Przemysław Babiarz – ur. w 1963 roku w Przemyślu. Dziennikarz i komentator sportowy. Absolwent Wydziału Aktorstwa PWST w Krakowie, przez trzy lata pracował w gdańskim Teatrze „Wybrzeże”. Od 1992 roku pracuje w TVP, specjalizuje się w komentowaniu łyżwiarstwa figurowego, lekkoatletyki i pływania. Jest żonaty, ma dwoje dzieci.
Ewelina
Pitala: Wiem,
że z wykształcenia jest Pan aktorem, ale porzucił Pan ten zawód…
Przemysław Babiarz: Wynikło to z okoliczności. Przez trzy lata byłem aktorem Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku, ale skończył mi się kontrakt. Dyplom zdobyłem w 1989 roku, a więc w roku przełomowym dla dziejów Polski. Dla teatrów nie był to łatwy okres. Poza tym w zawodzie aktorskim charakterystyczny jest fakt, że człowiek staje się obiektem zainteresowania teatru zaraz po szkole, natomiast trzy lata później, jeśli nie zagrał żadnych ważnych ról, kompletnie nikt się nim nie interesuje.
Próbowałem zatrudnić się w innym teatrze niż ten, z którym musiałem się rozstać, i nie mogłem. Jednocześnie usłyszałem o ogłoszeniu w telewizji: Naczelna Redakcja Sportu i Rekreacji poszukiwała kandydatów na komentatorów i prezenterów. Zawsze byłem dzieckiem mówiącym płynnie i bez większych trudności, w związku z tym nieraz bawiłem się w komentatora. Jednak nie przypuszczałem, że będę kiedyś dzięki temu zarabiał na chleb.
Sport był moim hobby wyniesionym z domu, zaczerpniętym z pasji ojca i jego braci. Od najmłodszych lat czytałem sportowe gazety prenumerowane przez ojca. On sam kiedyś amatorsko uprawiał sport, mój dziadek również się tym interesował, więc nasiąkałem tą atmosferą. Rodzina mnie namówiła i zgłosiłem się do telewizji.
Pojechałem na egzamin, przeszedłem go i zakwalifikowałem się na kurs. Zaproponowano mi najpierw udział w studiu igrzysk olimpijskich w Barcelonie w roli jednego z prowadzących. We wrześniu 1992 roku dostałem etat i wtedy moja sytuacja życiowa diametralnie się zmieniła.
Nie
żal było Panu aktorstwa?
W teatrze nie było dla mnie pracy, w przeciwieństwie do telewizji, więc bez wahania poszedłem tam, gdzie mnie potrzebowano. Człowiek, który nie ma pracy, nie rozwija się, czuje się niepotrzebny i jest przekonany, że nic mu nie wychodzi.
Być może ludzie o wyjątkowo mocnym charakterze potrafią przezwyciężać takie sytuacje, ja widocznie do nich nie należę. W telewizji moja praca była niemal od samego początku doceniana przez przełożonych. Tu chwyciłem wiatr w żagle, dlatego porzuciłem całkowicie zawód aktora. Wprawdzie zdarza mi się wciąż występować – niekiedy coś czytam albo wygłaszam jakiś monolog, czasami coś zaśpiewam – jednak robię to jako dziennikarz sportowy, a nie jako zawodowy aktor.
Uprawia
Pan jakieś sporty?
Staram
się biegać – przebiegłem Maraton Nowojorski, Maraton Warszawski
i Cracovia Maraton. Nie jestem wybitnym biegaczem. Kiedy byłem
dzieckiem i nastolatkiem, startowałem jako amator w zawodach
lekkoatletycznych. Grałem również w reprezentacji szkoły w
koszykówkę i w siatkówkę. Siatkówka była zresztą moją wielką
miłością, ale nie trenowałem jej wyczynowo, ponieważ w
Przemyślu, moim rodzinnym mieście, nie istniała sekcja męska
siatkówki.
Zawsze byłem sprinterem i skoczkiem. Dlaczego o tym
wspominam? Bo teraz biegam na długich dystansach, a nigdy nie miałem
do tego predyspozycji. Zawsze męczyłem się bardzo szybko.
Potrafiłem wysoko skoczyć albo szybko pobiec, ale tylko krótko,
nigdy długo.
W
pewnym sensie z biegania zrobiłem rodzaj sposobu na własną
słabość. Istnieją dwie metody doskonalenia się: wzmacniamy w
sobie to, co w nas najlepsze, bądź próbujemy wzmacniać to, co
jest w nas najsłabsze. Bieganie słabo mi wychodziło, ale w pewnym
momencie pomyślałem: a może właśnie wytrzymałość powinienem w
sobie wzmocnić?
Już dawno skończyłem czterdzieści lat i w
tym wieku uprawianie sportów gwałtownych grozi kontuzją. Z
czterech cech motorycznych, które ma człowiek, czyli szybkości,
skoczności, wytrzymałości i siły, szybkość i skoczność
najszybciej zamierają na skutek starzenia się tkanki. Można to
rekompensować przez rozwój siły i wytrzymałości, które
kształtujemy w sobie, ćwicząc do późnego wieku.
Oprócz tego grywałem też w koszykówkę z grupą ludzi starszych ode mnie. Jednak rok temu zniechęciłem się, bo zauważyłem, że coraz niżej skaczę. Kiedyś największą przyjemność sprawiało mi, że potrafiłem bardzo wysoko wyskoczyć. Potem skakałem o jedną dłoń niżej, a później jeszcze niżej i dałem sobie wreszcie spokój. Zniechęciło mnie to, że nie potrafię już dosięgnąć takiej wysokości jak kiedyś. [śmiech]
Jakich
sportowców Pan najbardziej ceni?
Takich,
którzy potrafią osiągnąć sukces, a następnie go powtórzyć.
Takich, którym zdarza się kryzys, ale potrafią się z niego
podźwignąć. Oczywiście jeśli jednorazowe zabłyśnięcie wiąże
się ze zdobyciem złota olimpijskiego, stanowi to wielki wyczyn.
Natomiast powtarzalność sukcesu jest najtrudniejsza i dlatego
takich sportowców cenię najbardziej.
Podziwiam sportowców,
którzy nie dali się „zwariować”, zawojować sferze medialnej,
co nie znaczy, że stronią od niej; po prostu wiedzą, gdzie jest
granica. Zresztą to nie dotyczy jedynie sportowców, ale w ogóle
ludzi, którzy z racji wykonywanych przez siebie zawodów i osiągnięć
w tych zawodach stali się popularni.
Bardzo łatwo jest dać sobą zawładnąć światu medialnemu czy sławie. Trzeba mieć charakter, żeby powiedzieć: „Tu jest granica, za tę granicę nikogo nie wpuszczam”. Ludzi, którzy potrafili pozostać sobą, cenię najbardziej.
Wspomniał
Pan o rodzinie. W jakim domu Pan się wychował?
Miałem tradycyjną katolicką rodzinę: rodzice i dziadkowie byli ludźmi wierzącymi. Dziadków nie znałem – jeden zmarł pod koniec wojny, a drugi gdy miałem rok. Obydwaj żyją w mojej świadomości, gdyż rodzice dużo o nich opowiadali. Bardzo ich szanuję, byli prostymi, ale ciekawymi ludźmi.
Poza
tym rodzice śpiewali w chórze franciszkańskim. Moje pierwsze
pójście do kościoła w niedzielę na Mszę Świętą było
związane z tym, że z rodzicami udaliśmy się do franciszkanów na
chór i zobaczyłem tam babcię, która też w nim śpiewała.
W
domu nikt mi niczego nie zakazywał, nie było żadnego konfliktu
typu: mama wierząca, a tata niewierzący, albo na odwrót. Wszystko
było uporządkowane. Rodzice odegrali bardzo ważną rolę w
kształtowaniu mojego sumienia. Kiedy miałem jakiś dylemat do
rozstrzygnięcia, pytałem ich o opinię, zwłaszcza ojca. Zresztą
obydwoje odegrali istotną rolę porządkującą i jednocześnie
uspokajającą, bo wieloma rzeczami nadmiernie się przejmowałem.
