Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 02 - Krzywe Zwierciadło - Rozdział 10
Trwało chwilę, nim Randżi zdołał opanować rozbiegane myśli.
- Jeśli to wszystko jest prawdą - spytał, w pełni już panując nad własnym
głosem - to jak wyjaśnicie moje wspomnienia; co powiecie o moich rodzicach,
których przecież miałem? Co powiecie o masakrze na Housilat?
- Zbadaliśmy sprawę. Wyszliśmy od tego, co sam nam przekazałeś - powiedziała
kobieta głosem spokojnym, melodyjnym, niemal kojącym. Jej zachowanie nijak nie
pasowało do wyobrażeń Randżiego o Ziemianach. - Wedle wszelkich danych ty i
twoi przyjaciele rzeczywiście straciliście wszystkich bliskich podczas
zbrodniczej pacyfikacji pewnego spokojnego świata.
- Aha - mruknął Randżi.
- Jednak kolonia ta nie mieściła się na Housilat. Nazwa owej planety jest
obecnie synonimem bezsensownego mordu, synonimem barbarzyństwa. Atak
Krygolitów był całkiem niespodziewany i militarnie nie uzasadniony. Było to
kilka ładnych lat temu, akurat dość dawno temu, abyście wszyscy istnieli już
wówczas pod postacią płodów lub zarodków. Spustoszono całe połacie planety. To
jedyny znany wypadek użycia broni masowej zagłady przy zwykłej inwazji
planetarnej. Krygolicki dowódca, który dowodził kampanią, został potem surowo
ukarany, tak przez własnych przełożonych, jak i przez Ampliturów. Obecnie
sądzimy, że pragmatyczni Ampliturowie postanowili wyciągnąć jednak własne
korzyści z tej katastrofy. Dotąd przypuszczano, że wszyscy zginęli. Większość
ciał spłonęła, inne uległy zwęgleniu, nie było
szans na doliczenie się wszystkich ofiar. Nikt nie potrafił jednak orzec na
pewno, czy napastnicy nie wzięli jakichś jeńców. Mogły być wśród nich ciężarne
kobiety... - dodała lekko drżącym głosem. - Niestety, ale nie dało się
odrzucić takiej ewentualności. Twoje istnienie zdaje się dowodzić, że tak
właśnie było... - Urwała i oddała głos swojemu koledze.
- Zostaliście nie tyle uratowani, co porwani przez Ampliturów - stwierdził bez
ogródek. - Rzecz jasna, nie możecie niczego pamiętać; to stało się jeszcze
przed waszym narodzeniem.
- Sporządzono pełną dokumentację zniszczeń - odezwała się po raz pierwszy
starsza Massudka - aby wszyscy mogli ujrzeć, do czego prowadzi wojna totalna.
- Ale moi rodzice... - wykrztusił zdezorientowany Randżi. Jego świat legł
właśnie w gruzach. Niebo spadło mu na głowę. Za dużo, pomyślał, za dużo na raz.
Obrazy i słowa, wymysły i fakty... A może tylko próbują wpędzić go w obłęd?
- Gdy tylko się urodziłeś, zabrano cię najpewniej twoim naturalnym rodzicom i
oddano na wychowanie zastępczej rodzinie Aszreganów - powiedziała spokojnie
kobieta. - Sądzimy, że podobnie było z twoim bratem, jednak ta o wiele młodsza
dziewczynka, którą znasz jako siostrę, została zapewne spłodzonona in vitro, a
jej zarodek zaszczepiono następnie Aszregance. Przy odpowiednim wsparciu
medycznym to powinno być możliwe. Ampliturowie zadbali, aby rodzina wyglądała
jak najbardziej autentycznie.
Przecież to nie może być prawda, pomyślał Randżi. Ani trochę. Przecież gdyby
potraktować słowa Ziemian poważnie, to oznaczałoby, że Ampliturowie zabili
jego biologicznych rodziców, ledwie ci przestali być dla nich użyteczni. A te
bliskie jego sercu istoty, matka i ojciec z Kossut... Czy byli jedynie
agentami, którzy poświęcili się wychowaniu obcych dzieci na rozkaz Ampliturów?
Czyżby ich troska i miłość były tylko udawane?
