SELMA LAGERLOF Pokój Boży


Selma Lagerlof

Pokój Boży

Była ongiś stara zagroda chłopska i był wieczór wigilijny - niebo ciężkie jak przed wielką śnieżycą i dokuczliwy wiatr od północy. Zbliżała się właśnie owa pora popołudniowa, kiedy ludziom pilno było ukończyć pracę, gdyż mieli iść kąpać się do łaźni. Palono w niej już tak mocno, że dym buchał z komina, wyrzucając kłęby iskier i płatków sadzy, które lecąc z wiatrem, spadały na pokryte śniegiem dachy zabudowań.

Gdy dym wzniósł się nad kominem łaźni i wzbił się niczym słup ognia nad zagrodą, wszyscy poczuli, że święta u progu. Dziewczyna szorująca na klęczkach sień zaczęła nucić półgłosem, choć woda w balii obok niej ścinała się w lód. Parobcy, którzy w szopie rąbali drzewo brzozowe na święta, łupali teraz po dwa polana na raz i tak raźnie machali przy tym siekierami, jak gdyby praca była tylko zabawą.

Ze śpichrza wyszła stara kobieta, niosąc wielki stos chleba słodowego. Przemierzyła wolno podwórze, weszła do dużego, pomalowanego na czerwono domu i w wielkiej izbie ostrożne złożyła chleb na ławie. Potem rozpostarła na stole płótno i ułożyła na nim chleb, kładąc po jednym dużym i jednym małym bochenku razem. Była to brzydka starucha o włosach czerwonawych, ciężkich, obwisłych powiekach i niezwykle ostrym zarysie ust i podbródka, jak gdyby ścięgna szyi miała za krótkie. Teraz jednak, w wieczór wigilijny, tyle w niej było spokoju i radości, że nie dostrzegało się jej brzydoty.

Ale był w zagrodzie ktoś, kto się nie cieszył; była to dziewczyna, która wiązała rózgi brzozowe, jakich miano użyć do kąpieli. Siedziała oto koło komina z wiązką drobnych gałęzi brzozowych przed sobą na podłodze, brakowało jej jednak mocnych witek do związywania ich w pęki. Przez długie, niskie okno o małych szybkach wpadał do izby blask z łaźni, igrał na podłodze i złocił rózgi brzozowe. Lecz im wyżej wzbijał się płomień, tym dziewczyna czuła się bardziej nieszczęśliwa. Wiedziała, że rózgi rozpadną się za lada dotknięciem i że będzie musiała się tego wstydzić co najmniej do czasu, gdy nowy ogień wigilijny buchać będzie z komina.

Kiedy tak siedziała zasmucona, do izby wszedł ten, którego bała się najbardziej ze wszystkich. Był to sam Ingmar Ingmarsson, gospodarz. Z pewnością wchodził do łaźni, aby dopilnować, żeby piec był dostatecznie gorący, teraz zaś chciał sprawdzić rózgi. Ingmar Ingmarsson był stary i lubił to, co stare. I dlatego właśnie, że ludzie zaczęli zaniedbywać zwyczaju kąpieli w łaźni i smagania ciała rózgami, przykładał tak dużą wagę do tego, by czyniono to w jego zagrodzie i by wszystko odbywało się jak należy.

Ingmar Ingmarsson chodził w starym baranim kożuchu, nosił skórzane spodnie i dziegciem smarowane buty. Był brudny, nieogolony i ociężały w ruchach, lecz wszedł tak cicho, że można go było wziąć za żebraka. Był z rysów podobny do żony, jako że byli ze sobą spokrewnieni, a dziewczyna nauczyła się z czasem czci wobec każdego, kto miał ten wygląd. Wiele bowiem znaczyło samo pochodzenie ze starego rodu Ingmarów, który zawsze był najznakomitszy w okolicy. Większego też zaszczytu nie mógł dostąpić człowiek, niż być samym Ingmarem Ingmarssonem - najbogatszym, najmądrzejszym i najpotężniejszym w całej parafii.

