotów reprezentował Witold Abramowicz z wileńskiej loży (chyba „Litwa"?), w której dzierżył młotek
Czcigodnego.
Ze Związku Chłopskiego była Konstancja Klempińska. Nie zdążył dojechać z Lublina Paweł Leon Jankowski,
Czcigodny loży „Wolni Oracze", który grał pierwsze skrzypce w tej chłopskiej organizacji, ściśle związanej z PPS-
Frakcją Rewolucyjną.
Kto był z Polskiego Zjednoczenia Postępowego - nie wiadomo, ale wiadomo, że dyrygowali nim Wacław
Łypacewicz i Kazimierz Życki, obaj masoni z pierwszego rzutu Wielkiego Wschodu.
Byli „zaraniarze"; nie wiadomo, kto personalnie, zapewne któryś z pary Maksymilian Malinowski - Stanisław
Osiecki. Może obaj. Także najpierwsi z przyjętych do Wielkiego Wschodu.
Było przede wszystkim kierownictwo Stronnictwa Narodowo-Radykalnego w osobach Stanisława Patka i Rafała
Radziwiłłowicza; ta partia powstała w istocie jako polityczna emanacja Kapituły. Była mała, znaczyła niemało.
W powołaniu Zjednoczenia Organizacji Niepodległościowych uczestniczyła więc - w rozmaitych przebraniach
partyjnych - elita masońska. Poza Ludwikiem Hassem jakoś nie dostrzegł tego żaden z profesjonalnych, nader
ostrożnych historyków, acz i on zawahał się przed postawieniem kropki nad „i". Pewnie dlatego, że
wstrzemięźliwie odnosi się do masońskiej orientacji współtworzących ZON liderów kolejnej partii: Polskiego
Zjednoczenia Narodowego (wtedy występującego pod nazwą Związek Narodowy). Reprezentowali je w tamtym
dniu Gustaw Simon i Marian Grotowski; czołowymi postaciami tej grupy, która w 1911 roku - jako secesja -
zerwała z Dmowskim, byli ponadto Antoni Ponikowski i Stefan Dziewulski. Hass żadnego z nich nie umieścił w
opasłym słowniku biograficznym Wolnomularze polscy...
Formalnie ma chyba rację. Być może nie przeszli oni nigdy ceremonii inicjacji do lóż; wszak masoneria niezbyt
lubiła endeków Z wzajemnością; tamci mogli się nawet czuć zażenowani, że przyszło im ściśle współpracować z
masonami. Podczas wojny jednak loże miały na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż inicjowanie nowicjuszy
spośród „światowych". W tym przypadku pedantyczna ostrożność prowadzi do zamazywania prawdy historycznej:
takiej, że wszyscy wymienieni stali się wkrótce współtwórcami
, znaczącej już i
zasłużonej partii „aktywistycznej'; w której przewodzili i ton nadawali masoni. Wszyscy drukowali swoje teksty w
masońskich gazetach lub czasopismach...
To jednak czasy nieco późniejsze. Chwilowo jesteśmy na progu Wielkiej Wojny.
Na początku września Kapituła stanęła przed bardzo ważnym zadaniem zorganizowania rozmowy jej
pełnomocnika z Piłsudskim. Między Warszawą a Krakowem przebiegał front. Misję tę powierzono Stanisławowi
Patkowi jako etap zadania o wiele poważniejszego: nawiązania bezpośrednich kontaktów z zachodnią koalicją,
przede wszystkim z Francją, w tym zlożą „Les Renovateurs" Wielkiego Wschodu, która „matkowała" lożom
polskim. Z Komendantem, przebywającym w Kielcach, Patek miał się spotkać po drodze, a w Krakowie odbyć
konferencje z wybitnymi politykami galicyjskimi.
Zdumiewające, że o tej misji Patka - w pełni udanej - milczą wybitni historycy, jak Stefan Kieniewicz i Andrzej
Garlicki, choć szczególnie interesowały ich czasy marszu Polaków ku Niepodległości. Czy dlatego, że ten wątek
jest nietypowy i słabo utrwalony w dokumentach? Wolą dyskretnie podrwiwać z „masoństwa" niż sięgnąć po
źródła pamiętnikarskie i egzegezę doniesień prasowych?