- Kłamstwa... - wyjąkał. - Tylko kłamstwa. Wielkie oszustwo. Zwodzicie mnie,
aby...
Nagle całe napięcie zniknęło. Poczuł przypływ siły i pewności siebie. Randżi
przypomniał sobie coś, co skutecznie odegnało lęk.
- Jestem Aszreganem - stwierdził, patrząc na oboje Ziemian. - Jakże inaczej
mógłbym nawiązywać kontakt myślowy z Ampliturami? Ziemianie skutecznie przed
tym się bronią,
a przecież żaden z Nauczycieli nigdy nie ucierpiał za moją
sprawą. Żaden Ziemianin tego nie potrafi, nawet gdyby pragnął.
Pierwszy naradził się z gronem O'o'yanów i Hivistahmów. Dobył z koperty jakiś
arkusz i ponownie podszedł do więźnia.
- Pamiętasz ten przekrój?
- Może.
- Zwracam twoją uwagę na ten drobny obszar zakreślony na czerwono. Zdjęcie,
które widzisz, uzyskano podczas najgłębszego ze wszystkich skanningów.
Przedstawia wycinek kory mózgowej prawej półkuli mózgu.
- Skoro tak mówisz - odparł obojętnie Randżi. - Ale co z tego? Co chcesz mi
wmówić tym razem?
Hivistahm zastukał delikatnie zębami.
- To czerwone pole określa położenie pewnego zwoju nerwowego, który nie od
razu udało nam się zlokalizować. Potem jednak poświęciliśmy mu sporo czasu. -
Zaszeleścił arkuszem. - W ludzkim mózgu nie ma takiego ośrodka.
- No i proszę - uśmiechnął się Randżi. - To potwierdza moje słowa.
Ziemianin podrapał się za uchem.
- W mózgu Aszregana też go nie ma.
Randżi spojrzał mimowolnie na ilustrację. Owszem, coś tu widać. Niewyraźne,
ale jest. Dowód szaleństwa? Pierwszy podał kolejną kartę.
- Tutaj widzisz to samo, ale w znacznym powiększeniu.
Ciasny zlepek komórek z dużą ilością połączeń nerwowych wiodących we
wszystkich kierunkach. Coś na kształt złożonego pierwotniaka, widzianego pod
mikroskopem.
- A tutaj w jeszcze większym.
Włókna i komórki jak domy. Może biolog potrafi coś z tego wyczytać, uznał
Randżi, ale ja... Chociaż...
- Co to jest? - wskazał na pewien szczegół.
- Właśnie. Sztuczne obejście. Miejsce, gdzie wypustki neuronów zostały
najpierw odcięte a potem podłączone do obcego, wszczepionego ci elementu.
Zabieg musiał zostać dokonany już po wykształceniu się mózgu, w twoim bowiem
pierwotnym genotypie nie ma ani śladu takiej struktury. Pojawia się ona jednak
w genotypie właściwym twoim komórkom rozrodczym.
- Ziemscy uczeni uznawali ten fragment mózgu za nie używany, a jednak obecnie
sądzimy, że tutaj właśnie mieści się
ośrodek decydujący o ludzkiej odporności na sondowanie Ampliturów. U ciebie
został on odizolowany, drogi nerwowe po prostu go omijają.
- Jesteście nie tylko wojownikami, ale i materiałem rozpłodowym - przypomniała
kobieta. - Wasze potomstwo odziedziczy nowe cechy. Ostatecznym celem
Ampliturów jest otrzymanie nowej rasy Ziemian, którzy będą zależni psychicznie
od swych panów.
- Cóż, jak powiedział Pierwszy, oni myślą w kategoriach historycznych - dodał
mężczyzna.
Randżi spoglądał na nich otępiały. Miał wrażenie, że głowa łupie w miejscu,
gdzie tkwił zapewne wspominany właśnie wszczep.
- Nie wierzę - wychrypiał w końcu. - Jeśli rzeczywiście mam coś takiego w
mózgu, to znaczy że mają to wszyscy moi współplemieńcy. Chcecie wpędzić mnie w
paranoję. Ale nic z tego. Nie dam się. Przecież zaprzeczacie oczywistemu.
- A jednak - upierał się Pierwszy. - U żadnego Ziemianina nie ma śladu takiej
struktury. Ani u Aszreganów. Występuje tylko u ciebie.