Ingmar Ingmarsson podszedł do dziewczyny, schylił się po jedną z gotowych rózeg i rzucił ją w powietrze. Gałązki brzeziny rozsypały się natychmiast w różne strony - jedna znalazła się na stole wigilijnym, druga na szczycie łoża.

- Hej tam, mała! - powiedział stary Ingmar i zaśmiał

się - czy myślisz, że takich rózeg używa się do kąpieli u Ingmarów? A może boisz się o swoją skórę, co, dziewuszko?

Widząc, że gospodarz nie przejął się tym tak bardzo, dziewczyna nabrała odwagi. Odpowiedziała, że robiłaby dobre rózgi, gdyby tylko dano jej witki do wiązania ich.

- Jeśli tak, to trzeba ci ich będzie dostarczyć, moje dziecko - odparł stary Ingmar, był bowiem w prawdziwie wigilijnym nastroju.

Wyszedł z izby, przestąpił przez dziewczynę z balią i stanął na kamiennym progu. Rozglądał się za kimś, kogo mógłby posłać do zagajnika brzozowego po witki. Parobcy zajęci byli jeszcze rąbaniem drzewa, syn wyszedł ze stodoły niosąc słomę, obaj zięciowie wciągali wozy robocze do szopy, żeby podwórze miało wygląd świąteczny. Nikt z nich nie mógł odejść od swego zajęcia.

Wówczas stary człowiek postanowił pójść sam. Przeszedł na ukos podwórze, jak gdyby miał zamiar wejść do obory, obejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie zwrócił na niego uwagi, po czym przemknął się pod ścianą stodoły, gdzie była jako tako utorowana droga, wiodąca w górę do lasu. Nie chciał mówić nikomu, dokąd idzie, wówczas bowiem syn czy zięciowie mogliby go prosić, żeby został w domu. A ludzie starzy najchętniej chcą kierować się własną wolą.

Szedł drogą przez wygony i zagajnik świerkowy, aż doszedł do brzeziny. Tu zboczył z drogi i brnąc w śniegu szukał jednorocznych pędów brzozowych.

W tym samym czasie wiatr uporał się wreszcie z tym, nad czym mozolił się przez cały dzień. Oderwał śnieg od chmur i gnał w stronę lasu, wlokąc długi tren płatków śnieżnych za sobą.

Ingmar Ingmarsson schylił się odcinając pędy, gdy nadleciał wiatr ze śniegiem. W chwili gdy starzec wyprostował się, wiatr sapnął i dmuchnął mu całą masą śniegu w twarz. Ingmar miał teraz w oczach pełno płatków śnieżnych, a wiatr tak gwałtownie wirował wokół niego, że musiał kilka razy obrócić się w kółko.

Całe nieszczęście polegało jednak na tym, że Ingmar Ingmarsson się zestarzał. Za młodu nie dostałby zapewne zawrotu głowy od zawiei. Teraz jednak wszystko kołowało wokół niego, jak gdyby wirował w szybkim tańcu. A kiedy chciał iść w stronę domu, poszedł w zupełnie innym kierunku. Zamiast zejść w kierunku wygonów, poszedł prosto w głąb świerkowego boru, który ciągnął się za zagajnikiem.

Mrok zapadał szybko, wśród młodych drzew na skraju lasu nadal hulała zadymka. Stary człowiek widział, że idzie wśród świerków, ale nie rozumiał, że idzie źle, świerki bowiem rosły również po tej stronie zagajnika, która wychodziła na zabudowania. Aż zaszedł daleko w głąb lasu, gdzie było cicho i spokojnie i nie czuło się zawiei, a drzewa były wysokie i szerokopienne. Wtedy spostrzegł, że zmylił drogę i chciał zawrócić.