Byłem wrażliwym dzieckiem… [śmiech].
Jak
traktował Pan Boga, będąc dzieckiem?
Dosyć wcześnie nawiązałem z Bogiem osobistą relację, szybko stał się On dla mnie bliską Osobą. Trudno mi określić, czy miałem wtedy dziesięć, dwanaście czy trzynaście lat. Pan Bóg stał się kimś, kogo wprawdzie nie widać, ale kto nieustannie towarzyszy i wobec kogo z jednej strony człowiek ma nadzieję, a z drugiej strony pewne obowiązki.
To był bardzo mocny impuls. Czułem się zobowiązany wobec Pana Boga i wszystkiego, co z Nim związane. Jeśli siostra zakonna prosiła na religii, żeby ktoś przyszedł i pomógł w przygotowaniu wystawy, to ja najpierw mówiłem, że nie przyjdę, ale potem ostatecznie tylko ja przychodziłem… Biłem się w domu z myślami, po czym postanawiałem, że jednak pójdę, i szedłem.
Traktowałem Pana Boga bardzo serio. Potem to wszystko „falowało”. Moja wiara była odziedziczona po rodzicach i dziadkach, ale szybko stała się również osobistym wyborem, sprawą istotną w moim życiu, osią, wobec której świadomie się orientowałem i dzięki której modyfikowałem swoje postępowanie.
A
teraz mówi się o Panu, że jest Pan „ortodoksem”…
Poniekąd sam siebie tak nazwałem. Ortodoksja jest czymś szlachetnym, choć w obiegu publicznym funkcjonuje jako coś ograniczającego. Jest to pewnego rodzaju sprzeciw wobec powszechnych przekonań.
Gilbert Keith Chesterton najpierw napisał Heretyków, potem Ortodoksję. W pierwszej książce opowiadał o czymś, co rozkłada naszą kulturę i cywilizację, po czym powiedziano mu: „Napisz o tym, w co wierzysz”. Stworzył zatem Ortodoksję. Ta książka stoi u mnie na półce. Jednak to nie pod jej wpływem zdeklarowałem się jako „ortodoks”. Sięgnąłem po tę książkę, gdy zobaczyłem tytuł; czytałem też inne dzieło tego autora – Człowieka, który był czwartkiem.
Jeżeli chcemy wyrazić swoją opinię na temat wiary, dobrze jest wesprzeć się kimś tak bystrym jak Chesterton. Kimś, kto tak właśnie tworzy zdania, buduje myśli na zasadzie pewnego paradoksu, dużej dozy humoru. W ten sposób jeszcze bardziej wzmacniamy naszą możliwość oddziaływania. Jeśli ktoś z ponurą miną powie, że jest katolikiem, następnie zatnie zęby i będą mu drżały szczęki, to ludzie już na zasadzie odbioru emocjonalnego będą od niego stronić i kojarzyć ortodoksję z czymś, co jest napięte i nieprzyjazne, a jeszcze na dodatek sztywne.
Tymczasem ortodoksja jest błyskotliwa, przyjazna i uśmiechnięta. Jeżeli rozwijamy się w naszej wierze, ortodoksja jest logicznym następstwem tego rozwoju. Właściwie należy zmierzać ku niej i przyjąć ją, bo w innym wypadku skręcimy na bezdroże i wszystko rozsypie się w kawałki.
Czy
spotyka się Pan z wyrazami dezaprobaty pod swoimi adresem w związku
z tym, że jest Pan wierzący i otwarcie mówi o sprawach wiary?
Niespecjalnie. Nie spotkałem się z czymś takim wprost wobec mnie; dochodziły do mnie delikatne sygnały, ale były one jak „muśnięcie motyla”. Nikt nigdy ze mnie wprost nie kpił ani nie dostrzegałem, że jestem w jakiś sposób dyskryminowany.
W PRL-u dorosłemu człowiekowi było o wiele trudniej być wierzącym. Moi rodzice nie należeli do partii i chodzili do kościoła. To był pewien heroizm. Z drugiej jednak strony sądzę, że dzisiejsze czasy rodzą nowy heroizm w tej mierze.
Jaki?
Inny niż za PRL-u, bo wtedy przewaga nieprzyjaciół wiary była oczywista. Dzisiaj są oni ubrani w różne „stroje”, które nie tyle mówią, że walczą z religią, ile że walczą o coś, czemu religia przeszkadza.
Bardzo często wielu ludzi temu ulega. Na przykład mówi się im, że religia kłóci się z wolnością, więc w imię walki z ograniczeniami należy zwalczyć religię w przestrzeni publicznej. To jest o wiele trudniejsze do rozpoznania, bo wymaga większej świadomości tego, co się dzieje wokół nas.
Nacisk komunistyczny w wydaniu gomułkowskim był prostszy. Przychodził sekretarz i mówił: „Proszę pana, jeżeli chciałby pan pełnić jakąś funkcję, to musi coś pan dla nas zrobić”. O wiele przejrzyściej jest, gdy ktoś otwarcie oznajmia nam, że słono zapłacimy za fakt, że jesteśmy wierzący. Jest to jak „otwarta przyłbica”; wiemy, kto stanowi dla nas zagrożenie i z kim stajemy do walki.
O wiele trudniej natomiast odnaleźć się wobec ludzi, którzy mówią: „Nie, nie, nie – my to szanujemy. Wiemy jednak, że pan jest zdolnym człowiekiem, może wziąłby pan udział w tym przedsięwzięciu? Nie będziemy krytykowali Kościoła, chcemy tylko, żeby pan poparł ludzi, którzy inaczej myślą…”.
Tego rodzaju argumentacja uderza w naszą pychę, dowartościowuje ją, więc już chwyta nas na jeden haczyk. Potem przedstawia nam się cel, który się wydaje dosyć szlachetny. W efekcie końcowym protestujemy przeciw Listowi… biskupa i mówimy, że biskup wypowiedział się zbyt kategorycznie. W dodatku robimy to jako katolicy. To są najgorsze strzały, bo z własnego obozu. Najgorzej być postrzelonym w plecy.
Co
jeszcze może nas zgubić?
To, co gubi intelektualistów. Każdy z nich stara się być wielkim indywidualistą, skupia się na sobie i de facto staje się egocentrykiem. Wprawdzie jest potężny intelektualnie, ma wielką wiedzę, błyskotliwe skojarzenia i wiele innych talentów, ale ponieważ jest tego świadomy, tylko w tym pokłada nadzieję.
Zapomina, kto mu dał te dary i o tym, że ma się nimi dzielić z innymi. Skupia się na sobie. Kończy ostatecznie jako alkoholik albo jako człowiek, który hołduje sobie. Wielki farmer własnej wrażliwości, niedostępny, efemeryczny, który domaga się specjalnych praw tylko dlatego, że ma talent. Twierdzi, że jego sposób widzenia rzeczywistości jest postępowy i należy go słuchać; kreuje się na autorytet moralny. Tylko na jakiej zasadzie – moralny?
Jest takie powiedzenie: „Pan Bóg kocha artystów”. To zdanie jest bardzo popularne w środowisku artystycznym. Wiem o tym, bo sam się w nim wychowałem. Jest to typowy przykład półprawdy. Rzeczywiście, Pan Bóg kocha artystów, ale zaraz trzeba dodać: Pan Bóg kocha wszystkich ludzi. Artyści nie są ani trochę lepsi od innych ludzi. Mają talent, ale powinni mieć też świadomość, że pani, która przykleja na poczcie znaczki, nie jest od nich gorsza.
Dlaczego
akurat o pani na poczcie, która przykleja znaczki?
