Artykuł pobrano ze strony
eioba.pl
BEREZA Kartuska - Polski Sanacyjny Obóz Koncentracyjny
Bereza Kartuska - dziś na Białorusi - miejsce gdzie stoczono dwie bitwy polsko-radzieckie z 1920 roku, potem stworzono
sanacyjny obóz dla politycznego internowania wrogów ustroju
Bereza - dawniej Bereza Kartuska
Część Polaków zapytana o to, z czym kojarzy im się
Bereza Kartuska odpowiada, że z niczym.
Wstydliwym wydaje się temat pierwszego obozu koncentracyjnego stworzonego przez sancję w
Polsce, mającego na celu izolowanie i niszczenie środowisk niechętnych sanacji, dlatego też temat ten
nie jest zwykle poruszany na lekcjach historii w szkołach.
Miejsce Odosobnienia zbywane jest jako
„drażliwy symptomat niedomagań społeczno- politycznych”. Słychać narzekania, że Rosjanie tuszują
Katyń a Niemcy Oświęcim, a czy my sami jako Naród ze swym sumieniem jesteśmy od nich lepsi?
Bereza to do 1940 Bereza Kartuska, białoruskie Бяроза, Biaroza lub Бяро́за-Карту́ская, Rosyjskie:
Берёза - miasteczko dziś w zachodniej Białorusi, obwód brzeski, liczące 31.000 mieszkańców. W
latach 1921-1939 należało do II Rzeczpospolitej Polskiej. Linia kolejowa Błudeń-Baranowicze, miasto
leży nad rzeką
Jasiołdą.
Liczba mieszkańców Berezy:
* 1 stycznia 1878 - 2507 osób, w tym 1386 kobiet (w liczbie ogólnej 1113 Żydów)
* przed 1939 - 3986 osób.
Wspominana jako osada już w 1477, a prawa miejskie nabyła w XV wieku. W latach 1538 - 1600 silne
centrum kalwinizmu. Potem prywatna posiadłość rodu Radziwiłłów. W czasie wojny bolszewicko-
polskiej Bereza Kartuska była dwa razy w ogniu większych bitew w których zginęło sporo żołnierzy z
obu stron. Po zajęciu Berezy przez Niemców od czerwca 1942 roku było tam małe żydowskie getto w
którym zginęło do końca II wojny światowej ponad 8 tysięcy żydów zwożonych z okolicznych rejonów.
Klasztor Kartuzów ufundował podkanclerzy litewski Kazimierz Leon Sapieha w roku 1648. Kamień
węgielny pod budowę klasztoru poświęcił nuncjusz apostolski Jan de Torres (abp adrianopolitański).
Kartuzja budowana była przez architekta sprowadzonego z Włoch. Uposażenie klasztoru (okoliczne
miasteczka, wsie, wody i lasy) zatwierdził sejm w 1653. Po zakończeniu budowy kościoła klasztornego
konsekrował go biskup wileński Aleksander Kazimierz Sapieha dnia 6 czerwca 1666. Kościół wraz z
eremami otoczony został wałami tak, że całość miała kształt sześciokątnej twierdzy. W 1706 car Piotr I
Wielki wraz Augustem II zajęli klasztor z wojskiem. W klasztorze pozostał garnizon 1500 dragonów.
Klasztor został zdobyty przez wojska Karola XII w dniu 28 kwietnia 1706. Karol XII w klasztorze spędził
dzień 30 kwietnia. Kasata klasztoru nastąpiła w roku 1831. Później kościół klasztorny służył jako
kościół parafialny dekanatu prużańskiego. W 1866 po
Powstaniu Styczniowym cały kompleks
klasztorny został zlikwidowany przez władze carskie a jego elementy wykorzystano do budowy
carskiego więzienia, które od 1934 roku było Miejscem Odosobnienia dla antysanacyjnej opozycji.
Stacja kolejowa drogi żelaznej moskiewsko - brzeskiej między Liniewem, a Kosowem. Wcześniej gdy
funkcjonowała poczta konna, była tu stacja pocztowa między pobliskimi stacjami Swadbicze i Zapole.
Poczta konna obsługiwała trasę aż do Moskwy. Przed 1939 miasto znajdowało się w powiecie
Prużana. Burmistrzem miasta był
Jan Downar, od 1945 pierwszy starosta powiatu kętrzyńskiego. W
Berezie był 1 kościół katolicki i 1 cerkiew. W mieście była też siedziba gminy wiejskiej. W latach
1934–1939 w Berezie Kartuskiej istniał
obóz koncentracyjny do przetrzymywania głównie więźniów
politycznych.
Miasto
Bereza Kartuska znajduje się w województwie poleskim. Jeszcze przed I wojną światową
osadzono w Berezie duży garnizon wojskowy, a po wojnie powstała tam Szkoła Podchorążych
Piechoty. Szczytowy okres rozwoju miasteczka przypadł na okres po roku 1848, po wybudowaniu tzw.
szosy brzeskiej, najruchliwszej drogi łączącej Warszawę ze wschodem. Dodatkowo miasto znajdowała
się obok arterii kolejowej Warszawa - Moskwa (1/3 km od miasta). W 1931 roku Bereza liczyła 4571
mieszkańców, w tym 50% Żydów, 30% rzymskich katolików. Około 52% mieszkańców stanowili
rzemieślnicy i rolnicy. Miasto, a raczej miasteczko, było charakterystyczne dla Polesia - małe domki,
stosunkowo ubodzy mieszkańcy, podmokłe tereny. Życie obracało się tutaj wokół targu oraz
niedzielnych mszy. Idealne na łagier.
Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej
Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej (ang. Polish political prison camp, Place of Isolation at
Bereza Kartuska) to łagier (obóz) dla więźniów politycznych sanacji działający w latach 1934-1939 w
Berezie Kartuskiej, w dawnym województwie poleskim. Obóz założono w budynkach dawnego
carskiego więzienia i barakach wojskowych. Inspiracją władz do stworzenia w Polsce ośrodka
detencyjnego dla więźniów politycznych była wizyta w Polsce Hermanna Göringa w 1934 roku, ktory
zachwalał Dachau.
Na początku lat 30-tych XX wieku Polsce, tak samo jak w Europie, można zaobserwować proces
zaostrzania się kursu władzy wobec opozycji, zresztą na wzór Niemiec i ZSRR. Oczywistym jest, że
proces ten w II RP wiązał się z osobą wodza
Józefa Piłsudskiego, który sprawował faktyczną
totalitarną władzę w kraju, chociaż nie aż tak dyktatorską jak Mussolini we Włoszech. Ponieważ nie
udało się grupie skupionej wokół Józefa Piłsudskiego wyciszyć opozycji zwykłymi środkami,
postanowiono zastosować środek bardziej brutalny i represyjny - dążono do stworzenia obozu dla
„antypaństwowców” i szukano pretekstu dla jego powstania. Decyzję podjęto po zamachu na ministra
spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego w czerwcu 1934 roku. Na miejsce powstania obozu
wybrano Berezę Kartuską, niewielkie miasteczko na Polesiu, chociaż było wiele innych odpowiednich i
używanych miejsc.
Niewątpliwie pomysłodawcą utworzenia miejsca odosobnienia był prof.
Leon Kozłowski,
sprawujący wówczas funkcję premiera. Nie jest tajemnicą, że Leon Kozłowski
pozostawał pod wpływem wzrastającej popularności faszyzmu niemieckiego i włoskiego,
a zwłaszcza jednego z odczytów J. Goebbelsa, mówiącego o wychowawczej roli obozów
koncentracyjnych w Niemczech.
Józef Piłsudski wyraził zgodę na utworzenie obozu
formalnie na okres jednego roku, należy jednak pamiętać, że zmarł jeszcze w roku 1934,
a kolejni premierzy nie zdecydowali się rozwiązać Berezy - funkcjonowała więc do 1939
roku.
Według niektórych źródeł Bereza Kartuska była wzorowana na hitlerowskim obozie koncentracyjnym
Dachau w Bawarii, założonym w marcu 1933 roku, także dla więźniów politycznych.
Obozy jenieckie
istniały od początku II RP, jako pozostałość po zaborcach, m.in. w
Strzałkowie, Dąbiu, Pikulicach,
Wadowicach i Tucholi. Obozy te zostały przejęte po zaborcach, którzy zbudowali je podczas I wojny
światowej. W latach 1919-1922 służyły około 80-85 tysiącom znanych jeńców armii sowieckiej, z
których o najmniej 15-20 tysięcy zmarło. Późniejsze ich przeznaczenie nie jest jasne, a niektóre źródła,
w tym rosyjskie sugerują wykorzystywanie ich m.in. do więzienia wrogów ustroju w tym komunistów, ale
brak na to wyraźnej dokumentacji.
Polesie miało stosunkowo słabą sieć komunikacyjną - dostatecznie dobrą, by dowieźć na miejsce
więźniów i zaopatrzenie, ale także dostatecznie słabą, by stworzyć problem ewentualnym ciekawskim,
których na początku było wielu. Należy tez dodać, że teren Polesia był gęsto zalesiony, a lasy te były
bardzo zaniedbane - wynikało to m. in. z naturalnej bariery, jaką stanowiły w przypadku
niespodziewanego ataku ze wschodu. Co za tym idzie decyzje o budowie dróg czy wyrębie lasów
podejmowali wojskowi, to oni byli faktycznymi administratorami Polesia. Ważnym czynnikiem była także
lokalna ludność czyli społeczeństwo słabo wykształcone, bardzo nieuświadomione politycznie,
zainteresowane wyłącznie własnymi sprawami, mieszkające w jednym z najuboższych regionów
Polski. W tej sytuacji nie interesowali się oni
obozem karnym, znajdującym się na obrzeżach miasta.
Można było być spokojnym o to, że więźniowie rzeczywiście będą przebywali w „miejscu
odosobnienia” i nikt się nimi nie zainteresuje. Kolejnym z istotnych czynników decydujących powstania
łagru w Berezie były budynki, będące pozostałościami po starych rosyjskich koszarach - nie trzeba było
budować wszystkiego od nowa, a miejsca wystarczyło zarówno dla więźniów jak i dla personelu obozu.
Dwie części obozu rozdzielała szosa Berestje- Kobruń, a miejsce już sprawdzone z tajnych i
nietypowych zastosowań.
Ciekawym był sam proces wysyłania podejrzanego do miejsca odosobnienia w Berezie. Starosta
występował do miejscowego wojewody z wnioskiem o skierowanie określonej osoby do miejsca
odosobnienia czyli do łagru. Jeśli wojewoda wyrażał opinię pozytywną, to wtedy wniosek ten trafiał do
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, do Departamentu I Politycznego, gdzie dyrektor zbierał codziennie
nadesłane nazwiska i przedstawiał je ministrowi. Kiedy wniosek o umieszczenie jakiejś osoby był
rozpatrywany pozytywnie, wojewoda był o tym listownie informowany, a drugi egzemplarz tego
dokumentu trafiał do sędziego śledczego, któremu podlegał obóz - jego siedziba znajdowała się w
Brześciu nad Bugiem. Formalnie to on musiał zaakceptować skierowanie danej osoby do miejsca
odosobnienia, ale nigdy nie odrzucił takiego wniosku, akceptując decyzje MSW. To on także decydował
o ewentualnym przedłużeniu pobytu więźnia w Berezie, na wniosek komendanta obozu. Często
zdarzało się także, że z takim wnioskiem występował wojewoda terenu, z którego pochodził więzień. W
czasach, kiedy
Felicjan Sławoj- Składkowski był ministrem spraw wewnętrznych, często akty i
dokumenty były podpisywane przez niego niejako automatycznie, bez czytania - zdawał się on na
wiceministrów, którzy wcześniej parafowali podpisywany przez ministra dokument. I tak można było
zostać już łagiernikiem w swej Ojczyźnie.
Historia Polskiego Obozu Koncentracyjnego
Utworzony 12 lipca 1934 w Berezie Kartuskiej na mocy rozporządzenia z mocą ustawy prezydenta
Ignacego Mościckiego z dnia 17 czerwca 1934 roku w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu,
spokojowi i porządkowi publicznemu. Pomysłodawcą utworzenia obozu był premier Leon Kozłowski, a
jego pomysł zaakceptował wódz Józef Piłsudski.
Leon Kozłowski (1892-944) w młodości był szpiclem
inwigilującym wolnomularzy Wielkiej Loży Narodowej Polski, a później latem 1938 był autorem jednej z
głośniejszych w historii II Rzeczypospolitej politycznych
kampanii antymasońskich. Kozłowski od
1941 do śmierci w 1944 roku był
kolaborantem gestapo w Niemczech, skazany zaocznie na śmierć
przez sąd gen. Andersa, jednak w 1943 roku bierze udział w odkryciu grobów w Katyniu.
Rozporządzenie zezwalało na utworzenie wielu takich miejsc odosobnienia, ale utworzono oficjalnie
tylko jedno - w Berezie, a raczej tylko o tym obozie mówi się otwarcie. Obiekt ten nosił oficjalną nazwę
"
Miejsce Odosobnienia" i był przeznaczony dla osób, "których działalność lub postępowanie daje
podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju, lub porządku
publicznego". Określano go jako "nieprzeznaczony dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu
przestępstw". Konstrukcja przepisu prawnego z 17 czerwca przypomina stworzoną w Niemczech
instytucję "
Schutzhaft", czyli aresztu ochronnego (właściwie prewencyjnego) wprowadzonego
zarządzeniem z 28 lutego 1933 roku o ochronie narodu i państwa. Dało to początek hitlerowskim
obozom koncentracyjnym.
Bezpośrednim impulsem, który rzekomo skłonił wodza Józefa Piłsudskiego do podjęcia decyzji o
utworzeniu obozu, było - dokonane przez działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) –
zabójstwo ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Osadzano w obozie na podstawie
decyzji administracyjnej bez prawa apelacji na okres 3 miesięcy. Osadzenie mogło być przedłużone na
kolejne 3 miesiące acz znane są przypadki osadzenia trwającego rok. Oprócz podejrzanych o
działalność wywrotową i przeciwników politycznych sanacji więziono w nim także przestępców
gospodarczych lub podejrzanych o takie przestępstwa a wśród nich znaczną część stanowili Żydzi,
pospolitych przestępców - zwłaszcza recydywistów, a w końcowej fazie istnienia także podejrzewanych
o dywersję i szpiegostwo na rzecz III Rzeszy. Więziono i torturowano za samo podejrzenie, a nie na
podstawie dowiedzionej winy.
