rozdzial 02 (121)














Zelazny Roger - Książę Chaosu - Rozdział 02



      Miałem wrażenie, że minęła zaledwie chwila, gdy skała po lewej stronie zamigotała i wydała dźwięk jakby dzwonu. Bez udziału świadomości, moja uwaga skupiła się na pierścieniu, który Suhuy nazwał spikardem. Uzmysłowiłem sobie, że zamierzałem go użyć do obrony. To ciekawe, jak znajomy się teraz wydawał, w jak krótkim czasie się do niego przystosowałem. Poderwałem się i zwróciłem w stronę skały, wyciągając lewą rękę... lecz przez migotliwy obszar wkroczył Suhuy, a za nim dostrzegłem wyższą, bardziej mroczną sylwetkę. Po chwili i ona przekroczyła próg, wynurzyła się w rzeczywistość i przemieniła z ośmioręcznej małpy w mojego brata Mandora w ludzkiej postaci. Odziany był w czerń, jak przy naszym ostatnim spotkaniu, lecz ubranie miał świeże i nieco inaczej skrojone, a białe włosy nie tak splątane. Rozejrzał się szybko i uśmiechnął do mnie.


      - Widzę, że wszystko w porządku - oświadczył. Parsknąłem, wskazując jego rękę na temblaku.


      - Tak jak można tego oczekiwać - odparłem. - Co działo się w Amberze po moim wyjeździe?


      - Żadnych nowych katastrof. Zostałem tylko, by sprawdzić, czy nie mógłbym w czymś pomóc. W rezultacie magicznie oczyściłem nieco okolicę i przywołałem parę desek, żeby zakryć dziury. Potem poprosiłem Randoma o zgodę na opuszczenie pałacu. Wyraził ją i wróciłem do domu.


      - Katastrofa? W Amberze? - zdziwił się Suhuy. Przytaknąłem.


      - W korytarzach pałacu Amber nastąpiło starcie między Jednorożcem a Wężem. Doprowadziło do sporych zniszczeń.


      - Co skłoniło Węża do wtargnięcia tak daleko w dziedzinę Porządku?


      - Chodziło o coś, co Amber uważa za Klejnot Wszechmocy, natomiast Wąż za swoje zagubione Oko.


      - Muszę usłyszeć całą tę historię.


      Opowiedziałem o spotkaniu, pomijając tylko swoje późniejsze doświadczenia w Galerii Luster i w komnatach Branda. Kiedy mówiłem, spojrzenie Mandora wędrowało od spikarda do Suhuya i z powrotem. Dostrzegł, że to zauważyłem, i uśmiechnął się.


      - A więc Dworkin znowu jest sobą... - mruknął Suhuy.


      - Nie znałem go wcześniej - odparłem. - Ale wydawało mi się, że wie, co robi.


      - ...A królowa Kashfy patrzy Okiem Węża.


      - Nie wiem, co nim widzi. Wciąż dochodzi do siebie po operacji. Ale to ciekawe. Gdyby mogła nim patrzeć, co by zobaczyła?


      - Czyste, zimne linie nieskończoności, moim zdaniem. Pod całym Cieniem. Żaden śmiertelnik nie zniesie tego zbyt długo.


      - Pochodzi z krwi Amberu - stwierdziłem.


      - Doprawdy? Oberona?


      Skinąłem głową.


      - Wasz zmarły władca był mężczyzną niezwykle aktywnym - zauważył Suhuy. - Mimo wszystko, taki widok byłby sporym ciężarem, choć mówię to na podstawie domysłów tylko i pewnej znajomości zasad. Nie mam pojęcia, do czego to może doprowadzić. To wie jedynie Dworkin. Jeśli jest zdrów na umyśle, to z pewnością miał ważny powód, by tak postąpić. Doceniam jego mistrzostwo, choć nigdy nie potrafiłem przewidzieć, jak się zachowa.


      - Znasz go osobiście? - spytałem.


      - Znałem... Dawno temu, zanim zaczęły się jego kłopoty. A teraz nie wiem, czy cieszyć się tym, co zaszło, czy rozpaczać. Ozdrowiały, może działać na rzecz większego dobra. A może kierują nim czysto osobiste pobudki.


      - Przykro mi, ale nie mogę cię oświecić. Dla mnie także jego postępki są niezrozumiałe.


      - Mnie również zdumiało zastosowanie Oka - przyznał Mandor. - Ale to wszystko dotyczy chyba lokalnej polityki, stosunków Amberu z Kashfą i Begmą. Nie wiem, czy w tej chwili jałowe spekulacje do czegoś nas doprowadzą. Lepiej poświęcić uwagę bardziej naglącym sprawom miejscowymi


      Westchnąłem mimo woli.


      - Takich jak sukcesja - domyśliłem się. Mandor uniósł brew.


      - Lord Suhuy już ci powiedział?


      - Nie. Ale od ojca tyle słyszałem o sukcesji w Amberze, o wszystkich kabałach, intrygach i zdradach, że w tej dziedzinie czuję się niemal autorytetem. Wyobrażam sobie, że tutaj podobnie to wygląda między rodami następców Swayvilla, tyle że do gry wchodzi więcej pokoleń.


      - Słusznie sobie wyobrażasz - przyznał. - Chociaż wydaje mi się, że tutaj cały obraz jest bardziej uporządkowany niż tam.


      - To już coś. Co do mnie, zamierzam złożyć kondolencje i wynosić się stąd jak najszybciej. Przyślijcie mi kartkę, kiedy sprawa się wyjaśni.


      Roześmiał się. Rzadko się śmieje. Poczułem mrowienie w przegubie, gdzie zwykle siedziała Frakir.


      - On naprawdę nie wie - rzekł, spoglądając na Suhuya.


