Sudan najdłuższa wojna


0x08 graphic
Sudan - najdłuższa wojna

0x01 graphic
 Wojciech Jagielski 07-01-2005, ostatnia aktualizacja 07-01-2005 19:28

Arabscy koczownicy na koniach i wielbłądach otaczają wsie. Atakują dopiero wtedy, gdy swą robotę wykonają piloci i strzelcy pokładowi wojskowych śmigłowców i samolotów. Wtedy zaczynają się mordy, gwałty, grabieże.O eksterminacji czarnych mieszkańców Darfuru



Nie ma chyba takiej plagi, jakiej los nie zesłałby na ten kraj. Lata zabójczej suszy przeplatają się w Sudanie z biblijnych rozmiarów powodziami albo inwazjami szarańczy. Klęski głodu i epidemii stały się czymś tak zwyczajnym jak pory roku. Nie ominęły Sudanu i wojny. Ta największa, która pochłonęła prawie dwa miliony osób, została uznana za najdłuższą i jedną z najkrwawszych we współczesnej Afryce. W jej trakcie dopuszczano się wszelkich zbrodni.

Przez pół wieku świat zdawał się tego nie zauważać, uznając najwyraźniej, że Sudanowi nieszczęście jest po prostu pisane. Że jest to kara zesłana za jakieś przeszłe grzechy.

Skazani na siebie

Hamid prowadzi mnie na most, bym spojrzał, jak łączą się ze sobą Nil Błękitny i Biały. Podróż na most to w Chartumie niemal obowiązkowy rytuał. Nie zwracając na nas najmniejszej uwagi, zlani potem czarnoskórzy robotnicy młotami pneumatycznymi zrywają z drogi potłuczony asfalt.

Most jest zamknięty, trwają na nim roboty remontowe. Wszystkie samochody pchają się desperacko na drugi most i grzęzną w zastygającym powoli korku.

Oba Nile spotykają się za porośniętą palmami wyspą. Szare, potężne, groźne. Nil Błękitny wciąż jeszcze przypomina wartką, górską rzekę, jaką był u swych źródeł w górach Etiopii. Mniejszy, ale silniejszy, przepycha za mostem większy, lecz jakby rozleniwiony Nil Biały płynący z serca Afryki.

- Są jak bracia zrodzeni z dwóch ojców - Hamid wpatruje się w miejsce, gdzie wody obu Nilów zlewają się w jedną rzekę, najdłuższą w Afryce i jedną z największych na świecie. Dochodzi południe, upał jest coraz trudniejszy do zniesienia. Oparty o barierkę Hamid błądzi wzrokiem po wodzie przecinanej przez niewielkie łodzie rybackie i promy rzeczne. - Są tak różne, a jednak płyną razem. Walczą ze sobą, czasem górą jest jeden, czasem drugi, ale są na siebie skazani. Są tacy jak my...

Wygnańcy

Do Wad el-Baszir na przedmieściach Chartumu pojechałem, by zobaczyć uchodźców, którzy uciekli przed wojną na południu kraju. Byłem szczególnie ciekaw Dinków, o których tyle mi opowiadano - najwyższych ludzi na kontynencie afrykańskim.

Wad el-Baszir w niczym nie przypomina obozu uchodźców. Raczej slumsy, jakie można spotkać w większości stolic w Afryce i Azji. Ulepione z rdzawej gliny obejścia, tonące w kurzu ulice podobne do wiejskich dróg, smrodliwe góry śmieci podpalane dla uciechy przez znudzone dzieciaki, wałęsające się kozy, bezpańskie psy...

Nie ma tu sklepów, szkoły, szpitala, gabinetu lekarskiego, policji, straży pożarnej ani nawet przystanku autobusowego. Mało kto tu zagląda. Miejscowi też tylko z rzadka wyruszają do wielkiego miasta.

W Wad el-Baszir mieszkają Dinkowie. Są, a raczej byli rolnikami - do Chartumu przygnała ich wojna, jaka na ich ziemiach zdaje się toczyć od zawsze. Przybyli do miasta 20 lat temu. Starzy mężczyźni całe dnie spędzają na dyskusjach w wielkim namiocie rozstawionym przy głównej drodze. Wciąż jeszcze żyją pamięcią dawnych dni. Ich synowie pamiętają już niewiele albo i nic. Większość życia upłynęła im na wygnaniu.