Wzburzony tym, że mógł zmylić kierunek, stał w głębi lasu, w którym żaden ślad nie wskazywał drogi. On jednak nie mógł pojąć, w którą należy iść stronę. Ruszył najpierw w jednym kierunku, potem w innym. W końcu przyszło mu na myśl wrócić własnymi śladami, ale zrobiło się ciemno i nie mógł ich dojrzeć. Drzewa wokół niego były coraz to wyższe i wyższe. Zrozumiał, że w którąkolwiek szedłby stronę, oddala się coraz bardziej od skraju lasu.

Jakby za sprawą uroków czy czarów miał więc tak krążyć po lesie cały wieczór i przyjść za późno na kąpiel.

Odwrócił czapkę i zawiązał supeł na' podwiązce dla odczynienia uroku, ale mimo to mąciło mu się w głowie. Zrobiło się zupełnie ciemno i sądził, że przyjdzie mu pozostać na noc w lesie.

Oparł się o pień świerka i stał bez ruchu, pragnąc uporządkować myśli. Las ten znał dobrze, tyle razy tu był, że powinien pamiętać każde drzewo. Będąc jeszcze chłopakiem, pasał owce i zakładał sidła na ptactwo leśne. W młodości wraz z innymi wyrąbywał ten las. Widział go powalonym na porębie i widział, jak wyrastał na nowo.

Wreszcie wydało mu się, że zaczyna poznawać miejsce, w którym właśnie stał. Sądził, że jeśli pójdzie tak i tak, to trafi. Ale w którąkolwiek kierował się stronę, wchodził wciąż dalej i dalej w głąb lasu.

W pewnej chwili poczuł twardą i gładką ziemię pod stopami. Wiedział, że nareszcie wszedł na jakąś drogę. Starał się z niej nie zboczyć teraz, albowiem tak czy owak musiała dokądś prowadzić. Ale droga wiodła na polankę, po której szalała zawieja, nie było tam już ścieżki, tylko zaspy i głęboki śnieg. Wówczas całkiem upadł na duchu. Czuł, że zmuszony będzie umrzeć na pustkowiu.

Był tak zmęczony brodzeniem w śniegu, że kilka razy siadł na kamieniu, żeby odpocząć. Ale gdy tylko usiadł, morzył go sen. Wiedział, że zamarznie, jeśli uśnie. Starał się więc iść i iść, było to jedyne, co mogło go uratować.

Lecz idąc, nie mógł oprzeć się chęci"'odpoczynku i siadał. W końcu stwierdził, że jeśli tylko będzie mógł odpocząć, niewiele znaczy, że zapłaci za to życiem.

Siedząc bez ruchu doznawał takiej przyjemności, że świadomość śmierci nie była dlań straszna. Odczuwał pewnego rodzaju radość na myśl o tym, że gdyby umarł, odczytano by jego długie personalia w kościele. Pamiętał, jak pięknie przemawiał stary pastor nad trumną jego ojca. Z całą pewnością coś pięknego powiedziane będzie i nad jego grobem. Mówiono by, że należał do niego najstarszy dwór w okolicy, że zaszczytem jest pochodzić z jego rodu. I mówiono by o odpowiedzialności.

Tak, tak, związana z tym była odpowiedzialność, zawszę to wiedział. Należało wytrwać do ostatka, jeżeli było się jednym z Ingmarssonów. Nagle przeszyła go myśl, że nie przyniosłoby mu to zaszczytu, gdyby znaleziono go zmarzniętego na śmierć gdzieś w lesie. Nie chciał, by to weszło do wspomnienia pośmiertnego o nim. Wstał więc znowu, by podjąć wędrówkę. Siedział bez ruchu tak długo, że całe masy śniegu zwaliły się z jego kożucha, gdy się podnosił.

Ale po chwili znów usiadł i śnił.

Teraz myśl o śmierci wydała mu się jeszcze milsza. Wyobraził sobie pogrzeb i hołd, jaki miano oddać jego martwemu ciału.