Patek relację o swej eskapadzie, dość lakoniczną, spisał w broszurze Wspomnienia ważnych okresów pracy, w
której - jak i inni masońscy pamiętnikarze - używa formy „my". Sygnalizuje to, że mowa właśnie o „nas" - o
masonach.
Pierwszy etap podróży odbył wspólnie z Arturem Śliwińskim, który też musiał się pilnie skontaktować z
Piłsudskim. Koleją dojechali do Dęblina, stamtąd końskim ekwipażem za Wisłę, do Zwolenia, na Suchedniów,
Radom, zatrzymując się po znajomych dworkach, mijając straże rosyjskie, niemieckie i austriackie. Po wielu
przygodach z patrolami walczących stron, dwaj panowie dotarli do Kielc i odszukali Komendanta.
„Spotkanie nasze było pożądanem dla obu stron - pisze Patek. - Narady trwały dni kilka. Wreszcie
postanowionem zostalo, że Śliwiński wróci z poleceniami Komendanta do Warszawy, a ja przez Austrię i
Szwajcarię postaram się dotrzeć do Paryża i Londynu".
Autem Komendanta dojechali wpierw do Krakowa, gdzie 17 i 18 września Patek był na posiedzeniu NKN i
konferowal z Juliuszem Leo, prezydentem miasta. Następnie, wyposażony przez szefa krakowskiej policji dr.
Flataua w „zastępcze dokumenty'; umożliwiające w czasie wojny nabywanie biletów kolejowych, ruszył Patek
przez Wiedeń i Innsbruck ku Szwajcarii. Dostał się tam po wielkich tarapatach najpierw ze strażnikami
austriackimi, potem szwajcarskimi, albowiem dokumenty nie były całkiem legalne. Udało się. W Szwajcarii czekał
na niego Antoni Natanson, mistrz loży „Wyzwolenie", i dalej jechali już wspólnie na przemyconym w cholewie
patkowego buta prawidłowym paszporcie... rosyjskim, który nabierał „cech coraz bardziej oficjalnych, bo przy
każdej okazji przybijano na nim nowe pieczęcie".
Rząd Francji, wobec zagrożenia niemiecką ofensywą, opuścił w tym czasie Paryż i przeniósł się do Bordeaux.
„Postanowiliśmy pojechać za nim. W drodze tej towarzyszył nam dawny nasz znajomy francuski dziennikarz p.
Andre Bienaime".
Był to też wolnomularz, wprowadzony w polskie sprawy.
Najistotniejszy fragment relacji Patka:
"Ówczesny rząd francuski w danym historycznym momencie zanadto sympatyzował i czuł się związany z Rosją
carską, idącą przeciw Niemcom, ażeby mógł mówić z nami, nieposiadającymi żadnych dowodów i tytułów
oficjalnych, o niepodległości Polski tj. o odebraniu Rosji części przez nią od Polski zabranych. Trzeba było przeto
trafiać do poszczególnych ludzi ubocznymi drogami, a w szczególności trzeba było oglądać się za ludźmi, do
których należała przyszłość. Tacy już poczynali się wyłaniać, a wśród nich najwybitniejsze miejsce zaczął
zajmować Clemenceau, ówczesny redaktor „L'homme libre" [...]. Przy wszystkich swoich wielkich zaletach
Clemenceau posiadał i swoje wady. Lubił sprzeczać się z interlokutorem. Lubiał go osadzać na mieliźnie. Dla
mnie, jako starego obrońcy, nie było to nowością. Potrafiłem reagować, nie tracąc na humorze. Rozmowa przeto
potoczyła się wartko, a Clemenceau po każdym jej wybitniejszym
ustępie powtarzał:
- Eh bien, cest l'independance, qu'il vous faut. [„No tak, potrzeba wam niepodległości"]."