Starzy potrafią tylko uprawiać ziemię. W Chartumie nie mają więc nic do roboty. I nie robią nic. Dosłownie nic. Już dwudziesty rok. Ich synowie też nie potrafią nic robić. Rolnikami zostać nie zdążyli, a na to, by zdobyć jakiś zawód, nie mieli pieniędzy. Włóczą się do miasta w poszukiwaniu dorywczej roboty za grosze.

Nie ma chyba miejsc bardziej rozpaczliwych niż obozy uchodźców. Widziałem ich dziesiątki: w Kongu, Kenii, Ugandzie, Pakistanie, Iranie, na Kaukazie. Uchodźcy to ludzie, których wojna nie pozbawiła co prawda życia, ale odebrała jego sens. Wiarę, nadzieję, marzenia, całą energię.

Rozpamiętując swe nieszczęścia, uchodźcy błyskawicznie tracą poczucie rzeczywistości, a zatracając się w bólu, dochodzą do wniosku, że krzywda, jakiej doznali, jest wystarczającym powodem, by oczekiwać od innych zadośćuczynienia i opieki. Z ofiar przepoczwarzają się w pasożyty - bierne, pełne roszczeń i pretensji do wszystkich. Także, a może przede wszystkim, do tych nielicznych, którzy im pomagają i którzy się ich losem przejmują.

Nie mają odwagi przyznać, że wszystko, co składało się na dawne życie, przepadło na zawsze. Nie mają siły otrząsnąć się z nieszczęścia, powstać na nogi. Coraz bardziej uzależnieni od pomocy stają się niewolnikami pozbawionymi wszelkich aspiracji i inwencji.

Potężni, sękaci Dinkowie rozsiedli się na ustawionych w krąg połamanych krzesłach. Starcy z przodu, młodsi, dla których zabrakło miejsc, stoją za ich plecami. W Wad el-Baszir nie spotkałem ani jednej kobiety. O świcie, jak co dzień, wyruszyły pieszo polną drogą do Chartumu. Jedne, by gotować, sprzątać, niańczyć dzieci w domach bogatych Sudańczyków. Inne, by na stołecznych targowiskach parzyć słodką herbatę i sprzedawać ją przekupniom. Tylko one dorabiają do jałmużny, jaką od cudzoziemskich dobrodziejów otrzymują ich mężowie.

Wiele kobiet zostaje na noc w mieście. U krewnych, nierzadko u pracodawców. Krążące po mieście plotki mówią, że nocami kobiety oddają się za pieniądze. Dinkowie martwią się tymi pogłoskami, ale nie bardzo wiedzą, jak je sprawdzić. I czy sprawdzać w ogóle.

Starzy Dinkowie opowiadają, jak uciekali przed wojną. Całymi tygodniami wędrowali z południa. Gdy wreszcie dotarli do Chartumu, przekonali się, że nikt tu na nich nie czeka, nikt nie przejmuje się ich losem ani daleką wojną na południu. Gdyby nie cudzoziemcy, nikt by im nie pomógł. Rząd nie dał złamanego funta, by ulżyć ich losowi. A teraz nawet cudzoziemcy wyjechali z Wad el-Baszir i pognali do Darfuru, gdzie podobno wybuchła nowa, jeszcze straszliwsza wojna.

Dinkowie niewiele wiedzą o Darfurze. Nie mieści im się w głowach, by mogła być wojna okrutniejsza od tej, której sami stali się ofiarami. W tej licytacji koszmaru pobrzmiewają nutki jakiejś chorobliwej zazdrości o miano najbardziej pokrzywdzonego.

Starcy niewiele też wiedzą o rychłym rozejmie, jaki na południu mają zawrzeć władze i partyzanci. W kółko mówi o tym Radio Omdurman, ale Dinkowie nie bardzo dają mu wiarę. Nie myślą o powrocie do domu ani w ogóle o przyszłości.

