Rusinek Królestwo pychy


Michał Rusinek

Królestwo pychy
Powieść historyczna

Rozdział I
Karczma szumiała gwarem, choć
ludzi nie było tu wiele. Sześciu
szlachty obsiadło spory stół
podle szynkwasu i oni to
wypełniali gospodę coraz
huczniejszą wrzawą. W czuby im
łatwo szło, jak to bywa, gdy się
przed południem zasiędzie do
gąsiora.
Rej wodził ubrany z waszecia
szlachetka, wpół łysy, o
świecącej przekrwionej czaszce i
rybich oczach. Bił w tej chwili
pięścią w zalany stół i krzyczał
w stronę szynkwasu:
- Dawajże, kundlu, nowy dzban,
a nie czekaj, aż cię zawołają.
Nie widzisz, że pusto w kubkach?
- W te pędy, wielmożny panie -
karczmarz łamał się wpół i biegł
co tchu ku stołowi.
Szlachetce gorzało w czubie i
nachodziły go teraz
wielkopańskie maniery. Przytknął
nos do szyi glinianego dzbana,
przyniesionego przez karczmarza,
i fuknął:
- Cóż ty mi dajesz, Żydzie?
Szlachtę traktujesz jak łyków
lubelskich, dusigroszów?! -
chlupnął z dzbana pod nos
arendarzowi.
- Wasza miłość, to samo, co
przedtem waszmościowie pili.
- Szczyny francuskie,
psiawiaro. Przyłułeccy takiego
nie pijają. Małmazyi nie masz?
- Ja nie mam? Dla tak
znamienitej szlachty wszystko
się u mnie znajdzie. Jest
ryńskie, waszmościowie, mam
madery, kanary, petercyment.
Małmazyi dać? Lecę, lecę, moje
dostojnoście.
Przyłułecki popatrzył z dumą
na swoich kompanionów. Nie
bardzo wyglądał na posesjonata,
bo żupanik miał wyglansowany na
łokciach, a pas na brzuchu
przetarty, ale przecie sadził
się przy współtowarzyszach nie
lepiej od niego odzianych.
Hojność Przyłułeckiego wzmogła
się i z tej przyczyny, że
dopiero co usiadło przy
przeciwnym stole dwóch młodych
podróżnych, bardziej z pańska
ubranych. Zwłaszcza jeden z nich
w cholewach, jak się patrzy, z
pasem przedniej jakości, u
którego wisiał dość bogato
ozdobiony rapier, wprost urzekł
pana Przyłułeckiego.
- Chodźcież ku nam, mili
waszmościowie, w kompanii
weselej.
Młodszy szlachcic w ceglastym
kontusiku już się z krzesła
podnosił, ale ów w
dostojniejszym stroju ujął go
nieznacznie za ramię.
- W podróży jesteśmy,
waszmościowie, i pośpiech w
drogę pędzi. Darujcie, panowie,
nam tylko żwawo przekąsić i
dalej na siodła, by jak
najprędzej stanąć w Lublinie.
Przyłułecki wydął wargi z
wyraźną urazą, uniósł dzban w
górę i powiedział:
- Skoro za nic macie szlachtę
lubelską, choć ja tam,
mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a
jeszcze gardzicie, panie święty,
małmazyją, siedźcież sobie sami.
Nie kwapim się do kompanii, broń
Panie Boże! - Ku swoim dodał: -
E tam, gołowąsy!
Obaj młodzi mieli wprawdzie
wąsy, ale oczywiście nie takie
jak u tamtych, sięgające wpół
ramienia. Nieskorzy do zwady
uśmiechnęli się wyrozumiale i
przywołali szynkarza.
- Co tam masz, by głód szybko
nasycić?
- Wszystko dla waszych
wielmożności. Mogą być jajca z
patelni, szynka pieczona, i rybę
jakąś można by rzucić migiem na
masło. Dla konkokcji może być
kubek wina czy gorzałki.
- Dajże trochę tej szynki i
nieco burgundzkiego, byle prędko
- zamówił starszy z podróżnych.
Niby to nie zwracając odtąd
uwagi na podochoconych sąsiadów,
mówił z cicha do towarzysza:
- Nie jestem, mój Piotrze,
wędzikiszka i też lubię, gdy po
temu pora, wpuścić coś do
gardła, ale powiem ci, że jadąc
przez tyli kraj, gdziekolwiek
wstąpiłem do arendarza, wszędzie
na oczach to samo, piją i piją,
rzygają i znów żłopią.
Ów młodszy, co mu Piotr było
na imię, przytaknął:
- Jejmość pani mateńka moja
zawsze to mówi, że ów długi
pokój, przez Boga nam zesłany,
zamroczy całą szlachtę.
Towarzysz jego uśmiechnął się
pobłażająco.
- Na słowa jejmość matki się
powołujesz, a nie na pana
Opackiego?
- Mój Marcinie, chociażeś mój
krewniak, niewiele znasz obojga,
więc nie wiesz. Mój rodziciel
zbyt często zagląda do kufla, a
zaś pani mateńka stateczności
wielkiej i rozwagi.
Tyle powiedział, nie chcąc
przy tym wspominać, bo któż by
się tym chwalił, że jejmość
mateńka, choć dzisiaj wespół z
ojcem Trójcę Świętą szanuje, to
młodość spędziła w ariańskiej
rodzinie. Nie było zaś
tajemnicą, że wśród jednobożan
nawet u niewiast znalazłeś
światłości i pomyślenia więcej
niż wśród papieżników.
- Pokój, widzisz - zaczynał
teraz Marcin - chwalebna rzecz,
gdy sił narodowi przydaje.
Tymczasem z nami tak jest, że
wszystkie wrogi wkoło granic
jednego chcą, byśmy obrośli w
tłuszcz i przesiąknęli
propinacją. Bo widzisz, od
piwska i gorzałki rdza zeżre
rapiery i karabele.
- Nie daj tego, Boże! Ale na
szczęście mądry nasz król
jegomość nie da usnąć
Rzeczypospolitej. On jeden stale
myśli o żołnierzach i broni.
Przy drugim stole Przyłułecki
nie darował niedawnej wzgardy.
Jedno ucho tu, drugie tam
nadstawiał. Posłyszawszy
ostatnie słowa nie omieszkał
znowu się wtrącić:
- Waszmościowie, słyszę, o
wojnie? A po diabłać tam wilka z
lasu wywoływać. Niechże sobie
wojaczka wokół nas, gdzie chce,
chodzi. Bóg łaskawy obdarzył
pokojem naszą ziemię, więc
Opatrzności nie drażnijmy. Choć
gdyby trzeba, panie dzieju, i ja
wiem, jak się macha żelazem.
Każdy to wie z siedzących tu
panów braci.
- Racja, racja! - przytaknęli
opoje.
- Nam siedzieć jak ślimakowi w
skorupie, rogów nie wychylać.
Nie wychylać, waszmościowie!
- Nie do waszmościów mówimy -
odpalił szybko Piotr Opacki, ale
znów jego towarzysz przygniótł
mu rękę do stołu.
- Dajże pijanicom spokój. - Do
tamtych zaś powiedział nader
układnym głosem: - Ależ nie
negujem drogim waszmościom, nie
wychylać, to nie wychylać.
Przyłułecki coś bąknął, zły,
że znów nie udała mu się próba
wciągnięcia tamtych do kompanii,
choćby nawet przez zwadę. A tak
go dziś korciło pohulać w
szerszym towarzystwie.
Młodzi ludzie wzięli się do
jadła i bawili z cicha
pogawędką. Marcin Dębski jak w
podróży, tak i przy stole prym
wodził w rozmowie, choć nie był
gadułą. Zresztą jadąc do stolicy
z ważnymi zleceniami miał
czujność w zachowaniu i w
słowie, tyle że nie przed swoim
współtowarzyszem i krewniakiem,
przy którym nie musiał trzymać
języka za zębami. Nie dalej jak
wczoraj wstąpił do dworu w
Opatowie, by zabrać stamtąd
krewnego do Warszawy, co zresztą
już dawniej było między nimi
zmówione, i teraz rozwodził się
nad jego przyszłym losem.
- To dobrze, że się garniesz
do świata, nie chcąc kisnąć w
zapadłej dziurze. Trochę mi
jednak dziwno, żeś poczuł afekt
do artylerii. Zacna to broń, ale
ludzie przy armacie proste,
rzadko się tam zdarzy ktoś z
klejnotem. Wysoko tam nie
zajedziesz. Lepiej by ci było na
jakiś pański dwór czy choćby do
bardziej szlacheckiej żołnierki.
- Do pancernych czy husarzy
ekwipunek drogi i trzeba by tam
zjechać bogato, z wozami, z
pachołkami. Powiem ci też, że to
raczej pani mateńki wola, bym do
pana armatnego się dostał.
Mówią, że w wielkiej on cenie u
króla jegomości, a poza tym
człowiek światły, uczony,
indzinier jak się patrzy. Znasz
go, Marcinie?
- Słyszałem wiele o tym do
niedawna holenderskim wodzu, ale
na oczy go jeszcze nie
widziałem. Od niedawna rządzi w
arsenale, a wiesz przecież, że
byłem na Podolu. Nieważne, że go
nie znam, bo jeśli zajdzie
potrzeba, wstawię się za tobą u
księcia kanclerza i nie z samą
gębą, ale z listem pojedziesz do
arsenału.
- Bóg ci zapłać! Ale co
słyszę, księciem nazywasz pana
Ossolińskiego?
- Jak to, nie wiesz, że gdy
kanclerz był w Rzymie z legacją,
nagrodził go tym honorem cesarz
Ferdynand i Ojciec święty Urban?
Zapominają ludzie, bo kanclerz
szlachcic zacny, sam tego tytułu
nie używa.
Zagłuszył te słowa barani głos
Przyłułeckiego:
- Książę? Jaki tam książę!
Tylko starożytne rody mają prawo
tak się mianować.
Młodzi i tym razem zbyli
zaczepkę milczeniem, więc
rozjuszony szlachcic wzmógł głos
i wołał z przekąsem do całej
karczmy:
- Równość jest w
Rzeczypospolitej i tylko
nieliczni są w niej starożytni
książęta. Takich tylko rozumiem,
mosterdzieje, jak zacny mój pan
z Wiśnicza, Jeremiasz
Wiśniowiecki, od Ruryków jeszcze
za kniazia będący, jak,
mosterdzieje, Zasławscy czy
Radziwiłłowie. A tym zaś nowym
pankom, co ich tam papież czy
rakuski cesarz pomazał, wara od
tytułów. Równość, waszmościowie!
- Bredzi - szepnął Marcin -
książę Radziwiłł też nie tak
dawny i cesarski książę.
Tamci zaś przytakiwali
pijanicy.
- Górą zacna równość, górą
wszystka szlachta, panowie
bracia! Precz, tytulaty! Ot,
macie, taki wojewoda krakowski
Lubomirski gardzi księstwem,
choć i jego by tym uraczyli, a
ów Toporczyk z Ossolina na złość
szlachcie wynosi się
zaszczytami. Zapomniał, kim był,
a dziś trzęsie naszymi
wolnościami. By zaś za daleko
nie zajechał. Hę, panowie?
Pokrzykiwali i pociągali z
kubków, a Przyłułecki dostawał
pąsów na twarzy, ściągał garścią
krople wina kapiące mu z wąsów i
dalej perorował:
- Kawalerią wymyślił
Niepokalanego Poczęcia i zęby na
niej zjadł. Króla tumani i
deliberuje, jak złamać nasze
wolności.
Marcinowi pobladła twarz,
nachylił się do Piotra.
- Teraz ty mnie pilnuj.
Jeszcze chwila, a nie ścierpię
tego moczymordy.
Przy tamtym stole narastała
wrzawa. Przyłułecki machał w
górę rękami, coś plótł do swoich
współbiesiadników, patrzących
wdzięcznie w twarz fundatora.
Naraz sięgnął pod żupan, wyjął
jakiś pomięty szpargał.
- Chcecie, waszmościowie,
prawdę wiedzieć o Ossolińskim,
to posłuchajcie. Takie oto
poemata krążą o mości kanclerzu.
Czterech opojów uciszyło się
nieco i nawet karczmarz, niby to
zaprzątnięty oporządzaniem
szynkwasu, nadstawił ucha.
Przyłułecki odchylił papier od
oczu na długość całego ramienia
i dukał, rąbiąc rymy jak
siekierą.
"Czemu kanclerza, zdrajcę i
niecnotę,@ nie skażecie, choć
widząc bezecną robotę.@ Ten
złodziej króla zwodził, by
wolności psował,@ ten to
Hermafrodyta po stole wojował.@
Dla weneckiej korupcji
przedawszy sumienie@ za psa u
niego cnota, grunt jest dobre
mienie.@ Z fundamentu go weźcie,
a obaczcie sztuki,@ jakie ma
Machiawel złośliwe nauki..."@
Tu urwał bąknąwszy coś
niewyraźnie, bo przy tym
"Machiawelu" język mu się
poplątał.
- Brawo, święta prawda! Mądry
poeta to pisze.
- Nie koniec, mosterdzieje!
Ten skrypt mówi jeszcze więcej
prawdy o jegomości kanclerzu.
Słuchajcie, waszmościowie.
Znów wysilał zaczerwienione
rybie oczy i czytał:
"Czy nie lepiej zawczasu,
wolne ręce mając,@ krwią się
zdrajców nacieszyć, jarzma nie
czekając,@ najlepiej
sprawiedliwie z bezecnym
postąpić,@ przy wolności umierać
niźli jej odstąpić.@ Cóż mi
dacie, ja utnę kanclerzowi
szyję,@ impreza weźmie koniec, a
ja się umyję."@
Rozweseleni opoje uderzali
teraz dłońmi po kolanach, jeden
przez drugiego wołał:
- A to ci kanclerzowi zasolił!
- Racja, racja! Na to
przyjdzie kanclerzowi,
oponentowi szlacheckiej swobody.
|Vivat |aurea |libertas!
- |Vivat, mosterdzieje!
Przy stole koło drzwi Marcin
ściskał poręcz drgającą garścią,
tłumił w sobie wzburzenie i
wahał się. Grzmotnąć czy nie
grzmotnąć krzesłem w tamten stół
między pijane łby oszczerców.
W tej właśnie chwili mistrz
całej ceremonii, Przyłułecki,
wytoczył się spoza swojego stołu
i ledwie się trzymając na
podciętych gorzałką i małmazyją
nogach podszedł ku młodym
szlachcicom.
- No i co? - zapytał z głupia
frant.
Tamci nic.
Znów pociągnął szeroką łapą po
mokrych od wina wąsach, wepchał
zawadiacko gruby palec za pas, a
czterema brzdąkał po napiętym
brzuchu jak po skórze bębna.
- I co? Nie podoba się
mosterdziejom?
Marcin nie puszczając z dłoni
poręczy krzesła odpowiedział:
- Ano nic, mosterdzieju.
Pozornym spokojem wprowadził w
podziw swojego towarzysza,
któremu już język rwał się z
uwięzi. Zanim jednak Piotr
zdążył otworzyć usta, pijanica
się zaperzył:
- Jak to nic, mruki jedne? Za
nic dla was głos szlachecki,
broniący wolnościów? Hę? Za nic,
mosterdzieje?
Piotr nie wytrzymał. Poderwał
się z krzesła i krzyknął:
- A ja waszmościom powiem, że
prędzej kanclerz utnie szyję
temu pismakowi niż on
kanclerzowi. Mili waszmościowie,
po jakiego licha tu, w knajpie
Żydowina, mieszacie z błotem
pierwszego w państwie ministra?
- Wolnościów wszędy trzeba
bronić, nawet w karczmie. Komuż
ty negujesz, młokosie bez żadnej
eksperiencji? Mnie, staremu?
- Może być stary a głupi.
- Jak? Co? Słyszeliście,
panowie bracia? Szczeniaki
starej szlachty nie szanują.
Hańba!
Tamci trzej już zrywali się z
ławy.
- My tu szlachta lubelska, a
wy skąd, włóczykije jedne?
- Mruki sobacze, co kompanią
gardzą!
- Won z tej karczmy, gołowąsy!
Zaczął się rumot. Stary
Przyłułecki zginał się, by
ułapić wiszącą mu u kolan
karabelę, ale co chwycił
rzemień, już mu się wymknął z
ręki.
- Wy, psiekrwie, wędzikiszki!
- mamrotał z łbem zwieszonym ku
podłodze, w który jakże łatwo
było teraz trzepnąć stołkiem czy
gąsiorem.
Marcin Dębski jednak, choć
trzymał dłoń na rękojeści, nie
rwał się do bitki. Jeszcze i
krewniaka mitygował, by go nie
poderwała zbyt wczesna ochota.
- W czubach macie,
waszmościowie, więc bez
przyczyny nie nastawajcie na
podróżnych. Siedźcież i pijcież,
skoro w gorzałce wolność
widzicie. Nam pora do drogi.
- Moderacji nabrał teraz w
gębę. Chodźże, smyku, pod
karczmę i stawaj! - wrzeszczał
Przyłułecki uchwyciwszy wreszcie
szablę miotającą się między
kolanami. - Staaawaj!
- Nie dziś i nie tutaj. W
służbie jestem i pojutrze muszę
stanąć w Warszawie z listami do
króla jegomości. Jeśli waści,
gdy się wyśpisz, zwada ze łba
nie wywieje, możesz mnie szukać
w stolicy na dworze jego
kanclerskiej mości.
Trzej kompanioni
Przyłułeckiego, widać bardziej
skorzy do kielicha i gębowania
niż do chwytania za żelazo,
zaczęli teraz bąkać do siebie z
cicha:
- Ossolińszczyk, hm... tego,
wiecie...
Przyłułecki jednak nie dawał
za wygraną.
- Widzicie go, mosterdzieje!
Niby gładki dworzanin kanclerza,
a za panem swoim nie stawa. Tacy
dziś dworzanie, szabli dla
honoru pańskiego nie chwytają -
wydął wzgardliwie wargi.
- Tacy dworzanie, jakich pan
kanclerz sobie życzy - odpalił
Marcin. - Szabla moja nie do
karczmy.
Ku zdziwieniu zawiedzionej
szlachty nie poruszył szabli.
Rzucił karczmarzowi talara na
ladę i skierował się ku drzwiom.
- Nie puszczać! Za nim! Przed
karczmę! - wołał Przyłułecki.
Ale gdy pijani szlachcice
wytoczyli się za próg, ich
animusze oziębły do reszty.
Teraz bowiem zobaczyli trzech
uzbrojonych pachołków przy
koniach gotowych do odjazdu.
Coś tam jeszcze pokrzykiwali,
ale żaden nie porwał się ku
młodym.
Tymczasem Marcin, wcale się
nie kwapiąc, usadowił się
wygodnie na siodle, poprawił pas
i żupan, po czym odwróciwszy się
ku drzwiom karczmy zawołał:
- Z Bogiem, waszmościowie! A
ty zaś, mosterdzieju, pamiętaj,
abyś nie zbłądził. Pałac Arde,
ulica Reformacka.
Rozdział II
Po czterech godzinach jazdy
niewielki poczet Dębskiego
dobijał do murów Lublina. W
miarę jak konie podchodziły ku
potężnej Bramie Krakowskiej, jej
zębate, wyniosłe zręby zakrywały
widok smukłych wież kościelnych,
niedawno z dala widzianych.
Zniknęła fasada świątyni
Dominikanów, skryły się poza
pękaty hełm bramy szczyty
katedry i zielony dach
trybunału.
Gdy kopyta koni stukały pod
ciemnym sklepieniem wilgotnej
Bramy, zegar na gotyckiej wieży
bił godzinę trzecią. Podróżni
liczyli uderzenia dzwonu,
uradowani, że dość wcześnie
przybyli do miasta, i syci
zadowolenia z odbytej drogi
wywiedli konie z mrocznego
tunelu. Przywitał ich teraz
niesamowity harmider. Tuż przy
murach, w uliczce Bramowej, był
ścisk niecodzienny. Wśród
sklepów, kramów i przekupniów
zbiła się hałaśliwa gromada
żaków i zagrodziła jadącym
drogę. Jedne chłopczyska były
rosłe i śmigłe, drugie
żółtodzioby wątłe z
powichrzonymi czubami, czasem
obute, nierzadko bose. Ubrane to
wszystko było jak popadło. Jeden
w żupaniku bławatnym czy nawet
jedwabnym, w trzewikach z
cielęcej skóry i w ciasnych
białych pończochach, drugi w
kosmatej kuczbai czy zgoła
dziurawej kurcie. Widziało się i
umorusanych nieletnich
podrostków z włosami jeszcze w
warkocz splecionymi, ale ci za
to byli najbardziej piskliwi w
całej ciżbie.
Dębski próbował posuwać się
dalej i krzyczał:
- Z drogi! Z drogi! Do miasta
puśćcie!
Tłum podnieconych żaków
niewiele sobie robił z tych
nawoływań. Zajadle odkrzykiwano
ku jeźdźcom:
- Nie ustępujem. Dla nas dziś
droga, mości panku! Jak chcecie,
to razem z nami, na ulicę
Grodzką.
- Na Grodzką. Na Grodzką. Na
pewno ku tamtej bramie pójdą -
wołali krzykacze wznosząc kije
nad głowami.
Jeden z pachołków Dębskiego
naparł ostro koniem.
- Daj pokój! - mitygował go
Marcin. - Na dzieciarnię chcesz
koniem następować?
- Nie same to przecież
młokosy. Są tu i dorośli, a
także, jak widzę, bakałarze.
Gdzie ta kupa wali? - dziwił się
Piotr. - Niedobrze im z gęby
patrzy.
- Z kijami, jak widzisz, idą,
więc chyba na żaków od Pijarów
albo może na Żydów - dorzucił
Marcin wspomniawszy w tej chwili
na swoje lata szkolne, kiedy to
wespół z takimi watahami
wszczynał burdy po Krakowie.
Gdy wreszcie cała czereda
przeciągnęła, Piotr, znający
lepiej miasto, doradził:
- Popędźmy konie i skoczmy tu
w bok, w Olejną, bo nam drugi
raz drogę przetną, nim dobijemy
do zamku!
Ale w tej jego myśli była w
istocie nie tyle chęć uniknięcia
nowego spotkania z gromadą
żaków, ile raczej ciekawość, co
się tam święci w pobliżu ulicy
Grodzkiej.
Pośpieszyli cwałem i za chwilę
okrążywszy część starego miasta
byli na Rybnej.
Tu znowu trzeba było
przystanąć. Z ciasnego gardła
ulicy Złotej, tuż zza narożnika
kamienicy Pod Lwem, wychodził
żałobny kondukt.
- Zsiądźmy z koni! - doradził
Marcin. - Niech kondukt
przejdzie.
Niezwykły to był korowód.
Szedł bez śpiewów, w powadze i w
żałobnym milczeniu. Czoło
prowadzili duchowni w ciemnych
kapotach bez pozłocistych kap,
komży i wszelakiego kościelnego
blasku. Szli szybko, nie
szczycąc się duchownym
dostojeństwem, choć widziało się
wśród nich kilku sędziwych o
brodach szpakowatych czy siwych.
Pośrodku gromady przed żałobnym
wozem szedł wynioślejszy nad
innych starzec z brodą opadającą
wpół piersi na dłonie splecione
na czarnym żupanie.
Piotr na widok pogrzebu
sięgnął ręką do czoła i zdjął
pośpiesznie czapę.
- Głowę odkrywasz? - zdziwił
się Marcin. - Ani księdza, ani
krzyża nie widać. Heretycki
pogrzeb.
- Trumnie pokłon oddaję.
Dębski zamilkł. Jednocześnie
przyszło mu na myśl, że Opacki,
choć szkaplerz nosi, ma
wyrozumienie dla dysydenckiego
obrządku po matce swojej,
pochodzącej z ariańskiej
rodziny. Uchylił więc kapelusza
i stali obaj w milczeniu obok
koni, czekając aż przepłynie
kondukt.
Czoło korowodu wraz z wozem
żałobnym weszło już w ulicę
Grodzką, a teraz przechodziła
przez rynek idąca za trumną
garstka ludzi. Nie mieli tak
szarego i ascetycznego wyglądu
jak duchowni idący na czele.
Przeciwnie, widziało się wśród
nich ludzi zasobnych i bogato
odzianych, w sutych płaszczach i
zdobnych pasach. Niejedna z
kobiet miała na sobie bogatą
suknię, na której błyszczały
kolorowe brosze i klejnoty. Po
stroju widać było, że to nie
tylko lubelskie, ale i
przyjezdne mieszczaństwo, z
Gdańska czy Warszawy.
Z żałobnym obrządkiem nie
licował pośpiech, z jakim
podążał za trumną cały ten
kondukt. Patrzącym jeszcze i to
wydało się dziwne, że gromadka
idąca z ostatnią posługą zbiła
się gęsto i lękliwie tuż za
wozem.
- Chyłkiem pomykają za miasto,
by jak najprędzej pogrzebać
ciało - nachylił się Marcin do
krewniaka. - Chowają jakiegoś
znacznego mieszczanina, bo widzę
tu nie byle kogo. Popatrz na
tego starca z siwą brodą do
pasa. To Szlichtyng...
Przyjaciel przytaknął, jakoś
nie przywiązując wagi do tej
informacji. Ktoś inny idący w
pogrzebowym orszaku zajął
całkowicie jego uwagę. Na końcu
konduktu szła wśród gromadki
starszych kobiet smukła
dziewczyna. Choć suknię miała
jak tamte czarną, zapiętą pod
samą szyję, ruch całej postaci
był lekki, a nawet tu, wśród
żałobników, wydał się jakiś
frywolny. Szła zgrabnie i lekko.
Jej mały bucik skakał zwinnie
jak żabka z kamyka na kamyk, a
cała kibić owita w jedwabną
suknię zdawała się być
pozbawiona ciężaru. Jedna dłoń
nieco wzniesiona w bok czuwała
nad równowagą postaci, a druga,
olśniewająco biała,
przytrzymywała koronkowy
kołnierz pod brodą. Na tym
pieszczotliwym geście wspierała
się twarz o spokojnej urodzie.
Czarne brwi jakby zdziwionym
łukiem pięły się w górę ponad
opuszczone powieki, a rzęsy jak
dwie jedwabne koronki rzucały
cień na matowe policzki. Od
całej sylwetki promieniowała
prostota i niewinność, choć
mogły łudzić pełne, wilgotne
wargi.
- Tu cię mam - powiedział
Marcin uradowany odkryciem. -
Gdzie tobie teraz patrzeć na
Szlichtynga.
- Nie krzycz, przecież to
pogrzeb - szepnął Piotr, czując
jednocześnie, jak krew oblewa mu
policzki.
Dziewczyna musiała posłyszeć
rozmowę. Rzuciła na młodych
szlachciców wzrokiem od
niechcenia i jeszcze zgrabniej
niż dotąd przeskoczyła małą
kałużę, spuściwszy przy tym
wzrok ku ziemi, jakby w tej
chwili nic dla niej nie
istniało, tylko aksamitne
trzewiczki, których czystości
strzegła tak troskliwie.
Piotr nie odrywał od niej
oczu. Patrzył z żałością, jak
kondukt kryje się w ulicy
Grodzkiej, a wraz z nim ucieka
odeń widok pięknej dziewczyny.
Twarzy zresztą już nie było
widać, tylko maleńki czarny
kornecik i dwa pukle szatynowych
włosów. Już zrąb murowanej
kamienicy miał skryć cały
korowód, gdy dziewczyna
odwróciła się nieco w bok i
nachyliła twarz do idącej obok
starszej mieszczanki. Można było
teraz dostrzec jej szlachetny
profil, nieskazitelną linię
nosa, warg i podbródka.
- Ależ to zalotna dzierlatka -
powiedział Dębski. Patrzże, jak
to z ukosa puszcza ku tobie oko.
- Dajże spokój!
Niebawem kondukt znikł w
uliczce i tylko dobiegał stamtąd
stuk kół dudniących po pękatych
kamieniach.
- Chodźmy z powrotem do koni -
Marcin wziął towarzysza pod
ramię.
Piotr nie oponował, podszedł
ku swojej kobyle i nie kwapiąc
się do wskakiwania na siodło
machinalnie poprawiał strzemię.
- Cóż to z tobą, Piotrze?
Władzę straciłeś w kolanach? -
żartował znowu Marcin. - Nie
zawracajże sobie głowy
mieszczkami. Takich jak ta
znajdziesz całe setki w stolicy.
- Daj pokój, nie w porę twoje
żarty.
Pachołki trzymały poręcznie
konie do wsiadania, już i
strzemię było pod pańską nogą
gotowe, gdy nagle w gardle ulicy
Gnojnej ozwała się wrzawa.
Naprzód wyskoczyły stamtąd bose
niedorostki, a tuż za nimi
wysypała się cała tłuszcza.
Na czele biegł wysoki ryży żak
z potężnym drągiem w ręku.
Dostrzegłszy uchodzący kondukt
żałobny krzyknął:
- Są, są przed nami! Chytre
heretyki! Wychodzą za miasto nie
Bramą Krakowską, ale Grodzką.
- Na nich! - krzyknęli inni w
tłumie. - Złotniki Boga
obrażają!
- Złotniki, psiekrwie,
heretyki! Ponurzańce, pogrzeby
urządzają bez krzyża świętego,
bez Boga.
Cała tłuszcza jakby dostała
szału.
- Na nich!
- Antychrysty!
- Ponurzańce!
- Nurki sobacze!
Biegło to wszystko w pobliże
żałobnego orszaku. Gwizdnął
pierwszy kamień i dziesiątki
kijów wyrosło nad głowami.
Wywłoki szkolne wraz z prymusami
i nagrodzeńcami, kołtuniaste
kalefaktory i wymuskane panki
szlacheckie, zmieszane w jeden
motłoch, rwały naprzód
zapalczywie.
Obaj młodzi ludzie, ogarnięci
znienacka przez tumult, w
pierwszej chwili nie zdawali
sobie sprawy z tego, co się
dzieje. Na dodatek spłoszone
wrzawą konie wyrwały się z rąk
pachołków i rwały na oślep wśród
rozstawionych na rynku
straganów.
Marcin nawoływał swoją służbę:
- Gdzie wy, psiekrwie jedne,
macie oczy? Nasze konie
spłoszone, Piotrze!
Ale Piotrowi nie konie były
teraz w głowie. Chwycił
towarzysza za rękę.
- Na miły Bóg, patrz, co się
tam dzieje. Pogrzeb gwałcą
jezuickie wywłoki. Hańba o
pomstę do nieba wołająca.
- Dokąd biegniesz?
- Ludzi ratować. Dajmy pomoc
bezbronnym niewiastom.
- Sam nie pójdziesz, bo cię
kijami przemielą. Wszyscy za
mną!
Zostawili miotające się konie
i pobiegli w ulicę Grodzką. Na
widok pięciu uzbrojonych ludzi
wrzeszcząca gawiedź rozstępowała
się, zrazu myśląc, że i ci
szlachcice ze służbą sprzyjają
tumultowi.
Młodzi ludzie dotarli na tył
orszaku, w chwili gdy już drągi
unosiły się w powietrzu i
zaczynały padać zewsząd kamienie
i grudy ziemi. Garstka ludzi
idących za trumną zbiła się w
struchlałą gromadkę, nawet
lamentu nie wydając z siebie.
Jeden tylko potężny i wzburzony
głos siwego starca unosił się
nad kotłowiskiem.
- Ludzie! Czy się Boga nie
boicie? Śmierci nie szanujecie?
- Bluźni! To my, a nie wy Boga
się boimy. Dalej w niego, niech
nie gdacze. W szczękę heretyka!
- ryknął rudowłosy prowodyr i
zamierzył się kijem. Ale zanim
uderzył, spadł mu na kark
pierwszy płaz Piotra.
- Won od starców i od
niewiast!
- Na kogo wy, hycle, z kijami?
Na białogłowy? - wtórował
Marcin.
Pięć rapierów otoczyło
stłoczoną gromadkę. Trzeba było
machać zwinnie w lewo i w prawo,
bo napastliwe drągi latały w
powietrzu. Powstał zgiełk,
harmider i zamieszanie.
Rozproszyła się gromadka
pogrzebowych gości. Ci od czoła
konduktu pomykali naprzód, kryli
się za zręby murów i w zaułki,
ci zaś z końca orszaku rwali z
powrotem w stronę rynku.
Środkiem ulicy pędził samotny
wóz, goniony przez tłum
fanatycznych żaków.
Pod osłoną Piotra i jego
towarzyszy garstka przerażonych
kobiet już dobiegała narożnika
rynku, skręcała w bok pod murem
kamienicy Pod Lwem.
- Byle do naszej bramy, Boże
jedyny, byle do bramy! - wołały
struchlałe mieszczki.
Ledwie żywe dopadły schodków
upragnionej kamienicy i z
lamentem wpadały w mroczne
gardło sieni. Jedna z ostatnich
wbiegła na schodki dostojna
matrona w koronkowym kornecie,
która niedawno szła w kondukcie,
prowadzona pod rękę przez ową
młodą dziewczynę.
Gdy inne znikały w bramie
zapomniawszy o swoich wybawcach,
ona jedna opanowała lęk i
zdyszanym głosem mówiła:
- Dziękuję waćpanom z całego
serca. Bóg was zesłał, niechże
Bóg za nas zapłaci.
- Na to szpada, by, gdy
trzeba, białogłowy broniła.
Marcin mówiąc te słowa kłaniał
się z dworską elegancją, a Piotr
stał bez ruchu. Nie słyszał
owych podziękowań mieszczki, bo
wszystką uwagę zajęła mu tamta
druga, stojąca tuż za uchylonymi
drzwiami.
Z głębi sieni nawoływano
rozpaczliwie:
- Bramę zapierać, bo jeszcze
tutaj wpadną.
Nie Piotr, lecz Marcin
dostrzegł, jak w tej chwili dłoń
młodej dziewczyny potrąciła
nieznacznie ramię matrony.
Mieszczka widać spostrzegłszy
się dodała:
- O Boże, w tej trwodze
zapomniałam poprosić, jeśli
waszmościowie nie pogardzą
mieszczańskim domem...
Zanim Piotr zdobył się na
jedno słowo, Dębski
odpowiedział:
- Nam koni szukać, bo się
rozpierzchły. Poza tym my z
drogi, proszę waćpani. Nawet w
zajeździe jeszcze nie byliśmy.
- To waszmościowie nie
lubelska szlachta?
- Do Warszawy jedziemy.
- Bramę zamykać! - wzmogły się
gwałtowne okrzyki z sieni.
- Więc jeszcze raz Bóg wam
zapłać! Może los zdarzy, że
spotkamy was w Warszawie, bo i
ja z córką ze stolicy.
Zdążyła rzucić jednemu z
pachołków spory mieszek i już z
hukiem zaparto bramę.
Młodzi ludzie skierowali się
wolno w stronę rynku.
Pachołkowie pobiegli za końmi, a
Marcin, wziąwszy pod ramię
towarzysza, zagadnął:
- Cóżeś stał jak niemowa? Anim
wiedział, czy chcesz tam iść,
czy tu ostać. Język w gębie
straciłeś?
Piotr zapłonił się i patrząc w
ziemię odpowiedział:
- Guza mi za uchem nabili i we
łbie huczy. Nie widzisz, że cały
rękaw udarty i poła od żupana
poszarpana?
Tymczasem przy bramie miasta,
na krańcu ulicy Grodzkiej,
szalała nadal tłuszcza. Zwalono
trumnę z wozu, a przerażony
woźnica rwał co sił w nogach
końskich z pustym pojazdem poza
mury. Motłoch stłoczył się wokół
skrzyni.
- Wywlec Antychrysta!
- Wywlec! Na chwałę Panny
Marii i Boga w Trójcy Jedynego!
Rudowłosy kalefaktor wziął się
teraz do dzieła. Zamachnął się
raz i drugi drągiem, ale dębowe
wieko nie puściło. Inny,
sprytniejszy, podważył je tępą
szczapą i zepchnął w błoto.
Na mgnienie oka tłum zastygł w
osłupieniu. Ktoś się żegnał
krzyżem świętym, inny cofał się
do tyłu, ale większość
zaskoczona widokiem parła do
przodu. Mówiono im z rana, że to
złotnika będą dziś grzebać
heretycy, a tymczasem widzieli
przed sobą suknie kobiece,
długie siwe włosy i koronkowy
kołnierz nieboszczki, spięty
bogatą broszą.
- Patrzcie! Ani krzyża na
piersiach, ani szkaplerza pod
kołnierzem.
Wyszarpnęli kawał kołnierza
wraz z klejnotem i zaczęli
tryumfować.
- Antychrysta ciało! Po
śmierci płeć odmienia. Pławić
czarownicę.
- Pławić! Do wody z nią!
Nurkowała za życia, niech
nurkuje po śmierci!
- Do Bystrzycy!
W tej chwili właśnie wjechał w
ulicę dwukołowy wóz wiejski.
Idący obok dyszla chłop,
zobaczywszy ciżbę, która nigdy
nic dobrego nie wróżyła, złapał
konia za uzdę i poniewczasie
wypychał go z powrotem w rynek.
- Nazad, gniada! Nazad! Ruszże
się, bestyjo!
Ale zanim zdążył wykręcić,
opadła go zewsząd gromada.
- Stój, kmiotku! Powleczesz
skrzynię do Bystrzycy!
- W imię Ojca i Syna, panocki,
puśta! Mrok wnetki, mnie za mury
pilno.
- Za mury właśnie pojedziesz.
- Puśta mnie! Jezusie, dajcie
pokój!
- Cóż ty, Panu Bogu nie chcesz
usłużyć?
- Ja Panu Bogu, w imię Ojca i
Syna... puśta, chłopaki!
Ryży wyrwał mu z rąk biczysko,
jeszcze przyłoił po kożuchu. W
mig przywiązano skrzynię do
wozu, zacięto konia i cały
korowód wytoczył się poza mury
miejskie. Przerażony wrzawą koń,
poczuwszy miękką ziemię pod
kopytami, zaczął sadzić
potężnymi zrywami. Struchlały
chłopek biegł zdyszany obok
wozu, patrzył z przerażeniem na
ślizgające się kopyta konia i
wołał wniebogłosy:
- Rany Jezusa! Konia mi
zamęczą. Wstrzymajcie, ludzie!
Źrebić się ma, a tu gnaty
połamie. Ludzie kochane!
Pędząca zgraja okrążywszy pół
miasta dotarła do wiklin nad
Bystrzycą. Tuż nad wodą koń
zarył kopytami w piachu, koła
dalej już nie puściły.
Teraz tłuszcza obstąpiła
skrzynię i jeden przez drugiego
wołał:
- Wrzucić kamieni do trumny!
Zobaczymy, czy diabeł z nią na
wierzch wypłynie?
Gdy za chwilę wpuszczono
trumnę do rzeki, jeden okrzyk
zachwytu wyrwał się ze stu
gardeł i ucichło. Motłoch
rozpalony ciekawością patrzył w
wodę - wypłynie czy nie
wypłynie?
Woda szła wzburzonymi kołami
ku sitowiu i pochylały się nad
topielą trawy. Gdy wygładziła
się z powrotem tafla rzeki, na
środku nurtu pojawił się czarny
jak grudka węgla pantofelek.
- Nie wypłynęła - powiedział z
cicha rudowłosy prowodyr i
ukląkł w trawie.
- Skoro się stało zadość
świętej woli, pomódlmy się. W
imię Ojca i Syna, i Ducha
Świętego...
Uklękli wszyscy i zaczęli
szeptać słowa modlitwy.
Powtarzał je także woźnica,
dodając do pacierza swoje
dziękczynienie:
- Bóg ci zapłać, Panie Boże,
że mi koń giczoli nie połamał, i
pozwól, Panie Boże, że modlitwy
z tymi szatanami nie skończę, bo
póki klęczą, łacniej mi będzie
wyprysnąć stąd wraz z kobyłką.
Półzgięty podszedł do wozu i
wykręcił dyszel. Za chwilę
człapał obok konia uchodząc znad
rzeki. Gdy mijał nadbrzeżne
wikliny, zdawało mu się, że na
każdej gałązce drgają listki, a
przecież żadnego wiatru nie było
nad Bystrzycą.
Rozdział III
Arsenał był zbudowany
czterograniasto, na kształt
warownego klasztoru. Gdy
stanąłeś na wprost bramy
cekhauzowej, jawiła ci się przed
oczyma potężna rozłożysta
budowla, mająca na rogach dwie
wieże kryte czerwoną dachówką,
zakończone ołowianymi czapami.
Na owych wieżach połyskiwały
figury dwóch delfinów, z tym, że
jednemu z nich wiatr, często tu
znad Wisły hulający, urwał był
kiedyś głowę z połowicą ciała. A
znowu na środkowej fasadzie
arsenału widniała mała
wieżyczka, też z ołowianym
czubem, na której trzy kule
ogniste i miedziane orły dawały
widomy znak przybyszowi, że stoi
przed królewskim cekhauzem.
Zresztą każdego wchodzącego do
arsenału witała u bramy wielka
marmurowa tablica, czarna i
błyszcząca jak gładzony węgiel,
ze złotym napisem pośrodku,
głoszącym, że jego królewska
mość Władysław IV w roku 1643
ufundował ów cekhauz ku
wzmożeniu armaty koronnej.
Podniósłszy z tej tablicy oczy
ku górze widziałeś nad wrotami
rozpostartego orła o barwie
starego złota i nie byle jakich
rozmiarów, skoro, jak mówiono,
ważył sto sześć funtów
przedniego spiżu.
Wielka sień arsenału, mroczna,
jak przystało na przybytek
poświęcony tak ciężkiej broni,
ukazywała wchodzącemu
przybyszowi proste żołnierskie
urządzenie. Tu już nie było
żadnych ozdób, jeno listwy
drewniane wzdłuż ścian z
puszkarskimi cynkdrutami i
stojaki z dziesiątką muszkietów
dla arsenałowej straży.
Z tej to sieni szło się w lewo
do pomieszkania pana armatnego,
bo choć w pawilonie były izby
bogatsze, pan Arciszewski wolał
tu mieszkać, blisko bramy
cekhauzu, by mieć łatwiejsze
wejrzenie na żołnierza czy
sprzęt wjeżdżający.
Siedział i dziś w wielkiej
izbie o czterech oknach,
trzymających w ołowianych ramach
grube szyby. Były zwrócone ku
południu, więc światła nie
brakło w izbie, zwłaszcza że
dzisiaj ostre majowe słońce
kładło swoje promienie na
dębowych ławach, na takimże
stole i na potężnych zamczystych
almariach.
Od samego rana nie próżnując
miał teraz pan armatny u siebie
na rozmowie inżyniera artylerii
Siemianowicza, kapitana Adersa i
cejkwarta warszawskiego
Mitwenza, siwego już żołnierza,
który zęby zjadł na wojowaniu,
czterdzieści lat wąchając proch
armatni w bitwach i na polach
ćwiczebnych. Był też i Asman
Matias, starszy cieśla arsenału,
chłop brodaty, po same uszy
obrośnięty.
Do niego właśnie mówił w tej
chwili Arciszewski.
- Wiele mi tedy nie marudząc
zabieraj się od dzisiaj do
budowania magazynów. Dał król
jegomość plac dogodny, to trzeba
zawczasu zacząć i bodaj szopy
tam postawić. Jeśli się nie
pośpieszymy, gotów przyjść komu
apetyt na ten kawałek ziemi.
- Według rozkazu, mości panie
armatny, od dziś zakrzątniemy
się koło roboty. Drzewo się
zwiezie i pojutrze słupy już
będą stały.
Gdy żołnierz zabrawszy szkic
ze stołu oddał ukłon i wyszedł z
izby, pan Siemianowicz, siedzący
naprzeciw generała, odezwał się
w te słowa:
- Słusznie wasza miłość mówił
o tych apetytach. Za czasów
poprzednika waszej miłości, pana
Grodzickiego, chcieliśmy się
wziąć do budowania na tym placu
schronienia dla armat, ale
zawsze pan Montelupi
przeszkadzał. Bardzo sobie
upodobał to miejsce pod budowę
własnego pałacu.
- Wspominał mi o tym król
jegomość, ale tym razem orzekł,
że ostatecznie dla nas to
miejsce przeznaczone. Gwałt
wielki budować szopy, bo ileż tu
rynsztunku stoi pod gołym
niebem.
- Butwieją podwozia i rdza żre
wszelakie żelastwo - przytaknął
cejkwart Mitwenz.
- Na zniszczenie poszło tu
dawniej sporo sprzętu, ale da
Bóg - w przyszłości tego nie
będzie. Zresztą chodzi nie tylko
o zabezpieczenie dla dawnego
rynsztunku. Lada dzień nowe
działa przyjdą z Gdańska i
trzeba im dać godziwe miejsce.
Mitwenz!
- Słucham, mości panie
armatny.
- Puszkarze nowi niebawem
zaczną tu zjeżdżać, więc weź mi
się raźno do tego, by
pomieszczeń dla nich nie
zbrakło.
- Wszystko będzie według
rozkazu - cejkwart potwierdził
otrzymane zlecenie. - Rąk
naszych nie będziemy szczędzić,
bo teraz ruch w naszym cekhauzie
i serce się raduje. Dzięki
waszej miłości każdy żołnierz
patrzy dumnie na arsenał...
- Mnie nie chwal, tylko króla
jegomości. Jego to wola armatę
mieć, jak się patrzy. Mitwenz, z
niemieckim porządkiem dopatrz mi
wszystkiego, bramy, placu i
warsztatów. Obiecywał nam
najjaśniejszy pan, że lada dzień
wpadnie ku nam do arsenału.
- Wielka to radość będzie
wśród żołnierstwa, a ja ręczę,
wasza miłość, że niczego się nie
powstydzimy.
Cejkwart oddał ukłon i
wyszedł, a wtedy pan
Siemianowicz znowu zagadnął:
- Prawdę mówi Mitwenz.
Zaledwie kilka tygodni, jak
wasza miłość rządzi w arsenale,
a już wszędzie inny duch, inne
życie. Puszkarze i rzemieślnicy
uwijają się od świtu do nocy,
wszędy huczno. A dawniej wielka
tu była leniwość.
- Leniwość, powiadasz? Powiem
waszmości, że po tylu latach
włóczenia się po świecie nie
poznaję miłej ojczyzny. Mówisz,
że opieszale szła praca w
arsenale, ale ja tę ospałość
widzę wszędy, w całym narodzie
szlacheckim.
- W pokoju i w szczęśliwości
żyje teraz ojczyzna...
- Słyszę to na każdym kroku i
dziwię się, że szlachta tak
ślepa i głucha. Wszędzie na
świecie chrzęst broni, w
Niemczech, w Holandii czy też u
Szwedów, którzy cięgiem gotują
armatę i na potęgę ćwiczą
żołnierza. Inne narody, jak
choćby Olendry, budują flotę,
działa i muszkiety mają coraz
nowsze, my zaś siedzimy jak u
Pana Boga za piecem, przy
dzbanie i połci mięsa. Król
jegomość chce wrócić krajowi
animusz. Szerzej on patrzy na
wszystko niż szlachta czy
panięta, to pewna. Ale samym
animuszem niewiele się zdziała.
Siłę mieć trzeba.
- Po cichu idą jakieś zaciągi.
- Otóż to, po cichu. A
tymczasem bez listów
przepowiednich, a zwłaszcza bez
pieniędzy, nikt wielkiego wojska
nie zbierze.
- Gadają, że i to przyjdzie.
Pan Siemianowicz, choć byli
sami w izbie, pochylił się nad
stołem i zagadnął z cicha:
- Wasza miłość niedawno
rozmawiał z królem, więc może
słyszał o tym, że podobno
zawarliśmy przymierze z Moskwą.
- Król niewylewny, nic o tym
nie mówił. Inni na dworze coś
bąkają.
- Otóż to. Mnie się nie
wydaje, by to było mądre, jednać
się z dawnym wrogiem.
- Lepiej w kupie wojować niż
samemu. Z Moskwą w przymierzu
można przepędzić i Tatarów, i
Turków.
- Różnie się o tym słyszy -
kiwał głową Siemianowicz. -
Jedni chcą tak, drudzy inaczej.
Więcej chyba takich, co by
woleli po dawnemu posyłać
Tatarom na kożuchy, nie drażnić
ich, i bezpiecznie siać i orać.
- Przede wszystkim nie oni
sieją i ciągną sochę, tylko
chłop batem poganiany. Łatwo to
mówić pijanicom przy kuflu, za
nic mającym szlachecki honor.
Haracz dawany Tatarom to hańba
dla wielkiego narodu. Nigdzie w
świecie nie ścierpieliby tego
obyczaju, więc nie chce go
cierpieć i król Władysław. Jak
słyszę, już trzy lata nie posyła
daniny.
- Dumny król. Ale proszę
waszej miłości, czy też to
wszystko nie skrupi się na
naszych głowach?
Nie spodobały się te słowa
panu armatnemu, ale już nie
kwapił się do dalszej dyskusji.
Gdy chodziło o sprawy
artyleryjskie, zdanie
Siemianowicza, nie byle jakiego
żołnierza, cenił bardzo. Oficer
znał się na artylerii i
inżynierii, a nawet zamyślał
pisać dzieło na ten temat. Ale
czy w polityce się rozeznawał,
skoro - jak myślał w tej chwili
Arciszewski - i on nasiąkł
powszechną ospałością
szlachecką?
- Na naszej głowie nie
polityka, ale sposobienie
arsenału - Arciszewski uciął
dotychczasowy temat. - Miejsca w
cekhauzie będzie niebawem za
mało. Przemyśliwałem o tym, jak
wykorzystać na prochy i
rynsztunek górne izby arsenału,
gdzie teraz leżą tylko lonty i
pakuły.
- Tylko lżejsze rzeczy tam
dotąd pomieszczano, bo schodami
dostęp ciężki.
- Otóż to. Myślę o tym, żeby w
obu pawilonach przebić sufity i
pobudować windy. Niech no
waszmość popatrzy na ten
papier...
Arciszewski rozłożył duży,
własnoręczny rysunek.
- Windy, wasza miłość?
- Nie inaczej. Weź to i
przemyśl. Mogłem się pomylić
obliczając, jakie to bele trzeba
by zawiesić u stropu, by choć
kopa muszkietów naraz w górę
pojechała.
W Siemianowiczu odezwała się
żyłka inżynierska. Pochylił się
nad rysunkiem i oglądał szkic z
niemałym podziwem.
- Wasza miłość! Widziałem
podobne urządzenie w pałacu
Ossolińskiego, gdzie są różne
cuda, jakich nie bywało dotąd w
żadnej rezydencji. Tamte jednak
windy wymagają dużej siły
ludzkiej ku poruszeniu, te zaś
wydają mi się bardziej sprawne i
prostsze. To koło dużo
łatwiejsze ku obrotom... na
dodatek dwie windy? Rozumiem,
jedna drugą wspomaga... Ciekawe,
wielce ciekawe...
Siemianowicz chwalił
pomysłowość swojego dowódcy, ale
niebawem osiadł mu cień w
zaciekawionych przed chwilą
oczach.
- To wszytko godne podziwu i
zda nam się w arsenale. Ale
Bogiem a prawdą, co my będziemy
wozić na tych machinach, skoro
arsenał pusty.
- Pusty, powiadasz? W tej
chwili ubogo tu wszędzie i, jak
słyszę, nie lepiej w cekhauzach
naszych w Barze, Krakowie czy
Malborku.
- Bo skąpa na armatę
Rzeczpospolita. Pan Grodzicki,
pożal się Boże, nigdy nie mógł
pobrać od panów braci pełnej
kwarty. Jeden dawał, drugi się
ociągał.
Arciszewskiemu zaiskrzyły się
oczy.
- Już ja im wyrwę z gardła
wszystko, co się artylerii
należy. Sam pojadę do deputatów
w Rawie i przypilnuję armatnich
pieniędzy. Ale, nim to nastąpi,
liczę, że sam król wesprze nas
pieniędzmi i dlatego mam do
waści, drogi oberszterze,
jeszcze jedną sprawę, ważniejszą
niż budowanie windy. Tę machinę,
jak plany przejrzysz, mistrzowie
rzemiosła sami pod moim okiem
zrobią.
- Słucham waszej miłości -
zaciekawił się Siemianowicz.
- Sprawa poufna, nie do
trąbienia po mieście. Król
jegomość nie chciałby, by
zawczasu zwiedziała się o tym
szlachta.
Oficer dostał pąsów na twarzy.
Któż by nie lubił ważkich
zleceń, a tu jeszcze na dodatek
wspomniano o woli królewskiej.
- Waszmość znasz Szymona Bema
w Toruniu?
- Przedni giser. Pan Grodzicki
zamawiał u niego trochę sprzętu.
- Bem prezentował królowi do
sprzedania dwanaście set
muszkietów, poza tym pik
osiemset i tyleż szyszaków.
- Ładna liczba. A ile talarów
na to potrzeba?
- Bem ordynuje muszkiety po
osiem złotych, a szyszak ze
zbroją po dziesięć. Weźmiesz
waszmość dwa tysiące złotych, bo
tyle na razie wyskrobię, a
resztę obiecasz giserowi po
kwarcie. Trzeba nająć furmanów w
Toruniu i gwałtem to przywieźć
do arsenału. - I jeszcze dodał
poufnym tonem: - Roztropnie i o
zmroku przywieź to ku miastu, by
ludzi w oczy nie kłuło.
- Nie zawiedzie się na mnie
wasza miłość.
- No, to Bóg zapłać waszmości.
Do jutra przejrzyj rysunki, a
pojutrze w drogę.
Po wyjściu Siemianowicza
Arciszewski skrupulatnie
odnotował wszytkie zlecenia w
kajecie, bo jak dotąd sam tu
wszystkiego doglądał - arsenału,
papierów i rachunków.
Rozsiadł się teraz wygodnie w
fotelu i popadł w zadumę. Trosk
i planów było po same uszy. W
opłakanym stanie zastał
królewską artylerię. Pustką
zionął arsenał i osiem cekhauzów
rozstawionych po ziemiach
Rzeczypospolitej. Dział było
niewiele, i to podstarzałych,
wieże prochowe stały
opustoszałe, broni ręcznej
trochę, ale byle jaka. Rota
ludzi służących w artylerii
koronnej nie sięgała setki,
wytrawnych policzyłbyś na
palcach, nieliczny był poczet
petardników, fajerwerkerów,
płatnerzy i miedziorytników, a
jeden zaledwie taki, co lonty
robić umiał. Rzemieślników,
czyli stolarzy, ślusarzy,
cieślów i ludwisarzy, nie
doliczyłbyś się razem
dwudziestu, ale i ci do niedawna
chodzili z kąta w kąt, skoro
nawet nie naprawiono owego
delfina spiżowego nad bramą.
- Wszystkich posłać do
Olendrów czy Niemców, niechby
się napatrzyli, jak pracują inne
narody - powiedział do siebie na
głos, przypomniawszy sobie
skrzętność amsterdamczyków, ich
prawidłowość w każdym działaniu,
którą się szczycił każdy
holenderski szlachcic i
mieszczanin. - U nas jeden tylko
chłop a mieszczanin pilniejszy,
szlachta zaś jeno w pysku
pracowita. Nie szable ostrzy,
tylko język, którym miele nawet
na króla jegomości.
Od niedawna był w ojczyźnie,
ale i tego czasu starczyło, by z
goryczą rozeznać się w sytuacji.
Cała Warszawa huczała od plotek,
utyskiwań na króla i kanclerza.
Chodziło to wszytko pyszne i
nadęte, jeździło w kolasach,
jeszcze bardziej wystawnych jak
za króla Zygmunta. Roje dworzan
leniuchów wałęsały się wokół
pańskich rezydencji, przewalało
się od pałacu do pałacu pieszo
czy w karetach. Trzy tygodnie
był w kraju, a ileż to już
widział na mieście hucznych
korowodów, weselisk, zrękowin
czy wielkopańskich przenosin.
Jakież to krocie tysięcy szły na
owe setki beczek win
zagranicznych, stosy frykasów
zamorskich, strojów i
świecidełek? Na to mieli
pieniądze, a na obronę ojczyzny
grosza z nich wydrzeć nie było
można.
"Kupą zamokłych lontów
będziemy się bronić, gdy, nie
daj Boże, przyjdzie jakieś
nieszczęście."
Trapił się, przemyśliwał i w
jednym była pociecha.
"Tylko król i Ossoliński, oni
dwaj za całość narodu myślą."
W tej chwili zastukały buty w
korytarzu, do izby wszedł wąsaty
żołnierz w średnim wieku, cieśla
arsenałowy, Sebastian.
- Wasza miłość, jakiś młody
szlachcic dobija się do waszej
dostojności.
- Z czym przychodzi? - zapytał
niechętnie Arciszewski, nierad,
że mu przerwano tok myśli.
- Nie chciał powiedzieć. Ma
listy do waszej miłości.
Nieco ludzi zachodziło tu do
arsenału, ale zazwyczaj byli to
bogaci mieszczanie, kupcy i
dostawcy, co się zawczasu
chcieli przypodobać nowemu
armatnemu, powąchawszy, że teraz
dostawy pójdą do cekhauzów.
Szlachta na ogół nie pojawiała
się w zbrojowni, zwłaszcza że
pan armatny nie miał w tej
chwili żadnych przyjaciół. Dawni
pomarli lub się rozpierzchli po
ojczyźnie, jedynym tedy gościem,
który zrazu zachodził do
warsztatów, był brat generała
Eliasz. Ale i jego towarzystwo
stracił armatny od kilku dni, bo
pułkownika Arciszewskiego wysłał
król na zaciągnięcie żołnierza w
pruskiej ziemi. Toteż
posłyszawszy teraz, że jakiś
szlachcic ma sprawę do arsenału,
armatny zaciekawił się:
- Młody szlachcic, powiadasz?
Wpuść go na chwilę.
W drzwiach stanął słusznej
postawy młody człowiek, z płową
czupryną i w przyciasnym
żupanku. Zaraz u wejścia zdarł z
głowy czapkę, zatoczył nią ku
ziemi przesadnym, pełnym
zakłopotania ruchem.
- Mości panie armatny, Opacki
jestem, szlachcic urodzony, z
lubelskiej ziemi.
- Witam waszmości.
Na pierwszy rzut oka
Arciszewski odniósł wrażenie, że
zna tego człowieka, jakby go już
widział w swoim życiu, i to nie
teraz, ale dawniej. Zapomniał w
tej chwili, że dwadzieścia lat
nie było go w kraju i że dopiero
od kilku tygodni bywał w
otoczeniu polskiej szlachty.
Zaciekawił go zwłaszcza głos
młodzieńca, na pewno już raz
słyszany. Patrzył teraz w
przybysza, mrużył oczy i
przywoływał na pomoc wszystką
pamięć.
"Nie - pomyślał w pewnej
chwili - nigdy tej twarzy nie
widziałem. To tylko mowa polska
mnie łudzi. Każdy młody głos
przypomina dawnych towarzyszów,
którzy, jeśli żyją, to takie
same brodate dziady jak ja w tej
chwili. Przecież ten chłopiec
nie ma więcej jak lat
dwadzieścia, a przecież w
Pernambuco go nie widziałem."
Upewniony, że nie zna
szlachcica, powiedział już z
całkowitym spokojem:
- Podejdź no bliżej, waćpan, i
mów, co cię sprowadza do mnie.
Młody człowiek podszedł do
stołu ze sztuczną swobodą,
znamionującą człowieka nie dość
obytego. Skłonił się raz i drugi
i mimo zapraszającego gestu
Krzysztofa nie siadł na ławie.
Stojąc powiedział z pośpiechem:
- Mości panie armatny,
wolałbym, by najprzód wstawił
się za mną ten papier.
- Cóż to jest?
- List mości kanclerza
Ossolińskiego.
- List, powiadasz? Skoro masz,
to dawaj. Prawdę mówiąc,
wolałbym, by raczej z gęby szło
to, z czym do mnie jechałeś.
Młody człowiek stropił się
jeszcze bardziej i oddawszy list
miął czapę w dłoniach.
Arciszewski rozłamał pieczęć i
czytał pismo, w którym
Ossoliński wstawiał się za
Opackim, podnosząc jego zalety,
znane nie tyle kanclerzowi, ile
zaufanemu jego dworzaninowi,
Dębskiemu.
- Siadajże! Pięknie tu o tobie
pisze pan Ossoliński choć, jak
się z listu rozeznaję, nawet na
oczy cię nie widział. O cóż
waćpanu chodzi? Na armacie się
znasz?
- Tyle, proszę waszej miłości,
co każdy szlachcic - wybąkał
Piotr.
- Czyli nic.
Nie kleiła się Arciszewskiemu
rozmowa z przybyszem.
Onieśmielało go zachowanie się
młodego człowieka, a zwłaszcza
jego uwielbiające zapatrzenie
się w twarz armatnego. Chciał
się pozbyć tego natarczywego
wzroku, aż wreszcie huknął:
- A siadajże, u licha, i czapę
połóż na ławie! Mów też do mnie
jak do człowieka, a nie gap się,
jakbyś siwej brody dotąd nie
widział.
Piotr usiadł błyskawicznie,
teraz już całkiem blady jak
ściana.
- Protekcji do mnie nie
potrzeba, bo jeśliś diabła wart,
to żaden list nie pomoże. A
jeśli ochota w tobie szczera do
służenia w artylerii, sama ona
wystarczy. Mów, czego chcesz.
Napadnięty tak ostro młody
człowiek wysypał prędko jedno
zdanie za drugim.
- Inżynierii chciałbym się
przyuczyć przy waszej miłości, a
może też zdałbym się na co w
arsenale. Siedzę w naszym
Opatowie, a tam tylko fechtunku
jako tako się wyuczyłem, bo
resztę czasu trzeba było koło
gospodarstwa chodzić, zwłaszcza
że ojciec już przyciężki.
Słyszałem, że armata będzie się
teraz pod waszą miłością
rozbudowywać, więc chciałbym i
ja przy tak zacnym wodzu służyć
miłej ojczyźnie.
- No, widzisz, gdyś na tyłku
siadł, to i gęba gładko w ruch
poszła.
Spodobało się Arciszewskiemu,
że skromny młodzieniec mówił już
z większą swobodą. Gdy patrzył
teraz w jego twarz, zdawało mu
się, że widzi przed sobą siebie
samego sprzed lat dwudziestu,
kiedy to po raz pierwszy stawał
na dworze Radziwiłła, by
uchwycić się pańskiej klamki. Tu
wprawdzie nie o klamkę dworską
chodziło, bo armatny nie
posiadał żadnego dworu, tylko
arsenał, ale ów młody człowiek
przeżywał zapewne w tej chwili
tyle zakłopotania i lęku, co
ongiś młody Krzysztof, czekający
na decyzję księcia birżańskiego.
- A waść nie chcesz na jakiś
dwór pański, tylko do mnie?
- Słyszałem wiele o waszej
miłości, o jego wielkiej chwale,
bojach w Holandii i w Indiej,
więc właśnie pod takiego wodza
serce się rwało.
- Widzę, że i pochlebiać
umiesz.
- Broń Panie Boże! U mnie w
domu zawsze mówiono, że nie masz
nad pana Arciszewskiego.
- U ciebie w domu? - szczerze
zdziwił się Arciszewski. - Któż
to o mnie w kraju gadał, gdym
się tłukł po świecie?
Piotr poruszył się w tej
chwili niecierpliwie, bo go
brała chęć do jakiegoś
zwierzenia. Coś jednak
wspomniawszy wstrzymał w ustach
gotowe już słowa.
- U mnie służba nielekka -
zaczął Arciszewski - choć Bogiem
a prawdą może najbardziej
potrzebna Rzeczypospolitej. Bez
armaty żadnej wojny nie wygra, a
tymczasem ichmościowie panowie
szlachta, jeśli już myślą, to
jedynie o koniu i karabeli.
- Otóż to. Słyszałem, że
właśnie król jegomość ma
życzliwe oko na artylerię.
- Pan miłościwy najlepiej z
Polaków wojnę rozumie. Przy jego
pomocy, da Bóg, arsenał urośnie
i ludzi do nas przybędzie.
Myślał w tej chwili, do jakiej
to służby dać młodego człowieka.
Wiele tu może się przyuczyć,
skoro musztra była koło
wszystkiego, bo i przy armatach,
koniach, prochach, muszkietach,
ale ważył w tej chwili inny
zamysł. Potrzebny mu był
człowiek zaufany, przyboczny
sekretarz do wyręki i do posług
poufnych. Nikogo tu takiego nie
miał, zastawszy w arsenale
puszkarzy, oficerów i
rzemieślników, więc teraz
patrzył w nieznajomego i wahał
się.
- Dam tu waści pomieszkanie,
żołd, a służbę jeszcze nie wiem
jaką. W każdym razie będziesz
się uczył chodzenia koło
artyleryjskiego sprzętu.
- Dziękuję waszmości z całego
serca - odpowiedział Piotr.
Zauważył też w tej chwili, że
generał przygląda się uważnie
jego żupanowi, więc skwapliwie
poprawił nadszarpnięty rękaw i
dodał: - Daruje wasza miłość, że
tak oto odziany przyszedłem na
posłuchanie...
- A cóż ty myślisz, że ja
ludzi cenię według żupanu?
- Nie przystoi dziurami
świecić, ale nie moja w tym
wina. W drodze do Warszawy
przytrafiła mi się haniebna
przygoda.
Młody człowiek dostał teraz
iskier w oczach i nabrał krwi na
twarzy. Spodobało się to
armatnemu. "Ślamazarny on nie
jest - pomyślał - choć tu robił
tak cichego."
- Bójka, powiadasz? Mówże o
niej, przyjacielu!
W miarę jak Opacki z rosnącym
ożywieniem opowiadał o zwadzie z
żakami w Lublinie, Arciszewski
zaciekawiał się. Biegł za
słowami gestykulującego
szlachcica i podobnie jak on
popadł w oburzenie. Opowieść o
lubelskim bezprawiu zaskoczyła
go tym bardziej, że od chwili
powrotu do kraju nie słyszał o
żadnych religijnych tumultach.
Mówiono nawet, że należały do
przeszłości, bo król Władysław
objąwszy tron po ojcu tępił
antydysydenckie zamieszki.
Arciszewski wysłuchawszy z
goryczą słów Opackiego zapytał w
pewnej chwili:
- A waszmość jakiejże religii?
- Katolickiej.
- I za arianami stawasz?
Rzadko to bywa w naszym kraju.
- Sumienie religijne każdemu
człowiekowi wolne. Tak zresztą
pani mateńka uczyła, do której
wielki mam sentyment.
Trochę naiwnie i chłopięco
brzmiały te słowa w ustach
dojrzałego człowieka, ale wcale
nie ubawiły pana armatnego.
Przeciwnie, powiedział teraz z
powagą:
- Chwali ci się, że panią
matkę wspominasz, choć już wąs
masz jaki taki.
- Bo od niej, by prawdę rzec,
mości generale, bardziej niźli
od rodzica nabrałem moderunku i
wiedzy.
- To matka waszmości światła
białogłowa? - zdziwił się
przyjaźnie Arciszewski.
Wiedział przecież, że nie
tylko w jakimś tam Opatowie, ale
tu, w Warszawie, wśród dam
dworskich, obwieszonych perłami
i brylantami rzadko można było
spotkać wykształconą kobietę.
Młody człowiek mówił teraz z
ożywieniem:
- Jejmość za młodu była w
ariańskiej rodzinie. Potem
dopiero wróciła do papieżników.
Zresztą jeśli łaska waszej
miłości...
Piotra jakby coś wstrzymało w
tej chwili, zaciął się i nie
dokończył. Arciszewski tknięty
przeczuciem spojrzał jeszcze raz
w twarz młodzieńca. Do licha,
znał te rysy. Wielkie, jasne jak
szafir oczy, patrzące nań spod
czupryny, przywodziły na myśl
wprost nieprawdopodobne
wspomnienia.
Pan armatny potarł ręką zimne
czoło, "Niemożliwe, niemożliwe"
- powtarzał w duchu i
jednocześnie zlatywały się ku
niemu coraz natrętniejsze wizje
z przeszłości.
Młody człowiek był w tej
chwili cały pochłonięty
ciekawością. Nie spuszczał oka z
rysów armatnego, próbował
dociec, w czym leży przyczyna
nagłego zakłopotania generała,
skąd się bierze na jego twarzy
gra pomieszanych uczuć niepokoju
i smutku.
Naraz posłyszał ciche
zapytanie:
- Jak matka waszmości z domu,
jeśli wolno zapytać?
- Suchecka, mości generale.
- Pani Renata?
- Renata, proszę waszej
miłości.
Zapadło milczenie. Piotr nie
kwapił się burzyć go jakimś
nieopatrznym słowem, a
przeciwnie, Arciszewski szukał
pośpiesznie słów, ogarniony
lękiem, że go ta wymowna zwłoka
w rozmowie ośmieszy przed młodym
człowiekiem.
Wreszcie westchnął ciężko i
zaczął:
- Od pierwszej chwili nękała
mnie myśl, żeś podobny do
znajomych mi ludzi. Waszmość
chyba dobrze wiesz, jak mi
bliską była twoja matka, ongiś
panna Suchecka, więc czemu, u
licha, tego nie mówiłeś? Na
diabłać byłyby wtedy potrzebne
listy mości kanclerza.
- I mnie było głupio
wstrzymywać język, ale pani
mateńka na wszystko prosiła,
abym pary z gęby nie puścił o
znajomości z waszą miłością i
żebym, broń Boże, na nią się nie
powoływał.
- Rozumiem. Niemiło jej
wspominać tamte czasy.
- Nie, to nie to, wasza miłość
- zaprzeczył gwałtownie Piotr. -
Inny jest powód. Mówiła do mnie
mateńka: "Nie chwalże się tam,
że masz Suchecką za matkę, bo to
dziś wielki, światowy człowiek,
mąż sławiony przez wiele
narodów. Gotów pomyśleć, że mu
się szaraczkowie przypominają."
- Szaraczkowie? - zdziwił się
Krzysztof.
- Uboga jest, proszę waszej
miłości, moja rodzina. Jegomość
ojciec człek dobry, ale
przehulał sporo folwarków i przy
jednej wiosce ostaliśmy.
Zaczęła się też całkiem inna
rozmowa. Piotr opowiadał z
ożywieniem o sobie, domu
rodzinnym, a zwłaszcza o matce,
dla której żywił wprost
chłopięce uwielbienie. Wynosił
jej zalety, mądrość, skrzętność
i poświęcenie, z jakim znosiła
swój nie najlepszy los, nie
zapomniał przy okazji wspomnieć
i o wyglądzie pani mateńki,
która mimo skończonej przed
kilku laty czterdziestki, była
dla niego uosobieniem statecznej
urody. O ojcu mówił z godnością,
ale już nie zdobył się na równie
wielką jak dla matki
serdeczność.
Gdy tego wszystkiego słuchał
pan armatny, gdy zwłaszcza
dowiadywał się o niedostatku, w
jakim żyła dawna panna Suchecka,
młody człowiek stawał mu się z
minuty na minutę coraz bliższy.
Stary włóczęga przeżywał
jednocześnie skomplikowane
uczucie radości i zaskoczenia,
jakby dopiero teraz wrócił do
własnej ojczyzny. Od kilku
tygodni był już na ojczystej
ziemi, ale dziś jakby drugi raz
witał się z własnym krajem.
Opowieść młodego szlachcica,
jego wygląd, barwa głosu, a
nawet sposób gestykulowania, tak
podobny do gestów dawnej panny
Sucheckiej, wszystko razem
wprowadziło Arciszewskiego we
wspomnienia młodych lat,
spędzonych na ojczystej ziemi.
Gdy młody człowiek mówił o ziemi
lubelskiej, o sąsiadach,
przyjaciołach i rodzicach, przed
wyobraźnią zasłuchanego
Krzysztofa wyrastały rodzinne
strony nad Wartą, których
jeszcze nie widział po powrocie,
dom rodzicielski, Śmigiel i
Kościan, pojawiali się w myśli
dawni przyjaciele i znajomi,
wszyscy już nieżyjący, bo
pożegnał się ze światem
Zawilski, zginął w niewoli
tatarskiej Plecki, słuch zaginął
o Nowakowskim. Odzywała się z
kart pamięci cała dawna
awanturnicza młodość, spór z
sąsiadem i już znowu chmurniało
czoło, bo przypomniała się -
najboleśniejsza ze wszystkiego -
rozłąka z ukochaną ongiś
kobietą, dziś matką jasnowłosego
chłopca. Ile razy jednak
spojrzał w oczy mówiącego,
doznawał cichego ukojenia. Młody
szlachcic patrzył nań
spojrzeniem panny Sucheckiej,
jakie po dziś dzień, nawet po
latach dwudziestu, nie zmącone
czasem tkwiło w pamięci.
- Jakbyś mi z nieba spadł -
zaczął w pewnej chwili. - Od
razu poczułem do ciebie
sympatię, alem się jeszcze
wahał, bo widzisz, dowódca musi
być nader ostrożny, gdy chce
kogoś bliżej siebie dopuścić.
Skoroś jednak syn tak zacnych
ludzi i, jak widzę, prawość masz
w duszy po matce, godzi się, bym
ci okazał więcej serca i
zaufania. Będziesz więc tutaj
ćwiczył się w inżynierce i w
artylerii, a przy tym mnie
sekretarzował. Żołd dostaniesz
sporszy, pomieszkanie pod moim
bokiem, a służba będzie różna,
przy prochu i przy papierach,
choć zdarzy się i bardziej
poufna funkcja. Czasy idą
niezwykłe, może wielkie, może
nieszczęsne dla miłej ojczyzny.
- Bóg zapłać waszej miłości za
to szczęście niezwykłe, że będę
służył pod tak zacnym i
światowym wodzem. Jak syn będę
wierny waszej miłości.
- Jak syn, powiadasz -
uśmiechnął się gorzko Krzysztof.
Jeszcze sporo czasu przeszło
im na pogawędce. Pod koniec
rozmowy Arciszewski wstał,
położył rękę na ramieniu Piotra
i powiedział żartobliwie:
- Widzę, że wielka u ciebie
ochota do pracy i żołnierki. A
jakże tam serce? Widzę, że puste
dotąd, bo tylko o pani mateńce
ciągle słyszę.
Piotr zarumienił się. Przez
krótką chwilę wahał się walcząc
z zawstydzeniem, wreszcie
odparł:
- Powiem waszmości jak
własnemu rodzicielowi. Puste ono
dotąd było, ale poznałem w
drodze mieszczkę tak dziwnej
urody, że odtąd wszystek spokój
uciekł z duszy.
- Gdzież to było?
- W Lublinie, proszę waszej
miłości, w czasie onego tumultu.
Bóg jednak zrządził, że ona
właśnie z Warszawy, więc jeszcze
większa dla mnie radość, że będę
przy waszmości tu w stolicy.
Może los zrządzi, że ją odnajdę.
- To jej nawet nie znasz?
- Nie, proszę waszej miłości.
Taka nieśmiałość mnie wtedy
opanowała, że wstyd mi było
przed samym sobą.
Na te słowa Arciszewski
uśmiechnął się dobrotliwie.
- Nie ma w tym żadnego wstydu,
mój Piotrze. Tylko człowiek
lichy bywa zbyt odważny do
kobiet, choć tchórz w istocie.
Niechże ci Bóg da szczęście,
jakiego ja w życiu nie miałem.
Po tych słowach wstał, a wraz
z nim i Piotr poderwał się z
ławy.
- Mości Opacki, zgłosisz się u
cejkwarta Mitwenza i po podróży
się oporządzisz. W południe
stawisz się u mnie do pracy.
- Wedle rozkazu, mości panie
armatny.
Rozdział IV
Tego dnia, jak to zazwyczaj z
wiosną bywało, kanclerz
Ossoliński wstał wcześnie. Po
śniadaniu, które jadł w małym
gronie rodzinnym z żoną i córką
Urszulą, bo ta jeszcze była przy
ojcach, żyjąc w panieńskim
stanie, zabierał się do
załatwiania własnych spraw
gospodarskich, zwłaszcza że nikt
mu nie dogodził w rządzeniu
dworem i włościami. Potem
dopiero, koło godziny
dziesiątej, zasiadał do spraw
państwowych.
Dzisiejszego dnia szybko coś
niecoś przełknąwszy, czemu się
zdziwiła małżonka, bo zwykł był
jadać do syta, wezwał
pokojowego.
- Zapowiedz straży w sieni,
żem niezdrów, nikogo dzisiaj nie
przyjmę. Gdy przyjdzie ktoś z
panów braci, choćby i senatorów,
trzeba przeprosić, by odłożyli
swoje sprawy do jutra.
- Niezdrów mój małżonek? -
zaniepokoiła się Ossolińska. -
Śniadanie prawie nie tknięte.
- Zjem później. Teraz mnie
pośpiech pędzi. Mam być dziś u
króla jegomości, a przedtem
rozwaga potrzebna, zwłaszcza że
posłowie greccy będą dziś na
zamku.
Przeszedłszy korytarzem na
lewe skrzydło pałacu,
błyszczącego świeżością, bo nie
dawniej jak trzy lata temu był
budowany, kanclerz zatrzymał się
przed mahoniową klatką windy,
będącej jednym z dziwadeł
pańskiej rezydencji.
- Do kanclerskiego pokoju,
wasza miłość? - zapytał
czekający tu pokojowiec. Trzymał
w pogotowiu sznur dzwonka, by
dać sygnał do piwnic, na które
piętro ciągnąć mechanizm.
- Do kancelarii, ale poczekaj.
Pana Dębskiego już dziś
widziałeś?
- Jest, mości książę, wśród
dworzan na śniadaniu.
- Jak zje, przyślij mi go na
górę.
Mimo tuszy utrudniającej
lekkość ruchów wszedł rześko do
windy i za chwilę równie
sprężystym krokiem wychodził z
niej na korytarz pierwszego
piętra.
Znalazłszy się w swoim
gabinecie kanclerz jakby
zmieniał skórę, samotność
działała na niego wyzwalająco.
Mógł tutaj wyzbyć się sztucznej
wyniosłej postawy i człapać
swobodnie po mięsistym dywanie,
nie bez dumy pańskiej
rozglądając się po bogatej
komnacie. Nierzadko, a zwłaszcza
gdy mu zdrowie w pełni
dopisywało, lubił patrzeć z
upodobaniem na swój obszerny,
niemniej jednak zaciszny
gabinet. Oko bawiło się widokiem
ścian z błękitnego marmuru,
misternych rzeźb odlanych
cudowną sztuką z połyskliwego
spiżu. Widziałeś tu kutą w
brązie, zastygłą w ruchu różną
faunę, bo były ptaki wszelakie,
rącze łosie i jelenie, ogary
obskakujące uciekającego bawołu,
a wszystko wśród drzew, paproci
i liści zwisających wzdłuż
ściany.
Zwierzęta już się nawet były
opatrzyły kanclerzowi, ale nigdy
nie męczyło się jego oko, gdy
rzucił wzrokiem na główną
ścianę, pozbawioną drzwi i
okien. Tu nie widziało się ani
spiżu, ani marmuru, bo od rogu
do rogu rozpościerała się
potężna srebrna szafa.
Ona to była największą chlubą
kanclerza. Gdziekolwiek na niej
spoczęło oko, od góry do dołu,
od prawej ku lewej stronie,
niczego nie widziałeś, tylko
dziesiątki, może setki okutych
srebrem szuflad. Lśniły na nich
łacińskie nazwy państw
europejskich i zamorskich,
królestw i księstw, nazwiska
władców zagranicznych, wśród
których nie brakło monarchów
chrześcijańskiego świata,
książąt francuskich czy
niemieckich, kniaziów
moskiewskich i wołoskich. Były
skrytki przeznaczone na listy
jego świątobliwości papieża
Urbana, sułtanów tureckich,
dożów weneckich, władyków
greckich lub bułgarskich.
Ten widok cieszył co rano oczy
kanclerza, bo ile tu dawniej
brakowało napisów, ale ileż ich
przybyło, odkąd Jerzy Ossoliński
trzymał w swoim ręku wielką
pieczęć koronną.
"Ciekaw jestem, co będzie, gdy
mnie nie stanie - myślał
niekiedy z dumą i goryczą. - Czy
następny po mnie, gdy oczy
zamknę, kanclerz koronny będzie
dbał o taką zażyłość ze
światem?"
Uważał, że on jeden spośród
kanclerzy polskich bieżącego
stulecia rozumiał w pełni swój
wysoki urząd. Cóż w porównaniu z
nim zdziałał na przykład jego
poprzednik Piotr Gębicki czy
dawniejszy, jeszcze przed
biskupem, kanclerz Jakub
Zajdzik? Czy może z nim iść w
jakikolwiek paragon nawet żyjący
po dziś dzień kolega i rywal,
wielki kanclerz litewski
Albrycht Radziwiłł, człek po
świecie bywały i magnat na
dodatek większy niż rezydent z
Toporii?
Dzisiejszy kanclerz, myślał o
sobie Ossoliński, powiązał
majestat polskiego króla z
największymi monarchami i
państwami świata. W tej tu
srebrnej szafie zamknięta jest
cała duma kanclerskiego urzędu,
listy wierności i przyjaźni,
tajne i jawne sojusze, które
podnoszą blask korony, chwałę
miłej ojczyzny, a wraz z nią
zasługę rodu Toporczyków.
Odbywszy spacer po dywanie
zbliżył się do biurka. Nasycił
wzrok widokiem rozpostartych
papierów, leżących tu od wczoraj
w mądrym pracowitym nieładzie.
Żaden pokojowiec nie miał prawa
tknąć tu czegokolwiek, bo nawet
proch na marmurze był
własnoręcznie ścierany przez
kanclerza. Sumienny, pracowity
mąż stanu cenił ten pozorny
nieporządek, bo w układzie pism
i notatek była wczorajsza nie
skończona myśl, kusząca, by jak
najprędzej wrócić w pełny tok
pracy.
Siadając przy biurku w wielkim
rzeźbionym fotelu czuł się jak
hetman na siodle. Zamiast
strzemienia naciskał podeszwą
safianowego buta mosiężną wagę i
cały ciężki korpus jechał wraz z
krzesłem w górę do poziomu,
który najdogodniejszy się wydał,
by spojrzeć na papiery jak na
pole bitwy.
Zdmuchnął pył ze śliskiego
marmuru i zagłębił się w pisma.
Nie były one najprzedniejszej
wagi, bo takich nie zostawiłby
nieostrożnie. Mogłyby przyciągać
oczy pokojowców, a oni, choć
wierni kanclerzowi, ludźmi są
łakomymi na wszelakie pokusy.
Wszystkie te notatki były mu
pomocne dziś ku skrupulatnym
obliczeniom. Przerzucał je i
myślał pośpiesznymi skrótami.
Tiepolo, Signoria, książę
siedmiogrodzkie... Nuncjusz,
jeśli mu można wierzyć, greckie
zapewnienia... i jeszcze pismo
sułtana Zachia Ottomano...
Ruszył złotym kluczykiem w
zamku szuflady i wyjął nieduży
świstek twardego jak blaszka
papieru.
Czytał wczorajszą notatkę.
"Wojewoda wołoski trzydzieści
tysięcy, Mołdawianie dwadzieścia
tysięcy, Kozacy rejestrowi
dwadzieścia tysięcy, gwardia
króla jegomości sześć tysięcy,
jazdy pańskiej pięćdziesiąt
tysięcy, Moskali więcej niż
pięćdziesiąt tysięcy."
Wiele tu było pomniejszych
cyfr, a ostatnia dotyczyła
artylerii i mówiła zwięźle:
"Pan armatny dział
osiemdziesiąt."
Dumał nad tym i pocierał
czoło. Ściągała mu brwi
napierająca troska.
"Myli się król jegomość.
Mołdawianie będą. Wołosi pójdą
ku Dunajowi, Kozacy ruszą w
nadziei przywrócenia im
wolności, armatny da, co
obiecuje, ale panowie szlachta?
Nie pięćdziesięciu tysięcy, ale
piętnastu nie dostawią.
Chciałbym widzieć choćby
Jeremiasza Wiśniowieckiego, czy
mając dziesięć tysięcy jazdy
bodaj dziesięć setek dostawi pod
królewskie dowództwo. A Albrycht
Radziwiłł? A pan wojewoda
krakowski? Obaj w duchu
nieżyczliwi i królowi, i
kanclerzowi."
Wspomnienie tych potężnych
rodów nasyciło Ossolińskiego
goryczą. Jako pierwszy w
państwie minister miał urząd od
tamtych wszystkich wyższy, ale
nie równać mu się z nimi
substancją i dawnością rodu.
Kimże był wobec nich niedawno
upieczony magnat Ossoliński,
którego ojciec dworował domowi
książąt litewskich, a nawet imię
synowi dał na wzór swojego
chlebodawcy, Jerzego Radziwiłła.
Po dziś dzień miał kanclerz w
swoich posiadłościach wioskę
Świniuchę, daną mu jako
niemowlęciu przez ojcowskiego
opiekuna.
Lubomirski był z panów jeszcze
dumniejszych niż Radziwiłłowie.
Rzadko pokazywał się w
Warszawie, za nic mając senat,
króla i kanclerza. Miał tu
Ossoliński w srebrnej szafie
tajne informacje, mówiące o tym,
że wojewoda krakowski sam się
znosi nawet z cesarzem tureckim
i nie wszystko po myśli
królewskiej pisze w listach do
sułtana. A przecież będąc
teściem Albrychta Radziwiłła
wiedział o wszystkim, co się
dzieje na dworze królewskim w
Warszawie, i mógł wespół z
kanclerzem litewskim mącić plany
królewskie, kpiąc przy tym z
uniwersałów i zaleceń
kanclerskich.
"Ci dwaj zawsze gotowi nogę mi
podstawić. Jedyne szczęście w
tym, że król, mnie przydając
ucha, trzyma wszystko w
tajemnicy."
Wszedł dworzanin Marcin
Dębski.
- Kłaniam się waszej miłości.
- Dobrze, że już jesteś, bo
bardzoś mi dziś potrzebny.
Kanclerz lubił i cenił tego
dworzanina. Wydobywszy go przed
kilku laty z biedy, zaopatrzył,
dokształcił na swoim dworze i
miał w nim teraz zaufanego
sługę, zdolnego i łatwego do
wyręki. Wiedział też i o tym, że
młody dworzanin, zapatrzony w
chlebodawcę, przejmuje
skwapliwie jego doświadczenie,
urabia swoje obyczaje i
charakter na podobieństwo
kanclerza. Był wstrzemięźliwy w
słowie, pracowity, nie marnował
grosza na pijatyki, w lot
chwytał każdy zamysł kanclerza.
- Dowiedziałeś się, co trzeba,
o tym starym szlachcicu?
- Zwie się Bojanowski i
pochodzi ze wsi Niegorzyce.
Przywieźli go wczoraj do pałacu
biskupiego i zaraz zebrało się
kilku z duchowieństwa. Był i
poseł Tiepolo. Powiedziałem, że
wasza miłość, jak było mówione,
wyrobi dziś posłuchanie u króla
dla owego szlachcica. Wszystko,
co mówi ten starzec, nad wyraz
dogodne dla zamysłów
królewskich. Z jego słów
szlachta może nabrać wiele
ochoty.
- Jak myślisz, nauczony czy
prawdziwy?
- Chyba prawdziwy, wasza
miłość, choć nic bym za to nie
dał, czy mu kilku słów nie
wsadził w usta sam Tiepolo, co
nie byłoby tak trudne, bo to
człowiek sędziwy.
Kanclerz uśmiechnął się.
- I ja myślę, że Tiepola w tym
ręka. Dowiemy się wszystkiego o
dwunastej, bo na tę porę
umówiłem audiencję u króla.
Dopilnuj więc, by na ten czas
przywieziono Bojanowskiego na
zamek. A teraz siadajże, mój
Dębski. Onegdaj, gdy wróciłeś z
drogi, nie miałem czasu, by
dłużej z tobą porozmawiać.
Zresztą i dla ciebie pilniejsza
wtedy była sprawa krewniaka niż
relacje z drogi. Ten Opacki jest
już w arsenale?
- Serdecznie go przyjął pan
armatny i dzięki wstawiennictwu
waszej kanclerskiej mości dał mu
od razu sekretarstwo. Bóg zapłać
waszej miłości za list
kanclerski.
- Głupstwo. Każdy, kto, się
teraz rwie do broni, a nie do
burdy czy hulatyki, potrzebny
miłej ojczyźnie.
Chwilę panowało milczenie,
kanclerz przebiegł oczami
papiery leżące na biurku.
- Wiadomości, które od
hetmanów przywiozłeś, będą
wielką pociechą dla króla
jegomości. To nader ważne, że
Moskwa skupia swoje wojska i
pcha je na południe.
- Podobno wielka wśród Moskwy
nadzieja, że wespół z nami
przygną karku Tatarom.
- A cóż jeszcze słyszałeś w
drodze? O czym gadają, na kim
psy wieszają?
Wiedział dworzanin, że
kanclerz docenia każdą wiadomość
o nastrojach wśród szaraków
mieszczan i chłopstwa, nie
uważając, że ważny tylko pogłos
idący z magnackich dworów.
Opowiadał więc, co słyszał po
miasteczkach, wsiach i
zajazdach, a nawet przy kramach
kupieckich wśród gawiedzi.
Niczego nie ukrywając nie
szczędził kanclerzowi
uszczypliwych o nim pogłosek i
paszkwilów słyszanych po drodze.
Ossoliński raz się chmurzył,
raz weselał na twarzy.
- Coraz więcej tych łajdackich
pismaków, co za pieniądze moich
wrogów piszą paszkwile. A zaś o
panu Wiśniowieckim słyszałeś
pewnie same tylko panegiryki.
- Nie myli się wasza miłość. W
tamtych stronach o wojewodzie
ruskim wszędzie wśród szlachty
pochwały, bo widać hojnie sieje
on pieniędzmi. Ale wśród
pospólstwa nie ma takiego miru.
Zdarzyło mi się słyszeć nawet
szaraczkowego szlachcica, który
wspominał, że kniaź Wiśniowiecki
to przecież banita.
- Uczciwy musiał być ów
szlachcic, ale takich niewielu.
Z możnych panów żaden nigdy o
tym nie przypomni
Wiśniowieckiemu. O zajazdach
kniaziowych na cudze ziemie nie
mówili?
- Mówili, ale półgębkiem. Mnie
się widzi, że i w tych
bezprawiach kniazia smakuje
sobie szlachta, widząc w nich
pańską siłę.
Ossolińskiemu pokryło się
czoło grubą bruzdą i zapadł
znowu w zadumę. Nie tylko on,
ale wszyscy możni i szaraczkowie
w państwie wiedzieli, że książę
Jeremiasz za nic ma państwową
władzę i koronne prawo. Któż w
Polsce nie słyszał o bezkarnych
wyprawach wojewody ruskiego na
dobra zmarłych kuzynów, o jego
zbrojnych zajazdach na Żałowiec,
na Nikorczynę czy Tyszkiewiczów
na dwory wdów i sierot po swoich
krewniakach. Potentat ruski nie
wahał się napadać nawet na
majątki Kazanowskich czy
Koniecpolskich.
"Wszystko stąd - myślał teraz
kanclerz - że ma on potężną
siłę, wojsko najliczniejsze w
całym kraju."
Potarł czoło ręką, usiłując
zetrzeć rozgoryczenie z myśli i
zagadnął:
- Byłeś wczoraj na polu
werbunkowym?
- Byłem. Stawiają nowe namioty
i szopy. We dwa dni urósł
ujazdowski obóz. Przyszły trzy
kompanie piechoty niemieckiej,
podobnoć od generała von Videl.
Kapitanowie Korff i Plautius
wrócili z mazowieckim
żołnierzem.
- Spokój na polu?
- Huczno. Musztra i ciągłe
wiwaty.
- Co wykrzykują?
- Wiwatują na cześć króla i
waszej miłości. Zęby sobie
ostrzą na Nogajców.
- A przeciw Turczynom
przypadkiem nie gardłują?
- Nie, wasza miłość, Tatarowie
jeno na ustach.
- W porządku. Wszędzie, gdzie
by gadano o zamiarze wojny z
sułtanem, kłam zadać, bo to
plotki. Tak wrzeszczą tylko
wrogowie króla jegomości.
- Tak jest, wasza miłość -
powtórzył bez zająknienia
Marcin. Nie drgnął mu przy tym
ani jeden muskuł na twarzy, choć
uśmiech pchał się przemocą na
usta. Bo czego Ossoliński
wiedzieć nie dozwalał, Dębski
nie wiedział.
- To wszystko, mój drogi -
powiedział Ossoliński skrobiąc
jednocześnie piórem po
papierze.- Słyszałeś po
przyjeździe, że kanclerzanka
Urszula za mąż wychodzi?
- Słyszałem, wasza miłość.
Raduje się z tego cały pałac
Arde. O niczym innym nie mówiono
dziś przy śniadaniu.
- Cieszą się na weselisko -
zaśmiał się Ossoliński - a
przecież jeszcze z poprzedniego
wesela, Heleny, nie bardzo im ze
łbów wywiało. Mój drogi, dobrześ
się spisał i pewnie przyodziewa
zmarniała ci w podróży, co? Masz
tu kartkę do kasy na
kilkadziesiąt talarów, byś mi na
weselu wyglądał, jak się patrzy.
- Do nóg padam waszej miłości
za tyle serca i hojności.
- Pilnuj mi też odtąd w
kancelarii, by żwawo szły listy
proszące panów na zaślubiny.
Po wyjściu dworzanina kanclerz
zapadł w fotel.
"Pyskują - mówił do siebie. -
Solą im jestem w oku. Cóż to za
głupi naród, nie cierpiący
żadnego porządku, żadnej władzy.
Jak to mówił Dębski? "Utną
kanclerzowi szyję"? Sobaki
jedne, warchoły! Prędzej im
spadną z szyi puste makówki, gdy
Tatarzy i Nogajcy na kark nam
zjadą. O wolnościach pyskują,
ale któż z tego szlacheckiego
motłochu rozumie to słowo -
wolność!"
Zaraz za tą myślą przybiegła
inna, nasycona już nie goryczą,
ale lękiem.
"Król trzyma wszystko w
tajemnicy, ale nie daj Boże, by
go język zaświerzbiał i
zwiedziała się o wszystkim
szlachta. Oby Panna Najświętsza
oświeciła majestat i natchnęła
króla, by wytrwał we
wstrzemięźliwości słowa."
Oni dwaj tylko, król i
kanclerz, wiedzieli, dla jakiej
przyczyny rośnie każdego dnia
obóz w Ujazdowie, po co
zjeżdżają cudzoziemskie zaciągi
i z czyjej woli ludwisarnie w
Toruniu i Warszawie leją spiż do
form, spiesząc się z wykonaniem
zamówienia. Kanclerz nie we
wszystkim był królewskiego
zdania. Nie kwapił się tak jak
Władysław IV do wojny z Portą,
ale wtórował planom króla, by
jak najprędzej zebrać siły
wojenne. Za każdym pobytem na
dworze zaklinał Władysława IV,
by obaj dochowali tajemnicy i
pary z gęby nie puścili, że mimo
wszystko może przyjść do
rozprawy z sułtanem. Radził, by
ciągle tylko o Tatarach mówić,
bo na taką wojnę mądry kanclerz
widział zezwolenie w prawach
Rzeczypospolitej.
Sięgnął i teraz do srebrnej
szafy, uchylił szufladę
oznaczoną otomańskim godłem.
Wyjął obwieszony pieczęciami
rulon, na którym już na węgiel
sczerniało pismo, bo dwanaście
lat minęło od chwili, gdy
cierpliwe pióro skryby wodziło
po tym papierze kształtne,
bogate we floresy litery.
Przycisnął dłonią dokument.
"Wyraźne jak wół te kondicja.
Podstawą naszego pokoju z Turcją
ten oto mądry warunek, aby
Tatarzy z Budziaku byli ruszeni,
a koczowiska ich spalone."
Sięgał głębiej w szuflady i
wyciągał kopie królewskich
listów, z których prawie
wszystkie sam koncypował i
pieczętował. Pięć razy wzywano
sułtana, by rozpędził hordy
budziackie i nic z tego nie
wynikło, bo w Carogrodzie kpią z
woli królewskiej. Tatarowie,
zamiast umykać z Budziaku,
urośli tam w wielkie kupy. Już
zeszłego roku było tej hordy nie
dziesięć jak dawniej, ale
trzydzieści tysięcy.
"Jeśli król jegomość wytrwa i
niczego nie ujawni, to w prawie
jesteśmy. Każdej chwili będzie
można poświecić w twarz
senatorom czy całemu sejmowi
konstytucją, że król ma prawo
odwracać niebezpieczeństwo
grożące Rzeczypospolitej, jakim
są najazdy tatarskie. Da Bóg, że
spełnią się mądre nasze plany i
nowa chwała spadnie na królewską
i na moją głowę."
Koło południa wielki kanclerz
koronny wyszedł ze swojej
pracowni. W sieni czekał cały
dwór w pogotowiu i sporo
przedniejszej szlachty, zawsze
gotowej pokłonić się wielkiemu
panu. Witano go okrzykami,
kłaniano się do pasa. Niejeden
odpychał służbę kanclerską i sam
otwierał drzwi złoconej kolasy.
- Do nóg padam waszej miłości.
- Jak zdrowie, mości
kanclerzu?

- Witajże nam, wielki
pieczętarzu, ozdobo
Rzeczypospolitej.
Ossoliński, pyszałkiem z
natury nie będąc, kłaniał się w
lewo i w prawo, dla każdego miał
uśmiech i ciepłe słówko.
I dziś, jak to co dzień
bywało, niejeden chudzina
szlachecki łamał się wpół i
prosił:
- O łaskę rozmowy upraszam
waszą książęcą mość.
Wtedy kanclerz, choć go tytuł
mile łaskotał po uchu, stawał
się nagle poważny i mówił
głośno, by go słyszał wszystek
tłum zebranej szlachty i
gawiedzi:
- A waszmość skąd?
- Aż zza Kielc, wasza książęca
mość.
- To mi mniej dziwno, że nie
znasz kanclerskiego obyczaju.
Księciem mi nie kadź, bom ja
szlachcic polski jako i
waszmość. Rzeczpospolita tytułów
książęcych nie uznaje.
Mówił tak, ale trudno było
dociec, czy w jego słowach jest
szczerość, czy też przekora.
Niemniej jednak co sprytniejszy
z petentów wiedział, że ów tytuł
papieskiego i cesarskiego
księcia umieszczony na pisemnych
petycjach wcale nie drażnił pana
kanclerza.
- Daruje wasza miłość, żem
wspomniał - tłumaczył się
zaskoczony petent.
Najczęściej po tych słowach
twarz mu się rozjaśniała, bo już
czuł dłoń Ossolińskiego na
ramieniu i słyszał życzliwą
zachętę:
- Przyjdź, waszmość, do mnie
jutro z samego rana, to ci w
niedoli pomogę. Dziś ledwie się
zwlokłem z łóżka, by pojechać do
króla jegomości.
Bywało, że kanclerz szedł
piechotą z ulicy Reformackiej ku
zamkowi gawędząc ze szlachtą,
która chętnie służyła mu swoim
towarzystwem. Dziś jednak, pomny
na to, że napomknął o swojej
dolegliwości, wsiadł do kolasy i
jechał stępa otoczony pańskimi
pojazdami.
Rozdział V
W komnacie królewskiej było
dziś niewielu dostojników.
Siedziało kołem na wprost
majestatu sześciu senatorów
rezydentów, wśród nich biskup
poznański i kujawski, dalej
chudy jak żyrafa poseł Tiepolo,
kanclerz litewski Albrycht
Radziwiłł i podkanclerzy
Leszczyński. Bliżej króla stał
marszałek dworu Kazanowski, a
tuż obok przy poręczy
królewskiego karła wielki
kanclerz. Poza plecami
Władysława ginęła w półcieniu
postać sekretarza królewskiego
Fanfoniego o ascetycznej twarzy.
Oczy wszystkich skupione były
na stojących przed królem
wysłannikach greckich. Obaj
duchowni w przydługich,
niebogatych opończach,
ozdobionych jedynie wiszącymi
pod szyją krzyżami, kończyli w
tej chwili swoje posłannictwo.
Starszy z nich, onieśmielony
otaczającym go milczeniem,
wątpiący widać, czy dość gorąco
przemawiał, klęknął w tej chwili
i kończył drżącym głosem:
- Niech Bóg nas skarze, jeśli
choć jednym słowem minęliśmy się
z prawdą. Narody nasze patrzą w
ciebie, najjaśniejszy panie,
królu chrześcijański, jak w
jutrznię, która wschodzi nad
naszą nieszczęsną ziemią. Ty
jeden, panie nad panami, królu
polski, zwycięzco nad haniebnym
Półksiężycem, możesz przynieść
wolność jęczącym w jarzmie i
pohańbionym Grekom. Przysięgamy,
najjaśniejszy panie, na siwe
nasze włosy, że jeśli ruszysz
przeciw Turkom, będziesz
wielbiony od wielu narodów, od
Kościoła naszego, od ludu
ginącego na tureckich galerach.
Po wieki wieków będziemy sławić
imię twoje, wielkość twojego
rodu królewskiego, twojego
potomstwa i wszystkiego narodu
polskiego. Jeśli moja mowa zbyt
blada, by poruszyć twoją dobroć,
niechże przemówią jeszcze te
listy, które w imieniu naszych
świątobliwości, biskupów
greckich, składam u twojego
tronu.
Władysław IV skinął głową,
wziął listy z rąk zakonnika i
oddał je Fanfoniemu.
- Podziękujcie waszym
świątobliwościom za zaufanie,
jakim nas obdarzyli. Pisma
rozważymy i odpowiedź damy przed
waszym wyjazdem. Wiemy, jak
nieszczęśliwy jest wasz naród,
więc niech Bóg będzie życzliwy i
skarze Otomanów. My jednak bez
woli Rzeczypospolitej i senatu
niczego stanowić nie możemy, a z
Portą wiąże nas pakt pokoju.
Posłyszawszy te słowa
Ossoliński odetchnął. Przed
chwilą niepokoiła go myśl, że
król wysłuchawszy wysłanników
greckich gotów w pochopności
swej dać jakieś obietnice. Choć
Grecy byli tajnymi posłami, i
stąd bez zwykłego ceremoniału, w
małej grupie ich witano na
prywatnym niejako posłuchaniu,
to i tak zdaniem kanclerza zbyt
wiele było przy tym niepewnych
osób. Sam wicekanclerz
Leszczyński dziś jeszcze, zaraz
po wyjściu z zamku, roztrąbiłby
po całej Warszawie nieoględne
słowa królewskie. A Albrycht
Radziwiłł? Ossoliński patrzył w
jego ponurą twarz i nad wyraz go
cieszyło, gdy teraz jasność na
nią wstępowała. Odwrotnie
natomiast poseł Tiepolo,
posłyszawszy powściągliwą
wypowiedź króla, zmarkotniał i
poruszał zmarszczonymi wargami,
jakby spędzając z ust natrętną
muchę.
"Temu nie w smak - uśmiechnął
się w duchu Ossoliński. - Marzy
tylko o jednym, by król wyraźnie
wypowiedział się za wojną."
Tymczasem król Władysław
ciągnął dalej swoje słowa i w
miarę jak mówił, posępnieli obaj
mnichowie.
- Nikt tu nie myśli o wojnie z
Turcją, bo to potęga wielka i w
pokoju z nią żyjemy. Gdyby
jednak porwali się na nasze
królestwo, najazdu nie
ścierpimy, a wtedy i wam trzeba
chwycić za oręż wespół z resztą
chrześcijańskiego świata.
Wyciągnął rękę na znak
pożegnania. Obaj mnichowie
ucałowali dłoń królewską i
przygarbieni skierowali się ku
wyjściu.
- Fanfoni! - zwrócił się
Władysław do nieruchomego jak
słup sekretarza. - Wyprowadź
dostojnych gości!
Fanfoni ani mrugnięciem powiek
nie dał poznać, że pamięta dane
mu niedawno królewskie
polecenie. Miał teraz
wyprowadzić posłów greckich i
umówić ich na ponowną, tajną tym
razem rozmowę na zamku.
Ledwie drzwi się zamknęły za
wychodzącymi, poseł Tiepolo
postąpił krok w stronę
królewskiego karła.
- Najjaśniejszy panie! Serce
się krajało, gdy słuchaliśmy
tego nieszczęsnego poselstwa,
wołającego o pomoc i uwolnienie
z jarzma. Signoria mi donosi, że
tak samo cała Bośnia gotowa do
buntu przeciw państwu
otomańskiemu i że lada dzień
Wenecja wyśle wojska do Triulu i
Dalmacji. Gdyby wasza królewska
mość natchnął nadzieją greckich
posłów, całe południe Europy
rozgorzałoby w walce z
pogaństwem. To pewna, że także
Bułgarzy, najjaśniejszy panie...
- Nie skończył, bo król
wstrzymał gestem dłoni dalsze
jego wywody.
- Wasza dostojność zna dobrze
prawa Rzeczypospolitej, bo z
dawna naszym gościem. Nic bez
zgody stanów i senatu.
Tiepolo zamilkł. Ogarnął go
nagły lęk, czy też król nie
zmienia swoich zamiarów. Nie
dalej jak wczoraj w rozmowie z
nim w cztery oczy dawał wielkie
nadzieje, a teraz wszystko
odwraca. Jeszcze bardziej dobił
posła weneckiego zimny wyraz
twarzy Ossolińskiego. Kanclerz
patrzył na Włocha wzrokiem
przeszywającym do szpiku kości.
Krewkiego Wenecjanina oblał
pot. "Trzeba było od skąpstwa
odstąpić - myślał w tej chwili -
i sięgnąć hojniejszą dłonią do
szkatuły. Może jakieś dziesięć
tysięcy talarów podrzucone na
czas dumnemu kanclerzowi
usposobiłoby go lepiej dla
weneckich planów."
Po słowach królewskich nastało
krótkie milczenie. W komnacie
zapanował półmrok, bo dzień był
chmurny, choć nie dżdżysty. W
tym przyćmieniu świateł chwila
ciszy zdawała się ciążyć
męcząco, więc wszyscy odczuli
ulgę, gdy weszło dwóch
pokojowych ze świecami i zaczęło
zapalać knoty w olejnych
lampach.
Tiepolo wykorzystał tę chwilę
i szepnął coś do ucha biskupowi
poznańskiemu. Biskup postąpił
krok naprzód i zaczął:
- Prosimy waszą królewską
mość, by raczył dać dzisiaj
posłuchanie urodzonemu
Bojanowskiemu. Przyprowadziliśmy
go na zamek i czeka na łaskawość
królewską.
- Wspomniał mi o nim kanclerz.
Powiedzcie jednak, czy ów
jasnowidz to człek zdrowy na
umyśle? Podobno sędziwy starzec.
Jak niedawno posła Tiepolo,
tak teraz biskupa poznańskiego
ogarnęła niepewność. W obawie,
że król wbrew obietnicom
kanclerza może odmówić
audiencji, zaczął skwapliwie:
- Nie przeczę, najjaśniejszy
panie, że wiek podeszły mąci
ludziom umysły, ale ów szlachcic
pełen życia i zdrowia. Choć i to
nie najważniejsze, bo nie on to
wszystko mówi, ale Duch Boży,
który wstępuje w jego usta.
Trzykroć braliśmy go na świętą
inkwizycję i daliśmy wiarę jego
natchnieniu. Słowo w słowo to
samo stale powtarza i nie masz
błędu w jego myślach. Wykonał
przysięgę przed gronem
duchownych, klął się Bogiem i
Trójcą Świętą, przywoływał karę
boską na siebie i na całe swoje
potomstwo, jeśli choć jednym
słowem imaginuje, a nie opowiada
tego, co widział na własne oczy
i co słyszał na własne uszy.
Król zdawał się jeszcze wahać,
więc na pomoc biskupowi
pośpieszył Albrycht Radziwiłł:
- Nie wiem, co ma wyznać ten
człowiek, ale słowa Bożego,
skoro ów szlachcic nim
natchniony, radziłbym posłuchać.
Oprócz Ossolińskiego nikt tu
nie wiedział, jak bardzo
dogadzało królowi usilne
namawianie go do posłuchania.
Król ociągał się umyślnie, by go
nie posądzono, że jest skwapliwy
do słuchania wojennych
przepowiedni, jakie tu miał
wyjawić za chwilę ów Bojanowski.
- Skoro był na świętej
inkwizycji - Władysław rozłożył
ręce wymuszonym gestem - skoro
nawet wszyscy duchowni wiedzą,
jakie jasnowidztwo głosi,
niechże i my posłuchamy.
Rozjaśniła się twarz biskupowi
poznańskiemu i uradowany Tiepolo
wybiegł do krużganków, by za
chwilę wprowadzić do komnaty
wątłego, chudego jak paździerz
człeczynę. Przybysz miał twarz
wysuszoną, żółtą jak stary
papier, a krzaczaste nastroszone
jego brwi zatapiały w półcieniu
prawie niewidoczne oczy. Te
czarne plamy w kościstych
oczodołach nadawały twarzy iście
trupi wygląd.
Władysław patrząc na to
przejmujące dziwadło, idące
wolno po dywanie, nachylił się
do Ossolińskiego i powiedział z
cicha:
- Jeśli ten piszczel jest
obrazem zdrowia i życia, to
chyba ze mnie już cała ruina.
Kanclerz odpowiedział
życzliwym uśmiechem królowi,
żartującemu z własnej nadmiernej
otyłości. Spoważniał jednak
prawie w tej samej chwili, nie
chcąc przy biskupach okazywać
zbyt frywolnej twarzy, i to w
tak niezwykłej sytuacji.
Stary szlachcic oddał
zamaszyście ukłon i pochylił się
do dłoni królewskiej.
- Dzięki ci, najjaśniejszy
panie, panie mój miłościwy,
królu nasz chrześcijański. Od
dwóch lat czekałem na tę chwilę,
by stanąć przed majestatem i
wyznać prawdę świętą, od której
zależy los królestwa i całej
Rzeczypospolitej.
- Mówże zatem, coś już wyznał
ojcom duchownym.
Starzec powstał, nabrał tchu i
z miną natchnioną zaczął:
- W tej chwili, z dawna
upragnionej, gdy przed
majestatem stoję, niechże mi
Panna Najświętsza i wszyscy
święci pomogą. Przyszedłem tu
dlatego, "iż na mnie włożył Bóg,
abym oznajmił, co się ma dziać,
tedy oznajmuję, jak się rzecz
ma. Miałem widzenie we śnie
począwszy od wstępnego postu aż
do Wielkiej Nocy zawsze z soboty
na niedzielę nad świtaniem.
Osoba piękna przychodziła do
mnie w białych szatach..."
Starcowi brakło tchu, zakasłał
się. Senatorowie czekali na
dalsze jego słowa, nie zmrużając
oka. Badawczy wzrok
Ossolińskiego dostrzegł, że po
ostatnich słowach szlachcica na
wargi Władysława wypłynął
ironiczny uśmiech. Kanclerz
odkrył w tym frywolne myśli
rozpustnego monarchy, kpiącego w
duchu, że takiemu oto stojącemu
przed nim dziadydze mogą się
tylko we śnie pojawiać osoby
piękne w białych szatach.
Tymczasem Kasper Bojanowski z
Niegorzyc pokonał astmatyczny
atak i ciągnął dalej:
- "Tać osoba piękna rozkazała,
abym oznajmił wprzód księdzu
biskupowi krakowskiemu, a potem
królowi, panu swemu, iż Bóg
wszechmocny będzie karał
wszystką tę Koronę Polską dla
wielkich i sprośnych grzechów.
Bo tylko w Sodomie takie grzechy
i zbytki znajdowały się... pycha
mianowicie i łakomstwo."
Król ściągnął brwi, bo jakby
to do niego było pite, i patrzył
teraz w jasnowidza nachmurzony.
- "Teraz w dzień wielkanocny
przyszedłem z Jutrzni w
świtanie, układłem się, nie
spałem. Dzień nadszedł tak, że
już widzieć było dobrze.
Przyszła ta osoba i rzecze: Nie
uczyniłeś, co ci od Boga
rozkazano, grzech masz. Jeśli
tego nie uczynisz, nie ujrzysz
oblicza Pańskiego. Plagi srogie
wiszą nad królestwem, jeśli się
nie upamięta lud wszeteczny. Ale
jeśli chcą ujść karania, niech
trzydniowy post ustanowią po
wszystkim królestwie, a przez te
trzy dni w dzień i w nocy w
kościołach do Boga wołać
będziecie, jałmużny czyniąc. Na
stroje zbytnie i
niesprawiedliwość Pan Bóg
narzeka, na zdzierstwa, na
łupiestwa. Panowie sędziowie
będą mieli za co odpowiadać
Bogu."
Wszystko to wypowiedział dość
pełnym głosem, więc go znowu
chwycił kaszel za gardło. Gdy
się starzec krztusił, król
siedział z zaciśniętymi ustami i
pocierał swędzącą dłoń o
wyślizganą poręcz krzesła.
Przysłali mu tutaj opętanego
szlachcica, by o rozpuście i
Sodomie przypominał. Może w tym
ręka nie tylko samych biskupów i
posła Tiepolo, ale i jejmości
małżonki królewskiej, Marii
Ludwiki, chcącej dać mężowi
publiczne upomnienie. Jeśli to
za namową, jejmości małżonki, to
Boże jej przebacz, zazdrosna
białogłowa, ale jeśli za wolą
biskupa krakowskiego - to wara
mu od królewskiego prywatnego
życia, bo król biskupowi w
alkowę nie zagląda. Jeśli zaś
sami sfabrykowali, by się
królowej przypodobać, to u
licha, co oni wiedzą o małżonce
królewskiej? Cuda o niej mówili
posłowie francuscy, pod nieba
wynosiły ją dworskie swatki.
Pokazywali piętnaście portretów
urodziwej księżniczki, a
przywieźli do Polski leciwe
cudactwo, zimne i nieciekawe. W
każdym dworze polskim znalazłbyś
dziewczynę większej urody niż
owa osławiona córka Paleologów.
Z klasztoru ją wydobyli, żeby to
łatwiej w jej niewinność
uwierzyć, a kimże do licha była
przedtem ta dzisiejsza polska
królowa? Gdy się nią nasycił
jakiś francuski panek, to jemu
ją do łoża przyprowadzili,
królowi połowy Europy. Chorążyna
z Merecza nie gorsza od tej
francuskiej księżniczki, więc
niech tu o rozpuście nie gadają,
nie powołują się na Sodomę i
Gomorę.
O tym właśnie myślał
przepuszczając mimo ucha dalsze
natchnione słowa szlachcica z
Niegorzyc.
Starzec mówił:
- "Przyjechawszy do Niegorzyc
we dwie niedziele po Wielkiej
Nocy, jakem przyjechał do
księdza biskupa krakowskiego,
miałem widzenie anioła w
niedzielę krzyżową po świtaniu,
który mnie gromił, żem tego
powiedzieć przepomniał, com miał
w pamięci, na duchowieństwo,
jako że wielkie grzechy między
nimi i przykłady bardzo szpetne
dają ludziom. Znowu miałem
widzenie w świąteczną niedzielę
na świtaniu, abym do waszej
królewskiej mości najpilniej
pojechał..."
W jednej chwili odstąpiło
króla oburzenie, nadstawił
uważnie uszu. Skoro szlachcic
piętnuje grzechy duchownych, to
chyba nie jest z nimi w zmowie.
Może to naprawdę sny prorocze?
Nie gardził wróżbami i
astrologami, więc tym bardziej
uważnie teraz słuchał.
- "W dzień Świętej Trójcy
widziałem dziwne i straszne
rzeczy w niedzielę na
poniedziałek na świtaniu. Srogie
wojska tureckie i tatarskie pod
Krakowem otoczyły miasto
strzelbą srogą. Jam uciekał do
Krakowa Floriańską Bramą, a tu
mury powalone, krzyk srogi na
ulicach, trupa pełno leży. Jadę
w rynek, krwią wszystko
spłynęło, przez Kanoniczą ulicę
wpadnę ku zamkowi, mury już
leżą, brama zamkowa powalona,
tylko pałac stał, na którym
siedem koron bardzo świetnych. W
tym srogim strachu ocknąłem się.
Anioł stoi nade mną i rzecze..."
Ciemne oczodoły starca nabrały
teraz zielonego blasku. Patrzył
ponad głowę królewską i
powtarzał słowa zwidzonej we
śnie postaci.
- "Widziałeś. Powiedz to
wszystko królowi. Tak się stanie
Koronie waszej, jeśli się nie
opamiętają i pokuty nie uczynią.
Byłem zaraz u księdza biskupa i
powiedziałem wszystko, z którego
rozkazania byłem trzy razy na
inkwizycji. U waszej królewskiej
mości miałem być zaraz po
Świątkach, jednakże waszej
królewskiej mości nie było w
Warszawie, do tegom stary i
chory, nie mogłem się wybrać tak
prędko jako to ubogi szlachcic."
Głos mu spadł, jak to bywa na
schyłku mowy, i zdawało się, że
skończył opowieść. Król uniósł
dłoń, chcąc dać znać, że
posłuchanie dobiegło końca, gdy
w te pędy Tiepolo, który nie
spuszczał oka z twarzy
królewskiej, powiedział:
- Najjaśniejszy panie! Miał
jeszcze trzecie widzenie.
- Prawda, przecież wy więcej o
tym wszystkim wiecie - odparł
król z urazą. - Mówże, co ci się
jeszcze przydarzyło.
- "Znowu miałem w dzień
Wniebowzięcia Najświętszej Marii
Panny widzenie anioła na
świtaniu, który rozkazał pod
dusznym zatraceniem jechać do
waszej królewskiej mości i
powiedzieć, że jeśli ta pokuta
stanie, tedy Bóg dla Jagiełły,
przodka waszej królewskiej
mości, obiecuje Grecję wszystką
poddać pod moc waszej
królewskiej mości i zaraz po
wypuszczeniu tej pokuty masz
wasza królewska mość iść do
Włoch ufając Panu Bogu, że
otrzymasz po Dunaj ziemię
turecką, a poza tym przez Dunaj
się przeprawiwszy iść na Grecję.
Chrześcijaństwo wszystkie pod
Turkiem pomoże waszej
królewskiej mości i wybije się z
niewoli bisurmańskiej. Oto i ja
sam, choć stary i sfatygowany,
bo mam mało członków zdrowych,
więcej postrzelanych, skorom
wszystkie ekspedycje odprawował
za śp. nieboszczyka jego
królewskiej mości ojca w cudzych
ziemiach na Węgrzech, który z
Turkiem więcej niż trzydzieści
lat wojował, jeśli to Pan Bóg
zdarzy, że wasza królewska mość
pójdziesz do Turek, pójdziem z
waszą królewską mością."
Starzec zachłysnął się swym
głosem i łkając rzucił się do
stóp królewskich.
- Da Bóg, pójdziem z waszą
królewską mością, pójdziem
wszyscy, pójdzie cała
Rzeczpospolita na odwiecznych
wrogów krzyża i ojczyzny!
- Podnieście go! - zawołał
król.
Jedni z obecnych podejmowali
Bojanowskiego pod ramiona, inni
podeszli bliżej króla.
- Wasza królewska mość - mówił
rozanielony Wenecjanin - Bóg
mówił przez usta tego
bogobojnego człowieka.
Gdy już starzec, ocknąwszy się
z niedawnej ekstazy, stał o
własnych siłach, Władysław
zwrócił się ku niemu:
- Z całego serca dziękuję za
to, żeś tu przybył i opowiedział
swoje widzenia. Prawdziwe są
twoje słowa, bo wielki nierząd
zapanował w narodzie i potrzebne
mu ocknienie ze zbytków i
gnuśności. Ale bym miał do Turek
iść, nie moja to rzecz ważyć
taką sprawę, jeno panów braci i
senatu. Tatarom, jak wiesz, i
sułtanowi od czterech lat
wzbraniamy się dawać haniebnego
haraczu i w tym na razie duma
ojczyzny. Sprawa wojen nie nasza
rzecz, ale wszystkich stanów.
Idźże, waszmość, w pokoju!
Kazał nagrodzić szlachcica, a
po jego odejściu odezwał się do
dostojników:
- Słyszeliście, panowie,
wróżby tego jasnowidza.
Złowieszcze one były, to znów
pełne nadziei i chwały dla
Rzeczypospolitej.
- Jej chwała jedynie w pokoju
- wtrącił pośpiesznie Radziwiłł.
- Nie neguję ja onego wyznania,
jakie tu słyszeliśmy, ale wiele
się może rodzić różnych
imaginacji w ludzkich umysłach,
gdy tyle ruchu zbrojnego w
Warszawie i Ujazdowie.
- Gdy się ma oręż w ręku,
pokój zawsze pewny - powiedział
zimno Ossoliński.
- Ilekroć groziło ojczyźnie
nieszczęście, zawsze
wybroniliśmy ją starodawnym
zwyczajem, siadłszy na konie.
Królowi zadrgały wargi rwące
się do gwałtownej repliki, ale
pohamował się i powiedział
układnym tonem:
- Darujesz, mości kanclerzu
litewski, ale to nieliczne
wojsko to gwardia królewska za
królewskie pieniądze. Nie łożą
na to ani wielcy panowie, ani
szaraczkowie. Żołnierza zresztą
przygotowuję nie dla wojny, ale
obrony.
Albrycht Radziwiłł chciał i na
to coś odpowiedzieć, ale w tej
chwili król wstał i dał znak, że
kończy posłuchanie.
Rozdział VI
Gdy zostali sami, kanclerz
Ossoliński pokłonił się nisko
królowi i powiedział:
- Podziwiać mi wielką
wstrzemięźliwość słowa u waszej
królewskiej mości. Odeszli nic
nie zmiarkowawszy z naszych
wojennych planów.
- Zawsze uczysz, żeby gębę
trzymać, więc trzymam, choć mi
już całkiem obmierzła ta
skrytość.
- Inaczej nie możemy,
najjaśniejszy panie! Naród
szlachecki zgnuśniał, nie chce
słyszeć o wojnie.
- Nie tyle naród, ile wielcy
panowie, którym zawsze nie w
smak, ilekroć król zbiera
żołnierza. Słyszałeś, co tu
powiedział przed chwilą
Radziwiłł? Dobrze wie, że dopóki
król słaby, oni silni.
Ossoliński nie potrzebował
przytakiwać królowi. Władysław
przecież pamiętał, ile on,
zaufany kanclerz koronny,
przyczyniał majestatowi siły i
powagi.
- Lepiej ode mnie wiesz,
miłościwy panie, ile w tym kraju
obaw i przesądów. Wystarczy
nieco żołnierza zaciągnąć do
gwardii królewskiej, by już
wszędzie szła fama, że król chce
wprowadzać |dominium |absolutum.
- Dalej tak mówią?
- Mówią i piszą. Nadchodzą
nawet w tej sprawie listy od
mazowieckiej i krakowskiej
szlachty. Onegdaj wrócił mój
dworzanin z podróży na wschodnie
ziemie i mówi, że po dworach i
pod wiechami w miasteczkach
gadają przeciw waszej
królewskiej mości. Na mnie też
psy wieszają za to, żem wierny
królowi.
Władysław w obecności
Ossolińskiego, z którym jeszcze
jako królewicz pił i hulał, nie
bawił się w ceremoniały i nie
skąpił sobie w używaniu
dosadnych wyrażeń. Zaklął
siarczyście kilka razy i
odpowiedział:
- Psiekrwie jedne, pyskują i
pyskują, a niejeden już nawet
nie wie, z której strony u pasa
wiązać karabelę. Opoje,
szczekacze, przepiją i
przepyskują całą ojczyznę.
Sam lubił wypić i pohulać, ale
świadom był swoich nałogów.
Wiedział zresztą, kiedy pić,
kiedy radzić. Choćby i teraz
miał codziennie czas na
odbywanie narad na zamku i
niemal każdego dnia zajeżdżał do
Ujazdowa, by przypatrzyć się
mustrze nowo zaciągniętych
żołnierzy.
Odsapnął i uspokoił się nieco.
- Daruj, że mnie pasja porywa.
Zapomniałem w gorączce, żeś mnie
prosił o posłuchanie w cztery
oczy. Powiedzże, co ci leży na
sercu, a potem wrócimy do spraw
państwowych.
Ossoliński wstał. Na jego
zimnej twarzy pojawił się
rumieniec i prawdziwie szczere
wzruszenie. Pochylił się do nóg
królewskich, obłapił je starym
zwyczajem oburącz i powiedział:
- Szczęście moje wielkie, że
wasza królewska mość raczy
wcześniej wysłuchać mojej prośby
niż wejść w sprawy mojego
urzędu. Oto dopraszam się łaski
mojego pana miłościwego, by wraz
ze swoim dworem nawiedził mój
dom ubogi. Proszę na weselisko
mojego ostatniego dziecka,
Urszuli.
Królowi zaiskrzyły się oczy.
- A toś mi sprawił uciechę!
Drugą znowu wydajesz? Zlatują
się do ciebie te gachy miesiąc
po miesiącu.
- Tamta w marcu poszła do
ołtarza, a tę z końcem maja
wydaję. Na dwudziestego, jeśli
łaska, proszę, i na dni
następne.
- Jakżebym ci odmówił, kochany
Ossoliński! Wiesz przecież, jak
rad bywam u ciebie.
- Tedy do nóg padam waszej
królewskiej mości - Ossoliński
znów obłapił pulchne kolana
Władysława.
- Za kogóż dziecko wydajesz?
- Za Samuela Kalinowskiego,
starostę bracławskiego.
- Za wojewodzica
czernihowskiego? Jeśli syn
podobny do ojca swojego,
wojewody, toś chyba nieźle
wybrał... - W tym miejscu jakby
się nieco zawahał, po czym
szybko dodał: - Ucieszyłeś mnie
tą wiadomością, lubię, jak się
bociany zlatują pod dach moich
najbliższych. No, mój drogi,
trzeba mi teraz obmyśleć
podarunek weselny dla
kanclerzanki, zwłaszcza że ją
pamiętam jako małego bębna.
- Sama obecność waszej
królewskiej mości to honor dla
mnie największy.
Kazał król podać gąsiorek
najprzedniejszego wina, przepił
do Ossolińskiego na szczęście
jego córki.
- Młodego Kalinowskiego pokaż
mi tutaj przy okazji, a teraz,
mości kanclerzu, wróćmy do
urzędu. Za kilka dni wyprawuję
na zamku komedię, a potem jadę
na jakiś tydzień na łowy.
Chciałbym przed wyjazdem mieć
wszystko przemyślane i gotowe,
wiosna przecie. Jak ty widzisz
całość naszych nadziei?
- Nadzieje niepłonne, bo
wsparte wielu sojuszami. Wierzę
w pomoc księcia
siedmiogrodzkiego, w wojewodę
wołoskiego, który obiecał posłać
na Dunaj trzydzieści tysięcy
ludzi. Ufam, że dochowają nam
wiary Mołdawianie, zwłaszcza że
wysłaliśmy tam księcia
Radziwiłła. Dońscy Kozacy pójdą
za wezwaniem cara i ruszą
czajkami ku Krymowi. To samo i
nasi Kozacy, rwący się na
Dniepr, pełni nadziei, że im
wasza królewska mość przywróci
dawne swobody.
- O tych Kozaków będzie
jeszcze niejedna przeprawa z
panami ruskimi. Panięta wolą
chłopa przy pługu niź wolnego
żołnierza. W tym jedna pociecha,
że kozactwo mnie ufa i przy mnie
stanie.
Wspomniał w tej chwili
Władysław o dniu nie tak dawnym,
kiedy to umawiał się ze
starszyzną kozacką, wręczał im
hetmańską chorągiew i zapewniał,
że wrócą do dawnych wolności.
- Ciekaw też jestem, co
myślisz o relacji posłów
greckich i o innych ludach z
Południa.
- Najbardziej cięży niewola
turecka Grekom, więc gdy wojna
się zacznie, wzniecą powstanie.
Do rebelii gotowi także i
Ormianie w Mezopotamii, Koprowie
w Egipcie, Maronici na Libanie.
Poza tym znane waszej
królewskiej mości nasze układy z
papieżem, z księciem toskańskim,
a z właszcza z Wenecją...
- Wenecja... - zasępił się
król. - Najwięcej ona na mnie
nastaje o pośpieszną wojnę, ale
węża ma w kieszeni. Tiepolo
obiecywał pięćkroć sto tysięcy
talarów, a raptem wysupłał dotąd
dwadzieścia tysięcy.
- Skąpy Wenecjanin -
przytaknął skwapliwie Ossoliński
dobrze pamiętając, że poseł
Signorii nie pozyskał go dotąd
żadnym podarunkiem. A mówiono
powszechnie, że Kazanowskiemu
dał ciepłą ręką cztery tysiące
złotych i jeszcze przyrzekł
miesięczną pensję za popieranie
weneckich zamiarów.
- Pieniędzy nieustanny brak -
mówił dalej król. Jak dotąd,
cała wyprawa jedynie na mojej
głowie. Na szczęście jejmość
królowa obiecała pożyczyć
dwakroć sto tysięcy talarów na
rewers posła weneckiego i w tym
cała nasza nadzieja.
Ossoliński, dobry i oszczędny
gospodarz, umiał liczyć znacznie
lepiej niż fantasta Władysław.
Dwieście tysięcy talarów była to
suma mogąca starczyć zaledwie na
zapchanie najpilniejszych dziur,
skoro król werbując wojsko
jawnie za granicą, po cichu w
kraju zamierzał mieć trzydzieści
tysięcy nowego żołnierza. Na sam
żołd, konie, broń i mundury
trzeba by zebrać zdaniem
kancelerza co najmniej milion
florenów. Nie uważał tej sumy za
straconą, bo winna się wrócić w
trójnasób z bogatych łupów
tureckich. Zresztą przewidywał,
że, jeśli wyprawa się zacznie,
szlachta z konieczności uchwali
podatki na wojnę. Byle tylko
król słuchał jego rad i nie
ogłaszał zawczasu swoich planów.
- Na wszystką miłość, jaką mam
dla waszej królewskiej mości,
proszę, by dalej tajemnie rzecz
całą sposobić. Musi tak wypaść,
że nie my, lecz Turcy zaczynają.
Gdy przyjdzie do rozprawy z
Tatarami, to Porta sama się
ruszy, a wtedy szlachta stanie
wobec przymusowej sytuacji.
- Szlachta, szlachta, ciągle
to słyszę. Mów raczej: panięta,
bo oni trzęsą każdym sejmem. Jak
myślisz, który z panów będzie z
nami, który przeciwko?
- Nic pewnego nie wiadomo. Ci,
co mają włości na Rusi,
chcieliby ich powiększenia i
oddalenia Tatarów, bo im w jasyr
biorą chłopów i ludzi
miastowych.
- A więc Koniecpolski,
Zasławski, Potocki i
Wiśniowiecki? - zawiesił król
pytanie.
Ossoliński nie od razu
potwierdził.
- Najjaśniejszy panie,
zdawałoby się, że winni oni iść
na tę wojnę, cóż, kiedy im nie w
smak, że będzie w tym wielki
udział kozactwa. Mówią, że jeśli
król zwycięży, kozactwo, a z nim
chłopstwo wbije się w wielką
dumę i wsparte na królewskim
majestacie wyrwie się im z
niewoli. Dlatego nie bardzo
liczę na wojsko panów ruskich, a
zwłaszcza na Wiśniowieckiego.
- A Potocki?
- Potocki? - cedził to
nazwisko kanclerz. - Dałby się
pozyskać, gdyby dostał buławę po
niedawnym nieboszczyku
Koniecpolskim. Pan to wielce
butny i niezależny. Już teraz
śpiewają o nim na Ukrainie: "Sam
sobie sejmujesz, króla nie
uznajesz."
- Szubienicami nauczył ich tej
pieśni - powiedział król ponuro.
- Zapomnieliśmy o wojewodzie
krakowskim...
- Lubomirskiego nie obchodzą
wschodnie ziemie, więc trudno
dociec, co myśli o sprawie
tureckiej. To pewna, że sam
pisuje listy do sułtana, nie
bacząc na króla i kanclerza.
Twarz króla oblała się pąsem.
- Oszaleć przyjdzie w tym
królestwie. Cokolwiek chciałbyś
zacząć dla wielkości państwa,
musisz pytać się owych
królewiąt. Ale do licha, na to
ja królem, a ty kanclerzem, by
wreszcie jakaś władza była u
tronu. Ani wojska zaciągnąć, ani
pieniędzy wydrzeć, ani
cośkolwiek postanowić. Nawet to
im nie w smak, żeś porobił
sojusze i przymierza i że z tylu
cudzoziemcami zgoda. Nigdy nie
zrozumieją, że silna władza i
stałe wojsko to dopiero
prawdziwy pokój i potęga
Rzeczypospolitej.
- Święte słowa waszej
królewskiej mości. Ja, co dotąd
mogłem zdziałać dla wzmocnienia
władzy królewskiej, to zrobiłem.
I w przyszłości wszystek swój
rozum, jaki mi Pan Bóg dal, na
to jedno poświęcę.
- Dziękuję ci, tyś mi wierny i
mam tego dowody.
- Ale to jedno radzę, by nie
ogłaszać wojny tureckiej, a
zacząć z Tatarami, bo na to jest
konstytucja. Wolno królowi
jegomości bronić przed ordami
ziem Rzeczypospolitej, choćby
nawet pierwsze na nas nie
ruszyły. Skoro sułtan nie
ściągnął Nogajców z Budziaku i
drażni nimi nasze granice, można
na Budziak ruszyć, a stąd dalsza
chwała miłej ojczyzny, majestatu
i potomstwa waszej królewskiej
mości.
Chwała majestatu - te słowa
zapadły w uszy królewskie.
Doznał nagłego podniecenia.
Przestał rozmawiać, przymknął
nabrzękłe powieki i już w
wyobraźni widział się na czele
olbrzymiego wojska, jako wódz
sprzymierzonych Wołochów,
Kozaków, Mołdawian, Wenecjan,
powstańców greckich, bułgarskich
i egipskich. Jakby już wjeżdżał
do Stambułu i na wieki wieków
łamał turecką potęgę, niszczył
hordy Islam Gireja i sułtana,
żyjące dotąd z nieustannego
rabunku ziem chrześcijańskich.
Ten wielki, ostatni czyn jego
żywota rozsławi po świecie imię
polskiej gałęzi Wazów, utoruje
drogę do tronu młodocianemu w
tej chwili synowi Zygmuntowi.
Marzył nie tylko o chwale
królewskiej swojego jedynego
potomka, ale i o przyszłości
państwa, w którym przyjdzie
rządzić jego synowi. Jeśli się
ten wielki zamysł powiedzie, to
wtedy królewięta, senatorowie,
purpuraci muszą się liczyć z
królem, za którym stanie
zwycięski żołnierz, owe pułki
zaciężne, kozactwo, dragonia
chłopska i szlachta królem swoim
zachwycona, dziś zapatrzona
jedynie w pysznych panów.
- Drogi Ossoliński, oby Bóg
zrządził podług twoich zamiarów.
Urośniesz wtedy przy mnie,
powiększysz jeszcze, bardziej
swoją powagę, razem z królem
przejdziesz do potomności. Ja na
tę wyprawę poświęcę ostatek
swoich sił i resztę królewskiego
majątku. Wierzę w jedno, że
jeśli my nie zaczniemy, to Porta
się przygotuje i wtedy dopiero
spadną na nas straszliwe plagi i
klęski. Powalą się mury warowne,
jak to widział we śnie ów
szlachcic z Niegorzyc, wcale nie
opętany. ||Si vis pacem, para
|bellum.
- Jednej myśli z tobą jestem,
miłościwy panie.
Król powstał, ujął
Ossolińskiego obiema rękami za
ramiona i spojrzał mu głęboko w
oczy.
- Ty jeden wszystko wiesz,
więc w tobie cała nadzieja. Znam
cię od pacholęctwa i darzę
zaufaniem, ale teraz, gdy mi
serce bije wielką rozterką,
spójrz mi jeszcze raz w oczy i
powiedz, wierny mi będziesz do
końca?
- Do śmierci, najjaśniejszy
panie.
Rozdział VII
Piotr był uszczęśliwiony
pobytem w Warszawie. Wielkie
miasto, które pierwszy raz w
swoim życiu widział, wprowadzało
go co dnia w oszołomienie.
Olśniewał go widok bogatych
pałaców, nieustanny ruch
pańskich kolas, dworskich
orszaków, pojazdów wszelkiego
rodzaju, przetaczających się
przez bramy i ulice miasta to w
jedną, to w drugą stronę.
Stawał na placu przed zamkiem
i patrzył zachwycony w kolumnę
uwieńczoną pomnikiem króla
nieboszczyka, kiwał głową w
wielkim zadziwieniu, nie
pojmując, jakim to kunsztem
wykuto z jednej bryły tak
ogromną, niebosiężną kolumnę.
Ludzie miastowi, co to zawsze
wywąchają, kto w mieście bywały,
a kto w nim nowy, patrzyli z
dumą na gapiącego się
młodzieńca, ciesząc się jego
podziwem.
Byli usłużni, chętnie
wskazywali drogę, nie skąpili
objaśnień, więc gdy tak z
zadartą głową patrzył na szczyt
kolumny, ktoś się nawinął.
- Widzę, że waszmość
podziwiasz nasz monument?
- Bo godzien podziwu.
- Czterdzieści stóp w górę,
proszę jegomości.
- Czterdzieści? - dziwił się
Piotr, nawet nieco zaskoczony,
bo tak na oko, kolumna wydała mu
się wyższa.
Teraz dopiero łyk miejski
sadził się na dalsze informacje.
- Miała być większa, proszę
jegomości, o całe sześćdziesiąt
łokci, ale gdy ją wieźli ku
Warszawie, pękła z ciężaru na
dwoje.
- Ho, ho! Tak powiadasz?
Gdziekolwiek stanął, czy to
przed pałacem Kazanowskich,
Ossolińskiego, Radziwiłłów, czy
przed jakąkolwiek wystawniejszą
pańską rezydencją, zawsze
znalazł się ktoś chętny i
objaśniał, czyja to siedziba,
odkąd stoi, a nawet jaka tam
wewnątrz uroda.
Młody szlachcic spędzał każdą
wolną chwilę na mieście nie
tylko po to, by podziwiać
gmachy, pałace i kościoły czy
też rącze jelenie, słonie i
wielbłądy w nadwiślańskim
ogrodzie króla jegomości. Nęciło
go każde miejsce pełne ludzi i
ruchu, nie gardził więc nawet
straganami kupieckimi,
ustawionymi wokół ratusza czy u
bram miasta. Jego wzrok biegał
nie tyle po rozrzuconym tu
wszelakim towarze, po makatach,
skórach lamparcich, sklepach z
korzeniami czy wschodnimi
pachnidłami, ile raczej po
krzątającym się tłumie.
W takich razach Marcin,
niekiedy towarzyszący
przyjacielowi w wędrówce po
mieście, mówił:
- Pokazuję ci stragan jednego
z najcelniejszych snycerzy
warszawskich, a tobie głowa
kręci się w bok jak słonecznik.
- Daruj, przepraszam. Snycerz,
powiadasz?
- Już ja wiem - żartował
Marcin. - Idzie ci ślinka na te
mieszczki tłoczące się do
świecidełek.
- Daj pokój - protestował
Piotr.
Udawał od tej chwili, że nic
dla niego nie istnieje, tylko
wiszące pod dachami straganów
półzbrojki, strzemiona,
wszelakie ozdoby do siodeł i
munsztuki. Nawet przed
krewniakiem wstydził się
przyznać, że na każdym kroku: na
rynku, w kościele czy przed
kościołem, wypatruje jednego
tylko zjawiska, owej dziewczyny
z Lublina. Mogły być i na pewno
były wokół niego piękniejsze niż
tamta, poznana w pogrzebowym
orszaku, ale nie budziły w nim
żadnego zainteresowania i nawet
nie chciał uznać ich urody.
- Wiem, kogo szukasz - mówił
Marcin patrząc filuternie w
twarz towarzysza. - Dziwię się
przy okazji, że się z tym
kryjesz przede mną, bo może bym
ci coś pomógł czy poradził.
- Kiedy ty lubisz kpić,
dowcipkować, a mnie wcale nie do
żartów.
Marcin spoważniał.
- I ja wiem dobrze, co to
uczucie. Zapomniałeś, że z panną
Ochocką jestem w narzeczeństwie.
- Toś dlatego wesoły i
szczęśliwy, pannę masz już
zmówioną.
Bardziej doświadczony w życiu
Marcin nie brał w istocie
poważnie młodzieńczych amorów
krewniaka. Wierzył święcie, że
prędko odleci go ów urok, jaki
młodego człowieka, wyrwanego z
zapadłej wioski opanował przy
pierwszej okazji zetknięcia się
z szerszym światem. "Wywietrzeje
mu z głowy - myślał - gdy
zacznie bywać na dworach
wielkopańskich, gdy pozna córki
szlacheckie, piękne i wymuskane,
o jakich nie śniło mu się w
Opatowie. I do licha ciężkiego,
na pogrzebie go utrafiło."
- Jeśli już chcesz ją znaleźć,
to dam ci radę. Przy straganach
jej nie wypatrzysz. Jak
przyjdzie niedziela, stańże
przed kościołem Świętego Jana i
wejdzie ci w same ślepia.
- Skądże wiesz, że przyjdzie
do kościoła. Nawet nie jestem
pewny, czy ona z papieżników.
- Oślepłeś chyba od jej oczu i
nie widziałeś, że miała krzyżyk
złocony pod szyją.
- Ach, rzeczywiście, miała. No
dobrze, ale szła w ariańskim
kondukcie.
- Pewnie była krewniaczką
nieboszczki. Zdarza się,
zwłaszcza u mieszczan, niekiedy
w jednym rodzie, że jedni za
papieżem, drudzy za Socynem.
- Myślisz, że będzie akurat u
Świętego Jana?
- Jak nie będzie jednej
niedzieli u Świętego Jana,
pójdziesz drugiej do
Bernardynów.
- Ba! Dwadzieścia kościołów w
mieście!
- Masz więc na kilka miesięcy
zajęcie.
- Znowu kpisz.
Marcin ujął go serdecznym
gestem pod ramię.
- Nie kpię, mówię tak z
życzliwości. Prawdę mówiąc nie
wierzę, by ci na zawsze tak
weszła do serca. Tobie się
wszystko zrazu podoba, boś się
wyrwał z dziury, z zaścianku do
miasta. Dotąd widziałeś
ekonomów, chłopstwo i panny z
sąsiedztwa, nudne, o zapieczonym
uśmiechu. Tu w Warszawie duch ci
zbogacieje, oko stanie się
wybredniejsze. Zresztą, mój
drogi, niebawem będziesz miał
dobrą próbę. Za trzy niedziele
wesele u Ossolińskich - tam się
do syta napatrzysz, narobisz
znajomości.
Piotr przystanął.
- Ejże, będzie wesele u
kanclerza - zdziwił się i zaraz
zmarkotniał. - Ale gdzież mnie
na tak wielkie pokoje.
- Skoro dworujesz panu
Arciszewskiemu, to chyba
będziesz na weselu. Zlecił mi
kanclerz pilnowanie zaproszeń,
więc wiem, że pan armatny będzie
zaproszony, a przecie nie sam,
tylko z asystą przyjdzie.
Piotr poweselał od tej chwili
i słuchał z zaciekawieniem o
cudach, jakie miały być na tym
weselu. Ile to wołów, cieląt i
świń będzie bite, ile setek
bażantów, indyków i wszelakiego
drobiu kazał marszałek
kanclerskiego dworu przywieźć z
folwarków, jakie to stroje szyje
się niemal dla całego dworu,
zwłaszcza dla szlachcianek, bo
żadna z nich drugi raz się nie
pokaże w tych sukniach, w jakich
była niedawno w marcu na
zaślubinach starszej
kanclerzanki.
- Samych beczek wina, małmazyj
i petercymentu przyjdzie ponad
setka z Krzyżtopora.
- Daj pokój, toż to cała
fortuna.
- Nie inaczej, choć trzeba
prawdę powiedzieć, że Ossoliński
nie tak marnotrawny pan jak
inni, nawet odeń ubożsi. Tak czy
inaczej prawda, że takiego
wesela nie urządziłbyś za całą
substancję twoich rodziców.
I tak za każdym spotkaniem
mówili raz o weselu, raz o
pannie, to znów o
niezwykłościach i bogactwach
miasta, i Piotr z dnia na dzień
pogłębiał swoją znajomość
stołecznego życia.
Młody sekretarz pana armatnego
nie miał jednak zbyt wiele czasu
na błądzenie po mieście i
myślenie o sercowych sprawach. W
arsenale wrzało jak w ulu i
trzeba było krzątać się koło
spraw swojego urzędu nieraz od
świtu do wieczora. Nieco dnia,
zwykle z rana, zjadała mu
musztra, a resztę czasu spędzał
na wszelkiej krzątaninie koło
arsenału. Wypisywał listy,
biedził się z rachunkami,
uczestniczył przy każdym
przeglądzie prac w warsztatach i
porządkowaniu inwentarza. To
znów trzeba było doglądać
furmanów zwożących zakupiony
sprzęt, liczyć muszkiety,
których coraz więcej napływało
do zbrojowni. Chodził nawet na
szkuty wiślane, by nadzorować
nadsyłane stosy bali dębowych, z
jakich budowały się gospody
puszkarskie na Naliwkach.
Od pierwszych dni cieszyła
armatnego obrotność i
skrupulatność młodego człowieka.
Wystarczyło w kilku słowach dać
mu zlecenie, by w lot chwytał
całość troski i trafiał we
wszystkie nie wypowiedziane
szczegóły.
Zwykle z rana, przy śniadaniu,
bo i porę posiłku zwykł był
Arciszewski poświęcać na
załatwianie spraw urzędu, młody
szlachcic czytywał wodzowi
artylerii projekty
najpilniejszych listów.
Arciszewski słuchał jego
wywodów, przytakiwał z uznaniem,
przepijając słowa miodem, zwykle
grzanym z żółtkami, bo go astma
z wiosną chwytała.
- Dobrze, że tak naglisz
Wincencjusza Fabrycjusza w
Gdańsku. Te mostołodzie
pilniejsze teraz niż wszystkie
inne, bo z końcem maja musimy je
mieć na Wiśle.
To znów słuchał listów do
kartografa Beauplana, do pana
Grodzickiego, gubernatora w
Kudaku, do pana Adersa, dowódcy
artylerii w Barze. Czasem coś
zmieniał czy dodawał, na ogół
jednak chwalił. Potem sprawdzał
rachunki, pilnie ucząc młodego,
by porządek miał do szeląga, bo
kto grosza jednego nie umie
upilnować, krocie z rąk wypuści.
- Pieniędzy nie mamy za wiele,
bo brak nowej kwarty. Na razie
tym żyjemy, co król jegomość
puści ze swojej szkatuły. Choć i
te talary nie jego, a pożyczone.
- A kiedyż będzie kwarta,
mości generale?
- Ba, toś powiedział. Będą ją
składać w Rawie dopiero około
Zielonych Świątek. Zanim jednak
zwiezie tam szlachta pieniądze,
zanim je panowie senatorowie
skarbowi obliczą, potrwa do
jesieni. Teraz nawet percepty
nie mamy.
- Daruje wasza miłość, ale cóż
to ta percepta?
- Księga z dochodami od panów
szlachty. Dopóki jej w ręku nie
mam, nigdy się nie doliczę, ile
tam dukatów przecieknie im przez
beczki. Skoro już mowa o
pieniądzach, przypomnę, że jutro
trzeba nam zapłacić za
szrutownice i za dwa działka,
które nam giser Tima niebawem
dostawi. Jest tu rewers króla
jegomości na pięć tysięcy
talarów do skarbca królewskiego.
Weźmiesz więc dziś dwóch
żołnierzy, furmana i cejkwarta
Mitwenza i dopilnujesz mi
przywiezienia pieniędzy.
- Według rozkazu, wasza
miłość, tylko że jeszcze nie
wiem, gdzie to się mieści ów
skarb królewski.
- Ot właśnie. Przy okazji i
tego się nauczysz, że nasza miła
ojczyzna nawet skarbca nie ma. W
piwnicach kamienicy Dzianota
pieniądze się przechowuje.
Wziął więc Piotr kilku ludzi i
wespół ze starym cejkwartem
pojechał na Stare Miasto do domu
sławetnego Dzianota. Kamienica
solidniej od innych zbudowana
miała przepaściste sklepienia
piwniczne, w których mieściła
się gotowizna koronna. Zeszło im
tam do południa, niespora to
bowiem była sprawa liczenia tylu
sztuk złota, srebra czy zgoła
miedziaków. Nie szło ono szybko,
zwłaszcza że stary Mitwenz brał
każdy pieniądz w palce,
obmacywał, przymierzał, czy nie
obcięty. Wreszcie żołnierze
załadowali beczkę na wóz i
ruszono przez Rynek ku
Nowomiejskiej Bramie, Piotr
jechał stępa krok w krok za
wozem, przejęty swoją funkcją.
Myślał w tej chwili jedynie o
wiezionych dukatach i ortach,
zwłaszcza że łazęgów i nicponiów
nie brakło w mieście, a na
dodatek czekał go jeszcze spory
kawałek drogi przez puste pole
ku arsenałowi.
Gdy tak zapatrzony w wóz
jechał przez Stare Miasto, nagle
coś go tknęło. Byłby przysiągł,
że czuje na twarzy czyjeś
spojrzenie. Odwrócił głowę i
zobaczył grupkę ludzi. Były to
trzy mieszczki, obok których
szedł dość śpiesznie człek
zażywny, w bogatym stroju
miejskim, w żupanie, w spodniach
z błękitnego francuskiego sukna.
W pasie przewiązany był
jedwabnym sznurem, przetykanym
srebrną nicią, a z prawej dłoni
zwisała mu ku ziemi gruba
trzcinowa laska o lśniącej
kulistej gałce.
Ten to właśnie mieszczanin
przyglądał się Piotrowi i mówił
do towarzyszących mu kobiet:
- Żołnierze pana armatnego.
Mieszczki skręcały już w
Zapiecek i ledwie z tyłu można
je było obejrzeć. Niemniej
jednak Piotr poczuł nagle
wzmożone bicie serca.
- Czyżby ona? - szepnął
zaskoczony. Skupił całą uwagę na
żółtym atłasowym kornecie, ale
ten wraz z całą sylwetką młodej
kobiety skrył się poza narożnik
kamienicy.
"Nie ona, niemożliwe -
powtarzał w duchu. - Ruchy te
same, może i taka lekkość w
stopach, ale suknie?"
Zwiodły go właśnie suknie,
jaskrawe, kolorowe, a nie
czarne, jak to było na rynku w
Lublinie.
"Głupim jest, to ona!" -
skarcił się po pewnej chwili i
krzyknął do żołnierzy:
- Wstrzymaj konie!
Gdy furman szarpał lejcami, by
zahamować toczący się wóz, Piotr
ścisnął kolanami swoją szkapę i
puścił się na róg ulicy. Nikogo
tu już nie było, zewsząd
spozierały ku niemu czarne
bramy.
- Ki diabeł? Chyba gdzieś
tutaj weszły.
Podniecony nadzieją już miał
zsiadać z konia i biec to do
tej, to do tamtej kamienicy, ale
przypomniał sobie, że jest w tej
chwili w obowiązku. Za rogiem
stoi wóz z tak cennym ładunkiem,
powierzonym jego opiece. Zaklął
z cicha i wrócił do żołnierzy.
- Ruszajcie ku arsenałowi!
Był teraz wściekły na siebie,
na ów rozkaz, który musiał
wykonywać, na ten cały ładunek
talarów i ortów. Na dodatek
teraz właśnie opanowała go
całkowita pewność, że to nikt
inny, tylko ona, z dawna
poszukiwana dziewczyna. Choć nie
widział jej twarzy, przysiągłby,
że to jej wzrok, a nie owego
brodacza przyciągnął jego uwagę.
Zagadnął jadącego obok
żołnierza:
- Widziałeś tu przed chwilą
owe mieszczki na rogu?
- Szedł ktoś, proszę
jegomości. Jeśli się nie mylę,
była to rodzina Timy.
- Kto to jest Tima?
- Stary giser warszawski. Robi
niejeden sprzęt dla naszego
arsenału.
- Mówiłeś, że to rodzina.
Znasz te mieszczki?
- Nie bardzo przyglądałem się,
proszę jegomości. Ale mi się
widzi, że jedna to była jejmość
giserowa, a druga...
- Druga właśnie, ta w żółtym
kornecie.
- Chyba to ich córka, zdaje
się żona sławetnego Dzianota.
- Żona Dzianota? - zimny pot
oblał skronie Piotra.
Zamilkł. Od tej chwili kołysał
się na siodle chmurny,
zasępiony.
"Niemożliwe - próbował się
pocieszyć - to jednak nie była
ona. Tamta nie mogła być niczyją
żoną, bo ileż miała? Nie więcej
jak siedemnaście, dziecko
prawie. To nie ona, na pewno nie
ona" - usiłował wierzyć
odwrotnie niż przedtem.
Przy obiedzie, który dzięki
łaskawości swojego zwierzchnika
jadł razem z nim, dopuszczony
niby krewny do stołu, siedział
dziś zasępiony, niewiele
przegryzając.
- Choryś czy co? - dziwił się
Arciszewski.
- Nie chory, wasza miłość. Bóg
zdrowia nie poskąpił - odparł
zmuszając się do jedzenia.
Arciszewski przyjrzał mu się
uważnie.
- Już wiem, co w trawie
piszczy.
Piotr bąknął coś niewyraźnie i
jadł teraz pośpiesznie.
- Mój kochany, mówisz, żeś
zdrów, ale to też choroba i nie
taka łatwa do zgnębienia, jak
się niejednemu wydaje. Czasem na
całe życie zostaje i zadaje
kalectwo duszy. Aleś ty,
chłopcze, młody, cały świat
przed tobą. Nie ta, to inna się
znajdzie. Puśćże łyk gorzałki w
gardło i nie trać nadziei.
Byli u schyłku obiadowania,
gdy nagle przed bramą arsenału
odezwała się pobudka i prawie w
tej samej chwili wpadł do izby
cejkwart Mitwenz.
- Wasza miłość! Król jegomość
jedzie ku arsenałowi. Od Bramy
Nowomiejskiej widać proporce
gwardii królewskiej.
Piotr w jednej chwili
zapomniał o pannie z Lublina i
poderwał się z krzesła.
- Król jegomość?
- Król do nas? - dziwił się
także pan armatny. - Obiecywał
rzucić okiem na arsenał, ale nie
czekałem tak rychłej wizyty.
Mitwenz, spędź jak najrychlej
wszystkich puszkarzy na plac.
- A rzemiosło, wasza miłość,
petardnicy, stolarze i cieśle?
- Wszystkich na plac
wyprowadzić.
Za chwilę bębny i fanfary
witały nadjeżdżający orszak
królewski. Władysław IV jechał
dziś konno, co ze względu na
jego tuszę bywało rzadkością.
Widok króla na siodle, a nie w
lektyce, jak go zazwyczaj
widywano na mieście, podniecił
żołnierzy.
- Król konno! - wołali
uradowani muszkieterzy i
puszkarze.
Zanim nakrapiany cętkami arab
królewski zarył kopytami przed
arsenałem, cejkwart Mitwenz
huknął na całe gardło:
- Wiwat król!
- Wiwat król! - powtórzyli
żołnierze.
Pan armatny już witał
Władysława u bramy, Piotr
chwytał strzemię, by ułatwić
królowi zsiadanie.
- Łaska i honor dla nas
wielki, najjaśniejszy panie -
pokłonił się Arciszewski.
- Zatęskniło mi się do was i
waszego arsenału. Puść to
strzemię, jeszcze sam zeskoczę.
Tu, wśród żołnierzy, wraca
człowiekowi lekkość do kości.
Zsunął się dość sprawnie z
siodła i już patrzył po
szeregach muszkieterów i
puszkarzy.
- Widzę, że często jesteście
na polu, gęby już opalone.
I to spodobało się żołnierzom.
Patrzyli teraz zachwyceni, jak
Władysław szedł wzdłuż szpaleru
puszkarzy, to tego, to owego
klepnął dłonią po ramieniu.
- Tego wąsacza skądś
pamiętam... - przystanął w
pewnej chwili.
- Cejkwart Tobiasz Radzik,
proszę waszej królewskiej mości.
- Gdzieżem cię widział, nie
pamiętam.
- Pod Smoleńskiem, miłościwy
panie.
To znów przystanął przed
szeregiem rzemieślników
arsenałowych i słuchał relacji
przełożonego nad armatą.
Padały nazwiska:
- Hans Languth z Swienfortu,
petardnik.
- Jan Klecki, puszkarz starego
zaciągu.
- Andreas Arszon, puszkarz
starego zaciągu.
- Henryk Buchner, fajerwerker.
- Wacław Sermet, edelman
artylerii.
Gdy skończył się długi szereg
starych puszkarzy, Arciszewski
ogłaszał mniej liczne nazwiska
artylerzystów nowego zaciągu.
Padały nazwiska polskie,
niemieckie, duńskie i
holenderskie. Paweł Klik, Dawid
Samsonowicz, Lorentz Peterson.
Król interesował się każdym
puszkarzem, pytał o narodowość,
o dotychczasową służbę. Gdy
podeszli do sporej grupy
rzemieślników arsenałowych i im
także nie szczędził król
zainteresowania.
Ludzi warsztatowych nie
wszystkich znał pan armatny po
imieniu, więc przychodził mu z
pomocą cejkwart Mitwenz.
- Najjaśniejszy panie, Gabriel
Heller, tokarz z Drezna.
- Tomasz Grening, płatnerz.
- Bartosz Raszelski, ten, co
lonty umie robić.
- Abraham Roll, co na miedzi
rysuje.
- Sebastian z Wólki, cieśla.
Byli tu ślusarze, minierzy,
stolarze, pasamoniki i cały
zastęp cieśli. Władysław szedł z
wolna wśród szeregów, patrzył na
cholewy, na szarawary i pasy,
niekiedy odwracał głowę ku
idącemu obok niego
Arciszewskiemu i mówił:
- Mundury trzeba im nowe.
Sporo już masz, mości armatny,
ludzi artyleryjskich, ale trzy
razy więcej zdałoby się.
- I jam tej myśli, miłościwy
panie.
Obejrzał tego dnia król
znaczną część arsenału,
przeszedł przez izby z
muszkietami, lontami i kopiami,
najdłużej zatrzymał się przy
działach ustawionych poza
budynkiem arsenału, których tu
było kilkanaście, bo reszta
stała na dalekim polu
ćwiczebnym. Gdy mu Arciszewski
pokazał pięć sporych armat,
ściągniętych niedawno z
Malborka, Władysław cmokał nad
lufami z zadowoleniem i znów
dodał:
- Gdybyśmy takich mieli bodaj
pięćdziesiąt.
- Byle gotowiznę mieć,
najjaśniejszy panie.
Gdy skończono przegląd,
Arciszewski pokłonił się nisko
królowi.
- Jeśli łaska waszej
królewskiej mości, proszę do
chudej mojej izby.
- Nie inaczej myślałem. Zajdę
do ciebie, bo wolę pogadać z
tobą nie na moich pokojach, a
tu, w arsenale gdzie pachnie
prochem i mosiądzem.
Pchnął więc zawczasu
Arciszewski Piotra do swego
pomieszkania, by zajął się
oporządzeniem stołu, a sam
prowadził króla wolno wokół
zbrojowni, zaprzątając jego
uwagę wielu szczegółami. Król
chwalił, że i sztaby na
odrzwiach pomalowane, a nie
zaskorupiałe jak za czasów pana
Grodzickiego, dojrzał, że i ogon
u delfina na dachu przyczepiony,
kiwał z uznaniem głową, gdy mu
pokazano dziury w sufitach już
wyrąbane na owe przemyślne
windy.
- Ho, ho, mój Arciszewski,
inne tu życie. Z nieba mi
spadłeś, znaczy się, z owej
Holandii.
Weszli do izby, w chwili gdy
Piotr ustawiał już dzbany, misę
z wędzonką i kufle. Zobaczywszy
wchodzącego króla, nieco
przybladł i wyprawiał się
chyłkiem ku drzwiom.
- A ten młokos kto? - zagadnął
Władysław.
- Urodzony Opacki.
Sekretarzuje mi od niedawna i
prowadzi rachunki. Niezłą mam z
niego wyrękę, bo godny zaufania
i na dodatek z przyjaznego mi
rodu.
- Niechże tu chwilę ostanie,
ale chyba on nie tylko od
papierów i kwitów. Koło działa
chodzisz? - król spojrzał
przyjaznym okiem na Opackiego.
- Dopiero uczę się, miłościwy
panie.
- Z pióra gęsiego Turka nie
ustrzelisz, jeno z działa -
żartował król rozsiadając się
przy stole i patrząc wesołym
okiem na zastawę. - To lubię,
kawał wędzonki i kubek. Lepszy
smak niż w kucharskich
frykasach. A pohulać ten twój
sekretarz lubi, panie armatny? -
pytał biorąc kubek z ręki
Arciszewskiego. - Z gęby to
trochę na kleryka patrzy.
Krzysztof uśmiechnął się w
odpowiedzi.
- Otóż to, najjaśniejszy
panie. Chodzi przybladły, bo
upatrzył sobie w Lublinie jakąś
ponętną mieszczkę, której mu ze
łba nie wybiję. Dlatego ani do
jadła, ani do napitku nieprędki.
- Mieszczkę, powiadasz? -
królowi zalśniły oczy i
popatrzył z większą niż dotąd
ciekawością na Piotra. - Widzę,
niegłupi smyk, wie, gdzie szukać
przysmaków. Nalejże mu, mości
Arciszewski! Mój gołowąsie,
mieszczka to cały smak. Nosa do
góry ci nie zadrze, a szykiem
czy giętką kibicią w kozi róg ci
taka zapędzi zacną szlachciankę.
Osobliwie we Lwowie mieszczki
cieplejsze i zgrabniejsze od
innych.
Uśmiechnął się pod wąsem
Arciszewski, wspomniawszy w
duchu, że król jegomość miał
wielki afekt do takiej właśnie
lwowskiej mieszczki. Była dziś
chorążyną w Mereczu, ale dawnymi
czasy przywiózł ją król
Władysław na swój dwór z grodu
lwowskiego.
Tymczasem stary rozpustnik
weselał na twarzy, pociągał raz
po raz z kubka i jeszcze nie
dawał spokoju Piotrowi, który
czekał na chwilę, by jak
najprędzej wymknąć się z izby.
- Powiedzże mi, mój Opacki,
coś sobie w tej mieszczce
bardziej upodobał, górę czy dół?
No, gadajl
- Osobliwie piękną twarz
miała, najjaśniejszy panie!
- E tam, widać, że młodzik z
ciebie. Włosy podkręci, gębę
pomaluje, okrasi się jakimś
świecidełkiem, a nie w tym
rzecz. Od góry do dołu trzeba
było obejrzeć. Jaka tu, w sobie,
i czy stopa lekka, bo to ważna
rzecz. Jak spojrzysz na trzewik,
też możesz wiedzieć, co się tam
wyżej kryje.
Piotr zarumienił się jeszcze
bardziej. Nie wiedział, czy się
śmiać, czy utrzymać powagę.
- Najjaśniejszy panie, na
pogrzebie to było, więc i strój
żałobny.
- Ach, na pogrzebie,
powiadasz? - król jakby się
stropił.
Arciszewski wykorzystał ten
moment, by opowiedzieć królowi o
tumulcie w Lublinie. W miarę jak
mówił, twarz króla pochmurniała.
- Wiem, dlaczego to mówisz.
Przecież w liście z Holandii
pytałeś, czy prawda to, że
ariany z Polski rugują. Wszystko
robiłem, by ukrócić nienawiści
religijne.
- Ależ to, co się stało w
Lublinie, to haniebne bezprawie,
miłościwy panie. Któż je ukróci,
jeśli nie król swoją powagą.
- Tak się tobie wydaje. W
Polsce cię nie było, więc nie
wiesz, ile się nabiedziłem z
fanatykami. Jeszcze dziś
wspominają choćby o tym kleryku
ze Skawinki, co żaków podszczuł
przeciw różnowiercom. Nic o tym
nie słyszałeś?
- Niedawnom jest, miłościwy
panie.
Opowiedział król pokrótce, jak
to było w wigilię Wniebowzięcia
Panny Marii lat temu trzy
zaledwie. Banda żaków
krakowskich odbywszy z klerykiem
ze Skawinki pielgrzymkę do
Kalwarii Zebrzydowskiej napadła
na dwór dysydenta i zrabowała do
szczętu szlachcica.
- Kazałem ich wywlec z
kościoła jezuickiego w
Jordanowie, gdzie się schronili,
i siedmiu z nich postawiono w
białych koszulach przed katem
pod ratuszem krakowskim.
Wszystkim, jak i głupiemu
klerykowi, kazałem ściąć łeb
toporem. Spokój był do tej pory
jaki taki, a teraz znów
zaczynają...
Urwał, ale oburzenie nie
schodziło mu z twarzy. Jakby bił
się w tej chwili z myślami.
- I o tym trzeba mi z tobą
pomówić. Niechże nas samych
zostawią.
Gdy Piotr skłonił się i
wyszedł, król zaczął:
-Każę zbadać ten haniebny
tumult, choć powiem szczerze,
mój Arciszewski, dziś już nie
mogę zbyt ostro wystąpić.
Ogłupione żaki to nie
najważniejsza w tej chwili
troska królewska. Zaszedłem tu
do ciebie i niejeden raz jeszcze
zaglądnę, bo chcę być jak
najbliżej swoich żołnierzy. W
nich cała nadzieja... - Obtarł
wąsy z kropel wina. Gdy
pociągnął dłonią po wielkiej,
nalanej twarzy, rysy zdawały się
tężeć. - Bezpiecznie tu u
ciebie? Nikt nie podsłucha u
drzwi?
- Głucho tu, miłościwy panie.
Żadne słowo nie umknie poza
ściany.
Władysław pochylił się ku
twarzy armatnego.
- Czasy idą chyba najcięższe,
a może i największe i w dziejach
naszej ojczyzny. Albo nam zginąć
w gnuśności i w tłuszczu, albo
na wieki zdobyć wielkość i
potęgę. Ze Szwedami ucichło, ale
miecz otomański wisi ciągle nad
ojczyzną. Od dwóch lat
wstrzymałem Tatarom upominki, bo
już zbyt długo trwała ta hańba
ku pośmiewisku całego świata.
Chan wściekły tylko czeka, by
podszczuć na nas sułtana. Na
razie udają pokój, a głupia
szlachta w to wierzy. A
tymczasem jedyna to chwila w
naszych dziejach, by w
przymierzu z Moskwą, z dzielną
kozaczyzną, z Wenecją i z
ujarzmionymi przez Turków
narodami zgnieść bisurmańców. Tą
tylko myślą żyję i po jej
spełnieniu zamknę oczy w pokoju.
Mówię z tobą poufnie, boś stary
wódz i żołnierz, nie żadne
paniątko. Niedawno przysięgę
spełniłeś na wierność Koronie...
- Najjaśniejszy panie, do
grobowej deski będę ją miał w
pamięci.
- Wierzę. Pamiętam, jak to
pisałeś jeszcze z Brazylii o
tych, co to w deliach i
złotogłowiach, więc bardziej
ufam tobie niż panom senatorom.
Powiedz, co sądzisz o takich
zamiarach?
- Porywająca myśl,
najjaśniejszy panie, któż by za
nią nie poszedł. Ale chan i
sułtan mają olbrzymie wojsko,
nader karne, nie swawolne jak
nasza rozpuszczona szlachta.
Trzeba mieć regimentów moc,
zdatnych zaciężnych żołnierzy,
regularne wojsko, zależne tylko
od majestatu.
- Słowa z ust mi wyjmujesz.
Nalej! Byłeś w tych dniach w
Ujazdowie?
- Byłem, miłościwy panie.
Gwardia waszej królewskiej mości
pod Osińskim i Pacem dobrze się
prezentuje, ale regimentów nie
za wiele...
- W Ujazdowie jest ich trzy
tysiące, a poza Warszawą,
rozumiesz, by szlachty nie
drażnić, trzymam drugie tyle.
Choć i ta gwardia, co stoi w
Ujazdowie, kole w oczy wielkich
panów. Oni chcieliby widzieć
króla przy małym wojsku.
- A sami mają potężne poczty.
Wiśniowiecki, choć nie król, ma
ponad sześć tysięcy żołnierzy.
To samo, jak mówią, pan
Lubomirski i Koniecpolski.
- Ba, toś powiedział. Im
wolno, królowi nie! Zawsze
mówią, że majestatowi nic nie
grozi, swymi piersiami go
obronią. A oni muszą jakoby
pilnować dalekich granic
ojczyzny.
- Pilnują granic, ale jeszcze
bardziej swoich poddanych.
- Utrafiłeś w sedno. Każdy z
nich pan na swoich ziemiach, nie
dla króla jego wojsko. Ja zaś
mogę tylko liczyć na żołnierza
zaciągniętego z własnej
szkatuły, na gwardię i przede
wszystkim na lud kozacki.
Tu król zniżył głos, choć
nikogo obcego nie było w pokoju.
- Byłeś w Indii, gdy przed
ośmioma laty naparli panowie na
sejmie i z tych dzielnych
Kozaków królewskich porobili
poddane chłopstwo.
- Słyszałem o tym na ziemi
brazylijskiej, listy tam
niekiedy miewając i krew się we
mnie burzyła. Kozacy rejestrowi
to jedyny w Polsce żołnierz
regularny.
- Nigdy tego schłopienia
żołnierzy nie chwaliłem, a nawet
dziś żałuję, żem się wtedy nie
umiał sprzeciwić. I w tym, mój
Arciszewski, moja rzecz
najpoufniejsza. Słuchaj, mam
zmowę z Kozakami. Przyrzekłem
ich atamanom, że zwiększę po
dawnemu liczbę rejestrowych i
przywrócę im przywileje. A jeśli
Turków zwyciężymy, to, Boże
święty, ja z tych Kozaków zrobię
najwierniejsze i najdzielniejsze
wojsko Rzeczypospolitej.
Rozumiesz, co za siła będzie
wtedy u króla? Czterdzieści,
nie, pięćdziesiąt tysięcy.
Oczy królowi się zaiskrzyły.
Wzrokowi było za ciasno w
skromnej izbie arsenałowej.
Władysław zwrócił twarz ku
zielonym jaśniejszym oknom i
patrząc w światło mówił:
- I wtedy, mój Arciszewski,
zobaczymy, czyja władza będzie w
ojczyźnie, króla czy królewiąt.
- Nagle jakby się spostrzegł, że
za dużo powiedział, i znów
nachylił się do armatnego. -
Powiedz mi, Arciszewski, mój ty
jesteś?
- Czyjże, na miły Bóg,
najjaśniejszy panie! Serce się w
piersiach kraje, gdy słyszę
takie pytanie.
- Nalej!
Wychylił szybko kubek wina.
- I ty wypij na zdrowie i na
pomyślność moich planów.
- Zdrowie twoje, miłościwy
panie!
- Słuchaj! Zaznałeś wiele
krzywd w życiu, więc łatwiej
mnie zrozumiesz. Od lat
zakładają mi pętlę na gardło.
Tylko z pozoru uznają władzę
królewską, judasze w rękę
całujący. Za nic im król, po to
on tylko, by dawał
królewszczyzny, donatywy,
dzierżawy i zaszczyty. Umrze
który z paniąt czy królewiąt,
sprobujże dać po nim
województwo, starostwo swojemu,
byś miał w nim poplecznika.
Zaraz podstawią ci krewniaka i
dozgonny wróg z magnata, jeśli
król nie posłucha jego woli.
Zwolni się buława czy pieczęć,
to już jeden przez drugiego
nastawa. Nawet, co twoje,
zabiorą ci bezprawnie. Odkryli
chłopi sól w Świerczy, we
włościach pana wojewody
krakowskiego, to Lubomirski -
wbrew prawu - sam założył
kopalnię, krocie na niej robi i
nie słucha królewskiego rozkazu.
A przecie sól do króla należy.
Wiśniowiecki, zaś najeżdża nawet
przeze mnie darowane
królewszczyzny i każ mu stamtąd
wyjść. W kułak się ze mnie
śmieje...
- Hańbo, hańbo! Włosy stają na
głowie, miłościwy panie!
- Nie koniec jeszcze.
Odmówiłem pupilowi Albrychta
Radziwiłła starostwa, to książę
nos zwiesił i tak groził,
sejmiki zwoływał, tak mącił, że
musiałem ustąpić. Jak tu
królować, święty Boże! A czy
wiesz, mój Arciszewski, kiedy
mnie lęk największy bierze?
- Słucham, miłościwy panie.
- Gdy patrzę na syna
Zygmuntka. Uczę go od dziecka
honoru i królowania, ale gdyby
mu przyszło tak jak mnie męczyć
się i borykać, to lepiej kamień
u szyi, kamień u szyi, powiadam.
Toteż, nim mi chłopię podrośnie,
chciałbym królestwo urządzić,
wzbić je w chwałę, uspokoić
granicę od Turków i, co
najważniejsze, zostawić mu
wewnątrz kraju prawdziwą
królewską władzę. Z nią tylko
przyszłość kraju i narodu. Bez
niej przepiją, przefrymarczą i
rozszarpią na strzępy tę
nieszczęsną ziemię.
Zasapał się, wsparł głowę na
dłoni.
- Ale ja cięgiem gadam, a ty
zaś nic - powiedział z
nieoczekiwanym wyrzutem.
- Panie miłościwy, serce mi
bije od takich wielkich planów.
Niejedno widziałem na świecie i
to wiem, że te państwa silne,
gdzie władza mocna u majestatu i
gdzie żołnierz stały, choćby jak
to u Olendrów. Wasza królewska
mość, trzeba wojska jak
najwięcej naściągać i listy
przepowiednie rozpisać. Powołać
pod broń zaciężnych żołnierzy,
wziąć chłopstwo do dragonii,
przysporzyć artylerii. Jeśli na
dodatek Kozacy królowi powolni,
to razem będzie wielka siła przy
tronie. Gdy ją panowie zobaczą,
posłuchają.
- Listy przepowiednie,
powiadasz? Co dnia nachodzi mnie
ten zamysł, ale jeszcze wzdrygam
się. Zawrzeszczą mnie, że bez
sejmu wydaję listy zaciągowe.
- Gdy groźba wielka, król może
dać listy przepowiednie za wolą
samego senatu. Za późno będzie,
gdy już Tatarzy czy Turcy wjadą
w granicę.
- Słowo w słowo mówię to samo,
ale waham się. Kanclerz wzywa do
ostrożności. Trzeba, powiada,
urobić naprzód senatorów
rezydentów.
- Bywa, że zbyt długie wahania
gubią wielkie zamiary. Miłościwy
panie, skoro dostąpiłem łaski
słuchania z ust królewskich o
tak niezwykłych sprawach,
nadmienię jeszcze jedno.
Kanclerz Ossoliński, wszyscy to
mówią, najwierniejszy królowi
minister. Niechże listy
przypieczętuje, a choćby potem
psioczyli, wojsko zawczasu
stanie. Nie daj zaś, Boże, by
wszystko na sejm puścić, bo
diabli wezmą i wyprawę, i
nadzieję wzmocnienia władzy
królewskiej. Wtedy zresztą
wcześniej i więcej będzie
wiedział o zaciągach sułtan niż
niejeden szlachcic w ojczyźnie.
- Konstytucja jest, żeby się
sejmu pytać o wojnę.
- Zła to konstytucja, co wiąże
królowi ręce w każdym
poruszeniu.
- Ossoliński, powiadasz,
przypieczętuje listy królewskie?
Ossoliński wierny mi kanclerz,
to pewna...
Nastała cisza, Władysław
pogrążył się w myślach.
Arciszewski uszanował milczenie
króla i czekał na jego słowa. Na
dworze dały się słyszeć bębny i
rozkazy. Z dalekiego pola
ćwiczebnego nadbiegł w tej
chwili odgłos wystrzałów.
Władysław ocknął się, powstał.
- Ćwiczą twoi puszkarze. Miły
ten pogłos dla ucha.
- Nie marnują czasu, miłościwy
panie. Próbują nowe działa.
- Falkonety, jeśli ucho nie
myli.
- Tak jest, najjaśniejszy
panie. Lekkich armat najwięcej
nam potrzeba, łatwiejsze do
dalekiej wyprawy. Za kilka dni
będziemy mieli dwa działka
przenośne.
- Przenośne, powiadasz? -
zaciekawił się król. - Takich
jeszcze nie widziałem.
- Wymyśliłem je w Brazylii,
gdzie przyroda do tego zmuszała.
W czasie tamtejszych deszczów
każde cięższe działo to jeno
kula u nogi.
- I u nas na południu szlaki
nader niedogodne.
- Toteż zdałoby się takich
dział mieć kilkanaście. Dwa
sporządzone na próbę lada dzień
przyśle mi giser Tima. Poza tym
umyśliłem ściągnąć do Warszawy
mistrza Getkanta, który o
wielkim moździerzu myśli i już
podobno na schyłku ma wynalazek.
- Dajże mi znać, gdy to
wszystko będzie gotowe. Zresztą
będę tu teraz bywał częściej.
Byle mi tylko twoi puszkarze
gęściej strzelali, bo gdy ich
słyszę, mój Arciszewski,
zapominam o paniątkach i panach
senatorach. Bądź zdrów, za kilka
dni znów przyjadę. To, cośmy
mówili o Tureckiej wojnie,
rozumiesz, kamień w wodę. O
Tatarach tylko myślimy.
- O Tatarach - potwierdził z
uśmiechem Arciszewski i
prowadził króla ku bramom
arsenału.
Rozdział VIII
Od tego dnia król bywał
częstym gościem w arsenale.
Przyjeżdżał bez żadnej
zapowiedzi, to rano, to
wieczorem. Jakby dla niepoznaki
wpadał bez orszaku we trzy,
cztery osoby, zawsze konno i z
niezwykłą pasją lustrował sprzęt
artyleryjski i żołnierzy. Kazał
bić z dział, ujeżdżać konie,
robić próby z pośpiesznym
przetaczaniem armat.
Bywało też, że przywoził ze
sobą młodego Zygmunta i wiódł go
do ustawionych dział. Gdy przy
pierwszym wystrzale kartacza
chłopiec zapłakał z przerażenia
i zdawało się, że ogłuchł na
chwilę, król pogłaskał go po
głowie i napomniał:
- Gdy ma huknąć, gębę otwórz,
nie będzie ci w uszach dzwonić.
Ale już przy następnych
wystrzałach cieszyło go
opanowanie dziecka i wpadał w
zachwyt, gdy młody królewicz
zbliżał się do kartauna,
obmacywał gorącą lufę i zaglądał
pod koła i wasąg.

