ŚMIERĆ ŚWIĘTEGO WOJCIECHA
Nad nieskończoną puszczą kwietniowe płynęły obłoki, gdy
trzej wędrowcy: Wojtech zwany Adalbertem, Radzym zwany
Gaudentym i kleryk Bogusza zwany Benedyktem,
wybrnąwszy nareszcie z kniei, ujrzeli przed sobą rzekę.
Minąwszy setki leśnych, górskich i nizinnych okolic, płynęła
niezmierna, od wód wiosennych wezbrana, zalewając brzeg
niski i zmulonymi piany kąsając wysokie ostrego lądu
urwiska. Nie mogła zmieścić się w łożu mocnym, obrosłym
bezbrzeżnymi lasami, toteż prawa jej Nogać odpadła we
wschodnie niziny i tworzyła nieprzebyte strumienie i
mokradła, jeziorzyska i błota, oblegające wielkim opłazem
szeroki gościniec. Widzieli przed sobą jak gdyby Noteć drugą,
którą właśnie wyminęli przesmykiem suchym koło Tum. Stali
w miejscu, nie wiedząc, w którą iść stronę.
Lecz oto los zdecydował o dalszej podróży: ujrzeli tratwę
rybacką zbitą z kloców jodłowych, przypartą do spychów
wysokiego pobrzeża. Na bocznym poganiaczu tej pławaczki
drzemał człowiek. Zagadnęli go mową słowiańską, czyby ich
nie powiódł w dół rzeki.
Chętnie przystał.
Rzekł im tą samą słowiańską mową, iż właśnie na Wiśle tej
siecią i paczyną na życie zarabia.
Wstąpili tedy do jego krypy prostaczej.
Młody rybak ujął w dłonie długie łopaty wiosłowe, odepchnął
od brzegu stateczek swój i powiózł ich wartem skłębionym
ponad wydartym w toni spodem.
Widzieli przed sobą po prawej i po lewej ręce lasy
wielkodrzewe, prastare, zielone od koron sosnowych.
Puszcze te młodziuchna wiosna baziami brzóz i
rozkwitającego białodrzewia przetykała. Ukazywały się przed
ich oczyma i nikły w smugach rozlewisk olbrzymie gnaty
dębów i lip, odarte jeszcze z liści - rude polany, obłysiałe
pagórki i ledwie zieleniejące mokradła. Korytem, przed
wiekami wyrwanym w środowisku tych puszcz i łąk leśnych,
ponosiły ich wody pieniste w zamgloną odległość. Wysoko
nad lasami płynęły obłoki wiosenne, z których jedne były
pozłociste, inne jako śnieg białe, a inne o barwie niebiosów.
Wędrowcy mknęli w swą drogę nie wiedząc, dokąd ich fale
zaniosą. Płynęli na podobieństwo obłoków.
Dusze ich były nietutejsze, lecz tameczne, nie przyrośnięte
do ziemi jako lasy, lecz na wzór obłoków podlegające
prawom, żywotowi i podmuchom nieba. Mieli poza sobą
wielką i głuchą samotność swoją, każdy inną, każdy
odmienną, każdy inaczej dotkliwą - jakoby trzy więzienne
cele.
Podniosła się dusza ich i stała się na tym czółnie jedną
rzekomo duszą we trzech osobach.
Zaśpiewali wszyscy wraz psalm radosny.
Kolana ich ugięły się i upadły na dyle tratwy wodą zalane, a
oczy utonęły w niebie zasłanym wiosennymi obłoki. Zaśmiały
się od tamtejszej, niebiańskiej radości usta najstarszego z
pątników, a słowo główne wymknęło się z nich:
- "Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał,
mówiłeś: Nie bój się!"
Obok rudła z nieruchomymi w dłoniach wiosłami stał
młodociany przewoźnik. Czarne jego źrenice wlepione były w
przybyszów z obcej ziemi, a wzrok z jednego na drugiego
przechodząc pytał się:
"Cóż to za ludzie?"
Oczy te, oczy wieczne, niby haki wędy zarzucały się w tonie
oczu najstarszego z wędrowców, ażeby z głębi ich rybę
tajemnicy wyłowić.
"Ktoś ty jest?" - pytały oczy podstępnego dociekania. Lecz
źrenice tamtego, zasłonięte mgłą niebiańską, nieodgadnione
były jak sama toń firmamentu. I Smętek przewożący
apostoła poczuł złowrogi gniew w przepaści istoty swojej.
- "Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał,
mówiłeś: Nie bój się!" - przepowiadały sobie jego wargi. -
Kto jest pod utwierdzeniem, który się nie boi, skoro ja przy
nim stoję!
Uderzyły w pątnika jego oczy wszystką mocą, ażeby go
wewnętrznym strwożeniem, lękiem śmierci porazić.
Zamierzyła się na serce pątnika wszystka wola i całkowity
ogrom bezlitosnej wszechmocy zabijania ducha trwogą
wobec niebytu. Alboż spotkał kiedykolwiek w drodze swojej
twór żywy, który by nie mdlał wobec sekretnej wizji
nieżycia? Alboż ostało się którekolwiek serce i nie wzdrygały
się zawory jego komor, gdy je tknął z bezgłośnym krzykiem:
- śmierć twoja! Alboż nie opierał potęgi swojej na zemdleniu
żył, na popłochu nerwów, na ucieczce rozumu w głuchą
szczelinę zatraty, gdy dosięgnął pewnej myśli podspodniej,
bezsilnej jak pisklątko pod matki skrzydłami? Alboż nie miał
wzroku kota i sowy, który widział w nocy przeraźliwy skurcz i
wstrętny dreszcz przede śmiercią? Skądże i dokąd szedł ten,
co się ośmielał sam jeden być ogniskiem woli wszechświata,
odblaskiem i współbratem Wszechmocy - co się uśmiechał do
niebios mówiąc, iż tam jest Drugi, który doń tylekroć mówił
w dniu lęku: "Nie bój się!"
Nie bój się? Drżyj w rozpaczy!
Nie zląkł się pątnik cichy. Wesołe były jego oczy. Radował go
rozmach skrzydeł chyżej, wiatroskrzydłej rybitwy, co się nad
rozlewiska Wisły z morza dalekiego wybrała. Radował go
ciemny i śliski grzbiet szczupaka, co bujną bryłę zielonej fali
przeszył jak strzała wyrzucona z cięciwy. Radował go
przeraźliwy wzrok sternika, co dzierżaki wioseł w czarnych
trzymał dłoniach.
Zawstydzała go radość własnej duszy, wewnętrzne dobro,
nadmiar bogactwa, pełnia ducha opatrzonego szczęśliwością
łaski - więc zagadał do współbrata wioślarza, pragnąc mu
oddać połowę swojej radości. Zrazu używał pośrednictwa
Boguszy, który pruską mowę rozumiał, sądząc, iż z
krajowcem ma sprawę, lecz skoro Smętek odpowiadał
zrozumiale w gwarze Słowian, mówili długo tą swojską
mową, która jest na rozmaitych drogach rozmaita, jak
wiosna, lato, jesień, zima, lecz jedna, ta sama i wiekuista jak
powrót pór roku na północy i na południu, na wschodzie i
zachodzie.