- Wielu tu już przyjeżdżało takich jak ty. I też nas wypytywali. Mówili, że jak ktoś się o nas dowie, to na pewno pomoże - mówi mi na pożegnanie najważniejszy ze starców, który przedstawił się jako Akol Deng. - Ani oni sami nigdy nie wrócili ani z pomocą nikt nie przyjechał. A naszych domów już nie ma, więc nie mamy gdzie wracać. Pewnie, pojechalibyśmy je odbudować, ale tylko wtedy, gdybyśmy mieli pewność, że nikt ich nie zburzy, a nas nie przegna.

Gdy ofiara staje się katem

Choć za początek obecnej wojny na południu zwykło się uważać rok 1983, tak naprawdę wybuchła ona, zanim jeszcze powstało państwo sudańskie.

Jak większość państw w Afryce, Sudan jest tworem sztucznym. Jego granice wykreślili na mapach europejscy kolonizatorzy. Nie zaprzątali sobie przy tym głowy historią tamtejszych ludów, ich religią, tradycyjnymi przyjaźniami i odwiecznymi wrogościami. Granice rozdzielały nierzadko przyjaciół i kuzynów, a łączyły plemiona darzące się nienawiścią.

Podwójnie skolonizowany - przez Egipcjan oraz ich pogromców Brytyjczyków - Sudan był dla plemion arabskich terenem ekspansji handlowej i osadniczej. Arabowie zapuszczali się na ziemie położone w rejonie górnego Nilu, gdzie w górach Nubii, a także na sawannach i mokradłach mieszkały plemiona murzyńskie. Dla arabskich kupców były one cennymi nabywcami i jeszcze cenniejszym towarem - niewolnikami.

Karawany wędrowały wzdłuż brzegów Nilu, a z czasem żeglowały rzeką do Chartumu, który stał się jednym z największych targów niewolników w tej części Afryki. Stąd żywy towar trafiał do Kairu, Arabii, Turcji, Persji. To w Chartumie sprzedany został do Turcji etiopski chłopiec, którego następnie podarowano rosyjskiemu carowi Piotrowi I. Uwolniony przez imperatora Etiopczyk został carskim generałem, a jego wnuk Aleksander Puszkin jednym z najwybitniejszych rosyjskich poetów.

Zniewalając Murzynów z południa, sudańscy Arabowie walczyli jednocześnie o wolność dla siebie. A także o sprawiedliwe, prawdziwie muzułmańskie państwo. W 1881 r. w Sudanie wybuchło antykolonialne powstanie, na czele którego stanął Mohammed Ahmed mieniący się Mahdim (mesjaszem). Założył państwo, w którym rządy przechodziły na jego potomków. Po kilku latach powstanie zostało stłumione przez Brytyjczyków.

W 1936 r. Brytyjczycy formalnie zakończyli okupację Egiptu. W nowym państwie sudańscy Arabowie czuli się jak młodsi, gorsi bracia. Zażądali więc wolności dla siebie. Sami jednak odmówili wolności murzyńskim ludom z południa, które obawiały się dyskryminacji ze strony Arabów. Stara jak świat historia ofiary, która zmienia się w oprawcę. Południowoafrykańscy Burowie walczyli z Brytyjczykami o wolność, a zdobywszy ją, uczynili z niej machinę do prześladowania czarnych.

Wojna w Sudanie wybuchła w roku 1955, w przeddzień ogłoszenia niepodległości. Na jakiś czas przerwał ją rozejm, zerwany jednak ostatecznie w 1983 r. przez Arabów, którzy nie tylko odmawiali Murzynom równych praw, ale postanowili ich zmusić do życia według praw Koranu bez względu na wyznawaną religię.

Wojna została ogłoszona świętą, co uczyniło ją jeszcze okrutniejszą. Religijna sankcja zdawała się usprawiedliwiać wszelką przemoc. Południe, gdzie mieszkała jedna trzecia ludności kraju, stało się terenem makabrycznych zbrodni. Armia rządowa bombardowała i paliła murzyńskie wioski, by nie służyły za schronienie dla partyzantów. Wojsko niszczyło domy, pola, pastwiska i lasy, truło wodopoje i studnie, wysadzało mosty, minowało drogi. Ofiarą pacyfikacji padły przede wszystkim wioski Dinków, z których wywodzili się partyzanci. Żołnierze rozstrzeliwali całe wsie, gwałcili kobiety, porywali dzieci, które oddawali współczesnym handlarzom niewolników. Ulubionym, bo tanim, a jakże skutecznym orężem okazał się głód. Po latach identyczne metody zastosują władze chartumskie w Darfurze.