Z Bordeaux, załatwiwszy wszystko, co było możliwe, przez Paryż ciemny i pusty, dwaj panowie wolnomularze
udali się do Wielkiej Brytanii. „W Londynie mieliśmy wówczas kilku wybitnych działaczy" - pisze Patek, znowu
owym „śmy" markując, o kogo chodzi. Między innymi, byli tam Tytus Filipowicz i Ludwik Rajchman, u którego
Patek spotkał się z jednym z sekretarzy Foreign Office, słuchającym bardzo uważnie jego relacji.
"Na drugi dzień otrzymałem wiadomość, że mogę widzieć się z Lordem Greyem, ówczesnym Ministrem Spraw
Zagranicznych, któremu ów sekretarz tyle o mnie naopowiadał, że Lord Grey pragnął bezpośrednio zobaczyć się
ze mną. Leżało to w naszym interesie, gdyż to, co o sprawach zjednoczenia i niepodległości Polski w myśl
konferencji Kieleckiej z Marszałkiem Piłsudskim, powiedziałem we Francji (Clemenceau i innym), mogłem w
Londynie powtórzyć w Foreign Office bezpośrednio Lordowi Greyowi."
Tenże Lord Edward Grey, mniej więcej w tym samym czasie, nie przyjął Romana Dmowskiego; rozmawiał z nim
przez sekretarza.
Są momenty, w których osławiona solidarność masońska ma realne znaczenie, mimo że Grey należał do
obrządku „szkockiego". Bo przecież misja Patka i Natansona, na zdrowy rozum, była czymś w rodzaju
rozwiązywania kwadratury koła. Mieli wmówić Francuzom i Anglikom, że Polacy czynią słusznie, z Piłsudskim na
czele walcząc po stronie ich wrogów - niesłusznie natomiast postępuje Dmowski, który stawia na Rosję i
zachodnią koalicję. W momencie, gdy objaśniali to Francuzom, ci byli mocno zdenerwowani, że dziś, jutro dywizje
w pikel-haubach mogą przemaszerować pod Łukiem Triumfalnym i nadzieję pokładali w ofensywie Rosjan od
Wschodu. A tu dwóch polskich obłąkańców bredzi im o ideałach demokracji i wiesza psy na sojuszniczych
Rosjanach, przywołując jakieś niejasne zaszłości z kresów Europy, z jej Dzikich Pól... A któż by się w tym połapał!
Centrala Wielkiego Wschodu była jednym z nielicznych miejsc we Francji, gdzie sytuację Polaków nie
tylko rozumiano, ale odnoszono się do nich życzliwie. Ten kontakt był owocny - stanowi potwierdzenie
przypuszczeń, że Piłsudski już przed wybuchem wojny miał wizję „zwycięstwa, które pójdzie z Zachodu na
Wschód'; jak to zapamiętał Wiktor Czernow.
W czerwcu następnego,1915 roku, Stanisław Patek ponownie - chyba z podobną misją - jedzie do Francji i Anglii;
o tym - rzecz dziwna - nic nie pisze w swej wspominkowej broszurze. Może dlatego, że tym razem dotarł do znów
urzędującego w Paryżu premiera i ministra spraw zagranicznych, Rene Vivianiego (wolnomularza), a nie do
osoby prywatnej, jaką przed rokiem, w Bordeaux, był Clemenceau? Może miał obowiązek zachować w tajemnicy
przebieg tej rozmowy?
Chwilowo korzystne konsekwencje miała wizyta Patka u Lorda Greya. On sam podsunął Patkowi myśl stworzenia
w Londynie polskiego wydawnictwa, w celu przybliżenia brytyjskim czytelnikom zapomnianej od pokoleń
problematyki polskiej i propagowania niepodległościowych aspiracji Polaków. Na czele tej akcji stanęli August
Zaleski, wcześniej studiujący w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej (a później Prezydent RP na emigracji) oraz
Tytus Filipowicz, bojowy PPS-owiec, który o tęż szkołę otarł się w końcu XIX wieku. Powstał Polski Komitet
Informacyjny oraz periodyk „The Polish Review': Pieniądze z kasy Kapituły zostawił im Patek. Obaj wstąpili potem
do masonerii.