Widział wielki stół nakryty dla gości w izbie na piętrze, pastora i pastorową na pierwszych miejscach przy stole, lagmana z białą kryzą rozpostartą na wąskich piersiach, majorową, wspaniałą w czarnym jedwabiu, z grubym złotym łańcuchem okręconym w wielu zwojach wokół szyi.

Widział wszystkie izby gościnne powleczone na tę okoliczność bielą. Białe prześcieradła w oknach, biel na meblach. Gałązki świerka na drodze od sieni domu aż do kościoła.

Pieczenie, bicie, ważenie i pranie przez dwa tygodnie przed pogrzebem. Dwadzieścia sągów drzewa spalonych w ciągu czternastu dni.

Zwłoki na marach w izbie środkowej, czad w pokojach, w których dawno nie palono. Śpiew przy zwłokach, gdy przykręcają wieko, srebrne okucia na trumnie. W całym dworze rojno od gości.

Cała wieś poruszona, przygotowująca się do udziału w stypie, wszystkie kapelusze wkładane do kościoła wyczyszczone, cała wódka pędzona jesienią wypita podczas stypy, na wszystkich drogach rojno od ludzi jak w dzień targowy.

Stary człowiek zerwał się znowu. Słyszał, jak zebrani na stypie mówią o nim. „Ale jak on mógł tak pójść i zamarznąć? - pytał lagman. - Co on tam mógł robić w lesie?" A kapitan odpowiedział, że musiało to mieć związek z piwem i wódką szykowaną na święta.

Ocknęło go. to na nowo. Ingmarssonowie nie upijali się. Nie będą o nim mówili, że był zamroczony, gdy przyszła jego ostatnia godzina. Znów począł iść i iść. Ale był tak zmęczony, że ledwie mógł utrzymać się na nogach. Spostrzegł teraz, że zaszedł już wysoko w las, gdyż grunt był tu kamienisty, pełen wielkich skał, jakich nie było niżej. Gdy stopa nagle uwięzła mu między kamieniami, że ledwie zdołał ją uwolnić, począł jęczeć. Był zupełnie wyczerpany.

Nagle przewrócił się na wielki stos chrustu. Upadł miękko na śnieg i suche gałęzie, więc nie wyrządził sobie żadnej szkody, ale teraz nie mógł się już zdobyć na to, żeby wstać. Nie pragnął niczego na świecie prócz snu. Odchylił nieco suche gałęzie i wsunął się pod nie jak pod kożuch. Wtedy poczuł, że pod kupą chrustu leży coś, coś ciepłego i miękkiego. „Pewno niedźwiedź leży tu i śpi", pomyślał.

Poczuł, że zwierz poruszył się, i usłyszał, że węszy. Leżał bez ruchu. Pomyślał, że niedźwiedź może go pożreć. Nie miał jednak siły zrobić choćby kroku, żeby ujść.

Ale niedźwiedź nie chciał widać zrobić krzywdy temu, kto szukał schronienia pod jego dachem w burzliwą noc. Posunął się trochę dalej w głąb swego legowiska, jak gdyby chcąc użyczyć miejsca gościowi, i zaraz po tym zasnął, oddychając głęboko i poświstując.

Tymczasem w starym dworze Ingmara niewiele było świątecznej radości. Przez cały wieczór wigilijny szukano Ingmara Ingmarssona.

Najpierw obeszli cały dom i wszystkie zabudowania. Przeszukali wszystko od strychów do piwnic. Potem chodzili po sąsiednich zagrodach pytając o Ingmara Ingmarssona.

Gdy go nigdzie nie znaleziono, synowie i zięciowie obeszli pola i wygony. Pochodnie, które świecić miały jadącym na pasterkę, zapalono i niesiono wśród szalejącej wichury po drogach i ścieżkach. Ale wicher zmiótł wszystkie ślady, a świst jego zagłuszał dźwięk głosów, gdy starali się krzyczeć i nawoływać. Szukali jeszcze długo po północy, ale wtedy stało się dla nich jasne, że zaczekać muszą do rana, jeżeli odnaleźć chcą zaginionego.