Partyzanci nie ustępowali żołnierzom w okrucieństwie. Nie zamierzali szturmować rządowych garnizonów w nielicznych miastach na południu. Otaczali je, minowali drogi dojazdowe i głodzili miasta wraz z zamkniętą w nich ludnością cywilną. Aż do kapitulacji. Powstańcy wyznawali zasadę, że wszyscy, którzy nie wsparli ich sprawy, stoją automatycznie po stronie wroga. Niechętne partyzantom wioski, a nawet całe plemiona wycinano w pień, kobiety gwałcono, dzieci siłą wcielano do oddziałów powstańczych.

Wojna, w której żadna ze stron nie potrafiła wziąć góry, przerodziła się w makabrę. W wyniku krwawych łowów sudańskie południe stało się krainą niemal bezludną. We wstrząsanej barbarzyńskimi wojnami Afryce równie krwawe i bestialskie były jedynie te w Kongu, nigeryjskiej Biafrze i Ruandzie.

Czystki etniczne nasiliły się jeszcze, gdy zagraniczni geolodzy odkryli na południu kraju złoża ropy naftowej, a rządzący w Chartumie muzułmańscy rewolucjoniści postanowili zmienić je na petrodolary. Operacje wojskowe obejmowały już niemal wyłącznie ziemie, gdzie odkryto złoża i gdzie miał przebiegać wielki rurociąg do Port Sudanu nad Morzem Czerwonym.

Pojednanie zbrodniarzy

Choć uciekinierzy z południa stanowią połowę mieszkańców Chartumu, stolica w niczym nie przypomina miasta frontowego. Wojną nikt się tu specjalnie nie przejmował. Wydawała się czymś odległym, niemal nierzeczywistym. Dziś równie obojętnie przyjmowane są wieści o tragedii Darfuru. Miasto zachwycone jest swoją urodą, energią, perspektywami. Nie ma czasu na nic więcej.

Rozmaitość odcieni skóry, rysów twarzy, strojów mieszkańców stolicy wydaje się wystarczającym powodem, by wątpić w prawdziwość informacji o potwornościach wojny. Jak to możliwe, skoro tu potrafimy żyć ze sobą tak zgodnie? - zdają się pytać mieszkańcy Chartumu.

- Właśnie o tę niewiarę chodzi reżimowi. Na tym opiera swoją władzę. Na kłamstwie i wmawianiu ludziom, że nie jest wcale tak źle. A ludzie chcą w to wierzyć - dr Mudawi Ibrahim Adam, chartumski adwokat i działacz praw człowieka, przemawia żarliwie jak rewolucjonista na konspiracyjnym zebraniu. W jego słowach pobrzmiewa jednak sceptycyzm właściwy człowiekowi, którego życiowe doświadczenia oduczyły naiwnego idealizmu.

Przesiedział dziewięć miesięcy w lochu wtrącony za kratki za to, że alarmował cudzoziemców o pogromach w Darfurze, gdy mało kto jeszcze o nich słyszał. Aresztowano go bez żadnego nakazu prokuratora, nigdy o nic formalnie nie oskarżono. A pewnego dnia, ot tak, po prostu, wypuszczono go z więzienia. Oficjalnie nie siedział, nie może więc niczego dochodzić, na nikogo się skarżyć. Zresztą Mudawi nie może narzekać. W celi ani na przesłuchaniach nie bito go, nie poddawano torturom. Wielu uznałoby go za szczęściarza.

Idziemy śródmiejską ulicą, chowając się przed palącym słońcem w cieniu krużganków. Mudawi przypala jednego papierosa od drugiego. Szczupły, energiczny, o rzadkim zaroście i przyprószonej siwizną czuprynie.