Bardzo często w szkole teatralnej słyszałem od profesorów: „Jeśli tego nie zrobisz, to możesz iść na pocztę i przyklejać znaczki”. To były antypody do bycia artystą. Oczywiście nie należy przesadzać w ocenie tego rodzaju porównania, język środowiskowy dopuszcza pewne rzeczy. Należy jednak pamiętać, że nasze wnętrze wyrażane jest przez nasze myśli, a te ujawniamy z kolei za pomocą języka. I odwrotnie, język wpływa na nasze myśli i nasze wnętrze, można za jego pomocą wprowadzić do serca człowieka dużo dobra i zła.
Czy
zdarzały się sytuacje, być może na płaszczyźnie zawodowej,
kiedy w związku ze swoimi przekonaniami nie zgodził się Pan na
podjęcie jakichś działań?
Tak,
zdarzyło mi się kiedyś odmówić rozmowy z wróżką. Prowadziłem
wtedy program Pytanie na śniadanie. W przeddzień wyborów
parlamentarnych w programie postanowiono porozmawiać na ich temat „z
przymrużeniem oka” i zaproszono wróżkę, która miała
przewidzieć ich wyniki.
Byłem wtedy stosunkowo świeżo po
uświadomieniu sobie, że wróżenie, cała sfera New Age i Old Age,
czyli duchowości spoza religii, wchodzi w nasze życie i jest
sprzeczna z chrześcijaństwem. To miał być tylko żart, ale
uznałem, że jeżeli się do niego przyłączę, to będę jedną z
twarzy identyfikowanych z twierdzeniem, że wróżenie to sprawa
naturalna.
Pomyślałem wówczas, że muszę jasno dać do zrozumienia, że to jest sprzeczne z moją wiarą. Oczywiście uprzedziłem o tym zarówno szefa, jak i współprowadzącą. Początkowo chciałem odejść na bok na czas tej rozmowy, ale szef powiedział: „Nie musisz odchodzić, możesz uzasadnić, dlaczego tak zdecydowałeś”.
Ostatecznie na antenie doszło do krótkiej wymiany zdań między wróżką a mną. Wyjaśniłem, dlaczego nie chcę uczestniczyć w tym, co będzie robiła. Wróżka stwierdziła, że ona też jest osobą wierzącą. Zapytałem, czy jest wierzącą katoliczką. Odpowiedziała twierdząco. Na pytanie, czy przed wróżbami modli się, aby Pan Bóg oświecił ją, co wydarzy się w przyszłości, zaprzeczyła. Wywnioskowałem, że czerpie tę wiedzę skądinąd.
Nie rozwijaliśmy już dalej tego wątku. Współprowadząca powiedziała: „Przemek nie będzie uczestniczył” – i oni wróżyli, kto wygra wybory. Na końcu wróżka powiedziała: „Widzi pan, nie było tak strasznie”. Odparłem: „Proszę pani, nie twierdzę, że było strasznie, po prostu uważam, że magia i wróżbiarstwo kłócą się z religią chrześcijańską, dlatego nie chciałem w tym uczestniczyć”.
Dlaczego
wróżbiarstwo jest niebezpieczne dla chrześcijanina?
Chodzi
o rodzaj eliminacji, niedopuszczania „szarej” strefy duchowej do
siebie, wyraźne odgraniczenie. Jeżeli chrześcijaństwo kłóci się
z wróżbiarstwem i magią, to ja jako chrześcijanin nie mogę
uczestniczyć w czymś takim.
Pamiętam, że kiedy byłem
maturzystą, ktoś zaprowadził modę na wywoływanie duchów za
pomocą kartonu i talerzyka. Raz wziąłem w czymś takim udział –
trzymałem rękę na talerzyku. Nie działo się potem ze mną nic
złego, ale zrobiłem to, choć wiedziałem, że nie powinienem. Na
szczęście nie powtórzyłem już tego. Natomiast osoby, którym w
tym towarzyszyłem, zaczęły się codziennie spotykać i nałogowo
wywoływać duchy. Wiem, że popadły później w duże problemy
psychiczne.
Czyli
jednak miał Pan do czynienia ze sferą magiczną…
Kilka razy w moim życiu miałem do czynienia ze sferą magiczno-NewAge’owską – nie byłem wówczas człowiekiem świadomym tych kwestii. W połowie lat 90. tygodnik, któremu udzieliłem wywiadu, zaproponował mi, że w ramach podziękowań skieruje mnie do pani układającej wróżby. Przyjąłem zaproszenie.
Wróżka okazała się sympatyczną, inteligentną, wykształconą, nieco tajemniczą osobą. Niestety, dałem sobie ustawić horoskop numerologiczny – ze względu na datę i godzinę urodzenia oraz taki, który wynika z imienia. Wróżka nagrała mi wszystko na kasety. Tłumaczyłem wtedy sam przed sobą, że mnie nie interesuje przyszłość, tylko chcę się czegoś dowiedzieć o samym sobie.
Teraz mówię sobie przy podobnych okazjach: „Nie idź w siebie, Hamlecie…”. Jest pewien nurt intelektualny wynikający z egocentryzmu, który mówi, że człowiek na pewnym poziomie powinien poznać samego siebie. W religii chrześcijańskiej to poznanie następuje przez współpracę z Bożą łaską – Pan Bóg daje nam poznać tyle, ile nam jest potrzebne. A my modląc się i zachowując pokorną postawę, otwieramy się na wiedzę, oczywiście używając swojego rozumu jako daru. Natomiast wkraczając na obszar magii, zaczynamy szukać innego sposobu, jeszcze jednego „lustra”.
Kasety z nagraniami wziąłem do domu i zachowałem je. Za jakiś czas powtórnie zgłosiłem się do tej kobiety i zapytałem: „Czy pani mogłaby mnie zahipnotyzować?”. To był czas, kiedy bardzo mocno wierzyłem w psychologię.
Co
się stało z przeżywaniem bliskości Boga?
Na pewno przechodziłem wtedy kryzys religijny. Mój kryzys nie polegał na tym, że zaprzestałem wierzyć w Pana Boga albo chodzić do kościoła. Kryzys ów objawiał się tym, że przestałem całą nadzieję pokładać w mocy Bożej i szukałem czegoś innego, aż w końcu doszło do chęci zahipnotyzowania.
Umówiliśmy się z wróżką w środku dnia, zasiedliśmy naprzeciw siebie w fotelach przy świeczce. Próbowała mnie zahipnotyzować, ale nie udało się jej, mimo że deklarowałem, że tego chcę. Wróżka stwierdziła: „W panu jest tak mocny opór, że nie jestem w stanie pana zahipnotyzować”. Byłem rozczarowany. Niemniej jednak po latach uświadomiłem sobie, że to anioł stróż nie dopuścił do tego, bym dał się zahipnotyzować. On był tamą, której nie dało się zburzyć; był czymś, co dostajemy na chrzcie i co się w nas wzmacnia przez sakramenty, również przez sakrament bierzmowania – wielką osłoną przed złem.
Musimy uważać, bo tę osłonę możemy zniszczyć, jeżeli świadomie wybierzemy coś złego. Postąpiłem wtedy bardzo ryzykownie i nieroztropnie, ale na szczęście anioł stróż, mój bliski przyjaciel, czuwał nade mną, nie pozwolił przekroczyć tej granicy i uratował mnie. Tak to teraz interpretuję. Nieco później dowiedziałem się więcej o duchowych praktykach pozachrześcijańskich i o kwestii New Age. Pomocne były dla mnie publikacje Roberta Tekiellego i księdza Aleksandra Posackiego. Dzięki temu stałem się bardziej świadomy i ostrożny.
„Więcej
grzechów nie pamiętam”?