Więzienie w Berezie Kartuskiej organizowali: dyrektor Departamentu Politycznego w Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych Wacław Żyborski oraz naczelnik Wydziału Narodowościowego w tymże
departamencie płk Leon Jarosławski. Nadzór nad nim ze względu na właściwość terytorialną
sprawował wojewoda poleski
płk. Wacław Kostek-Biernacki, często utożsamiany z jego
komendantem. Faktycznie byli nim inspektorzy policji Bolesław (niekiedy podawane jest imię Jan)
Greffner z Poznania, a po nim Józef Kamala-Kurhański. Wojewoda poleski w latach 1932-1939 czyli
Wacław Kostek Biernacki, wcześniej komendant twierdzy brzeskiej został po II wojnie światowej
skazany za faszyzację i zwalczanie ruchu komunistycznego w okresie sanacyjnym na wieloletnie
więzienie w PRL, gdzie zmarł w 1957 roku. Celem obozu było złamanie psychiczne osadzonych, aby
już nigdy nie sprzeciwiali sie władzom państwowym. Zakładano, że wystarczy na to 3 miesiące, ale
opornym można było przedłużyć pobyt. W obozie oprócz tortur psychicznych nieustannie znęcano się
fizycznie nad osadzonymi. Taki areszt wydobywczo- prewencyjny w postaci sanacyjnego łagru.
Obóz zaczął funkcjonować oficjalnie
6 lipca 1934 roku. Dnia tego przyjęto pierwszych pięciu więźniów:
o godz. 20 przywieziono dwóch endeków z Krakowa, a o godz. 21 trzech komunistów z Nowogródka.
Pierwszymi osadzonymi działaczami ONR (Obóz Narodowo-Radykalny) byli: Zygmunt Dziarmaga,
Władysław Chackiewicz, Jan Jodzewicz, Edward Kemnitz, Bolesław Piasecki, Mieczysław Prószyński,
Henryk Rossman, Włodzimierz Sznarbachowski i Bolesław Świderski. Później trafiali do łagru Berezy
przede wszystkim komuniści, nacjonaliści ukraińscy oraz przedstawiciele skrajnej prawicy, w
mniejszym zakresie członkowie opozycyjnych wobec piłsudczyków - Stronnictwa Ludowego i
Stronnictwa Narodowego, sporo antyfaszystów i pacyfistów, a także czasami może działacze
organizacji zagrażających rzeczywiście bezpieczeństwu państwa, np. szpiedzy na rzecz hitlerowskich
Niemiec, a właściwie podejrzani o szpiegowstwo.
Wśród około 16 tysięcy osób, które przewinęły się przez obóz w Berezie Kartuskiej, znajdowali się
działacze uważanych za nielegalne Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Komunistycznej
Partii Polski (KPP), Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR), ale także ludzie związani ze Stronnictwem
Ludowym (SL) i Polską Partią Socjalistyczną (PPS). Przetrzymywani tam byli m.in. Bolesław Piasecki
oraz przez kilkanaście dni publicysta Stanisław Mackiewicz, który został tam osadzony za krytykę
polityki zagranicznej państwa. Obóz funkcjonował do końca II Rzeczypospolitej w 1939, więźniowie
zostali wypuszczeni przez
Armię Czerwoną, którą traktowali jak zbawienie i dobrodziejstwo. Już
wkrótce po swym powstaniu był nazywany
obozem koncentracyjnym, a jego istnienie często jest
wykorzystywane w celach propagandowych by wykazać, że istniały rdzennie polskie obozy
koncentracyjne, co jest prawdą.
Początkowo w Berezie Kartuskiej pracowało niewielu, bo zaledwie kilkudziesięciu funkcjonariuszy
policji, przed wybuchem II wojny te liczbę zwiększono do 300, gdyż przewidywano, że obóz stanie się
obozem dla internowanych i potrzebny będzie liczniejszy personel. Osoba, która miała być
umieszczona w Berezie, była zatrzymana w ciągu 48 godzin od momentu podjęcia decyzji o jej
odosobnieniu przez policję, której zadaniem było także dostarczenie tej osoby do miejsca
odosobnienia. Więzień był przekazywany przed bramą personelowi obozu, a policjant dostarczający
więźnia otrzymywał przy bramie potwierdzenie dostarczenia. Taki proceder sprawiał, że żaden z
dostarczających więźniów policjantów nie wszedł na teren obozu. Po zarejestrowaniu, więźniów
wielokrotnie przetrzymywano w areszcie blokowym, dopiero potem wysyłano ich do cel aresztanckich.
Trzeba pamiętać, że cele aresztanckie były przepełnione, panował tam okropny
zaduch i smród.
Betonowe posadzki cel polewano zimną wodą aby więźniowie nie mogli usiąść ani się położyć, bo w
celach było 15 miejsc leżących, ale nawet 70 osadzonych na detencji. Nie było w celach ani stołów ani
taboretów. Więźniowie zwolnieni z Berezy często mieli zaburzenia psychiczne, epilepsje, psychozy,
szybko umierali, co może wskazywać tak na wyniszczenie jak i na podtruwanie.
Każdy nowy więzień miał zakładaną swoją
kartę personalną, która była następnie umieszczana w
archiwum obozowym. W karcie znajdowały się: imiona i nazwisko zatrzymanego, imiona rodziców,
wyznanie, datę i miejsce urodzenia, zawód, miejsce zamieszkania oraz obywatelstwo. Zaznaczano
przyczynę umieszczenia w obozie, inną działalność, za którą umieszczony był karany oraz datę
umieszczenia w obozie i datę zwolnienia (planowanego lub rzeczywistego). Zaraz po przybyciu do
obozu więzień był kierowany do komendanta obozu, potem przeprowadzana była rewizja,
konfiskowano na czas pobytu w obozie większość przedmiotów osobistych. Nie był ten obóz w Berezie
miejscem masowej zagłady, jakimi była większość obozów hitlerowskich, ale był
ośrodkiem
wyrafinowanego terroru, przy pomocy bezprzykładnego bicia, katorżniczej pracy, ćwiczeń fizycznych
przekraczających siły człowieka, nieustannego maltretowania tak pod względem fizycznym, jak i
moralnym - to jest całkiem pewne.
Historycy PRL dowodzili, że większość, 80-90 procent więźniów przetrzymywanych w Berezie stanowili
komuniści i socjaliści różnych narodowości. Z początkiem
1938 roku osadzono w Berezie Kartuskiej na
politycznej detencji ponad
4,5 tysiąca Ukraińskich nacjonalistów, co wskazuje, że obóz
rozbudowywano. Od wiosny 1939 roku zaczęto osadzać w obozie również kobiety. We wrześniu 1939
roku w obozie przebywało
7 tysięcy internowanych na rządowej detencji: 4,5 tysiąca Ukraińców i 2
tysiące Niemców, w tym wszystkim 360 kobiet. Byli wśród uwięzionych także kryminaliści, nie tylko
komuniści i socjaliści czy skrajni, radykalni narodowcy i ukraińscy nacjonaliści. Wszystko to świadczy o
faktycznie bardzo dużej pojemności obozu i daje podstawy do podejrzeń, że liczba więźniów z lat
poprzednich była zaniżana, a oficjalne raporty podawały tylko np. liczbę tych co ich zwolniono czy
zwerbowano do współpracy lub byli niegroźni dla ustroju sanacji, podczas gdy reszta formalnie
"zaginionych" mogła być zabijana i grzebana w okolicy. Problemem jest to, że o Berezie Polacy wiedzą
tyle, co Rosjanie o Katyniu, czyli prawie nic.
Organizacja Obozu w Berezie
Ten rozdział o organizacji obozu został opracowany głównie na podstawie raportu komisji powołanej w
związku z wynikami kampanii wojennej z 1939 roku, pod kierownictwem prof. Bohdana Winiarskiego,
która w 1940 na emigracji zajmowała się między innymi przypadkami łamania praw człowieka przez
rządy sanacji w Polsce. Liczebność jednorazowo osadzonych w Berezie wahała się od 100 na
początku do ponad 600 więźniów w rozkwicie łagru. Przy trzech miesiącach pobytu to od 400 do 1200
osób rocznie, ale wielu wracało ponownie. Numery, które otrzymywali przybyli w 1939, zbliżały się do
3000, ale nie wiadomo czy to rzeczywiście była numeracja od początku istnienia obozu. W 1936 było
wedle oficjalnych danych 369 osadzonych, w tym 342 uznanych za komunistów. W całym okresie
istnienia Berezy można się doliczyć 71 narodowców z imienia i nazwiska. Żydów wysyłano do Berezy
przede wszystkim za rzekome nadużycia finansowe, w tym za niepłacenie podatków. W ostatnim
okresie wysyłano tam też Niemców. Do Berezy trafiali ci, których z braku dowodów winy nie można było
postawić przed sądem. Groźba wysłania do Berezy była też formą wymuszania zachowań korzystnych
dla władz. Niektórzy badacze uważają te dane za zaniżone. W jednej izbie czyli celi znajdowało się
około trzydziestu więźniów.
Przyjęcie do Obozu (Łagru)
Przybywający, po wstępnych formalnościach, w czasie których obrzucano ich wyzwiskami, pobierano
im odciski palców, kierowani byli do izby przejściowej na kwarantannę, która trwała 3 dni. Izba
przejściowa była nieumeblowana, okna do połowy były zabite dyktą, a górne były otwarte, przez co w
zimie panowała tam zawsze temperatura poniżej zera. Podłoga była betonowa. Przez cały dzień
więźniowie musieli stać zwróceni twarzami do ściany. W nocy mogli położyć się bez przykrycia na
betonowej podłodze, jednak co pół godziny policjant budził osadzonych, każąc im wstawać, stawać
pod ścianą w szeregu, odliczać, biegać, padać, skakać. Po tym więźniowie mogli znowu położyć się na
pół godziny. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które dowolnie oceniał policjant, powodowało
natychmiastowe bicie pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale bez jakiegokolwiek powodu oraz
masakrowano ich do krwi.
Gimnastyka w Obozie Odosobnienia
Gimnastykę prowadzili policjanci lub „instruktorzy" rekrutujący się z więźniów kryminalnych. Chcąc się
zasłużyć, byli często okrutniejsi niż sami policjanci. Była ona jednym z największych udręczeń zarówno
ze względu na długotrwałość (siedem godzin dla tych, których nie kierowano do pracy, i brak przerw),
jak i prowadzenie jej systemem karnych ćwiczeń wojskowych, stosując ciągle komendy »padnij«,
»czołgaj się«, urządzając całe godziny biegów itd. Celem tych ćwiczeń było osiągnięcie największego
zamęczenia i udręczenia więźnia. Spośród »ćwiczących« wybierano specjalną grupę, ironicznie
nazywaną "podchorążówką". Kierowano do niej opornych tj. tych, których policjanci uznali za opornych
i nowo przybyłych. Grupa ta ćwiczyła albo na sali służącej w lecie za pracownię betoniarską gdzie
każde poruszenie podnosiło z podłogi tumany betonowego kurzu leżącego grubą warstwą do 5 cm i
powodowało duże trudności w oddychaniu lub za rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu, gdzie z
ustępów wypływała uryna, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży ćwiczono tam czołganie
się. Więźniowie musieli poruszać się biegem. Nie wolno im było ze sobą rozmawiać. Policjanci
zwracali się do nich per „skurwysynu", „kurwa mać", „świńskie ścierwo". Palenie było zabronione.
Toalety Więzienne Berezy
Torturą było nawet wypróżnianie się w tym obozie koncentracyjnym zwanym miejscem odosobnienia.
Tę czynność fizjologiczną można było załatwić tylko raz na dobę, rano po obudzeniu. Zatem 20 ludzi
stawało w pokoju z betonową podłogą i na komendę każdy z nich miał obowiązek rozpiąć się, załatwić
się i zapiąć się w ciągu kilkunastu sekund, co było oczywiście czasem niewystarczającym, wobec
czego ludzie stale chodzili z niewypróżnionymi żołądkami, co było dolegliwe szczególnie przy
kilkugodzinnej gimnastyce. Konieczność trzymania moczu i kału powodowała awarie za które okrutnie
bito, a i taki ubrudzony moczem czy kałem śmierdział wszystkim, nie mógł się wyprać.
Praca w Łagrze
Do prac obozu więziennego należało czyszczenie ustępów dokonywane małą szmatką, a więc w
praktyce gołymi rękami. Przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk ubrudzonych kałem. Za najbardziej
uciążliwą pracę uznawano pompowanie wody, które odbywało się przy użyciu kieratu. Orczyki były tak
przymocowane, że więźniowie musieli pracować w głębokim pochyleniu. Kazano wykonywać również
prace całkowicie bezsensowne jak kopanie i zasypywanie rowów, przenoszenie ciężkich kamieni z
jednego miejsca na drugie miejsce, a po skończeniu w odwrotną stronę. Wieźniów poganiano i
batożono, bito pałkami gdy zasłabli i zwolnili pracę.
Rozkład Dnia i Nocy w Łagrze
Pobudka była o 4 rano, pół godziny później śniadanie (niesłodzona kawa zbożowa lub żur i 400
gramów czarnego chleba na cały dzień. O 6.30 rozpoczynała się "praca" lub "gimnastyka", które trwały
do godziny 11. Obiad podawano o 12, składał się z gorącego płynu bez tłuszczu i porcji ziemniaków.
Po obiedzie kontynuowano zajęcia. Kolację podawano o godzinie 17 i składała się z niesłodzonej
kawy zbożowej lub żuru. Przygotowania do snu zarządzano o 18.30. Racje żywnościowe były
niewystarczające, więźniowie obozu Berezy pozostawali wiecznie głodni, a nie zezwalano na paczki
od rodzin. Nie było widzeń z rodziną.
Osadzeni przebywali w obozie we własnych ubraniach, które bardzo szybko niszczyły się, i z braku
możliwości prania i czyszczenia okropnie śmierdziały, powodując dodatkowy dyskomfort w postaci
smrodu z przepocenia i niemycia. Rewizje w Polskim Łagrze. W nocy przeprowadzano tak zwane
rewizje, w czasie których wszyscy więźniowie musieli się rozebrać do naga i przejść przez korytarz
biegiem do jednej z sal. W czasie przechodzenia byli bici pałkami. W tym czasie kipiszowano ich cele
czyli dokonywano rewizji pomieszczeń. Rzeczy osobistych oprócz ubrania nie posiadali.
Zwolnienia i Kolaboracja z Sanacją
Istniała możliwość szybszego niż po trzech miesiącach opuszczenia obozu pod warunkiem podpisania
tzw. deklaracji lojalności czyli "lojalki" wobec sanacji. Wiele osób, które podpisały tą deklarację, po
opuszczeniu obozu kontynuowało działalność polityczną, za co z powrotem były umieszczane w
obozie. Po 1938 roku wprowadzono nową deklarację, która zakładała, że, aby zostać zwolnionym z
odbywania kary, należy złożyć szczegółowe i zweryfikowane zeznania dotyczące dotychczasowej
działalności oraz wyrazić zgodę na penetrację środowiska, w którym się dotychczas działało. Inna
drogą do wcześniejszego opuszczenia obozu było uzyskanie zgody na zwolnienie ze strony MSW,
wydawanej na podstawie próśb rodziny czy współpracowników uwięzionego. Teraz już wiemy skąd
areszt wydobywczo- śledczy na 3 miesiące, tyle, że przdłużany, jak dotąd w Polsce nawet do 5-7 lat w
praktyce śledczej.