      - Dopiero się zjawił - odparł Suhuy. - Nie zdążyłem niczego mu wytłumaczyć. Poszukałem w kieszeni, wyjąłem monetę i podrzuciłem.


      - Reszka - stwierdziłem. - Ty mi powiesz, Mandorze. Co się dzieje?


      - Nie jesteś pierwszy w kolejce do tronu - rzekł.


      Ponieważ była to moja kolej na śmiech, wykorzystałem okazję.


      - To już wiedziałem. Nie tak dawno temu, przy obiedzie, sam mi tłumaczyłeś, ilu kandydatów jest przede mną. Jeśli w ogóle ktoś mieszanego pochodzenia może być brany pod uwagę.


      - Dwóch - oznajmił. - Dwóch jest przed tobą.


      - Nie rozumiem. Co się stało z całą resztą?


      - Nie żyją.


      - Epidemia grypy?


      Uśmiechnął się nieprzyjemnie.


      - Ostatnio mieliśmy do czynienia z niezwykłą liczbą śmiertelnych pojedynków i politycznych zabójstw.


      - Które przeważały?


      - Zabójstwa.


      - Fascynujące.


      - I teraz wszyscy trzej znajdujecie się pod ochroną czarnej straży Korony i zostaliście powierzeni opiece swoich rodów.


      - Mówisz poważnie?


      - W samej rzeczy.


      - Czy to gwałtowne przerzedzenie szeregów było efektem działania wielu ludzi szukających awansu? Czy może mniejszej grupy, usuwającej przeszkody na drodze?


      - Korona nie ma pewności.


      - Kiedy mówisz „Korona", kogo właściwie masz na myśli? Kto podejmuje decyzje w czasie bezkrólewia?


      - Lord Bances z Amblerash - odparł. - Daleki krewny i dobry przyjaciel naszego zmarłego monarchy.


      - Chyba go sobie przypominam. Może sam ma ochotę na tron, i to on stoi za... przesunięciami?


      - Ten człowiek jest kapłanem Węża. Śluby zabraniają im panowania gdziekolwiek.


      - Każde śluby da się jakoś ominąć.


      - To prawda, ale jego to chyba naprawdę nie interesuje.


      - Co nie wyklucza, że może mieć jakiegoś faworyta i trochę mu pomaga w karierze. Czy ktoś bliski tronu szczególnie lubi jego zakon?


      - O ile wiem, nie.


      - Co nie oznacza, że nie mógł z kimś dobić targu.


      - Nie, chociaż Bances nie jest człowiekiem, do którego można by się zwrócić z taką propozycją.


      - Inaczej mówiąc wierzysz, że jest ponad to, co się tu dzieje.


      - Wobec braku dowodów przeciwnej tezy...


      - Kto jest pierwszy do tronu?


      - Tubble z Chanicut.


      - A drugi?


      - Tmer z Jesby.


      - Czołówka z twojej sadzawki - zwróciłem się do Suhuya. W uśmiechu pokazał mi zęby. Zdawało się, że wirują.


      - Czy prowadzimy wendetę z Chanicut albo Jesby? - spytałem.


      - Raczej nie.


      - Czyli po prostu jesteśmy ostrożni, co?


      - Owszem.


      - Jak do tego doszło? Chodzi przecież o wielu ludzi. Jakaś noc długich noży czy co?


      - Nie. Zgony następowały od dłuższego czasu. Nie było nagłej rzezi, kiedy Swayvillowi się pogorszyło... chociaż kilku zginęło całkiem niedawno.


      - Przecież musiało się odbyć jakieś dochodzenie. Mamy w areszcie jakichś zbrodniarzy?


      - Nie. Albo uciekli, albo zostali zamordowani.


      - Co z nimi? Ich tożsamość mogłaby wskazać na polityczne kontakty...


      - Raczej nie. Kilku to zawodowcy. Inni to zwykli malkontenci, w dodatku niezrównoważeni psychicznie.


      - Twierdzisz, że żadne tropy nie prowadzą do zleceniodawców?


      - Zgadza się.


      - A może jakieś podejrzenia?


      - Sam Tubble jest podejrzany, naturalnie, chociaż lepiej nie mówić o tym głośno. On mógłby zyskać najwięcej, a teraz znalazł się na pozycji, która umożliwia mu wyciągnięcie korzyści. Poza tym w jego karierze wiele było politycznych oszustw, zdrad i zabójstw. Ale już dawno temu. Każdy ma w piwnicy parę szkieletów. Od wielu lat jest człowiekiem spokojnym, o konserwatywnych poglądach.


      - W takim razie Tmer. Stoi dość blisko, by budzić podejrzenia. Czy cokolwiek łączy go z tym krwawym interesem?


      - Właściwie nie. Nic nie wiadomo o jego sprawach. To człowiek zamknięty w sobie. Ale w przeszłości nigdy nie przejawiał skłonności do tak ekstremalnych środków. Nie znam go za dobrze, ale wywarł na mnie wrażenie człowieka prostszego, bardziej bezpośredniego niż Tubble. Gdyby naprawdę pragnął tronu, spróbowałby przewrotu, zamiast tracić czas na intrygi.


      - Oczywiście, może w to być zamieszanych więcej ludzi, każdy działający we własnym interesie...


      - A teraz, kiedy sprawa zbliża się do zakończenia, powinni się ujawnić?


      - To chyba rozsądne, prawda? Uśmiech. Wzruszenie ramion.


      - Nie ma powodu, żeby koronacja zakończyła to wszystko - oświadczył. - Korona nie czyni człowieka odpornym na ciosy.


      - Ale następca obejmie władzę z bagażem złej opinii i podejrzeń.