Rok 1914 stanowił bez wątpienia apogeum politycznej aktywności Wielkiego Wschodu i jego kierowniczej
Kapituły. Jednym z epizodów tych działań była misja powierzona memu Ojcu tuż przed zamachem w Sarajewie.
Kto ją zlecił, w jakim trybie - nie wiem. Polegała na tym, że w czerwcu 1914 roku Ojciec opuścił Lublin, z którym
był od lat zżyty, rozstał się z lożą „Wolni Oracze" pozostawił „Kurier Lubelski", którym wtedy kierował (a była to
gazeta znana także poza Lublinem jako „tuba postępowa") i przyjął niższe stanowisko kierownika politycznego
„Nowego Kurjera Łódzkiego". Czemu przeniósł się do miasta całkiem mu nieznanego i niezbyt sympatycznego,
do gazety bez renomy?
Prawdopodobnie dlatego, że w Lublinie już istniało mocne środowisko patriotycznej inteligencji, które z
pobliskiego Nałęczowa inspirował sam Żeromski, natomiast Łódź tak się wykrwawiła i wymęczyła w rewolucji
1905-1906, że od tamtej pory trwała w odrętwieniu, straciła wiarę w ruch niepodległościowy (co się wkrótce miało
okazać nader wyraziście, gdy przyjęto tam legiońistów jak zapowietrzonych). A zarazem było to miasto duże,
ważne - także strategicznie. Wedle kalkulacji organizatorów Związku Walki Czynnej w Galicji oraz „aktywistów"
warszawskich - w razie wybuchu wojny - Łódź powinna zostać szybko zajęta przez mocarstwa centralne. Trzeba
było tam przygotować grunt, zjednać sympatię dla tworzących się Legionów
Jakimś kanałem konspiracyjnym, prawdopodobnie przez masonów (chyba przez Patka, bliskiego Piłsudskiemu?),
Ojciec został więc posłany do rozruszania nielicznych łódzkich radykałów. Należeli do nich niewątpliwie dwaj
lekarze, dr Seweryn Sterling i dr Antoni Tomaszewski, którzy później wspomagali Go w tworzeniu Ligi
Państwowości Polskiej na trudnym łódzkim gruncie oraz założyli nieformalne kółko wolnomularskie. „Aktywiści"
oglądający się na Komendanta, byli jednak w Łodzi rzadkością jak rarogi, prym wiedli komuniści i endecy. Ale
Tacie jakoś szło, znalazł paru nieźle piszących.
W parę tygodni później, zgodnie z przewidywaniami, wojska carskie ewakuowały się z Łodzi, a niemieckie weszły
dopiero po tygodniu. W krótkim momencie braku władzy okupacyjnej zamieścił Ojciec w „Nowym Kurjerze
Łódzkim" parę artykułów dowodzących, iż wynikiem wojny musi być odzyskanie niepodległości - mimo że
wówczas, z taktycznych przyczyn, nawet obóz piłsudczykowski i jego zwolennicy głosili program mniej ambitny:
połączenia Kongresówki z Galicją pod berłem Habsburgów, na równych prawach z Cesarstwem Austrii i
królestwem Węgier. „NKŁ" wybiegł więc przed orkiestrę, a tu nagle... wróciły wojska i władze carskie, po
przejściowo skutecznej kontrofensywie. Na króciutko, ale wróciły! Redaktorzy „NKŁ" pochowali się, gdzie kto
mógł. Jego wydawcy wymówili Ojcu pracę za „samowolną zmianę programu pisma ; zresztą on sam szybko
prysnął do Warszawy - w dużym mieście łatwiej się skryć - i wkrótce zaczął redagować czasopismo „Myśl Polska;
wydawane przez Jakuba Mortkowicza, ale inspirowane (i po części finansowane) przez Kapitułę.