- To czyste barbarzyństwo - szepnęła starsza Massudka.
- Jak sama wojna - odparł Ziemianin i spojrzał na zebranych. - Dla ludzi to
nie nowina. Znamy wojnę aż nazbyt dobrze i dlatego przyznaję, że chociaż
zaskakuje nas ten karygodny postępek Ampliturów, jednak specjalnie zdumieni
nie jesteśmy.
- Niewątpliwie - stwierdziła Massudka. Nie wiadomo, czy w jej głosie było
więcej niesmaku czy podziwu.
- Kłamstwa, sprytne kłamstwa - warknął Randżi. - Nic wam to nie da. Czy
naprawdę sądzicie, że zdołacie przekabacić mnie, przedstawiając takie i
podobne, na wątłych przesłankach oparte hipotezy? To nic nie znaczy! -
Potrząsnął arkuszem ilustracji i odrzucił go jak mógł najdalej.
Szybująca karta przyciągnęła na chwilę wszystkie spojrzenia, Randżi tymczasem
zerwał się z fotela, odepchnął przedramieniem Pierwszego i skoczył do drzwi.
Nikt więcej nie stanął mu na drodze i tym sposobem zaskoczył całkowicie obu
stojących za progiem strażników. Pierwszy z nich runął na podłogę i złapał się
za ściśnięte na chwilę gardło, drugi otrzymał piętą cios w twarz i nie zdążył
nawet wycelować broni. Padł plując krwią i zębami.
Randżi pobiegł korytarzem. Gdyby tylko zdołał dotrzeć na górę, na otwartą
przestrzeń... Miał nadzieję, że jest jeńcem zbyt cennym, aby ktokolwiek chciał
go naprawdę zastrzelić.
Skręciwszy za róg, znalazł się twarz w twarz z Waisem. Ptakowaty siedział za
obszernym metalowym biurkiem, ustawionym pośrodku sali z kamienną posadzką. Za
szklaną ścianą widniał rozległy podziemny parking. Tędy dostarczono jeńca
kilka miesięcy wcześniej. Dojrzał kilka pojazdów oraz otwarte drzwi. Za nimi
widać było zieleń roślin, błękit nieba, chmury.
Wais odezwał się pogodnie, jednak po chwili rozpoznał więźnia i zamilkł.
Randżi minął go i był już w połowie drogi do wyjścia, gdy poczuł, jak nagle
martwieje mu prawa noga. Od kolana w dół zmieniła się w kłodę drewna.
Pociągnął bezwładną stopę dalej, ale obejrzawszy się przez ramię ujrzał
nadbiegającą korytarzem dwójkę Ziemian. Strzelali do niego. Mimo to próbował.
Może znajdzie jakiś pojazd, może uda się wyjechać, zanim zamkną tunel. Paraliż
wkrótce minie...
Nagle martwota objęła także lewe udo. Upadł na gładką posadzkę. Wais przy
biurku zdołał wykrzesać z siebie odrobinę życia. W pobliżu pojawiło się też
dwóch Hivistahmów. Szczebiotali coś między sobą.
Randżi podciągał się na rękach, byle bliżej wyjścia. Palce ślizgały mu się na
kamieniu. Nagle w polu widzenia pojawiły się czyjeś stopy. Uniósł głowę. To
był ten sam strażnik, którego wcześniej tak gwałtownie złapał za gardło.
Mężczyzna wykrzywiał się wściekle. Uniósł nogę.
Randżi jednak uśmiechnął się do niego.
- Widzę, że zamyślasz wyładować na mnie swoje emocje. Mnie jednak inaczej
wychowano. Też jestem żołnierzem, przede wszystkim jednak jestem cywilizowanym
Aszreganem. Ty zaś tylko Ziemianinem.
Strażnik zawahał się i powoli postawił stopę na podłodze. Stał blisko, z
bronią wycelowaną w głowę jeńca. Para Hivistahmów znikała właśnie w jednym z
korytarzy.
Randżi spojrzał na nieodległą bramę i westchnął z rezygnacją.
- Prawie mi się udało. Winienem uderzyć cię mocniej. Strażnik potarł szyję.