      - Nie pierwszy to raz w historii. A jeśli się chwilę zastanowisz, przypomnisz sobie, że wielu dobrych monarchów wstąpiło na tron w cieniu takiej chmury. Nawiasem mówiąc, przyszło ci do głowy, że inni mogą snuć takie same domysły na twój temat?


      - Owszem i trochę mnie to niepokoi. Mój ojciec przez długi czas pragnął dla siebie tronu Amberu i to zniszczyło mu życie. Był szczęśliwy dopiero wtedy, kiedy powiedział: do diabła z tym. Jeśli w ogóle czegoś się nauczyłem z jego historii, to właśnie tego. Nie mam wygórowanych ambicji.


      Przez chwilę jednak zastanowiłem się. Jak bym się czuł, władając potężnym państwem? Za każdym razem, kiedy skarżyłem się na politykę, w Amberze czy w Stanach na Cieniu-Ziemi, rozważałem naturalnie, jak sam bym sobie poradził z sytuacją, gdybym objął rządy.


      - O czym myślisz? - zapytał Mandor. Zerknąłem w dół.


      - Może pozostali również patrzą teraz w swoje sadzawki i szukają wskazówek - mruknąłem.


      - Niewątpliwie - przyznał. - A gdyby Tubble'a i Tmera spotkał przedwczesny koniec? Co byś zrobił?


      - Nawet się nad tym nie zastanawiałem. To się nie stanie.


      - Przypuśćmy.


      - Nie wiem.


      - Powinieneś podjąć jakąś decyzję, choćby po to, żeby się tym więcej nie przejmować. Nigdy nie braknie ci słów, jeśli wiesz, co chcesz powiedzieć.


      - Dzięki. Będę o tym pamiętał.


      - Powiedz, co się z tobą działo od naszego ostatniego spotkania.


      Powiedziałem, o upiorach Wzorca i w ogóle.


      Gdzieś pod koniec znowu zabrzmiało wycie. Suhuy podszedł do skały.


      - Przepraszam - rzucił. Kamień rozstąpił się i Suhuy zniknął.


      Natychmiast poczułem na sobie poważny wzrok Mandora.


      - Prawdopodobnie mamy tylko chwilę - stwierdził. - Nie dość, żeby załatwić wszystko, o czym chciałem z tobą pomówić.


      - Sprawy osobiste, co?


      - Tak. Dlatego musisz zjeść ze mną śniadanie, jeszcze przed pogrzebem. Powiedzmy, ćwierć obrotu od teraz, pod niebieskim niebem.


      - Zgoda. U ciebie czy w Liniach Sawall?


      - Odwiedź mnie w Mandorliniach.


      Skała zmieniła fazę, gdy skinąłem głową. Wkroczyła smukła, demoniczna postać, pod welonem obłoku migocząca błękitem. Poderwałem się na nogi i skłoniłem, by ucałować wyciągniętą dłoń.


      - Matko - powiedziałem. - Nie oczekiwałem tej radości... tak prędko.


      Uśmiechnęła się i zniknęła w wirze. Rozwiały się łuski, spłynęły kontury twarzy i sylwetki. Zgasła błękitna poświata, zastąpiona zwykłym, choć nieco bladym kolorem ciała. Poszerzyła ramiona i biodra, a równocześnie straciła nieco wzrostu, choć nadal była wysoka. Brązowe oczy wyglądały lepiej, gdy cofnęły się ciężkie łuki brwiowe. Dostrzegłem kilka piegów na jej ludzkim teraz, odrobinę zadartym nosie. Kasztanowe włosy były dłuższe niż ostatnim razem, kiedy widziałem ją w tej postaci. I wciąż się uśmiechała. Dobrze wyglądała w czerwonej tunice z pasem, na którym wisiał rapier.


      - Kochany Merlinie - rzekła, ujmując w dłonie moją głowę i całując mnie w usta. - Cieszę się widząc cię w dobrym zdrowiu. Minęło sporo czasu od twojej ostatniej wizyty.


      - Prowadziłem bardzo aktywny tryb życia.


      - Muszę cię zapewnić, że słyszałam o twoich rozmaitych przygodach.


      - W to nie wątpię. Nie każdy ma przecież swoją ty'igę, która podąża za nim, uwodzi go w różnych postaciach i ogólnie komplikuje życie niepożądaną ochroną.


      - To dowodzi, skarbie, że troszczę się o ciebie.


      - Dowodzi też, że nie szanujesz moich tajemnic i nie wierzysz w moje siły.


      Mandor odchrząknął.


      - Witaj, Daro - wtrącił.


      - Przypuszczam, że tak mogło ci się wydawać - zakończyła. - Witaj, Mandorze - mówiła dalej. - Co ci się stało w rękę?


      - Nieporozumienie z pewnymi elementami architektury - wyjaśnił. - Ostatnio zniknęłaś z oczu, co nie oznacza, że z myśli.


      - Dziękuję za ten komplement. Tak, czasem wolę samotność, gdy zbytnio mi ciąży towarzystwo. Choć ty nie powinieneś czynić mi zarzutów, mój panie. Sam przecież znikasz często i na długo w labiryntach Mandorlinii... jeśli istotnie tam się udajesz.


      Skłonił się.


      - Jak sama stwierdziłaś, pani, jesteśmy istotami podobnymi do siebie.


      Zmrużyła oczy, lecz ton jej głosu nie zmienił się.


      - Zastanawiam się... Tak, czasami widzę nas jako pokrewne dusze, może nie tylko w tych najprostszych cyklach aktywności. Ostatnio oboje wiele podróżowaliśmy, prawda?


      - Lecz ja byłem nieostrożny. - Mandor wskazał kontuzjowane ramię. - Gdy ty najwidoczniej nie.


      - Nigdy nie spieram się z architekturą - oświadczyła.


      - A z innymi imponderabiliami? - zapytał.