- Dajcie mu lont do ręki -
wołał uradowany król, mrugając
znacząco do pana armatnego.
Wtedy sam Arciszewski brał
lontownicę od puszkarza, udawał,
że przytyka ją do ognia i dawał
królewiczowi zimny lont do ręki,
z rozkazem przytknięcia do
działa. Wtedy skądś z boku
rozlegał się wystrzał kartauna.
Łamała się w oddali utrafiona
pociskiem ćwiczebna szopa i król
krzyczał:
- Trafiłeś, Zygmuntku! Dzielny
z ciebie puszkarz!
Młody Waza robił się wtedy
poważny i nadymał wargi.

- To nie ja trafiłem. Bez
ognia działo nie wystrzeli. Ale
chciałbym takie mieć i sam końmi
powozić - mówił ku nowej uciesze
króla.
- Jak podrośniesz, pan armatny
dostawi ci takich dwadzieścia,
co ja mówię, pięćdziesiąt.
- Dostawię, królewiczu -
potwierdzał z powagą armatny.
Za trzecim pobytem w arsenale
król, zaraz po przyjściu,
bardziej niż zazwyczaj
podniecony, nawet nie lustrując
żołnierzy, kazał się prowadzić
do izby armatnego. Ledwie drzwi
się zamknęły, powiedział do
Arciszewskiego:
- Pora coraz bardziej gorąca,
rozumiesz. Trzydzieści dział co
najlepszych poślij pod Lwów,
chciałbym, by tam stanęły około
piętnastego maja.
- Stanie się według woli
królewskiej. Nocą armaty
wyprowadzę.
- W mig chwytasz moje myśli -
pochwalił król. - Pytałem
astrologów i uczonych, mówią, że
lato będzie ciepłe i jesień ma
przyjść prawie niedżdżysta. A
zatem chciałbym w sierpniu z
pomocą Bożą... Jak ty myślisz?
Niby zadawał pytanie, ale
wcale nie oczekiwał odpowiedzi.
Pochłonięty oszałamiającym go
planem wpatrywał się w własną
wyobraźnię i mówił:
- Wszystko już widzę jak na
dłoni. Staje mi przed oczyma
wymarsz całego wojska, stary
szlak na Chocim, dalej na
Budziak między Prutem a
Dniestrem... Lada dzień puszczę
te listy przepowiednie...
- W tym rzecz, najjaśniejszy
panie!
- Nic mnie już od tego nie
odwiedzie. Jutro i tobie przyślę
nowe pieniądze, by dalej rósł
sprzęt, mnożyły się beczki
prochu - by i buty były, jak się
patrzy, i mundury. A jutro nie
zapomnij, trzydzieści dział
zawczasu... pod Lwów.
Jak wpadł nagle podniecony,
tak też szybko, po kilku
minutach pobytu, wsiadł z
powrotem na konia i popędził
samopięć z dworzanami w stronę
Ujazdowa.
Cały arsenał, wszyscy
puszkarze, muszkieterzy i
rzemieślnicy byli dumni z owych
wizyt królewskich. Zresztą
jednocześnie z tym zaszczytem
spadały na nich dobrodziejstwa.
Król podsyłał postawy płótna i
wełny na nowe mundury, skórę na
buty, niekiedy kazał przetaczać
kilka beczek wina do arsenału.
Mieszczanie warszawscy: szewcy,
krawcy, siodlarze, mieli teraz
sporo zamówień od pana
armatnego, szyli pospiesznie
szarawary, kolety, pasy,
ładownice, buty i kalety.
Pod koniec tygodnia wrócił
Siemianowicz z Torunia i
wyładowywano ze szkut wiślanych
całe stosy muszkietów. Każdy
człek w arsenale miał teraz po
uszy roboty, więc nie brakowało
jej i Piotrowi. Krzątał się po
polu ćwiczebnym, po kancelarii
arsenału, po warsztatach, a
jeszcze trzeba było biegać po
mieście z rozlicznymi zleceniami
armatnego. Ten ostatni obowiązek
najmniej mu ciężył, bo każdej
wyprawie na miasto towarzyszyła
nadzieja napotkania panny z
Lublina. Niemniej jednak
nadzieje się nie spełniały,
każdy dzień poszukiwań kończył
się coraz smutniejszym zawodem.
Wtedy wieczorem, po całodziennej
pracy, która zaprzątała umysł,
młody człowiek zapadał to w
marzenia, to w apatię.
Leżąc na żołnierskim tapczanie
w izbie przyległej do
pomieszkania armatnego, niekiedy
godzinami patrzył w olej
dogorywający w lampie i pogrążał
się w rozterce i zwątpieniu.
"Trzeba to ze łba sobie wybić,
bo ani spokoju, ani radości.
Zapomnieć o niej i być
beztroskim jak tylu innych
młodych ludzi" - mówił do
siebie, ale były to czcze
postanowienia, bo za chwilę na
nowo o niej myślał.
Najbardziej cieszył się, gdy o
takiej wieczornej porze wzywał
go do siebie dowódca artylerii.
Jak za dotknięciem różdżki
czarodziejskiej znikały wtedy
tęsknoty i otrzeźwiony, wyrwany
ze zwątpień szedł do izby
generała.
O takiej porze cicho było na
dworze, nie słyszało się
musztry, klątw żołnierskich ani
szczęku muszkietów. Jedynie z
rzadka samotny okrzyk warty
leciał nad dachami gmachu i
przypominał, że to jednak
arsenał. Izba armatnego
nabierała wieczorem swoistego
wyglądu. Ginęły w półmroku nagie
ściany, a odwrotnie, rozrastał
się lśniący pośrodku stół,
zasłany księgami i rysunkami, na
których kładło się złociste
ciepło świec z lichtarza. Inny
też bywał o tej porze siedzący
za stołem pan armatny, bez
żupana i pasa, w koszuli
rozchełstanej na piersiach.
Wydawał się Piotrowi mniej
żołnierski, ale młodszy, bo biel
kołnierza gładziła mu ostre rysy
twarzy.
Arciszewski rzucał nieznacznie
okiem na podkrążone oczy
adiutanta, udawał, że nie
dostrzega braku krwi na jego
twarzy, i mówił:
- Siadaj tu i patrz na
rysunki!
Raz były to szkice mostołodzi,
zamówionych przez Krzysztofa w
Pucku, innym razem rysunki
falkonetów, ciężkich kolubryn
czy pomniejszych oktaw i
moździerzy. Pochylali się obaj
nad kartami i młody człowiek
słuchał objaśnień dowódcy, nie
skąpiącego mu swojej
artyleryjskiej czy inżynierskiej
wiedzy. Kiedy indziej
Arciszewski brał oprawny w skórę
foliał, wypieszczony przez
introligatora i mówił z ojcowską
ciepłotą:
- Wszystkiego musisz się,
chłopcze, uczyć, by nie być
tępym jak większość naszej
szlachty, co tylko ufa karabeli.
Jeśli chcesz zostać oberszterem,
tę księgę musisz umieć na
pamięć.
- Co to takiego, wasza miłość?
- Dzieło o artylerii Hiszpana
Diego Uffano, niedawno
ogłoszone, które przywiozłem z
Holandii.
Piotr pochylał się nad księgą,
pochłaniał wzrokiem misterne
rysunki i dostawał wypieków.
Zapominał o pannie lubelskiej i
zamiast utęsknionej twarzy
podziwiał teraz kunszt
artyleryjski wyłożony w księdze.
- Patrz tutaj, byś wiedział,
jako działo, gdy koni
niedostawa, prowadzić. Jak
widzisz, spora to armata, więc
trzy liny potrzebne, a ile ludzi
do ciągnienia? Popatrzże!
- Dwadzieścia człeka tu widzę.
To znów uczył go, jak działo
"w baszcie potajemnie zasadzić,
jak go prowadzić na górę bardzo
przykrą".
- Trzeba, widzisz, wbić pal
dębowy, gruby niemal na człeka,
liny na nim wkoło zahaczyć i
zamiast w górę, kędy koniom
ciężko, w dół, ku dołowi liny
ciągnąć, a działo się w górę
wywlecze. Nie daj Boże, byś
wtedy zapomniał o
zabezpieczeniu, co też zresztą
zabaczył ów hiszpański
indzinier. Gdyby się liny
zerwały, już po armacie, bo się
na dół potoczy i roztrzęsie.
Krok w krok trzeba bele i
kamienie podsuwać z zadu,
zwłaszcza że i koniom będzie
łatwiej odsapnąć.
Siedzieli tak nad rysunkami i
przymierzali, jako baterię w
ziemię wpuszczoną uczynić, jak
"municją" prowadzić, jak
ustawiać w lufie kąty podług
celu.
Jednego takiego wieczoru
Arciszewski wyjął z szuflady
jeszcze inne rysunki.
- Jutro sobota, a najdalej w
poniedziałek wpadnie do nas król
jegomość, bo ciekaw nowych
działek, które zamówiłem u
warszawskich giserów. Skoczysz
mi jutro do sławetnego Timy z
upomnieniem, by przed niedzielą
dostawił działka. Znasz tego
gisera?
- Niestety nie poznałem go
dotąd i nie wiem, gdzie jego
pomieszkanie.
- Warsztaty i kuźnie ma na
Nowym Mieście, a mieszka na
Rynku. Z rana jednak raczej
znajdziesz go przy kuźniach.
Działa widziałem, chyba już
gotowe, ma tylko przymocować do
nich herby królewskie. Napomnij
go do pośpiechu, choć - Bogiem a
prawdą - opieszałym on nie jest.
Piotr myśląc, że na dziś
koniec posłuchania, poderwał się
z miejsca.
- Według rozkazu, wasza
miłość.
- Czekaj! Nie tylko o to mi
chodzi. Widziałeś tu kiedyś
małego królewicza?
- Kto go nie widział, mości
generale, wszyscyśmy go
pokochali.
- Ano widzisz, udał nam się
syn królewski, tyle że zbyt
wątły jak na te dostatki, w
jakich żyje. Król jegomość
świata bożego poza nim nie
widzi, trzeba nam pamiętać o
ojcowskim sercu. Poproś mistrza,
by wedle tych oto rysunków odlał
ze dwadzieścia maleńkich
falkonetek, takich, jak znaczę,
na ćwierć łokcia. Muszą być tej
samej urody i tak ruchome jak
prawdziwe działa, skoro mają być
zabawką królewicza. Poślemy je
Zygmuntowi, niech się od
maleńkości uczy artylerii.
- Wasza miłość o wszystkim
myśli - wyrwało się z ust
Piotrowi.
- Król jegomość tyle serca ma
dla arsenału, niech więc widzi,
że umiemy się odwdzięczyć. A
syna chce mieć wojennego, to
niechże ten mały bawi się
armatą. To chyba na dziś
wszystko, mój Piotrze.
- Kłaniam się waszej miłości -
Piotr miał się do wyjścia.
- Aha! Czekaj no! Może się
zdarzyć, że pan Tima cię poprosi
do pomieszkania w gościnę, to
chocieś szlachcic, nie gardź
mieszczańskim domem.
- Zacny mieszczanin nie gorszy
od herbowego. Zresztą ja ubogi
szlachcic, nosa mi nie
zadzierać.
- Nie znaczy to, byś się tam
miał zasiedzieć, choć gadają, że
u mistrza Timy panna urodziwa...
- Broń Panie Boże, wasza
miłość. O jednej tylko myślę, za
nic mi wszystkie najgładsze.
Uśmiechnął się jakoś ponuro
Arciszewski.
- Ki diabeł! Na zakonnika mi
idź, nie na żołnierza, skoroś
się jednej uczepił. A teraz
wracaj do siebie i wyśpij się.
Nie myśl mi cięgiem o jednej
podwice, bo oczy masz od
niewczasowania podpuchnięte. Z
Bogiem!
- Z Bogiem, wasza miłość!
Rozdział IX
Drugiego dnia po południu
Piotr wybrał się do ludwisarza.
W warsztatach na Nowym Mieście
Timy nie zastał. Pracujący tu
rzemieślnicy objaśnili go, że
pryncypał sobotnie popołudnie
spędza zawsze w domu, nie tyle
zawczasu świętując, ile
porządkując rachunki w swoim
kantorku.
Piotr pierwszy raz będąc w
ludwisarskich szopach napatrzył
się przy okazji wielkim
glinianym formom, potężnemu
piecowi, od którego żar bił na
kilka sążni, i kilku dzwonom
sporej wielkości, jeszcze
chropawym, niedawno widać
odlanym. Gdy spytał o działka,
starszy z czeladników,
zastępujący tu mistrza,
przyjrzał mu się od stóp do
głowy i powiedział nieufnie:
- Są, proszę waszmości, ale
pokazać nie pokażę. Mistrz
polecił, by bez jego wiedzy
nikomu ich nie wystawiać na
widok.
- Z arsenału jestem, od pana
armatnego.
- Wierzę waszmości, ale mnie
się trzymać woli pryncypała.
- Nieufne łyki! - burknął
Piotr i odszedł urażony.
Niemniej jednak, gdy szedł ku
Staremu Miastu, odleciało go
wzburzenie, a nawet przyznał w
duchu rację czeladnikowi. Jasne
było, że to z polecenia pana
armatnego zarządzono ową
ostrożność.
Przez Bramę Nowomiejską ledwie
się przecisnął. O tej porze był
tu wielki ruch wozów,
opuszczających miasto przed
niedzielą. Umykały też poza
bramę całe sznury przekupniów z
kobiałkami i wszelakiego rodzaju
domokrążców, mających
pomieszkanie na przedmieściach.
Na Rynku pierwszy napotkany
przechodzień objaśnił Piotra,
który to dom służy za
pomieszkanie rodzinie sławetnego
Timy. Za chwilę sekretarz
przełożonego nad armatą stał na
kamiennych schodkach przed
ciemnymi dębowymi drzwiami i
chwytał za żelazną kołatkę.
Na pierwszym piętrze poruszyły
się okiennice i dał się stamtąd
słyszeć młody kobiecy głos:
- Kto tam?
Piotr podniósł głowę, pewny,
że to pewnie owa dzierlatka, o
której mówił pan armatny, ale
dojrzał tylko dłoń i rąbek
uciekającego rękawa.
- Czy zastałem sławetnego
mistrza Timę? Przychodzę od pana
armatnego - krzyknął w stronę
okna.
U góry słychać było pomieszane
szepty i po krótkiej chwili
odezwał się z okna inny głos,
stateczniejszej białogłowy.
- Jest, proszę waszmości,
zaraz otworzymy.
Ktoś już stukał obcasami po
drewnianych schodach i zaraz
potem poruszyła się we drzwiach
zasuwa. W półmroku mało
widocznej sieni Piotr posłyszał:
- Witamy waszmości!
- Co to? Na cztery spusty się
zamykacie? - powiedział Piotr z
niejaką ironią, uważając, że
pozycja sekretarza generała
artylerii upoważnia go do
stanowczego tonu.
- Daruj, waszmość, żołnierstwa
teraz sporo w mieście, a ludzie
wśród nich bywają lada jacy.
Proszę tędy - wskazywała drogę -
prosto przez sień, na tyłach
kantorek mojego męża.
Teraz dopiero Piotr
spostrzegł, że owa kobieta w
fartuchu, od którego biło w nos
szafranem i ciepłym pieczywem,
to żona gisera. Stojąc już w
głębi mrocznej sieni skłonił się
szarmancko i powiedział:
- Piotr Opacki jestem,
sekretarz pana armatnego.
- Miło mi powitać waćpana...
Zdawało się, że chce jeszcze
coś powiedzieć, ale już byli
przed drzwiami kantorka.
- To tu, proszę jejmości?
- Tu, waćpanie - potwierdziła
drzwi uchylając.
Piotr stanął w progu, na
wprost mahoniowego biurka, nad
którym widać było pochyloną
postać mieszczanina. Izba była
urządzona dostatnio. Pod
lunetowym sklepieniem stała
potężna szafa gdańska, ozdobiona
polerowanymi rzeźbami i
srebrnymi antabkami, po jej
bokach dwie przysadziste, też
rzeźbione skrzynie, a tuż przy
drzwiach kanapa pokryta
gniecioną w kwiaty skórą. Od
podłogi świeżo wymytej przed
niedzielą wiało zdrową wilgocią,
a czystość każdego sprzętu
mówiła o schludności domostwa.
Widząc to wnętrze zasobne, o
ładzie gospodarskim, jakiego nie
widywał dotąd w dworkach
szlacheckich pod Lublinem, Piotr
nieco się skłopotał i stracił na
pewności siebie. Nigdy dotąd nie
był w mieszczańskim domu
warszawskim i nie wyobrażał
sobie takiego ładu i dostatku.
Co więcej, niedawno myślał, że
zastanie tutaj mieszczucha w
skórzanym fartuchu, odzianego
jak owi czeladnicy przy
mosiężnych dzwonach na Nowym
Mieście, a tymczasem miał przed
sobą człowieka o rozumnych,
myślących oczach, o ujmujących
rysach twarzy, a przy tym
ubranego w jedwabny żupan i na
dodatek z gęsim piórem w ręce.
Znów powtórzył swoje nazwisko
i powołał się na pana armatnego,
co zwykł był mówić z pewną dumą,
szczycąc się swoim
zwierzchnikiem.
- Witajże, drogi gościu! Z
całego serca witam waszmość w
skromnym domostwie. Jakże tam
zdrowie pana armatnego?
- Dzięki Bogu, przy dobrym on
zdrowiu. Przysłał mnie, by
upewnić się, czy w poniedziałek
o świcie działka będą w
arsenale, bo król jegomość
ciekaw je widzieć. Byłem w
szopach mistrza, alem tam
niczego nie dopiął, bo wielce
przebiegli twoi czeladnicy, nie
dali do działek dostępu.
Słysząc to giser uśmiechnął
się pod wąsem, widać mu
schlebiało, że ma tak zaufaną
czeladź.
- Mówił mi pan Arciszewski, że
teraz sporo Ormian i Persów
myszkuje po mieście, a działka
przecież nowej indzinierskiej
roboty. Gotowe są, proszę
waćpana, i herby na nich już
wygładzone. Jako się rzekło przy
umowie, w poniedziałek z rana
będzie je miał pan armatny w
arsenale.
- To i chwała Bogu, ucieszy
się pan Arciszewski.
- Pan armatny człek światowy,
myśli zapewne, że tylko u
Olendrów solidne rzemiosło.
Mistrz Tima nigdy nie zawodzi,
mój młodzieńcze...
Trochę nie spodobało się
Piotrowi owo bezceremonialne
napomknienie o adolescencji, ale
nie robiąc z tego kwestii,
pochwalił gisera za punktualność
i wyjąwszy zza pazuchy rulon
przystąpił teraz do sprawy owych
królewskich zabawek. Mistrz Tima
zaciekawił się, przeglądał
rysunki, szeleścił skręcającym
się krnąbrnie papierem i zaczął
cmokać z jakimś młodzieńczym
podziwem.
- Fi! Fi! Czegoś takiego
jeszcze w moim życiu nie
robiłem. Urzekające cacka! Aleś
mi waszmość sprawił przyjemność.
Wielka radość dla mnie, że moją
robotą będzie się bawił syn
królewski. Ucieszy się tym i
cała moja rodzina. Jeśli
waszmość nie pogardzi domem
mieszczańskim, to proszę teraz
do izby na górę, pokażemy to
białogłowom.
Podobał się Piotrowi gospodarz
i jego schludny dom, ale zrazu
wymawiał się:
- Pora mi do arsenału. Zbyt
długo zabawiłem szukając waćpana
w ludwisarni.
- Jak to? Gardzisz
mieszczaninem?
- Broń Boże! Zresztą sobota,
dom asana w przedniedzielnym
kłopocie.
- U starego Timy w sobotę do
południa kończy się wszelkie
domowe ochędóstwo. Teraz to
tylko suknie do kościoła
prasują.
Tima, choć często wspominał o
skromności swojego
mieszczańskiego obyczaju i
ubóstwie pomieszkania, nie robił
wcale wrażenia człowieka
zakłopotanego przed szlachcicem.
Miał w sobie mieszczańskie
dostojeństwo, które - Bogiem a
prawdą - spodobało się Piotrowi,
zwłaszcza że wspomniało mu się w
tej chwili mizerne życie
szlachty sąsiedzkiej z okolic
Opatowa, u której często gęsto
ani pióra, ani papieru w domu
nie ujrzałeś.
Poszli na górę po
wymoszczonych chodnikiem
schodach. Piotr podziwiał po
drodze krętą, plecioną w
drewniany warkocz poręcz i
ciężką, mosiężną latarnię,
przedziwnie kunsztownej roboty.
`ty
Część pierwsza (c.d.)
Rozdział IX
(c.d.)
Mistrz ludwisarski nie bez
dumy wprowadził gościa do
wielkiej, bogatszej niż kantor
izby. Były tu meble dostatnie,
ciężkie, fotele, których pełna
uroda skryta była pod szarymi
pokrowcami, niemniej jednak
nęciły ku sobie miękkim
oparciem. Wielką ozdobą
pomieszkania były makaty
tureckie i kilka obrazów o
złotociemnych barwach. Pośrodku
głównej ściany wisiał portret
kobiety, która jak żywa wodziła
za Piotrem oczyma.
Widok malowanej postaci
zaskoczył Piotra. Te oczy były
nie tylko żywe, wciąż za nim
chodzące, ale chyba już raz
widziane. Zdziwienie gościa nie
uszło uwagi Timy, który z
zadowoleniem badał wrażenie,
jakie na szlachcicu robi jego
mieszkanie.
- To moja małżonka lat temu
dziesięć.
- Piękna twarz i chyba nie
lada mistrz ją malował.
- Obrazy jego pędzla znajdzie
waszmość i na królewskim dworze.
- Mistrz Tima nie powstrzymał
się od tej pochwały.
Gdy usiedli w fotelach,
gospodarz zawołał ku uchylonym
drzwiom:
- Chodźcie obie z matką. Mamy
miłego gościa. Przygotujcie też
coś niecoś, bo mu spieszno, a
bez kubka petercymentu nie
wypuszczę go z domu.
Za drzwiami rozległy się
zakłopotane szepty. Zdawało się
Piotrowi, że toczy się tam jakiś
pośpieszny spór, ale dosłyszał
tylko kilka słów:
- Idźże, nie ociągaj się!
- Jakże to, w fartuchu się
pokażę?
Wreszcie nadbiegł z korytarza
głos Timowej:
- Zaraz wejdziemy, tylko
poczęstunek przygotujemy.
- Musisz waszmość wybaczyć -
mistrz pochylił się do Piotra -
żadna tu nie wejdzie, zanim się
przed lustrem nie pokręci.
Dopiero po dłuższej chwili
wsunęły się do izby dwie
kobiety. Żona gisera szła
przodem, niosąc przed sobą spory
gąsiorek i kubki, za nią kryła
się córka Timów ze srebrną tacą
w rękach. Wraz z wchodzącymi
wpłynął do izby ten sam zapach
świeżo pieczonych ciast, jaki
niedawno powitał Piotra w
korytarzu.
- Moja żona i córka - mówił
już Tima. - A wy, moje drogie,
poznajcież pana Opackiego.
Piotr podniósł się z krzesła,
ale nim zdążył wypowiedzieć
pierwsze słowo, oniemiały mu
usta. Przed nim stała dziewczyna
z Lublina. Patrzył olśniony. Ona
nie zdawała się zwracać na niego
uwagi, szła lekko z rzęsami
spuszczonymi na zarumienione
policzki. W całej postaci nie
znać było na pozór żadnego
zakłopotania, ale wprawne oko
matki dostrzegło, że srebrna
taca stawiana przez córkę na
stole drga z lekka na mahoniowej
desce.
- Anielciu, poznajże jegomości
- powtórzył Tima. - To zaufany
pana armatnego.
- Oczom nie wierzę - bąkał
Piotr. - Chyba Bóg zrządził...
Stary giser patrzył na oboje
młodych nic nie rozumiejąc,
natomiast jego żona powiedziała
w tej chwili z całą swobodą:
- Obie pamiętamy waćpana z
Lublina. Nawet mi było dziwne,
żeś mnie waćpan nie poznał w
bramie.
- Przepraszam. W głowie mi nie
postało, że tu właśnie panie
napotkam.
Teraz Tima rozłożył ręce
serdecznym gestem.
- Boże święty, to i ja znam
waćpana, tyle że z opowieści.
Bóg łaskaw dla mnie, skoro mi
zesłał tak zacnego gościa,
któremu wdzięczność winna moja
rodzina. Honorowo znalazłeś się
tam waszmość, więc czym chata
bogata, tym rada. Siadajże,
siadajże, to mi dopiero okazja!
Piotr nie widział
wyciągniętych ku niemu rąk
mieszczanina, patrzył nadal w
dziewczynę. Pierwszy raz widział
ją w całej urodzie, jeszcze
piękniejszą niż w dawnych
ciężkich sukniach żałobnych, w
jakich trwała po dziś dzień w
jego wspomnieniu. Prawdę mówiąc,
nie wiedział w tej chwili,
jakiej tam barwy jej suknia i
jakiego kroju, bo patrzył tylko
w twarz dziewczyny. Aniela,
ośmielona wrażeniem, jakie
wywarła na młodym człowieku,
powróciła już do całkowitego
spokoju i powiedziała z
filuternym uśmiechem:
- Widziałyśmy tu kiedyś
waćpana na ulicy, ale z konia
toś nas nawet dostrzec nie
raczył.
- To panie były? Jakiż głupiec
ze mnie, Boże święty!
Ugryzł się w język, by nie,
wyznać, że przecież wrócił wtedy
w uliczkę i na darmo ich
poszukiwał.
- Widziałem z konia obie panie
w towarzystwie jakiegoś
mieszczanina, ale Bóg mi rozum
wtedy odjął i pomyślałem, że się
mylę. Zresztą w błąd wprowadził
mnie mój żołnierz, mówiąc, że to
sławetny Dzianot z żoną i
teściową.
Młoda dziewczyna oblała się
znowu pąsem, a matka na widok
jej rumieńców ściągnęła nieco
brwi i szybko zagadnęła:
- My tu mówimy i mówimy, a
waćpan nic w ustach nie ma.
Skosztuj naszego ciasta, choć
jeszcze ciepławe.
Ludwisarz jednak nie dał się
odwieść od tematu. Roześmiał się
na całe gardło i powiedział:
- To już z Dzianota zięcia mi
robią? A bodajby ich!
- Nie rozumiem, dlaczego tak
się oburzasz - napomniała go
żona.
- Za wcześnie, moi złoci, za
wcześnie. Dopóki u ołtarza nie
była, nie plotkować im o
dziewczynie. A waszmość cukrami
się dławisz, a nic nie pijesz.
Spróbuj no tego wina, niezły
tokaj. I mnie przy tobie ciągnie
ochota do kubka, bo kto od pana
armatnego, ten mój gość
najmilejszy. Twoje zdrowie,
waćpanie, Bóg zapłać, żeś mi
białogłowy uchronił przed hańbą
i nieszczęściem.
Po tych słowach ludwisarza
Piotr poczuł nieco ulgi w duszy,
choć nie umknęła z niej
niepewność. Ów Dzianot siedział
mu na wątrobie i nie dawał
spokoju. Młody człowiek utracił
resztę swady, odpowiadał
półgębkiem, zły, że mu się
zdania kleją nijakie. Dobiło go
i to, że w pewnej chwili Timowa
usiadła z córką nieco z boku,
zaprzątając ją odrębną rozmową.
Nawet gdy niebawem Tima
wspomniał o tych cudacznych
zabawkach dla królewicza, to
wprawdzie w córce wzniecił
ciekawość, ale Timowa czym
prędzej zbyła to zdawkową
odpowiedzią.
Piotr więc gawędził wyłącznie
z giserem, rozczarowany tym, że
matka zagaduje córkę i nie
dopuszcza jej do jakiejkolwiek z
nim rozmowy.
"Czyż mi tak źle z gęby
patrzy, czy też ów Dzianot
zasiedział się tutaj na dobre" -
myślał i już nienawidził rywala.
Karcił się w duchu za ten odruch
zazdrości, zwłaszcza że przecież
nie znał owego człowieka, ale na
nic zdały się wyrzuty sumienia.
Przeciwnie, przeżywszy w dniu
dzisiejszym tyle radosnej
niespodzianki i zarazem
niepokoju, burzył się teraz w
sobie. Przegryzając ciasto
odpowiadał skąpo na pytania
gisera, bo przeszkadzała mu myśl
o Dzianocie.
"Do licha! Przecież to jakiś
łyk warszawski, a ja urodzony
szlachcic ze starym klejnotem."
Ale i odruch szlacheckiej
pychy był wątpliwą pociechą.
Wystarczało spojrzeć na ten
dostatni dom mieszczański,
porównać go w myślach z
wspomnieniem własnej ojcowizny,
by duma urodzonego uschła na
paździerz. A jak dopiero musi
wyglądać dom owego złotnika? On
zaś miał nazwisko szlacheckie i
nic więcej. Na dodatek, gdy
patrzył na spokojną,
zrównoważoną twarz Timy i jego
zasobny strój, wyrastała w
wyobraźni zapijaczona gęba ojca
i jego poplamiony żupanik.
"No, ale ja jestem sekretarzem
pana armatnego" - chwycił się
nowej myśli i nabrał nieco
otuchy. Stąd też w rozmowie z
giserem nawracał wciąż do spraw
artylerii, do wizyt króla
jegomości na polu ćwiczebnym i w
arsenale. Rozwiązał mu się
język, zaczęły się trafiać
zgrabniejsze powiedzenia i
niebawem Piotr sycił się
zadowoleniem, że przecież nie
żadna gapa z niego, ale
młodzieniec całą gębą. Dowcip mu
tylko żaden nie wychodził, bo
przecie zbywało jeszcze na
całkowitej pewności siebie, bez
której żaden żart nie bywa
celny.
Zauważył z zadowoleniem, że
panna słucha uważnie każdego
jego słowa i zręcznie manewruje
rozmową z matką. Jeśli mówi, to
wtedy gdy zabiera głos Tima,
milknie natychmiast, gdy
posłyszy głos Piotra i chętnie
wtedy nastawia ucha.
Przemyśliwał nad tym, jaki tu
temat wprowadzić, by wzniecić
nie dające się pokonać
zaciekawienie u obu kobiet, i
naraz doznał olśnienia, wpadł na
niezawodny koncept.
Wychylił do dna kielich wina i
zaczął:
- O zbrojeniach, które
zamierza król jegomość, mówi się
teraz wszędzie, ale jeszcze
częściej idzie gawęda o weselu
kanclerzanki. Wspomniał mi mój
przyjaciel, co jest na dworze
jego kanclerskiej mości, że król
przyjął zaproszenie i z całym
dworem zjedzie na wesele do
pałacu Arde.
Kobiety poruszyły się z
zainteresowaniem na krzesłach, a
pan Tima powiedział:
- O, król jegomość wielki
przyjaciel kanclerza. Na pewno
odbędzie się to wesele z wielkim
hukiem i wspaniałością.
Ossoliński nie poskąpi grosza,
będzie tam na co i patrzeć, ho,
ho!
- Może się napatrzę i ja, bo
mam na tym festynie asystować
panu armatnemu - pochwalił się
Piotr dość niezręcznie.
- Nie tylko waćpan tam będzie
- odcięła z nagła panna Aniela -
bo zapewne także znaczniejszych
mieszczan poprosi kanclerz. Przy
weselu starszej kanclerzanki nie
zapomniał o nas, więc i tym
razem nie zapomni.
Choć to było trochę doń
przymówione, Piotr przyjął te
słowa z wielką radością. Twarz
mu się rozjaśniła i popatrzył
uszczęśliwiony na pannę. Ona
spuściła oczy, ale już wiedział,
był pewny, że i ona cieszy się z
nadziei spotkania na weselu.
- Ślub u kanclerza - mówił
Tima - to ruch w całej
Warszawie. Już od kilku dni
wielkie podniecenie w mieście.
Ichmościanki rozbijają się za
safianem, za modnymi jedwabiami.
Biskup kujawski już zamówił na
gwałt nową karetę, bo nie chce
jechać tą samą, co na ślub
starszej kanclerzanki.
Kobiety dostały wypieków i
zaczęła się pospólna pogawędka.
Piotr słuchał z przejęciem
terkotu obu kobiet, choć nic się
nie wyznawał na damskich
fatałaszkach, na kwefach
zapinanych czy siatkowych, na
litych czy bławatnych
materiałach, trzewikach
atłasowych czy groterowych,
manelach czy zausznicach. A
jeszcze mówiły o pończochach
jedwabnych i nicianych,
koniecznie białych, bo takie
były najbardziej w modzie.
Ludwisarz interesował się
wszystkim raczej po kupiecku.
Mówił, ile to z okazji wesela
spodziewają się zarobić
znamienici szewcy warszawscy,
ile krawcy, ile mistrzowie
kurdybaniki, pasamoniki i
złotniki.
Ściemniało się, a
uszczęśliwiony Piotr gawędził
zapominając o czasie. Pani domu
patrzyła coraz bardziej
niespokojnie na ciemniejące
światło za oknem, dając mężowi
znak, że tak późna pora. On
jednak, widać rad gościowi,
udawał, że nie wie, o co chodzi,
i nie kwapił się do napomknienia
o czasie. Musiała więc Timowa
sama działać. Pokręciła się
wymownie na krześle i
powiedziała:
- Daruje waszmość, że obie z
córką odejdziemy, bo pora nam
dopatrzyć wszystkiego przed
niedzielą.
- O Boże! - krzyknął spłoszony
Piotr podrywając się z miejsca.
- Ani się spostrzegłem, jak czas
uciekł. Żegnam waćpanie i
ciebie, mistrzu, z całego serca
dziękuję za miłą gościnę.
- Nie pali się, mógłbyś waćpan
jeszcze posiedzieć i pogawędzić,
ale skoro ci się spieszy, nie
zatrzymuję - powiedział Tima. -
Kłaniaj się panu armatnemu i
powiedz, że za jakiś tydzień
będę miał gotowe na próbę jedno
z tych cacek dla królewicza.
- Jeśli łaska, przyjdę po to
do waszmości.
- Tym lepiej, zawsze cię
powitamy jako miłego gościa.
Po tych słowach sprowadził
Piotra schodami na dół. W sieni
manewrując koło zasuwy zagadnął
niby od niechcenia:
- A waszmość, jeśli można
wiedzieć, do jakiego kościoła
nawykłeś, do Bernardynów czy Św.
Jana?
- Ubiegłej niedzieli byłem u
Bernardynów. Zresztą miasto
dopiero poznaję - odpowiedział
Piotr zaskoczony pytaniem.
- Myślałem, że do Reformatów,
skoro masz przyjaciela na dworze
kanclerza, a Ossolińscy w tym
właśnie kościele bywają.
Osobliwie, proszę waćpana, także
moja rodzina kościół ten
polubiła.
- Mistrzu kochany, to i dla
mnie będzie on odtąd najmilejszy
- odpowiedział Piotr uradowany
wiadomością.
Gdy za chwilę szedł przez
mroczny Rynek ku Nowomiejskiej
Bramie, powtarzał w duchu:
"Stara pilnuje panny dla
złotnika, ale pan Tima, czy ja
wiem... chyba mnie życzliwy.
Dzięki ci, Boże!"
Rozdział X
W niedzielę stał pod chórem w
kościele Reformatów przyglądając
się każdemu wchodzącemu
człowiekowi. Pilnie zaś trzeba
było uważać, bo w półmroku
świątyni nie od razu dawało się
rozeznać, kto wchodzi, szlachcic
czy mieszczanin. Nawy kościoła
napełniały się szybko i wzmagał
się szum falującego tłumu. Nie
brakło w tym gwarze ostrych
brzęknięć szabli i tęgiego stuku
obcasów, bo szlachta nawet w
kościele nieskora była do
umiarkowania w ruchu i w geście.
Już ogarniała Piotra obawa,
czy też kościoła nie pomylił, bo
jak dotąd nie widać było
upragnionej przezeń osoby, gdy
właśnie posłyszał w babińcu
lekki stuk laski o kamienne
płyty i zobaczył mistrza Timę
wchodzącego w nawę spokojnym,
nieco uroczystym krokiem. Biegł
wzrokiem za jego postacią i już
z radością patrzył na kolorowy
kubraczek panny Anieli, idącej
tuż za ludwisarzową. Mina mu
nieco zrzedła, gdy u boku panny
dostrzegł słusznej postawy
młodego mieszczanina, dostatnio
odzianego.
Jeszcze bardziej zabolało go
serce, gdy ów miejski elegant,
schyliwszy się śmignął
kapeluszem po posadzce, by
zmieść kurz pod kolanami
klękającej panny. Gdy oboje
uklękli, Piotr doznał nowego
zawodu, bo jakby ich już widział
klęczących nie tu pośrodku
kościoła, ale tam u ołtarza pod
pałającymi świecami, które
właśnie zapalał kościelny. Na
dodatek para wyglądała godna
siebie i dobrana i, jak zauważył
Piotr, stojące obok niego
mieszczki patrzyły na nią z
wyraźnym zaciekawieniem.
"Wyższy ode mnie - stwierdził
z zazdrością i zaraz się
pocieszył: - Grubo starszy,
chyba mu blisko do
czterdziestki."
Organy już grały, ksiądz
intonował, wtórowała ciżba w
kościele, a Piotr klękał i
wstawał machinalnie, nic się nie
modląc, a tylko bezwiednie
czyniąc zadość obrządkowi. Gdy
to sobie pod koniec mszy
uświadomił, to znowu klepał
bezdusznie pacierz, myśląc nie o
Bogu, lecz o tych dwojgu
klęczących.
Gdy nabożeństwo dobiegło
końca, Piotr zawiedziony w
swoich nadziejach postanowił
odczekać, aż wyjdą przed nim
Timowie, i nawet nie próbował im
się pokazać na oczy. Stał dość
długo pod chórem, przepuszczał
wychodzącą ciżbę i nawet sycił
się w duchu złudnym
zadowoleniem, myśląc:
"Stać mnie na to, bym tu
przeczekał, póki nie znikną
sprzed kościoła. Gdybym się
teraz na oczy pokazał, stara
pomyśli, żem w te pędy biegł do
Reformatów, by im w ślepia
wchodzić. Niechże mają tego
Dzianota."
Choć tak postanowił, wyszedł
wcale nie ostatni i ledwie
stanął za progiem, nadział się
na stojącego tu Timę. Stary
gawędził z rodziną, rozglądał
się, też jakby umyślnie
przeczekując. Na widok Piotra
rozłożył ręce.
- Waćpan tutaj? A witajże i
chodź ku nam! Poznajże przy
okazji sławetnego Dzianota.
Piotr skłonił się paniom i
złotnikowi, powiedział jakieś
zdawkowe zdanie i cała gromadka
ruszyła Reformacką ku Rynkowi.
Rozmowa ledwie się kleiła,
zwłaszcza że obaj młodzi ludzie
nie mieli ku niej wielkiej
chęci, a zaś Timowa napędzała
wszystkich do pośpiechu. Pan
Dzianot częstował Piotra
waćpanem, on odwdzięczał mu się
asanem, bodaj tym się
wywyższając nad mieszczanina.
Gdy za chwilę dostrzegł, że
panna mizdrzy się do złotnika,
zagryzł język i szedł milczący.
Uznał to za swoją hańbę nie
umiejąc się rozeznać w kobiecej
przekorze i zalotności.
U bramy domu ludwisarza
zgorzkniały i znękany, zaczął
się żegnać z towarzystwem ku
wyraźnemu zdziwieniu Timy.
- A nie wstąpiłbyś waćpan do
nas? - namawiał mieszczanin. -
Niedziela przecież, dzień wolny
od obowiązku.
Timowa i córka powtórzyły
zaproszenie, a nawet sam Dzianot
przygadał grzecznie:
- Miło byłoby pogawędzić z
waćpanem w gościnnym domu pana
Timy.
Piotr jeden wiedział, ile
szczęścia dlań było w tym
zaproszeniu, ale nie odstąpiła
go dawna przekora. W tej chwili
zresztą dobiła go ostatecznie
grzeczność złotnika, w której
odczuł jego pewność siebie i
lekceważenie rywala.
- Rad bym tam był, ale choć
niedziela, mam ważne zlecenia.
Trzeba mi zaraz po południu
stanąć w obozie ujazdowskim.
Skłamawszy, bo nic takiego nie
miał dziś do spełnienia, żegnał
się co prędzej. Gdy pokłonił się
Anieli, ona, nadąwszy wargi,
przygadała:
- Służbista z waćpana wielki.
- Chciałaby dusza do raju, ale
powinności nie dozwalają.
Zresztą i bez mojej skromnej
osoby będzie waćpanna miała miłe
towarzystwo.
Pannie, gdy posłyszała te
zgryźliwe słowa, przebiegł po
wargach ledwie widoczny uśmiech
zadowolenia, a zaś Dzianot
skłonił się z miną wielce
urażoną i ująwszy pannę za rękę
wprowadził ją do bramy.
Mistrz żegnał się z Piotrem
ostatni. Trzymał młodego
człowieka za ramię i mówił:
- Nie możesz dzisiaj, no to
trudno. Ale nie zapominajże o
moim domu. Gość w dom, Bóg w
dom!
- Dziękuję jegomości za
łaskawość.
Szedł teraz spiesznym krokiem
zły na siebie i na cały świat.
Obwiniał wszystkich za zawód,
jaki go spotkał. Nie o takiej
niedzieli myślał i marzył
minionej nocy, inne nadzieje
układał w głowie. Śnił przecież
o rozmowie sam na sam z panną, o
jakiejś przechadzce po mieście
czy pod królewskie ogrody, dokąd
sporo dziś ludzi podążało, bo
dzień był słoneczny i ciepły.
Majowe słońce wysuszyło jezdnie
i drewniane chodniki na Rynku.
Połyskiwało jasną zielenią w
oknach starych kamieniczek i
igrało na spiżowym szczycie
kolumny króla Zygmunta. Od Wisły
wiał świeży wiatr nasycony
wiosną i cały świat,
przechodnie, małe łapserdaki
miejskie, konie, wróble i
gołębie, wszystko radowało się
urodą majowego powietrza.
Jeden Piotr szedł ponury jak
nadąsane dziecko. Trącał
mijających go mieszczan i
szaraków, klął w duchu samego
siebie. Głupio postąpił. Zamiast
błąkać się bez celu, mógł w tej
chwili siedzieć w towarzystwie
Anieli i jowialnego jej ojca, a
tymczasem sam wyzbył się tej
okazji. No więc cóż z tego, że
nawinął się ów Dzianot, łyczek
pyszny ze swych dukatów. Można
było zasiąść z nim oko w oko i
próbować się na umysły i języki.
A tak, to pomyślą, że stchórzył.
Ale po jakie licho wzięli go z
sobą do kościoła?
To znów pocieszał się, że nie
mogli go w jeden dzień
przepędzić, a poza tym dlaczego
mieli go przepędzać. Że nawinął
się szlachcic niewiele lepszy od
zagrodowego?
"Alem nie z gołoty, u diabła,
klejnot mam. I przy armaciem, a
nie przy złotniczym warsztacie."
Ale wtedy przychodziło
dopiekające wspomnienie, jak to
przed chwilą Dzianot patrzył
niby od niechcenia na rękaw jego
żupana, nadwerężony w lubelskiej
bójce.
"Nie w falendyszu honor - znów
próbował się wbić w dumę. -
Widziałem w kościele wielu ze
szlachty, co gołe golenie
ukrywali pod przydługimi
żupanami, ale i na takich łypały
mieszczki okiem, bo zawsze
smakuje im urodzony."
Jednak i ta myśl nie dała mu
żadnej satysfakcji. Koniec
końców Dzianot, a nie Opacki,
przepija teraz z panem Timą i
gawędzi z piękną dziewczyną. W
tym cały ból i klęska. Bo młody
szlachcic cierpiał teraz
naprawdę. Jego szczęście było o
dwie ulice za nim, a on z
własnej woli oddalał się od
niego, szedł bez celu z gorzkim
zawodem w sercu. Nie było przed
jego oczyma pięknej Warszawy,
pałaców, przetaczających się
obok niego pozłocistych karet
pańskich, nie czuł i nie widział
majowego słońca, przechodniów i
wesoło ćwierkających wróbli,
których całe stada zrywały się
od biesiady na jezdni, gdy
śmignął nad nimi bat woźnicy.
- A cóż ty jak z pogrzebu
idziesz?
Środkiem jezdni jechał Marcin
Dębski z dwoma pachołkami w
liberii kanclerza Ossolińskiego.
- Prawda, że jak z pogrzebu.
Nie trzeba było wielkiej
domyślności, by poznać, o czym
myślał Opacki, więc Marcin
uśmiechnął się współczująco i
odparł:
- Nie pleć głupstw! Widzę, że
ci dotąd z głowy nie wywiało i
dlatego wyglądasz mi jak kleryk,
a nie szlachcic. Siadajże tu na
konia i jedź ze mną do Ujazdowa,
to i ochota w ciebie wróci.
Nie czekając na zgodę Piotra
zwrócił się do jednego z
pachołków.
- Złaź z konia i idź po
drugiego do stajni. Twojego pan
Opacki dosiędzie.
Rad nierad Piotr włożył but w
strzemię. Już ten zgrabny skok
na siodło ożywił go i dodał mu
trochę ducha.
- Szlachcicowi, gdy na siodle,
zaraz gęba weselsza. - Marcin
starał się rozbroić ponurość
przyjaciela. - Wygadaj prędko,
co ci siedzi na wątrobie, a w
Ujazdowie do życia wrócisz, bo
wiele tam gwarnych kantyn
żołnierskich. Mówże, u licha, co
cię spotkało, nie zamykaj gęby
przed przyjacielem.
Piotrowi w tej chwili istotnie
potrzebny był przyjaciel. Dotąd
tylko przed panem armatnym
zwierzył się z radości, jaką
sprawiło mu wczorajsze
spotkanie. Myślał właśnie dziś
po południu, czyli jak sobie
robił nadzieję, po bliższej już
zażyłości z panną, skoczyć do
pałacu Arde i otworzyć serce
przed Marcinem, pochwalić się
przed nim swoim szczęściem.
Teraz jednak musiał opowiadać o
wszystkim inaczej, zwłaszcza o
tym Dzianocie.
Marcin słuchał opowieści z
życzliwą uwagą, nawet dziś nie
pokpiwał.
- To, żeś ją znalazł,
powiadasz, wielkie twoje
szczęście, jeśli szczęściem
można nazywać uczucie do
mieszczki. Tak czy inaczej
jeszcześ niczego nie stracił.
Łyka, choć w pieniądze zapaśny,
mógłbyś odstawić.
- Ba, ale jak to zrobić?
- Jak zrobić? - powtórzył
Marcin nie spiesząc się do
żadnej rady.
Byli już za miastem na szlaku
krakowskim, mijali wąską uliczkę
Zjawienie. Marcin podprowadził
konia bliżej Piotra, aż starli
się kolanami i zapytał patrząc
przyjacielowi prosto w oczy:
- Ale powiedz mi, mój kochany,
po jakie licho tobie mieszczka?
Chyba nie po to wiozłem cię do
stolicy. Gadało się u was we
dworze i po drodze, że chcesz
dojść do sławy i jakiegoś
znaczenia, przypomnieć ród i
majątku przysporzyć. Jakże ty
klejnot w górę podniesiesz i
zdobędziesz imię, jeśli
wejdziesz w łyki, hę?
Piotr niewiele się namyślając,
bo akurat gęba Dzianota
przewinęła mu się w wyobraźni,
wypalił:
- A masz rację, po jakiego
diabła będę z łykiem stawał do
konkurów.
- Brawo, tak mi gadaj,
szlachcicem jesteś.
- Żebyś wiedział. A i to
trzeba mi mieć w pamięci, że
gdyby ojciec pan dowiedział się
o takich moich amorach, toby
mnie wyklął i nie mieszkając
przede wszystkim upiłby się z
żałości.
- A widzisz - roześmiał się
Marcin, uradowany, że jego
towarzysz zaczyna myśleć trzeźwo
i po szlachecku. - No i pani
mateńka też nie miałaby radości
z takiej żeniaczki.
Ale gdy padło słowo "mateńka",
Piotr się zawahał i nie
przytwierdził słowom krewniaka.
Przeciwnie, był pewny, że z
panią matką nie byłoby kłopotu.
Nie miałaby żadnego wstrętu do
mieszczki, poznawszy jej
przyzwoitość i zalety. Przed
kilku dniami snując różne
marzenia myślał i o tym, ale
doszedł do przekonania, że co
syn wybierze, matce się spodoba.
A jeszcze taka Aniela, której,
niewiele ją jeszcze znając,
przypisywał wszystkie kobiece
przymioty.
- Pani matka, to by w grób za
mną poszła, więc wszystkiemu
przytwierdzi, co bym postanowił.
- No, to twoja rzecz mądrze, a
nie głupio postanowić.
Zbliżali się do Ujazdowa i
wzmagał się ruch na szosie. Mimo
niedzielnego dnia przejeżdżały w
jedną i drugą stronę zbrojne
poczty, maszerowały grupki
żołnierzy, niekiedy przemykał
się szybki konny goniec w barwie
gwardii królewskiej.
- Widzisz, jaki tu ruch gorący
- zagadywał Marcin, wszystkiemu
przyglądając się dociekliwie. -
Co dzień przybywa żołnierza.
- A z czymże ty jedziesz do
Ujazdowa? - dopiero teraz
zaciekawił się Piotr.
- Często tu bywam, by zdać
kanclerzowi sprawę z tego, co
się dzieje w obozowisku. Dziś
mam misję szczególną. Kazał
kanclerz wybadać, co tam
wyprawiają w Ujazdowie dworzanie
posła weneckiego.
- Cóż mają wyprawiać?
- Widzisz, tak to jest. Król
od kilku dni na polowaniu z
całym dworem i z posłem
weneckim. Mówią, że pod ten czas
gotuje się coś wielkiego.
Dworzanie Tiepolo urabiają na
swą modłę żołnierzy i, co
więcej, doszły słuchy, że
wypłacają żołd regimentom. Nie w
smak to kanclerzowi, bo jakbyś
miał państwo w państwie. A któż
jak nie on odpowiada za ład
Rzeczypospolitej.
- Słyszałem od pana
Arciszewskiego, że Ossoliński i
Tiepolo mają wzajem na pieńku.
- Nawet bardzo. Kanclerz, choć
w wielkiej zgodzie z królem
jegomością, krzywi się, że
Władysław zbyt uległy namowom
posła Signorii. Cała szlachta
nienawidzi tego Wenecjanina.
- Ja zaś co innego słyszałem.
Podobno Tiepolo, choć Włoch
wielce skąpy, dał Kazanowskiemu
ciepłą ręką cztery tysiące
talarów, by go mieć za sobą, a
kanclerzowi nie upuścił nic ze
swej szkatuły. Nie lubią wielcy
panowie, gdy się o nich
zapomina.
Marcin się obruszył.
- Cóż ty wysłuchujesz takich
niecnych plotek. Mój pan nie
taki jak wszystkie posesjonaty.
Na pierwszym miejscu myśli o
Rzeczypospolitej, nie o sobie.
- Lepiej go znasz, więc nie
chcę oponować, choć swoje wiem.
Jeden jest w Polsce pan, którego
złotem nie przekupi...
- Pan armatny.
- Żebyś wiedział. Nawet w
Indii gardził pieniędzmi i
zdobyczami.
- Rzadka cnota, nie widzę
jednak powodu, by mieć pogardę
dla złota. Na to ono jest, by
nim ludzie szafowali.
Dojeżdżali do Ujazdowa. Piotr,
który tu był kilka dni temu, nie
mógł się nadziwić. Płócienne
miasto rozrosło się przez ten
krótki czas niepomiernie. Z
lewej strony drogi obozowisko
schodziło po pochyłości w dół,
ginęły z oczu proporce,
stożkowate płótna i tabory, po
prawej widać było jedną wielką
stadninę pasących się koni.
Bliżej traktu stało sporo szop,
kuchni i gospód żołnierskich, a
w każdej huczało od wrzawy i
wesołości. Żołnierstwo
przeróżnego autoramentu włóczyło
się całymi kupami. Byli Węgrzy,
Wołosi, rosłe chłopy z
niemieckich regimentów, słyszało
się wiele języków. Wśród
najliczniejszego polskiego
żołnierstwa rozbrzmiewał
różnoraki akcent, bo jedni
mówili mową wartką, drudzy
powolną i śpiewną, jaką słyszało
się wśród ludzi z Rusi czy spod
litewskiej granicy.
Nie tylko Marcin z Piotrem
zjechali tu dziś z Warszawy, bo
co krok widziało się sporo
szlachty nieżołnierskiej, która
przybyła w święto do obozu, by z
tym pogadać, z tamtym wypić, a
nierzadko wywąchać, co to się
tutaj święci.
Potwierdzały tę ciekawość
hałaśliwie prowadzone rozmowy,
jakie dobiegały uszu krewniaków
zaraz u wejścia do szopy
obstawionej bekami piwa i wina,
przy których raczono się koleją.
Włączywszy się do gromady, ujęli
za kubki i przysłuchiwali się
plotkom, okrzykom i
przekomarzaniom. Raz po raz
wznoszono zdrowie to jakichś
nieznanych rotmistrzów i
oberszterów, to znów króla czy
królowej. Nie brakło pochlebców,
kwapiących się z wiwatami na
cześć nieobecnych tu możnych
panów Potockich, Wiśniowieckich,
Radziwiłłów czy Kalinowskich.
Rosło serce Piotrowi, bo w
pewnej chwili posłyszał, że ktoś
mówi także o Krzysztofie
Arciszewskim. Gdy na dodatek
niby od niechcenia wspomniał, że
właśnie on jest w służbie u
armatnego, podchmielone
żołnierstwo zaczęło się trącać z
nim kubkami.
- Wiwat puszkarze pana z
Arciszewa! Artylerią nam robią
najmocniejszą w świecie. Zdrowie
waćpana!
Marcin trochę przepijał i raz
po raz przeprowadzał Piotra z
tej do innej szopy. Tu powąchał
nieco kielicha, tam rzucił
układne słówko żołnierzom, a
potem chyłkiem umykał z kantyny.
- Widzisz - mówił zgorzkniały
do Piotra - ani raz nie zdarzyło
mi się słyszeć dobrego słowa o
Ossolińskim. Szlachta nie lubi
kanclerza.
- Ossoliński ani wódz, ani
regimentarz - pocieszał go Piotr
- a tu tylko o takich pamiętają.
Dla kanclerza pochwały na
sejmach i w senacie.
- Nie tylko dlatego. Sęk w
tym, że on pieniędzmi nie sieje,
służąc miłej ojczyźnie nie
przekupstwem, lecz pracą. A ci
na przykład lubomirszczyki, coś
ich słyszał przed chwilą, to
wszyscy na łasce pańskiej. Nawet
takim, co mają książęce tytuły,
płaci wojewoda krakowski
regularne pensje.
Doczekał się jednak Marcin
tego, czego najbardziej szukał w
obozie. Oto w jednej kantynie
podpita szlachta pomstowała na
posła Tiepolo.
- Co tu robią owe Wenecjany
kręcące się po obozie?
Powiedzcież mi, waszmościowie -
rozwodził się na całe gardło
chudy jak tyka szlachcic z
powichrzonym czubem na
podgolonej głowie - powiedzcie
mi, panowie bracia, po jakie
licho kręcą się po polskim
obozie?
- Mądrze waść zauważył - mówił
drugi. - Sam widziałem, jak
poili żołnierzy i uczyli ich
włoskich okrzyków na cześć
Signoii. A tu przecie nie
Wenecja, ale Ujazdów.
- Trzeci zaczął się śmiać na
cały głos i mówił:
- Waszmościowie, dziś chyba
przyjechaliście z miasta i
powiem, że gadacie od rzeczy.
Przecież ta cała wesołość wśród
regimentów, jak i tłok w
kantynach stąd płynie, że
wczoraj dworzanie posła Tiepolo
płacili żołd żołnierstwu.
- Jak to - oburzył się
tykowaty szlachcic - nic nie
rozumiem. Wenecjany żołd płacą?
W naszym kraju?
Tamten tłumaczył:
- Ależ, panowie, żadna hańba.
Płacili w imieniu króla
jegomości.
- Gadaj sobie waszmość, a ja
dalej nie rozumiem. To już
dworzan polskich król nie ma,
jeno Włosi do tego potrzebni?
Odkąd to poseł Tiepolo
podskarbim w Rzeczypospolitej?
- Signoria dała pieniądze na
część żołnierza, byłat wiej
przetrzebić Tatarów.
- A cóż tak Signoii zależy na
zniesieniu Tatarów, nie wiesz
waszmość? Co innego się tutaj
święci. Król przy pomocy obcego
wojska i weneckich talarów
pragnie za gardło wziąć całą
Rzeczpospolitą. Wolne sejmy się
skończą, powiadam waszmościom.
Głowa kanclerza o tym myśli.
Wtrącił się jakiś rotmistrz:
- W znaki boskie waszmość nie
wierzysz?
- A cóż, u kaduka, mają
wspólnego znaki boskie z posłem
Tiepolo?
- Mają. Waszmość nie wiesz,
jakie wróżby zesłał Bóg Ojciec
dla ratowania ojczyzny?
Słyszałeś, co opowiadał przed
biskupami imć Bojanowski z
Niegorzyc?
- Nie wiem. Ale przecie każdy
może sobie wywróżyć, co mu śliną
na język przypłynie.
- Inkwizycja święta
potwierdziła, a waszmość kpisz.
- Inkwizycja, powiadasz?
Mówże, oberszterze, coś słyszał.
Gdy rotmistrz opowiadał z
dużym naddatkiem fantazji o
wróżbach starca z Niegorzyc,
Marcin uśmiechał się z
zadowoleniem.
- Z tego to się pan kanclerz
naprawdę ucieszy - mówił do
Piotra.
A mówiono tu nie tylko o
Bojanowskim, ale i o innych
jasnowidzeniach i wróżbach z
wody, chmur i rechotania żab
nadwiślańskich, wszystkie zaś te
bajania zapowiadały nową chwałę
króla i żołnierza.
- Cały obóz w podnieceniu -
mówił Marcin do przyjaciela, gdy
za chwilę wrócili ku koniom. -
Jedno pewne, że każdy z tych
żołnierzy wierny jest królowi
jegomości. Pójdą z nim, jak to
się mówi, na śmierć i życie.
- Ale szlachta sarka. Nie
podoba jej się teraz coraz
liczniejsza gwardia królewska.
- Szlachta, mówisz? - zadumał
się Marcin. - Gdyby to choć
jeden z nich mówił to, co myśli.
- A jakże inaczej?
- Przysłuchiwałem się dzisiaj
uważnie, bo po to przyjechałem.
Widzisz, mój drogi, z głosów
szlachty wie się, co myślą i
knują wielcy panowie, bo każdy z
tych pańskich chlebojedzców
powtarza jak papuga, co od pana
słyszał. Nasyłają tutaj panowie
swoich zauszników, by
wybadywali, co się święci i czy
niezbyt wzrasta moc królewska.
Ten chudy na przykład mówił
słowo w słowo to samo, co
słyszałem na zamku w Wiśniczu u
wojewody krakowskiego. Ów z
litewska zaciągający to chyba
pisarz z kancelarii Albrychta
Radziwiłła. Ale dziwi mnie, że
nawet dworzanin pana
Kalinowskiego też kwaśno
przygadywał.
- Kalinowskiego? Tego, co to
syna żeni z kanclerzanką?
- Otóż to. Z panem Ossolińskim
wchodzi w koligację, a też, jak
słyszę, niełaskaw królewskim i
kanclerskim zamysłom. Widać
chce, by mu zapłacono za
przychylenie się do królewskiej
woli.
Marcin zamilkł, porządkując w
głowie wrażenia z obozu. Jechali
stępa. Piotr wiódł okiem po
domostwach i ogrodach, patrzył
na bzy kwitnące wokół pańskich
pałaców, których kilka mijali po
drodze, wdychał ten zapach i
majowe powietrze. Płuca
orzeźwiały się, po głowie
chodził szum krwi wzburzonej
wiosną. Młody człowiek czułby
się pełen siły i rześki, gdyby
nie ciężar, który powracał do
serca, teraz zwłaszcza, gdy
jechali w milczeniu. Myślał
znowu o pannie Anieli i o
Dzianocie. Biegł wyobraźnią do
pokoju ludwisarza, próbował
odgadnąć, czy tam jeszcze siedzą
wszyscy wokół stołu, czy też
wyszli na miasto, pod ogrody
królewskie, i teraz panu
Dzianotowi idącemu pod rękę z
Anielą, a nie Piotrowi Opackiemu
pachną bzy i zielona wiosna.
- Cóżeś tak zamilkł? -
zagadnął Marcin.
- Przecież i ty jedziesz
zadumany.
- Ale chyba o czym innym myślę
niż ty w tej chwili. Nie będzie
rad pan Ossoliński z tego, cośmy
słyszeli w kantynach.
- Nie taki miękki, by się
troskał byle gadaniną.
- Masz rację. Twardy jest, ale
on i król jegomość to trochę za
mała liczba na tylu wielkich
panów.
- Za mała - mruknął Piotr
bezmyślnie, nie słuchając biadań
towarzysza. Nie król i kanclerz
byli mu w tej chwili w głowie.
Rozdział XI
Wbrew zapowiedziom, król
zabawiwszy dłużej na łowach nie
przyjechał w poniedziałek do
arsenału. Nie zmartwiło to
Arciszewskiego, bo każdy dzień
gorączkowej pracy w arsenale
przydawał zbrojowni coraz
korzystniejszego wyglądu i
późniejsza wizyta króla była
armatnemu na rękę. Przyszły
działa z Torunia, muszkiety z
Malborka, w sieni na tyłach
arsenału stały już dwa nowe
próbne działka, dostarczone z
odlewni mistrza Timy.
Murarze, cieśle i stolarze
pracowali dzień w dzień bez
wytchnienia. Więc i windy były
już gotowe, nowy sprzęt dźwigano
szybko na wyższe piętra
arsenału, coraz pełniejsze
śrutownic, lontów, pik i
szyszaków, wszelkiego narzędzia
niezbędnego dla puszkarzy i
minierów.
Załoga artyleryjska, licząca
już ponad setkę ludzi, miała
pełne ręce roboty nie tylko pod
dachami zbrojowni. Na niedalekim
polu ćwiczebnym ustawiano co
dnia szopy dla celu, grały
działa, puszkarze starego i
nowego zaciągu dźwigali
niestrudzenie lufy ku niebu,
mierzyli kąty nachylenia,
wsuwali zapłony, dzień w dzień
nabywając wprawy w oku i ręce.
Piotr, zajęty od świtu do nocy
to w kancelarii, to na
ćwiczeniach, nie miał za dnia
czasu nękać się sercowymi
perypetiami, a i pan armatny
czuwał, by go ustawicznie czymś
zająć. Zresztą wiedząc coś
niecoś o troskach młodego
człowieka, udawał, że nie bierze
ich zbyt poważnie, chcąc
wybadać, czy to prawdziwe i
trwałe uczucie. Pędził więc
Piotra od roboty do roboty, w
duchu postanowiwszy: "Jeśli się
zdał tej pannie i z głowy mu ona
nie wywieje, to pogadam kiedy ze
starym giserem i da Bóg,
wymoszczę młodym ludziom drogę
do ołtarza. Coś niecoś przecie
mam, to go na dodatek trochę
zaopatrzę, choćby przez pamięć
na jego matkę."
Zresztą nie tylko tak myślał,
ale niebawem wziął się do
rzeczy. Jednego z następnych dni
pogadawszy z Piotrem, jak to
bywało, przy śniadaniu, o
różnych sprawach artyleryjskich,
powiedział:
- Weź tę kieskę i idź mi zaraz
do któregoś lepszego mistrza
krawieckiego w mieście, bo nie
możesz tym rękawem świecić na
weselu u pana Ossolińskiego.
- Wasza miłość... - zaczął
Opacki, ale armatny nie dopuścił
go do słowa.
- Taka jest moja wola. Zamów
porządne odzienie i nowe
cholewy, bo tymi to byś ludzi z
pałacu wystraszył. Jak się
odziejesz, to i giserowa spojrzy
na ciebie łaskawszym okiem.
- Wasza miłość, czymże się za
taką łaskę wywdzięczę? Bogiem a
prawdą, to własny ojciec nie
byłby dla mnie tak hojny.
- Na ojca swego nic mi tu nie
gadaj, bo jaki jest, twój jest.
A to głupie złoto tyle warte,
ile można mieć z niego wygody
czy pożytku. Stary jestem i jak
palec samotny, żołd mój chyba
dwadzieścia razy wyższy od
twojego, więc sam go przecie nie
zjem.
- Bóg zapłać waszej miłości,
Bóg zapłać. Kamień z serca
spadł, bo już myślałem pożyczać
żupana od krewniaka.
- To byś dopiero zrobił wstyd
armatnemu. Każdy by gadał, że tu
dziadostwo u mnie wielkie.
Pod koniec tygodnia nadszedł
dzień niezwykły dla Warszawy, a
nawet dla całej
Rzeczypospolitej. Dziewiątego
maja w południe, tuż przed
obiadem, gdy armatny wracał na
czele swoich puszkarzy z pola
ćwiczebnego i właśnie wjeżdżał
wespół z Siemianowiczem i
Piotrem u boku w bramę arsenału,
na szosie od miasta pojawił się
pędzący galopem jeździec.
Pierwszy zauważył go
Siemianowicz.
- Mości generale, ktoś tam
pędzi ku arsenałowi.
Nikt nie poznał jeźdźca.
Dopiero gdy był już kilka stajań
od bramy, krzyknął Opacki:
- Dębski, dalibóg, mój
krewniak, dworzanin pana
Ossolińskiego.
- Od kanclerza? A ja myślałem,
że to goniec z zamku z jakąś
ważną sprawą - odpowiedział
Siemianowicz już trochę
lekceważąc nadjeżdżającego
gońca.
Tymczasem Marcin wiózł ku
arsenałowi wiadomość niebywałej
wagi.
Dopadłszy Arciszewskiego
pokłonił się z konia generałowi
i zapytał z gwałtownym
pośpiechem:
- Wasza miłość, kanclerz
Ossoliński przysyła mnie z
pytaniem, czy nie ma w arsenale
króla jegomości.
- Widzisz przecież, że nie ma.
Król jeszcze na łowach.
- Dziś rano król z całym
dworem wrócił statkiem wiślanym
ze Strzemboszowa. W godzinę
potem był w Ujazdowie, ale i tam
go już nie ma. Mówią w obozie
ujazdowskim, że król jegomość
ruszył do arsenału.
- Nie ma go, jak widzisz -
odezwał się Arciszewski - ale
mówże, u licha, o co chodzi.
Widzę, że ci dech zapiera jakaś
ekscytacja.
- Nieszczęście! Król ogłosił
wojnę turecką.
- Król ogłosił? To waść
ogłaszasz!
- Cały Ujazdów bije z armat
wiwaty i jeden tam krzyk wśród
regimentów, a nade wszystko
wśród królewskiej gwardii. "Na
Turczyna, na Turczyna!" Piją i
wiwatują, bo najjaśniejszy pan
kazał wytoczyć dla żołnierzy
beki z winem i gorzałką.
- Na Turków, powiadasz
waszmość, nie na Tatarów? -
dziwił się Siemianowicz.
- Otóż to! - podchwycił
Marcin. - Miarkuje kanclerz
Ossoliński, którego męczy dziś
kamień, że to pewnie jakaś
pomyłka. Że chyba sami
oberszterzy tak krzyczą i
przemieniają królewskie słowa,
bo niemożliwa rzecz, by król
ogłosił wyprawę na Portę. Otóż,
mości generale, kanclerz ciekaw,
czy i tu w arsenale nie rozeszła
się podobna plotka.
- Wracajże do kanclerza,
pokłoń mu się i powiedz, co tu
widzisz w arsenale. Nie do
plotek żołnierz artyleryjski, a
do dyscypliny.
- Powtórzę słowa waszej
miłości.
Podniecony dworzanin
kanclerski nie miał dziś chwili
czasu, by bodaj kilka słów
zamienić z Piotrem. Kiwnął mu
tylko dłonią, spiął konia i
popędził w stronę Nowomiejskiej
Bramy.
Król był istotnie tego dnia na
polu ćwiczebnym w Ujazdowie,
potem zaszył się na dwie godziny
w pałacu najbliższego ze swych
przyjaciół, Kazanowskiego,
nikogo z zewnątrz do siebie nie
dopuszczając. Podpiwszy tam
nieco, puścił się z małą świtą w
kilka osób ku arsenałowi,
rozkazawszy jednocześnie
podesłać ku zbrojowni dwa wozy z
jadłem, gorzałką i winem.
Koło samego południa wpadł w
bramę arsenału z wielką werwą,
wesoły, rozpromieniony i - jak
się wszystkim żołnierzom wydało
- znacznie młodszy w ruchu i w
minie niż zazwyczaj. Podobnie
jak królowi, promieniały
radością twarze towarzyszących
mu dostojników, hrabiemu Magni,
posłowi weneckiemu Tiepolo i
kilku sekretarzom. Tylko jeden
wśród dworzan królewskich był
dziś milczący i skupiony -
poufny sekretarz Fanfoni. On
jeden bowiem miał od króla
dyspensę od picia wina i
gorzałki i on też, choć to przy
ludziach rzadko czynił, miał
prawo ująć w swoją dłoń rękę
królewską i usunąć z niej
kielich, gdy zbyt często do ust
się podnosił.
Wjazd orszaku był tak
gwałtowny, że armatny i jego
świta ledwie zdążyli wybiec na
dziedziniec, by powitać króla.
- Wiwat król! |Vivat |rex! -
zaczęły się okrzyki.
Władysław przeczekał owację,
potem podniósł znacząco dłoń i
uciszywszy zbiegające się na
dziedziniec żołnierstwo, zaczął
mówić:
- Wiwaty dacie za chwilę, i to
z fanfar i muszkietów, a teraz
ku mnie wszyscy! Mości panie
armatny, oberszterzy, żołnierze!
Zanim dojdą do was pisemne
uniwersały, nim pójdą w całą
Polskę listy przepowiednie, wy
od armaty królewskiej godni tego
jesteście, by wprzódy od innych
wiedzieć, jako już wie moja
gwardia w Ujazdowie. Hańbiciele
krzyża świętego, ciemięzcy
narodów chrześcijańskich, podli
bisurmańcy grożą
Rzeczypospolitej ogniem, krwią i
żelazem. Szalony sułtan Ibrahim
plugawi imię naszej miłej
ojczyzny, chce pomiatać
godnością naszego majestatu i
śmie się upominać o dawne
daniny, których od trzech lat
odmawiamy, dbając o honor
polskiej korony. Co więcej,
sułtan grozi nam, że nasz Kraków
zdobędzie, kościoły podepce,
zakuje w kajdany szlachtę i
duchownych. Żołnierze! Oto pora
za wolą waszego króla, za wolą
Ojca świętego, za wolą wielkiej
Wenecji, której posła u boku
mojego widzicie, za zgodą
Multan, Wołochów i naszych
dzielnych Kozaków zaporoskich,
za wolą ludzi Persji, Grecji i
dalekiego Maroka, pora wznieść
miecz przeciw barbarzyńcom. Od
dziś sprawujcie się, jak należy,
pod wodzą waszego wspaniałego
dowódcy, wiernego mi Krzysztofa
z Arciszewa i bądźcie gotowi, by
za dwa miesiące ruszyć za
Dniepr, za Krym, na
Konstantynopol. Za wiarę i
ojczyznę!
- Na Konstantynopol! Za wiarę,
za ojczyznę!
- Wiwat król! Wiwat majestat!
- rozległy się okrzyki
puszkarzy, muszkieterów,
minierów, cieśli, kowali,
stolarzy i petardników.
Odezwały się teraz trąby i
wystrzały muszkietów. Skierowano
lufy kilku dział w stronę
puszczy leżącej nad Wisłą i
grzmotnęły z armat saluty. W tej
chwili wtoczyły się na
dziedziniec arsenału wozy z
jadłem, piwem i gorzałką.
Wyciągnięto z szop i warsztatów
zbrojowni, jakie tam były, stoły
i ławy, i cały dziedziniec
arsenału nabity wojskiem i
czeladzią zaczął huczeć od
wrzawy.
Władysław IV, Wenecjanie i
dworzanie królewscy zasiedli
pospołu ze starszyzną
artyleryjską i żołnierzami i do
późna w nocy cały arsenał
grzmiał od huku, toastów i
salutów.
Dwóch ludzi siedziało u boku
króla nieco zasępionych. Jednym
z nich był chudy, o ascetycznej
twarzy Fanfoni, a drugim
Krzysztof z Arciszewa. Armatnego
jak i wszystkich jego żołnierzy,
radowała obecność króla w
zbrojowni, cieszył go wojenny
jego animusz, ale niepokoiła
myśl, kto wbił Władysławowi w
głowę tak niespodziane
ogłoszenie wyprawy tureckiej.
"Przecież król - myślał armatny
- ma w tej chwili zaledwie sześć
tysięcy własnej gwardii. Co
powiedzą hetmani i panięta na
ten akt woli królewskiej?
Przecież nawet Ossoliński jest
oburzony, jak to wynikało z
niedawnych słów jego dworzanina.
Czy nie za wcześnie, czy nie za
wcześnie?" - powtarzał w duchu.
Pociągał z kubka wino, nieco
ciepławe, bo nagrzewało się w
silnym majowym słońcu, padającym
na dziedziniec wznosił toasty na
cześć uwielbianego króla, ale
nie mógł się wyzbyć wątpliwości.
"Chyba za wcześnie ogłosił
król tę wyprawę."
Patrzył w tej chwili na
rozjaśnioną twarz posła Tiepolo
i jakby rozumiał wszystko.
Wenecjanin pojechał z królem na
polowanie, by ułowić tam zamiast
"dzikiego zwierza najcenniejszą
dla Signorii zdobycz - wojnę
turecką".
Rozdział XII
Na drugi dzień na krótko przed
godziną dziesiątą rano kanclerz
Ossoliński jechał swoją karetą
na zamek. Jak zazwyczaj,
asystowało mu sporo szlachty na
koniach, a tuż w karocy siedział
na wprost Ossolińskiego ksiądz
biskup poznański i wojewoda
czernihowski Marcin Kalinowski.
Zaskoczeni wczorajszymi
plotkami o ogłoszeniu wojny z
Turkami, przyszli dziś z rana do
pałacu Arde, ale nie mieli czasu
wyładować swojego oburzenia ani
czegoś pewniejszego dowiedzieć
się od kanclerza, bo właśnie gdy
weszli na pokoje, goniec
królewski wezwał Ossolińskiego
na zamek.
Toteż dopiero teraz w karocy
prowadzili ożywioną rozmowę.
- Mości kanclerzu, nie daj
Boże, by to wszystko było
prawdą. W głowie się nie mieści,
by król sam, bez panów, bez
senatorów ważył się wypowiadać
wojnę.
Kalinowski bardziej porywczy w
słowie niż biskup poznański,
przerwał gwałtownie:
- Nie pozwalam! Nie pozwalam,
mości kanclerzu! Powiedzcie to w
oczy królowi. Od nas ma władzę i
my w prawie ją odebrać.
Kanclerz kolebał się na
pluszowym siedzeniu i milczał
uporczywie.
- A wasza miłość nie raczy nas
uspokoić? Jak miarkujecie, mości
kanclerzu, co to wszystko
znaczy?
- Nie widziałem króla
jegomości po powrocie, więc tyle
wiem co wy, drodzy senatorowie.
Mówiono mi, co tam szlachta i
żołnierze trąbią po namiotach,
ale póki na własne uszy nie
słyszę, nie wierzę. To pewna, że
żadnych uniwersałów nie ma w
pogotowiu, bo jako pieczęć
mający musiałbym o nich
wiedzieć.
- Króla we własnej osobie
widziałem w Ujazdowie i w
arsenale. Przemawiał do
żołnierstwa i ogłaszał wyprawę -
wtrącił biskup poznański.
A zaś Kalinowski prawie
krzyknął, choć to napięcie głosu
było w kolasie zbyteczne:
- Bez zgody panów rad i
szlachty? |Dominium |absolutum!
- Wierzyć się nie chce -
odpowiedział wstrzemięźliwie
kanclerz - by król zapowiadał
wyprawę do Turek. Może wspomniał
o Tatarach, na co konstytucja
zezwala.
- O sułtanie mówił, o Porcie,
o Konstantynopolu!
Wjeżdżali już na dziedziniec
zamkowy. Gdy gwardia królewska
oddawała honory jego
kanclerskiej mości, Ossoliński
wysiadł z kolasy i pożegnał się
z towarzyszącymi mu
dostojnikami.
- Możecie być waszmościowie
spokojni. Nic się nie stanie bez
wiedzy panów rad. Na tom ja
kanclerz koronny.
Zostawił w karecie obu
senatorów i szedł ciężkim
krokiem ku bramie pałacu. Myśli,
jakie mu teraz towarzyszyły, nie
były lekkie i beztroskie.
Kanclerz, mimo że przed chwilą
próbował łagodzić oburzenie
wojewody i biskupa i podawał w
wątpliwość ich relacje, sam znał
dokładnie wypadki dnia
wczorajszego. Mógłby przytoczyć
całe przemówienie królewskie, bo
powtórzono mu je słowo w słowo.
I w nim wzbierało od wczoraj
oburzenie, ale nie na plany
królewskie, które znał i dotąd
tajemnie popierał, tylko na
samowładną decyzję króla. Jak
mógł król jegomość, ani słowem
nie uprzedziwszy kanclerza,
postąpić tak lekkomyślnie i
wbrew jego radom. Czyli że król
już nawet z Ossolińskim się nie
liczy, za nic ma jego
stronnictwo. Jedyną pociechą
było, że dziś z samego rana
Władysław przysłał mu gońca,
wzywającego na zamek, więc on
jeden, pierwszy z senatorów,
będzie słyszał z samych ust
królewskich wolę majestatu.
Dopóki nie ma uniwersałów, są
tylko słowa królewskie, które w
powietrzu uleciały, i można ich
echo całkowicie uciszyć.
Króla zastał niezwykle
ożywionego, siedzącego w
towarzystwie posła weneckiego.
Obecność Wenecjanina na pokojach
królewskich i o tak niezwykłej
porze zaskoczyła i oburzyła
Ossolińskiego. Na dodatek Włoch
miał dzisiaj na rozanielonej
twarzy uśmiech prawie zwycięski.
"Patrzy we mnie z taką dumą i
pewnością siebie, jakby już był
drugim kanclerzem
Rzeczypospolitej" - pomyślał
Ossoliński i ucałowawszy rękę
królewską czekał w milczeniu na
pierwsze słowa Władysława.
- Słyszałeś już o wszystkim,
mości kanclerzu?
- Niczego sam nie słyszałem,
mówili mi tylko...
Król udał, że nie rozumie
przytyku. Ujął kanclerza za
ramię i mówił ciepłym tonem:
- Biłem się tutaj wczoraj z
myślami, czy masz wcześniej od
innych o tym posłyszeć, bo
szanuję twój urząd. Ale widziało
mi się, że lepiej będzie, gdy
tylko swoją osobę wydam na
ludzkie języki. Pora, mój drogi,
była już ostateczna, by się
świat dowiedział. Skoro teraz
jawne są nasze plany, to i jego
dostojność poseł Signorii będzie
miał prawo hojnie wspomóc nasze
zamiary.
- Tak jest, najjaśniejszy
panie - pośpieszył Tiepolo. - W
Wenecji na to tylko czekano.
Odtąd Signoria będzie bez
wahania wspomagała zaciągi ze
swojej szkatuły.
Ossoliński patrzył spode łba i
nie spieszył się z wypowiadaniem
sądu. Od pierwszej zresztą
chwili, gdy tu wszedł, miał chęć
okazać królowi, że nie dogadza
mu obecność obcokrajowca przy
omawianiu spraw państwowych.
- Skoro w tej chwili o Wenecji
mowa, mogę mówić przy dostojnym
pośle Signorii. Czy oprócz
obietnic i gotowizny ma wasza
dostojność w ręku pisma, że w
razie wojny, gdyby niestety do
niej doszło między nami a
Turkami, Wenecja nie zawrze
pokoju z Portą?
Tiepolo zrazu oniemiał. Małe
oczka zaczęły mu latać jak
igrające muszki i widać było, że
Włoch szuka naprędce wykrętu.
- Traktatów z Polską
spodziewam się lada dzień. Klnę
się.Bogiem, że niebawem stanie
taka umowa.
- Bóg Bogiem, ale nie z nim
się układamy, jeno z waszą
dostojnością. Najjaśniejszy
panie, ja wiem co innego. W
czasie twojego pobytu na łowach
doniesiono mi, że Wenecja za
pośrednictwem króla francuskiego
stara się w tej chwili w
Stambule o zawarcie pokoju.
Ogłoszenie przez nas wyprawy ma
skłonić Turków do zawarcia
takiego rozejmu.
- Niemożliwe to, mości
kanclerzu - zaprzeczył Tiepolo
podniesionym głosem.
- Możliwe, wasza dostojność,
jak i to, że już wojna w
Kandiizelżała. Wenecja nie ma
zamiaru drażnić sułtana.
- Klnę się honorem, że to
wyssane z palca wiadomości. Źli
ludzie, chcący zakłócić przyjaźń
Wenecji i królestwa polskiego,
rozsiewają takie oszczerstwa.
Układ stanie, przysięgam...
Tiepolo mówił to z wrodzoną
gwałtownością i gorączką, a
jednocześnie w duchu sam siebie
karcił: "Węża miałem w kieszeni.
Gdybym mu na czas podrzucił
jakieś sześć tysięcy dukatów,
nie miałby teraz żadnych
wątpliwości. Ale skoro ich nie
dostał, to już nie dostanie.
Wojna ogłoszona! Za kilka dni
będzie to wszystko publikowane w
francuskich i włoskich drukach."
Ossoliński rozparł się teraz
wygodniej w fotelu i zaczął
spokojnym głosem:
- Będę się cieszył wespół z
jego królewską mością, gdy wasza
dostojność okaże nam za kilka
dni pismo gwarantujące sojusz.
Wtedy moje obawy okażą się
płonne. A dziś, jako kanclerz
Rzeczypospolitej, nic więcej nie
mam do powiedzenia posłowi
weneckiemu.
Ostatnie zdanie nasycił tak
dobitnym akcentem, że nietrudno
było odczuć jego intencję. Włoch
popatrzył na twarz Władysława z
iskrą nadziei, że może będzie
świadkiem dalszej rozmowy, ale w
tej chwili posłyszał słowa
królewskie:
- Cenimy sobie wielce zdanie
kanclerza, bo na to on u naszego
boku, by wspomagał króla swoją
radą. Gdy wasza dostojność
otrzyma projekta statutów,
odbędziemy tu wzajem naradę.
Z tymi słowami wyciągnął rękę.
Włoch pochwycił ją skwapliwie,
oddał ukłon i z ciężkim sercem
opuścił komnatę.
- Jesteśmy sami, jak sobie
życzyłeś. Włoch wprawdzie
wrażliwy, ale i mnie się wydała
zbyteczna dalsza jego obecność.
- Bóg zapłać, miłościwy panie!
Nie chodzi o moje urazy czy
niechęci, ale prawda to
publiczna, że ten Włoch za
bardzo się rozbuchał na dworze.
Król skrzywił wąsem, ale nie
chcąc jątrzyć kanclerza i na to
się nie odciął.
- Zanim pogadamy o wyprawie
wojennej, powiedzże mi, mój
drogi, jak tam u ciebie z
weseliskiem. Panów przednich
dużo się spodziewasz?
- Już pomału zjeżdżają,
miłościwy panie. Da Bóg, jeśli
nie wzgardzą moim domem, to
chyba wszyscy przedniejsi w
państwie będą na weselu córki.
- Pan Lubomirski także?
- I jego prosiłem dla
przyzwoitości, ale on od lat nie
zjeżdża do Warszawy.
- A z ruskich kto? Chyba nie
Wiśniowiecki?
- Książęta starej krwi, jak to
o sobie mówią Wiśniowieccy,
nieskorzy do mojego domu. Nie
darują mi książęcego tytułu, że
to od papieża i cesarza. Ale i
bez nich będzie chyba u mnie
cała starsza brać szlachecka.
- Tym lepiej, bo trochę mi ich
przy okazji przygadasz, by nie
kwasili się na nasze zamiary.
Władysław podkreślił akcentem
ostatnie słowa i patrzył pilnie
w twarz kanclerza. Chciał
dociec, czy mu dalej
bezgranicznie wierny, jak to
oświadczał tyle razy.
- Serce oddałbym dla waszej
królewskiej mości, więc i
przyjaciół zawsze przyczynię, a
nie wrogów.
- Dajże ci, Boże, szczęście! A
teraz słuchaj! Oto jak
przemyślałem polując w
Strzemboszowie. Konstytucja o
podnoszeniu wojen nakazuje, że
dla gaszenia nagłego
niebezpieczeństwa powinienem
zabiegać nieszczęściu według
powinności królewskiej. Wielkie
jest niebezpieczeństwo od
Tatarów i Porty, więc od wczoraj
głoszę to narodowi, ciebie jako
kanclerza oszczędzając. Wierni
mi Kozacy zbudowali już chyba
setkę czajek i lada dzień ruszą
na Dnieprowe porohy. Gdybym
dalej zwlekał, utraciliby wiarę
we mnie, a wtedy jedna im droga
- ku Tatarom. Poza tym trzeba
już jak najszybciej werbować
wojsko, rozesłać listy
przepowiednie, bo lato na
karku...
Przerwał i śledził, jakie
wrażenie czynią te słowa na
kanclerzu. Ossoliński milczał
jak niemowa.
Władysław nie doczekawszy się
odpowiedzi sięgnął ręką ku
leżącej na stole tece pękatej od
papierów. Uchylił pozłacaną
skórę i ukazało się
kilkadziesiąt jednakowym tekstem
zapisanych karteluszy.
- Mój Ossoliński, dzień to
jeden z najważniejszych w latach
mojego panowania. Zawsze byłeś
ze mną jednakiego zdania,
chciałeś - jako i ja - wzmóc
władzę majestatu, zgromadzić
wielkie wojsko wokół króla, by
nie był popychadłem w ręku
możnych panów. Tu oto leżą
gotowe listy przepowiednie do
rotmistrzów. Gdy dziś przyłożysz
na nich pieczęć kanclerską,
rozbiegną się z nimi gońce po
całym kraju. Najwięcej z nich
puszczam na Warmię, bo tam lud
mi wierny, a nadto lepiej, by
znaczna część wojskowej potęgi
była dalej od Warszawy i nie
raziła niczyich oczu. Weź to,
przyłóż pieczęcie i po południu
przyślij mi zaufanym
człowiekiem.
Ossoliński zbladł. Jego ręka
sięgnęła machinalnie po papiery,
ale ani jednego z nich nie
podniosła bliżej oczu.
- Nic nie mówisz? - król
poczuł w sercu pierwsze
uderzenie lęku.
- Najjaśniejszy panie! -
zaczął Ossoliński nieswoim
głosem - życie oddam za ciebie,
krew pozwolę sobie wypuścić z
żył, ale prawa nie złamię.
Konstytucja o podnoszeniu wojen
mówi, że król z dokładem panów
rad, których by naprędce mógł
dosiąc, winien przeszkadzać
niebezpieczeństwu...
- Wiem o tym i nie neguję.
Toteż proszę cię, byś zaraz po
weselu twojej córki, myślę, że
na dwudziestego czwartego maja,
wezwał panów rady do mnie na
zebranie. Jeśliś za królem, to
ich wszystkich przygotujesz na
taką uchwałę.
Patrzył dalej w kanclerza, już
się sycąc otuchą, że uspokoił
wątpliwości ministra. Ale
Ossoliński miał nadal twarz
sfinksa. Gdy podniósł powieki,
zimny błysk jego oczu przeraził
Władysława. Nigdy dotąd nie czuł
na sobie tak lodowatego wzroku
kanclerza.
- Radę senatorów zwołam na
dzień przez majestat wyznaczony,
ale daruj, najjaśniejszy panie,
do tego czasu pieczęci na
listach przepowiednich nie
przyłożę.
- Ossoliński, na miły Bóg!
- Nie przyłożę, najjaśniejszy
panie!
Władysław pozieleniał z
wściekłości. Chwyciła go astma
za gardło, więc tylko strzępy
zdań rwane, chrapliwe zaczęły
padać z jego ust.
- Ossoliński! Przeciwiasz się
królowi. Teraz, gdy wszystko
gotowe? Chybaś oszalał, chybaś
oszalał, Ossoliński, na miły
Bóg!
Kanclerz, rozumiejąc ból
królewski, słuchał w spokoju,
przepuszczał mimo uszu obelgi.
Rozłożył ręce i powiedział z
cicha:
- Prawa Rzeczypospolitej,
miłościwy panie...
- Jakie prawa? Nie bredź mi
tutaj! Trzymanie króla za
gardło, by nawet nie mógł
kichnąć bez zgody wielkich
panów, ty nazywasz prawem? Ty,
który zawsze mówiłeś, że silna
władza potrzebna miłej
ojczyźnie? Sam po dziś dzień
dowodziłeś, by wszystko trzymać
w tajemnicy, bo panowie zepsują.
- Właśnie nie dochowano
tajemnicy.
- A więc nie o prawa ci
chodzi, tylko że wreszcie
skończyłem z podstępnym,
lękliwym werbowaniem żołnierza i
jawnie chcę wystąpić przed
narodem! Ossoliński, słuchajże,
na miły Bóg! Niczego od ciebie
nie chcę, tylko pieczęci. Gdy
wreszcie stanie siła po stronie
króla, szlachta, a nawet magnaci
potwierdzą twoją zgodę.
Krztusił się i jednocześnie
dławił oburzeniem. Jeszcze nie
wierzył w ostateczny opór
pierwszego z ministrów i
pierwszego z przyjaciół, i to od
lat najmłodszych. Wykasławszy
się westchnął z ulgą i uchwycił
pełny łyk powietrza. Jeszcze raz
jakimś cudem opanował swój
porywczy charakter, podniósł się
z karła i postąpił bliżej
kanclerza. Położył mu obie ręce
na ramionach.
- Podpisz, proszę cię,
Ossoliński, i przyłóż pieczęcie!
Od tego zależy twoja i moja
chwała, przyszły spokój i
wielkość ojczyzny, cała nadzieja
królestwa mojego syna. Zrozum,
król prosi ciebie, stary druhu i
przyjacielu...
Ossoliński, który też wstał
przed chwilą, nie mógł patrzeć w
zaczerwienione oczy króla.
Pochylił się do kolan
Władysława, obłapił dłońmi jego
nogi i, zgięty wpół, mówił
złamanym głosem:
- Panie mój miłościwy, królu
najzacniejszy! Pomnę wszystkie
twoje łaski, jakimi mnie
obdzieliłeś i ród mój nimi
wywyższyłeś. Wiem, kim byłem i
kim jestem dzięki dobroci
królewskiej. Toteż błagam pana
mojego miłościwego, nie rzucaj
na mnie słów pogardy, nie hańb i
nie wyzywaj. Cofnij listy,
poczekaj, prawo nie dozwala
przyłożyć pieczęci. Jeśli senat
zezwoli, podpiszę, z wielką
radością podpiszę.
Król odtrącił jego ramiona.
- Judaszu! Zdradziłeś mnie jak
Judasz Chrystusa.
- Nie poniżaj, najjaśniejszy
panie!
- Judasz! Judasz! Zdrajcę
wychowałem u swojego boku, żmiję
jadowitą - jęczał król i
zasłoniwszy twarz dłońmi odszedł
w stronę okna.
Kanclerz stał nieruchomy. Nie
wiedział, czy wyjść, czy zostać.
Milczenie króla przeciągało się
w nieskończoność. Za oknami dał
się w tej chwili słyszeć werbel
bębna i okrzyki musztry. Gołębie
siedzące na parapecie zerwały
się i uciekły chmarą ku Wiśle.
Król patrzył na przechodzące
oddziały żołnierzy, wdychał
świeże powietrze i jakby stygł z
oburzenia.
Odwrócił się ku środkowi
komnaty.
- Skoro odmówiłeś swojemu
panu, nic już dziś nie mam do
powiedzenia.
Ossoliński oddał ukłon i
jeszcze czekał, czy mu król poda
rękę do ucałowania. Nie widząc
ze strony Władysława żadnej ku
temu ochoty, skierował się
wolnym krokiem ku wyjściu.
- Czekaj! Radę senatorów
zwołaj na dwudziestego czwartego
maja.
- Znaczy się, tuż po weselu
mojej córki. Serce mi się kraje
na myśl, czy też teraz miłościwy
pan nie odmówi mi swej bytności
na rodzinnym festynie.
- Nie wiem, czy mi zdrowie
dopisze. Dobił mnie twój upór i
na pewno chorobą go odcierpię.
Kanclerz zgryziony odpowiedzią
przymknął z cicha za sobą drzwi
komnaty.
Rozdział XIII
Ossoliński zamknął się tego
dnia w swojej kancelarii i do
obiadu nikogo do siebie nie
dopuszczał. Nie chciał nawet
najbliższym domownikom okazać
swojej zatroskanej twarzy. Był
tak podniecony, że nawet w
fotelu nie mógł chwili
usiedzieć. Chodził po pokoju,
ręce to wsuwał za pas, to znów
gładził nimi falujące piersi, a
oczy wciąż wbijał we floresy
dywanu tak zawiłe i splątane jak
ścieżki, którymi biegły dziś
myśli kanclerza.
Zaskoczył go król gotowymi
listami przepowiednimi. Gdyby
kanclerz przyłożył na nie
pieczęcie koronnej kancelarii,
już za kilka dni szlachta,
chłopstwo i mieszczanie
zbiegaliby się do pułkowników
werbujących żołnierza.
Okrzyknięto by zaciąg w całym
kraju, w Małej i Wielkiej
Polsce, na Śląsku, na ziemiach
północnych. Napłynęłoby mnóstwo
żołnierza, zwłaszcza do Warmii,
która miała być głównym miejscem
zaciągów, i niebawem powstałoby
wielkie wojsko koronne. Wiedział
także, choć inaczej mówił w
obecności posła Tiepolo, że tym
razem Wenecja gotowa będzie
użyczyć kilkuset tysięcy
talarów, jak i to przewidywał,
że król w końcu dostanie
pożyczkę z bogatego posagu Marii
Ludwiki. Władysław decydował się
jak dotąd zbroić wojsko
całkowicie z prywatnej szkatuły,
bez podatków szlacheckich, co
budziło największe wahania u
kanclerza. Pierwszy to bowiem
raz za żywota Ossolińskiego
powstałaby w kraju armia zależna
przede wszystkim od króla. Z
taką siłą Władysław wzbudziłby u
jednych postrach, u drugich
szacunek.
Ale znając potęgę paniąt
polskich, litewskich i ruskich,
kanclerz wiedział, że staną na
głowie, by króla mimo wszystko
przywołać do porządku, więc
zadawał sobie pytanie:
"Z królem czy z panami? Innego
wyboru tu nie ma."
W pełne urzeczywistnienie
planu wojny z Turcją nigdy nie
wierzył. Do Stambułu król nie
dojdzie, poronione marzenia. Ale
przy użyciu wojsk zaciężnych i
wiernych mu Kozaków rejestrowych
może pobić chana, wypędzić
Tatarów budziackich, oczyścić z
hord południowe ziemie. To jedno
zaś wystarczy, by cała szlachta
stanęła za królem, widząc w nim
wybawiciela od najazdów, a
zarazem prawdziwego władcę,
silniejszego od królewiąt. Ale
te właśnie królewięta!
Nigdy na to nie pozwolą. Wolą
groźbę ustawicznych najazdów niż
potęgę majestatu. Wiedzą, że
niezależny król będzie dawał
buławy, kasztelanie i starostwa,
komu zechce, a nie panom możnym
i ich poplecznikom. Taki król
stworzy własne stronnictwo,
pozyska wiernych i oddanych
sobie ludzi, za nic będzie miał
wolę senatorów i magnatów.
Myślał coraz bardziej trzeźwo
i uspokajał się. Dobrze
odpowiedział królowi. Gdy mu
wyjawił, że się wzdraga łamać
prawa Rzeczypospolitej, była to
tylko część prawdy. Już wtedy
błyskawicznie obliczał, gdzie
jego dalsza kariera jako męża
stanu, w zgodzie z królem czy w
sojuszu z panami. Przy królu
można było mieć oszałamiające
nadzieje, ale miejsce przy
możnowładcach, przy prawach, jak
to królowi powiedział, to
pewniejsza, trwalsza pozycja.
Zasiadł teraz do biurka i
zaczął pisać własnoręcznie listy
do wojewody Lubomirskiego i
kilku znaczniejszych senatorów,
których się na weselu nie
spodziewał. Później wezwał
Dębskiego i zapytał, jacy goście
zapowiedzieli swój przyjazd na
zbliżający się ślub
kanclerzanki. Dowiedziawszy się,
że dziś właśnie przybył kanclerz
litewski, książę Albrycht, zaraz
po obiedzie wsiadł w karocę i
kazał się wieźć do
Radziwiłłowskiego pałacu.
W chwili gdy kanclerz podążał
do Radziwiłła, król Władysław
zbliżał się do bramy arsenału.
Nie jechał dziś konno, ale w
lektyce, bo po rannej utarczce z
kanclerzem był nieswój, odczuwał
silny ból od "karkuła". Zaraz po
wyjściu z lektyki zamknął się z
Arciszewskim w jego izbie i ani
chwili nie mieszkając zaczął się
wyżalać przed starym żołnierzem:
- Zdradził mnie kanclerz, nie
tyle przez nienawiść, ile ze
strachu przed wielkimi.
Przysięgał zawsze, że będzie mi
wierny do ostatka, wraz ze mną
wszystko dotąd przygotowywał, a
teraz jak tchórz zemknął do
nory.
Rwał wąsa, pił co chwilę,
wciąż zachęcał gospodarza do
trunku i raz po raz rzucał
obelgi na kanclerza.
- Tylko żołnierzom ufam,
reszta to groszoroby, mąciciele
i wrogowie własnego króla. Tyle
u nich miłości, ile złotem
opłacisz. Radźże coś,
Arciszewski, bo oszaleję,
oszaleję. Na miły Bóg, wiesz, co
zrobię? Poślę moją gwardię i
obstawię cały pałac Arde. Nalej!
Podchmielony, wypowiadał
niepoczytalne groźby, których by
nigdy nie wykonał, ale w tych
słowach znajdował bodaj odrobinę
ulgi.
Arciszewski umiał słuchać.
Ujęty zwierzeniami królewskimi
niewiele zrazu przygadywał, z
rzadka tylko krótkimi zdaniami
próbując łagodzić ból
Władysława.
- Nie za niańkę cię mam! -
krzyczał król. - Do rady, nie do
pociechy mi potrzebnyś. W
świecie wiele bywałeś.
- Miłościwy panie. Zdradom i
krzywdom napatrzyłem się wiele w
krajach europejskich i za
morzem. Ale nigdzie nie
widziałem takiej jak u nas
przemocy panów nad majestatem i
takiej szlacheckiej głupoty.
Siła holenderska, na ten
przykład, bynajmniej nie zasadza
się na możnych panach i ich
przybocznych gwardiach, tylko na
miastach, na patrycjuszach
miejskich i na kompaniach
kupieckich. Stany tam nie tak
jak u nas za nos wodzone przez
posesjonatów. Ich stadhouder,
choć nie jest pomazanym królem,
ma więcej władzy i powagi w
narodzie niż król na naszej
ziemi.
- Cierpkie to słowa. Po cóż je
mówisz?
- Bo chciałbym widzieć i u nas
potężniejszą władzę królewską.
Jak dotąd myślałem, że kanclerz
o tym samym myśli i teraz mnie
to wszystko dziwi.
- Myślał, ale go strach
obleciał.
- Nie wiem czy strach. Sam
przecież jest wielkim panem.
- Ja go takim zrobiłem.
- Wszyscy kiedyś obrośli w
pióra z łaski królewskiej, a
potem okoniem panu stawali.
- Więc cóż? Mówże, na miły
Bóg, i pij, do licha! Bez listów
przepowiednich niczego wielkiego
nie zacznę.
Armatny ważył coś w myślach,
rada przecież nie była tu łatwa.
- Dla rotmistrzów wystarczą
listy z inną pieczęcią. Choćby
litewską...
- Brawo! Twoja myśl zgodna z
moją. Ale nie ma pod ręką
kanclerza litewskiego.
- Podobno zjechał dziś w
południe.
Król przeszedł się po izbie.
- Radziwiłł, powiadasz? Oni
wszyscy idą razem ręka w rękę.
- Gdy się zwąchają. Ale
Radziwiłł może w tym zasmakować,
że wygodzi majestatowi w zamian
kanclerza. Na sejmie i w senacie
łatwiej wybroni przyłożenie
pieczęci niż sam Ossoliński. On
z ziem wschodnich, narażonych na
najazdy, a poza tym jego lubią,
a kanclerza Ossolińskiego, choć
koło niego skaczą, wszyscy
nienawidzą z zazdrości o
królewską łaskę.
- A jak, nie daj Boże, i
Radziwiłł odmówi?
- To sprawa gorsza... -
Arciszewski jakby się zawahał. -
Nie jestem królem, miłościwy
panie, jakże mi mówić za
majestat.
- Toś dopiero głupio
powiedział. No, a cóż byś
zrobił, gdybyś był na moim
miejscu. Gadaj!
- Prowadziłbym dalej, co
zaczęte. Przyłożyłbym pieczęcie
pokojowe i nie liczył się z
wielkimi panami, jeno ze
szlachtą pomniejszą, z
mieszczanami, z Kozactwem,
znaczy się z żołnierzami.
- Arciszewski... Nalej!
- Mówiłeś, miłościwy panie,
przed chwilą, że kozackie wojsko
królewskie wyszło na Morze
Czarne. Skoro oni za królem,
skoro regimenty nowe można mieć
za pieczęcią choćby pokojową...
Rozgorączkowany zawiesił
zdanie i patrzył w
rozpromienioną twarz Władysława.
Widział, że się w oczach
królewskich rodzi nowa nadzieja
i siła.
- Wtedy, miłościwy panie, nie
trzeba będzie służyć jeno
książętom krwi, wojewodom, panom
krakowskim, ruskim czy
poznańskim.
- Jeno komu?
- Całemu narodowi, wszystkim
stanom i wyznaniom, nade
wszystko zaś całej rzeszy
szlacheckiej, która tylko z
ubóstwa stoi za swymi
chlebodawcami. Tyś, miłościwy
panie, król, ja żołnierz. Co
król nakaże, wykonam. Armat
gotowych mam już tutaj
czterdzieści, więc jeśli rozkaz
dostanę, jutro je wyślę przez
Lublin na południe. Niech widzą
Kozacy, że dzieło się zaczyna,
niech i szlachta widzi, że król
wykonuje swoją wolę...
Król w tej chwili stał
pośrodku izby, wielki, na twarzy
nabrzmiały. Wbił wzrok w
głębokie, rozpalone oczy dawnego
wodza brazylijskiego.
- Mój Arciszewski, za późnoś
mi powrócił do kraju. Gdybyś
wcześniej zawitał, może byś już
i hetmanił, bo widzę, że ty
jeden myślisz słowami króla i za
nic ci pycha magnacka. Działa mi
przygotuj i rób dalej zaciąg
puszkarzy. A choćby pioruny biły
na moją steraną głowę, wyjdą te
listy przepowiednie. Za zgodą
panów czy też bez ich zgody, z
woli króla, którego sobie obrali
po to, u licha, by krajem
rządził.
Jeszcze raz wychylił kielich
wina i odjechał. Następnego dnia
wezwał do siebie wielkiego
kanclerza litewskiego Albrychta
Radziwiłła. Powitał go nader
serdecznie powinszował dobrego
zdrowia, przypomniał wielki swój
szacunek dla radziwiłłowskiego
domu.
Wtedy dopiero zaczął rozmowę o
wojnie tureckiej, "chcąc
pociągnąć kanclerza, by na nią
zezwolił."
Radziwiłł słuchał w spokoju,
gładził piękny szpakowaty wąs,
niekiedy dotykał białą dłonią
brylantowego krzyża na
piersiach, z którym jako
bogobojny chrześcijanin nigdy
się nie rozstawał, i gdy król
skończył swoje słowa, on zaczął:
- Wasza królewska mość, gdym
wczoraj zjechał do Warszawy,
zdziwiłem się wojennemu ruchowi,
jaki wszędzie widać w stolicy.
Wszyscy wkoło jedno mi tylko
mówią - wojna. A ja nawet nie
wiem, czy Szwedzi na nas
następują uczyniwszy pokój z
cesarzem, czyli Moskwa czy też
Tatarzy. Teraz z ust miłościwego
pana słyszę prośbę, bym zezwolił
na wojnę całkiem inną, wojnę
wielką, z otomańską Portą...
- Bo ona nasz wróg największy.
Ją pokonawszy, będziemy
największym chrześcijańskim
królestwem.
- Gotówem służyć waszej
królewskiej mości do ostatniego
tchu, ale chciałbym wiedzieć,
jak można bez zgody senatu i
sejmu udźwignąć ciężar takiej
wyprawy?
- Poświęcę na to wszystek
dobytek mój i królowej, nie
narażając zbytnio majątku i
substancji panów braci. Trzeba
tylko, by wasza miłość przyłożył
pieczęcie litewskie na listach
werbunkowych dla rotmistrzów.
- Jakże je przyłożyć, kiedy
tym obrażę Rzeczpospolitą.
- Potwierdzi to wszystko senat
i Rzeczpospolita, jak zobaczą
grożące nam niebezpieczeństwo.
Jeśli my nie zaczniemy, Turcy
się na nas pokwapią.
- Obligowany jestem nic bez
zgody panów braci nie
pieczętować. Jeśli w senacie
powiem, że król mi tak kazał, to
będę bił na ciebie,
najjaśniejszy panie, żeś mnie
bojaźnią do tego przywiódł.
- Nie bojaźnią, ale myślą o
przyszłej chwale
Rzeczypospolitej.
- Rzeczpospolita była, jest i
wiecznie będzie. Jej siła w
naszej |aurea |libertas,
najjaśniejszy panie. Tej zaś nie
pozwalam w niczym naruszyć.
Królowi zaczęły drgać
policzki. Wydawało się, że
jeszcze chwila, a grzmotnie
pięścią w stół i wypali
kanclerzowi w oczy całą prawdę o
tej złotej wolności. Dzięki niej
ten tu chudy szpakowaty książę z
oczkami chytrze zmrużonymi
wyrwał już królowi z gardła
starostwo, kasztelanię i
województwo. Może jeszcze chce
coś wyrwać na powiększenie
swojej substancji.
Władysław zagryzł wargi i
powiedział z udanym spokojem:
- Mówiłeś mi tu kiedyś... o
starostwie dla swego
powinowatego, ale czas był na to
niesposobny. Teraz umyśliłem je
dać, jeno mi się nie sprzeciwiaj
zaciągom.
- Bóg zapłać, najjaśniejszy
panie. Nieba za to przychylę
majestatowi, ale jeśli każesz
przyłożyć pieczęcie, nie
wykonam. Wcześniej tę rękę
mieczem mi utnij, bo ona nic
wbrew woli panów senatorów nie
podpisze.
Król wyrzucił obie dłonie w
powietrze, jakby wzywał niebo na
ratunek i pomstę, krzyknął:
- Nieprzytomni ludzie, ty i
Ossoliński! Zmówiliście się
obaj, by zgubić mnie i ojczyznę.
- Nie gubimy jej, ale ratujemy
przed utratą wolności.
- Nie gadaj mi tego słowa, bo
go nie rozumiesz. Nie daj tego,
Boże, byś kiedyś i ty nie
uciekał ze swojej Ołyki, gdy ci
sułtan na kark wjedzie! Wtedy
może pojmiecie, gdzie był rozum,
przy was czy przy mnie.
- Ostała się dotąd moja Ołyka
i cała Rzeczpospolita ostoi się
w przyszłości. Gdy trzeba
bronić, bronić będę, krwi mi nie
oszczędzać, jeno honoru.
Król czerwony jak purpura
krzyknął:
- A cóż ty myślisz, że król
honoru nie ma?
- Tego nie powiedziałem,
najjaśniejszy panie. Cześć dla
majestatu zawsze w moim sercu.
Po wyjściu kanclerza
litewskiego Władysław ani chwili
nie czekał. Zawezwał sekretarza
Fanfoniego i Gremborzewskiego.
Obaj stanęli przed nim
osłupieni, bo tak zmienionej
twarzy królewskiej dotąd w swym
życiu nie widzieli.
Król z chmurą pod krzaczastymi
brwiami, zzieleniały, bo już
krew z powrotem uciekła mu do
serca, powiedział stłumionym
głosem:
- Wziąć mi te listy
przepowiednie i przyłożyć na
nich pokojowe pieczęcie!
Wszystkich gońców puścić dziś
przed wieczorem z tymi pismami
do rotmistrzów! Niech mi jadą na
łeb na szyję, by za trzy dni
stanęli w najdalszych ziemiach
królestwa.
- Stanie się według woli
waszej królewskiej mości.
- A teraz, niech tu przyniosą
wina. Wina!
Rozdział XIV
Cała Warszawa żyła teraz
dwiema sprawami - wyprawą
turecką i zbliżającym się
weselem u Ossolińskich. Ślub
kanclerzanki budził większą
ciekawość wśród szlachcianek i
mieszczek, zapowiedziana zaś
rozprawa z Turcją dostarczała
szlachcie i mieszczanom okazji
do wrzawy, entuzjazmu czy
kłótni.
Jedni, ci zwłaszcza, którzy
jeszcze nie zdążyli wywąchać, co
o tym wszystkim myślą wielcy
panowie, wychwalali króla pod
niebiosy, drudzy nie szczędzili
utyskiwań na jego samowolę. Od
rana do wieczora we wszystkich
loszkach staromiejskich czy pod
wiechami na Nowym Mieście, w
hucznych zajazdach "Giełda" i
"Wiedeń" o niczym nie mówiono,
tylko o zaciągach, o pośle
Tiepolo i o kanclerzu, który
sprzeciwił się woli królewskiej.
Ci, co dawniej psy na nim
wieszali, nie bardzo ufali
wiadomościom o oporze
Ossolińskiego, przepowiadali
nawet, że to jakiś chytry manewr
szczwanego lisa. Dawni jego
przyjaciele i stronnicy kręcili
głową z niedowierzaniem, ale
przytakiwali chórem decyzji
kanclerskiej, by się nie narazić
wielkiemu protektorowi.
- Mówiliście - gadali teraz z
dumą do swoich oponentów - że
nasz kanclerz wespół z królem
zawziął się na szlacheckie
wolności, a tymczasem on właśnie
stawa za panami bracią.
- Zobaczymy, jaki koniec się z
tego okaże - odpowiadali tamci.
Zdecydowanie wrogi kanclerzowi
był teraz dwór królewski,
posłowie zagraniczni i całe
wojsko. Szlachta zaciągnięta pod
znaki królewskie w Ujazdowie,
podżegana przez ludzi bliskich
dworowi, nie posiadała się z
wściekłości i raz po raz
przybiegał ktoś z Ujazdowa, to
do zamku, to do pałaców pańskich
w mieście z wiadomością, jaki
tam w obozie wielki huk przeciw
Ossolińskiemu.
Przełożony nad armatą,
sposobiąc wyprawienie dział do
Lublina, nie ruszał się tego
dnia z arsenału. Wiedział więcej
niż inni, bo zaraz z samego rana
był u niego z polecenia
królewskiego Fanfoni, który
powiadomił go, że kancelaria
królewska rozsyła listy
przepowiednie. Może i z tej
przyczyny uważał armatny za
słuszne nie uczestniczyć w
żadnych gawędach na mieście. Że
go jednak ciekawość ponosiła,
jak tam naprawdę wygląda w
Ujazdowie, zawezwał koło
południa Piotra do siebie i
powiedział:
- Słyszałeś, jak postąpił
kanclerz z królem jegomością?
- Cała Warszawa o tym mówi.
Nawet i u nas gderają edelmani
na kanclerza.
- Każdy się oburza, kto ma
rycerską krew w żyłach. Dłużej
króla niż kanclerza, to pewna.
Podobno tam w Ujazdowie mocno
wykrzykują. Jedź no tam i
przystaw ucha. A wracając nie
zapomnij wstąpić do mistrza, bo
ci gotów nie zrobić na czas
żupana. Przecież za kilka dni
wesele.
- Miałem właśnie prosić waszą
miłość o takie zezwolenie.
- Czekaj no jeszcze. A byłeś u
mistrza Timy po wzory tych
królewskich zabawek?
Piotr trochę się zmieszał.
- Nie byłem, wasza miłość.
Myślałem, że sam giser je
przyśle. Nie wiem, czy gotowe.
- Gotowe. Przed kilku dniami
spotkałem mistrza na mieście i
mówił mi, że już na ukończeniu.
Nawet dziwił się, żeś tam nie
łaskaw do niego zaglądnąć,
choćby cię rad widział.
- Pan Tima tak mówił?
- Przecież nie panna, bom jej
nie widział.
- Przyznam się waszej miłości,
że serce mi się tam rwie, ale
wzdragam się iść. Giserowa mi
krzywa, a panna to wciąż patrzy
na owego Dzianota, com opowiadał
waszej miłości.
Arciszewski zaczął się śmiać.
- Głupiś. Tyle ci powiem, że
panna za tobą, nie za Dzianotem.
- Gdyby tak było, wasza
miłość! Ale niełatwo mi tam iść,
bo jejmość giserowa patrzy na
mnie jakby zastrachana.
- Nie gadaj mi o jejmości.
Zresztą, skoro się boi twojej
obecności, to widać dobrze wie,
kto milszy jej córce, ty czy
Dzianot. Poza tym masz tam iść w
sprawie artyleryjskiej, a panna
to nie moja rzecz.
- Według rozkazu, wasza
miłość.
Jechał więc Piotr do Ujazdowa
nie tyle pełen ciekawości, co
tam zastanie, ile raczej
zaprzątnięty myślą o czekającej
go po powrocie wizycie u Timów.
Po ostatniej porażce, za jaką
uważał spotkanie z Dzianotem,
zawziął się i choć go to wiele
zdrowia kosztowało, nie kwapił
się z pójściem do kantorku
gisera.
"Na oczy nie będę się pchał,
bom szlachcic, honor swój
rozumiem" - powtarzał do siebie
każdego wieczoru, gdy leżąc na
pryczy w swojej izdebce biadał
nad nieszczęsnym uczuciem.
Teraz jadąc konno w
towarzystwie cieśli Sebastiana
przemyśliwał nad niedawną
rozmową z Arciszewskim.
"Pan armatny musi coś wiedzieć
od tego Timy, bo łgać nie
nawykł. Czyżby naprawdę Aniela
tylko udawała umizgi do tego
bogatego złotnika? Nie może to
być, przecież i ja patrzeć
umiem. Tyle serdeczności miała w
oczach, gdy ją brał pod rękę, że
to każdy, nie tylko ja, wybiłby
ją sobie raz na zawsze z głowy.
Nie inaczej."
Droga zrazu była wolna i
szeroka. Daleko przed nimi
majaczyła w tumanach kurzu jakaś
kareta pańska, otoczona kilku
jeźdźcami. Jadący z tyłu za
Piotrem Sebastian podsunął się
bliżej koniem, raz i drugi
spojrzał na zadumanego
szlachcica, przeczekując, jakby
tu doń zagadnąć.
- Proszę waszmości, pana
Ossolińskiego barwy przed nami.
- Ossolińskiego? - ocknął się
Piotr. - A rzeczywiście, karocę
widać. Pewnie kanclerz w własnej
osobie jedzie do Ujazdowa.
- Król jegomość podobno dziś w
ujazdowskim pałacu, więc myślę,
że pan z Ossolina jedzie go
zaprosić na wesele.
- Bredzisz, Sebastianie! Cóż
ty myślisz, że najjaśniejszego
pana to się prosi na dwa dni
przed ślubem?
- To prawda. Nawet kmieć na
wsi obraziłby się o to. W
pospólstwie wsiowym też honorowe
ludzie.
Podjechał jeszcze bliżej.
- Jegomość...
- No?
- Mam ja jedną prośbę do pana
armatnego, ale co dzień się
wzdragam, bo gdzież tu takiemu
panu głowę zawracać, skoro na
dodatek po nocach siedzi
zapracowany po uszy. Wasza
miłość co dzień z nim i przy
jadle, i przy papierach, to może
by łatwiej wspomniał o mnie
nieboraku.
- O co ci chodzi?
- Słyszałem, że pan armatny
jako i inni wielcy panowie
będzie na weselu u kanclerza.
- Będzie, więc cóż z tego?
- Ano to, że już zjechał do
Warszawy pan Tarnowski z Wólki,
któremu jestem poddany. Wielce
to porywczy pan i cięgiem krzyw
na mnie i na całą moją rodzinę.
- Pewnieś coś nabroił.
- Nie, wasza miłość! A nawet
nie o mnie chodzi. Ja wybrańcem
z tej wsi jestem, a zaś pan
Siemianowicz do arsenału mnie
ściągnął, że to cieśla ze mnie
nienajpodlejszy i znaczy się, że
lepszy ze mnie pożytek w
arsenale niźli w kompanii
wybranieckiej.
- Jeśli nie na ciebie, to na
kogóż krzyw ów pan Tarnowski?
- Ariańskiej ja wiary zrazu
byłem, jako był ojciec mój, a
pan Tarnowski wielki papieżnik.
- Rzadka to rzecz, by poddany
był innej wiary niż jego pan.
- Ano właśnie. Było tak,
dopóki nie nastał pan Tarnowski.
Ojciec jego też był
chrystianinem i myśmy tacy
zostali. Ale teraz wiele z
chłopstwa dla świętego spokoju
wróciło na papieski kościół, no
i ja z nimi.
- To już nic nie rozumiem, o
co ci chodzi.
- O to, jegomościu, że pan
Tarnowski każe mi córkę wydać
nie za tego, co się mojej
dziopie i mnie udał, ino za
innego, pijanicę na ostatek.
Posłyszawszy to, Piotr
zaciekawił się jeszcze bardziej.
Przez moment wczuł się w
sytuację niedoszłych nowożeńców,
jakby to była jego własna
rozterka. Prędko się jednak
skarcił w duchu: "Cóż, u licha,
już się z chłopem jakimś
równam."
Odpowiedział:
- W prawie jesteś, nikt ci
córki nie przymusi.
- Kiedy wasza miłość nie zna
pana Tarnowskiego. Jeśli się
uprę, on mi gotów chałupę z
dymem puścić. Ma też plebana we
wsi, człeka niezłego, którego
ciągle przybiera sobie do
kompanii, nierzadko każe mu pić
i obaj sobie świadczą. Jeśliby
zaś pan armatny na owym weselu
przepowiedział coś za mną, to mi
chyba pan Tarnowski przepuści.
Proszę więc łaski waszmości...
- O to tylko chodzi? Mój
Sebastianie, będę dworował panu
armatnemu na godach
kanclerzanki, to mu przypomnę.
Chłop dostał pąsów z radości.
- Ojoj, tedym utrafił, że
lepiej nie można. Bóg zapłać
waszmości, do śmierci nie
zapomnę, a jak młodym o tym
powiem, to już dzień w dzień
będą się modlić o szczęście
waszej miłości za tę
chrześcijańską pomoc.
- Bądź spokojny, nie zapomnę.
Już byli u wjazdu do obozu,
który roztaczał się szeroko
przed ujazdowskim pałacem. Wśród
rozstawionych namiotów wiodła
szosa, prowadząca wprost do bram
dworu, którą jechał w tej chwili
mały poczet Ossolińskiego.
Mnóstwo tu było wokół
wszelakiego żołnierstwa, więc
kareta ministra zwolniła nieco i
Piotr z Sebastianem mógł się do
niej znacznie przybliżyć.
Zauważył teraz z zadowoleniem,
że i Marcin Dębski towarzyszy
kanclerzowi, jadąc krok w krok u
drzwi kolasy.
Jednocześnie uderzył Piotra
jakiś niepokój wśród namiotów.
Na wiadomość, że jedzie do
pałacu Ossoliński, wylegli ku
drodze żołnierze, ciury i
rotmistrze. Coraz częściej
dawały się słyszeć złowrogie
pomruki, a nawet i głośniejsze
okrzyki.
- Ossoliński w naszym obozie!
Po co tu jedzie kanclerz
żołnierzom przeciwny?
- Dokąd to, mości kanclerzu?
Nie tędy dla ciebie droga!
Poczet mijał właśnie namiot
pułkownika trabantów królewskich
Jana Denhoffa, który wczoraj
dostawszy list przepowiedni
otworzył tu szopę werbunkową i
już miał koło niej całą kupę
zaciągającej się szlachty
szaraczkowej. Niedaleko od
namiotu Denhoffa stała chorągiew
Antoniego Paca, który jak tamten
zaciągał z rozkazu królewskiego
żołnierzy do nowych pułków
jazdy.
Teraz dopiero zaczęła się
wrzawa wokół toczącej się coraz
wolniej kolasy.
- Nie puszczać go do króla,
skoro nie słucha majestatu!.
- Nie puszczać! Niech zawraca
do swojego pałacu!
- Jak śmie pokazywać się nam
na oczy? Wysadzić! Wysadzić!
Nieliczny poczet Ossolińskiego
ścieśnił się koło karety.
Zaniepokojeni dworzanie zaczęli
wołać do żołnierzy:
- Uciszcie się, waszmościowie!
Przecież to kanclerz jego
królewskiej mości i całej
Korony. Ustąpcie drogi,
żołnierze!
- Cicho siedź na siodle, bo i
ty z niego zlecisz. Jaki tam
kanclerz, co królowi staje
okoniem.
- Judasz! Judasz! Wyłaź, psie
jeden, i pokaż się żołnierzom!
Oficerowie wcale nie gasili
okrzyków. Przeciwnie, niejeden
rotmistrz podchodził z tupetem
pod same drzwi karety i wołał:
- Zdrajca jego królewskiej
mości!
- Zdrajca Rzeczypospolitej!
Ossoliński siedział w głębi
karety milczący, z zaciśniętymi
szczękami. Wtłoczył barki w
miękkie oparcie, krył w nim
głowę, by nie drażnić swoim
widokiem rozjuszonej ciżby.
- Prędzej! - syczał sam do
siebie, bo wśród tej wrzawy
głosu jego nie mogli słyszeć
dworzanie.
Ale i bez tego rozkazu jadący
tuż przy drzwiach Dębski
nachylał się i mówił w otwarte
okno kolasy:
- Mości kanclerzu, przed nami
zator wielki. Co robić? Coraz
więcej oficerów z dobytymi
szablami.
- Tu, pod bokiem króla?
Anarchia! Powiedz dworzanom,
niech gęby trzymają w ryzach i
nic im nie odpyskują. Nie
odpowiadać na okrzyki tej
hołoty.
Dworzanie jechali dalej stępa
w milczeniu, ale ich pozorny
spokój bynajmniej nie wpłynął na
uciszenie wrzawy.
- Boją się. Ani pary z gęby
nie puszczają. Psia ich mać,
tacy odważni jak ich pan, co się
prochu i żołnierzy boi. Z konia
ich, a safandułę z karety
wysadzić!
Naraz poleciało na karocę
kilka grud błota i kamieni.
Jedna pacyna wpadła przez okno
kolasy i rozprysnęła się na
kolanach kanclerza.
Ossoliński zobaczywszy zaschłe
błoto na swym żupanie, szarpnął
drzwi i wyskoczył przed karocę.
- Stać, do jasnego pioruna!
Gdzie pułkownicy od tej
rozbestwionej hołoty? To
zdrajcy, a nie żołnierze!
Na widok kanclerza w całej
okazałości jego postaci
najbliżsi z awanturników
uciszyli się. Ale skądś, z tyłu
odezwał się jeden mocny okrzyk:
- Kto zdrajca, waszmościowie?
Dwóch oficerów z dobytymi
szablami przedarło się przez
pierścień żołnierzy.
- To tyś zdrajca, wróg własnej
ojczyzny! Powiedz, ile dostałeś
od sułtana, by rozbroić
ojczyznę?
- Na ostrze go! - ryknął
drugi.
Błysnęły szable. Zdawało się,
że jedna chwila i rozniosą na
ostrzach Ossolińskiego. Koło
karocy zbił się tłum. Do orszaku
kanclerza dopadł w tej chwil
Piotr z Sebastianem i kilku
przytomniejszych ze szlachty.
Zaczęto wołać.
- Spokój, panowie bracia! Na
miły Bóg, nie hańbcie oręża!
Ossoliński wskoczył z powrotem
do karety. Naparło kilku
żołnierzy i oberszterów, ale
dworzanie płazując szablami
zastąpili im drogę. Już zanosiło
się na krwawy tumult, ale w tej
chwili dał się słyszeć potężny
głos pułkownika Paca biegnącego
od namiotów jazdy królewskiej.
- Stać, psiekrwie sobacze!
Bratobójstwo! Czyście oszaleli?
Wytrąbię każdego, kto w tej
chwili nie schowa szabli!
- Pułkowniku! Ossoliński
zdrajcą ojczyzny!

- Stać, powiadam! Ostrza do
pochwy!
Ale dopiero następny okrzyk
Paca spadł na wszystkich jak
piorun.
- Cicho, psiekrwie jedne! Król
idzie od pałacu!
Uciszyli się. Robił się szybko
luz wokół karocy. Król szedł
aleją we trzy osoby, on,
nieodstępny Fanfoni i mały
królewicz Zygmunt w karmazynowym
żupaniku. Ossoliński blady jak
trup wyszedł z karocy, postąpił
kilka kroków.
- Najjaśniejszy panie - mówił
- hańba mnie tu spotyka od
rozbestwionego żołdactwa.
Oficerowie gwardii królewskiej
chcieli mnie, kanclerza
Rzeczypospolitej, roznieść na
szablach.
- Widziałem z okien i dlatego
po ciebie wyszedłem.
Po tych słowach odwrócił się
do milczących żołnierzy i
oberszterów.
- Czy ja mam karne wojsko, czy
też hołotę?
Gdzieś w tłumie jeden z
oficerów, co niedawno pierwszy
rwał z pochwy szablę, odważył
się odpowiedzieć:
- Wojsko, najjaśniejszy panie,
ale my zdrajców nie cierpimy.
- Milczeć, bo gardłem za to
odpowiesz. Gdzie pułkownik Pac?
- Jestem, najjaśniejszy panie!
Robiłem wszystko, co mogłem, by
wstrzymać tumult.
- Widziałem z okna. Tych, co
się pierwsi porwali za szable
przeciw kanclerzowi koronnemu,
wziąć pod straż i oddać pod sąd
wojskowy. Jeśli winni, przypłacą
gardłem albo infamią. Gdy raz
dopuszczę burdy, choćby z
miłości ku mojej osobie, nikt
wojska w ryzach nie utrzyma.
Mości kanclerzu, pozwól ze mną
do pałacu.
- Bóg zapłać, najjaśniejszy
panie. Gdyby nie twoja łaska,
już bym chyba we krwi tu leżał.
Król na oczach całego wojska
wziął go pod ramię i prowadził
ku bramie pałacu.
Rozdział XV
Piotr wrócił pośpiesznie do
Warszawy. Zamiast na Stare
Miasto podjechał wprost ku
arsenałowi, by jak najprędzej
podzielić się z Arciszewskim
niedawnymi przejściami na polach
ujazdowskich. Choć i on miał za
złe kanclerzowi, że
sprzeniewierzył się królowi, to
jednak zaskoczony niesfornością
oficerów i żołnierzy opowiadał o
całym zajściu ze wzburzeniem.
- Wstyd było patrzeć, wasza
miłość! Kamieniami rzucali na
pierwszego ministra
Rzeczypospolitej.
Arciszewski przytakiwał raczej
od niechcenia, bynajmniej nie
wprowadzony w żadną pasję.
- W obronie życia ludzkiego i
ładu trzeba stawać, więc cię
pochwalam. Ale że się kanclerz
najadł trochę wstydu i strach go
obleciał, nic mi to nie wadzi.
Niech wie, że trzeba się liczyć
nie tylko z posesjonatami i z
senatorami, ale z żołnierzem i
szarą szlachtą. Z tego zaś, co
mówisz o królu, widzę, że mu już
wybaczył i zapewne przyjdzie na
wesele. Może Bóg da, że tam się
wszystko uładzi i wróci zgoda
między królem, kanclerzem i
senatorami.
Dopiero po południu pojechał
Piotr wespół z Sebastianem do
mistrza krawieckiego na Piwną.
Nie bez pewnej próżności
przymierzał żupan i szarawary i
patrząc po sobie przybierał
mocno na minie.
"Jeszcze jak nowe cholewy
naciągnę i pas zacisnę, co mi
dał pan armatny, to w kozi róg
zapędzę imć Dzianota."
Przywdział z powrotem stary
ubiór, a że przy nowym było
jeszcze coś niecoś do
poprawienia, przykazał
Sebastianowi:
- Poczekaj tu, aż mistrz guzy
przesunie, a potem mi to weź i
przyjdź po mnie do pana Timy, na
Rynek. Wiesz, gdzie mieszka?
- Kto by nie znał mistrza
Timy?
- Znasz, a bajdurzyłeś kiedyś,
gdyśmy Piwną jechali, że córkę
ma wydaną, a tymczasem daleko
jej jeszcze do ołtarza.
- Tak mi ktoś mówił... ja zaś
w domu zacnych mieszczan nie
bywały.
Piotr szedł teraz raźno do
domu gisera. Wszystko się na to
składało, że nabierał dziś
otuchy i wiary w siebie. Pan
armatny natchnął go z rana dobrą
myślą, teraz dodała bodźca ta
nowa przyodziewa, w której
pojutrze pójdzie do pałacu
Ossolińskich, a najbardziej
podniosło w nim ducha
wspomnienie niedawnego tumultu
wojskowego w Ujazdowie. Będzie
miał człek, myślał w tej chwili,
ciekawą rzecz do opowiedzenia
panu Timie, zwłaszcza że się
osobiście brało w tym udział.
Gdy dziś stanął przed
kamienicą gisera i zakołatał w
bramę, był pewny, że niebawem
uchyli się okno na piętrze.
Wsadził więc rękę za pas i
przyjął jak najbardziej swobodną
postawę, by się patrzącym z okna
nie wydać popychadłem.
Nie zadzwoniła jednak
okiennica, natomiast nader
szybko po odgłosie kołatki dał
się słyszeć stukot trzewików po
schodach. Był tak lekki i
szybki, że Piotrowi, tak pewnemu
siebie przed chwilą, uciekła
nagle wszystka krew do serca.
Zadzwoniła blaszka judasza i
Piotr ujrzał w jego zakratowanej
szczelinie jedno oko wielkie i
błyszczące.
Byłby przysiągł, że to nie
oko, a drogi kamień oprawiony w
mosiężną ramkę wziernika.
Ciężkie drzwi uchylały się z
wolna.
- Kto tam? - usłyszał
dźwięczny głos Anieli. Pytanie
było zbyteczne, bo na pewno
widziała go przed chwilą przez
wziernik.
- Witam waćpannę - mówił
stojąc już na progu. Bóg łaskaw
dla mnie, skoro sama waćpanna
drzwi uchyla.
- Zwykle ja otwieram, by nie
trudzić mateńki. Ona zresztą
szykuje się do wyjścia, bo mamy
iść na miasto.
- Nigdy nie mam szczęścia -
powiedział z rozczarowaniem w
głosie.
Aniela nic nie odpowiedziawszy
odsuwała ciężkie drzwi. Piotr
pochylił się w ukłonie i
niespodzianie musnęły go po
oczach włosy dziewczyny. To
przypadkowe zetknięcie się
wprowadziło oboje w
zakłopotanie, z którego wyrwał
ich głos Timowej:
- Kto tam, Anielciu?
- Pan Opacki.
- Prowadź jegomości do
kantorku i nie marudź, bo pora
ostatnia na sprawunki.
Młodzi przywierali drzwi.
Piotr próbował przeciągnąć
zasuwę, ale szło mu niezgrabnie,
bo pomrok był w sieni, a przy
tym zamek miał jakąś przedziwną
budowę.
- Pozwól, waćpan - szepnęła
dziewczyna.
Wtedy ich ręce zbiegły się na
antabie i młody człowiek poczuł
nagle na swojej dłoni miękkie
jak jedwab palce dziewczyny. Od
tego dotyku doznał w sercu tak
wielkiej rozkoszy, że wobec niej
wszystko, co dotąd przeżył, było
marne i znikome. Na dodatek ręka
dziewczyny nie umykała spod jego
palców, i to jeszcze bardziej
oszołomiło chłopca.
- Panno Anielo - szepnął i
przyłożył do tej ręki usta.
U góry rozległ się znów głos
ludwisarzowej. Stała ze świecą w
ręce, wysoko, u poręczy schodów.
- Wracajże, Anielciu! Wnet nam
Ormianie kramy zamkną.
Dziewczyna odsunęła się od
Piotra i powiedziała głośno:
- Proszę waćpana, ojciec tutaj
w kantorku.
Wskazała znane mu drzwi i
wbiegła szybko na schody.
Poprzez drewniane balaski mignął
Piotrowi przed oczyma jeden i
drugi, mały jak motyl, kwiecisty
bucik. Zdawało mu się, że te
bławatne kwiaty ulatujące w górę
po stopniach pachną w całej
sieni jakby żywe i prawdziwe, a
nie tkane na płótnie.
Gdy za chwilę rozmawiał z
mistrzem, był jakby ogłuszony.
Nic z tego, co doń mówiono, nie
trafiało do ucha. Przytakiwał,
odpowiadał zdawkowo, to znów
pytał raz wtóry o sprawy co
dopiero przez mistrza
wyłuszczone, aż wreszcie
zdziwiony Tima zagadnął:
- Waćpan chyba niezdrów dziś,
boś blady i roztargniony.
- Zdrów, mistrzu, jak nigdy
przedtem - zaprzeczył gwałtownie
Opacki. - Trochę tylko jestem
sfatygowany, bo miałem dziś nie
byle jaką rozprawę z
żołnierstwem w Ujazdowie.
- W Ujazdowie? Nic mi nie
mówisz - odparł bez wielkiego
przekonania mieszczanin, bo co
innego miał w tej chwili na
myśli.
Wreszcie zaczęła się żywa
rozmowa. Piotr przywrócony do
rozwagi rozgadał się serdecznie
i słuchał odtąd uważnie
mieszczanina. Wpatrywał się przy
tym z sympatią w jasne oczy
mistrza, z radością odkrywając w
rysach ojca podobieństwo do
córki, a nawet wydawało mu się,
że i w głosie słyszy tę samą
barwę co u Anieli.
"Dobrze, że w ojca się
wrodziła, bo ileż zacności w tym
człowieku" - myślał Piotr.
Tego dnia miała go spotkać
jeszcze druga radosna chwila.
Właśnie gdy Tima ubolewał nad
tym, że rad by gościa uraczyć,
ale obie domownice wychodzą dziś
na miasto, odezwało się pukanie
do drzwi kantorku. W progu
stanęła Aniela.
- Przepraszam waćpana, że
przeszkadzam - skinęła głową w
stronę Piotra.
- Bóg świadkiem, że dla mnie
to radość, a nie żadna
przeszkoda.
Puściła za sobą uciekające
drzwi i stanęła w środku wejścia
z wdziękiem, powabna, cała teraz
od stóp do głów widoczna. Żółty
jak jaskier kornecik pieścił jej
kasztanowe ciężkie pukle.
- Tatulu, ma tu przyjść pan
Dzianot, więc go przeproś, żeby
nie czekał, bo do późna zabawimy
u szwaczek i pasamoników. Tyle
mają szycia na festyn u
kanclerza, że nie wyjdziemy od
nich, póki nam nie skończą.
Mistrz zmrużył filuternie
oczy.
- Kwaśny stąd odejdzie, gdy
powiem, że z powodu sukien dom
dlań opustoszał.
Teraz w oczach dziewczyny
błysnął ledwie widoczny zły
ogień. Wydęła wargi i
powiedziała z przekąsem:
- Dziury w niebie nie będzie,
gdy się obrazi. Zresztą gdyby
był proszony na ślub
kanclerzanki, łatwiej by nas
zrozumiał. Do widzenia waćpanu -
skłoniła się wdzięcznie i
wyszła.
- Gdy Piotr to posłyszał, nowa
radość spłynęła mu do serca.
Rozdział XVI
Dzień dwudziesty maja 1646
roku, z rana mglisty, rozjaśnił
się całkowicie, gdy się miało ku
południu. Ostre słońce
zawładnęło całym nieboskłonem,
od szuwarów za kępą wiślaną i
puszcz północnych aż po lasy
ujazdowskie na południu. Igrało
błyskami na kopułach kościołów,
na hełmach zębatych baszt,
miotało iskrami po mosiężnym
rybonogim rycerzu, widniejącym
na szczycie ratuszowej wieży.
O samym południu zalało jedną
strugą całą ulicę Reformacką i
spłynęło na nieprzeliczony tłum
gapiów, stojących po obu
stronach jezdni. Nie tylko
biedota miejska, gromady żaków,
ale i bogate ciekawskie
mieszczki czekały tu godzinami,
by zobaczyć orszaki pańskie
zjeżdżające do pałacu Arde.
Już na kilkanaście sążni od
rezydencji kanclerza wisiały w
poprzek ulicy, na szczytach
domów i drzew, skrzyżowane
girlandy, uwite z liści dębowych
i choiny. Gdy wiatr dmuchnął w
ulicę, szumiały gapiom nad
głowami i kołysały się ciężko,
rzucając kraty cienia na
uprzątniętą jezdnię.
Łyki nie miały dostępu w
pobliże samego pałacu.
Przyboczna gwardia jego
kanclerskiej mości w nowych,
galowych barwach zawarła
szpalerem spory kawał placu
naprzeciw rezydencji. Nie można
było dopuścić tu ciżby, bo cały
podjazd przed budynkiem pokryto
gęstą choiną, by kurz spod kopyt
końskich w górę się nie wzbijał,
a jeszcze dalej, tuż przy
wejściu do pałacu, leżały na
ulicy kwieciste grube dywany.
Nie było jeszcze godziny
drugiej, gdy cały błękitny
pałac, mimo tak jasnego dnia,
zaczął błyszczeć światłami.
Jarzyły się w oknach setki świec
w lichtarzach i płonął olej we
wszystkich lampach pałacowych.
Owe światła tłumiła o tej porze
jasność słońca, niemniej jednak
świadczyły one o hojności
gościnnego domu Ossolińskich.
Raz po raz zajeżdżały karoce
pańskie w otoczeniu wystrojonych
dworzan i służby. Ile barw można
sobie wyobrazić, tyle widziało
się na tych koniach, czaprakach,
pańskich żupanach i deliach, na
barkach pucołowatych pajuków
siedzących wysoko na kozłach.
A nade wszystko wystrojeni
byli woźnice, każdy w piórach na
głowie i z batem ozdobionym
kwiatami i liśćmi zwisającymi
nieruchomo nad końskim zadem.
Mało kto tu przybywał inaczej
niż sześciokonnym powozem.
Wypieszczone woźniki,
wstrzymywane ostro za wędzidła,
skręcały prężnym łukiem lśniące
szyje, pochylały pierzaste forgi
ku ziemi, by bić pokłon przed
pańską rezydencją gotową na
weselny festyn. Drobnymi
uderzeniami kopyt trącały w
pościółkę z gałęzi i szły
przemyślnie, w pląsach, jakby
wiedząc, że wiodą karocę na
uroczystość zaślubin.
Nad jezdnią wzbił się teraz
zapach tratowanej choiny i
płynął ku nosom
rozgorączkowanych gapiów. Tłum
wchłaniał zapach żywicy i
wytrzeszczał oczy, często nie
wiedząc, jaki to pan wielmożny
siedzi z rodziną w karecie. Ale
szaraczkowa szlachta, której tu
sporo było wśród ciżby, nie
szczędziła głośnych wyjaśnień,
by choć znajomością twarzy
pańskiej zaznaczyć, że różni się
od łyków miejskich, nieobytych w
szlacheckim świecie.
- Pan wojewoda pomorski!
- Ksiądz biskup poznański! -
wołano. - Wiwat wasza
świątobliwość!
Jego świątobliwość kłaniał się
uśmiechnięty z okien powozu,
czasem rzucił łaskawym okiem na
gładsze mieszczki lub robił znak
krzyża, utkany palcami w
powietrzu.
Jadąca za chwilę wpółzłocona
kareta podkanclerzego
Leszczyńskiego była w mieście
powszechnie znana, więc każdy
wiedział, kto zacz z niej
wychodzi i już stąpa po
mięsistym dywanie.
Bogaty, zdobny orszak jego
książęcej mości Albrychta
Radziwiłła rzadziej tu był
widywany. Ale wystarczyło
gapiącej się szlachcie zobaczyć
herb księcia na czapraku
pierwszego konia, by już
rozległy się okrzyki.
- To marszałek dworu wielkiego
kanclerza litewskiego. Patrzcie,
tam dalej książę Albrycht w
powozie.
Pan na Ołyce, choć z natury
skąpy, kazał dziś rzucać na lewo
i prawo garście ortów, by
pamiętało miasto wjazd księcia z
Litwy. Toteż tłum bił się o
srebrniaki, tarmosił między sobą
i krzyczał:
- Radziwiłł! Pan nad pany!
Wiwat Radziwiłłowie!
I tak dobrą godzinę trwało
przeciąganie pańskich pojazdów,
Jechał biskup poznański,
kasztelan krakowski Sobieski, to
znów zgryźliwy wojewoda
poznański Opaliński. Nie
pierwszy i nie ostatni zajechał
kilku karetami wojewoda
czernihowski Samuel Kalinowski z
całą rodziną.
Teraz wzmogły się okrzyki i
wzrosło napieranie tłumu, bo
każdy chciał widzieć nie tyle
wojewodę, ile jego syna, pana
młodego, starostę bracławskiego.
Od czasu do czasu pomykały ku
pałacowi nieliczne grupki
pieszych ludzi, na których mało
kto zwracał uwagę. Byli to na
ogół patrycjusze stołecznego
miasta, ludzie powszechnie znani
w mieście. Mimo że szli pieszo,
nie mieli wcale min
skonfundowanych. Nie mniej
bogato byli odziani niż tamci w
karetach, szli z godną postawą,
oddając ukłony witającemu ich
pospólstwu. O ile wśród
zajeżdżającej szlachty bogatsze
i bardziej kolorowe były stroje
męskie, tu raczej przeciwnie,
kobiety skupiały na sobie uwagę
tłumu. Na szyjach tych żon i
córek rajców miejskich
błyszczały niekiedy kolie i
kamienie piękniejsze, niż
widziało się u szlachcianek, a
już suknie czy zausznice miały
zdobniejsze i najświeższej przy
tym mody.
Patrzył na to wszystko tłum
szary i poił spragnione oczy
blaskiem cudzego bogactwa. Bose
chłopięta miejskie, chciwe
jałmużny, podskakiwały to z
przodu, to z boku do karet i do
jeźdźców, w kółko pytlowały
pyzate straganiarki i przekupki,
żony woziwodów i pachołków
miejskich. Niejeden zbiedniały
szlachetka chował się poza tłum,
przykrywając połą żupana łatane
portki, by nie widziała miejska
gawiedź, jaka to różnica między
nim a choćby pajukiem z orszaku.
Poniektóry zmęczony gapowiskiem,
pełen goryczy, że nie dostąpił
łaski pańskiej i stoi tu na
ulicy, odchodził w bok ku
Rynkowi i mówił z cicha do
siebie:
- Taka ci równość szlachecka,
psiamać. Z tamtych kapią
diamenty, a ty, panie święty,
świeć gołym tyłkiem.
Ludzie wojskowi przybywali nie
w karetach, ale konno, więc i
pan armatny podjechał pod bramę
pałacu na swoim gniadoszu, w
towarzystwie kilku edelmanów
artylerii, Piotra Opackiego i
dwóch ludzi z czeladzi. Z
pospólstwa prawie nikt go nie
znał, ale po wyglądzie i stroju
każdy dociekł, że to żołnierze z
arsenału. Dla gapiów nieciekawi
to byli ludzie, wprawdzie
żołniersko się trzymający, ale
nie błyszczący złotogłowiem ani
na czapraku, ani na żupanie.
Tylko niektóre mieszczki rzucały
przyciągające spojrzenia na
ludzi artyleryjskich, a
zwłaszcza na młodego żołnierza w
nowym atłasowym żupanie jadącego
krok w krok za generałem.
Widziały z dala, jak
zeskakiwał zwinnie z konia, jak
trzymał strzemię swojemu panu i
jak też za chwilę stawał na
czerwonym dywanie.
U wejścia pan Arciszewski
pożegnał pozostałych na koniach
edelmanów:
- Dziękuję waszmościom, żeście
mi tu dla honoru towarzyszyli.
Dopilnujcież mi wszystkiego w
arsenale, a sługi tu przy
koniach ostaną.
Już miał wejść do środka, ale
coś sobie przypomniawszy zawołał
do jednego z żołnierzy:
- Sebastian!
- Jestem, mości panie armatny!
- Ty zostań przy mnie, póki
cię nie odprawię. Pokażesz mi
pana Tarnowskiego, a może się
złoży, że od razu twoją sprawę
ubiję.
- Bóg zapłać waszej miłości,
ale jakże mi tam iść?
- W sieni ostaniesz.
W wielkiej sieni pałacu był
gwar, szum, szelest jedwabi. Gdy
kanclerz i blada dziś jak śmierć
jego żona witali u wejścia pana
armatnego, przerażony Sebastian
bił pokłony i cofał się ku
marmurowej ścianie, w pobliże
pałacowej służby gotowej do
oddania gościom różnorakich
usług. Zresztą mało kto
zajeżdżał w cieplejszym okryciu,
więc pachołki pańskie stały
raczej bezczynnie, czasem tylko
nadskakując do czyszczenia butów
pańskich, poprawienia pasa czy
kołnierza.
Była tu w sieni ponad setka
gości, a co najmniej drugie tyle
wyległo na ustrojony zielenią
dziedziniec. Sebastian, czując
na sobie pogardliwe spojrzenia
pańskich sługusów, byłby
najchętniej czmychnął stąd w
najdalszy kąt owego podwórza czy
też do wozów za rezydencją, ale
pamiętając zlecenie pana
armatnego stał cierpliwie i
wodził struchlałymi oczyma po
świetlicy.
Zdawało mu się, że jest w
kościele, choć przecie takiego
gwaru w świątyni nie bywa. Cała
jednak sień zdawała mu się
jaśnieć jakby kościelnym
blaskiem. Setki świec płonęło
wokół w przyczepionych do ścian,
wyzłacanych lichtarzach. Ściany
z niebieskiego marmuru, gładsze
niż zwierciadło, pomnażały każdy
promień świec i oddawały sobie
nawzajem świetlane echo.
Chłop szukał pośród dziesiątek
żupanów, sukien, mundurów
znajomej twarzy wielmożnego
Tarnowskiego, ale gdzieżby go
uwidział mając taki zamęt w
głowie. Kołowało mu przed oczyma
kolorowe, upstrzone ludzkie
mrowisko, a jeszcze wyżej nad
golonymi głowami widział wzdłuż
ścian posągi świętych czy też
rycerzy z kamienia i brązu.
"Matka Boska czy ki diabeł" -
myślał osłupiały, gdy jego wzrok
zamiast twarzy Tarnowskiego
odkrył pośrodku sieni olbrzymią,
aż po strop sięgającą figurę.
Mimo że był człowiekiem z
arsenału, nie wiedział, czy ona
ze spiżu, czy innego cudacznego
kruszczu, bo złociste pukle
włosów kobiecego posągu były
miękkie, prawie żywe. Nie miała
takich żadna postać święta w
żadnym z kościołów, jakie dotąd
widział w swoim życiu cieśla
Sebastian.
"Nie święta to osoba -
skonstatował wreszcie w myślach
- bo stopę ma na pługu, sierp w
ręku i jeszcze kopiją."
Zapatrzył się w mosiężne oczy
posągu i zapomniawszy na chwilę,
gdzie jest i po co tu przyszedł,
dziwił się niepomiernie.
"Co, u licha? Takie cudo, a
oczy ma wyłupione? Nie źrenice
to przecie, ale dziury"
Ktoś potrącał go to z lewej,
to z prawej strony.
- Przepraszam najmocniej
wielmożnego pana - tłumaczył się
Sebastian przerażony,
najświęciej pewny, że nastąpił
na but pański czy suknię.
A to właśnie pachołek w
liberii trącał go łokciem, bo
mierziła go obecność prostego
człowieka w sieni.
- Idźże stąd na dziedziniec,
do izb czeladnych. Tam są stoły
dla sług pańskich.
- Czekam na wielmożnego pana
Tarnowskiego, tak przykazał mi
pan armatny.
- To jakże go, żłobie jeden,
wypatrujesz, skoro tu stoi za
tobą z jakimś proboszczem.
Chłop obejrzał się i zdębiał.
- Ojej! - jęknął przerażony. -
Jest pan, a nawet jegomość
ksiądz pleban.
Złamał się wpół, ale tamci
wcale ukłonu nie widzieli. Chłop
zaś o niczym w tej chwili nie
myślał, tylko o tym, by jak
najprędzej zejść z oczu jednemu
i drugiemu.
- O Boże, wspomóż, jednegom
nalazł, drugi mi umknął. Jak tu
teraz szukać pana armatnego?
Dojrzał jednak z daleka postać
Opackiego i jakimś cudem
przesunął się w jego stronę.
- Jest, jest, jegomościu! I
pan mój, i pleban.
- Gdzie?
- Ten ci tu czerwony na gębie,
szpakowaty, widzi waszmość? Stoi
podle tego w liberii.
- No to czekaj, zaraz powiem
panu armatnemu, niech tylko
skończy witać się ze szlachtą.
- Boże jedyny, to niechże już
jegomość sam się za mną wstawi,
bo wie moją prośbę. Umknę stąd
ku czeladzi, bo mnie ślepiami
zeżrą.
Zanim się Piotr spostrzegł,
Sebastian czmychnął na
dziedziniec. Zresztą i Opacki,
choć szlachcic, czuł się tutaj
niewiele lepiej od Sebastiana.
Pierwszy raz w życiu był na
magnackim festynie, a jeszcze
niepokoiła go myśl, jak znajdzie
tutaj mistrza Timę z rodziną. Na
razie stał, to znów posuwał się
wkoło sieni za panem armatnym,
kłaniał się sztywno przy
powitaniach i mówił półgębkiem
swój herb i nazwisko. Dość
dostatnio dziś ubrany, kłopotał
się swoim nowym żupanem, pewny,
że każdy, kto nań spojrzy, o
niczym nie myśli, tylko o tym,
że ten strój po raz pierwszy
dziś na jego grzbiecie.
Z tego frasobliwego stanu
wyrwał go nagle głos marszałka
kanclerskiego, zwrócony od
wejścia w stronę całej sieni.