Jedynym dniem wolnym od pracy była
niedziela. Tylko wtedy więźniowie mogli pisać listy do rodzin, ale
były
ostro cenzurowane i często niszczone. Ponieważ listy można było pisać tylko po polsku, to
proceder ten był niedostępny dla umieszczonych w obozie Ukraińców, którzy nie znali polskiego. Taki
to był nacjonalistyczny patriotyzm wobec Ukraińców, którzy do dzisiaj to Polakom pamiętają. W
niedzielę odbywało się także religijne nabożeństwo rzymskokatolickie, można było korzystać z
biblioteki, w której znajdowały się wszystkie
dzieła wodza Józefa Piłsudskiego, mówiące m. in. o
taktyce wojennej. Istniał okrutny przymus uczestniczenia w niedzielnych mszach w obrządku
rzymskokatolickim, mimo że większość więźniów była grekokatolikami bądź ateistami. Sporo więźniów
sanacyjnego "dołka" było także wyznania mojżeszowego. Wszyscy musieli poświęcić co najmniej pół
godziny tygodniowo na propagandową lekturę, np. "Pism" wodza Piłsudskiego. Tak uczono trzech
wartości sanacji: Bóg, Honor, Ojczyzna.
Najbardziej bodaj znani więźniowie Berezy, to autorzy wspomnień-
Edward Wreciona i Władysław
Makar, a także Osyp Kohut, poseł na sejm 1928-1930 czy Arseniusz Ryczyński, lekarz z Wołynia. We
wrześniu 1939 roku, kiedy Bereza przestała istnieć, na 7 tysięcy więźniów ponad połowę stanowili
Ukraińcy. Może to świadczyć o kondycji stosunków polsko- ukraińskich w tym okresie. Obóz owiany był
tajemnicą, a publiczne opowiadanie o nim przez byłych więźniów mogło skończyć się
powrotem do
Berezy i „specjalnym traktowaniem” oznaczającym uśmiercenie. Stanisław Cat Mackiewicz, były
łagiernik używa wobec Berezy określenia „ogród tortur”. Zwraca także uwagę na zakazy modlitw i
noszenia symboli religijnych, chociaż było prawo do niedzielnych mszy, oczywiście tylko
rzymskokatolickich. Żydzi nie mieli tam jednak prawa do religii, a przynajmniej nic o tym nie wiadomo,
podobnie grekokatolicy.
Więźniowie z najcięższych więzień w Polsce mówili, że wolą tam siedzieć rok, niż w Berezie Kartuskiej
miesiąc, a przecież w Berezie nikt na prawdę nie wiedział ani za co siedzi, i jak długo będzie jeszcze
siedział. W Berezie było mnóstwo ludzi
kompletnie niewinnych, tak samo wśród kryminalnych jak
politycznych, wystarczała zemsta jakiegoś przodownika policyjnego lub pisarza gminnego, aby osadzić
kogoś w Berezie. Członkowie Stronnictwa Narodowego porównywali do Berezy nawet słynną
Bastylię,
więzienie dla przestępców politycznych i osób niewygodnych dla państwa z okresu Francji Burbonów.
Złą sławę w pamięci więźniów pozostawiali zwłaszcza posterunkowi Mieczysław Sitek - podczas wojny
w Policji Polskiej w Generalnej Guberni, Mieczysław Markowski - stracony w Miednoje i starszy
przodownik Szymborski. Wielu funkcjonariuszy i oprawców z Berezy to dzisiaj wielcy bohaterowie
straceni w Katyniu czy Miednoje, co warto także pamiętać, kto za co i kiedy zginął. Policjanci z nadzoru
łagru w Berezie zdążyli we wrześniu 1939 roku opuścić obóz, gdy nadeszła
Armia Czerwona lecz
większość z nich trafiła później i tak do
Ostaszkowa - w drodze na Katyń, a większość więźniów,
zwłaszcza komunistów i Niemców, Sowieci uwolnili robiąc w tym wypadku na pewno za dobroczyńców.
O łagrze w Berezie Kartuskiej niewiele się mówi w Polsce po 1989 roku, bo istnieje obawa, że laikowi
słowo „obóz” skojarzy się z Oświęcimiem lub z Dachau albo Katyniem. Poleski obóz koncentracyjny
można i trzeba oceniać negatywnie, można i trzeba jego władze winić za szykany, za trudne warunki,
rząd za podjęcie morderczej decyzji w 1934 roku, ale nie da się skali przedsięwzięcia Berezy
Kartuskiej porównywać do Auschwitz-Birkenau. W obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej
oficjalnie zginęło na pewno 20 osób. Celem obozu koncentracyjnego takiego jak Oświęcim było
masowe
wyniszczanie ludności. Bereza miała głównie na kilka miesięcy usuwać osoby niebezpieczne
dla zachowania spokoju w państwie i zastraszenia ich oraz zmuszenia do współpracy z Ojczyzną.
Nigdy nie stawiała sobie za cel masowego mordowania ludzi niewygodnych dla II RP i sanacji, chociaż
w kilku przypadkach można mówić o docelowej likwidacji.
_______________________________________________________
Obóz Jeniecki pod Strzałkowem
Obóz jeńców pod Strzałkowem to powstały na przełomie 1914 i 1915 roku niemiecki obóz dla jeńców
z frontów I wojny światowej. Położony był przy granicy dwóch państw zaborczych - Prus i Rosji - przy
drodze łączącej dwie przygraniczne miejscowości: Strzałkowo po stronie pruskiej i Słupcę po stronie
rosyjskiej, a aktualnie leży przy Drodze krajowej nr 92. Po zakończeniu I wojny światowej podjęto
działania zmierzające do jego likwidacji, jednak na skutek podjęcia przez wodza Józefa Piłsudskiego
działań wojennych na froncie wschodnim znanych jako wojna
polsko-bolszewicka, od 12 maja 1919
zaczął funkcjonować jako obóz dla jeńców radzieckich. W dniu 11 lipca 1919 rozporządzeniem
Ministerstwa Spraw Wojskowych nadano mu nazwę
Obóz jeniecki nr 1 pod Strzałkowem. Po
podpisaniu w Rydze dokumentu kończącego działania wojenne obóz został przekształcony w
miejsce
przetrzymywania osób internowanych. Ostatecznie obóz internowania przestał funkcjonować 31
sierpnia 1924 roku. Przy obozie jenieckim położony był cmentarz, a okolice skrywają ofiary internowań
z tamtych lat. Hasło Strzałkowo bywa dziś często używane przez Rosję jako odpowiedź na polskie
żądania ukarania winnych zbrodni katyńskiej.
Cmentarz jeńców wojennych i internowanych w Strzałkowie funkcjonował od 1915 do 1923 roku.
Cmentarz jeńców wojennych i internowanych w Strzałkowie to zabytkowy cmentarz założony w 1915
roku przy obozie jenieckim pod Strzałkowem dla jeńców z frontów I wojny światowej, a potem dla
jeńców wojny polsko-bolszewickiej lat 1919 -1920. Cmentarz położony jest pomiędzy Słupcą a
Strzałkowem, około 1000 m od drogi krajowej nr 92. Pochowano na nim wówczas w grobach
zbiorowych i indywidualnych
około 8.000 lub więcej jeńców różnych narodowości, w tym na pewno:
* 506 żołnierzy armii rosyjskiej - Rosjan, Ukraińców, Polaków i żołnierzy innych narodowości (lata
1915 - 1918);
*
7000 jeńców - żołnierzy Armii Czerwonej różnych narodowości (lata 1919 - 1921);
* około 500 jeńców, osób internowanych i ich rodzin oraz osób cywilnych - głównie żołnierzy
Ukraińskiej Halickiej Armii, Armii Ukraińskiej Republiki Ludowej, Rosyjskiego Korpusu gen. N.
Bredowa, internowanych cywilów niemieckich.
Staraniem Słupeckiego Towarzystwa Społeczno - Kulturalnego cmentarz jest ogrodzony i
uporządkowany. Na środku cmentarza znajduje się pomnik upamiętniający zmarłych. Został wpisany
do Krajowej Ewidencji Zabytków w 1994 roku pod numerem A-511/252.
Obozy internowanych żołnierzy armii URL w Polsce
Pierwszych żołnierzy armii URL - Ukraińskiej Armii Ludowej
internowano w Polsce w końcu 1919 w
Łańcucie, po załamaniu frontu ukraińskiego. Niedługo później zorganizowano z nich 6 Dywizję
Strzelecką. Po porażce armii URL w 1920 i przejściu jej na terytorium Polski 21 października 1920 w
ilości około 20.000 żołnierzy, rozmieszczono ich w kilku obozach internowania –
Łańcucie, Krakowie-
Dąbiu, Aleksandrowie Kujawskim i Kaliszu, oraz mniejszych w Pikulicach, Częstochowie,
Wadowicach i Piotrkowie Trybunalskim. W połowie 1921 internowanych przeniesiono z Łańcuta do
obozu pod Strzałkowem, a w końcu 1921 z Aleksandrowa do
Szczypiorna. W obozach tych, jak i w
sąsiednim Kaliszu, internowani mieszkali aż do
likwidacji obozów w połowie 1924. W obozach
rozwinęła się podziemna działalność kulturalna i oświatowa, działały chóry, grupy teatralne,
stowarzyszenia sportowe, wydawano kilka obozowych gazet, prowadzono kursy czytania i pisania dla
analfabetów, działało gimnazjum w Kaliszu oraz uniwersytet w Łańcucie i Strzałkowie. Ilość
internowanych stopniowo malała, między innymi wskutek wyjazdów do Czechosłowacji i Francji. Po
likwidacji obozów niektórzy internowani żołnierze otrzymali status emigrantów politycznych.
_______________________________________________________
RELACJE OFIARY Z ŁAGRU BEREZY
Samuel Podhajecki - Wspomnienia z Berezy
Niedziela 19 kwietnia 1936 roku. Wieczór. Światła we lwowskim więzieniu "Brygidki" zgasły...
Więźniowie układają się do snu. W naszej celi nr 79, w której normalnie siedziało 14-18 więźniów,
przebywa obecnie kilkadziesiąt osób. Panuje zaduch nie do zniesienia, nie możemy zasnąć.
Półgłosem rozmawiamy o walkach ulicznych w dniu 16 kwietnia we Lwowie, które pochłonęły wiele
ofiar. Zastanawiamy się, jak zareagują masy na krwawą rzeź we Lwowie. Nagle słychać jakieś odgłosy
z korytarza... Stąpanie kroków, głuche uderzenia, stłumione okrzyki... Z hałasem otwierają się drzwi
naszej celi. Wpada grupa dozorców z aspirantem Koniecznym na czele. Cuchnie od nich wódka.
Wywołują nazwiska: "Zbierać się". Nim zdążyliśmy zerwać się z łóżka, dopadają do nas, ściągają na
podłogę, biją, tratują i wloką na korytarz. To samo dzieje się i w innych celach. Z korytarza pędzą nas
na wartownię, której okna wychodzą na ulicę Kazimierzowską.
"Pożegnajcie się na zawsze ze Lwowem!" - krzyczy do nas Konieczny.
Na dany przez niego znak rzucają się na nas dozorcy więzienni. Pod groźbą skierowanych luf
rewolwerowych musimy rozebrać się do naga. Pojedynczo wciągają nas do łazienki, biją gumowymi
patkami i rękojeściami od rewolwerów. W bestialski sposób zostali pobici: Nawioka, dr Litwak, Schafel,
Press, Jolles, Sperber, Fischer i inni. Specjalnym okrucieństwem odznaczali się: Konieczny, Sobota i
Huk, którzy kopali nas, gdzie popadło. i We lwowskich ,,Brygidkach" dają nam odczuć przedsmak
Berezy. Po zmasakrowaniu nas w łazience pozwalają się ubrać, ale przez dwie godziny musimy stać
na baczność, twarzą do ściany. O godzinie 11 w nocy zaczyna się "strzyżenie" włosów. Każdy musi
klęknąć, a oprawcy więzienni dosłownie wyrywają nam maszynką elektryczną włosy, zostawiając dla
zeszpecenia "pejsy". Krzyki i jęki rozdzierają ciszą nocną, przedostają się na zewnątrz. Ulice są puste...
we Lwowie panuje stan wojenny.
O północy otwiera się brama więzienna. Uzbrojony od stóp do głów wkracza oddział policji. Zakuwają
nas w kajdany i wrzucają do stojących przed wiezieniem aut ciężarowych. Asystuje przy tyra oficer
armii. Otoczeni wieńcem motocykli, pod eskortą policjantów uzbrojonych w ręczne karabiny
maszynowe jedziemy na Dworzec Główny. Tu dołączają grupę złodziei, zesłanych do Berezy wraz z
nami, kilkudziesięcioma anty faszystami, aby pokazać opinii publicznej, że sprawcami lwowskich zajść
są nie tylko "komuniści", ale także szumowiny miejskie. Delegat Wojewódzkiego Wydziału
Bezpieczeństwa wygłasza krótkie przemówienie, ostrzegając, byśmy się zachowywali spokojnie, gdyż
w przeciwnym razie policja zrobi użytek z broni.
Pociąg rusza... Myśli krążą wokół bliskich, pozostawionych we Lwowie. Czy naprawdę żegnamy się na
zawsze ze Lwowem? Jak odbędzie się poniedziałkowy strajk protestacyjny we Lwowie? Po kilku
godzinach znajdujemy się na Wołyniu. Z niewiadomych nam przyczyn jedziemy w kierunku Równego.
Na poszczególnych stacjach z grup kolejarzy stojących na peronie podnoszą się pięści do
pozdrowienia antyfaszystowskiego. W południe pociąg przyjeżdża do Kowla. Dołączają do nas wagon,
w którym znajduje się grupa ukraińskich działaczy robotniczych i chłopskich z Przemyśla, Sanoka,
Sambora i Drohobycza. Po krótkim postoju ruszamy dalej. Dotychczas eskorta policyjna nie zezwoliła
narn na zakup prowiantu. Przez cały czas jesteśmy skuci, dokucza nam pragnienie. Wszyscy jesteśmy
pobici i zmęczeni.