Odpowiadając na zadane pytanie o kraj ten i ludzi, mówił
półnagi przewoźnik, iż tu w tych leśnych stronach dzika i
niczym nie krępowana namiętność jest jedynym prawem dla
ludzi, którzy koczują, brodzą po wybrzeżach wód, podchodzą
pszczoły, ścigają zwierzęta, wybierają jaja ptasie, łowią ryby
- którzy rozdzierają radiem ziemię i sypią w bruzdy nasiona
prosa, owsa i żyta, karmią się chlebem lub leśnymi jabłkami,
palą lasy, topią smołę i wyławiają jantarowe bryły. Mówił, iż
nieposkromiona samowola tych, których bary są mocne,
kolana bezlitosne, a broń w dalekich wypalona kuźniach
niezwyciężona dla pięści bezbronnej - jest tu prawem
publicznym. Mówił również o prawach innych, odwiecznych,
którymi rządzą się tutejsi ludzie po prawej i po lewej ręce
wielkiego wód rozlewiska. Kobiety tutaj - powiadał - są jako
rzeczy, które się zdobywa lub kupuje. Jeżeli zdobywca ich
lub nabywca, a więc właściciel, umiera, giną na stosie
wepchnięte nań przez tłum żywych, same poprzednio
okręciwszy sobie powróz dookoła szyi. Żony i córki oddaje się
przybywającym gościom do nocnej uciechy. Ojciec zabija
nowonarodzone córki z zasady, pozostawiając jedną córkę na
ród cały. Kobieta nie ma prawa do niczego, z wyjątkiem
umywania nóg gościom i mężczyznom domowym oraz
dotrzymywania im towarzystwa, gdy piją miód i kumys.
Ludzie tutejsi za Wisłą i jej nogaciami palą wrogów
schwytanych podczas bitwy na wolnym ogniu albo miażdżą
ich pomiędzy belkami. Starców, ujętych w niewolę podczas
grabieży dziedzin sąsiednich, zabijają, małe dzieci
roztrzaskują o drzewa lub zatykają na drzewca wojenne,
młode dziewczęta uwieńczone kwiatami wrzucają po
zgwałceniu na stosy płonące. Ludzie tutejsi za Wisłą i jej
nogaciami czczą niedźwiedzie, wilki, mech leśny, a nade
wszystko węże.
Czczą także ogień, wielką żółtą bryłę wykowaną przez
kowala i rzuconą na niebo, żeby lepiej świeciła. Mężczyźni
tutaj - powiadał - są wojownikami i myśliwcami, to znaczy,
że żyją z grabieży albo ścigają zwierzęta. W czasie głodu
rozcinają piersi kobiece dla wychłeptania zawartego w nich
pokarmu.
A usłyszawszy, iż pątnicy idą z kraju Południa, sternik pytał z
uśmiechem, czy tam w stronach słonecznych, w sercu
świata, w miejscach świętych lepiej jest niż tutaj w
zamglonej puszczy północnej? Czy tam okrucieństwo i
barbarzyństwo już nareszcie ustało? Czy tam prawo wysnute
z przewidującego rozumu, z niestrudzonego doświadczenia i
z nieomylnej cnoty stało się już świętym zakonem?
Zająknął się pątnik. Głucho się zadumał, nie umiał bowiem
kłamać.
Prawo! Prawo! Prawo!
Przypomniał sobie prawo, które musiał niweczyć, i prawo,
które niósł jako święte tablice, biegnąc drogami ziemi od
krańca jej do krańca. Przypomniał sobie ojczyznę i obczyznę,
wygnanie, ucieczki, powroty pod klątwą i znowu ucieczki.
Przewinęło się przeraźliwe wspomnienie takrocznej zbrodni:
Spitimir, Pobraslaw, Czaslaw wraz z ich żonami, dziećmi i
krewnymi, bracia rodzeni wymordowani po walce zaciekłej w
obronie prawa do rodowego księstwa - na zasadzie prawa
innego. Ach, z jego własnej przyczyny...
Ponieważ był poplecznikiem obcych w ojczyźnie, Niemców i
Polaków - a był poplecznikiem Niemców, ponieważ usiłował
wdrożyć w ojczyźnie prawo Chrystusa pochwycone przez
Niemców. Był poplecznikiem Niemców, skoro wyrzekł się
pokrewieństwa z książęcą rodziną czeską i powinowactwa po
babce z królewską rodziną frankońską - ponieważ
dobrowolnie wyzuł się z praw do domu na Lubice, książęcego
sceptrum nad piątą częścią czeskiej ziemi - ponieważ bosy i
w szmatach ubogich wchodził do miasta, gdzie mu biskupem
być kazano, ponieważ sypiał na gołej ziemi z kamieniem pod
głową, sen dla modlitwy skracając, jadł mało, częste i ostre
odprawując posty, a tylko w święto obiad spożywał -
ponieważ trudził się ciężką ręczną pracą, odwiedzał chorych,
wykupywał z rąk handlarzy jeńców polskich wojennych za
każdy grosz, jaki posiadł - ponieważ wszystkiego pozbawiał
się dla ubogich- ponieważ trawił życie na modlitwie, na
kontemplacyjnym milczeniu, na rozmowach z ludźmi
mądrymi i świętymi - ponieważ walczył ze światem o zakon
Chrystusa - ponieważ chciał pojednać stronnictwa, skłonić
naród swój do posłuszeństwa hierarchii Kościoła rzymskiego,
Kościół czeski pojednać z Kościołem niemieckim, usunąć
wstręt Czechów do Niemców...
Był obcy w ojczyźnie, cudzy, wnuk Niemkini, sojusznik
wrogów, przyjaciel cesarski.
Zająknął się pątnik o prawie, które cesarz Otto, pełnomocnik
boży, cud świata, w młodocianych niósł rękach. Nie chciał
być przecie Niemcem jak Ptasznik, ojciec i dziad, zaborcą i
krzywdzicielem plemion, ten Grek marzący o wskrzeszeniu
cesarstwa Augusta i Konstantyna, ażeby myśl wykołysaną w
rozmowach z Gerbertem, świętym Romualdem i świętym
Brunonem wskrzesić na ziemi. Nie znosił przecie Niemców i
pobyt wśród nich poczytywał za wygnanie ze słonecznych
krajów auzońskich, ze stolicy swej, Rzymu. Tkwiła przecie w
jego ekstatycznej duszy namiętność do pokuty i
umartwienia, pasja do pielęgnowania czystej cnoty,
marzenie, ażeby porzucić tron i zamknąć się w klasztorze.
Pątnik znał przecie tę duszę, gdyż tylekroć słuchał jej
najszczerszej spowiedzi.
Cesarz! Bruno, krewniak cesarski - Grzegorz V - wypędzony
przez Krescencjusza. Krescencjusz młodszy, wódz Rzymu,
wiekuisty spiskowiec przeciwko władzy Niemców nad Italią,
poszukiwacz na całym świecie, aż do obozowisk polskiego
Bolesława Chrobrego, wrogów swego wroga, niemieckiego
cesarza - straszliwie przez Tammona skrwawiony. Trup jego
kołysany wiatrem tam właśnie, w sercu Rzymu.