- Jadą posłowie zagraniczni i
dwór króla jegomości!
Powstał szum i zaciekawienie,
zwłaszcza że większość obecnych
tu gości nie była do tej chwili
pewna, czy Władysław IV
zaszczyci swoją obecnością
kanclerza. Z zaciekawieniem
usuwano się teraz ku ścianom
świetlicy, robiono wolniejsze
miejsce pośrodku sieni. Część
gości weselnych upchnęła się na
szerokie schody, które z lewej i
prawej strony biegły ku
skrzydłom pałacu.
Pierwszy wszedł poseł Tiepolo
w towarzystwie hrabiego Magni i
kanonika Franciszka Magni. Za
Włochem pląsał na pajęczych
nogach w stronę obojga
Ossolińskich poseł francuski de
Bregy. Krokiem żołnierskim i
pewnym wchodzili do sieni goście
z Kurlandii, Mołdawianie i
patrycjusze miast pruskich.
Nastał różnojęzyczny gwar
pośrodku sieni. Skupiali się
koło posłów zagranicznych ludzie
w świecie bywali, chwytający w
lot obcą mowę, jak ksiądz Alfred
Raduski, podkanclerzy
Leszczyński, starościna
warszawska urodziwa Szwedka i
pan Arciszewski, którego
pociągnął ku posłom pan
Ossoliński, chcąc się przed nimi
poszczycić zamorskim przybyszem.
Wchodzący za chwilę dwór
królewski powitały przed pałacem
fanfary. Odegrano pobudkę i
uciszyło się całkiem w sieni.
Władysław IV przyszedł dziś w
stroju szwedzkim, w czarnym
żupanie z kryzą szeroką od
ramienia do ramienia. Gdyby nie
pas nieco zdobniejszy, strój
króla pozbawiony wszelkiej
pstrokacizny wydałby się
uboższym od innych. O wiele
bogaciej wyglądał poprzedzający
króla marszałek koronny, a nawet
sekretarze, Fanfoni i
Gremborzewski, który to był
zarazem nadwornym muzykiem
królewskim.
Ale może dlatego król
przyodział się dziś tak
skromnie, by w całej urodzie i
krasie zajaśniała obok niego
postać Marii Ludwiki Gonzagi. Na
widok królowej idącej na tle
swojego fraucymeru powstał jeden
chóralny ściszony szept kobiet,
podobny do syku spłoszonego
stada gęsi.
- Tsss...
- Piękna jak nigdy - szepnęła
wojewodzina czernihowska do
stojącego obok niej biskupa
poznańskiego.
Tuż obok młoda starościna
krakowska mówiła jeszcze ciszej
do sąsiadki:
- Wpół goła.
- Wywaliła, co miała. Popatrz
pani, ścisnęła się w pasie, że
ledwie zipie.
Jedne patrzyły z zachwytem,
drugie z zazdrością, jeszcze
inne rejestrowały skwapliwie
każdy szczególik związany z
toaletą czy wyglądem królowej.
- Niemłoda już, ale niech
waćpani patrzy, twarz ma jak z
porcelany. Ani jednej
zmarszczki.
Ale druga protestowała:
- Gdzie tam! Ma, ma, niech
waćpani się dobrze przyjrzy.
Widać pod różem kurze łapki pod
oczami.
Plotki ucichły, bo już
gospodarze prowadzili królestwo
środkiem sieni ku marmurowym
schodom. Oddawano parze
królewskiej ukłony i tuż za nią
ustawiano się w korowód.
Certowała się szlachta między
sobą o miejsca, przesadzając w
udawaniu skromności, i powoli
cały tłum wspinał się po
schodach.
W komnatach na górze czekała
reszta gości zawczasu
przybyłych, którzy nie mogli się
pomieścić w sieni, a uważali się
za godnych wcześniejszego
znalezienia się na pokojach.
Teraz honory domu robiła pani
Ossolińska, stojąca wespół z
córką bladą ze wzruszenia jak
płótno, mimo że nie dziś, a
dopiero jutro był dzień
uroczystego ślubu. Znajdował się
tutaj i książę Albrycht
Radziwiłł, i biskup poznański,
mający jutro błogosławić parę
przy ołtarzu, nie brakło też
całej rodziny Kalinowskich z
oblubieńcem, który się cięgiem
zginał i prostował odpowiadając
na przymilne uwagi gości.
Chmurny na twarzy podkanclerzy
Leszczyński stał przy przyszłym
nowożeńcu, mając go w opiece w
imieniu rodziców, zaprzątniętych
gośćmi weselnymi.
Gdy szeleszczący sukniami
korowód pojawił się we drzwiach,
odezwał się w dalszej sali
dźwięk skrzypiec, cymbałów i
obojów. Kanclerz Ossoliński,
teraz już całkiem
rozpromieniony, bo do ostatka
nie był pewien przybycia króla,
wiódł Władysława i królową ku
najbogatszemu stołowi pod
frontalną ścianą.
Zakątek ten był urządzony z
niebywałym przepychem, a przy
tym przedziwnie oświetlony
lekkim różowym światłem. Oto
bowiem wisiał nad stołem
baldachim z czerwonego aksamitu,
okolony pasem ze złotogłowiu i
takimiż frędzlami. Blask
zapalonych lichtarzy uderzał w
czerwony strop i siał owo ciepłe
różowe światło na srebrne tace,
na serwisy, na serwety lśniącej
gładkości, błyszczące podobnie
jak marmur na ścianach
świetlicy.
Stół był ponadto tak
przemyślnie ustawiony, by
królestwo przy nim usiadłszy
mogło się widzieć w olbrzymim
weneckim zwierciadle, wiszącym
na przeciwległej ścianie.
Maria Ludwika, co już wiele w
swoim życiu widziała na dworach
królów francuskich, patrzyła
olśniona.
- |Quel |palais |ravissant! -
mówiła do siadającego obok
Ossolińskiego.
Jeszcze bardziej roziskrzyły
się jej oczy, gdy zobaczyła się
w całej krasie w odległym
zwierciadle. Wskazała
wybrylantowaną dłonią na wiszące
malowidła i już słuchała
objaśnień gospodarza.
- To bitwa pod Guzowem - mówił
Ossoliński gładką
francuszczyzną. - Tam ojciec
króla jegomości zwyciężył
Habsburczyków. Tego drugiego
płótna nie potrzebuję chyba
objaśniać. Sam majestat we
własnej osobie - wskazywał na
wielki portret Władysława na
koniu.
- |Incroyable! Mój król i pan
jaśnieje na tym malowidle jak
żywy!
Tuż obok portretu króla
wisiało nad drzwiami siedem
chorągwi, które Ossoliński w
ciągu swego żywota własnym
sumptem wyprawiał na wojnę, nad
nimi srebrne topory, herb
Ossolińskich.
Wielu z gości zadzierało głowy
do góry i prawie oniemiawszy
patrzyło w sufit. Nie chciał
gospodarz z udanej pańskiej
skromności zwracać uwagi
królowej na to, skąd się bierze
ów nowy podziw, ale
spostrzegawcza Francuzka sama
pobiegła wzrokiem ku powale.
- |Mon |Dieu! |Incroyable!
Odchyliwszy z wdziękiem głowę
do tyłu patrzyła w sufit, nie
zapominając jednak, że wszyscy
na nią spoglądają. Cieszyła się
w duchu z tego, że pięknie musi
wyglądać w tej chwili jej dekolt
jak i podbródek, chyba gładki w
takiej pozie jak alabaster.
Sufit komnaty był ze szkła
lekko zielonego. Ze szklanej
powały spływała jasnoseledynowa
poświata, pełna ruchomych
błysków. Źródłem jej była woda
uwięziona w szklanym stropie.
Dziesiątki ryb przedziwnych:
srebrnych, złotych i błękitnych,
przerażonych światłami
przebiegało we wszystkie krańce
przezroczystej powały. Mniejsze,
o ruchu powolniejszym i
tanecznym zdawały się fruwać w
górę i na dół, kryły się za
zielonym wodnym listowiem,
pękami wodorostów, które z mórz
południowych wraz z rybami
sprowadził do swojej rezydencji
jego dostojność kanclerz
Rzeczypospolitej.
Skrzypkowie i cymbaliści
rozstawieni po salach
przygrywali nieustannie przez
cały czas sadowienia się gości
przy stołach, co trwało chyba
pół pacierza. Panował zresztą
przy tej ceremonu wzorowy
porządek, którego pilnowali
wyćwiczeni dworzanie. Żadnemu z
gości nie uchybiając, wiedzieli,
komu wskazać fotel przy stole
króla jegomości, komu przy
bocznym, gdzie miał miejsce
podkanclerzy Leszczyński z
rodziną Kalinowskich, nie mylili
się, które osoby trzeba wieść w
dalsze pokoje do stołów dworzan
królewskich czy magnackich.
Umieli pogodzić nawet
najdrażliwsze ambicje
towarzyskie biskupów, by nie
pomieścić ich obok mniej zacnych
person, a już, broń Boże, przy
prałatach czy plebanach, bo i
tych przybyło tu kilku ze swoimi
panami.
Panu Arciszewskiemu przypadło
miejsce zacne przy stole
Kalinowskich, w pobliżu
kanclerza Leszczyńskiego. Stanął
więc i Piotr według obyczaju za
krzesłem swojego zwierzchnika,
ale ten ledwie usiadłszy zgromił
go:
- Nie za pachołka tu jesteś,
więc nie będziesz mi usługiwał.
Żołnierz jestem, a nie zadufany
panek. Jest tu zresztą sporo
służby kanclerskiej, więc misę
do rąk podadzą. Ty zaś idź i
szukaj jakiegoś miejsca, bo już
widzę, za kim oczyma łypiesz.
Uradowany Piotr odstąpił pana
armatnego i wypatrzywwszy
Marcina, krzątającego się po
sali, zwrócił się do niego:
- Usadźże mnie gdzieś wśród
dworzan, ale tak, bym był
najbliżej mieszczańskiego stołu.
- Mieszczanie w trzeciej
komnacie.
- No więc tam prowadź.
- Wiem, o co ci chodzi -
uśmiechnął się Marcin. Jest
ona, a gładka dziś taka, że
nawet jeden kanonik pytał mnie,
co to za dziewczyna.
- Jest, dzięki ci, Boże -
odetchnął Piotr. - A ten twój
kanonik niech sutanny patrzy.
Przepchnęli się do sali
błękitnej i tu znalazło się
miejsce dla Piotra przy stole
dworzan pańskich obok chudego
jak szczapa szlachcica
kostycznie wyglądającego.
- Opacki jestem, z arsenału,
od pana armatnego - przedstawił
się Piotr, patrząc nie tyle na
sąsiada, ile szukając wzrokiem
owego stołu mieszczan
warszawskich.
- Witam waćpana. Moje nazwisko
Gremborzewski.
- O! honor dla mnie wielki! -
Piotr skłonił się po raz wtóry,
spostrzegłszy, że ma przed sobą
sekretarza królewskiego, nie
lubianego wprawdzie powszechnie
przez szlachtę, ale za to
cieszącego się wielką sympatią
Władysława.
Rozsiadł się i penetrował
wzrokiem dalsze stoły. Przy
jednym siedzieli patrycjusze
miejscy i kilku duchownych
mniejszej rangi, przy drugim
same mieszczki. Na widok tej
gromadki kolorowo ubranych
kobiet Piotr dostał pąsów na
twarzy. Bo oto pięć kroków od
niego, twarzą w twarz siedziała
panna Timówna w sukni o barwie
modrego bławatu. Piękna była.
Twarz okolona błyszczącym jak
kasztan warkoczem, urzekający
wdzięk szyi wyłaniającej się
łagodnie z lekkiej jak mgiełka
koronki, usta o świeżości
rozkwitłego maku, wszystko to
razem wydawało się Piotrowi
bukietem rajskiego kwiatu.
Skłonił się pannie skromnie,
układnie, ale gdy z powrotem
podniósł do góry głowę, czuł, że
mu wszystka krew z serca spływa
na policzki. Jakaż jednak była
jego radość, gdy zobaczył, że i
ten kwiat naprzeciw pąsowieje i
zmienia barwy. Na miejscu jasnej
lilii pojawiły się teraz kolory
młodego maku.
Gremborzewski obserwował
sąsiada z doświadczeniem starego
wygi dworskiego.
- Waćpan zaniemówiłeś, ale się
nie dziwię - zmrużył znacząco
lewe oko, jakby to jedno
nadawało się do jakiegoś gestu,
bo prawą powiekę miał stale
opuszczoną. - Uroda tej
dzieweczki zawróciłaby we łbie i
mnie staremu. Pamiętam zresztą,
jak to niejeden puszczał zeza i
za giserową, gdy była młodsza.
- To waćpan zna rodzinę Timów?
- ucieszył się Piotr.
- Pytaj, kogo ja nie znam, bo
wtedy mniej trzeba by wyliczać.
Lata już siedzę w Warszawie,
więc się to i owo znało i
widziało.
Już wnoszono potrawy.
Wjeżdżały tace, wazy i misy
spiętrzone na dwa łokcie.
Dźwigało je po dwóch, niekiedy
po trzech pokojowców, bo jeden
nie poradziłby takiemu
ciężarowi. Skrzypkowie ustawieni
w każdej sali nadal ciągnęli
smyczkami po strunach, ale ich
granie ginęło już całkowicie w
dźwięku sreber, mis cynowych i
wszelakiej zastawy.
Gremborzewski krzywił co
chwila oko, jakby mu owe dźwięki
niby kąśliwe żądła wpadały nie
do ucha, ale pod źrenice.
- Waćpan możesz tego słuchać?
- Pięknie grają, anielska to
muzyka - mówił Piotr, dla
którego wszystko było teraz
najpiękniejsze.
- A ja drogiemu waszmości
powiem, że czekam, póki nie
skończą. Każdy ruch tego smyczka
to jakby mnie piłą przez brzuch
krajał. W pierwszej komnacie
grają włoscy skrzypkowie, o tych
to bym złego słowa nie
powiedział.
- Nie mam takiej jak waszmość
muzycznej edukacji.
Pan Gremborzewski poruszył się
z zadowoleniem na krześle.
- To widzę, wiesz, żem nie
tylko sekretarz królewski, ale i
muzyk nadworny.
- Nie wiedziałem, daruje
waszmość, bom niedawno w
Warszawie. Ale tym większa moja
radość, że mam takiego sąsiada
przy stole.
Coraz bardziej rozwiązywały
się języki, choć picia żadnego
jeszcze nie podano. Na razie
wnoszono na stoły piramidy mięsa
tak misternie spiętrzone, że
niełatwo było odgadnąć, czy to
połcie wieprza, dziczyzna czy
ptactwo. Od dołu widziałeś na
półmiskach chyba cielęcinę
szafranem przyprawioną, dalej
różowe prosięta, bażanty, całe
rumiane indyczki, a u szczytu
zgoła małe ciećwierze, gołąbki i
pardwy.
Z innych mis unosił się nad
stołami zapach goździków,
migdałów, imbiru i pistacji,
ziarnek limby i trufli, bo tam
były mięsiwa sosem obciągnięte,
nieco dalej pachniały
"hultajskie" bigosy, "gęś
czarna", mięsiwo wzięte u
smakoszy, a jeszcze daniele i
sarny. A cóż powiedzieć o innych
misach, w których pływał
gotowany w burgundzie świeży
łosoś, ubrany sardelami i
licznym ziarnem kaparów.
Podobnych smakołyków nie
widział dotąd Piotr, bo w domu
rodzinnym raczej kaszy się jadło
sporo, co najwyżej z wołowiną
czy drobiem. Toteż podpatrywał
teraz, jak Gremborzewski brał z
wprawą dworaka co przedniejsze
kąski, łamał niekiedy na dwoje i
częstował sąsiada.
- Nie jedz waszmość byle czego
- pouczał - bo tu nie takie
jeszcze będą rzeczy, a jak
zapchasz kałdun czymś twardym,
to ci apetytu zbraknie. Nie
byłeś, jak pamiętam, na
poprzednim weselu u kanclerza,
więc zdaj się na moje
doświadczenie.
Nad łososiem nieco umilkł i
znowu zmrużył nerwowo oko.
- Już nie grają, proszę
waszmości - wtrącił Piotr.
- Nie o to w tej chwili
chodzi, przyjacielu. Czekaj no
waćpan, kapary to czy nie
kapary?
- Nie inaczej, kapary -
przytwierdził Piotr, nie wiedząc
w ogóle, o czym mowa.
- Kiedy waszmość masz serdelek
w ustach, a żadnego kapara na
talerzu. Weź no to i skosztuj,
bo mi się jednak wydaje, że to
nie kapary.
Gdy Gremborzewski przerzucił
mu na talerz kilkadziesiąt
zielonych ziarnek, Piotr znów
się zaczerwienił stropiony, że
baje o potrawach, nic o nich nie
wiedząc.
- Nie kapary, mości
sekretarzu.
Gremborzewski rozłożył ręce.
- Jeśli waćpan będziesz tak
zmieniał sąd o wszystkim, to i o
urodzie tej dzierlatki, na którą
ciągle zerkasz, też będziesz
mówił od rzeczy.
- Nie, waćpanie, w tym to się
każdemu łatwiej rozeznać.
- Tak powiadasz? Toś mi zuch,
panie bracie, i zaraz przepijemy
do siebie, bo dalibóg wina
wnoszą.
Wprawne oko Gremborzewskiego
dojrzało w drzwiach kilku
pokojowców dźwigających pękate
gąsiory i flasze. Stawiano już
potężne kufle i kubki jeden na
dwie osoby, bo tak było w
zwyczaju, by sąsiedzi przy stole
pijali z jednego kielicha ku
wzmocnieniu wzajemnej zażyłości.
Pierwszy przy stole dworzan
królewskich porwał za gąsior pan
Gremborzewski. Napełnił szkło po
brzegi, powąchał. Zaufawszy
swojemu nosowi podniósł kielich
beztrosko w górę.
- W ręce waćpana! Niezłe, choć
najlepsze dadzą dopiero na
stempel.
Wyżłopał do dna, za czym Piotr
nie mieszkając nalał kufel aż po
sam brzeżek.
- Zdrowie waszmości!
Wino smakowało, więc Piotr,
nie uchybiając panu
Gremborzewskiemu, wypił do dna.
- Waszmość, widzę, kawalerem,
bo cię wciąż tam w prawo kusi.
Gdy Piotr przytwierdził, pan
Gremborzewski otwarł ku
zdziwieniu młodego człowieka
drugie, dotąd całkowicie pokryte
powieką, oko. Twarz mu się
rozjaśniła i zawołał:
- Piję więc pod twój ożenek,
bo tu na pewno tę czy inną
upatrzysz, a wtedy ja ci,
nieboraku, zagram na weselu.
- Bóg zapłać waszej miłości.
Pił Piotr dla nowej okazji i
serce mu weselało. Rzucał teraz
coraz odważniej wzrokiem w
stronę panny Anieli, choć
zdawało mu się, że wcale jej nie
zaimponował zbyt częstym
nachylaniem gąsiora.
W pierwszej sali zaczęły się o
tej porze uroczyste oracje.
Wprawdzie tu w trzeciej komnacie
niewiele słów słyszano, ale
trzeba było raz po raz wstawać i
siadać, powtarzać toasty na
cześć króla, królowej,
królewicza Zygmunta,
Kalinowskich i Ossolińskich.
W tej też chwili u stołu
królewskiego, gdzie siedzieli
posłowie zagraniczni, ojciec
pana młodego i książę Albrycht
Radziwiłł, powstał z kielichem w
ręce kanclerz Ossoliński.
Niedawno wzniósł zdrowie obojga
królestwa, teraz skłonił się
posłowi weneckiemu i
francuskiemu.
Witał ich swadą zwięzłą,
nieprzesadną. Przysłuchiwała się
szlachta uważnie z lada jakim
przyzwoleniem, bo mało kto lubił
posła Tiepolo i de Bregy. Dziś
zaś, kiedy przy każdym stole
rozwodzono się o ostatnich
zajściach i ogłoszonych przez
króla werbunkach, posłowie,
uważani za sprawców królewskich
zamiarów, z ust nie schodzili.
Wzniesione przez gospodarza
zdrowie zagranicznych gości
przepito w powietrzu, bez
większego entuzjazmu. Prędko też
ucichły okrzyki, zwłaszcza że
kanclerz jeszcze nie siadał,
zmierzając do dalszego ciągu
oracji.
- Skoro zdrowie dostojności
zagranicznych spełnione ku
pospólnej radości, chciałbym coś
jeszcze przydać mojej mowie.
Darujcie, panowie, szczerość
gospodarza. Mili goście, racząc
was tym skromnym posiłkiem w
moim domu, chciałbym o jedno
zapytać. Powiedzcie szczerze, bo
mam w tym szczególną intencję,
czy smakują wam podawane
potrawy.
Ozwał się powszechny gwar
pochwały. Ossolińskiemu to nie
wystarczało, przeczekał i
zapytał:
- Wiem, że z grzeczności, tak
należy, ale ja pytam o całkiem
szczerą odpowiedź, czy zwłaszcza
kapary, pistacje, szafrany jak i
wina do smaku moim gościom?
- Znakomite! Znakomite!
- Nigdy nie jedliśmy przypraw
tak smakowitych - zaczęto
zewsząd wołać.
- Z całego serca dziękuję
waćpaniom i waszmościom.
Gdybyście inaczej orzekli,
kazałbym zamieść te stoły i
wyrzucić wszystko na
dziedziniec. Z biciem serca
czekałem na wasze słowa,
albowiem ja i jejmość moja
małżonka uradziliśmy, by
obecnych tu gości zagranicznych
jak i szlachtę nie raczyć
niczym, jak tylko tym, co rodzi
się na naszej polskiej ziemi.
Mylicie się, drodzy goście. Nie
masz w tych przyprawach żadnych
za cenne dukaty kupowanych
kaparów, pistacji, pieprzów i
szafranu, jeno są zioła z
naszych pól i lasów, wina zaś
tylko polskie z ziem podolskich
i śląskich. Pijcież więc,
miłościwe królestwo, pijcie,
posłowie ziem obcych, wszyscy
panowie bracia i wszyscy goście,
na szczęście ziemi ojczystej,
która nas żywi i bogaci. Wiwat
Rzeczpospolita!
- Wiwat, wiwat! - zagrzmiało
we wszystkich salach.
- Wiwat Ossoliński i głowy
jego korona, jejmość Ossolińska,
co taką rzecz wymyślili.
Gdy Ossoliński usiadł,
uśmiechnięty Władysław IV
nachylił się ku niemu:
- Mądrześ to obmyślił.
- Chciałem, najjaśniejszy
panie, by posłyszeli posłowie
zagraniczni, że możemy się
obejść bez ich specjałów. Krocie
tysięcy wysączają z naszego
kraju, a gdy wreszeie oni co u
nas kupią, to płacą nędznie i
lichą monetą.
Przy niedalekim stole
podkanclerzego Leszczyńskiego
najgłośniej szumiało. Siedzieli
tu między innymi hrabia Walerian
Magni i jego brat kapucyn
Franciszek, dalej kasztelan
krakowski Jakub Sobieski.
Czołowe miejsce obok
Leszczyńskiego zajmował biskup
poznański, a dalsze wypełniała
szlachta kielecka. Najgłośniej
gardłował tutaj hulaka
Tarnowski, mając pod bokiem
plebana ze swojej wsi, bez
którego w żadną drogę się nie
wybierał.
Nieco w bok odeń siedział
Krzysztof Arciszewski i
pułkownik Pac, dowódca gwardii
królewskiej. Ten, już dobrze
podchmielony, zajęty był głównie
podnoszeniem kielicha i
zerkaniem na przeciwny stół
fraucymeru, gdzie rej wodziła
majordoma królowej, hrabina
Magni.
Gdy przed chwilą Ossoliński
skończył swoje uwagi o
cudzoziemskich przyprawach,
siedząca przy stole szlachta
przepiła na cześć kanclerza.
Jeden Leszczyński odstawił
kielich z niechęcią, nie w smak
mu bowiem było, że kanclerz,
który dotąd szedł ręka w rękę z
królem i nie atakował
cudzoziemskich doradców dworu,
najwyraźniej zjednywał sobie
szlachtę aluzją do cudzoziemców.
Leszczyński zresztą, od chwili
gdy wszedł do pałacu, skwaśniał,
dowiedziawszy się, że wbrew jego
nadziejom, królestwo będzie na
weselu, a zatem nie całkiem
przepadła zażyłość króla z
kanclerzem.
Zaczął więc z przekąsem niby
to do biskupa poznańskiego, ale
głosem umyślnie tęgim, by go
inni słyszeli:
- Mości kanclerz teraz, to jak
my dawniej, niezbyt serdeczny
dla posła francuskiego i
weneckiego. Ale pytam się, któż
ich dotąd jak nie on hołubił na
dworze?
- Racja! - przytaknął biskup.
- Z Wenecjanami chciał
przehandlować wolności
szlacheckie. A nie dziwi
waszmościów, że choć kanclerz
nie przyłożył pieczęci, to król
nadal z nim w komitywie?
- W tym to żołnierze mu
pomogli, bo go chcieli wziąć na
szable. Z tej ich głupoty
pozyskał na nowo łaskę
królewską.
Teraz biskup nachylił się do
Leszczyńskiego i powiedział z
cicha, choć i tak nikt tego nie
słyszał, bo pijany Tarnowski
grzmiał na cały stół,
opowiadając sprośne dykteryjki.
- Proszę waszej miłości, już
zmówiłem kilku senatorów, jak
sobie życzył książę kanclerz
litewski. Gdy się ściemni i
ludzie już popiwszy będą mniej
baczni, mamy się zejść w
ogrodzie reformatów, rozumie
wasza miłość, tak na
rekreację... Radziwiłł radzi, by
i kanclerza tam ściągnąć i
ostatecznie przyprzeć do muru.
- Kanclerza nawet? - wydął
wargi Leszczyński.
- Tak chcą inni panowie.
- Niech będzie, ale już się
ściemnia, a my cięgiem przy
stole. Niełatwo się będzie
ruszyć w kupie...
- Nie w kupie, broń Panie
Boże! Wnet się tańce poprowadzą,
więc wtedy każdy z nas luzem, w
pojedynkę.
Arciszewski miał uszy lepsze,
niż się wydawało jego
wielebności. Uchwyciwszy
pierwsze słowa, niby to się
zajął talerzem czyszcząc go
skrupulatnie skórką chleba, ale
w skupieniu nadsłuchiwał.
Dociekłszy, że się zmawiają,
zzieleniał i ledwie utrzymywał
język za zębami. Korciło go, by
prawdę wygarnąć. "Siedzą tu -
myślał - pasibrzuchy w gościnie,
pięć kroków od króla jegomości i
nawet w tej chwili, przy
biesiadnym stole, knują coś
podstępnego. Za nic im
przyzwoitość, jeszcze tutaj
przemyśliwają, jak nacisnąć
króla i kanclerza." Bardziej
jednak niż ta potrzeba
zawstydzenia intrygantów
niepokoiła go ciekawość, co tam
będzie na tajemnej naradzie i
dlaczego umyślili taki pośpiech.
Siedział pozornie weselszy, w
istocie czujniejszy niż
przedtem. W skupieniu uwagi
przeszkadzał mu zarówno Pac, jak
Tarnowski i pleban. Wszyscy
mieli porządnie w czubie i
wzmagała się coraz bardziej
hulaszcza wrzawa. Tamci zaś,
naprzeciw, Kalinowski,
Leszczyński i świątobliwość z
Poznania, gawędzili coraz
bardziej poufale i nic już nie
dochodziło do ucha
Arciszewskiego.
Umyślił więc uciszyć nieco
Tarnowskiego i zagadnął:
- Siedzę naprzeciw waszmości
chyba już dwie godziny, a o
jednym zapomniałem powiedzieć.
- A o cóż chodzi, mości
generale? Przepijże waszmość ze
mną i powiadaj, bom ciekaw. W
twoje ręce! Zdrowie ichmościów
wojskowych!
- Zdrowie waszmości! -
Arciszewski wychylił kielich i
zaczął: - Otóż mam u siebie
żołnierza zacnego, co jest
poddanym twoim, a do mnie
przybył od wybrańców. Ówże
Sebastian ma prośbę do
waszmości, za którą ja się
serdecznie wstawiam.
- Co będę mógł, to zrobię nie
dla chłopa, ale dla twej zacnej
persony.
- Upatrzył on dla swojej córki
jakiegoś zięcia i powiada, że od
łaski waszmości zależy, czy
córkę za niego wyda.
- Już wiem - pośpieszył
usłużnie pleban - Sebastian to
cieśla z Wólki. Nie pamiętasz,
mój panie, zachodził zeszłego
roku, by dostać zezwolenie na to
zamążpójście.
Tarnowski potarł dłonią czoło.
- Coś sobie przypominam. Ten
chłop uparty jak kozioł i nie
chce córki dać za mojego
parobka. Poza tym trzymał się
dawniej heretyckiej wiary jak
rzep psiego ogona.
Arciszewski poczerwieniał:
- I jam chrystiańskiego
wyznania, więc nie chciałbym,
proszę waszmości, debaty o
sumieniach...
Posłyszawszy to pleban zbladł,
lękając się, że jego porywczy
pan palnie teraz jakieś głupstwo
i zacznie się awantura. Wtedy
trzeba by stąd zmykać, a
księżyna wolał siedzieć w pokoju
i czekać, kiedy podadzą cukry i
wykwintny stempel.
Tymczasem ku niepomiernemu
zdziwieniu księdza Tarnowski
odpowiedział wcale łagodnym
tonem:
- Obca mi wiara waszmości, a
zresztą nie wiedziałem, żeś nie
z papieżników. Tyś jednak
szlachcic, człowiek zasłużony i
światowy, nie mnie się mieszać
do cudzego sumienia. Co innego
zaś chłop, który winien pana
słuchać i jego naśladować. Ale
przepijże do mnie, bośmy na
weselu, a ja z serca zezwalam,
by córka tego Sebastiana wzięła,
kogo chce, za męża. Niech
przyjedzie do mnie, padnie z
córką do nóg. Pozwalam.
- Bóg zapłać waszmości -
powiedział pleban - bo i mnie to
leżało na sercu.
- No, więc już się rzekło.
Pozwalam.
Widać ważniejsze od
wszystkiego było dlań picie, bo
znów kazał nalać kieliszki.
- Pijże, mości armatny, na
zdrowie!
- Na zdrowie!
Wychylił i armatny, znów
próbując nadsłuchiwać, z czym
tam zwierza się biskup poznański
Kalinowskiemu.
Nie usłyszał, bo w tym
momencie zagrała w pierwszej
sali włoska orkiestra. Nie była
to żadna z pospolitych melodii,
przy której mogła iść gawęda i
picie. Od pierwszego świstu
smyczka po strunie i brzęku
cymbałów wpłynęła na magnackie
pokoje muzyka przedziwna,
wzywająca nie do hulatyki, ale
do dostojnej radości.
Rozpromieniły się twarze
wszystkich dam fraucymeru,
starym i młodym ożywiły się oczy
jasnym blaskiem. Poruszyła się
szlachta przy stołach i oczy
wszystkich w pierwszej sali
zwróciły się w stronę
królewskiego baldachimu.
Maria Ludwika spojrzała w tej
chwili w twarz męża, bo i ona
jak wszyscy wiedziała, że
zaczęto grać najbardziej przez
króla ulubioną taneczną melodię.
Bystra Francuzka dostrzegła, jak
król młodniał na twarzy i był
jakby odbiciem dawnego siebie,
który patrzył ku niej z portretu
nad marmurowym kominkiem.
Wzmagała się muzyka. Była
radosna, a jednocześnie nabożna,
skoro po wieki miała trwać jako
narodowa kolęda, ale w tej
chwili wzywała do tańca. Już
kolana dam fraucymeru kołysały
się do taktu pod sukniami, karki
mężczyzn zdawały się mięknąć,
głowy skłaniały się w lewo i w
prawo.
Czekano na króla, czy zacznie.
On zaś, zasłuchany w głos
cymbałów i smyczków, dał znać
kanclerzowi, by rozpoczął
korowód, bo jejmość królowa
jeszcze niesposobna do polskich
tańców.
Skoro król nie szedł dziś w
pierwszej parze, zaczęto zwykłym
obyczajem. Pan Ossoliński wstał
z krzesła, pokłonił się
Albrychtowi Radziwiłłowi i obaj
zaczęli męski korowód. Już
podnosiła się pani Ossolińska,
Kalinowska, za nimi wstawały z
krzeseł matrony magnackie, potem
fraucymer i pomniejsze
szlachcianki.
Ossoliński, otworzywszy czoło
męskiego szyku, wiódł go pobok
tamtego, z pań złożonego. Jeden
i drugi rósł w coraz większy
łańcuch, łączyły się z nim nowe
kolorowe ogniwa strojnej
szlachty i na końcu nielicznych
mieszczan.
Każda para szła naprzeciw
królewskiego stołu. Oddawała
ukłon Marii Ludwice i
Władysławowi, to znów nawzajem
sobie, a potem gościom
pozostałym przy stołach. Sunęły
pary po mięsistych dywanach
cicho i miękko, jakby nogi mając
nie obute.
Maria Ludwika patrzyła
zachwycona. Nie pierwszy raz
widziała ów taniec z ukłonami,
bo i na swoim weselu przed dwoma
miesiącami nie miała dlań dość
słów zachwytu. Wtedy jednak
wcale nie znała tego narodu,
hucznego, nierzadko
wrzaskliwego, o jakiejś,
wydawało się jej, chłopskiej
prostocie, zbyt swobodnego w
geście i w głosie. Gdy zaś
zabrzmiała ta muzyka, od której
król młodniał i dostawał gęsiej
skórki na policzkach, coś
dziwnego działo się z tymi
ludźmi. Dostojniały pijane
twarze, z każdego dygu i skłonu
ręki płynęła urzekająca uroda,
nie pyszniło się tutaj żadne
przecie prostactwo, lecz
prawdziwie ujmujące piękno. Z
zachwytem i kobiecą dumą
patrzyła zwłaszcza na tańczące
Polki, z których każda zdała się
teraz urokliwie piękna, a w
ruchach tak zalotna, że w
pamięci królowej bladły
wszystkie tańce, widziane na
lustrzanych posadzkach Wersalu.
Gdy teraz pierwsza dwójka
tancerek uciekła w ukłonach w
bok, a pierwsza męska zagarnęła
ją ku sobie ramionami i już
wiązały się razem nowe połączone
pary, Maria Ludwika dostała
jeszcze większych iskier w
czarnych źrenicach.
Chwyciła rękę króla, zacisnęła
ją kurczowo i powiedziała:
- ||La danse ravissante,
vraiment polonaise! |Polonaise!
Król spojrzał na zapłonioną
twarz małżonki z uśmiechem
serdecznym i z uczuciem niczym w
tej chwili nie zamąconej dumy.
Piotr znał ów taniec z
ukłonami, bo wodzono go w każdej
nawet zaściankowej izbie
szlacheckiej. Czekał jednak
cierpliwie na chwilę, gdy wstaną
do tańca patrycjusze. Zresztą i
Gremborzewski, który już popadł
w dobrą zażyłość z sąsiadem,
zmierzał do tej samej myśli.
Teraz powstał i uchwyciwszy dłoń
Piotra powiedział:
- Chodźże waść do ukłonów, bo
już twoja ukochana rusza.
Będziem tak szli krok w krok,
byś ułapił tę srokę, gdy się
będziem mieniali.
Sunął więc Piotr zamaszyście,
kłaniał się według obyczaju,
czekając z bijącym sercem na
porę, gdy od czoła tanecznego
węża zaczną się łączyć pary.
Wypite wino szumiało mu w
głowie, więc, pewniejszy siebie,
podniecony taktami muzyki,
przysięgał sobie w duchu, że
nikogo do dziewczyny nie
dopuści.
I wymierzył. Gdy na przedzie
Ossoliński ujął lekko za dłoń
panią Kalinowską, a Albrycht
Radziwiłł Ossolińską, gdy już
wiązały się dalsze pary, Piotr z
Gremborzewskim podsunęli się ku
mieszczkom.
Opacki uchwyciwszy dłoń Anieli
poczuł się najszczęśliwszym na
tej sali. Aż po tę chwilę cały
festyn pański nie był dlań żadną
zabawą, a jedynie czekaniem. Nie
miało przedtem żadnej ponęty ani
wykwintne jadło, ani wino
przepijane z gadatliwym
sąsiadem, nie bawił go cały
wdzięk pańskiego bankietu.
Na tę chwilę jedyną czekał, do
niej tęsknił w niepokoju,
zwłaszcza że nie był pewny, czy
mieszczki, choć córki sławetnych
mistrzów, ośmielą się ruszyć w
taniec i czy zatem spełni się
jego nadzieja zbliżenia się do
panny. Teraz miał ją przy sobie,
z dala od wścibskich matron,
zwłaszcza jejmości giserowej.
Zresztą gdy dojrzał twarz starej
Timowej, nie znalazł na niej ani
tej podejrzliwej czujności, ani
niechęci ku sobie, tylko
rumieńce matki uradowanej
widokiem swego tańczącego
dziecka.
Bo teraz dopiero zabłysła cała
uroda dziewczyny. Piotr ledwie
czuł jej rękę w dłoni, gdyż cała
kibić stała się lekka niczym
piórko, jakby to nie ciało, ale
same suknie unosiły się nad
barwnym dywanem, i nie zielone
trzewiczki stąpały po kobiercu,
ale żywe skaczące żabki. Zdawało
się też Piotrowi, że twarze
wszystkich siedzących przy stole
w nikogo nie patrzą, tylko tak
jak on w urodę dziewczyny.
I ją opanowała podobna myśl,
bo szepnęła:
- Uważaj, waćpan, bo się
zmylę. Wszyscy na nas patrzą.
- Niech patrzą, skoro nie ma
takiej w tej komnacie.
- Nie mów tak!
Piotrowi wypite wino dodawało
animuszu, więc mówił z coraz
większą odwagą:
- Klnę się Bogiem, że drugiej
takiej jak ty, Anielko, nie
znalazłbym na całym świecie.
Gdybyś mi była trochę życzliwa,
dziś jeszcze pokłoniłbym się
ojcom.
- Zmyliłam, Boże święty!
Nic nie zmyliła, płynęła nad
dywanem jak błękitny motyl, ale
to jej zakłopotanie wzbudziło w
chłopcu jeszcze większą odwagę.
- Powiedz, bo to jedyna
chwila.
- Ja waćpanu zawsze byłam
życzliwa... jeszcze w Lublinie.
Teraz naprawdę nie utrafiła w
takt muzyki. Zapłoniła się po
uszy.
- Mówiłam, a waćpan głupstwa
gada.
- Nie głupstwa, moje ty
szczęście.
Oddawał ukłony w lewo i prawo
z rosnącą hojnością gestu, z
radością, która była w każdym
ruchu ramienia, w skłonie ręki i
skinieniu głowy. Patrzył teraz
na siedzących wkoło brzuchatych
biskupów, na stare damy
fraucymeru, na idących na
przedzie wybrylantowanych
wojewodziców, starościców,
kasztelanów i senatorów z
uczuciem wyższości i dumy.
Któryż z nich miał takie jak on
szczęście, pląsające u jego
ramienia? Nawet pan młody,
Kalinowski, idący u czoła ze
swoją błyszczącą od stóp do
głowy narzeczoną, był w tej
chwili ponury na gębie, pełen
magnackiej tępoty. Tamten weźmie
sobie jutro za żonę
kanclerzankę, bo mu w smak nie
tyle jej wątpliwa uroda, ile
raczej magnacki tytuł, zaszczyty
i poparcie wielkiego kanclerza,
ale gdzież jego Urszuli do tego
uroczego, najlepszego pod
słońcem dziewczęcia.
Tuż przy drzwiach zobaczył
stojących obok siebie pana
armatnego i gisera Timę.
Częstowali się wzajem kubkami,
mrużyli w uśmiechu oczy patrząc
filuternie na oboje młodych.
Stary ludwisarz zaszczycony
rozmową na pańskich pokojach
przez tak znaczną osobę
promieniał radością i słuchał
jakichś przymówek starego wodza
brazylijskiego.
- Widzisz, asan, jaka para?
Spławże mi tego Dzianota, bo
inaczej to mi ten mój sekretarz
wyschnie z tęsknoty na szczapę.
- Mówiłem już, panie armatny,
że ze mną nietrudna sprawa,
tylko jejmość trzeba przekonać.
Ona boi się koligacji z domem
szlacheckim, bo często bywa, że
u szlachty za nic sobie mają
rodzinę mieszczańską.
- Niegłupia jest twoja
jejmość. Inne to by smakowały w
herbie, choćby szlachcic
wystawiał nagie golenie spod
żupana.
- Właśnie ona nie taka. Poza
tym boi się wpuścić do domu
szlacheckiego syna, bo wszędzie
gadają, że wojna na karku. Taki
zaś, powiada, mieszczanin jak
pan Dzianot to zawsze zostanie w
domu.
- Jużeście mu ją przyrzekli?
- Niewiele brakowało, ale od
tego Lublina wszystko się
odwróciło. Moja Anielka też
chodzi jak struta.
- A widzisz, serca się
znalazły. Powiedzże więc swojej
jejmości, że Opacki wprawdzie
niebogaty, ale ma rozum w głowie
i nie hulaka, jakich dziś dużo,
a zaś co mu braknie, dodam od
siebie. Sam jestem jako ten
palec, a on mi dziwnie przypadł
do serca. Znam jego matkę,
wielkiej zacności osoba, więc
tym chętniej pomogę.
Dziwiło mistrza, że pan
Arciszewski, choć z nim
rozmawia, raz po raz rzuca okiem
po sali czegoś upatrując.
Właśnie umilkła muzyka i pary
skończyły taniec. Zaczął się
gwar we wszystkich pokojach, tu
i tam wstawano od stołu,
zmieniano miejsca w ogólnej
wesołości i gawędzie.
- Daruj mi, asan - Arciszewski
przeprosił Timę. - Mam tu jedną
sprawę na uwadze i muszę
uchwycić mojego Piotra.
Właśnie Opacki oddawszy pannę
do stołu wracał ku swemu miejscu
w sąsiedztwo spoconego jak mysz
Gremborzewskiego.
Armatny przywołał go do
siebie:
- Widzę, że jakbyś z nieba
wrócił, a nie z tańca.
- Wasza miłość, jeśli prawdę
powiedzieć, to z nieba.
Arciszewski ujął go za ramię i
prowadził ku schodom.
- O amorach będzie czas
pogadać, teraz ważniejsza
sprawa. Nie chciałbym ci psuć
zabawy, ale ty, chociaż na
festynie, jesteś w obowiązku.
Zaczerwienił się Piotr myśląc,
że się pewnie naraził panu
armatnemu, zapomniawszy o swym
dowódcy przez taki długi ciąg
czasu.
- Wasza miłość zezwolił odejść
do stołu dworzan królewskich...
- Głupiś, nie o to chodzi.
Powtórzył mu teraz z grubsza,
co słyszał niedawno przy stole.
- Rozmawiając z tobą patrzę
wkoło. Wiele gości wychodzi
teraz na dziedziniec czy poza
pałac, by łyknąć powietrza. Tu
zaś, jak widzisz, pijatyka idzie
na umór, zwłaszcza że królestwo
już wyszło. W tym rozgardiaszu
nikt nie widzi, że wymknął się
książę Albrycht Radziwiłł,
Leszczyński i kilku, co piło ze
mną przy stole. Idźże ty do tego
ogrodu i przyjrzyj mi się, kto i
po co tam się schodzi.
Za chwilę Piotr zszedł
schodami na dziedziniec. Było tu
rojno i gwarno. Setki pachołków
raczyło się resztkami ze stołów
pańskich, nie brakowało też
gorzałki i piwa, których nie
szczędził Ossoliński, bo i
służbę wielkich panów należało
ugościć. Przystanąwszy Piotr
rozglądał się po biesiadującym
tłumie, ale nikogo
znaczniejszego tu nie dojrzał,
tylko liberie służby magnackiej,
szare żupany i nieco mundurów.
Spytał jednego i drugiego, czy
nie widzieli Radziwiłła lub pana
podkanclerzego, na co otrzymał
zdziwioną odpowiedź.
- Gdzież ich waszmość szukasz,
pośród służby? Na górze patrz za
państwem.
Wszedł teraz w wielką sień,
gdzie przechadzało się sporo
znaczniejszych gości, i natknął
się na Tarnowskiego. Pan z Wólki
wsparty o spiżowy pług wetknął
dwa palce do gardła i dawał ulgę
swemu wnętrzu, miotając strugi
na kamienny cokół.
- Ehep! Nie przeszkadzaj,
klecho, do pioruna - bełkotał
odpychając usłużnego plebana.
Księżulo, mniej mający w
czubie, nie dał się odpędzić.
Podtrzymywał zataczającego się
dziedzica i mówił:
- Wielmożny panie, trzymam
poły, by wasza miłość nie
zapaskudził. O, tak, jeszcze
raz, dzięki Bogu! Ulgę będziesz
miał teraz, wasza miłość.
Piotr wyszedł na ulicę. Tu
było znacznie ciemniej, więc
dopiero po chwili zobaczył grupę
małych wyrostków, wyczekujących
z dala od bramy z pustymi
kubkami. Gdy ktoś ze służby
kanclerskiej gestem podpatrzonym
u swojego pana rzucał ochłap
mięsa czy ciasta, w grupie żaków
odzywał się rozczarowany lament.
- A my? Przynieś coś,
jegomościuniu.
Piotr, zbyt zajęty poleceniem
pana armatnego, nie zwracał na
to uwagi. Dopiero gdzieś dalej,
już minąwszy fasadę błękitnego
pałacu, nagabnięty przez
obdartusa rzucił mu miedziaka w
rękę.
- Nie widziałeś tu panów
idących ku Reformatom?
- Szło tam kilku wielmożnych.
Zakonnicy otwierali im furtę.
- Masz tu jeszcze jeden grosz.
Powiedz, kto szedł?
- Jacyś wielcy panowie, bo od
nich błyszczało. Chyba biskupi
też byli, wielmożny panie.
Gdy Piotr stanął za chwilę
przed klasztorną furtą, nie
zakołatał. Dojrzawszy w judaszu
badawcze oczy furtiana przeszedł
dalej z udanym spokojem.
"Nie wpuściłby mnie, to
pewna."
Szedł wzdłuż muru myśląc o
tym, jak wykonać trudne swoje
zadanie, gdy posłyszał za sobą
skrzyp butów. Przysunął się do
omszałego muru i patrzył.
Przybysz zastukał w furtę i po
chwili zniknął. Piotr nie mógł
dociec, kim była owa dość
wyniosła postać.
"Z postawy to może stary
Kalinowski, ale nie
przysiągłbym."
Umyślił, że tu trochę postoi,
bo zrazu żaden inny plan do
głowy nie przychodził. Za chwilę
znowu posłyszał kroki. Tym razem
przyglądał się z
nieprawdopodobnym zdziwieniem
nadchodzącej sylwetce.
Zbliżający się do furty miał
ruchy tak charakterystyczne i
znane Piotrowi, że choć twarzy w
cieniu nie było widać, od razu
rozpoznał, kto idzie.
"Kanclerz Ossoliński?! Tego
pan Arciszewski nie
przewidział."
Gdy furtian zamknął drzwi,
Piotr stał jak kamień
nieruchomo, by nawet potrącony
liść nie przytłumił słuchu.
Wybadywał, w którą stronę
kierują się kroki za murem, w
lewo, w głąb czy w prawo.
"Jakby szli na ukos. Wzdłuż
muru."
Poszedł dalej uliczką, skręcił
za narożnik ogrodzenia. Ciemność
tu była, że choć oko wykol, i
nigdzie żywego ducha. Wielkie
bzy klasztornego ogrodu
przewieszone na ulicę pogłębiały
mrok jeszcze bardziej. Mur był
wysoki, ale stary, pełen szczerb
po odpadłych kamieniach. Piotr
niewiele się namyślając
wypatrzył dogodniejsze miejsce i
kilku zwinnymi ruchami
przesadził ogrodzenie.
Zapadł w jeszcze większą
ciemność.

"Psiadusza, pokrzywy! Ładnie
będę wyglądał, gdy wrócę na
pokoje "
Odgarnął z oczu trujące
chwasty i przykucnął cały w
słuch zamieniony. Była cisza.
Tylko liście bzu jak suche
blaszki trącały o siebie. Od
czasu do czasu buczący
chrabąszcz przelatywał jak
wirujący bąk mimo ucha.
Wreszcie posłyszał Piotr
odgłos rozmowy. Dobiegał skądś z
niedaleka i wydawał się jakby
przygłuszony dachem altany czy
szopy. Żeby lepiej słyszeć,
Piotr wyszedł z krzewów i
posunął się o kilka sążni.
Stąpał teraz po trawie wzdłuż
niedalekiej ścieżki, ledwie
widocznej w mroku. Już chwytał w
uszy poszczególne słowa, zdawało
mu się nawet, że rozeznaje niski
bas Kalinowskiego, gdy z tyłu,
za sobą, posłyszał na żwirze
skrzyp butów.
"Jeszcze jeden idzie" -
pomyślał i uchylił się w bok ku
bzom i murowi.
Zbliżający się odgłos kroków
dał się teraz wyraźnie słyszeć.
Nie był to stuk butów, tylko
powolne klapnięcia sandałów.
Środkiem ścieżki posuwał się
cień zakonnika, mruczącego
monotonnie pacierze. Suchy
szelest gałęzi potrąconych przez
Piotra musiał mu się wydać
podejrzany, bo nagle mnich
przerwał nabożne szeptanie.
Przystanął. Niczego nie
dociekłszy, uznał, że to szum
gałęzi zwisających nad ścieżką.
- ||In nomine Patris et Filii
et Spiritus |Sancti - przeżegnał
się i ruszył dalej.
"Jeszcze klecha mi się
nadarzył" - pomyślał Piotr, zły,
że już dalej nie może ruszyć.
Podniósł więc do potęgi
sprawność swojego słuchu i
próbował chwytać dolatująte
słowa.
Ktoś tam w dali mówił w tej
chwili, a może czytał:
- "Poprzysiężona przez waszą
królewską mość dekretacja o
niezaciąganiu wojsk naruszoną
zostanie... prawa i swobody
nasze... kiedy wolność i majątki
nasze w niebezpieczeństwie,
kiedy porządek
Rzeczypospolitej... dla Boga,
kto ma mieć głos w tej sprawie.
Aby zamiary królewskie nie były
ukryte przed tymi, którym
wiedzieć o tym należy..."
Jedno wpadało w ucho, drugie
ginęło w szumie liści. Dopiero
gdy skończono czytanie,
nadbiegła wyraźniejsza rozmowa,
prowadzona podniesionym głosem.
- Kto to pisał?
- Pan Lubomirski. Do króla
lada dzień list ten dojdzie. Nam
dano wcześniej...
- Wielki pan i przezorny. Nie
inaczej musimy postąpić, wszyscy
razem, ręka w rękę.
- Na pojutrzejszej naradzie
senatu możemy jeszcze przestrzec
króla - ja swoje zrobiłem.
"To głos Ossolińskiego" -
pomyślał Piotr i słuchał dalej.
- Otóż to, niepotrzebna ta
narada senatorów. Trzeba
przeszkodzić zebraniu, bo
niewielu nas w stolicy i król
może mocniej nastawać.
- Król już zaprosił senatorów.
- Nie usłuchać króla. Dziś lub
jutro niech mu każdy wypowie, co
nam leży na wątrobie.
- Ja pierwszy powiem tu, na
weselu! - Piotr rozeznał tym
razem głos biskupa poznańskiego.
- Ależ, waszmościowie, dajcież
pokój, radość rodzinną mi
zakłócicie.
- Trudno, niech słyszy
wszystko przy ludziach.
Znów szum liści zagłuszył i
pomieszał słowa. Gdy nacichło w
powietrzu, mówiono o czym innym.
- Czajki kozackie weszły na
morze, rebelia z tego wyjdzie,
jeśli nie ukrócimy królewskiej
samowoli.
- Czajki już na morzu?
- A widzisz waszmość! Mówiłem
przecie, że król podsyła
pieniądze na Zaporoże.
- Królowa pożycza.
- Królową też trzeba ostrzec,
niech nie daje pieniędzy. Jeżeli
nie posłucha, trzeba jej na
sejmie odmówić oprawy.
Teraz naparł nowy podmuch
wiatru i tylko szum kotłował się
przy uszach Piotra. Młody
człowiek klął w duchu na nie
sprzyjającą mu pogodę i czekał w
niecierpliwości na nowe słowa.
- Chce mieć własne królewskie
wojsko, by nas za gardło
trzymał. Podsłuchali pokojowcy
dworscy, jak to król powiedział
pułkownikom kozackim: "Jeśli wam
krzywda, to szabli nie macie?"
- Hańba, |absolutum |dominium!
Gorze nam!
Piotr usiłował po głosach
rozeznać spiskowców, ale był
bezradny nie znając magnatów.
Poznał tylko Ossolińskiego i
gruby bas Kalinowskiego.
- A wasza wielebność za kim
trzyma? - pytał w tej chwili
wojewoda czernihowski.
- Za naszą siłą, nie za
królewską. Za nic mi uniwersały
i listy z pieczęcią pokojową.
Zakażę z ambon dawać kwatery i
żywność żołnierzom. Nie
pozwolę...
- I my nie pozwolimy!
- A więc tak oto radzę
waszmościom...
Ściszyli głosy. Piotr pochylił
się, przygiął gałęzie, by lepiej
słyszeć. Jeden uschnięty konar
złamał się z wielkim chrzęstem,
wtedy jakiś czarny cień, szybki
jak strzała, śmignął Piotrowi
spod nóg ku ścieżce.
"Kot, do licha!"
Już słychać było na ścieżce
podeszwy biegnącego zakonnika.
"Rany boskie, klecha idzie!
Gdyby mnie tutaj uchwycili,
nieszczęście dla mnie i dla pana
armatnego."
Na nic nie bacząc łamał
gałęzie, piął się w górę po
murze. Już był na szczycie, aż
tu rękaw uczepił się konaru i
trzymał cały korpus w uwięzi.
Piotr szarpał i szarpał, leżąc
okrakiem na murze, i z
przerażeniem słyszał, jak
zakonnik wpada w pokrzywy i
dzwoni na alarm wydobytym zza
sznura dzwonkiem.
- |Sancta |Trinitas! Kto tu
jest? Pomocy! Pomocy!
Z tym okrzykiem zakonnik
dopadł cholewy Piotra i trzymał
ją oburącz, dalej krzycząc
wniebogłosy. Ale młody człowiek
wyszarpnął wreszcie rękaw,
pchnął mnicha nogą z całej siły
i już był poza murem.
Pobiegł pędem w uliczkę i za
chwilę był poza pałacem Arde,
gdzie stały setki wozów i całe
stado koni. Odszukał tu
Sebastiana wśród pijanych
masztalerzy i odwoławszy go na
bok, powiedział:
- Idź szybko na górę i szukaj
pana armatnego.
- Co się stało waszmości? -
pytał przerażony chłop patrząc
na porysowaną twarz Piotra i na
rozdarty rękaw żupana. - O Jezu,
już wiem, to ten hulaka, mój
wielmożny pan Tarnowski.
- Głupiś! Leć prędko na górę i
sprowadź pana armatnego.
- Jakże mi tam iść, Boże
święty? Wypędzą.
- Sługę ze zleceniem wpuszczą.
Gdyby ktoś przy tym był obecny,
nie mów, na miły Bóg, jakiego
mnie tu widzisz. Powiedz... czy
ja wiem, żem pijany i trzeba
mnie odstawić do arsenału.
Struchlały chłop przeszedł za
chwilę przez pańskie pokoje.
Pijanych tu było co niemiara i
wszędzie tak wielkie kotłowisko,
że nikt nawet nie zwrócił uwagi
na sługę. Kilkadziesiąt par
podskakiwało w tanecznym zapale
i ze wszystkich stron słychać
było zachęcające okrzyki.
- Odbijany! Para za parą!
A tam znów przy stołach jedni
wpół leżeli na krzesłach, inni
na nie stawali, dzwoniły srebrne
i cynowe tace, brzęczały
potrącane czarki i kufle,
rubaszny śmiech mieszał się z
okrzykami w jedną hulaszczą
wrzawę.
- Zdrowie ichmościów
wojskowych!
- Zdrowie ichmościów dam!
- Ichmościów obywateli!
- Zdrowie, zdrowie całej
kompanii!
Gdy Sebastian zobaczył
stojącego na krześle swojego
pana już na świeżo całkiem
pijanego, z kubkiem wzniesionym
ponad głową, omal nie uciekł z
powrotem na dziedziniec. Pewny
był, że kto jak kto, ale własny
pan, gdy go dojrzy, grzmotnie na
odlew w gębę i wyrzuci z pałacu.
Ale oślepiony od wina i od
gorzałki, podpuchnięty
Tarnowski, nic nie widząc,
ryczał jak bawół:
- Zdrowie ichmościów... panie
tego... duchowieństwa!
Sebastian dotarł do stołu
mieszczańskiego, gdzie w tej
chwili siedział Arciszewski
pośród rodziny Timów.
- Teraz dopieroś się nawinął?
Już ci z panem Tarnowskim
wszystko załatwiłem. Pojedziesz
i uprosisz zgodę.
- Bóg zapłać, mości panie
armatny, ale ja tu z inną
potrzebą, z rozkazu pana
Opackiego.
Panna Aniela, która tu od
godziny siedziała kwaśna i
nadąsana, nadstawiła uszu.
- Od Opackiego?... Czekaj
no...
Arciszewski, węsząc coś
niedobrego, próbował powstać, by
odejść w bok z Sebastianem, ale
żołnierz nie czekając
powiedział:
- Nic takiego, wasza miłość.
Tyle że pan Opacki spił się jak
bela i ledwie żywy stoi tam przy
koniach.
- Spił się? Co ty pleciesz?
Zaraz tam idę do niego.
Żona ludwisarza popatrzyła z
uczuciem dumy i wyższości na
swojego męża. Nachyliła głowę do
córki i szepnęła:
- Zawsze mówiłam, że każdy
szlachcic to opój. A jak już
znalazł kompanię, to za nic mu
nasze mieszczańskie koło.
- Nieprawda! - krzyknęła
dziewczyna ledwo wstrzymując łzy
pchające się do oczu.
Za chwilę Piotr czekający
niecierpliwie przy koniach zdał
z grubsza Arciszewskiemu relację
z wyprawy.
- Wasza miłość, teraz trzeba
by mi na koń i jak najprędzej
uciekać ku arsenałowi, bo łatwo
mnie wypatrzą po tej gębie i
podartej sukni. Myślę, że i na
jutrzejszym weselu nie będę się
mógł pokazać.
Arciszewski nie dosłyszał w
głosie chłopca żalu i zawodu,
myślał w tej chwili o haniebnej
zmowie magnatów.
- No, to jedź prędko i uważaj,
bo tu podglądaczy sporo.
Rozdział XVII
Stała tak pośrodku komnaty
dumna i uśmiechająca się
życzliwie do otaczających ją
dworek. Nadskakiwały, dopinały
drobniutkie, błyszczące
guziczki, obciągały z lekka
suknię. To znów któraś gładziła
pieszczotliwie kołnierz królowej
i układała go na zbyt pełnych,
ale o pięknej linii piersiach.
Gdy po raz ostatni pieściła
dłonią koronkową piankę
kołnierza, inne zdawały się
mówić zachwyconymi oczyma: Jej
królewska mość ma świeżość
młodej dziewicy. O tak, tak
będzie najpiękniej, najbardziej
do twarzy.
Maria Ludwika patrzyła
badawczym wzrokiem w nadstawiane
z boku i z tyłu lustra, a
umiejąc obiektywnie oceniać swój
wygląd, myślała:
"Zawsze mi będą mówiły, żem
najpiękniejsza z królowych, bo
jedna drugą prześciga w
pochwałach. Ale w tej sukni
jestem naprawdę najsmuklejsza."
O tę kibić przede wszystkim
dbała, bo mówił jej instynkt
kobiecy, że skoro król otyły i z
trudem dźwiga ciężar swojego
ciała, to jak każdy jego
kształtów mężczyzna tęskni do
przeciwności, do wiotkich,
delikatnych kształtów.
- Dziękuję wam - powiedziała z
miłym wdziękiem. - Przyślijcie
mi za chwilę majordomę.
- Do usług, najjaśniejsza pani
- odpowiedziała jedna z dworek
dźwięczną francuszczyzną. - Pani
de Magni lada chwila tu będzie,
już wróciła z kościoła.
Maria Ludwika została sama.
Teraz gdy nikogo nie było w
komnacie, przeszła się z szykiem
przed wielkim lustrem, to znów
stanąwszy na kwiecistym dywanie
uniosła z lekka suknię i
spojrzała z ukosa na bucik,
sprawdzając gibkość stopy.
Zadowolona ze swej talii, nogi
i sukni znów sprawdziła w
lustrzanym odbiciu twarz i
włosy.
"Znowu nie jestem tak
niepowabna, jak on myśli. Hrabia
Cinq-Mars znał się lepiej na
kobietach niż ten gruboskórny
Waza."
Podniecona tym stwierdzeniem
nabrała więcej ufności w siebie.
Samo wspomnienie nazwiska
Cinq-Mars zapaliło żarliwy blask
w jej oczach. Kochankiem go
tutaj nazywają zazdrosne żony
magnatów, z których żadna
niegodna zasiąść na królewskim
tronie. Niech plotkują, nikt jej
nie wydrze z serca tajemnicy,
nawet sam Kazanowski, który tyle
intryg nawiózł do Warszawy
jeszcze przed jej przyjazdem z
Paryża.
Niewiele ponad dwa miesiące
minęło, odkąd została małżonką
wielkiego króla, więc ciągle
osaczały jej pamięć niedawne,
jakże przykre wspomnienia. Gdy z
panią Gilbert oglądała w Paryżu
podobiznę podstarzałego
Władysława IV, umiała ukryć
swoje rozczarowanie na widok
pucołowatej, wąsatej twarzy
starzejącego się króla Szwedów i
Polaków. Zawistne księżniczki
francuskie żartowały sobie wtedy
ze zbyt grubej szyi jego
królewskiej mości, ale ona
umiała zdobyć się na zimny
spokój i rozwagę, mówiąc:
- Drobnostki mnie wcale nie
obchodzą, wystarczy, gdy wiem,
że jego głowę zdobi korona
znakomitego królestwa i że jest
władcą wielkiego narodu,
słynnego z rycerstwa.
Teraz usiadła w karle
odsunąwszy je od lustra i
zatopiła się we wspomnieniach.
Po wczorajszym pobycie w
pałacu Ossolińskich spodziewała
się dziś przed południem
przyjścia Władysława. Wypiwszy
wczoraj sporo, coś niecoś
napomknął, więc mogła
przewidywać, z czym zawita. Może
chciał i to wykorzystać, że
oboje królestwo mieli i dziś po
południu udać się na festyn
ślubny, więc wygodną wydawała mu
się pora na przeprowadzenie dość
kłopotliwej rozmowy. Ale Maria
Ludwika nie dawała się porwać
nastrojom, więc chcąc nabrać
stanowczości, wzmacniała teraz
swoją wolę wspomnieniami dawnych
uraz.
Ileż to miesięcy jechała z
Francji do Warszawy, większość
czasu zmitrężywszy w Gdańsku?
Król, który jej tak na tron
pożądał, zwlekał z powitaniem,
ociągał się z potwierdzeniem
ślubu zawartego przez posłów w
Paryżu.
I ów dzień, dziesiąty marca,
dzień straszny, którego nigdy
nie zapomni. Biły dzwony,
strzelali z armat i z
muszkietów, powiewali
wspaniałymi czapami, ale nikt z
nich nie widział, jak pod nią,
księżniczką Gonzaga i potomkiem
Paleologów, drżały łydki, gdy
zbliżała się do tronu. Zobaczyła
przed sobą potężną, rozpartą w
poręczach postać króla i wtedy
stało się to, co w duchu
przeczuwała, choć nie w tak
wielkim stopniu.
Podpuchnięte oczy Władysława
popatrzyły na nią badawczo,
potem nieufnie i pierwsze słowa
z jego ust padły nie do niej,
małżonki królewskiej, ale do
posła francuskiego de Bregy. Na
domiar złego nie oszczędził jej
przykrości, umyślnie powiedział
wtedy po francusku:
- A więc to ta piękność, o
której tyle opowiadaliście mi
cudów?
Padła na kolana, całowała
królewską rękę, ale nikt nie wie
i nigdy się nie dowie, co czuło
wtedy obrażone kobiece serce.
Dziś jeszcze miała żal do samej
siebie, że nie zachowała się
wtedy dość dumnie, lecz dała
przystęp do siebie jedynemu
uczuciu - lękowi. Strach
zawładnął nią całkowicie, strach
bynajmniej nie przed obcością
tego świata i powagą potężnego
króla, ale przed jego skrytymi
myślami. Bo skoro tak okrutnie
ją witał, pewnie już wiedział,
że tylko z pozoru była mniszką w
zakonie, a w istocie bujniejsze
miała życie. Jedno, co jej wtedy
dzwoniło w uszach, to był
domysł:
"On już wie o Cinq-Marsie.
Cinq-Mars! Cinq-Mars! Cinq-Mars,
kochanek księżnej krwi!" - Nawet
ona sama myślała teraz z
lekceważeniem o dawnym kochanku.
Cóż Cinq-Mars wobec króla na
całym wschodzie Europy.
Porzuciła go i galickim sprytem
dopiąwszy swego, chodziła teraz
po zamku najbogatszego, jak
mówili we Francji, króla
chrześcijańskiego.
- Najbogatszy - powiedziała do
siebie szeptem i uśmiechnęła się
z uczuciem wyższości.
Mógłby być najbogatszym, ale
jakiż król chrześcijański ma
tyle zwidzeń i płonnych nadziei,
na które marnuje monarsze
dochody? Któryż z tamtych
dawałby nawet własne rodowe
klejnoty na rynsztunek, na
prochy i na kartauny.
Marii Ludwice, pełnej
spostrzegawczości i zimnego
rozsądku, starczyły dwa
miesiące, by poznać stosunki w
tym dziwacznym kraju, gdzie
każdy magnat, chociaż gardził
książęcym tytułem, był panem
większym od króla, miał bogactwa
mnożone z pokoleń na pokolenia,
wojsko liczebnością groźniejsze
od marnej gwardii królewskiej. W
głowie królowej ustawiały się z
dnia na dzień całe hierarchie
wpływów i wartości w tym kraju.
Wiedziała już, ile zaufania czy
wpływu na króla ma każdy z tych
biskupów, wojewodów, litewskich
czy ruskich książąt. Kto z nim
koty drze, kto królowi chętny,
kto obojętny czy wrogi.
Byłaby dalej prowadziła swe
rozmyślania, ale uchyliły się
drzwi i weszła majordoma Magni.
Oddała głęboki ukłon.
- Najjaśniejsza pani.
Tylko tytuł mówiła z polska,
bo jeszcze za życia nieboszczki
Cecylii Renaty witała nim
królowę. Po tym, dziwnie zresztą
w jej ustach zniekształconym
zwrocie, zaczynała rozmowę w
języku francuskim, przydając mu
italski akcent.
- Co ja widzę? Wasza królewska
mość świeci dziś anielskim
blaskiem. Gdyby tak Rubens
zobaczył! Nie... oczy muszę
przymykać. Prawdę mówiły mi
dworki, że jeszcze nie widziały
tak pięknej królowej.
Maria Ludwika nawykła do tych
codziennych komplementów swojej
ochmistrzyni, ale wcale jej nie
nudziły, więc podziękowała za
nie uśmiechem.
- Wiesz, moja droga, że
niezbyt cenię pochwały dworek,
ale dziś chyba prawda w ich
słowach. Ten kolor - pogładziła
suknię na piersiach - rzuca
niezwykłe światło. Oczy mam
jeszcze bardziej ciemne.
- Oczy waszej królewskiej
mości zawsze piękne! A kibić?
Kibić jakby wypieszczana dłonią
najlepszego rzeźbiarza.
Tym razem ochmistrzyni nie
mówiła czczych pochlebstw,
albowiem figura królowej
ożywiona zgrabnym, eleganckim
ruchem miała w sobie urzekający
wdzięk i ponętę, którą tylko
kobiety, bo nie mężczyźni,
umieją ocenić.
Maria Ludwika potrafiła być
dumna i królewska, gdy było
potrzeba, ale nieobca jej była
prosta swoboda, gdy chciała
kogoś pozyskać. Dla majordomy
Magni, kobiety tak obytej po
świecie, lubiła okazywać wiele
bezpośredniości. Za tę też
łaskawość monarszą miała w niej
naprawdę oddaną osobę.
Zaczęła teraz poufale:
- Powiedz szczerze, bez
jednego słowa fałszu, tak jakbyś
mówiła do własnej córki, czy ta
kochanka króla, co ją królowa
Cecylia przepędziła do Merecza,
piękniejsza jest ode mnie?
Przyjęła pozę jak najbardziej
powabną i czekała z biciem serca
na wyrok. Ochmistrzyni była
zaskoczona pytaniem. Zdziwiło ją
przede wszystkim, skąd królowa
wie o metresie Władysława, a
jednocześnie poczuła sama do
siebie żal, że dotąd jej o tym
nie wspomniała i straciła tak
dobrą sposobność pozyskania
jeszcze większej łaski. Ocknęła
się jednak z zakłopotania,
szybko dociekłszy, że skoro
Maria Ludwika zadaje jej tak
drażliwe pytanie, to jakże
wielkim darzy ją zaufaniem.
Podjęła podnieconym głosem:
- Piękna ona była, proszę
najjaśniejszej pani, gdy ją król
sprowadził do siebie, a dworki
przybrały pięknym strojem. Ale
dziś, gdybyś ją zobaczyła,
miłościwa pani, nie
uwierzyłabyś, że mogła być
kiedyś godną rozkoszy
królewskich. To już matrona, nie
kochanka, dziś mogłaby tylko
trzewiki wiązać waszej
królewskiej mości.
Żeby jednak wytłumaczyć się
przed królową z dotychczasowej
wstrzemięźliwości słowa na temat
nałożnicy Władysława, wartko
dodała:
- Nie mówiłam nic dotąd o tej
Jadwiżce, by nie ranić uczuć
mojej pani. Ale skoro ktoś
usłużny wyjawił tajemnicę, nie
mnie cośkolwiek taić... - urwała
wpół zdania, chcąc podsycić
ciekawość królowej.
Gonzaga dostała lekkiego
rumieńca. Poprawiła się w karle
ze skrzętnością kobiety
gotującej się do intymnej
pogawędki.
- Widzisz, moja kochana, przed
tobą nie mam tajemnic.
- Dziękuję, miłościwa pani.
- Wyznam ci więc, że słyszałam
o niej jeszcze w Paryżu.
Posłowie wasi, co przyjechali
mnie zjednać na królewską
małżonkę, oczywiście słowem o
tym nie napomknęli, ale byli
inni, usłużniejsi.
Słuchając tych słów, pani de
Magni, nadworna plotkarka
warszawskiego dworu, już
przesiewała w myślach nazwiska.
Mazarini nie, Opaliński nie,
chyba poseł de Bregy albo któryś
z Francuzów jej powiedział. Albo
Kazanowski, o, Kazanowski,
podszepnął przez swego
zausznika, bo ten chcąc rozbić
królewskie narzeczeństwo mącił
wtedy na obie strony. Nie
zaspokoiła jednak ciekawości, bo
już królowa ciągnęła dalej:
- Więc widzisz, wiem to i owo.
Mówisz, że to już matrona
niepowabna, a ja co innego
słyszałam. Król lubi nawet w
zimie do niej zajeżdżać. -
Nachyliła się do Włoszki,
pogładziła łaskawie dłonią jej
ramię i z cicha, gorąco prosiła:
- Chcę o niej wiedzieć wszystko,
wszystko, co tylko wiesz, bo tam
w Paryżu wielu szczegółów nie
znali. Zresztą mężczyźni nie
umieją opowiedzieć kobiecie o
kobiecie. Mówili jakieś
plebejskie imię, a ja słyszałam,
że to jakaś pani starościna.
Pani de Magni dostała pąsów z
radości. A więc niewiele wie;
można ciekawą opowieścią
zaskarbić sobie dalsze łaski.
- Przywiózł ją raz król ze
Lwowa. Wcale to nie
szlachcianka, lecz mieszczka
lada jakiego rodu, bo król nie
ma wstrętu nawet do bardzo
pospolitych kobiet. Miłościwy
pan wyróżnił ją ku poniżeniu
innych pań zacnych i urodziwych,
które mu nie szczędziły serca i
łatwego przystępu.
- Niektóre jeszcze i dziś z
zazdrością na mnie patrzą.
- Kobietami są, miłościwa
pani. Zazdrość nawet na chwilę
żadnej nie odstępuje.
Maria Ludwika uśmiechnęła się
pobłażliwie.
- Jeśli wszystkie, to i ciebie
także.
- Najjaśniejsza pani! I ja
jestem zazdrosna, ale nie o
króla, tylko o twoją łaskę. Mam
najbardziej kochającego mnie
męża i on ma we mnie żonę
najcnotliwszą.
- Mówże dalej o tej: Ja...
Jadwiżce - zająknęła się, bo
chciała to powtórzyć w polskim
brzmieniu.
- Panoszyła się tu bardzo,
król ją zawsze sadzał przy stole
obok siebie. Nie tylko była do
uciechy, ale i do knowań i
zamysłów, bo miłościwy pan
przydawał chętnie ucha jej
radom. Dopiero królowa Cecylia
Renata przepędziła ją z hukiem
ze dworu.
- Dlaczego mi mówiono, że to
jest starościna?
- Jest nią, proszę
najjaśniejszej pani. W roku,
kiedy król brał ślub z Cecylią
Renatą, wydał także swoją
kochanicę za mąż, za urodzonego
Jana Wypyskiego, który się
pieczętuje herbem Grabie.
Podkomorzy przemyski oddawał ją
jako oblubienicę mężowi w
imieniu króla.
- Aż tak uroczyście to było?
Ładnie ją król wyposażył.
- No i pana Wypyskiego przy
tym obdarował hojnie, bo
przecież dawał mu pannę młodą
nie samą, z potomstwem...
Paplająca Włoszka musiała w
tej chwili urwać dalszy ciąg
swoich plotek. Wiotka dłoń
królowej, spoczywająca dotąd
łagodnie na kolanie pani Magni,
wpiła się nagle w jej ciało.
Ochmistrzyni omal nie syknęła z
bólu, a jednocześnie oblał ją
strach, że może zbyt daleko
posunęła się w zwierzeniach.
`ty
Część pierwsza (c.d.)
Rozdział XVII (c.d.)
Maria Ludwika szybko
zawstydziła się odruchu.
Rozluźniła zaciśnięte palce i
pogładziła atłasową suknię pani
Magni.
- Mów dalej, moja kochana!
Bardzo to ciekawe. Córka była
czy syn?
- Syn, miłościwa pani,
urodziwy, do króla podobny. Miał
takie same oczy jak i nasz pan
za młodu. Kiedyś, gdy tu stanął
przed portretem króla jegomości,
to choć młodzieniaszek, sam
majestat przypominał. Po niej
miał tylko włosy inne,
jaśniuteńkie.
Dumna królowa nadstawiała
ucha, ale nie chciała pytać.
Dlaczegoż majordoma mówi o tym
królewskim bękarcie w czasie
przeszłym? Czy dlatego, że go
wraz z matką wypędzili z dworu,
czy też?... .
Właśnie pani Magni
doprowadziwszy zaciekawienie
królowej do szczytu kończyła z
udanym spokojem.
- Król go kazał nazwać
imieniem Konstanty de Waza i
dbał o jego królewskie
wychowanie. Dopiero gdy mu
nieboszczka królowa zrodziła
Zygmunta, całą miłość przerzucił
na prawego potomka. Ale śmierć
małoletniego Konstantego też
przeżył w wielkiej boleści.
Maria Gonzaga odetchnęła.
Część ciężaru spadła z serca.
Skoro syn nałożnicy królewskiej
nie żyje, to i więź mniejsza
między dawnymi kochankami.
Zresztą król jegomość od czasu
jej przyjazdu do Warszawy ani
raz nie wyprawił się na Litwę,
gdzie mieścił się osławiony
Merecz, więc może przesadzali w
Paryżu dworscy plotkarze obyci w
Polsce, mówiąc, że owa, jak ją
nazwała ochmistrzyni, Jadwiżka,
wcale dotąd nie wywietrzała z
głowy lubieżnemu królowi. Bo
chyba nie dolegliwa podagra, na
którą król cierpiał, utrudniała
mu miłosne wycieczki. Bywało
bowiem, że Władysław jednego
dnia wił się z bólu w łóżku,
wymyślał otaczającym go
lekarzom, a na drugi dzień
wstawał rześki i męski mimo swej
tuszy. Zwoływał dworzan i
starych kompanionów z
Kazanowskim na czele, rozkazywał
trąbić, ładować beki wina i
wyjeżdżał na łowy. Sama
uczestnicząc w tych wyprawach
podziwiała krzepkość
pięćdziesięcioletniego męża,
któremu musiało ustępować wielu
młodszych i o lżejszym ciele.
Na chwilę obie zamilkły. Maria
Ludwika poddawała zimnej i
spokojnej rozwadze całą opowieść
zaufanej dworki. W istocie
wszystkie te szczegóły były jej
na rękę. Nie dla cnotliwości
Władysława IV zabiegała w Paryżu
o to małżeństwo i nie dla jego
małżeńskich zalet pokonała tyle
innych młodszych i piękniejszych
od niej księżniczek. Jeszcze
dziś syciła się dumą ze swojego
sprytu i z kobiecej mądrości.
Mając trzydzieści pięć lat,
czego nawet ta przenikliwa
Włoszka się nie domyśla,
potrafiła dopiąć swego. Nie
przeszkodziła jej zła fama,
zjadliwość ludzkich języków,
którymi tam w Paryżu trzepały
zazdrosne księżniczki o jej
miłostkach z hrabią Cinq-Mars i
o nałożeniu przez nią
klasztornego habitu. Wiedziała,
co robi i do czego zmierza.
Jeszcze przed pierwszym
małżeństwem króla, kiedy to, o
Boże, była w dwudziestej szóstej
wiośnie życia, myślała o koronie
małżonki władcy Szwedów i
Polaków. Któraż by zresztą
księżniczka o tym nie marzyła?
Zatopiła się w zadumę. W tej
chwili pojawił się w drzwiach
dworzanin królewski.
- Najjaśniejszy pan pyta, czy
może powitać waszą królewską
mość.
- Powiedz, że czekam z
utęsknieniem.
Gdy przymknęły się drzwi,
Gonzaga spojrzała na tarczę
złotego zegara.
- Dwunasta? Nigdy o tej porze
nie zachodził. Ten czas spędzał
na mustrze w arsenale czy w
Ujazdowie.
Pani de Magni odkryła jej
myśli.
- Dziś król nie pojechał do
wojska. Mój małżonek mi mówił,
że miłościwy pan wezwał dziś z
rana posła Tiepolo.
Maria Ludwika ściągnęła brwi.
- Rozumiem. Ten poseł wenecki
zbyt często króla nachodzi...
- Wenecja niepokoi się o
Kandię, więc teraz poseł Tiepolo
dzień w dzień zachęca króla do
wojny.
- Prędki on w gębie, ale nie w
dawaniu pieniędzy.
- Podobno obdarował wielu
znacznych panów.
- Ale nie króla, dla niego
zawsze skąpy.
Maria Ludwika skupiała
pośpiesznie myśli. Wiadomość o
wizycie obrotnego posła
weneckiego nie nastrajała jej
optymistycznie. Nie lubiła
Włocha, bo zbyt wiele miał
wpływu na króla, a poza tym
dostrzegła w nim tylko
dyplomatyczną chytrość, a nie
jakieś przywiązanie do monarchy.
Pełna czujności czekała na
rozmowę z mężem.
Gdy w tej chwili pojawił się w
drzwiach Władysław IV,
serdecznie dziś uśmiechnięty,
nie uszło uwadze Marii Ludwiki,
że ten uśmiech był tylko na
ustach. Oczy pełne troski co
innego mówiły.
- Witam moją królowę. Małżonka
moja wygląda dziś jak ta wiosna
za oknami.
Może był to komplement, a może
król wcale dziś nie przesadzał.
Zza okien padało w tej chwili
jasne słońce i do połowy postaci
obejmowało sylwetkę królowej.
Suknia zwisająca lekko ku
dywanowi była w tym świetle
wiotka, układała się powabnie na
biodrach i kolanach, a twarz,
zgubiwszy w półcieniu nawet
najdrobniejszą zmarszczkę, miała
matową biel i świeżość.
Królowa w obecności
ochmistrzyni zachowała cały
ceremoniał dworski. Wstała z
krzesła, oddała ukłon i
powiedziała uroczyście:
- Miło mi widzieć mojego pana
małżonka o tak rzadkiej porze -
a widząc, że król patrzy spode
łba na dygającą w ukłonach panią
Magni, dorzuciła pośpiesznie: -
Moja droga, przyjdź do mnie za
godzinę, bo jeszcze chcę z tobą
porozmawiać, zanim pojedziemy do
kanclerza.
Gdy ochmistrzyni wyszła,
Władysław podszedł bliżej do
żony.
- Cieszy mnie, że moja
małżonka wielce zadowolona z tej
Włoszki.
- Wykształcona kobieta, a przy
tym rzadki okaz, nie lubi
dworskich plotek.
- Lubić to lubi, ale widać
królowa od tego stroni, ceniąc
swoje dostojeństwo.
- Dziękuję za tak miłe słowa.
- Pani Magni zresztą -
uśmiechnął się król - to wieczna
kandydatka do korony.
- Pierwsze słyszę.
- Zbyt ona mądra, by o tym
mówić. Ale jej mąż ubrdał sobie,
że będzie w życiu jakimś królem.
- Zabawne.
- Ci dwaj hrabiowie włoscy,
chociaż nie powiem, bym ich nie
lubił, mają mrzonki w głowie.
Brat jej męża, Franciszek Magni,
wierzy, bo mu to wróżka
przepowiedziała kiedyś, że
zostanie papieżem, a znów ów
elegant, małżonek twojej
ochmistrzyni, ani przez chwilę
nie wątpi o swoim przyszłym
królestwie. Naiwni ludzie, ale
gdy człowiek ma tyle trosk na
głowie, oni swą paplaniną dają
nieco radości.
- Mój małżonek zawsze z chmurą
na czole.
- I to dziś, gdy mamy iść z
całym dworem na ślub do
kanclerza. Dla mnie ta pora nie
najsposobniejsza do radości.
Znów trzeba mieć uśmiech na
twarzy dla tej rozpuszczonej
gromady.
Choć nie wymienił nazwisk,
wiedziała, o kim myśli. Co
znaczniejszych już znała nie
tylko z nazwisk, tak zresztą
trudnych dla jej francuskiego
ucha, ale z wyglądu, z bogactwa,
jakim się szczycili, i z intryg,
które knuli przeciw królowi. O
tym zaś siedzącym naprzeciw niej
władcy słyszała dawniej, jaki to
wielki i potężny, ale już
zdążyła się przekonać, że
uboższy od tych pełnych pychy
panów, książąt Zasławskich,
Radziwiłłów, Wiśniowieckich,
wojewodów i kasztelanów. Nie
było dla niej tajemnicą, że
każdy z nich mógłby kupić króla
polskiego z całym jego
dobytkiem.
Jeszcze nie wszystko pojmowała
w tym państwie, o którego
swobodach cuda opowiadano na
francuskich dworach, ale już
wiele poznała dzięki swojemu
sprytowi. Choćby i to, że król
miał głowę nabitą wielkimi
planami, a tymczasem obiad dla
dworskiej czeladzi gotowano
niekiedy z opóźnieniem, bo skarb
królewski zalegał z długami,
nawet za dostawę mięsa i
pieczywa.
Gdy o tym właśnie myślała,
król rozsiadał się na fotelu.
Rozsunął szeroko żołnierskie
buty i patrząc w twarz żony,
zaczął z prosta:
- Dziwi cię pewnie ta ranna
wizyta, toteż nie myślę odwlekać
sprawy, z którą przyszedłem. Cóż
by to był zresztą za mąż, choćby
król, co by przed tak wierną i
mądrą małżonką ukrywał prawdę.
Skoro z tamtymi trzeba mi
postępować ostrożnie jak z
lisami, to tu tylko zyskam na
szczerości wyznania.
Urwał, bo jednak ciężko było
wypowiedzieć, z czym przyszedł.
Maria Ludwika nie traciła żadnej
sposobności, by zjednać sobie
dość zimnego małżonka, więc co
prędzej powiedziała:
- Na to wzięłam z twojej ręki
koronę, by dzielić i radości, i
troski. Słucham, najjaśniejszy
panie.
- Mówiłem nieraz, byś
zostawiła tytuły, gdy jesteśmy
sami. To dla innych potrzebne,
by nie lekceważyli majestatu.
- Tym bardziej chętnie słucham
cię, Władysławie.
- A więc łatwiej przejdzie
wszystko przez usta. Otóż
słuchaj, wezwałem dziś do siebie
posła Tiepolo, bo trzeba płacić
żołnierzy. W Ujazdowie wojsko
czeka, a w arsenale prędzej
uwidzi mysz niż talara. Wenecja
zalega z należnymi sumami, choć
Tiepolo z dnia na dzień obiecuje
nadejście pieniędzy. Chciał mi
dać oblig na dwakroć sto
tysięcy, ale papierem żołnierza
ani nie pożywię, ani kieszeni mu
nie napcham. Gdybyś ty, wziąwszy
ten oblig, zechciała pożyczyć ze
swojego posagu, to bodaj ten
kamień spadłby mi z serca.
Przemógł się, by wypowiedzieć
tę prośbę, i czekał teraz na
odpowiedź.
Maria Ludwika nie pozwoliła
długo oczekiwać na swoje słowa.
- Dałam już raz dwieście
tysięcy i Bóg mi świadkiem, że
ręka mi nie zadrżała, gdy panu
swemu i królowi użyczyłam
skromnych zasobów. Ale dlaczego
mam wspomagać tysiąckroć
bogatszą ode mnie Wenecję?
- Tiepolo dał oblig, pieniądze
tylko do czasu potrzebne.
- Oblig wenecki to żadna
gwarancja. Przypomnę, że
poprzedniej sumy dotąd nie
zwrócili.
- Opóźnili się, to prawda, ale
Włoch mówi, że lada dzień
przyjadą posłańcy z pieniędzmi -
odpowiedział Władysław z jakim
takim spokojem, choć go już
ukłuła w serce wstrzemięźliwa
odpowiedź małżonki.
- Martwi mnie każda troska
królewska, ale darujesz,
miłościwy panie, widzę, co się
tutaj dzieje. Mimo że skarb
królewski pusty, to na wesele
panny Ossolińskiej przygotowano
niezmiernie cenny upominek.
- Gdybym nie dał, byłaby
wielka obraza. Mówiliby, żem
zbyt tanio oszacował kanclerza.
- Nie mieszam się do
tutejszych obyczajów, nawet
chętnie się ich uczę, by ujmy
nie przynosić majestatowi. Ale
widzę, że król w Polsce musi się
co dzień pieniędzmi opędzać od
magnatów.
- Ba, żeby to tylko
pieniędzmi, ale też starostwami,
buławami i każdym wolnym
urzędem. Ledwie jeden ducha
wyzionie, drugi jeszcze przed
pogrzebem u mnie na pokojach
jęczy o wakans - westchnął,
poprawił się w fotelu i znów
zapytał:
- Więc jakże z tym weneckim
obligiem?
- Dla waszej miłości choćby te
perły, co mam na szyi, i
wszystkie moje klejnoty gotowam
zerwać z siebie i oddać, ale
daruj mi, królu, dla Wenecjan
jednego grosza nie dam - odparła
i zimnym, spokojnym tonem
dorzuciła: - Chyba pod rzetelny
zastaw.
Król upokorzony odmową zagryzł
wargi. Do tylu nieszczęść z dni
ostatnich dochodził jeszcze
jeden zawód.
Gdyby się nie wzdragała
pożyczyć, to za te dwieście
tysięcy można by przez dwa
tygodnie opędzać najpilniejsze
wojskowe potrzeby, a wtedy...
Przez wyobraźnię króla
przebiegł jak błyskawica obraz
obozu i wojska zgromadzonego w
Ujazdowie, gotującego się do
wymarszu. Jakby już słyszał
granie trąb i turkot armat
ruszających na południowy szlak
ku Dnieprowi.
Zawsze podatny bujnym,
fantastycznym marzeniom i teraz
dałby się im porwać, gdyby nie
czuł na sobie zimnych oczu
królowej. Ostygł szybko.
- O jaki zastaw chodzi?
Tiepolo może tylko papierem
zaręczyć.
Maria Ludwika na krótki moment
zawahała się. Jeszcze raz
rzuciła badawcze spojrzenie na
twarz Władysława i w mig
pomyślała: "Przygnębiony i
struty, ale może ścierpi i te
szczere, choć dotkliwe słowa."
- Wszystkie urzędy miłościwy
król zbyt łatwo i za darmo
puszcza. Gdybym ich kilka miała
u siebie w zastawie, umiałabym z
nich wydostać te dwie krocie
tysięcy, a może jeszcze więcej.
Nie wytrzymał.
- Urzędy u królowej w
zastawie? Na miły Bóg! -
krzyknął. Jego zmęczone oczy
dostały nagle ognia i
przejmujących błysków. Wstał z
rumorem z krzesła. Wzburzona
krew podpłynęła mu do potężnego
karku i ścisnęła za gardło.
Maria Ludwika wtłoczyła się w
poduszki fotela i patrzyła z
lękiem w stojący przed nią,
wyniosły korpus Władysława, od
którego biła teraz nieokiełznana
siła.
- Jeszcze i ty będziesz się z
królem i panem swoim targować o
urzędy? To jeszcze mało, że oni
chcą mną miotać jak kukłą i
wydzierać z gardła, ile się
tylko w łapy zmieści?
- Ależ, miłościwy panie,
mówiłam przed chwilą, że dla
ciebie, dla mojego męża, mogę
oddać każdy klejnot, wszystko,
co mam, byle nie dla tych, co
cię oszukują.
Nie słuchał, nie chciał
słuchać. W tej chwili mógłby
tylko rzucać żołnierskie obelgi,
kląć i, miły Boże, jeszcze
przypomnieć tej francuskiej
lafiryndzie, jakimi to fortelami
wtargnęła na dwór warszawski.
Przełknął to jednak prędko i,
wróciwszy do monarszego
dostojeństwa, powiedział
stłumionym głosem:
- Daruje pani małżonka, żem
zakłócił spokój tej komnaty.
Jeszcze jeden zawód, ale i ten
przecierpię.
- Miłościwy panie!
Zanim zdążyła doń podbiec,
ukłonił się sztywno i wyszedł.
Rozdział XVIII
Drugi dzień wesela w pałacu
Arde zaczął się hucznie od
samego rana. Jedni w ogóle nie
opuścili dotąd stołów, inni co
nieco zdrzemnąwszy się na
pańskich pokojach, a bywało, że
i na wozach czy podle nich na
trawie, gdzie wiatr szybciej
orzeźwiał, wracali do jadła i
picia. Kobiet natomiast o tej
porze w ogóle się nie widziało,
bo wypoczywały, chcąc nabrać
świeżości na późniejszy,
najbardziej uroczysty festyn.
Nie było też przed południem
obojga oblubieńców i co
znaczniejszych magnatów, ci
bowiem nie kwapili się do picia
z byle kim, co trzymał się
gąsiora jak rzep ogona.
Zwaliło się wszystko znowu na
godzinę popołudniową, kiedy to i
król z małżonką powrócił. Nie
zasiędnięto od razu do stołów,
bo obyczaj nakazywał powitać
pana młodego zjeżdżającego do
ślubu. Wszyscy wylegli na
zasłane kobiercami krużganki
pałacu, a pośledniejsza szlachta
na dziedziniec, gdzie już stały
ustawione po rogach cztery
orkiestry.
W niedługi czas zagrzmiały w
ulicy fanfary, zawtórowali im
grajkowie na podwórzu i niebawem
wjechał na dziedziniec pałacowy
korowód nowożeńca.
Czwórki konne prowadził
podkanclerzy Leszczyński.
Siedział na błyszczącym jak
atłas gniadoszu, który jak paw
pysznił się utkanym rubinami
czaprakiem.Iskry szły z czap,
pasa, karabeli i forgi, też
przetykanej szlachetnymi
kamieniami. Wjeżdżali po kolei
Kalinowscy, Sobiescy,
wojewodzice i kasztelanice, a
pośrodku nich suto odziany pan
młody, Samuel Kalinowski.
Wśród wiwatów okrążyli trzy
razy dziedziniec, zsiedli na
ostatek z koni i wtedy kanclerz
Ossoliński witając każdego u
schodów powiódł całą gromadę ku
górze.
W pokojach na piętrze pałacu
czekał na pana młodego książę
Albrycht Radziwiłł z Ossolińską
i całym orszakiem ślubnym panny
młodej.
Obydwa szyki stanęły naprzeciw
siebie, konfrontując niejako
swoją okazałość. Gdy już wszyscy
się zebrali, Radziwiłł, któremu
Ossolińscy powierzyli zaszczyt
oddawania panny młodej w imieniu
rodziców, zaczął swoją przemowę.
Słuchano w wielkim skupieniu
oracji światowego bywalca. Mówił
zrazu o historii rodu
Toporczyków, spośród wszystkich
Ossolińskich wynosił
dzisiejszego kanclerza, który od
małych lat, podobny pszczółce,
to brał i upatrywał, co miało
być przysługą królowi i pociechą
domu swego. Ów przytyk do
dawnego ubóstwa domu
Ossolińskich i mowa o ulu, do
którego wszystko wniósł ojciec
dzisiejszej panny młodej,
spodobał się wielkim panom,
jeszcze dziś uważającym
Ossolińskiego za nierównego im
magnata. Sam zaś gospodarz
przecierpiał te słowa bez
zmrużenia powiek, trwając w
nieporuszonej postawie.
Natomiast z udaną skromnością
schylił głowę, gdy zaczęły padać
coraz głośniejsze pochwały, jak
to legację do króla angielskiego
szczęśliwie odbył, jak sławił
króla krasomówstwem, jak
przepychem swoim Rzym pozyskał i
w twardych materiach stolicę
apostolską namówił, jak poza tym
budował zamki, kościoły,
klasztory. Książę Radziwiłł,
stary wyga weselny i posesjonat,
nawykły do prezentacji nie
zapomniał i o pani Ossolińskiej,
zacnej małżonce z domu
Opalińskich, a na końcu cały
blask, jaki dopiero co przydał
rodzicom, przerzucił na ich
córkę Urszulę, w tej chwili
wprost ogłuszoną, prawie
nieprzytomną.
- Oddaję ci teraz z woli tak
zacnych rodziców twą
oblubienicę, byś ją powiódł do
ołtarza i pojął za żonę. Niechże
odtąd stanie się okrasą
wielkiego rodu Kalinowskich i
koroną twojej mężowskiej głowy.
Huknęły wkoło wiwaty, po czym
podkanclerzy Leszczyński,
zmówiony przez starego
Kalinowskiego, zaczął wychwalać
pod niebo swoją stronę, a więc
dziadów i ojców młodego Samuela.
Wypito hucznie zdrowie
narzeczeństwa i młoda para
przyklęknęła pośrodku w kole
rodziców. Gdy spełniono akt
błogosławieństwa, cały orszak
weselny ruszył z powrotem w dół
ku pałacowej kaplicy. Nie
wszyscy tam się docisnęli, ale
każdy mógł słuchać z korytarzy
czy schodów weselnego chóru
śpiewaków włoskich, nabożnego
grania organów i słów ślubowania
małżeńskiego. Jeśli co umknęło
niektórym z uwagi, to chwila,
gdy biskup poznański w głębokiej
ciszy kaplicznej łączył stułą
dwa rody - Ossolińskich i
Kalinowskich.
Powrót na górę zaczął się od
nowych wiwatów, gratulacji i
pocałunków, przez które
przedzierała się ku środkowi
błękitnej komnaty młoda para. Tu
zaś wśród świateł i lichtarzy
stał stół jeszcze pusty, ale
niebawem mający się zapełniać
weselnymi podarunkami.
Pierwszy postąpił doń
Władysław i Maria Ludwika
Gonzaga. Na oczach wszystkich
zebranych król uścisnął młodą
parę, podał im rękę do
ucałowania i klęczącym u swoich
stóp wręczył szczerozłoty
dwoisty kubek, pokryty
iskrzącymi się brylantami.
Władysław IV, chmurny dziś i
znękany, zdobył się teraz na
wymuszony uśmiech.
- Odemknijcie kielich i
nalejcie weń wina, by wypić
zdrowie młodej pary.
Ale gdy rozłączono oba kubki,
nie od razu nalano w nie wina.
Na dnie kielicha, który się
dostał pannie młodej, widać było
złożoną kartkę papieru. Sięgnął
po nią kanclerz Ossoliński,
rozwinął i dojrzawszy na czeku
królewskim kwotę dwudziestu
tysięcy talarów, pokłonił się
parze królewskiej.
- Bóg zapłać, miłościwy panie,
i tobie, królowo, za ten wielki
dar dla mojej córki. Łaska
pańska zawsze niezmienna dla
mojego rodu.
Szli teraz ku stołowi
przygotowanemu pod ślubne
upominki co najbogatsi panowie.
Każdy z nich mówił krótką
orację, a jego służba stawiała
na weselnym stole coraz nowe
bogactwa, tace złote i srebrne,
zegary wykładane. kamieniami,
bransolety i zausznice.
Nierzadko na trzeszczące już pod
ciężarem deski stołu sypało się
złoto w krążkach. Podchodzili
posłowie obcych państw i ziem
lennych Rzeczypospolitej,
wreszcie patrycjusze wielkich
miast: Warszawy, Krakowa,
Gdańska i Poznania. Szedł więc
wespół z rajcami giser Tima do
pańskiego stołu i ustawiał na
nim dary stołecznego miasta:
szczerozłoty zegar kurantowy,
szkatułkę z koliami i jeszcze
asygnatę do kasy ratuszowej na
dziesięć tysięcy talarów. I tak
to grosz do grosza, dukat do
dukata wiano córki kanclerskiej
wzrosło tego dnia weselnego do
zawrotnej sumy dwakroć stu
tysięcy złotych, za co mógłbyś
kupić kilkadziesiąt wsi
szlacheckich.
W czasie tych przydługich
ceremonii Arciszewski nie
spuszczał króla z oka. Czekał na
dogodną okazję, by mu się
pokłonić i powiedzieć bodaj
kilka słów na boku, ale ani na
chwilę nie odstąpił Władysława
poseł Tiepolo i długonogi de
Bregy. Zresztą król był tego
dnia małomówny, cierpki,
unikający ludzi, a nawet
opryskliwy dla królowej.
Nie znajdując zrazu okazji pan
armatny pomyślał:
"Gwałtu nie ma. Jak się tu
dziś popiją, łatwiej dopadnę
króla jegomości."
Jakoż picie tego dnia nie dało
się porównać z wczorajszym.
Folgowali sobie wszyscy, a nawet
damom z fraucymeru rozwiązały
się języki i zaróżowiły policzki
od wypitych trunków.
Znów jak wczoraj najgłośniej
było przy stole kanclerza
Leszczyńskiego. Rej wodził
Tarnowski z gębą pokrytą dziś
wątrobianymi plamami. Mając
szczególną inklinację do osób
duchownych, raz po raz nalewał
wina, odwracał się i wznosił
kielich w kierunku biskupa
poznańskiego, siedzącego dziś
przy głównym stole obok panny
młodej.
- Zdrowie mości duchownych! W
ręce waszej świątobliwości!
Biskup kłaniał się za każdym
razem, a zaś Leszczyński,
siedzący dwa krzesła w bok od
Tarnowskiego czerwieniał na
gębie od dławionej pasji. Król
bowiem przyjął dziś do swojego
stołu wczorajszych sąsiadów:
wicekanclerza, biskupa
poznańskiego i Albrychta
Radziwiłła, a jego pozostawił na
dawnym miejscu.
Na dodatek i o tym przygadywał
Tarnowski:
- Mości kanclerzu, dzięki ci,
że ze mną pijesz, choć jako
oratorowi pana młodego nie tu,
ale tam miejsce się patrzyło.
- O takie rzeczy nie stoję.
Waszmość myślisz, że mi tu źle z
panami bracią? Wolę tu niż tam z
Francuzami.
- Zdrowie waszmości! Zdrowie
pana Leszczyńskiego! -
wrzeszczał Tarnowski wzywając do
wtórowania resztę szlachty
siedzącej przy stole.
- Nalewaj! - przynaglał
usłużnego plebana, prędkiego na
pańskie zawołanie.
- Pijże, wasza miłość -
szeptał księżyna - ale, na miły
Bóg, trochę oględnie. Po cóż
festyn kończyć grubo wcześniej
od innych.
- Nalewaj i też pij! Kompana
mi trzeba, nie mentora. Wiwat
Leszczyński!
Podkanclerzy uśmiechał się,
ale chmura nie schodziła mu z
czoła. Patrzył na tamten stół, a
zwłaszcza na siedzącego doń
tyłem Ossolińskiego. Nigdy się
wzajem nie lubili, ale od
wczoraj, od narady w ogrodzie
reformatów, mieli niejako iść
ręka w rękę. Mimo to
podkanclerzy myślał w tej
chwili:
"Dlaczego, u licha, wczoraj
tak napierał, by mu wstydu nie
robić i nie wypominać nic
królowi? Wesele, u diabła, ma
być ważniejsze niż sprawy
państwowe? Wyrwał dla córki
dwadzieścia tysięcy talarów
królewskich i znów ma gębę
pyszną i rozanieloną. Jak tu
wszystko gładko przejdzie, to on
się jutro na nowo pokuma z
królem i jak przedtem za nic
mnie obaj będą mieli."
W tej chwili posłyszał spod
baldachimu królewskiego wesoły
śmiech posła de Bregy i jakieś
francuskie słowa. Jak cała
szlachta nie lubił Francuza, a
jeszcze bardziej jego mowy, bo
jej ani w ząb nie rozumiał.
A właśnie Tarnowski znów
zaczął przygadywać:
- Terkocą tam, psiawiary,
jakby to było nie polskie, lecz
francuskie weselisko. A my tu
cisi jak barany. Nalewaj!
Wesoła wrzawa wśród posłów
zagranicznych nie ustawała.
Leszczyński nie wytrzymał.
Uniósł się nagle ze swojego
krzesła i huknął do całej sali.
- A cóż to, u licha, za
posłowie, co u stołu
królewskiego siedzą? Wesele
króla jegomości dawno się
skończyło, jakimże prawem dalej
bawią u nas ci Włosi i Francuzi?
Ledwie skończył, zerwała się
zewsząd wrzawa. Jedni szybkimi
toastami starali się zagłuszyć
wrażenie słów Leszczyńskiego,
inni już pokrzykiwali przeciw
obcokrajowcom.
- Racja, mości podkanclerzy!
Po licha nam opiekuny weneckie i
francuskie!
- O wojnie tylko podszeptują
królowi jegomości.
Władysław siedział blady z
zaciśniętymi szczękami. Ani
Tiepolo, ani de Bregy i jego
dworzanie nie rozumieli
polskiego języka, chyba tylko
coś niecoś chwytali z tych
okrzyków. Maria Ludwika
nachyliła się do Władysława i
zapytała po francusku:
- Co oni tak krzyczą? O co
chodzi?
- Nie do królowej te słowa -
burknął Władysław.Daj pokój, bo
mnie tu diabli porwą.
Przez chwilę zdawało się, że
zerwie się z krzesła i ofuknie
krnąbrnego i nietaktownego
ministra. Na szczęście pił dziś
niewiele, więc zdołał się
jeszcze opanować.
Spojrzał na Ossolińskiego.
- Odpowiedz mu za króla, co
należy.
- Pijany, najjaśniejszy panie!
Lepiej puścić w niepamięć.
Posłowie na szczęście nie
rozumieją.
- Mów za króla, powiedziałem.
Nie w smak było to zlecenie
kanclerzowi. Jako gościnny
gospodarz, nikomu dotąd nie
uchybił, a tu trzeba było teraz
stanąć i wypowiedzieć się albo
za posłami, albo za Leszczyńskim
i za całą opozycją. Tego
drugiego zaś król nie
dopuszczał.
Wstawał od stołu z ciężkim
sercem i goryczą. Łudził się do
tej chwili, że panowie, choć się
wczoraj zmówili przeciw królowi,
uszanują dom gospodarza i nie
zakłócą rodzinnej uroczystości,
teraz jednak widział, że
zdecydowani są nawet na skandal,
byle dokuczyć Władysławowi.
Powstawszy odwrócił się ku
stojącemu przy swym stole
Leszczyńskiemu.
- Mili goście, drodzy
waszmościowie! Najjaśniejszy pan
ma posłów weneckich i
francuskich za swoich gości i
choć wesele królewskie
skończone, uważa ich nadal za
stałych posłów przy swoim
majestacie.
- Tacy posłowie nie za wolą
Rzeczypospolitej! - odkrzyknął
Leszczyński.
Rosło zamieszanie. Ossoliński
gestami rąk próbował je
zatamować. Dał znak, że jeszcze
chce przemawiać i wymyślił
naprędce krótką orację na cześć
wszystkiej szlachty, wszystkich
gości weselnych. Wzniósł kielich
w stronę Leszczyńskiego, jakby
to on właśnie reprezentował całą
brać szlachecką, i szedł ku
niemu ze wzniesioną ręką.
Trącając się z nim powiedział
z cicha:
- Wasza miłość, na miły Bóg,
dajże spokój, bo mi się wesele
rozleci. Wszystko, co trzeba,
przegadamy na naradzie senatu.
Wiesz przecież, żem jednej z
wami myśli.
Toasty na cześć warchołów
smakowały szlachcie najbardziej,
więc i zdrowie Leszczyńskiego
wypito z wielkim hukiem.
Ossoliński uradowany z wyniku
swojej interwencji, pewny, że
już niebezpieczeństwo przeszło,
wrócił do stołu królewskiego.
Ale jeszcze nie zdążył usiąść,
gdy obecny tu marszałek koronny,
sędziwy już i na ogół milczący,
Opaliński, zwrócił się do króla
z tymi słowami:
- Najjaśniejszy panie! Nie
lubię ja przykrych i niejasnych
sytuacji. Stary jestem i z
chęcią umarłbym jako łabędź,
byleby wolno według sumienia
prawdę powiedzieć waszej
królewskiej mości.
- Mów! Nikomu nigdy słowa nie
bronię - odparł król zduszonym
głosem, bo jeszcze nie opuściło
go niedawne wzburzenie.
- Szlachta miłuje waszą
królewską mość, ale tego nie
może ścierpieć, by bez jej woli
działy się tajemne sprawy na
dworze.
- Nie ma tam żadnych tajemnic.
Siedzący naprzeciw króla
ojciec pana młodego Kalinowski,
sporo już podpiwszy, przymrużył
zaczerwienione oczy.
- A zaciągi, najjaśniejszy
panie?
- I ty przeciw mnie? -
krzyknął król.
- I ja, najjaśniejszy panie!
Gotówem ci służyć całym mieniem
i wszystką krwią, ale nie daj
Boże, by wasza królewska mość
granice swej władzy przestąpił.
- Do kogo tak mówisz?
Kalinowski nie dał się zbić z
tropu. Wstał z krzesła i by
wszyscy słyszeli, na jaką to
odwagę stać wojewodę
czernihowskiego, powiedział
dosadnie:
- Daruj, miłościwy panie! My
do zaciągów nie dopuścim. Ja
pierwszy mostem się pościelę i
tylko po moim trupie, jakem
Kalinowski! Nie pozwalam!.
Król nie wytrzymał w spokoju.
Trącił nogą krzesło poza siebie
i powstał.
- Kalinowski? Tak to króla
swojego szanujesz? I to ty, co
tu drugim niejako jesteś
gospodarzem?
Na widok króla unoszącego się
z krzesła zbladła Ossolińska, a
panna młoda siedząca u boku
królowej bliska była omdlenia.
Patrzano na Władysława, który
stał teraz bez słowa i zdawał
się gryźć zębami język. Rzucał
wściekłymi oczami wokół sali.
Zobaczył kamienną twarz
Albrychta Radziwiłla, zimne oczy
kasztelana krakowskiego Jakuba
Sobieskiego, ponure twarze
innych senatorów. Jedynie
marszałek Opaliński schylił
gołębią głowę, jakby przybity
tym, co niedawno powiedział.
- Wracamy na zamek -
powiedział król do Marii
Ludwiki. - Źle się czuję, a
ponadto zbyteczna tu nasza
obecność.
- Najjaśniejszy panie! -
krzyknęła płaczliwie Ossolińska.
Zabiegł królowi drogę
kanclerz. Mówił coś gwałtownie,
chcąc go udobruchać, ale
posłyszał tylko niecierpliwą
odpowiedź:
- Na ładny festyn mnie
zaprosiłeś.
- Chryste Panie! Nie moja
wina, miłościwy królu. Błagam,
nie odchodź! Wszystko tu uładzę
i oni przeproszą waszą królewską
mość za swe chybkie słowa.
Król nie słuchał. Połykał nie
wypowiedziane obelgi,
zdecydowany jak najprędzej uciec
od tej sfory pyszałków, co nawet
przy stole nie wahali się zatruć
mu chwili wytchnienia.
Uciszyło się w błękitnej
komnacie, a przez inne szedł
szept zdziwienia i niepokoju.
Król z małżonką i obu posłami
zagranicznymi zbliżał się ku
schodom. Wstawał od stołu
fraucymer Marii Ludwiki i
podnosili się dworzanie
królewscy.
W drzwiach zastąpił królowi
drogę biskup poznański. Wszyscy
odetchnęli z ulgą i z nadzieją,
że on jeden, świątobliwość
przecie, zdoła ubłagać króla i
powstrzymać jego odejście.
Biskup pochylił się ku ręce
królewskiej i powiedział:
- Chciałbym pokłonić się
waszej królewskiej mości i jutro
odjechać. Skoro nasz miłościwy
pan nawet u stołu weselnego
niechętnie słucha rad z miłości
ku ojczyźnie płynących, to
rezydenci senatorowie u dworu
królewskiego nie zdają się być
potrzebni.
Było to tak niesłychanie
bezczelne, że jeden syk
oburzenia powstał poza kołem
najbliższym królowi. Nadstawiono
uszu, co król odpowie. On zaś
uchylił szybko rękę i zamiast do
ust senatora przytknął ją do
rękojeści rapiera.
- Nie tu senatorowie zwykli
całować rękę królewską. Czekam w
rezydencji jutro o godzinie
dziesiątej. Potem dopiero
zezwalam odjechać.
Zeszedł dość sprężyście po
schodach. W sieni klął po kolei
dworzan, sekretarzy i marszałków
pomstując, że karoce jeszcze nie
zdążyły podjechać. Jednocześnie
patrzył wściekły po małej grupce
swoich dworzan i fraucymeru, raz
po raz odwracając się tyłem do
Ossolińskiego.
W pewnej chwili powiedział do
stojącego za nim jak cień
sekretarza Fanfoniego:
- Królestwo tylko wychodzi.
Dla innych jadło na pańskich
stołach ważniejsze niż honor.
Fanfoni, który wszystkich
znał, wszystko wiedział, co
potrzeba, i wszystko najlepiej
wokół króla widział, odparł
suchym głosem:
- Nie samo królestwo i nie sam
dwór, najjaśniejszy panie!
Wyszedł ku swoim koniom i pan
armatny Krzysztof Arciszewski.
- Armatny? On jeden wierny
majestatowi. Daj mi go do
karocy!
- Według życzenia,
najjaśniejszy panie!
Rozdział XIX
Nacisk magnatów na króla
zwiększał się z godziny na
godzinę. Po kolei zgłaszali się
na audiencję co znaczniejsi
senatorowie, wypominali królowi
jego samowładcze jakoby zamiary.
W jeden dzień Albrycht Radziwiłł
powoływał się na pakta konwenta
i tegoż popołudnia sprzeciwiał
się zamiarom królewskim
kasztelan krakowski Jakub
Sobieski, choć wszystko, co
dotąd w życiu osiągnął,
zawdzięczał Władysławowi. Jemu
też jednemu odpowiedział król
tak dokuczliwie, że senator
wyszedł z królewskich pokoi
blady i złamany. Odradzał
wyprawę i na Turków, i na
Tatarów marszałek litewski, a
już prym w osaczeniu królewskiej
woli prowadzili biskupi. Nawet
hasło "|pro |gloria |crucis",
jakie miało przyświecać
wyprawie, już wyszyte na
chorągwiach nowozaciężnych
regimentów nie miało dla nich
żadnego znaczenia, bo w
zwycięskiej wojnie widzieli
upadek magnackich wpływów.
Pojawili się nagle w Warszawie
wysłannicy wojewody ruskiego
księcia Jeremiasza
Wiśniowieckiego i ci jeszcze
gorliwiej niż inni oskarżali
króla, gdzie się dało, na
mieście, w loszkach, pod
wiechami, a nierzadko i na polu
werbunkowym, choć tutaj musieli
być bardziej wstrzemięźliwi.
Głosili wszędzie, że kozaczyzna
w króla zapatrzona odgraża się
szlachcie i magnatom, że co
więcej, nawet nowozaciężne
wojsko za nic ma senatorów i
posesjonatów.
- Bluźnierstwa wszędy się
słyszy przeciw panom braciom -
mówili. - Żołnierze chełpią się
publicznie, że nas, szlachtę,
mają pohamować. Podobno im król
jegomość obiecał, że mają
"dziwną alchemią z chłopa
szlachcica, a z szlachcica
chłopa przerobić".
Inni wołali po gospodach:
- W jednym tylko nasze
szlacheckie dobro - rozhukane
żołnierstwo przepędzić,
kozaczyznę wziąć za łeb, a
zwłaszcza grosza jej na wojnę
nie posyłać, jak to król robi
potajemnie.
To znów w imieniu
duchowieństwa prymas Łubieński,
choć już zgrzybiały starzec,
wypominał królowi złamanie
przysięgi na pakta konwenta i
żądał zwołania sejmu.
Król przybity tymi
wiadomościami wydobywał z siebie
ostatek sił i woli, manewrował,
próbował łagodzić zawzięty
przeciw sobie opór, aż tu
niespodzianie sekretarz Fanfoni
przyniósł mu z samego rana list
niebywały.
- Miłościwy panie! Przyszły
pisma od wojewody krakowskiego
pana Lubomirskiego.
- Dawajże je co prędzej!
Stanowisko Lubomirskiego nie
było dotąd znane królowi. Pyszny
magnat prawie nie bywał w
Warszawie, więc łudził się zrazu
Władysław, że może on jeden,
wojewoda krakowski, żyjący z
dala od plotek stołecznych,
nadsyła mu życzliwe słowo. "Może
ten jeden pamięta, co mi
zawdzięcza - myślał czekając
niecierpliwie, aż sekretarz
rozłamie pieczęcie. - Bogactwa
przecież wielkie ciągnie z
kopalni soli w Świerczy, którą
bezprawnie zbudował wbrew
królewskim przywilejom."
Gdy Fanfoni rozpoczął
czytanie, Władysław nadstawiał
ucha cały w słuch zamieniony.
Zrazu padały słowa grzeczne,
pełne obłudnego szacunku dla
majestatu, aż nagle zagrała
fałszywa nuta.
- "Prosto do nóg waszej
królewskiej mości upadłszy
suplikuję pokornie, abyś serio
rozważyć raczył, czy się to
wszystko nie dzieje z
naruszeniem praw i swobód
naszych, czy poprzysiężona przez
waszą królewską mość deklaracja
o niezaciąganiu wojsk bez wiedzy
Rzeczypospolitej nie zostanie
naruszona, czy słusznie niestałe
rady cudzoziemców przekładać nad
domowe fundamenta, życzliwe i
doświadczone... Proszę waszą
królewską mość chcieć łaskawie
przebaczyć słusznemu żalowi,
który tę uniżoną suplikację
wyciska na mnie w tym celu, abyś
zachował w poszanowaniu, jeśli
nie dobro ojczyzny, jeśli nie
prawa i swobody nasze, tedy
przynajmniej wiarę królewską, tę
ozdobę monarchów.
Że cudzoziemcy zdadzą się
waszej królewskiej mości
wygodniejsi do posług domowych,
że sposobniejsi do prowadzenia
spraw na dworach panów
chrześcijańskich, że do
prywatnych rad oni tylko bywają
przypuszczani, mniejsza to
jeszcze - nie tyle im tego
zazdrościmy, ile się temu
dziwimy. Ale kiedy idzie o
zdrowie ojczyzny, kiedy wolności
i majątki nasze w
niebezpieczeństwie, kiedy
porządek Rzeczypospolitej
mieszać się zaczyna, la Boga, tu
już by nam należało mieć
pierwszy głos w radzie i więcej
na doświadczonej cnocie naszej i
odwadze polegać.
Zatem suplikuję pokornie, aby
zamiary waszej królewskiej
mości, jeśli kiedy, to teraz nie
były ukryte przed tymi, którym o
tym wiedzieć należy. Jeśli nam
wojować przyjdzie, ja jeszcze
nie zepsuję ochoty i owszem,
przykładem będę dla drugich. Mam
też i synów, którzy by mnie
zastąpili, bylebym wiedział, co
to wżdy za wojna, na którą u nas
przez munsztuk trąbią, a gdzie
indziej głośniej, bo nie tylko
przygotowania, ale i plan
kampanii, i ledwo nie rozkazów
waszej królewskiej mości o
przeglądzie wojsk, o prowadzeniu
pułków, o lidze z postronnymi
nie drukują - a my o niczym nie
wiemy, choć o naszą skórę
idzie... Obawiam się, abym
wolnym głosem nie zdał się
zgrzeszyć przeciw majestatowi
waszej królewskiej mości, ale
żem dobrodziejstwami dla domu
waszej królewskiej mości
obowiązany, dlatego tym poufalej
wnoszę przed waszą królewską
mość nie obwinienia, lecz
przestrogę..."
- Dosyć! Nie czytaj dalej! -
krzyknął Władysław.
Fanfoni złożył pismo i stał w
wyczekującej pozie. Miał donieść
królowi jeszcze jedną wiadomość,
ale znając jego porywczość nie
spieszył się z wyjawieniem
niepomyślnej nowiny.
Król przeżuwał oburzenie.
Krakowski magnat, ów
najmożniejszy z paniąt, "perła
wśród senatorów", ośmielał się
dawać majestatowi przestrogę.
Nie było to czcze słowo. Kryły
się za nim warunki groźnego
artykułu paktów konwentów, że
gdyby "król przeciwko prawom,
wolnościom, artykułom, nadziejom
przekroczył albo czego nie
dopełnił, wtedy czyni szlachtę
wolną od posłuszeństwa i wiary
powinnej".
- Tak rozumiem to pismo -
zaczął niby do siebie, ale
przecież słuchał go w tej chwili
zaufany sekretarz - że już
wojewoda krakowski zapowiada
wymówienie posłuszeństwa. Świeci
mi w oczy paragrafem |de |non
|praestanda |oboedientia. Jak
myślisz, Fanfoni?
- Nie wypowiada tego jeszcze,
ale grozi. Zresztą list ten,
miłościwy panie, został wysłany
nie tylko na dwór królewski.
Lubomirski rozesłał jego odpisy
i już są w rękach panów
senatorów.
- Co powiadasz? Haniebne! A
więc to nie żaden list, ale
uniwersał mości wojewody pisany
ku podjudzeniu szlachty. Ja mam
słuchać jego przestrogi, a on
mojego nakazu nie słucha. Żupa w
Świerczy dalej wydobywa sól i
pan wojewoda osłabia skarb
królewski.
- To prawda, najjaśniejszy
panie. Pan Lubomirski nakazuje
wszystkim swoim poddanym kupować
ją, choć wiele gorsza niż ta, co
z królewskiej żupy wielickiej.
- Czyli że jemu wolno łamać
prawo dla swojej kieszeni, a
mnie nie wolno nawet żołnierza
zaciągać za prywatne moje dukaty
i to, na miły Bóg, nie dla mojej
korzyści, ale dla potęgi korony
i państwa. Pan Lubomirski sam
pisuje listy do sułtana i
przybija na nich własne
pieczęcie, a ja gdy swoją
wytłoczyłem, to im nie w smak,
rozbuchanym pyszałkom.
- Miłościwy panie, odkąd
jestem w tym kraju, zawsze mnie
dziwi, że tu większe są prawa
panów niż króla.
- Nie większe, do pioruna!
Milczeć! - krzyknął Władysław i
popatrzył wściekłymi oczyma na
sekretarza.
Wolno tak myśleć królowi, ale
nie Fanfoniemu. Cóż ten Włoch,
choć godzien zaufania, wie o
tym, co się kłębi w głowie
królewskiej. Właśnie o
uporządkowanie tych praw chodzi,
o nic więcej. By wreszcie była
władza u króla, a nie tylko
berło w ręce ku pośmiewisku
magnatów. Jeszcze przecież, u
licha, cały ten spór o władzę
nie skończony.
Po chwili spostrzegł się, że
zbyt dokuczył wiernemu słudze.
Ochłonąwszy prędko ze
wzburzenia, zapytał
łagodniejszym tonem:
- Cóż byś na taki list
odpisał?
Fanfoni nie pierwszy raz
doradzał królowi w ważnych
sprawach, więc i dziś miał
odpowiedź w pogotowiu.
- Jeśli miłościwy pan uważa,
że choć Włochem jestem, znam
dobrze polskich panów, to
powiem, że dziś widzę różne
drogi. Jedna to teraz nacisnąć
mocniej wojewodę krakowskiego o
bezprawną budowę żupy i
okradanie skarbu. Szlachta to
poprze na sejmie.
- Szlachta poprze, uchwała
przejdzie, a Lubomirski papierem
podpali w kominie. Jakąż masz
drugą myśl?
- Dwie ręce ma człowiek z
łaski Pana Boga. Jedną może
trzymać za gardło, a drugą
głaskać po głowie, gdy potrzeba.
Mówią, jakoby kasztelan
krakowski pan Jakub Sobieski tak
boleśnie odczuł słowa waszej
królewskiej mości, że ledwie
żywy wyjechał onegdaj z
Warszawy. Lekarz kasztelana
wielce był zmartwiony i wróżył,
że Sobieski żywy do Krakowa nie
dojedzie.
- Niesłychane, co mówisz, ale
jakiż to ma związek z
odpowiedzią dla Lubomirskiego?
- Bo za kilka dni prawica
królewska może ugłaskać
wzburzonego pana i dać mu wolną
kasztelanię krakowską. Wtedy
chyba zmieni swój sąd i stanie w
obronie królewskich zamiarów.
- Chytrze mówisz, choć to
szatańska myśl czekać na śmierć
kasztelana. Za Makiawela ty mnie
nie bierz. We mnie krew polska,
a nie włoska.
- W takim razie są jeszcze
wolne starostwa i buława po panu
Koniecpolskim.
- Buława? Wielu tu na nią
patrzy: i pyszałek Potocki, i
nieudolny Zasławski, i wojewoda
ruski Wiśniowiecki. Ten
zwłaszcza, on by wszystko nawet
siłą wyrwał z rąk króla. O
buławie mi nie wspominaj, bo dam
ją tylko takiemu, co pójdzie za
mną na śmierć i życie.
Gdy to mówił, nie schodziła mu
z myśli owa ciężka choroba
Sobieskiego. Oburzył się przed
chwilą na niecną myśl
przewidującego Włocha, ale już
ją sam przejął. "Niech żyje ten
Sobieski jak najdłużej, ale
jeśli go trafi apopleksja, komuż
dam kasztelanię jak nie
Lubomirskiemu? Nie dostał jej,
choć o nią zabiegał, przed
Sobieskim, to po nim chętnie
weźmie."
- Z odpowiedzią na list
Lubomirskiego poczekamy. Z
czymże jeszcze przychodzisz?
- Wasza królewska mość
wyznaczył na jutro radę senatu.
Od rana dopytują się dworzanie
panów senatorów, czy dalej w
mocy wola królewska. Niektórzy
już odjechali, jak biskup
poznański i warmiński, a książę
Radziwiłł, pan Kalinowski i inni
chcieliby się pokłonić królowi i
prosić o dużo późniejszy dzień
narady. Mówią, że wszystkim
byłoby dogodne zejście się za
kilka tygodni, w porze koronacji
królowej, i z tym przedłożeniem
pragną przyjść na pokoje.
- Coś im odpowiedział?
- Że król jest cierpiący od
czasu wesela, ale spytam o jego
wolę.
Władysław chwilę ważył myśli.
Jeszcze tydzień temu miał wielką
nadzieję na tę radę senatu,
łudził się, że przeprze na niej
zatwierdzenie zaciągów
wojskowych, bo senat władny był
je uchwalić w niebytności sejmu.
Dziś jednak po tylu oporach i
sprzeciwach bezowocne byłoby
zabieganie o łaskę królewiąt.
Uśmiechnął się gorzko, jeszcze i
to pomyślawszy, że dlatego
senatorowie przychodzą, bo już
wiedzą, jaki list dotarł dziś do
rąk królewskich. Skoro i
Lubomirski przeciw zaciągom, to
po jakiego licha zwoływać
jutrzejszą radę senatu. Panowie
kręcą już nawet terminami
posiedzeń.
Ogarnęło go nowe poczucie
bezsiły.
- Powiedz, żem obłożnie chory,
nikogo na oczy nie chcę widzieć
i właśnie dlatego, żem w łóżku,
rady senatu nie będzie.
Gdy Fanfoni wyszedł, król
wsparł dłonią zatroskaną głowę i
powiedział do siebie z gorzką
ironią:
- Tyle tylko, żem im wzgardę
okazał, nie dopuszczając do
siebie. Na więcej nie stać jego
królewską mość.
Rozdział XX
Aż do późnej nocy tego dnia
Władysław IV walczył z swymi
myślami. Jedne wzywały do buntu
i wtedy król samotnie chodząc po
swej sypialni wygrażał
pięściami, snuł nieprawdopodobne
plany, drugie wbijały żądło w
serce i wysysały wszelką chęć
działania. To się podniecał, to
opadał na karło zgnębiony
wątpliwościami, zniechęcony do
dalszego działania.
Na dworze miało się już ku
świtaniu i szyby w ołowianych
ramach z lekka siwiały.
Władysław IV po raz nie
wiadomo który wstał z fotela.
"Boże, ratuj! Zadławią mnie te
natrętne myśli"
Potrącił nogą krzesło
zagradzające mu drogę i
przeszedł się po dywanie.
Przemierzył salę wzdłuż, wrócił
z powrotem. Za ciasno było. Mimo
przestronności komnaty czuł się
w niej jak w klatce. Żaden krok,
żaden ruch nie łagodził
nieustannie wracającej rozterki.
"Hańba! Traktują mnie jak
rękodajnego na służbie. Jeden
grozi przestrogą, a drugi mostem
mi się pościele. Pościel się,
psia duszo, to ci wreszcie butem
na łeb stanę. Przycisnę,
przycisnę - mówił na głos do
siebie zgrzytając zębami. -
Wojewoda! A któż ci dał to
województwo? Naprzód każdy się
łasi o urząd, o te krocie, które
by chciał zagarnąć, a potem król
mu za nic, nauki chce mi dawać.
Przestrogą mi będzie groził
Lubomirski, perła wśród
senatorów, psia jego mać! Nie,
nie wytrzymam w tym wszystkim."
- Oszaleję! - krzyknął na cały
głos. - Chyba uciekać przyjdzie
z tego zamku.
Szarpnął drzwiami. Drzemiący w
korytarzu pokojowy zerwał się na
równe nogi.
- Drzemiesz, choć król nie
śpi? Sobaka jedna!
- Jestem do usług,
najjaśniejszy panie! -
odpowiedział struchlały
dworzanin.
- Śpij, durniu! Wszyscy
uśniecie na śmierć przytłoczeni
swoim tłuszczem.
Fuknął tymi słowami i zaraz po
nich pomyślał, że przecież
pastwi się na niewinnym słudze.
"Temu wolno nie wiedzieć, kto
myśli za jego sen spokojny. Ale
kanclerz?"
Pokojowy ruszył kilka kroków
za królem.
- Zostań przy drzwiach, nikogo
nie potrzebuję.
Szedł dalej półmrocznymi
korytarzami. Gdzieniegdzie
paliła się wysoko na ścianie
lampa olejna i skwierczały w
niej namoczone, półspalone
knoty. Rzeźbione sufity zdawały
się falować w tej migotliwej
poświacie, a kamienne liście i
kwiaty na nich utkane chybotały
się od cienia, jakby wzruszone
wiatrem.
Władysław stanąwszy przed
którymiś drzwiami uchylił je
bezszelestnie.
W izbie było jeszcze ciemniej
niż na korytarzu. Paliła się
tylko mała lampka oliwna przed
świętym obrazem tuż przy
drzwiach w rogu i oświetlała
stojące pod nią niskie łóżko.
Na odgłos butów królewskich
ktoś śpiący w ubraniu na tej
pryczy ocknął się nagle ze snu.
- Kto tu? W imię Ojca i Syna?
Najjaśniejszy pan?
Choć czuwający dworzanin
powiedział to z cicha, król go
skarcił szeptem:
- Nie drzyj się, królewicza
obudzisz.
Dworzanin już stał na nogach.
- Lampa smoli - powiedział
Władysław. - Zaduch tu wielki, a
ty powietrza nie wpuścisz?
- Mży na dworze i wilgoć. Okno
trochę uchylone.
- No i cóż się stanie, gdy
łyknie choćby mokrego powietrza?
Maj przecie, do diabła. Wy mi
syna na babę wychowacie.
Sługa rozepchnął szerzej
okiennice i stał bez słowa.
- Wyjdź stąd, Tryzma! Drzwi mi
przymknij z cicha, bo jeśli się
obudzi, skórę ci wygarbuję.
Dworzanin kocim chodem sunął
ku drzwiom.
- Czekaj! Jaki ma sen?
- Od kilku dni królewicz śpi
smacznie, nie budzi się przez
całą noc, najjaśniejszy panie!
- Wieczerzę jadł?
- Jak nigdy. I wesoły był,
gdyśmy harce z Tatarami
wyprawiali - dworzanin wskazał
na stół zastawiony drewnianymi
żołnierzami, armatkami i
miniaturami bojowych wozów.
- Tak powiadasz? - uśmiechnął
się król. - No to wyjdź już, ja
tu chwilę przy nim posiedzę.
Gdy dworzanin wyszedł, król
zbliżył się do wysokiego łoża,
stojącego przy ścianie naprzeciw
okien. Uchylił ostrożnie
koronkowe zasłony i spojrzał na
twarz śpiącego dziecka.
Mały Zygmunt spał na wznak.
Chuda twarz królewskiego syna
otulona była puklami jasnych,
skręconych jak wiórki włosów.
Jeden kosmyk spadał zawadiacko
na białe czoło chłopca i zdawał
się drgać pod wpływem oddechu
dziecka. Ciemne i długie rzęsy
rzucały smużki cienia na
policzki, tak że w pierwszej
chwili zdawało się królowi, że
syn nie śpi, lecz patrzy w niego
przymrużonymi oczyma. Małe
dłonie dziecka ułożone w krzyż
na piernacie zaciśnięte były w
piąstki.
"Zawsze ściska palce we śnie,
jak to robiła nieboszczka."
Teraz zobaczył, że i twarz,
którą rzadko widywał śpiącą,
przypomina we śnie Cecylię
Renatę. I ona miała tak długie
rzęsy, nos nieco za krótki, ale
piękny, odmienny od rysów
właściwych rodowi Wazów.
"I skóra na nim zbyt
delikatna, jak z pianki. Ale
mówią, że nie tylko do matki
nieboszczki, ale i do mnie
podobny."
Chętnie wspominał w tej chwili
Władysław, jak to za swojego
dziecięctwa słyszał pochwały
swojej urody. po dziś dzień
potwierdzał ją portret króla
jako dziecka, wiszący w
pałacowej komnacie, stworzony
pędzlem Rubensa.
Patrzył z miłością na twarz
chłopca i wstrzymywał swój
przyciężki oddech, by nie
zakłócić błogiego snu dziecka.
Nasyciwszy ojcowską miłość i
dumę urodą i zdrowiem równo
oddychającego Zygmuntka siadł
obok łóżka w fotelu. Odetchnął.
Pierwszy raz tej ciężkiej nocy
nabrał w całą pierś powietrza
swobodnie i kojąco. Jego jedyny
ukochany syn dość wątłego z
natury zdrowia od kilku miesięcy
był co dnia bardziej czerstwy,
sił pełniejszy. A jakże to było
dawniej, po śmierci Cecylii
Renaty? Skrzat królewski nic
nie chciał jeść, pędził od
siebie królewskich wychowawców,
rzucał o ziemię kubki i talerze,
a po nocach wzywał imienia
umarłej matki.
"Dzięki ci, Boże, bylebym w
lada jakim zdrowiu pożył
jeszcze, to go na króla
wychowam" - mówił w myślach
Władysław, choć i jego zdrowie
pozostawiało wiele do życzenia.
Czasem dokuczał kamień,
nierzadko łamała w kościach
podagra, zawsze udręczała
nadmierna otyłość. Jeszcze kilka
miesięcy temu, gdy sprowadzał do
Polski niby to młodziutką i
piękną żonę, myślał, stary
lubieżnik, że przy niej się
jeszcze ocknie, kwasy z kości
ustąpią i będzie jak za młodu
skakał na konia lekko, bez
niczyjej pomocy.
"Wszystko diabli wzięli. Bóg
mi widać nie łaskaw, choć dla
świętej wiary myślę cięgiem o
tych Turkach."
Wspomnienie Tatarów lub Porty
zawsze rodziło w nim bunt i chęć
czynu. Więc i teraz, gdy usiadł
u stóp swojego syna, wróciło weń
całe oburzenie.
"Nie złamią mnie, choćby się
wszyscy sprzysięgli. Gadają, że
ojczyzna, że Rzeczpospolita, a w
istocie odwagi już z nich nie
wytrzęsie, w tłuszcz im obrosły
serca. Jedną mają odwagę, nie
odwagę, czelność, wojować ze
swoim królem i wrzeszczeć, że o
wolności chodzi. A tymczasem
żaden z tych ciemnych łbów w
ogóle tego słowa nie rozumie.
Wolność dla nich to siadanie
okrakiem na króla, trzymanie za
pysk biednej szlachty, ludu
poddanego i kozaczyzny,
zagarnianie królewszczyzn. Żebyś
im nie wiem co w gardło napchał,
to cię nie uszanują. Póki nie
dasz, to krążą, zabiegają, jak
już dasz, to potem rosną w pychę
i bogactwo, i jeszcze kraczą o
|absolutum |dominium.
Zgłupiał ten naród. Zmarnieje
niebawem, bo jakże utrzymać jego
wielkość bez broni i bez silnej
władzy u tronu. Będą się kłaniać
Islam Girejowi, Moskwie albo
jeszcze uzurpatorowi, królowi
szwedzkiemu."
Zapomniawszy, że siedzi w
sypialni syna, trzepnął dłonią o
poręcz krzesła.
- Kto tu?
Władysław odwrócił się
przerażony.
- To ja, Zygmusiu!
- Pan ojciec?
- Cicho, Zygmuś.
- Co tu robisz?
- Śpij, dziecko!
Król wygramolił się z trudem z
ciasnego fotela.
- Połóż się, synu, jeszcze
sporo nocy.
- Już dzień, widno się robi.
Zanim Władysław wydobył się z
fotela, dziecko wyskoczyło z
łoża, przybiegło do nóg ojca.
Musiał usiąść z powrotem i wziąć
syna na kolana.
Chłopiec wpatrywał się w
zmęczoną, wielką twarz ojca.
- Jakie duże masz dzisiaj
wąsy!
Król uśmiechał się
zakłopotany, głaskał powichrzoną
brodę.
- I oczy masz dziś czerwone.
Czyś ty płakał?
- Głupiś, Zygmuntku, król
nigdy nie płacze. Widziałeś
kiedy? No powiedz!
- Nie, nigdy.
- Ano widzisz. Świt za oknem i
wszystko tu robi się czerwone.
Patrz, twoje wojaki już błyskają
szablami.
Żeby jeszcze bardziej zagadać
dziecko, wskazał na stół.
- A cóż to takiego? Połowa
tych żołnierzyków leży, a reszta
stoi przy armatach?
Chłopiec dostał płomieni w
oczach.
- Tu była wielka bitwa. Tryzma
dowodził Turkami a ja naszym
rycerstwem i dragonią. Myśmy
mieli, jak widzisz, mniej
wojska, ale za to armaty jak się
patrzy. Co za działa! Ulał je
pan armatny koronny...
- Pan z Arciszewa? Co ty
mówisz?
- Kilka dni temu przysłali je
z arsenału.
- Ho, ho! Ładne cacka. A to mi
się udał Arciszewski, nawet o
tobie pamięta? I co, jakże
wypadło z tą bitwą?
- Bisurmańcy chcieli mnie
otoczyć, ale z tych dział
waliłem grudkami chleba, znaczy
się prawdziwymi kulami. Gdym
trafił Islam Gireja, wszystko
pierzchło. Ojcze panie, Tryzma
chciał się dalej bić, i gada, że
ma jeszcze wojsko, ale jak już
wódz leży, to przecież ja
wygrałem. Jak myślisz?
- Jak wodza nie ma, to i bitwa
do niczego.
- No właśnie. Toteż wziąłem mu
tego Islam Gireja i ukręciłem mu
głowę.
- Cha, cha! Gdzież jest ten
bisurmaniec?
- Głowę wbiłem na muszkiet.
- Nie widzę.
- Nie głupim, bym go na stole
zostawił, Tryzma zaraz by
naprawił. Czekaj, ojcze panie,
zaraz ci pokażę...
Zeskoczył z kolan ojca i
sięgnął dłonią do łóżka, pod
poduszkę.
- Jest tutaj. Spałem mając go
w garści.
- Zygmuntku, widzę, że z
ciebie wódz mądry i przemyślny.
Wziął syna na ręce, uniósł go,
jak mógł najwyżej w górę.
- Mój ty Zygmuncie, za siedem
lat, jak będziesz jechał ze mną
na czele regimentu, już nie
będzie Islam Gireja. Nie za
siedem, za rok już go nie
będzie. Ale nie tylko jemu
trzeba głowę ukręcić.
- Komu jeszcze?
- Za młodyś, byś mógł wszystko
zrozumieć. Tu na dworze koło
ciebie i koło twego ojca jest
wielu, których by też warto
ukrócić.
- Pewnie Tryzmę.
- Nie Tryzmę, on twój wierny
sługa.
- Już wiem, pana
Kazanowskiego. Mateńka, gdy
żyła, zawsze mówiła, że to
największy wróg króla.
- Mateńka się myliła,
Kazanowski wierny mój
przyjaciel, od małego dziecka.
Powiedziawszy to sposępniał.
Gdyby to nie miał przed sobą
sześcioletniego dziecka,
wiedziałby, co odpowiedzieć.
Niechęć nieboszczki do
Kazanowskiego miała inne, wcale
nie polityczne źródło. Nie
lubiła zmarła królowa
wszystkich, z którymi król hulał
i oddawał się rozpuście. Teraz
świerzbił go język, by przed
nierozumnym jeszcze dzieckiem
wyrzucić z ust kilka nazwisk,
ludzi królowi groźnych i
nienawistnych. Pierwszy w tej
grupie byłby dziś Ossoliński,
stary lis, który króla
bałamucił. Przecież i on, jak to
mówił niedawno w karecie
Arciszewski, był na tajemnej
zmowie w reformackim ogrodzie. A
potem udawał przy stole,
manewrował, by i króla, i panów
nie urazić. Dalej szedłby jego
nowy koligat, Kalinowski, i
Albrycht Radziwiłł. O,
Lubomirski, sprzeniewierzone
paniątko! A jeszcze zawalidroga
Wiśniowiecki, pyszałek nad
pyszałkami, choć może temu
jednemu będzie w smak wojna
turecka. Nie, nie będzie, on
Kozakom broni dać nie chce.
Gdy tak liczył w myślach
sprzysiężonych przeciw niemu
magnatów, ogarnął go lęk, że tak
mało wokoło niego wpływowych,
wiernych mu ludzi. Że sam jeden
jak palec z jedyną tylko swoją
wolą, z uporem. Nawet własna
żona odmówiła przecież poparcia.
- Powiedz, którzy to twoi
wrogowie?
- Nazwiska pomylisz i
zapomnisz. Innym razem ci
powiem. Teraz idź spać,
Zygmuntku.
- Nie usnę.
- Idź do łóżka, król ci
rozkazuje.
Chłopiec już się nie ociągał.
Ucałował ojca w rękę i wsunął
się cicho za firanki.
Władysław poprawił mu piernaty
i zadyszał się przy tym mocno.
- Za to, żeś mnie posłuchał,
pojedziesz ze mną na najbliższe
łowy.
- Dziękuję, ojcze panie!
Głowa dziecka ułożyła się
posłusznie na poduszkach.
Zwichrzone włosy otoczyły jak
przedtem czoło i policzki.
Władysław pogłaskał go dłonią,
pod którą zniknęła na chwilę
cała twarz dziecka.
- Śpij smacznie! Zaraz zawołam
tu Tryzmę, by dalej czuwał przy
tobie.
- Daj mi do ręki tego Gireja.
Bez niego nie usnę.
Gdy mu Władysław wsunął do
dłoni drewnianą kukłę, Zygmunt
zacisnął ją pieczołowicie w
piąstce.
Jeszcze raz spojrzał Władysław
na dziecko i wyszedł z sypialni.
Kroczył pod stropami krużganków
z jedną myślą:
"Sam jeden. Jeśli mnie nie
ufają, to niechże bodaj na
pamięć tego syna myślą o
wielkości królestwa. Nie
ustąpię! Boże Najświętszy,
wspomóż, nie ustąpię."
Rozdział XXI
List Lubomirskiego, owa
przestroga dana królowi, krążył
po kraju. Kancelaria w Wiśniczu
powielała pismo magnata w
wielokrotnych odpisach, a pół
setki pocztowych wojewody
rozwoziło je w pośpiechu po
całej Polsce i Litwie. Królik
krakowski szczycił się przed
szlachtą swoim wystąpieniem,
odwagą wobec majestatu i jeszcze
dodatkowymi pismami zagrzewał
warchołów do oporu przeciw
królowi.
Nie było województwa i
powiatu, dokąd by nie dotarły
pisma wojewody krakowskiego
jednające mu zwolenników jako
obrońcy swobód szlacheckich. Za
wzorem Lubomirskiego pośpieszyli
prawie wszyscy biskupi,
karmazyni z ziem północnych i
już krążyła po kraju cała
szarańcza pism, listów
pasterskich, przestróg i
pamfletów oskarżających króla.
Odgłosy tego huku dochodziły
do uszu królewskich. Ponosiła go
pasja, chodził jak uwięziony
żubr po komnatach pałacu i
odgrażał się senatorom i
magnatom.
"Trzeba na nich innego
sposobu. Wziąć za łeb i uciszyć.
Jeśli tego nie zrobię, oni mnie
zdławią."
Ale były to tylko myśli
utajone lub nawet słowa, tyle że
do siebie samego mówione. Gdy
próbował obliczyć swoje siły,
ogarniało go całkowite
zwątpienie. Znów słuchał rad
sekretarzy, hrabiego Magni,
posła Tiepolo i pocieszał się w
skrytości ducha.
"Z wszystkimi naraz zadrzeć
nie mogę. Muszę urobić jednych
przeciw drugim."
Na wieść o śmierci Sobieskiego
- ani chwili się nie wahając -
kazał wysłać listy do
Lubomirskiego przyrzekające mu
kasztelanię krakowską, a synowi
starostwo.
Jakież jednak było jego
rozczarowanie, gdy Lubomirski
urząd dla syna wziął, a za
kasztelanię podziękował.
"Rozumiem - dociekał
Władysław. - Co dałem synowi,
ułapił, a co dlań, odmówił, by
nie stracić zaufania u
otumanionej szlachty. Poza tym
nie daruje mi, że dawniej go
pominąłem dając kasztelanię
Sobieskiemu."
Z Ossolińskim rad nierad
musiał się pogodzić, bo w
zasadzie każdy kanclerz pełnił
swój urząd dożywotnio. Zresztą
złączyła ich z powrotem wspólna
troska, bo choć Ossoliński
odmówił pieczęci na listach
zapowiednich, to i tak nadal psy
na nim wieszano, podejrzewając,
że obłudnie postępuje i sprzyja
wzmocnieniu władzy królewskiej.
Całą nadzieję skupił teraz
Władysław na zjeździe senatorów,
zwołanym do Krakowa na drugi
dzień po koronacji królowej.
Pocieszał się, że przy tak
wielkiej uroczystości nastroje
będą dlań przychylniejsze i
senat nie skoczy mu do gardła.
To samo zresztą przepowiadał
Ossoliński.
W przeddzień wyjazdu, kiedy
już część dworu ruszyła ku
Częstochowie, Władysław wezwał
do siebie Krzysztofa
Arciszewskiego i naradzał się z
nim w cztery oczy, wylewając,
jak zawsze w jego obecności,
żółć na magnatów. Choć pan
armatny był trzeźwiejszego niż
król sądu o wyprawie na Turków i
do niej nie przynaglał, to w
jednym był całkowicie zgodny z
Władysławem, nawet mu
entuzjastycznie przytakiwał.
- Nie ustępować panom,
najjaśniejszy panie. Dzień, w
którym poznają słabość
królewską, to pora klęski nie
tylko majestatu, ale całego
kraju. Gdy zginie ten jedyny
autorytet, to zapanuje w miłej
ojczyźnie nieporządek i zupełna
samowola.
- Toteż widzisz, co robię...
Jutro po moim wyjeździe wyjdzie
z Warszawy trzy tysiące wojska
ku ziemiom wschodnim, dokąd ja
sam zaraz po koronacji pojadę,
bo pora zacząć bodaj z Tatarami.
Ty zaś na razie się nie ruszaj,
by ludziom w ślepia nie wchodzić
z tak dużą ruchawą, ale w
połowie lipca weź wszystkie
działa i przetocz je szybko do
Lwowa. Myślę, że przydadzą się i
te małe działka, co ci ów giser
robi.
Arciszewski nieco zmarkotniał.
- Robiłby ich więcej,
najjaśniejszy panie, ale nie
mamy czym płacić. Ile mogłem,
wydusiłem z ludwisarza bez
gotowizny, teraz zaś już i jemu
ciężko.
- Na razie pustka w skarbie
królewskim. Jak zaczniemy z
Tatarami, sejm uchwali podatki,
a wtedy i na armatę będą
pieniądze.
- Nie widziałem sejmów
polskich, miłościwy panie,
siedemnaście lat, więc nie
chciałbym turbować
wątpliwościami waszej
królewskiej mości. Pamiętam
jednak, że za nieboszczyka króla
ojca niełatwo szło z podatkami.
- I teraz nie lepiej, ale
myślę, że uchwalą, gdy się
zacznie wojowanie. Nigdy
wcześniej nie wyrwiesz im z
gardła ani jednego orta. Powiedz
no, ile jest dział w cekhauzie
krakowskim?
- Nie więcej jak trzydzieści.
- Dajże mi do drogi jakiegoś
edelmana czy zaufanego
człowieka, niech mi przy okazji
przepatrzy cekhauz, bo i stamtąd
działa czas by ruszyć. Ty mi zaś
zostań w Warszawie i wszystkiego
tu pilnuj koło armaty i samemu
miastu też się przyglądaj, by
złe nastroje tępić, ile tylko
można.
- Według rozkazania
królewskiego, poślę do Krakowa
Mitwenza i młodego żołnierza,
nader mi wiernego, owego Piotra
Opackiego, co mi sekretarzuje.
- Może być i ten. Nieźle mu z
oczu patrzy. Młody jest, niech
przy okazji koronację zobaczy.
W pierwszych dniach lipca król
z całym dworem dotarł do
Częstochowy. Na trzy mile przed
miastem wysiadł z karocy i na
czele jazdy puścił się konno w
stronę Jasnej Góry. Dla
podkreślenia niezłomności swoich
wojennych postanowień kazał
podkanclerzemu koronnemu
Leszczyńskiemu, zarazem
biskupowi chełmińskiemu,
poświęcić chorągiew
nowozwerbowanej husarii
królewskiej.
Leszczyński, nieco udobruchany
tym aktem królewskiej
pobożności, odbył z całą pompą
ów ceremoniał i odtąd nieco
zelżał w swojej wrogości do
planów króla.
W dzień piętnasty lipca
stolica Jagiellonów była
świadkiem i zarazem miejscem
wielkiego święta - koronacji
królowej Marii Ludwiki. Mury
starej katedry wawelskiej
wypełniły się tłumami szlachty,
duchownych i senatorów. Od
wczesnej godziny rannej cały
plac przed kościołem zajęty był
przez oddziały gwardii
królewskiej, pospólstwo i
pomniejszą szlachtę, która nie
mogła się wcisnąć do wnętrza.
Do katedry wpuszczano zrazu
tylko co znaczniejsze poczty
pańskie, wybitniejszych
mieszczan podwawelskich i
dworzan królewskich jak i całą
czeladź króla i królowej. Piotr
z Mitwenzem i Sebastianem był na
chórze, bo odbywszy całą podróż
w wielkiej zażyłości z
Gremborzewskim, chciał mu
towarzyszyć także w chwili, gdy
nadworny muzyk królewski miał
dyrygować kapelą.
Pierwszy raz w swoim życiu
sekretarz pana armatnego
podziwiał wspaniałość wawelskiej
katedry, patrzył olśniony na
kolorowe marmury, posągi
zmarłych królów, złocone ołtarze
i blask tysiąca świec zapalonych
wokół naw i kaplic. Stał
oniemiały, połykał wzrokiem cały
ten wspaniały obraz świątyni
ubarwionej tysiącem jedwabistych
żupanów, piór na zwisających u
rąk czapach, błyskiem pasów,
rapierów i karabeli. Stojący za
nim przy murze chóru Sebastian,
blady jak ściana, żegnał się raz
po raz i powtarzał:
- Święci anieli, chyba w samym
niebie nie ma tyle bogactwa.
Gdy mu któryś z pachołków od
organowych miechów pokazał na
środku kościoła szczerosrebrną
trumnę i powiedział, że w niej
leży święty Stanisław, chłop
rymnął na kolana i modlił się:
- O łaskę, proszę, Panno
Najświętsza, i ciebie, święty
Stanisławie, byście wstawili się
za mną i za moją rodziną i by
pan Tarnowski, gdy do dworu
wreszcie zajadę, nie krzywił się
więcej na moją Tereskę. A i temu
młodemu panu Opackiemu daj,
Panie Boże, szczęście, skoro mi
w drodze powrotnej ku Warszawie
przyzwolił podjechać do wsi
rodzinnej.
O godzinie dziewiątej ozwały
się nad kościołem dzwony i
wszedł do katedry orszak
królewski. Siedmiu senatorów
prowadziło króla Władysława,
siedmiu Marię Ludwikę. Na czele
korowodu kroczył miecznik
krakowski trzymając oburącz goły
miecz. Tuż przed Marią Ludwiką
postępowało trzech biskupów.
Jeden z nich niósł koronę, drugi
jabłko królewskie, trzeci
berło.
Ku zdziwieniu Piotra, a
jeszcze bardziej Sebastiana, już
przytomniejszego, królestwo szło
w zwykłych strojach. Opacki miał
to zdziwienie wyjawić panu
Gremborzewskiemu, ale właśnie
tuż przed grobem świętego
Stanisława długi orszak
koronacyjny rozdzielił się na
dwoje. Senatorowie idący przed
królem powiedli go do Kaplicy
Zygmuntowskiej, zastęp magnatów
z królową i jedyną kobietą w jej
towarzystwie, panią de Magni,
skręcił do drugiej kaplicy.
- Widzę, że waść się dziwisz -
nachylił się Gremborzewski ku
Piotrowi - ale podobnie było i
na koronacji Cecylii Renaty.
Królestwo przebiorą się w
kaplicach i wtedy posłyszysz
moich śpiewaków i kapelę.
Niedługo trwała ceremonia
wdziewania uroczystych strojów.
Już było widać u ołtarza
gronostajowy płaszcz Władysława
IV i purpurowe obleczenie jego
małżonki. Arcybiskup, prymas
Łubieński, głosem na chórze
prawie niesłyszalnym zaintonował
pierwsze wersety modlitwy i
rozpoczęła się msza koronacyjna.
Zagrzmiało teraz na chórze.
Ozwały się organy i zabrzmiał
chór pana Gremborzewskiego. Basy
biły w ścianę, przy której stał
skulony Sebastian, więc chłop
bał się, że ogłuchnie od
piszczałek i od potężnego chóru
królewskich śpiewaków.
Między epistołą a ewangelią
infuła arcybiskupa nachyliła się
ku Marii Ludwice klęczącej na
stopniach ołtarza. Prymas
wzniósł ręce i w ogólnej ciszy
kościoła zaczął odmawiać
litanię. Kantorowie z chóru
odpowiadali wtórowaniem.
Gdy umilkła litania, prymas
odebrał od królowej przysięgę i
wtedy przeszedł na drugą stronę
stopni ołtarza, do tronu
arcybiskupiego. Tam zasiadłszy w
całym pontyfikalnym splendorze,
w otoczeniu stojących nieruchomo
biskupów, skinął dłonią i wezwał
ku sobie Marię Ludwikę.
Wyciągnęły się teraz szyje
wszystkich zebranych w kościele,
bo każdy chciał widzieć ten
najuroczystszy moment.
Arcybiskup znów skinął ręką ku
królowej, wzywając ją, by u jego
stóp uklękła. Gdy ugięły się pod
królową kolana na potwierdzenie
faktu, że miano królowej nie od
króla, ale od Kościoła pochodzi,
starzec arcybiskup sięgnął po
oleje.
Zanurzył wielki palec w złotej
ampułce i wiódł nim
majestatycznie po prawej ręce
królowej od dłoni aż po obnażony
łokieć. Znowu nabrawszy oleju
świętego, uchylił kołnierza
królowej i pomazał jej kręgi, a
potem bark od szyi ku ramieniu.
Dwaj biskupowie czerpiąc wodę
ze srebrnych kubków obmywali z
oleju miejsca namaszczone,
dopinali kołnierz królowej. Gdy
się to stało, arcybiskup
Łubieński powstał z tronu.
Uniósł w górę wysoko, by wszyscy
wierni widzieli, koronę podaną
mu z ołtarza i nasadził oburącz
na kasztanowe włosy Marii
Ludwiki Gonzagi.
Jeszcze w większej niż dotąd
ciszy królowa przyjęła komunię
świętą i nagle, gdy powstała z
klęczek, zagrzmiała katedra
jednym potężnym śpiewem. Huczało
"Te Deum laudamus" i wśród tego
śpiewu arcybiskup prowadził
królową do tronu królewskiego.
Odczekał chwilę, póki nie
wstąpiła na ostatni purpurowy
stopień, i teraz dopiero
odwróciwszy się z całą swą świtą
kościelną ku tłumom zebranym w
kościele, krzyknął:
-|Vivat |regina |Poloniae!
- |Vivat |regina! - zagrzmiało
we wszystkich nawach, od ołtarza
po chór i po babiniec.
Krzyczał i Piotr z
Gremborzewskim, z Mitwenzem i
Sebastianem, i z całym chórem
królewskich śpiewaków, aż świece
w kościele zaczęły miotać się od
drgającego powietrza. W tej też
chwili wpadł do naw kościelnych
huk salw z dział królewskich
ustawionych w kierunku Wisły.
Dzień ten święciło całe
miasto. Ani król, ani rajcy
starej stolicy nie szczędzili
grosza dla uświetnienia
uroczystości. Ulice udekorowano
łukami tryumfalnymi, złocistymi
oponami i dywanami, tysiące
świec płonęło w oknach ratusza i
wszystkich kamienic miasta.
Nawet biedocie miejskiej i
szlachcie brukowej dostało się
dziś coś niecoś z rozstawionych
po mieście stołów. Król wydał na
zamku wielki festyn z komediami,
z pijatyką i z tańcami. Poił
magnatów i szlachtę, układny był
dla dziewiętnastu senatorów, bo
tylu tylko zjechało, i pełen
nadziei oczekiwał na jutrzejszy
dzień narady.
Zwołał ją nie na zamek
wawelski, ale do pałacu w
Łobzowie, by w większym zaciszu
odbyć historyczne zebranie.
Przez trzy dni ciągnęły się
narady senatu. Władysław chcąc
udobruchać senatorów głosił, że
o żadnej wojnie zaczepnej z
Turkami bez zgody senatorów nie
myśli, że wszystko, co dotąd
przygotowywał, to tylko z
własnego skarbu i jedynie na
obronną wojnę z Tatarami, bo
hańba by to była dla wielkiego
królestwa posyłać po staremu
haracze dzikim hordom. Jeśliby
zaś Turcja wbrew układom
upomniała się o haracz, to
jasne, że i przeciw niej pora
wystąpić z mieczem, zwłaszcza że
cały świat chrześcijański burzy
się na sułtana i powstają
przeciw niemu ludy Persji,
Arabii i Bałkanu.
Wszyscy biskupi wystąpili
przeciw zdaniu królewskiemu. Nie
zjednało ich bynajmniej hasło
wojny w obronie chrześcijaństwa,
a nawet już zapomnieli o
niedawnej pielgrzymce króla do
Częstochowy.
- Nasze włości i majątki
wyczerpią się na tę wojnę -
mówili - bo żołnierz najczęściej
stawa w majątkach kościelnych.
"Bo najwięcej ich jest w
Rzeczypospolitej" - pomyślał w
tej chwili król, nie wyjawiając
głośno swojego sądu, by nie
drażnić duchownych.
To znowu inni senatorowie
czytali list szlachty
wielkopolskiej, pisany nie bez
wpływu Lubomirskiego, i znów
bladł Władysław słuchając
upomnienia, "by zechciał
wstrzymać swoje zamysły i
stosować się do prawa
Rzeczypospolitej". Zaraz za tym
wypowiedziano skargi na posła
weneckiego, bo wściekłość
ogarniała cały senat, że król
dzięki zasiłkom Signorii staje
się niezależny od magnackich
szkatuł.
- Hańba to, najjaśniejszy
panie - wołano - że jeszcze tu,
po starym grodzie Jagiellonów,
włóczą się zagraniczni posłowie.
Mogłaby się bez nich odbyć
koronacja królowej, bo to już
nie wjazd królowej do kraju ani
ślub majestatu.
Król słuchał wszystkiego,
zagryzał wargi i czekał na
wypowiedź Ossolińskiego.
Kanclerz nie miał łatwego
zadania. Jego zdaniem
przeforsowanie zaciągów było
niemożliwe, więc odpowiedział w
imieniu króla wymijająco, przy
czym więcej w tym wystąpieniu
było życzliwości dla senatu niż
dla króla.
Trzeciego dnia Władysławowi
opadły całkiem ręce. Oto bowiem
senatorowie bez jego wiedzy
odbyli tajną naradę w pałacu
arcybiskupa i przyszli na
posiedzenie senatu z gotowymi
żądaniami.
Powstał prymas Łubieński,
oddał zwyczajowe honory królowi
i powiedział:
- Na wojnę i na zaciągi nie
pozwalamy, chyba za zgodą sejmu,
i dlatego raczysz go, miłościwy
panie, zwołać na październik.
Jeśli do tego czasu zajdzie co
złego, będziemy popierać na
sejmie wolę majestatu.
Znając porywczy charakter
króla patrzyli na niego w tej
chwili wszyscy z zaciekawieniem
i niepokojem. Ale wbrew
przewidywaniom Władysław okazał
nie znaną u niego
powściągliwość. Polecił
Ossolińskiemu, by wyjawił zgodę
królewską na zwołanie sejmu i
wyraził nadzieję, że Izba
Poselska uchwali zaciągi.
Już się miała kończyć narada,
gdy w ostatniej chwili poprosił
jeszcze raz o głos arcybiskup
Łubieński.
- Najjaśniejszy panie! Doszły
nas z dworu waszej królewskiej
mości słuchy, jakoby majestat
miał z Krakowa ruszyć w podróż
ku Lwowu. Chcielibyśmy wiedzieć,
ile w tym prawdy, ile zaś
dworskiej plotki.
Tego już było królowi za dużo,
stracił cierpliwość. Krew
wypłynęła mu na twarz i
odpowiedział z najwyższym
oburzeniem:
- Ja waszmościów nie pytam,
dokąd pojedziecie ucałowawszy
rękę królewską.
- Nasze drogi tylko od nas
zależą, królowi zaś nie radzimy
wyprawiać się ku województwu
ruskiemu, bo byłby to zły znak
dla Porty Otomańskiej. Sułtan
gotów pomyśleć, że prawdą jest,
co drukuje się w zagranicznych
nowaliach, że nadal myślimy o
wojnie.
Iskra sprytu zawitała do oczu
króla. Pozornie ochłonąwszy
powiedział:
- Jadę, by po koronacji
królowej odwiedzić dwory
okolicznych panów. Chcę się
także znieść z hetmanem
Potockim, zwłaszcza że na
koronację nie przybył.
- Raczej hetmana wezwać do
siebie, niż do niego jechać -
mówił prymas dość stanowczym
głosem. - Radzimy wszyscy i nie
masz między nami jednego, co by
inaczej myślał, by wasza
królewska mość zaniechał tego
wyjazdu. Taka nasza wola,
miłościwy panie!
Władysław IV dłużej nie
wytrzymał. Zerwał się z miejsca
i przywołał skinieniem dłoni
marszałka:
- Rada skończona! O sejmie wam
mówić, a o drodze, którędy ma
jechać dwór królewski, moja
tylko wola stanowi!
Kazał się wynieść z komnaty
nie rzuciwszy nawet okiem na
całe grono zebranych.
Następnego dnia część dworu
królewskiego ruszyła na wschód
ku Bochni. Gdy król opuścił
miasto udając się zrazu do
Niepołomic, senatorowie zeszli
się jeszcze raz w arcybiskupim
pałacu.
Padały dziś coraz ostrzejsze
zdania:
- Król nas nie słucha.
- Senatu już nie szanuje.
- Na sejm się zgodził, ale
swoje robi po dawnemu. Z tego
wszystkiego wyjdzie niewola
panów, rozbestwienie się wojska
i chłopstwa kozackiego, które
uwielbia króla.
Odzywały się coraz bardziej
natarczywe okrzyki przeciw
królowi:
- Nie czekać na sejm! Zaciągi,
które już stoją po
województwach, rozpędzić! Zwołać
szlachtę na koń i rozpędzić!
- Króla we Lwowie
przypilnować! O każdym jego
kroku musimy wiedzieć!
- My pierwsi zaczniemy -
mówili senatorowie z
Wielkopolski. - Zwołamy kilka
tysięcy panów braci i wyrżniemy
w pień zaciężne wojsko. Niech
jeszcze przed sejmem wszyscy
wiedzą, że szlachta przeciw
królowi, przeciw żołdactwu, co
ma nasze wolności niweczyć.
Niech też pan Lubomirski, który
wielkiej przyjaźni zażywa u
zagranicznych władców, napisze
do sułtana, że raczej króla
naszego opuścimy, niż
podniesiemy rękę przeciw Porcie.
Pokoju nam trzeba, a nie wojny,
waszmościowie! Haracze posłać
chanowi i siedzieć, jak u Boga
Ojca za piecem. Rzeczpospolita
potąd silna i wielka, pokąd
nasze wolności szlacheckie. Od
silnej władzy królewskiej, od
żołdactwa zginiemy,
waszmościowie!
- Zginiemy! Króla trzeba
pilnować! Przepędzić od niego
obcych posłów!
Lubomirski wszystkiego
słuchał. On jeden na tej radzie
i na poprzednich prawie nie
mówił. Wiedział, że i bez jego
wystąpień wszystko się dziać
będzie po jego myśli. Był
wstrzemięźliwy i z tej
przyczyny, że przecież niebawem
miał gościć u siebie oboje
królestwa.
Dziś tylko przytakiwał.
- Chwila naprawdę ciężka, ale
nie martwcie się, waszmościowie.
Spróbuję wpłynąć na króla
jegomości, gdy będzie niebawem
moim gościem w Wiśniczu.
Uradzono zgodny opór przeciw
królowi. By jednak czymś
wyraźniejszym dokuczyć
Władysławowi i przypomnieć siłę
magnackiej samowoli, w dzień po
wyjeździe króla do Niepołomic
starosta krakowski posłał
dworzan do gospody posła Tiepolo
żądając odeń, by do północy
opuścił miasto i nie ważył
bliżej się zatrzymać na postój
jak cztery mile od murów
Krakowa.
Co uczyniwszy starosta
krakowski zawiadomił senatorów o
wyjeździe obrażonego posła i
przyjął od nich gratulacje.
Panowie zatarli z zadowoleniem
ręce i jeden do drugiego mówił:
- Będziemy tak pędzić
wszystkich popleczników króla i
Bóg wszechmocny świadkiem, na
swoim postawimy. |Aurea
|libertas, waszmościowie.
- |Aurea |libertas! -
zawtórowano.
Rozdział XXII
Gniady koń pod Sebastianem
szedł raźno, prychał wesoło
nozdrzami. Choć tyle drogi
uszedł od Krakowa w
Kielecczyznę, nie wydawał się
zmęczony, zwłaszcza że chłop
szanując bydlę ani go nie
pędził, ani nie szczędził
popasu.
Pogoda sprzyjała dotąd
podróży. Słońce niezbyt
przypiekało, powietrze miało
niewiele wilgoci, a szlak był
ubity i niegrząski. Już gdzieś
niedaleko była rodzinna wieś
Sebastiana. Chłop patrzył na
znane mu zagajniki, pochyłości
terenu i rozległe ścierniska.
Widok znanego wijącego się
potoku wzbudził w nim radość i
rozrzewnienie.
Puścił lejce koniowi i
ucieszył się, gdy kobyła
pochyliła łeb i wsysała
świszcząco zimną wodę strumyka.
- Pijże, szkapo, bo takiej
wody jak u nas nigdy nie
uświadczysz w Warszawie.
Nawet gdy koń nasyciwszy się
trzymał łeb nad wodą, udając, że
jeszcze pije, Sebastian nie
pociągał cugli. Patrzył na
niedalekie olchy i wikliny z
błogim wytchnieniem i
zaciekawieniem.
"Ucięli topolę, bo widać
uschła. Stare to było i potężne
drzewo. Z samych konarów mieli
opału na kawałek zimy."
Gdy ruszył dalej, zobaczył w
bok od szlaku dwór pana
Tarnowskiego na sporym
zalesionym wzniesieniu. Dawniej
na widok pańskiego obejścia
doznawał pewnego lęku i wolał
iść lasem ku rodzinnej
zagrodzie, a nie szlakiem, na
którym można się było natknąć na
pańskich ekonomów. Dziś jednak
patrzył śmiało w tamtą stronę.
"Jak tam z nim pan armatny
wszystko ugadał na weselu, to,
da Bóg, kijami mnie jutro nie
przepędzą"
Pamięć o wstawiennictwie
zwierzchnika jak i świadomość,
że siedzi na koniu, ubrany z
artyleryjska, a nie w
siermiędze, dodawała mu pewności
siebie.
"Dziś sobie odetchnę, wszystko
w chałupie obgadam, a jutro
niedziela, to pójdziem z prośbą
do pana. Jakże zdziwi się stara,
a i obie młódki, gdy mnie
znienacka obaczą, Boże święty! W
domu są chyba o tej porze, bo
sobota, dzień wolny od pańskiego
wyrobku."
Niebawem wjechał w zakrzewiony
wąwóz, wzmogło się bicie serca.
Jak wylezie za chwilę z tego
rozdołu, to zobaczy już własne
pole i chałupę w niedalekości.
- Tam się nażresz, moja
szkapo, świeżego owsa ci
podsypię - klepnął kobyłę po
szyi i już widział wyłaniający
się zza drzew szmat własnego
ścierniska.
Rzucił okiem ku ziemi, by
zbadać, czy grube są te ucięte
paździerze.
- Ho, ho! Udała się tego roku
pszeniczka. Słoma gruba jak bat,
to i kłos musiał być bogaty.
Chata w oddali wydała mu się
znacznie mniejsza, niż ją miał w
pamięci. Wystarczyło dwa lata
patrzenia na wielkie domostwa w
stolicy, na rozległe dwory po
jurydykach podmiejskich, by
teraz jakoś nisko w ziemi
usiadła mu rodzinna zagroda.
Na łące wśród wybujałej trawy
leżały dwie najedzone krowy i
żuły szczękami zieloną miazgę.
Jedno z bydląt odwróciło ciężki
łeb ku jeźdźcowi i zaryczało
wesołym mukiem.
- Widzieliście? Czerwona mnie
wywąchała. Daj ci Boże zdrowie,
stare bydlę. A gdzież łaciata?
Chyba wlazła w dąbrowę.
Że wołów nie widział, nie
zdziwiło go wcale, bo skoro
sobota, pewnie gdzieś ciągną
sochę za chałupą.
Przy oborze nikogo nie zastał.
Tylko pies zerwał się jak
wściekły i biegł ku koniowi z
zajadłym szczekaniem.
- Jest i sobaka. A naści tu,
byś pamiętał, żem zjechał ku
swojej chudobie.
Rzucił mu kość, którą z myślą
o tej właśnie psinie wiózł od
wczorajszego wieczoru wśród
resztek jadła.
W domu nikogo nie znalazł.
Zsiadł z konia, puścił go luzem
i wszedł do izby. Zobaczył tu
gospodarski ład. Gliniane garnki
już pomyte, rozstawione były dla
wyschnięcia wokół stygnącego
paleniska, ławy przetarte
wiechciem świeciły schludnością,
a tylko gdzieniegdzie żółciło
się źdźbło wbite stopami w
polepę izby. Pod ścianami stały
trzy wysokie gliniane czopy
pełne mleka z rannego udoju.
"Widać wszystkie poszły na
orkę poza wzgórze, bo żadnego
wołu nie ma w stajni. Radzą
sobie, jak mogą, skoro brak
chłopa w domu."
Choć go ochota wielka brała
popić tego gęstego, pokrytego
śmietanką mleka, powstrzymał
oskomę i poszedł za owsem do
komory. Znalazł go sporo w
sąsieku, nabrał w drewniane
koryto i wystawił koniowi przed
chałupę.
- Pierwszy żryj, boś się
więcej zmęczył, tylko mi nie
prychaj, bo ziarno rozwiejesz.
Koń szybkim pochyleniem głowy
jakby wyraził zgodę na te
warunki i wepchał pysk w koryto.
Sebastian ucieszony, że zadbał o
chudobę, wrócił do izby. Zdjął
kubrak i pas, zezuł nowe
cholewy, jakie mu dano w
arsenale do drogi.
"Odkąd pan Arciszewski jest w
arsenale, dbają o człowieka. I
buty są, jak się patrzy, i
poparcie u pana Tarnowskiego. A
ten młody Opacki też człek
ludzki, że jako pachołka mnie
wziął do Krakowa i teraz na
niedzielę tu zezwolił. Jak się z
nim w poniedziałek spotkam w
Kielcach, to mu jakiego sera czy
suchej kiełbasy podrzucę."
Teraz zabrał się z czystym
sumieniem do mleka. Bo jakież to
było mleko! Ani się umyć do
niego tej warszawskiej siwej
polewce. Uszczęśliwiony trzymał
obu garściami przy ustach pękaty
gliniak, przechylał głowę ku
powale i sycił się utęsknionym
napojem i zapachem rodzinnej
izby. Nawet na widok czarnego
okopconego stropu odczuwał
radość w sercu. Bo to przecie
nie takie mury jak w arsenale,
po których, bywało, wilgoć
ciekła siwa i oślizgła, że Boże
się pożal.
Słońce niebawem zagasło i w
izbie pociemniały kąty.
"Wyjrzę ja na dzioł" -
pomyślał.
Zrazu z nawyku miejskiego
chciał wdziać z powrotem buty,
ale machnął ręką. O wiele
przyjemniej będzie stanąć bosymi
stopami na murawie.
Nie zdążył wyjść, bo zastukały
głucho rapcie wołów za oknem i
posłyszał głosy żony i córek,
zapędzających bydlęta ku stajni.
- Matulu! Jakiś koń przed
chałupą - doleciał do uszu
Sebastiana głos młodszej córki,
Katarzyny.
Wyszedł przed dom i ukazał się
rodzinie.
- Ojciec, Jezusie Nazareński!
Witajcie z Bogiem! -
przyskoczyły doń obie córki i
całowały go w rękę.
- Prędzej bym się jakiego
licha spodziewała niż ciebie,
Sebastianie - wołała żona
patrząc z zakłopotaniem na
dobrze odzianego męża, choć nie
obutego w tej chwili. W
żołnierskim stroju wydawał jej
się o wiele młodszy niż dawniej,
gdy tu chodził wokół wołów, w
poskręcanych i posypanych
sieczką portkach.
Sebastian siadł na progu,
wkoło niego stanęła rodzina i
zaczęła się gawęda. Chłop zrazu
nie tyle opowiadał o sobie, ile
raczej wypytywał żonę i córki
przede wszystkim o gospodarskie
sprawy. Ile kóp pszenicy
zebrano, czy obrodził owies, jak
z przychówkiem w stajni.
- A teraz byłyście na tym
stajaniu za górą?
Żona spochmurniała:
- Letko sobie widzisz nasze
życie. Gnój się woziło na
pańskie, a nie na swoje.
- Na pańskie, w sobotę?
- Nierzadko i ten dzień
przykazuje pan do urobku. Tylko
dwa dni w tygodniu teraz nasze.
Tego roku uciemiężenie większe.
- Cztery dni dla dworu?
- Pieniędzy mu trza, bo
cięgiem chleje - wtrąciła
starsza córka, Teresa. - Czasem
gdy mu brak kompanii, to stoi z
gąsiorem podle figury świętej na
drodze za dworem i z karbowym
przepija albo łapie szlachtę
mimo figury jadącą.
- Siwuli też nie ma, tatulu -
dopowiedziała Katarzyna w
Inianej spódniczynie upapranej
nawozem.
- Bo wy, psiedusze, wszystko
zmarnujecie, gdy mnie doma nie
ma - oburzył się Sebastian.
- Nie my, tatulu! Karbowy
wziął przed wigilią, poszła na
stół dla dworskiej czeladzi.
Obiecali coś za nią dać, ale
któż by się poszedł upomnieć.
- I to wziął najtłuściejsze
bydlątko?
- I mleczne. Te obie, co
ostały, mniej dają niż
nieboraczka siwula. Nie masz
kary na naszego pana. Tak się na
nas zawziął o to narzeczeństwo,
że już skaranie boskie. Nam
bieda, a dla pana Bóg łaskaw,
może bez to, że cięgiem do
kościoła posyłają ze dwora to
świece, to oliwę.
- Nie gadaj, Małgorzato -
Sebastian napominał żonę. - Bóg
do czasu cierpliwy.
- Ja nie bluźnię, ale to
prawda, że bogaty bliższy Bogu i
kościołowi.
Na chwilę wszyscy zamilkli.
Pierwsza przerwała ciszę
Sebastianowa:
- Wejdźcie do chałupy, ogień
trzeba rozpalić.
Sebastian poprowadził bydlęta
i konia do stajni i za chwilę
wrócił do izby mniej już
osowiały. Nie po to tu
przyjechał, by czas tracić na
labidzenie. Zasiadł na ławie
obok worka z przywoźnymi łachami
i, jeszcze go nie rozwiązując,
patrzył z lubością na kobiety,
które z rozpalonymi oczyma
zerkały ku tobołowi.
Żona w świetle rozpalającego
się ognia wydała mu się mniej
sterana niż przed chwilą na
dworze. Ruchy miała teraz lekkie
i szybkie jak dawniej, bo nie
żadną niedojdę wziął kiedyś za
żonę, jeno babę rześką, prędką
ku robocie. Rosło mu także serce
na widok zgrabnej i rumianej
Tereski. Z jej twarzy tryskało
zdrowie, tęgie piersi trzymały
się sztywno pod suknią.
"Ładna dziopa i pracowita" -
pomyślał przymrużywszy
filuternie oczy. Chrząknął
wymownie i zadał głośno pytanie:
- A cóż ten twój Jędrek zza
potoka? Pomoże wam czasem w
polu?
Dziewczyna się zapłoniła i
zajęła się dorzucaniem drewien
do ognia.
- Śwarny chłop - powiedziała
za nią matka - pomaga nam sporo,
cięgiem jak dawniej zachodzi.
- Tak powiadacie?
Zaczął rozwiązywać worek i bez
zbytniego pośpiechu wyciągnął z
niego jakieś kwieciste bławaty.
- Weźże to, Tereska, bo w czym
do ślubu pójdziesz?
Matka dziewczyny przerwała
nagle pracę. Tereska, cała w
pąsach, nie wiedziała zrazu, czy
brać te szmaty i dziękować, bo
chyba kpiny, cóż ten ojciec
bredzi o ślubie.
- E, głupości gadacie, tatulu
- spojrzała z wymówką na ojca.
Młodsza podskoczyła ku łachom
i zaczęła rozwijać kolorową
tkaninę i już wszystkim trzem
zaiskrzyły się oczy ciekawością.
Sebastian spojrzał karcąco na
Tereskę.
- Ojciec powiada, to słuchaj.
Jutro idziem do pana
Tarnowskiego, padniem mu do nóg,
rozumiesz. - Zadowolony z
wrażenia, jakie te słowa
zrobiły, dodał z akcentem dumy:
- W Warszawie go widziałem.
- Naszego pana?
- Źebyś wiedziała, jego i
plebana. Pan armatny z arsenału,
u którego jestem w żołnierskim
obowiązku, ugadał się z nimi i
powiedzieli...
- Co powiedzieli? -
podchwyciła Sebastianowa.
- Skorom żołnierz,
powiedzieli, i w wojsku nie byle
jakim, bo przy armacie, to
niechże mu ten zięć, znaczy się
Jędrzej, do roboty będzie w
chałupie.
- Tatulu! Pan Tarnowski się
zgodził? O Boże! - dziewczyna
ledwie żywa przyskoczyła do
kolan ojca.
On zaś wcale jej nie usuwał,
uznawszy, że należy mu się
podziękowanie za tak wielkie
osiągnięcie. Dał się całować po
rękach, odczekał i wreszcie
powiedział:
- Więc widzicie, że i nasz pan
nie najgorszy. W każdym
człowieku jest iskra dobrości,
choćby tyla jakby na ten
przykład ziarno maku w pszenicy.
I nasz pan przecie się modli i
Boga nie chciałby obrażać, a że
pije, to już takie skaranie
boskie.
- Niech mu już Pan Bóg odpuści
nasze dawniejsze krzywdy -
dodała rozrzewniona żona.
- A widzisz. Jak święty Pieter
będzie go kiedy w niebo
wpuszczał, to mu tę dobrość dla
nas policzy i powie: "Męczyłeś
tam chłopów od słonka do nocy,
ale za tego żołnierza z
artylerii koronnej, znaczy się
za Sebastiana, wiele ci
odpuszczę."
Dopiero teraz zaczęła się cała
radość. Matka i córki zapomniały
o pańskiej sobocie, o
postradanej siwuli i dalejże o
wszystko wypytywać. Rozgadał się
Sebastian. Opowiadał o
stołecznych cudach, kościołach i
pałacach, o karetach złoconych,
jakich nawet pan Tarnowski nie
ma, bo i on biedaczyna wobec
tamtych. Mówił o armatach, o
królu Władysławie i jeszcze o
koronacji królowej.
- Toście i króla, i królową
widzieli, tatulu?
- Przy królu tom był,
moiściewy, tak blisko, żem parę
z jego gęby tu na wąsach czuł -
odpowiadał z dumą żołnierz i
znów mówił o Krakowie i
Warszawie, o ratuszu i ulicach.
- Wszystko wam wierzę - mówiła
mała Katarzyna - ale nie
gadajcie, że drewniane chodniki
są na owych ulicach. Przecież
deszcz na nie leje, więc by
zgniły.
- Jak zgnije, mądralo, to
pachołki miejskie wszyściutkie
dyle na nowo ci ułożą, żeby noga
w błoto nie wpadła ani pańska,
ani żołnierska, jako to moja na
ten przykład, więc w butach
możesz tam dzień w dzień chodzić
i takie zawsze nowiuśkie, jako
te, co tam widzisz pod ławą.
To znów oglądały buty,
patrzyły w twarz ojca z podziwem
i nawet z onieśmieleniem. Bo
jakby to nie on był, dawny mąż i
dawny ojciec, ale człek
przemieniony. Przy tym to i owo
wyciągał z tobołków, nawet wyjął
jakieś białe ździebko, niby
kamyczek trochę ubity, większy
od orzecha.
- A to co, tatulu?
- Cukier, moiściewy. Kąśnij
jedna po drugiej. Ostało się z
tego, co nam dawali na weselu u
mości kanclerza. A czego tam nie
było!
Brały na ząb po kolei,
mlaskały dziwując się
niepomiernie tak niezwykłej
słodkości.
- Twarde jak kamyczek z
potoka, a słodsze niż miód z
barci - cmokała Sebastianowa i
już chowała okruszynkę pod
zapaskę myśląc: "Ostawić trza,
niech i Grzegorzowa gryźnie."
- Mówisz, że jak z barci, a
wiesz, z czego to jest?
- Któż by wiedział.
- Ano właśnie, z trzciny, z
takich badyli jak u nas nad
stawami rosną, tyle że nasze tej
słodkości nie mają, jeno tamte z
Ameryki. Pan Arciszewski, co
czasem gada do żołnierstwa o
całym świecie, raz nam o tym
powiadał, bo w Indiej chodził z
wojskiem artyleryjskim w takiej
trzcinie.
- Cuda! Cuda! Wierzyć się nie
chce.
Do późna w nocy radowała się
rodzina z przyjazdu ojca i on
cieszył się widokiem żony i
dzieci. W misce pachniała
przyprawiona tłuszczem kasza,
piwo pieniło się w dzbanie,
ogień pryskał na nalepie, a
stary ojciec przepijał trunkiem
jadło i wiódł opowieść o
minionym roku.
Ku południowi następnego dnia
niedzielnego wybrał się
Sebastian z Teresą i ściągnionym
zza potoku Jędrzejem do dworu
pana Tarnowskiego. Przed oblicze
pańskie wprawdzie się nie
dostali, ale rękodajny dworski,
który zaniósł ich prośbę do
pana, powrócił z pomyślną
odpowiedzią.
- Dziedzic niedawno wrócił z
plebanem z rannej mszy i ma
gości u siebie, jak to zwykle w
niedzielę, więc nie pora gadać
mu z chłopstwem. Kazał, byście
przyszli po południu na
nieszpory i tam obłapicie pana i
plebana za nogi.
- Bóg zapłać! Będzie zaś na
pewno wielmożny pan na
nieszporach? - upewniał się
Sebastian, trochę zmarkotniały,
bo czekając najadł się nieco
strachu, a niczego jeszcze nie
załatwił.
- Gadasz, jakbyś nie był jego
poddanym i nie wiedział, że masz
nabożnego dziedzica.
Nie o to chodziło
Sebastianowi. Znał dewockie
nawyki Tarnowskiego, ale jeszcze
bardziej miał w pamięci jego
pijackie narowy. Bał się jednak
wyjawić swoją obawę, czy też pan
Tarnowski, skoro pijatykę za
dnia zaczął, ustoi na nogach do
tych wieczornych nieszporów. W
tej chwili zresztą stanął
żołnierzowi w oczach obraz
dziedzica, jak go to widział,
słaniającego się od womitowych
wstrząsów przed ową spiżową
figurą świętą w pałacu
Ossolińskich.
Rękodajny już chciał
odchodzić. Jeszcze go wstrzymał.
- A pamięta wielmożny pan o
tym, co przyrzekł w Warszawie?
- Jużci, że pamięta, bo jak
powiedziałem o tobie, zaraz
krzyknął do księdza plebana: "To
ten, co pan armatny wstawiał się
za niego."
- A to kamień z serca. Bóg
zapłać waszmości, Bóg zapłać!
- A widzicie, żem prawdę mówił
- pochwalił się Sebastian przed
córką i przyszłym zięciem.
Po południu wybrali się na
nieszpory do Nowej Wólki. Stał
tu nowy kościół drewniany,
zbudowany kilka lat temu przez
pana Tarnowskiego. Dziedzic,
choć hulaka i awanturnik, hojny
był na świątobliwe cele. Łożąc
na kościół, wierzył, że zaskarbi
sobie łaski w niebie i odkupi
ziemskie grzechy, rozpustę i
pijaństwo, które na trzeźwo
zawsze ganił, świadom swojej
słabości. Rozgrzeszał się w
duchu argumentem, że pije
jedynie wśród papieżników i
nawet pijany dyskutuje o
religii, psy wieszając na
dysydentach, z których żaden
progu jego domu nigdy nie
przestąpił. Nie było też sejmiku
w powiecie, który by się obył
bez oracji pana Tarnowskiego,
nawołującego do krucjaty przeciw
innowiercom.
Przed kościołem był dziś
wielki tłum ludzi przybyłych z
okolicznych wiosek. Zrazu
gawędzono w gromadkach oczekując
na nabożeństwo, miał więc
Sebastian i tutaj pole do
opowieści o pobycie w Warszawie.
Gdy jednak zaczął siąpić deszcz,
cała gromada wtłoczyła się do
kościoła, oczekując w ciszy na
nieszpory. Sebastian z córką i
Jędrzejem trzymał się babińca,
by dawać pozór, kiedy zajedzie
karoca z Tarnowskim i plebanem.
Jakoż koło godziny czwartej po
południu pojawił się powóz i
kilku ludzi na koniach. Z hukiem
i fantazją, godną weselnego
orszaku, zajechało towarzystwo
przed kościół. Nieco ludzi wraz
z Sebastianem wyległo przed
babiniec, by powitać
nadjeżdżającego dziedzica, ale
na widok hucznej watahy
niektórzy cofnęli się co prędzej
do świątyni.
- Złaź z wozu! - wołał
Tarnowski do siedzącego w
kolasie plebana.
Ksiądz najtrzeźwiejszy z nich
wszystkich podciągnął sutannę i,
wytarabaniwszy się z karety,
zapytał:
- A wielmożny pan nie będzie
dziś na nieszporach?
- Za kogo mnie masz? Co się
należy Bachusowi, to Bachusowi,
a co Bogu, to Bogu. My z panami
bracią skoczymy jeszcze na pół
godziny do pana Zaleskiego i
razem z nim tu zjedziemy.
- Do pana Zaleskiego! -
zawtórowała podpita szlachta,
skwapliwsza do dalszej gościny
niż do nieszporów.
- Przewlecze się, wasza miłość
- tłumaczył ksiądz błagalnym
tonem - a tu już kościół pełny.
Czeka lud z całej okolicy.
- Niedziela święta, więc mają
czas. Starzy niech odmawiają
pacierze, a parobkom niestraszne
czekanie, bo sobie przez ten
czas ten i ów dziewuchę
pociśnie. Jazda, panowie!
Furman zaciął woźniki, panowie
szlachta ścisnęli konie
ostrogami i hulaszcza czereda
poleciała z hukiem ku lasowi.
Ksiądz skłonił się i
zafrasowany kierował się do
zakrystii. Podszedł doń
Sebastian, pchnął przed siebie
Tereskę, by się pokłoniła i
podrzuciła jegomości zawiniątko
z garnkiem przaśnego miodu.
- Mój jegomościuniu wielebny -
zaczął Sebastian - my w sprawie
ożenku.
- Wiem, wiem, moi drodzy!
Niestety bez wielmożnego pana
sam nie załatwię. Obłapcie go po
nieszporach.
- Poczekamy, tylko proszę, by
wielebność swej łaski nam nie
odmówił i pana udobruchał.
- W humorze on dziś nie
najgorszym, więc łatwo serca wam
przychyli. Nabożny pan, na pewno
po nieszporach nie odmówi.
- Bóg zapłać!
Czekali znów w babińcu. Mijała
godzina jedna i druga, chłopstwo
na zdrętwiałych nogach stało w
kościele. Niejednemu już się
kolana odgniotły, inni
przestępowali z nogi na nogę.
Wielki zaduch powstał w
zatłoczonej świątyni.
Dzieciarnia już nie mogła ustać
w milczeniu, tu i ówdzie słychać
było płacz małych chłopiąt,
wzmagały się chrząkania.
Organista raz po raz wchodził w
tłum i uciszał:
- A stójcież cicho, bo to nie
karczma, ale przybytek boski.
- Nogi mdleją, puścież już,
panie organisto, te nieszpory.
- Pana nie ma.
- Bez pana to się nawet modlić
nie możemy - mruknął któryś
chłop bardziej rozeźlony.
- Słyszeliście, że kazał
czekać. Jak wam tu źle, to
postójcie poza kościołem.
- Leje i ziąb idzie, a tu
sucho.
Gdy minęła trzecia godzina od
odjazdu Tarnowskiego, zmówiła
się gromada bab i poszła prosić
księdza plebana, by już zaczął,
bo widocznie pan nie przyjedzie,
a lada chwila mrok zapadnie.
Jakże potem tyli świat iść po
błocie w ciemnościach.
Pleban od dwóch godzin stał w
komży, wyzierał nadaremnie raz
po raz ku brzozowemu laskowi,
ale i teraz jeszcze nie był
zdecydowany zacząć nabożeństwo.
- Poczekamy jeszcze jakiś
pacierz. Nie przyjedzie pan
Tarnowski, to każę dzwonić
kościelnemu i wyjdę.
Ale dopiero gdy już mrok siwy
siadał na polach, pleban
przywołał kościelnego:
- Zapal świece, już dziś
wielmożnego pana nie ujrzymy.
- Skoro dziedzica dziś nie
będzie, to, księże proboszczu,
dwie chyba świece wystarczy.
- Dwie zapal. Panu Bogu nie
światło, ale modlitwa potrzebna.
Kościelny już wychodził.
- Albo nie! Wszystkie zapal.
Ludziska tyle czasu czekali,
więc powiedzą, że byle czym ich
zbywamy.
Gdy kościelny podszedł za
chwilę z jarzącym się płomykiem
w ręce ku ołtarzowi Bogarodzicy,
tłum grzeszników powitał go
radosnym westchnieniem.
Przypadli na nowo na kolana,
chłopi po jednej stronie nawy,
baby po drugiej. Na odgłos
dzwonka u drzwi zakrystii i na
widok księdza w kapie już
idącego ku ołtarzowi tłum
zapomniał o tylu godzinach
czekania, szczęśliwy, że zaczyna
się nabożeństwo i że niebawem,
oddawszy Bogu posługę, będzie
mógł wracać ku chałupom.
Tylko Sebastian i oboje
narzeczonych nie cieszyli się z
rozpoczęcia nieszporów. Jakby im
uciekała sprzed oczu nadzieja
dogadania się przy bożym święcie
z wielmożnym panem.
"Ano Pan Bóg jakoś niełaskaw.
Trzeba będzie jutro do dworu się
wybrać, ale po przepitku
dziedzic może być
niewywczasowany i rozeźlony" -
pomyślał Sebastian i zaraz się
skarcił, że zamiast modlitwy
Panu Bogu należnej on plany
układa w kościele. A właśnie
ksiądz okazawszy wiernym
monstrancję intonował śpiewaną
litanię.
Głos plebana, czysty i
głęboki, zjednywał mu zawsze
całe pospólstwo zebrane w
kościele. Pleban w kapie,
szeroki, dostojny urastał wraz z
tym głosem do świętości kojącej
ich troski śpiewną modlitwą i
nikt w tej chwili nie widział
pod wielkim dzwonem liturgicznej
szaty zwykłego jegomości,
lecącego z podkasaną sutanną do
dworu na łyk pańskiego wina.
Zresztą pijanicą ksiądz nie
był, a że chodził do dworu, za
złe mu nie miano, zwłaszcza że o
kościół dbał, i co tam u pana
wyłudził, przynosił do świątyni.
Nawet i te organy grające tak
pięknie, jakby tam chór aniołów
dmuchał w piszczałki, też nie
kto inny, jeno pleban wychodził,
latami kłaniając się na pańskich
pokojach.
Kościół wypełniał się
piskliwym śpiewem chłopek, w
którym ginęły całkowicie
nieśmiałe głosy gospodarzy i
parobków. Właśnie ksiądz śpiewał
"Magnificat, gdy Sebastian
klęczący koło samych drzwi
posłyszał tętent końskich kopyt.
- Dzięki ci, Panno
Najświętsza, Królowo Niebieska!
- Nachylił się do klęczącej obok
Tereski: - Słyszysz? Dziękujże i
ty Panu Bogu Wszechmogącemu,
bośmy doczekali.
Hałas przed wrotami kościoła
zagłuszył na chwilę głos organów
i "Magnificat" u ołtarza.
Zeskakiwano hucznie z koni,
skrzypiały pasy karocy i
niebawem cała pijana czereda
wsypała się do świątyni.
- Co to? Zaczął klecha beze
mnie? - burknął Tarnowski na
cały babiniec. - Usunąć się,
panowie idą!
Pchnął w plecy klęczącego
Sebastiana i wszedł na czele
kompanii w środek kościoła.
Odwrócony ku chórowi pleban
podnosił w górę kadzidło. Ludzie
stojący bliżej ołtarza widzieli,
jak przerażonemu kapłanowi
zadrżała ręka i zachybotał złoty
łańcuszek kadzielnicy. Ksiądz
patrzył z niepokojem, czy robi
się w ciżbie dogodne przejście
dla szlachty, a dojrzawszy, że
chłopstwo cofa się skwapliwie w
lewo i prawo, nabrał nieco
otuchy.
Czerwony na gębie Tarnowski
był już blisko ołtarza, pod
kazalnicą. Szedł dalej z furią i
co chwilę karcił tubalnym głosem
klęczące chłopstwo:
- Cóż wy, chamy, bez pana
swojego się modlicie?
Znów zbladł ksiądz
posłyszawszy te głośne
pomstowania i złe przeczucia
targnęły jego sercem. Choć
według obrządku przychodziła
pora, by się odwrócić przodem ku
Bogarodzicy na ołtarzu i
przyklęknąć, ksiądz stał dalej z
kadzielnicą w ręku struchlały i
jednocześnie baczny. Czekał na
chwilę, kiedy dziedzic i jego
towarzysze dotrą w pobliże
ołtarza do wyścielanych foteli.
Jednocześnie myślał:
"Jak tu usiędą bliżej ołtarza,
to ich Matka Boska oświeci.
Uciszą się, bo to przecież nie
majdan, a świątynia Pańska."
Toteż gdy za chwilę Tarnowski
wraz ze szlachtą usiadł wreszcie
na ławach kolatorskich, ksiądz
odetchnął. Widział wprawdzie
przed sobą całkiem pijaną,
półprzytomną twarz dziedzica,
ale i to go w tej chwili
pocieszyło.
"Pora mi kończyć nabożeństwo,
ale przeciągnę pacierz, to da
Bóg, uśnie mi dziedzic, jak to u
niego bywa po nadmiernym
napitku."
Tak się stało, jak pleban
przewidywał. Tarnowski niebawem
opuścił zaczerwienioną twarz ku
piersiom, przymknął oczy i
zaczął sapać. Ksiądz poszedł
teraz z kropidłem przez kościół.
Dłużej przystanął przed ławami
kolatorskimi i nieco hojniej
machał tu kropidłem.
Nieopatrznie to jednak robił,
bo kilka zimnych kropel padło na
zapuchnięte powieki
Tarnowskiego.
Szlachcic ocknął się i
zatoczył błędnymi oczyma.
- Co to?
- Ksiądz jegomość błogosławi
święconą wodą, bo kończą się
nieszpory - szepnął jeden z
kompanionów.
- Kończą się? Przecież dopiero
zaczęte. I co tu tak ciemno,
świec na ołtarzach nie widzę?
- Dajże, waszmość, spokój!
Świecą się i wcale niemizernie.
Ksiądz już przyklęknął przed
tabernaculum i za chwilę szedł
ku zakrystii. Tłum poruszył się
w kościele, nastąpiło powszechne
chrząkanie i zaczęto wysuwać się
z kościoła.
Tarnowski wybałuszył oczy.
- Gdzie pleban? Nie ma klechy
przy ołtarzu?
Zanim spostrzegli się jego
sąsiedzi, zerwał się z ławy i
zataczając się pobiegł do
zakrystii. Ksiądz już bez kapy,
w komży, na widok wchodzącego
dziedzica podskoczył ku progowi.
Zanim zdążył wypowiedzieć jedno
słowo, posłyszał wściekły głos
Tarnowskiego:
- Cóż ty, psiawiaro jedna,
pana swojego nie słuchasz?
Kazałem czekać z nieszporami,
czy nie kazałem?
- Kazał wasza miłość, więc
czekałem aż ku zachodowi słońca.
- Do północy trzeba ci było
poczekać, jeśli taka pańska
wola. Czyj to kościół, już
zapomniałeś? Tyś go postawił czy
ja, do kaduka?
- Wasza miłość wiele pomógł w
budowie. Bóg tego waszmości nie
zapomni.
- A ty zapominasz. U pana
swojego siedzisz, żresz i
pijesz, a potem brak ci dla
niego szacunku! Komuż tu
pierwszeństwo modlić się do Pana
Boga, mnie czy chamom, nie
wiesz. Boś ty sam, klecho, z
chłopstwa wyszedł, więc ci ku
niemu pilno!
Schwycił wystraszonego plebana
za rękaw i wywlókł go na dwór,
poza zakrystię.
Mroczno tu było i ludzi
znajdowało się niewiele, bo
tylko kilka bab oczekujących na
księdza i Sebastian ze swoimi.
Na widok dziedzica
potrząsającego plebanem i
podchmielonej szlachty, która
już też wyległa poza mury
kościoła, grupa chłopek cofnęła
się w bok ku murom.
- Uciekajmy stąd, tatulu -
Tereska szarpnęła ojca za
kapotę. - Dziedzic, gdy się
popije, to straszny.
- Cicho siedź! Po co się
strachać zawczasu. - Chłop stał
przy murze kościelnym i patrzył
uważnie przed siebie.
Tarnowski trzymał skulonego
księżula za kołnierz i
wrzeszczał:
- Gdzie moja czeladź? Gdzie
woźnice? Ku mnie, klechę kijami
wyłoić!
- Dajże, waszmość, spokój, na
miły Bóg! - krzyknął któryś ze
szlachty. - W czubie wszyscy
mamy, dajże waszmość...
- Ksiądz na nas nie czekał. Za
nic ma panów braci... - bełkotał
pijanica.
Służba Tarnowskiego,
posłyszawszy wezwanie dziedzica,
nie kwapiła się do wykonania
rozkazu. Jeden przez drugiego
krył się w ciemności w nadziei,
że dziedzic ochłonie i przejdzie
mu pasja. Pleban zawstydzony
przed parafianami uchylał ramię
spod garści pańskiej i mówił
proszącym głosem:
- Wasza miłość pijany, na
miłość boską, idźcie stąd,
panie! Ludzie patrzą...
- Jeszcze mi się sprzeciwiasz?
Krew mu do łba uderzyła,
zamroczyło go całkiem i nagle
zamachnął się pięścią ponad
głową plebana.
Ksiądz wyrwał mu się z rąk i
już na nic nie bacząc puścił się
pędem ku zagajnikowi, rosnącemu
tuż za kościołem.
Zanim pleban dopadł krzewów,
pijanica był przy nim.
- Stój, psia duszo, bo cię
przyszpilę do ziemi! - ryknął
nieludzkim głosem i pchnął przed
siebie rapierem.
- Panno Najświętsza, ratuj! -
jęknął ksiądz upadając w
chwasty.
- Jezus Maria! - rozległ się
krzyk pod drzewami i wszystkie
przerażone chłopki puściły się
pędem poza kościół, ku drodze.
Jeden Sebastian dobiegł do
księdza, w chwili gdy
nieprzytomny szlachcic wyciągnął
ostrze z pokrwawionej sutanny.
- Co wasza miłość robi?
Jezusie Nazareński! Ludzie na
pomoc, ksiądz umiera.
Ten rozdzierający okrzyk
trafił do świadomości pijanego.
Tarnowski jakby skamieniał.
- Ksiądz umiera? - szepnął. -
Mój pleban? Co ty pleciesz,
człowieku!
Sebastian rozpinał pośpiesznie
sutannę, już czuł pod palcami
ciepłe strużki krwi, spływające
po owłosionej piersi plebana.
Krew była coraz cieplejsza, ale
ksiądz już tylko chwytał jak
ryba powietrze i wydawał
ostatnie tchnienie.
- Umiera. Boże święty! -
szepnął Sebastian.
Przypadła do konającego
szlachta, nadbiegł wystraszony
kościelny. Tarnowski stał nad
ofiarą cały w potach,
dygotający.
- Nie żyje? w imię Ojca i
Syna...
Widok nadbiegającego organisty
znów poplątał mu rozum:
- Dokąd biegniesz? Ksiądz
umiera, rozumiesz?
- Jezu Chryste! Kara boska na
waszą miłość...
- Wywłoko jedna, nie widzisz,
że ksiądz umiera pod kościołem
bez żadnej boskiej pociechy? Za
mną, do zakrystii!
Trzepnął w kark organistę i
pędził ku drzwiom kościoła.
- Dawaj komżę i stułę!
- Co? Jak? Wielmożny panie!
- Dawaj, powiadam! I ty pana
swojego nie słuchasz?
- Słucham waszej miłości.
Podawał szybko komżę, biret i
stułę. Tarnowski nadział to
wszystko na siebie.
- Dzwoń przede mną!
Blady jak trup kościelny
wyszedł przodem z zakrystii.
Gdyby nawet nie poruszał w tej
chwili dzwonkiem, i tak by
słychać było dzwonienie, bo ręce
kościelnego dygotały jak strzępy
płótna.
Tarnowski w bieli, w
przykrótkiej komży, z poplątaną
stułą na piersiach szedł
majestatycznie ku trupowi. Na
widok ponurego widowiska
gromadka ludzi, niepewna, do
czego jeszcze zdolny jest
pijanica, odstępowała w bok od
ofiary. Nawet Sebastian
zobaczywszy potężny korpus
dziedzica w bieli, ze stułą,
przeżegnał się jak przed zjawą i
cofał ku kościelnemu murowi.
Wszyscy patrzyli, co będzie.
Tarnowski klęknął nad zwłokami,
wzniósł ręce ku górze i z miną
błazna mówił:
- ||In nomine Patris et Filii,
et Spiritus |Sancti...
Szlachta przyklękła, poszli za
nią ludzie z czeladzi i
organista. Gięły się nogi pod
Tereską i dygotającym Jędrzejem,
ale Sebastian uchwycił oboje za
ręce i szepnął:
- Uchodźmy stąd, to modlitwa
diabła!
Cofnęli się i chyłkiem umykali
ku drodze. Z dala dobiegał ich
uszu potężny głos pijanego
dziedzica i płacz kościelnego.
Tereska chlipała, Jędrzej ciapał
w milczeniu butami w błocie, a
Sebastian powtarzał w myśli
jedno zdanie:
"O Boże miłosierny, jak
straszna jest pańska samowola,
Królu Niebieski!"
Rozdział XXIII
W stolicy narastało coraz
większe podniecenie. Wzmożony
ruch ludzi wojskowych w mieście
budził niepokój zarówno wśród
mieszczaństwa, jak i w pałacach
magnackich i dworach pańskich
pod Warszawą. Wyjazd króla do
Lwowa, o czym już tutaj
wiedziano, był oceniany jako
próba wywołania wojny. Wrzały od
plotek, od sporów i debat
politycznych pańskie rezydencje,
a już w winiarniach
staromiejskich i w zajazdach
niekiedy za łby się wodzono. Kto
był związany z klamką pańską,
biadał nad samowolą królewską,
kto zaś nie był pańskim
chlebojedzcą, stawał za
monarchą. Miał więc Władysław IV
za sobą wszystkich ludzi
wojskowych, szlachtę brukową
skoligaconą z mieszczaństwem,
ziemiaństwo uboższe po wsiach
żyjące z własnej substancji, a
nadto rzemieślników i pospólstwo
miejskie, które choć z natury
spokojne, nie lubiące wojny,
miało jednak teraz więcej
zarobków związanych z wojskowymi
potrzebami, a poza tym widziało
w królu silnego człowieka, nie
chcącego ulec magnatom. Szły
teraz zamówienia dla gwardii
królewskiej, więc wielu mistrzów
cechowych, a nawet pokątnych
partaczy, szewców, kurdybaników
i siodlarzy robiło niezłe
interesy. A na dodatek był to
czas, kiedy w zasadzie
rzemieślnikom i kupcom miejskim
pomniejszały się dochody, bo
zubożałe uciemiężone przez
szlachtę chłopstwo coraz
rzadziej pojawiało się w mieście
po zakupy. Nawet bogatsi kmiecie
woleli korzystać z usług
wiejskich i podmiejskich nie
należących do cechu łataczy, bo
nie stać ich było na zakupienie
solidniejszego sprzętu czy
odzienia w mieście.
Teraz jednak od kilku tygodni
wzmógł się ruch we wszystkich
warsztatach i wraz z
zamówieniami królewskimi otucha
wstępowała do każdego domu
mieszczańskiego.
W tych stołecznych nastrojach
było mimo wszystko wiele objawów
niepokoju. Więcej zarabiano, ale
widmo wojny z olbrzymią potęgą
turecką mąciło sen lękliwym
mieszczanom. Przy tym plotki
urastały do niebywałej potęgi.
Mówiono na przykład, że grozi
ojczyźnie nie tylko wojna na
Wschodzie, ale że i w Warszawie
mają się dziać niebawem
niesłychane rzeczy.
- Król z wojskiem obstawi
stolicę i będzie druga noc
świętego Bartłomieja, jak to
było we Francji,
- Pod armatami pana
Arciszewskiego ma obradować sejm
na jesieni. Już nawet sypią wały
poza miastem.
Za wolą biskupów padały z
kazalnic biadania i przestrogi.
Wzywano tłumy do modlitwy, by
wybłagać u Opatrzności zmianę
woli królewskiej i opamiętanie
się monarchy. Niektórzy
kaznodzieje przypominali przy
okazji wiernym, że król, choć od
roku w jakiej takiej zgodzie z
Ojcem świętym, to przecież przez
wiele lat nie szanował woli
papieża, a nawet, co wielu ludzi
pamiętało, więził przez pewien
czas nuncjusza papieskiego
uparłszy się wbrew jego woli
postawić kolumnę króla Zygmunta
właśnie na gruncie klasztornym,
jakby to już innego placu pod
cokół nie było w mieście.
Wszystkie te wiadomości i
plotki docierały do mieszkania
sławetnego Timy. Stary ludwisarz
za wojną nie był, choć sprzyjał
polityce króla dążącego do
większej władzy. Nie podobały mu
się zwłaszcza narastające w
kraju skłócenia.
"Gdyby król jegomość - myślał
Tima - przygiął nieco panów i
uchwycił władzę, a przy tym
pobił choćby Tatarów, to miastom
byłoby lżej. Jeśli stanie się
odwrotnie i panowie króla
przygną, to, nie daj Boże, zły
czas na nas mieszczan."
Roztropny mieszczanin
rozumiał, że sprawy polityczne
wiązały się ściśle z jego
osobistymi troskami i
nadziejami. W poprzednich latach
nie najlepiej wiodło się
giserowi. Dochody z ludwisarni
spadały, bo nie było zamówień na
potrzeby wiejskie, a dzwon tylko
z rzadka trafiał się do odlewu.
Teraz zaś przygotowanie sprzętu
artyleryjskiego, a zwłaszcza
małych działek przenośnych,
wzmogło ruch w warsztatach i
wielki grosz powinien z tego
napłynąć. Cóż, kiedy pan armatny
nie mógł wydrzeć pełnej kwarty
od szlachty, więc na razie mało
co płacił, ratując się
zasiłkami, jakie król jegomość
dawał arsenałowi. Giser był
między młotem a kowadłem. Trzeba
było albo się wyrzec robót z
arsenału, albo ufając uczciwości
pana Arciszewskiego dawać
kredyt. Tima poszedł na to
drugie i wspierał się pożyczkami
warszawskich bankierów, płacąc
za nie sowite procenty. Między
innymi siedział w kieszeni
sławetnego Dzianota, w duchu mu
zazdroszcząc.
- Taki to niewiele robi, a
bogaci swoją szkatułę. Im
bardziej chudną zyski kupcom, to
jemu w to graj, wszyscy po
pożyczki doń lecą.
Kupcom bowiem, jak to dobrze
wiedział giser Tima schudły,
dochody, odkąd, lat temu kilka,
za wolą sejmu kazano im przysiąc
na krucyfiks, że więcej zysku
jak kilka procent od sta nie
pociągną na towarach. Większość
zasiedziałych i szanujących się
rodzin kupieckich była
bogobojna, więc trzymała się
przysięgi, za to pokątni lada
jacy przekupnie łamali
przyrzeczenie. A lichwiarze?
Każdy z nich dawał dukaty pod
zastaw z zyskiem, jaki popadło,
niepomiernie wysokim.
Co dnia przy wieczerzy
spożywanej wespół z całą rodziną
miewał teraz sławetny Tima minę
niewesołą, wciąż zatroskany
swoimi kłopotami. A tu jeszcze
trzeba było dodawać otuchy
swojej jejmości, nad wyraz teraz
podnieconej.
- Słyszałeś, co gadają na
mieście? Uszy puchną i serce
staje.
- Nic takiego się nie dzieje,
cóżeś znowu słyszała?
- Ty to jakbyś nie po ziemi
chodził. Wojna ma być, i to w
samej stolicy. Kramarze już
chowają swoje towary po
piwnicach i niewiele jest na
straganach. Mają przyjść
straszne czasy.
- E, tam!
- Nigdy nie posłuchasz z uwagą
tego, co mówi żona. Jakby to ja
ślepa była lub bzdury
powtarzała.
- Ależ słucham, moja kochana.
- Wały sypią poza murami
miasta. Każdy mówi, że król chce
odbyć sejm w polu obstawiony
przez wojsko i armaty.
Uśmiechnął się gorzko giser i
łyknąwszy wina, by jadło
gładziej poszło, odpowiedział:
- Ludzkie języki wszystko
przekręcą. Pytałem się o te
wały. Niejaki Zaremba ma dom
stawiać okazały i starym
zwyczajem okopuje miejsce pod
budowę.
- Ty wierzysz w to, ja w
tamto. Tak czy inaczej, wszyscy
mówią o wojnie. Cała szlachta ma
niebawem ruszyć na ziemie
wschodnie.
Gdy padało słowo wojna, córka
Timów siedząca zazwyczaj w
milczeniu bladła na twarzy.
- Anielciu, czemu nie jesz? -
pytała zaniepokojona matka.
- Nie głodnam.
- Jedz, bo mi wychudniesz na
szczapę. Chodziłam dziś rano z
Dzianotową po kramach, to wciąż
jedno mówiła: "Co się to dzieje,
moja kochana, z twoją Anielcią,
biała jak mniszka z klasztoru."
- Niech się kim innym zajmuje,
a nie moją osobą. Sama gruba jak
beczka, to myśli, że w tłustości
największe szczęście.
- Co matka mówi, to nigdy dla
ciebie nie ważne - gderała
Timowa. - Na Dzianotową mi nie
gadaj, bo ona ci najżyczliwsza
pod słońcem. Zresztą nie tylko
ona, bo i stary, i młody Dzianot
mają dla ciebie wiele serca.
Przy ostatnich słowach
spojrzała na córkę uważnie.
Panna zacisnęła usta i
popatrzyła przed siebie złym
wzrokiem. Ten błysk oka nie
uszedł także uwadze ojca. Nie
mieszając się jednak do rozmowy,
uważnie nadstawiał ucha,
wiedząc, do czego żona zmierza.
A Timowa znowu mówiła:
- Za młoda jesteś, by umieć
wszystko ocenić. Drugiej tak
życzliwej rodziny jak
Dzianotowie nie mamy w całej
Warszawie.
Panna nie wytrzymała.
- A matula co wieczór o tych
złotnikach, jakby już innych
ludzi na świecie nie było. Że
dukaty umieją liczyć, to wiem,
ale mi na nie wcale nie idzie
ochota.
- Święty Boże! Co ty znowu?
Każdy mieszczanin żyje z
pieniądza. Bez pieniądza ani
życia przystojnego nie masz, ani
ludzkiego szacunku, zwłaszcza u
nas, u mieszczan.
- Nie wszystko w życiu można
mieć za pieniądze -
odpowiedziała dziewczyna bliska
płaczu.
Już miała Timowa krzyknąć w
pierwszym odruchu, że "wszystko
daje pieniądz", ale pomiarkowała
się, że w istocie przeczyłaby
sama sobie. Nie miała i ona w
sobie bałwochwalczego kultu
pieniądza, znała tylko jego
potęgę. Sama zresztą wyszła
przed laty za ubogiego, nie tak
jak dziś zasobnego, gisera Timę.
Wtedy zaczynał dopiero prowadzić
samodzielny warsztat i nawet ta
czupurna córka urodziła się
przecie nie w tej kamieniczce,
lecz w wynajętych ciupkach na
Piwnej. Pamiętała jednak Timowa
po dziś dzień, co to znaczy
niedostatek, liche pomieszkanie,
praca własnych rąk koło domu,
bez posługi, bez niczyjej
pomocy. Ale właśnie dlatego
chciała dla swojego ukochanego
dziecka jak najspokojniejszej i
dostatniej przyszłości.
Nie od dziś zauważyła, że ile
razy padnie w domu nazwisko
Dzianota, to od pewnego czasu
iskrzą się córce złowrogo oczy i
staje jakby gotowa do buntu.
Pamiętała też, że przed kilku
miesiącami tego nie było.
Przeciwnie, ciekawiła wtedy
córkę każda plotka o rodzinie
bankiera i nie drażniły jej
wcale wizyty młodego Dzianota.
Bywał i teraz w ich domu, ale
ileż trzeba było matczynej uwagi
i czujności, by Aniela nie
wyrwała się z jakimś
nieopatrznym słowem i nie
zraziła młodego mieszczanina
zimnym zachowaniem. Kobieca
intuicja tłumaczyła matce jasno
przyczynę tego stanu, bo
wystarczyło przypomnieć sobie,
jakim to wzrokiem patrzyła
Aniela na młodego Opackiego,
choćby na festynie u
Ossolińskich. Jak nadstawiała
ucha, gdy się tu czasem
wspomniało nawet nie o nim, ale
choćby o jego opiekunie,
Arciszewskim.
"Jeśli i dziś jadło jej nie
idzie - rozważała w tej chwili -
to dlatego, że o tym mówi, a o
tamtym myśli. Przez te dwa
miesiące, na jakie ów szlachcic
znikł z Warszawy, to ona nosa z
domu wystawić nie chce, niczym
się nie interesuje, nawet nie
namówisz jej, by włożyła jakieś
zdobniejsze suknie."
Narzekała na dziewczęcą
naiwność córki, ale nierzadko w
duchu jej broniła. "Każdy stary
chciałby - myślała - by dziecko
miało jego rozwagę, a Pan Bóg
inaczej wszystko urządził." Że
jednak dziś właśnie trajkotała
na Rynku z Dzianotową o
przyszłości swojej córki i nie
widziała dla niej innego
szczęścia jak pójście za mąż za
młodego Dzianota, więc jeszcze
nie rezygnowała z dalszej na ten
temat rozmowy.
- Mówiłam o Dzianotowej
dlatego, bo zdawało mi się, że
chciała mnie wybadać...
Córka zzieleniała po tych
słowach, co widząc Tima uznał za
stosowne wtrącić się do rozmowy.
- Jak to wybadać? Nie
rozumiem.
- No proste. Chce wiedzieć,
czy Anielka naprawdę życzliwa
jej synowi, bo pora mu się
oświadczyć.
Zanim ojciec zdążył coś
odpowiedzieć, dziewczyna
krzyknęła:
- Ja za pana Dzianota? Nigdy,
matulu, nigdy!
Zerwała się od stołu i nawet
nie dygnąwszy, jak to miała w
zwyczaju, uciekła z izby.
- No i tyle mądrego narobiłaś
- bąknął Tima.
- Ja narobiłam? To ty nie
umiesz się obchodzić z własnym
dzieckiem. Najwyższy czas z nią
pomówić. Odkąd nawinął się na
nasze nieszczęście ten urodzony
nicpoń, ona nie je i nie śpi, a
gdy mowa o Dzianocie,
zielenieje.
- Nie nicpoń znowu. Opacki
człowiek zacny, choć tam podobno
niebogaty. Pan armatny nie ma
słów zachwytu dla tego młodego
człowieka.
- Ale nie pan armatny ma córkę
na wydaniu, tylko my oboje. W
tym rzecz. Jeśli tak dalej
pójdzie, zrazimy sobie całkiem
Dzianotów. No więc mów, co o tym
wszystkim myślisz?
- Opacki szlachcic, człowiek
urodzony.
- O tym wiem. Ale wielu jest
takich urodzonych, co majątki
przehulawszy szukają posagu w
mieście. Już i Dzianotowa
słyszała, że owi Opaccy tylko
pół wsi mają i dwóch poddanych.
Stary wszystko przez gąsior
puścił,
- To prawda, moja kochana,
bogaty on nie jest - przytaknął
Tima wiedząc, że niczym żony tak
nie pozyska jak przyznawaniem
racji. Gdyby zaś we wszystkim
oponował jejmości, do niczego by
w rozmowie nie doszedł.
- I hulaka! Jaki ojciec, taki
syn. Pamiętasz, jak się spił na
weselu u Ossolińskich? Nawet na
drugi dzień nie pokazał się na
pokojach!
- O tym inaczej mi mówił pan
Arciszewski. Opacki dostał odeń
ważne zlecenie i dlatego musiał
umknąć z pałacu. Wcale nie miał
w czubie, moja droga.
Teraz jejmość ściągnęła brwi i
spojrzała badawczo na męża.
- Cóż ty go tak bronisz?
Lepiej byłoby, gdybyś jej z
głowy wybijał.
- Wybijanie nic tu nie pomoże,
a nawet podziała przeciwnie.
Owoc zakazany o wiele łakomszy.
Pan Tima wstał, uśmiechnął się
dobrotliwie do żony, pogładził
ją po włosach i powiedział:
- A powiedzże mi, moja
kochana, dlaczegoś ty za mnie
wyszła, choć ci też z głowy
wybijano? Zalecał się do ciebie
sławetny kurdybanik, co już
własny kram miał pod ratuszem, a
ja nawet mistrzem wtedy nie
byłem?
- I przystojniejszy był od
ciebie, nie taki krępy -
potwierdziła giserowa z dumą i z
odmłodzonym blaskiem w oczach.
- Tym lepiej. Dlaczegóż więc,
moja droga, wolałaś czeladnika
ludwisarskiego? Hę?
- Czy ja wiem? Głupia byłam -
przekomarzała się z zalotnym
uśmiechem na twarzy.
- Chyba nie taka znowu głupia,
moja Agnieszko, bo cię za taką
nie mam. Kurdybanik do niczego
wielkiego w życiu nie doszedł i
zdrowia przy tym nie miał, świeć
Panie Boże nad jego duszą.
- Bo chory był.
- Chorość miał rzeczywiście
dolegliwą, skoro jej w łaźniach
nabył.
Pani Timowa spojrzała w siwe
oczy męża nieco zgorszona. Po
cóż w takiej chwili przypomina
te rzeczy. Wiadomo, w łaźniach
miejskich zgorszenie wielkie.
Pełno tam wyuzdanych małp,
napastujących co bogatszego
szlachcica czy mieszczanina.
- Cóż to wszystko ma wspólnego
z panem Dzianotem! Nie rozumiem.
- Bo taki on bez skazy nie
jest, jak ty myślisz. I wypić
lubi, i łaźni też nie ominie.
- Nie wierzę! - zaprzeczyła
pani Timowa nieco się jednak
zawahawszy. - Tak czy inaczej,
jeden to z zacniejszych
mieszczan warszawskich i
dziewczynie będzie przy nim
dobrze. Teraz czas burzliwy, o
wojnie wszędzie mówią, i to tak
strasznej, jakiej Korona Polska
nie widziała. Z mieszczaninem,
sam wiesz, życie spokojne, a ze
szlachcicem, i to wojennym, z
arsenału, może być wielkie
zmartwienie. Pójdzie ci taki na
wojnę, przepadnie na długi czas
w zawierusze, lub, nie daj Boże,
głową czy kalectwem przypłaci.
Przeczucie matki mi mówi, że
należy strzec mojego dziecka
przed panem Opackim, choćby był
pełen samych cnót, jak ty
mówisz.
W duchu i mąż podzielał te
same wątpliwości co żona. Nie
znajdując w tej chwili
argumentu, uciekł się do
Opatrzności.
- Los każdego w ręku Boga.
Wielu ze szlachty dożywa
późniejszego wieku niż
mieszczanie.
- Ale na los sam człowiek musi
wpływać - popatrzyła zwycięsko
na twarz męża i ruszyła z
najwalniejszym, jak jej się
wydawało, argumentem. - Poza
wszystkim, o jednym trzeba nam
myśleć. Siedzisz od pewnego
czasu w kieszeni starego
Dzianota, więc nie wolno ich
zrażać i odpychać ich syna od
naszej córki.
Tima popatrzył na żonę z
wyrzutem.
- Ja tego nie rozumiem. Serce
córki mam włączać do moich
interesów?
- Broń mnie, Panie Boże, przed
takim posądzeniem. To nie ja o
tym pomyślałam. Dzianotowa
wspomniała.
- Co wspomniała? Powiedzże
wyraźnie!
- Że podobno bankierowi wnet
będzie potrzebny zwrot
pieniędzy. Szlachta go teraz
nagabuje o pożyczki i obiecuje
wielkie procenta.
- I ta lichwiara powiedziała
to w związku z moim dzieckiem?
Niesłychane! - krzyknął Tima.
- Nie unoś się! Tak sobie
wtrąciła mimo woli, a ty od razu
w pasję.
Ale Tima już wstał,
poczerwieniał na twarzy.
- Niedoczekanie ich,
groszorobów! Wszystko w życiu
chcą pieniędzmi załatwiać. Nie,
moja droga, przechytrzyła ta
wiedźma Dzianotowa. Giser Tima
sroce spod ogona nie wyleciał.
Com wziął, to oddam, jak tylko
napłyną królewskie pieniądze,
ale dzieckiem swoim nie myślę
handlować.
- Gdzie? Co? Opamiętaj się! O
co ty mnie posądzasz? - giserowa
patrzyła w twarz męża z
narastającym lękiem.
- Wara im od mojego dziecka!
To, co powiedziałaś, wystarczy,
by znienawidzić młodego
złotnika. Teraz i ja rozumiem,
co zraża do niego Anielkę.
Pyszni się przed nią swoim
bogactwem, a serca w nim ani za
grosz. Ja też umiem liczyć i
zarabiać dukaty, ale godności
nie sprzedaję.
Timowa widząc, że przeciągnęła
strunę, umilkła. Znała swojego
męża. Wiedziała, że choć z
natury spokojny i opanowany, to
gdy popadnie w pasję, staje się
półprzytomny. Odczekała więc
cierpliwie, póki się nie wygadał
i nie wylał żółci, i dopiero
wtedy, gdy już chodził po izbie
nieco uspokojony, milczący,
powiedziała z cicha:
- I mnie to zabolało, ale
musiałam ci powiedzieć.
W tej chwili uchyliły się
nagle drzwi i weszła blada, z
podkrążonymi oczyma Aniela.
Oboje starzy przerwali rozmowę.
Ona zaś podeszła ku matce,
zgięła przed nią kolana i
zaczęła drżącym, ledwie żywym
głosem:
- Wszystko słyszałam, matulu!
Taki jest pan Dzianot. Słodki tu
w domu i nadskakujący pani
matce, ale wszystko na pieniądze
przelicza. Jeszcze się nie
oświadczył, a już się o mnie
wypytuje, ilem warta. Wiem, że
nawet w arsenale dowiadywał się
przez swoich ajentów, ile tam
ojcu się należy i jak dalej
pójdą zamówienia. Matulu, ja za
żadne skarby nie chcę takiego
człowieka. Nie chcę! Lepiej
kamień u szyi, Boże jedyny!
- Nieszczęście, nieszczęście!
- szeptała giserowa. Już
głaskała córkę po włosach,
uciszała jej płacz kojącym
dotknięciem matczynej dłoni.
- Nie płacz, nikt ci tu
krzywdy nie zrobi. Tak będzie,
jak Pan Bóg zrządzi.
- Bóg już zrządził, bośmy za
jego wolą pojechały do
Lublina...
- W tym właśnie całe
nieszczęście.
- Nie mów tak, matulu. Dla
mnie to największe szczęście.
- Tak go miłujesz?
- Jak on mnie, mateńko!
- A o tym nie pomyślałaś, że i
jego rodzina może się
sprzeciwiać koligacji z
mieszczką.
- Myślałam, matulu. To właśnie
sen mi odbiera i nie daje
spokoju. Jedna pociecha w tym,
że tam u nich matka podobno
wielkiej zacności, świata poza
synem nie widzi.
Tima stał przy oknie i patrzył
z miłością na córkę. Gdy
posłyszał kojące słowa żony,
rozlała mu się radość po sercu.
"Taka ona jest zawsze, myślał,
nagada i nakrzyczy, a serce, gdy
potrzeba, jak wosk miękkie."
Nie chcąc przedłużać
kłopotliwej i rozrzewniającej
chwili podszedł do córki i
powiedział:
- Idź już, Anielciu, do łóżka
i śpij spokojnie. Nikt ci tu,
ani ojciec, ani matka,
najmniejszej krzywdy nie
przyczyni. Czas wszystko
rozwikła i wyjaśni.
Gdy córka wyszła, oboje starzy
jeszcze długo siedzieli
naprzeciw dopalających się
świec. Oboje doszli do jednego
zdania, w którym pomieściła się
troska o dziecko, szczęście
córki i mieszczański interes.
- Dzianota - mówił na ostatek
Tima niejako w swoim i żony
imieniu - trzeba nam nadal
grzecznie traktować, z gościnną
przystojnością, i o niczym nie
mówić, póki się sprawy pożyczki
nie uładzą. Jeśli chodzi o rękę
Anielki, nadziei mu zbytniej nie
robić, ale nie wyjawiać, że o
innym myślimy. O młodym Opackim
pogadam przy okazji z panem
Arciszewskim.
- Oby Bóg wszystko szczęśliwie
urządził - westchnęła żona.
Rozdział XXIV
Sejmiki na jesieni tego roku
odbywały się wśród niebywałej
wrzawy i podniecenia. Za wolą
panów możnych i senatorów
wzywano do ratowania zagrożonej
przez króla złotej wolności i
dalej krakano o nocy świętego
Bartłomieja, jaka może czekać
posłów w Warszawie. W
najdalszych powiatach wiedziano
już o owych sypanych pod stolicą
wałach, pod których ochroną miał
rzekomo król jegomość wywrzeć
swoją presję na całą zebraną
szlachtę. Czytywano w kołach
sejmikowych listy i instrukcje
magnackie, z których
najgłośniejszą było wezwanie
Lubomirskiego, niemal wszędzie
powtarzane, a streszczające się
w kilku słowach.
- Na sejmach wszystkiemu
kontradikować, póki król
zaciągów nie rozpuści i swojej
gwardii nie zniesie.
- Kontradikować w obronie
naszych starych wolnościów -
wołała tłuszcza szlachecka. -
Jeśli król nas nie posłucha,
zbrojnie wystąpić i zaciągi
rozpędzić!
Wielkopolanie za namową
wojewody Opalińskiego nawet
sejmu nie czekając zwołali pod
broń kilka tysięcy szlachty,
gotowej wypędzić roty królewskie
stojące w Wielkopolsce na
postoju. Dowództwo nad tą
szlachecką watahą objął sam
wojewoda poznański Krzysztof
Opaliński. Teraz szczęśliwy, że
dopiekł tym aktem królowi za
niedawne odmówienie mu godności
marszałka dworu królowej, syty
zemsty podburzał szlachtę, bo
niechże wie teraz król jegomość,
jakiego wroga sobie zrobił z
niedawnego posła wysłanego do
Paryża po Marię Ludwikę.
Gdy już jesień zerwała liście
z drzew i zaczynały się
przymrozki, zjeżdżali posłowie
do Warszawy. Podążali tego roku
na sejm nie w pojedynkę czy
samotrzeć z pachołkami, ale
całymi kupami, otoczeni ludźmi
uzbrojonymi. Tuż pod Warszawą
wypatrywali owych wałów i obozu
dziesięciotysięcznego wojska,
którym, jak mówiono, miał król
obsadzić stolicę. Nic z tego
zrazu nie widzieli, ale i to nie
wzbudzało w nich ufności do
dworu. Często nawet nie
wjeżdżali prosto do miasta,
polecając naprzód swoim ludziom
wybadać, co się tam święci.
Zresztą postoje przed miastem
bywały u niektórych w zwyczaju,
choćby z tej przyczyny, że wielu
deputatów tu dopiero pozwalało
swojej czeladzi przebrać się
bogaciej i przywdziać
dostatniejsze cholewy. Niejeden,
grosza skąpiąc na obuwie dla
swojej drużyny, ściągał pod
miasto szewców miejskich i
umawiał się z nimi o
wypożyczenie kilkunastu czy
kilkudziesięciu par obuwia dla
służby, która, bywało, że w
łapciach czy na bosaka podążała
z daleka pod stolicę.
Wbrew plotkom sejm zaczął się
starym porządkiem, a więc mszą
świętą z wezwaniem do Ducha
Świętego i zebraniem w kole
poselskim na zamku warszawskim,
a nie na żadnym polu.
Pośpiesznie załatwiono wybór
marszałka w osobie pisarza
żmudzkiego Mikołaja Stankiewicza
i równie prędko dokonano rugów
poselskich ku ogólnemu
zdziwieniu, że wszystko idzie
jak z płatka i nigdzie nie widać
ani armat, ani królewskiego
wojska.
- Czekajcie! Jutro się
zacznie, gdy staniemy wobec
króla jegomości. Już tam wespół
z kanclerzem coś chytrego
wymyślił - mówiono czekając z
wielką niecierpliwością na
zebranie trzech stanów.
Nazajutrz przed południem
zeszli się posłowie w izbie
sejmowej. Zasiedli na ławach
wyścielonych czerwonym suknem
już pewniejsi siebie niż
onegdaj, gdy zjeżdżali do gospód
w domach mieszczańskich i
przewąchiwali miasto. Dokładnie
z uderzeniem godziny dwunastej
zaczęto wnosić bogato rzeźbione
karła dla senatorów.
- Iluż ich będzie - dziwili
się posłowie - skoro ustawiają
tak mało siedzeń?
- Widać mało panów zjechało,
bo się boją stanąć przed
obliczem króla jegomości. Wolą,
byśmy sami wzięli całe odium na
siebie - powiedział ktoś z
cicha.
- Zjadą panowie! Dziś ich
mało, bo nieskorzy oddawać
królowi honory, skoro gardzi
senatorami.
Za chwilę pojawiła się we
drzwiach zgrzybiała postać
prymasa Łubieńskiego, za którym
postępowało zaledwie siedmiu
senatorów. Zrobił się szum w
komnacie, ozwały się okrzyki i
powitania, ale też zerwały się
ironiczne śmiechy na widok
szczupłej garstki braci
starszej.
Nie minęło pół godziny, gdy
oznajmiono zbliżanie się króla.
Wiódł go dziś nie marszałek
dworu, ale sam Ossoliński, i on
dziś stukał laską przed
majestatem.
Na widok wchodzącego
Władysława IV podnieśli się
senatorowie i posłowie ziemscy,
ale nie padł ani jeden życzliwy
okrzyk powitania. Władysław IV
szedł ku tronowi w grobowym
milczeniu sali, wśród tak
zimnego chłodu, wiejącego od
wszystkich twarzy, jakiego dotąd
nie zaznał na żadnym sejmie.
Stropiony tym chłodem patrzył
w dywan i myślał:
"To ci sami, co tak hucznie
dawniej wiwatowali, gdym wracał
spod Smoleńska czy z Moskwy."
Gdy zasiadł na tronie w cieniu
ciężkich karmazynowych draperii,
Ossoliński dał znak laską, by
zaczynano. Wystąpił z koła
poselskiego marszałek Izby
Stankiewicz i przywitał króla
mową przydługą, w której kilka
razy wspominał o nadziei, że
król pocieszy Rzeczpospolitą
stroskaną przygotowaniami do
wojny tureckiej.
Za wolą króla przemówił
podkanclerzy Leszczyński.
Podziękował szlachcie za
szacunek oddany królowi i mimo
że był królewskim ministrem,
napomknął dość uszczypliwie o
zamiarach Władysława podjętych
bez zgody sejmu i senatu.
Znowu wzniósł laskę marszałek
Izby i wezwał posłów do
ucałowania ręki królewskiej.
Czytał po kolei nazwiska z
rejestru, a każdy wywołany szedł
ku tronowi i pochylał się do
dłoni Władysława. Wielu z nich
cmokało powietrze nad
pierścionkiem królewskim,
uchylając się od aktu powitania.
Król siedział z opuszczonymi
powiekami i liczył w pamięci
krnąbrnych posłów.
- Koryciński się uchylił,
Zawisza umknął, to samo
Obuchowicz, Chropowicki, Mikołaj
Kossakowski, Orzelski,
Ponętowski...
Na ganku w loży królowej poseł
Tiepolo, śledzący uważnie
przebieg tej ceremonii, szepnął
do Marii Ludwiki:
- Najjaśniejsza pani, rękę
królewską w powietrzu całują.
Król tych słów nie posłyszał,
ale i bez tego cierpiał w tej
chwili katusze.
Liczba judaszowych pocałunków
rosła, gdy zaczęli podchodzić do
tronu posłowie wielkopolscy
wybrani na sejmikach za wolą
wojewody Opalińskiego i
stronnicy Lubomirskiego z ziem
południowych.
Obmierzłe były te obłudne
hołdy, brała chęć temu i owemu
uchylić ręki, ale król zaciął
się i wytrzymał cmokania.
Tego dnia skończyło się na
ceremoniale powitalnym. Dopiero
nazajutrz wszczęto gorętsze
obrady. Stanął na stopniach
tronu kanclerz Ossoliński i
jeszcze nie otworzył ust, gdy
padło z kątów sali kilka
okrzyków.
- Wylazł ten, co wolności
gubi!
- Czekajcie, co nam powie
"Rycerz Niepokalanego Poczęcia"!
- Mówże, Ossoliński,
propozycję królewską, byle to
nie była wojna!
Po tych okrzykach ozwało się
kilka rubasznych śmiechów jak
też i nawoływań do ciszy.
Ossoliński stał zimny i
nieruchomy jak kamień. Odczekał,
póki się nie uciszyło, i zaczął
głosem nad podziw spokojnym.
Oddał honory zebranej szlachcie,
rzucił kilka zręcznych
komplementów i powoli, z
rozwagą, z troską o gładkość i
dostojeństwo każdego słowa,
mówił w coraz pełniejszej ciszy:
- "Osadzili cni Polacy w
polach otwartych swobodne
królestwo, samej tylko miłości i
jednostajnej między stanami
ufności mieczem otoczane.
Postawili pośrodku wysoką
majestatu królewskiego
strażnicę, aby z niej
najodleglejsze burze
upatrującego pana słyszeć mogli
wczesne przestrogi. Opasali
strażnicę gromem sędziwych
senatorów, chcąc, żeby Izbę przy
przestrogach pańskich, czego
Rzeczypospolitej potrzeba,
dojrzała, a nie porywcza na wsze
strony dochodziła rada. Sami do
wojennego przypasani oręża,
mężną i odważną na się wzięli
pracę chętnej i ochotnej
publicznego bezpieczeństwa
obrony. W tym postanowieniu trwa
i trwać będzie, da Bóg,
nieporuszona całość, sława i
ozdoba miłej ojczyzny naszej,
braterskim wielkich narodów do
przodków naszych przystąpieniem
posilona, nieśmiertelnymi
królów, panów naszych, ale
osobliwie jego królewskiej mości
pana naszego miłościwego
odważnymi dziełami,
rozszerzeniem granic pomnożona."
Mówił dalej, że boleje serce
królewskie nad niesnaskami i
plotkami uchybiającymi godności
majestatu, jakie się szerzą
wśród szlachty. Przypominał
najazdy tatarskie na Polskę,
hańbę wysyłanych dawniej
haraczów dla hordy, owych
plugawych upominków, o które się
znów chan upomina, i tłumaczył
królewską troskę o wzbogacenie
ojczyzny. Powołał się na ligę z
carem moskiewskim, która wiele
może pomóc przy uciszaniu
budziackiej i krymskiej hordy.
- "Ów świątobliwy zamysł jego
królewskiej mości wyszpeciło
udanie, jakoby król przedsiębrać
umyślił wojny zaczepne bez
wiedzy Rzeczypospolitej, wojska
cudzoziemskie w wnętrzności
królestwa wprowadzać i zamierzał
coś, czego o tak dobrotliwym
panu usta wymówić nie mogą...
Jakoż i teraz przykładem
przeszłego sejmu w ręce to
waszmościom król oddaje,
ojcowsko żądając, abyście
usunąwszy namiętności, wolnym i
spokojnym sercem, z uważnym
rozsądkiem w to wejrzeli, czego
po waszmościach domaga się
chwała Boża, swoboda dusz Bogu
okupionych, z którego łaski
miłej zaznajemy swobody... A
ponieważ obrona i całość każdego
państwa na dobrej i skutecznej
buduje się radzie, nie opuszcza
jego królewska mość dawnej
swojej propozycji około
zamykania obrad sejmowych, na
którą, póki się waszmościowie
nie zgodzą, chwiać się będą
wszelkie postanowienia i
Rzeczpospolita od sejmu do sejmu
w odmęcie zostawać musi. A gdy
nagle między sejmami na nią
nastąpią niebezpieczeństwa, do
czegóż by się rzucić, chciejcie
zawczasu obmyśleć."
Dotąd słuchano w milczeniu,
teraz dopiero dał się słyszeć z
głębi sali głośniejszy szept.
- Do tego jedzie, by nasze
wolności zahamować i tym samym
gęby nam zamknąć.
Nikt jednak nie podjął wrzawy,
nawet skarcono krzykacza. Każdy
nadal nadstawiał ucha, by biec
za uroczystym słowem kanclerza,
które nawet u jego wrogów było w
cenie, i najbardziej zagorzali
jego przeciwnicy dawali się
porwać swadzie Ossolińskiego.
Zresztą dzisiejszy kanclerz był
to nie ten sam człowiek, jakiego
pamiętano. Mówił w imieniu
króla, ale raczej i jego, i
siebie tłumaczył, niż nastawał
na posłów. Wyparł się zamiarów
wojny tureckiej i całą decyzję w
sprawie zaciągów pozostawił
sejmowi. Upominał się jeszcze o
zaopatrzenie dworu królewskiego,
żyjącego w troskach pieniężnych,
o dobra stołowe, które znacznie
zeszczuplały, zwłaszcza że
jegomość pan wojewoda krakowski
nie oddał żup solnych należnych
królowi, choć to było przez
poprzedni sejm nakazane.
Wreszcie zakończył gorętszym
wezwaniem do Izby.
- Radźcie więc nad wszystkim,
waszmościowie, dbając, by
obopólna sława jego królewskiej
mości w oczach całego świata aż
do późnej potomności została
niesplamiona.
Wystąpienie Ossolińskiego
udobruchało Izbę Poselską.
Rozeszli się tego dnia
uspokojeni, wyzbywszy się na
razie chęci jątrzenia. Pito
wieczorem pod wiechami w dobrych
nastrojach.