W Brześciu doręczają nam zawiadomienie wojewody lwowskiego o zesłaniu nas do Berezy. Teraz
policjanci pozwalają na kupno żywności, lecz wciąż jesteśmy skuci. Przez całą noc pociąg 'nasz stoi w
Brześciu. Nad ranem wyjeżdżamy. Za godzinę jesteśmy w Berezie na bagnistym Polesiu. Rozwiewa
się mgła spowijająca poleskie miasteczko i oczom naszym ukazują się rozłożone po obu stronach
szosy dwupiętrowe budynki z czerwonej cegły.
"To obóz koncentracyjny" - szepce Schafel, który zaledwie dwa miesiące temu został stąd zwolniony.
Z zainteresowaniem i zarazem z trwożnym niepokojem spoglądamy na te ongiś wojskowe koszary
carskiej Rosji. Z daleka widać granatowe mundury policjantów pełniących straż w obozie. Wkraczamy
do Komendy Miejsca Odosobnienia (tak brzmi skromnie oficjalna nazwa polskiego obozu
koncentracyjnego). Lwowska policja wycofuje się i otaczają nas strażnicy policyjni z Berezy. Od razu
padają wyzwiska i przekleństwa. Popychani szturchańcami wchodzimy do kancelarii komendy.
Na ścianie olbrzymi obraz wojewody poleskiego, Kostka-Biernackiego. Tuż obok niego z prawej strony
małe, ledwo widoczne fotografie Pilsudskiego i prezydenta Mościckiego. Jest to symboliczne.
Degenerat i sadysta Biernacki, znany ze znęcania się w twierdzy wojskowej w Brześciu w roku 1930
nad przywódcami sejmowej opozycji demokratycznej: Witosem, Liebermanem, Barlickim, jest
nieograniczonym władcą osadzonych w obozie koncentracyjnym. Jego przyboczny sędzia śledczy
wydaje na podstawie zwykłej denuncjacji szpicla lub konfidenta wysłanym do Berezy przeciwnikom
rządu nakaz osadzenia w obozie na 3 miesiące, nakaz wciąż potem przedłużany. Kostek-Biernacki
osobiście czuwa nad udoskonaleniem wyrafinowanego systemu maltretowania internowanych.
W KATOWNI
W kancelarii urzęduje aspirant Piotr Jarzęcki. Jego zimne oczy, głęboko ukryte w nabrzmiałej twarzy,
patrzą przenikilwie na każdego z nas. Wypytuje o personalia i notuje coś. Wyprowadzają nas. "Biegiem
marsz!" - wołają policjanci i rozpoczyna się bieg do położonego po drugiej stronie szosy bloku
aresztanckiego. Po drodze sypią się na nas uderzenia. Zdyszani, nie mogąc złapać tchu, wpadamy na
pierwsze piętro koszar. Tu wpędzają nas do ogołoconej z wszelkich sprzętów sali. Tak jak na wartowni
w "Brygidkach", zmuszeni jesteśmy stać w pozycji na baczność, twarzą do ściany, przez kilka godzin.
Za najmniejsze poruszenie zostaje się dotkliwie pobitym przez kręcących się policjantów. Około
południa zjawia się policjant Pytel, komendant bloku aresztanckiego. Zaczyna się nauka regulaminu
obowiązującego w Berezie.
"W Miejscu Odosobnienia panuje bezwzględna cisza" - głosi regulamin.
"To znaczy - dodaje Pytel - że nie wolno Warn, s...syny, słowa wypowiedzieć. Jesteście niemi. Dosyć
pyskowaliście na wolności. Odpowiadać wolno tylko na pytania panów komendantów. Każdy policjant
musi być w Berezie tytułowany przez was: panie komendancie".
"Każdy rozkaz musi być wykonywany przez aresztowanego szybko i ochoczo".
"To znaczy - dodaje Pytel - że przez cały czas pobytu w obozie nie wolno aresztowanemu nawet trzech
kroków zrobić zwykłym krokiem. Zawsze musicie biegać. Przy pracy musicie poruszać się szybko My
wam pokażemy w Berezie amerykańskie tempo".
,"Niewykonanie rozkazu zostanie przełamane siłą. a nawet użyciem broni".
"Bici i tak będziecie - komentuje ochrypłym głosem Pytel - ale biada temu, kto się nam przeciwstawi".
"Reszta regulaminu nie jest dla was ważna - wtrąca się policjant Wieczorek, jeden z tych, którzy w
Berezie najwięcej się nad nami znęcali - bo i tak nie dostaniecie ani książek, ani gazet, ani paczek
żywnościowych. Również widzenia są zakazane".
Zaczyna się lekcja "meldowania". W Berezie aresztowany na każdym kroku musi się przed policjantem
"posłusznie" meldować.
"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie pójścia do ustępu".
"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie splunięcia".
"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie wytarcia sobie nosa".
Wywijając pałą Pytel krzyczy:
"Nic wam nie wolno robić z własnej inicjatywy, dranie, nawet myśleć..."
Wiedząc, co nas czeka w razie przeciwstawienia się, powtarzamy za Pytlem i Wieczorkiem "lekcję", lecz
słowo "posłusznie" w ustach naszych brzmi niezdarnie i natychmiast z otaczającej nas sfory policyjnej
padają wyzwiska, przekleństwa i uderzenia. Przychodzi kolej na "ćwiczenia". Pada komenda: "Odlicz!"
"Raz!"... "dwa!"... - "Try!" - wykrzykuje młody chłopak ukraiński z zagłębia naftowego, Czuba, który nawet
w Berezie manifestuje w ten sposób swe przywiązanie do ojczystego języka
"Powtórz!"
"Raz!"... "dwa!".,. - "Try!"... - odpowiada hardo ukraiński antyfaszysta Czuba.
Policjanci ze zdumieniem spoglądają na młodego śmiałka.
"Tu nie Ukraina: policzymy się później'' - zapowiada Pytel.
Długo nie czekaliśmy: Czuba został wyciągnięty z szeregu i wyprowadzony do innej sali. Gdy wrócił,
twarz jego była sinoczarna i nie mógł poraszać nogami. Przez cały dzień staliśmy: nie wolno było
oprzeć się o ścianę lub usiąść. Nie dostaliśmy nic do jedzenia i picia. Ani na minutę nie odstępowali
nas policjanci, prowadząc lekcję "dobrego zachowania się" w Berezie przy akompaniamencie pałek
gumowych, i karnych ćwiczeń.
"Padnij! Powstań!"
"Padnij! Powstań!"
"Siadaj! Powstań!"
"Klęknij! Powstań!"
"Padnij! Powstań!"
Z niesłychaną szybkością zwalaliśmy się na cementową posadzkę i w mig zrywaliśmy się, by znowu
upaść. Rozbijaliśmy sobie głowy, kolana i w straszliwym tłoku jeden drugiemu wybijał zęby. Trwało to
tak długo, dopóki większość z nas mimo spadających razów na grzbiety nie mogła się już podnieść.
Wtedy następowała krótka przerwa. Zapada zmrok. Prowadzą nas grupami do lekarza. W przedpokoju
rozbieramy się do naga. Długo czekamy na rozpoczęcie badań. Tymczasem sadyści policjanci
poszturchują i uderzają nas pałkami gumowymi gdzie popadnie: po głowie, karku, po plecach,
krzyżach, nogach. Pojedynczo wpędzają do lekarza, który nawet nie patrzy na wprowadzonego.
"Zdrów! - krzyczy - odmaszerować!" Pod gradem piekących jak ogień uderzeń i brutalnych kopnięć
ubieramy się. Nie uszanowali nawet siwych włosów. Staruszek, robotnik z Sanoka, Grzegorz Grosz,
został tak brutalnie pobity, że żal było patrzeć. Znowu jesteśmy w sali i znowu lekcje meldowania, karne
ćwiczenia przy akompaniamencie gumy.
"Do depozytu!"
Biegniemy przez długi korytarz do tzw. depozytu w celu złożenia pieniędzy i wszystkich przedmiotów,
jakie posiadamy. Co 5 kroków stoi policjant. Każdego policjanta prosimy "posłusznie" o pozwolenie
przejścia. Każdy z nich hojnie częstuje nas pałą. Zdyszany od biegu stanąłem przed stupajką
Malinowskim i proszę zgodnie z regulaminem, by mi zezwolił dalej biec do depozytu. W odpowiedzi
otrzymałem straszliwe uderzenie kolanem pod brzuch.
"Ty łotrze bolszewicki - darł się Malinowski, degenerat o odrażającej ospowatej twarzy - ja ciebie
nauczę, z jakiej odległości należy się do mnie zwracać!"
Tak nas "ujeżdżano" do godziny 11 w nocy. Nareszcie dostajemy rozkaz "położyć się spać".
Nie dają sienników ani koców. W samej bieliźnie, ponieważ ubranie musimy, podobnie jak w
więzieniach, wynosić na korytarz, kładziemy się na zimną cementową posadzkę. Ciało każdego
zbolałe, pełne sińców. Nie można zasnąć. Leżymy z otwartymi oczyma, z zaciśniętych kurczowo ust
wyrywają się ciche, stłumione jęki.
DZIEŃ W BEREZIE
O godzinie 4, gdy zaczęto świtać, rozległ się gwizdek.
"Pobudka!"
Pospiesznie ustawiamy się w dwuszereg. Za chwilę wpada straż policyjna.
"Odlicz!"
Ktoś się w szeregu pomylił. Natychmiast pada komenda:
"Padnij! Powstań!"
"Siad! Powstań!"
"Padnij! Powstań!"
Poranna gimnastyka karna trwa przeszło kwadrans.
Gwizdek. "Ubierać się!"
Wybiegamy na korytarz. Każdy chwyta przygotowane już dla nas łachmany więzienne. W ciągu 2-3
minut musimy być ubrani. Na wąskim korytarzu panuje niesłychany tłok. Jeden drugiego depcze. Z
sadystycznym zadowoleniem policjanci wymachują gumą - to przed śniadaniem. Znowu gwizdek (W
Berezie wszystko robi się na gwizdek). Chwytamy menażki i pędzimy na podwórze myć się. Biegniemy
do beczek z wodą wśród szpaleru policjantów, nie żałujących nam kopnięć.
"Prędzej!"
"Szybciej!"
"My was nauczymy biegać!"
Kulawy na obie nogi Rosentreber, szewc z Sambora, musiał razem z nami brać udział w tym
morderczym biegu. Wciąż się przewracał. Policjant Świerkowski biegł koło niego i śmiejąc się
"pomagał" mu wstawać - butem. Nie zdążyliśmy się umyć, a już znowu gwizdek.
"Do jadalni na śniadanie - biegiem marsz!"
Mamy pięć minut czasu. Parzymy sobie usta czarną kawą. Dławimy się kęsami czarnego chleba.
Gwizdek.
"Z powrotem do sali". Na schodach witają nas policjanci gumą. Ledwie znaleźliśmy sio, na sali - znowu
gwizdek.
"Do ustępu - biegiem marsz!"
W każdym ustępie w ciągu pięciu minut kilkadziesiąt osób. Gwizdek.
"Biegiem na plac zbiórki!" Znowu biegniemy przez ten sam znęcający się szpaler policjantów.
Na podwórzu oczekuje nas aspirant Jarzecki w zastępstwie przebywającego w Warszawie inspektora
Karmali-Kurhańskiego. Każdy z nas musi podejść do niego i zameldować się:
"Panie aspirancie, aresztowany X melduje posłusznie swoje przybycie do Miejsca Odosobnienia w
Berezie Kartuskiej z miasta X".
Gdy ktoś zameldował się niezbyt wyraźnie, natychmiast otrzymywał na rozkaz Jarzęckiego kilka pał od
stojącego w pobliżu policjanta. Meldunek skończony. Wpędzają nas do "jadalni", gdzie otrzymujemy
igły i nici, by przyszyć numery do naszych więziennych bluz. Każdy aresztowany w Berezie dostaje
numer zależnie od kolejności swego przybycia do obozu. Policjanci wołają nas po numerach:
"aresztowany nr 410, aresztowany nr 395" itd. Pod pretekstem, że numery nie są równo przyszyte -
"poprawiają nas gumą".
"Moja pałka - krzyczy Korczyński - zrobi z was, darmozjady, krawców!"
Gwizdek. Rozdzielają nas na grupy. Zaczyna się "praca". W pierwszym dniu nie poznajemy jeszcze
właściwej roboty katorżniczej, ale już teraz odczuwamy jej przedsmak. W bloku aresztanckim zemdlał
Pancer, robotnik ze Lwowa, mający za sobą już kilkuletnie więzienie. W parku stracił przytomność
pobity do krwi Fischer, malarz pokojowy ze Lwowa. Ocucono go pałkami gumowymi. Student filozofii
Izydor Press z Przemyśla musiał z powodu rzekomej "opieszałości" przy pracy pięć razy przebiec tam i
z powrotem długi, 120-metrowy korytarz i wreszcie meldować się stojącemu na drugim końcu korytarza
policjantowi Muszyńskiemu.
"Nic nie słyszę! Głośniej, draniu jeden!" - rechocząc odpowiadał Muszyński.
Przeszło pół godziny mały aresztant o dziecinnej twarzy stał w pozycji na baczność i ochrypłym głosem
z całych sił wołał:
"Panie komendancie, aresztowany Izydor Press melduje się posłusznie na rozkaz!"
"Nie słyszę! Do mnie - biegiem marsz! Nauczę cię, nędzny filozofie, głośniej meldować!" - woła
wreszcie policjant.
"Melduję posłusznie - próbuje bronić się Press - że krzyczałem ze wszystkich sił".
"Szczeniaku jeden - ryczy Muszyński - stul pysk!"
Wali go pięścią w zęby i na podłodze poprawia butem.
O godzinie 11 rozlega się gwizdek. Koniec pracy przedpołudniowej. Wracamy na salę i czekamy na
powrót wszystkich grup z pracy. Gwizdek, "Po obiad - biegiem marsz!" Znowu szpaler policjantów.
Porcja uderzeń i jesteśmy w jadalni. Prawie nikt z nas nie może przełknąć obiadu z powodu
całkowitego wycieńczenia. Po obiedzie - karkołomny bieg do beczek z wodą w celu umycia menażek, i
z powrotem na salę. Marny trzy kwadranse odpoczynku. Przy otwartych drzwiach stoi policjant i z pałką
w ręku przypomina, że nie wolno zmieniać ani na chwilę swego miejsca oznaczonego "wizytówką" -
wolno tylko stać lub leżeć na cementowej posadzce. Wybiegamy na plac zbiórki. Każda grupa,
otoczona policyjną eskortą, wraca do swej przedpołudniowej pracy. Znowu nas poganiają. "Prędzej!