      - Staram się pracować z tym, co jest pod ręką.


      - Ja na ogół również.


      - A jeśli nie możesz? Wzruszył ramionami.


      - Czasami zdarzają się konflikty.


      - Przeżyłeś ich już wiele, prawda?


      - Trudno zaprzeczyć, ale od tej pory minęło już sporo czasu. Ty też jesteś dość wytrzymała.


      - Jak dotąd - odparła. - Doprawdy, musimy kiedyś porównać swoje notatki na temat imponderabiliów i konfliktów. Czy nie byłoby dziwne, gdybyśmy okazali się podobni pod każdym względem?


      - Byłbym zaskoczony - przyznał.


      Byłem zafascynowany i trochę przestraszony tą rozmową, choć opierałem się tylko na wyczuciu, bez żadnych konkretów. Byli do siebie podobni. Nigdy jeszcze nie słyszałem, by o sprawach ogólnych mówić z taką precyzją i naciskiem - nigdzie poza Amberem, gdzie często z takich dyskusji czynili rodzaj sportu.


      - Proszę o wybaczenie. - Mandor zwrócił się do całego towarzystwa. - Muszę się oddalić, by w spokoju wracać do sił. Dzięki ci za gościnność, panie. - Skłonił się przed Suhuyem. - I za rozkosz, jaką było skrzyżowanie naszych... ścieżek. - To do Dary.


      - Dopiero co przybyłeś - rzekł Suhuy. - Nie zdążyłem cię niczym poczęstować. Marny ze mnie gospodarz.


      - Nie obawiaj się, stary przyjacielu. Nic nie mogłoby cię takim uczynić. - Zerknął jeszcze na mnie, cofając się do otwartego przejścia. - Na razie - rzucił.


      Kiwnąłem głową.


      Wkroczył w bramę, a skała stwardniała, gdy tylko zniknął.


      - Trudno nie podziwiać jego przemów - stwierdziła moja matka. - I to bez żadnej próby.


      - Wdzięk - zauważył Suhuy. - Urodził się, mając go w nadmiarze.


      - Zastanawiam się, kto dzisiaj zginie? - westchnęła.


      - Nie jestem pewien, czy takie domysły mają jakieś podstawy - odparł.


      Roześmiała się.


      - A jeśli nawet, z pewnością brakuje im dobrego smaku.


      - Mówisz z potępieniem czy zazdrością?


      - Z żadnym z tych uczuć. Albowiem ja także jestem wielbicielką wdzięku... i dobrych żartów.


      - Mamo - wtrąciłem. - Co się właściwie dzieje?


      - O co ci chodzi, Merlinie?


      - Wyjechałem stąd dawno temu. Wysłałaś demona, żeby mnie odszukał i się mną zaopiekował. Potrafił zapewne wytropić kogoś z krwi Amberu. Stąd nastąpiło zamieszanie między mną a Lukiem. Postanowił więc zająć się nami oboma... dopóki Luke nie rozpoczął tych cyklicznych zamachów na moje życie. Wtedy demon chronił mnie przed nim i próbował ustalić, który z nas jest właściwą osobą. Mieszkał nawet z Lukiem przez jakiś czas, a potem ruszył za mną. Powinienem się tego domyślić, ponieważ bardzo mu zależało, żeby poznać imię mojej matki. Najwyraźniej Luke był równie małomówny w kwestii swojego pochodzenia.


      Roześmiała się.


      - To wspaniały obraz - zaczęła. - Mała Jasra i Książę Ciemności...


      - Nie zmieniaj tematu - przerwałem. - Pomyśl, jakie to krępujące dla dorosłego mężczyzny: matka wysyła demony, żeby go pilnowały.


      - W liczbie pojedynczej. Był tylko jeden demon, kochanie.


      - Co z tego? Chodzi o zasadę. Kiedy dasz sobie spokój z tą opieką? Mam dość...


      - Ty'iga prawdopodobnie nieraz uratowała ci życie, Merlinie.


      - No tak. Ale...


      - Wolałbyś być martwy niż pod opieką? Tylko dlatego, że pomoc przyszła ode mnie?


      - Nie o to chodzi!


      - Więc o co?


      - Po prostu uznałaś, że nie dam sobie rady.


      - I nie dałeś sobie rady.


      - Ale nie mogłaś tego z góry wiedzieć. Przyjęłaś, że w Cieniu potrzebuję niańki, że jestem naiwny, łatwowierny, nieostrożny...


      - Pewnie zranię twoje uczucia, ale taki właśnie byłeś, ruszając w miejsce tak różne od Dworców jak ten Cień.


      - Tak. Bo potrafię sam o siebie zadbać.


      - Nie wychodziło ci to najlepiej. Ale sam przyjmujesz kilka bezpodstawnych założeń. Dlaczego sądzisz, że powody, które wymieniłeś, są jedyne, jakie skłoniły mnie do podjęcia takich działań?


      - Zgoda. Czy wiedziałaś, że Luke zawsze trzydziestego kwietnia będzie próbował mnie zabić? A jeśli odpowiedź brzmi: tak, to czemu mi zwyczajnie nie powiedziałaś?


      - Nie wiedziałam, że Luke będzie próbował cię zabić każdego trzydziestego kwietnia.


      Odwróciłem się. Zacisnąłem i rozluźniłem palce.


      - Czyli zrobiłaś to wszystko dla zabawy?


      - Merlinie, dlaczego tak trudnio ci przyznać, że inni ludzie mogą wiedzieć o rzeczach, o których ty nie masz pojęcia?


      - Zacznijmy od ich niechęci, by mnie o tych rzeczach poinformować. Milczała przez chwilę. Wreszcie...


      - Obawiam się, że masz trochę racji - przyznała. - Ale istniały ważne powody, by nie mówić z tobą o tych sprawach.