- Król niczego przeciw
szlachcie nie zamierza -
powtarzano, a nawet tu i ówdzie
wznoszono okrzyki na cześć króla
i królowej.
Inaczej jednak mówiono w
pańskich pałacach, gdzie
popijali wojewodowie, biskupi i
kasztelanowie wespół ze
znaczniejszą szlachtą,
dopuszczoną do stołów.
Kasztelan gdański, mimo iż
bardziej niż inni magnaci
sprzyjający królowi, ocenił mowę
kanclerza słowami, które w mig
rozeszły się po mieście.
- Dobrotliwa oliwa kanclerza.
Myśli, że się po niej przez sejm
prześlizgnie.
- Słusznie mówi wasza miłość -
potwierdził biskup Leszczyński.
- Kanclerz chce sejm omotać, a
tym baranom posłom niewiele
potrzeba.
- Musimy więc dać nową
przestrogę deputatom, bo gotowi
uwierzyć we wszystkie kłamstwa
kanclerza - dopowiedział już
zaperzony Opaliński. -
Kontradikować, waszszmościowie,
we wszystkim kontradikować, jak
to słusznie zaleca pan
Lubomirski. Trzeba nam króla i
kanclerza przyprzeć do muru,
oskarżyć wichrzycieli naszych
swobód, a w najgorszym razie
sejm zerwać. Sejm zerwać, bo to
największe prawo szlacheckie!
- I ja to mówię, chociem
królewski minister - przytakiwał
Leszczyński, jeszcze teraz
wściekły, że się jego rywalowi
Ossolińskiemu powiodło pozyskać
Izbę.
Rozesłano więc podżegaczy po
mieście. Pościągano do pałaców
bardziej wpływowych posłów na
pijatyki, innych znów dworzanie
magnatów poili na koszt panów w
gospodach. Przed północą
odmieniły się nastroje. Pijani
deputaci wespół z watahami
swoich popleczników i służby
tłukli się po całym mieście
wśród okrzyków przeciw królowi i
Ossolińskiemu.
- Będziem wszystkiemu
kontradikować! Kontradikować!
|Vivat |aurea |libertas!
- Wiwat wolności szlacheckie,
mospanowie! Bez nich nie ma
miłej ojczyzny.
W rezydencjach pańskich
radzono dalej do późna w nocy,
jak wzniecić jeszcze większe
oburzenie przeciw królowi.
Opalińskiemu przyszła do głowy
nowa myśl.
- Król jegomość liczy na pomoc
Moskwy przeciw Turkom i to go
zagrzewa do wojny, więc trzeba w
tym przeszkodzić. Okupił się
Moskwie ziemią Trubecką, więc
niechże teraz piwa wypije.
Trzeba nam wywlec na sejmie
sprawę tych granic.
- Racja! Racja! - zawołano.
- Przypomnimy, że król bez
naszej zgody oddał ziemię
Trubecką za Hadziacz, i niechże
się tłumaczy. Trzeba na jutro
przygotować suplikę dla sierot
trubeckich.
Więc na drugi dzień zaczęła
się w sejmie inna zabawa.
Kontradikował dla przykładu
pierwszy podkanclerzy
Leszczyński. Rozpuścił
wrzaskliwe gardło, oskarżając
króla o zaciągi, roznamiętnił
całą Izbę wołaniem, by król
cudzoziemców wyrzucił z dworu.
Wywołał, co zamierzył, wrzawę.
Poderwał się z ławy kasztelan
brzeziński Charlicki i krzyknął:
- Wojny nam nie trza! Upominki
posłać Tatarom i żołnierzy
rozpędzić!
Za nim pośpieszył Tarło,
kasztelan przemyski:
- Żółwiem nam być, cicho
siedzieć i głowy pod obuch nie
wystawiać!
Teraz jeden po drugim podnosił
się z ławy i wrzeszczał:
- Gwardię królewską rozpuścić!
- Żadnych podatków na
żołnierza nie uchwalać! O stół
królewski nie dbać, jeśli o nas
nie dbają!
- Protestujemy, waszmościowie,
przeciw kanclerskim zamysłom!
Protestujemy!
Marszałek Stankiewicz bił
laską w podłogę, wzywał do
ciszy, ale któż by go w takiej
chwili słuchał.
Dalej wrzeszczeli.
- Kanclerz wszystkiemu winien!
- Kanclerza do porządku
przywołać! Pod sąd sejmowy
postawić! Brońmy się, panowie
bracia, przed zgubą. Wiwat
Rzeczpospolita!
Ale znalazł się i
roztropniejszy deputat z
województwa sandomierskiego,
który uderzył w ton całkiem
inny:
- Waszmościowie kochani, nie
tylko krzykiem radźmy, ale i
rozumem. Żadna ojczyzna bez
żołnierza ostać się nie może,
chyba gdybyśmy nie na ziemi,
lecz u Pana Boga na zapiecku
byli. Nie radzę ja żadnego
pośpiechu ku temu, bo gdy
odsłonimy granice, Tatary i
bisurmańce na kark nam zjadą, a
i Moskwa wtedy przeciw nam się
zagrzeje. Nie daj Boże takiego
nieszczęścia!
- Drugi po Ossolińskim, co
leje oliwę! - krzyknął
Opaliński. - Powiedzże, ileś
dukatów wziął za to od
kanclerza?
Sandomierszczanin sczerwieniał
jak burak. Porwany pasją utracił
wątek swojej oracji i
odkrzyknął:
- A ileś ty nabrał od chana
czy tureckiego sułtana?
- Dla Boga! Panowie bracia! Do
kogo tak mówisz, łapserdaku?
- Do ciebie, czauszu
sułtański, co własnego króla nie
szanujesz.
Wzmógł się rumor i wrzawa.
Jedni już rwali się do szabel,
inni śmiechem rozładowywali
sytuację. Jako tako zażegnano
groźbę bijatyki.
- Radźcie, panowie, a nie
zaraz do burdy. Głos wolny
każdemu - wołał marszałek
Stankiewicz i wspomożony przez
mniej zaczepnych próbował
opanować salę.
- Zdaliście mi, waszmościowie,
laskę marszałkowską za zgodą
wszystkich, więc dajcież, u
licha, posłuch. Uciszcie się,
panowie bracia!
Opamiętali się i wtedy cała
brać młodsza powzięła uchwałę.
- Wysłać poselstwo na górę do
króla z przestrogą, że do
niczego nie przystąpimy, póki
nieprawnie zaciągnięte wojsko
królewskie nie będzie
rozpuszczone.
Zakrzyknięto jednogłośnie
uchwałę i już zrywali się
posłowie z ław, by wracać do
swych kompanionów pod wiechy.
Ale w tej właśnie chwili jeden z
deputatów przy drzwiach stojący
zawołał potężnym głosem do całej
Izby:
- Nie wychodzić! Czekać,
waszmościowie! Pacholę idzie ku
nam z supliką.
- Kto? Co? - zaczęto wołać.
- Patrzcie, oto pacholę
książęce. To Jerzy Wigand
Trubecki, potomek Giedyminów!
- Sierota Trubecki! Słuchajmy
go, waszmościowie!
Wszedł mały chłopiec, w
przykrótkim czerwonym żupaniku.
Spojrzał na pusty tron, zawahał
się, dokąd postąpić.
- Daj swoją suplikę panu
marszałkowi, temu z laską -
poradził prowadzący go deputat.
Małe chłopiątko, zastrachane i
ogłupiałe, podeszło do marszałka
i podało mu pismo. Jednocześnie
chłopiec wyklepał wyuczone
zdanie:
- O sprawiedliwość błagam
imieniem mojego książęcego rodu.
Stankiewicz rozwinął papier i
zaczął czytać na głos przydługą
skargę Trubeckiego. Upominało
się w niej małoletnie paniątko o
swoje trzysta siedemdziesiąt
wsi, oddane Moskwie po pokoju
polanowskim w zamian za znacznie
zresztą większe włości
Hadziacza. Gdy padły słowa o
łzach i o nędzy, w której żyje
sierota Trubecki z panią matką,
i o ich chęci powrotu do
ojczystego gniazda, które nie
może być pod moskiewskim
panowaniem, zerwała się nowa
burza.
Jeszcze marszałek nie
dokończył czytania supliki, gdy
starodubowski poseł Kozłowski
wskoczył zabłoconymi butami na
czerwone sukno ławy i ryknął:
- Nie czytać! Wystarczy!
Żadnej propozycji królewskiej
nie uchwalać, póki ta straszna
krzywda nie będzie naprawiona.
Wszystkiemu kontradikować do
chwili, aż książę Trubecki nie
wróci do swoich włości. Tych
zaś, co ziemię Moskwie oddali,
pod sąd postawić!
Obecni na sali ministrowie
królewscy tłumaczyli, że
przecież sprawa owego
"dokończenia granic" od dawna
znana. Że po pokoju zawartym z
carem Michałem w Polanowie król
dla świętej zgody i trwałości
sojuszu z Moskwą wymienił ziemię
Trubecką na Hadziacką.
Nie dali się przekonać i
uciszyć. Posłowie czernihowscy,
bracławscy wrzeszczeli za
rozbrojeniem Rzeczypospolitej, a
ci znów ze Smoleńska za
uporządkowaniem sprawy
trubeckiej. Stało się zadość
hasłu kontradikować, bo teraz
cała Izba była pełna sprzeciwu.
Rozeszli się we wrzawie, by od
następnego dnia schodzić się
codziennie na takie same burdy,
wszystkiemu przeczyć, niczego
nie uchwalać. Dopiero w połowie
listopada zaczęli się zjeżdżać
na sejm wielcy panowie, bo do
honoru pańskiego należało nie
pospolitować się wśród posłów i
tylko kilka dni siedzieć na
sejmie.
Między innymi zjechał z
wielkim hukiem do Warszawy
wielkopolski starosta generalny
Bogusław Leszczyński i w czasie
pierwszej swej bytności w Izbie
wystąpił z niebywałą furią.
Powtórzył wszystkie znane
oskarżenia przeciw królowi, a
dowiedziawszy się, że król chory
i na razie na sejm nie może
przybyć, zaczął wołać:
- Jedno jest wyjście, proszę
waszmościów, i nie wiem, po co
tyle czasu tracicie. Skoro król
jegomość sam podejmuje zaciągi,
zbiera wojsko, puszcza Kozaków
na morze, nie słucha ani
młodszej, ani starszej braci i
leżąc w łóżku nie dopuszcza do
siebie narodu szlacheckiego,
trzeba zacząć z nim stanowczo.
Jedno jest wyjście, starodawnym
zwyczajem odbyć |colloquium
poufne, czyli bratnią rozmowę o
królu, ale bez króla jegomości!
Od razu zyskał popleczników.
- Dobra rada. Niechaj będzie
bratnia rozmowa.
- Zwołać |colloquium i radzić.
O królu radzić bez króla, w tym
sęk.
Zbledli w tej chwili oburzeni
do żywego zwolennicy królewscy,
mniej liczni na sali. Sama myśl
zwołania tak zwanej bratniej
rozmowy była haniebnym
potępieniem króla. Zwoływano ją
tylko za dawnych czasów, jedynie
w chwili gdy cała szlachta i
panowie chcieli ostatecznie
upokorzyć majestat. Uchwały
takiego zgromadzenia miały moc
nawet bez zgody królewskiej.
Było kilku, którzy próbowali
przestrzec Izbę przed takim
zamiarem, ale wrzawa zagłuszyła
ich i nikt nie słyszał
oponentów. Nad ławami unosił się
jeden pospólny okrzyk:
- Do króla na górę iść i dać
ostateczną przestrogę. Jeśli nas
choćby leżący w łóżku nie
przyjmie, to zwołać bratnią
rozmowę.
- Do króla! Do króla!
Już nikogo nie pytając pchali
się ku drzwiom i szli tłumem po
schodach i krużgankach aż pod
drzwi królewskiej sypialni.
Bardziej pyszałkowaci wepchali
się ciżbą do komnaty, inni
przystanęli w drzwiach i na
korytarzu. W izbie było
ciemnawo, bo opuszczono zasłony
w oknach, by światło nie raziło
chorego.
Król leżał w łóżku mało
widoczny pod uchylonymi
firankami. Tuż obok wezgłowia
królewskiego stał Ossoliński
wyniosły jak posąg, z ręką
wspartą na złoconych rzeźbach
łoża.
Na widok króla w białej
koszuli z twarzą żółtą i
cierpiącą deputaci nieco
skonsternowani uciszyli się
całkowicie.
Stropiony marszałek koła
poselskiego wysunął się
niezgrabnie naprzód i zaczął
cichym głosem:
- Daruj nam, najjaśniejszy
panie, że cię obłożnie chorego
nachodzimy, ale wiedzie nas
tutaj troska o miłą ojczyznę, o
naszą Rzeczpospolitą.
Władysław skinął dłonią.
- Mów, z czym przychodzicie.
Wyłożył marszałek pokrótce
punkta propozycji sejmowej.
- Prośbę ma Izba Poselska do
waszej królewskiej mości, aby
listy rozesłano na rozpuszczenie
wojska, aby gwardia królewska
umniejszona była, abyś Kozaków,
wasza królewska, mość
powstrzymał i nie używał do
wojny i by buławę dać zacnemu
panu Kalinowskiemu.
Jak dotąd wszystko szło dość
gładko marszałkowi, teraz
dopiero głos mu zadrżał:
- I by na ostatek wolno było
sejmowi odbyć rozmowę bratnią w
niebytności króla.
Zrzuciwszy ten ciężar z serca
odetchnął i patrzył w twarz
króla. Władysław jak przed
chwilą w czasie oracji
marszałkowskiej tak i teraz miał
opuszczone powieki. Milczał i
nie otwierał oczu. Stankiewicz
widział jednak, jak dolna
szczęka króla skraca się i
zaczynają drgać ścięgna na
podgardlu chorego. Zdawało się w
tej chwili, że albo król ku
hańbie całego sejmu zemdleje z
bólu, albo poderwie głowę i
obrzuci deputatów wyzwiskami.
Cisza w sypialni królewskiej nie
trwała długo, ale mimo to
zdawało się marszałkowi, że lada
chwila ugną się pod nim nogi i
omdleje nie ścierpiawszy
królewskiego milczenia.
Władysław IV otwarł oczy.
- Niech kanclerz za króla
odpowie.
Ossoliński pochylił się do
wezgłowia i z cicha zapytywał
króla o wolę. Wystarczyło mu
kilka słów informacji, bo już
się odwrócił do stojącej ciżby i
zaczął mówić:
- Takie są słowa
najjaśniejszego pana. Listy o
rozpuszczeniu wojska już są
rozesłane, a tak już zadość
stało się pierwszej prośbie. O
Kozakach król pomyśli i z
hetmanem w tej sprawie się
zniesie. Prawda to, że oni
gotowali czajki, bo w paktach z
Turczynem jest, by on nie
trzymał z Tatarami budziackimi,
a że w tym wykracza, zdało się
go Kozakami postraszyć. Panu
Kalinowskiemu król buławę polną,
jak sejm to chce, oddaje.
Gwardia królewska nie jest żadną
konstytucją określona, więc król
tak wiele jej będzie trzymał,
ile potrzeba będzie wymagała. Na
bratnią rozmowę król jegomość
nie pozwala.
Poza drzwiami, na krużganku,
zaczęły się wśród szlachty
szmery. Podsędek krakowski
Mikołaj Kossakowski powiedział
całkiem głośno:
- Nie we wszystkim ustępuje
król. Weźmy pakta konwenta i
pójdźmy do prymasa.
- Cicho! - skarcili go inni. -
Nie tu sejm, ale na dole.
Znów nastało kłopotliwe
milczenie. Tym razem przerwał je
Ossoliński:
- Najjaśniejszy pan słabuje
mocno. Niesposobny do dalszej
rozmowy.
Gdy wrócili do Izby
Poselskiej, gdy rozsiedli się w
ławach i nie mieli na oczach
twarzy cierpiącego króla, na
nowo rozwiązały się im języki.
- Król sejmu nie słucha!
- Łamie pakta konwenta!
- Idźmy do prymasa! -
wrzeszczał Kossakowski, za nim
Koryciński, a potem
wielkopolanie, posłowie z
Krakowskiego, deputaci ze
Żmudzi, Prus i Mazowsza.
Spocony marszałek Stankiewicz
bił laską o podłogę, nawoływał
do porządku w obradach. Ale bez
przyzwolenia głosu wyskoczył na
środek koła Ponętowski, warchoł
nad warchoły, i zawołał wielkim
głosem:
- Wziąć księgę praw, pakta
konwenta, konstytucję |de |non
|praestanda |oboedientia i
stanąć przed arcybiskupem!
Wezwać arcybiskupa na świadka
zdrady królewskiej i odmówić
królowi posłuszeństwa. Król
krzywoprzysiężca!
Zwolennicy króla, a wśród nich
Pac, Szumski, Jabłonowski,
Ostroróg, próbowali wpłynąć na
opamiętanie się szlachty.
Niejeden z nich właził też na
ławę i wołał do roznamiętnionych
posłów:
- Na zmiłowanie boskie,
spokój, panowie! Rozwagi, zimnej
krwi potrzeba. Zapomnieliście o
dawnej chwale króla, który nam
tyle blasku przysporzył.
- Z ławy zejść! Nie bronić
krzywoprzysiężcy! Znieść się z
arcybiskupem! ||Qui negat
remedia procurat |interitim!
- Rozpędzić hałastrę
cudzoziemską!
- Nie rozpędzić! Powiesić
niecnotę posła Tiepolo i
hrabiego Magni! Oni króla
opętali.
- Najmędrsza rzecz rokosz!
Rokosz, panowie!
Wyrywali z pochew szable,
brzękały żelaza.
- Kto się nie zgadza,
rozsiekać!
Nie było kogo siekać, bo
stronnicy królewscy, będąc w
małej liczbie, ucichli. W panów
braci wstąpił rycerski animusz i
chcieli pokazać siedzącym tu
nielicznym magnatam, ile to siły
i werwy jest w narodzie
szlacheckim, jak bardzo mogą
liczyć na swoich popleczników.
Nie było kogo bić, więc trzeba
było bodaj huku narobić. Kilku
wskoczyło na parapety okien.
- Udusimy się tutaj. Brak
powietrza!
Jedni rąbali czekanami w okna
i poleciały zielone szyby. Wiatr
wpadł przez wybite dziury,
zrywał rozbite szkło i rzucał je
pod cholewy i ławy. Inni, że to
nagła ciżba zrobiła się we
drzwiach, zaczęli rąbać
czekanami w zawiasy i wołali:
- Tylko pół drzwi psiekrwie
dworaki rozwarły, byśmy się tu
tłoczyć musieli. Wyważyć,
panowie bracia!
Bezradny Stankiewicz wznosił
zrozpaczone ręce ku górze, rwał
włosy i nawoływał:
- Na miły Bóg, waszmościowie,
król tam na górze chory.
Opamiętajcie się, waszmościowie!
Nikt wam nie neguje. Zgoda,
zgoda, mości posłowie! Zamykam
dzisiejsze koło. Do jutra,
panowie bracia!
- Do jutra - odkrzyknęli jedni
z ulgą, że się kończy awantura,
drudzy z nadzieją, że dopiero
teraz na wolnym powietrzu można
będzie hojnie wyładować animusz.
Ów okrzyk "do jutra" uratował
sejm od zerwania. Tłum
roznamiętnionych deputatów
wywalił się poza zamek i z
wielką butą ruszył na miasto do
gospód.
Generał wielkopolski
Leszczyński i wojewoda Opaliński
wychodzili jedni z ostatnich z
królewskiego dziedzińca. Tuż
obok nich szedł młody Jerzy
Lubomirski, niedawno mianowany
przez króla starostą krakowskim.
Gdy wsiadali do karet,
Opaliński z szerokim uśmiechem
na twarzy powiedział:
- Wolność szlachecka po
staremu górą. Byle tak dalej,
waszmościowie. Dobra nauka dla
króla jegomości, bo już za nic
nas miał, polskich panów.
Rozdział XXV
Zaczęły się teraz burdy na
mieście i na polach
ujazdowskich. Cała Warszawa
wrzała od huku, awantur i
bijatyk i zdawało się, że lada
dzień wybuchnie w stolicy wojna
domowa. Chowali się już po swych
kamieniczkach co bogatsi
mieszczanie, pomni na to, że ile
razy urodzonym panom do łba
nawieje, to zawsze skrupi się na
łykach. Nawet czeladź miejska,
ubogie i bose pospólstwo, kryło
się w swych piwnicznych
pomieszkaniach, by nie wchodzić
na oczy pijanej i rozjuszonej
szlachcie.
Karety senatorów zajeżdżały
teraz to do pałacu
arcybiskupiego, to na zamek do
królowej, bo i ją namawiano, by
ostrzegła króla przed grożącym
mu rokoszem. Obiecywano przy tym
Marii Ludwice, że jeśli nakłoni
króla do całkowitych ustępstw,
to sejm uchwali bogatą oprawę
królowej, zwłaszcza że
Rzeczpospolita zawsze była łatwa
dla swoich królowych.
Władysław leżał nadal obłożnie
chory w łóżku, złamany
dolegliwościami, które zgryzota
i żal do szlachty jeszcze
pogłębiły. Ból wyniszczonej
trunkami wątroby chwytał go za
wnętrzności i wtedy chory wił
się w piernatach, półprzytomny,
nie wiedząc o świecie bożym. Gdy
dolegliwość mijała, przypominał
sobie o rozpasaniu szlacheckim i
wtedy na nowo gryzł poduszki z
bezsilności i wściekłości.
- Dobiją! W chorobie mnie
dobiją te karły, myślące tylko o
swoim brzuchu. Groszoroby,
psiekrwie, sprzedawczyki!
Zdrajcy i tchórze, bojący się
siły własnego króla!
Zgłaszających się magnatów nie
przyjmował, ale przez
Fanfoniego, hrabiego de Magni
czy Ossolińskiego dochodziły go
różne ich rady i namowy. Królową
do siebie dopuścił, ale i od
niej zamiast pociechy doznał
zawodu.
- Radzę, miłościwy panie,
ustąpić i bodaj na tę rozmowę
bratnią zezwolić. Inaczej sami
ją zrobią albo rebelia się
zacznie w mieście.
- Moją gwardią, póki jest,
rozpędzę tych warchołów.
- Miłościwy panie, pocztowych
pańskich i wojska pańskiego jest
w mieście ponad piętnaście
tysięcy. Wszystko po zęby
uzbrojone - mówiła to, co
godzinę temu słyszała od
senatorów.
- Działa z arsenału wytoczę! -
jęczał król ściskając
paznokciami piernaty.
- Nie unoś się, najjaśniejszy
panie! Zdrowie twoje ważniejsze
dla mnie niż wszystko. Po co
resztki sił tracić, szarpać się
z całą szlachtą. Trzeba
politycznie z nimi postąpić,
zgodzić się na tę rozmowę, bo
póki ona za królewską zgodą, to
inaczej przebiegnie. Kanclerz
Ossoliński to samo mówi.
- Wyrwał już buławę dla
Kalinowskiego, to po co mu król?
Kanclerz od dawna mi przeciwny.
Po wyjściu królowej Władysław
podźwignął się przy pomocy
giermka i usiadł na łóżku.
"Już i ją mają za sobą -
myślał. - Króla złamią i ukrócą,
a jej uchwalą hojną donatywę.
Taka uchwała zapewne przejdzie
na sejmie, jeśli ja im ustąpię.
Tak już jest, że królowa
bogatsza niż król w tym kraju."
Ogarnęła go nowa fala
wściekłości na wspomnienie, że
werbując wojsko zadłużył się u
własnej małżonki na setki
tysięcy złotych. Zrazu bowiem,
jeszcze przed weselem u
Ossolińskich, wzbraniał się dać
jej w zastaw urzędy, ale oporem
szlachty przyciśnięty do muru,
nie dalej jak miesiąc temu
zapożyczył się u Marii Ludwiki.
"Gdyby uchwalili zaciągi,
wszystko cisnąłbym jej na stół i
wtedy wara jej od urzędów."
Teraz jednak mógł tylko kląć i
rzucać w myślach obelgi na cały
otaczający go świat.
Już zmierzchało, kiedy weszło
do komnaty kilku najbardziej
przyjaznych królowi deputatów, a
wraz z nimi ulubieniec
królewski, pułkownik Feliks Pac.
On właśnie zaczął:
- Źle się dzieje, miłościwy
królu, w Izbie Poselskiej. Możni
panowie kręcą, jak chcą,
szlacheckimi umysłami i wciąż na
króla nastają. Dwie zatem są
możliwości: albo im, broń Panie
Boże, ustąpić, albo - daruj,
królu, moje słowa - sejm zerwać
i bez sejmu rządzić.
- Sejm zerwać, powiadacie? -
Władysław dostał kolorów, oczy
nabrały iskier i uniósł się na
posłaniu.
- Jedyna to rada,
najjaśniejszy panie - mówił
dalej Pac. - Z miłości do
ciebie, miłościwy panie, stanę
jutro w kole i założę veto na
wszystko, cokolwiek by
uchwalali, i niech mnie
rozsiekają. Trupem padnę, a do
pohańbienia króla nie dopuszczę.
Władysław popatrzył zimnym
wzrokiem na swojego ulubieńca.
- Ani mi się waż, bo cię od
łaski swojej odrzucę. Nie
królowi i jego stronnictwu
stosować haniebne obyczaje. Na
to kazałem wnieść Ossolińskiemu
propozycję porządkowania obrad,
by teraz samemu korzystać z
niecnego obyczaju?
- Niecny on jest, ale gdyby to
panom było potrzebne, ani minuty
by się nie wahali.
- Nie od nich uczyć się
królowi, tylko im od króla.
Nawet dla ochrony majestatu
sejmu zerwać nie pozwalam.
- To jak inaczej, miłościwy
panie? Zginie zaczęta nasza
wielkość - biadał Pac z
zaczerwienionymi od łez oczyma.
- Nieszczęścia spadną na
Rzeczpospolitą. Najjaśniejszy
panie, Kozacy i wszystko
żołnierstwo czeka na twoją wolę.
Jeśli rejestrowi dowiedzą się,
że ty panom ustępujesz, wtedy,
Boże jedyny, nie wiem, co się
stanie...
- Jeszcze nie koniec sprawy...
- odpowiedział król. Byle mi
tylko Bóg zdrowia z powrotem
użyczył... Dziękuję wam, idźcie
z Bogiem i zachowujcie wiarę i
posłuszeństwo majestatowi.
Stronnicy króla złamani i
zawiedzeni w swych zamiarach
opuścili królewskie pokoje.
Wieczorem Władysław popadł w
gorączkę i utracił resztę sił.
Wtedy właśnie wszedł kanclerz
Ossoliński i widząc sennego,
wyczerpanego króla, z cicha
zagadnął:
- Miłościwy panie, bez
|colloquium wojna domowa
wybuchnie... Czas najwyższy im
odpowiedzieć.
- Rób, jak chcesz, już mi
wszystko obrzydło. Daj usnąć!
Haniebne |colloquium przypadło
na dzień pierwszy grudnia.
Zasiedli w senacie zwartą kupą
biskupi: kujawski Gniewosz,
płocki Gembicki, chełmski
Pytlakowski, żmudzki
Tyszkiewicz, Zaremba, smoleński
Parnicki, poznański Szołdrski i
inni.
W drugiej gromadzie zalśniły
aksamitne żupany wojewodów:
brzeskiego Szczawińskiego,
podolskiego Potockiego;
podskarbiego Niemirycza,
kasztelanów sieradzkiego,
podlaskiego, sanockiego i
pomniejszych z ziemi łęczyckiej,
sanockiej, wiskiej. Jeszcze inni
usiedli na senatorskim drążku, a
cała szlachta stanęła w koło.
Mów było wiele, a wszystkie
ostre, krzykliwe i przeciw
królowi. Starosta wielkopolski
Leszczyński wziął górę nad
innymi swoją napastliwą oracją,
którą zakończył wezwaniem:
- Jeśli król nie cofnie swojej
pieczęci danej na zaciągi
wojskowe, to my zaczniemy
pieczętować naszą wolę krwią i
zdrowiem. Wypowiemy
posłuszeństwo królowi, i basta!
Huknęła szlachta na cześć
mówcy i wtedy drugi pyskacz
sejmowy, Ponętowski, wyrwał się
z koła.
- Chciał król jegomość opędzić
tę wojnę cudzą przemocą i
własnym kosztem, a takimi
środkami opanowany
Konstantynopol czyjążby stał się
zdobyczą? Czy prywatną króla i
jego sprzymierzeńców, czy
publiczną Rzeczypospolitej?
Jużci prywatną, a wtedy czy
bylibyśmy radzi królowi tak
przemocnie spotężniałemu? Ludy
nowo opanowane, do niewoli
nawykłe, ugięłyby się łatwo do
posłuszeństwa i pozyskałyby tym
większą przychylność króla, nam
zaś przypadłby podły los owych
Macedonów Aleksandra Wielkiego,
którzy wolnymi wyprowadzeni na
wojnę byli, a wróciliby z niej
niewolnikami, gdyby nie umarł
był Aleksander. I nie są to
próżne widziadła. Dawa się to
wyczytać z prywatnej pieczęci
tych listów przepowiednich,
które nam prywatną przynieść
miały niewolę.
Ossoliński siedział tu jak
oskarżony przed sędziami, głowę
spuścił i tylko od czasu do
czasu odpowiadał na pytania.
Dopiero gdy i jemu zarzucono, że
przyczynił się do zaciągów,
kanclerz wstał i powiedział:
- Pieczęci pokojowej nie mam w
mojej mocy, jeno koronną. Tej
nie przyłożyłem, więc darujcie,
wasze miłoście, nie ja winienem
zaciągom. A poza tym czas by
było moim zdaniem wszystką rzecz
rozważnie i po ludzku zakończyć.
Byłem u króla dziś z rana i to
powiem waszmościom, że
poniewolny jest teraz sejmowi.
Przyozdobił Bóg dziwnymi
tryumfami rządy jego królewskiej
mości, dziś zaś na głowę jego
nową włożył koronę, gdy po wielu
zwycięstwach siebie samego
zwyciężył i poddał się w moc i w
ręce poddanych swoich. Myślę, że
wszystko wykona, czego
waszmoście żądaliście.
Zaskoczyło to oświadczenie
wszystkich zebranych. Tylko
zadzierzysty poseł zza Dniepru,
Ponętowski, zapytał:
- A Kozaków powściągnie?
- Powściągnie.
Teraz wsparł kanclerza jego
kolega litewski Albrycht
Radziwiłł, przytwierdzając, że
prawdę mówi Ossoliński o odmowie
pieczęci, i pochwalił się przy
okazji, że i on tak samo
postąpił, gdy król go prosił o
pozwolenie pieczęci litewskiej.
Nadmienił, że, jak słyszał sam
od królowej, Władysław
skłonniejszy teraz do
uszanowania woli szlacheckiej.
Nawet podkanclerzy Leszczyński
widząc dziś skruchę
Ossolińskiego, a więc rzecz
niebywałą na publicznych
zebraniach, nie napierał na
kanclerza i bratnia rozmowa
zakończyła się jednomyślną
uchwałą. Wnet ją spisano i
wrócono z papierami do sejmu, a
tu zaś uradzono, by marszałek
Izby zaniósł konstytucję do
sypialni królewskiej.
Władysław czuł się tego dnia
gorzej niż poprzednich. O porze
południowej, kiedy zgłosił się
doń marszałek Stankiewicz z
prośbą o dopuszczenie przed
pańskie oblicze delegacji
poselskiej, nie było
Ossolińskiego u łoża
królewskiego. Stał na tym samym
miejscu królewicz Zygmunt.
Chłopiec dostrzegłszy, że na
widok wchodzącego marszałka
przybladły ojcu policzki, od
razu poczuł niechęć do posła. Za
chwilę jeszcze bardziej go
znienawidził, gdy posłyszał
ciężkie westchnienie chorego i
jego głos głuchy, jakby
wychodzący z rozbitego czerepa.
- Niech tu przyjdą, skoro
zdrowia mojego nie umieją
uszanować.
- Miłościwy panie, miłuje cię
naród szlachecki, ale sejm na
schyłku i konstytucja do podpisu
gotowa.
Władysław nie pytał, jaka to
konstytucja, niczego dobrego się
nie spodziewając.
- Niech przyjdą, powiadam, by
nie gadali, że im wstępu bronię.
Przy tych słowach spojrzał na
syna i położył mu rękę na
ramieniu. Nie musiał jej w górę
unosić, bo barki pacholęcia były
na wysokości spiętrzonych
poduszek.
Ten gest ojcowski rozrzewnił
marszałka. Zdawało.mu się, że
znękany król nie tyle pieścił w
tej chwili swego syna, ile
wspierał się na jego małym
barku, jakby chcąc na jego wątłe
ciało przelać część swojej
troski.
Gdy drzwi za marszałkiem się
przymknęły, Zygmunt zapytał:
- Czego on chciał, ojcze
panie? Jak zbój patrzył i to nie
w ciebie, a w pawiment.
- Każdy, gdy ma coś na
sumieniu, nie patrzy drugiemu w
oczy.
- Dlaczegoś go nie wyrzucił?
- On najmniej winien, mówił
nie za siebie. Bardziej winni
przyjdą tu za chwilę.
- Stanę u drzwi i każę im
zejść ze schodów.
Król uśmiechnął się gorzko.
- Kto wie, Zygmuntku, może
ciebie prędzej by posłuchali niż
mnie?
- Dlaczego się ze mnie
śmiejesz?
- Nie śmieję, Zygmuntku,
prawdę mówię. Gdy dorośniesz,
może posłuchają twojej woli.
Gdybym ich, jak radzisz, nie
wpuścił i nie uznał za słuszne,
co niesłuszne, to gdy mnie
kiedyś braknie, nie ciebie, ale
innego króla na tron by
powołali.
Na niższym piętrze zamku
słychać było gwar i skrzyp butów
na kamiennych schodach. Król
przywołał pokojowca i polecił:
- Odprowadź królewicza do jego
pokojów. Senat tu wejdzie i
posłowie.
Zygmunt rozczarowany, że nie
będzie świadkiem jakiejś
niezwykłej sprawy, przyklęknął,
pocałował chłodną dłoń ojca i
wyszedł bez słowa z sypialni.
Za chwilę wtoczyła się do
komnaty ciżba poselska. Na czele
korowodu szedł prymas Łubieński,
tuż obok niego marszałek sejmu,
senatorowie rezydenci i kilku
senatorów drążkowych. Z koła
wystąpił kanclerz Ossoliński i
on jeden stanął naprzeciw
deputatów przy łóżku.
Władysław IV uniósł ciężki
korpus i usiadłszy wśród
pościeli skinął, by zaczynali.
Prymas postąpił na środek
kwiecistego dywanu.
- Najjaśniejszy panie, hołd ci
oddajemy i życzymy rychłego
powrotu do zdrowia.
- Witam waszmościów.
- Miłościwy panie! Za wolą
dwóch stanów, sejmu i senatu, i
za łaską twoją stanęła
konstytucja, którą chcielibyśmy
przyczynić pokoju
Rzeczypospolitej, zgody między
trzema stanami i przyszłej
chwały miłej ojczyźnie... - głos
prymasowi nieco się załamał.
- Słucham waszej wielebności.
Władysław nie patrzył na
Łubieńskiego. Ten zgrzybiały
starzec, co niedawno przed kilku
miesiącami, mazał olejem świętym
skronie królewskiej małżonki,
nie był godzien jego uwagi.
Przez owiśnięte na
podpuchniętych powiekach rzęsy
widział król ważniejszych od
tamtego wrogów. Liczył ich po
kolei. Albrycht Radziwiłł,
książę warchoł, co dziesięć lat
temu buntował przeciw królowi
wszystkie sejmiki na Litwie.
Dalej, po prawej stronie
Radziwiłła, Kalinowski, od kilku
dni hetman polny, co jeszcze na
weselu u Ossolińskich groził, że
się mostem królowi pościele.
Biskup poznański, który ręki nie
chciał całować i mówił
uszczypliwie o zbyteczności
rezydentów u boku króla
jegomości. Jerzy Lubomirski, co
niedawno wziął z rąk królewskich
starostwo krakowskie, ale nie
uważał, by to był powód do
sprzyjania królowi. Wojewoda
poznański Opalinski, dowódca
bezprawnej watahy szlacheckiej
do niszczenia regimentów
królewskich. Biskup Leszczyński,
podkanclerzy, po to tylko na
dworze będący, by wszystkie
tajemnice państwowe wyjawił
magnatom. Biskup warmiński, ten,
co to pierwszy kazał wołać z
ambon przeciw majestatowi.
Gdy tak Władysław patrzył po
podgolonych łbach, po purpurach
i pozłocistych pasach,
diamentach na głowicach szpad,
arcybiskup czytał treść
konstytucji.
- "Jakośmy ten zaciąg wojska w
najlepszych zamiarach i jedynie
dla bezpieczeństwa
Rzeczypospolitej uczynili, tak
na prośbę wszystkiej
Rzeczypospolitej wojsko to
rozpuszczamy i służbę niniejszym
wypowiadamy i rozkazujemy, aby
się nie dalej nad dwie niedziele
po teraźniejszym sejmie
rozeszło..."
Zakasłał się w tej chwili
starowina prymas, a panowie z
pierwszego rzędu skupili
skwapliwie wzrok na twarzy
Władysława. Nie dostrzegli
jednak, by drgnął na niej bodaj
jeden muskuł.
Król dalej słuchał z kamiennym
spokojem.
- "A którzy się nie rozejdą,
na tych hetmani, starostowie,
urzędnicy miast powinni będą pod
wiarą i przysięgą swą, nie
czekając uniwersałów naszych,
powiaty ruszyć i jako swywolnych
znosić. Obywatelom
Rzeczypospolitej, którzy są w
tym zaciągu, rozkazujemy pod
karą infamii i konfiskaty dóbr,
aby ludzi rozpuścili. Obiecujemy
przy tym w imieniu swoim i
następców naszych, że takowych
zaciągów na potem czynić nie
będziemy ani przepowiednich
listów z pieczęcią albo sygnetem
pokojowym wydawać, ani żadnych
wojen bez wiadomości i rady
Rzeczypospolitej podnosić, ani
paktów i przymierzy z
postronnymi zawierać, ani
zawartych naruszać i to nade
wszystko warując, że kto by
kiedykolwiek takie listy
przepowiednie brać i zaciągi
czynić się ważył, ten tym samym
popadnie w infamię, którą się
niniejszym ogłasza, a dobra
takiego prawem kaduka rozdawać
będziemy, czego się posłowie
ziemcy między wakansami na
sejmie wedle prawa upomną.
Obiecujemy, że cudzoziemców przy
boku naszym według paktów
konwentów mieć nie będziemy ani
ich do rady używać i owszem na
legacjach i rezydencjach
będących rewokujemy..."
Brakło tchu prymasowi do
wygłoszenia ostatnich
paragrafów. Zachłysnął się
śliną, odkasłał i nabrawszy
powietrza jeszcze czytał:
- "Gwardia nasza nie będzie
mieć nad sześciuset obywateli
Rzeczypospolitej... Przydajemy i
tę obietnicę, że Kozaków
wstrzymamy od wypraw morskich,
by nie budzić powodów do wojny z
Tatarami i Turkami."
Gdy kończył, zaległa w
komnacie cisza tak wielka, że
słyszałeś muchy latające nad
głowami. Karmazyni i purpuraci
stali na pięć kroków od łoża
królewskiego w milczeniu, pełni
pychy i spokoju. W ich oczach
widział Władysław jedynie
ciekawość, jak on się po tych
słowach zachowa. Czy przerażony
wymową konstytucji i swą
haniebną klęską opadnie złamany
na poduszki, czy też uniesiony,
bezsilną pasją porwie się do
obelg. Pierwsze by im dogadzało,
drugiego się nie bali. Skoro
król chory i żadnych wojsk
szwedzkich, jak to bajano w
stolicy, nie wystawił, to cała
siła po ich stronie. Niejeden z
magnatów stał tu w mieście czy
pod miastem z pięciotysięcznym
wojskiem, mniejsi mieli po
tysiąc czy po kilkuset ludzi.
Gdyby tak król nie posłuchał,
można by wrócić na dół, sejm
zerwać i rokosz w stolicy
gotowy. Niejeden stojący teraz
naprzeciw króla myślał:
"Kozacy, wierni królowi,
daleko, na Zadnieprzu, a te
kilka tysięcy gwardii
królewskiej stojącej w Ujazdowie
na szablach rozniesiemy."
Naraz ku zdziwieniu wszystkich
król uśmiechnął się.
- Pięknie to wszystko ułożone.
A dla chana waszmościowie
podarunków nie uchwaliliście?
Łubieński zaczął mrugać
oczyma, nie rozumiał intencji
słów królewskich. Odpowiedział
stropiony:
- O tym Izba nie radziła.
- Może słusznie, bo to, co już
tu napisane, toć największy dla
chana podarunek. A i ponadto
trzeba haracz dać, skoro się
sami rozbroimy...
Nie wiedziało się, czy kpi,
czy też naprawdę chciałby mieć
tę sprawę wyjaśnioną.
Nieoczekiwanie więc, wbrew
przewidzianemu porządkowi,
wysunął się na środek sypialni
wojewoda brzeski Szczawiński.
- A wasza miłość co? -
zagadnął zaskoczony prymas.
- Chciałbym, aby nie tylko
duchowni do króla mówili. O głos
upraszam...
Widząc w oczach króla
przyzwolenie nie zważał na
protesty prymasa. Ku zdziwieniu
wszystkich tak zaczął:
- "Miłościwy panie, panie nasz
miłościwy. Po tak wielkiej
twojej dawniejszej chwale nic
innego nie było słychać po
kościołach i dworach, jak tylko
wesołe wołanie: "Niech żyje
król, |vivat |rex |Ladislaus!"
Ale dziś radość nasza zmieniła
się w smutek i gorzkość, bo pan
nasz, podniósłszy nas, zepchnął
potem nisko. Dziś wszędzie tylko
płacz, ucisk, przekleństwo
ubogich ludzi przez żołdactwo
cudzoziemskie nękanych.
Sromotnie dziś urągają dumie
szlacheckiej, grożą nam
przyprawieniem rogów, mówią, że
nową alchemią szlachcica w
chłopa, a chłopa w szlachcica
przemienią. Jakże tedy nie
boleć, nie sarkać, nie wznosić
rąk do nieba, patrząc na te
złoczyństwa zaciężnej zgrai,
widząc, jak ona snopy po
stodołach pańskich wymłóca,
kłódki od spichlerzów i piwnic
odbija, domy szlacheckie i
pańskie zalega. Dlatego nim się
miarka cierpliwości przebierze,
prosimy cię, miłościwy nasz
królu, racz nas uwolnić od tego
jarzma, a zaspokojeni w naszych
żądaniach nie omieszkamy wzajem
uczynić wszystkiego dla ciebie i
miłościwej małżonki twojej,
królowej naszej. Gdy nas tak
wasza królewska mość jako i
przodkowie waszej królewskiej
mości przodków naszych miłować
będziesz, nie zejdziesz stąd,
jeno syt żywota i pełen chwały,
a potomek waszej królewskiej
mości potomkom naszym panować
będzie."
Król słuchał tej przemowy
nadal z zimnym spokojem. Nieco
mu oczy pojaśniały, gdy
posłyszał miłe napomknienie o
królewiczu. "Przynajmniej to
jedno raczyli powiedzieć na
osłodę goryczy" - pomyślał i
naraz powiedział dość mocnym
głosem:
- Dajcie pióro!
Gdy mu sekretarz Fanfoni podał
umoczoną w inkauście lotkę,
przejechał nią szybko po
pergaminie i zostawił na nim
podpis: "Ladislaus, rex".
Teraz schował dłonie pod
piernat, by ręki królewskiej
nikt dziś nie ważył się całować.
Marszałek Stankiewicz wziął
konstytucję, uniósł wysoko w
górę i pokazując szlachcie
zebranej w sypialni i na
korytarzu, krzyknął:
- |Vivat |rex!
- |Vivat |rex! |Vivat |rex! -
zadudniało w krużgankach.
Gdy ucichły okrzyki,
arcybiskup Łubieński pochylił
przed królem głowę.
- Skoro tak chwalebna
konstytucja za wolą trzech
stanów przyjęta, tedy oświadczam
w imieniu obu stanów, że teraz
radzić będziemy nad należną
oprawą dla najjaśniejszej pani,
królowej naszej.
Król skinął głową i wyciągnął
się na posłaniu, dając tym znak,
że audiencja skończona. Wyszli
wszyscy. U wezgłowia został
tylko kanclerz Ossoliński,
czekając w milczeniu na zlecenia
królewskie.
Władysław dyszał ciężko, bo
dopiero teraz brakło mu tchu w
skołatanej piersi. Nie podnosząc
powiek powiedział do
Ossolińskiego:
- Władza królewska odjęta mi
została. Tyś winien, bo nie
stanąłeś do ostatka za królem.
- Miłościwy panie, gorycz dla
mnie wielka słyszeć takie słowa.
Wszystko rozważyłem i
policzyłem. Siły nasze za małe,
by sprostać tylu oporom. Wojny
nie chcą.
- Wojna będzie. Na bezbronnych
zawsze napadają. Ale wtedy, nie
daj Panie Boże, dziać się będą
straszne rzeczy w miłej
ojczyźnie. Mała w tym pociecha,
że nie ja będę temu winny, ale
ich głupota. Głupota, głupota,
głupota, Boże jedyny!
- Królewskie widzenie
przyszłości może bardziej
prawdziwe niż to, co widzą moje
oczy. Nie wiem, najjaśniejszy
panie, czy będzie wojna. To
pewna, że na razie Otomani życzą
sobie spokoju. Szlachta
spodziewa się, że teraz poseł
turecki przybędzie do Warszawy i
przytwierdzi pokój z waszą
królewską mością.
- Rozumiem... Jakże się będzie
cieszył sułtan na wiadomość,
żeśmy się sami rozbroili.
Niechże się dzieje według
szlacheckiej głupoty; nawarzyli
piwa, to wypiją. Jeśli zaś
chodzi o posła tureckiego - oczy
królowi błysnęły jak lśniące
węgle - to jak zjedzie, niech
czeka, póki mi Pan Bóg zdrowia
nie wróci. Choć lepiej, żebym w
tej chwili ducha wyzionął.
Zostaw mnie samego!
Gdy przymknęły się drzwi i
nikogo już nie było w sypialni,
król przymknął ciężkie powieki.
Wielkie łzy rzeźbiły sobie
szczeliny pośród rzęs, by
spływać po żółtych policzkach na
poduszkę...
`ty
Część pierwsza (c.d.)
RozdziaŁ XXVI
Pan armatny nie brał udziału w
sejmie. Senatorem ani posłem nie
był, więc nie miał w Izbie prawa
głosu, a znowu nie chciał stać
tam jak niemowa. Dwa razy
słuchał obrad z ganku, gdzie
były loże dla królowej, gości
zagranicznych i krajowych
dostojników, ale bardzo szybko
zmierziła go czcza gadanina
panów braci, zwłaszcza na temat
włości książąt Trubeckich, bo na
te obrady trafił.
Mimo to ciekaw był wyniku
sejmu i co dnia dowiadywał się
od szlachty, mieszczan czy
swoich podkomendnych o
awanturach i kłótniach w Izbie.
Gdy na sejmie rozgorzały
namiętności wokół sprawy
zaciągów, Arciszewski
spochmurniał. Korciło go, by
zachodzić teraz do gospód i
dworów pańskich i samemu
wywiedzieć się o wszystkim, ale
jesienią w czas szarugi podagra
go chwyciła, w krzyżu kłuło
szpilami i gdzież by tam mógł
skoczyć na siodło czy nawet na
piechty się wybrać. Wysyłał więc
co wieczór Piotra na zwiady,
najczęściej do pałacu Arde, i
czekał samotny w izbie na
wiadomości.
Piotr, który dopiero z
początkiem sejmu wrócił był z
Krakowa, dokonawszy tam
dokładnego spisu cekhauzowego
inwentarza, rad był owym
wyprawom na miasto. Do niedawna,
kiedy to siedział w krakowskiej
zbrojowni, myślał ustawicznie o
Warszawie. Podobało mu się
piękno starego grodu
wawelskiego, ale urokiem
kościołów, baszt i pałaców nie
mógł zagasić tęsknoty za
miastem, w którym żyła ukochana
osoba. Na dodatek zabawił zbyt
długo w Krakowie, bo cejkwart
Mitwenz zaniemógł był na oczy,
bliski będąc oślepnięcia, więc
na młodego sekretarza arsenału
spadły wszystkie obowiązki. A
jeszcze trzeba było czekać na
mistrza artylerii Getkanta,
który wyjechał do rodziny pod
Poznaniem. Gdy zaś załadowano na
wozy część sprzętu
artyleryjskiego przeznaczonego
dla arsenału, to znów podróż po
rozmokłych drogach przeciągnęła
się na dwie niedziele. Tylko że
w drodze miał młody człowiek
towarzystwo nie lada, bo mistrz
Getkant wszystkie wolne chwile w
czasie jazdy poświęcał na
dzielenie się z młodym
współtowarzyszem podróży swoją
artyleryjską wiedzą.
Zajechawszy do Warszawy zdał
sprawę armatnemu ze swojej
podróży, zyskał pochwałę, że
wszystko według jego woli
załatwił. Jeśli przy tej
sposobności obaj zaznali nieco
goryczy, to jedynie, gdy się
mówiło o nieudanej wyprawie
Sebastiana do Wólki. Nie
posiadali się obaj z oburzenia
biadając nad bestialską samowolą
Tarnowskiego, o której zresztą
cała Warszawa mówiła, póki
wiadomości z burd sejmowych nie
pokryły wszystkiego niepamięcią.
Pierwszej niedzieli zaraz po
powrocie Piotr w nadziei
zobaczenia Anieli stanął przed
katedrą, gdzie odbywało się
nabożeństwo na intencję sejmu.
Zebrał się jednak tak wielki
tłum w kościele i na ulicy, że
nie sposób było wszystkich ludzi
przepatrzyć. Odszedł nie ukojony
w swojej tęsknocie i znów
przemyśliwał, pod jakim to
pozorem dotrzeć do mieszkania
Timów. Los zdarzył, że w kilka
dni potem spotkał ludwisarza na
mieście. Na widok ojca Anieli
zabiło mu radośnie serce, jakby
już pół szczęścia osiągnął.
Radość jego wzmogła się
jeszcze bardziej, gdy giser
rozłożywszy ramiona ściskał go
serdecznie.
- A witajże! Gdzieżeś się
waćpan podziewał przez tyle
miesięcy?
- W obowiązku byłem, w
Krakowie.
- Wiem o tym od pana
armatnego, który jak i ja bardzo
się stęsknił za tobą. Chodźże
waść do mnie, bo i tam do ciebie
z dawna wzdychają.
- Mistrz dla mnie zawsze tak
łaskawy.
- Nie ja jeden, mój drogi.
Zobaczysz, jak się Anielka
zarumieni, gdy cię zdrowego
zobaczy.
Wziął szlachcica pod ramię i
prowadził ku swojemu domowi.
- Zdziwisz się przy okazji,
jak to u mnie teraz ciasno. i
ubogo.
- A cóż się stało? -
zaniepokoił się Piotr.
- Sejm jest, więc zjechały do
stolicy tak wielkie tłumy,
jakich tu dawniej nigdy nie
widziałem. Całą górę naszego
pomieszkania zajął marszałek
koronny dla przyjezdnych. Na
dole się gnieździmy jako te
ptaki w dziupli.
- Myślę, jakie macie z tym
utrapienie, chyba że gościcie,
mistrzu, ludzi przyzwoitych.
- Gdyby tak było! Tymczasem
dwie pijanice u mnie zamieszkują
i huki za dnia i po nocy. Tyle
tylko odetchniemy, ile
ichmościom czasu zabierze sejm
czy gospoda.
- To deputatów masz asan?
- Skądże? Zwyczajna szlachta
rękodajna pana Ponętowskiego z
Zadnieprza.
Byli już przed kamienicą Timy
na Starym Mieście. Rynek miał
teraz odmienny wygląd. Wielki
plac wokół ratusza od sklepów aż
po drewniane chodniki wypełniony
był szaraczkową szlachtą,
pachołkami, służbą w różnorakiej
liberii. Dziesiątki kuchni
rozstawionych wzdłuż kamienic
kopciło dymem i swędem spalonego
drzewa i unosiła się pomieszana
woń prażonych i gotowanych
potraw. Pachołkowie miejscy i
woziwody stali przy pełnych
bekach wody w pogotowiu, bo przy
silniejszym wietrze nietrudno
było o rozdmuchanie ognia. Tyle
tylko, że powietrze nasycone
listopadową wilgocią nie
sprzyjało pożarowi i niedaleko
leciały iskry roztrzepywane przy
paleniskach. Od hałasu i
harmidru aż wierciło w uszach.
Dziesiątki wyrostków miejskich
oblegały kotły i ogniska
czekając na resztki wyrzucanego
jedzenia. Kobiet było niewiele,
chyba takie, co mizdrzyły się do
pańskiej służby i rubasznych
kuchcików.
- Wywłoki mają teraz używanie
- sarkał Tima wchodząc w bramę
swojego domu. - Jak sejm, to one
gęby malują, a kiecki
podkasują...
Mówił to mistrz ludwisarski z
ironią, myśląc przy tym z
niejaką dumą o swojej rodzinie.
Dostojne bowiem matrony i
szanujące się córki
zasobniejszych mieszczan mało
teraz wychodziły na miasto,
pragnąc ustrzec się przed
zalotami rozpuszczonej
zbieraniny z całego kraju, która
z dala od swoich ognisk domowych
lubiła w mieście pohulać.
Dom sławetnego mistrza Timy
zmienił się nie do poznania.
Oporządzone i schludne dawniej
schody pokryte były zaschniętym
błotem, w sieni stało kilka
skrzyń, dwie sponiewierane
kulbaki i kilka pustych
gąsiorów.
- Jadamy teraz w moim
kantorku, a śpi się w nyży za
schodami, bo tam ciszej. Proszę
waszmości! - Tima otwierał drzwi
do izby.
Dla Piotra nie tak ważne było
w tej chwili, gdzie jada, a
gdzie śpi rodzina Timy, czuł
bowiem radosny niepokój, że za
chwilę zobaczy upragniony cel
swojej wizyty. Już zresztą
słyszał za drzwiami głos Anieli:
- Kto tam z tobą, tatulu?
- Ho, ho! Nie byle kto, gość
oczekiwany. Zgadnij, moja droga
- zawołał wesoło mieszczanin.
Nie potrzeba było zgadywać, bo
już Piotr stał na progu.
- Do nóg padam waćpani i
waćpannie - powiedział i
podskoczył naprzód do matki. Gdy
podnosił do ust rękę Timowej,
zdawało mu się, że ta dłoń jest
dziś życzliwie podana, nie umyka
zbyt prędko z jego palców.
Podniósłszy głowę, z jeszcze
większym zdziwieniem dostrzegł
na ustach matrony nieznaczny
wprawdzie, ale serdeczny
uśmiech.
- Daj Boże zdrowie waćpanu,
choć widzę, że ci go nie brakuje
- powiedziała mieszczka patrząc
z zadowoleniem na czerstwą,
opaloną twarz młodego człowieka
i na kosmyk włosów zawadiacko
opadający mu na czoło. "Jakoś
zmężniał - pomyślała w tej
chwili - i wyszlachetniał, czy
też mi się tak zdaje?"
- I ja witam waćpana -
posłyszał cichy głos Anieli.
- Bóg mi łaskaw, że wreszcie
widzę waćpannę.
Kłaniając się Anieli zobaczył
Dzianota stojącego w rogu izby.
Młody mieszczanin nie patrzył
zresztą w tej chwili w przybysza
skupiwszy całą uwagę na pannie.
Choć dziewczyna nawet nie
drgnęła i nie zdradziła się
żadnym pomieszaniem,
przenikliwej uwadze złotnika nie
uszedł radosny błysk jej sarnich
oczu, jakim obrzuciła przed
chwilą Piotra. Takiego wejrzenia
nie poczuł dotąd nigdy na swej
twarzy. Nie w smak mu też były
nader gościnne gesty, z jakimi
ludwisarz podprowadzał ku niemu
Opackiego.
- I ja witam waszmości z taką
jak wszyscy ochotą, choć jakbyś
mnie waćpan nie widział.
- Daruj, asan, żem się naprzód
pokłonił białogłowom - odparł
Piotr dbając, by w głosie i
geście nie było nawet szczypty
oschłości.
- Broń Boże, nie mam za złe
waszmości. Białogłowom cześć
pierwsza należna, tym bardziej,
że waćpana tak czule jak nikogo
innego tu witają.
W odwet za ten docinek Aniela
rzuciła dumne spojrzenie w
stronę złotnika. Nawet stara
Timowa uznała za potrzebne
powiedzieć w tym momencie:
- Zawsze miło powitać gościa z
dalekiej podróży, bo pewnie
wiele rzeczy widział i myślę, że
nam opowie. Siądź no waćpan i
przegryź co nieco. Popij może na
początek tej polewki, bo jeszcze
gorąca, a na dworze już tam
chłód niejaki. Jak widzisz,
ciasno teraz w naszym
pomieszkaniu, ale mimo to czym
chata bogata, tym rada.
Zasiedli w koło przy stole i
zaczęła się pogawędka.
- Mów no waszmość o koronacji
królowej i o Krakowie. Piękne to
miasto i zacne w nim
mieszczaństwo, którego Bogiem a
prawdą, od ośmiu lat już nie
widziałem - zachęcał Tima.
Nabrał więc Piotr otuchy i
zaczął opowiadać o starym
Krakowie, o festynach
królewskich z okazji koronacji,
o komediach dworskich i harcach,
jakie tam widział, nie skąpił
też opowieści o haniebnej
swawoli pana Tarnowskiego. Miał
sporo do opowiadania, a poza
tym, ile razy spojrzał na twarz
zasłuchanej panny, serce mu
rosło i nabierał ujmującej
swady. Nade wszystko zaś
ośmielało go pojednawcze i jakby
przymilne zachowanie się
ludwisarzowej, które było dlań
całkowitą niespodzianką.
"Ki diabeł? - myślał. - Córka
matkę przerobiła, czy mi się
zdaje. I ten syn bankierski nie
taki pewny siebie jak dawniej,
choć tak samo nadęty."
Dzianot słuchał z pozorną
grzecznością, ale ostrzył w
duchu swój umysł, by zręcznie
skierować rozmowę na jakiś
dogodniejszy dla siebie temat, a
tym samym wytrącić rywalowi
pierwszeństwo. Za wcześnie się
nie wyrywał, by nie zdradzić się
ze swoją niechęcią, wręcz
przeciwnie, nawet kilku krótkimi
pytaniami zdawał się pobudzać
Piotra do opowieści.
Wreszcie zaczął:
- Mówisz waćpan, żeś jadąc do
Warszawy nasłuchał się po drodze
na sejmikach różnych rzeczy.
Rozumiem, że ci wobec tego
niedziwne to, co się dzieje w
Warszawie. Ciekaw jestem, co o
tym wszystkim gadają w arsenale?
- W arsenale? Wielkie tam
wzburzenie wśród edelmanów i
żołnierzy, ale praca idzie po
staremu. Puszkarze ćwiczą,
sprzętu coraz więcej jak i koni
pod wierzch i do przewozu.
- Chwali się wam, bo sprzęt i
ludzie do obrony kraju zawsze
potrzebni. Gadają jednak, że pan
armatny w wielkich teraz
kłopotach. Sejm na zaciągi nie
zezwala, więc pieniędzy brak.
Król już wytrząsł swój mieszek
doszczętnie i skąd tu teraz
wziąć, choćby na spłacenie
dawnych zamówień.
- No tak, z pieniędzmi nie
najlepiej - zasępił się Piotr.
- Co miał pan armatny w
piwnicach mojego ojca, to już
dawno poszło i teraz stoją puste
beczki po talarach. Król podobno
już wyciągnął osiemkroć sto
tysięcy pożyczek pod zastaw
klejnotów i gadają, że więcej
nawet od królowej nie dostanie.
- Chyba sejm... - bąknął
Piotr.
Dzianot się roześmiał.
- Ba, sejm! On się już lada
dzień kończy, a poza tym sejm
królowi niepowolny. Długów
królewskich na pewno nie
przejmie, a tylko da oprawę
królowej.
Tima słuchał tego z miną
osowiałą, a dziewczyna bladła i
coraz częściej padały z jej oczu
złe błyski w stronę Dzianota. On
zaś, delektując się tym tematem
potrącającym o złoto, przywołał
samego gospodarza na
potwierdzenie swego zdania:
- Czyś nie mówił tego,
sławetny mistrzu, że dawno nie
bywało, by skarb królewski tak
długo zalegał z wypłatami. Jeśli
mnie pamięć nie myli, to i tobie
od skarbu królewskiego wiele się
należy.
- Prawda to - mruknął giser -
ale choćby sejm nie uchwalił
pieniędzy na pokrycie strat
królewskich, to myślę, że po
jakiejś zwłoce szlachta
przyjdzie do rozumu. Zresztą
wierzę w uczciwość króla
jegomości. Komu jak komu, ale
mieszczanom krzywdy nie zrobi,
spod ziemi wyrwie, a zapłaci.
- Daj Panie Boże, choć tym
razem ciasno z pieniędzmi nie
tylko u króla. Wiem zresztą, jak
jest u mojego rodzica, gdzie co
dzień pełno petentów, zwłaszcza
spośród szlachty. Ale co miał,
to już rzemiosłu pożyczył, by je
wspomóc za lichym procentem, a
teraz nawet myśli niejednemu
odebrać, by wesprzeć innych,
będących w wielkiej potrzebie. Z
pieniędzmi bardzo źle w kraju,
moi państwo, bardzo źle...
Tima przybladł, jego małżonka
zaczęła się kręcić niespokojnie
na krześle. "Ślepa byłam -
myślała - żem tego dotąd nie
dostrzegła. Jeszcze gorszy on
niż Dzianotowa, bo ta oględniej
przypomniała bankierstwo swego
męża."
Piotr patrzył na nich
wszystkich, nie rozumiejąc,
dlaczego cała rodzina Timy nagle
zamilkła i była w tej chwili
wyraźnie zakłopotana.
Zanim starsi się odezwali,
Aniela szarpnęła rąbek obrusa i
powiedziała zjadliwie:
- Mówi asan o tej ojcowskiej
pomocy, jakby to była darowizna.
A przecież ojciec twój bierze
sowite procenty za tę pomoc i
choć tego nie zazdrościmy, to
przecież stąd tylko wasze
bogactwo rośnie.
Dzianot wcale się nie obraził.
- Moja panno - uśmiechnął się
grzecznie i z wyższością - jedną
z zalet całego stanu
mieszczańskiego, której
szlachta, przepraszam - zrobił
grzeczny gest w stronę Piotra -
nie posiada, to szacunek dla
grosza. Pieniądzowi taki sam
handel przystoi jak każdemu
towarowi ważnemu czy idącemu na
łokcie. Z tym tylko, że pieniądz
w obrocie bardziej cenny niż
każda inna kupia i on poza tym
szafarzem wszelkiego
gospodarstwa. W tym rzecz,
waćpanno, że dla pieniądza każdy
musi mieć szacunek.
- A ja nie mam! Szacunek dla
pieniądza czy za pieniądze, to
na jedno wychodzi. - Dziewczyna
ściągnęła brwi i patrzyła odtąd
z wyraźną nienawiścią w twarz
złotnika.
Nic by bardziej nie ucieszyło
Piotra jak te właśnie słowa
Anieli i jej wymowne spojrzenie,
rzucone na Dzianota. Choć nie
zabierał głosu w tej sprawie i
nie wyjawiał sądu, który
oczywiście bardzo się różnił od
zachwytów Dzianota nad
wszechmocą pieniądza, to w tej
chwili odniósł wrażenie, że
Aniela staje niejako w jego
obronie. Już otwierał usta, by
się przyłączyć do jej zdania,
ale pan Dzianot nikogo nie
dopuszczał teraz do głosu.
- A tak, mościa panno!
Pieniądz kluczem do wszystkiego,
do szacunku u ludzi, do honoru i
zaszczytów, nawet bywa, że i do
serca...
- Jeśli tak, to asan dobierasz
złe kluczyki - fuknęła panna.
- Anielciu! - napomniała
matka, uważając, że struna zbyt
naciągnięta. - Pan Dzianot nie o
wszystkim tak sądzi, jak mówi.
Napijcie się, panowie, i nie
męczcie nas kobiet tymi
sprawami.
Ociężale podnosił się Tima, by
ujęciem gąsiora uciąć niedawną
rozmowę. Nalewając do kubka
Dzianotowi powiedział:
- Powiedzże, asan, przy okazji
swojemu ojcu, że i ja niezbyt
długo będę siedział w jego
kieszeni, choćbym miał od
krewniaków z Gdańska pożyczyć.
- Ależ, mistrzu kochany! -
obruszył się złotnik. Któż by o
tym pomyślał? Jedno słówko do
mojego ojca wystarczy, by ci
użyczył jeszcze większego grosza
na potrzeby warsztatu, a tym
samym - uśmiechnął się do Piotra
- i arsenału.
Skończył i przesadnie
delikatnym ruchem wziąwszy
kielich w rękę sączył wino pewny
siebie, denerwująco swobodny,
jakby i tutaj był szafarzem łask
i uczynności.
W tej chwili wzmógł się hałas
na górze i skrzypnęły ciężkie
bele powały, dał się też słyszeć
stuk butów po drewnianych
schodach.
- Czekajcie tu, waszmościowie!
- dochodził z sieni czyjś
tubalny głos. - Zaraz tu, panie
dzieju, wrócę do waszmościów.
- Zaczyna się. Codziennie to
samo - szepnęła pani Timowa,
nadsłuchując, dokąd kierują się
kroki.
- Choroby jedne, wędzikiszki!
Nawet oleju dla szlachcica
żałują. Łeb można rozwalić po
ciemku. Jest tam kto?
- Zdałoby się zasuwę pociągnąć
przy drzwiach - napomknął
Dzianot nieco przybladłszy.
O tym samym myślała w tej
chwili pani Timowa, ale już było
poniewczasie. Drzwi otworzyły
się z hukiem i stanął w nich
szlachcic tęgi, w średnim wieku,
w rozpiętym żupanie i z gębą
nagrzaną od wina.
- Cóż wy, łyki jedne, oleju
dla panów braci żałujecie? Łeb
można rozwalić w tych
ciemnościach.
- Był olej, proszę waszmości,
ale onegdaj któryś z gości
waćpana lampę strącił -
odpowiedział Tima.
Szlachcic machnął zawadiacko
ramieniem.
- To nowej nie ma? Ale pal
sześć wasz olej. Daj nam, asan,
jaki gąsiorek wina z piwniczki,
bo w gardłach zaschło.
- Podrzuciłem waszmościom
wczoraj i onegdaj, ale już
piwniczka pustawa.
Szlachcic wtarabanił się
głębiej w izbę. Popatrzył na
zastawiony stół i siedzące przy
nim kobiety.
- Pustawa piwniczka,
powiadasz? Ale widzę, że u
ciebie libacja, panie dzieju, i
gąsiorek pełniuteńki.
- Gości mamy, proszę waszmości
- powiedziała pani Timowa,
jednocześnie niby od niechcenia
chwytając za szyjkę gąsiora.
Wtedy Dzianot, który rad by
widzieć szlachcica jak naprędzej
poza drzwiami, powiedział nader
usłużnie:
- Niechże jejmość pozwoli
panom urodzonym. Skoro, u was
brak wina, poślemy zaraz do domu
mojego ojca i trunek się
znajdzie.
- To mi mąż sławetny, co
szlachtę szanuje. Chodźże asan z
nami na górę, boś wart naszego
towarzystwa. A może byś, panie
dzieju, i te białogłowy do nas
zaprosił, hę?
Szlachcic musnął szarmancko po
zwisających wąsach i próbował
się pokłonić kobietom. Zbyt
jednak zamaszyście to robił,
więc zatoczywszy się na miękkich
nogach opadł jedną dłonią na
stół. Zadźwięczały cynowe
talerze i bulknęło wino w szyjce
gąsiora.
Zmysłem pijaka, czułego na
roztrwonienie trunku, szlachcic
uchwycił gąsior i przewaliwszy
się brzuchem przez stół mówił
prosto w twarz oniemiałej
Anielki.
- Gąsiorek, panie dzieju,
zabieram i waćpannę też, boś,
widzę, gładka do tańca i do
tego, panie dzieju, różańca...
Dzianot siedzący obok Anielki
zbladł i patrzył przed siebie
przerażony. Przejęło go nie tyle
zuchwalstwo pijanicy, ale widok
zzieleniałej w tej chwili twarzy
Piotra.
- Waćpanie, spokój, na miły
Bóg! - szepnął cicho do
Opackiego.
Odniósł wręcz odwrotny skutek.
Pod Piotrem zgrzytnęło krzesło.
Zerwał się i stanąwszy twarzą w
twarz do zawadiaki, huknął mu do
ucha:
- A waszmość co? W karczmie
jesteś czy na rebelii?
Odpowiadaj!
- Kto tam? Co... jak?
Pijak wybałuszył przekrwione
oczy i zobaczywszy przed sobą
śmigłą postać młodzika, znów
krzyknął:
- A cóż ty, łyku sobaczy,
szczeniaku, urodzonego
szarpiesz?
- Nie łyk i nie szczeniak, ale
ty, pijanico, w tej chwili drzwi
zamkniesz z tamtej strony.
- Mnie, Bojarskiego, za drzwi?
Ty psiawiaro! Guza szukasz, to
go zaraz znajdziesz.
Macał dłonią pas, ale zanim
zdążył sięgnąć do uchwytu
szabli, Piotr już miał dłoń na
jego karku.
- Bez gąsiora, mości panku,
stąd wyjedziesz.
Przy stole podniósł się krzyk,
słychać było protesty pani
Timowej i Dzianota, jedynie
panna siedziała nieruchoma, z
pałającymi oczyma.
Nie było żadnej siły, by
powstrzymać Piotra. Trzymając
szlachciurę za kołnierz i za pas
otwarł nim drzwi i wypchnął go
na korytarz.
- Na pomoc! Na pomoc,
kompania! - krzyczał awanturnik
wniebogłosy.
Z góry schodów już pytano:
- Co tam się dzieje?!
- Łyki urodzonego napadają.
- Szlachcica? Psiekrwie,
sobaki.
Rodzina Timy skupiła się przy
drzwiach tuż za Piotrem. Kobiety
podniosły teraz lament i błagały
Piotra, by wszedł do izby i
zaparł drzwi za sobą.
Najbardziej nawołującym do
spokoju okazał się pan Dzianot,
który wprost ciągnął Piotra za
rękaw. Na nic to się zdało,
zresztą pojawiło się już w sieni
trzech towarzyszy Bojarskiego.
- Waszmościowie - odezwał się
do nich Piotr - weźcie go, bo
pijany. Rozboju chcecie w zacnym
mieszczańskim domu, w którym
stoicie gościną?
Światło padające przez otwarte
drzwi oświetlało postać Piotra,
więc nietrudno było zawadiakom
zauważyć jego strój, pas i broń
u pasa.
- Nie łyk przecie, ale
urodzony - zdziwił się jeden z
przybyłych, starszy od innych,
szpakowaty, o wąskich oczach
śledzia.
- Urodzony czy nie, psia jego
mać - wołał Bojarski - młodzik
jakiś. Chodźże, smyku, to ci
guza nabiję.
- Nie tu, po ciemku, na ulicę
wyłaźcie - napomniał szpakowaty,
najtrzeźwiejszy z kompanii.
- Panowie, dajcie spokój. Tyle
nieszczęścia z powodu głupstwa -
łagodził Tima wśród ustawicznego
lamentu żony.
Piotr go nie słuchał.
Wytoczyli się na ulicę. Było tu
rzeczywiście znacznie widniej,
bo zmrok jeszcze nie całkiem
zapadł, a nadto padał zewsząd
blask ognia od palenisk.
Piotr stanął w pogotowiu tuż
przy schodach kamienicy.
- Weźcie go, waszmościowie,
widzicie, że pijany jak bela.
Nie będę rżnął jak barana.
- Co, jak? Pijany? Młokosie
jeden! Do kogo, panie dzieju? -
Bojarski szarpał się i obmacywał
brzuch szukając szabli.
Wąskooki chudeusz odciągał go
i trzymał za ramię.
- Dajże spokój, w czubie masz
przecie.
- Na honor, panie dzieju...
nastąpił.
- Jaki tam honor. Pijany
jesteś.
Bojarski na powietrzu orzeźwił
się i nabrał nieco pewności w
ruchach.
- Ja pijany? Co pleciesz?
Niech staje ten młokos,
psiawiara jedna sobacza.
- Wzywam waszmościów na
świadków, że ów szlachcic pod
bokiem króla burdy zaczyna. On,
a nie ja gwałci tutaj prawo.
- Nie pyskuj, bo gębę
przeszyję!
Już się złożył i raz, drugi
zamachnął karabelą. Starły się
żelaza, ale po pierwszym ich
brzęku widać było, jaka tu
nierówna walka. Ku pośmiewisku
gapiów Bojarski zataczał się,
potykał o nierówne dyle
chodnika, sapał jak miech i
machał szablą jak drągiem.
Piotr odpierał łatwo jego
ciosy, choć żadnym mistrzem w
fechtunku nie był. Wyczekawszy,
aż się pijanica nasapie i
nadyszy, schwycił bez większego
trudu dogodny moment i
przycisnął rapierem krtań
przeciwnika. Przerażony
szlachetka wyłupił oczy i stał
bez ruchu.
- Dać spokój, dać spokój! -
zaczęto wołać wokoło.
- Puśćże go, waszmość! -
podszedł ku Piotrowi szpakowaty
kompanion Bojarskiego. - Lepiej
mu kubeł zimnej wody na pijany
łeb.
- Nie pocisnę, bo mi krwi jego
nie potrzeba. Ale niech pamięta,
że trzeba mieć w gębie więcej
moderunku dla kobiet.
Towarzysze Bojarskiego
odciągnęli go w bok od Piotra,
ku murowi kamienicy.
- No więc jak, waszmościowie?
Spokój czy bitka? - pytał
Opacki.
- Zgoda, zgoda, waćpanie.
- Idź już waćpan do izby -
mówili z cicha. - Trzeba nam
wszystkim zmykać stąd jak
najprędzej, bo jeszcze straż
marszałkowska się nadarzy.
- To pilnujcież go, by burd
nie robił.
- Zapomnijże o wszystkim. On,
jak się napije, to zawsze taki.
Już wprowadzali Bojarskiego z
powrotem do kamienicy, a ów
najstarszy wziąwszy Piotra pod
ramię, zapytał:
- Ale, u licha, powiedzże
waszmość, co tam było? Po gąsior
przecie poszedł.
Dowiedziawszy się, o co
poszło, uśmiechnął się i jeszcze
bardziej zmrużywszy oczy
śledzia, przytwierdził:
- Każdy tak by postąpił jak
waszmość. Bojarski na łyków
rozeźlony i widać nie poznał w
waszmości szlachcica.
- Jak mu ze łba wywieje,
powiedzcie mu, z kim sprawa.
Niech pamięta, że ludzie
artyleryjskie niedaleko, w
arsenale. Jeśli włos z głowy
spadnie tym jejmościom, to z
ludźmi przyjdę i pokażę, gdzie
raki zimują.
- Daj pokój, już ja go
przypilnuję. A Bóg ci zapłać,
żeś go jeno pocisnął.
Cała ta rozmowa toczyła się
już w sieni i przysłuchiwała się
jej rodzina ludwisarza. Timowa
niedawno przerażona, teraz
uradowana załagodzeniem kłótni,
podsunęła się do starego
szlachcica.
- To i gąsiorek podeszlemy,
proszę waszmości, byle zgoda
wzajemna była.
- Zgoda, zgoda, jejmościuniu.
Zresztą już i tak odetchniecie,
bo pojutrze jedziemy.
Tego dnia Opacki siedział do
późnej nocy w gościnie u gisera
Timy. Ludwisarzowa podsuwała mu
co najprzedniejsze kąski, a
stary mówił:
- No i co? Któż się mylił,
moja jejmościuniu?
- Nie pojmuję, o co chodzi? -
żona udawała, że nie rozumie
pytania.
- Ano to, że nie widzę tutaj
pana Dzianota. Umknął nieborak,
ledwie się bójka zaczęła.
- Jak każdy mieszczanin
nawykły do spokoju - odparła z
przekorą Timowa, ale zaraz
dodała w stronę Piotra: - A pan
Piotr łatwy do obrony czci
kobiecej. Jużeśmy tego w
Lublinie doznały. Wypijże,
Grzegorzu, zdrowie naszego
zacnego gościa i obrońcy, bo
należy mu się podziękowanie.
- I ja dziękuję z całego serca
- odpowiedziała Aniela.
Siedziała odtąd przy stole
odmieniona, pełna swobody i
nawet zalotności. Nie kryła dziś
przed matką swoich przyjaznych
spojrzeń przeznaczonych dla
Piotra. Na twarz wypłynęły jej
rumieńce, oczy stały się jasne i
beztroskie.
Stary Tima, podchmieliwszy
sobie nieco, przepijał do
Piotra, aż w pewnej chwili
położył dłoń na jego ramieniu i
powiedział:
- Pal diabli tego Dzianota!
Pijże do mnie, mości Piotrze,
boś mi się udał od pierwszego
wrażenia jako i tej dzierlatce.
Panna sczerwieniała jak burak.
Już miała w ustach jakieś słowo
strofujące ojca, ale nim je
wypowiedziała, Piotr zerwał się
z krzesła i rymnął na oba kolana
przed oniemiałą Timową.
- Jejmościuniu najdroższa!
Dawno to przemyślałem, ale nigdy
odwagi nie stało. Dajcież mi ją
za żonę, bo bez niej świata nie
widzę. Ubogi ze mnie szlachcic,
ale krzywdy u mnie nijakiej mieć
nie będzie. Nie gorszym, Bóg mi
świadkiem, od pana Dzianota.
Panna blada jak płótno
ostatkiem sił zerwała się od
stołu i uciekła w kąt przy
almarii. Matka zaniemówiła.
Jeden ojciec panował jako tako
nad sobą. Wstał i z
rozpostartymi rękami szedł do
klęczącego Piotra. Timowej
zakręciły się łzy w oczach i
chwyciła ją za gardło niemoc tak
chyba wielka jak przed
dwudziestu laty, kiedy to nie
przed nią, ale przed jej matką
klękał młody czeladnik
ludwisarski Grzegorz Tima.
Wreszcie poukładała jakoś
myśli w słowa i powiedziała:
- Jak oka w głowie pilnowałam
tego dziecka, więc mi już nie
pamiętaj wszystkiego, co było.
Teraz i ja ci życzliwam z całego
serca.
Mieszczanin podnosił Piotra z
klęczek i mówił z żartobliwym
uśmiechem.
- Ale przecie i jej trzeba
spytać. Anielciu!
Dziewczyna oderwała się od
gdańskiej szafy i podbiegła do
matki. Przytuliwszy policzki do
jej mokrej twarzy coś szeptała
do ucha, ale tylko jedno słowo
było nieco głośniejsze.
- Matulu!
Matce nie trzeba było więcej.
Głaskała oboje po włosach gestem
pełnym miłości i ukojenia.
Rozdział XXVII
Już śnieg leżał na wszystkich
drogach i pierwsze mrozy ścinały
rzeki, kiedy tłumy niedawno
politykującej szlachty
rozjeżdżały się z Warszawy.
Wielkie poczty pańskie i
pomniejsze posłów ziemskich
wychodziły z miasta z hukiem i
wrzawą. Buta rozpychała im
wszystkim serca, bo dopilnowali
swej źrenicy swobód, złotej
wolności szlacheckiej, i
przygięli karku królowi i jego
stronnikom. Przywiedli króla do
posłuszeństwa, przepędzili widmo
wzmocnionego królewskiego
majestatu, odebrali mu prawo
posiadania sił zbrojnych.
Czegóż więcej potrzeba było
paniątkom w tym nieszczęsnym
kraju, skoro przywołali króla do
porządku, zostawili go bez
pieniędzy i wojska. Odjeżdżali w
przekonaniu, że pokonali
największego wroga pańskiej
swawoli, a tym samym miłej
ojczyzny, bo czyjaż to była w
ich pojęciu ta ojczyzna, jeśli
nie ich, panów możnych,
utrzymujących całe zastępy
drobnej szlachty.
Poczty deputatów zatrzymywały
się teraz na postój w miastach i
dworach. Goszczone tam, piły i
wiwatowały głosząc zwycięstwo
Rzeczypospolitej nad królem.
- |Vivat |aurea |libertas!
Wolności nasze uratowane.
- Król jegomość wrócił do
zgody ze szlachtą i już nie
będzie się odtąd kumał z
żołnierstwem i z Kozakami.
Gdy się zdarzył ktoś z
trzeźwiejszą głową i narzekał
nieśmiało, że majestat króla
nadmiernie umniejszony i kto
wie, czyby nie zdała się większa
gwardia u boku królewskiego,
pieniacze z niedawnego sejmu w
głos wołali:
- Królowi jegomości wojsko
niepotrzebne. Własną piersią go
osłonimy, gdyby zaszła potrzeba.
Zresztą nic nie grozi
Rzeczypospolitej, potęga nasza
wielka.
- A jak, nie daj tego, Panie
Boże, Tatarzy czy Turcy nas
najadą?
- Najeżdżali i zawsze ostała
się miła ojczyzna. Są hetmani,
są regimenty pańskie, no i my,
panowie bracia, co nigdy, panie
tego, krwi nie szczędzimy.
Co prędzej wyliczano przy
okazji, ile to tysięcy gotowych
do obrony granic stoi u pana
Jeremiasza Wiśniowieckiego, ile
u pana Sieniawskiego, ile u
Zasławskiego, Lubomirskiego i
innych.
- Gdy to wszystko zbierze się
do kupy, waszmościowie kochani,
każdego wroga, gdzie pieprz
rośnie, przepędzimy. Król zaś
źle myślał nami pogardzając. Co
by to było, panowie, gdyby swoje
regimenty złączył z kozackimi?
Nasze ramię byłoby mu wtedy
niepotrzebne.
O haniebnym sejmie rozeszło
się po całym świecie.
Najwcześniejsze wiadomości
dotarły do Konstantynopola, bo
pobiegli z nimi szpiedzy
tureccy, których sporo było,
zwłaszcza wśród Ormian i
wędrownych kupców. Zresztą i
niektórzy wielcy panowie
pokwapili się usłużnie uwiadomić
sułtana, że żadna wojna z nim
nie grozi. Miał nadto sułtan w
ręku niedawne pisma
Ossolińskiego i Potockiego
wzmiankujące o pokojowych
zamiarach Rzeczypospolitej, ale
tym zapewnieniom nie mógł dawać
tyle wiary, ile poufnym,
posejmowym informacjom.
Toteż teraz po konstytucji
sejmowej, rozbrajającej
regimenty królewskie, radość
zapanowała w Stambule.
Wezyrowie, śledzący niedawno z
niepokojem przygotowania wojenne
Władysława i jego sojusze,
nabrali teraz ducha i radzili
sułtanowi:
- Trzeba szlachtę polską
utwierdzić w przekonaniu, że nic
jej nie grozi ad kraju Mahometa
ani od perekopskiego chana.
Skoro chcą pić po staremu i
zasypiać w błogiej beztrosce,
podeślijmy im trochę haszyszu.
Uradzono, że pojedzie do
Warszawy jako poseł Porty Sohaim
basza. Zawiezie listy głoszące,
że Porta Otomańska niczego nie
chce od Polski, tylko pokoju.
Szybki goniec pojedzie też do
chana z poleceniem, by i on
wysłał poselstwo, mówiąc, że
pragnie zgody i przyjaźni. A tym
sposobem, myślał sułtan wespół z
wezyrami, pozostanie w tej
chwili jedynie wojna z Wenecją,
a co spór z jednym państwem, to
nie z dwoma.
Już więc z początkiem stycznia
jechał ku Warszawie czausz
sułtana, pyszny Sohaim basza.
Wszedłszy w granice Polski wiódł
nocami tajemne rozmowy z kupcami
greckimi i ormiańskimi, z
których co drugi był nasłanym na
ziemie polskie przepatrywaczem,
w dzień zaś składał wizyty po
dworach panów wschodnich i w
każdej rezydencji pańskiej czy
szlacheckiej mówił o wiecznej
przyjaźni Porty dla narodu
szlacheckiego, z którym odtąd po
wiek wieków myśli sułtan żyć w
zgodzie i pokoju.
Pod koniec stycznia w
największy mróz wjechało
poselstwo sułtańskie do stolicy.
U bram miasta powitali go
dworzanie kanclerza, mieszczanie
zaś zawiedli czausza i jego
świtę do najbogatszej gospody na
Nowym Mieście.
Królowi nie w smak było
pokojowe poselstwo, ale choć
dawniej na samą jego zapowiedź
zżymał się, teraz pod naciskiem
senatu już na drugi dzień po
przyjeździe Sohaim baszy
wyznaczył mu audiencję.
O porze południowej ruszył
poseł turecki przez miasto z
całą paradą. Wiódł go na zamek
oddział gwardii królewskiej i
dwudziestu dworzan na bogato
odzianych koniach. Sohaim basza
siedział na swym karym
bachmacie, wypieszczonym i
oszczędzanym w czasie podróży,
bo dopiero dziś dźwigał siodło i
korpus swojego pana. Jedynym
człowiekiem w tym orszaku, który
szedł pieszo, był goniec Sohaim
baszy, śniady Kopt w białych
szarawarach, w wyzłacanym
kaftanie i w turbanie wielkim
jak głowa cukru. Kroczył powoli,
by dobrze widziały tłumy, że na
poduszce perłami wyszytej niesie
woreczek ze złotogłowiu, w
którym mieściło się pismo
zastępcy Mahometa na ziemi.
Szlachta i lud miejski gapili
się na owo widowisko, a ten i ów
cmokał z zachwytu.
- Wielce teraz ceni sułtan
Rzeczpospolitą i króla, skoro
poselstwo z taką paradą niesie
list do króla jegomości.
Gdy orszak wjechał na zamek,
powitał go u bram marszałek
dworu. Służba królewska
przytrzymała strzemię posłowi i
za chwilę poprzedzany kroczącym
wolno Koptem Sohaim basza wszedł
do sali senatu.
Władysław IV siedział na
tronie chmurny, skupiony w
sobie. Rozstawił szeroko nogi,
obie ręce wsparł na poręczach i
na przekór przyjaznym
spojrzeniom senatorów, jakich
nie szczędzili wysłannikowi
sułtana, on patrzył w czausza
niemal z pogardą.
Sohaim basza zdawał się być
onieśmielony wyrazem twarzy
królewskiej. Szedł krokiem
wolnym i niepewnym. Na
piętnaście kroków przed
stopniami tronu przystanął,
jakby pomieszany. Myślała
szlachta i biskupi, że jest tak
olśniony wspaniałością dworu i
powagą królewską, ale kto umiał
patrzeć, widział w oczach
czausza chytre, przemyślne
błyski.
Nagle Sohaim basza przebiegł
pędem wzorzysty dywan i padł na
kolana, potem bił twarzą u stóp
Władysława. Chwycił w dłonie
rąbek królewskiego płaszcza i
ucałował go z najwyższym
namaszczeniem.
Gdy król spuścił leniwie rękę,
poseł jego sułtańskiej mości
przytknął zimne usta do
królewskiej dłoni i teraz, jakby
oszołomiony tym zaszczytem, bił
znowu trzykrotnie czołem o
czerwony stopień tronu.
Potem zerwał się gwałtownie,
podbiegł do nieruchomego jak
słup Kopta i wziąwszy pełną
pereł poduszkę z wyzłacanym
wzorkiem, podał ją
Ossolińskiemu.
- Niegodne są moje nędzne
palce oddawać tych listów do rąk
największemu z władców
chrześcijaństwa, więc proszę
waszą książęcą mość o oddanie mi
tej przysługi.
Kanclerz rozsupłał złoty
woreczek, wyjął z niego list i
pokłoniwszy się oddał królowi.
- Niech tłumacz od razu
odczyta, bo nie chcemy zwlekać z
odpowiedzią - powiedział
Władysław, nawet nie ruszywszy
dłonią.
Zapadła cisza i niebawem jeden
z sekretarzy królewskich, który
się w niewoli bisurmańskiej
wprawił w mowie tureckiej,
rozwinął pismo i czytał:
- "Przysłałeś wasza królewska
mość gońca, z którego
wyrozumiałem, że przyjaźń z
Portą zachować usiłujesz.
Skarżysz się, że chan krymski
państwa przyjazne tobie napada i
pustoszy, i prosisz, abym mu
tego czynić zakazał. Wysłałem
list do niego, aby pod żadnym
pozorem przyjaźni nie rozrywać.
W paktach między nami napisano,
abyś kozackie łotrostwo pod
nazwą Dońskich i Zaporoskich
Kozaków od napadów wstrzymywał,
a ja chana tatarskiego i ordy
budziackie mocno trzymać będę. A
przy tym napisano, aby
poczciwość przymierza
przestrzeganą była, a ty już
drugi raz daniny chanowi nie
oddajesz, i owszem, posłów jego
zatrzymujesz. Ja zaś chanowi
rozkazałem, aby królestwa twego
najeżdżać się nie ważył i teraz
list do niego posyłam, byleś ty,
pamiętając na szczerość dawnej
naszej przyjaźni i na uczciwość
przymierza świętego, zwykłą
daninę chanowi oddawał i Kozaków
trzymał, iżby Dnieprem na Dunaj
pod nazwą Dońskich Kozaków nie
ważyli się wychodzić."
Władysław słuchał sułtańskiego
pisma z pozornym spokojem.
Drażniły go słowa o przyjaźni, o
świętym przymierzu, a nade
wszystko dotknęło go upominanie
się o haracz dla chana. Gdy
tłumacz czytał o "kozackim
łotrostwie", którym to mianem
sułtan nazywał dzielne i
najwierniejsze dotąd królowi
wojsko zaporoskie, Władysław
spojrzał spode łba na senatorów.
Żaden z nich nie objawił
grymasem twarzy najmniejszego
oburzenia, bo to, co sułtan
pisał, zgodne było z ich własnym
sądem. "Każdy z nich - myślał w
tej chwili Władysław - cieszy
się z obłudnych słów o
przyjaźni, raduje nawoływaniem
do poskromienia kozaczyzny.
Haracz też by już dawno posłali
dla świętego spokoju, byle
szable w rdzy utrzymywać i w
gnuśności handlować zbożem."
Gdy ucichł w komnacie głos
tłumacza, król poruszył się na
tronie. Już był gotów jak
najostrzej odpowiedzieć Sohaim
baszy, ale w tej chwili
ostudziło mu krew zimne
spojrzenie Ossolińskiego. Tym
wzrokiem, który z twarzy
królewskiej pobiegł ku całemu
gronu senatorów, kanclerz
spieszył królowi z cichą radą.
Trzeba było tak odpowiedzieć, by
nie wzburzyć swoimi słowami
senatorów rezydentów.
Pojął to król, ale mimo to nie
mogły mu przejść przez gardło
słowa zbyt układne i
pojednawcze. Zaczął:
- "Nie zrozumiał jego cesarska
mość, czego od niego sobie
życzymy. Żądałem, aby stosownie
do paktów Tatarów z Budziaków
wypędził i do Krymu przesiedlił.
Teraz więc, kiedy mi przez
ciebie, czauszu sułtański,
donosi, że tychże Tatarów chce
powściągnąć, ponownie żądam, aby
ich do Krymu przesiedlił, a
wtedy zakwitnie pokój między
nami..."
Przerwał, ale widać było, że
to tylko chwila pauzy potrzebna
mu do ułożenia myśli. Znów
spojrzał w twarze biskupów i w
ich zniewalające oczy. Wiedział,
czego od niego żądają -
przykładnej odpowiedzi na
wezwanie o spłacenie haraczu.
Zaczerpnął z gardła
umiarkowanego tonu i mówił:
- Na oddanie upominków się
zgodzę, ale jedynie pod
warunkiem, że Tatarzy najazdów
zaprzestaną, szkody nagrodzą,
jeńców z niewoli nam powrócą, z
Budziaków wypędzeni zostaną, a
gdy ich do posług wojennych
wezwę, obowiązki swoje wiernie
wypełniać będą.
Choć wbrew woli wykrztusił
obietnicę haraczu i ugasił tym
niepokój senatorów, to jednak
wprowadził ich w niepewność dość
ostro postawionymi warunkami. W
krótkiej przerwie, gdy tłumacz
oddawał myśl królewską tureckimi
słowami, biskup kujawski nie
krył wcale swojego
niezadowolenia z ostatnich słów
królewskich i nadał swojej
twarzy aż nazbyt wyraźny grymas
zdziwienia. Bo jakże to, król
nie czekając na radę senatu znów
sam pakty układa? Przecież, u
licha, stanęła niedawno
konstytucja, że sam żadnych
przymierzy z postronnymi nie
będzie zawierał ani zawartych
naruszał.
Król, udając, że nie widzi
wzburzenia na twarzy senatora,
podniósł głos i kończył swoją
wypowiedź:
- A że wolnym i swobodnym
jesteśmy królestwem i nie mamy
zwyczaju sami o wszystkim
decydować, sprawę Kozaków
odkładamy do najbliższego sejmu.
Wszystko, co mówiłem,
dostaniesz, baszo, na piśmie.
Z tymi słowami powstał z
tronu. Rzucił się powtórnie
Sohaim basza do nóg królewskich,
bił znowu czołem o dywan i
całował rąbek płaszcza.
Po skończonej audiencji
Władysław wyszedł pośpiesznie,
nie zamieniwszy jednego słowa z
senatorami. Odprowadzony przez
Kazanowskiego i Ossolińskiego do
swoich pokojów, zrzucił
gwałtownym ruchem płaszcz na
podłogę.
- Na kaduka mi ten poseł!
Haniebna,oszukańcza legacja,
wymyślona przez sułtana, by
zamydlić oczy wszystkiej
szlachcie. Zamknijcie go w wieży
i niech siedzi bisurman aż do
nowego sejmu! Teraz właśnie
potrzebny mi ten czausz
pogański, kiedy hrabia Magni
pisze mi z Wenecji, że Signoria
dodaje sto tysięcy talarów na
wyprawę turecką, a Ojciec święty
przyrzekł czterykroć sto tysięcy
skudów. Urządziłeś mnie,
Ossoliński, konstytucją na
niedawnym sejmie. Niechże ci Bóg
odpuści za to, żeście mi ręce i
usta powiązali.
Ossoliński odczekał, póki się
król nie wysapał.
- Nie ja, najjaśniejszy panie,
układałem konstytucję. Skoro ona
jest, nie radziłbym czegoś
nagłego robić z posłem
sułtańskim. Panowie senatorowie
byli obecni.
- I biskup kujawski - mruknął
król jeszcze teraz mając przed
oczyma nieufną twarz duchownego.
- No tak, bezsilny kraj. Listy
mi wypisz do sułtana, jak
mówiłem. Nawarzyli panowie piwa,
niech wypiją.
- Doniesiono, miłościwy panie,
że i chan już wysłał do nas
poselstwo. Przysłał mi pan
Grodzicki wiadomość pośpieszną,
że zeszłej niedzieli posłowie
tatarscy minęli twierdzę Kudak.
- Tych przed swoje oblicze nie
dopuszczę! Rozkazuję, byś ich
wstrzymał pięć mil od Warszawy i
niech tam aż do lata czekają.
Niech sejm z nimi rozmawia w
sprawie haraczu, mnie honor na
to nie pozwala.
- Stanie się według twojej
woli, najjaśniejszy panie!
Rozdział XXVIII
Arsenał pod rządami
Arciszewskiego pracował dalej,
jakby nie było haniebnej uchwały
sejmowej, zakazu zaciągów i
wizyt posłów sułtańskich. Gdy i
na biurko generała artylerii
przyszedł uniwersał królewski o
wstrzymaniu zbrojeń, Arciszewski
schował go do okutej almarii,
gdzie leżały poufne pisma,
dokumenty i szkice nowo
odlewanych armat, i odtąd nie
przejmował się groźbą infamii
tamże wypisanej.
Gdy wespół z Piotrem
przymykali wieko skrzyni,
powiedział:
- Ani mi pary z gęby przed
edelmanami i żołnierzami, że
jakieś uniwersały przyszły.
- Według rozkazu waszej
miłości.
Nie od dziś wiedział
przełożony nad armatą, że
uniwersały królewskie swoją
drogą, a wola królewska - swoją.
Zresztą król, który po staremu
bywał częstym gościem arsenału,
przy najbliższej okazji umocnił
Arciszewskiego w jego sądzie.
- Każę pisać te haniebne
papiery, bo inaczej to bym miał
rebelię szlachecką w kraju, ale
nie daj Boże, by pułkownicy
wzięli sobie do serca uniwersał
i przestraszyli się papieru.
Któż jak nie oni mają wiedzieć,
czy wojsko królowi potrzebne.
Przed tobą, coś żołnierz, a nie
pyskacz kręcony przez magnatów,
powiem prawdę. Kanclerz wysyła
królewskie uniwersały, a ja,
gdzie mogę, puszczam ludzi
zaufanych z cichą prośbą do
wojska, by się nie rozchodziło.
Przy takich rozmowach nie
bywało Piotra Opackiego, ale jak
wszyscy żołnierze wiedział, co w
trawie piszczy. Gdy zresztą
Piotr widział króla
wjeżdżającego ze swym synem do
arsenału, a potem
przyglądającego się puszkarzom
na polu ćwiczeń, razem z
wszystkimi ludźmi artyleryjskimi
odczuwał radość i wracała mu do
serca dawna otucha.
- Nie złamali króla jegomości.
Da Bóg, że jeszcze przygnie
karku królewiętom i wbrew ich
woli ruszy na Tatarów.
Marzyło się młodemu
człowiekowi, że i on pokaże, co
potrafi. Przez te dziesięć
miesięcy, jakie już spędził w
arsenale przy papierach, przy
sprzęcie i kartaunach, nabrał
znacznej wprawy żołnierskiej.
Douczył się fechtunku, bił z
dział niewiele gorzej od nowo
zaciągniętych puszkarzy, a
bywało, że jednym celnym
strzałem wywalał szopę na
dalekim brzegu Wisły. Cieszyło
go to wszystko, ale taki już
przy tym był, że nadzieja
jakiejś wojennej zasługi
nachodziła go wespół z myślą o
Anieli.
"Wyrzucić pijanego za drzwi to
nie żadna sztuka. Trzeba pokazać
kochanym Timom, że jeszcze inna
jest różnica między mną a
sławetnym bankierem."
Ale i nie o to tylko chodziło.
Dzień w dzień niepokoiła go
myśl, że gdy z wiosną, co było
już umówione z panem
Arciszewskim, pojedzie do
rodziców, czy powróci stamtąd z
ojcowską zgodą.
"Ojciec za młodzieniaszka mnie
miał - myślał - gdy wyprawiałem
się do Warszawy i takim mnie
dalej widzi, bo w listach odeń
czytuję stale napomnienia. A
przecież nie taki już jestem,
jak minionego roku, o świat się
otarłem, a jeszcze gdyby Bóg
zdarzył jaką wojenną zasługę, to
i rodzic popatrzyłby na mnie jak
na równego sobie, któremu własny
sąd przystoi nawet i w sprawie
ożenku."
Teraz gdy miał za sobą
życzliwość panny i jej rodziców,
narastał w nim niepokój o zgodę
własnych ojców, więc tęsknił do
kogoś, z kim by te wątpliwości
mógł roztrząsać. Gdy następnego
dnia, po pamiętnym wieczorze u
gisera, zwierzył. się
Arciszewskiemu ze swego
szczęścia, pan armatny uścisnął
go serdecznie i nawet natchnął
otuchą, że cóżby to był za
ojciec, co by synowi szczęścia
nie przyczynił, ale stary wódz
nie znał przecież Piotrowego
rodzica. Piotr zaś dobrze
wiedział, że im większe ubóstwo
przychodziło na dom
rodzicielski, tym bardziej
ojciec cenił jedyną chlubę, jaka
mu została, klejnot szlachecki.
Trudno było niepokoić swoimi
troskami pana armatnego zajętego
tylu ważnymi sprawami
wojskowymi, więc Piotr, choć od
niedawna pełen szczęścia,
biedził się sam na sam z
obawami.
Raz i drugi zaszedł do pałacu
Arde, by pogadać z Marcinem,
powinowatym przecie i dobrze
widzianym w rodzinie, ale
zaufany dworzanin kanclerza
miewał teraz zleceń co niemiara
i raz po raz wyjeżdżał to do
Wiśnicza z listami do
Lubomirskiego, to do prymasa
Łubieńskiego, odprowadzał nawet
z Warszawy ku Lublinowi i
poselstwo Sohaim baszy, a jeśli
już był w stolicy, asystował
swojemu panu.
Gdy go wreszcie raz dopadł
przed pałacem kanclerskim, witał
się z nim z pewnym zakłopotaniem
i niczym nie zawinionym
zawstydzeniem. Wszystko zaś
stąd, że dworzanin Ossolińskiego
błyszczał nowym strojem, od
świecących jak jaskier trzewików
aż po bogate pióra szwedzkiego
kapelusza. Minę miał jakby
stężałą, a gesty wydały się
Piotrowi bardziej pańskie niż
przedtem, niż nawet na weselu
Urszuli Ossolińskiej, gdzie mimo
wszystko Marcin Dębski ginął w
bogatym i strojnym tłumie.
- Ledwie cię poznałem. Drogo
się teraz nosisz.
Marcin ujął go za ramię gestem
serdecznym, ale jakby trochę
protekcyjnym.
- Nie będziemy jak mieszczki
rozmawiać na ulicy.
Chodźże do mnie, dawno cię nie
widziałem.
- Na jakiegoś wojewodzica czy
na starościca teraz patrzysz.
- Żartujesz, kochany kuzynie,
choć Bogiem a prawdą, nie żadne
oczywiście starostwo, ale zacną
dzierżawę wyrwałem dla mojego
ojca. Jak widzisz, pan
Ossoliński dba o swoich ludzi.
Wydobył coś niecoś dla mojego
rodzica, mianowicie w Płońskiem,
rozumiesz? Kilka wsi, z których
coś kapnie rodzicielowi, czyli i
mnie zarazem do trzosika...
- Ho, ho! Coraz wyżej
jedziesz.
- E, gdzie tam! - niby
zaprzeczał Marcin, mile
połaskotany po sercu zachwytem
ubogiego krewniaka. - Zasługi
daje mi teraz książę nieco
większe, bo i obowiązków wiele,
wyjazdów sporo do pańskich
dworów. Ale i ty przecie masz
niezgorzej u pana armatnego...
- Cóż ja? Jestem na
żołnierskim żołdzie. Arsenał nie
dwór, ale niech mnie Bóg skarze,
gdybym kiedykolwiek narzekał.
Takiego człowieka, jak pan
armatny, nie ma drugiego na
świecie.
Marcin uśmiechnął się jakoś
dziwnie i Piotr nie wiedział,
czy jest w tym uznanie czy
politowanie. Nie było czasu na
zastanawianie się, bo już
krewniak wprowadzał go do
swojego pomieszkania w pałacu.
Znaleźli się w obszernym
pokoju, dość dostatnio
urządzonym, a nawet pojawił się
zaraz pachołek do posług.
- Mieszkasz lepiej niż nasz
pan armatny - dziwił się Piotr i
siadł stropiony na brzeżku
tapczana.
- Normalna rzecz, tu pałac,
tam zbrojownia. Czekaj no,
poszukam jakiegoś trunku.
Podszedł do małego
sekretarzyka, wyciągnął jakąś
butelkę i nalał.
- Pij, mój kochany!
Francuskie! Od pana de Bregy
dostałem. Smakuje?
Piotr pociągnął jeden łyk i
drugi.
- Trochę widzi mi się
cierpkawe, ale niezłe.
Przyjaciel popatrzył na niego
okiem bywalca.
- W tym cały smak,
młodzieniaszku! Ale mam i
słodkie. Odstawże ten kubek, to
naleję.
- Daj pokój, i to dobre. Ja
tylko tak powiedziałem, bo mi
się zrazu zdawało, że cierpkie -
tłumaczył się Piotr.
Ale dworzanin Dębski już nie
wypuścił z rąk okazji, by
jeszcze bardziej zaimponować
krewniakowi. Przyniósł drugi
kielich i lał weń połyskliwe
wino koloru starego złota.
- Tokaj, Piotrze! Dobry, co?
Od razu idzie do głowy.
- Piłem taki u sławetnego Timy
- powiedział Piotr, by
zaznaczyć, że i on sroce spod
ogona nie wyleciał.
- Dalej koligacisz się z
mieszczanami?
- Zachodzę tam, wcale sobie
nie krzywdując.
- Oho, widzę, że coś się
święci.
Piotr onieśmielony dostatkiem,
w jakim zastał przyjaciela, już
miał zrezygnować ze zwierzeń,
ale Marcin znów nalał wina i
zachęcał:
- Mówże, bo widzę, że ci z
głowy nie wywiało.
Otworzył więc Piotr serce
przed kuzynem, wyznał mu
wszystko, z czym przyszedł,
swoją radość i niepokój o zgodę
ojca.
- Rzadka to rzecz - zaczął
poważnie Marcin - by się
szlachcic z dobrym klejnotem
wiązał z mieszczanami, choć i to
prawda, że nie ty staniesz się
łykiem, tylko ona wejdzie w dom
szlachecki. Nie jest to
wprawdzie droga w górę, ku
jakiej rwie się każdy urodzony,
ale skoro już ci tak w serce
zapadła, to cóż robić. Zawsze
mówiłem, że gdybyś poczekał,
inna by się nawinęła.
- Nie ma takiej drugiej na
świecie.
- Mój ty Piotrze, każdy
zakochany tak mówi.
- Ale ja wiem, że tylko przy
niej mogę kimś być w moim życiu.
Dla niej wszystkie siły z siebie
wydobędę i moja przyszła rodzina
będzie miała szacunek w
narodzie. Przecież młody jestem,
droga przede mną otwarta. Gdy
przyjdzie do jakiej sprawy,
ludzie wojenni pójdą w górę.
- No tak, ale jak żadnej
sprawy nie będzie?
Piotr nie odpowiedział. Marcin
znów trącił się z nim
kieliszkiem.
- Tak czy inaczej, piję twoje
i jej zdrowie.
- Dziękuję ci serdecznie,
Marcinie, Bóg zapłać! Gdy ją
poznasz, sam powiesz, że to
najzacniejsza z panien.
- W to wierzę. Myślę w tej
chwili, boś pytał, jak ojca
namówić. Jak widzisz, zaciągi
się rozwiązują, więc moim
zdaniem w najbliższym czasie nie
ma nadziei w żołnierce. Gdybyś
tak przeszedł na dwór jakiegoś
pana, to byś łatwiej doszedł do
zasług i jakąś wioskę wydębił.
Ojciec by w niej gospodarzył,
matka by się nie truła, że do
biedy idzie. Jasna rzecz, oboje
byliby wtedy łatwiejsi dla
ciebie.
- Nie rozumiem cię. Mam w panu
armatnym najlepszego
zwierzchnika i opiekuna, a ty
radzisz iść stamtąd na klamkę
pańską?
- Wiedziałem, że tak
odpowiesz, zresztą nie pierwszy
raz. Pięć lat ode mnieś młodszy
i niedawno z rodzinnej wioski
wyszedłeś, więc słuchaj bardziej
od ciebie doświadczonego.
Arsenał to służba, żołd, nie
powiem, ale na nim się kończy.
Kto zaś chce do czegoś dojść w
miłej ojczyźnie, musi z jakimś
panem się związać. Wtedy już
jesteś w stronnictwie i co tam
wniesiesz, muszą odpłacić.
Widzisz choćby po mnie. Jestem u
księcia, więc jak on w górę, to
i ja po drabinie postąpię, bo o
kogóż ma dbać, jak nie o swoich.
- No tak, ale za to trzeba być
kropla w kroplę podobnym do
swego pana. Tak samo mówić i
działać, jak chlebodawca każe.
- A jakże chcesz inaczej. Z
wojewodziców ani ty, ani ja nie
jesteśmy, by się nie liczyć z
drugimi.
Piotr łyknął wina, które teraz
naprawdę skwaśniało mu w ustach,
i odpowiedział skromnie:
- Ja inny jestem, pewnie
głupszy od ciebie i tak jak ty
nie umiałbym. Gdyby na przykład
przyszła panu ochota zdradzić
króla, to i ja to samo
musiałbym?
Marcin udał, że nie rozumie
aluzji. Odpowiedział
bagatelizująco:
- Jaka tam znowu zdrada...
- Pamiętasz, jak to było przed
rokiem? Mówiło się o potrzebie
wzmocnienia władzy królewskiej i
jeśli dobrze pamiętam, obaj
godziliśmy się.
- Było tak.
- A jak odpowiesz mi teraz,
gdy kanclerz od króla się
odwrócił? Diabli wzięli tę
wielką władzę królewską. Twój
Ossoliński umknął, a ty jak cień
musisz iść za swym panem.
- Polityka rzecz giętka.
Kanclerz głębiej patrzy od nas
obu. Obliczył, że teraz pora
niedogodna do tego i że król nie
wytrzyma oporu wielkich panów.
- Wytrzymałby, gdyby kanclerz
pieczęcie przyłożył. Wojsko
stanęłoby za królem, szlachta
byłaby swobodniejsza na sejmie,
nie musiałaby powtarzać tylko
tego, co każą panowie.
- Jakby było, tego nie wiem,
wiem, jak jest. Trzeba się
liczyć z tym, co widać wkoło.
Pomniejszona jest władza
królewska, a panowie górą, więc
przy nich przyszłość. Dlatego
radzę, byś się w czas rozglądał
za jakimś wielkim dworem.
Mógłbym cię zresztą niejednemu
naraić. Zważ i to, że pan
Arciszewski arianin, a na nich
coraz krzywiej patrzą.
- Król jegomość tak nie
patrzy.
- Ba, król! Teraz i duchowni
górą. Już się zaczyna nagonka na
Szlichtynga za jego heretyckie
książki. Zapowiadają, że w maju
będzie sejm, a na nim cała burza
o arian.
- Jam nie arianin.
- Ale i na ciebie cień padnie,
boś zaufany pana armatnego.
- On przecież do niczego mnie
nie zniewala. Szanuje moją
wiarę, ja jego i nigdy o tym nie
mówimy.
- Do żadnego ładu z tobą nie
dojdzie. Pytałeś, jak ojca
przekonać, więc radzę. Blask
łaski pańskiej wiele by ci
pomógł. A tak, czy ja wiem?
Rodzina twoja, nie wymawiając, w
niedostatku, więc jedno
pozostaje. Niech twój przyszły
teść sypnie sporym posagiem, to
wioskę sporszą kupisz i od razu
stary łaskawie popatrzy. Ileż ci
za nią dają te mieszczany?
Piotr zrobił wielkie oczy.
Nigdy o czymś podobnym nie
pomyślał, nawet, Bogiem a
prawdą, nie wiedział, ile tam
jest złota u starego Timy.
- Dość zasobny zapewne jest
mistrz, ale gdzież bym ja o
takie rzeczy pytał.
Teraz dworzanin kanclerski
uśmiechnął się z wyraźnym
politowaniem. Klepnął krewniaka
po ramieniu.
- Boże kochany, a na jakimże
ty świecie żyjesz? Jak już
mieszczkę brać, choćby
najgładszą, to niechże złotem
się opłacą, ród wzbogacą. Im nie
wolno kupować większej ziemi,
więc niechże, u licha, tobie
dadzą.
- Coś pewnie dadzą.
- Nie coś, naiwny Piotrze!
Dokładnie trzeba wszystko
wiedzieć przed ożenkiem, bo
wtedy z całą gębą staniesz przed
rodzicami. Wybadajże to jak
najprędzej.
- Nigdy. Spaliłbym się ze
wstydu i ona by mi tego nie
darowała.
- No to ja się o to wywiem.
Piotr gwałtownie zaprzeczył:
- Nic nie rób, niech się
dzieje wola boska! To ludzie
zacni i uczciwi. Gdyby się
dowiedzieli, żeś może ze mną w
zmowie, to nawet sam Tima, choć
mi tak życzliwy, gotów pomyśleć,
że szlachectwo sprzedaję za
pieniądze.
To powiedziawszy, dodał z
cicha:
- Kocham ją, a ty tego nie
pojmujesz.
Głos Piotra tak zmienił się
przy tych słowach, że nawet
Marcin doznał lekkiego
zawstydzenia. Położył mu rękę na
ramieniu i też innym głosem
odpowiedział:
- Tego jednego to ci naprawdę
zazdroszczę. Czy ja wiem, może
większa twoja racja niż moja? -
westchnął ciężko. - Gdy Bóg
zdarzy sposobność, spróbuję
jakoś wpłynąć na ojca twojego i
może spadnie ci ta troska z
głowy.
- Bóg ci zapłać, drogi
Marcinie.
Tego dnia wracał Piotr do
arsenału ze skołatanym sercem.
Niewiele zaznał pociechy. Nie
tyle zniechęcił się do swojego
krewnego, ile raczej ogarnęły go
niepewności ogólniejszej natury.
"Tak jak Marcin myśli
olbrzymia większość szlachty.
Dbają przede wszystkim o własną
kieszeń i węszą, przy kim
lepiej. Ja zaś jakbym był z
innej gliny. Po matce to mam, że
mi dukat nie świeci jak wieczna
pokusa przed oczami. Jak dotąd
nie biję pokłonów na pańskich
dworach i nie czekam, co mi z
łaski kapnie. To pewna, że tak
jak Marcin w życiu nie wyskoczę,
ale za to spokój mam i cięgiem
nie liczę, nie rachuję."
Gdy zobaczył przed sobą
wieżyczki arsenału i już dobiegł
do jego uszu głos bębnów,
odetchnął z ulgą.
"Ale, u licha, biorę żołd i
mam swój sąd o każdej rzeczy,
przed nikim się nie czołgam,
jedynie hołd oddaję
zwierzchnikom, jak potrza, z
żołnierskiej subordynacji. Ale
to nie to samo, co gibać krzyżem
na pokojach."
O tej porze zastał tu zwykły
pracowity ruch. Z szop
arsenałowych dobiegał huk
kowadeł i słychać było zgrzyty
pił w stolarni. Na placu
odbywała się musztra, to znów
przez drugie wrota wjeżdżały
lekkie trzyfuntowe działa
regimentowe, nowa chluba
artylerii pana armatnego.
"Wszystko idzie po dawnemu,
ruch u nas - cieszył się Piotr
na widok wojskowej skrzętności.
- Niech sobie gada, co chce, ten
świszczypała Marcin. Sprawa
będzie, a wtedy górą my
żołnierze, nie dworaki."
- Gdzie pan armatny? - zapytał
straży w bramie.
- W polu nad Wisłą z panem
Siemianowiczem i Getkantem.
Zlecił, by waszmość skoczył tam
zaraz po swoim powrocie.
Piotr siadł na konia i puścił
się północnym szlakiem ku
nadwiślańskim brzegom. Tu wśród
lasów bielańskich było małe
zaciszne pole ćwiczebne,
upatrzone przez pana armatnego
do specjalnych prób
artyleryjskich. Bywało tu kilku
zaledwie najprzedniejszych
puszkarzy, a z edelmanów tylko
Siemianowicz i Getkant, gdy
przyjechał z Krakowa.
Gdy Piotr dojeżdżał ku
kotlinie, zobaczył ich
wszystkich skupionych przy
sporym usypanym kopcu. Radzili
coś z generałem, mierzyli
przysadziste ocembrowanie z
grubych dębowych bali.
Do późnej nocy przygotowywano
tego dnia pierwszą próbę
wyrzucenia z moździerza pocisków
pomysłu mistrza Getkanta,
ogromniejszych, niż się dotąd
używało. Już zachód słońca
nadchodził i długie cienie
padały na kopiec ziemi usypanej
wokół działa, gdy wreszcie
kapitan Getkant, spocony jak
mysz, powiedział do
Arciszewskiego i puszkarzy:
- Myślę, żeśmy już wszystko
przewidzieli. Chyba nie wyrwie
tego z ziemi.
Pan armatny coś jeszcze
liczył, wodził palcem po
miotającym się na wietrze
papierze, zapełnionym cyframi i
liniami.
- Nie wiem, czy pale
wytrzymają. Jeśli, nie daj Boże,
i tym razem zepchnie w tył, to
trzeba je będzie związać kutymi
obręczami. Na wszelki wypadek
podsypcie jeszcze wyżej szaniec,
by się łatwiej mogli za nim
skryć puszkarze.
Znów porwali się za łopaty
żołnierze, edelmani i Piotr,
podsypali szaniec, potem go
ubili. Po raz ostatni podeszli
oficerowie do potężnej lufy
moździerza, który niemal pionowo
wyszczerzał paszczękę ku górze.
- Kąty mierzcie! - rozkazał
Arciszewski.
Wrzucono artyleryjski
kątomierz do lufy. Sprawdzono.
- Wszystko gotowe, wasza
miłość - powiedział Getkant,
blady ze wzruszenia.
Teraz pan armatny zwrócił się
do żołnierzy:
- Puszkarze, zaczynamy w imię
Boże.
- Według rozkazu - odkrzyknęli
żołnierze. Ten i ów przeżegnał
się, by z Bogiem zaczynać trudną
próbę.
Rozległy się jedna po drugiej
komendy:
- Na stanowiska!
- Wrzuć pocisk!
- Zabij!
Sprawnie wykonali.
- Zapłon!
- Teraz wszyscy na szaniec.
Padnij! Zostaje z lontem
cejkwart Szreder!
Gdy wszyscy pokładli się za
wałem, puszkarz Szreder wysunął
lont na długim kiju.
- Przyłóż lont!
- W imię Maryi! - szepnął
puszkarz i dotknął ognikiem
działa.
Huk szarpnął całym lasem,
jakby dziesięć piorunów runęło w
polanę. Zerwała się chmura dymu.
Tuman wyrwanej gliny wzburzył
się nad działem i padł poza
szaniec, na leżących tu dowódców
i żołnierzy.
W chwilę potem wszyscy, okryci
pyłem od czupryn po cholewy,
przypadli z powrotem do działa.
- Psiakrew, wyrwało, wasza
miłość! - jęknął rozczarowany
Getkant.
Lufa działa była w bok
skręcona, utraciła dawny
kierunek. Jeszcze zgrzytały
ocierające się pale i
trzeszczały drzazgi.
- Szatańska siła, wyrwało -
mruknął Arciszewski. -
Kamieniami musimy osadzić dno
dołu i sprawić okucia na dyle.
Puszkarze mokrzy od potu stali
przy moździerzu zawiedzeni,
patrzyli bezradni na
zmarkotniałego inżyniera
Getkanta.
- Trzeci raz próbujemy i nie
dajemy rady, mości generale -
powiedział stroskany oficer.
- Trudno, oberszterze,
pojutrze zrobimy czwartą próbę.
A wy - zwrócił się Arciszewski
do puszkarzy - choć nie poszło,
jak trzeba, ów obiecany garniec
wina dostaniecie w arsenale. Ino
mi dalej język trzymać za zębami
i nie gadać, co się tu próbuje.
Nakryć to wszystko gałęziami i
pilnować!
Rozdział XXIX
Dalej szła praca artylerzystów
w arsenale, na ćwiczebnych
polach i w lasach bielańskich
przy próbach z nowymi
moździerzami. Nie przybywało
wprawdzie puszkarzy, ale cały
zaciąg trwał dalej na swoich
stanowiskach, bo pan armatny
nikogo nie zwolnił. Były
wprawdzie kłopoty z wypłatą
żołdu, ale wiedział o tym tylko
przełożony nad armatą i Opacki,
bo oni dwaj w tajemnicy przed
żołnierstwem borykali się z tą
troską. Gdy na przykład w ciągu
kwietnia brakło pieniędzy na
wypłatę zaległego żołdu
żołnierskiego i Piotr zdał z
tego sprawę Arciszewskiemu,
usłyszał ze zdziwieniem taką
odpowiedź:
- Jakże ci brakuje, skoro masz
jeszcze trzy tysiące na
rachunku?
- To zasługi waszej miłości za
rok ubiegły, dotąd nie podjęte.
- A ty myślisz, że będę je
brał, choć dla ludzi
artyleryjskich brakuje? Każ z
tej sumy wypłacić wszystkim
należności co do grosza. Z moją
zasługą poczekam do drugiej
kwarty.
- Według woli waszej miłości.
Gdy puszkarze, cieśle,
miedziorytnicy, rozochocili się
tego dnia uradowani wypłatą
żołdu, Piotr, zdawszy rachunek
panu armatnemu, patrzył z
nieukrywanym zachwytem w jego
pogodną twarz i myślał w duchu:
"I od takiego zwierzchnika
chciał mnie odciągnąć głupi
Marcin. To człowiek, któremu
równego nie masz w całej
Rzeczypospolitej."
Pan armatny zaś, nie od dziś
zresztą, spuszczał w takich
chwilach powieki, by ukryć swoje
oczy przed rozbrajającym
spojrzeniem Opackiego i całkiem
inne niż u tamtego nachodziły go
myśli.
"Czasem patrzy we mnie tak
przejmującym wzrokiem, że, nie
daj Boże, bym się zarumienił."
W takich bowiem chwilach stary
żołnierz czuł na sobie wzrok nie
Piotra, ale dawnej panny
Sucheckiej. Wrażenie, jakie na
nim zrobił syn Opackiej za
pierwszym jego przybyciem do
arsenału, w istocie nigdy nie
osłabło. Nie zapominał o tym
nawet w chwilach, gdy
przedmiotem rozmów były sprawy
artyleryjskie, gdy młody
człowiek słuchał, a dowódca
rozkazywał. Ilekroć jednak
zdarzyła się rozmowa o innych,
bardziej ludzkich sprawach, ile
razy na przykład potrącano o
sprawy rodzinne czy młodzieńcze
troski zakochanego Piotra,
Arciszewski przestawał być
wodzem artylerii, a stawał się
młodym Krzysztofem z Arciszewa.
Nie wiedział o tym młody
szlachcic, że pan armatny
spuszcza niekiedy wzrok przed
jego spojrzeniem jedynie z tej
przyczyny, że walczy z nawrotami
pamięci. Nierzadko po takiej
rozmowie Krzysztof Arciszewski
zostawszy sam w izbie popadał w
zadumę, a w jego starej
wyobraźni pojawiała się postać
matki Piotra i jedna chwila z
dawnego życia nieodmienna, na
całe życie zapamiętana. Nie
słyszał wtedy okrzyków warty ani
bębnów, ani musztry za oknem i
jakby siedział nie w izbie
arsenału, ale w saniach jadących
po puszystym śniegu w lasach pod
Buczyną. Wtedy wspominał
najrozkoszniejszą chwilę swojego
życia, pierwsze zbliżenie się do
Renaty, drżenie palców, jakimi
pieścił maleńką dłoń ukochanej,
muskający dotyk jej futra.
Niekiedy uciekał od tego obrazu
w puszczę brazylijską i z
przerażeniem stwierdzał, że
trudno mu już widzieć w
wyobraźni twarz Hindersona,
księcia de Nassau, Fernandeza
czy Foultonsa. Pojawiały się już
one jako zamazane zjawy,
bezkrwiste, coraz bardziej
pozbawione ciała i rysów, a
tymczasem obraz utraconej przed
tylu laty Renaty, jedynej
kobiety, którą w życiu pokochał,
był nawet teraz, w starych
latach, pełen prawdy, nad wyraz
żywy, nasycony wszystkimi
wrytymi w pamięć szczegółami.
Nie brakło w tym zwidzeniu ani
zapachu włosów, rumieńców
policzków, dźwięku głosu, ciepła
jej ręki i oddechu.
Karcił się w duchu w takich
chwilach, próbował strząsnąć z
głowy majaki i mówił półgłosem
do siebie:
- Boże święty, jakże jestem
stary. Zwidzenia mnie nachodzą.
Gdyby ten młody człowiek znał
moje majaczenia, miałby ze mnie
nie lada pośmiewisko.
To oczywiście nie zmieniało
faktu, że pan armatny kochał
młodego człowieka, a niekiedy
próbował przed samym sobą z tego
uczucia się usprawiedliwić.
"Czy miłuję go dlatego, że do
mnie przywiązany i pod każdym
względem godny zaufania, czy też
dla tej przyczyny, że widzę w
nim jej odbicie i, Bogiem a
prawdą, mam w tym niejaką
pociechę?"
Każda sprawa Piotra była mu
bliższą niż troski innych
żołnierzy arsenału, choć pan
armatny nie będąc zimnym i
oschłym zwierzchnikiem lubił
wkraczać w ludzkie potrzeby z
radą czy pomocą. Nawet i za
cieślą Sebastianem jeszcze dziś
wstawiał się pismem do rodziny
Tarnowskiego, gdy hulaka
uciekając przed karą za zbrodnię
ukrył się pod zakonnym habitem.
Niemniej jednak jego życzliwość
dla Piotra była inna, miała coś
z ojcowskiego niepokoju o syna.
Cóż bowiem obchodziły pana
armatnego sercowe niedole innych
młodych, edelmanów czy
puszkarzy, a jeśli chodzi o
Opackiego, to żył jego troską,
nadzieją czy szczęściem i lubił
od czasu do czasu nagabywać go
na ten temat.
I tak na przykład jednego dnia
kwietniowego, przywoławszy
Piotra pod jakimś urzędowym
pretekstem, zagadnął:
- Chodzisz mi tutaj po
arsenale z chmurą na czole i nic
nie gadasz o swoich sprawach.
Mówiłeś kiedyś, że się
niepokoisz o zgodę rodziców na
swój ożenek. Dlaczego, u licha,
nie prosisz o pozwolenie wyjazdu
do ojców?
- Wasza miłość od świtu do
nocy przy tych armatnych
sprawach, jakże mi w takiej
gorączce prosić o wyjazd. Ze
trzy niedziele trzeba by mi na
to zmitrężyć.
- A list jakiś już napisałeś?
- Do pani matki pisząc, coś
niecoś wspomniałem.
- Do pani matki tylko? A ojca
nie masz?
- Z ojcem gorsza sprawa,
umyśliłem bodaj matkę zjednać.
- Nie rozumiem, co ty
zamierzasz! Ślub brać, nie
padłszy przedtem do nóg
rodzicom? Nie daj Boże, by tak
było, chyba... w ostatniej
alteracji. Mój przyjacielu, jak
tylko sejm majowy przejdzie,
pojedziesz, obłapisz oboje za
nogi i wesele będzie w lecie czy
na jesieni.
- Bóg zapłać waszej miłości.
Może i dwie niedziele na podróż
wystarczą. Byle tylko ten
ojciec...
- Może jakie listy pomogą. Dam
ci pismo od siebie, by wiedzieli
w domu, co zacz ten Tima i jego
rodzina. A jak się ojciec nie
zgodzi, to jeszcze stać mnie na
to, bym sam do niego pojechał.
- O Boże, nieba mi chce wasza
miłość przychylić. Bóg zapłać
waszej miłości.
Czekał więc Piotr końca maja i
z jeszcze większą niż dotąd
gorliwością oddawał się sprawom
arsenału, by zapracować na łaskę
pana armatnego. A mitręgi nie
było w arsenale, jeno pracy po
uszy. Dopłynęła wreszcie część
kwarty od panów skarbowych, więc
trzeba było porządkować stare i
nowe zamówienia. Z nowymi
potrzebami przybywali
oficerowie artyleryjscy z Baru,
Kudaku, które to warownie kazał
król Władysław mocniej zasilić
artyleryjskim sprzętem. To znów
zjeżdżali majętni kupcy z
Gdańska po dawne należności.
Doszły jeszcze nowe kontrakty z
gdańszczanami, Pilgramem i
Spiringiem, o dostawę kilkuset
beczek prochu, które na dodatek
trzeba było potajemnie
sprowadzić do Warszawy.
A jeszcze przybywali za wolą
armatnego cieśle okrętowi i
Arciszewski, mając u boku swego
sekretarza, radził z nimi całymi
dniami nad budową nowo
pomyślanych, przenośnych łodzi
pontonowych.
Przy tym szła musztra i
ćwiczenia. Niezmordowany generał
artylerii koronnej, jak tylko
dżdżu nie było, brał z sobą
Getkanta i Piotra na bielańską
polanę, próbował ów moździerz w
ziemi cembrowany. Gdy wreszcie
mosiężny olbrzym wyrzucił z
siebie ogromną kulę i ani na
ćwierć cala nie drgnął w
posadach, pan armatny po
chlubnej próbie wcale nie osiadł
na laurach.
- Jeden jest, dzięki Bogu, i
to taki, co by nam mogli
pozazdrościć Olendry i Szwedzi.
Trzeba co najmniej pięć takich
przysposobić, a na razie niech
się na tym ćwiczą puszkarze.
Dalej szły musztry i próby z
kartaunami i z działkami
przenośnymi. Nadto zaś
przybywało co dnia moc
rynsztunku, muszkietów, pik,
prochów, lontów, drabin
oblężniczych i śrutownic.
W tym czasie przyszedł też
sejm majowy, znów hałaśliwy i
butny jak poprzedni. Posłowie
ziemscy wsiedli obecnie na
innego konika. Skoro władza
królewska była już pomniejszona,
wydało się deputatom, że pora
dogodna wytępić drugie
niebezpieczeństwo grożące miłej
ojczyźnie, czyli zdławić ruch
dysydencki. Wielu fanatyków
religijnych nie zapomniało dotąd
królowi, że na synodzie w
Toruniu, na owym |colloquium
|charitativum chciał godzić
różnowierców i kacerzy z
katolikami. A w jakim celu to
robił, jeśli nie po to, by
podnieść powagę swojego
majestatu?
Rozpętano więc na sejmie spory
religijne. Wrzeszczeli jedni i
drudzy, katolicy i różnowiercy,
grzmiała sala sejmu i senatu od
huku wyzwisk i wzywania Boga na
pomoc. Znów jak poprzednio
poleciały wszystkie szyby i
przez sześć tygodni żadna
konstytucja nie przeszła.
Pokłócona szlachta katolicka i
luterska jedno tylko w zgodzie
uchwaliła - potępienie
znienawidzonych arian. Wśród
fanatycznej wrzawy skazano
sejmowym wyrokiem Szlichtynga za
obrazę majestatu boskiego na
karę śmierci i na utratę
wszystkich majętności. Ku
pospólnej radości uchwalono
spalić na Rynku warszawskim
wszystkie księgi ariańskiego
teologa.Tylko nieliczni deputaci
załamywali ręce i biadali w
duchu, że w ich obecności kończy
się jedna z chlub
Rzeczypospolitej, tolerancja,
którą dotąd przez wieki świeciła
miła ojczyzna całemu światu.
Nie tylko na Szlichtyngu się
skrupiło. Rozpanoszona szlachta
uchwaliła nadto, że należy
zburzyć wszystkie szkoły
ariańskie, a kto by śmiał księgę
ariańską drukować, będzie odtąd
karą śmierci zgładzony. Nie tak
łatwo poszło z kalwinami,
których sądzono o obalenie
krzyży przydrożnych na Litwie.
Przez dwa tygodnie ciągniono
na ten temat oracje sejmowe, ale
wystarczyło, by wkroczył na salę
obrad sam winowajca, książę
Janusz Radziwiłł, za którego
przyczyną krzyże na Litwie
wywracano. Wyparł się winy i
zagroził zerwaniem sejmu, jeśli
od sądu nad nim nie odstąpią.
Sejm, tak ostry dla mieszczanina
Szlichtynga, od razu złagodniał
dla magnata i książę litewski
wyszedł z Izby Poselskiej bez
żadnego moralnego szwanku.
Władysław IV śledził z
początku obrady sejmowe z pewną
nadzieją. Niedawno za
pośrednictwem nuncjusza
papieskiego, Jana de Torres
otrzymał breve od Ojca świętego,
zachęcające szlachtę do poparcia
wojennych zamiarów króla i wraz
z Ossolińskim łudził się, że pod
wpływem głosu papieża biskupi
zmienią dawne stanowisko i
zniosą zeszłoroczną konstytucję.
Doczekawszy się zamiast tego
burd religijnych w sejmie, opadł
na duchu i stracił już wszelką
nadzieję na przychylność Izby.
Powiedział wtedy do
Fanfoniego:
- Zabiegi Ossolińskiego wokół
jezuitów nic nie pomogły.
Biskupowie zamiast uzbrojenia
ojczyzny i wyprawy tureckiej
umyślili dać papieżowi inny
podarunek - zniszczenie
dysydentów.
Odtąd z wielką apatią
wysłuchiwał relacji marszałków i
sekretarzy o sporach toczących
się w Izbie Poselskiej. Gdy zaś
któregoś dnia przyszło mu dla
zachowania obyczaju zasiąść na
tronie przed połączonym sejmem i
senatem, to i wtedy musiał
cierpieć jedynie samą gorycz.
Przyszło mu słuchać butnej
przemowy biskupa kujawskiego,
rej wodzącego na tegorocznym
sejmie.
Magnat karcił po staremu króla
i jego otoczenie, "które serce
królewskie przeciwko narodowi
truje".
- Pokornie proszę waszą
królewską mość, abyś zechciał
ekspediować od boku swego
hrabiego Magni, księdza
kapucyna, Fanfoniego i Biboniego
jako szkodliwe subiekta.
Tajemnice oni wydają, a nawet do
tej ciekawości przyszli, że na
tym ganku w izbie senatorskiej
nas mówiących podsłuchują. Rad
bym spytać pana posła
weneckiego, czyby mi pozwoliła
Rzeczpospolita Wenecka
podsłuchiwać tak swoje rady?
Król słuchał tych słów z
resztkami cierpliwości, mimo że
z loży na ganku doszedł do jego
uszu okrzyk obrażonej Marii
Ludwiki. Widział król, jak
wychodzi z sali królowa, cały
dwór i posłowie państw obcych,
ale i ten protest jeszcze nie
skłonił go do jakiejś reakcji.
Patrząc na zachłystującego się
swoją mową senatora, myślał:
"Może, u licha, teraz, gdy
obraził królową i państwa
przyjazne, wreszcie się
opamięta."
Mylił się. Magnat uznał
wyjście królowej za pierwsze
swoje zwycięstwo. Nasycił swoją
mowę jeszcze większą
gwałtownością i zwracał się
teraz wprost do króla.
Przypominając niedawne czasy
wychwalał sułtana za jego
pokojowe poselstwo i ganił króla
za nieufność do Porty.
- Na wojnę turecką nie
pozwalam! - wołał do całej sali.
- Trzeba wysłać posłów do
sułtana, a nade wszystko surowo
zakazać Kozakom, by na morze nie
wychodzili. Ziemię im teraz
orać, a nie wojować!
Tego już król nie wytrzymał.
- Głupiec - szepnął przez
zaciśnięte zęby. "Tak on rozumie
honor swojej ojczyzny. Sułtana
za nogi obłapić, a własne wojsko
do gnoju zapędzić. Niechże sami
do siebie te głupstwa gadają"
To pomyślawszy powstał w
czasie oracji biskupa i z
podniesioną głową wyszedł z
sejmowej izby.
Sejm biegł dalej. O obronie
ojczyzny nie radzono, jak i
słowem nie wspomniano o pustym
skarbie koronnym. Ledwie w
ostatnią noc obrad sejmowych
przepchał Ossoliński uchwałę o
zatrzymaniu bodaj wojska
kwarcianego, ale gdy podjął
próbę uzyskania podatków na
pokrycie zaległego żołdu,
zahuczały go zewsząd głosy:
- Niech ci płacą, co króla do
wojny namawiali. Ani grosza nie
damy na królewską samowolę.
- Nie pozwalamy! Jeśli król
będzie od nas tego żądał, sejm
zerwiemy.
Sejm mógł być istotnie zerwany
nawet w ostatniej godzinie
obrad, a wtedy już uchwalone
rezolucje traciły swoją ważność.
Wobec tego stary wyga Ossoliński
wycofał wnioski królewskie i
sejm w tryumfie zakończono.
Szlachta pyszna i dumna z
przebiegu obrad wyległa z zamku
na ulicę i przez resztę nocy
piła na cześć złotej wolności.
Ale i tym razem król, wyzuty z
praw i skarbu, nie dał za
wygraną. Przez wiernych sobie
stronników, przez zaufanych
dworzan, sekretarzy i wyższych
oficerów usiłował podtrzymać
wojennego ducha w narodzie.
Wprawdzie rozstawione tu i
ówdzie po dalszych województwach
regimenty rozsypywały się,
tępione przez szlacheckie watahy
i głodzone wstrzymywaniem im
strawy, ale duża część zaciągów
stała w karności i pogotowiu,
czekając cierpliwie na żołd i na
wojenną kampanię.
Bywał i teraz król w arsenale,
w lektyce przynoszony, bo już na
konia nie mógł skoczyć. Zasiadał
z Krzysztofem Arciszewskim przy
dzbanie wina i szukał pociechy w
trunku i w rozmowie z
najwierniejszym żołnierzem.
- Już wiarę w ludzi tracę.
Boję się - mówił - że czasami i
ty mnie nie rozumiesz. Mój
Arciszewski, niczego nie chcę,
tylko siły dla tego państwa, a
oni od potęgi uciekają. Głupcy,
głupcy, Boże jedyny! Łudziłem
się, że ich nauczę mądrego
myślenia o ojczyźnie, o
bezpieczeństwie ich własnych
włości, ale od nadmiaru złota i
tłuszczu rozsądek im się całkiem
przytępił.
- Dobrze rozumiem,
najjaśniejszy panie! Dla waszej
królewskiej mości skąpią
podatków na żołnierza, a ileż
uzbrojonych, choćby w czasie
ostatniego sejmu, przywiódł do
Warszawy chorąży Koniecpolski
czy Jeremiasz Wiśniowiecki. Całe
miasto wojskiem obstawili...
- Krew się burzy, gdy to
słyszę. Prawdę mówisz, obaj
mieli po pięć tysięcy żołnierzy,
które wiedli ku Warszawie tysiąc
kilometrów, aż od Dzikich Pól.
Jeden bał się drugiego, więc tak
zbrojnie na sejm zajeżdżali.
Gdybym ich nie pogodził, to
zamiast wojny tureckiej
mielibyśmy wojnę królewiąt pod
Warszawą czy w mieście. Ale w
tym całe nieszczęście, że na
prywatę wojsko jest, nie ma go
dla króla i dla chwały
Rzeczypospolitej.
Wstał z krzesła, bo od wina
energia zawsze w niego
wstępowała, i teraz mówił z
jeszcze większym wzburzeniem:
- Dla prywaty szli tu całymi
taborami, obozy zbudowali pod
Warszawą. Ale gdybym im kazał
oddać te siły na użytek ojczyzny
lub gdybym takie same jak oni
chciał mieć, wrzeszczeliby, że
to |absolutum |dominium. A tak
to oni mają w kraju pańskie
|absolutum |dominium. Tak, mój
Arciszewski... - Teraz
uśmiechnął się ironicznie i
ciągnął. - Ale mam na nich
sposób. Muszą ruszyć, gdy im
Tatarzy na kark zjadą. - Chcą,
durnie, bym Kozaków za łeb wziął
i broń im z rąk wytrącił, ale
niedoczekanie ich. Kozacy potąd
przy nas, póki ich mamy za
żołnierzy. Słuchaj, mój
Arciszewski, bo tobie zawsze
mówię prawdę. Poseł chana czeka
nadaremnie kilka miesięcy na
odpowiedź, ale skoro sejm się
skończył, przepędzę tych
Nogajców od siebie. Żadnej
przyjaźni nie ma z Tatarami.
Gdybym, nie daj Boże, do tego
dopuścił, całe kozactwo wyprze
się Rzeczypospolitej. Kozacy z
nami w przyjaźni, nie Tatarzy.
Pociągnął łyk wina i spokojnie
teraz, zimno zapytał:
- Masz już te mostołodzie
gotowe?
- Wykonane. Przyszły niedawno
z Torunia.
- Wyślij wszystkie na
Zaporoże. Niech Kozacy widzą, że
mimo konstytucji sejmowej król
myśli po staremu. Niepokoje tam
coraz większe, bo z ordą nie
zaczynamy, żołdu nie płacimy i
nie powiększamy liczby
rejestrowych. Dziwię się i
miłuję ich za to, że jeszcze
cierpliwie czekają, kiedy pójdą
pod moim dowództwem na Budziaki
i na Perekop.
- Orda to wróg wieczny Polski,
Moskwy i kozaczyzny. Jeśli te
trzy siły się połączą, zakwitnie
wreszcie pokój na Dzikich
Polach. Tylko nasi panowie
kresowi tego nie pojmują.
- Pojmują, mój Arciszewski,
ale każdy z nich z nadmiernej
chciwości tak wlazł Kozakom za
skórę, że już wyjścia nie widzi
i chciałby ich w ryzach trzymać.
- Wiśniowiecki na przykład
bardziej się boi swojego ludu
niż Tatarów.
Gdy padło to nazwisko
magnackie, król aż się skrzywił.
- Wiśniowiecki... to jedna
pycha, człowiek nędzny. Dumę ma
giętką, skoro dawniej kłaniał
się ikonie, a teraz udaje
katolika. Czekał na buławę
polną, ale jej ode mnie nie
dostawszy, chodzi po stepach
zaporoskich jak sęp ponury. Bóg
mnie oświecił, że mu jej nie
dałem, bo obraziłbym tym
wszystką kozaczyznę.
Arciszewskiego świerzbił
język, by powiedzieć, że Potocki
i nowy hetman polny Kalinowski
wcale nie łagodniejsi od
tamtego, ale właśnie sam król o
tym napomknął:
- Potocki katem był dla
Kozaków, ale teraz, wdzięczny mi
za wielką buławę, słucha mojej
woli. Rozpisał listy po kraju o
niebezpieczeństwie tatarskim i
popiera moje zamiary.
- A Koniecpolski? - zapytał
Arciszewski, nie chcąc wspominać
o hetmanie Kalinowskim, niedawno
przecie przez króla mianowanym.
- Koniecpolski taki sam jak
tamci. Jeśli co mnie raduje, to
chyba to, że z Wiśniowieckim ma
na pieńku, a gdy dwóch się źre,
trzeci korzysta, znaczy się
król, w tym wypadku.
- Mówiłeś, miłościwy panie,
żeś ich w czasie sejmu pogodził.
- Tak ich pogodziłem - król
zaśmiał się na cały głos - że
jeden i drugi nadal szczerzą
zęby na siebie. Na moich oczach
obłapili się ramionami, ale
żaden gęby nie otworzył. Wiesz,
co powiedział potem do mnie
chorąży? "Co mi po takiej
ugodzie, która wybuchnie w
jeszcze większą nieprzyjaźń."
Tyle więc pociechy królewskiej,
że niekiedy i magnaci na siebie
następują. Tym bardziej,
widzisz, ważna dla nas na tych
ziemiach trzecia siła -
kozaczyzna. Umyśliłem posłać do
Moskwy Kisiela, by odnowił
przymierze przeciw Tatarom, a
Ossoliński pojedzie w tajnym
poselstwie do Kozaków, zawiezie
im chorągiew i buławy...
- Ossoliński? - zdziwił się
niepomiernie pan armatny. -
Miłościwy pan już mu całkiem
darował, że nie stanął za
majestatem?
- Jakiego mam kanclerza, takim
się muszę posługiwać. Wie on, że
go szlachta po staremu
nienawidzi, więc mimo wszystko
bliżej mu do króla niż do
magnatów... Poza tym poseł to
nader giętki i może Kozaków
utrzymać przy królu. Nie daj
Boże, by szlachta o tym
poselstwie wiedziała...
Dobrą jeszcze godzinę bawił
król tego dnia w arsenale. Z
radosnym błyskiem w oczach
nadsłuchiwał bębnów bijących za
oknem,okrzyków oberszterów
wjeżdżających z działami na
dziedziniec. Pytał jeszcze o
nadesłany rynsztunek, o
cembrowane w ziemi moździerze,
chwalił skrzętność armatnego i
dalszy wzrost artyleryjskiej
potęgi.
- Ty jeden ani na mgnienie oka
nie ustałeś w gotowaniu siły
wojskowej. Ile razy tu jestem,
wstępuje we mnie dawna otucha.
Byle tak dalej, mój Arciszewski,
a może, da Bóg, że będziesz
walił z tych armat w mury
Adrianopola.
Arciszewski nie miał tak
pochopnej wyobraźni. Podziękował
uśmiechem i odparł:
- Byle na Krym wejść wespół z
Moskwą i Kozakami. I to byłaby
wielka chwała.
- Powiadasz, że Krym
wystarczy?
Władysław przymrużył oczy.
Chyba widział w tej chwili
skaliste brzegi tatarskiego
półwyspu i swoje wojska stojące
u czarnych wód południowego
morza, bo powiedział:
- Stanąć kiedyś na brzegu tego
półwyspu... Pokazałbym stamtąd
Zygmuntowi mury Adrianopola. Bo
jeśli ja do nich nie dotrę, to
wierzę, że kiedyś królewicz
zatknie tam naszą chorągiew...
Oczy króla pałały, ogień
błyskał w czarnych źrenicach.
Pod wpływem tego wzroku zakradł
się niepokój w serce
Arciszewskiego. "Wielkie są
zamiary króla - myślał - ale czy
ma siłę po temu? Trudno wierzyć,
by teraz, gdy całemu światu
wiadomo o pognębieniu króla
przez panów, mógł Ossoliński
pozyskać Kozaków i Moskwę."
Nie wyraził jednak tych
wątpliwości ani słowem, ani
nawet drgnieniem powiek.
Zresztą król już wstawał.
- Arciszewski, rób dalej
swoje. Bóg ci zapłać za wierną
służbę, może kiedyś inaczej, a
nie słowem zapłacę.
- Nie o nagrodzie myślę -
pokłonił się Arciszewski - ale o
chwale ojczyzny i waszej
królewskiej mości. - Już u drzwi
dodał: - Może najjaśniejszy pan
spocznie, zaraz poślę dworzan po
lektykę.
- Konia niech dają! Na siodle
wrócę ku zamkowi.
Rozdział XXX
Zima tego roku ścięła
wszystkie rzeki. Brzegi zasypało
śniegami, że nie mógłbyś teraz
dociec, gdzie tu był na jesieni
step, a gdzie woda. Nad zamarzłą
ziemią stało za dnia wysokie,
czyste jak kryształ niebo z
dalekim, szybko umykającym
słońcem, nocą zdawały się
trzaskać nad głowami gwiazdy
siejące z nieba tysiącami iskier
przejmujących do kości. Zginęły
wszelkie szlaki i trakty,
wkopały się w zaspy śnieżne rude
chutory i wszelakie domostwa,
więc nie po widoku dachów, ale
smużkach dymu można było
rozeznać, gdzie pusty step, a
kędy przytuliła się żyjąca
istota.
Na Dzikich Polach, wśród
zmarzniętej pustyni nad brzegami
rzeki Inguł i Ingulec, między
Żółtymi Wodami a Tomachówką i
jeszcze dalej, wśród brzegów
Końskich Wód, zdawało się nie
istnieć w tej chwili życie.
Tylko wprawny w oku widział o
tej porze ślady kopyt i płóz,
które tędy biegły w niewiadomym
kierunku i celu. Niekiedy można
było uwidzieć i człowieka
idącego, prawie po pas zapadłego
w śniegu. Dla spostrzegawczego
człeka i to było jeszcze godne
uwagi, że najczęściej szlak taki
biegł z dala od pańskich dworów
i folwarków, zawsze w kierunku
niskich chutorów, owych smużek
dymu ulatujących z niewidocznych
dachów.
Tymi śladami szło ku
ukraińskim chutorom złowróżbne
jasnowidztwo, plotka lub zgoła
niewiarygodna wiadomość. Jedne z
nich mówiły, że król w Warszawie
nie z panami, lecz z kozactwem
trzyma i jak tylko puszczą lody,
zwoła ku sobie stutysięczne
wojsko zaporoskie, przepędzi
Żydów, łupicieli i zdzierców
ludu ukraińskiego, wszelkich
dzierżawców i podstarościch.
Zapowiadano, że sądy odprawi nad
łgarzami, nad oszustami i nad
złymi panami, uszanuje kapłanów
błahoczestiwych i nie będzie
bezczeszczona wiara prawosławna
grecko-ruska. Inne wieści,
ciszej niż tamte rozgłaszane,
podawały, że król już przez
panów całkowicie obezwładniony,
że ani władzy nie ma, ani
złamanego orta na żołd dla
żołnierzy, i miał powiedzieć, by
Kozacy sami sobie szablą prawa
przywrócili, bo on ich chce mieć
nie za chłopów panu poddanych,
ale za wolnych żołnierzy, za
szlachtę ruską polskiej równą.
Ale panowie, co wolę króla
pętają, umyślili, by z wiosną do
reszty wytępić wojenny lud
kozacki i dać mu do rąk widły od
gnoju zamiast muszkietu i
szabli. Niebawem naślą na Dzikie
Pola tysiące szachrajów
żydowskich, by nawet cerkwie
oddane były Żydom w arendę, jak
to we włościach kniazia Jaremy.
Wtedy przy każdej kaplicy będzie
stał Żydowina i za otwarcie
kluczem wrót do cerkwi trzeba
będzie płacić talarami czy
żywnością.
- Król - mówiono - buławę
hetmańską przysłał pisarzowi
wojska zaporoskiego
Chmielnickiemu jak i wojskowe
pieczęcie. Kazał mu umknąć za
porohy do Siczy Starej i tam ma
iść do niego każdy kmieć, każdy
wolny Kozak, bo w Siczy będzie
się werbować rejestrowych dla
króla jegomości.
- A któż to ten Chmiel? -
pytano.
- Pisarz wojska zaporoskiego.
W więzieniu trzymał go pan
Koniecpolski, ale nim głowę
zdążyli mu uciąć, uciekł za
porohy. Do niego wam wszystkim
droga, on wódz wojska
zaporoskiego.
Baby przeklinały tych
myszkujących po chutorach
wędrowników, żegnały się
potrójnym krzyżem, odpędzały
przesądnie nieszczęście od
zagrody. Ale mimo wszelakich
utrudnień, sporów czy niewiary,
ślady na śnieżnych stepach nie
rzedły, ale stawały się coraz
gęstsze. Okrążały one z dala
starą fortecę Kizirkermen,
jeszcze przez Turków wzniesioną,
mijały chyłkiem Kudacki Poroh,
Łahannyj Poroh, Kniezlinin Poroh
i szły coraz dalej, aż ku
Końskim Wodom.
Wiedział coś niecoś o tych
samotnych ucieczkach na Zaporoże
wielki hetman koronny Mikołaj
Potocki. Miał już wiadomości o
zbuntowanym pisarzu wojsk
zaporoskich, a nawet wiedział
więcej niż chłopi w zadymionych
chutorach, bo doszły go już
listy Chmielnickiego. Nie były
wcale groźne ani buntownicze,
raczej pokorne.
Cóż bowiem pisał w nich
niedawny mieszkaniec Czehrynia:
"Nie żadna mnie swawola lub
nowych rozruchów żądza, ale
najcięższe krzywdy, łupiestwa i
pogardy dopełnione na te
skaliste i niemieszkalne wyspy z
opuszczeniem własności moich
zapędziły. Tak zbytnie i nie do
zniesienia było to wszystko, co
nade mną i mymi współbraćmi
dozwalali sobie nie tylko
starostowie i ich namiestnicy,
ale nawet Żydzi, najwzgardzeńszy
gdzie indziej w Polsce.
Nadaremnie przeciw łakomstwu i
okrucieństwu ich hetmańską i
królewską zasłanialiśmy się
powagą. Ani w pułkownikach
swoich nic obrony nie
znajdowaliśmy, gdyż ci, żądzom
możniejszych pochlebiając,
pomnożenia kieszeni swej
prywatnej patrzą, a litować się
nad losem powierzonego im ludu
nie umieją, zaś na mordowanie i
pognębianie nas nieszczęśliwych
spiesznie przybiegają...
Słusznie więc jest, abyśmy od
niegodziwości złych panów
oswobodzeni byli i używali
przywilei dawnych królów, ci,
którzy woli królewskiej i
usłudze Rzeczypospolitej siebie
i wszystko swoje poświęcali...
A ponieważ z tych ciemięzców,
pijanic, własnej ojczyzny,
Korony polskiej zdrajców, pokoju
świętego wichrzycielów trudno
nam pojedynczym we wszystkich
krzywdach i uciskach naszych
dojść naprawy i sprawiedliwości
u sądów polskich, tedy za
przybyciem moim tu na Sicz
uradziło całe wojsko zaporoskie
wyprawić posłów swoich do
najjaśniejszego majestatu
królewskiego, pana naszego
miłościwego, i jaśnie
wielmożnych panów senatorów
koronnych, i całej
Rzeczypospolitej z pokornymi
prośbami, aby te nowości,
zbytki, uciemiężenia i
zniszczenia ukraińskie groźnym
ukazem były powściągnione i
uskromione..."
Choć jeszcze wiernopoddańcze,
oburzały te listy Potockiego. Co
za śmiałość, by nędzny dawniej
setnik czehryński wypisywał
takie żale do hetmańskiej mości.
Jak tam rządzą na Ukrainie
starostowie, dzierżawcy i
pułkownicy przydzieleni do wojsk
zaporoskich, to nie setnika
czehryńskiego rzeczą krytykować.
Gdyby każdy cuchnący łojem chłop
ukraiński miał prawo upominać
się o jakieś prawa, to wprędce
łatwo by oni przepędzili panów z
ziem południowych.
- Na nich stryczek i pal, bo
tylko wtedy szlachtę szanują -
mówił do swoich pułkowników.
Myślał o tym i dziś, choć
teraz siedział za stołem suto
zastawionym na bankiecie w
bohusławskim pałacu. Trzeci już
dzień trwała stypa po śmierci
starosty bohusławskiego
Kazanowskiego, hetmańskiego
szwagra. Po trzech dniach
pijatyki wśród kilkuset
szlachty, po obrzędach
pogrzebowych, oracjach
wspominkowych wywiała wszystkim
z głowy żałość po nieboszczyku.
Zapili dzień pogrzebu, płacz
rodziny, stukot kopyt karego
konia parskającego w kościele
nad trumną i trzask kruszonych
herbów u stóp katafalku.
Dziś kruszono ławy i poręcze
krzeseł, a zamiast żalów nad
nieboszczykiem słychać było
brzęk kubków, sreber i cynowych
misek.
U stołu hetmana przepijali do
siebie krewniacy zmarłego, jak
też podnosił z rzadka kielich
syn Potockiego, Stefan, o oczach
smutnych i młodzieńczym, wątłym
jeszcze zaroście. Nie gardził
winem hetman polny Kalinowski, a
już kilku pułkowników Potockiego
piło na zabój, bo tylko takich
cenił i wywyższał hetman wielki
koronny.
- Kto do wypitki, ten do
bitki, więc chyba i ty gębę
zamoczysz - Potocki napominał
syna.
- Piję, ojcze panie.
Już brzękali pułkownicy
kielichami i wołali:
- Zdrowie syna hetmańskiego,
starosty niżyńskiego! Niech nam
będzie tak dzielny, jak hetman,
pan nasz miłościwy!
- Gdy będzie miał pierwszą
okazję wojenną - mówił uradowany
Potocki - pokaże waszmościom, że
tęższy w szabli niż w kielichu.
Zdarzy mu się teraz sprawa, choć
niestety z chłopstwem, bo trzeba
ruszyć na Chmielnickiego i
ściągnąć go na powrót z Siczy.
- A cóż ten Chmiel, wasza
miłość? Dalej nie słucha listów
hetmańskich?
- Posłucha, waszmościowie. Nie
taką złą ma pamięć, by sobie nie
przypomniał Pawluka.
Jedni zakrzyknęli
przyświadczając, inni
posmutnieli, bo jakby teraz
zapachniało nie czerwone wino,
ale krew z żył wypuszczana.
Każdy tu pamiętał wściekły atak
hetmana na zbuntowane chorągwie
Pawluka pod Kumejkami i
późniejsze losy posłów pobitej
kozaczyzny. Wygranej nierównej
bitwy z Kozakami nikt tutaj i
dziś się nie wstydził i nie jej
wspomnienie zatruło na chwilę
sumienie siedzących u stołu
pułkowników. Roznieśli wtedy z
furią zbuntowane roty kozackie i
zwycięstwa się nie wstydzili,
ale po dziś dzień nie w smak im
było okrutne i nierycerskie
obejście się z kozackimi
posłami. Gdy prosili hetmana o
łaskę, sam Potocki honorem
zaręczył, że włos z głowy nie
spadnie Pawlukowi i czterem jego
atamanom, którzy poselstwo
sprawowali. A tymczasem nie
włos, ale wszystkie głowy
poleciały ścięte przez kata w
Warszawie za wolą sejmującej
szlachty.
Ale i ci wojskowi, których to
wspomnienie na chwilę naszło,
wnet je zapili. Hetman
Kalinowski ani przez moment nie
miał żadnych wyrzutów sumienia,
więc powiedział:
- Na nich tylko topór i turma.
Wtedy panów słuchają i w pas
biją pokłony. W moich włościach
rękę mam twardą, to choć klną w
duchu, orzą mi i zbierają.
Potocki, choć nie lubił
Kalinowskiego i za nic miał go
jako wodza, przytaknął:
- Masz waszmość rację,
chłopami im być, a nie
królewskim wojskiem. Nawet te
sześć tysięcy rejestrowych to
dla nich za dużo, bo wtedy innym
pachnie muszkiet i siodło. Na
tym jedzie ów Chmielnicki i
próbuje im we łbach zaprószyć.
Ale już dostał moje listy, w
których przykazałem, by ukrócił
buntownicze zuchwałości, wrócił
z wysp i przeprosił za ucieczkę
z więzienia. Wtedy dopiero zazna
mojej łaski.
Pan Stefan Czarniecki, który
jako rotmistrz husarski był w
bitwie pod Kumejkami, ale dotąd
nie pochwalał złamania słowa
danego posłom, odezwał się w
końcu stołu:
- A jeśli Pawluka sobie
przypomni?
- Na przeniewierców jedyny
jest przeniewierczy sposób.
- To i on wie o tym, nie taki
przecie głupi. Moim zdaniem łba
z Siczy nie wychyli, chyba że
tym razem król jegomość zaręczy.
Królowi Kozacy ufają.
Hetman cenił dzielność i
doświadczenie młodego rotmistrza
husarskiego, ale i od niego nie
lubił słuchać żadnych uwag.
Przymrużył oczy i odpalił:
- Pułkowniku, chcesz
powiedzieć, że słowo króla
bardziej |nobile niż hetmańskie?
- Niestety, u Kozaków tak
mówią.
- Bo ich rozpuścił król
jegomość. Żadna to tajemnica, co
nieopatrznie powiedział
Chmielnickiemu, by "sobie sam
szablą sprawiedliwość
wymierzył". Stąd nowy u nich
smak na rebelię. Gdyby mnie nie
stało, nie wiem, jakby się
rozpuściła ta tłuszcza. Na razie
jest ich tam na Siczy nie
więcej, jak pięćset wywłok.
Wpuść ich tu na Ukrainę, to ci
wszystkie nasze osiedla i dwory
z dymem puszczą. Zobaczyłbyś
wtedy, mój rotmistrzu, jak będą
porywać na Sicz córki
szlacheckie, topić nasze żony w
Dnieprze i niemowlęta przybijać
do drzwi gwoździami.
Mówił dalej hetman, że dlatego
trzyma wojsko kwarciane przez
całą zimę na Ukrainie, by
chłopstwo zawczasu pilnować,
śledzić wszystkie szlaki i nie
puszczać nikogo ku Dnieprowi.
- Chmielnicki na Siczy to
kpiny. Trzema rotami go wytłukę,
jeśli na czas się nie pokłoni.
Pił więc dalej, a
podchmieliwszy sobie, umiał
popadać w zażyłość nawet z
pomniejszą szlachtą. Temu rzucił
miłe słówko, tamtego zyskał
rubasznym żartem. Tymi
hulatykami, którym nie tylko
dziś na stypie hołdował, ale i w
obozie wojennym nigdy od nich
nie stronił, zjednywał sobie
miano żołnierskiego i
przystępnego człowieka, choć w
duchu gardził każdym szlachetką.
Wiedziano też, że lubił, gdy go
chwalono za bezwzględne
postępowanie z Kozakami, za
wbijanie na pal buntowników i
uciekinierów z dragońskich
chorągwi. Więc i dziś, gdy
wszystkim do łbów nawiało,
wznoszono okrzyki.
- Mocna hetmańska ręka! Gdyby
nie wasza miłość, to dotąd
byłaby tylko na papierze
konstytucja o schłopieniu
kozactwa. Toteż zęby zaciskają i
orzą, choć waszą miłość Palejem
nazywają.
- Palejem jestem? Ha, ha,
niechże i tak nazywają.
To znów przypomniano pieśni
utrapionej kozaczyzny. Czerwony
jak rak rotmistrz Błochocki
zanucił:
"Króla nie szanuję, sam sobie
sejmuję."
- Niech i tak śpiewają - śmiał
się Potocki. - Gorzej byłoby,
gdyby mnie za lada co mieli.
Gorzałki dajcie, wino niech
panny spijają. Zdrowie
ichmościów moich rotmistrzów! Na
naszych szablach stoi pokój
Rzeczypospolitej i stać będzie,
choćby dwustu było Chmielów,
Pawluków i Ostranic.
Nagle u wejścia zrobił się
jakiś rumor. Wchodziło kilku
ludzi odzianych wcale nie po
bankietowemu. Futra mieli
osypane śniegiem, czapy aż na
uszy nadziane.
- Gdzie hetman? Prowadźcie nas
ku niemu!
- Zdejmij waćpan okrycie i
mów, skąd jesteś. Zaraz
hetmanowi powiemy - wstrzymał
ich u drzwi pokojowy.
- Jeszcze i futro zdążę
zrzucić, a ty mnie tu nie
opóźniaj. Maszkiewicz jestem z
pilnym poselstwem od kniazia
Jeremiasza.
Wcale to nie zjednało mu
szacunku. Przeciwnie, ten i ów u
wejścia stojący patrzył spode
łba na posłańca. Kniaź Jeremiasz
lubił przecie ze swoimi
zbrojnymi watahami zjeżdżać na
pogrzeby i zagarniać zajazdami
włości nieboszczyków.
U stołu hetmańskiego zauważono
tumult przy drzwiach i zaczęto
pytać, co to za przybysze.
- Od kniazia z Wiśniowca
goniec.
- Dawać go! - krzyknął
Potocki. - Niech tu siada z nami
do gorzałki.
Maszkiewicz stanął naprzeciw
Potockiego i szybko meldował:
- Mości hetmanie! Chmielnicki
ruszył się z Siczy i wpadł na
Ostran Dnieprowy, Tomachówkę.
- No i co, że się ruszył. Stoi
tam przecież pułk Kozaków
rejestrowych.
- Część pułku Kozaków
Korsuńskich wyciął, reszta
przeszła na jego stronę i oddali
mu Tomachówkę.
- Oddali Tomachówkę? -
krzyknął Potocki. - Psia ich
mać! Słyszycie, jakich to
wiernych rejestrowych ma król
jegomość?
- Od zwycięstwa tego
hultajstwa zajął się już ogień
na Zaporożu. Mój kniaź przysłał
z prośbą, by w czas wszystkiemu
zaradzić.
Potocki nie był tak pijany, by
zlekceważyć wiadomość, nie na
darmo przecież trzymał tej zimy
wojsko kwarciane na Dzikich
Polach. Odstawił kubek z
gorzałką i powiedział ponurym
głosem:
- Tu jedna rada: kartaun i
szabla. Ale zanim dopadniemy
buntowników, trzeba w te pędy
rozbroić całe chłopstwo. Wielu
pośród nich ma muszkiety w
chałupach za wolą króla
Władysława.
- To samo kniaź Jeremiasz
mówi. On już rozpuścił swoich
dragonów i przetrząsają każdy
chutor. Chyba już ze trzy
tysiące luf odebrali.
- Mądry jest pan z Wiśniowca.
Dziś jeszcze puszczę uniwersał
do wszystkich panów braci w
dworach ruskich, by wywlekli od
chłopów wszelki proch i
samopały.
Teraz zwrócił się do
siedzących u stołu swoich
podkomendnych:
- Jutro wracamy do pułków, a
kancelaria niech pisze uniwersał
wzbraniający chłopom ucieczki do
Chmiela na swawole i
jakichkolwiek z nim poufałości.
Każdemu, kto z chutoru za Dniepr
wyjdzie, zagrozić, że majętność
z dymem mu puszczę, a żony i
dzieci buntowników jak plugastwo
w chałupach wybiję.
- Jedyna to rzecz -
potwierdził Kalinowski. - U
moich chłopów nie ma samopałów,
bom nieskory cierpieć broń w
chałupach. Jeżeli coś u nich
zostało, wszystko każę
pozabierać. Całe szczęście, że
teraz zima, więc chłopstwo
uśpione, a z pomocą Bożą do
wiosny ich rozbroimy.
Pito dalej tego wieczora, choć
poniektóremu już tak nie
smakowała gorzałka, jak
przedtem. Milczący siedział
młody Stefan Potocki, bo już go
sen nachodził po zbytniej ilości
wypitego wina, a Czarniecki
wręcz odsuwał od siebie kubek.
Jedna myśl nękała go w tej
chwili z nieustającym uporem:
"Czy król Władysław ucieszy
się takimi uniwersałami? Gdy
obębnią po wsiach hetmańskie
groźby, to tylko oliwy dolejemy
do ognia."
Nic wszakże nie powiedział, bo
znał dyscyplinę. Skoro obaj
hetmani zgodni w postanowieniu,
nie pora, choćby rotmistrzowi
husarzów, mieć przeciwne zdanie.
Rozdział XXXI
Od następnych dni hetman
Potocki wziął się ostro do
dzieła. Rozesłał uniwersały, a
jednocześnie pchał komuniki, by
strzec wszystkich dróg i
szlaków, wstrzymywał, o ile się
dało, ucieczkę chłopstwa
ukraińskiego ku niewielkim
jeszcze wojskom Chmielnickiego.
Nie czekając wiosny ruszył z
całym obozem na Białą Cerkiew,
bliżej ku Dnieprowi.
Jednocześnie obsyłał gońcami
wszystkie zamki i dwory na całej
Ukrainie, wzywając szlachtę, by
nadsyłano ku obozowi koronnemu
zbrojne poczty, ściągano działa
i, skąd tylko można, usuwano
sprzęt wojskowy, by nie wpadł w
ręce rebeliantów.
Hetman Potocki ani chwili nie
wątpił, że idąc szybkimi
marszami, samym widokiem
wielkiego wojska przerazi
chłopstwo, utrzyma je w
poddaństwie i karności. Był
pewny, że dotarłszy w połowie
kwietnia na prawy brzeg Dniepru,
odetnie całą Ukrainę od
Chmielnickiego, a później jednym
atakiem zniesie go w koszu na
Starej Siczy.
Po drodze dochodziły
Potockiego różne wiadomości.
Chłopi ogarnięci przez czaty
hetmańskie bili po dawnemu
pokłony przed rycerstwem,
czapkowali Lachom i wypierali
się jakiejkolwiek ochoty do
buntu. Ale wszędzie, gdzie nie
stanęła noga żołnierza
hetmańskiego, rebelia się
szerzyła. Gromady chłopów
ruskich ciągnęły z wozami i
dobytkiem w stronę Dniepru.
Wieźli ze sobą żywność i broń
ukrytą pod słomą czy kożuchem.
Pomniejsze, nieobronne dworki
szlacheckie leciały coraz
częściej z dymem. W odwet za to
palił hetman podejrzane chutory,
brał w łyka, kogo dopadł, bliżej
zaś Dzikich Pól gromady
zbiegłego chłopstwa wyrównywały
ten rachunek swoją zemstą. Nie
mylił się Potocki mówiąc o
zawziętości ludu ruskiego.
Zbiegowie popróbowawszy Wolności
umieli władać ogniem i
postrachem nie gorzej od niego.
Gdy on wbijał na pale zbiegów
czy szpiegów, Kozacy w zamian za
to pruli nożami brzuchy pańskie
i, jak wywróżył hetman,
przybijali niemowlęta polskie
gwoździami do drzwi domów i
drzew stojących podle szlaków.
Niemniej jednak on szedł stale
naprzód, tamci uciekali. Rósł
przy tym w siłę z każdym dniem,
bo przybywało coraz więcej
szlachty z bronią, wozami i
dobytkiem. Dufny we własną siłę,
pewny zwycięstwa, nie kwapił się
z wysyłaniem listów do króla.
Wiedział, że Władysławowi nie
przypadnie do serca bezwzględny
zamysł hetmański uciszenia
rebelii ogniem, szubienicą i
szablą, więc działał na swoją
rękę, nic się nie martwiąc, że z
dnia na dzień rośnie wzajemna
nienawiść szlachty i Kozaków.
Może nawet uważał, że potrzebny
jest taki stan rozognienia, by w
przyszłości nikt nie myślał o
pokojowym pojednaniu się dwóch
narodów.
Dopiero z końcem marca wysłał
pisma do Warszawy, w których
mógł już zgodnie z prawdą
napisać:
"Zajął się tak szkodliwy ogień
na Ukrainie, że nie było tej
wsi, tego miasta, w którym by na
swawolę nie wołano i nie myślano
o zdrowiu, o substancjach panów
swoich i dzierżawców."
Wysyłał też coraz groźniejsze
napomnienia Chmielnickiemu, ale
w zamian otrzymywał odeń już nie
pokorne listy, lecz coraz
śmielsze żądania. Nie martwiło
to Potockiego, przeciwnie,
cieszył się z tych pisanych
dowodów, stwierdzających, że
naprawdę zaczyna się coraz
ogromniejsza rebelia, którą jego
zdaniem jedynie szablą można
było zdławić.
Nie tylko do Warszawy wysyłał
teraz niepokojące wiadomości,
ale i do magnatów w całym kraju.
Przestrzegał. przed groźbą
rosnącej rebelii nawoływał do
nadsyłani wojska. Zresztą z dnia
na dzień otrzymywał niepokojące,
choć nie sprawdzone informacje,
że Chmielnicki już się zaczął
kumać z Krymem i jakoby ma
obiecaną pomoc chana. Mówiono
nawet, że Chmielnicki ucałował
szablę Islama Gireja i poddał mu
całą kozaczyznę, że przyjął
wiarę Mahometa i nawet syna
swojego Tymoteusza zostawił
Tatarom jako zakładnika.
Słuchał tego wszystkiego
Potocki, w jedno wierzył,
drugiemu nie dawał wiary,
niemniej jednak ów przepowiadany
sojusz Chmielnickiego z Tatarami
zaczął mu zatruwać spokojny sen.
Tym bardziej spieszył się teraz,
by rozprawić się z buntownikami
najdalej w połowie kwietnia, bo
dopiero z wiosną, gdy trawa
dobrze porośnie, mogli wejść na
Dzikie Pola perekopscy Tatarzy.
Ale i z innej przyczyny
spieszno było hetmanowi
koronnemu. Chciał zniszczyć
Kozaków, zanim król się
spostrzeże i zacznie działać.
Wiedział, że wszystkim panom
wschodnim osobliwie na tym
zależy, by odsunąć majestat od
niedawnego przymierza z
kozaczyzną i jak najbardziej
poróżnić z nimi króla. Stale
przecież o tym pamiętali, że
gdyby przy pomocy Kozaków
wzrosła powaga królewska,
Władysław zapłaciłby za to
Kozakom powróceniem dawnych
swobód.
Dolewając oliwy do ognia
hetman koronny dopiął swego.
Chmielnicki mimo zapowiedzi w
listach, że wyśle poselstwo do
króla, zaniechał tej myśli.
Samowolne postępowanie hetmana
było dla niego dowodem, że król
Władysław jest bezsilny, że
panowie po dawnemu górą, więc
któż im swobody kozackie
powróci.
Tak tedy u jednego brała górę
pycha magnacka, zadufanie we
własne siły, u drugiego prym
wodził podstęp. Potocki zwoływał
do siebie szlachtę i szedł coraz
głębiej w Ukrainę. Chmielnicki
ogłaszał rewolucję, skrzykiwał
kozaczyznę do siebie, łasił się
przed chanem, a jednocześnie
zapewniał króla polskiego o swej
wierności, do której tęskni cała
kozaczyzna, byleby jej wrócono
przywileje i żołd wypłacono.
Z końcem marca hetman koronny,
uplanowawszy generalną wyprawę
na Chmielnickiego, dał wreszcie
znać królowi, że nie czekając na
jego wolę ruszył na Kozaków.
"Wyruszyłem - pisał - nie dla
przelewu krwi chrześcijańskiej,
ale abym nie dobywszy broni
strachem samym wojnę skończył i
rozumem przysługę waszej
królewskiej mości uczynił. Dotąd
jeszcze Kozacy żadnej kropli
krwi od wojska waszej
królewskiej mości nie uronili i
nie uronią, jeśli zrzekną się
pychy i zuchwałych uroszczeń, a
te zawziętości w sobie stłumią."
Pismo hetmańskie nie zastało
Władysława w Warszawie, bo bawił
wtedy na Litwie. Król będąc w
oddaleniu od stolicy nie miał
jasnych informacji o zawierusze
na Ukrainie, toteż rozdarłszy
pieczęcie popadł dosłownie w
przerażenie.
- Na miły Bóg! - wołał do
sekretarza Fanfoniego, bez
którego w żadną podróż się nie
wybierał. - Oszalało paniątko!
Bez rozkazów królewskich, wbrew
mojej woli, wszczyna wojnę? Nie
daj tego, Boże, nie daj, Boże!
Potocki w krwi i ogniu utopi
kozaczyznę, a z nią całą
Rzeczpospolitą.
Rozwścieczony na hetmana klął
na całe otoczenie i na samego
siebie, że w tak złą porę wybrał
się na Litwę.
- Tysiąc mil dzieli mnie teraz
od hetmana, co robić, na rany
Jezusa! Dziesięć dni minęło od
wysłania tego listu, więc już
tam mogą lać się strumienie krwi
i płonąć pożogi na Ukrainie.
Potocki własną głupotą wepchnie
Kozaków w ręce Islama Gireja.
Zamiast przymierza z Moskwą i
Kozakami przeciw Tatarom,
których wszyscy się tak bali,
głupi hetman zgotuje nam teraz
sojusz Chmielnickiego z Krymem,
z Moskwą, a nie daj Boże, nawet
z Portą. Nieszczęście!
Nieszczęście!
Był tak wytrącony z równowagi,
tak bezsilny, że tylko obelgi
wylatywały mu z ust całymi
stadami.
- Jego wbiłbym na pal,
Potockiego! Winien za
nieposłuszeństwo królowi. Nie
chcieli gwardii królewskiej,
bali się władzy majestatu, ale,
u licha, przecież to ja, a nie
Potocki siedzę na tronie. Przy
mnie rozkaz wojny czy pokoju.
Odetchnąwszy nieco zwrócił się
do milczącego sekretarza:
- Fanfoni! Dziś jeszcze na łeb
na szyję, choćbyś setkę koni na
śmierć zajechał, wyprawisz się z
moimi listami. Rozkażę hetmanowi
wstrzymać wszelką rzeź i niech
czeka, póki sam nie zjadę na
Dzikie Pola. Gotować cały dwór
do odjazdu w kierunku Merecza.
Ty do Warszawy, ja jutro wprost
stąd całym dworem do hetmanów.
- Stanie się według woli
waszej królewskiej mości. Moja
zaś dzisiejsza droga dokąd? Do
Warszawy czy wprost do hetmana?
Władysław spojrzał w zimne
roztropne oczy sekretarza i
dostrzegł w nich sens pytania.
Fanfoni miał po prostu
wątpliwości, jaką pieczęcią będą
naznaczone rozkazy królewskie,
jeśliby wprost z Litwy jechał na
Zaporoże.
Król usiadł.
- Zawsześ trzeźwiejszy ode
mnie i znasz moje słabości.
Listów stąd wysyłanych hetman
nie posłucha, bo cóż dla niego
znaczy godło królewskie.
Ossoliński musi przyłożyć
wielkie pieczęcie.
Cóż miał począć? Niedawna
konstytucja sejmowa była w mocy.
Jak widmo klęski pojawiły mu się
w tej chwili przed oczyma słowa
sejmowej uchwały: "Nie będziemy
listów z pieczęcią lub sygnetem
pokojowym wydawać... a gwardia
nasza nie będzie większa nad
sześciuset obywateli
Rzeczypospolitej." Niczego,
niczego ważnego nie mógł sam
zarządzić.
- Fanfoni! Nie ma na to rady.
Pojedziesz z listami do
Warszawy, niech tam pieczęcie
przyłożą i wyślą kanclerskim
dworzaninem rozkazy do hetmana.
Poza tym zanim ja zjadę z całym
dworem na Ukrainę, niech
Ossoliński, jeśli tego po dziś
dzień nie zrobił, wyśle
natychmiast wszystkie
oszczędności królewskie do obozu
Potockiego. Pisał mi hetman, że
Chmielnicki upomina się o
zaległy żołd dla rejestrowych.
Nie mam ja owych trzystu tysięcy
złotych, bo Rzeczpospolita nawet
orta nie uchwaliła, ale
siedemdziesiąt tysięcy z własnej
szkatuły wyślę jako część długu
należnego kozackim żołnierzom.
Listy listami, a ty mi krzycz po
całej Warszawie, że król jedzie
na Ukrainę i będzie sam mówił z
Kozakami.
- Stanie się według woli
waszej królewskiej mości.
- Przygotuj więc papiery i
gotuj się do odjazdu!
Gdy sekretarz wyszedł z
pokoju, Władysław opadł w
fotelu. Przed oczyma stanęła mu
teraz mapa ziem południowych,
której zresztą nie miał tu pod
ręką, ale znał ją niemal na
pamięć. Liczył w myślach
odległości. Wilno, Merecz,
Warszawa i znów Warszawa,
Lublin, Biała Cerkiew. Ileż
trzeba czasu, by dotarły listy
królewskie? To znów jako stary
wódz wypraw na wschód odtwarzał
w swojej wyobraźni południowe
szlaki stepowe, przeprawy przez
rzeki, stłoczone w pośpiechu
wojska, jazdę i tabory, jeszcze
i przepływy czajek po Dnieprze,
bo zapewne także i wodą pójdzie
hetman Potocki. Ileż na to
potrzeba czasu? Raz nadzieja,
raz zwątpienie wpływało do jego
myśli i powtarzał z cicha do
samego siebie:
- Za późno! Potocki szybko
pójdzie. Albo nie, jeśli są
roztopy, to tak wielkie tabory
będą szły żółwim krokiem. Może
nie za późno, Panno Najświętsza!
Po godzinie wstał, niczego nie
będąc pewny. W sercu kłuło,
oddech stawał się przyspieszony
i nierówny, nogi ciężyły jak
ołów. Raz i drugi zaczerpnął
silniej powietrza, próbował
przymusić do posłuszeństwa ciało
zbyt otyłe i sterane troskami.
- Do pioruna! - mruknął przez
zęby. - Cyruliki wlewają co
dzień we mnie te parszywe zioła,
a gnaty nie lżejsze, ale coraz
cięższe, jakby uwięzłe w bagnie.
Jeżeli jeszcze i mnie sił
zabraknie, to diabli porwą
wszystkie nadzieje.
Podszedł do okna i krzyknął do
warty stojącej na dziedzińcu:
- Konia!
Zeszedł po schodach już nieco
lżejszym krokiem. Na podwórzu
zwymyślał marszałka dworu,
dowódcę straży i masztalerzy.
- Łby wszystkim poucinam,
jeśli jutro o godzinie piątej
rano cały dwór nie będzie gotowy
do drogi!
Wsiadł na podanego mu konia i
bez żadnej asysty, sam jeden,
puścił się cwałem poza miasto.
Rozdział XXXII
Takiego obozu nie widziano
jeszcze w Rzeczypospolitej.
Najlepsze oko, choćby sokole,
nie mogło objąć wschodniego i
zachodniego krańca tego
płóciennego miasta. Wzrok gubił
się wśród tysiąca wozów, karoc i
kolas, a dziesiątki tysięcy koni
pasących się na trawiastych
stepach ginęły z oczu jak mrowie
na skrajach horyzontu.
Zanim weszło się do właściwego
obozu, trzeba było mijać owe
stada i zaprzęgi, przejeżdżać
wśród krzyku i nawoływań
koniuchów, pastuchów i hajduków,
i wszelkiej maści pańskich
pachołków. Już oni sami
nierzadko połyskiwali bogatą
barwą pańską, a cóż dopiero
panowie szlachta biwakująca
wewnątrz namiotów.
Marcin Dębski pokazywał glejt
kanclerski i mijał wstrzymujące
go straże. Wiele już przeżył w
swoim krótkim żywocie, ale dotąd
nie widział takiego bogactwa ani
takiej ilości koronnego wojska.
Rzucił okiem w prawo, a tam,
poza wozami, na bujnej łące
wprawiała się w ćwiczeniu jedna
z chorągwi pancernych.
Kwietniowe słońce pryskało
promieniami od srebrzystych
półzbrojek, żelaznych
naramienników i skrzydeł białych
jak pióra łabędzie. Raz
niebieskie, raz żółte, znów
opalowe iskry leciały w step od
szlachetnych kamieni na końskich
wywrotach, od kap przetykanych
złotem i flandzistych czapraków.
"Wierzyć się nie chce, że to
obóz wojenny. Bardziej chyba
parada" - myślał olśniony
dworzanin.
To znów gdy jego wzrok pobiegł
od płócien obozowiska w drugą
stronę, widział inną chorągiew,
lekkiej jazdy, też z kitami
rarożymi i strusimi na
szyszakach i końskich łbach, z
proporczykami na dzidach i
dardach.
"Bogactwo niesłychane w
hetmańskim obozie. Dziwi mnie
tylko - myślał - że ćwiczą na
polu raptem dwie chorągwie."
Bo mimo rozległości
dwunastotysięcznego obozu nie
odnosiło się wrażenia, że panuje
tu duch prawdziwie żołnierski,
przeciwnie, wszędzie był gwar,
nieład i co najwyżej skrzętna
bieganina ciurów.
To dźwigali wiadra wody,
nosili je ku namiotom, to konie
kuli czy poili, wozami tam i
nazad zakręcali, wywlekali z
płóciennych szop beczki i
toczyli je ku środkowi obozu.
Musiał nawet huknąć na grupkę
owej czeladzi, bo mu pod same
końskie kopyta podtaczali
baryłkę.
- Stój, do pioruna, niech
przejadę! Golenie koniowi
utrącisz!
- Wybacz, wasza miłość, z
pośpiechu to wszystko.
- Jaki tam pośpiech, do licha!
Przecież nie proch macie w tej
beczce.
- Nie proch, tylko wino, wasza
miłość, ale pan hetman baty każe
dać, jeśli się opóźnimy.
Marcin zamilkł. Przepuścił
chłopów i znów się zamyślił.
"Wino takie pilne? Pan
krakowski i w obozie nie suszy
gardła."
Choć wiózł pilne listy
królewskie, nie od razu dostał
się przed oblicze wielkiego
hetmana. Pan rotmistrz
Błochocki, który go w obozie
powitał, tak oto informował:
- Waszmość z dalekiej drogi,
więc naprzód odetchnij i
przyprowadź się do porządku.
Hetman już wie o tobie, bo
straże wcześniej doniosły. Chce
cię widzieć wypoczętego i
oporządzonego, bo dziś dzień
uroczysty w obozie, a przecież
listy nie uciekną.
- Ważne to pisma, więc mi
trochę dziwna ta zwłoka.
Król wysłał je z Merecza przez
Warszawę, a pan mój Ossoliński
przyłożył na nich pieczęcie i
kazał wieźć jak najspieszniej.
Wolałbym od razu zbyć z głowy
obowiązek, skoro jednak taka
wola hetmana, stawię się, gdy
każe.
- Niewielka zwłoka, panie
Dębski. Wejdziesz tu do mojego
namiotu, oczyścisz się i
przebierzesz. A skoro ci tak
spieszno, to zaraz tam
pójdziemy.
Gdy weszli pod płótna, Marcin
zaczął się tłumaczyć:
- Przyodziewy odświętnej nie
mam, bo nie myślałem o strojach
jadąc do obozu. Nawet mi głupio,
bo tu widzę całą szlachtę jak na
festynie czy koronacji.
- Prawdę mówisz. Towarzystwo
zjechało się bogate i strojne,
by przed zbuntowanym chłopstwem
pojawić się w całej okazałości.
Stąd też już poszła fama po
całej Ukrainie. Czy to przez
wieś, czy miasteczko
przejeżdżaliśmy, to chłopstwo
drżało ze strachu, uciekało z
chałup w gaciach, myśląc, że już
na nich ostatnia godzina.
Marcin pucował wiechciem buty,
chlapał się z kubła wodą,
parskał rześko, ale mimo to
uważnie nadsłuchiwał i
odpowiadał:
- Chłopstwo zawsze boi się
żołnierza, bo przecież dobrze
waćpan wiesz, co to wojsko w
przejeździe.
- Ale ten nasz przemarsz inny
niż zazwyczaj. Pan krakowski
siejąc przerażenie po drodze
niesie pokój miłej ojczyźnie.
Dla postrachu kazał po drodze
tego i owego obwiesić, więc
jeszcze większy lęk przed potęgą
hetmańską. Lada dzień ruszymy
całą siłą na Chmiela i skończy
się rebelia.
Królewski goniec nie był tak
skory do radości. Popatrzył w
twarz pana Błochockiego z
rozwagą, trochę dziwną u tak
młodego szlachcica.
- Otóż to właśnie. Bogu
dzięki, żem zdążył z królewskimi
listami. Majestat inaczej myśli
o tej całej wojnie - a nie chcąc
się zbytnio rozwodzić na ten
temat przed rotmistrzem,
zagadnął z innej strony: -
Mówiłeś, rotmistrzu, że dziś
dzień wesoły w obozie, chyba nie
dlatego, że gotujecie się do
bitwy.
- Skądże, mości Dębski, inna
jest okazja. Dziś z rana przybył
do obozu starosta lwowski pan
Sieniawski, więc hetman wydaje
wielki bankiet. Radość wśród
towarzystwa, bo ten możny pan
przywiódł z sobą dwa tysiące
dragonii.
- Dwa tysiące, mówisz
waszmość? Chwali mu się, że
przyczynił wojska, ale cóż wy
tak bankietujecie? - mówiąc to
przypomniał sobie Marcin beczki
toczone przez pachołków i znów
ogarnęło go smutne przeczucie,
że coś nie w porządku w całym
obozie.
- Hetman, człowiek rezolutny i
wielki pan, więc nie gardzi
kompanią, a znów starosta
Lwowski młodzieniaszek jeszcze,
też chce sobie zaskarbić łaski
wszystkiej braci. Pierwszy raz
idzie na wojnę, więc się
wkupuje.
- Tak powiadasz?
- Mamy tu zresztą wszystką
młodzież szlachecką, najlepsze
rody i nazwiska. Jest też zacny
syn Potockiego Stefan, którego
ojciec wystawia na wojenną
próbę. Mówi się, że właśnie on
poprowadzi całą wyprawę za
Dniepr.
- Ten młodzieniaszek? -
krzyknął Marcin - dziesięć lat
ode mnie młodszy.
Znów pomyślał z
rozczarowaniem, jak tu lekko
traktują kozacką wojnę. Król
drży o całość Rzeczypospolitej,
kanclerz biada nad przyszłością
kraju, a hetmani stojący tuż
przed całą nawałą tak dufni w
swoją potęgę. Wydawało mu się
jednak, że nieco było przesady w
beztrosce pana Błochockiego, bo
niepodobna to rzecz, by mimo tak
wielkiej rzeszy starych dowódców
i doświadczonych rotmistrzów,
miał dowodzić wyprawą
szesnastoletni Potocki. Już miał
powiedzieć, że jest tu choćby
pan Czarniecki, najsprawniejszy
z młodszych dowódców, ale ugryzł
się w język. Po cóż mówić o
dowodzeniu w bitwach, skoro już
teraz żadnej bitwy nie będzie.
Niech tylko wielki hetman
koronny przeczyta rozkaz
królewski, wszystko się odmieni.
Upłynął tak dobry pacierz na
pogawędce obu szlachciców w
namiocie, aż tu jakiś większy
hałas dał się słyszeć za
płótnami. Biły tam bębny i trąby
obozowe grały wesołą pobudkę. To
znów raz po raz słychać było
miarowe wystrzały muszkietów.
- Pan Sieniawski daje znać o
sobie, widać już wesoło w
towarzystwie. Odsapnąłeś
waszmość? No, to chodźmy do
hetmana.
- Od pierwszej chwili spieszy
mi się do niego.
Pan Błochocki podniósł się
żwawo z zydla, bo i jego rwało
do stołu Sieniawskiego, i
uchylili płócien. Zagłębiając
się w środek obozu Marcin miał
znów powód nie do radości, lecz
do zdumienia. Widział coraz
okazalsze namioty, wystrojoną
odświętnie służbę, bogato
odziane konie trzymane przez
hajduków.
Błochocki objaśniał:
- Tu namiot hetmana polnego
Kalinowskiego. Tam dalej
proporzec Potockich, ówdzie
stoją Żółkiewscy...
- Ho, ho, nawet i pozłocista
kolasa - dziwił się Marcin.
- Bo pan hetman częściej w
karocy niż na koniu.
Byli już w centrum obozu wśród
kilkudziesięciu stołów
rozstawionych na kozłach.
Paździerzyste tarcice uginały
się pod mięsiwem i drewnianymi
kubłami, z których parowało w
ciepłym kwietniowym słońcu wino,
małmazja i gorzałka.
Co chwila wznoszono wiwaty.
- Na szczęście panu
Sieniawskiemu!
- Na chwałę jego rodu!
- Wiwat pan Sieniawski,
przyjaciel braci szlachty!
Ale że nie było tu
Sieniawskiego, tylko jego
rotmistrze i pomniejsze szarże,
podnoszono co chwila kubki na
chwałę oficerów.
- Wiwat rotmistrze
Sieniawskiego!
- Wiwat sieniawszczycy!
- Z jego dragonią w puch
przepędzimy całe chłopstwo.
Ale samej dragonii pana
Sieniawskiego nie widziałeś przy
stołach, bo niegodna była
zasiąść wespół ze szlachtą.
Sieniawski poił panów braci, ale
nie swoje chłopstwo wyćwiczone
na żołnierzy. Roty dragońskie
miały zresztą postój daleko
stąd, przy obozowym taborze,
bliżej Czehrynia.
- Widzisz waść, jak wesoło?
Rzadko kiedy był taki dobry duch
w naszym wojsku - mówił
Błochocki i prowadził
królewskiego gońca do namiotu. -
Hetman kazał zaprowadzić
waszmości do swojego stołu,
gdzie pan Sieniawski i
przedniejsi rotmistrze.
- Zaszczyt to dla mnie wielki
- skłonił się z elegancją
Marcin.
Bliżej namiotu było nieco
ciszej, a zza płócien nie
wybiegały na zewnątrz żadne
okrzyki. Ucieszyło to nieco
dworzanina i napłynęła mu do
głowy myśl, że jednak wodzowie z
umiarkowaniem spędzają niezwykłą
uroczystość.
Gdy uchylili płócien, Dębski
rozejrzał się w mig po wnętrzu.
Był tu stół nie z tarcic, ale
solidnej stolarskiej roboty,
widać przywieziony w hetmańskim
taborze. Na ławach suknem
obciągniętych siedziało chyba ze
dwadziestu szlachty.
Obydwóch Potockich, starego
Mikołaja i młodego Stefana,
Marcin znał, bo bywali i na
dworze królewskim, i u
Ossolińskiego, więc dostrzegł
ich od razu. Hetman był już
czerwony na gębie, syn zaś, choć
miał pychę paniątka na twarzy,
wydał się Marcinowi raczej
wymizerowany i blady, niezbyt
ochoczo uczestniczący w zabawie.
Poznał też w pierwszej chwili
brodatą sędziwą twarz Samuela
Kalinowskiego, który patrząc na
przybysza mrużył oczy, bo już
ślepotę miał taką, że, jak
mówiono, strzelającego weń z
odległości trzech łokci uważał
za pień drzewa, a nie za
człowieka. Dalej w bok z lewej
strony Potockiego zobaczył
Marcin paniątko w szkarłatnym
żupanie z płową czupryną, o
cerze raczej dziewczęcej niż
męskiej.
"To chyba ten "wielki pan
Sieniawski"" - przebiegło mu
przez myśl.
Nie miał zresztą czasu
rozwodzić się nad tym w
domysłach, bo już rotmistrz
Błochocki meldował:
- Mości hetmanie, dworzanin
wielkiego kanclerza, urodzony
Marcin Dębski, z listami od
króla jegomości.
- Witajże, miły gościu, i
siadaj z nami! Wasza miłość -
nachylił się do Sieniawskiego z
przesadnym ugrzecznieniem -
będzie miał jeszcze jednego
zacnego gościa na dzisiejszym
bankiecie.
Marcin skłonił się towarzystwu
i podszedł do Potockiego.
- Mości hetmanie, cieszy mnie,
że przybyłem w dzień, kiedy pan
starosta lwowski wzmógł swoją
siłą wojsko koronne, więc tym
bardziej nie chciałbym psuć tej
radości.
- Toteż siadaj i nie psuj,
wina łyknij!
- Ale że z górą tydzień w
dzień i noc siedziałem na siodle
wioząc listy królewskie, więc
zanim sięgnę po kubek, chcę
spełnić swój obowiązek i pisma
oddaję.
- Dawajże je i siadaj. Wina
się napij!
Marcin wręczył hetmanowi
pieczętowane papiery i jeszcze
się nie śpieszył do miejsca na
ławie, którego mu ustąpił
siedzący z brzegu Denhoff.
Czekał, czy nie padnie jakieś
zdanie z ust hetmana.
Potocki nie kwapił się jednak
do otwierania listów.
- Pisma zaraz przejrzymy -
mówił - ale naprzód nam powiedz,
co tam słychać w Warszawie?
Dalej się wszyscy trzęsą ze
strachu przed zbuntowanym
chłopstwem?
- Wielkiego popłochu nie ma.
Wszyscy czekają z utęsknieniem
na powrót króla jegomości.
- A gdzież król?
- W drodze z Litwy do
Warszawy. Podobno niewielkiego
teraz zdrowia.
- Za dużo go zjadł wojując ze
szlacheckimi wolnościami.
Słowa te, z pychą powiedziane
ukłuły serce młodego dworzanina.
Nie próbował jednak sprzeciwić
się sądowi wielkiego hetmana, o
którym każdy tu siedzący
wiedział, że niemal przemocą i
groźbą wyrwał wielką buławę z
rąk króla Władysława.
- A twój pan Ossoliński zdrów?
- zapytał Kalinowski.
- Kazał się kłaniać waszej
miłości i pozdrowić od jejmości
kanclerzowej i od synowej waszej
miłości.
Służba nalała wina,
przyniesiono nowe misy. Gwar
powrócił i wzmagał się, rosła
wesołość. Marcin jadł z
apetytem, bo od rana nic w gębie
nie miał, popijał z Błochockim i
zerkał ku honorowej ławie za
stołem. Ucieszyło go, że Potocki
kazał wreszcie zerwać pieczęcie
na listach i zabierał się do
czytania.
Szlachta jeszcze nie była
podpita, więc nieco przycichła,
by nie mącić myśli wodzowi.
Tymczasem Marcin patrząc w
nalaną twarz Potockiego myślał w
duchu: "Gębę ma coraz bardziej
kwaśną. Otrzeźwiają go rozkazy
jego królewskiej mości."
Istotnie, gdy Potocki skończył
czytanie, każdy z biesiadników
spostrzegł, jak bardzo nie w
smak hetmanowi królewskie pismo.
Niecierpliwym ruchem ręki oddał
papiery Kalinowskiemu.
- Czytaj, waszmość, co oni tam
w Warszawie myślą. Pisze mi król
jegomość, bym odstąpił od wojny
z hultajstwem i nie zaczynał
bitwy. - Sapnął przez nabrzmiały
nos jakby z miecha i
zaczerpnąwszy więcej powietrza,
wzmógł głos: - Teraz gdy tak
wielka nasza potęga, gdy
chłopstwo ucieka z chałup na sam
widok naszych proporców, mam
szablę chować do pochwy i
jeszcze wypłacać zaległy żołd
kozactwu? A któż to wsie pali,
kto buntuje pracujący lud, kto
niszczy dwory i gwałci córki
szlacheckie, jak myślicie,
waszmościowie?
- Hultajstwo! Nie może tak
dalej być! - zaprzeczyło kilka
głosów.
- Na tę hołotę jedna tylko
rada - szubienica i topór. Tych
zbuntowanych chłopów nic innego
nie może wrócić do posłuszeństwa
i odwabić ich od buntu, jeno
szabla. Nie ma innego środka,
tylko szabla.
- I my tak myślimy. Nie ma,
mości hetmanie!
- Zgromiłem przed dziesięciu
laty Zaporoże, to i teraz rzucę
je na kolana.
- Wiwat hetman Potocki! -
odkrzyknięto.
Ktoś mocniej podpity zawołał z
końca stołu:
- Królowi jegomości dalej
pachnie przyjaźń z hultajstwem.
Woli ruskie chłopstwo niż
wielkich panów polskich i naszą
brać szlachecką. Chłopów
zgnieść, to wtedy wolności nasze
pewne.
- |Vivat |aurea |libertas!
Wiwat hetman, jej obrońca!.
Wzniesiono toasty. Wino
zabulgotało w dzbanach i w
gąsiorach. Zaskoczony tym
wszystkim Marcin przybladł z
oburzenia. A więc za nic tutaj
wola królewska i pieczęcie
kanclerza? Po staremu pan hetman
rządzi samowładnie, jak to
słyszał Marcin niedawno w pieśni
kozackiej na stepach:
"Króla nie znasz,@
Sam sobie sejmujesz,@
O radę nie dbasz."@
Ileż prawdy było w tych
prostych słowach. Hetmańska mość
kpiła z majestatu, z woli rządu
Rzeczypospolitej, w którego
imieniu kanclerz pieczętował te
listy.
W młodym człowieku wzburzyła
się krew, powstał z miejsca.
- Mości hetmanie! Mówił pan
mój, wielki kanclerz koronny, że
król błaga na wszystko, by
odstąpić od wojny. Przymierze z
Moskwą zawarte, Kozaków trzeba
wziąć do naszej trójcy i z nimi
razem jako z przyjaznym wojskiem
uderzyć na chana. Mają
wiadomości w Warszawie, że chan
wszedł w granicę naszego
państwa, więc przeciw niemu
trzeba paktować.
- Z hultajstwem? Z czernią?
Widzę, że prędki z ciebie
statysta. Za młody waszmość
jesteś, by hetmanów nauczać.
- Broń Boże, nie nauczam, ale
chciałbym jak najprędzej zawieźć
królowi wiadomość zgodną z jego
wolą.
- Będziesz miał odpowiedź, nie
bój się, przyjacielu -
powiedział nawet z uśmiechem
Potocki. - Za kilka dni
powieziesz do Warszawy listy o
naszym zwycięstwie. A zatem pod
tę wiktorię, waszmościowie! Za
zdrowie króla jegomości! Ocknie
się z nieszczęsnej choroby, gdy
mu mój syn rzuci pod nogi
malinową chorągiew hetmana
zaporoskiego. Bo oto chcę wam
powiedzieć, waszmościowie, że
mój syn Stefan poprowadzi partię
na Chmiela, mając u boku pana
Czarnieckiego. Pokotem położą
zbuntowane chłopstwo.
- Za wiktorię! - krzyknięto.
- Na pomyślność starosty
niżyńskiego, młodego pana
Stefana Potockiego?
- Za króla jegomości!
Zaczęto pić na umór. Na rozkaz
Sieniawskiego wytoczono nowe
baryłki wina i gorzałki z
taboru. Odbijano szpunty z
drewnianych beczek i na
hetmańskim stole lało się wino,
małmazja, petercyment, miód i
gorzałka.
Spił się nawet Marcin, bo
wlewano w niego przemocą, a że z
drogi był, więc trunek szedł
łatwo do łba i w nogi.
Zamroczyła go wreszcie ta
hulaszcza wrzawa, ogłuszyły
tryumfalne wiwaty muszkietowe.
Piąte przez dziesiąte wiedział,
co mówi do siedzących obok niego
pułkowników, do Denhoffa i
Błochockiego i niewiele też
słyszał, o czym oni rozprawiali.
- Bądźże waszmość dobrego
ducha - bełkotał Błochocki -
wielki hetman wie, co robi.
Wiadomo, że od tego obozu idzie
postrach na całą Ukrainę.
Mistrz artylerii Denhoff, choć
też podchmielony, miał nieco
trzeźwiejszy sąd od tamtego.
- I ja wierzę w prędką
wiktorię, tyle że dział mamy tu
niewiele i prochów też wyszło
sporo na wiwaty. Strach bierze
na myśl, co by o tym
marnotrawstwie powiedział pan
Arciszewski.
Ale nikt tu nie myślał biadać
nad armatą i nad troskami pana
Arciszewskiego. Zwłaszcza
Błochocki krzyczał dalej bez
pamięci:
- W naszej krwi, panowie, w
animuszu szlacheckim wielka
siła! Pijmy, mospanowie, nasze
zdrowie!
- Nasze zdrowie! - wołał
półprzytomny Marcin, mimo
wszystko cieszący się, że dzięki
temu poselstwu jeszcze bardziej
zbliżył się do starszyzny
żołnierskiej, z którą jak dotąd
mniej miewał kontaktów.
Gdy się wreszcie po północy
wytoczyli z namiotów, wokoło
widać było leżącą, popitą
szlachtę. Tylko co mocniejsi w
trunkach siedzieli jeszcze
gdzieniegdzie przy stołach i
wywracali osuszone gąsiory.
Bliżej taborów spali pokotem
dragoni pana Sieniawskiego i
całe masy czeladzi obozowej. Na
widok zataczającej się szlachty
ciury obozowe patrzyły spode łba
i usuwały się na bok z zimnym
groźnym spokojem.
Rozdział XXXIII
To, co hetman Potocki wyrzekł
po pijanemu o regimentarstwie
swojego syna, miał dawno w
myśli. Na to go wziął na
wyprawę, by niepełnoletniemu
młodzieniaszkowi przysporzyć
chwały. Ufny w potęgę swojego
obozu, nie doceniając siły
bojowej Kozaków, których dawniej
gromił z łatwością i
bezlitośnie, umyślił podzielić
wojsko koronne na dwa wielkie
hufce po sześć tysięcy ludzi i
jeden z nich jako przednią
partię wysłać na pogrom
Chmielnickiego.
Gdy mu co śmielsi odradzali to
przedsięwzięcie, uważając za
niebezpieczne rozbijanie wojska
na dwoje, hetman protestował:
- Sześć tysięcy husarii,
dragonów i wiernych nam Kozaków
pod wodzą mojego syna rozniesie
w pył tych podpalaczy i
buntowników. Chłopstwa tam
więcej niż żołnierzy, i cóż
mają? Najwyżej krócice i
samopały.
Mimo takich słów Potockiego
odradzał wyprawę rotmistrz
husarii Stefan Czarniecki,
zawsze gotów do wyrażenia
własnego sądu, choćby nie był
zgodny z wolą hetmana. Nie
zdradzał entuzjazmu do tego
pomysłu także doświadczony
oficer artylerii Denhoff, nie
wierzący w wojskowy talent
młodego Potockiego.
Hetman upierał się przy swoim.
- Komunikiem pójdą szybciej
niż cały obóz. Od języków wiemy,
że kilkanaście mil od nas można
dopaść nieprzygotowane bandy
Chmielnickiego. Syn mój ruszy
pustynnymi stepami z panem
Czarnieckim jako doświadczeńszym
oficerem u boku, a wierni nam
Kozacy popłyną Dnieprem. Czy już
nie wierzycie, waszmościowie, w
Potockiego i w jego potomstwo?
Znając dumę i porywczość
hetmana trudno było po takich
argumentach oponować. Zresztą
cała rozhulaszczona szlachta już
się przypodchlebiała hetmanowi
wynosząc pod niebo jego zamysł.
- Potocki wódz nad wodze! Jego
syn, młody kasztelanic, pokaże
Chmielnickiemu, co potrafi. Ten
buntownik niegodny tego, by miał
walczyć z samymi hetmanami. Syn
hetmański wystarczy na sobakę.
Tym zaś niedowiarkom, co
utyskiwali na młody wiek
kasztelanica i na brak jego
wojskowego doświadczenia,
odpowiadano:
- Wielki i wojenny pan
krakowski nie waha się własnego
syna na szwank narażać, a wy
jeszcze oponujecie? Zrozumcież
to, waszmościowie!
Hetman, jak postanowił, tak
zrobił. Choć był niezachwianie
pewny zwycięstwa, to chcąc
uniknąć wszelkiego ryzyka dla
syna dodał mu do pomocy
najdzielniejszych rotmistrzów i
pułkowników, bo oprócz pana
Czarnieckiego jeszcze swego
stryjecznego, też Stefana
Potockiego, Jana Sapiehę,
wytrawnego oficera Szenberga z
działami, dalej Chreptowicza,
Malickiego, Dymitrowskiego,
Błochockiego, oficera poznanego
niedawno przez Marcina, i wielu
innych.
W dzień wymarszu, po
nabożeństwie na pomyślność
wyprawy, grały surmy, strzelały
muszkiety, cały obóz wiwatował
na cześć wychodzących w pustynię
wspaniale odzianych i
wyekwipowanych chorągwi.
- Daj waszmość gęby - żegnał
się Błochocki z Marcinem - bo
choć krótko cię znam, bardzo
waszmości polubiłem. Nie minie
kilka dni, a Bóg da, że się znów
powitamy i wtedy będzieśz miał z
czym jechać do króla jegomości.
- Oby tak było!
- A ty zaś ponury jesteś jak
zakonnik. Patrzże, jaka radość w
obozie!
- Daruje waćpan, ale zawsze mi
na myśli, że przyjechałem tu z
pokojem, a nie z wojną. Inaczej
jednak wypadło, nie po myśli
królewskiej i nie po
kanclerskiej zarazem.
- Nie martw się, obaj się
ucieszą, jak pobijemy
hultajstwo.
- Otóż to. Nie wiem, czy i
wtedy król się ucieszy. Ale
jedźże waszmość z Bogiem i
wracaj szczęśliwie.
Z wielkim splendorem
wychodziły chorągwie z obozu.
Obaj hetmani, wielki i polny,
żegnali je siedząc na koniach.
Pozdrawiali wzniesionymi
szablami przejeżdżające kolumny,
chorągwie husarskie i
petyhorskie, dragonię w
jednolitych kolorowych koletach.
Konie wypasione na trawiastych
stepach, wypoczęte dłuższym
postojem w obozie, parskały
wesoło, rzucały łbami ku
piersiom, miotając w powietrzu
barwnymi forgami.
Choć Marcinowi nie w smak była
ta wyprawa, patrzył z podziwem
na wymarsz partii. Zamiłowany
jak każdy szlachcic w koniach,
cieszył swój wzrok widokiem
ognistych arabów, ostrouchów,
gibkich dzianetów, zwinnych,
choć niepozornych bachmatów,
tych najwspanialszych w bitwie,
zdolnych do największego wysiłku
i najdłuższej drogi.
Gdy przeszły wszystkie
chorągwie, działa i wozy z
prochami, co trwało dobre dwie
godziny, hetman na oczach całej
szlachty i żołnierstwa uścisnął
jasnowłosego syna, który stał
dotąd przy ojcu czekając, aż
przejdzie przeznaczone na
wyprawę wojsko.
- Z Bogiem, mój synu, a
zarazem wodzu tak wspaniałej
partii. Wracaj lada dzień z
pomnożoną chwałą rycerstwa i
naszego rodu!
- Stanie się według twojej
woli, ojcze panie!
Pokłonił się ojcu, karabelą
zakreślił w powietrzu krzyż na
pożegnanie panów braci, a gdy
huknęły ostatnie wiwaty, puścił
się pędem na czoło swojego
wojska.
Działo się to ostatniego
kwietnia 1648 roku. Powrotu
partii spodziewano się nie dalej
jak za tydzień, bo tylko dwa dni
liczono na dotarcie do sił
Chmielnickiego, które miały stać
piętnaście mil na południowy
wschód od obozu u brzegów
dopływu Dnieprowego Taśminy.
Toteż przez cały tydzień hetman
koronny beztroski, pewny siebie,
pił po staremu z przedniejszym
towarzystwem, to na odmianę
gościli go w rewanżu inni, a
nade wszystkich wysadzał się
Sieniawski, który nie tylko
kilkadziesiąt beczek trunków
przywiózł do obozu, ale też
srebra i zastawę.
Gdy minęło dziesięć dni maja,
Marcin był pierwszym ze szlachty
w obozie, który zaczął się
niepokoić o los
sześciotysięcznego wojska
wysłanego w Dzikie Pola. Nie
będąc zabijaką obozowym ani
hulaką, nawykły do dobrych
obyczajów na dworze
umiarkowanego w zbytkach
kanclerza, nie zapijał się jak
reszta szlachty i stąd miał sąd
trzeźwiejszy o wszystkim.
Uczestniczył w bankietach, bo
wszędzie go zapraszano jako
dworzanina kanclerskiego, ale on
z rozsądkiem nabytym u boku
Ossolińskiego, miarkował się w
piciu i w słowie.
Jedenastego dnia od wyjazdu
partii, tym razem na przyjęciu u
hetmana polnego Kalinowskiego,
Dębski miał minę tak zasępioną,
że nawet sam Potocki to
zauważył.
- A tyś mi zawsze kwaśny i od
niechcenia sięgasz po kubek.
- Mości hetmanie, wolałbym
weselić się z innymi, ale gnębi
mnie, że partia dotąd nie wraca
i stąd opóźnia się mój wyjazd do
Warszawy.
- Nie siej mi tu złych humorów
- zganił go Potocki.
W jego głosie, zawsze pewnym
siebie, zadrgał niepokój. Chmura
przebiegła Potockiemu po czole i
chcąc ją jak najprędzej spędzić,
krzyknął na cały namiot:
- Wesoło ma być,
waszmościowie! Synów naszych
lada chwila ujrzymy! Ich
zdrowie, waszmościowie!
- Ich zdrowie! - krzyknął
Sieniawski. - Nie ma się czego
turbować. Pogromili oni
hultajstwo, a teraz zbytkują w
kozackim obozie.
- Toś mi brat, Sieniawski! -
Potocki trącił się z młodzikiem.
- Zdrowie synów szlacheckich,
którzy w partii są - wznowił
toast Kalinowski i wzniósł
kielich ku górze.
Jakby na potwierdzenie tych
słów pojawił się u płócien
wejściowych namiotu oboźny
koronny i mówił zachłystując się
z radości:
- Waszmościowie! Wywiad
wczoraj wysłany uchwycił kilku
chłopów i w gaciach dostawił ich
do obozu. Mówi, że widzieli
potężne wojsko syna hetmańskiego
idące w pełnej chwale i z kupą
jeńców.
- Hura! Wiwat młody pan
Potocki!
- Wiwat, wiwat! Zdrowie
kasztelanica!
- Kamień z serca! - krzyknął
nagle rozanielony Potocki. -
Gdzie naszą partię widziano?
- Chłopy głupie nie umieją
powiedzieć. Gadają, że za
dąbrową przed żółtymi bagnami.
- Na torturach wyznali?
- Nie, mówią z własnej woli.
- Wkręć chamom gnaty w koła,
niech więcej prawdy powiedzą!
Niektórzy przytaknęli ochoczo,
Marcina natomiast ogarnęło
niepomierne zdumienie. Tak to
hetman kocha swojego syna, że za
dobre o nim wieści każe golenie
łamać?
Marcin Dębski nie miał w
zwyczaju narażać się wielkim
panom, ale tym razem ludzkie
uczucia wzięły w nim górę.
Podniósł się z ławy.
- Mości hetmanie - zaczął
nieśmiało - jeńcy przynieśli
wiadomości z dawna przez nas
utęsknione.
- Więc co? - zdziwił się
hetman. Jednocześnie przypomniał
sobie przywiezione przez Marcina
listy królewskie, wzywające do
łagodnego postępowania z
Kozakami, więc dodał:
- Może i racja, młody
statysto. A więc - zwrócił się
do oboźnego - zostaw tym chłopom
łby na karku i odmierz im
garniec wina, niech pamiętają,
żeśmy skorzy do łaski. A ty, mój
Dębski, coś się dotąd wzbraniał
pić, będąc w strachu o koronne
wojsko, wychylże teraz razem z
nami na cześć partii i jej
dowódcy.
- Z największą ochotą, mości
hetmanie. Radość dziś wielka w
obozie. Zdrowie syna
hetmańskiego!
Dopiero teraz zaczęła się
pijatyka, co się zowie. Zdawały
się pękać od wrzawy opony
namiotu. Atoli nie minęło chyba
dwie godziny, kiedy w tym samym
miejscu, gdzie niedawno stał
oboźny, pojawił się goniec cały
pokryty kurzem.
- Mości hetmanie - mówił. -
Przybyłem z twierdzy kudackiej
od pana Grodzickiego.
Wygląd przybysza, jego
zafrasowana twarz i głos
pospieszny nie wróżyły nic
dobrego.
Wszyscy umilkli, Potocki
zbladł i wysapał niewyraźne
pytanie:
- Cóż przynosisz?
- Komendant Kudaku przekazuje
waszej hetmańskiej mości żałosną
nowinę. Czwartego maja u
Kamiennego Zatoru wszystko
wojsko kozackie, chyba cztery
tysiące, co szło wodą z waszego
rozkazu, rebeliowało. Pozabijało
pułkowników i wszystką
starszyznę.
- Nieprawda. To krakanie
kruka!
- Prawda, hetmanie! Rejestrowi
Kozacy spotkali się na wyspach z
Chmielnickim, który ich do
złamania wierności przywiódł.
Uradziła czerń zbratać się z
chanem i przejść wodą na drugą
stronę Dniepru, gdzie podobnoć
jest partia pod synem waszej
hetmańskiej mości.
- Nie wierzę. Co innego
słyszeliśmy tu przed chwilą.
- Są listy na potwierdzenie
mojego słowa.
Pijanice nagle otrzeźwieni
zaczęli szeptać do siebie.
Potocki rozdarł drżącymi palcami
pieczęcie i czytał. Widziano,
jak krople potu wstają mu na
skroniach i coraz bardziej
marszczy się czoło.
Na chwilę przykrył twarz
dłonią. Każdy mógł łatwo dociec,
co się teraz dzieje w jego
sercu. Jeśli połączyły się
rozwścieczone bandy, to czy dwa
tysiące rycerstwa, które poszło
stepami, miało dość siły, by
oprzeć się pomnożonym siłom
kozackim? Przerażenie hetmana
wzrosło, gdy mu nagle stanął
przed oczyma wyimaginowany obraz
bitwy. Wiedział przecież, co
potrafi zbuntowane chłopstwo.
Cóż to dla nich pruć brzuchy i
jak nawóz nadziewać jelita na
widły. Sam zresztą nauczył ich
zemsty i okrucieństwa.
Ale niedługo trwała słabość
wodza wojsk koronnych. Usunął
dłoń ze spoconego czoła i
spojrzał zaczerwienionymi oczyma
w róg stołu, gdzie siedział
Marcin Dębski.
- To tyś mówił, by łbów nie
ucinać. Tacy jak ty, jak twój
kanclerz i nawet król jegomość,
rozbestwili to siermiężne
chłopstwo.
Nagle uderzył pięścią w stół,
aż podskoczyły dzbany i kubki.
- Oboźny! Tym trzem chłopom
utnij łby i zadzierzgnij na
piki. Hańba, żem dopuścił łaskę
do mojego serca. Ja tu, do
pioruna, hetman!
Marcin nie ośmielił się
powiedzieć jednego słowa i
Bogiem a prawdą żałował w tej
chwili swojej poprzedniej
wypowiedzi. Wyczekano, póki
Potocki nieco nie ochłonie, i
wtedy zaczął kojącym głosem
Kalinowski:
- Wasza miłość może zbyt
wcześnie boleje nad swoim synem.
W partii było przecież dzielne
rycerstwo, więc partia wyjdzie
cało z opresji...
Zanim wypowiedział całe
zdanie, przerwał mu Potocki:
- Waszmość nie bolejesz, boś
swojego w stolicy zostawił.
Kalinowski, mimo że urażony,
przebolał cierpkie słowa i dalej
ciągnął:
- Tak mówię, bo jeszcze o
naszym rycerstwie w partii nic
nie wiemy.
Poprawił się przy tych słowach
na krześle i jakby przejmując w
tej chwili władzę w zastępstwie
Potockiego, pomieszanego z
ojcowskiej rozpaczy, zwrócił się
do kudackiego posła:
- Waszmość po drodze nie
słyszałeś nic o partii?
- Pędziłem jak najdalej od
szlaków i z dala chutorów, by w
bezpieczeństwie przewieźć listy.
Z partią się nie zetknąłem, ale
wczoraj, pięć mil od Czehrynia,
słyszałem liczne strzały.
- Wczoraj? Pod Czehryniem? -
krzyknął Potocki dostając z
powrotem blasku w oczach.
- I przed wieczorem, i w nocy,
wasza miłość.
- Jasne - krzyknął Kalinowski
- to partia cofa się ku naszemu
obozowi.
Teraz i innym wróciła do ust
mowa. Jeden przez drugiego
rzucał okrzyki:
- Partia żyje! To pewna!
- Syn hetmański przy życiu!
- Waszmościowie, trzeba jak
najprędzej na pomoc!
- I mnie się w nocy zdawało,
jakobym słyszał dalekie grzmoty.
A przecież nie było chmur, tylko
gwiazdy na niebie.
- Ruszyć całym obozem!
Niektórzy wybiegali poza
namiot, by nadsłuchiwać, ale
cisza była w dalekim powietrzu.
To tylko w pobliżu słychać było
nawoływania pastuchów i zwykły
szum taborów.
Powrócili do stołu.
- Nic nie słychać. Ale
posłaniec z Kudaku pędził
koniem, ile sił było w bydlęciu,
więc ich wyprzedził. Dziś w nocy
na pewno posłyszymy strzały.
Gdy tak rozmawiano, Potocki
kazał wypuścić małą czatę w
kierunku Dniepru i nieco
uspokojony wydaniem rozkazu
siedział dalej przy stole.
- Jak czata wróci, to się
czegoś pewnego dowiemy.
Teraz odezwał się młody
Sieniawski:
- Nie chciałem przedtem mącić
twojej boleści, mości hetmanie,
więc o jednym nie mówiłem.
Smutna to rzecz i niebezpieczna,
że chorągwie kozackie zdradziły
nas i uciekły do Chmiela. Trzeba
to ukryć przed naszym wojskiem,
bo choć ja na przykład pewny
jestem swoich dwóch tysięcy
dragonów, to jednak ostrożność
nie zawadzi.
- Słuszna rada, starosto! Nie
tylko dragonia, ale ciury nie
mogą o niczym wiedzieć.
Nie tego, ale następnego dnia
posłyszano dalekie wystrzały.
Nikt już nie miał wątpliwości,
że to cofająca się partia
prowadzi ruchomy bój z
nacierającymi wojskami
Chmielnickiego. Nikt też nie
wątpił, że lada chwila wielki
hetman da rozkaz wymarszu na
pomoc Stefanowi Potockiemu i
Czarnieckiemu, a nawet niektórym
wydawało się dziwne, że jeszcze
wczoraj nie podjął tej myśli.
Tymczasem ku zdziwieniu
starszyzny hetman zamknął się w
swoim namiocie, a cały obóz
pozostawił w niecierpliwym
oczekiwaniu. Oburzała ta zwłoka
starych żołnierzy, zwłaszcza
tych, których synowie też poszli
na nieszczęsną wyprawę ku Dzikim
Polom, nikt jednak nie odważył
się wejść do hetmańskiego
namiotu.
Udała się więc grupa
starszyzny do hetmana polnego z
prośbą, by on poszedłszy do
Potockiego wytrącił go z
melancholii i namówił do
jakiegoś działania.
- Idę - powiedział im
Kalinowski - choć hetman wielki
lubi we wszystkim sam decydować
i niechętnie słucha rad, choćby
moich.
Gdy Kalinowski wszedł do
namiotu, oniemiał zrazu ze
zdziwienia. Potocki rozebrany do
koszuli, z powichrzoną czupryną,
półprzytomny czy pijany,
siedział na ławie z głową wbitą
w obie garści i patrzył przed
siebie w gąsior.
Wejście Kalinowskiego nie
zrobiło na nim żadnego wrażenia.
Popatrzył w kolegę błędnym
wzrokiem i powiedział półgłosem
do siebie:
- Zginął albo w bisurmańskiej
niewoli...
- Wasza miłość - szepnął
Kalinowski.
- Zginął, powiadam, a ty co?
Skoro ci do małmazji pilno,
siadajże tu na ławie.
- Wasza miłość, nigdy nie
odmawiam, ale dziś nierad bym
pił i waszej miłości też nie
radzę.
- Piłbyś, Kalinowski, gdybyś
własnego syna miał u chana na
arkanie.
- Cóż za nieszczęsne myśli
chodzą waszmości po głowie. Syn
twój nie zginął, wierzę w to
najmocniej. Partia na pewno
idzie ku nam taborem. Wysłałem
znów na zwiady i lada chwila
możemy mieć języka. Ale i bez
tego radzę na koń siadać i
ruszać. Ostatnia chwila, by
wzmóc partię potężnym posiłkiem.
- Ja tu hetman - zabłysły oczy
Potockiemu.
- Nie neguję władzy waszej
miłości, ale przyszła do mnie
starszyzna i powiada, idź do
Potockiego, poproś, byśmy
przyspieszyli wymarsz posiłków.
- Któż to tak chce
podszeptywać hetmanowi, hę?
Potocki podniósł się ociężale
z ławy, nawet się nie zatoczył.
Wsparł ręce na biodrach i
popatrzył z góry na szpakowatą
czuprynę Kalinowskiego.
- A waszmość co? Kiedy
nieszczęście wielkie, to ty
pierwszy łamiesz dyscyplinę?
Krew uderzyła do głowy
Kalinowskiemu i już miał
wypalić, że on nie byle
rotmistrz czy fajerwerker, ale
hetman polny, więc ma prawo do
rady i pospólnego dowodzenia,
ale widząc pijanego przed sobą,
zdławił w sobie oburzenie.
- Ależ, wasza miłość, o
ratunku nam mówić, nie o braku
dyscypliny. Wojska do bitwy
chętne, a zresztą już nam pora
zacząć, póki cały obóz nie wie o
ucieczce rejestrowych z partii.
Milczymy wszyscy, jak wasza
miłość rozkazał, ale gdy dłużej
postoimy bezradni, wszystko
przecieknie do czeladzi i
dragonii. A jeszcze gdy się
dowiedzą, że chan nadciąga,
odejdzie ich wszelka ochota.
- Chan, powiadasz? - zapytał
Potocki głosem tak dziwnym, że
Kalinowskiego ciarki przeszły.
- Nie wiadomo, czy się już
połączył z hultajstwem, ale
jeśli będziemy zwlekać...
- Strzały nadal słychać?
- Zamilknęły. Gdy się głowę do
ziemi przyłoży, coś niecoś
jeszcze dobiega ucha.
Potocki znów potoczył błędnym
wzrokiem po płótnach. Zwichrzył
włosy dłonią i westchnął:
- Zginęli, Boże jedyny! Poległ
mój syn, Bóg pokarał nas za
pośpiech...
- Bóg był zawsze łaskaw
naszemu narodowi szlacheckiemu,
nie traćże waszmość ducha.
Potocki sczerwieniał jak
burak.
- Ja ducha? Tyś chyba oszalał!
- Niemiłe takie słowo dla
mojego ucha, ale rozumiem twoją
boleść, mości hetmanie!
- Ból boleścią, ale i to nie
wasza, a moja sprawa. Powiadasz,
żem ducha stracił?
Kalinowski chciał protestować,
ale w tej chwili Potocki nalał
kubek wina i kazał mu wypić.
Potem sam pociągnął spory łyk,
rzucił naczynie w kąt namiotu.
- Ja straciłem ducha? Tak
mówią, psiekrwie, w moim własnym
obozie? Rozkaż, niech trąbią do
wymarszu!
- Bogu najwyższemu dzięki! -
krzyknął uradowany Kalinowski.
Ale jakież było jego
zdziwienie, gdy za chwilę
posłyszał słowa Potockiego:
- Niech trąbią, jak
powiedziałem. Zaraz ruszymy spod
Czehrynia ku Korsuniowi. Syn
przepadł, więc niech idzie na
ofiarę ojczyzny. Nam trzeba tam,
gdzie bezpieczniej dla wojska.
- Nie rozumiem... wasza
miłość, na miły Bóg!
- Wiem, co robię. Trzeba nam
jak najprędzej cofnąć się ku
Korsuniowi, bliżej wojsk pana
Wiśniowieckiego.
- Cofać się teraz, kiedy tam
jeszcze bitwa w toku? Jako
hetman polny mam prawo dawać
wojenne rady. Otóż nie zgadzam
się z sądem twoim, mości
hetmanie!
- Kto się nie zgadza, do
pioruna? Anarchia! Zapomniałeś,
mości hetmanie polny -
podkreślił z naciskiem ten tytuł
- że przy mnie cała władza i
wszystka odpowiedzialność przed
Rzecząpospolitą za koronne
wojska. Zabraniam tak do mnie
mówić!
Kalinowskiego chwyciła
wściekłość za gardło i nie. mógł
słowa z siebie wydobyć. Zanim
zdążył sklecić zdanie, prędszy
od niego pijanica krzyknął:
- Jam tu plebanem! W mojej
plebanii wikaremu milczeć!
Milczeć! - szedł z podniesionymi
pięściami ku Kalinowskiemu.
Magnat cofał się ku wyjściu
przerażony wyglądem twarzy
Potockiego. Gdy wyszedł na dwór
i zaczerpnął powietrza w płuca,
posłyszał za sobą głos
Potockiego, który wołał ku
stojącym tu oficerom:
- Wezwać oboźnego i
starszyznę!
W godzinę potem rozległ się w
całym obozie rozkaz wielkiego
hetmana:
- Wymarsz na zachód, ku
Korsuniowi!
Jedni szemrali, inni z
zadowoleniem gotowali się do
odjazdu, zalęknieni bliskością
nieprzyjaciela. Potocki już
odziany, doprowadzony do
jakiegoś porządku, chodził po
obozie i dopatrywał formowania
się regimentów pieszych i
konnych. Wydawszy rozkaz odwrotu
pędził cały obóz do pośpiechu i
w niebywale krótkim czasie
stanął pod Borowiczą u brzegów
Dniepru. Potem zaledwie we dwa
dni dotarł z tak wielkim obozem
pod Czerkasy, pędząc tak
gwałtownie, jakby miał na karku
wszystek lud ukraiński, kozactwo
i ordę krymską.
Sarkała szlachta na ten
pośpiech, nie było bowiem
żadnych poszlak, że ktokolwiek
idzie w pogoń za wojskiem. Zrazu
po cichu, potem coraz głośniej
narzekano w regimentach.
- Hetman małego ducha. Pędzi
nas, a wroga nigdzie ani śladu.
I Marcin Dębski uczestnicząc z
konieczności w tym rozgardiaszu
niczego nie pojmował. Gdy
nadarzyła mu się sposobność
zagadnąć o to Kalinowskiego, nie
przepuścił okazji.
- Nie rozumiem, wasza miłość,
co się stało z hetmanem?
Przecież na łeb na szyję
pędzimy. Może dopiero teraz
uznał wolę króla, że nie należy
zaogniać sprawy z Kozakami?
- Włosy trzeba rwać z głowy,
bo nikt nic nie rozumie i nic
nie wie. Nie poznaję pana
krakowskiego. Własnego syna
wydał na zgubę i choć tak ostro
gromił zawsze Kozaków, teraz
wydaje się być płochliwy...
Nie mylił się stary
Kalinowski. Potocki miał w sobie
butę i odwagę, gdy przewaga była
po jego stronie. Niedawno
wierzył w nią i dlatego posłał
syna na pewną, wydawało mu się,
wyprawę. Teraz z wielkiego
hetmana stał się małym
człowiekiem, myślącym o własnej
skórze.
Pod Czerkasami musiał dać z
konieczności wypoczynek
zmęczonym koniom i ludziom,
przystanął na dłuższy postój. I
tu właśnie, wśród czerkaskich
folwarków, zamiast wytchnienia
czekała Potockiego
najgroźniejsza ze wszystkich
wiadomość.
Właśnie obiadowano pierwszego
dnia postoju, gdy straże obozowe
zobaczyły na stepie samotnego
jeźdźca, pędzącego w stronę
obozu. Rozległy się zewsząd
krzyki:
- Patrzcie! Jakiś biały goniec
pędzi ku obozowi.
- Gdzie, gdzie - pytano
Dziwne to było zjawisko. Po
oświetlonej południowym słońcem
łące kłusował wycieńczony koń z
jeźdźcem, który słaniał się na
siodle. Wołały doń warty, ale on
nie zwracając na nie uwagi
zbliżał się ku folwarkom,
pragnąc jak najprędzej wpaść w
środek obozu.
- Kto to? Kto to? - wołano.
Żołnierze przykładali dłonie
do czoła, ocieniając oczy od
promieni majowego słońca i
krzyczeli:
- Chłop jakiś, w siermiędze.
- Nie, to ktoś w koszuli.
Naraz Marcin, który miał oko
bystre, zawołał:
- Na miły Bóg, toć to pan
Błochocki.
- Rotmistrz Błochocki z partii
- powtórzono.
Jeździec już dobiegał środka
obozu. Blady jak trup,
wychudzony, półgoły, z wiszącym
u ramienia jak flaga urwanym
rękawem koszuli, zwalił się z
konia tuż przed Potockim.
- Partia wycięta - krzyknął -
ani śladu z żołnierza!
- Święty Boże! Mój syn! -
szepnął Potocki.
- Bił się dzielnie, nawet gdy
stracił pana Czarnieckiego. Trzy
razy ranny był twój syn, mości
hetmanie! Nie wiem, czy żyje,
czy też w niewoli...
- Czarniecki zabity? - zapytał
Kalinowski.
- Nie, żywy. Poszedł jako
zakładnik, a potem wydaliśmy
wszystkie działa, bo prochów już
nie było. Wszystka dragonia i
chłopski żołnierz przeszedł do
Chmielnickiego.
- Szlachta?
- Pięciuset nas ostało i pan
kasztelanic dowodził odwrotem.
Związalimy tabory i szliśmy od
Żółtych Wód ustawicznie w
bitwie, sześć dni, dzień i noc z
rapierem i muszkietem w ręce, aż
do szesnastego maja.
- Do którego? - krzyknął
Potocki nieprzytomnym głosem.
- Szesnastego, mości hetmanie
- powtórzył Błochocki. -
Piętnastego jeszcze tabor był
nie wzięty.
- Gdzie to było, na miły Bóg?
- Doszliśmy w bitwie aż na
dwie mile pod dawny obóz, myślał
bowiem młody pan Potocki, że
lada chwila posiłek będzie od
waszej miłości.
- Nie mów! - Potocki zakrył
dłonią twarz z bólu i ze wstydu
przed starszyzną.
Teraz pytał Kalinowski:
- Słyszeliśmy te wasze działa,
ale wydawało się, że to bardzo
daleko.
- Nie nasze grały, proszę
miłości, ale kozackie. Myśmy
zostali bez prochu i bez
artylerii...
Potocki podszedł do swojej
karocy, wsparł się na wyniosłym
kole i patrzył w zabłocone
szprychy.
- Sumienie go gryzie - szepnął
do oficerów Kalinowski - bo
wtedy, gdy pijany w namiocie
kłócił się ze mną, jeszcze był
czas, by skoczyć i ratować
partię. Teraz tylko
nieszczęście...
- Nieszczęście, Boże jedyny.
Oby na tym się skończyło i
oszczędziła nam Opatrzność
jeszcze większej hańby -
powiedział Marcin Dębski. W
duchu zaś pomyślał:
"Trzeba było posłuchać woli
króla i kanclerza."
Rozdział XXXIV
Nagle król otwarł rozpalone
gorączką oczy. Z piersi wyrwało
się ciężkie westchnienie i
zdawało się choremu, że szum
krwi w skroniach błogo się
ucisza.
W tej także chwili uchyliły
się drzwi i wszedł magnat
wysoki, o siwej, gęstej
czuprynie. Swoją wyniosłą i
rozłożystą postacią przesłonił
całe wejście i nie było widać,
kto jeszcze za nim idzie.
Postąpił kilka kroków po
dywanie pilnując się, by nie
zamącić ciszy tak potrzebnej
choremu, pokłonił się wpół i
powiedział z cicha, miarkując,
że mocniejszy głos nie godzien
jest zabrzmieć w tej chwili.
- Jestem, najjaśniejszy panie,
na twoje rozkazanie.
Stojący za nim pochylili z
szacunkiem głowy witając króla.
Władysław IV poruszył się na
poduszkach i patrzył błędnymi
oczyma po obecnych.
- Witam cię, mości kanclerzu.
Jakżeś to szybko zjechał do
niemocnego króla. Bóg ci zapłać
i wszystkim waszmościom.
- Dwa konie na śmierć
zajechałem, by stanąć przed
twoim obliczem, miłościwy panie.
Serce pękało z bólu, gdym się
dowiedział, że pan mój złożony
tak ciężką chorobą.
- Ciężka ona, ale już różnie w
życiu bywało, więc i to przy
pomocy boskiej zniosę. Przez
kilka dni kamień męczył, że już
się do świętego Piotra
uśmiechałem, a tu nagle jak ręką
odjął. Da Bóg, jutro siądę na
konia, bo trzeba mi i waćpanom
jak najprędzej do pana
Potockiego. Nie daj Boże, by mi
zbytnio najechał Kozaków, bo od
tego zapali się ojczyzna.
Poczuł lekkie ukłucie w
piersiach.
- Nie zapali się, miłościwy
panie. My wszyscy staniemy za
waszą królewską mością, serca i
miecza przyłożymy.
- Bóg wam zapłać! Nie pomnę
już tego, żeście się mnie
wyparli na onym sejmie i od tego
zapadłem w tę chorość.
Król wiódł gorącymi oczyma po
izbie, a nieprzytomne uszy
wsłuchiwały się w czyjś głos,
przychodzący z daleka.
- Daruj, królu, wina nasza
wielka. Teraz wiemy, że
największa władza winna być u
majestatu. My zaś, co nas zwą
królewiętami, zbytnio o sobie
myślimy. Siła miłej ojczyzny
tylko wtedy, gdy wszyscy razem,
z królem, ze szlachtą, nawet z
pospólstwem.
- I z wolnymi Kozakami, jakimi
ongiś byli.
- I z Kozakami, wasza
królewska mość. Przychodzimy do
ciebie, panie, by wyznać swoje
winy i pokrzepić umiłowanego
króla, z którym ramię w ramię
staliśmy pod murami Smoleńska, w
samej Moskwie, pod Ochmatowem.
Więc i w tej sprawie tureckiej
chcemy być razem z królem
jegomością, byle nam
najjaśniejszy pan namówił
kozaczyznę. Niech oni nie
przeciw nam, ale z nami idą, jak
to dawniej chciałeś, miłościwy
królu.
- Pójdą, na miły Bóg, gdy
tylko stanę przed nimi, gdy
przywrócę im dawne przywileje.
Zrobią stutysięczne wojsko
rejestrowe lotne i wierne.
Byleście mi wszystko uchwalili,
niczego nie wzbraniali dla
chwały i wielkości królestwa
polskiego.
- Nie wzbronimy, wasza
królewska mość. Widząc, co się
dzieje wokoło, bijemy się w
piersi i błagamy pana naszego.
Gdy ci Bóg zdrowie powróci,
ruszaj ku Zaporożu, a wszystkie
nasze siły, całe pospolite
ruszenie, dworskie wojska,
wszystko stanie u ścian
Rzeczypospolitej. Ty jeden nad
nami wódz, najjaśniejszy panie,
za tobą pójdziemy ku wielkości
miłej oczyzny, ku chwale, jakiej
nam nie poskąpią przyszłe
pokolenia wołając: |Rex
|Ladislaus |Quartus z całym
narodem szlacheckim stworzył
największe państwo
chrześcijańskie między dwoma
morzami i między dwiema
częściami świata.
- W imię Ojca i Syna, i Ducha
Świętego - modlił się cicho
król. - Dzięki ci, Najświętsza
Panno, Królowo Niebieska, trzeba
było aż tak ciężkiej chwili, by
nastąpiła święta zgoda między
królem a panami. Boże mój
przenajświętszy, nie myliłem
się, wierząc, że to naród wielki
i godny przyszłej chwały, tylko
że nauki ciężkiej potrzebował.
Król czuł się w tej chwili tak
rześki, jak nigdy dotąd, nawet
przy pełnym zdrowiu będąc. Z
radości był bliski płaczu, ale
wstydził się tak wielkiego
wzruszenia przed poddanymi.
Uniósł białą dłoń w górę, nad
poduszki, i jakby nią
błogosławił odkryte głowy
magnatów.
- A jego świątobliwość prymas
Łubieński? Czy na to wszystko
przystajesz, prymasie?
- Chyba szatan mnie kiedyś
opętał, skoro i ja
przeszkadzałem mądrej woli
królewskiej. Duchowieństwo nasze
żyje pod twoim panowaniem w
wielkich łaskach i może dlatego
mieliśmy serca napełnione pychą.
Poniżyliśmy króla na sejmie,
zapomniawszy w niewdzięczności
swojej, że to ty właśnie, królu
Władysławie IV, godziłeś
nienawiści religijne w Toruniu
na chwałę Krzyża Świętego.
Daruj, panie, żem listy pisywał
zjadliwe i żem przewodził na
owej haniebnej bratniej
rozmowie, z której wyszedł
upadek władzy królewskiej. Dziś
tamto wniwecz poszło. Nie
będziemy bronić strawy ani
postojów dla wojsk królewskich w
dobrach kościelnych.
- Bóg zsyła łaskę na nas
wszystkich, więc i tobie dzięki,
prymasie. Gdyby biskup kujawski
po staremu chciał mi głodzić
żołnierza i przepędzać, to zakaż
mu, arcybiskupie!
Ku nowemu swojemu zdumieniu
król zobaczył w tej chwili zimny
błysk w oczach zgrzybiałego
arcybiskupa. Jego świątobliwość
sczerwieniał z oburzenia na
twarzy i powiedział:
- Biskupa przywołam do
porządku. Niech słucha
królewskiej władzy i nie miesza
się do spraw wojskowych, bo
inaczej żołnierze zechcą msze za
niego odprawować.
- Boże święty, czy ja dobrze
słyszę?
- Dobrze, najjaśniejszy panie!
Nieszczęścia Rzeczypospolitej
odmieniły nam serca. I ja nie
jestem bez winy. Trzymając w
ręku pakta konwenta groziłem ci,
miłościwy panie, wołałem, że
łamiesz wolności szlacheckie, a
tyś właśnie o niczym innym nie
myślał, tylko o wolności. O
wolności i wielkości całego
kraju i nas wszystkich
jednocześnie. Po wieki zasłynie
imię twoje, a ja wobec ciebie
będę proch marny. Nic mi nie
zostaje, jeno paść przed tobą na
kolana i błagać: Przebacz,
królu, przebacz nam wszystkim,
panie miłościwy!
- Prymasie! - krzyknął
Władysław. - Już wszystko
przepomniałem, nie ma we mnie
zawiści.
Ale arcybiskup ku przerażeniu
króla klękał na dywanie, łzy
jedna po drugiej płynęły mu na
purpurowe piersi.
- Daruj, królu! Głosiłem, że
chcesz |dominium |absolutum,
wprowadzić i że syna przemocą
przysposabiasz na tron, łamiąc
źrenicę wolności - elekcję
|viritim. Ale któż by był
lepszym i bardziej godnym
miłości poddanych, jak twój syn
Zygmunt, dziecko królewskie,
ojczyźnie całej najmilsze.
- Pomarł, niestety, więc
przestań, prymasie, i wstań z
klęczek. Cud, który się na moich
oczach dzieje, każe o wszystkim
zapomnieć. Nie ma dnia
wczorajszego, jest dzisiejszy,
najradośniejszy w czasie mojego
panowania.
Nagle posłyszał tuż przy uchu
cichy szept:
- Niezbyt im ufaj!
- Kto to?
Odwrócił się i dopiero
spostrzegł, że cicho wszedłszy
stanęła u wezgłowia smukła
kobieta.
- Jadwiżka, i ty tutaj? Ile
szczęścia w tym dniu tak
radosnym.
- Przyszłam, skoro nie ma
królowej w Mereczu.
Waszmościowie nie wzięli mi tego
za złe i wpuścili, wiedząc, że
moje tu miejsce, bo król
cierpiący.
- Minęło już cierpienie. Nigdy
nie miałem tyle sił, co w tej
chwili. Nawet wtedy, Jadwiżko,
gdy cię we Lwowie poznałem, choć
wtenczas młody byłem i nie tak
ciężki w sobie. Jakaż radość, że
wszyscy koło mnie jesteście,
najwierniejsi.
Pod urokiem tylu serdecznych
spojrzeń, jakie czuł teraz na
swojej twarzy, przymknął oczy.
Pod zasłoniętymi powiekami
pojawiło się nowe marzenie.
Siedział w tej chwili na
koniu. Obok niego gwardia
przyboczna, pułkownik Pac, dalej
hetman Potocki, hetman polny
Kalinowski, za nimi towarzystwo
pancerne, śmigłe oddziały
Kozaków Zaporoskich na szybkich
lekkich koniach. Jak okiem
sięgnąć pułki piesze i dragonia,
oddziały Mołdawian, wojska
zaprzyjaźnionego cara Aleksego.
Uszy przy tym całkiem ogłuchłe,
bo wkoło bije artyleria, sypią
się kruszone mury Stambułu i jak
ścięte drzewa padają szczyty
meczetów i minarety. Kruszą się
warownie i bramy, chorągwie
bisurmańskie ścielą się pokotem
przed idącymi naprzód wojskami
chrześcijańskimi. I już leży w
pyle pod kopytami królewskiego
konia dumny Islam Girej, klękają
wezyrowie tureccy, a sam sułtan
bez broni, bez pasa i turbana,
chudy jak kukła z drewna, idzie
na powrózku u strzemienia
królewskiego syna, Zygmunta. Ma
odłamaną głowę jak tamten,
chowany kiedyś przez królewicza
pod poduszkę, i jest tak mały,
że syn królewski, gdyby tylko
zechciał, mógłby go unieść lekko
w górę i rzucić w płonący ogień
kominka. Ale syn królewski nie
bawi się teraz, lecz wojuje.
Patrzy z błogim uśmiechem przed
siebie na powalone meczety, na
ulice zasypane strąconymi
półksiężycami i rozkazuje:
- Teraz niech pan Arciszewski
bije ze wszystkich dział na
chwałę króla i Rzeczypospolitej.
||Vivat rex Poloniae Ladislaus
|Quartus!
Już walą działa, ziemia drży w
posadach, cały Stambuł klęczy
przed purpurowym tronem. U
stopni, tuż przed majestatem,
stoi kanclerz Ossoliński gotowy
na każde skinienie króla.
- Ossoliński! Skoro pobiliśmy
Portę, ogłaszaj teraz wolność
wszystkich ludów ciemiężonych
przez sułtana. Koptów,
Monawitów, Bułgarów, Greków,
Mołdawian, Persów. Przyrzekamy
naszą łaskę dla podbitych
bisurmańców, jeśli nam wierność
i posłuszeństwo okażą.
Otwarł oczy. W uszach dalej
dudniły działa pod
Konstantynopolem.
- Ossoliński!
Wyniosły starzec w aksamitnym
błękitnym żupanie podszedł
bliżej łoża.
- Czemu nie słuchasz mojej
woli? - zapytał Władysław.
- Słucham, miłościwy panie!
Stanąłem na wezwanie królewskie,
dwa konie na śmierć zajechawszy,
bo wielka żałość pędziła mnie do
ciebie, najjaśniejszy panie.
- Ktoś ty jest?
- Lew Sapieha, królu.
- Sapieha? Na miły Bóg! - król
potoczył wkoło błędnym wzrokiem.
- A gdzież Ossoliński, pytam?
- W Warszawie, miłościwy
panie. Gońców przedwczoraj
wysłaliśmy - powiedział stojący
za wezgłowiem królewskiego łoża,
sekretarz Fanfoni.
- A prymas? Gdzie Lubomirski,
gdzie Potocki? Mówcież, na miły
Bóg!
- Jego świątobliwość
arcybiskup też już wie o
królewskiej boleści, ale
wcześniej jak za kilka dni tutaj
nie zdąży.
Nagła bladość spadła na twarz
chorego. Przeraźliwy ból chwycił
w wątrobie. W potężnych
rozpostartych na poduszce
piersiach Władysława powstało
gwałtowne rzężenie.
- Wołajcie cyrulika! -
krzyknął Fanfoni, próbujący wraz
z poduszką unieść głowę chorego.
- Gdzie ksiądz Szendorf? -
zawołał przerażony Sapieha. -
Dajcie gromnicę loretańską,
święte oleje!
Mała izba kamieniczki w
Mereczu zadudniła od bieganiny,
schody napełniły się
nawoływaniem. Pierwszy wpadł
cyrulik i próbował srebrną łyżką
otworzyć zaciśnięte szczęki
króla, i już lał w spieczone
usta konającego zieloną
miksturę. Przyniesiono płonącą
gromnicę i Lew Sapieha dokonywał
daremnego wysiłku, by zacisnąć
wokół niej bezwładne palce
chorego. Ksiądz Szendorf
podnosił ręce ku pożółkłej
powale i gdy wszyscy na
klęczkach płakali, mówił
doniosłym głosem litanię za
konającego.
O godzinie drugiej po północy
ucichło w płucach królewskich.
Płomień loretańskiej gromnicy
odbijał się w otwartych
źrenicach króla jak w
nieruchomych gałkach szklanych.
`ty
Część pierwsza (c.d.)
Rozdział XXXV
"Świetny w chwilach przewagi,
upadły na duchu w trwodze"
hetman Potocki wydał rozkaz
dalszej ucieczki. Rankiem o
godzinie trzeciej wyruszył ku
Korsuniowi cały obóz. Magnat
pędził swe chorągwie i zarazem
swoje wozy skarbne w takim
pośpiechu i w takim lęku przed
Chmielnickim, że zatrzymał się
dopiero w odległości trzech mil
od miasta. Przedtem dziesięciu
dni mu nie starczyło, by podejść
kilka mil na pomoc dzielnie
broniącej się partii, teraz w
niecałe dwa dni przebył dwa razy
większą odległość.
Gdy po krótkim odpoczynku
gotował się do dalszego marszu,
przypędził do obozu nowy goniec,
tym razem wysłany przez wojewodę
ruskiego Wiśniowieckiego, pisarz
książęcy Maszkiewicz.
Poseł kniazia przynosił
niezwykłe wiadomości. Pan ruski,
mając pod sobą z górą sześć
tysięcy nadwornego wojska,
zapytywał hetmana, dokąd ma
skierować swoje chorągwie.
Treść listu przywróciła w
jednej chwili całą nadzieję
hetmanowi Potockiemu.
Przeczytawszy pismo książęce
rozłożył szeroko ramiona i
zawołał do Maszkiewicza:
- Toś mi waszmość przyniósł
wiadomość! Chodźże, niech cię
uściskam. Nie inaczej teraz
będzie, jak tylko że się
połączymy z wielkim panem ruskim
i rozbijemy buntowników.
- O tym jednym myśli mój pan,
kniaź Wiśniowiecki.
- No i widzisz - zwrócił się
hetman do stojącego wśród
oficerów Marcina. - Jak dobrze,
że cię nie wysłałem z żałosnym
listem do kanclerza. Pojedziesz
z dobrą nowiną.
Tego dnia pan Potocki zapijał
nie tylko żałość po straconym
synu, ale pociągał z gąsiora z
okazji nowej otuchy, jaką mu
przyniósł Maszkiewicz. Marcin
patrzył z niepokojem na
natchnionego nowym duchem
hetmana i myślał: "Raz kpi z
listów królewskich, to znowu,
jak mi to wczoraj mówił, myśli o
listach błagających o pomoc.
Teraz zaś na wiadomość, że się
połączy z Wiśniowieckim, znów ma
za nic królewskie napomnienia.
Aż dyszy nienawiścią do
kozackiego ludu."
Nie mylił się w domysłach. Nie
minęło południe, gdy hetman
wezwał do siebie kilku
rotmistrzów. Siedząc rozkraczony
za stołem pociągał dłonią
wilgotnego wąsa i rozkazał:
- Korsuń minęliśmy, by tu za
miastem odetchnąć wśród starych
szańców. Ale ta hołota w mieście
myśli, że hetman cofa się przed
ich "wybawicielem" atamanem.
Skoczcież mi z chorągwią do
miasta i żeby tam śladu po
żadnym dobytku nie zostało.
Korsuń wydaję na łup żołnierzom.
- Według rozkazu, mości
hetmanie! Żołnierz syty łupu
będzie miał jeszcze większą
wdzięczność dla waszej miłości -
powtórzył oboźny.
Tej nocy miasto gorzało ogniem
i dymami, a panowie szlachta i
wszystkie ciury obozowe
rozwalali drzwi i okiennice,
rabowali mieszczański dobytek.
Obładowane zdobyczą wozy
turkotały całą noc na drodze z
Korsunia do obozu.
Po odprawieniu Maszkiewicza
hetman kazał wzmacniać stare
szańce, jakie tu pozostały z
dawniejszej wyprawy, zarządził
sypanie nowych i czekał na
przybycie wojsk Wiśniowieckiego.
Tejże nocy wrócił wysłany przed
kilku dniami podjazd
Gdeszyńskiego.
- Sześć mil od Korsunia -
zdawał relację pułkownik -
widzieliśmy pułki tatarskie i
kozackie, jak przepływały rzekę
tuż za Taśminkiem. Konie mają
szybkie i wypoczęte, jutro mogą
stanąć pod Korsuniem.
- Niech staną! Zamkniemy się w
szańcach, a wtedy wjedzie im na
kark dragonia księcia
Jeremiasza.
Zgodnie z rozkazem hetmańskim
wzmacniano oszańcowanie obozu.
Sam Potocki przejeżdżał po nocy
karocą, dopatrywał żołnierzy i
gwałtownie popędzał pracujące
żołnierstwo i czeladź. Przyszło
i Marcinowi nie spać tej nocy,
ale-brać się za łopatę i pomagać
przy umocnieniu szańców,
wyznaczonych dla artylerii
Denhoffa.
Mistrz artylerii sam rozebrany
do pasa, bo noc była parna i
duszna, doglądał pracy, kierował
grupami kopaczy, a tuż nad
świtem stanąwszy obok Marcina
powiedział:
- Waszmość machasz i machasz
tą łopatą, że miło patrzeć. Nikt
by w tobie nie poznał
kanclerskiego dworzanina.
- Przecież nic tu od dwóch
tygodni nie robimy, tylko
jeździmy z miejsca na miejsce,
co najwyżej dla urozmaicenia
patrząc na pijatyki.
- Csss, lepiej nie drażnić.
Chłopstwo słucha, a ci, co tu u
mnie pomagają przy szańcu, to
dragoni pana Sieniawskiego.
- Lepiej od nas wiedzą o
wszystkim. Źle, że ich za
głupców mamy.
Gdy pierwszy brzask słońca
przebił mgły leżące na łąkach, z
szańca Denhoffa usypanego na
pagórku pod brzeziną zobaczono
na horyzoncie konnych ludzi.
- Podjazd księcia
Wiśniowieckiego! - zawołał
któryś z puszkarzy.
Zbiegło się żołnierstwo na
szczyt wału i próbowało
rozpoznać, co to za oddział w
dali widoczny. Dopiero gdy
Denhoff przyłożył do oczu
perspektywę, stało się wszystko
jasne.
- Na koniach żołnierze w
białych siermięgach. To nie
książę Jarema, lecz chłopstwo.
- Rebelianty! Kozactwo się
pojawiło! - zaczęto wołać
wokoło.
Dano znać hetmanowi i niebawem
przybył na szaniec Kalinowski,
Odrzywolski i Gdeszyński.
Pojawił się też Sieniawski,
młody Lubomirski i cała
starszyzna, na koniec
przyjechała złocona kolasa
Potockiego.
Hetman wygramolił się z
wnętrza i wszedł na szaniec.
Poniżej dymiącego jeszcze
Korsunia ukazywały się teraz
coraz liczniejsze oddziały
kozackie i gromady konnego
chłopstwa. Liczono te watahy.
Jedne były po pięćset, inne po
sześćset chłopa. Już i z prawej
strony od południa wyłoniły się
smugi zbitej w kolumny jazdy,
która szła nie ku szańcom, ale
na ukos ku Korsuniowi.
- Nie ma Tatarów, same Kozaki
i chłopstwo. Nie wiem skąd się
bierze u nas tyle strachu -
powiedział Potocki. -
Odrzywolski!
- Jestem, mości hetmanie!
- Widzisz, jak ta ciemna dzicz
jedzie bezprzytomnie w Korsuń?
Skocz no mi ze swoją chorągwią i
podpal z drugiej strony miasto,
niech się zakrztuszą. Husarskie
pancerne chorągwie i dragonia
pana Sieniawskiego niech wyjdą
poza szaniec i stoją gotowe do
sprawy.
Jedno i drugie wykonano.
Odrzywolskiemu udało się
podpalić budy przedmiejskie i
wzniecić kilka pożarów. Ogniowi
pomógł silny wiatr i w dwa
pacierze już nie było widać
Korsunia, tylko ogień hulający
na dachach. Chmura dymu zakryła
niskie domki ruskiego
miasteczka, a gdy wiatr na
chwilę wykręcił, ukazała się nie
tknięta ogniem kopuła cerkwi i
mury korsuńskiego zamku.
Spoza wszystkich szańców
zwróconych ku Korsuniowi wyszły
ciężkie chorągwie i stanęły
gotowe do boju, ale zrazu nie
miały z kim wojować, bo dalekie
gromady nie zbliżały się wcale
do obozu. Dopiero w dwie dobre
godziny po nadejściu pierwszych
oddziałów chłopstwa ujrzano na
tle dymów Korsunia wyłaniające
się z dali konne regularne
pułki.
Zataczały olbrzymie koło i z
dala nie wydawały się nawet tak
szybkie, jakimi były w istocie.
Naraz jedna z chorągwi oderwała
się od tej, już nie dającej się
liczyć, masy i podeszła na ukos,
bliżej okopów.
- Regiment tatarski - krzyknął
Denhoff. - Może sam Tohaj-bej? W
niego! - krzyczał do puszkarzy.
- Wsuń zapłon! Przybij! Przyłóż
lont!
Gruchnęły działa, ale gdy
wiatr zdmuchnął dym, nie
zauważono najmniejszego szwanku
w chorągwi tatarskiej, która
poderwawszy konie wracała poza
odległość strzału. Istotnie był
w niej Tohaj-bej, który
trzymając się odtąd z dala
objechał wkoło cały hetmański
obóz, oceniając wojsko koronne,
działa i tabory.
Na łąkach pod wałami stały
nadal w szyku bojowym chorągwie
husarii, petyhorskie, lekka
jazda i dragonia. Pomrukiwali
rotmistrze nadsłuchując, kiedy
zabrzmią trąby wzywające do
ataku, ale hetman Potocki
wyprowadziwszy jazdę na
przedpole nie dawał rozkazu.
Jeździł po wałach w kolasie znów
niezdecydowany, wątpiący,
zwłaszcza że wstęgi
nieprzyjacielskich wojsk coraz
bardziej grubiały i nie
doliczyłbyś się teraz, czy to
dziesięć, czy trzydzieści
tysięcy jazdy otacza polski
obóz.
I tym razem namówiony przez
szlachtę Kalinowski podszedł do
stopni hetmańskiej kolasy.
- Wasza miłość, uderzać
trzeba. Tego mrowia coraz
więcej.
- Wiem, co robię. - Potocki
spojrzał weń zaczerwienionymi
oczyma. - Nie dla parady dano mi
buławę.
- Gdy będziemy dalej czekać,
mrowia narośnie. Już teraz jest
chyba ze szesnaście tysięcy.
Tyle że na razie chłopstwa dużo,
niewprawnego w broni.
- Waszmość w gorącej wodzie
kąpany. Jak dłużej zwleczemy,
kniaź Wiśniowiecki nadciągnie.
- Ale teraz czas, póki się nie
uszykują. Łatwiej w tej chwili
niż potem napędzić im strachu -
Kalinowski nie dawał za wygraną.
- Po cóż, u licha, stoją przed
szańcami nasze chorągwie.
- Ja tu hetman wielki czy
waszmość? Już raz powiedziałem.
Na razie niech grają same
armaty. - Dał znak woźnicy i
karoca potoczyła się dalej.
Stało więc wojsko bezczynnie
od świtu do zachodu słońca. Gdy
się ściemniło, Kozacy i Tatarzy
zaczęli zwijać pierścień
zatoczony wokół obozu i wracać
do kosza w korsuńskiej dolinie.
Zostały tylko czaty niewidoczne
w lasach i w dalekich wysokich
trawach.
Wypadł ku nim Odrzywolski w
kilkadziesiąt koni i chwycił
dziesięciu Tatarów, a wśród nich
tłumacza kozackiego, Buta.
Potocki kazał ich wziąć na
tortury i wybadać.
Bojanowski, oboźny, któremu to
zlecono, wykonał sumiennie
rozkaz. Nie bardzo zresztą
musiał męczyć jeńców, bo
wszystko z łatwością wyjawiali.
Zebrał więc wiadomości i udał
się do hetmana.
- Ile liczą wojska? - spytał
Potocki.
- O Kozakach liczb dokładnych
nie mają. Tatarów, powiadają,
jest już pod Korsuniem
czterdzieści tysięcy.
- Kto nimi dowodzi?
- Tohaj-bej.
- A chan?
- Chan podobno jeszcze w
polach, ale idzie z jeszcze
większą siłą.
- Nie łgają?
- Raczej nie, osobno brałem
ich na spytki i liczby się
zgadzały.
- A ten główny zdrajca? -
Potocki umyślnie nie wymienił
nazwiska, jakby niegodne było
paść z ust hetmańskich.
- Chmielnicki? Jego nie ma.
Stoi z resztą Kozaków o milę
stąd nad Rosią, pod Stębłowem.
Na czole Potockiego rosła
chmura. By go jednak nie
posądzono o lękliwość,
powiedział mocnym głosem:
- Łgają, myśląc, że się
zawczasu nastrachamy. Wszystkim
utnij łby i wyrzuć czerepy poza
wały.
Noc minęła spokojnie. Rankiem
hetman nagabywany przez
starszyznę zwołał naradę. Jedni
byli nadal za otwartą bitwą w
polu, inni, zgadując myśli
Potockiego, widzieli ratunek w
obronie spoza szańców.
- Stać poza wozami - mówili -
i z dział prażyć, jak radzi nasz
wódz naczelny.
Innego zdania była grupa
starszych dowódców, w imieniu
których mówił Denhoff:
- Armata nasza mała. Mamy w
wojsku koronnym dział dwanaście
i jeszcze cztery u pana
Sieniawskiego. Z szesnastu luf
niewiele pokiereszujemy tę
tłuszczę. Chyba że jednocześnie
pójdzie bitwa jazdą i piechotą.
Niedługo nad tym radzono, bo
właśnie w czasie narady
przyprowadziły straże jakiegoś
szpiega, który - jak mówił -
uciekł z kosza Chmielnickiego,
spod Stębłowa. Nie docieczono,
czy oddał się w niewolę z
własnej woli, czy też był
podesłany, dość, że wyznał,
jakoby wódz kozacki dlatego był
z dala od polskiego obozu, że
budował tamy na rzece Rosi,
zamierzając zawczasu odciąć wodę
koronnemu wojsku.
Przeraziła wszystkich ta
wiadomość, ale jeszcze nie
całkiem jej wierzono. Gdy jednak
do południa woda opadła w rzece
do połowy, strach padł na
wszystkich.
- Bez wody zginiemy nie od
kul, ale od pragnienia.
Kalinowski, który na własne
oczy zbadał stan wody w rzece,
przybiegł do Potockiego i
biadał:
- Nieszczęście, wasza miłość.
Już jutro nie będzie czym koni
napoić. Zginiemy tu wśród trupów
naszych wierzchowców i woźników.
Albo do bitwy stanąć, albo
ruszać stąd, trzeciej rady nie
widzę.
- Mości hetmanie! - popierał
go Gdeszyński - nie możemy tu
czekać boskiego zmiłowania. Póki
koń zdrowy, na bitwę trąbić!
Porywczy Korecki, dotąd na
radach milczący, zerwał się z
ławy i stanąwszy pośrodku,
naprzeciw Potockiego, krzyknął:
- Na rany Jezusa, zaczynać
coś! Każda minuta droga.
Potocki, mniej hardy niż
poprzednio, trzymał swój
temperament na uwięzi, ale iskry
latały mu już w źrenicach.
- Nieszczęście spadło na nas,
to pewna, waszmościowie. Zawodzi
nas pan Wiśniowiecki. Bitwy w
polu nie widzę, bo wielka tam
przewaga w koniach i ludziach.
Nie wiadomo, z jakich dziur
wylazło tyle chłopstwa i więcej
go, jak piachu wokoło. Podzielam
sąd tych waszmościów, co mówią,
że ani stać tu nie możemy, ani
wychodzić w pole.
- No, więc jak, do licha? -
krzyknął Korecki.
- Waszmość zbyt krewki, nie
pozwolisz, bym myśl dokończył.
- Darujesz, mości hetmanie,
ale ziemia pali się pod stopami.
- Gorzej będzie, gdy
przestaniecie słuchać hetmana.
- Zawszem posłuszny w boju,
wasza miłość.
- Milcz waść, u licha, i
czekaj na moje słowa! Taborem
trzeba nam uchodzić, innego
ratunku nie ma. Im bliżej
ojczyzny, nadzieja zawsze
większa. Może najjaśniejszy pan
podeśle jakieś posiłki.
- Taborem uchodzić -
przyłączyło się do hetmana kilka
głosów. - Tu nas pozbawią wody i
do jutra tak otoczą, że choćby
konie z pragnienia nie
wyzdychały, to popasu braknie.
Nie zapominajcie, panowie, że
dziesięć tysięcy koni
wierzchowych w obozie... nie
mówiąc już o woźnikach.
Kalinowski był nadal innego
zdania.
- Nie pojmuję, jak z tylą
wozów i koni ustępować taborem?
Żadnych szlaków po drodze nie
ma, jeno bory. Bitwę zacząć,
zwyciężyć lub zginąć. Ja przed
własnymi chamami nie myślę
uciekać.
- Bić się lub ginąć! -
krzyknął Korecki.
Animusz Koreckiego udzielił
się większości oficerów i
zaczęto zachęcać Potockiego do
bitwy. On stał pośrodku, bo na
stojąco wśród wozów odbywała się
ta rada, patrzył po twarzach,
jakby chcąc na przyszłość
zapamiętać tych wszystkich, co
mu teraz oponowali.
Kalinowski podniecony zachętą
tylu towarzyszy jeszcze raz
nadmienił natarczywym głosem:
- Bitwę zaczynać, a nie czekać
klęski w taborze, oto moje
ostatnie, też hetmańskie, słowa.
Stało się teraz coś dziwnego z
twarzą Potockiego. Zawsze
czerwony od przepicia, zbladł,
rozdął chrapy nad szpakowatymi
wąsami i podobny do rozjuszonego
tura podszedł do Kalinowskiego.
- Już to raz mówiłem, jam tu
plebanem! - krzyknął, że aż
koniom wzdrygnęły się uszy. - W
mojej parafii wikaremu milczeć!
Milczeć! Milczeć!
Wzniósł ręce w powietrze i
powtarzał te ostatnie słowa jak
opętany. Nikt, nawet Kalinowski,
nie odważył się teraz powiedzieć
jednego słowa.
Milczenie wszystkiej
starszyzny przyprowadziło
wreszcie Potockiego do jakiejś
równowagi. Zaczął spokojniejszym
głosem:
- Ja tu hetman, więc wam
rozkazuję. Tabor od tej chwili
wiązać. Wozów jest za dużo, więc
połowę zostawić. Każda
chorągiew, pod którą nie więcej
jak sto koni, może wziąć
dwadzieścia pięć wozów, ta, co
ma ludzi sześćdziesiąt, niech
bierze wozów tylko osiemnaście,
a mniejsze po piętnaście.
Piechota pójdzie przodem, za nią
działa, na tyłach i z boków
tabor cięższy, a reszta wszyscy
pośrodku. Dragonia zaraz za
piechotą, chorągwie pancerne i
husaria na skrzydłach dla
bezpieczniejszej obrony...
Słuchali w milczeniu bodaj tym
uradowani, że coś się wreszcie
postanawia i że wódz wraca do
poczucia odpowiedzialności za
wojsko. I rzeczywiście,
zdecydowawszy się na rozkaz
wydawał teraz szczegółowe i
jasne zlecenia oboźnemu
Bojanowskiemu. Potem chcąc
niejako naprawić krzywdę
wyrządzoną przed chwilą
hetmanowi polnemu zakończył:
- Ja poprowadzę czoło taboru,
a pan hetman polny, doświadczony
w bitwach na Dzikich Polach,
będzie wraz z panem Sieniawskim
dowodził tyłami obozu. A teraz,
panowie, do dzieła! W zgodzie
nasz ratunek. Otrąbić mi cicho
przez munsztuk rozkazy. Niech
porzucą wszystkie ciężkie wozy,
a lekciejsze niech wezmą do
wiązania taboru. Bóg z
waszmościami!
O świcie dwudziestego szóstego
maja wszystko było gotowe.
Ustawiono olbrzymi czworobok,
rozstawiono działa według woli
hetmana, powiązane i osiodłane
konie wpuszczono w sam środek
ruchomego obozu. Związane w taką
warownię wozy miały niebawem
ruszyć w odwrót ku ojczyźnie.
Całe wojsko, hetmani,
rotmistrze, pułkownicy, ciury i
pachołkowie odkryli głowy i
hetman zawołał do żołnierzy:
- Odprawmy ranną modlitwę na
pomyślność naszej drogi.
Za chwilę biegła wśród stepów
chóralna pieśń całego wojska:
"Boże z nieba wysokiego,@
Twórco świata szerokiego,@
Racz się nad nami zmiłować,@
A ten gniew swój uhamować."@
Choć śpiewano głośniej niż
poprzednich ranków, pieśń
brzmiała ponuro i zawodząco. Z
głosów żołnierskich umknęła dziś
radość i nadzieja, jaka co dnia
towarzyszyła porannej modlitwie.
Oddziały kozackie i tatarskie
nie wróciły jeszcze ze swego
kosza pod hetmański obóz, więc
tylko nieliczne rozstawione
czaty nadsłuchiwały chóralnego
śpiewu żołnierzy. Musiały jednak
dostrzec zmianę w szyku obozu,
bo niebawem kilku jeźdźców
ruszyło galopem ku Korsuniowi.
Potocki wsiadł do karocy, dał
znak Bojanowskiemu i olbrzymi
obóz ruszył. Zazgrzytały osie
kilku tysięcy sprzężonych wozów
i jednocześnie zaczął się pieszy
marsz ogromnego wojska. Wewnątrz
taboru, poza wozami, rżało kilka
tysięcy najpiękniejszych i
wypieszczonych koni, idących
luzem pobok wozów.
Zrazu pochód odbywał się w
jakim takim składzie i ładzie.
Tabor szedł łąkami w kierunku na
Bogusław, do którego prowadziły
dwa trakty jeden polami, drugi
leśny, wiodący przez przestrzeń
pagórkowatą i zakrzewioną.
Gdy po kilku godzinach
szczęśliwego marszu nie widziano
nigdzie ani Kozaka, ani Tatara,
wojsko nabrało otuchy i sam
hetman wielki poczuł się
pewniejszy siebie. Siedział
rozparty w kolasie i gawędził z
siedzącym naprzeciw niego młodym
Sieniawskim.
- Da Bóg, uratujemy honor i
wojsko koronne, a w swoim czasie
policzymy się z czernią i
pogaństwem. Na razie odeszła im
ochota atakowania taboru.
- Mądrze wasza miłość wszystko
obmyślił.
Sieniawski, choć musiał
zostawić pod Korsuniem
kilkadziesiąt swoich ładownych
wozów, przytakiwał teraz
Potockiemu, w duchu rad, że
ujdzie cało ze swoimi
chorągwiami, czyli z dwoma
tysiącami uzbrojonego i
umundurowanego chłopa.
- Powiem ci, mości hetmanie,
że osobliwie rad jestem z tego
taborowego odwrotu. Wolę też, że
moja dragonia nie na koniach
teraz, ale pieszo.
Nie zdziwiło to hetmana, bo
sam wczoraj dowodził, że zza
wozów będzie łatwiej niż z konia
bronić się muszkietami, więc
powiedział:
- Na koniu każdy dla celu
widny, a za wozem, to byle tylko
lufę dobrze osadzić, możesz się
ostrzeliwać, ile wlezie. Pij,
waszmość, skoro z pomocą boską
uchodzimy w spokoju.
Młodemu Sieniawskiemu nic tak
nie imponowało, jak niedawna
zażyłość ze starym hetmanem,
więc, choć się nieco krzywił, bo
wino było kwaśne, przepijał i
gawędził:
- Nie o samą strzelbę mi
chodzi, o której mówi wasza
miłość. Wolę, że dragonia nie na
siodłach, bo choć dotąd wierni
mi byli ci ludzie, to jednak
rotmistrze ułapili wczoraj
jednego, co chciał z obozu
umykać.
- Do Chmiela?
- Nie inaczej.
- Rozumiem, że teraz nie
jesteś ich pewny?
- Byłem pewny. Przed wyprawą
do obozu waszej miłości kazałem
wszystkim przysięgę ponowić. Lud
prosty jak przysięgnie, to się
potem boi Pana Boga.
- Mądrześ zrobił.
- Dziś przykazałem rotmistrzom
i wachmistrzom, by mieli baczne
oko na zwykłego żołnierza, bo
teraz nie każdemu z nich dobrze
patrzy z gęby. Gdym wczoraj
jednego prasnął przez łeb, bo mi
ukradkiem pociągał z beczki, to,
proszę waszej miłości, złowrogi
pomruk słychać było w
ciemnościach.
- Trzeba było od razu karę
wymierzyć, batów im przyłożyć.
- Kilku czupurnych wypatrzyli
rotmistrze.
- No, to pijże waszmość w
spokoju. Twoje zdrowie,
zwłaszcza że mi ojca twojego
przypominasz, a był to człowiek
wielce zacny.
- Dziękuję waszej miłości.
Batów jednak nie przyłożyli, bom
zakazał.
- Człowieku, czy ty rozum
masz? Chłopstwo rozpuścisz.
- W odwrocie jesteśmy, więc
myślałem, że lepiej będzie, jak
im okażę ludzkość.
- Głupstwoś zrobił, bo właśnie
w odwrocie potrzebna większa
dyscyplina. Teraz pomyślą, żeś
miękki, bo pobok nas jest
Chmielnicki. Tak samo ubzdurzył
sobie król jegomość, zawsze zbyt
łagodny dla kozactwa, no i
widzisz, do czego doszło? Musimy
taborem uciekać przed chamami.
Pijże, waszmość, bo jakbym
straconego syna miał przed sobą.
Jak myślisz, zginął czy w
niewoli?
- Ranny był, więc chyba go
oszczędzili. Chmielnicki
potrzebuje dukatów, więc
ochronił go dla okupu. Na pewno
go wykupisz, mości hetmanie.
- Daj gęby za takie dobre
słowo!
Kolasa kolebała się, raz szła
szybko w przód, bo wypasione
woźniki miały niecierpliwość w
pęcinach, to znowu trzeba było
przystawać. Teraz jednak
zgrzytnęły koła i dyszle ani
rusz nie puściły naprzód.
- Ki diabeł? Znów stoimy? -
krzyknął hetman i wychylił głowę
poza okno.
Cały obóz stawał. Skwierczały
podwozia i pasy, dyszle
zachodziły na siebie, a tam znów
pośród tabunu wierzchowców
uwijali się koniuchowie,
usiłując przywieść szyki do
porządku. Ku karocy hetmańskiej
podbiegał w tej chwili oboźny
Bojanowski.
- Stoimy, bo pora otrzymać
nowy rozkaz. Szlaki się
rozchodzą. Jak wasza miłość
rozkaże, polami w lewo czy ku
lesistej okolicy?
- Wyraźnie rozkazałem, lasami.
Krzewy będą chroniły, a borów
wielkich nie ma. Nie pamiętasz
słowa hetmańskiego?
- Pamiętam, mości hetmanie,
ale niektórzy panowie radzą, by
jednak iść stepem, bo w tych
zagajnikach szlak nierówny,
pełen pagórków. Wozy mogą się
kłębić...
- Kto tak mówi?
- Pan Denhoff, pan Korecki,
pan hetman polny Kalinowski.
To ostatnie nazwisko
najbardziej zdenerwowało
Potockiego.
- Dlatego dziadyga nie chce
przez las, że nie dowidzi? Niech
lepiej patrzy końca taboru, bo
to do niego należy. Ja przodem
kieruję. Przez dąbrowę, psia
wasza mać, i głowy mi nie
zawracać.
Trzasnął drzwiami karety i za
chwilę ruchomy wąż wozów
skierował się w prawo na dość
szeroki szlak wśród wątłych
krzewów brzeziny.
To podtrzymanie przez hetmana
poprzedniego rozkazu, by iść
przez szlak wycięty w brzezinie,
było na rękę Kozakom. Nikt
zresztą w obozie nie wiedział,
że rankiem, gdy śpiewano
modlitwę, jeden z dragonów
Sieniawskiego skrył się do wozów
pozostawionych na pastwę
nieprzyjacielowi i doniósł
dowództwu kozackiemu o
zamierzonym kierunku marszu.
Chmielnicki otrzymawszy tę
wiadomość zmienił zamiar
natychmiastowego szturmu na
ruszający tabor polski i dlatego
nie widziano po dziś dzień
żadnej czaty kozackiej czy
tatarskiej. Kozacy wykonując
rozkaz hetmana zaporoskiego
obiegli z dala cały obóz polski,
wyprzedzili go znacznie i w
obranym miejscu ryli w brzezinie
rowy, sypali wysokie wały. Z
godziny na godzinę rosły
poprzeczne zasieki; ścinano
pnie, zwalając je na młode
brzózki i na leśne podszycie.
Pod wsią Grochowice, gdzie była
spora dolina, wojsko kozackie,
chłopi miejscowi i kto żył na
tej ziemi, kopali długi na całą
milę parów, którego brzegi
spiętrzano zwalonymi kłodami. By
zaś dalej tumanić zadufanego w
swój spryt hetmana, Chmielnicki
zaczął teraz pozorować drobne
ataki na tyły obozu, gdzie
dowodził Kalinowski.
Marcin tu właśnie maszerował w
chorągwi Koreckiego. Gdy się
rozległy pierwsze odgłosy
muszkietów kozackich, odezwała
się w dworzaninie kanclerza
żyłka żołnierska. Szedł za
kołami wozów i celował z
muszkietu w obskakujących tabor
jeźdźców kozackich. Chorągiew
Koreckiego ostrzeliwała się raz
po raz i często wymieniała
muszkiety. Niekiedy trzeba było
wyskakiwać na wozy i z góry
odpierać bardziej natarczywą
watahę.
Stary Kalinowski młodniał w
takich chwilach. Komenderował
strzelbą, wymieniał żołnierzy,
to znów wstrzymywał bardziej
zapalczywych.
- Nie spieszyć się! Bij w
nich, dopiero gdy bliżej
podejdą. Spokojnie, stąd nam nie
ugryzą taboru.
Bywało więc, że dopuszczano
oddziały kozackie aż do samych
wozów i sieczono się na szable.
Kalinowski wołał wtedy do
żołnierzy:
- Brawo, waszmościowie, brawo,
żołnierze! Prochu szanować,
jeśli wystarczy karabela.
Sam gramolił się na wóz i
machał szablą uszczęśliwiony, że
nie tylko rozkazuje, ale i
własnoręcznie bije
nieprzyjaciela.
Niekiedy Marcin, Korecki i
inni z towarzystwa, którzy
trzymali się blisko hetmana,
wołali nań z ostrzeżeniem:
- Z wozu, wasza miłość, na
miły Bóg! Strzelają, po co głowę
wystawiać!
Kąśliwe ataki kozackie nie
były jednak trudne do odparcia.
Tył obozu mocno związany,
zaopatrzony w dwa lekkie działka
mógł się łatwo bronić. Toteż
odpływały patrolowe oddziały
kozackie, a wtedy nie tylko
ariergarda, ale i cały obóz
nabierał otuchy.
- Od tyłu nie dadzą rady, a z
boku lasy bronią - pocieszała
się szlachta. - Dojdziemy,
waszmościowie, do ziemi nam
przyjaznej. Da Bóg, że jeszcze i
pan Wiśniowiecki nam pomoże.
Korecki był innego zdania.
Mówił do Marcina:
- Dziwne mi się wydaje, że
mając siłę tak wielką, uderzają
tylko małymi oddziałami. Mój
Dębski, powiem szczerze, że się
tych lasów boję.
- Na przedzie cicho, wasza
miłość.
- Cicho, ale niechby
przynajmniej Potocki puszczał
przodem jakiś zwiad i
przepatrywał lasy. Tymczasem
wszystkie konie luzem i idziemy
stadem jak barany.
- Potockiemu niełatwo coś
doradzić, w siebie ufny.
- Lepiej powiedz, że stale
pijany. Od jego karocy cuchnie
gorzałką. Cała nadzieja w
Kalinowskim.
Gdy minęło skwarne południe,
każdy żołnierz idący w ciasnocie
i zaduchu był zlany potem. Wody
nie było wiele, tyle co w
beczkach i to mdłej, rozgrzanej.
Od ruchu wozów i od marszu tylu
tysięcy ludzi i koni wzbijała
się nad nieszczęsnym taborem
jedna kurzawa i tamowała oddech
ludziom i zwierzętom. Raz i
drugi wydano nieco wina
żołnierzom, nawet pijaniuteńki
pan Sieniawski obdarował
trunkiem swoją dragonię, ale nie
przyniosło to wiele ulgi ludziom
idącym w skwarze i w duchocie.
Żołnierz pluł kurzem pod nogi i
za każdym razem wdychiwał nowy
kłąb pyłu. Konie idące u wozów,
sponiewierane szarpaniną, ryły
kopytami ziemię, niejeden już na
kolana przyklękał, a droga przy
tym była nierówna, wiodąca
nieznacznie, ale cięgiem ku
górze.
Woźnice bili batami w końskie
zady, podpychali barkami wozy,
niekiedy kręcili dłońmi szprychy
kół wzdychając:
- Może, jak ten pagór miniemy,
lżej będzie człekowi i bydlęciu.
Z góry poleci.
I poleciało. Gdy bowiem
pokonano wreszcie wzniesienie,
tabor zaczął się szybciej
spuszczać po pochyłości.
Zaturkotały weselej koła, konie
prychnęły ochoczo, wyczuwszy
wilgoć tchnącą z doliny i poszły
ostrzej.
Ale teraz właśnie, gdy tabor
nieco się rozluźnił, cały las
wkoło zahuczał wystrzałami
muszkietów. Z traw, spoza pni, z
dołu spod krzewów, z lewej i
prawej strony zagajnika
gwizdnęły kule. Strzelba
powstała tak nagle i była tak
przeraźliwie gęsta, że w jednej
chwili zakotłowało się w całym
taborze.
Rozległy się setki nawoływań:
- Zasadzka!
- Na koń!
- Do wozów!
- Cugle trzymaj, bo konie rwą!
- Gdzie hetman? Gdzie hetman?
Potocki zaskoczony hukiem i
wrzawą wychylił głowę z kolasy.
Widząc, że ten i ów z towarzyszy
pancernych wskakuje na konia,
otwarł drzwi i wyskoczył z
karocy.
- Stać, stać! Pieszo, mówiłem.
Na koń nie siadać! Kto mi siodła
dotknie, będę gardłem karał.
Pieszo! Inaczej, na miły Bóg,
zginiemy!
Rozkaz taki miał swój sens, bo
skoro wszystko było spieszone,
należało działać jednolicie, nie
wywoływać rozgardiaszu.
Rozporządzenie hetmańskie
podawano sobie z ust do ust od
czoła do tyłu taboru i wszędzie
słyszałeś: "pieszo, pieszo".
Usłuchała wszystka szlachta,
skupiły się chorągwie przy
wozach i zaczęto się ostro i
regularnie ostrzeliwać. Niestety
strzały nie mogły być celne, bo
jednocześnie tabor zjeżdżał po
pochyłości.
Toteż cała szansa obrony
uzależniona była od sprawnego
przetoczenia taboru w dolinę i
ścieśnienia go w uporządkowany,
zbity i warowny obóz.
- Na dole się obronimy! -
wołano. - Byle w dolinę zjechać,
panowie bracia.
Jedni bili z muszkietów i z
krócic, drudzy rzucali się do
koni i wozów, pomagali woźnicom
i koniuchom utrzymać ład w
toczącym się taborze.
Ale w tej chwili wozy idące u
czoła wpadły na zasieki i rowy.
Konie zaczęły łamać golenie,
wywracały się pod koła
rozpędzonych wozów.
Jeden okrzyk grozy rozległ się
po dolinie:
- Zasadzka! Trzymać konie!
Stać tam u góry, stać tam u
góry, na rany Jezusa!
Nie od razu pojęto wszędzie, o
co chodzi. Nastąpiło nowe
zamieszanie. Jedni wołali:
"naprzód ku dolinie", drudzy
zdzierali lejce do tyłu i
pomstowali na tamtych, krzycząc:
- Trzymaj! Za koła imaj! Wozy
trzymaj!
Ale któż by to potrafił.
Trzaskały łamiące się dyszle,
koła wbijały się na koła, karoce
pańskie wskakiwały na ładowne
wozy. Piętrzył się zator
połamanych dyszli, kół,
złoconych drzwi karet, waliły
się z wozów beczki, toboły,
skrzynie, i wszelakie narzędzie
obozowe.
Idące na przodzie armaty
Denhoffa grzęzły już w
rozkopanych rozdołach,
dziesiątki koni padało wśród
kłód i rowów rżąc z kwikiem
mrożącym krew w żyłach.
Mimo tego straszliwego chaosu
i zdradzieckiego obstrzału
kozackiego doborowe chorągwie
koronne nie zatraciły się w
popłochu. Szły za wozami z
muszkietem w ręce i raz po raz
słychać było nawoływania
pułkowników:
- Bij zza wozów! Równo!
Spokojnie, panowie bracia! W
spokoju nasz ratunek. Muszkiet
do oka!
Gdzie wozy się rozsunęły i
groziło bezpośrednie natarcie
wyskakujących z lasu Tatarów, bo
i ci się teraz pojawili,
spieszeni husarze i towarzysze
pancerni stawali zwartym
szeregiem, szablą i ramieniem
zagradzali wejście do taboru.
W innych miejscach, gdzie znów
jazda tatarska dopadała do
rozluźnionych wozów, rozlegały
się zapobiegliwe rozkazy
dowódców:
- Na wozy! Bij, zabij! Białą
bronią!
Ale gdzieś tam w bocznym szyku
taboru, gdzie szła spieszona
jazda pana Sieniawskiego,
powstała nagle spora dziura
wśród wozów, zafalowała ściana
warownego czworoboku. Powstało
tam kotłowisko. Jedni wskakiwali
na wozy, inni błyskawicznie
dosiadali koni i naraz rozległ
się przerażony okrzyk:
- Ucieka dragonia pana
Sieniawskiego! Wstrzymaj!
Sieniawski machający szablą na
którymś wozie dopiero teraz
spostrzegł, co się dzieje.
- Uciekają! Bij w nich, w
zdrajców, w sukinsynów!
Muszkietami ich zatrzymać!
Sam podskoczył ku pędzącej
dragonii i rąbał szablą w
przelatujących dragonów.
- Stójcie, sukinsyny!
Odpowiadał mu zwycięski
oszalały śmiech i urągowisko.
- W żopu mnie teraz całuj,
jasny panie!
Prawie wszystkie dwadzieścia
setek chłopskiej dragonii
Sieniawskiego wyrwało dziurą z
obozu i lada chwila cały tabor
mógł być wpół rozcięty. Uratował
sytuację Korecki. W ostatniej
chwili dopadł ze swoją chorągwią
dziury w czworoboku.
- Trzymaj własną piersią!
Trzymaj, choćbyś trupem padł!
Bij, zabij! - wołał spocony.
Zziajany i okrwawiony ścinał,
gdzie mógł, błyskawicznym
rapierem. Zamknęli wyrwę
szablami, związano rozerwany
tabor i dopiero teraz zaczęły
się rozlegać okrzyki:
- Gdzie hetman? Gdzie hetman?
Sami się bronimy, a wodza
nigdzie nie ma!
Myślano o Potockim, nie o
Kalinowskim, bo ten szedł na
tyle taboru krok w krok obok
żołnierzy i bił się jak prosty
żołnierz. Krew mu ciekła z
lewego ramienia, ale prawie
mając całe rąbał ostrzem nie
najgorzej.
Wielki zaś hetman koronny
siedział pijaniuteńki w kolasie.
Nic już nie widział, co się
wkoło dzieje. Od czasu do czasu
wystawiał rozwichrzony łeb na
zewnątrz i powtarzał
półprzytomnie:
- Z muszkietem w ręce! Gardło
mi odda, kto na konia, siędzie.
Otoczony czterdziestotysięczną
armią kozacką i tatarską tabor
trzymał się trzy godziny.
Wreszcie piechota zaporoska
wywaliła sześć wozów w bocznej
ścianie obozu i cały pułk jazdy
kozackiej wpadł do środka,
przeciął tabor na dwoje.
- Huraa! Lachy pobite! Obóz
zdobyty! - nieprzytomny okrzyk
huknął na całą dolinę.
Przecięli tabor, ale jeszcze
go nie zdobyli. Pułk kozacki
zagarnął w środku obozu
chorągwie Sieniawskiego i
Odrzywolskiego, osaczył je i
wyprowadził na zewnątrz.
O związaniu taboru już nie
było mowy.
- Zginęliśmy! - krzyknął
półżywy ze zmęczenia,
nieprzytomny Korecki.
- |Actum |est! - powiedział
Kalinowski i opuścił wycieńczoną
rękę.
Zaczęło się kotłować wszystko,
konie, ludzie i wozy. Żołnierze
zlani krwią i potem nie słuchali
już dowódców, w dymie i kurzu
nie wiedząc nawet, gdzie przód,
a gdzie tył taboru. Bili na
oślep z muszkietów, bronili się
w oddzielnych grupach, to przy
stadzie koni, to przy
pojedynczych wozach.
W chwili nieuchronnej klęski,
kiedy nie było już żadnej
nadziei na ratowanie taboru,
dopadli do kolasy Potockiego
trzej najdzielniejsi dzisiaj
dowódcy: Kalinowski, Korecki i
Kossakowski.
- Wasza miłość! Daj rozkaz na
koń siadać! Pieszo nie damy
rady.
- Na koń siadać! - krzyknęły
tłoczące się wokół kolasy
chorągwie.
- Jeszcze pora, by uderzyć
husarią i pancernymi.
Potocki zatoczył po nich
błędnym wzrokiem.
- Z muszkietem, powiadam! Na
koniach zguba, zakazuję!
Rozwścieczony Korecki
krzyknął:
- Wyleź, pijanico, z tej
kolasy, bo nie wiemy, czy wodza
mamy!
Potocki wyskoczył z karety.
- Do mnie tak? Do hetmana? -
krzyknął. - Psiekrwie jedne!
Nikt się jego oburzeniem nie
przejmował i wkoło krzyczano:
- Na koń siadać i uderzać!
Inaczej ani jeden z nas żywy nie
wyjdzie.
- Zakazuję! - ryczał Potocki
wymachując szablą. - Zakazuję!
Wtedy Korecki wyszarpnął także
rapier i zawołał:
- Pijanica i tchórz, a nie
hetman! Na koń, panowie bracia!
Kto w Boga wierzy i chce żyć, za
mną!
Zakotłowało się w środku obozu
jak w ulu. Jedni jeszcze
krzyczeli, by słuchać hetmana,
bo bez wodza pewna zguba, inni
już chwytali uzdy i wskakiwali
na siodła. Siedział już na koniu
Korecki, Kossakowski, Lubecki i
kilkadziesiąt szlachty, między
nimi i Marcin Dębski.
Uszykowało się tak
kilkadziesiąt koni, ustawiono
zwartą kolumnę.
- Za mną! - krzyknął Korecki.
- Śmierć albo życie! Uderzaj!
Jezus, Maryja!
- Uderzaj! Jezus, Maryja! -
powtórzyli.
Wpadli w wyłom taboru, na
jazdę tatarską i zaczęła się
masakra. Zrazu ani kroku nie
posuwały się konie naprzód.
Setka szabel błyskała w
powietrzu, padały konie i
ludzie, jeden okrzyk dodawał
gromadzie ducha:
- Do kupy! Do kupy! Tylko w
gromadzie się przebijemy!
Naprzód!
Czoło prowadzili
najsprawniejsi żołnierze:
Korecki, Kossakowski, Lubecki. Z
lewej ręki bili z pistoletów,
prawą próbowali wycinać trochę
pola. Sprawdzało się, że ratunek
tylko w kupie. Kto się bił
samotnie lub samotrzeć, spadał z
konia, przebity dzidą, kulą czy
kordelasem. Kto był bliżej
Koreckiego i kilku pułkowników
albo padał, albo posuwał się z
wolna naprzód. Tatarzy
ustępowali nie widząc celu
nadstawiania karku pod ten
oddział szaleńców, skoro na
dodatek cały obóz stał w tej
chwili otworem.
- Ałła! Ałła! Na obóz, na
hetmana! - nawoływali się
wzajemnie.
To samo i Kozacy.
- W obóz! W obóz! Na jasnych
paniw, na hetmana!
Gdy Korecki wyprowadzał swą
garstkę z obozu, wewnątrz taboru
nie było w istocie bitwy, tylko
rzeź oszalałych, przerażonych
chorągwi. Kolumny kozackie i
tatarskie wpadały zwartą masą
poza warowne wozy, przecinały
wzdłuż i wszerz poszarpany
tabor. Husarz, dragon, ciura
obozowy czy towarzysz pancerny
nie wiedział już, z której
strony Polacy, z której tatarska
czy kozacka rota. Oślepiony i
ogłuszony żołnierz unosił
szablę, by bronić się przed
nacierającym napastnikiem, a
wtedy z tyłu spadało mu na kark
śmiertelne uderzenie obucha.
Odwracał się wśród kurzawy i w
dymie do tyłu, by stamtąd
odparować napaść, a tu z przodu,
znad wozu, wpadał nań koń
kozacki i rozciągał go kopytami
na ziemi. Wywracały się jedna na
drugą zdobne kolasy, pękały beki
wina i piwa, oszalałe bezpańskie
konie gryzły się wzajem, stawały
dęba, już uprowadzane przez
kozackie oddziały. Nie było
widać znaków pancernych,
proporców, żupanów i liberii
pocztów pańskich, bo
przeważające liczbą wojsko
kozacko-tatarskie pokrywało sobą
cały obóz. Proporce wojsk
koronnych jeden po drugim padały
w łajno końskie razem z
chorążymi i drzewcami i raz po
raz grzmiał na dolinie jeden
potężny, dziki ryk:
- Zwycięstwo! Hura! Lachy
pobite! Pobite jasne pany!
- Ałła, Ałła! - wtórowali
Tatarzy.
W samym środku obozu, tuż
przed karocą pijanego hetmana
koronnego, pojawił się zwycięski
czambuł. Pijany Potocki
wybałuszył czerwone gałki oczu i
przez okno kolasy bąkał
nieprzytomnie:
- |Actum |est. Król zgubił
ojczyznę.
Któryś z Kozaków zamachnął się
i drasnął Potockiego w szyję.
- Stój, głupcze! - wstrzymał
mu rękę nadskakujący ataman. -
Żywcem brać!
Gdy za chwilę wyciągano
pijanego hetmana ze złoconej
kolasy, łomotała nad nim
malinowa chorągiew Bohdana
Chmielnickiego.
Część druga
Rozdział I
Majowe słońce wpadało do
kanclerskiego pokoju. Iskrzyła
się srebrna ściana komnaty,
wielki kobierzec, rozścielony na
posadzce, bił w górę czerwonym
blaskiem.
Kanclerza drażniła dziś ta
mnogość światła w pokoju. Ciszy
i ukojenia potrzeba było, a
tymczasem słońce hulające po
izbie nie sprzyjało skupieniu i
oziębieniu podnieconych myśli.
- Łeb pęka! Ani jednej mądrej
rady nie mogę wytrząść z czerepu
- powiedział do siebie na głos.
Wstał i zasunął ciężkie
firanki na oknach.
Znów osunął się na fotel. To
usadzenie korpusu w wygodnym
karle przyszło niełatwo, bo od
kilku dni szwankowała władza w
członkach kanclerza. Gdy pięć
dni temu, w drodze do chorego
króla, dowiedział się z nagła o
jego śmierci, nogi odmówiły mu
posłuszeństwa i nawet nie w
kolasie, lecz na leżąco, w
lektyce, musiał wrócić do
Warszawy. Cyruliki wypędziły
jako tako paraliż, ale po dziś
dzień kruche były ścięgna w
kolanach, stopach i łokciach.
Śmierć króla przybiła
Ossolińskiego. Nie była to
żałość i ból po stracie
kochanego człowieka. Ludzkie,
zwykłe uczucia miały przystęp do
jego serca nader rzadko, raczej
w chwilach wolnych od spraw
państwowych. Zazwyczaj pierwszy
minister koronny brał wszystko
na zimny rozsądek, i teraz
właśnie uciekał się po radę i
pociechę jedynie do swojego
rozumu. A ten zawodził, podsuwał
na razie najczarniejsze myśli.
"Póki żył król, wszystko, co
zdziałałem czy zamyśliłem, szło
na rachunek majestatu. Król w
trumnie, więc teraz nie jego,
ale mnie oskarżą o całe
nieszczęście kozackie. Bóg mnie
pokarał, że te Żółte Wody
zbiegły się ze śmiercią
królewską."
Od kilku dni wiedział o
ciężkim oblężeniu obozu pod
Żółtymi Wodami i przejściu na
stronę Chmielnickiego pułków
kozackich płynących czajkami.
Nieskory łudzić się nadziejami,
przewidywał, że partia młodego
Potockiego już przepadła i że
lada dzień potwierdzą się jego
domysły. Hetmani się ostoją, bo
siła przy nich większa, ale
jeśli przyjdzie chan Islam
Girej? Zaraz po otrzymaniu
wiadomości o śmierci Władysława
wysłał do wezyra chańskiego
listy nawołujące do wstrzymania
ich od sojuszu z Kozakami, ale
czy na czas zdążą? Czy chan
ulęknie się jego groźby? A i
gońce z listami mają teraz
utrudniony przejazd, skoro całe
Zaporoże w ogniu. Nawet o
Marcinie Dębskim, choć to
najsprytniejszy z dworzan, słuch
zaginął i nie wiadomo, co się z
nim dzieje. Nie daj też Boże, by
się chan dowiedział wcześnie o
śmierci królewskiej, bo
bezkrólewie zachęci go do
najazdu na ziemie wschodnie.
Ale gdyby nawet chan nie
wciągnął się do wojny, to
wiadomość o klęsce pod Żółtymi
Wodami wystarczy, by wzbudzić
popłoch w szlachcie i skierować
całe jej oburzenie na
Ossolińskiego...
"Mnie będą winić za wszystko.
Pierwszy ten karzeł ruski,
Wiśniowiecki, zacznie na mnie
ujadać i głosić, że to ja
rozpuściłem kozaczyznę. W te
pędy za nim porwie mi się do
gardła podkanclerzy Leszczyński,
któremu dogadza śmierć
Władysława, bo niewiele miał do
niego dostępu."
Myśl o dwóch największych
wrogach, wojewodzie ruskim i
podkanclerzym, była pierwszą
wśród trosk kanelerza. Zresztą,
w istocie nie był w tej chwili
kanclerzem, bo z śmiercią
królewską władza pierwszego
ministra ustawała na czas
bezkrólewia. Zastępstwo króla w
rządzeniu państwem było teraz w
rękach prymasa, ale jakież to
były ręce? Zgrzybiałe i
nieudolne. Chory prymas
Łubieński leżał teraz w swojej
sypialni w Łowiczu i choć jeden
z pierwszych wiedział o zgonie
Władysława, dotąd nie pojawił
się w stolicy.
"Że prymas chory - myślał
Ossoliński - to dobrze i źle
zarazem. Poniewolnym można
łatwiej kierować, ale niestety
nie ma go w Warszawie, tam zaś w
Łowiczu mogą go wszyscy urabiać
na swoje kopyto. Jedyne wyjście
ściągnąć prymasa jak najprędzej
do Warszawy, otoczyć swoimi
ludźmi i wpływami."
O tych ludzi właśnie zabiegał
Ossoliński. Mimo dolegliwości w
członkach składał teraz wizyty
senatorom przebywającym w
stolicy, to znów zapraszał do
siebie na poufne narady
znaczniejszą szlachtę, nawet nie
z senatorskiego grona. Nigdy nie
było dla niego tajemnicą, że
póki król żyje, szanują go
wszyscy z pozoru, w duchu zaś
nienawidzą za jego rozum,
niechęć do hulaszczego życia i
za łaski królewskie, które na
sobie skupił. Zawsze wypominali
mu tytuł księcia cesarskiego,
mimo że go przecież nie używał,
ośmieszali wspominaniem
pomyślanej dawniej przez niego
kawalerii Niepokalanego Poczęcia
i jego wpływom przypisywali całą
łagodność króla dla Kozaków.
Natomiast nikt już nie pamiętał
odmówienia pieczęci na
królewskie zaciągi. Przeciwnie,
byli i tacy, co nazywali to
klęską kanclerza, do której
zmusił go nacisk panów i
szlachty.
"Póki żył król Władysław,
kłaniali. mi się do pasa. Całe
korowody wystawały przed pałacem
i moja kolasa nie mogła się
przecisnąć wśród wozów pańskich,
wyczekujących pod bramą. Teraz
mógłbyś urządzić gonitwy przed
opustoszałą rezydencją."
Wraz ze śmiercią króla odczuł
Ossoliński całkowite
osamotnienie i dlatego w
pośpiechu zabiegał o opinię. I
dziś czekał na człowieka, z
którym wprawdzie nie darł nigdy
kotów, ale o jego względy dotąd
się nie troszczył. Cóż bowiem
znaczył wprzódy dla kanclerza
pan armatny, szlachcic na
znacznym wprawdzie urzędzie, ale
bez dworu, bez majętności, bez
sług rękodajnych i całego grona
popleczników?
Dziś natomiast nawet
pozyskanie takiego stronnika
nabierało ceny. Czas był
wojenny, groźny, w którym każdy
wybitniejszy dowódca nabierał
znaczenia. Armatny, który
utrzymał do tej chwili pełny
zaciąg żołnierza w liczbie
kilkuset ludzi, rozrzuconych po
cekhauzach i twierdzach
pogranicznych, był teraz
poplecznikiem nie do
pogardzenia. Reprezentował nie
tylko znakomicie wyszkolonych
oberszterów i puszkarzy, ale
całą siłę artyleryjską państwa,
która mogła poważnie wpłynąć na
losy ojczyzny. Niech tylko
rozejdą się hiobowe wieści o
klęsce pod Żółtymi Wodami, to
cała szlachta zwróci swoje oczy
na ludzi wojskowych, upatrując w
nich ratunek. Lepiej mieć
Arciszewskiego za sobą niż
przeciw sobie w tej nieszczęsnej
chwili.
Poza tym skołatanemu troskami
kanclerzowi brak było dotąd
rozmowy z człowiekiem o
wojskowym doświadczeniu, a za
takiego zawsze uważał pana
Arciszewskiego.
"Wierny był bezgranicznie
królowi i nie siedzi po dziś
dzień w żadnej magnackiej
kieszeni. Sąd jego o wszystkim
będzie bezstronny i prawy. Nadto
w ostatnich miesiącach król
jegomość często przesiadywał w
arsenale więc armatny dobrze
wprowadzony w zamierzenia
królewskie."
Bo i tego brakowało
kanclerzowi - dawnej woli
królewskiej. Za życia Władysława
opierał się jej niekiedy, ale w
sumie szedł ręka w rękę z królem
i na tym przecież wyjechał.
Myliła się szlachta, mówiąc, że
on "złym przystawem i duchem
królewskim" i że wszystko
królowi podszeptuje. Niełatwo
było podszeptywać Władysławowi
IV, którego siłę woli znał
kanclerz lepiej od innych. Co
król zamierzył lub pomyślał,
kanclerz na swój rozum
przerabiał, w czyn wprowadzał
lub, gdy zgoła wydawało się
niebezpieczne, perswadował
królowi.
Dziś był sam. Czuł na sobie
obowiązek myślenia za wszystkich
i przerażała go myśl, że brak mu
nie tylko króla, ale przyjaciół,
co by byli niejako pogrobowym
głosem królewskim.
Właśnie uchyliły się drzwi i
pokojowiec zapowiedział:
- Pan przełożony nad armatą
koronną.
- Wpuszczaj!
Uniósł się z trudem z fotela i
chcąc gościa uhonorować podszedł
aż ku drzwiom.
- Witajże, mości Arciszewski!
Z utęsknieniem czekam na ciebie.
Czas tak podły, że jedyna otucha
w tym, gdy się widzi człowieka
rycerskiego.
- Kłaniam się waszej
kanclerskiej mości. Co zaś do
otuchy, nie wiem, jaka może być
ze mnie pociecha. Skoro króla
brakło, wszyscyśmy jako te
sieroty.
- Siadajże, waszmość, rady
twojej mi potrzeba.
"Do rady mnie potrzebuje -
myślał Arciszewski rozsiadając
się w karle. - Łeb ma tęższy ode
mnie i nigdy mnie o zdanie nie
pytał. Króla trzeba było
słuchać, mości kanclerzu, a tyś
jeden z tych, co go zawczasu do
grobu wpędzili."
Złożył ręce na pasie i nie
kwapiąc się do zaczęcia rozmowy
czekał, co tu do niego powiedzą.
Ossoliński zaczął mówić z
ciężkim sercem o sytuacji na
Zadnieprzu, o wszczęciu wojny
przez Potockiego wbrew woli
króla.
- Nie usłuchał pan krakowski i
sam zaczął. Posłałem mu pisma
królewskie przez zaufanego
dworzanina i nawet po dziś dzień
nie raczył odpowiedzieć na wolę
królewską i chyba mi sługę
zatrzymał. A tam na Zadnieprzu
niedobrze, mój Arciszewski.
Słyszałeś waszmość o Żółtych
Wodach?
- Mówią o tym bałamutnie.
Przegadują głównie Żydzi, którzy
uciekli zza Dniepru. Nic pewnego
nie wiem, ale i ja przeczucia
mam nie najlepsze.
- Źle tam jest, najgorzej, jak
być może. Z tego, co wiem,
partia młodego Potockiego
skazana już na zagładę. Na
szczęście są jeszcze hetmani z
wojskiem kwarcianym i z pańskimi
pocztami. Ale jeśli rozejdzie
się po Warszawie wiadomość o
klęsce pod Żółtymi Wodami, lęk
tu wszystkich ogarnie. Zważ,
waszmość, śmierć króla i taka
klęska w jednym miesiącu, ba, w
jednym tygodniu... Za dużo na
moją starą głowę.
- Król żyłby dłużej, gdyby go
odebraniem władzy nie dobito...
- Wiem, co przez to rozumiesz.
Nic nie winienem, klnę się
Bogiem, że przez całe życie o
niczym nie myślałem jak tylko o
tym, by wzmóc władzę królewską w
państwie. Ale wielcy panowie
niestety silniejsi byli ode mnie
i od króla.
Arciszewskiemu przypomniała
się w tej chwili relacja Piotra
Opackiego o spotkaniu magnatów w
ogrodzie reformatów. Spojrzał
przenikliwie w oczy kanclerza.
- Król jegomość do samego
zgonu nie darował waszej miłości
odmowy pieczęci na listach
przepowiednich. Darujesz,
kanclerzu, co powiem, ale z tej
odmowy całe obecne nieszczęście.
Nie do pomyślenia było, by
kiedy indziej kanclerz ścierpiał
podobne słowa, dziś zaś wcale
się nie obraził. Ku zdziwieniu
Arciszewskiego, spodziewającego
się ostrej odpowiedzi,
Ossoliński westchnął i
powiedział ze smutkiem w głosie:
- Sądzisz, że i o tym nie
myślałem? Jeden Bóg wie, ile
zgryzoty miałem z tej
przyczyny... prawo nie
pozwalało...
Krzysztof uśmiechnął się
ironicznie.
- Prawo? Gdyby prawa wieczne
były nie naruszane, świat
skostniałby. Dobre prawa trzeba
szanować, złe niszczyć lub
zmieniać. Taki czas idzie po
świecie, że mądre narody
chwytają się silnej władzy,
wojska miewają zaciężne i
narodowe u boku monarchy. A u
nas co, jedynie pańskie watahy.
Gdyby wasza miłość przyłożył
wtedy pieczęcie, mielibyśmy dziś
pod dostatkiem żołnierza,
Kozaków za sobą i może do tej
pory Islam Gireja pod nogą...
Źle się stało.
- Szlachta okoniem stawała.
- Nie szlachta, królewięta.
- Niech i tak będzie.
Przejrzałem, że wojną domową
groziło.
- Nie wiem, czy aż wojną. Ale
gdyby nawet raz przyszło przemóc
opór panów nieposłusznych
królowi, przeczyściłoby się
powietrze w miłej ojczyźnie.
Zresztą gdyby król zaczął z
Tatarami, nie powstałyby w kraju
zamieszki. Jacy są możni
panowie, bo nie wszystkich mam
za warchołów, to jednak ojczyzny
by wtedy bronili.
- Z Tatarami, powiadasz? Ale
ty równie dobrze jak ja wiesz,
bo król z tobą pijał w arsenale,
że nieboszczyk chciał wojny z
Portą, nie tylko z Tatarami. Z
waszmości człowiek światły, wódz
znamienity i trzeźwy w każdym
obrachunku, więc powiedzże mi
szczerze, czyś ty naprawdę
wierzył w nasze zwycięstwo nad
Turkami? To było nieszczęsne
fatum królewskie i sam to tak
nazywał.
- To pewna, że z Portą byłaby
rzecz trudna, ale nie wszystko
dzieje się za jednym zamachem.
Gdyby wtedy Budziaki i Krym
uciszyć, Kozakom wrócić
wolności, byłaby i w tym wielka
chwała. Co dalej, Bóg jeden
wie...
- O Kozakach wspomniałeś -
przerwał Ossoliński, myśląc
"słowo w słowo to mówi, co król
nieboszczyk". - Ale skoro tam
teraz rebelia, mówże, cóż by
twoim zdaniem uczynił król w
takiej chwili?
- Pojechałby na Zaporoże,
hetmana przywołał do porządku i
rzeź wstrzymał. Dałby kozactwu
amnestię, skoro o swoje prawa
wojują. Nie do pługa im, ale do
muszkietu i siodła.
- Amnestię, powiadasz? Nie
wiem, czy teraz wystarczy
Chmielnickiemu amnestia. A gdyby
tak cała orda z chanem zjechała
nam na karki, też byś mówił
jeszcze o amnestii? No,
powiadaj!
- Żołnierzem jestem, nie
statystą. Wiem, że straszna to
wojna z własnym wojskiem, za
jakie Kozaków mamy. Paktować
trzeba do ostatniej chwili, a
jeśli sprzedadzą się Tatarom, to
i ja wytoczę przeciw nim armaty.
Żołnierzem jestem, królowi i
Koronie przysięgałem, a nie
Kozakom i chanowi.
- A widzisz! Króla nie mamy i
w tym całe nieszczęście, toteż
ci powiem w zaufaniu, że myślę,
byśmy w jak najszybszym czasie
zwołali elekcję, ale znając
szlachtę, boję się, czy zgoda
będzie?
Rzucił pytanie i czekał na
odpowiedź. Od kilku dni
wybadywał znaczniejszą szlachtę,
o jakich kandydatach myślą. Czy
wolą królewicza Karola, biskupa
wrocławskiego i płockiego, czy
owego włóczęgę po świecie, Jana
Kazimierza. Obyczaj przemawiał
za starszym Kazimierzem, ale
większe sympatie skupiały się
już po stronie Karola, choć
znowu obawiano się jego
jezuickich doradców. Czekał więc
teraz Ossoliński na jakąś
wypowiedź Arciszewskiego, nie
orientując się dotąd, który z
kandydatów cieszyłby się
większym zaufaniem ludzi
wojskowych.
Widząc jednak powściągliwość
armatnego, wyraźniej zapytał:
- Wojsko by chciało wojennego
króla, a tu jeden biskup, drugi
kardynał. Jan Kazimierz starszy
i podobno człowiek o osobistej
odwadze. A znów Karol królewicz
o większej powadze i
stateczności.
- Myślę, że ludzie rycerscy
pójdą raczej za Kazimierzem.
Na to tylko czekał Ossoliński.
Uśmiechnął się teraz serdecznie
do generała i rozłożył szeroko
ramiona.
- Toś mi, panie armatny, brat
i zwolennik. Głośże to wszędzie,
co teraz mówisz, bo choć zacny
jest królewicz Karol, ale
Kazimierz prędzej wsiędzie na
konia i w pole ruszy. Czas
wojenny.
Tak mówił, ale nie o koniu i
siodle królewskim myślał w tej
chwili, tylko o Marii Ludwice
Gonzaga. Królowej jeszcze nie
było w Warszawie i nie widział
jej kanclerz od zgonu
Władysława, nietrudno mu jednak
było dociec, jakie zamiary
chodzą po głowie ambitnej
Francuzce.
Maria Ludwika wcześniej od
innych przewidziała niedługi
żywot schorowanego króla. I ją
jednak zaskoczył nagły zgon
Władysława, ale nie w tym
stopniu co szlachtę, senatorów i
samego kanclerza. Już od kilku
miesięcy przemyśliwała nad
czekającym ją wdowieństwem i
krzątała się wokół brata
królewskiego, Kazimierza.
Jeszcze niedawno, gdy na
Wielkanoc przybył z Paryża poseł
francuski i zabiegał o
małżeństwo Jana Kazimierza z
jedną z księżniczek francuskich,
Maria Ludwika postarała się
swoimi wpływami odwlec decyzję
królewicza i odstręczyła go od
zbyt pochopnego małżeństwa. Jej
ówczesne manewry, intrygi i
pochlebstwa w stosunku do
Kazimierza były już wtenczas dla
Ossolińskiego całkiem jasne.
"Dobrze ona liczy - myślał
wtedy - król już zaszedł w lata
i niewiele życia mu zostało. Gdy
zemrze, ona pierwsza zakręci się
wokół Jana Kazimierza. Dobrze
wie, że po śmierci króla
szlachta poprze raczej takiego
kandydata, co by wdowę pojął, bo
wtedy nie trzeba uchwalać oprawy
dla nowej królowej."
Dziś kanclerz miał absolutną
pewność, że żałoba Marii Ludwiki
nie pogrąży jej w bezczynności.
Jeśli dotąd w zamian za pożyczki
dane królowi sprzedawała różne
urzędy państwowe, to nie tylko
po to, by sobie przysporzyć
majątku. Trzy lata pobytu na
tronie królowej wystarczyło
sprytnej Francuzce, by sobie
zjednać rozdawaniem urzędów całą
rzeszę popleczników. Więc gdy i
ona - myślał Ossoliński -
wesprze Kazimierza, gdy i
królewicz, co kanclerzowi
wydawało się pewne, przyrzecze
wdowie królewskiej małżeństwo,
szanse biskupa Karola znacznie
zwątleją.
"A któż w państwie tego
dokona, jeśli nie Ossoliński" -
myślał nie bez pewnej pychy.
Więc i teraz wyzyskując
obecność na swych pokojach pana
armatnego powiedział:
- Cieszą mnie słowa waszmości,
bo widzę, że i tobie miły
Kazimierz. Pomóżże zatem swoją
mądrą głową, by jedność była w
narodzie. Rzecz w tej chwili
najważniejsza mieć króla jak
najprędzej.
- Tak i ja myślę, mości
kanclerzu.
- Daj rękę! A teraz, skoro już
jesteś u mnie, zapytam jeszcze o
jedno. Wiem, że za zgodą króla
nieboszczyka zadbałeś o
opatrzenie twierdz i arsenałów,
więc ciekaw jestem, jakie masz
teraz potrzeby. Póki króla nie
ma i póki prymas chory, niestety
mnie trzeba o wszystkim
pamiętać.
Gdy się wszczęła rozmowa o
artylerii, pan armatny poczuł
się bardziej swojo. Opowiadał o
stanie zbrojowni, ilości prochów
i sprzęcie zarówno w arsenale
warszawskim, jak i w cekhauzach
w Barze, we Lwowie i w Kudaku.
Informował właśnie kanclerza
tak o nowych potrzebach
artyleryjskich, jak i długach
dotąd nie spłaconych, gdy drzwi
do gabinetu uchyliły się i
stanął w nich pokojowy.
- Któż tam znowu? Nie widzisz,
że rozmawiam z panem armatnym -
skarcił go kanclerz.
- Sprawa pilna, proszę waszej
miłości. Wrócił w tej chwili
dworzanin Marcin Dębski i prosi
o szybkie posłuchanie.
- Dębski? Wołaj w tej chwili!
- krzyknął kanclerz podniecony
do najwyższego stopnia. - Panie
armatny, toż to goniec zza
Dniepra, którego tam przed dwoma
miesiącami wysłałem. Daj Boże
dobre wiadomości.
Wszedł Dębski. Już na sam
widok jego twarzy ogarnęły
Ossolińskiego złe przeczucia.
- A cóż się z tobą działo tyle
czasu? Mówże, z czym przybywasz!
- Mości kanclerzu, nie daj
Boże takiego poselstwa. Bóg zbyt
ciężko nas doświadczył.
Zaczął opowiadać o Żółtych
Wodach, potem o Korsuniu. W
krótkich, tragicznych w swej
wymowie zdaniach zdawał relację
ze swej wyprawy. Widział
wszystko na własne oczy i
przecierpiał na własnej skórze.
Mówił o tym, jak to uciekł spod
Korsunia, ze wstydem wyznając,
że nie jak dworzanin kanclerski,
ale jak parobek w chłopskiej
siermiędze uciekał lasami ku
Lwowu, jak omijał Białą Cerkiew,
Malinówkę, wsie i osiedla, bo
wszędzie jeden bunt, jedna
rebelia, pożoga.
- Wasza miłość, od rebelii
zajmują się wsie jak od ognia.
Niebo nocami pełne płomieni, bo
chłopstwo pali dwory pańskie i
kościoły z takim trudem tam
budowane. Nieszczęsna szlachta
opuszcza domostwa i borami jak
zwierz leśny ucieka ku
Wiśniowcu, ku Barowi i ku Lwowu.
Wszędzie zgiełk, pomieszanie i
lament, jakiego Korona polska
nigdy nie słyszała. Dwa konie
zajeździłem i pierwszą noc na
jakim takim wczasie spędziłem
dopiero we Lwowie u pana
Ostroroga. Zabawiłem tam dwa
dni, bo podczaszy zbierał
wiadomości, chcąc waszej miłości
opisać nieszczęścia, w jakich
się znalazły ziemie ruskie. Dał
te oto listy, by wasza miłość
mógł z jego słów rozeznać się w
całej sytuacji.
W grobowej ciszy, jaka teraz
zapanowała w izbie, kanclerz
rozrywał pieczęcie i czytał
półgłosem:
- "Nieprzyjaciel wszystko
wojsko pogromił. Postrzelony
hetman polny i wzięty do
Kozaków. Hetman wielki, w szyję
raniony, w rękach tatarskich
jest i wielu znacznych, a drudzy
na placu zostali. Dnia
dwudziestego szóstego maja rano
we trzech godzinach stało się.
Chmielnicki z tymże pogaństwem
idzie w głąb Polski, miasta
mieczem i ogniem wojując, drugie
osadzając. W Białej Cerkwi
siedzibę wojny zasadzi, a potem
o Kijowie myśli, książęciem
ruskim tytułując się. Kozaków
szpiegów siedemdziesięciu
dziewięciu wyszło do Polski,
którzy co przedniejsze miasta
palić mają. Z tych jednego w
Brzeżanach dostano, który to
wszystko na mękach wyznał. Dan
ze Lwowa wśród szczęku broni,
dnia czwartego czerwca
nieszczęsnego 1648 roku."
- Stało się - szepnął złamany
wiadomością Krzysztof
Arciszewski.
Groźna była prawda tego
lakonicznego słowa. Stało się,
nieszczęście zawisło nad
Rzecząpospolitą. Nie jedno
nieszczęście, ale kilka naraz,
idących po sobie jak lawina.
Śmierć króla, Żółte Wody,
Korsuń, rebelia zbuntowanej
kozaczyzny, brak hetmanów,
Tatarzy u granic Korony wespół z
mszczącym się za bezprawia
pańskie ludem ukraińskim.
Inaczej wszystko marzyło się
nieżyjącemu królowi. Zamiast
wyprawy na Tatarów i Turków
przyszedł najazd na ziemie
Rzeczypospolitej. Gdzież był
teraz ratunek, skoro ani wojska
nie stało, ani wodzów, ani
żadnego zaopatrzenia? I żadnej
władzy w państwie, tylko
eks-kanclerz Ossoliński i
zgrzybiały prymas.
Ossoliński siedział ponury,
bez słowa. Nie mógł w tej chwili
ścierpieć na swojej twarzy oczu
Arciszewskiego, bo jakby widział
w nich niewypowiedziany wyrzut:
Stało się, ale że się tak stało,
tyś przede wszystkim winien.
Może właśnie dlatego zapytał
nagle Dębskiego:
- Wiozłeś listy królewskie do
hetmana i nic o nich nie mówisz.
Jakim prawem Potocki zaczynał
wojnę, skoro miał
najwyraźniejszą wolę królewską w
rękach i moje pieczęcie na
listach?
- Pan hetman dzień w dzień
pijany był i cięgiem bankietował
pełen nadziei na tryumf. Kazał
mi czekać, bo, i jak mówił,
pojadę z wiadomością o wiktorii.
- Opój i dureń. O Tatarach
wiedział?
- Mówiono mu o Tohaj-beju, ale
nie wierzył.
- A Islam Girej jest na
Dzikich Polach?
- Ordy są wielkie, o chanie
jednak nie słychać. Szlachta, co
ze mną od Lwowa do Warszawy
jechała, powiada, że i Gireja
widzieli, ale strach ma wielkie
oczy.
- Już takie ploty w Warszawie?
- oburzył się Ossoliński. - Do
wieczora zapędzą całe miasto w
trwogę.
Nowa troska spadła na jego
głowę. Dotąd łudził się, że póki
miasto nie wie o wszystkich
klęskach, on łagodną informacją
o wojnie uspokoi opinię.
Tymczasem wszystko spadło tak
nagle, że nie było już nadziei
na uciszenie wzburzonych
umysłów.
- Ręce opadają - zwrócił się
do Arciszewskiego - jak waszmość
widzisz. Nie na taką gawędę, cię
zaprosiłem, jaką nam los
zgotował. Cóż ty myślisz, panie
armatny, o tym wszystkim?
- Jeśli mam prawdę powiedzieć,
to myślę o tym, żeby wyszedłszy
od waszej miłości, puścić gońców
do cekhauzów w Toruniu, Gdańsku
i Malborku, by mi jak najprędzej
działa odstawili do Warszawy.
Słyszałeś, mości kanclerzu, że
te, co były pod Denhoffem
wszystkie poszły do
Chmielnickiego.
- Nie o to pytam. Boję się, że
tu w Warszawie może powstać
rozprzężenie.
- Pierwsza rzecz zadbać, by
ludność nie uchodziła w
popłochu, do którego skwapliwi
zwłaszcza bogacze. Wiem z innych
wojen w Europie, a Bogiem a
prawdą i w Brazylii, że nikt tak
nie jest czuły na każdą
tragiczną wiadomość, jak ci, co
pilnują swoich szkatuł.
Pospólstwo nie ma z czym
uchodzić, więc łatwiejsze do
utrzymania w mieście.
- Cóż więc radzisz?
- Obstawić wszystkie drogi
wokół Warszawy i nie puszczać
ładownych wozów. W przystani na
Wiśle warty ustawić i aresztować
każdą dombasę uciekającą z
miasta, czy to mieszczańską, czy
szlachecką.
- To mądre...
- Trzeba zwerbować mieszczan,
dać im broń i ćwiczyć. Poza tym
na wszelki wypadek wały
opatrzyć.
- Jeszcze większa panika się
zacznie.
- Inaczej w życiu
doświadczałem. Właśnie gdy
miasto wciągnie się w obronę,
ducha nabiera. A poza tym, jeśli
wolno powiedzieć, uważam, że
należy prowadzić dalej myśl
królewską. Gotując obronę nie
tylko w mieście, ale w całym
państwie, myśleć o odwróceniu
nieszczęścia ugodą z Kozakami.
Może jeszcze porzucą Tatarów.
- Nawet teraz to mówisz, gdy
wiesz, co zrobili z wojskiem
królewskim i ze szlachtą na
ziemiach ruskich? - powiedział
kanclerz bynajmniej nie w formie
wymówki. To pytanie zadawszy
niejako sobie zaraz na nie
odpowiedział: - Może wojewoda
Kisiel mógłby jeszcze coś pomóc
w takiej niedoli? Czy ja wiem,
głowa pęka...
Po wyjściu armatnego kanclerz
pozostał sam ze swoimi myślami.
Porządkował je, starał się
uwolnić skołataną głowę od
rozpaczy i chaosu. Tłumił w
sobie niepokoje i coraz zimniej
wszystko rozważał - sytuację na
wschodzie, szanse poselstwa do
Kozaków z wojewodą Kisielem na
czele, potrzebę szybkiego
zbrojenia, a nawet możliwość
amnestii dla kozaczyzny.
"Prymasa jutro ściągnę do
Warszawy. Zwołam do stolicy
zjazd bodaj województwa
mazowieckiego i wezwę, kogo się
da dopaść, z senatorów.
Najpilniejsza sprawa
regimentarstwa. Kto godzien
władzy nad wojskiem w tym
nieszczęściu?"
Ostatnia myśl najbardziej
zaprzątała mu umysł. Przerzucał
w myśli nazwiska: Wiśniowiecki,
Tyszkiewicz, Dominik Zasławski,
Koniecpolski, Ostroróg? A może
Lubomirski czy Jędrzej Firlej?
Rozważał każdą kandydaturę,
jakby to on sam władny był
nadawać teraz buławę czy
regimentarstwo. Jedno wiedział,
że gdy się rozejdzie wiadomość o
grożącej nawale
kozacko-tatarskiej, szlachta
zdolna będzie do pośpiesznej
decyzji. Ten wtedy wygra, kto
będzie miał gotowe propozycje.
Kogóż więc na tym nadzwyczajnym
zjeździe szlachty wysunąć na
wodza?
Kniazia Wiśniowieckiego
chcieliby niektórzy, ale on
utopi we krwi całą Ukrainę. Przy
nim jako regimentarzu mowy być
nie może o żadnej ugodzie z
Kozakami, bo o jednym będzie
myślał, jak wyrżnąć buntowników
i wjechać z triumfem w swoje
dawne włości.
Koniecpolski? Nazwisko na
Ukrainie sławne po ojcu, ale i
on niepoczytalny w nienawiści do
Kozaków. Dominik Zasławski, pan
tam największy, ale niezbyt
wielkiego umysłu. Ten chyba
pojmie, że bez poparcia
kanclerza nigdy by go nie obrano
regimentarzem. Jeśli o głowę
chodzi, najtęższą ma Ostroróg,
mąż uczony... dobry do rady.
Ważył na szali swego rozsądku
nazwiska, związane z nimi
przymioty i wady i wciąż go
niepokoiła jeszcze jedna troska.
Jeśli jednego wysunie jako
kandydata do buławy, inni w
nienawiść popadną, bo kto
uwierzy, że w tym nie jego, ale
prymasa ręka.
- Skoro więc mam jednego
zdobyć zwolennika, a wielu
utracić, to czyż nie lepiej
pomyśleć o tym, by zwiększyć
liczbę regimentarzy?
Olśniony tym pomysłem wrócił
do przeglądu magnackich nazwisk.
Słońce już dawno umknęło z okien
komnaty i tylko daleki jego
odblask padał na firanki, a
kanclerz wciąż biedził się ze
swoimi myślami, kreślił piórem
na papierze nazwiska, projekty
listów i powtarzał:
- Radę senatorów trzeba
zwołać... Kisiela wysunąć na
posła do Kozaczyzny i wybrać co
najmniej trzech regimentarzy...
A może pomyśleć też o wojskowych
komisarzach? I jak najprędzej
zebrać wielką siłę, poczty
pańskie, pospolite ruszenie.
Czas nagli, czas nagli...
Rozdział II
Najstarsi żołnierze nie
pamiętali ze swych wojennych
wypraw tak wspaniałego i
rozległego obozu jak ten, który
stał teraz na Czołhańskiej
Dolinie. Nawet ci nieliczni, co
byli niedawno pod Korsuniem, a
dziś wybrali się na drugą
wyprawę, oszołomieni byli
okazałością i mnogością wojska.
Na całe mile ciągnęło się
obozowisko oparte z jednej
strony o skalisty Czołhański
Kamień, z drugiej wchodzące w
zamglony step i mgły płynące od
źródeł Słuczy i Horynia.
Dziesiątki tysięcy wozów
skarbnych, rydwanów, kolas,
karoc i podwód chłopskich
otaczało owe płócienne miasto
namiotów, szop, stajni obozowych
i kuchen. Wszędzie błyszczały
kirysy, hełmy, złotogłowie
zdobiące wejście pod opony,
proporce fruwające na wbitych w
ziemię kopiach i lśniły blaskiem
pozłacane i wysrebrzane drzwi
karoc pańskich, czekających
przed namiotami.
Gdzie sięgnęło oko, napotkało
tłumy żołnierzy, barwne mundury
dragonii, pajuków, jak i
wystrojoną szlachtę. Wielu ludzi
bywałych nie pamiętało takiego
przepychu nawet ze zjazdów
koronacyjnych, na które też się
wyprawiała szlachta z całą, na
jaką ją było stać, okazałością.
- To nie obóz - mówili
stateczniejsi - ale cała
Rzeczpospolita w swym przepychu
i bogactwie. Ileż tu zbytku,
sreber niepotrzebnych na wojnie,
ile kredensów, jakby to nie na
bój, lecz na bankiet jechano.
Pan Arciszewski stał ze swoją
artylerią na przodzie
obozowiska. Namioty tu były
szare, żołnierskie, nie wybijane
wewnątrz purpurą. Miast stołów
bogatych, sreber i kredensów
znalazłeś tutaj ławy pospolite,
zbite naprędce z tarcic, a do
jadła sprzęt tylko
najpotrzebniejszy, gliniane
dzbany, misy i drewniane łyżki.
Żołnierze jednolicie ubrani nie
świecili kolorową barwą i mieli
buty nie miękkie, co się w
słońcu łatwo grzały lub szarpały
się w chruście, ale tęgie
cholewy z juchtowej skóry łojem
nasyconej.
Nie tylko strój pana armatnego
i jego puszkarzy, nie tylko
surowy obyczaj żołnierski różnił
tę część obozu od reszty, ale i
duch, jaki tu panował. Tam
wiwatowano i pito codziennie na
bankietach, tu żołnierz pracował
w pocie czoła, rył rowy, osadzał
działa, opatrywał podwozia i
lufy, o każdej godzinie dnia
dawał dowody swej żołnierskiej
sprawności.
Gdy trąbiono na porę posiłku,
puszkarze zasiadali kołem na
obalonych pniach, łamali chleb w
palcach jeszcze obeschniętych
gliną i obyczajem chłopskim
jedli w milczeniu. Dopiero gdy
nabrali sytości, rozpoczynali
gawędę. Inna ona była niż przy
pańskich stołach w namiotach, bo
ani petercyment, ani gorzałka
nie podniecały tu umysłów.
Prowadzono raczej skromne
rozmowy.
- Jeszcześmy wojny nie
wygrali, a u panów regimentarzy
codziennie wiwaty - mówił cieśla
Sebastian.
- Panowie pewni są swojej
siły. Takiego wielkiego wojska w
życiu nie widziałem -
odpowiedział drugi.
- Strojne ono jest, na
niejednym wozie tyle majątku, że
byś go za kilka wsi nie kupił.
Widziałeś, z jakimi kolasami
wjechali tu kiedyś obaj panowie
Lubomirscy?
- Widziałem, drzwi były
wysadzane perłami jak groch
wielkimi. Woźnica miał nawet bat
w srebro oprawny.
- Gadasz o panach krakowskich,
jakbyś nie widział regimentarza
Koniecpolskiego. Ten ci dopiero
pokazał, ile ma bogactwa.
- Prawdę mówisz. Błyszczały
kamienie na łbach końskich i
czaprakach, że kłuło w oczy. Ale
pan chorąży świecił nie tylko
bogactwem, bo i liczbą swojego
wojska. Przyprowadził
dwadzieścia dwie chorągwie
jazdy, moc to wielka.
Teraz wtrącił się do rozmowy
cejkwart Mitwenz.
- On jeden przywiódł działa,
dwanaście luf. Oglądałem je
dzisiaj z rana. Niezgorsze są,
ale ani ćwierci tego ognia nie
dadzą, co nasze, pod panem
armatnym.
- Ognia, powiadasz?
Oberszterzy mówią, że nawet
lontów nie zapalimy, a kozactwo
pierzchnie.
Sebastian na to powiedział:
- Może to być. Gdy chłopstwo
błahoczestiwe uwidzi tyle
magnackiego bogactwa, duch w nim
zamrze.
- Ty zawsze myślisz tak,
jakbyś miał swojego pana
Tarnowskiego na oczach. U ciebie
we wsi może sobie nawet zabić
plebana, ale tu przeciw nam stoi
nie jeden chłop, ale całe
wojsko.
- Właśnie, tu panowie z
potęgą, a tam chłopi z
siekierami.
- Nie tylko chłopi. Jest tam i
żołnierstwo kozackie, no i
tatarskie.
- Tatarów nie ma.
- Różnie o tym gadają.
- A ty strach siejesz, nie
wiadomo po kiego licha. Żołnierz
jesteś na służbie więc tak mów,
jak każe pan armatny.
- A skąd wiesz, co myśli pan
armatny? Nie pije co dzień z
regimentarzami jak inni i małpy
nie przychodzą do jego namiotu.
- Powagę ma, wiadomo. I
karności od nas wymaga.
- Toteż, co on każe, robimy.
Będzie bitwa, to i mnie się nie
powstydzi.
- O widzisz, tak mów, boś
żołnierz.
A właśnie pan armatny szedł z
oberszterami przez artyleryjski
obóz. Tu zaglądnął do misy, czy
jadła nie za mało lub czy nie
zmarnowane, tam znowu przystawał
przed stosami zwalonych kłód,
które zawczasu sposobiono na
wypadek dalszej przeprawy.
Patrzył, czy wozy z prochem
dobrze okryte przed wilgocią i
zaprószeniem ognia, rzucał okiem
to na rynsztunek żołnierzy, to
na konie chrupiące smakowicie
owies.
Przeszedł też mimo gromady,
wśród której siedział Mitwenz i
Sebastian, skinął ręką, gdy się
podrywano do powstania, i wszedł
do swego namiotu. Odprawił
oficerów i zostawszy sam na sam
z Piotrem usiadł na ławie pod
płócienną szopą.
- U nas porządek, jak
przystało na wojenny obóz, a
tam? Słyszysz?
Z dala, z głębi olbrzymiego
obozowiska, dolatywał warkot
bębnów i luźne wystrzały z
samopałów. To tu, to tam na
niezmierzonej okiem przestrzeni
odzywały się trąby, piszczele,
zrywały się hałaśliwe okrzyki i
wiwaty, których nie sposób było
uchem rozeznać. Jeszcze z
dalsza, z krańców obozu,
dobiegało rżenie pasących się na
stepach koni, a niekiedy i ryk
bydła spędzanego z okolicznych
wsi na potrzeby żołnierstwa.
- Hulaszcze wojsko, czegoś
podobnego w życiu nie widziałem
- zasępił się Arciszewski. - Tyś
pierwszy raz na wyprawie, więc
nie dziwota, że ci oczy wyłażą
ze zdziwienia.
- Pierwszy raz, wasza miłość.
Takiej potęgi nigdy nie
widziałem.
- Siła wszystkiego, a
najwięcej wozów. Jadą jak na
wesele, ale nie daj Boże, by z
tego nie wyszedł pogrzeb
Rzeczypospolitej.
Piotr nie od dzisiaj widział
takie zasępienie na twarzy
generała i w duchu dziwił się
jego cierpkim słowom. Dlaczego
siedziała mu chmura na czole?
Szli tak całym obozem pod wodzą
trzech regimentarzy aż spod
Glinian i co dzień rosła potęga
wojska. Przyjeżdżały poczty
pańskie, chorągwie husarskie, a
każda z nich po pięćdziesiąt i
sto koni, dochodziła dragonia i
kompanie piesze. Przyszedł pułk
szlachty krakowskiej, zjechali
Lubomirscy, przyprowadził
ozdobne chorągwie miecznik
koronny Zebrzydowski, dalej
starosta słotnicki i Ossoliński.
A jeszcze pułk sochaczewski
Brzozowskiego i własna piechota
magnata, licząca ponad
sześciuset ludzi, dalej dobre
wojsko lubelskie pod Zbigniewem
Firlejem i dzielny poczet
ostatniego z Koreckich, księcia
Samuela.
Przyszły poczty Zamoyskich i
krajczego królowej,
Radziejowskiego, a nade wszystko
ucieszyło Piotra i żołnierzy
nadejście regimentarza
Koniecpolskiego z kilkutysięczną
jazdą.
- Wasza miłość lepiej wszystko
widzi ode mnie i rozważy. Mnie
się jednak wydaje, że urośliśmy
w siłę od postoju w Glinianach,
a już nade wszystko od chwili
gdy kniaź Wiśniowiecki
przeprosił się z regimentarzami
i połączył z naszym obozem.
- To prawda, ale ileż z tym
było ceregieli. Trzy dni szły
dąsy i fochy, jakby nie o
Rzeczpospolitą chodziło.
Widzisz, mój drogi, wielka siła
jest dotąd w ojczyźnie, ale
każdy za swój róg ciągnie. Mamy
trzech hetmanów i trzydziestu
komisarzy, trzy kopy wodzów, a
tu jednej głowy potrzeba.
- I wasza miłość, dzięki Bogu,
też komisarzem z woli sejmu.
Arciszewski uśmiechnął się
gorzko.
- Wybrali mnie, bo mam armatę
pod sobą. Ja jeden wśród nich
jestem żołnierzem na żołdzie,
tamci to panowie z własnymi
pocztami. Patrzą na mnie spode
łba i żadnej rady nie słuchają.
Gdyby żył król jegomość, inny
głos miałby tutaj znaczenie, a
nie tych, co niby stoją na czele
wojska, ale wyjechali na wojnę z
beczkami i z pierzynami, a na
dodatek, ku obrazie prostego
żołnierza, także ze spódnicami.
Prawdę mówił Arciszewski, bo w
obozie pod Czołhańskim Kamieniem
folgowała sobie szlachta i pod
tym względem. Służono nie tylko
Bachusowi, ale i Wenerze.
Niektórzy panowie wieźli tutaj w
kolasach także swe nadworne
nałożnice. Mniej wybredny, gdy
mu się cniło w męskim gronie
wojskowych, przygarniał do
namiotu wywłoki miejskie i z
okolicznych osiedli, które
włóczyły się pod wieczór jak ćmy
wokół obozu. Zatrzymywano na
otuchę i do swawoli także
wszelakie wyciruchy zajeżdżające
na targ do obozu z nabiałem czy
mięsem.
Toteż przed wieczorem, gdy
zabłysły ogniska na rozległej
dolinie, słyszało się nie tylko
strzały z muszkietów, ale
nierzadko także śpiew
podchmielonych kobiet.
Niedługo gawędził dziś wódz
artylerii ze swoim adiutantem,
bo właśnie zarył kopytami
końskimi przed namiotem goniec z
kwatery głównego regimentarza
Dominika Zasławskiego.
- Wasza miłość, książę
regimentarz prosi do bram obozu.
Prezentować się będzie pan
wojewoda brzeski, komisarz
wojenny Szymon Szczawiński.
- Co dzień te powitania i
prezentacje. Mów mi lepiej, czy
już wrócił podjazd wysłany pod
Krasiłów. My tu bankietujemy, a
nie wiadomo, co Chmiel zamierza.
- Przed wieczorem spodziewamy
się podjazdu. A zaś o
Chmielnickim każdy chłop ruski,
co był dziś na targu w obozie,
gadał, że zbuntowany hetman
kozacki rwie wąsa i trzęsą się
na nim hajdawery. Pokłoniłby się
regimentarzom i na klęczkach by
ich prosił, tylko nie wie, czy
mu potem głowy nie utną. Gdzież
to, proszę waszej miłości,
chłopstwu z nami wojować!
- Ejże - popatrzył z ukosa
Arciszewski - tak lekko sobie o
nim mówicie?
- Nie ja jeden. Wszyscy
panowie regimentarze tak myślą.
Każdy z nas widział, ile było
strachu we wsiach, gdyśmy od
Glinian jechali ku Kamieniowi.
Od tego blasku pańskiego oczy im
słupem stawały z przerażenia.
Lecę dalej, mości generale, bo
jeszcze mam wezwać pułkownika
Osińskiego.
- Lećże co prędzej, a nie
zapomnij mnie wytłumaczyć, że
nie przyjdę na prezentację.
Muszę chodzić koło swej
artylerii.
Nie zdziwił się zbytnio
dworzanin książęcy, bo z rzadka
widywano Arciszewskiego na tych
prezentacjach i powitalnych
pijatykach. Już miał konia
zawrócić, ale przypomniało mu
się, że nie wszystko powiedział.
- Ale, przepraszam, dziś po
prezentacji będzie rada wojenna,
bo oddział pana Szczawińskiego
to już ostatni, jakiego się
tutaj spodziewamy na
Czołhańskiej Dolinie.
- A na wojewodę Kisiela nie
myślą poczekać?
- Stoi dwie mile za
Czołhańskim Kamieniem. Woli nie
wchodzić w oczy kniaziowi
Jeremiaszowi.
- Jedź z Bogiem! Na radzie
będę, tyle że z trzeźwą głową.
- Czołem waszej miłości!
Arciszewski znał dobrze sprawę
zatargu Wiśniowieckiego z
Kisielem. Wojewoda ruski od
wielu tygodni wysilał swój
spryt, by przeszkodzić
pojednawczej misji wojewody
Kisiela jadącego z poselstwem do
Kozaków. By rozognić wzajemne
nienawiści szlachty i Kozaków,
obrotny wojewoda ruski wzmógł w
tym czasie swoje najazdy na wsie
i nieobronne miasteczka, palił
chałupy i domostwa, wieszał i
wbijał na pale, kto mu popadł w
ręce. Puściwszy z dymem osiedla,
wracał na bezpieczne miejsca,
zostawiając po sobie trwogę i
rozszalałą nienawiść do
Rzeczypospolitej. Gdy mimo to
Kisiel jadąc ostrożnie całymi
tygodniami przemknął się przez
rozgoryczoną Ukrainę i stanął
pod Ostrogiem, niedaleko obozu
Chmielnickiego, a nawet zaczął
wchodzić z nim w układy, pan
wojewoda ruski nie zaspał
sprawy. Posłał siedem chorągwi
pod rotmistrzem Sokołem, by
najechały na Ostróg i puściły z
dymem miasto wraz z Kisielowymi
zakładnikami. Chorągwie pohulały
wokół miasta i wcale go nie
zdobyły, ale to wystarczyło
kniaziowi. Rzucił hańbę na
poselstwo Kisiela, bo któż u
Kozaków wiedział, czyje to
wojska najechały Ostróg. Toteż
mówiono wśród Kozaków:
- Kisiel z nami paktuje, a
jednocześnie urządza szturm na
miasto. Zdradzieckie to układy.
Hańba Kisielowi!
O tym właśnie myślał
Arciszewski po odjeździe gońca
regimentarskiego.
- Słyszałeś - mówił do Piotra
- jaka tam u góry opinia o
wojewodzie Kisielu?
- Właśnie, nic z tego nie
rozumiem, przecież i pan Kisiel
jest komisarzem wojennym z
ramienia Rzeczypospolitej.
- To wszystko robota
Wiśniowieckiego. Posiał
nienawiść i pogrzebał nadzieję
pojednania się z kozactwem. Wiem
od pułkownika Osińskiego, z jaką
pogardą powitał Wiśniowiecki
Kisiela, gdy straciwszy szanse
układu oddał mu pod dowództwo
swoich ludzi.
- Kniaź ich odtrącił? Teraz,
gdy każdy żołnierz dla nas jest
zbawieniem?
- Wojska nie odtrącił, tylko
Kisiela. Nawet nie wpuścił go do
obozu i nazwał zdrajcą
przekupnym, któremu Chmielnicki
miał jakoby dać za zdradę sto
pięćdziesiąt tysięcy talarów.
Jeszcze rzucił na niego
oszczerstwo, że to za jego
namową Chmielnicki wezwał
Tatarów do Polski, a nawet
bredził, jakoby Kisiel chciał
się ogłosić królem polskim za
poparciem kozaczyzny.
- Cóż to za hańba! - krzyknął
Piotr.
- Haniebne, ale dla
Wiśniowieckiego dogodne.
Oczernił wojewodę, a wtedy
Kisiela porzuciły chorągwie
wołyńskie i same przeszły do
obozu księcia.
- Boże jedyny, tyle waśni w
tak ciężkiej chwili.
- Ty ją nazywasz ciężką, a oni
już zwycięstwo ogłaszają.
Niechże piją tam beze mnie i bez
Kisiela.
Gdy zachód słońca rzucił
ukośne cienie na dolinę,
Arciszewski wyprawił się do
kwatery Dominika Zasławskiego.
Jechał konno, bo pół mili
dzieliło stanowisko artylerii od
namiotu regimentarza. Mijał
namioty, setki wozów i kuchen,
biwakujące chorągwie dragonii i
husarii, nieco dziwiąc się tak
niezwykłej wesołości, bo wielka
dziś była ochota w wojsku.
Dopiero wjechawszy w środek
obozu zrozumiał, gdzie jest
przyczyna tego wzmożonego
przypływu radości. Co chwilę
mijał go teraz jeden i drugi
oficer czy towarzysz pancerny i
krzyczał w stronę namiotów i
biwakujących żołnierzy:
- Podjazd wrócił! Chmiel
ucieka w popłochu!
- Co waszmość pleciesz? Chmiel
ucieka bez bitwy? - zapytał
konnego gońca.
- Bóg mi świadkiem! Całe
kozactwo wali spod Krasiłowa na
wschód, aż się kurzy. Chłopstwo
już nie chce słuchać
Chmielnickiego.
- W głowie się nie mieści.
Wierzysz w to?
- Kto by nie wierzył. Wrócili
towarzysze z podjazdu. Każdy z
nich na własne oczy widział to,
co mówi. Przywiedli sporo
języka, chłopów i żydostwo.
Każdy z jeńców mówi to samo,
słowo w słowo.
Oficer spiął konia, a pan
armatny jechał dalej i
nadsłuchiwał okrzyków.
- Chmielnicki ucieka,
waszmościowie! |Vivant
regimentarze!
- Samym strachem zbiliśmy
wroga.
- Nie ma już z kim wojować.
Słuchał tego wszystkiego
Arciszewski i sam nie wiedział,
wierzyć czy nie wierzyć. W
namiocie księcia Zasławskiego
zastał takie same radosne
nastroje. Zebrana starszyzna
miała twarze rozanielone i
beztroskie i jeden radosny gwar
wzbijał się pod szczyt namiotu.
Zasławski rozłożył ramiona na
widok wchodzącego generała
artylerii.
- Stronisz od nas, panie
armatny, więc teraz masz za
swoje. Gdybyś tu wcześniej był,
tobyś wcześniej wiedział.
Chmielnickiego jakbyśmy już
mieli w łańcuchu.
- Słyszałem, ale wybaczcie,
panowie, nie skorym do łatwej
wiary. Wojna wojną, więc
Chmielnicki może wyprawiać
fortele.
- Siadajże z nami, to cię
przekonamy. Teraz nam tylko
radzić, jak się puścić w pogoń
za Chmielnickim i bić w
uciekające watahy.
Zaczęła się rada w wielkim
ożywieniu i pogodzie ducha. Ale
choć większość zadufanych w
siebie komisarzy ogłaszała już
zwycięstwo, a nawet podawała w
wątpliwość, czy w ogóle wojnę
trzeba dalej prowadzić,
nieliczni, jak wojewoda ruski
czy Denhoff, nie byli tak pełni
otuchy.
Chudy, niepozornej postawy
książę Jeremiasz mówił z
wrodzoną mu zgryźliwością:
- Nie krzyczcie zaś zbyt
głośno waszmościowie o
zwycięstwie, skoro go jeszcze
nie ma. To plugawe chłopstwo
potrafi w jeden dzień grozić
buntem własnemu wodzowi, a na
drugi dzień będzie biło przed
nim pokłony.
- Co książę przez to myśli? -
zapytał Zasławski, mimo
niedawnej zgody z Wiśniowieckim
zawsze skory do sprzeciwiania
się rywalowi.
- Ano to, że jutro Chmielnicki
wbije na pal kilku zbuntowanych
chłopów, a nawet samych atamanów
uwiąże u armat, jak to zrobił
już z Krzywonosem, a wtedy cała
reszta tej czerni będzie mu buty
całować. Chłopstwa tego jak
szarańczy. Skoro Krasiłów wolny,
trzeba zaraz podeń iść, a potem
dalej na Konstantynów i bez
pamięci bić, palić i wieszać,
póki się na nowo nie zwąchają do
kupy.
- Dobra rada - krzyknęło kilku
komisarzy - naprzód iść i w pień
wycinać.
- Wytrącić im z rąk samopały i
zapędzić z powrotem do pługa i
sochy - wołał chorąży
Koniecpolski. - Jeśli
pozwolicie, waszmościowie
regimentarze, to ja z panem
Wiśniowieckim ruszę jutro na
Krasiłów. Nasze tam zbuntowane
chłopstwo, więc niechże swoich
panów zobaczą z karzącym mieczem
w dłoni.
- Jutro pod Krasiłów i
Konstantynów! - przytwierdził
Dominik Zasławski.
Drugi regimentarz, Ostroróg,
gdy spytano o jego wolę, skinął
siwą brodą z przyzwoleniem nie
wydobywszy z siebie żadnego
słowa.
Arciszewski próbował natchnąć
komisarzy ostrożnością i radził,
by dokładniej wybadać zamiary
hetmana zaporoskiego, jeszcze
raz zasięgnąć języka, czy w tym
cofaniu się wojsk kozackich nie
ma jakiegoś podstępu. Umilkł,
gdy go zakrzyczano wrzawą.
- Gdy pogoń za wrogiem,
artyleria nam niepotrzebna.
Idźże waszmość wolniej naprzód,
jeśli ci do boju nie pilno.
- Wolniej pójdę, ale i wolniej
będę wracał, jeśli, nie daj
Boże, zajdzie ku temu potrzeba.
- Puszczyk! - krzyknął
Wiśniowiecki.
- Nie puszczyk, mości
wojewodo. Mnie krwi nie
potrzeba, tylko uspokojenia
granic ojczyzny i zgody z
wojskiem zaporoskim.
- Do Kisiela waszmość idź i z
nim razem posłuj do chłopstwa.
Pisz listy błagalne do
buntowników.
- Za pozwoleniem - oburzył się
Arciszewski - komisarzem
wojennym jestem jako i wasza
miłość, więc mówię swoje zdanie.
Od żołnierki jestem, nie od
posłowania, ale gdyby mi
przyszło posłować jak Kisielowi,
tobyś waszmość miał ze mną
więcej kłopotu niż z Kisielem.
Po chudej twarzy
Wiśniowieckiego przemknął grymas
wzgardy i oburzenia. Ten to
kondotier, obieżyświat bez ziemi
i majątku, śmie się równać z
nim, kniaziem ruskim, i jeszcze
wytykać mu przy okazji, że
podobnie jak on jest tylko
komisarzem, a nie regimentarzem.
Kisiela tu wywlókł, bo pewnie
jak Ossoliński jeszcze dziś
wolałby układy niż wieszanie
kozackiego motłochu.
- O wojewodzie Kisielu niech
waszmość przy mnie nie wspomina.
Wiedziałem, co robię. Gdybym nie
najechał wtedy Ostroga, tobyśmy
dziś zasiadali do stołu z
własnym chłopstwem i
pieczętowali hańbę swoimi
podpisami. Dzięki mnie, który
utrąciłem układy, wiktoria przed
nami.
- Prawdę mówi jego książęca
mość, wiktoria przed nami -
powtórzyło kilku obecnych.
Rankiem następnego dnia
ruszyły naprzód podjazdy, za
nimi husaria i dragoni, pod
wieczór artyleria, a nocą cały
tabor wielotysięczny wozów.
Jazda dopadła Krasiłowa
opuszczonego przez wojsko
Chmielnickiego i z hukiem
ogłoszono pierwsze zwycięstwo.
Jeszcze bardziej wzmogło się
poczucie pewności siebie wśród
szlachty, bo wszyscy ludzie ze
zdobytego miasta potwierdzili
wiadomość o popłochu szerzącym
się wśród Kozaków.
- Już i pod Konstantynowem
tylko nieliczne oddziały
Kozaków. Wszystkie pułki
uciekają na łeb na szyję ku
Piławcom.
- Na Konstantynów! Na
Konstantynów! - wołała szlachta
upojona bezkrwawym tryumfem.
Nie wstrzymując więc pośpiechu
ruszyły pod Konstantynów pułki
Wiśniowieckiego, Koniecpolskiego
i starosty sokalskiego Denhoffa.
Niedawna twierdza Chmielnickiego
nie była tak opuszczona od wojsk
kozackich jak Krasiłów. Za
okopami uwijały się oddziały
kozackie niezbyt wprawdzie
liczne, ale gotowe do boju.
Rozpoczął więc kniaź ruski
szturm swoją dragonią, to znów
Koniecpolski pchał jazdę i
piechotę na wały, ale do
wieczora na niczym zeszło.
Odłożono ataki na dzień
następny, a tu już o świtaniu
rozległy się wśród żołnierzy
nieoczekiwane okrzyki:
- Okopy puste! Pierzchnęło
całe kozactwo!
Wszedł więc wojewoda ruski do
miasta bez jednego wystrzału i
ogłosił drugie zwycięstwo. Gdy
nadciągnęła reszta wojsk
regimentarskich, bito na wiwat z
dział, rozbijano beczki z
gorzałką i wśród tysięcy ogni i
zapalonych głowni upajano się
zwycięstwem.
Nawet siwy starzec Ostroróg,
niełatwy do szybkich wzruszeń,
mówił teraz do starszyzny:
- Puścił Pan Bóg wszechmocny
taki strach nieprzyjacielowi w
oczy, że wszyscy uciekli.
- Zrozumieli, że panowie jadą
- powiedział dumny z ostatnich
osiągnięć Wiśniowiecki.
A zaś Arciszewski opatrywał
nadal swoje działa, obsadzał
nimi opuszczone okopy i już sam
mając wątpliwości, czy się
przedtem nie mylił, mówił do
Piotra Opackiego:
- Dziwne to bardzo, że tak
łatwo oddają nam miasta i
twierdze. Chyba naprawdę nie
wierzą w swoje siły.
- Tatarów nie mają.
- Jest rozkaz hetmański, by z
rana dalej ruszać, więc przyłącz
się z kilku ludźmi do podjazdu.
Trzeba przejrzeć drogi, którymi
mamy ciągnąć działa.
Tego dnia przed wieczorem
wrócił Piotr z miną nie
najweselszą.
- Drogi podłe. Jeśli prawdę
powiedzieć, to właściwie nie ma
żadnych szlaków pod działa.
Pełno stawów, bagnisk i jarów
trudnych do przepraw.
- Z podjazdem wróciłeś?
- Podjazdy poszły dalej, bo
nigdzie ani ludzi we wsiach, ani
zbrojnego żołnierza. Ze swoimi
wróciłem, by jak najprędzej zdać
relację o niebezpiecznym
pochodzie dla armat.
- Z tego, co mówisz, znów mi
się zdaje, że Kozacy wciągają
nas w ostępy i uroczyska.
Poszedł więc armatny z tą
wiadomością do regimentarzy i
znowu budził w nich wątpliwości.
Ale jak markotny poszedł, to
jeszcze markotniejszy wrócił. On
jeden i jeszcze Kisiel, tym
razem już obecny na radzie, był
za pozostaniem w Konstantynowie
jako miejscu warownym, inni zaś
krzyczeli, by tylko słuchać
księcia Jeremiasza i stale iść
naprzód.
Wydali regimentarze rozkaz
wymarszu i wszystko, co było,
przeprawiało się przez błotniste
brzegi Słuczy ku wschodowi. Znów
jechały paradne pułki, wozy z
jedwabnymi płótnami namiotów,
złocone kolasy, kredensy i
srebra, wozy skarbne, pełne
wszelakiego bogactwa. Mimo
trudnej przeprawy przyodziewała
się szlachta jak i swoje sługi w
najbogatszy strój, w pióropusze,
łańcuchy i srebrne kirysy, bo
niech dalej idzie strach od tego
pańskiego blasku na zbuntowane
chłopstwo i rozbestwioną
kozaczyznę.
Konie grzęzły po kolana w
błocie, ciury wyrywały rękami z
gliny koła karet i wozów i obóz
posuwał się wolno naprzód.
Puszkarze, woźnice, cieśle i
wszyscy ludzie artyleryjscy
zlani potem przetaczali działa,
mościli bagno zwalonymi kłodami,
rzucali promy przez rzekę i
ostatkiem sił posuwali krok za
krokiem artylerię koronną według
woli panów regimentarzy.
Wreszcie siedemnastego
września obóz stanął. Jego czoło
dotarło nad brzeg rzeki Pilawki.
Przez dwa następne dni zjeżdżał
tu cały ogrom taboru, owa
szarańcza wozów. Działa koronne
poszły teraz na front obozu ku
rzece Pilawce, naprzeciw wroga.
Ileż było przy tym męki, potu
ludzkiego i narzekań. Starzy
puszkarze patrzyli z
rozgoryczeniem na otaczającą ich
przyrodę, na owe wertepy, na
których łamały się podwozia
armat, na usypiska i jary, i
podmokłe łąki u brzegów rzeki.
- Gdzież nas wepchali, Panno
Najświętsza - biadał każdy
puszkarz i oficer - nie może być
podlejszych stanowisk dla
armaty.
Objeżdżał Arciszewski z
Piotrem i Siemianowiczem brzegi
rzeki, parowy i wszelkie zawady
rozwścieczony i zgryziony.
- Jakże tu stać w tej
piekielnej dolinie. Ani się
okopać, ani armat umocować.
Gdzież tu szańce sypać, do
kaduka! Wleźliśmy w takie doły i
bagna, że trzeba by więcej niż
na milę w cirkumfleksji budować
wały wokół obozu.
Próbował tłumaczyć
reginientarzom, że to miejsce na
obóz paskudne, pełne zawad i
uprzykrzenia, ale ten go zbył,
tamten umknął, trzeci zaś
siedział przy zastawionym stole
w namiocie. Poza tym obóz był
tak rozwleczony, że nawet
kontaktu nie było między
dowódcami. Każdy z regimentarzy
pisywał teraz kartki do
komisarzy, jeden takie, drugi
inne wydawał rozkazy. Panięta
zaś na swój sposób urządzały
własne, odrębne obozy w ogólnym
obozowisku, nie słuchały wodzów
ani oboźnego. Nie dało się nawet
uporządkować jednolitej straży
ani czat obozowych i zaniedbano
wysyłania podjazdów.
Jeden głos przeważał teraz
wśród szlachty.
- Chmielnicki poszedł, gdzie
pieprz rośnie, a z tymi
watażkami to byle atakiem
poradzimy.
Zresztą była już pukanina nad
brzegami rzeki i wygrywano
drobne utarczki przy groblach,
co jeszcze bardziej wzbudziło
zaufanie w swe siły.
- Nie ma z kim wojować. |Finis
|belli.
Chorągwie powiatowe ogłaszały
sobie nawzajem zwycięstwo i już
wołano o powrót z wyprawy do
domu. Ta niecierpliwość powiatów
do swych ziem zmusiła
regimentarzy do jakiegoś
postanowienia. Uradzono, że dnia
następnego rozpocznie się walną
rozprawę z owymi watahami za
rzeką.
Zapowiedź przyjęło wojsko z
radością.
- Skorośmy tu przyszli -
mówiono - to trzeba się
rozprawić do końca. Jutro
przystąpimy, trzeba nam się
trochę pocić, ale daj nam Boże
szczęścia.
- Jeśli już bić, to bić
zawczasu - mówił nawet
Arciszewski - inaczej, to poczty
szlacheckie rozjadą się do domu.
Atoli na drugi dzień rano
przyszło regimentarzom do głowy,
że po licha ten pośpiech, skoro
na dodatek niedziela.
- W dzień święty nie będziemy
się krwawić - mówił Dominik
Zasławski - odłożymy do
poniedziałku, bo nic wielkiego
nam nie grozi. Zaczniesz jutro,
panie armatny, od samego rana
bić ze stu dział i spróbujemy
dobywać tego kurnika za rzeką.
- Daj Boże, by się wreszcie
zaczęło.
- Waszmość wątpisz? - zagadnął
ironicznie Wiśniowiecki. - Nie
takie kupy chłopstwa roznosiłem.
- Daj Boże, powtarzam.
Jeszcze słońce nie wstało, już
pan armatny stał wśród
uszykowanych baterii przy
puszkarzach z gotowymi lontami,
a nie trąbiono do owej
zwycięskiej salwy. Przybiegł
natomiast adiutant księcia
Dominika, zarył koniem i
doręczył Arciszewskiemu pisemny
rozkaz.
- Wstrzymać atak. Jutro
będziemy dobywać kozackiego
taboru.
- Do pioruna, wojna czy
zabawa? - huknął Arciszewski.
Rzucił kartę, zacisnął zęby i
kazał gasić lonty.
- Trzech wodzów, ale ani
jednej głowy. Niechże ich diabli
porwą - pomstował do swoich
oficerów i wyżalał się przed
Piotrem.
On zaś pierwszy raz będąc na
wojennej wyprawie patrzył na to
wszystko zaskoczony i zdziwiony.
Jeszcze pod Glinianami był
olśniony bogactwem, rynsztunkiem
i ogromnością wojska, a nawet
dziwił się wtedy narzekaniom
swojego dowódcy. Dziś jednak,
nawyknąwszy do chaotycznych
rozkazów, nabierał niewiary w tę
siłę wielką, uzbrojoną,
zaopatrzoną w nadmierne wygody i
tylko jedno przychodziło mu do
głowy.
"Boże święty, ileż mocy
miałoby nasze wojsko, gdyby w
nim była taka karność i jasność
rozkazywania, jak w armacie
koronnej. Nie komisarzem być
panu armatnemu, ale
regimentarzem."
Toteż i tego poniedziałkowego
dnia wieczorem siedział przed
namiotem dowódcy rozgoryczony,
pełen zadumy.
Poszedł nie na taką wyprawę
wojenną, o jakiej mu się marzyło
za żywota króla Władysława. W
tamtej wojowałby u boku
nieżyjącego dziś króla, w
przymierzu z wojskami kozackimi,
przeciw odwiecznym wrogom
ojczyzny, Porcie i Tatarom. A
wojna z muzułmanami smakowała
przecież szlachcie, bo z niej i
z chwałą, i z dobytkiem wracano.
Gdyby nawet nie wjechano do
Konstantynopola, jak marzył
sobie król Władysław, to samo
rozbicie hord tatarskich,
perekopskich i budziackich
okryłoby laurem młodego
żołnierza.
Dziś był na innej wojnie,
nieszczęsnej, uciskiem
wywołanej. Ale skoro już
powstała i groziła nowym
najazdem Tatarów, Piotr, karny
żołnierz, chciał słuchać
rozkazów i wypełniać swoje
obowiązki. Gdyby była ugoda,
wróciłby bez wielkiej chwały,
ale z lekkim sercem, gdy zaś do
niej nie doszło, nie moja rzecz,
myślał, deliberować, tylko
wykonywać rozkazy.
Ale z tymi rozkazami było nie
w porządku. On wypełniał ślepo
zlecenia armatnego, ale sam pan
armatny? Wodzów miał trzech nad
sobą, a żadnego rozkazu. Czwarty
dzień bitwę odwlekają, jakby
umyślnie czekali, póki
Chmielnicki nie dostanie
posiłków od chana.
Bogiem a prawdą, wtedy byłaby
cięższa przeprawa, ale za to
przyszłoby wojować z lżejszym
sercem. Inaczej to brzmi, gdy
się powie, że Tatara, a nie
ruskiego chłopa ściągnęło się z
siodła.
Siedział u stóp namiotu o
kilka stajań od rzeki. Na
bagnistą łąkę za Pilawką, gdzie
był ów kosz kozacki, nazywany
kurnikiem, padała już siwa
poświata, bo zachodzące słońce
skryło się za lesisty jar, o
który wsparty był tył koronnego
obozu. Ostatnie iskry czerwonego
słońca błyskały na dalekich
grotach proporców, jakich
tysiące było wbite w ziemię na
przestrzeni całego obozowiska.
Najgęściej igrały promienie
pośrodku doliny, gdzie mieściły
się najbogatsze i najwyższe
namioty regimentarzy i
komisarzy. Tu przy rzece, wśród
stanowisk artylerii koronnej,
było ciszej, bo jedynie słyszało
się nawoływania wart
strażujących przy kartaunach i
falkonetach i czasem zarżał koń
gońca jadącego z rozkazem.
Ale stamtąd, ze środka obozu,
dochodził jeden szum i rozgwar.
Gdy teraz umykało słońce i
wilgoć od łąk i rzeki dźwigała
się w górę, te dalekie odgłosy
płynęły coraz wyraźniej w
powietrzu.
"Kapele pańskie znów grają jak
pod Glinianami - pomyślał Piotr,
a za chwilę zauważył z jeszcze
większym zdziwieniem: - Panno
Najświętsza, jeszcze teraz,
dzień przed bitwą, słychać głosy
kobiece w obozie? U licha,
gdzież to tak piją i hulają? U
Koniecpolskiego czy u
Lubomirskich?"
Wsparł głowę na dłoniach,
nakrył nimi uszy i skierował
wzrok przed siebie na szuwary i
sitowia u brzegów rzeki. Mgła
tam już całkiem siadła, spowiła
łąkę, a tylko gdzieniegdzie
sterczało samotne, uśpione
drzewo.
Piotra nawiedziło w tej chwili
uczucie smutku i tęsknoty.
Miesiąc minął od czasu, gdy u
bram Warszawy żegnała go cała
rodzina Timy. Pieścił teraz w
pamięci chwilę bolesnego
rozstania się z dziewczyną,
wywoływał w swej wyobraźni obraz
Anielki, z miłością wpatrując
się w każdy szczegół jej urody.
Wsłuchiwał się w słowa
pożegnania, odnowione w marzeniu
i jednocześnie doznawał
rozdzierającego smutku.
- Jak wrócę z wiktorii, Bóg
nas w pokoju połączy - mówił
wtedy do niej.
- Boję się o ciebie, Piotrze.
Po dziś dzień w pamięci Piotra
tkwiły te słowa niepokoju o jego
los żołnierski. Radowało to
wyznanie najgłębszej miłości,
ale szło za tym i widmo złego
przeczucia.
Toteż jeszcze z obozu pod
Glinianami, gdy tylko nadarzyła
się okazja, wysłał do Warszawy
pierwszy list pełen otuchy, w
którym opowiedział o wielkości
wojsk koronnych, o nadziejach
żołnierstwa na zwycięstwo i na
szybki powrót do domu. Drugi,
jeszcze ufniejszy w niedaleką
przyszłość, wysłał spod
Czołhańskiego Kamienia, kiedy to
wyprawiano gońców do
Ossolińskiego i prymasa z
listami donoszącymi o
rozpoczęciu kampanii i o cofaniu
się wojsk kozackich.
"Może dziś właśnie go
dostała?" - pocieszał się w
myślach i znów widział całą
rodzinę Timy siedzącą za stołem
i słuchającą treści jego pisma.
Czyta go pan Tima, bo do niego
był adresowany, i zapewne
rozwodzi się nad szczegółami
listu, nad czułością przyszłego
zięcia, uśmiechnięty, mrużący
swoje łagodne oczy. A ona?
Słucha w radosnym milczeniu,
skupiona i cicha, bo nieskora
jest do egzaltacji i wywnętrzeń.
- Kochane dziecko - szepnął
bliski roztkliwienia.
W tej chwili załomotało płótno
namiotu, pan armatny stanął w
wejściu.
- Nie słyszysz, jaki tam hałas
za rzeką?
Piotr zerwał się z kloca i
stanął w żołnierskiej postawie.
- Cisza była, mości generale.
Tylko w naszym obozie wrzawa i
hulatyka.
- Zadumałeś się i nie
słyszysz. Nadstaw uważnie ucha.
Odgłosy spoza rzeki spowitej
we mgłę stawały się nieco
wyraźniejsze. Chyba to były
wiwaty, stłumione odległością.
- Jest jakiś hałas, mocniejszy
niż dni poprzednich.
- Zejdźmy ku rzece.
Poszli pochyłą ścieżką w dół,
minęli stanowiska artyleryjskie,
posunęli się błotnistym szlakiem
ku szuwarom. Stał tu na
warcieżołnierz z piechoty
pułkownika Osińskiego.
- Co tam za rzeką?
- Gwar jakiś, ale co wieczór
tak bywa.
- Okrzyków jakich nie
rozeznałeś?
- Nie, wasza miłość. Żaby tu
koło mnie tak kumkają, że głosu
ludzkiego z dala nie zrozumie.
Koniuchów tylko słyszę, co
bliżej rzeki konie pasą.
Poszli dalej, w miejsce już
niebezpieczne, na skraj grobli,
którą wpół rzeki zbudowali w
dniach ostatnich żołnierze
armatnego. Tu mógł nawet paść
strzał zdradziecki z drugiego
brzegu, zwłaszcza że człowiek
stojący nad groblą łatwo był
widoczny z tamtej strony
Pilawki, a jeszcze nie nastała
całkowita ciemność.
- Wasza miłość, słyszę daleki
tętent - szepnął Piotr.
- Cicho - napomniał
Arciszewski.
Stary wódz brazylijski miał
mimo wieku ucho wprawne, w
puszczach wyćwiczone. Wsłuchał
się w dalekie stepy i słuch go
nie zawiódł.
- Dobrze słyszałem w namiocie.
Tętent wielki, jak powiadasz,
ale ja jeszcze słyszę okrzyki
"Ałła".
- Na rany Jezusa, Tatarzy
przyszli?
- Nie wiem, czy Tatarzy,
okrzyki tylko słyszę. Kilkuset
Tatarów miał zawsze u swego boku
Chmielnicki, ale to jakaś
potężna, wielka wrzawa - "Ałła"
i "Ałła". Nie marudźmy! Trzeba
nam jak najprędzej do
regimentarzy i przerwać im
hulatykę, bo zaśpią całą sprawę.
Wrócili pośpiesznie do
kwatery, wsiedli na konie i
popędzili cwałem ku centrum
obozu. Minęli biwakujące przy
ogniach gromady i dopadli
kwatery Zasławskiego.
Regimentarz siedział przy
mięsiwie i winie w kole
starszyzny, przepijając jeszcze
raz z Wiśniowieckim na
utwierdzenie zgody, zawartej pod
Czołhańskim Kamieniem.
- Wasza miłość, coś niedobrze
za rzeką - zaczął Arciszewski.
- Puszczyk - mruknął z cicha
Wiśniowiecki, ale pan armatny
tego nie dosłyszał.
- Co waszmość przez to
rozumiesz? - zagadnął Zasławski.
- Siądźże za stołem, przepłucz
gardło i opowiadaj!
- Dziękuję, mości
regimentarzu, ale chcę zaraz
wracać do stanowisk, bo chwila
wydaje mi się niespokojna.
Opowiedział o swoich
spostrzeżeniach i zaniepokoił
wiadomością kilku ze starszyzny
siedzących przy stole. Inni
jednak, miarkując się wedle miny
regimentarza Zasławskiego,
machnęli lekceważąco dłońmi.
Zasławski nadął ironicznie
wargi i powiedział:
- Toście wy w artylerii
słyszeli, a inni nic?
- Kto miał słyszeć? Czat nie
ma innych u rzeki, tylko ludzie
artyleryjskie i żołnierze
wybranieccy Osińskiego. Nawet
widzi mi się niesłuszne, by i
gdzie indziej wkoło obozu nie
strażowały czaty.
- Mówisz, mości armatny, że
Tatarzy, hm? Skąd by się nagle
chan znalazł? Od chłopstwa
ruskiego, które co dzień zjeżdża
do obozu na targi, dobrze wiemy,
że stoi tam tylko wystraszone
kozactwo.
Mały Wiśniowiecki, ledwie
widoczny za stołem, spochmurniał
na twarzy i uniósł się z
krzesła.
- Choć tu, prawdę mówiąc,
puszczykiem waszmości nazwałem,
nie gniewajże się na mnie. Mości
panowie, nasz armatny jako wódz
zęby zjadł na wojowaniu i byle
czego nie mówi. Moim zdaniem,
może to być, że horda nadchodzi.
Jeśli panowie regimentarze za
złe mi nie wezmą, powtórzę, co
nieraz tu mówiłem. Zdajemy się
na liche wiadomości od szpiegów,
a podjazdów nie wysyłamy.
Puszczę teraz szybki komunik,
niech mi prędko pole przepatrzy
i dlatego nie gniewajcie się, że
i ja wrócę do mojej kwatery.
Inni zmarkotnieli, ale to
właśnie ucieszyło
Arciszewskiego. "Dzięki Bogu -
pomyślał - o niebezpieczeństwie
wreszcie myślą, a nie tylko o
gorzałce."
Książę Zasławski, choć mu nie
w smak było, że niedawny jego
wróg Wiśniowiecki wykazał więcej
troski o los wyprawy, odezwał
się w tej chwili:
- Gdy pan wojewoda ruski
zdobędzie swoim podjazdem jakieś
języki, to zwołamy radę wojenną.
Póki jednak nic pewnego nie
wiemy, broń Panie Boże, by się
jakaś plotka o Tatarach nie
rozeszła po obozie. Pary z gęby
nie puszczajmy.
Nie o żadnej radzie myślał
Arciszewski spiesząc tu do
kwatery, ale o rychłym
postawieniu całego obozu na
nogi. Niemniej jednak nic tu
więcej nie mogąc wskurać,
pokłonił się regimentarzowi i
wrócił do swojej kwatery.
Podjazd Wiśniowieckiego ruszył
niebawem na północ od obozu, by
tam niepostrzeżenie
przekroczywszy rzekę dopaść
wałęsających się żołnierzy
kozackich czy chłopów. Ale zanim
komunik wrócił, już nocą tego
dnia cały obóz koronny mógł na
własne oczy sprawdzić, co się
dzieje za rzeką.
O północy zapłonęły tysiące
ognisk za Pilawką i uniosła się
od płomieni cała łuna nad
łąkami. Bito z rusznic, z
samopałów, grzmiały działa
kozackie, i to bynajmniej nie
celując w polski obóz, ale na
salut, w powietrze.
- Orda przyszła. Wiwaty biją
na cześć Tatarów! - mówili
żołnierze patrząc na to
widowisko.
- Udają, by nas zatrwożyć -
powtarzali inni.
Niemniej jednak za rzeką w
środku ognisk widać było coraz
nowe konne czambuły tatarskie z
buńczukami i półksiężycami i
wrzawa rosła w ciemnościach.
- Ałła! Ałła!
Głuchy ryk wstawał wokół
każdego ogniska i łączył się w
jeden potężny huragan.
- Ałła! Ałła!
Dopiero teraz zmalały serca
regimentarzom i komisarzom
wojennym. Zwołano radę i
pośpiesznie rzucano projekty.
- Uderzyć dziś jeszcze, póki
cała orda nie nadejdzie.
- Czekać świtu, niech i oni,
pogańce, zobaczą za dnia naszą
potęgę.
Jedni byli za pośpiechem,
drudzy za zwłoką, aż ostatecznie
uradzono wydać bitwę następnego
dnia, czyli we środę po
południu.
Ale o świcie przybiegły do
kwatery Zasławskiego czaty
wysłane przez Wiśniowieckiego i
donosiły:
- Chmiel idzie na nas z całą
potęgą i z ordą. Przestępują na
północy rzekę i zbliżają się do
wojsk koronnych od
najniebezpieczniejszej strony,
gdzie stoi wojewoda Kisiel i
chorągwie sandomierskie.
Ocknął się z bezczynności
książę regimentarz i zaczął
działać. Rozesłał rozkazy
wzywające do natychmiastowego
podesłania posiłków pułkom
sandomierskim.
Tam jeszcze nie wszczęto
bitwy, ale już się zaczynały
harce. Nie były to jednak starym
obyczajem rycerskie pojedynki
twarzą w twarz, ale starcia
całych oddziałów, z czego nie
można było zrazu dociec, czy
zacznie się tu niebawem bitwa,
czy też wróg myli manewrem dla
odwrócenia czujności polskiego
dowództwa.
Gdy natarcia przybierały na
sile, wyskoczył na pole ze swoją
wyborową dragonią kniaź
Wiśniowiecki. Mając pod sobą
doskonałych żołnierzy zniósł
błyskawicznie kilka czambułów
tatarskich, ale wtedy znienacka
runęła na niego posiłkowa jazda
kozacka. Postąpił natychmiast na
pomoc kniaziowi Jeremiaszowi
chorąży Koniecpolski z kilku
chorągwiami, więc i Chmielnicki
nie zaspał sprawy, dodając
wyborowy pułk konnicy. Z tej i z
tamtej strony wzmagała się ilość
wojska wprowadzanego do bitwy i
w istocie, choć to jeszcze nie
była generalna rozprawa, bój już
rozgorzał na skrzydle obozu.
Żeby skończyć z tą
przewlekającą się potyczką,
wyprowadził część swojej husarii
drugi regimentarz, Ostroróg.
Rozbił nią skrzydło tatarskie,
ale i on nie przemógł
ostatecznie wyniku tych wielkich
harców na korzyść wojsk
koronnych.
Z obu stron śledzono z
napięciem przebieg owej
zawziętej potyczki jazdy.
Ogromne wojska polskie i
kozackie stały dotąd nie
ruszone.
Gdy jednak po tamtej stronie
rzeki padały coraz częściej
okrzyki "Ałła, Ałła", i pułki
chłopskie i kozackie, czekające
na rozprawę, nabierały ducha, to
w polskim obozie rodziło się
zwątpienie.
"Panno Najświętsza, cała orda
przyszła" - myślał w duchu
regimentarz Zasławski i marzył w
tej chwili, by jak najprędzej
skończyły się harce i nie
przemieniły się w potężne
starcia obu armii.
Toteż zobaczywszy, że dragonia
Wiśniowieckiego wycofuje się z
placu boju i także Koniecpolski
powoli ściąga swoje chorągwie,
doznał ulgi.
Jeszcze bardziej go ucieszyło,
że Kozacy, zagarnąwszy z
powrotem pole przed obozem nie
zaczynali bitwy z tej strony.
Niedługo się jednak cieszył.
Chmielnicki realizując nie
odkryty przez polskie dowództwo
plan boju, zaczął teraz uderzać
z innego skrzydła. Rzucił zza
rzeki całą masę piechoty ku
grobli, w bród przez płycizny na
Pilawce.
Teraz zagrały działa koronne.
Ze stu luf bili puszkarze
Arciszewskiego na nacierającą
piechotę kozacką, słynną z
wprawy wojennej i waleczności.
Kozackie wojsko piesze szło pod
nakryciem armat Chmielnickiego,
nierównie liczniejszych niż
polskie.
Bój piechoty na grobli miał w
sobie tragiczną wymowę.
Rozgorzała tutaj naprawdę
bratobójcza walka. Chłopi
wybranieccy z pułku Osińskiego
bili wprawnie z muszkietów i
spychali z szańców drugich
chłopów, niedawnych poddanych
księcia Zasławskiego,
Wiśniowieckiego i
Koniecpolskiego. Kłuło się na
zabój między sobą chłopstwo
pochodzące niekiedy z tych
samych powiatów i z tych samych
wsi, bo jednych los rzucił na
tę, drugich na tamtą stronę. W
zapamiętaniu bojowym wołali do
siebie nierzadko tym samym
polskim językiem:
- Gińcie, psiekrwie, bestyje
jedne, pogany bez Boga w sercu.
- Giń, pański sługusie,
niewolniku! Liż buty swemu panu!
- Zdychaj, zdradziecka duszo,
kundlu tatarski! Tobie "Ałła", a
nam "Jezus, Maryja".
Ów okrzyk "Ałła", z którym
nacierała teraz chłopska i
tatarska piechota doprowadzał
żołnierzy Osińskiego do
wściekłości. Gdy szlachcie na
niedawnych harcach jazdy malały
serca na głos tego bojowego
wezwania, tu, wśród wybrańców,
okrzyk muzułmański działał
przeciwnie. Podnosiła się
zaciekłość boju i niejeden stary
żołnierz wybraniecki,
posłyszawszy tatarską mowę, czuł
się rozgrzeszony z dokonywanego
mordu.
- Ja za Bogiem, ty za poganem.
Pomóż, Maryjo!
Ale i ten krwawy znój na
szańcach nie rozniecił
generalnej bitwy, choć ciągnął
się do późnego wieczora. Wojska
kozackie zepchnęły wprawdzie
piechotę Osińskiego z grobli,
ale bite pociskami armat nie
zdobyły szańców nadrzecznych.
Przyszedł wieczór i poza
szarpaniną na wybranieckich
szańcach bitwa nie rozgorzała.
Teraz regimentarz Zasławski
zwołał pośpieszną radę na
koniach. Stanęło kołem trzech
regimentarzy i trzydziestu
nieszczęsnych komisarzy, z
których żaden nie wiedział,
jakie są jego zadania i
uprawnienia. Stał tu konno
Wiśniowiecki, Radziejowski, dwaj
Lubomirscy, dwaj Denhoffowie i
ponad dwie dziesiątki innych. W
ostatniej chwili przyskoczył i
generał Arciszewski zostawiwszy
artylerię pod Siemianowiczem.
- Bóg łaskawy, że boju
wielkiego jeszcze nie dopuścił -
zaczynał złamany, wybladły z
rozterki Dominik Zasławski. -
Radźcie, waszmościowie, co
robić, skoro przyszła orda
wielka. Czy bój wydać, kiedy już
popłoch wśród żołnierstwa, czy
też cofnąć się ku Konstantynowu
i tam się okopawszy wojować.
Przysięgam wam na rany Jezusa,
że wtedy póki mojej krwi w
żyłach stać będę przy obronie.
- Nie przy żołnierzu popłoch,
ale przy nas, regimentarzach i
komisarzach - pierwszy
zaoponował Krzysztof
Arciszewski. - Stać tutaj z
bronią u nogi.
- Bój wydać! - zawołało kilku
komisarzy. - Jeszcze nie ma
całej ordy, jeno pierwsze pułki
nadeszły.
Innego zdania był stary
Ostroróg.
- Złe mieliśmy początki. Ja
sam, choć już kości kruche,
skoczyłem z chorągwiami za panem
Wiśniowieckim i ledwie je dzięki
Opatrzności wyprowadziłem z
powrotem. Duch po nieudałej
potyczce upada, więc radzę tabor
związać i ustępować w szyku, jak
to czynić zwykł wielki hetman
Żółkiewski.
Na te słowa powstała tak
wielka wrzawa, że aż konie, choć
do huku nawykłe, strzygły uszami
i zlęknione biły kopytami o
ziemię.
- Bić się!
- Na miejscu stać!
- Tabor wiązać!
- Ciągnąć do Konstantynowa!
- Bitwę wydawać, nie cofać
się, na miłosierdzie Boskie!
Pamiętajcie, waszmościowie, o
Korsuniu!
Najlękliwszy ze wszystkich,
Hieronim Radziejowski,
przekrzykiwał wszystkich:
- Nawet taboru nie wiązać,
komunikiem uchodzić!
- To już ucieczka i hańba! Do
czego namawiacie? Wiązać tabor,
inaczej rozszarpią nas na wsze
strony.
I tym razem Jeremiasz
Wiśniowiecki był tego samego
zdania co Arciszewski.
- Jak pan armatny mówi, lepiej
tu stać i sił próbować. Wozów
jest za dużo, by można wiązać
tabory. Jeszcześmy chana nie
ujrzeli, a już przed nim
uciekamy.
Większość była za wiązaniem
taboru, więc regimentarz
Zasławski uciszył głosy i wydał
ostateczną decyzję:
- Rad jestem, że waszmościowie
uznają moją rację. Przez całą
noc wszystko wojsko stać będzie
w pogotowiu, bo nie wiadomo, co
tam rebelia knuje, a ciury
niechaj wozy wiążą. Rano w
spokoju ruszymy z nie
umniejszoną naszą mocą i pod
Konstantynowem bój wydamy.
Niechże Bóg będzie łaskaw
koronnemu wojsku.
Wracał Arciszewski z tej rady
wespół z komisarzem Osińskim.
Obaj byli chmurni i zafrasowani.
- Widzę, proszę waszmości, że
naszych wodzów strach obleciał -
biadał armatny. - Ci, co
niedawno tryumf ogłaszali, już
myślą o zmykaniu, bitwy nie
zacząwszy.
- I odwroty bywają na wojnie,
ale przecież nie takie -
próbował łagodzić Osiński. -
Jakże tabor wiązać z tylu
tysięcy wozów?
- Mości pułkowniku, no i co z
tego odwrotu, gdyby nawet wozy
ustawiono? Pójdziemy powoli jak
żółw i wtedy chan z całą ordą,
gdyby go nawet jeszcze nie było,
nadąży za nami.
- Myślisz waszmość, że jeszcze
nie ma chana? A skądże te
Tatary?
- Coś ich jest, ale myślę, że
więcej w tym wiwatów niż prawdy.
Panowie zrazu nie wierzyli, a
teraz imaginują sobie gorszą
sytuację, niż ona jest w
rzeczywistości.
- Dałby Bóg, by wasza miłość
miał rację - Osiński poruszył
się z otuchą na siodle. -
Jeszcze przy nas nadzieja.
- I ja nią żyję. Myślę, że jak
się nasi regimentarze prześpią,
to do rana wróci im odwaga,
która ich odstępuje, bo za dużo
nawieźli majątków i o nie się
trzęsą. Nam, pułkowniku, trzymać
szańce i nie spieszyć się do
odwrotu. Jak jutro otrąbią
wymarsz, to chyba ostatni wezmę
się do tego haniebnego odwrotu.
- I ja razem z waszmością.
Gdy niebawem wrócili do swoich
stanowisk sąsiadujących z sobą,
jeden i drugi natchnął żołnierzy
dobrą myślą. Wybrańcy zresztą,
którym daleko było do paniki,
zaprzątnięci w tej chwili
ustawiczną obroną szańców,
ostrzeliwali się zawzięcie i nie
mieli czasu na deliberowanie.
Artyleria zaś aż do późnego
zmroku, póki coś niecoś widać
było na przedpolu, biła poza
rzekę i w groblę, celnością
strzałów wzmacniając piechotę na
duchu.
Wzdłuż całej linii szańców nad
rzeką, a więc od strony głównych
sił nieprzyjacielskich, panował
nastrój dobry, nie zamącony
rozterkami. Piechota i puszkarze
wspomagali się wzajemnie nie
tylko wystrzałami z dział i
muszkietów, ale i okrzykami. Gdy
nacichły odepchnięte natarcia
artyleryjskie, ludzie wspinali
się na nasypy przy swych
armatach i wołali w dół do
piechoty ukrytej wśród okopów
nad rzeką:
- Brawo, chłopy! Tędy
bisurmańców nie puścimy!
A tamci odkrzykiwali:
- Byleście w groblę dalej
bili, to nas ścierwa stamtąd nie
ugryzą.
Oberszterzy artylerii koronnej
z Siemianowiczem na czele stali
u swych baterii i oszczędzając
prochu wypatrywali, kiedy dać
rozkaz obstrzału rzeki.
Wyczekawszy, aż się kupy
nieprzyjacielskie stłoczą poza
rzeką przy grobli, krzyczeli do
puszkarzy:
- Wsuń w lufę!
- Zapłon!
- Przyłóż lont!
Grzmiało. Dym spowijał
osępiałe samotne drzewa, potem
kładł się na nurcie rzeki i na
grobli.
Późnym wieczorem uderzył
silniejszy oddział tatarski na
jeden z szańców bliskich
stanowisku artylerii. Zaczęło
się kotłować na wale i wśród
kurzu i dymu nie można było z
dala rozeznać sytuacji. Wzmagały
się coraz gwałtowniej tatarskie
okrzyki, wciąż grzmiało w
powietrzu "Ałła" i "Ałła", a nad
całą wrzawą górował głos młodego
watażki w tatarskiej kapocie,
jakiejś zbyt kusej, zwłaszcza że
żołnierz był rosły i barczysty.
Rąbał on wprawnie, zamiatał z
rozmachem pole wokół siebie i
zdawało się, że ten prowadzony
przezeń czambuł wyprze niebawem
nieliczną załogę szańca.
Armatny, choć zajęty swoją
artylerią, śledził każdą
potyczkę na okopach Osińskiego,
więc i w tej chwili dostrzegł
zamieszanie na wale.
- Skoczcie no tam na pomoc -
rozkazał grupie muszkieterów,
którzy jako ochrona dział stali
zawsze w odwodzie. - Coś się tam
za bardzo kłębi, a pan Osiński
widać tego nie widzi i posiłków
im nie posyła.
Pobiegło w dół kilkudziesięciu
żołnierzy, a wśród nich cieśle
artyleryjscy, minierzy i
ślusarze. Znalazł się w tej
grupie także Piotr, Sebastian i
Mitwenz, którzy dotąd nie
uczestniczyli w żadnym ręcznym
starciu.
Wypoczęte chłopy poszły z
zaciętością i w krótkim czasie
oczyścili szaniec z Tatarów. W
tej też potyczce wzięto po raz
pierwszy żywego jeńca, bo jak
dotąd po każdym natarciu
zostawało tylko kilka trupów w
sitowiu. Ten zaś brodaty
żołnierz, z tatarska ubrany,
choć wcale nie skośnooki, idący
u boku potężnego setnika wpadł w
rozdół przy szańcu i przywalony
staczającą się kłodą nie zdążył
uciec z czambułem.
Skoczył na niego Sebastian i
schwyciwszy za gardło trzymał
pod belą.
- Zaduś bisurmańca! - wołali
żołnierze artyleryjscy.
Sebastian mógłby w boju pchnąć
wroga ostrzem w samą grdykę, ale
rękami zadusić bezbronnego nigdy
by nie potrafił. Odkrzyknął:
- Przecież to nie bydlę, bym
palcami zadławił. - Nawet
rozluźnił nieco uścisk na szyi
jeńca i wtedy ku swojemu
zdumieniu posłyszał wcale nie po
tatarsku.
- ||Spasibo, pane! Ja ne
Tatar, pustyte, |pane!
"Ki diabeł? - pomyślał
Sebastian. - Czy mi się pod
palcami przemienił? Przecież
przed chwilą wrzeszczał: Ałła i
Ałła!"
- Tyś nie Tatar, a ruski
chłop? - zapytał, tyle tylko
gardła popuszczając, by zipał,
ale sił nie nabierał.
- |Ruski, |pane. |Spasibo,
|pane.
- Ruski, a w Tatarach służysz?
-|Jasne |pane - mamrotał
jeniec nie wiedząc, że ma przed
sobą prostego człeka, a nie
szlachcica. - My wszyscy nie
Tatary, chłopi ruscy, jeno nas
Chmiel przebrał z tatarska.
Kilka tysięcy chłopstwa tak
przebrał. |Pustyte, |pane!
Słyszał to Piotr, który tu
nadbiegł niespokojny o los
Sebastiana, leżącego na kłodzie
w dole.
- Sebastian, puść mu szyję!
Niech gada, czy ten watażka, co
was prowadził, też nie Tatar?
Wszyscy słyszeliśmy, że po
tatarsku wołał.
- To Kasper, chłop z naszej
wsi jako i ja, poddany kniazia
Jaremy. Wszystkich nas nauczono
udawać Tatarów.
Cała gromada żołnierzy zebrała
się teraz wokół jeńca.
- Jak to, nie ma u was ordy? -
pytali. - A skądże te wiwaty i
huki, co tu przez dwa dni niebem
wstrząsały?
- |Jasny |pane, |pustyte
gardło, to powiem.
Sebastian nieco popuścił
garści.
- Ordy nie ma, jest tylko
jeden czambulik Tatarów. Nie ma
chana ani Tohaj-beja. Orda
idzie, ale gadają, że jej nie
ujrzy przed niedzielą.
- Na miły Bóg, puśćże go,
Sebastianie, żywcem brać! -
krzyknął Piotr olśniony
wiadomością. - Niech mu włos z
głowy nie spadnie. Do pana
armatnego z nim, w te pędy!
W niedługi czas potem
wystraszony chłop ukraiński stał
przed Arciszewskim i powtarzał
swoje zeznania.
- Nie łże - powiedział po
skończonym przesłuchaniu
armatny. - Zresztą i mnie się
dziwne wydawało, że zbyt dużo
było tego ałłakowania. I to by
też było dziwne, by Tatarzy
pierwsi szli, kozactwo
oszczędzając.
- Tośmy się dali omamić -
napomknął Siemianowicz.
- Zawsze tak bywa, gdy
podjazdów wodzowie zaniedbają.
Chmielnicki w kozi róg zapędzi
takich regimentarzy. Niech to
diabli! Pierwszy raz w swoim
życiu widzę, by zamiast jednego
trzech było wodzów i trzydziestu
pomocników.
- Pierzyna, Dziecina i Łacina
- dodał ironicznie Siemianowicz.
- Łagodne to jeszcze
przezwiska i nie daj Boże, by
gorsze do nich nie przywarły.
Teraz Arciszewski zwrócił się
do Piotra:
- Skoczysz w tej chwili do
pana Zasławskiego i powiesz,
cośmy od jeńca słyszeli. Mów
też, że choć grobla wzięta, to
szańce całkiem oczyszczone i do
jutra spokój tu będzie.
Piotr dosiadł konia i popędził
go wśród ciemności ku głównemu
obozowi. Niebawem już musiał
jechać stępa, bo minąwszy
pustawą część obozowiska,
dzielącą jego centrum od
stanowisk piechoty i artylerii,
natrafił na korowody
przetaczanych i sprzęganych
wozów.
"Już tabor wiążą" - myślał
przeciskając się mozolnie wśród
brzęku łańcuchów, zderzających
się dyszli, kół i osi. Tysiące
ciur pracowało tu w pocie czoła.
Woźniki ogłuszone harmiderem,
ciosami batów i nawoływaniem
stawały dęba, wyrywały lejce i
wędzidła z rąk miotających się
furmanów.
- Z drogi! Z drogi! - wołał
Piotr, ale nikt nie słuchał
napomnienia.
- Nie plątać się między
wozami! - odpowiadano. - Rozkaz
regimentarski tabory związać
przed świtem.
- Miejsce wolne - powtarzał
ochrypłym głosem - co się tak
wcześnie rwiecie do taborów.
- Jeśli do rana nie zwiążem,
orda wpadnie!
- Nie ma ordy, puszczajcie z
meldunkiem do księcia Dominika!
Posuwał się z wolna zdziwiony
niepomiernie, bo jakby jechał
przez jakiś inny, odmienny obóz.
Światła było mało, bo
regimentarze zakazali palić
ognisk, więc tylko tu i ówdzie
przy wozie płonęła głownia.
"I karoce już przeciągnęli na
tamtą stronę?" - kiwał głową
coraz bardziej zaniepokojony i
zaskoczony.
Wreszcie dotarł do kwatery
Zasławskiego. Przed namiotem nie
było rojno o tej porze i żadne
odgłosy nie wybiegały spod
płócien. Zamiast towarzyszy
pancernych i pańskiej służby,
której tu zawsze było pełno,
stało u wejścia dwóch posępnych
dragonów książęcych.
- Zgłoś mnie do regimentarza!-
- Piotr naparł na jednego z
nich. - Wiozę pilny meldunek.
- Książę śpi, nikogo nie wolno
meldować.
- A gdzież tu jakiś oficer
dyżurny?
- Nie wiemy. Nas przed chwilą
postawiono, by nikogo nie
wpuszczać.
Daremna była dalsza rozmowa.
Piotr rozmyślał, że lichy to
wódz, co śpi o tak
niebezpiecznej porze, i
zdecydował się jechać do innego
regimentarza.
- Którędy stąd najprędsza
droga do kwatery wtórego
regimentarza, Ostroroga?
- Nie wiemy, wasza miłość. My
dziś przyszli tutaj od swej
dragonii.
- Bodaj was, durnie jedne!
W tej chwili posłyszał znajomy
głos w ciemnościach. Jakiś
zbliżający się jeździec mówił do
niego z konia:
- Widzę, że waszmość z tym
samym co i ja frasunkiem.
- Witajże, waszmość - zawołał
uradowany Piotr poznawszy z
głosu i postawy porucznika
Czarnotę z regimentu Kisiela. -
Nawet nie ma do kogo gęby
otworzyć. Dragony niemowy, a ja
z rozkazem od pana armatnego.
- To i ja szukam pana
Lubomirskiego, który tu co dzień
bywał u księcia Dominika. Ale
czekaj no waszmość...
Odwiódł go w bok od dragonów i
zaczął poufle:
- Waszmość chcesz do kwatery
Ostroroga?
- Umyśliłem do niego, skoro tu
dostać się nie mogę.
- No to słuchaj, co ci powiem.
Tam chcesz jechać, skąd dopiero
wracam. Nie znajdziesz Ostroroga
w kwaterze.
- Co, u diabła? Chyba wszyscy
na naradzie, ale dlaczego nie
wezwali pana armatnego?
- Nie, przyjacielu, co innego
miarkuję... Trzeba nam jak
najprędzej do Koniecpolskiego
czy księcia Jeremiasza. Jeśli
tam, nie daj Boże, nikogo nie
znajdziemy...
Piotrowi, gdy posłyszał te
słowa, przeszedł dreszcz po
krzyżach.
- Na miły Bóg, czyś waszmość
oszalał?
- Nie oszalałem, ale ogarniają
mnie złe przeczucia.
Pojechali do trzeciego obozu,
do chorążego koronnego. Jak
wszędzie, tak i tu pełno było
krzątaniny. To wprzęgano, to
wyprzęgano wozy i cała czeladź
zdawała się pracować wśród
jakiegoś bezhołowia, jakby tu
nikt całą pracą nie rządził,
nikt nie rozkazywał.
- Patrz dobrze, mości Opacki,
co się dzieje - napominał
Czarnota. - Nigdzie nie widzę
wyższych oficerów, żadnego
komisarza.
- Powiadam, wszyscy w namiocie
Koniecpolskiego na naradzie.
Jedźmyż prędzej, bo to kawałek
za stawem.
Ale właśnie gdy okrążali staw,
napotkali wracających stamtąd
kilku jeźdźców, towarzyszów
pancernych.
- Dokąd, waszmościowie?
- Do pana chorążego.
- Nie masz pana
Koniecpolskiego, tylko jeden
rozgardiasz wokół kwatery. Nikt
nie wie, co się dzieje, więc my
pędzimy do pana Ostroroga.
- To w takim razie stójcie,
panowie! - odkrzyknął blady jak
trup Czarnota. - Tam nie ma ani
Ostroroga, ani Zasławskiego...
- Niemożliwe, waszmość chyba
niespełna rozumu.