Szybciej! Ruszać się!" Znowu przekleństwa i wyzwiska. Razy spadają na zgięte grzbiety. Wieczorem
gwizdek, koniec pracy. Padem wracamy na salę. Za chwilę biegniemy do jadalni na kolację. Gwizdek -
już jesteśmy koło beczek z wodą Gwizdek - ruszamy z powrotem. Na korytarzu czekają policjanci,
którzy walą w nas na oślep. Na wpół żywi wpadamy na salę, ale jeszcze nie zdążyliśmy nabrać tchu, a
już musimy - czy ktoś chce, czy nie - biec do ustępu i biegiem wracać. Pokotem leżymy na podłodze. W
otwartych drzwiach obserwuje nas policjant. Co chwilą wywołuje kogoś do siebie.
"Czemu, bandyto jeden, masz taką ponurą minę? Może ci się nie podoba Bereza? Nadstaw grzbiet".
"Panie komendancie, aresztowany X. Y. prosi posłusznie o pozwolenie wrócenia na swoje miejsce"
O godzinie 7 wieczorem gwizdek Pytla - rzucamy się wszyscy na korytarz do rozbierania się. W ciągu
kilku minut musimy być rozebrani, a lachy musimy ułożyć w równą kostkę z numerem na wierzchu.
Pytel i Wieczorek kontrolują, czy kostki są równo ułożone. Raz po raz wywołują kogoś i dają mu na
"dobranoc" kilka pał.
Apel. Odliczamy. Przy tej sposobności:
"Padnij!" "Powstań!"
"Siad!" "Powstań!"
Gwizdek: "Kłaść się spać".
Jak ścięte kłody drzew zwalamy się na sienniki. Upłynął jeden dzień w Berezie, jedno ogniwo w długim
łańcuchu piekielnych dni. Każdy leży tak, jak padł. W uszach szum. Ciało zdrętwiałe z bólu i
przemęczenia, a sen nie nadchodzi. Potem już człowiek stępiał na wszystko. W ciągu pierwszych nocy
zrywamy się niezliczoną ilość razy - wciąż nam się wydaje się że słyszymy gwizdek...
ĆWICZENIA
Dryl wojskowy w Berezie, przybierający formy nigdy nie stosowane nawet w polskich pułkach systemu
znęcania się nad nami. Ćwiczeniami kierował przeważnie policjant Próchniewicz, który był jaskrawym
przykładem, jak Bereza deprawowała samą straż policyjną. Wszyscy byliśmy zdumieni, w pierwszych
dniach po naszym przybyciu, zachowaniem się wobec nas policjanta Próchniewicza. Nie brutalny w
obejściu, oględny w stosowaniu karnych ćwiczeń, bił tylko na rozkaz aspiranta Piotra Jarzęckiego.
Obecny czasem przy ćwiczeniach drugi aspirant o nieznanym nazwisku, którego przezwaliśmy
"Garbatym", zwrócił kilkakrotnie z oburzeniem uwagę Próchniewiczowi, że ćwiczenia są za lekkie, a on
za dobry. Wtedy Próchniewicz zmienił się nie do poznania.
"Mnie nie szanują, to i ja was szanować nie będę." - mówił.
W ciągu krótkiego czasu Próchniewicz w swym zimnym okrucieństwie upodobnił się do kata
Świerkowskiego. Nigdy nie bił na oślep, lecz zawsze w krzyż, kark i nerki.
"Raz, dwa, trzy, cztery! Lewa! Lewa! Lewa!"
Szybkim krokiem obchodzi! Próchniewicz maszerujących i palą wybijał takt po karkach.
"Raz, dwa, trzy, cztery! Lewa! Lewa! Lewa! W tył zwrot! Wy ofermy, tak się robi w tył zwrot? Padnij!
Powstań! Siad! Powstań! Klęknij! Powstań!"
Wymęczone ciała z niesłychaną szybkością uderzają w dziedziniec koszarowy, a unoszące się tumany
kurzu wdzierają się do oczu, nosa, ust i gardła. Widząc, że Próchniewicz każdą naszą pomyłkę w
padaniu lub przy zwrotach wykorzystuje dla jeszcze większego znęcania się, staraliśmy się dobrze
ćwiczyć. Lecz nic nam nie pomogło. Próchniewicz mrugał do złodzieja Mieczysława Kochana,
przywiezionego do Berezy po lwowskich wypadkach, aby umyślnie mieszał nam szyki. Kochan
skwapliwie wykonywał polecenie i usuwał się z szeregu.
"Biegiem marsz dookoła bloku! Padnij! Czołgaj się! Szybciej się czołgać!"
Uganiając między nami rozdawał kopniaki na prawo i na lewo.
"Aresztowany Kapłan, powstań! Biegiem do mnie! Niewygodnie ci się w błocie czołgać? Zakasuj
rękawy! Marsz pod mur i czołgaj się po kamieniach!"
Wzdłuż muru koszarowego ciągnął się pas ziemi wyłożony ostrymi kamieniami. Z obnażonymi łokciami
czołgał się siedemnastoletni Kapłan, krwią znacząc swój ślad.
"Te, zbolały Press, do mnie! Czego ty, filozofie, ruszasz się jak żółw?"
Długo padała gumowa pała na schylonego Pressa. Próchniewicz nie dawał nam ani chwili
wytchnienia.
"Biegiem marsz na czworakach! Prędzej! Prędzej!"
Wśród ogólnego rechotu policjantów odbywał się nasz bieg na czworakach. Krew uderzała nam do
głowy, ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, jeden za drugim rozciągaliśmy się bezwładnie.
"Powstań! Porobić odstępy do gimnastyki. Głęboki przysiad - raz! Wyrzut w przód prawej nogi - dwa!
Wyrzut lewej - trzy! Podnieść się, - cztery! Głęboki przysiad - raz!" itd.
Padaliśmy ze zmęczenia. Niezliczoną ilość razy musieliśmy robić przysiady i wyrzuty nóg. Po
kilkunastu takich przysiadach nikt z nas nie mógł ruszać nogami. Próchniewicz, Pytel, starszy
przodownik i "Garbaty" aspirant raz za razem wyciągali kogoś z szeregu i bili. Przy takiej gimnastyce
Próchniewicz tratował nogami tow. Germaniskiego z Wilna, zamordowanego potem 9 maja, grzmocił
pięściami w plecy gruźlika Princa, bił po twarzy siwego jak gołąb Edmunda Cedlera, kandydata
robotniczego na senatora z Zagłębia Dąbrowskiego, pastwił SIĘ nad młodziutkim Czaplickim z Kielc i
dziesiątkom z nas odbił nerki i płuca. Gdy "gimnastyka" znudziła się już aspirantowi przyglądającemu
się ćwiczeniom, spojrzał porozumiewawczo na Próchniewicza i zaczynał się nowy numer.
"Przysiad - raz! Za kostki chwyć - dwa! Naprzód marsz - trzy!" To się nazywał "kaczy chód". Ze
spuchniętymi nogami, z krzyżami zbolałymi od bicia, popędzani gumową palą posuwaliśmy się
naprzód.
"Nie zatrzymywać się! Ręce w plon rzucać! Pozostać w przysiadzie! Naprzód marsz!"
Gdy już większość z nas zemdlała z wyczerpania, padła wreszcie komenda: "Dość, powstań!"
"Wy, ofermy! Szereg nie jest równy. Nauczę was zaraz równać! Na jeden sygnał będzie padnij, na- dwa
powstań..."
Długo, bardzo długo rozlegał się w obozie gwizdek Próchniewicza.
Przez jakiś czas ćwiczeniami kierowali policjanci Moszkiewkz i Kalinowski, którzy swoim zachowaniem
się wobec nas odróżniali się od Świerkowskiego i Próchniewicza. Pytel wściekał się. Posyłał
Kalinowskiego na śniadanie i osobiście obejmował komendę nad nami. Swym okrucieństwem
doprowadzi! nas do rozpaczy i nie licząc się z następstwami odmówiliśmy mu posłuszeństwa - w
Berezie rzecz niesłychana. Było to w sobotę l sierpnia, rano. Odesławszy do bloku policyjnego
Kalinowskiego, Pytel zaczął szaleć. Bez odpoczynku biegaliśmy już drugą godzinę. "Padnij!"
"Powstań!" Wielu z nas padało na ziemię, nie mogąc się więcej podnieść. Niespodziewanie wyskoczył
z szeregu R., przebywający w Berezie już drugi rok, i krzyknął: "Dość tej męczarni! Nie będę więcej
ćwiczył!" Nie czekając na komendę przestaliśmy biegać. Wśród policjantów zrobiło się zamieszanie.
Pytel stracił głowę, zostawił nas i ciągnął R. do karceru. Ku naszemu zdziwieniu eskorta policyjna nie
rzuciła się na nas i udając, że nic nie zaszło, pozwalała nam maszerować zwykłym krokiem. Przyczyną
tego było ciche zadowolenie policjantów z kompromitacji Pytla, którego wszyscy nienawidzili za jego
donosicielstwo do inspektora.
Po południu zjawił się nadkomisarz i rozpoczęły się karne ćwiczenia, wobec których wyczyny
Próchniewicza były niczym.
PRZYBYWAJĄ NOWE TRANSPORTY
W dniu naszego przybycia do Berezy zwolniono wszystkich endeków i ukraińskich nacjonalistów.
Jedyny w Polsce obóz koncentracyjny zaczął zaludniać się wyłącznie antyfaszystami. Kilka razy
dziennie nadchodziły "transporty". Nowo przybyłym zgotował "przywitanie" komendant Berezy,
inspektor Kamala-Kurhański, który przywiózł z Warszawy specjalne instrukcje o zaostrzeniu reżymu. Z
pochodzenia Tatar, sadysta, zrobił karierę jako szef słynnej katowni defensywiackiej w Białymstoku,
odznaczając się; niesłychanym okrucieństwem. Dwa dni po naszym przyjeździe przywieziono do
Berezy kilkunastu działaczy robotniczych z Łodzi. Już w komendzie pobito ich do krwi. Po drodze do
bloku aresztanckiego rzuciło się na nich kilkudziesięciu zbirów policyjnych ze Świerkowskim na czele.
Rozdzierające jęki rozlegały się po całym obozie. Sprowadzono ich do osobnej sali i tu dopiero
zaczęło się dla nich piekło. Policjant Goslawski specjalnie wyszukiwał Żydów.
"Bolszewickie parchy! Kiszki z was wypuszczę!"
Pieniąc się miotał przekleństwa i obelgi, pastwiąc się nad Ojzerem i Ajzenern.
Z sadystycznym uśmiechem zwraca się Swierkowski do reżysera teatralnego, Stanisława Krengla:
"Po co ty, kochaneczku, przyjechałeś do Berezy?"
"Nie wiem" - odpowiada Krengel.
"..Nadstaw kark, to się dowiesz" - i wymierza mu kilkadziesiąt pał.
Nad gruźlikiem Krupką, który odsiedział już pięć lat w polskich więzieniach, rozbestwiony Świerkowski
tak długo się znęcał, aż Krupka zemdlał. Wówczas jedną ręką chwycił go za włosy i głową uderzał w
cementową posadzkę, drugą zaś bił w kark.
"Tak, s... - wykrzykiwał Swierkowski dziko - będę was cucił, gdy będziecie mdleć!"
Policjant Kowalski zwraca się do Szymańskiego, nakazując mu, by uderzył chłopa ukraińskiego,
którego dopiero co przyprowadzili.
"Melduję posłusznie - odpowiada Szymański - że nie będę bił".
"Co? Łajdaku! - ryczy z wściekłością Kowalski - nie chcesz wykonać mego rozkazu?"
Szymański został powalony na podłogę, kilku policjantów rzuciło się na niego bijąc go po twarzy, w
pierś, w brzuch - gdzie popadnie. "Będziesz bił?" "Nie!" Łódzki robotnik Szymański odmówił
podniesienia ręki na chłopa ukraińskiego i został tak ciężko pobity, że przeszło 5 miesięcy leżał w izbie
chorych. Wstrząsająca była scena "przywitania" grupy aresztowanych z Warszawy. Policjantów
rozwścieczyło to, że mimo okrutnego bicia nikt z nich nie jęknął. Wśród warszawiaków znajdował się
członek zarządu Związku Zawodowego Handlowców, Hagiel, którego aresztowano w marcu 1936 r.
Oślepł w więzieniu, skąd wysłano go do Berezy. Gdy trzeba było przebiec przez szpaler policyjny,
towarzysze brali go pod ramię.
"Puścić go!" - padł rozkaz. Z rękoma wyciągniętymi do przodu, drżąc na całym ciele, próbował Hagiel
biec, lecz przewracał się o podstawione mu nogi. Ledwo się podniósł, powalono go kopnięciem na
ziemię.
"Dziadu przeklęty! - darł się Swierkowski - czego się pchasz na mnie?!"
"Panowie - wołał Hagiel - jestem ślepy!"
"Cha! cha! cha!" - pokładali się ze śmiechu oprawcy, bijąc wciąż przewracającego się Hagiela.
"S...synu, prędzej! Szybciej! Biegiem, ofermo ślepa!"
Hagiela wraz z całą warszawską grupą sprowadzono do sali dla nowo przybyłych. Gosławski
natychmiast go bierze w obroty. Zaczyna się "lekcja" meldowania.
"Musisz stać twarzą zwrócony do mnie w oddaleniu trzech kroków".
"Kuku, gdzie jestem?" - wola Gosławski.
Hagiel rzuca się w kierunku, skąd dochodzi głos, chcąc się zameldować. Gosławski szybko ucieka,
zachodząc Hagiela z tylu, i waląc go w kark pałką gumową, wykrzykuje:
"To ty także i głuchy jesteś!" Zabawa w meldunkową "ciuciubabkę" zaczyna się na nowo. Przerywa ją
zjawienie się Pytla, który zastępuje Gosławskiego. "Aresztowany Hagiel, co to jest 1 maj?"
Hagiel milczy, rozumie bowiem, że odpowiedź będzie pretekstem do bicia.
"Mów, Żydzie parszywy, bo skórę z ciebie zedrę!"
"1 Maja - odpowiada Hagiel - to święto robotnicze".
Z rozmachem uderza go Pytel w twarz. "Ty wyrodku bolszewicki, ja ci dam święta robotnicze, 1 maja to
pierwszy dzień miesiąca maja. Powtórz to 20 razy". W trakcie spadających nań uderzeń musiał ślepiec
Hagiel skandować za policjantem Pytlem, czym jest 1 Maja. Przybył transport z Krakowa. Witają ich
policjanci pod przewodem samego Pytla. Chory gruźlicę kości Samuel Markus, mając już za sobą 9 lat
więzienia, nie może tak biegać jak inni.
"Dlaczego nie biegasz?" - skoczył na niego Pytel.
"Panie komendancie, melduję posłusznie, że jestem chory na gruźlicę kości".