      - Więc zacznij od tej niemożności. Powiedz mi teraz, dlaczego wtedy mi nie zaufałaś.


      - To nie jest kwestia zaufania.


      - Czy możesz mi już wyjaśnić, o co chodziło? Kolejna chwila milczenia.


      - Nie - oświadczyła wreszcie. - Jeszcze nie. Zwróciłem się ku niej. Twarz miałem spokojną, głos obojętny.


      - A zatem nic się nie zmieniło - rzekłem. - I się nie zmieni. Nadal mi nie ufasz.


      - Nieprawda - zawołała, zerkając na Suhuya. - To po prostu nie jest odpowiednie miejsce ani czas, by poruszać ten temat.


      - Może przynieść ci coś do picia, Daro? - wtrącił natychmiast Suhuy. - A może coś przekąsisz?


      - Nie, dziękuję. Zaraz muszę iść.


      - Mamo, w takim razie powiedz mi coś o ty'idze.


      - A co chciałbyś wiedzieć?


      - Przywołałaś demona z przestrzeni poza Krawędzią?


      - Zgadza się.


      - Te stworzenia są z natury bezcielesne, mogą jednak dla własnych celów opanować cudze ciało.


      - Istotnie.


      - Przypuśćmy, że taka istota przejmie ciało osoby umierającej, co uczyni ją jedynym duchem i inteligencją nim kierującą?


      - Interesujące. Czy to hipotetyczny problem?


      - Nie. To rzeczywiście się stało z ty'igą, którą za mną posłałaś. Teraz nie może opuścić tego ciała. Dlaczego?


      - Szczerze mówiąc, nie jestem pewna.


      - Jest uwięziona - wtrącił Suhuy. - Może obejmować bądź opuszczać ciało jedynie drogą reakcji z zamieszkującym je umysłem.


      - Ciało z ty'igą wróciło do zdrowia po chorobie, która zabiła jego świadomość. Chcesz powiedzieć, że utknęła w nim do końca?


      - Tak. O ile wiem.


      - Powiedz mi w takim razie: gdy ciało umrze, czy zostanie uwolniona czy raczej zginie wraz z nim?


      - Może nastąpić jedno albo drugie. Im dłużej jednak pozostaje w tym ciele, tym bardziej jest prawdopodobne, że zginie.


      Obejrzałem się na matkę.


      - Oto koniec tej historii - oznajmiłem. Wzruszyła ramionami.


      - Skończyłam z tym demonem i uwolniłam go - rzekła. - W razie potrzeby zawsze mogę wezwać następnego.


      - Nie rób tego.


      - Nie zrobię. W tej chwili nie ma powodu.


      - Gdybyś jednak uznała, że istnieje taka potrzeba, nie wahałabyś się?


      - Matka zwykle dba o bezpieczeństwo syna, czy to mu się podoba czy nie.


      Uniosłem lewą dłoń, gniewnym gestem wysuwając palec wskazujący, kiedy zauważyłem, że noszę jasną bransoletę - zdawała się niemal holograficznym obrazem plecionego powroza. Opuściłem rękę i opanowałem reakcję.


      - Teraz znasz już moje uczucia - oświadczyłem.


      - Poznałam je już dawno - odparła. - Może spotkamy się na obiedzie w Liniach Sawall, za pół obrotu, pod fioletowym niebem. Zgoda?


      - Zgoda.


      - A więc na razie. Dobrego obrotu, Suhuyu.


      - Dobrego obrotu, Daro.


      Zrobiła trzy kroki i zniknęła, zgodnie z wymaganiami etykiety tą samą drogą, którą tu przybyła.


      Zawróciłem i stanąłem nad sadzawką. Spojrzałem w jej głębię czując, jak z wolna rozluźniają się zaciśnięte w węzeł mięśnie karku. Pod powierzchnią widziałem teraz Jasrę i Julię w cytadeli Twierdzy. Robiły coś tajemniczego w laboratorium. I nagle popłynęły nad nimi pasma jakby okrutnej prawdy przerastającej wszelki porządek i piękno, formując się w twarz o fascynujących, przerażających proporcjach.


      Poczułem dłoń na ramieniu.


      - Rodzina... - westchnął Suhuy. - Intryguje i doprowadza do szału. Odczuwasz w tej chwili tyranię afektu, prawda?


      Przytaknąłem.


      - Mark Twain wspominał, że można dobierać sobie przyjaciół, ale nie krewnych - powiedziałem.


      - Nie wierni, co planują, choć mam pewne podejrzenia - odparł. - W tej chwili nic nie możesz zrobić. Tylko wypoczywać i czekać. Chciałbym posłuchać twojej opowieści.


      - Dzięki, wujku. Owszem, dlaczego nie?


      Opowiedziałem mu o wszystkim. Wróciliśmy do kuchni, żeby się czymś pokrzepić, potem opuściliśmy ją inną drogą. Prowadziła na taras dryfujący ponad żółtymi falami oceanu zalewającymi różowe skały i plaże pod mrocznym, ciemnoniebieskim niebem bez gwiazd. Tam dokończyłem swoją historię.


      - To rzeczywiście interesujące - stwierdził po chwili.


      - Tak? Czyżbyś dostrzegał coś, co ja przeoczyłem?


      - Zbyt wiele dostarczyłeś mi materiału do przemyślenia, bym pochopnie wygłaszał sądy. Na razie na tym poprzestańmy.


      - Jak chcesz.


      Oparłem się o poręcz i spojrzałem na wodę.


      - Musisz odpocząć - stwierdził wreszcie.


      - Chyba tak.


      - Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju. Wyciągnął dłoń, a ja ją chwyciłem. Razem zapadliśmy się w posadzkę.