W pewnym momencie zorientowałem się, że są imprezy, w których nie ma sensu, żebym brał udział, bo one kłócą się z etyką chrześcijańską i z moim sumieniem. Gdy człowiek zaczyna zdobywać popularność, wszędzie go zapraszają. Jestem aktorem, w przeszłości występowałem w kabarecie, więc generalnie zabawa na scenie nie jest mi obca. Mogę się bawić, żartować, śmiać – to jest w porządku. Fantastyczna rzecz.
Jednak raz zostałem zaproszony na podsumowanie rozgrywek w piłkę halową i w finale tej imprezy był striptiz. To miłe, że jestem zapraszany jako dziennikarz sportowy tam, gdzie ludzie grają. Ale jeżeli organizator jednocześnie uważa, że męska rozrywka musi zakończyć się tym, że przyjdzie dziewczyna i będzie się rozbierać, wtedy udział w tym jest już kwestią mojego wyboru.
Jeden raz coś takiego prowadziłem i powiedziałem, że nigdy więcej tak nie będzie. W związku z tym, jeśli ktoś mi coś proponuje, pytam, jaki będzie scenariusz. Nie do każdego przedsięwzięcia warto przystąpić, nawet jeśli z pozoru wydaje się szlachetne. Później propozycje z tego typu obszarów przestały do mnie wpływać. Anioł stróż.
Znowu
anioł stróż… Sentyment z dzieciństwa czy żywa relacja?
Pamiętam obrazek, który wisiał nad moim łóżkiem: anioł o pięknych skrzydłach podąża za dwojgiem dzieci, chłopcem i dziewczynką… Z aniołem stróżem zapoznajemy się bardzo wcześnie, bo jedną z pierwszych modlitw, jakiej uczą nas rodzice, jest: „Aniele Boży, stróżu mój…”. Jednak człowiek z czasem zapomina o swoim aniele i zaczyna uważać, że tak naprawdę żaden anioł osobowy nie istnieje, a anioł stróż to jedynie metafora opieki Bożej.
W Piśmie Świętym występują aniołowie znani z imienia: archanioł Gabriel, archanioł Rafał, archanioł Michał… Gabriel pojawia się nie tylko w momencie zwiastowania, ale przyjmuje się, że jest aniołem, który występuje we śnie Józefa, zapewniając go o czystości Maryi, a później ostrzega go przed Herodem i nakazuje ucieczkę do Egiptu.
Pismo Święte mówi więc, że anioły istnieją. A skoro istnieją, to dlaczego mam traktować w sposób pobłażliwy anioła stróża? Wierzę w mojego opiekuńczego anioła. Czytałem cały szereg świadectw ludzi, którzy modlą się do swoich aniołów. Ci ludzie wyraźnie czują ich prowadzenie.
Mało tego, w jednej z książek o Janie Pawle II czytałem o stosunku papieża do tych aniołów. Karol Wojtyła, wtedy jeszcze biskup krakowski, musiał spotkać się z dostojnikiem partyjnym w Krakowie, ponieważ władze chciały zabrać kurii budynek seminarium, który po wojnie kuria odremontowała. Biskup Wojtyła poszedł na rozmowę z przedstawicielem Polski Ludowej, ale wcześniej pomodlił się do swojego anioła stróża i do anioła tego człowieka, by go przychylnie usposobić. [W wyniku tego spotkania budynek seminarium pozostał w rękach Kościoła.]
Papież
Jan XXIII miał bardzo duże nabożeństwo do aniołów i w ten sam
sposób postępował. Mówił, że to anioł stróż na modlitwie
podsunął mu myśl, żeby zwołać sobór.
To jest coś wspaniałego i to nas bardzo rozwija. W naszej relacji z aniołem stróżem zawiera się jasny i pełen nadziei aspekt wiary. Europejczycy, którzy interesują się buddyzmem bądź są jego wyznawcami, nie dziwią się, że w ich religii występują różne „energie duchowe”.
Natomiast my, chrześcijanie, deklarujemy wiarę w istnienie Pana Boga, który stworzył świat, i w to, że Matka Boska porodziła Pana Jezusa, nie mając męża, jednak w rzeczywistości nie traktujemy poważnie wpływu świata duchowego. Lekceważymy anioły i świętych obcowanie, ponieważ ich nie widzimy. Tylko co z tego, że nie widzimy? Przecież wystarczy, że odczuwamy, podobnie jak osoby opętane odczuwają działanie zła.
Zdarzają się sytuacje, których nie można wyjaśnić naukowo: spadek temperatury ciała o wiele poniżej tej, przy której człowiek mógłby w ogóle żyć; lewitacje, nadludzka siła, mówienie nie swoim głosem. Jeśli psychiatrzy nie są w stanie tego wytłumaczyć, to mamy tu ingerencję duchową. Zło jest zawsze wyraziste.
A jak jest z dobrem? Czy Pan Bóg i aniołowie nas nie dotykają? Czy ich działania naprawdę nie czujemy? Czy nie doświadczamy ich pomocy w sposób niesłychanie konkretny? Nie mówię o sposobie fizycznym, chociaż niekiedy zdarza się, że sparaliżowany zaczyna chodzić, a ślepy widzieć. To jest ingerencja Pana Boga, który jest Królem stworzenia i może zawiesić pewne reguły na jakiś czas czy też dowolnie je zmieniać.
Pan Bóg jest wszechmocny – to jest silne oddziaływanie. Rozmawiałem wielokrotnie z ks. Tomaszem Bielińskim. To postać bardzo znana; działa w Siedlcach w rozgłośni radiowej. Ksiądz Tomasz bardzo mocno podkreśla kwestie dziękczynienia za łaski, które dopiero nadejdą. Wywodzi się to od św. Pawła, który poucza nas, abyśmy prosili o wszystko z dziękczynieniem. Właśnie: prosili z dziękczynieniem. To stanowi rozwinięcie części Modlitwy Pańskiej – słów „bądź wola Twoja”, które bardzo często wypowiadamy machinalnie.
Nie
jest łatwo wypełniać wolę Boga…
Każde zrządzenie Pana Boga powinniśmy przyjmować z ufnością, że On może chcieć dla nas tylko dobra. Nawet gdy zdarzy się coś, co z ludzkiego punktu widzenia może wydawać się złe. Przykładowo: jeśli okaże się, że jesteśmy nieuleczalnie chorzy. Zachodzi tu w dużej mierze kwestia określenia, co jest celem, sensem naszego życia. Jeśli na przykład sensem naszego życia jest dobre samopoczucie i osiągnięcie sukcesu, ciężka choroba może nam odebrać wszystko.
Wystarczy jednak usytuować naszą nadzieję i sens życia poza granicą śmierci, a wszystko się zmienia. W takim przypadku to, co się wydarza do granicy śmierci, jest determinowane przez to, co będzie się działo później. Nasze wybory mogą nas ostatecznie doprowadzić do zbawienia i życia z Panem Bogiem lub do potępienia. Wtedy wiele zdarzeń z naszego życia nabiera zupełnie innego znaczenia.
Bardzo często cierpienia innych osób otwierają nas na różne rzeczy. Kiedy opiekujemy się chorym człowiekiem, nie tylko my robimy coś dla niego, ale on również czyni coś dla nas. Ów chory przez swoje cierpienie i chorobę coś w nas uruchamia, do czegoś nas skłania, coś nam pokazuje.
Taki był sens postawy Jana Pawła II. Na ludzki rozum powinien wycofać się z życia publicznego kilka lat przed śmiercią, bo jak twierdzili niektórzy – nie nadawał się do pokazywania z estetycznego punktu widzenia. Jednak pozostał obecny w życiu publicznym do końca, pokazywał się i w ten sposób podniósł godność wieku zaawansowanego do poziomu, na którym wiek podeszły winien znajdować się w życiu społecznym.
Niewiele
osób docenia starość, prawda?
Tak, to prawda. Żyjemy w otoczeniu kulturowym, w którym promuje się wyłącznie młodość: tylko młodość jest dobra. Wszyscy powinni zachowywać się tak, jakby byli młodzi. A jeśli są już starzy, powinni się odmładzać, inwestować w siebie, starać się być sprawnymi.