O pierwszym bladym brzasku wszyscy we dworze Ingmara znów byli na nogach, a mężczyźni stali na podwórzu, gotowi wyruszyć do lasu. Wtedy to wyszła stara gospodyni i wezwała ich do dużej izby. Prosiła, by zajęli miejsca na ławach, sama zaś usiadła przy wigilijnym stole, mając Biblię przed sobą, i zaczęła czytać. A kiedy z trudem szukała czegoś, co byłoby odpowiednie do odczytania w takiej chwili, natrafiła na przypowieść o człowieku, który udawał się z Jerozolimy do Jerycha i wpadł między złoczyńców.

Czytała wolno i śpiewnie o nieszczęśliwym, którego poratował miłosierny Samarytanin. Synowie i zięciowie, córki i synowe siedzieli wokół niej na ławach. Byli wszyscy do siebie podobni i do niej, wysocy i ociężali, o brzydkich, starczo mądrych twarzach, gdyż wszyscy pochodzili ze starego rodu Ingmarów. Włosy mieli rudawe, skórę piegowatą i jasnoniebieskie oczy o białych rzęsach. Mogli wydawać się różni, lecz mieli ten sam surowy zarys ust, senne oczy i ruchy ociężałe, jak gdyby wszystko przychodziło im z trudem. Lecz po wszystkich znać było, że należą do najprzedniejszych ludzi w okolicy i że świadomi są tego.

Wszyscy wzdychali głęboko w czasie tego czytania. Zadawali sobie pytanie, czy jakiś Samarytanin nie znalazł czasem gospodarza i nie zaopiekował się nim. Albowiem dla wszystkich Ingmarssonów było to tak, jak gdyby utracili coś z własnej duszy, gdy kogoś z rodu spotkało nieszczęście.

Stara kobieta czytała i czytała, aż doszła do pytania: „Któryż tedy zdaje ci się być bliźnim onemu, co był wpadł między złoczyńców?" Lecz zanim zdążyła przeczytać odpowiedź, drzwi się otwarły i stary Ingmar wszedł do izby.

- Matko! Ojciec jest! - powiedziała jedna z córek.

I nigdy nie zostało odczytane, że bliźnim onego człowieka był ten, który okazał mu miłosierdzie.

Nieco później tego samego dnia gospodyni siedziała znów na tym samym miejscu czytając Biblię. Była sama, kobiety poszły do kościoła, a mężczyźni polowali w borze na niedźwiedzia. Ingmar Ingmarsson zaledwie zjadł i wypił, zabrał ze sobą synów i wyruszył do lasu na niedźwiedzia. Tak bowiem jest, że obowiązkiem mężczyzny jest powalić niedźwiedzia, gdziekolwiek i kiedykolwiek go napotka. Nie godzi się go ochraniać, prędzej czy później bowiem zasmakuje w mięsie, a wtedy nie będzie szczędził ni zwierząt, ni człowieka.

Ale odkąd poszli na polowanie, starą gospodynię ogarnął wielki lęk i otworzyła Biblię. Teraz zaczęła czytać to, o czym tego dnia było kazanie w kościele, ale nie doczytała dalej niż do słów: „Pokój na ziemi ludziom dobrej woli!" Siedziała, gasnącymi oczyma wpatrując się w te słowa, a z piersi jej od czasu do czasu wyrywało się głębokie westchnienie. Nie czytała już dalej, lecz powtarzała raz po raz wolno i przeciągle: „Pokój na ziemi ludziom dobrej woli!"

Właśnie gdy od nowa brnąć zaczęła poprzez te słowa, do izby wszedł najstarszy syn.

- Matko! - powiedział bardzo cicho.