- Prawdę mówię, przysięgam
Bogu! to wszystko straszliwie
jasne. Zdrada!
Przez chwilę to straszne słowo
leciało samotne nad stawem.
Dopiero po chwili kilkunastu
jeźdźców powtórzyło haniebny
okrzyk:
- Jezus, Maria! Zdrada!
Uciekli regimentarze!
- Zdrada, panowie! Zostawili
nas samych. Hańba im,
psiekrwiom, tchórzom!
W tym momencie nadjechało
kilku konnych i powiększyła się
gromada.
- Teraz rozumiemy, co się
działo pod wieczór - mówili
tamci. - Pierwszy uciekł z
kilkoma wozami komisarz
Radziejowski, ale powiadał, że
tylko karoce wyprowadza na czoło
taboru. Pierwszy zdrajca
Radziejowski.
- Zdrajcy! Wszyscy zdrajcy! -
zaczęto wołać. - Jedźmy do
głównego obozu. Ostatnia pora
ratować wojska koronne.
Gdy wpadli za chwilę między
namioty w centrum obozowiska, i
tu już posłyszeli nawoływania.
- Nie wiecie, gdzie pan
Sieniawski?
- Gdzie Denhoff?
- Gdzie Lubomirscy?
- Nie wiemy, waszmościowie.
Uciekli komisarze.
- Zdrada! Wieszać komisarzy!
- Kogo będziecie wieszać?
Tych, co zostali?
- Zostali, bo nie zdążyli
wyprowadzić wozów. Wieszać
komisarzy! - rozległy się
ochrypłe głosy.
To znów Piotr karcił
struchlałych krzykaczy.
- Są komisarze, nie róbcie
paniki! Jest pan Arciszewski,
stoi z piechotą pułkownik
Osiński, jest kniaź
Wiśniowiecki.
- Prawda, jest Wiśniowiecki.
Jedźmy do Wiśniowieckiego.
- Do wojewody ruskiego! On nam
wódz i niech on jeden będzie
regimentarzem.
Nieco ostygła panika i
kilkudziesięciu towarzyszy
pancernych, oficerów z
cudzoziemskiego autoramentu i
zwykłej szlachty puściło się
pędem na południowy kraniec
obozu, ku namiotom wojewody
ruskiego.
Pędził Piotr strzemię w
strzemię obok Czarnoty. Myśli
miał skołatane i pełne trwogi,
jak wszyscy w tej zrozpaczonej
gromadzie.
- Panno Najświętsza - mówił do
towarzyszy. - Jadę z meldunkiem
do dowództwa i nie mam komu zdać
sprawy. Chwyciliśmy jeńca, który
zeznał, że nie ma w ogóle ordy,
a tylko chłopi ruscy przebrani
przez Chmielnickiego za Tatarów.
Ałłakują, bo tak ich przyuczono.
- Nie ma ordy, a regimentarze
uciekli. Hańba im, hańba, na
pochybel!
Znów trochę otuchy wstąpiło w
gromadę jeźdźców. Jechali teraz
wśród biwakujących żołnierzy,
wzdłuż sznurów czeladzi wiążącej
południowe skrzydło taboru.
- Nie ma ordy! - wołali po
drodze. - Chmiel przebrał
chłopstwo za Tatarzynów.
Tu zresztą nie dotarła jeszcze
panika. Dragonia
Wiśniowieckiego, służba i
czeladź pracowała w ładzie przy
porządkowaniu taboru, nic nie
wiedząc o zamieszaniu, jakie
zaczyna się w samym sercu
koronnego obozu. Posłyszawszy
wiadomość o fortelu
Chmielnickiego, powtarzali ją z
ust do ust i z jeszcze większą
niż dotąd zawziętością wiązali
wozy, bili obuchami w łańcuchy,
szarpali łyka i sczepiali dyszle
z podwoziami.
- Nie ma ordy! Chmiel przebrał
chłopów za Tatarzynów - szedł
pogłos wśród chorągwi
książęcych.
Gromada konna już dopadła
namiotów kniazia
Wiśniowieckiego. Zobaczywszy
opodal kilka naładowanych wozów
książęcych i gotowe do drogi
karoce, Piotr szepnął do
Czarnoty:
- Widzisz waszmość? I tu wozy
gotowe.
- Cóż waćpan chcesz? Rozkaz
był, by do świtu wszystko
przygotować. Ale książę jest w
namiocie, to najważniejsza!
Niebywała radość wstąpiła we
wszystkich, gdy za chwilę,
wywołany wrzawą przed namiot,
stanął wśród wejściowych opon
kniaź Jeremiasz.
- Wiwat książę Wiśniowiecki! -
przywitano go gromkim okrzykiem.
- Wiwat Wiśniowiecki, nasz
wódz i nasz hetman!
Mały kniaź uchwycił jedną
dłonią zasłonę namiotu, drugą
wsparł na brodzie i patrzył po
twarzach żołnierzy. Ze szparek
jego oczu wymykało się
przenikliwe zimne spojrzenie,
którym mierzył otaczającą go
gromadę. Upewniwszy się, że to
przypadkowa zbieranina żołnierzy
i oficerów i że nie ma wśród
niej nikogo znaczniejszego ze
szlachty, powiedział suchym
głosem:
- Cóż to waszmościowie robicie
takie larum po nocy?
Teraz jeden po drugim zaczął z
gromady wołać:
- Mości wojewodo, regimentarze
uciekli z obozu, panika zaczyna
się wśród wojska.
- Ratuj, kniaziu, bierz od
wojska dowództwo! Tamtym hańba,
tobie chwała, wodzu nad wodzami!
- Hańba komisarzom!
- Krzyczeli, że batami
rozpędzą kozactwo, a sami
pierzchnęli. Ratuj, kniaziu
Jaremo, bo na dodatek mamy
wiadomość, że ordy wcale nie ma.
Wiśniowiecki słuchał w
milczeniu. Znieruchomiały mu
małe oczka wbite w tej chwili w
głównego krzykacza, marszczyła
się brew, aż nagle puścił oponę
i oparłszy dłoń na rapierze
zawołał:
- A waszmościowie to niby kto,
pytam, żołnierze czy rebelianci?
Uciszyło się jak makiem
posiał.
- Rozkaz był od regimentarzy,
by wozy wiązać, bo rankiem
ruszamy, a wy wrzawę i trwogę
siejecie po nocy. Taka to
dyscyplina?
Jego przenikliwe oczy
oświetlone iskrami głowni, które
tu wokoło płonęły, onieśmieliły
wszystkich. Czarnota uniósł się
nieco na siodle i powiedział:
- Wodzowie uciekli, więc przed
kim dyscyplina?
- Ja jestem. Gdzie są inni,
nie wiem, bo nie mam w obyczaju
budzić dowódców po nocy.
Cokolwiek by postanowili, wojsko
ma stać pod bronią i związać
tabor do rana. Taki był rozkaz i
kto go narusza, winien gardłem
zapłacić. Gdybyście byli z moich
chorągwi, już by od tej chwili
żaden z was nie miał przy pasie
karabeli. Patrzajcie na moje
wojsko!
Wskazał z dumą na namioty,
wokół których był ład i
porządek, na oddziały husarii
stojące poza wozami w bojowym
pogotowiu, na pracowitą czeladź,
krzątającą się przy wozach.
- Co będzie potrzebne, zgodnie
z sumieniem postanowię i krwi
mojej nie poskąpię. Jedźcie więc
do swoich chorągwi i na miły
Bóg, tłumcie wszędzie panikę.
Jedna Opatrzność wie, co nam
ranek przyniesie.
- Wiwat książę! Wiwat
Wiśniowiecki! On jeden z nami w
obozie.
Krzyknięto już nie tak gorąco
jak przedtem i cała gromada
puściła się wolniejszym tempem w
powrotną.drogę. Było im nawet
markotno.
- Możeśmy nieco przesolili -
zagadnął Piotr do Czarnoty. -
Przecież nie w jednych rękach
dowództwo. Jeśli kilku uciekło,
to jest przecież Wiśniowiecki,
Kisiel, Arciszewski, Osiński i
wielu innych komisarzy.
- I mnie ucieszyło, że u
Wiśniowieckiego spokój i
porządek. W imię Boże, panowie,
jedźmy do swoich. Byle do świtu,
bo gdy dzień nastanie, wszystko
się wyjaśni i w razie potrzeby
kniaź Jeremiasz obejmie
dowództwo. Daj Boże, byśmy
innych uciszyli.
Łatwo to było powiedzieć,
niełatwo wykonać. W głównym
obozie rozgardiasz wzrastał.
Rozpanoszyły się plotki, bo
jedni wierzyli w ucieczkę
komisarzy, drudzy temu
przeczyli. Najmniej skorzy do
rozsiewania fantastycznych
wiadomości byli oberszterzy
obcego autoramentu i wszystek
żołnierz zaciężny, nawykły do
subordynacji. Jeśli panika nie
zawładnęła do tej chwili całym
obozem, to dzięki owym karnym
chorągwiom i oficerom, którzy
zapędzali zapalczywie żołnierzy
do pracy przy formowaniu taboru,
nie dając im plotkować.
Piotr pożegnawszy się z
Czarnotą wracał ku stanowiskom
nad rzeką. Znów przemknął się z
trudem wśród formujących się
tyłów taboru i nawet stwierdził
teraz z pewnym zadowoleniem:
"Tył taboru potężnie wygląda.
Jeśli tu jeszcze nad ranem
działa przeciągniemy, to nikt z
tej strony nie ugryzie warowni,
najeżonej muszkietami i lufami
naszych armat."
Żmudne uwijanie się żołnierzy,
które przedtem ocenił jako
chaotyczne, teraz, po niedawnych
doświadczeniach, wydawało się
zbawienną karną skrzętnością.
Po drodze raz i drugi zaczepił
go któryś z wachmistrzów
nadzorujących pracę żołnierzy.
- Co tam takie huki u czoła
obozu? Czy to prawda, że
regimentarze już się szykują do
odjazdu?
- Nie mówcież głupstw i nie
rozgłaszajcie plotek. Trwać nam
do świtu i czekać. Artyleria
stoi za wami.
- O właśnie! Cała otucha w
tym, że pan armatny za nami i że
piechota Osińskiego trzyma
szańce. Teraz tam nawet boju nie
ma, ucichło.