Zwykła troska o zdrowie stanowi wprawdzie jeden z elementów naszej wiary, ale nie można pochwalić faktu, że aż tak się na niej koncentrujemy, iż staje się ona niemal sensem życia. Gdy takim sensem jest dbanie o młody wygląd, wówczas wszystko, co temu zaprzecza, należy odrzucić.
Dla kobiety będzie to dziecko, bo deformuje jej sylwetkę i nie pozwala skupić się na samej sobie. Z kolei dla mężczyzny, który interesuje się wszystkim dookoła, ograniczeniem będzie konieczność zostania w domu, z rodziną. Mężczyzna często mówi: „Lubię gdzieś wyskoczyć”. Fakt, dobrze jest „wyskoczyć” z kolegami, to też jest potrzebne, ale pod warunkiem, że nie narusza to dobra moich dzieci i żony.
Musimy wybrać, co jest ważniejsze. Wielu ludzi jest dziś bardzo zagubionych, ponieważ nie potrafią odpowiednio uporządkować swoich wartości, zhierarchizować ich.
Do
czego jest nam potrzebna hierarchia wartości?
W hierarchii wartości znajdują się rzeczy dobre i jeszcze lepsze. Posłużmy się przykładami. Zwykle, składając życzenia, mówimy: „Życzę ci dużo zdrowia”. Zdrowie jest bardzo ważne, ale nie stanowi najważniejszej kategorii w naszym życiu. Niektórzy ludzie dla pewnych spraw czy dla drugiego człowieka poświęcają swoje zdrowie. Jeżeli ktoś ciężko pracuje dla jakiejś sprawy, przy czym robi to dla idei, nie dla poklasku, okazuje się, że zdrowie nie zawsze zajmuje tam pierwsze miejsce.
Weźmy za przykład wielu świętych, którzy opiekowali się bezdomnymi albo chorymi na trąd – nie robili tego dla zdrowia; często sami chorowali i umierali. Okazuje się, że zdrowie stanowiło dla nich ważną kategorię, ale przedłożyli nad nie kategorie ważniejsze, dla których byli w stanie to zdrowie poświęcić.
Mówi się też, że życie jest najważniejsze… Czy rzeczywiście tak jest? A jeżeli przyjdzie bronić życia mojego dziecka, czy nie poświęcę dla niego własnego życia? Nawet jeżeli miałby to być jednorazowy akt w postaci osłonięcia dziecka przed czymś, co spada z góry bądź nadjeżdża z naprzeciwka… To są wprawdzie odruchy, ale one pokazują, że życie mojego dziecka jest dla mnie ważniejsze niż moje własne. Życie nie stanowi dla mnie najwyższej wartości. Jest bardzo ważne, ale są wartości jeszcze ważniejsze.
W
takim razie co dla Pana jest najważniejsze?
Na ostatnim roku studiów trafiła do nas doktorantka z psychologii z KUL-u. Założyła w swoim doktoracie przeanalizowanie środowiska studentów szkół teatralnych. Po dwudziestu paru latach skontaktowała się z nami i poprosiła o spotkanie.
Przywiozła ankiety, które wypełniliśmy ćwierć wieku wcześniej. Na pytanie, co jest najważniejszą rzeczą dla mnie, odpowiedziałem: „Pan Bóg”. Na pytanie, kim chciałbym być, napisałem: „Dobrym człowiekiem”. Pamiętam, że zanim zacząłem studia, tak myślałem i teraz też tak myślę, a więc to się powtarza. To są rzeczy najważniejsze w moim życiu.
Jeśli
Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim
miejscu.
Tak, i powinniśmy stosować się do tej reguły na różnych płaszczyznach. Na przykład: dyskusja ze zwolennikami in vitro to tak naprawdę dyskusja o hierarchii wartości. Zwolennicy tej metody twierdzą, że musimy się zgodzić na wprowadzenie, a nawet dofinansowanie tych procedur, gdyż jest pewna grupa ludzi niemogących mieć potomstwa w sposób naturalny, a bardzo tego pragną. Jednak w ramach tej procedury trzeba zabić dzieci, czyli zarodki, które elegancko nazywa się human being not person.
Ten nieostry termin, tłumaczony jako „istnienie ludzkie, ale nie osoba”, stworzono po to, aby rozbić godność istnienia ludzkiego. Kto ma prawo do definiowania, od kiedy człowiek jest osobą? Dlaczego jesteśmy osobą dopiero gdy się urodzimy, choć przecież np. nie umiemy mówić, nie umiemy się podpisać i nie możemy sami o sobie decydować? A może jednak nie jesteśmy jeszcze wtedy osobą? Rozumując w ten sposób, dojdziemy do absurdu. O wiele bardziej racjonalne jest uznanie, że początek istnienia człowieka następuje w momencie połączenia dwóch komórek – od tej chwili to już istota ludzka i nie wolno jej zabijać pod żadnym pozorem.
Jest to wartość ważniejsza od chęci posiadania dzieci przez niektórych ludzi, dlatego właśnie ją wybieramy. Nie wynika to z naszej złośliwości ani z braku współczucia. Moim zdaniem ci, którzy z jednej strony deklarują swoje współczucie dla rodziców niemogących mieć dzieci, a z drugiej twierdzą, że wolno zabijać zarodki, są po prostu infantylni. Jest to nie tylko zresztą infantylizm myślenia, ale właśnie nieumiejętne ułożenie hierarchii wartości. Świat współczesny zagubił tę hierarchię. Jak zresztą może ona istnieć, skoro świat nie wierzy w Boga?
Nie
wierzy czy jest obojętny?
To nieprawda, że świat jest obojętny światopoglądowo. Świat ukrywa swoją niewiarę pod płaszczykiem neutralności, ale tak naprawdę po prostu nie wierzy. Wiara to miłość, nie można jej na chwilę zawiesić. Pan Bóg jest obiektem naszej miłości, a miłość jest czymś, co rozrywa wszelkiego rodzaju konwencje. Wiara jest niczym innym, jak tylko połączeniem przekonań o istnieniu Boga, o Jego działaniu i miłości.
Na pierwszym etapie rozwoju naszej wiary możemy być elektronami krążącymi po różnych orbitach. Jedną orbitą jest to, że wierzę w istnienie Pana Boga, w to, że Pan Jezus przyszedł na świat, a potem zmartwychwstał. Wierzę, że tak było, i uważam, że warto w związku z tym chodzić co niedzielę do kościoła. W ten sposób możemy przeżyć całe życie i nic w nas się nie zmieni. Będziemy przez cały czas tacy sami, w żaden sposób nie zbliżymy się do Pana Boga, nawet nie odczujemy takiej potrzeby. Jest to stan „hibernacji” naszej wiary. Przekonanie, owszem, ale jeszcze nie prawdziwa wiara.
Prawdziwa wiara jest aktywna, a aktywność zaczyna się wtedy, gdy Pan Bóg staje się najważniejszy w naszym życiu, dzięki czemu możemy przemieniać samych siebie we współpracy z Jego łaską, a raczej pozwolić Panu Bogu nas przemieniać. Wtedy wchodzimy na zupełnie inną orbitę – na orbitę zdecydowanie bliższą centrum. Orbitę spiralną, która coraz bardziej zbliża nas do Boga.
Wiara to kategoria czynna, a nie bierna. Dopiero taka wiara powoduje zmianę nas i wszystkiego, co nas otacza. Taka wiara wiąże się z miłością, a miłości nie da się ukrywać, mówiąc: „To jest moja prywatna sprawa, w publicznych sytuacjach nie wypowiadam się na ten temat”. Nie kochajmy Pana Boga potajemnie, bo to jest absurdalne. Świat wymaga od nas, abyśmy zachowywali się tak, jakbyśmy wątpili, ale my przecież nie możemy sobie pozwolić na zwątpienie, ponieważ wtedy zaprzeczamy temu, co jest w nas najważniejsze.