Usłyszała go, lecz nie odwróciła oczu od książki, gdy go zapytała:

- Toś ty nie z innymi w lesie?

- Tak - odparł jeszcze ciszej - byłem tam.

- Podejdź tu do stołu, bym cię mogła widzieć. Podszedł bliżej, lecz gdy spojrzenie jej padło na niego, zobaczyła, że drży. Musiał uchwycić się krawędzi stołu, by pohamować drżenie rąk.

- Czy powaliliście niedźwiedzia? - zapytała.

Nie mógł jej odpowiedzieć, tylko potrząsnął głową.

Staruszka wstała i uczyniła coś, czego nie czyniła od czasu, gdy syn jej był dzieckiem. Podeszła do niego, położyła mu łagodnie rękę na ramieniu, pogłaskała go po policzku i pociągnęła na ławę. Potem usiadła obok niego i wzięła jego dłoń w swoją.

- Powiedz mi teraz, co się stało, mój synku!

Mężczyzna poznał pieszczotę, która pocieszała go w dzieciństwie, gdy czuł się nieszczęśliwy i bezradny, i wzruszył się tak, że zaczął płakać.

- Domyślam się, że to coś z ojcem - powiedziała.

- Tak, ale jest gorzej niż przypuszczasz - szlochał syn.

- Gorzej niż przypuszczam?

Mężczyzna płakał coraz gwałtowniej, nie wiedział, jak zapanować nad głosem. W końcu podniósł ciężką dłoń o szerokich palcach i wskazał na to, co przed chwilą czytała. „Pokój na ziemi".

- Czy to coś z tym? - spytała.

- Tak - odpowiedział.

- Coś z pokojem wigilijnym?

- Tak.

- Chcieliście popełnić zły uczynek dziś rano?

- Tak.

- I Bóg nas ukarał?

- Bóg nas ukarał.

Teraz wreszcie usłyszała od niego, jak było. Dotarli do matecznika, a gdy byli już tak blisko, że widzieli stos chrustu, zatrzymali się, by przygotować strzelby. Lecz zanim byli gotowi, niedźwiedź wypadł z matecznika prosto na nich. Nie patrzał ani w prawo, ani w lewo, tylko sadził prosto na starego Ingmara Ingmarssona i zadał mu cios w głowę, pod którym starzec padł jak rażony piorunem. Ale niedźwiedź nie rzucił się na nikogo więcej, minął ich i umknął w głąb lasu.

Po południu żona i syn Ingmara Ingmarssona pojechali na plebanię zawiadomić o zgonie. Mówił syn. Stara gospodyni siedziała, słuchając z twarzą nieruchomą, jakby wykutą z kamienia.

Pastor siedział w fotelu przy biurku. Wyjął księgi i zapisał w nich wypadek zgonu. Robił to trochę powoli, chciał rnieć czas na przemyślenie, co powiedzieć ma wdowie i synowi, gdyż był to przecież niezwykły wypadek. Syn opowiedział otwarcie, jak było, ale pastor rad był dowiedzieć się, jak sami odnoszą się do tej sprawy. Niezwykli to bowiem byli ludzie, ci Ingmarssonowie.

Gdy pastor zamknął księgę, syn powiedział:

- Chcieliśmy też powiedzieć panu pastorowi, że nie chcemy, by odczytywano personalia ojca.

Pastor wsunął okulary na czoło i spojrzał ostro i badawczo na starą kobietę. Siedziała równie nieruchomo jak przedtem. Skręcała tylko lekko chusteczkę trzymaną w obu dłoniach.

- Pochowamy go w dzień powszedni - mówił dalej syn.

- Ach, tak, ach, tak - powiedział pastor. Mąciło mu się w głowie. A więc stary Ingmar Ingmarsson miał być złożony do ziemi i nikt nie miał o tym wiedzieć. Ludzie przybyli do kościoła nie mieli więc stać na wzgórzu kościelnym i widzieć, z jakim splendorem niosą go do grobu.