"Ja cię wyleczę! Zdejm buty!"
Samuel Markus otrzymał od Pytla kilkadziesiąt uderzeń pałką w pięty i nie mógł teraz nie tylko biegać,
ale nawet chodzić. Sześć tygodni przeleżał w izbie chorych. Wśród przybyłych z Wilna znajdował się
robotnik budowlany, Mustejtis, Litwin. Aspirant Piotr Jarzęcki wziął go od razu na oko. Kilku policjantów
rzuciło się na niego. Silny jak dąb Mustejtis odrzucił ich od siebie jednym potrząśnięciem ramion. Cała
eskorta zabrała się do "upartego" Litwina i zbito go w straszliwy sposób. Górnika z Zagłębia
Dąbrowskiego, Borowika, bito w plecy tak długo, aż mu dosłownie wyrwano płat ciała. Wskutek gnicia
powstałej rany zrobiła mu się dziura wielkości pięści. Prawie cały czas pobytu w Berezie Borowik
przeleżał w izbie chorych. Młodziutki Lewkowicz ze Skierniewic zostił w dniu przybycia do Berezy tak
zmasakrowany, że przez długie miesiące- chodził spuchnięty. Okrutnie znęcano się nad aplikantem
adwokackim ze Lwowa, M. Horowicem, którego przywieziono w tydzień po naszym przybyciu do
Berezy. Zasądzony na osiem lat w słynnym procesie łuckim, został na podstawie amnestii w marcu
1936 r. zwolniony po odsiedzeniu 6 lat. Sześć tygodni był zaledwie M. Horowic na wolności - do czasu
lwówskich wypadków. Choć wówczas aktywnego udziału w życiu politycznym nie brał i z wypadkami
nie miał nic wspólnego, 16 kwietnia w nocy aresztowano go.
W "Brygidkach" Horowic, jako bezwyznaniowy, nie chciał stawać w szeregu do modlitwy więziennej.
Zbito go łańcuchami i wtrącono do karceru. Naczelnik więzienia, Pawlik, nie zadowolił się tym i zwrócił
się do Wojewódzkiego Wydziału Bezpieczeństwa z wnioskiem wysłania "buntownika" Horowica do
Berezy. Policja, która nie mogła mu zapomnieć bohaterskiego zachowania się na procesie łuckim,
przyklasnęła Pawlikowi. Okazała tusza Horowica i jego pogodna twarz, z której nie znikał nigdy
uśmiech, budziły nieopisaną wściekłość policjantów.
"U nas w ciągu jednego dnia schudniesz!" - krzyczeli.
Były dozorca więzienny Muszyński zmusił Horowica, by ustami podnosił piasek, następnie zaprzągł go
jak konia do pompowania wody ze specjalnej studni wyposażonej w kieraty. Z niesłychanym
okrucieństwem bito chłopów ukraińskich i białoruskich.
"Chamy! Hajdamaki! Zbóje! My was oduczymy polityki!"
Wśród szpaleru policyjnego biegnie białoruski chłop (nazwiska jego nie przypominam sobie).
Podtrzymuje ramieniem omdlewającego towarzysza. Jak wściekłe psy opadli go policjanci. "Puść go!" -
wyli, bijąc na odlew. Cienką strugą spływa krew po twarzy chłopa, który nie jęknąwszy nawet, kurczowo
przyciskając do siebie swego towarzysza niedoli, biegnie dale". Ostatnie dni kwietnia 1936 r. na
zawsze wyryły się w moją pamięć. Z wszystkich zakątków Polski co dzień przywożono do Berezy
robotników, chłopów i inteligentów skutych w kajdany.
PYTEL DBA O HIGIENĘ
Jedną z największych plag w Berezie był brud, pieczołowicie pielęgnowany przez komendanta bloku
aresztanckiego, Pytla. Nigdy nie można było jako tako umyć się. Około 300 aresztowanych musi
zadowalać się wodą z dwóch niewielkich beczek. Zaledwie umoczy się twarz, rozlega się gwizdek
policyjny. Po pracy nigdy nie wolno było umyć rąk. Nawet wtedy, kiedy isię czyściło klozet lub - jak to
było w czerwcu - kiedy zmuszano nas rąkoma ugniatać ludzkie wydzieliny. Student prawa Uniwersytetu
Warszawskiego, Józef Rubinsztejn, robotnik Kapłan i student Welker zostali pobici przez Pytla za to, że
po powrocie z pracy próbowali polać sobie ręce wodą. Wprawdzie raz w tygodniu prowadzono nas do
łaźni, ale nie dawano nam czasu wykąpać się. Aspirant Jarzącki chętnie asystował przy kąpieli i z
nieukrywanym zadowoleniem patrzył na nasze posiniaczone, nagie ciata. Na jego rozkaz policjant
Wilczyński wymierzył kilkanaście pał ślusarzowi z Sanoka, Więckowskiemu, który zbyt długo stał pod
tuszem. Przez pierwsze 6 tygodni nie zmienialiśmy bielizny. Nasze aresztanckie mundury były czarne i
tłuste od brudu. Jedliśmy z zardzewiałych menażek, nie było bowiem czasu porządnie ich wymyć. Pytel
kontrolował "czystość" menażek i upatrzone przez siebie ofiary przedstawiał do raportu karnego.
"Parszywcy - wrzeszczał - nie przestrzegacie higieny!"
Na sali panował okropny zaduch. Okna były zabite deskami i tylko w dzień, gdy przeważnie byliśmy
przy pracy, mały lufcik był otwarty. W nocy dusiliśmy się od obrzydliwego smrodu unoszącego się z
kibla. Już o północy zrywaliśmy się ze snu i na kiblu załatwialiśmy nasze potrzeby, w dzień bowiem
nawet połowa z nas nie mogła tego uczynić. Nic dziwnego więc, że w takich warunkach rozmaite
choroby, zwłaszcza żołądkowe, szerzyły się wśród nas nagminnie. Były cyrulik Bakalarczyk, pełniący
kiedyś funkcję starszego przodownika w brzeskiej defensywie, został mianowany "lekarzem" w Berezie.
By móc się dostać do tego wybitnego "lekarza", trzeba było mieć zezwolenie Pytla, który w
porozumieniu z Kamalą-Kurhańskim wydawał Bąkalarczykowi dyrektywy, jak trzeba nas leczyć.
Chorym był tylko ten, kto miał powyżej 39 stopni gorączki. Ale i tych chorych dzieli! jeszcze na dwie
kategorie: na takich, co mieli "tylko" 39-40 stopni gorączki i na będących w agonii. Pierwsza kategoria
dostawała ten sam wikt co my, "zdrowi", umierających zaś Bakalarczyk wysyłał do odległego o 60 km
szpitala w Kobryniu. Wszystkich leczył przy pomocy jodyny, pigułek i rycynusu... Pewnego razu zabawił
się w chirurga i manipulując przy złamanym palcu studenta Ornsteina (którego zmusił, by jedną ręką
niósł trzy wielkie ławki) unieruchomił mu na zawsze rękę. Każdego, kto nie miał wysokiej gorączki,
zapisywał do raportu karnego jako symulanta. Nawet jeśli ktoś był poważnie chory, obawiał się
zapisywać do "lekarza".
Każdej soboty odbywało się przymusowe "golenie i strzyżenie". W długim ogonku podchodziliśmy do
"fryzjera", który mydląc wylenialym pędzlem, maczanym w brudnej cieczy, kaleczył nam twarz tępą
brzytwą.
"Nie używaj za duża mydła! - krzyczeli policjanci. - Prędzej golić! Szybciej!"
Nasi "fryzjerzy" spieszyli się zatem, raz po raz zacinając nas. Po "goleniu" nie wolno było umyć sobie
twarzy, dozwolone było tylko wytrzeć resztki mydła czapką. Wskutek takiego "higienicznego" golenia
absolwent Politechniki ze Lwowa, Pohorille, dostał na calej twarzy straszliwych wrzodów. Do golenia
szliśmy z takim uczuciem, jak się idzie na ciężką operację. Nie odbywało się ono bez poniżających
"kawałów" ze strony policjantów, którzy oczekiwali na chwilę, gdy polowa twarzy była wygolona, i wtedy
wypędzali nas z "fryzjerni" pod rozmaitymi pretekstami. To samo było przy strzyżeniu. Wileński student
Politechniki, Michał Kozłowski, mimo swego żydowskiego pochodzenia ze względu na nazwisko i
wygląd nie uchodzący za Żyda - był na ogół oszczędzany przez policjantów zarówno przy pracy, jak
podczas bicia. Specjalny "sentyment" czuł do niego inspektor Kamala-Kurhański, z nazwiskiem bowiem
Kozłowskiego, byłego premiera rządu w lecie 1934 r., związane było stworzenie Berezy. Pewnego razu
stanął Kozłowski za naszą namową do raportu z prośbą o zezwolenie używania szczotki do zębów.
Inspektor zezwolił. Gdy jednak Kozłowski zwrócił się do Pytla o wydanie mu szczotki z depozytu, ten nie
tylko odmówił, ale jeszcze - w porozumieniu z inspektorem Kamalą-Kurhańskim - wtrącił go za rzekome
"aroganckie" zachowanie się na 7 dni do karceru.
Pan komendant Pytel dbał o "higienę" w Berezie.
NOCNA REWIZJA
Jest już po apelu wieczornym. Z głębi korytarza dochodzi nas donośny głos Wieczorka:
"Położyć się spać!"
Skok - i wszyscy leżymy na siennikach. Westchnienie ulgi wyrywa się każdemu z piersi. Po długim,
piekielnym dniu żaden policjant z pałą nie będzie nam mącił spokoju przez 9 godzin...
Jeszcze sen nam powiek nie skleił, gdy wśród nocnej ciszy rozlega się przeraźliwy gwizdek.
Słychać stąpanie ciężkich kroków i szczęk broni, z hałasem otwierają się drzwi, wpadają policjanci.
"Wstać! Rozebrać się do naga!"
"Ręce na karku spleść! Biegiem marsz na dół do jadalni!"
Nie zdążyliśmy zrzucić z siebie koszul, a już nas biją.
"S...syny, prędzej, szybciej!"
Nadzy, z rękoma splecionymi na karku, wybiegamy na korytarz. Jeden obok drugiego stoją policjanci i
kopią nas.
Z uśmiechem na ustach asystują przy tym nadkomisarz, aspirant Jarzęcki i "Garbaty", który drze się
piskliwym głosem:
"Ostatnia wasza chwila nadeszła!"
Nu schodach podstawiają nam nogi, przewracamy się i spadając otrzymujemy jedno uderzenie za
drugim. Posiniaczeni, zalani krwią, wbiegamy do "jadalni".
"Twarzą do ściany! Nie oglądać się!"
300 nagich ciał stłoczono obok siebie. 300 bezbronnych ludzi, wydanych na łup rozbestwionych
policjantów.
Do uszu naszych dochodzi tajemniczy szept i odgłos ładowania broni. Co to wszystko ma znaczyć?
Będą nas rozstrzeliwać - przychodzi nam na myśl.
Za chwilę wywołują nazwiska:
"Edmund Cedler!
Stanisław Siatkowski!
Szymon Winter!
Stanisław Więckowski!
Micheńko!
Ornstein!
Buraciek!
Wszyscy wywołani - w tył zwrot! Biegiem marsz do góry".
Po kilku minutach z pierwszego piętra dochodzi nas huk podobny do wystrzału.
Znowu wywołują grupę aresztowanych.
Kilka godzin tak staliśmy w trwożnym oczekiwaniu śmierci. Niespodzianie rozległ się gwizdek.
"Z powrotem do góry! Każdy do swojej celi!"
Droga prowadzi przez szpaler bijących nas policjantów. Na sali wszystko rozrzucone - odbywała się
rewizja. Od wywołanych przedtem towarzyszy dowiadujemy się, że Pytel i Wieczorek znęcali się nad
nimi i uderzali ławkami o cementową posadzkę, by u pozostałych w " jadalni" wywołać wrażenie salwy
rewolwerowej. Pierwsza przeżyta przez nas rewizja nocna w Berezie została tak zainscenizowana,
abyśmy sądzili, że prowadzą nas na rozstrzelanie... Było to w nocy z 30 kwietnia na l maja. Później
często odbywały się rewizje, ale już nie zaraz po apelu, tylko o północy. W ten sposób nie tylko dzień,
lecz i noc zamieniano nam w piekło.
KATORŻNICA PRACA
Obrzucając nas ironicznym spojrzeniem inspektor Karnala-Kurhański mówił na porannym apelu:
"Na wiecach krzyczeliście: "Żądamy pracy, więc proszę bardzo, dajemy wam pracę!"
Na rozległym obszarze obozu koncentracyjnego rozsiane były liczne ruiny starych koszar,
zniszczonych podczas wojny światowej. Zapędzono nas do uprzątnięcia gruzów, wydobywania
fundamentów i zniwelowania terenu. Mordercza to była praca. Bez chwili wytchnienia harowaliśmy, z
niesłychaną szybkością waląc oskardami w wystające spod ziemi głazy.
"Prędzej! Szybciej!"
"Ruszaj się!"
"Nie oglądać się!"
Bojąc się obejrzeć, bity wciąż przez policjantów, Leon Cukerberg uderzył kilofem w głowę stojącego za
nim Eichla. Do rozciągniętego na ziemi Eichla dopadł policjant Świerkowski.
"Powstań, draniu!"
Z zadowoleniem ogląda Świerkowski rozplataną czaszkę.
,,Biegiem marsz do lekarza!"
Zalewając się krwią próbuje Eichel biec, a za nim pędzi Świerkowski i wymachując pałką krzyczy:
"Szybciej! Prędzej!"
Gnani tym refrenem wydobywamy z siebie tempo pracy widziane Jeno w stynnym filmie Chaplina
"Dzisiejsze czasy" (,,Modern times'). Nie ratuje nas to jednak od razów. Biada temu, kto by na chwilkę
przerwał pracę.
"Aresztowany nr 387, do mnie! W tył zwrot! Nachyl się!"
Grad uderzeń spada na grzbiet i krzyż "aresztowanego nr 387".
"Aresztowany nr 416, do mnie!"
Ze wszystkich sił kopie go zbir butem.
Specjalnie znęcali się nad inteligentami. W pierwszych dniach maja wciąż byli bici przy pracy dr Litwak,
Press, Pohorille i Horowic.
"Czym jesteś z zawodu?" - pyta policjant.
"Adwokat, aplikant, absolwent Politechniki, student" - pada odpowiedź.
,,G... jesteście! Dranie! Znacie teorię, teraz poznacie praktykę! Marsz do noszy!"