Po
co się modlić?
W modlitwie spotykamy się z Panem Bogiem, kształtujemy nasze wnętrze, ćwiczymy naszego ducha. W modlitwie są różne fazy: takie, kiedy jesteśmy bardzo mocno w niej skoncentrowani, i takie, kiedy ona trochę przepływa „obok nas”. Wydaje mi się, że nawet moment, w którym stracimy trochę koncentrację – przypuśćmy, że podczas wspólnego odmawiania różańca – nie jest stracony. Myślę, że modlitwa „pracuje w nas” nawet w chwili naszego rozkojarzenia.
Istnieje modlitwa wypowiadana w słowach i modlitwa, która pozostaje niewypowiedziana, np. bezsłowna adoracja. Kiedy przychodzimy przed Najświętszy Sakrament i jesteśmy tam obecni w intencji uwielbienia, nie musimy wypowiadać konkretnych słów – samo koncentrowanie się na obecności Słowa również porządkuje nasze wnętrze, formuje myśli i emocje. Jesteśmy w gruncie rzeczy tym, co nas napełnia. Dlatego tak ważne jest, jakich słów używamy, również poza modlitwą, w naszym życiu.
Jednak
trwanie na modlitwie jest wyzwaniem.
Czasami ktoś mówi: „Nie mogę się długo skoncentrować, bo mi się nudzi Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu”. Modlitwę można porównać do uprawiania sportu: jeden robi dwie pompki, a drugi sto pompek. Aby mieć formę fizyczną, móc przebiec 10 kilometrów albo zagrać w piłkę i nie zadyszeć się po pierwszej minucie, musimy trenować, czyli poświęcać czas. Na treningu ponosimy coraz większe obciążenia, żeby być coraz silniejsi.
Tak samo jest z modlitwą: zaprawiamy się w niej i oddajemy albo łatwo się zniechęcamy i nie kontynuujemy ćwiczenia, w związku z czym nie wzrastamy. Człowiek w modlitwie dojrzewa. Modlitwa i religia to nie dodatek. Nie jest tak, że jeden chodzi na ryby, drugi chodzi do fryzjera, trzeci chodzi na bilard, a czwarty do kościoła. Nie. Modlitwa powinna być ważna dla wszystkich.
Dzięki
niej można przenosić góry…
Nie jestem mistrzem modlitwy, jestem słabym człowiekiem. Ale byli święci, którzy potrafili spędzać całe noce na modlitwie; modlili się wbrew swojemu zmęczeniu fizycznemu. Ktoś mógłby przyjść i powiedzieć: „Oni przekraczali piąte przykazanie – nie zabijaj”. Jednak dzięki tej modlitwie byli w stanie zrobić rzeczy, których by nigdy nie dokonali, gdyby się wyspali.
Działalność wielu świętych dalece przekracza możliwości, które na pierwszy rzut oka w nich tkwiły. Jeżeli patrzymy na Jana Marię Vianneya, widzimy, że był to kapłan brzydki, średnio inteligentny, kiepsko mówiący, który w ogóle z trudem został księdzem, bo nie mógł nauczyć się formuł łacińskich. A jednak ten człowiek sam na piechotę poszedł do parafii z dawno opuszczonym kościołem. Opodal znajdowały się trzy karczmy. Było to tuż po rewolucji francuskiej, a więc po okresie wielkiej walki z chrześcijaństwem.
On stanął sam przed całą tamtejszą społecznością i nie dość, że ją w dużej mierze nawrócił, to jeszcze milion osób ostatecznie przybyło z całej Francji po to, żeby pójść do niego do spowiedzi. On tego nie zdziałał talentami, które można by u niego dostrzec na pierwszy rzut oka. Nie uczynił tego za pomocą przymiotów wynikających z ciała i intelektu. To moc ducha sprawiła, że potrafił tak wiele zdziałać.
Co
Panu pomaga w zaprawianiu się w modlitwie?
Mówi się, że trzeba słuchać i wierzyć w słowo Boże, które jest żywe i działa. Któregoś roku jeden z kolegów zapytał mnie: „Słuchałeś kiedyś Radia Józef?”. Odpowiedziałem: „Wiem, że takie jest, ale nie słucham”. „To posłuchaj. Słuchałem w nim rekolekcji ignacjańskich. Polecam”.
Włączyłem to radio w samochodzie i od tego momentu cały czas towarzyszyło mi w czasie jazdy. Słuchałem mnóstwa audycji, gdzie czytano fragmenty Pisma Świętego i omawiano je. Nagle stwierdziłem, że w moje myśli wdzierają się te słowa i że stały się one o wiele bardziej we mnie obecne niż zanim zacząłem słuchać tego radia. Zauważyłem, iż mają wpływ na moje decyzje, a nawet spowodowały, że niektóre odruchy zaczęły się we mnie zmieniać. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie fakt, jak Radio Józef zostało potraktowane. Teraz już nie istnieje.
I
co dalej?
Oczywiście to, że nie ma radia, nie oznacza, że przestanę wierzyć w Pana Boga. Czasami jakieś zdarzenie, które wydaje się nam złe, ma bardzo dobre konsekwencje: nie mamy radia, więc pójdziemy do jakiejś wspólnoty, spotkamy się z ludźmi i będziemy czytać Pismo Święte w obecności kapłana.
Czytając „samopas” Pismo Święte, można dojść do różnych błędnych wniosków; dlatego ważne jest, żeby ktoś nam przewodził. Nie jest jednak tak, że osoba duchowo silniejsza, na przykład ksiądz, jest dla nas świadectwem, a my tylko bierzemy, nie dając niczego w zamian. My również jesteśmy dla tego kogoś świadkami i umacniamy go swoją obecnością. Zachodzi wzajemność, dlatego właśnie tak ważną rzeczą jest wspólnota.
Ma
Pan bardzo ciepły stosunek do kapłanów…
Zgadza
się. To dlatego, że w swoim życiu spotkałem samych dobrych
księży. Od każdego coś otrzymałem, od jednych troszkę, od
innych bardzo dużo. Poza tym oni są „moi”. Ja jestem wśród
nich, a oni pośród takich ludzi jak ja.
Nie jesteśmy
oddzieleni murem. Stanowimy jedną wspólnotę – Kościół. O
wiele więcej nas łączy niż dzieli. Oni nie są „obcym ciałem”
w życiu, w przestrzeni publicznej. Wręcz przeciwnie – są kimś
nieodzownym. W Polsce mamy bardzo wielu kapłanów przypadających na
określoną liczbę ludności w porównaniu do innych krajów.
Podróżuję po świecie, więc widzę. Powinniśmy to docenić.
Co
najbardziej Pana dotyka w Piśmie Świętym?
Największe wrażenie robią na mnie te fragmenty Pisma Świętego, w których Chrystus mówi sam o sobie, o tym, kim jest, czyli fragmenty prezentujące jakąś epifanię. I to nie tylko w czasie przemienienia na górze Tabor, ale też w trakcie pasji, gdy Chrystus dał świadectwo przed pytającym Go Piłatem. Podobnie przed uczniami, gdy Filip prosił: «Pokaż nam Ojca», Chrystus odpowiedział: «Dlaczego Mnie prosisz, żebym pokazał wam Ojca? Tak długo jesteście ze Mną, a jeszcze nie poznałeś, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie?».
Postać Chrystusa jest dla nas, chrześcijan, postacią absolutnie centralną: albo wierzymy w Niego jako Syna Bożego i kogoś, kto przyszedł, umarł i zmartwychwstał, albo nie ma chrześcijaństwa. Zawsze zwracam uwagę na wesele w Kanie Galilejskiej – ten fragment stanowi dla mnie źródło nadziei. Cud w Kanie posiada swoją głębię, ale kiedyś tłumaczyłem go jako dowód, że Pan Bóg zajmuje się również drobnymi sprawami.