- Ci ludzie doszli do władzy, dokonując zbrojnego przewrotu i głosząc hasło zaprowadzenia w kraju porządków koranicznych. Wtedy zaślepiał ich fanatyzm religijny, a dziś przyświeca im tylko jedna świętość - utrzymać się u władzy za wszelką cenę. I zrobią wszystko, żeby to osiągnąć. Wszystko podpiszą, wszystko obiecają, na wszystko przysięgną i wszystkiego się wyprą.

Zapadał wieczór. Radio Omdurman informuje, że rząd i partyzanci z południa lada dzień podpiszą rozejm kończący wielką wojnę. Za sześć lat na południu przeprowadzony zostanie plebiscyt w sprawie niepodległości. Do tego czasu będą nim rządzić partyzanci, a ich komendant John Garang otrzyma posadę wiceprezydenta Sudanu.

- A więc zyskali sześć lat - mówi Mudawi. - Tyran prezydent dogaduje się z partyzantem tyranem. Jeden wart drugiego. Generał Omar el-Baszir, fanatyk muzułmański podziwiający terrorystów, i John Garang, niedawny komunista z rękami unurzanymi po łokcie we krwi. Dzielą się władzą, której w wyborach żaden by nie obronił. Dla nich taki układ to jedyne rozwiązanie.

Herbata w filiżance jest tak mocna, że nawet osłodzona nie straciła goryczy. W siwej chmurze papierosowego dymu ginie mi twarz Mudawiego i nie wiem, czy spod codziennego sceptycyzmu nie przebija nieśmiała nadzieja.

- Czy można wierzyć słowu kogoś, kto dotąd łamał wszystkie obietnice i kłamał w żywe oczy? Nie, przy tym rządzie nic się nie zmieni. Tu nie chodzi o jedną wojnę czy drugą, ale o wolność, a raczej jej brak. To właśnie pozwala dzielić ludzi na lepszych i gorszych, na abidów, niewolników oraz ich panów.

Kto jednak miałby obalić wojskowego dyktatora, którego tajna policja pilnie strzeże, by nie pojawiło się najmniejsze nieposłuszeństwo, żaden przejaw krytyki?

- To poważny problem - przyznaje Mudawi. - Opozycja jest słaba i jeszcze bardziej skompromitowana niż reżim, który ją skłócał, mamił, korumpował. Wojsko? Tak, generałowie nie przepadają za prezydentem, jego szpiclami i fanatykami z gwardii przybocznej. Wojskowy przewrót niczego by nie rozwiązał, ale przynajmniej dałby nadzieję. Pozostaje jeszcze powstanie ludowe, intifada. Takie powstania obalały już trony w Sudanie.

A szarijat? Czyż wolność od szarijatu musi koniecznie sprowadzać się do nieograniczonego dostępu do whisky?

Darfur, ziemia mieszańców

Darfur to kraina niegościnna. Nawet ziemia nie chce tu rodzić. Żółto-czerwona, pełna kurzu pustynia porośnięta kolczastymi krzakami. W wąwozach wulkanicznych gór Dżabal Marra kryją się dziś partyzanci.

Stolicą Darfuru jest mieścina el-Faszer. Na rogatkach przy drogach wyjazdowych straż trzymają żołnierze. Zatrzymują samochody, sprawdzają dokumenty i zezwolenia, pytają, co i jak. Z miasta można wydostać się jedynie ze specjalną przepustką. Tym, którzy jej nie mają, pozostaje czekać na rzadkie samoloty do Chartumu albo częstsze, za to grożące niebezpieczeństwami autobusy do Nyali. Podróżni straszą, że drogę z Nyali do el-Faszer upodobali sobie rabusie, którzy napadają i grabią przejeżdżające samochody i karawany.

Tu, w el-Faszer, żyją i pracują lekarze Abbas, Saleh i Mutwali.

- Powiedz, kim jestem? - doktor Saleh zwraca ku mnie okrągłą twarz. Uśmiecha się przy tym trochę zagadkowo, jak mężczyzna w średnim wieku pragnący usłyszeć, że nie wygląda na swoje lata.