Praca przy noszach była najcięższa. Wielkie, zrobione specjalnie z twardego, ciężkiego drzewa nosze
były dla nas postrachem. Kładliśmy na nie kamienie, cegły, ziemię i dźwigaliśmy. W normalnych
warunkach używa się do tego taczek.
"Więcej nabierać! Nie bawić się!"
Dwóch z nas chwyta za nosze. Są tak ciężkie, że urywają nam race. Robimy kilka kroków, chwiejemy
się i nie możemy ruszyć dalej.
"Markieranci!" - ryczy policjant bijąc nas.
Natężając resztki sil docieramy do miejsca, gdzie się wyrzuca gruz. Ledwo wylądowaliśmy, już musimy
biegiem wracać, znowu nakładać i znowu nosić. Pół godziny pracy przy noszach starczyło, by
całkowicie opaść z sił. Nawet Mozyrko i Sasiuk, mimo że od dzieciństwa pracowali jako robotnicy przy
najcięższych robotach, nie potrafili długo dźwigać noszy i przewrócili się. Świerkowski, Gosławski i
Korczyński walili w nich pałami, jak w bęben.
W Berezie nie używano zwierząt pociągowych - nas zaprzęgano do wozu z gnojem, kamieniami lub
drzewem.
Cmokając ustami, policjanci pokrzykiwali:
"Wio! Hetta! Wista!"
Uginając się pod ciężarem wóz zapadł się w bagnistą poleską ziemię. Na to tylko czekali Wilczyński lub
Malinowski - bat raz po raz spadał na nasze grzbiety.
"Wio! Hetta! Wiśta!"
9 maja urządzono nam przy pracy krwawą masakrę. Owego pamiętnego ranka zjawił się
nieoczekiwanie Kamala-Kurhański i długo szeptał na ucho "Garbatemu", który prężąc się służalczo nie
mógł powstrzymać się od zacierania rąk z uciechy.
"Rozkaz! Tak jest! Wszystko zostanie wykonane!"
Za chwilę Próchniewicz, kierujący dotychczas ćwiczeniami, obejmuje komendę nad tzw. "grupą
ogólną", przeznaczoną do niwelowania terenu. Spojrzeliśmy na siebie - coś się szykuje... Gdy tylko
zaczęliśmy pracować, na znak dany przez Próchniewicza rzucili się na nas policjanci. Bicie w Berezie
było naszym chlebem powszednim, ale nigdy przedtem and potem nie znęcali się nad nami tak, jak
wówczas. Próchniewicz uwziął się na szczupłego, wątłej budowy, o typowo żydowskich rysach twarzy
Gertnera, pomocnika handlowego ze Lwowa. Zmuszał go do zgięcia się w ten sposób, aby prawie
czołem dotykał ziemi, a wtedy mierzył w plecy i w nerki. Po każdym uderzeniu Gertner z jękiem padał
na ziemię. Kopnięciem w bok przywracał go strażnik do poprzedniej pozycji i bił, dopóki się nie
zmęczył. Gdy Próchniewicz pastwił się nad Gertnerem, reszta policjantów wpadała jakby w szal i
prześcigała się w okrucieństwach. Korczyński wepchnął Ukraińca z Tarnopola, Micheńkę, do jamy i
kazał mu wydobywać się z niej, a gdy ten usiłował to wykonać, bił go pałką po palcach i szczuł na
niego psa.
Wilczyński zmusił literata Żyrmana, by wykopał sobie dół, a następnie kazał go zasypać aż po szyję.
Gosławski kazał pokryć rozciągniętego na ziemi robotnika białoruskiego Mozyrkę liśćmi i urządzał
sobie po nim spacery. Wieczorem tego samego dnia Mozyrko zapadł na ostre zapalenie płuc i w kilka
dni później zmarł. W karcerze zamęczony został na śmierć student z Wilna, Germaniski. Bijąc nas
żądali, byśmy krzyczeli: "Nie będę więcej komunistą!" Na palcach można było policzyć tych, którym
okrzyk ten wyrwano z ust - reszta milczała... Doprowadzało to katów do wściekłości. Dwa trupy,
przeszło stu ciężko pobitych, których musiano zabrać na izbę chorych - oto krwawy plon zebrany 9
maja przez siepaczy Berezy. Z początkiem czerwca zapędzono nas do pracy przy "kompocie" (tak się
nazywała w Berezie robienie z ludzkich wydzielin nawozu). Z dołów kloacznych wybieraliśmy wiadrami
ekskrementy, wlewaliśmy je do specjalnych beczek-wozów i jechaliśmy w pole. Tutaj kopaliśmy
głębokie jamy, do których zsypywano słomę, następnie na rozkaz Korczyńskiego niektórzy z nas
schodzili na dół. Z góry wylewano zawartość beczkowozów, obryzgując stojących na dole. Teraz
zaczynała się właściwa "praca": wszyscy rękoma i nogami ugniataliśmy słomę zmieszaną z kałem. Co
kilka minut policjanci komenderowali: "Padaj! Powstań!"
Najwięcej znęcali się przy "kompocie" nad lekarzem Rudlem i robotnikiem Szpilmanem. Dr Rudel
przebywał w Berezie od lipca 1934 r. wykazując niezwykły hart ducha mimo niesłychanych katuszy,
zadawanych mu w ciągu jego dwuletniego tam pobytu. Szpilman, pracownik krawiecki z Łucka, miał już
za sobą 5 lat więzienia i 6 miesięcy Berezy. Po raz drugi przybył do obozu w czerwcu, gdy zaczęła się
praca przy "kompocie". Korczyński wziął go od razu w obroty. Zmuszał go do czołgania się w kale, bijąc
go w straszliwy sposób. Zmasakrowanego Szpilmana wrzucono do karceru - tylko jego niezwykle silny
organizm sprawił, że nie spotkał go los Germaniskiego. Przeszło dwa tygodnie trwała praca przy
"kompocie", przerwana przez lekarzy z obawy przed wybuchem epidemii, policjanci bowiem nie
pozwalali nam nawet rąk umyć przed jedzeniem, a ubranie nasze i bielizna były oblepione ludzkimi
wydzielinami.
Rąbanie drzewa stanowiło dla policjantów równie świetną okazję do znęcania się nad nami. W
pierwszych tygodniach brano do tej roboty przeważnie Żydów.
"Ha, Moszki! W domu to "goje" dla was robili, teraz pokażcie, co umiecie".
Gdy jednak okazało się, że tak samo jak ich polscy, ukraińscy i białoruscy towarzysze dają sobie radę z
piłą i siekierą, wywołało to furię wściekłości u policyjnych naganiaczy, którzy puścili w ruch pałki
gumowe.
"S...syny! Nam na złość dobrze pracują!"
W czerwcu Pytel postawił ślepca Hagiela do rżnięcia drzewa. Ukazanie się Hagiela eskorta policyjna
przyjęła radosnym wyciem. Dali go do piły. Hagiel kaleczył sobie palce, pilą wciąż mu wyskakiwała z
kloca. Okładając go pięściami krzyczeli: "Dziadu ślepy! Psujesz nam piłę!"
W sierpniu robotnik budowlany z Lublina, Jeziora, popędzany przez policjantów do coraz szybszej
pracy odrąbał sobie siekierą palec.
,,O jeden palec mniej" - flegmatycznie powiedział Wilczyński.
"LEKKA" PRACA
Każda wykonywana praca, choćby najlżejsza, stawała się dla nas piekielną męczarnią. Przy zwykłym
zamiataniu ludzie mdleli. Miotełką długą na łokieć, zgięci i ciągle bici, musieliśmy zamiatać szosę
długości kilometra, nie wyprostowując ani na chwilę grzbietu i posuwając się naprzód z niesłychaną
szybkością. Na Zielone Święta wypędzono nas do zamiatania miasteczka. Konna policja uganiała po
ulicach, brutalnie rozpędzając gromadzące się grupki przechodniów. Nawet okna musiano zamykać.
Wtedy rozpoczęły się zwykłe harce pałek po naszych krzyżach i plecach. Jęki katowanych poniósł wiatr
daleko poza krańce Berezy Kartuskiej.
Bardzo wielu z nas przybyło do Berezy z rozmaitymi chorobami, nabytymi w więzieniach. Sporo
aresztantów było już w podeszłym wieku, jak Cedler, Grosz, Więckowski i inni. Inspektor Kamala-
Kurhański nakazał lekarzowi zwolnić od ciężkich robót tylko małą garstkę. Policjanci nazywali ich
"umierajkarni" i zatrudniali przy porządkowaniu bloków aresztanckich. W drugiej połowie maja
inspektor doszedł do wniosku, że czyszczenie klozetów lub szorowanie podłóg to nie żadna praca i
wobec tego trzeba "umierajkom" dać - jak się sam wyraził - "lekką" pracę: tłuczenie cegieł. W głębokim
przysiadzie przez cały czas pracy, ciężko chorzy tłukli drobnymi młotkami cegły. Raz po raz któryś z
nich nie mogąc utrzymać się w pozycji nieznośnej nawet dla zdrowego człowieka, przewracał się i
mdlał. Korczyński, dowódca eskorty policyjnej, kopnięciami cucił go.
"Na co jesteś chory?" - pytali policjanci.
"Gruźlica płuc, gruźlica kości, przepuklina, wada serca" - pada odpowiedź.
"Pała gumowa to najlepsze dla was lekarstwo".
Najwięcej tego policyjnego "lekarstwa" dostawało się Rumińskiemu, studentowi z Poznania.
Pochodzący ze znanej rodziny działaczy sanacyjnych (ojciec jego był posłem na Sejm), były
przywódca Legionu Młodych, Rumiński-antyfaszysta ściągał na siebie specjalną nienawiść oprawców,
wśród których miał sporo kolegów z ławy szkolnej. Ciężko chorego na serce Rumińskiego walili
pięściami w klatkę piersiową, bili po nerkach, kopali w brzuch.
"Sługo żydowski! Pachołku Lenina! Okryłeś hańbą swego ojca, zdradziłeś ojczyznę!"
Rumiński dostał ataku serca i ledwo go lekarz uratował. Tak to było przy tej "lekkiej" pracy - tłuczeniu
cegieł. Rano, gdy przed pracą dzielono nas na grupy, z których każda miała swą nazwę, jak np.
"Niwelacja terenu", "Porządek w parku", "Blok policyjny" itd. - Wieczorek, skoro przyszła kolej na grupę
"Tłuczenie cegieł", wykrzykiwał ironicznie: "Tłuczenie aresztowanych!"
AŻEBY WAM I NAM SIĘ NIE NUDZIŁO
Pilnująca nas w Berezie straż policyjna ujęta była w karby starej dyscypliny wojskowej. Bez zezwolenia
inspektora nie wolno było policjantom udać się do miasteczka. Z nudów urządzali sobie więc z nami
przy pracy rozmaite "zabawy". Celował w nich Wilczyński, policjant z akademickim wykształceniem,
który każdy swój "kawał" rozpoczynał słowami:
"Ażeby wam i nam się nie nudziło!"
Ulubionym jego "kawałem" było wołanie do sieni jakiegoś "aresztowanego" i pod groźbą bicia
zmuszanie go do podkradnięcia się do drugiego policjanta i szczekania na niego jak pies: "Hau! Hau!"
“Napadnięty" w ten sposób policjant nie żałował oczywiście kułaków "aresztowanemu", ale gdy
Wilczyński byt w dobrym humorze, nie pozwalał bić swego "psa". Trudno opisać, jakie cierpienia
moralne sprawiały nam te "żarty" policyjnych degeneratów, którzy wyli z uciechy. Gosławski, zażarty
endek i - jak sam o sobie mówił - wierzący katolik, lubił religijne "witze". Z miną nabożnego mnicha
wołał do siebie górnika z Zagłębia Dąbrowskiego:
"Odstaw łopatę. Umiesz ty się modlić?"
"Nie, mój ojciec był bezwyznaniowy i ja jestem bezwyznaniowy".
"To nic. W Berezie nauczę cię modlić się. Klęknij!"
Górnik ukląkł. Zidiociały z sadystycznych wyczynów w Berezie Gosławski zaczął bredzić:
"Stalin, ażeby cię jasny szlag trafił! Stalin, ażebyś zdechł jak sobaka" itd., itp.
Przejęty swą osobliwą "modlitwą" Gosławski dopiero po chwili zauważył, że klęczący górnik za nim nie
powtarza. Oczy nabiegły mu krwią.
"Powtórz!" - ryknął.
"Nie będę się modlił - śmiało odpowiedział nasz towarzysz - to nie jest modlitwa".
Długo i okrutnie, lecz bezskutecznie pastwił się nad nim Gosławski.
Pewnego razu pracując w parku wykopaliśmy w pobliżu cmentarza z czasów wojny kość ludzką.
Świerkowskiemu uśmiech rozjaśnił twarz; wydał rozkaz, byśmy kolejno podchodzili i całowali
wykopaną kość.
"To są szczątki psubratów bolszewików, których wytłukliśmy tu w roku 1920. Wkrótce i was w Berezie
tak wykończymy! Co ty na to, bałwanie jeden?" - zapytuje Swierkowski jakiegoś robotnika z Sosnowca.
"Tak to bywa, panie komendancie. Hula sobie człek na tym bożym świecie, bije swych bliźnich, znęca
się nad nimi - aż przyjdzie kryska na Matyska..." Kat Swierkowski doskonale zrozumiał aluzję. Blady jak
trup stał nieruchomo kilka chwil, wreszcie mruknął:
"Z powrotem wziąć się do pracy!"
Bernyciak i Wilczyński uważali siebie za bardzo "muzykalnych" i wielkich miłośników tańca. Wywołali
ukraińskiego towarzysza:
"Ano zatańcz kozaka!"
Gdy przez chwilę wahał się, czy wykonać rozkaz, siepacz zaczął pałką bić go po kolanach. Wilczyński
ku uciesze zgrai policyjnej zamiast skocznej melodii gwizdał... arią "Śmiej się pajacu".
BEREZA - WYLEGARNIA PROWOKACJI
Cały reżym w Berezie był tak pomyślany, by złamać solidarność między aresztowanymi i wyplenić z
nich "buntowniczego ducha". Mimo okrutnego systemu znęcań się i tortur, mimo całkowitej izolacji od
zewnętrznego świata - katom policyjnym nie udało się złamać internowanych. Wzruszające były objawy
naszej braterskiej solidarności. Pomagaliśmy sobie przy pracy, narażając się na baty, dzieliliśmy się
ostatnim kąsem chleba, nigdy nie wykonywaliśmy, częstych w pierwszych tygodniach, rozkazów
wzajemnego bicia. Drut kolczasty nie odgrodził nas od wyzwoleńczej walki mas ludowych świata.