- Nie będzie stypy. Powiadomiliśmy o tym sąsiadów, żeby nie musieli myśleć o przygotowaniach.

- Ach, tak, a więc to tak -- powiedział znów pastor. Nie mógł zdobyć się na nic innego. Dobrze wiedział, co dla takich ludzi znaczy zrezygnować ze stypy. Przecież zarówno wdowy, jak i sieroty znajdowały pociechę w tym, że mogą wyprawić wspaniałą stypę.

- Nikt nie będzie szedł za trumną prócz mnie i moich braci.

Pastor jakby błagalnie spojrzał na staruszkę. Czy rzeczywiście godziła się na to wszystko? Ciekaw był, czy syn wyraża jej wolę. Siedziała tu przecież, pozwalając ograbiać się z tego wszystkiego, co musiało jej być droższe od srebra i złota.

- Nie życzymy sobie, aby bito w dzwony, nie chcemy też srebrnych okuć na trumnie. Taka jest nasza wola, matki i moja, ale mówimy o tym panu pastorowi, by się dowiedzieć, czy nie uważa on, że będzie to niesprawiedliwe względem ojca.

Teraz przemówiła także kobieta:

- Właśnie, chcemy się dowiedzieć, czy pan, pastorze, nie uważa, że będzie to niesprawiedliwe względem ojca.

Pastor milczał jeszcze, a wtedy kobieta jęła mówić dalej z większą żarliwością:

- Bo muszę powiedzieć panu pastorowi, że gdyby mój mąż był popełnił wykroczenie przeciwko królowi albo też namiestnikowi, albo gdybym go musiała była odcinać od stryczka, to miałby mimo to uczciwy pochówek, tak jak jego ojciec, gdyż Ingmarssonowie nikogo się nie boją i nikomu nie potrzebują schodzić z drogi. Ale w Wigilię Bożego Narodzenia Bóg ustanowił pokój między zwierzętami i ludźmi; to biedne stworzenie przestrzegało przykazania boskiego, ale my wykroczyliśmy przeciwko niemu i dlatego karze nas gniew boży. I nie godzi się nam teraz występować z przepychem.

Pastor wstał i podszedł do staruszki.

- To słuszne, co mówicie - powiedział - i róbcie według własnej woli. A Ingmarssonowie - mruknął do siebie - to wspaniali ludzie.

Staruszka wyprostowała się nieco po tych słowach. Pastor dostrzegł w niej przez chwilę cechy całego rodu, Zrozumiał, co przez wieki dawało tym ociężałym i małomównym ludziom moc przewodzenia całej parafii.

- Do Ingmarssonów należy dawać ludziom dobry przykład. To my winniśmy okazać pokorę wobec Boga.

Przełożyła Irena Wyszomirska



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Selma Lagerlof Tętniące serce
Selma Lagerlef Legendy Chrystusowe 2
Selma Lagerlöf Tętniące serce
Lagerlof Selma Legendy Chrystusowe
32 pozyskujacy uczniow sluga bozy
Palec bozy SI id 798905 Nieznany
Komentarz do kodeksu prawa kanonicznego, tom II 1, Księga II Lud Boży , cz 1 Wierni chrześcijanie, P
MODLITWA O POKÓJ W ZIEMI ŚWIĘTEJ
budujemy kosciol bozy
a sapkowski bozy bojownicy T72GLVQYXEHAACZ7DLSXESO6IEB7OZKIFVD3M4Y
23 pozyskujacy uczniow sluga bozy
06 pozyskujacy uczniow sluga bozy
17 pozyskujacy uczniow sluga bozy
31 pozyskujacy uczniow sluga bozy
archaniol bozy
malzenskie drogi xGalka, Boży zamysł dla małżeństwa i rodziny
Pokój w Jezusie, Konferencje, rekolekcje
pokoj zakwitnie
wojna i pokój, KONSPEKTY KSM

więcej podobnych podstron