Często twierdzimy, że Bóg jest ważny, ale nie dopuszczamy Go do naszych problemów, bo wydają się nam zbyt błahe dla Niego. A Pan Bóg zajmuje się również drobiazgami. Dla mnie istotne było uświadomienie sobie, że Bóg nie jest złośliwy. Wszystko, na bazie czego robimy rachunek sumienia, jest trudne: przykazania, siedem grzechów głównych. Kiedyś wydawało mi się, że Pan Bóg „zadał” nam te trudności, bo chce nas „sprawdzić” jak bardzo surowy nauczyciel. To wielu ludzi odstręcza, tymczasem nie w tym rzecz – przykazania i nakazy Pana Boga są słuszne.
Jednak
czasami trzeba się napracować, żeby postępować tak, jak Pan Bóg
przykazał.
Nie ma rzeczy niemożliwych. W czasie wyjazdów zagranicznych zawsze staram się być w niedzielę w kościele. Udało mi się to również w Japonii, choć dopiero w czasie mojego trzeciego pobytu w tym kraju. Kiedy pojechałem tam w 2007 roku, postanowiłem, że bezwzględnie muszę poszukać kościoła katolickiego. Wyszedłem z hotelu, przeszedłem na drugą stronę ulicy i zobaczyłem barak – to właśnie był kościół rzymskokatolicki. Przychodzili do niego Japończycy i ksiądz też był Japończykiem. Prosiłem wcześniej Matkę Boską, abym dotarł do kościoła.
Kiedyś zdarzało się, że usprawiedliwiałem się, mówiąc: „Nie da się, w tym kraju to niewykonalne”. Jedynym krajem, w którym nie udało mi się pójść do kościoła rzymskokatolickiego, była Finlandia. Odwiedziłem ją już kilka razy, ale zawsze natrafiałem na cerkiew albo na kościół luterański. Z kolei w Norwegii znalazłem kościół z trzema polskimi Mszami w ciągu dnia.
Niedawno byłem w Oslo, poszedłem na ranną Mszę. I co ujrzałem? Dziewięćdziesiąt procent ludzi zgromadzonych w kościele stanowili mężczyźni w okresie „produkcyjnym” – między dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. To byli Polacy, którzy wyjechali do Oslo, by pracować. Stanowiło to dla mnie niezwykłe doświadczenie.
Pracując w Wizja Sport, często jeździłem do Maidstone, gdzie znajdują się studia telewizyjne. To kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. Wtedy też myślałem: „Tu na pewno nie ma kościoła”. A jednak znowu był! Przychodzili tam ludzie głównie z byłych kolonii brytyjskich, osoby różnych ras: białej, żółtej i czarnej.
Natomiast w Kanadzie, w Edmonton, trafiłem do kościoła, do którego uczęszczali Indianie. Ksiądz miał czarne włosy związane w kucyk. Cały kościół był w stylu indiańskim. W krajach anglosaskich w miastach budowanych w klasyczny sposób do kościoła trafia się stosunkowo łatwo, ponieważ w topografii tych miast przewidziano jedną ulicę „świątynną” – wzdłuż niej wybudowano świątynie wszystkich ważniejszych wyznań.
Jak
to możliwe, że mimo tak konserwatywnych poglądów ma Pan za sobą
rozwód?
Rozwiodłem się i ożeniłem po raz drugi. Tak się stało. Nie chcę uciekać od odpowiedzialności – ostatecznie to nie mogłoby się stać bez mojej zgody. Jednak nie ja tak zdecydowałem, nie ja powiedziałem, że chcę rozwodu i odchodzę. Zostałem postawiony przed taką sytuacją. Nie chciałbym tego rozwijać, ponieważ jest to również moja wina i mój błąd.
O ile początkowo miałem szczególny okres świadomego przeżywania obecności Pana Boga, o tyle później doświadczyłem poważnego kryzysu wiary. Przyszedł czas pierwszej miłości, fascynacji płcią piękną i swoimi rozwijającymi się możliwościami, podziwu dla samego siebie. Nie spowodowało to całkowitego odejścia, ale pewne rozluźnienie więzów. Nagle Pan Bóg przestał być najważniejszy – stał się tylko „dodatkiem”.
W tym właśnie okresie miały miejsce te wszystkie trudne wydarzenia. Pycha i egocentryzm spowodowały, że zamiast korzystać z Bożej łaski i pomocy, odciąłem się i powiedziałem: „To jest moje życie. Chcę spróbować żyć jak wszyscy. Tych przykazań nie da się zachowywać, bo ograniczają moją wolność. Muszę poddać się temu, co mnie otacza”. W tym momencie pojawił się w moim życiu poważny kryzys. Niestety, z wielu względów nie udało mi się później naprawić wszystkich popełnionych wówczas błędów.
Jak
wygląda życie bez sakramentów?
Odcięcie
się od przyjmowania sakramentów jest wielkim dramatem. Moim zdaniem
w tej sytuacji trzeba próbować Pana Boga kochać najmocniej, jak
tylko potrafimy, i „iść do przodu”. Nie mogę się domagać,
żeby Kościół zmienił reguły tylko dla mnie, aby się „przejął”
i powiedział: „Szkoda, że taki wartościowy człowiek nie może
teraz przystępować do sakramentów. Musimy to zmienić. Jest wiele
takich przypadków i do każdego z nich musimy podejść
indywidualnie”.
To prawda, Pan Bóg podchodzi do każdego
indywidualnie, jednak musimy sytuować się w pewnej wspólnocie i
regułach, które ją organizują. Nie możemy sami dla siebie
zawiesić reguł i powiedzieć: „Nas to nie dotyczy”. Udzielanie
samemu sobie dyspensy jest najgorszą rzeczą, jaką możemy czynić.
Poza tym po pewnym czasie pojawia się przyzwyczajenie. Przyzwyczajenie z jednej strony jest dobre, ponieważ pozwala nam znosić sytuacje trudne. Bez niego przeżywalibyśmy codziennie dramat „pierwszego dnia po katastrofie”. Z drugiej jednak strony przyzwyczajenie to rzecz niebezpieczna, bo nas usypia. Od czasu do czasu różni ludzie, którzy są wobec mnie życzliwi, „wbijają mi szpilę”, chcąc mnie „obudzić”.
Sam także staram się co pewien czas „obudzić” i zapytać Kościół, jak moja sytuacja może być oceniona: Czy można stwierdzić nieważność mojego pierwszego małżeństwa, czy też nie? Absolutnie dopuszczam obydwa rozstrzygnięcia. Przyjmę każde z nich, mimo że odpowiedź negatywna będzie dla mnie przedłużeniem stanu niemożności przystępowania do sakramentów.
Ale nie należy myśleć za daleko – zawsze warto przede wszystkim wykonać pierwszy krok, a dopiero potem drugi. Pan Bóg sprzyja temu działaniu i jest szansa, że rozwinie się to w coś dobrego, a jeśli nie, należy to uszanować. Trzeba być pokornym i zachować ufność. Nie jest to łatwe, ale tak to wygląda.
Wiem,
że dał Pan świadectwo na pielgrzymce studentów na Jasną Górę i
otwarcie mówił o tych problemach.
Do kwestii świadectw staram się podchodzić w sposób ostrożny. Z całą świadomością obciążenia, które we mnie tkwi: człowieka, który nie korzysta z sakramentów. Schemat działa tak, że zaprasza się osobę z telewizji i jest się ciekawym, co ona może powiedzieć na temat wiary. Ona wychodzi i mówi o swojej relacji z Bogiem.
Jeśli ci ludzie dowiedzieliby się później z innych źródeł, że przyszedł do nich facet, który mówił o wierze, a sam się rozwiódł, poczuliby się oszukani. Powiedziałem im o tym, żeby wiedzieli, jaki jest mój stosunek do tego zdarzenia, jakie są tego konsekwencje w moim życiu. Chciałem, aby dowiedzieli się tego ode mnie.