Jan Filagatos, umiłowany Greczyn, opat Nonantoli,
arcybiskup Placencji, ambasador i nauczyciel cesarski,
przyjaciel cesarzowej Teofanu, sojusznik Krescencjusza, po
śmierci Jana XV wyniesiony na papieskie krzesło jako Jan
XVI - "niewinny". Trup jego wiszący na haku, tam właśnie, w
sercu Rzymu! Z rozkazu cnotliwego cesarza, zwanego
mirabilia mundi! Na rozkaz swego antagonisty, Niemca
Brunona, Grzegorza V, zraniony straszliwie, z obciętymi
uszami i obciętym nosem, z kikutami rąk odrąbanych po
łokcie, z wyrwanym językiem i wyłupionymi oczyma
stawiony przed kolegium kardynałów po wywleczeniu go z
więzienia... Młody papież Grzegorz stanąwszy przed swym
przeciwnikiem zdziera szaty pontyfikalne z żyjącego trupa,
każe nagiego wywlec na ulicę, przywiązać tyłem do osła w
taki sposób, ażeby resztkami rąk musiał się trzymać ogona -
każe oprowadzać po ulicach wśród rozradowanego tym
widokiem, strasznego motłochu. Każdy miał prawo lżyć i bić
antypapieża, a on sam musiał przed straszliwą swą śmiercią
obwozić na sobie napis: "Oto jest kara na tego, co chciał
zegnać z tronu rzymskiego papieża". Prawo!
Prawo namiestnika Baranka Bożego... Szepty ciche o
siedemnastoletnim papieżu Janie XII, iż się zaprzedał diabłu i
pił za jego zdrowie - iż grając w hazardy wzywał Junony i
Wenery - iż dziecię dziesięcioletnie mianował biskupem w
Todi - iż z pałacu laterańskiego uczynił dom publiczny - iż
utrzymywał liczne nałożnice - iż w ciągu swego
ośmioletniego pontyfikatu kazał okaleczyć, oślepić i więzić
mnóstwo prałatów - iż nosił miecz, szyszak i pancerz...
Oblężenie Zamku Anioła przez zbirów cesarza i straszliwość
obrony. Wielkie konwie gliniane kipiącej oliwy, ukrop, stosy
młyńskich kamieni, belki i złomy muru padające na głowy i
tarcze sług marzyciela, cudu świata. Kapitulacja
Krescencjusza i przyjęcie jej przez młodego cesarza. Wtedy
Krescencjusz wychodzi ze swej niezdobytej fortecy, ażeby
wstąpić - o hańbo! o podła zdrado! - na najstraszliwszy z
szafotów! Przekupstwo, zdzierstwo, rządy kobiet na dworze
papieskim.
Serce zatrzęsło się od wspomnień, od ohydy. Krwawe dzieje
płynęły wszędy długimi łańcuchy. Krew rodowa w oczach
ściekała znowu po stopniach ojczystego zamku. Zemsta
wybuchająca z dna duszy, jak wybucha ogień i dym z
otworzeliska wulkanu nad lazurowym morzem, przygaszona
nadludzkim wysiłkiem woli, zakazana samemu sobie,
świętym znakiem odpuszczona, zalana wodą miłości.
Pokój Wrszowicom! Pokój Bolesławowi Rudemu I Pokój
mordercom i miłość katom, którzy przyszli wydrzeć z
kościoła cudzołożnicę, ażeby jej młodą głowę odrąbać.
Wszakże i oni opuścili topory, gdy naprzeciwko nich samotny
mężnie wyszedł. Pokój przyjaciołom - Krescencjuszowi i
Filagatosowi Grekowi, wrogom cesarza, "niewinnym",
męczennikom!...
Lecz na popieliszczu, zalanym tak do cna wodą
odpuszczenia, wałęsa się perzyna żalu i błąka się dym
smutku, którego żadna już w duszy moc rozegnać nie może.
Gdziekolwiek odwrócić wzrok - wszędzie nienawiść, zemsta,
przemoc, zdrada, gwałt i przeszywający na wskroś jak miecz
- śmiech tryumfu ślepej siły. I tak oto zamknął się krąg
przypomnień. Słowo odpowiedzi zamarło na ustach. Nie było
co rzec młodemu przewodnikowi o świecie dalekim Południa.
Ręka podniosła się sama, ażeby błogosławić żywotowi
pozaludzkiego, widzialnego świata. Oczy upadły na lśniący
grzbiet szczupaka, zieloną, nieprzeniknioną ciemność wodnej
głębiny udający, co się czaił w przezroczystej topieli, ni to
pocisk drapieżny, żądny żeru i zemsty za istnienie ofiary jego
żądzy. I runął piękny, wysmukły szczupak, kat żywotowi
swych własnych dzieci nie przepuszczający, w srebrzysty
blask niewinnej ploteczki, co miłością ogarnięta, swawolnie w
głębokiej, ruchomej podłodze wiślanych wód tańczyła.
Ciemny obłok zasłonił oczy wędrowca, a myśl rozdwoiła się
nie wiedząc, komu z tych dwojga błogosławić? Oczy uciekły
od widoku morderstwa, a szukając dla siebie dziedziny i
pocieszenia w niebiosach, trafiły na chyże rzuty płowych
skrzydeł śnieżnogłowej i wielkodziobej rybitwy, co się nad
falą wznosiła i zniżała czatując na żarłocznego szczupaka.
Przymknęły się oczy. Myśl uciekła daleko. Odetchnęła,
wspominając niewinne i nie krzywdzące nikogo główki
pochyłych narcyzów i sploty bławej glicynii, dobrej,
niewinnej i czystej w sobie, za wysokimi murami na
Awentynie, w Aleksego klasztorze. Przypomniała się w
krótkim widzeniu biała głowa Soracte w lazurowym upale. -
Przytulił się do nozdrzy zapach rozkwitającej topoli, od
wzgórza świętej Saby niosący się drogą gliniastą, starą via
Ostiensis, wygrodzoną opłotkami z tarniny.
Jakiż się to gorzki żal wywinął za cichą winnicą o pniach
grubych, czcigodnych, szeregiem rosnących pod murem
Serviusa Tulliusa! Ile marzeń spoczęło w tych bryłach
wielkości wołu karmnego, w arkadach spojonych własnym
ich ciężarem a otulonych bluszczami!
Wspomnienie ponosiło duszę wzdłuż tamtego muru,
biegnącego między świętą Priską, Balbiną i Sabą wzdłuż
mętnej wody Tybru aż do piramidy Cestiusza. Oczy widziały
znowu ukochaną glebę ogrodu, gdzie motyka, roztrącając
bryły zeschniętego wapniaka, naloty piaskowe i grudy
trawertynu, dżwięczała uderzając o ruiny pogańskie.
Mówiono, iż są to ruiny świątyni Diany, iż są to grobu
Remusa podstawy. Któż prawdy się dowie? Dobrotliwa
jagoda winnicy ciężko i sennie zwisała ponad tą ziemią
zdeptaną przez niezliczone pokolenia półbogów, bohaterów i
biednych, ciemnych prostaków - łagodnie dojrzewając w
słońcu, które pali pożarem kamienie Termów Karakalli w
nizinie za świętą Balbiną, kamienie wielkiego zburzyszcza
Circus Maximus w dolinie zwanej Murcia, między Awentynu i
Palatynu wzgórzami, i pada ognistym pożarem na odwieczną
drogę Moletta, przecinając dwa bliźniacze awentyńskie
pagórki. Wszyscy przeszli tą drogą Moletta z południowego
cypla Remusa, dążąc do Rzymu, stolicy ziemskiego okręgu -
przebiegli, oddalili się, znikli. Święta cisza została. Tą oto
drogą Moletta przewieziono zwłoki świętego Aleksego wśród
ciżby niezmiernej narodu, który nie chciał się rozejść, choć
złoto i srebro na tę drogę rzucano, ażeby przejście otworzyć.