- Trudno odgadnąć, prawda? Mam arabskie rysy, ale czarną skórę. Kim więc jestem? Arabem czy Murzynem? Ha! Tutaj mają mnie za Araba, ale ja uważam się za Sudańczyka. Wszyscy jesteśmy tacy - wymieszani tak bardzo, że często nie do odróżnienia. Sam powiedz, kim jest nasz drogi Abbas?

Doktor Abbas, młody lekarz z Nyali, drobny, o ostrych rysach, uśmiecha się zakłopotany. Jego twarz zdradza Murzyna, ale skórę ma jaśniejszą od Saleha. Najmłodszy z lekarzy, Mutwali Adam z Kutum, w milczeniu przysłuchuje się rozmowie. Byłem przekonany, że jest Murzynem. A jednak wyznał mi, jakby zawstydzony, że jest mulatem. Jego ojciec pochodzi z ludu rolników Fur, matka zaś z plemienia arabskich koczowników.

W Darfurze mieszane małżeństwa były praktykowane od wieków. Dla tamtejszych mężczyzn posiadanie żon rozmaitych ras i narodowości było powodem do dumy.

Darfur różni się zresztą bardzo od innych krain, które złożyły się na dzisiejszy Sudan. Przez wiele lat był niezależnym sułtanatem, dopiero na początku XX wieku został podbity przez Egipcjan i Brytyjczyków, a potem włączony do Sudanu.

W tej prowincji, położonej na półpustynnym płaskowyżu na południe od Sahary, od wieków krzyżowały się szlaki karawan kupieckich przemierzających Afrykę od wybrzeży Atlantyku do Egiptu i Arabii, a także z północnego, arabskiego Maghrebu na południe, do murzyńskiej, subsaharyjskiej Afryki. Arabscy kupcy i podróżnicy przynieśli do Darfuru islam. Miejscowi Murzyni oddali się nowej wierze z wyjątkową żarliwością i zawsze wspierali tych przywódców duchowych, którzy z całą surowością potępiali wszelkie odstępstwa od wiary. Tu właśnie znalazło swych zwolenników Bractwo Muzułmańskie.

Arabskie plemiona, które tu osiadały, trudniły się kupiectwem i pasterstwem. Murzyńskie ludy Furów, Messalitów i Zaghawów zajmowały się uprawą ziemi. Nie wchodzili sobie w drogę, raczej się uzupełniali. Spory rozstrzygano przed muzułmańskimi sędziami - zwykle na wspólnych naradach starszyzn plemiennych, które orzekały winę i wyznaczały karę, na ogół grzywnę.

Złe czasy zaczęły się na początku lat 80., gdy w całej północnej i wschodniej Afryce nastała straszliwa susza. Arabscy pasterze, którzy dotąd wędrowali ze swymi stadami po pustyniach północnego Darfuru, teraz w poszukiwaniu wodopojów i pastwisk posuwali się coraz bardziej na południe - na ziemie murzyńskich rolników. Nie czekali już na deszcz, by powrócić do siebie, lecz zostawali na dłużej. Wielu z nich porzuciło koczownicze życie i osiadło tu na stałe.

Między murzyńskimi wieśniakami a arabskimi pasterzami wybuchła wojna o wodę i ziemię. Wojna, w której arbitrem miały być już nie starszyzny plemienne, lecz biurokracja rządowa. Zazdrosnemu o władzę rządowi w Chartumie nie spodobało się bowiem poczucie odrębności Darfurczyków i odebrał im resztki autonomii.

Rządzący w Chartumie postanowili cały Sudan przerobić na pierwsze w Afryce państwo muzułmańskie, wzorowane na państwie doskonałym, jakie opisano w Koranie. Darfurskim Murzynom, równie pobożnym jak ich arabscy ziomkowie, w niczym nie przeszkadzały religijne plany władz Sudanu. Bunt wywoływał jednak fakt, że Chartum faworyzował we wszystkim Arabów. Tylko im przyznawano rację w sporach, tylko ich powoływano na urzędy, tylko oni mogli liczyć na awanse i karierę. Czując się coraz bardziej dyskryminowani, darfurscy Murzyni sięgali po karabiny, których kupić nie było trudno - po sąsiedzku toczyły się wojny w Somalii, Etiopii i Czadzie.