      I tak zasnąłem pośród gobelinów i ciężkich draperii, w komnacie bez drzwi w Liniach Suhuy. Może była to wieża, gdyż słyszałem wiatr za murami. A śpiąc śniłem...


      Znów byłem w Amberze i szedłem lśniącą Galerią Luster. Świece migotały w wysokich lichtarzach. Moje stopy nie wydawały dźwięku. Zwierciadła pojawiały się we wszelkich możliwych kształtach. Wielkie i małe, zakrywały ściany z obu stron. Mijałem siebie w ich głębiach, odbitego, zniekształconego, czasem odbitego ponownie...


      Zatrzymałem się przed wysokim, pękniętym zwierciadłem po lewej stronie, w cynowej ramie. Już kierując się tam wiedziałem, że to nie siebie zobaczę tym razem.


      Nie pomyliłem się. Z lustra patrzyła na mnie Coral. Miała na sobie brzoskwiniową bluzę i zdjęła z oka opaskę. Pęknięcie dzieliło jej twarz na połowy. Lewe oko było zielone, jakie je pamiętałem, prawym był Klejnot Wszechmocy. Oba skupiały na mnie spojrzenie.


      - Merlinie - powiedziała. - Pomóż mi. To nazbyt dziwne. Oddaj mi moje oko.


      - Nie wiem jak - odparłem. - Nie pojmuję, co ci zrobiono.


      - Moje oko - powtórzyła, jakby mnie nie słyszała. - Świat to wirujące potęgi w Oku Wszechmocy. Zimny... taki zimny... nie jest przyjaznym miejscem. Pomóż mi.


      - Znajdę sposób - obiecałem.


      - Moje oko... - mówiła dalej. Ruszyłem przed siebie.


      Z prostokątnego lustra w drewnianej ramie, wyrzeźbionej u podstawy w kształt feniksa, spojrzał na mnie Luke.


      - Cześć, stary kumplu - rzucił. Nie wyglądał na szczęśliwego. - Wiesz, chciałbym jakoś odzyskać miecz taty. Nie trafiłeś na niego przypadkiem?


      - Raczej nie - mruknąłem.


      - To wstyd, tak szybko stracić twój prezent. Rozglądaj się za nim, dobrze? Mam przeczucie, że może się przydać.


      - Na pewno - obiecałem.


      - W końcu jesteś częściowo odpowiedzialny za to, co się stało - mówił dalej.


      - Fakt - przyznałem.


      - ... A ja bardzo bym chciał go odzyskać.


      - Dobra - rzuciłem odchodząc.


      Złośliwy śmieszek zabrzmiał z owalu w brązowej ramie po prawej stronie. Obejrzałem się i zobaczyłem w nim twarz Victora Melmana, czarnoksiężnika z Cienia-Ziemi, z którym spotkałem się dawno temu, gdy moje problemy dopiero się zaczynały.


      - Synu potępienia! - syknął. - Przyjemnie widzieć cię zagubionego w piekle. Niech moja krew płonie ogniem na twoich rękach.


      - Twoja krew spadła na twoje ręce - odparłem. - Uważam cię za samobójcę.


      - Wcale nie - warknął. - Zabiłeś mnie nieuczciwie.


      - Bzdura. Może i ciąży na mnie wiele win, ale twoja śmierć do nich nie należy.


      Chciałem odejść, gdy jego ręka wysunęła się z lustra i chwyciła mnie za ramię.


      - Morderca! - krzyknął. Strzepnąłem jego dłoń.


      - Odczep się - rzuciłem i poszedłem dalej. Po chwili z szerokiego lustra w zielonej ramie, z zielonym połyskiem na szkle, zawołał mnie Random. Pokręcił głową.


      - Merlinie! Merlinie! Co właściwie zamierzasz? - zapytał. - Od pewnego czasu domyślam się, że nie informujesz mnie o wszystkim, co nam grozi.


      - No cóż - odparłem, przyglądając się jego pomarańczowej koszulce i levisom. - To prawda, sir. Po prostu nie miałem czasu, by omówić niektóre kwestie.


      - Kwestie dotyczące bezpieczeństwa kraju... a ty nie miałeś czasu?


      - Wydaje mi się, że w grę wchodzi czynnik oceny.


      - Jeśli zagrożone jest nasze bezpieczeństwo, to ja dokonuję ocen.


      - Tak, sir. Rozumiem to...


      - Musimy porozmawiać, Merlinie. Czy chodzi o to, że sprawa dotyczy również twojego życia osobistego?


      - Chyba tak...


      - To bez znaczenia. Królestwo jest ważniejsze. Musimy porozmawiać.


      - Tak, sir. Gdy tylko...


      - Żadne „gdy tylko", do diabła! Natychmiast! Przestań się bawić tym, cokolwiek teraz planujesz, i wracaj! Musimy porozmawiać!


      - Oczywiście. Muszę...


      - Przestań pleść! To już prawie zdrada, jeśli ukrywasz istotne informacje! Chcę się z tobą zobaczyć! Wracaj do domu!


      - Wrócę - rzuciłem i odszedłem pospiesznie. Jego głos dołączył do nie cichnącego chóru innych, powtarzających swoje żądania, prośby czy oskarżenia.


      Z kolejnego lustra - okrągłego, z niebieską, plecioną ramą - przyglądała mi się Julia.


      - Tam jesteś - powiedziała niemal z żalem. - Wiesz, że cię kochałam.


      - Ja też cię kochałem - odparłem. - Dużo czasu potrzebowałem, żeby to zrozumieć. I chyba wszystko popsułem.


      - Nie kochałeś mnie dostatecznie mocno - oświadczyła. - Nie dość, żeby mi zaufać. I w ten sposób utraciłeś moje zaufanie.


      Odwróciłem głowę.


      - Przykro mi.