- Ucichło, mówisz? - ucieszył
się Piotr. - Dzięki Bogu!
Odetchną trochę puszkarze i
piechury. Z Bogiem!
- Z Bogiem! A gdyby co,
strzelajcie z tych armat, bo
wtedy i nam weselej.
Wśród puszkarzy Arciszewskiego
i piechoty Osińskiego nie
wiedziano o zamieszaniu w
obozie. Nikt tu nad rzekę nie
przybiegł z żadną wiadomością,
więc nawet sam armatny wziął
odgłosy z obozu jako zwykłe po
nocy okrzyki, dziś
gwałtowniejsze, bo wiązano
tabor. Zresztą i teraz była na
szańcach rzadka pukanina z
muszkietów, więc niełatwo było
nadsłuchiwać, co się tam dzieje
w obozie. Krzysztof czekał
niecierpliwie na powrót
adiutanta, toteż ledwie Piotr
zatrzymał konia przed kwaterą,
armatny naparł na niego
zgryźliwie:
- Gdzieżeś to tyle czasu
zabawił? Na pociechę można by
dwa razy obrócić.
- Mości generale, nie moja
wina. Tam jedno nieszczęście.
Hańba i zdrada!
- Co słyszę, na miły Bóg! -
krzyknął obecny tu Siemianowicz.
- Spokojnie! - ujął go za rękę
Arciszewski. - Wejdźmy, panowie,
do namiotu.
I tu dopiero, pod ochroną
płócien tłumiących rozmowę,
opowiadał Piotr o wszystkim, co
widział i słyszał po drodze.
Głos mu się łamał, brakowało
słów, ale i te strzępy zdań
wywoływały grozę i
przygnębienie. Siemianowicz,
żołnierz stary, który wiele się
w swoim życiu nawojował,
przybladł nieco, a oberszter
Aders przykrył twarz rękami, bo
i jego palił. wstyd za
tchórzliwych wodzów.
- Zginęliśmy - szepnął. - Już
teraz nikt nie przywróci wojsku
otuchy.
- Cała nadzieja w księciu
Wiśniowieckim - mówił Piotr. -
Jak świt przyjdzie, wojsko
okrzyknie go wodzem i wtedy
można się albo bić, albo ruszać
taborem.
- Wiśniowiecki, powiadasz? -
bąknął z powątpiewaniem
Siemianowicz.
- On jeden z wielkich panów
stoi w ordynku. Widziałem
nieporuszone, spokojne jego
chorągwie, husarię i dragonów.
Jest także porządek w obozie
Kisiela jak i u wielu komisarzy,
co zostali na miejscu. Wszyscy
też widzą otuchę w tym, że na
tyłach stoi nasz pan armatny i
pułkownik Osiński z dzielnymi
żołnierzami.
Czekano na słowa
Arciszewskiego, ale on milczał
zawzięcie. Hamował w sobie
wściekłość i wzburzenie i nic
innego nie miał w tej chwili w
myślach, jeno pogardę dla
regimentarzy. Nie chciał też
wzmagać przygnębienia
wyjawieniem, że nie podziela
owej nadziei na dowództwo
kniazia, bo któż jak nie Jarema
niesprawiedliwością i okrutnym
stosunkiem do ruskiej ludności
wywołał tę nieszczęsną wojnę.
Wracać do swoich włości i rżnąć
chłopów ukraińskich to jego
pasja, ale nie jemu prowadzić
bitwy ogromne, z regularnym
wojskiem.
Wreszcie zaczął:
- Smutne to wiadomości, ale
widać Bóg chce wystawić ojczyznę
na próbę. Niesprawiedliwości i
krzywdy są początkiem tej wojny,
ale skoro ona już jest, trzeba
bronić honoru. Oby tak było, jak
mówi Opacki, że rano zgasną
niepokoje i ruszy tabor. Nie daj
jednak Boże, by się o zdradzie
panów zwiedzieli Kozacy, bo
gotowi jeszcze tej nocy uderzyć
z całą furią. Szpiegów nie brak
w obozie, więc pilnujcież mi
teraz przejść przez rzekę jak
oka w głowie. Żołnierzom nic nie
mówić o ucieczce regimentarzy,
bo strach zaraźliwy jak morowe
powietrze. Zapalić wiele
smolnych głowni, niech będzie
widniej wokoło, a stąd i
Chmielnicki pomyśli, że się do
boju sprawujemy. Trzeba też
zaraz wysłać wiadomość do pana
Osińskiego, bo odtąd tylko na
jego żołnierzach i na naszych
puszkarzach cała obrona tyłów
obozu. Pomocy żadnej już nie
dostaniemy, ale jeśli do rana
wytrwamy, Bóg ześle opamiętanie
i tabor ruszy.
Ale i Arciszewski mylił się
mówiąc, że jest jeszcze nadzieja
przywrócenia ładu w obozie. Po
północy wpadł do jego kwatery
zdyszany pułkownik Osiński i od
wejścia mówił ze łzami w oczach:
- Giniemy, panie armatny.
Wojsko koronne w rozkładzie!
- Dajże waszmość spokój, nie
wszędzie panika. Wojsko
Wiśniowieckiego w dyscyplinie.
- Nie ma już i
Wiśniowieckiego! Przyjechał do
mnie przed chwilą goniec od
wojewody Kisiela i mówi, że
książę wyprowadza husarię i
dragonię z obozu. Nawet zostawia
załadowane wozy.
- Nie może być! Miał stać w
ordynku do świtu. Szlachta
słyszała na własne uszy.
- Zdrada! Okłamał towarzyszy i
uciekł kłusem z obozu. Za nim
prysnął Rewera Potocki, miecznik
Zebrzydowski, trzej Lubomirscy,
Sieniawski, ówże spod Korsunia,
i cała reszta komisarzy. Teraz
już jedna panika w obozie.
- Boże najświętszy, a Kisiel?
- Też w ostatniej trwodze! Ów
jego goniec, zresztą mój
krewniak Zenowicz, nie chcąc
mieć hańby na sobie, zgłosił się
do mojej piechoty, powiadając,
że już i Kisiela po powrocie nie
zastanie. Co robić, generale?
Lada chwila wszyscy tu zginiemy!
Arciszewski słuchał z
przymkniętymi oczyma. Na jego
chmurnej twarzy igrały teraz
ognie niedalekiej łuny
wpadającej przez uchylone
zasłony namiotu. Wszyscy czekali
z niecierpliwością, co powie, bo
nie ulegało wątpliwości, że waży
jakąś decyzję.
Nagle powstał i nieswoim
stłumionym głosem powiedział do
Piotra:
- Konia!
Opacki oniemiał i serce mu się
ścisnęło z rozpaczy. A więc pan
armatny? Boże jedyny, klęska i
nieszczęście.
- Konia, mówię! - krzyknął
Krzysztof.
Piotr wyskoczył za opony, a
armatny skierował teraz wzrok na
Osińskiego.
- A waszmość, pułkowniku, ze
mną, jeśli łaska.
Osiński jeszcze bardziej
przybladł i zrobił zdziwione
oczy.
- Na miły Bóg, generale! Sami?
- O czym ty myślisz,
pułkowniku?
- Nie wiem... trwoga mąci mi
umysł.
- Można zwariować, to pewna.
Siadajże i ty na koń, popędzimy
do obozu. Zostaliśmy ostatni
dwaj komisarze, więc na nas cała
władza. Gdy się pokażemy wojsku
na oczy, jeszcze zażegnamy
trwogę. Bóg pomoże!
Piotrowi, który już stał z
koniem u wejścia, odżyło
skamieniałe przed chwilą serce.
Zawstydzony niedawnym
przypuszczeniem, trzymał teraz
strzemię Arciszewskiemu i
patrzył zachwycony w twarz
dowódcy. Podobne wyrzuty nękały
Osińskiego, więc podszedłszy do
Arciszewskiego powiedział:
- Daruj, wasza miłość, jakże
małego jestem ducha.
- Każdy tu może stracić głowę.
Już byli we trzech na koniach.
Pułkownik Osiński kierował konia
w górę ku obozowi.
- Nie tam! - napomniał
Arciszewski. - Naprzód skoczymy
pod szańce, by nie pomyślano, że
i my uciekamy.
Już jechali kłusem wzdłuż
szańców, okopów i baterii.
Grupki żołnierzy skupione przy
każdym stanowisku gawędziły w
podnieceniu ze sobą i nie było
już wątpliwości, o czym mówią.
Na widok jeźdźców ucichali, a
wtedy przełożony nad armatą
koronną krzyczał z konia:
- Cóż to gęby na mój widok
zamykacie? Wiem, o czym teraz
strzępicie języki. No więc cóż,
u diabła, że uciekli
regimentarze. Psia ich mać,
jeśli wojsko opuszczają. A nie
widzicie, sobaki jedne, że ja tu
jestem i że jest pułkownik
Osiński? Przysięgam, że do
ostatka będziemy stać przy
żołnierzu.
Zaskoczeni taką mową,
przyskakiwali do strzemion
generała i wołali zachwyceni,
podniesieni na duchu:
- Wiwat pan armatny i
pułkownik Osiński! Z nimi do
ostatka!
- Z wami do ostatka, brawo! No
to puśćcie teraz za rzekę kilka
strzałów, by nie myśleli, żeśmy
już działa zagwoździli.
Zagrzmiały falkonety, kartauny
i półkartauny, a po nich jeszcze
muszkiety, bo i do szańców
piechoty nie zapomnieli wskoczyć
na chwilę obaj komisarze.
Teraz dopiero wykręcili w górę
i pocwałowali ku ogniskom
głównego obozowiska. Wpadłszy
poza łańcuch wozów oniemieli na
widok tego, co się działo. Już i
tu na tyłach zginął ostatek
jakiegoś porządku, który
niedawno tak urzekł Piotra.
Jakby fala powodzi wtargnęła w
to wielotysięczne miasto i
zmiatała wszelką żywą istotę.
Rżały przerażone konie,
uwięzione przy miotających się
wozach, a każdym wolnym szlakiem
pędzili w panice ludzie konni i
piesi. W całkowitych
ciemnościach, bo światła i ognie
pogasły, konie i ludzie wpadali
na siebie. Wrzask nieludzki
wstrząsał powietrzem. Jeden
krzyczał, drugi biadał, trzeci
ścinał batem oszalałe konie.
Trzaskały pod kopytami koni
pancerze, szyszaki, pogubione
muszkiety i piki, raz po raz
wywracał się wóz, kolasa od
naporu stłoczonych pojazdów.
Trzeszczały łamiące się dyszle,
koła i podwozia, drzazgi fruwały
w powietrzu, a przerażona
czeladź wyprzęgała konie, by na
oklep siadać do ucieczki.
Setki okrzyków kotłowało się w
tym huraganie klęski, jaki
wymiatał resztkę ładu z obozu.
- Orda potężna idzie! Ratuj
się, kto może!
- Panowie uciekli. Na koń! Na
koń! Hańba hetmanom, wojewodom,
psim synom!
- Uciekaj z Panną Maryją! Na
koń!
Rwali na zachód bez czapek, w
koszulach, w nie dopiętych
żupanach i rozwianych kubrakach,
bez siodeł, na oklep. Jak kto
uchwycił konia za grzywę, tak w
popłochu na niego wskakiwał i
pędził, goniony panicznym
strachem. Na nic zdały się
wspaniałe posrebrzane kolasy,
pozłociste karoce, srebra na
wozach i suknie ze złotogłowiu.
Nie kareta i nie złotogłów, ale
koń był największym skarbem.
- Konia! Konia! - to jedno
było najgłośniej słychać.
Tu i ówdzie na szczycie
karocy, niekiedy już nawet na
końskim siodle, widać było
oberszterów, wachmistrzów czy
towarzyszy pancernych rwących
włosy z głowy i wołających
ochrypłym głosem:
- Stójcie, na rany Chrystusa!
- Panowie bracia, opamiętać
się! Nikt nas nie atakuje. Tyły
trzymane, nasza artyleria bije!
Stójcie, ludzie!
Jeszcze inni klęli
niemiłosiernie:
- Sukinsyny, tchórze! Gady
małego ducha! Spokój, psiewiary!
Te oto wyzwiska leciały z
dachu karocy, na której stał
szlachcic wpółoszalały. Głos mu
chrypł, więc już nie wołał, ale
piszczał kogucim pianiem.
Widząc, że nikt go nie słucha,
zamilkł i klęknął na karecie.
- Boże miłosierny, Królowo
Anielska, zmiłuj się nade mną!
Zanim jadący tuż obok pan
armatny i jego towarzysze
spostrzegli się, szlachcic
wyrwał zza pasa pistolet i
przyłożył do skroni. Gdy
huknęło, skulił się i tak w
kłębek zwinięty został na dachu
karocy.
- W imię Ojca i Syna... -
szepnął Piotr i zakrył oczy.
Arciszewski nie patrzył na
dach karety. Powściągał
spłoszonego konia i próbował
rozeznać się w panice. Dalsza
droga była zatarasowana, więc
stali tak we trójkę w milczeniu
ze ściśniętym sercem.
- Koniec - szepnął pan
armatny. - Tu już nikt nie
pomoże.
Zawrócił konia, a za nim dwaj
jego towarzysze. Jechali stępa.
Piotr płakał w głos, Osiński
zbierał łzy do garści, suche
były tylko oczy Krzysztofa z
Arciszewa. Patrzył przed siebie
na połamane kopie, szable
dzwoniące pod kopytami i
powtarzał w myślach:
"Bóg był łaskaw dla króla
Władysława, że go wziął do
siebie i nie pozwolił patrzeć na
tę hańbę. Boże wszechmocny,
spuść pioruny na uciekających
regimentarzy, ale uratuj całe
wojsko od ostatniej zagłady. Nie
daj, Panie Boże, by teraz ruszył
na nas Chmielnicki, bo śladu nie
zostanie po koronnym wojsku.
Boże miłosierny, daj mi siłę,
bym ich ochronił przed
ostateczną zgubą."
Wydostawszy się poza wozy
spiął konia.
- Waszmościowie, rysią do
naszych stanowisk! Północ
minęła, trzeba trzymać tyły do
ostatka, do samego świtu, do
ostatniej kropli krwi. Ku
szańcom, w imię Boże!
- W imię Boże! - powtórzyli.
Wrócił armatny nad rzekę i
nawet nie zajrzawszy do namiotu
udał się wprost do baterii.
Chodził od działa do działa, od
puszkarza do puszkarza, naocznie
się wojsku pokazując. Mówił zaś
z takim spokojem i z tak
beztroskim wyrazem na twarzy, że
Piotr, idący obok niego, wciąż
myślał:
"Ile w tym człowieku siły i
spokoju. Tak mówi do żołnierzy,
jakby cała potęga wojska była
nienaruszona i nie klęska, ale
jeszcze wiktoria nas czekała."
Podobnie myśleli żołnierze
zachwyceni dowódcą. Ufni w jego
spokój i rozwagę nabierali
żołnierskiej pogody, wiary w
niedaleką swą przyszłość. Jaka
będzie, taka będzie, zawsze
jednak nie inna od losu samego
dowódcy.
Gdy o północy ruszył zza rzeki
nowy czambuł na szańce piechoty
Osińskiego i trzeba było
wesprzeć ją działami,
Arciszewski ku zdziwieniu
żołnierzy zdjął kubrak i
rzuciwszy go do rąk Piotra
powiedział:
- Ciśnij go na kulbakę, przy
robocie w ramionach uwiera.
Podszedł w koszuli do
półkartauna obsługiwanego przez
Mitwenza i żartobliwie skarcił
żołnierzy:
- Bijecie od wieczora w tę
groblę i tylko wodę pluskiem
burzycie.
- Ciemno, generale. Strzelamy
raczej, by trwogę siać wśród
Kozaków.
Arciszewski machnął ręką.
- Ciemno, ale i tak widać te
dwie kupy idące ku rzece: Nie
tłumacz się, a kręć mi lufą. W
górę! Jeszcze... dosyć! Daj kąt!
Sam włożył w lufę przymiar do
celu.
- Wsuń zapłon! Dawaj lont!
Biło działo ku rzece. Gdy
spadły czuby olszyn i słychać
było z grobli pomieszane krzyki,
tym razem naprawdę tatarskie,
rosły serca puszkarzom. Patrząc
na uwijającego się przy dziale
generała, krzątali się z jeszcze
większym zapałem i uwagą koło
swoich baterii.
Tam zaś, przy szańcach
piechoty Osińskiego, kotłowało
się coraz bardziej. Gęściej
padał trup, ale i tym razem
czambuł tatarski wycofywał się z
ataku.
Gdy tu na dole, wzdłuż smugi
Pilawki, toczył się bój raz
gwałtowniejszy, raz niklejszy i
roznosił się szczęk broni, w
górnym obozie nacichało. Gasły
ogniska, zanikał tupot końskich
kopyt i już z rzadka biegł
okrzyk samotny jak ptak
zagubiony w otchłani. Czasem
przeszywał ciszę senny ryk
pozostawionych w obozie krów,
których kilkadziesiąt
sprowadzano codziennie z
okolicznych wiosek.
Ta cisza pokrywająca miejsce
niedawnej wrzawy miała w sobie
coś z cmentarnego spokoju. Gdy i
w okopach ucichały niekiedy
działa, puszkarze odwracali
głowy ku zachodniemu
gwiaździstemu niebu i żegnali
się krzyżem.
- Tylko pięć ogni jeszcze
widać - szeptał Sebastian do
siedzących wespół z nim
żołnierzy.
- Panno Najświętsza, jaka
cichość u góry.
Ktoś mniej łatwy do strachu
karcił lamentujących:
- Jakżebyście chcieli, by
cięgiem były po nocy huki. Ci,
co zostali, wczasu teraz
używają.
Choć nikt w to nie wierzył, bo
noc nie do wczasu była, ale do
rozpaczy, to jednak i takie
słowa nagradzano potakiwaniem.
- Panowie uciekli, wojsko
ostało. Co się strachasz, skoro
masz pana armatnego nad sobą.
- On najdzielniejszy ze
wszystkich. Nie boi się ani
nocy, ani zdradzieckiego ostępu.
- Kogo się będzie bał? Wojował
w takich puszczach na nowym
świecie, że mu do śmiechu ruskie
stepy. Skrzydlate konie atakował
i na morzu się bił takim dużym,
jak ta cała Ukraina.
- Głupstwa gadasz, gdzieżby
tyle wody było na świecie.
- Nie ja głupi, lecz ty,
Andrzeju. Więcej jest wody na
świecie niźli Dzikiego Pola.
Tak gawędząc szukali wzrokiem
białej koszuli armatnego. Gdy
nadchodził, zrywali się z mokrej
trawy zawstydzeni, że siedzą,
gdy on ciągle na nogach. A
przecie głucho było o tej porze
po obu stronach rzeki, więc
każdy miał prawo wytchnąć i
ukoić głowę wspartą na dłoniach.
- Nawet wolni od straży nie
drzemiecie? - pytał Arciszewski.
- Przyłóżcie łby do trawy, bo
sił będzie potrzeba o świcie.
- Jakże nam drzemać, gdy wasza
miłość na nogach.
- Wasza wola spać lub ślęczeć.
Ale niech mi który o świtaniu
bąknie, że nie wywczasowany, to
batami będę walił na oczach
całej artylerii - groził im z
uśmiechem.
- Nie będzie takiego, mości
generale - wołali i znów
wstępowała w nich ochota, bo się
o jutrze mówiło, a niejeden
myślał przed chwilą, że w ogóle
dnia nie doczeka.
O tej właśnie porze, dwie
godziny po północy, rozległ się
w mokrej ziemi stukot kopyt
końskich. Jakiś jeździec wołał w
ciemnościach:
- Hej tam! Gdzie pan armatny?
Nie ma go we własnej kwaterze.
- Tu jest, przy armacie -
odpowiedzieli puszkarze.
- Bogu dzięki - dobiegło z
ciemności i niebawem wytoczył
się z niej cień jeźdźca.
Był to pułkownik Osiński, ale
nie ten, jakiego tutaj widziano
przed kilku godzinami. Włos miał
powichrzony, twarz zmiętą,
udarty rękaw żupana miotał się
pod pachą. Dostrzegłszy
Arciszewskiego siedzącego na
lawecie nieco się stropił.
- Wasza miłość jeszcze na
stanowisku? - zapytał nieśmiało.
- Gdzież mam być?
- Obóz jest pusty, ostatnia
chwila. Teraz cicho za rzeką,
więc ściągnąłem piechotę do
wymarszu. Bóg mi świadkiem, że
co mogłem, to zrobiłem.
- Nie sumituj się waszmość
przede mną, honor przy tobie.
- Dalej już stać nie mogę, to
ponad siły, mości generale.
Piechury ledwie dyszą i sarkają
z utrudzenia. Wyjść już trzeba,
mości Arciszewski, bo inaczej to
nas wszystkich do nogi wybiją.
- Wola waszmości, ty wódz
swojej piechoty.
- A ty, panie armatny?
- Ja dalej stoję.
Przez chwilę nie było słychać
z ust Osińskiego żadnego słowa.
Naraz zeskoczył z siodła i
podbiegł do lawety. Na oczach
puszkarzy przyglądających się w
milczeniu chwycił Arciszewskiego
za ramiona i prosił:
- Panie armatny, na miły Bóg,
ratuj siebie i swoich ludzi.
Każdy żywy człowiek potrzebny
teraz ojczyźnie.
- Nie szafuję bezmyślnie krwią
swoją ani cudzą. Do świtu stoję,
powiedziałem. Potem w Bogu
nadzieja.
- Wstyd mi - Osiński pociągnął
dłonią po czole. - Ja odchodzę,
a waszmość zostaje w tak wątłej
grupie, ostatni...
- Idźże waszmość w spokoju,
wcale się nie frasuj. Bylebyś
jeszcze konie znalazł w obozie
dla utrudzonej piechoty.
Osiński już nic nie mówił.
Cały drżący obłapił obiema
rękami Arciszewskiego i żegnał
się z nim nie dobywszy słowa. Za
chwilę tupot konia zginął w
trawach i sylwetka samotnego
jeźdźca zapadła się w
ciemnościach stepowej nocy.
Krzysztof siadł z powrotem na
lawecie.
- Opacki!
- Stoję tu, proszę waszej
miłości.
- Daj kubrak. Chłód idzie od
wody.
Gdy Piotr podał mu odzienie,
Arciszewski narzucił kapotę na
barki.
- Siadaj przy mnie. Chcę cię
mieć bliżej siebie.
Piotr usiadł przy jego nogach
i czekał w słuch zamieniony. Nic
jednak nie usłyszał. Arciszewski
wsparł brodę na rozwartych
dłoniach i zadumany patrzył w
hak lawety wtłoczony w ubitą
ziemię.
Minęła chyba godzina w
zupełnej ciszy. Nie było teraz
strzałów po obu stronach rzeki,
a tylko niekiedy dobiegał spoza
czarnej smugi Pilawki samotny
okrzyk tatarski, którym
nawoływały się czaty.
Po godzinie napiętego czekania
Piotr poczuł na swej dłoni zimną
jak sopel lodu rękę armatnego.
Jednocześnie posłyszał głos
dowódcy:
- Powiedz cieśli Sebastianowi,
niech utną sto pali na wysokość
chłopa. Po jednym takim palu
niech wkopią w ziemię przy
każdej lawecie.
Zimny, stłumiony głos
Arciszewskiego zmroził Piotrowi
krew w żyłach.
- Według rozkazu, wasza miłość
- odpowiedział.
Za chwilę adiutant armatnego
przekazawszy zlecenie wrócił i
znów usiadł obok dowódcy. Ciszę
przerywało teraz rzężenie pił i
szelest łopat ryjących ziemię.
Za jakieś dwa pacierze cieśla
Sebastian stanął przed armatnym.
- Wszystkie pale wbite, mości
generale!
- Niech teraz nadzieją czapy
na każdy pal, a słupy owiną
lontami. Tak trzeba zrobić, by
się lont zapalony mógł jak
najdłużej jarzyć.
- Rozumiem, wasza miłość.
I to wykonano, a świt nie
nadchodził. Wódz siedział dalej
ponury i ważył ostatnią decyzję.
Tym razem chwila nie była długa,
ale zniecierpliwionemu Piotrowi
zdawała się ciągnąć w
nieskończoność.
Naraz posłyszał ciężkie
westchnienie Arciszewskiego.
- Świt przyjdzie za pół
godziny. Czas ostatni. Zawołaj
mi Mitwenza!
- Jestem tu, wasza miłość -
wydobył się głos z ciemności.
- Mitwenz! Działka przenośne,
co nam robił giser warszawski,
załadujemy na wozy.
- Tak jest, wasza miłość -
cejkwart powtórzył drżącym
głosem, jakby już przewidując
straszne słowa, które za chwilę
posłyszy.
- A wszystkie inne działa,
falkonety, oktawy i kartauny...
zagwoździć!
Mitwenz nie odpowiadał, stał
jak rażony piorunem.
- Zagwoździć, do jasnego
pioruna! Czemu stoisz?
- Według rozkazu, wasza
miłość.
Mróz przeszedł po kościach
starych puszkarzy. Wszystkim się
zdawało, że przed chwilą padły z
ust armatnego nie słowa, ale
krwawe strzępy jego serca.
Westchnęli ciężko i bez słowa
ruszyli ku bateriom. Gdy za
chwilę jęczały mosiężnym płaczem
zagważdżane działa, Piotr
wzdrygał się za każdym hukiem
młota, jakby w jego pierś, a nie
w działo biły żelazne stemple.
Gdy przy osiemdziesiątej
armacie ucichło ostatnie
uderzenie, Krzysztof Arciszewski
powstał z lawety. Naciągnął w
płuca powietrza i spojrzał po
gromadzie oberszterów i
żołnierzy, skupionych wokół
niego.
- Cóż tu tak cicho, do jasnego
pioruna? Gdzie oberszter
Siemianowicz?
- Jestem do rozkazów.
- Wciągnij mi kasę
artyleryjską na wóz, a gdy
będziemy w bezpiecznym miejscu,
rozdaj, co komu należy. Furmanów
zwłaszcza trzeba popłacić
pieniędzmi, bo już do armat
niepotrzebni.
- Tak jest, panie armatny.
Teraz Krzysztof zwrócił się do
całej gromady:
- Żołnierze, dziękuję wam. W
klęsce ci dzielni, co ostatni
uchodzą. Na tamtych hańba, na
was chwała. Dzięki wam wojska
koronne uszły już ze cztery mile
bez pościgu i oby je Bóg ocalił.
Teraz mi sprawdzić czapy na
owych palach i zapalić lonty.
Póki się będą tlić, wróg
pomyśli, żeśmy w pogotowiu, a
przez ten czas umkniemy kawał
drogi. Zapalić lonty i wszyscy
na koń!
- Lonty zapalić i na koń! -
powtarzano z ust do ust.
Rozbiegli się puszkarze,
minierzy, cieśle i furmani. Ci
biegli zapalać lonty, tamci
sprawowali konie i wiązali
kulbaki. Za pół pacierza dwie
setki załogi artyleryjskiej
stało w pogotowiu na koniach.
- Formuj się! Za mną! Niech
Bóg prowadzi!
Zstąpiły się konie w foremny
oddział i ruszono ku górnemu
obozowisku, już nieco
widocznemu, bo miało się ku
świtaniu.
Wjechali poza pierwsze
łańcuchy martwego taboru. Cisza
była, jak makiem posiał.
Tysiące, dziesiątki tysięcy
wozów załadowanych i już nawet
okrytych i wymoszczonych, stało
nieruchomo jak żałobne mary.
Choć mgła spowiła
niedostrzeżone okiem krańce
obozu, wystarczyło spojrzeć
przed siebie, by oczom ukazał
się straszliwy widok.
Przejazdy pośród namiotów
zawalone były pomieszanym
sprzętem i porzuconą bronią.
Konie stąpały po pikach i
muszkietach i co krok kopyto
końskie plątało się w
porzuconych żupanach, czapach z
piórami wbitymi w stratowaną
glinę. Raz po raz odzywał się
przejmujący jęk potrąconej
blachy, bo leżały w prochu
kirysy husarskie, naramienniki i
szyszaki.
Od namiotów wiało straszliwą
pustką. Opony wejściowe
uwięzione sznurami poruszały się
wolno pod uderzeniem wiatru i
widziało się w ciemnych
wnijściach wywrócone srebrne
zastawy, mahoniowe krzesła,
zdobione jedwabiem taborety,
porzuconą pościel i misy z
resztkami nie spożytego jadła.
Na odgłos kopyt końskich zrywały
się stada wron, jedynych teraz
żywych mieszkańców obozowiska.
Wiało cmentarną grozą od tego
niezmierzonego bogactwa, od
bezpańskich namiotów i wygasłych
ognisk, w których ani iskry, ani
lotnego popiołu, bo wilgoć i
mgła przydusiła zgorzeliska.
Odnosiło się wrażenie, że
śmiercionośny huragan zdławił tu
wszelkie życie, choć oznak
śmierci nigdzie nie było.
Jeden tylko trup, po tę chwilę
klęczący, widniał na dachu
karocy z herbem Lubomirskich.
Ale i on nie wydał się martwym,
tylko żywym człowiekiem,
skręconym od wstydu w kłębek.
Więcej trupów nie było, bo
nikt nie padł w bitwie. Jeśli
zaś byli ranni, to jedynie wśród
tych, co jechali teraz za
milczącym, oniemiałym ze zgrozy
swoim wodzem.
Na ten widok, który się przed
nimi odsłaniał, puszkarze.
koronni żegnali się krzyżem, a
jeśli podnosił się wśród nich
jakikolwiek szept, to miał w
sobie żałobną cichość, jakby
mijali nie złocone karoce, ale
śmiertelne mary.
Dopiero gdy już byli w połowie
obozowiska, dał się słyszeć w
gromadzie głos donioślejszy:
- Są ludzie! Patrzcie, tam pod
wozami kryją się ciury obozowe!
- Bij w nich z muszkietów -
zawołał pan Siemianowicz
wyszarpując pistolet zza pasa. -
To zdrajcy, czekają na Chmiela.
Nikt nie zdążył wystrzelić, bo
nagle posłyszano od przodu
rozkaz Arciszewskiego.
- Cofnij lufy! Nie marnować
prochu!
- To zdrajcy, wasza miłość -
oburzył się Siemianowicz.
- Zdrajcy uciekli. Ostali
chłopi ruscy księcia Dominika.
Niech biorą, co im ostawiono.
Ta wymiana słów wprowadziła
ożywienie w oniemiałą dotąd
gromadkę artylerzystów.
Żołnierze poruszyli się na
siodłach i zaczęli rozmawiać.
Jeden po drugim schylał teraz
pikę lub szablę ku ziemi,
nadziewał na nią porzucony pas,
bogatą kaletę, co się tam
nawinęło. Niejednego też brała
teraz chęć skoczyć ku namiotom,
ale że nie było rozkazu, nikt
się nie odważył. Zresztą i to,
co się trafiło pod kopytami,
starczyło na pociechę.
Mówili:
- Jezusie Nazareński, tyle
bogactwa? Chmiel na panów
przebierze wszystkie swoje
chorągwie.
Piotr jechał wpół konia za
armatnym i nie patrzył na obóz,
bo każdy szczegół kłuł go
niemiłosiernie w serce,
rozdrapywał zakrwawioną ranę.
"Klęska, klęska..." - to jedno
słowo nie pozwalało myśleć ani
patrzyć.
Przykrył oczy dłonią, by
pomniejszyć napierający zewsząd
obraz pustki i hańby, ale nawet
jego koń stuknięciem kopyta o
szyszak czy grot przypominał, że
stąpają po leżącym w kurzu
honorze Rzeczypospolitej.
Zagryzł wargi, połykał łzy i
jednocześnie miał za złe
Arciszewskiemu, że zamiast
galopem przepędzić przez to
cmentarzysko, każe jechać stępa,
jak na pogrzebie. Bo niechby już
wyszli poza tabor, za stawy, na
step wolny od tego straszliwego
widoku.
Co więcej, zaczął ogarniać go
strach. Jeśli taka potęga
uciekła, to jakże im, garstce
znikomej, uchronić się przed
nieszczęściem? Lada chwila się
rozwidni, czaty Chmielnickiego
dojrzą pustkę w obozie i wjadą
na karki tym ostatnim
żołnierzom.
Złamany na duchu zaczął się
rozglądać w tył i ten sam lęk
dostrzegł w oczach żołnierzy.
Każdy z nich już nabrał na
siodło, co mógł, i teraz myślał
o tym, by jak najprędzej umykać
z pola.
W tej właśnie chwili
Arciszewski wstrzymał konia. Nie
odwracając się do tyłu, zawołał
do Piotra:
- Podnieś!
Piotr usłyszawszy znienacka
głos dowódcy nie spostrzegł się,
o co chodzi.
- Podnieś, powiadam, nie
widzisz?
Teraz dopiero Piotr zobaczył
proporzec leżący w pyle przed
koniem Arciszewskiego. Jego
purpurowa czerwień zdawała się
płonąć na tle zeschniętej gliny.
Żółte litery świeciły na
purpurze jak pęk jaskrów.
- |Ladislaus |Quartus, |rex
|Polaniae.
Piotr podniósł proporczyk
gwardii królewskiej i wskoczył z
nim na siodło. Ale w tej chwili
postąpiwszy koniem do przodu
zobaczył mimochodem twarz
generała. Nie była blada, ale
czerwona, nabrzmiała aż po
czoło. Na białej kryzie pod
szyją pana armatnego widział
Piotr kilka mokrych strużek.
- Wasza miłość - szepnął Piotr
z rozdzierającym smutkiem.
- Do tyłu! W ślepia mi nie
zaglądaj!
Piotr zakręcił pośpiesznie
kobyłą do tyłu i wtedy znów
posłyszał:
- Popatrz ku rzece! Lonty
widać?
- Palą się, mości armatny.
Sznur cały, kilkadziesiąt
ogników.
- Bogu dzięki. Tatarzy myślą,
że dalej stoimy przy działach.
Nagle odwrócił się w tył ku
żołnierzom.
- Kto chce żyć, niech się kupy
trzyma. Za mną w imię Boże
cwałem!
Spiął konia, a za nim poszła
cała kolumna. Szlak był tu
szerszy, a dalej przed nimi
otwierała się coraz
rozleglejsza, z mgły wyłaniająca
się łąka...
Żołnierze artylerii koronnej
pędzili na zachód, ku
uciekającym wojskom
Rzeczypospolitej.
`ty
Część druga (c.d.)
Rozdział III
Gdy wczesnym rankiem
dwudziestego szóstego września
pachołkowie miejscy otwierali
potężne wrota Bramy Halickiej,
powitały ich zza fosy podniecone
okrzyki:
- Prędzej, łyki! Puszczajcie
do miasta!
Pchnięto rozwierającą się
bramę i zaczęła się wciskać do
miasta gromada kilkudziesięciu
jeźdźców. Konie były w pianie,
po brzuchy oblepione kurzem i
gliną. Nie mniej spocone i
brudne były twarze wjeżdżającej
szlachty. Odzienie mieli na ogół
bogate, nie zniszczone trudem
wojennym, tyle że proch pokrył
aksamity i atłasy, wszystko ku
jednej barwie sprowadzając. Nie
każdy też z jeźdźców miał czapę
na głowie, bo niejednemu wiatr
ją w ucieczce zerwał, więc
trzeba było teraz świecić gołym
czubem przed zbiegającą się
zewsząd gawiedzią.
Pomieszana gromada konna,
ledwie wpadła w ulicę, zaczęła
wołać na wszystkie strony:
- Tatarzy za nami, bramy
zawierać!
- Orda wielka pędzi ku Lwowu,
Tohaj-bej, Islam Girej,
Krzywonos i Chmielnicki!
-Ratuj się, kto może,
zginęliśmy! - przesadzali w
okrzykach, by pokryć nimi swój
wstyd i usprawiedliwić paniczną
ucieczkę.
Zbudzone miasto wpadło zrazu w
popłoch. Trzaskały otwierane
okna i wychylały się głowy
przerażonych mieszczek. Z bram
wybiegali ludzie wpółubrani i
zewsząd pytano:
- Co się stało, w imię Jezusa
Chrystusa? Mówcie!
- Do obrony się bierzcie! Za
godzinę Chmiel będzie pod murami
miasta. Czambuły tatarskie już w
Glinianach!
- Jezus, Maria!
- Ratuj, święty Michale! Na
mury, na mury! Gdzie rajcowie?
Gdzie burmistrz Groswajer?
Wokół jadącej gromady zbiegło
się już sporo ludzi,
rzemieślników, czeladzi, jak i
wszelakiego pospólstwa
prawosławnej wiary, którym nie
tyle strach świecił w oczach,
ile skryta ciekawość. Ci pierwsi
wybiegali na mury, by sprawdzić,
ile prawdy w tych niesłychanych
wiadomościach.
Część zwiastunów klęski
rozbiegła się po domach
patrycjuszów miejskich, bo każdy
głodny i niewywczasowany rad
uciekał się pod opiekę
mieszczan. Inni otoczeni rosnącą
ciżbą dotarli do rynku i tu
dopiero, na oczach licznego
tłumu, zaczęli opowiadać
chaotycznie o klęsce, pomstować
i lamentować.
Wyszedł ku nim burmistrz
Groswajer i kilku rajców
miejskich ze snu wytrąconych,
byle jak odzianych. Groswajer
nie tak skory do popłochu,
patrzył nieufnie na gromadkę
zakurzonych zwiastunów klęski,
uciszał okrzyki i począł stawiać
pytania:
- Waszmościowie, jak widzę,
spod znaku pana Sieniawskiego. A
gdzież pan starosta?
- Nie wiemy, wszystko rozbite.
Każdy samotrzeć czy samopięć
umykał.
- A gdzież regimentarze i całe
wojsko?
- Ta mówimy, że wszystkie
chorągwie w rozsypce.
Regimentarze pierwsi uciekli.
- Taka straszna była bitwa?
Bitwa? O bitwie nic nie umieli
opowiedzieć. Burmistrz patrzył
im przenikliwie w oczy, nie
dowierzał. Jego spokój zaczął
się udzielać przysłuchującemu
się tłumowi. Mniej teraz
lamentowano, raczej
nadsłuchiwano.
- Burmistrzu - mówiła
szlachta. - Ordy były tak
wielkie, że okiem nie ogarnąłeś.
- Tak powiadacie,
waszmościowie?
Domyślił się Groswajer, że o
szczegółach bitwy niewiele mają
do powiedzenia. Nie bardzo już
wierzył w całkowitą klęskę tak
olbrzymiej potęgi, którą widział
niedawno jadącą w stronę
Glinian, więc znów zadał
pytanie:
- Dziwno mi, że panowie
regimentarze pierwsi z boju
uszedłszy dotąd nie zawitali do
miasta. Tędy im przecie droga.
- Miasto miną, bo hańba na
nich tak wielka, że boją się
stanąć przed żołnierstwem i
przed mieszczanami.
- A pan z Wiśniowca?
Nie wiedzieli, jak
odpowiedzieć, bo uszli wcześniej
z obozu, kiedy to jeszcze stały
chorągwie Wiśniowieckiego.
- Książę Jeremiasz bił się
dzielnie u początku bitwy i dużo
dragonii postradał. Kiedy zaś
ruszył do odwrotu, nikt z nas po
nocy nie widział. Może i jego
wojsko w pień wycięto.
Któryś ze szlachty przez
mieszczki już napojony poczuł
nieco animuszu i powiedział
teraz bardziej butnie do
burmistrza:
- Asan zaś indagujesz, jakbyś
nas za strachajłów miał czy za
kłamców. Wszystko, co z naszych
ust wyszło, to prawda. Do obrony
miasta się bierz, nie do
gadania.
- Nie obrażaj się, waszmość,
na mnie, bo cóż w tym złego, że
wszystko chcę brać spokojnie na
rozsądek. Inaczej jedna panika
wybuchnie w mieście. Idźcie,
waszmościowie, do ratusza,
wytchnijcie i głód nasyćcie, a
ja wespół z rajcami zarządzę
szybko, co potrzeba.
Gdy szlachta odeszła z kilku
mieszczanami ku ratuszowi,
Groswajer odezwał się do
zebranego tłumu:
- Jak słyszeliście, wieści
okropne, ale chyba przesadzone.
Strach ma wielkie oczy, ta zaś
szlachta chyba pierwsza umknęła
z pola. Miarkuję, że jeśli nie
daj Boże, przyjdzie na nas
nieszczęście, to w każdym razie
nie tak rychło, jak kraczą.
Pamiętacie przecie, ile to
wojska szło pod Gliniany. Gdyby
tam co najgorszego, jak
powiadają, zaszło, to i tak
zjedzie ku nam niebawem tyle
żołnierstwa, że będzie kto miał
stanąć z nami do obrony. Idźcież
w spokoju do domów i dławcie
strach wszędzie, gdzie się
zalęgnie. Rada za was pomyśli.
Burmistrz od razu wziął się do
zarządzeń. Dla wzmocnienia
czujności rozstawił liczniejsze
czaty na wałach, kazał wozić co
prędzej na mury miejskie
wszelaki sprzęt obronny, smołę,
prochy, kule, drabiny i beki z
wodą.
Kiedy słońce wyszło wyżej i
oświetlało już szczyt cerkwi Św.
Jura i mury Wysokiego Zamku,
padł na miasto nowy postrach,
większy niż poprzedni. Strażnicy
miejscy dojrzeli na drodze od
Glinian pędzącą w nieładzie
gromadę koni i wozów.
- Tatarzy, Tatarzy! - zawołano
w pierwszej chwili, ale niebawem
strach zelżał, gdy zobaczono w
oddali barwy i znaki.
- Chyba to wojsko pana
Ostroroga! - mówiono z ulgą.
Sędziwy regimentarz wjechał w
bramy miasta na czele swej
niedużej gromadki blady jak
trup. Mieszczanie oblepili ciżbą
ten ponury orszak i rzucali
niecierpliwe pytania ku
zgarbionemu na siodle
regimentarzowi. Ostroróg nie
mógł ścierpieć tych przerażonych
spojrzeń i zalęknionych pytań,
więc zaraz za bramą zsiadł z
konia i szedł pieszo, milczący,
ze spuszczoną głową, który to
widok wywołał wśród tłumu
jeszcze większą trwogę: Nikt
jednak już nie krzyknął
hańbiącego słowa, bo każdy czuł,
że gdyby starzec jedno
posłyszał, ugnie drżące kolana i
padnie twarzą w pył ulicy.
Tak tedy idąc ledwie żywy, ze
splecionymi na piersiach rękami,
wszedł w końcu w bramę pałacu
arcybiskupiego.
Odtąd jedna po drugiej wpadały
do miasta Bramą Halicką
skotłowane watahy. Na ogół było
to wzajemnie pomieszane
żołnierstwo z różnych chorągwi,
a więc dragoni z husarzami,
żołnierze z pańskich pułków
razem ze szlachtą pospolitego
ruszenia. Przejmujące wrażenie
robił widok tych mizernych
szczątków wojska jadącego bez
dowództwa, bez pułkowników.
Miasto napełniało się
biadaniem i lamentem. Żołnierze
dopadali wody i jadła, a
nasyciwszy się, wołali:.
- Gdzie Ostroróg? Gdzie
regimentarze? Kamieniami zatłuc
Pierzynę i Łacinę. Na nich cała
hańba! Oni nas w obozie
opuścili!
- Gdzie komisarze? Na gałąź
regimentarzy i komisarzy!
Zdradzili wojsko i ojczyznę.
Nocą jak nietoperze wyśliznęli
się z namiotów, a nas na hańbę
wystawili!
Toteż gdy koło południa
wjeżdżał do miasta główny
regimentarz, książę Dominik
Zasławski, skrył się w karocy za
firankami i tylko temu
zawdzięczał, że przejechał cało
do pałacu. Nie zabawił tam
jednak długo, bo posłyszawszy za
oknami pogróżki, tego samego
dnia umknął cichaczem z miasta.
Jeremiasz Wiśniowiecki w inny
sposób uchronił swoją głowę od
pohańbienia i wyzwisk. Przybył
zaledwie w kilka koni, bo
wszystko wojsko po drodze go
odbieżało, i palił się ze
wstydu. Straciwszy dobytek i
wszelki blask, którym tu
tylokrotnie dawniej świecił,
jadąc przez miasto na czele
ogromnego swego wojska, dziś
nawet nie wjechał do grodu. Na
przedmieściu Lwowa przygarnął go
jeden z bogatszych kupców
ormiańskich, on go pożywił
pierwszym obiadem i odstąpił mu
własne posłanie.
Tymczasem w całym mieście
wrzało jak w skotłowanym ulu.
Podniecone pospólstwo tłoczyło
się w ulicach, zdemoralizowani
żołnierze wprowadzali
rozgardiasz i zamęt. Wyzywano na
dowódców, wzajem się oskarżano
przed mieszczaństwem. Jedni już
pili z rozpaczy na umór, inni
wszczynali burdy, teraz
nadmiernie skorzy do obrony
honoru.
Burmistrz z radą próbował
łagodzić nastroje, ustawiał
pachołków przy bramach, bo już
kupcy, co lękliwsi, ładowali
wozy i próbowali ucieczki w
stronę Zamościa. Lękali się nie
tylko ordy, ale i miejskiego
pospólstwa ruskiego, które
zdawało się czekać na Kozaków.
Rankiem następnego dnia
zbliżał się ku miastu drogą od
Glinian niewielki i ostatni już
oddział spod Piławiec. W
przeciwieństwie do wczorajszych
bezładnych kup ta gromada
jeźdźców podjechała ku bramie w
porządnym szyku. Konie nie były
spienione, choć pokryte
jednolitym kurzem, a w oczach
żołnierzy nie widniało znamię
wstydu. Jakże je mieli mieć,
skoro szli w szyku, a jeszcze
kilkunastu z nich miało to ręce,
to czoła owinięte w szare,
zaskorupiałe od krwi szmaty.
Mimo to Arciszewski jadący na
czele tego orszaku mówił do
swojego adiutanta:
- Wstyd wjeżdżać w miasto.
- Tam już pełno żołnierstwa,
nie pierwsi jesteśmy, mości
generale.
- Ale jak tamci z klęską
jedziemy. Na dodatek i nasza
gromada zmalała, odkąd po
ostatniej utarczce umknął nam
Siemianowicz.
Piotr próbował bronić
obersztera.
- Pieniądze miał, więc nie
chciał narażać skarbu
artyleryjskiego.
Niepotrzebnie biadał
Arciszewski nad chwilą pokazania
się we Lwowie, bo gdy wjechali w
bramę, czekało ich zamiast
wyzwisk zdumienie.
- Patrzcie! Ci ostatni, a w
szyku jadą!
- Ci naprawdę wracają z placu
boju. Patrzcie, ilu rannych na
siodłach.
- Co to za ludzie? Kto to? Kto
to?
- Pan armatny z
artylerzystami.
Gdy jeszcze zobaczono z tyłu
za jeźdźcami dwa wozy z małymi
działkami, wzmogły się okrzyki.
- Z armatami jadą!
Posłyszawszy to uśmiechnął się
gorzko pan armatny.
- Z działami, mówią, Boże
święty. Gdyby wiedzieli, że tam
osiemdziesiąt zostało...
Tłum już obstąpił
artylerzystów, zbiegli się z
ulic żołnierze, szlachta i kilku
towarzyszy z chorągwi Ostroroga.
Jedni patrzyli na wjeżdżających
z zaciekawieniem, inni z
uczuciem zazdrości.
- Skąd jedziecie? - pytano.
- Od Piławiec i Glinian.
- Gdzie Tatarzy? Blisko już
Lwowa? Mówcie, my tutaj w
strachu od wczorajszego ranka.
- Ordy daleko za nami. Mały
czambulik dopadł nas po drodze,
ale to było jeszcze pod
Konstantynowem.
Rozjaśniły się twarze i padały
nowe okrzyki:
- Widzicie? Ostatni wracają, a
wcale nie wystrachani. Tamtym
hańba! Księciu Dominikowi hańba!
- Możesz krzyczeć - śmiał się
ktoś obok - i tak cię nie
posłyszy, bo już blisko
Zamościa.
- Ale jest Ostroróg, też
tchórz i zdrajca! Chodźcie pod
pałac arcybiskupi!
- A gdzie kniaź Jeremiasz?
Nawet w mieście się nie pokazał.
- Na kniazia nie pyskuj!
Wszystko utracił i nawet w
koszulę go odział zacny Ormianin
z halickiego przedmieścia. Kniaź
nie winien, jeno regimentarze.
Pan armatny jechał przez te
okrzyki, nadsłuchiwał i już z
nich wiedział, kto ze
znaczniejszych w mieście, kto
dalej uciekł i jaki tu
rozgardiasz.
Nie takiego widoku się
spodziewał. Myślał niedawno w
drodze, że skoro wojsko koronne
umknęło wczas spod Piławiec, to
może zeszło się do kupy, a
przynajmniej ocknęło się tu, we
Lwowie, i wróciło do dyscypliny.
Tymczasem wszystko widział na
opak.
- Patrz, co się dzieje - mówił
do Piotra. - Ani składu, ani
ładu. Pyski im tylko chodzą.
Słyszałeś, że już uciekł ze
Lwowa pan Dominik, a tylko
dziadyga Ostroróg pozostał?
- I kniaź jest. Choć nie
rozumiem, jak to się stało, że
bez dragonii dotarł?
- A widzisz, w tym cały mój
zawód. Nie po tośmy odwrót
osłaniali, by się wszystko
rozpierzchło. Jakże haniebnie
musieli wyrywać, skoro już
wczoraj rankiem i przed
południem tu byli. W tamtą zaś
stronę kilka tygodni im było
potrzeba na tę samą drogę.
- Jeden wstyd - powtarzał po
raz setny Opacki.
Tego dnia, gdy armatny
ulokował się w arsenale
lwowskim, przybiegł do niego
burmistrz Groswajer ze
starszyzną grodową.
- Radź, wasza miłość, co
robić. Tyle wojska w mieście, a
wszystko zastrachane i bez
głowy. Tyś jeden wjechał do nas
z żołnierstwem w ordynku i odtąd
nieco otuchy wśród ludności.
- Mylicie się, ojcowie miasta,
i ja też przybyłem jeno ze
zgryzotą. Jest pan Ostroróg w
pałacu arcybiskupim, idźcie do
niego, on regimentarz.
Rajcowie spochmurnieli.
- Sędziwy to człowiek i bardzo
sfrasowany. Byliśmy i
prosiliśmy, by skrzyknął do
siebie żołnierstwo i przystąpił
do obrony. On zaś w lament i
powiada, że już wszystko
stracone i że tylko jeden Bóg
może pomóc, a nie żołnierz.
- Bóg tym pomaga, co chętni do
boju, a nie ludziom małego
ducha. Nie mam pana podczaszego
za tak lękliwego, jak księcia
Dominika, więc mi dziwno, że nie
chce się brać do obrony.
- Mówi, że sprzętu brak i że
żołnierz zaciężny nie zapłacony,
więc chce uciekać z miasta. A
my, mości panie armatny, nie
chcemy skąpić pieniędzy na
obronę, toteż przychodzimy do
waszej miłości, jako do
komisarza wojennego, byś wpłynął
na Ostroroga i z nim czy bez
niego wziął się z nami do
dzieła. W dzwony uderzymy,
zwołamy cały lud, naszą krwią i
mieniem chcemy ratować miasto,
które jest wejściem do ojczyzny.
- Ja w służbie koronnej, więc
mi słuchać hetmana czy
regimentarza, póki on jest.
Pójdę z wami do Ostroroga i może
go namówimy, by się ocknął i
stanął na czele obrony.
- A jeśli się nie zgodzi, czy
ty, panie armatny, nie opuścisz
nas w niedoli? Serca nam się
krają na samą taką myśl.
- Ja, choćby przyszło
najgorsze, już w tym mieście
ostanę.
- Bóg zapłać, Bóg zapłać.
Kamień nam z serca spada.
Regimentarz Ostroróg mniej
przybity niż pierwszego dnia,
kiedy to szedł przez miasto z
oczami wbitymi w ziemię, był
dziś podatniejszy na błagalne
prośby ojców miasta. Porzucił
wczorajszy zamiar wyjazdu w
stronę Żółkwi i zgodził się
pozostać we Lwowie, ale
uzależniał swoje dowództwo nad
obroną od opinii całego
rycerstwa przebywającego w
mieście. Umyślił rozesłać gońców
po mieście i zaprosić wszystkich
rotmistrzów, pułkowników,
towarzyszy husarskich,
pancernych, jak i patrycjat
miejski na następny dzień do
kościoła Franciszkanów, który
upatrzył na miejsce tak
niezwykłej narady.
Nawy franciszkańskiego
kościoła nie pamiętały tak
żałosnej chwili, jaka zawitała
do świątyni w wigilię świętego
Michała 1648 roku. Każdy gość
przybywał ponury jak widmo,
szedł w milczeniu w mroczne
nawy, zasiadał w ławach, jakby
przybył nie na zebranie
rycerstwa, ale słuchać egzekwii
nad umarłą potęgą ojczyzny.
Wchodząc zanurzał palce w
kamiennej misie, żegnał się
krzyżem i z kroplami święconej
wody na czole jak ze znamieniem
pokuty posuwał się w głębię
kościoła.
Szli smutni, przygarbieni i
dopiero na widok ironicznych
spojrzeń pospólstwa czekającego
przed kościołem niejeden
przypominał sobie, kim jest,
jakie ma stroje na sobie, i
wtedy podnosił głowę do góry.
Po kolei zasiadali w ławach
obok regimentarza komisarze,
wojewodowie według starszeństwa,
jakby tu był sejm, a nie rada
wojenna w pośpiechu się
odbywająca. Zajął poczesne
miejsce wojewoda kijowski
Tyszkiewicz, zapadł w fotel
niepozornej postawy, najniższy
wzrostem ze szlachty kniaź
Wiśniowiecki, pchali się do
lepszych ław Sieniawski, Pac,
Myszkiewicz. Bliżej rotmistrzów
usiadł pan Arciszewski, jakby
tym akcentując, że więcej ma
chęci do żołnierstwa niż do
wielkich panów.
Ale choć tak cisi tu wszyscy
weszli, to niebawem, gdy
zasiedli, ogarnął ich zapał
sejmikowania i kościół zaczął
się wypełniać wrzawą. Trzy
tysiące zebranej szlachty wołało
wniebogłosy, wyrzucało z piersi
żale i skargi. Wszyscy potępiali
jedynego regimentarza, jaki im
pozostał, Ostroroga, a on
siedział pośrodku milczący i
nieruchomy jak kamienny posąg
Mojżesza, z którym poza brodą
nie miał nic wspólnego. Dostało
się wojewodom i komisarzom,
oszczędzano jedynie
Wiśniowieckiego, bo ten siedział
cichutki, przybity, pochłonięty
troskami. Wiedziano, że ten
równy księciu Dominikowi magnat
wschodni stracił wszystkie swoje
włości, miasta, wsie, zamki,
całe wojsko, a nawet wszystek
dobytek pozostawiony na wozach
pod Piławcami. Nie omieszkała
zresztą tu przypominać o tym
ostatnia garstka oberszterów
książęcych i rękodajnych, którzy
głosili, że ten, co niedawno
najwięcej bił kozaczyznę i
grodził rebelii drogę do
ojczyzny, to dziś nędzarz bez
dachu nad głową i dobytku. On
jeden, wołano, zdolny bronić
miasta przed hultajstwem,
wieszać szpiegów i żelazną ręką
zaprowadzić dyscyplinę.
Dogadzały te okrzyki szlachcie,
bo im większy był ich wstyd i
lęk przed Chmielnickim, tym
krwawszego poszukiwała mściciela
swojej klęski.
Przyszło wreszcie do tego, że
pan podczaszy "waledikował
urzędowi swojemu i złożył
przywilej, obiecując jutro
odesłać pisma kanclerzowi".
Wtedy wyskoczył na ławę
przyjaciel kniazia, wojewoda
kijowski, i na miłosierdzie
boskie prosił, by kniaź przyjął
wielkie hetmaństwo.
Gdy cały kościół załopotał
oklaskami i zadudnił hukiem,
uniósł się wreszcie z fotela
Jeremiasz Wiśniowiecki. Ani
jednym mrugnięciem oka nie dał
poznać po sobie, że go cieszy
owa już jaśniejąca przed nim
buława, o którą dawniej
bezskutecznie zabiegał. Dziś
była mu potrzebna nie tyle do
blasku, ile do wsparcia
zrujnowanej fortuny. Jeszcze się
jednak wzbraniał, biadał nad
nieszczęsnym położeniem wojska i
brakiem wszelakiej gotowizny na
zorganizowanie obrony miasta.
Wtedy, jakby na umówiony znak,
wdarła się do kościoła gromadka
kobiet, sióstr karmelitanek, a
na ich czele szlachcianka
Katarzyna Słomczyńska. Dopadły
książęcego fotela i nagle
zaczęły rzucać pod jego stopy
srebrne misy, lichtarze,
pierścienie, złote zausznice i
dźwięczące na kamieniu sztuki
złota.
Uderzyły w lament i wołały:
- Ratujcie ojczyznę, ratujcie
miasto nasze, bo będzie
pohańbione przez rozszalałe
chłopstwo i bisurmańców. Na
miłość ojczyzny, na Boga, w imię
wszystkich świętych prosimy,
ratuj nas, kniaziu Wiśniowiecki!
Całe miasto złoży pieniądze i
wszystkie skarby, a znak Boży
nad nami, bo oto dziś wigilia
twojego i naszego patrona,
świętego Michała.
Ledwie z płaczem skończyły,
przybiegł do ołtarza bosy
reformata, ksiądz Krzyżanowski,
i ten znów rzucił srebra pod
nogi milczącego kniazia.
Podnosiła się ochocza owacja i
teraz cały kościół wypełnił się
wołaniem o hetmaństwo
Wiśniowieckiego. Kniaź stał
milczący, twarzą ku całemu
rycerstwu, i jeszcze się wahał.
Dopiero gdy rajcowie miejscy
oświadczyli się z publiczną
daniną całego miasta, książę
otarł łzy rękawem żupana i
przyjął nieszczęsną buławę. Za
jego wolą stanęła konkluzja, "by
się bronić do ostatka przy
Lwowie, jako stolicy ruskiego
państwa, i mężnie się oponować
rozhukanej dzikości szalonego
chłopstwa i bisurmańców".
Uszczęśliwiona szlachta
huknęła wiwatami prawie pewna,
że już ma Chmielnickiego i ordy
tatarskie pognębione, i za
chwilę cały tłum podniesiony na
duchu wychodził z kościoła na
miasto. Kniaź Wiśniowiecki
ledwie się przecisnął przez
ciżbę zebraną przed kościołem.
Chwytano go za poły, całowano po
rękach, próbowano nieść na
barkach.
- Kniaź Wiśniowiecki nam
wodzem! Wiwat kniaź Jeremiasz!
Wojewoda ruski szedł wśród
tłumu uśmiechnięty i pozdrawiał
go wzniesioną do góry dłonią.
Ten gest wszyscy odczuli jako
podanie przez pana
Wiśniowieckiego ręki miastu,
które poprzysiągł bronić do
ostatka.
Rozdział IV
Gdy nazajutrz przyszedł dzień
świętego Michała, podniosła się
nadzieja w sercach mieszkańców
Lwowa. Słoneczny świt
poczytywano za dobrą wróżbę,
zwłaszcza że poprzednich dni
ciężkie chmury snuły się po
niebie i deszcz siąpił
nieustannie.
- Święty patron idzie ku nam z
pomocą - mówiły mieszczki
patrząc na błękitne niebo.
Do ratusza i do pałacu
arcybiskupiego, gdzie wyznaczono
miejsce na składanie daniny,
zaczęto znosić klejnoty i ofiary
na koszt obrony miasta. Składano
srebra stołowe, puchary,
diamenty i rubiny, wszystkie
najcenniejsze kruszce, jakie
wydają z siebie wnętrzności
ziemi. Delegacje zakonów
przywoziły uciułane złoto i wota
będące dotąd okrasą cudownych
krzyżów i obrazów. W imieniu
kniazia przyjmowało to wszystko
dwóch wyznaczonych poborców,
Wurzel i Radziejowski, który na
wczorajszym zebraniu sam się
ofiarował "z wielką, na jaką go
było stać, gorliwością
zgartywania pieniędzy".
Pierwsze dobrowolne ofiary
przyjmowali komisarze z
serdeczną wdzięcznością.
Zgartywali, liczyli, szacowali
klejnoty i oczekiwali na główną,
najbogatszą daninę, jaką mieli
złożyć patrycjusze miejscy.
Wszystkie rzemiosła i kupcy
szacowali swoje majętności pod
przysięgą i zależnie od
zgłoszonej zasobności wyznaczano
wojenny podatek na rzecz
Wiśniowieckiego. Toteż już pod
wieczór tego dnia zaczęły
napływać bogatsze ofiary w żywej
gotowiźnie i w towarach. A że
strach przed najazdem był wielki
i powszechny, już po północy
doliczyli się komisarze kilkuset
tysięcy złotych. Radziejowski
zacierał ręce na widok tak
hojnej ofiarności, a od
następnego dnia wziął się
jeszcze chytrzej do dzieła.
Zdał relację Wiśniowieckiemu z
otrzymanych już sum i
powiedział:
- Kosztowności i gotowizny
złożyli już trzykroć sto tysięcy
złotych, ale ich stać na więcej,
bo ja znam dobrze tych łyków i
kupczyków. Wasza miłość ogłosił
zaciągi i żołnierz się zbiera
tłumem do werbunku, ale odzienie
na nim liche i buty lada jakie.
Jeśli tedy gotowiznę na to
obrócimy, to ona z powrotem
wróci do kupców i rzemiosła, a
na otarcie naszych łez nic nie
zostanie.
Domyślił się kniaź, co ma na
języku zaufany skarbowy
komisarz, ale że chytrzejszy był
od niego, zapytał:
- Nie rozumiem, o czym
myślisz?
- Mam tu, mości hetmanie,
przygotowany rozkaz do miasta,
by teraz dalsze ofiary składali
w suknie, w skórach, pasach,
cholewach i w każdym sprzęcie
potrzebnym żołnierzowi. Wtedy to
wojsko jakoś odziejemy.
- Bez wojska odzianego i
uzbrojonego nie masz obrony.
Skoro wszystko, co było moje,
postradałem, a skarb koronny w
rozsypce, jakże mi odziać
żołnierza. Ściągnij od nich, co
można.
Radziejowski przedłożył
skwapliwie przygotowany projekt
uniwersału do miasta, a
Wiśniowiecki przejrzawszy pismo,
położył podpis: "Hieronim książę
Wiśniowiecki, wielki hetman
koronny na ten czas"
Obrotny komisarz rozesłał w
mig odpisy orędzia po mieście i
znów zajeżdżały pod kwaterę
dowódcy wozy z wszelkimi
towarami. Ten i ów mieszczanin
dziwił się wprawdzie, że po raz
drugi składa daninę, ale gdy
pomyślał, że jedyny ratunek w
obwołanym hetmanie, i tym razem
składał ofiarę z dobrą myślą.
"Daję, co mogę, byle obrona
stanęła potężna"
Jednocześnie szły codziennie
zaciągi, odziewano wojsko,
rekwirowano konie i kulbaki, tak
że kniaź Jarema już po trzech
dniach miał w murach miasta i w
obozie na przedmieściu cztery
tysiące żołnierzy. Na widok tej
armii nowy duch wstępował w
ojców miasta i już się nikt nie
gryzł uszczerbkiem swojego
majątku.
Ale Radziejowski nie tylko
troskał się o pieniądze na
werbunek żołnierza. I on
przecież, nie tylko
Wiśniowiecki, zostawił swoje
wozy skarbne pod Piławcami, więc
pomyślał o otarciu łez, bo jakże
ich miał nie osuszyć, jeśli tyle
trudu włożył w zgartywanie
publicznego grosza.
Z początkiem października, gdy
już ściągnął z miasta wszystko,
co dobrowolnie czy na rozkaz
książęcy dano, zaświtała mu nowa
myśl.
"Jeśli te psiekrwie miejskie
tak się trzęsą przed ordą i
Chmielnickim, to jasne, że
więcej dadzą. Niechże nam, czyli
ojczyźnie miłej, nie będą tak
skąpi, bo jakby tu Chmiel
wjechał, to ich z torbami
puści."
Nie tylko tak pomyślał, ale
dość gwałtownie wypowiedział to
przed burmistrzem miasta i
rajcami. Oni zaś skrobali się po
głowach, wili się w sobie i
tłumaczyli, że już ponad stan
zubożeli.
- Wierz nam, panie komisarzu -
mówił Groswajer - że już nic z
ludności nie wyciśniemy.
Wszystko, co mogli dać, złożyli
na ołtarzu ojczyzny.
- Ojczyźnie miłej skąpicie, i
to w tak strasznej chwili?
Wymawiali się, ale jeszcze coś
dołożyli. Wtedy zaś czwartego
dnia od narady w kościele pan
komisarz Radziejowski chwycił
się osobistych fortelów.
Skrzyknął koło siebie oddział
szlachty, dopiero co
zaciągniętej za pieniądze
mieszczan lwowskich, i już na
nic nie patrząc zaczął
samowolnie najeżdżać domy
najbogatszych kupców. Naszedł
zbrojnie mieszkanie jejmości
Grajewskiej, złupił, co się
dało, i wziął się do dalszego
rabunku. Przemocą wyrwał po
kilkanaście tysięcy złotych od
Ormianina Iwanki, od sławetnego
Budziszewskiego, Grabianki,
Wyszla i innych. Wpadał jeszcze
do kramów, wywlekał z ukrycia
postawy sukna, jedwabiów,
adamaszków i wśród lamentu
ograbianych kupców wydzierał im
z rąk każdy łatwy do przewozu
dobytek.
Oprócz lęku przed Chmielnickim
padł teraz na mieszkańców drugi
lęk przed komisarzem pana
"hetmana na ten czas". Chowali
głębiej w piwnicach towary i
resztki kosztowności, licząc, że
skończy się wreszcie zachłanność
Radziejowskiego.
Tydzień minął od przybycia
pierwszych zwiastunów klęski, a
Tatarów ani Chmielnickiego nie
było pod miastem. Wały już były
jako tako opatrzone, sprzęt na
mury wyniesiony, przygotowywano
obronne machiny. Pan armatny
wespół z kilku starszymi
puszkarzami i z burmistrzem
Groswajerem objeżdżał
stanowiska, doglądając porządku.
Widząc poza murami spory obóz
nowo zaciągniętego wojska
pocieszali się nawzajem.
- Spory obóz urządzono. Byle
strawy w mieście starczyło, to z
takim wojskiem najcięższe
oblężenie przetrzymamy - mówił
Arciszewski.
- Żywność zwozimy co dnia -
odpowiedział Groswajer. - Troska
tylko w tym, że zjeżdżają się do
miasta tłumy okolicznej
szlachty, a wszystko zastrachane
i głodne.
- Ale i z miasta wiele ucieka
- napomknął Arciszewski. - Co
dnia tu na murach bywając, widzę
umykające wozy kupieckie, jak
też i ludzi z pospólstwa.
- Bo sporo ludu ruskiego w
naszym grodzie. Niektórzy
przemykają się ukradkiem do
rebeliantów. Wielu też w mieście
pozostałych sprzyja po cichu
Chmielnickiemu.
- Lud ten pamięta, jak skórę z
niego zdzierali.
Tego dnia o zachodzie słońca
wielki hetman "na ten czas"
wezwał do siebie armatnego.
Szedł Arciszewski do pałacu
arcybiskupiego, gdzie teraz
mieściła się kwatera kniazia
Wiśniowieckiego, i bezczynnego
Ostroroga i przemyśliwał, po co
go wołają. Dotąd był tam
dwukrotnie z własnej woli, by
dostać nieco żołnierza zdolnego
do obsługi armatnej i trochę
gotowizny na bieżące potrzeby
puszkarzy, ale oba razy odszedł
z kwitkiem. Radziejowski czy sam
kniaź przytakiwał jego prośbom,
ale jak dotąd żaden nie kwapił
się z pomocą. Mówili, że
artyleria ma swoją kwartę, a ta
nędzna gotowizna, którą miasto
złożyło, potrzebna na werbunek
żołnierza do obrony. Tłumaczył
pan armatny, że choć ze skarbem
artyleryjskim uszedł spod
Piławiec, bo się tak nie
spieszył jak inni, to jednak gdy
się czambuł tatarski nawinął,
odbieżał drużyny pan
Siemianowicz z pieniędzmi i
dotąd nie pojawił się we Lwowie.
Stąd też nie popłacone furmany
się zlatują, żołnierz żołdu
żadnego nie uwidział i dzień w
dzień szarpanina z brakiem
gotowizny.
Dziś szedł z nadzieją, że może
po to go wzywają i że wreszcie
coś kapnie z darów lwowskich na
jego żołnierzy.
O tym, by komisarze mieli
jakieś wiadomości o ruchach
wojska Chmielnickiego, wcale nie
pomyślał, bo przecież nie jego
jednego wtedy by wzywano, ale i
innych, choćby ze starszyzny
miejskiej. A przecie goniec
Wiśniowieckiego o to właśnie
zapytany powiedział, że tylko
pana armatnego chce widzieć dziś
kniaź Jeremiasz.
- Tak czy inaczej, nie daj
Boże nowego nieszczęścia -
westchnął Arciszewski wchodząc w
bramę pałacu.
Za chwilę stał w wielkiej
półmrocznej komnacie. Kniazia
zrazu nie dostrzegł. Karło
stojące za biurkiem było puste i
nikt też nie siedział przy
mahoniowym stole na wprost
wejścia.
Książę Wiśniowiecki niziutki,
ledwie widoczny w tej
przestronnej izbie, stał u
otwartego okna i trzymając
dłonią odchyloną zasłonę patrzył
w zadumie na niedalekie domostwa
i na szczyt murów widniejącego w
dali zamku.
- Jestem do usług, mości
książę - powiedział głośno
Arciszewski, miarkując, że kniaź
nie słyszał jego kroków.
- Nieszczęsne miasto - jakby
do siebie szepnął Wiśniowiecki,
a odwróciwszy wychudłą twarz ku
środkowi komnaty dodał ze
zdziwieniem: - Ach, witam
waszmości. Daruj, że nie
spostrzegłem twojego wejścia,
choć mi już meldowano. Gdy
słyszę co wieczór to błagalne
bicie dzwonów, myśl się mąci i
tępieje uwaga.
- Miasto się modli, bo tylko w
Bogu i żołnierzu nadzieja. Lepsi
ci, co się modlą, niż co
uciekają z miasta o jednym
myśląc, jak unieść gardła i
dobytek.
- Tak myślisz, panie armatny?
Gdy jednak przyjdzie oblężenie,
kto wie, czy nie lepiej, by
ostało tu jak najmniej
płochliwego ludu.
- Chyba niewiast i dzieci,
każdy zaś, co rydel udźwignie,
potrzebny do obrony.
Książę jakby tego nie słyszał,
przymknął okiennice, by ciszej
było w komnacie, i teraz
podszedł ku Arciszewskiemu.
- Siądźmy, panie armatny,
bośmy obaj od świtu do nocy na
nogach.
Usiedli przy stole zasłanym
papierami, mapami. Książę usunął
w bok kartelusze, wsparł łokieć
na lśniącej mahoniowej płycie.
- Utrudzenie z tymi
nieszczęsnymi papierami. Zanim
waszmość tu wszedłeś, liczyłem
chorągwie i wszelki rynsztunek,
jaki dało się zebrać w mieście.
Cztery tysiące żołnierza zbiegło
się ku mnie w te kilka dni.
Niestety lud to różny...
- Cztery tysiące? To czwarta
część wojska, jakie było pod
Piławcami. Resztę tośmy na
płochliwy wiatr puścili.
Gdy padło słowo Piławce, w
oczach dumnego księcia zapalił
się ostry błysk i zmarszczyły mu
się powściągliwie wargi. Przez
moment zdawało się Krzysztofowi,
że regimentarz wybuchnie, bo nie
ścierpi owego płochliwego
wiatru. Mylił się jednak. Książę
przyłożył dłoń do czoła i nic
nie powiedziawszy przykrył nią
zapalone iskry w oczach.
Chwilę trwało milczenie,
którego Krzysztof nie próbował
przerywać, ciągle mając na
myśli, po co go wołano i o czym
książę zacznie rozmowę.
Jeremiasz Wiśniowiecki nie
uchylając dłoni z czoła
powiedział:
- Tylko przed tobą jednym mi
wstyd, wstyd wielki, mości
Arciszewski.
- Nie rozumiem - zdziwił się
Krzysztof zaskoczony skruchą
książęcą.
- Nic nie mów! Nie przerywaj!
Wstyd mi wielki, powiedziałem,
tego, co się stało, a wiesz
chyba, że lękliwy nie jestem.
Natłukłem tego mrowia kupy,
nierzadko większe od moich, i
naród szlachecki dobrze wie, ile
mam nienawiści do hultajstwa.
Chyba dlatego dano mi buławę z
woli rycerstwa...
Naprawdę nie rozumiał
Arciszewski, o co księciu
chodzi. Ten najdumniejszy z
magnatów, uosobienie
senatorskiej pychy, mówił tu o
wstydzie, a jednocześnie chełpił
się masakrami ukraińskiego
chłopstwa. Nie tego się
wstydził, że ich na pal wbijał,
palił chutory i krwią znaczył
szlaki swego pochodu. O jakim
więc wstydzie myśli? Czyżby go
tak nękały te Piławce?
Już chciał coś przypowiedzieć,
ale kniaź, jakby umyślnie nie
dopuszczając go do słowa,
westchnął ciężko i z nagła
zapytał:
- Wierzysz ty, Arciszewski, w
obronę tego miasta?
- Niełatwa jest, bo ordy
wielkie przyjdą tu niebawem.
Armat brak, ledwie mamy
dwadzieścia. Tyle że innej broni
sporo i wojska na obronę
dostatek, jak słyszałem przed
chwilą od waszej książęcej
mości.
- A tego nie bierzesz pod
uwagę, że lud w mieście
różnoraki? Za nami szlachta,
kupiectwo, bogatsze rzemiosła, a
wiele z pospólstwa za Chmielem.
Trzeba by się bić na wałach i
wewnątrz murów szpiegów
pilnować. Myślę też, że skoro w
moich rękach obrona, to wzrośnie
zawziętość wroga. Ja i chorąży
Koniecpolski najwięcej im krwi
napsułem.
- Gdzie działa biją i żelazo
brzęczy, zawziętość zawsze, jak
to na wojnie. Ale to mnie boli i
napawa niepokojem, że wasza
miłość powątpiewa w obronę, i to
w chwili, gdy całe miasto wojsku
zaufawszy złożyło tyle skarbów.
Byle miesiąc wytrzymać, proszę
waszej miłości, bo tam w
Warszawie elekcję szykują. Jak
króla jegomości obiorą, to cała
Rzeczpospolita otrząśnie się z
nieszczęścia. Wtedy, da Bóg, i
ta wojna zagaśnie, przyjdzie
opamiętanie na jedną i na drugą
stronę. Jeszcze pora, by odżyły
mądre myśli króla Władysława i
przyszło do ugody...
Wiedział, że to najbardziej
ukłuje w uszy Wiśniowieckiego,
bo któż jak nie on z
Koniecpolskim, Zasławskim i
Potockim przeszkadzał mądrej
ugodzie i przywróceniu
przywilejów kozaczyźnie.
Toteż kniaź nie puścił tego
płazem, chociaż i teraz
odpowiedział z dużą
wstrzemięźliwością słowa:
- Wiem, że waszmość nie masz
tej zawziętości do hultajstwa,
ale tylko dlatego, że ich nie
znasz. Buduj im drogi i
kościoły, ucz człowieczeństwa, a
oni ci zawsze sztylet w plecy
wbiją. Ten motłoch można tylko
batem trzymać w ryzach, ale tego
nie chciał rozumieć król
nieboszczyk. Nie będziemy się
teraz o to wadzili, czyj zamysł
lepszy, króla czy
Wiśniowieckiego, bo nie na to
pora. Skoro już wojna, wojować
trzeba. A więc waszmość myślisz,
że miasto nieźle opatrzone, mury
i wały sposobne do obrony przed
szturmami?
- Bóg nam łaskaw, że orda
dotąd nie przyszła, więc tydzień
czasu było na wszelkie
przygotowania. Dlatego też
dziwią mnie obawy waszej
miłości.
Kniaź zaprzeczył gestem ręki.
- Każdy wódz musi mieć
wszystko na uwadze, więc stąd
pochodzą moje wątpliwości.
Dobrze, że mi je rozpędzasz ty
właśnie, człowiek i żołnierz
wielce doświadczony. W sztuce
oblegania i bronienia się w
twierdzach zdobyłeś przecież
sławę na całym świecie.
Teraz na odmianę sposępniał
Arciszewski.
- Com tam zarobił na sławę, to
tutaj co dnia tracę. W
haniebnych klęskach przyszło mi
uczestniczyć, a nie w
zwycięstwach. Gdy wasza miłość
mówił przed chwilą o wstydzie, i
ja się rumieniłem. Osiemdziesiąt
armat musiałem zostawić nad
Pilawką i teraz one, choć
zagwożdżone, w rękach
Chmielnickiego. Ale klnę się
Bogiem, że jeślibym miał w tym
mieście drugą taką hańbę znosić,
tego już nie wytrzymam. Gdyby
bowiem przed elekcją poszła
wieść po kraju, żeśmy jeszcze i
ten gród oddali, zginie nie
tylko nasz honor, ale całej
Rzeczypospolitej.
Jak mówił, tak i myślał w tej
chwili pan armatny. I dla niego
bunt Chmielnickiego był rebelią,
która uderzyła w dotychczasowe
prawa Rzeczypospolitej. Podobnie
jak ukochany przezeń król
Władysław, bolał nad tą z
nieprawości wynikłą wojną
pobratymczych ludów, ale
przecież i on był szlachcicem
związanym z dotychczasowym
porządkiem rzeczy. Widziałby
chętnie, czego tu dziś przed
Wiśniowieckim nie mógł
powiedzieć, ukrócenie władzy
magnatów, wzmocnienie
królewskiego majestatu i ulżenie
doli ciemiężonemu ludowi
ukraińskiemu, ale przecież ani
na chwilę przez głowę nie
przeszła mu myśl o jakiejś
powszechnej chłopskiej rebelii,
która by odmieniła.obraz całego
państwa.
Po słowach armatnego
pojaśniało kniaziowi w oczach.
- Dziękuję waszmości za te
gorące słowa i za chęć ku
obronie miasta tym zacniejszą,
że wielu ze starszyzny inaczej
szepcze mi do ucha. Z tak
dzielnym dowódcą łacniej mówić o
bolączkach, więc przystępuję
teraz do spraw pilnych, dla
których cię tutaj prosiłem.