Pracując w bloku policyjnym nauczyliśmy się z daleka jednym oka mgnieniem odczytywać zamazane
tytuły w strzępach gazet. Serca nasze biły radośnie na wieść o wspaniałym zwycięstwie Frontu
Ludowego we Francji, z drżeniem śledziliśmy bohaterski opór stawiany przez naród hiszpański
faszystowskim interwentom, dochodziły do nas odgłosy ulicznych wystąpień bezrobotnych w całej
Polsce i krwawych walk chłopskich w powiecie hrubieszowskim.
Inspektor Kamala-Kurhański nie mogąc się pochwalić wielką ilością deklaracji lojalności wobec rządu,
wymuszanych od słabych i chwiejnych, rozpoczął wielkie łowy na "Garść agitatorów", utrudniających
mu - jak grzmiał przy porannym apelu - poprawą obałamuconych. W tym celu, jako były szpicel,
świetnie - trzeba to przyznać - rozbudował system prowokacji. W każdej sali miał informatorów, którzy
za cenę rychłego wydostania się na wolność donosili policjantom o najmniejszym ruchu, kto do kogo
szepnął kilka słów, kto się uśmiechnął (uśmiech w Berezie doprowadzał naszych katów do
wściekłości), kto zostawił kawałek czarnego chleba dla towarzysza wracającego z karceru, kto
przeczytał ukradkiem coś w gazecie i rozpowszechnia to itd.
Na podstawie doniesień zostali 11 czerwca osadzeni w specjalnej sali nr 15 najbardziej "niebezpieczni
agitatorzy" w liczbie 30. Sala nr 15 była "Berezą w Berezie" (jak się wyraził policjant Bernyciak).
Trzymano nas w zupełnej izolacji od pozostałych sal, nie dawano nam nawet tyle czasu, co innym, na
jedzenie, umycie menażek, załatwienie fizjologicznych potrzeb. Kiedy inni odpoczywali - po kolacji lub
w niedzielę - myśmy pracowali, bito nas częściej niż innych i stosowano straszliwe karne ćwiczenia.
Wszystko to zawdzięczaliśmy prowokatorom, których razem z nami osadzono w sali nr 15. Donosicieli
otaczaliśmy murem pogardy i nienawiści, co utrudniało im denuncjatorską robotę. Zmusiło to Kamalę-
Kurhańskiego i jego "adiutanta" Pytla do zastosowania bardziej wyrafinowanego systemu prowokacji
przez rzucanie podejrzenia na niewinnych i uczciwych rewolucjonistów.
Wołali oni np. do kancelarii na "poufną" rozmowę; z denuncjatorem kogoś z tych, których zachowaniu
się w Berezie nie można było nic zarzucić, potem nieoczekiwanie dla wszystkich zwalniali go z raportu
karnego i odnosili się do niego dobrze przy pracy, wywołując tym wrażenie, że podpisał deklarację. I na
odwrót: deklaranta i donosiciela wtrącali czasem do karceru, nie szczędząc mu kilku pał. W ten sposób
usiłowali zdezorientować nas, wywołać zamieszanie, zasiać nieufność i zamaskować prawdziwych
prowokatorów.
KARCER
"Jeżeli praca i pała was nie poprawią - krzyczał Kamala-Kurhański - zrobi to karcer!"
W środku obozu stał budynek z czerwonej cegły, otoczony ze wszystkich stron kolczastym drutem.
Niegdyś arsenał, został przez poprzednika Kamali, Grefnera, pierwszego komendanta Berezy,
przebudowany w 1934 roku na straszliwy karcer. Głęboko wryte w ziemię cele nie miały okien.
Panowała w nich egipska ciemność. W lipcu, gdy upały były nie do zniesienia, w karcerze panowało
dotkliwe zimno. Ściany i podłoga zawsze były mokre. Policjanci często naumyślnie dawali nam
dziurawe "kible". Można było tylko stać lub leżeć. Policjant co 15 minut obowiązany był pukać do drzwi,
aby się przekonać, czy aresztowany jeszcze żyje. Trzeba było natychmiast krzyczeć ze wszystkich sił:
"Jestem!" Nudzący się na warcie policjant pukał co kilka minut i biada temu, kto z pewnym opóźnieniem
lub niezbyt głośno odpowiadał: "Jestem!" Do karceru wtrącano na pięć albo siedem dni. Przez czas
pobytu w karcerze dostawaliśmy połowę normalnej porcji jedzenia, a co drugi dzień tylko maleńki
kawałeczek czarnego chleba i trochę wody. Głód, chłód, brud, brak snu powodowały, że więźniowie po
wyjściu z karceru nie mieli sił chodzić. Nie darmo aspirant Jarzęcki mówił:
"Kilka dni pobytu w naszym karcerze - to utrata kilku lat życia!"
Co kilka dni rano odbywał się raport karny, odbierany przez Kamalę-Kurhańskiego. Przedstawieni do
raportu w pozycji na baczność meldowali:
"Panie inspektorze, aresztowany X. Y. melduje posłusznie, że staje do raportu karnego za prowa-
"Panie inspektorze, melduję posłusznie, że staję do raportu karnego za uśmiech" - Itd. Itp. Na zapytanie
inspektora, co mmamy do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie - odpowiadaliśmy przeważnie
wzgardliwymm milczeniem, wiedzieliśmy bowiem, że raport karny to komedia, w której się lubował były
pułkownik Kamala-Kurhański. Wieczorem odchodził "transport" do karceru. Wywołani gwizdkiem
ustawialiśmy się w szeregu i wysłuchiwaliśmy odczytywanej przez Pytla "decyzji o ukaraniu", która np.
brzmiała:
"Ja, komendant Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej, Józef Kamala-Kurhański ukarałem na
podstawie regulaminu M. O. przy raporcie dnia 23. VII. 1936 r. aresztowanego... samotnym
zamknięciem przez 7 dni, z twardym łożem i postem w pierwszym, trzecim, piątym i siódmym dniu
zamknięcia, ze zmniejszeniem racji żywnościowej do połowy przez 7 dni, za prowadzenie agitacji
wśród aresztowanych na sali sypialnej nr... w dniu 15. VII. 1936 r.
Bereza Kartuska 23. VII. 3E.
Komendant Miejsca Odosobnienia Józef Kamala-Kurhański"
Cytowany wyżej dokument jest autentyczny i znajduje się w moim posiadaniu. Ukarany
siedmiodniowym karcerem aresztowany leżał 15 lipca obłożnie chory i żadnej "agitacji" nie prowadził.
Czasem Kamali-Kurhańskiemu znudziła się "praworządność" regulaminowa, wtedy bez raportu
karnego wtrącał nas do karceru tylko na podstawie donosów prowokatorów.
Specjalną nienawiścią pałał do robotnika z Wilna, Jerozolimskiego, dającego sobie radę z najcięższą
pracą i ćwiczeniami, hardo i śmiało spoglądającego w oczy katom policyjnym. Kamala postanowił
złamać go karcerem. W tym samym dniu, kiedy Jerozolimski opuścił karcer, wrzucono go tam ponownie
na 7 dni pod błahym pretekstem. Z małymi przerwami Jerozolimski przesiedział w karcerze przeszło
siedemdziesiąt dni! Zmieniony nie do poznania, wychudzony jak szkielet, ale z ciągle gorejącymi
oczyma i uduchowioną twarzą, wywoływał ów żydowski robotnik podziw nawet u przeżartych
antysemityzmem policjantów. Jeden z nich usiłował mu nawet podać do karceru chleb z masłem i
złapany na gorącym uczynku wyleciał ze służby. Stałym mieszkańcem karceru bywał dr Ch. Rudel,
mający za sobą sto kilkadziesiąt dni pobytu w owym piekielnym lochu.
Karceru nie uniknął nawet ślepiec Hagiel, którego zadenuncjował prowokator Szor, że opowiadał na
izbie chorych Rudlowi o uchwałach VII Kongresu Kominternu. Ciężko chorego Hagiela,
zmasakrowanego w pamiętną krwawą sobotę 9 maja, ściągnięto z łóżka i wrzucono do karceru.
Odznaczający się szczególnym okrucieństwem policjant Bitner bezustannie pukał w drzwi, a Hagiel
załamującym się głosem wołał: "Jestem!" Niezliczoną ilość dni przebył w karcerze student medycyny
Paweł Lerner. Był on w naszej sali nr 15 "gospodarzem", to jest tym, który chował chleb dla
wracających z karceru towarzyszy. Inspektor obozu, powiadomiony o tym przez donosicieli, a nie
mogąc nigdy złapać Lernera przy rozdzielaniu chleba, gnębił go bezustannie karcerem. Gdy odchodził
"transport" do "budynku śmierci" (jak lubił mówić policjant Maciaszczyk, tam bowiem został zabity
Germaniski), rzadko kiedy zabrakło studenta prawa, Czaplińskiego, który ciągle stawał do raportu
karnego za "uśmiech". Młodziutki Czapliński zawsze miał pogodny wyraz twarzy i to nie podobało się
Pytlowi. W karcerze gnili przez niezliczoną ilość dni Mustejtis, Winter, Jolles, Rubinsztejn, Samuel
Markus, Horowic, Schafel, Szpilman, Władysław Wicha, Ojzer, Fiszer i dziesiątki innych. Największy
"kontyngent" dawała sala nr 15.
Karne ćwiczenia i bicie stosowano wobec nas także w karcerze. Korczyński, Wilczyński, Świerkowski i
inni policjanci otwierali drzwi i dawali nam "padnij-powstań". Baliśmy się wynosić co dzień kibel, bo
zaraz częstowali palą. Nierzadko przychodzili do celi karceru, by okładać nas. Niektórzy, doprowadzeni
do rozpaczy, próbowali popełnić samobójstwo. Bywały wypadki, że wpadali w obłęd. Przed oczyma
wciąż stoi mi tragiczna postać Malarowicza z Wilna. Chory na serce, ciężko znosił Malarowicz
katorżniczą pracę i potworne znęcanie się nad nim. Zawsze jednak wykonywał wszystkie rozkazy i
zachowywał się - można by powiedzieć - potulnie. Przez długi czas udało mu się uniknąć karceru, aż
wreszcie w październiku przyszła na niego kolej. Zrozpaczony Malarowicz, nie zastanawiając się nad
skutkami, napisał w czwartym dniu karceru własną krwią na drzwiach celi:
"Hańba katom faszystowskim! Niech żyje komunizm!"
Nazajutrz policjant pełniący straż w karcerze zauważył napis i natychmiast dał znać do komendy.
Kamala-Kurhański przybył osobiście. Z celi Malarowicza zaczęły dochodzić rozdzierające jęki. Na
skutek straszliwego bicia w głowę Malarowicz zwariował, wpadł w melancholię i przestał mówić, a tym
samym nie mógł się odezwać, gdy pukali do drzwi. Kamala orzekł, że się "zbuntował", udaje wariata i
postanowił go nie wypuścić z karceru. Malarowicz przebywał długie miesiące w karcerze. Codziennie
przychodził lekarz i gdy stwierdzi!, że lada godzina może umrzeć, brano go na izbę chorych, leczono
przez kilka dni i znów wtrącano do karceru, gdzie go okrutnie bito. "My tego wariata - chełpili się
policjanci - wyleczymy!". Wieść o straszliwym znęcaniu się nad chorym umysłowo Malarowiczem
dotarła do Wilna, wywołując powszechne oburzenie. Pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej
Malarowicz został zwolniony z Berezy w 1937 r. Stan jego był już jednak nieuleczalny.
ZWOLNIENIE
Nigdy nie można wiedzieć, kiedy z Berezy wychodzi się na wolność. Formalnie zostaje się osadzonym
w obozie koncentracyjnym ,,tylko" na 3 miesiące, ale po upływie tego czasu od sędziego śledczego w
Brześciu nadchodzi przedłużenie na następne 3 miesiące. Faktycznie takie przedłużenie może się
ciągnąć w nieskończoność. Niepewność, jak długo będzie się przebywało w tym piekle, wtrącała
każdego w rozpacz. Nakaz zwolnienia może nigdy nie nadejść, lada chwila możemy podzielić los
Germaniskiego i Mozyrki.
Gwizdek Pytla i wywoływanie przez niego nazwisk budziło nadzieję, że może wychodzi grupa
aresztowanych na wolność. Pytel wiedział o tym i od czasu do czasu po kolacji, kiedy zwykle następuje
zwolnienie, wolał do siebie kilkunastu z nas, kazał czekać przed kancelarią, trzymając nas przez pół
godziny w napięciu, wreszcie z ironicznym uśmiechem rozkazywał każdemu z nas nosić po 3 ławki do
policyjnego teatru...
Zupełnie niespodziewanie nadszedł dzień mego zwolnienia. W ogonku stała nasza grupa na korytarzu
i mając w pamięci "żarty" Pytla nikomu nawet na myśl nie przyszło, że wymarzona wolność jest już tak
blisko. W kancelarii przyjmował każdego z nas osobno sam Kamala-Kurhański. Rozparty za biurkiem
cedził każde słowo:
"Z nakazu ministra spraw wewnętrznych i p. premiera generała Sławoja-Składkowskiego aresztowany
X zostaje zwolniony”.
Nic nie wolno opowiadać, co zaszło w Berezie. Jedno słowo aresztowany piśnie, a natychmiast będzie
z powrotem w moim królestwie". Uśmiech rozjaśnia jego ciemną twarz: "A wówczas nigdy więcej
aresztowany stąd nie wyjdzie".
Gdy zapadł zmrok, wprowadzają nas do wartowni policyjnej. Kaci witają nas salwami śmiechu.
"Pięknie wyglądacie, nasza kuracja pomogła!"
Wyprowadzają nas z obozu. Odwracamy się i długo patrzymy na oświetlony blok aresztancki. Żal
ściska nam serce. Tam za kolczastym drutem pozostali nasi towarzysze niedoli. Radość zwolnienia
prysła, W uszach zabrzmiały jęki katowanych. Wynurzają się przed nami cienie Germaniskiego i
Mozyrki. Zwyrodniałe oblicza Kamali-Kurhańskiego, Pytla, Malinowskiego, Świerkowskiego i innych
oprawców wyrastają z nocnych ciemności. Zwierają się nasze pięści, w duszy zapada twarde
postanowienie: wracamy do szeregu - walkę podejmujemy na nowo!
(Rozdział "Wspomnienia z Berezy" strony 413-461 wyd. Książka i Wiedza 1958 Łódź)
_______________________________________________________
Bibliografia:
Wojciech Śleszyński, Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934 - 1939;
Siekanowicz, Piotr (1991). Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934–39;
Ireneusz Polit, Miejsce odosobnienia w Berezie Kartuskiej, wyd. Adam Marszałek, 2003;
Opracowanie i redakcja materiału:
PremaDharmin
Autor: Prema Dharmin
Artykuł pobrano ze strony
eioba.pl