- I tak nie uciekłbyś daleko. - Inni strażnicy dopiero teraz blokowali
przejścia.
Wstrząśnięty, ale poza tym cały i zdrowy Wais próbował mówić w kilku językach
równocześnie.
Zjawili się niektórzy z grona naukowców. Schowani za plecami strażników
wskazywali sobie Randżiego. Wyraźnie obawiali się uszkodzenia bezcennego
okazu.
- Gdybyś nie wiedział - odezwał się spokojnie Ziemianin - to naprawdę mam
ochotę solidnie kopnąć cię w nery. O ile masz jakieś, ale to już twoja sprawa.
Jajogłowi mają rację, jesteś taki, jak my. Ale za długo czekałem, a przy
świadkach to już nie warto.
Randżi usiadł na podłodze. Spojrzał na Ziemianina w taki sposób, jakby
podziwiał osobliwego drapieżnika.
- W niczym nie jesteśmy podobni.
- Myśl, co chcesz. Gdyby człowiek mnie tak uderzył, to oddałbym mu z nawiązką.
- Przykro mi, że skłonny jesteś do agresji wobec współbraci. Zdumiewająca
patologia.
- Patologia, mówisz? A jednak nas za to kochają.
Pojawili się następni strażnicy i ten jeden oddał na chwilę broń koledze,
stanął za Randżim, wsunął mu dłonie pod pachy i dźwignął niedoszłego
uciekiniera na nogi. Powrót czucia w odrętwiałych kończynach nie był miły.
- Mam nadzieję, że ostatecznie uznają cię za człowieka.
- A to czemu? - jęknął Randżi, jednak nie doczekał się ani litości, ani
współczucia.
- Bo wtedy może spotkamy się któregoś dnia sam na sam, bez tych szczurów i
legwanów, które cię bronią.
Randżi mógł już stać samodzielnie. Strząsnął z siebie cudze dłonie.
- Będę czekać na tę chwilę.
Strażnik odebrał broń i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
W pobliżu pojawiła się też Heida Trondheim. Randżi spojrzał na nią przelotnie,
ale strażnik przytknął mu lufę do podstawy kręgosłupa.
- Chętnie poświęcę ci nieco czasu, przyjacielu, ale na razie ci tam stęsknili
się za tobą. Wracamy. A jeśli spróbujesz czegoś głupiego, to tym razem
oberwiesz tam, gdzie boli najbardziej. Zakładam, że pod tym względem nie
różnisz się od zwykłego chłopa.
Otoczony uzbrojonymi Ziemianami i Massudami Randżi wrócił do pokoju, z którego
dopiero co wybiegł. Tym razem zamknięto starannie drzwi.
Heida podeszła całkiem blisko.
- Już dobrze - powiedziała. - Trudno cię winić. Mocno oberwałeś?
Chciała położyć mu dłoń na ramieniu, ale się odsunął. Urażona zajęła swój
fotel.
Znów znalazł się w centrum zainteresowania.
- No, dalej! - krzyknął. - Pokażcie mi jeszcze tuzin obrazków. Jeśli chcecie
mnie zabawić, to proszę, ale ja wolę inne rozrywki! I nie myślcie, że uwierzę
w wasze gadanie.
Wysoka kabieta pokręciła powoli głową.
- Jesteś człowiekiem - stwierdziła. - Podoba ci się to, czy nie, dowody są nie
do podważenia. Twoja reakcja tylko potwierdza nasze słowa. Żaden Aszregan nie
zdołałby zdziałać aż tyle.
- To prawda - dodał starszy Hivistahm. - Nie sądzę jednak, by same słowa i
obrazy zdołały przekonać tego tu osobnika. Jesteś zbyt silnie uwarunkowany -
zwrócił się do Randżiego. - Musimy znaleźć coś więcej.
- Nie krępujcie się - warknął jeniec. - To i tak bez znaczenia.
Pierwszy mrugnął podwójnymi powiekami.
- Chyba jednak się mylisz.
Strona główna
Indeks
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
rozdzial (121)rozdzial (121)rozdzial (121)rozdzial (121)rozdzial (121)rozdzial (121)rozdzial (121)121 atytAlchemia II Rozdział 8Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2czesc rozdzialRozdział 51rozdzialrozdzial (140)rozdzialwięcej podobnych podstron