      - To nie wystarczy. Zostaliśmy wrogami.


      - Nie musiało tak być.


      - Za późno - stwierdziła. - Za późno.


      - Przykro mi - powtórzyłem i odszedłem.


      Po chwili trafiłem na Jasrę w czerwonej, lśniącej brylantami ramie. Wysunęła dłoń o jaskrawych paznokciach i pogładziła mnie po policzku.


      - Wybierasz się gdzieś, drogi chłopcze? - spytała.


      - Mam nadzieję.


      Uśmiechnęła się krzywo i ściągnęła wargi.


      - Uznałam, że masz zły wpływ na mojego syna - oznajmiła. - Złagodniał, kiedy się z tobą zaprzyjaźnił.


      - Bardzo mi przykro - zapewniłem ją.


      - ...Co czyni go niezdatnym do sprawowania władzy.


      - Niezdatnym czy niechętnym?


      - Wszystko jedno. To twoja wina.


      - On jest już dużym chłopcem, Jasro. Sam podejmuje decyzje.


      - Obawiam się, że nauczyłeś go podejmować błędne.


      - Nikt nim nie kieruje. Nie miej pretensji do mnie, jeśli robi coś, co ci się nie podoba.


      - A jeśli Kashfa padnie, bo zmiękł pod twoim wpływem?


      - Rezygnuję z nominacji na winnego - rzekłem i postąpiłem o krok.


      Dobrze, że się ruszyłem, gdyż jej dłoń wystrzeliła ku mnie, a paznokcie sięgnęły do twarzy. Chybiła o włos. Ciskała za mną wyzwiska, ale na szczęście utonęły wśród krzyków innych.


      - Merlinie?


      Spojrzałem w prawo i zobaczyłem twarz Naydy w srebrnym lustrze, którego powierzchnia i ozdobna rama były jednym kawałkiem metalu.


      - Nayda! A o co ty masz do mnie pretensje?


      - O nic - odparła dama ty'iga. - Przechodziłam tylko i chciałam spytać o drogę.


      - Nie czujesz do mnie nienawiści? Jaka miła odmiana.


      - Nienawidzić cię? Nie bądź głuptasem. Nie potrafiłabym.


      - Wszyscy inni w tej galerii gniewają się na mnie.


      - To tylko sen, Merlinie. Ty jesteś prawdziwy, ja jestem prawdziwa, i nic nie wiem o pozostałych.


      - Przykro mi, że moja matka rzuciła na ciebie zaklęcie i nakazała mnie chronić przez te wszystkie lata. Czy naprawdę jesteś już wolna? Jeśli nie, mógłbym...


      - Jestem wolna.


      - Żałuję, że tak trudno było ci wypełniać ten nakaz. Nie wiedziałaś, czy to mnie czy Luke'a powinnaś strzec. Kto mógł przewidzieć, że dwóch Amberytów zamieszka w tej samej okolicy w Berkeley?


      - Ja nie żałuję.


      - Co masz na myśli?


      - Przyszłam zapytać o drogę. Chcę wiedzieć, gdzie znajdę Luke'a.


      - Jak to gdzie? W Kashfie. Wczoraj koronowali go na króla. Po co ci jest potrzebny?


      - Nie domyśliłeś się?


      - Nie.


      - Kocham go. Zawsze kochałam. Teraz, kiedy jestem wolna od czaru i mam własne ciało, chcę mu powiedzieć, że byłam Gail i co czuję. Dzięki, Merlinie. Do zobaczenia.


      - Zaczekaj!


      - Tak?


      - Nigdy ci nie podziękowałem za to, że broniłaś mnie przez te lata... nawet jeśli byłaś do tego zmuszona i nawet jeśli sprawiało mi to kłopoty. Dziękuję... i powodzenia.


      Uśmiechnęła się i rozwiała. Dotknąłem zwierciadła.


      - Powodzenia - zdawało mi się, że mówi. Dziwne. To tylko sen. Ale nie mogłem się obudzić, a wszystko wydawało się realne. Właściwie...


      - Jak widzę, wróciłeś do Dworców, żeby spiskować.


      To z lustra o trzy kroki przede mną, wąskiego i w czarnej ramie.


      Podszedłem. Mój brat Jurt spojrzał na mnie z niechęcią.


      - Czego chcesz? - zapytałem.


      Jego twarz była gniewną parodią mojej.


      - Chcę, żebyś nigdy nie istniał - oświadczył. - A skoro to niemożliwe, chcę cię zobaczyć martwego.


      - A jaka jest trzecia możliwość?


      - Uwięzienie w jakimś osobistym piekle.


      - Dlaczego?


      - Stoisz pomiędzy mną a wszystkim, czego pragnę.


      - Chętnie odstąpię. Powiedz, w jaki sposób.


      - Nie możesz i nie zechcesz z własnej woli.


      - Dlatego mnie nienawidzisz?


      - Tak.


      - Myślałem, że kąpiel w Fontannie Mocy zniszczyła twoje emocje.


      - Nie przeszedłem pełnej kuracji, a to tylko je wzmocniło.


      - Czy moglibyśmy zapomnieć o wszystkim i zacząć jeszcze raz? Zostać przyjaciółmi?


      - Nigdy.


      - Nie liczyłem na to.


      - Ona zawsze wolała ciebie niż mnie. A teraz zasiądziesz na tronie.


      - Nie bądź śmieszny. Nie chcę go.


      - Twoje pragnienia nie mają tu nic do rzeczy.


      - Nie przyjmę go.


      - Owszem, przyjmiesz... Chyba że wcześniej cię zabiję.


      - Nie bądź głupi. Ta gra nie jest warta świeczki.


      - Pewnego dnia... już niedługo... kiedy najmniej się będziesz spodziewał, obejrzysz się i zobaczysz mnie. Wtedy będzie już za późno.