Dawanie
świadectwa wymaga odwagi.
Każdy katolik w jakiś sposób jest zobowiązany do apostołowania. Nie chciałbym jednak robić tego „zawodowo”. Po pierwsze: bałbym się popaść w rutynę. Poza tym niestety mam skłonność do tego, żeby dobrze wypaść. Chęć wywarcia wrażenia na innych może zagłuszyć we mnie to, co Pan Bóg chciałby za moim pośrednictwem powiedzieć ludziom.
Praca w telewizji i stałe występowanie rodzi w człowieku pokusę dobrego zaprezentowania się. Człowiekowi wydaje się też czasami, że jest kimś ważniejszym niż jest naprawdę. Nieustannie trzeba się kontrolować, „prześwietlać” pokorą i modlitwą.
To, co mówię, dając świadectwo, mam wziąć od Pana Boga. Oznacza to, że powinienem dobrze przygotować się do takiego spotkania. Mam na myśli modlitwę – dużo wcześniej i tuż przed świadectwem, żeby nie popaść w egocentryczny szał. Należy zachować ostrożność.
Mimo sangwinicznego charakteru (jestem dosyć gwałtowny) wolę w takich chwilach działać powoli, spokojnie. Jeśli jest okazja, a mam możliwość, to mogę przyjechać i opowiedzieć o swoich sprawach. Ale nie może być tak, że posiadam w kalendarzu mnóstwo terminów zarezerwowanych na głoszenie świadectwa i później zastanawiam się, gdzie jeszcze nie byłem. Poza tym jest wielu ludzi przekazujących niezwykle głębokie i poruszające świadectwa; lepiej posłuchać ich niż mnie.
Kim
jest chrześcijanin?
Chrześcijanin to przede wszystkim ktoś, kto naśladuje Chrystusa. Naśladowanie jest czynną stroną miłości. Kogoś, kogo się kocha i uważa za mistrza, winno się naśladować. Jeżeli zmieniamy się na lepsze dla tego, kogo kochamy, równocześnie nasza relacja się pogłębia i kochamy się jeszcze mocniej. Nie można kogoś kochać i jednocześnie mówić mu: „A wiesz, zostanę taki, jaki jestem”.
Trzeba wybrać, czy Pan Bóg jest dla nas najważniejszy, czy nam przeszkadza. Po uświadomieniu sobie konieczności takiego radykalnego wyboru wiele osób rezygnuje z dalszego pogłębiania relacji z Panem Bogiem. W Ewangelii jest fragment mówiący o tym, jak część ludzi, którzy podążali za Chrystusem, nagle Go opuszcza. Chrystus pyta więc uczniów, którzy byli Mu najbliżsi: «Czy i wy chcecie odejść?» Piotr odpowiada: «Panie, dokąd pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego».
Ta sytuacja odzwierciedla fakt, że wielu ludzi niby chodzi do kościoła, ale zaczyna naprawdę słuchać Boga dopiero wówczas, gdy stanie przed konkretnymi wymaganiami. Jednymi wstrząsną rekolekcje, innym przytrafią się szczególne sytuacje życiowe i doprowadzą ich do punktu, w którym albo uznają, że Pan Bóg jest najważniejszy, albo będą żyć po swojemu.
Przypuśćmy,
że czyjaś córka w młodym wieku zaszła w ciążę i pojawia się
duża presja, aby tę ciążę usunąć. Rodzice myślą: „Przecież
to dziecko musi się dalej uczyć, rozwijać!”. W tej sytuacji będą
musieli wybrać – nie można służyć dwóm panom naraz. Niejeden
w takiej sytuacji zrezygnował z radykalnego pójścia za
Chrystusem.
Oczywiście to nie znaczy, że później już nie ma
odwrotu. Powrócić do Boga można w każdym momencie, póki życie
trwa.
Ma
Pan dwoje dzieci. Czego wymaga rodzicielstwo?
Mam tylko syna i córkę. Bardzo podziwiam ludzi, którzy wzięli na siebie trud wychowania większej liczby dzieci – mam dla nich ogromny szacunek. Sam znam osoby nowoczesne, pracujące w mediach, które mają troje, czworo, pięcioro dzieci. Uważam ich za prawdziwych „siłaczy”.
Rodzicielstwo wymaga przede wszystkim bardzo wielkiej miłości między małżonkami, przekraczania własnych granic. W naszej kulturze pojawił się niestety bardzo niebezpieczny „wirus” w postaci rozbicia wspólnoty mężczyzny i kobiety. To mężczyzna i kobieta tworzą rodzinę – oni decydują o tym, czy przyjdą na świat dzieci i ile ich będzie. Oni również muszą z miłością wyznaczyć sobie odpowiednie role.
Mężczyzna nie powinien być tym, który tylko korzysta z życia, robi karierę, a na dodatek nie zauważa ciężkiej pracy swojej żony. Mądry podział ról w rodzinach wielodzietnych pozwala zresztą docenić nie tylko pracę ojca, który jest głównym dostarczycielem finansów, ale i matki, która też ciężko pracuje, tyle że w domu.
Ten podział wynika z wielu powodów, choćby z tego, że kobieta jest biologicznie bardziej z dzieckiem związana na pierwszym etapie jego wychowania: rodzi je, karmi. Tu mężczyzna nie zastąpi kobiety i dlatego ona sama w pewnym momencie rezygnuje z chodzenia do pracy.
Jeżeli oboje podejmują wspólną decyzję wynikającą z miłości do siebie i do dzieci, wszystko dzieje się harmonijne. Ale jeżeli dalej będziemy w mediach nieustannie mówili o przewadze mężczyzn, niewyrównaniu szans, parytetach, wtedy akcentowanie indywidualizmu tak dalece posuniętego okaże się zgubne dla ludzi. Nie ma większego osiągnięcia dla człowieka niż dawanie miłości, a tę można ofiarować tylko drugiemu człowiekowi.
Tym samym tworzy się wspólnota, a we wspólnocie tkwi istota. Dlaczego Pan Jezus mówi: «Tam, gdzie dwóch lub trzech w imię moje się spotyka, tam jestem pośród nich»? Pan Jezus nie powiedział: „Tam, gdzie ty, bracie, usiądziesz i głęboko wejdziesz w siebie, tam i Ja będę”. Wspólnoty pomagają jednostkom stawać się prawdziwie wolnymi.
Czego
można Panu życzyć?
Chciałbym dożyć spokojnej emerytury i widzieć, że moje dzieci podjęły samodzielne, sensowne życie. Byłoby to dla mnie wielką satysfakcją, osiągnąłbym sukces jako rodzic. Ale nie to jest najważniejsze. Wiem, że niełatwo jest przejść od dzieciństwa do dorosłości. Niektórym ludziom nie udaje się ta sztuka przez całe życie. Mnie także nie było lekko. Zdaję sobie sprawę, że coś z mego niepokoju mogło udzielić się moim dzieciom i mogą mieć z tym trudności.
Chciałbym, żeby moja żona czuła, że jej życie ma sens. A dla siebie pragnąłbym, aby wykonywana przeze mnie praca dotarła do punktu, kiedy będę mógł ją zakończyć. Nie chcę pracować do śmierci. Nie dlatego, że uważam swą pracę za złą, bo ona jest fascynująca, ale jestem trochę zmęczony i odnoszę wrażenie, że miałbym co robić, nie pracując. Oczywiście to się wiąże z jakimś zabezpieczeniem materialnym. Chciałbym w miarę pełni sił i władz umysłowych dotrzeć do tego momentu. Są to, jak widać, takie zwykłe marzenia, które może się spełnią, a może nie…
Jednak moim największym pragnieniem jest bycie dobrym człowiekiem.
Rozmowa pochodząca z książki Ścieżkami wiary, Wydawnictwa JUT
Zdjęcie: Jakub Szymczuk / GN