Patek zaś zasmakował w dyplomacji. Równolegle z polityką zachodnią Kapituła rozwija też wschodnią. Na
początku stycznia 1915 roku przybyła do Warszawy delegacja rosyjskich Konstytucyjnych Demokratów
(„kadetów"), ażeby z wolnomularzami polskimi, bliskimi sobie ideowo, ułożyć wspólny program na przyszłość.
Zaaranżował to spotkanie zapewne Aleksander Więckowski, od trzech dziesięcioleci znany polityk, doskonale
zakotwiczony w Petersburgu i członek tamtejszej loży rosyjskiej, ale współpracujący także z polskim „Białym
Orłem". Spotkanie odbyło się u Patka, a jego celem było „by polskie żywioły postępowe zbliżyć z postępowymi
żywiołami Rosji". Rosjanie nie okazali się jednak na tyle postępowi, aby dopuścić myśl o niepodległości Polski (co
notabene rosyjskim postępowcom zdarza się nawet po dziś dzień). Goście oferowali „samodzielność życia
narodu polskiego", ale w obrębie Rosji, natomiast gospodarze obstawali przy niepodległości całkowitej,
odrzucając ewentualność szerokiej autonomii, którą to koncepcję aprobowali ówcześnie i narodowi demokraci, i
„realiści". Do żadnego porozumienia nie doszło. Pożegnano się chłodno. Kontakty zostały zerwane. Patek jednak
nie rezygnował; w parę tygodni później pojechał do Moskwy i Petersburga, ustalając system kontaktów z
Więckowskim i z Aleksandrem Lednickim, wokół którego zbierali się w Moskwie tamtejsi Polacy niechętni
Dmowskiemu.
Mniej więcej w tym samym czasie, też u Patka, odbyła się dyskusja na tematy litewskie, z udziałem
przedstawicieli loży w Wilnie - zwolenników sfederowania Polski z Litwą, co zgadzało się z koncepcjami
Piłsudskiego.
Typowe, regularne prace lożowe w pierwszym roku wojny osłabły, może zamarły całkowicie. Stanisław Osiecki w
pół wieku później stwierdził: „[...] inne zagadnienia, jak walka o niepodległość, zajmowały umysły, a
wolnomularstwo chyliło się do likwidacji". Ale właśnie wtedy polityczna rola polskiej masonerii była większa niż
kiedykolwiek w XX wieku. Kilkunastu najbardziej znanych wolnomularzy, zgromadzonych wokół niezupełnie
formalnej, ale ambitnej Kapituły (teraz spotykała się nawet parę razy w tygodniu), stało się politycznym lobby,
które próbowało wypracować strategię możliwą do zaakceptowania nie tylko przez „aktywistów" - ci byli
przekonani, ale i przez część „pasywistów", zwolenników orientacji prorosyjskiej. Żywioł polityki zdominował
myślenie wszystkich, również masonów; uczestnictwo w działaniach politycznych było nakazem chwili. Układy
koalicyjne zmieniały się jak w kalejdoskopie, wyłaniały się i zdobywały uznanie nowe autorytety. I Patek, i
Radziwiłłowicz mieli dobry rok! Ich kanapowe Stronnictwo Narodowo-Radykalne było ważnym składnikiem
Zjednoczenia Organizacji Niepodległościowych, a gdy to rozeszło się - uczestnikiem
rola masonów wzrosła jeszcze bardziej.
Rozdzieliły się jednak drogi polityczne nierozłącznej przedtem pary Radziwiłłowicz - Patek. Czy było to rozstanie
w gniewie i definitywne, skoro Kapituła spotykała się nadal? Rozłam w Stronnictwie Narodowo-Radykalnym miał
chyba charakter taktyczny, polegał na przegrupowaniu kadr, ażeby mogły wpływać na szersze spektrum
polityczne. Co bowiem dzieje się w pierwszej połowie 1915 roku?