      Lustro poczerniało.


      - Jurt!


      Nic. Irytujące, że muszę go znosić nie dość że na jawie, to jeszcze we śnie.


      Zwróciłem wzrok ku obramowanemu płomieniem zwierciadłu o kilka kroków przede mną. Wiedziałem jakoś, że to kolejne na mojej drodze. Ruszyłem do niego.


      Uśmiechała się.


      - No i masz - powiedziała.


      - Ciociu, co się dzieje?


      - Wydaje się, że to konflikt z rodzaju tych, które określa się generalnie jako nieredukowalne - odparła Fiona.


      - Nie takiej odpowiedzi mi trzeba.


      - Zbyt wiele się dzieje, żeby udzielić ci lepszej.


      - I ty masz w tym rolę do odegrania?


      - Bardzo niewielką. Nie taką, żebym mogła ci w tej chwili jakoś pomóc.


      - Co mam robić?


      - Przekonaj się, jakie masz możliwości i wybierz najlepszą.


      - Najlepszą dla kogo? Najlepszą dla czego?


      - Tylko ty możesz to określić.


      - Może udzielisz mi jakiejś wskazówki?


      - Czy mogłeś przejść Wzorzec Corwina tego dnia, kiedy cię tam zaprowadziłam?


      - Tak.


      - Podejrzewałam to. Został wykreślony w niezwykłych okolicznościach. Nie da się go skopiować. Nasz Wzorzec nigdy by nie dopuścił do jego powstania, gdyby sam nie był uszkodzony i zbyt słaby, by temu zapobiec.


      - I co?


      - Nasz Wzorzec próbuje go wchłonąć, przyłączyć. Jeśli odniesie sukces, będzie to katastrofą równie straszną, jak gdyby Wzorzec Amberu został zniszczony podczas wojny. Równowaga z Chaosem zostanie nieodwracalnie zakłócona.


      - Czy Chaos nie jest dość potężny, by na to nie pozwolić? Sądziłem, że ich siły są równe.


      - Były, dopóki nie naprawiłeś Wzorca w Cieniu. Ten w Amberze go wchłonął. Wtedy jego potęga przerosła moc Chaosu. Teraz, mimo oporu Logrusu, potrafi sięgnąć do Wzorca twojego ojca.


      - Nie wiem, co powinienem zrobić.


      - Ja też nie... na razie. Ale nakazuję ci pamiętać o tym, co powiedziałam. Kiedy nadejdzie czas, musisz podjąć decyzję. Nie mam pojęcia, czego ma dotyczyć, ale będzie bardzo ważna.


      - Ona ma rację - odezwał się głos za moimi plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem ojca w lśniącej czarnej ramie ze srebrną różą u szczytu.


      - Corwinie! - zawołała Fiona. - Gdzie jesteś?


      - W miejscu, gdzie nie ma światła - odparł.


      - Wyobrażałem sobie ciebie w Amberze, ojcze. Z Deirdre - powiedziałem.


      - Duchy bawią się w duchy - odrzekł. - Nie mam wiele czasu, gdyż tracę siły. Powiem ci tylko jedno: nie ufaj ani Wzorcowi, ani Logrusowi, ani żadnemu z ich tworów, póki nie zakończy się ta sprawa.


      Zaczął się rozwiewać.


      - Jak mogę ci pomóc?! - krzyknąłem. Słowa: - ...w Dworcach... - dobiegły do mnie, nim zniknął. Odwróciłem się znowu.


      - Fi, co on chciał przez to powiedzieć? - spytałem. Zmarszczyła brwi.


      - Odniosłam wrażenie, że odpowiedź jest ukryta gdzieś w Dworcach - odparła cicho.


      - Gdzie? Gdzie mam jej szukać? Pokręciła głową i zaczęła się odwracać.


      - Kto może wiedzieć najlepiej? - rzuciła jeszcze i zniknęła.


      Głosy wciąż mnie nawoływały, z tyłu i z przodu. Słyszałem płacz i śmiech, i powtarzane ciągle moje imię. Pobiegłem przed siebie.


      - Cokolwiek się zdarzy - zawołał Bili Roth - i będziesz potrzebował dobrego prawnika, ja się tym zajmę. Nawet w Chaosie.


      A potem był Dworkin, spoglądający na mnie z ukosa w małym lusterku w poskręcanej ramie.


      - Nie ma się czym przejmować - zauważył. - Ale zawisły nad tobą wszelkiego typu imponderabilia.


      - Co mam robić?! - zawołałem.


      - Musisz stać się kimś większym od siebie.


      - Nie rozumiem.


      - Wyrwij się z klatki, jaką jest twoje życie.


      - Jakiej klatki?


      Odszedł.


      Biegłem, a ich słowa rozbrzmiewały wokół.


      Przy końcu korytarza wisiało lustro podobne do rozciągniętego na ramie kawałka żółtego jedwabiu. Z głębi uśmiechnął się do mnie Kot z Cheshire.


      - Nie warto się wysilać. Niech diabli porwą ich wszystkich - powiedział. - Do kabaretu wstąp. Wypijemy po parę piw i popatrzymy, jak ten facet maluje.


      - Nie! - wrzasnąłem. - Nie!


      Wtedy pozostał tylko uśmiech. Tym razem ja także się rozwiałem. Litościwe czarne zapomnienie i świst wiatru gdzieś za murami.


Strona główna
   
Indeks
   





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rozdzial (121)
rozdzial (121)
rozdzial (121)
rozdzial (121)
rozdzial (121)
rozdzial (121)
rozdzial (121)
121 atyt
Alchemia II Rozdział 8
Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2
czesc rozdzial
Rozdział 51
rozdzial
rozdzial (140)
rozdzial

więcej podobnych podstron