Aleksy, pojąwszy za żonę córkę potężnego cesarza, w noc
ślubną rozłączył się z żoną i leżał przed bramą kościelną tak
długo, aż się serce Bogarodzicy wzruszyło. Wiatr go przynosi
z Edessy do Rzymu. Ojciec go nie poznał i nie poznaje go
żona...
Zatęskniło się, pożaliło za braćmi - za Janem z rodu
Canapariów, dobrym i chorym - za Janem mądrym w Bogu, z
rodu Campaninusów - za Teodorem, arcybiskupem Egiptu,
milczącym - za Lwem, opatem. Alboż nie byli jak narcyzy i
glicynie bezgrzeszni, czyści w sobie, niewinni? Alboż nie byli
jako święty Aleksy? Cóż ich z czterech węgłów świata do tej
pustelni przygnało? Czyż nie tego samego szukali? Poślubili
dobrowolnie ubóstwo na wzór Świętego, gotowi byli spać pod
schodami w ojczystym domu, nieznani i wzgardzeni, wyrzekli
się dostatków, władzy, sławy i możności używania rozkoszy.
Pogrążyli się w rozmyślający żywot na Awentyńskiej Górze,
wędrując ku temu miejscu z Azji, Syrii, z Egiptu, z północy i
zachodu Europy. A inni, goście - Grzegorz, krewny
cesarzowej Teofanu, Notker, biskup leodyjski, Abbon, opat
Floriaku, Majol i Odilon, Jakub z Afryki i nieszczęsny,
najnieszczęśliwszy na ziemi Filagatos... Grecy i Syrowie,
Słowianie i Niemcy, Francuzi i Włosi. Wszyscy dostojni
panowie świata, książęta i wielkomożni dziedzice fortuny,
władzy i szczęścia. Poszukiwacze ciszy i ubóstwa, marzenia
w spokoju i badania swej duszy.
Wpośród nich wszystkich jedna głowa najwyżej wzniesiona,
na obraz Soracte w nieboskłonie dalekim, ukazała się w
szybkim marzeniu.
Nilus!
Od wspomnienia tej twarzy uśmiech wypłynął na wargi
pątnika. A uśmiech ten był odpowiedzią na pytanie Smętka
żeglarza.
Niebiański uśmiech ten rozpalił nowy podmuch wściekłego
gniewu w przewoźniku.
Wydrzeć go jako ziele nienawistne!
Podeptać go jako żmiję jadowitą!
Do dzieła!
W natężonym spojrzeniu zawarło się pytanie:
"I cóż Nilus? Przemądrzały Grek, doświadczony profesor,
głęboki sybaryta, przewidujący abnegat? Azaliż nie przedarł
się za młodu przez wszystkie arkana i tajemnice zbytku,
rozwiązłości, rozpusty? Azaliż nie poznał i nie zużył
wszystkiego, co daje bogactwo, władza i przemoc? Czyliż nie
wykwitem egoizmu, objawem subtelnej arystokracji,
przenikliwą i ostrożną świadomością środków przedłużenia
życia na ziemi jest jego wyrzeczenie się przesytu i zbytku,
którym się przejadł i znudził, a poślubienie mądrego
niedosytu i przezornej higieny? Cóż jest wart jego wiekuisty
spokój myśliciela, lingwisty i kaligrafa, jego niewzruszona
obojętność na burze świata w zaciszu pustelni - wobec
skrytych męczarni, straszliwych popłochów i tortur
wewnętrznych "zbrodniarza" Filagatosa albo zamysłów i
pasyj Bolesława Rudego? Zimna jego dusza dba o siebie, o
uratowanie, zbawienie samej siebie spośród oceanu ludzkich
żądz i udręczeń. Wchłonęła w siebie niebiosa i ziemię, siebie
samą ponad świat przeniosła i postawiła na miejscu
wszechświata. Nilus odwrócił się od ojcobójców, którym
pasja miłość i rozum wyżarła, od tyranów, którzy noszą w
duszach dziedzictwo pradziadowskich i ojcowskich zbrodni,
od dzieciobójczyń, które dźwigają na wątłych swych barkach
gusła plemion i straszliwość wspomnienia uczynku
wykonanego ich rękoma przez stulecia ciemności - od
zbrodniarzy, zdrajców, katów, którym dzieła popełnione
odebrały ostatniego towarzysza i ostatniego przyjaciela: sen
głęboki. Nilus spokojnie zasypia w Panu, nic nie czując
okrom troski około doskonałości swej duszy, okrom
bezdusznego napawania się swoją cnotą jałową i na nic
nikomu nie zdatną."
Przetarł wędrowiec dłonią źrenice:
"Jakże to? Nilus?"
Starzec ów w izbie pustelniczej pod Bari, w cieniu
odwiecznych dębów Valla Luce? Dzban wody i garść zeschłej
figi. Kamień w kącie izby jako poduszka pod głowę. Uboga i
znoszona szmata jako odzież. Święte pismo tworzonych z
trudem palimpsestów na starannie zatartych rozpustnych
utworach starożytnych pisarzów. Poznanie się, pozdrowienie,
wejrzenie oczyma w oczy, objęcie duszy przez duszę.
Rozmowy czarujące nie o tym świecie, lecz o tamtym,
odnalezienie w sobie samych substancji anielskich i
pobratanie się ich, zaznajomienie do najgłębszej iścizny,
ażeby samowtór iść ku światłu wiecznemu. Praca nieustanna,
wytrwała, w każdej minucie z tym samym podejmowana
męstwem, ażeby pokonać w sobie zwierzę, rozpustnika,
łotra, zbójcę, okrucieństwo, tyranię, żądzę sławy i nałóg
dosytu. Wysiłek wieczny, ażeby wyłamać ze siebie istność
inną, ponadzwierzęcą i ponadludzką, anielską. Wysiłek
wieczny, ażeby być nieznanym, zapomnianym, być z dala od
wszystkiego, co jest sławą, być pokornym, być cichym, być
niczym, być sobą samym, być dobrym dla dobra, być
uśmiechem i w łasce.
- O, mistrzu, o, bracie... - westchnął apostoł - ave atque
vale...
Rozchyliły się połacie nowocerkiewskich, jemlickich i
leczkowskich lasów. Wielka rzeka, wyrwawszy się ze
stromych swych brzegów poszarpanych w dzikie jary, płynęła
przebogatą, urodzajną niziną, którą sobie sama usuła po
społu z morską pracą sprzeciwu. Olbrzymie białodrzewa,
wiązy, wierzby i brzozy zasłaniały widok na nieobeszłe
obszary traw i kwiecia, ponad stawiskami i w błotach między
Nogacią i Wisłą a między ramionami Wisły i Motławą. Gdy
zaś krypa przybiła do rozdziału strumieni idących na północ,
wschód i zachód, jako Stara Wisła, Szkarpawa i Leniwka,
przewoźnik na zachód rudło wykręcił, w rozlewną Leniwkę, i
cichaczem tej wody, sitami i trzcinami zarosłym, obok
Pastwy Bąsackiej i Krakowy a popod wzgórzystą Mierzeją,
wysokich sosen, lip i buków pełną, popychał statek wiosłami.
Widać było na zachodzie i północy tej strony wzgórza
wyniosłe, ciemnym tęgoborem okryte. Ku tym to wyżynom
skierował wioślarz swą szkutę skręciwszy w łożysko rzeki,
którą nazwał Motławą. Ciężko pracując wiosłami posunął się
pod wodę i w oddali na tle garbatych pagórków w widłach
rzecznych ukazał strzechy, drewniane tyny, ostre płoty i
zamczyste brony grodziszcza, które Gdańskiem nazywał.