Patek wraz z Eugeniuszem Śmiarowskim i nowym wolnomularskim adeptem, mecenasem Franciszkiem
Paschalskim, nadal - pod szyldem Stronnictwa Narodowo-Radykalnego - działa w Bloku Centralnym, a kiedy i ten
się rozsupłał - oscyluje pomiędzy Centralnym Komitetem Narodowym („aktywistycznym") a Międzypartyjnym
Kołem Politycznym („pasywistycznym", lecz stopniowo zbliżającym się do pozycji aktywistycznych). W końcu zaś
wtapia się w Zjednoczenie Stronnictw Demokratycznych, razem ze Stronnictwem Pracy Narodowej i Polskim
Zjednoczeniem Postępowym, w którym u władzy byli także - czy głównie - wolnomularze...
Radziwiłłowicz natomiast ze swym przyrodnim bratem Zygmuntem Chmielewskim i z Józefem Grabcem-
Dąbrowskim montują Ligę Państwowości Polskiej, do której wchodzi „secesja" (Polskie Zjednoczenie Narodowe).
Równocześnie wszyscy trzej (plus Stanisław Osiecki) dyrygują „Zaraniem" zastępując jego aresztowanych
przywódców: Maksymiliana Malinowskiego i Irenę Kosmowską. Dzięki temu mają wpływ na ruch ludowy w
Kongresówce. Kapituła gra jednocześnie na kilku fortepianach, co zawsze było strategicznym założeniem
masonów.
Piłsudski przeciw... Legionom
Ale ta gra jest rezonansem ważniejszej rozgrywki, jaką toczyć zaczyna Piłsudski wraz ze swym wiernym
otoczeniem - przeciw „linii Sikorskiego" który starał się o rozbudowę Legionów. Otóż nagle, 16 sierpnia 1915 roku,
Piłsudski, na spotkaniu z dużym gronem działaczy niepodległościowych u Artura Śliwińskiego, w wyzwolonej już
od Rosjan Warszawie, oznajmia, że... przerywa werbunek do Legionów! Jakby grom uderzył. Większość błaga
go, żeby swą decyzję cofnął - wśród nich Sikorski.
Słowem, Piłsudski przecierał sobie drogę do przyszłego porozumienia z Zachodem. Tracił natomiast niewiele. I
Brygada nadal była przecież jego udzielnym księstwem i wylęgarnią kadry, a na rozbudowie Legionów mu nie
zależało, gdyż jako całość podlegały Austrii i były narzędziem Departamentu Wojskowego NKN, który miał własne
rachuby.
Paradoksalnie, w tym momencie trzeźwą politykę prowadził „romantyk" Piłsudski, natomiast chłodny Sikorski
pomylił się, wbrew niemu otwierając punkty werbunkowe. Stosunki między dwoma wybitnymi przywódcami
niepodległościowymi zostały zerwane. Zapoczątkowało to głęboki rozłam.
Paradoks jest tym większy, bo biegunowo sprzeczny z utrwalonym stereotypem: że Sikorski był po uszy
zakochany we Francji, natomiast Piłsudski nie znosił „żabojadów': Tylko, że ten stereotyp jest późniejszej
proweniencji.
Na historycznym zebraniu u Śliwińskiego, wśród najbardziej zagorzałych „aktywistów'; Piłsudski poważył się
ponadto na bluźnierstwo: „Moskali już nie ma, więc i moskalofile nie straszni". Z punktu widzenia celu, jaki
Piłsudski miał przed oczami - niepodległości i zjednoczenia - było to zdanie nieodparcie logiczne. Epigon idei
powstańczej okazał się nagle pragmatykiem. Oczywiście, zapowiedź zwrotu ku prawicy (tam bowiem byli
moskalofile) oznaczała porzucenie orientacji socjalistycznej, zlekceważenie programu postępowych reform. Ten
temat nigdy jednak Piłsudskiego zbytnio nie interesował, chociaż w czasie, gdy redagował „Robotnika" lojalnie
wypełniał polecenia kierownictwa PPS i kojarzył stanowisko niepodległościowe z klasowym. Ale to działo się
dawno. Był wtedy dopiero wybijającym się działaczem partyjnym, a nie bohaterem patriotycznej legendy i
kandydatem na jedynowładcę.