- To wtedy pierwszy raz ktoś nazwał mnie czarnuchem - wspominał doktor Abbas. - Jechałem autobusem do el-Faszer, by odebrać wujka z lotniska w Chartumie. W samochodzie był tłok, na wyboju straciłem równowagę, zatoczyłem się na siedzącego z tyłu pasażera. Był Arabem. Sklął mnie, wołał do kierowcy, że w autobusie nie ma miejsca dla abidów - niewolników.

Przy stole zapada cisza, przez uchylone drzwi dobiega tylko głośne gdakanie kur na podwórzu. - Myślę jednak - dodaje Abbas - że problem stanowią nie Arabowie, lecz rząd w Chartumie. To z tego bierze się całe zło.

Polowania na ludzi

Tak naprawdę nikt nie wie, co się dzieje w Darfurze. Wieści o zbrodniach przynoszą tylko ci, którym udało się ocaleć. Można więc zakładać, że ich relacje są przesadne. Nie sposób ich jednak zweryfikować, gdyż ludzie oskarżani o najgorsze czyny do niczego się nie przyznają. Ba! Wszystkiemu zaprzeczają, przekonują, że nic szczególnego się nie dzieje.

Można wierzyć lekarzom takim jak Saleh, Abbas czy Mutwali, którzy od czasu do czasu podróżują po kraju. Mutwali twierdzi na przykład, że między jego rodzinnym Kutumem i el-Faszer nie ma ani jednej wsi, która ocalałaby z pogromów i pożogi. O okolicach Nyali i el-Geneiny przy granicy z Czadem mówi się, że nie ma tam już żadnych osad ludzkich. Kiedyś w tym rejonie znajdowało się wiele murzyńskich wsi - ich mieszkańcy żyli w okrągłych, kamiennych chatach pokrytych słomianym dachem. Wsie jednak obrabowano i puszczono z dymem, a ludność wymordowano lub przepędzono do obozów uchodźców wznoszonych wokół nielicznych miast.

Napastnicy, arabscy koczownicy na koniach i wielbłądach, otaczają wsie, ale atakują zazwyczaj dopiero wtedy, gdy swą robotę wykonają piloci i strzelcy pokładowi wojskowych śmigłowców i samolotów. Atak z powietrza jest sygnałem do rozpoczęcia mordów, gwałtów i grabieży.

Potem najeźdźcy pędzą zagrabione stada kóz, owiec, bydła i osłów do swych obozowisk albo na targowiska. Muszą wiele sprzedawać, bo ceny mięsa na bazarach przy granicy z Czadem znacznie spadły.

Mieszkańcy obozu uchodźców Zam-Zam na pustyni pod el-Faszer nie mają nic. Ze swych wsi zdążyli wynieść tylko własne życie. Kobiety opowiadają, że napastnicy strzelali z karabinów nawet do żeliwnych kotłów, w których gotowano strawę. Podziurawione kulami jak rzeszoto kotły nie nadawały się już do niczego. Widać było, że Arabowie chcieli zniszczyć jak najwięcej, że destrukcja była nie dziełem szaleństwa i upajającego poczucia bezkarności, lecz została dokładnie zaplanowana.

W zbitej z desek, dykty i słomy chałupie siedzą na ziemi brzemienne kobiety. W milczeniu czekają na pielęgniarkę z el-Faszer. Poważne, o wielkich, zdeformowanych stopach i spracowanych, szorstkich dłoniach. Większość z nich mieszka w Zam-Zam co najmniej od pół roku. Życia, które w sobie noszą, zostały poczęte już tutaj, na tułaczce. Albo pochodzą z gwałtu zadanemu kobietom przez arabskich napastników, którzy najechali ich wsie.

Czyje dzieci urodzą Fatima, Hawa albo Selima? Czekając na położną z el-Faszer, kobiety przyglądają się swoim pęczniejącym brzuchom. Z niepokojem, ale i kobiecą, matczyną radością.

Wojciech Jagielski



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Najdłuższa wojna współczesnej Europy
Wojna o Falklandy
wykład Wojna ekonomiczna

więcej podobnych podstron