Trzej wysiedli ze statku i minąwszy rybacką osadę, między
Wisłą, Motławą i Radunią tam i sam rozrzuconą, poszli ku
zaworom grodziska. Zamek stał na wyniosłych posadach, ze
wszech stron otoczony obronnymi ścianami, grubo gliną
umocnionymi od dołu. Głębokie rowy spleśniałą napełnione
wodą otaczały ościenie głodowe, zwodzone mosty były
podźwignięte, a wrzeciądze olbrzymich dębowych belek
zaciągnione na brony potężne. Przybysze oznajmili się
strażom i wpuszczeni zostali. Znalazłszy w gdańskiej
warowni, od trzech lat zdobytej przez króla Bolesława
polskiego, załogę wojskową, apostoł z towarzyszami przebył
tam czas niejaki.
Głosił w zamku i w rybackiej osadzie ewangelię Chrystusa.
Dowódca grodu, Zmysł wojewoda z rodu małopolskich
Gryfitów, dał mu żołnierzy, wioślarzy i wielką łódź, która
bożych wędrowców poza Radunię, Motławę i Wisłę na pełne
morze wywiozła. Rozwinąwszy żagle przez wiatr zachodni
wydęte, popłynęli we wschodnią stronę. Mknęli wzdłuż
Mierzei Wiślanej i Świeżej, a nocą wylądowali kędyś w kraju
sambijskim, na południowym cyplu Kurońskiej Mierzei,
dokąd już nie sięgało Bolesława ramię.
Z tego miejsca trzej samotnicy odesłali z podzięką statek
polski i całą jego załogę, żołnierzy i flisów do gdańskiego
grodziska. Zostali na piaszczystym wybrzeżu, spłukiwanym
przez fale. Noc przepędzili w pustkowiu, na owym lądzie
nieznanym. Rankiem spostrzegli wioślarza, który ich był w
dół Wisły aż do Gdańska przeprawiał. Ten to ich przewiózł
swą łodzią na wyspę śniącą wśród drzew olbrzymich w
ramionach ujścia rzecznego.
Przywdziawszy strój swój biskupi apostoł i dwaj towarzysze -
Radzym, Bogusza - podeszli do mieszkań człowieczych.
Lecz skoro zakołatali we wrota osiedla, mieszkańcy tłumem
wielkim wybiegli i wśród krzyku dzikiego precz ich pędzili od
proga. Jeden z nich, pogański ofiarnik, uderzył biskupa w
plecy włosiem i powalił na ziemię. Odszedłszy tedy z tej
niegościnnej osady, przeprawili się na drugi brzeg rzeki i
weszli na targowisko zwane Cholin. Tam jeden z
mieszkańców zaprosił ich i do domu swego wprowadził. Na
wieść o tym zgromadziła się wielka liczba ludu pruskiego
natarczywie pytając:
- Kim byli? Skąd przyszli? Dlaczego wylądowali w tej stronie?
Apostoł przemawiał, a Bogusza tłumaczył na mowę
tameczną, iż są Słowianami, z ziemi Polan przychodzą, którą
Bolesław dla Chrystusa pozyskał. Biskup jest sługą Tego,
który ziemię i niebo utworzył. Przychodzi zaś, ażeby ich
wyrwać z rąk szatana.
Na te słowa tłum podniósł wielki krzyk, pełen zniewag i
bluźnierstw. Wywijano maczugami ponad głową
przychodniów, tupano nogami, bito pałkami w ziemię grożąc
śmiercią, jeśli natychmiast tam, skąd przyszli, nie wrócą.
Kunigas Cholinu przez usta Boguszy oświadczył:
- My i cały nasz kraj mamy swoje prawo i jednym obyczajem
żyjemy. Jeśli z pośpiechem nie opuścicie tej ziemi, zginiecie
jutro, bo wy według innego prawa żyjecie.
Przynagleni rozkazem wodza i groźbami tłuszczy weszli do
łodzi i wrócili na brzeg Świeżej Mierzei. W ciągu pięciu dni
przebywali w pewnej okolicy, a na szósty dzień wczesnym
rankiem odeszli stamtąd, dążąc ku Gdańskowi, w stronę
południowo-zachodnią. Około południa wybrnęli z gęstego
lasu i na polanie stanęli. Tam Radzym przede wszystkim
odprawił nabożeństwo, a biskup Wojciech przyjął komunię.
Z głęboką wewnętrzną radością przeżywał wieczne mszy
misterium. Zagłębiał się w cud wyrazów nigdy nie
gasnących, które obejmują - niby ramy, okowy i zawiasy -
życie i śmierć, a między życiem i śmiercią ukazują
przeczysty, biały chleb miłości. Tylekroć przeżyty obrzęd
mszy stał się dlań nowiną widzianą pierwszy raz, zasłyszaną
teraz dopiero. Jakże mu było w sercu radośnie widzieć
oczyma ścieżeczkę między życiem a śmiercią, szlak między
tym i tamtym światem, który się we mszy pośród mroków
rysuje! Jakże niebiańską była pogoda roztoczona nad wszemi
słowy, nad wewnętrzną zawartością słów, nad spokojną
wiedzą w nich o śmierci! Każdy dźwięk wezwań z wyższa,
który w stadach wilków, zbójców, zdrajców, tępicieli,
oszustów i zbrodniarzy odnajduje tylko synów bożych i braci
anielskich, a w ciałach zmazanych krwią i brudem odnajduje
duszę, trafiał na miejsce przeznaczone i budził w sercu
uczucie anielskie. Rozkaz podniesienia serc w górę zaiste
podnosił serce do Boga. Rozkaz zapalenia w sobie płomyka
modlitwy rozniecał tak żarliwą i płomienną, iż ciało odpadało
z ducha na wzór szaty znoszonej i ciężkiej od brudu. Duch
sam znajdował miejsce swe przed obliczem Boga, głosząc ze
drżeniem, z rozkoszą wiecznie nową i zachwycającą: -
Święty, Święty, Święty!
Gdy kapłan Radzym podnosił kielich ofiary w górę, biskup
klęczący za nim doznał złudy niebiańskiej, która go
nieziemską napełniła radością. Zdawało mu się, że kielich ten
wznosi się ponad drzewa wysokie i stare, że dotyka
nieprzezroczystych obłoków i błękitu nieba. Co więcej -
wydało mu się - a doświadczał tego dotykalnym, fizycznym
czuciem poderwania siłą tajną nad ziemię i podźwignienia w
powietrze - iż to ten umiłowany brat, w którego żyłach
ojcowska Sławników krew płynie, choć go innej matki
wypiastowało łono - podnosi go niby wino świętego kielicha
ofiary drżącymi rękoma, wśród płaczu i modlitwy trzyma
wysoko i że go w niebiosa podaje. Słodko tak było leżeć w
przestworze na drżących a nieomylnych dłoniach braterskich,
wysoko-wysoko, w niebiańskim zachwycie i prosić się
najżarliwszą modlitwą u Boga nieśmiertelnego, aby go już
odebrał z tej ziemi, ażeby go już przyjął i wziął z braterskich
rąk omdlałych i do swego łona przytulił. Kołysało się serce
wzburzone na wzór gałęzi dębowych, co sploty poplątanymi
zwisały nad głowami zwiastunów.