Po tych deklaracjach Piłsudskiego ruch niepodległościowy stanął wobec konieczności zmodyfikowania strategii:
odczepienia się od austriackiej klamki i zamrożenia układów z Niemcami. To był dalekowzroczny, mądry zwrot,
choć mało kto od razu pojął jego sens - i w mozaikowym obozie niepodległościowym powstał kociokwik.
A najgłębszy - w masonerii. Dyskretne otwarcie ku Francji było dla niej miodem, ale manifestacyjny odwrót z
pozycji antyendeckich - piołunem.
Kapituła, jak się wydaje, przestaje funkcjonować; w każdym razie zanika jej spójna dotychczas linia polityczna.
Masoni oczywiście działają nadal, we wszystkich odłamach i grupkach obozu niepodległościowego, ale to już nie
jest realizacja planu infiltracji tych struktur, lecz - przeciwnie - wynik rozpadu jednolitego planu.
Liga Państwowości Polskiej z Radziwiłłowiczem staje się główną, a później jedyną orędowniczką „linii
austriackiej", zagorzałą sojuszniczką NKN i Sikorskiego, a frakcję Patka wchłania Zjednoczenie Stronnictw
Demokratycznych, bliskie Piłsudskiemu, więc skłonne też do współpracy z obozem endeckim.
Masoneria jako organizacja wyczerpała polityczną funkcję zastępczego centrum ruchu
niepodległościowego, gdyż Piłsudski zmontował własne, dyspozycyjne zaplecze partyjne. Kapituła walnie
mu w tym dopomogła, więc przestała być potrzebna. Osią krystalizacyjną definitywnie stała się grupa
najbliższych ludzi Komendanta. Paru z nich miało związki z masonerią, lecz ich lożowa przynależność jest
wątpliwa. Ipso facto Kapituła straciła także poprzednią rolę łącznika z piłsudczykowskim ośrodkiem galicyjskim.
Co więcej, ważny jej odłam najściślej związał się z konkurencyjnym ośrodkiem Sikorskiego.
Osłabiły masonerię również poboczne okoliczności. Z warszawskich lóż, jak się wydaje, jedynie „Wyzwolenie"
prowadziło w czasie wojny szczątkową działalność. Jego mistrz Antoni Natanson przebywał głównie w Szwajcarii,
podtrzymując stały kontakt z państwami Zachodu. Maksymilian Malinowski, z dużą grupą „zaraniarzy" został
aresztowany 12 maja 1915 roku i umieszczony w moskiewskim więzieniu; wiadomo, że Kapituła za
pośrednictwem Lednickiego dbała o byt jego wywiezionej rodziny i jego samego po uwolnieniu. Także Patka
przejściowo internowali w Grzmiącej Niemcy. Wegetowały natomiast loże prowincjonalne: w Kaliszu, chyba w
Sosnowcu, może w Łodzi. A przede wszystkim w Lublinie, pomimo odejścia Hempla i Zagrobskiego oraz ich
przyjaciół z Lubelskiego Stowarzyszenia Spożywczego, które z agendy masońskiej przeistoczyło się w bazę
skrajnej lewicy.
Chociaż struktura masonerii rozłamuje się, to więzi interpersonalne oraz poczucie misji nadal łączą jej członków.
Wymownym świadectwem zachowania więzi wolnomularskiej był bardzo ważny akt polityczny: ogłoszenie 22
lutego 1916 roku „Deklaracji Stu". „Inicjatywa wydania deklaracji - pisze Jan Molenda (Piłsudczycy a narodowa
demokracja 1908-1918) - wyszła z kół piłsudczykowskich, z ramienia których w pracach przygotowawczych
uczestniczyli Medard Downarowicz i Tytus Filipowicz" (występujący pod firmą Związku Patriotów - obaj masoni).