Przysunął bliżej siebie mapę
ziem ruskich i zaczął:
- Dotąd myślałem, że herszt
band zaporoskich, nie wiedząc,
ile tu wojska, ominie Lwów i
ruszy na Zamość. Dziś zaś w
południe mój podjazd uchwycił
kilku szpiegów, co się tu od
Glinian mieli ku Lwowu i ci na
mękach wiele wyznali. Nie
powinienem tego rozgłaszać,
tobie jednak powiem... Byli to
chłopi z moich wsi pod Łubniami,
po polsku mówiący, bo, jak
wiesz, wielu z Korony ku ziemiom
wschodnim uciekało, smakując w
większej wolności. Takich
właśnie Chmiel używa na zwiady.
Sam wziąłem ich na spytki, więc
ze strachu przed obliczem
pańskim nawet bez mąk prawdę
zeznawali. Wiadomości pewne, bo
jeden z nich, chłop stary, ma
syna swojego za watażkę u
Krzywonosa i od niego wiele
słyszał. Otóż Chmielnicki
wyznaczył jutrzejszy ranek na
podejście ku miastu...
- A orda jest przy zaporoskim
hetmanie?
- Jest Tohaj-bej, ale on się
nie będzie kwapił do pierwszych
szturmów. Przedtem idzie czerń
ogromna, mówią, że sto tysięcy.
Regularne pułki kozackie podejdą
pod Lwów koło południa. Mówił i
to ów stary buntownik, że
Chmielnicki zawziął się na
miasto, dowiedziawszy się od
szpiegów, że mnie dano buławę i
że w mieście siedzę.
- Wielką ma nienawiść do
waszej książęcej mości, to
pewna.
- No, tak - bąknął
Wiśniowiecki, nie wyjawiając w
pełni swojej myśli. Gdyby mu
przyszło prawdę wyznać,
dowiedziałby się odeń pan
armatny, że wojewoda ruski, dziś
tak rozwścieczony na
Chmielnickiego, nie zawsze miał
ku niemu tę zatwardziałość w
sercu. Póki Chmielnicki na
początku rebelii nastawał
głównie na wojska koronne,
Jarema umiał sobie pozyskać
zbuntowanego hetmana, a nawet
wymógł na nim, że włości
książęcych oszczędzał i zgodnie
z wolą Wiśniowieckiego chronił
głowy Żydów z miasteczek i wsi
książęcych lub odstawiał ich
kniaziowi pod eskortą. Tymi
fortelami wyprowadził wtedy w
pole kniazia, a dziś, gdy urósł
w siłę, kpił nie tylko z
Wiśniowieckiego, ale z całej
potęgi Rzeczypospolitej.
- No, tak - powtórzył teraz
Jeremiasz - zawistna i
przebiegła to sztuka, ale go w
dyby wezmę i sprawiedliwość
wymierzę.
- Skoro wasza miłość mówi, że
orda stanie jutro wokół Lwowa,
to chwila ostatnia, by
powiadomić starszyznę miejską i
wszystkie wały obsadzić zbrojnym
ludem.
- Tak myślisz? Ja jestem
innego zdania. Strachu już się
dość najedli, więc lepiej nie
robić zawczasu gwałtu. Pilnuj mi
dziś w nocy wraz z piechotą
Adersa murów i przedmieść, by
nie nalazło szpiegów spod
Glinian. Na mury zachodnie i na
Bramę Krakowską moje wojsko
będzie mieć całkowite baczenie.
Miasto niech śpi spokojnie i
niech wytchnie, bo lud bardzo
umęczony, a na jutro mu sił
potrzeba. To wszystko, co miałem
do waszmości. Bogiem a prawdą
dwóch nas tylko w tym mieście,
co mogą dowodzić nieszczęsną
obroną.
Słysząc słowa uznania z ust
pysznego księcia pokłonił się
Arciszewski, myśląc w duchu:
"Nie ten to książę, co dawniej.
Nieszczęście pychę mu odjęło i,
co prawego w charakterze, na jaw
teraz wychodzi."
- Dziękuję za dobre słowa,
mości hetmanie!
Wiśniowiecki rozłożył ramiona.
- Mówisz do mnie: "hetmanie"?
A dotąd skąpiłeś mi tego tytułu,
com go wziął jedynie jako karę
za moje grzechy.
- Tak mówię bez pochlebstwa,
widząc, że wasza miłość przejęty
troską o miłą ojczyznę i że
gotów ją osłonić własnymi
piersiami.
- Nie wiem, czy to się uda w
tych murach... - napomknął
bezbarwnie Wiśniowiecki.
Przez mgnienie oka zdawało się
Krzysztofowi, że kniaź jest
gotów do jakiegoś wyznania, ale
zawiódł się. Wiśniowiecki uciął
nagle rozmowę. Przeszedł się po
komnacie już zapadającej w
półmrok i znów stanął przed
oknem.
- Dzwonów już nie słychać -
szepnął z ulgą. Odwrócił się i
jakby sobie coś przypomniawszy
powiedział: - Mówiłeś tu kiedyś
o tym, że ci pieniędzy
niedostaje. Dałem dziś ordynans
do kasy, by ci wydano tysiąc
talarów. Kiedyś to z kwarty
wrócisz.
- Dziękuję za to, mości
hetmanie!
- Puszkarzy zaś u mnie żadnych
nie ma, więc musisz sobie radzić
swoimi ludźmi. Idźże z Bogiem,
pamiętając, że od jutra sporo
dla ciebie roboty.
- Z Bogiem! - pokłonił się
Arciszewski.
Książę jeszcze we drzwiach go
zatrzymał:
- Miasta mi nie budź! Może
jaki komunik puszczę nocą za
mury, by przepatrzyć, czy i w
stronę Zamościa nie podciągają
Kozacy. Niechże się żołnierze
nie dziwią jakiemu ruchowi i nie
mącą pokoju.
- Tak będzie, jak wasza miłość
rozkazuje.
Rozdział V
Noc, która tego dnia okryła
miasto, była chmurna i
bezgwieździsta. Poginęły w
ciemnościach dachy domostw,
szczyty kościołów. Nawet wieża
cerkwi Św. Jura każdej nocy
widoczna z murów utonęła w
czarnych czeluściach.
Piotr jak i inni siedzący przy
ognisku żołnierze nadaremnie
wysilali oczy, by dostrzec
wysoki szczyt wieży lub bodaj
zarysy domów halickiego
przedmieścia.
- Takiej ciemnicy przez cały
tydzień nie było - powiedział
Sebastian.
- Jesień idzie, ciemnota
nocami coraz tęższa.
- I ziąb też - dodał puszkarz
Strójwąs.
Sebastian dorzucił polan do
ogniska i zaczęło teraz raźniej
pryskać. Suche drzewo
trzeszczało, jakby strzelał z
biczyska.
- Dobrze, żeś naniósł drzewa,
bo noc długa. Przy ogniu zawsze
weselej.
Każdy to wiedział. Buzujący
ogień to serdeczny przyjaciel
żołnierza. Raz służy jego
wesołości, towarzyszy w hulatyce
czy gawędzie, kiedy indziej każe
się w samotności wpatrywać w
siebie i dumać. Piotr patrzył w
czerwony, za podmuchem wiatru
oślepiający jak złoto ogień i
myśli jego, podobnie jak
płomień, raz wzniecały się, raz
uciszały.
Wszystko, co dotąd przeżył na
pierwszej wyprawie wojennej,
przeczyło dawnym nadziejom.
Jakże inaczej marzył o
przyszłości, choćby wtedy, gdy
wespół z panem armatnym stał tuż
za majestatem na polu ćwiczebnym
w lasach nadwiślańskich. Inny
świat roztaczał mu się w
wyobraźni, gdy słyszał rubaszny
głos Władysława IV klepiącego po
ramieniu puszkarzy strzelających
celnie w dalekie szopy.
Przypomniały mu się nawet słowa
króla, dobrze wbite w pamięć.
"Każdego, kto tak będzie
strzelał w tureckie szańce,
zrobię oberszterem."
Gorące były ongiś jego
nadzieje, gdy z rozkazu
armatnego doglądał w arsenale
transportów nowego sprzętu, gdy
wraz z nim zachwycał się
wystrzałami z moździerzy czy
widokiem nowych falkonetów lub
gdy w porcie wiślanym odbierał
mostołodzie nadesłane z Torunia.
Młody człowiek, wszedłszy od
dwóch lat w wir pracy i bujne
życie Warszawy, był wtedy
olśniony wszystkim, co go
otaczało. Gdy jeszcze wszedł w
dom Timy i zbliżył się do
ubóstwianej dziewczyny, wydawało
mu się, że cały świat stoi przed
nim otworem. Marzyło mu się, że
u boku Arciszewskiego, o którego
prawości i talentach słusznie
opowiadała cuda pani mateńka,
zdobędzie chwałę i stanowisko.
Służba rycerska była, jeśli nie
jedynym, to jednak najbardziej
powszechnym zawodem, w którym
mógł się wybić młody człowiek.
Dawała nadzieje przyszłych
zaszczytów, awansów i dorobku za
zasługi wojenne. Była jeszcze i
klamka pańska, ale do niej
nadawał się raczej układny
krewniak Opackiego, Marcin
Dębski. "Taki - myślał teraz
Piotr - siedzi sobie w tej
chwili w kancelarii
Ossolińskiego jak u Pana Boga za
piecem i mimo wojny i klęski
dalej idzie w górę."
Piotr uważał się za
przeciętnego, ale prawego
szlachcica. Wychowano go w
szacunku dla oręża jako jedynego
narzędzia, które przystoi brać
do ręki człowiekowi
"urodzonemu". Ojciec, który na
starsze lata zamienił się w
opoja, zawsze szczycił się przed
jedynakiem swoją dawną
żołnierką, najbardziej chwaląc
się wyprawą pod Kircholm i
Chocim. To samo słyszał Piotr od
matki, dla której przykładem
rycerskiej kariery był znowu
Krzysztof Arciszewski. O nim to
mówiła synowi, że z ubóstwa
wyszedłszy doszedł do wielkiej
chwały, niczym się w życiu nie
posługując, jeno cnotą rycerską.
Ojczyznę Piotr kochał, ale
nigdy nie mówił z obłudą, że ją
nade wszystko miłuje. Marzył o
jej wielkości i cierpiał nad jej
nieszczęściem, ale zawsze była w
tym uczuciu część jego osobistej
sprawy. W zwycięstwach
Rzeczypospolitej upatrywał swoje
nadzieje, w jej klęskach swój
upadek.
"Jakże tedy - myślał zadumany
nad ogniskiem - będzie teraz
wyglądało moje życie, gdy tyle
nieszczęścia i hańby wkoło. Kim
i ja będę, jeśli nie pohańbionym
żołnierzem, gdy powrócimy z tej
wyprawy. Czy możliwe jest, by po
strasznej klęsce piławieckiej
Bóg zesłał nam wielkie
zwycięstwo?"
Na dodatek gnębiła go co dzień
coraz mocniejsza tęsknota za
Anielą. Trzy miesiące jej nie
widział i tylko w myślach doń
przychodziła jeszcze
powabniejsza, niż gdyby
oblicznie się pojawiła. Tęsknił
tym bardziej, że za nic mu była
jakakolwiek żołnierska swawola
czy miłostka, którymi nie
gardzili jego towarzysze, łatwi
do rozgrzeszania się z
wszystkiego. Nie potępiał ich,
ale unikał hulaszczych kompanii,
towarzystwa lekkich kobiet,
jakie się przecież przewijały
niedawno przez obóz pod
Konstantynowem czy Piławcami.
Nawet i teraz wśród wojennego
rozprzężenia w mieście nietrudno
było przyhołubić frywolną i
łatwą mieszczkę.
Gdzieżby o czymś podobnym
pomyślał! Bronił się przed taką
pokusą i w chwilach słabości
przywoływał na pomoc obraz
ukochanej kobiety. Jej
wspomnienie dawało mu moc,
radość i poczucie dumy, że
prowadząc wstrzemięźliwy żywot
zasługuje sobie na jeszcze
większą miłość dziewczyny. Dla
niej żył, o niej myślał, każdego
dnia nasycał swoje serce jeszcze
głębszym i jeszcze bardziej
czystym uczuciem.
Teraz, po nieszczęsnym
odwrocie spod Piławiec,
nierzadko przychodziły na niego
zwątpienia.
"Co będzie, jeśli ta wojna, co
miała być jednym bojem
skończona, przeciągnie się na
długie miesiące? Przecież tam w
Warszawie mimo naszych
niepowodzeń życie wre nadal
huczne i bogate zwłaszcza teraz
gdy już zjeżdża szlachta na
elekcję i każda kobieta
wystawiona jest na pokusę. Kocha
mnie, to wiem na pewno, ale czy
myśli o mnie tak nieodmiennie i
gorąco jak ja o niej w tej
nieszczęsnej opresji?"
To znów cierpiał nad tym, że
od tak długiego czasu nie ma
żadnej z Warszawy wiadomości.
Gdy głownie rozpalały się do
rażącej bieli i kłąb dymu miotał
się ponad głowami sennych
żołnierzy, w głowie Piotra
rodziły się jaśniejsze myśli.
"Źle ją sądzę, niegodna takich
powątpiewań. Jakże może być
stamtąd wiadomość, gdy my
cięgiem w ucieczce i w
poniewierce. Tam nawet nie
wiedzą, gdzie jesteśmy i czy w
ogóle żyjemy. Krzywdę jej wielką
robię tak posądzając, o nikim
ona nie myśli, tylko o mnie,
inaczej Bóg byłby
niesprawiedliwy."
Taka myśl wiodła za sobą
błogi, kojący spokój i wtedy
Piotr widział wszystko na
różowo.
"Nie przyjadę z wielką chwałą
ani z łupami i zdobyczami
tureckimi, ale niech tylko pokój
nastanie, spełnią się moje
nadzieje. Nie z wojną mam się
żenić, tylko z Anielką. Świat
przed młodym otworzysty. A jak
nowego króla wybiorą, byleby był
wojenny, to na nowo ocknie się
cała ojczyzna i moje szczęście
przy jej szczęściu się ogrzeje."
W tej chwili poczuł na
ramieniu czyjąś rękę. "Mitwenz
czy kapitan Aders?" - pomyślał.
- Drzemiesz?
Poderwał się z miejsca
poznawszy głos pana armatnego.
Ocknęli się także inni żołnierze
siedzący przy ognisku i każdy
zrywał się do żołnierskiej
postawy.
- Nie drzemię, wasza miłość.
Tylko taka cichość i ciemnica
wokoło, że różne myśli nachodzą.
- Wiem, o czym myślisz. I wy
też siedzicie tu jak na stypie.
- Czuwamy, mości generale!
Straże przy działach ustawione,
my zaś przy ogniu się grzejem,
bo ziąb idzie.
- Gawędą macie się zabawiać, a
nie milczeć, bo was sen opadnie.
Czy ta głuchota za murami taka
sama teraz, jak była z wieczora?
- Właśnie - powiedział Piotr -
takiej cichości nigdy dotąd nie
było. Zawsze nocą ciągnęły wozy
od Glinian, dziś jakby makiem
posiał. Może już w okolicy
Chmielnicki?
Krzysztof nie zaprzeczył.
Jasne było, że czaty Chmiela
otoczyły szlak gliniański i nikt
się stamtąd nie przedrze ku
miastu.
- Skoro ziąb, to gorzałki
trochę dostaniecie, byście nosów
nie spuszczali ku ogniowi. O
Chmielnickim mi cięgiem nie
myśleć, bo tu nie Piławce. Wały
są potężne, wojsko liczne ku
obronie. Jednego możecie być
pewni, że stąd krokiem się nie
ruszę, choćby nie wiem jaka
nawała przyszła.
- My z tobą, panie armatny,
jak pod Piławcami.
Tymczasem Krzysztof wziął pod
ramię Piotra i szedł z nim po
świeżo sypanym wale ku dalszym
stanowiskom.
- Tęsknota cię żre, widzę to
od kilku dni.
- Nie byłaby tak wielka,
proszę waszej miłości, gdybyśmy
żyli w radości, a nie w
nieszczęściu.
- Wojna zawsze nieszczęście,
choćby i chwała przy niej była.
Prawdziwego szczęścia w wojnie
nie znajdziesz.
Trochę zaskoczyły Piotra te
słowa, padające z ust człowieka,
który całe życie poświęcił
wojowaniu. Nie wyraził jednak
swego zdziwienia żadnym słowem.
- Choć stary jestem i siwy,
ale wiem, co to tęsknota. To ci
jednak powiem, że mieć w sobie
takie uczucie, to wielkie
szczęście. Ale zaraz ci ulżę, bo
jak do tego drugiego ognia
podejdziemy, będziesz miał dużą
radość i ukojenie...
- Jakże, wasza miłość... -
szepnął Piotr i wszystka krew
uciekła mu z twarzy, bo nagła
nadzieja wtargnęła do serca.
- Przyszły pisma z Warszawy i
do ciebie jest też kartelusz od
pana Timy.
- Co za szczęście, wasza
miłość! Bóg łaskaw dla mnie.
Za chwilę stali u ogniska.
Piotr rozkładał drżącymi rękami
list i przebiegał oczyma pismo.
Papier raz płonął czerwonym
odblaskiem ognia, raz pokrywał
się szarym dymem.
Armatny patrzył w rozpalone
oczy żołnierza i cieszyło go
łaknienie, z jakim wchłaniał
treść listu. Krzysztof doznawał
jednocześnie dziwnego uczucia,
jakby to on stał teraz nie tu na
murach Lwowa, ale na szańcach
artyleryjskich pod Mitawą, kiedy
tak samo biło mu serce, jak
teraz synowi panny Sucheckiej.
Piotr już przeczytał pismo,
ale nietrudno było zauważyć, że
po raz wtóry biegną jego oczy od
początku do końca listu.
- No i co tam piszą?
- Wasza miłość, pomieszanie
wielkie w Warszawie, niezwykłe
niepokoje.
- Nie o to pytam. Co się
dzieje w Warszawie, to i ja
wiem, bo nie tylko do ciebie
przyszły pisma.
Piotr schylił głowę i
powiedział z chłopięcą
skromnością:
- Tak tam do mnie tęsknią, jak
i ja do nich...
- A widzisz, jakże by mogło
być inaczej. Rozłąka wzmaga, a
nie dławi uczucie. Teraz mi
opowiadaj, co piszą o Warszawie.
Piotr zaczął się zwierzać z
treści listu, w którym nie tylko
było o lęku, z jakim Aniela i
rodzice myślą o jego osobie.
Cała stolica żyła w niezwykłym
podnieceniu, turbując się o dwie
sprawy - o los wojny na Ukrainie
i o elekcję nowego króla.
Napłynęło ludzi mnóstwo, bo
nawet bogatsza szlachta z
województwa ruskiego i
wołyńskiego ominąwszy Lwów
zjechała z wozami do stolicy.
Ruch był tym większy, że
poniektórzy mieszczanie, mimo
zakazu prymasa i eks-kanclerza
wywozili zawczasu bogactwa ku
Gdańskowi i miastom pruskim.
Było w liście, o czym zresztą
obszerniej pisał pan Tima, i o
kandydatach na królewski stolec.
- Nikt nie wie - mówił Piotr
ochłonąwszy z pierwszej radości
- po czyjej stronie przewaga,
czy za królewiczem Karolem, czy
Kazimierzem. Już się szlachta
zawczasu wodzi za łby, niektórzy
przegadują nawet o Rakoczym.
- To widzę, twoja nadobna bawi
się w politykę. Rzadki to
przymiot u białogłowy, a ty,
widzę, wolałbyś zamiast takich
informacji same wzdychania.
- Pół listu nie od niej, ale
od pana Timy.
- Tak mi mów, bo pomyślę, że
kanclerza będziesz miał w domu,
a nie niewiastę do płodzenia
potomstwa.
Na dworze jakby jaśniało.
Ciemności rzedły i zaczęła się
rysować na niebie cerkiew Św.
Jura. Jednocześnie daleki
nieboskłon z lekka różowiał.
Dostrzegł tę zmianę na niebie
pan armatny.
- Czyżby świt nadchodził?
Chyba niedaleko po północy.
W tej chwili odezwał się z
boku tętent kopyt końskich.
- |Wer |da? - krzyknęła warta.
- Hej tam, nie wiecie, gdzie
pan armatny?
- Pan armatny tu niedaleko,
przy ogniu. Bywaj ku nam!
Przybywającym był kapitan
Aders. Zarył koniem tuż przed
Krzysztofem i mówił:
- Wasza miłość, nie wiemy, co
się dzieje. Wojsko z Bramy
Krakowskiej wychodzi.
- Jazda?
- Nie inaczej, dragoni.
- Nie rób, oberszterze, krzyku
bez potrzeby. Komunik wyjeżdża
za mury. Mówił pan Wiśniowiecki,
że lekki podjazd wyśle po nocy.
Sporo wojska?
- Z wałów nie widać, bo na
przedmieściach pogasili ogniska.
- Pogasili? - zadziwił się
Arciszewski. - Któraż to
godzina?
- Pierwsza po północy, mości
generale.
Krzysztof rzucił baczniejszym
okiem poza mury cerkwi Św. Jura.
Czarne niebo jeszcze bardziej
zróżowiało. Nad linią, gdzie się
powinno schodzić niebo z
niewidoczną jeszcze ziemią,
drgało powietrze, nabrzmiałe
sinokrwawą barwą.
- To nie świt - krzyknął
Opacki. - Gorze tam, mości
generale!
Wszyscy skierowali oczy ku
dalekiemu niebu.
- To łuna - zaczęli szeptać
żołnierze. - Orda idzie w ogniu!
Arciszewski też nie miał
wątpliwości. Poprawił pasa,
chrząknął jakby przeczyszczając
gardło.
- Lepsze to - powiedział - niż
nękające czekanie po nocach.
Niech się zacznie według Bożej
woli. Ty, Opacki, wespół z panem
Adersem skoczysz mi na dół w
ulicę, bo tam łuny nie widać,
więc trzeba co szybciej
powiadomić hetmana.
Podano Piotrowi konia i już
jechał we dwójkę z Adersem ku
miastu. Wpadli w śpiące ulice i
niebawem stukot kopyt ich koni
dzwonił wśród kamienic,
zbliżając się do pałacu
arcybiskupiego.
Nie dotarli jednak do kwatery
kniazia, bo w poprzek ulicy
rozstawiony był kordon
żołnierzy.
- Dokąd, waszmościowie?
- Do kniazia od pana
armatnego.
- Nie wolno - wstrzymał ich
bezceremonialnie otyły
szlachcic, dowodzący strażą. Po
głosie, bo twarzy nie można było
dostrzec, Piotr rozeznał
Przyłułeckiego, poznanego
jeszcze w karczmie pod Lublinem.
- Puszczaj waszmość, na miły
Bóg!
- Nie wolno.
- Już mi drugi raz włazisz w
ślepia, ale dalibóg, nie
chciałbym żadnej zwady, gdy czas
tak nieszczęsny. Puszczajże, z
rozkazu armatnego jedziemy -
napierał koniem na kordon.
- Stój, bo na szpadę nabiję.
Rozkaz hetmana ważniejszy niż
armatnego.
- Sprawa nagła, puszczaj do
hetmana albo melduj!
Żołnierze stojący za
Przyłułeckim już nastawiali
muszkiety. Posłyszawszy rzegot
broni szlachcic odwrócił się ku
kordonowi.
- Cóż wy, psiekrwie jedne?
Mówiłem nie ruszać muszkietów,
strzelać zakazano.
Trochę wyprowadzony z
niedawnej pewności siebie,
powiedział pojednawczym głosem:
- Kniazia nie ma w pałacu,
więc i tak zbytecznie panowie na
mnie nastajecie.
- A gdzież kniaź?
- Pewnie u Bramy Krakowskiej
dopatruje komunika, ale nie
radzę tam jechać.
- Dlaczego?
- Dajże mi, waszmość, święty
spokój i strać się z oczu.
Nie wdawali się już w dalszą
rozmowę i ruszyli ku Bramie
Krakowskiej.
- Widziałeś waćpan, co się
dzieje? - mówił po drodze Aders.
- Pusto tam koło pałacu, jakbyś
wymiótł.
- Nie daj Boże nowego
nieszczęścia - szepnął Piotr
pełen złego przeczucia.
Gdy dobiegli końmi w pobliże
bramy, znów zatrzymała ich
warta. Tu było widniej. U
zwodzonego mostu palono głownie,
by oświetlić drogę jeźdźcom.
Ku niepomiernemu zdumieniu
obaj wysłannicy armatnego
zobaczyli, że wszystkie konie
wychodzące za mury mają kopyta
owinięte szmatami i że szeregi
jazdy przeciskają się ku bramie
w pośpiechu i w jakimś utajeniu.
Każdy trzymał szablę czy
muszkiet w powietrzu, by nie
było słychać żadnego szczęku.
Przejazdu u bramy pilnował
kapitan dragonii Cichocki,
którego poznał Piotr jeszcze pod
Piławcami. Podjechał więc ku
niemu koniem i zapytał:
- Na rany Jezusa, mówże
waszmość, co się tu dzieje?
- Cicho waszmość, jeśli ci
życie miłe. Każdego z obcych mam
rozkaz zatrzymać, by nie robił
paniki i nie utrudniał wymarszu.
Po tych słowach odstąpił
koniem nieco dalej od żołnierzy
i powiedział poufałym głosem:
- Umykajcie stąd jak
najprędzej, bo gardłem za was
przypłacę. Kniaź hetman, choć z
wielką boleścią, uradził wyjść z
wojskiem ku Zamościu. Stamtąd
przyjdzie ku miastu z odsieczą,
jak tylko posiłki z Prus
nadejdą.
- Święty Boże! - szepnął
Opacki.
Kapitan Aders, choć poufale
doń mówiono, nie wytrzymał,
krzyknął oburzony:
- Nie ku odsieczy mu pilno,
ale do księżnej Gryzeldy. Nowa
hańba i zdrada!
- Zdrada, Jezusie Nazareński!
- jęknął Piotr.
- Hańba wam, tchórze i
wywłoki, pachołki książęcej
mości! - krzyknął rozwścieczony
Aders.
- Kto tam? Jak śmiecie nas
obrażać? - zaczął się tumult w
jadących szeregach. Ten i ów
ściągnął konia i zakotłowało się
w gardle bramy.
Ale Cichocki umiał się znaleźć
w takiej chwili. Wyszarpnął
pistolet zza pasa i krzyknął w
stronę łamiących szyki:
- Spokój! Do szeregów! Rozkaz
w cichości wychodzić. Ja za
porządek odpowiadam i w razie
potrzeby rozprawię się, z kim
należy. A waszmościowie w tej
chwili z moich oczu, bo
zaaresztuję.
Opacki i Aders wykręcili z
nagła konie i rzucili się kłusem
w ulice miasta. Gdy zbliżali się
ku wałom, by jak najprędzej
zanieść panu armatnemu tragiczną
wiadomość, zarys wieży Św. Jura
stężał i poczerniał. Za nim szła
w górę krwawa łuna.

Rozdział VI
Gdy o świcie gruchnęła wieść o
ucieczce Wiśniowieckiego z całym
zaciągniętym niedawno wojskiem,
z wszystkimi zebranymi na obronę
kosztownościami i gotowizną,
spadła na miasto bezgraniczna
trwoga. Jedni uciekali w
popłochu za Bramę Krakowską,
inni w nieprzytomnym chaosie
biegali po mieście siejąc
powszechny lament. Sypały się
przekleństwa na Wiśniowieckiego,
na Ostroroga, Radziejowskiego i
Wurzla, bo żaden z nich w
grodzie nie pozostał. Ulice
miasta zdały się być teraz
korytarzami nadeptanego
mrowiska, w którym oszaleli
ludzie biegali nieprzytomnie w
różnych kierunkach bez ładu i
składu.
Gdy bardziej płochliwych
ogarniał strach, ludzie
trzeźwiejszego usposobienia
popadali we wściekłość. Na
każdej ulicy wrzało od krzyków.
- Zdrajca Wiśniowiecki!
Złodziej i oszust!
- Na pohybel kniaziowi!
- Zrabowali miasto i uciekli.
Hańba im!
- Przysięgali przed ołtarzem u
Franciszkanów, że obronią
miasto, a złupiwszy je niecnie
opuścili.
- Hańba wydrwigroszom!
Dzwony biły od rana i nawy
wszystkich kościołów napełniały
się płaczącą ciżbą. Zrozpaczone
kobiety porywały dzieci z łóżek
i biegły z nimi do kościołów i
cerkwi, by nie widzieć
straszliwej łuny za miastem, nie
słyszeć mrożących krew w żyłach
okrzyków, jakie wznosiły się pod
ratuszem i pod pałacem
arcybiskupim. Jeszcze większy
zamęt wybuchł na przedmieściach,
gdzie mieszkało kilka tysięcy
pospólstwa i sporo
zasobniejszych kupców, Żydów i
Ormian. Jedni rwali się teraz ku
murom miasta, nacierali na
natłoczone bramy, na furtę
Jezuicką i Bosacką tuż obok
cerkwi wołoskiej, inni -
zwłaszcza lud ruski - krył się w
cerkwi Św. Jura lub umykał
zawczasu ku gliniańskiej drodze,
by oddać się pod opiekę wojsk
kozackich.
Burmistrz miasta Groswajer,
jeszcze przed świtem zbudzony
przez pana armatnego, zwołał do
siebie kilku ze starszyzny
miejskiej i radzono nad
tragicznym położeniem miasta.
Zrazu dostało się i jemu od
rajców zawiedzionych ucieczką
załogi.
- Jakże to mogło być - mówili
- by nawet burmistrz nie
wiedział o planowanej ucieczce.
- Wyprowadziliśmy w pole
mieszkańców, pierwsi spiesząc z
ofiarami na obronę. Szczycimy
się tym, że zmysł mamy do
obracania pieniądzem, a
tymczasem okpiono nas jak
naiwnych młodzieniaszków. Głupi
z nas ojcowie miasta, skoro
osiemkroć sto tysięcy złotych na
wiatr wyrzuciliśmy. Więc pytamy
burmistrza, jakże to mogło być,
by bramy bez jego wiedzy
otworzono?
Groswajer słuchał i nie
obrażał się. Wszystko, co
mówili, było prawdą, bo i jego
gryzły te same wyrzuty.
Łatwowierne było miasto, ufające
w książęcy honor. Powtórzyła się
stara prawda, której każdy
kupiec hołdował, że kto
lekkomyślnie i na honor daje
pieniądze, ten z torbami przez
życie pójdzie.
Słuchał wszystkiego z
cierpliwością, schylał głowę pod
naporem skruchy i żalów,
niekiedy tylko rzucając krótkie
zdanie:
- Pachołków u bramy
przekupiono. Tych zaś ze straży
miejskiej, co się spostrzegli,
że to ucieczka, i chcieli biec
do ratusza, wszystkich siłą
zatrzymano. Pierwsi spostrzegli
się żołnierze pana armatnego,
ale już wtedy za późno było
działać. Zresztą, cóż byśmy
zdziałali?
- Jeden tedy pan armatny
godzien naszego zaufania. Jemu
jednemu i jego żołnierzom
chwała. On i spod Piławiec z
honorem wyszedł.
Arciszewski, który słuchał
tego wszystkiego, mając u boku
kapitana Adersa, poruszył się
teraz na ławie.
- Karcicie pana burmistrza i
sami siebie, choć nie macie
winy. Wina jedynie przy kniaziu,
który i mnie wczoraj wieczorem
wyprowadził w pole.
Opowiedziawszy rozmowę z
księciem ciągnął dalej:
- Niech go za to Bóg sądzi.
Jeśli prawda, że zamyśla o
odsieczy, to może i z tego
nieszczęścia będzie później
pociecha. Sławetni mężowie, nie
pora teraz wadzić się i
rozdzierać szaty. Co prędzej
trzeba nam na wały, przy stole
nikt miasta nie obroni. Mamy
trochę artylerii, sto
pięćdziesiąt dzielnej piechoty
niemieckiej pod kapitanem
Adersem, coś niecoś załogi na
Zamku Wysokim i chyba piętnaście
setek zbrojnych mieszczan. Mało
to, bo wielkie ordy tu nadejdą.
Przedmieściom nie damy ochrony,
bo rozleźlibyśmy się niewidoczni
jak muchy na jesieni, ale w
murach możemy się bronić. Od
wschodu strzeże nas rzeka
Pełtew, fosy też jako tako
oporządzone, dwa zaś pierścienie
murów niełatwe do zdobycia. Na
owych kilkunastu naszych
basztach też będą sobie zęby
łamać.
- Żywności brak, bo i spyżę
uprowadziło wojsko kniaziowe.
- To pewna, że bez odsieczy
długo nie wytrzymamy, ale może
się opamiętają regimentarze pod
Zamościem i przyślą posiłki. Nie
traćcież ducha, asanowie, bo
jeszcze i to możliwe, że hetman
zaporoski będzie oszczędzał
miasto, w którym tyle ludzi
prawosławnej wiary. Nie jest też
wykluczone, że dowiedziawszy
się, gdzie kniaź Wiśniowiecki,
ominie nas i pójdzie za nim pod
Zamość.
W tym była najwalniejsza
pociecha, zwłaszcza że mimo łuny
na niebie nie pojawiły się dotąd
pod miastem poczty kozackie ni
tatarskie.
Otucha wróciła w ojców miasta
i zaczęto wołać:
- Brońmy się sami, skoro nas
opuszczono. Pan armatny nam
wodzem!
- Pan Arciszewski! Pan
Arciszewski! - wołano.
Krzysztof, niechciwy pochwał i
zaszczytów, oponował:
- Lud miejski lepiej posłucha
swoich rajców. Widzę, jakim
szacunkiem w mieście cieszy się
sławetny Groswajer, na którego
tutaj przed chwilą następowano.
Burmistrz niech dowodzi obroną,
a ja będę go radą wspomagał.
Cały dzień upłynął na
gorączkowych przygotowaniach.
Wzmocniono załogi baszt,
wyprowadzono na wały całą
piechotę miejską. Stanęły na
szańcach miejskich cztery pułki
strzelców, za nimi przygodni
obrońcy miasta z kosami i
oszczepami.
Arciszewski z piechotą
niemiecką Adersa czuwał na
dawnych swoich stanowiskach.
Stąd rozpościerał się widok na
przedmieścia, na setki domostw i
ogrodów, jeszcze pełnych zieleni
i dostałego listowia na
drzewach. Widać było z tego
miejsca Łysą i Lwią Górę i szlak
na przedpolu miasta, skąd
spodziewano się nadejścia wojsk
Chmielnickiego. Jak dotąd jednak
nie pojawił się pod miastem
żaden czambuł.
Dopiero tuż po zachodzie
słońca ukazała się na dalekich
polach konna rota. Pędziła ku
miastu nie od strony Glinian,
ale z północnego zachodu, drogą
od Żółkwi.
Ludzie na wałach mrużyli oczy,
wyrostki miejskie wspinały się
na drzewa, by rozpoznać wojsko,
ale zachód słońca osłabił nawet
najsilniejsze oko.
Naraz ze szczytu któregoś dębu
rozległ się radosny okrzyk :
- To dragonia kniazia
Wiśniowieckiego! Widzę proporce,
wojsko wraca do miasta!
Ogólna radość, jaka powstała
po tym okrzyku, nie trwała
długo. W mury Lwowa weszła
nieduża chorągiew złożona z
pięćdziesięciu dragonów.
Prowadził ją rotmistrz Cichocki,
który ledwie wszedł w miasto,
dopytywał się o armatnego.
Za chwilę zlany potem
zeskoczył ze spienionego konia i
zdawał pospiesznie raport przed
Arciszewskim i starszyzną
miejską:
- Mości panie armatny, książę
hetman oddaje pod rozkazy waszej
miłości tę oto chorągiew
dragońską, złożoną z
pięćdziesięciu ludzi.
- Liczba zaiste wielka -
uśmiechnął się Arciszewski. -
Pół setki zamiast czterech
tysięcy uzbrojonych za pieniądze
miejskie.
Nie odmówił sobie złośliwej
uwagi także burmistrz Groswajer:
- Skorośmy ponad milion
złotych dali hetmanowi, to każdy
z tych żołnierzy nader cenny,
kosztuje nas po dwadzieścia
tysięcy. Okazało się, że kniaź
Wiśniowiecki lepszy kupiec niż
my, mieszczanie.
Rotmistrz poczerwieniał na
twarzy.
- Serce się ściska, gdy trzeba
słuchać takich narzekań. Jeśli
tu jestem, to wiedzcież,
panowie, że nie z książęcego
rozkazania. Prosiłem kniazia, by
mnie właśnie wysłał z tym
żołnierstwem, bo Bóg świadkiem,
wstyd mi było uchodzić
bezpiecznie ku Zamościowi.
- Toteż, kochany rotmistrzu -
odparł Krzysztof - witamy cię i
twoich żołnierzy z całego serca.
Lepsza jedna chorągiew dzielna
niż czterdzieści bez ducha, jak
to było niedawno nad Pilawką.
- Dziękuję za te słowa. Kniaź
Wiśniowiecki i to kazał
powiedzieć waszej miłości, że
zdaje dowodzenie obroną na jego
rozum i głowę.
- Zdać dowództwo zawsze łatwo,
trudniej tu ostać i dowodzić.
- Jest też pismo, w którym
książę wyłożył swoją wolę i
zamiary.
- Dawajże je, waszmość.
Arciszewski, przywoławszy do
siebie Groswajera, wespół z nim
przebiegał oczyma pismo
książęce. Sumitował się kniaź,
że "nie masz łez takich, którymi
można by dosyć opłakać takie
|periculum miłej, a tak
nieszczęsnej ojczyzny i że w tak
nieszczęsnym zamieszaniu nic
innego nie ostawało, jak chronić
resztę wojsk przed zagładą.
Miawszy język, że Tatarowie już
na to podani są, by opanować
Lwów, wolał książę konserwować
wojsko, niżeli w mieście takim
się zawierać, w którym za długo
do obrony nie widział sposobu,
"nie mając piechocie żywności
ani opatrzonych murów i siła
innych uważając defektów".
"Zemknęliśmy tedy - pisał -
dragony przy mieście ostawiwszy,
ku Zamościu, abyśmy wziąwszy
subsydium oblężonemu Lwowu z tej
bliskości przednią odsiecz dać
mogli."
Były jeszcze w piśmie
pochwały, jakich nie skąpił
Arciszewskiemu za jego męstwo i
doświadczenie, którym ufając
kniaź oddawał mu dowództwo.
To i owo z listu na głos
czytano, by słyszeli oberszterzy
i rajcy. Burmistrzowi przypadł
szczególnie do serca ustęp
przekazujący dowództwo
Arciszewskiemu, więc powiedział:
- Choć nas hetman odbiegł,
woli jego dalej nam słuchać. Tak
chce kniaź, jak i myśmy dotąd
chcieli, by wodzem obrony Lwowa
był pan Krzysztof Arciszewski.
Jeszcze nie skończył, a już
wtórowały jego słowom radosne
okrzyki na cześć armatnego.
Rozjaśniła się pod wpływem tych
głosów twarz Cichockiego,
rozłożył ręce i powiedział:
- I ja szedłem tu w nadziei,
że będę pod dowództwem pana
armatnego.
Ale Arciszewski zaprzeczył
ruchem głowy.
- Skoro kniaź stąd uszedł,
niech nam rozkazów nie daje. Tak
będzie, jak rankiem uradzono za
obopólną zgodą wojska i miasta.
Burmistrz Groswajer dowodzi
obroną, bo to jego wojsko, a nie
kniaziowe, ja zaś dam swoją radę
i krew, by hańbę zmyć za tych,
co własne miasta łupią i gołe je
ostawiają.
Tak stanęło. Rozbiegli się
oficerowie i rajcowie, dragonia
zsiadła ze zdrożonych koni.
Arciszewski wziął Cichockiego na
bok i zagadnął:
- Pisze mi książę o
zamierzonej odsieczy i na głos
to czytałem, by słyszeli ojcowie
miasta i roznieśli otuchę po
mieście, ale powiedzże waszmość
szczerze, wierzysz ty w te
słowa?
Cichocki posmutniał.
- Otóż utrafiłeś, mości
generale, w sedno. Zwątpiłem w
tę odsiecz, co by honor
powróciła naszemu wojsku, i
dlatego wyprosiłem, by mnie tu
posłano. Po drodze wszędzie
mówią to samo, co owi chłopi
chwyceni na gliniańskim szlaku,
których zresztą książę
uprowadził ze Lwowa. Idzie na
miasto wielka nawała, dwieście
tysięcy wojska. Kozactwo i
chłopstwo pod czterdziestu
pułkownikami i orda Tohaj-beja.
Gdy to książę posłyszał, wpadł w
nową zgryzotę i myślę, że nawet
Zamościa nie będzie teraz
bronił. Pilniej mu zresztą na
elekcję niż na wojnę.
- Rozumiem. Teraz mu pilno na
elekcję, ale ciekaw jestem, jak
by na nią pojechał, pieniędzy ze
Lwowa nie ściągnąwszy. Gdy już
nadziany złotem, po dawnemu
pycha idzie do głowy,
Cichocki słuchał z goryczą,
ale jako karny żołnierz wzdragał
się dolewać oliwy do ognia, więc
tylko dodał:
- Źle jest w Rzeczypospolitej.
Gdy król pomarł, same
nieszczęścia w ojczyźnie.
- Gdyby żył, też by go
zgryzota dobiła. Wszystko
skotłowali i zmącili, żeby w
mętnej wodzie łatwiej ryby
łowić. Dajmy jednak pokój
biadaniom, trzeba wyjrzeć na
wały i zobaczyć, co się tam
dzieje.
Tego jednak dnia wieczorem,
jak i nadeszłej nocy nie
pojawiły się na przedpolu żadne
wrogie oddziały. Dopiero
nazajutrz, tuż po świcie,
wyłoniły się z mgieł od strony
Zboisk konne straże tatarskie.
Zrazu widziano je tylko przez
perspektywy z najwyższych wież
kościelnych, ale nie minęło dwa
pacierze, gdy każdy stojący na
wałach mógł gołym okiem dostrzec
pędzących jeźdźców.
- Tatarzy! - wołano. - Jaki
ogrom!
Mylono się. Tatarów wcale nie
było. Ukazywały się natomiast
setki i tysiące żołnierzy w
baranich kożuchach, białych
płóciennych płaszczach, to znów
jakoś cudacznie odzianych. Ten
miał kubrak obdarty na sobie, a
na głowie pańską czapę z
bogatymi piórami, tamten
błyszczał aksamitnym kontuszem i
srebrną karabelą u pasa, a zaś
na głowie miał chłopską
baranicę. Niekiedy u bogatego
rzędu końskiego widziało się
zwykły topór drwala, kiedy
indziej chłop siedzący oklep na
koniu bił go w brzuch srebrnymi
ostrogami, przypiętymi do
safianowych cholew.
- Chłopstwo ruskie, nie
Tatarzy! - wołano teraz na
murach. - Patrzcie, jak się pod
Piławcami odziali, niejeden po
pięć koni wlecze koło siebie.
Gdy to wojsko chłopskie
obiegało nieskładną ciżbą szlak
wiodący wkoło miasta, zaczęły z
dala napływać nowe oddziały,
jednolite i karne, na koniach
śmigłych, zaprawionych do wojny.
Te pułki kozackie, których już
nikt zliczyć nie potrafił,
obsadzały wszystkie wzgórza,
dogodne do ataku. Gdy już ciemna
rzeka koni i ludzi otoczyła
pierścieniem miasto i zdawało
się niemożliwe, by jeszcze
więcej wroga mogło napłynąć,
zaczerniły się na horyzoncie
czambuły tatarskie. Te szły w
błyskawicznym pośpiechu,
dopadały stóp Łysej i Lwiej
Góry, rozlewały się jak mrowie
na łąkach i ścierniskach,
wypełniały każdą lukę w
pierścieniu zaciskającym się
wokół miasta.
Strach padł na przedmieścia.
Od tygodnia słyszano o ogromnej
sile zbliżającego się wojska
nieprzyjacielskiego, ale
wyobraźnia ludzka była za słaba,
by przewidzieć taki ogrom walący
ze wszystkich stron na miasto.
Na szańcach przedmiejskich
niedługo bronili się lwowianie.
Wojsko Chmielnickiego nacierając
z furią rozwaliło ostrokoły,
zapory z bel i pniaków, z takim
trudem przez tyle dni budowane.
Błysnęło w powietrzu tysiące
siekier, łopat i rydli i jak
kruche słomki wylatywały w górę
skrzyżowane kłody, otwierając
drogę wolną dla jazdy. Zaczęła
się nierówna rzeź na rozwalonych
szańcach i po trupach piechoty
lwowskiej wpadały czambuły w
podmiejskie ogrody i uliczki. Za
nimi szła na zdobyte stanowiska
regularna, groźniejsza od jazdy,
piechota kozacka.
Biły dzwony na trwogę w
kościele Bernardynów, jęczały
mosiężne serca dzwonnic u
Karmelitów trzewiczkowych, u
Franciszkanów, u Marii Magdaleny
i w murach Św. Jura. Wszystek
lud miejski biegł w panice do
naw kościelnych, a przez zdobyte
uliczki przedmieść leciały
kozackie okrzyki:
- Strach boży bije Lachy!
- |Nute, |mołojci, |nute!
Przed zachodem słońca padły
wszystkie szańce poza murami,
przedmieścia były zdobyte.
Czambuły perekopskie Tohaj-beja
już wyprowadzały poza miasto
pierwsze tysiące schwytanego
jasyru.
Rozdział VII
Załoga stojąca na murach była
pewna, że teraz na nią idzie
pora krwawego żniwa, tymczasem
ledwie słońce utonęło w lasach
jaworowskich, wódz rebelii kazał
trąbić na odwrót. Odpłynęła spod
wałów wszystka jazda kozacka i
tatarska, wyszła z powrotem ze
zdobytych szańców piechota.
Zostało na przedmieściach tylko
wałęsające się za rabunkiem
żołdactwo, ale żaden szturm nie
ruszył na mury miejskie.
Na wałach spędzono całą noc na
czekaniu. Było już późno po
północy, kiedy Arciszewski
przywołał do siebie starszyznę.
Przybył do jego kwatery kapitan
Aders, chorąży piechoty Ringer,
rotmistrz Cichocki i Groswajer.
Zasiadło też w kole kilku
sierżantów i adiutant armatnego,
Opacki.
- Widzieliśmy wszyscy - zaczął
Krzysztof - jaka potęga nas
naszła i jakie zuchwalstwo z
tamtej strony. Mogłyby na ten
widok ustać serca i opaść ręce,
a tymczasem nie widziałem w
oczach żołnierzy żadnej trwogi,
tylko chęć obrony. Stało się,
jesteśmy oblężeni i odtąd trzeba
się bronić do ostatka.
- Do ostatka! - krzyknął
Cichocki, a za nim reszta
obecnych.
Teraz zaczął Groswajer:
- U mieszczan polskiego
pochodzenia, u ludzi religii
rzymskiej, nie brak otuchy do
walki, ale co będzie z
pospólstwem ruskim? Wielu z nich
spode łba patrzy na obronę, bo
pachnie im kozactwo i
bisurmańcy. Na przykład u kowala
Jerzego, człowieka
błahoczestiwej wiary, znaleziono
dziś kule i oręż, który nie dla
nas był kuty. Straże miejskie
obległy dom i szpiega
wywleczono. Musimy więc być
czujni nie tylko na wałach, ale
i wewnątrz miasta.
Sposępnieli wszyscy, choć to
jeszcze nie wszystko było, co
miał powiedzieć Groswajer.
- Tuż przed północą, zanim
mnie wasza miłość wezwał na
naradę, uchwycono drugiego
szpiega u furty Jezuickiej.
Niósł listy do Chmielnickiego od
metropolity prawosławnego, który
przyzywa hetmana zaporoskiego do
miasta i prosi o łaskę dla
ludności.
- Powiesić zdrajcę! - krzyknął
kąpany w gorącej wodzie
Cichocki.
- Powiesić! - zawtórowano. -
Gdy my mamy bronić miasta, oni
sztych w plecy wbijają.
Arciszewski uciszył okrzyki.
- Zdrada zdradą, ale wieszanie
błahoczestiwych ludzi ostawcie
kniaziowi Jaremie, który
stryczkami i wbijaniem na pal tę
wojnę rozpalał. Metropolitę
weźmiemy pod straż, bo nie może
być zdrady wewnątrz miasta, gdy
na murach stoimy. Gdybyśmy
jednak, jak krzyczycie, gardło
mu odjęli, powstanie ku nam
jeszcze większa nienawiść
ruskich ludzi.
Nie wszystkim podobała się ta
mowa, ale zmilkli, wiedząc, że
armatny nie znosi sprzeciwu.
- Przedmieścia nie wytrzymały
nawet kilku godzin i na nic
zdały się szańce i zasieki.
Jedynie Wysoki Zamek w naszych
rękach i tylko w nim została
obrona przedpola. Jak długo
utrzymamy jego mury, tak długo
wróg nie może podjąć generalnego
szturmu na miasto.
- Załogi tam niewiele, obrona
zamku niebezpieczna - wtrącił
Groswajer.
- Wiem o tym i dlatego was
wezwałem. Wezmę swoich ludzi, co
najdzielniejszych, i dziś nocą
obsadzę zamek. Tu zaś niech pan
Groswajer pilnuje obrony.
- Mości generale! Tam śmierć
pewna i zagłada. Tuś nam
potrzebny, nie na zamku, jakże
nam wodza narażać?
- Śmierć taka sama dla
żołnierza, jak dla generała.
Pójdę, od tego zamiaru mnie nie
odwiedziecie. Niech wszystek
żołnierz na murach widzi, że się
tej ordy nie lękam. Nie
protestujcie, panowie! Wezmę
czterdziestu muszkieterów, ludzi
wiernych, bo szli ze mną od
Warszawy przez Piławce ku Lwowu.
Obecny na naradzie Opacki
powstał z miejsca.
- A ja, wasza miłość? Mnie
zawsze być u twojego boku.
- Nie mów, gdy cię nie pytają.
Tam trzeba starych żołnierzy,
strzelców, co nigdy nie
chybiają.
- Wasza miłość mówił zawsze,
że starym nie ustępuję w
celności. Weź mnie, wasza
miłość, bo dotąd jeno z pola
uchodziłem. Razem nam zginąć lub
powrócić.
- No, trudno, skoro się tak
rwiesz, to pójdziesz. Bogiem a
prawdą, gdym był w twoich
latach, też się rwałem ku
jakowejś zasłudze.
Pięćdziesiąt kilka człeka
wyszło tej nocy pod wodzą
armatnego za mury miejskie i
obsadziło Wysoki Zamek. Gdy
księżyc wzeszedł, można było
dostrzec w starych strzelnicach
zamku gotowe do strzału
muszkiety. Widok kilkudziesięciu
szyszaków i luf podparł na duchu
gromadkę mieszkańców
przedmieścia, którzy umknąwszy
za dnia z plądrowanych domostw
skupili się wokół zamczyska na
cmentarzu. Nie bez zazdrości
wzdychał do takiejże załogi
drugi tłum ludności
przedmiejskiej, oblegający
przepełnioną cerkiew Św. Jura.
Nie mylił się Arciszewski, że
Wysoki Zamek i katedra to dwa
bastiony, o których zdobycie
pokusić się musi Chmielnicki. Po
ich opanowaniu mógłby nękać
miasto dogodną strzelbą.
Następnego dnia nieprzyjaciel
powróciwszy na przedmieścia
zaczął z furią atakować te dwa
główne punkty oparcia na
przedpolu miasta. Na obie
warownie szły szturmy czambułów
tatarskich i doborowej piechoty
zaporoskiej. Grad kul
muszkietowych sypał się na okna
zamku i nierzadko słaniał się
żołnierz w strzelnicy, a szyszak
opadły z martwej czy rannej
głowy leciał w dół po murze.
Arciszewski chodził od
strzelnicy do strzelnicy.
Wymieniał żołnierzy, niekiedy
sam brał muszkiet z omdlałej
dłoni strzelca i z niezawodną
pewnością celował w
nacierających Tatarów.
- Póki z dział nas prażyć nie
mogą, wytrzymamy. Piechotą nas
nie wezmą. Do upadłego,
żołnierze!
Ale przed zachodem słońca
padła cerkiew Św. Jura. Sotnia
mołojców wespół z Tatarami
wdarła się na wyłomy z
pomieszanymi okrzykami:
- |Hałaj! |Hałaj! |Bre |gaur!
W cerkwi zgromadzona była
ruska ludność przedmieścia. Na
widok wpadających do świątyni
żołnierzy brodaty ihumen zaczął
wołać od ołtarza:
- ||Mołojci! Pro Boho
Chrystian, wira, |wira!
- |Bre |gaur! |Bre |gaur! -
odpowiadały mu okrzyki.
- ||Bateńku, ne choczem twojej
|wiry!
Mołojcy chlupnęli starcowi
okowitą w oczy i polali nią jego
liturgiczne szaty. Któryś porwał
z ołtarza pałające świece i
krzyczał:
- A teraz podpalim cię,
|bateńku!
- |Wira! |Wira! |Mołojci!
- ||Ne choczem twojei wiry.
Dawaj |bhroszi! Dzieńgi lackie
masz u siebie, dawaj, |bateńku,
bo podpalim! Gdzieś je ukrył?
Gdy jedni chwytali bogatszych
mieszczan i zrywali z nich
kosztowności, inni walili
toporami i zydlami w grobowce i
sarkofagi, szukając ukrytych
klejnotów.
- Dzieńgi? Gdzie dzieńgi? -
grzmiało w całej katedrze.
Zdobycie cerkwi Św. Jura
przesądziło zarazem los obrony
Wysokiego Zamku. Z murów cerkwi
obsadzonej teraz przez Kozaków
zaczął się sypać grad kul na
przedmieście, a jednocześnie
wzmożono szturmy na mury zamku.
Zatoczono działa pod mur cerkwi
i odtąd jedna chmura dymu
pokrywała także daleki stary
zamek.
Arciszewski, szary od dymu i
prochu, przerzucał resztki
swojej załogi na ostatnie nie
wyłamane mury warowni, ale
ostrzeliwanie się obrońców
słabło z każdą chwilą.
O zachodzie słońca policzył
zmarniałą garstkę. Było
trzydziestu ludzi stojących na
nogach. Przybiegał do każdego z
nich, rozkazywał krzyczeć sobie
w ucho jego nazwisko, bo nie
mógł rozpoznać żadnej twarzy
okopconej i przysypanej
czerwonym pyłem.
- Do ostatka, żołnierze! -
ryczał nieludzkim głosem. - Tu
nasza śmierć i chwała.
Już nie odkrzykiwali,
milczeli, gardła mając
wyschnięte. Niektóremu, gdy
nabijał muszkiet, lufa chodziła
w ręku jak pijanemu. I wtedy to
podszedł do dowódcy stary
Mitwenz.
- Mości armatny! Choćbyś mnie
na stare lata wziął za tchórza,
powiem, co serce dyktuje. Dalej
nie wytrzymamy. Palce popuchły,
lufy do celu żaden nie utrzyma.
Lepiej białą szmatę wywiesić,
może nas przepuszczą na wały.
- Milczeć, do pioruna, ja
rozkazuję. Hańbę doradzasz!
- Jeśli nas na pardon
przepuszczą...
Teraz i Piotr Opacki,
słaniający się na nogach z
przemęczenia, odważył się
powiedzieć:
- Wasza miłość, jeśli nas
przepuszczą, to się dalej bić
będziemy na wałach. Tam ludzi za
mało...
- Po jakie licho tu się
rwałeś? Lęk cię nachodzi?
- Nie lęk, wasza miłość,
wielkie utrudzenie. Nikt już
strzelać nie potrafi.
Właśnie gdy to mówił,
zadudniło gdzieś obok i huk
walącej się ściany przygłuszył
słowa. Przez strzelnice wdarł
się skłębiony pył i pokrył burym
tumanem skrawek widocznego
nieba.
- Gore! Gore! - przez chmurę
dymu przedarł się okrzyk z
dalszych murów warowni.
Jeszcze pół godziny broniła
się załoga płonącego zamku. Gdy
słońce całkiem zgasło, a tylko
krwawa łuna oświetlała dymiącą
ruinę, na najwyższym murze
kasztelu pojawiła się biała
flaga - Krzysztof Arciszewski
poddawał Wysoki Zamek.
W dwa pacierze potem wyszła z
ruin garstka osmalonych
żołnierzy. Wielu z nich szło nie
o własnych siłach, wspierając
się na ramionach towarzyszy. Gdy
opuszczali dziedziniec zamkowy,
gromada przerażonych mieszczan,
kryjących się pod murami,
uderzyła w lament:
- Wojsko nas opuszcza. Ratuj,
święty Michale! Giniemy!
- Siebie uratowali, a nas na
zgubę zostawiają. Nasza krew na
wasze głowy.
Nikt z idących za Arciszewskim
nie wiedział, jak w tej chwili
krwawiło się serce armatnemu.
Stąpał coraz szybciej, zesuwał
się z pochyłości wzgórza i
potykając się po rozrzuconych
kłodach mówił przez zaciśnięte
zęby do idącego obok niego
Piotra:
- Prędzej, bo się ze wstydu
spalę. Boże jedyny, za czyje
grzechy ciągle skądś uciekam.
Tuż przed murami miasta
opuściła ich tatarska eskorta.
Wchodzili ku miastu po zrzuconej
im drabinie, nie patrząc poza
siebie na płonący zamek i na
cerkiew Św. Jura zdobytą przez
wojska Chmielnickiego i
Tohaj-beja.
Rozdział VIII
Nastąpił teraz Tohaj-bej na
przedmieścia i niebawem
wszystkie wzgórza, domostwa i
pałacyki kupców były w rękach
wroga. Przyszło to tym łatwiej,
że sporo ludności ruskiej,
skrytej po domach podmiejskich,
strychach i piwnicach,
wychodziło teraz na światło
dzienne i ci wspomagali
wkraczające wojska. Wydobywano
broń z tajemnych schowków i
obracano lufy przeciw miastu z
okrzykiem:
- Na pohybel Lachom,
krwiopijcom. Na pohybel panom i
rajcom. |Nute, |mołojci, my z
wami. Wiwat hetman zaporoski!
- Śmierć Lachom, śmierć Żydom
i dzierżawcom!
Burmistrz Groswajer znów
zwołał naradę. Przyszli
przedstawiciele wszystkich
kolegiów miejskich, ławnicy,
mężowie zaufania ludności
ormiańskiej, Żydów i Rusinów. Z
ramienia polskiego rzemiosła
zasiadł sławetny Wachlowicz,
imieniem ludzi obrządku
prawosławnego Laurysiewicz,
Ormianin Zuchnowicz, ksiądz
kanonik Mokrski. Z ramienia
wojska przybyli Arciszewski i
Ciehocki, nie było tylko Adersa,
zostawionego na tę porę na
wałach.
- Tęskna na nas pora - zaczął
Groswajer. - Zasadzili się już
na wszystkich przedmieściach i
ścisnęli nas całkowicie.
Radźcie, panowie, co robić.
- Bronić się! - krzyknął
Cichocki.
Za obroną byli rajcowie
polscy, Ormianie i żydowskie
kupiectwo. Laurysiewicz kręcił
głową, biadał nad sytuacją i
mówił:
- Na nic obrona przy takiej
sile. Radzę wysłać posłów z
prośbą o łaskę.
- Do Tohaj-beja pilno asanowi?
- znów się poderwał Cichocki: -
Zawczasu chcesz jasyr dawać.
Nie obraził się roztropny
rajca.
- Jak sami wejdą w mury, rzeź
będzie, jakiej świat nie
widział, i wszyscy w jasyr
pójdą. Tylko pospólstwo na to
liczy, że Chmiel je wybroni od
Tohaj-beja.
- Taka łaska ich spotka, jak
tych, co się schronili w cerkwi
Św. Jura - odpalił Cichocki.
Groswajer wszystkiego słuchał,
czekając na słowa armatnego.
- Sądu pana Arciszewskiego
czekamy - napomknął.
Krzysztof ocknął się z zadumy,
bo coś w tej chwili
przemyśliwał.
- Dziwne tu słyszę rady -
zaczął. - Broniło się dotąd
miasto, wiele nieprzyjaciela
pokładając, ale gdy przedmieścia
padły, asanów znów strach
obleciał. Mury przecież
nietknięte, nie wiem, dlaczego
zawczasu chcecie się wydać na
pastwę.
- Nie chcemy! Wtedy Sodoma i
Gomora, jedno piekło - zaczęto
wołać.
- I mnie też na arkan nie
pilno. Żołnierz jestem królewski
i wiem, na com przysięgał.
- I myśmy przysięgali królowi
Władysławowi.
- Miło słyszeć, że pamiętacie.
Ja radzę bronić się i posłów nie
wysyłać, a raczej zmusić
Chmielnickiego do traktatów.
Tak niewiarygodna wydawała się
ta propozycja, że wszyscy
zamilkli, a tylko Cichocki
zapytał:
- Jakże to zrobić naszą
garstką żołnierza?
Pan Arciszewski podniósł się z
ławy.
- Wiem, że każdy z asanów, jak
i wielu ludzi miejskich, ma
domy, a nawet pałace na
przedmieściach, po których teraz
Tatar plądruje, więc już musicie
zapomnieć o swym dobytku. Dziś w
nocy podpalimy wszystkie
przedmieścia, wykurzymy
nieprzyjaciół i otoczymy się
wieńcem ognia.
- W imię Ojca i Syna! -
szepnął Laurysiewicz. - Swoje
palić?
- Wykurzymy ich ogniem poza
góry i wtedy nie inaczej
zrozumieją, tylko że desperacja
u nas wielka i odwaga bronienia
się do ostatka. Chmielnickiemu
nie na rękę długie oblężenie, bo
się śpieszy za wojskami
Wiśniowieckiego, więc wierzę, że
wtedy zgodzi się na okup i
odstąpi od miasta. Da Bóg, może
krew nie pociecze ulicami,
jasyru nie dacie i ostaniecie w
swoich domach.
Nikt się zrazu nie odezwał.
Zamysł palenia tysiąca domostw
zmroził im krew w żyłach.
Patrzyli bezradni w burmistrza,
który z chmurą na czole łamał
się w sobie.
Wreszcie zaczął:
- I ja tam mam dwór podmiejski
i ogrody, w których jabłonie sam
sadziłem. Jeśli jednak spalenie
przedmieść wyjdzie na pożytek
obronie, ani chwili się nie
waham. Skoro luf i prochów mamy
niewiele, niechże nas, w imię
Boże, pożoga broni. Dziś w nocy
spalić przedmieścia!
- Spalić przedmieścia! -
huknął Cichocki uradowany, że
już się nie mówi o poddaniu
miasta.
- Jakże to zrobić? - zapytali
inni. - Nie masz takiego
odważnego, co by wyszedł za mury
i podrzucił głownie. Tam czerń
wszędzie, mrowie żołdactwa.
- Otrąbimy w całym mieście i
wyznaczymy sowite nagrody -
mówił z zimnym spokojem
Groswajer. - Jedni pójdą z
dzielności, łakomsi z ochoty na
talary.
Tego dnia o zachodzie słońca
ogłoszono na ulicach miasta
zamysł spalenia przedmieść.
Znalazło się kilku ryzykantów.
Nocą jeden za drugim wychodzili
ze smolnymi głowniami i
krzesiwem, rozbiegali się wokół
wałów miejskich na halickim i
krakowskim przedmieściu. Z murów
patrzono w czarną przestrzeń,
oczekując z biciem serca skutków
tej tajemnej wyprawy. Na dodatek
szturmów tej nocy nie było i
cisza zaległa przedmieścia, skąd
dolatywały tylko z rzadka
nawoływania czat tatarskich i
kozackich.
Piotr siedział u boku
Arciszewskiego na wschodnim
szańcu i patrzył na majaczące w
oddali czarne dachy, na szopy i
uśpione sady. Paliła go
ciekawość, czy uda się ponure
dzieło podpalenia miasta.
Doznawał przy tym uczucia
rozdzierającego smutku i
zawstydzenia.
"Spod Piławiec uciekłem, z
Wysokiego Zamku uszedłem, a
teraz czekam, czy się głownie
zapalą. I to pod domami naszego
miasta, a nie
Konstantynopola..."
Uśmiechnął się gorzko do
siebie. Nie wiedział, o czym
myśli w tej chwili wódz
królewskiej artylerii, ale chyba
i do jego serca cisnął się
smutek i gorycz. Jaką wojnę
przyszło im prowadzić?
Najniewdzięczniejszą ze
wszystkich, bratobójczą. Stał na
wałach miasta, w którym jedni
jak on, Arciszewski, Cichocki,
Aders i rajcowie z Groswajerem
na czele, bronili wstępu do
Korony zbuntowanym wojskom
kozackim i wspomagającym ich
Tatarom, drudzy zaś spoglądali z
cichym zachwytem na potęgę
Chmielnickiego i czekali, by jak
najprędzej poddało się miasto.
Cóż to za bój nieszczęsny, w
którym trzeba było ostrzeliwać
się z wałów, a jednocześnie
dybać na kowali i giserów
lejących potajemnie kule dla
wojska kozackiego?
- Konstantynopol - szepnął
Piotr z gorzką ironią.
Tamta nadzieja spłonęła w
pożarze całej Ukrainy, wśród
łun, które widział nad stepami
uciekając spod Piławiec, i teraz
czekał na nowy ogień, niszczący
miasto. Zamiast szturmów na
pogańskie ziemie, na Krym i
Perekop, patrzył teraz, czy
zapłoną za chwilę domostwa,
których jeszcze wczoraj bronił z
okien Wysokiego Zamku.
"Służę wzajemnej zagładzie, a
nie żadnej wojnie świętej, o
jakiej się marzyło. Jeśli ona
sprawiedliwa, to chyba tylko w
tym, że bronię wejścia do
ojczyzny. Jeśli padnie Lwów,
przyjdzie zagłada na Zamość, na
Warszawę. Nie daj Boże tego
nieszczęścia."
Nagle posłyszał okrzyk cieśli
Sebastiana:
- Pali się! Panno Maryjo!
Widzę ogień.
- Gdzie? Gdzie?
- Tam za sadem.
- Jest, jest... Widzę! Drugi
płomień tam, za Św. Jurem -
wołali żołnierze.
- I za Krakowską Bramą! Gore!
Gore!
Płomienie wstawały jeden po
drugim. Zajmowały się od ognia
drewniane domostwa, szopy,
stajnie, warsztaty
przedmiejskich rzemieślników.
Wiatr dął, powietrze było suche,
więc ogień siadał na dachach
pałacyków, willi i dworków. W
sadach dym i płomień chwytał się
drewnianych płotów, zagród i
groźnym sykiem piął się po
gałęziach grusz i jabłoni.
Zagrały teraz wokół miasta
trąby, piszczele i odezwały się
bębny. Gromady chłopów
Krzywonosa, roty tatarskie Gałgi
i Tohaj-beja, śpiąca po
domostwach piechota kozacka,
wszystko wyskakiwało z palących
się domów i stodół wśród wrzawy,
przekleństw i wystrzałów. Biły
kotły na alarm, konie zrywały
się z uwięzi i uszu obrońców
miasta dolatywały przekleństwa i
okrzyki:
- Gore! Gore!
- Lachy zapaliły miasto!
- |Nute, |mołojci! Gore,
święty Michale!
Stała się taka jasność od
płomieni, że jak w dzień
widziałeś ludzi, konie, nawet
oświetlone od blasku przerażone
twarze i czerwone trawy. Jeszcze
większy blask padał na mury
miasta otoczonego płomieniami.
Złociły się krwawą czerwienią
hełmy kościołów i kule na
wieżach pozłociste.
Straszny to był widok dla oka.
Ludność miasta, która wyległa na
wały, klękała w trawie i modliła
się ze ściśniętym sercem.
Kobiety zanosiły się od płaczu,
tuliły do siebie dzieci ze snu
wyrwane i zakrywały oczy na
widok szalejących płomieni,
wśród których stał gród lwowski
jak wyspa płynąca na zapalonym
oceanie.
Groswajer siedział obok
Arciszewskiego na kamieniu i
milczał podobnie jak pan
armatny. Nadsłuchiwał wrzawy
esaułów i pułkowników, śledził
ruchy konnych i pieszych.
- Wychodzą, nikt już ognia nie
zadusi.
Żar coraz większy bił z
palących się przedmieść ku
murom. Trzeszczały rozognione
bele i stropy, szum pożogi
głuszył okrzyki tatarskie i
tętent uciekających koni.
Ogromne stada spłoszonego
ptactwa - wron, wróbli i kruków
- łopotały nad głowami obrońców
miasta, uciekając ku strzelistym
wieżom. Złowieszczy był ów łopot
skrzydeł po nocy, bo zdawało
się, że to szarańcza nietoperzy
osacza dachy broniącego się
miasta.
Poniektóra wrona leciała z
zapalonymi skrzydłami i jak
płonący grot spadała na głowy
puszkarzy, czekających przy
lufach swoich armat.
Teraz i z drugiej strony
grodu, od środka miasta wzbiły
się ku niebu okrzyki.
- Gore! Gore! Na Boga!
- Wody! Wody! Ratujcie dachy!
Wskutek wiatru przelatywały
iskry ku grodowi i ogień groził
domom Starego Miasta. Burmistrz,
który tę ewentualność
przewidując kazał rozstawić
straże pożarne na mieście,
pobiegł teraz w ulice.
- Wody! Wody! Nie ma wody! -
słyszał po drodze gwałtowne
okrzyki.
Nowa rozpacz spadła na głowę
Groswajera.
- Jak to nie ma wody? - biegł
z pytaniem na ustach.
- Woda miastu odjęta, rury
przez Kozaków przecięte!
Tego nie przewidział. Istotnie
Kozacy pod wieczór minionego
dnia rozkopali doły wokół miasta
i zatamowali dopływ wody. Jedyny
ratunek był teraz w nielicznych
studniach miejskich, wokół
których zbiegały się drużyny
ratownicze i ciągnęły wodę z
głębiny. Piszczały kołowroty,
jęczały łańcuchy, dźwigając
setki kubłów, na które czekały
już wyciągnięte dziesiątki
nicierpliwych rąk. Mimo
pośpiesznego ratunku spalił się
dom bożnicy i zajęło się kilka
drewnianych domostw tuż przy
Bramie Halickiej i Krakowskiej,
poszły z dymem domostwa przy
furcie Jezuickiej.
Nad ranem spadł deszcz i
pomógł w ratowaniu zagrożonego
pożogą miasta. Nie ugasił jednak
wieńca płomieni na
przedmieściach. Przeciwnie,
nasycając pożogę wilgocią wzmógł
dzieło straszliwego zniszczenia.
Tej nocy nie było Kozaków ani
Tatarów na przedmieściach Lwowa.
Rozdział IX
Gdy świt nastał, dogorywały
jeszcze zgliszcza i dym piął się
w górę po piszczelach samotnych
drzew, po słupach kamiennych i
sterczących w niebo kominach.
Dęło popiołem na miasto i
przeraźliwy swąd dławił w
gardłach.
Na przedpolu Lwowa nie było o
tej porze żadnych wojsk
nieprzyjacielskich, tylko daleko
na Łysej i Lwiej Górze stały
konne czaty. Słońce było już
dość wysoko, gdy od czambułu na
stoku Łysej Góry oderwało się
kilku jeźdźców.
- Jadą ku naszemu szańcowi -
wołali żołnierze artyleryjscy.
- Pewnie na zwiady, szturm się
zacznie.
Na wale zbiegła się teraz
gromadka ludzi wokół
Arciszewskiego i Groswajera i
patrzano z zaciekawieniem na
przedpole. Na czele konnego
oddziału jechał trębacz.
Zbliżywszy się na odległość
muszkietowego strzału zadął w
mosiężną trąbę i jednocześnie
cały czambulik wstrzymał konie.
- Nie strzelać! - krzyknął
Aders. - W dół muszkiety! To
poselstwo do miasta. Odtrąbić
im, niech się zbliżą.
Kozacy stanąwszy naprzeciw
szańca, przyłożyli dłonie do ust
i jeden z nich zaczął wołać:
- Nasz hetman wzywa was do
poddania miasta. Łaskę obiecuje,
jeśli wydacie mu wszystkich
Lachów.
Teraz drugi zawołał:
- Nie brońcie Lachów! Zbója
Jaremę wydajcie i
Koniecpolskiego, wtedy włos wam
z głowy nie spadnie.
Pan Cichocki przyłożył dłonie
do ust i krzyknął głosem jak
dzwon potężnym.
- Idź stąd i w buty całuj
Gałgę i Tohaj-beja!
Niewiele brakowało, by
grzmotnął z krócicy, ale w tej
chwili trębacz ponownie zadął,
po czym zawołał:
- List dla was od naszego
hetmana!
Teraz dopiero zauważono, że
jeden z jeźdźców miał w ręku nie
pikę, lecz żerdź rozszczepioną
na końcu. Wyjął list zza pazuchy
i nadziawszy go na szczapę wbił
ją w ziemię.
- List zostawujemy. Do
południa poddajcie miasto!
Odtrąbili i odjechali. Posłał
Groswajer poza fosę człowieka z
miejskiej gwardii i za chwilę
czytano pismo Chmielnickiego.
Hetman Ukrainy obiecywał
przyjaźń miastu i swoją dla
niego powolność. Pisał, że nie
chce wojny ani krwi rozlania,
ale jeśli głównych winowajców
tej wojny, kniazia
Wiśniowieckiego, Koniecpolskiego
i wszystkiej szlachty zbiegłej
spod Piławiec nie wydadzą, to
tym samym przymuszą go do
szturmów. Miastu, jako ruskiemu,
przyrzekał wolności, a przy tym
radził wszystkiemu ludowi
prawosławnemu, by się zamknął w
cerkwiach, bo tylko tam będzie
oszczędzony.
Jeszcze listu rozważać nie
skończono, gdy ze wszystkich
stron ruszyły ku murom pułki
konne i piesze. Nie ulegało
wątpliwości, że ten szturm miał
na celu zmusić obrońców do
pośpiesznego poddania miasta,
ale natrafił na zaciekłą obronę.
Wskutek spalenia przedmieść
otworzyła się przed obrońcami
widoczność terenu i teraz każdy
strzał muszkietowy mógł być
dobrze wymierzony i celny. Nie
próżnowała też artyleria na
wałach, raz po raz rzucając
pociski na zbite czambuły, idące
pod Łysą Górą.
Gdy po godzinie utarczek
ucichło na przedpolu, Groswajer
wysłał odpowiedź Chmielnickiemu.
W piśmie prosiła rada, by hetman
zaporoski nie rozlewał krwi
chrześcijańskiej, odstąpił od
oblężenia miasta, w którym nie
ma ani Wiśniowieckiego, ani
Koniecpolskiego.
Noc przeszła spokojnie. O
świcie pojawił się przed murami
nowy trębacz w otoczeniu kilku
esaułów i zażądał wpuszczenia
posłów do miasta.
Wjechało w miasto trzech
parlamentariuszy. Jednym był
trębacz, drugim śniady
czterdziestokilkoletni ataman,
trzecim młody płowowłosy watażka
z jasną grzywą nad czołem. Ten
budził największe zdziwienie
wśród ludności i wojska, bo
jakoś nie było w nim jurności
kozackiej, a w siwych oczach
więcej miał smutku niż
hajdamackiej pychy.
Gdy poselstwo stanęło przed
Arciszewskim i Groswajerem, ten
właśnie jasnowłosy Kozak zbladł
nagle i poczuł się niepewnie.
Wbił wzrok w pana armatnego i
patrzył weń niemal z
przerażeniem, co nie uszło uwagi
Piotra, stojącego za dowódcą.
- Mości armatny - szepnął
Piotr - ten młody setnik kozacki
patrzy na waszą miłość z jakimś
niepomiernym zdziwieniem.
Krzysztof skupiwszy całą uwagę
na śniadym atamanie, którego za
głównego posła uważał, nie
interesował się dotąd młodym
Kozakiem. Teraz uchwycił jego
wzrok i coś go tknęło. Czyżby
znał tego człowieka? Szukał
pośpiesznie w pamięci miejsca i
okoliczności, które mógłby
powiązać z Kozakiem. Może to
było pod Piławcami, na owych
szańcach przy grobli? Może go tu
w mieście kiedy widział?
"Zwidzenie chyba. Ale czemuż
ślepia pod moim wzrokiem
opuszcza?"

Tymczasem ataman kozacki
podawał Groswajerowi nowy list
Chmielnickiego.
- Dni wasze, a nawet godziny
policzone. Miasto niechybnie
padnie, a wtedy waszą krwią
polejemy ulice. Po cóż wam
obrona tego ruskiego miasta?
Groswajer biorąc list
odpowiedział:
- Nie tyle ono ruskie, co
polskie i ormiańskie. A wy nam
krwią nie groźcie, bo nie my ją
chcemy przelewać, tylko wyście
się na nas zawzięli.
- Nie o krew upomina się
hetman zaporoski, ale o naprawę
krzywdy i o nasze wolności. Wy
zaś stoicie za panami. Wielu już
mamy w naszych łańcuchach, więc
jeszcze kniazia i chorążego
wydajcie. Koniecpolski Dziecina,
ale mołojców naszych kupami
namordował, brać wolną w pług
zaprzęgał, więc niechże teraz u
nas trochę poorze.
- Pisaliśmy, że nie ma u nas
ani kniazia, ani
Koniecpolskiego.
- Nie wierzy wam hetman, więc
zdobędzie miasto i przepatrzy za
nimi każdą dziurę. Ale jeśli
nawet nie ma Jaremy, to wydajcie
nam wszystką szlachtę.
Rotmistrz Cichocki podskoczył
w tej chwili ku posłowi.
- Cóż ty, chamie jeden, łapę
po szlachcica wyciągasz!
Ataman wcale się nie stropił.
- Posłem jestem hetmana
zaporoskiego i szacunek mi się
należy taki, jaki mojemu
hetmanowi. Noc nie minie, a ja
ciebie, jasny panie, oduczę
nazywać mnie chamem.
Cichocki szarpnął za rapier,
ale nim wyciągnął ostrze z
pochwy, posłyszał głos
armatnego:
- Zakazuję! Trzymaj waszmość
szpadę, gdzie należy. Poseł
jest.
Na dźwięk tego, głosu młody
watażka stojący za atamanem
zmieszał się jeszcze bardziej i
potarł czoło ręką. Zdawało się
patrzącemu nań Piotrowi, że
Kozak drży i patrzy wkoło, jakby
tu ujść z izby.
Burmistrz rozłożył list i
czytał pełnym głosem. W
przeciwieństwie do wczorajszego
pisma, to było pisane po polsku.
Powtarzał w nim Chmielnicki
swoje przyjazne względem miasta
zamiary, wypierał się chęci
rozlewania krwi chrześcijańskiej
i żądał, o czym już poseł
wspomniał, wydania szlachty
polskiej i zbiegłych z Ukrainy
Żydów.
Gdy ucichł głos Groswajera,
zaległo milczenie. Tylko
Cichocki sapał, ocierał dłoń o
rękojeść i mruczał:
- Hańba, że tego w ogóle
słuchamy. Hańba, waszmościowie,
chłopstwo szlachcie stawia
warunki!
Groswajer odwołał
Arciszewskiego i starszyznę do
drugiej izby i tam się z nimi
naradziwszy, wrócił z
odpowiedzią.
- Ciężko nastąpił na nas
niewinnych hetman zaporoski,
którzyśmy nic przeciwko niemu
nie zawinili. Spokojnym będąc
mieszczaństwem, ludu ruskiego
nigdy nie tykającym, bo i ruscy
są u nas w radzie, taki respons
dajemy. Szlachty polskiej
niewiele wśród nas i nie godzi
się nam ich wydawać, bo tak oni,
jak i my królowi polskiemu
przysięgaliśmy. "Żydów też wydać
nie możemy, dla dwóch przyczyn.
Pierwsza, że nie naszymi, a
królewskimi i Rzeczypospolitej
są poddanymi, druga, że z nami
równo wszystkie koszty i
niewczasy ponoszą, gotowi będąc
z nami pospołu i dla nas
umierać."
Gdy skończył, odezwał się z
nagła ów jasnowłosy, który
ochłonął z niepewności. Jasne
oczy zapaliły mu się zimnym
płomieniem i mówił:
- Ludzie kniazia Jaremy
wziąwszy na postronek kilku
chłopów książęcych spod Dubna
przyprowadzili ich kniaziowi do
Lwowa. Jeśli ci cierpiętnicy
jeszcze żywi, wydajcie ich.
- O żadnym chłopstwie wydanym
kniaziowi nic nie wiemy -
zdziwił się Groswajer.
- Kłamiecie, rajcowie. Pytałem
o to chłopów na przedmieściach
Lwowa. Widziano sporą gromadę,
wiedzioną do kniazia, którą on
potem brał na tortury. Gdzież
oni są, na miłość boską?
Nagle stała się rzecz nie do
wiary. Watażka postąpił krok i
pochyliwszy się nisko, objął
rękami kolana pana armatnego.
- Wielmożny panie, ratuj
mojego ojca! Jam Kasper, syn
Łukasza, poddanego waszej
miłości, coś go w Śmiglu wybijał
z gąsiora...
- Kasper? W imię Ojca i Syna!
- krzyknął Arciszewski.
Zdziwienie ogarnęło
wszystkich. Ataman kozacki
ściągnął brwi zaskoczony
uniżonym pokłonem swojego druha
i stał zakłopotany i oniemiały.
Tymczasem Arciszewski patrzył w
twarz płowowłosego setnika,
szukając w jego rysach
potwierdzenia tego, co przed
chwilą słyszał.
- Prawdę mówisz. Oczy te same
jak u Łukasza.
- Wielmożny panie! Z rodzicem
była dotąd moja dola i niedola.
Jego to Żydy kniaziowe
dostawiły, bo się rzucił z
watahą na dwór w Łubniach. Oddaj
mi go, wasza miłość! Chmielnicki
obiecał, że kilku szlachciców
wypuści za mojego ojca i za
tamtych chłopów.
- Przysięgam, że na oczy go
nie widziałem. Jakże ty myślisz,
żebym swojego druha, mimo że z
wami był, nie oszczędził? Miał
tu kniaź Jarema jakichś chłopów,
ale ich zabrał ze sobą.
Przepuścicie mi człowieka z
listem, to wstawię się u kniazia
za twoim ojcem. Jeśli żywy,
wybłagam go u Wiśniowieckiego.
Rotmistrz Cichocki słuchał
wszystkiego z jeszcze większym
niż inni zdziwieniem. On jeden
coś miarkował, mrużył oczy i
jakby pobudzał swoją pamięć.
Nagle zapytał:
- Łukasz imię twojego ojca?
- Łukasz.
- Niski i przygarbiony?
Całkiem łysy?
- Tak, panie.
- On to pilnował stawów
pańskich pod Dubnem?
- Rybakiem był jako dawniej u
pana Heliasza Arciszewskiego -
odpowiedział chłop coraz
bardziej drżącym głosem, bo
czegoś niedobrego się
spodziewał.
Teraz Cichocki odwrócił się ku
panu armatnemu.
- Niech wasza miłość listów
daremnych nie pisze. Wszyscy ci
chłopi stąd wzięci do drogi z
rozkazu kniazia wbici na pal pod
Jarosławiem.
Kasper przycisnął zaciśniętą
pięścią swe wargi. Nagle z
bladego posiniał. Zadarł
zbuntowanym ruchem głowę do góry
i huknął na całą izbę
rozdzierającym głosem, tym razem
po ukraińsku:
- ||Hospody, pomyłuj! Na
pohybel wam, jasnym, panam,
szczo wy naszych bat'kiw riżete.
Prodały wy mene na neszczastje,
ałe ja wam, syny sobaczi,
|widpłaczu.
Wyrwał kindżał zza pasa, ale w
porę chwycił go za ramię śniady
ataman.
- ||Stoj! Ty łycar i komisar,
a ne |rizun!
- Rodzica na pal wbili -
szarpał się watażka. - |Job |ich
|mat'!
- Ty |łycar, powiadam.
Przyjdzie czas, że tych panów
będziesz |rizaty, bo nam nie
zdzierżą. I kniazia Jaremę
przejedziesz sobie kindżałem po
gardle.
Wziął go mocno pod ramię i już
w drzwiach krzyknął ku rajcom:
- |Sława |Bohu! |Ne |zderżyte!
Obstawiono ich strażą,
zawiązano oczy i prowadzono z
powrotem ku fosom miejskim.
Rozdział X
Zwycięskiemu hetmanowi wojsk
zaporoskich i księciu ziem
ukrainnych, jakim się ogłosił,
nie śpieszyło się do gwałtownych
ataków na miasto. Od
przedzierających się poza mury
Rusinów wiedział o nielicznej
załodze miasta, jak i o tym, że
na czele obrońców wespół z
Groswajererem stoi dowódca
artylerii koronnej, ten, co do
ostatka wytrwał pod Piławcami.
Ostatnie poselstwo potwierdziło
i upewniło Chmielnickiego, że
poza Arciszewskim nie ma w
mieście nikogo ze znaczniejszej
szlachty.
Na drugi dzień wysłał nowego
parlamentariusza, Teodora
Radkiewicza, swojego szwagra i
spowiednika. Poseł oświadczył
miastu, że wódz wojsk
ukraińskich gotów odstąpić od
oblężenia za cenę okupu
sięgającego miliona złotych,
którego jakoby nie on żąda, ale
Gałga i Tohaj-bej.
Z tym poselstwem wpłynęła nowa
otucha w serca rajców. Ucieszyli
się, że już groza zagłady nad
nimi nie wisi, ale jednocześnie
markotniały miny na myśl o tak
fantastycznie wielkim okupie.
Nie minął jeszcze tydzień, od
chwili gdy miasto złożyło
olbrzymi haracz Wiśniowieckiemu,
a teraz miało się wysilić po raz
drugi. Następnego dnia wysłali
za glejtem kozackim
parlamentariuszy do
Chmielnickiego. Jechał w
delegacji radca Wachlowicz,
Laurysiewicz i kupiec Jędrzej
Czechowicz, przełożony rady
czterdziestu mężów zaufania.
Jako asystę wzięli ze sobą grupę
młodzieży polskiej i
ormiańskiej.
Wyjechawszy za Bramę Krakowską
dostali przystaw dwóch esaułów i
ruszyli do kwatery
Chmielnickiego i Tohaj-beja.
Smutna to była droga. Mijali
co krok zgliszcza spalonych
domów, a potem niepomierne
obozowisko kozackie i tatarskie,
ciągnące się na mile.
Przytłaczał ich ogrom
nagromadzonych stad bydła, koni,
nieprzeliczonych wozów, armat i
wojennego sprzętu. Wobec tej
potęgi wszystko, co dotąd
widzieli z murów miejskich,
wydawało się znikomą igraszką.
- Straszna siła zrobiła się z
tego chłopstwa - szeptał
Wachlowicz do towarzyszy. - Nikt
ich nie przemoże. Dziw bierze,
żeśmy się dotąd opierali takiej
przemocy.
Inni nie kwapili się nawet do
takich uwag. Jechali w
milczeniu, a może i w
zalęknieniu, bo napierała na
nich napastliwa wrzawa.
Esaułowie musieli raz po raz
machać buńczukami i pokrzykiwać:
- Z drogi! Uciszcie się!
Posłowie jadą za zezwoleniem
hetmana zaporoskiego.
- Nie broń Lachów! Oni naszych
posłów na pal wbijali!
Zapomniałeś o Kumejkach?
- Puszczajcie! Hetman obiecał,
że im włos z głowy nie spadnie.
Po godzinie jazdy
parlamentariusze dobili do
kwatery Chmielnickiego,
mieszczącej się w podmiejskim
dworze. Przed wrotami czekał na
nich pułkownik kozacki Ostapiej.
- A tak wy drogę do naszego
hetmana naleźli, hę? - zapytał
złośliwie.
- Potrzeba przymusiła - odparł
sucho Wachlowicz.
- Nu, nie strachajcie się.
Hetman nie taki srogi.
- Nie strachamy się,
pułkowniku.
- Ty z ruskiego miasta, a
czemu po polsku do nas mówisz?
- Ja z Polaków lwowskich, ale
macie tutaj i innych, posłów od
ludności ruskiej i ormiańskiej.
Ostapiej popatrzył na resztę
poselstwa spode łba.
- Te młode |łycary, co z wami
przyjechały, tu ostaną. Was zaś
prosimy do stancji. Za chwilę
nadejdzie hetman wraz z
atamanami.
Parlamentariusze zsiedli z
koni i weszli do dworskiej
sieni. Rozstawione tu były ławy
pod ścianami, a pośrodku stały
dwa długie stoły i kilka bogato
rzeźbionych foteli.
Niedługo czekali. Nie minęło
pół pacierza, gdy za oknami
ozwały się bębny, piszczałki i
kotły. Zadzwoniły kopyta
kilkunastu koni i na całym
dziedzińcu wzniósł się okrzyk
strażujących esaułów:
- Wiwat hetman zaporoski!
Wiwat Tatarzy, jego druhowie!
Pierwszy wszedł do izby wódz
Tatarów perekopskich, Tohaj-bej,
za nim Gałga i Piri-aga, wielki
oboźny hordy.
Jeszcze nie zasiedli za
stołem, gdy ich niskie postacie
i skośnookie twarze pokrył gruby
cień wchodzącego do sieni
Chmielnickiego. Wódz zaporoski
szedł wolno i ociężale. Lewą
dłoń wsparł na rękojeści
karabeli, w drugiej, ku ziemi
opuszczonej, niósł hetmańską
buławę, od której biły rubinowe
i szafirowe iskry. Twarz miał
skupioną i myślącą. Czarne
zwisające wąsy obejmowały dwoma
półksiężycami zaciśnięte usta, w
których nie tyle było zaciętości
i dumy, ile raczej ironii czy
zgryzoty. Z bogatej czapy pięły
się ku powale dwa białe strusie
pióra, na bok rozchylone jak
skrzydła lecącego sokoła.
Za Chmielnickim wsypało się do
izby trzydziestu pięciu
kozackich pułkowników. Więcej tu
było mołojców o czarnych
czuprynach, a tylko kilku miało
włos siwy i szpakowate brody.
Zasiadali według starszeństwa i
każdy kładł przed siebie
buzdygan sadzony drogimi
kamieniami.
Gdy uciszył się stuk butów i
krzeseł, Chmielnicki powstał.
- Wielki chanie Perekopu,
przyjacielu i druhu mój
Tohaj-beju, oto laccy posłowie,
którzy proszą o łaskę dla
miasta...
Tohaj-bej zmrużył oczy i
słuchał tłumaczonej na język
tatarski mowy Chmielnickiego, w
której wódz Ukrainy jakoby się
wstawiał za miastem.
- Niech sami mówią, z czym
przychodzą - przerwał Tatar.
Podniósł się teraz z ławy
Wachlowicz i rozpoczął swoją
żałosną przemowę. Prosił, by od
miasta odstąpiono, oszczędzono
bogobojną ludność i ubogie
kupiectwo, znękane wojną i srogą
kontrybucją daną niedawno
wojskom koronnym. Mówcą był
dobrym, więc umiał udawać
wzruszenie, choć w duszy brała
go wściekłość, że się musi kajać
przed tatarskim hultajstwem.
Uderzywszy w płaczliwy ton
lamentował nad biedą miasta i ze
łzami w oczach prosił o
umniejszenie okupu.
- Miejcie politowanie nad nami
i nie chciejcie przyprawić nas o
tak srogie ubóstwo. Kontentujcie
się jakąś równiejszą sumą,
ponieważ jużeśmy wyniszczeni
przez żołnierza jako i przez
panów swoich ze wszystkiego.
Pożałujcie nas nieszczęśliwych,
a zwłaszcza ty, hetmanie
zaporoski, miej wzgląd na
spokojne miasto, stolicę
ruskiego województwa.
Chmielnicki słuchał słów rajcy
uważnie, uciszając od czasu do
czasu okrzyki pułkowników. Gdy
Wachlowicz skończył i pozwolono
mu usiąść z powrotem na ławie
wespół ze stojącymi dotąd
towarzyszami jego niedoli,
Chmielnicki położył obie dłonie
na buławie i zaczął:
- "Żalem się wielkim karmię i
nie mogę tego zataić w sobie,
żebym się nie umiał poruszyć tym
nieszczęsnym przypadkiem, na
który się bodaj nigdy nie
zanosiło ani o tym ucho ludzkie
nie słyszało. Tego wszystkiego
nieszczęścia pan chorąży
Koniecpolski i książę Jeremi są
autorami. Nie mogliśmy wydołać
tak ciężkiej krzywdzie dalej,
nieszczęścia wycierpieć
niepodobna było. Gwałt się nam
dział wielki i nic nie
pozostawało, tylko broni się
chwycić dla sprawiedliwości
naszej. Miłosierdzia waszmoście
ode mnie żądacie, tego sam nie
doznałem. I jednakże na
miłosierdziu moim nic
waszmościom nie schodzi. Dość z
siebie czynię, co czynię, że
waszmościów przy żywocie
zostawuję i nie chcę szabli
mojej na kark waszmościów
dobywać, ale waszmościów
wszystkich gardłem daruję. A to
jest wielkie miłosierdzie, przez
co słuszną mi sumę dwakroć sto
tysięcy czerwonych złotych
złożyć i oddać nie omieszkacie."
- O wydanie Żydów dopominałeś
się, mości hetmanie zaporoski.
Czy więc i im nie stanie się
krzywda na gardłach?
Chmielnicki ściągnął brwi i
uciszył pogwar.
- "Oto jeszcze i Żydów
zostawuję przy was i nie domagam
się ich, tylko aby się do tej
sumy znacznie przyłożyli, jako
ci, którzy znaczne skarby z
Kozaków po Ukrainie zebrali."
Odetchnęli rajcowie miasta, bo
wszystkie głowy, jakie były w
oblężonym Lwowie, chcieli
ustrzec od topora i stryczka.
Ale nie okazali swojego
zadowolenia, tylko znów w płacz
uderzyli, że suma okupu ciężka.
- Dwakroć sto tysięcy
czerwonych toć milion złotych.
Skąd mam zebrać taki ogrom
pieniędzy, kiedy miasto jak
nigdy zubożałe! Daruj, hetmanie,
i opuść z tej sumy!
- "Ja, co wezmę, trzeba
wiedzieć, że nie prywacie mojej
chcę wygodzić albo ku pożytkowi
swojemu obrócić, ale wojsko
przyjaciela mojego szczodrze
ukontentować. Samemu
Tohaj-bejowi i jego druhom
wynagrodzić winienem, że mi
kompaniej szczodrze dopomógł,
posiłku i pomocy na
nieprzyjaciela mojego dodał,
ludem mi wielkim w potrzebie
gwałtownej wygodził i stawił się
ze zdrowiem swoim przy mnie
zawsze odważnie."
Gdy tłumaczono te słowa na
język tatarski, uśmiech pychy
rozlewał się na twarzy
Tohaj-beja i Piri-agi. Obaj
kiwali przytakująco głowami i z
ust beja perekopskiego padło
tylko jedno zdanie:
- Grosza jednego za ich karki
nie ustąpię.
Widział Wachlowicz i inni
posłowie, że dalsze targi
bezowocne, więc oświadczyli
żałosnymi głosami:
- Niech się stanie wedle
waszej woli, bo przy was siła.
Co będziem mogli z pozostałego
naszego ubóstwa zebrać, oddamy,
by ukontentować tak dobrego
najezdnika. Zechciejcie,
panowie, wstrzymać szturmy i dać
nam do miasta waszych fidelisów,
drużynę, by nam miasta przed
rabunkiem strzegła i okup wespół
z nami liczyła, bo gotowizny
niewiele, więc i w towarach, i
wszelkiej kupii będziemy się
opłacać. A tak nam, Panie Boże,
dopomóż miasto nasze w pokoju
mieć.
Dobito targu. Chmielnicki
kazał wytoczyć dwie baryłki
gorzałki i gościł stroskanych
parlamentariuszy. Na odjezdnym
przydał posłom pułkownika
Głowackiego i Piri-agę jako
mężów zaufania i gdy już na koń
wsiadano, kazał uderzyć w kotły
i piszczałki.
Żegnając poselstwo powiedział:
- Wiedzcie, żem miasta jeno
dlatego przed rabunkiem
oszczędził, że ruskie jest i
cerkwie w nim ludowi mojemu
miłe. Wojsko, jakie tam jest,
niech wyjdzie wolno ku
Warszawie, a z nim i onże
Arciszewski, co mi ostatni
uszedł spod Piławiec. Niechże
też każdy, co z miasta pójdzie
ku Warszawie, głosi wszędzie,
żem za królem Kazimierzem jest,
a nie za oną jezuicką wywłoką,
tak miłą kniaziowi Jaremie. |Boh
z wami!
Posłowie wrócili do Lwowa w
otoczeniu esaułów, murzów,
pisarzy tatarskich i kozackich
pod dowództwem Piri-agi i
atamana Głowackiego.
Jednocześnie trąbiono na rozejm.
Pułki kozackie i czambuły
tatarskie oczyszczały pole z
rannych, odpływały powoli do
kwater na dalsze przedmieścia.
Ustał szczęk broni, gasły
ostatnie wystrzały, a
jednocześnie zaczynała pracować
w pocie czoła lonheria miejska.
Otworzono kasy przed komisarzami
Chmielnickiego i pierwszy
znaleziony tu dziesiątek złotych
rozdzielono między obecnych
atamanów i murzów, by pozyskać
ich życzliwość. Jednocześnie
obdarowano złotymi pasami i
rubinowymi zausznicami oboźnego
Piri-agę i Głowackiego.
Od pierwszego dnia zaczęto
szacowanie dobytku miejskiego.
Zajeżdżały wozy ładowne pod
ratusz i liczono towary. A było
co rachować i oceniać, bo
zwożono bogate suknie, futra,
siodła, czapraki, pierzaste
czapy, zegary i kobierce, srebro
białe, antały wina i miodu,
baryłki wszelakiego likworu. Z
niemałą ciężkością serca
składali to wszystko
mieszczanie, głośno narzekając,
by wzbudzić litość u
rachmistrzów.
Przez dwa tygodnie sznury
wozów szły poza Bramę Halicką ku
obozowi Tohaj-beja, aż wreszcie
komisarze orzekli, że ów milion
haraczu jest spłacony, choć
gdyby dobrze liczyli, daleko
jeszcze było do pełnego
rachunku.
Następnego dnia, dwudziestego
trzeciego października, wódz
ukraiński zajechał na białym
koniu pod Łysą Górę. Kazał dać
dwadzieścia strzałów armatnich
na swój tryumf i na pożegnanie
złupionego miasta. Po salwach i
wiwatach wojska kozackie ruszyły
w stronę Zamościa, Gałga zaś i
Tohaj-bej skierowali swoich
Tatarów ku Kamieńcowi. Na
życzenie rajców miejskich
Chmielnicki pozostawił dla
ochrony miasta przed rabunkiem
kilku zakładników, którym jako
dowódcę przydał swojego synowca,
Zachariasza Chmielnickiego.
Miasto odetchnęło od ognia, od
szturmów i komisarzy, ale
niebawem przyszło nań nowe
nieszczęście - zaraza morowa
wywołana głodem i brakiem wody.
Co dnia grzebano po setce i
więcej ludzi, póki pierwsze
przymrozki listopada nie
złagodziły morowego powietrza.
W tym też miesiącu rozstali
się z sobą dwaj dowódcy obrony
Lwowa, Arciszewski i Groswajer.
Pan armatny posępny, schorowany
i już całkiem od trosk
posiwiały, wyszedł ze swoim
niewielkim oddziałem przez Bramę
Krakowską na szlak warszawski.
Jechał na swojej wychudzonej
szkapie, osowiały, z ciężkimi
jak ołów nogami, wbitymi w
strzemiona. Nawet i w tym nie
miał pociechy, że wyprowadza na
wolność gromadkę swoich
żołnierzy w pełnym rynsztunku, z
bębnami i proporczykiem armaty
koronnej, fruwającym na wietrze.
Rozdział XI
Pierwszy śnieg tego roku spadł
wcześnie, już w początku
listopada. Z okien domu mistrza
Timy widać było nierzadko
śnieżycę zasłaniającą mury
przeciwległych kamienic. Płatki
śniegu padające na zielone
szyby, które lat poprzednich
witała Aniela z dziewczęcym
zachwytem, tego roku napawały ją
grozą i lękiem. Zima szła, a
stamtąd, z krainy ogarniętej
pożogą, nie przychodziła żadna
wiadomość o Piotrze ani o panu
armatnym, z którym związany był
los jej ukochanego.
Zima, pora zawsze groźna dla
żołnierza, była dziś tak samo
straszna dla dziewczyny. Aniela
nigdy nie widziała wojny, ale
wiedziała o niej, że straszna
latem, straszna wiosną i
jesienią, a cóż dopiero zimą,
gdy świat pusty, wrogi
człowiekowi i każdemu żyjącemu
stworzeniu. Gdy widziała
pierwsze zawieje śnieżne, bijące
o zieloną szybę izby, stawały w
wyobraźni pustynie śnieżne na
dalekich stepach, wśród których
idzie oddział żołnierzy pana
armatnego. Nie umiała sobie
wyobrazić bitwy i szczęku broni,
ale wystarczyło widzieć w
myślach ptaki padające z zimna,
pokryte lodem rzeki i stawy,
wichurę śnieżną tłoczącą ludzi
ku ziemi, by dreszcz lęku mroził
jej skołatane serce.
Co dzień teraz wraz z matką
śpiewała w kościele Bernardynów
"Od powietrza, ognia i wojny -
zachowaj nas, Panie", a każde
słowo śpiewanej modlitwy
urastało do żywej prawdy.
Widziała przed sobą to morowe
powietrze, głód i ogień i
jeszcze bardziej błagalnie
powtarzała słowa nabożnej
pieśni. Szukała w modlitwie
ukojenia, ale zamiast niego
doznawała jeszcze większego
niepokoju o kochanego człowieka.
Wierzyła, że żyje, bo jakże
mogło być inaczej, ale choć
żywy, ile tam musi cierpieć w
niedostatku, w szarudze, a cóż
dopiero, gdy przyjdą jeszcze
straszliwe mrozy?
Niekiedy, w czasie bezsennej
nocy, zlatywały się ku niej
wszystkie za dnia słyszane,
poplątane wiadomości ze wschodu
i wtedy stawało jej serce. Bo
może ranny w owej nieszczęsnej
obronie Lwowa? Może go choroba
nawiedziła, skoro wszyscy
mówili, że zaraza powstała w
oblężonym mieście. A jeszcze
opowiadano, że Tatarzy pędzą
całe korowody jasyru ku stepom
Perekopu.
Ostatnią wiadomość o Piotrze
dostała za przyjazdem wojsk
księcia Wiśniowieckiego, który
przybył na elekcję nowego króla.
Mistrz Tima przepytał się na
polu elekcyjnym na Woli wśród
dragonów książęcych i przyniósł
do domu wątpliwą pociechę. Była
to wiadomość, że pan armatny z
ludźmi artyleryjskimi pozostał
we Lwowie i że widziano u jego
boku adiutanta, Piotra
Opackiego, przy dobrym wtedy
zdrowiu.
Ale miesiąc czasu upłynął i
śnieg polatywał, a żaden z
żołnierzy pana armatnego nie
wracał do Warszawy. Wiedziano
tylko, że pan armatny bronił
Lwowa, że okupił go kontrybucją
i że oblężenie zniesione, ale o
żołnierzach nikt nic nie
wiedział.
Giserowa patrzyła z boleścią
na córkę, nie mając jej czym
pocieszyć i w tajemnicy przed
nią napominała co dzień męża:
- Dowiedzże się coś wśród
szlachty, bo widzisz, że już
prawie nie je i chodzi z kąta w
kąt, co dzień bledsza i
marniejsza.
Mistrz mając teraz sporo
bieganiny po mieście, bo w
czasie zjazdu szlachty interesy
się mnożyły, pytał, gdzie mógł,
o pana armatnego i o los
artylerzystów, a one co wieczora
czekały na jego powrót z wielką
niecierpliwością.
- Powoli zjeżdża się szlachta
na elekcję - mówił. - Już prawie
miesiąc, jak radzą wokół szopy,
a wielkich panów dalej nie ma.
Mazowiecka szlachta dopisała,
ale dalej brak towarzystwa z
dalszych ziem, zwłaszcza ze
wschodu. Jutro spodziewają się
przyjazdu szlachty z województwa
wołyńskiego.
- Jakże z wołyńskiego? -
pytała zgryziona ludwisarzowa -
skoro wszędzie wielki lament, że
tam już wojska Chmielnickiego?
- Z Chmielnickim na razie
spokój. Stanął pod Zamościem i
czeka na wybór króla jegomości.
Miał ogłosić, że jeśli
Kazimierza nie obiorą, to on
Karola nie ścierpi i pokłoni się
nam armatami w Warszawie.
- Panno święta! - kobiety
załamywały ręce. - Niechby już
wybrali królewicza Kazimierza,
bo i pierworództwo ma, i on
jeden może tę straszną wojnę
uspokoić. Cóż tak zwlekają z tą
elekcją?
- Ba! Gdyby to magnaci i
szlachta mieli nasz mieszczański
rozsądek, to dawno byłoby po
elekcji. Ale oni porządku i
karności żadnej nie uznają i
jakby nie wiedzą o tym, co o nas
mówią posłowie zagraniczni:
"Polacy byliby straszni światu,
gdyby się nauczyli porządku i
karności." A tymczasem wystarczy
podejść pod szopy elekcyjne, by
serce krwawiło z żałości.
- A cóż tam nowego? - pytała
Timowa, pełna nadziei, że w
takiej gawędzie padnie jakieś
słowo pociechy dla córki, a w
każdym razie uwaga jej zajmie
się czym innym, a nie tylko
tęsknotą i złymi przeczuciami.
- Za łby się wodzą. Jedni
wciąż w Jabłonnie u królewicza
Karola, drudzy zaś u Jana
Kazimierza w Nieporęcie. Tu i
tam pije szlachta i nawzajem
wieszają psy na sobie. Ostatnio
wiele zamącił Wiśniowiecki, bo
jak zwykle zajechał z wielką
ilością żołnierza i myśli siłą
wesprzeć Karola.
- Nie daj tego, Boże! Wtedy
Chmielnicki w złość popadnie.
Cóż ten książę, zamiast Zamościa
bronić, to wojsko tu
przyprowadził, przeciw swoim
rodakom?
- Robi jak inni. Dominik
Zasławski też stanął w Mokotowie
z dwoma tysiącami ludzi, a
Radziwiłł przyprowadził cztery
tysiące.
- Stamtąd uciekli, a tu udają
rycerzy - wmieszała się Aniela.
- Mówiono, że Lwowa kilkuset
ludzi broniło przed krociami
tysięcy.
Tima ucieszony, że córka
włącza się w rozmowę, uśmiechnął
się serdecznie:
- Broniło i wybroniło, a ty
widzę na statystę mi wyrośniesz.
Skoro o Lwowie mowa, widziałem
dziś kilku Ormian stamtąd
przybyłych.
- Najważniejszego nie mówisz -
krzyknęła ludwisarzowa.
- Przez kilka tygodni okup
zbierano i miasto było wokoło
zamknione aż do końca
października. A potem dozwolono
wyjść żołnierzom.
- Nie oddano ich Tatarom? -
szepnęła Aniela.
- Tak mówią kupcy Ormianie,
ludzie nieprzesadni w słowie.
Myślę więc, że jeśli Opatrzność
im opieki nie poskąpi w drodze,
to pan Arciszewski i Piotr zjadą
niebawem do Warszawy. Sądzę, że
pan armatny nie ominie elekcji,
a chyba mu też pilno do
arsenału.
- Daj Boże, tatulu.
Mawiał tak co dzień o elekcji
i o wielkim rozruszeniu w
mieście. Przynosił wiadomości o
wahaniu się zwolenników Karola,
którzy powoli przechylali się na
stronę Jana Kazimierza, o nowych
hukach na polu elekcyjnym, o
listach, jakie królewicz
Kazimierz pisywał z Nieporętu do
swojego brata, upraszając go o
rezygnację z kandydatury i o
braterską zgodę. Niekiedy
przynosił nawet krotochwile,
jakie posłyszał o elekcji w
ratuszu czy winiarniach, z
których to rymowanych historyjek
ta oto zdała mu się
najskładniejsza:
"Uderzono we wszystkie
dzwony,@ dobry będzie król z
Jabłonny.@ A teraz mówią
chłopięta:@ lepszy będzie z
Nieporęta."@
I dodawał:
- Czasu wiele marnują, a ja
widzę, że skończy się na
Kazimierzu, bo jego chce nie
tylko Chmielnicki, ale i
kanclerz. Ossolińskiego
niechętnie by posłuchali, ale
Chmielnickiemu ze strachu
ustąpią.
Choć dobrze przewidywał
roztropny Tima, nie tak łatwo i
szybko przeszła elekcja
Kazimierza. Dzień po dniu
upływał coraz mroźniejszy, a
końca elekcji nie było widać.
Natomiast co dnia przychodziły
groźne wiadomości z Zamościa.
- Miasto oblężone przez
wielkie krocie. Zgniotą Zamość,
nim się na króla zgodzimy.
Chmielnicki przyjdzie na elekcję
i wtedy dopiero pod obuchem pana
wybierzemy.
I znów wielu mieszczan
pakowało toboły, ładowało
dobytek na wozy i dombasy.
Bardziej z miastem związani
modlili się po kościołach o
szybki wybór króla, widząc w tym
jedyną nadzieję ratunku
ojczyzny.
- Jeśli Kazimierza wybierzemy
- wołała szlachta na polu
elekcyjnym - Chmiel ku nam nie
przyjdzie.
A druga, spod znaków kniazia
Jaremy, Potockiego i wojewody
poznańskiego, Opalińskiego,
obrzucała tamtych wyzwiskami i
krzyczała:
- Wy chcecie króla, co się z
Chmielnickim w pas obejmie, a my
takiego, co go na Porohy
przepędzi. Za Karolem stoimy.
Nie masz nad królewicza Karola,
który już żołnierzy swoich na
wojnę obiecuje.
Koło dwunastego listopada
rozeszła się wieść po Warszawie,
że hetman zaporoski, uważając
się za szlachcica polskiego
mającego prawo do uczestniczenia
w elekcji, przysłał za
pośrednictwem oblężonych
Zamościan list w sprawie wyboru
króla.
Z wielkim zainteresowaniem
powtarzano sobie teraz słowa tej
epistoły.
"A zatem, daj Boże, aby pokój
stanął, abyśmy się doczekali w
Koronie pana, którego nam Pan
Bóg królem pobłogosławi, a
mianowicie, życzylibyśmy sobie
przyrodzonego pana królewicza
Kazimierza, któremu, daj Panie
Boże, abyśmy jako świętej
pamięci jego królewskiej mości
Władysławowi IV oddali
poddaństwo z usługami naszymi
wiernie życzliwymi."
List ten przechylił szalę na
rzecz Jana Kazimierza. W połowie
listopada królewicz Karol
wyrzekł się nadziei na koronę.
Wysłał posłów na pole elekcyjne,
przez których oświadczył się za
bratem Janem Kazimierzem, jako
jedynym kandydatem na króla. Ale
i po tym radosnym dniu
objawienia zgody w rodzinie
królewskiej nie kwapiono się do
zakończenia elekcji. Szły targi
o pakta konwenta, o
zagwarantowanie praw dla
dysydentów, o odebranie
starostwa puckiego
Ossolińskiemu. Ta zwłaszcza
sprawa podnieciła umysły
szlachty pruskiej, rozżalonej na
kanclerza, w którym widziano
głównego zwolennika Jana
Kazimierza.
Dopiero dzień siedemnasty
listopada wyznaczono na elekcję.
Ledwie brzask wstał nad
Warszawą, ciągnęły zewsząd na
Wolę nieprzejrzane tłumy konnej
i pieszej szlachty. Wszystkie
szlaki zapchane były pańskimi
pocztami i mieszczaństwem, które
także chciało bodaj z dala
patrzyć na elekcyjne pole.
Szedł więc mistrz Tima z
rodziną, by być w bliskości
elekcyjnych okopów. Z dala od
nieprzeliczonej masy namiotów
upatrzył pusty wóz, przekupił
furmana, który tu właśnie po to
tylko przyjechał, i miał odtąd
niejako ruchome podium, z
którego wraz z żoną i córką,
mógł objąć okiem dalekie pole
elekcyjne.
Jak okiem sięgnąć, widziało
się tysiące namiotów, ostro
rysujących się na tle białego
całunu, bo śnieg minionej nocy
spadł obfity i pokrył ziemię na
grubość piędzi. Pośrodku owego
ogromnego płóciennego osiedla
widać było czworobok okopów,
broniących wstępu do szopy
elekcyjnej, gdzie już od rana
zebrało się koło poselskie i
senat.
Wokół okopów, z dala od szopy
senatorskiej, obitej zielonymi
oponami, ustawiały się z
proporcami i znakami strojne
poczty wojewódzkie. Nikt by nie
przeliczył tych tysięcy ludzi i
koni, orszaków, gwardii
magnackich, pojazdów wszelakiego
rodzaju i mrowia przekupniów
uwijających się wśród szlachty.
Było rojno i gwarno, przy tym
wesoło, skoro już obiór króla
był pewny. Nastrój ten jednak
zgasł, gdy nagle dostrzeżono
wokół okopów jakieś gwałtowne
pomieszanie. Przyczyna popłochu
była w tym, że o jednoczesnej
porze, jakby na zmowę, pojawiły
się wojska z północy od Słodowca
i z południa od Mokotowa.
Szlachta przy okopach zaczęła
się kręcić niespokojnie, stawała
na wozy i dachy karoc, by
dojrzeć, co to się dzieje na
owych szlakach.
Naraz zaczęto wołać:
- To książę Dominik jedzie z
wojskiem na elekcję. Nie
dopuszczać! Pułki muszą odstąpić
od naszego koła!
Już i z drugiej strony
odezwały się podobne okrzyki:
- Od Słodowca wali z wojskiem
kniaź Jarema. Hańba panom, na
wolności nasze następują!
- Hańba! Nie dopuszczać do
koła! Przepędzić!
- Koło rycerskie zerwać! Do
prymasa! - zaczęły wołać
wszystkie województwa.
Wzmógł się tumult i rwetes.
Krewcy Prusacy zaczęli znowu
grozić, że od elekcji odstąpią i
już ten i ów grzmocił w
powietrze z krócicy. Porwali się
do wrzawy Mazowszanie, ci, co
już od sześciu tygodni mącili w
obradach, następując z
fanatyzmem na dysydentów.
Ustawiona przy północnym szańcu
Litwa porwała się do wtórowania
okrzykom i już huragan wrzawy
unosił się nad elekcyjnym polem.
- Odpędzić wojska magnackie!
Nie pod muszkietami wotować! -
wołano na wszystkich krańcach
czworoboku.
Tak pogodny z rana nastrój
zakłócono kompletnie. Szlachta
rwała się do szabel, następowała
na prymasa żądając wycofania
wojsk pańskich. Zamieszanie i
groźba rozruchów była tak
wielka, że pułki magnackie
musiały ze wstydem ustąpić z
pola. Na życzenie szlachty pół
mili cofnął swoich żołnierzy
Zasławski i musiał pójść jego
śladem kniaź Wiśniowiecki,
wściekły na szlachtę, która mu
dotąd była powolna na sejmach.
Dostało się przy okazji i
Radziwiłłowi, który pod naporem
woli szlacheckiej musiał odwieść
swoje trzy tysiące żołnierzy
daleko poza elekcyjne pole.
Dopiero koło południa uciszyło
się i województwa stanęły z
powrotem w kole.
- Teraz króla wybierzem,
zaczynać, waszmościowie! -
wołała kolumna do kolumny.
Wylegli z szopy na zaśnieżony
czworobok senatorowie i zasiedli
na rozstawionych fotelach. Zaraz
za nimi wysypał się tłum posłów
ziemskich i otoczył krzesła
kolorowym wieńcem. Jako ostatni
wyszedł w asyście biskup prymas
Łubieński z ciężkością stąpający
po sypkim i głębokim śniegu.
Uciszyło się w szeregach poza
okopem, a tylko głuchy poszum
idący od województw nadbiegał ku
centrum elekcyjnego pola.
Arcybiskup przeżegnał tłumy ręką
i zaczął cichutkim, przez nikogo
nie słyszanym dyszkancikiem
wygłaszać uroczystą mowę, w
której starym zwyczajem ogłaszał
kandydaturę do tronu.
Skończywszy te kilka zdań,
klęknął w śniegu, a za nim senat
i posłowie.
Prymas zaintonował:
- |Veni |Creator |Spiritus...
- |Veni |Creator... - zaczęło
wtórować grono senatorów i
posłów.
Aż tu nagle wśród szlachty
pruskiej opodal konno stojącej
zerwała się nieprawdopodobna
burza.
- Nie śpieszcie się! Powstać z
kolan! Jeszcze nasze wolności
nie zagwarantowane. Protestujem!
- Wpierw pakta konwenta trzeba
uchwalać - wołali. - Wiwat nasza
|libertas! Naprzód wojskami
chcieli nas otoczyć, a teraz bez
paktów "Veni Creator" zaczynają!
Kilku jezdnych puściło się
pędem w stronę prymasa.
Arcybiskup śpiewał dalej, choć
już nikt śpiewu nie słyszał i
nie powtarzał.
Gdy Prusacy dopadali w pobliże
klęczącego prymasa, szlachcic
Brochowski, człek znany z
ciętego języka, krzyknął
potężnym głosem:
- Waszmościowie! Ksiądz
arcybiskup nazywa się Maciej, a
nie Wojciech. Nie zabijajcie go,
panowie Prusacy!
Huragan śmiechu powstał wokół
rycerskiego koła. Szlachta
pruska stropiła się i na chwilę
zapomniała języka w gębie. Ale i
ksiądz prymas przerwał już pieśń
i powstał z klęczek.
Prusacy z biskupem warmińskim
Leszczyńskim na czele zaczęli
napierać na Łubieńskiego.
- Nie będziemy wotować, póki
kanclerz Ossoliński nie ustąpi
nam starostwa puckiego. Ono
pruskiej szlachcie należne, nie
kanclerzowi.
Ossoliński, który jednocześnie
z prymasem podniósł się przed
chwilą z klęczek, spojrzał z
wyrzutem na Leszczyńskiego.
- Księże biskupie, elekcję nam
rwiesz i z prywatą występujesz
teraz, gdy już króla po bożemu
chcemy obierać?
- Wolności bronię, przeciw
elekcji protestuję, póki nam nie
oddasz starostwa puckiego.
Ossoliński odrzucił dumnie
głowę do tyłu i odpowiedział:
- ||Salus rei publicae suprema
lex |esto. Ustępuję dla miłej
zgody praw do ziemi puckiej,
nadanej mi przez króla. By mnie
szlachta za chciwca i za
warchoła nie miała, oświadczam
wszystkim tu obecnym, że krom
tego starostwa dla miłej zgody
odstąpionego wystawię jeszcze
ośmiuset zbrojnych ludzi ku
obronie ojczyzny, bo ona jest w
wielkim nieszczęściu. Wracajcież
więc do swoich i na miły Bóg,
króla obierajmy!
- Niech żyje kanclerz
Ossoliński, co taki przykład
dawa! - krzyknął Brochowski. -
Klękaj teraz, mości prymasie!
Ale szlachta pruska jeszcze
nie była zadowolona.
- I pakta konwenta chcemy
naprzód uchwalić.
- Miejcie litość,
waszmościowie - biadał
Ossoliński - nad paktami tydzień
zejdzie i dalej króla mieć nie
będziemy.
- Protestujemy! Pakta naprzód
uchwalać!
- Przysięgam waszmościom -
mówił Ossoliński z resztką
zimnej krwi - że gdy teraz króla
obierzemy, nie wprzód na tronie
zasiądzie, aż pakta konwenta
będą uchwalone.
Z dalszego koła rycerskiego
znów dobiegły rozsądniejsze
głosy:
- Wszystko już ugodzone.
Klękajmy, panowie bracia, i
zaczynajmy pieśń do Ducha
Świętego.
Arcybiskup podniósł ponownie
białą dłoń ponad śnieżne pole i
przyklęknął. Poszli za jego
przykładem Ossoliński,
senatorowie i deputaci.
- |Veni |Creator |Spiritus...
- rozległo się na polu
elekcyjnym.
Ale jego drżący głos dobiegł
zaledwie do trzeciego słowa
pieśni, gdy ponownie wpadła do
koła grupa pruskiej szlachty.
- Nie śpiewać! Protestujemy!
Zdenerwowało to szlachtę, więc
zaczęła się wrzawa.
- Przepędzić tych Prusaków! Od
Świętego Ducha, a nie od burdy
zaczynać!
Szlachta pruska nie dała się
zbić z tropu. By przekrzyczeć
innych, wołali całym chórem w
stronę senatorów:
- Braci naszego województwa
nie wystarczają słowa kanclerza.
Niech ksiądz prymas parol da, że
króla przed paktami nie
wprowadzi na majestat.
Po raz drugi powstali wszyscy
z klęczek. Staruszek bledszy niż
śnieg, na którym przed chwilą
klęczał, podszedł ku posłom
ziemi pruskiej.
- Czy do zgody dziś nie
dojdziemy i znowu się
rozejdziem? Jeśli słowo
kanclerza wam nie starcza, więc
ja przysięgam waszmociom, że
stanie się według ich woli. I
zaczynajmyż już w imię Boże!
Tym razem szlachta pruska
usłuchała. Prymas
Rzeczypospolitej po raz trzeci
zapadł w śnieg i intonował:
- |Veni |Creator |Spiritus...
Jak okiem sięgnąć, cały tłum
szlachty zsiadłszy z koni
klęczał wokół okopów. Na
kolanach były wszystkie
województwa, poczty pańskie,
ciury i przekupnie, i tłum
gapiów oblegający dalekim
wieńcem pole elekcyjne.
Elekcja była zaczęta. Po
skończonej pieśni senatorowie
ruszyli konno do swoich grup
wojewódzkich, by zebrać głosy
szlacheckie. Poszczególne ziemie
gromadziły się w odrębnych
kołach i słuchano przemówień
senatorów, z których każde
kończyło się zapytaniem:
- Czybyście Janowi
Kazimierzowi jako królowi byli
radzi?
- Radzi! Radzi! |Vivat
|Casimirus! - szedł okrzyk od
województwa mazowieckiego do
krakowskiego, od Litwy do
poznańskiego, od ziemi do ziemi,
dopłynął i do Prusaków, którzy
teraz najgłośniej krzyczeli na
cześć Kazimierza.
Już bito na wiwaty z
samopałów, krzyczano wniebogłosy
i hurmem cisnęła się szlachta do
sekretarzy, by składać podpisy
na akcie elekcyjnym. Jak
przedtem sześć tygodni trawili
na awanturach, kłótniach i
burdach, tak teraz uniesieni
ogólną zgodą obłapiali się
wzajem, wróg wroga ściskał i ze
łzami w oczach cieszyli się
dokonanym obiorem króla. Nawet
Prusacy porwani ogólnym
uniesieniem zaprzestali zwady o
treść paktów konwentów i te w
ciągu dnia uchwalono.
W trzy dni potem nowo obrany
król podążał w orszaku z zamku
ku katedrze. Wsparty o ramię
brata swego, królewicza Karola,
szedł na majestat. Tuż za królem
idącym w huku dział postępował
Ossoliński i posłowie: cesarski,
francuski, szwedzki i pruski.
Jednocześnie wysłano posłów
królewskich pod Zamość do
Chmielnickiego. Wieźli list
królewski, w którym Jan
Kazimierz pisał: "Jakośmy tedy
już przez pisanie nasze, przed
szczęśliwą elekcją naszą
wysłane, afekt wojsku
zaporoskiemu i wodzowi tego
wojska oświadczyli, nagradzając
życzliwe chęci wasze, iż
prosiliście i życzyliście sobie
tego, aby nie kto inny, ale my
na to królestwo byli obrani, tak
teraz zostawamy..."
W chwili gdy posłowie
królewscy wjeżdżali w obóz
kozacki pod Zamościem,
Chmielnicki już był wydał
rozkazy, by pułki kozackie szły
pod Lublin, a czterdzieści
tysięcy Tatarów ku Warszawie.
Przeczytawszy pisma królewskie
wstrzymał ordynanse i kazał bić
z armat na wiwat nowemu królowi.
Tego też dnia zarządził odwrót
wszystkich wojsk ku Ukrainie.
Rozdział XII
Stolica przeżywała teraz dni
huczne i pełne nadziei. Piła
szlachta na umór, znów pyszna z
siebie i pewna, że skoro króla
obrano, to sam urok majestatu
nastraszy Chmielnickiego. Gdy w
kilka dni po elekcji nadeszły
wiadomości, że hetman zaporoski
kazał bić z armat na cześć króla
i zaczął odwrót ku ziemiom
ruskim, radość szlachty i
mieszczan nie miała granic.
Otucha nawiedziła w ten dzień
także dom mistrza Timy.
Ludwisarz przyniósłszy wiadomość
o cofaniu się wojsk kozackich i
tatarskich zasiadł z żoną i
córką do uroczystszej niż zwykle
kolacji. Wyciągnął z piwniczki
gąsiorek przedniejszego wina i
pociągając zeń gawędził
beztrosko z rodziną.
- Teraz to i twój oblubieniec
zjedzie do Warszawy, bo droga
przez Zamość wolna.
- Nie tylko przez Zamość droga
do Warszawy - napomknęła cicho
Aniela, powolniejsza niż ojciec
do uczuć beztroski.
- Nam ku uciesze, nie ku
smutkowi, bo wojna już
zawieszona i w tym największe
szczęście. Nie frasujcie się
obie, ufajcie moim nadziejom.
Tego dnia wieczorem dał się
słyszeć w sieni odgłos
poruszonej kołatki. Posłyszawszy
ów stuk obie kobiety zbladły.
Aniela ścisnęła pod stołem rąbek
obrusa, a przesądna Timowa
odpędzała z myśli wszystkie
nadlatujące złe i dobre
przeczucia i podobnie jak córka
bała się powstać z krzesła.
- Idźże ty, zobacz, kto taki o
tej porze - powiedziała do męża.
Niepotrzebnie to powiedziała,
bo Tima już szedł ku drzwiom i
za chwilę skrzypiały pod jego
nogami dębowe schody.
Ludwisarzowa nie mogła wytrzymać
cierpliwie nawet tej krótkiej
chwili oczekiwania. Podeszła do
okna i teraz dopiero
przypomniała sobie, że przecież
przymknięte i utkane przed zimą,
więc nikogo pod bramą nie
dojrzy.
Aniela zamieniona w słuch
czekała półżywa, nieruchoma na
krześle. Słyszała zgrzyt
ciężkiego zamku i dwa
przytłumione głosy. Jeden z nich
był ojca, a drugi? Rumieniec
oblał jej twarz i pomieszane
domysły zawładnęły głową. To
jego głos, nie inaczej, tyle że
inny, ochrypły, pewnie sterany
wojennymi niewczasami. Nie, Boże
święty... Bała się spojrzeć ku
drzwiom, od których już biegł
wesoły głos ludwisarza:
- Gościa mamy niezwykłego, dla
którego cały nasz dom otworem.
Witaj, waszmość, i wstępuj w
moje skromne progi.
W drzwiach stanął wysoki
zażywny szlachcic z głową
półłysą, posiwiały na skroniach.
Uśmiechnął się zaczerwienioną
twarzą w stronę kobiet, machnął
zawadiacko czapą ku dywanowi i
powiedział:
- Do nóg padam asankom tak
cnotliwym i powabnym, o których
tyle dobrego czytywałem w
listach mojego syna.
Zerwała się z krzesła Aniela,
dygnęła i stała dygocąc z
przejęcia. W jednym momencie
uleciała z głowy cała nadzieja,
a na jej miejsce wstąpił lęk
przed tym szlachcicem i jeszcze
większy niepokój o kochanego
człowieka. Jakiż to znak Boży
przybycie ojca Piotrowego -
nieszczęście czy ukojenie
troski?
Stary Opacki właśnie do niej
się zbliżał i ponawiał ukłon
przed chwilą oddany matce.
Dziewczyna przypadła do ręki
szlachcica, ale on nie dał się
pocałować. Uniósł jej głowę do
góry, po czym uchwycił
dziewczynę obiema rękami za
ramiona i patrzył przenikliwie.
- Uroda zacna, że i mojej,
panie dzieju, nie ujdzie uwagi.
Gładkość masz, widzę, po matce,
jako mój syn brzydotę po ojcu.
Gdzie on tam biedak teraz?
Stał twarzą w twarz dziewczyny
i wydmuchiwał w jej stronę
zapach nadmiernie wypitego wina.
Puścił ją wreszcie z rąk i wtedy
powstał w całym domu jeden
rwetes. Kobiety rzuciły się do
zmieniania obrusa i pospiesznej
zastawy, trzaskały szkłem i
talerzami, a pan Tima sadzając
sapiącego gościa w fotelu mówił:
- Zaszczyt to wielki dla
mojego domu widzieć tak miłego
gościa. Nie odmówi mi wasza
miłość skromnej strawy i
napitku.
- Bóg zapłać. Jadła tam wiele
nie gotujcie. Przed napitkiem
zaś to tylko tchórz i niedojadek
się broni lub zgoła człek
nieuczciwy, bojący się
szczerości. Zanim jednak coś
podacie, powiem, jaka ciekawość
mnie tutaj przywiodła. Nie
macie, mistrzu, jakiej
wiadomości o Piotrze? Byłem w
arsenale, ale i tam głucho
całkiem.
Srebrna taca zadzwoniła w tej
chwili w ręce Anieli. Jeden szum
oblał uszy dziewczyny i ledwie
mogła ustać na nogach.
A więc i ojciec Piotra niczego
o nim nie wie, Boże jedyny!
- Żadnej wiadomości nie było
od półtora miesiąca.
- Ba, moi kochani - nadął się
Opacki. - Ja już od trzech
miesięcy nie widziałem żadnego
listu. Nawet z pisaniem
spieszniej mu do dziewczyny niż
rodzicielów.
- Do Warszawy łatwiej wysłać
pismo. Dostaliśmy wiadomość
przez szlachtę kniazia Jeremiego
- wyjaśniał pospiesznie Tima.
Zaczęła się teraz gawęda o
Piotrze, o jego przeprawach
wojennych, o Piławcach i Lwowie.
Stary szlachcic pociągał łyk za
łykiem ze szklanicy, rozgadywał
się na dobre i popadał w
rozrzewnienie. Przy tym raz po
raz rzucał wzrokiem na
dziewczynę, wprowadzając ją w
coraz większe zakłopotanie, bo
nie wiedziała, do czego wiedzie
ta dociekliwość.
Gdy już miał dobrze w czubie,
uderzył się w kolano i
powiedział:
- Skoro już jestem tu u was,
to wypalę, bo u mnie, co w
sercu, to i w gębie. Jednego mam
tego Piotra. Myślałem, że w
wyższą koligację szlachecką
pójdzie, bo sroce spod ogona nie
wyleciał. Ale on sobie dom
mieszczański, nie powiem, zacny,
upatrzył i ani myśli o innym.
Gdy tak pół roku go nie ma i
morduje się na ciężkiej
wojaczce, zmiękło mi ojcowskie
serce, bo inaczej, to bym tu do
asana nie przyszedł.
Przerwał na chwilę, łyknął
wina i obtarłszy garścią wąsy
ciągnął:
- Jejmość moja co dzień mi
głowę suszy i duszę mi truje
niepokojem, powiadając, że moim
oporem ściągnąłem niełaskę boską
na syna. Więc tak oto
pomyślałem. Skoro przy pomocy
Ducha Świętego króla zgodnie
obraliśmy i wielkie szczęście za
tym idzie, bo już się
Chmielnicki zabiera ku stepom,
to niechże i u mnie w domu, i u
was będzie pospólna radość. Nie
przeciwiam się tej dziewczynie,
jeśli taka wola obojga. Chodźże
tu do mnie, świerzopo, niech cię
uścisnę, a waszmość lejże to
wino!
Aniela przypadła do
szlachcica, a on ściskał ją za
głowę, po czym obłapił się z
panem Timą i całował po rękach
ludwisarzową. Łzy pojawiły się w
oczach Timowej, ale nie ceniłaby
swojego mieszczańskiego stanu,
gdyby teraz nie powiedziała:
- Bogu niech będą dzięki za
radość, jaka nas wszystkich
spotyka. Wielki to honor wydać
córkę za dobrze urodzonego, choć
i my mieszczanie ludzie nie
najpodlejsi. Powiem, że nie
tylko waszmość sprzeciwiał się
temu małżeństwu, ale i ja, matka
czująca. Zrazu co innego serce
mi dyktowało, gdyż wielce
zasobnego i zacnego mieliśmy tu
konkurenta.
- Matulu - napomniała Aniela.
Matka nie dała się zbić z
tropu.
- Ale syn waszmości tak nas
ujął swoim moderunkiem i
wszelkimi zaletami, jakie po
zacnych rodzicach ma w sobie,
żeśmy go tu jak własnego
widzieli. Skoro w naszym domu
pannę sobie upodobał, niech mu
Bóg szczęścia przysporzy, a my
nie poszczędzimy sowitego wiana.
Oby tylko jak najprędzej i zdrów
powrócił.
- W tym sęk, żeby powrócił.
Nalejże waszmość! - stuknął
pustym kielichem Opacki. - Ale
wino to masz, ho, ho! Na
niejednym stole szlacheckim
takiego nie widzą.
Po twarzy ludwisarza przebiegł
w tej chwili uśmiech
niepośledniej dumy.
- Jeśli waszmość chwalisz tę
małmazyją, to ciekaw jestem, co
powiesz, gdy cię czymś innym
poczęstuję.
Za chwilę Tima przyniósł z
piwniczki nowy gąsiorek, spowity
w plecionkę z wikliny, całkiem
już od starości pociemniałą.
- Jeden mi ostał od chrzcin
tej dziewczyny, na które mi
kilka takich podrzucił sławetny
Knor, winiarz warszawski.
Niechże ten gąsiorek wypróżni
się teraz na cześć waszmości i
na powrót kochanego Piotra.
Siedzieli przy zastawionym
stole i pili do późnej nocy.
Obgadywali obaj sprawę wesela,
choć kobiety protestowały, by
wilka z lasu nie wywoływać i
niczego nie ustalać, póki nie ma
Piotra powróconego i zdrowego.
Ale Opacki tym się nie turbował,
wierząc niezbicie, że syn lada
dzień się pokaże, i nawracał do
terminu wesela, który mu się
widział najdogodniejszy w
czerwcu.
- Niechże Piotr idzie do
ołtarza na swojego patrona,
jeśli to państwu nie
przeszkadza.
- Wedle woli waszmości -
przytakiwał ludwisarz, nie
zapominając o dolewaniu starego
tokaja.
Gdy zaś obgadywali wiano,
Opackiemu rozjaśniała się twarz,
bo ani przez myśl mu przedtem
nie przeszło, że tak znaczna
jest zasobność mieszczanina.
Aniela nie słuchała tej gawędy,
dawno umknąwszy do sypialni,
choć jej nie do snu było. Leżała
na wznak z rozpłomienionymi
oczyma, to szczęśliwa, to znów
nękana niepokojem.
- Panno Najświętsza, dzięki za
to jedno szczęście, ale oby
drugie przyszło. Spraw, by cały
i zdrowy powrócił.
Nie mogła zasnąć. Radość i złe
przeczucia plątały się wzajem i
sen nie przychodził.
Rozdział XIII
W kilka dni potem, z
początkiem grudnia 1648 roku,
wjechały w Bramę Krakowską
niedobitki artylerii koronnej
pod wodzą Krzysztofa z
Arciszewa. Ludzi było
kilkudziesięciu, wozów kilka i
dwa małe działka, które od
Piławiec ku Lwowu, od Lwowa
przez Jarosław wieziono do
Warszawy.
Oddział budził w mieście
powszechne zaciekawienie swoim
nędznym wyglądem. Żołnierze byli
zarośnięci, szarawary na nich i
kubraki zbiedniałe, poszarpane.
Konie zmordowane daleką drogą
stukały ciężko po jezdni,
niekiedy potykały się kopytami o
oblodzone kamienie.
Na widok steranej garstki
zbiegał się tłum miejski i szła
od ust do ust wiadomość.
- Pan armatny wraca do
arsenału ze swymi ludźmi.
- Oto prawdziwi żołnierze!
Witajcie nam, dzielne ludzie
artyleryjskie!
Gdy się dowlekli do Rynku,
chciał pan Arciszewski kierować
się ku Bramie Nowomiejskiej, ale
tu zebrał się tak wielki tłum,
że konie dalej nie ruszyły.
Podbiegły ku żołnierzom
mieszczki od niedalekich kramów,
oblegli gromadkę przekupnie,
mieszczanie z okolicznych domów
i pospólstwo uliczne. Co kto
miał pod ręką do jadła i picia,
podawał utrudzonym żołnierzom.
Mieszczki patrzyły z
rozrzewnieniem na zarośnięte i
wychudłe twarze puszkarzy, na
poszarpane cholewy muszkieterów,
a widok blizny, niekiedy jeszcze
opuchłej, budził współczucie.
- Ci się naprawdę bili, nie
uciekali za pańskimi wozami.
Prawdziwi żołnierze!
Pan armatny nierad był
okrzykom, bo nie widział powodów
do owacji, skoro tu wjeżdżał z
pamięcią klęsk, a nie zwycięstw.
Nie mogąc przedrzeć się przez to
pospólstwo ku arsenałowi, zsiadł
z konia, za nim żołnierze, i
gawędził z mieszczanami.
U boku generała jeden tylko
Piotr Opacki nic nie słyszał, co
do niego mówiono. Odpowiadał
chaotycznie na pytania i
niewiele brał z rąk gościnnych
mieszczek. Stał obok konia
niecierpliwie, co chwila
zerkając ku narożnikowi ulicy
Piwnej. Byłby już dawno tam
pobiegł, ale wstrzymywały go
dwie przyczyny. Jedna, że był
brudny i zarośnięty, w błocie
uciapany, druga, że nie
wiedział, czy lada chwila nie
ruszy pan armatny ku arsenałowi,
a on chciał być do końca w
pełnej dyscyplinie.
Tak gapiąc się ponad głowami
tłumu posłyszał koło siebie
piskliwy okrzyk:
- O rety! Toć to jegomość pan
Opacki!
Oglądnął się, ale nikogo
znajomego nie dojrzał. Dopiero
po chwili oderwała się od ciżby
jakaś młoda przekupka i pobiegła
środkiem Rynku. Za chwilę
pojawiły się na narożniku ulicy
dwie kobiety spiesznie idące ku
żołnierzom. Na ich widok Piotr
puścił z ręki uzdę konia,
potrącił kubeł grzanego wina ku
przerażeniu raczącej go trunkiem
mieszczki i rozepchnąwszy tłum
podbiegł do zbliżającej się
ludwisarzowej i jej córki.
Wszystka niedola, zawody i
tęsknota, jakie towarzyszyły mu
przez sześć miesięcy wojennej
poniewierki, w jednej sekundzie
spłynęły z serca. Gdy poczuł na
swojej twarzy ciepłe matczyne
ręce ludwisarzowej, a poprzez
jej palce widział bladą jak
śnieg twarz ukochanej, tylko
jedno uczucie owładnęło jego
pamięcią - szczęście
niewysłowione.
- Jużeśmy obie zwątpiły w twój
powrót. Co dnia serce się nam
krajało - mówiła pani Timowa nie
puszczając młodzieńca z rąk. -
Tyle miesięcy i takie straszne
wiadomości przychodziły do
nas...
Piotr nie śmiał się wyrywać z
rąk matrony, zresztą w tej
chwili wystarczało samo
patrzenie w twarz dziewczyny.
Czymże wobec tego zjawiska były
zwidzenia i marzenia w
bezsennych nocach żołnierskiego
czuwania czy marszu? Tu stała
przed nim piękna, urokliwie
piękna, o niepokalanie czystych,
kochających oczach.
Przypadł do jej rąk, całował
zimne palce, które drgały pod
jego wargami i błądziły
półprzytomnie po zaroście jego
twarzy. Ani jedno, ani drugie
nie wypowiedziało zrazu słowa.
Rozrzewnione widokiem powitania
przekupki obcierały twarze
fartuchami i chlipały.
- Ojej, moiściewy, ile to
biedy w każdej wojnie. Takim
młodym to razem być, a nie w
rozłące i poniewierce.
Druga, bardziej niż tamta
ciekawska, już osuszyła łzy i
pociągając Timową za rękaw
pytała rozgorączkowanym głosem:
- Syn to czy zięć, asińdźko?
- Ani jedno, ani drugie.
- Ojej, to dopiero zmówieni? A
mówiłam! - odwracała się do
sąsiadki - że dopiero teraz
pójdą do ołtarza.
- Ale kiedy, asanko? Pewnikiem
jeszcze tej zimy. U Reformatów,
moja pani, czy u księży
Jezuitów?
Pani Timowa nie mogła
zaspokoić ich ciekawości, bo w
tej chwili witała się z panem
Arciszewskim.
- Jeśli waszmość nie pogardzi
naszym domem, to choćby zaraz
prosimy do siebie z panem
Piotrem. Jakaż będzie radość,
gdy się mąż dowie o powrocie
waszej miłości! Zaraz go ściągnę
z warsztatów; nieborak nic nie
wie o tej naszej radości.
- Z całego serca dziękuję, ale
naprzód mi dopaść arsenału. Za
kilka pacierzy, jeśli łaska,
może nas jejmość widzieć. Myślę,
że do wieczora ten młody nie
omdleje mi z tęsknoty. Prawdę
mówiąc, wychudł w drodze na
paździerz nie tyle z
niewczasowania i głodu, ile z
tych wiecznych rozmyślań.
Tego dnia do mieszkania
mistrza Timy zawitał najweselszy
wieczór, jakiego tu od wielu
miesięcy nie było. Gwar wypełnił
izbę, bo gościnny gospodarz
chcąc uczcić powrót pana
armatnego i przyszłego zięcia
zaprosił kilku rajców miejskich,
ciekawych rozmowy o niedawnej
wojnie, a zwłaszcza o
perypetiach mieszczan lwowskich,
z którymi wielu kupców
warszawskich było w koligacji i
zażyłości.
Młodzi siedzieli ramię w ramię
nic poza sobą nie widząc, a przy
stole prym wodził nie tyle
armatny i małomówny gospodarz,
co pan Gremborzewski i Marcin
Dębski, bo obaj wmówili się na
przyjęcie, dowiedziawszy się o
powrocie żołnierzy
artyleryjskich.
Mówili gospodarze, że miał to
być skromny poczęstunek,
naprędce urządzony, ale mimo to
stół uginał się od jadła, od
mis, cukrów i różnorakiego wina.
Pito pod nowego króla jegomości,
pod pokój z Chmielnickim i choć
to nie były przecie jeszcze
zrękowiny, nie omieszkano
wznosić zdrowie narzeczeństwa,
zwłaszcza nie mógł sobie tego
odmówić pan Gremborzewski.
- Proszę jejmości - mówił do
swej sąsiadki, Timowej - jeszcze
na pokojach w pałacu Arde
widziałem, jak ten młodzik
wzdychał ku tej młódce i w
pomieszaniu groch nazywał
kaparami. Kto tak jak on wtedy
patrzy na dziewczynę, to go już
wołami nie odciągnie. A może nie
mówiłem wtedy waćpanowi, że
jednak ją będziesz prowadził do
ołtarza, a ja ci zagram na
chórze?
- Mówiłeś, waszmość.
- No, to wasze zdrowie. Pijmy,
drodzy państwo!
- Na ich zdrowie!
Zaś Marcin Dębski, choć ten
toast wychylił z życzliwością,
to za statystę się mając,
nawracał wciąż do polityki.
- Słyszeliście waszmościowie,
że mój pan, książę Ossoliński,
do Rzymu się wybiera?
Nikt o tym jeszcze nie
słyszał, więc wszyscy nadstawili
uszu.
- To i ty z nim pojedziesz -
wtrącił Piotr.
Może o to właśnie napomknięcie
chodziło Marcinowi, bo
odpowiedział z udaną
skromnością:
- Polecił mi kanclerz, jak i
kilku innym swoim dworzanom,
sposobić się wcześniej do drogi,
byśmy się mogli przystojnie
pokazać w Rzymie. Pamiętają tam,
powiada, dawniejsze poselstwo
kanclerza.
- I myśmy wtedy widzieli, z
jaką paradą wyprawiał się
Ossoliński do papieża - dorzucił
Tima. - Ale powiedzże waćpan, co
za cel tego posłowania.
- Książę kanclerz myśli o
dawnych planach króla
Władysława. Skoro stanie teraz
zgoda z kozaczyzną i powróci
dawne przymierze z Moskwą, kto
wie, czy nie przyjdzie nam
ruszyć na Tatarów i Turków. W
tym celu potrzebne nam poparcie
Ojca świętego.
Uśmiechnął się gorzko
Arciszewski.
- Tu nie tyle potrzeba
papieskiego poparcia, ile
rozsądku i karności w narodzie.
A jakaż ona u nas jest,
waszmościowie? Widzieliśmy, co
się działo pod Piławcami.
Powiedzcież mi, waszmościowie,
czy był bodaj jakiś sąd nad
regimentarzami i komisarzami w
czasie elekcji?
- Chciano wziąć pod sąd
kapturowy Radziejowskiego, ale
oparł się temu z wielkim hukiem.
- A nad księciem Dominikiem
lub komisarzami?
- Zrazu pomstowała szlachta,
ale panowie zjechali z wielkimi
wojskami, więc potem każdy bał
się im przeciwić.
- Ano macie. Hańba nawet na
sejmie nie zmyta. Widzę też, że
gładko poszło panu
Wiśniowieckiemu, co jak
nietoperz umknął nocą ze Lwowa.
Ładny mi hetman "na ten czas"!
- O, właśnie dobrze, żeś,
mości armatny, wspomniał o
hetmaństwie Wiśniowieckiego! -
wtrącił Gremborzewski. -
Szlachta uznała tę nominację,
przydawszy mu do pomocy Firleja,
ale król dotąd tego nie
potwierdził. Chyba w tym
przyczyna, że kniaź jawny wróg
kozaczyzny, a król pragnie
ugody.
- Wróg to nie tylko
kozaczyzny, ale prawa i porządku
w kraju. Daj Boże, by król
jegomość miał go bacznie na oku.
- Zobaczymy, jak będzie po
sejmie koronacyjnym - napomknął
Tima. - Dopiero wtedy król pełen
władzy, pomazany.
- A kiedyż koronacja? - pytał
pan armatny, wszystkiego ciekaw.
- Wyznaczono ją na drugą
połowę stycznia - informował
Dębski. - Czas daleki, może być
jeszcze jakie zamącenie.
- O kim myślisz?
- O wielu cichych wrogach
króla i kanclerza, którym
przewodzi kniaź i Leszczyński.
To oni mówią, że król zasiadł na
majestacie dzięki obrotności
kanclerza i żądaniom
Chmielnickiego.
- Jest i trzecia osoba, która
wielce królowi pomogła -
napomknęła pani Timowa. -
Jejmość królowa wdowa, która
zmówiła się z Janem Kazimierzem
do ołtarza.
- Ho, ho, jeszcze i to? -
dziwił się Arciszewski.
Gremborzewski nie lubił
długiego politykowania, więc ile
razy nadarzała się sposobność,
nawracał do kielicha i ściągał
rozmowę na lżejsze tematy. I w
tej też chwili podniósł szkło w
górę i zawołał beztroskim
głosem:
- Czyli, jak słyszę, na wiosnę
dwa weseliska, na dworze
królewskim jedno, drugie tu, u
mistrza Timy. Wychylmy,
waszmościowie, zdrowie tej pary,
a rodzice niech tu zaraz gadają,
na kiedy mam sprowadzić
śpiewaków włoskich, jak to
obiecałem panu Opackiemu.
Wychylili wszyscy kubki, po
czym Timowa wspomniawszy o
wizycie starszego pana
Opackiego, o której powiedziała
Piotrowi już na Rynku, wtrąciła:
- Z ojcem pana Piotra, gdy tu
u nas był, uradziliśmy ten ślub
na koniec czerwca, w dzień
patrona nowożeńca.
- Zbyt daleko, ale lepiej
patrona nie obrażać, skoro tak
uradzono - śmiał się
Gremborzewski. - A teraz,
waszmościowie, zdrowie
ichmościów pań!
- Zdrowie ichmościów!
Gawędzili do późna w nocy w
nastroju pogodnym i beztroskim.
Jedynie na spalonym od wiatru
czole Arciszewskiego pojawiała
się wbrew jego woli chmura.
Ogarniały go złe przeczucia i
nie tak różowo, jak tu mówiono,
widział przyszłość miłej
ojczyzny. Niekiedy spostrzegał
się, że zapada w milczenie i
siedzi kwaśny przy radosnej
okazji, więc ganił siebie samego
w duchu.
"Stary jestem i robię się
zgryźliwy i nieufny. Swoją
ściśniętą gębą psuję młodym całą
radość. Gdy im do wesołości, to
mnie nęka myśl, że nie będzie
zgody z Chmielnickim. Obym się
mylił, bo od pokoju, a nie od
wojny zależy szczęście ludzkie,
a więc i tych dwojga młodych."
Rozdział XIV
Od pierwszego dnia po powrocie
do stolicy Arciszewski żył myślą
o niedostatkach skarbu
artyleryjskiego, zwłaszcza że
nie zastał w Warszawie
obersztera Siemianowicza,
którego tutaj spotkać się
spodziewał.
Znów przyszedł okres ściągania
rynsztunku, zabiegania o nowy
sprzęt, czas korespondencji z
cekhauzami na innych ziemiach
Polski. Zgłaszał się armatny z
petycjami do Ossolińskiego, do
podskarbiego i wpływowych
dostojników, nękając ich
troskami artyleryjskimi. A
namnożyło się pod nieobecność
armatnego w Warszawie różnych
kłopotów co niemiara. Oto na
przykład w czasie pobytu
Arciszewskiego na wyprawie
rozwalono szopy na placu
musztry, znajdującym się opodal
arsenału, rozkopano doły i nie
wiadomo za czyją zgodą, niejaki
pan Montelupi zaczął tam stawiać
fundamenty pod swoją rezydencję.
To znów, gdy się rozeszła
wiadomość po mieście, że zjechał
pan armatny, co dzień wystawało
w sieni arsenału po kilku
furmanów ze skargami, że żaden z
tych, co ciągnęli wozy i działa
z Warszawy aż pod Konstantynów,
nie został po dziś dzień
opłacony przez Siemianowicza.
Pisał więc Arciszewski skargi
do kancelarii królewskiej na
rodzinę Montelupich, upominał
się o pieniądze dla furmanów, bo
już na dodatek słyszał, że
protektorzy obersztera
Siemianowicza jakimiś sposobami
zabiegają o rozgrzeszenie
królewskie za zmarnowaną kasę
armatnią. Gdziekolwiek jednak
się pojawił, wszędzie go
odprawiano bez decyzji, mówiąc,
że dopiero po koronacji wszystko
się uładzi i uporządkuje.
Na koronację do Krakowa
Krzysztof nie pojechał, by nie
mitrężyć czasu. Posłał tam
natomiast Opackiego, by młody
człowiek coś niecoś przepatrzył,
przysłuchał się szlachcie i przy
okazji zebrał wiadomości.
Tam w Krakowie, widząc króla
na majestacie, niewiele myślano
o potrzebach wojennych ojczyzny.
Bito z dział krakowskiego
cekhauzu, pito, ile wlezie, na
festynach, pokrzykując o nowej
potędze Rzeczypospolitej, jaka
skupi się wokół nowego króla
jegomości.
Tylko jeden mąż stateczny,
będący u boku Jana Kazimierza,
myślał nieustannie za
wszystkich, trzeźwo i zimno. Był
nim kanclerz Ossoliński, któremu
już zazdroszczono, że jak u
króla Władysława, tak teraz u
Jana Kazimierza jest pierwszą
osobą. Nauczony klęskami
powracał do dawnych zamiarów
wzmocnienia władzy królewskiej,
którym hołdował za dobrych lat
króla Władysława. "Divide et
impera" - myślał za antycznymi
mistrzami i zręcznymi manewrami
kłócił panięta między sobą. Po
cichu podtrzymywał nienawiść i
oburzenie szlachty przeciw
Dominikowi Zasławskiemu,
Ostrorogowi jak i
Wiśniowieckiemu, choć tego
najmniej winiono.
Ku cichej satysfakcji
Ossolińskiego obrzucano
regimentarzy i komisarzy
wyzwiskami, obelgami i obwiniano
za klęskę, aż stanęła decyzja
sejmu koronacyjnego, że wszyscy
regimentarze i komisarze będą
sądzeni na przyszłym sejmie
inkwizycyjnym.
Nie wyszedł cało z tej opresji
i kniaź Wiśniowiecki, choć stali
za nim zwolennicy całkowitego
zdeptania kozaczyzny. Jan
Kazimierz idąc ręka w rękę z
Ossolińskim nie uznał
kniaziowego hetmaństwa. Już w
przeddzień uroczystości
koronacyjnych spotkał
Wiśniowieckiego ze strony Jana
Kazimierza wyraźny dyshonor. Oto
w czasie pogrzebu zmarłego
króla, który dawnym zwyczajem
odbywał się przed koronacją, Jan
Kazimierz wobec tłumów zebranej
szlachty ujawnił swoją niechęć
do Jaremy.
Stary obyczaj nakazywał, by po
skruszeniu chorągwi króla
nieboszczyka, jej grot wręczony
był hetmanowi koronnemu. Jakież
więc było zdziwienie senatorów,
biskupów i jakaż niepomierna
gorycz dumnego kniazia, gdy Jan
Kazimierz podjąwszy z posadzki
katedry wawelskiej odłamany grot
chorągwi wręczył go nie
hetmanowi, ale swojemu
dworzaninowi.
- Za hetmana go nie uważa -
rozszedł się szept wśród
senatorów i deputatów i leciał z
ust do ust na krańce starej
katedry.
- Hetmanem jest, póki innego
nie ma i dopokąd król nie
pomazany - oburzali się
zwolennicy kniazia.
Wiśniowiecki zagryzł zęby i
stał ponury jak widmo. Nie
wypowiedział do nikogo jednego
słowa skargi. Tego dnia jak i
następnych chodził w orszaku
królewskim niemowny i wściekły,
z oczyma wbitymi w ziemię. On
jeden wiedział, jakim wysiłkiem
opłaca ten pozorny spokój i
milczenie. W duszy bowiem
szamotały się porywcze myśli i
jeszcze gwałtowniejsze nie
wypowiedziane słowa.
"To ten plugawiec Ossoliński
winien wszystkiemu. On króla
przeciw mnie urobił. Nie daruję,
na miły Bóg, nie daruję! Gardłem
mi Toporczyk zapłaci za moją
hańbę."
Z tą wściekłością w duszy
patrzył jak Jan Kazimierz szedł
przez katedrę wśród zwisających
chorągwi i arrasów, jak składał
na ołtarzu chleb i wino, jak
potem opierał dłoń na Ewangelii,
przysięgając, że "podług prawa
pospolitego królować będzie", i
jak w tryumfie zasiadał wśród
huku armat na majestacie.
Tak ponury towarzyszył
królowi, gdy trzeciego dnia Jan
Kazimierz jechał z zamku
wawelskiego do miasta Krakowa,
by odbierać od mieszczan klucze
ich grodu. Nie koiło jego
goryczy nawet to, że idąc tuż za
Dominikiem Zasławskim, niósł
teraz purpurową poduszkę ze
szczerozłotym jabłkiem
królewskim.
Aż przyszedł na małego kniazia
dzień najgorszy, najboleśniejszy
w jego dotychczasowym życiu,
wobec którego utrata zamków na
Ukrainie wydawała mu się
znikomym nieszczęściem. Dnia
ósmego lutego król Jan Kazimierz
na oczach wszystkich senatorów i
deputatów wziął z jego rąk
buławę i jeszcze nie oszczędził
słów nader przykrych.
- "Służyłeś Rzeczypospolitej,
ale nie nam. Nie chciałeś nas
mieć królem, my nie chcemy cię
mieć hetmanem. Sami będziemy
buławą zawiadywać, a później
oddamy ją, komu zechcemy. A ty
przy boku naszym pozostać nie
możesz i dopóki my za łaską Bożą
królować będziemy, ty ani
wojskiem dowodzić, ani urzędu
piastować nie będziesz. Trzeba,
by monarchowie szanowali tych,
którzy ich zdrowia pilnują i
dobrze im życzą."
Zzieleniał Wiśniowiecki i dech
mu całkiem zaparło. Ledwie
wykrztusił:
- Jeśli w czym zawiniłem,
ukarzcie mnie, miłościwy panie,
śmiercią. To, co wasza królewska
mość mówisz, gorsze niż
wygnanie.
- Karać cię inaczej nie
będziemy, ale łaskę naszą
usuwamy, boś jeszcze sejm chciał
zerwać, nie bacząc na króla i
ojczyznę.
- Ale przecież sejmu nie
zerwałem, tylko groziłem. Kto
mnie tak obwinia przed waszą
królewską mością, jest arcypies,
niedobry syn i zdrajca! -
Ostatnie słowo nieomal syknął,
rzucając jednocześnie złe
spojrzenie na Ossolińskiego.
- Upominam, byś obelg nie
rzucał na wiatr w mojej
obecności. Lepiej, bym cię już u
boku swojego nie widział.
Straszna to była chwila dla
pysznego magnata. Odstąpił wtedy
od króla i wszedł w gromadę
szlachty. Nie mogąc już
ścierpieć dłuższego opanowania
syczał na lewo i prawo :
- Haniebnie ze mną postępują!
Kanclerz pies, wszystkiemu
winien. Na nim poszukam
sprawiedliwości. On jeszcze nie
wie, kto to Wiśniowiecki.
Przytaknął mu z miejsca drugi
wróg Ossolińskiego, Leszczyński:
- Kanclerz pyszałek, każdego z
nas chce pognębić. Napisał do
Chmielnickiego, że hetmaństwo
waszej miłości zostanie
odebrane, byle była zgoda z
Kozakami.
- Przeciw mnie, kniaziowi
ruskiemu, z chłopami paktuje?
Hańba im wszystkim, niedaleko na
tej zdradzie zajadą.
Działo się to wszystko w
komnatach zamku wawelskiego,
wśród tłumów gości sproszonych
na królewski festyn. Kniaź
widząc, że już ten i ów odeń
odstępuje, a inny rozmawia z nim
półgębkiem, niedługo tu zabawił.
Wyszedł przed czasem z całym
swoim dworem i już będąc na
dziedzińcu śród tysiąca
pałających świateł powiedział do
swojej świty:
- Bracia, czy takiej hańby nie
należy pomścić? Jak myślicie,
druhowie moi najmilejsi,
towarzysze złej i dobrej
godziny?
- Krwi potrzeba! Krwi utoczyć
z jegomości kanclerza! -
krzyknął skwapliwy do wszelkich
burd Przyłułecki, jeden z
sekretarzy kniazia Jeremiego.
- Hańbę zmyć! Nie może być
inaczej - wołali inni dworacy.
Podobały się księciu te objawy
oburzenia, ale dostrzegłszy, że
opodal pod kolumnadą wawelskiego
zamku stoi kilku gwardzistów
królewskich, nadstawiających oka
i ucha, powiedział na cały głos:
- Dziękuję waszmościom, że mi
tak sprzyjacie i burzy się w was
krew przeciw kanclerzowi.
Wszelako ja prawo szanuję i
niechże mi nikt z was nie waży
się jakowej burdy wszczynać.
Przecierpię moją krzywdę.
To powiedziawszy wziął pod
rękę Przyłułeckiego i szedł z
nim do karocy z cicha
rozmawiając.
`ty
Część druga (c.d.)
Rozdział XV
Dwór Ossolińskiego ruszył w
powrotną drogę do Warszawy na
drugi dzień po odjeździe orszaku
królewskiego. Kanclerz opóźnił
podróż, by mieć bodaj jeden
dzień wolny do uporządkowania
spraw związanych z koronacyjnym
sejmem.
Siedział teraz w karocy oparty
o miękkie poduszki i dumał nad
przebiegiem obrad krakowskich.
Miał szereg sukcesów, ale nie
wszystko poszło po jego myśli.
"Że sejm dobiegł końca -
myślał - bez burdy i bez veta,
to moja zasługa. Nasłuchali się
nagan regimentarze i moja w tym
ręka, że nie dopuściłem do sądu
nad nimi, bo wtedy szlachta
porwałaby, się za szable i sejm
zeszedłby na niczym.
Najważniejsze, że zgodzili się
na pięćdziesiąt tysięcy
żołnierza i że Wiśniowieckiemu
wypadła z ręki nieprawna
buława."
Myślał i o tym, że w nagrodę
za swoją obrotność przy obronie
kandydatury Jana Kazimierza
otrzymał wczoraj od króla nowe
starostwo. Nie do pogardzenia
było, bo jedno z najbogatszych,
lubelskie. Ileż to, chyba ponad
czterdzieści tysięcy rocznej
intraty wpłynie z owej żyznej
ziemi lubelskiej?
Ale kanclerz Ossoliński, choć
jak każdy szlachcic nie
zapominał o swej prywacie, to
nie na niej wyłącznie skupiał
swoją uwagę. Równą troskę
przydawał sprawom publicznym, a
te nie we wszystkim pomyślnie
się układały. Porozumienie,
które wszczął przez posła
Śmiarowskiego z Chmielnickim nie
zyskało pełnej aprobaty sejmu.
Tą sprawą miał się zająć zespół
czterdziestu deputowanych i
ministrów rezydentów, a takich
komisji krępujących jego władzę
kanclerz nie cierpiał. Oprócz
tego najbardziej doskwierała mu
uchwała nakazująca, by na
miejsce dawnych pułków
kozackich, pilnujących przeprawy
dnieprowej, postawiono polskie
chorągwie.
"To będzie kamień niezgody
między nami a Chmielnickim. Ich
to przecież ziemie i starodawne
prawo posiadania pułków
rejestrowych. Czegoś podobnego
nie ścierpi hetman zaporoski."
Widział w tym rękę swoich
nieprzyjaciół, wrogów ugodowej
polityki z Kozaczyzną, a wśród
nich - Wiśniowieckiego. Toteż
jedyną było pociechą, że
zniechęcił króla do kniazia i że
buława została w rękach Jana
Kazimierza, który miał odtąd
dowodzić wojskiem przy doradzie
triumwirów: kasztelana bełskiego
Firleja, kanclerskiego
krewniaka, dalej kasztelana
kamienieckiego Lanckorońskiego i
podczaszego Ostroroga.
"Gdy trzech wodzów jest, to
jakby żadnego nie było myślał z
uśmiechem. - Wszystka władza
wojskowa w ręku królewskim przy
wsparciu o moje ramię!"
Poruszył się z zadowoleniem na
poduszkach karocy i uchylił
okna. Zimny wiatr nadleciał z
ośnieżonych pagórków wyżyny
kieleckiej, a kłąb pary wybiegł
z kolasy na zewnątrz.
- Dębski!
- Do usług, wasza miłość.
- Gdzie jesteśmy?
- W Kieleckiem, niedaleko wsi
Zagaje.
- Staniemy dziś przed
wieczorem w Kielcach?
- Pospieszamy, mości
kanclerzu, ale śnieg tu w lasach
po kolana,
- Wczoraj szedł tędy dwór
królewski, szlaku nie przetarł?
- Nocą na nowo zasypało.
Dobijemy do miasta, proszę
waszej miłości, chyba późnym
wieczorem.
- A jak tam muszkieterzy na
przodzie i na zadzie? Jadą w
pogotowiu?
- Jak wasza miłość kazał,
pilnują szlaku.
- Tu lasy niebezpieczne i
ciemno, niechże pół chorągwi
podejdzie bliżej moich sań i
jedzie obok nich w pogotowiu.
Dębski już miał ponaglić konia
ostrogą, by jechać na czoło do
pocztu prowadzącego korowód, ale
Ossoliński jeszcze go wstrzymał:
- A ten, co tu stale przy
tobie, kto to taki? Nie w moich
barwach przecie.
- Mój krewniak, Piotr Opacki,
spod znaku pana armatnego.
Asystował przy działach, które
grały na koronacji.
- Już wiem. Pamiętam, jak się
o niego wstawiałeś. Skoroś -
zwrócił się do Piotra - od pana
Arciszewskiego, toś jak i on
stronnik, a nie wróg kanclerza.
- Nie inaczej, mości
kanclerzu. Pan Arciszewski był
za królem Kazimierzem i zawsze
przyjazny zamysłom waszej
kanclerskiej mości.
Gdy w tej chwili Marcin
pojechał ku przodowi, kanclerz,
widać żądny pogawędki, bo mu
jakoś było nieswojo w tych
lasach, rozmawiał dalej z
Opackim.
- Toś i ty był pod Piławcami i
we Lwowie?
- Cały czas byłem u boku pana
armatnego.
- A czemuż twój generał nie
pojechał na koronację?
- Chce jak najprędzej odnowić
armatę, a poza tym po ostatniej
wyprawie choroba mu wlazła w
nogi.
- Hm. Stary i dobry żołnierz.
A jakże tam było z kniaziem
Jaremą we Lwowie? Opowiedzże,
skoroś wszystko na własne oczy
widział!
Ossolińskiemu nie brak było
wiadomości, o które pytał. Znał
wszystko w szczegółach z wielu
relacji, jak też z rozmów z
panem Arciszewskim. Ale że to o
Wiśniowieckiego chodziło, który
się tak na niego zawziął i
odgrażał, miłe było dla
kanclerskiego ucha każde słowo
ganiące kniazia. Dlatego pytał i
słuchał z ciekawością, jak Piotr
oburzał się na Wiśniowieckiego,
jak opowiadał o nieludzkim
ściąganiu kontrybucji z
mieszczan lwowskich i o jego
niecnej ucieczce.
- No i widzisz, o takim wodzu
niektórzy hymny piali na sejmie.
Dzielności mu nie brak, wiele
przecież dokazywał na Ukrainie,
tyle że nie po myśli
królewskiej.
Nasycony wiadomościami o
Wiśniowieckim nagle dodał:
- Ale nie o tym chciałem z
tobą mówić, skoro mi wlazłeś pod
rękę. Pokłoń się ode mnie panu
armatnemu i powiedz, by już
sprawy na oberszterze
Siemianowiczu nie dochodził.
Jako sekretarz pana armatnego
wiesz chyba, o czym myślę.
Piotr przytaknął.
- Owe kilka tysięcy, co ostały
w kasie artyleryjskiej pod
Piławcami, król darował
Siemianowiczowi, by mógł jechać
do Niderlandu i kształcić się w
sztuce artyleryjskiej. Nie byle
jaki to indzinier i puszkarz.
- Pan Siemianowicz jako
indzinier w wielkiej cenie u
pana armatnego, ale jak się mój
pan o tej kasie dowie, żółć go
zaleje. Śledzi on za każdym
groszem, nawet za takim, co na
świece i inkaust wydany. Bywa,
że sam żołdu nie bierze, więc
się zmartwi tak wielką utratą
gotowizny. A jeszcze furmany
spod Piławiec nie popłacone.
- Cóż robić - Ossoliński
rozłożył ręce - wola królewska
święta. Ktoś widać ze stronników
królewskich wetknął miłościwemu
panu pismo i król podpisał
skwitowanie Siemianowicza. Na to
królem, by łask udzielał.
Tymczasem po obu stronach
drogi wzburzył się tuman śniegu.
Nadchodziła Chorągiew dragońska
ku lepszemu bezpieczeństwu
kanclerza. Pojawił się też
Marcin i zameldował księciu o
wykonaniu rozkazu.
- Mrok się zbliża - powiedział
Ossoliński. - Pilnujcież mi
sprawnie konwoju, a ja się
zdrzemnę.
Piotr jechał teraz obok
Marcina, tuż przed saniami.
Wkoło był cichy las, uśpiony pod
kiściami śniegu. Niekiedy
podchodziły ku drodze polanki
młódkami zakrzewione, całe w
śnieżnym puchu, i wtedy nieco
siwego światła nadpływało ku
jadącemu orszakowi.
Dwaj młodzi towarzysze jadąc
stępa gawędzili ze sobą. Piotr
nawracał do niedawnej rozmowy z
kanclerzem, dalej zdziwiony, że
król tak pochopnie rozgrzeszył
Siemianowicza.
- Tyś, widzę - odpowiedział
Marcin ze współczującym
uśmiechem - taki sam jak
Arciszewski. Sumienie masz
delikatne i trzęsiesz się o
każdy grosz.
- O publiczny, nie o swój.
Własnego zresztą mam niewiele.
- I dlatego jesteś zbyt surowy
w tych sprawach. Ostatecznie
trzy tysiące talarów to nie
majątek, a król zyskuje sobie
stronnika. Czymże ich pozyska,
jak nie pieniędzmi i donatywami?
- Zły to stronnik, co za
pieniądze sprzyja. Ludzi trzeba
sobie jednać mądrością i
prawością rządzenia.
- Naiwny jesteś jak wtedy, gdy
cię wiozłem do Warszawy. Tylko
ten, co łaski dawa, ludzi sobie
zjednywa. Nie ma takiego, co by
gardził talarami.
- Zależy, za co dawane. Za
przywłaszczenie winna być kara,
a nie zapłata. Skoro już
wszystko przeliczasz na
pieniądze, powiedzże, komu
należna nagroda,
Siemianowiczowi, który uciekł z
kasą, czy panu armatnemu, co o
głodzie i chłodzie przywiódł
resztki ludzi do Lwowa i bronił
miasta?
- Gdyby się umiał upomnieć o
swoje, i jego nie minęłaby łaska
królewska.
- Pan armatny za dumny, by się
przymówić o nagrodę. We Lwowie z
własnej szkatuły wyłożył tysiąc
złotych za ludzie artyleryjskie,
by cało wyszli. Nie dla
pieniędzy on wojuje.
Dworzanin Ossolińskiego zrazu
nic na to nie odpowiedział. W
świetle pierwszej zapalającej
się właśnie głowni Piotr
zobaczył rysy Marcina. Na jego
ustach nie było niedawnej
ironii, ale raczej zawstydzenie.
- Zacny jest pan z Arciszewa,
ale tacy ludzie tak rzadcy w
miłej ojczyźnie jak perły. Czasy
nastały takie, że kto nie ma
wielkich majątków i o nie się
nie dobija, nic nie znaczy w
Koronie. Samym wojowaniem, i to,
jak na tę porę, nieszczęsnym,
pan armatny nie dojdzie do
fortuny i ty przy nim wiecznie
będziesz chudym pachołkiem. Mnie
zaś, przed krewniakiem tego nie
kryję - zaiskrzyły mu się oczy -
porywa nadzieja wielkiego życia,
działania, polityki i chęć
posiadania ziemi coraz większej.
Mówiłem ci dawniej, że mi
Ossoliński puścił wioskę, a
teraz nowej się spodziewam,
skoro mój pan w łaskach u króla
i sam się już wzbogacił o
starostwo lubelskie. I dla mnie
coś kapnie, bom się także
napracował przy elekcji króla
jegomości.
- Daj ci Boże szczęście, mój
Marcinie. Ja jestem urodzony do
innego życia. Byle Bóg dał mi
skojarzyć małżeństwo, żyć po
bożemu i rodzinę założyć, to już
większego szczęścia mi nie
potrzeba.
Dębski uderzył go rękawicą po
ramieniu i krzyknął wesoło:
- Tak mi mów, że cię miłość
oślepiła i tylko myślisz o
kochaniu. Jak się ożenisz, a
lata pójdą, zobaczymy, co wtedy
powiesz. Teraz niech ci Bóg
szczęści i mnie też, byśmy tego
wesela w czerwcu doczekali.
Tuż obok w lesie zadudniły
nagle kopyta.
- Kto tam? - krzyknęły straże.
Dwóch muszkieterów jadących z
pochodniami w ręce skierowało
konie w bok drogi, by oświetlić
zagajnik, i wtedy zobaczono
gromadę jeźdźców pędzących
niewielką polaną w stronę
kanclerskiego orszaku.
- Stój! Kto tam?
Zamiast odpowiedzi padło kilka
wystrzałów.
- Zdrada! - krzyknął Dębski. -
Na nich! To zbójecki napad.
Powstał tumult, strzały padały
coraz gęstsze. Nie wiedziano,
jak się ustawić i przed kim
bronić, bo napastnicy dopadli
orszaku z różnych stron, kłuli
szablami w szpaler muszkieterów
i już znikali w ciemności.
Naraz padł z lasu gromki
okrzyk:
- Kanclerz w saniach. Na
kanclerza!
- Wszyscy do mnie! Do mnie! -
krzyczał przerażony Marcin. - To
napad na kanclerza.
Wraz z Piotrem przyskoczył do
drzwi sań i zasłonił sobą
wejście. Jednocześnie krzyknął
do zbudzonego Ossolińskiego.
- Mości kanclerzu, napad
zbrojny na waszą miłość.
- Kto śmie, w imię Boga?
Obok sań brzękały karabele i
szpady. Dragonia siekła na
chybił trafił, bo płonące
głownie oślepiały, napastnikom
zaś ułatwiały natarcie. Bito się
i szamotano u samych drzwi
pojazdu, tuż przed oknem, w
którym widać było przerażoną
twarz Ossolińskiego.
Jakże nie miało być lęku w
jego oczach, skoro tuż przed
saniami grupa napastników
wrzeszczała nieludzkim głosem:
- Niech zginie pies przeklęty,
zdrajca szlacheckiego narodu!
Przysadkowaty, o przekrwionej
gębie szlachcic rąbał w tej
chwili przez kark kanclerskiego
dragona i wołał wniebogłosy:
- Puśćcie, puśćcie, psiewiary,
do niego! Kogo bronicie, arcypsa
i pachołka Chmielnickiego?
Panowie bracia, w obronie
naszych wolnościów nawlec go na
szpadę. Naprzód, na kanclerza!
- Znam ten głos - krzyknął
Marcin do walczącego obok
Piotra. - Uważaj, to bestia
cięta w szabli.
Przysadkowaty szlachcic,
dowodzący napadem, miał twarz
zakutaną w futrzany kołnierz,
ale wśród kłaków baranicy widać
było obwisłe wąsy, małe oczka
ryby i nos nieco skrzywiony od
blizny.
- Przyłułecki, pamiętasz? Ten,
co pyskiem bronił kniazia
Jaremy. Żołnierze, to napad
bandy kniazia Wiśniowieckiego! -
krzyczał Marcin. - Stawaj, ty
wywłoko Jaremy, coś już raz
pyskiem nas obrażał.
Teraz dworzanie i dragoni
kanclerza wiedzieli, z kim mają
do czynienia. Zawziętość wzrosła
jeszcze bardziej.
- Wiśniowiecczycy, bij, morduj
psubratów! Jak szakale po nocach
napadają! Giń, ścierwo jedne!
Napastnicy, chcąc wywołać
większe zamieszanie, zaczęli
wytrącać zapalone głownie z rąk
służby kanclerskiej. Spadały w
dół, syczały w topiącym się
śniegu i teraz źgano się po
omacku.
Piotr i Marcin mimo to nie
spuszczali z oka krępej postaci
Przyłułeckiego.
- Pilnujmy tej wywłoki, on
hersztem całej bandy.
Od czoła orszaku nadjeżdżały
posiłki. Wataha widząc się w
niebezpieczeństwie okrążenia
straciła na ochocie i cofała się
w bok od szlaku.
- Nazad, waszmościowie, za
dużo sługusów kanclerskich! -
wolał wściekłym głosem
Przyłułecki. - Czekajcie, psie
dusze, przyjdzie na was ostatnia
godzina, wtedy diabłu oddamy
duszę kanclerza.
Wrzeszczał i manewrował koniem
szukając miejsca do ucieczki.
Przesadził rów, pochylił łeb do
szyi końskiej i umykał przed
goniącym go Piotrem.
- Stój, sukinsynu! Stawaj,
podlecu, a nie umykaj, jak twój
kniaź spod Piławiec i ze Lwowa.
Ale warchoł już dopadał
gęstego lasu i kluczył, pościg
był niemożliwy. Piotr strzelił
raz z jednej, raz z drugiej
krócicy, ale nawet szelestu
liści nie było, bo śnieg
wszystko przytłumił.
- Umknął mi, ścierwo jedno.
Zawrócił koniem ku orszakowi,
gdzie już nie było szczęku
broni. Podejmowano z ziemi
pogubioną broń i odprowadzano
pokłute konie na tyły. Gromada
dworzan i żołnierzy skupiła się
wokół sań, z których wysiadał
Ossoliński.
- Pewni jesteście, że to
ludzie kniazia Wiśniowieckiego?
- Taili w okrzykach, z czyjego
rozkazania napadają, i gasili
głownie, ale ich herszta znam,
bośmy z nim mieli zwadę pod
Lublinem.
- Pamiętam, mówiłeś wtedy o
jakichś paszkwilach. Psie dusze
jedne, pogadam ja z kniaziem
Jeremiaszem, choć mi się wierzyć
nie chce, by to było z jego
rozkazania. Daleko stąd do
Kielc?
- Pół godziny zaledwie.
- Tedy jedźmy dalej, w imię
Boże! Dziękuję wam wszystkim,
żeście mi życie ratowali.
Każdemu z muszkietem wypłacić
jutro po czerwonym złotym,
oberszterom w dwójnasób. Tobie
zaś, mój Dębski, żem cię tu
widział u samych drzwi
walczącego, jakeś piersi za mnie
nadstawiał, dzierżawę puszczę, o
której kiedyś wspomniałeś.
- Bóg zapłać waszej miłości.
Kanclerz wgramolił się z
powrotem do wnętrza pojazdu i
cały orszak ruszył dalej.
Rozdział XVI
Pan armatny chodził teraz po
arsenale już nie tak pełen
pogodnego ducha i nadziei, jak
za czasów króla Władysława. Nie
odczuwał troski królewskiej o
armatę koronną, nie widywał
króla jegomości ani w bramach
arsenału, ani na ćwiczebnym
polu. Nie mógł też zrozumieć,
dlaczego król tak łatwo wybaczył
oberszterowi Siemianowiczowi,
którego już odtąd Arciszewski
nie zobaczył, jak i bolały go
inne troski nieszczęsnego
arsenału. Uzyskał wprawdzie
nakaz królewski, by odebrano
Montelupiemu teren bezprawnie
zajęty pod budowę pałacu, ale
mała to była pociecha, skoro
inne ważkie potrzeby zbrojowni
nie znajdowały życzliwego
zrozumienia na zamku. Nie mogąc
dostać się na pokoje dworskie,
raz i drugi zachodził do
Ossolińskiego prosząc o
baczniejsze oko królewskie i
kanclerskie na sprawy artylerii.
Za każdym razem otrzymywał
mniej więcej tę samą odpowiedź.
- Miłościwy pan dopiero od
niedawna na tronie, więc się
waszmość nie dziw, że nie zdążył
pomyśleć o armacie. Pora też nie
po temu, bo król nie chce
drażnić Chmielnickiego
gotowością wojenną.
- I ja z tych, co się nie
kwapią do bratobójczej rozprawy.
Niechże będzie zgoda jak
najsłodsza z Kozakami, ale
przecie różnych sąsiadów wokół
mamy i nie wiadomo, kiedy i
przeciw komu będą potrzebne
kartauny. Ja zaś nie tylko
działa mam teraz byle jakie, ale
i brak prochów, lontów i
śrutownic.
- Czekajże waszmość
cierpliwie. Jest teraz u
Chmielnickiego poselstwo z panem
Śmiarowskim, więc da Bóg,
zawrzemy zgodę, a wtedy trzeba
się będzie razem z Kozakami
sposobić na Tatarów. Przyjdzie
czas, będą wici i twoja armata
doczeka się królewskiej troski.
Po każdej takiej wizycie
Arciszewski wróciwszy do
arsenału wyżalał się przed
Piotrem:
- Boże święty, kiedyż naród
szlachecki zrozumie, że trzeba
mieć stałą obronę, stałego
żołnierza, a nie zaciągi od
okazji do okazji i nie owe,
brońże Panie Boże, pospolite
ruszenie, cośmy je widzieli pod
Piławcami.
Opacki słuchał narzekań, a
potem jak zazwyczaj wieczorem
opowiadał Arciszewskiemu, co tam
słyszał na mieście.
- Mówią, że choć kanclerz
myśli o ugodzie, może powstać
nowa pożoga. Podobno
Wiśniowiecki z owymi kilku
tysiącami żołnierza zamierza
przeszkodzić wszelkim układom i
zacząć na własną rękę z
Chmielnickim.
- Ten zawsze ogień posieje.
Nie udało mu się haniebnie ubić
kanclerza, to dalej mąci przeciw
niemu i królowi.
- Mówią też, że Chmielnicki
źle przyjął wojewodę Kisiela, a
nawet odgrażał się, "że wybije z
lackiej niewoli wszystek naród
ruski po Lublin i Kraków".
- Za daleko on sobie wymierza,
bo mu już nasze niedołęstwo we
łbie przewróciło. Wspomniałeś o
Kisielu, a tu znów kanclerz
mówił o poselstwie ze
Śmiarowskim.
- Właśnie mówią i o tym.
Podobno słuch zaginął o
Śmiarowskim.
- Gdzieżeś to słyszał?
- Gremborzewski powiadał.
Podobno król jegomość zna już
nienajlepsze wiadomości o
poselstwie.
- Kanclerz nic o tym nie
wspominał.
- Wczoraj dopiero przyszła
taka wiadomość.
- Gremborzewskiemu nie brak
lichych plotek, jakich tam pełno
na zamku. Gdzieżeś go widział?
- U sławetnego Timy.
- Aha, widzę, że temu
moczymordzie zasmakowało wino u
mieszczanina. A ty także
polubiłeś go od czasu, jak ci
obiecał zagrać na organach.
- Skrzypek on, proszę waszej
miłości, nie organista -
odpowiedział Piotr nieco
zarumieniony.
- Nie płoń się, skoro o ślubie
mowa. Daj ci Boże szczęście,
choć teraz co dzień wieczorem
siedzisz u Timów, mnie starego
zaniedbując.
- Wasza miłość zezwolił. Ja
przecież dla waszej miłości,
jeśliby taka była wola,
wszystko...
- Żartowałem, a ty zaraz do
serca bierzesz. Zachodź tam i
pilnuj panny, by ci jej
Gremborzewski nie sprzątnął.
Leciwy on, ale nigdy nie
wiadomo, co siedzi w takim
dworaku.
Myśl o szczęściu młodego
człowieka była dla
Arciszewskiego jedyną pociechą w
tych dniach niezwykłych i
niespokojnych.
A były to czasy naprawdę
burzliwe i niepewne, nasycające
wątpliwościami nie tylko pana
armatnego. Światlejsi ze
szlachty jak i roztropni
mieszczanie patrzyli z obawą w
najbliższą przyszłość kraju.
Burza nad wschodem dalej
wisiała. We wszystkich
miasteczkach, wsiach i chutorach
ukrainnych panował ruch wojenny.
Szeptano po Warszawie, że mimo
pertraktacji z Chmielnickim chan
dalej w przyjaźni z hetmanem
zaporoskim i że ma mu posłać
nowe posiłki po świętym Jurze.
Rozeszła się także wieść, że
Chmielnicki przyjął ze wzgardą
posła królewskiego,
Śmiarowskiego, a nawet rzucił na
ziemię przyniesiony przezeń list
Jana Kazimierza. Inni powiadali,
że wszystkiemu winien
Wiśniowiecki, który przeszkadza
układom, znosi się przez ścianę
Rzeczypospolitej z Rakoczym na
Węgrzech i z nim razem zamierza
odzyskać swoje włości
ukraińskie, nic się nie licząc z
planami królewskimi. Najczęściej
jednak mówiono o rosnącej
potędze Chmielnickiego, który
znów głosił po całej Ukrainie,
że żadnego pokoju nie pragnie,
bo musi się "ściana ze ścianą
zderzyć i jedno się obali,
drugie ostanie".
I dla Ossolińskiego były
ciężkie chwile. Liczył na to, że
jeśli nawet poseł Śmiarowski nie
namówi Chmielnickiego do ugody,
to jednak uda mu się przekupić
atamanów kozackich i zamącić w
dowództwie ukraińskim. Ów poseł
wziął zresztą w tym celu z
Warszawy tajemne nominacje dla
pułkowników kozackich.
Niedobre wiadomości ze wschodu
odwracały szlachtę od kanclerza,
którego za jego ugodową politykę
znów nazywano wrogiem ojczyzny i
zdrajcą. Podtrzymywali tę
nienawiść śmiertelni jego
wrogowie, Wiśniowiecki i
Leszczyński, i obaj wzniecali
nastroje wojenne, domagajac się
rozprawy z Kozaczyzną.
Kanclerz widząc, co się wokoło
niego święci, rozsyłał teraz
rozpaczliwe listy do senatorów,
zapraszał ich na zebrania do
Warszawy, by jak najprędzej
obmyślić jakowąś obronę, bo
szło, jak pisał, "już nie o
rękaw sukni, nie o suknię samą,
ale całe ciało ojczyzny".
W drugim tygodniu maja król
Jan Kazimierz dał się przekonać
senatorom, że należy porzucić
politykę ugody, sposobić wojsko,
a nie czekać z założonymi
rękami. Wydał wici na pospolite
ruszenie i rozesłał uniwersał, w
którym pisał:
"Ponieważ swawola coraz to
większą górę bierze, do
uspokojenia nakłonić się nie
chce, przyjdzie wszystkich sił
Rzeczypospolitej na jej
poskromienie ruszyć, do czego My
osobą naszą przyczynić się
chcemy, niosąc zdrowie i
dostojeństwo nasze za całość i
bezpieczeństwo państw nam od
Pana Boga powierzonych..."
Sekretarze królewscy i
kancelaria zagraniczna
Ossolińskiego miała teraz pełne
ręce roboty. Szły listy
królewskie do cesarza, do Rzymu,
do Hiszpanii i Francji, do
Moskwy i na Węgry, a wszystkie
miały zjednać przyjaźń obcych
państw dla nowej wyprawy
wojennej Rzeczypospolitej.
Z początkiem czerwca
Ossoliński wezwał do siebie
Arciszewskiego. Gdy przełożony
nad armatą koronną wszedł do
gabinetu kanclerza, nie mógł
dziś poznać Ossolińskiego. Chyba
z dziesięć lat mu przybyło od
czasu, gdy przed kilku
miesiącami widział go w tymże
samym pałacu. Nalana twarz
Ossolińskiego była żółta jak
wosk, obwisła, na wielkim czole
kanclerza urosły dziesiątki
zmarszczek i napuchniętych
wzgórków.
- Jestem do usług waszej
miłości - zaczął armatny.
- Siadajże waszmość i nie
patrz tak na mnie, bo nie
zobaczysz w mojej twarzy
zdrowia, tylko zgryzotę.
Chwilę gładził strzyżoną
szpakowatą brodę, pocierał
dłonią twarz, by mięśnie na niej
nieco stężały.
- Dobijałeś się tutaj wiele
razy, by ci pomóc w
przygotowaniu większej armaty.
Tak to u nas jest, że wszystko
robi się poniewczasie.
- Lepiej późno niż nigdy.
- Nie chciał król drażnić
Chmielnickiego, ale na nic to
się zdało i teraz czeka nas nowa
potrzeba. O uniwersale
królewskim już słyszałeś?
Pan armatny przytaknął.
- Uniwersał więcej na postrach
niż ku rzetelnemu przygotowaniu
siły. Dobrze wiesz, co warte
nasze pospolite ruszenie.
Przerwał ważąc, czy pora
wyjawić swoje troski.
- No, tak - bąknął zrazu.
Potem wsparł się mocniej w
fotelu i zaczął mówić bardziej
energicznym głosem.Tyś stary
żołnierz, a nie strachajło,
jakich wielu nawet wśród panów
senatorów. Słuchaj, co powiem.
Chciałem ugody z Kozaczyzną z
zachowaniem powagi króla i
Rzeczypospolitej. Tymczasem nie
z byle kim sprawa. Ów
Chmielnicki, ciężko to wyznać,
wydaje mi się chwilami
sprytniejszy ode mnie. Łudził
mnie przez ostatnie miesiące,
przyjmował poselstwa, choćby
tego Śmiarowskiego, człowieka
moim zdaniem nader obrotnego.
Miał mi on przeciągnąć
pułkowników kozackich na naszą
stronę i czterech nawet
przekupił. Ale Chmielnicki to
wykrył i skończyło się całe
poselstwo. Znaleziono u
Śmiarowskiego szkatułę z
pięćdziesięciu przywilejami dla
pułkowników kozackich i
uwięziono biedaka. Chmielnicki
kazał go przykuć do armaty.
- Posła Rzeczypospolitej?!
- Kto ma siłę, z posłami się
nie liczy. Śmiarowskiego zakłuli
atamani i półżywego w dole
zakopali. Rozumiesz, że gdy to
rozgłoszę, jedno pozostaje -
wojna. Ale nie na tym koniec.
Wiem, że Chmielnicki pojechał do
Krymu i już się umawia z ordą.
Przejąłem jego listy. Na dodatek
zwąchał się z młodym Rakoczym i
wiele mu obiecuje za sprzyjanie
rebelii. Rozumiesz więc, jaka
teraz sytuacja. Tylko wojna
przed nami, nie ma innego
wyjścia. Musisz więc na głowie
stanąć, by w kilka tygodni
przygotować, co się da, wysłać
zawczasu rozkazy do Baru,
Zbaraża i do innych cekhauzów
wschodnich.
Kanclerz skończył. Korciło
Arciszewskiego, by teraz
wygarnąć z oburzeniem, jak to
nawoływał do przygotowań zaraz
po elekcji króla. Wystarczyło
jednak spojrzeć na znękaną twarz
Ossolińskiego, by odeszła ochota
dokuczania.
- Czasu mało, ale według
twojego rozkazania, mości
kanclerzu, wszystko zrobię, co
będzie w mojej mocy.
- Nie ja każę, król tak chce.
On to zezwolił, bym tobie
wcześniej niż innym powiedział o
jego planach. Na pospolite
ruszenie nie liczymy, bo "byłaby
to sromota, gdybyśmy przeciw
chłopom nieposłusznym z
wszystkich województw
ruszyli..." Do obrony,
powiedział król, nie widzimy
innego środka, jak zadowolić się
zaciężnym żołnierzem. Król sam w
pole ruszy i liczy na to, że mu
panowie nadeślą swoje poczty.
- Kiedyż zacznie się wyprawa?
- Król jegomość upatrzył na
wymarsz dzień swojego patrona,
dwudziesty czwarty czerwca, więc
przed tym czasem, ile masz
armat, podeślij pod Lublin i
przygotuj jak najwięcej prochów
i rynsztunku. Mów, ile potrzeba
ci gotowizny.
Gdy choć tak poniewczasie
zaczęła się mowa o potrzebach
artylerii, armatny nabrał
kolorów. Już nie biadał nad
przeszłością, ale wysuwał plany.
Dział, ile będzie mógł, ściągnie
z Prus i z Krakowa. Tysiąc
cetnarów prochu zwiezie co
prędzej od gdańszczanina
Pilgrima, na co wyjdzie dziesięć
tysięcy złotych. Miał nadzieję,
że uda mu się jeszcze sprowadzić
petardy, lontownice i podwozia
dla dział.
- Batów mostowych - mówił -
mam coś niecoś, ale dziś jeszcze
poślę ludzi do Gdańska, by mi
tameczni cieśle pospieszyli z
wykonaniem nowych łodzi
mostowych, zwłaszcza że ich nic
tak nie zachęci do pośpiechu,
jak widok gotowizny. Od jutra
zaciągnę nowych furmanów, skoro
zawczasu trzeba wysyłać sprzęt
pod Lublin.
Tego dnia wrócił Arciszewski
do arsenału odmłodzony i rześki.
Czuł się z powrotem potrzebny.
Ledwie wszedł do swojej izby,
przywołał Piotra i chodząc po
pokoju, bo już nawet z nóg
ustąpiło wszelkie kłucie,
opowiadał zaufanemu adiutantowi
o rozmowie z kanclerzem.
- Tak już jest w naszej
Polsce, że dopiero nieszczęście
uczy nas rozumu. Byśmy się
zajęli,armatą i zbrojeniem,
muszą nam przedtem atamanowie
kozaccy zakłuć posła
Rzeczypospolitej. Ale nie ma
złego, co by na dobre nie
wyszło. Wreszcie widzi król, że
ma arsenał, i jesteśmy znowu
potrzebni. I na ciebie, Piotrze,
przychodzi teraz pora jeszcze
żywszej pracy. Pojedziesz jutro
do Gdańska do Pilgrima i Izaaka
Spiringa...
- Do Gdańska? - zapytał Piotr
wahającym się głosem, ale zaraz
dodał z pełną karnością: -
Według rozkazu waszej miłości.
Ale i to nie uszło uwagi
Arciszewskiego.
- Cóż to, pytaniem odpowiadasz
na rozkaz?
Gdy w odpowiedzi na te słowa
Opacki opuścił głowę z wyraźnym
zakłopotaniem, Arciszewski
dopiero teraz domyślił się, o co
chodzi.
- Bóg świadkiem, że
zapomniałem. Darujże mi,
chłopcze! Przecież właśnie po
świętym Janie twoje wesele.
- Nie chciałem wspominać o tym
waszej miłości. Zresztą, skoro
wyprawa w pogotowiu, to trzeba
przełożyć na później dzień
mojego ślubu...
- Nie, nie. Kto inny pojedzie
do Gdańska, a ty raczej musisz
przyspieszyć wesele.
- Łaska wielka waszej miłości,
ale przyspieszyć się nie da. Dla
moich rodziców byłoby to
kłopotliwe, bo się dopiero
sposobią, a zaś mistrz Tima nie
ściągnąłby swoich krewnych z
Torunia i Malborka. Serce się
rwie do szczęścia, ale za łaską
Opatrzności przełożymy dzień
wesela na Matkę Boską Zielną.
- Myślisz, że do tego czasu
skończy się wyprawa? -
posmutniał armatny. - Nie, mój
drogi, zostaniesz przy arsenale,
będziesz wszystkiego tu pilnował
w czasie mojej nieobecności i
nie zamącisz tym samym w swoich
zamiarach. Nie takie to wielkie
nieszczęście, że cię nie będę
widział przy ołtarzu.
Na te słowa Piotr pochylił się
do kolan zwierzchnika.
- Niewdzięcznikiem nie
jestem,za żadne skarby ślubu w
nieobecności waszej miłości nie
wezmę. Zresztą i pan Tima miałby
mnie wtedy za wielkiego
nędznika. Poza tym, wasza
miłość, jestem żołnierzem i tam
moje miejsce, gdzie niedola
ojczyzny. Da Bóg, z chwałą
wrócimy razem i wtedy wesele
będzie chwalebniejsze i bardziej
radosne. Niechże wasza miłość
nie protestuje, bo to moje
ostateczne postanowienie.
Musiały się takie słowa
podobać panu armatnemu, bo
podszedł do Piotra i objął go
ramionami.
- Toś mi jeszcze milszy niż
przedtem. Jako syna cię mam i
widzę, że mi odpłacasz synowskim
uczuciem. Jaka tam chudoba po
mnie ostanie, to już widzę, że
ciebie muszę na nią upatrzyć...
- Do nóg padam waszej miłości,
choć mi Bóg świadkiem, że nigdy
o darowiznach nie myślę, tylko o
sercu waszej miłości, bez
którego ciężko byłoby mi na
świecie.
Jutro do Gdańska jadę do
Pilgrima.
- Niechże tak będzie, jak
pomyślałeś: Ojczyzna pierwsza.
Rozdział XVII
Król Jan Kazimierz, jak
postanowił, tak ruszył w dzień
swojego patrona dwudziestego
czwartego czerwca 1649 roku na
wyprawę. Wojsko zaciężne i
artyleria wyszły wcześniej ku
Lublinowi, natomiast wespół z
dworem królewskim wyprawiła się
gwardia królewska i sporo
panięcych chorągwi. Gdy po
dziesięciu dniach obóz królewski
podszedł ku bramom Lublina,
powitały go tutaj działa pana
Arciszewskiego, chorągwie
przyboczne kanclerza
Ossolińskiego i nowe poczty
jazdy pańskiej. Podkanclerzy
litewski wyjechał naprzeciw
majestatu z szesnastu
chorągwiami swojej doborowej
jazdy i oddał je na potrzeby
wojenne pod dowództwo
królewskie. Sam zaś kanclerz,
jako niedawno mianowany starosta
lubelski, przywiódł pod rozkazy
króla trzy setki żołnierzy i
sprezentował je królowej.
Bito wiwaty z armat,
przydawano do nich salwy
muszkietowe i cały Lublin huczał
od okrzyków na cześć króla. Było
w tym więcej wrzawy niż
prawdziwej siły, zwłaszcza że
wojsk magnackich dotąd nie
nadeszło wiele, a one stanowiły
walną podstawę potęgi wojskowej
państwa.
Za to wiadomości przychodziły
nad wyraz pogodne i natchnięte
dobrą wróżbą. W pierwszy dzień
pobytu króla w Lublinie
przybiegli gońce od Firleja i
Lanckorońskiego z wiadomością,
że obaj regimentarze
przetrzebili masy chłopstwa
ukraińskiego i już sześć tysięcy
doborowego żołnierza skupili pod
Zbarażem. Podobno i kniaź
Wiśniowiecki zbliżył się pod to
miasto z trzema tysiącami
piechoty i jazdy.
Na dodatek każdy schwytany
chłop ruski przysięgał, że
Chmielnicki teraz osamotniony,
że chan odmówił mu pomocy, więc
nie ma ordy. Byli i tacy, co nie
wierzyli w zeznania jeńców, a
nawet podejrzewali, że to
umyślnie podesłane szpiegi dla
zmylenia i osłabienia czujności
Polaków, większość jednak
szlachty wolała dawać wiarę
informacjom dobrym niż groźnym.
Toteż gdy w tych właśnie dniach
przybył do Lublina poseł wenecki
Centarini i rozgłosił wszędzie,
że Wenecjanie odnieśli wielkie
zwycięstwo nad Turkami, a stąd
sułtan trzyma teraz chana z
całym wojskiem przy sobie, dwór
królewski nie posiadał się z
radości. Wśród wiwatów i
fajerwerków obchodzono
uroczyście zwycięstwo Wenecjan
nad Turkami, a kanclerz chodził
dumny po mieście, już wierząc,
że dopiął swego i niebawem
przymusi Chmielnickiego do
ugody.
Ze starszyzny najmniej
bankietował armatny. Dobre
wiadomości cieszyły go, ale nie
tłumiły czujności, więc
dopatrywał wszystkich potrzeb
swojej armaty z nieustającą
troską i jeszcze tu w Lublinie
zdobywał, ile się dało, sprzętu.
Od kilku dni brakowało mu tylko
Piotra, który wyprawił się na
tydzień do rodziców w
Lubelskiem.
W połowie lipca wrócił do
Lublina. Wjeżdżając w miasto nie
mógł się nadziwić, skąd tu taki
wesoły nastrój, bo jeszcze
trwały festyny z okazji
weneckiego sukcesu.
Pod pałacem biskupim napotkał
gromadkę znajomej szlachty
rozanielonej i beztroskiej, a
wśród niej Marcina.
- Skądże wracasz ponury jak
widmo? - zaczepił go Dębski.
- U ojców byłem pod Lublinem.
A cóż tu w całym mieście takie
wesele?
- Święcimy tryumf Wenecjan nad
Turkami i, jak widzisz, jestem
tu wśród dworzan posła
Centarini, którym towarzyszę z
ramienia kanclerza. Chodźże z
nami do kompanii!
- Z drogi jestem, zmordowany i
nie takiego humoru jak twoja
kompania, a jeszcze pilno mi do
pana armatnego.
- Służba nie drużba - odparł
zdawkowo Marcin.Armatnego
zastaniesz na polu ćwiczebnym,
bo jeszcze tu w Lublinie
musztruje swoich ludzi. Bogiem a
prawdą wydaje mi się, że już z
waszych dział strzelać nie
będziecie. Chmiel opuszczony
przez chana padnie na kolana
przed królem i przyjdzie ugoda,
tyle że teraz Kozacy dostaną
cięższe warunki.
- Dałby to Bóg! Krew by się
nie polała.
- Jedź więc do armatnego, ku
wieczorowi wpadnę po ciebie i
wezmę cię do naszej kompanii.
Piotr ruszył ku kwaterze
Arciszewskiego wcale nie
zachwycony wiadomościami, które
przed chwilą słyszał. Tydzień
temu zostawił obóz lubelski w
nastroju pogotowia, dziś go
widział jakby w rozprzężeniu.
Nawet Dębski, człowiek nie tak
przecie lekkomyślny, zbyt różowo
widział najbliższe dni wyprawy.
A wiadomo było Piotrowi, że
wszystko, co tamten mówi, to
kanclerza opinia.
"I znów lekko traktują
Kozaków" - myślał z goryczą,
mając w pamięci wszystko, co
słyszał i widział po drodze.
Stanąwszy przed Arciszewskim,
od tego właśnie zaczął:
- Smutek mnie bierze, proszę
waszej miłości, na widok tego,
co się tu wkoło dzieje.
Podobnież pod Piławcami bili
zawczasu wiwaty na zwycięstwo.
Wasza miłość wierzy w te
wszystkie dobre wróżby?
- To chyba prawda, że
Wenecjany odnieśli zwycięstwo.
- I że orda nie idzie na pomoc
Chmielnickiemu?
- W to uwierzę, jak nie uwidzę
Tatarów przy jego boku.
- Otóż właśnie. Tu w Lublinie
niewiele wiedzą, co się tam
święci. Do moich ojców
przyjechało kilku szlachty zza
Sokala i ci różne rzeczy
opowiadali. Chłopstwo jest
wszędzie zawzięte i sprzyjające
Chmielnickiemu i ono to roznosi
fałszywe wiadomości. Hetman
zaporoski rozpuścił setki
szpiegów i ci głoszą, że nie ma
chana ani ordy. Siła
Chmielnickiego w tym, że gdzie
stanie, całe chłopstwo za nim w
nadziei, że im potu odejmie i
ulży nędzy.
- Pamiętasz, jak to było z
owym Kasprem we Lwowie? Na
początku miał się za Polaka, a
potem już mu polskie słowo z
gęby nie wyszło. Taki jest
skutek pańskiej ciężkiej ręki i
głupoty.
Armatny po tych słowach wstał,
wstrząsnął ramionami, jakby
zrzucając z nich ciężar nie
swoich grzechów, i powiedział:
- Nie nasza rzecz biadać nad
istotą tej wojny. Jest król i
Rzeczpospolita. Jest kanclerz,
który przecież wyciągał do
Kozaczyzny ręce i proponował
zgodę. Jeśli ów wódz zaporoski
posłów polskich do armat wpina i
kuma się nadal z pogaństwem,
Kraków im obiecując, niechże
wreszcie odczuje nasze ramię.
Bóg chyba z nami będzie, nie z
pogaństwem.
Tego samego dnia po południu
zapukał do izby armatnego Marcin
Dębski. Wystarczyło jednak
popatrzeć na jego twarz, by od
razu poznać, że nie przychodzi
wywabić Piotra na pijatykę z
Wenecjanami. Stanął w drzwiach i
zafrasowanym głosem powiedział:
- Mości generale, kanclerz
prosi do króla jegomości.
- Cóż się stało?
- Nieszczęście, regimentarze
Firlej i Lanckoroński oblężeni
pod Zbarażem.
- Oblężeni? Przecież niedawno
donosili o zwycięstwach? A
regimenty kniazia
Wiśniowieckiego?
- Książę Jeremiasz otoczony
wespół z tamtymi. Tysiące wojsk
Chmielnickiego stanęło wokół
chorągwi koronnych.
- A chan?
- Mój pan kanclerz ma
wiadomości, że chana nie ma.
Narada u króla miała przebieg
posępny. Ci sami, co przez cały
tydzień wiwatowali i oblewali
przyszłe zwycięstwo, milczeli
teraz bezradni. Nawet ci z
senatorów, co zwykle oponowali
Ossolińskiemu, umilkli teraz,
zdając wszystko na jego rozum.
W takich warunkach nie była to
rada, ale wysłuchanie woli
królewskiej. Jan Kazimierz
powiadomił senatorów i
starszyznę wojskową, że jutro
rusza na odsiecz Zbaraża i
mianuje generalissimusem całego
wojska kanclerza Jerzego
Ossolińskiego.
Ta dopiero wiadomość
zaskoczyła zebranych.
Przytaknęli, nikt się nie
sprzeciwił, nawet kilku
krzyknęło z udanym entuzjazmem.
Ossoliński podziękował panom
braciom za uznanie i zwrócił się
do nich z gorącą mową, w której
chwalił potęgę majestatu i
przewidywał rychły upadek
Chmielnickiego.
- "Wielkie dziękczynienie
nasze dla miłościwego pana
naszego, że wśród nas jest i na
potrzebę dalej ruszy. Bóg
pomoże, że za zbliżeniem
majestatu zbuntowany wódz
zaporoski będzie pokornie
suplikował o łaskę królewską i
przebaczenie swojej winy.
Samowolne chłopstwo go opuści i
to pewna, że i miasta ruskie
wyślą ku nam poselstwa z
poddaniem się woli królewskiej i
naszej. Opatrzność stanie za
nami, a bunt jak śnieg stopnieje
od promieni pańskiego majestatu
i u nóg królewskich się
rozpłynie."
Mówił i o tym, że skoro
Chmielnicki złamał słowo i hańbi
hetmańską buławę, to pora go
ostatecznie ukorzyć. Jest u boku
królewskiego ataman Zabuski,
który godzien być ozdobionym
owym zaszczytem i jako nowy wódz
Kozaków rejestrowych niechybnie
przywróci zgodę między Zaporożem
a Koroną.
I ta wiadomość zaskoczyła
zebraną szlachtę, więc z tym
większym zaciekawieniem
patrzano, jak za chwilę
wprowadzony do pokoju Zabuski
potwierdzał słowo w słowo
przewidywania Ossolińskiego.
Na drugi dzień ruszył obóz ku
Zamościowi. Po drodze nadeszły
do dworu królewskiego nowe
pocieszające wiadomości. Jedne z
nich potwierdzały neutralność
Moskwy, inne mówiły o
zwycięstwach hetmana litewskiego
nad Kozakami. Na Białej Rusi
miano wyciąć kilka tysięcy
buntowników, a ich wódz Hołota,
"który u Chmielnickiego uprosił
sobie księstwo litewskie, od
samych Kozaków zabity i miasto
pogrzebu pal, miasto grzebania
kruków znalazł".
Obóz królewski posuwał się
dalej ku ziemiom ruskim
powiększając swoje szeregi.
Przywiódł królowi trzystu
żołnierzy kasztelan
sandomierski, przyprowadzili
chorągwie husarskie Czartoryski
i Denhoff, a z jeszcze większą
radością witano w obozie księcia
Koreckiego, jadącego z ośmiuset
żołnierzami i siedmioma
działami, których tak brakowało.
Okrzykami powitano pojawienie
się w orszaku Koreckiego
rotmistrza Pełki, słynnego
zagończyka, jadącego na czele
dwustu dragonów.
- Bywaj, Pełka! Z takimi jak
ty rotmistrzami łatwo poradzimy
sobie z Kozactwem - wołano.
Nie każdy poddawał się tym
radościom obliczając na zimno
wojska królewskie. Bo jakąż siłę
przedstawiało dwadzieścia pięć
tysięcy piechoty i jazdy wobec
ogromnej czerni Chmielnickiego.
Na dodatek każdy po cichu mówił
to, co Ossoliński tępił i tropił
jako nieprawdziwe, że jednak
chan stoi pod Zbarażem.
Nieco otuchy wstąpiło w serca
dopiero w Toporowie, dokąd
przedarł się ze Zbaraża jeden z
oblężeńców wysłany z prośbą o
odsiecz. On to właśnie miał
potwierdzić, że przy Kozakach
nie ma chana ani ordy, a tylko
trzy tysiące Tatarów.
Ossoliński chodził teraz pewny
siebie po obozie, bo wbrew
krakającym krukom sprawdziły się
jego słowa.
- Najjaśniejszy panie - mówił
do króla - już pora oddać
uroczyście buławę Zabuskiemu i
wysłać stąd uniwersały do
chłopów ruskich i mieszczan, by
prosili majestat o przebaczenie.
Jak radził, tak się niebawem
stało. Przy fanfarach i wiwatach
wręczono publicznie buławę
zaporoską atamanowi Zabuskiemu,
a jednocześnie ogłoszono
Chmielnickiego jako zdrajcę i
buntownika. Skryby królewskie
zasiadły do pisania uniwersałów
i niebawem dziesiątki gońców
rozbiegło się po wsiach ruskich
i miasteczkach z orędziem
królewskim.
Któregoś dnia sierpniowego
wojsko zatrzymało się na krótki
popas w polu, dwie mile przed
Złoczowem. Było pogodne
popołudnie. Skwar unosił się nad
porosłymi trawą ścierniskami, od
nieba biło ku ziemi rażące
rozpalone słońce. Szlak szedł
skrajem lasu, więc tylko, od
drzew wiało nieco chłodem, w
którym kryli się żołnierze.
Postój zarządzono nie tylko
dla wytchnienia, ale i
przebadania terenu.
Generalissimus Ossoliński wysłał
stąd mały podjazd pod Złoczów i
czekał na jego powrót. Umęczeni
drogą żołnierze siedzieli w
gromadach na podszyciu lasu
gawędząc i częstując się łykiem
z gąsiorka. Siedział też pan
Arciszewski w towarzystwie
Zygmunta Przyjemskiego,
rotmistrza Pełki, kilku oficerów
i Piotra.
Zagończyk Pełka, zwykle mający
wiele do opowiadania o swoich
nie byle jakich wyprawach,
siedział dziś małomówny i
skwaszony. Nawet kilka łyków
gorzałki nie podnieciło mu
języka.
- Idziemy, proszę waszmościów
- mówił - niby wielką kupą, ale
jakby na oślep.
- Nie powiem, że tak całkiem
na oślep - wtrącił Przyjemski. -
Wiemy, że wszystkie wojska
Chmielnickiego pod Zbarażem i że
ordy tam nie ma. Przecież tak
wyznał szlachcic ze Zbaraża.
- A byłeś waszmość przy tym,
jak zeznawał?
- Nie byłem, ale cały obóz
powtarza, co on opowiada.
- W obozie mówią tak, jak
sobie życzy Ossoliński. Mnie zaś
doszły słuchy, że co innego
powiadał ów wysłaniec zbaraski,
który zresztą tak przepadł, że
nikt go na oczy nie widział.
Gdy słynny zagończyk
wypowiadał swoje wątpliwości,
pan Arciszewski siedzący obok
Piotra miał inne wyrzuty,
Patrzył na wychudłą twarz
Opackiego, na nie golony zarost
na jego twarzy i myślał: "Zjada
go tęsknota. Nie najmądrzej
zrobiłem biorąc go na wyprawę.
Trzeba było przymusić do
pozostania w Warszawie."
- Puść no łyk gorzałki w
gardło, to cię smutek opuści -
podał mu gąsiorek. - Usychasz mi
tutaj z tęsknoty.
- Nie o tym myślałem, proszę
waszej miłości, ale o domu
rodzicielskim, znaczy się o pani
mateńce. Ostatnio podupadła
bardzo na zdrowiu i więcej teraz
w łóżku niż na nogach, choć wiek
ma jeszcze młody.
- Czemuś mi o tym w Lublinie
nie wspomniał? Nie tu byłoby
twoje miejsce, ale przy matce.
- Zataiłem, by,wasza miłość
nie pozbawił mnie udziału w
wyprawie. Potrzeba wielka w
ojczyźnie, więc moje miejsce
tutaj, a nie w domu za piecem.
Cóż miał na to odpowiedzieć
pan armatny, skoro sam nie
inaczej rozumiał swój obowiązek.
- Gdym i ja w świat wyjeżdżał,
matka była obłożnie chora. A
potem Opatrzność już mi jej
widzieć nie pozwoliła.
Nieopatrzne to było
powiedzenie. Młodemu człowiekowi
smuga cienia przemknęła po
gorących oczach i odparł:
- I moją matkę ogarnęły złe
przeczucia, gdyśmy się żegnali.
Dała mi, proszę waszej miłości,
ten ryngraf, co go tu mam pod
kaftanem, i powiedziała: "Gdybyś
mnie po powrocie przy zdrowiu
nie zastał, niechże ci ten znak
przypomina o mnie i pozostanie
na całe życie za ochronę."
- Każda matka pełna obaw o
swoje potomstwo, a już pani
Opacka jeszcze w młodości była
przesądna i lękliwa o los jakoś
brakło tu słowa Arciszewskiemu,
więc zająknąwszy się dodał - o
los każdego, kto jej był
bliskim. Gorące w niej serce i
zacność wielka.
- Toteż modlę się co dzień, by
jej Bóg zdrowia przyczynił.
- Nie frasuj się zawczasu. Bóg
da, że po powrocie z wyprawy
będziesz brał błogosławieństwo z
rąk matczynych idąc do ołtarza.
Piotrowi poweselały oczy.
- Wasza miłość, w tym byłoby
największe szczęście dla niej i
dla mnie.
Opodal rotmistrz Pełka wespół
z panem Przyjemskim
poczęstowawszy się wzajem
gorzałką, w znacznym już będąc
podochoceniu, spierali się o
wojskową taktykę. Przyjemski,
stary artylerzysta, prawił, że
przy mniejszej liczebności
żołnierza trzeba zawsze z
działami iść, szańcować się,
wiązać tabory i trzymać całość
wojska w jednej kupie.
- Jak wały masz wokół siebie,
drogi rotmistrzu, to choć tam
chmura wielka z drugiej strony,
nie bardzo cię ugryzą.
Gdy Pełka słyszał takie słowa,
zaczynały mu latać oczka czarne
jak jagody i odpowiadał z wielką
ruchliwością gestów:
- Nie gadaj mi waszmość, że
tym sposobem dojdziesz do czego
z ogromną czernią. Ich trzeba
gryźć znienacka, naskakiwać
jazdą dniem i nocą, raz z tej,
raz z tamtej strony, a wtedy
strach pójdzie na spłoszone
chłopstwo. Zanim do kupy się
zbiegną, waszmość nasiekasz, ile
wlezie, i z powrotem w lasy.
Książę Wiśniowiecki był dla nich
postrachem, póki tak na nich
skakał, a jak wlazł z
regimentarzami za wały, to krwi
im nie upuszcza i pewnie
wzdycha, póki my pod Zbaraż
dobijemy.
W tej chwili przypadł do
biwakującej gromady jeden z
rotmistrzów księcia Koreckiego.
- Lecę po waszmości - mówił do
Pełki. - Podjazd pod Złoczowem
osaczony. Masz waszmość skoczyć
ze swoimi dragonami, a za tobą
ruszy książę Korecki z
chorągwiami. Trzeba oczyścić
wjazd do Złoczowa!
- Nareszcie się zaczyna -
zerwał się Pełka - a już
myślałem, że mi stawy zaschną w
tej wyprawie.
- Wywołałeś waszmość wilka z
lasu - zaśmiał się Przyjemski.
- Niechby tak częściej bywało.
Piotr jakby czekał na tę
okazję. Zerwał się z trawy i
stanął przed armatnym.
- Jeśli wasza miłość pozwoli,
chciałbym raz w życiu być u boku
tak zacnego zagończyka.
- Po tym, coś tu przed chwilą
mówił, nie bardzo cię widzę w
takiej wyprawie.
- Pozwól, wasza miłość! W
ruchu i w bitwie wywieją ze łba
smutki.
- Puśćże go, mości armatny, bo
za młody, by tylko w kurzu
chodził i wąchał lufy od
moździerzy - przymówił Pełka.
Zgodził się Arciszewski i za
chwilę Piotr wraz z dwoma
chorągwiami wołoskimi pędził co
koń wyskoczy ku lasom pod
Złoczowem. W obozie gotowały się
tymczasem chorągwie husarskie i
lekkie Koreckiego, by za chwilę
ruszyć posiłkiem za Pełką.
Zachód niebawem przyszedł i
wkrótce ciemności zakryły
biwakujące obozowisko
królewskie. Do późnej nocy
czekano z niecierpliwością na
powrót dragonów i chorągwi
książęcych. Już i księżyc zimny
dziś i matowy jak srebrna taca
chylił się ku lasom złoczowskim,
a nie wracał ani Pełka, ani
Korecki.
Dopiero po północy zadudniły
kopyta końskie na szlaku od
strony Złoczowa. Kto tylko
czuwał tej nocy, biegł
zaciekawiony ku zbliżającym się
jeźdźcom, a nie brakło tam i
pana armatnego, który z bijącym
sercem czekał na wiadomości o
dragonach Pełki.
Otoczono kołem kilku
przybyłych towarzyszy pancernych
z chorągwi Koreckiego i
prowadzono wśród pytań do
generalissimusa.
Zdyszani, zmordowani żołnierze
odpowiadali urywkami.
- Chorągwie książęce pędzą
całą ordę poza Złoczów.
- Dzięki Bogu! A chorągwie
rotmistrza Pełki?
- Z nim nieszczęście. Zanim
przybyła jazda książęca, czerń
rozbiła podjazd zagończyka. Sam
pan Pełka został na placu.
- Święty Boże! - szepnął pan
Arciszewski. - A nie wiesz
waszmość, co się stało z moim
Opackim? Poszedł nieborak wespół
z Pełką.
- Nie wiemy, panie armatny. To
pewna, że ponad setka ludzi
zagończyka leży w lesie pod
Złoczowem. Toteż książę Korecki
popadł we wściekłość i tłucze z
zemsty czambuły tatarskie, jadąc
im dalej na karkach. Droga do
Złoczowa wolna.
Rozdział XVIII
Przełożony nad armatą nie
zmrużył tej nocy oka aż do
samego świtu. Nie mogąc
usiedzieć na miejscu chodził po
uśpionym obozowisku, wśród
ognisk i korowodów wozów
wypytując straże, czy nie
przybyli jacyś gońce spod
Złoczowa.
Choć mu rozbito namiot i
legowisko było z dawna gotowe,
nie wszedł poza płótna. Bał się,
że go ściany namiotu odetną od
świata i popadnie w jeszcze
większą rozterkę.
Co mu do łba strzeliło, że tak
łatwo zgodził się puścić Piotra
z zagończykiem. Na wojnie nigdy
nic nie wiadomo. Miała być łatwa
sprawa z jakimś tam
czambulikiem, a wyszło całe
nieszczęście. Jeśli zginął tak
wytrawny żołnierz jak Pełka, to
jaki koniec spotkał Piotra,
który trzymał się u boku
rotmistrza?
"Stary jestem, a tak mnie
oślepiło. Zgodziłem się, i to w
chwili, gdy chłopiec zgnębiony
myślał nie o trafieniu w łeb
Nogajca, ale o zgryzocie w domu
rodzicielskim. Nie daj Boże
nieszczęścia."
Armatny nie był człowiekiem
łatwym do rozrzewniania się, ale
dziś chwytał go skurcz za gardło
na myśl, że może Piotr jak i
rotmistrz Pełka gryzie ziemię w
złoczowskim lesie. Jeszcze
bardziej uświadomił sobie, że
kocha młodego człowieka jak
swojego syna i że miłuje w nim
niejako swoją młodość i
zawiedzione nadzieje.
Nie mogąc dać sobie rady ze
złymi przeczuciami krzyknął do
czuwającego przed namiotem
żołnierza.
- Który tam stoi?
- Wedle rozkazu, Sebastian,
mości panie armatny.
- Gorzałki przynieś z namiotu!
Gdy za chwilę Sebastian
podawał mu gąsiorek, armatny
zapytał:
- Tyś był z panem Opackim pod
Lublinem u jego rodziców?
- Ja, wasza miłość, bo już pan
Opacki nawykł do mnie. Toteż
serce się kraje, że poszedł dziś
z panem Pełką.
- Nie o to cię pytam. Powiedz,
coś tam słyszał i widział w domu
Opackich.
- Jejmość pani Opacka
dowiedziawszy się, że to ja
zawsze blisko jej syna, błagała
mnie na wszystko, bym go
strzegł, proszę waszej miłości,
przed wodą.
- Przed czym? Co ty pleciesz?
- Przed wodą. Mówiła mi
jejmość, że co dzień śni jej się
wielka mętna woda, ohydne
bajoro...
- Nie gadaj głupstw! - fuknął
Arciszewski.
Po chwili żal mu się zrobiło,
że zbił z tropu żołnierza.
Wyciągnął doń rękę z gąsiorkiem.
- Napij się, bo chłód idzie po
kościach.
Sebastian gulgał sporszą
chwilę.
- Bóg zapłać waszej miłości.
Azaś z tą wodą, to mówiłem pani
Opackiej, że ile razy mojej
babie przyśni się bajoro, to ino
patrzeć, nowe dziecko przyjdzie,
a nie jakieś gorsze
nieszczęście.
- Nie takiś głupi, jak
myślałem.
Niebawem przyszedł świt. Jak
okiem sięgnąć, wyłaniało się z
mgły śpiące pokotem wojsko,
kozły z muszkietami, olbrzymi
tabor i bladły dalekie ogniska.
Zrywało się ptactwo z lasu i
odzywało się rżenie pobudzonych
koni. O tej też porze zadudniła
ziemia i na złoczowskim szlaku
pojawił się wielki tuman kurzu.
- Jadą chorągwie Koreckiego! -
rozległ się radosny okrzyk wśród
żołnierzy.
Istotnie, to husaria i
dragonia księcia wracała na
zdrożonych koniach. Już
dobiegano jadących chorągwi i
zarzucano je pytaniami.
- Jest orda? Gdzieście całą
noc spędzili? Kogo brak w
szeregach?
Odpowiadali, że Kozacy
przepędzeni za Złoczów,
powtarzali wiadomość o
straconych dragonach, to znów
informowali o sobie.
- Myśmy niewiele stracili,
choć brak kilku takich, jak obaj
panowie Żółkiewscy i Lubomirski.
Pan armatny i Marcin Dębski
byli jednymi z pierwszych,
którzy dopadli samego księcia.
- Czy wasza miłość ma jaką
wiadomość o rotach Pełki?
- Wyrwałem ich niewielu z
ostatniego nieszczęścia. Jadą na
tyle chorągwi.
- Był tam i mój człowiek,
Piotr Opacki, mówże wasza
miłość, czy jest z tobą, czy
też, nie daj Boże, został?
- Opacki? Zdrów, mości
armatny. Pozazdrościć ci takiego
żołnierza. Ściągnął znacznego
Tatara z konia i prowadzi go na
arkanie w głębi kolumny.
Cały ciężar spadł z serca
Arciszewskiemu. Za chwilę stał
przed nim Piotr bardziej rześki,
niż się wydał Krzysztofowi przed
wieczorem. Na widok dobrej
postawy żołnierza, jego oczu
sytych zadowoleniem, brała pana
armatnego chęć chwycenia go w
ramiona, ale wstrzymał się na
oczach wojska od tego
ojcowskiego gestu.
- Ostatni raz to było, żem cię
puścił na podjazd. Miejsce twoje
przy mnie, bo nie w dragonii
służysz, a przy armacie. A co to
za jeńca masz przy sobie?
Tatar, który stał obok Piotra
w otoczeniu kilku dragonów,
patrzył uważnie przed siebie. Po
roztropnym wejrzeniu i bogatym
stroju można było dociec, że to
nie zwyczajny Nogajec, ale
znaczniejszy Tatar.
- To murza Safi.
- Jakżeś wziął takiego jeńca?
I cóż to za pyszałek? Widzę, że
wcale nie stropiony patrzy po
obozie, jakby myszkował i
oceniał nasze siły.
- Niewielka moja zasługa w
jego pojmaniu - odparł Piotr. -
Dopadłem go w bitwie pod
Złoczowem, ale ani się zbytnio
bił, ani też skwapliwie uciekał.
Tyle wiem, że chce być przed
króla czy przed kanclerza
postawiony, a więcej z jego mowy
nic nikt nie zrozumiał.
- Wołajcie więc pana
Rzeczyckiego i do kanclerza z
jeńcem.
Był w obozie starosta
urzędowski, Stanisław Rzeczycki,
znawca wielu języków, a już w
perskim, tatarskim, tureckim
nader biegły. Odszukano go
niebawem i wraz z jeńcem
zaprowadzono do królewskiego
namiotu.
Jan Kazimierz w czasie całej
wyprawy wstawał o świcie, bo
zwykł był o brzasku nieco się
pożywiwszy jeździć po obozie i
doglądać wojska. Toteż i dziś z
samego rana był już u niego
ksiądz Cieciszewski, z którym
król odprawiał co dzień ranną
modlitwę. Dowiedziawszy się o
powrocie jazdy Koreckiego jak i
schwytaniu znacznego jeńca,
kazał go natychmiast wprowadzić
pod płótna namiotu.
Murza nieco stropiony
obecnością majestatu bił czołem
o rozpostarty dywan, ale oddawał
te ukłony bez lękliwości, raczej
z uroczystą powagą. Odpowiadał
potem zwięźle na pytania, kim
jest, z jakiej ordy, kiedy
przybył z Nogajcami pod Złoczów,
a pan Rzeczycki w mig tłumaczył
każde zdanie. Naraz ku
zdziwieniu króla, Ossolińskiego,
Koreckiego i obecnego tu także
armatnego Rzeczycki powtarzał
niesłychane wyznanie murzy.
- Najjaśniejszy panie,
największy królu chrześcijański,
potężny władco Lechistanu. Ów
młody rycerz, który mnie wziął
do niewoli, a którego tutaj nie
widzę, potwierdziłby, co w tej
chwili powiem. Nie on mnie ujął
w bitwie bo murza Safi w
niczyjej dotąd nie był niewoli,
ale ja sam mu się oddałem. Niech
więc wasze uszy słuchają, co
powiem, i niech moje słowa nie
wymkną się poza te płócienne
ściany.
Murza Safi podniósł głowę i
rzucił teraz ku królowi dumne,
odważne spojrzenie.
- Wielki jest chan, cesarz
perekopski Islam Girej, i wielcy
są jego bracia Nuredin-aga i
Selim-aga, którzy przywiedli na
waszą ziemię krociowe ordy
perekopskie i krymskie.
- Chyba on łże, najjaśniejszy
panie! - krzyknął Ossoliński.
- Niech mówi dalej!
- Potężne wojska potężnego
Islam Gireja stoją u boku
hetmana zaporoskiego, każdej
chwili gotowe wesprzeć jego
dzielnych Kozaków. Ale wielki
chan chce być przyjacielem króla
polskiego, a nie zbuntowanego
chłopstwa, któremu w jasyr iść,
a nie szukać przyjaźni u
wielkiego cesarza. Najjaśniejszy
panie, chan dobrze wie, ile jest
twojego dzielnego rycerstwa i ja
też dziś je widziałem, ale nie
ostoją się te pułki przed
setkami tysięcy ordy i Kozaków.
Będziecie jak kamyki wśród
olbrzymiego piasku, bo
dwudziestu naszych przypadnie na
każdego waszego żołnierza.
Gdy to Rzeczycki tłumaczył,
pochrząkiwali wszyscy z
oburzenia, ale z resztą
cierpliwości czekano, do czego
murza zmierza.
- Wielki chan Islam Girej
jeszcze nie zaczął z wami wojny.
Gdyby go dziś lub jutro doszedł
list królewski mówiący, że
chcecie przyjaźni z ordą i
Tatarom na kożuchy nie
poskąpicie, to Islam Girej gotów
zawrzeć z wami pokój i
przymierze. Inaczej, żywa noga
wasza nie wyjdzie stąd z
powrotem.
Tego już nie wytrzymał
Ossoliński. Krzyknął do
tłumacza:
- Powiedz mu, by język trzymał
za zębami, a nie krakał przed
majestatem. Jeśli nie przestanie
nas straszyć, pacierz nie minie,
a będzie dyndał na gałęzi.
Dumny murza posłyszawszy te
słowa w przekładzie zamilkł.
- Najjaśniejszy panie - mówił
teraz kanclerz - to jest
wysłannik Chmielnickiego.
Umyślnie się oddał w nasze ręce,
by nam strachu napędzić. Żadnej
wielkiej ordy ani Islama Gireja
nie ma u Chmielnickiego, są
tylko luźne czambuły, trzy
tysiące Tatarów. Oblężeniec ze
Zbaraża to samo mówił.
- Niech powie, ile talarów
obiecał mu Chmielnicki za te
łgarstwa? - krzyknął Korecki.
Choć tego nie tłumaczono,
murza jakby domyślił się, o co
chodzi, bo objawił chęć
mówienia.
Król zezwolił.
- Wielki wezyr
chrześcijańskiego wojska myli
się - zaczął Safi. - Islam Girej
jest w obozie Chmielnickiego i
od niego wie, jakie w waszym
obozie bogactwa, a nawet, że
macie gotowizną dwieście tysięcy
talarów w beczkach. To wszystko
ma obiecane po zwycięstwie.
Lepiej więc zawrzeć przyjaźń z
chanem, niż byśmy sami wzięli
wszystko, wraz z całym waszym
obozem...
- Powiesić, na miły Bóg! -
krzyknął ponownie Korecki.
Arciszewski dotąd milczący,
zwrócił się do króla:
- Najjaśniejszy panie. Mój
żołnierz wziął tego jeńca i
przyobiecał, że mu włos z głowy
nie spadnie, jeśli nam prawdę
powie. Śmierć go nie minie,
jeśli zełgał, ale tego dziś nie
sprawdzimy. Jeśli łaska waszej
królewskiej mości, chciałbym
zadać murzie kilka pytań.
- Pytaj!
- Gdzie stoi teraz Islam Girej
i jego wezyrowie?
- Za Zbarażem.
- Nie tyś pierwszym naszym
jeńcem, więc wiele wiemy. Ty zaś
co innego mówisz niż tamci.
Zeznawano dotąd, że wielkiej
ordy nie ma.
- Chmielnicki trzyma ordę w
ukryciu, by was skusić ku sobie.
- Jak może trzymać w zasadzce
tak ogromne wojska? Jakże
popasają konie, jak zdobywają
strawę?
- Wszystko im Chmiel
dostarcza. Chłopstwo zwozi paszę
do obozu i ani jeden Tatar nie
potrzebuje wychodzić poza obóz.
- No, a jak ty się wydostałeś
z czambułem?
- Mądre jest pytanie
roztropnego wezyra. Myśmy wyszli
nocą za cichą zgodą chana, ale
bez wiedzy Chmielnickiego. Chan
chciał wiedzieć o waszej mocy z
mego wywiadu, a nie tylko z ust
zaporoskiego hetmana. Dziś, gdy
nasz czambuł przyprowadził
języka, chan jeszcze dokładniej
wie o waszych siłach.
- Może tak być, najjaśniejszy
panie - wtrącił Korecki -
czambuł uprowadził żywcem pana
Żółkiewskiego.
- Ten, choćby go żywcem
smażyli, nic nie powie -
napomknął Ossoliński.
Arciszewski jeszcze pytał:
- Ale ty, murzo, mówisz
przecież, żeś się sam oddał w
nasze ręce. Jakże to więc było,
wywiad po języka czy też żeby
dostarczyć nam języka?
- Wielka mądrość u
chrześcijańskiego wezyra. Miałem
te dwie rzeczy wykonać, wziąć
języka i podesłać wam wiadomości
o chanie i o tym, że czeka na
list królewski. Sam się tego
podjąłem i gdy nadarzyła się
okazja, oddałem się owemu
młodemu rycerzowi.
Na tym skończono przesłuchanie
i wyprowadzono jeńca. Ledwie za
nim opadły opony, Ossoliński
zaczął:
- Nie wierzę ani w jedno
słowo. Twierdzę dalej, że to
nowy podstęp Chmielnickiego,
który chce przejąć nasze listy
do chana i mieć w nich dowód, że
bitwy nie zacząwszy, chcemy
paktować.
Jan Kazimierz wahał się z
ustaleniem własnego sądu. Jak
dotąd, nie dochodziły go złe
wiadomości, bo kanclerz chytrze
je przesiewał. Do dnia
dzisiejszego utwierdzał króla w
przekonaniu, że przyjdzie im się
rozprawiać tylko z Chmielnickim
i ze zbuntowanym chłopstwem,
więc i teraz obstawał przy
swoim.
- Nie ma ordy, bo gdyby była,
po cóż by nam o tym donoszono.
Nie wierzę też w nagłą przyjaźń
Islam Gireja do króla i do
Rzeczypospolitej. Jeśli jest
mała liczba Tatarów, to oni i
tak w lęku o własną skórę
odstąpią Chmielnickiego, gdy
przyjdzie walna rozprawa. Jedno
pozostawa, naprzód iść z
wielkością majestatu. Inaczej
zginą oblężeńcy w Zbarażu.
Gdy padło słowo Zbaraż,
przytaknął Ossolińskiemu Korecki
i wojewoda krakowski Lubomirski,
nie tyle może przekonani, ile
nie chcąc się narażać
kanclerzowi. Wiedzieli, że
przecząc jego słowom nie zdobędą
także uznania Jana Kazimierza,
ślepo ufającego Ossolińskiemu.
Zdawało się, że posłuchanie ma
się ku końcowi, a tymczasem raz
jeszcze odezwał się Arciszewski.
- Do boju mi łatwiej niż do
rady, ale daruje wasza królewska
mość i zacni panowie, że
odmienny sąd wyrażę. "Co będziem
czynić gdy nieprzyjaciel
osadziwszy tamtych pod Zbarażem,
przyjdzie przeciwko nam
komunikiem i nas osadzi, którzy,
moim zdaniem, idziemy z motyką
na słońce?"
- Dałby Bóg, by ku nam
ruszyli! - krzyknął Ossoliński.
- Opatrzność z nami, nie z
pogaństwem.
- Wiarę w Boga ja mam i nic
jako i waszmościowie nie
zaczynam bez Niego, ale inaczej
Go widzę, bardziej w niebiesiech
niż tu na ziemi. Gdyby Bóg
wszystkim za mnie władał, nie
imałbym się armat ani muszkietu,
bo same by strzelały. Jesteśmy,
proszę waszmościów, siedem mil
od Zbaraża, czyli jeden dzień,
gdy się idzie komunikiem. Przed
nami błota nad Strypą i
rozlewisko duże pod Zborowem, bo
tu ulewy były. Klęska może być,
gdy nas orda najdzie w czasie
przeprawy.
- Mości armatny, mówisz z
uporem o ordzie.
- Bom o niej słyszał. Takim
zaś się szczycę rozumem że
nieufny on dobrym wieściom, a
przyjmuje co najgorsze.
- Ten Nogajec tak mówił, ale
inne były przedtem języki.
Zresztą, swoje już powiedziałem,
a teraz pozostaje jedynie wola
królewska, której objawienia
czekamy - powiedział z pewną
urazą Ossoliński.
Król, który z uwagą
wszystkiego słuchał, uniósł rękę
na znak, że będzie mówił.
- Przełożony nad armatą
koronną, tak ceniony przez króla
nieboszczyka, jest -i nam bardzo
miły. Cenimy każde słowo
wołające o ostrożność, ale, mój
Arciszewski, dotąd doszliśmy z
pomocą Bożą i teraz nam już nie
w tył, ale naprzód, jak mówił
generalissimus.
- Stanie się według woli
waszej królewskiej mości -
podchwycił kanclerz.
- Wolę dopiero objawimy, ale
przedtem powiedzże, mój
Arciszewski, ile czasu potrzeba,
by przejść z wojskiem i z
działami na drugą stronę Strypy?
- Mosty na Strypie zerwane,
jak mi mówił mój adiutant
Opacki, wróciwszy z wczorajszego
podjazdu.
- Prawda to - potwierdził
Korecki. - Wpław rzekę
przechodziliśmy, pędząc za
Nogajcami.
- Jeśli wasza królewska mość
rozkaże, trzeba, żeby piechota
Gizy, bo to żołnierz do tych
potrzeb najlepszy, obsadziła
zawczasu brzegi rzeki, a chyba
we dwa dni zbuduję przeprawę z
mostołodzi. A może w jeden, bo,
jak słyszę, jest tam grobla,
częściowo umocowana.
- Dwie moje chorągwie szły
przez nią pod strachem boskim,
reszta bród jako przejście
wybrała - objaśnił Korecki.
- Czyli, że i groblę trzeba
mocować. Skoro tam mamy iść,
musimy na gwałt wszystko
zaczynać - radził Arciszewski.
- Racja jest. Lepiej stać za
wodą i za bagnami, by tyły były
chronione - Jan Kazimierz
powstał z karła. - Co Bóg da, to
będzie. Powzięliśmy zamiar
uspokojenia granic miłej
ojczyzny i od niego nie
odstąpimy ani listów pisać do
Islam Gireja nie będziemy. W
dzień Wniebowzięcia Matki
Boskiej ruszymy pod Zborów, a
ty, Arciszewski, jak chciałeś,
przypilnujesz z pułkownikiem
Gizą przeprawy przez Strypę. Na
tobie, panie armatny,
najważniejsze zadanie przeprawić
wojska przez rzekę.
- Stanie się według woli
twojej, najjaśniejszy panie,
wojsko za wodę przeprowadzę.
Rrozdział XIX
Przyszło teraz wykonać panu
armatnemu niełatwe zadanie, i to
zaledwie przez półtorej doby.
Strypa między Młynówkami a
Zborowem płynęła nader płytkim
korytem i przy lada słocie wody
rozlewały się po łąkach, tworząc
niewidoczne zatrawione bajora.
Tegoroczny sierpień był słotny,
więc trzęsawisk namnożyło się
sporo, zwłaszcza że i długi staw
pod Zborowem, przez który rzeka
przepływała, podmywał olbrzymie
łąki. Przez te bagna wiodły tu i
ówdzie suchsze szlaki dla bydła,
ale znali je tylko okoliczni
chłopi, z których żadnego ułapić
nie było można, bo jakbyś
dmuchnął w plewy, wszystko
rozpierzchło się i uciekło na
drugą stronę Strypy. Gdyby nawet
te ścieżki odkryto, piechota
mogłaby się przez nie wolno
przeprawiać, ale nie wozy i
działa. Pozostawała jedynie
grobla wiodąca nad bagnami, ale
gdy piechurzy Gizy i żołnierze
Arciszewskiego podeszli ku niej
w sobotę z rana, okazało się, że
ledwie człek samotny przeczłapie
po roztrzęsionym błocie, a mowy
być nie może o przetaczaniu
wozów czy armat.
Od świtu do nocy artylerzyści
i piechurzy rąbali drzewa
okoliczne, zwozili chrust,
gałęzie, ziemię i sążeń za
sążniem mocowali groblę. Jeszcze
nie osiadła, gdy Arciszewski
puścił po niej pierwsze wozy
artyleryjskie z mostołodziami i
balami, by co prędzej zbudować
dwa mosty wewnątrz miasteczka,
bez których o szybkiej
przeprawie myśleć było
niepodobna.
Przed wieczorem zostawił część
swoich żołnierzy przy dalszym
umacnianiu grobli, a z resztą i
pułkiem piechoty Gizy wszedł w
miasto. Nie uszło uwagi
armatnego, że mieszkańcy
Zborowa, zwłaszcza pospólstwo,
patrzyli spode łba na wchodzące
wojsko. O nic nie można było się
dopytać, a już do pomocy przy
naprawie mostów żadnego nie
schwyciłeś. Gdy zaś pytano o
wojska nieprzyjacielskie, każdy
wzruszał ramionami i zapewniał,
że na trzy mile wkoło pole puste
i cisza.
- Widzisz, waszmość, gdzieśmy
wleźli? - mówił Krzysztof do
pułkownika Gizy. - Ludność
całkowicie wroga wojskom
koronnym. Obsadź, pułkowniku,
miasto od wschodu, by się nie
przedzierali do Chmiela. Jeśli
się uda nasza przeprawa, to
miejsce poniżej miasta dogodne
do obrony. Z lewej strony Strypa
i staw, rozdoły i wzniesienia na
prawo, przedpole zaś do boju
otwarte.
- Król tu nie myśli popasać,
chce się przeprawić i jak
najprędzej podejść ku Zbarażowi.
- Nam myśleć za króla.
Jesteśmy tak blisko
nieprzyjaciela, że każda noc
niepewna.
Przy nadludzkich wysiłkach
artylerzystów i chłopów Gizy oba
mosty stanęły około północy.
Giza obsadził miasto od wschodu
i teren do przeprawy był gotowy.
Niedziela dnia piętnastego
sierpnia 1649 roku nie była
dniem wytchnienia dla polskich
żołnierzy. Za wolą króla
rozpoczęto przeprawę. Pierwsza
przeszła piechota, później kilka
chorągwi jazdy, która poszła
naprzód dla przeglądnięcia
terenu. Za nią przetoczono
działa artylerii koronej, bo,
jak pan armatny radził, lepiej
je było mieć zawczasu u czoła,
gotowe do boju.
Przetaczanie armat i ciężkich
wozów z amunicją dało okazję
całemu wojsku do wielkiego
podziwu ludzi artyleryjskich.
Każdy z puszkarzy, muszkieterów
i furmanów miał tu wyznaczone
miejsce i rolę, stąd też
przeprawianie tak ciężkiego
transportu szło bez chaosu i
krzyku. Przy toczeniu grubawych
kartaunów podziwiało wojsko nowe
sposoby pana armatnego, za
którego przyczyną stosowano
mechanizmy z linami i blokami.
Jasne słońce stało dość
ukośnie nad ziemią, gdy już
wszystkie armaty koronne były na
nowych stanowiskach za rzeką
opodal piechoty pułkownika Gizy.
Nie tak łatwo poszło z
chorągwiami pancernymi i z
dziesiątkami tysięcy pańskich
wozów, a już śmiech i rozpacz
chwytały za gardło, gdy zaczęły
się przeprawiać poczty
pospolitego ruszenia. Powstał
jeden zgiełk i harmider, konni
wjeżdżali na idącą czeladź, wozy
spinały się z wozami. Podczas
gdy czoło obozu przeprawiwszy
się na drugą stronę formowało
się kształtnie i w ordynku, na
tyłach rosło zamieszanie. Nikt
tu nie umiał wprowadzić jakiej
takiej dyscypliny, mieszały się
wzajem kompanie pospolitego
ruszenia i wiele turbacji
narobił poczet zbrojny wojewody
krakowskiego, liczący półtora
tysiąca ludzi bitnych, ale nad
wyraz niesfornych.
Tymczasem w kotlinie za
miastem urządzano obóz. Dymiły
już kuchnie i ogniska, rozpinano
namioty, rozmieszczano w mądrym
porządku nadjeżdżające wozy.
Król, przeprawiwszy się koło
południa, chodził ze starszyzną
po kotlinie, chwalił
Arciszewskiego, Przyjemskiego i
Gizę za wybór miejsca i jego
czujne opatrzenie.
- Szkoda, że jutro dalej
ruszymy, bo tu miejsce przednie
do bezpiecznego postoju. Ale
pora nam pod Zbaraż,
waszmościowie - powtarzał Jan
Kazimierz. - Tam już ani
żywności, ani prochów, Boże
jedyny.
- W imię Boże dojdziemy na
czas, najjaśniejszy panie! -
pocieszał Ossoliński.
W tej chwili zaczęły bić w
mieście dzwony,
- Nabożni ludzie w tym
miasteczku pana Sobieskiego -
odezwał się stojący obok króla
spowiednik Jana Kazimierza,
ksiądz Cieciszewski.
- Dobry to znak, że dzwony się
ozwały w chwili, gdyśmy
wzdychali do Boga o rychłą
odsiecz dla Zbaraża. Szkoda, że
deszcz zaczyna siąpić, bo i my
odbylibyśmy dziś nabożeństwo na
powietrzu, a tak trzeba nam do
kaplicy w namiocie.
Gdy król z orszakiem odszedł,
u brzegów Strypy pozostał
Arciszewski w towarzystwie
puszkarzy i oficerów. Deszcz
siąpił coraz gęściej i w tej
wilgotności powietrza mosiężne
serca na wieżach dzwoniły coraz
mocniej. Niebawem i z dalszych
kapliczek poza miastem
nadlatywały odgłosy mniejszych
dzwonów.
Arciszewski nadsłuchiwał to
skrzypienia świeżo ułożonych
bali mostowych, to owego coraz
gwałtowniejszego bicia dzwonów.
- Dziwne to dzwonienie. Jak
myślicie, panowie? - rzucił
pytanie do oficerów i żołnierzy.
- Święto Matki Boskiej
Zielnej, a przy tym niedziela -
zauważył Giza.
- Święto świętem, ale to
pospieszne bicie dzwonów to
jakby głos nie na chwałę Bożą,
ale na trwogę. Zbyt gwałtownie
pociągają za sznury.
Żaden z oficerów nie
potwierdził jego spostrzeżenia.
Nawet pułkownik Giza, ceniący
talenty pana armatnego, pomyślał
w tej chwili:
"Zacny człowiek, ale wylazł z
niego arianin, drażni go nasze
nabożeństwo."
Arciszewski nadal był
niespokojny.
- Tak czy inaczej, pułkowniku,
nie mogą mosty stać, jak stoją,
bez ochrony. Zamknij waszmość
dostęp do nich wozami.
Po tych słowach zwrócił się do
Piotra:
- Weź no z dziesięciu ludzi i
skocz niepostrzeżenie ku cerkwi,
bo tam najgłośniej dzwonią.
Jeśli zajdzie potrzeba, to mi
tego gorliwego dzwonnika złap za
kark i sprowadź co najrychlej.
Więcej jak połowa wojska
przeciągnęła już na drugi brzeg
Strypy. Przed rzeką pozostało
jeszcze niesforne pospolite
ruszenie, dragoni Koreckiego,
którzy pilnowali tyłów, oraz
chorągwie kasztelana
sandomierskiego i starosty
bracławskiego. Liczono, że mimo
niesforności reszta wojsk
przeprawi się w kilka godzin po
południu.
Tymczasem właśnie w południe
wrócił Piotr Opacki z wyprawy do
cerkwi i w podnieceniu zdawał
relację armatnemu.
- Wasza miłość! To
zdradzieckie bicie w dzwony!
Ludzie pod cerkwią ani pary z
gęby nie puścili udając, że taki
u nich obyczaj, ale wlazłem z
Sebastianem na wieżę i tam
dopadliśmy dzwonnika. Sebastian
chwycił za sznur i dalej dzwonił
dla niepoznaki, a ja człeczynę
za gardło i mówię: "Gadaj,
sukinsynu, bo cię przez okno
wyrzucę." No i wygadał. Wasza
miłość, bicie w dzwony to
umówiony znak dla
Chmielnickiego, że się przeprawa
zaczyna.
- Tośmy wpadli w pułapkę!
Prędko z tym do kanclerza!
- To nie wszystko, proszę
waszej miłości. Z tej wieży
widać bagna za Zborowem i
dębinę, może pół mili od miasta.
Już spod tej dębiny wyłażą
czambuły.
- Lećże prędko do
Ossolińskiego, a ja do
pułkownika Gizy. Trzeba wiązać
wozy, by mosty były ochronione.
Piotr dopadł kanclerskiego
namiotu, w chwili gdy zajeżdżał
na spienionych koniach komunik
wysłany rankiem poza Złoczów.
Jeźdźcy pędzili co koń wyskoczy
i krzyczeli:
- Orda w dębinie pod Zborowem!
Gotujcie się do boju! Jedno
mrowie, Tatarzy i Kozacy!
Jak błyskawica pobiegła przez
obóz ta wiadomość. Już od tych
okrzyków trwogi zawiązałaby się
panika, gdyby nie rozwaga Jana
Kazimierza.
Zanim Ossoliński zdążył wydać
jakieś rozkazy, król skoczył na
siodło i wjechał konno w środek
obozu. Wiódł konia powoli,
stępa. Nagłe pojawienie się
króla z zimnym spokojem na
twarzy podziałało kojąco na
żołnierzy, a zwłaszcza na
pospolitaków. Milkły przerażone
okrzyki, a gdy przy jakimś
bardziej niesfornym oddziale
napotykał król na pomieszanie i
wrzawę, przemawiał donośnie z
konia:
- A cóż to, waszmościowie,
myśleliście, że w ogóle wroga
nie spotkamy? Pilnujże każdy
swojego miejsca i czekaj, co
dowództwo rozkaże, a gębą nie
miel, bo to ani odwagi, ani
karności nie dodaje.
To znów pokazywał dłonią na
baterie Arciszewskiego i szańce
sypane w tej chwili przez
piechotę Gizy.
- Uczcie się od piechurów i od
ludzi pana Arciszewskiego. Tam
ani krzyku, ani trwogi. Jedni
przy oskardach, drudzy z lontami
i narzędziem przy armatach.
Po tej stronie rzeki wojsko
wróciło do karności i nabrawszy
ducha wzięło się na gwałt do
ubezpieczenia obozu, ale na
grobli i na mostach nikt nie
zdołał przywrócić ładu i składu.
Przerażeni furmani porzucali
lejce i otumanione konie stawały
dęba, łamiąc dyszle i osie.
Niejeden wóz trzeba było zrzucać
z grobli do bagna, by nie
tamował ruchu.
Zamieszanie na tyłach wzrosło,
gdy pod miastem pojawiły się
pierwsze czambuły tatarskie.
Zrazu nie szły wprost na obóz,
ale rozpływały się wokół grodu
jak rozlewisko, zdążając ku
brzegom Strypy. Watahy
prowadzone przez okolicznych
chłopów pędziły kilkudziesięciu
strugami i mijały zakosami
niebezpieczne grzęzawiska.
Z wyniosłej skarpy nad Strypą
patrzyła na to starszyzna
polskiego obozu.
- Na tyły nam jadą - mówił
Arciszewski do Ossolińskiego. -
Trzeba ostrzec jazdę po tamtej
stronie rzeki, by nie dopuściła
Tatarów do przeprawy.
- Masz rację, panie armatny,
chcą nas zamknąć w koło.
Posłano gońców na tyły.
Korecki, Sapieha i Tyszkiewicz
skoczyli z pułkami swojej jazdy
ku brzegom rzeki między
Meteniowem a Młynowcami,
rozrzucili wzdłuż bagien
chorągwie i zaczęli ostrzeliwać
rzucające się wpław czambuły. Na
przestrzeni całej wiorsty rzeka
pokryła się szarańczą ludzi i
koni, bo chan tatarski wysłał na
tę stronę potężną sokmę w sile
kilkunastu tysięcy ludzi. Mimo
tej olbrzymiej przewagi wojska
królewskie nie ustępowały pola.
Jazda Koreckiego i chorągwie
husarskie Tyszkiewicza tłukły
niezmordowanie oddziały
tatarskie wyłaniające się z
nurtów rzeki i oczyszczały
brzeg, ale fala za falą
nadpływały dalej oddziały
tatarskie. Husarzom słabły ręce,
a jeszcze bardziej mdlały konie,
wyrywające ustawicznie kopyta z
bagnistej łąki.
Ku obozowi królewskiemu po
drugiej stronie rzeki pod
miastem podchodziły teraz pułki
tatarskie. Jak dotąd, nigdzie
nie było widać Kozaków i stąd
jeszcze większe zatrwożenie
padało na polskich żołnierzy.
Pomstowali na starszyznę
obozową, a zwłaszcza na
Ossolińskiego, że żołnierza
mylono głosząc dotąd, że tylko z
Kozakami będzie sprawa.
Ale brakło czasu na te
narzekania, bo trzeba było
stawać do obrony. Sotnie
tatarskie wyłaniały się
ostrożnie z dąbrowy i harcowały
na przedpolu, ale jeszcze z tej
strony nie atakowały, czekając
na liczebniejsze wojska.
Gwałtownie sposobiono się do
bitwy. Dowództwo lewego skrzydła
objął wojewoda podolski,
Potocki, na prawym stał Jerzy
Lubomirski. Na samym przedzie
piechota, umieszczona na
wzniesionym brzegu rzeki,
czuwała z muszkietem w dłoni
patrząc z niemałym lękiem na
coraz bardziej rosnące watahy,
które w dwa pacierze pokryły
całe widoczne przedpole.
- Jakaż to potęga! - szeptali
piechurzy, jak i starzy
puszkarze Arciszewskiego, co
byli przecież pod Piławcami i we
Lwowie. - Naprzeciw nas chyba
kilkadziesiąt tysięcy, a ileż
tam wokoło?
Inaczej myślał w tej chwili
Arciszewski.
"Bóg nam sprzyja, skoro nie
poszliśmy dalej, bo wtedy śladu
z nas by nie zostało. Tu zaś
można się bronić. Staw z lewej,
na prawo parowy i wądoły. Byleby
tyłów nie zaszli i mosty były
utrzymane."
Ale choć tak spokojny, i on
czekał z niecierpliwością na
pierwszy atak. Toteż gdy
wreszcie sokma Artimur-beja
ruszyła z nagła, z
nieprawdopodobną furią na szańce
Gizy będące w centrum frontu,
pan armatny przyskoczył do
swoich baterii.
- W imię Boże, żołnierze!
Wrzuć! Zapłony! Przyłóż lonty!
Salwa!
Pierwsze wystrzały artylerii
pokryły dymem i ogniem pędzącą
sokmę. Zafalowały szyki
Artimur-beja, jakbyś w tę czarną
płynącą rzekę rzucił granitowe
głazy.
Gdy jedne lufy dymiły i już
stygły, Zygmunt Przyjemski
wznosił szablę nad głowami przy
drugiej baterii.
- Wrzuć! Zapłon! Przyłóż
lonty! Salwa!
Potężny huk własnych dział
porwał za serce piechotę Gizy na
szańcach. Stojąc nieporuszenie
na okopie nabijała muszkiety i
raz po raz siała kulami na ową
już pomieszaną nawałę.
Ale Artimur-bej nie myślał
atakować piechoty. Na kilka
stajań przed szańcami odwrócił
szyki i z całym impetem wpadł na
prawe skrzydło, gdzie stała
jazda Lubomirskiego. Oba wojska
stłoczyły się w jeden wzburzony
kocioł i przez chwilę nie można
było rozeznać, kto górą, a kto
słabnie w ataku.
Ossoliński stojąc u boku Jana
Kazimierza patrzył ponuro na to
gwałtowne starcie się jazdy z
jazdą, a nawet przykrywał oczy
dłonią.
- Za mało ich, najjaśniejszy
panie!
- Nie ustępują. Odwaga przy
nich wielka - szepnął Jan
Kazimierz, a skóra na twarzy
pokryła mu się szorstkim
piaskiem.
- Bóg ich wspomoże - złożył
ręce ksiądz Cieciszewski.
Zawtórował mu nabożnym
westchnieniem kapelan obozowy,
ksiądz Lisiecki.
Husaria Lubomirskiego trzymała
na rapierach i karabelach
przewagę Artimur-beja. Ale w tej
chwili z boku od królewskiego
stanowiska na wzniesieniu przy
Strypie rozległy się pomieszane
okrzyki. Kilku konnych płynęło
wpław przez rzekę w stronę
starszyzny polskiej. Jeszcze
konie z rzeki nie wyskoczyły, a
już z jej nurtów dobiegły
przerażone okrzyki.
- Najjaśniejszy panie! Tatarzy
za rzeką. Chorągwie pana
Tyszkiewicza zniesione!
- W pień wycięta husaria pana
Żółkiewskiego!
Gdy tutaj, na oczach króla,
jazda Lubomirskiego ostatnim
wysiłkiem odpierała morderczy
atak Artimur-beja, zza Strypy
nadciągali wpław coraz
liczniejsi rozbitkowie, a wraz z
nimi i tragiczne wiadomości.
- Dragonia Korniakta
zniesiona! Przeprawa wzięta
przez Tatarów!
Blady jak trup Ossoliński
tracił panowanie nad sobą.
Wytrawny kanclerz, ale
niedoświadczony wódz miotał się
teraz w bezsile.
- A wy skąd? - krzyczał do
spłoszonej szlachty. - Na łeb na
szyję przez wodę uciekacie?
- My pospolite ruszenie,
przemyskie. Rozbili nas jednym
uderzeniem. To nie wojsko, ale
szarańcza, mości kanclerzu. Taki
ogrom zdusi wszystko.
Ksiądz Cieciszewski starał się
nie słuchać tych biadań. Patrzył
na miotające się szeregi jazdy
Lubomirskiego na prawym skrzydle
i poruszając sinymi wargami
modlił się o ratunek dla
zagrożonych chorągwi.
Ale zamiast pociechy doznawał
tylko rozpaczy.
- Święty Boże! - szeptał. -
Ucieka jazda pana Lubomirskiego.
- Koniec! - powiedział
Ossoliński i znów przyłożył
dłonie do oczu.
To, co zaczynało się dziać z
wojskiem koronnym, mogłoby
każdego wodza przyprawić o
utratę zdrowych zmysłów.
Uciekała jazda krakowska,
podawały tyły poczty pańskie,
skupione przy niej na prawym
skrzydle, panika na obu mostach
rosła do szczytu. Uciekające zza
rzeki tabory, resztki
pospolitego ruszenia i dragonia
zbiły się w jedną kotłującą się
ciżbę. Wśród potwornego ścisku i
nieprzytomnej wrzawy piętrzyły
się wozy, setki ludzi i koni
spychanych nieustannym naporem
spadały z mostów na łeb na szyję
w rzekę.
- Boże wszechmocny, koniec! -
szeptał Ossoliński.
- Nie koniec! - krzyknął mu
nad głową Jan Kazimierz. - Nie
kracz mi ciągle za uszami!
Król cisnął na ziemię
kapelusz, bo go pióra łaskotały
po oczach i pchnął konia
ostrogami. Puścił się pędem w
stronę uciekających pocztów
pańskich i wpadł z gołym
rapierem między pomieszane roty.
- Nie odstępujcie mnie,
panowie! Nie odstępujcie
ojczyzny swojej! Pamiętajcie o
sławie przodków naszych!
Właśnie starł się ze
strzemieniem królewskiego konia
jakiś chorąży, uciekający z
pochylonym sztandarem.
- Ratuj się, najjaśniejszy
panie! Tam śmierć, na rany
Jezusa!
Król grzmotnął go płazem przez
plecy.
- Stój tchórzu! Ze sztandarem
pierwszy umykasz? Zawracaj, bo
nie Tatar, ale własny król plecy
ci przebije!
Bił płazem uciekających,
chwytał za cugle, to klął, to
prosił.
- Na rany Jezusa! Stójcie,
panowie! Stójcie, psiekrwie,
tchórze, sobaki! Nie umykajcież,
panowie! W odwodzie stoją
rezerwowe chorągwie.
Jeden go słuchał, drugi
uciekał. Tak pędząc wjechał król
w centrum bojowego szyku, gdzie
zaczynały się szańce piechoty
Gizy. Tu wojsko mokre od potu
stało na okopie nie poruszone i
prażyło z muszkietów, nie
wiedząc w ogóle, co się dzieje
na mostach i na skrzydłach.
Na widok króla jadącego w
rozwianym żupanie, widocznego
dla nieprzyjacielskich watah za
wałami, major Giza wyskoczył
naprzód i krzyczał wniebogłosy:
- Z konia, z konia,
najjaśniejszy panie! Kryj się za
nami, na miłosierdzie boskie!
- Na nic mi życie, jeśli bitwę
przegramy. Pułkowniku! dzielne
piechury, ratujcie króla i
ojczyznę!
- Ratujem, najjaśniejszy
panie! - krzyczał Giza. Kryj się
za nami! Piechocie, a zwłaszcza
rycerskiemu jej dowódcy, nie
trzeba było żadnej podniety.
Jeżeli dotąd bili.z muszkietów
tylko w przód, a nie w watahy,
atakujące skrzydło konnicy, to
jedynie z tej przyczyny, że na
nic by się zdało sypanie kulami
w pomieszane szyki polskie i
tatarskie. Ale teraz mieli już
tylko przed sobą Tatarów,
pędzących za uciekającą husarią.
- Frontem ku rzece! Lufy na
jazdę! Bij z muszkietów! -
komenderował Giza, rozdzielając
swoją piechotę na dwoje. Jedne
kompanie miały się bronić od
czoła, drugie odwracał ku
Tatarom otwierającym lukę na
skrzydle.
Muszkiety siały nieustannym
ogniem. Cięli kulami po,
brzuchach mierzynów tatarskich i
wyżej, gdzie szyje końskie
stykały się z pochylonymi
piersiami jeźdźców. Nad doliną
odezwały się teraz wzmożonym
hukiem działa koronne. Pan
armatny podobnie jak Giza dotąd
wyczekiwał, póki nie wyjaśni się
stan bitwy na skrzydle. Widząc
teraz tylko Tatarów Artimur-beja
skierował na nich lufy swoich
armat i prażył ogniem
niemiłosiernie. Wystrzały
muszkietów i huk dział koronnych
zrosły się w jeden łańcuch
grzmotów i na przedpolu kładł
się wał postrzelonych koni i
strąconych z siodeł Tatarów.
Zahamowało to konne watahy
tatarskie, bo dalsi jeźdźcy
wpadali na ranne, kwiczące i
wierzgające konie.
Wraz też ruszyły kłusem
rezerwowe chorągwie husarskie i
nie użyta dotąd w boju królewska
rajtaria.
O tej samej porze pułkownik
Giza wyprowadzał poza szańce
swoją piechotę. Szła naprzód
wśród ustawicznego ognia
osłaniającej ją artylerii i
zamykała swymi piersiami lukę na
skrzydle obozu.
Nim przyszedł zachód słońca,
obóz królewski był uratowany od
zagłady. Rajtaria królewska
stanęła na miejscu pobitej jazdy
Lubomirskiego.
Rozdział XX
Wieczór szybko zapadał. Na
przedpolu ucichło. Wojska
tatarskie odstąpiły ćwierć mili
i zatoczyły obręcz wokół
polskiego obozu. Mimo mroku
można je było doskonale widzieć,
bo tworzyły płonący wieniec
ognisk.
Piechota Gizy, Seebalda i
Arciszewskiego zaprzątnięta
ryciem nowych rowów nie miała
czasu na roztrząsanie groźnej
sytuacji obozu, a poza tym ci
ludzie prości i karni niełatwi
byli do poddawania się
zwątpieniu. Niedawna dzielność
wzbudzała w nich cichą dumę, że
to za ich przyczyną odparto
niebezpieczeństwo. Toteż z
jeszcze większym zapałem i
subordynacją bili oskardami w
ziemię, machali szpadlami,
ciesząc się na widok
pogłębiającyeh się fos i
wznoszących się wałów. Inaczej
było wśród bezczynnych o tej
porze towarzyszy pancernych i
pospolitego ruszenia, gdzie
nieporadnie biadano nad
tragicznym położeniem wojsk
królewskich.
- Kanclerz winien! - wołano. -
On króla i nas wprowadził w
matnię.
- Generalissimus od pióra i
kałamarza!
- Zdrajca Ossoliński! Paktował
do ostatka, a teraz się załamał
i umknął, gdzie pieprz rośnie.
- Gdzie kanclerz? Gdzie
kanclerz? - wołano po różnych
kątach obozu.
Bardziej porywczy biegali
gromadami po obozie i
wystraszeni o los dnia
jutrzejszego wołali pośród
namiotów:
- Gdzie Ossoliński? Dajcie nam
kanclerza! On nas I wszystkich
wydał na śmierć i hańbę.
- U króla jegomości jest -
mówili inni. - Król go
przygarnął do swojego namiotu,
by go przed wojskiem ochronić.
Biegli więc pod królewskie
namioty, ale stąd odprawiały ich
straże.
- Król śpi, waszmościowie,
uciszcie się, nie ma tutaj mości
kanclerza.
Ossoliński przepadł jak kamień
w wodę.
Miało się już ku północy,
kiedy do szańców artylerii
koronnej podjechał konno jakiś
dworzanin.
- Hej tam! - wołał z konia. -
Nie wiecie, gdzie jest adiutant
armatnego, Piotr Opacki?
- Szukać go trzeba podle
szańców, z rydlem stoi jako i my
żołnierze.
Marcin jechał więc dalej
wzdłuż okopów i nawołując
poszukiwał krewniaka, aż
wreszcie znalazł go z łopatą w
ręce w okopie najbliższym
brzegowi Strypy.
- Rzućże ten szpadel i wyłaź z
rowu! Więcej teraz potrzebna
twoja głowa niż ręce.
Piotr wygramolił się na okop,
otrząsnął glinę z rąk i
szarawarów.
- Mokryś jak mysz - zaczął
Marcin zsiadając z konia. - Nie
na twoje ręce taka robota.
- Głupstwa gadasz - odciął się
Piotr. - Gdyby cała szlachta
rzuciła się do wyrywania dołów,
jutro mielibyśmy zaporę nie do
przebycia.
- Każdy na swój sposób służy
ojczyźnie, jeden rękami, drugi
głową.
- Tu nawet taką głową obrotną
jak twoja niewiele poradzi.
Odwaga i praca potrzebna.
Marcin nic nie odpowiedział,
ale gdy teraz padł na niego
odblask ogniska, Piotr zobaczył
na jego ustach grymas ironii.
- Nie po to przyszedłem, by
się z tobą spierać. Chodź no
nieco na bok i powiedz, co pan
armatny myśli o dniu
jutrzejszym.
- Jego pytaj, a nie mnie!
- Widzę, że ci praca przy
łopacie dodała czupurności.
Mówże, o co pytam. Za chwilę
dowiesz się, o jak ważną sprawę
chodzi.
- No tak... - Piotr łagodniał.
- Pan Arciszewski jak był
przedtem niechętny iść naprzód,
tak teraz widzi tylko jedno
wyjście: wały sypać, uzbroić
całą czeladź i bić się do
upadłego. Mówi, że w szańcach
wytrzymamy, póki nie przyjdzie
na pomoc całe pospolite
ruszenie.
- To chyba szaleństwo. Wy tu
siedzicie w rowach i nie wiecie,
co się dzieje wewnątrz obozu i
przy groblach. Szlachta
strwożona i niewiele brakuje, by
po cichu wyrywała z obozu. Na
razie pomstują na kanclerza. -
A gdzież kanclerz?
- Tobie, jako krewniakowi,
powiem szczerze. Kanclerz upadł
całkiem na duchu, jeszcze go
takim w życiu swoim nie
widziałem. - Pochylił się do
uszu Piotra i mówił szeptem: -
Ukrył się w kolasie, która stoi
dla niepoznaki wśród taboru, i
lęka się, że gdyby go znaleźli,
roznieśliby go na szablach. Ja
zaś przychodzę do ciebie w
poufnej sprawie. Tyś ujął murzę
tatarskiego?
- Nie tyle go ująłem, ile mi
się sam oddał w ręce. Słyszałem
zresztą od pana Arciszewskiego,
żeś był obecny przy
przesłuchaniu jeńca, więc dobrze
wiesz, jak z nim było.
- Byłem i nie na darmo byłem.
- Toś słyszał, co tam mówił
Arciszewski, żeby słów murzy na
wiatr nie puszczano. Gdyby go
posłuchano, nie wleźlibyśmy w te
błota, pod sam nos Islam Gireja.
- Słyszałem, dobrze słyszałem,
ale, widzisz, w tym rzecz, by
wszystko w porę zaczynać.
- Co zaczynać? Nie rozumiem.
Marcin zbył pytanie milczeniem
i po chwili z nagła zagadnął:
- Gdzie ten murza tatarski? O
ile wiem, był przy chorągwiach
Koreckiego, ale one w puch
rozbite i niczego dowiedzieć się
nie można.
-Murza Safi osadzony przez nas
z kilku jeńcami w miasteczku, w
murach cerkwi.
- Bóg ci zapłać za tę ważną
wiadomość. Miasto w naszych
rękach, więc każdej chwili
możemy wyciągnąć stamtąd Tatara.
- Nie inaczej.
- Chwała Bogu! Chwała Bogu! A
toś mi zdjął kamień z serca -
powtarzał uradowany Marcin. -
Nie puszczaj pary z gęby o tym,
cośmy mówili, a ja lecę do
kanclerza. Może od tego zależy
nasz ratunek.
Wskoczył na konia i znikł w
ciemnościach, pędząc zrazu nie
do obozu, lecz w stronę cerkwi.
Po godzinie był z powrotem przy
taborze. Odszukał wśród wozów
książęcą kolasę, utopioną w
całkowitym mroku.
- Śpi? - zapytał strażującego
przy kolasie rajtara.
- Nie wiem, cicho tam
wewnątrz. Czasem tylko słychać
ciężkie wzdychania.