Pośrodku polany, na wzniesieniu łagodnym stały dęby
olbrzymie. Tysiącoletnie ich pnie pokryte były bulwami
narośli, grubymi warstwy zestarzałej kory o barwie śniedzi i
sczerniałego brązu, głębokimi pęknięciami, którędy przez
stulecia wody niebieskie spływały ku ziemi, i gzygzakami
strzeleń ongi piorunu. Wysoko w górze te niepomierne śniaty
rozpadały się w las wideł, ogromnych konarów, gałęzi i
niezliczonych wici. Wici te nie były jeszcze liśćmi okryte.
Nogi cudzoziemców brodziły w głębokiej pościeli takrocznego
ulistowienia, w szelestnym puchu barwy pozłocistej,
przetkanym mnóstwem żołędzi i zdrewniałych dębianek.
Nie wiedzieli wysłannicy Kościoła, iż miejsce to, na którym
mszę odprawiali, było uroczyskiem poświęconym bogom tego
kraju! Na wzgórze to pod cieniem dębów świętych nie wolno
było nikomu, a zwłaszcza cudzoziemcowi nogi postawić.
Po ukończeniu nabożeństwa znużeni wielce posilali się
bulwiastymi korzeniami roślin niektórych, przez wiosnę
zbudzonych do życia, i smolnym pąkowiem drzew
rozkwitających. Potem w strudzeniu swym do snu się układli.
Przytuleni do siebie, ogrzewając się nawzajem ciepłem
cielesnym, a okrywając suchymi liśćmi od wiosennego
chłodu, twardo zasnęli.
A gdy najgłębszy sen związał ich powieki, posłyszy w sobie
biskup niewymowną melodię. W lekkoskrzydłym marzeniu
widzi przed sobą Smętka przewoźnika, jak o pień wielkiego
dęba oparty gra jako menestrel na pięciostrunnej
normandzkiej wioli. Niezwyciężona potęga tej muzyki,
najwyższa, najbardziej niezmożona potęga ziemi, która na
proch kruszy wolę tyrańskich mocarzy i uśmierza dzikość
niemych zwierząt, ogarnęła serce. Wychynęła z nicości,
rzekomo kwiat o tęgim, przenikającym, subtelnym zapachu i
koronie nigdy nie widzianej.
Bojownik boży mocą wyćwiczoną swej żelaznej woli odtrącał
od siebie melodię i jej ubezwładniającą woń, która tak
przemyślnie a zarazem tak prosto wyjawiała zapomniane
skrytości, tkwiące na początku i we środku życia, wczoraj i
dzisiaj.
Chwile dawne, w czasie zamierzchłe, zaginione i do cna
przepadłe w niepamięci, stawały się dzisiejszymi, o sile
wyrazistości stokroć większej, niż ją wówczas posiadały.
Uczucia pogubione w dzieciństwie, w młodości, na czeskich
połach, błoniach i wzgórzach, w rodzinnym domu, gdy jako
książę na czternastu żupach, w państwie udzielnym, jako
młodzieniec anielskiej piękności hasał w orszaku rycerzy - w
Magdeburgu pod okiem Otryka, w towarzystwie Thietmara i
Bruna - w obczyźnie dalekiej, gdy jako włóczęga ubogi biegł
boso w świat - dogoniły go i teraz oto odnalazły. Widoki
miejsc niegdy oku miłych, rodzone i obce, ponure i radosne,
uśmiechy święte i bestialskie błyski oczu dzikich - skądś, z
pradawna powiewy wiośnianych wietrzyków, zapachy rokicin
słońcem przygrzanych, ziół rezedy - tęsknoty i pożądania,
które już w otchłań wsiąkły i nicością się stały - rzeczy-sny -
widzenia wypadków - bezbarwne, długie smugi - rzuty
młodocianej imaginacji i popędy woli, zamurowane na
zawsze w sylogizmach doświadczonej cnoty i niezłomnego
rozumu - wszystko dawne, rozpierzchłe, lotne, wietrzne,
czego słowo nie wyrazi - zawrzało w głębiach duszy niby
ukrop na ogniu. Stało się nowe, godne żalu. I to nawet - o
dziwna siło! - co było niegdyś boleścią ponad miarę. Przemoc
tyranów ociekających krwią ofiar i zawziętych w ślepym
uporze, przemoc tłumu bardziej zaciekłego w swym
zwierzęcym obyczaju niż sama władców tyrania - krew braci i
rodziny pod mieczami i ostrzem toporów - poniżenia, groźby,
urągowiska, wypędzenie z ojczyzny, przymus do wiekuistej
po świecie wędrówki...
Wędrówki dalekie krainą Czech, Germanii, polami słodkiej
Francji do Dijon, po bratnią duszę z dalekiej Brytanii,
Astryka-Anastazego - do cichego w Tours grobu świętego
Marcina, który nawet diabłu gotów był odpuścić winy - do
świętego Dionizego w Paryżu, do relikwij świętego Benedykta
we Floriaku - dolinami gór i błoniami Italii do Rzymu, do
Monte Cassino i Valla Luce - równinami Pannonii, lasami
Polski... Kędyż jest koniec tej ziemi drzew, traw, rzek i
pustkowia?
Szukanie, wieczne szukanie. Nieustanne, nieustanne
szukanie.
W głębi ciemnych bazylik o wnętrzu czarnozłotym, pełnym
stojących aniołów - w izbach dostojnych abnegatów, gdzie
nie ma nic oprócz wilgotnego muru i wyklęczanych desek
podłogi - na stromych stopniach tronu cesarza - na wysokich
stopniach siedziska papieża - w zamkach dzikich,
skrytobójczych królów, którzy po uczcie zasypiają spokojnie
nad piwnicami pełnymi ryku jeńców ich, współzawodników z
wyłupionymi oczami - w norach barbarzyńców - w
obozowiskach wojowników okutych w żelazo - wśród
zwierząt i zwierzętom podobnych osadników w nieobeszłej
puszczy.
Zaniósł się wyżej, wyżej trójdźwięk wioli. Stał się wymyślny,
niespodziany w swych drogach, niezrównanie piękny,
okrutnie rozkazujący. Ogarnął sobą wszystkę słabość duszy,
bezsilność serca, marzenia nie otamowiane wolą. Pytał się
jak głos człowieczy, vox humana, jak nieubłagany
inkwizytor:
"Wędrowcze, cóż masz w ręku? Cóżeś osiągnął? -
Podróżniku, szukający niebios na ziemi, czyżeś je znalazł?"
Upadła przed tym głosem boleść steranego człowieka,
skarżąc się w porażce swojej:
"Nic nie mam, o okrutniku. Nagi jestem i zewsząd wygnany.
Nie mogłem na ziemi odszukać Boga. Więc już chcę odejść
do Boga w niebie".
Opuścił się wtedy ton wioli nisko-nisko. Zaśmiał się
chichotem przeraźliwym. Stał długo nad powalonym
człowiekiem ów śmiech przeszywający ziemię, niebiosa i
otchłanie.
A gdy przebrzmiał ostatni z jego łoskotów, odmieni się
melodia. Widać poprzez nią pola złotym zbożem zarosłe
kędyś nad strumieniem Żurinem, kędyś w pobliżu góry Osek.
To jedno jedyne istotą rzeczy było. Tam, za dziecięcych dni.