Deklaracja ta głosiła m.in.: „Dążeniem narodu polskiego jest odzyskanie państwa niepodległego,
zabezpieczonego własną siłą zbrojną". Po raz pierwszy jawnie ogłoszono taki manifest woli narodu, podpisany
nie tylko przez siedem partii i koalicji politycznych (partie związane z Piłsudskim, LPP oraz dwie mniejsze z obozu
narodowego), ale też - imiennie - przez stu znanych działaczy. Było wśród nich 34 masonów (w kilku przypadkach
można mieć wątpliwości czy zaprzysiężonych) oraz kilkunastu ich bliskich przyjaciół. Podpisali się wszyscy
członkowie Kapituły i cała masońska elita: Rafał Radziwiłłowicz, Stanisław Patek, Antoni Natanson, Zygmunt
Chmielewski, Wacław Łypacewicz, Stanisław Osiecki, Eugeniusz Śmiarowski, Leon Supiński, Wacław Makowski,
Witold Giełżyński. Doliczając tych członków zakonu, którzy znaleźli się w kierownictwach partii firmujących
deklarację, można powiedzieć, iż był to moment triumfu masonerii, mimo jej dyspersji. Może więc trafniejsze
byłoby stwierdzenie, że stało się to mocnym akordem finałowym.
Tytus Filipowicz odnotował, że Deklaracja była „wyjątkowym w naszych warunkach okupacyjnych dokumentem
odwagi cywilnej". Jej sygnatariusze „ryzykowali, że tracą wolność i wraz z wolnością warsztaty pracy i byt dla
swych rodzin".
Zapewne, można by się też doszukiwać inspiracji masońskiej w próbach utworzenia Stałego Porozumienia, które
starało się pod hasłami demokratycznymi pośredniczyć między Piłsudskim a obozem narodowym, albowiem
inicjatywę w tym kierunku przejawiało zwłaszcza Stronnictwo Narodowo-Radykalne. Gdy doszło do rokowań
między trzema blokami politycznymi: Międzypartyjnym Kołem Politycznym (sterowanym przez endecję),
Centralnym Komitetem Narodowym (piłsudczykowskim) oraz Ligą Państwowości Polskiej (bliską Sikorskiemu) -
czołowi masoni byli wśród uczestników rozmów w każdym z tych bloków. Delegacja LPP, w całości masońska,
starała się być mediatorem. Równocześnie jednak, rzecz znamienna, Stronnictwo Narodowo-Radykalne
wystąpiło z własną inicjatywą, bardzo bliską poglądom Piłsudskiego, a więc odmienną od strategii Ligi. Kolejny
przykład rozłamu w Kapitule, jeśli nadal istniała.
Tak czy inaczej, jej członkowie konstruują sobie - od kwietnia 1915 roku - jeszcze jeden instrument: periodyk
„Myśl Polska" stał się platformą współpracy kilku pokrewnych orientacji, pod kuratelą Ligi Państwowości Polskiej.
Pismo skupiło elitę wolnomularzy i ich akolitów oraz tuzów pisarstwa, jak Stefan Żeromski i Jan Kasprowicz.
Ostateczny upadek Kapituły - i całej masonerii Wielkiego Wschodu miał miejsce w styczniu 1918 roku, po ostrej
scysji - w mieszkaniu mec. Franciszka Paschalskiego - między Zygmuntem Chmielewskim, zwolennikiem
Legionów (i „linii Sikorskiego"), a Stanisławem Patkiem, który kategorycznie stawiał na sympatię mocarstw
zachodnich wobec Polaków Świadkiem awantury był mój Ojciec; relację o tym finale masonerii „francuskiej" - bo
wygrała koncepcja „legionowa" - przekazał paru badaczom dziejów wolnomularstwa.
*
Tekst ten w skróconej wersji był podstawą deski - Wielki Wschód a odzyskanie przez Polskę niepodległości w
1918 r. - wygłoszonej na spotkaniu z braćmi Wielkiego Wschodu Polski w dniu 25.10.2005. Został on
opracowany na podstawie książki: Wojciech Giełżyński, Prywatna historia XX wieku (Warszawa 2005).