- Odejdź poza wozy i
przepatruj, czy kto nie
nadchodzi.
Gdy żołnierz odszedł na bok,
Marcin zapukał w drzwi karowy.
- Wasza miłość, to ja, Dębski.
Odpowiedziało mu ciężkie
westchnienie, po czym posłyszał
przytłumiony głos Ossolińskiego:
- Wejdź do karety!
Marcin uchylił szybko drzwi i
równie szybko zaparłszy je za
sobą usiadł naprzeciw księcia.
- Wasza miłość przy lepszym
teraz zdrowiu?
- Nie pytaj! W piersiach
dławi, a serce jakbyś garścią
ściskał. Myślałem, że koniec na
mnie przyjdzie, ale Bóg
niełaskaw, żyć każe i cierpieć
całą hańbę.
- Niech wasza miłość tak nie
mówi, bo serce się kraje. Może
łyk gorzałki, mam tu za pazuchą.
Koniecznie, proszę waszej
miłości.
- Daj pokój!
- Koniecznie, wasza miłość!
Wmusił w bezwolnego kanclerza
kilka łyków.
Ossoliński pochrząknął, otarł
wąsy i poruszył się z pewnym
ożywieniem na poduszkach karowy.
- Jak znalazłeś szlachtę w
obozie? Dalej pomstują? I cóżeś
tak długo był, samego mnie
ostawiwszy?
- Chciałem przepatrzyć cały
obóz i skoczyć na szańce.
Nieszczęście mąci szlachcie
umysły, wyzywają na waszą miłość
i już przegadują po cichu o
ucieczce. Jadąc z powrotem
słyszałem nawet plotkę, jakoby
król jegomość chciał potajemnie
umknąć z obozu.
- Król nie ucieknie. Wiem, że
śpi w tej chwili, bo strażują
tam moi ludzie. Ale jakże
gorzkie przynosisz wiadomości!
To już koniec, koniec, klęska i
hańba. Nikt nas nie uratuje. Za
jakież winy karzesz mnie, Boże,
na stare lata? Mój Marcinie,
nawet przed tobą mi wstyd, że
kryję się przed szlachtą i
wojskiem nie jak wódz, ale człek
słaby, bezsilny, marny człowiek.
Koniec...
Marcin nie mógł słuchać
rozpaczliwego lamentu. Jakby
zapominając, że ma przed sobą
wysokiego dostojnika i swojego
pana, wyszukał w ciemnościach
jego rękę i położył na nią
gorącą dłoń.
- Wasza miłość, nie wolno tak
mówić. Wcale nie koniec, jest
ratunek i to ostatnia chwila,
zanim przyjdzie świtanie - mówił
dyszącym od wzruszenia głosem.
- Czyś oszalał? Uciekać? Za
kogo ty mnie masz?
- Nie uciekać, broń Panie
Boże! Jest inny ratunek, o
którym od wczoraj myślałem, ale
ja, sługa marny, bałem się
radzić kanclerzowi.
- Mówże! Cóżeś mógł wymyślić,
czego by kanclerz nie wymyślił?
- zapytał prawie z urazą
Ossoliński.
Ale ten właśnie ton ucieszył
Marcina, bo już duma wracała w
kanclerza.
- Ja tylko sługa waszej
miłości i jego uczeń. Wszystek
mój lichy rozum za waszej
miłości przyczyną.
- Łebskiś jest, zawsze to
wiedziałem. Nawet w takiej
chwili umiesz prawić
komplementy. Mów, co ci do głowy
przyszło?
- List do chana.
Gdy po zimnej dłoni kanclerza
przebiegł w tej chwili
energiczny dreszcz, z jakąż
radością odczuł Marcin ten
odruch! Chciał w tej chwili
usunąć swoją rękę, ale
Ossoliński chwycił ją kurczowo.
- List, mówisz?
- Pismo proponujące przyjaźń.
Ostatnia chwila, by rozbić
sojusz Tatarów z Chmielnickim.
- Za późno.
- Nie za późno - zaprzeczył
gorączkowo Dębski. W cerkwi
zborowskiej jest naszym jeńcem
murza Safi. Daruje wasza miłość,
że na własną rękę go odszukałem
i doń poszedłem.
- Coś z nim mówił?
- Niewiele mogłem rozmawiać,
bo słów tatarskich brakowało, a
nie chciałem, by ktokolwiek
słuchał. Tyle wiem, że murza
gotów iść z listem do Islam
Gireja.
Ossoliński poruszył swym
wielkim korpusem, aż zajęczały
pasy karowy.
- Przebóg! Mój Dębski, sam Bóg
mi cię zsyła w tej ciężkiej
chwili. Gdyś przed godziną
odszedł, zapadłem w omdlenie.
Miałem widzenie, które teraz
rozumiem. Schodził z nieba anioł
ku mojej karecie, myślałem, że
to śmierć, a teraz widzę, że to
łaska Opatrzności. Ile do
świtania?
- Niedawno północ minęła.
- A zatem konia! Zbudzimy
króla jegomości. Jeśli Bóg ześle
ratunek, wieś puszczę ci w
dożywocie. Otwierajże drzwi
kolasy, szybciej, do jasnego
pioruna!
Gdy za chwilę uniesiony na
duchu Dębski biegł po konia dla
kanclerza, w obozie działy się
niesłychane rzeczy. Co dopiero
obiegła wiadomość, że dwóch
rotmistrzów, Bełżecki i
Gidziński, z kilkudziesięciu
ludźmi przeszło potajemnie
Strypę poniżej miasta i uciekło
w lasy. Zbiegała się więc
szlachta do kupy, budzono
śpiących, cały obóz napełniał
się biadaniem. Zwłaszcza wśród
jazdy wszczął się wielki zamęt,
siodłano konie, inni rozrywali
powiązane wozy taboru, a w tym
wszystkim rozrastała się plotka.
Mówiono, że pułki pancerne
gotują się do ucieczki, że
starszyzna chce zrobić ze
Zborowa nowe Piławce.
- Drugie Piławce! - wołano. -
Poczty pańskie gotują się do
przeprawy!
Ale największa trwoga padła na
wojsko, gdy rozległ się
najgroźniejszy ze wszystkich
okrzyk.
- Król uciekł! Sami jesteśmy,
waszmościowie!
- Zdrada! Zdrada! Na pastwę
nas wydano!
Którzy byli mniej pochopni do
strachu, a zwłaszcza oficerowie
rajtarii królewskiej, krzyczeli
w ciemnościach, że król jegomość
nie opuszcza wojska, że śpi w
tej chwili w namiocie i ani
myśli wydać żołnierzy na zgubę,
ale głosy gwardzistów ginęły
zagłuszone.
Dopiero co minęła północ.
Kaznodzieja królewski, ksiądz
Cieciszewski, klęczał o tej
porze w swoim namiocie i
odprawiał brewiarz. Hałas i
harmider rosnący w głębi obozu
dolatywał tu pod płótna, więc
ksiądz tym goręcej się modlił,
pełen na jutro jak najgorszych
przeczuć.
Ale teraz dopiero dobiegł do
jego uszu jeden i drugi
wyraźniejszy okrzyk. Ksiądz
zamknął brewiarz i przyłożył
dłoń do ucha.
- Czy dobrze słyszę?
Jeszcze nie wierzył. Wstał z
klęczek i uchylił płócien
namiotu.
- Jezus, Maria! - szepnął, a
jednocześnie strugi zimnego potu
przeleciały mu po plecach. -
Krzyczą, że króla jegomości nie
ma w obozie.
Podciągnął sutannę i biegł,
ile sił starczyło, do
niedalekiego namiotu
królewskiego. Trącił stojącego
na warcie gwardzistę i krzyknął:
- Puszczaj! Pan miłościwy
zezwolił mi wchodzić o każdej
porze.
W namiocie królewskim było
widniej niż na dworze, bo pod
zawieszonym u stropu krucyfiksem
paliła się olejna lampka.
Jan Kazimierz spał na wznak na
niskim polowym łóżku. Z białej
pościeli wyłaniała się smagła
twarz, a wokół niej leżały
krucze sfalowane włosy.
Ksiądz Cieciszewski pierwszy
raz w swoim życiu widział Jana
Kazimierza we śnie. Stropił go
ten widok i kapłan zawahał się
słysząc miarowy i głęboki oddech
śpiącego.
Ale dochodzące tutaj głosy,
wzburzone jak pomruk dalekiej
burzy, dodały mu odwagi.
Położył dłoń na włosach Jana
Kazimierza.
- Najjaśniejszy panie!
- Kto na miły Bóg? - król
wytrącony z ciężkiego snu
wstrząsnął głową i wparł się
plecami w poduszki.
- To ja, najjaśniejszy panie,
Cieciszewski.
- Przebóg! Co się stało?
- Miserere, miłościwy panie!
Panika w obozie! Uciekają
krzycząc, że majestat już umknął
za Strypę.
- Święty Boże! Czy oszaleli?
Bydło! - krzyknął nieludzkim
głosem i wyskoczył z łóżka.
- Cieciszewski, wołaj wartę! W
tej chwili kilka koni!
Ksiądz rzucił się z pośpiechem
ku wnijściowym płótnom, a Jan
Kazimierz wciągnął gwałtownie
szarawary, narzucał a kaftan na
rozchełstaną nocną koszulę.
Pasa, kapelusza ani broni nie
szukał.
W niedopiętym żupanie wypadł
przed namiot.
- Konia, mówiłem! Gdzie jest,
do jasnego pioruna? Łby
poucinam!
- Tu jest, najjaśniejszy
panie! - wołał w ciemnościach
Cieciszewski. Ksiądz sam trzymał
strzemię królowi, a za chwilę
robił znak krzyża w powietrzu
patrząc na półprzytomną twarz
Jana Kazimierza.
- Za mną!
Skoczyły konie. Jan Kazimierz
pędził do pierwszego ogniska.
Siedzący tu koniuchowie na widok
pół ubranego króla, oniemieli.
Zanim zerwali się od ogniska,
król przejechał szpicrutą przez
łeb pierwszego z brzegu i
krzyknął:
- Żagwie podawaj! Każdy
gwardzista niech bierze płonącą
szczapę do ręki. Teraz blisko
mnie, kołem, aby widoczne było,
że to ja jadę.
W otoczeniu dziesięciu
pochodni wjechał naprzód w
środek obozu, gdzie najbardziej
wrzało.
- Jestem przy was! - wołał. -
Nie traćcie ducha! Ja od was nie
ucieknę, wy nie uciekajcie ode
mnie!
- Król jegomość! - szeptano
nie wierząc zrazu oczom.
Widok Jana Kazimierza
oblicznie ukazującego się
wojsku, na dodatek prawie nie
odzianego, zawstydził szlachtę.
Zapomnieli języka w gębie i
tylko z cicha poszeptywali do
siebie. Dopiero któryś z
towarzyszy lekkiego znaku
zawołał w stronę monarchy:
- Najjaśniejszy panie! Odwaga
byłaby przy nas, ale rotmistrze
już uciekają.
- Jam rotmistrz!
Powiedział to z tak zimnym i
budującym spokojem, że oniemiałe
przed chwilą żołnierstwo porwało
się do krzyku:
- Niech żyje król!
Najjaśniejszy pan z nami. On
żołnierz nad żołnierzami.
- Vivat rex, Johannes
Casimirus! Przy tobie, panie
nasz miłościwy, do ostatka!
Król jechał od pułku do pułku,
docierał do najdalszych krańców
obozowiska i sycił wszystkie
chorągwie spokojem i otuchą. Był
już na powrotnym szlaku, gdy
zastąpił mu drogę kanclerz
Ossoliński.
- Najjaśniejszy pan nie
wczasuje?
- Gdy wodzowie pod ziemię
znikają, królowi trzeba pilnować
wojska.
Ossoliński przecierpiał
dokuczliwą uwagę.
- Miłościwy panie! I ja snem
pogardziłem. Pół nocy strawiłem
w samotności, trapiąc się losem
wojska i ojczyzny. Teraz mając
plan działania gotowy, proszę o
poufne posłuchanie. To, co
przynoszę, to ostatnia nadzieja
ratunku.
Gdy książę Ossoliński wchodził
za królem do namiotu Marcin
Dębski pędził co koń wyskoczy ku
cerkwi zborowskiej.
Tego też dnia o świtaniu murza
Safi eskortowany przez dragonów
Ossolińskiego wychodził z listem
królewskim poza szańce, ku
ogniom tatarskim widocznym w
czarnej dali.
Rozdział XXI
Piotra Opackiego zmęczenie
zwaliło z nóg tuż przed
świtaniem. Leżał teraz na
świeżej pulchnej ziemi pogrążony
we śnie, o świecie bożym nie
wiedząc. Tuż obok paliło się
ognisko, przy którym siedział
Sebastian i kilku czuwających
artylerzystów. Raz po raz
wspinali się na wysoki szaniec i
przeglądali siwiejącą
przestrzeń.
Na wprost siebie mieli dalekie
łąki i setki dymiących ognisk
tatarskich. Nieco ku zachodowi
widać było ciemne zarysy
miasteczka i kopułę cerkwi, gdy
zaś oko pobiegło w lewo,
napotykało jedynie rdzawą smugę
oparów. Tam leżał staw, brzegi
rzeki i jeszcze niewidoczne pod
mgłą podmiejskie sady.
Najlepiej było o tej porze
widać polskie okopy, ciągnące
się na przestrzeni pół mili,
toteż Sebastian patrząc z wałów
mógł łatwo dojrzeć daleką
sylwetkę Arciszewskiego.
- Pan armatny chodzi po
wałach.
- Oka nie zmrużył tej nocy,
cięgiem krążąc wśród żołnierzy.
Łaska od Boga, że nam zesłał
takiego wodza.
- A rotmistrze już mieli się
ku ucieczce - napomknął
Sebastian.
- Bo u panów szlachty to
różnie - dorzucił Mitwenz. -
Wielką miewają odwagę, ale
nierozumną. I lękliwych teraz
sporo, a dawniej takich nie
bywało.
Mówili o dzisiejszej nocy, o
królu jegomości, co się ze snu
zerwał, by panów odwieść od
ucieczki, i patrzyli z
zadowoleniem na wyniosłe wały
wzniesione przez piechotę.
- Teraz trudniej będzie
pogaństwu nastawać na nas -
chwalił okopy Sebastian.
- Pogaństwu, powiadasz?
Gadają, że dziś Chmielnicki
zasadzi się na nas z całym
Kozactwem i z chłopskim
wojskiem. A oni też
chrześcijanie.
- Boga oszukują trzymając z
tymi, co ałłakują.
- Ale tyś chłop i tam chłop,
co w takich jak i ty gaciach
parcianych chodzi. Widzisz,
wolałbym, by nas tutaj tak jak
wczoraj Tatarzy najeżdżali, a
nie chłopstwo ruskie.
Ręka gotowa zadrżeć na
muszkiecie.
- Im nie będzie drżała, gdy
ciebie wezmą na cel. Nie może
być inaczej, wojna to wojna.
- Czuwacie? - posłyszeli głoś
nad sobą.
Zerwali się od ogniska.
- Czuwamy, mości generale!
- A ten śpi? - Krzysztof
wskazał na Opackiego.
- Śpik go chwycił przed
godziną - informował Sebastian.
- Nie budzim, niech śpi, póki
cisza wokoło.
Pan armatny siadł przy nich.
Nabił fajkę, sięgnął palcami do
ogniska i wyciągnął stamtąd
żarzący się węgielek. Podrzucił
go w garści i nasadził na wiórki
tytoniu ugniecione w fajce.
Zamilkli. Arciszewski pykał
dymem i patrzył w dogasające
ognisko. Żar to jaśniał za
podmuchem wiatru, to czerniał,
gdy cisza nastawała w powietrzu.
Nikt tu nie dokładał drewien, bo
świt był coraz pełniejszy.
Cmokanie fajki orzeźwiło
armatnego i powoli ustępowała z
jego członków śpiączka, która
nawiedziła go o brzasku. Teraz i
w głowie nie było takich myśli
jak przedtem, kiedy to zmęczony
umysł niezdolny był żadnego
wątku doprowadzić do końca.
Gdy sobie przypominał dzień
wczorajszy, krocie atakującego
wojska, gdy pojawił mu się w
pamięci obraz tumultu nocnego w
obozie, pan armatny cmokał
szybciej fajkę. Ponure były
początki rozprawy z
nieprzyjacielem. Niewiele
wczoraj brakowało, by sam król
siedział dziś jako jeniec w
obozie Gireja. Arciszewski nie
dałby się wziąć żywcem, więc
tylko Bóg łaskaw, że siedzi
teraz z fajką w gębie, a nie
leży stratowany w glinie.
- Przeszło, żyjemy i obóz
umocniliśmy - bąknął niewyraźnie
do siebie.
- Co wasza miłość mówi? -
zapytał Sebastian pomyślawszy,
że to jakieś życzenie wodza,
które należy rychło spełnić.
- Nic nie mówię, w moje myśli
nie zaglądaj!
"Na Boga - pomyślał teraz pan
armatny. - Już na głos gadam do
siebie z niepomiernego
utrudzenia." Pilnował się, by
już żadna myśl nie ujawniła się
słowem, i dumał dalej: "Szańce
oporządzone, artyleria
przetoczona na lepsze miejsce,
wojsko przez króla uciszone. Z
tyłu obozu wzniesienia i
rozdoły, na przedzie miasto
obsadzone przez dragonów. Gdyby
wszystko wojsko stanęło na
wałach z muszkietem i rapierem,
w piętnaście tysięcy ludzi można
by się tutaj oprzeć największej
nawale. A gdyby jeszcze ciury i
czeladź na koń wsadzić, to Islam
Girej pomyśli, że nocą przyszły
posiłki.
Żarcia braknie - myślał - choć
koni ubitych będzie sporo.
Posiłki na pewno idą, bo na
trzecie wici zwołuje, się
pospolite ruszenie: Nie
najlepsze ono, ale w kupie
pomoże. Zbaraż się jeszcze
broni, więc wróg musi na dwoje
rozdzielić siły kozackie i
tatarskie. Tu zatem orda, tam
Kozacy...
Kozacy! - Myśl o nich znowu
zatruła spokój, co dopiero
powstały. - Można było, jak
chciał król Władysław, iść z
nimi na ordę, a tymczasem oni na
nas z ordą następują. Dławiono
to chłopstwo okrutnie i teraz
ono nie nam ale Tatarom zdradza
szlaki. Wolą pogan niż nas
chrześcijan, którzyśmy im miasta
i kościoły stawiali, od których
światła nabierali. Jeśli im
smakuje swoboda, to i tej na
polskiej szlachcie się nauczyli,
póki im nie została wzbroniona
przez chciwych panów.
Swoboda? Tej panowie polscy,
póki przy władzy, nikomu nie
popuszczą."
Myślał tak do niczego nie
dochodząc, tylko do nowej
zgryzoty. Wyrwał go z niej
pierwszy daleki wystrzał
muszkietu.
"Na szańcach jestem" - uwolnił
się od dręczącej myśli.
- Sebastian!
- Słucham waszej miłości.
- Ów poczet kanclerski, coście
go za okop wypuszczali, wrócił
do obozu?
- Pół mili poza szańce
wyprowadzili owego znacznego
jeńca tatarskiego i w dwa
pacierze byli z powrotem.
- On dotąd nie powrócił? -
upewniał się pan armatny.
- Nie, mości generale!
Armatny nie był wtajemniczony
w zamierzenia Ossolińskiego,
więc tylko mógł snuć domysły.
Nie było to poselstwo, bo wtedy
wysyłaliby nie obcego, lecz
swojego. Widocznie z listem
poniewczasie wysłano murzę
Safiego.
Nie wierzył w skutek tej
epistoły, ale miał przynajmniej
satysfakcję, że dzięki niemu ów
murza przeżył po dziś dzień w
obozie.
Żużle w ognisku zgasły, a pan
armatny dalej siedział zadumany.
Wokół obozu na dalekich łąkach
zaczynał się powoli ruch i
słychać było hasła stłumione
odległością. Nawoływali się
koniuchowie tatarscy i zapędzali
całe tabuny koni do wodopoju.
W tej też chwili posłyszał
Arciszewski ciężkie, jakby z
miechu idące, sapanie śpiącego
Piotra. Opacki rzucał się
niespokojnie na glinie i coś
mamrotał.
- We śnie gada? - Krzysztof
zwrócił się do Sebastiana.
- Mamroce z przemęczenia.
Zasadzał bele nie gorzej niż
zwyczajny piechur.
- Obróćcie go na bok, ulży mu
we śnie.
Sebastian pochylił się nad
śpiącym i ujął go pod plecy. W
tej chwili Opacki z otwartymi
oczyma mówił wprost w twarz
żołnierza:
- Daj pokój, pani mateńko!
Jaka tam woda...
Obrócili go na bok i znów
zaczął chrapać. Arciszewski
wytrzepał fajkę o kolano i
powstał. Zresztą w tej chwili
dobiegły do szańców odgłosy
dalekich trąb i piszczeli. Z
opadającej mgły wyłoniły się
pierwsze czambuły jazdy, nad
którymi powiewał grzebień dzid i
buńczuków.
- Zaczyna się. Budzić
wszystkich puszkarzy!
Zadął trębacz na okopie i
zaraz za nim odezwały się
pobudki w całym polskim obozie.
Siadały na koń chorągwie i
ustawiały się pierwsze oddziały.
Na szańcu artyleryjskim wszyscy
puszkarze i cała piechota pana
armatnego służąca za ochronę
armat stanęła w mig na nogach.
Piotr Opacki niedawno zbudzony
wdychiwał chłodne powietrze
przesycone wonią łąk i
niedalekiego lasu, prostował
ścierpnięte nogi i ramiona. Czuł
się rześki i wzmocniony nawet
tak krótkim wypoczynkiem.
Po tym śnie był jakby
odmieniony. Wesoło żartował z
puszkarzami, klepał po ramieniu
starego Sebastiana, a muszkiet
wzięty do ręki wydawał mu się
lekki jak nigdy przedtem.
- Sebastianie, dziś ani raz
nie chybię. Patrz, ręka jak z
kamienia, lufa nie drgnie.
- Dzięki Bogu, że u jegomości
jasno w oczach. A we śnie to
zmora zdawała się dusić.
-Skądże, spałem jak kamień,
nawet żaden sen nie przychodził.
Na łąkach były już
nieprzeliczone wojska. W tym
ogromie przetaczającym się
jeszcze bez wystrzału widać było
nie tylko skośnookie twarze i
buńczuki. Jeden za drugim
wchodził w dolinę pułk kozacki,
dalej kolorowe oddziały
chłopskie.
Wojska Chmielnickiego uderzyły
od razu na miasto i powstało tam
istne piekło. Huk armat i
muszkietów zlał się z okrzykami
w jedną bojową wrzawę, wśród
której biły nieustannie dzwony
Zborowa witające atak pułków
kozackich.
Niedługo bronili się dragoni
królewscy, mający główną kwaterę
w cerkwi. Wszystkich w pień
wycięto, a na szczycie
rozdzwonionej wieży pojawiła się
malinowa chorągiew. Obsadziwszy
błyskawicznie świątynię pułki
kozackie zaatakowały skrzydła
wojsk koronnych.
Jednocześnie wokół szańców i
taboru okalającego obóz
królewski zawiązywała się
gwałtowna bitwa. Pułki Islam
Gireja, Gałgi, Nuredina i
Artimur-beja nacierały olbrzymim
pierścieniem na wszystkich
frontach.
Falę za falą odpierała
niestrudzenie piechota,
wspierana artylerią koronną.
Falkonety Przyjemskiego i
ciężka artyleria pod
bezpośrednim okiem armatnego
robiły potężne dziury w zbitych
nacierających masach. Wzburzały
się nad łąkami kłęby wyrwanej
gliny i cała dolina pokrywała
się wzgórkami kretowisk. Zwinne
roty tatarskie napływały w
dolinę, to znów odmieniały szyki
i po raz drugi szły do ataku.
Piechota Gizy miała dziś pełne
ręce roboty, ale i radość ją
rozpierała, że jak dotąd nie
dopuszcza Tatarów na wały. Jeśli
zakradał się do nich jakiś
niepokój, to jedynie o los
konnicy atakowanej na skrzydle
przez Kozaków. Każdy żołnierz
rozumiał, że obsadzenie przez
wroga brzegów rzeki grozi zgubą
obozowi, bo wtedy wróg byłby na
tyłach poza szańcami.
Już dwie godziny trwała
zaciekła bitwa na wszystkich
frontach obozu. Chrypły
piechurom gardła, oślepiał ich
pot lejący się strugami po
oczach, puchły ręce od
ustawicznego wbijania stempli,
ale jak dotąd żaden Tatar nie
przestąpił obronnego wału. A
trzeba było nie tylko nabijać
muszkiet, ale nierzadko chwytać
dzidę do ręki czy gasić pożar.
Raz po raz zaczynały nacierać na
okopy gromady ukraińskiego
chłopstwa, które rzucały płonącą
słomę na wozy i na faszynę
otaczającą szaniec. Piechota
gołymi rękami musiała dusić
gorejące snopy lub zrzucać je w
dal między trawy na łąkę. A
jeszcze dym dławił w gardłach i
zakrywał cały widok horyzontu. I
tak biła się bezpamięnie
piechota, nie wiedząc, co się
dzieje na skrzydłach obozu.
Naraz, gdy się powietrze nieco
przetarło, któryś z puszkarzy
krzyknął do towarzyszy:
- Na rany Jezusa! Kozacy
zataczają działa nad rzekę.
- Nie siej strachu! - krzyknął
Piotr, ale za chwilę sam szepnął
przerażony.
- Boże jedyny!
Widział stąd resztki pułku
Zabuskiego kryjącego się poza
drzewami sadu nad rzeką i dwa
pierwsze działa kozackie
zataczane na wyniosłą skarpę
przy Strypie. Puścił się pędem
ku niedalekiemu stanowisku
cięższych armat i w biegu
meldował:
- Panie armatny! Działa
kozackie na flankach zasadzają!
- Gdzie? Nic w dymie nie
widzę.
- W sadach nad Strypą.
- Siadaj na koń i pędź do
Ossolińskiego, oni stamtąd nie
widzą, co się dzieje na skarpie.
Niech poślą posiłki, bodaj
ciurów, bo zginiemy.
Za chwilę Piotr stał przed
królem i Ossolińskim.
- Najjaśniejszy panie, Kozacy
przeprawę zdobywają. Artyleria
ich wjeżdża na tyły. Jeśli jazda
nie wyprze ich z sadu, nikt nie
obroni obozu.
- Skąd wezmę jazdę? Połowa już
rozbita, a co dzielniejsze
chorągwie wszystkie w boju.
- Pan Arciszewski radzi
zatrąbić na luźną czeladź.
- Na luźną czeladź?
Wahanie króla przerwał stojący
obok ksiądz Lisiecki, kapelan
obozowy, któremu bardziej
pasowała do ręki buława
pułkownika niż brewiarz.
- Jedyna rada, najjaśniejszy
panie, czeladź na konie! Znam
tych ludzi, bo im pociechy
udzielam. Pójdą w ogień nie
gorzej od szlachty.
- Rotmistrzów nie ma. Kto
poprowadzi?
Ksiądz Lisiecki nabrał w
piersi powietrza. Oczy jego
straciły nabożną skromność i
zaiskrzyły się chęcią czynu.
- Ja poprowadzę, miłościwy
panie. Byle ktoś przy mnie był,
kto zna przejścia wśród bagien
ku owym sadom.
- Znam doskonale przejścia,
bośmy tam mosty umacniali -
wtrącił Opacki. - Pójdę z nimi,
najjaśniejszy panie.
Kazano trąbić na luźną
czeladź. Zbiegali się kuchciki,
furmani, woziwody i masztalerze.
Wszystko siadało na koń, jeden z
toporem, drugi z muszkietem,
trzeci z dzidą. W kilka minut
urosła z tej zbieraniny -jazda
na kilkaset koni.
Zagrały trąby i nad głowami
tego dziwnego wojska uniosły się
płócienne chorągwie. Ksiądz
Lisiecki wespół z Opackim stanął
u czoła szyku pośród kucharzy
obozowych najliczniejszych w tej
gromadzie i najbardziej rwących
się do boju.
- Żołnierze! - krzyknął.
kapelan. - Pokażemy królowi
jegomości, żeśmy nie gorsi od
panów szlachty. Za mną, za
świętą wiarę katolicką!
Ruszyli w dół ku rzece. Z tej
strony obozu nie było szańców,
bo dostępu broniły rozlewiska
podchodzące aż do pierwszych
domostw i sadów położonych nad
rzeką.
Piotr znał wśród bagien kręte
szlaki i tymi poprowadził
uzbrojonych ciurów. Gdy wypadli
na twardszy teren, ksiądz
Lisiecki uformował porządniejszy
szyk, mieszając ludzi
posiadających broń palną z
ciurami byle jak uzbrojonymi, i
dopiero teraz mając na przedzie
muszkiety i samopały puścił się
między sady.
- Mości Opacki - mówił po
drodze do Piotra. - Ja z
muszkietami skoczę poza domostwa
i najadę stamtąd Kozaków. Wezmę
na siebie całą ich siłę, a ty z
drugą połową czeladzi próbuj
zepchnąć działa do wody. W imię
Boże!
Kozacy co dopiero opanowawszy
brzeg rzeki nie spodziewali się
natarcia od strony bagien. Ich
sotnie szły zresztą dalej na
przedmieście Zborowa i parły na
resztki dragonów królewskich, tu
zaś u wody była tylko piechota
artyleryjska, która już sypała
wały i umacniała przetaczane
działa. Dwa stały w pogotowiu,
trzecie ciągniono od strony
zburzonego mostu.
Kucharze księdza Lisieckiego
nie było to byle jakie, lękliwe
wojsko. Wskoczywszy w sad
posiali celnymi strzałami i
natarli na stojącą w odwodzie
konną rotę kozacką.
- Bij, morduj! Jezus, Maria! -
wołał pędzący na czele ksiądz
Lisiecki. Wróciła mu w pełni
młodzieńcza wprawa w machaniu
rapierem i ku własnemu
zdziwieniu trafiał celnie w
karki i szyje, odparowywał ciosy
razami. Wtórowali mu kucharze,
furmani, masztalerze idąc jak
furia na mniej liczebną
chorągiew kozacką, która cofała
się z wolna poza szopy i
opłotki.
Piechota kozacka przy działach
była teraz odcięta od jazdy.
Widząc przed sobą drugi konny
oddział ciurów wyłaniający się
zza drzew rzucili się wszyscy na
podsypany już okop i zaczęli się
gwałtownie ostrzeliwać. W
oddziale Piotra Opackiego padał
koń za koniem i kotłowały się
szeregi. Na dodatek dość niski
sad, pełen pogarbionych konarów
utrudniał posuwanie się jazdy.
- Z koni! - krzyknął Piotr. -
Rozsyp się i od drzewa do
drzewa! Na szaniec!
-Na szaniec! - odkrzyknęli.
Dziki szał ogarnął to liche
wojsko. Pachołki wszelakiego
rodzaju, masztalerze i cieśle
parli teraz na okop z toporem,
czekanem i byle jaką szablą, z
impetem, jakiego nie
powstydziłyby.się chorągwie
pancerne czy husaria.
Dziesiątkowani kozackimi kulami
dopadali okopu, zbijali się w
gęstą kupę wokół ustawionych
armat, spychani spadali w dół i
znowu szli do przodu.
Tych ludzi prostych,
pogardzanych przez rycerstwo,
ogarnął zapał i chęć wywyższenia
się odwagą ponad szlachtę, nad
owe poczty pańskie, które
jeszcze tej nocy knuły ucieczkę.
Gdy poczuli zapach krwi. i
żelazo w ręce, nikt tu niczego
nie rozważał. Bić to bić, bo
tamci działa przeciw królowi
nastawiają.Jednocześnie owładnął
całą gromadą jakby szał
religijny.
- Za Chrystusa! Rżnij
najemników pogaństwa!
Tamci przeszywali im gardła i
nie darowali żadnej obelgi.
- Rizaty was, pachołki jasnych
paniw! Sobacza twoja maty!
Pod przewagą rozjuszonego
chłopstwa kozacka piechota
artyleryjska z wolna ustępowała.
Ku niewysłowionej radości ciurów
obozowych Piotr Opacki z
kilkunastu żołnierzami był już
na okopie, przy armatach.
- Działa do wody! - ryknął
zwycięskim głosem. - Bierz za
koła!
Chwytali za lufy, za szprychy
i za dyszle, które podkładali
pod podwozia.
Spychana poza drzewa piechota
kozacka biła dzielnie z
muszkietów i padały ciury przy
armatach. Gdy jeden osuwał się
pod wasąg, drugi chwytał
pokrwawioną lufę. Padał drugi u
koła, już go w bok spychano i
trzeci zasadzał się do szprych.
Aż wreszcie pierwsze działo
runęło z chlupotem do rzeki i
jedna wrzawa zawładnęła sadem.
- Hura! Hura! Poleciało!
- Drugie do wody! Za koła
imaj! - wołał Piotr.
Drugie poszło do Strypy.
Potężny plusk wody buchnął
słupem w górę i oblał
wiwatujących żołnierzy. Zimna
struga spadła i na twarz Piotra,
oblała mu upojone zwycięstwem
oczy.
- Żołnierze! - wołał nie
wiedząc, czy to łzy, czy woda na
oczach. - Naprzód, w imię...
Nie skończył. Na piersiach
poczuł teraz nie zimną, ale
gorącą jak ogień strugę.
Przycisnął ręką żupan, nie
pomagało. Otwarł szeroko usta,
tchu nie puściło do piersi...
Runął w glinę i już nie
słyszał nowego zajadłego
okrzyku:
- Chłopy, do trzeciej harmaty!
Naprzód, za króla jegomości!
Rozdział XXII
Gdy luźna czeladź spychała
działa do Strypy, a ksiądz
Lisiecki napierał z kucharzami
na dwie chorągwie kozackie
cofające się pod cerkiew, na
całej linii obozu broniono się
ostatkiem sił. Mdlała piechota
od boju i gaszenia pożarów,
wszyscy puszkarze mieli
pokrwawione i popuchnięte ręce.
Jednocześnie rosło spustoszenie
na prawym skrzydle, gdzie
osobiście dowodził Jerzy
Ossoliński, napierany przez
pułki Tohaj-beja i Artimur-beja.
Bój tu był zażarty, ale
nierówny, bo Tatarzy zmieniali
pułki i coraz to nowa sokma szła
na polskie, ciągle te same
chorągwie. Topniały roty Sapiehy
i Potockiego, coraz więcej koni
bez jeźdźców biegało wśród
dragonii Denhoffa, słabły
chorągwie ordynata Zamoyskiego,
Sobieskiego, upadał na duchu
pułk sandomierski Witowskiego.
Wśród setek trupów i rannych
leżał młody chorąży, tłumacz
królewski, Rzeczycki, nie było
wśród żywych oboźnego
Czarnieckiego, księcia
Czetwertyńskiego, Tyszkiewicza i
wielu innych oficerów.
Ossoliński od samego ranka
zadziwiał szlachtę. Chcąc
naprawić sobie reputację dwa
razy na czele swojej chorągwi
wypadał ku czambułom Tohaj-beja,
siekł nie najgorzej rapierem i
wracał cało do obozu. Owa
brawura, z jaką dziś występował,
ustrzegła go od nowych narzekań
rycerstwa. W tym duchu wytrwał
dwie bite godziny, ale z minuty
na minutę chmurniał.
Gdy przyszło południe,
odjechał wraz z Dębskim w bok od
swych chorągwi i stał konno pod
drzewem zdyszany, z powrotem
pełen zwątpienia.
- Koniec, mówiłem. Nikt
takiego boju nie wytrzyma. Lada
chwila padniemy pod przewagą.
Wymyśliłeś tego murzę Safiego i
nic z tego nie wyszło. Ba,
jeszcze silniej nas atakują.
Żadnych układów nie chcą.
- Nie jestem tego pewny -
pocieszał Marcin. - Widzieli
niedawno tysiąc ciurów, pomyślą,
że pospolite ruszenie nocą
nadeszło.
- Przy tym ogromie niczego się
nie lękają. Na jaką hańbę mi
przyszło? Prawdę gadają, żem na
zgubę wystawił majestat.
- Bitwa jeszcze trwa, mości
kanclerzu.
- Nie bitwa to, ale zagłada.
O tej właśnie porze, w czasie
największego boju, gdy wierny
dworzanin pocieszał złamanego
kanclerza, ku szańcowi
pułkownika Gizy podjeżdżało
dwóch tatarskich trębaczy. Tuż
za nimi zobaczono z wałów murzę
Safiego, który unosił w górę
żerdź z wczepionym w nią białym
papierem.
Umilkły na tym odcinku
muszkiety z jednej i z drugiej
strony, odtrąbiono z wałów i
poseł chana wszedł na okop.
Przeprowadzono go do namiotu
królewskiego i zaraz potem Jan
Kazimierz zwołał naradę.
Niedługo trwała. Jeszcze
daleko było do zachodu słońca,
gdy kanclerz Ossoliński otoczony
pocztem sześćdziesięciu
towarzyszy pancernych wyjechał w
pole na miejsce wyznaczone przez
Islam Gireja.
W dwie godziny potem ucichły z
obu stron działa i muszkiety.
Przez następne dwa dni kanclerz
Ossoliński wespół z podskarbim
litewskim Sapiehą jeździł na
spotkania z wielkim wezyrem
Sefir-agą i obaj słuchali
dumnych żądań Tatara.
Chan gotów był zmusić
Chmielnickiego do ugody,
skłaniał się także do ustąpienia
spod Zborowa i Zbaraża za cenę
ciężkich warunków. Żądał
zaległej daniny, wstrzymanej
jeszcze przez króla Władysława,
w wysokości sześciokroć sto
tysięcy złotych, dalej
corocznego haraczu po
trzydzieści tysięcy na kożuchy,
upominków dla wezyrów i murzów,
jak i zgody na to, że wracając
ku stepom Perekopu będzie miał
prawo ziemie polskie ogniem i
mieczem w lewą i prawą stronę
wojować, w jasyr brać ludność
polską i ruską. Poza tym miał
być gwarantem umowy między
królem a Chmielnickim, dla
którego żądał dawnych wolności i
czterdziestu tysięcy
rejestrowych.
Uciążliwe to były warunki dla
Polaków, ale nie zachwycał się
nimi także wódz Ukrainy
Chmielnicki. Cóż bowiem znaczyły
dla niego owe czterdzieści
tysięcy rejestrowych Kozaków,
skoro miał ich teraz całe krocie
pod sobą, jak i wybite spod
władzy pańskiej chłopstwo
ukraińskie.
Każdą noc po traktatach
kanclerz Ossoliński spędzał
bezsennie. Gdy cały obóz stojący
niedawno u progu zagłady teraz
oddychał z ulgą i nadzieją,
zdawszy się na mądrość i
polityczny rozum kanclerza, on
jeden to naradzał się z królem,
to w samotności gryzł się
ogromem napierającego
nieszczęścia. Uratuje majestat
przed hańbą, a wojsko koronne
przed niewolą. Wyzwoli
oblężeńców zbaraskich i w tych
ciężkich dniach zazna
wdzięczności od szlachty. Ale co
będzie, gdy się mimo
nieszczęścia nie ockną i ogarnie
ich dawna głupota? Jutro
podpisze układy z chanem i
Chmielnickim, ale nie będzie
mógł ujawnić wszystkich punktów
układu, bo zawczasu będzie
szlachta psy wieszała na
kanclerzu. Któryż z biskupów
zgodzi się choćby na to, by, jak
chce Chmielnicki, metropolita
ruski zasiadał pośród nich w
senacie?
Już więc dzisiaj szukał
sposobów, jak to wszystko
politycznie ułożyć i
wymanewrować. Klęskę zborowską
trzeba ogłosić jako zwycięstwo,
a układ z Chmielnickim nazwać
supliką i darem łaski
królewskiej. Haracz dla chana
niech będzie upominkiem
zawiązanej przyjaźni i sojuszu.
A jeszcze niech Chmielnicki na
oczach szlachty padnie przed
królem na kolana i prosi o
darowanie winy.
Tak i owak biedził się umysł
kanclerza szukając chlubnego
wyjścia z niechlubnej sytuacji.
"W ręce boskiej wszystko, bo i
tak będą mną poniewierali. Nie
chcieli przyjaznej umowy z
Kozakami za króla Władysława,
niechże mają tę przymusową."
Na trzeci dzień po święcie
Wniebowstąpienia układy były
gotowe. Wielki wezyr Tatarów
stanął przed królem Janem
Kazimierzem i oddał pisma
gwarancyjne Islam Gireja.
Ossoliński brał listy z
wyszywanej perłami poduszki i
rwał pieczęcie na oczach
starszyzny zebranej w namiocie
królewskim. Nie żył już pan
Rzeczycki, więc inny tłumacz,
mniej wprawny od tamtego,
zamieniał mowę tatarską na
polskie słowo.
- "Za łaską i miłosierdziem, i
pomocą Boga najwyższego ja,
cesarz wielkiej ordy, wielkiej
monarchii stolicy Krymskiej i
puszcz Czerkieskich, wszystkiej
Nohajskiej i Kapczańskiej ziemie
i niezliczonego wojska wielki
cesarz, ja, szczęśliwy i potężny
wielki Islam Girej chan, którego
szczęście i panowanie niech trwa
do sądnego dnia - do ciebie,
ukochany, potężny i szczęśliwy
Janie Kazimierzu, Korony
Polskiej królu, i książę
litewski, ruski, pruski,
mazowiecki, czernihowski,
smoleński i szwedzki, gotski i
wandalski dziedziczny królu,
czwarty bracie nasz, którego
szczęśliwe panowanie niechaj
trwa długi wiek. Przy
ofiarowaniu przyjaźni naszej
dajemy znać, że między nami
wojnę i niezgody znosząc i do
przyjaźni przystępując
zawiązaliśmy między sobą
braterstwo i żądaniu waszemu
dosyć się stało na kondycjach,
które się mianują:
Naprzód ta jest pierwsza, aby
Chmielnicki, który jest hetmanem
wojska zaporoskiego, i jego
mołojcy, których jest
czterdzieści tysięcy,
najmniejszej krzywdy nie mieli
tak od wezyra i namiestnika
waszego, jako i od innych panów
waszych. Jako poddani pod waszą
władzą będąc, kiedykolwiek
potrzeba będzie, nam na pomoc
poszedłszy i puste domy
zostawiwszy, niech żadnej
krzywdy, pomsty i szkody nie
cierpią.
Punkt wtóry jest ten, aby nam
według starego zwyczaju upominki
i podarki na każdy rok bez
ociągania wielkiego były
posyłane.
Trzeci punkt ten jest, żeby
nad trzema rzekami od Ozowa na
zachodzie słońca wolna pasza
była dla naszego bydła.
Czwarty punkt ten jest, żebyś
w państwie wszystkim wielkiego i
potężnego cesarza, którego
panowanie niechaj trwa na długi
wiek, tak na lądzie, jak i na
morzu żadnej szkody nie czyniąc
był przyjacielowi naszemu
przyjacielem, a nieprzyjaciołom
nieprzyjacielem. Jeśli tedy w
tych punktach od was, jako od
wezyra, tak i od innych panów i
wojska waszego przeszkody nie
będzie, przysięgam na Boga
Najwyższego i Sprawiedliwego, że
i my pokoju dochowamy, czyli ja,
brat mój sułtan Gałga, sułtan
Nuredin, jako też i od innych
sułtanów i murzów najazdu nie
będzie."
Słuchali tych słów senatorowie
i wyżsi dowódcy wojska
polskiego. Każdy z nich
udawał.spokój, silił się, by nie
poznano po nim, ile w tej chwili
czuje upokorzenia.
Jedynie Ossoliński nie
wypuścił jednego wyrazu spod
swojej uwagi. Patrzył w usta
tłumacza z niepokojem czekając
na koniec czytania. Gdy
posłyszał ceremonialne
pozdrowienia, kończące epistołę,
westchnął z ulgą.
"Dotrzymał słowa - pomyślał. -
Nie ma w pakcie, co się tajnie
umówiło, że jasyr wezmą."
Tego dnia kanclerz koronny
powrócił do swego namiotu
krokiem spokojnym i pewnym
siebie. Miał nareszcie za sobą
traktat z chanem i mógł z jaką
taką otuchą myśleć o jutrze.
Zapłacił straszliwą cenę za
pokój, ale wyprowadzi stąd króla
i wojsko koronne, uwolni Zbaraż
od oblężenia. Co więcej,
rozluźnił sojusz chana z
Chmielnickim, skoro zbuntowany
hetman zaporoski zmuszony został
do zawarcia pokoju i przysięgi
na wierność Rzeczypospolitej.
Dostanie wprawdzie czterdzieści
tysięcy rejestrowych, weźmie pod
swoją władzę ziemie od Uszy po
Jezupol i nie będzie tam
cierpiał jezuitów, tylko
prawosławnych wojewodów i
starostów, ale pozostanie
poddanym króla Jana Kazimierza.
I to było najważniejsze
zwycięstwo kanclerza, osiągnięte
w zborowskiej sprawie.
Kozaczyzna wróci pod polską
koronę, a niedawno groziła, że
wybije Lachów aż po starożytny
Kraków.
Następnego dnia miała się
odbyć ceremonia przysięgi
Chmielnickiego przed królem.
Kanclerz i to przemyślał. Z
klęski, jakiej doznał, umyślił
uczynić akt łaski królewskiej i
ukorzenia się Chmielnickiego
przed majestatem.
Od rana kazał trąbić w obozie
i przygotowywać wielką paradę.
Wszystkie chorągwie husarskie,
pancerne i dragonię ustawił na
półmilowej przestrzeni po obu
stronach szlaku, którym miał
jechać hetman zaporoski.
Przybrano bogato namiot
królewski, przed którym stanął
odświętnie odziany chorąży
królewski, Jakub Michałowski,
trzymając w dłoni drzewce
turkusowej chorągwi Jana
Kazimierza.
Patrzyła szlachta na flagę, na
widniejący na niej żółty krzyż i
obraz Najświętszej Panny z
Dzieciątkiem, syta zadowoleniem,
że niewiele brakowało, by w pyłe
leżała ta oto chorągiew, a
tymczasem unosi się dziś dumnie
nad obozem jako znak nie
zniszczonej chwały królewskiej.
Nagle gdzieś daleko przy
łąkach zagrała pobudka i przez
ów półmilowy szpaler wojska
przebiegło z ust do ust:
- Jadą Kozacy. Widać karetę
pana wojewody kijowskiego.
Już wtoczyła się pomiędzy
wojska królewskie pozłacana
kareta Kisiela, który wyjechał z
rana na powitanie
Chmielnickiego.
Wojewoda kijowski siedział
niespokojnie w kolasie. Raz po
raz odwracał się do tyłu, robił
dłonią zapraszający gest i
mówił:
- Podle karety, waszmość
hetmanie.
Chmielnicki zdawał się tego
nie słyszeć. Przeciwnie,
wstrzymywał cuglami jabłkowitego
konia, by jak największy odstęp
dzielił go od pańskiej kolasy.
Lepiej czuł się tam w tyle na
czele dwunastu pułkowników
kozackich, chłopów na schwał,
siedzących na szerokopierśnych
arabach. Wszyscy oni patrzyli
butnie, a przy tym czujnie, na
paradne szyki polskiego wojska.
Wprawdzie na żądanie ostrożnego
ich hetmana siedział w tej
chwili w obozie kozackim jako
zakładnik wojewoda krakowski,
Lubomirski, ale mimo to czujność
nie wydawała im się zbyteczna.
Pamiętali, że niedawno
naznaczono wysoką nagrodę na
głowę Bohdana Chmielnickiego.
Przed namiotem królewskim
zadęto w fanfary. Chmielnicki
wstrzymał konia tuż za karocą
Kisiela, zeskoczył z siodła i
rzucił lejce na kulbakę.
Teraz uniósł w górę buławę
nabijaną rubinami i pozdrawiając
nią atamanów kozackich
powiedział:
- Panowie mołojcy, ostańcie
tu!
Wszedł za Kisielem pod opony
namiotu. Zaraz za wejściem
rzucił bystrym wejrzeniem po
całym wnętrzu, w którym tłoczno
było od senatorów, duchownych i
rotmistrzów.
Przez moment wzdrygnął się.
Nie przeraził go tłum błyszczący
jedwabiami i złoconymi pasami
ani nawet widok Jana Kazimierza
siedzącego na wysokim karle.
Wzrok jego padł na niewielki
dywan, rozpostarty u stóp tronu.
Wiedział, co to znaczy. Ten
skrawek ziemi pokrytej perskim
dywanem, to miejsce, na którym
za chwilę ma uklęknąć nie on
jeden zbuntowany hetman, ale
całe wojsko zaporoskie i wybity
spód władzy panów lud Ukrainy.
Dreszcz go przechodził, że
będzie tu klęczał niejako w
imieniu wdów po mołojcach
zabitych przez Jaremę i Paleja
Potockiego. Patrząc na dywan
dostrzegł jednocześnie, że nie
ma tu w namiocie Ossolińskiego,
z którym się wczoraj układał,
natomiast na miejscu kanclerskim
tuż przy tronie stoi Sapieha.
Czyli że i tego afrontu mu nie
oszczędzono. Będzie mówił z
królem nie za pośrednictwem
pierwszego ministra
Rzeczypospolitej, tylko jego
zastępcy kanclerza litewskiego.
Gdy tak stał w wejściu
wszystko błyskawicznie sumując,
głupszym z senatorów wydawało
się, że zbuntowany hetman
oniemiał oślepiony blaskiem
królewskim i stracił panowanie
nad sobą. Inaczej myślał
wojewoda Kisiel. On jeden
widział w oczach Chmielnickiego
tłumiony bunt i jakby podstępny
zamysł.
Niedługo trwało to milczenie.
Hetman zaporoski postąpił kilka
kroków i klęknął na dywanie.
- Nie w ten sposób życzyłem
witać waszą królewską mość, ale
ponieważ tak się stało, proszę o
miłosierdzie. Wszak nie wszystko
moja wina.
Pokraśniała twarz Sapieże i
wszystkim senatorom. Pysze ich
stało się zadość.
Król raczej smutny w tej
chwili uniósł rękę i kazał
kanclerzowi litewskiemu
przemówić.
- "Najjaśniejszy pan bardziej
się pokutą poddanych niźli
karaniem kontentuje i naśladuje
słońce, które na dobrych i złych
wschodzi, szkaradne przestępstwa
jako pan dobrotliwy odpuszcza,
byleś statecznością, wiarą i
usług swoich ochotą zbrodnie
popełnione nagrodził."
Mówił o łasce królewskiej, o
uznaniu suplikacji zaporoskiej
przez majestat, nie omieszkał
przypomnieć, że skoro tyle
wybaczenia spływa na Kozaczyznę,
zbuntowany lud ruski winien
wrócić do zbożnej pracy na roli
i nie ma odtąd ręki na swych
panów podnosić.
Podobała się taka mowa
dostojnikom, więc szept
pochwalny szedł po namiocie.
Jeszcze: większa pycha napłynęła
im w serca, gdy za chwilę hetman
zaporoski powtarzał za
kanclerzem rotę przysięgi i
ślubował wierność
Rzeczypospolitej.
Gdy akt przysięgi dopełniono,
powstał Jan Kazimierz.
- Skoroś z powrotem wierny nam
hetman dzielnych wojsk
zaporoskich, rozkazuję pilno,
abyś wojska odwiódł od Zbaraża i
odprowadził ku Dnieprowi.
- Harazd, myłostywyj korolu.
Chmielnicki powiedział te
słowa po rusku. Nie uszło to
uwagi wojewody Kisiela.
"Mówi, co każą, ale dusza w
nim po staremu ta sama -
pomyślał. - Za Kozaka się ma,
nie za polskiego szlachcica."
Tego dnia po odjeździe
Chmielnickiego cały obóz o
niczym nie mówił, tylko o
ukorzeniu się hetmana
zaporoskiego. Szlachta nabrała
ducha widząc, jak teraz pułki
kozackie i czambuły tatarskie
zgodnie z umową odpływają na
wschód, ku stepom
zadnieprzańskim. Jedni
wiwatowali na cześć majestatu,
inni pod niebo wynosili mądrość
kanclerza koronnego, a
nieliczni, na razie po cichu,
już szeptali:
- Wszystko miał kanclerz
ułożone w swoim szatańskim
umyśle. Po to nas wyprowadził na
pewną zgubę, by stanęła haniebna
umowa z chłopami. Od tego
przyjdzie dalsza zguba naszych
wolności, bo dopiął, za czym
tęsknił król nieboszczyk, że
będzie teraz czterdzieści
tysięcy rejestrowych.
Rozumiecie, waszmościowie, co to
znaczy?
- Podobnoć obiecał też
Chmielnickiemu, że pop, Kosow,
zasiądzie z nami w senacie.
- Nie wierzę - przeczył ksiądz
Cieciszewski. - Gdyby nawet
musiał na to przystać, biskupi
nigdy nie wpuszczą prawosławnego
między siebie.
Pan armatny, który od trzech
dni pogrążony w cichym smutku
prawie zaniemówił i przy
wszystkich uroczystościach
uczestniczył duchem nieobecny,
dziś wtrącił się do rozmowy.
- Zguba nie w samej umowie,
tylko w tym, żeśmy ją pod batem
tatarskim podpisali. Co zaś do
patriarchy, byłaby wielka
głupota u biskupów, gdyby go do
senatu nie wpuścili.
Ktoś szepnął złośliwie:
- Arianin to mówi, im wszystko
do smaku, co na przekór
kościołowi katolickiemu.
Armatny tego nie słyszał, bo
tajemnie było powiedziane.
Popadł z powrotem w zadumę i
znów był głuchy na całe
otoczenie.
Tego też dnia, czwartego po
bitwie, odprawiono ostatnie
obrzędy w obozie. Kilkanaście
trumien ze zwłokami posesjonatów
i synów panięcych ładowano na
żałobne wozy, które niebawem
miały ciągnąć ku ich rodzinnym
stronom. Kilka zaś setek trupów
żołnierskich: dragonów,
piechurów i biedniejszej
szlachty, nawet z husarii i z
pancernych, grzebano na
cmentarzysku pod Zborowem.
Pokrywano ziemią mogiły i
wbijano świeżo związane krzyże.
Jeden z nich gładko ociosany
przez cieślę Sebastiana
ustawiali ludzie artyleryjskie
nad kurhanem Piotra Opackiego.
Niebo było szare i deszcz
padał na odkryte głowy,
spływając po twarzach
żołnierskich i policzkach pana
armatnego.
Rozdział XXIII
Był grudzień. Śnieg już leżał
na polach gruby i osiadły. W
południe słońce topiło zaspy, a
nocą białe szkliwo pokrywało
śnieżną powłokę. Sady i
przydrożne drzewa wyciągały nad
tym całunem pobielałe ramiona,
gdzieniegdzie szarzały ściany
chałup nakryte owisłymi czapami,
a tylko nie zamarznięte jeszcze
potoki przetykały ciemnymi
ściegami ośnieżoną ziemię
lubelską.
Drogą od Lublina do Opatowa
jechało dwóch konnych ludzi.
Obaj mieli konie piękne, maści
jabłkowitej, niemniej jednak
pierwszy z jeźdźców, starszy i
brodaty, był kimś znaczniejszym
ze szlachty, drugi sługą lub
żołnierzem.
Konie szły wolno, bo ich nie
męczyli, szlak był przecież
zaśnieżony, a tylko pośrodku
nieco ubity płozami sań i
końskimi kopytami.
- Daleko jeszcze, Sebastianie?
- Myślę, że więcej jak
godzina. W lecie tu byłem,
proszę waszej miłości, więc inny
świat widziałem. Coś mi się
jednak widzi, że u tej strugi,
co się tu wije podle drogi,
tośmy z nieboszczykiem panem
Opackim konie poili.
Jechali dalej jak przedtem w
milczeniu. Nie cieszyło ono
Sebastiana, bo podróż po dwóch
dniach bardzo mu się dłużyła,
ale pan armatny wolał pogrążać
się we własnych myślach niż
gawędzić ze sługą, wprawdzie
niegłupim, ale cóż taki mógł
wiedzieć o rozterce i bólu, jaki
gnębił w tej chwili generała.
Przełożony nad armatą koronną
żył teraz dwoma zmartwieniami,
które się wzajem wymieniały.
Choć już, ponad trzy miesiące
minęło od bitwy zborowskiej, nie
opuszczała armatnego gorzka
pamięć tej wyprawy i
rozdzierający smutek po zgonie
Piotra. Stary samotnik żył do
niedawna ambicją zorganizowania
artylerii koronnej, a oprócz
tego i chęcią przyczynienia się
do szczęścia Piotra Opackiego,
syna Sucheckiej. Był do niego
przywiązany jak do własnego
dziecka, którego poskąpił mu
żywot bezżennego włóczęgi.
Dlaczego zaś ten los był po dziś
dzień samotniczy, wiedział
jedynie sam armatny. Był z tych
ludzi, co raz w życiu
pokochawszy, nie umieją odmienić
uczucia. Zrazu cierpią, z latami
się przyzwyczajają i stygną. Ale
i dziś jeszcze, gdy po
dwudziestu kilku latach jechał
ze smutną wizytą do dawnej panny
Sucheckiej i jej męża, stary
żołnierz musiał walczyć ze swą
pamięcią.
Czuł śmieszność, a zarazem
tragizm czekającej go niebawem
sytuacji. Miał za chwilę stanąć
przed nie widzianą od tylu lat
kobietą i to jako żałobny poseł
nieszczęścia. Byłby się nigdy w
życiu nie podjął tej podróży,
gdyby nie tragiczne zrządzenie
losu. U jego boku, pod jego
zwierzchnictwem, zginął jedyny
syn pani Opackiej. Któż więc jak
nie on, przyjaciel - pomyślał z
ironią o sobie Arciszewski - ma
zawieźć ostatnie wspomnienia o
synu zrozpaczonej matce, dla
której, od chwili gdy się
dowiedziała o jego śmierci, cały
świat już nie istnieje. Któż jak
nie on ma odwieźć rodzicom
bolesne pamiątki po Piotrze.
Przy kulbace Sebastiana wisiała
karabela Piotra, a w sakwie u
swojego siodła wiózł pan armatny
ryngraf, zdjęty własnoręcznie z
piersi zabitego żołnierza.
Te żałobne obrządki spełniał
Arciszewski nie od dzisiaj.
Serce się na nowo krajało, gdy
wspomniał teraz chwilę podobną
do tej, która go niebawem czeka.
Dwa miesiące temu, po powrocie z
wojskiem królewskim spod
Zborowa, wchodził ledwie żywy we
drzwi domu sławetnego Timy. I
tam już wiedzieli z listów o
śmierci Piotra, ale dopiero z
panem armatnym wkroczyło w progi
jawne widmo śmierci, bo jakby
cień zabitego stąpał za panem
Arciszewskim.
Przyszło mu wtedy patrzeć z
niewysłowioną rozpaczą na łzy
pani Timowej i na wyschniętą od
łez twarz nieszczęśliwej Anieli.
I wtedy jak w tej chwili ogarnął
go rozpaczliwy wyrzut.
"Boże święty, gdybym go wtedy
nie pchnął wespół z księdzem
Lisieckim, żyłby po dziś dzień!
Byłoby szczęście w tym domu i
spokój w moim starym sercu."
Myśl o utracie Piotra nie
wyczerpywała wszystkich trosk,
jakie w tych czasach nawiedzały
armatnego.
Wyjechał z Warszawy w czasie
trwania sejmu do cna zgnębiony
pieniaczymi po dawnemu obradami.
Posłem ani senatorem nie był,
ale bywał na ganku sejmowym,
ciekaw, jak,to będą radzić nad
paktami zborowskimi i spłatą
zaległego żołdu, na który i
żołnierz armatnego czekał.
Tymczasem dzień w dzień wadzili
się o Zborów i nie rozdane przez
króla donatywy. Gdy w połowie
grudnia zjechał na sejm z wielką
jak zawsze jazdą pan
Wiśniowiecki, jeszcze bardziej
się zakotłowało. Tłumy szlachty
na złość kanclerzowi witały
hucznie jednego z wodzów
oblężeńców zbaraskich i
gardłowały teraz jeszcze
odważniej przeciw Ossolińskiemu.
W tych też dniach, zaraz za
przyjazdem dworu kniazia Jaremy,
zaczęły krążyć po stolicy
pisemne paszkwile na kanclerza,
odsądzające go od czci i wiary.
"Co to za kanclerz, co pana
naszego, jedyne dobro nasze,
całe istnienie Rzeczypospolitej
wyprowadził na krwawe jatki?
Który wieczne jarzmo na
obywateli i stan szlachecki
województwa kijowskiego,
bracławskiego i czernihowskiego
zaciągnął?
Za jego przyczyną orda zagony
rozpuściwszy, dusze
chrześcijańskie w niewolę
zagnała."
On, zdradziecki kanclerz, to
sprawił, że poselstwo kozackie
wiezie do Warszawy metropolitę
Kosowa. Nie dopuścim, by
schizmatyk zasiadał wśród
senatorów.
Ci sami, co tyle oskarżeń
sypali na kanclerza i na jego
stronników, inaczej nie nazywali
Wiśniowieckiego jak "rozkoszą
narodu". Pijane watahy chodziły
odtąd dniem i nocą po mieście i
wołały nawet o śmierć dla
Ossolińskiego. Kanclerz, struty
i schorowany, zaciągnął wojsko
na swoją obronę i dniem i nocą
straże pilnowały teraz pałacu
Arde.
Obmierzło wszystko armatnemu,
zwłaszcza z chwilą gdy król
przymuszony przez szlachtę
zaczął się przechylać na stronę
kniazia Jeremiasza. W.dzień,
kiedy przyznano Wiśniowieckiemu
wielką buławę koronną, okraszoną
przydaniem naieczyste posiadanie
dóbr nad rzeką Horol, pan
armatny po raz ostatni był w
sejmie.
Po powrocie z zamku wezwał
pisarzy arsenału i kazał
pośpiesznie sporządzać rachunki,
a pod wieczór przywołał
Sebastiana.
- Jutro ze mną pojedziesz do
Opatowa, więc przygotuj wszystko
do drogi, przyodziej się
dostatnio.
Teraz zbliżał się do rodzinnej
wioski Piotra struty i
zgryziony, myśląc, by jak
najbardziej opóźniła się chwila
przyjazdu.
Niebawem jednak konie wyszły z
lasu i wyłoniło się w śnieżnej
dali niewielkie zabudowanie
dworskie. Było sporsze od
widzianych po drodze zagród
zamożniejszych kmieciów, ale
podobnie jak one w ziemi
osiadłe. Jedynie drewniany
dworek z poddaszem i gankiem
przypominał, że to szlachecka
siedziba.
- Dzięki Bogu, mości generale,
dobijamy - powiedział z ulgą
Sebastian. - Jeśli wasza miłość
pozwoli, skoczę naprzód, by
przyjazd zapowiedzieć.
Wszystkie niedawne myśli
wywiały z głowy Krzysztofowi, a
na ich miejsce wstąpiło jedno
uczucie - zalęknienie. Poczuł,
jak mu ustępuje władza z
członków, a w mózg zakrada się
szumiąca pustka. Ogarnęło go tak
wielkie zakłopotanie, że
zaniemówił i nie odpowiedział
słudze.
Sebastian kręcił się
niecierpliwie na siodle, konie
człapały wolno po śniegu.
- Zawsze to lepiej, proszę
waszej miłości, uprzedzić, bo
się pani Opacka ogarnie. Gdym tu
latoś przyjechał, to prosto od
chudoby szła i cała w pąsach
sumitowała się przed synem...
- No to popędź kobyłę.
Sebastianowi nie trzeba było
powtarzać. Pchnął konia ostrogą
i już gnał ku dworowi.
Arciszewski, przeciwnie,
wstrzymał wierzchowca i
przystanął pod drzewem.
Potrzebna mu była teraz
samotność i chwila wypoczynku,
bodaj na nieruchomym siodle.
Wdychiwał haustem powietrze w
nadziei, że uciszy puls w
skroniach nadmiernie bijący.
Jednocześnie poprawiał
machinalnie pas na sobie,
pocierał zgrabiałą dłonią twarz,
by krwi napędzić i zetrzeć z
niej osowiałe rysy.
- Cóż ja wyprawiam, dziad
zgrzybiały? - skarcił się w
pewnej chwili.
Zgarbił się jeszcze bardziej,
pochylił głowę nad szyją konia i
ruszył naprzód.
"Głupstwo zrobiłem nie
powiedziawszy Sebastianowi, że
tylko do zachodu będziemy w
gościnie. Trzeba było
powiedzieć, że mam jutro ważne
sprawy w Lublinie."
Zaledwie wymyślił to naiwne
kłamstwo, już się potępił.
"Co się ze mną dzieje? Tchórz
mnie obleciał przed Suchecką i
jej mężem? Głupota by to była
mówić, że po dwóch dniach jazdy
z Warszawy, tylko kilka godzin
czasu mam w zanadrzu. Nie
łgałeś, Krzysztofie, w całym
życiu, nie fabrykuj na stare
lata tchórzliwego kłamstwa."
Popędził konia i za chwilę
stał w bramie obejścia. Dopadł
jej w chwili, gdy pod gankiem
dworku trzech ludzi dosiadało
koni. Był to Sebastian, jakiś
chudzielec, pewnie rękodajny w
wyszarzałym żupaniku, i tęgi,
silnej budowy szlachcic z
długimi po uszy wąsami.
Ten właśnie pan Opacki na
widok wjeżdżającego w bramę
jabłkowitego konia rozpostarł
szeroko ramiona i biegł ku
Arciszewskiemu.
- Mości panie armatny, gościu
znamienity, witajże w moich
skromnych progach. Hańba dla
mnie wielka, żem nie zdążył
bodaj kilka stajań wyskoczyć
poza dwór do waszmości.
Szedł z odkrytą, łysą jak
dynia czaszką i już chwytał
strzemię pod butem Krzysztofa.
- Panie bracie! Dwór Opackich
godnych tu widywał ludzi, ale
przecie tak zacny gość pierwszy
raz w naszych progach.
Przesadzając w grzecznościach
wykrzykiwał tubalnym głosem
komplementy i z niebywałym
pośpiechem ściągał Krzysztofa z
siodła. Gdy za chwilę cmoknął w
powietrze po obu stronach twarzy
armatnego, ten ani przez
mgnienie oka nie miał
wątpliwości, że gospodarz
pociągnął dziś z gąsiora. Teraz
zrozumiał nadmierną poufałość
szlachcica, w której była chyba
nie tylko radość z widoku pana
armatnego, ale może i nadzieja
na okazję do zalania robaka.
- Bóg łaskaw, że widzę przy
dobrym zdrowiu zacnego
nieszczęśliwego ojca Piotrowego.
Opacki spochmurniał, napuchnięte
oczy zwęziły mu się jeszcze
bardziej.
- Otóż to, wasza miłość, dom
ten w wielkiej żałobie. Ja z
rozpaczy to czasem na frasunek
pociągnę, ale Bóg mi świadkiem,
że trzeźwym okiem nie mogę
patrzeć na moją jejmość, co jak
ten duch, a nie żywy człowiek
chodzi po pokojach.
W drzwiach na zaśnieżonym
ganku stanęła w tej chwili pani
Renata. Była w atłasowej czarnej
sukni, spiętej w pasie
sznurówką, przeszywaną
fiszbinami. Od tej błyszczącej
czerni odbijały trzy jasne plamy
- śnieżnobiała twarz i dwie
piąstki wystające spod
sfalowanej koronki. W pierwszej
chwili zdawało się Krzysztofowi,
że to nie człowiek, ale zimny
posąg zasłonił sobą drzwi
dworku. Nikt nie wiedział, że
pani Renata stoi teraz
nieruchomo jedynie z tej
przyczyny, że nie może ani kroku
dalej postąpić, ani dłoni
rozluźnić. Ten jej sztuczny
spokój i bezruch dodał jej tyle
wdzięku i onieśmielającej,
dostałej urody, że Krzysztof
zaskoczony tym zjawiskiem stąpał
jak niedźwiedź po schodkach
ganku.
Gdy przygiął kolano i ucałował
Opacką w zimną dłoń, posłyszał
nad swoją głową:
- Witam waćpana.
Głos był ten sam i ręka drżała
jak przed dwudziestu laty.
Staremu żołnierzowi zdawało się,
że podobnie i dziś umykają
palce, choć tym razem była inna
ku temu przyczyna. Pani Renata
chowała skrupulatnie dłonie, by
nie było widać, jak spracowane i
zniszczone.
- Bóg zrządził na moje stare
lata, żem zawitał do waćpaństwa,
choć ból to wielki, że w złą
godzinę...
Byłby jeszcze bąkał coś
niewyraźnie, ale gospodarz mu
przerwał:
- Gość w dom, Bóg w dom,
prosimy waszmości w swoje progi.
Podjął leżący w śniegu
kapelusz pana armatnego i wiódł
gościa pod ramię w ślad za
małżonką.
Ten dzień w opatowskim dworze
był w istocie pogrzebową stypą.
Zrazu siedział pan Arciszewski
naprzeciw skamieniałej pani
Opackiej i gadatliwego jej męża
i z ciężkością na sercu
opowiadał o prawości, o
bohaterstwie ich syna i
tragicznych jego przypadkach.
Wysilał się, by mówić spokojnie,
unikać każdego bolesnego
szczegółu, próbował koić rozpacz
rodziców chlubną pamięcią,
pozostałą po ich synu. Ale
właśnie w takich chwilach
przerywał mu gwałtowny płacz
Opackiego.
Raz szlachcic beczał jak bóbr,
drugi raz ocierał łzy rękawem i
mówił:
- Opacki on był, nie inaczej
syna widziałem.
Blada jak trup pani Renata
połykała łzy, jej się zdawało,
że niewidocznie, i napominała
męża cichym szeptem:
- Uspokój się, Hieronimie,
woli boskiej nie zmienisz.
Mów, waćpan, dalej. Chciałabym
wiedzieć, czy mój syn po bożemu
się rozstał ze światem.
W takich chwilach wspomagał
pana armatnego Sebastian,
siedzący w kącie izby.
- Proszę jejmości, ksiądz
Lisiecki znalazł pana Opackiego
na owym brzegu Strypy, gdy
jeszcze dychał. Mówić już nie
mógł, ale księdza rozeznał i
łaską Bożą rozgrzeszony pożegnał
się ze światem.
Pani Opacka wzdychała
cichuteńko, a Arciszewski mówił:
- Ten człowiek grzechów
żadnych nie miał.
- Każdy z nas grzesznik -
odpowiedział Opacki i pociągnął
ukradkiem z kielicha.
Od tej chwili pan armatny
zaniemówił i patrzył ponuro w
kubek małmazyi. Szlachcic
zachęcał go do wypicia, ale
widząc bezskuteczność zabiegów,
podniósł się z ławy nie całkiem
już pewnie i powiedział:
- Bóg zapłać waszmości za
miłość, jaką miałeś do naszego
dziecka, i za łaskę, żeś raczył
przybyć i zostawić nam po nim
pamiątkę. Ale nie godzi się,
byśmy syna jeno w kilkoro
opłakiwali, mając tak zacnego
gościa. Gorajski - zwrócił się
do rękodajnego, który gawędził z
Sebastianem pod ścianą - skocz
no mi konno do Liniewickich i
Ledóchowskich, niech saniami
zjadą. Jeśli zaś pan armatny
sługi swojego mi pozwoli, to
skoczy po plebana, bo i księdza
jegomości zdałoby się zaprosić.
Renata na myśl, że zostanie
tutaj sama z Krzysztofem,
zbladła jeszcze bardziej.
- To już ty zostań, ja
wszystko załatwię.
- Miejsce małżonki przy gościu
- zaprotestował szlachcic.
Wyszedł wraz z Sebastianem i
rękodajnym, zostawiając ich
samych: Nastąpiło to, czego
przed chwilą bali się oboje -
kłopotliwe milczenie. Opacka
zaciskała kurczowo palce i
usiłowała wydobyć z gardła kilka
słów, ale w głowie powstała
jedna pustka. Zamiast jakiegoś
bodaj zdawkowego zdania rodziły
się w myśli pytania, jak zacząć,
co powiedzieć, może on wreszcie
zdobędzie się na jakieś słowo. O
czym mówić? Każde słowo wyda się
głupie i śmieszne wobec tego
światowego człowieka, mężczyzny
w sile wieku, który dziś patrzy
na nią jak na chłopkę, na
steraną kobietę dobitą
nieszczęściem.
Skądże miała pani Renata
wiedzieć, że podobna niewiara w
siebie nękała w tej chwili
Krzysztofa. Armatny bał się
podnieść oczy, by naocznie tego
nie stwierdzić, co w tej chwili
myślał: "Patrzy z dumnym
zdziwieniem na mój siwy łeb, na
pochylone barki, bo cóż ze mnie
zostało po tylu latach? Dawny
warchoł u niej jestem i zabójca,
nic więcej."
Oboje byli pewni, że milczenie
trwa nie wiadomo jak długo, a to
ubiegła chwilka zaledwie, bo
jeszcze było słychać skrzypienie
butów Opackiego na korytarzu.
Wreszcie Krzysztof zaczął:
- Mówiło się tutaj przed
chwilą o grzesznikach. Nie masz
tedy większego ode mnie. Odkąd
tu wszedłem, jedno widzę w
oczach waćpani. Patrzysz na mnie
jak na zabójcę. Jako i ja w tej
chwili wspominasz chyba ów
dzień, gdym wlókł nieszczęsną
ofiarę i stawiał ją pod
szubienicę...
- Boże święty! Niech waćpan
przestanie! Nigdy taka myśl we
mnie nie powstała.
- Nie zaprzeczaj. Każda
bogobojna niewiasta nie inaczej
wtedy by pomyślała.
- Może wtedy... Żal tylko
ogarniał, żeś waćpan w
szaleństwo popadłszy musiał
tułać się po świecie. Nic złego
nigdy o waćpanu nie myślałam,
modliłam się tylko, by Bóg
wybaczył.
Tyle było goryczy i
współczującego ciepła w tych
słowach, że zaskoczony nimi
Krzysztof podniósł oczy.
Jakże piękna w swym smutku
była w tej chwili pani Renata.
Lekki płomień wypłynął na jej
policzki, zaczerwieniły się
odmłodzone wzruszeniem wargi.
Drgały lekko, gdy mówiła:
- Wyprawiając się wtedy w
świat, nawet widzieć mnie waćpan
nie chciałeś.
- Ja nie chciałem? Boże
święty! Wstyd wstrzymywał i
resztka rozsądku. Bogusława
prosiłem, by słowo za mną
przemówił:
- Mówił, coś mu waćpan
polecił, ale potem słuch po
tobie zaginął. Bóg zesłał pana
Opackiego i w pokoju życie
płynęło, póki waszmości syna do
żołnierki nie oddałam.
Łzy tak długo hamowane
zaperliły się w jej oczach i
zaczęły płynąć po policzkach.
Krzysztof uszanował ten płacz
milczeniem. Gdy ochłonęła,
zaczął:
- Syn waćpani był i moją
pociechą na stare lata. Co
umiałem, w niego przelewałem,
radując się jego nauką i
nadzieją. Niestety, Bóg nadal
karze: Śmierć mnie od waćpani
oddaliła i ze śmiercią wróciłem.
To jedno chodzi wokół mnie całe
życie i dlategom po dziś dzień w
spokoju nie jadł.
Spochmurniały mu w tej chwili
źrenice. Patrząc w wielkie,
załzawione oczy Renaty, mówił
stłumionym głosem:
- Ty nie wiesz, co się ze mną
działo. Wyklęty z narodu,
morderca i banita, z rozdartym
sercem tułałem się po świecie:
Twój obraz wiozłem w pamięci w
dalekie kraje i długie lata stał
przy mnie na jawie czy we śnie
na tamtej straszliwej ziemi. Był
jedyną pociechą w tym piekle,
gdzie wszystko było pospołem,
krew, głód i choroba. Włos
posiwiał, ręka już niewprawna,
serce nikomu niepotrzebne tłucze
się tylko w piersiach...
- Nie mów tak! - przerwała
bliska płaczu.
Zamilkł. Wsparł głowę na
wielkiej, nabrzmiałej żyłami
dłoni i próbował wrócić do
spokoju.
W tej chwili wszedł z hukiem
Opacki.
- Pojechali z kopyta. Da Bóg,
w godzinę będziemy mieli gości.
- To teraz ja przeproszę -
szepnęła Renata - by coś niecoś
przygotować.
Po zachodzie słońca zjechało
saniami okoliczne towarzystwo.
Zastawiono stoły w sieni dworku
i przy zapalonych świecach pito
i opłakiwano śmierć jedynaka
Opackich. Gospodarzowi, gdy
zasiadł pospołem ze szlachtą,
poprawił się humor i odstąpiła
go nieco żałość, więc raz po raz
wznosił toasty na cześć
znakomitego gościa i sąsiadów.
Jeśli nie było zbyt hucznie, to
dzięki kobietom, które, patrząc
na stroskaną twarz Opackiej,
mitygowały mężów, jak i samego
gospodarza.
Zresztą miast poruszania
frywolnych tematów gawędziła
szlachta starym zwyczajem o
polityce, a zwłaszcza o
ostatniej przeprawie z
Chmielnickim i toczącym się
jeszcze sejmie. Że zaś armatny
przybył wprost z Warszawy,
nękano go ustawicznymi
pytaniami.
Gdy już wszystkiego, co mógł
opowiedzieć, wysłuchali,
gościnny gospodarz powiedział:
- Z tego, co waszmość mówi,
widzę, że skoro kniaź
Wiśniowiecki dostał buławę, to
jeszcze przyjdzie ostateczna
rozprawa z Kozakami. Twoje
zdrowie, mości panie armatny, bo
jeszcze zalejesz im sadła za
skórę, a przy tym pomścisz
mojego syna.
Po raz dziesiąty wznosił
kielich na cześć przełożonego
nad armatą koronną, by nie
zapomniało towarzystwo, jakiego
tu gościa ma dziś w Opatowie.
Ale tym razem posłyszał
nieoczekiwaną odpowiedź:
- Zdrowie wypiję, ale darujcie
państwo, że nie za swój urząd.
Moi waszmościowie, ja z panem
Wiśniowieckim jako hetmanem na
żadną wojnę nie pójdę. Stary
jestem i zgrzybiały, skoro zaś
za język mnie ciągnięcie, to
powiem. Tuż przed wyjazdem do
was, tak mi już wszystko
obmierzło, że zdałem sekretarzom
robienie rachunków i jak tylko
za dwa dni wrócę do Warszawy,
złożę papiery przed sejmem i
oddam dowództwo nad armatą.
- Niemożliwe, mości generale.
Nie masz nad ciebie innego
armatnego! - zawołała zebrana
szlachta, Ledóchowscy,
Liniewiccy, pleban i Opacki.
Nawet Sebastian, który
usługiwał przy stole swemu panu,
potarł czoło ręką i westchnął:
"Co się stało z panem armatnym?"
Gdy tak wkoło pokrzykiwano,
Arciszewski uciszył wszystkich
podniesioną ręką.
- Darujcie, waszmościowie, i
nie mówmy o tym, wola moja
nieodmienna.
Rankiem następnego dnia ruszył
Arciszewski wraz z Sebastianem w
powrotną drogę. Aż ku lasowi
odprowadził go konno Opacki,
nieźle trzymający się na koniu
mimo wczorajszej stypy. Tu go
pożegnał, sumitując się, że musi
i wracać, bo goście pośpieni
niebawem wstaną i trzeba im
ulżyć w żałości, jaka ich
ogarnie, gdy się dowiedzą, że
tak miły gość niespodzianie
umknął.
Arciszewski pożegnał pijanicę
i jechał odtąd milczący i
osowiały, wspominając dzisiejsze
pożegnanie z panią Opacką. Gdy
już miał konia osiodłanego,
stanęła jak wczoraj we drzwiach
dworku nieruchoma i blada. Znów
ugiął kolan i ucałował jej
drżącą rękę.
- Niech Bóg prowadzi waćpana.
- Z Bogiem ostańcie -
odpowiedział i odszedł ku
kobyle. Będąc już za wrotami
odwrócił jeszcze głowę i uchylił
kapelusza i tak oto po raz
ostatni w życiu widział panią
Renatę stojącą na schodach
ganku, rozmawiającą z siadającym
na koń Sebastianem.
Teraz o to właśnie zapytał:
- Cóż ci mówiła pani Opacka,
zatrzymawszy na odjezdnym?
- Dała mi, proszę waszej
miłości, trzosik i powiedziała,
bym na wiosnę przyjechał.
Arciszewski wstrzymał konia.
- Na wiosnę?
- Pytała, czy potrafiłbym
odnaleźć grób jej syna nad
Strypą. Chciałaby tam ze mną
pojechać, gdy tylko drogi
podeschną. Nie wiem, proszę
waszej miłości, kto bardziej: on
ją czy ona jego miłowała...
Ruszyli naprzód. Wypoczęte
bachmaty szły teraz rączo,
napasione z rana owsem, prychały
rześko chrapami i stąpały miękko
po puszystym śniegu.
Sebastian jadąc krok w krok za
swoim panem bolał bardzo nad
tym, że armatny dziś
nierozmowny, a przecież o wielu
rzeczach można by gawędzić po
wczorajszej wizycie. Patrzył z
niejakim rozczarowaniem na
pochylony grzbiet Arciszewskiego
i na jego owisłe ramiona.
Mierziło i to starego cieślę, że
jadą wolno, a zdałoby się
pocwałować i nieco drogi ugryźć,
bo dzień był najkrótszy w roku,
tydzień zaledwie przed Wigilią.
Tak zeszło chyba cztery
godziny i Sebastian nie
posłyszał jednego słowa. Gdy
jednak zobaczył w oddali
oświetlone słońcem kopuły
dalekiego miasta, krzyknął
ochoczo przed siebie:
- Wasza miłość, już widać
lubelskie kościoły!
Nie posłyszawszy odpowiedzi
zaniepokoił się i pchnął konia
do przodu.
Spojrzawszy teraz na twarz
starego wodza, przeraził się.
Była bez krwi, szara. Nad
szpakowatą brodą wbitą głęboko w
kołnierz zwisały rozwarte, sine
wargi. Dłonie Arciszewskiego,
razem splecione na kulbace,
ledwie dotykały rzemienia, który
ślizgał się tam i nazad w
luźnych palcach.
- Wasza miłość! - szepnął
nachyliwszy się bliżej generała.
Pan armatny spał. Sebastian
patrzył w skuloną jego postać i
w bezkrwistą twarz, nie mogąc
pojąć, z jakiej przyczyny stała
się nagle tak stara.
EPILOG
W kościele ariańskim w
Lesznie zeszła się dzisiaj mała
garstka ludzi, bo czas był
wielce burzliwy. Była to bowiem
wiosna 1656 roku. Z całego kraju
uciekały w popłochu wojska
szwedzkie, szarpane przez
dzielne pułki partyzanckie
Czarnieckiego i
Grzymułtowskiego. Rajtarzy i
piechota szwedzka porzucali
zrabowane miasta, osiedla i
zamki, umykali na północ
zostawiając za sobą głód, pożogę
i zniszczenie.
Do nielicznych miast polskich,
w których ucieczka Szwedów
wznieciła mniej radości, a
więcej haniebnego lęku, należało
Leszno. Gdy nocą 28 kwietnia
zniknęły znaki szwedzkie z murów
i z budynków miasta, a rankiem
ujrzałeś tylko gdzieniegdzie
zbłąkanego rajtar, wałęsającego
się za rabunkiem, ojcowie miasta
potracili głowy.
Każdy z nich pamiętał, że roku
ubiegłego za radą Jana
Komeniusza witali zwycięskie
wojska Karola Gustawa. Bez
wahania oddali najeźdźcy klucze
miasta ufając, że nie tylko
uchronią gród przed
zniszczeniem, ale jeszcze znajdą
w królu szwedzkim opiekuna swej
protestanckiej wiary. Poili
wtedy pułkowników szwedzkich,
wznosili toasty na cześć "króla
Szwedów i Polaków", a każdego z
mieszkańców, co by im się
przeciwił, nazywali zdrajcą
miasta. Dziś, odwrotnie, nad ich
głowami zawisnęło piętno? hańby
i zdrady.
Najzagorzalsi zwolennicy króla
szwedzkiego pakowali w panice
swój dobytek na wozy i sam
bakałarz Komeniusz pierwszy
pierzchnął z miasta. Wychodziły
za mury całe gromady rajców i
bogaczy, została tylko biedota
różnowiercza i wszyscy katolicy,
choć i oni nie bez lęku patrzyli
na szlak od Rydzyna i Głogowa.
Wieść niosła, że tam właśnie
chłopskie pułki Czarnieckiego
biły na łeb i na szyję
uciekających Szwedów.
Gromadka kilkunastu szlachty
zebrała się podle drzwi
kościelnych. Nie byli to
mieszkańcy Leszna, ale ludzie
podróżni. Dopiero co tutaj
przybyli podjechawszy pod sam
kościół wozami i wierzchem.
Zaskoczeni zamieszaniem i paniką
w mieście stali teraz w gromadce
biadając, że nie w porę przyszło
im wędrować tutaj aż spod
Gdańska, z rodzinnej wsi
Arciszewo.
- Słyszeliście - powiadał
jeden z nich. - Lesznianie
gadają, że podobnoć widziano
pułk Grzymułtowskiego koło
Rydzyna.
- Jeden tu mówił, że nawet już
pod Kościanem są nasze wojska.
Nie to turbowało dwóch
długonogich brodatych starców,
mimo wieku najbardziej
ruchliwych w gromadzie, ni to
płowych, ni siwych. Obaj
krzątali się przed kościołem i w
jego nawach, pomagając
kościelnemu ustawiać trumnę na
katafalku, niedawno z wozu
zniesioną. Była prosta, ale
dębowa i nad wyraz ciężka, bo
obaj Tobiasze Arciszewscy nie
żałowali grosza na ostatnią
posługę dla krewniaka.
Gdy już wszystko było gotowe,
a nawet medal kompanii
amerykańskiej widniał już
położony na wieku trumny, jeden
ze starych Tobiaszów powiedział
do drugiego:
- Rychtyg, Tobiaszu. Jedno
mierzi mnie, com jeszcze w
Arciszewie powiadał, czy nam się
nie osunie z wozu. No i patrz,
tutaj od sznura się otarła.
- Tyś kazał wiązać, nie ja
przecież, Tobiaszu.
- Wiązać można tak i siak, ale
słomy za mało podmościłeś.
Po chwili pogodzili się.
- Pan Bóg i w takiej wpuści go
do nieba. Swoje, Tobiaszu,
zrobiliśmy.
- Zrobiliśmy, Tobiaszu. Jak
chciał nieboszczyk przed zgonem,
takeśmy dokonali. Będzie se spał
w ziemi, w której wyrósł, i
wiater mu od Warty na grób
poleci.
Wyszli na dwór do gromady.
- Do południa mamy czas, bo
dopiero na tę porę kościelny
przywołał księdza. Wcześniej się
nie da, bo widzicie, całe miasto
zamieszane.
- Grzymułtowskiego się,
choroby, boją, bo się Szwedom
oddali.
Był tu i młody Kawęczyński,
syn nieżyjącego Hipolita, co
ongiś jak i dwaj Tobiasze
potwierdził Krzysztofowe
szlachectwo w Starogardzie.
On właśnie teraz powiedział:
- Słońce nisko, do południa
jeszcze ze trzy godziny.
chodźmyż ku jakiej gospodzie, bo
niceśmy w gębach nie mieli od
świtu.
Większość przytaknęła. Jedynie
płowowłosy Tobiasz poruszył
zaprzeczająco głową.
- Wy idźcie, my z Tobiaszem
ostaniemy.
Tamci poszli, ci zostali.
Usiedli w trawie niedaleko drzwi
kościelnych.
- Pamiętasz, jakeśmy za nim w
Starogardzie świadczyli?
- Jakże nie mam pamiętać!
Gdybyśmy wtedy we dwóch drzwi
nie zaparli w kościele, to jatki
byłyby w świętym miejscu. Nie
tylko gębą, ale i rapierem
wsparliśmy krewniaka, Tobiaszu.
- Prawdę powiadasz, Tobiaszu.
Ale dziś to byśmy chyba nie
zaparli, moc wielka była z
tamtej strony.
To znów drugi zapytywał:
- Wiele też był młodszy od
ciebie?
- Piętnaście chyba.
- Ode mnie zasię dwie
dziesiątki. I jego grzebiem, a
my jeszcze na słonko patrzymy.
- Mógłby żyć, ale zgryzota go
dobiła. Pamiętasz, co mówił, gdy
go już chorość zmogła i nogą z
łóżka nie postąpił?
- Pamiętam, Tobiaszu.
Powiadał, że gdyby żył król
Władysław, nie byłoby ani
Piławiec, ani tej szwedzkiej
pożogi.
- I jego śmierć królewska
dobiła. Ostatnie lata to już
tylko kawęczał. Czasem tak ci
razem biją dwa serca, że gdy
jedno uśnie, drugie ustaje.
- Ja tak to widzę. On to samo
zawsze myślał, co król
nieboszczyk. Zawsze powiadał, że
władza winna być przy
majestacie, nie przy paniętach.
- Król bez paniąt? My na to za
głupi, Tobiaszu.
- Chyba, że głupi, Tobiaszu.
Gdy przyszło tego dnia
południe, nie odbył się pogrzeb
pana armatnego. Na miasto
pohańbione sojuszem ze Szwedami
wpadł pułk Grzymułtowskiego.
Żołnierz z ludu pochodzący nie
darował zdrady. Wyciągał z
piwnic ostatnich pochowanych
rajtarów, tropił zdrajców i
rzucał pochodnie pod opustoszałe
domy ojców miasta. Otoczono
znienawidzony kościół ariański i
padły głownie pod drzwi
świątyni.
Z dymem poszła ku niebu
dzwonnica, drewniane nawy i
stojąca w nich trumna. Spaliło
się serce Krzysztofa z Arciszewa
i pod ruiną kościoła legł popiół
wiernego syna Rzeczypospolitej.
Niechże, jak chciał król
Władysław, "niepomniejszona
będzie jego sława, którą okrył
oceany i Indie, obce państwa
oraz i polskie kraje".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
administracja w ksiestwie warszawskim i krolestwie polskim
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (16) Głód życia
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (19) Podstęp
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 17 Na Ratunek
królestwo
Prasa polska w Królestwie Polskim 1865 1915
Krishnamurti J Krolestwo Szczescia
Trzy Królestwa Red Cliff [2008] CD2
Konstytucja Królestwa Polskiego

więcej podobnych podstron