Wszystko inne - ciemności dziedzina. Tam tylko słońce
świeci, dąbrowy rozbrzmiewają od śpiewu ptaków, śmieją się
ludzie. Tam tylko wre prawdziwy odgłos pracy, gwałt życia i
widać cel wszystkiego. Wesele młodości, radość sił w
rozkwicie wionie z roztwartych okien parnych izb, gdzie się
wino przelewa, skąd słychać krzyki potężnych męskich
gardzieli i śmiech radosny kobiecy. Swawolna piosenka
wyfruwa przez okno uchylone. Śmieją się do rozpuku
szumne, wesołe głosy z posępnego przechodnia, co czym
prędzej uchodzi w swą dal wiekuistą dążąc do Boga.
Ach - wysunął się oto z przegubów, ze skrętów, wzlotów i
zniżeń, ze ściskających serce sideł muzyki tej kształt
dziewczęcy. Nadobne niebieskie oczy wpatrują się z
głębokości snu w oczy wygasłe, w oczy wypłakane nad nędzą
świata, w oczy, co otchłań niebios wciągnąć w siebie
zachciały. Pytają się o cości nienasycenie ciekawego, jak
wonczas na kwietnym, czeskim błoniu, nad połyskującą, nad
tamtą, nad jedyną wodą. Osuwa się z ramion tkanina biała,
opada z bioder suknia i nagi kształt się przybliża.
"Tyżeś to, książę mój, jasny paniczu? - szepcą usta
karminowe. - Dokądżeś odszedł z naszych nad Cydliną
pagórków? Czemużeś nie chciał usteczek mych, pieszczot, na
którem ciemnymi nocami czekała? Pamiętasz uśmiech mój,
mój maleńki uśmieszek radosny, dla ciebie jedynego w
łoskotach serca wypiastowany?"
Nadaremnie czerwone zawierać powieki! Obraz uśmiechu
zabłąkanego na tamte usta różane, połysk jasnych warkoczy,
które promień wiosennego słońca ozłocił - w głębinie oczu
trwa, w żyłach wraz ze krwią płynie. Na falach rozkoszy
muzycznej wciela się w piersi żywy, dziewczęcy głos. Radość
podźwignęła ku widzeniu ramiona.
- Odejdź ode mnie! - proszą się usta spieczone. - Jestem
nieszczęśliwy wędrowiec, do innego idący świata, gdzie Bóg
prawdy mojej przebywa. Jestem tułacz samotny, szukający
śmierci w Chrystusie.
"Czemuś mię nie chciał, władaczu młody, najpiękniejszy z
królewiąt ziemi?"
- Szukałem na świecie i nie mogłem znaleźć zbawienia
świata. Chciałem rodzaj ludzki ramiony swymi podźwignąć
ku niebu. Chciałem królestwo Boga wiecznego ściągnąć na
ziemię i wśród plemion ludzkich osadzić.
"Ach! - westchnął czarujący cień. - Patrzałam tylekroć spod
czarnego dachu mego rodzica, gdyś szedł zadumany nad
brzegiem wody. Patrzałam poprzez strumienie łez, kiedyś na
swym czarnym rumaku odjeżdżał. Kochałam cię aż do
szaleństwa. Ileż to razy biegłam po śladach twych stóp w
woniejące zagaja, ileż to razy szukałam cię, żeby tobie
jedynemu oddać wszystek mój czar, gorącą nagość mego
ciała, nienasyconą moją rozpustę, którą dla ciebie jedynego
ciemnymi nocami wyśniłam. Odszedłeś, mnichu, w niebo
zapatrzony!"
Zobaczył znowu najtajniejsze piekło swoje - dobrze radosne
nad Cydliną, wyśnioną tylekroć, nie istniejącą już na ziemi -
ziemię szczęśliwą. Wzdychały tam lepkie wiosenne listeczki
brzóz i blade pędy jałowca poganiały do rozkoszy nagie ciało.
Młodociana pławina kaliny, co na świat z macierzystej łodygi
wybiegła i jaśniała w błękicie niebios, w zapachu konwalii,
pławiła się powolnie w tańcu łagodnym - ni to dziewica
niesplamiona męskim pogłaskaniem, odpinająca pierwszy raz
sprzączki szaty przed namiętnym wejrzeniem. Tam to
ponownie szli razem po niezapomnianych przenigdy, po
wyśnionych kamieniach zbocza góry w tajnik nawisłych
gałęzi, w miłosną sień poziomkami i nakrapianym kosaćcem
sadzoną.
- Odszedłem! - krzyczał co w piersiach tchu. - Musiałem
wystąpić przeciwko zagładzie rodu ludzkiego. Szatan
wystąpił przeciwko Bogu. Antychryst szedł na zniszczenie
papiestwa i cesarstwa. Koniec świata był bliski. Któż miał
podjąć obronę Ukrzyżowanego? Któż miał zasłonić sobą
nieszczęśliwych? Kto miał odkupić niewinnych? Oto ja sam,
którym tysiącolecie ludzkości na barkach dźwigał. Czyliżem
mógł dopuścić, ażeby szatan zwyciężył?
Zabrzmiała nagle tonika tajna, inna, nieznana, zasadnicza,
podstawowa, a przyłączyły się do niej dźwięki różnorodne,
brzmiące wraz z nieopisaną potęgą. Horror, groza, strach -
wywinęły się z pięciu strun wioli. Boleść, furia, szał - runęły
jakby zjuszone plemiona na plemiona w walce śmiertelnej.
Wściekłość, zemsta, morderstwo, pożoga, zwierzęcy gwałt,
zdrada, podstęp, okrucieństwo - wypadły na słuchacza z tych
strasznych pięciu strun. Tryumf dzikiej i ślepej siły bydlęcej
zatrąbił ponad jękiem - "umieram, umieram!" - ponad
płaczem kobiecym i lamentem krzykliwym maleńkich dzieci.
Naspał się i ocknął ze snu apostoł. Podniósł głowę.
Nasłuchiwał. Ustała już melodia przez wiolę wydana, lecz
trwał rozruch duszy działający wewnętrznie, a żywiej niż
muzyka sama. Myśli i czucia były rozpierzchłe a ostre, jakby
cudze, wtrącone do głębi przemocą. Można by rzec, iż
zewnętrzność muzyki stała się duszy wewnętrznym
muzyckim drżeniem. Tajemnica wpływu muzyki była jakby
smyczkiem przebiegającym po duszy ni to po strunach. A dla
tej muzyki samej duszy wszystko się stało oczywiste i
bliskie. Potęga złego ukazała się przed oczyma w całej
ohydzie. Zimny mróz rozsądku zwarzył wszystkie samoistne
czucia. Twardy egoizm patrzał głęboko i chytrze w każdy
życia uczynek. Odgięła się włodycza pycha jakoby kuma
żelazna, raz na zawsze zaklepana młotem woli.
"Czemużem to ja, czemu, nie został księciem na Lubice?
Gdzieżeś jest, czarny mój koniu? Czemużem się nie pomścił
nad Wrszowcami, chociaż od roku krew braci za mną się
dymi?
Czemu nie wypędziłem zbójów tych z naszego księstwa, ja,
syn księcia i wnuk księżniczki bawarskiej?
Czemuż nie szedłem z przemądrzałym Gerbertem ku
stopniom papieskiego tronu, lecz szedłem samotną ścieżką
Nilusa i Brunona?
Czemużem się nie stał zausznikiem i pochlebcą Ottona
cesarza, lecz uciekałem przed jego łaską?
Czemużem nie poszedł w ślad Sobiebora i nie rządzę duszą
polskiego wodza, lecz uciekam przed jego łaską?
Czemużem nie szedł z Krescencjuszami, ażeby zepchnąć
Ottona z Rzymu na zawsze i zasiąść na tronie Jana XVI?
Czemużem nie został na Awentynie, lecz tu się tułam w tych
borach bez granic?
Lecz cóż bym czynił na Awentynie, gdybym tam był na
nowo? Cóżem tam czynił? Azaliż nie były to czyny szalonego?
Spieszyć do spełniania cudzych rozkazów, jak inny spieszy
do uczty? Im podlejsza posługa, tym ją radośniej
wykonywać? Tygodniami z największą starannością kuchnie
czyścić, miski i naczynie zmywać, ni to kuchcik za wszelką
kuchenną posługą biegać, wodę dla braci wyciągać o świcie,
nim się ocknęli, i do celek z cicha zanosić? Wieczorem, rano,
w południe ciężkie wiadra dźwigać do stołu? Wypraszać u
opata łaskę służenia całej społeczności zakonnej rano, w
południe, wieczorem? Tak dalece nie pozwalać sobie na
własną myśl, tak dalece nie mieć własnego czucia, iż
publicznie głośno najtajniejsze skrytości przełożonym
wyjawiać? Za jedyną czynność ducha poczytywać rozważanie
istoty cnót i grzechów? Podkładać pod dom duszy swej
fundament takiej pokory, iż poza nią nic już nie było prócz
pustki i rumowisk? A zaś na dworze cesarza w Rzymie, w
Moguncji?
Od odźwiernego do rozkazodawcy wszystkim, gdy posnęli,
obuwie zbłocone myć wodą, a oczyszczone z brudu stawiać
niepostrzeżenie na miejscu?
Zamiast iść drogą przezornego Gerberta, ażeby w
młodzieńcu budzie dążenia cesarskie, podniecać żądzę i
dumę zawładnięcia i rządzenia światem - dniem i nocą z nim
przebywając jako towarzysz nieodstępny i najdroższy na
zamkach i w pałacach, w podziemiach bazyliki świętego
Klemensa noce i dnie trawiąc na czuwaniach, uczyć go
jedynie swojej własnej pokory i wyrzeczenia się dóbr tego
świata?
Zamiast podniety do skupienia w sobie potęgi, mocy,
zamiast rozpalania w nim greckiej ambicji i rzymskiej pasji,
zaszczepiać mu cnoty mądrości, sprawiedliwości, męstwa i
wstrzemięźliwości, cztery kwiaty duszy zakonnika?
Kochając głęboko tego czarującego młodzieńca, budzić w
nim słodkimi słowy miłość nie świata, ojczyzny, wzniosłych
czynów w ojczyźnie, lecz jedynie miłość ojczyzny niebieskiej?
Dniem-li, nocą-li, gdy rzesza ludu dobijająca się doń dała
przystęp, świątobliwymi rozmowami osaczać go, żeby sobie
cesarstwa i władztwa nie miał za nic wielkiego, żeby wciąż
pamiętał, jak śmiertelnym jest człowiek, jak nawet
najpotężniejszy i najpiękniejszy w proch się zamieni, będzie
zgnilizną i jadłem robaków?
Nauczać go szerokimi i niezbitymi wywody, iż powinien, tak
wysokie krzesło zajmując, zostać ubogich i sierot ojcem,
wdów opiekunem, bać się Boga jako rozważnego i
sprawiedliwego sędzi, miłować Go jako dobrotliwego win
przebaczyciela i bacznie patrzeć, jak ciasna droga wiedzie do
żywota wiecznego?
Upominać bez końca tego drogiego syna, żeby wzgardził
dobrami doczesnego żywota i pragnął wieczności, szukał
tego jedynie, co nie przemija - nie pokładał ufności w
rzeczach tutejszych i przemijających?..."
Jak od naciśnięcia palcem struna wioli skraca się, a dźwięk z
niej wydobyty staje się wyższym, tak samo od nacisku tego
wewnętrznego wzburzenia myśli złowieszcze na szczyt swój
wybiegły. Spojrzenie zuchwałe objęło najdalszy horyzont.
"Czyliż to nie duma przygnała mię tutaj? Czyliż nie żądza
wyniesienia się ponad Otryka, Adalberta, Brunona,
Romualda, ponad Lwa, Jana Kampaninosa, Jana Kanaparego,
Strata, Jakuba z Afryki, ponad Nilusa, ponad świętego
Aleksego?
Czyliż nie postanowienie wewnętrzne zaćmienia ich
wszystkich kazało mi wybrać śmierć jako cel a opowiadanie
ewangelii jako środek?
Biada mi dla wyniosłości mej!"
Jęknął nieszczęśliwy, twarzą upadając na ziemię.
Bezmierność klęski przygniotła jego duszę. Lęk wobec
tryumfu szatana krople potu wyciągnął na czoło. Powłoka
cielesna zadrżała stając się bezsilną jako łachman. Dusza
stanęła w próżni, wylękła i sama jedna, zewsząd wygoniona,
jako żebrak psami wyszczuty z opłotków ludzkich w
okrucieństwo pól zimy. Z upadku krzyk ludzki apostoła
ocucił. Zaiste - radosne obudził w piersiach echo. Nadbiegł
wielki tłum niosąc oszczepy, koły i kamienie. Otoczyli ze snu
zbudzonych wielkim koliskiem. Kapłan pogański, którego
brata zabili byli na wojnie Polacy, nadbiegł pierwszy i stanął
na czele pościgu. Na jego skinienie tłum związał apostoła i
jego towarzyszów. Poprowadzono ich na przyległe wzgórze.
W chwili tej spokój głęboki wrócił się do duszy. Wielkie
męstwo, owoc dojrzały cnót uprawianych w ciągu życia
długiego, ocknęło się z omdlenia. Uspokoiło się serce. Radość
prosta, mocna i górna roześmiała się w piersiach, a
uniesienie nieopisane zamieszkało w ciele. Gdyż w ciało
postronkami związane wstępował Chrystus Pan kroczący na
górę śmierci. Słowo pozdrowienia, politowania i pocieszenia,
słowo modlitwy do Jedynego Współbrata w przestrzeniach i
w wieczności wypełzło na wargi.
Rzeczywistością stał się sen życia całego.
Wojciech stał się Chrystusem wiszącym na krzyżu.
Usłyszał głos:
- Nie bój się!
- Daj mi być Tobą samym, a Ty bądź samym mną. Ozwie się
święte echo:
- Amen.
W tłumie miotającym grudy ziemi i piasek apostoł dojrzał
oczy Smętka przewoźnika.
Zrozumiał. Oczy tamtego napełniła niepewność,
rozczarowanie, smęt, albowiem nie było bo jego zwycięstwo.
Krzyk ludzki stawał się coraz bardziej nienawistny. Twarze
były zziajane, żądne zemsty. Byli to może potomkowie tych
Jutów, co, na łodziach bersekierów przybywszy w te strony,
spalili swe statki, ażeby nie było na czym w strony dzikie
powracać. Byli może przychodniami z puszcz Wschodu...
Kapłan pogański pierwszy zaciosanym oszczepem uderzył.
Za ofiarnikiem inni cisnęli ciężkie włócznie, żerdzie przy-
wleczone z daleka.
Siedem ran straszliwych poniósłszy, apostoł śmiertelny sen
przyjął pod ciosami. Tłum porąbał na części jego ciało. Części
rzucił do wody. Głowę odrąbaną na żerdzi zatknięto.